LYNN MICHAELS
WĘWNĘTRZNE SWIATŁO
ROZDZIAŁ
1
Nowy Jork VI listopadzie to najgorsze miejsce, do jakiego
można było wrócić. Tak przynajmnjej pomyślał Richard
Parker-Harris, kiedy wysiadł z taksówki i stanął przed domem
swojej babki.
Choć było bardzo wątpliwe, aby w tym zagraconym
bibelotami domu oczekiwała go jeszcze jakaś cząstka
przeszłości, Richard po prostu nie miał dokąd iść. Jeżeli
będzie miał trochę szczęścia, babka nie spyta o Alfredę, a jeśli
zdążyła już wypić swojego pierwszego drinka, to może nawet
nie będzie pamiętała o istnieniu jego narzeczonej.
Byłej narzeczonej, poprawił się, naciskając dzwonek. Wciąż
jednak nie miał pojęcia, co zrobi, jeśli babka spyta go o
Alfredę. Może rzuci wszystko, ucieknie i zaciągnie się do
wojska, najlepiej do marynarki. Jednego' tylko był pewien -
nie będzie płakał. Przez całe cholerne życie nigdy nie
zdarzyło mu się
płakać.
.
I
. Drzwi otworzył Devlin, ubrany jak zwykle w białą
,marynarkę, czarne spodnie i nienagannie zawiązany krawat.
Richard omal nie upuścił walizki na .widok postarzałej twarzy
służącego.
- Dzień dobry, Devlin - powiedział. Twarz lokaja
zmarszczyła się w uśmiechu.
- Pan Richard! Co za niespodzianka!' Proszę, proszę·
Richard wszedł za służącym do holu i postawił walizkę na
mozaikowej, kamiennej posadzce. Mahoniowe boazerie jak
zawsze pachniały woskiem, a grube wełniane
dywany'kulkami na mole.
- Gdzie ona jest?
Ku własnemu zaskoczeniu odezwał się przyciszonym
głosem. Jego babka była jedyną osobą w tym domu, której
wolno było mówić głośno. Boże, jak trudno uwolnić się od
starych nawyków, pomyślał.
- Pani Barton,.Forbes nie ma w domu - odpowiedział
Devlin, zamykając ostatni zamek. - Wyjechała razem z
pańską'ciotką, panią Agie, do Las Vegas.
Nieobecność babki sprawiła Richardowi taką ulgę, że nie
potram powstrzymać uśmiechu. Podał służącemu płaszcz i
przez moment zastanawiał się, czy staruszek da sobie z nim
radę. Devlin zdołał jednak j!lkoś założyć płaszcz na wieszak i
umieścić w szafie.
c
- Jeśli pan sobie życzy, to możemy zadzwonić do pani -
odezwał się, zamykając drzwi. - Zostawiła mi numer telefonu.
- Nie będziemy jej psuć zabawy. Kiedy zamierza wrócić?
Devlin spojrzał na niego porozumiewawczo.
- Pani powiedziała, że będzie dWudziestego piątego. To za
trzy dni. Pański pokój jak zwykle czeka na pana. Tak jak pani
sobie tego życzy.
- Wiem, dziękuję. .
Staruszek schylił się i z wysiłkiem uniósł walizkę.
Richard wyjął mu ją z ręki.
- Czy kucharka jeszcze... .
- Żyje? -. Lokaj uśmiechnął się do Richarda. - Tak, . proszę
pana. Czy życzy pan sobie kolację o siódmej?
Richard spojrzał mu w oczy. Błękitne źrenice lokaja
przesłaniała delikatna mgiełka. Devlin·ma kataraktę,
uświadomił sobie Richard. I pomimo to pewnie prowadzi
rollsa. Czy babka zdaje sobie z tego sprawę? . I czy w ogóle
ma to dla niej jakieś znaczenie?
- Siódma będzie w sam raz, Devlin. Trafię do swojego
pokoju.
- Jak pan sobie życzy. - Służący skinął głową i dorzucił: -
Witamy w domu, proszę pana.
- Dziękuję. Miło być z powrotem w domu - dodał, choć
wcale tak nie myślał.
. Nie może tu zostać. Wiedział to, zanim jeszcze otworzył
drzwi do swojego pokoju, ale widok starannie zasłanego
łóżka jeszcze utwierdził go w tym przekonaniu. Ilekroć
opuszczał dom przy Gramercy Park, zawsze słyszał od swojej
babki zapewnienie: . "Twój pokój będzie na ciebie czekał".
Kiedy wybiegł ostatnio, przed ośmiu laty, żeby zdążyć na
taksówkę, która go miała zawieźć na lotnisko, krzyknęła za
nim to samo. Przysięgał sobie wtedy, że nigdy więcej tu nie
wróci i oto był z powrotem.
Ilekroć nie mógł dłużej wytrzymać z ojcem w Foxglove
lub gdy nie mógł znieść obojętności, z jaką traktowała go
matka, tylekroć przypominał sobie o swoim pokoju u babki i
wracał do tego starego, wielkiego domu.
Drink, pomyślał, to było to, czego mi trzeba.
Wiedział, gdzie babka trzyma whisky. Udał się prosto do
biblioteki i bez wahania sięgnął za oprawny w skórę tom
"Raju utraconego". Po raz pierwszy odkrył to miejsce i
doświadczył, co to znaczy mieć kaca, w wieku dwunastu lat.
Dolał do whisky wody sodowej i opróżnił szklankę dwoma
łykami. Był to pierwszy drink od chwili, gdy przyjął z
powrotem swój pierścionek zaręczynowy. Trudniej byłoby
policzyć drinki, które wypił od chwili, gdy zastał ją nagą,
dyszącą ciężko w objęciach Phillipa Quigleya, wicehrabiego
Avenel, na sianie w boksie jej ukochanej kasztanki Sereny.
Nikt z gości zebranych na przyjęciu zaręczynowym w
pałacu lorda A very nie zauważył zniknięcia Richarda. Ani
jego matka, lady Simpson, ani jej. drugi mąż; sir Freddie, ani
rodzice Alfredy, ani żaden z ich obrzydliwie bogatych i
bezmyślnych przyjaciół. Zapewne, pomyślał Richard;
świętowali dalej zaręczyny Alfredy, -tyle, że teraz były to
zaręczyny z Quigleyem, co zapewne nikomu nie robiło żadnej
różnicy.
Stajnia była świetnym miejscetn, aby przyprawić
Richardowi rogi. Alfreda wiedziała, że nienawidzi koni.
Zapamiętała minę, jaką zrobił kiedyś, gdy zaproponowała
mu, aby kochali się w boksie Sereny. "Tam jest naprawdę
mnóstwo miejsca, kochanie. Serena nawet nie zauważy."
Miała rację, klacz najspokojniej w świecie przeżuwała
siano, podczas gdy Richard stał jak skamieniały, słuchając
westchnień swojej narzeczonej. Potęm poszedł do pałacu i
upił się jak idiota.
Teraz w równie idiotyczny sposób upijał się w bibliotece
babki. Może przydałaby mu się rozrywka? Może powinien
wsiąść w samolot i polecieć do Vegas? Widok babki grającej
razem z ciotką Agie w ruletkę mógłby go rozbawić do łez.
Nie, wyjazd do Vegas nie jest najlepszym pomysłem. Miał
już zdecydowanie dość latania i przenoszenia się w ciągu
paru godzin z jednego końca świata na drugi. Richard potarł
nos, w miejscu, gdzie przed laty złamała go Susan Cade, ta
potworna kuzynka jego przyrodniej siostry, Meredith, i
zdecydował się poprzestać na razie na kolejnym drinku.
Po czterech godzinach i tyluż szklankach whisky z wodą
sodową, Richard leżał rozciągnięty na kanapie mrugając
oczami boleśnie podrażnionymi od nie ustannego noszenia
szkieł kontaktowych. Obok nie. go, na dywanie walała się
pusta butelka.
. Uniósł dłoń do oczu. Kiedy przycisnął palcami
powieki, doznał szoku. Miał mokre rzęsy! Nagle wytrzeźwiał,
zerwał się z kanapy i podszedł do zawieszonego nad
kominkiem lustra. Rzeczywiście, jego brązowe oczy były
pełne łez. Pozostawało tylko pytanie: naprawdę płakał czy po
prostu za długo nosił szkła kontaktowe?
Usiłował sobie przypomnieć, o czym właściwie myślał.
Nerwowo przygładził zmierzwione jasne włosy, usiłując się
skupić. Niech to cholera! Pierwszy raz w życiu płakał i był
tak pijany, że sam nie wiedział dlaczego!
To było niesprawiedliwe. Wszyscy dookoła płakali.
Nawet Alfreda płakała. w chwili, gdy oddawała mu
pierścionek. Dlaczego on jeden tego nie potrafił?
Przypomniał sobie swoją część spuścizny po dziadku, którą
tak bezsensownie przepuścił .na tę dziwkę. Biżuteria, stroje;
samochody, trzydzieści tysięcy funtów za tę cholerną Serenę.
Na myśl o takiej forsie każdy wybuchnąłby płaczem. Dla
niego nie był to jednak powód do rozpaczy. Tym, co go
naprawdę bolało, było zranione ego ..
Kiedy sobie to uświadomił, poczuł się tak, jakby ktoś wylał
mu na głowę kubeł zimnej wody. Mgła wywołana wypiciem
butelki whisky rozproszyła się bez śladu. Tak naprawdę
zależało mu przede wszystkim na zdobyciu uznania ojca.
Odkąd oznajmił Richardowi Parkerowi-Harrisowi seniorowi,
że 'wejdzie do jednej z najlepszych, arystokratycznych rodzin
Anglii, ich stosunki stały się wyraźnie cieplejsze.
"Moja krew", oświadczył ojciec z dumą. Ciekawe, co
powiedziałby teraz, gdyby usłyszał, że ·Alfreda przyprawiła
mi rogi, dlatego że nie chciałem iść z nią na siano? - pomyślał
Richard. Właściwie, czemu by tego nie sprawdzić, przyszło
mu do głowy, i bez wahania wykręcił numer do Foxglove.
Gdy czekał, aż ktoś ze służby podniesie słuchawkę,
postanowił powiedzieć ojcu, że jest bez grosza. Na wieść o
tym senior na pewno wpadnie w furię i wydziedziczy syna, a
Richard wreszcie będzie miał prawdziwy powód do płaczu.
Słuchawkę podniosła gospodyni, pani Clark.
- Halo, pani Oark, tu Richard. Mogę prosić ojca?
- Och,. Richard! Ojciec i pani Bea wyjechali dzisiaj rano na
aukcję jednoroczniaków do Marylandu. Jaka szkoda!
Dzwonisz aż z;An.g1ii i mijasz się z nimi o włos!
- Jestem w Nowym Jorku, pani Clark. U babki.
- Czy Alfreda jest z "tobą? Czy chcesz z nią tu przyjechać,
pokazać jej ranczo? O Boże! Może mogłabym...
.
- Jestem sam. Alfreda zerwała zaręczyny. Wracam na 'lobre
do domu.
żebym jeszcze wiedział, gdzie jest ten dom, pomyślał.
- Och! - W głosie pani Clark brzmiała nuta prawdziwego
żalu. - A czy dostałeś zaproszenie, Richie?
- Jakie zaproszenie?
- No, zaproszenie na ślub panny Meredith.
- Nie. Nawet nie miałem pojęcia, że ona jest'
zaręczona.
- No tak. T o wszystko wydarzyło się już po twoim
wyjeździe do' Anglii. Panna Susan i panna Meredith
przeniosły się do Santa Barbara i tam panna Susan skończyła
weterynarię. Potem pojechały do Kalifornii, żeby panna
Meredith mogła być razem z panem Luke'em.
- Luke. - Richard powtórzył głośno imię, ale to nic nie dało.
- Kto to jest Luke, pani Clark?
- Pamiętasz syna Setha Hardina, Richie? Przyjeżdżał razem
z ojcem w sezonie polowania na lisy.
- Coś mi świta - mruknął Richard, ale naprawdę . był jeszcze
ciągle zbyt pijany, żeby przypomnieć sobie cokolwiek poza
tym, że Susan zawsze marzyła, by leczyć zwierzęta. Nie miał
pojęcia, dlaczego akurat to utkwiło mu·w głowie.
- Chyba zadzwonię do Meredith z życzeniami
- powiedział w końcu. - Ma pani jej numer?
..: Oczywiście. Masz długopis?
- Tak. - Richard wyciągnął z kieszeni długopis i zapisał
numer.
- Dziękuję, pani Clark. Proszę powiedzieć ojcu, że
dzwoniłem.
- Przy pierwszej okazji. Naprawdę przykro mi, chłopcze, z
powodu Alfredy.
- Dziękuję, pani Clark.
Odłożył słuchawkę i wpatrywał się w zapisany na kartce
numer. Meredith wychodzi za mąż. Meredith, ta drobna
blondynka, która spędzała całe dnie, jeżdżąc konno po polach
i lasach w okolicy Foxglove. Trudno mu było uwierzyć w to,
co usłyszał, choć ź drugiej strony cóż w tym dziwnego.
Meredith była równie inteligentna i ładna, jak jej matka, Bea.
Richard wyciągnął rękę w kierunku słuchawki, ale
zatrzymał się, poruszony nowymi wspomnieniamL
Dokuczanie przyrodniej siostrze i jej kuzynce, Susan, było
przez dłuższy czas jego ulubionym zajęciem i jednym z
niewielu, które mu naprawdę świetnie szło.
Postanowił, że zanim porozmawia z Meredith, wypije
jeszcze jednego drinka. W chwili gdy wstał od stolika,
zadzwoJ;lił telefon.
.:... Halo?
- Dickie, co ty, do diabła, robisz? - w słuchawce rozległ się
władczy głos lady Glorii Simpson. - A1fre da nie chce wyjść z
pokoju, zepsułeś własne przyjęcie zaręczynowe!
- Jeżeli drzwi do pokoju Alfredy są zamknięte, to
znaczy, że jest z nią, Quigley.
- Głupcze, z powodu niewinnego flirtu ...
- Oddała mi pierścionek. . .
- Zabrałeś go?
- OczyWiście, że go zabrałem. A potem sam się
zabrałem na lotnisko Heathrow.
- Ty. idioto! Jesteś kompletnie pijany. Daj mi mamę·
-Babciateżmusi być już zalana. W Vegas jest teraz
trzecia nad ranem.
- A co ona tam znów robi?
- Puszcza na ruletce twój spadek, mam nadzieję~
- Niech ją diabli!
- No trudno, mamo. Sama widzisz, że nie wszystko
w życiu układa się tak, jakbyśmy chcieli.
Richard odłożył słuchawkę i podszedł do półki z książkami.
Następna butelka kryła się za opasłym grzbietem "Toma
Jonesa". Pociągając prosto z butel. ki, Richard przeszedł do
salonu i usiadł na taborecie przed fortepianem. Uniósł wieko,
odstawił butelkę na podłogę i przeciągnął palcami po
klawiszach. Potem zaczął grać swoje ulubione melodie,
głównie te, których nauczyła go Bea.
Spędziła z nim niejedno popołudnie przy fortepianie,
podczas gdy inni: Richard senior" Meredith, Susan, a
przypuszczalnie także Luke, syn Setha Hardina, uganiali się
po polach za lisami. Palce Richarda potykały się chwilami, ale
gdy był trzeźwy, ciągle jeszcze potrafił całkiem nieźle zagrać
piosenki Cole Portera czy Sammy Cahna. Miał ręce
stworzone do fortepianu, mówiła mu Bea.
Czasem wieczorami dawał się namówić i grali razem ojcu.
Wspomnienie tej udręki sprawiło, że dalsze pokonywanie
klawiszy przychodziło mu z coraz większym trudem. Jego
dłonie przestały być opanowanymi, zadbanymi dłońmi
dorosłego mężczyzny. Znowu były niezgrabn~i rękami
małego przerażonego chłopca, z boleśnie poobgryzanymi
paznokciami.
Niezależnie od tego jak się starali, Parker-Harris senior i tak
prędzej czy później wstawał z kanapy i przechodził na leżący
przed kominkiem dywan, na którym siedziały Meredith i
Susan pogrążone w marzeniach o wspólnej stadninie koni.
Richard świetnie pamiętał wyraz wściekłości i bólu, jaki
pojawiał się
wtedy na twarzy żony jego ojca. .
Pomyślał, że w jakiś sposób zawsze będzie kochał Beę za
to, co robiła, aby doprowadzić do zbliżenia między nim i
ojcem. Z drugiej strony, zapewne nigdy nie wybaczy jej tego,
że sprowadziła do F oxglove swoją siostrzenicę, Susan Cade.
Richard miał niemal piętnaście lat, gdy pewnego dnia
pojawiła się na ranczu dwunastoletnia, brudna i nieokrzesana
dziewczynka z jakiejś zapadłej mieściny w Oklahomie.
Jej ojciec, wiecznie pijany trener koni, Loren Cade, błagał
Beę, żeby wzięła małą i "zrobiła z niej prawdziwą damę, taką
jaką była jej mamusia". Susan była wrażliwa jak wszyscy
diabli, zwariowana na punkcie dobrego traktowania koni, i w
rezultacie zaraz po przyjeździe złamała Richardowi nos.
Wszystko przez ostrogi. Parker-Harris senior kazał chłopcu
założyć ostrogi, żeby wreszcie oduczył starego, złośliwego
ogiera, Valianta, odwracania łba i gryzienia go w kolana.
Susan nie miała o tym pojęcia i gdy zobaczyła, jak Richard
wbija ostrogi w koński brzuch, bez namysłu trzasnęła go
pejczem w twarz. Uwolniony od ciężaru jeźdźca Valiant rado-
śnie pogalopował do stajni, podczas gdy chłopak z twarzą
zalaną krwią wracał, chwiejąc się na siodle Meredith.
"Dziewucha!" - wrzeszczał ojciec, wioząc go do szpitala -
"ta cholerna dziewucha rozbija ci twój cholerny nos, a ty na to
pozwalasz!"
Następnego dnia Richard wyjechał prosto do Nowego Jorku.
Z powrotem do wielkiego, zimnego domu przy Gramercy
Park. Do domu, do którego zawsze prędzej lub później musiał
wrócić, żeby leżeć tak jak w tej chwili,. z twarzą schowaną
przed całym światem w zgięciu ramienia.
Nie miał pojęcia o tym, że usnął i zaczął chrapać, a z kącika
jego oka wypłynęła samotna łza i stoczyła się na klawisze
fortepianu.
ROZDZIAŁ
2
Nieprzerwane, fałszywie brzmiące brzęczenie pianina
urwało się w chwili, gdy doktor Susan Cade położyła dłoń na
klamce drzwi boksu. Nastąpiło to tak nagie, że mimowolnie
cofnęła rękę.
Niech to cholera, pomyślała, ale poczuła ulgę.
Drażniące bębnienie rozpoczęło się dwadzieścia minut
wcześniej, gdy siadała za kierownicą samochodu, by
podjechać do stajni.
- Masz stracha? - Luke Hardin spojrzał jej w twarz i
wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Może przyznasz się wreszcie
do porażki?
- Nie licz na to. - Susan odpowiedziała uśmiechem i
położyła z powrotem dłoń na klamce. - W dniu, w którym
stchórzę przed Szatanem, wrócę do domu i spalę swój dyplom
weterynarza.
N a dźwięk swego imienia Szatan odpowiedział krótkim
rżeniem. Chociaż pysk zwierzęcia pokrywała już siwizna,
nikt, nawet Luke, który odziedziczył stajnie Roundhouse po
ojcu, nie wiedział, ile właściwie zwierzę ma lat. Susan,
oceniając po zębach, dawała mu jakieś siedemnaście. Kiedy
uchyliła furtkę, Szatan położył uszy po sobie.
- No cóż, Suz. Może właśnie dziś wybiła twoja godzina.
- Chciałbyś - powiedziała i mijając Luke'a, weszła do boksu.
- Założymy się?
Nie wyjmując rąk z kieszeni, Susan spojrzała Lu-
ke'owi w oczy i uśmiechnęła się. - Jeśli chcesz.
- Dam półtora dolara.
- Też mi zakład. Uważasz, że nie warto dać więcej
za wyciągnięcie tego chplerstwa, które utkwiło w ko-
pycie Szatana?
,
- Ani centa więcej. - Luke wyjął z kieszeni zegarek.
- Nie zajmie ci to nawet pięciu minut.
- Chyba że masz zamiar mi przeszkadzać. Załóżmy
się o Lady.
N a dźwięk swego imienia dwuletnia kasztanka wysunęła
łeb zza ogrodzenia boksu i zastrzygła uszami. Susan z
przyjemnością popatrzyła na delikatnie wykrojone uszy i
nozdrza klaczy.
-' W życiu się o nią nie założę i świetnie o tym wiesz -
odparł Luke, uśmiechając się szeroko. - Ale muszę przyznać,
że cenię wasze przywiązanie do tego stworzenia. Meredith
cały czas ma nadzieję, że naciągnie mnie, żebym dał jej Lady
w prezencie ślubnym.
- No to powinna się postarać. Został już tylko miesiąc do
ślubu.
- Nie musisz mi przypominać. No i co z zakładem?
Półtora doIca, Suz.
- Niech będzie, Hardin.
Susan odwróciła się w stronę Szatana. KUl( zarżał
ostrzegawczo i utkwił w niej spojrzenie. Lewe tylne kopyto
unosiło się lekko nad sianem.
-Ma pani nerwy - odezwał się stajenny, Paulie O'Gilbert. -
Ja bym go nie tknął nawet za sto pięć-
dziesiąt do1ców.
.
Bandaż na ramieniu chłopaka świetnie tłumaczył jego respekt.
Ukąszenie było jedynym wyrazem wdzię CznOSCl za próbę
wyciągnięcia czegoś, co utkwiło w kopycie Szatana.
- Jaki będzie z ciebie dżokej, jeśli nie możesz sobie poradzić
z szetlandzkim kucem?
- Szatan to naprawdę wcielony diabeł - odpowiedział za
stajennego Luke.
- I ma zęby jak rekin - dodał zawstydzony chłopak.
- Tak - dorzucił Luke. - Gdyby Lady tak go nie
lubiła, już dawno poszedłby na karmę dla psów.
Susan świetnie wiedziała, że Luke jest ostatnim
człowiekiem, który byłby w stanie skazać złośliwego kuca na
śmierć. Był do niego równie przywiązany, jak Szatan do
Lady.
- Nie ma się o co obrażać, Paulie. - Susan uśmiechnęła się
do chłopaka. - Ciągle zapominam, że nie potrafisz rozumieć
koni tak jak ja.
Paulie wyszczerzył zęby. - Jasne, pani
doktor.
- Naprawdęjest tak, jak mówię, Paulie. Potrafię się
z nimi porozumieć.
- A ja naprawdę pani wierzę.
- Tylko się przyjrzyj, niedowiarku. - Susan od-
wróciła się z powrotem do kuca. - Szatan i ja świetnie się
rozumiemy, prawda, Szatan?
Szatan zmierzył ją bolesnym spojrzeniem.
- Zmęczyło cię już stanie na trzech nogach, co? Kuc położył
po sobie uszy, potrząsnął łbem i zarżał"
cicho.
- Gadanie. - Susan powoli przesuwała się w stronę
zwierzęcia. - Wiem, że naprawdę cię to boli, stary.
Szatan wpatrywał się w nią uważnie, a gdy znalazła się tuż
koło niego, zarżał przeciągle.
- Tak? - Susan położyła dłoń na pysku zwierzęcia.
- Tylko spróbuj mnie ugryźć, to zobaczysz, odpłacę ci tym
samym.
- Uwielbiam patrzeć, jak doktor sobie z nimi radzi ..
- Paulie zeskoczył z ogrodzenia oddzielającego boks
Lady i stanął obok Hardina. - Ona naprawdę sprawia
wrażenie, jakby z nim! rozmawiała.
- A skąd wiesz, że tego nie robi?
- Niech pan nie żartuje, szefie - odpowiedział
chłopak i zwrócił spojrzenie w stronę Susano
Dziewczyna powoli przesuwała się wzdłuż kuca,
nJeustannie 'głaszcząc go po grzbiecie. Czuła drżenie jego
mięśni i nie miała wątpliwości, że zwierzę musi być naprawdę
udręczone bólem.
- Taki stary i taki głupi. - Powoli przesuwała ręką po nodze
zwierzęcia, zmierzając w stronę kopyta. - Gdybyś pozwolił
chłopcu, żeby ci pomógł, to nie byłbyś teraz taki wściekły.
Kuc zarżał cicho, ale stał spokojnie. Susan pochyliła się i
uniosła do góry zranione kopyto.
Z drzwi stajni widać było w tej chwili zgrabną sylwetkę
dzięwczyny w dopasowanych niebieskich dżinsach. Kiedy
wyciągnęła z kieszeni szczypce i pochyliła się jeszcze niżej,
Luke Hardin, jak na dżentelmena przystało, odwrócił oczy.
Tym, co ujrzał, była wsparta na ręce, rozmarzona twarz
chłopca.
- To mi się naprawdę podoba - mruknął Paulie. Luke
szturchnął go w łokieć, wytrącając mu pod-
porę ~od brody, i wskazał drzwi.
- Swieże powietrze dobrze ci zrobi.
- A pan zostanie, tak?
- Ja tu jestem szefem.
_Odwrócił się w stronę dziewczyny w chwili, gdy właśnie
się prostowała. Kuc ostrożnie stawiał nogę na sianie. Susan
poklepała go jeszcze raz po grzbiecie i wyciągnęła rękę w
stronę Luke'a.
- No i po wszystkim. - Schowała szczypce do kieszeni i
wskazała na niewielki błyszczący przedmiot. - Kapsel od
butelki.
Kuc położył po sobie uszy i odsłonił zęby. Zanim Luke
zdążył otworzyć usta, żeby ją ostrzec, Susan odwróciła się
błyskawicznie i uszczypnęła zwierzę w ucho. Mocny uścisk
zmusił Szatana do odwrócenia łba i nie pozwolił mu ugryźć
Susano
. - Oj nieładnie, nieładnie! - Susan pomachała mu przed
nosem kawałkiem blachy wydobytym z kopyta. - Zobaczysz,
jak będziesz taki, to wcisnę ten kapsel tam, gdzie był:
Puściła Szatana, który zarżał donośnie, odwrócił się tyłem,
jakby chcąc dać wyraz swojej złości.
- To tylko o to chodzi, Paulie - powiedziała Susan,
wychodząc z boksu Szatana. - Zwierzę musi wiedzieć, kto tu
jest panem.
- Łatwo pani mówić - odpowiedział chłopak tonem
powątpiewania i podrapał się po głowie. - Mam wprowadzić
Lady do Szatana, szefie?
- Co ty na to, Suz?
.- Jasne. - Susan pogładziła klacz po aksamitnych
nozdrzach. - Niech się sama przekona, że nic mu nie jest.
Zdjęła kurtkę z barierki i cofnęła się o krok. Patilie podniósł
przegrodę i wprowadził Lady do boksu, który dzieliła ze
złośliwym kucem. Lady pochyliła się nad Szatanem, sięgając
do swojego żłobl,l, kuc natomiast, nie zwracając na nią żadnej
uwagi, skubał SIano.
- Cwaniak - powiedział Luke, wziął Susan pod ramię i
poprowadził w stronę wYjścia.
- ,Wiesz, skarbie - uśmiechnęła się do niego promiennie - ich
widok przypomina mi.Meredith i ciebie. - Bardzo śmieszne,
Susan - odpowiedział z kwaśnąmmą·
Susan roześmiała się, przerzucając kurtkę przez ramię. Na
dźwięk jej głosu zza przegród kolejnych boksów wysuwały
się zgrabne końskie pyski. Zwierzę ta strzygły uszami i
węszyły; wyciągając szyje, aby Susan poklepała je albo
pogładziła.
- Ciekaw jestem, co by powiedział Paulie, gdyby wiedział,
że ty naprawdę z nimi rozmawia~z?
- Nic dobrego, pewnie zmawiałby na mój widok pacierzalbo
zacząłby nosić naszyjnik z żąbkówczosnku, jakbym była
wampirem.
_ - Nie martw się, Suz. Nie mam zamiaru mu mówić.
- Nie robię z tego tajemnicy - odpowiedziała - ale też nie
chcę, żeby ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę·
- Nikt nie patrzy na ciebie jak na wariatkę, w każdym razie
nie ja - powiedział, uchylając przed nią
drzwi stajni.
,
- To dlatego, że usłyszałeś o tym od Meredith. Uwierzyłbyś
we wszystko, co powiedziałyby ci jej słodkie usteczka -
odparła Susan, wychodząc na zewnątrz.
- To prawda - przyznał Luke bez oporu, kiedy znaleźli się na
dworze. - Ale to naprawdę pozwala
zrozumieć różne rzeczy, które potrafisz zrobić. Odkąd
zobaczyłem, jak uspokajasz oszalałego z bólu ogiera, kładąc
mu rękę na pysku, nie mam_ wątpliwości, że rzeczywiście
m_asz jakąś przedziwną władzę nad zwierzętami.
Susan wzruszyła ramionami i zadrżała. Powoli nadchodził
wieczór, słońce chowało się za horyzontem. Nie było jeszcze
naprawdę zimno, ale po wyjściu z rozgrzanej stajni czuło się
w powietrzu zapowiedź chłodu. Susan wiedziała, że nie
wszyscy lubią ten rodzaj ciepła, jaki przepełnia
pomieszczenie pełne zwierząt, jej jednak dawało zawsze
poczucie bezpieczeństwa i pewności, którego tak często
brakowało między ludźmi.
- Takie są zalety posiadania zdolności telepatycz· nych -
odparła, spoglądając na niebo i zastanawiając się, czy będzie
padać. - Gorzej, że wielu ludzi patrzy na mnie tak, jakby mieli
do czyni~nia z czarownicą, która lada chwila poprzemienia
ich w żaby.
- Więc dlaczego sama żartujesz sobie z tego, tak jak
teraz z Pauliem?
.
- T o tak jak z wielkim nosem - -ądpowiedziała i wyciągnęła
z kieszeni kluczyki do samochodu. - Jeżeli sam z niego
zażartujesz, ludzie nie będą zwracać uwagi.
Rano umyła samochód. A teraz zanosiło się na deszcz,
niewykluczone więc, że będzie musiała go myć jeszcze raz.
Jej zdolności telepatyczne ograniczały się,
niestety, tylko do porozumienia z końmi. J
- Cieszę się, że nie potrafisz czytać w moich myślach. -
Luke przytrzymał drzwi, podczas gdy Susan wsiadała do
samochodu. - Nie mógłbym wtedy mieć żadnych sekretów
przed Meredith.
- I tak masz ich niewiele. - Susan siadła za kierownicą i
wsunęła kluczyk do stacyjki. - Choć sądzę, ż-.: mogłabym
zarobić parę groszy, strasząc cię, że powiem Meredith o tym i
owym.
- Ładne rzeczy, ale to mi przypomniało, że coś ci jestem
winien. - Luke zatrzasnął drzwi i wsunął twarz w otwarte
okno. Potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął dolarówkę i dwie
monety po dwadzieścia pięć centów. .:- Półtora do1ca, tak?
- Tak - odpowiedziała Susan z tryumfalnym uśmiechem. -
Może któregoś dnia wreszcie się nauc~ysz być
ostrożniejszym. Przynajmniej, gdy zakładasz SIę ze mną.
- Mam hazard we krwi. Dlatego prowadzę stajnię
wyścigową. ~
- Rzeczywiście, można powiedzieć, że pracujesz z
powołania.
- Ciebie dotyczy to w więks"zym stopniu.
- Dlaczego? - spytała, zapalając silnik.'
Luke wyszczerzył zęby i odsunął się od okna.
- Bo wszyscy faceci w twoim życiu muszą mieć
cztery nogi, grzyWę i ogon. .
..
Luke wy6uchnął śmiechem, ale Susan spojrzała na niego
chłodno, dając do zrozumienia, że wcale nie czuje się
rozbawiona jego dowcipem.
~ Rzeczywiście, bardzo śmieszne. Do zobaczenia jutro,
panie wesołku.
Ruszy.ła w stronę szosy. W lusterku widziała Luke'a z
rękami w kieszeniach, wracającego do stajni i trzęsącego się
ze śmiechu.
Musi wymyślić coś, żeby mu odpłacić. Nie było to łatwe,
biorąc pod uwagę, że dokuczali sobie nieustannie od trzech
lat, odkąd zaczęła pracować w Roundhouse jako weterynarz.
Trzy lata wzajem': nych doqnków, a jeżeli sięgnąć dalej, do
czasu ich .pierwszego spotkania w Foxglove, to nawet
trzynaście lat. '
Susan nie lubiła sięgać myślami do Foxglove,
przypominało jej to bowiem nieodmiennie jeszcze kogoś.
Kogoś, z kim nie łączyła jej zabarwiona wzajemną sympatią
złośliwość, ale zupełnie inne, zdecydowanie silniejsze
uczucie. Chłopca, który już zresztą wcale nie był chłopcem,
tylko mężczyzną zaręczonym z lady Alfredą Taką-to-a-taką.
Podjechała do bramy, za którą znajdował się wyjazd na
szosę. Minęła słupki i pochyliła się nad kierownicą, żeby
sprawdzić, czy nic nie jedzie.
Kiedy czekała, aż minie ją wielka ciężarówka, jej uwagę
pq;yciągnęło dzwonienie pęku kluczyków zwisających ze
stacyjki. Sama nie wiedziała dlaczego przypomniało jej się'
bębnienie pianina, które tak natrętnie rożlegało się w jej
głowie, gdy jechała do Szatana.
Skąd się to wzięło? Puściła jedną ręką kierownicę i dotknęła
kluczYków. Może chodziło o Meredith, pomyślała, pocierając
palcem wyrzeźbioną w onyksie końską głowę, wprawioną w
wisiorek do kluczy.
Kiedy jej kuzynka się· skupiła, Susan odbierała płynące z jej
strony myśli. A zważywszy na to, zjakim trudem Meredith
grała na pianinie, odtworzenie najprostszej melodii wiązało
się w jej przypadku z naprawdę kolosalną koncentracją.
Nie, muzyka była stanowczo zbyt wyszukana jak na
Meredith. Susan pokręciła głową i wyjechała na szosę. Bea
mogłaby tak zagrać, ale Susan nigdy nie odebrała przekazu od
nikogo z całej rodziny Parkerów-Harrisów oprócz ...
T ożsamość tajemniczego pianisty objawiła jej się tak nagle,
że Susan zahamowała gwałtownie na kompletnie pustej szosie
i zjechała na pobocze, żeby spokojnie przeanalizować
nieoczekiwaną myśl. Oparła obie ręce na kierownicy i
zamknęła oczy, usiłując przywołać w pamięci rozedrgane
dźwięki pianina.
- O, nie - jęknęła, czując znajomy dreszcz. - Richard.
Kiedy był trzeźwy, grał prawie jak sam Rachmaninow.
Dostatecznie często słuchała go w Foxglove, żeby o tym
wiedzieć. Głównie wieczorami, gdy z ręką pod brodą leżała
razem z Susan i Wlijkiem Richardem przed kominkiem. Parę
razy słuchała jego gry po południu, kiedy ćwiczył. Siedziała
wtedy na schodach, tak by nie mógł jej zobaczyć, pragnąc w
jakiś cudowny sposób cofnąć czas, żeby nie zdarzyła się ta
przeklęta chwila,' w której złamała mu nos.
Nigdy nie wybaczył jej tego, że przez nią ojciec patrzył na
niego jak na nieudacznika. Co gorsza, wiedziała, że iw
przyszłości nie będzie jej chciał tego wybaczyć. Czuła
cierpienie Richarda równie wyraźnie, jak czuła ból chorego
konia. Dreszcz przeniknął jej napięty kark.
Westchnęła, zapaliła silnik i ruszyła w stronę domu,
przyciskając gaz· do deski. Meredith była ostatnią osobą,
której mogła o tym wszystkim opowiedzieć, ale musiała
zwierzyć się komuś, by nie stracić panowania nad sobą.
ROZDZIAŁ
3
Richard śnił, że jest Fredem Astairem, a Alfreda Ginger
Rogers.' Był ubrany we frak, muszkę i lakierki. Alfreda miała
na sobie wyszywaną, czerwoną narzutę, taką jak ta, na której
zastał ją w stajni w dniu przyjęcia zaręczynowego. W dodatku
miała cztery nogi. Dwie z nich należały do Phillipa Quigleya.
Czuł się fatalnie, głowę rozsadzał mu ból, usta domagały się
wody; a kiedy otworzył oczy, oślepiło go zalewające pokój
ostre światło. Przeklinając idiotę, który nie zgasił
poprzedniego wieczora lampy, wcisnął głowę pod poduszkę.
Kiedy jednak pragnienie zmusiło go, aby spod niej wyjrzał,
stwierdził, że to, co. wziął za zapaloną lampę, jest po prostu
odblaskiem zimnego listopadowego słońca na ścianie pokoju.
Ból oczu uświadomił mu, że spał w szkłach kontaktowych.
Nawet nie próbując, wiedział, że nie ma mowy
o
tym, by stanął na nogach, więc zrobił to, co jako dziecko
podpatrzył u babki. Wypełzł z łóżka i na czworakach udał się
do łazienki.
Po drodze stwierdził, że ktoś go wieczorem rozebrał. Miał
nadzieję, że Devlin, bo bielizna, którą nosił na życzenie
Alfredy, była zdecydowanie zbyt ekstrawagancka, by bez
zgorszenia oglądał ją ktokolwiek inny W tym domu. Richard
postanowił, że pierwszym jego zakupem będą normalne, białe
slipy.
Kiedy dotarł do wanny, odk:tęcił kran z zimną wodą i
zgrzytając zębami, trzymał pod nim głowę przez dobre pięć
minut. Potem napełnił wannę ciepłą wodą, wszedł do niej
ostrożnie i przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy nie
byłoby lepiej, gdyby się od razu utopił. Zanim podjął decyzję,
zjawił się przed nim Devlin z kubkiem i termosem w jednej
ręce oraz ze szklanką czegoś, co wyglądało na mocną,
mrożoną herbatę, w drugiej.
- Pani twierdzi, że nic nie stawia jej tak na nogi
jak to. '
- A co to jest?
- Łatwiej wypić, kiedy się nie wie.
Dziwny płyn wprawdzie nie parował, lecz widok
pojawiających się bąbelków sprawił, że żołądek Richarda
gwałtownie się skurczył.
. - Dziękuję - powiedział i zanurzył się głębiej w wodzie.
- Pani dzwoniła rano, żebym odebrał ją z lo-tniska dzisiaj, za
dwadzieścia szósta.
Richard wynurzył się z wody jak~ wieloryb i tak
gwałtownie sfęgnął po szklankę, że ochlapał nieskazitelnie
wypastowane buty Devlina. Wstrzymując oddech, wypił
paroma łykami dziwny koktajl, skrzywił się i z trudem złapał
powietrze.
- Która godzina?
- Kwadrans po dziewiątej.
Devlin napełnił kubek kawą i podał go Richardowi. - Czy
przynieść panu szlafrok?
- T ak, proszę.
Kiedy służący wyszedł, Richard znów zanurzył się głębiej i
popijał kawę małymi łykami:
- Czy dzwoniła moja matka? - spytał, gdy Devlin pojawił się
ponownie.
- Tak, proszę pana. Wczoraj wieczorem. Pytała mnie o
numer telefonu do hotelu, w którym zatrzymała się pani.
- Czy możesz poprosić kucharkę, żeby mi zrobiła jajko po
wiedeńsku i grzankę?
- Oczywiście, proszę pana. - Służący zabrał puste naczynia i
wyszedł.
Babka wraca o szóstej. To znaczy, że ma niecałe dziewięć
godzin na to, żeby wynieść się z domu przy Gramercy Park.
Tylko dokąd? Dzięki zdumiewającemu koktajlowi, jaki mu
zaserwował Devlin, miał na szczęście na tyle jasną głowę, że
mógł się poważnie zastanowić nad tym pytaniem.
Richard wynurzył się z wody, odkręcił prysznic i namydlił
ramiona. Powrót do Anglii nie wchod~ł w grę. Poprzedniego
dnia myśl o wydziedziczeniu przez ojca wydawała mu się
zabawna, ale teraz był trzeźwy i widział wszystko w innym
świetle. Foxglove i tak nie mogło mu na długo udzielić
schronienia. Ranczo było ostatnim miejscem na świecie, w
którym mógłby wytrzymać przez dłuższy czas.
Po raz pierwszy w życiu Richard nie miał dokąd uciec. Ku
własnemu zaskoczeniu poczuł się tym przez moment
rozbawiony. Pan własnego losu, goły i wesoły. Taka jest cena
wolności, pomyślał, wychodząc z wanny. Założył szlafrok i
zaczął wycierać włosy.
Choć jego sprawy przybierały różny obrót, to nigdy jeszcze
nie brakowało mu pieniędzy. Teraz zresztą teżnie można
byłoby nazwać go biedakiem. Miał zawód, kilka tysięcy
dolarów w obligacjach płatnych w ciągu trzech miesięcy i
jakieś bliżej nieokreślone resztki fortuny w banku. Bieda jest
pojęciem względnym, uznał Richard i uświadomił sobie, że w
życiu zdarzają się naprawdę większe nieszczęścia niż brak
pieniędzy. Najgorzej jest obudzić się rano ze straszliwym
kacem
i mając niemal trzydzieści lat, stwierdzić, że zupełnie się nie
wie, kim się naprawdę jest i czego właściwie chce od życia.
Ta refleksja była tak porażająca, że Richard zamarł w
bezruchu na środku sypialni.
Z letargu wyrwał go dzwonek telefonu.
- Halo? '
-Nie waż się więcej odkładać słuchawki, kiedy
do ciebie mówię, Dickie!
- Dobrze, dobrze. Tylko tak nie krzycz.
- Nie krzyczę! -:- wrzasnęła matka.
::- Proszę cię - powiedział najbardziej ugodowym tonem, na
jaki go było stać - boli mnie głowa.
- Za dużo pijesz. Nie myśl, że o tym nie wiem. .
- To tak jak ty, mamo. Jak sądzisz, kto mnie tego
nauczył?
- Dlatego Alfreda zdecydowała się z tobą zerwać.
Sama mi to powiedziała.
- Trzebajej było przypomnieć, że najłatwiej zrobić durnia z
pijaka.
- Długo wczoraj rozmawiałyśmy. Chcesz wiedzieć
o czym? - Nie.
- Alfreda gotowa jest przyjąć cię z powrotem.
- Nie mam na to najmniejszej ochoty.
- Nie bądź idiotą, Dickie. Nie zapominaj o tym, .
w jakim się znajdziesz towarzystwie. Pomyśl, co to
znaczy być zięciem lorda Avery. .
-'- A przede wszystkim, co to znaczy dla ciebie.
- Nie IDaII;l zamiaru tego ukrywać. .
- Wobec tego rozwiedź się z Freddiem i ożeń
z Alfredą. Ja nie chcę. Tak naprawdę, to nigdy nie zależało
mi na tym małżeństwie. Chciałem zaimponować ojcu.
Wczoraj to zrozumiałem.
- Ojcu?! A cóż może dla ciebie znaczyć opinia człowieka,
dla którego wszystko, co w życiu zrobiłeś, było wyłącznie
źródłem rozczarowania?
- Nie wiem. W ogóle nie wiem, czego chcę, oprócz
porządnych białych majtek.
- Boże drogi, ty jesteś od rana pijany!
- Nie. Powiedziałbym, że właśnie wytrzeźwiałem.
I nie chodzi mi o wczorajsze pijaństwo. Chodzi mi o całe
moje cholerne życie. Nie wiem, co mną tak wstrząsnęło. Może
to, że zobaczyłem, jak się zestarzał Devlin. Czy ty wiesz, że
on mnie uczył wiązać sznurowadła?
- Wzruszające. Teraz posłuchaj mnie, Dickie.
Wczoraj wszystko ustaliłam z mamą. Oczywiście będziesz
musiał kupić Alfredzie jakiś prezent ...
- Oczywiście. - Richard był bardzo ciekaw, jak daleko
posunie się matka.
- Jakiś kosztowny drobiazg. - Lady Simpson zupełnie nie
wyczuła sarkazmu w jego głosie. - Mama pójdzie z tobą jutro
do Tiffany'ego. I zamów kwiaty do mieszkania Alfredy.
Jutro rano wraca ze mną i Freddiem do Londynu. A potem
wsiądziesz w wieczorny samolot, tak żebyś był tu jutro na
obiedzie. Zaprosimy Alfredę i lad y A very, więc pamiętaj o
jakimś drobiazgu dla niej. I ogól się w samolocie. Aha, i nie
zapomnij
oantyhistaminie!
- Mój nos! Pamiętasz o mojej alergii! -Richard poczuł się
szczerze wzruszony i kompletnie rozbrojony nietypową dla
matki troską.
- No oczywiście, że pamiętam. Nie sposób zapomnieć o tym
koncercie smarkania i chrząkania, jaki dajesz, ilekroć
zapomnisz o lekarstwie. Nie rozumiem, dlaczego nie pójdziesz
do jakiegoś porządnego lekarza.
- Już poszedłem. Piętnaście lat temu, kiedy Susan, ta
kuzynka Meredith, złamała mi nos: Pamiętasz Meredith,
moją przyrodnią siostrę,' prawda? Ojciec zaadoptował ją po
ślubie z Beą, bo ja zawsze sprawiałem mu same
rozczarowania!
- Po CO ta złośliwość? - spytała matka rozdrażnionym
tonem. - I dlaczego na mnie'krzyczysz? Czy naprawdę
muszę o wszystkim pamiętać, Dickie?
A potem wybuchnęła płaczem. To był jeJ stary,
niezawodny trik, za pomocą którego nieodmiennie budziła w
Richardzie poczucie winy. Tak. silne, że był gotów zrobić
wszystko, czego chciała, żeby tylko przestała płakać. Skąd
jednak wzięła się teraz u niego ta świadomość jej
manipulacji? I czemu nie dostrzegał tego przez te wszystkie
lata?
- Mogłabyś przynajmniej pamiętać, że mam na imię
Richard.
.
- To jest jego imię! - zaprotestowała lady Simpson. - Nie
mogę cię nazywać tak samo jakiego. Dickie dużo lepiej do
ciebie pasuje.
- Dickie wcale do mnie nie pasuje. Tak jak nie pasuje do
mnie powrót do Anglii i ślub z tą zbzikowaną córką lorda
Avery. I to tylko po to, żebyś ty się wspięła na kolejny
szczebel hierarchii. Możesz zadzwonić do babci, do Vegas, i
powiedzieć jęj, żeby spokojnie piła i grała dalej, bo kiedy tu
przyjedzie wieczorem, to i tak mnie już nie zastanie. Ani mi
się śni czekać na nią tylko po to, żeby mną pomiatała.
Skończyły się te czasy!
Trzasnął słuchawką i usiadł na łóżku. Oddychał ciężko,
znowu zaczęła go boleć głowa. To był jej kolejny sposób.
Kiedy czuła, że sobie z nim nie radzi, natychmiast wzywała
na pomoc babcię. A trzeba było mieć naprawdę znacznie
więcej siły, niż on jej miał, żeby podjąć walkę z tą wiecznie
zalaną starą wiedźmą.
Rozległ się ostry dzwonek. Richard chwycił sznur od
telefonu i szarpnął z taką siłą, że wtyczka wyle- . ciała z
gniazdka i uderzyła go prosto w nos. Zrobiło mu się ciemno
przed oczami i przewrócił się na plecy.
- Niech to choiera! -' jęknął i dotknął nosa~
N a szczęście wrażenie, że jego organ powonienia zmienił
kształt, skręcając gwałtownie w lewo, było tylko złudzeniem.
Gorzej, że zaraz potem w drzwiach pojawił się Devlin.
Znaczyło to, że słaby odgłos dzwonienia dobiegający z głębi
domu nie był złudzeniem.
- Panie Richardzie - odezwał się łagodnie służący.
- Dzwoni pańska siostra, panna Meredith.
- Meredith? - Richard ruszył w stronę drzwi, czu-
jąc bolesne pulsowanie w obolałym nosie.
Spodziewał się kolejnego telefonu od matki albo od babki.
Ale Meredith? Nie mógł sobie przypomnieć, czy w końcu do
niej wczoraj zadzwonił.
Ruszył za służącym w stronę schodów. Pani Clark
powiedziała mu wczoraj, że Meredith mieszka gdzieś ...
gdzieś: .. Cholera, tego też nie zapamiętał.
- Czy mówiła; skąd dzwoni?
- Nie, proszę pana, ale o ile 'wiem, panna Meredith
mieszka teraz w Santa Barbara.
T o było gdzieś w Kalifornii. Nic więcej nie potrafił so bie
przypomnieć.
- Od dawna? - Richard odwrócił się i spojrzał na Devlina,
który ostrożnie szedł za nim po schodach, przytrzymując się
poręczy.
- Wydaje mi się, że ona i panna Susan kupiły ranczo wkrótce
po pańskim wyjeździe do Anglii.
Gdy zeszli na dół, Richard podńiósłleżąc'ą na stoliku
słuchawkę. Zamknął oczy i przez moment starał się uspokoić
oddech.
7'" Czy to ty zadzwoniłaś do pani Clark, czy ona do ciebie?
- Ona do mnie - odpowiedziała Meredith bez chwili
wahania. - Cieszę się, że wróciłeś. Dawno się nie widzięliśmy.
- Dziękuję, Merr,y. A teraz powiedz mi, czego, do diabła,
chcesz?
- Znowu się wczoraj zalałeś, prawda?
Intuicja, jaką wykazała Meredith po· ośmiułatach -
niewidzenia i na odległość przeszło półtora tysiaca
kilometrów, sprawiła, że Richardowi zrobiło się nagle gorąco.
Ze zdumieniem stwierdził, że się rumieni, co nie zdarzało mu
się od piętnastego roku życia. '.
- Słyszałaś kiedyś o szoku wskutek gwałtownego
przeniesienia się z jednej półkuli na drugą?
- Słyszałeś kiedyś o klińice Betty Ford? Uratowała życie
Wujkowi Lorenowi.
- Został abstynentem?
- Stuprocentowym. Może i ty powinieneś spró-
bować.
Richard znowu się zaczerwienił, dziwiąc się swoim
reakcjom. Może to sprawa koktajlu Devlina.
- Pani Clark powiedziała mi, że nie dotarło do ciebie
zaproszenie - odezwała się Meredith. - Więc dzwonię, żeby
zaprosić cię na ślub.
- Ach, prawda. Moje gratulacje.
- Dziękuję. Chcę tu mieć całą rodzinę, Ri.chard,
i w żadnym razie nie przyjmę odmowy.
- Nie miałem zamiaru ci odmawiać, Meredith.
Przyjadę z prawdziwą przYjemnością. Kiedy mamy ten
szczęśliwy dzień?
- W wigilię Bożego Narodzenia. To trochę sentymentalne,
prawda?
Sentymentalne jak cholera, pomyślał Richard, ale
skłamał i powiedział:
- Wcale nie, myślę, że to bardzo miłe.
- To kiedy przyjedziesz?
- A kiedy byś chciała? .
- Najszybciej jak możesz.
- A dlaczego? :.- spytał, ogarnięty nagłymi podej-
rzeniami.
- Siedzę po uszy w koronkach, tortach i zaproszeniach.
Przydałby mi się ktoś do pomocy.
- A dlaczego Susan ci nie pomoże? Jeszcze się nie nauczyła
porządnie pisać?
- Nie ma czasu. Prowadzi ranczo, a poza tym pracuje jako
etatowy weterynarz w stajniach w Roundhouse.
- W jakim Roundhouse?
- U Luke'a.
- U jakiego Luke'a?
- Luke'a Hardina, mojego narzeczonego.
- Syna Setha Hardina. - Richard nadal nie był
w stanie przypomnieć sobie niczego więcej. - A dlaczego nie
wynajmiesz sekretarki?
- Chcesz, żebym wyłożyła kawę na ławę?
- Proszę bardzo. - Richard przysiadł na krawędzi
stołu.
- Więc ja to widzę tak: jednego dnia jesteś w Anglii z
utytułowaną narzeczoną, a następnego w Nowym Jorku z
kacem. Pani Clark powiedziała mi, że dostałeś kosza, ale -
biorąc pod uwagę twój nagły wyjazd - nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że kryje się za tym coś jeszcze. Nie pytam co, bo
mam nadzieję, że sam mi jeszcze o tym opowiesz. Devlin
powiedział mi, że twoja babka wraca dzisiaj, o trzy dni
wcześniej, niż planowała. Na twoim miejscu zniknęłabym z
domu przy Gramercy Park, zanim ona się w nim pojawi. Co ty
na to?
- Bardzo trafnie. - Richard był rozdarty między irytacją a
podziwem dla Meredith. Jak to możliwe, że· tyle wiedziała na
jego temat, podczas gdy on nie mógł sobie przypomnieć nic
poza tym, że miała niebieskie oczy? - No dobrze, i co dalej?
- Ja będę miała prawdziwy pożytek z ciebie, a ty będziesz
miał bezpieczną kryjówkę. Stadnina koni w Kalifomii to
ostatnie miejsce, w którym babka
będzie cię szukać.
.
- Jestem pełen podziwu, Meredith. Wyrosło z ciebie
naprawdę bystre stworzenie. Stadnina koni to
rzeczywiście ostatnie miejsce ... - Richard rozsiadł się
wygodniej na stole. - Zaczekaj no chwilę, Devlin wspominał
mi o jakimś ranczu. Co to za stadnina koni?
- N a miłość boską, Richard. Ile ty straciłeś szarych·
komórek ostatniej nocy?
- Nie tak znowu wiele. Nie było mnie tu przez osiem lat, jak
sobie może przypominasz.
- Mama pisała do ciebie tydzień w tydzień. Nawet ja
dorzuciłam czasem parę słów. Czy ty naprawdę nie czytałeś
naszych listów?
- No, ja ...
- Wszystko jedno. Ranczo to ta stadnina koni,
o której marzyłyśmy z Susan, a ty twierdziłeś, że nigdy jej nie
będziemy miały. To są te nasze bzdurne rojenia na stu
hektarach koło Santa Barbara.
W pamięci Richarda zamajaczyły jakieś fragmenty listów,
których nigdy do końca nie czytał i na które nigdy nie
odpowiadał.
- Chcesz powiedzieć, że się wam udało? Że macie
własne konie?
- Oczywiście. Mówiłam ci, że będziemy je-miały.
- Ale jak to zrobiłyście? Obrabowałyście bank?
- Oczywiście, że nie. Zastanów się nad tym w samo-
locie. Przynajmniej będziesz miał jakieś zajęcie oprócz
pICIa.
- Bardzo śmieszne, Meredith.
- To co? Przyjedziesz?
- T ak. Przyjadę. Gdzie to dokładnie jest i jak mam
tam trafić?
, .
- Wszystko już załatwiłam. Zarezerwowałam ci· miejsce w
samolocie z lotniska La Guardia. O pierwszej. Zdążysz?
Richard podniósł wzrok i spojrzał na WISząCy w holu
zegar. Kwadrans po dziesiątej.
- Zdążę - odpowiedział.
- Masz długopis?
Richard sięgnął do stojącego na stole kubka, wyrwał kartkę
z leżącego obok notesu i zapisał numer lotu, adres rancza i
numer telefonu firmy, w której Meredith wynajęła dla niego
samochód.
- Jeszcze. jedno. Ranczo jest dostatecznie duże, żebyś nie
musiał się widywać z Susan. Oczywiście~ poza obiadami,
które jadamy razem, i poza ur,oczystością ślubną·
Po raz kolejny Richard był kompletnie zaskoczony
umiejętnością przewidywania wykazaną przez siostrę. - T o
bardzo miło z twojej strony - odpowiedział
- ale ja już dawno wyrosłem z tych głupot.
- To samo mó'Vi Susan - odpowiedziała Meredith
ze śmiechem. - Ale jakoś nie mogę wam uwierzyć.
Po skończonej rozmowie Richard zamyślił się
głęboko. Zaproszenie Meredith przyszło tak
bardzo w porę, aż trudno uwierzyć, że nic się za
nim nie kryje. Już raz koń był sprawcą klęski, jak
pamiętał z mitologii. Z drugiej strony,
darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Poza tym nie miał wyboru, czas miglił. Podniósł
słuchawkę, żeby zadzwonić po taksówkę·
ROZDZIAŁ
4
Richard odbył lot do Kalifornii w towarzystwie Krwawej
Mary, zastanawIając się, w jaki sposób Meredith i Susan
zgromadziły pieniądze na kupno stu hektarów ziemi w
okolicy Santa Barbara. W pewnym momencie, dzięki
wspomnieniu, które nagle wypłynęło z zakamarków jego
pO,dświadomości doznał olśnienia.
A wraz z nim przyszedł pomysł na to, jak zrekompensować
stratę pieniędzy z funduszu powierniczego. Myśl była tak
obiecująca, że na twarzy Richarda pojawił się błogi uśmiech,
który przyciągnął do niego ste-
, wardesę. Richard zamienił resztki alkoholu na kawę, którą
popijał małymi łyk~i, dziękując Bogu, że pomimo wszystko
rozmiękczenie mózgu mu nie groziło.
Przed piętnastu laty nie uwierzył Mered~th, kiedy usiłowała
mu wyjaśnić, dlaczego Susan uderzyła go pejczem w twarz.
Dopiero w maju następnego roku, podczas dorocznego
rodzinnego wyjazdu do Churchill Downs, na wyścigi konne,
dał wiarę słowom siostry. Richard był świadkiem, jak Parker-
Harris senior starannie studiuje wszelkie dostępne informacje
na temat koni, ich rodow04ów, wcześniejszych występów i
uzyskiwanych wyników, a następnie przegrywa wszystkie
postawione pieniądze. Tymczasem Me redith i Susan
trzymały się razem, szepcąc coś do siebie i obserwując konie
prezentowane przed wyścigami na padoku, potem zaś
wręczały swoje pieniądze wraz z dokładnymi instrukcjami
matce Meredith. Rezultaty ich typowań były 'szokujące .
Podczas tych Wyścigów wygrały osiem tysięcy czterysta
szesnaście dolarów.
Od tej pory Richard nie miał już żadnych wątpliwości, co
do telepatycznych uzdolnień Susan Cade, jej zdolności
rozumienia zwierząt -i odczuwania ich bólu. T o ostatnie
zadecydowało o jej zachowaniu w dniu, gdy złamała mu nos.
Nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, aby skorzystać zjej
uzdolnień, nigdy jednak nie znajdował się w takiej sytuacji
jak teraz. Ą. poza tym dzi~wczyna dotąd nie powiedziała
"przepraszam". Uznał więc, że wspólne popołudnie na
wyścigach byłoby z jej strony najwłaściwszą formą
zadośćuczynienia.
Richard w znakomitym humorze wyjechał z lotniska
fordem tempo. Miał wrażenie, że nareszcie znalazł klimat,
który mu naprawdę odpowiada, a w dodatku był szczerze
zachwycony hiszpańską architekturą Santa Barbara. Kiedy
obejrzał miasto i ruszył autostradą numer 101 w kierunku
wzgórz, wśród których kryło się ranczo, odkręcił szybę w
oknie i po raz pierwszy od lat odetchnął pełną piersią. Czyżby
znalazł swoje miejsce na ziemi?
Richard skręcił z szosy w szeroką kamienną bramę
prowadzącą na teren rancza. Przejechał jeszcze kilkaset
metrów i znalazł się na parkingu z garażem. Zdjął . krawat i z
prawdziwym zachwytem rozejrzał się po okolicy. Po jednej
stronie rozciągał się ocean, po drugiej łagodne wzgórza
zwieńczone kępami drzew. Przed nim stał obszerny dom w
stylu kolonialnym: murowany, tynkowany na biało, z
wielkimi balkonam.r i dachem krytym czerwoną dachówką.
Po ścianach pięły się róże. Na lewo od domu, w pewnej
odległości, widać było cztery obszerne stajnie z padokami.
Richard ruszył po kamiennym -chodniku w stronę domu. Z
tarasu zobaczył stojący między dwoma wysokimi dębami
parterowy domek z szeroką werandą.
Ranczo było piękne. Więcej, było wspaniałe i niesamowite,
najzupełniej niesamąwite. Okazało się, że gdy on trwonił
swoją część funduszu powierniczego w Anglii, Meredith i
Susan potrafiły przemienić marzenia snute przed kominkiem
w najprawdziwszy raj na ziemi.
Ta, świadomość bynajmniej nie była dla Richarda
pocieszająca. Przygnębiony, pódszedł do zawieszonego na
wysokim stojaku dzwonu i pociągnął zdecydowanie za sznur.
W chwilę potem otworzyły się drzwi prowadzące na
wewnętrzny dziedziniec i pojawiła się w nich czekoladowa
Meksykanka ze złotymi kolczy-
kami w kształcie krzyży w uszach.
.
- Dzień dobry. Jestem Richard Parker-Harris, brat Meredith.
- Panna Meredith pojechała pana szukać. Powiedziała, że się
pan zgubił. Powiedziała, żeby zadzwonić, jak się pan
znajdzie.' Pan poczeka.
Richard miał zamiar spytać, czy zastał Susan albo Lorena
Cade, ale kobieta zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Spojrzał
na zegarek i stwierdzi,ł, że przyjechał o póhorej godziny
późni.ej, niż się go spodziewano. Wzruszył ramionami. Niech
będzie. Zdjął marynarkę, rozwiesił ją na oparciu bujanego
fotela, aby dać znać, że nie odchodzi nigdzie daleko i ruszył
przez łąkę, rozejrzeć się po ranczu.
Cień pod dębami był tak głęboki, że w pierwszej chwili nie
zauważył łysego mężczyzny siedzącego na werandzie domku,
który dostrzegł z tarasu.
- Dzień dobry. Jestem Richard Parker-Harris, brat Meredith.
- Jak się masz. Rufus Page. - Mężczyzna uniósł się nieco,
ścisnął Richardowi dłoń i opadł z powrotem na fotel.
- Właśnie rozglądam się po okolicy. Piękne miej-
sce.
Rufus Page chrząknął w odpowiedzi i skinął głową. - Jest
tu może gdzieś Susan? Albo jej ojciec?
- Loren jest w Solvang, zajęty przy gospodarstwie.
Susan jest pewnie w którejś stajni. Meredith pojechała cię
szukać. Myślałem, że Consuella ci o tym powiedziała.
- Tak. Chociaż nie mogę zrozumieć, dlaczego Meredith
uznała, że się zgubiłem. Bardzo dokładnie opisała całą
drogę.
- Jeżeli o mnie chodzi, to myślę, że martwiła się raczej
tym, że coś znajdziesz, niż tym, że się zgubisz.
- Słucham?
~
Rufus Page uniósł zgiętą w łokciu rękę, ułożył palce tak,
jakby trzymał w dłoni szklankę i mrugnął porozu-
miewawczo.
- Rozumiem - odpowiedział Richard ze ściśniętyffi
gardłem. - Dziękuję.
Odwrócił się skinąwszy głową i poszedł w kierunku stajni.
Do cholery jasnej, nie był przecież pijakiem! Wypił, co
prawda, jednego w samolocie, ale miał powód. Będzie to
musiał powiedzieć Meredith na samym wstępie. A potem
wypije drinka. Podwójnego, dodał w myśli, otwierając drzwi
do stajni.
Gniadosz i dwa kasztanki zwróciły ku niemu głowy, węsząc i
strzygąc uszami. Pomimo rżenia, które wywołało jego
przybycie, nikt się nie .. zjawił. W stajni były .. tylko trzy
klacze i Richard doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej
miały się właśnie źrebić.
Ruszył w głąb stajni i jego podejrzenia się potwierdziły, po
kilku krokach minął trzy obszerne boksy przeznaczone do
przyjmowania porodu. Zaraz za nimi natknął się na coś, co
wstrzymało mu dech w piersi: nieduży, kśztałtny tyłeczek
wieńczący niezmiernie długie nogi w obcisłych wypłowiałych
dżinsach. Tyłeczek należał do rudowłosej dziewcź)'ny, która,
nisko pochylona, masowała pęciny gniadej klaczy z wielkim
brzuchem. Kiedy pogrążona w swoim zajęciu rudowłosa
pochylała się niżej, flanelowa koszula odchylała się, ukazując
najpiękniejszą skórę, jaką Richard widział od czasu, gdy
jeszcze przeglądał
"Playboya". .
Chwała, chwała Kalifornii, pomyślał i jak zahipnotyzowany
wpatrywał się w niezwykłe zjawisko. Rudowłosa piękność
wyprostowała się, sięgnęła do butelki 'z oliwką i znów
pochyliła się nad pęciną zwierzęcia.
- Biedna Peggity. Biedna dziewczyna.:.... odezwała się
lekko ochrypłym kontraltem, od którego ciarki przebiegły
Richardowi po plecach. - Wiem, że to wszystko jest męczące,
ale już niedługo będziesz to
miała z głowy.
_
W prześwietlonym słońcem powietrzu unosiły się drobiny
kurzu. Richard czuł przenikliwy zapach oliwki, ciepły zapach
stajni i patrzył na połyskujące złotem rude włosy dziewczyny.
Miała długie, smukłe. palce z krótko przyciętymi, czystymi
paznokciami.
Niezwykłe, jak na stajnię. Niemal równie niezwykłe, jak
nagły przypływ czułości, jaki wzbudził w nim widok
dziewczyny, troskliwie opiekującej się spuchniętą końską
nogą. Aura dobroci i spokoju otaczająca dziewczynę była
niemal namacalna. Dla Richarda, któremu stajnia od kilku dni
kojarzyła się obsesyjnie z Alfredą i jej obrzydliwą zdradą,
było w tym wszystkim coś szczególnie zdumiewającego.
Klacz wyczuła jego obecność i poruszyła się niespokojnie.
Rudowłosa 'piękność wyprostowała się, odwróciła i spojrzała
Richardowi prosto w oczy.
Teraz zobaczył jej twarz: idealnie prosty nos, wielkie,
ciemnoniebieskie oczy· i wąską brodę z niewielkim
dołeczkiem.
- Cześć! - Richard oparł się na ogrodzeniu boksu i
uśmiechnął. - Jestem Richard, brat Meredith. Domyślam się,
że tu pracujesz, prawda?
- Można to tak nazwać. ~ Kiedy się do niego uśmiechnęła, w
jej oczach pojawiły się niespodziewane iskierki. - Cześć,
Richard.
- Szukam doktor Cade. Widziałaś ją może? Iskierki zniknęły
natychmiast z oczu dziewczyny.
Richard miał wrażeme, że powiedział coś niewłaściwego, ale
ni'e wiedział co.
- Na pt(wno gdzieś tu jest - odpowiedziała. Poklepała klacz
po zadzie i ruszyła w stronę wyjścia z boksu.
Kiedy przytrzyma! przed nią przegrodę, mruknęła
"dziękuję", ale nadal unikała jego spojrzenia. Podeszła do
wiszącej na ścianie szafki i schowała butelkę z oliwką.
Richard nie miał pojęcia, jaki popełnił błąd, przyrzekł sobie
jednak, że zrobi· wszystko, by w oczach rudowłosej z
powrotem pojawił się blask.
- Przyjechałem z Nowego Jorku - odeZwał się, idąc u jej
boku wzdłuż stajni.
- Wiem - odpowiedziała, przyśpieszając kroku.
- Może pokazałabyś mi okolice Santa Barbara? Na
przykład dziś wieczorem? Postawię ci za to kolację.
Dziewczyna zatrzymała się i spojrzała na niego spod długich
rzęs.
- A co z Meredith?
- Nie będzie jej to przeszkadzać. Nienawidzi zwie-
dzania.
- Wiem. Zawsze taka była. - Dziewczyna patrzyła na niego
wyczekująco, jakby dawała mu jakieś wskazówki i
spodziewała się, że Richard wreszcie zorientuje się w
sytuacji. - To co? Wybierzemy się gdzieś razem?
- Miło mi, ale nie mam dzisiaj czasu. Może innym
razem.
- Kiedy tylko będziesz miała ochotę. - Richard przytrzymał
drzwi do stajni. - Może jutro wiećzorem?
Dziewczyna już prawie go minęła, gdy nagle odwróciła się
w jego stronę. Richard poczuł, jak jej pierś muska jego żebra.
Miała najpiękniejsze, najbardziej pociągające w świecie uszy -
nie nosiła kolczyków - i wspaniały, zmysłowy głos. W jej
wzroku widać było niezdecydowanie i jeszcze coś, czego nie
umiał nazwać.
- Zastanowię się - odpowiedziała.
A potem odwróciła się i szybko odeszła. Przez moment
chciał za nią pobiec, ale się rożmyślił. Zamknął drzwi stajni i
patrzył, jak nieznajoma szybko, niemal biegiem, zmierza w
stronę parkingu. Wciąż się zastanawiał, czym ją tak spłoszył.
Może Susan była ciągle taką jędzą, że na samo jej
wspomnienie ludzie tracili humor? Albo może ...
Już wiedział, jaką gafę strzelił. Ruszył biegiem, ale
rudowłosa właśnie zapaliła silnik i gwahownie ruszyła. Wbił
wzrok w tablicę rejestracyjną i udało mu się odczytać jej
treść. Napis głosił: "Dr wet. S. Cade".
ROZDZIAŁ
5
Gdyby Susan i Meredith nie nacisnęły równocześnie
hamulców, żóhe BMW i srebrny blazer wpadłyby na siebie w
bramie.
- Mówiłam ci - zaczęła Susan, wychylając się pąez okno - że
mam złe przeczucia w związku z przyjazdem Richarda. T o
samo mówiłam ci w zeszłym roku, kiedy jechałyśmy do
Londynu, ale nie słuchałaś. Nigdy mnie nie słuchasz. Zawsze
ci się wydaje, że wiesz wszystko najlepiej na świecie.
- Co się stało? - spytała Meredith.
- Zaprosił mnie na kolację. To się stało!
- Ależ to wspaniale. Zawsze uważałam, że wy
dwoje ...
- Meredith! Twój brat nie ma pojęcia, kim ja jestem.
- Żartujesz.
- Byłam właśnie w stajrii dla źrebnych klaczy,
kiedy zjawił się Richard i spytał, czy nie wiem, gdzie jest
doktor Cade.
Teraz dopiero Meredith zdała sobie sprawę, że oczy kuzynki
błyszczą od łez.
- Czy był...
- Był trzeźwy jak ...
- Nie o to mi chodzi. Chciałam spytać, czy był w okularach,
czy w szkłach kontaktowych?
- Nie miał okularów. Nie mam pojęcia, czy miał
szkła.
- Więc może
.
- Może, może
Jadę do sklepu.
- Susan, zaczekaj ...
Ale furgonetka już się cofnęła z piskiem opon, wykręciła,
mijając BMW, i ruszyła ostro w stronę szosy. Niech to
cholera! - pomyślała Meredith. W końcu to dla niej ściągnęła
tu Richarda. Najchętniej udusiłaby oboje.
Trzasnęła drzwiami i ruszyła w stronę domu. Kiedy weszła
na patio, ujrzała Richarda. Wyglądałjak młody bóg, tyle; że w
nie najlepszym humorze. Zaciśnięte szczęki tworzyły mocną
linię, wzburzone włosy lśniły w popołudniowym słońcu jak
czyste srebro.
Mój Boże, ależ z niego przystojniak, przebiegło jej przez
myśl. To niesamowite, wystarczy nie widzieć faceta przez
kilka lat i proszę, jaka odmiana.
- Mogę czasem wypić szklaneczkę whisky, Meredith, ale to
nie znaczy, że jestem pijakiem - powitał ją gniewnym tonem. -
Uważasz za konieczne przetrząśnięcie wszystkich barów
położonych między ranczem a lotniskiem tylko dlatego, że się
trochę spóźniłem?
Jego głos był głębszy, niż to zapamiętała z dzieciństwa,
cudownie bogaty baryton, pełen złości i pobrzmiewający
lekko brytyjskim akcentem. Nie mogła się zdecydować, czy
prŻypomina jej Richarda Chamberlaina, czy raczej
Lawrence'a Oliviera.
- No wiesz, ja ... ja myślałam ... wczoraj ... wczoraj byłeś ...
- urwała. Jąkała się. Po raz pierwszy w życiu się jąkała.
- Oczywiście, że byłem. Wczoraj -dodał z naciskiem. -
Rzuciła mnie narzeczona.
- Słyszałam, że już doszedłeś do siebie. Zaprosiłeś Susan na
kolację.
- Nie przypominaj mi o tym. - Richard nerwowo przejechał
dłonią po włosach. "I Powinnaś tu być, Meredith. Albo
przynajmniej mnie ostrzec. Wiedziałaś, że przyjadę. A ty
zamiast czekać, szukasz mnie nie wiadomo gdzie ipozwalasz,
żebym wyszedł na kompletnego .idiotę.
.
- Spóźniłeś się. Martwiłam się o ciebie.
- Rozglądałem się' po mieście. W końcu jestem
architektem, a Santa Barbara ma naprawdę wspaniałą
architekturę·
- Spotkałam Susan pąy bramie. Powiedziała mi, że jej nie
poznałeś. - Podeszła bliżej i spojrzała mu w oczy. Z bliska
Richard był jeszcze bardziej olśniewający. - Nosisz szkła
kontaktowe?
- Oczywiście, że noszę. Byłbym bez nich ślepy jak kret.
. - Jak to możliwe w takim razie, że nie poznałeś Susan? -
Meredith przypomniała sobie o swojej złości. - Przecież
spędziliście obok siebie dobrych parę lat.
- Ostatnio widziałem ją podczas Bożego Narodzenia w F
oxglove, osiem lat temu - odpowiedział. - Była wtedy chuda
jak szczapa i miała wypłowiałe rudoblond włosy bez
żadnego połysku.
- Wreszcie udało mi się wybić jej z głowy tlenienie włosów.
- To ona naprawdę ma tilie piękne włosy? - Richard aż
otworzył szerzej oczy ze zdumienia. - Po co je w takim razie,
na miłość boską, farbowała?
- To dłuższa historia. - Meredith westchnęła i ujęła brata
pod ramię. - Opowiem ci ją przy herbacie.
- Jeśli to będzie Earl Grey i do tego parę kropel co najmniej
dwudziestoprocentowego alkoholu, proszę bardzo, mogę
wysłuchać nawet najdłuższej historii.
Meredith była gotowa nie tylko pozwolić Richardowi na
wzmocnienie swojej herbaty, ale nawet zrobić to samo re
swoją. Była gotowa na wsrelkie ofiary,
jakich wymagać mogła realizacja jej planu. Richard· musi
zrozumieć, że Susan jest kobietą stworz~ną dla niego.
Kiedy znaleźli się w kuchni, przyjrzała się uważnie
Richardowi, wieszającemu w skupieniu marynarkę na oparciu
krzesła. Zastanawiała się, co się właściwie stało z gapowatym,
zamkniętym w sobie chłopcem, którego pamiętała z
dzieciństwa. Miała wielką ochotę podejść do niego, chwycić
go oburącz za koszulę i powiedzieć: "N o dobrze,
przystojniaczku, mów, co właściwie zrobiłeś z moim bratem?"
Zamiast tego nastawiła czajnik i usia~a przy stole.
- Jaki miałeś lot?
- Nie najgorszy - odpowiedział. Sięgnął do kiesze-
ni po fajkę. - Mogę zapalić? - spytał.
- Proszę bardzo. - Podała mu popielniczj(ę. - Naprawdę
chcę, żebyś się tu poczuł jak Y'I domu.
Uniósł lekko brwi, o ton ciemniejsze niż włosy.
W jego zaskoczeniu było coś, co przypomqiało jej dawnego,
zamkniętego w sobie, nieufnego Richarda. Przez całe
dzieciństwo zachowywał się tak, jakby w każdej chwili
spodziewał się ciosu. Zresztą, biorąc pod uwagę jego
nieustanne, mniej lub bardziej dobrowolne przenosiny od ojca
do matki, od matki do babki i z powrotem do ojca, nie było w
tym nic dziwnego. Kiedy się wiedziało coś o piekle, w jakim
spędził dzieciństwo, naprawdę łatwiej było go zrozumieć.
- Dziękuję ci, Meredith. - Richard zaczął spokojnie nabijać
fajkę. - Zrobię, co będę mógł.
Zawsze się starał. To było coś, czego Meredith
nienawidziła w nim, gdy byli dziećmi. Dopiero później Susan
jej wytłumaczyła, że zachowanie Richarda płynęło z
panicznego lęku prżed tym, że kolejny raz popełni jakiś błąd i
znów zostanie odesłany dalej~
Zresztą niezależnie od tego, jak się starał, koniec i tak był
zawsze taki sam.
On jest potwornie nieszczęśliwy. Czuje się niepotrzebny i
niekochany, tłumaczyła jej Susano A potem wybuchnęła
rozpaczliwym szlochem. Meredith, która nigdy wcześniej nie
przypuszczała, żejej kuzynkamoze się rozpłakać, przestraszyła
się i pobiegła po matkę.
- Zdaje się, że świetnie sobie radzicie. Wspaniały dom,
cudowne konie. Widzę, że marzenia się spełniają· .
- Oczywiście - odparła, zdejmując czajnik z kuchenki. - Jeśli
tylko się im w tym pomaga.
Wrzuciła do czajniczka dwie torebki herbaty, zalała wodą i
nakryła uszytym przez Cąnsuellę watowanym pokrowcem.
Odwróciła się i patrzyła, jak Richard zapala fajkę. Jego
delikatne, smukłe palce z krótko obciętymi paznokciami były
precyzyjne i pewne. Na lewej ręce miał sygnet, który dostał od
ojca na dwudzieste pierwsze urodziny.
- Cieszę się, że ci go oddała - powiedziała, ustawiając
czajniczek i cukiernicę na stole. - Wyglądała mi na taką, co to
za bardzo przywiązuje się do cudzych rreczy.
Richard omal nie wypuścił fajki z ust. Meredith pożałowała,
że w porę nie ugryzła się w język.
- Skąd wiesz o moim pierścionku? - zapytał, powtórnie
unosząc brwi. ,
- Luke, Susan i ja byliśmy w ubiegłym roku na wyścigach w
Epsom. - Meredith zdjęła pokrowiec i wlała herbatę do
filiżanek. - Widziałam lady Alfredę z twoim sygnetem,
zawieszonym na łańcuszku na szyi. Miałam wtedy ochotę
udusić ją tym łańcuszkiem.
. Skłamała. To Susan chciała udusić narzeczoną Richarda.
Dopóki 'nie przyjrzała się jej uważnie przeZ lornetkę. Potem
spojrzała ze smutną miną na Meredith.
- Po CO ja Cię w ogóle słucham? - spytała. - Czemu
pozwąlam, żebyś mi wmawiała takie rzeczy? Nie
mogę się z nią przecież równać! .
A potem pobiegła w stronę wyjścia. Meredith ruszyła za
Susan, próbując ją namówić, żeby jednak została. Nie
spotkały wtedy Richarda, nawet się tego nie spodziewały. Nie
obejrzały wyścigów.
- Ucieszyłam się w każdym razie, że koń Alfredy był ostatni.
Richard westchnął i sięgnął po mleko. . - Ja nie.
Straciłem wtedy kupę forsy.
- Luke natomiast wygrał mnóstwo forsy. Niewiele .
brakowało, a zwróciłyby się nam koszty podróży do Anglii.
- A Susan? Jak sobie dała radę?
- Susan już nie gra na wyścigach.
- Naprawdę? - Richard aż rozlał mleko z wraże-
nia. - Kiedy przestała grać?
- Jak już miałyśmy pieniądze, żeby kupić ranczo i Admirała,
zapłacić pierwsze pensje i wy-słać wujka Lortma do kliniki
Betty F ord, dzięki czemu mamy w naszej stajni wyścigowej
najlepszego trenera na świecie.
- Chyba żartujesz, Meredith. Nie powiesz mi, że macie tu
jeszcze tego potwora, Admirała. Chyba że wypchanego, na
postrach dla źrebaków.
- Przeciwnie, żywego i w do brej formie. Ma własną stajnię i
padok. Jest doskonałym reproduktorem. Przeczytaj to. -
Siostra sięgnęła po ulotkę leżącą na bocznym stole.
Richard pochylił się nad podanym mu kawałkiem papieru i
wyczytał zapowiedź wyścigu z udziałem kilku najlepszych
stajni w okolicy. Uczestnicy mieli wystawić swoje najlepsze
konie. Dochód przeznaczono na cele dobroczynne. Jego
siostra wystawiła Bannera, syna Admirała.
- Ale przecież to był zawsze wcielony diabeł, a nie normalny
koń. Pamiętasz, że zdyskwalifikowano go na wyścigach w
Belmont za pogryzieQ.ie startera. Trzeba było sześciu
stajennych i nie wiem nawet jakiej ilości środków
uspokajających, żeby go ściągnąć z toru.
- To prawda. Ale wygrał wyścigi w Preakness i Smalltown.
- I skręciłby ci kark, gdybyś tylko dała mu okazję.
Nawet ojciec mówił, że jest zwariowany, kompletnie
zwariowany, a wiesz przecież, jak mało jest koni, z którymi
stary nie mógłby sobie poradzić .
- Nie ma na świecie takiego konia, z którym nie poradziłaby
sobie Susan - oznajmiła Meredith z dumą w głosie. - Admirał
je jej z ręki.
- I Susan naprawdę nie gra?
- Nigdy - odparła Meredith, wsypując cukier do
herbaty. - Ponieważ odbiera ich uczucia, uważa, że byłoby to
nieuczciwe. Zresztą zawsze tak uważała.
- No tak, pamiętam. - Richard uniósł filiżankę, ale nie
przyłożył jej do ust, tylko patrzył w skupieniu na swoją
herbatę.
Meredith przypomniała sobie słowa Susan mówiącej, że
Richarda martwi coś więcej niż tylko Alfreda. Otworzyła
właśnie usta, żeby spytać Richarda, czym się trapi, gdy do
kuchni wszedł Loren Cade.
Miał zabłocone buty. Nie pomagały ani prośby Susan, ani
krzyki Consuelli, Cade zawsze wchodził do domu w butach,
co najwyżej usprawiedliwiając się z uśmiechem, że jest już
stary i bez butów marzną mu nogi. Teraz uśmiechnął się
szeroko do Richarda l uścisnął mu rękę.
- Cieszę się, że cię widzę, Richard. To miło, że przyjechałeś
na ślub Meredith.
- Nie darowałbym sobie, gdybym go opuścił - odpowiedział
Richard. - Ja też się cieszę, że cię widzę.
Meredith starała się wyczytać z twarzy Lorena, czy i on
zauważa przemianę, jaka zaszła w jej bracie. Jeżeli . nawet tak
było, to stary Cade ~.nawet okiem nie mrugnął.
- ~ak tam było w Solvang? - spytała.
- Zadnych klaczy, które warto by kupić dla Ad-
mirała - odparł, podchodząc do lodówki. - Musisz dalej robić
słodkie oczy do Luke'a, by dopuścił do niego Lady. Byłoby
potomstwo, jak się patrzy.
- Robię, co mogę, wujku. -.Meredith oparła ,się ręką o stół i
patrzyła na Lorena szykującego sobie kanapki. Ukroił dwie
spore pajdy chleba, posmarował je grubo musztardą i położył
na każdą plaster szynki. Nie przejmując się musztardą,
ściekającą po ściance słoiczka i nie chowając chleba, Loren
sięgnął po kubek, wlał kawę i zamieszał trzonkieJl1 noża.
- Lepiej zrobię - powiedział Cade, mierząc rodzeństwo
spojrzeniem znad kubka z kawą - jak sobie pójdę, zanim tu
-wpadnie Consuella, bo znowu będzie awantura, że chodzę po
domu w zabłoconych butach.
- Chyba tak - zgodziła się Meredith.
Loren połknął ostatni kęs, klepnął Richarda w ramię z taką
siłą, że ten ·omal nie spadł z krzesła.
- Jęszcze sobie pogadamy po kolacji, co, synu? ~ odezwał
się przyjaźnie i wyszedł z domu.
ROZDZIAŁ
6
Podczas kolacji Susan prawie się nie odzywała i nie
spoglądała w stronę Richarda, choć siedział naprzeciwko. On
z kolei starał się r02JIlawiać z Lorenem Cade, który
opowiadał o wyprawie do Solvang, ale złociste refleksy
światła, połyskujące we włosach Susan sprawiały, że nie mógł
się skupić na r02JIlowie.
Patrząc na nią, myślał, że nie tylko w baśni brzydkie
kaczątko mrienia się w pięknego łabędzia. Zmjana dotyczyła
czegoś więcej niż tylko koloru włosów, ale nie potrafIł tego
sprecyzować. Choć parokrotnie podjął próbę przywrócenia
oczom Susan zachwycającego blasku, jaki miały, kiedy się
spotkali Vi stajni, nie udało mu się to ani razu.
. Przed deserem Susan przeprosiła wszystkich i poszła do
swojego pokoju. Kiedy oddalała się od stołu, Richard nie mógł
oderwać od niej oczu. Była najpiękniejszą kobietą, jaką w
życiu widział, i budziła w nim takie pożądanie, jakiego jeszcze
nigdy nie odczuwał wobec żadnej innej kobiety.
- Weź fajkę, synu - odezwał się Loren Cade, kiedy skończyli
jedzenie. - Siądziemy sobie przed kominkiem i pogadamy.
Richard posłusznie poszedł do kuchni, gdzie z0stawił fajkę, i
wrócił przed kominek, na którym płonęły ogromne polana.
Ojciec Susan nie zmienił się od czasów F oxglove.
W jego włosach pojawiło się może więcej siwych nitek, a
twarz pokrywała zdrowa opalenizna. Wskazał Richardowi
jeden z dwóch głębokich, wyściełanych foteli, stojących przed
kominkiem, postawił na stoliku kubek z kawą, wyciągnął z
kieszeni wymiętą paczkę papierosów i zapalił.
- Słyszałem, że się masz żenić - odezwał się, wypuszczając
dym przez nos.
- Miałem - odpowiedział Richard - ale cztery dni temu
narzeczona oddała mi pierścionek zaręczynowy. - Hmm. -
Loren ze smakiem zaciągnął się papierosem. Wypuścił dym i
dokończył: - Żałuję, że to słyszę·
- Nie żałuj. Ja nie żałuję. To była kompletna pomyłka;
- Co masz na myśli?
- Nie kocham Alfredy. Nigdy jej nie kochałem.
Teraz dopiero zdałem sobie z tego sprawę.
- T o można by powiedzieć, że wyświadczyła ci przysługę·
- T ak, sam tak teraz sądzę.
- Niesamowite są te kobiety. Człowiek nigdy nie
wie, co sobie myślą. A wiesz czemu? - Loren pochylił się i
rzucił Richardowi głębokie spojrzenie zza kłębów dymu. - Bo
VI ogóle nie myślą. One tylko czują. I nawet się tego nie
wstydzą. Ani nie boją. Nie to co my. Pod tym względem
kobiety są całkiem jak konie.
W ciągu tych lat, kiedy się nie widzieli, Susan nabrała
całkiem przyzwoitego akcentu, ale jej ojciec dalej mówił tak
samo, jak wówczas gdy przyjechali do Foxglove. Richard
przypomniał sobie pierwsze spotkanie. Były święta, wszyscy,
siedzieli w domu, Loren od rana snuł się lekko zawiany i
powtarzał wszystkim, że jest ojcemSusan z "Oplahomy".
Tego dnia po południu Richard wyciągnął atlas i poprosił
Susan, żeby pokazała mu, gdzie jest Oplahoma. Kiedy
nadeszła wiosna, jechał konno i wyśpiewywał na cały głos
"Oklahomę" Rogersa i Hammersteina, wymawiając
oczywiście "Oh-oh-oh-oh-Oplahoma!" Susan jechała przed
nim sztywna jak kij i Richard widział tylko jej płomiennie
czerwony kark.
Boże, ależ był ze mnie mały, złośliwy drań, pomyślał.
Świetnie wtedy wiedział, gdzie uderzyć, żeby ją zabolało, a
dzisiaj najzupełniej niechcący zrobił dokładnie to samo. Jak
tak dalej pójdzie, to nigdy nie zaciągnie jej na wyścigi.
- Jak koń nie lubi biegać, to nie pomoże ani bicie, ani nawet
najlepszy dżokej na świecie. Ale jeżeli koń lubi biegać, to co
innego, wtedy potrafi pędzić tak, że mało mu serce nie pęknie.
Tak samo jest z kobietaIl)i, synu. Tak samo jest z kobietami.
- Masz absolutną rację, Loren. Całkowicie się z tobą
zgadzam. Przepraszam na moment.
Richard wstał z fotela i poszedł do kuchni, gdzie Rufus Page
zajadał kolejne kawałki szarlotki, a Consuella i Meredith
sprzątały ze stołu.
- Jaką kawę pije Susan? - spytał siostry.
- Czarną, z jedną kostką cukru - odparła Mere-
dith i zobaczyła, że Richard napełnia dwa kubki kawą. -
Myślisz, że będę jej przeszkadzał?
- Na pewno - odpowiedziała z uśmiechem.
- T o świetnie.
Richard zacisnął zęby i ruszył korytarzem w stronę
schodów. Był gotów znowu narazić się Susan, ale nie potrafił
się powstrzymać, musiał coś zrobić. Czuł takie napięcie, że
niewiele brakowało, a poprosiłby Lorena o papierosa. Jednak
wiedział, że papieros bynajmniej nie zaspokoiłby jego
pragnień. Gdyby ktoś go spytał, czego właściwie chce, nie
potrafiłby odpowiedzieć, ale był pewien, że to coś wiąże się z
Susan.
Gdy stanął przed otwartymi drzwiami, zobaczył ją siedzącą
w głębi pokoju, za mahoniowym biureczkiem, które stało w
bibliotece w F oxglove do czasu, gdy Richard wyrył na nim
nożem swoje inicjały. Bea nie powiedziała mu wtedy jednego
złego słowa. Po prostu kazała wynieść biurko, a ojcu
oświadczyła, że postanowiła zmienić wystrój biblioteki.
Richard zupełnie zapomniał o całym wydarzeniu, którego
wspomnienie wróciło do niego niespodziewanie w momencie,
gdy Susan podniosła wzrok.
- Przyniosłem ci kawę - zaczął. - Czarną z jedną kostką
cukru.
- Dziękuję. - Susan wyprostowała się na krześle.
Richard miał wrażenie, że tym gestem chciała się od niego
odgrodzić. Postawił przed nią kubek i usiadł naprzeciw niej.
- Naprawdę mi przykro, że cię nie poznałem.
- Postawił swój kubek obok kubka Susan, oparł łokcie
na krawędzi biurka i wsparł brodę na splecionych palcach. -
Zupełnie nie byłem przygotowany na twój
widok.Spo~ewałem się Susan Cade takiej, jaką zapamiętałem
z Foxglove.
Spojrzenie Susan wydało mu się smutne i matowe.
Odblask płonącego na kominku ognia był zbyt odległy, a na
biurku stała jedynie najzwyklejsza biurowa lampa, której
światło padało na rozłożone przed dziewczyną papiery.
- Troglodytkę z trądzikiem i rozjaśnionymi włosami.
- Zawsze się zastanawiałem, dlaczego wyglądają
jak mokre siano. '
Uśmiechnęła się. Tylko odrobinę.
- T o chyba najmilsza uwaga, jaką w życiu usłysza-:-'
łam na temat swoich włosów.
.
- Co ci przyszło do głowy, żeby tlenić włosy? - Nastolatki
miewają głupie pomysły. - Susan wzruszyła ramionami. -
Chciałam wyglądać jak Meredith.
- Dlaczego, na miłość boską?
- Wydawało mi się, że jeżeli będę wyglądała tak jak
ona, to będę również jak ona radzić sobie w życiu. Sądziłam,
że wreszcie zacznę jakoś pasować do otocżenia i że w końcu
wszyscy mnie polubią.
Susan odłożyła na bok rozłożone przed sobą papiery,
zasłaniając zręcznie obrysowane wokół jego inicjałów
serduszko przebite strzałą - zapewne dzieło któregoś z
przyjaciół Meredith.
- Poza tym wymyśliłam sobie, że jeśli upodobnię się do
Meredith, to zniknie obawa, że zostanę odesłana
z Foxglove do domu, do Oklahomy. .
Uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Za plecami Richarda,
na kominku z trzaskiem pękła kłoda drewna i przez moment w
pokoju pojaśniało na tyle, że dostrzegł napięcie we wzroku
Susan i jej zaciśniętych ustach.
Miał wrażenie, że dziewczyna powiedziała mu coś
ważnego, ale nie potrafił tego zrozumieć.
- Naprawdę chciałbym cię zaprosić na kolację.
- Nie miałeś pojęcia, z kim rozmawiasz. Nie chcę
cię trzymać za słowo.
- Tonie. Ja mam ochotę cię trzymać. - Tak blisko, tak mocno
i tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, dodał w myślach.
- Chciałabym wiedzieć, kiedy jesteś szczery, a kiedy tylko
uprzejmy. - Susan uniosła dłoń i przyłożyła palce do skroni.
Richard zastanawiał się, czy boli ją głowa, czy też ten gest jest
oznaką zdenerwowania. - Po tym jak złamałam ci nos,
pomogłam wsiąść na konia i usłyszałam: "dziękuję", przez
całe lata miałam wrażenie, że chciałeś mi podziękować za
złamanie nosa.
- Dziękuję, że mi pomogłaś.
- Proszę bardzo. - Uśmiechnęła się. - Naprawdę mi .przykro,
że ci złamałam nos.
- Przyjmuję twoje przeprosiny. łt. co z kolacją?
- Pójdę pod jednym warunkiem. Powiedz mi uczci-
wie: dlaczego mnie zapraszasz?
- Mogę powiedzieć, ale wtedy nie pójdziesz.
- Spróbujmy.
- Po prostu po to, żeby móc na ciebie patrzeć.
Najlepiej przez stół, na którym będą stały świece.
W oczach Susan pojawił się znajomy błysk.
- Ą{iałam nadzieję, że właśnie tak odpowiesz.
ROZDZIAŁ
7
Następny dzień Richard spędził, zwiedzając Santa Barbara,
zamieniając funty na dolary i kupując tradycyjną białą
bieliznę. Sprzedawca zmierzył go dziwnym spojrzeniem,
kiedy usłyszał, że pragnie skorzystać z przebieralni, ale nic nie
powiedział. Richard zaciągnął za sobą zasłonę. Kiedy wrzucił
do kosza ostatnią parę kolorowych slipków, kupionych. na
życzenie Alfredy, od razu poczuł się lepiej.
Po raz pierwszy od dawna był naprawdę sobą.
Teraz należało ustalić, jak doszło do tego, że niczego nie
pragnął bardziej niż trafić do łóżka z kobietą, którą przez pół
swego życia obdarzał pogardą i niechęcią. (Odpowiedź na
pytanie, dlaczego tego chciał, była dla niego zupełnie
oczywista.)
Gdyby tylko potrafił oddzielić jakoś wspomnienia od
teraźniejszości, uwolnić się od obrazu tej niewychowanej,
zaniedbanej dziewczyny, która tak dłUgo napawała go zgrozą.
Gdyby potrafił skupić się na tym, co miał przed oczami, na
pociągającej, zmysłowej młodej kobiecie.
Ale tego właśnie nie potrafił. Nie pomogła mu nawet paczka
papierosów wypalonych jeden po drugim. Skup się na tym,
mówił sobie, żeby zaciągnąć Susan na wyścigi, nie do łóżka.
Był podatny na autosugestie póty, póki 'chodził po pełnych
ludzi ulicach, Santa Barbara. Gdy widział Susan, jego po-
stanowienia szły w zapomnienie.
,W oknie sklepu z artykułami jeździeckimi znalazł plakat
zapowiadający te same wyścigi, których dotyczyła ulotka
pokazana mu przez siostrę, oraz stronę poświęconą
wydarzeniom życia towarzyskiego, wyciętą z lokalnej gazety.
Richard dowiedział się nie tylko, że Meredith patronowała
fundacji starającej się zapewnić równy start życiowy dzieciom
w rozmaity sposób upośledzonym, lecz również, że jego
siostra miała za sobą' poważne sukcesy jako doradca w
zakresie inwestycji, a lista jej klientów zawierała wiele
poważnych nazwisk. Jeszcze jedna gorzka pigułka do
przełknięcia, pomyślał Richard. Podczas gdy on przepuszczał
najbezmyślniej w świecie swoją część funduszu powier-,
niczego, Meredith ukończyła z wyróżnieniem Uniwersytet w
Stanford i powiększyła swoją część do rozmiarów całkiem
przyzwoitej fortuny.
Odczuł to przede wszystkim jako kolejqy cios we własne
nadęte ego, jako dowód na to, że razem z pieniędzmi
przehulał życie. Było w tym wszystkim jednak jeszcze coś.
Zawsze był nieudacznikiem, tak przynajmniej uważał ojciec.
Człowiek nie zmienia się tak łatwo, mówił mu jakiś mrQczny
głos, dobywający się z głębi duszy. Zatem i Susan nie mogła
ulec całkowitej metamorfozie. W tym wspaniałym, oszała-
miającym ciele, ostrzegał sam siebie, czai się ciągle ten sam
potwór, który złamał ci nos, skazując na pośmiewisko przed
własnym ojcem.
Człowiek nie zmienia się tak łatwo. Richard
wiedział, że to banał, ale nie potraftł mu się' oprzeć. Tym
bardziej - pamiętał albo tak mu się przynajmniej wydawało -
że przybycie Susan do F oxglove natychmiast popsuło do
szczętu jego wreszcie ulegające poprawie stosunki z ojcem.
To Susan mogłaby być wymarzonym synem Parkera-Harrisa
seniora. Była odważnajak diabli, uwielbiała jazdę konną i
nigdy się ze sobą nie cackała. Z kolei Bea natychmiast rzuciła
się na Susan, chcąc zrobić z niej prawdziwą damę. Richard
znowu został samotny i zapomniany. NIgdy nie mógł jej
zapomnieć, że w chwili gdy był tak blisko znalezienia
swojego miejsce na świecie, przyszła znikąd i zajęła to
miejsce.
Kiedy dzwonił o piątej na farmę, niemal pragnął, aby
okazało się, że Susan nie ma. Była i podała mu adres
restauracji, w której mieli się spotkać o siódmej.
O wpół do siódmej Richard wyszedł z kwiaciarni z jedną,
żółtą różą. Wsiadł do samochodu i położył ją troskliwie na
siedzeniu, ściągnął pulower, założył marynarkę i przeglądając
się w lusterku, zawiązał
, starannie krawat.
Przekręcił kluczyk i zaklął - wóz ani drgnął. Otworzył
maskę, zaczął grzebać w silniku, ale bez rezultatu, za dziesięć
siódma dał za wygraną. ,
Zadzwonił z budki do restauracji z prośbą, aby uprzedzono
doktor Susan Cade, że się spóźni, i do firmy, w której
wynajęty był jego samochód, z prośbą o przysłanie
mechanika. Mechanik zjawił się za pięć ósma, wymienił
akumulator i wskazał mu drogę do restauracji.
Richard był na miejscu o wpół do dziewiątej.
Dowiedział się od szefa sali, że doktor Cade wyszła już jakiś
czas temu oraz że ten nie słyszał o żadnej informacji, którą
miałby jej przekazać. Klnąc jak szewc, Richard pobiegł do
samochodu i w wariackim tempie popędził na ranczo.
Kiedy wpadł do kuchni, Susan siedziała właśnie za stołem,
popijając kawę i przeglądając popołudniówkę. Miała na sobie
szmaragdową suknię z szerokim dekoltem, na którą narzuciła
bolerko.
Boże, jaka była piękna.
I wściekła jak diabli. Kiedy rzuciła mu spojrzenie przez
ramię, z jej aczu da sławnie sypnęły skry. Odstawiła
gwałtawnym ruchem kubek, wstała i ruszyła sztywnym
krakiem w stronę drzwi. Nie mógł się pawstrzymać, żeby nie
abejrzeć jej nóg. Były cudawnie zgrabne, tak wąskie w
kastkach, że Richard nie miał wątp)iwaści - mógłby abjąć je
palcami jednej ręki i jeszcze ząstałaby mu trachę miejsca.
- Susan, praszę, zaczekaj sekundkę.
- Zgubiłeś się w mieście? - Odwróciła się, mierząc
go. złym wzrakiem. Na piersi miała plamy z kawy, która
musiała chlapnąć, gdy adstawiała kubek. - Czy pa prastu
stchórzyłeś?
- Wysiadł akumulatar w tym chalernym sama-
chodzie.
- Naprawdę? T a jak się tu dastałeś?
- Wezwałem mechanika z firmy.
-'Dlaczego. mnie nie uprzedziłeś?
- Zastawiłem wiadOInaść'w restauracji.
- Nikt mi nic nie pawtórzył. Czekałam prz~z gadzi-
nę. - Sięgnęła po serwetkę i ze złaścią usiławala ze-
trzeć plamy z kawy.
.
Suknia najprawdapadabniej przepadła. A wraz z nią astatnia
szansa, aby trafić w tawarzystwie Susan w pabliże taru
wyścigawego.. Czuł, że cakalwiek powie, Susan i tak mu nie
uwierzy. Był na nią wściekły, ale jeszcze bardziej na siebie.
Musi ją jakaś ułagadzić, inaczej nie ma co. łudzić się nadzieją
na zaciągnięcie jej na wyścigi, a łóżku nawet nie wspa-
minając.
A prawdę mówiąc, chciał jednego. i drugiego.. Bardziej niż
czegakalwiek w życiu. Bardziej niż pragnął Alfredy czy
aprabaty ajca. Pażądał Susan tak silnie, że niewiele brakawała,
a rzuciłby się na nią ad razu, tu; w kuchni, nie zważając na
kansekwencje. Zamiast tego, wyciągnął zza pleców różę i
pałażył na stale.
Nie wypuszczając serwetki z ręki, Susan aparła drugą a stół.
Z jej spajrzenia nie zniknęła złaść, ale złagadniała
przynajmniej na tyle, żeby Richard padjął próbę wyjaśniania
sytuacji.
- Nie kupawałbym ci chyba róży w twaim ulubianym
kalarze, gdybym nie miał zamiaru przyjść, prawda?
- Żóhy wcale nie jest maim ulubianym kalarem.
- Owszem, jest.
Richard sam był zdumiany pewnaścią, z jaką ta pawiedział.
Susan zaś -WYdawała się nią najwyraźniej
przestraszana.
.
- Maże Meredith wydaje się, że mnie zna, ale tak naprawdę,
ta niewiele a mnie wie.
- Nie pytałem a nic Meredith. Pa prastu wiem, że
jest tak, jak mówię.
,
Sam nie wiedział, skąd miał tę pewnaść, ale ją miał.
Pachylił się nad stałem i delikatnie nakrył dłań Susan własną
dłanią. Wyrwała rękę, zrabiła krak da tyłu i atarła grzbiet dłani
a suknię, jakby ją sabie ubrudziła.
- Dziękuję ci bardzo. za uprzejmaść - pawiedziała, adwróciła
się na pięcie i wyszła z kuchni.
ROZDZIAŁ
8
Susan zatrzymała się przed kominkiem w salonie, sięgnęła
po pogrzebacz i poruszyła węgle, aby upewnić się, że
wygasły. Starała się uspokoić, chciała stać się taka sama jak
wypalone popioły, ale nie pozwalała jej na to świadomość
bólu i pragnienia, jakie wyczuwała w Richardzie.
Nie miał pojęcia, że żóhe róże są moimi ulubionymi,
mówiła sobie. To był tylko przypadek. Wszędzie tu pełno
żóhych' róż. To niemożliwe, żeby ... Musiał się dowiedzieć od
Meredith. Boże, spraw, żeby okazało
się, że to ona mu to powiedziała! .
Odłożyła pogrzebacz i spojrzała na ręce. Były równie pewne
jak zwykle. Zimne i wilgotne, ale spokojne, choć ciągle czuła
na nich dotyk Richarda. Wewnątrz cała trzęsła się z napięcia
wywołanego jego i własnymi przeżyciami, udawało jej się
jednak tego nie
pokazywać.
.
Jego to zresztą i tak nic-by nie obeszło, pomyślała gorzko,
podchodząc do choinki, którą Meredith uparła się ustawić
przed przyjazdem brata. Susan od tak dawna kochała
Richarda, że świadomość jego pożądania dławiła jej oddech.
Powstrzymując łzy, przeciągnęła palcami po twardych igłach i
wtedy zobaczyła w. srebrnej bombce odbicie wchodzącego do
salonu Richarda. Odwróciła się w jego stronę, czując, jak
zamiera w niej serce. Miał rozluźniony krawat i rozpięty pod
szyją guzik od koszuli. W salonie było tylko tyle światła, ile
padało go przez drzwi z kuchni i Susan ucieszyła się, że
Richard nie moze wyraźnie zobaczyć jej twarzy.
- Chcesz czegoś jeszcze? - spytała chłodno. ~ Tak.
Podszedł do niej szybkim krokiem; chwycił ją w ramiona i
gwahownie pocałował w usta. Nie zmuszał jej do odpowiedzi,
po prostu przycisnął wargi do jej ust i czekał. Gdy nie
zareagowała w żaden sposób, odsunął ją na odległość
wyciągniętych ramion i popatrzył jej w oczy, zaciskając zęby.
- Chciałem tego, odkąd zobaczyłem cię w stajni, ale to
jeszcze nie wszystko. Mam ci powiedzieć resztę czy pokazać?
Susan i tak świetnie wiedziała, czego od niej chce.
Słyszała to w drżeniu jego głosu, czuła w bijącym od niego
żarze.
NIe miało sensu mówić Richardowi, że rozumie, co on
czuje. I tak by jej nie uwierzył. Podobnie jak nie uwierzyłby
jej, że to, czego pragnie, jest również od lat jej największym
marzeniem. Wszystko inne świetnie jej się udało. Chciała być
weterynarzem i była. Jej ojciec od pięciu lat nie wypił ani
kropli alkoholu. Miała własne ranczo i własne konie.
- Pokaż mi - szepnęła, nie wahając się ani przez sekundę·
Stali blisko siebie. Susan czuła jego podniecenie, napięcie, z
jakim ją przygarniał, niespokojne palce gładzące jej plecy. W
jego oczach widziała odblask zapalonych na choince
żarÓweczek.
Richard nie pocałował jej. Delikatnie przesunął czubkiem
nosa wzdłuż jej nosa, aż do nasady brwi.
Poczuła zmieszanie i nieoczekiwaną przyjemność, jaką
sprawił jej ten zaskakujący gest.
Wiedziała, że chciał ją pocałować. Nie zrobił tego.
Byla zbita z tropu i przestraszona. Tak jak przedtem różą. Usta
Richarda dotknęły jej skroni. Zamknęła oczy, poczuła miękki
dotyk jego warg, usłyszała, jak z wysiłkiem przełyka ślinę. W
głowie wibrowało jej jakieś nieuchwytne, niepokojące
uczucie, po plecach przebiegły dreszcze.
- Och, Susan - szepnął Richard ochrypłym głosem, błądząc
wargami PQ jej policzku.
Och; Susan, co? Spróbowała zebrać myśli i skupić się na
tym, co działo się w głowie Richarda, tak jak robiła to z
Admirałem, ale nie była w stanie wyczuć niczego poza wirem
nieprzytomnych emocji, wybuchających co chwila tysiącem
iskier jak fajerwerki.
- Powiedz mi to, proszę - powiedziała, zdając sobie sprawę z
tego, co mówi, dopiero w chwili gdy
usłyszała własny głos.
_
- Co powiedzieć? - zapytał szeptem, nieznośnie wolno
przesuwając usta' w kierunku jej ust.
Przeniósł ręce na jej talię, ujmując ją nieco powyżej bioder i
Susan poczuła, jak przebiega ją kolejny dreszcz. Powiedz mi,
że mnie kochasz, błagała w myśli, choć wiedziała, że nie
byłaby to prawda. Powiedz mi, że mnie kochasz.
- Powiedz cokolwiek - odpowiedziała, czując, jak ręce
Richarda przesuwają się w górę, w okolicę jej piersi.
- Jesteś taka piękna. Jesteś taka piękna - wyszeptał.
Tonjego głosu wywołał kolejną falę gorąca i kolejny
dreszcz. Nawet to połowiczne spełnienie, marzeń było
całkiem słodkie. Susan uśmiechnęła się leciutko, odsunęła
twarz i otworzyła oczy.
Patrzył na nią, ale nie patrzył jej w oczy. Wzrok skupił na
piersiach, które, otaczał dłońmi, usta miał rozchylone, powieki
półprzymknięte. Poczuła, że od., dycha z trudem, tak jak ona.
Richard nakrył czubki jej piersi kciukami. Zrobił to tak lekko i
delikatnie, że niemal niewyczuwalnie. Ogarnęło ją pragnienie,
aby do niego przylgnąć, aby poczuć wyraźniej dotyk jego
palców, które,pieściły jej sutki leciutkimi okrążeniami.
Wszystko to trwało tylko moment, ale sprawiło, że już nie
potrafiła go odtrącić.
Obejmując ją ddikatnieprawą ręką, Richard ułożył ją na
dywanie i sam wyciągnął się obok niej. Kciukjego lewej dłoni
nie przestawał krążyć wokół jej sutka, gdy pochylił się nad jej
piersią i zaczął ssać jej czubek przez cienką suknię.
W głowie Susan eksplodowały różnokolorowe fajerwerki,
wszystko co docierało do niej w tym momencie to tysiące
kolorów. Och, kochaj mnie, kochaj mnie chociaż trochę,
powtarzała bezgłośnie, pragnąc, aby jej słowa jakoś do niego
dotarły. Kochaj mnie, Richard, kochaj mnie!
- Kocham - odpowiedział, unosząc głowę.
- Co? - Susan nie mogła uwierzyć własnym
uszom.
- Powiedziałaś "kochaj mnie" - odpowiedział swoim niskim,
aksamitnie łagodnym głosem.
- Ale ... - Nie powiedziałam tego na głos, dokończyła w
myśli, chociaż wcale nie była już tego taka pewna.
- Ale co?
. Musiałam powiedzieć na głos, pomyślała. Musiałam.
- Już nic. Pocałuj mnie.
, Pocałował ją równie łagodnie jak poprzednio. Kochaj mnie,
powtarzała Susan, czując, jak dłoń Richarda przesuwa się
wzdłuż jej biodra i jak unosi delikatnie jej sukienkę. Zadrżała,
kiedy poczuła jego palce na udzie.
- O Boże.·-: Richard oderwał usta od ust dziewczyny. - Och,
Susan ..
- Och, Susan; co?' - wyszeptała, unosząc rękę do jego
włosów.
- Och, Susan, ja ...
Pomimo oszałamiająco głośnego bicia serca, Jej a może
serca Richarda, Susan usłyszała odgłos otwierania
zewnętrznych drżwi do kuchni.
- Hej, Susie - rozległ się głos jej ojca. - Nie śpisz jeszcze?
Oboje jednocześnie poderwali się na nogi. Richard strzepnął
jej zadartą spódnicę, podczas gdy ona starła szminkę z jego
ust.
- Nie, tutaj jestem. Richard przygładził włosy.
- Tutaj, Susie?
Loren Cade stanął w drzwiach do salonu. Kiedy zapalił
światło, Susan na moment zmrużyłą oczy.
- Dobry wieczór, Loren - odezwał się Richard najzupełniej
naturalnym głosem.
- Dobry wieczór - odpowiedział Loren nieco wolniej niż
zwykle.
Starając się nie mrużyć oczu, Susan spojrzała ojcu
w twarz.
- Pijemy kawę. Napijesz się z nami? Loren przyjrzał
jej się uważnie.
- Ale przecież kubki są w kuchni?
- Ach, tak. - Susan machnęła ręką. - A ja głupia
szukam ich pod choinką.
- N o tak, zwłaszcza bez światła trudno byłoby ci je znaleźć.
Nie przeszkadzajcie sobie, sam się uporam z kawą.
Stukając obcasami, wyszedł do kuchni. Susan ukryła twarz
na piersi Richarda.
- Nie uwierzył mi - szepnęła.
- Jasne.
- Boże, jakie to idiotyczne. Przepraszam cię, Ri-
chard.
- Nie ma za co, Susano Jesteśmy przecież dorośli.
- Uniósł palcem jej brodę. - Żałuję tylko, że nie
zabrałem cię do siebie, do pokoju. Bardzo tego żałuję. -
Uważaj - ostrzegła go łagodnie. - Uważaj, bo twoje życzenia
mogą się jeszcze spełnić.
ROZDZIAŁ
9
Tego właśnie najbardziej się obawiał, że bez wątpienia zrobi
wszystko, co będzie w jego mocy, aby lepiej wykorzystać
następną szansę. Być może najpierw postara się zaciągnąć ją
na wyścigi, ale był świadom, że sama wygrana mu nie
wystarczy.
Czuł się jak ostatnia świnia. Nie wolno mu było ciągnąć
Susan do łóżka, nie kochając jej. A co do tego, że jej nie
kocha, nie miał żadnych wątpliwgści.
Ona wiedziała o tY!ll równie do brze, co zresztą w niczym
nie zmieniało faktu, że musiała powstrzymywać SIę całym
wysiłkiem "woli, aby nie przemknąć korytarzem do
gościnnego pokoju, prosto w ramiona Richarda.
Pragnęła go bardziej niż kogokolwiek w życiu, wiedziała
jednak z doświadczenia, że czasem nie powinno się ulegać
zbyt mocnym uczuciom. Zdawała sobie sprawę z faktu, że
gdyby to zrobiła, to nic nie sprawiłoby jej większego bólu niż
jego powtórne zniknięcie. A była pewna, że zniknie
natychmiast po tym, jak tylko skończy się uroczystość' ślubna
Meredith i Luke'a.
Żadne z nich nie odpoczęło tej nocy. Richard dopalał paczkę
papierosów, doprowadzając się do nieznośnego bólu głowy.
Susan krążyła niespokojnie po pokoju. Oboje zapadli w sen
niemal równocześnie, w porze gdy niebo zaczynało szarzeć,
oboje spali niespokojnie, dręczeni szalonymi, erotycznymi
snami, oboje zbudzili się zmęczeni i niewyspani parę minut po
dziewiątej.
Nie zdarzyło się dotąd, żeby doktor Susan Cade spóźniła się
do stajni. Kiedy zobaczyła, która jest godzina, z wysiłkiem
usiadła na łóżku, sięgnęła po telefon i wykręciła numer do
Roundhouse. Na szczęście Luke, kiedy już się wyzłościł,
złagodniał i powiedział, żeby się nie śpieszyła.
Zdecydowała się go posłuchać, napełniła wannę wodą i
zanurzyła się w niej po szyję. Zastanowiła się nad całą
sytuacją i doszła do wniosku, że szaleństwem jest kochać
mężczyznę, który porzuci ją, gdy tylko osiągnie to, czego
pragnie. Ubierając się przysięgała sobie, że będzie silna i
twarda jak skała.
Richard w tym czasie stał pod gorącym prysznicem i
przeklinał. Wciągając spodnie, przyrzekł sobie, że
bezwzględnie skończy z papierosami, ale zanim zawiązał
sznurowadła, rzucił okiem na popielniczkę, aby sprawdzić,
czy przypadkiem nie znajdzie się w niej jakiś niedopałek, z
którego dałoby się wyciągnąć jeszcze choć odrobinę dymu.
Kiedy usłyszeli krzyk, oboje wyskoczyli równocześnie ze
swoich sypialni. Spojrzeli na siebie.
Podkrążone oczy Susan sprawiły, że Richard zapragnął
objąć dziewczynę i łagodnie ukołysać do snu. Susan chciała
go po prostu pocałować.
- Kto to krzyczał? - spytał.
- Pewnie Consuella - odpowiedziała. - Zwykle
podnosi krzyk, kiedy' tata wchodzi do domu w zabłoconych
butach.
Żadne z nich nie miało pojęcia, które zrobiło pierwszy ruch.
Nim przebrzmiały słowa, stali spleceni ramionami i Richard
obsypywał Susan namiętnymi pocałunkami. Jej usta miały
smak miętowej pasty do zębów i zbawienia, jego - tytoniu i
pożądania.
T o drugie sprawiło, że gwałtownie go odepchnęła. - To nie
ma sensu ~ szepnęła. - Nie lubimy się.
Nawet się nie znamy. A na pewno nie na tyle, żeby iść do
łóżka.
- Myślę, że bardzo dobrze się znamy - odparł bez namysłu.
- I właśnie dlatego zawsze mieliśmy ze sobą tyle problemów.
Jej także przychodziło to czasem do głowy.
- W wieku dwunastu lat -powiedziała - nie miałam nawet
pojęcia, co znaczy słowo "seks".
- A ja wtedy miałem piętnaście. I rozumiałem to słowo w
kilku językach.
- Uważałeś mnie za wiejską prostaczkę.
- Takie drobiazgi przestają się liczyć, kiedy do
głosu dochodzą hormony.
Nie chciał, żeby to tak zabrzmiało. W oczach Susan
natychmiast pojawił się ból. Ściągnęła ramiona, zacisnęła
usta, odwróciła się i ruszyła_w stronę kuchni.
- Susan, zaczekaj. - Pobiegł za nią. -
Chwycił ją za rękę, ale go odtrąciła. Dopiero przy samych
drzwiach do kuchni udało mu się ją zatrzymać~
•. - Chodziło mi tylko o to ... - zaczął i urwał. Susan
gwałtownie otworzyła drzwi i widok, który ujrzeli, sprawił, że
Richard zapomniał natychmiast, co właściwie miał zamiar jej
powiedzieć.
Przy kuchennym stole stała Meredith i wielkim nożem,
zapewne pożyczonym od siedzącego obok Lorena, szarpała
coś białego, zwiewnego, pełnego tiulu i koronek. Teraz oboje
uprzytomnili sobie, że krzyk, który wyrwał ich z pokojów, był
krzykiem Meredith, a zarazem zrozumieli, że jego przyczyną
było właśnie to coś białego, co w zapamiętaniu rozszarpywała
na strzępy.
- Meredith, czy to twój welon? - zaczęła Susan.
- Ten, na który czekałaś od sześciu tygodni?
- Od ośmiu - odparła Meredith, z trzaskiem roz-
pruwając kolejny kawałek. Strzępy muślinu fruwały dookoła,
lądując na jej włosach, jakaś nitka wpadła do kawy Lorena,
który ze stoickim spokojem wyłowił ją
palcami i pociągnął długi łyk.
.
- Dlaczego w takim razie to robisz? - zapytała Susan.
- Dlatego że moja suknia jest w kolorze kości słoniowej,
Susano Kości słoniowej. A ten cholerny welon jest biały,
śnieżnobiały. Dziewiczo biały, Susan .. Tak jak ty.
Susan aż się wzdrygnęła. Richard stał dostatecznie blisko,
aby usłyszeć, jak dziewczyna wstrzymuje oddech, i dostrzec,
jak krew odpływa z jej twarzy. Natychmiast zrobiła w tył
zwrot i ruszyła w stronę drzwi.
- Przepraszam, Susan - opamiętała się natychmiast
Meredith. - Nie chciałam tego powiedzieć. Wiesz, że ja ... ,
- Już i tak jestem spóźniona do pracy - rzuciła Susan od
drzwi. - Bawcie się dobrze, robiąc confetti.
I użalając się nad biedną Susan, jeśli to, co powiedziała
Meredith, jest prawdą, dodał w myśli Richard . Na samą
myśl, że może nią być, poczuł gwałtowny skurcz żołądka.
Kiedyś nie darowałby sobie takiej znakomitej okazji do
znęcania się nad Susan i ona na pewno o tym pomyślała.
Tylko że całkowicie się myliła.
Drzwi trzasnęły tak, że aż zadźwięczały szklanki w
kredensie. Loren i Meredith równocześnie odwrócili się w
ślad za Susan.
- Dokąd pędzisz, Richard?
- ~trzymać ją! - krzyknął.
Jednak nie pobiegł tak, jak zamierzał, na skrót, przez
trawnik. Stanął w miejscu jak wryty. Biegnąc w stronę
stojących na parkingu samochodów, Susan najwyraźniej
ocierała oczy rękawem.
Boże! - pomyślał, niech piorun strzeli w Meredith, we mnie
i w te nasze niewyparzone gęby. Słuchając wściekłego ryku
silnika i pisku opon, Richard poczuł prawdziwy żal, że nie
może ptzekreślić w jakiś magiczny sposób wszystkiego, co
powiedział w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Nie
wspominając już o poprzednich piętnastu latach.
Ale niezależnie od tego, jak bardzo chciał, nie mógł.
Pozostało mu tylko stać i patrzeć, jak srebrzysty bllilzer Susan
oddala się w kierunku bramy. Potem usłyszał , skrzypnięcie
driwi i zauważył przez ramię idącą w jego stronę Meredith.
- Płakała? - spytała siostra.
- Chyba tak. - Richard odwrócił się do Meredith
i spytał: - No to jak z nią w końcu jest? - Jak to, jak z
nią jest?
- No wiesz, o co mi chodzi. Czy Susan jest...
Przerwał mu wrzask mrożący krew w żyłach. Poranne
krzyki Meredith brzmiały przy nim jak słowicze trele.
- O Boże! Consuellal - Siostra odwróciła się na pięcie i
pobiegła w stronę domu, mijając w drzwiach Lorena,
niosącego w ręku kompletnie rozpłaszczony kapelusz.
- Ładnie się zaczyna, nie, Richie? - rzucił ojciec Susan,
wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. - Już dawno nie
słyszałem tyle krzyku przed śniadaniem.
Loren wyciągnął papierosa, zapalił go, a potem podsunął·
paczkę wraz z zapalniczką Richardowi. Choć Richard, co
prawda, wolałby drinka, najlepiej podwójnego, z ulgą sięgnął
i po papierosa. Zaciągnął się głę~ boko i pełen wdzięczności
oddał zapalniczkę Lorenowi.
- Rzuciłem papierosy cztery lata temu - przyznał.
- Ale wczoraj znowu wypaliłem całą paczkę.
- No cóż, synu - Loren poprawił zdeformowany kapelusz,
przyjrzał mu się uważnie i wsadził na głowę. - wiem z
własnego doświadczenia, że jak facet sobie nie ulży, to mogą
się z nim zacząć dziać naprawdę dziwne rzeczy.
Richard natychmiast zakrztusił się dymem z papierosa.
Kaszlał i prychał, aż oczy zaszły mu łzami.
- Niesamowite, co się czasem dzieje - ciągnął spokojnie
Loren, podczas gdy Richard rozpaczliwie walczył o życie -
Widziałem ogiery, które Qosłownie wario~ały, nie mogąc
dobrać się do klaczy.
- Zartujesz - mruknął Richard, kiedy wreszcie złapał oddech.
- Bynajmniej, synu. Bynajmniej. Zdarzyło mi się już, że
musiałem zastrzelić takiego wariata. Omal nie zabił klaczy,
jak już ją wreszcie dopadł. Kiedyś chciałem nawet zastrzelić
starego Admirała, ale Susie· go jakoś uspokoiła.
- Daję ci słowo, Loren - powiedział Richard ochrypłym
głosem, walcząc z napływającymi do 'oczu łzami - nie mam
zamiaru zwariować.
- Cieszę się, że to słyszę, synu. Bardzo się cieszę. - Loren
poklepał Richarda po ramieniu. - Naprawdę byłoby mi
szkoda, gdybym musiał cię zastrzelić.
ROZDZIAŁ·
10
Meredith słuchając dobiegającej przez okno rozmowy
dwóch mężczyzn, nie mogła się powstrzymać, żeby nie
zakląć.
Cholera jasna, tego dnia po prostu wszystko szło na opak.
Ona sama zraniła Susan. Wizja ślubu rysowała się w coraz
czarniejszych barwach, a w dodatku wszystko wskazywało na
to, że rychło można się spodziewać pogrzebu w rodzinie.
Trudno byłQby zwalić całą winę na Richarda, ale z drugiej
strony trzeba przyznać, że· zaczął fatalnie. Najpierw nie
poznał Susan, . a potem usiłował ją uwieść na podłodze, na
środku salonu. Idiota.
Meredith od dawna wiedziała, że po bracie może się I
spodziewać dosłownie wszystkiego. Nie przewidziała
natomiast tego, że Loren okaże się tak zdecydowanym
obrońcą honoru córki. Zawsze wydawało jej się, że ojciec
Susan lubił Richarda.
Czy to możliwe, zastanawiała się, że Loren uświadomił
sobie to, co ona wiedziała od dawna, że najgorszym wrogiem
Richarda jest on sam. że zawsze, kiedy los litował się nad nim
i podsuwał coś, co mogło go . wreszcie uratować, on pierwszy
rozbijał to coś w drobnymak. Na przykład se(ce Susan.
Jeżeli tak, to czekały ich wszystkich poważne kłopoty.
Przypomniała sobie ulubiony kubek Richarda w Foxglove.
Napis na kubku głosił "Miej nadzieję na najlepsze, spodziewaj
się najgorszego" . Richard zawsze stosował się do tej
maksymy, a często wręcz dokładał starań, aby się sprawdziła.
Niech to diabli, dosyć tego! Meredith była zdecydowana, że
tym razem nie pozwoli mu tak łatwo przegrać. Przyszła pora,
żeby i on wreszcie coś wygrał od życia. Piękną dziewczynę,
która kocha go do szaleństwa.
Przez okno widziała Lorena, zmierzającego wolnym
krokiem w stronę stajni. Kiedy ,Richard ruszył w ślad za nim,
wychyliła się przez okno i zawołała:
- Richard!
_
Powoli odwrócił sie w jej stronę. Jego włosy lśniły w
porannym słońcu.
- Potrzebuję kierowcy - powiedziała Meredith - i kogoś, kto
wyciągnie mnie z aresztu.
- Dlaczego? Masz zamiar kogoś zabić?
- Nie wiem jeszcze. Mam zamiar zawieźć ten
cholerny welon do krawca, a ponieważ usiłował mi wmówić
przez telefon, że zamawiałam biały, to bardzo możliwe, że go
uduszę, wpychając mu te strzępy do gardła.
Richard rzucił przez ramię spojrzenie za oddalającym się
Lorenem. Meredith natychmiast podjęła
decyzję·
.
- A poza tym chcę wstąpić do Roundhouse, do
Luke'a.
.
- Roundhouse? Czy to tam pracuje Susan?
- Tak - odparła, dziękując Bogu, że brat zapamię-
tał nazwę.
- Zaraz wezmę marynarkę.
W pięć minut później jechali szosą w kierunku Santa Barbara.
Rozparta wygodnie na siedzeniu, Meredith patrzyła na
Richarda. Przyjemnie było stwierdzić, że jej brat jest nie tylko
przystojny, ale również świetnie. prowadzi. Cały czas jednak
nie potrafiła się przyzwyczaić do cudownej przemiany jego
powierzchowności. Przez wiele lat nie mogła zrozumieć, co
Susan w nim widzi. Teraz rozważała, czy to możliwe, aby
przyjaciółka dzięki swemu cudownemu darowi potrafiła
przewidzieć przemianę niezdarnego chłopca w cudownego,
porywająco pięknego mężczyznę·
Recepcjonistka u krawca natychmiast poznała Susan, ale jej
oczy otworzyły się naprawdę szeroko dopiero na widok
Richarda.
- Dzień dobry pani. Czy to ... to pani narzeczony?
- spytała z wYrazem cielęcego zachwytu na twarzy.
Przez moment Meredith chciała potwierdzić, ale zaraz
przypomniała sobie, po co tu przyszła, i od razu
straciła ochotę do żartów.
./,
- Nie, Roxanne. To mój brat, Richard.
'- Bardzo mi miło. - Roxanne natychmi~t zerwała się z
krzeSła, aby w pełni zademonstrować uroki swego opalonego
na brąz ciała. Przerzuciła długie jasne włosy przez ramię i
spojrzała na Richarda kuszącym wzrokiem.
- Dzień dobry. - Z twarzy brata ani na moment nie znikł
wyraz pełnej napięcia, zamyślonej uwagi, jaki gościł na niej
przez całą drogę.
Richard schował do kieszeni słoneczne okulary i podszedł
do gabloty, w której znajdowały się wzory welonów. Meredith
nie bez zaskoczenia zauważyła, że pozostawał najzupełniej
nieczuły nie tylko na wdzięki Roxanne, ale nawet na fakt, że
robi na niej tak piorunujące wrażenie.
Postanowiła upewnić się co do tego.
- Ty i Roxanne macie ze sobą wiele wspólnego'
- odezwała się do brata. - Ona skończyła z wyróżnieniem
Uniwersytet Stanowy w Kalifornii .• a ty Princeton.
Richard spojrzał na nie, co Roxanne natychmiast
wykorzystała, aby przesłać mu kolejny czarujący uśmiech.
- Doprawdy - powiedział uprzejmie i znowu odwrócił się
tyłem.
- Pracuje tu po to, żeby zarobić na studia. Roxanne studiuje
ar-chi-tek-tu-rę!
T o ostatnie słowo wypowiedziała powoli, wymawiając
oddzielnie każdą sylabę. Richard znowu rzucił im tylko
przelotne spojrzenie.
- To trudna dziedzina - zauważył krótko. Meredith
zrezygnowała z dalszych wysiłków, by zainteresować go
Roxanne.
- Chciałabym widzieć się z Phillipem.
- Niestety, pani Parker-Harris, jak pani wiado-
mo pan Phillip spotyka się tylko z umówionymi klientkami.
- Świetnie - oświadczyła Meredith. Położyła na stole białe
pudełko i zdjęła pokrywkę. - W takim razie proszę mu to dać.
Roxanne zajrzała do środka i zapytała niepewnym głosem:
- A co to jest?
- Welon. Phillip zrobił go dla mnie, ale ja go wcale
nie zamawiałam. - Meredith sięgnęła do torby i wyjęła kopię
zamówienia. - Zamawiałam welon w kolorze kości słoniowej.
To jest wyraźnie ńapisane.
Roxanne rzuciła okiem na kartkę i oddała ją Meredith.
- Rzeczywiście. Proszę moment zaczekać. Roxanne minęła
Richarda i, kręcąc tyłeczkiem w minispódniczce, ruszyła
korytarzem w stronę pracowni. Meredith obserwowała brata.
Spoglądał na zegarek, powstrzymując ziewnięcie.
- Czy ty masz te swoje szkła? - spytała podejrzliwie.
- Oczywiście. Nie mógłbym bez nich prowadzić wozu.
- Wyglądasz na zmęczonego. Dobrze spałeś?
- Mówiłem ci już, Meredith. Jestem wykończony
robieniem po parę tysięcy kilometrów co drugi dzień. Nie
mogę się przyzwyczaić do tutejszego zegara.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł szefpracowni.
Wyraźnie zwlekał z wejściem, ale do czasu. Jego wzrok padł
na Richarda. W tym samym momencie na twarzy krawca
pojawiły się nieomylne oznaki miłości od pierwszego
wejrzenia. .
- Niech pani nic nie mówi - odezwał się, kiedy Richard
oderwał wreszcie wzrok od welonów. - T o pani narzeczony.
- Nie. To mój brat.
~
- Cudowny. - Phillip zmierzył Richarda wzro-
kiem. - Wymarzony drużba. Nie można było lepiej wybrać.
Krawiec zdjął już zawieszony na szyi metr, gdy Richard
powstrzymał go ruchem ręki.
- Nie przyszliśmy tu w mojej sprawie. Proszę porozmawiać
z moją siostrą·
Phillip bez entuzjazmu odwrócił się do Meredith. - No to
proszę pokazać mi ten kwit, na którym rzekomo jest napisane,
że tiul miał być w kolorze kości słoniowej.
- Nie rzekomo, tylko jest napisane - poprawiła go Meredith.
Krawiec rzucił okiem na kwit i oddał go właścicielce. - T o
najwyraźniej pomyłka.
- Nie - odparła Meredith. - T o jest oczywista po-
- myłka - dodała, podniosła pudełko ze stołu i wysypała
strzępy welonu na różowe tenisówki krawca. - Chociaż może
powinnam była powiedzieć: "to była pomyłka". - Bardzo
nieładnie, Meredith - powiedział butnie Phillip. -
Oczekujesz, jak przypuszczam, że uszyję teraz następny?
- Mało powiedzieć "oczekuję". Żądam.
- Obawiam się, że nie. Zrobiłem ci uprzejmość
i kosztem innych zamówień zaprojektowałem ten welon. No
ale teraz naprawdę nie widzę powodu, żeby dalej się tak dla
ciebie wysilać.
- Jesteś pewny? - zapytała Meredith wojowni-
czym tonem. - Czy wiesz, co to znaczy IRA?
Phillip zmierzył ją wściekłym spojrzeniem. - Nie
ośmielisz się.
- Biorę ślub równo za cztery tygodnie. - Meredith
wrzuciła kwit do torebki i zamknęła ją z trzaskiem. - Jeżeli
nie będę miała welonu, to nie masz co marzyć o willi w
Acapulco.
Odwróciła się na pięCie i ruszyła w kierunku otwar~ tych
przez Richarda drzwi.
- Szantaż! - zawołał za nimi krawiec.
- Nazywaj to, jak chcesz - powiedziała Meredith,
odwracając się na moment w progu. - Ale pamiętaj,,, albo
zrobisz welon, albo ja zrobię z ciebie nędzarza. - Naprawdę
zrobiłabyś z niego nędzarza? - spytał Richard, kiedy wsiedli
do samochodu.
- Nie, chociaż mam na to najszczerszą ochotę
- odpowiedziała, zapinając pas. - Jak ten idiota mógł
pomylić biel z kością słoniową?
- Może jest daltonistą? - odpowiedział, parskając
śmiechem.
- Śmiej się na zdrowie. W końcu to nie twój ślub.
_ Przepraszam - odpowiedział - ale, prawdę mówiąc,
facetowi, który. nosi różowe tenisówki, nie pozwoliłbym
zaprojektować dla siebie nawet worka na brudną bieliznę·
- Ma Jeszcze szkarłatne. I seledynowe.
- I ty powierzasz mu uszycie sukni ślubnej?
_ Może masz rację. Może on rzeczywiście jest
daltonistą·
Po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, roześmiali
się rażem. Dotychczas Richard zawsze śmiał się z niej. I z
Susano Dopiero w college'u, podczas zajęć z psychologii,
Meredith uświadomiła sobie, dlaczego się tak zachowywał.
Starał się ująć im wartości, tak jak sam nieustarinie
pozbawiany był pocżucia własnej wartości przez ojca, matkę
i babkę·
Biedny Richard, pomyślała.
_ Biedny Phillip - odezwała się głośno, gdy już ruszyli. -
Mam wrażenie, że dla ciebie byłby gotów wyrzec się nawet
swoich różowych tenisówek.
_ Dziękuję - odpowiedział uprzejmie. - Nie był
w moim typie.
_ A Roxanne? Gdybyś tylko mrugnął, miałbyś na
każde zawołanie własną, żywą lalkę Barbie.
_ Też nie w moim typie - odpowiedział i założył
okulary.
- A jaki jest twój typ?
_ Jeszcze tydzień temu powiedziałbym, że blon~ dynki
błękitnej krwi. Ale teraz już sam nie wiem.
Meredith patrzyła na brata z nadzieją, że dorzuci coś o
długonogich rudzielcach, ale Richard najpierw długo milczał,
a potem westchnął ciężko i pokręcił głową· _ Naprawdę, nic
już nie wiem - powiedział wreszcie. Przyczesał palcami
włosy i dodał: - I zastanawiam się, czy jeszcze
kiedykolwiek będę wiedział.
Meredith rozmyślała, czy tajemnica złego samopoczucIa.
brata rzecywiście kryje :Się tylko w nagłej zmianie klimatu i
strefy czasowej, czy też jest spowodowana niepokoJem.
RIchard od dziecka miewał napady dusznosCl. Początkowo
lekarze sądzili, że to astma potem pojawiło się
przypuszczenie, że ataki występują na tle nerwowym.
- Jakie, do diabła, masz powody, żeby się denerwowac? Co
cię ma niepokoić? - krzyczał wtedy Parker-Harns senior,
stojąc nad chłopcem z zaczerwienioną od gniewu twarzą.
Zaraz potem było Święto Dziękczynienia, najgorsze, Jakie
Meredith zapamiętała z dzieciństwa pierwsze, podczas
którego w Foxglove była Susan. Na kolacji. siedziało
dwadzieścia parę osób. Było za dużo Jedzenia I udawanej
uprzejmośCi. Richard wstał od stołu i zwymiotował na
wełniany, chiński dywan.
Susan wybuchnęła płaczem, podczas gdy sam winowajca
stal blady jak chusta, nie roniąc ani jednej lzy.
O dzIeSIątej WIeczorem Susan ciągle wstrząsało lkanie.
Meredith rzuciła się na nią i nakryła jej głowę poduszką·
- To nie ja płaczę! - wykrztusiła wtedy Susano - T o
Richard!
Okazało się to nieprawdą. Meredith poszła prosto do pokoju
brata. Leżał w ciemnym pokoju, odwrócony twarzą do ściany,
ale wydał jej się spokojny jak głaz.
- Susan pOWIedZiała, że płaczesz.
- Susan to' wariatka - odparował. - Ja nigdy nie płaczę·
Następnego dnia, z samego rana, wyjechał do szkoły,. choć
miał zostać w domu jeszcze przez trzy dni.
ZaCIekaWiło Ją, czy od tego czasu nauczył się płakać i czy
polubił indyka.
No nie! - jęknęła. - Zdaje się, że zapomniałam wziąć listę
zakupów, którą ułożyłam razem z Consuellą. Nie widziałeś
jej może? Była spIsana po hiszpansku na odwrocie ...
_ Niebieskiej koperty? - Richard wyciągnął kopertę z
kieszeni na drzwiach samochodu.
- Tak to ona. Chwała Bogu.
Richard rzucił spojrzeme na listę i spytał:
- Co to jest pavo?
.
-
_ Indyk - odpowiedziała, chowając kopertę do torebki.
- Byle nie dla mnie. Nienawidzę indyk.a. .
_ Wiem, Richard. Ale jutro mamy SWIęto DZlękczynienia.
ROZDZIAŁ
11
Jutro Święto Dziękczynienia, a za miesiąc Boże Narodzenie
i ślub, pomyślał Richard. Co daje mu cztery tygodnie, lub
ściślej dwadzieścia dziewięć dni na osiągnięcie celu.
Oczywiście, nikt nie powiedział, że ma zniknąć z rancza
razem z papierami, w które opakowane były prezenty
gwiazdkowe. Skoro jednak przyjechał na ślub Meredith, Jo
było jasne, że wkrótce po nim wyjedzie. Pozostawało palące
pYtanie - dokąd?
Kiedy siedział w samolocie, ze szklaneczką Krwawej Mary
w ręku, jego plan wydawał się dziecinnie prosty: zaciągnie
Susan na wyścigi, zatańczy z Meredith na przyjęciu weselnym
i zniknie. Zamiast tego już dwukrotnie uraził Susan i wzbudził
podejrzliwość jej ojca. Pozostawało mu jeszcze zatańczyć z
siostrą.
Wtedy był pewien, że wygrana na wyścigach należy mu się
jako rekompensata za złamany nos i że Susan mu nie odmówi.
Teraz był pewien tylko tego, że jeżeli w ciągu kwadransa nie
wypije drinka, to rosnący mu w piersi balon pełen złości na
pewno wybuchnie. Uśmiechnął się do Meredith i powiedział:
- Chodź, zapraSzam cię na obiad.
W dziesięć minut później siedzieli przy stole w mek-
sykańskiej knajpce nie opodal plaży. Richard zamówił
tequilę, wypił ją dwoma łykami i poprosił o następną. Kiedy
opróżnił szklaneczkę, zamówił koleJną. Meredith odłożyła
sztućce i przyjrzała mu SIę
. uważnie.
- Pijesz tę tequilę, zupełnie jak twoja babka pije
swoje drinki.
- Babcia rzeczywiście sporo pije - odparł beztrosko - ale
wydaje mi się, że jej to zupełnie nie szkodzi. - Ona jest
nałogową alkoholiczką, Richard.
- No, może - przyznał niechętnie. - Ale znakomi-
tą w sWojej klasie.
Tequila zrobiła swoje, napięcie w piersi zelżało.
Richard znów poczuł się odprężony i w świetnej formie. No i
co z tego, pomyślał, że jest kapitanem okrętu bez steru?
Jeszcze ciągle ma parę groszy, kupi sobie nową łajbę·
- Chciałabym już stąd wyjść - oznajmiła Mere-
dith, wstając od stołu.
Richard przełKnął ostatni łyk, położył pieniądze na stole i
ruszył za siostrą. Świeży powiew wiatru od morza i widok
kołyszących się palm - wprawił go w błogostan. Co za
cudowne miejsce. W Santa Barbara czuł się bezpieczny. Tak
jakby wszystkie życiowe sztormy miały pozostać równie
dalekie o.d niego, jak rzeczywiste sztormy pozostawały.
dalekIe od tej plaży, dzięki łańcuchowi c~roniącyćh Ją wysp.
Nie było to może bardzo orygmalne porowname, pomyślał,
ale i tak był z niego zadowolony. Z bło~ uśmiechem wyjął z
kieszeni kluczyki, które Meredith niemal wyrWała mu z ręki.
- Ja poprowadzę - oświadczyła sucho.
- Jak chcesz - odpowiedział, nadal 'się uśmiechając. - Ale
zapewniam cię, że jestem w świetnej formie. Spójrz tylko. '
'
Zamknął oczy, wyprostował ręce, a potem bezbłędnie tram
palcem w czubek nosa.
- Widzisz? >
- Świetnie ci idzie - odpowiedziała ironicznym tonem. -
Długo już ćwiczysz? "
Roześmiał się, wsiadł do samóchodu i zapiął pas .
Meredith siadła za kierownicą i zatrzasnęła drzwi z ta~
rozmachem, że samochód aż się zakołysał.
- Swietne jedzenie mieli w tej knajpie - odezwał się po
chwili.
- Skąd możesz wiedzieć? Przecież prawie nic nie zjadłeś.
- Nie miałem apetytu, ale uważam, że było pyszne. '
- Nawet wujek Loren nigdy nie prowadził po alkoholu -
powiedziała Meredith, rezygnując z dalszej rozmowy o
jedzeniu.
- Dajmy już temu spokój. Ten facet nigdy nie trzeźwiał.
- Wytrzeźwiał i od pięciu lat nie wypił . kropli alkoholu.
- Tym gorzej dla niego.
- Podczas pobytu w klinice wiele się o sobie dowiedział.
Przede wszystkim zrozumiał, dlaczego w ogóle zaczął pić. -
Meredith spojrzała na brata. - Kowboje nie płaczą, oni piją.
Nie mówią o swoich uczuciach, choćby mieli za to zapłacić
kompletnym kalectwem psychicznym.
- Prawdziwi kowboje są tylko w Oplahomie - odpowiedział
Richard i wybuchnął śmiechem. Kiedy Meredith zsunęła z
nosa okulary słoneczne i spojrzała zdziwiona, dodał:
- T o taki stary żart.
- Ale nie śmieszny. Nigdy nie był śmieszny. Powiedz mi
lepiej, kiedy sobie ostatnio tak . szczerze
popłakałeś? .
Meredith, tak jak Bea i słonie, nigdy niczego nie zapominała.
Bea zawsze pamiętała o urodzinach Richarda fzawsze
przysyłała mu kart~ świąteczne. Była też świadkiem jego
najbardziej bolesnych upokorzeń, ale w przeciwieństwie do
córki, uznał.Richard, miała dość taktu, aby mu o tym nie
przypominać.
- Nie dalej jak dziś rano - oświadczył. - Kiedy się zaciąłem
przy goleniu.
- Kłamiesz - odparła krótko. - Nigdy w życiu nie uroniłeś
łzy, nawet wtedy gdy Susan złamała ci nos.
Miał wówczas wielką ochotę się rozpłakać. Boże, jak
strasznie musiał ze sobą walczyć. Nie pamiętał już dziś bólu,
ale ciągle miał przed oczami pełną dezaprobaty twarz ojca,
ściągającego go z konia Meredith.
- Przepraszam - odezwała się nieoczekiwanie siostra. - Mam
dzisiaj cholerny dzień i wyżywam się na tobie.
- Całkiem słusznie - skwitował. -Od tego w końcu ma się
rodzinę.
W chwilę później, kiedy już wyjechali z miasta na szosę,
pogrążył się w drzemce. Przyśniła mu się Susan, piękna,
kusząca, w swojej szmaragdowej sukni. Szła powoli w jego
stronę przez pełną siana stajnię. Nagle uniosła widły i
uderzyła go w podbrzusze. Natychmiast się obudził. BMW
wykonywało właśnie ostry skręt i zjeżdżało' z szosy na
wysypaną żwirem drogę, prowadzącą do kamiennej bramy.
Napis Iiad bramą . głosił: Stajnie Roundhouse.
Za bramą rozciągały się, jak okiem sięgną~, starannie
ogrodzone łąki, których barwa przypominała kolor sukni
Susano Jechali powoli, mijając stajnię za
stajnią. Na padokach pasły się piękne konie.
.
- Mój Boże - odezwał się Richard. - Foxglove wygląda przy
tym jak jakiś podupadły folwarczek.
- T'ak, wiem, że to miejsce robi na ludziach wielkie
wrażenie. Dlatego zresztą wjechałam przez boczną bramę·
Przez boczną bramę? Dobry Boże! Richard aż uniósł rękę
do ust.
- I ty wychodzisz za to wszystko za mąż?
- Nie, wYchodzę za mąż za mężczyznę, którego kocham -
odpowiedziała oschłym tonem.
N a jedno wychodzi, pomyślał Richard, ale już nic nie
dodał. Zamiast tego wyjrzał przez okno, zastanawiając się, ile
też Stajnie Roundhouse mogą być warte:
- A co będzie z twoim ranczem, kiedy już wyjdziesz za
mąż?
- Nic nie będzie. Ranczo należy do Susano Rok temu
spłaciła mój udział.
Rok temu Richard kupił dla Alfredy Serenę. I szalenie
kosztowny, złoty szwajcarski zegarek. A Susan kupiła
ranczo. Z domem, w którym będzie mogła mieszkać do
końca życia.
- Domyślam się, że Susan ma tu kupę roboty, ale , chyba musi
też nieźle zarabiać - powiedział, starając się, aby jego głos
zabrzmiał tak swobodnie, jak sobie tego życzył.
- Wyszukałam jej także bardzo dobre inwestycje.
- Meredith nie odpowiedziała wprost na jego ukryte
pytanie. Potem odwróciła głowę i spojrzała Richardowi w
oczy. - A przy okazji, jak tam twoje interesy?
Richard omal nie wybuchnął śmiechem, choć gdyby tylko
'potrafił, pewnie by się raczej rozpłakał.
- Swietnie - skłamał i potrząsnął głową. - Bardzo
jestem ciekaw twoich prezentów ślubnych.
- Wiem, co chciałabym dostać. Pokazać ci?
- Proszę bardzo.
Meredith wjechała na parking i postawiła samochód obok
wozu Susan. Richard z trudem wygramolił się z BMW. Czuł
się jak starzec. Świadomość własnej nędzy, a jeśli nawet nie
nędzy, to w każdym razie marności własnego położenia,
kompletnie go przybiła. Przez cały dzień zastanawiał się, co
powie Susan, gdy ją zobaczy. Teraz wątpił, czy w ogóle ma
jej coś do powiedzenia.
- Susan zawsze tu parkuje - odezwała się Meredith. - Ale to
wcale nie znaczy, że będzie w tej stajni.
Przygnębienie sprawiło, że dwuskrzydłowe drzwi do stajni
zrobiły na Richardzie wrażenie zbyt wielkich i ciężkich, by
móc je otworzyć. Ku jego lekkiemu zaskoczeniu nie sprawiło
mu to najmniejszej trudności.
Wszedł za Meredith do środka. Ze wszystkich boksów
wychylały się w ich kierunku rasowe końskie łby. Wpadające
przez świetliki w dachu słońce nadawało starannie
wyszczotkowanym końskim bokom piękny połysk.
W ciepłym powietrzu prawie nie czuło się charak-
terystycznego końskiego zapachu, którego tak nie cierpiał,
zdominowała go słodka woń siana. Richard schował do
kieszeni okulary słoneczne i ruszył za siostrą wzdłuż stajni.,
- To tutaj - powiedziała Meredith. - Na imię ma
Lady.
~
Richard rzu,cll okiem i. .. wstrzymał oddech. Widział w
życiu wiele koni pełnej krwi, więcej niżby sobie tego życzył,
ale musiał przyznać, że nigdy nie spotkał wśród nich
stworzenia równie pięknego, jak Lady.
. Kasztanka nie była zbyt rosła, ale miała idealną sylwetkę,
niespokojnie poruszała szlachetnymi nozdrzami, a kiedy
Meredith wyciągnęła do niej rękę, przez jej ciało przebiegło
krótkie drżenie.
- Jest największą dumą Luke'a. Najpiękniejszym koniem,
jaki kiedykolwiek urodził się w Roundhouse.
Prawda, że jest cudowna?
.
- Pokliż no się - mruknął Richard, starając się nie okaiywać
zachwytu.
Na dźwięk jego głosu klacz oqwróciła łeb. Mógł teraz
docenić w pełni jej urodę. Miała na czole maleńką gwiazdkę i
piękne, wielkie oczy.
Kiedy. klacz położyła po sobie uszy, Meredith odciągnęła
brata o krok do tyłu. - Jest bardzo płochliwa i nieśmiała~ I w
ogóle cię nie zna.
Po raz pierwszy w życiu Richard pożałował, że nie ma w
kieszeni marchewki. Albo raczej jabłka, pomyślał. Lady
wyglądała mu na amatorkę jabłek.
Powoli zbliżyli się na powrót do ogrodzenia. Meredith była
pewna, że Lady wyciągnie głowę w jej stropę, kierując się
znajomym zapachem. Tymczasem klacz schyliła głowę ku
Richardowi i obwąchała jego sweter, a potem delikatnie
skubnęła go wargami.
Oboje byli zdumieni. Richard przede wszystkim faktem, że
zamiast znajomego uczucia obrzydzenia i niechęci, jakiego
zwykle doznawał wobec koni, poczuł prawdziwą
przyjemność. Wyciągnął dłoń i leciutko pogłaskał klacz.
Dotyk jej delikatnych, aksamitnych nozdrzy nieoczekiwanie
skojarzył mu się' z matką Meredith. Bea zawsze zaglądała do
jego pokoju, idąc spać. Niekiedy, sądząc, że śpi, przez
moment kładła na jego twarzy swoją ciepłą dłoń. Było to coś,
co nie zdarzyło mu się nigdy w życiu ani wcześniej, ani
później .
- Nie mogę wprost w to uwierzyć - szepnęła Meredith. - Ona
cię lubi.
- Wiem, że cię to dziwi - odpowiedział cicho.
- Ale takie rzeczy się zdarzają.
Lady potarła nosem jego pierś.
- Dlaczego ci właściwie tak na niej zależy? - spytał.
- Przecież kiedy będziecie małżeństwem, to Lady
będzie należała do ciebie w równej mierze jak do twojego
męża ..
- Tak, ale mam wobec niej specjalne zamiary.
- Jakie zamiary?
- Przyrzekasz, że nikomu nie powiesz?
- Słowo honoru.
- Mam zamiar daćją na gwiazdkę Susan.
Richard był kompletnie zaskoczony. Nic nie zdu,,: miałoby
go bardziej, nawet gdyby. siostra powiedziała mu, że
zamierza sprzedać klacz prosto do jatki. Najwyraźniej
Meredith zwariowała.
- Zwariowałaś? - spytał dla pewności.
- Nie - odpowiedziała i dodała z uśmiechem: - Ale
Luke pewnie by tak pomyślał i dlatego wolę, żeby o tym nie
wiedział.
- Nie przyszło ci do głowy, że mimo milczenia sam
zauważy pusty boks?
- Oczywiście~ że w końcu mu powiem. W czasie przyjęcia.
Mam nadzieję, że me zabije mnie na oczach matki i ojca, i
trzystu gości.
No tak, pomyślał, miał rację. Jego siostra zwariowała.
- T o bardzo szlachetnie z twojej strony, Meredith.
- Nie, to nie szlachetność, tylko egoizm. Lady
będzie miała świetne źrebaki. Kiedy już przestanie startować
na wyścigach, będzie idealną klaczą rozpłodową. Taką, jakiej
potrzebuje stajnia Susan. - Meredith odwróciła się w stronę
brata i spojrzała mu w oCZY', - Jest kilka rzeczy, o których
Susan marzy,
, i bardzo bym chciała, żeby jej marzenia się spełniły.
Ale, niestety, tylko w tym jednym wypadku mogę jej jakoś
pomóc.
Klacz cicho zarżała i potrząsnęła łbem. Richard poczuł
dreszcz. Zdał sobie sprawę, że jest spocony jak mysz. Zrobiło
mu się nieswojo. W tej stajni jest jak dla mnie stanowczo za
gorąco, pomyślał. Co gorsza, miał wrażenie, że z każdą
chwilą temperaturą rośnie i wcale mu to nie poprawiało
samopoczucia.
Chciał już wyjść ze stajni, znaleźć się na świeżym
powietrzu, nad morzem, z dala od siostry. Zaczął
podejrzewać, że jednak trochę przesadził, pijąc tequilę na
pusty żołądek.
- Wierzysz w sny? - spytała Meredith. - Bo ja tak.
' - Sam nie wiem. Nigdy ...
Nigdy mi się nic nie śni, chciał powiedzieć, kiedy Lady
obróciła głowę i spojrzała na niego swoim okiem pełnym
przepastnej czerni. Wydało mu się, że patrzy w bardzo
głęboką, zupełnie ciemną studnię. Tylko na samym dnie
widział maleńką iskierkę światła, mQgącą być - choć tego
wcale nie był pewny - odbiciem nieba. Nagle zapomniał, co
chciał powiedzieć. W jego głowie eksplodowały
nieoczekiwanie pulsujące kolory: czerwień, "zieleń, błękit.
Kolory zaczynały się układać w jakieś nie jasne kształty,
których nie potrafił rozpoznać.
Jakby skądś z daleka usłyszał, że otwierają się drzwi do
stajni. Lady poderwała głowę i zarżała donośnie.
Richard poczuł nagły ból w tyle głowy i niewiele
brakowało, a upadłby jak marionetka, której ktoś poprzecinał
wszystkie sznurki. W ostatnim momencie chwycił się rękami
barierki. Całe szczęście, że Meredith się nie zorientowała. W
tej śamej bowiem chwili ruszyła w stronę wejścia.
- Luke, kochanie! Posłuchaj tylko! Phillip sknocił welon i
nie ma czasu, żeby uszyć nowy! Nie zostało nam nic innego,
jak uciec bez ślubu.
- Nie ma mowy, laleczko. Przyjeżdża ciocia Phyllis z San
Francisco. Jest pewna, że będzie porządny ślub. Jeżeli jej
sprawimy zawód, będę miał taką łaźnię, że zapamiętam do
końca życia.
Laleczko! No ładnie, pomyślał Richard. Nic dziwnego, że
nie mógł sobie przypomnieć tego faceta. Teraz za to
pamiętał go aż za dobrze. Nienawidzili się bez żadnego
szczególnego powodu. Luke zawsze mówił do Meredith
laleczko, Richard natomiast nigdy nie nazywał Luke'a:
inaczej niż Baryła albo Parobas. To ostatnie było o tyle
dziwne, że ojciec chłopaka był dostatecznie bogaty, żeby
bez trudu wykupić całe Foxglove. Luke znosił te wyzwiska
ze spokojem urodzonego fleg matyka do czasu, gdy
wreszcie kiedyś miał tego dość, a wtedy po prostu
przewrócił Richarda na ziemię, usiadł mu na piersi i
przytrzymał go tak do chwili, gdy
. ten zaczął sinieć na twarzy.
.
- Kogo ja widzę! Stary kumpel, Czworo oki - odezwał się
Baryła Hardin. - Co słychać?
Richard zacisnął ,ręce na poręczy. Nienawidził swoJ jego
przezwiska w równej mierze, jak Luke nie cierpiał określenia
Baryła. Odetchnął głęboko i odwrócił się, żeby stawić czoło
staremu wrogowi.
Na widok narzeczonego siostry omal nie chwycił się na
powrót poręczy. Bea zawsze mówiła mu, że Luke wyrośnie
ze swojej niezgrabnej baryłowatości.Rzeczywiście, wyrósł.
Musiał mieć teraz metr dziewięćdziesiąt lub nawet
dziewięćdziesiąt pięć. Przytulona do niego Meredith istotnie
wyglądała jak laleczka.
Dopiero w tej chwili zobaczył Susan, która stała w
drzwiach ze starym kuCem, najobrzydliwszym,jakiego
Richard w życiu widział. Nie patrzyła na nich, miała
opuszczoną głowę i wzrok wbity w ziemię.
Luke Hardin zatrzymał się tuż przed Richardem, . który
musiał zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. - Świetnie,
Baryło - odpowiedział. - A co u cie-
bie?
.
. W tym momencie Susan uniosła głowę. '
- N o proszę - powiedziała ze złym błyskiem w oku -
nareszcie ktoś, kogo pamiętasz.
ROZDZIAŁ
12
Jakże by inaczej, musiała z tym wyskoczyć przy Hardinie.
Wiedziała, że Richard długo jej to będzie pamiętał. Że też
musiałam go tak .zranić, pomyślała Susan ze złością.
- Co takiego, Suz? - Luke spoglądał na nią z radosnym
błyskiem w oku. - Czworo oki nie mógł cię poznać? Pewnie
zapomniał wziąć dodatkowej pary oczu.
- Coś w tym rodzaju - burknęła w odpowiedzi, zaciskając
dłoń na lejcach Szatana, który poruszył się niespokojnie.
- Biedactwo. To musiało cię trafić w samo ... O, cholera!
-zaklął Luke, któremu kuc właśnie nastąpił na prawą nogę.
- Dzięki - mruknęła Susan do ucha zwierzęcia
- ale sama bym to załatwiła.
Szatan zastrzygł uchem.
Opierając się na Meredith, Luke kuśtykał na lewej nodze,
wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby. Susan z trudem
powstrzymała śmiech. Kto jak kto, ale Luke Hardin powinien
uważać na to, co do niej mówi, zwłaszcza stojąc o krok od
Szatana. Susan była jedyną osobą na świecie, której udało się
zaskarbić prawdziwą sympatię starego złośnika.
Richard natomiast nie ukrywał zadowolenia. Stał teraz
trochę pewniej, nie kryjąc złośliwego uśmiechu. Susan
odwróciła wzrok. Otworzyła bramkę i wprowadziła Szatana
do boksu, który kuc dzielił z Lady.
Klacz opuściła głowę i powitała swego towarzysza,
trącając go nosem w kark. Susan ścisnęło się serce. W całej
tej scenie było coś, co znów przyciągnęło jej uwagę do
Richarda.
Poczuła nagły skurcz i odwróciła się, żeby na niego
spojrzeć. Stał za nią, pocierając kark, skrzywiony, jakby
cierpiał na okropny ból głowy.
T o było całkiem możliwe, jeśli nie potrafił we właściwy
sposób przyjąć sygnałów nadawanych przez Lady. Raz czy
dwa w dzieciństwie, zanim poznała istotę i funkcjonowanie
posiadanego daru, Susan sama miała potworną migrenę.
Richard, z czego najprawdopodobniej w ogóle nie zdawał
sobie sprawy, był znakomitym medium. Ich spojrzenia
spotkały się na moment i Susan, wytrącona swoimi myślami
z równowagi, nie potrafiła się powstr~ać przed odebraniem
jego sygnału. Przekaz Richarda, wyrażał czyste pragnienie
fizyczne. Była to ta sama potrzeba, którą zawsze w nim
wyczuwała, choć nigdy nie odbierała jej tak świadomie.
Odwróciła się i podeszła do drzwi. T o był najprostszy i
zarazem najpewniejszy sposób na zerwanie kontaktu. Gdy
tylko wyszła, róż, kolor aury Lady, zaczął powoli blednąć w
głowie Susano
- T en kuc to najbrzydsze stworzenie, jakie w życiu widziałem
- odezwał się Richard, który wraz z resztą to'- warzystwa udał
się jej śladem. - I najgrubsze. Istna beka. - Uważaj, co
mówisz, Czworooki - ostrzegł, kuśtykający za nimi Luke.
- Sam uWazaj, Baryło - odparował wojowniczo Richard,
zaciskając pięści.
- Może powinieneś przetrzeć swoje szkiełka ze starej flaszki
po coli - zaśmiał się Luke. - Łatwiej ci wtedy będzie
poznawać ludzi, którym zatrułeś pół życia.
- Noszę teraz szkła kontaktowe.
- Pokłócicie się innym razem - wtrąciła się Mere-
dith. - T eraz ogłaszam zawieszenie broni. Mam rację, Susan?
- Myślę, że już czas jechać do do~lU - odpowiedziała
zagadnięta, spoglądając na zegarek.
Było wpół do trzeciej, pora, o której zwykle kończyła pracę.
Ten dzień był jednym z najkrótszych, ale zarazem
najcięższych w jej życiu dni roboczych.
- Zastanowię się nad dietą dla Szatana, Luke
- powiedziała. - Jeżeli nie znajdziesz żadnego stajen-
nego, który miałby odwagę trochę go przegonić, to daj mi
znać. Przyślę ci Rufusa.
- Sam to zrobię, jak będzie trzeba - odparł Luke.
- Strasznie mi głupio. Pojęcia nie miałem, że jest taki
otłuszczony.
- Kto wam zrobił taką niespodziankę? - zapytał tonem
fałszywej troski Richard. - Ta baletnica w oślej skórze? I
- Sama to przeoczyłam - oznajmiła Susan, nie zwracając
uwagi na Richarda. - Nic się nie martw. Doprowadzimy go
jeszcze do formy. Do zobaczenia.
Szybko ruszyła przodem. W domu czekały ją jeszcze ze trzy
godziny papierkowej roboty i drugie tyle pracy przy własnych
koniach. W dodatku nie brakowało jej osobistych tematów do
rozmyślań. Nie zdawała sobie sprawy, że Richard idzie za nią;
dopóki nie chwycił jej za ramię.
- Możemy pogadać? - spytał.
Susan oblala fala gorąca. Albo woda kolońska Richarda
*ładała ~ię z czystego spirytusu, albo pił. - Jasne - odparła. -
Jak będziesz trzeźwy. Wiedziała, że idzie za nią krok w krok,
nie miała natomiast pojęcia o złości, jaką zobaczyła na jego
twarzy, kiedy powtórnie spojrzała na niego. Policzki Richarda
nabiegły krwią, a oczy się zwęziły.
- Wypiłem kilka drinków do obiadu i wcale nie jestem
pijany.
- Nie powiedziałam, że jesteś pijany. PowiedziabuD., że piłeś.
Richard stracił nieco na pewności. Susan natychmiast
postanowiła wykorzystać moment przewagi.
- Jak na trzeźwego faceta, jesteś strasznie napastliwy -
stwierdziła, uwalniając ramię z jego uścisku. - Powinieneś się
chyba zastanowić, dlaczego tak jest.
A potem odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła w stronę
parkingu, chcąc stworzyć między nimi jak największy
dystans. Ajednak fala bijącej od niego ~łości i bólu była tak
dotkliwa, że ~musiała podjąć naprawdę wielki wysiłek, żeby
nie ulec chęci odwrócenia się do niego. Zwłaszcza że nigdy
jeszcze nie wyczuła w nim tak ogromnego poczucia
osamotnienia, jak w'tej chwili.
Dopiero teraz różne elementy jego zachowania zaczęły
składać się w jedną całość, jego nienawiść do koni, jego
piCie, maska, za jaką usiłował się ukryć przed całym światem.
Zacisnęła dłoń na klamce wozu i czekała, aż fala minie.
Kiedy to nasfąpiło, wyjęła z kieszeni kluczyki, siadła za
kierownicą i trzęsącYmi się rękami zapaliła silnik. Cofnęła
samochód i ruszyła przed siebie.
Przez teren Roundhouse przejechała powoli, lecz gdy tylko
znalazła się na szosie, nacisnęła gaz do deski.
Była rozdygotana, ale bała sie zwolnić, bo istniała
możliwość, że zawróciłaby do Richarda. Wiedziała jednak, że
to nic by nie pomogło. Jeszcze nie teraz, a może w ogóle
nigdy. _
Powinna była wiedzieć, powinna była się ~orientować
jeszcze wtedy, przed laty, dlaczego tak dobrze potrafi
wyczuwać jego emocje. Był taki sam jak ona.
Najprawdopodobniej posiadał równie silną zdolność empatii,
a może nawet telepatii.
Może gdyby nie była w nim taka zakochana, to już wtedy
zdałaby sobie sprawę zjego możliwo~i? A może przeciwnie,
może właśnie dlatego go kochała, że podświadomie je
wyczuwała? Bóg jeden wie. Ona na pewno nie.
Wiedziała natomiast, że dzisiejszego ranka coś się w nim
przełamało. Jakiś gwałtowny kryzys sprawił, że jego
zdolności obronne nagle zawiodły. T o było normalne w
przypadku
ludzi
obdarzonych
zdolnościami
parapsychicznymi. Wiedziała również, ze konie mają
zdolności telepatyczne. Nigdy natomiast nie spotkała się z
przypadkiem ludzkiej zdolności odczuwania emocji zwierząt.
Z tego, co wyszukała w do., stępnych źródłach, jej przypadek
był zgoła wyjątkowy.
Przypomniała sobie dźwięki pianina, od których wszystko
się zaczęło. Zapewne w przypadku Richarda katalizatorem
było zerwanie z lady Alfredą. Możliwe były zresztą różne
wyjaśnienia, ale nie miała ochoty ich
I teraz rozważać. W tej chwili problem polegał. przede
wszystkim na tym, co Richard zrobi ze swoim nowym darem
i na ile jest go w ogóle świadomy. A sądząc z tego, czego
była świadkiem w stajni, nie miał zielonego pojęcia, co się
dzieje.
Z najwyższym wysiłkiem broniła się przed pragnieniem
zawrócenia do Roundhouse. Chciała WYPXtac
Richarda dokładnie o wszystko, a jeśliby przyznał się do bólu
głOWY, wytłumaczyć mu przyczyny. Ale czuła, że nie ma do
tego prawa. Każde wtrącanie się byłoby w tej chwili
niedopuszczalną manipulacją, choć bardzo pragnęła
wykorzystać łączącą ich nić empatii, aby przywiązać go do
siebie. To byłoby takie łatwe. I takie nikczemne.
Ilekroć człowiekowi zdaje się, że życie nie może' już być
bardziej pogmatwane, tylekroć dzieje się coś, co dowodzi mu,
że się mylił. Susan przyłożyła palce do skroni i starała się
powstrzymać napływające do oczu łzy.
Nagle poczuła przypływ radości. Cudownie, pomyślała,
jutro jest Święto Dziękczynienia.
ROZDZIAŁ
13
Cudownie ... Jutro jest Święto Dziękczynienia ...
- Mówiłaś coś? -:- spytał siedzącej za kierownicą Meredith.
- Nie, ale cieszę się, że nie śpisz. - Spojrzała na niego spod
zmarszczonych brwi. - Zachowałeś się jak ostatni cham.
- Tak jak twój Baryła. - Richard ziewnął i pomasował
zesztywniały od przenikliwego bólu kark. Cholera, że też
musiał zasnąć, pomyślał. Był pewien, że ułożenie głowy w
czasie drzemki wywołało ból. - A w dodatku to on zaczął.
- Tonie jest żadne usprawiedliwienie. To najwyżej kretyńska
wymówka. Myślę, że można wymagać od nas czegoś więcej.,
- Może od ciebie.
- Sądzę, że powinieneś przeprosić Luke'a.
- Niech mnie diabli wezmą, jeśli to zrobię.
- On z pewnością nie przeprosi ciebie pierwszy.
- Anijajego. - Spojrzał na nią podejrzliwie. - Do
czego zmierzasz?
- Do jutrzejszego obiadu.
- Nie ma problemu. Nie będę z wami jadł. Nienawidzę
indyka. Pamiętasz?
- Nigdy w życiu o nic cię nie prosiłam, Richard.
- I chcesz to teraz nadrobić?
- Jeżeli to pozwoli nam spokojnie dotrwać do
ślubu, to tak. Jestem już naprawdę u kresu wytrzymałości
nerwowej. Wszystko, co tylko mogło pójść źle, poszło źle.
- W takim razie może powinniście żyć bez ślubu?
- Nie kuś mnie i nie zmieniaj tematu.
- Nie będę przepraszał za kłótnię, której nie wywo-
łałem.
- Czy tak wiele będzie cię kosztowało podanie ręki
Luke'owi?
- Czy więcej by to kosztowało Baryłę?
- Luke'a - poprawiła go zirytowana Meredith.
- Faceta, który naprawdę potrafi dogadać się z każ-
dym, kogo spotka. Z każdym oprócz ciebie.
- Daj spokój, Meredith. Chyba sama nie wierzysz w to, co
mówisz.
- To jest prawda. I to nie dotyczy tylko Luke'a.
Susan też jest na ciebie wściekła, a dziś rano - nie wiem, może
już o tym zapomniałeś - wujek Loren również nie był tobą
zachwycony.
- Podsłuchiwałaś!
- Oczywiście, że podsłuchiwałam.
- T o ty mnie tutaj zaprosiłaś; Meredith. A teraz
wykorzystujesz to ,przeciwko mnie.
- Chętnie bym to zrobiła. .
- Świetnie.' W takim razie wyjeżdżam.
- A dokąd, jeśli wolno spytać?
To był celny cios. Richard sam zadawał sobie to
pytanie.
- Może na Tahiti. Jeszcze tam nie byłem.
- Nie chcę, żebyś wyjeżdżał.
- T o czego w takim razie chcesz?
-- Chcę, żebyś przeprosił Luke'a.
, - Nie prędzej, niż ten kuc Baryły wygra wyścigi w
Kentucky. - Naprawdę nie potrafisz podać mu ręki? Za-
chowujesz się jak dzie<rko.
- Czyżby? - Uniósł' brwi z ironiczną miną. - A robienie
confetti z welonu to nie jest dziecinne zajęcie?
Meredith zaczerwieniła się i przez chwilę nic nie
mówiła.
- T o zupełnie co innego.
- No tak, oczywiście.
- Nie rozumiem, że możesz się wściekać o taki
drobiazg.
Richard sam tego nie potrafił zrozumieć. Nie mógł
uwierzyć, że dał się sprowokować Baryle, że dwukrotnie od
rana pokłócił się z Susan, że wszyscy dookoła byli na niego
wściekli. T o musi być sprawa gwiazd, uznał.
- Uwierz mi, Meredith. Nie mam zamiaru go przeprosić.
:- Dobrze - powiedziała. - W takim razie go nie przepraszaj.
- Nie przeproszę. - Odwrócił głowę i patrzył przez okno.
W miarę, jak zbliżali się do miasta, na szosie był coraz
większy ruch. Kiedy przejeżdżali obok ogromnej lśniącej
ciężarówki, nagły odblask poraził oczy Richarda. Pomimo
okularów słonecznych poczuł przeszywający ból. Boże
jedyny, co mu się stało? Był wściekły. Spojrzał na siostrę i
zobaczył, że Meredith ociera wierzchem dłoni spływającą jej
po policzku łzę.
7" Natychmiast się zatrzymaj - odezwał się najbardziej
szorstkim głosem, na jaki mógł się zdobyć. - Rykiem niczego
ze mną nie załatwisz - powiedział, nie mając pojęcia, jak
bardzo jego ton przypomina w tym momencie ton Parkera-
Harrisa seniora.
- ;Przestań cytować tatusia - krzyknęła, kompletnie
wyprowadzona z równowagi. - Na szczęście nie
ma go tu, więc nie muszę być dzielnym małym żołnierzem.
Ty zresztą też, kretynie. Jestem dorosłą kobietą i mogę płakać,
ile tylko mi się podoba!
Szloch siostry przestraszył Richarda. Meredith zwolniła i
wytarła nos w chusteczkę. Nie umiał oprzeć się wzruszeniu
wywołanemu jej rozpaczliwą, nie skrywaną: bezradnością:.
- Dobra, już dobra. Przeproszę Baryłę.
- Luke'a - poprawiła go, pociągając nosem.
- Dobra, dobra, Luke'a. Tylko już przestań beczeć.
- Obiecujesz? - Meredith zjechała na parking
przed supermarketem-i spojrzała na brata załzawionymi
oczami.
- Tak! - krzyknął. - Tylko już przestań ryczeć! Zrobiła, jak
powiedział. Jeszcze przez chwilę oddychała głęboko, starając
się uspokoić. Richard poczuł, że przeszkoda w gardle ustąpiła.
Przełknął ślinę i zamknął oczy. Boże, żeby jeszcze przestała
go boleć głowa. Otworzył drzwi, wysiadł i głęboko za-
czerpnął tchu.
'
Co się z .nim; do diabła, dzieje? Dlaczego coś go zatyka? I
dlaczego tak łątwo przechodzi?
- Wszystko w porządku? - zapytała, wychylając się za nim z
samochodu. - Jesteś strasznie blady.
- Boli mnie głowa. - Richard oparł się łokciem o dach
samochodu i zamknął oczy.
- Może to cię nauczy nie pić przed obiadem.
- Cholera jasna! Meredith! - Trzasnął drzwiami
z taką siłą, że aż uruchomił alarm.
Skurczył się cały, oczekując, że wycie syreny natychmiast
przyprawi go o nowy atak bólu, ale, o dziwo, nic takiego nie
nastąpiło. Migrena przeszła. Meredith wyłączyła alarm i
wysiadła z samochodu.
- Nie rozmawiajmy już o tym, dobrze? - odezwał się
pojednawczym tonem Richard i ruszył w stronę sklepu. Przed
chłodnią z drobiem Richard poczuł nowy przypływ bólu.
Kiedy wkładał do bagażnika torby z zakupami, miał
wrażenie, że zaraz pęknie mu głowa ..
Gdy przyjechali na ranczo, pomógł siostrze zanieść zakupy
do kuchni, a potem poszedł prosto do swoje~o pokoju. Wyjął
szkła kontaktowe, zaciągnął ftranki, rozebrał się, położył do
łóżka i bardzo ostrożnie nakrył głowę poduszką. W nocy
miałniejasne wrażenie, że ktoś mu się przygląda, jakby w
mroku pok~ju stała jakaś postać. Kojarzyła mu się z Beą, ale
to Ilfe, ~ogła być ona. Pewnie Meredith, pomyślał w połsme.
. ,Obudził się rano. Poczuł zapach szałwi, cynamonu l
pIeczonego mięsa. Zerwał się na równe nogi. Wyposzczony
żołądek dosłownie skręcał mu się z głodu. Ból głowy zniknął
bez śladu, ale przygnębienie pozostało. , Trudno się zresztą
temu dziwić, w końcu to było
Swięto Dziękczynienia.
,
Sięgnął po papierosy kupione poprzedniego dnia i zapalił.
Wszyscy myśleli, że nie znosił Święta Dziękczynie~ia,
dlatego że nie cierpiał indyka, ale nie o to chodZiło. Ono
zwiastowało nadejście świąt Bożego Narodzenia. A tych
ostatnich nienawidził niemal tak samo jak koni.
.. ~ierwsze, p~ ronyodzie rodziców, spędził z matką l Jej
nowym męzem. Zadne z nich nie zwracało na niego
najmniejszej uwagi. Byli w świetnych humorach, a on nie
mógł zrozumieć, co się właściwie dzieje. Święta z babką były
zawsze nudne. Babka i ciotka Agie spędzały długie godziny
w kościele, a potem wracały do domu i drzemały, pijane, w
fotelach, podczas gdy on snuł się pośród zawalających dom
przy Gramercy Park staroci, nie potraftąc znaleźć sobie
miejsca. Najbardziej gorzkie były święta w F oxglove. Nie
umiał zapomnieć ciepła we wzroku ojca, patrzącego na
dziewczynki piszczące radośnie nad nowym siodłem czy
strzemionami, i lodowatego spojrzenia, jakim Parker-Harris
senior obrzucił go w chwili, gdy spośród papierów wyłonił się
wymarzony prezent Richarda - szachownica.
Kiedy szedł do kuchni, jego wzrok padł na stojącą w kącie
salonu choinkę. Właściwie była to taka sama choinka, jaką
pamiętał z dzieciństwa. Jeżeli nawet wisiały na niej inne
bombki i inne lampki, to z daleka nie było widać żadnej
różnicy. Kuchenne zapachy i odgłosy krzątaniny też były
identyczne. Richard zacisnął zęby i powtórzył w myśli: To
Kalifornia, nie Wirginia. To Santa Barbara, nie Foxglove.
Kiedy wszedł do kuchni, zastał w niej tylko Con-
suellę·
- Panny Meredith nie ma - odezwała się, rzucając
mu spojrzenie znad zlewu, przy którym obierała marchewki. -
Spóźnił się pan na śniadanie. Do obiadu nie ma ,jedzenia.'
, Richard poczuł nagły skurcz żołądka.'
- Gdzie jest Meredith? - spytał, choć tak napraw-
dę nic go to nie obchodziło. ,
Consuella machnęła ręką w stronę okna i z wyraźną
niechęcią odwróciła się do niego plecami.
- Dziękuję uprzejmie - powiedział i wyszedł na
patio.
BWM' stało na parkingu, obok blazera Susan, co
oznaczało, że obie muszą być gdzieś na ranczu. Miał tylko
nadzieję, że każda z nich jest gdzie indziej. Chciał
porozmawiać z Susan, a nie miał najmniejszej ochoty
zaczynać tej rozmowy przy siostrze. Ruszył przez
trawnik w stronę stajni.
I
Consuella przypomniała mu o Devlinie.
Richard ,przed wyjazdem wymógł na starym obietnicę, że
,nie powie babce, dokąd pojechał. W pierwszej chwili
wydawało mu się to bardzo dobrym rozwią~aniem,ale teraz
nieoczekiwanie zaczął się martwić. A co będzie, jeżeli stara
jędza, wściekła na służącego, wyrzuci go z pracy? Co
prawda, babce zdarzało się to niemal codziennie, ale kiedy
trzeiwiała, o niczym nie pamiętała. Ale teraz, buntowana
przez matkę Richarda, może go naprawdę zwolnić. Richard
nie miał pojęcia, czy Devlin posiada jakiekolwiek
oszczędności i czy w ogóle miałby dokąd pójść, gdyby musiał
opuścić dom przy Gramercy Park, w którym minęło jego
życie.
Pogrążony w tych rozmyślaniach dotarł do stajni.
, Wrota były szeroko otwarte, co pozwalało przypuszczać, że
ktoś jest w środku. Najlepiej, pomyślał Richard, żeby był to
ktoś z długimi nogami, rudymi włosami i jak naj gorszą
opinią na jego temat.
Ruszył wzdłuż stajni, mijając kolejne boksy. Konie
pochylały ku niemu głowy i węszyły, ale żaden nie zarżał, ani
nawet nie parsknął. Richard poczuł lekki ucisk gdzieś u
nasady czaszki i usłyszał jakieś głosy, ale żeby zrozumieć, o
czym jest mowa; musiał zrobić jeszcze parę kroków.
:- Mówię ci, powiedz mu. - To była Meredith. . - Nigdy w
życiu.
- Przynajmniej bę4ziesz wiedziała.
- Już i tak wiem dosyć.
- Nic nie wiesz, To tylko takie zgadywanie.
- A właśnie że wiem.
- Susan, musisz to zrobić. Teraz albo nigdy.
- To samo mi mówiłaś, kiedy jechałyśmy do Lon-
dynu, pamiętasz?
Richard stanął, starając się nie uronić ani słowa.
Przypomniał sobie, że Meredith wspominała mu, że razem z
Susan i Luke'em byli przed rokiem w Anglii. - Myliłam się,
zgoda. Ale teraz nie mam już żadnych wątpliwości, Susano T
o jest naprawdę ostatnia szansa.
- Trudno.
- Susan!
- Nie chcę wykorzystywać jego słabości.
W tym momencie powinien był się odwrócić i wybiec.
Wiedział, że powinien. Czuł to. Ale jednocześnie nie mógł
się na to zdobyć. Wszystko, do czego był zdolny, to
przemienić się w słuch i stać najciszej, jak potrafi.
- Nie bądź ghipia, Susano Kochasz go od dwunas-
tego roku życia,
.
- Zapominasz o jednej bardzo ważnej rzeczy, Meredith.
. - O czym?
- Richard mnie nie kocha.
Nagle doznał olśnienia, wszystko stało się jasne.
Serce obrysowane wokół jego inicjałów. Fakt, że Susan, niby
niechcący, zasłoniła je, gdy tylko zbliżył się do biurka. Ta
iskra, która pojawiła się w jej oczach na jego widok i zgasła,
gdy tylko spytał, czy nie wie, gdzie jest doktor Cade. To, jak
łatwo poddała się wtedy
w salonie, koło choinki.
No oczywiście, kochała go. Tylko ślepy mógłby tego nie
dostrzec. Nawet on sam widział to teraz jak na dłoni.
- Przecież potrafisz czytać jego myśli - odezwała się
Meredith. - Czy naprawdę nie potrafisz sprawić, żeby się w
tobie zakochał? .
Tego było już za wiele. Richard pomyślał, że zwariował
albo śni.
- Nie umiem czytać jego myśli. Ue razy mam ci
powtarzać, że wszystko, co mogę, to odbierać jego niektóre
emocje. I to też nie zawsze.
Richard odzyskał władzę nad swoim ciałem. Odwrócił się i
.ruszył w stronę wyjścia. Balon położony gdzieś między jego
płucami i gardłem urósł do takich rozmiarów, że nie mógł
zaczerpnąć tchu. Kiedy znalazł się na dworze, zaczął biec.
Uciekał w panice, nie zastanawiając się nawet, dokąd biegnie.
Przeskakiwał jakieś płoty, potykał się i przewracał, aż do
momentu, gdy skrajnie wyczerpany stanął na padoku, na
którym znajdowało się kilka jednoroczniaków.
Konie uniosły łby i wpatrywały sie w niego. Ból u podstawy
czaszki narastał w tempie spadającej z hukiem lawiny. W'
gardle miał ciężką kulę. Jak urzeczony rozglądał się dookoła.
Patrzył na szmaragdowe łąki, na bladobłękitne niebo, na
lśniące w słońcu grzbiety koni.
To nie było jego miejsce na ziemi. Jeśli w ogóle było jakieś
miejsce, które mógłby nazwać swoim.
Ruszył na oślep przed siebie. Wdrapał się ha wyjątkowo
wysoki płot i omal nie spadł z drugiej strony. Wybieg był
pusty. Richard zaczął iść w kierunku otwartych drzwi do
stajni, zastanawiając się, kto i po co postawił wokół tego
jedynego wybiegu taki ogromny płot.
Nagle zesztywniał z wrażenia, gdy przypomniał sobie, że
Admirał, postrach koni i ludzi, miał własną stajnię i padok.
W tym momencie ze stajni wyszedł Admirał, opuścił łeb i
wbił w Richarda wzrok.
ROZDZIAŁ
14
Admirał nie wyglądał na potwora. Był pięknym ogierem.
Może nie miał już szans na pierwsze nagrody, ale z
pewnością nieźle by sobie jeszcze poradził na wyścigach.
Miał wspaniałą sylwetkę. Stojąc naprzeciw niego, Richard
poczuł, że ma przed sobą sześćset kilo siły, szybkości i
wcielonego - wedle powszechnej opinii - diabelstwa.
Koń, co prawda, nigdy nikogo nie zabił ~ okaleczył
dżokeja i stajennego - ale nie zabił jeszcze nikogo.
Mięśnie karku Richarda napięte były do granic
wytrzymałości, ale nie miał odwagi sięgnąć· do nich
. ręką i rozetrzeć. W duchu dziękował Bogu, że wiatr nie .
niesie jego zapachu w stronę konia, którego z pewnością
rozdrażniłby paniczny lęk człowieka.
Nie odrywając oczu od zwierzęcia, Richard powoli zaczął
się cofać w kierunku płotu. Kiedy przemierzył mniej więcej
połowę odległości dzielącej go od ocalenia, wiatr nagle
zmienił kierunek. Admirał poru~zył chrapami i zarżał.
Richard nie miał pojęcia, że ważące przeszło pół tony
stworzenie może w ułamku sekundy ruszyć z miejsca fakim
pędem. W pierwszej chwili chciał biec, chociaż wiedział, że
nie ma szans, ale nagle zmienił zdanie. Przez całe swoje życie
nieustannie uciekał i, na
miłość boską, miał już tego dosyć.
.
- Chcesz ninie? No to mnie masz! - krzyknął, odwracając się
w stronę szarżującego ogiera i rozkładając szeroko ramiona~
Zaskoczony tym gwahownym ruchem, Admirał stanął jak
wryty, mierząc Richarda wzrokiem. W głowie Richarda
nastąpiła gwałtowna eksplozja bieli, połączona z bólem tak
wielkim, że na moment stracił wzrok. Kiedy odzyskał
świadomość i znowu ujrzał konia, przedłużająca się udręka
doprowadziła go do prawdziwej wściekłości.
- No chodź tu! - wrzasnął. - Chodź tu, jeśli chcesz mnie
dostać!
Ogier cofnął się, wyrzucając gwałtownie tylne nogi i
wzbijając kopytami kłęby kurzu. Potem nagle zawrócił i
pogalopował z zadartym ogonem. Przebiegł kilka metrów,
stanął, odwrócił głowę i zarżał. Richard roześmiał się. Był to
histeryczny śmiech, zjednej strony jeszcze ciągle przepełniony
lękiem, z drugiej zawierający w sobie ładunek
niespodziewanej ulgi. Admirał stchórzył! Niech to cholera!
Więc ojciec miał r'ację. Wystarczyło pokazać, kto tu jest
panem, i koń, najdzikszy , najgroźniejszy koń, jakiego w życiu
spotkał, okazywał się zwykłym tchórzem!
Koń zarżał powtórnie i pogrzebał w ziemi kopytem.
Na Richardzie nie zrobiło to już większego wrażenia. Był
upojony słodkim smakiem zwyciestwa.
W dziecinnym odruchu zagrał ogierowi na nosie i krzyknął:
- Uważaj, bo cię pogonię, ty stary niedołęgo!
- On nie jest żadnym niedołęgą -. odezwała się Susan za jego
plecami. - T o ty jesteś niedołęgą!
Richard obejrzał się za siebie. Susan wspięła się na
ogrodzenie i spoglądała na niego bez cienia entuzjazmu.
- Co to ma znaczyć? - To znaczy, że Admirał nie jest
niedołęgą ani tchórzem. Ty natomiast jesteś kompletnym
idiotą, myśląc o .nim w ten sposób. On po prostu zupełnie nie
wie, co z tobą zrobić.
- Nie wie? Myślę, że bardzo dobrze wie. Befsztyk siekany.
- To dlaczego jeszcze nie leżysz na środku wybiegu z
czaszką roztrzaskaną kopytem?
- No, bo ... - Richardowi ciarki przebiegły po krzyżu.
Przypomniał sobie Lady, zaskoczenie Meredith, kiedy
okazało się, że klacz tak przyjaźnie się do niego odnosi,
kolory, które wybuchły w jego głowie, gdy spojrzał Lady w
oczy. I ból głowy. Potworny, straszliwy ból u podstawy
czaszki. Nie miał pojęcia, co się wokół niego dzieje, i nie
chciał tego wiedzieć. - Bo widocznie zmienił zamiary -
dokończył.
Susan uśmiechnęła się. Admirał zarżał krótko.
Richard odwrócił ku niemu głowę, uchwycił jego "spojrzenie
i znowu wstrząsnął nim dreszcz. Głowę pr~epełniła mu
nieprzyjemna oranżowa żółć. Z~knął oczy, ale to nic nie
pomogło. Głowę dalej miał pełną jadowitej żółci. Nie tylko
widział kolor, ale czuł także . obecne w nim emocje i
wiedział, że pochodzą one od
Admirała. W dodatku nie ulegało dla niego najmniejszej
wątpliwości, że i Susan świetnie o tym wszystkim wie.
- Wyciągnij mnie stąd, Susan!
- Nie mogę. - Gdy chciał się odwrócić, powstrzy-
mała go ruchem ręki. - Nie odwracaj się do niego
tyłem!
.
Złowrogie rżenie osadziło Richarda na miejscu.
Koń był teraz bliżej i niespokojriie przebierał nogami. Jednak
kiedy ich spojrzenia się spotkały, ogier znów się
cofnął·
'
- Sam w"'to wlazłeś - odezwała się Susan. - Sam się teraz
musisz z tego jakoś wygrzebać.
- Gdybym tylko wiedział jak - odpowiedział, cofając się o
krok - to z przyjemnością bym to zrobił. - Chętnie bym ci
pomogła, ale naprawdę nie mogę.
To byłoby ... nieetyczne.
- Nie czas na skrupuły, Susan. - Richard znów cofnął się o
krok.
Uznawszy , że zdąży, odwrócił się na pięcie i puścił pędem
w stronę ogrodzenia, słysząc za sobą łomot kopyt. Sześćset
kilo furii ruszyło jego śladem w momencie, gdy tylko
odwrócił się tyłem.
Pokonując ostatnie metry, Richard czuł, jak drży pod nim
ziemia. Wyskoczył w powietrze, prosto w ramiona Susan.
Czuł, jak końskie zęby zaciskają się najego lewej łydce.
Dziewczyna pociągnęła go za sobą. Rozległ się trzask
rozdzieranej nogawki.
W powietrzu zdołał obrócić się w taki sposób, że pierwszy
upadł na ziemię, Susan zaś wylądowała na nim. W uszach
dudnił mu jeszcze tętent Admirała, a upadek sprawił, że przez
moment nie mógł zaczerpnąć tchu.
Dziewczyna przytuliła się do niego. Co za idiota
powiedział, przyszło na myśl Richardowi, że rudowłosi nie
powinni ubierać się na czerwono? Czerwona flanelowa
koszula sprawiała, że usta i włosy Susan zdawały się płonąć
niezwykłym blaskiem. Poczuł gwałtowny przypływ
pożądania.
~ W porządku? - spytał, gdy tylko odzyskał oddech. - Tak.
A ty?
- Powiem ci zaraz. Jak będę mógł oddychać - wy-
sapał, a potem ujął jej twarz w dłonie i przyciągnął usta
dziewczyny do swoich.
W tej chwili nic go nie obchodziły ani uczucia Susan, ani
strzelba jej ojca. Dziewczyna nie tylko nie stawiała
najmniejszego oporu, ale jeszcze sama rozchyliła usta pod
naporem jego rozgorączkowanego języka.
Był w niebie. Susan pachniała lawendą, smakowała kawą i
pożądaniem. Wiedział, że to, co robi, jest nikczemne.
Nikczemne, bo Susan go kocha, a on jej nie. Boże, co za
fatalny moment na wyrzuty sumienia! Wiedział, że będzie
tego żałował do końca życia, ale stanowczym ruchem odsunął
ją nieco od siebie.
- Bardzo żałuję, ale nie jestem dostatecznie samolubny, żeby
powiedzieć ci, że też cię kocham i pójść z tobą do łóżka.
Niestety, nie potrafię tego zrobić.
- Kto ci powiedział ... - Oczy Susan rozszerzyły się i
dziewczyna gwałtownie go odepchnęła. - Myślałam, że
wtykanie nosa w cudze sprawy to specjalność twojej siostry! -
krzyknęła, zrywając się na równe nogi.
Richard chwycił ją za kostkę. Miał rację. Mimo że była w
skórzanych butach do konnej jazdy i tak bez trudu objął jej
nogę.
- Nie chciałem podsłuchiwać. Po prostu przechodziłem obok
i...
'- Nieprawda! - krzyknęła Susan, wyrywając nogę z jego
uścisku. - Meredith też zawsze tak móWi!
A potem rzuciła się do ucieczki. Richard poderwał się na
nogi i próbował ją gonić, ale gdy stanął na lewej nodze, od
razu upadł na ziemię. Ból rozchodził się od ścięgna Achillesa
do podstawy czaszki.
Podciągnął nogawkę, ściągnął skarpetkę i tuż nad kostką
zobaczył ślady zębów Admirała. Nie był skaleczony, ale pod
skórą szybko rósł brzydki siniak.
Za ogrodzeniem słychać było łomot końskich kopyt i rżenie
ogiera. Richard z powrotem stanął na nogi i pokuśtykał parę
kroków.
- Jeszcze zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni - rzucił
Richard w stronę Admirała i kulejąc, ruszył śladem Susan.
ROZDZIAŁ
15
Choć przeszukał wszystkie stajnie, nigdzie jej nie znalazł.
N a pewno się przed nim chowa. Nie wiedział gdzie, ale,
snując się od stajni do stajni, miał chwilami wrażenie, że
niemal widzi jej skuloną z lęku sylwetkę. A przynajmniej
bardzo wyraźnie czuł jej strach.
Wreszcie łydka zmusiła go do kapitulacji.
- Susan! Susan! - krzyknął na cały głos, licząc, że jakimś
cudem skłoni ją w ten sposób, by się pokazała. - Nie drzyj się
tak, Richie - odezwał się niespodziewanie Loren Cade. -
Płoszysz konie.
Richard odwrócił się i zobaczył ojca Susan, który szedł w
jego stronę z metalowym wiadrem w jednej i widłami w
drugiej ręce. Natychmiast przypomniał mu się 'sen, który miał
poprzedniego dnia w samochodzie.
- Czuję, że może ci się przydać twoja czterdziestka piątka,
Loren.
- Co takiego, synu?
- Nie jestem pewny, ale zdaje się, że kompletnie
zbzikowałem.
Rzeczywiście miał takie wrażenie. To było jedyne logiczne
wyjaśnienie. Normalnym ludziom nie wybuchają w głowie
dzikie kolory, nie czują cudzych emocji. Zwłaszcza emocji
koni.
- Faktycznie - odpowiedział Loren, odstawiając wiadro i
mocniej ujmując widły. - Wyglądasz mi na trochę
przetrąconego.
- Zjechanego - poprawił go Richard. - I byłbym ci szczerze
wdzięczny, gdybyś uwolnił mnie od zbędnych cierpień.
I przy okazji swoją córkę, dodał w myśli, ;Ue tego
wolał już nie mówić na głos. ,
- Z kim walczyłeś? - Loren obrzucił uważnym spojrzeniem
zabłocony sweter Richarda i jego rozerwaną nogawkę. - Z
kimś, kogo znam?
- Z Admirałem.
- Czy mogę zaryzykować i odgadnąć imię zwy-
cięzcy?
- Nie widziałeś Susan? - odpowiedział Richard pytaniem.
- Nie - odparł Loren i jego spojrzenie ześlizgnęło się z
twarzy Richarda.
- A Meredith?
- Meredith jest chyba w kuchni z Consuellą:, - Lo-
ren znowu spojrzał rp,u w oczy. - Może Susan
jest z nimi?
- Może. - Wzrok Lorena z powrotem błądził po
okolicy.
Kłamiesz, chciał powiedzieć Richard, ale postanowił
trzymać język za zębami. Kłótnia z facetem, który trzYma w
ręku widły, nie jest najlepszym pomysłem. Zwłaszcza biorąc
pod uwagę jego wcześniejszą groibę·
- Jak zobaczysz Susan, to powiesz, że jej szukam?
- zapytał. - Ona i tak o tym wie, ale powtórz jej, do-
brze?
- Jasna sprawa.
Richard, kulejąc, ruszył w stronę domu. Miał wrażenie, choć
wolałby nikomu o tym nie mówić, że Loren jawi mu się w
brązowej chmurze ... Nie, na miłość boską, opanuj się
człowieku, powiedział sobie. A jed nak tak to właśnie czuł, a
raczej tak to widział. Loren stał otoczony brązową chmurą
zakłopotania.
Meredith rzeczywiście była w kuchni i przyprawiała
indyka. Consuella płukała sałatę. Okna były zaparowane,
gorące powietrze pachniało przyprawami.
Coś ścisnęło Richarda za gardło. Rzeczywiście kompletnie
zwariował, sądząc, że znajdzie sobie tutaj miejsce. Musiał
stracić rozum, by przypuścić, że będzie w stanie przeżyć
miesiąc na łonie rodziny.
Meredith spojrzała na niego znad indyka, twarz miała
zaczerwienioną od gorąca.
- Co się stało?
- Miałem spotkanie z Admirałem - odpowiedział
krótko. - Ale wcześniej słyszałem waszą rozmowę w stajni.
Meredith zbladła i opuściła ręce. Consuella otarła dłonie o
fartuch i wyszła z kuchni.
- Nie miałeś prawa podsłuchiwać naszej rozmowy.
- Ty nigdy nie masz takich skrupułów. Zresztą
wszystko jedno czy mam prawo, czynie. Chodzi G to, że
wszystko słyszałem.
- Pozwól, że zgadnę. Postanowiłeś wyjechać.
- Nie tym razem. Zostaję.
Meredith zrobiła zaskoczoną minę. - Czy Admirał
kopnął cię w czoło?
- Nie, ugryzł mnie w łydkę. Zostaję, bo potrzebuję
Susano '
Na twarzy Meredith pojawił się błogi uśmiech. - Kochasz
ją - oznajmiła z wyraźną ulgą. '
- Nie.
- Ale przecież Il!ówiłeś ...
- Nie, Meredith, to twoje słowa. Pragnę Susan, to prawda.
Pragnę jej do szaleństwa. Marzę o tym, żeby zaciągnąć ją do
łóżka. Ale jej nie kocham i przed chwilą jej to właśnie
powiedziałem.
Meredith spojrzała na niego wściekłym wzrokiem.
- Jak mogłeś! T o obrzydliwe!
- Wiem. Przy moim szczęściu Susan mme już
pewnie śmiertelnie nienawidzi.
- Boję się, że nie. Ale powiem ci, że to największe
świństwo, jakie w życiu zrobiłeś!
- Nie największe - zaprzeczył. Dlaczego właściwie miałby
dłużej coś jeszcze ukrywać? Pomyślał, że najlepiej będzie,
jeśli po prostu wszystko powie. - Po pierwsze, straciłem przez
Alfredę wszystkie pieniądze z funduszu powierniczego i
wylądowałem z powrotem u babki jako kompletny golec. Po
drugie, jadąc tutaj, liczyłem, i' nadal na to liczę, że dzięki
telepatycznym zdolnościom: Susan odbiję sobie straty na
wyścigach.
- Ty draniu.
- Dobrze powiedziane.
- Nie możesz jej darować, tak? Ciągle jejnienawi-
dzisz za złamany nos.
- Nie, Meredith. Gdybym nienawidził Susan, poszedłbym z
nią do łóżka i zaciągnął ją na wyścigi, a potem kopnąłbym w
tyłek.
Odwrócił się, żeby pójść do swego pokoju. Kątem oka
dostrzegł w drzwiach wejściowych coś czerwonego. Odwrócił
się i zobaczył Susano Miała szeroko otwarte oczy i była blada
jak trup.
Nie wiedział, jak długo tam stała, ale to nie miało większego
znaczenia. Znowu ją zranił. Po raz kolejny
zadał jej cios w samo serce. .
- Susan. - Wyciągnął do niej rękę i zrobił krok w jej stronę. -
Słuchaj, ja ...
- Ty cholerny draniu - odpowiedziała i z całej siły uderzyła
go w nos. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Potem jego
pole widzenia powoli zaczęło wypełniać się czerwienią. W
uszach mu dzwoniło, ale nie słyszał nic z tego, co działo się
poza jego głową.
Susan odwróciła się i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi.
- No, teraz to już cię nienawidzi - odezwała się Meredith. -
Nareszcie nie mam co do tego wątpliwości.
- Nie więcej niż ja sam. - Richard mrugał bezrad· nie
oczami, zastanawiając się, dlaczego nagle przestał widzieć
otaczające go szczegóły. - Cholera, zgubiłem szkła
kontaktowe.
- Co gorsza, straciłeś rozum.
•
- Daj spokój, dobrze? I pomóż mi znaleźć te szkła.
Richard osunął się na kolana i zaczął bezradnie macać
rękami dookoła. Kiedy Meredith ukucnęła przy nim, dorzucił:
- Skoro już tu jesteś, to pomóż mi wymyślić, jak mam to
załatwić z Susan. .
- Radziłabym ci samobiczowanie. Albo przynajmniej
kastrację.
- To ty mnie w to wszystko wpakowałaś. - Objąłją
ramieniem. - Musisz mi pomóc z tego wybrnąć.
- Niech mnie diabli, jeżeli ci pomogę. - Próbowała się
wyrwać, ale jej nie puszczał.
- Wciągnęłaś mnie w to, Meredith. Tak jak w zeszłym roku
wyciągnęłaś Susan do Anglii. Nietrudno było się tego
domyślić.
- I co z tego? Czemu miałabym ci pomagać?
- Bo w przeciwnym razie Baryła dowie się o twoich
planach wobec Lady.
- Luke - poprawiła go. - A poza tym, to jest ohydny szantaż.
- Wiem. I nic mnie to nie obchodzi.
- Jesteś naprawdę obrzydliwym, cynicznym łaj-
dakiem.
- To skutek mojego wychowania - powiedział z szyderczym
uśmiechem. - A teraz do roboty, Meredith. Snuj dalej swoje
intrygi. Jeżeli o mnie chodzi, to wolałbym nie mieć na
sumieniu złamanego serca Susan Cade.
ROZDZIAŁ
16
Serce Susan Cade nie była jeszcze złam,ane. W kańcu ad lat
żyła ze świadamaścią, że Richard jej nie kacha. Jeśli więc
chadzi a złamania, ta tak· naprawdę nie była pewna jedynie
swaich kastek.
Balały ją nabiegłe krwią palce, balała ją właściwie całe
ciała, ale ta wszystka magły być kansekwencje upadku. Magła
mieć pretensje tylka do siebie. Niepatrzebnie pamagała
Richardawi. NiepatrzebIlie zawra-
cała sa bie nim gławę.
-
Prawdziwa przyczyna nieszczęście leżała gdzie indziej.
Niezależnie ad tega jak bardza cierpiała, niezależnie od
tegojak bardzo była na niega wściekła, Susan cały czas
kachała Richarda. Upakarzała ją ta i daprawadzało da szału.
Była kampletną idiatką, głupią gęsią. Spojrzała na zegarek. Na
tak, pomyśl$., jeżeli natychmiast nie weźmie prysznica i nie
zmieni ubrania, spóźni się na .obiad.
Wiedziała, że Meredith i Cal).suella usprawiedliwiłyby jej
nieabecnaść, ale patrzebawała abecnaści ludzi z rancza.
Patrzebawała tawarzystwa ludzi, których kachała i którzy ją
kochali. Paza tym, ca stwierdziła ze zdziwieniem, była gładna.
Gdy w pół godziny później weszła do salanu ubrana w jasną
długą suknię z perłowymi guziczkami pod
samą szyję i z perławymi kalczykami w uszach, zastała już
wszystkich na miejscu. Ojciec w ciemnym garniturze siedział
sztywny, jakby kij pałknął. Miejsca .obok niega zajmowali
Rufus i Luke, przez .otwarte drzwi zabaczyła Richarda, który
kraił indyka na kuchennym stale. Był ubrany w ciemny,
dwurzędawy
garnitur. Na nasie miał grube .okulary.
'
Musiał wyczuć jej abecnaść, ba natychmiast podniósł gławę
i spojrzał na nią. Widak jego spuchniętega nasa natychmiast
poprawił jej humar. ,
- WSzYstkiega najlepszega z .okazji Swiętega Indyka,
Susan.
. Bez sława przeszła da jadalni, gdzie Meredith ubrana w
niebieską wełnianą suknię zapalała ustawiane na stale świece.
-. Co .on tu rabi? - spytałaSusan ściszanym gła-
sem.
- Kta co tu rabi?
- Richard - adpawiedziała przez zaciśnięte zęby.
Meredith zdmuchnęła zapałkę i spajrzałajej w oczy. -
Zaprosiłam ga na ślub, nie pamiętasz?
- Ale sądziłam - urwała. Dzisiejsze zachawanie
Richarda zupełnie do niega nie pasawała. - Już nic.
Nic dziwnega, ,że natychmiast straciła cały apetyt.
Miała .ochotę uciec, wrócić do pakaju, alba, jeszcze lepiej,
pójść da stajni. Kiedy szła na .obiad, była pewna, że Richard
alba zastanie u siebie, alba wręcz natychmiast wyjedzie. Jak
ma spakojnie siedzieć przy stale abak niego po tym
wszystkim, co usłyszał, pa pacałunkach, ktore wymienili przy
padoku Admirała, po tym, jak trzasnęła go w nos?
- Praszę przepuścić ptaka! - usłyszała za plecami głos
Richarda. _
Usunęła się na bok i paczuła, że rabi jej się słaba.
Chwyciła się .oparcia krzesła i .odwróciła w stronę
kuchennych drzwi. Richard szedł w kierunku stału,
unosząc Wysoko póhnisek z pokrojonym na kawałki
indykiem. Przesłał jej promienny uśmiech. Lekko kulał, ale
pomimo to miał najwyraźniej świetny humor.
Przez moment pozazdrościła mu opanowania, a potem
ogarnęła ją złość. Nadęty, wiecznie zadowolony z siebie buc!
Co ona właściwie w nim widzi?
Nieco wcześniej,robi,ąc soBie kompresy z lodu i szykując
się do stołu, to samo pytanie zadawał sobie Richard.
Zastanawiał się, czy Susan wreszcie go znienawidziła?
Terazmiałwr8Żenie, że zna odpowiedź. Nie dopływały do
niego żadne emocje Susan, ale wystarczał mu wyraz jej
twarzy.
Była śmiertelnie blada. Sam był zaskoczony wrażeniem,
jakie to na nim wywarło, i postanowiłzrobić coś, co
przywróciłoby jej policzkom rumieńce. Oczywiście to
zupełnie idiotyczny pomysł, był teraz ostatnią osobą, ktÓra
miała na to choćby minimalne szanse. Przez cały obiad
siedząca naprzeciw niego dziewczyna nie odpowiedziała
najmniejszym gestem najego uśmiechy i ciepłe spojrzenia.
Kiedy uniosła kieliszek z winem, serce podeszło mu , do
gardła. Kostki Susan miały sinożółtą barwę.
Luke również natychmiast to dostrzegł.
- Hej, Suz, czy twoje barwne kostki łączy jakaś tajemna
więź z wielkim nosem Czworookiego, czy to tylko sprawa
mojej nadmiernie rozbudzonej wy-
obraźni?
i
- Owszem, Luke. Mieliśmy zwarcie z Admirałem.
- Ty miałaś zwarcie z Admirałem? Przecież ten
stary diabeł je ci z ręki.
~ Był nie w humorze - odpowiedziała, wzruszając
ramionami. - Nie lubi obcych na wybiegu. Ratowałam
Richarda i obojgu nam się oberwało.
Richard, choć miał na ten temat odmienne zdanie, wolał
jednak zachować milczenie. Trudno mu było zrozumieć,
dlaczego Susan kłamie, dlaczego po prostu nie powie
wszystkim prawdy o jego obrzydliwym, egoistycznym
zachowaniu.
- Nie nadzwyczajny z ciebie jeździec, co? - powie-
dział z przekąsem Luke.
/'
- Nigdy nie mówiłem, że jestem nadzwyczajnym jeźdźcem -
odparł;
- Niech zgadnę, jak do tego doszło. Hmm, widać nie miałeś
swoich kontaktów i wziąłeś Admirała za kogoś innego, tak?
- Luke - odezwała się Meredith tonem ostrzeżenia.
- Przecież wszyscy wiemy, że Richard ma trudności
z poznawaniem starych znajomych - usprawiedliwiał się
Luke.
- Nawet bez okularów, Luke, bez trudu poznaję osła.
- To ci się udało, Richie! - Loren wybuchnął śmiechem i
uderzył dłonią w stół. - Jeden zero dla ciebie!
Richard uśmiechnął się. Luke poczerwieniał. W tym
momencie w kuchni rozległ się dzwonek. Consuella
natychmiast wstała, ale Meredith zatrzymała ją gestem. ,- To
rodzice Luke'a. Chodź, kochanie - powiedziała wstając.
Luke posłusznie udał się za nią do kuchni.
- To dobry chłopak, Richie, ale czasem poprostu nie wie,
kiedy przestać - odezwał się Loren, podając Richardowi
półmisek z ziemniakami.
- Nigdy nie wiedział - zgodził się Richard i spojrzał na
Susano
Uśmiechała się leciutko, ale nie do niego. Gotowa była
skłahJ.ać, ale nie miała zamiaru na niego patrzeć. Sięgnął po
szklankę i wypił łyk wody. Dopóki nie ma w pobliżu Luke'a,
dopóty potrafi. zachować zimną krew.
Kiedy skończyli obiad, wszyscy zaczęli się rozchodzić.
Consuella poszła do kuchni, żeby pozmywać.
Rufus jak zwykle zajadał się ciastem. Loren, Baryła i Susan z
talerzami w rękach poszli do salonu, aby obejrzeć
sprawozdanie z meczu. Richard odsunął talerz i wstał, aby
udać się ich śladem.
- Psst!
Spojrzał przez ramię i zobaczył Meredith, która
przywoływała go do siebie. Kiedy do niej podszedł,
pociągnęła go do kuchni.
- Nie masz nawet o co prosić. Ani mi się śni znowu
przepraszać Baryłę.
~ Luke'a - poprawiła go łagodnie. - Nie o to chodzi.
Dzwoniła twoja babka. Pytała, czy tu jesteś. Zaprzeczyłam i
powiedziałam, że przysłałeś mi kartkę z Cancun. Potem
zadzwoniłam do mamy. To ona dała twojej babce nasz numer,
ale też oświadczyla, że nic nie wie na twój temat. Okazało się,
że wrócili do domu wczoraj w nocy i pani Clark nic im
jeszcze nie zdążyła powiedzieć, więc zrobiłam to za nią.
Richard poczuł, że coś znowu zaczyna go ściskać za gardło.
- A co to za pomysł z Cancun? - spytał.
- Babka wyglądała na szczerze zmartwioną, a Can-
cun to po prostu pierwsze miejsce, jakie mi przyszło do
głowy.
Zmartwioną, niech ją diabli. Richard rozluźnił węzeł
krawata w nadziei, że coś mu to pomoże. Hałas przyciągnął go
do drzwi salonu. Susan siedziała razem z innymi przed
telewizorem. Rozpięła dwa górne -guziki w sukni i trzymała
rękę przy gardle. Tak samo jak ąn, zdał sobie sprawę Richard.
Odwrócił się z powrotem do Meredith.
- Wspominała o mojej matce?
- Nie. - Meredith zastanowiła się przez moment.
- Wspomniała natomiast o Devlinie.
Richard obawiał się, że potwierdzą się jego przypuszczenia.
Co mówiła o Devlinie?
- Powiedziała: "ten stary dureń okłamał mnie os!atni raz".
A potem odłożyła słuchawkę. Nie powiedZIała nawet "do
widzenia". - Meredith potrząsnęła głową· - Zal mi go.
R!chard do.skonale pamiętał, że przed kilku godzinamI
sam myslal. z troską o Devlinie. Czy to kolejny przykład
telepatii? - zadał sobie pytanie. Czy zbieg okolicznOSCl:
Zresztą należalo pewnie żałować obojga w równeJ mIerze.
Lokaj opiekował się babką od czterdZiestu lat I trudno
byłoby przypuścić, że znajdZIe ona kogos, kto będzie umiał
go zastąpić.
.W.tym momencie. do kuchni weszła Susan z tacą, na
ktoreJ stały talerzyki I fihzankl. Poczuł, że dziewczyna na
niego patrzy ~ odwrócił się w jej stronę. Natychmiast
spusciła wzrok I mmęła go bez słowa. Richard natomiast z
prawdziwym przerażeniem dostrzegł otacżającą Ją tęczową
aurę.
. No nie, tylko nie to, pomyślał. Zdjął okulary I przetarł oczy
w rozpaczliwej nadziei że to co widzi okaże się tylko
przelotnym złudzeniem. Susan rzuciła mu spojrzenie przez
ramię, ale napotkawszy jego wzrok, . bez słowa odwróciła się
do . zlewu i zaczęła zmywac. Tęczowa aura zniknęła, a
równocześnie wyszła z kuchni Meredith.
. Z ciężkim westchnieniem Richard usiadł za stołem I
podparł twarz rękami. Susan stała pochylona nad zlewem,
rude włosy opadały, zasłaniając jej twarz. MIał chęc podejść
do niej, objąć ją i pocałować w odsłoniętą sZYJę. W tym
momencie przypomniał sobIe, co mówiła jego siostrze w
stajni. Z wysiłkiem oderwał się od myśli o jej delikatnym
karku.
- Naprawdę nie chciałem, żebyś usłyszała to co tutaj
mówiłem Meredith. '
- Jasne - odpowiedziała, stawiając talerze na suszarce.
- Przepraszam, Susan. Jest mi przykro jak. jeszcze nigdy w
życiu.
- Nie musiałeś kłamać. - Odwróciła się do niego i Richard
ujrzał w jej oczach łzy. - Ani próbować mnie uwieść. I tak
poszłabym z tobą na wyścigi, Richard. Wystarczyło tylko
poprosić mnie o to.
- Wiesz, czemu cię nie poprosiłem. I wiesz, że jest to w
równej mierze twoja wina jak moja.
- Naprawdę? A to dlaczego? .
- Byłaś na mnie zła od samego początku, bo me
poznałem cię wtedy w stajni - odparł, c~jąc, j~ ogarnia go
złość. - Ale jak., do diabła, miałem Clę poznać? Nie
widziałem cię na oczy przez osiem lat .
. Masz zupełnie inne włosy i...
- W porządku - przerwała mu. - Rozumiem.
- Jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie, to wiedz, że
pragnienie, aby zaciągnąć cię do łóżka, nie miało nic
wspólnego z pomysłem, by wykorzystać twoje zdolno-
ści na wyścigach.
.
- Wątpię - powiedziała i ruszyła w stronę drzwi. W chwili
gdy go mijała, Richard chwyciłją za rękę. - Naprawdę,
Susano Pomyślałem o tym, kiedy
pierwszy raz cię tutaj zobaczyłem. I od tej pory nie potrafiłem
myśleć o niczym innym.
- Przestań już - rzuciła z nie skrywanym obrzydzeniem w
głosie, próbując się uwolnić.
- Wiesz przecież, że tak jest, Susan. Tak samo jak. wiesz,
co się stało na wybiegu Admirała.
- Puść mnie - zażądała. Jej głos aż drżał od gniewu
i pożądania, które nagle przykuło ich do siebie. .
- Nie puszczę cię, dopóki minie powiesz, co Się stało. Sama
mówiłaś, że wystarczy, abym cię po-
prosił.
.
- Ale nie o to. Tu nic ci nie mogę pomóc.
- Raczej nie chcesz. Ale dlaczego? Koniecznie musisz
wyrównać wszystkie rachunki?
- Gdybym chciała wyrównać rachunki złamałabym ci
znowu nos. - Z płonącymi gniewnie oczyma, Susan wyrwała
wreszcie rękę z uścisku Richarda. - I jeśli nie będziesz się
trzymał ode mnie z daleka, to następnym razem na pewno tak
zrobię!
ROZDZIAŁ
17
Richard potraktował słowa Susan poważnie, ona sama też -
na jakieś pięć sekund. Tyle trzeba było, żeby wyjść z kuchni i
zerwać naładowany na~ię~iem, pełen sprzeczności związek,
jaki się między num wytworzył. Gdy tylko znalazła się w
salonie, zrozumiała, że zachowała się jak dziecko.
Przecież nie od dziś wiedziała, że on jej nie kocha. Dlaczego
więc tak postępuje? Dlaczego jest do niego tak przywiązana?
.
Przez moment spodziewała się, a może raczej miała nadzieję,
że za nią pójdzie. Nie zrobił tego. Został w kuchni, żeby
pomóc siostrze i Consuelli w sprzątaniu.
Czekała, aż wyjedzie, sądząc, że to uwolm Ją od napięcia. .'
Kiedy jednak w piątek zobaczyła, Jak wynajęty ford tempo
mija bramę ranczo i oddala się w stronę szosy, jej serce
zmieniło się w bryłę lodu. Odta]ało doplero: gdy Loren
powiedział jej, że Richard m.lał oddac samochód i wrócić na
ranczo z Meredlth, ktora załatwiała coś w mieście.
Ale kiedy opadła pierwsza fala radości, poczuła się jeszcze
gorzej. .
..'
Niezależnie od tego, czy Rlchard zdawał lUZ soble sprawę
ze swego daru, czy nie, i tak nieświadomie go
wykorzystywał. Dowodziła tego żóha róża i fakt, że kiedy
całowali się koło choinki, potrafił odczytać jeJ pragnienia.
Musi się mieć na bacmości. Wiedziała, że jeśli Richard skupi
się na jeJ myślach, jeśli nawiąże z nią kontakt, wówczas nie
będzie umiała mu się oprzeć i da mu wszystko, czego zażąda.
Z rozmyślań wyrwał ją tętent konia. T o nadjeżdżał Parnie
na Bannerze, dwuletnim źrebaku,. spłodzonym przez
Admirała. W chwili gdy ją mijał, Susan nacisnęła stoper.
Spojrzała na wskazówki. Niesamowite, Banner był
prawdziwą rewelacją, nie spotkała jeszcze dwuletka, który
osiągnąłby taki wynik na ich torze. Prawdziwy demon
szybkości. Lady będzie się musiała nieźle wytężyć, żeby dać
mu radę.
Wyobraziła sobie ten wielki moment. Zwycięzcy wyścigów
w Churchill Downs: Banner z wieńcem z czerwonych róż,
uformowanym w kształcie podkowy, na szyi. Na grzbiecie
konia Angel Cordero albo Chris McClaren, po jednej stronie
roześmiany od ucha do ucha trener, Loren Cade, po drugiej
ona sama, jako właścicielka Bannera, uśmiecha się do ...
Kiedy uświadomiła sobie, o czym właściwie myśli,
wzdrygnęła się. W jej marzeniach nieustannie pojawiał się
Richard. Właściwie nie tyle pojawiał się, co raczej
nieodmiennie był ich ośrodkiem. Podobnie zresztą jak snów.
Teraz 'powrót do rzeczywi- . stości był tym bardziej bolesny,
że nie miała już najmniejszych złudzeń co do tego, by
kiedykolwiek te sny mogły się spełnić.
Opuściło ją całe podniecenie wywołane makomitym
wynikiem Bannera. Poczuła, że ktoś za nią stoi. Schowała
stoper do kieszeni i obejrzała się za siebie. Za plecami miała
Luke'a, który najwyraźniej starał się
zerknąć na wskazówki. .
- Od samego rana zajmujemy się szpiegowaniem
konkurencji?
- Kto? Ja? - Luke zrobił minę obrażonej niewinności. -
Jakiej konkurencji?
- Dobra, dobra, Hardin. Nie byłoby cię tutaj z samego rana,
gdybyś nie trząsł portkami.
- Zwariowałaś? Przyszedłem, bo Consuella zaprosiła mnie
na śniadanie. Obiecała mi swoje słynne naleśniki.
Susan spojrżała na zegarek.
- Nie nabierzesz mnie, Hardin. Za wcześnie na śniadanie.
- Specjalnie przyszedłem wcześniej, bo na widok.
Czworookiegó tracę cały apetyt.
- Richarda - poprawiła go z naciskiem. Odwróciła się i
spojrzała na wracającego kłusem Bannera. Był idealną wręcz
kopią Admirała,'a1e był od niego dużo łagodniejszy.
Usposobienie zawdzięczał najwyraźniej swej matce, Peggity,
wspaniałej klaczy, która urodziła już kilka pięknych źrebiąt.
- No i jak, szefowo? Nieźle, co? - Paulie szczerzył
zęby od ucha do ucha. .
- Ujdżie w tłoku. - Luke robił, co mógł, żeby popsuć im
humor. - No, muszę już iść - powiedział, ale nie ruszył się z
miejsca.
Paulie ściągnął siodło z konia i okrył go derką. Susan
przyglądała mu się uważnie. Chłopak i koń mieli bardzo \
zbliżoną aurę. Pasowali do siebie.
- Bądź ostrożny, Paulie - powiedziała. - Ty też sobie nieźle
radzisz. zastan~wiam się, czy nie mógłbyś na nim pojechać
na wyścigach.
- Naprawdę chcesz go posadzić na Bannerze? - spytał Luke.
Zdjął siodło z ogrodzenia i ruszył za
Susan w stronę stajni. - Jasne.
- T o znowu jakaś twoja chimera, chłopak jest jeszcze
zielony.
Susan roześmiała się.
- Nic się nie bój, Luke. Da sobie radę.
- Czasem zazdroszczę ci tego twojego daru, a cza-
sem nie. Na przykład wtedy gdy zjawia się tu jakiś zasrany
cwaniaczek i próbuje cię wykorzystać.
- Uduszę twoją narzeczoną, Luke - mruknęła przez
zaciśnięte zęby i odwróciła głowę tak, żeby nie dostrzegł
rumieńca pokrywającego jej twarz.
- Z chęcią dokończę ten jego gruby. nos, Suz.
Powiedz mi tylko słówko.
- Naprawdę ją uduszę, Luke. Już dawno powinnam to była
zrobić.
. - Myślę, że się niepotrzebnie denerwujesz. Powinnaś raczej
mieć pretensje do Czworookiego.
- Richarda! Posłuchaj, Luke, rzeczywiście jestem na niego
wściekła. Dałam mu w nos, tak?
- Za słabo. Czuję, że chcesz to' zrobić. Chcesz pojechać z
nim jutro do Los Angeles, podać mu trafienia na Santa Anita
i z powrotem napchać kieszenie forsą.
Susan aż się potknęła.
- Myszkowała u mnie w biurku, tak?
- Nie. Nie Meredith, Consuella. Znalazła program
i pytała Meredith o twoje plany. Nietrudno się było domyślić,
o co chodzi.
- zajmij się lepiej swoim własnym nosem, Hardin.
- Susan zacisnęła pięści. - I Meredith też poradź, żeby
uważała, bo tego już za wiele.
- Słuchaj - powiedział nagle zupełnie innym, łagogniejszym
tonem. - Zrozum, to ci nic nie pomoże. Richard nie zacznie
cię z tego powodu kochać.
- Wiem. - Zacisnęła zęby i starała się powstrzymać
napływające do oczu łzy. - Nie robię tego, żeby. mnie zaczął
kochać. Robię to po to, żeby wreszcie pojechał stąd do diabła.
- Chwała Bogu, Suz. Bo już byłem gotów pomyśleć, że
ciągle kochasz tego kretyna.
Gdy byli koło domu, usłyszeli przeraźliwy wrzask. - Cholera!
- krzyknęła, Susan i oboje ruszyli biegiem. - Co znowu? -
Po kuchni fruwały serwetki. Papierowe serwetki w kolorze
kości słoniowej, ze złoconymi brzegami. Meredith ciskała je
garściami w powietrze, Richard nadaremnie usiłował ją
powstrzymać, Consuella stała przy zlewie, zasłaniając twarz
rękami.
Luke chwycił jedną z przelatujących serwetek i podał ją
Susan.
Złote litery w rogu serwetki głosiły "Lake i Mere-
dith".
- O nie! - jęknęła Susan, zasłaniając usta dłonią·
- Nie waż mi się śmiać - wrzasnęła Meredith.
- No wiesz - odezwała się Susan. - I tak dobrze,
że są w kolorze kości słoniowej.
- Zamknij się, złotko - uciszył ją Luke, a potem położył ,ręce
na ramionach Meredith i powiedział: :- Każemy wydrukować
nowe.
- Co to znaczy my! - krzyknęła. - Do tej pory
palcem nie kiwnąłeś, żeby mi pomóc! .
- Mam masę roboty, kochanie.
- A ja co mam? Masę zabawy? - zawołała Mere-
dith, uderzając go pięścią w klatkę piersiową. - Nie jestem w
stanie walczyć sama z tymi wszystkimi kretynami!
. - A od czego jest Czworo oki? - odezwał się Luke, masując
sobie żebra. - Nie ma żadnej roboty, ma kupę czasu. Co
prawda nie ma też forsy. Z tego, co słyszę, wynika, że
przyjechał tu, aby trochę podskubać rodzinkę·
- Przestań, Luke! - Meredith znowu uniosła pięść i Luke w
ostatniej chwili złapał ją za rękę·
Susan zobaczyła, że Richard z zaciśniętymi pięściami rusza
w ich kierunku.
- Przestań się go wreszcie czepiać, Luke! Jesteś chory z
za~rości!
Słowa Meredith wprawiły Susan w zdumienie.Zresztą
dokładnie tak samo było z Richardem. Uniósł brwi i patrzył
zaskoczony, jak twarz Luke'a pokrywa
ciemny rumieniec.
/
- Ja? Zazdrosny o Czworookiego? Żartujesz chyba!
- Oczywiście, że ty! Zawsze byłeś o niego zazdrosny! -
Meredith wyrwała ręce z uścisku Luke'a. - Przyznaj się
wreszcie do tego i przestań się go czepiać przy każdej okazji!
- No dobrze ... - zaczęła Susan.
- Dosyć już tego - dokończył za nią Richard.
Spojrzeli na siebie zaskoczeni. '0, - T o wszystko
twoja wina, Czworooki.
- Uważaj, Richie!
Susan sama nie potrafiłaby powiedzieć, skąd wiedziała, że
Luke będzie chciał trzasnąć Richarda w twarz.
Richard również nie umiałby powiedzieć, czemu odchylił
głowę. Pięść Luke'a chybiła o włos. Odepchnął Meredith i
chwycił Luke'a za koszulę na piersi.
N agle w kuchni rozległ się szczęk odbezpieczanej broni.
Wszyscy zamarli w bezruchu.
- No dobra, chłopaki - odezwał się z drzwi Loren.
- Pora wreszcie uregulować wszystkie rachunki.
ROZDZIAŁ
18
Ojciec Susan trzymał w ręku dubeltówkę. Długa, lśniąca
lufa skierowana była w stronę szarpiących się za ubrania
mężczyzn. Jeden strzał mógłby położyć ich obu trupem na
miejscu.
Za Lorenem,stał Rufus Page z czterdziestką piątką, pięknym
coltem, którego rękojeść była wyłożona macicą perłową. Za
pasek miał zatknięty drugi, identyczny rewolwer. Richard, syn
namiętnego kolekcjonera broni strzeleckiej, wiedział świetnie,
ile warta jest taka broń.
Choć wiadomo było, że ani Loren, ani Rufus nie będą do
nikogo strzelać, to jednak Richard i Luke odstąpili od siebie'.
- Tato - odezwała się Susano - To nie ma sensu.
- Nie wtrącaj się, Susie. \ Naprawdę już pora, żeby
Richard i Luke raz na zawsze załatwili swoje sprawy.
Rufus podszedł do Richarda i podał mu rewolwer.
Drugi wręczył Luke'owi. Richard sprawdził, czy broń jest
zabezpieczona, potem dyskretnie rzucił okiem na zawartość
magazynka i odetchnął z ulgą·
Baryła na mc nie patrzył, po prostu zbladł. Równie blada
Meredith spojrzała na Lorena.
- Na miłość boską, to nie Oklahoma, wujku. A poza tym, nic
wielkiego się tu nie działo.
- T o dlaczego wasze wrzaski słychać aż na pastwisku?
Człowiek nie może spokojnie naprawić płotu. Dosyć tego.
Loren cofnął się o krok i wskazał lufą strzelby na drzwi
wyjściowe.
- N o chłopaki, chodźcie.
- To jakiś absurd. - Luke odłożył rewolwer na
stół. - Nigdzie nie idę.
- Tak sądzisz? - Loren odbezpieczył dubeltówkę.
- Strzelba nie jest naładowana, idioto - syknął Ri-
chard do Luke'a. - Rewolwery też nie. Bierz swój i chodź.
Luke przesłał mu zabójcze spojrzenie, ale nic nie
powiedział. Sięgnął po rewolweri ruszył za Richardem w
kierunku drzwi.
- Uważaj na kobiety - odezwał się Loren do Rufusa i
wyszedł za nimi.
Meredith natychmiast chciała biec ich śladem, ale
Susan złapała ją za rękaw.
- Spokojnie. Sami' to załatwią:
- Przecież oni się pozabijają!
- Nic się nie bój. Ojciec nie dałby żadnemu z tych
pętaków nabitej broni do ręki.
- Ach, więc to tak. - Na twarzy Meredith pojawił się wyraz
ulgi. -Rozumiem.
Loren odprowadził Luke'a i Richarda do domku, w którym
mieszkał z' Rufusem.
- Starczy - powiedział i odstawił strzelbę pod płot.
- No to jak, chłopaki chcecie rękawice?
- Wybieraj, co wolisz - odezwał się Richard. - Al-
bo możemy rzucić monetą.
- W życiu nie będę z tobą rzucał monetą - odparł Baryła. -
Rękawice.
- Proszę bardzo. - Loren podał im leżące na ganku rękawice
i zabrał rewolwery.
Podczas gdy sznurował rękawice Luke'a, Richard rozebrał
się, zdjął okulary i z zamkniętymi oczami
urządził sobie niewielką rozgrzewkę. Kiedy otworzył oczy,
Baryła podskakiwał przed nim, potrząsając głową·
- A to co takiego? Karate czy co?
- Tae kwon do - odpowiedział Richard i wyciągnął
ręce do Lorena. - Karate koreańskie.
Baryła znieruchomiał. Przez chwilę wyglądał na
zakłopotanego, ale zaraz wyszczerzył zęby w uśmie: chu.
- Bez okularów i tak jesteś ślepy jak kret.
- Nie muszę cię widzieć. - Richard przyłożył pra-
wą dłoń do skroni. - Widzę cię oczami duszy, jak powiedział
Hamlet, rozumiesz?
I co więcej, była to święta prawda. Od kilku dni, od kiedy
pierwszy raz zajrzał w oczy Lady, rzeczywiście widział dużo
więcej, niż mógłby spostrzec, mając nawet najlepszy wzrok.
. - Jakie reguły? - spytał Richard. - Markiza Queensbury?
- Nie. Zasady z Oplahomy - odpowiedział Loren z kamienną
twarzą i· ironicznym błyskiem w oku. - Zabij i nie daj się
zabić.
- T o mi się podoba - strzelił Luke.
- No dobra, chłopaki, do dzieła - rozkazał L()ren.
- Ale one wyszły z domu - zaprotestował Baryła.
- O to chodzi, synu. Kobiety mogą się z tego wiele
nauczyć.
Hardin odwrócił się nieoczekiwanie ze złowrogim
uśmiechem i wymierzył pierwszy chybiony sierpowy. Zaraz
potem nastąpiły dwa niecelne proste. Richard cały czas cofał
się, unikając uderzeń Baryły.
- Znowu tchórzysz, co?
- Chodzi o to, żeby nie oberwać.
- Nie. Chodzi o to, żeby cię wreszcie strzelić w pysk. -
Baryła zadał kolejny niecelny cios. - Pożyczyć ci okulary?
- Pożyczyć ci parę centów?
Co Meredith widzi w tym błaźnie, zastanawiał się Richard,
ładując krótki prawy prosty w szczękę Baryły. Nic wielkiego,
tyle żeby go trochę przyhamować.
Dziwne, Luke potrząsnął głową i Richard natychmiast
zobaczył wokół jego głowy rudy obłok. Obłok był jasnej,
intensywnej barwy. Luke wymierzył dwa szybkie ciosy, ale
oba chybione.
- Stań spokojnie, niech cię szlag!
- Może siądź? - Richard przewrócił się na plecy
i rozłożył ręce. - Może na mnie siądziesz, Baryło?·
. - Cwaniaczku - wychrypiał Luke i rzucił się na mego.
Richard natychmiast przekręcił się na bok i stanął na równe
nogi. Cała sytuacja zaczynała go coraz bardziej śmieszyć.
Cokolwiek tkwiło w Baryle - a Richard ani przeż moment nie
przypuszczał, żeby naprawdę chodziło tylko o zazdrość -
przyszedł czas, żeby to jakoś rozładować.
Dysząc ciężko, Baryła dźwignął się na kolana. - Gdzie się
tego nauczyłeś?
- W szkole wojskowej, do której posłał mnie tatuś
zdegustowany synkiem mazgajem.
- Twój stary to świr. Mój był taki sam. Dlatego tak do siebie
pasowali.
T o miało sens. Dużo więcej sensu niż zazdrość o Meredith.
Richard przypomniał sobie kluchowatego, niezgrabnego
Baryłę i przez momentzrobiło mu się żal przeciwnika, który
spróbował się unieść i z powrotem opadł na kolana.
- Daj grabę, dobra?
Richard wyciągnął prawą rękę. Baryła chwycił ją lewą
dłonią, podniósł się na nogi i wymierzył przeciwnikowi
potężny sierpowy prosto w szczękę. Richard zatoczył się,
oszołomiony.
- T o żebyś nie był taki cholemie cwany - usłyszał przez
dzwonienie w uszach głos Baryły.
Richard potrząsnął głową. Nie mógł uwierzyć, że
dał się tak głupio podejść.
.
- No ładnie - odezwał się Loren. - Coś się zaczyna klarować.
- Jasne - powiedział Richard. - Od razu czułem, ,że to kawał
...
- Zważaj na słowa, synu. Panie słuchają. Wprawdzie mało
było prawdopodobne, żeby panie słyszały ich rozmowę, ale
faktem było, że biegły w ich stronę. Odwracając głowę w
kierunku Luke'a, w ostatniej chwili dostrzegł jego pięść.
Szarpnął głową i pięść minęła go o włos.
- Szybki jesteś. Za to też ci przyłożę.
- Spokojnie, chłopie. Nie podniecaj się tak - o-
strzegł go Richard. Czuł, że zaczyna -w nim rosnąć .gniew, i
musiał się z całych sił powstrzymywać, żeby wreszcie nie
zacząć walczyć naprawdę. - Przecież nie mogę cię sprać na
oczach Meredith.
- Świetnie. Tym łatwiej ci dołożę.
Luke zasypał Richarda gradem ciosów. Jeden musnął jego
podbródek, inny trącił go w ramię. Richard uskoczył w bok i
rzucił Lorenowi wściekłe spojrzenie. - Zrób z tym coś, zanim
go dopadnę.
- Uwierz mi, synu, jemu właśnie tego trzeba.
- Gówno mnie obchodzi, czego mu trzeba. Wy-
ciągnij mnie jakoś z tego - powiedział, ·uświadamiając sobie z
zaskoczeniem, że mówi to samo, co poprzedniego dnia
powiedział do Susan na wybiegu
Admirała.
.
- Nie mogę, synu. To twoja walka.
- Ty to zacząłeś, Loren.
- Wszystko jedno. Ty to musisz dokończyć.
Rzeczywiście powinien był to już dawno
zrobić, uświadomił sobie Richard, robiąc kolejne uniki. Powi
nien dokończyć jeszcze kilka innych spraw. Rzucił okiem na
stojącą obok Meredith Susan. To przede wszystkim,
pomyślał.
Przestał robić uniki. Rozstawił szerzej nogi, opuścił głowę i
spojrzał Hardinowi w oczy, dokładnie tak samo jak
poprzedniego dnia spojrzał w oczy Ad-
mirałowi..
/
- No dobra, Baryło. Nie będę więcej uciekał.
Chcesz, to chodź do mnie.
N a twarzy Hardina pojawił się drapieżny uśmiech.
Rzucił się do przodu, biorąc potężny zamach lewą ręką·
Wszystko, co pozostało Richardowi do zrobienia, to
wymierzyć cios w odsłoniętą szczękę przeciwnika.
Miał wrażenie, że wyrwał rękę ze stawu. Poleciał za
ciosem, przeskakując nad rozciągniętym na ziemi Baryłą.
Zrobił parę kroków i uklęknął. Przed ocza~i latały mu czarne
płatki. Kątem oka zauważył bIegnącą w stronę Luke'a
Meredith i usłyszał jej krzyk.
tuż przed nim wyłoniła się twarz Susano Jej dłonie
delikatnie przesuwały się po jego policzkach. Ich spojrzenia
się spotkały. Richard poczuł dreszcz taki sam jak wtedy w
stajni, gdy spojrzał w oczy Lady.
Powoli odzyskiwał równowagę. Sercę przestało mu walić.
Słyszał teraz jęki Baryły i przejęty głos Rufusa. Ziemia
przestała pod nim wirować.
- Ależ z ciebie pistolet. - Susan uśmiechnęła się wstając i
podeszła do ciągle leżącego nieruchomo Baryły.
Co ona z nim właściwie zrobiła? Jeszcze przed chwilą miał
wrażenie, że zaraz straci przytomnoŚĆ. Pistolet. Powiedziała
o nim "pistolet". Richard miał ochotę zerwać się na równe
nogi i zabębnić pięściami w piersi jak Tarzan. Susan uniosła
powiekę Luke'a i ujęła go za rękę.
- Nic mu nie będzie - powiedziała. - Jest po pros-
tu oszołomiony.
.
- Chłopak dostał w szczękę jak złoto - odezwał się Loren z
uznaniem, rozsznurowując rękawice Richarda.
Po chwili podniósł się również Luke. Kiedy Rufus pomógł
mu zdjąć rękawice, Baryła podszedł do Richarda i wyciągnął
rękę.
- Masz smoking?
- Mam, ale nie będzie na ciebie pasował.
- Nie szkodzi. To nie ja mam go założyć, tylko ty.
Jako mój drużba.
Richard uścisnął wyciągniętą dłoń Luke'li Hardina i
pomyślał, że właściwie może szkoda, że nie przylał Baryle już
wtedy, przed laty. Możliwe, że oszczędziłoby to im obu wielu
zbędnych nerwów.
- Będę zaszczycony - odpowiedział szczerze.
- No to teraz wszystko zostanie w rodzinie - odezwała się
Meredith. - Susan obiecała zostać moją druhną·
ROZDZIAŁ
19
T ej nocy Richardowi śniło się, że Susan jest panną młodą, a
on panem młodym. Susan ubrana była w piękną szmaragdową
suknię i śnieżnobiały welon, ten sam, który Meredith pocięła
na strzępy. Ojciec prowadził ją do oharza, niosąc z drugiej
strony wetkniętą pod pachę dubeltówkę.
Były też: jego matka, babka i Alfreda oraz ojciec i Bea.
Kiedy ruszyli z powrotem wzdłuż nawy, wszyscy rzucili się
na niego. Matka, babka i Alfreda ciągnęły go w jedną, a ojciec
i Bea w drugą stronę.
W końcu rozerwali go na dwie części. Susan wybieg-
ła z kościoła krzycząc:
- Nie mogę ci pomóc! Nie mogę ci pomóc! Połowa
Richarda biegła za nią.
Przed kościołem stała osiodłana Lady. Obok Devlin z
puszką w ręku i tabliczką zawieszoną na szyi. Napis na
tabliczce głosił: "Ubogi niewidomy prosi o datki". Połowa
'Richarda dosiadła klaczy i ruszyła w pogoń za Susan, mając
na karku Lorena na Admirale z odbezpieczoną dubeltówką,
krzyczącego:
- To twoja walka, synu! Musisz jej dokończyć!
Dokończyć!...
Kiedy się obudził, ciągle jeszcze słyszał głos Lorena.
Był zlany potem, w głowie, u podstawy czaszki dudnił głuchy
ból. Zegarek wskazywał ósmą. Richard usiadł na krawędzi
łóżka. Wciąż jeszcze bolała go ręka. Zamknął oczy, usiłując
uwolnić się od dręczącego snu, ale osiągnął tylko tyle, że
jeszcze bardziej rozbolała go głowa.
Poddał się i z powrotem zanurzył się w wilgotnej pościeli.
Oparł głowę na postawionej na sztorc poduszce i sięgnął po
książkę, którą znalazł poprzedniego dnia wieczorem w biurku
Susan. Tytuł brzmiał "Jesteś medium".
Richard uważnie przestudiował wszystkie miejsca
podkreślone różowym flamastrem, te same, które w nocy
wzbudziły w nim poCzucie śmiertelnej trwogi. Rano wydały
mu się mniej straszne, ale i tak chwilami. włosy jeżyły mu się
na głowie.
Szczególnie starannie przeczytał rozdział na temat snów.
Potem odłożył książkę i stwierdził, że próbując uwolnić się od
wspomnienia swojego snu, znowu czuje ból u podstawy
czaszki. Tym razem jego myśli skupiły się wokół Devlina.
Kiedy pI:óbował przestać myśleć o starym służącym, ból stał
się nie do zniesienia. Richard sięgnął po słuchawkę·
- Tu Richard - powiedzi~, kiedy lokaj podniósł słuchawkę. -
Jak się masz?
- Dziękuję, proszę pana. Bardzo dobrze. A pan?
- Nie mów do mnie pan, tylko Richard. Gdzie jest
babka?
- Pani jest w Cancun, w Meksyku. Pojechała cię odszukać i
doprowadzić do opamiętania, zanim będzie
za późno.
.
Już jest za późno, pomyślał Richard. - Sama tam
pojechała?
- Razem z twoją matką i narzeczoną·
- Nie mam już narzeczonej, Devlin. - Raczej, je-
szcze nie mam, poprawił się w duchu. - Czy ty masz jakieś
pieniądze?
- Chciałbyś pożyczyć? Z przyjemnością ...
- Nie, ale dziękuję ci za propozycję. Chodzi mi o to, czy
masz dość pieniędzy na samolot.
- Dokąd mam przylecieć?
- Do Santa Barbara. Koło pierwszej odlatuje samolot z La
Guardia. Zdążysz?
- Sądzę, że tak.
- Świetnie. Wyjadę po ciebie. Aha i jeszcze jedno, Devlin.
.
- Tak?
- Zostaw babce wiadomość, że rezygnujesz z pracy u niej.
Richard odłożył słuchawkę i zamknął oczy. Ból u podstawy
czaszki przycichł nieco, jakby czekając na jego dalsze kroki.
Nie miał pojęcia, co powinien robić, więc postanowił zdać się
na swoją głowę. Wstał z łóżka, wziął prysznic, ubrał się i
wyszedł z pokoju.
W kuchni zastał Meredith i świeżo zaparzoną kawę. Siostra
czytała jakiś folder.
- Gdzie jest Susan? - spytał, nalewając sobie kawę.
- Pojechała z Luke'em do Los Angeles. Mają tam obejrzeć
jakieś konie.
- Czy będzie miała COŚ. przeciwko temu, żebym tu kogoś
jeszcze zaprosił?
- To zależy kogo. Mężczyznę czy kobietę?
- Devlina. Mógłby mieszkać ze mną w pokoju gościnnym.
Mam parę groszy, żeby za niego płacić, a ty mogłabyś mieć
z niego' trochę pożytku przed ślubem i w trakcie
uroczystości.
- Prawdę mówiąc, sama właśnie o tym myślałam.
- W jaki sposób ... - Richard urwał, czekając na przypływ
bólu, ale nic się nie stało. - Nie powiesz mi, że ty też czytasz
w moich myślach.
- Nie, ale czytam w twojej twarzy. Kiedy powtórzyłam ci
słowa babki, zbladłeś jak ściana. Jeżeli sprowadzisz tu
Devlina, babka cię znajdzie. Wiesz o tym?
- Wiem. I wiem, że razem z nią przyjedzie moja matka i
Alfreda. Devlin powiedział mi, że na razie usiłują znaleźć
mnie w Cancun i doprowadzić do opamiętania. - Cholera, że
też nie powiedziałam, że wyjechałaś na wyspy Fidżi. A swoją
drogą, opamiętałeś się już? - Wydaje mi się, że tak -
powiedział z uśmiechem.
Wiedział, że naprawdę będżie mógł odpowiedzieć dopiero,
gdy spotka się z Susan.
- Myślę, że dobrze by było, gdybyś nabrał pewności, zanim
one cię wytropią i nim przyjadą rodzice. . Ojciec i Bea będą tu
w czwartek.
Richard nie widział. ojca od ośmiu lat. Na myśl o spotkaniu
z nim zabrakło mu tchu i nabrał chęci na drinka.
- Czy będę mógł pojechać twoim wozem po Devlina?
- Jasne. Przejrzyj to, a ja pójdę po kluczyki. - Me-
redith wręczyła mu prospekty.
Kiedy wróciła, Richard popatrzył na nią zakłopotany i
spytał:
- O co tu chodzi? Nie mam zielonego pojęcia na temat
wydobycia i eksportu miedzi.
- Chodzi o to, że w ciągu najbliższego kwartału zamierzam
potroić twoje pieniądze.
- Dlaczego chcesz to zrobić?
-'- Dlatego, że będą ci potrzebne. I dlatego, że jesteś
moim bratem. Jedynym na szczęście, bo dwóch takich
chybabym nie przeżyła.
Richard nie wiedział, co odpowiedzieć, więc objąłją i
pocałował.
W drodze do Santa Barbara zastanawiał się, co stało się z
jego drugą połówką ze snu i co to w ogóle miało oznaczać.
Z rozważań wyrwał go dopiero widok Devlina,
którego głowę otaczała czarna aura. Richard poczuł, że krew
mu krzepnie w żyłach z przerażenia. Zamknął oczy, a kiedy
je otworzył z powrotem, po aurze nie było śladu. Otrząsnął
się, uznał, że to, co widział, było tylko złudzeniem i podszedł
do służącego.
. Devlin poznał go dopiero, gdy Richard stanął przed nIm.
Jego wyblakłe oczy rozjaśniła radość.
- Pan Richard!
- Devlin! - Richard stłumił w sobie chęć, aby
przycisnąć służącego do piersi i tylko mocno uścisnął mu
rękę. - Wstyd przyznać, ale znam cię całe życie i nie wiem,
jak właściwie masz na imię?
- Na imię mam właśnie Devlin. A na nazwisko O'Roarke .
- Dobrze. Słuchaj, Devlinie O'Roarke. Mam zamiar się tobą
zaopiekować.
Służący uśmiechnął się łagodnie.
- Byłem pewien, że to ja mam się tu panem zaopiekować.
- Świetnie sobie daję radę. - Richard podniósł
walizkę. - To wszystko, co masz ze sobą? - Tak.
- Dobrze. W. takim razie jedziemy do domu.
Nie szli długo, a jednak służący dotarł do BMW okropnie
zasapany. Kiedy usiadł w samochodzie, rozpiął kołnierzyk i
zamknął oczy. Richard z przeraże- . niem patrzył na
szkarłatne rumieńce na jego bladych jak kreda policzkach.
W drodze na ranczo opowiedział Devlinowi z grubsza .0
wszystkim, co zdarzyło się, od czasu gdy prZYjechał do Santa
Barbara. Kilka spraw pominął, nic nie wspomniał o swoich
niezwykłych zdolnościach ani o tym, że zakochał się w Susan
dlatego, iż nazwał~ go pistoletem.
To ostatnie było tak zdumiewające, że sam nie potrafił tego
zrozumieć, nie miał więc najmniejszego zamiaru mówić o
tym końlUkolwiek. Wiedział tylko, że cała sprawa nie była
taka prosta. Słowa Susan nie spowodowały niczego nowego,
raczej odsłoniły przed nim coś, co cały czas· pozostawało dla
niego zakryte. Uświadomił sobie, że tym, czego się przez całe
życie najbardziej bał, były uczucia. Zawsze przed nimi
uciekał i właśnie dlatego nie miał pojęcia, co- to jest miłość.
Dotarło do niego wreszcie, że jedynymi ludźmi, którzy
ukazali mu, czym ona może być, byli Bea i Devlin.
- Wielki Boże - szepnął Devlin, kiedy samochód
zatrzymął,się na parkingu przed domem.
- Wiem, że to coś zupełnie innego niż Gramercy Park, ale za
to powietrze jest tu takie czyste, że człowiek w ogóle nie
czuje, że oddycha. W drzwiach nie ma sześciu zamków, bo
ich tu nie potrzeba. W nocy widać prawdziwe gwiazdy i ...
- Nie musi pan nic więcej mówić. Już jestem ,kupiony.
I _ Ale jeszcze nie widziałeś domu - zaprotestował
Richard. - Ani kuchni. Poczekaj tylko ...
- Nie muszę oglądać kuchni. Wystarczy, że pan tu jest, bym
się czuł dobrze.
Dlaczego nie powiedziałeś mi tego dwadzieścia lat temu,
pomyślał Richard i w tej samej chwili zrozumiał, że Devlin
mówił mu to tysiąc razy, choć nigdy wprost. Mówił mu to,
ucząc go wiązać sznurowadła, jeździć na rowerze,
rozwiązywać równania z dwiema niewiadomymi.
- Cieszę się - powiedział i pożałował, że nie uściskał
służącego na lotnisku.
Obszedł samochód, żeby nadrobić to zaniedbanie.
Spojrzał na nadchodzącą od strony domu Meredith, nacisnął
klamkę i natychmiast musiał złapać na ręce Devlina, który
wypadł nieprzytomny przez uchylone drzwi.
ROZDZIAŁ
20
- Więc jedenaście tysięcy dolców nie ma dla ciebie
większego znaczenia? - Luke pokręcił głową. - Ciekawe.
- Nie mówmy o tym. - Susan skręciła z autostrady na
dwupasmową szosę, prowadzącą na ranczo. - Jestem
zmęczona.
Rzeczywiście, czuła się wyjątkowo źle. W pewnym
momencie zdjęła nog~ z gazu i chwyciła się za szyję, aby
powstrzymać wzbierający jej w krtani krzyk.
- O Jezu! - wrzasnął Luke i złapał kierownicę, kiedy
samochód zjechał niespodziewanie na środek jezdni. - Co się
dzieje, Suz?
- Nie mam pojęcia. - Ścisnęła oburącz kierownicę, zmagając
się z uczuciem nieznośnego drżenia. - Zadzwoń do Meredith.
Luke sięgnął po telefon komórkowy, Susan oddychała
głęboko, starając się zapanować nad panicznym lękiem, o
którym sądziła, że jest lękiem Richarda. Dodała gazu.
- Dobra, laleczko. W porządku. - Luke nakrył słuchawkę
ręką. - Meredith histeryzuje. Mówi, że jakiś Devlin wypadł
nieprzytomny z samochodu.
- Nie histeryzuje. - Więc o to chodziło Richar~ dowi,
pomyślała. - ,Zadzwoniła po pogotowie?
-Tak
- Powiedz jej, że będziemy za dziesięć minut.
- Suz, do rancza jest dobrych piętnaście minut.
- Powtórz, co mówię, i koniec.
Dojechali na miejsce w osiem minut. Susan wyskoczyła z
samochodu i na miękkich nogach ruszyła w stronę domu.
W drzwiach spotkała Lorena. Miał poważną, sku-
pioną twarz.
- T o nie wygląda dobrze, Susie. Chyba atak serca.
- Co z pogotowiem?
.
- Fatalnie. Pół godziny temu była gigantyczna
kraksa na wyjeździe z miasta. Wszystkie helikoptery są zajęte
i nie wiadomo, kiedy któryś będzie mógł przylecieć.
- Gdzie on jest? -
- W pokoju Richarda. Richie też nie wygląda
dobrze. Nie chce nikogo dopuścić do tego starego.
Cały czas trzyma go za rękę i czeka na ciebie. Ił
Jej sensacje w samochodzie stały się zupełnie zrozumiałe.
Susan przeszła przez kuchnię, w której płakała przytulona do
Luke'a Meredith, i pobiegła w stronę pokoju Richarda.
Przed drzwiami zatrzymała się na moment, żeby zaczerpnąć
powietrza, a potem weszła do środka.
- Nie puszczaj go, Richie. Już jestem.
Richard klęczał przy łóżku, trzymając w swojej lewej ręce
prawą rękę Devlina. t o było w porządku, ręka odbierająca w
nadającej. Wszystko inne też było w porządku: rozpiął
choremu płaszcz i marynarkę, rozluźnił kołnierzyk i zdjął buty
- zrobił wszystko, co mogło jeszcze pomóc osłabionemu sercu
Devlina.
Richard podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Był blad y jak
trup. N a twarzy miał wyraz panicznego lęku. - Pomóż' mu
jakoś - powiedział.- On strasznie cierpi.
Nie miała wątpliwości, że większość bólu Richard i tak
bierze na siebie.
- O Jezu - westchnął Loren.
- Tato, przynieś moją torbę - poprosiła, podcho-
dząc do łóżka. .
- Jest tutaj, Susie. - Ojciec sięgnął na komodę i podał jej
torbę z narzędziami.
Były to wprawdzie narzędzia dla zwierząt, ale w końcu nic
nie' przeszkadzało posłużyć się nimi dla zbadania człowieka.
Przyłożyła stetoskop do piersi Devlina i ujęła je~o rękę, żeby
zbadać puls. Był słaby i nierówny . Zrenice były rozszerzone,
oddech płytki.
Spojrzała na Richarda. Oddychał z trudem, miał sine wargi.
Na miłość Boską, pomyślała, on się dusi. - Migotanie
przedsionków. T o oznacza pęknięcie mięśnia sercowego, ale
nie mam pojęcia jak rozległe. - Pomóż mu jakoś - wycharczał
Richard przez zaciśnięte zęby. - Zrób dla niego to samo, co
zrobiłaś dla mnie.
- Zaraz to zrobię, ale najpierw ...
- Susie! - krzyknął Loren.
- Tato, wiem, co robię. Zadzwoń jeszcze raz na
pogotowie i powiedz, że musimy tu mieć helikopter.
Loren zawahał się przez moment.
- W porządku, Susie. - Westchnął ciężko i wyszedł.
Ona natomiast naprawdę nie miała pojęcia, co zrobić. Ujęła
lewą ręką prawą dłoń Devlina, prawą ręką zaś jego lewą dłoń i
usiłowała się skupić. To, co zrobiła dla Richarda, było łatwe,
bo znała go od lat. Teraz jednak sytuacja była zupełnie inna,
leżał przed nią człowiek, którego pierwszy raz w życiu
widziała na oczy.
- Zabierz rękę - odezwała się do Richarda. - Już dosyć się
przy nim wycierpiałeś.
Czuła, jak jej samej natychmiast zaciska się gardło, a w
piersiach rośnie bolesna bryła. Richard nie puścił ręki
Devlina. Z zaciśniętymi zębami wpatrywał się w jego twarz. .
W tym momencie Richard nagle coś zrozumiał.
- Zabierz ręce - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu,
a kiedy go posłuchała, chwycił ręce Devlina w przegubach.
Wiedział, niech to diabli, po prostu wiedział, po·myślała
Susano Nie miała wątpliwości, że Richard jest najbardziej
uzdolnionym medium, jakie w życiu spotkała.
- Daj, pomogę ci. - Próbowała zdjąć jego ręce z przegubów
Devlina, ale bez rezultatu.
- Nie - Richard opuścił głowę, zamknął oczy i podjął
rozpaczliwą walkę o każdy oddech. Susan czuła tak potworny
ból, że nie mogła zrozumieć, jak on to może w ogóle znieść.
- Sam nie dasz sobie rady.
- Odejdź, dam sobie radę.
- Sam nie dasz rady! Pozwól, żebym ci pomogła.
- Mam ci pozwolić, żebyś ryzykowała własnym
życiem? Nie ma mowy! - Na moment uniósł głowę i Susan
zobaczyła, że miejsce bólu zajął w jego oczach lęk, lęk o nią.
- Musisz mi pozwolić - powiedziała spokojniejszym tonem.
- Przyjmujesz jego ból, ale sam nie potrafisz się go pozbyć.
Nie wiesz, jak to zrobić.
- Więc mi powiedz.
- Tego się nie da powiedzieć. Muszę ci to pokazać.
- Ryzykując życiem? Nie.
- Sam ryzykujesz życiem.
- Tak, ale ja wiem, dlaczego to robię.
- Posłuchaj mnie, Richard. - Miała ochotę krzy:'
czeć, ale opanowała się i mówiła jak najspokojniejszym
tonem. - Może się zdarzyć, że po pierwszym ataku przyjdzie
drugi. Jeśli nie dasz ujścia bólowi, to nic mu już wtedy nie
będziesz mógł pomóc. I może się zdarzyć, że odejdziesz
razem z nim.
- Moje ryzyko - odpowiedział, tym razem nawet nie
odwracając ku niej zlanej zimnym potem twarzy. - Moja
walka, Susano Nie twoja.
- Jeśli pozwolisz, żebym ci pomogła, uwolnię go od
bólu i pomogę wam obu. A jeśli nie pozwolisz i dojdzie do
ostateczności, to będę mogła pomóc tylko jednemu z was. I
wtedy będę musiała wybierać.
Wiedziała, że to, co mówi, będzie dla Richarda bolesne, ale
nie sądziła, że jego trupio blada twarz może stać się jeszcze
bledsza. Podniósł na nią oczy pełne łez.
- Nie mogę! - powiedział szlochając.. Zamknął oczy, ale łzy
i tak nie przestały spływać mu po policzkach. - Nie mogę
pozwolić, żeby umarł, ale nie mogę ryzykować twoim
życiem! Niech to diabli, SusanI Niech to d,iabli!
Szlochał nieprzytomnie jak dziecko, dając wreszcie jakieś
ujście przepełniającemu go bólowi. Udało się, pomyślała z
ulgą, sprowokować go, żeby uwolnił choć część cierpienia, od
którego ratował Devlina. Zamknęła oczy i przyłożyła
stetoskop. Uderzenia serca stały się odrobinę pewniejsze.
Widziała ból emanujący z ciała leżącego mężczyzny w postaci
jadowicie żóhych fal.
W tym momencie zadrżały szyby w oknach. Przed domem
lądował helikopter. Richard odwrócił głowę i spojrzał jej w
Oczy. Twarz miał zalaną łzami. Przesłał Susan niepewny,
drżący uśmiech, przerywany przez kolejne nieopanowane
szlochy. Devlin po raz pierwszy odkąd weszła do pokoju,
odetchnął głębiej.
Richard nie przestał płakać, kiedy sanitariusze wbiegli do
pokoju, i cały czas trzymał starszego pana za rękę. Kiedy
lekarz założył Devlinowi maskę tleno wą, a sanitariusze
przełożyli go na nosze, wstał z najwyższym trudem i słaniając
się, szedł obok nich.
Kiedy nosze zniknęły we wnętrzu helikoptera, spojrzał na
Susan i wskazał gestem, że również ma zamiar lecieć.
Wiedziała, że to nie ma sensu, ale nic nie powiedziała. W
chwilę później Richard uniósł dłonie do skroni, zachwiał się i
gdyby razem z Lorenem nie chwycili go w ramiona, byłby
upadł.
ROZDZIAŁ
21
Richard zbudził się rozciągnięty na łóżku Susano Zapach
lawendy sprawił, że wiedział to, zanim jeszcze otworzył oczy.
przez moment podejrzewał, że jest w niebie. Potem
przeraziła go myśl, że stracił pamięć lub w jakiś tajemniczy
sposób przespał najcudowniejsze chwile swego życia.
Zaraz jednak przypomniał sobie Devlina, przewrócił się na
plecy i otworzył oczy. Pierwszą osobą, jaką zobaczył, był
siedzący na fotelu Loren Cade. Przynajmniej jedno stało się
jasne, niczego nadzwyczajnego nie przespał, ani nie
zapomniał.
- Co z Devlinem?
- Wszystko będzie dobrze - powiedział Loren
i odłożył na stolik zniszczony egzemplarz pisma "Koń i
jeździec" .
Richard ziewnął i odwrócił głowę w stronę okna.
Ciemne niebo przecinały ostatnie smugi głębokiej
purpury. .
- No, dzisiaj to sobie zasłużyłeś na drzemkę. - Loren
wyciągnął z kieszeni papierosy i zapalił.
- Możesz mnie poczęstować papierosem?
- Nie wiem, czy facet, który właśnie przychodzi do
siebie po ataku serca, powinien palić. - Loren ze smakiem
wypuścił dym przez nos.
- I lepiej się nad tym nie zastanawiaj, tylko daj mi fajkę·
- Cieszę się, że' nie tracisz humoru, chłopcze. - Loren rzucił
na łóżko papierosy i zapalniczkę.
Wyciągając rękę po papierosy, Richard zorientował się, że
nie ma na sobie koszuli. Ani spodni, stwierdził skupiwszy się
na moment. Zaciągnął się dymem, zamknął oczy i czekał, aż
nikotyna zrobi swoje.
Devlin z tego wyjdzie. Chwała Bogu! Zaciągnął się jeszcze
raz, odrzucił kołdrę i powiedział:
- No, pora wstać.
Spróbował to zrobić, ale po prostu upadł z powrotem na
łóżko.
- Kto mi ukradł kolana? Co się stało?
- Nic się nie bój, synu. Jutro dostaniesz je z po-
wrotem - odezwał się Loren łagodnym głosem. - Nie
zamartwiaj się o Devlina. Dzisiaj pojechała do niego
Meredith, nie będzie tam sam.
Richard opadł na poduszkę i spojrzał uważnie na Lorena.
Ani słowem nie wspomniał o Devlinie~
- Niech to szlag trafi - powiedział w końcu. - T o rodzinne.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni. - Loren założył nogę na
nogę. - Ja czytam myśli, Susie odbi6ra emocje, tak to jest.
. - Niech to szlag - powtórzył Richard.
- Tylko uważaj, żebyś sam nie dostał ataku serca.
- Loren z uśmiechem zaciągnął się dymem. - Na ogół
nikomu o tym nie mówię. Ludzie czują się nieswojo, jak o
tym słyszą.
- Więc ty po prostu wszystko wiesz? - Richard patrzył na
Lorena i po raz pierwszy wżyciu zaczął rozumieć, co przez te
wszystkie lata kryło się za kamienną twarzą kowboja.
- Nie ty pierwszy się na mnie naciąłeś, synu - roześmiał się
Loren, a potem spojrzał na Richarda poważniejszym
wzrokiem. - ChociRż mam nadzieję, że będziesz ostatni, bo
już siedzisz w łóżku Susan, a coś mi się widzi, że ani ona nie
ma ochoty cię stąd wyganiać, ani ty nie masz siły wyjść.
Richard z trudem powstrzymał uśmiech. Dopiero mina
Lorena uświadomiła mu, że spokojnie mógł się roześmiać
- N o właśnie, w tym kłopot, synu. Czasem człowiekowi się
coś pomiesza i pomyśli sobie to, czego nie powIruen.
- Pomiesza - powtórzył Richard. - Wszystko, co ci mogę
powiedzieć, to tyle, że chociaż moje myśli nie są, jak to się
mówi, najczystsze, to zamiary tak. Jeśli tylko Susan będzie
mnie chciała.
- O to się nie musisz martwić, chłopcze. - Loren zgasił
papierosa w popie1nicżce i sięgnął po leżący w nogach łóżka
szlafrok Richarda. - No, chodźmy, pora na kąpiel. Susie
powiedziała, że dopóki nie poczujesz się lepiej, nie możesz
brać prysznica.
- Czy ty wiesz, Loren, co Susan ze mną właściwie zrobiła?
.- Wiem, że sobie wyobrażasz Bóg wie co. Ale to są
normalne sprawy, synu. Wszystkie kobiety potrafią takie
rzeczy, zapewniam cię.
Powie Susan, co myślał, kiedy ją pierwszy raz zobaczył w
stajni, postanowił Richard, zanurzając się w wannie. I
opowie jej o swoim śnie. I powie jej, że ją kocha. Ciągle nie
rozumiał, jak do tego doszło, ale wiedział, że tak po prostu
jest. A wtedy Susan znowu złamie mu nos ..
Udało mu się wyjść z wanny o własnych siłach, ale bez
pomocy Lorena nie dotarłby do łóżka. Było mu zimno, więc
położył się nie zdejmując szlafroka i nakrył kołdrą. Loren
sięgnął po dzbanek i nalał mu kubek gorącego kakao. Richard
spojrzał zaskoczony, dałby głowę, że gdy szedł do wanny, na
stoliku nie było żadnego dzbanka.
- Susie to przyniosła - wyjaśnił Loren, podając mu kubek. -
Teraz szykuje kolację.
- Dlaczego ja się tak czuję, Loren? Wiesz coś o tym?
- Jesteś wyczerpany. Rozładowałeś się, zupełnie,
zasilając Devlina.
- To takie proste?
- Rzeczywiście, niema w tym nic skomplikowane-
go, synu. Dlatego t3.k mało ludzi potrafi to zrozumieć. Za
proste.
- Ja sam nie mogę zrozumieć, co właściwie zrobi-< łem. -
Richard dokończył kakao i zapalił następnego papierosa. -
Zrobiłem, co było do zrobienia, i tyle.
Ręce jeszcze mu drżały, ale po wypiciu kakao zrobiło mu
się cieplej. Loren z uśmiechem poklepał go po ramieniu.
- Nie bój się, synu. Nic złego się z tobą nie dzieje.
Po prostu masz ten dar i to wszystko. - Mrugnął
i wyszedł z pokoju. .
. Richard zamknął oczy. Przypomniał sobie, że płakał.
Pierwszy raz w życiu płakał. Przy Susan i Lorenie, . i
Meredith, i lekarzach. I w dodatku wcale się nie wstydził.
Pamiętał uczucie ulgi, jaką przyniósł mu płacz. Boże, jakie to
było cudowne:
Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła . Susano Miała na
sobie zieloną suknię, w rękach trzymała tacę. - GłodQ.Y? -
spytała.
- Tak. - Richard podniósł się na łóżku i popatrzył
głodnym wzrokiem. Nie na tacę jednak, ale na dziewczynę.
Nie mógł oderwać od niej oczu, pochłaniając
ogromny befsztyk, frytki, sałatę i fasolkę. Kiedy skończył,
Susan odniosła tacę do kuchni, wróciła i siadła na brzegu
łóżka.
- Jest już Meredith. Lekarz powiedziałjej, że zawał Devlina
był stosunkowo lekki. Przyczyny są jeszcze nie znane. Mogło
to być nadciśnienie, ale mógł też być po prostu stres.
- T o moja wina. - Richard miał zmartwioną minę.
Sięgnął po papierosa, zapalił i zaciągnął się dymem.
- Nie całkiem. Meredith rozmawiała z nim przez chwilę.
Twoja babka' wyrzuciła go z pracy. Jutro miał się właśnie
wyprowadzić z domu.
- Wstrętna, stara suka.
- T o twoja babka, Richard!
- No i co z tego? Nie mówmy o tym dłużej, bo robi
mi się niedobrze. Chciałbym cię spytać raczej o c9ś mnego.
- Tak? - Susan opuściła głowę, unikając jego spojrzenia.
- Devlin będzie gdzieś m usiał wrócić ze szpitala, a na razie
jedyne miejsce, jakie mamy, to twoje ranczo. Gdy tylko
znajdę pracę, zaraz się stąd wyniesiemy. Starczy mi chyba
także na szpital, zostało mi jeszcze parę dolców. - Richard
snuł na głos swoje myśli, nie spodziewając się odpowiedzi ze
strony Susan i dlatego w pierwszej chwili nie zrozumiał, co do
niego powiedziała.
- Maszjedenaście tysięcy trzysta sześćdziesiąt dolarów.
- Co takiego?
- Byłam dziś z Luke'em na wyścigach w Santa
Anita.
- Ale kto za mnie stawiał?
- Ja. Wygrałam dla ciebie tę forsę, którą chciałeś.
-- Ale dlaczego? Przecież cię o to nie prosiłem.
- Wiem, ale pomyślałam, że właściwie to ci się to ode mnie
należy. A teraz naprawdę ci się te pieniądze przydadzą.
Oczywiście, możecie tu zostać z Devlinem tak. długo, jak.
długo się wam podoba, ale równie dobrze możecie w każdej
chwili ruszyć dalej.
Susan zamilkła i wstrzymała oddech. Wyobrażała sobie, że
Richard wyda okrzyk radości, odzyska siły, zerwie się z łóżka
i z pieniędzmi w garści czym prędzej opuści ranczo, znikając
na zawsze z jej życia.
Richardowi serce waliło tak głośno, że nie mógł się
nadziwić, jakim cudem Susan tego nie słyszy.
- Chcesz, żebym jak. najszybciej wyjechał? Podniosła
głowę, jej oczy lśniły jak dwa ametysty. - Nie.
Richard wyciągnął rękę i splótł palce z palcami Susano Były
chłodne i drżące. Spojrzał jej w twarz i zrozumiał tajemnicę
niezwykłego blasku jej oczu. Lśniły w nich łzy.
- Kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz, w stajni, wydało mi
się, że widzę albo czuję bijący od ciebie blask. Wydałaś mi
się aniołem.
- T o była moja aura. Pewnie mógłbyś ją dostrzec wcześniej,
gdybyś tylko ...
- Nie wiem, czy to była aura, czy po prostu blask słońca.
Ale wydałaś mi się Wtedy najpiękniejszym stworzeniem na
ziemi. Pamiętam, przyszło mi do głowy, że gdybyś mnie
dotknęła, przestałbym wreszcie czuć tę okropną pustkę i lęk.
- Och, Richard. - Susano odetchnęła głęboko. Otarła oczy
wierzchem dłoni. Richard wy~iągnął ręce i ujął twarz Susano
- Właśnie wtedy się w tobie zakochałem. Od pierwszego
wejrzenia. Gdybym pozwolił, żeby rządziła mną wyłącznie
moja głowa, to już dawno bym o tym wiedział i nie ...
- Nie musisz mi tego mówić. Wiem.
Susan ujęła jego dłoń w swoje drobne ręce i przytuliła do
ust. Richard poczuł, jak. przez całe ciało zaczynają
przepływać mu ciarki. .
- No tak. Ty to pewnie wiesz' lepiej ode mnie.
- Pewnie tak. - odpowiedziała z uśmiechem.
- Kocham cię, Susano Możliwe, że nie powinienem
tego mówić, ale nie potrafię się powstrzymać. Głowę mam
jeszcze ciągle pełną śmiecia i ja ...
- Nie musisz mi tego mówić, Richard. - Susan znów
przyłożyła usta do jego dłoni i przez ciało Richarda po raz
kolejny przebiegły iskry.
- Nie muszę? Loren powiedział, że muszę. Susan
wybuchnęła śmiechem.
- Stary wariat. Nie przejmuj się nim.
- Nie jest żadnym wariatem, Susano Dobrze o tym
WIesz.
Spojrzała na niego zaskoczona. - Powiedział ci?
- Tak, i teraz rozumiem, dlaczego tak go nosiło na
mój widok. Świetnie wiedział, co mam w głowie. - Dlategó
kiedyś pił.
- Też to zrozumiałem. Być może zresztą ja piłem
z tego samego powodu. - Richard zgasił papierosa
w popielniczce.
.
Piłem, powtórzyła wmyśli Susan, uderzona użytym przez
niego czasem przeszłym.
Richard oparł się na poduszkach i spojrzał na nią.
Nic nie mówił, ani jej nie dotykał. Pieścił ją wzrokiem. .
Przesuwał spojrzeniem po jej twarzy, szyi i ciele, aby po
chwili znowu wrócić do twarzy.
- N o więc, co się ze mną dzieje? T o parapsychiczne czy
psychiczne?
- Oczywiście, parapsychićzne. Przypuszczalnie telepatia,
ale trudno to powiedzieć na pewno, bo te
rzeczy są płynne, raz możesz być nastawiony bardziej
telepatycznie, raz empatycznie.
- Loren jest telepatą, tak? A ty?
- Jedno i drugie, tak jak ty. Posiadam silne
zdolności empatyczne, zwłaszcza wobec koni. Zawsze
miałam. Telepatyczne tylko w sto~unku do ciebie. Zwykle
docierają do mnie raczej emocje niż
m~.
~
- A teraz? - spytał Richard z szatańskim uśmiesz-
kiem. - Wiesz, co teraz czuję?
'
- Tak. - żeby uspokoić wzburzoną przez jego pra-
gnienia krew, musiała wziąć głęboki oddech.
.
- Myślisz, że zawsze byłem w stanie dostrzegać aury?
- Tak, tylko że nie miałeś nikogo, kto pomógłby ci połapać
się w tym wszystkim. Pewnie wspomniałeś o tym komuś jako
dziecko, usłyszałeś, że jesteś głupi, i stłumiłeś swoje
zdolności.
- A ty miałaś Lorena, który powiedział ci, że właściwie
wszystko jest w porządku?
- Tak.
Kochany stary ojciec, który zawsze mówił jej to, co trzeba.
Kiedy odniosła do kuchni tacę i wracała do Richarda,
wyciągnął rękę i złapał ją za ramię.
- Susie - zapytał - jesteś pewna, że to ty tego chcesz, a nie
Richard?
- Tak - odpowiedziała zdecydowanym tonem.
- Jestem pewna.
- Dobra. - Loren wstał od stołu i założył kapelusz.
- Jesteś już dorosła. Idę do domupoog1ądać telewizję.
Może.pogram z Rufusem w karty. W każdym razie będę się
trzymał z dala od tego, co się tutaj będzie działo.
- Kocham cię, tato.
- Ja też cię kocham, Susie.
Już miał wyjść, kiedy odezwała Się niepewnym głosem:
- Tato. Czy Richard coś ci mówił albo ...
Loren położył palec na ustach, a potem uśmiechnął się do
niej i dodał:
- Najlepiej będzie, jak sam ci to powie.
I teraz wreszcie jej to mówił.' Zresztą, nawet gdyby tego nie
zrobił, i tak by wiedziała. Nie byłO do tego trzeba żadnych
szczególnych zdolności. Miłość była w jego oczach i w
palcach, które delikatnie splatał z jej palcami.'
- Dlaczego leżę w twoim łóżku, Susan?
- Jest większe i wygodniejsze, i...
- Wiem - przerwał jej łagodnie. - Ale dlaczego leżę w nim
sam?
ROZDZIAŁ
22
- No ... bo ... - Susan starała się nadać swemu głosowi
opanowane brzmienie. - No bo jeszcze mnie do
, niego nie zaprosiłeś.
Richard natychmiast uchylił kołdry. - Czy można
panią prosić?
Czarny szlafrok w złote pasy rozchylił się, ukazując jego
mocną, męską pierś. Światło lampy nadawało włosom
Richarda połysk i podkreślało blask jego
oczu. .
Kiedy tak leżał półnagi w jej pościeli, wydawał się Susan
tak piękny, że aż trudno jej było uwierzyć w realność tego, co
widzi. Oto miały się spełnić jej wszystkie sny. Tak
nieoczekiwanie, że nie wiedziała, c~ począć. Zasłoniła twarz
rękami i powtarzała sobie: to nie sen, to nie sen, to nie sen.'
Idioto, wrzasnął na siebie w duchu Richard, zapomniałeś
już, że masz do czynienia z dziewicą?
- Przepraszam, Susano - Delikatnie odsłonił jej twarz. - Nie
chciałem cię nastraszyć.
- Wcale się nie boję. Ja ... - Spojrzenie Susan ześlizgnęło się
po twarzy Richarda na jego pierś. Była gładka, bez zarostu, z
pięknie rzeźbionymi mięśniami. Miała wielką ochotę go
dotknąć, ale zmusiła się do tego, żeby podnieść wzrok i
spojrzeć mu w oczy. - Ja się tak czuję, jakbym była
księżniczką z bajki, do której w końcu przyszedł jej książę.
Kiedy już zupełnie przestała w to wierzyć.
Richard przysunął się do Susan i przytulił usta do jej ucha.
-, Jesteś najprawd~wszą w świecie księżniczką.
Ale to ja nie mogę się cioczekać, kiedy przyjdziesz do mnie.
Susan roześmiała się, a jej śmiech przemienił się w
rozkoszne westchnienie, w chwili gdy Richard delikatnie
przesunął czubkiem języka wzdłuż płynnych krzywizn j~j
ucha. Pochyliła się nad nim i wsunęła ręce pod szlafrok.
Napięta na twardych mięśniach skóra Richarda była
jedwabiście miękka i delikatna.
- Świece - szepnął jej do ucha. - Potrzeba nam mnóstwa
świec.
o- Po co nam świece?
- Widziałem już twoje oczy i włosy w blasku świec.
Teraz chcę się z tobą kochać przy ich świetle.
Susan poczuła, jak przepływa przez nią fala podniecenia.
Richard zaczął ją całować, powoli, głęboko. Kiedy oderwał
wargi od jej ust, nie miała siły się ruszyć. Uśmiechnął się do
niej.
- Ile? - spytała słabym głosem.
- Tuzin powinien wystarczyć.
- Zaraz je przyniosę.
- Ja przyniosę. Powiedz mi tylko, gdzie są.
- Na kominku, w jadalni, w łazience ...
- Nie ruszaj się.
Tak jakbym mogła się ruszać, pomyślała Susan, osuwając
się na łóżko. Chciał się z nią kochać przy blasku świec.
Uszczypnęła się. Ni'e, to nie był sen.
Richard wrócił z naręczem świec, poustawiał je na nocnym
stoliku i pozapalał. Potem zgasił światło.
Susan oparła się na łokciu i patrzyła, jak Richard zrzuca
szlafrok. Kiedy uklęknął przed łóżkiem, światło świec
pokryło jego ciało miękkimi cieniami. Zsunął jej z nóg buty i
pieścił jej kostki, potem objął ją wpół i przytulił twarz do jej
piersi.
Susan objęła go ramionami. Pachniał lawendą i mydłem.
Kiedy chwycił jej sutki wargami, wzięła głęboki oddech, a-
gdy z nieopisaną delikatnośc:;ią ścisnął je zębami, wydała
głośne westchnienie.
Richard uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Wiedział, że
płomyki migocące w oczach Susan nie są odbiciem płomieni
świec, że to on rozpalił je swymi pieszczotami. Gdy patrząc
jej cały czas w oczy, łagodnie ujął jej piersi w dłonie, rzęsy
Susan zatrzepotały, a jej usta się rozchyliły. Pieszcząc piersi
dziewczyny;czuł bicie jej serca. Uniósł głowę i ich usta
spotkały się w pocałunku.
Pocałunek Susan był pełen pożądania, jej językwdarł się do
ust Richarda, palce wplotły się w jego włosy. Pozwolił jej
przygryzać i ssać swoje wargi do' momentu, gdy poczuł, że
zaraz wybuchnie. Wtedy: uniósł jej spódnicę. Zadrżała i
odrzuciła głowę, roz-' chylając nogi, które okrywał
pocałunkami.
- Susan - wyszeptał, całując wewnętrzną stronę jej. kolana. -
Potarł je nosem i' Susan jęknęła. - Musimy trochę zwolnić
tempo. Słyszysz, Susan? Powiedziałem, że musimy trochę
zwolnić tempo.
Sięgnął do paska i stwierdził, że jest już rozpięty.
Uniósł wzrok na Susan, która patrzyła na niego przymglonym
wzrokiem.
- Pomyślałam, że lepiej go rozepnę - odezwała się
rozmarzonym głosem - dopóki jeszcze w ogóle mogę się
ruszać:
Richard roześmiał się cicho i usiadł obok niej na łóżku.
Wyciągnął jej ramiona nad głową i gdy rozchylił rozpięte
poły jej sukni, piersi Susan same się wychyliły z
koronkowych miseczek czegoś, co przy dużej dozie dobrej
woli można by nazwać stanikiem.
- Ależ, doktor Cade - odezwał się Richard zaszokowany -
czy pani pacjenci mają pojęcie, jaką pani nosi bieliznę?
- Moi pacjenci nie mają o tym pojęcia - odparła ze
śmiechem, który sprawił, ze jej łagodne okrągłości delikatnie
zadrżały - ale nie sądzę, żeby robiło im to jakąkolwiek
różnicę.
Richard oparł się na 'łokciu, pocałował ją i szepnął: ~ Chcę
cię całą zobaczyć, Susano
Całował ją, ściągając jej suknię z ramion, zdejmując majteczki
i rozpinając jednym pewnym ruchem umie- szczoną z przodu
zapinkę stanika. Dopiero gdy zsunął ramiączka stanika z
ramion Susan, spojrzał na nią i ... - Mój Boże, Susano -
Zamknął oczy, oparł czoło na jej czole i z wysiłkiem przełknął
ślinę. - Jesteś
jeszcze piękniejsza, niż przypuszczałem. _
- Patrzcie, kto to mówi - szepnęła, głaszcząc go jednym
palcem po policzku.
Chwycił ją za rękę i pocałował, wkładając w ten pocałunek
cały zachwyt, jaki w nim budziła. Zachwyt wobec jej piękna,
jej hojności i szczodrobliwości, jej poczucia humoru... Uniósł
głowę i wtedy poczuł wewnątrz własnej dłoni cudowne
łaskotanie. Wiedział, że w pocałunku Susan zawarta jest jej
odpowiedź, jej wyznanie mówiące, że dla niej był zawsze -,-
odkąd tylko go pierwszy raz zobaczyła - najwspanialszym
mężczyzną na świecie. I jeszcze to, jak bardzo jej się
podobał, jaki budził w niej podziw, jak bardzo pragnęła, żeby
ją ...
- Susan! - Richard był naprawdę zaszokowany.
Nie tyle jej zmysłowymi pragnieniami, co raczej faktem, Ze
w jakiś tajemniczy sposób potrafiła mu to wszystko
przekazać.
Zrobił w każdym razie to, czego pragnęła. Pochylił się nad
jej lewą piersią i okrążył językiem sutkę. Jęknęła i jej ciało
wygięło się w łuk w nieprzytomnym pragnieniu oddania mu
się aż do końca. Richard ssał, całował i pieścił jej piersi, w
zdumiewający, niewiarygodny sposób czując wszystko to, co
ona czuła.
- O Boże, Susan! - Znów oparł się czołem o jej czoło. - Jak
to się dzieje, że wiem o wszystkim, co ty czujesz?
- Bo ja tego chcę.
Uniósł głowę i spojrzał na nią.
- Co to znaczy? W jaki sposób?
-Mmm.
Serce Richarda zaczęło mocniej bić.
- Czy to znaczy, że też mogę sprawić, żebyś wiedziała, co ja
czuję?
- Zawsze to mogłeś.
Uśmiechnął się znacząco. Oczy Susan gwałtownie się
rozszerzyły. Myśl o tym była szalenie pociągająca, ale ...
- Możelepiejjutro - zdecydował. - Dzisiejsza noc jest tylko
dla ciebie.
- A czemu nie dla nas?
- Ponieważ to jest twój pierwszy raz i chcę, żeby to
było coś szczególnego. .
- To już jest coś szczególnego. Jestem z tobą.
- Nie mów mi, że cały czas czekałaś na mnie.
- A co ty myślisz? - odpowiedziała z uśmiechem.
- Myślę, że jestem mimo wszystko urodzonym
szczęściarzem. - Uśmiechnął się, słysząc jej śmiech, a potem
pocałował ją w nos. - Nigdy jeszcze nie byłem z dziewicą.
.
- Co za zbieg okoliczności.
- Nie muszę ci tłumaczyć szczegółów technicznych?
- Nie. Jestem w końcu weterynarzem.
Roześmiała się i Richard też mimowolnie się uśmiechnął.
- Staram się być poważny. Nie chciałbym, żeby cię bolało.
- Posłuchaj, Richard. Nigdy tego nie chciałeś, ale przez
ostatnie piętńaście lat nieustannie mnie raniłeś. T eraz masz
okazję, żeby to wszystko zmazać, ale . musisz wreszcie
przestać gadać i spełnić wreszcie wszystkie moje marzenia.
- No cóż, w takim razie ...
ROZDZIAL
23
- Richard, obudź się. Potrzebuję cię. Szybko!
- Znowu? - mruknął sennym głosem.
I to mówi książę z bajki!
- Nie w tym rzecz. Peggity rodzi. Boję się komplikacji.
Mogę potrzebować twojej pomocy.
Jegospecjalnej pomocy, tego nie powiedziała, ale też nie
musiała.
- Jak pani sobie życzy - odpowiedział, zrywając się z łóżka.
Uśmiechnęła się do niego i wybiegła.
W pośpiechu wciągnął dżinsy, sweter i z torbą Susan ~ ręku
pobiegł w stronę stajni. N a miejscu zastał -Lorena. Następne
dwie godziny spędzili we trójkę. Pomimo kłopotów z pęciną
Peggity udało się im odebrać poród. Na świat przyszła
klaczka, pierwsza córka Admirała, Sirocco. Kiedy wracali do
domu, na niebie pojawiły się pierwsze zapowiedzi świtu.
Byli tak zmęczeni, że gdy znaleźli się w sypialni, Susan
dosłownie zwaliła się na łóżko. Richard ściągnął jej tylko buty
z nóg, zdjął swoje adidasy i położył się obok niej.
Susan przysunęła się do niego i przyłożyła ucho do jego
piersi'. Zasnęła, słuchając, jak bije jego serce. Tej nocy, po raz
pierwszy od dawna spała bez snów.
Obudził ją ciepły blask _słońca na twarzy. Przewróciła się na
plecy i otworzyła szeroko oczy. Spojrzała na zegarek:
dwadzieśda po dziewiątej.
- Nie musisz się śpieszyć - usłyszała głos Richarda. -
Dzwoniłem już do Luke'a. Powiedziałem mu, że musisz dziś
dłużej spać, bo przez pół nocy ... - zawiesił głos.
- Nie! Nie powiesz mi; że ... - krzyknęła i poderwała się na
łóżku. Richard stał w drzwiach do
łazienki, w luźno związanym szlafroku.
-
- Przez'pół nocy odbieraliśmy poród - dokończył z
uśmięchem.
Cisnęła w niego poduszką. Uchylił się zręcznie.
Kiedy cisnęła drugą, Richard złapał poduszkę i pogroził jej
palcem.
- Rób tak dalej, to nie będę się z tobą kochał w wan01e.
- Nie można się kochać w wannie.
- Moja droga Susan, ja mogę wszędzie. Nawet
w autobusie jadącym po Piątej Alei. To jest wyłącznie sprawa
nastroju. - Oparł się ramieniem o futrynę. - Prawdę mówiąc,
chyba to już nawet kiedyś robiłem.
Susan wybuchnęła śmiechem. Richard wyciągnął do niej
rękę. Odrzuciła kołdrę i zerwała się z łóżka.
- Zajmie nam to dosłownie pięć minut. - Pocałował ją w nos
i pociągnął za sobą do łazienki. Zamknął drzwi i z tajemniczą
miną odkręcił kran. - Zaraz ci pokażę, co można zrobić w
wannie.
Susan podeszła dO'umywalki i sięgnęła po szczoteczkę do
zębów. Spojrzała w lustro i zamarła ze szczoteczką,uniesioną
w pół drogi, do ust. Wielki Boże! Ależ ona wygląda!
Rozczochrana, z zapuchniętymi od snu oczami. Nie miała już
wprawdzie żadnych wątpliwośSi, że Richard naprawdę ją
kocha, ale i tak postanowiła doprowadzić się do porządku.
Pozwoliła mu wyregulować temperaturę wody, po czym
wypchnęła go z łazienki. Umyła zęby, uczesała się i wzięła
prysznic, owinęła się ręcznikiem, dopiero wtedy uchyliła
drzwi do pokoju. Richard poderwał się z łóżka, gdy tylko
skinęła na niego palcem.
W biegu zrzucił szlafrok: Susan poczuła na twarzy płomień
zrodzony w równej mierze ze wstydu i pożądania. Kiedy
znalazł się już przed nią, ujął jej twarz w dłonie i pocałował.
- Nie wstydź się -szepnął ochrypłym z podniecenia głosem. -
Ja kocham ciebie, a ty kochasz mnie, Susano Nie ma nic
bardziej naturalnego niż to, że na mnie patrzysz. Tym lepiej,
jeśli sprawia ci to
przyjemność.
..
- Och, tak - westchnęła.
Richard dolał do wody olejku i zamieszał. Kiedy wszedł do
wanny i wyciągnął do niej rękę, zrzuciła ręcznik i podeszła do
niego. Miała poważne wątpliwości, czy kiedykolwiek będzie
umiała zachować się w równie naturalny sposób jak on, ale
zachwyt widoczny w jego oczach stanowił najlepszą zachętę,
żeby spróbować.
Woda była jedwabiście miękka i pachnąca. Susan usiadła
tyłem do Richarda i oparła się o niego plecami. Dotknąłjej ud,
przez moment gładził biodra, a potem przesunął ręce wzdłuż
brzucha i I ujął jej piersi. Przez ciało Susan przebiegały
dreszcze. Pochylił się i delikatnie chwycił zębami za jej
ucho.
Sama nie wiedziała, kiedy odwróciła się do niego przodem.
Teraz to ona objęła go nogami. Richard pochylił głowę i
całował jej piersi. Dotyk jego języka sprawiał, że przez ciało
Susan przebiegały "coraz gwałtowniejsze fale podniecenia.
Nagle dłonie Richarda ujęły ją za biodra, unosząc nieco do
góry. Przyciągnął ją do siebie i w sekundę później poczuła,
jak spajają się w jedno. - Och - jęknęła, zdumiona faktem, że
można to zrobić w wannie.
- Jestem cały twój - RIchard odchylił się do tyłu, nie
wypuszczając jej bioder. - Możesz ze mną zrobić wszystko, co
chcesz.
I Susan robiła wszystko, na co tylko miała ochotę:
zanurzona w jedwabiście miękkiej wodzie. Kiedy Richard
zaczął się poruszać, woda rozlewała się wokół wanny, ale
żadne z nich nie zwróciło na to najmniejszej uwagi.
ROZDZIAł
24
Kiedy wyszli z wanny, Susan pojechała do Roundhouse, a
Richard udał się do Admirała. W kieszeni miał marchewkę, w
zębach cygaro od Rufusa.
Śmiało zasiadł na ogrodzeniu. Zanim diabelskie, stworzenie
wyczuło jego obecność, upłynęła dłuższa chwila. Gdy to
jednak nastąpiło, Admirał pogalopował prosto na niego, z
położonymi po sobie uszami.
- Myślę, że zanim wdepczesz ;Il1nie w ziemię - odezwał się
Richard spokojnym tonem, patrząc zwie-: rzęciu prosto w
oczy - powinieneś się dowiedzieć, że dziś w nocy pomogłem
przyjść na świat twojej córce. 1'"
Ogier zatrzymał się jak wryty. Zastrzygł jednym uchem.
Pokręcił łbem i zarżał cicho.
- Tak, tak, córce. - Richard wsunął cygaro do ust, zapalił,
zaciągnął się i wypuścił dym w kierunku konia. Zwierzę
wydało dźwięk przypominający do złudzenia kaszlnięcie i
rzuciło łbem. - Wiem, śmierdzi, ale taka. jest kowbojska
tradycja.
Admirał Znów potrząsnął łbem i spojrzał uważnie
na Richarda.
/
- Nie 'masz chęci? Trudno. A co powiesz na to?
- Wyciągnął z kieszeni marchew, przełamał ją na pół, położył
jedną częsc na otwartej dłoni i wyciągnął w stronę zwierzęcia.
- Dla mnie cygaro. Dla ciebie marchewka.
Ogier wyraźnie zaczął się wahać. Richard wiedział od
Susan, że Admirał przepada za marchewką. T rwało to
dobrych kilka minut, zanim koń zrobił pierwszy,
niezdecydowany krok w stronę ogrodzenia. Po dalszych paru
minutach zbliżył się na tyle, że sięgnął do marchewki. Miał
zaskakująco miękkie wargi. Porwał swoją zdobycz, odbiegł
kilka kroków i zmiażdżył marchew jednym kłapnięciem. Z
drugą połówką poradzili sobie bez porównania szybciej.
- No świetnie, stary. Moje gratulacje. A przy okazji, gdyby
zdarzyło mi się jeszcze kiedyś trafić na twój padok, czego -
słowo daję - będę starannie unikał, to mam nadzieję, że
zapamiętasz marchew i dobre wieści, jakie ci przyniosłem.
Admirał odpowiedział krótkim, ostrzegawczym rżeniem.
- Miło się rozmawiało. - Richard przerzucił nogi i zeskoczył
z ogrodzenia, wpadając prosto w ramiona bladego jak ściana
Lorena.
. - Na miłość boską, synu, pozwól, że ci powiem parę słów. -
Loren położył ciężką dłoń na ramieniu Richarda. - Po
pierwsze, jesteś śmiertelny. Po drugie, ten ogier to
najprawdziwszy w świecie szatan. Po prostu uwielbia takich
naiwniaków z marchewką, jak ty, zwłaszcza jak już są na tyle
śmiali, żeby podłożyć mu się pod kopyto. Po trzecie, Susie cię
kocha, a prawdę powiedziawszy, nawet ja zaczynam od·
krywać w tobie jaśniejsze strony. Zresztą mniejsza z tym. Nie
chciałbym, żeby moja córka została wdową, zanim będzie
mężatką.
- Wydał mi się taki samotny. - Richard odwrócił się i
spojrzał na konia pocierającego łbem o szczyt ogrodzenia. -
Jest coś, co sprawia, że go rozumiem.
- Tu muszę się z tobą zgodzić. Z końmi jak z ludźmi. Nie
rodzą się złe, psuje je brak serca. - Loren objął Richarda
ramieniem. - A wracając do tego, o czym mówiliśmy
wcześniej. Jak myślisz, co będzie dalej z tobą i Susie?
Richard nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią.
Wieczorem tego dnia, kiedy już siedzieli z Susan ro~parci
wygodnie na poduszkach, wyciągnął do niej rękę z
niebieskim, aksamitnym pudełeczkiem.
- Kupiłem to dzisiaj, po wizycie u Devlina, kiedy czekałem
na nowe szkła. T o nie brylant. - Chwycił ją
. za rękę, nie pozwalając podnieść wieczka. - Meredith ma
takiego pecha z przygotowaniami do ślubu, że nie chciałbym
teraz jeszcze wyskoczyć z ~zymś noWym. T o by ją mogło
Z'walić z nóg.
Susan otworzyła pudełeczko i aż wstrzymała oddech. Z
ciemnoniebieskiego, aksamitnego gniazdka zerkał na nią
otoczony maleńkimi brylancikami ametyst.
- Och; Richardzie. To takie piękne - powiedziała i
pocałowała go w usta. - Toten sam kolor, w jakim
jest moja aura.
.
- Dlatego właśnie go wybrałem - odpowiedział i spojrzał
nieco ponad jej głowę. - To znaczy, zazwyczaj jest taka.
Zmienia się tylko wtedy, gdy właśnie masz ochotę ...
- Cwania~zku - roześmiała się Susano Chwyciła go za szyję
i pociągnęła za sobą pod kołdrę.
Przez następne trzy dni Susan co dziesięć sekund zerkała na
swoją lewą dłoń. Chodząc po sklepach z Meredith i szukając
czegoś stosownego na wręczanie nagród po sobotnich
wyścigach, miała wrażenie, że tak naprawdę to cały czas
fruwa w powietrzu. Nawet gdy Szatan, bardziej niż zwykle
poirytowany z powodu diety, spróbował ją ugryźć, po prostu
pochyliła się nad nim i pocałowała go w nos.
Czas, który Susan spędzała w Roundhouse, mijał Richardowi
w towarzystwie Devlina i Sirocco, córki Admirała.
Fascynowały go wielkie oczy stworzenia, niezgrabnie
krążącego na szczudłowatych nogach wokół matki. Od czasu
do czasu Sirocco padała na siano, podnosiła się z mozołem i
rozglądała dookoła, jakby chciała zapytać: "Kto mi podśtawia
nogę?".
W e wtorek pomógł Susan załadować Bannera do
ciężarówki z napisem "Stajnie wyścigowe L. i S. Cade" i
przewieźć go do Roundhouse, gdzie koń miał poćwiczyć na
porządnym torze przed sobotnimi wyścigami. Przy okazji
uciął sobie pierwszą naprawdę
poważną rozmowę z Luke'em.
-
Wieczorem poszedł z Susan do stajni, zobaczyć, jak się
miewa Sirocco. Na ich widok źrebię podeszło do furtki boksu,
wymachując ogonem i wydając z siebie zabawne cichutkie
rżenie.
~ Sirocco była piękna. Podobnie jak kobieta obok mego.
- Chcę się z tobą kochać - szepnął Susan do ucha.
- Tutaj i teraz.
Pociągnął ją do sąsiedniego boksu i rozłożył na sianie derkę.
N astępnego dnia przyjechał ojciec Richarda z żoną. W
przeciwieństwie do Devlina, Richard Parker-Harris senior nie
zmienił się wiele w ciągu ostatnich ośmiu lat. Jego jasne
włosy były może odrobinę gęściej przetykane siwizną, ale
sylwetka pozostała równie silna i zgrabna jak przed laty.
Richard stał przed domem, trzymając Susan za rękę i widząc
ojca idącego w jego stronę, uświadomił sobie, że łączy.ich
niezwykłe podobieństwo fizyczne.
Susan zawsze to dostrzegała. Wyczuła jedńak zaskoczenie
Richarda i przesłała m u dodatkowy ładunek odwagi. Być
może zresztą nie był on już Richardowi naprawdę potrzebny.
Podszedł do ojca zdecydowa nym krokiem i przywitał go
mocnym uściskiem dłoni. Być może nieco za mocnym,
pomyślała, widząc lekki grymas na twarzy seniora.
- Cześć, Susan - odezwał się ojciec, jak zawsze . usuwając
Richarda w cień.- Pokażesz mi swoje stajnie? - Jasne, wujku -
odpowiedziała. - Idziesz z nami?
- rzuciła Richardowi, który jednak pokręcił przecząco
głową·
Potem uśmiechnął się i ułożył usta jak do pocałunku,
sądząc, że nikt tego nie zauważy. Mylił się jednak, Bea
zauważyła. Matka Meredith zmieniła się jeszcze mniej niż
ojciec Richarda. Pozostała tą samą kruchą, delikatną
blondynką, którą zapamiętał z Foxglove.
Kiedy po obiedzie zostali sami w kuchni, Bea podeszła do
Richarda, ujęła jego twarz. w dłonie i spojrzała mu w oczy.
- Widziałam, że przesłałeś Susan pocałunek. Nie masz
pojęcia, jak się cieszę. Zasłużyłeś sobie na nią. - Myślę, że
oboje na siebie zasłużyliśmy - odpowiedział z uśmiechem.
Kolacja upłynęła pod znakiem Parkera-Harrisa seniora. W
Richardzie narastała furia, ale nikt poza nim nie wydawał się
w najmniejszym stopniu zirytowany. Nawet Loren, który
zwykle pełnił obowiązki gospodarza, tym razem usunął się na
bok, patrząc na wszystko ze swoim wyrozumiałym, ży-
czliwym uśmiechem.
Widząc to, Richard poczuł, jak jego złość zaczyn~ blednąć.
Przynajmniej oni dwaj mieli wyrobione jasne pojęcie na
temat seniora. Ajednak, kiedy już skończyli jeść, nie mógł się
powstrzymać, by nie zaprosić. matki
Meredith do fortepianu. .
Grali i śpiewali razem tak jak za dawnych czasów w F
oxglove, błądząc wspólnie palcami po klawiaturze, bawiąc
się i porozumiewając w sposób niedostępilY dla ludzi,
którym obca jest muzyka. Kiedy podeszła do nich Susan,
Richard powitał ją pierwszymi taktami piosenki "Któregoś
dnia nadejdzie mój książę'~.
Susan była naprawd,ę szczęśliwa. Zauważyła, o czym
pogrążony w zabawie Richard nie miał pojęcia, że jego
ojciec po raz pierwszy w życiu słuchał z zainteresowaniem
gry syna.
Prawdziwe spotkanie .między nimi nastąpiło nieco później.
Kiedy leżeli w łóżku, Susan poprosiła go, żeby przyniósł jej z
kuchni szklankę mleka. W drodze powrotnej, niosąc szklankę
mleka umiesZczoną dokładnie na środku wielkiej srebrnej
tacy, natknął się na ojca wychodzącego z gościnnego pokoju.
Obaj natychmiast zesztywnieli. Senior pierwszy odzyskał
zilnną. krew, rzucił okiem na tacę, potem na drzwi do sypialni
, Susano
- Czy to rzeczywiście wygląda tak, jak to sobie
wyobrażam? - spytał.· .
- Nie mam pojęcia, tato. Nie wiem, co sobie
wyobrażasz.
_
Ojciec otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Zamknął je i
przez chwilę stał w milczeniu.
- Nie mój cholerny interes - powiedział w końcu i wszedł
do swojej sypialni.
Życie potrafi być naprawdę słodkie, pomyślał Richard i
roześmiał się do siebie.
Następny dzień w pełni potwierdził jego opinię. N oc przed
sobotnim wyścigiem Richard przespał najspokojniej w
świecie w objęciach Susano
W sobotę rano pojechali do Roundhouse. Tory wyścigowe
wyglądały imponująco. Dookoła rozsta~iono kwiaty.
Ogrodzenia były pokryte świeżą farbą. Swieciło jasne słońce,
pod kolorowymi parasolami siedziały piękne kobiety.
Richard widział w życiu kilka dobrych torów wYścigowych,
ale miał wrażenie, że z tym żaden nie mógł się równać.
Wyścigi zgromadziły śmietankę towarzyską Santa Barbara.
Wokół lśniły futra i brylanty. Richard zatrzymał się obok
Meredith ubranej w błękitną suknię i kapelusz z szerokim
rondem. Podał siostrze kieliszek szampana i sam wzniósł
drugi.
- Twoje zdrowie, siostrzyczko. Zdaje się, że te wyścigi
rzeczywiście przyniosą spory dochód twojej fundacji.
- T o cudowne, prawda? Liczyłam, że wszystko pójdzi~
dobrze, ale nigdy nie marzyłam o czymś takim. - Z marzeń
niewiele wynika. Trzeba się nad nimi nieźle napracować.
Meredith roześmiała się, słysząc z ust Richarda własne
słowa, a potem obrzuciła brata szybkim spojrzeniem.
- Coś nie tak? Zapomniałem zapiąć ... ?
- Nie - odparła ze śmiechenI. - Oglądam tu wszy-
stkich, a teraz rzuciłam okiem na ciebie i mogę z
zadowoleniem stwierdzić, że jesteś najlepiej ubranym
mężczyzną·
- Broń Boże, żeby' ojciec to usłyszał.
Meredith znowu wybuchnęła śmiechem, ale potem
spoważniała w mgnieniu oka.
- No, Richie - odezwała się. - Znikaj. Rozpłyń się w
powietrzu. Schowaj się do mysiej nory. Rób, co chcesz.
- Spokojnie, laleczko - odezwał się Richard, naśladując
Luke'a. - Nic się nie dzieje.
A potem obejrzał się za siebie. O parę metrów od nich stała
jego matka, lady Simpson.
ROZDZIAŁ
25
Chwała Bogu, jeszcze go nie zauważyła. Ani ona, ani
kiwająca się u jej boku babka. Richard dałby głowę za to, że w
plastikowym kubeczku babki znajduje się whisky z wodą
sodową.
Każdy farbowany włos na głowie pani Barton-Forbes
ułożony był z nienaganną precyzją. W uszach miała szafiry i
brylanty podarowane jej przez dziadka z okazji czterdziestej
rocznicy ślubu. Na obwisłej szyi błyszczała brylantowa kolia.
Babka miała sześćdziesiąt osiem lat, wyglądała na
osiemdziesiąt.
Obok nich stała Alfreda, z pogardą mierząca wzrokiem
amerykańskich nuworyszy, bez kilkusetletniego drzewa
genealogicznego. Jej wymalowaną twarz ocieniał kapelusz z
szerokim rondem. Dl? tego miała krótki czerwony kostium i
farbowane na czerwono futerko na ramionach. Patrząc na nią,
Richard nie mógł nie zast~nowić się, jak to było możliwe, że
tak długo nie widział w niej tego, czym naprawdę była -
zneurotyzowanej nimfomanki w najlepszym razie,· a w
najgorszym - zwykłej dziwki.
~ ego matka była niewiele lepsza. Zepsuta, wiecznie wściekła,
próżna jędza. A jednak wiedział, że pomimo obojętności,
zjaką go ~raktowała, pomimo jej sztuczek i manipulacji, nie
potrafi przestać jej kochać. Tak jak nie pqtrafił oprzeć się
wrażeniu, że jej czarna suknia i naszyjnik z pereł i brylantów
są w zdecydowanie lepszym stylu niż stroje babki i Alfredy.
Patrząc na stojącą profilem matkę, porównywał jej rysy z
zapamiętanym obrazem własnej twarzy. Chwała Bogu,
pomyślał, nie mam z niej nic prócz nosa. _
Wydatne usta lady Simpson były zaciśnięte, znamionując
niezadowolenie. Jej zielone oczy cały czas niespokojnie
penetrowały okolicę. W chwili gdy przemknęły obok, nie
dostrzegając go, Richard poczuł, że serce więźnie mu w
krtani.
Jego sen stawał się jawą. Teraz dopiero zrobił to, do czego
zachęcała go Meredith, ujął siostrę pod rękę i ruszył w
przeciwną stronę.
- Gdzie jest Susan?
- Na wybiegu z wujkiem Lorenem. Szykują Ban-
nera do biegu.
- Muszę ją ostrzec.
- Richard - Meredith' stanęła w miejscu i zmusi-
ła go, żeby spojrzał jej w oczy - czy ty nie powie-, działeś
jeszcze Susan, że te jędze ruszyły za tobą w pościg?
- Nie. Nie pat~z tak na mnie. Teraz to nic nie pomoże.
Lepiej zorientuj się, gdzie jest Bea. Tylko ona może sobie
poradzić z moją matką. Potem znajdź ojca, ale nie mów mu o
matce, dopóki nie wlejesz w niego butelki szampana. Ja
załatwię spra-. wę z Susano . . - Powodzenia. - Meredith
dodała mu otuchy uśmiechem i zniknęła w tłumie.
Ty idioto, ty idioto, powtarzał sobie, przemykając wśród
ludzi w kierunku padoków. Wzdłuż trasy ustawiali się już
widzowie. Boże kochany, powinien był to wszystko
powiedzieć w zupehiie innej chwili!
Richard patrzył na rozstępujących się przed nim ludzi, nie
dostrzegając w nich w tej chwili niczego poza błyszczącymi
zębami i oczami, klejnotami i dziwacznymi kapeluszami.
Z megafonów rozległ się głos, wzywający do zajęcia
stanowisk. Richard poczuł, że po grzbiecie przebiegają mu
ciarki.
Kiedy wreszcie dotarł na miejsce, zobaczył wychodzącego
na tor wyścigowy Bannera. Przed nim lekkim, niemal
tanecznym krokiem stąpała Lady.
Dookoła było mnóstwo ludzi, ale nigdzie nie mógł dostrzec
Susano Co, do diabła; mogło się z nią stać?! Chciał
wykrzyczeć jej imię na cały głos. Powstrzymał się i
gorączkowo rozglądał się dookoła, wypatrując jedwabnej
sukni barwy ametystów, z której tak bardzo pragnął ją
wydobyć rano, zanim wyjechali do Roundhouse. Nie
zważając na dobre obyczaje, przepychał się między ludźmi w
stronę toru wyścigowego, pewny, że wreszcie zobaczy
Susano
Nic z tego.
SusanI - krzyczał, nie otwierając ust i nerwowo przeczesując
palcami włosy. Susan, kochanie, gdzie· jesteś?
W pewnym m6mencie przed oczami Richarda przepłynął
ametystowy obłok. Chciał natychmiast podążyć jego śladem,
ale ametyst rozwiał się bez śladu.
Przeklinając pogrążył się na powrót w tłumie. Daleko, przy
wejściu do jednego z pawilonów zobaczył Beę, rozmawiającą
z lady Simpson. Rozmowa zakończyła się doŚĆ
nieoczekiwanie. Matka Richarda popchnęła swoją
rozmówczynię na stolik, na którym poustawiane były drinki,
a następnie, zanim oszołomiona Bea odzyskała równowagę,
odeszła wraz z towarzyszącymi jej wiedźmami.
Richard usłyszał Wystrzał obwieszczają<;y start.
- Konie poszły - rozległo się z głośników. Tłum się
zakołysał, a on się wraz z nim, ruszając od nowa na
poszukiwanie Susan~
Idioto! - rozległo się w jego głowie, zanim jeszcze zrozumiał
w pełni, o co chodzi. Przecież Susan wie, kto będzie
zwycięzcą, i spokojnie czeka na mecie!
Zmienił gwahownie kierunek i puścił się biegiem w stronę
mety.
Kiedy dotarł na miejsce, zobaczył Susan unoszącą się w
powietrzu, w ramionach ojca. Oboje z Lorenem śmiali się i
krzyczeli coś niezrozumiałego, aż zabrakło im po prostu sił.
Rufus prowadził w ich stronę Banneia
•
otoczonego niewidocznądla nikogo poza Richardem,
Lorenem' i Susan aurą. Na grzbiecie konia siedział
roześmiany od ucha do ucha Paulie O'Gilbert. Chłopak
promieniał szczęściem.
- Czy to nie miłe? - Richard usłyszał głos Lorena.
- Byłoby znacznie milej, gdyby Richard ... - Su-
san odwróciła się w pół. zdania, i zobaczyła lady Simpson.
A obok niej babkę i byłą narzeczoną Richarda. Ich obecność
sprawiła, że radość z powodu zwycięstwa uleciała bez śladu.
Poczuła się qokładnie tak samo jak przed rokiem, kiedy
pierwszy raz zobaczyła lady Alfredę. Brzydka i niezgrabna.
Tyle, że teraz pierścionek zaręczynowy znajdował się' na jej
palcu. Susan spojrzała na błyszcżący w słońcu ametyst.
- Spokojnie, Susie - usłyszała głos ojca i poczuła jego dłonie
na ramionach. - Nie zabijaj jej przy lu-
dziach.
.
- Nie mam zamiaru - odburknęła, ale Loren i tak wiedział
swoje.
Podobnie jak w Londynie, miała ochotę uciec i zniknąć
wszystkim z oczu. Richard stanął w miejscu i patrzył na
Susan, starając się przekazać jej całą swoją miłość i siłę. Jego
sygnał dotarł do celu. Cokolwiek miało się stać, pomyślała
Susan, nie będzie się nigdzie chować. Podobnie jak Richard
na wybiegu Admirała, może stawić czoło swoim wrogom.
- Niech to szlag trafi! - Przed Susan pojawił się Parker-
Harris senior z Beą u j'ednego i Meredith u drugiego ramienia.
- Aż tu ją diabli przynieśli!
Lady Simpson zmierzyła go wzrokiem wyrażającyin
absolutną pogardę. Po jednej stronie miała dopijającą właśnie
ostatnie krople alkoholu matkę, po drugiej nerwowo
skręcającą w palcach koniec kołnierza, Alfredę.
- O, nie! Teraz tego nie zrobisz, Glorio. - Ojciec uwolnił się
od córki i żony i ruszył prosto w kierunku lady Simpson.
Richard zbliżał się do Susan. Patrząc na jej pełną napięcia
twarz, poczuł pierwszy dreszcz, przebiegający wzdłuż
kręgosłupa i zakończony ukłuciem bólu u pod-
stawy czaszki. .
.
- O, tam jest! - usłyszał wrzask babki. - Richard, ty
szczeniaku! Chodź tu natychmiast!
- Richie, kochanie - zagruchała słodko Alfreda. Starał się nie
zwracać na nie uwagi, odpychał ze swojej drogi ludzi,
przedzierając się desperacko w stronę Susano
Ujrzała go w chwili, gdy odsuwał na bok mierzącego w nią
z kamery fotografa. Miał naderwaną klapę bd marynarki i
urwany guzik, włosy opadały mu na czoło, ale nigdy jeszcze
nie wydał się jej równie przystojny.
Uświadomiła sobie, że spełnia się jej kolejne życiowe
pragnienie: Banner jako zwycięzca Wyścigów, a obok on~ i
Richard.
Wyciągając do niej ręce, Richard poczuł silniejszy dreszcz,
przebiegający mu wzdłuż kręgosłupa.
- Dickie! - wrzasnęła jego matka.
- Dickie! - ryknął Richard senior. - Jak ta kobie-
ta śmie nazywać mego syna Dickie!
Richard nie mógł uwierzyć własnym uszom. Po raz pierwszy
w życiu ojciec powiedział o nim "mój syn". I CO więcej,
powiedział to takim tonem, jakby czuł wobec niego coś
innego niż tylko pogardę i wieczne niezadowolenie.
- Czy ona zawsze tak do ciebie mówi? .
- Chyba że jest wściekła. Wtedy mówi Richard.
- No, dosyć tego. - Ojciec sapnął jak lokomotywa
i ruszył ostro do przodu.
.
Richard złapał Susan za rękę.
- Szybko, kochanie. Nie możemy tego przegapić.
To będą najciekawsze zmagania od czasu bitwy pod
Waterloo.
Susan nie czuła się już brzydka ani niezgrabna.
Nawet gdyby nie odebrała sygnałów Richarda, dostatecznie
wiele mówiły o jej zaletach wściekłość w oczach lady
Simpson i 8miertelna zawiść w spojrzeniu lady Alfredy .
Poczuła się szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu.
Szczęśliwsza niż w najszczęśliwszych snach. Kątem oka
dostrzegła Meredith wywalającą język w stronę trzech jędz.
Tymczasem Parker-Harris senior przebił się przez tłum i
stanął oko w oko z byłą żoną.
- Będę pani bardzo wdzięczny - odezwał się lodowatym
tonem - jeśli nigdy więcej nie nazwie panI mego syna Dickie.
Tym razem Richard nie miał już żadnych wątpliwości. W
tonie, jakim jego ojciec wymawiał słowa "mój syn", słychać
było wyraźną dumę. Dumę i coś więcej. Miłość? - pomyślał
zdumiony tym odkryciem.
- Jest oh w równej mierze moim synem jak twoim
- odparła pełnym wściekłości tonem lady Simpson.
- lnie za»1ierzam się stąd ruszyć bez niego.
- Owszem, mamo. Raz w żyCiu zrezygnujesz ze
swoich zamiarów. I w dodatku nie zrobisz nam tutaj sceny.
- Ja miałabym zrobić scenę? - Lady Simpson rzuciła mu
niebezpiecznie spokojne spojrzenie. - To ra czej ty z tym
krzywonogim brzydactwem zjednej i tym potwornym
rudzielcem z drugiej strony stajesz się po-' śmiewiskiem.
Susan tylko przez moment poczuła ból. Uniosła lewą rękę,
pozwalając, aby pierścień z ametystem sam przemówił za
siebie.
.Zupełnie inaczej zachowała się Meredith,do której
skIerowana była pierwsza część jadowitej przemowy. -
Krzywonogie brzydactwo! - krzyknęła i bez żadnego
szacunku zamachnęła się na lady Simpson.
Matka Richarda zdołała uniknąć jej ciosu. Nie udało jej się
natomiast uniknąć uderzenia, które wymierzyła jej torebką
wściekła Bea. Lady Simpson zatoczyła,się i wpadła na
babkę.
( . Kompletnie pijana pani Barton-Forbes poleciała pod
ciężarem córki na Alfredę i w rezultacie wszystkie trzy
znalazły się na ziemi. Richard zobaczył z prawdziwym
zdumieniem, że Bea, słodka, łagodna Bea, która nigdy nie
podniosła na nikogo głosu, szykuje się, żeby zadać kolejny
cios.
- Wal, mamo - zachęciła ją Meredith.
- Beatrice! - Parker-Harris senior usiłował nadać
swemu głosowi ton oburzenia, ale Richard widział wyraźnie,
że ojciec jest wręcz zachwycony ..
-:- ~ea - odezwał się łag?dnie Loren, ujmując ją za
łoklec.
.
- Trzymaj się z dala, Loren! - Bea energicznie wyrwała mu
rękę. -'Przez dwadzieścia pięć lat znosiłam cierpliwie tę
cholerę z jej odgrażaniem się, pogróżkami i bredzeniem.
Mam prawo załatwić nasze sprawy do końca! Wstawaj,
Glorio! T o jeszcze nie koniec.
Lady Simpson z trudem podniosła się z ziemi.
Obciągnęła zadartą spódnicę i z nienawiścią spojrzała na
swoją przeciwniczkę. Złamał jej się obcas i miała wyraźne
trudności z uchwyceniem równowagi.
- Mamo, zrób coś! - krzyknęła. Richard musiał przyznać, że
babka nie traciła prżytomności umysłu. Odepchnęła na bok
łkającą jak na filmie Alfredę i podała córce laskę.
- Masz!
- Richard! - Susan popchnęła, Richarda w stronę
kobiet. Parker-Harrisjuniorwszedłmiędzy lady Simpson i
Beatrice, ~hoć w głębi duszy miał wielką ochotę zobaczyć,
jak Bea załatwia swoje stare porachunki.
- No nareszcie. Jak mogłeś w ogóle pozwolić, żeby ta
obrzydliwa kreatura tak mnie upokorzyła!
- Obrzydliwa kreatura! - Bea natychmiast zamachnęła się
torebką, ale w tym samym momencie Loren objął ją
ramionami i odsunął na bok.
- Ta obrzydliwa kreatura była dla mnie matką w większym
stopniu, niż ty kiedykolwiek potrafiłaś nią być. A
krzywonogie brzydactwo jest moją siostrą ... - Przyrodnią -
oświadczyła lady Simpson lodowatym tonem.
- Siostrą - powtórzył Richard. - Natomiast potworny
rudzielec jest ni mniej, ni więcej tylko moją narzeczoną i
dobrze ci radzę uważać, żebyś od tej pory nie zwracała się do
niej inaczej niż Susano
- Jak śmiesz odzywać się do mnie takim tonem!
- Lady Simpson uniosła rękę, aby wymierzyć mu
policzek.
- Uważaj, bo nie dostaniesz zaproszenia na ślub ..
- Richard chwycił matkę za rękę. - Babciu, zabieraj
się do domu, nic tu po tobie. A ty - spojrzał na bladą jak
ściana Alfredę - idź do diabła!
Potem pocałował matkę w policzek, odwrócił się i podszedł
do Susano Nikt się nie odezwał.
Kątem oka dostrzegł, że Meredith przytula się do ojca, który z
kolei obejmuje ramieniem Beatrice. Za nimi zobaczył
uśmiechniętą dobrodusznie twarz Lorena. Ostatnią osobą, na
której spojrzenie Richarda zatrzymało się na dobre, była
Susano Uśmiechnął się do niej. Odpowie9ziała mu
uśmiechem. Jej oczy błyszczały dokładnie tak samo, jak w
momencie ich pierwszego spotkania.
-Richard poczuł, że wreszcie opuszcza go napięcie, które
towarzyszyło mu od tak dawna i które zrosło się z nim -tak
mocno, że już nawet go nie zauważał. Nareszcie miał swoje
miejsce na ziemi. I zawdzięczał je ludziom, którzy wbrew
wszystkiemu, przede wszystkim wbrew jemu samemu,
naprawdę go kochali.
Richard objął Susan ramieniem. Zamknął oczy i poczuł
zapach lawendy. Kiedy z powrotem uniósł powieki, zobaczył
przed sobą Luke'a Hardina prowadzącego Lady. Oboje
wyraźnie przygnębionych doznaną porażką.
- Nie pocałujesz mnie? ~ spytała Susano
- Za moment, muszę najpierw coś załatwić. Hej,
Luke!
Luke odwrócił się do nich i uniósł słoneczne okulary. Jego
oczy były pełne smutku.
- Szukam konia - wyjaśnił Richard. - Marniutka ta twoja
klaczka, ale dam ci za nią jedenaście tysięcy trzysta
sześćdziesiąt dolców. Co ty na to?
Lady zarżała urażona i poderwała łeb. Richard
puścił do niej oko.
.
Luke wydął wargi i udawał, że się namyśla. Dopiero, kiedy
napotkał proszący wzrok Meredith, mina mu się rozjaśniła.
- Widzę, że jestem w mniejszości. Czworooki, stary kumplu,
coś ci powiem - zaczął z szerokim uśmiechem - jeżeli uda ci
się na niej pojechać, jest twoja.
- Mądra decyzja, Baryło, stary ośle. Podsadź mnie.
- Richard - Susan złapała go za ramię - nie chcę
Lady, chcę ciebie.
.
Tutaj i teraz, wyczytał Richard w jej ametystowych oczach.
Dokładnie to samo, co wyszeptał jej do ucha przed trzema
dniami w stajni.
- Nie martw się. Wiem, co robię.
- Wielki Boże!
Susan usłyszała krzyk lady Simpson i obejrzała się w samą
porę, żeby zobaczyć, jak jej przyszła teściowa osuwa się na
ręce Alfredy. Nie potrafiła się zdobyć ''na współczucie i
przesłała szeroki uśmiech Richardowi, który najspokojniej w
świecie dosiadł Lady.
- No nieźle, pistolecie! - zawołała. - Zaczynam wierzyć, że
naprawdę wiesz, co robisz.
A potem nie zwracając już na nikogo uwagi, zrzuciła
eleganckie pantofle i podbiegła do niego. Chwyciła
wyciągniętą rękę Richarda, wsadziła nogę w strzemię.i
wspięła się na grzbiet Lady.
Objęła Richarda w pasie i przytuliła się policzkiem do jego
pleców. Kiedy mijali Lorena, przesłała mu uśmiech, ojciec
odpowiedział uśmiechem i pomachał im kapeluszem.
Lady szybko oddaliła się od hałaśliwego tłumu, zmierzając
prosto do swojej stajni. Gdy byli na miejscu, Richard
zeskoczył z siodła i otwor2ył drzwi. Kiedy znaleźli się
wewnątrz, wszystkie konie odwróciły się w ich stronę. Susan
dojechała na grzbiecie Lady do boksu, który klacz dzieliła z
Szatanem, i zeskoczyła na ziemię. Kiedy Richard rozpiął
popręgi i zdjął siodło, okryła klacz derką i wprowadziła ją do
boksu. Szatan powitał swoją towarzyszkę donośnym rżeniem.
Richard zbliżył się do Susan, objął ramionami i pocałował.
Całował ją przez cały czas, gdy zamykał furtkę, gdy prowadził
ją do sąsiedniego, pustego boksu, gdy zsuwał z niej suknię i
gdy układał ją na rozłożonej na sianie derce.
Czekała na niego, ale on nie wziął jej, tylko zaczął błądzić
rozchylonymi ustami po wszystkich jej łagodnych
wypukłościach, po wszystkich cudownych i tajemniczych
zakamarkach jej ciała. Kiedy w końcu spełnił się sen, oczy
Susan miały barwę naj szlachetniejszego ametystu.
- To nie ja ściągnąłem tutaj matkę - przypomniał sobie w
końcu. - Razem z babką i Alfredą polowały na mnie już od
tygodnia. Nie chciałbym, żebyś podejrzewała ...
- Nic nie podejrzewam - szepnęła, kładąc mu palec na
ustach. - Ja wiem.
- Och, Susano - Richard ujął ją za rękę i pocałował. -
Chociaż raz mogłabyś pozwolić mi wyrazić myśli do końca.