Grzedowicz Jarosław Rozkaz kochać

background image

F KWIECIE

Ń

-MAJ 1990

Jarosław J. Grz

ę

dowicz

Urodził si

ę

w 1965 r. we Wrocławiu. Jeden rok studiował biologi

ę

;

obecnie Jest na trzecim roku psychologii Uniwersytetu Warszawskiego.
Debiut w 1982 r. w łódzkich "Odgłosach" opowiadaniem "Azyl dla
starych pilotów" (pó

ź

nej ukazały si

ę

tam jeszcze m.in. "Ruleta" l

"Twierdza Trzech Studni"); ponadto druk opowiada

ń

w wydawnictwach

klubowych. J.J.G. był członkiem-zało

ż

ycielem gło

ś

nego TRUSTU,

ostatnio Jest współpracownikiem "Klubu Twórców" funkcjonuj

ą

cego przy

warszawskiej Stodole.
(mp)

Jarosław J. Grz

ę

dowicz

Rozkaz kocha

ć

W

ż

yciu ka

ż

dego człowieka nast

ę

puje moment, kiedy staje si

ę

zupełnie

kim

ś

innym. Bezczelny gaduła, czy wyszczekana dusza towarzystwa

zamienia si

ę

w nie

ś

miałego gamonia, zdeklarowani cynicy staj

ą

si

ę

romantycznymi kretynami o duszach poetów i wra

ż

liwymi jak dmuchawce,

twardzi, oporni faceci przeistaczaj

ą

si

ę

w potulne pieszczoszki, jak

dogi scharakteryzowane na pudle-miniaturki.

Ż

ałosne.

Przynajmniej tego zdania był Kris Random, kiedy pewnego popołudnia
posadził kuter eksploracyjny po

ś

rodku przygn

ę

biaj

ą

cego, stepowego

pustkowia. Zwolnił osłony termiczne i patrzył na strugi drobnego
deszczu tocz

ą

ce si

ę

lirycznie po obiektywach zewn

ę

trznych skanerów.

Random był bowiem beznadziejnie i straszliwie zakochany. Nie
przypominał pudla-miniaturki. Stanowił dziewi

ęć

dziesi

ę

ciokilogramowy

komplet wytrenowanych mi

ęś

ni rozpi

ę

tych na szkielecie długo

ś

ci prawie

dwóch metrów i powinien, zwłaszcza przy pracy, mie

ć

w sobie nie

wi

ę

cej wra

ż

liwo

ś

ci ni

ż

sprawna gilotyna.

Jednak w tym momencie czuł si

ę

mały i bezbronny - mimo

ż

e dysponował

arsenałem, który wystarczyłby na eksterminacj

ę

du

ż

ego i wojowniczego

plemienia. Patrzył w ekrany i my

ś

lał ponuro,

ż

e widok za oknem

znakomicie odpowiada jego nastrojowi. Pole szarofioletowych krzaczków
ci

ą

gn

ę

ło si

ę

sm

ę

tnie ku spłaszczonym pagórkom, a zimny wiatr gnał po

nim długie fale. Gór

ą

ci

ą

gn

ę

ły niepowstrzymanie pos

ę

pne, ołowiane

chmury. Si

ą

pił jesienny deszczyk. Brakowało tylko uschni

ę

tej olchy,

ż

eby si

ę

na niej powiesi

ć

i dopełni

ć

tego beznadziejnego pejza

ż

u.

To był standardowy zwiad. Taki sam, jak dziewi

ęć

dziesi

ą

t trzy

poprzednie, w jakich Random brał udział i jak kilkadziesi

ą

t

podobnych, które miały miejsce na tej planecie w ci

ą

gu ostatniego

miesi

ą

ca. Najpierw zasypywano planet

ę

dziesi

ą

tkami automatycznych

sond, a potem, je

ż

eli zaklasyfikowano j

ą

jako nadaj

ą

c

ą

si

ę

do

kolonizacji, olbrzymi statek planetologiczny ustawiał si

ę

na orbicie

stacjonarnej i na powierzchni

ę

wysyłano zespoły badawcze. W skład

ka

ż

dego wchodziły dwie osoby. Badacz i obstawa. Taka obstawa to

absolutna konieczno

ść

. Naukowiec przy pracy to osoba zaj

ę

ta, która

nie mo

ż

e mie

ć

oczu dookoła głowy i blastera w ka

ż

dym r

ę

ku, poza tym

wybitne zdolno

ś

ci w jakiej

ś

dziedzinie wcale nie

ś

wiadcz

ą

o rozs

ą

dku

i wyobra

ź

ni w

ż

yciu codziennym.

Random był obstaw

ą

. Praca jak ka

ż

da inna, tyle

ż

e dobrze płatna. Na

ogół była to praca m

ę

cz

ą

ca, czasem nudna, cz

ęś

ciej irytuj

ą

ca, zawsze

niebezpieczna.
Stał za plecami naukowców najró

ż

niejszych ma

ś

ci, strzelał do zwierz

ą

t

najró

ż

niejszych wielko

ś

ci i najkoszmamiejszych kształtów, naprawiał

urz

ą

dzenia i chronił ludzi przed po

ż

arciem, rozszarpaniem, wyssaniem,

wchłoni

ę

ciem, pora

ż

eniem, zło

ż

eniem w nich jaj i zara

ż

eniem, a oni

mieli go za kretyna. To był cały problem. Wi

ę

kszo

ść

naukowców fakt,

'

ż

e kto

ś

musi ich chroni

ć

, uwa

ż

ała za osobist

ą

obraz

ę

, za

ś

samego

ochroniarza za co

ś

w rodzaju tresowanej małpy albo wyuczonego debila.

Mówili do niego gło

ś

no i wyra

ź

nie unikaj

ą

c trudnych wyrazów, albo nie

mówili w ogóle, dawali do potrzymania tylko solidne przedmioty i

background image

traktowali jak zb

ę

dny ci

ęż

ar. Na ogół

ś

miał si

ę

z tego, ale tym razem

wcale nie było mu do

ś

miechu. Tym razem, wyj

ą

tkowo, nie chciał by

ć

traktowany jak uzbrojona małpa.
Cała historia zacz

ę

ła si

ę

w czasie odprawy, jeszcze na pokładzie

"Konkwistadora". Siedział w fotelu słuchaj

ą

c gl

ę

dzenia szefa

departamentu ochrony. Przedramiona sw

ę

działy go od jakich

ś

zastrzyków, którymi nafaszerowali go faceci z medycznego, a po
przestrzennej mapie sektora badawczego pełzła przerywana linia
marszruty. Nie spodziewał si

ę

niczego nadzwyczajnego. Rutynowy zwiad

- rozpoznanie obszaru desantu i rekonesans, porównanie siedlisk,
badania takie, badania siakie, wszystko było na ostatni

ą

chwil

ę

, jego

wspólnik doktor Rosita Savonen spó

ź

niała si

ę

. W umy

ś

le zwykły chaos,

jak to przed desantem - odebra

ć

bielizn

ę

, dopilnowa

ć

,

ż

eby wymienili

wirnik alternatora w prawym p

ę

dniku, wydusi

ć

pieni

ą

dze od Milandera,

który leci pojutrze, szef terkotał chaotycznie, w dane oczywi

ś

cie

wprowadzili poprawki i nagle otworzyły si

ę

drzwi sali i wszystko

przestało istnie

ć

.

To było jak piorun. Jak błysk.
W jednej chwili oszalał.
Rosita Savonen przeszła obok niego z kocim wdzi

ę

kiem, usiadła w

fotelu i u

ś

miechn

ę

ła si

ę

przepraszaj

ą

co. Była, szczupł

ą

, smagł

ą

brunetk

ą

o miodowych oczach, w których zobaczył podzwrotnikowe

sło

ń

ce, pla

żę

i gał

ę

zie pinii na tle rozpalonego nieba. Usłyszał

muzyk

ę

, poczuł zapach maciejki i smak ananasów. Przed chwila był

pogodnym, niezale

ż

nym facetem. Teraz stał si

ę

niewolnikiem. Miał

lecie

ć

z ni

ą

i to j

ą

miał chroni

ć

. Wiedział,

ż

e j

ą

ochrom. Za ka

ż

d

ą

cen

ę

. To ju

ż

nie była kwestia pracy. To ju

ż

była misja. Włos nie ma

prawa spa

ść

jej z głowy. Je

ż

eli straci nogi, to b

ę

dzie si

ę

czołgał.

Rozogni

ę

r

ę

kami rozpalone kraty, zagryzie tygrysa, ale przywiezie j

ą

ż

yw

ą

z powrotem..

Teraz byli sami. We dwoje, na pustej cz

ęś

ci kontynentu. Była skazana

na jego towarzystwo przez trzy dni. Trzy dni. To do

ść

czasu,

ż

eby

pozna

ć

kobiet

ę

. Do

ść

czasu,

ż

eby si

ę

zaprzyja

ź

ni

ć

. Do

ść

,

ż

eby

przespa

ć

si

ę

z sze

ś

cioma cichodajkami na urlopie. O wiele za mało,

ż

eby zdoby

ć

Rosit

ę

Savonen. Zdoby

ć

miło

ść

pani doktor Savonen,

zwłaszcza je

ż

eli si

ę

jest uzbrojon

ą

małp

ą

. Postanowił si

ę

zaprzyja

ź

ni

ć

. By

ć

uroczym, inteligentnym, wesołym i m

ę

skim

wspornikiem. Przyjacielem. Nic prostszego. Postara

ć

si

ę

nie

czerwieni

ć

, nie skuba

ć

kołnierzyka i nie obgryza

ć

paznokci. Zachowa

ć

spokój i dystans do tego wszystkiego. Zabra

ć

si

ę

do roboty.

Przestawił tokamaki na bieg jałowy i odblokował układy transportera.
Szcz

ę

kn

ę

ły klamry pasów, fotele zahurkotały na plastykowych

prowadnicach, wizgn

ę

ła pneumatyka luku zej

ś

ciówki.

- Zawsze jeste

ś

taki mno

żą

cy? - zapytała z drwin

ą

w głosie.

- Tylko kiedy staram si

ę

wygl

ą

da

ć

inteligentnie. - Gdzie si

ę

podziały

jego dowcipne od

ż

ywki? - Rosiła d

ź

wign

ę

ła si

ę

z fotela i przecisn

ę

ła

na tył kokpitu.
- Transporter jest na dole?
- O ile go zapakowali

ś

my, to jest. - Wcisn

ą

ł si

ę

za ni

ą

do luku i

zsun

ą

ł do wn

ę

trza transportera nie staj

ą

c na szczeblach. ,

Zdawkowe rozmowy. Gdyby tak mo

ż

na było rozlu

ź

ni

ć

atmosfer

ę

. To

atrakcyjna kobieta. Pewnie bez przerwy si

ę

do niej dostawiaj

ą

. Je

ż

eli

nie chciał by

ć

uznany za jeszcze jednego podrywacza, musiał zrobi

ć

co

ś

innego. Najlepszym sposobem zdobycia takiej kobiety jest

niereagowanie na jej urod

ę

. Podobno. Trzeba udawa

ć

oboj

ę

tno

ść

. Bo

ż

e,

jaka ona

ś

liczna.

Ze zło

ś

ci

ą

zatrzasn

ą

ł pasy i wł

ą

czył tablic

ę

rozdzielcz

ą

. Z j

ę

kiem

otworzyły si

ę

wrota

ś

luzy i rami

ę

wci

ą

garki opu

ś

ciło transporter na

wypalon

ą

ziemi

ę

, mi

ę

dzy rozło

ż

yste podpory kutra. Zwolnił sprz

ę

gło i

pojazd wystrzelił z rykiem silnika, rozgarniaj

ą

c mask

ą

: fioletowe,

niskopienne krzaczki. Padało. Wł

ą

czył dmuchaw

ę

, zmiataj

ą

c rzadkie

krople z obiektywów. Z tym dochodził cichy wizg turbin. Nie
rozmawiali.
Pandom czuł si

ę

niepewnie. Zupełnie jakby stał na scenie. Było to

background image

idiotyczne uczucie. Nie wiedział, co ma mówi

ć

. Nie wiedział, czy ma

mówi

ć

. Nie wiedział o czym mówi

ć

. W ta-' kich chwilach codzienne,

niezauwa

ż

alne odruchy znikaj

ą

bezpowrotnie, a ka

ż

dy, cho

ć

by

najbardziej rutynowy gest trzeba wykonywa

ć

tak; jak pierwszy raz. W

takich chwilach mo

ż

na zało

ż

y

ć

kapelusz do góry nogami, albo ogoli

ć

si

ę

lusterkiem. Nic nie jest pewne.

Kobiety nigdy go nie onie

ś

mielały i nigdy nie przywi

ą

zywał do nich

wi

ę

kszej wagi. Ta, czy inna, co za ró

ż

nica? Dopóki b

ę

dzie miał

naszywk

ę

Administracji Astronautycznej i odznak

ę

Departamentu Ochrony

Zwiadu zawsze b

ę

d

ą

si

ę

koło niego kr

ę

ciły. B

ę

d

ą

przychodzi

ć

i

odchodzi

ć

szybko, i bez problemów. B

ę

dzie pami

ę

tał je jako epizody i

znaki szczególne. Bez imion i osobowo

ś

ci, i zawsze b

ę

dzie wolny i

samotny.
Teraz chciał Rosity Savonen. Na zawsze. Chciał mie

ć

ź

ni

ą

dzieci.

Chciał j

ą

nosi

ć

na r

ę

kach.

Wzi

ą

ł si

ę

w gar

ść

i zacz

ą

ł odstawia

ć

oboj

ę

tnego fachowca przy pracy.

ą

czył panoramiczny ekran. Podniósł zawieszenie wozu. Wy

ś

wietlił

tras

ę

marszruty. Podkr

ę

cił klimatyzacj

ę

. Ukradkiem spojrzał w bok i

nadział si

ę

na spojrzenie miodowych oczu. Badawcze i ironiczne.

Mrukn

ą

ł pod nosem i odwrócił wzrok. Miał ochot

ę

sprawdzi

ć

bro

ń

, ale

si

ę

wstydził. Pitekantrop z karabinem.

Zablokował stery, rozpi

ą

ł suwak kurtki i wydobył pudełko papierosów.

Potrz

ą

sn

ą

ł nim, wysuwaj

ą

c ustnik na zewn

ą

trz i uniósł do ust.

- Nie pocz

ę

stujesz mnie? - spytała. Podsun

ą

ł jej pudełko.

- Nie wiedziałem,

ż

e palisz - powiedział. Wzi

ę

ła papierosa i trzymała

czekaj

ą

c na ogie

ń

. Wyci

ą

gn

ą

ł zapalniczk

ę

.

- Co za kurtuazja - zakpiła. Dalej patrzyła w ten sam sposób. Jakby
wiedziała i jakby j

ą

to bawiło.

- Do usług - powiedział. - Jestem u

ż

yteczny. Prowadz

ę

transporter,

przypalam papierosy, podaj

ę

kaw

ę

do łó

ż

ka i ta

ń

cz

ę

kaczucz

ę

.

- I mordujesz straszliwe potwory. Jeste

ś

moim prywatnym, bł

ę

dnym

rycerzem płatnym od godziny. Wzruszaj

ą

ce.

- Odrzuciła głow

ę

i wypu

ś

ciła z ust stru

ż

k

ę

dymu. Nie odpowiedział.

Transporter trzymał Si

ę

trasy pokonuj

ą

c łagodne wzgórza.

- Na ilu planetach byłe

ś

? - spytała.

- Na dwudziestu dwóch. A ty?
- Na czterech. Robi

ę

doktorat.

- Ja nie.
Roze

ś

miała si

ę

, jakby to był znakomity dowcip. Miała niski, przyjemny

ś

miech.

- Z jakimi naukowcami pracowałe

ś

?

- Z ró

ż

nymi. Z geologami, planetologami, ksenologami...

- A z biologami?
- Te

ż

. Sam w jakim

ś

sensie jestem biologiem. Bardzo w

ą

sko

specjalizowanym.
- Biologiem od zabijania?
- Zwierz

ą

t. Zabijam zwierz

ę

ta,

ż

eby nie zabijały ludzi.

- Bardzo szlachetne^
- Nie jestem szlachetny. Jestem skuteczny.
- Mam nadziej

ę

.

Kiedy dotarli na miejsce, deszcz ustał. Transporter stał w

ś

ród skał i

kamieni na dnie małego w

ą

wozu, wokół rosły szarozielone ro

ś

liny z

pióropuszami włochatych li

ś

ci. Panowała cisza. Pandom wł

ą

czył

wykrywacz masy, który niczego nie wykrył. Du

ż

ych zwierz

ą

t nie było w

pobli

ż

u. Odpi

ą

ł pas i wstał. Posila zrobiła to samo i poprawiła

włosy. Zrobiło mu si

ę

gor

ą

co. Zacisn

ą

ł, szcz

ę

ki i podszedł do bakisty

z broni

ą

. Kiedy otworzył drzwiczki, zachichotała.

- Wybierasz si

ę

na wojn

ę

? - spytała. - My

ś

lałam,

ż

e b

ę

dziesz si

ę

posługiwał maczug

ą

.

- Zgin

ę

ła mi w zeszłym tygodniu - wycedził - musiałem to po

ż

yczy

ć

. -

Zdj

ą

ł z haków obwieszon

ą

kaburami parcian

ą

uprz

ąż

i zacz

ą

ł si

ę

ubiera

ć

.

- Po pierwsze, nie oddalaj si

ę

ode mnie poza zasi

ę

g wzroku. To jest

bardzo aktywna biologicznie obca planeta. Je

ż

eli napotkasz zwierz

ę

,

background image

nie ruszaj si

ę

. Je

ż

eli ono ruszy w twoj

ą

stron

ę

, spojrzy, je

ż

eli

zrobi cokolwiek, co nie b

ę

dzie ucieczk

ą

, padnij na ziemi

ę

, albo

przynajmniej zejd

ź

z linii strzału, je

ż

eli na niej b

ę

dziesz i nie

wchod

ź

na ni

ą

, je

ż

eli na niej nie b

ę

dziesz.

- A mog

ę

sobie nazrywa

ć

kwiatków?

- Mo

ż

esz sobie nazrywa

ć

czego chcesz. Tylko uwa

ż

aj. -Wyci

ą

gn

ą

ł

pistolet impulsowy, otworzył i zamkn

ą

ł z trzaskiem komor

ę

odpalania.

Zabezpieczył bro

ń

i wetkn

ą

ł do olstra.

Planeta przywitała ich mokrym zapachem niedawnego deszczu i
rozlicznymi obcymi odgłosami kipi

ą

cej wokół aktywno

ś

ci biologicznej.

Rosita Savonen kroczyła beztrosko, kr

ę

c

ą

c kr

ą

głe, opi

ę

t

ą

polowym

kombinezonem pup

ą

, całkowicie spokojna i nie

ś

wiadoma czyhaj

ą

cych

wokół zagro

ż

e

ń

.

Random szedł z tyłu, z opuszczon

ą

i rozlu

ź

nion

ą

praw

ą

r

ę

k

ą

,

odbieraj

ą

c całym ciałem sygnały z otoczenia. Ka

ż

dy kamie

ń

i ka

ż

dy

krzak i ka

ż

da k

ę

pa ostrej, niebieskawej trawy mogły w ka

ż

dym ułamku

sekundy eksplodowa

ć

gejzerem

ś

lepej, jadowitej furii, sycz

ą

cej i

kłapi

ą

cej szcz

ę

kami,- pluj

ą

cej jadem, pora

ż

aj

ą

ce) pr

ą

dem, wbijaj

ą

cej

żą

dło. Ka

ż

dy kamie

ń

, ro

ś

lina i pagórek mógł by

ć

kamufla

ż

em

drapie

ż

nika, który czeka na swoj

ą

kolej. Co

ś

zatrzeszczało i z

ci

ęż

kim furkotem skrzydeł wystartowało z kamienistej kału

ż

y pod

nogami. Pandom odetchn

ą

ł i opu

ś

cił karabinek. Wydawało si

ę

,

ż

e łoskot

jego serca odbija si

ę

echem od

ś

cian w

ą

wozu. Rozlu

ź

nił mi

ęś

nie

szcz

ę

ka

Jak tak dalej pójdzie, Sto puszcz

ą

mi nerwy - pomy

ś

lał.

Gdyby było tak jak dawniej, to siedziałby sobie na kamieniach, palił
papierosa i raz na jaki

ś

czas spojrzał dookoła. W tej chwili był

maszyn

ą

bojow

ą

- Zlokalizowa

ć

- Namierzy

ć

-Zniszczy

ć

. Kris Pandom -

ę

dny rycerz płatny od godziny.

Rosita nie zwracała na niego uwagi. Pomocniczy zasobnik sun

ą

ł za ni

ą

posłusznie, kołysz

ą

c si

ę

pól metra nad ziemi

ą

, słuchawka detektora

masy nasuni

ę

ta na prawe ucho Randoma milczała. Panował spokój.

Zatrzymali si

ę

. Rosita otworzyła drzwiczki pojemnika, zmontowała

jakie

ś

skomplikowane urz

ą

dzenie i przyst

ą

piła do pobierania próbek.

Próby wody, zwierz

ę

ta wodne, plankton, drobne owady, ro

ś

liny

charakterystyczne dla siedliska-widział to dziesi

ą

tki razy. Niedobrze

si

ę

od tego robiło. Ekologia.

Uniósł lekko karabinek i zacz

ą

ł si

ę

: koncentrowa

ć

na otoczeniu. Dno

w

ą

wozu, na którym stali, pokrywały drobne kamienie i rosły na nim

dziwaczne ro

ś

liny z pierzastymi pióropuszami. Co

ś

mogło siedzie

ć

w

ich koronach. Mogło si

ę

czai

ć

na dole pomi

ę

dzy gigantycznymi

okr

ą

głymi li

ść

mi pokrytymi nalotem srebrzystych włosków. Co

ś

mogło

tkwi

ć

w tych oczkach wodnych, w których zatapiała sond

ę

.

I tkwiło. Na kamienistym dnie co

ś

si

ę

zakotłowało i wystrzeliło ku

jej nogom dwoma rzutami w

ęż

owego ciała jak purpurowa błyskawica.

Karabinek zaterkotał sucho, znacz

ą

c powierzchni

ę

wody

ś

ciegiem małych

fontann.

Ś

ciana w

ą

wozu odpowiedziała t

ę

pym łomotem serii. Rosita

stała pochylona z pobladł

ą

twarz

ą

, stworzenie skr

ę

cało si

ę

u jej nóg

w konwulsyjnych splotach purpurowego cielska, z którego sterczały
pokracznie zredukowane łapki. Zapadła cisza; a potem rozskrzeczały
si

ę

ptaki. Pandom wypu

ś

cił powietrze z płuc i podszedł. Stworzenie

przestało si

ę

wi

ć

i tylko krótkie ko

ń

czyny uczepione do walcowatego

ciała drgały konwulsyjnie.
- Masz refleks - powiedziała doktor Savonen i z bulgotem zanurzyła
próbnik w wodzie.
Zmierzchało, kiedy wrócili do transportera. Rosita otworzyła zasobnik
i wyj

ę

ła próby zakr

ę

cone szczelnie w plastykowych pojemniczkach.

Wygl

ą

dało na to,

ż

e sp

ę

dziła udany dzie

ń

.

Wojna nerwów trwała. Rosita nie zwracała uwagi na Randoma. Pandom
udawał,

ż

e nie zwraca uwagi na Rosit

ę

. Pomału zacz

ą

ł w

ą

tpi

ć

w swoj

ą

taktyk

ę

, tylko

ż

e w ko

ń

cu nic innego nie mógł zrobi

ć

.

Stan

ą

ł przy baki

ś

cie z broni

ą

i rozpi

ą

ł sprz

ą

czki pasów. Rosita

kl

ę

czała na tle odsuni

ę

tego włazu przekładaj

ą

c swoje próby do

plastykowych pudeł. Wyjrzało zachodz

ą

ce sło

ń

ce i Pandom mógł

background image

ukradkiem obserwowa

ć

plamy ciepłego, złotego

ś

wiatła kład

ą

ce si

ę

na

jej szyi i barkach. Miała mocny profil, podkre

ś

lony lekko orlim

nosem, odrobin

ę

za długim, wyra

ź

ne brwi i zmysłowe usta. Ciekawe, kto

mógł je całowa

ć

? Pandom westchn

ą

ł. Zdj

ą

ł uprz

ąż

i powiesił na

zaczepach karabinek. Tego dnia zabił jeszcze jedno zwierz

ę

. Paskudn

ą

krzy

ż

ówk

ę

kota z hien

ą

o gibkich ruchach i długim pysku, który

otwierał si

ę

niemo

ż

liwie Szeroko, pokazuj

ą

c szeregi ko

ś

lawych z

ę

bów.

To była jeszcze gorsza kl

ę

ska ni

ż

za pierwszym razem. Kiedy zwierz

ę

zacz

ę

ło skaka

ć

po skałach w ich kierunku, nawet si

ę

nie

przestraszyła. Wyprostowała si

ę

tylko i spojrzała. Zacz

ą

ł strzela

ć

ledwo złapał je w celownik krótk

ą

seri

ą

z bezpiecznego dystansu.

Pociski trafiły stworzenie poni

ż

ej szyi rozrywaj

ą

c mi

ęś

nie i rzucaj

ą

c

nim o skał

ę

. Sturlało si

ę

na dół jak drgaj

ą

cy łachman i legło na

piargu przebieraj

ą

c nogami. Rosita odwróciła si

ę

i odeszła. Nie

okazywała pogardy. Po prostu, nic j

ą

to nie obchodziło. Nie oczekiwał

oklasków, ale mogłaby si

ę

przynajmniej u

ś

miechn

ąć

. W ko

ń

cu to jej

bronił.
Zamkn

ą

ł bakist

ę

i odwróciwszy fotel usiadł niedbale przewieszaj

ą

c

nog

ę

przez por

ę

cz.

- Pomóc ci w czym

ś

? - zagadn

ą

ł. Rosita potrz

ą

sn

ę

ła głow

ą

i odgarn

ę

ła

z twarzy włosy.
- Dzi

ę

kuj

ę

. Tu nie m

ą

do czego strzela

ć

. - Podniosła pudło z próbami

i zaniosła do ładowni. Pandom wzruszył ramionami. Rosita szurała i
łomotała czym

ś

w ciasnym przedziale ładowni, a w ko

ń

cu wyszła, prosto

w pomara

ń

czow

ą

plam

ę

zachodz

ą

cego sło

ń

ca i u

ś

miechn

ę

ła si

ę

. Wygl

ą

dała

prze

ś

licznie i Pandom oszalał jeszcze bardziej.

- Zjedzmy co

ś

. - Wcisn

ę

ła przycisk i luk zasun

ą

ł si

ę

z łomotem. Potem

podeszła do wn

ę

ki kuchennej i zacz

ę

ła wy

ś

wietla

ć

jadłospis na

ekranie.
-Co chcesz?,
- Wszystko jedno. To co ty. - Stała tyłem, wi

ę

c mógł z cał

ą

swobod

ą

wodzi

ć

za ni

ą

rozpromienionym wzrokiem. Po

ż

era

ć

j

ą

oczyma. Rozbiera

ć

j

ą

oczyma. Kocha

ć

j

ą

oczyma. Patrze

ć

jak si

ę

krz

ą

ta, taka szczupła i

pi

ę

kna, przygotowuj

ą

ca kolacj

ę

dla niego. Dla nich obojga. Jakby była

jego

ż

on

ą

. Jakby robiła kolacj

ę

w ich domu. O Jezu!

Co prawda, nie było przy tym zbyt wiele roboty. Wydobyła z bakist
kilka puszek i plastykowych pudełeczek, wdusiła kilka przycisków.
Zd

ąż

ył odchyli

ć

od

ś

ciany stół i zło

ż

y

ć

siedzenia naprzeciwko siebie,

kiedy podeszła z dwoma tackami i usiadła.
"Kolacja we dwoje" - pomy

ś

lał. - Gdyby tylko wiedział. - Mie

ć

wino,

kryształowe kieliszki, jakie

ś

ś

wiece - to by zrobiło wra

ż

enie.

Mogłaby wło

ż

y

ć

sukienk

ę

. Na. przykład ten wzorzysty, jedwabny sarong,

w którym widział j

ą

po raz pierwszy. Teraz miała na sobie zielonkawe

polowe portki i szaro-oliwkow

ą

podkoszulk

ę

. Jedynym kobiecym

szczegółem stroju był cienki złoty ła

ń

cuszek na smukłej, opalonej

szyi. Patrzył z przyjemno

ś

ci

ą

jak

ż

uła, energicznymi ruchami szcz

ę

ki,

popijaj

ą

c wielkimi łykami. Zdecydowana kobieta, która wie czego chce

i nie traci czasu najedzenie. Złowiła jego spojrzenie i u

ś

miechn

ę

ła

si

ę

. Nie do niego. Do siebie. Jakby wiedziała.

- Dziwny facet z ciebie - powiedziała.
- Dlaczego?
- Tak sobie. Jak to si

ę

stało,

ż

e zacz

ą

łe

ś

tu pracowa

ć

?

- Lubi

ę

ryzyko. Lubi

ę

prac

ę

, w której co

ś

si

ę

dzieje. Lubi

ę

kosmos,

nowe

ś

wiaty, wszystko dzikie i nietkni

ę

te. Lubi

ę

walczy

ć

, strzela

ć

,

budzi

ć

si

ę

w nowych miejscach i polega

ć

na swoim sprycie, sprz

ę

cie i

wyszkoleniu. Przygody, twarde

ż

ycie... to ciekawe zaj

ę

cie dla-

m

ęż

czyzny. Robiłem ju

ż

ż

ne rzeczy, ale to mnie nudziło. Nic nie

robi

ć

na dłu

ż

sze met

ę

te

ż

nie potrafi

ę

. W ko

ń

cu trafiłem tutaj.

Dobrze płac

ą

... nie wiem, spodziewała

ś

si

ę

specjalnych motywacji?

- Tak tylko. Dlaczego na przykład nie poszedłe

ś

do wojska? Do

komandosów?
- Do wojska? A co wojsko ma do roboty? Szkoli

ć

si

ę

latami,

ż

eby raz

by

ć

u

ż

ytym przeciw jakim

ś

terrorystom?

Ż

eby raz na pi

ęć

lat bra

ć

udział w drobnym konflikcie granicznym? Zreszt

ą

nie mam ochoty

background image

zabija

ć

ludzi. Poza tym, tutaj działam na własn

ą

r

ę

k

ę

. Nie znosz

ę

szar

ż

y i rozkazów - tu jestem wolny i niezale

ż

ny. - Zacz

ę

ła si

ę

ś

mia

ć

. Nagle i gwałtownie. Tak, jakby opowiedział znakomity dowcip.

- Przepraszam. To me z ciebie, tylko tak, co

ś

mi si

ę

skojarzyło. -

Napiła si

ę

kawy i odsun

ę

ła od siebie tack

ę

. Zamilkł i siedział

speszony

ż

uj

ą

c peklowan

ą

wołowin

ę

jak skrawek papieru.

- Nie przejmuj si

ę

tak. Wygl

ą

dasz jak gladiator, a peszysz si

ę

jak

panienka. Masz kogo

ś

?

- Kogo

ś

?

- Kobiet

ę

, narzeczon

ą

, dziewczyn

ę

?

- Na stałe nie.
- Tylko dziesi

ą

tki chwilowych, co?

- Słuchaj, to nie jest tak... - zacz

ą

ł. Znowu zacz

ę

ła si

ę

ś

mia

ć

.

- Co ty? B

ę

dziesz si

ę

tłumaczył? Stary! Przecie

ż

wiem, jak jest. Nie

jestem zazdrosna: W ko

ń

cu tylko mnie bronisz przed smokami. Powiedz,

co by

ś

zrobił, gdyby mnie co

ś

ze

ż

arło? Pom

ś

ciłby

ś

mnie? - Wzruszył

ramionami. Kpiła sobie z niego. Czy

ż

by to a

ż

tak było wida

ć

? Pewnie

zachowywał si

ę

jak idiota.

- Nie wysilaj si

ę

- powiedział - to dla mnie po prostu praca.

Dlaczego na pokładzie nie ma alkoholu? Jak mógł nie wzi

ąć

ż

adnego

alkoholu? Upi

ć

j

ą

. W ostateczno

ś

ci samemu si

ę

upi

ć

. Królestwo za

butelk

ę

jałowcówki. Zapalił papierosa.

- Powiedz mi co

ś

o sobie - zaproponował - masz m

ęż

a? Dzieci?

- Nie mam m

ęż

a ani dzieci. Nie mam na to czasu. Mo

ż

e pó

ź

niej. Nigdzie

mi s4 nie

ś

pieszy. Ale nie jestem samotna. I nie jestem do wzi

ę

cia.

Sama wybieram sobie m

ęż

czyzn. Tarzanie. '

- Nie robiłem ci

ż

adnych propozycji.

- Bo tobie si

ę

wydaje,

ż

e ju

ż

mnie kupiłe

ś

. Siedz

ę

w twoim

transporterze, wozisz omie, ochraniasz, jeste

ś

my sami. Zdaje ci si

ę

,

ż

e jak jeste

ś

takim wspaniałym samcem, obwieszonym armatami, to mi od

razu stanik p

ę

knie?

- Nie nosisz stanika - rzekł Pandom. - A ja nie lubi

ę

dyskutowa

ć

z

feministkami. S

ą

nudne i fanatyczne: Zreszt

ą

wi

ę

kszo

ść

z nich to

lesbijki.
- Nie jestem feministk

ę

. Po prostu wiem o tobie wi

ę

cej, ni

ż

ci si

ę

zdaje. Wiem nawet wi

ę

cej, ni

ż

ty sam wiesz.

- Troch

ę

ci si

ę

to wszystko popl

ą

tało, ale i tak - imponuj

ą

ce.

- Co?
- To,

ż

e tyle o mnie wiesz. Sk

ą

d?

- Mniejsza z tym. Kiedy

ś

ci powiem.

Ż

al mi ci

ę

.

-

Ż

al?! Mnie?!

- Tak. Zreszt

ą

powiedziałam za du

ż

o. Posłuchaj. - Dotkn

ę

ła jego r

ę

ki.

Miała delikatne, ciepłe palce. - Wiele rzeczy w

ż

yciu okazuje si

ę

pozorem. Jeste

ś

sympatycznym chłopakiem i wiele rzeczy mogłoby

wygl

ą

da

ć

inaczej. Ale to nie twoja wina.

- Dziewczyno, o czym ty mówisz?!
- Niewa

ż

ne. Sama ju

ż

nie wiem, co mówi

ę

. - U

ś

cisn

ę

ła lekko jego dło

ń

i wstała zabieraj

ą

c tacki i kubki. Znikn

ę

ła w kuchennej wn

ę

ce, zawył

młynek do

ś

mieci, a ona zacz

ę

ła mówi

ć

o jutrzejszym dniu, o badaniach

i pogodzie. Random nie słuchał. Co

ś

nie zostało dopowiedziane, a

Random nie znosił niedomówie

ń

. Ona wiedziała. To jasne. Wiedziała od

samego pocz

ą

tku. Tylko o co, u diabła, chodzi w tej całej gadce?

Wstał i otworzył swoj

ą

osobist

ą

bakist

ę

. Miał tam ksi

ąż

ki, bielizn

ę

,

papierosy, karty, kasety, przewracał to wszystko nerwowo szurgaj

ą

c

przedmiotami. Na kutrze co

ś

by si

ę

znalazło, ale tutaj... Wstał i

kopniakiem zatrzasn

ą

ł drzwiczki. To jest kl

ę

ska. Ona wie, i ma to

gdzie

ś

. Bez wzgl

ę

du na to, co tam miała na my

ś

li, to jest kl

ę

ska. Z

jakich

ś

niejasnych kobiecych powodów - niewa

ż

ne. Zaraz. W kuchni?

Nie. Ostatnio latał z tym geologiem Hansenem. Facet był regularnym...
gdzie on spał? Na trzeciej hundce. Kucn

ą

ł przy trzeciej hundkoi,

podniósł

ż

aluzj

ę

, wysun

ą

ł materac i wsadził r

ę

k

ę

ę

boko w podr

ę

czn

ą

nisz

ę

na drobiazgi. Jest! Jak rany, jest! Wiwat stary oliwa Hansen!

Alkoholiczny

ś

wi

ę

ty Mikołaj. Potrz

ą

sn

ą

ł piersiówka, niewiele tego,

ale zawsze. Zbierze si

ę

ponad

ć

wiartka.

background image

Random usiadł przy stoliku, wydłubał papierosa z pudełka i otworzył
butelk

ę

. Zapalił i poci

ą

gn

ą

ł łyk. Taki bez przesady. Na pocz

ą

tek.

Rosita wyszła z kuchni z foliowym opakowaniem sze

ś

ciu puszek

lemoniady. Szurn

ę

ła je po blacie i usiadła naprzeciwko.

- Napijesz si

ę

? - Skin

ę

ła głow

ą

. - Przynios

ę

jakie

ś

szklanki.

- Daj spokój - powiedziała. - Nie latam od wczoraj.
Wzi

ę

ła od niego butelk

ę

i poci

ą

gn

ę

ła spory łyk. Skrzywiła si

ę

, oddała

butelk

ę

i rozerwała foli

ę

, wzi

ę

ła sobie puszk

ę

. Random otworzył

drug

ą

.

- Słuchaj - zacz

ą

ł niepewnie. - O co ci chodziło przed chwil

ą

? M

ę

czy

mnie to. - Pokr

ę

ciła przecz

ą

co głow

ą

i odgarn

ę

ła włosy.

- Nic. I nie mówmy o tym. Dowiedziałam si

ę

czego

ś

. Czego

ś

, czego nie

powinnam si

ę

była dowiedzie

ć

.

- Czego

ś

o mnie?

- Tak i nie. Zreszt

ą

, sam si

ę

kiedy

ś

dowiesz. Nie pytaj wi

ę

cej. Chc

ę

o tym zapomnie

ć

. Gdybym potrafiła, wszystko by było inaczej.

- Wszystko?
- To, co ci

ę

m

ę

czy. Nie chc

ę

o tym mówi

ć

. Nie chc

ę

, rozumiesz! Daj

butelk

ę

. - Podał jej butelk

ę

. Wypiła i bardzo szybko popiła

lemoniad

ą

. Wzdrygn

ę

ła si

ę

. - Nie chc

ę

ju

ż

pi

ć

. Nie umiem. Wolałabym

si

ę

upi

ć

.

- Dlaczego?
- Dlatego. Przesta

ń

mnie m

ę

czy

ć

. Nic ci

ę

to nie obchodzi.

- Dobra. Przepraszam. Nie powinienem był pyta

ć

.

- Nie powiniene

ś

. Gdzie mam spa

ć

?

- Mo

ż

esz w mojej sypialni, ja si

ę

prze

ś

pi

ę

na kanapie w salonie.

- Och, nie zgrywaj si

ę

.

- W tym transporterze jest sze

ść

hundkoi. Jedna jest zaj

ę

ta, ale

wszystkie s

ą

do twojej dyspozycji.

- Ju

ż

mówiłam,

ż

e sama o tym decyduj

ę

.

- Masz wolny wybór. - Poci

ą

gn

ą

ł tyk

ż

ytniówki, a potem, papierosa.

Rosita wstała i podeszła do otwartej koi Hansena.
- To twoja?
- Strzał w dziesi

ą

tk

ę

- to nie moja. - Wydobyła z bakisty swój

ś

piwór

i rozwin

ę

ła go na materacu, potem znalazła kosmetyczk

ę

i poszła do

łazienki. Random te

ż

wstał od stołu, wzi

ą

ł butelk

ę

, wlał przyzwoit

ą

doz

ę

do na wpół pustej puszki, zabrał papierosa, zapalniczk

ę

i

kołysz

ą

c płynem w pojemniczku ruszył do wyj

ś

cia. Przeszedł ciasny

korytarz mi

ę

dzy ładowni

ą

i łazienk

ą

i skr

ę

cił do

ś

luzy. Właz odsun

ą

ł

si

ę

ze

ś

wistem pneumatyki ukazuj

ą

c pochmurn

ą

noc, czarn

ą

jak smoła.

Random usiadł na schodkach trapezu, usiłuj

ą

c dojrze

ć

gwiazdy. Znowu

m

ż

yło. Gdzie

ś

w gł

ę

bi nocy zwierz

ę

ta rozmawiały obcymi głosami. Co

ś

post

ę

kiwało, gwizdało, tupało, szele

ś

ciło krzakami.

Co

ś

si

ę

dzieje. No wi

ę

c, dowiedziała si

ę

czego

ś

. M

ę

tne aluzje,

ż

e

mo

ż

e chciałaby, gdyby nie to co

ś

, czego si

ę

dowiedziała. O co, do

jasnej cholery, chodzi? Nic z tego wszystkiego nie b

ę

dzie. Do diabła

z tym. Poci

ą

gn

ą

ł łyk i zapatrzył si

ę

w noc, ale widział tylko j

ą

.

Widział, jak si

ę

u

ś

miecha, pokazuj

ą

c ładne, białe z

ę

by, jak odgarnia

włosy z twarzy, jak trzyma go za r

ę

k

ę

.

Po co si

ę

m

ę

czy

ć

. Dopił resztk

ę

. W ciemno

ś

ci, poza plam

ą

ś

wiatła

padaj

ą

cego z włazu zapłon

ę

ło troje purpurowych oczu. Rzucił w nie

puszk

ą

. Zaklekotała o kamienie i oczy zgasły. Wyrzucił papierosa,

wstał i poszedł do kuchni. Otworzył wn

ę

k

ę

medyczn

ą

, a potem apteczk

ę

.

Znalazł buteleczk

ę

i wyrzucił czerwon

ą

kapsułk

ę

na dło

ń

. Libidan.

Daj

ą

to wojsku. Daj

ą

to astronautom. Jedna kapsułka i spokój z

kobietami na dziesi

ęć

godzin. Tylko,

ż

e to załatwia tylko fizyczn

ą

stron

ę

problemu. Znalazł kubek, nalał wody, po czym trzasn

ą

ł kapsułk

ę

do zlewu i wylał wod

ę

.

Szcz

ę

kn

ę

ły drzwi do łazienki, potem wizgn

ą

ł zamykany właz wej

ś

ciowy.

Rosiła przeszła przez kabin

ę

naga, ubrana tylko w trójk

ą

t sk

ą

pych,

niebieskich majtek i podeszła do bakisty. Random poczuł na całym
ciele lodowate ciarki. Kr

ą

głe, drobne piersi kołysały si

ę

kiedy szła,

potem kiedy nachylała si

ę

przy bala

ś

cie. Poczuł,

ż

e krew uderza mu do

twarzy. Niemal usłyszał szelest napełniaj

ą

cych si

ę

naczy

ń

background image

krwiono

ś

nych.

- Rosiła - prawie wyszeptał. Małe dłonie, smukłe uda i płaski brzuch.
Ciemne włosy opadały jej na twarz. Odgarn

ę

ła je i wtedy co

ś

w nim

p

ę

kło. Podszedł i wzi

ą

ł j

ą

w ramiona. Przywarła do niego całym

ciałem, poczuł jej dłonie na plecach, na karku. Odrzuciła głow

ę

w

tył, poczuł na wargach gor

ą

cy oddech, po czym zesztywniała i jej usta

uciekły na bok. Odwróciła głow

ę

i odepchn

ę

ła go lekko.

- Nie - szepn

ę

ła - nie mog

ę

tak. Nie mog

ę

. Pu

ść

mnie.

- Co si

ę

stało? - zapytał ze

ś

ci

ś

ni

ę

tym gardłem.

- Nic. Przepraszam. Naprawd

ę

. Uwierz mi,

ż

e nie mog

ę

. To nie fair

wobec ciebie.
- Znowu to co

ś

?

- Tak. Pu

ść

mnie, Kris. Przepraszam ci

ę

. - Pu

ś

cił j

ą

z poczuciem

zupełnej bezradno

ś

ci. Odwróciła si

ę

, ukazuj

ą

c szczupłe plecy i

ramiona okryte ciemnymi włosami. Wydobyła

ś

wie

żą

podkoszulk

ę

i

wci

ą

gn

ę

ła j

ą

przez głow

ę

. Random usiadł i zapalił nast

ę

pnego

papierosa-
Tej nocy wzi

ą

ł kapsułk

ę

i udało mu si

ę

zasn

ąć

.

Rano prawie nie rozmawiali. Zjedli

ś

niadanie, a potem ruszyli. Random

usiadł przy sterach i poprowadził pojazd poprzez w

ą

wóz, lawiruj

ą

c

mi

ę

dzy głazami i przeje

ż

d

ż

aj

ą

c przez mniejsze kamienie. Było

pochmurno.
W wapiennych

ś

cianach w

ą

wozu pojawiły si

ę

jaskinie, a sam kanion

rozszerzył si

ę

i ro

ś

linno

ść

była tu znacznie g

ę

stsza. Random

prowadził w milczeniu
Kiedy dojechali na miejsce, rozległ si

ę

brz

ę

czyk trasera. Transporter

stał kilkana

ś

cie metrów od niewielkiego stawu.

- To jest to jeziorko - odezwała si

ę

Rosita z zadowoleniem. - Tam na

górze, za w

ą

wozem znajduje si

ę

step, a tu jest wodopój. Widzisz

ś

cie

ż

ki?

- Widz

ę

- powiedział Random. Wodopój oznacza ró

ż

ne zwierz

ę

ta. Bardzo

ż

ne. Random wstał i przygotował bro

ń

. Obyło si

ę

bez docinków.

Przy wodopoju panowała martwa cisza. Zwierz

ą

t nie było wida

ć

, je

ż

eli

nie liczy

ć

kilku wielkich ptaków, które na ich widok poderwały si

ę

z

ci

ęż

kim łopotem skrzydeł i zacz

ę

ły kr

ąż

y

ć

w górze. Jak s

ę

py -

pomy

ś

lał Random. Czuł niepokój. Rosita szła spokojnie, zasobnik ze

sprz

ę

tem sun

ą

ł za ni

ą

posłusznie, i nigdzie nie było

ś

ladu

najmniejszego zagro

ż

enia.

Czuł ucisk impulsowego karabinka zało

ż

onego na automatyczny podajnik

zło

ż

ony wzdłu

ż

pleców. Jeden ruch przedramienia i masz bro

ń

w r

ę

ku.

Dwie dziesi

ą

te sekundy. Jednak czuł niepokój. Nieokre

ś

lone przeczucie

dławi

ą

ce gdzie

ś

w dołku. Za gładko to wszystko szło.

Stan

ę

li nad brzegiem stawu i Rosita zacz

ę

ła montowa

ć

swój sprz

ę

t.

- We

ź

miemy próby wody, potem poszukamy

ś

ladów zwierz

ą

t, które z tego

korzystaj

ą

- mówiła - na noc zało

ż

ymy pułapk

ę

fotograficzn

ą

i po

robocie. - Sonda z bulgotem zanurzyła si

ę

w wodzie. Rosita

przygotowała sobie rz

ą

d plastykowych pojemniczków, odwróciła si

ę

i

wydobyła próbnik. Po ciemnej powierzchni wody przesun

ę

ła si

ę

zmarszczka drobnych fal, ale nie było wiatru. Random podszedł do
brzegu i spojrzał uwa

ż

niej.

Wszystko nie trwało nawet sekundy.
Tu

ż

przed jej nachylon

ą

twarz

ą

woda wystrzeliła nagłym gejzerem. W

rozprysku drobnych kropel zd

ąż

ył zauwa

ż

y

ć

biały, obły łeb na gi

ę

tkiej

członowanej szyi i dwa hakowate odnó

ż

a, które obj

ę

ły Rosit

ę

i

wci

ą

gn

ę

ły pod powierzchni

ę

. Zaklekotał podajnik i bro

ń

wskoczyła

Randomowi do r

ę

ki, ale nie było do czego strzela

ć

. Było po wszystkim.

Powierzchnia wody uspokoiła si

ę

. Porzucony próbnik pływał przy

brzegu, na którym le

ż

ały rozsypane pojemniki, jeden z nich z cichym

bulgotem napełniał si

ę

wod

ą

. Było po wszystkim. Spojrzał na rozsypany

przy brzegu sprz

ę

t i w tym momencie eksplodował rozpacz

ą

i bezsiln

ą

furi

ą

.

- Rosita! - rykn

ą

ł głosem dzikiego zwierz

ę

cia i run

ą

ł w wod

ę

.

Wiedział doskonale,

ż

e idzie o sekundy. Rosita znajdowała si

ę

pod

background image

powierzchni

ą

i walczyła z koszmarnym stworzeniem. W tej sytuacji,

powietrza mogło jej wystarczy

ć

najwy

ż

ej na dwadzie

ś

cia sekund.

Woda w bajorze była płytka - si

ę

gała mu do ramion, za

ś

sam stawek

miał nie wi

ę

cej ni

ż

trzydzie

ś

ci metrów kwadratowych.

Ż

adne du

ż

e

zwierz

ę

nie mogło w nim mieszka

ć

na stałe. Nabrał powietrza i

zanurkował. Woda była m

ę

tna, ale nie tak,

ż

eby nic nie było wida

ć

-

widoczno

ść

si

ę

gała dwóch metrów. Cz

ęść

mózgu, sparali

ż

owana

przera

ż

eniem i rozpacz

ą

została wył

ą

czona. Random stał si

ę

bojow

ą

maszyn

ą

. Potrzebował kilku sekund,

ż

eby spenetrowa

ć

dno jeziorka. Nie

było

ż

adnych

ś

ladów. Zapalił diodow

ą

latark

ę

przymocowan

ą

do lufy

karabinka i smuga

ś

wiatła rozci

ę

ła brudnozielon

ą

otchła

ń

. Dostrzegł

pod nawisem

ś

ciany w

ą

wozu czarn

ą

szczelin

ę

wysoko

ś

ci metra i wypłyn

ą

ł

na powierzchni

ę

.

Umiał błyskawicznie kalkulowa

ć

szans

ę

- tego go nauczono.

Stworzenie nie rozszarpało jej natychmiast - w wodzie -czyli
wci

ą

gn

ę

ło j

ą

do tej jaskini. Tam, w gł

ę

bi musi by

ć

wi

ę

cej miejsca - o

ile kanał idzie do góry, ponad poziom lustra wody - jest szansa.
Dziewczyna si

ę

nie utopi, a on b

ę

dzie mógł działa

ć

.

Pi

ęć

sekund na hiperwentylacj

ę

płuc i pod wod

ę

. Złamał si

ę

w pół i

zanurkował stromo trzymaj

ą

c bro

ń

przed sob

ą

. W szczelinie było du

ż

o

miejsca, co zrozumiałe - zwierz

ę

było du

ż

e. Kanał prowadził uko

ś

nie w

gór

ę

, a wi

ę

c do powietrza. Drobiny pyłu kołysały si

ę

w

ś

wietle

latarki. Si

ę

gn

ą

ł po omacku do regulatora mocy karabinka i przesun

ą

ł

go do przodu. Od tej chwili miniaturowe pociski jego broni uderz

ą

w

cel z wi

ę

ksz

ą

pr

ę

dko

ś

ci

ą

pocz

ą

tkow

ą

i wytworz

ą

w momencie trafienia

pola siłowe o wi

ę

kszej

ś

rednicy. Teraz miał w r

ę

kach niemal

szybkostrzelne działko.
Krew zacz

ę

ła mu łomota

ć

w skroni i stalowa obr

ę

cz

ś

cisn

ę

ła płuca jak

beczk

ę

. Po nast

ę

pnej sekundzie kamieniste dno, nad którym płyn

ą

ł

uniosło si

ę

jeszcze bardziej do góry i zobaczył przed twarz

ą

faluj

ą

c

ą

lustrzan

ą

powierzchni

ę

, w której odbijało si

ę

o

ś

lepiaj

ą

ce

ś

wiatło

jego latarki.
Przebił j

ą

głow

ą

i wyskoczył nad wod

ę

z broni

ą

gotow

ą

do strzału,

chwytaj

ą

c powietrze mi

ę

dzy dziko wyszczerzonymi z

ę

bami. Korytarz

wiódł dalej pod gór

ę

, W stropie znajdowało si

ę

jeszcze odgał

ę

zienie,

przez które wpadała odrobina bladego

ś

wiatła - a wi

ę

c jest jeszcze

jedno wyj

ś

cie. Zza zakr

ę

tu dobiegł grzmi

ą

cy jadowity syk i jej krzyk

- krztusz

ą

cy si

ę

wod

ą

spó

ź

niony krzyk wstr

ę

tu i przera

ż

enia - jej

głos. Random rzucił si

ę

wzdłu

ż

korytarza chlupi

ą

c wod

ą

tryskaj

ą

c

ą

z

butów, klekoc

ą

c uwieszonym na pasach uzbrojeniem, z karabinem przy

biodrze.
Wymin

ą

ł zakr

ę

t korytarza i wtedy

ś

wiatło latarki wypełniło niewielk

ą

jaskini

ę

. Stworzenie było ogromne - miało ze trzy metry wysoko

ś

ci,

obły, biały łeb pokryty białymi płytkami jak pancerz

ż

ółwia, z

dwojgiem owalnych oczu po bokach, długie odnó

ż

a zło

ż

one jak u

modliszki wyrastały z pionowej cz

ęś

ci tułowia okrytej pancerzem.

Ni

ż

ej zd

ąż

ył jeszcze dostrzec drug

ą

, owaln

ą

jak beczka, z dwoma

parami płetwowatych nóg.
Rosita le

ż

ała wci

ś

ni

ę

ta mi

ę

dzy kamienie pod

ś

cian

ę

komory i nie mogła

si

ę

ruszy

ć

, bo długi ogon stworzenia, opatrzony hakami przyduszał j

ą

do ziemi. Wokół niej kł

ę

biły si

ę

ciała i ko

ń

czyny gromady małych

potworów. Owalne głowy unosiły si

ę

na gi

ę

tkich szyjach i z sykiem

strzelały w jej kierunku. Rosita zasłaniała si

ę

ramieniem i

przesi

ą

kni

ę

ty krwi

ą

r

ę

kaw kurtki wisiał ju

ż

w strz

ę

pach. W pieczarze

cuchn

ę

ło.

Lustracja trwała ułamki sekundy. Stworzenie błyskawicznym ruchem
odwróciło si

ę

do Randoma i sycz

ą

c jak krztusz

ą

ca si

ę

spr

ęż

arka

rozwarło paszcz

ę

wysuwaj

ą

c l

ś

ni

ą

ce dzi

ą

sła naje

ż

one palisad

ą

hakowatych z

ę

bów. Masywny łeb z wysuni

ę

t

ą

szcz

ę

k

ą

i kolczaste

ko

ń

czyny skoczyły w jego kierunku i wtedy otworzył ogie

ń

. Ogłuszaj

ą

ce

staccato karabinka wypełniło pieczar

ę

. Zapanowało piekło. Łoskot

ziej

ą

cej ogniem broni, nieziemski pisk, dym, trzepot ko

ń

czyn,

rozpryskuj

ą

ce si

ę

tkanki, w

ś

ciekły ryk Randoma. Stworzenie szarpn

ę

ło

si

ę

do tyłu szatkowane strumieniem pocisków i run

ę

ło pod

ś

cian

ę

background image

miotaj

ą

c si

ę

w konwulsjach. Pandom wskoczył do jaskini i przeci

ą

gn

ą

ł

ogniem po potomstwie zwierz

ę

cia.

Rosita nadal le

ż

ała mi

ę

dzy kamieniami. Przyciskała do brzucha

pokrwawion

ą

r

ę

k

ę

i dyszała trz

ę

s

ą

c si

ę

jak w febrze. Szeroko rozwarte

br

ą

zowe oczy nie widziały nic.

- Rosita... - szepn

ą

ł. Obj

ę

ła go za szyj

ę

. Podniósł j

ą

na jednym r

ę

ku

jak dziecko, drug

ą

r

ę

k

ą

podniósł bro

ń

i ruszył do wyj

ś

cia.

Przecisn

ę

li si

ę

przez korytarz do rozgał

ę

zienia, potem Pandom

w

ś

lizgn

ą

ł si

ę

w górn

ą

odnog

ę

i wci

ą

gn

ą

ł j

ą

za sob

ą

. Dała si

ę

prowadzi

ć

zupełnie biernie i wci

ąż

dygotała. Na ko

ń

cu korytarza wida

ć

było

ś

wiatło.

Wyszli z pieczary w

ś

cianie w

ą

wozu i zeszli po kamieniach. Jeziorko

wygl

ą

dało tak samo jak przedtem i biały stela

ż

próbnika wci

ąż

pływał

przy brzegu. Transporter stal nieruchomy w tym samym miejscu i
niewiarygodnie bezpieczny. Wci

ąż

było cicho i spokojnie. Kiedy zeszli

na dół, Rosita wybuchn

ę

ła spazmatycznym płaczem. Płakała w jego

ramionach, a on głaskał j

ą

trz

ę

s

ą

cymi si

ę

r

ę

kami, całował po włosach,

sam znajduj

ą

c si

ę

na granicy histerii. W tym stanie weszli do

transportera.
Random otworzył wn

ę

k

ę

medyczn

ą

, wysun

ą

ł kozetk

ę

i wł

ą

czył układy

diagnostatu. Rosita dr

ż

ała coraz gwałtowniej, spazmatycznie wci

ą

gaj

ą

c

powietrze. Przeraził si

ę

,

ż

e zwierz

ę

było jadowite i

ż

e ona umrze

teraz, na jego r

ę

kach. Zdarł z niej ociekaj

ą

ce wod

ą

ubranie i nag

ą

uło

ż

ył na kozetce. Zaci

ą

gn

ą

ł pasy i wł

ą

czył program ATAK

NIEZIDENTYFIKOWANEGO ZWIERZ

Ę

CIA SZOK + OBRA

Ż

ENIA. Układy automatu

o

ż

yły, rozległo si

ę

miarowe popiskiwanie wska

ź

ników. Ultrad

ź

wi

ę

kowa

ko

ń

cówka z ampułk

ą

ś

rodka uspokajaj

ą

cego dotkn

ę

ła jej ramienia i

dr

ż

enie ustało.

Random sam zacz

ą

ł dygota

ć

. Wzi

ą

ł si

ę

w gar

ść

. Zdj

ą

ł mokre ubranie i

zało

ż

ył suche. Znalazł butelk

ę

i wlał resztk

ę

alkoholu do gardła.

Pomogło. Kiedy zapalał papierosa, palce miał prawie spokojne.

Kiedy Rosita obudziła si

ę

, transporter sun

ą

ł w kierunku

pozostawionego na stepie kutra, Random w tym czasie zawiadomił
"Konkwistadora" o wypadku i otrzymał zezwolenie na przerwanie
wyprawy.
Praw

ą

r

ę

k

ę

miała pokryt

ą

ś

nie

ż

nobiał

ą

powłok

ą

sterylnego opatrunku i

zało

ż

on

ą

na elastyczny temblak.

Nie spodziewał si

ę

cudów, kiedy podchodził,

ż

eby j

ą

obj

ąć

.

Ale nie spodziewał si

ę

te

ż

,

ż

e go odepchnie.

- Posłuchaj - powiedziała. Miała powa

ż

n

ą

, skupion

ą

twarz. -

Uratowałe

ś

mi

ż

ycie. Dzi

ę

kuj

ę

- wiem,

ż

e to brzmi głupio. - Miała

zupełn

ą

racj

ę

. - Wiem,

ż

e powinnam zareagowa

ć

inaczej - nie myliła

si

ę

ani o jot

ę

. - Nie mog

ę

inaczej. To nic nie zmienia, ale nigdy ci

ę

nie zapomn

ę

. - To zabrzmiało jak po

ż

egnanie i dokładnie tym było.

Nie miał wielkiego wyboru.
- Kocham ci

ę

- powiedział.

Ś

wiat stan

ą

ł w miejscu.

- Wiem - odparła z rezygnacj

ą

i smutkiem. Zapadła cisza, w której

ś

wiat walił si

ę

w gruzy. Sło

ń

ce zacz

ę

ło gasn

ąć

.

- Kochałem ci

ę

od pocz

ą

tku. - Jeszcze jedna próba skazana na kl

ę

sk

ę

w

momencie rozpocz

ę

cia. - Tylko dlatego zdołałem ci

ę

uratowa

ć

.

- Dokładnie o to chodziło. - Zmartwiał. Słyszał d

ź

wi

ę

ki, ale

pozbawione sensu. Dokładnie o to chodziło. DOKŁADNIE O TO. -
Wyst

ę

powaniu emocji towarzyszy wydzielanie mikroskopijnych ilo

ś

ci

neurohormonów, które pobudzaj

ą

struktury kory mózgowej. Je

ż

eli si

ę

umie w to ingerowa

ć

, mo

ż

na wywoła

ć

ka

ż

de uczucie - tak

ż

e miło

ść

.

Robili ci jakie

ś

zastrzyki, prawda? Tonie były zastrzyki.

Przynajmniej niezupełnie. I nie te, o których ci mówili. Zostawili
ci

ę

samego? Wdychałe

ś

z powietrzem feromony. Patrzyłe

ś

na jaki

ś

ekran? Pokazali ci poklatkowo moje zdj

ę

cie. Prawie sugestia

hipnotyczna. Nie miał

ęś

ż

adnych szans. Kochałe

ś

, zanim zobaczyłe

ś

mnie na oczy. - Zastrzyki. Ekran - migoc

ą

cy ekran bez obrazu.

Powietrze. Przesycone chemikaliami powietrze w pustym pokoju o
białych

ś

cianach. Musiał j

ą

kocha

ć

.

background image

- Na miło

ść

bosk

ą

, dlaczego?

- Za du

ż

o było wypadków. Naukowiec to rzadkie i kosztowne zwierz

ę

.

Stałe

ś

si

ę

najlepsz

ą

ochron

ą

na

ś

wiecie. Pr

ę

dzej by

ś

zgin

ą

ł, ni

ż

dopu

ś

cił,

ż

eby co

ś

mi si

ę

stało. Bo

ż

e, co za ohyda. Najbardziej

cyniczne dra

ń

stwo na

ś

wiecie. Gdybym nie wiedziała, albo t

ę

go nie

było, mo

ż

e potrafiłabym ci

ę

pokocha

ć

. Jeste

ś

inny ni

ż

reszta tych

ochroniarzy. Tylko,

ż

e wtedy nie kochałby

ś

mnie. Nie chc

ę

miło

ś

ci,

któr

ą

mo

ż

na wł

ą

czy

ć

i wył

ą

czy

ć

jak program. Teraz ci

ę

odwarunkuj

ą

i

zapomnisz o mnie. Tak jest najlepiej.
Płakała. Te

ż

chciał płaka

ć

, ale nie umiał. Umiał rozwali

ć

pi

ęś

ci

ą

dwucalow

ą

desk

ę

, ale tego nie umiał.

- Sk

ą

d wiedziała

ś

? - Miał głuchy, drewniany głos, jak wszystkie

automaty.
- "Konkwistadorze nie jest taki wielki statek, jak si

ę

wydaje. A

biolodzy, to zupełnie małe miasteczko. Czego

ś

takiego nie da si

ę

utrzyma

ć

w zupełnej tajemnicy. Kto

ś

co

ś

b

ą

knie, inny chlapnie po

pijaku i mo

ż

na sobie do

ś

piewa

ć

reszt

ę

. Znam jednego biochemika z

departamentu medycznego, paru fizjologów. Tego pytano o to, tamtego o
tamto, łatwo to poł

ą

czy

ć

. Który

ś

z nich zapowiedział,

ż

e b

ę

d

ę

miała

ciekaw

ą

wypraw

ę

- bardzo go to bawiło. Zreszt

ą

mnie te

ż

, z pocz

ą

tku.

Wydawało mi si

ę

,

ż

e to nic wielkiego, nie wiedziałam,

ż

e to b

ę

dzie

tak.
Milczał. To nie mo

ż

e by

ć

prawda. To niemo

ż

liwe. Milczał.

Transporter jechał przez mały, smutny

ś

wiat zasnuty deszczem.

Ś

wiat,

w którym

ż

yły małe cyniczne gnojki i łamały ludziom

ż

ycie, bo tak im

si

ę

podobało.

Kochał j

ą

nadal - sugestia hipnotyczna. Zastrzyki. Feromony.

Neurohormony -biochemia. Pastylki. Miło

ść

.

Milczał. Kuter stał w

ś

ród fioletowych krzaczków, jak rozkraczony

szkielet

ż

aby. po kadłubie dreptały nastroszone, czerwone ptaki,

teraz, podrywały si

ę

wystraszone pojawieniem si

ę

transportera.

Wjechał mi

ę

dzy podpory i uruchomił wci

ą

gark

ę

, uchwyty pEd^ty

transporter i z j

ę

kiem spr

ęż

arek uniosły go do ładowni. 'Nadal nie

odzywali si

ę

wychodz

ą

c przez luk zej

ś

ciówki i siadaj

ą

c w fotelach

kokpitu.
Rosita starała si

ę

na niego nie patrze

ć

. Utkwiła wzrok w

rozkołysanym, fioletowym morzu obgryzaj

ą

c pilnie skórk

ę

przy

paznokciu kciuka. Siedzieli w milczeniu, jak skłócona para, wracaj

ą

ca

z nieudanego przyj

ę

cia. Zupełnie, jakby ich cokolwiek ł

ą

czyło. Kuter

schował podpory i z rozjarzonymi kr

ę

gami p

ę

dników grawitacyjnych

wystartował w ołowiane niebo.
Kiedy znale

ź

li si

ę

na orbicie i mo

ż

na było rozpi

ąć

pasy i wsta

ć

,

korzystaj

ą

c ze sztucznej grawitacji, Rosiła wydobyte ze skrytki to

samo pismo, które czytała na pocz

ą

tku wyprawy i zacz

ę

ła przewraca

ć

kartki.
Chciał rzuci

ć

prac

ę

. Wyjecha

ć

, upi

ć

si

ę

, uciec. Zaszy

ć

w suchych

li

ś

ciach. Za pół godziny b

ę

dzie po wszystkim. Dostanie zastrzyk, mo

ż

e

kto

ś

strzeli palcami, albo kla

ś

nie w r

ę

ce, i wszystko si

ę

sko

ń

czy. Za

tydzie

ń

nie b

ę

dzie ju

ż

pami

ę

tał, jaki kolor miały jej włosy, kiedy

gładziło je zachodz

ą

ce sło

ń

ce. Mo

ż

e dostanie dodatek do pensji?

Zabior

ą

mu j

ą

. Nawet nie b

ę

dzie mógł jej kocha

ć

. Wiedział ju

ż

co ma

robi

ć

, kiedy mała zielona iskierka zawieszona w

ś

ród gwiazd zamieniła

si

ę

w

ś

wiatła pozycyjne "Konkwistadora".

Wyznaczono mu dok, wleciał do

ś

rodka i ustawił kuter na rozjarzonym

prostok

ą

cie.

Wiedział doskonale, co musi robi

ć

;

ż

eby to wszystko nabrało sensu.

Nie zabior

ą

mu jego miło

ś

ci. W ko

ń

cu, niezale

ż

nie od wszystkiego, to

była miło

ść

; a to znaczy,

ż

e była autentyczna, bez wzgl

ę

du na to,

sk

ą

d si

ę

wzi

ę

ła. Dlatego musi j

ą

zachowa

ć

.

Rosiła zbierała akurat swoje rzeczy, wi

ę

c nie zauwa

ż

yła, jak wyci

ą

gał

z bakisty kabur

ę

z paralizatorem i upychał w wewn

ę

trznej kieszeni

kurtki.
Kiedy korytarz przej

ś

ciowy przyssał si

ę

do ich włazu, zatrzymała si

ę

i pocałowała go w policzek. Prawie w policzek. Wła

ś

ciwie w k

ą

cik ust.

background image

To przes

ą

dziło o wszystkim.

- Dzi

ę

kuj

ę

za wszystko - powiedziała.

Rozdzielili ich natychmiast i bardzo sprawnie. Stało si

ę

to w

ś

luzie.

Kiedy wyszli z korytarza, natychmiast otoczyli ich lekarze. Wszyscy
bardzo du

ż

o mówili i szybko wyprowadzili j

ą

z pomieszczenia. Na

Randoma czekało tylko dwóch, i natychmiast, delikatnie, ale
stanowczo, wprowadzili go do małego pokoju z białymi

ś

cianami. Jeden

z nich przygotował ultrad

ź

wi

ę

kow

ą

strzykawk

ę

.

- No, bracie - powiedział wesoło - to nie b

ę

dzie bolało. -Delikatnie

uj

ą

ł rami

ę

Randoma nad łokciem. - R

ę

kaw - powiedział z u

ś

miechem.

- Ciach i po krzyku - zauwa

ż

ył rado

ś

nie pomocnik. Ran-dom te

ż

si

ę

u

ś

miechn

ą

ł i grzmotn

ą

ł czołem uszcz

ęś

liwion

ą

twarz sanitariusza i

niemal równocze

ś

nie grzbietem pi

ęś

ci w podbródek drugiego, który

nawet nie zd

ąż

ył spowa

ż

nie

ć

. Obydwaj zwalili si

ę

na podłog

ę

, bez

cienia

ż

ycia i rado

ś

ci w twarzach. Pandom schylił si

ę

i delikatnie

podniósł z podłogi strzykawk

ę

. Rozładował komor

ę

i wyj

ą

ł kapsułk

ę

.

Była nie-oznakowana. To nic, znajd

ą

si

ę

tacy, którzy j

ą

zidentyfikuj

ą

. Zawsze to dowód. Zamkn

ą

ł j

ą

w małym, plastykowym

pudełeczku i schował do kieszeni. Drzwi były zablokowane, wi

ę

c je

wyłamał. Nie zako

ń

czył jeszcze swojej misji idealnego ochroniarza

Rosiły Savonen. Miał zamiar nie ko

ń

czy

ć

jej nigdy.

Pułkownik Raiser nie był

ż

adnym pułkownikiem. Był szefem departamentu

ochrony zwiadu, a tytuł pułkownika zachował z czasów słu

ż

by w

desancie kosmicznym. Zawsze lubił, gdy si

ę

tak do niego zwracano,

poniewa

ż

był zupakiem. Wygl

ą

dał na czterdzie

ś

ci lat, bo uwa

ż

ał,

ż

e to

odpowiedni wygl

ą

d dla kogo

ś

, kto ma by

ć

dowódc

ą

. Miał ponad metr

osiemdziesi

ą

t wzrostu, włosy ostrzy

ż

one na krótkiego, stalowego je

ż

a,

koszulk

ę

, szorty i trampki koloru khaki i zginał nad głow

ą

gimnastyczn

ą

spr

ęż

yn

ę

z uchwytami, kiedy odwiedził go doktor

Hiodwing. Hiodwing był absolutnym cywilem i przyszedł panikowa

ć

. Poza

tym, był w departamencie ekspertem do spraw psychologu, i
- Pandom uciekł! - wykrzykn

ą

ł dramatycznie. Pułkownik przestał

wygina

ć

spr

ęż

yn

ę

. - Pobił lekarzy, którzy mieli go odwarunkowa

ć

i

znikn

ą

ł - kontynuował Hiodwing.

- Ucieczka tu - na statku? Dok

ą

d? - błysn

ą

ł intelektem Raiser.

- Nie wiem dok

ą

d - rzekł Hiodwing cierpliwie. Uspokoił si

ę

. Raiser

zawsze go uspokajał, 'poniewa

ż

go denerwował. Sam Hlodwing tłumaczył

ten paradoks kompleksem ojca. -Trzeba go znale

źć

, zanim narobi

bigosu. On jest nadal uwarunkowany i w tym stanie jest zdolny do
wszystkiego.
- Ale dlaczego uciekł? On wiedział?
- Nie wiedział, ale najwyra

ź

niej si

ę

dowiedział. Nie rozumiemy

jeszcze dlaczego nie pozwolił si

ę

odwarunkowa

ć

, ale prawdopodobnie

jest to zwi

ą

zane z kompleksem ojca. Wa

ż

ne jest,

ż

e jest w stanie

szoku i prawdopodobnie uzbrojony.
- Uzbrojony?
- Tak. Na jego kutrze brakuje paralizatora. - Pułkownik odło

ż

spr

ęż

yn

ę

i wyj

ą

ł z szuflady biurka masywny pistolet impulsowy.

Zarepetował go i poło

ż

ył na klawiaturze komputera.

- Gdzie on mo

ż

e by

ć

? - spytał. - Tylko nie pieprz,

ż

e szuka matki.

- Sk

ą

d mam wiedzie

ć

? Na tym statku s

ą

cztery pokłady i ze

siedemdziesi

ą

t kilometrów korytarzy. Tu pracuje i mieszka ponad

tysi

ą

c ludzi. On mo

ż

e by

ć

wsz

ę

dzie i mo

ż

e by

ć

niebezpieczny. Na

przykład, mo

ż

e chcie

ć

si

ę

m

ś

ci

ć

. Uwa

ż

am,

ż

e trzeba zawiadomi

ć

policj

ę

.

- I wszyscy dowiedz

ą

si

ę

o tych zasranych eksperymentach? Chcesz,

ż

eby

ś

my wyl

ą

dowali w pudle?

- Powiemy,

ż

e oszalał w trakcie ekspedycji.

-

Ż

aden łaps na tym statku nie da rady go zaaresztowa

ć

. Ten człowiek

jest wyszkolony w unikaniu i zwalczaniu niebezpiecze

ń

stw. Prawie nikt

tutaj go nie powstrzyma. -Przybrał spi

ż

owy wyraz twarzy. -Przeciw

wilkom, doktorze, potrzebne s

ą

inne wilki. - Zastanowił si

ę

- To

cytat - dodał. -Wezwij wszystkich moich ludzi.

background image

Random siedział w małym barze obsługi doków startowych i s

ą

czył rum z

col

ą

trzymaj

ą

c na kolanach paralizator zawini

ę

ty w kurtk

ę

. Patrzył na

drzwi. O tej porze w barze było tylko kilku techników popijaj

ą

cych

przy szynkwasie.
Był pewien,

ż

e departament nie wezwie policji, by go zatrzyma

ć

. Takie

numery z pewno

ś

ci

ą

s

ą

nielegalne - eksperymenty na ludziach. Ciekawe,

czy ju

ż

wiedz

ą

,

ż

e uciekł. Na pewno. B

ę

d

ą

czeka

ć

przy jego kabinie,

b

ę

d

ą

łazi

ć

po głównym korytarzu. B

ę

d

ą

sprawdza

ć

knajpy. Mo

ż

e obstawi

ą

Departament Informacji. Mógłby na przykład chcie

ć

i

ść

z tym do

gazety. Trzeba rusza

ć

. Najwa

ż

niejsze to nie siedzie

ć

w jednym

miejscu. Dopił rum, zgasił papierosa i wyszedł przewieszaj

ą

c kurtk

ę

z

ukryt

ą

broni

ą

przez r

ę

k

ę

. Ciekawe, co powiedz

ą

chłopcom? Pewnie,

ż

e

mu odbiło. Uwierz

ą

. Ka

ż

dy by uwierzył. Przy takiej robocie musi odbi

ć

pr

ę

dzej, czy pó

ź

niej. Wyja

ś

ni

ą

im,

ż

e nie ma sensu robi

ć

paniki i tak

dalej.
Wszedł do kanału komunikacyjnego, przejechał na Pasa

ż

Obwodowy i

wtopił si

ę

w tłum. Szedł wolno, wzdłu

ż

migaj

ą

cych reklamami

automatycznych sklepików i nie zwracał na siebie uwagi. Kilkadziesi

ą

t

metrów dalej znalazł automatyczn

ą

kawiarni

ę

z dancingiem i wszedł do

ś

rodka. Wideofony znajdowały si

ę

na

ś

cianie przy wej

ś

ciu. Znalazł

swoj

ą

kart

ę

, wsun

ą

ł j

ą

do aparatu i wystukał numer Sicherunga. Numer

nie odpowiedział. To samo u Tonbye'ego i Connaughta. Ledohoskiego
tak

ż

e nie było. Zacz

ę

ło si

ę

. Wystukał numer informacji i dowiedział

si

ę

,

ż

e Rosita Savonen ma numer C-899 Kabina 899, pokład C. Za

żą

dał

planu "Konkwistadora" i po chwili plastykowa mapka wysun

ę

ła si

ę

ze

szczeliny aparatu.
Na pokład C pojechał trzema ró

ż

nymi windami, klucz

ą

c po korytarzach,

zmieniaj

ą

c kierunki, je

ż

d

żą

c kanałami komunikacyjnymi i miotaj

ą

c si

ę

jak kurczak bez głowy. Zatrzymał si

ę

po drodze tylko raz, w

ekskluzywnym sklepie dla pasa

ż

erów, gdzie za potworne pieni

ą

dze kupił

jedn

ą

ż

yw

ą

, czerwon

ą

żę

.

Kajuta Rosiły znajdowała si

ę

w kompleksie mieszkalnym "Flora", bardzo

ładnie poło

ż

onym, na uboczu, w korytarzu przylegaj

ą

cym do oran

ż

erii.

Nie spotkał nikogo - widocznie mieszkaj

ą

cy tu biologowie byli akurat

w pracy. Było bardzo cicho, zgiełk głównego korytarza został gdzie

ś

za wahadłowymi prze

ź

roczystymi drzwiami z napisem "Hora Apartments".

Pandom szedł powoli, słysz

ą

c alarmowy łomot serca, tłuk

ą

cego si

ę

bole

ś

nie pod mostkiem, szedł z owini

ę

t

ą

szeleszcz

ą

c

ą

foli

ą

żą

w

opuszczonym lewym r

ę

ku, z rozlu

ź

nion

ą

praw

ą

, z paralizatorem tkwi

ą

cym

pod kurtk

ą

w kaburze, szedł do niej. Nie bał si

ę

luf wymierzonych w

jego głow

ę

, bał si

ę

rozmowy, która go czekała za chwil

ę

. Nie mógł

tylko pozwoli

ć

,

ż

eby dostali go teraz.

Prze

ś

lizgn

ą

ł wzrokiem po gładkich białych

ś

cianach z syntetycznego

marmuru, zapami

ę

tuj

ą

c miejsca, w których sam zastawiłby pułapk

ę

,

zlustrował kł

ę

by tropikalnych li

ś

ci za omywanym wod

ę

szkliwem

oran

ż

erii, zbyt cienkim, by powstrzyma

ć

wi

ą

zk

ę

paralizatora. Nie

słyszał cichego szelestu ubrania, przełykanej

ś

liny, oddechu, nie

czuł potu zaczajonego człowieka z broni

ę

. Cicho szumiała woda w

małej, marmurowej fontannie. Nikogo nie było.
Znalazł czarne eleganckie drzwi z mosi

ęż

nymi cyframi 899. Bał si

ę

tych drzwi.
Nacisn

ą

ł dzwonek.

Czekał bardzo długo, ale mały ekranik kontaktora pozostał cie

ń

my.

Rosiły Savonen nie było w domu. Wszedł do oran

ż

erii i usiadł na ławce

w najbardziej zaro

ś

ni

ę

tym kacie obserwuj

ą

c korytarz majacz

ą

cy za

szyb

ę

. Pluskała woda, egzotyczne, kolorowe ptaki skrzeczały i

ś

wiergotały nad jego głowa miotaj

ą

c si

ę

w

ś

ród tropikalnych li

ś

ci.

Palił papierosa i czekał. Długo. Bardzo długo.
Rosiła nadeszła w ko

ń

cu. Przez spłukiwane potokami wody szyb

ę

widział

niewyra

ź

nie, ale poznał je natychmiast. Dał jej kilka minut, po czym

ostro

ż

nie przeszedł przez korytarz i nacisn

ą

ł dzwonek. Drzwi

otworzyły si

ę

od razu. Rosita stała w progu i wygl

ą

dała prze

ś

licznie.

Ciemne włosy spadały jej teraz na ramiona w długich, g

ę

stych lokach,

background image

miała delikatny makija

ż

, jedwabna ciemnoczerwone tunik

ę

w syjamskie

wzory, pachniała delikatnie i tajemniczo. Uwielbiał ja.
- Co ty tu robisz?! - spytała. Z miodowych oczu wyzierała otchła

ń

zdumienia.
- Mog

ę

wej

ść

? Cofn

ę

ła si

ę

.

- Wejd

ź

. - Podał jej ró

żę

. Folia rozsypała si

ę

snopem t

ę

czowych

iskier, zamieniaj

ą

c krople na płatkach w diamenty.

- To dla mnie? - spytała Rosiła cicho. Nagle rozzło

ś

ciła si

ę

i czar

prysn

ą

ł.

- Jak u diabła mnie znalazłe

ś

?! Dlaczego dajesz mi kwiaty?! Dlaczego

nie zostawisz mnie w spokoju?!
Powiedział jej. A potem zacz

ą

ł mówi

ć

o swojej miło

ś

ci. O jego

własnej, najprawdziwszej w

ś

wiecie miło

ś

ci.

- Zało

żę

si

ę

,

ż

e on tam jest - powiedział doktor Hlodwing, wła

ś

ciwie

nie dygoc

ą

c. Stali w korytarzu Flora Apartments. Zwiadowcy

przebiegali wokół nich bezgło

ś

nie, ubrani w przeciwradiacyjne

kamizelki. Pułkownik Raiser trzymał w jednym r

ę

ku pistolet impulsowy,

a w drugim zło

ż

one kajdanki, na szyi miał krótkofalówk

ę

, a w z

ę

bach

cuchn

ą

ce cygaro.

- Mam nadziej

ę

,

ż

e tym razem masz racj

ę

- wycedził. Miało to

zabrzmie

ć

gro

ź

nie, ale zabrzmiało niewyra

ź

nie. Zwiadowcy rozbiegli

si

ę

po korytarzu, zajmuj

ą

c stanowiska. Zapanował wzgl

ę

dny spokój.

- Zmywajmy si

ę

- powiedział Raiser wyjmuj

ą

c z ust cygaro. - Do

oran

ż

erii. - Przykucn

ę

li za li

ść

mi ogromnego figowca, na białym

ż

wirku i czekali. Raiser skin

ą

ł na jednego ze strzelców, który

przygi

ę

ty jak pod ostrzałem podbiegł i przywarował obok, z

paralizatorem w r

ę

ku i czapk

ą

daszkiem do tym.

- Ledohoski - wysyczał pułkownik zion

ą

c cuchn

ą

cym dymem. - Przyczaisz

si

ę

za tamtymi krzakami. Sicherung odwróci jego uwag

ę

, a wtedy go

trzepniesz - tak jak si

ę

umawiali

ś

my.

- Tak jest, szefie.
- No, spływaj. Tylko uwa

ż

aj - on jest niebezpieczny.

Ż

adnej fuszerki.

Strzelec zgi

ę

ty wpół pogalopował w egzotyczne krzaki i przyczaił si

ę

opieraj

ą

c luf

ę

o konar palmy.

- Przecie

ż

on to wiedział - zaprotestował Holdwing. -Dlaczego

zawracasz mu głow

ę

?

- Cicho, czekamy. Zapadła cisza.
- Do ci

ęż

kiej cholery!

- Co si

ę

stało?

- Ptak narobił mi na r

ę

kaw.

- Zamknij si

ę

! On zaraz wyjdzie.

Rosita milczała. - Nie kocham ci

ę

- powiedziała w ko

ń

cu. - Ty te

ż

mnie nie kochasz, to tylko złudzenie. Nic na to nie poradz

ę

. Mam

własne

ż

ycie i nie ma w nim dla ciebie miejsca. Nie kocham ci

ę

.

Zrozum to. Zostaw mnie. Daj mi spokój. Nie pasujemy do siebie. Nie
znamy si

ę

. Odejd

ź

i nie wracaj wi

ę

cej. Nie dzwo

ń

. Nie przysyłaj mi

kwiatów. ZOSTAW MNIE W SPOKOJU. Odejd

ź

. Daj si

ę

odwarunkowa

ć

i

zapomnij o wszystkim. Tak b

ę

dzie najlepiej. Dla ciebie i dla mnie.

Przepraszam ci

ę

za wszystko i

ż

egnaj. - Wstała. Pandom te

ż

wstał.

-

Ż

egnaj. - U

ś

miechn

ą

ł si

ę

z dna swojego piekła i wyszedł.

Szedł korytarzem ze

ś

ci

ś

ni

ę

tym gardłem przez zgliszcza swojego

ś

wiata. Czuł dookoła obecno

ść

wielu ludzi przyczajonych w kryjówkach

i szedł na nich z opuszczonymi r

ę

kami i t

ę

pym wzrokiem.

Ledohoski uniósł paralizator w obu r

ę

kach i zobaczył na ekranie głow

ę

Randoma przekre

ś

lon

ą

krzy

ż

em celownika. Usłyszał zduszony syk Raisera

i nacisn

ą

ł spust. Nic si

ę

nie stało. Nie było

ż

adnych błyskawic,

huku, ognia, fontanny szkła, wybuchu krwi, nic, tylko Pandom
wzdrygn

ą

ł si

ę

usiłuj

ą

c złapa

ć

za skronie i run

ą

ł na zielon

ą

wykładzin

ę

kompleksu mieszkalnego Flora.

Natychmiast opadli go przewracaj

ą

c i szamoc

ą

c, wyrywaj

ą

c bro

ń

z

kabury, obmacuj

ą

c kieszenie i pozwalaj

ą

c,

ż

eby przelewał im si

ę

przez

background image

r

ę

ce, jak szmaciana lalka.

Pułkownik Raiser podszedł, zwyci

ę

sko wypuszczaj

ą

c strumienie dymu z

dziurek nosa i przewrócił go czubkiem buta.
- Dobra robota, chłopcy. Teraz schowa

ć

bro

ń

, bierzcie go mi

ę

dzy

siebie i zmywamy si

ę

st

ą

d.

- Co to znaczy,

ż

e nie mog

ę

postawi

ć

go pod s

ą

d polowy?! - ryczał

Raiser, purpurowy na twarzy jak indyk.
- To znaczy,

ż

e tu nie ma

ż

adnego s

ą

du polowego - tłumaczył

cierpliwie Hlodwing. - To jest statek cywilny, a Ran-dom nawet nie
jest

ż

ołnierzem. Ty zreszt

ą

te

ż

nie, wi

ę

c nie mo

ż

esz robi

ć

tu s

ą

du

polowego. - Pułkownik zachichotał histerycznie.
- Mog

ę

go wyrzuci

ć

z pracy!

- A za co?
- Jak to za co?! Za bunt! Jawny sabota

ż

!

- Nie ma czego

ś

takiego jak bunt i sabota

ż

. Je

ś

li go wyrzucisz za

bunt, a on powie dlaczego si

ę

zbuntował, to ciebie wyrzuc

ą

z pracy,

nie jego. O ile na tym si

ę

sko

ń

czy.

- To był twój pomysł!
- Za twoj

ą

zgod

ą

. Zreszt

ą

obław na ludzi te

ż

nie mo

ż

esz robi

ć

. Jeste

ś

tu od ochrony ekspedycji, a nie wystawiania westernów.
- Czy ja nic nie mog

ę

zrobi

ć

temu niesubordynowanemu skurwysynowi?! -

Pułkownik wygl

ą

dał rozdzieraj

ą

co.

- Mo

ż

esz zapomnie

ć

o wszystkim i pozwoli

ć

mu pracowa

ć

. - Pułkownik

spojrzał na psychologa wzrokiem mordercy.
- Pozwol

ę

mu pracowa

ć

- wycedził w

ś

ciekle - ale nigdy nie zapominam,

ż

e kto

ś

zrobił ze mnie durnia. Zapami

ę

taj to sobie - nigdy!

- Marszruta wygl

ą

da tak - mówił pułkownik, a

ś

wietlny punkcik latał

po mapie sektora. Random siedział w sali odpraw i uprawiał letarg z
otwartymi oczami. Do desantu pozostało sze

ść

godzin, a on wci

ąż

nie

wiedział z kim leci. Drzwi rozsun

ę

ły si

ę

, a Raiser u

ś

miechn

ą

ł si

ę

tak

szeroko, jak model na konkursie dentystycznym.
- Panowie poznajcie si

ę

- rzekł serdecznie. - Zwiadowca Pandom,

profesor Rosmert.
Pandom u

ś

cisn

ą

ł siln

ą

, such

ą

dło

ń

geografa i poczuł błogie ciepło

rozlewaj

ą

ce si

ę

po ciele. Profesor miał takie m

ą

dre, szczere oczy.

Kochał go.

Jarosław J. Grz

ę

dowicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grzędowicz Jarosław J Rozkaz kochać
Jarosław Grzędowicz Rozkaz Kochać
Jarosław J Grzędowicz Rozkaz kochać
Grzedowicz Jaroslaw Obol dla Lilith
Grzedowicz Jaroslaw Pan Lodowego Ogrodu
Grzędowicz Jarosław Klub absolutnej karty kredytowej
Grzędowicz Jarosław Wilcza zamieć 2
Grzędowicz Jarosław Buran wieje z tamtej strony
Grzędowicz Jarosław Farewell Blues
Grzędowicz Jarosław Pocałunek Loisetty
Grzedowicz Jaroslaw Wilcza zamiec
Grzedowicz Jarosław Przespac pieklo
Grzędowicz Jarosław Obol dla Lilith
Grzędowicz Jarosław Pocałunek Loisetty 2
Grzedowicz Jaroslaw Smierc szczurolapa
Grzedowicz Jaroslaw Buran wieje z tamtej strony
Grzędowicz Jarosław Klub Absolutnej Karty Kredytowej
2011 09 22 Rozkaz nr 904 MON instrikcja doświadczenie w SZ RP
II rok tryb rozkazujacy

więcej podobnych podstron