Tytuł oryginału
«LES MOTS»
Obwolutą projektował
ALEKSANDER STEF ANO WSKI
Copyright by Editions Gallimard 1964
1
C Z Y T A N I E
W Alzacji, gdzieś tak w roku 1850, nauczyciel
zbyt już obarczony dziatwą założył rad nierad
sklep spożywczy. Ów odstępca zapragnął rekom-
pensaty: skoro sam zrezygnował z kształcenia umy-
słów, jeden z jego synów będzie kształtował dusze;
w rodzinie musi być pastor i będzie nim Karol. Ka-
rol wymigał się jednak, wolał upędzać się po dro-
gach trop w trop za pewną woltyżerką. Fotografię
Karola odwrócono do ściany, zabroniono wymawiać
jego imię. Na kogo kolej? August pokwapił się wziąć
za przykład ojcowską ofiarę: zajął się handlem i po-
służyło mu to. Pozostał Ludwik, nie wykazujący
określonych predyspozycji; ojciec zawładnął po-
tulnym chłopcem i w oka mgnieniu zrobił zeń pa-
stora. Po czym Ludwik tak daleko posunął się w po-
słuszeństwie, że spłodził również pastora, a jest nim
Albert Schweitzer, którego karierę znacie. Z tym
wszystkim Karol nie dogonił swojej woltyżerki;
piękny gest ojca pozostawił w nim ślad niezatarty:
zachował póki życia upodobanie we wzniosłości,
obracając swój zapał na fabrykację uroczystych
3
obchodów z drobnych wydarzeń. Jak widzimy, ani
myślał już uchylać się od rodzinnego powołania;
pragnął poświęcić się kwestiom ducha w jakiejś
ich formie złagodzonej, kapłaństwu, ale takiemu,
które dopuszczałoby romanse z cyrkówkami. Pro-
fesura rozwiązała kwestię, Karol wybrał nauczanie
języka niemieckiego. Obronił pracę doktorską na
temat Hansa Sachsa, opowiedział się za metodą bez-
pośrednią, której następnie mienił się wynalazcą,
ogłosił wespół z panem Sirnonnot Deutsches Lese-
buch, dziełko cenione, wspiął się błyskawicznie po
szczeblach kariery: Macon, Lyon, Paryż. W Paryżu,
w dzień rozdania nagród, wygłosił mowę, którą
spotkał zaszczyt oddzielnej publikacji drukiem:
„Panie Ministrze, Panie i Panowie, i wy, drogie
dzieci, nikt nie odgadłby, o czym powiem wam dzi-
siaj! O muzyce!" Był mistrzem w układaniu wier-
szy okolicznościowych. Zwykł był mawiać na zebra-
niach rodzinnych: „Ludwik jest najpobożniejszy,
August — najbogatszy, a ja jestem najinteligent-
niejszy." Bracia się śmiali, bratowe przygryzały
wargi. W Macon Karol Schweitzer poślubił córkę
adwokata, katoliczkę, Ludwikę Guillemin. Otrzą-
sała się ze wstrętem na samo wspomnienie podró-
ży poślubnej: porwał ją, zanim skończyła się ucz-
ta weselna, i wepchnął do wagonu. Mając siedem-
dziesiąt lat, Ludwika wciąż jeszcze opowiadała o sa-
łatce z porów, którą podano im w restauracji dwor-
cowej: „Ile tylko mógł, wybierał białe, a mnie zosta-
wiał zielone." Spędzili dwa tygodnie w Alzacji, nie
wstając od stołu; bracia sypali skatologicznymi face-
cjami w miejscowym narzeczu; od czasu do czasu pa-
stor zwracał się do Ludwiki, występując z ich tłu-
maczeniem, przez miłosierdzie chrześcijańskie. Nie-
zwłocznie też wymogła dowody pobłażania, które
zwolniły ją od małżeńskich świadczeń i obdarzyły
prawem do osobnego pokoju; mówiła o swoich mi-
grenach, przywykła wylegiwać się w łóżku, powzię-
ła nienawiść do gwaru, zapałów i entuzjazmu, do
całego życia Schweitzerów, rubasznego, czczego i na
pokaz. Bystrą tę i kostyczną, lecz zimną kobietę ce-
chował sposób myślenia prosty i niepoczciwy, po-
nieważ jej męża cechował sposób myślenia poczciwy
i kręty; wątpiła o wszystkim, ponieważ był kłam-
liwy i łatwowierny: „Utrzymują,- że ziemia się krę-
ci; a cóż oni mogą o tym wiedzieć?" Otoczona cno-
tliwymi komediantami, znienawidziła komedię
i cnotę. Ta nader subtelna realistka, zabłąkana
w rodzinę spirytualistów nieokrzesanych, stała się
wolterianką z przekory, nie przeczytawszy Woltera.
Ładniutka i pulchna, cyniczna, krotochwilna, sta-
ła się czystą negacją; podniesieniem brwi, nieu-
chwytnym uśmieszkiem rozbijała w pył wszelkie
efektowne pozy — na własny użytek i tak, iż nikt
się nie spostrzegał. Żarła ją negatywna pycha i ego-
izm protestu. Z nikim nie utrzymywała stosun-
ków, nazbyt dumna, żeby zabiegać o pierwsze miej-
sce, nazbyt próżna, żeby kontentować się drugim.
„Nauczcie się — mawiała — być pożądanymi." Po-
żądano jej bardzo w towarzystwie, potem coraz
mniej, a na koniec poszła w zapomnienie, nie po-
kazując się nigdzie. Nie opuszczała już fotela, bądź
łóżka. Schweitzerowie, naturaliści i purytanie za-
razem — kombinacja cech trafiająca się częściej,
niżbyśmy sądzili — lubowali się w słowach dosad-
nych, które, w sposób arcychrześcijański poniżając
ciało, stanowiły przejaw szerokiej aprobaty dla
funkcji naturalnych; Ludwika lubiła słowa aluzyj-
ne. Rozczytywała się we frywolnych romansach,
znacznie bardziej niż w intrydze smakując w prze-
5
zroczystych zasłonach, które ją spowijały. „To śmia-
łe, dobrze napisane — mawiała tonem wybredni-
si. — Stąpajcie lekko, śmiertelni, nie dotykając zie-
mi!" Ta kobieta zimna jak lód o mało nie umarła
ze śmiechu czytając Córą ognia Adolfa Belot. Lu-
biła namiętnie opowiadać dykteryjki o nocach po-
ślubnych, które zawsze kończyły się źle: to mąż
w brutalnym pośpiechu łamał kark żonie o wezgło-
wie łóżka, to znów młodą mężatkę odnajdywano
rankiem na szafie, nagą i obłąkaną. Ludwika prze-
bywała w półmroku; mąż wchodząc do niej podnosił
żaluzje, zapalał wszystkie lampy, ona zaś przysła-
niając oczy dłonią wzdychała: „Karolu! Oślepnę
przez ciebie!" Ale opór jej nie przekraczał granic
opozycji konstytucyjnej; Karol budził w niej bo-
jaźń, rozkoszną irytację, a czasem też i życzliwość,
byleby tylko jej nie dotykał. Ustępowała mu we
wszystkim, jak tylko wrzasnął. Zrobił jej czworo
dzieci, przez zaskoczenie: córeczkę, która umarła
w niemowlęctwie, dwóch synów i jeszcze raz có-
reczkę. Powodując się obojętnością lub może okazu-
jąc respekt, dopuścił, by dzieci wychowano w ka-
tolicyzmie. Niewierząca Ludwika postarała się, że-
by wierzyły, tak obrzydł jej protestantyzm. Obaj
chłopcy stali po stronie matki, odsunęła ich dyskret-
nie od zwalistego i rubasznego ojca; Karol nie spo-
strzegł się nawet. Starszy z nich, Jerzy, poszedł na
politechnikę; młodszy, Emil, został nauczycielem
niemieckiego. Intryguje mnie ten facet; wiem, że
się nie ożenił, chociaż we wszystkim naśladował
ojca, nie kochając go przy tym. Ojciec i syn powaś-
nili się w końcu; nastąpił pamiętny akt zgody. Emil
zatajał swoje życie; nigdy nie przestał uwielbiać
matki, zachował zwyczaj składania jej ukradkiem
nie zapowiedzianych wizyt, obsypywał ją pocałun-
6
kami i pieszczotami, następnie zaczynał mówić
o
ojcu, najpierw z ironią, potem z wściekłością,
i wychodził trzaskając drzwiami. Kochała go chyba,
ale napawał ją lękiem; obaj ci mężczyźni, szorstcy,
w pożyciu trudni, męczyli ją, przekładała więc nad
nich Jerzego, który nie odwiedzał jej nigdy. Emil
umarł w roku 1927, nie wytrzymawszy nerwowo
samotności; pod poduszką znaleziono rewolwer,
w walizach sto par dziurawych skarpetek i dwa-
dzieścia par zdartych butów.
Anna Maria, młodsza córka, spędziła dzieciństwo
na krześle. Nauczono ją nudzić się, trzymać się pro-
sto i szyć. Miała talenty — uznano, że będzie w .dob-
rym tonie zostawić je odłogiem; była urodziwa —
postarano się ukryć to przed nią. Mieszczanie ci
skromni i dumni sądzili, że uroda jest powyżej ich
środków, a poniżej ich stanu — godzili się z nią
u hrabin i kurew. Pycha Ludwiki była najzupeł-
niej jałowa: w obawie przed rozczarowaniem za-
przeczała mężowi, dzieciom i sobie zalet niewąt-
pliwych; Karol nie umiał rozeznawać się w powa-
bach kobiecych, mieszały mu się ze zdrowiem; od
czasu jak zachorowała mu żona, pocieszał się z ide-
alistkami wąsatymi, rumianymi i wybornej kon-
dycji. Po pięćdziesięciu latach Anna Maria prze-
glądając album rodzinny spostrzegła, że była nie-
gdyś piękna.
W tym samym mniej więcej czasie, kiedy Karol
Schweitzer poznał Ludwikę Guillemin, pewien le-
karz wiejski poślubiwszy córkę bogatego posesjo-
nata z Perigord zamieszkał z nią w Thiviers, przy
smutnej głównej ulicy, naprzeciw apteki. Nazajutrz
po ślubie wyszło na jaw, że teść nie ma ani grosza.
Doktor Sartre, wzburzony do głębi, czterdzieści lat
nie odezwał się słowem do żony; przy stole poro-
8
zumiewał się z nią na migi, ona zaś jęła nazywać
go w końcu swoim pensjonariuszem. Dzielił jed-
nak z nią łoże i od czasu do czasu zapładniał ją —
bez słowa; dała mu dwóch synów i córkę; owym
dzieciom milczenia na imię było: Jan Chrzciciel,
Józef i Helena. Helena w nie pierwszej już wiośnie
poślubiła oficera kawalerii, który zwariował; Józef,
odsłużywszy wojsko w żuawach, wrócił nie czekając
do rodziców. Nie miał żadnego fachu; uwiązł mię-
dzy niemotą ojca a wrzaskliwością matki, nabawił
się stąd jąkania i póki życia walczył ze słowami. Jan
Chrzciciel zapragnął ukończyć szkołę marynarki
wojennej, ażeby oglądać morze. W roku 1904
w Cherbourgu, jako oficer okrętowy zżarty już
żółtą febrą, poznał Annę Marię Schweitzer, ocza-
rował tę dorodną, ugorującą dziewczynę, ożenił się
z nią, galopem zrobił jej dziecko, czyli mnie, i po-
próbował rejterady w śmierć.
Umrzeć nie jest łatwo; febra jelitowa postępowa-
ła niespiesznie, bywały okresy polepszenia. Anna
Maria pielęgnowała męża z oddaniem, nie posuwa-
jąc się jednak w bezwstydzie aż do miłości. Lud-
wika przestrzegła ją przed pożyciem małżeń-
skim — w noc poślubną krew na prześcieradle,
a potem nieskończony łańcuch poświęceń, który
przerywają wieczorowe grubiaństwa. Za przykła-
dem swojej matki moja matka przeniosła obowią-
zek nad rozkosz. Nie poznała dobrze mojego ojca
ani przed ślubem, ani po ślubie, często więc mu-
siała się zastanawiać, dlaczego ten obcy mężczyzna
wybrał śmierć w jej ramionach. Przetransportowa-
no go na folwark odległy o parę mil od Thiviers;
ojciec odwiedzał syna co dzień, zajeżdżając kariol-
ką. Nocne czuwania i troski wyczerpały Annę
Marię, utraciła pokarm, oddano mnie do mamki za-
19
mieszkałej nie opodal — i ja też wybierałem się
umrzeć: na zapalenie kiszek i może na resentyment.
W dwudziestym roku życia, pozbawiona doświad-
czenia i czyjejkolwiek rady, moja matka miotała
się między dwoma nie znanymi jej kandydatami do
piasku; choroba i żałoba okazały się konkretem jej
małżeństwa zawartego z rozsądku. A ja skorzysta-
łem z sytuacji: podówczas matki karmiły własną
piersią, i to długo; gdyby nie szansa obu tych ago-
nii, byłbym narażony na wstrząs, jaki wywołuje
późne odstawienie od piersi. Byłem chory, odsta-
wiono mnie z musu w dziewiątym miesiącu, trawio-
ny gorączką, otępiały nie odczułem ostatniego
cięcia nożyc, jakie przerywa więź między matką
a dzieckiem; pogrążyłem się w świecie zmętnia-
łym, zapełnionym banalnymi halucynacjami i bez-
treściowymi idolami. Po śmierci ojca ocknęliśmy
się z Anną Marią ze wspólnego koszmaru; wyzdro-
wiałem. Padliśmy jednak oboje ofiarą nieporozu-
mienia: ona z miłością odnajdowała syna, którego
nigdy nie opuściła naprawdę, a ja odzyskiwałem
świadomość na kolanach obcej osoby.
Nie mając pieniędzy ani fachu, Anna Maria zde-
cydowała się wrócić do rodziców. Ale gruby nie-
takt, jakim był zgon mojego ojca, uraził Schweitze-
rów — przypominał zbytnio zerwanie małżeństwa.
Skoro moja matka nie zdołała przewidzieć go ani
mu zapobiec, przypisano jej winę: wzięła lekko-
myślnie męża, który uchybił dobrym obyczajom.
Wobec rosłej Ariadny, która wróciła do Meudon
z dzieckiem na rękach, wszyscy zachowywali się
bez zarzutu; mój dziadek wystąpił był już z prośbą
o emeryturę, teraz jednak wrócił do pracy, nie wy-
rzekłszy ani słowa przygany; a babka tryumfowała
w skrytości ducha. Ale Anna Maria, zmrożona uczu-
li
ciem wdzięczności, odgadywała pod tymi zacnymi
procederami potępienie; oczywiście każda rodzina
woli wdowę od panny z dzieckiem, w praktyce jed-
nak różnica jest minimalna. Pragnąc uzyskać prze-
baczenie, Anna Maria nie szczędziła trudów i nie li-
czyła ich; prowadziła dom rodziców w Meudon,
a potem w Paryżu, była zarządzającą, pielęgniarką,
ochmistrzem, damą do towarzystwa, kucharką —
nie zdołała jednak nigdy rozładować milczącego
poirytowania matki. Poranne debaty nad rodza-
jem potraw i rachunki wieczorne Ludwika uważała
za nudziarstwo, ale też nie mogła się pogodzić, że-
by ktoś zastępował ją w tym względzie; pozwalała
zdejmować z siebie obowiązki, złoszcząc się, że traci
przywileje. Ta kobieta starzejąca się i cyniczna ży-
wiła jedną tylko iluzję — poczytywała się za nie-
zbędną. Iluzja się rozwiała, Ludwika jęła zazdrościć
córce. Biedna Anna Maria: za bezczynność oskar-
żono by ją, że jest ciężarem; aktywność jej nato-
miast budziła podejrzenia, że chce objąć władzę nad
domem. Ażeby nie narazić się na pierwszy zarzut,
musiała zebrać całą swoją odwagę, ażeby nie na-
razić się na drugi, musiała odwołać się do całej
swojej pokory. Młoda wdowa nie czekała długo, by
wrócić do małoletniości, stać się dziewicą splamio-
ną. Nie odmawiano jej pieniędzy na drobne wydat-
ki— zapominano je wręczać; zdarła do cna garde-
robę, lecz mój dziadek nie uznał za stosowne spra-
wić jej nową. Z najwyższą chęcią tolerowano, by
wychodziła sama z domu. Ilekroć któraś z dawnych
przyjaciółek — w większości były to mężatki —
chciała zaprosić ją na obiad, należało zabiegać na
długi czas przedtem o pozwolenie i przyobiecać,
że Annę Marię odstawi się do domu przed dziesią-
tą. Wśród kolacji gospodarz wstawał od stołu, żeby
10
odprowadzić moją matkę do dorożki. W tymże cza-
sie mój dziadek, w nocnej koszuli, z zegarkiem
w ręku przemierzał wielkimi krokami sypialnię.
A kiedy wybiła dziesiąta, z ostatnim uderzeniem
zegara zaczynał grzmieć. Zaproszenia stawały się
coraz rzadsze, a moja matka zbrzydziła sobie te
rozrywki aż tak kosztowne.
Śmierć Jana Chrzciciela była wielką sprawą mo-
jego życia: matce mojej przywróciła okowy, a mnie
obdarzyła wolnością.
Nie ma dobrych ojców, to reguła; nie miejcie
pretensji do mężczyzn, lecz do przegniłej już więzi
ojcostwa. Robić dzieci — rzecz arcyświetna; m i e ć
je — co za niesprawiedliwość! Gdyby wyżył mój
ojciec, ległby na mnie całą swoją długością i zmiaż-
dżyłby mnie. Szczęściem umarł w młodym wieku;
wśród Eneaszów obarczonych Anchizesami przecho-
dzę na drugi brzeg sam, nienawidząc tych niewi-
dzialnych rodzicieli, którzy dosiedli okrakiem
grzbietów swoich synów, na całe życie; zostawiłem
za sobą młodo zmarłego mężczyznę, który nie zdą-
żył być mi ojcem, a dziś mógłby już być moim
synem. Żle to było czy dobrze? Nie wiem; ale pod-
pisuję się chętnie pod diagnozą znakomitego psy-
choanalityka: nie mam super-ego.
Umrzeć to jeszcze nie wszystko, trzeba umrzeć
w porę. Później — uczułbym się winien; sierota
świadomy oskarża się sam: rodzice zagniewani je-
go widokiem usunęli się do swych pokoi w niebie.
A ja byłem zachwycony — smutna moja kondycja
nakazywała szacunek, dawała fundament mojej
ważności; zaliczałem żałobę do swoich zalet. Mój
ojciec zmarł gładko, to znaczy ku naszej krzyw-
dzie. Babka powtarzała, że wymigał się od obo-
11
wiązków; dziadek, szczycący się słusznie długo-
wiecznością Schweitzerów, nie usprawiedliwiłby
nigdy kogoś, kto w trzydziestym roku życia odszedł
na zawsze; w świetle tego podejrzanego zgonu jął
wątpić, czy zięć kiedykolwiek istniał, i na koniec
zapomniał o nim. A ja nie potrzebowałem nawet za-
pominać — Jan Chrzciciel wymknął się po angiel-
sku, za jego więc przyczyną ominęła mnie przyjem-
ność zawarcia z nim znajomości. Dziś jeszcze dzi-
wię się, że tak mało wiem o nim. A przecież kochał,
chciał żyć, widział, jak umiera; wystarczy to, żeby
stworzyć całego człowieka. Ale nikt z rodziny nie
potrafił zaciekawić mnie tym właśnie człowiekiem.
Parę lat mogłem oglądać nad swoim łóżkiem foto-
grafię młodego oficera, spojrzenie miał naiwne, gło-
wę kulistą i łysawą, wąsy sumiaste; kiedy moja
matka wyszła powtórnie za mąż, wizerunek znik-
nął. Później odziedziczyłem po nim jego książki,
dzieło Le Danteca o przyszłości nauki, dzieło We-
bera pod tytułem Ku pozytywizmowi przez idealizm
absolutny.
Lektury miał niedobre, jak wszyscy
skądinąd jego współcześni. Na marginesach odkry-
łem nie dające się odczytać bazgroły, martwe ślady
drobnych olśnień, które żyły i tańczyły mniej wię-
cej w okresie moich narodzin. Książki sprzedałem;
nieboszczyk dotyczył mnie w znikomym stopniu.
Znam go ze. słyszenia, jak Żelazną Maskę i Kawale-
ra d'Eon, a to, co wiem o nim, nie odnosiło się nigdy
do mnie; jeśli nawet mnie kochał, brał na ręce,
zwracał ku synowi jasne, dziś wyżarte oczy, nikt
nie zapamiętał tego, są to stracone zachody miłos-
ne. Ów ojciec to nawet nie cień, nawet nie spojrze-
nie: nasz ciężar, jego i mój, ugniatał czas jakiś jed-
ną i tę samą ziemię, ot i wszystko. Dawano mi do
zrozumienia, że jestem nie synem zmarłego, lecz
12
raczej dziecięciem cudu. Stąd niewątpliwie wywo-
dzi się moja niewiarygodna lekkość ducha. Nie je-
stem wodzem i nie mam po temu żadnych aspiracji.
Rozkazywać, słuchać — to jedno i to samo. Ktoś
najbardziej nawet apodyktyczny rozkazuje w czy-
imś imieniu — w imieniu uświęconego pasożyta,
swojego ojca — przenosząc na innych gwałt ab-
strakcyjny jemu samemu zadany. Nie zdarzyło mi
się jeszcze, bym wydając rozkaz nie roześmiał się
i nie rozśmieszył innych; a to dlatego, że nie zżera
mnie rak władzy: nie nauczono mnie posłuszeństwa.
Bo i kogóż miałem słuchać? Pokazywano mi mło-
dą olbrzymkę i powiadano, że to moja matka. Ja
zaś, gdyby nie ta informacja, brałbym ją raczej za
starszą siostrę. Widzę przecież doskonale, że ta dzie-
wica bawiąca w gościnie nadzorowanej, podległa
wszystkim, po to tu jest, by mi służyć. Kocham ją;
ale jakim cudem miałbym ją szanować, skoro nikt
jej nie szanuje? Mamy trzypokojowe mieszkanie:
pokój dziadka, pokój babki i pokój „dziecinny".
„Dzieci" to my — podobnie małoletni i podobnie na
utrzymaniu. Ale wszelkie względy stanowią mój
udział. Do m o j e g o pokoju wstawiono łóżko pa-
nieńskie; panienka śpi sama i budzi się w cnocie;
ja śpię jeszcze, kiedy ona już biegnie do łazienki,
wziąć tub; wraca ubrana od stóp do głów; jakżeż
więc mógłbym się z niej zrodzić? Opowiada mi
o swoich nieszczęściach, a ja słucham ze współczu-
ciem; ożenię się z nią później, będę jej obrońcą.
Przyrzekam jej to, wyciągnę nad nią prawicę, od-
dam swoje młode siły w jej służbę. Czy myślicie,
że będę jej posłuszny? W dobroci swojej przychy-
lam się do jej próśb. Nie wydaje mi zresztą rozka-
zów — w ulotnych słowach kreśli przyszłość, którą
zaleca łaskawemu z mojej strony urzeczywistnic
13
niu: „Mój malutki kochaneczek będzie miłuśki,
mądry i pozwoli bardzo grzecznie zapuścić sobie
kropelki do nosa." A ja wpadam w potrzask tych
pieszczotliwych proroctw.
Pozostaje patriarcha. Tak był podobny do Boga
Ojca, że często mylono go z nim. Pewnego razu
wszedł do kościoła przez zakrystię; pastor groził
ludziom niegorliwym gromami z nieba: „Bóg tu
jest! Patrzy na was!" I nagle wierni ujrzeli pod
amboną rosłego, brodatego starca, który spoglądał
na nich — uciekli. Mój dziadek opowiadał, jak in-
nym razem padli mu do kolan. Zasmakował w tych
pojawieniach. We wrześniu roku 1914 pojawił się
w kinie w Arcachon; siedzieliśmy z matką na bal-
konie, kiedy zażądał, by zapalono światła; inni pa-
nowie, w charakterze asysty aniołów, wołali: „Zwy-
cięstwo! Zwycięstwo!" Bóg wstąpił na scenę i od-
czytał komunikat o bitwie nad Marną. W czasach,
kiedy miał czarną brodę, był Jehową i podejrze-
wam, że był pośrednim sprawcą śmierci Emila.
Ów Bóg Gniewu chłeptał krew swoich synów. Ale
urodziłem się pod koniec jego długiego życia, bro-
da posiwiała mu już wtedy, przyżółcił ją tytoń, oj-
costwo przestało go bawić. Gdyby jednak mnie
spłodził, musiałby mnie ujarzmić, jak sądzę, nie
darowałby sobie tego, z przyzwyczajenia. Poszczę-
ściło mi się, byłem własnością zmarłego — zmarły
wylał kilka kropel spermy stanowiących normalną
opłatę za dziecko; byłem jak przywilej grzania się
w słońcu, mój dziadek mógł się mną radować nie
posiadając mnie na własność; byłem jego „cudem",
życzył bowiem sobie dokonać swoich dni jako sta-
rzec pogrążony w ekstazie na widok cudu; posta-
nowił uważać mnie za szczególną łaskę losu, dar
niczym nie umotywowany, który zawsze cofnąć
18
można; czegóż więc mógłby wymagać ode mnie?
Sama moja obecność syciła go szczęściem. Był Bo-
giem Miłości z brodą Boga Ojca i Najświętszym
Sercem Syna; sakralnym gestem kładł mi ręce na
głowie, czułem na ciemieniu ciepło jego dłoni, a kie-
dy nazywał mnie swoim maleństwem, głos drżał
mu z roztkliwienia, zimne oczy zachodziły łzami.
Oburzali się wszyscy: „Oszalał dla tego bębna!"
Wielbił mnie, było to oczywiste. Czy mnie kochał?
W uczuciu aż tak afiszowanym trudno mi odróżnić
szczerość od sztuczności; nie sądzę, by okazywał in-
nym swoim wnukom zbytnią serdeczność; to praw-
da, że nie widywał ich nigdy i że nie potrzebowali
go wcale. A ja zależałem od niego pod każdym
względem, wielbił we mnie swoją szczodrobliwość.
Co prawda naciskał trochę za mocno pedał wznio-
słości: był to człowiek XIX stulecia, który poczyty-
wał się — jak tylu innych i jak sam Wiktor Hu-
go — za Wiktora Hugo. W moim przekonaniu ów
piękny mężczyzna z bujną, falującą brodą, zawsze
gotów popisać się nowym efektem teatralnym —
jak alkoholik sięga po następną butelkę wina —
padł ofiarą dwóch umiejętności technicznych świeżo
odkrytych: sztuki fotograficznej i sztuki bycia
dziadkiem. Na swoje szczęście i nieszczęście był
fotogeniczny; mieszkanie było wytapetowane jego
fotografiami, a że zdjęć migawkowych nie wykony-
wano podówczas jeszcze, rozmiłował się w pozowa-
niu i w żywych obrazach; wszystko mu było pre-
tekstem, by znieruchomieć raptem, zastygnąć
w pięknej pozie, skamienieć; przepadał za tymi
króciutkimi chwilami wieczności, wśród których
stawał się swoim własnym posągiem. Zachowałem
po nim w pamięci — z racji owego upodobania
w żywych obrazach — tylko scenki martwe jak
2 — Słowa
17
przezrocza z latarni czarnoksięskiej. Zagajnik, sie-
dzę na zwalonym pniu, mam pięć lat; Karol
Schweitzer ma na sobie panamę, kremowy flane-
lowy garnitur w. czarne paseczki, białą pikową ka-
mizelkę z poprzeczną linią dewizki; cwikier zwisa
na tasiemce; nachyla się nade mną, wznosi palec
upierścieniony złotem, mówi. Wszystko tu jest cie-
mnawe, wszystko jest wilgotne, prócz jego słonecz-
nej brody, nosi aureolę wokół twarzy. Nie wiem,
co mówi; byłem zbyt pochłonięty słuchaniem, żeby
słyszeć. Przypuszczam, że ów stary republikanin
na modłę Cesarstwa pouczał mnie o moich obowiąz-
kach obywatelskich i opowiadał mi historię miesz-
czaństwa; byli królowie, byli cesarze — i byli bar-
dzo źli; wypędzono ich, wszystko poszło ku
lepszemu. Wieczorami, kiedy wychodziliśmy na dro-
gę na jego spotkanie, dostrzegaliśmy go zaraz
w tłumie podróżnych wysypujących się z kolejki
podmiejskiej, tak był wysoki, a poruszał się przy
tym w rytmie menueta, jak tancmistrz. Jak tylko
nas dojrzał, „przybierał pozę", rzekłbyś, posłusz-
ny zaleceniom niewidzialnego fotografa: broda roz-
wiana, korpus wyprostowany, lekki rozkrok, tors
wypięty, ramiona szeroko rozwarte. Na ten znak
nieruchomiałem, pochylałem się do przodu, zamie-
niałem się w szybkobiegacza biorącego rozpęd,
w ptaszka, który wyfrunie z aparatu; dłuższą chwi-
lę trwaliśmy tak naprzeciw siebie, wdzięczna parka
z saskiej porcelany, i już mknąłem ku niemu obar-
czony kwiatami i owocami, szczęściem mojego
dziadka, przypadałem mu do kolan udając zadysz-
kę, odrywał mnie od ziemi, unosił na wyprężonych
rękach pod obłoki, po czym przygarniał do serca
szepcząc: „Mój skarbie!" Była to poza druga, miała
ogromny aplauz u przechodniów. Odgrywaliśmy
1-3
bogatą komedię z setką odmiennych skeczy: flirt,
nieporozumienia szybko zażegnywane, dobrotliwe
przekomarzania i wdzięczne niesnaski, zawód mi-
łosny, czułe sekreciki i namiętne uczucie; wynaj-
dywaliśmy dla naszej miłości przeszkody, żeby
usuwać je tym radośniej; bywałem despotyczny,
ale żaden kaprys nie zdołał nigdy przyćmić mojej
prześlicznej wrażliwości; okazywał próżność szla-
chetną i dobroduszną, jaka przystoi dziadkom, zaśle-
pienie, owe karygodne słabostki, które zaleca Hu-
go. Gdyby mnie zamknięto o chlebie i wodzie,
przyniósłby mi konfitury; ale obie sterroryzowane
kobiety wystrzegały się starannie wprowadzania
podobnych represji. A ponadto byłem grzecznym
dzieckiem, moja rola dogadzała mi tak dalece, żem
nigdy jej nie uchybiał. Doprawdy, szybką rejtera-
dę mojego ojca wynagrodził mi „Edyp" nader nie-
kompletny: nie miałem super-ego, znakomicie, ale
też nie było we mnie cienia agresywności. Matka
była moją własnością, nikt mi nié kwestionował
tego spokojnego stanu posiadania, nie wiedziałem,
co to gwałtowny przymus i nienawiść, zaoszczę-
dzono mi okrutnych nauk zazdrości; a żem nigdy
nie obijał się o jej kanty, poznawałem najpierw
rzeczywistość tylko od strony jej roześmianej nie-
spoistości. Przeciw komu, przeciw czemu miałbym
się buntować? Cudzy kaprys nigdy nie usiłował
być moim prawem.
Pozwalam jak najmilej, żeby wkładano mi buty,
wpuszczano krople do nosa, żeby mnie czesano, my-
to, ubierano i rozbierano, fryzowano i pucowano;
nie znam przyjemniejszej rozrywki nad zabawę
w grzeczność. Nigdy nie płaczę, nigdy się nie śmie-
ję, nie hałasuję; kiedy miałem cztery lata, przy-
łapano mnie na sypaniu soli do konfitur; zrobiłem
to bardziej, sądziłbym, przez pasją naukową aniżeli
przez złośliwość; w każdym razie to jedyna psota,
jaką zapamiętałem. W niedziele obie moje panie
chadzają czasem na mszę, żeby posłuchać dobrej
muzyki, kiedy przygrywa renomowany organista;
żadna z nich nie jest praktykująca, ale wiara bliź-
nich usposabia je do ekstazy muzycznej; wierzą
w Boga delektując się toccatą, nie dłużej. Rozko-
szuję się tymi momentami szczytnego uduchowie-
nia; wszyscy wyglądają tak, jak gdyby spali, pora
na mnie, żebym pokazał, co potrafię: jazda na
klęcznik, zamieniam się w posąg; nie poruszę na-
wet palcem u nogi, nie wolno; patrzę prosto przed
siebie nie mrugając oczyma, póki łzy nie zaczną
mi spływać z policzków; oczywiście staczam tyta-
niczny bój z mrówkami, ale jestem pewien zwycię-
stwa i tak świadom własnych sił, iż nie waham
się budzić w sobie najbardziej występnych pokus,
żeby czerpać rozkosz z odniesionego nad nimi try-
umfu, a gdybym się tak zerwał wrzeszcząc „bzdrum-
bzdrum-brudrum!"? a gdybym się wdrapał na filar
i nasiusiał do kropielnicy? Za chwilę te straszliwe
igraszki wyobraźni przydadzą ceny pochwałom,
jakimi obsypie mnie matka. Ale okłamuję sam
siebie, udaję, że grozi mi niebezpieczeństwo, żeby
powiększyć własną chwałę — ani razu nie były to
pokusy zawrotne, nazbyt lękam się zgorszenia; je-
śli chcę budzić podziw, to tylko swoimi cnotami.
Dzięki tym łatwym zwycięstwom nabieram prze-
konania, że cechuje mnie wrodzona dobroć; wy-
starczy, żebym jej się poddał, a już sypią się kom-
plementy. Złe zamiary i złe myśli, jeżeli już przy-
chodzą, to z zewnątrz; ledwie zagoszczą we mnie,
marnieją, więdną — niepodatny ze mnie grunt dla
zła. Cnotliwy przez komedianctwo, nigdy nie wy-
19
silam się ani nie przymuszam — zmyślam. Posia-
dłem władczą swobodę aktora, który trzyma pu-
bliczność w napięciu i wysubtelnia odgrywaną rolę.
Wielbią mnie, a więc jestem godzien uwielbienia.
Cóż prostszego, skoro świat jest urządzony dobrze?
Mówią mi, że jestem ładny, a ja w to wierzę. Od
niedawna mam na prawym oku bielmo, będę więc
ślepawy i zezowaty, ale na razie nic jeszcze na to
nie wskazuje. Fotografują mnie setki razy, moja
matka podmalowuje zdjęcia kolorowymi kredkami.
Na jednym z tych, które się zachowały, widnieje
różowy, pucołowaty blondynek, główka w lokach,
w oczach przymilny respekt dla ustalonego ładu;
usta odęte obłudną pychą — znam swoją wartość.
Ale moja naturalna dobroć to nie dość jeszcze;
winien się z nią łączyć dar proroczy — prawda
przemawia ustami dziecka. Dzieci, tak jeszcze bli-
skie przyrody, są skuzynowane z wiatrem i mo-
rzem; kto umie słuchać bełkotów dziecięcych, wy-
ciąga z nich nauki wszechstronne i mgliste. Mój
dziadek przeprawiał się kiedyś przez Jezioro Ge-
newskie z Henri Bergsonem: „Wpadłem w szaleń-
czy zachwyt — powiadał — nie mogłem się napa-
trzyć roziskrzonym szczytom, migotaniu fal. A ten
Bergson siedział na walizce i nie odrywał wzroku
od ziemi." Ten drobny przypadek, zaobserwowany
w podróży, przywiódł go do konkluzji, że medytacja
poetycka jest lepsza od filozofii. Jął więc medyto-
wać nade mną; siedząc w ogrodzie na leżaku
i mając pod ręką szklankę piwa, spoglądał, jak
biegałem i skakałem,
i doszukując się mądrości
w moich nieskładnych powiedzeniach, znajdował
ją tam. Śmiałem się później z tego bzika, a teraz mi
przykro — była to praca śmierci. Wprawiając się
w ekstazę, Karol zwalczał lęk. Zachwycał się we
20
mnie zachwycającym dziełem ziemi, aby wmówić
w siebie, że wszystko jest dobre, nawet nasz wsza-
wy koniec. Owej przyrody, co szykowała się już,
by z powrotem zabrać go do siebie, szukał na szczy-
tach górskich, wśród fal i gwiazd, a także u źródeł
mojego młodego życia, aby móc ogarnąć ją w ca-
łości i każdy dar od niej uznać, nawet grób, który
kopała mu właśnie. Nie Prawda przemawiała doń
moimi ustami, ale j e g o śmierć. Nic dziwnego, że
mdłe szczęście moich najmłodszych lat miewało po-
smak żałobny: zawdzięczałem wolność wygodnemu
zgonowi, a znaczenie — śmierci aż nadto spodzie-
wanej. Ale cóż, każda pytia to nieboszczka i wszy-
scy o tym wiedzą; a każde dziecko to zwierciadło
śmierci.
A poza tym mój dziadek rozkoszuje się doprowa-
dzaniem swoich synów do białej gorączki. Ów groź-
ny ojciec gnębił ich całe życie; wchodzą do pokoju
na palcach i zastają go na kolanach przed szczenia-
kiem — może pęknąć serce, i nie bez racji! W walce
między pokoleniami starcy i dzieci sprzymierzają
się często: dzieci wieszczą, starcy rozszyfrowują
proroctwa. Przyroda
przemawia, doświadczenie
tłumaczy — dorosłym nie pozostaje nic innego, jak
nabrać wody w gębę. W braku dziecka weźcie pu-
dla; zeszłego roku na psim cmentarzu, przysłuchu-
jąc się przemówieniom drżącym głosem wygłasza-
nym nad grobami, rozpoznałem maksymy mojego
dziadka: psy umieją kochać; są wrażliwsze od ludzi,
wierniejsze; mają takt, nieomylny instynkt, dzięki
któremu rozeznają się w Dobrym, odróżniają do-
brych od złych. „Poloniuszu — mówiła niepocie-
szona dama — byłeś lepszy ode mnie; nigdy byś
mnie nie przeżył, a ja cię przeżyłam!" Towarzyszą-
cy mi przyjaciel, Amerykanin, wściekł się, kopnął
21
cementowego psa i utrącił mu ucho. Miał rację, kto
kocha z b y t n i o dzieci i zwierzęta, kocha je prze-
ciw ludziom.
A więc jestem pudlem przyszłości, wieszczę. Mam
zapas dziecinnych odezwań, które się zapamiętuje,
a potem przytacza; uczę się fabrykować nowe. Mam
odezwania dorosłego mężczyzny, umiem wygłaszać,
nie pacząc sensu, zdania „ponad mój wiek". Owe
zdania to poematy; recepta jest prosta: trzeba, za-
wierzywszy się Diabłu, przypadkowi, pustce, zapo-
życzać gotowe zdania od dorosłych, zestawiać skru-
pulatnie jedne z drugimi i powtarzać nic nie
rozumiejąc. Po prostu wygłaszam proroctwa, które
każdy tłumaczy, jak mu się podoba. Dobro rodzi się
w tajnikach mojego serca, Prawda — wśród mło-
dych ciemności mojego Pojmowania. Podziwiam
sam siebie z niezachwianą ufnością. Okazuje się,
że moje słowa i gesty mają wartość, która mnie
umyka, ale dorosłym rzuca się w oczy; mniejsza
z tym, będę ich darzył bez zawodu subtelną rozko-
szą, której sam nie odczuwam. Moje błazeństwa
nabierają pozorów szczodrobliwości: biedni ludzie
rozpaczali, że nie mają dziecka, roztkliwiony tym
wydobyłem się w porywie altruizmu . z nicości
i przyoblokłem kształt dzieciństwa, żeby obdarzyć
ich iluzją, że mają syna. Matka i babka zachęcają
mnie często, bym powtarzał ów akt podniosłej do-
broci, dzięki której wyjrzałem na świat; schlebiają
maniom Karola Schweitzera, jego upodobaniom
w efektach teatralnych, organizują mu niespodzian-
ki. Ukrywają mnie za jakimś meblem, wstrzymuję
oddech, panie wychodzą z pokoju albo udają, że
zapomniały o mnie, unicestwiam się; wchodzi
dziadek, znużony i posępny, taki, jakim byłby, gdy-
bym nie istniał; nagle wypadam z kryjówki, obdą-
rzam go łaską swoich narodzin, dostrzega mnie,
przystępuje do gry, zmienia się na twarzy, wznosi
ręce do nieba — przepełniam go radością wypływa-
jącą z mojego istnienia. Słowem, daję siebie; daję
siebie zawsze i wszędzie, daję wszystko — wystar-
czy, żebym pchnął drzwi, a wtedy i ja też doznaję
odczucia, że się p o j a w i a m . Ustawiam piramidy
z klocków, robię babki z piasku, wzywam wielkim
głosem; ktoś nadchodzi, pieje z zachwytu; znów
sfabrykowałem szczęśliwca. Posiłki, sen, środki
ostrożności stosowane w razie niepogody lub zim-
na składają się na główne uroczystości i główne
obowiązki życia na wskroś przepojonego ceremonia-
łem. Jadam publicznie niby król; jeśli jem
z a p e t y t e m , gratulują mi; woła nawet moja
babka: „Jakiż on grzeczny, że głodny!"
Nie zaprzestaję się stwarzać; jestem donatorem
i darem. Gdyby żył mój ojciec, znałbym swoje
obowiązki i swoje prawa; umarł, toteż ich nie
znam; praw nie mam, skoro miłość obsypuje mnie
dobrodziejstwami; obowiązków nie mam, skoro da-
ję wszystko przez miłość. Jedyny nakaz — podobać
się; wszystko na efekt. W naszej rodzinie cóż za
rozpusta z wielkodusznością: dziadek jest moim
żywicielem, ja jestem jego szczęściem; a moja mat-
ka poświęca się dla wszystkich. Kiedy dziś myślę
o tym, jedynie to poświęcenie wydaje mi się praw-
dziwe; ale skłanialiśmy się je przemilczać. Mniejsza
z tym, nasze życie to nieprzerwany ciąg ceremonii,
trawimy czas na ustawicznym i wzajemnym skła-
daniu sobie hołdów. Szanuję starszych pod warun-
kiem, żeby mnie ubóstwiali; jestem bezpośredni,
otwarty, łagodny jak dziewczynka. Myślę według
przyjętych szablonów, ufam ludziom — wszyscy są
dobrzy, skoro wszyscy są zadowoleni. Uważam
■i
23
24
społeczeństwo za niewzruszoną hierarchię zasług
i władz. Ci, którzy zajmują najwyższy szczebel dra-
biny, oddają całe swoje mienie siedzącym na szcze-
blach niższych. Baczę jednak, by nie wdrapać się na
sam wierzchołek, wiem doskonale, że zastrzeżono go
dla osób poważnych i życzliwych, dzięki którym pa-
nuje ład. Usadowiłem się na małej bocznej żerdce,
niedaleko od nich, ogarniając swoim promieniowa-
niem i szczyt, i podnóże drabiny. Krótko mówiąc do-
kładam wszelkich starań, aby odsuwać się od wła-
dzy świeckiej — nie być ani pod nią, ani nad nią, ale
gdzie indziej. Wnuk klerka, jestem klerkiem już
od powicia; namaszczony niby książę Kościoła,
odznaczam się kapłańską wesołą życzliwością.
Maluczkich traktuję jak równych sobie, uszczę-
śliwiam ich z pomocą tego nabożnego kłamstwa,
na które im przystoi nabierać się do pewnych gra-
nic. Do mojej służącej, listonosza, suki odzywam się
głosem pełnym cierpliwości, matowym. W tym
świecie uładzonym istnieją biedni. Istnieją również
pięcionogie barany, siostry syjamskie, katastrofy
kolejowe; owe anomalie nie wynikają z niczyjej
winy. Poczciwi biedacy nie wiedzą, że z obowiązku
winni doskonalić nas w naszej szczodrobliwości,
wstydzą się, przemykają się pod ścianami; wybie-
gam, wsuwam biednemu w rękę grosz lub dwa,
a przede wszystkim darzę go pięknym egalitarnym
uśmiechem. Uważam, że minę ma głupią, i nie lu-
bię go dotykać, ale się zmuszam — to próba; a po-
nadto biedni powinni mnie kochać, miłość ta okrasi
im życie. Wiem, że brak im tego, co najkonieczniej-
sze — pochlebia mi, że stanowię ich luksus. A zresz-
tą, jakakolwiek byłaby ich nędza, nigdy nie wy-
cierpią tyle, co mój dziadek: kiedy był mały, wsta-
wał o świcie i ubierał się po ciemku; zimą musiał
25
rozbijać lód w wiadrze, żeby się umyć. Szczęściem
sprawy przybrały później jak najlepszy obrót; mój
dziadek wierzy w Postęp, ja też; Postęp — owa
uciążliwa droga, która doprowadziła aż do mnie.
Był to Raj. Każdego ranka budziłem się w ra-
dosnym osłupieniu, wielbiąc szczęśliwy traf, za
którego sprawą urodziłem się w rodzinie najbar-
dziej zgodnej, w najpiękniejszym kraju na świecie.
Gorszyłem się malkontentami: na cóż oni mogą się
skarżyć? Byli to buntownicy. Babka szczególnie
budziła we mnie jak najżywszy niepokój: stwier-
dzałem z boleścią, że nie podziwia mnie tak, jakby
należało. Istotnie, Ludwika przejrzała mnie na
wskroś. Ganiła mnie otwarcie za kabotynizm, któ-
rego nie ośmielała się zarzucać mężowi: byłem po-
liszynelem, błaznem, obłudnikiem, kazała mi za-
przestawać „małpiarstw". Oburzałem się tym
mocniej, iż podejrzewałem ją, że lekceważy rów-
nież mojego dziadka; była „duchem wieczystej ne-
gacji". O d p o w i a d a ł e m jej, domagała się
przeprosin; pewien poparcia, odmawiałem. Dziadek
chwytał w lot okazję, żeby wykazać jej słabość,
opowiadał się za mną przeciw żonie, babka, wzbu-
rzona, wstawała, wychodziła i zamykała się w swo-
im pokoju. W obawie przed urazą ze strony mojej
babki, moja matka odzywała się szeptem, oponując
pokornie ojcu, który wzruszał ramionami i wyno-
sił się do gabinetu; błagała mnie na koniec, żebym
przeprosił. Pławiłem się w swojej potędze — byłem
świętym Michałem i powaliłem złego ducha. Żeby
skończyć z tym wreszcie, przepraszałem nonszalan-
cko. Poza tym wielbiłem ją, oczywista, p r z e c i e ż
była to moja babka. Poddano mi, żebym nazywał ją
bunią, a głowę rodziny tytułował jej imieniem alzac-
26
kim: Karl. Karl i bunia brzmiało lepiej niż Romeo
i. Julia, niż Filemon i Baucis. Moja matka po-
wtarzała po sto razy na dzień, nie bez intencji:
„Karlobunie czekają na nas; Karlobunie się ucie-
szą, Karlobunie..." — wywołując poprzez wewnę-
trzną jedność czterech sylab obraz idealnej harmo-
nii między dwiema osobami. Nabierałem się na to
w połowie tylko, urządzając się tak, by wyglądać
na całkiem oszukanego — przede wszystkim
w oczach własnych. Słowo rzucało cień na rzeczy;
za pomocą Karlobuniów mogłem utrzymywać nie
zarysowującą się w żadnym punkcie jedność rodzi-
ny, a na Ludwikę przelewać znaczną część zalet
Karola. Moją babkę, podejrzaną, grzeszną i zawsze
gotową upaść, wspierało ramię anielskie — dzięki
władzy słowa.
Są ludzie naprawdę źli: Prusacy, którzy zabrali
nam Alzację, Lotaryngię oraz wszystkie zegary,
pozostawiwszy tylko jeden, czarny, marmurowy,
zdobiący kominek mojego dziadka i będący akurat
darem od grupy uczniów, Niemców; głowimy się,
gdzie go ukradli. Kupują mi książki Hansiego, po-
kazują zawarte w nich ilustracje; nie odczuwam
bynajmniej antypatii do tych grubasów z różowego
cukru, którzy tak bardzo są podobni do moich wu-
jów alzackich. W roku 1871 mój dziadek wybrał
Francję, toteż co jakiś czas jeździł do Gunsbach i do
Pfaffenhofen, odwiedzając rodzinę, która tam zosta-
ła. Zabierają mnie z sobą. W pociągu, kiedy niemiec-
ki kontroler żąda okazania biletów, albo w kawiarni,
kiedy guzdrze się kelner, Karl Schweitzer pąsowie-
je z patriotycznego gniewu; obie panie uwieszają
mu się u ramion: „Karolu! Opamiętaj się! Wyrzucą
nas i tyle zyskasz!" Dziadek sierdzi się coraz głoś-
idej: „Proszę bardzo, proszę bardzo, niech wyrzuca-
27
ją, jestem tutaj u siebie!" Popychają mnie ku ko-
lanom dziadka, spoglądam błagalnie, uspokaja się:
„No dobrze, dla tego małego" — wzdycha i kości-
stymi palcami szoruje mi ciemię. Podobne sceny
obrzydzają mi trochę dziadka, nie budząc we mnie
oburzenia na okupantów. Ponadto za każdą wizytą
w Gunsbach Karol pamięta, żeby zrobić awanturę
bratowej; parę razy w tygodniu ciska serwetką
0
stół i trzaskając drzwiami wychodzi z jadalni;
a przecież ona nie jest Niemką. Posiliwszy się wzdy-
chamy i szlochamy u jego stóp, nad nami kamienne
a dumne czoło Karola. Jakże nie podpisać się pod
opinią mojej babki: „Alzacja wcale mu nie służy;
nie powinien tu bywać tak często." A zresztą nie
przepadam specjalnie za Alzatczykami, traktują
mnie bez uszanowania, nie żałuję wcale, że zabrano
ich Francuzom. Podobno nachodzę za często pana
Blumenfelda,
właściciela
sklepu
spożywczego
w Pfaffenhofen, nudząc go o byle głupstwo. Ciotka
Karolina dzieli się w tym względzie „swoimi uwa-
gami" z moją matką; przekazują mi je; tym razem
wyjątkowo sprzymierzam się z babką, Ludwika nie-
nawidzi rodziny męża. W Strasburgu, z pokoju ho-
telowego, gdzieśmy stanęli, słyszę dźwięki piskliwe
1
nierealne, podbiegam do okna: wojsko! Uradowa-
ny widokiem pruskiej defilady, która odbywa się
przy dziecinnej muzyce, klaszczę w dłonie. Dzia-
dek nie rusza się z krzesła, mamrocze coś pod no-
sem; matka szepcze mi na ucho, żebym zaraz od-
szedł od okna. Okazuję posłuszeństwo, z lekka na-
dąsany. Nienawidzę Niemców, ale — do licha —
bez przekonania. Skądinąd Karol może pozwolić
sobie tylko na szowinizm raczej stuszowany. W ro-
ku 1911 przeprowadziliśmy się z Meudon do Pary-
ża, na ulicę Le Goff, pod numer 1; Karol musiał
28
już pójść na emeryturę i żeby nas utrzymywać, za-
łożył Institut des Langues Vivantes, przyjezdni
cudzoziemcy uczą się tu francuskiego. Metodą bez-
pośrednią. Uczniowie ściągają w większości z Nie-
miec. Płacą dobrze; dziadek zsypuje luidory w kie-
szeń surduta nie licząc ich nigdy; babka, cierpiąca
na chroniczną bezsenność, wślizguje się nocami do
przedpokoju i cichcem, jak sama powiada do córki,
pobiera swoją dziesięcinę; słowem, wróg nas
utrzymuje; wojna francusko-niemiecka przywróci-
łaby nam Alzację, ale zrujnowałaby Instytut —
Karol jest za utrzymaniem Pokoju. A prócz tego
istnieją dobrzy Niemcy, którzy bywają u nas na
obiadach: powieściopisarka z gębą czerwoną i ko-
smatą, którą Ludwika z zazdrosnym śmieszkiem
nazywa „Dulcyneą Karola"; łysy doktor, co napie-
rając na moją matkę popycha ją ku drzwiom i pró-
buje całować; a kiedy Anna Maria żali się nieśmia-
ło, dziadek wybucha: „Chciałybyście mnie pokłócić
z wszystkimi!" I wzruszając ramionami konklu-
duje: „Przywidzenia masz, moja córko" — a wtedy
to ona czuje się winną. Wszystkie te osoby pojmują,
że trzeba entuzjazmować się moimi przymiotami,
obmacują mnie z szacunkiem, a więc mimo pocho-
dzenia drzemie w nich jakaś niejasna idea Dobra.
Na dorocznym uroczystym obchodzie założenia
Instytutu jest z górą setka gości, wodnisty szampan,
moja matka z panną Moutet na cztery ręce grają
Bacha; w niebieskiej muślinowej szatce, z
gwiazdkami we włosach, z przyprawionymi skrzy-
dłami, obnoszę kosz mandarynek; okrzyki: „Ależ
to i s t n y anioł!" No widzicie, nie tacy to znów
źli ludzie. Oczywista nie poniechaliśmy zemsty za
Alzację męczeńską; między sobą, szeptem, jak nasi
kuzyni z Gunsbach i z Pfaffenhofen, zabijamy Szwa-
29
bów orężem śmieszności; zaśmiewamy się nieutru-
dzenie setki razy z owej studentki, która napisała
we francuskim wypracowaniu: „Szarlotę sparły bó-
le na grobie Wertera"; z młodego profesora, co przy
obiedzie długo i nieufnie oglądał melon, a w końcu
zjadł wszystko, ze skórką i pestkami. Podobne uchy-
bienia skłaniają mnie ku tolerancji: Niemcy to
istoty niższe, które mają szczęście być naszymi są-
siadami; oświecimy ich.
Pocałunek bez wąsów — mawiano podówczas —
jest jak jajko bez soli; dodam: i jak Dobro bez Zła,
czyli jak moje życie w latach 1905—1914. Skoro
określamy się li tylko w ten sposób, że się sobie
przeciwstawiamy, byłem nieokreślony aż do dna;
skoro miłość i nienawiść stanowią dwie strony jed-
nego i tego samego medalu, nie kochałem nikogo
i niczego. Tak właśnie było: nie można od nikogo
wymagać, żeby nienawidził innych i podobał się im
zarazem. Ani żeby się podobał i kochał.
Czyżbym więc był Narcyzem? Nawet i to nie,
uwodząc z przesadną gorliwością zapominam o so-
bie. W końcu nie bawią mnie aż tak dalece moje
babki z piasku, bazgroły i załatwianie potrzeb na-
turalnych; przynajmniej jedna dorosła osoba musi
wpaść w ekstazę na widok moich produktów, ażeby
nabrały w moich oczach wagi. Szczęściem oklasków
nie brak; dorośli przysłuchują się moim szczebio-
tom i Sztuce fugi z tym samym porozumiewawczym
uśmiechem wytrawnych smakoszów; świadczy to,
że w gruncie rzeczy jestem dobrem kulturowym.
Nasiąkając kulturą, zwracam ją rodzinie za pomocą
promieniowania, jak pod wieczór jeziora zwracają
ciepło nagromadzone za dnia.
Rozpocząłem życie tak samo, jak je zapewne za-
kończę — wśród książek. W gabinecie dziadka le-
30
żały wszędzie; wolno było okurzać je tylko raz na
rok,
w
październiku, przed rozpoczęciem zajęć
szkolnych. Nie umiejąc jeszcze czytać, czciłem już
te ruchome głazy; orientowałem się, że dobrobyt
naszej rodziny zaleŻ3>- od książek ustawionych pio-
nowo lub ukośnie, ściśniętych na półkach biblio-
tecznych niczym cegły albo szlachetnie spiętrzonych
i niby menhiry tworzących aleje. Wszystkie były
podobne do siebie, baraszkowałem po tym minia-
turowym sanktuarium otoczony pomnikami przy-
sadzistymi, antycznymi, które widziały moje na-
rodzenie, ujrzą chyba moją śmierć, a samą swoją
trwałością gwarantują mi przyszłość równie spokoj-
ną jak przeszłość. Dotykałem po kryjomu tych po-
mników, aby kurz ich uświęcił moją dłoń, ale też
nie wiedziałem na dobrą sprawę, co z nimi robić,
i dzień w dzień asystowałem przy ceremonii, której
3ens
umykał mi stale: dziadek — z natury niezguła
tak wielki, że moja matka zapinała mu rękawicz-
ki — manipulował owymi kulturowymi przedmio-
tami ze zręcznością celebransa. Obserwowałem ty-
siące razy, jak z nieobecną miną wstawał, okrążał
biurko, dwoma susami przebywał gabinet, bez
chwili namysłu i wahania brał potrzebny tom,
wracając na fotel przerzucał kartki skombinowa-
nym ruchem kciuka i palca wskazującego, a po-
tem, ledwie zasiadłszy, energicznie otwierał, na-
trafiając na „właściwą stronicę", książkę, która
w momencie tym skrzypiała niby trzewik. Niekie-
dy podchodziłem bliżej, by przyglądać się owym
szkatułkom, co rozwierały się jak ostrygi — i od-
krywałem nagość ich narządów wewnętrznych:
karty sinawe i spleśniałe, z lekka opuchnięte, pokry-
te czarnymi żyłeczkami, karty, które wchłaniały
atrament i pachniały grzybem.
W pokoju babki książki leżały, a nie stały; przy-
nosiła je z wypożyczalni i nigdy nie widziałem wię-
cej niż dwie naraz. Głupstewka te przywodziły mi
na myśl noworoczne bombonierki, ich kartki bo-
wiem, giętkie i migotliwe, były jak gdyby wycięte
z papieru glansowanego. Ruchliwe, białe, prawie
nowe, służyły za pretekst do odprawiania błahych
i
misteriów. Co piątek babka ubierając się do wyj-
ścia powiadała: „Oddam je"; a po powrocie, zdją-
wszy czarny kapelusz i woalkę, wyciągała j e
z mufki, ja zaś głowiłem się zmistyfikowany: „Czy
to te same?" Starannie okładała je w papier, po
czym wybrawszy jedną z nich sadowiła się pod
oknem w obszernym uszatym fotelu, nakładała bi-
nokle, wzdychała z uszczęśliwienia i znużenia, przy-
mykała oczy z tiśmieehem subtelnym i zdradzają-
cym utajoną rozkosz, który odnalazłem później na
wargach Giocondy; moja matka milczała, dając mi
znaki, bym również milczał, myślałem o mszy,
0
śmierci, o spaniu; wypełniałem się nabożną ci-
szą. Od czasu do czasu Ludwika chichotała dyskret-
nie; wołała córkę, pokazywała palcem jakiś wiersz
1 "obie kobiety wymieniały porozumiewawcze spoj-
rzenia. A przecież nie lubiłem tych broszur nazbyt
dystyngowanych; były intruzami, dziadek nie ukry-
wał, żę stanowią przedmiot kultu pośledniego, wy-
łącznie kobiecego. W niedzielę, zbijając bąki, zja-
wiał się w pokoju żony, stawał przed nią i tak tkwił
nie wiedząc, z jakiej zacząć beczki; wszyscy spoglą-
dali na niego, bębnił palcami w szybę, a że wciąż
nie przychodziło mu nic do głowy, zwracał się ku
Ludwice i wyjmował jej z rąk powieść. „Karolu! —
sierdziła się — zamylisz mi!" Ale już wysoko u-
niósłszy brwi czytał i nagle stukał w książkę palcem
32
wskazującym: „Nie rozumiem!" — „A jakżeż miał-
byś rozumieć — mówiła moja babka — skoro czy-
tasz od środka!" W końcu rzucał książkę na stół
i wychodził wzruszając ramionami.
Miał na pewno rację, przecież był fachowcem.
Wiedziałem o tym, pokazywał mi na półce biblio-
tecznej grube tomy w oprawach z brunatnego płót-
na: „To wszystko, mój mały, napisał twój dziadek."
Rozpierała mnie duma! Jestem wnukiem rzemieśl-
nika wyspecjalizowanego w fabrykacji przedmio-
tów sakralnych, nie mniej czcigodnego niż produ-
cent organów albo krawiec szyjący dla duchowień-
stwa. Obserwuję go przy pracy: co rok ukazuje się
reedycja Deutsches Lesebuch. Cała rodzina bawiąc
na wakacjach oczekiwała niecierpliwie korekty; Ka-
rol nie znosił bezczynności, złościł się wciąż dla
zabicia czasu. Nareszcie listonosz dostarczał duże,
miękkie pakiety, rozcinaliśmy sznurek nożyczkami;
dziadek rozwijał szpalty, rozkładał je na stole w ja-
dalni i siekał czerwonymi krechami; przy każdym
błędzie drukarskim klął przez zęby, na czym świat
stci, ale już nie wrzeszczał — dopóki służąca nie
chciała nakrywać. Wszyscy byli zadowoleni. Stojąc
na krześle zapadałem w ekstazę, zafascynowany
tymi czarnymi liniami, które cieniutko smużyła
krew. Karol Schweitzer powiedział mi, że ma śmier-
telnego wroga — w swoim Wydawcy. Dziadek nig-
dy nie umiał liczyć; rozrzutny przez niefrasobli-
wość, szczodrobliwy dla ostentacji, uległ na ko-
niec, znacznie później zresztą, chorobie starców
osiemdziesięcioletnich — chciwości, stanowiącej
wynik zramolenia oraz lęku przed śmiercią. Cho-
roba ta zapowiadała się podówczas tylko dziwacz-
ną nieufnością: otrzymując przekazem pocztowym
8
— Słowa
33
honoraria autorskie, wznosił ręce do nieba i krzy-
czał, że przystawiają mu nóż do gardła, albo wcho-
dził do pokoju babki i oznajmiał posępnie: „Mój
wydawca obdziera mnie ze skóry." Dowiedziałem
się, zdumiony, o wyzysku człowieka przez człowie-
ka. Ale wyjąwszy tę ohydę, szczęściem ograniczo-
ną, świat był jednak urządzony dobrze, fabrykan-
ci płacili robotnikom stosownie do ich uzdolnień
i zasług. Trzebaż więc było, żeby szpecili go wy-
dawcy, te wampiry wysysające krew mojego bied-
nego dziadka? Wzmógł się mój szacunek dla świą-
tobliwego męża, którego ofiarność daremnie ocze-
kiwała nagrody; wdrożono mnie zatem wcześnie,
bym poczytywał profesurę za kapłaństwo, a litera-
turę za namiętność.
Nie umiejąc czytać jeszcze, byłem już na tyle
snobem, żeby domagać się s w o i c h w ł a s n y c h
książek. Dziadek odwiedził więc swojego wydawcę-
łajdaka i przyniósł mi Bajki poety Maurice Bou-
chora, baśnie oparte na folklorze i przystosowane
do gustów dziecięcych przez człowieka, który —
jak mawiano — zachował dziecięce spojrzenie. Za-
pragnąłem rozpocząć natychmiast ceremonię obję-
cia w posiadanie. Dzierżąc oba tomiki obwąchiwa-
łem je, obmacywałem — i otwarłem nonszalancko
na „właściwej stronicy", tak aby zaskrzypiały. Na
próżno — nie doznałem odczucia, że je posiadam.
Bez powodzenia również próbowałem potraktować
owe książeczki jak lalki, kołysać je, całować i bić.
Bliski płaczu położyłem je wreszcie na kolanach
matki. Podniosła wzrok znad robótki: „Chciałbyś,
kochaneczku, żebym ci poczytała? O wróżkach?"
Zagadnąłem z niedowierzaniem: „T o t a m w ś r o d-
k u są wróżki?" Słyszałem już nieraz tę bajkę, mat-
ka opowiadała mi ją często przy toalecie poraimej,
S34
przerywając, żeby natrzeć mnie wodą kolońską al-
bo wydobyć spod wanny mydło, które wyśliznęło
jej się z palców — i słuchałem z roztargnieniem
opowieści znanej mi aż nazbyt dobrze; nie odrywa-
łem oczu od Anny Marii, tego dziewczęcia wszy-
stkich moich poranków; zamieniałem się w słuch li
tylko dla jej głosu zmąconego niewolą; lubowałem
się w jej niedokończonych zdaniach, słowach zawsze
spóźnionych, nagłych przypływach pewności siebie,
szybko pierzchającej, która zamieniała się w uciecz-
kę, nikła wśród melodyjnych postrzępień i odra-
dzała się po chwili milczenia. Anegdota stanowiła
tylko dodatek, służyła za więź jej solilokwiom. Kie-
dy mówiła, byliśmy cały ten czas utajeni i samotni,
z dala od ludzi, bogów i kapłanów, dwie sarny
w lesie, razem z innymi sarnami — wróżkami; nie
potrafiłem uwierzyć, żeby można napisać całą
książkę dla zobrazowania w niej owego epizodu na-
szego życia laickiego, który pachniał mydłem i wo-
dą kolońską.
Anna Maria posadziła mnie naprzeciw siebie, na
moim krzesełku; nachyliła się, opuściła powieki,
przysnęła. Z jej twarzy posągu dobył się głos gip-
sowy. Straciłem głowę: kto tu opowiada? co? i ko-
mu? Moja matka stała się nieobecna; ani jednego
uśmiechu, żadnych znaków porozumiewawczych,
znalazłem się na wygnaniu. A ponadto nie pozna-
wałem jej mowy. Skąd czerpała tę pewność sie-
bie? Zrozumiałem po chwili — tp przemawiała
książka. Zdania, które z niej wychodziły, przejmo-
wały mnie lękiem: były to naprawdę stonogi, roiły
się od sylab i liter, rozciągniętych dyftongów i wi-
brujących spółgłosek; śpiewne, nosowe, pocięte pau-
zami i westchnieniami, bogate w nieznane słowa,
zachwycały się same sobą i swoimi meandrami nie
troszcząc się o mnie — niekiedy zanikały, nim zdo-
łałem je zrozumieć, niekiedy znów rozumiałem je
z góry, i wciąż toczyły się szlachetną falą ku włas-
nemu końcowi, nie darząc mnie nawet przecinkiem.
Stanowczo mowa ta nie dla mnie była przeznaczo-
na. Anegdota zaś wystroiła się odświętnie: drwal,
drwalowa, ich córki, wróżka i wszyscy ci skromni
ludzie, nasi bliźni, nabrali majestatu; mówiło się
pompatycznie o ich łachmanach, słowa oddziaływa-
ły na rzeczy, czyny przekształcały w rytuał, a pe-
rypetie w ceremonie. Ktoś jął zadawać pytania;
wydawca mojego dziadka, wyspecjalizowany w e-
dycjach szkolnych, nie przepuścił nigdy okazji, by
gimnastykować umysły młodocianych czytelników.
Wydało mi się, że ktoś stawia dziecku pytanie: co
byś zrobił na miejscu drwala? Którą z dwóch
sióstr wolisz? Dlaczego? Czy Babette poniosła słusz-
ną karę? Ale to dziecko nie było całkowicie mną —
i bałem się odpowiedzieć. Odpowiedziałem jednak,
słaby mój głos zagubił się gdzieś i uczułem, że staję
się kim innym. Anna Maria była też kim innym ze
swoją miną ślepca jasnowidzącego; wydało mi się,
że jestem dzieckiem wszystkich matek i że ona jest
matką wszystkich dzieci. Kiedy przestała czytać,
odebrałem jej energicznie obie książki, wetknąłem
pod pachę i odszedłem nie dziękując.
Z biegiem czasu polubiłem to naciśnięcie spręży-
ny, które wyrywało mnie samemu sobie. Maurice
Bouchor otaczał dziecko ową wszechogarniającą
troskliwością, jaką w domu towarowym kierow-
nik działu okazuje klienteli; pochlebiało mi to.
Opowieści prefabrykowane jąłem przekładać nad
improwizowane; stałem się czuły na niezmienne na-
stępstwo słów — powracały przy każdej lekturze te
same i w tym samym porządku, czekałem na nie.
36
Postaci, które w bajkach Anny Marii żyły na los
szczęścia — jak i ona sama — zdobywały tutaj swo-
je losy. Byłem na Mszy, brałem udział w wieczy-
stym powrocie imion i wydarzeń.
Pozazdrościłem wtedy matce i zdecydowałem, że
odbiorę jej tę rolę. Przywłaszczywszy sobie książkę
pod tytułem Udręki Chińczyka w Chinach*, zanio-
słem ją do pokoiku przeznaczonego na rupieciarnię;
przesiadując tam na metalowym składanym łóżku
udawałem, że czytam; wzrok mój podążał za czar-
nymi linijkami nie przepuszczając ani jednej i tak
opowiadałem sobie na głos rozmaitości, wymawia-
jąc ze staraniem każdą sylabę. Przyłapano mnie
na tym — albo też dałem się przyłapać — nastąpi-
ły okrzyki zachwytu i zapadło postanowienie, że
czas już uczyć mnie abecadła. Byłem gorliwy niby
katechumen; posunąłem się aż do udzielania lekcji
samemu sobie: właziłem na składane łóżko z po-
wieścią Hektora Malot Bez rodziny, którą umiałem
na pamięć, i częściowo recytując, częściowo roz-
szyfrowując przedarłem się, jedna po drugiej, przez
wszystkie stronice; obróciwszy ostatnią z nich umia-
łem czytać. ■
Nie posiadałem się z radości: do mnie należą te
głosy zasuszone w małych zielnikach, głosy, które
mój dziadek ożywiał spojrzeniem i słyszał, a któ-
rych ja nie słyszałem! Będę im się przysłuchiwał,
wypełnię się uroczystymi dyskursami, posiądę całą
wiedzę. Pozwolono mi wałęsać się po bibliotece
i przypuściłem szturm do ludzkiej mądrości. To
miało mnie uformować. Spotykając się później setki
razy z zarzutami, jakie pod adresem Żydów kiero-
wali antysemici: Żydzi są nieprzystępni naukom
37
* Powieść Jules Verne'a. (Przyp. red.)
i milczeniu przyrody — odpowiadałem: „Wobec
tego jestem bardziej żydowski od Żydów." Próżno
szukałbym w sobie zagmatwanych wspomnień i mi-
łych niedorzeczności wiejskiego dzieciństwa. Nigdy
nie grzebałem w ziemi, nie szukałem gniazd, nie
zbierałem roślin do zielnika i nie rzucałem w ptaki
kamieniami. Za to książki były moimi ptakami
i gniazdami, moimi zwierzętami domowymi, moją'
oborą i wsią; biblioteka był to świat uchwycony
w zwierciadło: miała jego niespożytą treściwość,
rozmaitość, nieprzewidzialność. Rzucałem się na
oślep w niewiarygodne przygody: trzeba mi było
wdrapywać się na krzesła, stoły, nie zważałem, że
mógłbym wywołać lawinę zdolną mnie pogrzebać.
Dzieła na najwyższej półce długi czas pozostawały
poza moim zasięgiem; inne odbierano mi, ledwiem
je odkrył; jeszcze inne ukrywały się przede mną:
wyciągałem je, rozpoczynałem lekturę, myślałem,
że odnoszę je na swoje miejsce, ale trafiałem do nich
znów dopiero po tygodniu. Zdarzały mi się spotka-
nia przerażające: otwieram album, natrafiam na
kolorową planszę, ohydne owady roją mi się przed
oczyma. Leżąc na dywanie wyruszałem w jałowe
podróże przez kraj Fontenelle'a, Arystofanesa, Ra-
belais'go; zdania stawiały opór na modłę rzeczy;
należało obserwować je, okrążać, udawać, że się od-
dalam, zawracać nagie, by chwytać je znienacka;
w większości wypadków nie zdradzały swoich ta-
jemnic. Byłem La Pérouse'em, Magellanem, Vasco
da Gamą; odkrywałem dziwacznych tubylców: He-
autontimorumenos w przekładzie Terencjusza alek-
sandrynem, „idiosynkrazja" w dziele poświęco-
nym literaturze porównawczej. Apokopa, Chiasmus,
Paragon i setka innych Kafrów nieodgadnionych
i wyniosłych wyrastała, kiedym przewracał kartkę,
38
samym swoim pojawieniem rozbijając cały frag-
ment. Sens tych słów twardych i czarnych miałem
poznać dopiero po dziesięciu czy piętnastu latach,
ale i dziś zachowują swą nieprzejrzystość — to
próchnica mojej pamięci.
Biblioteka nie zawierała nic poza wielkimi kla-
sykami francuskimi i niemieckimi. Było tam tro-
chę dzieł gramatycznych, jak również kilka słyn-
nych powieści. Nowele wybrane Maupassanta obok
prac poświęconych malarstwu: Rubens, van Dyck,
Diirer, Rembrandt — noworoczne prezenty dla
dziadka od uczniów. Świat mizerny. Za to Duży
Larousse zastępował mi wszystko; tomy stały za
biurkiem, na drugiej półce licząc od podłogi, wy-
ciągałem je na los szczęścia: „A-Bello", „Belloc-Ch"
albo „Ci-D", „Mele-Po" albo „Pr-Z" (owe skojarze-
nia sylab stały się dla mnie nazwami oznaczającymi
poszczególne wycinki wiedzy powszechnej: rejon
„Ci-D", rejon „Pr-Z" istniały ze swoją fauną i flo-
rą, swoimi miastami, znakomitymi ludźmi oraz bit-
wami); z wysiłkiem kładłem tom na biurku dziad-
ka, otwierałem i wypłaszałem prawdziwe ptaki,
łowiłem prawdziwe motyle siedzące na prawdzi-
wych kwiatach. Ludzie i zwierzęta byli tam, w e
w ł a s n e j o s o b i e : ryciny stanowiły ich ciało,
tekst — ich duszę, ich naturę szczególną; poza do-
mem napotykałem jedynie mgliste zarysy, które
mniej lub więcej zbliżały się do archetypów, nie
osiągając ich doskonałości: małpy w Ogrodzie Zoo-
logicznym były mniej małpami, ludzie w Ogrodzie
Luksemburskim byli mniej ludźmi. Platończyk z po-
wołania, zdążałem od wiedzy do jej przedmiotu;
idea była dla mnie konkretniejsza od rzeczy, po-
nieważ nasuwała mi się najpierw i nasuwała się ja-
ko rzecz. To w książkach napotkałem ś w i a t z a s y -
39 . .
miłowany, sklasyfikowany, opatrzony etykietkami,
przemyślany, ale wciąż jeszcze groźny; i mieszałem
nieład moich książkowych doświadczeń z przypad-
kowym biegiem wydarzeń rzeczywistych. Stąd ów
idealizm, z którego musiałem wyzwalać się lat trzy-
dzieści.
Życie codzienne było przejrzyste. Utrzymywaliś-
my stosunki towarzyskie z ludźmi statecznymi, któ-
rzy mówili głośno i jasno, opierali swoje nieza-
chwiane poglądy na zdrowych zasadach, na Mą-
drości Narodów i raczyli różnić się od gminu li tyl-
ko pewnym manieryzmem duchowym, w którym
zadomowiłem się wybornie. Ledwie wydali swój
sąd, przekonywała mnie jego oczywistość krystali-
czna i naiwna; ilekroć próbowali uzasadnić swoje
postępowanie, wykładali racje tak nudne, że mu-
siały być prawdziwe; ich skrupuły moralne, nad
którymi rozwodzili się z upodobaniem, bardziej zbi-
jały mnie z tropu, aniżeli budowały; były to rze-
kome konflikty, z góry rozstrzygnięte i zawsze te
same; ilekroć przyznawali się do winy, nie była to
nigdy wina poważna: uprzedzali się powodowani
bądź pośpiechem, bądź irytacją, usprawiedliwioną,
choć zapewne przesadną; na szczęście spostrzegali
się w porę; winy nieobecnych, cięższe, były zawsze
wybaczalne; nie mówiono u nas o nikim źle, kon-
statowano ze smutkiem, że ten lub ów ma pewne
wady charakteru. Przysłuchiwałem się, rozumia-
łem, potakiwałem, uznawałem słowa te za krzepiące
i nie myliłem się tak bardzo, skoro miały za cel
pokrzepiać: na wszystko znajdzie się lekarstwo,
w głębinach nic się nie porusza, czczy bełt na po-
wierzchni nie powinien przesłaniać nam śmiertel-
nego spokoju, który jest naszym udziałem.
Goście odchodzili, pozostawałem sam, uciekałem
40
z tego banalnego cmentarza, wracałem do swojego
życia, do szaleństwa zawartego w książkach. Wy-
starczyło mi odemknąć jedną z nich, by znów od-
kryć ową myśl nieludzką, niespokojną, której świet-
ność i mroki przechodziły moje pojmowanie i która
przeskakiwała od idei do idei tak szybko, że po sto
razy na stronicę wypuszczałem zdobycz, dawałem
jej uciec, oszołomiony, zagubiony. Uczestniczyłem
w wypadkach, które mój dziadek uznałby z pew-
nością za nieprawdopodobne, a które dla mnie prze-
cież jaśniały prawdą rzeczy pisanej. Postaci wyra-
stały znienacka, kochały się, waśniły i wyrzynały
wzajem; ten, kto przeżył, marniał ze zgryzoty, scho-
dził do grobu za przyjacielem, za czułą kochanką,
którą zamordował. Co należało czynić? Czy byłem
powołany, jak dorośli, do potępiania, gratulowania,
rozgrzeszania? Ależ owe oryginały nie wyglądają
bynajmniej na to, że kierują się naszymi zasadami,
ich zaś pobudki, nawet podawane, umykały mi.
Brutus zabija swojego syna i to samo robi Mateo
Falcone. Owa praktyka wydaje się więc raczej
powszechna. A przecież nie ucieka się do niej nikt
z mojego otoczenia. W Meudon mój dziadek pokłó-
cił się z wujem Emilem, słyszałem, jak obaj krzy-
czeli w ogrodzie, nie wydawało mi się jednak, by
dziadek myślał go zabić. Jak osądzał ojców, któ-
rzy zabijają dzieci? Ja się nie wypowiadałem, nic
nie zagraża moim dniom, skoro jestem sierotą, owe
zaś pompatyczne morderstwa bawiły mnie trochę,
chociaż w opowieściach na ich temat wyczuwałem
aprobatę, która zbijała mnie z tropu. Co do Hora-
cjusza, musiałem powstrzymywać się z całych sił,
by nie opluć ryciny, na której w hełmie, z obna-
żonym mieczem gonił biedną Kamilę. Karl nucił
czasami:
41
Nie znajdziesz bliższych krewnych
Niż brat i siostra: to fakt pewny...
Wprawiało mnie to w pomieszanie; gdyby los ze-
słał mi siostrę, czy byłaby dla mnie kimś bliższym
od Anny Marii? I od Karlobuniów? A więc byłaby
to moja kochanka. Kochanka — słowo jeszcze
mroczne, które napotykałem często w tragediach
Corneille'a. Kochankowie całują się i obiecują so-
bie wzajem spać w jednym łóżku (dziwny zwyczaj,
dlaczego nie w dwóch łóżkach stojących obok sie-
bie, jak spaliśmy moja matka i ja?). Nie wiedzia-
łem nic więcej, ale pod świetlistą powierzchnią idei
wyczuwałem kosmatą bryłę. W każdym razie jako
brat byłbym kazirodcą. Marzyłem o tym. Derywa-
cja? Kamuflaż uczuć zakazanych? Bardzo możliwe.
Miałem starszą siostrę, moją matkę, i pragnąłem
mieć młodszą siostrę. Dziś jeszcze — rok 1963 —
to jedyna więź krwi zdolna mnie poruszyć.* Popeł-
niałem poważny błąd szukając często wśród ko-
biet owej w moim przypadku nie istniejącej sio-
stry; odprawiany z kwitkiem, musiałem płacić kosz-
ta. Tak czy inaczej i dziś jeszcze, pisząc te słowa,
kipię tą dawną złością na mordercę Kamili; była
tak młodziutka i pełna życia, że zastanawiam się,
42
* Mniej więcej w dziesiątym roku życia
delektowałem
się lekturą
Les transatlantiques. Występuje tam mały Ame-
rykanin z siostrzyczką, oboje skądinąd nader niewinni.
Wcielając się w chłopca, kochałem poprzez niego ową
dziewczynkę, Biddy. Marzyłem długo, żeby napisać opowia-
danie o dwojgu dzieciach zbłąkanych i dyskretnie kazirod-
czych. W moich pismach dałoby się natrafić na siady tych
fantazjować: Orestes i Elektra w Muchach. Iwicz i Borys
w Drogach wolności, Frantz i Leni w Więźniach z Altany.
Ale tylko ostatnia z wymienionych par przechodzi do dzia-
łania. W owej więzi rodzinnej urzekał mnie bardziej niż
pokusa miłosna zakaz aktu miłosnego: ogień i lód zarazem,
rozkosz przemieszana z frustracją — lubiłem incest, dopóki
pozostawał platoniczny.
ezy zbrodnia Horacjusza nie jest jednym ze źródeł
mojego antymilitaryzmu: wojskowi zabijają swoje
siostry. Już ja bym pokazał temu żołdakowi! Na po-
czątek pod pręgierz! A potem kula w łeb! Odwra-
całem kartkę; znaki drukarskie wykazy wały mi mój
błąd — należało u n i e w i n n i ć siostrobójcę.
Dłuższą chwilę sapałem, przytupywałem racicą —
ciołek, którego zwiodły pozory. A następnie gniew
mój co prędzej przysypywałem popiołami. Było to
tak: musiałem zająć stanowisko, ale byłem za mło-
dy. Pojąłem wszystko na opak; konieczność owego
uniewinnienia wykazało dokładnie mnóstwo alek-
sandrynów, które pozostały dla mnie hermetyczne
albo które przeskoczyłem powodowany niecierpli-
wością. Lubiłem ową niepewność i lubiłem, żeby
anegdota wymykała mi się na wszystkie strony, de-
zorientowało mnie to. Dwadzieścia razy czytałem
ostatnie stronice Pani Bovary; pod koniec umiałem
już całe fragmenty na pamięć, ale postępowanie
biednego wdowca nie stało się tym samym dla mnie
jaśniejsze. Znalazł listy, ale czy to powód, żeby za-
puszczać brodę? Spozierał posępnie na Rudolfa,
a więc zachował doń urazę — o c o właściwie?
I dlaczego rzekł mu: „Nie mam do pana żalu"?
Czemu Rudolf uważał go za „figurę komiczną i nie-
co nikczemną"? Następnie Karol Bovary umarł; za-
biła go zgryzota czy choroba? I dlaczego doktor zro-
bił sekcję zwłok, skoro wszystko już było skończo-
ne? Lubiłem ów twardy opór, którego nigdy nie
udawało mi się przezwyciężyć do końca; zmistyfi-
kowahy, zmordowany, smakowałem w dwuznacz-
nej rozkoszy rozumienia bez zrozumienia: była to
gęstość świata; uważałem, że serce ludzkie, o któ-
rym mój dziadek rozprawiał tak chętnie w rodzin-
nym gronie, jest mdłe i puste wszędzie — tylko
43
nie w książkach. Zawrotne imiona warunkowały
mój chwilowy nastrój, pogrążały mnie w trwodze
lub melancholii, których umykały mi racje. Powia-
dając „Karbovary" widziałem — nigdzie — jak
rosły brodacz w łachmanach przechadza się po
ogródku, nie było to do zniesienia. U źródła tych
niespokojnych rozkoszy istniało połączenie dwóch
sprzecznych lęków. Obawiałem się, że runę głową
w dół w świat baśniowy i że będę błądził po nim
bez ustanku w towarzystwie Horacjusza, Karbova-
ry'ego, wyzuty z nadziei, by kiedykolwiek wrócić
na ulicę Le Goff, do Karlobuniów i matki. Z dru-
giej zaś strony odgadywałem, iż owe ciągi zdań ob-
darzają czytelników dojrzałych znaczeniami, które
ukrywają się przede mną. Oczyma wprowadzałem
do głowy słowa jadowite, nieskończenie bogatsze,
niżbym przypuszczał; obca siła powtórnie składa-
ła we mnie, za pomocą dyskursu, opowieści o wa-
riatach, które mnie nie dotyczyły, odtwarzała o-
krutny smutek, ruinę życia; czy nie zarażę się aby,
czy nie umrę zatruty? Wchłaniający Słowo, wchła-
niany przez obraz, ratowałem się na ogół jedynie
kompletną przeciwstawnością tych dwóch równo-
czesnych niebezpieczeństw. O zmierzchu, zbłąka-
nemu w dżungli słów, drżącemu za najlżejszym sze-
lestem, biorącemu skrzypnięcia posadzki za nawo-
ływania, wydawało się, że odkrywa mowę w stanie
naturalnym, bez ludzi. Z jakąż tchórzliwą ulgą
i z jakim rozczarowaniem odnajdowałem banał ro-
dzinny, kiedy wchodziła moja matka i zapalała
światło, wołając: „Ależ, mój ukochany biedulku,
zepsujesz sobie oczy!" Półprzytomny zrywałem się
na równe nogi, krzyczałem, biegałem, robiłem z sie-
bie pajaca. Ale nawet wśród owego odzyskanego
dzieciństwa nękało mnie pytanie: o c z y m mówią
44
książki? Kto je pisze? Dlaczego? Z niepokojów tych
zwierzyłem się dziadkowi, który po namyśle uznał,
że czas mnie wyzwolić, i uczynił to tak skutecznie,
że pozostawił mi niezatarte piętno.
Długo huśtał mnie na wyprężonej nodze, pod-
śpiewując: „Jadę sobie na koniku, a koniczek pry-
ku, pryku...", a ja zaśmiewałem się ze zgorszenia.
Przestał śpiewać, posadził mnie na kolanach i zaj-
rzał mi głęboko w oczy: „Jestem człowiekiem —
powtarzał, uderzając w ton uroczysty — jestem
człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce."
Przesadzał grubo: jak Platon wypędzał poetów,
Karl ze swojej Republiki wypędzał inżynierów,
kupców i przypuszczalnie oficerów. Fabryki psu-
ły mu pejzaż; w naukach abstrakcyjnych smako-
wał tylko abstrakcję. W Guerigny, gdzieśmy spę-
dzili drugą połowę lipca, wuj Jerzy zabrał nas na
zwiedzanie huty żelaza; było gorąco, popychali nas
jacyś ludzie ordynarni i źle ubrani; ogłupiały od
potwornego huku, umierałem ze strachu i nudy;
dziadek pogwizdując spoglądał na strumień la-
wy — przez grzeczność, w oku martwota. Za to
w Owernii, w sierpniu, myszkował po miastecz-
kach, stawał przed starymi murowańcami, koń-
cem laski stukał w cegły. „Popatrz, mój mały —
powiadał mi z ożywieniem — to mur galo-rzym-
ski." Cenił również architekturę religijną i choć
żywił odrazę do papistów, nie omieszkiwał nigdy
zwiedzać kościołów, o ile były gotyckie; romań-
skie — to zależało już od jego humoru. Przestał
całkiem bywać na koncertach, jak bywał nie-
gdyś — lubił Beethovena, jego patos, grzmiącą
orkiestrę, Bacha też, umiarkowanie raczej. Czasem
podchodził do fortepianu i nie siadając wybębniał
zesztywniałymi palcami kilka akordów; moja bab
45
ka mawiała wtedy ze swoim „wewnętrznym" u-
śmieszkiem: „Karol komponuje." Jego synowie wy-
ćwiczyli się — zwłaszcza Jerzy — na dobrych wy-
konawców, nie cierpieli Beethovena i przekładali
nad wszystko muzykę kameralną; owe różnice po-
glądów nie przeszkadzały bynajmniej mojemu
dziadkowi; mawiał dobrotliwie: „Schweitzerowie to
urodzeni muzycy." W tydzień po moim przyjściu
na świat, kiedym cieszył się brzękiem łyżeczki,
dziadek zawyrokował, że mam słuch.
Witraże, przypory łukowe, rzeźbione portale,
chóry, ukrzyżowania rzezane w drzewie albo wy-
kute z kamienia, Medytacje wierszowane lub Har-
monie poetyckie — te twory Człowieka wiodły nas
prosto do Boga. Tym bardziej że należało do nich
dodać piękno przyrodzone. To samo tchnienie mo-
delowało dzieła Boże i wielkie twory ludzkie; ta
sama tęcza iskrzyła się wśród piany wodospadów,
migotała między wierszami prozy Flauberta, lśniła
w półcieniach Rembrandta — był to Duch. Duch
mówił Bogu o Ludziach, ludziom świadczył o Bogu.
Mój dziadek widział w Pięknie cielesną obecność
Prawdy i źródło najszlachetniejszych uniesień.
W pewnych wyjątkowych okolicznościach — kiedy
burza rozpętywała się nad górami, kiedy Wiktor
Hugo wpadał w natchnienie — można było osiąg-
nąć Punkt Najwyższy, gdzie łączyły się Prawda,
Dobro i Piękno.
Znalazłem swoją religię, nic ponad książkę nie
wydawało mi się ważniejsze. Bibliotekę poczytywa-
łem za świątynię. Wnuk kapłana, przebywałem na
dachu świata, usadowiony na najwyższej gałęzi
Drzewa Centralnego; pniem był szyb windy. Wy-
chodziłem na balkon i z wyżyn tych popatrywałem
na przechodniów; spoza okratowania pozdrawiałem
46
Lucynkę Moreau, moją sąsiadką i rówieśnicę za-
razem, która jak ja miała jasne loki i jak ja młodą
kobiecość, wracałem do cella albo pronaos, nigdy
nie opuszczając tego miejsca o s o b i ś c i e ; kiedy
matka zabierała mnie do Ogrodu Luksemburskie-
go — to znaczy co dzień — użyczałem nikczemne-
mu padołowi swojej nędznej powłoki, ale moje ciało
mistyczne nie schodziło nigdy ze swojej żerdzi
i chyba tkwi tam jeszcze. Każdy człowiek ma swoje
miejsce przyrodzone; wysokości nie wyznacza tu ani
duma, ani walor osobisty, decyduje dzieciństwo.
Moim miejscem było szóste piętro kamienicy pa-
ryskiej z widokiem na dachy. Długi czas dusiłem
się w dolinach, równiny przygnębiały mnie: lazłem
na planetę Mars, przytłaczało mnie ciążenie; wy-
starczało mi wdrapać się na kretowisko, żeby odzy-
skać radość: wracałem na swoje symboliczne szóste
piętro, znów oddychałem tam rozrzedzoną atmosfe-
rą Literatury Pięknej, Świat rozpościerał się tara-
sami u moich stóp, każdy przedmiot zabiegał po-
kornie o nazwę, dać mu ją — było tym samym co
stworzyć go i posiąść zarazem. Gdyby nie ta za-
sadnicza iluzja, nigdy nie zacząłbym pisać.
Dziś, 22 kwietnia 1963 roku, poprawiam ten rę-
kopis na dziesiątym piętrze nowego budynku;
przez otwarte okno oglądam cmentarz, Paryż, błę-
kitnawe wzgórza Saint-Cloud. To znaczy mój upór.
Wszystko zmieniło się jednak. Gdybym w dzieciń-
stwie pragnął zasłużyć na tę wywindowaną pozy-
cję, mój pociąg do mansard należałoby uważać
za wynik ambicji, próżności, za kompensację mo-
jego niskiego wzrostu. Ale nie, nie miałem proble-
mu z wdrapywaniem się na moje święte drzewo —
siedziałem na nim i nikt nie zdołałby nakłonić mnie
do zejścia; nie chodziło o to, żeby wywyższać się
47
nad innych ludzi — chciałem przebywać w czy-
stym eterze, między nieziemskimi podobiznami
Rzeczy. Później, zaniechawszy czepiania się tych
balonowych łódek, najpilniej, jak mogłem, zdąża-
łem na dno: musiałem obuć się w ołów. Przy pew-
nym szczęściu zdarzało mi się niekiedy muskać, na
gołym piachu, gatunki tworów podmorskich, dla
których musiałem wynajdować nazwy. Niekiedy
znów bywałem bezradny: nie dająca się pokonać
lekkość utrzymywała mnie na powierzchni. W koń-
cu zepsuł się mój altymetr; to ariel, to nurek —
a często i jeden, i drugi, jak przystało naszej kon-
dycji — z przyzwyczajenia zamieszkuję przestwo-
rza, bez większej nadziei myszkując w głębinach.
Trzeba jednak było poinformować mnie jakoś
o pisarzach. Dziadek uczynił to taktownie, bez en-
tuzjazmu. Wyuczył mnie nazwisk ludzi sławnych;
w samotności recytowałem bezbłędnie ich listę, od
Hezjoda do Wiktora Hugo; byli to Święci i Proro-
cy. Karol Schweitzer otaczał ich, jak mawiał, kul-
tem. Włazili mu jednak w paradę, ich niewygodna
obecność przeszkadzała mu przypisywać dzieła
ludzkie bezpośrednio Duchowi Świętemu. W skry-
tości wyróżniał więc anonimów, budowniczych, co
powodując się skromnością nie pozostawili po so-
bie na katedrach żadnego podpisu, niezliczonych
autorów, którzy składali pieśni ludowe. Tolerował
Szekspira, ponieważ nie ustalono jego tożsamości.
Homera także, z tych samych względów. I jeszcze
kilku innych, którzy na dobrą sprawę nie wiado-
mo, czy istnieli. Dla tych, którzy nie chcieli lub nie
umieli zatrzeć śladów swojego życia, wynajdował
usprawiedliwienia, ale pod warunkiem, żeby spo-
czywali już w grobie. Za to potępiał w czambuł
wszystkich swoich współczesnych, z wyjątkiem
48
Anatola France'a i Courteline'a, który go rozwe-
selał. Karol Schweitzer rozkoszował się dumnie
szacunkiem, jakim otaczano jego sędziwy wiek,
kulturę, urodę i cnoty; ów luteranin nie wzbra-
niał się przed nader biblijną myślą, że Przedwiecz-
ny pobłogosławił jego Domowi. Przy stole pogrą-
żał się niekiedy w skupieniu, by śmiało ogarnąć
okiem swój żywot i zakonkludować: „Moje dzieci,
jak to dobrze, kiedy człowiek nie ma sobie nic do
wyrzucenia." Jego wybuchy, majestatyczna postu-
ra, duma i upodobanie we wzniosłości maskowa-
ły lękliwość umysłu, którą wytworzyła w nim re-
ligia, epoka i sfery naukowe — jego środowisko.
Z tej racji odczuwał tajoną odrazę do groźnych
i uświęconych olbrzymów swojej biblioteki, uwa-
żał ich za rzezimieszków, książki zaś, które napi-
sali, poczytywał w duchu za nieprzyzwoitość. My-
liłem się w tym względzie, biorąc powściągliwość,
która przebijała spod komedianckiego entuzjazmu,
za surowość sędziego; kapłaństwo Karla było wyż-
sze nad książki. Ów celebrans szeptał mi, że ge-
niusz to w każdym wypadku jedynie pożyczka;
trzeba zasłużyć na geniusz poprzez wielkie cierpie-
nia i próby wytrzymywane ze skromnością i wy-
trwałością; na koniec zaczynamy słyszeć głosy i pi-
sać pod dyktando. Między pierwszą rewolucją ro-
syjską a pierwszym konfliktem światowym, w pięt-
naście lat po śmierci Mallarmégo i w momencie,
kiedy Daniel de Fontanin odkrywał Les nourritu-
res terrestres, człowiek dziewiętnastowieczny na-
rzucał wnukowi poglądy aktualne za Ludwika Fili-
pa. Tym, powiadają, tłumaczy się szablon chłopski:
ojciec idzie w pole, pozostawiając syna w rękach
dziadków. Wyruszałem w drogę z handicapem lat
osiemdziesięciu. Czy mam się na to skarżyć? Nie
4 — Słowa
4g
wiem. Wśród nieustającej ewolucji naszych społe-
czeństw ten, kto się spóźnia, wyprzedza niekiedy.
Jakkolwiek by to było, rzucili mi tę kość do ogry-
zania, a ja przeżarłem się przez nią skutecznie, na
wskroś. Dziadek pragnął podstępem zniechęcić mnie
do pisarzy, owych pośredników. Uzyskał wynik
przeciwny — przestałem rozróżniać między talen-
tem a zasługą. Zacni ci ludzie byli podobni do mnie:
kiedy bywałem bardzo grzeczny, znosiłem dzielnie
moje bóliki, miałem prawo do wawrzynu, do na-
grody; było to dzieciństwo. Karl Schweitzer poka-
zał mi inne dzieci, jak i ja pilnowane, doświadcza-
ne, nagradzane, które póki życia potrafiły zacho-
wać mój wiek. Uczyniłem je pierwszymi swoimi
przyjaciółmi w braku siostry, brata, kolegów. Ko-
chali, cierpieli srodze, niby bohaterowie swoich
własnych powieści, a nade wszystko kończyli do-
brze; wspominałem ich udręki z rozczuleniem we-
sołym raczej: dopieroż chłopak musiał być kontent,
kiedy czuł się bardzo nieszczęśliwy; powiadał so-
bie: „To mi gratka! Zaraz narodzi się piękny po-
emat!"
W moich oczach nie powymierali, no, tak niecał-
kiem — przeobrazili się w książki. Corneille był to
czerwonawy, chropowaty grubas o skórzanym
grzbiecie, pachnący klejem. Osobistość przykra i su-
rowa, pełna niezrozumiałych słów i najeżona kan-
tami, które pozostawiały mi siniaki na udach, kiedy
ją przenosiłem. Ledwie jednak odemknięty, rozta-
czał przede mną ryciny mroczne i słodkie jak zwie-
rzenia. Flaubert — mały, w płóciennej szatce, bez
zapachu, rudo nakrapiany. Wiktor Hugo, wieloraki,
przemieszkiwał po trosze na wszystkich półkach
naraz. Tyle co do kształtów cielesnych; co zaś do
dusz — nawiedzały dzieła: stronice były oknami,
50
od zewnątrz twarz przywierała do szyby, ktoś mnie
śledził; udawałem, że nic nie dostrzegam, czytałem
dalej, oczy przykute do słów, pod szklistym spojrze-
niem nieboszczyka Chateaubrianda. Zaniepoko-
jenia te nie trwały długo, wielbiłem przecież moich
towarzyszy zabaw. Przekładając ich nad wszystko,
nie zdziwiłem się opowieścią o Karolu V, który pod-
niósł pędzel Tycjanowi. Wielkie rzeczy! Od tego jest
monarcha. A przecież nie szanowałem ich, dlaczego
miałbym ich wychwalać? Dlatego że są wielcy?
Spełniali tylko swój obowiązek. Potępiałem innych
za to, że są mali. Słowem, zrozumiałem wszystko na
opak i z wyjątku robiłem regułę: rodzaj ludzki za-
mienił się w ekskluzywną grupę otoczoną zwierzę-
tami, które ją darzyły czułą przyjaźnią. Nie mogłem
brać ich całkiem na serio, skoro postępowano z ni-
mi aż nazbyt niegodziwie, zwłaszcza mój dziadek.
Po śmierci Wiktora Hugo poniechał wszelkich lek-
tur; czytywał po raz wtóry to samo, jeśli nie miał
nic lepszego do roboty. Ale jego powinnością był
przekład. W głębi serca autor Deutsches Lesebuch
traktował literaturę powszechną jako surowiec.
Nonszalancko klasyfikował autorów podług zasługi,
ale ta fasadowa hierarchia przesłaniała niedokład-
nie jego utylitarne gusty: Maupassant dostarczał
uczniom, Niemcom, najlepszych tekstów do tłuma-
czeń; Goethe, bijąc o głowę Godfryda Kellera, do-
starczał niezrównanych tematów do wypracowań.
Jako humanista mój dziadek nisko cenił powieści;
jako nauczyciel szacował je wysoko z przyczyny
słownictwa. Pod koniec znosił już tylko antologie;
obserwowałem w kilka lat później, jak delekto-
wał się wyjątkiem z Pani Bovary, który Miron-
neau zamieścił w swoich Lekturach — gdy tymcza-
sem komplet Flauberta czekał już od lat dwudzie-
51
stu na jego łaskawy kaprys. Wyczuwałem, że żył
umarłymi, co pociągnęło za sobą pewne komplikacje
w moich z nimi stosunkach: pod pozorem oddawa-
nej im czci dziadek trzymał ich w okowach, nie od-
mawiając sobie krajania każdego z nich na plastry,
dzięki czemu transponował ich sposobniej z jed-
nego języka na drugi. Odkryłem równocześnie ich
świetność i nędzę.
Merimee
nadawał się na swoje
nieszczęście dla kursu średniego; w konsekwencji
wiódł życie podwójne: na czwartym piętrze biblio-
teki
Colomba
była stuskrzydłą gołębicą, świeżut-
ką, połyskliwą, chętną i systematycznie ignorowa-
ną; nie zdeflorowało jej nigdy niczyje spojrzenie.
Ale na półce parterowej rzeczoną dziewicę więziła
książczyna brunatna, brudna i cuchnąca; nie zmie-
niła się ani historia, ani język, ale egzemplarz ten
miał adnotacje po niemiecku i słowniczek; dowie-
działem się ponadto o skandalu, któremu równał
się tylko gwałt dokonany na Alzacji-Lotaryngii:
Colomba wydano w Berlinie. Książkę tę dwa razy
w tygodniu dziadek wkładał do teczki; poplamił ją,
pomazał czerwonymi krechami, poprzypalał — a ja
nienawidziłem jej, był to Merimee upadły. Wy-
starczyło mi ją otworzyć, a już umierałem z nudów;
każda sylaba wyodrębniała się pod moim wzrokiem
jak w Instytucie w ustach dziadka. Wydrukowane
w Niemczech dla niemieckich czytelników, czym
były te znaki, znane i nie do poznania zarazem, jeś-
li nie namiastką słów francuskich? Jeszcze jedna
afera szpiegowska: wystarczyło poskrobać, żeby od-
kryć pod ich galijskim kostiumem czyhające głoski
niemieckie. Jąłem w końcu podejrzewać, że istnie-
ją dwie Colomby, jedna — płochliwa i prawdziwa,
druga — sfałszowana i dydaktyczna, jak istnieją
dwie Izoldy.
52
Udręki zadawane moim małym kolegom przeko-
nały mnie, że jestem im równy. Nie miałem ani
ich talentu, ani cnót i nie przypuszczałem jeszcze,
że będę pisał, ale jako wnuk kapłana górowałem
nad nimi urodzeniem; niewątpliwie los naznaczył
mnie już, bynajmniej nie do ich męczeństw, zaw-
sze nieco skandalicznych, ale do jakiegoś kapłań-
stwa — będę strażnikiem kultury jak Karol Schwei-
tzer. A prócz tego zaliczałem się przecież do żyją-
cych, byłem nader aktywny: nie umiejąc jeszcze
ćwiartować umarłych, narzucałem im swoje ka-
prysy — brałem ich na ręce, nosiłem, układałem na
podłodze, otwierałem, zamykałem, wydobywałem
z nicości i pogrążałem ich tam na nowo; te kukły
beznogie były moimi lalkami i litowałem się nad
owym nędznym, sparaliżowanym, przedłużonym ży-
ciem, które nazywano ich nieśmiertelnością. Dzia-
dek zachęcał mnie do tych spoufaleń; każde dziec-
ko jest natchnione, nie ma więc czego zazdrościć
poetom, bo to po prostu dzieci. Przepadałem za
Courteline'em, łaziłem za kucharką aż do kuchni,
żeby jej czytać głośno Teodor szuka zapałek. Doro-
słych bawił mój zachwyt, podsycając go z pieczoło-
witym staraniem uczynili zeń oficjalną namiętność.
Pewnego pięknego dnia dziadek rzekł mi niedbale:
„Courteline to z pewnością zacne chłopisko. Skoro
go tak lubisz, czemuż nie miałbyś napisać do nie-
go?" Napisałem. Karol Schweitzer poprowadził mo-
je pióro i zdecydował, żeby w liście zostawić nie-
które błędy ortograficzne. Parę lat temu gazety za-
mieściły fotokopię tego listu, odczytałem go nie
bez pewnej irytacji. Zakończyłem słowami: „Pań-
ski przyszły przyjaciel", które wydawały mi się
podówczas całkiem naturalne; byłem zżyty z Wol-
terem i Corneille'em, jakżeby więc pisarz ż y j ą c y
53
mógł odrzucić moją przyjaźń? Courteline odrzucił
i dobrze zrobił, odpowiadając wnukowi nadziałby
się na dziadka. Wtedy jednak osądzaliśmy surowo
jego milczenie. „Przyznaję — mówił Karol — że
ma dużo pracy, ale choćby podpierał się nosem,
dziecku odpisać trzeba."
Do dziś jeszcze pokutuje we mnie ta poślednia
wada: spoufalam się łatwo. Sławnych nieboszczy-
ków klepię po ramieniu; o Baudelairze, Flaubercie
wypowiadam się bez ogródek, a kiedy ktoś mi przy-
gani, mam zawsze ochotę odpowiedzieć: „Niech się
pan nie miesza do naszych spraw. Pańscy geniusze
do mnie należeli, piastowałem ich, kochałem na-
miętnie i z całkowitym brakiem szacunku. Mam się
z nimi cackać?" Ale humanizmu Karla, owego
humanizmu prałata, wyzbyłem się dopiero w tym
dniu, kiedy zrozumiałem, że każdy człowiek jest
człowiekiem w całości. Jakżeż smutne są uzdrowie-
nia — język traci swój czar; bohaterowie pióra,
niegdyś mi równi, pozbawieni przywilejów wra-
cają w powszedniość; noszę po nich dwakroć żało-
bę.
To, com napisał, jest fałszywe. Prawdziwe. Ani
prawdziwe, ani fałszywe, jak wszystko, co piszemy
o wariatach, o ludziach. Przedstawiłem fakty z ta-
ką dokładnością, na jaką pozwoliła mi pamięć. Ale
do jakiego stopnia wierzyłem w to swoje szaleń-
stwo? Pytanie zasadnicze, a jednak nie podejmuję
się na nie odpowiedzieć. Przekonałem się później,
że w naszych uczuciach możemy poznać wszystko
prócz ich siły, to znaczy szczerości. Nasze czyny
same w sobie nie posłużą za miernik, chyba żeśmy
dowiedli, iż nie są gestami, a to nie zawsze łatwe.
Wyobraźcie to sobie raczej tak: sam wśród doro-
słych, byłem dorosłym w miniaturze, uprawiając
54
przy tym lektury dla dorosłych — i to już brzmi
fałszywie, skoro jednocześnie pozostawałem dziec-
kiem. Nie twierdzę, żebym zawinił — tak było, ot
i wszystko; niemniej moje badania i łowy stano-
wiły część Komedii rodzinnej, zachwycano się nimi,
a ja wiedziałem o tym — tak, wiedziałem, co dzień
cudowne dziecko budziło zaklęte książki, których
jego dziadek nie czytywał już. Żyłem ponad swój
wiek, jak żyje się nad stan — zapalczywie, aż do
znużenia, kosztownie, na pokaz. Ledwiem pchnął
drzwi biblioteki, wstępowałem w brzuch bezwład-
nego starca: ogromne biurko, ekrytuar, na różo-
wej bibule czarne i czerwone kleksy, linijka, słoik
z klejem, zakisły odór tytoniu, a zimą salamandra
jarzy się czerwono, trzaskanie miki, był to Karl we
własnej osobie, urzeczowiony; nie trzeba było wię-
cej, żeby wprawić mnie w stan łaski, biegłem ku
książkom. Czy szczerze? Co to właściwie znaczy?
Jakżeż mógłbym ustalić — po tylu zwłaszcza la-
tach — nieuchwytną i ruchomą granicę, która dzie-
li posiadanie od kabotyństwa? Kładłem się na brzu-
chu, twarzą do okien, przede mną otwarta książka,
na prawo szklanka wody zabarwionej czerwonym
winem, na lewo talerzyk, na nim tartynka z kon-
fiturami. Nawet w samotności byłem jakby na cen-
zurowanym. Anna Maria, Karlobunie przewracali
te kartki przed moim urodzeniem, to ich wiedza
rozpościerała się przed moimi oczyma; wieczorem
zapytają mnie: „No i co przeczytałeś? A co zrozu-
miałeś?", wiedziałem o tym, odbywałem połóg, mia-
łem się czymś popisać; uciekać od dorosłych
w lekturę było najlepszym sposobem utrzymywa-
nia z nimi styczności duchowej; kiedy byli nie-
obecni, ich przyszłe spojrzenia wchodziły we mnie
przez potylicę, a wychodziły źrenicami, zapuszczały
55
korzonki prosto w zdania odczytane już setki ra-
zy, ale które ja czytałem po raz pierwszy. Widzia-
ny, widziałem siebie — widziałem siebie, jak czy-
tam, podobnie jak ktoś słucha własnych słów. Czy
zmieniłem się tak bardzo od czasu, kiedy udawa-
łem, że rozszyfrowuję Chińczyka w Chinach, za-
nim jeszcze poznałem alfabet? Nie, gra trwała
wciąż. Za mną otwierały się drzwi, ktoś zaglądał,
żeby zobaczyć, „co tam wyprawiam": mydliłem im,
oczy, zrywałem się na równe nogi, odkładałem Mus-
seta na miejsce i zaraz, wyciągając ręce i wspina-
jąc się na palce, brałem ciężki tom Corneille'a; mo-
ją namiętność mierzono moimi wysiłkami, słysza-
łem za sobą szept pełen radosnego zachwytu: „Ależ
on l u b i Corneille'a!" Nie lubiłem go, mierziły
mnie aleksandryny. Szczęściem wydawca opubliko-
wał in extenso tylko najsłynniejsze tragedie; z in-
nych pozostawił jedynie tytuły, dołączając do nich
streszczenia analityczne, to właśnie, co mnie intere-
sowało: „Unulf nastaje na Rodelindę, żonę Pertary-
tusa, króla Lombardów, którego zwyciężył Grimo-
ald, ażeby oddała rękę cudzoziemskiemu władcy..."
Poznałem Rodogunę, Teodora, Agesilaosa, zanim
poznałem Cyda, zanim poznałem Cynnę; wypełnia-
łem sobie usta melodyjnymi imionami, serce —
wzniosłymi uczuciami, baczyłem, by nie zbłądzić
wśród zawiłych pokrewieństw. Powiadano też: „Ten
mały ma głód wiedzy; pożera Larousse'a!", a ja nie
zaprzeczałem. Ale nie uczyłem się nic a nic: odkry-
łem, że leksykon zawiera streszczenia sztuk tea-
tralnych i powieści; delektowałem się nimi.
Lubiłem się podobać, chciałem brać kąpiele kul-
tury, naładowywałem się co dzień tym, co uświęco-
ne. Niekiedy z roztargnieniem — wystarczało mi
położyć się plackiem i przewracać kartki; dzieła
£8
moich koleżków służyły mi często za młynek do
modłów. Jednocześnie lęk i rozkosz chwytały mnie
na dobre; zdarzało mi się, żem zapominał o swojej
roli i gnałem na łeb, na szyję unoszony przez
oszalałego wieloryba, którym był świat. A teraz
konkludujcie! Tak czy inaczej moje spojrzenie wże-
rało się w słowa — należało je wypróbowywać, de-
cydować o ich sensie; na dłuższy dystans Komedia
kultury kultywowała mój umysł.
Oddawałem się jednak lekturom
p r a w d z i -
w y m , poza obrębem sanktuarium, w naszym po-
koju albo pod stołem w jadalni; o lekturach tych
nie mówiłem nikomu i nikt prócz matki nie roz-
mawiał o nich ze mną. Moje fałszowane porywy
Anna Maria potraktowała na serio. Z niepokojów
swych zwierzyła się buni. Moja babka była nieza-
wodnym sojusznikiem. „Karol nie jest rozsądny —
powiedziała. — Podpędza sztucznie małego, sama
byłam świadkiem. Ładnie będziemy wyglądali, kie-
dy dzieciak zmarnieje." I obie wytoczyły argu-
ment: przeciążony umysł, zapalenie opon mózgo-
wych. Zaatakować dziadka od frontu byłoby
czymś daremnym i niebezpiecznym, uderzyły
z flanki. Na którymś tam spacerze Anna Maria po-
deszła niby przypadkiem do kiosku stojącego dziś
jeszcze na rogu bulwaru Saint-Michel i ulicy Souf-
flot; ujrzałem cudowne obrazki, zafascynowany ich
jaskrawymi kolorami poprosiłem i otrzymałem —
runda wygrana; zapragnąłem czytywać co tydzień
„Cri-Cri", ,,L'Épatant", „Les Vacances", Trzej skau-
ci Jeana de la Hire i Aeroplanem dokoła świata
Arnoulda Galopin — wydawnictwa zeszytowe uka-
zujące się każdego czwartku. Od czwartku do
czwartku nie schodził mi z myśli Orzeł Andów,
Marcel Dunot — bokser o stalowych pięściach,
57
Christian — lotnik; absorbowali mnie znacznie bar-
dziej niż moi przyjaciele, Rabelais i Vigny. Matka
jęła poszukiwać lektury, co przywróciłaby mi dzie-
ciństwo; zaczęło się od „Różowych Książeczek" —
wydawanych co miesiąc „bajarzy", a potem stop-
niowo pojawiały się Dzieci kapitana Granta, Ostatni
Mohikanin, Nicholas Nickleby, Pięć su Lavarède'a...
Nad Jules Verne'a, zbyt statecznego, przekładałem
ekstrawagancje Paula d'Ivoi. Bez względu jednak
na osobę autora wielbiłem dziełka z kolekcji Hetz-
la, zawierające teatr dla dzieci, dziełka, których
czerwona okładka ze złotymi chwastami wyobraża-
ła kurtynę, a pył słoneczny po brzegach przedsta-
wiał rampę. Tym to szkatułkom magicznym —
a nie harmonijnej frazie Chateaubrianda — za-
wdzięczam pierwsze spotkania z Pięknem. Otwie-
rając je zapominałem o wszystkim. Czytałem? Nie,
umierałem z ekstazy. Z mojego unicestwienia rodzi-
li się natychmiast tubylcy uzbrojeni we włócznie,
brussa, podróżnik w białym kasku. Byłem w i z j ą ,
zatapiałem w światłości piękne, smagłe policzki Au-
dy i faworyty Fileasa Fogga. Uwolniony wreszcie
od samego siebie, mały cud stawał się biernie czy-
stym zachwyceniem. O pięćdziesiąt centymetrów
nad podłogą rodziło się szczęście wolne od pana
i obroży, szczęście doskonałe. Świat Nowy wyda-
wał mi się zrazu bardziej niepokojący od Starego —
rabowano tu, zabijano, krew lała się strumieniami.
Indianie, Hindusi, Mohikanie, Hotentoci porywali
dziewczynę, nakładali więzy jej staremu ojcu i obie-
cywali sobie zabić go wśród najokrutniejszych tor-
tur. Było to Zło czyste. Ale zjawiało się po to jedy-
nie, by ukorzyć się przed Dobrem, w rozdziale na-
stępnym powróci ład. Odważni Biali uczynią heka-
tombę z dzikich, rozetną sznury ojca, który padnie
58
w ramiona córce. Umrą tylko źli — i paru dobrych,
lecz nader nieważnych, których zgon zaliczy się do
nieprzewidzianych kosztów historii. A zresztą i sa-
ma śmierć była wyjałowiona: każdy, rozkrzyżowu-
jąc ręce, padał od kuli, która robiła mu okrągłą
dziureczkę pod lewą piersią, albo — jeśli fuzji nie
wynaleziono jeszcze — winowajcy „ginęli od mie-
cza". Lubiłem ten wdzięczny zwrot; wyobrażałem
sobie ów błysk prosty i jasny, klinga właziła jak
w masło i wychodziła grzbietem out-law'a, który
walił się na ziemię nie roniąc ani jednej kropli
krwi. Czasami zgon bywał nawet śmieszny, na przy-
kład śmierć owego Saracena, który napierał ruma-
kiem na konnego krzyżowca — chyba w La filleu-
le de Roland
— a paladyn, zamaszyście tnąc
mieczem w ciemię wroga, rozłupywał go na dwoje;
rysunek Gustawa Dore przedstawiał tę przygodę.
Ależ to było zabawne! Rozdzielone połowy ciała
padały już, każda w swoją stronę, opisując półkola
nad strzemionami; zdziwiony rumak stawał dęba.
Przez kilka lat zaśmiewałem się do łez, ilekroć spoj-
rzałem na tę rycinę. Nareszcie miałem to, czego mi
było trzeba — Wróg znienawidzony, w sumie jed-
nak nieszkodliwy, skoro jego zamiary spełzały na
niczym, a nawet wbrew jego wysiłkom i diabelskiej
chytrości służyły sprawie Dobra; konstatowałem
w istocie, że powrotowi ładu towarzyszy zawsze po-
stęp: bohaterów nagradzano, obsypywano zaszczy-
tami, okazywano im podziw, nie szczędzono pie-
niędzy; nieustraszoną odwagą podbijali obce kraje
albo zabierali tubylcom dzieła sztuki i przesyłali je
do naszych muzeów; dziewczynę ogarniała miłość
do podróżnika, który ocalił jej życie, wszystko koń-
czyło się małżeństwem. Z magazynów tych i książek
59
zaczerpnąłem moją fantasmagorię najbardziej in-
tymną — optymizm.
Owe lektury długo pozostawały tajne; Anna Ma-
ria nie miała mnie nawet co ostrzegać — świadom,
jak bardzo są niegodne, ani wspominałem o nich
dziadkowi. Łajdaczyłem się, wyłamywałem się bez-
czelnie, spędzałem ferie w burdelu, pomny jed-
nak, iż moja prawda pozostała w świątyni. Po cóż
miałbym oburzać kapłana opowieścią o swoich wy-
brykach? Karl przyłapał mnie w końcu; rozzłościł
się na obie panie, one zaś wykorzystując moment,
kiedy nabierał oddechu, zwaliły wszystko na mnie:
sam zobaczyłem magazyny i powieści sensacyjne,
zapragnąłem, zażądałem, czyż mogły mi odmówić?
Owym zręcznym kłamstwem przyparły dziadka do
muru. To ja, tylko ja, zdradzałem Colombę z tymi
przesadnie uszminkowanymi wszetecznicami. Ja,
dzieeię-prorok, młoda pytonissa, Eliacyn Literatu-
ry Pięknej, objawiałem szaleńczy pociąg do błota.
Niech sam wybiera: albo przestanę wieszczyć raz na
zawsze, albo musi respektować moje gusty nie sta-
rając się ich zrozumieć. Jako ojciec, Karol Schwei-
tzer spaliłby wszystko; jako dziadek, wybrał zbola-
łą tolerancję. Nie żądałem więcej i nadal wiodłem
spokojnie swój podwójny żywot. I utrzymał się ten
stan rzeczy, dziś jeszcze czytam chętniej „Serie Noi-
re" niż Wittgensteina.
Na mojej napowietrznej wyspie byłem najpier-
wszy i niezrównany — spadłem do ostatniego rzę-
du, kiedy podporządkowano mnie prawom ogól-
nym.
Dziadek postanowił zapisać mnie do Liceum Mon-
taigne'a. Któregoś ranka zaprowadził mnie do dy-
rektora i zachwalił mu moje przymioty; mam tylko
60
jedną wadę — jestem jak na swój wiek z b y t roz-
winięty. Dyrektor, jak mógł, poszedł na rękę, u-
mieszczono mnie w ósmej klasie, spodziewałem się,
że będę przestawał z chłopcami w moim wieku.
Gdzie tam! Po pierwszym dyktandzie dyrekcja w te
pędy wezwała dziadka; wrócił rozwścieczony, wy-
ciągnął z teczki paskudny świstek pokryty gryzmo-
łami i kleksami, cisnął go na stół — taką oddałem
pracę. Zwrócono uwagę dziadka na ortografię: „dzi-
ki krulig lóbi tymianeg", i starano się go przeko-
nać, że moje miejsce jest w dziesiątej, wstępnej. Na
widok „kruliga" moją matkę ogarnął szalony
śmiech; dziadek poskromił ją groźnym spojrzeniem.
Najpierw oskarżył mnie o złą wolę i zbeształ pier-
wszy raz w życiu, po czym oznajmił, że nie poznano
się na mnie; następnego dnia odebrał mnie z liceum
i pokłócił się z dyrektorem.
Nie pojąłem nic z tej sprawy, a moja porażka
nie dotknęła mnie w niczym; jestem cudownym
dzieckiem, które robi błędy ortograficzne, i basta.
A ponadto nie szkodowałem sobie wracając w swo-
ją samotność, lubiłem swoje zło. Przepuściłem, nie
spostrzegłszy się nawet, okazję stania się p r a w-
d z i w y m. Pan Liévin, paryski nauczyciel, zgodził
się udzielać mi lekcji prywatnych; przychodził pra-
wie co dzień. Dziadek sprawił mi specjalne biu-
reczko, złożone z pulpitu i ławki malowanych na
biało. Zasiadałem na ławce, pan Liévin przechadzał
się dyktując. Przypominał powierzchownością
Vin-
cent Auriola, a dziadek utrzymywał, że jest Dziec-
kiem Wdowy. „Kiedy się z nim witam — opowia-
dał nam z lękliwą odrazą przyzwoitego człowieka,
który stał się celem zalotów pederasty — kreśli
na mojej dłoni dużym palcem trójkąt masoński."
Nie cierpiałem go, ponieważ zapominał o należ-
61
nych mi przymileniach; jak sądzę, uważał mnie —
i nie bez racji — za chłopca spóźnionego w rozwo-
ju. Któregoś dnia znikł, nie pomnę już dlaczego;
może zdradził się komuś ze swoją opinią.
Mieszkaliśmy czas jakiś w Arcachon, chodziłem
tam do szkoły ludowej, wymagały tego demokra-
tyczne zasady dziadka. Ale pragnął również, by
zaoszczędzono mi styczności z gminem. W takich
oto słowach polecił mnie nauczycielowi: „Powie-
rzam panu, drogi kolego, mój największy skarb."
Pan Barrault miał kozią bródkę i nosił cwikier;
napił się w naszej willi muszkatu i oświadczył, iż
pochlebia mu zaufanie, jakim obdarzył go przed-
stawiciel szkolnictwa średniego. Posadził mnie na
specjalnej ławce, obok katedry, a podczas pauz nie
puszczał od siebie. Przywilej ten wydawał mi się
całkiem uzasadniony; co myśleli o nim „synowie
ludu", moi rówieśnicy, nie wiem; sądzę, że mieli
go gdzieś. Mnie zaś nużyły ich swawole i wrzaski,
toteż poczytywałem za czynność dystyngowaną nu-
dzić się przy boku pana Barrault, kiedy oni grali
w palanta.
Miałem dwa powody, żeby szanować tego nauczy-
ciela: był mi życzliwy i cuchnęło mu z ust. Dorośli
powinni być brzydcy, pomarszczeni i uprzykrzeni;
kiedy brali mnie na ręce, sprawiało mi pewną przy-
jemność uczucie lekkiej odrazy, które musiałem
przezwyciężać — stanowiło to dowód, że cnota nie
jest czymś łatwym. Istniały radości proste, trywial-
ne: biegać, skakać, zajadać ciastka, całować jedwa-
bisty i pachnący policzek matki; ale bardziej ceni-
łem sobie rozkosze wyrozumowane i niejednolite,
jakich zaznawałem w towarzystwie dorosłych męż-
czyzn; odraza, którą budzili we mnie, wchodziła
w skład ich nimbu, myliłem obrzydzenie z duchem
62
powagi. Byłem snobem. Kiedy pan Barrault nachy-
lał się nade mną przyprawiając mnie swoim odde-
chem o rozkoszne udręki, wdychałem gorliwie nie-
powabną woń jego cnót. Któregoś dnia, dojrzawszy
świeżutki napis na murze szkoły, podszedłem bli-
żej i przeczytałem: „ O c i e c Barrault jest huj."
Serce zabiło mi tak, iż o mało nie pękło, zdjęła mnie
trwoga. „Huj" — był to chyba jeden z owych
„brzydkich wyrazów", od jakich roiły się niziny
społeczne słownictwa, ale których chłopiec dobrze
wychowany nie napotyka nigdy; wyraz ten krótki
i dosadny cechowała straszliwa bezpośredniość pry-
mitywnych bestii. To już i tak za wiele, żem go
przeczytał, wzbroniłem sobie wymawiać go — na-
wet szeptem. Nie chciałem, żeby ów karaluch ucze-
piony muru wskoczył mi do ust i przeobraził się
w krtani w posępny głos trąby. Gdybym udał, żem
go nie dostrzegł, może wróciłby w szparę. Ale od-
wracając wzrok ujrzałem znów ten haniebny epi-
tet „ o c i e c Barrault", który przeraził mnie jeszcze
bardziej; „huj" — w końcu domyślałem się zaled-
wie znaczenia tego wyrazu; wiedziałem za to dosko-
nale, że „o ć c e m takim-a-takim" nazywano u nas
w rodzinie ogrodników, listonoszów, ojca służącej —
słowem, ubogich staruchów. Ktoś widział pana Bar-
rault, nauczyciela, kolegę mojego dziadka, pod po-
stacią ubogiego starucha. Gdzieś w czyjejś głowie
wałęsała się ta myśl niezdrowa i występna. Ale
w czyjej głowie? Może i w mojej. Czyż nie dość
przeczytać bluźnierczy napis, żeby zostać wspólni-
kiem świętokradcy? Wydawało mi się, że jakiś o-
krutny wariat wyszydza moją grzeczność, szacunek,
zapał, przyjemność, z jaką każdego ranka zdejmo-
wałem kasżkiecik, powiadając: „Dzień-do-bry-pa-
-nu-pro-fe-/so-ro-wi", a jednocześnie, że to ja je-
63
stem owym wariatem i że w moim sercu zaroiło się
od szkaradnych wyrazów i szkaradnych myśli. Co
zdołałoby mnie teraz, na przykład, powstrzymać od
wrzasku: „Stary flejtuch śmierdzi jak świnia!" Wy-
szeptałem:
„ O c i e c
Barrault śmierdzi", i wszy-
stko wokół mnie zawirowało, uciekłem zapłakany.
I już nazajutrz odnalazłem swój respekt dla pana
Barrault, dla jego celuloidowego kołnierzyka
i muszki na gumce. Ale kiedy pochylał się nad mo-
im kajetem, odwracałem głowę wstrzymując od-
dech.
Jesienią następnego roku matka postanowiła za-
prowadzić mnie do Instytutu Panien Poupon. Po
drewnianych schodach szło się do salki na pier-
wszym piętrze; dzieci siedziały milcząco półkolem;
usadowione w głębi pokoju, sztywne jakby kij poł-
knął, wsparte plecami o fijianę, matki nadzorowały
naukę. Najpierwszym obowiązkiem nieszczęsnych
uczących tu dziewcząt był sprawiedliwy roz-
dział komplementów i dobrych stopni, jakie przy-
padały poszczególnym członkom naszej akademii
cudów. Ilekroć któraś zniecierpliwiła się lub okaza-
ła zbytnie zadowolenie dobrą odpowiedzią, Panny
Poupon traciły uczniów, a nauczycielka posadę.
Było nas tam trzydziestu akademików, lecz ani
razu nie zdołaliśmy zamienić między sobą choćby
jednego słowa. Przy wyjściu każda z matek łapczy-
wie zagarniała swój skarb i galopem unosiła go do
domu, nie kiwnąwszy nikomu głową. Z końcem se-
mestru matka odebrała mnie stamtąd; nie praco-
waliśmy wcale, a ponadto znużył ją wreszcie ciężar
spojrzeń, jakie wlepiały w nią sąsiadki, kiedy na
mnie spadała kolejna porcja zachwytów. Panna Ma-
ria Ludwika, młoda blondynka w binoklach, która
za głodową pensję u Pouponek nauczała osiem go-
64
dzin dziennie, zgodziła się udzielać mi, przycho-
dząc do naszego domu, lekcji prywatnych — w ta-
jemnicy przed dyrektorkami. Przerywała niekiedy
dyktando, żeby serią ciężkich westchnień ulżyć ser-
cu; powiadała mi, że jest śmiertelnie zmęczona, że
żyje w okrutnej samotności i że oddałaby wszy-
stko za męża, jakiego bądź. I ona też w końcu znik-
ła; utrzymywano, że nie uczyła mnie wcale, sądzę
jednak przede wszystkim, iż mój dziadek uznał ją
za plagę. Ów sprawiedliwy nie odmawiał bieda-
kom pociechy, ale nie cierpiał zapraszać ich pod
swój dach. Nadszedł czas — panna Maria Ludwika
demoralizowała mnie już. Wierzyłem w wynagro-
dzenia proporcjonalne do zasług i mówiono mi, że
Maria Ludwika zalicza się do zasługujących — cze-
muż więc płacono jej tak marnie? Kiedy ktoś wy-
konuje swój zawód, jest pełen godności, dumny
i szczęśliwy, że pracuje; skoro zaś jej poszczęściło
się aż tak, iż pracuje po osiem godzin dziennie, dla-
czego mówi o swoim życiu jak o nieuleczalnej cho-
robie? Kiedy powtarzałem te ubolewania dziadko-
wi, wybuchał śmiechem: któryż mężczyzna zechciał-
by brzydactwo tak szkaradne! Ale ja się nie śmia-
łem; a więc można urodzić się skazanym? W takim
razie okłamano mnie, porządek świata maskuje nie
dające się znieść nieporządki. Moja dokuczliwa nie-
pewność rozwiała się, kiedy Marię Ludwikę wyda-
lono. Karol Schweitzer wynalazł mi profesorów
godniejszych. Tak godnych, że żaden nie przetrwał
w mojej pamięci. Aż do dziesiątego roku życia po-
zostawałem sam w otoczeniu złożonym z dwóch ko-
biet i starca.
Moja prawda, mój charakter i moje imię były
w rękach osób dorosłych; nauczyłem się widzieć
5
— Słowa
G5
66
siebie ich oczyma; byłem dzieckiem, owym potwo-
rem, którego dorośli fabrykują ze swoich niedosy-
tów. Wychodząc z pokoju pozostawiali mi swoje
spojrzenia przemieszane ze światłem; skakałem,
biegałem poprzez owe spojrzenia, które konserwo-
wały we mnie moją naturę wzorowego wnuka oraz
darzyły mnie nadal zabawkami i światem. W mo-
jej duszy niby w gustownym akwarium krążyły
moje myśli, każda swobodnie podążała swoim to-
rem — ani jednego zacienionego kąta. A jednak
niema, bezkształtna, niespoista, rozpuszczona w tej
niewinnej przejrzystości — przejrzysta pewność
psuła całą zabawę: jestem oszustem. Jak odgrywać
komedię nie wiedząc, że się ją odgrywa? Jasne,
nasłonecznione pozory składające się na moją oso-
bowość zdradzały się same — poprzez jakiś brak
w istnieniu, brak, którego nie mogłem ani całkiem
pojąć, ani przestać odczuwać. Zwracałem się do
osób dorosłych prosząc o gwarancję swoich przy-
miotów, tym samym brnąłem coraz dalej w oszu-
stwo. Skazany na kokieterię, stroiłem się w powa-
by, które więdły natychmiast; obnosiłem się wszę-
dzie ze swoją rzekomą dobrodusznością, próżnia-
czą ważnością, czatując na szansę; myślałem, że ją
chwytam, przybierałem na chybił trafił jakąś po-
stawę i odnajdowałem w niej znów tę niespoistość,
od której chciałem uciec. Dziadek drzemał zakuta-
ny w pled; spod krzaczastych wąsów prześwity-
wała różowa nagość warg, widok nie do zniesie-
nia; na szczęście zsuwały mu się okulary, nadbiega-
łem co prędzej, żeby je podnieść. Budził się, brał
mnie na ręce, odgrywaliśmy wielką scenę naszej
miłości — ale ja już nie tego chciałem. Czego chcia-
łem? Zapominałem o wszystkim, wiłem gniazdo
w chaszczach jego brody. Wchodziłem do kuchni,
oznajmiałem, że chcę strzepnąć sałatę; na moją o-
fertę — okrzyki, niepohamowany śmiech: „Nie, nie,
kochaneczku, nie tak! Ściśnij rączką, bardzo moc-
no, o tak! Mario, pomóż mu! Ależ on to doskonale
robi." Byłem sfałszowanym dzieckiem, trzyma-
łem w rękach fałszywy kosz sałaty; czułem, jak
moje czyny odmieniają się w gesty. Komedia za-
słaniała mi świat i ludzi, dostrzegałem tylko role
i rekwizyty; służąc przez błazeństwo poczynaniom
osób dorosłych, jakżeż miałbym brać na serio ich
kłopoty? Przykładałem się do ich zamierzeń z cnot-
liwą gorliwością, która powstrzymywała mnie od
udziału w celach tych zamierzeń. Obcy potrzebom,
nadziejom i radościom rodzaju ludzkiego, trwoni-
łem na zimno sam siebie, ażeby go uwodzić; był
moją publicznością, rzęsiście oświetlona rampa dzie-
liła mnie odeń, skazywała mnie na dumną banicję,
która przeobrażała się szybko w dławiący lęk.
Najgorsze, iż podejrzewałem dorosłych o kabo-
tyństwo. Słowa, z jakimi zwracali się do mnie, były
cukierkami; bo między sobą mówili innym tonem.
A ponadto zdarzało im się łamać święte umowy; ro-
biłem najbardziej uroczą z moich minek, tę, której
byłem najpewniejszy, a ktoś odzywał się do mnie
głosem prawdziwym: „Idź, malutki, bawić się tro-
chę dalej, bo chcemy sobie pogadać." Bywało rów-
nież, iż odnosiłem wrażenie, że się mną posługują.
Matka zabierała mnie do Ogrodu Luksemburskiego,
wuj Emil, skłócony z całą rodziną, wyrastał jak
spod ziemi; spoglądał ponuro na siostrę, odzywał się
cierpko: „Nie dla ciebie tu przyszedłem, ale po to,
żeby zobaczyć małego." I wyjaśniał, że ja jeden
jestem niewinny z całej rodziny i ja jeden nie
obraziłbym go nigdy z rozmysłu ani nie potępił
w oparciu o fałszywe informacje. Uśmiechałem się,
5*
67
68
/
zawstydzony z lekka i własną potęgą, i miłością,
jaką roznieciłem w sercu tego posępnego mężczyz-
ny. Ale już brat i siostra debatowali o swoich spra-
wach i już jedno pod adresem drugiego wysuwało
zarzut po zarzucie; Emil piorunował na Karola, An-
na Maria broniła go, wycofując się stopniowo, za-
czynali mówić o Ludwice, a ja tkwiłem między ich
żelaznymi krzesłami, zapomniany. Gotów byłem już
przyjąć — gdyby tylko mój wiek pozwolił mi je
zrozumieć — wszelkie prawicowe maksymy, w ja-
kie swoim postępowaniem wdrażał mnie stary zwo-
lennik lewicy: że Prawda i Baśń to jedno i to samo,
że kto chce doświadczać uczuć, musi odgrywać ich
komedię i że człowiek jest istotą obrzędową. Prze-
konano mnie, że stworzono nas po to, byśmy przed
sobą wzajem odgrywali komedię; zgadzałem się na
na ową komedię, ale pod warunkiem, żeby w niej
być postacią główną; otóż w momentach moich uni-
cestwień, kiedy padał grom, spostrzegałem się, iż
przypada mi jedynie „rola rzekomo piękna", bo mi-
mo treści obficie uwzględniającej moją osobę nie
miałem tam żadnej sceny „własnej", po prostu da-
wałem repliki dorosłym. Karol schlebiał mi, żeby
obłaskawić swoją śmierć; w mojej żywotnej nie-
sforności Ludwika znajdowała uzasadnienie dla
swoich dąsów, Anna Maria dla swojej pokory. Bo
przecież gdybym nie istniał, rodzice i tak przygar-
nęliby moją matkę, jej zaś miękki charakter wy-
dałby ją bezbronną w ręce buni; gdybym nie ist-
niał, Ludwika i tak by się dąsała, a Karol wpadałby
w zachwyt na widok góry Cervin, zjawisk atmosfe-
rycznych albo cudzych dzieci. Stanowiłem okazjo-
nalną przyczynę ich waśni oraz pojednań; przyczy-
ny istotne tkwiły gdzie indziej: w Macon, w Guns-
bach, w Thiviers, w starym, zachodzącym bru-
70
dem sercu, w przeszłości znacznie wcześniejszej od
moich narodzin. Odzwierciedlałem dla nich soli-
darność rodzinną z jej odwiecznymi sprzecznościa-
mi; wykorzystywali moje boskie dzieciństwo, aby
stać się tym, czym byli. Żyłem w niepewności: skoro
tylko ich rytuał przekonał mnie, że nic nie istnieje
bez racji i że każdy, od największego do najmniej-
szego, ma swoje oznaczone miejsce w Świecie, umy-
kała mi moja własna racja bytu i odkrywałem nagle,
że liczę się za nic, i wstydziłem się swojej anormal-
nej obecności w tym uładzonym społeczeństwie.
Ojciec obarczyłby mnie tymi lub owymi trwały-
mi uporami; czyniąc ze swoich humorów moje za-
sady, ze swojego nieuctwa moją wiedzę, ze swoich
urazów moją dumę, ze swoich manii moje prawo,
zamieszkałby we mnie; ów szacowny lokator obda-
rzyłby mnie szacunkiem dla samego siebie. Na sza-
cunku oparłbym swoje prawo do życia. Mój rodzi-
ciel zdecydowałby o mojej przyszłości: jako inży-
nier z urodzenia miałbym raz na zawsze święty
spokój. Ale jeśli Jan Chrzciciel Sartre znał w ogóle
mój los, zabrał z sobą jego tajemnicę; matka zapa-
miętała tylko, że powiedział kiedyś: „Mój syn nie
pójdzie do marynarki." W braku dokładniejszych
wskazań nikt, począwszy ode mnie, nie wiedział, po
com u licha przylazł na ten świat. Gdyby zostawił
mi majątek ziemski, moje dzieciństwo przybrałoby
kształt odmienny; nie pisałbym, skoro byłbym kim
innym. Pola i dom odsyłają młodemu dziedzicowi
stałe odbicie jego samego; dotyka sam siebie na
s w o i c h żwirowanych ścieżkach, w czworokątnych
szybkach s w o j e j werandy — zamieniając ich bez-
wład w nieśmiertelną substancję swojej duszy. Parę
dni temu w restauracji siedmioletni synek właści-
ciela wrzeszczał na kasjerkę: „Kiedy ojca nie ma,
$
9
ja tu jestem panem!" Oto człowiek! W jego wieku
nie byłem niczyim panem i nie miałem niczego na
własność. Wśród moich nieczęstych minut swawoli
matka szeptała mi: „Uważaj! Nie jesteśmy u sie-
bie!" Nie byliśmy nigdy u siebie, ani na ulicy Le
Goff, ani też później, kiedy matka wyszła powtór-
nie za mąż. Nie cierpiałem nad tym, skoro wypoży-
czano mi wszystko, ale pozostawałem abstrakcją.
Dla właściciela dobra doczesne stanowią odbicie
tego, czym jest; mnie zaś nauczały tego, czym nie
jestem: n i e j e s t e m spoisty ani trwały; n i e je-
s t e m przyszłym kontynuatorem ojcowskiego dzie-
ła, n i e j e s t e m konieczny przy produkcji sta-
li — słowem, nie mam duszy.
Byłoby znakomicie, gdybym żył w zgodzie z włas-
nym ciałem. Ale tworzyliśmy, ono i ja, parę dzi-
waczną. Dziecko żyjące, w nędzy nie zadaje sobie
pytań; jego los doświadczany cieleśnie przez po-
trzeby i przez choroby, jego los sam pozbawiony
racji, nadaje rację jego istnieniu — to głód, to usta-
wicznie czyhająca śmierć formują dlań fundament
prawa do życia, żyje, żeby nie umrzeć. A ja nie by-
łem na tyle bogaty, żeby uznawać się za wybrań-
ca, i na tyle biedny, żeby swoje zachcenia poczyty-
wać za konieczność. Spełniałem swoje obowiązki
odżywcze, ą Bóg zsyłał mi czasem — z rzadka —
ową łaskę, która pozwala jeść bez odrazy: ape-
tyt. Oddychając, trawiąc, defekując nonszalancko,
żyłem dlatego, że żyć zacząłem. Od mojego ciała,
tego nażartego towarzysza, nie zaznawałem ani
gwałtów, ani okrutnych żądań, dawało się poznać
serią miluchnych przypadłości, nader upragnionych
przez osoby starsze. Podówczas każda dystyngowa-
na rodzina musiała mieć na swoim koncie jakieś
delikatne dziecko, jedno co najmniej. Nadawałem
72
się, skórom o mało nie umarł zaraz po urodzeniu.
Obserwowano mnie, badano mi puls, mierzono tem-
peraturę, kazano pokazywać język: „Nie uważasz,
że on trochę bledziutki?" — „To tylko tak przy
świetle." — „A ja cię zapewniam, że schudł!" —
„Ależ, tatusiu, ważyliśmy go wczoraj." Czułem, jak
pod tymi wświdrowującymi się spojrzeniami za-
mieniam się w przedmiot, w doniczkowy kwiatek.
W konkluzji pakowano mnie do łóżka. Dusząc się
od gorąca, kitwasząc się pod kołdrą, przestawałem
rozróżniać między swoim ciałem a jego dolegli-
wościami i nie wiedziałem już, co z tych dwojga
jest niepożądane.
Pan Simonnot, współpracownik mojego dziadka,
co czwartek bywał u nas na śniadaniach. Zazdroś-
ciłem temu pięćdziesięcioletniemu facetowi o dziew-
częcych policzkach, który pomadował sobie wąsy
i farbował pożyczkę. Kiedy dla podtrzymania roz-
mowy Anna Maria pytała go, czy lubi Bacha, czy
dobrze się czuje nad morzem albo w górach, czy
miło wspomina swoje miasto rodzinne — zanim od-
powiedział, namyślał się czas jakiś, kierując we-
wnętrzne spojrzenie na granitowy zrąb swoich gu-
stów. A kiedy poinformował się tam należycie,
przekazywał mojej matce wiadomość głosem obiek-
tywnym, kiwając głową. Szczęśliwy człowiek!
Z pewnością — myślałem — budzi się co rano
promienny, z jakiegoś Najwyższego Punktu in-
wentaryzuje swoje szczyty, granie, doliny, a po-
tem przeciąga się rozkosznie, powiadając: „To
właśnie ja — pan Simonnot w całości." Oczywiście
potrafiłem jak najlepiej, ilekroć mnie zapytano,
powiadomić o swoich gustach, a nawet je uzasad-
niać; umykały mi jednak w samotności — tu
71
/
74
już nie umiałem wcale
k o n s t a t o w a ć
ich,
trzeba było utrzymywać je i podsycać, napeł-
niać je tchnieniem życia; nie byłem już nawet
pewien, czy wolą polędwicę wołową od pieczeni
cielęcej. Ileż bym dał za to, żeby zainstalowano
we mnie tragiczny pejzaż, upory strome jak ur-
wiska. Kiedy pani
Picard,
stosując z taktem
słownictwo modne, powiadała o moim dziadku:
„Karol to istota czarująca", albo: „Nie wiemy
nic o ludzkich istotach", czułem się skazany bez-
apelacyjnie. Kamyki w Ogrodzie Luksembur-
skim, pan Simonnot, kasztanowce, Karlobunie —
były to istoty. A ja nie — nie miałem ani ich
bezwładu, ani głębi, ani nieprzenikalności. Byłem
n i c z y m
— niezatartą przejrzystością. Zazdrość
moja nie znała granic od dnia, w którym oznaj-
miono mi, że pan Simonnot, ów posąg, ów blok
monolityczny, był na dodatek nieodzowny światu.
Uroczystość. W
Institut des Langues Vivantes
tłum klaskał w dłonie pod chybotliwym świat-
łem lampy Auera, moja matka grała Chopina,
wszyscy, na rozkaz dziadka, rozmawiali po francu-
sku — francuszczyzna powolna, gardłowa, pełna
przywiędłych powabów i modlitewnego patosu.
Przefruwalem z rąk do rąk nie dotykając ziemi;
dusiłem się akurat wtłoczony w biust niemieckiej
powieściopisarki, kiedy
z
wyżyn glorii mojego
dziadka padł werdykt, który ugodził mnie w samo
serce: „Kogoś nam tu brak: Simonnota." Wyrwa-
łem się z ramion powieściopisarki, zaszyłem się
w kącie, goście znikli; w centrum zgiełkliwego
kręgu ujrzałem kolumnę — pana Simonnot we
własnej osobie, nieobecnego cieleśnie. Przeobraziła
go ta nadzwyczajna nieobecność. Instytut i tak nie
stawił się w komplecie, brakowało wielu, ci z ucz-
niów zachorowali, tamci się wymówili; tu jednak
wchodziły w grę fakty przypadkowe tylko, nie-
ważne.
B r a k o w a ł o
jedynie pana Simonnot.
Wystarczyło wymówić jego nazwisko -— w prze-
pełnioną salę pustka wrażała się jak nóż. Zdu-
miałem się, że człowiek ma dla siebie gotowe
z góry miejsce. Swoje miejsce: nicość wydrążoną
powszechnym oczekiwaniem, brzuch niewidzialny,
z którego, zda się, można raptem znów się naro-
dzić. A przecież, gdyby nawet pan Simonnot wśród
gremialnych owacji wyłonił się z ziemi i gdyby
nawet kobiety rzuciły się całować mu ręce, był-
bym oprzytomniał: obecność cielesna jest zawsze
pewnym nadmiarem. Dziewiczy, zredukowany do
oczyszczonej negatywnej esencji, pan Simonnot
zachowywał niezgęszczalną przejrzystość diamen-
tu. Skoro moim udziałem było znajdować się sta-
le wśród określonych osób w określonym miejscu
ziemi ze świadomością, że jestem tu zbyteczny,
chciałem, żeby wszyscy inni ludzie we wszystkich
innych miejscach łaknęli mnie jak wody, chleba
i powietrza.
Życzenie to powracało mi co dzień na wargi.
Karol Schweitzer lokował wszędzie konieczność,
ażeby pokrywać zgryzotę, której nie dostrzegłem
ani razu, póki żył, i której teraz dopiero
zaczynam się domyślać. Wszyscy jego koledzy
podtrzymywali nieboskłon. Do Atlasów tych za-
liczali się profesorowie gramatyki, filolodzy i lin-
gwiści, pan Lyon-Caen i redaktor naczelny „Re-
vue Pédagogique".
Dziadek wyrażał się o nich
sentencjonalnie, ażebyśmy doceniali należycie ich
ważność: „Lyon-Caen zna swoją specjalność. Po-
winien być w Instytucie", albo: „Shurer się sta-
rzeje; ufajmy, że nie będzie taki głupi, by podać
76
się do emerytury, wydział nawet nie wie, co by
stracił." Otoczony niezastąpionymi starcami, któ-
rych rychła śmierć miała pogrążyć Europę w ża-
łobie, a może i w barbarzyństwie, ileż bym dał za
to, by w sercu moim ozwał się głos mityczny, wy-
rokując: „Ten mały Sartre zna swoją specjalność;
Francja nawet nie wie, ile by straciła, gdyby go
zabrakło na zawsze!" Dziecko mieszczańskie żyje
w wieczności momentu, to znaczy w bezczynności:
chciałem być Atlasem natychmiast, na zawsze i od
zawsze, nie pojmowałem nawet, iż można praco-
wać, ażeby nim zostać; trzeba mi było Trybunału
Najwyższego, dekretu, który przywróciłby mnie do
moich praw. Ale gdzież byli juryści? Moi sędzio-
wie przyrodzeni skompromitowali się swoim ka-
botyństwem; odrzucałem ich, alem innych nie wi-
dział.
Robak niemrawy, bez wiary, bez praw, bez ro-
zumu i celu, chroniłem się w komedię rodzinną,
wiercąc się, biegając, przeskakując od oszustwa
do oszustwa. Uciekałem od mojego nieuzasadnio-
nego ciała i jego gnuśnych zwierzeń; ilekroć fryga
zatrzymywała się uderzając o przeszkodę, płochli-
wy aktorzyna znów zapadał w zwierzęce odrętwie-
nie. Serdeczne przyjaciółki powiedziały mojej
matce, że jestem smutny i że zastają mnie na du-
maniach. Matka śmiejąc się przytuliła mnie do ło-
na: „Taki wesoły, taki wciąż rozśpiewany?! I na
cóż miałbyś się skarżyć? Spełniamy wszystkie twoje
zachcianki." Miała rację, dziecko rozpieszczone nie
jest smutne; nudzi się, ale nudą królewską. I psią.
Jestem pies — ziewam, ciekną mi łzy, czuję, jak
ściekają. Jestem drzewo — wiatr czepia się moich
gałęzi, huśta nimi. Jestem mucha — łażę po szybie,
spadam i znów zaczynam włazić. Niekiedy odczu-
77
/
wam przelotną pieszczotę czasu, niekiedy znów —
najczęściej — czuję, że czas nie mija. Drżące mi-
nuty zwalają się, połykają mnie i nie mogą skonać;
spleśniałe, ale wciąż jeszcze żywe — zmiatamy je,
inne przychodzą na ich miejsce, świeższe, ale nie-
mniej czcze; te momenty niesmaku zowią się szczęś-
ciem; matka powtarza mi, że jestem najszczęśliwszy
spośród małych chłopców. Jakżeżbym jej nie wie-
rzył, s k o r o t o p r a w d a ? O swoim opuszczeniu
nie myślę nigdy; przede wszystkim nie ma słowa,
żeby je nazwać; po wtóre nie widziałem go, otacza-
no mnie bez ustanku. To kanwa mojego życia, ma-
teria moich radości, miąższ moich myśli.
Przeżywam śmierć. Miałem pięć lat; czatowała
na mnie; wieczorami łaziła po balkonie, wtykała
pysk w okno, widziałem ją, lecz nie ośmielałem
się nic powiedzieć. Spotkaliśmy ją kiedyś na quai-
Voltaire, była to starsza pani, wysoka i obłą-
kana, ubrana na czarno, wymamrotała, kiedym
przechodził: „Wsadzę tego malca do torby." Innym
razem przybrała kształt jamy. Było to w Arcachon.
Karlobunie i moja matka poszli z wizytą do pani
Dupont i jej syna Gabriela, kompozytora. Bawi-
łem się w ogrodzie otaczającym willę, nastraszo-
ny, bo powiedziano mi, że Gabriel jest chory i że
tylko patrzeć, jak umrze. Bez zapału udawałem
konia, galopując wokół domu. Ujrzałem nagle dziu-
rę ciemności: piwnica, ktoś ją otworzył; nie wiem
i dziś właściwie, jaka oślepiła mnie wtedy oczy-
wistość samotności i grozy — zawróciłem i wyśpie-
wując wrzaskliwie uciekłem. Ze śmiercią miałem
podówczas co noc spotkania w łóżku. Był to rytuał:
musiałem układać się na lewym boku, nosem do
ściany; czekałem dygocąc i pojawiała mi się, kościo-
trup nader konformistyczny, z kosą; wtedy wolno
78
mi było przewrócić się na prawy bok, odchodziła,
a ja mogłem spokojnie zasnąć. Za dnia rozpoznawa-
łem ją pod najrozmaitszymi maskami. Ilekroć mat-
ce zdarzyło się zaśpiewać po francusku Króla olch,
zatykałem uszy; przeczytawszy Pijaka i jego żoną
przez pół roku nie otwierałem bajek La Fontaine'a.
A ta łotrzyca miała to gdzieś — ukryta w noweli
Merimeego Wenus z Ule, czekała, aż przeczytam do
końca, by ucapić mnie za gardło. Pogrzeby nie na-
pawały mnie niepokojem ani groby; w tym czasie
mniej więcej zachorowała i umarła moja babka
Sartre; pojechaliśmy z matką do Thiviers, wezwa-
ni telegraficznie, kiedy żyła jeszcze. Uznano, że le-
piej będzie oddalić mnie od miejsca, gdzie miał
nastąpić ostateczny rozpad tej egzystencji długiej
i nieszczęśliwej; dobrzy znajomi wzięli mnie do
siebie na cały ten czas, zajęli mnie grami stosow-
nymi do okoliczności, pouczającymi, żałobnymi od
nudy. Bawiłem się, czytałem, popisywałem się gor-
liwie przykładnym skupieniem, ale nie odczuwa-
łem nic. Nic również, kiedy za karawanem podąża-
liśmy na cmentarz. Śmierć świeciła nieobecnoś-
cią — zejść ze świata to nie było umrzeć,
metamorfoza tej staruszki w nagrobek podobała
mi się nawet; była w tym transsubstancjacja, dostą-
pienie bytu, wszystko działo się tak, jak gdybym to
ja się przeobraził, z pompą, w pana Simonnot.
Z tej racji lubiłem zawsze — i lubię dziś jeszcze —
cmentarze włoskie. Kamienne esy-floresy symboli-
zują tam w pełni człowieka baroku, a z fotografii
okolonych medalionami wprawionymi w ów ka-
mień przypominają się nam umarli w swoim stanie
poprzednim. Mając siedem lat spotykałem praw-
dziwą Śmierć-Koleżankę wszędzie, ale nie tam. Co
to było? Osoba i groźba. Osoba zwariowana, co
79
/
zaś do groźby, to tak: paszcze ciemności otwierają
się zewsząd, w biały dzień, przy najpromienniej-
szym słońcu, chwytając mnie. Istnieje odwrotna
strona rzeczy, straszliwa, kto traci rozum, widzi
to; doprowadzając szaleństwo do granic ostatecz-
nych toniemy w nim — i to jest śmierć. Żyłem
w trwodze, była to autentyczna nerwica. Kiedy
szukam jej przyczyn, myślę tak oto: dziecku roz-
pieszczonemu,
darowi
Opatrzności,
gruntowna
bezużyteczność wydawała się tym jaskrawsza,
że
rytuał rodzinny nadawał mi wciąż wydumaną ko-
nieczność. Czułem się nadliczbowy, a zatem należy
mi zniknąć. Byłem gnuśnym rozkwitem nieustan-
nie zmierzającym do unicestwienia. Innymi słowy,
byłem skazany, w każdej chwili mogli wykonać
wyrok. Protestowałem jednak przeciw niemu
ze
wszech sił, nie dlatego żeby moja egzystencja była
mi droga, ale ze względów zgoła przeciwnych —
dlatego że nie zależało mi na niej: im absurdalniej-
sze jest życie, tym trudniej tolerujemy śmierć.
Bóg potrafiłby wybawić mnie z kłopotu — był-
bym arcydziełem podpisanym; zapewniony, że
gram swoją partię w koncercie powszechnym, cze-
kałbym cierpliwie, aż objawi mi swoje zamysły
i moją nieodzowność. Przeczuwałem religię, li-
czyłem na nią, było to lekarstwo. Gdyby mi
go odmówiono, wynalazłbym je sam. Nie odmawia-
no mi go; wychowany w wierze katolickiej, dowie-
działem się, że Wszechmocny stworzył mnie dla
swojej chwały — było to więcej, niżbym ośmielił
się marzyć. Ale w następstwie w owym Bogu fa-
shionable, o jakim mnie nauczano, nie rozpozna-
łem Boga, którego oczekiwała moja dusza: pożą-
dałem Stwórcy, a dawano mi Wielkiego Fabrykan-
ta; obaj stanowili jedno i to samo, nie wiedziałem
TL
/
o tym; służyłem bez zapału faryzejskiemu Idolowi,
oficjalna zaś doktryna obrzydzała mi poszukiwa-
nie własnej wiary. Co za szansa! Ufność i rozpacz
uczyniły moją duszę gruntem wybranym, aby po-
siać na nim niebo; gdyby nie ta pomyłka, byłbym
dziś mnichem. Ale moją rodzinę objął powolny
ruch dechrystianizacji, który zrodził się wśród
wolteriańskiego patrycjatu i w ciągu stulecia roz-
postarł się na wszystkie warstwy społeczeństwa;
gdyby nie to ogólne osłabienie wiary, Ludwika
Guillemin, panna z katolickiego prowincjonalnego
domu, certoliłaby się dłużej, nim zaślubiłaby lu-
teranina. Naturalnie wszyscy u nas wierzyli —
przez oględność. W jakieś osiem lat po rządach
gabinetu Combes'a niewiara zdeklarowana za-
chowywała jeszcze gwałtowność i rozpasanie na-
miętności; ateusz był to oryginał, zapaleniec, które-
go nie prosiło się na obiady w obawie, żeby
„z czymś nie wyjechał", fanatyk przywalony róż-
norakimi tabu, który wyrzekł się prawa klękania
po kościołach, rozkosznych tam popłakiwań i że-
nienia tam córek; który zmuszał się do czystości
obyczajów, by wykazywać prawdę swojej doktry-
ny; który pastwił sę nad sobą i swoim szczęściem
tak dalece, iż odrzucał sposób umierania wśród
pociechy; był to maniak Boży, który widział wszę-
dzie nieobecność Boga, ale nie potrafił otworzyć
ust nie wymawiając jego imienia — słowem, taki
pan, co miał przekonania religijne. Wierzący nie
miał ich wcale. W ciągu dwóch tysięcy lat pewniki
chrześcijańskie zdążyły dowieść swoich racji, sta-
nowiły teraz własność ogółu, żądano od nich, by
jaśniały w oku księdza w półmrokach kościoła
i żeby oświecały dusze, ale nikt nie potrzebował
brać ich ponownie na swój osobisty rachunek: by-
78
/
ly wspólnym dziedzictwem. Dobre towarzystwo
po to wierzyło w Boga, żeby nie mówić o nim.
Jakżeż tolerancyjna wydawała się religia! I jaka
była wygodna! Chrześcijanin mógł nie bywać na
mszy i żenić po Bożemu swoje dzieci, śmiać się
z „dewocyjnych karmelków" od Świętego Sul-
picjusza i ronić łzy wsłuchując się w Marsz wesel-
ny z Lohengrina; nie był obowiązany ani prowa-
dzić życia przykładnego, ani umierać w desperacji,
ani nawet oddawać ubogim części swoich docho-
dów. W naszym środowisku, w mojej rodzinie wia-
ra była pompatycznym imieniem słodkiej francus-
kiej wolności; ochrzczono mnie, jak wielu innych,
ażeby zabezpieczyć moją niezawisłość: gdyby po-
zbawili mnie chrztu, lękaliby się, że zadali gwałt
mojej duszy; jako katolik zarejestrowany byłem
wolny, byłem normalny: „Później zrobi, co ze-
chce" — powiadano. Mniemano wtedy, że znacznie
trudniej uzyskać wiarę aniżeli ją stracić.
Karol Schweitzer miał w sobie nazbyt wiele
aktorstwa, by nie potrzebować Najwyższego Wi-
dza, o Bogu jednak nie myślał nigdy, chyba że sobie
podchmielił; pewien, że go odnajdzie w godzinie
śmierci, ze swojego życia wyrugował go raczej.
W zaciszu domowym, wierny zarówno naszym
utraconym prowincjom, jak rubasznej wesołości
antypapistów, swoich braci, ośmieszał katolicyzm
nie omijając żadnej po temu okazji; pogwarki, ja-
kie na ów temat rozwodził przy stole, były po-
dobne dowcipom Lutra. O Lourdes potrafił ga-
dać bez końca: Bernadeta była świadkiem, jak
„poczciwa paniusia przewdziewała koszulę"; pew-
nego paralityka zanurzono w sadzawce, a kiedy
go wyciągnięto, „całkiem odzyskał wzrok". Opo-
wiadał żywot świętego Labra, zawszonego od stóp
82
do głów, żywot świętej Marii Alacoque, która zli-
zywała odchody chorych. Dyrdymały te wyświad-
czyły mi przysługę. Byłem tym skłonniejszy wy-
nosić się ponad dobra doczesne, żem nic nie po-
siadał, i w wygodnym ubóstwie bez trudu
znalazłbym powołanie; mistycyzm odpowiada oso-
bom zbędnym, dzieciom nadliczbowym: wystarczy-
łoby przedstawić mi sprawę od strony przeciwnej,
bym rzucił się w jego odmęty; jeszcze krok, a padł-
bym ofiarą świętości. Dziadek obrzydził mi ją raz
na zawsze. Obejrzałem świętość jego oczyma, ów
okrutny obłęd zemdlił mnie lukrecją swoich ekstaz,
przeraził sadystyczną wzgardą dla ciała; ekstra-
wagancje świętych nabrały dla mnie tyleż sensu
co wybryk owego Anglika, który w smokingu
wlazł w morze. Przysłuchując się tym opowieś-
ciom, moja babka udawała oburzenie, nazywała
męża niedowiarkiem i farmazonem, uderzała go
lekko po palcach, ale pobłażliwość jej uśmiechu
pozbawiała mnie stopniowo wszelkich złudzeń: bab-
ka nie wierzyła w nic i tylko sceptycyzm powstrzy-
mywał ją od ateizmu. Matka wystrzegała się pilnie
jakiejkolwiek interwencji; miała „swojego własne-
go Boga" i jedynie w tajemnicy zwracała się doń
o pociechę. A tocząca się w mojej głowie dysputa
słabła już: moje drugie „ja" (mój brat czarny) za-
przeczało monotonnie wszelkim artykułom wiary;
byłem i katolikiem, i protestantem, duch wolnych
badań kojarzył się we mnie z duchem po-
słuszeństwa. W gruncie rzeczy wszystko to nudziło
mnie jak diabli; do niewiary nie przywiodły mnie
sprzeczności dogmatów, lecz indyferentyzm Kar-
lobuniów. Bo przecież wierzyłem — co dzień klęka-
jąc w koszuli na łóżku odmawiałem, złożywszy rę-
ce, swój pacierz, alem o Panu Bogu myślał coraz
78
/
rzadziej. Co czwartek matka prowadziła mnie do
Instytutu księdza Dibildos, uczyłem się tam religii
otoczony jakimiś nieznajomymi dziećmi. Dziadek
oddziałał tak skutecznie, żem traktował księży jak
interesujące zwierzęta; owi kapłani m o j e j wia-
ry byli mi bardziej obcy od pastorów, a to z po-
wodu sutanny i celibatu. Karol Schweitzer szano-
wał księdza Dibildos — „kulturalnego człowieka!"
— którego znał osobiście; lecz antyklerykalizm
dziadka był tak zdeklarowany, że przekraczałem
bramę z uczuciem, jak gdybym zapuszczał się na
terytorium nieprzyjacielskie. Z tym wszystkim po-
wiedzieć nie mogę, bym nienawidził księży — mó-
wiąc do mnie przybierali wyraz twarzy tkliwy,
wymasowany uduchowieniem, minę pełną rozrado-
wanej życzliwości, spojrzenie nacechowane nie-
skończonością, które ceniłem sobie całkiem specjal-
nie u pani Picard oraz innych sędziwych przyja-
ciółek mojej matki, melomanek; to dziadek
nienawidził ich na moje konto. On to pierwszy wpadł
na pomysł, żeby powierzyć mnie swojemu przyja-
cielowi, księdzu Dibildos, ale z niepokojem przyglą-
dał się małemu katolikowi, którego przyprowadza-
no mu co czwartek wieczór, szukał w moich oczach
postępów papizmu i nie odmawiał sobie żartów pod
moim adresem. Fałszywa ta sytuacja nie trwała
dłużej niż pół roku. Któregoś dnia oddałem nauczy-
cielowi francuskiego wypracowanie na temat Męki
Pańskiej; delektowała się nim cała rodzina, a moja
matka przepisała je własnoręcznie. Ale dostałem
tylko srebrny medal. Doznany zawód pogrążył
mnie w bezbożności. Choroba, wakacje udaremni-
ły mi powrót do Instytutu księdza Dibildos, a z po-
czątkiem roku szkolnego postawiłem na swoim: nie
pójdę tam więcej. Kilka lat jeszcze utrzymywałem
0 — Słowa
81
84
z Wszechmocnym stosunki oficjalne; prywatnie za-
przestałem składania mu wizyt. Raz jeden naszło
mnie uczucie, iż On istnieje. Bawiąc się zapałkami
przypaliłem dywanik; kiedym zamalowywał farbą
ślady występku, Bóg ujrzał mnie nagle, uczułem
jego spojrzenie wewnątrz głowy i na rękach; kręci-
łem się po łazience straszliwie widzialny, żywy cel.
Ocaliło mnie oburzenie; wściekłem się na niedy-
skrecję tak ordynarną, nabluźniłem, wymamrota-
łem jak mój dziadek: „Ty Boże cholerny od wszy-
stkich choler!" I nie spojrzał na mnie już nigdy
więcej.
Opowiedziałem historię chybionego powołania:
pragnąłem Boga, dano mi go, przyjąłem ów dar nie
pojmując, żem go szukał. Nie zapuściwszy korzeni
w moim sercu, wegetował czas jakiś, a potem u-
marł. Dziś, kiedy mówią mi o nim, powiadam
z rozbawieniem i bez jakichkolwiek ciągot, jak
stary uwodziciel, który spotyka sędziwą piękność:
„Gdyby nie to nieporozumienie, gdyby nie ta po-
myłka, gdyby nie ten przypadek, co nas rozłączył,
mogłoby pięćdziesiąt lat temu coś zajść między na-
mi."
Nie zaszło nic. Niemniej moje sprawy układały
się coraz gorzej. Dziadek złościł się na moje długie
włosy: „To chłopak — powiadał do mojej matki —
a tyś gotowa zrobić z niego dziewuchę; nie życzę
sobie, żeby mój wnuk był ciamajdą!" Anna Maria
opierała się dzielnie; wolałaby, jak sądzę, żebym
naprawdę był dziewczynką; ileż zaznałaby szczęścia
obsypując dobrodziejstwami swoje smutne wskrze-
szone dzieciństwo. Niebo nie wysłuchało jej, poszła
więc na kompromis — będę miał płeć aniołów,
nieokreśloną, lecz po brzegach żeńską. Delikatna,
wykształciła we mnie delikatność; moja samotność
dopełniła reszty i odsunęła mnie od rozhukanych
zabaw. Któregoś dnia — miałem lat siedem —
dziadek nie wytrzymał, wziął mnie za rękę
obwieszczając, że idziemy obaj na spacer. Ledwie
jednak zniknęliśmy za rogiem ulicy, wepchnął mnie
do fryzjera, powiadając: „Zrobimy twojej mamie
niespodziankę." Przepadałem za niespodziankami.
W naszej rodzinie wciąż ktoś komuś robił niespo-
dziankę. Sekreciki, to figlarne, to znów poważne,
nieoczekiwane prezenty, patetyczne wynurzenia, po
których następowały pocałunki — stanowiły ton
naszego życia. Kiedy miano mi wyciąć wyrostek ro-
baczkowy, moja matka ani wspomniała o tym Kar-
lowi, żeby zaoszczędzić mu niepokojów, których
i tak zresztą nie zaznałby wcale. Wuj August dał
pieniądze; wyjechawszy cichcem z Arcachon, ukry-
liśmy się w klinice w Courbevoie. Na drugi dzień
po operacji August odwiedził Karola: „Mam dla cie-
bie — rzekł — dobrą wiadomość." Karla zwiodło
brzmienie jego głosu, przymilne i uroczyste zara-
zem: „Żenisz się powtórnie!" — Nie—odpowiedział
z uśmiechem mój wuj — ale wszystko poszło jak
najlepiej." — „Wszystko? Co za wszystko?", etc,
etc. Słowem, efekty teatralne stanowiły mój chleb
powszedni. Popatrywałem więc życzliwie, jak moje
loki zsuwały się po białym prześcieradle, którym
obciśnięto mi szyję, i spadały na podłogę, gdzie
z niepojętych przyczyn traciły połysk; wróciłem
promienny i ostrzyżony.
Okrzyki, lecz ani jednego pocałunku, a matka
zamknęła się w swoim pokoju, żeby się wypła-
kać — zamieniono jej dziewczyneczkę na chłop-
czyka. Ale stało się coś gorszego. Dopóki piękne
anglezy fruwały mi wokół uszu, mogła odpychać
od siebie oczywistość mojej brzydoty. Bo przecież
86
moje prawe oko zapadało już w mrok. Musiała wy-
znać sama sobie tę prawdę. A i w dziadka też jak-
by piorun strzelił — zawierzono mu pod opiekę
jego mały cud, a zwrócił ropuchę; tym samym coś
u fundamentów podkopało na przyszłość jego za-
chwyty. Bunia spoglądała nań ubawiona. Rzekła
po prostu: „Karl się nie spisał, no to się nabzdy-
czył."
Powodowana dobrocią Anna Maria utaiła prze-
de mną przyczynę swej zgryzoty. Dowiedziałem
się o niej dopiero w dwunastym roku życia. Ale
i tak czułem się źle we własnej skórze. Przyłapy-
wałem często znajomych i przyjaciół rodziny, jak
rzucali na mnie spojrzenia zatroskane i niepewne.
Wzrastały z dniem każdym wymagania mojej pu-
bliczności; musiałem się wysilać; wyjaskrawiając
efekty zaczynałem już grać fałszywie. Zdejmowa-
ła mnie trwoga starzejącej się aktorki — stwierdzi-
łem, że inni też mogą się podobać. Zachowałem
dwa wspomnienia, nieco późniejsze, lecz nader cha-
rakterystyczne.
Miałem dziewięć lat, deszcz padał; w hotelu
w Noiretable było nas dziesięcioro dzieci, dziesię-
cioro kociąt wrzuconych do jednego worka; że-
by nas czymś zająć, mój dziadek zgodził się na-
pisać i wyreżyserować sztukę patriotyczną na
dziesięć osób. Bernard, najstarszy z gromadki, grał
rolę ojca Struthoffa, przezacnego mruka. A ja by-
łem młodym Alzatczykiem; mój ojciec optował za
Francją, miałem przekraść się do niego przez gra-
nicę. Dziadek skomponował dla mnie brawurowe
repliki — wyciągałem prawą rękę i skłaniając na
ramię pulchny, biskupi policzek szeptałem: „Żeg-
naj, ach żegnaj, Alzacjo ukochana." Powiadano na
próbach, że jestem przeuroczy; nie dziwiło mnie to.
88
Spektakl odbył się w ogrodzie; kulisami były dwie
kępy trzmieliny i mur hotelu; rodziców pousadzano
na trzcinowych krzesłach. Dzieci bawiły się jak
szalone — prócz mnie. Przekonany, że w moich rę-
kach spoczywa los całej sztuki, dokładałem sta-
rań, by się podobać, poświęcając się dla wspól-
nej sprawy; myślałem, że oczy wszystkich utkwio-
ne są we mnie. Przedobrzyłem; laury zebrał Ber-
nard, mniej zmanierowany. Czy pojąłem to? Po
spektaklu Bernard ruszył po datki, podkradłem
się z tyłu i szarpnąłem go za brodę — została mi
w dłoni. Był to wybryk diwy teatralnej — ni
mniej, ni więcej, żeby rozśmieszyć publiczność; po-
czuwszy się nad wyraz czarującym, podskakiwa-
łem przebierając nogami i wymachiwałem zdoby-
czą. Ale nie śmiał się nikt. Matka wzięła mnie
za rękę i wyprowadziła energicznie: „Czyś ty zwa-
riował? — spytała. — Taka piękna broda! Wszyscy
osłupieli i tylko westchnęli: «Och!»" Ale już nad-
ciągała bunia przynosząc ostatnie nowiny: matka
Bernarda mówiła o zazdrości. „Widzisz, ile zyskuje
ten, co wywyższa się nad innych!" Umknąłem, po-
biegłem do naszego pokoju, stanąłem przed lustrza-
ną szafą i wykrzywiałem się długo.
Pani Picard uważała, że dzieci mogą czytać wszy-
stko: „Książka nigdy nie zaszkodzi, o ile jest dobrze
napisana." Jednego razu poprosiłem w jej obecno-
ści, żeby pozwolono mi przeczytać Panią Bovary, na
co moja matka, przybierając najmelodyjniejszy
spośród odcieni swojego głosu: „Ależ jeśli mój ma-
leńki kochaneczek będzie w tym wieku czytywał po-
dobne książki, co będzie robił, jak dorośnie?" —
„Będę je przeżywał!" Replika ta święciła sukcesy
najoczywistsze i najtrwalsze. Za każdą swoją byt-
nością pani Picard napomykała o niej, Anna Maria
89
zaś protestowała zrzędząc, lecz mile połechtana
w macierzyńskiej dumie: „Ależ, pani Blanko, niech
pani da spokój, zepsuje mi go pani!" Lubiłem tę
starą kobietę, otyłą i bladą, gardząc nią zarazem,
stanowiła moją najlepszą publiczność; kiedy zapo-
wiadano mi jej wizytę, czułem się geniuszem: ma-
rzyło mi się, jak spada z niej spódnica, a ja oglą-
dam jej tyłek, czym na swój sposób składałem hołd
uduchowieniu matrony. W listopadzie 1915 roku
podarowała mi książeczkę w czerwonej skórkowej
oprawie, złoconą po brzegach. Zasiedliśmy pod nie-
obecność dziadka w jego gabinecie; panie gawędziły
z ożywieniem, ale ciszej niż w roku 1914, była to
bowiem wojna, brudna żółtawa mgła przylgnęła do
okien, unosił się zastarzały odór dymu tytoniowe-
go. Otwarłszy książeczkę, doznałem najpierw zawo-
du — myślałem, że będzie to powieść, opowiada-
nia; na różnokolorowych kartkach powtarzała się
wciąż ta sama ankieta. „Wypełnij to — powiedzia-
ła pani Picard —• i daj do wypełnienia kolegom,
a będziesz miał na przyszłość piękną pamiątkę." Ro-
zumiejąc, iż podsunięto mi szansę zabłyśnięcia cu-
downością, postanowiłem odpowiedzieć natych-
miast. Zasiadłszy przy biurku dziadka, rozłożyłem
album na bibule, wziąłem galalitową obsadkę, za-
nurzyłem stalówkę w kałamarzu z czerwonym atra-
mentem i zabrałem się do pisania, a tymczasem pa-
nie spoglądały po sobie ubawione. Jednym susem
wzbiłem się powyżej możliwości swojego umysłu,
żeby uporać się wprędce z odpowiedziami „ponad
mój wiek". Na nieszczęście kwestionariusz nie ułat-
wiał zadania; pytał, co mi się podoba, a co nie: „Ja-
ki jest twój ulubiony kolor? Za jakim przepadasz
zapachem?" Bez zapału zmyślałem swoje predylek-
cje, kiedy nadarzyła mi się okazja, by zabłysnąć*
S90
„Czego pragnąłbyś najserdeczniej?" Odpowiedzia-
łem bez wahania: „Zostać żołnierzem i pomścić po-
ległych na wojnie." Po czym, zbyt podekscytowa-
ny, aby móc pisać dalej, zeskoczyłem na ziemię
i dzieło swoje zaniosłem obu paniom. Zaostrzyły się
spojrzenia, pani Picard poprawiła okulary, moja
matka pochyliła się nad jej ramieniem — i tu jed-
na i druga ironicznie odęła wargi. Obie głowy pod-
niosły się razem, na twarz matki wystąpił rumie-
niec, pani Picard zwróciła mi album: „Wiesz, mój
mały przyjacielu, żeby to było ciekawe, musi być
szczere." O małom nie skonał. Moja pomyłka aż bi-
ła w oczy: zażądano cudownego dziecka, a ja do-
starczyłem dziecko wzniosłe. Na moje nieszczęście
żadna z tych pań nie miała nikogo na froncie,
wzniosły heroizm nie oddziaływał w ogóle na ich
umiarkowane dusze. Poszedłem jak zmyty, żeby
wykrzywiać się przed lustrem. Kiedy dziś wspomi-
nam te małpie miny, rozumiem, że stanowiły dla
mnie gwarancję ochrony — przeciw gwałtownym
wyładowaniom wstydu broniłem się blokadą mięś-
niową. A ponadto wyzwalały mnie z mojej niedoli
posuwając ją do kresu: chroniłem się w pokorę, że-
by ujść przed upokorzeniem, pozbawiałem się środ-
ków kokieterii, aby zapomnieć, żem je miał i zmar-
nował; lustro było mi wielką pomocą — z mojej
woli nauczało mnie, że jestem potworem; ilekroć
powiodła mu się lekcja, moje gorzkie wyrzuty za-
mieniały się w litość. Nade wszystko jednak, kiedy
porażka objawiała mi moją niewolę, czyniłem się
ohydnym, ażeby ją unicestwić — ażeby wyprzeć się
ludzi i żeby oni się mnie wy/parli. Komedia Zła
rozgrywała się przeciw Komedii Dobra; Eliacyn
obejmował rolę Quasimoda. Skracając i kurcząc
mięśnie odkształcałem swoją twarz; oblewałem się
witriolem, aby zmazać dawne uśmiechy.
Lekarstwo było gorsze od choroby: skłócony ze
sławą i z niesławą, próbowałem uciekać w swoją
samotną prawdę; ale że prawdy nie miałem, znaj-
dowałem w sobie li tylko zdziwiony banał. W mo-
ich oczach meduza uderzała o szybę akwarium,
marszczyła miękko krezę, w ciemnościach dzieliła
się na strzępy. Noc zapadła, atramentowe obłoki
rozpłynęły się w lustrze spowijając moje ostatnie
wcielenie. Pozbawiony alibi, zapadłem w siebie.
W czarnych mrokach odgadywałem nieokreślone
wahania, muśnięcia, pulsowania, żywotną bestię
— najbardziej przerażającą i jedyną, której mo-
głem się nie bać. Uciekłem, przy świetle objąłem
znów swoją rolę wyleniałego cherubinka. Darem-
nie: Lustro nauczyło mnie tego, com wiedział od
zawsze: jestem straszliwie naturalny. Nie wyleczy-
łem się z tego nigdy.
Ubóstwiali mnie wszyscy, każdy odprawiał mnie
z kwitkiem — byłem martwą pozycją rachunku
i w siódmym roku życia miałem ucieczkę tylko
w sobie, choć nie istniałem jeszcze, pusty pałac
z luster, w których rodzące się stulecie odbijało
swoją nudę. Potrzebując sam siebie urodziłem się,
by zaspokoić tę wielką potrzebę; aż dotąd zazna-
wałem jedynie próżności psa pokojowego; przymu-
szany do pychy, stałem się Pyszny. A skoro nikt
nie upominał się o mnie n a s e r i o, roszczenia swo-
je wzniosłem aż do poczucia nieodzowności dla
Świata. Cóż bardziej pysznego? I co głupszego? Nie
miałem co prawda wyboru. Pasażer na gapę, zasną-
łem w przedziale, potrząsa mną konduktor: „Proszę
okazać bilet!" Muszę wyznać, że go nie mam. Ani
92
też pieniędzy, by uiścić opłatę za przejazd. Zaczy-
nam się usprawiedliwiać: zapomniałem dowodu oso-
bistego, został w domu, nie pamiętam już nawet, jak
zmyliłem czujność biletera, ale nie przeczę, żem do
wagonu się przeszwarcował. Nie negując bynaj-
mniej powagi konduktora zapewniam głośno
o swoim szacunku dla jego funkcyj i obiecuję, że
z góry poddam się jego decyzji. W tym najwyższym
punkcie upokorzenia zdołam się uratować tylko od-
wracając sytuację: wyjawiam zatem, że przyczyny
doniosłe i tajne, dotyczące Francji, a może i całej
ludzkości, wzywają mnie do Dijon. Stawiając rzecz
w tym nowym świetle, nie znalazłoby się w całym
pociągu nikogo nade mnie godniejszego, by zajmo-
wać tu miejsce. Oczywiście chodzi o prawo wyjąt-
kowe, sprzeczne z regulaminem, konduktor jednak
przerywając na własną odpowiedzialność moją po-
dróż wywoła poważne komplikacje, których skut-
ki skrupią się na nim; zaklinam go, by się zastano-
wił: czy to rozsądne wtrącać w chaos cały rodzaj
ludzki pod pretekstem utrzymania ładu w pociągu?
Taką jest pycha — mowa, którą nędzarz wygłasza
w swojej obronie. Prawo do skromności przysługuje
tylko pasażerom zaopatrzonym w bilety. Nie wiem
ciągle jeszcze, czy wygram sprawę — konduktor
milczy jak zaklęty; ponawiam wyjaśnienia; póki
mówię, mam pewność, że nie wyrzuci mnie z wa-
gonu. Tkwimy naprzeciw siebie — jeden milczy,
drugiemu nie zamykają się usta — w pociągu uno-
szącym nas do Dijon. Pociąg, konduktor i delik-
went — to jestem ja. I jestem równeż osobistością
czwartą — organizatorem, który pragnie tylko jed-
nego: oszukać sam siebie choćby na chwilę, zapom-
nieć, że sam urządził to wszystko. Przydawała mi się
komedia rodzinna. Zwano mnie „darem Niebios" —
dla śmiechu, i wiedziałem o tym wybornie; obżarty
rozczuleniami, łzę miałem łatwą i serce twarde;
chciałem stać się prezentem użytecznym, poszuku-
jącym adresatów; zaofiarowałem swoją osobę Fran-
cji, ludziom. Ludzi miałem gdzieś, ale skoro moja
droga z konieczności wiodła przez nich, dowiem się,
kiedy zapłaczą z radości, że świat przyjął mnie
z wdzięcznością. Pomyślicie, że byłem zarozumial-
cem; nie — byłem półsierotą, nie miałem ojca. Jako
syn niczyj, byłem swoją własną sprawą, szczytem
pychy i szczytem niedoli; na świat wydał mnie po-
ryw kierujący mnie ku dobru. Powiązanie wydaje
się jasne: zniewieściały wśród macierzyńskiej czu-
łości, zgnuśniały z braku szorstkiego Mojżesza, co
mnie spłodził, wielbiony przez dziadka i z tej racji
zadufany w sobie, byłbym tylko przedmiotem ska-
zanym par excellence na masochizm, gdybym zdo-
łał uwierzyć w komedię rodzinną. Ale nie; nurto-
wała mnie tylko po wierzchu, a środek pozostawał
zimny, nieuzasadniony; ten system zbrzydził mnie,
znienawidziłem szczęśliwych omdleń, rozkosznej
bierności, tego ciała nazbyt pieszczonego, nazbyt
pucowanego, znalazłem siebie przeciwstawiając się
sobie, popadłem w pychę i w sadyzm, innymi sło-
wy — w wielkoduszność. Ona zaś, podobnie jak
skąpstwo lub rasizm, to tylko balsam, który wy-
dzielamy dla kurowania naszych ran wewnętrz-
nych i który zatruwa nas w końcu; ażeby wy-
rwać się z samotności stworzeń, przygotowywałem
dla siebie samotność mieszczańską najbardziej bez-
względną — samotność twórcy. Wywinąłem kozła,
którego nie należy mylić z prawdziwym buntem:
buntujemy się przeciw katu, a ja miałem jedynie
dobroczyńców. Długo pozostawałem ich wspólni-
kiem. To oni zresztą nadali mi miano „daru Opatrz-
94
ności"; narzędzia, jakimi dysponowałem, obróciłem
po prostu dla innych celów.
Wszystko odbyło się w mojej głowie; jako dziec-
ko wyobrażone, broniłem się wyobraźnią. Kiedy
dziś spoglądam na swoje życie — między rokiem
szóstym a dziewiątym — uderza mnie ciągłość mo-
ich ćwiczeń duchowych. Zmieniały często treść, ale
nie zmieniał się ich program; moje wejście było
fałszywe, usuwałem się więc za parawan i tam
w oznaczonej chwili ponawiałem swoje narodziny,
w tejże minucie, w której świat wzywał mnie mil-
cząco.
Moje pierwsze opowiastki były tylko powtórze-
niami Czarodziejskiego ptaka, Kota w butach, ba-
jek Maurice Bouchora. Rozmawiały między sobą
sarnę, za moim czołem, pomiędzy łukami brwi. Póź-
niej dopiero odważyłem się retuszować je, wyzna-
czać sobie w nich rolę. Odmieniła się ich natura;
nie lubiłem wróżek, za wiele miałem ich wokół sie-
bie — feerię zastąpiły czyny bohaterskie. Stałem
się bohaterem; ogołociłem się ze swoich powabów;
nie chodziło już o to, żeby się podobać, ale żeby
narzucać swoją wolę. Porzuciłem rodzinę, z fanta-
zjowań swoich wykluczyłem Karlobuniów i Annę
Marię. Przesycony gestami i postawami, w marze-
niach dokonywałem prawdziwych czynów. Wyna-
lazłem świat trudny i śmiertelny — świat z „Cri-
Cri", z „Epatant" i z Paul Ivoi; potrzebę i pracę,
o których nie wiedziałem nic, zastąpiłem niebezpie-
czeństwami. Nigdy nie byłem dalszy od negacji u-
święconego porządku: pewien, iż mieszkam na naj-
lepszym ze światów, wytknąłem sobie za cel oczysz-
czać go z potworów; tajniak sprawujący samosądy,
co wieczór składałem ofiarę z szajki bandytów. Nie
prowadziłem nigdy wojen prewencyjnych
7
ani nie
95
urządzałem ekspedycji karnych; zabijałem nie od-
czuwając ani rozkoszy, ani gniewu — żeby wyry-
wać dziewczęta ze szponów śmierci. Wątłe te stwo-
rzonka były mi nieodzowne — wzywały mnie. Oczy-
wiście nie mogły liczyć na moją pomoc, skoro mnie
nie znały. Ale pchałem je w niebezpieczeństwa tak
straszne, że w nikim, prócz mnie, ocalenia szukać
nie mogły. Kiedy janczarzy potrząsali zakrzywio-
nymi szablami, westchnienie szybowało nad pusty-
nią, a skały mówiły do piasków: „Kogoś tu brak —
to brak Sartre'a." W tejże chwili rozsuwałem para-
wan, głowy fruwały pod ciosami mojego pałasza,
rodziłem się w strumieniach krwi. O szczęście sta-
lowe! Byłem na swoim miejscu.
Rodziłem się, żeby umrzeć: ocalone dziewczę pa-
dało w ramiona margrabiemu, swojemu ojcu; od-
chodziłem — należy znów stać się zbytecznym albo
szukać nowych morderców. Znajdowałem. Szam-
pion uświęconego ładu, ulokowałem swoją rację
bytu w bezładzie nieustannie odtwarzanym; włas-
noręcznie dusiłem Zło, umierałem jego śmiercią
i zmartwychwstawałem jego wskrzeszeniem; by-
łem prawicowym anarchistą. Z tych poczciwych ak-
tów przemocy nie przezierało nic; pozostawałem
usłużny i gorliwy, od cnoty odwyknąć nie tak ła-
two; ale co wieczór czekałem niecierpliwie, aż
skończy się błazeństwo dnia powszedniego, biegłem
do łóżka, odklepywałem pacierz i wsuwałem się
pod kołdrę; spieszyło mi się do moich czynów sza-
leńczych a śmiałych. W ciemnościach doroślałem,
zamieniałem się w dojrzałego mężczyznę, samotne-
go, sierotę bez ojca i matki, bez domu i niemal bez
nazwiska. Stąpałem po płonącym dachu niosąc na
rękach zemdloną kobietę; pode mną krzyczał
tłum — nie było wątpliwości, że kamienica zaraz
96
runie. W tym momencie wymawiałem prorocze
słowa: „Dalszy ciąg w następnym numerze". —
„Co ty tam pleciesz?" — pytała moja matka. Odpo-
wiadałem przezornie: „Ciekawsze odkładam na póź-
niej." I fakt, że zasypiałem wśród niebezpieczeństw,
w rozkosznej niepewności. Następnego wieczoru
stawiałem się niezawodnie na spotkanie, odnajdy-
wałem swój dach, płomienie i niechybną śmierć.
Raptem moim oczom ukazywała się rynna, której
nie dostrzegłem w przeddzień. Boże, jesteśmy ocale-
ni! — Ale jak się jej uczepić, nie wypuszczając bez-
cennego ciężaru? Na szczęście młoda kobieta odzys-
kiwała zmysły, ładowałem ją sobie na grzbiet, opla-
tała mi ręce wokół szyi. Nie, po namyśle pogrąża-
łem ją znowu w nieświadomości — gdyby przyczy-
niła się do swojego ocalenia w znikomej nawet mie-
rze, umniejszyłoby to moją zasługę. Szczęśliwym
trafem u moich stóp leży ta lina, przytraczam solid-
nie ofiarę do wybawcy, a reszta to już drobiazg.
Panowie: mer, komendant policji, dowódca straża-
ków, otwierają na mój widok ramiona, całują
mnie, dekorują orderem, a ja tracę pewność sie-
bie, nie wiem, co z sobą począć — pocałunki tych
dygnitarzy są zbyt podobne do pocałunków mojego
dziadka. Ścieram wszystko, zaczynam od nowa: jest
noc, dziewczę błaga o ratunek, rzucam się w skłę-
bioną ciżbę... D a l s z y c i ą g w n a s t ę p n y m
n u m e r z e . Ryzykowałem własną skórą dla pod-
niosłego momentu, który odmieniłby przypadkową
bestię w opatrznościowego przechodnia, czując jed-
nak, iż nie będę żył dłużej niż moje zwycięstwo, aż
nazbyt uszczęśliwiony odkładałem je do jutra.
Zdziwicie się napotykając rojenia godne zapa-
leńca u szczeniaczyny przeznaczonego na intelektu-
alistę; niepokoje dzieciństwa są metafizyczne^aby
97
je stuszować, nie trzeba wcale przelewać krwi. Czy
zapragnąłem kiedykolwiek być bohaterskim leka-
rzem i ratować współobywateli z dżumy lub cho-
lery? Wyznam, że nigdy. A przecież nie byłem ani
okrutny, ani wojowniczy i nie moja to wina, że ro-
dzące się stulecie uczyniło mnie pisarzem epickim.
Pobita Francja roiła się od imaginacyjnych hero-
sów, których bohaterstwa koiły rany, jakie odnio-
sła jej miłość własna. Osiem lat przed moim urodze-
niem Cyrano de Bergerae „buchnął niby fanfara
czerwonych spodni". Trochę później Orlątko umę-
czone a dumne samym swoim pojawieniem się zma-
zało Faszodę. W roku 1912 nie miałem zielonego
pojęcia o tych znakomitościach, lecz utrzymywałem
stałe stosunki z ich epigonami. Uwielbiałem Cyrana
apaszów, Arsena Łupin, nie wiedząc, że swoją her-
kulesową siłę, przebiegłą odwagę i typowo francu-
ską inteligencję zawdzięcza naszej armii sromotnie
pobitej w 1870. Narodowa zaczepność i duch odwe-
tu czyniły każde dziecko mścicielem. Stałem się
mścicielem jak i wszyscy; urzeczony kpiącą butą,
buńczucznością, owymi nieznośnymi przywarami
zwyciężonych, drwiłem z opryszków i włóczęgów,
zanim przystępowałem do łamania im kości. Ale
wojny nudziły mnie, lubiłem dobrodusznych Niem-
ców, którzy odwiedzali mojego dziadka, intereso-
wałem się .tylko niesprawiedliwościami natury pry-
watnej; w moim sercu obcym nienawiści przeobra-
ziły się siły kolektywne — spożytkowałem je użyź-
niając nimi mój heroizm indywidualny. Mniejsza
z tym, jestem naznaczony; skoro w tym wieku że-
laza popełniłem szaleńczą omyłkę biorąc życie za
epopeję, to dlatego że jestem wnukiem klęski. Wier-
ny z przekonania materializmowi, będę swoim epic-
kim idealizmem kompensował aż do śmierci afront,
którego nie zaznałem, wstyd, którego nie przecier-
piałem, utratą dwóch prowincji, które wróciły do
nas już od dawna.
Dla mieszczan zeszłego stulecia niezapomniany
jest pierwszy wieczór, jaki spędzili w teatrze, a pi-
sarze ich podjęli się odmalować ów moment i towa-
rzyszące mu okoliczności. Kiedy podniosła się kur-
tyna, wydawało się dzieciom, że znalazły się na
dworze królewskim. Złocenia i purpura, rzęsiste
światła, szminka, emfaza i sztuczność sakralizowa-
ły nawet zbrodnię; dzieci były świadkami, jak na
scenie zmartwychwstawała szlachta, którą wymor-
dowali ich dziadkowie. W antraktach balkony spię-
trzone nad sobą wyobrażały dla nich społeczeństwo;
pokazywano im w lożach nagie ramiona i szlachtę
pozostałą przy życiu. Wracały do domu ogłupiałe,
rozleniwione, zdradliwie przygotowane do karier
oficjalnych — wyrośnie ze mnie Jules Favre, Jules
Ferry, Jules Grevy. Ciekaw jestem, czy którykol-
wiek z moich współczesnych potrafiłby podać mi da-
tę swojego pierwszego spotkania z kinem. Wkracza-
liśmy po omacku w stulecie pozbawione tradycji,
które miało odróżniać się jaskrawię od innych
złymi manierami i nową sztuką, sztuką plebejską za-
powiadającą nasze barbarzyństwo. Zrodzoną w ja-
skiniach zbójeckich, zaliczoną przez władze admini-
stracyjne do rozrywek jarmarcznych, cechował
gminny sposób bycia, którym gorszyły się osoby
poważne; była to rozrywka dla kobiet i dzieci; mo-
ja matka i ja przepadaliśmy za nią, ale nie myśle-
liśmy o niej i nie mówili nigdy — czy ktoś mówi
o chlebie, kiedy go nie brak? Kiedy spostrzegliśmy
jej istnienie, od dawna już stała się naszą główną
potrzebą.
99
W dni słotne Anna Maria pytała, co chciałbym
robić, wahaliśmy się długo: cyrk, Châtelet, Maison
Electrique czy Muzeum Grévina? W ostatniej chwi-
li decydowaliśmy z rozmyślnym lekceważeniem, że
zajrzymy do „iluzjonu". Kiedy otwieraliśmy drzwi
na schody, w drzwiach gabinetu ukazywał się dzia-
dek; pytał: „A dokądże to, moje dzieci?" — „Do
kina" — odpowiadała moja matka. Marszczył brwi,
ona zaś dorzucała czym prędzej: „Do kina «Pan-
teon», o dwa kroki stąd, po drugiej stronie ulicy
Soufflot." Dawał za wygraną, wzruszając ramio-
nami; w najbliższy czwartek powie do pana Simon-
not: „Rad bym wiedzieć, czy pan, człowiek poważ-
ny, to zrozumie. Moja córka zabiera mojego wnuka
do kina!", a pan Simonnot powie tonem pojednaw-
czym: „Nigdy tam jeszcze nie byłem, ale moja żo-
na czasami tam chodzi."
Seans już się rozpoczął. Potykając się zdążaliśmy
za bileterką, czułem się spiskowcem; nad naszymi
głowami salę przecinał snop białego światła, tań-
czył w nim kurz i dymek; rżał fortepian, na ścia-
nach paliły się fioletowe gruszki, dławiła mnie
w gardle lakierowata woń płynu dezynfekcyjne-
go. Zapach ów mieszał się we mnie z owocami tej
zamieszkałej nocy: zjadałem fioletowe lampki, wy-
pełniałem się ich kwaśnawym smakiem. Ocierałem
się plecami o czyjeś kolana, sadowiłem się na skrzy-
piącym fotelu, matka podsuwała mi pod tyłek pled
złożony specjalnie, żebym siedział wyżej, wreszcie
spoglądałem na ekran, odkrywałem fluoryzującą
kredę, podskakujące pejzaże pocięte kreskami ule-
wy; bo deszcz wciąż padał, nawet przy skwarnym
słońcu, nawet w salonie baronowej, która nie wyda-
wała się tym zdziwiona. Lubiłem ten deszcz, ów
nieustanny niepokój, który nurtował ścianę. Piani -
100
sta rozpoczynał uwerturę do Grot Fingala i domy-
ślali się wszyscy, że zaraz ukaże się zbrodniarz, ba-
ronowa szalała ze strachu. Ale już jej piękna, czar-
niawa twarz ustępowała miejsca różowawemu napi-
sowi: „Koniec aktu pierwszego." Zapalało się świat-
ło, powodując gwałtowną dezintoksykację. Gdzie
jestem? W szkole? W urzędzie? Nigdzie żadnych
ozdób, rzędy strapontenów, od dołu widać spręży-
ny, ściany pomazane ochrą, podłoga zasłana niedo-
pałkami walającymi się wśród plwocin. Salę wypeł-
nia gęsty gwar, ludzie odnajdują znów swoją mo-
wę, wołania bileterki, która sprzedaje miętówki,
matka kupuje mi torebkę cukierków, wkładam je
w usta, ssę fioletowe żarówki. Ludzie przecierają
oczy, każdy ogląda swoich sąsiadów. Żołnierze, słu-
żące z tej dzielnicy; kościany dziadek żuje prym-
kę, robotnice z gołymi głowami śmieją się hałaśli-
wie; nie są to ludzie z naszej sfery; szczęściem na
tym klombie głów kołyszą się tu i ówdzie ogromne
kapelusze dodając nam otuchy.
Mojego zmarłego ojca, mojego dziadka, bywal-
ców balkonu drugiego piętra, hierarchia społeczna
teatru obdarzyła upodobaniem w ceremoniale. Kie-
dy zbierze się razem wielu ludzi, należy ich rozdzie-
lać za pomocą rytuału, albo jedni powyrzynają dru-
gich. Kinematograf dowiódł czegoś wręcz przeciw-
nego. Ową publiczność, jakże pomieszaną, zdawała
się łączyć nie uroczystość raczej, ale katastrofa;
martwa już etykieta demaskowała wreszcie praw-
dziwą więź ludzką — adherencję. Zbrzydły mi ce-
remonie, wielbiłem tłumy; widywałem tłumy wszel-
kiego rodzaju, lecz ową nagość, ową obecność po-
zbawioną dystansu między każdym a wszystkimi,
ów sen na jawie, ową niejasną świadomość niebez-
T — Słowa
97
pieczeństwa byck człowiekiem odnalazłem znów
dopiero w roku 1940, w Stalagu XII D.
Moja matka, rozzuchwaliwszy się na dobre, pro-
wadziła mnie do kin na Bulwarach, jak „Kinera-
ma", „Folies Dramatiques", „Vaudeville" czy „Gau-
mont Palace", zwany podówczas „Hipodromem". O-
bejrzałem Zigomara i Fantomasa, Przygody Maci-
ste'a, Tajemnice Nowego Jorku; złocenia psuły mi
przyjemność. „Vaudeville", były teatr, nie chciał
wyrzec się dawnej świetności, aż do ostatniej mi-
nuty zasłaniała ekran czerwona kurtyna ze złotymi
chwastami; początek spektaklu zapowiadano trzy-
krotnym 'uderzeniem w gong, orkiestra grała uwer-
turę, podnosiła się kurtyna, gasły światła. Drażnił
mnie ten niestosowny ceremoniał, ta zakurzona pa-
rada, które oddalały tylko bohaterów; na balkonie,
na jaskółce, nasi ojcowie, oślepieni blaskiem żyran-
dola, zafascynowani malowidłami plafonu, nie mo-
gli ani nie chcieli wierzyć, że teatr stanowi ich
własność — byli tam przyjmowani. A ja chciałem
widzieć film j a k n a j b a r d z i e j z b l i s k a .
Wśród egalitarnej niewygody skromnych salek do-
wiedziałem się, że ta nowa sztuka należy tak samo
do mnie, jak do wszystkich. Pod względem umysło-
wym dorównywaliśmy sobie: miałem siedem lat
i umiałem czytać, a ona miała dwanaście i nie umia-
ła mówić. Powiadano, że jest początkująca i że je-
szcze musi poczynić postępy; myślałem, że będzie-
my wzrastać razem. Nie zapomniałem naszego
wspólnego dzieciństwa. Kiedy ktoś mnie częstuje
miętówką, kiedy obok mnie kobieta lakieruje sobie
paznokcie, kiedy w ubikacji prowincjonalnego ho-
telu wdycham woń płynu dezynfekcyjnego, kiedy
nocą w pociągu spoglądam na fioletową żarówkę
wprawioną w sufit — odnajduję w oczach, noz-
93
drzach i na języku światła i. zapachy tych sal dziś
już nie istniejących; a przed czterema laty na mo-
rzu, u wejścia do Groty Fingala, w czas burzliwej
pogody słyszałem wśród wiatru fortepian.
Niedostępny dla religii, wielbiłem magię; kino
stanowiło podejrzaną grę pozorów, którą kochałem
perwersyjnie za to, czego jej było jeszcze brak. Ten
przepływający strumień był wszystkim i był ni-
czym, był wszystkim sprowadzonym do niczego:
uczestniczyłem przy majaczeniach ściany; ciała sta-
łe uwolniono od masywności, która zawadzała mi
również w moim własnym ciele, i mój dziecięcy ide-
alizm radował się tym nie znającym kresu skur-
czem; później przemieszczenia i rotacje trójkątów
przypomniały mi prześliźnięcia się figur na ekra-
nie, lubiłem kino nawet dla jego planimetrii. Czerń
i biel zamieniałem w przepyszne barwy, które
streszczały w sobie wszelkie inne, objawiając je
tylko wtajemniczonemu; oczarowywałem się widze-
niem niewidzialnego. Nade wszystko zaś kochałem
nieuleczalną niemotę moich bohaterów. A raczej
nie — skoro umieli zachowywać się tak, aby ich
rozumiano, nie byli niemi. Komunikowaliśmy się za
pomocą muzyki, stanowiła ona głos ich życia we-
wnętrznego. Prześladowana niewinność potrafiła
coś więcej niż wyrazić lub okazać swój ból, nasyca-
ła mnie nim dzięki owej melodii, którą emanowała;
czytałem dialogi, ale słyszałem nadzieję i gorycz,
wychwytywałem uchem dumną boleść, która nie
składa oświadczeń. Współuczestniczyłem:
n i e
by-
ł a m n ą ta młoda wdowa płacząca na ekranie,
a przecież ona i ja mieliśmy jedną i tę samą duszę
— wystarczył Marsz żałobny Chopina, żeby moje
oczy wilgotniały jej łzami. Czułem się prorokiem,
nie umiejąc nic przepowiedzieć: zanim zdrajca zdą-
»•
103
żył zdradzić, jego czyn niegodziwy przenikał we
mnie; kiedy na zamku zdawał się panować całko-
wity spokój, posępne akordy wyjawiały obecność
mordercy. Jakżeż byli szczęśliwi ci cowboye, ci
muszkieterzy, ci policjanci — przyszłość ich była
tutaj, w tej wróżebnej muzyce, i rządziła teraźniej-
szością. Nieprzerwany śpiew mieszał się z życiem,
wiódł ich ku zwycięstwu albo ku śmierci, płynąc
do własnego końca. Na nich zawsze ktoś czekał:
dziewczyna w niebezpieczeństwie, generał, zdrajca
zaczajony w lesie, przyjaciel związany i porzucony
obok baryłki z prochem — który spoglądał smutno
na płomień pełznący wzdłuż lontu. Wędrówka owe-
go płomienia, rozpaczliwa walka dziewicy ze zbó-
jem, co ją porwał, bohater galopujący po stepie,
krzyżowanie się wszystkich tych obrazów, wszyst-
kich tych szybkości, podszyte piekielnym rytmem
Biegu w otchłań (fragment na orkiestrę z Potępienia
Fausta, w adaptacji fortepianowej), wszystko to
było jednym i tym samym — był to Los. Bohater
zeskakiwał z konia i gasił lont, zdrajca rzucał się
na niego, zaczynał się pojedynek na noże; lecz ko-
leje owego pojedynku splatały się z poszczególny-
mi frazami kompozycji muzycznej — były to kole-
je na pozór tylko przypadkowe, źle maskujące ład
powszechny. Co za radość, kiedy ostatni cios noża
zbiegał się z ostatnim akordem! Spełniały się moje
życzenia, znajdowałem świat, w którym chciałem
żyć, dotykałem absolutu. Ale co za udręka, kiedy za-
palały się lampy — zraniła mnie miłość dla tych
osób, a one znikły zabierając swój świat; czułem
ich zwycięstwo w swoich żyłach, a jednak było to
ich zwycięstwo, a nie moje: na ulicy stawałem się
znów nadliczbowym.
Postanowiłem utracić mowę i żyć w muzyce. Na-
104
darzała mi się po temu sposobność każdego popo-
łudnia, około piątej. Dziadek wykładał w Institut
des Langues Vivantes; babka, zaszywszy się w swo-
im pokoju, czytała romans pani Gyp lub coś w tym
guście; matka dała mi podwieczorek, zadyspono-
wała obiad, udzieliła ostatnich rad kucharce; sia-
dała do fortepianu, grała ballady Chopina, któ-
rąś z sonat Schumanna, wariacje symfoniczne Fran-
cka, czasami, na moją prośbę, uwerturę do Grot
Fingala. Wsuwałem się do gabinetu; było tam już
ciemnawo, na fortepianie płonęły dwie świece. Pół-
mrok przydawał mi się, chwytałem linię dziadka —
był to mój rapier, i nóż do papieru — był to mój
sztylet; stawałem się natychmiast dwuwymiarowym
obrazem muszkietera. Niekiedy natchnienie kazało
czekać na siebie; żeby zyskać na czasie, decydowa-
łem — jako słynny rębajło — że z ważnych przyczyn
muszę zachować incognito. Nie wolno mi odwzajem-
niać otrzymywanych ciosów, mam obrócić odwagę
na udawanie tchórzostwa. Kręciłem się po pokoju
z głową spuszczoną, łypiąc okiem z ukosa i po-
włócząc nogami; od czasu do czasu wzdragałem
się na znak, żem dostał w gębę albo kopniaka
w tyłek, i wytrwale nie reagując na zniewagi no-
towałem tylko w pamięci nazwiska tych, co mnie
obrażali. Potężna dawka muzyki oddziaływała na
koniec. Fortepian narzucał mi swój rytm, niby bę-
ben vaudou. Fantazja-Impromptu zajmowała miej-
sce mojej duszy, lokowała się we mnie, nadawała
mi nieznaną przeszłość, przyszłość olśniewającą
i śmiertelną; byłem opętany, chwycił mnie demon
i potrząsał mną jak śliwą. Na koń! Byłem klaczą
i jeźdźcem; cwałowałem i cwałowano na mnie, pę-
dziłem na łeb na szyję przez wrzosowiska, zaroś-
la — po gabinecie, od drzwi do okna. „Za bardzo
105
tupiesz, sąsiedzi będą się skarżyć" — mówi moja
matka nie przerywając muzyki. Nie odpowiadam,
ponieważ jestem niemy. Wypatrzyłem księcia, ze-
skakuję z klaczy, bezgłośnymi ruchami warg daję
mu poznać, że mam go za bękarta. Szczuje na mnie
swoich knechtów, młyńcami pałasza tworzę wokół
siebie stalowy szaniec; od czasu do czasu przeszy-
wam czyjąś pierś. I zaraz przerzucam się w drugą o-
stateczność, jestem rębajłą rozrąbanym, padam, u-
mieram na dywanie. Następnie ~ cichcem umykam
z trupa, wstaję i znów zaczynam grać rolę błędnego
rycerza. Ożywiam sobą wszystkie te postaci: jako
rycerz policzkuję księcia, nowy zwrot — jako ksią-
żę otrzymuję policzek. Niedługo jednak wcielam
złych, pilno mi zawsze wrócić do wielkiej pierwszej
roli, do siebie. Niezwyciężony, tryumfuję nad wszy-
stkimi. Ale jak i w moich opowieściach nocnych,
odkładam swój tryumf ad calendas Graecas w oba-
wie przed marazmem, który mógłby po nim na-
stąpić.
Bronię młodziutkiej hrabianki przeciw rodzone-
mu bratu króla. Co za jatki! Ale moja matka prze-
wróciła stronicę; allegro ustępuje miejsca tkliwemu
adagio; co prędzej dorzynam, kogo trzeba, uśmie-
cham się do swojej pupilki. Kocha mnie — powiada
to muzyka. I ja może też ją kocham, serce zakocha-
ne i tęskne lokuje się we mnie. Ale co się robi,
kiedy się kocha? Biorę ją za rękę, wiodę na spacer
po łąkach; ale to nie powinno wystarczyć. Skrzyk-
nięte duchem zbiry i knechty wybawiają mnie z kło-
potu, rzucają się na nas, stu na jednego; zabijam
dziewięćdziesięciu, dziesięciu pozostałych uprowa-
dza hrabiankę.
Z tym momentem zaczynają się moje lata posęp-
ne. Uwięziono kobietę, która mnie kocha, policja
106
królewska zgodnie depcze mi po piętach; wyjętemu
spod prawa, prześladowanemu, wpędzonemu w bie-
dę pozostaje tylko szpada i sumienie. Zgnębiony
przemierzam tam i z powrotem gabinet, wypełniam
się namiętnym smutkiem Chopina. Niekiedy roz-
patruję swoje życie, przeskakuję parę lat, aby się
upewnić, że wszystko skończy się dobrze, że przy-
wrócą mi moje szlachectwo, tytuły, włości, narze-
czoną prawie nietkniętą i że król mnie przeprosi.
Ale zaraz daję susa w tył, o kilka lat wcześniej,
by znowu się rozgościć w swoim nieszczęściu. Fas-
cynował mnie ów moment: fikcja mieszała się
z prawdą; włóczęga zdesperowany, poszukujący
sprawiedliwości, przypominałem — jak brat jest
podobny do brata — dziecko rozpróżniaczone, za-
ambarasowane samym sobą, poszukujące racji ży-
cia, dziecko, które wśród muzyki wałęsało się po
gabinecie swojego dziadka. Nie odstępując od roli,
korzystałem z owego podobieństwa, aby stworzyć
amalgamat dwóch naszych losów. Upewniwszy się
co do końcowego zwycięstwa, niezawodną ku nie-
mu drogę widziałem w swoich zgryzotach; poprzez
moje poniżenie dostrzegałem swoją przyszłą chwa-
łę, która była jego najistotniejszą przyczyną. Sona-
ta Schumanna przekonywała mnie o tym ostatecz-
nie: jestem stworzeniem zdesperowanym — i Bo-
giem, który zbawia je od początku świata. Co za
radość zatonąć w rozpaczy; mam prawo dąsać się
na wszystkich i wszystko. Znużony sukcesami na-
zbyt łatwymi, smakowałem w rozkoszach melan-
cholii, w cierpkich przyjemnościach resentymentu.
Przedmiot najczulszej opieki, tuczony, pozbawiony
pragnień, wpadałem w imaginacyjne ubóstwo: o-
siem lat szczęścia dało mi na koniec tylko upodo-
banie w męczeństwie. Swoich zwykłych sędziów,
107
nader mi przychylnych, zastąpiłem trybunałem pa-
trzącym na mnie krzywo, gotowym mnie skazać nie
wysłuchawszy — wymuszę na nim uniewinnienie,
gratulacje, rekompensatę przykładną. Dwadzieścia
razy przeczytałem z pasją historię Gryzeldy; jak-
kolwiek nie lubiłem cierpieć, moje pierwsze żądze
były okrutne — obrońca tylu księżniczek nie wsty-
dził się chłostać w myślach swojej sąsiadeczki
z tego samego piętra. W tej opowieści niezbyt go-
dnej zalecenia podobał mi się akurat sadyzm ofiary
i owa niezłomna cnota, przed którą w końcu mąż-
-kat musiał paść na kolana. Tego właśnie pragną-
łem dla siebie: rzucić przed sobą sadowników na
klęczki, wymóc na nich estymę, aby ukarać ich
za uprzedzenia wobec mnie powzięte. Ale co dzień
odkładałem uniewinnienie na dzień następny; bo-
hater wciąż przyszły, marniałem w tęsknocie za
konsekracją, którą odpychałem ustawicznie.
Ta dwojaka melancholia, odczuwana i odgrywa-
na, była, jak sądzę, wykładnikiem moich rozczaro-
wań. Moje czyny bohaterskie ustawione obok siebie
tworzyły tylko różaniec przypadków; kiedy matka
wybębniła już ostatnie akordy
Fantazji-lmprom-
ptu, zapadałem znowu w czas bez pamięci sierot po-
zbawionych ojca, błędnych rycerzy, których po-
zbawiono sierot; bohater czy sztubak, piszący
w kółko te same dyktanda, powtarzający wciąż te
same brawurowe czyny, pozostawałem zamknięty
w tym oto lochu — repetycji. A przecież istniało
coś takiego jak przyszłość, objawił mi to film; ma-
rzyłem, żeby mieć los. Dąsy Gryzeldy znużyły mnie
w końcu; daremnie odsuwałem w nieskończoność
historyczną chwilę mojej gloryfikacji — nie prze-
kształcałem jej w przyszłość prawdziwą, była to
tylko teraźniejszość odraczana.
108
Podówczas mniej więcej — w roku 1912 albo
igi3 — przeczytałem Kuriera carskiego. Płakałem
z radości — co za przykładne życie! Ażeby wy-
kazać swoją wartość, ów oficer nie potrzebował
czekać na kaprys bandytów: na mocy wyższego
rozkazu wydobyty z mroków, żył, aby go wypeł-
nić, i umierał od własnego tryumfu; bo ta sława
była śmiercią — kiedy odwracała się ostatnia
karta książki, Michał Strogow zamykał się żyw-
cem w trumience złoconej po brzegach. Ani cienia
niepokoju: był uzasadniony już w momencie, kie-
dy zjawił się po raz pierwszy. Ani śladu przypad-
kowości; co prawda zmieniał wciąż miejsce, ale
dzięki wielkim sprawom, jego odwadze, czujności
wroga, ukształtowaniu terenu, środkom komuni-
kacji oraz wielu innym czynnikom, bez wyjątku
określonym z góry, mogliśmy w każdej chwili
oznaczyć na mapie jego pozycję. Żadnych też po-
wtórzeń — wszystko się zmieniało, musiało zmieniać
się bez ustanku; oświecany własną przyszłością,
brał kierunek na gwiazdę. Po trzech miesiącach
przeczytałem znów tę powieść doznając podobnych
uniesień; ale Michała nie lubiłem, uważałem, że
jest nazbyt stateczny; zazdrościłem mu losu, jego
losu. Wielbiłem w nim potajemnie chrześcijani-
na, którym nie pozwalano mi być. Car Wszechro-
sji był tu Bogiem Ojcem; Michał, wywołany z ni-
cości dekretem specjalnym, obarczony, jak wszel-
kie stworzenie, posłannictwem jedynym i głównym,
przemierzał naszą dolinę łez, a odpędzając pokusy
i pokonując przeszkody smakował w męczeństwie,
korzystał z pomocy nadprzyrodzonej*, chwalił swo-
jego Stwórcę, a potem u kresu swojej misji wkra-
czał w nieśmiertelność. Dla mnie ta książka była
109
* Uratowany cudem Jednej łzy.
trucizną. Istnieją więc wybrani? Najszczytniejsze
postulaty wytyczają im drogę? Świętość budziła
we mnie wstręt — u Michała Strogowa fascyno-
wała mnie, ponieważ oblokła szaty heroizmu.
A jednak nie odmieniłem nic w swoich pantomi-
mach, idea zaś posłannictwa pozostała zawieszona
w powietrzu, widmo niespoiste, któremu wciąż nie
udawało się ucieleśnić i którego nie mogłem się
pozbyć. Oczywiście królowie francuscy, moi figu-
ranci, gotowi na moje rozkazy, oczekiwali tylko
znaku, żeby odpowiedzieć mi znakiem. Nie żąda-
łem go bynajmniej. Skoro ktoś przez posłuszeń-
stwo ryzykuje życiem, co stanie się z wielkodusz-
nością? Marcel Dunot, bokser o stalowych pięściach,
zadziwiał mnie co tydzień spełniając gratis więcej,
aniżeli nakazywał mu obowiązek; a Michał Stro-
gow, ślepy, okryty chwalebnymi ranami, mógł za-
ledwie powiedzieć, że swój obowiązek spełnił.
Podziwiałem jego waleczność, potępiałem jego po-
korę; ten jednak miał nad głową tylko niebo —
czemu chylił ją przed carem, skoro to car winien
był całować mu stopy? Ale skąd, nie poniżając się,
można było wydobyć nakaz na życie? Sprzeczność
ta wepchnęła mnie w głębokie zakłopotanie. Próbo-
wałem niekiedy ominąć trudności. Dziecko nikomu
nie znane, usłyszałem o niebezpiecznej misji;
padnę królowi do nóg, wybłagam, żeby mi ją po-
wierzył. Odmawia — za młody jestem, sprawa jest
zbyt poważna. Wstaję z klęczek, wyzywam na poje-
dynek jego dowódców, rozkładam żwawo jednego
po drugim. Monarcha kapituluje wobec oczywi-
stości: „Niech ci będzie, skoro tego chcesz!" Ale nie
łudziłem się co do swojego fortelu, zdawałem so-
bie dobrze sprawę, żem się narzucił. A ponadto
wszystkie te małpiszony budzą niesmak we mnie.
110
Jestem sankiulotem i królobójcą, mój dziadek po-
informował mnie, czym są tyrani — Ludwik XVI
czy Badinguet, obojętne, jak się zowią. Tym bar-
dziej że czytuję co dzień w „Matin" powieść Mi-
chela Zevaco; ów autor genialny wynalazł pod
wpływem Wiktora Hugo republikański romans
awanturniczy. Bohaterowie byli tu przedstawicie-
lami ludu; ustanawiali lub obalali królestwa, już
w XIV wieku przepowiadali rewolucję'francuską
i z wrodzonej dobroci bronili królów nieletnich
albo królów szalonych przed ich ministrami, kró-
lów zaś niegodziwych policzkowali. Największy
spośród nich, Pardaillan, był moim mistrzem; na-
śladując go setki razy, stawałem butnie rozkraczo-
ny na swoich kogucich nogach, żeby spoliczkować
Henryka III i Ludwika XIII. Miałżebym po tym
ofiarować im swoje służby? Krótko mówiąc, ani nie
mogłem wydobyć z siebie imperatywnego nakazu,
który uzasadniłby moją na tej ziemi obecność, ani
przyznać nikomu prawa do wydania mi takiego
nakazu. Powróciłem do swoich kawalkad — non-
szalancko, zmarniałem w zgiełku bitewnym; rę-
bajło roztargniony, męczennik opieszały, pozosta-
łem Gryzeldą — w braku cara, Boga albo po prostu
ojca.
Wiodłem życie podwójne, w obu wypadkach
kłamliwie: przy ludziach byłem oszustem — słynny
wnuk sławnego Karola Schweitzera; samotny —
grzązłem w imaginacyjnych dąsach. Swoją fałszywą
sławę korygowałem fałszywym incognito. Bez naj-
mniejszego trudu przechodziłem od jednej roli do
drugiej; w momencie kiedy miałem pchnąć wroga
sobie tylko znanym sztychem, przekręcał się klucz
w zamku, ręce mojej matki, sparaliżowane raptem,
nieruchomiały na klawiszach, kładłem linię na pół-
111
ce biblioteki, biegłem, padałem dziadkowi w ramio-
na, przysuwałem mu fotel, przynosiłem wyścieła-
ne futerkiem papucie, wypytywałem, co robił przez
cały dzień, wymieniając z nazwiska jego uczniów.
Jakakolwiek byłaby głębia moich marzeń, nie gro-
ziło mi nigdy niebezpieczeństwo, żebym się w nich
zatracił. A przecież byłem zagrożony: moja prawda
ryzykowała mocno, że pozostanie aż do końca al-
ternacją moich kłamstw.
Istniała inna prawda. Na tarasach Ogrodu Luk-
semburskiego bawiły się dzieci, podchodziłem do
nich, ocierały się o mnie nie widząc mnie, spoglą-
dałem na nie oczami żebraka. Jakie były silne
i jak szybko biegały! Jakie były ładne! Wobec tych
bohaterów z krwi i kości traciłem swoją cudowną
inteligencję, wszechstronną wiedzę, atletyczną mu-
skulaturę, zwinność zabijaki; oparty o drzewo, cze-
kałem. Gdyby przywódca bandy rzucił energicznie:
„Pardaillan, wystąp, będziesz jeńcem!" — zrzekł-
bym się swoich przywilejów. Nawet rola niema
dałaby mi pełną satysfakcję; zgodziłbym się z en-
tuzjazmem udawać rannego leżącego na noszach,
trupa. Nie dano mi po temu okazji; napotkałem
swoich prawdziwych sędziów, swoich współcze-
snych, równych mi, obojętność ich była dla mnie
wyrokiem skazującym. Byłem niepocieszony, że
mnie zdemaskowali — ani cud, ani meduza, che-
rlak nie interesujący nikogo. Moja matka z tru-
dem taiła oburzenie; ta dorodna i piękna kobieta
godziła się z moim maleńkim wzrostem, widziała
w nim coś całkiem naturalnego: Schweitzerowie
są wysocy, a Sartre'owie niscy, poszedłem w oj-
ca, i już. Chwaliła sobie, że mając osiem lat po-
zostałem portoble i że łatwo było mną manipulo-
wać; mój pomniejszony format uchodził w jej
112
oczach
za
przedłużone niemowlęctwo. Ale spo-
strzegłszy, że nikt nie zaprasza mnie do zabawy,
wiedziona miłością odgadła, że mógłbym poczytać
się za karzełka (jestem nim, lecz niezupełnie)
i
cier-
pieć z tej racji. Ażeby uchronić mnie przed roz-
paczą, pozorowała zniecierpliwienie: „A ty, gamo-
niu, na co czekasz jeszcze? Spytaj, czy nie zechcą
pobawić się z tobą..." Potrząsałem przecząco gło-
wą; przyjąłbym funkcje najpodlejsze, ale duma
wzbraniała mi zabiegać o nie. Wskazywała panie
szydełkujące na żelaznych fotelach: „Jeśli zechcesz,
pomówię z ich mamusiami." Błagałem, żeby tego nie
robiła; brała mnie za rękę, odchodziliśmy, snuliśmy
się od drzewa do drzewa, od gromadki do gro-
madki, ciągle żebrzący i wciąż wykluczani.
O zmroku odnajdowałem swoją żerdź, wyżyny pełne
tchnień ducha, swoje marzenia; za swoje zawody
mściłem się facecjami dziecka i rzezią stu knech-
tów. Mniejsza z tym, nie układało się to.
Ocalił mnie dziadek. Pchnął mnie niechcący
w nowe oszustwo, od którego zmieniło się moje
życie.
n
P I S A N I E
Karol
Schweitzer nie
miał
się nigdy
za pi-
sarza, ale
w siedemdziesiątym roku życia zachwy-
cał się wciąż jeszcze językiem francuskim, ponie-
waż wyuczył się go
z
trudem
i
niecałkowicie
posiadł na własność. Zabawiał się nim, delektował
się słowami, lubił je wymawiać, jego
zaś
bezlito-
sna dykcja nie przeptiszczała ani jednej sylabie:
113
kiedy miał czas, chwytał za pióro układając
z nich bukiety. Dziełkami okolicznościowymi sła-
wił ochoczo wielkie wydarzenia, jakie zachodziły
w naszej rodzinie albo w szkolnictwie średnim —
komponował życzenia noworoczne lub z okazji ju-
bileuszów, epitalamia na ucztach weselnych, wier-
szowane oracje na dzień Karola Wielkiego, sajne-
ty, szarady, rymowanki, przymilne banałki; n-a
kongresach improwizował czterowiersze po nie-
miecku i po francusku.
Z początkiem lata wyjechaliśmy do Arcachon,
obie panie i ja, zanim dziadek zakończył wykłady.
Pisywał do nas trzy razy w tygodniu — dwie
stronice do Ludwiki, postscriptum dla Anny Marii,
a do mnie długi list wierszem. Ażebym mógł ła-
cniej smakować w swoim szczęściu, moja matka
nauczyła się reguł prozodii i przekazała mi tę swo-
ją wiedzę. Któraś z pań przyłapała mnie, kiedym
gryzmolił wierszowaną odpowiedź, zmusiły mnie,
bym jej dokończył, pomogły mi. Wysyłając list
zaśmiewały się do łez na samą myśl o zdumieniu
adresata. Odwrotną pocztą dostałem poemat ku
swojej chwale; odpowiedziałem poematem. Nawyk
się ugruntował, nowa więź połączyła dziadka
z wnukiem; porozumiewali się odtąd jak Indianie,
jak sutenerzy z Montmartre'u — językiem niedo-
stępnym dla kobiet. Podarowano mi słownik ry-
mów, wyspecjalizowałem się w wersyfikacji;
pisywałem madrygały do Veve, małej jasnowłosej
dziewczynki, która nie opuszczała szezlonga, a po
paru latach umarła. Blondyneczka miała to gdzieś
— była aniołkiem; lecz w obojętności tej pocieszał
mnie podziw szerokiej publiki. Odnalazłem kilka
z owych poematów. „Wszystkie dzieci są genialne
oprócz Minou Drouet" — powiedział Cocteau
114
w roku 1955. W roku 1912 wszystkie były genialne
prócz mnie; pisywałem przez małpiarstwo, dla ce-
remoniału, żeby udawać dorosłego; pisywałem dla-
tego zwłaszcza, że byłem wnukiem Karola Schwei-
tzera. Dostałem bajki La Fontaine'a; nie spodobały
mi się, autor nazbyt sobie folgował; zdecydowałem
przerobić je na aleksandryn. Zamiar przerastał
moje siły, a ponadto wydało mi się, że dostrzegam,
iż budzi uśmiechy; było to ostatnie z moich do-
świadczeń poetyckich. Niemniej wyruszyłem; od
wiersza przerzuciłem się do prozy i bez najmniej-
szego trudu powtarzałem na piśmie pasjonujące
przygody, które czytywałem w „Cri-Cri". Był już
czas — miałem odkryć czczość moich marzeń. Wśród
swoich fantastycznych kawalkad starałem się już
osiągnąć rzeczywistość. Kiedy moja matka pytała
nie odrywając wzroku od nut: „Co tam robisz, Pa-
wełku?" — zdarzało mi się czasem łamać moje ślu-
by milczenia i odpowiadałem: „Bawię się w ki-
no." Istotnie, próbowałem wyrywać ze swojej głowy
obrazy i r e a l i z o w a ć je poza sobą, wśród praw-
dziwych mebli i prawdziwych ścian, olśniewające
i widzialne jak te, którymi ociekał ekran. Na próż-
no, nie mogłem już nie wiedzieć o swoim dwojakim
oszustwie: udawałem, że jestem aktorem, udając,
że jestem bohaterem.
Ledwie zaczynałem pisać, odkładałem pióro, że-
by się radować. Oszustwo było to samo, ale jak
mówiłem już, uważałem słowa za kwintesencję
rzeczy. Nic nie zbijało mnie bardziej z tropu niż
widok moich kulfonów, co zamieniały stopniowo
swoje lśnienie błędnych ogników na szarawą kon-
systencję materii: była to realizacja wyobrażanego.
Chwytani w sidła mianowań, lew, kapitan z cza-
sów Drugiego Cesarstwa, Beduin wkraczali do ja-
115
dalni; pozostawali tam uwięzieni już na zawsze,
wcieleni przez znaki; zdawało mi się, że skrobiąc
stalówką zakotwiczałem swoje marzenia w świe-
cie. Zażądałem kajetu, buteleczki z fioletowym
atramentem, napisałem na okładce: „Kajet po-
wieści." Pierwszą z nich, którą doprowadziłem do
końca, zatytułowałem: Dla motyla. Uczony, jego
córka, młody badacz atletycznej budowy płynęli
w górę Amazonki poszukując rzadkiego motyla.
Treść, osoby, przygody ze wszelkimi szczegółami,
a nawet tytuł zapożyczyłem — bez wyjątku —
z historyjki obrazkowej, która ukazała się w po-
przednim kwartale. Ów świadomy plagiat uwal-
niał mnie od moich ostatnich niepokojów — wszy-
stko musiało być prawdziwe, skoro sam nie zmy-
śliłem niczego. Nie żywiąc ambicji, aby utwór mój
został opublikowany, urządziłem się niemniej tak,
aby wydrukowano mnie z góry, i nie nakreśliłem
ani jednej linijki, której nie gwarantowałby mój
model. Czy uważałem się za kopistę? Nie. Miałem
się za autora oryginalnego, retuszowałem, odmła-
dzałem; starannie, na przykład, zmieniłem imiona
bohaterów. Te drobne fałsze zezwalały mi mieszać
pamięć z wyobraźnią. Zdania nowe i skopiowane
w całości przekształcały się w mojej głowie z nie-
zachwianą pewnością, jaką przypisujemy natchnie-
niu. Dokonywałem na nich transkrypcji, nabiera-
ły w moich oczach gęstości przedmiotów. Jeśli
autor natchniony jest — jak sądzi się powszechnie
— w głębi samego siebie czymś innym niż sobą,
doświadczyłem natchnienia między siódmym a ós-
mym rokiem życia.
Nie dawałem nigdy łudzić się całkiem temu „pi-
smu automatycznemu". Ale zabawa podobała mi się
również i dla niej samej — jedynak, mogłem bawić
116
się sam. Chwilami zatrzymywałem rękę, udawałem
wahanie, żeby poczuć się — brew zmarszczona,
oczy w słup — p i s a r z e m . Uwielbiałem plagiat
skądinąd przez snobizm i rozmyślnie posuwałem się
w nim, jak zobaczycie, do granic ostatecznych.
Boussenard i Jules Verne nie pomijają żadnej
okazji, żeby uczyć; w momentach najbardziej kry-
tycznych przerywają tok opowieści zapuszczając się
w opisy trujących roślin, tubylczych wiosek. Jako
czytelnik przeskakiwałem te dydaktyczne ustępy —
jako autor faszerowałem nimi swoje powieści; mia-
łem pretensję do nauczania moich współczesnych
tego wszystkiego, o czym pojęcia nie miałem: oby-
czaje mieszkańców Ziemi Ognistej, flora afrykań-
ska, klimat pustyni. Kolekcjoner motyli i jego cór-
ka, rozdzieleni nagłym zrządzeniem losu, znaleźli
się, nie wiedząc o sobie, na tym samym okręcie,
tonęli w tej samej katastrofie, czepiali się rękami
tej samej boi, podnosili głowy i jedno wołało: „Dai-
sy!", a drugie: „Tatusiu!" Niestety, wałęsał się re-
kin poszukujący świeżego mięsa, nadpływał, jego
brzuch lśnił wśród fali. Wyciągałem Dużego La-
rousse'a, tom „Pr-Z", dygowałem go na swój pul-
pit, otwierałem na właściwej stronicy i przepisy-
wałem słowo po słowie, od nowego wiersza: „Re-
kina spotykamy pospolicie na wodach podzwrotni-
kowych Atlantyku. Wielka ta ryba morska, nader
żarłoczna, dochodzi do trzynastu metrów długości
i ośmiu ton wagi..." Nie żałowałem czasu, żeby
przepisać hasło; czułem się uroczo nudny, nie mniej
dystyngowany niż Boussenard, a nie znalazłszy
jeszcze sposobu ocalenia swoich bohaterów, babra-
łem się w rozkosznych dreszczykach trwogi.
Wszystko wiodło nieuchronnie do tego, by moja
nowa działalność zamieniła się w jeszcze jedno mał-
8 — Słowa
113
118
piarstwo. Matka nie. szczędziła mi zachęty, wpro-
wadzała znajomych do jadalni, aby oglądali młode-
go twórcę przy jego uczniowskim pulpicie; udawa-
łem, że jestem nazbyt zaabsorbowany, by dostrze-
gać obecność wielbicieli; wychodzili na palcach
szepcząc, że jestem nad,wyraz miluchny i że to
jest nad wyraz czarujące. Wuj Emil podarował mi
dziecinną maszynę do pisania, której nie używałem
zresztą. Pani Picard kupiła roi mapę obu półkul,
żebym nie popełniając błędów mógł swoim glob-
troterom wytyczać trasy. Anna Maria przepisała
na kredowym papierze Przekupnia bananów, mo-
ją drugą powieść, i puściła ją w kurs. Zachęcała
mnie nawet bunia: „Przynajmniej — mawiała —
jest grzeczny i nie hałasuje." Szczęściem nieza-
dowolenie dziadka odroczyło konsekrację.
Karl nigdy nie uznawał tego, co nazywał moimi
„złymi lekturami". Kiedy moja matka obwieściła
mu, że zacząłem pisać, najpierw okazał zachwyt
licząc, jak sądzę, na kronikę rodzinną pełną pikan-
tnych uwag i czarującej naiwności. Wziął mój ka-
jet, przejrzał go, skrzywił się i wyszedł z jadalni,
zirytowany, że w dziele mojego pióra napotkał
„głupstwa" z moich ukochanych gazetek. W kon-
sekwencji przestał się interesować moim pisar-
stwem. Moja matka, wielce tym zmartwiona,
próbowała kilkakroć podsunąć mu znienacka Prze-
kupnia bananów. Czekała, aż włoży papucie i zasią-
dzie w fotelu; a kiedy milcząc wypoczywał — wzrok
nieruchomy i surowy, dłonie wsparte na kolanach
— chwytała mój rękopis, przerzucała go z roz-
targnieniem, po czym nagle, jak urzeczona, zaczy-
nała śmiać się do siebie. Na koniec, nie panując już
nad entuzjazmem, podawała dziadkowi mój manu-
skrypt: „Przeczytajże, tatusiu! To s z a l e n i e za-
bawne!" Ale Karl dłonią odsuwał kajet lub też,
jeśli nawet zerknął do środka, to jedynie po to,
żeby z irytacją wytknąć mi błędy ortograficzne.
Po dłuższym czasie spłoszyło to moją matkę na do-
bre; nie ośmielając się już gratulować mi i lękając
się sprawić mi przykrość, zaprzestała czytać moje
„pisma", żeby nie mówić ze mną na ich temat.
Z ledwością tolerowana, pomijana milczeniem,
moja działalność literacka zeszła na poły w pod-
ziemia; niemniej uprawiałem ją nadal z pilnością
wielką w dni wolne od nauki — niedziele i czwar-
tki — na wakacjach oraz, jeśli nadarzyła mi się
szansa zachorować, w łóżku; pamiętam szczęśliwe
rekonwalescencje, czarny kajet o czerwonych
brzegach, który chwytałem i z którym rozstawa-
łem się jak z misterną robótką. „Filmowałem" te-
raz mniej, moje powieści zastępowały mi wszyst-
ko. Krótko mówiąc, pisałem dla własnej przyjem-
ności.
Komplikowały się moje intrygi powieściowe,
wprowadzałem jak najróżniejsze epizody, wszy-
stkie moje lektury, złe i dobre, pakowałem do tej
rupieciarni. Narracja ucierpiała na tym, a jednak
był to zysk — musiałem sam wynajdywać spoje-
nia, przez co stałem się plagiatorem jak gdyby dru-
giego stopnia. A ponadto rozdwoiłem się. Poprzed-
niego roku, kiedy „uprawiałem film", odgrywałem
swoją własną rolę, skakałem na oślep w świat wy-
imaginowany, ryzykując nie raz jeden, że w nim
zatonę. Jako autor nie przestałem być bohaterem,
służył on moim epickim rojeniom za ekran. A prze-
cież było nas dwóch —on nie nosił mojego nazwis-
ka, a ja mówiłem o nim tylko w trzeciej osobie. Za-
miast użyczać mu swoich gestów, kształtowałem
8*
120
115
słowami jego ciało, które widziałem na własne
:
o-
czy. Ta czynność raptownego „udystansowiania"
mogłaby mnie przerazić — oczarowała mnie; cie-
szyłem się, że jestem n i m, ale że on nie jest
całkowicie mną. Była to moja lalka; naginałem go
do swoich kaprysów, mogłem poddawać go próbom,
przebić mu bok włócznią, a następnie kurować go,
jak mnie kurowała moja matka, wyleczyć go, jak
wyleczyła mnie już nie raz. Moi ulubieni autorzy
powodowani resztką wstydu zatrzymywali się w
pół drogi do wzniosłości, nawet u Zevaca żaden ju-
nak nie położył trupem więcej niż dwudziestu zbój-
ców naraz. Chciałem powieść awanturniczą zmienić
gruntownie, odrzuciłem wszelkie prawdopodobień-
stwo, udziesięciokrotniłem wrogów, niebezpieczeń-
stwa. Ażeby uratować narzeczoną i przyszłego teś-
cia, młody uczony z Dla motyla trzy dni i trzy noce
walczył z rekinami, na koniec ocean był czerwony;
tenże badacz, ranny, wymknął się z rancha oblega-
nego przez Apaczów, przebył pustynię przytrzymu-
jąc rękami swoje flaki i nie dopuścił, by go zeszyto,
póki nie rozmówił się z generałem. Nieco później
tenże jako Goetz von Berlichingen rozgromił całą
armię. Jeden przeciwko wszystkim — było to moje
prawidło; źródeł tych marzeń posępnych i wspania-
łych szukajcie w mieszczańskim i purytańskim in-
dywidualizmie mojego otoczenia.
Bohater, walczyłem z tyraniami; demiurg, sam
siebie ustanawiałem tyranem, zaznawałem wszel-
kich pokus władzy. Byłem dobrotliwy, stałem się
złośliwy. Cóż by mi przeszkodziło wyłupić oczy
Daisy? Umierając ze strachu odpowiadałem same-
mu sobie: nic. Wyłupiłem jej oczy tak, jak gdybym
obrywał skrzydła musze. Pisałem z bijącym ser-
cem: „Daisy przeciągnęła ręką po oczach ■— oślep-
122
ła"; zaparło mi dech, pióro zawisło nad kartką:
stworzyłem w absolucie drobny wypadek, który
kompromitował mnie rozkosznie. Nie byłem sady-
stą naprawdę, moja perwersyjna rozkosz zamienia-
ła się od razu w panikę, kasowałem swoje wyroki,
zamazywałem je grubo, żeby nikt nie zdołał ich
rozszyfrować — Daisy odzyskiwała wzrok, a raczej
nie traciła go nigdy. Ale wspomnienie moich ka-
prysów dręczyło mnie długo, sam sobie przyspa-
rzałem poważnych zaniepokojeń.
Świat pisany niepokoił mnie również. Znużony
czasem karmelkowymi rzeziami dla dzieci, podda-
wałem się prądowi, w dławiącym lęku odkrywałem
straszliwe możliwości, świat potworny, który sta-
nowił tylko stronę odwrotną mojej wszechmocy;
powiadałem sobie: wszystko może się zdarzyć! —
i miało to znaczyć: wszystko mogę sobie wyobra-
zić. Drżący, wciąż gotów podrzeć kartkę, opowia-
dałem nieprawdopodobne okrucieństwa. Matka —
jeśli trafiło jej się przeczytać coś z tego nad moim
ramieniem — wydawała okrzyk, w którym duma
mieszała się z trwogą: „Co za wyobraźnia!" Przy-
gryzała wargi, chciała coś powiedzieć, nie znajdo-
wała nic do powiedzenia, umykała nagle; owa rej-
terada doprowadzała mój lęk do szczytu. Ale
w grę nie wchodziła tu wyobraźnia — nie fingo-
wałem tych okropności, znajdowałem je, jak i wszy-
stko inne, w swojej pamięci.
Zachód umierał podówczas od zaczadzenia — to
właśnie zwano „słodyczą życia". W braku wro-
gów widzialnych mieszczaństwo czerpało rozkosze
z trwożenia się własnym cieniem, wymieniało swoją
nudę na niepokój wywołany z zamysłem. Rozpra-
wiano o spirytyzmie, ektoplazmach; na ulicy Le
Golf, pod nuroęręnt 2, naprzeciwko naszej kamieni-
J123
cy, puszczano wirujące stoliki. Odbywało się to na
czwartym piętrze, „u maga", jak powiadała moja
babka. Czasami wolała nas i nadbiegaliśmy jeszcze
w porę, żeby zobaczyć dłonie spoczywające parami
na okrągłym stoliku, ale zaraz ktoś podchodził do
okna i zaciągał zasłony. Ludwika twierdziła, że co
piątek mag przyjmuje moich rówieśników przy-
prowadzanych przez matki. „I już ja to widzę —
powiadała — magnetyzuje ich rękami." Dziadek
kiwał głową, ale chociaż potępiał podobne prakty-
ki, nie miał odwagi ich ośmieszać; matka bała się
ich, babka ten raz jeden wydawała się bardziej zain-
trygowana aniżeli sceptyczna. Uzgodnili w końcu
swoje poglądy: „Przede wszystkim nie trzeba się
tym zajmować, bo od tego się wariuje!" Panowała
moda na fantastyczne historie; gazety prawomy-
ślne dostarczały ich po kilka na tydzień owej pu-
bliczności zdechrystianizowanej, która tęskniła za
frymuśnymi urokami wiary. Narrator przedsta-
wiał z całkowitym obiektywizmem jakiś fakt zbi-
jający z tropu; pozostawiał szansę pozytywizmowi:
przypadek, choćby najdziwniejszy, musi zawierać
wytłumaczenie racjonalne. Autor szukał owego
wytłumaczenia, znajdował je i przedstawiał uczci-
wie. Ale też i zaraz stosował chwyt, dzięki któremu
mogliśmy ocenić niewystarczalność i płytkość
owych wyjaśnień. Nic więcej, nowela kończyła się
znakiem zapytania. Ale to wystarczało — otaczały
nas Zaświaty tym groźniejsze, że nigdy nie padało
ich miano.
Kiedy otwierałem „Matin", mroziła mnie trwo-
ga. Przejąłem się głęboko jedną zwłaszcza opowie-
ścią. Do dziś pamiętam jej tytuł: Wiatr szumiący
w drzewach. W letni wieczór chora kobieta, samo-
tna na pierwszym piętrze wiejskiego dworku, prze-
wraca się z boku na bok w pościeli; przez otwarte
okno zaglądają do pokoju gałęzie kasztana. Na par-
terze zebrało się kilka osób, gawędzą, popatrują, jak
mrok zapada w ogrodzie. Nagle ktoś wskazuje kasz-
tan: „No, no, no! To zerwał się wiatr?" Dziwią się,
wychodzą na ganek — w powietrzu spokój kom-
pletny; a jednak poruszają się liście. W tejże chwili
krzyk! Mąż chorej pędzi po schodach na górę, wpa-
da do pokoju, młoda małżonka siedzi wyprostowana
na łóżku, wskazuje palcem drzewo i osuwa się mar-
twa; kasztan odzyskał swoją zwyczajną drętwotę.
Co zobaczyła? Wariat uciekł z zakładu; on to, ukry-
ty wśród gałęzi, patrząc na nią wykrzywiał twarz.
On, to m u s i a ł być On z tej racji, że żadne inne
wytłumaczenie nie byłoby zadowalające. A jed-
nak... Czy ktoś widział, jak wchodził na drzewo?
I schodził? Dlaczego nie zaszczekał ani jeden pies?
I jakim cudem po sześciu godzinach schwytano go
o sto kilometrów od tej posiadłości? Pytania bez
odpowiedzi. Rozpoczynając od nowego wiersza nar-
rator konkludował niedbale: „Gdyby uwierzyć
miejscowym wieśniakom, to Śmierć potrząsała ga-
łęźmi kasztana." Cisnąłem precz gazetę, tupnąłem
nogą, powiedziałem głośno: „Nie! Nie!" Serce waliło
mi tak, że o mało nie pękło. Któregoś dnia byłbym
zemdlał w pociągu, jadąc do Limoges; przegląda-
łem kalendarz Hachette'a i trafiłem na rycinę, od
której mogły zjeżyć się włosy: bulwar w świetle
księżyca, z wody wyłaniają się długie, chropowate
kleszcze, chwytają pijaka i wciągają na dno doku.
Treść obrazka wyjaśniał podpis, który przeczyta-
łem chciwie, a który kończył się mniej więcej tymi
słowami. „Byłoż to urojenie alkoholika? Czy może
otwarło się. Piekło?". Zacząłem bać się wody, kra-
bów i drzew. A zwłaszcza książek/ Przekląłem ką-
125
tów, co swoimi okrutnymi postaciami zaludniali
opowiadania. A jednak naśladowałem ich.
Oczywiście potrzebna była okazja. Na przykład
zmierzch. Cień zatapiał jadalnię, przysuwałem swo-
je biureczko do okna, odradzał się dławiący lęk,
uległość moich bohaterów, niezawodnie szlachet-
nych, niedocenianych i rehabilitowanych świadczy-
ła o ich niespoistości; a wtedy t o nadchodziło: fas-
cynowała mnie istota oszałamiająca, niewidzialna;
ażeby ją zobaczyć, należało ją opisać. Kończyłem
szybko rozwijający się właśnie wątek przygody,
wiodłem moich bohaterów gdzieś w całkiem inne
rejony globu, najczęściej podmorskie albo podziem-
ne, narażając ich co prędzej na nowe niebezpieczeń-
stwa; zaimprowizowany nurek czy geolog natra-
fiał na ślad Istoty, podążał za nim i napotykał ją
raptem. Tym, co pojawiało się wówczas pod moim
piórem — głowonóg o płomiennych oczach, dwu-
dziestotonowy skorupiak, pająk-olbrzym gadający
na domiar ludzkim głosem — byłem ja sam: dziecię-
ce monstrum, moje znudzenie życiem, mój lęk przed
śmiercią, moja gnuśność i moja przewrotność. Nie
poznawałem sam siebie; ohydny stwór, zaledwie
zrodzony, zaczynał mnie atakować, moich odważ-
nych speleologów, trwożyłem się o ich życie, wśród
porywów serca zapominałem o mojej dłoni kre-
ślącej słowa, zdawało mi się, że je czytam. Bardzo
często sprawa pozostawała w zawieszeniu, nie rzu-
całem moich bohaterów na łup Bestii, ale też nie
wyciągałem ich z tarapatów; w sumie wystarczyło,
żem ich skontaktował; wstawałem, szedłem do ku-
chni, do biblioteki; na drugi dzień pozostawiałem
jedną lub dwie czyste kartki i wiodłem moich ludzi
w nowe przedsięwzięcie. Osobliwe „powieści", nig-
dy nie dopisywane do końca, zawsze rozpoczyna-
126
ne albo — jeśli kto woli — kontynuowane pod in-
nymi tytułami, rupieciarnia ponurych bajek i ra-
dosnych przygód, wydarzeń fantastycznych i ha-
seł z encyklopedii; zgubiłem je gdzieś i czasami
powiadam sobie, że to szkoda — gdybym zdecydo-
wał się wtedy wziąć je pod klucz, zwróciłyby mi
całe moje dzieciństwo.
Zaczynałem odkrywać samego siebie. Byłem pra-
wie niczym, najwyżej beztreściwą działalnością,
ale to wystarczało. Wymykałem się komedii; nie
pracowałem jeszcze, ale już się nie bawiłem, w o-
pracowywaniu swoich kłamstw kłamca znajdował
swoją prawdę. Zrodziłem się z pisania — przed nim
istniała tylko gra luster; gryzmoląc już swoją pier-
wszą powieść wiedziałem, że dziecko wkroczyło do
pałacu zwierciadeł. Pisząc istniałem, wymykałem
się dorosłym; ale istniałem tylko po to, żeby
pisać, jeśli więc mówiłem: ja, znaczyło to: ja, który
piszę. Mniejsza z tym, zaznałem radości; dziecko
publiczne wyznaczało sobie schadzki prywatne.
Było to zbyt piękne, żeby trwać mogło. Byłbym
pozostał szczery, gdybym utrzymał się w konspira-
cji, ale wyrwano mnie stamtąd. Osiągałem wiek,
w którym dziecko mieszczańskie winno zdradzać
pierwsze przejawy powołania, a powiadomiono nas
już od dawna, że moi bracia cioteczni, Schweitzero-
wie z Guerigny, będą inżynierami jak ich ojciec;
nie było chwili do stracenia. Pani Picard chciała
najpierwsza odkryć znamię, które nosiłem na czo-
le. „Ten mały będzie pisał!" — rzekła z przekona-
niem. Zirytowana tym Ludwika zaśmiała się po
swojemu, cichutko i cierpko; Blanka Picard zwró-
ciwszy się ku niej powtórzyła groźnie: „Będzie pi-
sał! Stworzony jest do pisania." Moja matka wie-
działa, że Karol nie zachęcał mnie bynajmniej; oba-
wiała się komplikacji, popatrywała na mnie okiem
krótkowidza: „Tak pani sądzi, pani Blanko? Tak
pani sądzi?" Ale wieczorem, kiedy w koszuli ska-
kałem po łóżku, objęła mnie mocno za ramiona, po-
wiadając z uśmiechem: „Mój błazenek będzie pi-
sał!" Dziadka poinformowano z ostrożna, w obawie
przed wybuchem. Poprzestał na kiwnięciu głową,
ale w następny czwartek usłyszałem, jak zwierzał
się panu Simonnot, że nikt u schyłku życia nie zdo-
łałby się obronić przed wzruszeniem będąc świad-
kiem narodzin talentu. Ignorował nadal moje ba-
zgroły, ale kiedy jego uczniowie, Niemcy, przycho-
dzili do nas na obiad, kładł mi dłoń na ciemieniu
i powtarzał rozdzielając sylaby, aby nie tracić oka-
zji nauczania potocznych powiedzeń metodą bezpo-
średnią: „Ma guz literacki."
Nie wierzył ani trochę w to, co mówił, ale cóż?
Zło się stało, szturm przypuszczony od frontu mógł-
by je raczej pogłębić; kto wie, czybym się nie za-
wziął. Karl obwieścił więc o moim powołaniu, by
zachować szansę, iż kiedyś odwiedzie mnie odeń.
Cynik nie postąpiłby tak nigdy, ale starzał się już,
nużył się przypływami entuzjazmu; jestem pewien,
iż na dnie jego myśli, wśród mrozu pustkowi od-
wiedzanych rzadko, w i e d z i a n o , co sądzić o mnie,
o rodzinie i o nim samym. Pewnego dnia, kiedy
czytałem rozparty między kolanami dziadka, wśród
nieprzerwanego, skamieniałego milczenia, jakie
nam narzucał, tknęła go myśl, wskutek której za-
pomniał o mojej obecności; spojrzał z wyrzutem na
moją matkę: „A gdyby tak zabił sobie ćwieka, że-
by żyć z pióra?" Dziadek cenił Verlaine'a, posiadał
wybór jego wierszy. Ale, jak mu się zdawało, w ro-
ku 1894 widział poetę „spitego gorzej świni", wcho-
128
dzącego do szynku na ulicy Saint-Jacques; spotka-
nie to ugruntowało dziadka w pogardzie dla pisa-
rzy profesjonalistów, magów, którzy domagają się
złotego ludwika, za co przyrzekają pokazać cuda,
a na koniec za sto su pokazują własny tyłek. Moja
matka zrobiła przerażoną minę, lecz nie odpowie-
działa; wiadomo jej było, że Karol żywi co do mnie
inne zamiary. W większości liceów niemieckiego na-
uczali Alzatczycy, którzy optowali za Francją i któ-
rych chciano wynagrodzić za patriotyzm; tkwiąc
między dwiema narodowościami i dwoma językami,
nie mogli odbywać regularnych studiów i kultura
ich miała luki; cierpieli nad tym, wyrzekali na wro-
gość kolegów, którzy nie dopuszczali ich do spo-
łeczności nauczycielskiej. Zostanę ich mścicielem,
pomszczę mojego dziadka. Wnuk Alzatczyka, byłem
równocześnie Francuzem z Francji; dzięki Karlowi
zdobędę wszechstronną wiedzę, podążę traktem kró-
lewskim — w mojej osobie Alzacja męczeńska
wkroczy do l'École Normale Supérieure, zabłyśnie
na konkursowych egzaminach, stanie się owym mo-
narchą, profesorem literatury. Jednego wieczoru
dziadek obwieścił, że chce pogadać ze mną jak męż-
czyzna z mężczyzną, panie wyszły, wziął mnie na
kolana i jął przemawiać z powagą. Będę pisał, to
nie ulega kwestii; znam go na tyle, by nie lękać
się jego sprzeciwów wobec moich pragnień. Ale
trzeba jasno spojrzeć rzeczywistości w oblicze: nie
wyżywi mnie literatura. Czy mi wiadomo, że wie-
lu sławnych pisarzy przymierało głodem? Że inni
sprzedawali się, żeby mieć na kawałek chleba? Jeś-
li chcę zachować niezależność, winienem wybrać
jeszcze jakiś inny zawód. Profesura pozostawia spo-
ro chwil wolnych, zajęcia nauczycielskie godzą się
z literackimi, będę wciąż przerzucał się od jednego
129
kapłaństwa do drugiego; będę żył w ciągłej stycz-
ności z wielkimi pisarzami, za jednym zachodem
będę objawiał ich dzieło swoim uczniom i czerpał
z niego natchnienie. W mojej prowincjonalnej sa-
motni znajdę taką oto rozrywkę: będę układał po-
ematy, tłumaczył Horacego białym wierszem, da-
wał do miejscowych gazet krótkie artykuliki lite-
rackie, a w „Revue Pédagogique" będę zamieszczał
znakomite eseje, to o nauczaniu greckiego, to znów
o psychologii młodzieży; po mojej śmierci znajdą
u mnie w szufladach inedita, medytację o morzu,
komedię w jednym akcie, kilka stronic przepojo-
nych erudycją i liryzmem o zabytkach Aurillac,
dość materiału na broszurkę, która ukaże się sta-
raniem moich dawnych uczniów.
Od jakiegoś czasu, ilekroć dziadek rozpływał się
nad moimi cnotami, pozostawałem lodowaty; uda-
wałem, że słyszę jeszcze głos wibrujący miłością,
który zwał mnie „darem Niebios", ale w końcu
przestałem go słuchać. Dlaczego nadstawiałem u-
cha w owym dniu, w momencie kiedy głos ten kła-
mał z największym rozmysłem? Wskutek jakiego
nieporozumienia zmusiłem go, by wypowiadał rze-
czy przeciwne tym, których uczyć mnie zamierzał?
Był to inny głos, suchy, stwardniały, wziąłem go za
głos kogoś nieobecnego, komu zawdzięczałem
światło dzienne. Karol miał dwa oblicza: kiedy od-
grywał dziadka, uważałem go za błazna w moim
gatunku i nie szanowałem. Ale podziwiałem jego
autorytet, kiedy przemawiał do pana Simonnot, do
swoich synów albo kazał swoim kobietom obsługi-
wać się przy stole, bez słowa wskazując palcem oli-
wę lub koszyczek z chlebem. Imponował mi zwłasz-
cza ów ruch palca wskazującego: dziadek starał się
nie
naprężać go, na pół zgiętym wodził ni tak, ni
130
siak w powietrzu, ażeby dezyderat pozostawał nie-
określony i zeby obie służące musiały odgadywać
rozkazy; czasami moja babka, poirytowana, myliła
się podsuwając mu kompot, kiedy żądał wina; po-
tępiałem bunię, chyliłem czoła przed tymi królew-
skimi zachceniami, które pragnęły, aby uprzedzano
je raczej, aniżeli spełniano. Gdyby Karol wykrzyk-
nął z daleka, rozwierając ramiona: „Oto nowy Wik-
tor Hugo, oto Szekspir w powijakach!", żyłbym
dzisiaj z rysunków technicznych albo z nauczania
literatury. Ustrzegł się przed tym — po raz pierw-
szy miałem do czynienia z patriarchą; wydawał się
zasępiony i tym czcigodniejszy, że zapomniał mnie
wielbić. Był to Mojżesz dyktujący dziesięcioro przy-
kazań. Przykazań dla mnie. Wspomniał mi o moim
powołaniu jedynie po to, by podkreślić jego strony
ujemne; wywnioskowałem stąd, iż uznał je za fakt.
Gdyby mi przepowiedział, że papier będę zraszać
łzami albo że w boleści będę tarzał się po dywa-
nie, spłoszyłby się mój umiar mieszczański. Prze-
konał mnie o moim powołaniu tłumacząc mi, że nie
czekają mnie te wspaniałe anomalie: nie trzeba by-
najmniej się gorączkować ani, niestety, wpadać
w burzliwy nastrój, ażeby pisać na temat Aurillac
albo pedagogiki; inni miast mnie podejmą się pło-
dzić nieśmiertelne lamenty XX wieku. Pogodziłem
się z tym, że nie będę nigdy piorunem ani burzą —
zabłysnę w piśmiennictwie dzięki cnotom domo-
wym, miłemu obejściu, pracowitości. Rzemiosło pi-
sarskie wyobraziłem sobie jako działalność człowie-
ka dorosłego, tak przytłaczająco poważną, tak błahą
i tak w istocie swej nieciekawą, iż nie wątpiłem
ani przez moment, że jest mi przeznaczona; powie-
działem sobie jednocześnie „to tylko to" i „jestem
131
uzdolniony". Jak wszyscy marzyciele, pomieszałem
rozczarowanie z prawdą.
Karl wywrócił mnie jak rękawiczkę. Myślałem,
że piszę tylko po to, by w chwilach wolnych od
marzeń utrwalać swoje marzenia i — jeśli w to
wierzyć — by ćwiczyć swoje pióro; moje lęki, moje
wyimaginowane uczucia były tylko fortelami mo-
jego talentu, miały jedynie za obowiązek prowa-
dzić mnie co dzień do mojego pulpitu i dostarczać
mi tematów narracji stosownych dla mojego wie-
ku, póki nie pojawią się wielkie dyktanda wypły-
wające z doświadczenia i dojrzałości. Utraciłem
swoje baśniowe iluzje. „Ależ — powiadał mój
dziadek — mieć oczy to jeszcze nie wszystko, trzeba
nauczyć posługiwać się nimi. Wiesz, co robił Flau-
bert, kiedy Maupassant był mały? Sadzał go naprze-
ciw drzewa i kazał mu je opisywać; w dwie godzi-
ny. Nauczyłem się więc patrzeć. Przeznaczony na
piewcę zabytków Aurillac, przypatrywałem się me-
lancholijnie innym zabytkom: ekrytuarowi, piani-
nu, zegarowi, które również — a dlaczegóż by
nie? — zostaną w przyszłości unieśmiertelnione mo-
imi wypracowaniami. Obserwowałem. Była to gra
żałobna i zwodnicza, należało tkwić naprzeciwko
fotela obitego wytłaczanym pluszem i rozpatrywać
go. Co miał mi do powiedzenia? No cóż, że pokryto
go tkaniną zieloną i szorstką, że ma dwie poręcze,
cztery nogi, oparcie ozdobione u góry dwiema drew-
nianymi szyszeczkami. Chwilowo nic więcej, ale po-
wrócę jeszcze do tego, następnym razem popracuję
pilniej, poznam go w końcu do głębi; a później opi-
szę i czytelnicy powiedzą: „Jak to świetnie zaobser-
wowane, jak podpatrzone, to przecież tak wygląda!
Oto cechy, których zmyślić nie sposób!" Odmalo-
wując prawdziwe przedmioty prawdziwymi słowa-
132
!
133
mi i prawdziwym piórem, stanę się sam prawdziwy,
chyba że diabeł się w to wmiesza. Krótko mówiąc,
dowiedziałem się raz na zawsze, co trzeba odpowia-
dać konduktorom, którzy pytają mnie o bilet.
Jak domyślacie się sami, oceniałem swoje szczę-
ście! W tym bieda, że nie cieszyło mnie wcale.
Otrzymałem tytuł, ktoś w dobroci swojej obdarzył
mnie przyszłością, a ja głosiłem, że to przyszłość
czarowna — brzydząc się nią w skrytości ducha.
Czym prosił o ten urząd skryby? Obcowanie z wiel-
kimi ludźmi przekonało mnie, że nie można być
prawdziwym pisarzem nie będąc sławnym; a po-
równując sławę, jaka by mi przypadła, z kilkoma
broszurkami, które miałem zostawić po sobie, czu-
łem się zmistyfikowany: czyż mogłem naprawdę
wierzyć, że moje wnuki będą mnie czytywać i że
będą się entuzjazmować dziełem tak mizernym, te-
matami, które nudziły mnie już zawczasu? Powia-
dałem sobie niekiedy, że od zapomnienia ocali mnie
mój „styl", ów przymiot enigmatyczny, którego mój
dziadek odmawiał Stendhalowi i który przyznawał
Renanowi; ale tym słowom pozbawionym sensu nie
udawało się pokrzepiać mi ducha.
Nade wszystko musiałem wyrzec się samego sie-
bie. Przed dwoma miesiącami byłem rębajłą, atle-
tą — koniec! Wzywano mnie, bym dokonał wyboru
między Corneille'em a Pardaillanem. Odsunąłem
Pardaillana, którego kochałem namiętnie; przez po-
korę opowiedziałem się za Corneille'em. Widzia-
łem, jak w Ogrodzie Luksemburskim biegali i wal-
czyli bohaterowie; przytłoczony ich urodą, pojąłem,
że zaliczam się do niższego gatunku. Trzeba to ob-
wieścić, wsunąć szpadę do pochwy, powrócić do
zwyczajnej trzody, ponowić stosunki z wielkimi pi-
sarzami, tymi niezgułami nie budzącymi we mnie
134
onieśmielenia; byli rachitycznymi dziećmi —
w tym chociaż przypominałem ich; wyrośli na char-
łaków, zakatarzonych starców — w tym będę ich
przypominał; pewien szlachcic kazał obatożyć Wol-
t«ra, a mnie obije może szpicrutą jakiś kapitan,
dawny siłacz z publicznego parku.
Uznałem się z musu za utalentowanego, nie wi-
dząc przed sobą innych perspektyw. W gabinecie
Karola Schweitzera, wśród książek wymęczonych,
irozsypujących się, wyświechtanych, talent był
czymś, co najmniej na świecie szacowano. Podob-
nie za ancien régime'u niejeden z młodszych synów
szlacheckich, od urodzenia przeznaczony do stanu
duchownego, sprzedałby duszę diabłu, żeby dowo-
dzić batalionem. Jeden obraz przez czas długi
streszczał w moich oczach ponurą świetność sławy:
długi stół nakryty białym obrusem, na nim ka-
rafki z oranżadą i butelki musującego wina, bio-
rę kielich, otaczają mnie panowie we frakach —
akurat piętnastu — wznoszą toast za moje zdrowie,
czuję za plecami zakurzony i pustynny bezmiar wy-
najętej sali. Jak widzicie, nie oczekiwałem już nic
od życia, prócz jednego — by wskrzesiło dla mnie
kiedyś doroczną uroczystość w Institut des Lan-
gues Vivantes.
Tak wykuł się mój los na ulicy Le Goff pod nu-
merem 1, w mieszkaniu na piątym piętrze, pod
Goethem i Schillerem, nad Molierem,
Racine'em
i
La Fontaine'em,
naprzeciw Henryka Heinego
i Wiktora Hugo, w toku setki razy ponawianych
rozmów. Wypędzaliśmy z Karlem kobiety, splata-
liśmy się w uścisku i rozwodziliśmy szeptem owe
dialogi głuchych, dialogi, z których każde słowo po-
zostawiało mi bliznę. Lekkimi, trafnie wymierza-
nymi sztychami Karol przekonywał mnie, że ge-
niuszem nie jestem. Nie byłem rzeczywiście, wie-
działem o tym i miałem to gdzieś; heroizm nie-
obecny, nieosiągalny stanowił jedyny przedmiot
moich gorących pragnień: to płomień buzujący
w duszach biednych, moja wewnętrzna nędza i po-
czucie własnej bezzasadności wzbraniały mi zre-
zygnować zeń całkiem. Nie ośmielałem się już o-
czarowywać swoim przyszłym dziełem, a w głębi
padł na mnie blady strach: musiał się ktoś pomylić
co do dziecka albo co do powołania. Zagubiony, za-
akceptowałem — ażeby okazać Karlowi posłuszeń-
stwo — pracowitą karierę drugorzędnego pisarza.
Krótko mówiąc, pchnął mnie w literaturę stara-
niami, jakich dokładał, żeby odwieść mnie od niej:
tak dalece, iż dziś jeszcze zdarza mi się zapytywać
samego siebie, kiedy jestem w złym humorze, czym
nie strawił tylu dni i tylu nocy, nie zaczernił atra-
mentem tylu kartek, nie rzucił na rynek tylu ksią-
żek, których nikt nie pragnął, w jedynej i szaleń-
czej nadziei, że przypodobam się dziadkowi. Była-
by to farsa: po pięćdziesiątce nadal wplątany —
ażeby spełnić wolę człowieka z dawien dawna
zmarłego — w przedsięwzięcie, którego ów zmarły
nie omieszkałby potępić.
Doprawdy, przypominam Swanna wyleczonego
z miłości i wzdychającego: „I powiedzieć, żem spa-
skudził sobie życie dla kobiety, która nie była
w moim guście!" Niekiedy w skrytości ducha by-
wam prostakiem — to higiena rudymentarna. Otóż
prostak ma zawsze rację, ale tylko do pewnego
punktu. To prawda, że nie jestem uzdolniony do
pisania; uświadomiono mnie o tym, potraktowano
mnie jako umysł bystry, lecz nie twórczy — i ta-
ki jestem; w moich książkach czuć pot i wysiłek,
rozumiem, że śmierdzą naszym arystokratom; pisa-
» - siowa
136
129
łem je często przeciw samemu sobie, czyli przeciw-
ko wszystkim
, w natężeniu myśli, które zamieniło
się na koniec w nadciśnienie w moich arteriach, i
Moje przykazania wszyto mi pod skórę: ilekroć nic
nie napiszę przez cały dzień, pieką mnie blizny;
ilekroć piszę zbyt łatwo, pieką mnie też. Ten czczy
postulat zastanawia mnie dziś swoją sztywnością,
swoim „niewydarzeniem"; przypomina owe kraby
przedhistoryczne a dostojne, które morze wyrzu-
|
ca na plażę w Long Island — przeżył, jak i one,
swój czas. Długo zazdrościłem stróżom z ulicy La-
cepede, których wieczory letnie wywabiają ną tro-
tuar; siadają okrakiem na krzesłach, naiwne ich
oczy widzą, nie mając misji patrzenia.
Tyle że z wyjątkiem kilku starców, którzy ma-
czają pióra w wodzie kolońskiej, i kilku lalusiów,
którzy piszą jak rzeźniey, tędzy narratorzy nie
istnieją. Wynika to z natury Słowa: mówimy języ-
kiem własnym, piszemy w języku obcym.
Stąd konkluduję, że w naszym rzemiośle wszy-
scy jesteśmy podobni do siebie — wszyscy jesteś-
my galernicy, wszyscy wytatuowani. A poza tym
czytelnik już pojął, że nienawidzę swojego dzie-
ciństwa wraz ze wszystkim, co przetrwało zeń
żywe; głosu mojego dziadka, tego głosu nagra-
nego, który budzi mnie znienacka i napędza ostro
do biurka, nie słuchałbym, gdyby nie był moim
głosem — gdybym między ósmym a dziesiątym ro-
kiem życia powodowany pychą nie wciągnął na
własny rachunek nakazu rzekomo kategorycznego,
który przyjąłem w pokorze.
1
Bądźcie przymilni dla samych siebie, a pokochają was
Inni przymilni; rozszarpcle swojego sąsiada, a śmiać się
będą inni sąsiedzi. Ale Jeśli osmagacie swoją duszę, wszyst-
kie dusze krzyk podniosą.
138
„Wiem doskonale, że jestem tylko
machiną do robienia książek."
(Chateaubrland)
O mało nie wycofałem się z konkurencji. Dar,
którego Karol nie zaprzeczał mi tylko z łaski, są-
dząc, iż byłoby niezręcznością negować go całkiem,
traktowałem w istocie li tylko jako przypadek, nie-
zdatny, aby uzasadnić ów drugi przypadek, czyli
mnie samego. Moja matka miała piękny głos,
a w i ę c śpiewała. Niemniej i tak podróżowała bez
biletu. A ja miałem guz literacki, a więc będę pi-
sał, póki życia eksploatował tę złotą żyłę. Zgoda.
Ale Sztuka traciła — dla mnie przynajmniej —
swoją moc sakralną; pozostanę włóczęgą — trochę
lepiej uposażonym, to wszystko. Ażebym poczuł się
koniecznym, musiałby mnie ktoś zażądać. Rodzina
utrzymywała mnie czas jakiś w tej iluzji; powta-
rzano mi, że jestem darem Niebios, wyczekiwanym,
nieodzownym mojemu dziadkowi, matce; nie wie-
rzyłem już w to, ale zachowałem poczucie, że każ-
dy rodzi się zbędnym, o ile nie wydadzą go na
świat specjalnie, aby stało się zadość czyjemuś ocze-
kiwaniu. Moja pycha i moje opuszczenie były pod-
ówczas tak wielkie, że pragnąłem albo śmierci, albo
dopraszających się o mnie głosów całej ziemi.
Zaprzestałem pisać. Oświadczenia pani Picard na-
dały solilokwiom mojego pióra wagę tak ogromną,
że nie ośmielałem się już rozwodzić ich dalej. Kiedy
próbowałem wrócić do swojej powieści, uratować
przynajmniej młodą parę, którą bez prowiantu
i kasków tropikalnych pozostawiłem na samym
środku Sahary, zaznałem tortur niemocy. Ledwiem
zasiadał, głowa wypełniała mi się mgłą, obgryza-
łem paznokcie, wykrzywiając się przy tym — utra^
ciłem niewinność. Wstawałem, wałęsałem się po
8«
131
140
mieszkaniu z duszą podpalacza, niestety, ani razu
nie podłożyłem ognia; utemperowany przez samą
moją kondycję, upodobania i nawyki, doszedłem
później do buntu dlatego tylko, żem w uległości
posunął się do ostatnich granic. Kupiono mi „Ze-
szyt do wypracowań", oprawny w czarne płótno,
z czerwonymi brzegami, nie różniący się żadnym
znakiem zewnętrznym od mojego „Kajetu powie-
ści"; ledwiem spojrzał nań, moje zadania szkolne
złączyły się niepodzielnie z moimi obowiązkami wo-
bec siebie, utożsamiłem autora z uczniem, ucznia
z przyszłym nauczycielem, pisać i uczyć gramatyki
było jednym i tym samym; moje pióro, uspołecznio-
ne, wypadło mi z ręki i parę miesięcy nie chwyta-
łem za nie. Dziadek uśmiechał się pod wąsem, kiedy
pełen zasępienia łaziłem po gabinecie; powiadał so-
bie zapewne, że jego polityka wydawała już pierw-
sze owoce.
Zbankrutowała, ponieważ miałem głowę epicką.
Kiedy złamałem szpadę i rzuciłem ją między gmin,
po nocach nawiedzał mnie często taki oto sen nie-
spokojny: jestem w Ogrodzie Luksemburskim, nie
opodal basenu, naprzeciw Senatu; mam bro-
nić przed tajemniczym niebezpieczeństwem jasno-
włosą dziewczynkę, która przypomina mi Veve
zmarłą rok temu. Spokojna i ufna, wznosi ku mnie
poważne spojrzenie; czasami trzyma kółko; to ja
się boję, lękam się wydać ją niewidzialnym siłom.
I jak bardzo ją kochałem, jaką rozpaczliwą miło-
ścią! Kocham ją wciąż jeszcze; szukałem jej, tra-
ciłem ją, odnajdywałem, trzymałem w ramionach
i znów traciłem — to Epopeja. Mając osiem lat
w momencie rezygnacji doznałem gwałtownego
wstrząsu; ażeby ocalić tę małą zmarłą, nie zawaha-
łem się przed działaniem prostym i wariackim, któ-
re spaczyło bieg mojego życia: przekazałem pisarzo-
wi uświęconą władzę herosa.
U początku było odkrycie, a raczej reminiscencja,
bo przeczułem rzecz o dwa lata wcześniej: wiel-
kich autorów spokrewnią z błędnymi rycerzami to,
iż jedni i drudzy wywołują namiętne objawy
wdzięczności. Co do Pardaillana, dowodów nie trze-
ba, łzy panienek-sierotek okazujących wdzięczność
wytrawiły mu bruzdy na grzbiecie dłoni. Ale jeśli
wierzyć Dużemu Larousse'owi i wzmiankom po-
śmiertnym, jakie czytywałem w gazetach, pisarze
nie byli mniej faworyzowani — byle tylko taki
pożył długo, otrzymywał na koniec niezmiennie list
od nieznajomej osoby, która mu d z i ę k o w a ł a ;
począwszy od tego momentu nie wysychał już po-
tok dziękczynień, które piętrzyły się na biurku, za-
lewały mieszkanie; cudzoziemcy przeprawiali się
przez morza, aby mu się pokłonić; po jego śmierci
rodacy urządzali składkę na pomnik; w rodzinnym
mieście, a niekiedy w stolicy jego kraju ulice
chrzczono nazwiskiem pisarza. Gratulacje te nie in-
teresowały mnie same w sobie, przypominały mi
nazbyt komedię rodzinną. A jednak wstrząsnęła
mną pewna rycina: za parę godzin słynny powieś-
ciopisarz Dickens wysiądzie na ląd w Nowym Jor-
ku, z daleka widać wiozący go statek; ciżba ludzka
stłoczona na przystani, żeby go przywitać — otwie-
ra wszystkie swoje usta i wymachuje tysiącem
kaszkietów, ciżba tak zbita, że duszą się dzieci,
a jednak samotna, sieroca i wdowia, wyludniona
wskutek jednej tylko nieobecności: człowieka, któ-
rego oczekuje. Wyszeptałem: „Kogoś tu brak — to
brak Dickensa!" — i łzy nabiegły mi do oczu.
A przecież oddalałem te skutki, zmierzając wprost
do ich przyczyny; ażeby zbierać tak szaleńcze
142
oklaski •- powiedziałem sobie — literaci muszą sta-
wiać czoło najstraszniejszym niebezpieczeństwom
i świadczyć ludzkości jak najznakomitsze przysłu-
gi. Raz w życiu byłem świadkiem podobnego roz-
pętania entuzjazmu; kapelusze fruwały, krzyczeli
mężczyźni i kobiety: „Brawo! Hurra!" Było to
14
lipca, defilowali spahisi. Wspomnienie to przeko-
nało mnie ostatecznie: wbrew swoim skazom fi-
zycznym, minoderii, widocznej zniewieściałości moi
koledzy mieli sposób bycia żołnierski, jako wolni
strzelcy ryzykowali życiem w tajemniczych bojach,
bardziej jeszcze niż ich talent oklaskiwano ich od-
wagę wojskową. A więc to prawda — powiedzia-
łem sobie — s ą p o t r z e b n i ! W Paryżu, Nowym
Jorku, Moskwie czekają na nich wśród niepokoju
lub ekstazy, zanim któryś opublikuje swoją pierw-
szą książkę, nim zacznie pisać, zanim się nawet uro-
dzi.
Ale w takim razie... ja? Ja, który miałem misję
pisania? A zatem czekano na mnie. Przekształci-
łem Corneille'a w Pardaillana; zachował swoje
krzywe nogi, wąską klatkę piersiową i postną fi-
zys, ale pozbawiłem go właściwego mu skąpstwa
i chciwości na zarobek; pomieszałem rozmyślnie
sztukę pisania ze szlachetnością charakteru. A po-
tem to już była dla mnie fraszka zamienić się
w Corneille'a i samemu sobie wręczyć taki oto na-
kaz: mam bronić rodzaj ludzki. Moje nowe oszustwo
przygotowywało mi zabawną przyszłość; na razie
zyskałem na nim wszystko. Źle urodzony, robiłem,
co mogłem, żeby się urodzić od nowa; błagania za-
grożonej niewinności mnóstwo razy dodały mi bodź-
ca. Ale dla śmiechu: fałszywy rycerz, dokazywałem
fałszywych bohaterstw, których miałkość zbrzydzi-
ła mnie w końcu. Otóż właśnie przywracają mi mo-
143
je marzenia i te marzenia urzeczywistniają się. Bo
rzeczywiste było moje powołanie, wątpić o tym nie
mogłem, skoro arcykapłan mienił się jego gwaran-
tem. Dziecko wyimaginowane, stawałem się praw-
dziwym paladynem, którego znamienitymi czyna-
mi miały być prawdziwe książki. Żądano mnie!
Oczekiwano mojego dzieła, którego tom pierwszy
mimo gorliwych moich wysiłków nie ukaże się przed
rokiem 1935. Gdzieś tak w roku 1930 ludzie zacz-
ną się niecierpliwić, powiadać między sobą: „Ależ
ten facet się guzdrze! Już dwadzieścia pięć lat ży-
wimy go za nieróbstwo! Czyżbyśmy mieli wyzdy-
chać nie przeczytawszy jego książek?" Odpowiada-
łem irn swoim głosem z roku 1913: „E, dajcie mi
czas pracować!" Ale grzecznie. Widziałem dobrze,
że trzeba im — Bóg jeden wiedział dlaczego — mo-
jej pomocy i że zrodziła mnie owa potrzeba, mnie,
który byłem jedynym środkiem, aby ją zaspokoić.
Dokładałem starań, aby przydybać w głębi siebie
owo powszechne oczekiwanie będące moim życio-
dajnym źródłem i moją racją bytu; wydawało mi
się czasami, że uda mi się to lada moment — i po
chwili machałem na wszystko ręką. Mniejsza z tym,
wystarczały mi te fałszywe olśnienia. Pokrzepio-
ny na duchu, wyglądałem na świat: być może
w niektórych miejscach brakowało mnie już? Ale
nie, jeszcze za wcześnie. Piękny przedmiot pożądań,
które nie wiedziały jeszcze o sobie, godziłem się
z radością zachowywać na czas jakiś incognito. Nie-
kiedy bunia zabierała mnie do swojej czytelni, po-
patrywałem ubawiony na wysokie, zamyślone pa-
nie, niezaspokojone, przemykające się od ściany do
ściany w poszukiwaniu autora, który by je usatys-
fakcjonował; znaleźć go wciąż jeszcze nie sposób,
skoro to byłem ja, ten szczeniak pętający się mię-
144
dzy ich spódnicami, na którego żadna z owych dam
ani spojrzała.
Śmiałem się w swojej złośliwej przewrotności,
pochlipywałem z rozczulenia: krótkie swoje życie
spędzałem na wynajdowaniu sobie gustów i pozy-
cji, które rozłaziły się natychmiast. Otóż właśnie
wysondowano mnie i sonda natrafiła na opokę; by-
łem pisarzem, jak Karol Schweitzer był dziad-
kiem — z urodzenia i na zawsze. Zdarzało się jed-
nak, iż niepokój przezierał spod entuzjazmu. W ta-
lencie, za który — jak mniemałem — ręczył Karl,
nie godziłem się dostrzegać przypadku, urządziłem
się więc tak, by zamienić go w nakaz, ale w braku
zachęty i prawdziwego na mnie zapotrzebowania
zapomnieć nie mogłem, iż ów nakaz wręczałem sam
sobie. Wyłoniwszy się ze świata antedyluwialnego,
w chwili kiedy umykałem Przyrodzie, aby naresz-
cie zostać sobą, owym Innym, którym zamierzałem
być w oczach innych, spoglądałem w swój Los i roz-
poznawałem go — była to tylko moja wolność
wznosząca się naprzeciw mnie za moim staraniem
niby obca władza. Krótko mówiąc, nie udawało mi
się wykantować samego siebie całkiem. Ani też cał-
kiem przejrzeć na oczy. Oscylowałem. Wahania mo-
je wskrzesiły stary problem: jak połączyć niezaprze-
czone walory Michała Strogowa z wielkodusznością
Pardaillana? Jako rycerz nie przyjąłem ani razu
rozkazów od króla; trzebaż więc, abym został au-
torem przez nakaz? Przykra niepewność nie trwa-
ła nigdy długo; byłem ofiarą dwóch przeciwstaw-
nych mistyk, ale dostosowywałem się wybornie do
ich różnorakich sprzeczności. Urządzało mnie to
nawet, że byłem i darem Niebios, i synem dzieł
własnych. W dni dobrego nastroju wszystko po-
chodziło ode mnie, własnymi siłami wydobywa-
145
łem się z nicości, aby przynosić ludziom lektury,
jakich pragnęli; dziecko uległe, będę póki życia
okazywał posłuszeństwo, ale sobie. W godzinach
rozpaczy, kiedy odczuwałem mdlący banał swo-
body rozporządzania sobą, mogłem uspokoić się
tylko naciskając pedał swojej predestynacji: zwo-
ływałem rodzaj ludzki i przemycałem mu odpo-
wiedzialność za moje życie; stanowiłem wtedy je-
dynie produkt postulatu zbiorowego. W większości
wypadków organizowałem sobie spokój swojego
serca bacząc pilnie, aby nie wykluczać nigdy cał-
kiem ani wolności, która pobudza, ani koniecz-
ności, która uzasadnia.
Pardaillan i Strogow mogli żyć w zgodzie — nie-
bezpieczeństwo tkwiło gdzie indziej i uczyniono
mnie świadkiem niemiłej konfrontacji, która w na-
stępstwie zmusiła mnie do przedsięwzięcia środków
ostrożności. Główną odpowiedzialność ponosi tutaj
Zévaco, któremu ufałem przecież; czy chciał wpra-
wić mnie w kłopot, czy przestrzec? Faktem jest, iż
pewnego pięknego dnia w Madrycie, w posada,
kiedy nie odrywałem wzroku od Pardaillana — wy-
poczywał biedaczysko, racząc się dobrze zasłużo-
nym winem — ów autor ściągnął moją uwagę na
drugiego bibosza, którym był ni mniej, ni więcej
tylko
Cervantes.
Zawierają znajomość, oświadcza-
ją sobie wzajem głęboki szacunek i projektują
wspólny cnotliwy zbrojny wypad. Gorzej, wniebo-
wzięty
Cervantes
zwierza się nowemu przyjacie-
lowi, że pragnie napisać książkę; aż do tego mo-
mentu bohater jej pozostawał mglisty, ale dzięki
Bogu zjawił się Pardaillan, żeby posłużyć za model.
Przejęty oburzeniem, o mało nie cisnąłem precz
książki — co za nietakt! Byłem pisarzem-rycerzem,
przecięto mnie na pół, każda połowa stawała się ca-
146
łym człowiekiem, napotykała drugą i podawała ją
w wątpliwość. Pardaillan nie był durniem, ale nig-
dy nie napisałby Don Kiszota; Cervantes bił się
dzielnie, ale nie należało liczyć, by sam jeden roz-
pędził dwudziestu żołdaków. Sama ich przyjaźń
uwydatniała
rozgraniczenie
pomiędzy
jednym
a drugim. Pierwszy myślał: „Trochę ten bakałarz
chuderlawy, ale nie zbywa mu na odwadze."
A drugi: ,,Do diaska! Jak na zabijakę, ten człowiek
rozumuje niezgorzej." A ponadto było rtii nie
w smak, żeby mój bohater służył za model Rycerzo-
wi Smętnego Oblicza. Za czasów „kina" podaro-
wano mi Don Kiszota oczyszczonego, nie przeczy-
tałem więcej niż pięćdziesiąt stronic: ośmieszano
publicznie moje brawurowe czyny! I to sam Zé-
vaco
właśnie... Komu zaufać? Doprawdy, byłem
lubieżnicą, dziwką żołnierską, moje tchórzliwe serce
przekładało awanturnika nad intelektualistę; wsty-
dziłem się, że jestem tylko Cervantesem. Żeby u-
chronić się od zdrady, wprowadziłem terror w swo-
jej głowie i w słownictwie, prześladowałem wyraz
„bohaterstwo" i jego synonimy, wycofałem błęd-
nych rycerzy, opowiadałem sobie wciąż o literatach,
o niebezpieczeństwach, na jakie się narażali, o ich
wyostrzonym piórze, na które nadziewali się źli lu-
dzie. Moimi lekturami byli nadal Nędznicy, Pardail-
lan i Fausta, Legenda wieków, płakałem nad Ja-
nem
Valjean,
nad
Eviradnusem,
ale zamknąwszy
książkę wymazywałem ich imiona z pamięci i wzy-
wałem swój prawdziwy regiment.
Silvio Pellico,
skazany na dożywotnie więzienie.
André Chénier,
zgilotynowany.
Etienne
Dolet, spalony na stosie.
Byron, poległy za Grecję. Pracowałem z zimną pa-
sją, by przeobrazić moje powołanie przelewając
w nie swoje dawne marzenia, nie cofałem się przed
147
niczym: wypaczałem idee, fałszowałem sens wyra-
zów, odciąłem się od ludzi w obawie szkodliwych
spotkań i porównań. Po vacat istniejącym dotąd
w mojej duszy nastąpiła mobilizacja całkowita
i permanentna — stałem się dyktaturą wojskową.
Niepewność przetrwała w innej formie. Szlifowa-
łem swój talent, szło mi to jak najlepiej. Ale do cze-
go będzie służył? Ludzie potrzebowali mnie: p o c o ?
Miałem nieszczęście zastanowić się nad swoją rolą
i miejscem przeznaczenia. Zapytałem: „O co w koń-
cu chodzi?" — i natychmiast wydało mi się, że
wszystko stracone. Nie chodziło o n i c. Nie jest bo-
haterem ten, kto tego chce; nie wystarcza ani od-
waga, ani talent, muszą być jeszcze hydry i smo-
ki. Nie dostrzegałem ich nigdzie. Za swoich cza-
sów Wolter i Rousseau staczali ostre potyczki — bo
zostało jeszcze kilku tyranów. Z Guernsey Wiktor
Hugo ciskał gromy na Badingueta, którego mój
dziadek nauczył mnie nienawidzić. Ale nie poczy-
tywałem sobie za zasługę głosić swoją nienawiść,
skoro ów cesarz nie żył już od lat czterdziestu.
W rzeczach historii współczesnej Karol Schweitzer
milczał; ów zwolennik Dreyfusa nigdy nie mówił mi
0
nim. A szkoda! Z jakimż zapałem odgrywałbym
rolę Zoli. Obrzucany obelgami u wyjścia z Sądu,
odwracam się na stopniu karety i łamię kości naj-
bardziej rozjuszonym — nie, nie, pierzchają na jed-
no moje miażdżące słowo. No i oczywiście j a nie
zgadzam się uciec do Anglii; zapoznany, opuszczo-
ny, z jakąż rozkoszą powracam w skórę Gryzeldy,
chodzę po ulicach paryskich ani się domyślając, że
czeka mnie Panteon.
Moja babka otrzymywała co dzień „Le Matin"
1
jeśli się nie mylę, „Excelsior". Dowiedziałem się
o istnieniu świata przestępczego, który wzbudził we
148
mnie odrazę jak w każdym człowieku przyzwoitym.
Lecz te tygrysy w ludzkim ciele nie dotyczyły mnie
osobiście — żeby je poskramiać, wystarczał nieu-
straszony pan Lepine. Niekiedy gniewali się o coś
robotnicy, zaraz też umykał gdzieś kapitał, ale nie
dowiedziałem się nigdy i do dziś nie mam pojęcia,
co myślał o tym mój dziadek. Spełniał skrupulat-
nie swój obowiązek wyborcy, kabinę opuszczał od-
młodzony, nieco nadęty, ale kiedy nasze kobiety
przekomarzały się z nim: „No powiedzże nam
w końcu, na kogo głosujesz!", odpowiadał szorstko:
„To sprawa męska!" A przecież, kiedy wybrano no-
wego prezydenta Republiki, dał nam do zrozumie-
nia zapominając się na chwilę, że kandydaturę
Pamsa uważa za rzecz godną pożałowania: „To han-
dlarz papierosów!" — krzyknął ze złością. Ów in-
teligent drobnomieszczański pragnął, żeby pierw-
szym urzędnikiem Francji był ktoś mu równy,
drobnomieszczanin-inteligent, Poincare. Moja mat-
ka zapewnia mnie dziś, że głosował na radykałów
i że wiedziała o tym doskonale. Nie dziwi mnie to —
wybrał partię urzędników; a ponadto radykałowie
przeżywali się już i Karol miał tę satysfakcję, że
głosował na partię ładu oddając swój głos partii
przemian. Krótko mówiąc, jeśli polegać na nim, po-
lityka francuska miała się niezgorzej.
Zasmucało mnie to boleśnie. Zbroiłem się, żeby
bronić ludzkość przed straszliwymi niebezpieczeń-
stwami, a tu wszyscy zapewniali mnie, iż owa ludz-
kość zdąża spokojnie ku doskonałości. Dziadek wy-
chowywał mnie w szacunku dla demokracji miesz-
czańskiej, w jej sprawie dobyłbym chętnie pióra
z pochwy; ale za prezydentury Fallieres'a chłopi
głosowali, czegóż więcej żądać? I co ma robić repu-
blikanin, skoro poszczęściło mu się żyć w republice?
149
Kręci młynka palcami albo naucza greki, a w wol-
nych chwilach opisuje zabytki Aurillac. Powróciłem
do punktu wyjścia i wydało mi się raz jeszcze, że du-
szę się w tym świecie bezkonfliktowym, który
skazywał pisarza na bezrobocie.
I tu znów Karol wybawił mnie z kłopotu. Rzecz
jasna, bezwiednie. O dwa lata wcześniej, ażeby roz-
budzić mnie dla humanizmu, wyłożył mi poglądy,
na których temat nie napomykał obecnie ani sło-
wem, w obawie, by nie pogłębić mojego szaleństwa,
ale które wryły mi się w pamięć. Odzyskały po ci-
chu swój wigor i aby ocalić istotę sprawy, przeobra-
ziły z wolna pisarza-rycerza w pisarza-męczennika.
Opowiadałem już, jak ów chybiony pastor, posłuszny
nakazom swojego ojca, zakonserwował pierwiastek
Boski, ażeby przelać go w Kulturę. Z owego amal-
gamatu zrodził się Duch Święty, atrybut Substancji
nieskończonej, patron literatury i sztuki, języków
martwych i nowożytnych oraz Metody Bezpośred-
niej, biała gołębica, która nawiedzała wciąż rodzi-
nę Schweitzerów osobiście, każdej niedzieli fruwa-
ła nad organami i chórem, a w dni powszednie sa-
dowiła się na ciemieniu mojego dziadka. Dawne u-
wagi Karla, skumulowane, stworzyły w mojej gło-
wie dyskurs: Zło pastwi się nad światem; jedyny
ratunek — umrzeć dla siebie, dla Ziemi i z dna klę-
ski kontemplować nieziszczalne Idee. A że nikt nie
mógł dopiąć tego bez trudnej i niebezpiecznej za-
prawy, powierzono rzecz grupie specjalistów. Kler-
kowie brali ciężar na siebie, ocalając ludzkość za
pomocą przelewu zasług: dzikie bestie doczesności
mogą masakrować się wzajem do woli albo wieść
wśród otępienia żywot ślepy na światło praw-
dy, skoro pisarze i artyści medytują miast nich nad
Pięknem i Dobrem. Ażeby wyrwać cały gatunek
150
ludzki zezwierzęceniu, konieczne są tylko dwa wa-
runki: w lokalach strzeżonych przechowywać re-
likwie — obrazy, księgi, rzeźby — po zmarłych kler-
kach; jeden co najmniej klerk winien pozostać przy
życiu, aby prowadzić dalej pracę poprzedników
i fabrykować relikwie dla przyszłości.
Obmierzłe bzdury; łykałem je, nie rozumiejąc ich
zbytnio, wierzyłem w nie jeszcze mając lat dwa-
dzieścia. Z ich racji uważałem długo dzieło sztuki
za ewenement metafizyczny, którego narodzinami
interesuje się cały świat. Odgrzebałem tę okrutną
religię i przyswoiłem ją sobie, ażeby ozłocić swoje
bezbarwne powołanie; zasymilowałem urazy i go-
rycze, które nie były wcale bardziej udziałem mo-
im niż mojego dziadka, zatrułem się zastarzałą żół-
cią Flauberta, Goncourtów, Gautiera; ich abstrak-
cyjna nienawiść do człowieka wprowadzona we
mnie pod maską miłości zakaziła mnie nowymi u-
roszczeniami. Wstąpiłem do sekty katarów, pomie-
szałem literaturę z modlitwą, uczyniłem z niej o-
fiarę składaną z ludzi. Moi bracia — zdecydowa-
łem — żądają po prostu, bym poświęcił swoje pió-
ro ich odkupieniu; cierpią na niedostatek istnienia,
który bez orędownictwa Świętych skaże ich na wie-
czyste unicestwienie; jeżeli każdego ranka otwie-
rając oczy i biegnąc do okna widzę, jak ulicą prze-
chodzą Panowie i Panie żywi jeszcze, to dlatego że
od zmroku do świtu ktoś zamknięty w swoim poko-
ju walczył, by napisać nieśmiertelną kartę, której
zawdzięczamy to jednodniowe zawieszenie wyroku.
Rozpocznie znów pracę z zapadnięciem nocy, dziś,
jutro — i tak będzie pisać, póki nie umrze z wy-
czerpania. Zluzuję go; ja też moją mistyczną ofia-
rą, moim dziełem będę powstrzymywał ludzkość
na brzegu przepaści; żołnierz ustępował powoli
151
miejsca kapłanowi; Persewal tragiczny, składałem
siebie w ofierze ekspiacyjnej. W dniu kiedy odkry-
łem Chanteclera, w sercu moim powstało kłębowi-
sko — kłębowisko żmij, które musiałem rozpląty-
wać trzydzieści lat; poraniony, zbroczony krwią,
osmagany, ów kogut znajduje sposób, aby obronić
wszystkie swoje kury, wystarczy jego pianie, a już
pierzcha jastrząb i kadzi mu tłum obrzydły, który
szydził zeń wczoraj; jastrząb znikł, poeta wraca do
boju. Piękno jest mu natchnieniem, pomnaża jego
siły, poeta runął na przeciwnika, powalił go. Płaka-
łem; Gryzeldę,
Corneille'a,
Pardaillana odnalazłem
w nim jednym; Chantecler — to będę ja. Wszystko
wydało mi się proste. Pisać to dodać jeszcze jedną
perłę do kolii Muz, przekazać potomnym wspom-
nienie o życiu wzorowym, bronić lud przed nim sa-
mym i jego wrogami, odprawiać uroczystą Mszę,
dzięki której spłynie na ludzi błogosławieństwo nie-
bios. Nie przychodziło mi do głowy, że można pi-
sać po to, żeby być czytanym.
Pisze się dla sąsiadów albo dla Boga. Postanowi-
łem pisać dla Boga, mając na uwadze ocalenie są-
siadów. Chciałem mieć zobligowanych, a nie czy-
telników. Wzgarda kaziła moją wielkoduszność. Już
w czasach, kiedy byłem obrońcą sierotek, zaczyna-
łem się ich pozbywać rozsyłając je po różnych kry-
jówkach. Jako pisarz nie odmieniłem metody. Za-
nim ocalę ludzkość, najpierw zawiążę jej oczy; wte-
dy dopiero zwrócę się przeciw małym, czarnym,
chyżym żołdakom, przeciw słowom; kiedy moja no-
wa sierotka ośmieli się rozsupłać opaskę, będę już
daleko; ocalona bohaterskim czynem samotnika, nie
dostrzeże zrazu pyszniącego się na półkach Biblio-
thèque Nationale małego, nowiutkiego tomu, który
będzie nosił moje nazwisko.
152
Powołuję się na okoliczności łagodzące. Istnieją
trzy. Nade wszystko poprzez przejrzyste fantazmaty
kwestionowałem swoje prawo do życia. W owej
ludzkości bez wizy, ludzkości, która czeka na łaska-
wy kaprys artysty, rozpoznacie dziecko obżarte
szczęściem, nudzące się na swojej żerdzi; przyjmo-
wałem obrzydliwy mit Świętego, który ocala tłusz-
czę, bo w końcu tłuszczą byłem ja sam: głosiłem się
patentowanym zbawcą tłumów, ażeby własne
zbawienie załatwić sobie ukradkiem i — jak powia-
dają jezuici — dodatkowo.
A ponadto miałem dziewięć lat. Jedynak nie ma-
jący kolegów, nie wyobrażałem sobie, by moje
osamotnienie mogło się skończyć. Trzeba przyznać,
że byłem autorem całkowicie nieznanym. Zaczą-
łem znów pisać. W braku lepszych wzorów moje
nowe powieści były jota w jotę podobne do daw-
nych, ale nikt już nie zapoznawał się z nimi. Na-
wet ja, ponieważ nienawidziłem odczytywania
swoich utworów; moje pióro posuwało się tak
szybko, że nieraz bolała mnie ręka; zapisane kajety
rzucałem na podłogę, zapominałem o nich wreszcie,
znikały; z tej racji niczego nie doprowadzałem do
końca — po cóż opowiadać zakończenie historii,
skoro zaginął jej początek. A zresztą gdyby Karl
raczył spojrzeć na te stronice, nie byłby w moich
oczach c z y t e l n i k i e m , ale najwyższym sędzią
i lękałbym się z jego strony potępienia. Pisanie,
moja mordęga, nie świadczyło o niczym i nagle
wzięło za cel samo siebie — pisałem, żeby pisać.
Nie żałuję tego; gdyby mnie czytano, starałbym się
podobać i znów stawałbym się cudowny. Konspiru-
jąc się byłem prawdziwy.
Na koniec idealizm klerka opierał się na reali-
zmie dziecka. Mówiłem już to wyżej: ponieważ od-
kryłem świat poprzez mowę, długo brałem mowę
za świat. Istnieć było to posiadać miano zaświad-
czone gdzieś na nieskończonych Tablicach Słowa;
pisać było to ryć na nich istoty nowe albo — stano-
wiło to moją najbardziej uporczywą iluzję — chwy-
tać rzeczy, te żyjące, w sidła zdań; jeśli przemyślnie
kombinowałem słowa, przedmiot wikłał się w znaki,
miałem go w ręku. Zacząłem w Ogrodzie Luksem-
burskim, fascynując się roziskrzoną ułudą plątana;
nie obserwowałem go, wręcz przeciwnie, ufałem
pustce, czekałem; po chwili wyłaniało się jego
prawdziwe listowie pod postacią zwykłego przy-
miotnika albo czasami pełnego zdania — wzbogaci-
łem świat o drżącą zieleń. Nigdy swoich odkryć nie
przenosiłem na papier; gromadzą się — myślałem —
w mojej pamięci. W istocie zapominałem o nich.
Ale darzyły mnie przeczuciem mojej przyszłej roli:
będę narzucał nazwy. Od kilkuset lat w Aurillac
czcze skupiska bieli domagały się konturów sta-
łych, sensu; uczynię z nich prawdziwe zabytki. Jako
terrorysta brałem na cel tylko ich byt — ustanowię
go za pomocą mowy; jako retor lubiłem jedynie
słowa — ze słów będę wznosił katedry pod błękit-
nym okiem słowa „niebo". Będę budował na tysiąc-
lecia. Ilekroć wziąłem książkę, na próżno wciąż
otwierałem ją i zamykałem, wiedziałem doskonale,
że się nie zmieni. Ślizgające się po tej niezniszczal-
nej substancji, t e k ś c i e , moje spojrzenie stanowi-
ło tylko drobny, naskórkowy incydent, nie zakłóca-
ło niczego, nie nadkruszało. A ja, przeciwnie, bierny,
efemeryczny, byłem oślepionym moskitem przeni-
kanym światłami latarni; wstawałem od biurka, ga-
siłem lampę — niewidzialna w ciemnościach książ-
ka iskrzyła się wciąż, dla siebie samej. Nadam swo-
im dziełom gwałtowność tych jadowitych wytry-
10 — Słowa
154
145
sków światła, a później w zrujnowanych bibliote-
kach dzieła te przeżyją ludzi.
Rozmiłowałem się w mojej ciemności, zapragną-
łem ją przedłużać, uczynić z
niej
swoją zasługę. Po-
zazdrościłem sławnym więźniom, którzy pisywali
w lochu na papierze do pakowania. Nie odstąpili
od obowiązku zbawiania swoich współczesnych,
utracili obowiązek obcowania z nimi. Oczywiście
postęp, jaki zaszedł w obyczajach, zmniejszał
szanse, by talent mój znalazł tworzywo w zamknię-
ciu, ale nie traciłem całkowicie nadziei; Opatrzność,
poruszona skromnością moich ambicji, weźmie so-
bie do serca, by je urzeczywistnić. Na razie za-
wczasu już izolowałem się od świata.
Dziadek podszedł umiejętnie moją matkę. Nie po-
mijała żadnej okazji, by odmalowywać mi moje
przyszłe rozkosze; ażeby mnie oczarować, lokowała
w moim życiu to wszystko, czego nie zaznała
w swoim: spokój, wolne chwile, harmonia; młode-
mu profesorowi, nieżonatemu jeszcze, urocza star-
sza pani wynajmie wygodny pokój, pachnący la-
wendą i świeżą pościelą, będę raźno biegał do
gimnazjum i biegiem wracał; wieczorami będę wy-
stawał w drzwiach i gwarzył z moją gospodynią,
która będzie za mną przepadać; wszyscy zresztą
mnie pokochają, będę bowiem uprzejmy i dobrze
wychowany. Słyszałem wciąż tylko jedno słowo:
„twój pokój", zapominałem o gimnazjum, o wdowie
po wyższym oficerze, o zapachu prowincji, widzia-
łem już tylko krąg światła na moim stole, pośrodku
pokoju, który tonie w mroku, zasłony w oknach
zaciągnięte, pochylam się nad kajetem oprawnym
w czarne płótno. Matka opowiada dalej, przeskaku-
je dziesięć lat. Popiera mnie inspektor generalny,
w Aurillac raczy mnie przyjmować najlepsze towa-
156
rzystwo, moja młoda żona kocha mnie najczulej, ro-
bię jej dzieci śliczne, kwitnące zdrowiem, dwóch
chłopców i dziewczynkę, moja żona dostaje spadek,
nabywam działkę tuż pod miastem, budujemy, co
niedziela cała rodzina ogląda rosnące mury. Ani mi
to było w głowie, przez owych dziesięć lat nie wsta-
ję od stołu; mały, wąsaty jak mój ojciec, sterczę na
stosie dykcjonarzy, wąs mi siwieje, pióro niestru-
dzenie biega po papierze, kajety jeden po drugim
spadają na podłogę. Ludzkość śpi, jest noc, moja żo-
na i moje dzieci śpią — o ile już nie powymierały —
moja gospodyni śpi; sen unicestwił mnie w pamięci
wszystkich. Co za samotność — dwa miliardy ludzi
leży pokotem,
a
ja ponad nimi jedyny czatownik.
Duch Święty spogląda na mnie. Miał akurat po-
wziąć decyzję, żeby wrócić do Nieba i porzucić lu-
dzi; w ostatniej chwili zdążyłem jednak zaofiarować
siebie, pokazuję mu rany swojej duszy, łzy, którymi
nasiąkł mój papier, czyta ponad moim ramieniem,
stygnie jego gniew. Czy udobruchała go głębia cier-
pień, czy może wspaniałość dzieła? Powiadałem
sobie: dzieło, a myślałem w skrytości: cierpienia.
Oczywiście Duch Święty cenił pisma tylko
n a -
p r a w d ę artystyczne, ale jako czytelnik Musse-
ta wiedziałem, że „najpiękniejsze są pieśni prze-
pojone rozpaczą największą", postanowiłem więc
chwytać Piękno w sidła rozpaczy. Słowo „geniusz"
wydawało mi się zawsze podejrzane, powziąłem do
niego wstręt kompletny. Gdybym miał „dar", gdzież
byłby dławiący lęk, gdzie próba, gdzie walka z po-
kusą, gdzie wreszcie zasługa? Znosiłem z trudem to,
że mam ciało i co dzień tę samą głowę, nie pozwolę
zamknąć się w rynsztunku. Godziłem się
na
swoje
znamię, ale pod warunkiem, że nie będzie oparte na
niczym, że będzie jaśnieć nieumotywowane w
ab-
U-
M7
solutnej pustce. Odbywałem narady z Duchem
Świętym: „Będziesz pisał" — powiadał mi. A ja
załamywałem ręce: „Cóż więc ja mam, Panie, żeś
mnie wybrał?" — „Nic szczególnego." — „A więc
dlaczegóż mnie?" — „Bez powodu." — „Czy mam
choć jakąś łatwość pióra?" — „Żadnej. Czy ci się
zdaje, że wielkie dzieła rodzą się pod łatwym pió-
rem?" — „Panie, skoro jestem aż tak żaden, jakże
zdołam napisać książkę?" — „Przykładając się." —
„A więc byle kto potrafi pisać?" — „Byle kto, ale
jam wybrał ciebie." Matactwo to było nader do-
godne: pozwalało mi głosić moją bylejakość, a rów-
nocześnie mogłem czcić w sobie autora przyszłych
arcydzieł. Byłem wybrany, naznaczony, ale pozba-
wiony talentu, uzyskam wszystko dzięki niezłomnej
wytrwałości i nieszczęściom; negowałem w sobie
wszelkie cechy szczególne — rysy charakteru są jak
przyciasne ubranie; nie dochowywałem wierności
niczemu prócz królewskiego zaangażowania, które
poprzez udrękę wiodło mnie do sławy. Ową udrękę
należało jeszcze wynaleźć; był to problem jedyny,
ale też wydawał się problemem nie do rozwiązania,
skoro odebrano mi nadzieję życia w nędzy: niezna-
ny czy sławny, będę pozycją budżetu szkolnictwa
i nigdy nie zaznam głodu. Obiecywałem sobie
okrutne zgryzoty miłosne, bez entuzjazmu jednak,
nienawidziłem kochanków przypominających zmo-
kłe kury; oburzał mnie Cyrano, ten fałszywy Par-
daillan, który durniał w obecności kobiet — praw-
dziwy wlókł ich serca za sobą nie zwracając nawet
na to uwagi; wypada jednak nadmienić, że śmierć
Violetty, jego kochanki, rozdarła mu serce na za-
wsze. Wdowieństwo, rana nieuleczalna: przez ko-
bietę, zgoda, ale bynajmniej nie z jej winy; po-
zwoliłoby mi to odrzucać zaloty wszystkich innych
158
kobiet. I pogłębiać temat. Ale tak czy inaczej, za-
łożywszy nawet, iż moja małżonka z Aurillac zginie
w jakimś wypadku, nieszczęście to nie wystarczy,
bym został wybrany, byłoby przypadkowe i nazbyt
pospolite zarazem. Moja furia doszła do szczytu;
niektórzy autorzy, wyszydzani i bici, gnuśnieli aż
do ostatniego tchnienia w sromocie i mrokach, sła-
wa wieńczyła dopiero czoła trupów — oto czym zo-
stanę. Będę opisywał Aurillac i tamtejsze zabytki,
sumiennie. Niezdolny nienawidzić, wytknę sobie za
cel tylko godzić, służyć. A przecież moja pierwsza
książka rozpęta skandal, jak tylko się ukaże,
stanę się wrogiem publicznym numer jeden; zelżo-
nego przez owerniacką prasę kupcy nie zechcą ob-
sługiwać, fanatycy kamieniami powybijają mi
szyby; będę musiał uciec, aby uniknąć linczu. Po-
walony już w pierwszej chwili, spędzę kilka miesię-
cy w odrętwieniu, powtarzając sobie wciąż: „Ależ to
tylko nieporozumienie! No bo skoro wszyscy ludzie
są dobrzy!..." I będzie to rzeczywiście tylko niepo-
rozumienie, ale Duch Święty nie dopuści, żeby się
rozwiało. Wyzdrowieję; któregoś dnia zasiądę do
stołu i napiszę nową książkę, o morzu i o górach.
Nie znajdzie ona wydawcy. Prześladowany, zamas-
kowany, może i proskrybowany, napiszę inne książ-
ki, wiele innych, Horacego przetłumaczę wierszem,
wyłożę swoje poglądy na temat pedagogiki, skrom-
ne, lecz nader rozsądne. Na nic się to nie zda, moje
kajety będą piętrzyć się w kufrze — niepublikowa-
ne.
Rzecz miała dwie konkluzje; wybierałem to je-
dną, to drugą, stosownie do usposobienia. W dni,
kiedy byłem posępny, wyobrażałem sobie, jak umie-
ram na żelaznym łóżku, znienawidzony przez wszy-
stkich, zdesperowany, w tym właśnie momencie,
159
kiedy Sława zaczyna już dąć w trąbą. Innych dni
przyznawałem sobie nieco szczęścia. W pięćdziesią-
tym roku życia, wypróbowując nową stalówkę, wy-
pisuję swoje nazwisko na manuskrypcie, który
niebawem zapodziewa się gdzieś. Ktoś go znajduje
na strychu, w rynsztoku, w szafie stojącej w domu,
skąd wyprowadziłem się właśnie, czyta go, wstrzą-
śnięty zanosi Artheme'owi Fayard, słynnemu wy-
dawcy Michela Zevaco. I oto tryumf — w dwa dni
rozchwytano dziesięć tysięcy egzemplarzy. A w ser-
cach ileż wyrzutów. Poszukuje mnie gorączkowo
stu reporterów, nie znajdują mnie. Odizolowany
od świata, nie wiedziałem długo o tym zwrocie
w opinii. Na koniec któregoś dnia chroniąc się przed
deszczem wstępuję do kawiarni, spostrzegam gaze-
tę porzuconą na stoliku i cóż widzę? „Jean-Paul Sar-
tre, pisarz tajemniczy, piewca Aurillac, poeta mo-
rza." Na trzech szpaltach, wielkimi literami. Szaleję
z radości. Nie, jestem rozkosznie melancholijny.
Tak czy inaczej wracam do domu, wspomagany
przez moją gospodynię zamykam i obwiązuje
sznurami kufer pełen kajetów i wysyłam Fayardo-
wi nie podając adresu. W tym momencie przerywa-
łem moją opowieść, żeby pogrążyć się w rozkosz-
nych kombinacjach: gdybym wysłał pakunek z mia-
sta, gdzie mieszkam, dziennikarze wykryliby szyb-
ko mój erem. Zabiorę więc kufer do Paryża i prze'
posłańca dostarczę go wydawcy; zanim wsiądę do
pociągu, odwiedzę jeszcze miejsca, gdziem bywa!
w dzieciństwie, ulicę Le Goff, ulicę Soufflot, Ogród
Luksemburski. Pociąga mnie „Le Balzar"; pamięta-
łem, jak mój dziadek — nie żyjący już teraz — za-
brał mnie tam kilka razy w roku 1913; siadaliśmy
obok siebie na kanapce, wszyscy spoglądali na nas
porozumiewawczo, zamawiał kufel piwa, a dla mnie
160
szklaneczką, czułem się kochany. A więc, pięćdzie-
sięcioletni i nostalgiczny, pchnę drzwi piwiarni
i zamówię szklaneczkę. Przy sąsiednim stoliku mło-
de i ładne kobiety rozprawiają z ożywieniem, wy-
mieniając moje nazwisko. „Ach! — powiada jedna
z nich — może on stary i brzydki, ale cóż to szko-
dzi. Oddałabym trzydzieści lat życia, żeby wyjść za
niego!" Przesyłam jej uśmiech dumny i smętny,
odwzajemnia mi uśmiechem pełnym zdziwienia,
wstaję, znikam.
Przez długi czas cyzelowałem ów epizod, sto in-
nych zaoszczędzę czytelnikowi. Łatwo rozpoznać, że
rzutowały one w świat przyszły moje własne dzie-
ciństwo, moją sytuację, moje fantazjowania sześ-
cioletniego dziecka, dąsy moich niedocenianych pa-
ladynów. Dąsałem się jeszcze mając lat dziewięć
i czerpałem stąd najwyższą rozkosz: jako nieprze-
jednany męczennik nie pozwalałem dzięki dąsom
wygasnąć nieporozumieniu, którym sam Duch Świę-
ty wydawał się już znużony. Czemuż nie miałbym
tej zachwycającej wielbicielce zdradzić swojego
nazwiska? „Ach! — powiadałem sobie — zjawiła
się za późno. Ale skoro wielbi mnie takim, jaki je-
stem? A to, że jestem nazbyt ubogi... Nazbyt ubo-
gi! A prawa autorskie?" Obiekcja ta nie była mi
przeszkodą; napisałem do Fayarda, żeby moje ho-
norarium rozdzielił pomiędzy ubogich. Należało jed-
nak zakonkludować: no cóż, gasłem w swojej izdeb-
ce opuszczony przez wszystkich, lecz pogodny —
m
isja wypełniona.
Jedna rzecz zastanawia mnie mocno w tej opo-
wieści tysiąc razy powtarzanej. W ów dzień, kiedy
widzę w gazecie swoje nazwisko, sprężyna pęka,
Jestem skończony; cieszę się smętnie swoją reno-
m
3i
ale zaprzestaję pisać. Dwa rozwiązania tworzą
161
jedno i to samo: czy umieram, by narodzić się dla
sławy, czy sława nadchodzi wcześniej i zabija mnie,
chęć do pisania tai odmowę życia. Podówczas mniej
więcej zbijała mnie z tropu pewna anegdota, wy-
czytana nie pomnę już gdzie: w zeszłym stuleciu na
syberyjskiej stacyjce pisarz drepcze tam i z powro-
tem, czekając na pociąg. Na horyzoncie ani jed-
nej chałupy, ani jednej żywej duszy. Pisarzowi
ciąży jego łeb ogromny i ponury. Krótkowidz, sta-'
ry kawaler, nieokrzesany i ustawicznie rozwście-
czony; nudzi się, rozmyśla o swojej prostacie
i długach. Zjawia się młoda hrabina, nadjeżdża
w karecie drogą wiodącą wzdłuż torów; wyskakuje
z ekwipażu i biegnie ku podróżnemu — nie widzia-
ła go nigdy przedtem, ale mniema, że go poznaje
na podstawie dagerotypu, który pokazano jej kie-
dyś, kłania się nisko, całuje pisarza w prawą rękę.
Na tym urywa się historia i nie wiem, co ma nam
dać do zrozumienia. Mając dziewięć lat byłem ocza-
rowany, że ów mrukliwy autor znajdował sobie
czytelniczki aż na stepie i że osoba tak piękna przy-
pomniała mu o sławie, o której sam zapomniał: było
to narodzić się. W istocie — było to umrzeć: czułem
to, pragnąłem tego tak właśnie; plebejuszowi żyją-
cemu arystokratka nie mogłaby okazać podobnej ad-
miracji. Hrabina zdawała się mówić: „Jeśli mogłam
podejść do pana i dotknąć pana, to dlatego że nie
trzeba już nawet zachowywać hierarchii społecz-
nej, nie dbam o to, co pan pomyśli o moim geście,
nie uważam już pana za człowieka, ale za symbol
pańskiego dzieła." Zabity pocałunkiem w rękę:
o tysiąc wiorst od Petersburga, o pięćdziesiąt pięć
lat od dnia narodzin, podróżny zaczynał płonąć, spa-
lała go własna sława, pozostawał zeń jedynie kata-
log jego dzieł pisany ognistymi literami. Widzia-
162
łem, jak hrabina wraca do karety, znika, a step za-
pada znowu w swoją samotność; o zmierzchu pociąg
minął pędem stacyjkę, żeby nadrobić spóźnienie,
dreszcz trwogi przejmował mnie aż do szpiku, przy-
pominał mi się Wiatr szumiący w drzewach i powia-
dałem sobie: „Hrabina to śmierć." Nadejdzie: któ-
regoś dnia na opustoszałej drodze ucałuje mi dłoń.
Śmierć upajała mnie, ponieważ nie lubiłem żyć —
tym tłumaczy się groza, jaką budziła we mnie.
Utożsamiając ją ze sławą, czyniłem z niej swoje
przeznaczenie. Chciałem umrzeć; niekiedy trwoga
mroziła moją niecierpliwość, nigdy na długo; odra-
dzała się moja święta radość, oczekiwałem momen-
tu, w którym piorun spali mnie do cna. Nasze uta-
jone intencje są nierozdzielnie splecionymi projek-
tami i ucieczkami: rzuciłem się w szaleńcze przed-
sięwzięcie pisania, aby mi wybaczono moją egzy-
stencję — i widzę teraz dobrze, iż mimo chełpliwej
blagi i kłamstw zawierało ono jakieś podstawy re-
alne: dowód, że po pięćdziesięciu latach piszę wciąż
jeszcze. Ale jeśli sięgnę do początków, dostrzegam
w nim ucieczkę naprzód, samobójstwo w guście Gri-
bouille'a; tak, bardziej niż epopei, bardziej niż mę-
czeństwa szukałem śmierci. Lękałem się długo, że
skończę tak, jak zacząłem, gdzie bądź i jak bądź,
i że ten nieokreślony zgon będzie tylko odbiciem
moich nieokreślonych narodzin. Moje powołanie
zmieniło wszystko: ulatują ciosy zadawane szpadą,
pozostają pisma, odkryłem, że Donator — w Lite-
raturze Pięknej — może przeobrazić się w swój
własny Dar, to znaczy w przedmiot czysty. Przy-
padek uczynił mnie mężczyzną, wielkoduszność u-
czyni mnie może książką; potrafię chyba przelać
swoją paplaninę, swoją świadomość w kształt spi-
żowych liter, zastąpić odgłosy swojego życia nie-
163
zniszczalnymi napisami, swoje ciało —stylem, mięk-
kie spirale czasu — wiecznością, ukazać się Duchowi
Świętemu jako skazaniec mowy, dla gatunku ludz-
kiego stać się obsesją, na koniec być i n n y m , innym
niż ja sam, innym, niż inni, innym od wszystkiego.
Zacznę od nadania sobie niezniszczalnego ciała, a po-
tem wydam się na łup konsumentom. Nie będę pisał
dla przyjemności pisania, ale żeby w słowach wykuć
sobie to ciało promieniejące nimbem. Rozpatrywa-.
ne z wyżyn mojego grobowca, moje narodziny uka-
zywały mi się jako zło konieczne, wcielenie całko-
wicie prowizoryczne, w którym przygotowywało
się moje przeistoczenie: ażeby się odrodzić, trzeba
pisać, ażeby pisać, trzeba mieć mózg, oczy, ręce; po
skończonej pracy organy te zresorbują się same:
gdzieś tak w roku 1955 rozpęknie się powłoka po-
czwarki, wyfrunie dwadzieścia pięć motyli in folio,
żeby trzepocząc kartkami usiąść na jednej z półek
Bibliothèque Nationale. Motyle te to będę ja. Ja:
dwadzieścia pięć tomów, osiemnaście tysięcy stro-
nic tekstu, trzysta rycin, wśród których portret au-
tora. Moje kości są ze skóry i kartonu, moje perga-
minowe ciało czuć klejem i grzybkiem, w sześć-
dziesięciu kilogramach papieru rozpieram się do
woli. Odradzam się, staję się wreszcie człowiekiem
pełnym, myślącym, mówiącym, śpiewającym,
grzmiącym, który potwierdza sam siebie wraz z o-
stateczną inercją materii. Biorą mnie do rąk, otwie-
rają, rozkładają na stole, wygładzają dłońmi, a nie-
kiedy wyginają, aż trzeszczę. Pozwalam na wszystko,
a potem nagle piorunuję, olśniewam, z dystansu na-
rzucam swoją wolę, moja władza przebywa prze-
strzeń i czas, złych poraża gromem, opiekuje się
dobrymi. Nikt nie potrafi mnie zapomnieć ani pomi-
nąć milczeniem: jestem wielkim fetyszem, poręcz-
164
nym i groźnym. Moja świadomość rozpadła się w o-
kruchy, tym lepiej. Wchłonęły mnie inne świado-
mości. Czytają m n i e , rzucam się w oczy; mówią
m n i e , jestem w ustach wszystkich, mowa po-
wszechna, a zarazem indywidualna; w milionach
spojrzeń staję się ciekawością badawczą; dla tego,
kto kochać mnie potrafi, jestem jego najitymniej-
szym niepokojem, ale jeśli chce mnie dotknąć, roz-
pływam się i niknę: nie istnieję już nigdzie,
j e s t e m , na koniec! jestem wszędzie — pasożyt
ludzkości: zżerana moimi dobrodziejstwami, musi
bez ustanku wskrzeszać moją nieobecność.
Udała się ta sztuczka kuglarska: spowiłem śmierć
w całun sławy, myślałem już tylko o drugiej, nig-
dy o pierwszej, nie orientując się, iż obie stanowiły
jedno i to samo. W chwili kiedy piszę te słowa,
wiem, że dopełnił się mój czas, że niewiele mi już
pozostaje. Otóż wyobrażam sobie jasno — i bez
nadmiernej wesołości — zapowiadającą się starość
i moje przyszłe zgrzybienie, zgrzybienie i śmierć
osób, które kocham; swojej śmierci — nigdy. Zda-
rza mi się dawać do zrozumienia moim najbliż-
szym — niektórzy są o piętnaście, dwadzieścia,
trzydzieści lat młodsi ode mnie — jak przykro mi
będzie przeżyć ich; wykpiwają mnie, a ja śmieję
się wraz z nimi, ale nic na to nie poradzę: kiedy
miałem lat dziewięć, pewna operacja odjęła mi
zdolność odczuwania niektórych form patetyczno-
ści uchodzących za nierozłączne z naszą dolą.
W dziesięć lat później, w Ecole Normale, owa pate-
tyczność budziła znienacka, wśród przerażenia
i wściekłości, niektórych spomiędzy najlepszych
moich przyjaciół — a ja chrapałem jak suseł. Jeden
z nich zapewniał nas po ciężkiej chorobie, iż za-
znał lęków agonii aż do ostatniego tchnienia włącz-
165
nie; obsesja ta najbardziej dręczyła Nizana: czasami
ną jawie widział się trupem; wstawał, oczy rojące
się od robaków, brał po omacku swój melonik bor-
salino i znikał; odnajdowano go nazajutrz pijanego,
w towarzystwie nieznajomych. Niekiedy, w pace,
owi skazańcy opowiadali sobie wzajem o swoich
bezsennych nocach, swoim antycypowanym do-
świadczeniu nicości: porozumiewali się w ćwierć
słowa. Przysłuchiwałem się temu, kochałem ich na
tyle, bym pragnął namiętnie upodobnić się do nich,
ale na próżno, chwytałem i zapamiętywałem jedy-
nie banały o pogrzebach: żyjemy, umieramy, nie
wiadomo, kto żyje, a kto umiera; na godzinę przed
śmiercią żyjemy jeszcze. Nie wątpiłem, że istnie-
je w ich słowach sens, który mi się wymyka; mil-
czałem zazdrosny, na wygnaniu. Na koniec zwra-
cali się do mnie, z góry już podrażnieni: „A ciebie
to nic nie obchodzi?" Rozkładałem ręce na znak nie-
mocy i' pokory. Śmiali się gniewnie, porażeni druz-
goczącą oczywistością, że nie udawało im się na-
wiązać ze mną kontaktu: „I nigdy, zasypiając, nie
powiadałeś sobie, że istnieją ludzie, którzy umrą
we śnie? Nie pomyślałeś nigdy myjąc zęby: tym
razem stało się już, to mój ostatni dzień? Nie czu-
łeś nigdy, że trzeba prędzej, prędzej, że czas nagli?
Masz się za nieśmiertelnego?" Odpowiadałem na
poły dla prowokacji, na poły przez rutynę: „Otóż
to, mam się za nieśmiertelnego." Nic nie było bar-
dziej fałszywe: zabezpieczyłem się przeciw przy-
padkowym zgonom, ot i wszystko; Duch Święty za-
mówił u mnie dzieło długofalowe, musiał więc po-
zostawić mi czas na wykonanie. Zmarły wśród sła-
wy — była to moja śmierć, która chroniła mnie
przed katastrofami kolejowymi, apopleksją, zapa-
leniem otrzewnej: wyznaczyliśmy sobie wzajem ter-
166
min; gdybym za wcześnie przyszedł na spotkanie,
nie zastałbym jej; przyjaciele mogli zarzucać mi
do woli, że nigdy nie myślę o niej: nie wiedzieli,
że przeżywam ją bez ustanku, wciąż, w każdej mi-
nucie.
Dziś przyznaję im słuszność: zaakceptowali
wszystko z naszej doli, nawet niepokój; ja wybra-
łem ufną pewność; i była to w gruncie rzeczy naj-
prawdziwsza prawda, że miałem się za nieśmiertel-
nego: uśmierciłem się zawczasu, jedynie bowiem
nieboszczyk może posiąść nieśmiertelność. Nizan
i Maheu wiedzieli, że padną ofiarami brutalnej
agresji, że zostaną wydarci światu żywcem, w peł-
ni sił. A ja się okłamywałem: ażeby odjąć śmierci
jej brutalność, uczyniłem ją swoim celem, a swoje
życie — jedynym znanym środkiem u m a r c i a ;
zdążałem z wolna ku własnemu kresowi, mając tyle
tylko pożądań i nadziei, ile było trzeba, żeby za-
pełnić moje książki — pewien, iż ostatni zryw mo-
jego serca wpisze się w ostatnią stronicę ostat-
niego tomu moich dzieł i że śmierć zabierze już
tylko zmarłego. Dwudziestoletni Nizan spoglądał na
auta i kobiety, na wszelkie dobra tego świata z roz-
paczliwym pośpiechem: musiał wszystko zobaczyć,
wszystko wziąć zaraz. I ja spoglądałem też, ale bar-
dziej z pilną uwagą aniżeli z pożądliwością: przeby-
wałem na ziemi nie po to, aby brać w posiadanie,
ale żeby sporządzić bilans. Było to nieco za wygod-
ne: przez nieśmiałość dziecka nazbyt grzecznego,
przez tchórzostwo, cofałem się przed ryzykiem e-
gzystencji otwartej, wolnej i takiej, której nie gwa-
rantowałaby Opatrzność; wytłumaczyłem sobie, że
wszystko jest pisane zawczasu, więcej — że się do-
konało.
Oczywiście ta szalbiercza operacja zaoszczędziła
167
mi pokusy kochania siebie. Każdy z moich przyja-
ciół zagrożony unicestwieniem obwarowywał się
teraźniejszością, odkrywał niezastąpiony walor swo-
jego śmiertelnego życia, poczytywał się za wzrusza-
jącego, cennego, jedynego; każdy lubował się w so-
bie; ja, umarły, nie lubowałem się w sobie: uwa-
żałem się za nader pospolitego, nudniejszego niż
wielki
Corneille,
a moje cechy szczególne, jako
podmiotu, o tyle tylko w moich oczach były inte-
resujące, o ile przygotowywały moment, który
zmieniłby mnie w przedmiot. Czy byłem przez to
skromniejszy? Nie, ale chytrzejszy; moja potom-
ność miała mnie kochać — obarczałem ją tym za-
miast siebie; dla mężczyzn i kobiet nie urodzonych
jeszcze zabłysnę któregoś dnia urokiem, czymś nie-
określonym, będę ich uszczęśliwiał. Wykazywałem
większą jeszcze przewrotność i szczwaność: do ży-
cia, które uważałem za obmierzłe i z którego umia-
łem uczynić jedynie narzędzie swojej śmierci, na-
wracałem w sekrecie, aby je ocalić; spoglądałem na
nie oczyma przyszłości, a wtedy pojawiało mi się
jako historia rozczulająca i cudowna, którą prze-
żyłem dla wszystkich, której dzięki mnie nikt już
nie będzie musiał przeżywać od nowa i którą wy-
starczyłoby opowiedzieć. Włożyłem w to istny szał:
za przyszłość obrałem przeszłość wielkiego zmar-
łego i popróbowałem żyć na odwrót. Między dzie-
wiątym a dziesiątym rokiem życia stałem się kom-
pletnie pośmiertny.
Nie była to całkowicie moja wina — dziadek wy-
chował mnie w złudzeniu retrospekcji. On także
skądinąd nie ponosi winy i daleki tu jestem od
wszelkich doń żalów; ów miraż rodzi się sponta-
nicznie z kultury. Kiedy znikną świadkowie, zgon
wielkiego człowieka przestaje być raz na zawsze
168
uderzeniem gromu, czas odmienia go w rys cha-
rakteru. Nieboszczyk ze stażem — to ktoś organicz-
nie zmarły, ani mniej, ani więcej martwy w mo-
mencie chrztu niż w momencie ostatniego namasz-
czenia, życie jego należy do nas, wkraczamy w nie
z tego lub tamtego końca, to znów od środka, pły-
niemy do woli to z prądem, to pod prąd owego ży-
cia — bo rozsypał się porządek chronologiczny;
przywrócić go nie sposób, człowiek taki nie ryzyku-
je już niczym, nie spodziewa się nawet kichnąć, jeś-
li zakręci go w nosie. Istnienie zmarłego na po-
zór przebiega w czasie, kiedy jednak chcemy przy-
wrócić mu trochę życia, znów zapada w symulta-
niczność. Daremnie postawilibyście się na miejscu
nieboszczyka, udawali, że podzielacie jego uczu-
cia, zasób niewiedzy, przesądy, daremnie wskrze-
szalibyście pokonane opory, cień zniecierpliwienia
czy bojaźni — nie zdołacie się uchronić przed oceną
jego postępowania w świetle wyników, których
przewidzieć się nie dało, oraz wiadomości, których
nie posiadał zmarły, ani przed nadawaniem szcze-
gólnej wagi wypadkom, których skutki naznaczy-
ły go później, ale które przeżył po łebkach. Otóż
i miraż: przyszłość rzeczywistsza niż teraźniejszość.
Nic dziwnego, w życiu spełnionym koniec uważa-
my za prawdę początku. Nieboszczyk zatrzymuje
się w połowie drogi między bytem a wartością, mię-
dzy nagim faktem a rekonstrukcją; jego historia
staje się czymś w rodzaju substancji opisującej ko-
ło, która skupia się w każdym ze swoich momen-
tów. W salonach Arras młody adwokat, zimny i mi-
noderyjny, nosi pod pachą własną głowę, ponieważ
jest nieboszczykiem Robespierre'em, głowa ta bro-
czy krwią nie plamiąc dywanów; nie dostrzega jej
żaden z biesiadników, ale my tylko ją widzimy; do-
169
piero za pięć lat stoczy się do kosza, a jednak oto
ona, odcięta i mówiąca madrygały, chociaż szczęka
i
jej zwisa. Ów błąd optyczny rozpoznany — nie kło-
pocze: są sposoby, żeby go skorygować; lecz ówcześni
klerkowie maskowali go, karmiąc nim swój idea-
lizm. Kiedy wielka myśl chce się narodzić — napo-
mykali — anektuje w brzuchu kobiety wielkiego
człowieka, który będzie ją nosił; wybiera dlań kon-
dycję, środowisko, dozuje skrupulatnie zrozumie-
nie i niezrozumienie ze strony najbliższych, kieruje
jego edukacją, poddaje go koniecznym próbom, ko-
1
lejnymi dotknięciami komponuje mu niestały cha-
rakter, którego wahaniami rządzi, dopóki przedmiot
tylu starań nie rozpęknie się wydając na świat ją
właśnie. Nie deklarowało się to nigdzie, ale wszy-
stko pozwalało mniemać, że pod łańcuchem przy-
czyn kryje się porządek odwrotny i utajony.
Z entuzjazmem stosowałem ów miraż, aby uzy-
skać ostateczną gwarancję swojego losU. Odwróci-
łem czas do góry nogami i wyjaśniło się wszystko.
Zaczęło się to od granatowej książeczki z nieco
przyczerniałymi złoceniami, książeczki, której gru-
be kartki cuchnęły trupem, a zatytułowanej Dzie-
ciństwo sławnych mężów;
nalepka świadczyła,
że
wuj Jerzy otrzymał to dziełko w roku 1885 w na-
grodę za postępy w arytmetyce. Odkryłem ją w cza-
sach moich ekscentrycznych podróży, przerzuciłem
i cisnąłem z irytacją: ci młodzi wybrańcy nie przy-
pominali w niczym cudownych dzieci; byli do mnie
podobni tylko pod względem karmelkowych zalet,
głowiłem się więc, dlaczego mówi się o nich. W koń-
cu książka znikła: postanowiłem ukryć ją za ka-
rę. W rok później zbobrowałem wszystkie półki, że-
by ją odnaleźć; zaszła we mnie odmiana, cudowne
dziecko stało się dorosłym mężczyzną nękanym
170
przez dzieciństwo. Co za niespodzianka — książka
zmieniła się również. Słowa były te same, lecz mó-
wiły mi o mnie. Przeczułem, że zgubi mnie to dzieł-
ko, znienawidziłem je, przejęło mnie trwogą. Co
dzień, zanim je otwarłem, siadałem twarzą do okna:
w razie niebezpieczeństwa wpuszczę do oczu praw-
dziwe światło dzienne. Dzisiaj śmieszą mnie bar-
dzo ci, którzy ubolewają nad wpływem Fantomasa
lub Andre Gide'a: czy myślicie, że dzieci same nie
wybierają dla siebie trucizn? Łykałem swoją tru-
ciznę pełen niespokojnej powściągliwości narkoma-
na. A jednak wydawała się całkiem nieszkodliwa.
Krzepiono młodych czytelników: dzieci grzeczne
i posłuszne rodzicom osiągną wszystko, mogą nawet
stać się Rembrandtami i Mozartami; w krótkich no-
welkach szkicowano zwykłe zatrudnienia chłopców
całkiem przeciętnych, ale wrażliwych i nabożnych,
noszących imiona takie, jak Jan Sebastian, Jan Ja-
kub czy Jan Baptysta, chłopców, którzy uszczęśli-
wiali swoich najbliższych, jak ja uszczęśliwiałem
swoich. Ale oto trucizna: nie wymieniając ani razu
nazwiska Rousseau, Bacha i Moliera, autor kiero-
wał całą swoją sztukę ku temu, by wszędzie pako-
wać aluzje do ich przyszłej wielkości, przypomi-
nać mimochodem o ich najsławniejszych czynach
i dziełach, swoje zaś opowiastki komponował tak
zręcznie, iż najbardziej banalne wypadki stawały
się zrozumiałe dopiero w świetle wydarzeń póź-
niejszych; wśród powszedniego zgiełku przywoły-
wał z góry wielką baśniową ciszę, która przeobra-
żała wszystko — przyszłość. Niejaki Sanzio nie ja-
dał i nie sypiał marząc, by zobaczyć papieża; w na-
grodę za wzorową grzeczność zaprowadzono go na
rynek w dniu, kiedy miał tamtędy przechodzić oj-
ciec święty; malec zbladł, wytrzeszczał oczy, ktoś
U
— Sowa
161
172
ii
1
'>'■
in™
rzekł w końcu: „Chyba kontent jesteś, Raffaello?
Przyjrzałeś się chociaż dokładnie naszemu Ojcu
Świętemu!" Ale chłopiec odpowiedział półprzytom-
ny: „Jakiemu Ojcu Świętemu? Widziałem jedynie
kolory!" Mały
Miguel
pragnął kariery wojskowej.
Pewnego dnia siedząc na drzewie delektował się
romansem rycerskim, gdy nagle z marzeń wyrwał :
go piekielny szczęk żelastwa; to stary wariat z są-
siedztwa, zrujnowany szlagon, cwałując na kobyle
dźgał zardzewiałą lancą ścianę wiatraka. Przy o-
biedzie Miguel opowiadał o tym zdarzeniu ilustru-
jąc narrację mimiką tak uroczą i zabawną, że wszy-
scy pokładali się ze śmiechu; ale później, sam
w swoim pokoju, cisnął romans na podłogę, dep-
tał go i długo szlochał.
Dzieci te żyły w błędzie: mniemały, że działają
i mówią na ślepy traf, gdy tymczasem najbłahsze
ich odezwania miały za cel rzeczywisty zwiasto-
wać ich Los. Ponad ich głowami wymienialiśmy
z autorem uśmiechy pełne rozczuleń; czytałem ży-
woty owych rzekomych matołków tak, jak uplano-
wał je Bóg — rozpoczynając od końca. Promieniałem
najpierw: byli to moi bracia, ich sława będzie moją.
A potem chwiało się wszystko, odnajdywałem się po
drugiej stronie kartki, w k s i ą ż c e : dzieciństwo
Jean-Paula przypominało dzieciństwo Jana Jakuba
i dzieciństwo Jana Sebastiana, i wszystko, cokol-
wiek by w nim się wydarzyło, musiało stanowić bo-
gatą zapowiedź. Tylko że tym razem to do moich
wnuków autor mrugał porozumiewawczo. A ja by-
łem widziany — od śmierci aż do moich narodzin —
przez owe przyszłe dzieci, których nie wyobraża-
łem sobie, i nie zaprzestałem przekazywać im prze-
słań niemożliwych dla mnie do rozszyfrowania.
Drżałem przeniknięty własną śmiercią stanowią-
c
ą właściwy sens wszelkich moich gestów, wyzuty
z samego siebie usiłowałem przebyć stronice, w od-
wrotnym kierunku i znaleźć się znów po stronie
czytelników, podnosiłem głowę, prosiłem światło
o pomoc: otóż to t a k ż e było przesłanie; ten nagły
niepokój, te wątpliwości, ten ruch oczu i szyi —
jak zinterpretują to wszystko w roku 2013, kiedy
zdobędą już obydwa klucze, które otworzyć mnie
winny, dzieło i zgon? Nie mogłem wydobyć się
z książki, od dawna zakończyłem lekturę, ale po-
zostawałem jedną z jej postaci. Śledziłem sam sie-
bie: godzinę wcześniej gaworzyłem z matką; i com
zwiastował? Zapamiętałem kilka slow, powtarzałem
je głośno, nie posuwało mnie to naprzód. Zdania
prześlizgiwały się, nieprzeniknione; w moich uszach
mój własny głos brzmiał obco, anioł rzezimieszek
rabował mi myśli sięgając aż do mojej głowy i ów
anioł był ni mniej, ni więcej tylko blondaskiem
z XXX stulecia siedzącym przy oknie, który obser-
wował mnie poprzez książkę. Przejęty miłosną grozą
czułem, jak jego spojrzenie przyszpila mnie w mo-
im tysiącleciu. Dla niego to fałszowałem sam siebie:
fabrykowałem słowa o podwójnym sensie i wygła-
szałem je publicznie. Anna Maria zastawała mnie ba-
zgrzącego przy pulpicie, mówiła: „Jak ciemno! Mój
mały kochaneczek psuje sobie oczy." Była to okazja,
żeby odpowiedzieć w kompletnej prostocie ducha:
,.Mógłbym pisać nawet po ciemku." Śmiała się, na-
zywała mnie głuptaskiem, zapalała światło, sztuczka
się udała, nie wiedziało żadne z nas, że poinformo-
wałem rok 3000 o swoim przyszłym kalectwie.
Rzeczywiście pod koniec życia, bardziej ślepy ani-
żeli Beethoven był głuchy, będę po omacku kompo-
nował swoje ostatnie dzieło; wśród moich papierów
odnajdą manuskrypt, ludzie powiedzą zawiedzeni:
174
rzekł w końcu: „Chyba kontent jesteś, Raffaello?
Przyjrzałeś się chociaż dokładnie naszemu Ojcu
Świętemu!" Ale chłopiec odpowiedział półprzytom-
ny: „Jakiemu Ojcu Świętemu? Widziałem jedynie
kolory!" Mały
Miguel
pragnął kariery wojskowej.
Pewnego dnia siedząc na drzewie delektował się
romansem rycerskim, gdy nagle z marzeń wyrwał
go piekielny szczęk żelastwa; to stary wariat z są-
siedztwa, zrujnowany szlagon, cwałując na kobyle
dźgał zardzewiałą lancą ścianę wiatraka. Przy o-
biedzie Miguel opowiadał o tym zdarzeniu ilustrur
jąc narrację mimiką tak uroczą i zabawną, że wszy-
scy pokładali się ze śmiechu; ale później, sam
w swoim pokoju, cisnął romans na podłogę, dep-
tał go i długo szlochał.
Dzieci te żyły w błędzie: mniemały, że działają
i mówią na ślepy traf, gdy tymczasem najbłahsze
ich odezwania miały za cel rzeczywisty zwiasto-
wać ich Los. Ponad ich głowami wymienialiśmy
z autorem uśmiechy pełne rozczuleń; czytałem ży-
woty owych rzekomych matołków tak, jak uplano-
wał je Bóg — rozpoczynając od końca. Promieniałem
najpierw: byli to moi bracia, ich sława będzie moją.
A potem chwiało się wszystko, odnajdywałem się po
drugiej stronie kartki, w k s i ą ż c e : dzieciństwo
Jean-Paula przypominało dzieciństwo Jana Jakuba
i dzieciństwo Jana Sebastiana, i wszystko, cokol-
wiek by w nim się wydarzyło, musiało stanowić bo-
gatą zapowiedź. Tylko że tym razem to do moich
wnuków autor mrugał porozumiewawczo. A ja by-
łem widziany — od śmierci aż do moich narodzin —
przez owe przyszłe dzieci, których nie wyobraża-
łem sobie, i nie zaprzestałem przekazywać im prze-
słań niemożliwych dla mnie do rozszyfrowania.
Drżałem przeniknięty własną śmiercią stanowią-
175
eą właściwy sens wszelkich moich gestów, wyzuty
z samego siebie usiłowałem przebyć stronice w od-
wrotnym kierunku i znaleźć się znów po stronie
czytelników, podnosiłem głowę, prosiłem światło
o pomoc: otóż to t a k ż e było przesłanie; ten nagły
niepokój, te wątpliwości, ten ruch oczu i szyi —
jak zinterpretują to wszystko w roku 2013, kiedy
zdobędą już obydwa klucze, które otworzyć mnie
winny, dzieło i zgon? Nie mogłem wydobyć się
z książki, od dawna zakończyłem lekturę, ale po-
zostawałem jedną z jej postaci. Śledziłem sam sie-
bie: godzinę wcześniej gaworzyłem z matką; i com
zwiastował? Zapamiętałem kilka słów, powtarzałem
je głośno, nie posuwało mnie to naprzód. Zdania
prześlizgiwały się, nieprzeniknione; w moich uszach
mój własny głos brzmiał obco, anioł rzezimieszek
rabował mi myśli sięgając aż do mojej głowy i ów
anioł był ni mniej, ni więcej tylko blondaskiem
z XXX stulecia siedzącym przy oknie, który obser-
wował mnie poprzez książkę. Przejęty miłosną grozą
czułem, jak jego spojrzenie przyszpila mnie w mo-
im tysiącleciu. Dla niego to fałszowałem sam siebie:
fabrykowałem słowa o podwójnym sensie i wygła-
szałem je publicznie. Anna Maria zastawała mnie ba-
zgrzącego przy pulpicie, mówiła: „Jak ciemno! Mój
mały kochaneczek psuje sobie oczy." Była to okazja,
żeby odpowiedzieć w kompletnej prostocie ducha:
„Mógłbym pisać nawet po ciemku." Śmiała się, na-
zywała mnie głuptaskiem, zapalała światło, sztuczka
się udała, nie wiedziało żadne z nas, że poinformo-
wałem rok 3000 o swoim przyszłym kalectwie.
Rzeczywiście pod koniec życia, bardziej ślepy ani-
żeli Beethoven był głuchy, będę po omacku kompo-
nował swoje ostatnie dzieło; wśród moich papierów
odnajdą manuskrypt, ludzie powiedzą zawiedzeni:
11«
163
„Przecież to nieczytelne!" Będą się nawet zastana-
wiać, czy nie wyrzucić go na śmietnik. Żeby z tym
skończyć, biblioteka miejska w Aurillac przez czy-
sty pietyzm upomni się o mój rękopis, będzie tam
w zapomnieniu spoczywał sto lat. A potem któregoś
dnia rozmiłowani we mnie młodzi erudyci popró-
bują go rozszyfrować; całego życia im nie starczy,
aby zrekonstruować to, co naturalnie będzie moim
arcydziełem. Matka wyszła z pokoju, jestem sam,
powtarzam dla siebie z wolna, najzupełniej bez-
myślnie: „Po ciemku!" Rozlega się suche klap-
nięcie: to tam na górze mój praszczur zamknął
książkę, duma teraz o dzieciństwie swojego pra-
pra-dziada, łzy spływają mu z policzków. „Przecież
to prawda — wzdycha — on pisał w mroku!"
Paradowałem przed dziećmi nie narodzonymi
jeszcze i podobnymi do mnie kubek w kubek, wy-
ciskałem z siebie łzy wyobrażając sobie łzy, które
będą przelewać za moją sprawą. Widziałem ich
oczyma swoją śmierć; nastąpiła, była moją prawdą:
stałem się własnym nekrologiem.
Przeczytawszy powyższe słowa, jeden z przyja-
ciół popatrzył na mnie z niepokojem: „Byłeś -$
rzekł — jeszcze bardziej chory, niż sobie wyobra-
żałem." Chory? Czy ja wiem. Moje majaki były
z wszelką oczywistością wypracowane. W moich
oczach zagadnieniem głównym byłoby raczej zagad-
nienie szczerości. Mając dziewięć lat byłem tuż
przy niej; a potem zostawiłem ją daleko poza
sobą.
Na początku byłem zdrów jak rydz: mały oszust,
który umiał zatrzymywać się w porę. Ale ćwiczy-
łem się, nawet i w bluffie wytrwałem jako prymus;
dziś uważam swoje szalbierstwa za ćwiczenia du-
chowe, a swoją nieszczerość za karykaturę szcze-
m
rości kompletnej, która ocierała się o mnie i wciąż
umykała. Nie w y b r a ł e m swojego powołania: to
inni mi je narzucili. W istocie nie było nic: ulotne
słowa padające z ust starej kobiety i makiawelizm
Karola. Ale to wystarczyło, żeby mnie przekonać.
Dorośli, zadomowieni u mnie w duszy, wskazywali
palcem moją gwiazdę; nie widziałem jej, ale wi-
działem palec, wierzyłem w nich, którzy mniema-
li, że wierzą we mnie. Nauczyli mnie egzystencji
wielkich zmarłych (Napoleon, Temistokles, Filip
August), a między innymi Jean-Paul Sartre'a. Nie
wątpiłem o tym — w przeciwnym razie zwątpił-
bym w dorosłych. Tyle że z ostatnim z tej listy rad
byłbym po prostu spotkać się oko w oko. Wśród
urojeń siliłem się, żeby wywołać zdolną mnie za-
spokoić intuicję, byłem zimną kobietą, u której
konwulsje ponaglają, a potem usiłują zastąpić or-
gazm. Czy nazwiecie ją symulantką, czy raczej kimś
nieco przesadnie gorliwym? W każdym razie nie
osiągałem niczego, byłem stale przed lub za nie-
ziszczalną wizją, która odkryłaby mnie przed sobą
samym, a pod koniec moich ćwiczeń odnajdywa-
łem się znów nurtowany wątpliwościami, nie wskó-
rawszy nic prócz kilku pięknych zdenerwowań.
Opierając się na zasadzie autorytetu, na niezaprze-
czalnej dobroci osób dorosłych, nie mogłem niczym
potwierdzać ani negować swojego mandatu: poza
moim zasięgiem, opieczętowany, pozostawał we
mnie, ale należał do mnie w stopniu tak znikomym,
iż nie mogłem nigdy, choćby na chwilę, poddać go
w wątpliwość; byłem niezdolny zarówno skasować
go, jak zasymilować.
Wiara, nawet głęboka, nigdy nie jest całkowita.
Należy wciąż ją podsycać albo przynajmniej po-
wstrzymywać się od jej rujnacji. Byłem przeznaczo-
179
ny, sławny, m i a ł e m swój grobowiec na Pere-
-Lachaise, a może w Panteonie, swoją aleję w Pary-
żu, swoje place i skwery na prowincji i za granicą,
a jednak w łonie optymizmu pokutował wciąż cień
mojej niespoistości, niewidzialny, nie nazwany.
W szpitalu Świętej Anny chory krzyczał na łóżku:
„Jam jest król! Pojmać Wielkiego Księcia!" Ktoś
podchodził, szeptał mu na ucho: „Wysiąkaj nos!"
I obcierał sobie nos. Pytano go: „Kim jesteś z za-
wodu?" Odpowiadał grzecznie: „Szewcem", i znów
zaczynał wrzeszczeć. Jak sądzę, przypominamy
wszyscy tego człowieka; ja w każdym razie byłem
doń podobny, rozpoczynając dziewiąty rok życia:
byłem i królem, i szewcem.
Po dwóch latach można byłoby wziąć mnie za
uleczonego: król zniknął, szewc w nic nie wierzył,
nie pisałem już nawet; miejsce kajetów z powieś-
ciami, wyrzuconych na śmietnik, spalonych albo
pogubionych, zajęły kajety z rozbiorem zdania, dyk-
tandami, rachunkami. Gdyby ktoś wszedł do mojej
głowy otwartej na przestrzał, napotkałby jakieś
popiersia, pełną błędów tabliczkę mnożenia i regu-
łę trzech, trzydzieści dwa departamenty ze stoli-
cami, ale bez podprefektur, różę zwaną rosarosaero-
saerosamrosarosa,
zabytki historyczne i literackie,
kilka maksym na temat cnoty obywatelskiej wy-
rytych na stelach, a niekiedy smugę mgły wloką-
cą się ponad tym smutnym ogrodem, marzenie sa-
dystyczne. Ani śladu sierotki. Nie uświadczysz ry-
cerza. Słowa: bohater, męczennik i święty, nie by-
ły nigdzie wypisane, nie powtarzał ich niczyj głos.
Eks-Pardaillanowi wystawiano co kwartał zadowa-
lające świadectwo w rzeczach jego zdrowia: inteli-
gencja przeciętna, sprawowanie wzorowe, niezbyt
uzdolniony do nauk ścisłych, wyobraźnia nie nad-
180
mierna, wrażliwy; całkowicie normalny, wbrew
pewnemu
zmanierowaniu,
przemijającemu
już
zresztą. Otóż zwariowałem do cna. Dwa wydarze-
nia, jedno natury publicznej, drugie prywatnej,
zgasiły pozostałą w mojej głowie reszteczkę rozu-
mu.
Pierwsze z nich było istną niespodzianką: w lip-
cu 1914 roku dałoby się jeszcze zliczyć trochę złych
ludzi; ale 2 sierpnia cnota raptem objęła władzę
i zapanowała: wszyscy Francuzi stali się dobrymi.
Wrogowie mojego dziadka padali mu w ramiona,
wydawcy wstąpili do wojska, ludek prorokował:
nasi przyjaciele zbierali wielkie, proste słowa swo-
ich stróżów, listonoszy, ślusarzy i znosili je do
nas, wszyscy rozprawiali ze wzburzeniem, oprócz
mojej babki — stanowczo podejrzanej. Byłem za-
chwycony: Francja dawała mi spektakl, odgrywa-
łem komedię dla Francji. A jednak wojna znudziła
mnie szybko: wprowadzała w moje życie nieład tak
znikomy, że zapomniałbym o niej chyba; alem też
zbrzydził ją sobie, spostrzegłszy, że rujnowała mo-
je lektury. Moje ulubione broszurki znikły z kios-
ków: Arnould Galopin, Jo Valle, Jean de la Hire
porzucili zwykłych swoich bohaterów, owych mło-
dzianków, moich braci, którzy podróżowali naokoło
świata dwupłatowcem albo hydroplanem i ze stoma
przeciwnikami walczyli samowtór albo samotrzeć;
przedwojenne egzotyczne powieści ustąpiły miejsca
powieściom wojennym zaludnionym chłopcami o-
krętowymi, młodymi Alzatczykami i sierotami peł-
niącymi rolę maskot pułkowych. Nienawidziłem
tych nowo przybyłych. Małych poszukiwaczy przy-
gód w dżungli traktowałem jako cudowne dzieci,
wyrzynali bowiem tubylców, którzy tak czy inaczej
są dorosłymi: będąc sam dzieckiem cudownym od-
181
najdywalem w nich siebie. Co zaś do tych dzieci
pułku, wszystko działo się poza nimi. Zachwiał się
heroizm indywidualny: w zmaganiach z dzikimi
wspomagała go broń wyższego gatunku; ale co po-
cząć przeciw niemieckim armatom? Trzeba było
innych armat, artylerzystów, armii. Wśród odważ-
nych zupaków, którzy głaskali je po głowie, opie-
kowali się nim — dziecko cudowne znów zapadało
w dzieciństwo; a ja z nim razem. Od czasu do cza-
su autor z litości posyłał mnie do kogoś z jakąś
wiadomością. Niemcy brali mnie do niewoli, odpo-
wiadałem hardo na ich pytania, następnie ratowa-
łem się ucieczką, wracałem na nasze linie frontu,
wypełniałem swoją misję. Gratulowano mi oczy-
wiście, ale bez prawdziwego entuzjazmu i w ojcow-
skim oku generała nie odnajdywałem zafascyno-
wanego spojrzenia wdów i sierot. Inicjatywa umk-
nęła mi z rąk: wygrywają bitwy, wygrają wojnę
beze mnie; dorośli przejmowali monopol na boha-
terstwo, zdarzało mi się podnieść karabin po żoł-
nierzu poległym, wystrzelić raz i drugi, ale Ar-
nould Galopin i Jean de la Hire nie pozwalali mi
nigdy ruszać do ataku na bagnety. Bohater-czelad-
nik, oczekiwałem z niecierpliwością, aż nadejdzie
mój wiek poborowy. Albo raczej nie: to czekało
dziecię pułku, sierotka z Alzacji. Oddalałem się od
nich, zamykałem broszurę. Pisać byłoby pracą dłu-
gą i niewdzięczną, wiedziałem o tym, wezmę na
cierpliwość jak najdalej posuniętą. Lektura nato-
miast była świętem: pożądałem wszelkiej sławy,
niezwłocznie. A jaką proponowano mi przyszłość?
Żołnierza? Ładna historia! Osamotniony zupak nie
liczył się bardziej niż dziecko. Szedł do szturmu
z innymi — i to pułk wygrywał bitwę. Nie zależało
mi na tym, żeby uczestniczyć we wspólnych zwy-
182
cięstwach. Ilekroć Arnould Galopin chciał odzna-
czyć żołnierza, wysyłał go na pomoc rannemu ka-
pitanowi, nie znajdując nic lepszego. Drażniła mnie
ta utajona ofiarność: niewolnik ratował pana. A po-
nadto był to jedynie czyn bohaterski narzucony
przez okoliczności: czasu wojny odwaga to rzecz naj-
sprawiedliwiej rozdzielana, przy odrobinie szczęś-
cia każdy inny żołnierz dokonałby tego samego.
Wściekałem się; w heroizmie przedwojennym ce-
niłem nade wszystko samotność i brak umotywo-
wania: pozostawiałem za sobą anemiczne powszed-
nie cnoty, fingowałem człowieka należącego do
mnie bez reszty — przez wielkoduszność; Hydropla-
nem dookoła świata, Przygody paryskiego chłopca,
Trzej skauci — wszystkie te sakralne teksty wiod-
ły mnie drogą śmierci i zmartwychwstania. I oto
raptem zdradzili mnie ich autorzy: heroizm udo-
stępnili wszystkim; odwaga i poświęcenie stawały
się cnotami powszednimi, gorzej — spychano
je do rzędu obowiązków podstawowych. Zmiana
dekoracji była na obraz owej metamorfozy:
kolektywne mgły Argonnów zastąpiły słońce
ogromne i jedyne oraz zindywidualizowane światło
Równika.
Po
kilkumiesięcznej
przerwie
postanowiłem
chwycić znów za pióro, żeby napisać powieść taką,
jaką dyktowałoby mi serce, i dać tym panom po-
rządną nauczkę. Był październik 1914 roku, nie wy-
jechaliśmy z Arcachon. Matka kupiła mi kajety,
wszystkie jednakowe; na liliowej okładce figuro-
wała Joanna d'Arc w kasku, znak czasów. Pod
patronatem Dziewicy Orleańskiej rozpocząłem opo-
wieść o żołnierzu Perrin: porwał Kaisera, związa-
nego przyprowadził na nasze linie, po czym w obec-
ności całego pułku wyzwał go na pojedynek, powa-
183
lił, przytknął mu nóż do gardła i wymógł podpis pod;
hańbiącym traktatem pokojowym: ma nam zwrócić
Alzacją i Lotaryngię. Po tygodniu moja powieść
znudziła mnie piekielnie. Pomysł pojedynku zapo^
życzyłem z awanturniczych romansów historycz^
nych: Stoerte-Becker, chłopak z dobrej rodziny, ale
też i banita, wkracza do tawerny zbójeckiej; znie-
ważony przez herszta herkulesowej budowy, zabi-
ja go ciosami pięści, zajmuje jego miejsce i jako
król bandytów opuszcza lokal w samą porę, by
załadować swoje wojsko na statek piracki. Cere-
moniałem rządziły prawa niewzruszone i surowe:
szampion Zła musiał uchodzić za niezwyciężonego,
szampion Dobra musiał walczyć wśród urągań, a je-
go nieoczekiwany tryumf musiał szyderców mrozić
trwogą. Lecz ja, przy swoim braku doświadczenia,
naruszałem wszelkie reguły, osiągając rezultaty
przeciwne tym, których życzyłbym sobie: jak na po-
winnego w tym wypadku siłacza, Kaiser herkule-
sem nie był, każdy wiedział z góry, że Perrin,
wspaniały atleta, w mig się z nim załatwi. A po-
nadto publiczność była mu wroga, nasze zupaki ma-
nifestowały krzykliwie swoją nienawiść: wskutek
odwrócenia sytuacji, które mieszało mi szyki, Wil-
helm II występny, ale samotny, wyszydzony i oplu-
ty, uzurpował w moich oczach królewskie opuszcze-
nie moich bohaterów.
Bywało i znacznie gorzej. Aż do tej chwili treść
moich — jak mawiała Ludwika — „elukubracji" nie
znajdowała żadnych potwierdzeń ani zaprzeczeń:
Afryka była przestronna, odległa, minimalnie za-
ludniona, zbywało na informacjach, nikt nie zdo-
łałby dowieść, że nie postała tam noga moich od-
krywców i że nie strzelali do Pigmejów akurat
w tym momencie, kiedy opowiadałem o ich bojach.
184
Nie posuwałem się aż do tego, żeby uważać się za
ich historiografa, tyle jednak naopowiadano mi na
temat prawdy dzieł powieściowych, iż wydawało
mi się, że poprzez swoje baśnie mówię prawdę w
sposób, który mnie samemu umyka jeszcze, ale któ-
ry rzuci się w oczy moim przyszłym czytelnikom.
Otóż w owym nieszczęsnym październiku tkwiłem
bezradny obserwując wzajemne nakładanie się fikcji
z rzeczywistością: Kaiser zrodzony spod mojego pió-
ra, pokonany, nakazywał zawieszenie broni; na za-
sadzie więc przyzwoitej logiki nasza jesień w i n -
n a b y ł a ujrzeć powrót pokoju; ale właśnie ga-
zety i dorośli powtarzali od rana do wieczora, że
instalujemy się w wojnie i że wojna potrwa długo.
Uczułem się zmistyfikowany: jestem oszustem, opo-
wiadam brednie, w które nikt nie zechce uwierzyć;
słowem, odkryłem wyobraźnię. Pierwszy raz w ży-
ciu odczytałem to, co napisałem. Z rumieńcem na
twarzy. A więc to ja, to ja lubowałem się w tych
dziecięcych fantazmatach? Niewiele brakowało, że-
bym zrezygnował z literatury. W końcu zabrałem
kajet na plażę i pogrzebałem go w piasku. Rozwiał
się dokuczliwy niepokój; odzyskałem ufność: konse-
krację otrzymałem bez wątpienia; po prostu Bele-
trystyka ma swoją tajemnicę, którą wyjawi mi
pewnego dnia. A tymczasem mój wiek nakazuje mi
jak najdalej idącą powściągliwość. Przestałem pisać
w ogóle.
Wróciliśmy do Paryża. Porzuciłem na zawsze Ar-
noulda Galopin i Jeana de la Hire: nie mogłem tym
oportunistom wybaczyć, że ich racje górują nad
moimi. Dąsałem się na wojnę, tę epopeję przecięt-
ności; zgorzkniały, opuściłem teraźniejszość chro-
niąc się w przeszłość. Na kilka miesięcy wcześniej,
Pod koniec roku 1913, odkryłem Nicka Cartera,
185
B u f f a l o Billa, Jacka Texasa, Sitting Bulla; z mo-
mentem rozpoczęcia działań wojennych publikacje
te znikły, dziadek utrzymywał, że ich wydawca
był Niemcem. Na szczęście większość owych bro-
szur, które znikły z rynku, można było odnaleźć
na bulwarach u kramarzy. Ciągnąłem matkę po
nabrzeżu Sekwany, przeprowadzaliśmy poszukiwa-
nia kolejno we wszystkich skrzynkach od dworca
Orsay do dworca Austerlitz: zdarzało nam się zdo-
bywać w jednym dniu po piętnaście książeczek;
wkrótce miałem ich pięćset. Układałem je w rów-
ne stosy, przeliczając niestrudzenie i niestrudze-
nie powtarzając na głos tajemnicze ich tytuły:
Zbrodnia w balonie, Człowiek, który sprzedał duszą
diabłu, Niewolnicy barona Mutushimi, Zmart-
wychwstanie Dazaara. Najbardziej lubiłem pożół-
kłe, wyplamione, z oślimi uszami, wydzielające oso-
bliwy zapach zbutwiałych liści: b y ł y t o zeschłe
liście, ruiny, bo przecież wojna zahamowała wszy-
stko; wiedziałem, że nigdy już nie poznam ostatniej
decydującej z przygód mężczyzny długowłosego i że
ostatnie śledztwo króla detektywów na zawsze po-
zostanie dla mnie tajemnicą; samotni ci bohatero-
wie byli jak ja ofiarami konfliktu światowego, ko-
chałem więc ich tym bardziej. Wystarczyło mi za-
patrzyć się w kolorowe ryciny na okładkach,* żeby
wpaść w nieprzytomny zachwyt. Buffalo Bill galo-
pował konno po prerii to ścigając Indian, to znów
uciekając przed nimi. Wolałem jednak ilustracje do
Nicka Cartera. Można by je uznać za monotonne:
na każdej prawie znakomity detektyw powala wro-
gów lub oni rozprawiają się z nim niemniej bru-
talnie. Ale bójki te toczyły się na ulicach Manhat-
tanu, na pustych placach otoczonych brunatnymi
płotami albo pudełkowatymi budowlami koloru za-
186
krzepłej krwi: fascynowało mnie to, wyobrażałem
sobie miasto purytańskie i krwawe, zżerane prze-
strzenią i nie skrywające na dobrą sprawę sawan-
ny, która była mu podłożem — występek i cnota
znajdowały się tu w równej mierze poza prawem;
zbrodniarz i mściciel, jednakowo wolni i suweren-
ni, składali sobie wzajemnie wyjaśnienia wieczo-
rem ciosami noża. W mieście tym, jak i w Afry-
ce, pod takim samym skwarnym słońcem, hero-
izm stawał się znów improwizacją wieczystą —
stąd moja namiętność do Nowego Jorku.
Zapomniałem równocześnie o wojnie i o swoim
mandacie. Jeśli ktoś mnie pytał: „Co będziesz ro-
bił, jak będziesz duży?", odpowiadałem miluchno
i skromnie, że będę pisał, ale zaniechałem swoich
snów o sławie i ćwiczeń duchowych. Dzięki temu
może okres roku 1914 był najszczęśliwszy w moim
dzieciństwie. Zrównaliśmy się z matką pod wzglę-
dem wieku, nie rozstawaliśmy się teraz. Nazywała
mnie swoim cavaliere servente, swoim małym męż-
czyzną; mówiłem jej wszystko. Więcej niż wszy-
stko: zahamowane pisanie stało się paplaniną i do-
bywało się moimi ustami, opisywałem jej to, co wi-
działem, to, co Anna Maria widziała równie dobrze
jak ja, domy, drzewa, ludzi; zmyślałem sobie różne
sentymenty dla przyjemności zwierzania się z nich
matce, stałem się transformatorem energii: świat
użytkował mnie, aby wytwarzać sobie słowo mó-
wione. Zaczynało się to od anonimowej gadaniny
w moim mózgu; ktoś powiadał: „Chodzę, siadam,
wypijam szklankę wody, zjadam pralinkę." Po-
wtarzałem głośno wieczysty ów komentarz: „Cho-
dzę, mamusiu, wypijam szklankę wody, siadam."
Wydawało mi się, że mam dwa głosy, z których je-
den — jak gdyby nie mój i niezależny od mojej
re
woli — dyktował drugiemu swoje uwagi; zdecydo-
wałem, że jestem podwójny. Lekkie te zaburzenia
przetrwały aż do lata; wyczerpywały mnie, iryto-<
wały, na koniec zacząłem ich się lękać. „Coś gada
mi w głowie" — powiedziałem do matki, która nie
przejęła się tym na szczęście.
Nie mąciło to ani mojego szczęścia, ani naszego
przymierza. Mieliśmy nasze własne mity, specjal-
ne odezwania, uświęcone żarty. Chyba przez okrąg-,
ły rok kończyłem swoje zdania, co najmniej jedno
na dziesięć, tymi oto słowami wypowiadanymi
z ironiczną rezygnacją: „Ale to nic nie szkodzi."
Powiadałem: „Spójrz, jaki wielki biały pies. Nie
jest biały, jest szary, ale to nic nie szkodzi." Przy-
wykliśmy opowiadać sobie drobne epizody z naszego-
życia przechodząc w miarę rozwoju akcji w styl
epicki; monologowaliśmy w trzeciej osobie liczby
mnogiej. Czekaliśmy na autobus, mijał nas nie za-
trzymując się; wtedy jedno z nas wołało: „I zatu-
pali złorzecząc niebu." Po czym oboje wybuchaliś-
my śmiechem. Przy ludziach mieliśmy swoje znaki
porozumiewawcze, wystarczało mrugnięcie. Jeśli
w sklepie, w cukierni sprzedawczyni wydawała
nam się komiczna, matka mówiła do mnie wycho-
dząc. „Nie patrzyłam na ciebie bojąc się, że roze-
śmieję jej się w nos", a we mnie wzbierała duma,
że mam władzę aż tak wielką: nie każde dziecko po-
trafi jednym spojrzeniem rozśmieszyć matkę. Obo-
je lękliwi, baliśmy się wspólnie. Jednego dnia na
bulwarach odkryłem dwanaście zeszytów B u f f a l o
Billa, których nie miałem jeszcze; matka otwierała
już portmonetkę, żeby zapłacić, kiedy pod-
szedł jakiś facet, otyły i blady, o smolistych oczach,
wypomadowanym wąsie, w słomkowym kapelusiku
i o tym „apetycznym" wyglądzie, jaki podkreślali
188
chętnie ówcześni młodzi przystojniacy. Wpatrywał
się namolnie w moją matkę, ale zagadał do mnie:
„Psują cię, mój mały, oj psują, psują" — powta-
rzał szybko. Obraziłem się z miejsca: nie lubiłem,
żeby ktoś poufalił się ze mną tak od razu; ale też
pochwyciłem jego maniackie spojrzenie i natych-
miast przeobraziliśmy się z Anną Marią w jedną
i tę samą spłoszoną i rejterującą dziewczynę. Facet
odszedł skonsternowany. Zapomniałem tysiące twa-
rzy, ale tę fizys ulepioną ze szmalcu pamiętam do
dziś; nie wiedziałem nic o ciele i nie wyobrażałem
sobie, czego ten człowiek chciał od nas, ale jawność
żądzy bywa tak wielka, iż wydawało mi się, że poj-
muję i że w pewien sposób wszystko zostało przede
mną odsłonięte. Odczułem ową żądzę poprzez Annę
Marię; poprzez nią nauczyłem się węszyć samca,
bać się go i nienawidzić. Wypadek ów zacieśnił
naszą więź; dreptałem ze srogą miną trzymając mat-
kę za rękę i byłem pewien, że jestem jej obrońcą.
Czy to wspomnienie z tamtych lat? Dziś jeszcze pa-
trzę z rozczuleniem na dziecko zbyt poważne prze-
mawiające na serio i tkliwie do swojej matki-dziec-
ka; lubię tę słodką i płochliwą przyjaźń rodzącą się
z dala od ludzi i przeciw ludziom. Przypatruję się
długo tym dziecięcym stadłom, a potem przypomi-
nam sobie, że jestem dorosły, i odwracam głowę.
Drugi przypadek zdarzył się w październiku ro-
ku 1915; miałem dziesięć lat i trzy miesiące, nie
było już do pomyślenia, by dłużej trzymać mnie
w zamknięciu. Karol Schweitzer pohamował urazy
i zapisał mnie do niższego Liceum Henryka IV,
w charakterze eksterna.
Przy pierwszej klasówce byłem ostatni. Młody
feudał, uważałem nauczanie za więź natury osobi-
stej: panna Maria Ludwika darzyła mnie wiedzą
189
przez miłość, przyjmowałem wiedzę powodowany'
dobrocią — i miłością dla nauczycielki. Zbijały mniej
z tropu owe wykłady ex cathedra przeznaczone dla
i
wszystkich, peszył mnie demokratyczny chłód pra
-ii
wa. Poddawana ustawicznym porównaniom, roz-
wiała się moja wymarzona wyższość: zawsze zna-
lazł się ktoś, kto odpowiedział lepiej i prędzej ode
mnie. Byłem nazbyt otoczony miłością, żeby zakwe-
stionować samego siebie; podziwiałem ze szczere-
go serca swoich kolegów nie zazdroszcząc im wcale:
przyjdzie kolej i na mnie. Jak będę miał pięćdzie-
siąt lat. Krótko mówiąc, pracowałem bez cierpień
na własną zgubę; ogarnięty zimnym obłędem, od-
dawałem gorliwie okropne wypracowania. Dzia-
dek już marszczył brwi; matka poprosiła czym prę-
dzej o spotkanie z panem OHivier, moim wycho-
wawcą. Przyjął nas w swoim starokawalerskim
mieszkanku; matka uderzyła w swój ton śpiewny;
stojąc obok fotela wsłuchiwałem się w jej głos i spo-
glądałem na słońce przez zakurzone szyby. Starała
się dowieść, iż jestem więcej wart od moich wy-
pracowań: sam nauczyłem się czytać, pisywałem po-
wieści; argumentację swoją zakończyła oznajmia-
jąc, że narodziłem się dopiero w dziesiątym miesią-
cu: jestem więc lepiej od innych wypieczony, bar-
dziej rumiany i chrupiący, skoro pozostawałem dłu-
żej w piecu. Wrażliwszy na jej wdzięki niż na moje
zalety, pan OHivier przysłuchiwał się z uwagą. Był
to wysoki chudzielec, łysy jak kolano, oczy miał
zapadłe, cerę woskową, a pod orlim długim no-
sem — rzadką ryżą szczecinkę. Odmówił udziela-
nia mi lekcji prywatnych, ale obiecał, że będzie
na mnie „baczył". Nie żądałem więcej: w klasie pa-
trzyłem mu pilnie w oczy; mówił tylko do mnie,
byłem tego pewien; uwierzyłem, że mnie pokochał,
190
pokochałem go i ja też, kilka poczciwych słów do-
pełniło reszty, bez wysiłku stałem się niezłym ucz-
niem. Dziadek zrzędził czytając kwartalne świa-
dectwa, ale nie zamierzał już odbierać mnie z li-
ceum. W piątej klasie miałem innych nauczycieli,
utraciłem swoje przywileje, ale nawykłem do de-
mokracji.
Prace szkolne nie pozostawiały mi czasu na pi-
sanie; dzięki nowym znajomościom odeszła mi na-
wet ochota. Miałem nareszcie kolegów! Mnie, wy-
gnańca z ogrodów publicznych, zaakceptowano już
pierwszego dnia, i to w sposób najnaturalniejszy
pod słońcem; nie wierzyłem we własne szczęście.
Co prawda moi przyjaciele wydawali się podobniej-
si do mnie niż młodzi Pardaillanowie, którzy zła-
mali mi serce; byli eksternami, maminsynkami, pil-
nymi uczniami. Mniejsza z tym, promieniałem ra-
dością. Miałem dwa życia. W rodzinie małpowałem
nadal dorosłego. Ale dzieci między sobą nienawi-
dzą małpiarstw, są naprawdę dorosłymi ludźmi.
Mężczyzna wśród mężczyzn, wychodziłem co dzień
z liceum w kompanii trzech Malaquinów (Jan, Re-
né, Andrzej), dwóch Meyre'ów (Paweł i Norbert),
Bruna, Maxa Bercota i Grégoire'a; biegałem krzy-
cząc po placu przed Panteonem, był to moment po-
ważnego szczęścia — obmywałem się z komedii ro-
dzinnej; daleki od jakichkolwiek popisów, śmiałem
się i śmiech mój był echem ich śmiechu, powtarza-
łem nasze hasła i dowcipy, milkłem, okazywałem
posłuszeństwo, naśladowałem ruchy kolegów, żywi-
łem tylko jedną namiętność — zespolić się. Oschły,
zaczepny i wesół, czułem się jak ze stali, uwolnio-
ny wreszcie od grzechu istnienia; graliśmy w piłkę
między Przybytkiem Wielkich Ludzi a pomnikiem
Jana Jakuba Rousseau, byłem nieodzowny, the righi
U - Sława
177
192
man in the right place. Nie zazdrościłem już wcale,
panu Simonnot; Meyre zwodzący Gregoire'a szer--
mierczą fintą ku komu zwróciłby wykrok, gdybym
nie był obecny j a , t u t a j i t e r a z ? Jak
mdłe i żałobne wydawały się moje sny o sławie
;l
w porównaniu z tymi nagłymi przebłyskami intui-
cji, które odsłaniały mi moją konieczność.
Na nieszczęście gasły prędzej, aniżeli się zapalały.
Nasze zabawy „ekscytowały nas nadmiernie", po- n
wiadały nasze matki, i przekształcały często nasze '
grupy w mały jednomyślny tłum, który mnie
wchłaniał; nie mogliśmy nigdy zapomnieć na dłu-
go o naszych rodzicach, których niewidzialna nie-
obecność znowu wtrącała nas szybko we wspólną
samotność kolonii zwierzęcych. Pozbawiona wyty-
ii
czonego celu i granic, pozbawiona hierarchii, nasza
społeczność oscylowała pomiędzy fuzją totalną
a rozłożeniem na czynniki. Wszyscy razem żyliśmy
wśród prawdy, ale nie mogliśmy się obronić przed
poczuciem, że wypożycza się nas jednych drugim
i że każdy z nas należy do kolektywu ciasnego, po-
tężnego i pierwotnego, który wykuwa mity fascy-
nujące, żywiące się błędem, a nam narzuca ich sa-
mowładztwo. Wychuchani i prawomyślni, wrażliwi,
przemądrzali, nerwowo stroniący od bezładu, nie-
nawidzący przemocy i niesprawiedliwości, solidarni
i rozdzieleni zarazem wskutek milczącego przeko-
nania, że świat został stworzony na nasz użytek
i że rodzice każdego z nas to najlepsi rodzice pod
słońcem — wzięliśmy sobie doserca, by nie obrażać
nigdy nikogo i przestrzegać zasad kurtuazji nawet
w naszych zabawach. Wzbranialiśmy sobie w nich
surowo wszelkich drwin i płaskich konceptów; jeśli
któryś z nas się uniósł, otaczaliśmy gwałtownika,
mitygowali, nakłaniali do przeprosin — to rodzona
matka strofowała go przez usta Jana Malaquin czy
Norberta Meyre. Wszystkie te panie znały się mię-
dzy sobą i nie szczędziły się wzajemnie. Moja mat-
ka wróciła kiedyś urażona od pani Malaquin, któ-
ra powiedziała jej bez ogródek: „Jędruś uważa, że
Pawełek jest nieznośny." Nie stropiła mnie bynaj-
mniej ta uwaga — matki mówią tak między sobą;
nie powziąłem do Andrzeja najlżejszej urazy i nie
bąknąłem mu nawet o tej sprawie. Słowem, szano-
waliśmy wszystkich, bogatych i biednych, żołnie-
rzy i cywilów, starych i młodych, ludzi i zwierzę-
ta; gardziliśmy jedynie półpensjonariuszami oraz
chłopcami z internatu — widać zmalowali coś grub-
szego, skoro wyrzekła się ich rodzina; a może mieli
złych rodziców, ale to nie tłumaczyło niczego, dziec-
ko ma takich rodzicieli, na jakich zasługuje. Po po-
łudniu, od czwartej, kiedy już powychodzili ucznio-
wie mieszkający z rodzicami, liceum stawało się
mordownią.
Przyjaźniom zawieranym aż tak ostrożnie towa-
rzyszy pewien chłód. Na wakacje rozstawaliśmy się
bez żalu. A przecież lubiłem Bercota. Jako syn wdo-
wy był moim bratem. Był ładny, wątły i łagodny;
nie mogłem się nigdy napatrzyć jego długim, czar-
nym włosom, uczesanym à la Joanna d'Arc. Nade
wszystko jednak obaj pyszniliśmy się tym, że prze-
czytaliśmy już masę, zaszywaliśmy się więc w kąt
dziedzińca szkolnego, by rozprawiać o literaturze,
to znaczy wciąż od nowa i z niesłabnącą rozkoszą
wyliczać szeptem tytuły książek, które wpadły nam
w ręce. Jednego dnia spojrzał na mnie z lekkim
obłędem w oku i zwierzył mi się, że zamierza pi-
sać. Spotkałem go później w klasie retoryki, był
ładny jak zawsze, ale miał gruźlicę; dożył lat o-
siemnastu.
Wszyscy, nawet stateczny Bercot, wielbiliśmy
Benarda, pulchnego zmarzłucha przypominającego
kurczę. Rozgłos jego cnót obił się też o uszy na-
szym matkom, które, choć poirytowane, niestrudze-
nie jednak stawiały nam go za wzór; nie udało im
się zrazić nas do niego. Osądźcie sami naszą stron-
niczość: był półpensjonariuszem, a myśmy lubili go
tym bardziej; w naszych oczach był honorowym
mieszkańcem internatu. Wieczorami, pod lampą ro-
dzinną, dumaliśmy o tym misjonarzu, który pozo-
stawał w dżungli, aby nawracać internatowych ka-
nibali, i malał wtedy nasz lęk. Powiedzieć wypada,
że kanibale szanowali go również. Nie potrafiłbym
już dziś jasno określić przyczyn tej jednomyślności.
Benard był łagodny, przymilny, wrażliwy, a po-
nadto przodował we wszystkim. Matka odejmowała
sobie od ust dla niego. Nasze matki nie utrzymy-
wały z tą szwaczką stosunków towarzyskich, ale
mówiły nam o niej często, abyśmy mogli uzmysło-
wić sobie ogrom miłości macierzyńskiej; ale my
myśleliśmy tylko o Benardzie — był światłem i ra-
dością tej nieszczęśliwej osoby; uzmysławialiśmy so-
bie ogrom miłości synowskiej; na koniec, każdy
rozczulał się nad tymi zacnymi biedakami. Nie do-
syć na tym — Benard żył tylko na poły; nie widzia-
łem go nigdy bez grubego wełnianego szala; uśmie-
chał się do nas mile, ale rozmawiał z nami mało
i pamiętam, że zabroniono mu uczestniczyć w na-
szych zabawach. Co do mnie, czciłem go tym bar-
dziej, że jego wątłość stanowiła przedział między
nim a nami — umieszczono go pod szkłem; dawał
nam spoza swojej szyby znaki powitalne i porozu-
miewawcze, ale myśmy się nie zbliżali, kochaliśmy
go na dystans, odznaczał się bowiem już za życia
mglistością symbolu. Dzieci są konformistami:
by-
im
195
liśmy mu wdzięczni, że doskonałość swoją posu-
nął aż do bezosobowości. Kiedy rozmawiał z nami,,
nie posiadaliśmy się z ukontentowania, wprawie-
ni w nie szarością jego słów; nigdy nie widy-
waliśmy go w gniewie ani folgującego zbytniej we-
sołości; w klasie nie podnosił nigdy palców, ale
kiedy go pytano, Prawda przemawiała przez jego
usta, bez wahania i bez żaru, tak właśnie, jak win-
na przemawiać Prawda. Wywoływał zdziwienie na-
szego gangu cudownych dzieci, ponieważ był naj-
lepszy nie będąc cudownym. Byliśmy podówczas
wszyscy sierotami, w mniejszym lub większym
stopniu pozbawionymi ojców; panowie ci przeby-
wali w grobach albo na froncie, ci zaś, którzy po-
zostali — umniejszeni lub odarci z cech męskich —
dokładali starań, by synowie zapominali o nich; na-
stało królestwo matek. Benard odzwierciedlał dla
nas negatywne właściwości owego matriarchatu.
Umarł z końcem zimy. Dzieci i żołnierze nie
przejmują się bynajmniej zmarłymi, a jednak czter-
dziestu nas łkało nad jego trumną. Nasze matki
czuwały — przepaść zasypano kwiatami; postarały
się, żebyśmy zgon ten uznali za arcynagrodę, przy-
znaną wśród roku szkolnego uczniowi doskonałemu.
A poza tym życie Benarda było tak znikome, że nie
umarł naprawdę — pozostał między nami, obec-
ność uświęcona i płynna. Nasza wartość duchowa
zwyżkowała raptem: mieliśmy swojego drogiego
zmarłego, rozmawialiśmy o nim ściszając głos,
z melancholijną delektacją. Może i któregoś z nas
śmierć przedwczesna zabierze? Wyobrażaliśmy so-
bie łzy naszych matek i czuliśmy się cennymi. Czy
jednak roiłem? Zachowuję niejasne wspomnienie
okrutnej oczywistości: ta szwaczka, ta wdowa, stra-
ciła w s z y s t k o . Czy doprawdy na samą tę myśl
dławiła mnie groza? Czy dostrzegłem przelotnie
Zło, nieobecność Boga, świat niezdatny do zatniesz-
j
kania? Chyba tak, inaczej bowiem dlaczego w mo-
im dzieciństwie, którego się wyparłem, w moim
dzieciństwie zapomnianym i utraconym wizerunek
Benarda zachowałby swoją bolesną wyrazistość?
Po kilku tygodniach klasa piąta A I stała się wi-
downią szczególnego wypadku. Na lekcji łaciny o-
tworzyły się drzwi, pod opieką woźnego wszedł
Bénard,. ukłonił się panu Durry, naszemu nauczy-
cielowi, i usiadł. Rozpoznaliśmy wszyscy jego sta-
lowe okulary, szalik, nos z lekka garbaty, wygląd
zziębniętego kurczaka — pomyślałem, że Bóg nam
go zwrócił. Pan Durry zdawał się podzielać nasze
osłupienie; przerwał wykład, głęboko wciągnął po-
wietrze w płuca i spytał: „Imię, nazwisko, zawód
rodziców:" Bénard odpowiedział, że jest półpensjo-
nariuszem, synem inżyniera i że nazywa się Paul-
-Yves Nizan. Byłem najbardziej ze wszystkich oszo-
łomiony; podczas pauzy zaofiarowałem mu się
z przyjaźnią, odwzajemnił mi tę ofertę, zawarliśmy
sojusz. A jednak dzięki pewnemu szczegółowi wy-
czułem, że nie mam do czynienia z Bénardem, ale
z jego szatańską podobizną: Nizan miał zeza. Za
późno już było na wnioski, pokochałem w tej twa-
rzy wcielenie Dobra, a na koniec pokochałem ją dla
niej samej. Wpadłem w sidła, moja dążność do cnoty
wpędziła mnie w przyjaźń z Diabłem. Prawdę mó-
wiąc pseudo-Bénard nie był bardzo zły: żył, ot
i wszystko; miał wszelkie przymioty swojego so-
bowtóra, lecz nadwiędnięte. Powściągliwość Benar-
da przechodziła u Nizana w skrytość; ulegając
wzburzeniom gwałtownym, lecz biernym, nie krzy-
czał, ale w naszych oczach bladł ze złości, bełkotał;
to, co wzięliśmy za łagodność, było jedynie chwilo-
197
wym paraliżem; ustami jego wypowiadała się nie
prawda, ale coś na kształt cynicznego i płochego
obiektywizmu, który wprawiał nas w pomieszanie,
nie oswoiliśmy się bowiem z nim jeszcze, i chociaż
oczywiście uwielbiał swoich rodziców, wyrażał się
o nich, on jeden, z ironią. Na lekcjach nie brylo-
wał tak świetnie jak Benard; natomiast czytywał
wiele i pragnął pisać. Krótko mówiąc, była to oso-
bowość kompletna, a nic nie dziwiło mnie bardziej
niż widok jakiejś osobowości pod rysami Benarda.
Nękany tym podobieństwem, nie wiedziałem nigdy,
czy pochwalić go za roztaczanie pozorów cnoty, czy
zganić, że to jedynie pozory, toteż przerzucałem się
wciąż od ślepej ufności do bezrozumnej nieufności.
Prawdziwą przyjaźń zawarliśmy dopiero znacznie
później, po długim rozstaniu.
Wskutek owych wydarzeń i znajomości proces
mojego przeżuwania uległ dwuletniej przerwie, nie
wyeliminowały jednak one jego przyczyny. De fac-
to w głębi nie zmieniło się nic. Ów opieczętowany
mandat, który dorośli złożyli we mnie, trwał, choć
nie myślałem już o nim. Zawładnął moją osobą. Ma-
jąc lat dziewięć dawałem na siebie baczenie na-
wet wśród najgorszych wybryków. Mając lat dzie-
sięć straciłem się z oczu. Biegałem z Bru-
nem, gawędziłem z Bercotem, Nizanem — przez ten
czas moja fałszywa misja pozostawiona własnym
losom przybrała kształt cielesny i w końcu stoczyła
się w moją noc; nie ujrzałem jej już nigdy więcej,
stworzyła mnie, siłą swojego przyciągania działa-
jąc na wszystko przyginała drzewa i mury, budo-
wała nad moją głową nieboskłon. Miałem się za
władcę, moim szaleństwem było to, że byłem nim
faktycznie. Nerwica charakterologiczna, powiedział
198
jeden z moich przyjaciół, psychoanalityk. Miał ra-
cję, od lata roku 1914 do jesieni 1916 mój mandat
przeobraził się w mój charakter; majaczenia opuś-
ciły moją głowę, żeby przesączyć się w kości.
Nie wydarzyło mi się nic nowego — odnajdowa-
łem w stanie nienaruszonym to, co było stawką
w mojej grze, to, co prorokowałem. Jedyna różni-
ca: bezwiednie, bez słów, na ślepo r e a l i z o w a -
ł e m wszystko.Przedtem wyobrażałem sobie swoje
życie za pomocą obrazów: moja śmierć wywoły-
wała moje narodziny, moje narodziny rzucały mnie
ku śmierci; z chwilą kiedym zrezygnował z widze-
nia jej, stałem się sam ową wzajemnością, napina-
łem się aż do pęknięcia między tymi dwoma pun-
ktami krańcowymi, rodząc się i umierając z każ-
dym uderzeniem serca. Moja przyszła wieczność
stała się moją konkretną przyszłością: naznaczała
błahością każdy moment, stanowiła w centrum
najgłębszej uwagi roztargnienie jeszcze głębsze,
próżnię wszelkiej pełni, ulotną nierzeczywistość
rzeczywistości; zabijała z oddali w moich ustach
smak cukierka, a w moim sercu zgryzoty i radości;
ale ratowała moment najbardziej nawet byle jaki
tą jedynie racją, że nadchodził ostatni i zbliżał mnie
do niej; obdarowała mnie cierpliwością życia: nig-
dy już więcej nie pragnąłem przeskoczyć dwudzie-
stu lat,' przekartkować dwudziestu następnych,
nigdy już nie wyobrażałem sobie dalekich dni mo-
jego tryumfu — czekałem. W każdej minucie cze-
kałem następnej, ponieważ przyciągała znów na-
stępną. Żyłem pogodnie wśród krańcowej nie-
zwłoczności: zawsze wyprzedzając siebie, wszystko
mnie absorbowało, nie zatrzymywało mnie nic. Co
za ulga! Ongiś moje dni były tak dalece podobne do
siebie, że zastanawiałem się czasem, czy nie ska-
199
zano mnie na wieczysty powrót jednego i tego sa-
mego dnia. Nie zmieniły się zbytnio, zachowały
przykry nawyk zwalania się z dygotem; ale j a się
zmieniłem: nie był to już czas, który przepływał
przez moje nieruchome dzieciństwo, to byłem ja,
strzała wypuszczona na rozkaz, ja, który przedziu-
rawiałem czas i mknąłem prosto do celu. W roku
1948, w Utrechcie, profesor Van Lennep pokazy-
wał mi testy projekcyjne. Jeden zwłaszcza karton
zwrócił moją uwagę. Wyobrażono na nim galopu-
jącego konia, idącego człowieka, szybującego orła
i łódź motorową w skoku; podmiot miał określić,
który z tych rysunków daje mu najintensywniejsze
poczucie szybkości. Odpowiedziałem: „Motorówka."
Następnie spojrzałem z ciekawością na rysunek,
który narzucał się tak agresywnie: łódka odry-
wała się już jakby od jeziora, za chwilę wzbije się
ponad ten sfalowany marazm. Zaraz też pojawiła
mi się przyczyna mojego wyboru: mając dziesięć
lat doznałem kiedyś wrażenia, że mój kadłub roz-
orywuje teraźniejszość i odrywa mnie od niej; od
tej chwili zacząłem biec i biegnę do dziś. W mo-
ich oczach miernikiem szybkości jest nie tyle dy-
stans przebyty w określonym czasie, ile możność
oderwania.
Przed dwudziestu z górą laty Giacometti prze-
chodząc przez Place d'Italie wpadł pod auto. Po-
tłuczony, z nogą zwichniętą, zemdlał, ale nie cał-
kiem, gdyż odczuł najpierw coś na kształt radości:
„Zdarzyło mi się coś nareszcie!" Znam jego trzeź-
wość: spodziewał się najgorszego; życie, które ko-
chał tak mocno, iż nie pragnął innego, potrąciła,
roztrzaskała może głupia brutalność przypadku.
„A więc — powiadał sobie — nie stworzono mnie
po to, bym rzeźbił, i nie po to nawet, bym żył;
200
stworzono mnie po nic." Zafascynował go wtedy
groźny porządek przyczyn zdemaskowany rap-
tem — i to, by w zapalonych latarniach, w lu-
dziach i we własnym ciele wgniecionym w błoto
uwięzić petryfikujące spojrzenie kataklizmu: dla
rzeźbiarza świat minerałów nie jest nigdy odległy.
Podziwiam tę wolę przyjęcia wszystkiego. Skoro
lubimy niespodzianki, winniśmy lubić je aż do te-
go stopnia, aż do owych rzadkich olśnień, które
objawiają dyletantom, że ziemia nie dla nich zo-
stała stworzona.
Jako chłopak dziesięcioletni mniemałem, że na-
prawdę lubię tylko niespodzianki. Każde ogniwko
mojego życia musiało być nieprzewidziane, pach-
nieć świeżą farbą. Godziłem się z góry na prze-
ciwności i niepowodzenia i żeby być sprawiedli-
wym, powiedzieć trzeba, że robiłem do nich dobrą
minę. Któregoś wieczoru zgasła elektryczność, coś
tam się zepsuło; zawołał mnie ktoś z drugiego po-
koju, szedłem rozkładając szeroko ręce i głową rąb-
nąłem o drzwi tak mocno, żem wybił sobie ząb.
Mimo bólu rozbawiło mnie to, śmiałem się. Jak
Giacometti śmiał się później na pewno ze swojej
nogi, ale dla przyczyn diametralnie przeciwnych.
Skórom orzekł zawczasu, że moja historia zakoń-
czy się szczęśliwie, nieprzewidziane mogło być tyl-
ko przynętą, nowość tylko pozorem, narodziłem się
na żądanie ludów i to załatwiało całą sprawę: uj-
rzałem w owym wybitym zębie znak, tajemnicze
upomnienie, którego sens zrozumiem później. In-
nymi słowy, we wszelkich okolicznościach i za
wszelką cenę przestrzegałem porządku celów; spo-
glądałem na swoje życie poprzez swój zgon i wi-
działem jedynie pamięć zamkniętą, skąd nic nie mo-
gło wyjść i dokąd nie przedostawało się nic. Czy wy-
201
obrażacie sobie moje bezpieczeństwo? Traf nie ist-
niał, miałem do czynienia li tylko z jego opatrz-
nościowymi falsyfikatami. Gazety budziły w nas
przekonanie, że na ulicach złe przypadki uśmier-
cają szarych ludzi; ale ja, predestynowany, nie na-
tknę się na nie. Najwyżej stracę rękę, nogę, wzrok.
A i to stałoby się zgodnie z obowiązującą mnie re-
ceptą: moje nieszczęścia będą zawsze tylko próbą,
środkiem do napisania książki. Nauczyłem się zno-
sić zmartwienia i choroby, dojrzałem w nich pierw-
szą zapowiedź mojej tryumfalnej śmierci, stopnie,
które wyrąbywała, żeby wznieść mnie aż do siebie.
Owa troskliwość nieco brutalna podobała mi się
nawet i wziąłem sobie do serca, by okazać się jej
godnym. Poczytywałem najgorsze za warunek naj-
lepszego; przydawały się nawet do czegoś moje błę-
dy — a to tak, jakbym powiedział, że ich nie po-
pełniam. Mając lat dziesięć byłem siebie pewny:
skromny, nieznośny, widziałem w swoich porażkach
warunki mojego pośmiertnego zwycięstwa, ślepy
czy beznogi, wodzony po manowcach przez własne
błędy, wygram wojnę przegrywając poszczególne
bitwy. Nie rozróżniałem pomiędzy próbami zastrze-
żonymi dla wybranych a porażkami, za które pono-
siłbym odpowiedzialność, a to znaczy, że moje wy-
stępki wydawały mi się w gruncie rzeczy nieszczę-
ściami i że za swoje nieszczęścia będę odpowiadał
jak za błędy; rzeczywiście, nie mógłbym złapać
żadnej choroby, choćby nawet odry lub kataru, nie
obwiniając się o to: dopuściłem się niedbalstwa,
zapomniałem włożyć palto i szalik. Wolałem zaw-
sze oskarżać siebie niż świat; nie przez poczciwość:
żeby wszystko, co moje, mieć tylko od sie-
bie. Ów rodzaj pychy nie wykluczał pokory, tym
chętniej uważałem się za ułomnego, że moje po-
202
tknięcia stanowiły niezawodnie najkrótszą drogę ku
Dobru. Znajdowałem sposoby, dzięki którym
w ewolucji mojego życia odczuwałem przemożne
przyciąganie zmuszające mnie wciąż, choćby nawet
wbrew mojej woli, do nowych postępów.
Wszystkie dzieci wiedzą, że robią postępy.
A zresztą dorośli nie dopuszczają, by nie wiedziały
o tym: „Masz robić postępy, postępy w postępach,
postępy poważne i systematyczne..." Dorośli opo-
wiadali nam historię Francji: po pierwszej Republi-
ce, niesolidnej, była druga, a potem trzecia, ta dob-
ra — nie dałoby się w ogóle pomyśleć tych dwóch
bez trzeciej. Optymizm mieszczański streszczał się
podówczas w programie radykałów: ustawiczny
wzrost dobrobytu, likwidacja pauperyzmu przez po-
pieranie oświaty i drobnej własności prywatnej. O-
ptymizm ten wpajano w nas, paniczów, toteż odkry-
waliśmy z satysfakcją, że postępy indywidualne
każdego z nas odzwierciedlają postępy Narodu.
Rzadko jednak zdarzali się tacy, którzy chcieliby
się wynieść nad stan swoich ojców; większości cho-
dziło jedynie o to, by osiągnąć wiek męski, potem
przestaną rosnąć i rozwijać się — to świat wokół
nich spontanicznie stanie się lepszy i wygodniejszy.
Jedni z nas czekali z niecierpliwością na ów mo-
ment, drudzy — zatrwożeni, jeszcze inni — z nie-
chęcią. Co do mnie, togę „ purpurowym szlakiem
miałem gdzieś; zanim zostałem ofiarowany, wzra-
stałem w obojętności. Dziadek uważał, że jestem
mikrus, i rozpaczał nad tym. „Będzie wzrostu Sar-
tre'ów" — mawiała bunia, żeby go podrażnić. Uda-
wał, że nie słyszy, stawał przede mną i mierzył
mnie wzrokiem. „Rośnie" — powiadał wreszcie bez
większego przekonania. Nie podzielałem jego nie-
pokojów ani nadziei — chwast rośnie również; do-
203
wód, że rnożna stać się wielkim nie przestając być
złym. Mój problem polegał wtedy na tym, żeby być
dobrym in aeternum. Wszystko się zmieniło, kiedy
moje życie nabrało szybkości, nie wystarczało już
czynić dobrze, trzeba było czynić l e p i e j z każdą
chwilą. Obowiązywało mnie już tylko jedno pra-
wo — piąć się. Aby karmić swoje aspiracje i aby
maskować ich niepohamowanie, uciekłem się do po-
spolitego doświadczenia: w chwiejnych postępach
mojego dzieciństwa pragnąłem widzieć pierwsze
skutki działań mojego powołania. Postępy te, praw-
dziwe, choć drobne i zwyczajne, dały mi złudzenie,
że doświadczam swojej siły wzlotowej. Dziecko na
pokaz, przyswoiłem sobie na pokaz mit swojej kla-
sy i swojego pokolenia: korzystamy z tego, co na-
byte, kumulujemy doświadczenie, teraźniejszość
wzbogaca się o całą przeszłość. Po cichu jednak nie
doświadczałem w tym bynajmniej zaspokojenia. Nie
mogłem przystać na to, byśmy istnienie nasze mie-
li otrzymywać z zewnątrz, by trwało ono tylko mocą
bezwładu albo by poruszenia duszy były następ-
stwem poruszeń uprzednich. Rodząc się w oczeki-
waniu, z każdą chwilą powtarzałem w skoku obrzęd
moich narodzin — powtarzałem go pełen blasku
całością swego istnienia; w afektach swojego serca
pragnąłem ujrzeć rozbłyski iskier. Dlaczegóż więc
przeszłość miałaby mnie wzbogacić? Nie stworzyła
mnie, przeciwnie, to ja odradzając się z własnych
popiołów wydzierałem nicości swoją pamięć aktem
twórczym wciąż ponawianym. Odradzałem się lep-
szy i lepiej wykorzystywałem uśpione zasoby swo-
jej duszy z tej prostej racji, że śmierć, coraz bliższa,
za każdym razem intensywniej ogarniała mnie swo-
im mrocznym światłem. Powtarzano mi często:
przeszłość popycha nas naprzód; lecz ja byłem prze-
204
konany, że ciągnęła mnie przyszłość; znienawidził-
bym w sobie poczucie sił pracujących pogodnie
i stopniowo, powolny rozkwit moich dyspozycji.
Wtłoczyłem w swoją duszę nieprzerywany postęp
mieszczański i przerobiłem go na motor spalinowy;
umniejszyłem
przeszłość
wobec
teraźniejszości,
a teraźniejszość wobec przyszłości, przekształciłem
spokojny ewolucjonizm w katastrofizm rewolucyj-
ny i pozbawiony ciągłości. Przed paroma laty ktoś
zwrócił moją uwagę na fakt, iż postaci z moich
sztuk i powieści decydują o wszystkim raptownie
I
i pod wpływem kryzysu; że wystarczy jedna chwi-
la, by na przykład Orestes z Much zmienił front.
Do licha! To dlatego, że tworzę je na swój obraz;
bynajmniej nie takie, jakim jestem, zapewne, ale
takie, jakim chciałbym być.
Stałem się zdrajcą i pozostałem nim. Daremnie
wkładam duszę w swoje przedsięwzięcia, całą du-
szą oddaję się pracy, gniewom, przyjaźni — w jed-
nej chwili potrafię zaprzeć się tego wszystkiego,
wiem o tym, chcę tego i, jeszcze wypełniony uczu-
ciem, zdradzam już sam siebie, radośnie przeczu-
wając swoją przyszłą zdradę. Na ogół dotrzymuję
zobowiązań nie gorzej niż inni; stały w uczuciach
i postępowaniu, jestem niewierny swoim wzrusze-
niom: był czas, kiedy pomnik, obraz, pejzaż oglą-
dany na ostatku wydawał mi się zawsze najpięk-
niejszy; irytowałem przyjaciół odwołując się cy-
nicznie albo po prostu lekceważąco — aby przeko-
nać samego siebie, żem już oderwał się od nich —
do wspólnych wspomnień, które dla nich mogły za-
chować wartość. Nie kochając dość samego siebie,
umykałem naprzód; w rezultacie kocham siebie
jeszcze mniej, ów nieubłagany marsz dyskwalifiku-
je mnie we własnych oczach: wczoraj postąpiłem
205
źle, skoro było to wczoraj, a dziś już przeczuwam
surowy sąd, jaki wydam o sobie jutro, A zwłaszcza
żadnych mieszanin, swoją przeszłość utrzymuję od
siebie w przyzwoitej odległości. Lata młodzieńcze,
wiek dojrzały, nawet ten rok, co minął właśnie —
to Stary Porządek; Nowy zapowiada się w obec-
nej godzinie, lecz jak dotąd nie ugruntował się nig-
dy — czekaj, tatka, latka. Przekreśliłem zwłaszcza
swoje pierwsze lata; rozpoczynając tę książkę stra-
wiłem wiele czasu, by rozszyfrować je pod skreśle-
niami. Przyjaciele dziwili się, kiedy miałem trzy-
dzieści lat: „Można by pomyśleć, że nie miałeś ro-
dziców. Ani dzieciństwa." A mnie pochlebiało to
w mojej głupocie. Lubię jednak i szanuję wier-
ność pokorną a upartą, jaką niektórzy ludzie — ko-
biety nade wszystko — dochowują swoim upodoba-
niom i pragnieniom, swoim dawnym projektom, nie
istniejącym już dziś zabawom, podziwiam ich wolę
niezmieniania się wśród zmian, ratowania pamięci,
zabierania do grobu pierwszej lalki, zęba mleczne-
go, pierwszej miłości. Znam mężczyzn, którzy po-
niewczasie sypiają z podstarzałą kobietą dlatego je-
dynie, iż pożądali jej za młodu; inni zachowują
urazę do zmarłych albo gotowi by się bić raczej
aniżeli przyznać, że przed dwudziestu laty strzelili
jakieś głupstwo. Ja nie zachowuję uraz i z chęcią
przyznaję się do wszelkich potknięć; jestem zdolny
do autokrytyki, ale pod warunkiem, żeby nikt nie
próbował mi jej narzucać. W roku 1936 i w 1945
ludzie dali się paskudnie we znaki osobie noszącej
moje nazwisko; czy mnie to obchodzi? Doznane
afronty zapisuję na jej rachunek, ten dureń nie
potrafił nawet nakazać dla siebie szacunku. Spo-
tyka mnie stary przyjaciel; gorzkie uwagi: żywi
pretensję od lat siedemnastu, w pewnych okreś-
206
lonych okolicznościach potraktowałem go bez na-
leżnych mu względów. Przypominam sobie niejas-
no, że broniłem się podówczas kontratakując i wy-
rzucałem mu jego drażliwość, jego manię prze-
śladowczą, krótko mówiąc, miałem swoją własną
wersję owego incydentu; tym więc skwapliwiej
przyjmuję wersję przyjaciela: podzielam absolutnie
jego pogląd na całą sprawę, biję się w piersi, za-
chowałem się wtedy jak idiota, jak egoista, okaza-
łem brak serca; to rzeź radosna — delektuję się
własną inteligencją; skoro z tak miłą łatwością
przyznaję się do błędów, to dla mnie dowód, że
nie potrafiłbym ich już powtórzyć. Czy uwierzy-
cie? Moja rzetelność, moja wielkoduszna spowiedź
irytują tylko rozżalonego faceta. Rozgryzł mnie,
wie, że był dla mnie zabawką; to do mnie ma żal,
do mnie żyjącego, obecnego tu, minionego, t e g o
s a m e g o , którego znał zawsze, a ja oddaję mu
bezwładną wylinę dla przyjemności poczucia się
d z i e c k i e m n a r o d z o n y m p r z e d c h w i l ą .
W końcu i mnie z kolei chwyta gniew na tego
wariata, który odkopuje trupy. I na odwrót, jeśli
ktoś mi przypomni, że jego zdaniem spisałem się
w pewnych okolicznościach nie najgorzej, zmia-
tam dłonią to wspomnienie; mają mnie za skrom-
nego, a jest wręcz przeciwnie: sądzę, że dziś po-
stąpiłbym lepiej, a jutro b e z p o r ó w n a n i a le-
piej. Pisarz dojrzały nie lubi, kiedy ktoś ze zbyt-
nim przekonaniem winszuje mu pierwszego dzie-
ła, mnie zaś szczególnie podobne komplementy nie
mogą sprawiać przyjemności. Moja najlepsza książ-
ka to ta, którą piszę właśnie; zaraz potem idzie
ostatnia publikacja — ale w skrytości ducha przy-
gotowuję się już, by niebawem zbrzydzić ją sobie.
Jeśli dziś krytycy uznają tę książkę za złą, zranią
mnie może, ale za pół roku będę niemal podzielał
ich opinię. Pod jednym warunkiem jednak: choćby
dziełko moje poczytali za najuboższe i nijakie, żą-
dam, aby przenieśli je nad wszystkie poprzednie;
zgadzam się, żeby zdeprecjonowali mój wkład, by-
le tylko zachowali hierarchię chronologiczną, jedy-
ną, dzięki której utrzyma się dla mnie szansa, że
jutro napiszę lepsze, pojutrze jeszcze lepsze i tak
w końcu dojdę do arcydzieła.
Oczywiście nie mam złudzeń, wiem doskonale, że
wszyscy się powtarzamy. Świadomość ta, nabyta ra-
czej niedawno, wywołuje zamęt w moich wcześniej-
szych i niezachwianych poglądach, nie rozprasza-
jąc ich jednak całkiem. Moje życie ma kilku zasę-
pionych świadków, którzy nie przepuszczają mi ni-
czego, przyłapują mnie często na wpadaniu w stare
i te same koleiny. Mówią mi o tym, wierzę im, a po-
tem w ostatnim momencie winszuję sobie: wczoraj
byłem ślepy; mój dzisiejszy postęp polega na tym,
że zrozumiałem, iż nie robię dalszych postępów.
Czasami sam dla siebie jestem świadkiem oskar-
żenia. Przypominam sobie na przykład, że przed
dwoma laty napisałem stronicę, która mogłaby mi
się przydać. Szukam jej i nie znajduję — tym le-
piej, ulegając lenistwu przemyciłbym do nowego
dzieła jakieś starocie; piszę dziś bez porównania
lepiej, stronicę tę przerobię. Po skończonej pracy
przypadek wkłada mi w rękę zagubioną kartkę.
Osłupienie — wyraziłem tę samą myśl w tych sa-
mych słowach, niemal co do przecinka. Po chwili
wahania ciskam zdezaktualizowany dokument do
kosza, zachowuję nową wersję, ma nad poprzednią
jakąś nieokreśloną wyższość. Słowem, biorę się na
sposób: rozczarowany, kantuję sam siebie, żeby od-
208
l im Sława
163
ćzuc raz jeszcze, mimo pustoszącej mnie starości,
młode upojenie alpinisty.
Mając lat dziesięć nie znałem jeszcze swoich
manii, swoich powtórzeń, a wątpliwości nie ocie-
rały się o mnie. Drepczący, rozszczebiotany, zafa-
scynowany scenami ulicznymi, nie zaprzestawałem
zmieniać skóry i słuchałem szelestu moich skór
dawniejszych, które spadały ze mnie jedna po dru-
giej. Wracając ulicą Soufflot odczuwałem przy każ-
dym kroku, wśród oślepiającego znikania wystaw
sklepowych, ruch swojego życia, jego prawo —
i piękny mandat niedochowywania niczemu wier-
ności. Uprowadzałem z sobą całego siebie. Bunia
chce skompletować serwis; idę z nią do sklepu ze
szkłem i porcelaną; bunia wskazuje wazę, której
pokrywę zdobi uchwyt kształtu czerwonego jabłusz-
ka, wskazuje również talerze w kwiaty. Nie odpo-
wiadają jednak one całkiem jej wymaganiom: na
talerzach są oczywiście kwiaty, ale też i brunatne
owady łażące po łodygach. Z kolei replikuje kup-
cowa: wie doskonale, czego żąda klientka, ma taki
towar, chociaż nie wyrabiają go już od trzech lat;
a ten model jest nowszy, gustowniejszy, a poza
tym, z owadami czy bez owadów, nieprawdaż, kwia-
ty są zawsze kwiatami i nikt nie będzie szukał mię-
dzy nimi robaczków. Bunia jest innego zdania, na-
lega; czy nie można by zajrzeć do składziku? Do
składziku, ależ tak, oczywiście, tylko że na to trze-
ba czasu, a kupcowa jest sama, subiekt odszedł
właśnie. Ulokowały mnie w kącie zapowiadając,
bym nie dotykał niczego, zapomniały o mnie, za-
straszonym otaczającą mnie kruchością, przyku-
rzonymi roziskrzeniami, pośmiertną maską Pascala,
nocnikiem, na którym wymodelowano twarz pre-
zydenta Fallieres. Otóż mimo pozorów nie jestem
210
wcale postacią drugorzędną. Tak niektórzy pisa-
rze wypychając role drugoplanowe na proscenium
przedstawiają swoich bohaterów przelotnie, z zatar-
tymi profilami. Ale czytelnik nie nabierze się na
to; przerzucił ostatni rozdział, żeby zobaczyć, czy
powieść kończy się dobrze, wie, że blady młodzie-
niec wsparty o kominek ma w brzuchu trzysta pięć-
dziesiąt stronic. Trzysta pięćdziesiąt stronic miłości
i przygód. A ja miałem co najmniej pięćset. Byłem
bohaterem długiej historii, która kończyła się dob-
rze. Przestałem opowiadać sobie tę historię, bo i po
co. Czułem się powieściowy, ot i wszystko. Czas
ciągnął do tyłu stare, bezradne panie, fajansowe
kwiaty i cały sklep, czarne spódnice blakły, głosy
matowiały, żal mi się zrobiło buni, w drugiej części
nie ujrzymy jej na pewno. Co do mnie, byłem po-
czątkiem, środkiem i końcem, które skupiły się
w chłopaczynie starym już i już umarłym t u t a j ,
w mroku, między stosami talerzy niż on wyższy-
mi — i t a m , bardzo daleko, w skwarnym i żałob-
nym słońcu sławy. Byłem cząsteczką na początku
swojego toru i byłem zarazem zwielokrotnioną falą,
która wraca ku niej, już uderzywszy o zaporę punk-
tu końcowego. Zwarty i spoisty, jedną ręką dotyka-
jący swojego grobu, a drugą kołyski, czułem się
zwięzły i wspaniały, piorun, który zacierają ciem-
ności.
A jednak nie opuszczała mnie nuda, niekiedy dys-
kretna, niekiedy mdląca, ja zaś, ilekroć nie mogłem
jej znieść, ustępowałem najfatalniejszej z pokus:
przez niecierpliwość Orfeusz utracił Eurydykę —
przez niecierpliwość zatracałem się często w sobie.
Otumanionemu bezczynnością, zdarzało mi się na-
wracać do mojego szaleństwa, kiedy należałoby je
Ignorować, utrzymywać w ryzach i skupić uwagę
211
na zjawiskach świata zewnętrznego; w owych mo-
mentach chciałem u r z e c z y w i s t n i a ć s i ę na-
tychmiast, ogarniać jednym rzutem oka całość
świata, która nękała mnie, kiedy nie myślałem
o niej. Katastrofa! Postęp, optymizm, radosne zdra-
dy i utajona celowość — wszystko to waliło się
w gruzy od tego, co sam dołożyłem do proroctwa
pani Picard. Proroctwo obowiązywało nadal, ale
cóż miałem z nim począć? Ażeby ocalić wszystkie
moje chwile, owa beztreściwa wróżba wzbraniała
się wyróżnić którąkolwiek; przyszłość, nagle wy-
jałowiona, była już tylko rupieciem, odnajdywałem
swoją trudność bycia i spostrzegałem się, że nie
opuszczała mnie nigdy.
Wspomnienie bez daty. Siedzę na ławce w Ogro-
dzie Luksemburskim, Anna Maria poprosiła mnie,
żebym odpoczął przy niej, spływał bowiem ze mnie
pot, nabiegałem się za wiele. Taki jest przynaj-
mniej porządek przyczyn. Nudzę się tak strasznie,
iż odwracam go w pysze swojej: biegałem, ponie-
waż n a
1
e ż a ło mi się spocić, aby dać mojej mat-
ce okazję zawołania mnie. Wszystko kończy się na
tej ławce, wszystko musiało skończyć się na niej.
Jaka jest jej rola? Nie wiem i z początku nie trosz-
czę się o nią. Z wszelkich wrażeń, jakie ocierają się
o mnie, żadne się nie zagubi; to wszystko ma jakiś
sens, poznam go, poznają go moje wnuki. Bambała-
kam krótkimi nogami, które nie sięgają ziemi, wi-
dzę, jak przechodzi jakiś pan niosący paczkę, za
nim garbuska — to mi się przyda. Powtarzam so-
bie w ekstazie: „To, żebym siedział, jest sprawą
najwyższej wagi." Nuda się wzmaga, nie mogę po-
wstrzymać się dłużej, ryzykuję, zapuszczam żurawia
w siebie. Nie żądam sensacyjnych rewelacji, ale
chciałbym odgadnąć sens tej minuty, odczuć
jej
m
213
pilącą nagłość, nacieszyć się tą niejasną i z życia
wyrosłą przedwiedzą, jaką przypisuję Mussetowi,
Wiktorowi Hugo. Oczywiście dostrzegam tylko
mgły. Abstrakcyjny postulat mojej konieczności
oraz pierwotna intuicja mojej egzystencji trwają
obok siebie nie zwalczając się wzajem ani się nie
mieszając. Myślę już jedynie o tym, żeby uciec od
siebie, odnaleźć utajoną szybkość, która unosiła
mnie dawniej — na próżno, czar prysł. Pod kola-
nami czuję mrówki, zaczynam się wiercić. Niebo
obarcza mnie w samą porę nową misją: jest spra-
wą doniosłości wielkiej, żebym znów pobiegał. Ze-
skakuję na równe nogi, puszczam się w galop; oglą-
dam się u końca alei — nic się nie poruszyło, nic
nie zaszło. Ukrywam przed sobą rozczarowanie po-
wiadając sobie: w umeblowanym pokoju w Auril-
lac, zapewniam, w roku 1945 mniej więcej ten bieg
wyda nieoszacowane konsekwencje. Oświadczam, że
jestem usatysfakcjonowany, zapalam się; ażeby
Ducha Świętego przymusić do działań, okazuję mu
raptem zaufanie, ogarnięty szałem przysięgam, żem
zasłużył na szansę, którą mi dał. Wszystko jest na-
skórkowe, wszystko jest wygrane na nerwach, wiem
o tym. Matka pędzi już do mnie, oto wełniany jer-
sey, szalik, paletko, pozwalam się okutać, jestem
paczką. I raz jeszcze ścierpieć muszę ulicę Soufflot,
wąsy stróża, pana Trigon, posapywania windy hy-
draulicznej. Nareszcie mały nieszczęsny preten-
dent lokuje się znowu w bibliotece, łazi od krzesła
do krzesła, przegląda książki i odrzuca je; podcho-
dzę do okna, za firanką dostrzegam muchę, unie-
ruchamiam ją w muślinowych sidłach i kieruję ku
niej morderczy palec. Jest to moment nadprogra-
mowy, wyeliminowany z czasu pospolitego, odło-
żony aa bok, nieporównany, nieruchomy, nic nie
wyniknie z niego ani teraz, ani później, Aurillac
nie dowie się nigdy o tej mętnej wieczności. Ludz-
kość drzemie; co zaś do sławnego pisarza — świę-
tego, co nie skrzywdziłby nawet muchy — ma aku-
rat wychodne. Samotne i bez przyszłości w zakisłej
minucie, dziecko szuka silnych wrażeń w morder-
stwie; skoro odmawiają mi losu człowieka, będę lo-
sem muchy. Nie spieszę się, pozostawiam jej czas,
by domyśliła się, że pochyla się nad nią olbrzym;
zbliżam palec, rozgniatam ją, jestem wykiwany!
Dobry Boże, zabić jej nie należało! Z całego stwo-
rzenia ta jedna istota lękała się mnie — teraz nie
mogę już liczyć na nikogo. Owadobójca, zajmuję
miejsce ofiary i z kolei ja staję się owadem. Jestem
muchą, byłem nią zawsze. Tym razem sięgnąłem
dna. Nie pozostaje mi nic innego, jak wziąć ze sto-
łu Przygody kapitana Korkorana i rzucić się na dy-
wan, otwierając na chybił trafił książkę przeczy-
taną już sto razy; jestem tąk znużony i tak smut-
ny, że niemal bezwładny, i od pierwszej linijki
wpadam w zachwycenie. Korkoran buszuje po wy-
ludnionej bibliotece, pod pachą ma sztucer, tygry-
sica kroczy za nim trop w trop; v.-okół nich wyra-
sta pospiesznie gąszcz dżungli; w oddali posadzi-
łem drzewa, małpy przeskakują z gałęzi na gałąź.
Nagle Ludwisia (tygrysica) zaczyna pomrukiwać,
Korkoran nieruchomieje: uwaga, wróg! Ten to mo-
ment pełen nerwowego napięcia wybrała moja sła-
wa, żeby odzyskać swoją siedzibę, Ludzkość — że-
by ocknąć się i wezwać mnie na ratunek, Duch
Święty — żeby szepnąć mi te oto wstrząsające sło-
wa: „Nie szukałbyś mnie, gdybyś nie znalazł mnie
już." Na nic te przymilenia, nikt nie usłyszy ich
tutaj z wyjątkiem walecznego Korkorana. Sławny
Pisarz powraca, jak gdyby czekał tylko na powyż-
215
sza deklarację; prawnuk pochyla jasną główkę nad
dziejami mojego życia, oczy wilgotnieją mu od łez,
przyszłość powstaje, spowija mnie miłość nieskoń-
czona, w sercu wirują mi światła; nie poruszam
się, ani spojrzę na tę uroczystość. Nader statecznie
czytam dalej, światła gasną na koniec, nie czuję już
nic oprócz rytmu, przemożny bodziec, ruszam
z miejsca, ruszyłem, prę naprzód, motor sapie. Od-
czuwam szybkość swojej duszy.
Oto mój początek. Uciekałem, siły zewnętrzne
wymodelowały moją ucieczkę, stworzyły mnie. Po-
przez anachroniczną koncepcję kultury przezierała
religia służąc za naiwną makietę — nic tak jak ona
nie jest dziecku bliskie. Nauczano mnie Historii
Świętej, Ewangelii, katechizmu, ale nie dawano mi
środków do zdobycia wiary; w rezultacie zrodził się
bezład, który stał się moim ładem indywidualnym.
Powstały fałdy, nastąpiło znaczne przemieszczenie;
świętość pobrana z katolicyzmu osiadła w Literatu-
rze Pięknej i pojawił się człowiek pióra, ersatz
chrześcijanina, którym być nie mogłem; zaprzątał
się tylko swoim zbawieniem, przebywał na ziemi
jedynie po to, żeby zasłużyć — wśród ciężkich do-
świadczeń znoszonych godnie — na szczęśliwość po-
śmiertną. Zgon sprowadzał się do przejściowego ry-
tuału, a nieśmiertelność ziemska występowała jako
namiastka życia wiecznego. Ażebym uzyskał pew-
ność, iż uwieczni mnie rodzaj ludzki, włożono mi
do głowy, że rodzaj ów nie skończy się nigdy. Zgas-
nąć w nim równało się narodzinom i przekształce-
niu w nieskończoność, ilekroć jednak wykładał mi
ktoś hipotezę, że pewnego dnia jakiś kataklizm
mógłby zniszczyć naszą planetę, zdejmowała mnie
trwoga, choćby miało to nastąpić za pięćdziesiąt ty-
216
sięcy lat; i dziś jeszcze, zawiedziony,
'3
potrafię
myśleć bez lęku, że słońce kiedyś wystygnie. To że
moi współplemieńcy zapomną o mnie na drugi dzień
po moim pogrzebie, nie obchodzi mnie raczej; do-
póki żyć będę, będę ich nawiedzał nieuchwytny,
nie nazwany, obecny w każdym, tak jak we mnie
obecne są miliardy zmarłych, których nie znam,
ale których chronię przed unicestwieniem. Gdyby
jednak ludzkość znikła, zabiłaby swoich zmarłych
na dobre.
Mit był nader prosty i strawiłem go bez trudu.
Byłem protestantem i katolikiem, dwojaka przyna-
leżność wyznaniowa powstrzymywała maie od wia-
ry w świętych, w Matkę Boską, a na koniec i w Bo-
ga, dopóki nazywano ich po imieniu. Ale przenik-
nęła we mnie olbrzymia kolektywna potęga; zain-
stalowana w moim sercu, czatowała — była to Wia-
ra innych; kiedy tylko zmieniłem miano jej zwyk-
łego przedmiotu i zmodyfikowałem go po wierzchu,
rozpoznała go pod maskami, które mnie zmyliły,
rzuciła się na niego, zacisnęła w szponach. Myśla-
łem, że poświęcam się Literaturze, gdy tymcza-
sem — naprawdę — wstępowałem do zakonu. Pew-
ność, jaką żywi najkorniejszy spośród wierzą-
cych, stała się we mnie pełnym pychy przeświad-
czeniem o mojej predestynacji. Predestynowany,
a dlaczegóż by nie? Czyż każdy chrześcijanin nie
jest wybranym? Wyrastałem — zielsko — z gleby
katolicyzmu, moje korzenie pompowały z niej po-
karm, a ja przerabiałem go na swoje soki. Stąd owo
trzeźwe zaślepienie, na które cierpiałem lat trzy-
dzieści. Jednego ranka, w roku 1917 w La Rochelle,
ozekałem na kolegów, mieliśmy razem iść do gim-
nazjum; spóźniali się, a ja nie wiedząc już, co by
wykombinować dla rozrywki, zdecydowałem, że po-
217
dumam sobie o Wszechmocnym. Zaraz prysnął
v/ lazur i znikł nie składając mi żadnych wyjaśnień.
Nie istnieje, pomyślałem z uprzejmym zdziwieniem
i sprawę uznałem za załatwioną. I była załatwiona
w pewien sposób, skoro potem już ani razu nie
zdjęła mnie pokusa, żeby go wskrzesić. Ale pozo-
stał Tamten, Niewidzialny, Duch Święty, który
gwarantował mój mandat i kierował moim życiem
za pomocą sił potężnych, anonimowych i sakral-
nych. Tamtego pozbyłem się z tym większym tru-
dem, że rozgościł się w oficynach mojego umysłu,
wśród pojęć przefrymarczonych, po które sięgałem,
żeby zrozumieć samego siebie, znaleźć swoje miej-
sce, uprawomocnić się. Pisać — przez długi czas było
to prosić Śmierć, Religię ukrytą pod maską, żeby
uwolniły moje życie> spod władzy przypadku.
Byłem Kościołem. Wojujący, chciałem zbawić się
przez uczynki; mistyk, pragnąłem obnażyć mil-
czenie bytu dokuczliwym szmerem słów, a zwłasz-
cza mieszałem rzeczy z ich mianami — to
właśnie znaczy wierzyć. Wzrok mi się ćmił.
Dopóki to trwało, uważałem się za wybawio-
nego z kłopotów. W trzydziestym roku życia udał
mi się piękny numer: opisać w La Nausee — z całko-
witą szczerością, możecie mi wierzyć — egzystencję
bezzasadną, mętną moich rówieśników, a swoją wy-
łączyć z tego kręgu. B y ł e m Roąuentinem, ukaza-
łem w nim bez ogródek kanwę swojego życia;
a jednocześnie byłem s o b ą , wybranym kronika-
rzem piekieł, fotomikroskopem ze szkła i stali ob-
serwującym syropy własnej protoplazmy. A póź-
niej wyłożyłem wesoło, że człowiek jest nie do po-
myślenia; sam nie do pomyślenia, różniłem się od
innych jedynie mandatem pozwalającym mi mani-
festować ową niemożliwość, która jęła się nagle
218
przekształcać, stawać się moją możliwością najbar-
dziej intymną, celem mojej misji, trampoliną mo-
jej sławy. Byłem więźniem tych oczywistości, lecz
nie widziałem ich: widziałem świat poprzez nie.
Sfałszowany aż do szpiku i zmistyfikowany, opisy-
wałem radośnie naszą nieszczęsną dolę. Dogmatyk,
wątpiłem o wszystkim prócz jednego — że jestem
wybrańcem wątpienia; odbudowywałem jedną ręką
to, co burzyłem drugą, a niepokój uważałem za
gwarancję swojego bezpieczeństwa; byłem szczęśli-
wy.
Zmieniłem się. Opowiem później, jakie to kwasy
zżarły zniekształcającą przejrzystość, która mnie
spowijała, kiedy i jak terminowałem u przemocy
i odkryłem własną brzydotę — była ona długi czas
moim pierwiastkiem njgatywnym, niegaszonym
wapnem, w którym rozpuściło się cudowne dziec-
ko — jakie racje przywiodły mnie do systematycz-
nego myślenia przeciw sobie, tak dalece, iż oczy-
wistość idei mierzyłem przykrością, którą mi spra-
wiała. Złudzenie retrospekcji rozsypało się w drzaz-
gi; męczeństwo, zbawienie, nieśmiertelność —
wszystko to niszczeje, gmach wali się w gruzy,
w piwnicy przychwyciłem Ducha Świętego i wy-
gnałem go; ateizm to przedsięwzięcie okrutne i dłu-
godystansowe, chyba doprowadziłem je do końca.
Widzę jasno, nie żywię złudzeń, znam swoje praw-
dziwe zadania, zasłużyłem na pewno na nagrodę
przyznawaną dobrym obywatelom; od lat prawie
dziesięciu jestem człowiekiem, który się budzi ule-
czony z długiego, gorzkiego i łagodnego szaleństwa
i który nie może mu się nadziwić, nie potrafi nie
roześmiać się wspominając swoje dawne błądze-
nia i nie wie już, co począć ze swoim żywotem. Sta-
łem się znów pasażerem na gapę, którym byłem
219
mając lat siedem. Konduktor wszedł do przedziału,
spogląda na mnie, ale mniej surowo niż ongi;
w istocie najbardziej byłby rad odejść, niechbym
sobie dojechał spokojnie, chciałby tylko usłyszeć
ode mnie jakieś godziwe usprawiedliwienie,
mniejsza z tym jakie, zadowoli się każdym. Na nie-
szczęście nie znajduję żadnego, bo i zresztą szukać
nie mam ochoty; posiedzimy tak we dwóch, czując
się nieswojo, aż do Dijon, gdzie — wiem o tym do-
skonale — nikt nie czeka na mnie.
Skapitulowałem, ale nie złamałem ślubów — pi-
szę wciąż. Cóż robić innego?
Nulla dies sine linea.
To mój nawyk, a poza tym moje rzemiosło. Długi
czas poczytywałem swoje pióro za szpadę, obecnie
znam naszą niemoc. Mniejsza z tym, piszę i będę
pisał książki; są potrzebne; służą czemuś mimo
wszystko. Kultura nie zbawia niczego i nikogo, nie
uzasadnia. Ale jest wytworem człowieka — czło-
wiek odbija się w niej i rozpoznaje; jedynie to
zwierciadło krytyczne ukazuje mu jego obraz.
A skądinąd owa stara, zrujnowana budowla, moje
oszustwo, to również mój charakter: można się po-
zbyć nerwicy, nie sposób wyleczyć się z samego sie-
bie. Zniszczone, zatarte, upokorzone, zapędzone
w kąt, przemilczane — wszelkie cechy dziecka
przetrwały u człowieka pięćdziesięcioletniego. Naj-
częściej rozpływają się w cieniu, czatują; wystar-
czy chwila nieuwagi, żeby podniosły głowę i pod
przebraniem weszły w pełne światło. Utrzymuję
najszczerzej, że piszę tylko dla swoich współczes-
nych, a przecież złości mnie moja obecna sława;
nie jest to sława, skoro żyję, jednak to dosyć, żeby
zadać kłam moim dawnym marzeniom — czyżbym
więc nadal żywił je potajemnie? Nie całkiem, przy-
220
stosowałem je, jak sądzę: skoro utraciłem szansą,
że umrę nieznany, pochlebiam sobie czasem, że ży-
ję zapoznany. Gryzelda nie umarła. Pardaillan
wciąż jeszcze mieszka we mnie. I Strogow. Pocho-
dzę od nich tylko, oni zaś pochodzą tylko od Boga,
a ja w Boga nie wierzę. Spróbujcie połapać się
w tym wszystkim. Bo ja połapać się nie umiem
i zastanawiam się czasem, czy nie gram w „nie
brać lew": uparcie depczę swoje dawne nadzieje,
żeby wszystko stokrotnie zostało mi zwrócone.
W takim razie byłbym Filoktetem: ów kaleka wspa-
niały i cuchnący oddał wszystko, nawet swój łuk,
nie stawiając żadnych warunków; ale jestem prze-
konany, że w głębi duszy oczekuje nagrody.
Dajmy temu spokój. Bunia powiedziałaby:
Stąpajcie lekko, śmiertelni, nie dotykając ziemi.
W moim szaleństwie lubię to, że już od pierwsze-
go dnia chroniło mnie przed zwodzicielstwem „eli-
ty". Nigdy nie uważałem się za szczęśliwego właści-
ciela „talentu", jedyną moją troską było ratować
się — puste ręce, pusta kieszeń — pracą i wiarą.
Mój czysty wybór nie wywyższył mnie od razu nad
nikogo; bez ekwipunku, bez narzędzi, oddałem się
cały dziełu, żeby ocalić siebie całego. Skoro nieosią-
galne Zbawienie odkładam do magazynu rekwizy-
tów, co mi pozostaje? Człowiek całkowity, stwo-
rzony ze wszystkich ludzi, wart ich wszystkich —
i którego wart jest pierwszy lepszy.
I Czytanie
II Pisanie
SPIS
TREŚCI