Utracona cześć Katarzyny Blum Heinrich Boll

background image

Heinrich Böll

Utracona cześć Katarzyny Blum

albo:

Jak powstaje przemoc i do czego może doprowadzić

przełożyła Teresa Jutkiewicz

background image

2


Osoby i akcja niniejszego opowiadania są całkowicie zmyślone. Jeśliby natomiast
przedstawione w nim pewne praktyki dziennikarskie przypominały praktyki gazety „Bild”,
nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione.

background image

3

1

Materiały do poniższej relacji zaczerpnięto z kilku ubocznych i trzech głównych źródeł, które
zostaną na wstępie wymienione, później zaś nie będzie już o nich mowy. Oto główne źródła:
protokoły przesłuchań policyjnych, adwokat dr Hubert Blorna oraz jego kolega szkolny i
uniwersytecki, prokurator Peter Hach, który — rzecz jasna poufnie — uzupełnił wspomniane
protokoły, przemilczane w nich pewne kroki organów śledczych i rezultaty dochodzeń.
Trzeba tu koniecznie nadmienić, że uzupełnienia te nie były przeznaczone do użytku
oficjalnego, lecz wyłącznie prywatnego; prokurator Hach bowiem wziął sobie bardzo do serca
strapienia swego przyjaciela, adwokata Blorny, który nie umiał wytłumaczyć sobie całej
sprawy, mimo że, jak mówił, kiedy się głębiej nad nią zastanawiał, nie wydawała mu się
niezrozumiała, lecz raczej logiczna. Przypadek Katarzyny Blum ze względu na postawę
oskarżonej i niezwykle trudną pozycję jej obrońcy, dr Blorny, i tak pozostanie mniej lub
bardziej fikcyjny, dlatego też pewne drobne, bardzo ludzkie uchybienia popełnione przez
Hacha stają się może nie tylko zrozumiałe, ale i wybaczalne.
O źródłach ubocznych, mających większe czy mniejsze znaczenie, nie warto tu wspominać,
gdyż ich powikłania, zagmatwania, stronniczość, uprzedzenia, niepewność i wymowa
wynikają z samej akcji.

background image

4

2

Skoro tyle już było mowy o źródłach, należy z góry prosić o wybaczenie, jeżeli chwilami
mogłoby się wydawać, że niniejsza relacja jak gdyby się „rozpływa”: jest to bowiem
nieuniknione. Wobec „źródeł” i „rozpływania się” trudno mówić o jakiejś kompozycji,
należałoby tu więc może wprowadzić pojęcie łączenia (jako odpowiednie słowo obce
proponujemy „kondukcję”). Powinno to trafić do przekonania każdemu, kto w dzieciństwie (a
nawet już będąc dorosłym człowiekiem) bawił się w kałużach, koło nich lub nimi, kto
przerywał ich brzegi, łączył kanałami, odprowadzał z nich wodę, kierował ją gdzie indziej,
wreszcie łączył cały ich potencjał w jednym kanale zbiorczym, aby odprowadzić nim
zawartość na niższy poziom, a nawet — jeśli to możliwe — prawidłowo, porządnie, jak
należy, połączyć z urzędowo wykonaną rynną odpływową lub ściekiem. Nie podejmuje się tu
zatem nic innego jak pewien rodzaj drenażu czy osuszania. Sprawa wybitnie porządkowa!
Jeśli więc niniejsze opowiadanie tu czy ówdzie rozpływa się, przy czym odgrywają także rolę
różnice poziomów i niwelowanie ich, to uprasza się o wyrozumiałość, bo ostatecznie zdarzają
się również zaczopowania, spiętrzenia, zapiaszczenia, chybione kondukcje i źródła „nie
dające się połączyć”, a także prądy podskórne itd., itd.

background image

5

3

Fakty, od których przytoczenia należałoby zacząć, są brutalne: w środę 20 lutego 1974 roku,
w przeddzień tłustego czwartku, w pewnym mieście młoda, dwudziestosiedmioletnia kobieta
opuszcza około godziny 18.45 swoje mieszkanie, aby wziąć udział w prywatnej zabawie.
Cztery dni później, po dramatycznym rozwoju wydarzeń — naprawdę trzeba go w ten sposób
nazwać (i przypominamy tu niezbędną różnicę poziomów, umożliwiającą płynięcie), w
niedzielę wieczór, niemal o tej samej porze, ściślej mówiąc o 19.04, owa młoda kobieta
dzwoni do drzwi nadkomisarza policji kryminalnej, Waltera Moedinga — który właśnie
przebiera się w kostium szejka, i to w celu służbowym, nie prywatnym — i przestraszonemu
Moedingowi zeznaje do protokołu, że dziś około godziny 12.15 zastrzeliła w swoim
mieszkaniu dziennikarza Wernera Tötgesa. Prosi, aby pan komisarz kazał wyważyć drzwi jej
mieszkania i „zabrać go stamtąd”. Ona sama między 12.15 a 19.00 włóczyła się po mieście
szukając w sobie skruchy, ale jej nie znalazła. Poza tym prosi, aby ją aresztowano, pragnie
bowiem znaleźć się tam, gdzie przebywa także jej „kochany Ludwik”.
Moeding, który zna już młodą kobietę z kilku poprzednich przesłuchań i czuje do niej pewną
sympatię, ani przez chwilę nie wątpi o prawdziwości jej słów, wiezie ją własnym
samochodem do prezydium policji, po czym zawiadamia zwierzchnika, głównego komisarza
Beizmennego, każe zaprowadzić młodą kobietę do celi, a w piętnaście minut później spotyka
się z Beizmennem przed jej mieszkaniem, gdzie specjaliści policyjni wyważają drzwi i
stwierdzają prawdziwość zeznań młodej kobiety.
Nie będziemy tu zbyt wiele mówili o krwi, gdyż tylko konieczne różnice poziomów uważamy
za nieuniknione. Dlatego odsyłamy raczej czytelników do telewizji i kina na dreszczowce i
musicale; jeśli tutaj ma coś w ogóle płynąć, to nie krew. Może należałoby tylko podkreślić
pewne efekty kolorystyczne: zastrzelony Tötges miał na sobie zaimprowizowany kostium
szejka, ześcibolony z dość sfatygowanego prześcieradła, a każdy wie, jakie wrażenie może
wywołać dużo czerwonej krwi na dużej białej płachcie; pistolet staje się z konieczności w tym
przypadku niemal pistoletem do natryskiwania farby, a ponieważ kostium był z płótna,
bliższe temu jest nowoczesne malarstwo i scenografia niż drenaż. No, tak. Tyle, jeśli chodzi o
fakty.

background image

6

4

Przez jakiś czas uchodziło za niewykluczone, że również fotoreporter Adolf Schönner,
którego znaleziono dopiero w środę popielcową, zastrzelonego w lasku na zachód od tego
rozbawionego miasta, jest ofiarą Katarzyny Blum. Później jednak, po niejako
chronologicznym

uporządkowaniu

wydarzeń,

„udowodniono

niesłuszność

tego

przypuszczenia”. Pewien kierowca taksówki zeznał, że właśnie do tego lasku zawiózł
przebranego za szejka Schönnera w towarzystwie młodej kobiety w kostiumie Andaluzyjki.
Jednakże Tötges został zastrzelony już w niedzielę po południu, Schönner zaś dopiero we
wtorek w południe. Jakkolwiek bardzo prędko stwierdzono, że broń znaleziona obok Tötgesa
w żadnym razie nie mogła być tą, z której zabito Schönnera, przez kilka godzin podejrzenie
ciążyło na Katarzynie Blum, a to ze względu na motyw. Jeżeli bowiem miała ona powód do
zemsty na Tötgesie, to przynajmniej w tym samym stopniu dotyczyło to Schönnera. Organom
ś

ledczym wydawało się bardzo nieprawdopodobne, aby Katarzyna Blum miała posiadać aż

dwa pistolety. Do swojego krwawego czynu podchodziła z chłodnym rozsądkiem; kiedy ją
zapytano, czy zastrzeliła także Schönnera, odpowiedziała dość złowieszczym pytaniem:
— Rzeczywiście, dlaczego właściwie i nie jego?
Później jednak zrezygnowano z przypisywania jej morderstwa na Schönnerze, zwłaszcza że
sprawdzone alibi jednoznacznie ją odciążało. Zresztą wszyscy znajomi Katarzyny Blum i ci,
którzy w toku dochodzenia poznali jej charakter, nie mieli najmniejszych wątpliwości, że
gdyby to ona zabiła Schönnera, bezsprzecznie przyznałaby się do tego. W każdym razie
kierowca taksówki, który wiózł ową parkę do lasku (— Nazwałbym go raczej zdziczałymi
zaroślami — zauważył), nie rozpoznał na fotografii Katarzyny Blum.
— Mój Boże — powiedział — takich ładnych, młodych babek wzrostu metr sześćdziesiąt
trzy do metr sześćdziesiąt osiem, szczupłych, w wieku od dwudziestu czterech do dwudziestu
siedmiu lat, mamy tu w zapusty na pęczki.
W mieszkaniu Schönnera nie znaleziono śladów Katarzyny Blum ani też nic, co by
wskazywało na Andaluzyjkę. Koledzy i znajomi Schönnera wiedzieli tylko, że we wtorek w
południe „ulotnił się z jakąś cizią” z lokalu, w którym spotykają się dziennikarze.

background image

7

5

Wysoko postawiony działacz zapustowy, kupiec winny i przedstawiciel pewnej marki
szampana, który mógł się pochlubić odbudową tradycji humoru, nie ukrywał ulgi z powodu
rozejścia się wiadomości o obu wydarzeniach dopiero w poniedziałek i w środę.
— Niech coś takiego wydarzy się na początku dni najlepszej zabawy, a nastrój i interesy
natychmiast robią klapę. Kiedy wychodzi na jaw, że kostiumów nadużywa się do czynów
przestępczych, humor od razu się psuje, a interesy schodzą na psy. To prawdziwe
ś

więtokradztwo. Swoboda i radość wymagają zaufania, to ich fundament.

background image

8

6

Dość dziwne wydawało się zachowanie GAZETY po rozejściu się wiadomości o
zamordowaniu jej dwóch współpracowników. Obłędne poruszenie! Wielkie nagłówki.
Stronice tytułowe. Specjalne wydania. Ogromne nekrologi. Tak jakby — kiedy na świecie
wciąż padają strzały — zabójstwo dziennikarza było czymś szczególnym, ważniejszym niż na
przykład zabójstwo dyrektora czy urzędnika lub uczestnika napadu na bank. Musimy zwrócić
uwagę na fakt tej wyolbrzymionej reakcji prasy, gdyż, nie tylko GAZETA, ale i inne
dzienniki rzeczywiście potraktowały zabójstwo dziennikarza jak coś wyjątkowo złego,
strasznego, prawie uroczystego, można by niemal powiedzieć, jak mord rytualny.
Wspomniano nawet o „ofierze zawodu”, a oczywiście sama GAZETA z uporem
podtrzymywała wersję, że także Schönner jest ofiarą Katarzyny Blum. I jakikolwiek trzeba
przyznać, że Tötges zapewne nie zostałby zastrzelony, gdyby nie był dziennikarzem (lecz na
przykład szewcem albo piekarzem), to jednak powinno się było zastanowić, czy nie należy
raczej mówić o śmierci spowodowanej wykonywaniem zawodu. Zostanie bowiem jeszcze
wyjaśnione, dlaczego tak mądra i niemal chłodna osoba jak Katarzyna Blum nie tylko
zaplanowała zabójstwo, ale i dokonała go, i w wybranym przez siebie momencie nie tylko
chwyciła pistolet, ale i nacisnęła spust.

background image

9

7

Przejdźmy jednak natychmiast z tego bardzo niskiego poziomu na wyższy. Precz z krwią.
Zapomnijmy o wzburzeniu prasy. Tymczasem mieszkanie Katarzyny Blum zostało
doprowadzone do porządku, zniszczone dywany wylądowały na śmietniku, meble wytarto i
ustawiono jak przedtem na koszt i z polecenia dr Blorny, który przy pomocy swego
przyjaciela Hacha postarał się o odpowiednie pełnomocnictwo, chociaż wcale jeszcze nie
było pewne, czy zostanie zarządcą majątku Katarzyny Blum.
Bądź co bądź w ciągu pięciu lał zainwestowała ona w mieszkanie własnościowe globalnej
wartości stu tysięcy marek gotówką siedemdziesiąt tysięcy, więc — jak się wyraził jej brat,
który właśnie odsiaduje niewielki wyrok — „było co odkurzać”. Ale kto pokryje odsetki i
amortyzację pozostałych trzydziestu tysięcy marek, jeśli nawet wkalkulować w to
niebagatelny wzrost wartości. Pozostały nie tylko aktywa, ale i pasywa.
Tak czy inaczej, Tötgesa dawno już pochowano (jak niektórzy twierdzili, z zupełnie
niestosownym nakładem kosztów). Śmierci i pogrzebowi Schönnera nie towarzyszyła, rzecz
dziwna, taka pompa ani powszechna uwaga. A dlaczego? Ponieważ nie był „ofiarą zawodu”,
lecz przypuszczalnie ofiarą dramatu zazdrości? Kostium szejka znajduje się w składzie
dowodów rzeczowych, podobnie jak pistolet (kaliber 0,8), którego pochodzenie zna tylko
Blorna, gdy tymczasem policja i prokuratura na próżno usiłowały to wykryć.

background image

10

8

Dochodzenie w sprawie poczynań Katarzyny Blum w ciągu interesujących śledztwo czterech
dni posuwało się raźno naprzód, dopóki chodziło o pierwsze dni. Utknęło dopiero w miejscu,
kiedy przyszła kolej na zbadanie przebiegu niedzieli.
Blorna w środę po południu wypłacił Katarzynie należność za dwa tygodnie pracy, po 280
marek za każdy, to jest bieżący i następny, ponieważ tego dnia wyjeżdżał z żoną na urlop
zimowy. Katarzyna nie tylko przyrzekła, ale wprost przysięgła Blornom, że wreszcie i ona raz
zrobi sobie urlop i zabawi się w zapusty, nie biorąc, jak w ubiegłych latach, jakiejś sezonowej
pracy. Powiedziała z radością Blornom, że jej chrzestna matka, przyjaciółka i powiernica,
Elza Woltersheim, zaprosiła ją na małą prywatkę tego wieczoru i że bardzo się na to cieszy,
bo od wieków nie miała okazji potańczyć. Pani Blorna powiedziała wtedy:
— Poczekaj, Katarzynko, jak wrócimy, urządzimy przyjęcie i będziesz się mogła wytańczyć.
Odkąd Katarzyna zamieszkała w mieście, a więc od pięciu czy sześciu lat, użalała się często,
ż

e tu nie ma gdzie pójść, żeby sobie po prostu potańczyć. Opowiadała Blornom, że są tylko

tancbudy, w których przyciśnięci potrzebą studenci szukają darmowych dziwek, a poza tym
jakieś lokaliki cyganerii, gdzie zabawa też jest zbyt wyuzdana, zaś wieczorków tanecznych
organizowanych przez stowarzyszenia wyznaniowe po prostu nie cierpi.
W środę po południu Katarzyna, jak to z łatwością ustalono, pracowała jeszcze dwie godziny
u państwa Hiepertzów, gdzie przychodziła od czasu do czasu na ich wezwanie. Ponieważ
Hiepertzowie również wyjeżdżali z miasta na zapusty i wybierali się do córki zamieszkałej w
Lemgo, Katarzyna odwiozła jeszcze starszych państwa na dworzec swoim Volkswagenem.
Mimo dużych trudności z zaparkowaniem wozu uparła się, że odprowadzi ich na peron i
zaniesie rzeczy. (— Nie dla zapłaty, o nie, za tego rodzaju uprzejmości nie mogliśmy
proponować jej pieniędzy, byłaby tym głęboko dotknięta — wyjaśniła pani Hiepertz.)
Jak ustalono, pociąg odjechał o godzinie 17.30. Jeżeli dorzucić Katarzynie pięć do dziesięciu
minut na odnalezienie samochodu w rozpoczynającym się już zamęcie zapustnym, dalsze
dwadzieścia albo i dwadzieścia pięć minut na dojazd do mieszkania, położonego za miastem
w osiedlu parkowym, gdzie znalazła się więc dopiero między 18.00 a 18.15, to nie pozostaje
ani jedna nie udokumentowana minuta, ponieważ sprawiedliwość każe przyznać jej jeszcze
nieco czasu na umycie się, przebranie i przekąszenie czegoś na chybcika. Już bowiem około
19.25 zjawiła się na przyjęciu u parni Woltersheim, dokąd przyjechała nie samochodem, lecz
tramwajem. Nie była przebrana za Beduinkę ani za Andaluzyjkę, miała tylko wpięty we
włosy czerwony goździk, na nogach czerwone pończochy i pantofle, była ubrana w zapiętą
pod szyję bluzkę z chińskiego jedwabiu barwy miodu i w zwykłą tweedową spódniczkę tego
samego koloru. Mogłoby się wydawać obojętne, czy Katarzyna pojechała na zabawę swoim
samochodem, czy też tramwajem, musieliśmy jednak o tym wspomnieć, gdyż w toku
prowadzonego dochodzenia okoliczność ta nabrała znacznej wagi.

background image

11

9

Inwigilacja Katarzyny Blum od chwili przekroczenia przez nią progu mieszkania pani
Woltersheim stała się o wiele łatwiejsza, ponieważ od godziny 19.25, nie domyślając się tego,
znajdowała się pod obserwacją policji. Przez cały wieczór, od godziny 19.30 do 22, czyli do
opuszczenia domu pani Woltersheim, tańczyła „wyłącznie i z wielką żarliwością” — jak to
później sama określiła — z niejakim Ludwikiem Göttenem.

background image

12

10

Nie wolno nam zapominać, co winniśmy prokuratorowi Hachowi, gdyż tylko jemu
zawdzięczamy wiadomość graniczącą z plotką, obiegającą organa sprawiedliwości, że na
wniosek komisarza Beizmennego od chwili opuszczenia przez Katarzynę Blum i Göttena
mieszkania pani Woltersheim telefony obu pań były na podsłuchu. Nastąpiło to w sposób,
który, być może, wanto tu ujawnić. Otóż w takich przypadkach Beizmenne telefonował do
kompetentnego w tych sprawach zwierzchnika i mówił:
— Znów potrzebne mi są małe podsłuchanka. Tym razem dwa.

background image

13

11

Jak się zdaje, Götten nie telefonował z mieszkania Katarzyny. W każdym razie Hach nic o
tym nie wiedział. Pewne jest natomiast, że mieszkanie jej znajdowało się pod ścisłą
obserwacją, a kiedy w czwartek do godziny 10.30 nikt nie telefonował, Götten nie opuścił
mieszkania, a Beizmenne zaczynał już tracić cierpliwość i nerwy, ośmiu uzbrojonych po zęby
funkcjonariuszy policji przypuściło regularny szturm, wtargnęło do mieszkania z
zachowaniem wszelkich środków ostrożności, przeszukało je, nie zastało w nim jednak
Göttena, a jedynie „niezwykle odprężoną, niemal uszczęśliwioną” Katarzynę, która stojąc
przy kuchennym kredensie piła kawą z dużego kubka i jadła kromkę białego chleba,
posmarowanego masłem i miodem. Wydawała się jednak podejrzana, gdyż nie wyglądała na
zaskoczoną, raczej na spokojną, „jeśli nie triumfującą”. Była nie ubrana, miała na sobie tylko
zielony bawełniany płaszcz kąpielowy, haftowany w margerytki. Kiedy komisarz Beizmenne
(„dość szorstko”, jak później opowiadała) zapytał, gdzie się podział Götten, odpowiedziała, że
nie wie, kiedy opuścił mieszkanie. Ona obudziła się około 9.30 Ludwik musiał wyjść już
wcześniej.
— Bez pożegnania?
— Tak.

background image

14

12

W tym miejscu należałoby odnotować nad wyraz kontrowersyjne pytanie, które jakoby zadał
Beizmenne. Wygadał się z tym Hach, potem odwołał to, jeszcze raz opowiedział i znowu
odwołał. Blorna uważa kwestionowane pytanie za bardzo ważne; jego zdaniem, jeśli zostało
rzeczywiście zadane, to w nim, a nie w czym innym należało szukać źródła rozgoryczenia,
wstydu i wściekłości Katarzyny Blum. Ponieważ Blorna i jego żona znają Katarzyną jako
niezwykle drażliwą, niemal pruderyjną w sprawach seksu, trzeba rozważyć możliwość
zadania owego pytania przez Beizmennego — również w najwyższym stopniu
rozwścieczonego zniknięciem Göttena, którego, jak sądził, miał już na pewno w ręku. Otóż
Beizmenne rzekoma spytał irytująco spokojną, opartą o kredens Katarzyną:
— Zerżnął cię, co?
Na co Katarzyna, zaczerwieniona, a zarazem dumnie triumfująca, rzekomo odpowiedziała:
— Nie, tak bym tego nie nazwała.
Można spokojnie przyjąć, że jeśli Beizmenne zadał przytoczone pytanie, to od tej chwili nie
mógł już powstać ani cień zaufania między nim a Katarzyną. Faktu, że istotnie nie mieli do
siebie zaufania — mimo że Beizmenne, uchodzący za „wcale nie takiego złego”,
niewątpliwie usiłował je stworzyć — nie można uznać za niepodważalny dowód na to, że
istotnie zadał to nieszczęsne pytanie. W każdym razie Hach, obecny przy rewizji w
mieszkaniu, uchodzi wśród znajomych i przyjaciół za „psa na seks”, jest więc również
możliwe, że to jemu samemu przyszło takie drastyczne wyrażenie do głowy, kiedy patrzał na
bardzo atrakcyjną Katarzynę Blum, niedbale opartą o kredens, i że chętnie zadałby jej to
pytanie albo i sam dokonał tej tak brutalnie nazwanej czynności.

background image

15

13

Następnie całe mieszkanie zostało skrupulatnie przeszukane i kilka przedmiotów, zwłaszcza
papiery, zarekwirowano. Katarzynie Blum pozwolono ubrać się w łazience, w obecności
funkcjonariuszki policji, pani Pletzer. Jednakże drzwi łazienki musiały być cały czas nie
domknięte i strzegli ich z całą surowością dwaj uzbrojeni policjanci. Katarzynie pozwolono
wziąć że sobą torebkę, a ponieważ nie było wykluczone, że zostanie zatrzymana, także
bieliznę nocną, woreczek z przyborami toaletowymi i coś do czytania. Biblioteka Katarzyny
Blum składała się z czterech romansów, trzech powieści kryminalnych i dwóch biografii,
Napoleona i królowej szwedzkiej Krystyny. Wszystkie te książki pochodziły z klubu
czytelniczego. Ponieważ Katarzyna wciąż pytała: — O co chodzi, o co chodzi, co ja takiego
zrobiłam? — funkcjonariuszka policji kryminalnej Pletzer wyjaśniła jej bardzo uprzejmie, że
Ludwik Götten jest od dawna poszukiwanym bandytą, którego udział w napadzie na bank jest
niemal pewny i na którym ciąży podejrzenie o zabójstwo i inne przestępstwa.

background image

16

14

Kiedy wreszcie około godziny 10.15 zabrano Katarzynę z jej mieszkania na przesłuchanie,
zrezygnowano w końcu z założenia jej kajdanek. Wprawdzie Beizmenne skłonny był
obstawać przy nich, jednak po krótkiej rozmowie z funkcjonariuszką Pletzer i swoim zastępcą
Moedingiem zgodził się ustąpić. Ponieważ działo się to rankiem w tłusty czwartek, wielu
lokatorów domu nie poszło do pracy, nie wybrało się zaś jeszcze na doroczne zapustne
korowody, zabawy itd. Około czterdziestu mieszkańców dziesięciopiętrowego domu gapiło
się więc w hallu na dole, w paltach, szlafrokach i płaszczach kąpielowych, a fotoreporter
Schönner stał zaledwie o parę kroków od windy, kiedy wychodziła z niej Katarzyna Blum
między Beizmennem i Moedingiem, obstawiona przez uzbrojonych funkcjonariuszy policji.
Fotografował ją wielokrotnie z przodu, z tyłu i z boków, a w końcu potarganą i z bardzo złą
miną, kiedy ze wstydu i oszołomienia próbowała zasłonić twarz i popadła przy tym w konflikt
z torebką, woreczkiem z przyborami toaletowymi i plastykową torbą, w której znajdowały się
dwie książki i przybory do pisania.

background image

17

15

Pół godziny później, kiedy poinformowano ją o przysługujących jej prawach i pozwolono
doprowadzić trochę do porządku swój wygląd, Katarzyna Blum w obecności Beizmennego,
Moedinga, pani Pletzer, jak również prokuratorów Kortena i Hacha złożyła do protokołu
następujące zeznanie:
— Nazywam się Katarzyna Brettloh, z domu Blum. Urodziłam się 2 marca 1947 roku w
Gemmelsbroich, powiat Kuir. Mój ojciec, Peter Blum, był górnikiem. Umarł, kiedy miałam
sześć lat, w wieku trzydziestu siedmiu lat, wskutek rany płuc odniesionej podczas wojny.
Ojciec wrócił po wojnie do kopalni łupku i podejrzewano, że cierpi na pylicę. Po jego śmierci
matka miała trudności z uzyskaniem renty, ponieważ urząd ubezpieczeń społecznych i
gwarectwo kopalni nie mogły dojść ze sobą do porozumienia. Od wczesnego dzieciństwa
musiałam zajmować się gospodarstwem, gdyż ojciec często chorował i wtedy tracił zarobki, a
matka w rozmaitych miejscach godziła się do sprzątania. Nauka nie sprawiała mi trudności,
mimo że i poza wakacjami musiałam dużo czasu poświęcać pracy w gospodarstwie, nie tylko
w domu, ale także u sąsiadów i innych mieszkańców wsi, którym pomagałam przy pieczeniu,
gotowaniu, robieniu weków i świniobiciu. Często też sprzątałam i pomagałam przy żniwach.
Dzięki mojej chrzestnej, pani Elzie Woltersheim z Kuir, po ukończeniu szkoły w 1961 roku
dostałam pracę służącej u rzeźnika Gerbera w Kuir, gdzie czasem pomagałam także w
sklepie. Od 1962 do 1965 roku uczęszczałam do szkoły gospodarstwa domowego w Kuir
dzięki poparciu i pomocy finansowej mojej chrzestnej, pani Woltersheim, która była tam
instruktorką. Ukończyłam tą szkołą z oceną bardzo dobrą. Od 1966 do 1967 roku pracowałam
jako kucharka w całodziennym przedszkolu fabryki Koeschlera w sąsiednim miasteczku
Oftersbroich, później dostałam również w Oftersbroich pracą pomocy domowej u lekarza dr
Kluthena. Przebyłam tam tylko rok, bo pan doktor coraz częściej okazywał mi natarczywość,
a pani doktorowa tego nie znosiła. Ja także nie lubiłam tych natarczywości. Uważałam je za
obrzydliwe. W roku 1968 kilka miesięcy byłam bez pracy, wiec pomagałam matce w
gospodarstwie i od czasu do czasu najmowałem się do pomocy na zebraniach i wieczorach
kręglarskich grupy werblistów w Gemmelsbroich. Tam właśnie poznałam przez mojego
starszego brata, Kurta Bluma, włókniarza Wilhelma Brettloha i w parę miesięcy później
pobraliśmy się. Mieszkaliśmy w Gemmelsbroich. Czasem w weekendy, kiedy zjeżdżało się
dużo turystów, pomagałam w kuchni w gospodzie Klooga, nieraz też podawałam na sali. Już
po pół roku nabrałam nieprzezwyciężonego wstrętu do męża. Bliższych szczegółów nie
chciałabym tu podawać. Opuściłam męża i przeniosłam się do miasta. Sąd orzekł rozwód z
mojej winy, z powodu złośliwego opuszczenia męża, i powróciłam do panieńskiego
nazwiska. Początkowo mieszkałam u pani Woltersheim, dopiero po kilku tygodniach
dostałam pracą gospodyni i pomocy domowej u doradcy ekonomicznego dr Fehnerna, u
którego również zamieszkałam. Pan doktor Fehnern umożliwił mi uczęszczanie na
wieczorowe wyższe kursy gastronomiczne i złożenie egzaminu państwowego na zawodowego
gastronoma. Pan doktor Fehnern był dla mnie bardzo miły i hojny, toteż zostałam u niego i po
złożeniu egzaminu państwowego. W końcu 1969 roku pan doktor Fehnern został aresztowany
w związku z wykryciem poważnych nadużyć podatkowych w wielkich firmach, dla których
pracował. Zanim go zatrzymano, wręczył mi kopertę z trzymiesięcznym wynagrodzeniem i
prosił, żebym nadal opiekowała się jego domem. Powiedział, że niedługo wróci. Pozostałam
tam jeszcze miesiąc, przygotowywałam posiłki dla personelu pracującego w jego biurze pod
nadzorem urzędników podatkowych, utrzymywałam w porządku dom i ogród, zajmowałam
się także praniem. Zawsze nosiłam panu Fehnernowi do więzienia śledczego czystą bieliznę,
a także coś do jedzenia, zwłaszcza pasztet ardeński, który nauczyłam się przyrządzać u
rzeźnika Gerbera w Kuir. Później biuro parna dr Fehnerna zostało zamknięte, dom

background image

18

zarekwirowany i musiałam zwolnić zajmowany pokój. Podobno panu dr Fehnernowi
udowodniono także sprzeniewierzenie i fałszerstwo i przeniesiono go do prawdziwego
więzienia, gdzie go w dalszym ciągu odwiedzałam. Chciałam oddać mu wynagrodzenie za
pozostałe dwa miesiące, które mi się nie należało. Pan doktor Fehmern sprzeciwił się temu
stanowczo. Bardzo prędko znalazłam pracę u państwa Blornów, których poznałam przez pana
doktora Fehnerna.
Państwo Blornowie zajmują bungalow w osiedlu parkowym w południowej dzielnicy miasta.
Mimo że proponowali mi, abym zamieszkała u nich, odmówiłam. Chciałam być wreszcie
niezależna i pracować na warunkach wolnego zawodu. Państwo Blornowie byli dla mnie
bardzo łaskawi. Pani doktorowa, która pracuje w dużym biurze architektonicznym, pomogła
mi kupić własnościowe mieszkanie w satelitarnej południowej dzielnicy miasta,
reklamowanej pod hasłem „Eleganckie osiedle nad rzeką”. Pan dr Blorna, jako adwokat do
spraw przemysłowych, i pani Blorna, jako architekt, znali projekt osiedla. Obliczyłam przy
pomocy pana dr Blorny sfinansowanie, oprocentowanie i amortyzację dwupokojowego
mieszkania z kuchnią i łazienką na ósmym piętrze. Miałam już odłożone siedem tysięcy
marek, a dzięki poręczeniu państwa Blornów uzyskałam kredyt w wysokości trzydziestu
tysięcy, więc już z początkiem 1970 roku mogłam wprowadzić się do własnego mieszkania.
Wpłaty miesięczne wynosiły wówczas około tysiąca stu marek, ponieważ jednak państwo
Blornowie nie potrącali mi z poborów należności za wyżywienie, a pani Blorna jeszcze co
dzień dawała mi do domu coś do jedzenia i do picia, mogłam żyć bardzo oszczędnie i spłacać
kredyt prędzej, niż braliśmy to pod uwagę w pierwotnych obliczeniach. Od czterech lat
samodzielnie prowadzę gospodarstwo państwa Blornów, zaczynam pracę o siódmej rano i
wychodzę od nich około wpół do piątej, kiedy skończę sprzątanie, porządki, zrobię zakupy i
przygotuję kolację. Piorę także całą bieliznę. Między wpół do piątej a wpół do siódmej
zajmuję się własnym gospodarstwem, a później pracuję jeszcze półtorej do dwóch godzin u
emerytów, państwa Hiepertzów. Za pracę w sobotę i niedzielę otrzymuję w obu miejscach
ekstrazapłatę. W moim wolnym czasie pomagam jeszcze nieraz w restauracji Klofta albo przy
urządzaniu przyjęć, zebrań towarzyskich, wesel, zabaw i balów, przeważnie jako fachowy
gastronom na warunkach ryczałtowych i na własne ryzyko, a niekiedy na zlecenie firmy
Kloft. Zajmuję się kalkulacją, planowaniem organizacji przyjęcia, czasem podejmuję się
gotowania albo obsługi gości. Mój dochód brutto wynosi przeciętnie 1800 do 2300 marek
miesięcznie. Urząd skarbowy traktuje moją pracę jako uprawianie wolnego zawodu. Sama
płacę podatki i ubezpieczenia. Wszystkie te sprawy, zeznania podatkowe itp., załatwia mi
bezpłatnie biuro pana dr Blorny. Od wiosny 1972 roku mam samochód marki Volkswagen,
model 1968, który kupiłam na dogodnych warunkach od zatrudnionego w firmie Kloft
kucharza, Wernera Klormera. Przejazdy publicznymi środkami komunikacji do rozmaitych i
często zmieniających się miejsc pracy były dla mnie zbyt uciążliwe. Posiadanie samochodu
pozwala mi przyjmować zamówienia na przyjęcia i uroczystości odbywające się również w
dalej położonych hotelach.

background image

19

16

Ta część przesłuchania trwała od 10.45 do 12.30 i po godzinnej przerwie od 13.30 do 17.45.
Podczas przerwy obiadowej Katarzyna Blum odmówiła przyjęcia od policji kawy i kanapek z
serem i nie zmieniła stanowiska w tej sprawie mimo usilnych namów wyraźnie życzliwej jej
pani Pletzer oraz komisarza Moedinga. Jak opowiadał Hach, nie potrafiła oddzielić sfery
urzędowej od prywatnej i zrozumieć konieczności przesłuchania. Podczas kiedy Beizmenne z
apetytem pochłaniał kawę i kanapki i w rozpiętym kołnierzyku, z rozluźnionym krawatem,
nie tylko sprawiał ojcowskie wrażenie, ale naprawdę odnosił się do niej po ojcowsku,
Katarzyna Blum poprosiła, aby ją odprowadzono do celi. Wiadomo, że dwaj funkcjonariusze
policji, odkomenderowani do jej nadzoru, starali się namówić ją na kawę i kanapki, ona
jednak uparcie potrząsała głową, siedziała na pryczy, paliła papierosy, kręcąc nosem i
krzywiąc się ze wstrętem na zachlapaną jeszcze wymiocinami toaletę w celi. Po
długotrwałych namowach obu młodych policjantów i pani Pletzer Katarzyna zgodziła się, aby
ta ostatnia sprawdziła jej tętno; a kiedy okazało się normalne, łaskawie przystała na
przyniesienie jej z pobliskiej kawiarni kawałka babki piaskowej i filiżanki herbaty, obstając
jednak przy zapłaceniu z własnej kieszeni, mimo że jeden z młodych policjantów, który tego
dnia rano, gdy Katarzyna ubierała się, strzegł drzwi do łazienki, gotów był „fundnąć jej”
ciastko i herbatę. Zgodny sąd obu funkcjonariuszy policji i pani Pletzer o tym epizodzie
brzmiał: ani za grosz poczucia humoru.

background image

20

17

Przesłuchanie ciągnęło się potem od 13.30 do 17.45. Beizmenne chętnie by je skrócił, jednak
Katarzyna Blum upierała się przy szczegółowym zeznawaniu; obaj prokuratorzy uznali, że
ma do tego prawo, wreszcie i Beizmenne — początkowo dość niechętnie, później z rosnącym
przekonaniem ze względu na tło, które wydawało mu się ważne — zgodził się z nimi.
Około godziny 17.45 powstała kwestia, czy należy kontynuować przesłuchanie, czy też je
przerwać, oraz czy Katarzynę Blum zwolnić, czy też zamknąć w celi. Około 17.00 Katarzyna
łaskawie przyjęła zaproponowany jej dzbanuszek herbaty i kanapką (z szynką) i wyraziła
zgodę na dalsze składanie zeznań, gdyż Beizmenne obiecał zwolnić ją po ich zakończeniu.
Teraz przyszła kolej na jej stosunki z panią Woltersheim. Jest ona, powiedziała Katarzyna
Blum, jej chrzestną i daleką kuzynką matki. Po przeniesieniu się do miasta Katarzyna
natychmiast nawiązała z nią kontakt.
— Byłam zaproszona na tą potańcówką 20 lutego. Właściwie miała się ona odbyć 21 lutego,
w tłusty czwartek, później jednak została przeniesiona na 20 lutego, bo pani Woltersheim
wzięła na siebie obowiązki zawodowe związane z tłustym czwartkiem. Była to pierwsza od
czterech lat zabawa, w której brałam udział. Zmieniam to zeznanie: dwa, trzy, a może i cztery
razy tańczyłam u państwa Blornów, kiedy pomagałam u nich podczas przyjąć. O późnej
godzinie, kiedy już sprzątnęłam ze stołu, zmyłam, podałam kawę, a potem pan Blorna brał na
siebie obsługę baru, proszono mnie do salonu, gdzie tańczyłam z panem dr Blorną, a także z
innymi panami ze sfery akademickiej, gospodarczej i politycznej. Potem już raczej niechętnie
i z wahaniem przyjmowałam te zaproszenia, a wreszcie zaczęłam odmawiać, gdyż ci panowie
często bywali trochę zawiani i pozwalali sobie na natarczywości. Ściślej mówiąc: odkąd
kupiłam sobie samochód, stanowczo odrzucałam zaproszenia. Przedtem byłam uzależniona
od tego, żeby któryś z panów odwiózł mnie do domu. Także z tym panem... — tu wskazała
Hacha, który się zaczerwienił — czasem tańczyłam.
Pytanie, czy i Hach bywał w stosunku do niej natarczywy, nie padło.

background image

21

18

Przesłuchanie ciągnęło się długo, ponieważ Katarzyna Blum z zadziwiającą pedanterią
kontrolowała swoje sformułowania i żądała, aby odczytywano jej każde zdanie zamieszczone
w protokole. Na przykład zamiast wspomnianych w ostatnim fragmencie „natarczywości” w
protokole znalazło się początkowo słowo „czułości”, a właściwie wyrażono się w ten sposób,
ż

e „panowie robili się czuli”. Katarzynę Blum oburzyło to do żywego i energicznie broniła się

przed tym sformułowaniem. Doszło więc do prawdziwej kontrowersji miedzy nią a
prokuratorami oraz nią a Beizmennem co do właściwej definicji, bo Katarzyna twierdziła, że
czułość jest czymś obustronnym, a natarczywość jednostronnym, tam zaś zawsze chodziło
właśnie o tą jednostronną natarczywość. Na uwagą prokuratorów, że to wszystko nie jest
przecież takie istotne i Katarzyna sama jest winna temu, iż przesłuchanie ciągnie się dłużej
niż zwykle, oświadczyła ona stanowczo, że nie podpisze protokołu, w którym zamiast
„natarczywość” zostanie użyte słowo „czułość”. Różnica ta ma dla niej zasadnicze znaczenie i
jednym z powodów jej rozejścia się z mężem było właśnie to, że nie okazywał jej nigdy
czułości, tylko zawsze natarczywość.
Podobną kontrowersją wywołało użycie w odniesieniu do państwa Blornów określenia
„łaskawi”. W protokole użyto sformułowania „mili dla mnie”, Katarzyna zaś obstawała przy
słowie „łaskawi”, a kiedy zamiast niego proponowano jej określenie „dobrotliwi”, ponieważ
„łaskawi” brzmi zbyt staroświecko, była oburzona i twierdziła, że określenia „mili” i
„dobrotliwi” nie mają nic wspólnego z łaskawością, a właśnie tak odczuwała stosunek
Blornów do niej.

background image

22

19

Tymczasem przesłuchano mieszkańców domu, których większość umiała o Katarzynie Blum
powiedzieć bardzo niewiele albo nic.
Lokatorzy spotykali ją czasem w windzie, kłaniali jej się, wiedzieli, że ma Czerwonego
Volkswagena; jedni przypuszczali, że jest sekretarką jakiegoś dyrektora, inni brali ją za
kierowniczkę działu w którymś z domów towarowych. Była zawsze starannie ubrana,
uprzejma, ale i chłodna. Spośród lokatorów pięciu mieszkań na ósmym piętrze, na którym
znajdowało się mieszkanie Katarzyny, tylko dwie osoby mogły powiedzieć o niej coś więcej.
Jedną z nich była właścicielka salonu fryzjerskiego, pani Schmill, drugą emerytowany
pracownik elektrowni nazwiskiem Ruhwiedel. Zaskoczeniem było wspólne w obu zeznaniach
twierdzenie, że Katarzynę od czasu do czasu odwiedzał jakiś mężczyzna albo przychodziła
razem z nim do domu. Pani Schmill twierdziła, że gość ten bywał regularnie mniej więcej co
dwa lub trzy tygodnie i że był to mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna, bardzo sprężysty i
wyraźnie z „wyższych sfer”. Pan Ruhwiedel natomiast określał go jako dość młodego faceta,
który przychodził kilka razy sam, kilka razy z panną Blum do jej mieszkania. W ciągu
ostatnich dwóch lat zdarzyło się to osiem czy dziewięć razy, „zauważyłem tyko te wizyty —
o innych, których nie zauważyłem, oczywiście nie mogę nic powiedzieć”.
Kiedy późnym popołudniem skonfrontowano. Katarzynę z tymi zeznaniami i kazano jej
ustosunkować się do nich, nie kto inny jak Hach, jeszcze przed sformułowaniem pytania,
chciał ułatwić jej sytuację i podsunął wytłumaczenie, że owe męskie wizyty składali panowie,
którzy czasem odwozili ją do domu. Katarzyna, zaczerwieniona po korzonki włosów ze
wstydu i rozdrażnienia, odpowiedziała zjadliwym pytaniem, czy może „męskie wizyty” są
zabronione. Ponieważ nie chciała skorzystać z uprzejmie przerzuconego przez Hacha
pomostu albo nie zrozumiała jego intencji, Hach stał się także trochę bardziej zjadliwy; pani
Blum powinna zdawać sobie sprawę z tego, powiedział, że dochodzenie dotyczy bardzo
poważnej sprawy, a mianowicie szeroko rozgałęzionej sprawy Ludwika Göttena, którą policja
i prokuratura zajmują się już przeszło rok. Dlatego niniejszym zapytuje, czy wizyty, którym
przesłuchiwana, jak widać, nie zaprzecza, składał zawsze ten sam mężczyzna. W tym
momencie wtrącił się brutalnie Beizmenne mówiąc:
— Więc pani zna Göttena już od dwóch lat.
Katarzyna była tak zaskoczona tym stwierdzeniem, że nie wiedziała, co odpowiedzieć, tylko
patrząc na Beizmennego potrząsnęła głową, a kiedy w chwilę później wyjąkała zadziwiająco
łagodnie: — Ależ nie, nie, poznałam go dopiero wczoraj — nie zabrzmiało to bardzo
przekonująco. Zażądano więc od niej zidentyfikowania odwiedzającego ją mężczyzny, ale
ona „niemal z przerażeniem” potrząsnęła głową i odmówiła zeznań na ten temat. Beizmenne
zaczął teraz znowu przemawiać do niej po ojcowsku, powiedział, że to przecież nic złego,
jeśli ma przyjaciela, który — i tu popełnił znowu fatalny błąd psychologiczny — nie jest w
stosunku do niej natarczywy, tylko, być może, czuły. Pani Blum, jako rozwódka, nie jest już
przecież zobowiązana do zachowywania wierności i — trzeci fatalny błąd — nie można by jej
nawet potępić, gdyby z nienatarczywej czułości wynikały dla niej jakieś korzyści materialne.
I tym zawalił ostatecznie całą sprawę. Katarzyna odmówiła dalszych zeznań i domagała się,
aby ją odprowadzono do celi albo zwolniono do domu. Ku zaskoczeniu wszystkich obecnych
Beizmenne, łagodny i zmęczony — dochodziła już 20.40 — oświadczył, że poleci odwieźć
panią Blum do domu. Po chwili jednak, kiedy Katarzyna wstała i zaczęła zbierać torebkę,
woreczek z przyborami toaletowymi i plastykową torbę, spytał nagle surowo:
— W jaki sposób ten pani czuły Ludwik wyszedł tej nocy z domu? Wszystkie wyjścia i
wejścia były strzeżone — to pani, pani musiała znać i wskazać mu jakąś drogę. Ja już to
wykryję. Do widzenia.

background image

23

20

Moeding, zastępca Beizmennego, który odwoził Katarzynę do domu, opowiadał później, że
stan młodej kobiety był bardzo niepokojący, a nawet budził obawę, że pani Blum mogłaby
zrobić sobie coś złego; jest całkowicie zdruzgotana, wykończona i, co doprawdy dziwne,
właśnie w tym stanie przejawiło się albo dopiero obudziło jej poczucie humoru. Jadąc z nią
przez miasto spytał żartem, czy nie byłoby przyjemnie teraz swobodnie i bez jakichkolwiek
ukrytych myśli pójść gdzieś razem napić się i potańczyć. Katarzyna miała kiwnąć głową i
powiedzieć, że owszem, to byłoby weale nieźle, może nawet przyjemnie, a później, już przed
domem, kiedy Moeding ofiarował się odprowadzić ją na górę, odpowiedziała z przekąsem:
— Ach, lepiej nie. Jak pan wie, mam pod dostatkiem męskich wizyt. Niemniej, dziękuję
panu.
Moeding przez cały wieczór i pół nocy usiłował przekonać Beizimennego, że powinni
aresztować Katarzynę Blum ze względu na jej własne bezpieczeństwo. Kiedy Beizmenne
zapytał go, czy się w niej zakochał, odpowiedział, że nie, ale ją lubi, są w tym samym wieku i
nie wierzy w teorię Beizmennego, jakoby istniał jakiś większy spisek, w który zamieszana
jest Katarzyna.
Nie wspomniał natomiast o tym, co doszło do Blorny za pośrednictwem parni Woltersheim, a
mianowicie o dwóch radach, jakich udzielił Katarzynie, którą mimo wszystko odprowadził
przez hall aż do windy; rady te mogły go drogo kosztować, a poza tym zagrozić jego życiu i
ż

yciu jego kolegów. Powiedział on mianowicie stojąc z Katarzyna przed drzwiami windy:

— Niech pani nie bierze do ręki słuchawki telefonicznej i nie otwiera jutro rano gazety.
Przy czym nie było jasne, czy ma na myśli GAZETĘ, czy też w ogóle gazety.

background image

24

21

Tego samego dnia (czwartek, 21 lutego 1974 r.) około godziny 15.30 dr Blorna w
miejscowości, w której miał spędzić urlop zimowy, po raz pierwszy zakładał narty, aby
wyruszyć na dłuższą wędrówką. Z tą chwilą urlop, na który od tak dawna się cieszył, diabli
wzięli. Przyjemnie było poprzedniego wieczora, wkrótce po przyjeździe, pójść z Trudą na
długi spacer, dwie godziny po śniegu, później posiedzieć przy butelce wina przed ogniem
rozpalonym na kominku, a wreszcie zapaść w głęboki sen przy otwartym oknie. Pierwsze
urlopowe śniadanie przeciągnęło się, potem parę godzin spędził dobrze okryty kocami w
koszykowym fotelu na tarasie i właśnie w chwili, kiedy zamierzał wyruszyć na nartach, zjawił
się ten facet z GAZETY i bez uprzedzenia zaczął go wypytywać o Katarzyną. Czy zdaniem
pana dr Blorny jest zdolna do popełnienia przestępstwa?
— Co pan! — odpowiedział Blorna. — Jestem adwokatem i wiem, ilu ludzi jest zdolnych do
popełnienia przestępstwa. Ale o co panu chodzi? Katarzyna i przestępstwo? Wykluczone, co
też panu przyszło do głowy Gdzie pan to słyszał?
Kiedy wreszcie dowiedział się, że, jak stwierdzono, u Katarzyny spędził noc od dawna
poszukiwany bandyta, ona zaś od mniej więcej jedenastej w południe jest poddawana
surowemu przesłuchaniu, w pierwszej chwili chciał natychmiast powrócić samolotem do
miasta, aby udzielić jej pomocy. Jednakże facet z GAZETY — czy rzeczywiście wyglądał tak
plugawo, czy też Blornie tak się tylko później wydawało? — powiedział, że znowu tak źle z
Katarzyną nie jest, i czy pan doktor nie mógłby powiedzieć mu o paru cechach jej charakteru.
A gdy Blorna wzbraniał się przed tym, facet zauważył, że to jednak zły znak i mógłby być
opacznie zrozumiany. Odmowa wypowiedzenia się na temat charakteru osoby wplątanej w
tego rodzaju sprawę — a chodzi tu o „front-page-story” — wskazywałaby jednocześnie na zły
charakter. Blorna, rozdrażniony i wściekły, powiedział:
— Katarzyna jest bardzo rozsądną i chłodną osobą — i zaraz odczuł rozdrażnienie, bo i to nie
było prawdą i nawet w przybliżeniu nie wyrażało tego, co chciał i powinien był powiedzieć.
Nigdy jeszcze nie miał do czynienia z gazetami, a już na pewno nie z GAZETĄ, i kiedy facet
odjechał swoim Porschem, Blorna odpiął narty i już wiedział, że to koniec urlopu. Podszedł
na górę do Trudy, która ciepło otulona kocami, na wpół śpiąca, leżała w słońcu na balkonie.
Opowiedział jej, co zaszło.
— Zatelefonuj — powiedziała.
Blorna próbował połączyć się trzy, cztery, pięć razy, ale wciąż słyszał odpowiedź: —
Abonent się nie zgłasza. — Spróbował jeszcze raz koło jedenastej wieczorem i znowu nikt się
nie zgłosił. Sporo wypił i źle spał.

background image

25

22

Kiedy w piątek około wpół do dziesiątej rano zjawił się mrukliwy na śniadaniu, Truda od razu
podała mu GAZETĘ. Na stronie tytułowej Katarzyna. Ogromne zdjęcie, ogromna czcionka.
KOCHANKA BANDYTY KATARZYNA BLUM ODMAWIA ZEZNAŃ O MĘSKICH
WIZYTACH. Poszukiwany od pół roku bandyta i morderca Ludwik Götten mógłby zostać
wczoraj aresztowany, gdyby jego kochanka, pomoc domowa Katarzyna Blum, nie zatarła
śladów i nie dopomogła mu w ucieczce. Policja przypuszcza, że Katarzyna Blum już od
dłuższego czasu jest zamieszana w spisek. Dalsze wiadomości zamieszczamy na odwrocie pod
tytułem: Męskie wizyty.

Blorna przeczytał więc na odwrocie, że GAZETA z jego charakterystyki Katarzyny jako
rozsądnej i chłodnej kobiety zrobiła ją „lodowato zimną i wyrachowaną”, a z jego ogólnej
wypowiedzi na temat kryminologii, że „jest niewątpliwie zdolna do popełnienia
przestępstwa
”.
Proboszcz z Gemmelsbroich powiedział: „Po niej wszystkiego mógłbym się spodziewać. Jej
ojciec był zamaskowanym komunistą, a matka, którą z litości zatrudniałem przez pewien czas
jako sprzątaczkę, kradła wino mszalne i w zakrystii urządzała orgie ze swoimi kochankam
i”.
Katarzyna Blum od dwóch lat regularnie przyjmowała męskie wizyty. Czy jej mieszkanie było
ośrodkiem konspiracji, meliną bandytów albo punktem przerzutu broni? W jaki sposób
zaledwie dwudziestosiedmioletnia pomoc domowa doszła do mieszkania własnościowego
wartości około 110 000 marek? Czy przypadała jej dola z łupów zdobywanych w napadach na
banki? Policja prowadzi dalsze dochodzenia. Prokuratura pracuje na najwyższych obrotach.
Jutro dalszy ciąg wiadomości. GAZETA JAK ZWYKLE TRZYMA RĘKĘ NA PULSIE!
Wszystkie informacje o tle sprawy znajdziecie w jutrzejszym, sobotnim wydaniu dziennika.
Po południu, czekając na lotnisku, Blorna zrekonstruował kolejność wydarzeń: Godz. 10.25:
Telefon bardzo wzburzonego Lüdinga, który zaklinał mnie, żebym natychmiast wracał i
skomunikował się z równie wzburzonym Alojzym. Alojzy, rzekomo kompletnie załamany —
jakim nigdy go jeszcze nie widziałem, więc wydaje mi się to nieprawdopodobne — przebywa
w tej chwili na zjeździe chrześcijańskich przedsiębiorców w Bad Bedelig, gdzie musi
wygłosić główny referat i przewodniczyć dyskusji.
10.40: Telefon Katarzyny, która zapytała, czy rzeczywiście powiedziałem o niej to, co podała
GAZETA. Ucieszony tym, że mogę jej udzielić wyjaśnienia, wytłumaczyłem przebieg
sprawy, ona zaś powiedziała (notuję to z pamięci) mniej więcej: „Wierzę panu, wierzę, teraz
już wiem przecież, jak te łajdaki pracują. Dziś rano wytropili nawet moją ciężko chorą matkę,
Brettloha i innych ludzi”. Kiedy ją spytałem, gdzie jest w tej chwili, odpowiedziała mi, że u
Elzy, „ale teraz muszę znowu iść na przesłuchanie”.
11.00: Telefon Alojzego; rzeczywiście po raz pierwszy w życiu — a znam go dwadzieścia lat
— zauważyłem w nim wzburzenie i lęk. Powiedział, że muszę natychmiast wrócić, aby jako
jego adwokat zająć się pewną nad wyraz nieprzyjemną sprawą. On ma teraz wygłosić referat,
potem uczestniczyć w obiedzie wydanym przez przedsiębiorców, później przewodniczyć
dyskusji, a wieczorem wziąć udział w spotkaniu towarzyskim, może jednak być u nas w
domu między wpół do ósmej a wpół do dziesiątej i później jeszcze doszlusować do owego
spotkania.
11.30: Truda uważa również, że powinniśmy natychmiast wrócić i udzielić pomocy
Katarzynie. Jak wnioskuję z jej ironicznego uśmiechu, ma już (zapewne, jak zwykle, słuszną)
teorię co do trudności Alojzego.
12.15: Rezerwacja załatwiona, rzeczy spakowane, rachunek zapłacony. Po zaledwie
czterdziestogodzmnym urlopie taksówką do I., tam na lotnisko, gdzie z powodu mgły
czekamy od 14.00 do 15.00. Długa rozmowa z Trudą o Katarzynie, do której, jak Truda wie,

background image

26

jestem bardzo, bardzo przywiązany. Mówiliśmy i o tym, jak to zachęcaliśmy Katarzynę, żeby
nie była taka przesadna, zapomniała o swoim trudnym dzieciństwie i nieudanym małżeństwie.
Jak próbowaliśmy przezwyciężyć jej dumę, kiedy chodziło o pieniądze, i udzielić jej z
własnego konta tańszego kredytu niż bankowy. Nawet nasze argumenty, że płacąc nam 9°/o
zamiast 14%, które musiałaby płacić bankowi, nie naraża nas wcale na stratę, sama zaś
oszczędza dużo pieniędzy, nie przekonały jej. I to, że jesteśmy wobec niej zobowiązani:
odkąd spokojnie, umiejętnie i oszczędnie prowadzi nasze gospodarstwo, nie tylko znacznie
obniżyła koszty utrzymania; dzięki niej oboje możemy spokojnie oddawać się naszej pracy
zawodowej, czego nie sposób przeliczyć na pieniądze. Uwolniła nas od trwającego pięć lat
chaosu, który tak bardzo ciążył na naszym małżeństwie i pracy.
Około 16.30, ponieważ mgła nie rzedła, zdecydowaliśmy się jechać pociągiem. Za radą Trudy
nie zatelefonowałem do Alojzego Sträubledera. Taksówką na dworzec, gdzie łapiemy jeszcze
pociąg frankfurcki o 17.45. Okropna podróż — mdłości, zdenerwowanie. Nawet Truda
poważna i wzburzona. Przeczuwa duże nieszczęście. Zupełnie wyczerpani, przesiadamy się w
Monachium, gdzie udaje nam się jeszcze zdobyć miejsca sypialne. Oboje przewidujemy
zmartwienia z Katarzyną i o nią, kłopoty z Lüdingiem i Sträublederem.

background image

27

23

W sobotę rano na dworcu, w mieście jeszcze karnawałowo rozbawionym, rozbici i
nieszczęśliwi, już na peronie zobaczyli GAZETĘ, znowu ze zdjęciem Katarzyny na tytułowej
stronie, tym razem wychodzącej z gmachu prezydium w towarzystwie funkcjonariusza policji
kryminalnej po cywilnemu. NARZECZONA MORDERCY NADAL UPORCZYWIE MILCZY!
BRAK WIADOMOŚCI O MIEJSCU POBYTU GÖTTENA! ZARZĄDZONO ALARM DLA
CAŁEJ POLICJI
.
Truda kupiła tę szmatę i w milczeniu pojechali taksówką do domu. W czasie kiedy Blorna
płacił za kurs, a Truda otwierała drzwi kluczem, kierowca wskazując GAZETĘ powiedział:
— Pan jest tam także, od razu pana poznałem. To pan jest przecież adwokatem i pracodawcą
tej laluni.
Blorna dał mu o wiele za duży napiwek, a kierowca, w którego uśmiechu wcale nie było tyle
złośliwej satysfakcji co w głosie, wniósł im walizki, torby i narty aż do sieni i rzucił poufale:
— No, to cześć.
Truda już włączyła maszynkę do kawy i poszła umyć się w łazience. GAZETA leżała na stole
w salonie razem z dwoma telegramami, jednym od Lüdinga, drugim od Sträubledera. Ten od
Lüdinga brzmiał: „Łagodnie mówiąc rozczarowany brakiem kontaktu. Lüding”, a od
Sträubledera: „Nie mogę pojąć, dlaczego mnie zostawiasz na lodzie. Oczekuję niezwłocznego
telefonu. Alojzy”.
Było właśnie piętnaście po ósmej, prawie dokładnie pora, o której Katarzyna podawała im
zwykle śniadanie: ładnie nakryty stół, kwiaty, świeżo uprany obrus i serwetki, parę gatunków
pieczywa, miód, jajka, kawa, a dla Trudy grzanki i dżem pomarańczowy.
Nawet Truda zrobiła się trochę sentymentalna, przynosząc maszynkę z kawą, chrupki chleb,
miód i masło.
— Nigdy już nie będzie tak, jak dawniej, nigdy. Oni wykończą tę dziewczynę. Jeśli nie
policja, to GAZETA, a jak GAZECIE się sprzykrzy, zrobią to za nią ludzie. Przeczytaj to
najpierw i dopiero potem dzwoń do tych jej adoratorów.
Blorna przeczytał:
GAZECIE, która zawsze stara się szczegółowo informować swoich czytelników, udało się
zebrać dalsze wypowiedzi, naświetlające charakter Katarzyny Blum i jej niejasną przeszłość.
Reporterzy GAZETY zdołali dotrzeć do ciężko chorej matki Katarzyny Blum. Użalała się ona,
że córka od dawna jej nie odwiedza. Później, poinformowana o niezaprzeczalnych taktach,
powiedziała: „Musiało dojść do tego, musiało się tak skończyć”. Były mąż Katarzyny Blum,
zacny włókniarz, Wilhelm Brettloh, który uzyskał rozwód z Katarzyną, jako winną złośliwego
opuszczenia go, jeszcze chętniej udzielił odpowiedzi GAZECIE. „Teraz — powiedział, z
trudem powstrzymując łzy — wiem wreszcie, dlaczego puściła mnie kantem. Dlaczego mnie
rzuciła. Więc o TO jej chodziło. Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Nasze skromne szczęście
nie wystarczało jej. Chciała sięgnąć wysoko, a w jaki sposób rzetelny, skromny robotnik
mógłby dorobić się Porsche'a? Może zechciałby pan (dodał rozsądnie) przekazać czytelnikom
GAZETY moją radą: tak muszą się kończyć błędne wyobrażenia o socjalizmie. Pytam pana i
pańskich czytelników: w jaki sposób służąca może dojść do takiego bogactwa? Uczciwie nie
mogła go zdobyć. Teraz wiem, dlaczego lękałem się jej radykalizmu i wrogości do Kościoła, i
błogosławią wolą Boga, który nie dał nam dzieci. A kiedy dowiadują się jeszcze, że Katarzyna
wolała pieszczoty mordercy i bandyty niż moją prostą miłość, to i ten rozdział uważani za
wyjaśniony. Ale mimo to chciałbym do niej zawołać: Moja mała Katarzynko, gdybyś była
została ze mną! I my w ciągu tych lat dorobilibyśmy się czegoś, może i samochodu
małolitrażowego, Porsche'a zapewne nigdy nie mógłbym ci dać, tylko skromne szczęście,

background image

28

jakie może zaofiarować rzetelny robotnik, który nie ufa związkom zawodowym. Ach,
Katarzyno!”
Pod nagłówkiem „Małżeństwo rencistów jest wstrząśnięte, ale nie zdziwione” Blorna znalazł
jeszcze na ostatniej stronie zakreśloną czerwonym ołówkiem szpaltę:
Emerytowany dyrektor gimnazjum dr Berthold Hiepertz i pani Erna Hiepertz są wstrząśnięci
postępowaniem Katarzyny Blum, ale „nie bardzo zdziwieni”. W Lemgo, gdzie reporterka
GAZETY zastała ich u zamężnej córki, kierowniczki sanatorium, filolog klasyczny i historyk
Hiepertz, u którego Katarzyna Blum pracowała od trzech lat, oświadczył: „Osoba pod
każdym wzglądem radykalna, która nas zręcznie wyprowadziła w pole”.
(Hiepertz, z którym Blorna później rozmawiał przez telefon, przysiągł, że powiedział, co
następuje: „Jeżeli Katarzyna ma poglądy radykalne, to jest nimi radykalna uczynność,
umiejętność planowania i inteligencja — musiałbym się bardzo, mylić, a mam za sobą
czterdziestoletnie doświadczenie pedagogiczne i rzadko się myliłem”.)
Dalszy ciąg ze strony pierwszej:
Całkowicie złamany były mąż Katarzyny Blum, którego GAZETA odwiedziła podczas próby
grupy flecistów i werblistów z Gemmelsbroich, odwrócił się, aby ukryć łzy. Także inni
członkowie stowarzyszenia, jak to wyraził stary gospodarz Meffels, ze zgrozą odwrócili się od
Katarzyny, która zawsze była jakaś dziwna i udawała świętoszkę. W każdym razie niewinne
uciechy karnawałowe zacnego robotnika zostały zakłócone.
Na zakończenie zdjęcie Blorny i jego żony Trudy przy basenie kąpielowym w ogrodzie. Jaką
rolę odgrywa kobieta, znana dawniej jako „czerwona Truda”, i jej mąż, który czasem mówi o
sobie, że jest „lewicowcem”? Znany z wysokich honorariów doradca prawny firm
przemysłowych dr Blorna z żoną Trudą na tle basenu kąpielowego w ogrodzie ich luksusowej
willi.

background image

29

24

Tu należy wykonać cofkę, czyli to, co w kinie i literaturze nazywamy retrospekcją: od
sobotniego ranka, kiedy to Blornowie wrócili z urlopu rozbici i dość zrozpaczeni, do
piątkowego ranka, kiedy Katarzynę ponownie sprowadzono na przesłuchanie w prezydium
policji. Tym razem przybyli po nią pani Pletzer i starszy funkcjonariusz uzbrojony tylko w
pistolet, i to nie do jej mieszkania, lecz do mieszkania pani Woltersheim, do której Katarzyna
przyjechała około piątej rano swoim samochodem. Pani Pletzer nie ukrywała, że była
poinformowana, gdzie zastanie Katarzynę: nie w domu, lecz u pani Waltersheim. (Dla
sprawiedliwości trzeba raz jeszcze przypomnieć ofiary i trudy poniesione przez Blornów:
przerwanie urlopu, jazda taksówką na lotnisko w I. Czekanie z powodu mgły. Jazda taksówką
na dworzec. Pociąg frankfurcki, potem przesiadka w Monachium. Niesamowicie trzęsący
wagon sypialny i wczesnym rankiem, zaraz po powrocie do domu, konfrontacja z GAZETĄ!
Później — naturalnie za późno — Blorna żałował, że zatelefonował do Katarzyny, o której
przesłuchaniu wiedział już przecież od tego faceta z GAZETY, zamiast do Hacha.)
Wszyscy biorący udział w przesłuchaniu Katarzyny w piątek — znowu Moeding, pani
Pletzer, prokuratorzy dr Korten i Hach oraz protokolantka Anna Lockster, którą drażniła
wrażliwość Katarzyny na sposób formułowania zeznań i która określała to jako „wygłupianie
się” — a więc wszystkie te osoby zwróciły uwagę na promienny po prostu humor
Beizmennego. Wszedł do pokoju przesłuchań zacierając ręce, traktował Katarzynę po prostu z
uprzedzającą grzecznością, przeprosił ją za „pewną szorstkość”, nie związaną z pełnioną
przez niego funkcją, lecz z jego osobowością — cóż, jest trochę nieokrzesany — i zajął się na
wstępie sporządzoną tymczasem listą zarekwirowanych przedmiotów. Były to:
1. Podniszczony notes małego formatu, zawierający wyłącznie numery telefonów, które już
sprawdzono, nie stwierdzając nic podejrzanego. Katarzyna Blum używała tego notesika już
prawie dziesięć lat. Grafolog poszukujący pisemnych śladów Göttena (był on m. in.
dezerterem z Bundeswehry i pracował w jakimś biurze, a więc pozostawił wiele próbek
odręcznego pisma) określił stopniowy rozwój pisma Katarzyny jako po prostu wzorcowy.
Zanotowany przez szesnastolatkę numer telefonu rzeźnika Gerbera, przez siedemnastoletnią
dziewczynę — numer dr Kluthena, dwudziestoletnią — dr Fehnerna, a później telefony i
adresy właścicieli gospód, restauratorów, kolegów.
2. Wyciągi z konta w kasie oszczędnościowej, na których każde obciążenie lub uznanie
opatrzone było na marginesie wyjaśniającymi dopiskami Katarzyny. Wpłaty, wypłaty,
wszystkie należycie udokumentowane i żadna z podanych sum nie budziła podejrzeń. To
samo dotyczyło książki rachunkowej oraz notatek i zawiadomień przechowywanych w
małym segregatorze; Katarzyna zapisywała w nim stan swoich zobowiązań wobec firmy
„Haftex”, od której nabyła mieszkanie w „Eleganckim osiedlu nad rzeką”. Także jej
deklaracje podatkowe, wymiary i płatności podatków zostały jak najdokładniej sprawdzone
przez biegłego księgowego, który nigdzie nie znalazł „ukrytej poważniejszej sumy”.
Beizmenne przywiązywał dużą wagę do sprawdzenia transakcji finansowych Katarzyny
Blum, zwłaszcza w okresie ostatnich dwóch lat, który żartobliwie nazywał „okresem męskich
wizyt”. I nic. Okazało się natomiast, że Katarzyna wysyłała matce 150 marek miesięcznie, że
na jej zlecenie firma Kolter z Kuir zajmowała się pielęgnacją grobu jej ojca w
Gemmelsbroich. Wszystkie wydatki na zakup mebli, sprzętów gospodarstwa domowego,
ubrania, bielizny, rachunki za benzynę zostały sprawdzone i nie wykryto w nich żadnej luki.
Biegły księgowy oddając akta Beizmennemu powiedział: „Człowieku, jeśli ona wyplącze się
z tego i będzie szukała posady, daj mi cynk. Takich pracowników ze świecą szukać.”
Rachunki za telefon także nie budziły najmniejszych zastrzeżeń. Jak z nich wynikało, prawie
nigdy nie prowadziła rozmów międzymiastowych.

background image

30

Stwierdzono również, że Katarzyna Blum od czasu do czasu przekazywała bratu Kurtowi,
odsiadującemu właśnie karę za kradzież z włamaniem, drobne sumy, od 15 do 30 marek, aby
podreperować jego kieszonkowe. Podatku kościelnego nie płaciła. Jak wynikało z jej akt
finansowych, już będąc dziewiętnastoletnią dziewczyną, w roku 1966, wystąpiła z Kościoła
katolickiego.
3. W drugim notesiku z różnymi zapiskami, głównie rachunkowymi, były cztery rubryki:
jedna na gospodarstwo Blornów, z wydatkami i rozliczeniami z zakupów artykułów
ż

ywnościowych, środków czyszczących, rachunków pralni chemicznych i za pranie bielizny.

Stwierdzono przy tym, że Katarzyna własnoręcznie prasowała bieliznę.
Druga rubryka zawierała rozliczenia dotyczące gospodarstwa Hiepertzów.
Następna zarezerwowana była na własne gospodarstwo Katarzyny, na które niewiele
wydawała; w niektórych miesiącach życie kosztowało ją zaledwie 30 do 50 marek. Z
zapisków wynikało natomiast, że często chodziła do kina — telewizora nie miała —
kupowała sobie od czasu do czasu czekoladę, a nawet pralinki.
Czwarta rubryka zawierała wpływy i wydatki związane z dodatkowymi zajęciami Katarzyny
Blum, jak na przykład kupno i pranie ubioru do pracy, koszt przejazdów samochodem. Tu —
przy rachunkach za benzynę — Beizmenne zatrzymał się i z zadziwiającą obecnych
uprzejmością spytał przesłuchiwaną, czemu należy przypisać stosunkowo duże koszty
benzyny, które zresztą odpowiadają zaskakująco wysokiemu stanowi licznika. Ustalono, że
odległość od Blornów i z powrotem wynosi około 6 km, do Hiepertzów i z powrotem około 8,
do pani Woltersheim około 4, a jeżeli przyjąć, szczodrze licząc, przeciętnie jedną dodatkową
pracę na tydzień i na związane z nią jazdy, także szczodrze licząc, 20 km, co rozłożone ma
siedem dni daje 3 km, wynosi to łącznie około 21—22 km dziennie. Należy przy tym
zauważyć, że Katarzyna Blum nie odwiedzała przecież co dzień pani Woltersheim, ale to już
pominiemy. W ten sposób wypada około 8 000 km Tocznie, natomiast Katarzyna, jak to
wynika z pisemnej umowy z kucharzem Klormerem, kupiła od niego Volkswagena przed
sześciu laty ze stanem licznika 56 000 km. Jeżeli doliczyć 6x8 000, na liczniku powinno być
obecnie 104 do 105 tysięcy km, w rzeczywistości zaś jest prawie 162 000 km. Wprawdzie,
jak wiadomo, Katarzyna Blum od czasu do czasu odwiedzała matkę w Gemmelsbroich, a
później w sanatorium w Kuir-Horchsackiel, zapewne także czasem brata w więzieniu — ale
droga do Gemmelsbroich czy Kuir-Hochsackel tam i z powrotem wynosi około 50 km, a do
brata około 60 km i jeżeli dodać jedną albo szczodrze licząc dwie wizyty miesięcznie — a
przecież jej brat siedzi dopiero półtora roku, przedtem mieszkał u matki w Gemmelsbroich —
to otrzymuje się — zawsze przyjmując 6 lat obliczeniowych — dodatkowe 7 000 do 8 000
km i pozostaje jeszcze nie wyjaśnione czy nie udokumentowane 45 000 do 50 000 km. Dokąd
więc jeździła tak często? A może — doprawdy nie chciałby znowu robić jakichś
nieprzyjemnych aluzji, ale pani Blum musi zrozumieć jego pytanie — może spotykała się z
kimś lub z kilkoma osobami, a jeśli tak, to gdzie?
Nie tylko Katarzyna Blum, wszyscy obecni słuchali zafascynowani i poruszeni tych
łagodnym głosem podawanych przez Beizmennego obliczeń i wydawało się, że Katarzyna
nawet nie odczuwa gniewu słuchając cytowanych przez Beizmennego danych, jedynie
pomieszane z przerażaniem i zafascynowaniem napięcie, gdyż w czasie przemówienia
Beizmennego nie szukała wytłumaczenia dla tych 50 000 km, lecz jak gdyby próbowała sama
wyjaśnić sobie, dokąd i kiedy jeździła. Już siadając przed rozpoczęciem zeznań była
niespodziewanie mniej nieprzystępna, niemal „miękka”, a nawet sprawiała wrażenie
zalęknionej, przyjęła podaną herbatę, nawet nie upierając się, że chce za nią zapłacić. A teraz,
kiedy Beizmenne skończył zadawanie pytań i przedkładanie swoich obliczeń — stwierdziło to
wiele osób, prawie wszyscy obecni — zapadła śmiertelna cisza, jak gdyby domyślali się, że
ktoś tu — na podstawie pewnych stwierdzeń, które, gdyby nie rachunki za benzynę, można by

background image

31

łatwo przeoczyć — rzeczywiście wdarł się w intymną tajemnicę Katarzyny Blum, której życie
dotychczas rysowało się tak przejrzyście.
— Tak — powiedziała Katarzyna Blum i od tej chwili zaczęto protokołować jej zeznania —
to się zgadza, policzyłam prędko w pamięci, wypada dziennie prawie 25 kilometrów. Nigdy
się nad tym nie zastanawiałam ani nie brałam pod uwagę kosztów, czasem po prostu
wyjeżdżałam i jechałam przed siebie bez celu, to znaczy — w jakiś sposób pojawiał się cel, to
znaczy jechałam w jakimś kierunku, którego nie wybierałam, na południe do Koblencji albo
na zachód do Akwizgranu, nad dolny Ren. Nie co dzień. Nie umiem powiedzieć, ile razy i w
jakich odstępach czasu. Przeważnie kiedy padał deszcz, kiedy miałam wolny wieczór i byłam
sama. Nie, zmieniam zeznanie: wyjeżdżałam tylko w deszcz. Nie wiem dokładnie, dlaczego
tak było. Panowie muszą wiedzieć, że czasem, kiedy nie jechałam do Hiepertzów i nie
wzięłam jakiejś dodatkowej pracy, już o piątej byłam w domu i nie miałam nic do roboty. Nie
chciałam ciągle narzucać się Elzie, zwłaszcza odkąd tak się zaprzyjaźniła z Konradem, a
chodzenie samotnej kobiety do kina bywa ryzykowne. Czasem też wchodziłam do jakiegoś
kościoła i siedziałam tam nie z potrzeby religijnej, ale dlatego, że tam był spokój. Chociaż
ostatnio i w kościołach mężczyźni też zaczepiają kobiety, i to nie tylko świeccy. Mam,
oczywiście, kilku przyjaciół: na przykład Werner Klormer, od którego kupiłam Volkswagena,
i jego żona, i inni pracownicy Klofta, ale to dość trudno i często nieprzyjemnie przychodzić
samej i koniecznie albo raczej bezwarunkowo zgadzać się na każde towarzystwo czy nawet
go szukać. No, więc właśnie wtedy po prostu wsiadałam do samochodu, włączałam radio i
jechałam przed siebie, zawsze bocznymi drogami, zawsze w deszcz, a najbardziej lubiłam
drogi obsadzone drzewami — czasem dojeżdżałam aż do Holandii albo do Belgii, piłam tam
kawę albo piwo i wracałam. Tak. Dopiero teraz, kiedy pan mnie pyta, zdaję sobie z tego
sprawę. A jeśli pan chce wiedzieć, jak często, powiedziałabym: dwa, trzy razy w miesiącu,
czasem rzadziej, czasem pewno i częściej, i przeważnie jeździłam całymi godzinami, dopiero
o dziewiątej, dziesiątej, a zdarzało się, że i koło jedenastej wracałam do domu śmiertelnie
zmęczona. Może było też w tym trochę lęku: znam tyle samotnych kobiet, które wieczorami
upijają się, siedząc przed telewizorem.
Łagodny uśmiech, z jakim Beizmenne przyjął to oświadczenie bez komentarza, nie pozwalał
na wyciągnięcie jakiegokolwiek wniosku co do jego myśli. Kiwnął tylko głową, a jeśli znowu
zatarł ręce, to zapewne dlatego, że informacje Katarzyny Blum potwierdzały jedną z jego
teorii. Chwilę panowała cisza, jakby obecni byli zaskoczeni albo nieprzyjemnie dotknięci;
wydawało się, że Katarzyna pierwszy raz wyjawiła coś z intymnej sfery swego życia. Po
czym szybko załatwiono się z wyjaśnieniami dotyczącymi pozostałych zarekwirowanych
przedmiotów.
4. Album fotograficzny zawierał wyłącznie zdjęcia osób łatwych do zidentyfikowania: ojca
Katarzyny, (który robił wrażenie chorowitego, zgorzkniałego i o wiele starszego, niż mógł
być w rzeczywistości; matki, która, jak się okazało, była chora na raka i bliska śmierci; brata;
samej Katarzyny w wieku czterech, sześciu i dziesięciu lat, kiedy przystępowała do pierwszej
komunii; Katarzyny jako młodej, dwudziestoletniej mężatki; fotografie męża, proboszcza z
Gemmelsbroich, sąsiadów, krewnych, rozmaite zdjęcia Elzy Woltersheim, wreszcie nie
dającego się z początku zidentyfikować starszego, lecz rześkiego mężczyzny; jak się okazało,
był to dr Fehnern, doradca podatkowy, któremu wytoczono proces o nadużycia. Nie
znaleziono ani jednej fotografii osoby, którą można by powiązać z teoriami Beizmennego.
5. Paszport zagraniczny ha nazwisko Katarzyny Brettloh z domu Blum. W związku z tym
zapytano ją, jakie podróże odbyła. Okazało się, że Katarzyna jeszcze nigdy „naprawdę nie
wyjeżdżała” i z wyjątkiem kilku dni choroby zawsze pracowała. Wprawdzie zarówno
Fehnern, jak Blornowie wypłacali jej należność za urlop, ale ona albo pracowała u nich cały
ten czas, alba brała inne dorywcze zajęcia.

background image

32

6. Stare pudełko od czekoladek. Zawartość: kilka listów, nie więcej niż dziesięć, od matki
Katarzyny, brata, męża, pani Woltersheim. W żadnym z nich nie znaleziono jakiejkolwiek
wskazówki co do wysuwanych przeciw niej podejrzeń. Poza tym w pudełku było jeszcze
kilka fotografii jej ojca jako starszego szeregowca Wehrmachtu, męża w mundurze werblilsty,
kilka zerwanych z kalendarza kartek z przysłowiami, dość bogaty, ręcznie spisany zbiór
własnych przepisów kucharskich i broszurka „O stosowaniu sherry do sosów”.
7. Segregator ze świadectwami, dyplomami, dokumentami, wszystkimi papierami
dotyczącymi rozwodu i aktami notarialnymi prawa własności mieszkania Katarzyny.
8. Trzy kółka z kluczami, które już sprawdzono. Pasowały do drzwi i szaf w jej mieszkaniu
oraz do mieszkań Blornów i Hiepertzów.
Zostało stwierdzone i zaprotokołowane, że żaden spośród wyżej wymienionych przedmiotów
nie nasuwał jakichkolwiek podejrzeń; wyjaśnienia Katarzyny Blum w sprawie zużycia
benzyny i przejechanych kilometrów zostały przyjęte bez komentarzy.
Dopiero w tym momencie Beizmenne wyjął z kieszeni pierścionek z rubinem otoczonym
brylantami. Widocznie trzymał go w kieszeni bez opakowania, bo teraz, przed pokazaniem go
Katarzynie, potarł nim o rękaw marynarki, aby wydobyć połysk.
— Poznaje pani ten pierścionek? — spytał.
— Tak — odpowiedziała bez wahania, wcale nie zakłopotana.
— Gzy jest on pani własnością?
— Tak.
— Zna pani jego wartość?
— Dokładnie nie znam. Nie może być duża.
— No, więc — powiedział uprzejmie Beizmenne — daliśmy go do oszacowania, i to dla
pewności nie tylko naszemu specjaliście policyjnemu, ale dodatkowo, żeby być wobec pani w
porządku, jeszcze i pewnemu jubilerowi w mieście. Ten pierścionek wart jest osiem do
dziesięciu tysięcy marek. Nie wiedziała pani o tym? Skłonny jestem nawet w to uwierzyć,
jednakże musi mi pani powiedzieć, skąd go pani ma. W związku z dochodzeniem w sprawie
przestępcy, któremu dowiedziono rabunek i na którym dąży podejrzenie o morderstwo, taki
pierścionek to nie bagatelka, a także nic czysto prywatnego, intymnego, jak setki
przejechanych kilometrów, wielogodzinne jazdy, samochodem w deszcz. Więc od kogo
dostała pani ten pierścionek, od Göttena czy od adoratora, a może to jednak Götten był owym
adoratorem, i gdzie to pani, jako „damska wizyta” — jeśli wolno mi to nazwać w żartobliwy
sposób — jeździła w deszcz tysiące kilometrów? Nie sprawiłoby nam trudności ustalenie, z
której firmy jubilerskiej pochodzi pierścionek, czy został kupiony, czy też skradziony, ale
chciałbym dać pani szansę — uważam panią bowiem nie za bezpośrednią przestępczynię, lecz
za osobę naiwną i trochę zbyt romantyczną. W jaki sposób zamierza pani wyjaśnić mi — nam
— to, że pani, znana jako osoba przesadnie wrażliwa, niemal pruderyjna, której znajomi i
przyjaciele nadali przezwisko „mniszka”, która unika dyskotek, ponieważ uważa tamtejszą
zabawę za zbyt wyuzdaną, która rozwiodła się z mężem, gdyż był „natarczywy” — jak pani
zamierza wytłumaczyć, że pani — rzekomo — dopiero przedwczoraj poznała tego Göttena,
już tego samego dnia — można by powiedzieć stante pede — zabrała go pani do siebie i tam
bardzo szybko — no, powiedzmy — nawiązała z nim nader intymny stosunek? Jak pani to
nazywa? Miłość od pierwszego spojrzenia? Zakochanie się? Czułość? Nie chce pani
przyznać, że coś się w tym nie zgadza i nie może całkowicie rozwiać podejrzeń? I jeszcze
jedno. — Beizmenne znów sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej dużą białą
kopertę, z której wyjął dość ekstrawagancką fiołkową kopertę normalnego formatu, z
kremową podszewką. — Ta pusta koperta, którą znaleźliśmy razem z pierścionkiem w
szufladce pani nocnego stolika, została ostemplowana 12 lutego 1974 roku o godzinie 18
przez urząd pocztowy na dworcu w Dusseldorfie i jest zaadresowana do pani. Mój Boże —
powiedział na zakończenie Beizmenne — jeżeli miała pani przyjaciela, który panią od czasu

background image

33

do czasu odwiedzał, do którego pani czasem jeździła, który pisał do pani listy i czasem pani
coś ofiarowywał, niechże pani nam o tym powie, przecież to nie przestępstwo. Obciąża panią
tylko w tym przypadku, jeśli wiąże się z osobą Göttena.
Dla wszystkich obecnych jasne było, że Katarzyna poznała pierścionek, ale nie wiedziała o
jego wartości; że tu znowu pojawiał się drażliwy temat męskich wizyt. Czy wstydziła się
tylko dlatego, że zagrażało to jej opinii, czy też widziała w tym zagrożenie kogoś, kogo nie
chciała wplątywać w tę sprawę? Tym jazem zaczerwieniła się tylko trochę. Czy dlatego nie
zeznała, że dostała ten pierścionek od Göttena, gdyż byłoby dość niewiarygodne robić z niego
adoratora tego formatu? Spokojna, jakby „obłaskawiona” zeznała do protokołu:
— Prawdą jest, że na prywatce u pani Woltersheim tańczyłam wyłącznie i z wielką
ż

arliwością z Ludwikiem Göttenem, którego widziałam po raz pierwszy w życiu i którego

nazwisko poznałam dopiero podczas przesłuchania w policji w czwartek rano. Mieliśmy dla
siebie wiele czułości. Około dziesiątej wyszłam od pani Woltersheim i pojechałam z
Ludwikiem Göttenem do mojego mieszkania.
Co do pochodzenia klejnotu nie mogę — zmieniam to: nie chcę udzielić informacji. Ponieważ
nie trafił do mnie w sposób niedozwolony, nie czuję się obowiązana wyjaśniać jego
pochodzenia. Nie wiem, kto był nadawcą pokazanej mi koperty. Zapewne chodziło o zwykły
druk reklamowy. Jestem już dość znana w fachowych kręgach gastronomicznych. Nie umiem
wyjaśnić, dlaczego druk reklamowy został wysłany bez podania nadawcy, w dość kosztownej
kopercie z szykowną podszewką. Chciałabym tylko zwrócić uwagę, że niektóre firmy
gastronomiczne lubią nadawać sobie pozory wytworności.
Kiedy zapytano Katarzynę, dlaczego, chociaż sama przyznała, że tak lubi prowadzić
samochód, właśnie tego dnia pojechała do pani Woltersheim tramwajem, odpowiedziała, że
nie mogła przewidzieć, czy wypije dużo, czy mało alkoholu, i wydawało jej się
bezpieczniejsze nie brać samochodu. Zapytana, czy dużo pije i czy od czasu do czasu upija
się, powiedziała, że nie, pije mało i nigdy się nie upija, tylko raz — w obecności i za zgodą
męża, na wieczorze towarzyskim grupy werblistów — została spita, czymś anyżkowym,
przypominającym lemoniadę. Później powiedziano jej, że ten dość drogi trunek jest
ulubionym środkiem spijania ludzi. Kiedy zwrócono jej uwagę, że to wyjaśnienie — jakoby
obawiała się ewentualnie za dużo wypić — nie przemawia do przekonania, bo przecież nigdy
dużo nie pije, i czy nie rozumie, że musi to sprawiać wrażenie, jakby była po prostu
umówiona z Göttenem, wobec czego nie potrzebowała brać swojego samochodu, bo
zamierzała wrócić do domu jego wozem, Katarzyna potrząsnęła głową i powiedziała, że było
dokładnie tak, jak zeznała. Właściwie miała ochotę troszeczkę się zalać, ale w końcu do tego
nie doszło.
Przed południową przerwą trzeba było wyjaśnić jeszcze jeden punkt: dlaczego u Katarzyny
nie znaleziono ani książeczki oszczędnościowej, ani czekowej. Czy nie ma jeszcze jakiegoś
konta? Nie, ma tylko konto mieszkaniowe w kasie oszczędnościowej. Każdą, nawet
najmniejszą zarobioną sumę wnosi natychmiast, aby jak najprędzej spłacić wysoko
oprocentowany kredyt; oprocentowanie kredytu jest niekiedy dwa razy wyższe niż odsetki od
oszczędności, a na rachunku bieżącym prawie ich nie ma. Poza tym obrót czekowy wydaje jej
się za drogi i za kłopotliwy. Bieżące wydatki na życie i utrzymanie samochodu pokrywa
gotówką.

background image

34

25

Pewne spiętrzenia, które można by nazwać napięciami, są nieuniknione, ponieważ nie
wszystkie źródła dają się naraz, jednym chwytem, odprowadzić gdzie indziej, tak żeby
osuszone tereny od razu stały się widoczne. Pragnąc jednak uniknąć zbędnych napięć
powinno się tu wyjaśnić, dlaczego owego piątkowego ranka zarówno Beizmenne, jak i
Katarzyna byli tacy łagodni, niemal miękcy czy wręcz obłaskawieni, a Katarzyna nawet
bojaźliwa i onieśmielona. Wprawdzie GAZETA, którą uprzejma sąsiadka wsunęła pod drzwi
mieszkania pani Woltersheim, wywołała w obu kobietach gniew, złość, oburzenie, wstyd i
lęk, jednak natychmiastowa rozmowa telefoniczna z Blorną złagodziła ten nastrój. Ledwo zaś
obie wzburzone kobiety przejrzały GAZETĘ, a Katarzyna skończyła rozmowę z Blorną,
zjawiła się pani Pletzer, która otwarcie przyznała, że oczywiście mieszkanie Katarzyny jest
inwigilowane, stąd wiadomo, że można ją tu zastać, a teraz niestety obie panie — niestety,
także pani Woltersheim — muszą udać się z nią na przesłuchanie. Szczere i uprzejme
zachowanie pani Pletzer raczej usunęło w cień wywołane przez GAZETĘ przerażenie i dla
Katarzyny znowu na pierwszym planie znalazło się przeżycie z ubiegłej nocy, które ją
uszczęśliwiło: telefonował do niej Ludwik, i to stamtąd!
Był taki kochany, toteż nic mu nie powiedziała o całej tej nieprzyjemnej historii, aby uniknąć
wrażenia, że stał się powodem jej kłopotów. Nie mówili także o miłości — zabroniła mu tego
wyraźnie, już jadąc z nim samochodem do niej. Nie, nie, czuje się zupełnie dobrze,
oczywiście, wolałaby być z nim, na zawsze albo przynajmniej na długo, najchętniej wiecznie,
przez ostatki odpocznie i już nigdy, ale to nigdy nie będzie tańczyła z innym mężczyzną i
nigdy inaczej niż po południowoamerykańsku i tylko z nim i jak mu tam jest? Ludwik
odpowiedział, że bardzo mu wygodnie i jest dobrze zaopatrzony, a ponieważ zabroniła mu
mówić o miłości, chciałby tylko powiedzieć, że ją bardzo, bardzo lubi, i kiedyś — nie wie
jeszcze kiedy, może za parę miesięcy, ale może i za rok lub dwa — zabierze ją, nie wie
jeszcze, dokąd. I tak dalej, jak to zwykli gruchać przez telefon ludzie bardzo czuli dla siebie.
Nie wspomnieli o intymnych przeżyciach, a tym bardziej nie padło ani jedno słowo o tym, co
Beizmenne (albo, jak wydaje się coraz bardziej prawdopodobne, Hach) zdefiniował tak
brutalnie. I tak dalej. To, co ludzie, odczuwający tego rodzaju tkliwość, mają sobie do
powiedzenia. Trwało to dość długo. Dziesięć minut. Może nawet dłużej, wyznała Katarzyna
Elzie. Co się tyczy konkretnego słownictwa obojga, można by zapewne wskazać na pewne
modne filmy, w których — często ze znacznej odległości — gawędzi się przez telefon dość
długo i pozornie tylko o błahostkach.
Ta rozmowa telefoniczna Katarzyny z Ludwikiem była właśnie powodem odprężenia,
uprzejmości i łagodności Beizmennego i mimo że on domyślał się, dlaczego Katarzyna
zrezygnowała ze swojego szorstkiego uporu, ona, oczywiście, nie mogła się domyślić, że
Beizmenne byt taki rozradowany tym samym co ona, chociaż nie z tego samego powodu.
(Powinno by się ze względu na to znamienne i godne zastanowienia wydarzenie częściej
telefonować, w razie potrzeby nawet bez czułych szeptów, ponieważ nigdy przecież nie
wiadomo, komu w rzeczywistości robi się przyjemność taką rozmową.)
Beizmenne znał jednak również powód bojaźni Katarzyny, bo wiedział o innym jeszcze
anonimowym telefonie.
Uprasza się o niepodejmowanie poszukiwań źródeł zawartych w niniejszym rozdziale
poufnych wiadomości, chodzi tu bowiem tylko o przebicie pomniejszej zapory na kałuży, po
dyletancku wzniesionej tamy, w celu odprowadzenia albo odpływu, zanim słaby mur
oporowy pęknie i całe napięcie pójdzie na marne.

background image

35

26

Dla uniknięcia nieporozumień należy także stwierdzić, że zarówno Elza Woltersheim, jak i
Blorna niewątpliwie wiedzieli, iż Katarzyna weszła w kolizję z prawem, pomagając
Göttenowi wymknąć się niepostrzeżenie z jej mieszkania, umożliwiając mu zaś ucieczkę,
musiała także wiedzieć o pewnych jego przestępstwach, chociaż w tym właśnie przypadku
nieprawdziwych! Elza Woltersheim powiedziała jej to zresztą prosto z mostu, na krótko
zanim pani Pletzer zabrała je obie na przesłuchanie. Blorna również skorzystał z pierwszej
okazji, alby zwrócić Katarzynie uwagę na karalność jej postępku. Nie ma też powodu zatajać,
ż

e Katarzyna powiedziała pani Woltersheim o Göttenie:

— Mój Boże, to on właśnie musiał kiedyś przyjść, chciałabym wyjść za niego za mąż i mieć z
nim dzieci — nawet jeżeli musiałabym czekać latami, aż go wypuszczą z mamra.

background image

36

27

Przesłuchanie Katarzyny Blum mogło więc zostać uznane za zamknięte, musiała tylko być do
dyspozycji, aby w razie potrzeby można ją było skonfrontować z zeznaniami reszty
uczestników zabawy u pani Woltersheim. Pozostała bowiem do wyjaśnienia jedna sprawa,
mająca dość duże znaczenie w związku z teorią Beizmennego o umówieniu się i spisku: w
jaki sposób Ludwik Götten trafił na prywatkę u pani Woltersheim?
Katarzynie dano do wyboru powrót do domu albo poczekanie w innym, wybranym przez nią
miejscu. Katarzyna nie chciała wracać do domu, powiedziała, że własne mieszkanie jej
obrzydło, woli poczekać w celi do końca przesłuchania pani Woltersheim i pójść z nią do
domu. Dopiero w tym momencie wyjęła z torby oba numery GAZETY i spytała, czy państwo
— właśnie tak się wyraziła — nie może zrobić nic, aby ochronić ją przed tymi brudami i
przywrócić jej utraconą cześć. Wie już, że jej przesłuchanie było uzasadnione, choć co
prawda niezupełnie rozumie konieczność tego „roztrząsania najdrobniejszych szczegółów jej
ż

ycia”, natomiast absolutnie nie pojmuje, jak szczegóły przesłuchania — na przykład sprawa

adoratora — mogły dojść do wiadomości GAZETY i skąd się w niej wzięły te załgane i
wyłudzone wypowiedzi. Tu przerwał jej prokurator Hach i powiedział, że wobec
zrozumiałego ogromnego zainteresowania opinii publicznej sprawą Göttena konieczne było
wydanie komunikatu dla prasy; konferencji prasowej na razie nie było, ale nie uda jej się
uniknąć wobec poruszenia i lęku wywołanego ucieczką Göttena, którą umożliwiła przecież
właśnie ona, Katarzyna. Zresztą wskutek znajomości z Göttenem Katarzyna stała się
bohaterką aktualnego wydarzenia, a tym samym przedmiotem usprawiedliwionego
zainteresowania opinii publicznej. W sprawie obraźliwych czy nawet oszczerczych
szczegółów sprawozdań może wystąpić ze skargą prywatną i jeżeliby się okazało, że istniały
jakieś przecieki z organów śledczych, to może być pewna, iż organa te wniosą skargą przeciw
osobom nieznanym i dopomogą jej w uzyskaniu zadośćuczynienia. Następnie odprowadzono
Katarzyną Blum do celi, zrezygnowano przy tym z surowego dozoru, przydzielono jej tylko
młodą funkcjonariuszkę policji, Renatę Zundach, nie uzbrojoną, która została z nią i później
zameldowała, że Katarzyna cały ten czas — około dwóch i pół godzin — czytała raz po raz
oba numery GAZETY. Odmawiała przyjęcia proponowanej jej herbaty czy kanapek, ale nie
w sposób agresywny, lecz „niemal uprzejmy i apatyczny”. Nie wdawała się też w rozmowy
na temat mody, filmów, tańców, które Renata Zundach próbowała nawiązać, aby zająć jej
myśli czymś innym.
Później Renata Zundach, chcąc pomóc Katarzynie, która po prostu nie mogła oderwać się od
czytania GAZETY, przekazała chwilowo dozór koledze Huftenowi i przyniosła z archiwum
sprawozdania z innych dzienników, które bardzo rzeczowo informowały o powiązaniu
Katarzyny ze sprawą, o jej ewentualnej roli i przesłuchaniu. Były to krótkie wzmianki na
trzeciej albo czwartej kolumnie, w których nie wymieniano nawet pełnego nazwiska
Katarzyny, mówiąc o niej jako o Katarzynie B., gospodyni domowej. Na przykład w
„Przeglądzie” znalazła się tylko dziesięciowierszowa notatka, oczywiście bez zdjęcia, w
której była mowa o fatalnym uwikłaniu się w sprawą całkowicie nieposzlakowanej osoby.
Wszystko to — a Renata przyniosła aż piętnaście wycinków z gazet — nie pocieszyło
Katarzyny, powiedziała tylko:
— Kto to czyta? Wszyscy, których znam, czytają GAZETĘ.

background image

37

28

W celu wyjaśnienia, w jaki sposób Götten mógł znaleźć się na prywatce u pani Woltersheim,
przesłuchano najpierw ją samą. Od pierwszej chwili widoczne było, że pani Woltersheim jest
nastawiona do przesłuchującego ją gremium jeśli nie zdecydowanie wrogo, to w każdym razie
bardziej nieprzyjaźnie niż Katarzyna. Podała do protokołu, że urodziła się w 1930 roku, ma
więc 44 lata, jest niezamężna, z zawodu gastronom, bez dyplomu. Na wstępie zeznań w
przedmiotowej sprawie „monotonnym, niemal jak popiół suchym głosem, co nadawało jej
oburzeniu większej mocy, niż gdyby wymyślała albo krzyczała, wyraziła swoje zdanie o
potraktowaniu Katarzyny przez GAZETĘ oraz o fakcie, że najwidoczniej szczegóły
dochodzenia przekazane zostały tego rodzaju prasie. Jest oczywiste, że rola Katarzyny musi
być zbadana, pani Woltersheim zastanawia się jednak, czy „wolno niszczyć młode życie”, co
tu się właśnie odbywa. Zna Katarzyną od urodzenia i dostrzega już teraz to zniszczenie, a
także jej widoczny od wczoraj rozstrój. Nie jest psychologiem, ale uważa za bardzo
alarmujący fakt, że Katarzyna przestała się interesować swoim mieszkaniem, do którego była
bardzo przywiązana i na które tak długo pracowała. Trudno było położyć tamę
oskarżycielskiemu potokowi wymowy pani Woltersheim, nawet Beizmennemu nie bardzo się
to udawało, dopiero kiedy jej przerwał i postawił zarzut, że przyjmowała u siebie Göttena,
powiedziała, że nie znała jego nazwiska, nie przedstawił się ani nie został jej przedstawiony.
Wie tylko, że tej środy około godziny 19.30 przyszedł w towarzystwie Herty Scheumel razem
z jej przyjaciółką Claudią Sterm, której z kolei towarzyszył mężczyzna przebrany za szejka. O
nim zaś wie tylko, że nazywano go Karlem i że później zachowywał się bardzo dziwnie. Nie
może być mowy o umówieniu się z tym Göttenem u niej, nie słyszała też nigdy jego
nazwiska, a o życiu Katarzyny jest poinformowana do najdrobniejszych szczegółów. Kiedy
jednak, zapoznano ją z zeznaniami Katarzyny, dotyczącymi jej „osobliwych jazd
samochodowych”, musiała przyznać, że o nich nie wiedziała, i w ten sposób jej twierdzenie,
ż

e zna wszystkie szczegóły życia Katarzyny, zastało zdecydowanie podważone. Zapytana o

męskie wizyty, okazała, zakłopotanie i powiedziała, że odmawia zeznań, bo i Katarzyna
pewno nic o tym nie mówiła. Jedno tylko może na ten temat powiedzieć: że jest to „dość
szmirowata historia” i „mówiąc szmirowata, nie mam na myśli Katarzyny, tylko tego
adoratora”. Jeżeli Katarzyna ją do tego upoważni, powie wszystko, co o tej sprawie wie;
uważa za całkowicie wykluczone, żeby samochodowe wyjazdy Katarzyny miały coś
wspólnego z tym panem. Owszem, ten adorator rzeczywiście istnieje, a jeżeli ona waha się
przed powiedzeniem o nim czegoś więcej, to tylko dlatego, żeby go całkowicie nie
ośmieszyć. Rola Katarzyny w obu przypadkach —. w przypadku Göttena i owego adoratora
— jest w każdym razie ponad wszelkie wątpliwości. Katarzyna była zawsze pracowitą,
porządną, trochę nieśmiałą albo raczej onieśmieloną dziewczyną, w dzieciństwie nawet
pobożną i wierną Kościołowi. Później jednak matce jej, która sprzątała w kościele w
Gemmelsbroich, kilkakrotnie zarzucono niedbalstwo, a raz nawet przyłapano ją na tym, że
razem z zakrystianem wypiła butelką wina mszalnego.
Zrobiono z tego potem „orgię” i skandal, a w szkole proboszcz źle traktował Katarzynę.
Owszem, parni Blum, matka Katarzyny, jest osobą o bardzo słabym charakterze, w pewnych
okresach popadała w alkoholizm, ale trzeba sobie wyobrazić tego wiecznie zrzędzącego,
chorowitego mężczyznę — ojca Katarzyny — który wrócił z wojny jako zupełny wrak,
zgorzkniałą matkę i — cóż, można by tak powiedzieć — wykolejonego brata. Pani
Woltersheim zna również historię zupełnie nieudanego małżeństwa Katarzyny. Od początku
odradzała jej ten krok, Brettloh jest jej zdaniem, z przeproszeniem, typowym wazeliniarzem,
który płaszczy się zarówno przed świecką, jak i kościelną władzą, poza tym jest obrzydliwym
blagierem. Pani Woltersheim uważała wczesne małżeństwo Katarzyny za ucieczkę z jej

background image

38

okropnego środowiska rodzinnego i, jak widać, Katarzyna, po wyzwoleniu się z tego
ś

rodowiska i z lekkomyślnie zawartego małżeństwa, rozwinęła się po prostu wzorowo. Jej

kwalifikacje zawodowe nie ulegają najmniejszej wątpliwości, to pani Woltersheim może
poświadczyć nie tylko ustnie, ale w razie potrzeby i na piśmie, jest bowiem w komisji
egzaminacyjnej Izby Rzemieślniczej. Wobec nowych form prywatnych i publicznych przyjęć,
które wykazują coraz większe tendencje do „zorganizowanego bufetyzmu”, coraz bardziej
wzrastają szanse takiej kobiety jak Katarzyna Blum, znakomicie kształconej i wykształconej
w dziedzinie organizacji, kalkulacji, a także strony estetycznej. Teraz jednak, jeżeli nie uda
się jej uzyskać zadośćuczynienia za praktyki GAZETY, podobnie jak zainteresowanie
mieszkaniem, zniknie także jej zainteresowanie pracą zawodową. W tym punkcie zeznań
także i pani Woltersheim została pouczona, że „ściganie w drodze prawnej pewnych
niewątpliwie godnych potępienia form dziennikarstwa” nie należy do obowiązków policji ani
prokuratury. Nie wolno lekkomyślnie naruszać zasady wolności prasy, ale i pani Woltersheim
może być przekonana, że skarga prywatna będzie sprawiedliwie rozpatrzona, a w razie
stwierdzenia nielegalnych źródeł informacji zostanie wdrożona sprawa przeciw osobom
nieznanym. Tę niemal płomienną mowę na cześć wolności prasy i tajemnicy informacji
wygłosił młody prokurator dr Korten. Podkreślił przy tym wyraźnie, że jeśli ktoś nie szuka
złego towarzystwa i nie wpada w nie, nie daje prasie powodu do drastycznego przedstawiania
jego spraw.
Wszystko to — na przykład zjawienie się Göttena i tajemniczego, przebranego za szejka
Karla — świadczy przecież o dziwnej beztrosce w stosunkach towarzyskich. Sprawa ta
wydaje mu się jeszcze niedostatecznie jasna i spodziewa się, że przesłuchanie obu młodych
osób, które są w nią zamieszane czy też w ogóle mają z nią coś wspólnego, przyniesie
należyte wyjaśnienie. Nie można jednak oszczędzić pani Woltersheim zarzutu, że w wyborze
swoich gości nie była zbyt wybredna. Pani Woltersheim powiedziała, że wyprasza sobie tego
rodzaju pouczenia ze strony o wiele młodszego od niej człowieka. Zaznaczyła także, że
zaprosiła owe dwie młode dziewczyny z ich chłopcami i ani jej w głowie było sprawdzać
dowody osobiste i prawa jazdy osób przyprowadzonych przez jej gości. W związku z tym
zwrócono jej uwagę i poproszono o przyjęcie do wiadomości, że wiek nie odgrywa tu żadnej
roli, natomiast stanowisko dr Kortena bardzo ważną. Bądź co bądź toczy się śledztwo w
sprawie poważnego, ciężkiego, jeżeli nie najcięższego przestępstwa kryminalnego, w które,
jak udowodniono, zamieszany jest Götten. Pani Woltersheim zechce więc pozostawić
przedstawicielowi państwa, jakie szczegóły i pouczenia uważa za słuszne. Raz jeszcze
zapytana, czy Götten i adorator Katarzyny mogą być jedną i tą sauną osobą, pani Woltersheim
oświadczyła, że nie, to jest na pewno wykluczone. Jednakże, kiedy ją następnie spytano, czy
zna osobiście „adoratora”, czy kiedykolwiek widziała lub spotkała tego człowieka, musiała
temu zaprzeczyć, a ponieważ nie wiedziała także o tak ważnym intymnym szczególe, jak
dziwne wyjazdy samochodowe Katarzyny, przesłuchanie jej uznano za niezadowalające i
zwolniono ją na razie „dość nieprzyjemnym tonem”. Zanim, widocznie rozdrażniona,
opuściła pokój, podała jeszcze do protokołu, że przebrany za szejka Karl wydał jej się co
najmniej równie podejrzany jak Götten. W każdym razie wciąż mówił do siebie w toalecie,
później zaś zniknął bez pożegnania.

background image

39

29

Siedemnastoletnia sprzedawczyni Herta Scheumel została przesłuchana zaraz po pani
Woltersheim, ponieważ, jak udowodniono, to ona przyprowadziła Göttena na zabawę.
Dziewczyna była wyraźnie przestraszona, powiedziała, że nigdy jeszcze nie miała do
czynienia z policją, później jednak dość szczegółowo opisała swoją znajomość z Göttenem.
— Mieszkam w jednopokojowym mieszkaniu z kuchnią i prysznicem razem z przyjaciółką,
Claudią Sterm, która pracuje w fabryce czekolady. Obie pochodzimy z Kuir-Oftersbroich
łączy nas dalekie pokrewieństwo i z panią Woltersheim, i z Katarzyną Blum. (Mimo że panna
Scheumel zamierzała dokładniej przedstawić daleki stopień pokrewieństwa, sięgając aż do
dziadków, którzy byli jakoś spowinowaceni, przesłuchujący zrezygnowali ze szczegółowego
dowodu, uznając określenie „dalekie” za wystarczające.) Nazywamy panią Woltersheim
ciocią i uważamy Katarzynę za kuzynkę. Tego wieczoru, w środę 20 lutego 1974 roku,
miałyśmy obie z Claudią duży kłopot. Obiecałyśmy cioci Elzie, że przyprowadzimy na tę
potańcówkę naszych przyjaciół, bo inaczej byłoby za mało panów do tańca. Otóż mój
chłopiec, który w tej chwili odsługuje służbę w Bundeswehrze, dokładniej mówiąc w
jednostce saperów, został znowu, już znowu niespodziewanie, przydzielony do patrolu
wewnętrznego i mimo że radziłam mu, aby po prostu zwiał, nie udało mi się go do tego
namówić, bo nieraz już wiał i bał się poważnych konsekwencji dyscyplinarnych. Chłopiec
Claudii natomiast już wczesnym popołudniem był tak zalany, że musiałyśmy go wpakować
do łóżka. Zdecydowałyśmy więc, że pójdziemy do „Cafe Polkt” i wyłowimy tam kogoś
sympatycznego, bo nie chciałyśmy zblamować się wobec cioci Elzy. W zapusty w „Cafe
Polkt” zawsze jest ruch. Ludzie spotykają się tam przed balami i po balach, przed
posiedzeniami i po nich i można być pewnym, że zawsze będzie tam dużo młodych. W tę
ś

rodę pod wieczór nastrój w „Cafe Polkt” był już bardzo przyjemny. Dwa razy poprosił mnie

do tańca ten młody człowiek, o którym dopiero teraz dowiedziałam się, że nazywa się Ludwik
Götten i jest poszukiwanym przestępcą. Podczas drugiego tańca spytałam go, czy miałby
ochotę pójść ze mną na przyjęcie. Natychmiast z radością wyraził zgodę. Powiedział, że jest
tu przejazdem, nie ma się gdzie zatrzymać i nie wie, gdzie spędzić wieczór, więc chętnie ze
mną pójdzie. W chwili kiedy, że tak powiem, umawiałam się właśnie z tym Göttenem, koło
nas tańczyła Claudia z mężczyzną przebranym za szejka. Widocznie słyszeli naszą rozmowę,
bo szejk, który — jak się później dowiedziałam — miał na imię Karl, spytał Claudię z taką
jakby żartobliwą pokorą, czy na tym przyjęciu nie znalazłoby się skromniutkie miejsce i dla
niego, bo czuje się bardzo osamotniony i nie bardzo wie, co z sobą począć. No więc, w ten
sposób osiągnęłyśmy zamierzony cel i wkrótce potem pojechaliśmy samochodem Ludwika —
to znaczy Göttena — do cioci Elzy. Ten samochód to był Porsche, nie bardzo wygodny dla
czterech osób, ale nie mieliśmy daleko. Na pytanie, czy Katarzyna Blum wiedziała, że
pójdziemy do „Cafe Polkt”, żeby tam kogoś wyłowić, odpowiadam, że tak. Zatelefonowałam
rano do mieszkania adwokata Blorny, gdzie Katarzyna pracuje, i powiedziałam jej, że obie z
Claudią musiałybyśmy przyjść bez panów, jeżeli nikogo nie znajdziemy. Powiedziałam jej
też, że wybieramy się do „Cafe Polkt”. Katarzyna była temu bardzo przeciwna, uważała, że
jesteśmy zbyt łatwowierne i lekkomyślne. Katarzyna jest dość przesadna w tych sprawach.
Tym bardziej mnie zdziwiło, że natychmiast zagarnęła dla siebie Göttena i tańczyła z nim
cały wieczór, jakby go znała od wieków.

background image

40

30

Zeznanie Herty Scheumel potwierdziła niemal co do słowa jej przyjaciółka Claudia Sterm.
Tylko w jednym jedynym, raczej nieistotnym punkcie wystąpiła pewna sprzeczność. Otóż
Claudia tańczyła z szejkiem Karlem nie dwa, lecz trzy razy, ponieważ Karl poprosił ją do
tańca wcześniej niż Götten Hertę. Claudia Sterm także dziwiła się, jak prędko Katarzyna
Blum, znana ze swej rezerwy, nabrała ufności, a nawet spoufaliła się z Göttenem.

background image

41

31

Przesłuchano jeszcze troje pozostałych uczestników zabawy. Byli to: kupiec branży tekstylnej
Konrad Beitens, lat 56, przyjaciel pani Woltersheim, i małżeństwo Hedwig i Georg Plotten,
36 i 42 lata, oboje z zawodu urzędnicy. Wszyscy troje podali zgodny opis wieczoru od
przyjścia Katarzyny Blum i zjawienia się Herty Scheumel w towarzystwie Ludwika Göttena i
Claudii Sterm z przebranym za szejka Karlem. Ogólnie biorąc wieczór się udał, tańczyli i
rozmawiali ze sobą, przy czym Karl wyróżniał się dowcipem. Jedynym zakłóceniem — jeżeli
można to tak nazwać, bo tamci dwoje na pewno tego w ten sposób nie odczuwali — było
całkowite zagarnięcie Katarzyny Blum przez Ludwika Göttena. Nadawało to wieczorowi
jakąś powagę, niemal uroczysty nastrój, co niezupełnie pasowało do imprezy karnawałowej.
Pani Hedwig Plotten zeznała, że po wyjściu Katarzyny i Göttena, kiedy poszła do kuchni po
lód, zwróciło jej uwagę zachowanie szejka Karla, który w toalecie mówił na głos do siebie.
Zresztą ów Karl zaraz potem wymknął się cichaczem, bez pożegnania.

background image

42

32

Katarzyna Blum, sprowadzona ponownie na przesłuchanie, potwierdziła rozmowę
telefoniczną z Hertą Scheumel, zaprzeczyła jednak, tak jak poprzednio, jakoby miała być
umówiona z Göttenem. Nie Beizmenne, ale młodszy z prokuratorów, dr Korten, nakłaniał ją
bowiem do przyznania się, że po rozmowie z Hertą Scheumel zatelefonowała do Göttena i z
całym wyrafinowaniem wysłała go do „Cafe Polkt”, polecając mu nawiązać znajomość z
Hertą, aby ich spotkanie u pani Woltersheim nie zwróciło uwagi. Nie było to wcale takie
trudne, ponieważ panna Scheumel jest dość wysztafirowaną, efektowną blondynką, Katarzyna
Blum, teraz już bardzo apatyczna, tylko potrząsnęła głową, siedząc bez ruchu i w prawej ręce
nadal ściskając dwa numery GAZETY. Zaraz potem została zwolniona i opuściła prezydium
policji razem z panią Woltersheim i jej przyjacielem Konradem Beitersem.

background image

43

33

Podczas omawiania podpisanych protokołów zeznań i sprawdzania, czy nie pozostały w nich
jakieś luki, dr Korten rzucił pytanie, czy nie należałaby poważnie spróbować ująć owego
szejka nazywanego Karlem i zbadać jego w najwyższym stopniu niejasną rolę. w tej sprawie.
Wyraził zdziwienie, że dotychczas nie podjęto żadnych kroków zmierzających do odszukania
owego „Karla”. Ostatecznie ten Karl zjawił się w „Cafe Polkt” jednocześnie, jeżeli nie razem
z Göttenem, podobnie jak on wprosił się na prywatkę i jego rola wydaje się prokuratorowi
Kortenowi bardzo niewyraźna, jeżeli nie podejrzana.
W tym momencie wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem, nawet bardzo opanowana
funkcjonariuszka policji pani Pletzer pozwoliła sobie na uśmiech. Protokolantka pani Anna
Lockster zaśmiewała się tak wulgarnie, że Beizmenne zmuszony był zwrócić jej uwagę.
Ponieważ zaś Korten wciąż jeszcze nic nie rozumiał, jego kolega, prokurator Hach, musiał
mu w końcu wytłumaczyć, o co chodzi. Czyżby Korten nie pojmował, a może nawet nie
zauważył, że komisarz Beizmenne umyślnie pomijał osobę szejka i nawet o nim nie
wspomniał? Przecież to jasne, że „Karl” jest jednym z „naszych ludzi”, a jego rozmowy z
samym sobą w toalecie nie były niczym innym jak — co prawda bardzo niezręcznym —
zawiadomieniem kolegów przez mini-krótkofalówkę, że mają przejąć Göttena i Katarzynę
Blum, której adres naturalnie już znali.
— I z pewnością jest dla pana jasne, panie kolego, że w te zapusty kostiumy szejków są
najlepszym przebraniem, ponieważ w tym roku ze zrozumiałych względów szejkowie cieszą
się większą sympatią niż kowboje.
— Oczywiście — dodał Beizmenne — z góry przewidywaliśmy, że zapusty ułatwią
bandytom danie nura, a nam utrudnią pozostanie na świeżym tropie, ponieważ za Göttenem
już od trzydziestu sześciu godzin chodziliśmy krok w krok. Götten, który zresztą nie miał na
sobie kostiumu, przenocował w autokarze marki Volkswagen na parkingu, z którego później
skradł samochód Porsche, zjadł śniadanie w kawiarni i w tamtejszej toalecie ogolił się i
przebrał. Ani na chwilę nie straciliśmy go z oczu, około dziesięciu funkcjonariuszy,
przebranych za szejków, kowbojów i Hiszpanów, wszyscy wyposażeni w mini-krótkofalówki,
zamaskowani jako goście powracający z balów, tropili go, aby natychmiast meldować o
próbach nawiązywania kontaktów. Wszystkie osoby, z którymi stykał się Götten aż do
zjawienia się w „Cafe Polkt”, zostały zatrzymane i poddane przesłuchaniu. Są to:
bufetowy, który nalewał mu piwo przy ladzie;
dwie dziewczyny, z którymi tańczył w pewnym lokaju na Starym Mieście;
właściciel stacji benzynowej w pobliżu Holzmarkt, który tankował skradzionego Porscha;
mężczyzna przy kiosku z gazetami na Matthiasstrasse;
sprzedawca w trafice;
urzędnik banku, u którego wymienił siedemset dolarów amerykańskich, prawdopodobnie
pochodzących z obrabowanego banku.
Jak ustalono wszystkie te osoby były kontaktami przypadkowymi, nie zaś zaplanowanymi, i
ani jedno z zamienionych z nimi słów nie świadczy o jakimś kodzie. Nie dam się jednak
przekonać, że Katarzyna Blum była również kontaktem przypadkowym. Jej rozmowa
telefoniczna z Hertą Scheumel, punktualne zjawienie się u pani Woltersheim, a także ta
przeklęta żarliwość i czułość, z jaką ci dwoje tańczyli od pierwszej chwili — i jak prędko
wynieśli się potem — wszystko to przemawia za moją tezą. Przede wszystkim jednak fakt, że
Katarzyna pozwoliła mu odejść jakoby bez pożegnania i widocznie wskazała mu drogę z
bloku mieszkalnego, która mimo ścisłej obserwacji uszła naszej uwagi. Ani na chwilę nie
spuściliśmy z oczu bloku, to znaczy segmentu bloku, w którym mieszka Katarzyna Blum.
Oczywiście nie mogliśmy pilnować całego obszaru o powierzchni niemal półtora kilometra

background image

44

kwadratowego. Katarzyna Blum musiała znać jakąś drogę ucieczki i wskazać ją Göttenowi,
poza tym jestem pewien, że wyszukiwała mu — a być może i innym — meliny i doskonale
wie, gdzie on przebywa. Domy jej pracodawców zostały gruntownie przeczesane, podjęliśmy
poszukiwania w jej rodzinnej wsi, mieszkanie pani Woltersheim jeszcze raz sprawdziliśmy
gruntownie, kiedy była tu przesłuchiwana. Nic. Wydaje mi się, że najlepiej nie krępować jej
swobody, aż popełni jakiś błąd. Prawdopodobnie trop do jego kryjówki będzie prowadził
przez owego tajemniczego „adoratora” Katarzyny Blum, a do drogi ucieczki wewnątrz bloku
przez panią Blorna, którą przecież znamy już jako „czerwoną Trudę” i która współpracowała
przy projektowaniu tego bloku.

background image

45

34

W tym miejscu najeży stwierdzić, że pierwsza cofka jest na ukończeniu i znowu dochodzimy
od piątku do soboty. Uczynimy wszystko, co możliwe, aby uniknąć dalszych spiętrzeń, a
także zbytecznych napięć. Prawdopodobnie jednak nie da się ich całkowicie uniknąć.
Być może jednak interesujący będzie fakt, że Katarzyna po ostatnim przesłuchaniu w piątek
po południu poprosiła Elzę Woltersheim i Konrada Beitensa, aby zawieźli ją najpierw do jej
mieszkania i — proszę, proszę — weszli z nią na górę. Wyznała, że się boi, gdyż w czwartek
w nocy, wkrótce po rozmowie telefonicznej z Göttenem (fakt, że, chociaż nie na
przesłuchaniu, ale poza nim, otwarcie przyznawała się do telefonicznego kontaktu z
Göttenem, powinien każdego przekonać o jej niewinności), przydarzyło jej się coś okropnego.
Otóż wkrótce po tamtej rozmowie, kiedy właśnie odłożyła słuchawkę, telefon znowu
zadzwonił, Katarzyna „z dziką nadzieją”, że to może znów Götten, natychmiast podniosła
słuchawkę, ale to nie Götten był przy telefonie, tylko „strasznie cichy” męski głos mówił jej
„niemal szeptem” sprośne rzeczy. Najgorsze było to, że przedstawił się jako lokator tego
domu i zapytał ją, dlaczego pragnąc czułości szuka takich dalekich kontaktów, skoro on
gotów jest i ma możliwość ofiarować jej każdego, ale to każdego rodzaju czułość. Tak,
właśnie z powodu tego telefonu jeszcze tej nocy pojechała do Elzy. Boi się, boi się nawet
telefonu, a że Götten zna jej numer, a ona jego nie, więc jeszcze ma nadzieję, że on zadzwoni,
ale jednocześnie boi się telefonu.
No cóż, nie możemy ukrywać, że Katarzynę Blum czekały jeszcze inne powody do strachu. A
więc przede wszystkim: skrzynka pocztowa, która w jej dotychczasowym życiu odgrywała
bardzo niewielką rolą, Katarzyna przeważnie zaglądała do niej, „bo przecież wszyscy to
robią”, ale bez rezultatu. Jednakże tego piątkowego ranka skrzynka była po prostu
przepełniona, i to bynajmniej nie ku radości Katarzyny. Mimo że Elza Woltersheim i Beiters
robili wszystko, aby przed nią zawładnąć listami i drukami, Katarzyna nie dała się zwieść,
zapewne w nadziei na znak życia od swojego kochanego Ludwika, przejrzała całą pocztę —
ogółem około dwudziestu przesyłek — widocznie nie znalazła nic od Ludwika i wpakowała
cały ten plik do torebki. Już jazda windą była prawdziwą męką, bo dwoje lokatorów wsiadło
razem z nimi. Jeden pan (trzeba to powiedzieć, mimo że brzmi niewiarygodnie) przebrany za
szejka, który z wyraźnym zamiarem zachowania dystansu wcisnął się w kąt i na szczęście
wysiadł już na czwartym piętrze, i (brzmi to jak nonsens, ale co prawda, to prawda) przebrana
za Andaluzyjkę i zamaskowana dama, która bynajmniej nie odsunęła się od Katarzyny, lecz
stała tuż obok niej i gapiła się na nią „bezczelnymi, twardymi, piwnymi oczami” zuchwale i
ciekawie. Ta jechała wyżej niż na ósme piętro.
Dla ostrzeżenia: będzie jeszcze gorzej. Kiedy wchodzili wreszcie do mieszkania, a Katarzyna
po prostu uczepiła się Beitersa i pani Woltersheim, zadzwonił telefon. Tym razem pani
Woltersheim uprzedziła Katarzynę, podbiegła do aparatu, podniosła słuchawkę, na jej twarzy
odmalowało się oburzenie, wyraźnie zbladła, tamci dwoje usłyszeli, jak wykrztusiła:
„Przeklęta świnio, przeklęta, tchórzliwa świnio”, po czym bardzo rozsądnie postąpiła kładąc
słuchawkę nie na widełki, lecz obok aparatu.
Pani Woltersheim i Beiters na próżno usiłowali wspólnymi siłami wyrwać pocztę Katarzynie;
mocno ściskała paczkę listów i druków razem z obu numerami GAZETY, które także wyjęła
z torebki, i uparła się sama otworzyć przesyłki. Nie było rady. Wszystkie przeczytała!
Nie były to same anonimy. Nieanonimowy list — najgrubszy — pochodził od
przedsiębiorstwa o nazwie Intymny Dom Wysyłkowy i oferował jej najrozmaitsze artykuły z
dziedziny seksu. Już to była dla Katarzyny mocna rzecz, w dodatku jednak ktoś dopisał
ręcznie: „To są prawdziwe czułości”. Streszczając się, a ściślej mówiąc ujmując rzecz
statystycznie: z pozostałych osiemnastu przesyłek było:

background image

46

siedem ręcznie napisanych anonimowych pocztówek z „ordynarnymi” ofertami seksualnymi,
w których powtarzały się w różnych zestawieniach słowa „komunistyczna świnia”;
dalsze cztery anonimowe pocztówki z wyzwiskami politycznymi, bez ofert seksualnych
Wachlarz wyzwisk sięgał od „czerwonej wichrzycielki” do „kremlowskiego wycirucha”;
pięć kopert zawierających wycinki z GAZETY, większość, trzy czy cztery, z komentarzami
wypisanymi czerwonym atramentem na marginesie, m.in. następującej treści: „Co się
Stalinowi nie udało, to się i tobie nie uda”;
dwie koperty z napomnieniami religijnymi; w obu wypadkach na załączonych odbitkach
traktatów dopisano: „Musisz znowu nauczyć się modlić, biedne, zbłąkane dziecko” oraz
„uklęknij i wyznaj wiarę, Bóg cię jeszcze nie opuścił”.
I dopiero w tym momencie Elza W. dostrzegła wsuniętą pad drzwi kartkę, którą na szczęście
udało jej się ukryć przed Katarzyną: „Dlaczego nie korzystasz z mojego katalogu czułości?
Czy mam cię zmusić do Twego własnego szczęścia? Twój sąsiad, którego tak szorstko
odprawiłaś. Ostrzegam cię”. Tekst ten. był napisany drukowanymi literami, co zdaniem Elzy
W. świadczyło o wyższym wykształceniu nadawcy, a może nawet o zawodzie lekarza.

background image

47

35

Dziwna rzecz, ale ani pani W., ani Konrad B. nie byli zaskoczeni, kiedy, nie próbując nawet
interweniować w jakiejkolwiek formie, zobaczyli, że Katarzyna podchodzi do małego baru w
bawialni, wyjmuje z niego po butelce sherry, whisky, czerwonego wina i zaczętą butelkę soku
wiśniowego i bez widocznego wzburzenia rzuca nimi o nieskazitelnie czyste ściany, tak że
wszystko rozbija się i rozlewa.
To samo zrobiła w kuchence, gdzie do tego celu użyła pomidorowego ketchupu, przyprawy
do sałaty, octu i sosu worcester. Czy trzeba dodawać, że podobnie postąpiła w łazience z
tubkami i słoikami kremów, pudrem, proszkami, płynem do kąpieli — a w sypialni z
flakonem wody kolońskiej?
Działała planowo, bynajmniej nie podniecona, z takim przekonaniem i tak przekonująco, że
Elza W. i Konrad B. nawet nie próbowali jej powstrzymać.

background image

48

36

Oczywiście powstawało sporo teorii, próbujących ustalić w drodze analizy, w jakim
momencie Katarzynie po raz pierwszy przyszła do głowy myśl o morderstwie albo kiedy
ułożyła jego plan i zdecydowała się go wykonać. Jedni byli zdania, że wystarczył już
pierwszy, czwartkowy artykuł w GAZECIE, inni uważali piątek za decydujący, bo tego dnia
GAZETA nadal nie dawała jej spokoju i okazało się, że stosunki sąsiedzkie i mieszkanie
Katarzyny, do którego była tak bardzo przywiązana, zastały zniszczone (w każdym razie
subiektywnie); anonimowy telefon, anonimowa poczta — a potem jeszcze GAZETA z soboty
i poza tym (tu wyprzedzamy wypadki) GAZETA NIEDZIELNA. Czyż wszystkie te
spekulacje nie są zbędne: zaplanowała morderstwo i dokonała go — basta! Pewne jest, że coś
w niej „wezbrało” — że szczególnie wypowiedź jej byłego męża ją rozgniewała, a potem z
wszelką pewnością to, co było w GAZECIE NIEDZIELNEJ, jeżeli nie wyzwoliło jej gniewu,
to na pewno nie podziałało kojąco.

background image

49

37

Zanim uznamy cofkę za zakończoną i będziemy mogli z powrotem rzucić światło na
wydarzenia sobotnie, trzeba jeszcze zrelacjonować przebieg piątkowego wieczoru i nocy z
piątku na sobotę u pani Woltersheim. Wynik: zaskakujący spokój. Wprawdzie próba
rozerwania Katarzyny podjęta przez Konrada Beitersa, który puścił płytę z muzyką taneczną,
nawet południowoamerykańską, żeby zachęcić ją do tańca, spełzła na niczym, podobnie jak
próba oderwania jej od GAZETY i anonimowej korespondencji, a wreszcie przekonywanie,
ż

e wszystko razem nie jest tak okropnie ważne i że w końcu minie. Czyż nie przetrzymała

gorszych rzeczy: ciężkiego dzieciństwa, małżeństwa z tym paskudnym Brettlohem, pijaństwa
i „łagodnie mówiąc wykolejenia się matki, która w końcu odpowiedzialna jest także za
występki Kurta”? Czyż Götten nie jest na razie bezpieczny i czyż nie należy brać poważnie
jego obietnicy, że kiedyś zabierze Katarzyną? Czyż nie są to zapusty i czy Katarzyna nie jest
zabezpieczona materialnie? Czyż nie ma tylu okropnie miłych ludzi, jak Blornowie,
Hiepertzowie, a wreszcie czy ten „zarozumiały dureń” — wciąż jeszcze ociągano się z
ujawnieniem nazwiska adoratora Katarzyny — w gruncie rzeczy nie jest zabawną, a na
pewno nie przygnębiającą figurą? Katarzyna zaprzeczyła temu i przypomniała o
„idiotycznym pierścionku i fikuśnej kopercie”, które ją postawiły w okropnej sytuacji i nawet
rzuciły podejrzenie na Ludwika. Skąd mogła wiedzieć, że ten zarozumiały dureń tyle na nią
wybulił? Nie, nie, wcale go nie uważa za zabawnego. Nie. Kiedy omawiali sprawy praktyczne
— na przykład, czy nie powinna szukać nowego mieszkania i czy nie należy się już
zastanowić, gdzie — Katarzyna uchyliła się od wyrażenia swego zdania. Jedynym jej
praktycznym zamiarem było zrobienie sobie karnawałowego kostiumu i prosiła Elzę o
pożyczenie jej dużego prześcieradła, ponieważ wobec panującej mody na szejków zamierzała
sama „wypuścić się” w sobotę albo niedzielę jako Beduinka. No i co się takiego stało? Jeśli
się nad tym głąbiej zastanowić, prawie nic albo ściślej mówiąc: same pozytywne wydarzenia,
bo bądź co bądź Katarzyna spotkała „tego, który musiał kiedyś przyjść”, „spędziła z nim noc
miłosną”, no dobrze, przesłuchano ją i widocznie Ludwik rzeczywiście nie zajmował się
„łapaniem motyli”. Potem w GAZECIE wyciągnęli jak zwykle brudy, kilku drani anonimowo
zatelefonowało, kilku innych napisało anonimy. No i co, przecież życie toczy się dalej. Czyż
Ludwik nie ma doskonałej — i o czym Katarzyna, tylko ona, wie — po prostu komfortowej
kryjówki? Teraz szyjemy kostium na zapusty, Katarzynie będzie w nim bardzo do twarzy,
biały kobiecy burnus, w którym się „wypuści”.
Wreszcie natura domaga się swoich praw, Katarzyna zasypia, wpada w drzemkę, budzi się,
znowu zasypia. Czy w końcu wypijają razem po kieliszku? Dlaczego by nie? Tchnący
spokojem obraz: młoda kobieta drzemiąca nad swoim szyciem, podczas kiedy starsza kobieta
i starszy mężczyzna poruszają się ostrożnie, żeby „matura mogła dojść swych praw”. Natura
dochodzi swych praw tak bardzo, że Katarzyny nie budzi nawet telefon dzwoniący o wpół do
trzeciej nad ranem. Dlaczego zwykle tak trzeźwej pani Woltersheim zaczynają nagle drżeć
ręce, kiedy ujmuje słuchawkę telefoniczną? Czyżby oczekiwała anonimowych czułości,
jakich wysłuchała już raz przed paru godzinami? Rzeczywiście wpół do trzeciej nad ranem to
niepokojąca pora na telefonowanie, ale pani Woltersheim chwyta słuchawkę, którą Beiters
natychmiast jej odbiera, a kiedy mówi: — Słucham? — połączenie zostaje przerwane. Znowu
dzwonek i znowu zaraz po podniesieniu słuchawki, zanim powiedział „słucham?”, tamten
ktoś wyłącza się. Oczywiście istnieją ludzie, którzy chcą komuś szarpać nerwy, odkąd
dowiedzieli się z GAZETY, jak ich ofiary się nazywają i gdzie mieszkają, lepiej więc już nie
odkładać słuchawki na widełki.
Postanowili ustrzec Katarzynę przynajmniej przed sobotnim wydaniem GAZETY. Ona
jednak wykorzystała chwilę, kiedy Elza W. spała, a Konrad B. golił się w łazience, i

background image

50

wymknęła się na ulicę, gdzie w mroku wczesnego ranka dobrała się do pierwszej napotkanej
skrzynki GAZETY i popełniła świętokradztwo nadużywając zaufania GAZETY, ponieważ
wyjęła numer ze skrzynki nie płacąc ani feniga! W tym momencie można na razie uznać
cofkę za zakończoną, bo jest to pora, o której Blornowie w sobotę rano, rozbici, zirytowani i
smutni, wysiadają z nocnego pociągu i dopadają tego samego wydania GAZETY, którą
przestudiują później w domu.

background image

51

33

U Blornów sobotni ranek upływa nieprzyjemnie, bardzo nieprzyjemnie, nie tylko z powodu
nieprzespanej, wypełnionej zamętem i trzęsieniem nocy w wagonie sypialnym i nie tylko z
powodu GAZETY, o której pani Blorna powiedziała, że ta zaraza prześladuje człowieka,
gdziekolwiek się ruszy, nigdzie na świecie nie jest się bezpiecznym, i nie tylko z powodu
telegramów z wyrzutami od wpływowych przyjaciół i klientów, ze spółki „Lüstra”, ale także
z powodu Hacha, do którego Blorna zatelefonował o zbyt wczesnej porze, po prostu za
wcześnie (ale z drugiej strony za późno, jeśli zważymy, że lepiej było zadzwonić do niego już
w czwartek). Hach był dość nieuprzejmy, powiedział, że przesłuchania Katarzyny zostały
zakończone, że nie wie jeszcze, czy będzie wniesione przeciw niej oskarżenie, w tej chwili z
pewnością potrzebuje ona pomocy, ale jeszcze nie pomocy prawnej. Czy Blorna zapomniał,
ż

e to zapusty i prokuratorzy mają także prawo do wolnego wieczoru albo i krótkiego urlopu?

No, ale Blorna i Hach znają się od dwudziestu czterech lat, razem studiowali, wkuwali,
ś

piewali pieśni, nawet robili długie piesze wędrówki, więc te pierwsze kilka minut złego

humoru nie ma znów takiego znaczenia, tym bardziej jeżeli człowiek sam się czuje pod psem.
Ale za chwilę pada prośba — i to ze strony prokuratora — żeby na ten temat rozmawiać z
nim raczej osobiście, nie przez telefon. Tak, zeznania obciążają Katarzynę, pewne punkty są
jeszcze bardzo niejasne, ale nie chce teraz mówić nic więcej, może później, po południu,
osobiście. Gdzie? Na mieście. Najlepiej na chodząco. W foyer muzeum. O wpół do piątej. Nie
telefonować do mieszkania Katarzyny ani do pani Woltersheim, ani do Hiepertzów.
Nieprzyjemne jest dla Blornów i to, że brak utrzymującej ład ręki Katarzyny zaczęli
odczuwać tak prędko i dotkliwie. Jakim sposobem już po półgodzinie wydaje się, że w domu
panuje chaos, choć tylko zaparzyli kawę, wyjęli z szafki chrupki chleb, masło, miód i
postawili w hallu parę walizek? W końcu i Trudę opanowało rozdrażnienie, bo Blorna wciąż
ją pytał, czy widzi jakiś związek między aferą Katarzyny i Alojzym Sträublederem albo i
Lüdingiem, a ona, wcale nie przychylnie, lecz w swój niby to naiwny, ironiczny sposób —
który zwykle w niej lubił, ale tego ranka uważał za niestosowny — odsyłała go do obu
numerów GAZETY. Wreszcie spytała, czy nie zwróciło uwagi męża jedno słowo, a kiedy
spytał, o jakie słowo jej chodzi, nie chciała mu powiedzieć, tylko sarkastycznie stwierdziła, że
chce poddać próbie jego bystrość. Blorna więc czytał wciąż od początku do końca „te brudy,
te przeklęte brudy, które wszędzie prześladują człowieka”, czytał wciąż na nowo, z
roztargnieniem, bo coraz to w nim kipiało z powodu przekręcenia jego wypowiedzi i
przezwiska „czerwona Truda”. W końcu skapitulował i z pokorą poprosił żonę, żeby mu
pomogła; tak go to wytrąciło z równowagi, że jego bystrość zawodzi, poza tym od wielu lat
jest przecież tylko radcą prawnym firm przemysłowych, nie adwokatem od spraw
kryminalnych. Jego żona najpierw rzuciła tylko sucho: — Niestety — potem jednak zlitowała
się nad nim i powiedziała:
— Czy nie uderzyło cię słowo „adorator” i to, że użyłam go w związku z telegramami? Czy
ktokolwiek określiliby tego Göttinga, nie, Göttena — przyjrzyj się tylko uważnie jego
fotografiom — jako adoratora, niezależnie od jego ubrania? Nie, prawda? Takiego osobnika
w języku ochotniczo szpiclujących sąsiadów nazywa się „gachem”. I tu zamieniam się w
proroka, bo przepowiadam, że najpóźniej za godzinę będziemy mieli wizytę adoratora, a poza
tym przewiduję jeszcze: przykrości, konflikty, a może nawet kres starej przyjaźni, przykrości
także z powodu twojej czerwonej Trudy, a jeszcze większe ż powodu Katarzyny, ponieważ
ma ona dwie cechy charakteru niebezpieczne w życiu: wierność i dumę. I nigdy, nigdy nie
wyzna, że wskazała temu chłopcu drogę ucieczki, którą obie razem przestudiowałyśmy.
Spokojnie, najdroższy, spokojnie: nic nie wyjdzie na jaw, ale ściśle biorąc ja ponoszę winą za
to, że ten Götting, nie, Götten, mógł niepostrzeżenie wymknąć się z jej mieszkania. Pewno nie

background image

52

pamiętasz, że w mojej sypialni wisi plan całości instalacji ogrzewania, wentylacji, kanalizacji
i przewodów elektrycznych „Eleganckiego osiedla nad rzeką”. Na planie kanały ogrzewania
są oznaczone kolorem czerwonym, wentylacyjne niebieskim, przewody elektryczne zielonym,
a kanalizacja żółtym. Ten plan tak fascynował Katarzynę — bo przecież ona sama jest taka
porządna, planująca, niemal genialnie planująca — że zawsze długo stała przed nim i ciągle
pytała mnie o szczegóły i znaczenie tego „abstrakcyjnego malowidła” — jak go nazywała —
a ja już byłam gotowa zrobić wszystko, żeby zdobyć dla niej kopię planu. Odczuwam pewną
ulgę, że jednak tego nie zrobiłam. Wyobraź sobie, że znaleźliby u niej kopię planu — wtedy
teoria spisku, koncepcja skrzynki kontaktowej, związku: Czerwona Truda — bandyci —
Katarzyna — adorator znalazłyby całkowite potwierdzenie. Taki plan byłby oczywiście
idealną wskazówką dla włamywaczy i kochanków, jak można niepostrzeżenie wchodzić i
wychodzić. Sama jeszcze objaśniłam Katarzynie, jaką wysokość mają poszczególne kanały:
w którym można iść wyprostowanym, gdzie trzeba się schylić, a gdzie pełznąć, kiedy pęknie
rura albo zerwie się przewód. W taki i tylko w taki sposób ten miły młody dżentelmen, o
którego czułościach Katarzyna może już tylko marzyć, mógł dać nura przed policją, a jeżeli
rzeczywiście jest rabusiem bankowym, to na pewno zrozumiał cały system. Może i adorator
Katarzyny w ten sam sposób wchodził i wychodził. Te nowoczesne bloki mieszkalne
wymagają zupełnie innych metod obserwacji niż staroświeckie kamienice czynszowe. Musisz
kiedyś przy okazji zwrócić na to uwagę policji i prokuratury. Oni pilnują głównych wejść,
może hallu i windy, a przecież poza tym istnieje jeszcze winda robocza, którą zjeżdża się
prosto do piwnicy — a stamtąd wystarczy przepełznąć paręset metrów, we właściwym
miejscu podnieść klapę włazu do kanału i szukaj wiatru w polu. Wierz mi, adoratorowi może
pomóc już tylko modlitwa, bo na pewno niepotrzebne mu są do szczęścia nagłówki w
GAZECIE w takim czy innym związku ze sprawą; teraz mógłby mu się tylko przydać
bezpośredni, skuteczny wpływ na dochodzenie i sprawozdania prasowe, a na równi z
nagłówkami w GAZECIE boi się gorzko-kwaśnej miny niejakiej Maud, swojej cywilnie i
kościelnie poślubionej małżonki, z którą poza tym ma czworo dzieci. Nie zauważyłeś, jak
„młodzieńczo — radośnie”, niemal swawolnie i, muszę powiedzieć, naprawdę miło tańczył te
parę razy z Katarzyną, jak się po prostu napraszał, żeby ją móc odwieźć do domu, i jak był
młodzieńczo zawiedziony, kiedy kupiła sobie samochód? Tego naprawdę potrzebował i
pragnął z całego serca, właśnie takiego niezwykle miłego stworzenia jak Katarzyna: nie
lekkomyślna, a jednak — jak wy to nazywacie? — zdolna do miłości, poważna, a zarazem
młoda i taka ładna, że aż nie zdawał sobie z tego sprawy. Czy nie radowała trochę i twojego
męskiego serca?
Owszem, radowała jego męskie serce, przyznał to i przyznał także, że było w tym coś więcej,
o wiele więcej niż zwykłe lubienie, i ona, Truda, doskonale wie, że wszyscy, nie tylko
mężczyźni, czują niekiedy przypływ pragnienia, żeby po prostu wziąć kogoś w ramiona albo i
jeszcze coś więcej — ale Katarzyna, nie, było coś, co nigdy nie pozwoliłoby mu stać się jej
adoratorem. A jeżeli coś mu to uniemożliwiało, jeżeli nie pozwalało mu zostać adoratorem —
albo raczej próbować nim zostać — to nie, Truda dobrze wie, co on ma na myśli, respekt
przed nią, Trudą, ani wzgląd na nią, lecz szacunek dla Katarzyny, tak, szacunek, niemal cześć,
więcej jeszcze, tkliwa cześć dla jej, tak, do diabła, jej niewinności — i czegoś więcej niż
niewinność, na co nie może znaleźć właściwego słowa. Zapewne jest to osobliwy, serdeczny
chłód Katarzyny i mimo że on jest od niej o piętnaście lat starszy i, Bóg świadkiem, że w
ż

yciu doszedł do czegoś — sposób, w jaki Katarzyna wzięła w garść, zaplanowała,

zorganizowała swoje sknocone życie — nawet gdyby w ogóle miał myśli tego rodzaju,
właśnie to stanęłoby na przeszkodzie, bo bałby się zniszczyć ją albo jej życie — ona jest taka
wrażliwa, taka cholernie wrażliwa; i gdyby się okazało, że Alojzy był rzeczywiście tym jej
adoratorem, to on, Blorna — mówiąc bez owijania w bawełnę — da mu po mordzie. Tak,
Katarzynie trzeba pomóc, ona nie dorosła do tych trików, zeznań, przesłuchań — a teraz

background image

53

zrobiło się już za późno i on musi, musi dziś jeszcze odnaleźć Katarzynę... — Ale tu nastąpiła
przerwa w jego interesujących medytacjach, ponieważ Truda zakomunikowała w swój
niezrównany, oschły sposób: — Adorator właśnie zajechał.

background image

54

39

Trzeba tu od razu stwierdzić, że Blorna nie dał po mordzie Sträublederowi, który
rzeczywiście zajechał przed ich dom pompatycznym wynajętym samochodem. W relacji tej
chodzi nie tylko o to, żeby lało się jak najmniej krwi, ale i o to, aby opisy przemocy fizycznej,
jeżeli już nie uda się ich uniknąć, były ograniczone do minimum, jakiego wymaga obowiązek
sprawozdawcy. Nie znaczy to, że u Blornów zapanowała przyjemniejsza atmosfera,
przeciwnie: zrobiło się jeszcze mniej przyjemnie, bo Truda B., nie przerywając mieszania
kawy w filiżance, nie mogła odmówić sobie przywitania starego przyjaciela sławami: —
Halo, adoratorze!
— Wydaje mi się — powiedział zakłopotany Blorna — że Truda znowu trafiła w samo sedno.
— Tak — odpowiedział Sträubleder — pytanie tylko, czy takie trafianie w sedno jest zawsze
taktowne.
Musimy tu stwierdzić, że między panią Blorna i Alojzym Sträublederem doszło ongi do
przykrego spięcia, kiedy ten ostatni próbował może nie uwieść ją, ale dość śmiało z nią
poflirtować, a oma dała mu w swój suchy sposób do zrozumienia, że chociaż w jego
mniemaniu, żadna kobieta nie może mu się oprzeć, tak nie jest, przynajmniej jeśli chodzi o
nią. Łatwo więc zrozumieć, że w tych warunkach Blorna od razu zabrał Sträubledera do
swojego gabinetu i poprosił żonę, aby ich pozostawiła samych, a w międzyczasie (— w czasie
między czym a czym? — spytała pani Blorna) zrobiła wszystko, ale to wszystko, aby
odnaleźć Katarzynę.

background image

55


40
Dlaczego człowiekowi jego własny gabinet wydaje się nagle taki wstrętny, pełen brudu i
nieporządku, chociaż nie można dostrzec w nim ani pyłka kurzu i wszystko znajduje się na
swoim miejscu? Dlaczego obite czerwoną skórą fotele, w których omawiało się niejeden
dobry interes i prowadziło niejedną poufną rozmową, w których naprawdę można rozsiąść się
wygodnie i posłuchać muzyki, nagle stają się takie odstręczające, regały z książkami wręcz
obrzydliwe, a ręcznie sygnowany Chagall wiszący na ścianie staje się po prostu czymś
podejrzanym, jak gdyby był sfałszowany przez samego twórcę? Popielniczki, zapalniczka,
butelka whisky — co człowiek ma nagle przeciw tym niewinnym, acz kosztownym
przedmiotom? Dlaczego ten nieprzyjemny dzień po bardzo nieprzyjemnie spędzonej nocy jest
taki nieznośny, a napięcie miedzy starymi przyjaciółmi tak silne, że niemal iskry miedzy nimi
przeskakują? Co człowiek ma przeciw tym ścianom, pomalowanym piaskowożółtą farbą o
chropawej fakturze i ozdobionym modną, nowoczesną grafiką?
— No, tak — mówi Sträubleder — właściwie przyjechałem tylko po to, żeby ci powiedzieć,
ż

e w tej sprawie nie potrzebują już twojej pomocy. Znowu straciłeś nerwy tam, na lotnisku,

we mgle. Bo w godzinę potem, jak straciliście nerwy czy też cierpliwość, mgła się podniosła i
mimo wszystko mogliście być tu już około wpół do siódmej. Gdybyście się trochę
zastanowili, mogliście jeszcze w Monachium zatelefonować na lotnisko i powiedziano by
wam, że lot się odbędzie.
Ale mniejsza o to. Nie grajmy znaczonymi kartami — nawet gdyby nie było mgły i samolot
odleciałby według rozkładu, przyjechałbyś za późno, bo wtedy decydująca część
przesłuchania była już dawno zakończona i w ogóle nie można już było niczemu zapobiec.
— I tak wobec GAZETY jestem bezradny — powiedział Blorna.
— GAZETA — odpowiedział Sträubleder — nie jest już groźna, tego pilnuje Lüding, ale są
jeszcze gazety i owszem, zależy mi na nagłówkach, ale nie na takich, które wytykają mi
związek z bandytami. Z powodu romantycznej historii z kobietą mogą mieć trudności na
gruncie prywatnym, ale nie publicznym. Nawet zdjęcie z tak atrakcyjną kobietą jak Katarzyna
Blum nie zaszkodziłoby. Zresztą teoria adoratora zostanie odrzucona i ani biżuteria, ani list —
no tak, ofiarowałem jej dość kosztowny pierścionek, który znaleziono, i napisałem do niej
parę listów, a jedną kopertę również znaleziono — wszystko to nie przysporzy mi wielkich
trudności. Źle tylko, że ten Tötges gdzie indziej pisuje pod pseudonimem rzeczy, których nie
wolno mu zamieszczać w GAZECIE, i że — no tak, Katarzyna obiecała udzielić mu
specjalnego wywiadu. Dowiedziałem się o tym przed paroma minutami od Lüdinga, który jest
też za udzieleniem wywiadu, bo GAZETĘ mamy w ręku. Nie mamy jednak wpływu na inną
działalność dziennikarską Tötgesa, prowadzoną przez kogoś podstawionego. Zdaje mi się, że
w ogóle nie orientujesz się w tym, co?
— Nie mam o tym zielonego pojęcia — odparł Blorna.
— Dziwna sytuacja jak na adwokata, którego klientem bądź co bądź jestem. Oto skutki tego,
ż

e przepatałaszyłeś bezsensownie czas w trzęsącym pociągu zamiast skomunikować się ze

służbą meteorologiczną, która mogła cię poinformować, że mgła wkrótce się rozejdzie. Więc
nie nawiązałeś jaszcze kontaktu z Katarzyną?
— Ja nie, a może ty?
— Nie, nie bezpośrednio. Wiem tylko, że mniej więcej przed godziną zatelefonowała do
GAZETY i obiecała Tötgesowi na jutro po południu ten wywiad. Tötges przyjął tę
propozycję. Ale jest jeszcze jedna sprawa, która bardziej, o wiele bardziej mnie niepokoi, na
myśl o której po prostu wszystko się we mnie skręca — w tej chwili na twarzy Sträubledera
malowało się wzburzenie, a w jego głosie brzmiała troska. — Możesz mi od jutra wymyślać,
ile zechcesz, bo rzeczywiście nadużyłem waszego zaufania, ale z drugiej strony żyjemy
przecież w wolnym kraju, w którym nie ma zakazu wolnej miłości, i wierz mi, że zrobiłbym

background image

56

wszystko, żeby jej pomóc, zaryzykowałbym nawet moją opinię, bo — możesz się śmiać, jeśli
chcesz — ja kocham tą kobietę. Tylko że jej już nie można pomóc, a mnie jeszcze można —
ona po prostu nie daje sobie pomóc...
— A jeżeli chodzi o GAZETĘ, o te kanalie, także nie możesz jej pomóc?
— Mój Boże, nie przejmuj się tak GAZETĄ, nawet jeśli wzięła was teraz trochę w obroty.
Nie będziemy się tu przecież spierali o brukowe dzienniki i wolność prasy. Krótko mówiąc,
chciałbym, żebyś był obecny przy tym wywiadzie jako mój i jej adwokat. Bo najgorsze nie
wyszło jeszcze na jaw ani podczas dochodzenia, ani w sprawozdaniach prasowych: pół roku
temu po prostu wmusiłem w nią klucz do naszego letniego domu w Kohlforstenheim. Tego
klucza nie znaleziono ani podczas przeszukiwania domu, ani podczas rewizji osobistej, ale
ona go ma, a przynajmniej miała, jeżeli go po prostu nie wyrzuciła. To był zwykły
sentymentalizm, nazwij to zresztą, jak ci się podoba, ale, widzisz, chciałem, żeby miała klucz
do tego domu, bo nie traciłem nadziei, że mnie tam kiedyś odwiedzi. Wierz mi, że
pomógłbym, nie opuściłbym jej, poszedłbym nawet na policję i wyznałbym, patrzcie, to ja
jestem tym adoratorem — ale wiem: ona by się mnie wyparła, a swojego Ludwika nie.
W twarzy Sträubledera pojawiło się coś nowego, zaskakującego, co w Blornie wywoływało
niemal współczucie, a w każdym razie na pewno ciekawość. Była w tym jakaś pokora, a
może zazdrość?
— Więc o co chodzi z tą biżuterią, listami i teraz z tym kluczem?
— Do diabła, Hubert, ciągle jeszcze nic nie rozumiesz? O coś, czego nie mogę powiedzieć
ani Lüdingowi, ani Hachowi, ani policji: jestem przekonany, że ona dała ten klucz swojemu
Ludwikowi i że ten facet tam siedzi od dwóch dni. Po prostu boję się o Katarzynę, o
policjantów, a takie o tego głupiego młokosa, który pewno przycupnął w moim letnim domu
w Kohlforstenheim. Chciałbym, żeby zniknął stamtąd, zanim go nakryją, a jednocześnie
chciałbym, żeby go ujęli i żeby cała ta sprawa się skończyła. Rozumiesz teraz? I co mi
radzisz?
— Myślę, że mógłbyś zadzwonić do Kohlforstenheim.
— I wyobrażasz sobie, że jeśli on tam jest, to odbierze telefon?
— W takim razie musisz zatelefonować do policji, innej drogi nie widzę. Powinieneś to
zrobić choćby dlatego, żeby zapobiec nieszczęściu. Ostatecznie możesz nie podawać swojego
nazwiska. Jeśli istnieje choćby najmniejsze prawdopodobieństwo, że Götten jest w twoim
domu, musisz natychmiast zawiadomić o tym policję. Inaczej ja to zrobię.
— Żeby mój dom i moje nazwisko jednak znalazło się w nagłówkach gazet w związku z tym
bandytą? Myślałem o czymś innym... myślałem, że może ty pojedziesz do Kohlforstenheim
jako adwokat, żaby tam wszystko doprowadzić do porządku.
— W tej chwili? W ostatnią sobotę karnawału, kiedy GAZETA wie już, że pośpiesznie
przerwałem urlop? I zrobiłem to tylko po to, żeby w twoim letnim domu doprowadzić
wszystko do porządku? Sprawdzić, czy lodówka działa, co? Czy termostat ogrzewania
olejowego jest prawidłowo nastawiony, czy nikt nie wybił szyby, czy bar jest dostatecznie
zaopatrzony, a bielizna pościelowa nie zwilgotniała? Po to renomowany radca prawny firm
przemysłowych, właściciel luksusowej willi z basenem, żonaty z „czerwoną Trudą”, wraca
pośpiesznie z urlopu? I rzeczywiście uważasz to za mądry pomysł, żebym — kiedy panowie
reporterzy GAZETY na pewno chodzą za mną krok w krok — pojechał, że tak powiem,
prosto z wagonu sypialnego do twojej willi i zobaczył, czy krokusy prędko zakiełkują albo
czy przebiśniegi już się pokazały? Rzeczywiście uważasz to za dobry pomysł — abstrahując
już od tego, że ten miły Ludwik dowiódł, jak celnie umie strzelać?
— Cholera, nie wiem, czy twoja ironia i twoje dowcipy są tu na miejscu. Proszę cię jako
mojego adwokata i przyjaciela o przysługę, nawet nie natury prywatnej, lecz bardziej może
obywatelskiej, a ty mi wyjeżdżasz z przebiśniegami. Sprawa jest od wczoraj tak poufna, że
dziś już nie dostajemy stamtąd żadnych informacji. Wszystkiego, co wiemy, dowiadujemy się

background image

57

z GAZETY, z którą na szczęście Lüding jest w dobrych stosunkach. Policja i prokuratura nie
telefonują już nawet do ministerstwa spraw wewnętrznych, z którym Lüding również ma
dobre stosunki. Tu chodzi o śmierć i życie, Hubercie.
W tym momencie weszła bez pukania Truda niosąc aparat tranzystorowy i powiedziała
spokojnie:
— O śmierć już nie chodzi, tylko jeszcze o życie, chwała Bogu. Złapali tego chłopaka,
głupiec ostrzeliwał się i był ostrzeliwany, jest ranny, ale niegroźnie. Stało się to w twoim
ogrodzie, Alojzy, w Kohlforstenheim, między basenem a. pergolą. Mówią o luksusowej willi
wartości pół miliona, należącej do wspólnika Ludwiga. Ale są jeszcze na świecie
dżentelmeni: pierwszą rzeczą, jaką powiedział nasz miły Ludwik, było to, że Katarzyna nie
ma nic wspólnego z jego sprawą; że łączył ich zupełnie prywatny stosunek, nie mający nic
wspólnego z zarzucanymi mu przestępstwami, do których się zresztą w dalszym ciągu nie
przyznaje. Prawdopodobnie będziesz musiał wstawić parę szyb, Alojzy, nielicho tam sobie
postrzelali. Twojego nazwiska jeszcze nie wymienili, ale może powinieneś zatelefonować do
Maud, na pewno jest mocno podenerwowana i potrzebuje pociechy. Jednocześnie z Göttenem
ujęto gdzie indziej jego trzech rzekomych wspólników. Wszystko to jest uważane za
triumfalny sukces niejakiego komisarza Beizmennego. A teraz zbieraj się, Alojzy, i dla
odmiany raz złóż męską wizytę swojej żonie.
Łatwo sobie wyobrazić, że w tym momencie w gabinecie Blorny niemal doszło do
rękoczynów, bynajmniej nie pasujących do otoczenia i urządzenia tego pokoju. Sträubleder
jakoby — jakoby — próbował skoczyć do gardła Trudzie, czemu przeszkodził jej mąż,
zwracając mu uwagę, że chyba nie podniesie ręki na damę. Sträubleder jakoby — jakoby —
odpowiedział mu na to, że nie jest pewny, czy określenie „dama” może odnosić się do kobiety
o tak złośliwym języku, że istnieją słowa, których w pewnych okolicznościach nie wolno
używać, a przede wszystkim nie ironicznie, kiedy jest mowa o tragicznych wydarzeniach; i że
jeżeli jeszcze raz, jeden jedyny raz, usłyszy to wyrażenie, to — no, tak — to ich znajomość
się skończy. Sträubleder jeszcze nie przekroczył progu domu i Blorna nie miał jeszcze okazji
zwrócić uwagi Trudzie, że może jednak za daleko się posunęła, kiedy ta, nie dopuszczając go
do słowa, powiedziała:
— Dziś w nocy umarła matka Katarzyny. Wreszcie udało mi się z nią skomunikować w Kuir-
Hochsackel.

background image

58

41

Zanim rozpoczną się ostatnie manewry mające na celu obejście, okrążenie, zmianę kierunku,
niech nam wolno będzie wtrącić tu pewną, można by rzec, uwagę natury technicznej. Otóż w
tej historii zbyt wiele się dzieje. Jest ona w pewien nieprzyjemny i nie dający się opanować
sposób przepełniona akcją, ze szkodą dla siebie. Oczywiście, pożałowania godny jest sam
fakt, że dochodząca pomoc domowa strzela do dziennikarza i zabija go na miejscu; fakt ten
trzeba wyjaśnić, a przynajmniej spróbować go wyjaśnić. Ale co zrobić z renomowanymi
adwokatami, przerywającymi z powodu pomocy domowej urlop zimowy, na który rzetelnie
sobie zapracowali? Z przemysłowcami (uprawiającymi ubocznie zawody profesora i
działacza partyjnego), którzy, powodowani przejrzałym już sentymentalizmem, w tę samą
pomoc domową po prostu wmuszają przyjęcie kluczy od swojego letniego mieszkania (i do
tego siebie samych) — jak wiadomo, w obu wypadkach bez powodzenia; którzy wprawdzie
łakną publicity, ale tylko pewnego określonego rodzaju; rzeczy i osoby po prostu nie dające
się zsynchronizować i nieustannie zakłócające nurt (czy też linearny przebieg) akcji, gdyż są,
można by powiedzieć, nietykalne. Co zrobić z funkcjonariuszami policji kryminalnej, którzy
wciąż domagają się „podsłuchanek” i dostają na nie zezwolenie? Krótko mówiąc: wszystko
jest zbyt przepuszczalne, a jednak w momentach decydujących nie dość przepuszczalne dla
sprawozdawcy, bo wprawdzie czegoś można się dowiedzieć (ma przykład od Hacha i
niektórych funkcjonariuszy i funkcjonariuszek policji), ale nic, absolutnie nic z tego, co oni
mówią, nie mogłoby mieć nawet w najmniejszym stopniu charakteru dowodu, bo nie byłoby
przed żadnym sądem potwierdzone, a nawet zeznane. Nie ma wagi świadectwa! Ani też
najmniejszej wartości dla opinii publicznej. Na przykład cała ta afera z „podsłuchankami”.
Zakładanie podsłuchu na telefony służy oczywiście dochodzeniu, ponieważ jednak dokonuje
go inna władza niż aparat dochodzeniowy, wynik tej operacji nie tylko nie może być w
publicznym przewodzie wykorzystany, ale nawet wspomniany. Przede wszystkim: co się
dzieje w tak zwanej psyche podsłuchiwacza? Co myśli sobie nieposzlakowanej uczciwości
funkcjonariusz, który tylko spełnia swój (być może wstrętny mu) obowiązek, spełnia go,
można powiedzieć, pod groźbą, jeśli nie odmowy wykonania rozkazu, to na pewno utraty
pracy; co sobie myśli zmuszony podsłuchiwacz, kiedy ów nieznany mieszkaniec domu,
którego będziemy krótko nazywać oferentem czułości, telefonuje do tak niezwykle miłej,
porządnej, omal nieposzlakowanej osoby, jak Katarzyna Blum? Czy opanowuje go
wzburzenie moralne, seksualne albo obu tych rodzajów? Czy oburza się, współczuje, czy
może sprawia mu osobliwą przyjemność, kiedy osobę noszącą przezwisko „mniszki” do głębi
duszy ranią ochryple mamrotane, przesycone groźbą propozycje? No cóż, tyle dzieje się na
pierwszym planie — a jeszcze więcej w głębi. Co sobie myśli, na przykład, Bogu ducha
winny, po prostu ciężko pracujący na chleb podsłuchiwacz, kiedy niejaki Lüding, o którym tu
już parokrotnie wspomniano, telefonuje do naczelnego redaktora GAZETY i mówi;
„Natychmiast wyłączyć całkowicie S., ale na całego włączyć B.” Oczywiście na telefonie
Lüdinga jest założony podsłuch nie dlatego, że jego trzeba śledzić, lecz z powodu
niebezpieczeństwa, że będą do niego telefony na przykład od szantażystów, gangsterów
politycznych itp. Skąd taki nieskazitelny podsłuchiwacz ma wiedzieć, że S. oznacza
Sträubledera, a B. Blornę i że w GAZECIE NIEDZIELNEJ nie będzie można znaleźć nic o
S., ale dużo o B.? A jednak — ale kto może o tym wiedzieć albo chociaż domyślać się tego
— Blorna jest bardzo cenionym przez Lüdinga adwokatem, który wprost niezliczone razy
dowiódł swej zręczności w skali krajowej i międzynarodowej. Właśnie to mieliśmy na myśli,
mówiąc w innym miejscu o źródłach, nie mogących „trafić do siebie”, jak królewięta, którym
fałszywa mniszka zdmuchnęła świecę — i jedno z nich zanurzyło się tak głęboko, że utonęło,
Teraz na przykład pani Lüding poleca kucharce zatelefonować do sekretarki męża, żeby

background image

59

dowiedzieć się, co mąż chciałby zjeść na deser w niedzielę: biszkopty z makiem? Poziomki z
lodami i śmietaną czy tylko z lodami, czy tylko ze śmietaną? Na co sekretarka, która nie chce
zawracać głowy szefowi, ale zna jego gust, a być może chce spowodować niezadowolenie i
kłopoty, zapewnia kucharkę dość zjadliwie, że tej niedzieli pan Ludwig będzie wolał pudding
karmelowy z sosem z palonych migdałów. Kucharka, która oczywiście zna także gust pana
Lüdinga, stawia opór i mówi, że to dla niej coś zupełnie nowego; czy sekretarka jest pewna,
ż

e nie pomyliła własnego gustu z gustem pana Lüdinga, i może jednak łaskawie przełączy

telefon, żeby kucharka mogła porozumieć się bezpośrednio z panem Lüdingiem co do jego
ż

yczeń dotyczących niedzielnego deseru. Na to sekretarka, która czasem towarzyszy panu

Lüdingowi na konferencjach i jada z nim wtedy w jednym z hoteli PALACE albo moteli
INTER, oświadcza, że kiedy ona podróżuje z panem Lüdingiem, wybiera on zawsze pudding
karmelowy z sosem z palonych migdałów. Kucharka zauważa, że w niedzielę pan Lüding nie
będzie podróżował z nią, sekretarką, i czy nie jest prawdopodobne, że upodobanie pana
Lüdinga do pewnych deserów zależy od towarzystwa, w jakim je jada. I tak dalej, i tak dalej.
Spór o biszkopty z makiem potrwa jeszcze długo — i cała ta rozmowa zostanie nagrana na
taśmę na koszt podatników. Funkcjonariusz przegrywający taśmę, oczywiście, musi bardzo
uważać, czy nie ma tu do czynienia z szyfrem anarchistów, czy biszkopty z makiem nie
oznaczają ręcznych granatów, zaś lody z poziomkami bomb — ale, być może, myśli sobie: ci
to mają zmartwienia albo: chciałbym mieć tylko takie kłopoty, bo może właśnie jego córka
uciekła z domu albo syn zaczął się narkotyzować, albo znowu podwyższono mu czynsz za
mieszkanie, i to wszystko — całe to nagrywanie na taśmę — tylko dlatego, że kiedyś ktoś
groził Lüdingowi podłożeniem bomby. W ten sposób niewinny urzędnik czy funkcjonariusz
dowiaduje się wreszcie, co to są biszkopty z makiem, on, któremu te biszkopty wystarczyłyby
za główny posiłek, nawet jeden tylko.
Zbyt dużo dzieje się na pierwszym planie i nic nie wiemy o tym, co się dzieje w głębi. Żeby
tak można było przesłuchać sobie raz te taśmy! Żeby wreszcie dowiedzieć się na przykład, jak
dalece i czy w ogóle jakiś intymny stosunek łączy panią Elzę Woltersheim z Konradem
Beitersem? Jakie znaczenie ma słowo przyjaciel, kiedy chodzi o stosunek między tymi
dwojgiem? Czy nazywa go skarbem, kochaniem, czy też mówi do niego tylko Konrad albo
Conny; czy w ogóle i jakiego rodzaju werbalne czułości wymieniają? Może on śpiewa jej
przez telefon pieśni, bo przecież wiadomo, że ma dobry baryton, niemal nadający się na
koncerty, a w każdym razie do chóru? A może śpiewa jej serenady? Przeboje? Arie? Czy też
może rozmawiają nawet bezceremonialnie o minionych albo planowanych intymnych
zbliżeniach? Chciałaby się czegoś o tym dowiedzieć, bo przecież większość ludzi nie może
liczyć na niezawodne kontakty telepatyczne, sięga więc po słuchawkę telefoniczną, która
wydaje im się bardziej niezawodna. Czy władze zwierzchnie zdają sobie sprawę z tego, na
jakie próby psychiczne wystawiają swoich urzędników i funkcjonariuszy? Przypuśćmy, że
chwilowo podejrzana, raczej wulgarna osoba, na której przewód pozwolono założyć
„podsłuchanko”, telefonuje do swojego równie wulgarnego aktualnego partnera miłosnego.
Ponieważ żyjemy w wolnym kraju i możemy swobodnie i szczerze rozmawiać ze sobą, także
przez telefon, co może wtedy świstać koło uszu podsłuchiwacza lub płynąć z taśmy
magnetofonowej prosto do jakiejś, być może, moralnej albo nawet pruderyjnej jednostki,
obojętne, jakiej płci? Czy wolno ją na to narażać? Czy ma zapewnioną pomoc
psychiatryczną? Co na to związek zawodowy pracowników usług publicznych, transportu i
komunikacji? Cały aparat troszczy się o przemysłowców, anarchistów, dyrektorów, rabusiów
i urzędników bankowych, ale kto troszczy się o nasze narodowe siły obsługi taśm
magnetofonowych? Czy Kościoły nie mają tu nic do powiedzenia? Czy konferencji biskupów
w Fuldzie albo centralnemu komitetowi niemieckich katolików nic tu nie przychodzi do
głowy? Dlaczego papież milczy? Czy nikt nie domyśla się, że niewinne uszy narażone tu są
na wszystko między puddingiem karmelowym a najdalej posuniętą pornografią? Zachęca się

background image

60

młodych ludzi do wyboru kariery urzędniczej — ale na czyją łaskę się ich wydaje? Na łaskę
telefonicznych gorszycieli. Oto wreszcie dziedzina, w której może rozwinąć się współpraca
Kościołów ze związkami zawodowymi. Można by przecież co najmniej zaplanować pewnego
rodzaju program kształcenia podsłuchiwaczy. Taśmy magnetofonowe połączone z nauką
historii. To nawet niewiele by kosztowało.

background image

61

42

Czas wrócić ze skruchą na plan pierwszy, zabrać się do nieuniknionej pracy w kanałach i
znowu zacząć od pewnego wyjaśnienia! Przyrzekliśmy, że nie popłynie tu już krew, i zależy
nam na stwierdzeniu, że właściwie śmierć pani Blum, matki Katarzyny, przyrzeczenia tego
nie złamała. Nie dokonano tu przecież jakiegoś krwawego czynu, jeśli nawet nie był to
normalny przypadek zgonu. Wprawdzie nikt umyślnie nie zadał śmierci parni Blum, ale
nierozmyślnie tak się stało. W każdym razie — trzeba to wyraźnie stwierdzić — ten, kto ją
zadał, nie miał zamiaru dokonać morderstwa ani zabójstwa, ani nawet spowodować obrażeń
ciała. Chodzi tu — co nie tylko stwierdzono, ale co każdy przyznaje — właśnie o Tötgesa,
który wkrótce miał umrzeć krwawą, rozmyślnie zadaną, nagłą śmiercią. Tötges już w
czwartek starał się ustalić w Gemmelsbroich adres pani Blum, znalazł go też, ale na próżno
usiłował dostać się do szpitala. Zarówno portier, jak siostra oddziałowa Edelgard i opiekujący
się chorą dr Heinen, poinformowali go, że stan pani Blum po ciężkiej, ale udanej operacji na
raka wymaga spokoju; jej wyzdrowienie po prostu zależy od tego, czy nie będzie narażona na
wzburzenie, a przeprowadzenie wywiadu z nią w ogóle nie wchodzi w rachubą. Na uwagą
Tötgesa, że wobec stosunków łączących jej córką z Göttenem pani Blum stała się również
„osobą budzącą powszechne zainteresowanie”, lekarz wypalił, że i osoby budzące
powszechne zainteresowanie są dla niego przede wszystkim pacjentami. Podczas tej rozmowy
jednak Tötges zauważył, że w budynku pracują malarze, i później przechwalał się nawet
przed kolegami, że dzięki „najprymitywniejszemu trikowi, a mianowicie trikowi z
rzemieślnikiem” — zaopatrzył się bowiem w fartuch, puszkę farby i pędzel — mimo
wszystko udało mu się w piątek rano dotrzeć do pani Blum, bo nikt nie jest tak łakomym
kąskiem dla reportera jak matki, choćby chore. A więc Tötges zapoznał panią Blum z faktami,
ale nie wiedział, czy wszystko skapowała, bo nazwisko Göttena najwidoczniej nic jej nie
mówiło, i powiedziała: — Dlaczego to musiało się tak skończyć, dlaczego to musiało się
stać? — z czego Tötges na użytek GAZETY zrobił: „Musiało się tak stać, tak, musiało się
skończyć”. Drobną zmianę wprowadzoną do słów pani Blum tłumaczył tym, że reporter
zawsze jest na to nastawiony i przywykł „pomagać prostym ludziom w formowaniu ich
wypowiedzi”.

background image

62

43

Nie można było nawet z całą pewnością ustalić, czy Tötges rzeczywiście dotarł aż do pani
Blum, czy też, chcąc zacytowane słowa matki Katarzyny podać jako rezultat
przeprowadzonego z nią wywiadu, skłamał albo zmyślił tę całą wizytę, żeby dowieść swojego
dziennikarskiego sprytu czy też sprawności i przy okazji trochę się popisać. Dr Heinen,
siostra Edelgard, hiszpańska pielęgniarka Huelva i portugalska sprzątaczka Pueleo —
wszyscy uważają za wykluczone, żeby „ten facet rzeczywiście miał czelność dopiąć tego” (dr
Heinen). Bez wątpienia jednak nie tylko owa, być może zmyślona, ale zrelacjonowana wizyta
u matki Katarzyny miała decydujące znaczenie i kwestia tylko, czy personel szpitala nie
przyznaje się do tego, co nie powinno było się zdarzyć, czy też Tötges zmyślił swoją wizytę,
aby udokumentować dosłowność przytoczonej wypowiedzi pani Blum. Musimy tu
przestrzegać absolutnej sprawiedliwości. Uchodzi za udowodnione, że Katarzyna uszyła sobie
kostium, aby wszcząć dochodzenie właśnie w owej knajpie, z której nieszczęsny Schönner
„ulotnił się z jakąś cizią”, już po umówieniu się Katarzyny na wywiad z Tötgesem i po
opublikowaniu przez GAZETĘ NIEDZIELNĄ jego następnego sprawozdania. Trzeba więc
poczekać. Jest pewne, dowiedzione, niemal udokumentowane, że dr Heinen był zaskoczony
ś

miercią swojej pacjentki Marii Blum i oświadczył, że „wprawdzie nie może stwierdzić

nieprzewidzianego wpływu na stan chorej, ale nie może go także wykluczyć”. W żadnym
razie nie wolno zrzucać odpowiedzialności na niewinnych malarzy i plamić honoru
niemieckiego rzemiosła: ani siostra Edelgard, ani jej cudzoziemskie pomocnice Huelva i
Puelco nie mogą gwarantować, że wszyscy malarze — czterech pracowników firmy Merkens
z Kuir — rzeczywiście byli malarzami, a ponieważ pracowali w różnych pomieszczeniach,
nikt naprawdę nie mógł wiedzieć, czy nie wśliznął się ktoś niepowołany, wyposażony w
fartuch, puszkę farby i pędzel. Pewne jest, że Tötges twierdzi (o przyznaniu się nie można tu
mówić, ponieważ jego wizyty nie da się naprawdę udowodnić), jakoby był u Marii Blum i
przeprowadził z nią wywiad, a Katarzyna wiedziała o tym jego twierdzeniu. Pan Merkens
także przyznał, że oczywiście nie zawsze wszyscy czterej malarze pracują jednocześnie i że,
jeżeli ktoś chciał się wśliznąć, byłoby to dla niego rzeczą zupełnie łatwą. Dr Heinen
powiedział później, że złoży skargę na GAZETĘ z powodu opublikowanej wypowiedzi matki
Katarzyny, że wywoła skandal, b o— zakładając prawdziwość wydarzenia — jest to
potworne. Jednakże groźba ta nie została wykonana, podobnie jak zapowiedź Blorny, że „da
Sträublederowi po mordzie”.

background image

63

44

Około południa owej soboty 23 lutego 1974 roku w „Cafe Kloog” w Kuir (chodzi tu o
Klooga, siostrzeńca właściciela gospody, u którego młodziutka wówczas Katarzyna pomagała
jako kucharka i kelnerka), spotkali się wreszcie państwo Blornowie, pani Woltereheim,
Konrad Beiters i Katarzyna Blum. Było wiele uścisków i popłynęły łzy, nawet pani Blorna
płakała. Naturalnie i w „Cafe Kloog” panował karnawałowy nastrój, ale właściciel Erwin
Kloog, który znal i cenił Katarzynę i z którą był po imieniu, oddał do dyspozycji towarzystwa
swoją prywatną bawialnię. Stamtąd Blorna najpierw zatelefonował do Hacha i odwołał
spotkanie z nim umówione na popołudnie w foyer muzeum. Poinformował Hacha, że matka
Katarzyny umarła prawdopodobnie wskutek wizyty Tötgesa z GAZETY. Hach był w
łagodniejszym usposobieniu niż rano, prosił, aby Blorna wyraził w jego imieniu współczucie
Katarzynie, która na pewno nie żywi do niego urazy i zresztą nie ma do niej powodu. Poza
tym on osobiście jest każdej chwili do dyspozycji Blorny. Wprawdzie teraz bardzo go
absorbuje przesłuchiwanie Göttena, ale jakoś się postara wyrwać. A propos: zeznania Göttena
dotychczas nie obciążają Katarzyny. Mówił o niej z wielką serdecznością i bardzo fair. Nie
należy jednak oczekiwać, by Katarzyna uzyskała pozwolenie na widzenie się z nim, ponieważ
nie ma między nimi pokrewieństwa, zaś definicja „narzeczeni” na pewno okaże się zbyt
mglista i nieprzekonująca.
Wygląda na to, że wiadomość o śmierci matki nie załamała Katarzyny. Wydaje się niemal, że
odczuła pewną ulgę. Oczywiście skonfrontowała dr Heinena z numerem GAZETY, w którym
wspomniano o wywiadzie przeprowadzanym przez Tötgesa i zacytowano słowa jej matki. Nie
podzieliła jednakowoż oburzenia lekarza z powodu wywiadu, lecz powiedziała, że ci ludzie to
zbóje i oszczercy, że oczywiście ona tym gardzi, ale widocznie po prostu obowiązkiem tego
rodzaju dziennikarzy jest pozbawiać uczciwych ludzi czci, dobrej opinii i zdrowia. Dr Heinen,
który mylnie podejrzewał Katarzynę o przekonania marksistowskie (prawdopodobnie i on
czytał aluzje Brettloha, byłego męża Katarzyny, zamieszczone w GAZECIE) był trochę
przerażony jej chłodem i spytał, czy uważa te intrygi GAZETY za problem strukturalny.
Katarzyna nie zrozumiała, co doktor ma na myśli, i potrząsnęła głową. Potem poszła za
siostrą Edelgard do kostnicy, dokąd weszła razem z panią Woltersheim. Katarzyna sama
odsłoniła twarz matki, powiedziała: — Tak. — I pocałowała ją w czoło. Jednakże kiedy
siostra Edelgard zaproponowała jej odmówienie krótkiej modlitwy, potrząsnęła przecząco
głową i powiedziała; — Nie. — Zakryła prześcieradłem twarz matki, podziękowała
zakonnicy i dopiero po wyjściu z kostnicy zaczęła płakać, z początku cicho, później
gwałtowniej, a wreszcie zupełnie już nie panując nad sobą. Może pomyślała także o zmarłym
ojcu, którego widziała ostatni raz jako sześcioletnie dziecko również w kostnicy szpitalnej.
Elzie Woltersheim przyszło na myśl, że nigdy jeszcze nie widziała Katarzyny płaczącej nawet
w dzieciństwie, kiedy dokuczano jej w szkole albo kiedy przygnębiały ją smutki otoczenia.
Katarzyna bardzo uprzejmie, niemal serdecznie, obstawała przy podziękowaniu także obu
cudzoziemkom, Huelvie i Puelco, za wszystko, co uczyniły dla jej matki. Wyszła ze szpitala
opanowania, nie zapomniała także poprosić, aby administracja szpitala telegraficznie
zawiadomiła jej brata odsiadującego wyrok. Taka też pozostała przez całe popołudnie i
wieczór: opanowana. Chociaż wciąż na nowo wyjmowała z torebki oba numery GAZETY i
konfrontowała Blornów, Elzę W. i Konrada B. ze wszystkimi szczegółami i ich interpretacją,
jej stosunek do GAZETY jakby uległ pewnej zmianie. Zgodnie z dzisiaj używanymi
określeniami: stał się mniej emocjonalny, bardziej analityczny. W tym swojskim i przyjaznym
jej kręgu ludzi, w bawialni Erwina Klooga, opowiedziała też szczerze o swoim stosunku do
Sträubledera: raz, po wieczorze spędzonym u Blornów, odwiózł ją do domu, mimo że
stanowczo, niemal ze wstrętem to odrzuciła, odprowadził ją aż pod drzwi, a później nawet do

background image

64

mieszkania, po prostu wsuwając nogę w otwarte drzwi. Oczywiście próbował potem być
natarczywy, pewno poczuł się dotknięty, bo wcale nie uważała, że nie można mu się oprzeć, i
wreszcie — minęła już wtedy północ — poszedł sobie. Od tego wieczoru po prostu ją
prześladował, ciągle ją nachodził, przysyłał jej kwiaty, pisał listy i kilka razy udało mu się
wtargnąć do jej mieszkania. Przy jednej z takich okazji wymusił na niej przyjęcie pierścionka.
I to wszystko. Nie przyznała się do tych odwiedzin i nie zdradziła jego nazwiska, bo
wydawało jej się niemożliwe wytłumaczyć przesłuchującym panom, że między nią a
Sträublederem nie doszło do niczego, absolutnie do niczego, nawet do jednego, jedynego
pocałunku. Kto by jej uwierzył, że oparła się takiemu mężczyźnie jak Sträubleder, który nie
tylko jest zamożny, ale w kręgach politycznych, gospodarczych i naukowych po prostu słynie
ze swojego nieodpartego wdzięku, prawie jak aktor filmowy, i kto by uwierzył jej, gospodyni
domowej, że oparłaby się aktorowi filmowemu, i to nie ze względów moralnych, lecz ze
względu na gust? Po prostu nie czuła do niego najmniejszego pociągu i całą tę historię z
adoratorem uważa za najobrzydliwsze wdzieranie się w sferę, której nie chce nazywać
intymną — bo to mogłoby wprowadzać w błąd, ponieważ nic choćby w przybliżeniu
intymnego nie łączyło jej z Sträublederem. A on postawił ją w sytuacji, której nie mogła
wyjaśnić nikomu, a już na pewno nie władzom śledczym. W końcu jednak — i tu roześmiała
się — poczuła pewną wdzięczność dla Sträubledera, bo klucz od jego domu albo
przynajmniej adres miały duże znaczenie dla Ludwika. Wprawdzie — i tu znowu się
roześmiała — Ludwik dostałby się do tego domu i bez klucza, ale posiadanie go oczywiście
ułatwiło sprawę. Katarzyna wiedziała też, że w okresie zapustów willa będzie pusta, bo
właśnie przed dwoma dniami Sträubleder, zanim zgodził się wziąć udział w zjeździe w Bad
B., znowu ogromnie nalegał na nią, po prostu zamęczał ją, proponując spędzenie tam
karnawałowego weekendu. Tak, Ludwik wyznał jej, że policja go poszukuje, ale powiedział
tylko, że zdezerterował z Bundeswehry i zamierza przedostać się za granicę — tu Katarzyna
roześmiała się po raz trzeci — bawiło ją, że własnoręcznie wyekspediowała go do kanału
centralnego ogrzewania, a także poinformowała o awaryjnym wyjściu, prowadzącym na
ś

wiatło dzienne, a znajdującym się na końcu „Eleganckiego osiedla nad rzeką”, na rogu

Hochkeppelstrasse. Nie, nie myślała, że policja inwigiluje ją i Göttena, ale wszystko to
uważała za pewnego rodzaju romantyczną zabawę w rozbójników i żandarmów i dopiero rano
— Ludwik odszedł bowiem już o szóstej — zaczęło jej świtać, jak bardzo poważna jest cała
ta sprawa. Czuła ulgę z powodu aresztowania Göttena, bo, jak powiedziała, nie będzie mógł
już robić głupstw. Cały czas bała się, bo ten Beizmenne wydawał się jej jakiś niesamowity.

background image

65

45

Należy tu stwierdzić i odnotować, że sobotnie popołudnie i wieczór upłynęły niemal
przyjemnie, tak przyjemnie, że wszyscy — Blornowie, Elza Woltersheim i dziwnie milczący
Konrad Beiters — uspokoili się. Wreszcie wszyscy — nawet i Katarzyna — uznali, że
nastąpiło „rozładowanie sytuacji”. Götten aresztowany, przesłuchiwanie Katarzyny
zakończane, matka Katarzyny, choć przedwcześnie, wyzwolona od ciężkich cierpień,
formalności pogrzebowe w toku załatwiania, potrzebne dokumenty obiecano w Kuir na
poniedziałek zapustny, ponieważ jeden z urzędników administracji zgodził się uprzejmie
wystawić je mimo święta. Wreszcie była pewna pociecha i w tym, że właściciel kawiarni
Erwin Kloog, który stanowczo odmówił przyjęcia zapłaty za konsumpcję (kawę, likier,
sałatkę z kartofli, kiełbaski i ciasto) powiedział na pożegnanie:
— Głowa do góry, Katarzynko, nie wszyscy tutaj myślą źle o tobie.
Ukryta w tych słowach pociecha była raczej względna, bo cóż to znaczy „nie wszyscy”? —
ale bądź co bądź właśnie nie byli to wszyscy. Następnie postanowiono pojechać do Blornów i
spędzić tam resztę wieczoru. Na miejscu stanowczo zabroniono Katarzynie przyłożyć ręki do
jakiejkolwiek roboty: jest na urlopie i ma się odprężyć.
Tak więc pani Woltersheim zabrała się w kuchni do robienia kanapek, zaś Blorna i Beiters
zajęli się rozpalaniem ognia na kominku. Istotnie Katarzyna pozwoliła raz, żeby ją
„rozpieszczano”. Wytworzył się też naprawdę miły nastrój i gdyby nie śmierć matki
Katarzyny, a także aresztowanie kochanego przez nią człowieka, z pewnością potańczono by
nawet trochę o późniejszej godzinie, bo były to bądź co bądź ostatnie dni karnawału.
Blornie nie udało się odwieść Katarzyny od planowanego udzielenia wywiadu Tötgesowi.
Cały czas była spokojna i bardzo uprzejma. Potem, kiedy wywiad okazał się całkiem czym
innym, Blornę przeszywał dreszcz na wspomnienie, z jaką determinacją i zimną krwią
Katarzyna obstawała przy tym wywiadzie i jak stanowczo odrzuciła jego asystę. A jednak
później nie był zupełnie pewny, czy Katarzyna już tego wieczora była zdecydowana popełnić
morderstwo. Bardziej prawdopodobne wydawało mu się, że dopiero GAZETA NIEDZIELNA
stała się ostatnią kroplą przepełniającą miarę. Rozstali się przyjaźnie, znowu biorąc się w
objęcia, tym razem bez łez; przedtem słuchali jeszcze muzyki poważnej i lekkiej, a Katarzyna
i Elza Woltersheim opowiadały trochę o życiu w Gemmelsbroich i Kuir. Było dopiero wpół
do jedenastej, kiedy Katarzyna, pani Woltersheim i Beiters rozstali się z Blornami wśród
wzajemnych zapewnień o głębokiej przyjaźni i sympatii. Blornowie cieszyli się, że jeszcze w
porę — w porę dla Katarzyny — wrócili z urlopu. Siedząc przed dogasającym komornikiem
przy butelce wina, rozmawiali o nowych planach urlopowych i o charakterze ich przyjaciela
Sträubledera oraz jego żony Maud. Kiedy Blorna poprosił Trudę, żeby podczas przyszłych
wizyt Sträubledera nie używała wyrażenia „adorator” i zrozumiała, że stało się ono punktem
newralgicznym, jego żona powiedziała:
— Tak prędko już go u siebie nie zobaczymy.

background image

66

46

Pewne jest, że Katarzyna resztę wieczoru spędziła spokojnie. Przymierzyła jeszcze raz
kostium Beduinki, wzmocniła parę szwów i zdecydowała się wziąć zamiast woalu białą
chustkę do nosa. Posłuchali jeszcze trochę radia, zjedli trochę ciasta i udali się na spoczynek.
Beiters pierwszy raz otwarcie poszedł z panią Woltersheim do jej sypialni, Katarzyna
położyła się na kanapie.

background image

67

47

Kiedy Elza Woltersheim i Konrad Beiters wstali w niedzielę rano, stół był już ładnie nakryty
do śniadania, kawa przefiltrowana do dzbanka termosowego, a Katarzyna, która zjadła już z
widocznym apetytem, siedziała przy stoliku w bawialni i czytała GAZETĘ NIEDZIELNĄ.
Nie ma tu już wielkiego sensu relacja, wystarczą niemal same cytaty. Trzeba przyznać, że
„story” Katarzyny z jej fotografią nie było już na stronicy tytułowej. Tym razem na czołowej
kolumnie zamieszczono podobizną Göttena z podpisem: „Czuły kochanek Katarzyny Blum
ujęty w willi przemysłowca
”. Sama „story”, obszerniejsza niż dotychczas, znajdowała się na
stronicach 7—9, z licznymi zdjęciami: Katarzyny w dniu pierwszej komunii, jej ojca jako
powracającego z wojny starszego szeregowca, kościoła w Gemmelsbroich i jeszcze raz willi
Blornów. Było tam również zdjęcie matki Katarzyny, jako mniej więcej czterdziestoletniej
kobiety, dość stroskanej, niemal zupełnie zabiedzonej, przed ich maleńkim domkiem w
Gemmelsbroich, wreszcie fotografia szpitala, w którym matka Katarzyny umarła w nocy z
piątku na sobotę. Tekst brzmiał: Za pierwszą niewątpliwą ofiarę nieprzeniknionej, wciąż
jeszcze pozostającej na wolnej stopie Katarzyny Blum można teraz uznać jej własną matkę,
która nie przeżyła szoku wywołanego postępowaniem córki. Jeśli nie jest już dostatecznie
dziwne, że podczas gdy matka znajdowała się niemal w agonii, córka tańczyła na balu z
mordercą i bandytą, okazując mu wielką czułość, to fakt, że po śmieci matki nie przelała ani
jednej łzy, graniczy już z krańcową perwersją. Czy ta kobieta jest rzeczywiście tylko
„lodowato zimna i wyrachowana”? Żona jednego z jej dawnych pracodawców, szanowanego
lekarza wiejskiego, opisuje ją tak: „Było w niej coś z prawdziwej kurwy. Musiałam ją zwolnić
ze względu na naszych dorastających synów, pacjentów, a także opinię męża”. Czy Katarzyna
B. brała także udział w defraudacjach osławionego dr Fehnerna? (GAZETA relacjonowała w
swoim czasie tę sprawę.) Czy ojciec jej był symulantem? Dlaczego jej brat został
kryminalistą? Wciąż jeszcze nie została wyjaśniona jej szybka kariera, podobnie jak wysokie
dochody. Na razie jedno jest pewne: Katarzyna Blum pomogła splamionemu krwią Göttenowi
w ucieczce, bezwstydnie nadużywając zaufania i spontanicznej uczynności szanowanego
uczonego i przemysłowca. GAZETA zdobyła tymczasem informacje dowodzące niezbicie, że
nie ona przyjmowała, wizyty adoratora, lecz bez zaproszenia składała jemu wizyty, penetrując
jego willę. Tajemnicze samochodowe wyprawy Katarzyny Blum przestały więc już być tak
bardzo tajemnicze. Narażała ona bez skrupułów opinię godnego szacunku człowieka, jego
szczęście rodzinne i karierę polityczną — o której GAZETA pisała już kilkakrotnie —
okazując całkowitą obojętność wobec uczuć jego lojalnej małżonki i czworga dzieci.
Widocznie B. otrzymała od jednej z lewicowych grup polecenie zniszczenia kariery S.
Czy policja i prokuratura istotnie dadzą wiarę okrytemu hańbą Göttenowi, którego zeznania
całkowicie odciążają Katarzynę Blum? GAZETA nie po raz pierwszy zadaje pytanie: czy
nasze metody przesłuchań nie są zbyt łagodne? Czy należy być ludzkim wobec nieludzkich
potworów? A pod zdjęciami Blorny, pani Blorna i willi: W tym domu Katarzyna Blum
pracowała od siódmej rano do wpół do piątej, nie nadzorowana, korzystając z pełnego
zaufania dr Blorny i jego żony. Co też się tu działo, podczas gdy niczego nieświadomi
Blornowie zajęci byli swoją pracą zawodową? A może nie byli tacy nieświadomi? Ich
stosunek do Katarzyny Blum określa się jako bardzo zażyły, niemal poufały. Sąsiedzi
opowiadali reporterom GAZETY, że można tu nawet mówić o przyjaźni. Nie przytaczamy
pewnych aluzji, ponieważ nie mają one nic wspólnego ze sprawą. A może jednak mają? Jaką
rolę odgrywała pani doktorowa Gertruda Blorna, która w annałach pewnej szanowanej
uczelni technicznej do dziś znana jest jako „Czerwona Truda”? W jaki sposób Götten mógł
wydostać się z mieszkania Katarzyny Blum, chociaż policja deptała mu po piętach? Kto znał
plany konstrukcyjne domu w „Eleganckim osiedlu nad rzeką” aż do najdrobniejszych

background image

68

szczegółów? Pani Blorna. Sprzedawczyni Herta Sch. i robotnica Claudia St. zgodnie
opowiadały GAZECIE: „Oni tak tańczyli ze sobą (mowa tu o Katarzynie Blum i bandycie
Göttenie), jakby znali się od wieków. To nie było przypadkowe spotkanie, to była umówiona
schadzka”.

background image

69

48

Później krytykowano w prokuraturze Beizmennego, ponieważ niemal dwie doby pozostawił
w spokoju Göttena, o którego okrywaniu się w willi Sträubledera wiedział już od czwartku o
wpół do dwunastej w nocy, i w ten sposób ryzykował jego dalszą ucieczkę. Jednakże
Beizmenne roześmiał się tylko i powiedział, że Götten już od czwartku o północy nie miał
ż

adnej szansy ucieczki. Willa stoi w lesie, jest jednak w sposób po prostu idealny otoczona

czatowniami jak „wieżami strażniczymi”, a minister spraw wewnętrznych był na bieżąco
informowany i wyraził zgodę na wszystkie podejmowane kroki. Ze śmigłowca, który
oczywiście lądował poza zasięgiem słyszalności, natychmiast pchnięto do akcji specjalną
grupę i rozmieszczono ją w czatowniach, zaś nazajutrz rano lokalne siły policyjne zostały
dyskretnie wzmocnione przez dalszych dwudziestu paru ludzi. Najważniejsza była bowiem
obserwacja prób nawiązywania kontaktów przez Göttena i wynik całkowicie usprawiedliwia
podjęte ryzyko. Ustalono pięć kontaktów. I oczywiście trzeba było te pięć osób najpierw
odnaleźć i zatrzymać oraz przeszukać ich mieszkania przed ujęciem Göttena. Aresztowano go
dopiero, kiedy nawiązał już owe kontakty i wskutek lekkomyślności czy też bezczelności czuł
się tak dalece pewny, że można go było obserwować z zewnątrz. Kilka ważnych szczegółów
ś

ledztwo zawdzięcza zresztą reporterom GAZETY, związanemu z nią wydawnictwu i jego

organom, które stosowały dość swobodne i nie zawsze konwencjonalne metody
wywiadywania się o szczegółach, niedostępnych dla urzędowych wywiadowców. W ten
sposób, na przykład, wyszło na jaw, że pani Woltersheim, podobnie jak pani Blorna, wcale
nie jest nie zapisaną kartą. Pani Woltersheim przyszła na świat w roku 1930 jako nieślubne
dziecko robotnicy z Kuir. Matka jej żyje jeszcze ale gdzie? W NRD, i to nie z musu, lecz
całkiem dobrowolnie. Kilkakrotnie, po raz pierwszy w roku 1945, później w 1952 i wreszcie
w 1961, na krótko przed zbudowaniem muru, proponowano jej powrót do rodzinnej
miejscowości Kuir, gdzie ma domek i morgę ziemi. Jednakże ona — trzykrotnie i za każdym
razem bardzo dobitnie — odmawiała. Jeszcze bardziej interesującą postacią jest ojciec pani
Woltersheim, niejaki Lumm, również robotnik, a poza tym członek ówczesnej partii
komunistycznej, który w roku 1932 wyemigrował do Związku Radzieckiego i podobno tam
gdzieś zaginął.

background image

70

49

Nie mając pewności, czy niektóre, stosunkowo wyraźne wskazówki, dotyczące powiązań i
czynów, nie zgubią się albo nie zostaną źle zrozumiane, jako aluzje bez znaczenia, należałoby
pozwolić sobie jeszcze na pewne stwierdzenie: otóż GAZETA, która za przyczyną swego
reportera Tötgesa spowodowała niewątpliwie przedwczesną śmierć matki Katarzyny,
przypisała teraz w GAZECIE NIEDZIELNEJ Katarzynie winę za zgon jej matki, a ponadto
zarzuciła jej — mniej lub bardziej wyraźnie — kradzież klucza do willi Sträubledera! Trzeba
to było mimo wszystko raz jeszcze podkreślić, bo nigdy nie można być pewnym. Nie można
też być zupełnie pewnym, czy zrozumiało się właściwie wszystkie potwarze, kłamstwa i
przeinaczenia GAZETY.
Ukażemy tu na przykładzie Blornów, jak mogła oddziaływać GAZETA nawet na ludzi
myślących racjonalnie. W dzielnicy willowej, w której mieszkali Blornowie, naturalnie nie
sprzedawano GAZETY NIEDZIELNEJ. Czytuje się tam szlachetniejsze pisma. Dlatego
Blorna, który myślał, że wszystko już minęło, i czekał tylko z pewnym lękiem na rozmowę
Katarzyny z Tötgesem, dopiero w południe, kiedy zatelefonował do pani Woltersheim,
dowiedział się o artykule w GAZECIE NIEDZIELNEJ. Pani Woltersheim ze swej strony
uważała za rzecz naturalną, że Blorna czytał już GAZETĘ NIEDZIELNĄ. Każdy pojmuje,
mamy nadzieję, że Blorna wprawdzie serdecznie i szczerze troszczył się o Katarzynę, ale był
też człowiekiem trzeźwym. Kiedy wiec na jego prośbę pani Woltersheim przeczytała mu
przez telefon odpowiednie fragmenty artykułu z GAZETY NIEDZIELNEJ — nie wierzył, jak
to się mówi, własnym zmysłom (tym razem tylko jednemu, a mianowicie słuchowi) — prosił
o przeczytanie mu tego powtórnie, widocznie wtedy już musiał uwierzyć i — można
powiedzieć — szlag go trafił. Krzyczał, wrzeszczał, zaczął szukać w kuchni pustej butelki,
znalazł, pobiegł z nią do garażu, gdzie na szczęście żona dopadła go i powstrzymała od
zmajstrowania regularnej amatorskiej bomby, którą chciał rzucić do redakcji GAZETY, a
później, drogą, do willi zamieszkiwanej w mieście przez Sträubledera. Trzeba to sobie
uprzytomnić: czterdziestodwuletni człowiek z wyższym wykształceniem, który od siedmiu
lat, dzięki trzeźwemu i logicznemu prowadzeniu powierzonych spraw, cieszył się szacunkiem
Lüdinga i uznaniem Sträubledera — nawet na terenie międzynarodowym, zarówno w Arabii
Saudyjskiej, jak i w Północnej Irlandii — nie mamy tu więc do czynienia z prowincjuszem,
lecz z człowiekiem bywałym w świecie; właśnie on zamierzał majstrować amatorskie bomby!
Pani Blorna uznała to bez wahania za spontaniczno-małomieszczańsko-romantyczny
anarchizm, „zamówiła” atak męża, według wszelkich prawideł „zamawiania” chorych lub
zranionych części ciała, sama chwyciła słuchawkę telefoniczną, poprosiła panią Woltersheim
o przeczytanie jej odpowiednich fragmentów artykułu i — trzeba to szczerze przyznać —
mocno pobladła, nawet ona, po czym zrobiła coś, być może, jeszcze gorszego niż po
amatorsku zmajstrowane bomby, a mianowicie sięgnęła ponownie po słuchawkę,
zatelefonowała do Lüdinga (który właśnie w tej chwili zajęty był konsumowaniem swoich
truskawek ze śmietaną i z lodami waniliowymi) i powiedziała mu bez ceremonii: — Ty
ś

winio, ty nikczemny draniu! — Wprawdzie nie podała nazwiska, ale możemy założyć, że

wszyscy znajomi Blorny znali głos jego żony, słynnej z trafnych i ostro formułowanych
uwag. Teraz znów Blorna uważał, że Truda posunęła się za daleko, myślał, że rozmawiała ze
Sträublederem. No i doszło jeszcze do różnych awantur, nawet między Blornami, a także
między nimi i innymi ludźmi, ale ponieważ nikogo nie zamordowano, niech nam będzie
wolno przejść nad tym do porządku. O tych w gruncie rzeczy nieważnych, jakkolwiek
zamierzonych skutkach publikacji GAZETY NIEDZIELNEJ wspominamy tylko dlatego, aby
stwierdzić, że nawet wykształceni i dobrze sytuowani ludzie dali się ponieść oburzeniu i
rozważali popełnienie najcięższych zbrodni.

background image

71

Zostało dowiedzione, że w tym czasie — około dwunastej w południe — Katarzyna,
spędziwszy, nie rozpoznana, półtorej godziny w uczęszczanym przez dziennikarzy lokalu
„Pod Złotą Kaczką” gdzie prawdopodobnie zbierała informacje o Tötgesie, opuściła ten lokal
i czekała w swoim mieszkaniu na Tötgesa, który zjawił się w kwadrans później. O
„wywiadzie” chyba nie trzeba nic więcej mówić. Wiemy, jak się skończył. (Patrz ustęp 3).

background image

72

50

W celu sprawdzenia zaskakującej — zaskakującej wszystkich zainteresowanych —
informacji proboszcza z Gemmelsbroich, że ojciec Katarzyny był zamaskowanym komunistą,
Blorna pojechał tam na jeden dzień. A więc: proboszcz potwierdził swoją wypowiedź i
oświadczył, że GAZETA przytoczyła ją dosłownie i bez zmian. Dowodów na to twierdzenie
nie może i nie chce podać; powiedział nawet, że dowody są zbędne, może wciąż jeszcze
polegać na swoim zmyśle powonienia i po prostu czuł nosem, że Blum jest komunistą.
Odmówił bliższego zdefiniowania swojego zmysłu powonienia, nie był też zbyt skłonny do
okazania pomocy, kiedy Blorna poprosił go, aby — jeśli już nie może zdefiniować swojego
zmysłu powonienia — wytłumaczył, jaki jest zapach komunisty. Inaczej mówiąc, jak pachnie
komunista. I tu — trzeba to, niestety, stwierdzić — proboszcz był dość nieuprzejmy. Spytał,
czy Blorna jest katolikiem, a kiedy ten przytaknął, proboszcz przypomniał mu o obowiązku
posłuszeństwa, czego Blorna nie zrozumiał. Oczywiście, odtąd natrafiał na trudności w
zbieraniu informacji o Blumach, którzy, jak się zdawało, nie byli tu szczególnie lubiani.
Mówiono źle o zmarłej matce Katarzyny, która rzeczywiście raz, w towarzystwie
zwolnionego tymczasem zakrystiana, opróżniła w zakrystii jedną butelkę wina mszalnego,
mówiono też źle o bracie Katarzyny, który był prawdziwą plagą, ale jedynym cytatem
dokumentującym komunistyczne przekonania ojca Katarzyny było jego powiedzenie z roku
1949 w jednej z siedmiu knajp we wsi do gospodarza Scheumela, które miało brzmieć:
„Socjalizm wcale nie jest najgorszy”. Nic więcej nie udało się Blornie wydobyć. Jedynym
plonem jego zabiegów było to, że przy końcu swoich poszukiwań na terenie wsi sam został
nie tyle obrzucony obelgami, ale w każdym razie nazwany komunistą, i to — co go
najboleśniej zaskoczyło — przez kobietę, która do tej chwili okazywała mu pewną pomoc,
niemal sympatię. Była to emerytowana nauczycielka Elma Zubringer, która przy pożegnaniu
uśmiechnęła się trochę drwiąco, a nawet przymrużyła oko i powiedziała:
— Dlaczego pan się nie przyzna, że sam jest jednym z tych tam — a jeszcze bardziej pańska
ż

ona.

background image

73

51

Niestety, nie sposób przemilczeć tu pewnych przejawów brutalności, występujących w
okresie przygotowywania się Blorny do procesu Katarzyny. Największy błąd popełnił on,
kiedy na prośbę Katarzyny podjął się również obrony Göttena i wiąż próbował uzyskać dla
nich obojga zgodę na widzenie, utrzymując, że są zaręczeni; że właśnie owego wieczoru,
dwudziestego lutego, i następnej nocy odbyły się zaręczyny. Itd., itd. Można sobie wyobrazić,
co GAZETA wypisywała o nim, o Göttenie, Katarzynie i pani Blorna. Nie będziemy tutaj
wszystkiego tego wspominali ani cytowali. Schodzić poniżej pewnego poziomu należy tylko
wtedy, kiedy to jest konieczne, tutaj zaś nie jest konieczne, bo przecież chyba tymczasem
poznało się już GAZETĘ. Puszczono pogłoskę, że Blorna chce się rozwieść, pogłoskę, w
której nie było ani odrobiny prawdy, która jednak mimo to zasiała pewną wzajemną nieufność
między małżonkami. Twierdzono także, że finansowo fatalnie im się wiedzie, co było gorsze,
ponieważ zgadzało się z prawdą. Rzeczywiście Blorna wziął na siebie trochę za dużo, bo
oprócz wszystkiego innego przyjął w pewnego rodzaju powiernictwo mieszkanie Katarzyny,
które trudno było wynająć, a tym bardziej sprzedać jako „splamione krwią”. W każdym razie
cena mieszkania spadła, a Blorna musiał opłacać w nie zmienionej wysokości koszty
amortyzacji, oprocentowanie itd. Były nawet pierwsze zapowiedzi tego, że „Haftex”, jako
właściciel „Eleganckiego osiedla nad rzeką”, rozważa ewentualne wniesienie przeciw
Katarzynie skargi o odszkodowanie, ponieważ jej sprawa wpłynęła niekorzystnie na
wysokość czynszów, wartość handlową i obroty spółki. Jak widać kłopoty, dość duże kłopoty.
Próba zwolnienia pani Blorna z pracy przez firmę architektoniczną z powodu nadużycia jej
zaufania, a mianowicie zaznajomienia Katarzyny z substrukturą bloku mieszkalnego, została
wprawdzie przez pierwszą instancję odwoławczą oddalona, ale i nie ma żadnej pewności, jaka
będzie decyzja drugiej i trzeciej instancji. I jeszcze jedno: drugi samochód Blornów został już
sprzedany, a niedawno zamieszczono w GAZECIE zdjęcie rzeczywiście dość eleganckiego
„superpojazdu” Blornów z podpisem: „Kiedy czerwony adwokat będzie musiał przesiąść się
do samochodu szarego człowieka?

background image

74

52

Naturalnie i związki Blorny z „Lüstrą” (Lüding and Sträubleder Investment) ucierpiały, jeśli
nie zostały całkowicie zerwane. Niemniej Sträubleder zatelefonował niedawno do Blorny,
zapewniając go, że „nie damy wam umrzeć z głodu”, przy czym Blornę uderzyło, że
Sträubleder powiedział „wam”, nie „ci”. Oczywiście zajmuje on się jeszcze sprawami
„Lüstry” i „Haftexu”, ale już nie w skali międzynarodowej, nawet nie krajowej, rzadko
regionalnej, przeważnie tylko lokalnej, co oznacza, że musi użerać się z marnymi klientami
nie dotrzymującymi umów i z pieniaczami, którzy na przykład wnoszą skargi, że zamiast
obiecanej marmurowej położona zastała okładzina z solnhofeńskiego łupku, albo z typami,
którym obiecano trzy warstwy szlifowanego lakieru na drzwiach łazienki, a oni zeskrobali
nożem powierzchnię i wezwali rzeczoznawców w celu stwierdzenia, że położone są tylko
dwie warstwy; kapiące kurki przy wannie, wadliwe zsypy do śmieci, używane jako pretekst
do wstrzymywania ustalonych w umowie opłat — oto sprawy przekazywane teraz Blornie,
podczas gdy dawniej podróżował, może nie stale, ale dość często, do Buenos Aires i
Persepolis, aby brać udział w planowaniu wielkich projektów. W służbie wojskowej, nazywa
się to degradacją, przeważnie połączoną z upokarzającymi tendencjami. Skutki: jeszcze nie
owrzodzenie żołądka, ale żołądek Blorny daje mu już znać o sobie. Niedobrze, że w
Kohlforstenheim na własną rękę wszczął dochodzenie, alby dowiedzieć się od miejscowego
komendanta policji, czy w chwili aresztowania Göttena klucz tkwił w zamku od wewnątrz,
czy od zewnątrz, albo czy znaleziono dowody, że Götten włamał się do willi. Cóż to ma
znaczyć, skoro śledztwo zostało już zamknięte? Trzeba stwierdzić, że z pewnością nie
zapobiega to owrzodzeniu żołądka, chociaż komendant posterunku Hermanns był dla niego
bardzo uprzejmy, bynajmniej nie podejrzewał go o przekonania komunistyczne, jednak
bardzo mu radził trzymać się od tego wszystkiego z daleka. Blorna ma jedną tylko pociechę:
jego żona jest dla niego coraz milsza, nadal ma swój ostry język, ale nie zwraca go przeciw
mężowi, tylko przeciw innym ludziom, i to nie wszystkim. Jej plan, aby sprzedać willę,
odkupić mieszkanie Katarzyny i przenieść się tam, rozbijał się dotychczas o wielkość tego
mieszkania, to znaczy o jego zbyt mały metraż, ponieważ Blorna chce zlikwidować swoje
biuro w śródmieściu i pracować nad sprawami, jakie jeszcze ma, u siebie w domu. On,
uważany za liberała o pewnych cechach bonviveura, powszechnie lubiany, używający życia
kolega, do którego chętnie chodziło się na przyjęcia, zaczyna ujawniać pewne ascetyczne
cechy, zaniedbywać się w ubraniu, do którego zawsze przywiązywał duże znaczenie, a
ponieważ zaniedbuje się naprawdę, a nie tylko w modny sposób, niektórzy koledzy twierdzą
nawet, że nie przestrzega już nawet minimum higieny osobistej i zaczyna nieprzyjemnie
pachnieć. Tak więc nie można mieć wielkiej nadziei co do jego nowej kariery, gdyż istotnie
— nie chcemy tu nic a nic przemilczać — woń jego ciała nie jest już taka jak dawniej, jak
zapach człowieka, który co rano rześko wskakuje pod prysznic i obficie używa mydła,
dezodorantów i wody kolońskiej. Krótko mówiąc: następują w nim poważne zmiany. Jego
przyjaciele — jest ich jeszcze kilku, między innymi Hach, z którym zresztą ma do czynienia
zawodowo w sprawach Ludwika Göttena i Katarzyny Blum — martwią się nim, gdyż jego
agresywne nastawienie, np. do GAZETY, która wciąż jeszcze poświęca mu krótkie
publikacje, nie znajduje już ujścia w wybuchach, lecz Blorna wyraźnie tłamsi je w sobie.
Niepokój jego przyjaciół sięga tak daleko, że poprosili Trudę Blorna, aby nie zwracając tym
uwagi męża sprawdzała, czy nie kupuje on broni albo sam nie majstruje bomb. Zastrzelony
Tötges bowiem znalazł już następcę, który pod nazwiskiem Eginhard Templer kontynuuje
jego działalność: temu to Templerowi udało się zrobić zdjęcie Blorny wchodzącego do
prywatnego lombardu, a potem, widocznie fotografując go przez okno wystawowe, ukazać
czytelnikom GAZETY pertraktacje Blorny z właścicielem lombardu; chodziło o wycenę

background image

75

pierścionka, który właściciel lombardu oglądał przez lupę. Podpis pod zdjęciem: „Czy
czerwone źródła rzeczywiście już wyschły, czy też demonstruje się tu nam pozorną nędzę?”

background image

76

53

Największą troską Blorny jest nakłonienie Katarzyny, aby na rozprawie zeznała, że dopiero w
niedzielę rano postanowiła zemścić się na Tötgesie, ale bynajmniej nie zamierzała go zabić, a
jedynie nastraszyć. Że wprawdzie już w sobotę, kiedy zaprosiła Tötgesa na wywiad, chciała
mu porządnie powiedzieć do słuchu i uprzytomnić, co zrobił z jej życiem i życiem jej matki,
ale nie zamierzała go zabić, nawet w niedzielę, nawet po przeczytaniu artykułu w GAZECIE
NIEDZIELNEJ. Chodzi mu o uniknięcie wrażenia, że Katarzyna od paru dni planowała
morderstwo i dokonała go zgodnie z planem. Blorna usiłuje wytłumaczyć Katarzynie — która
twierdzi, że już w czwartek, po przeczytaniu pierwszego artykułu, przyszła jej do głowy myśl
o morderstwie — że niejeden człowiek, także i on, miewa czasem takie myśli, trzeba jednak
skrupulatnie rozróżniać myśli o morderstwie od planowania morderstwa. Niepokoi go poza
tym, że Katarzyna wciąż jeszcze nie odczuwa skruchy, nie będzie więc jej mogła także
okazać na rozprawie. Nie jest bynajmniej zdeprymowana, lecz jak gdyby szczęśliwa, dlatego
ż

e żyje „w tych samych warunkach, co mój kochany Ludwik”. Uważana jest za wzorową

więźniarkę, pracuje w kuchni, ale jeśli początek rozprawy będzie się odwlekał, ma zostać
przeniesiona do działu gospodarczego (ekonomicznego); jednakże — jak słychać — nie
oczekują jej tam z wielkim entuzjazmem: zarówno administracja, jak i więźniowie obawiają
się jej reputacji skrupulantki i widoku na to, że Katarzyna może przez cały czas odsiadywania
wyroku — należy liczyć się z tym, że prokurator żądać będzie piętnastu lat i skończy się na
ośmiu do dziesięciu latach — będzie zatrudniona w dziale gospodarczym, szerzy się jak
groźna wieść we wszystkich więzieniach. Jak widać, skrupulatność w połączeniu z
inteligencją i umiejętnością planowania nigdzie nie jest pożądana, nawet w więzieniach i
nawet przez ich administrację.

background image

77

54

Jak Hach poufnie poinformował Blornę, zapewne podejrzenie Göttena o morderstwo okaże
się bezpodstawne, a więc nie będzie on o to oskarżony. Uważa się natomiast za dowiedzione,
ż

e nie tylko zdezerterował z wojska, ale naraził również tę zbawienną instytucję na poważne

straty (nie tylko moralne, ale i materialne). Nie było też napadu na bank, lecz całkowite
splądrowanie sejfu, w którym przechowywano żołd dla dwóch pułków i znaczne rezerwy
pieniężne; ponadto sfałszowanie bilansu, kradzież broni. No cóż, trzeba liczyć się z tym, że i
on dostanie osiem do dziesięciu lat. W chwili zwolnienia miałby więc jakieś trzydzieści
cztery lata, a Katarzyna trzydzieści pięć i rzeczywiście snuje ona plany na przyszłość:
przewiduje, że jej kapitał do chwili odzyskania przez nią wolności wzrośnie o znaczne
odsetki, i chce gdzieś, naturalnie nie tu, otworzyć „restaurację z obsługą przyjęć na
zamówienie”. Kwestia, czy można ją uznać za narzeczoną Göttena, zostanie zapewne
rozstrzygnięta nie przez wyższą, lecz przez najwyższą instancję. Odpowiednie wnioski
zostały złożone i odbywają długą drogę przez wszystkie szczeble urzędowe. Należy jeszcze
dodać, że wszystkie kontakty telefoniczne nawiązywane przez Göttena z willi Sträubledera
dotyczyły wyłącznie ludzi z Bundeswehry i ich kobiet, między nimi oficerów i ich żon.
Trzeba się liczyć ze skandalem średniego zasięgu.

background image

78

55

W czasie gdy Katarzyna, niemal już nie niepokojona, tylko pozbawiona wolności, spogląda w
przyszłość, stan Elzy Woltersheim należy określić jako rosnące rozgoryczenie. Bardzo ją
dotknęło zniesławienie matki i zmarłego ojca. Można stwierdzić u niej pogłębiające się
skłonności antyspołeczne, których nawet Konradowi Beitersowi nie udaje się złagodzić.
Ponieważ Elza wyspecjalizowała się zwłaszcza w dziedzinie zimnych bufetów, zarówno jeśli
chodzi o ich planowanie, jak przygotowywanie i nadzór, jej agresywność zwraca się coraz
bardziej przeciw gościom bywającym na przyjęciach, obojętne, czy są nimi zagraniczni, czy
krajowi dziennikarze, przemysłowcy, funkcjonariusze związków zawodowych, bankierzy, czy
urzędnicy na kierowniczych stanowiskach. — Czasem — powiedziała niedawno do Blorny
— muszę powstrzymać się siłą, żeby jakiemuś ważniakowi nie wywalić na frak miski z
sałatką kartoflaną albo jakiemuś kociakowi nie wrzucić za dekolt zawartości półmiska z
łososiem, żeby wreszcie nauczyli się bać. Musi pan to sobie raz wyobrazić z drugiej, z naszej
strony: jak oni wszyscy stoją z otwartymi ustami albo raczej gębami i jak oczywiście, przede
wszystkim rzucają się na kanapki z kawiorem — a przecież między nimi spotyka się typki, o
których wiem, że są milionerami albo żonami milionerów. I jeszcze chowają do kieszeni
papierosy, zapałki, drobne ciasteczka. Niedługo zaczną przynosić torebki plastykowe i
wynosić w nich kawę — a za wszystko to tak czy inaczej płaci się z naszych podatków.
Zdarzają się także typy, które oszczędzają na śniadaniu czy obiedzie i rzucają się na bufet jak
sępy — oczywiście nie chciałabym tu w niczym urazić sępów.

background image

79

56

Jeśli chodzi o rękoczyny, wiadomo dotychczas o jednym, który, niestety, wywołał dość duże
poruszenie. Na wernisażu wystawy dzieł malarza Fryderyka Le Boche, któremu mecenasował
Blorna, spotkał on po raz pierwszy od tamtych wydarzeń Sträubledera i kiedy ten z
promiennym uśmiechem podszedł do niego, a Blorna odmówił mu podania ręki, Sträubleder
po prostu chwycił go za przegub i powiedział szeptem:
— Mój Boże, nie bierz tego za poważnie, nie damy wam przecież zginąć — szkoda tylko, że
ty sam, niestety, schodzisz na psy.
Otóż, niestety, trzeba dla porządku stwierdzić, że w tym momencie Blorna rzeczywiście dał
po mordzie Sträublederowi. Krótko mówiąc, aby zapomnieć o tym jak najprędzej: popłynęła
krew z nosa Sträubledera, według prywatnych szacunków cztery do siedmiu kropli, co gorsze
jednak, Sträubleder cofnął się wprawdzie, ale powiedział:
— Przebaczam ci, przebaczam ci wszystko ze względu na twój stan emocjonalny.
Jak się zdaje, uwaga ta rozdrażniła Blornę ponad wszelką miarę, doszło więc do czegoś, co
naoczni świadkowie określili jako „bójkę” i, jak to zwykle bywa, kiedy ludzie pokroju
Sträubledera i Blormy pokazują się publicznie, był przy tym również fotograf GAZETY,
niejaki Kottensehl, następca zastrzelonego Schönnera. Nie można więc raczej, poznawszy już
charakter GAZETY, wziąć jej za złe, że opublikowała zdjęcie owej bójki, opatrując je
tytułem: „Konserwatywny polityk czynnie zaatakowany przez lewicowego adwokata”.
Naturalnie dopiero następnego dnia rano. Podczas wernisażu doszło jeszcze do spotkania
Maud Sträubleder z Trudą Blorna. Maud Sträubleder powiedziała do Trudy Blorna:
— Bądź pewna mego współczucia, droga Trudo!
Na co Truda B. odpowiedziała Maud S.:
— Schowaj jak najprędzej swoje współczucie do lodówki, gdzie trzymasz wszystkie inne
uczucia.
Kiedy później Maud S. raz jeszcze zaofiarowała jej przebaczenie, pobłażliwość i współczucie,
ba, niemal miłość, mówiąc:
— Nic, absolutnie nic, nawet twoje destrukcyjne wypowiedzi nie mogą zmniejszyć mojej
sympatii do ciebie — Truda B. odpowiedziała słowami, których tu nie można powtórzyć, a co
najwyżej zreferować. Rzeczywiście aluzje Trudy B. do licznych prób zbliżenia ze strony
Sträubledera, a między innymi — czym naruszyła obowiązek przestrzegania tajemnicy,
któremu podlega również żona adwokata — wspomnienia o pierścionku, listach i kluczu,
„które ten wciąż odprawiany konkurent zostawił w pewnym mieszkaniu”, nie pasowały do
zachowania damy. W tym momencie jednak obie panie rozdzielił Fryderyk Le Boche, który
przytomnie nie omieszkał osuszyć bibułą krwi Sträubledera i przerobić jej ślady w — jak to
nazwał — „one minute piece of art”, zatytułować je „Koniec wieloletniej męskiej przyjaźni”,
podpisać i ofiarować nie Sträublederowi, lecz Blornie, ze słowami:
— Możesz to opylić, żeby trochę podreperować swoją kasę.
Po tym ostatnim fakcie, jak również po opisanych na wstępie rękoczynach można poznać, że
jednak sztuka spełnia jeszcze pewną funkcję społeczną.

background image

80

57

Jest oczywiście rzeczą nad wyraz godną ubolewania, że zbliżając się do końca tak mało
można powiedzieć o harmonii i nie da się rokować na nią wielkich nadziei. Nie doszło do
integracji, tylko do konfrontacji. Naturalnie musimy zadać sobie pytanie, jak i dlaczego to się
stało? Oto młoda kobieta w najlepszym humorze, niemal radosna, wybrała się na niewinną
potańcówkę, a w cztery dni później — ponieważ nie mamy tu sądzić, lecz tylko relacjonować,
pozostańmy przy wymienieniu faktów — staje się morderczynią, właściwie, jeśli dokładniej
się temu przyjrzeć, wskutek sprawozdań gazetowych. Dochodzi do nieporozumień, napięć,
wreszcie do bójki między dwoma od dawna zaprzyjaźnionymi mężczyznami. Dalej złośliwe
uwagi ich żon. Odrzucone współczucie, a nawet odrzucona miłość. Bardzo niepomyślny obrót
spraw. Pogodny, światowy mężczyzna, lubiący życie, podróże, luksus — zaniedbuje się do
tego stopnia, że jego ciało wydaje nieprzyjemną woń! Zauważono nawet, że mu nieładnie
pachnie z ust. Wystawia swoją willę na sprzedaż, chodzi do lombardu. Jego żona „rozgląda
się za czymś innym”, ponieważ jest pewna, że w drugiej instancji przegra sprawę; jest nawet
gotowa, ta uzdolniona kobieta jest gotowa zaangażować się do dużej firmy meblarskiej jako
lepsza sprzedawczyni z tytułem „doradczyni w sprawach architektury wnętrz”, jednakże
zawiadomiono ją już stamtąd, że „nasi klienci wywodzą się akurat z tych samych kół, z
którymi pani się poróżniła”. Krótko mówiąc: nie wygląda to dobrze. Prokurator Hach szepnął
już w zaufaniu przyjaciołom coś, czego nie odważył się jeszcze powiedzieć samemu Blornie:
ż

e być może sąd odrzuci go jako obrońcę Katarzyny ze względu na jego daleko posuniętą

stronniczość. Co z tego wyniknie, jak to się skończy? Co się stanie z Blorną, jeżeli nie będzie
już mógł odwiedzać Katarzyny i — nie możemy tego dłużej przemilczać! — czulić się do
niej? Nie ma wątpliwości: on ją kocha, ona jego nie, i nie ma najmniejszej nadziei, że go
pokocha, bo przecież wszystko, wszystko należy do jej „kochanego Ludwika!” I trzeba tu
dodać, że w tym przypadku „czulenie się” jest całkowicie jednostronne, polega bowiem tylko
na tym, że Blorna podając Katarzynie akta albo swoje notatki, albo wyciągi z akt kładzie ręce
na jej rękach może na dłużej o trzy, cztery, najwyżej pięć dziesiątych sekundy, niżby to
wypadało. Do diabła, jak tu osiągnąć harmonię, nawet jego gwałtowna sympatia dla
Katarzyny nie skłania go — cóż, raz to powiedzmy — do trochę częstszego mycia się. Nawet
fakt, że to on, tylko on odkrył pochodzenie broni, z której został zabity Tötges — co nie udało
się Beizmennemu, Moedingowi i ich pomocnikom — nie przynosi mu pociechy. Zresztą
„odkrył” to może za wiele powiedziane, chodzi tu bowiem o dobrowolne wyznanie Konrada
Beitersa, który przy tej okazji nadmienił, że jest dawnym nazistą i zapewne tylko dzięki temu
dotychczas nie zwrócono na niego uwagi. Otóż był kiedyś funkcjonariuszem politycznym w
Kuir i mógł w swoim czasie zrobić coś dla matki pani Woltersheim, no i ten pistolet jest jego
starym pistoletem służbowym, który ukrył, ale głupio zrobił pokazując go kiedyś Elzie i
Katarzynie; raz nawet pojechali we troje do lasu i wprawiali się w strzelaniu. Okazało się, że
Katarzyna bardzo celnie strzela; powiedziała mu, że już będąc młodą dziewczyną usługiwała
na spotkaniach bractwa kurkowego i czasem pozwalali jej poćwiczyć. Otóż w sobotę
wieczorem Katarzyna poprosiła Beitersa o klucz do mieszkania, pod pretekstem, że chce być
trochę sama, co chyba on rozumie, a jej własne mieszkanie jest dla niej martwe, martwe...
Jednakże w sobotę została u Elzy i widocznie dopiero w niedzielę przyniosła pistolet z jego
mieszkania, kiedy po śniadaniu i przeczytaniu GAZETY pojechała w kostiumie Beduinki do
tej dziennikarskiej knajpy.

background image

81

58

Na zakończenie pozostaje nam zakomunikować mimo wszystko coś raczej pomyślnego:
Katarzyna opowiedziała Blornie przebieg dokonanego czynu, opowiedziała mu także, jak
spędziła siedem czy sześć i pół godzin między zabójstwem a jej zjawieniem się u Moedinga.
Jesteśmy w tym szczęśliwym położeniu, że możemy to zacytować dosłownie, ponieważ
Katarzyna wszystko spisała i wyraziła zgodę na użycie tej relacji przez Blornę na rozprawie:
„Do lokalu dziennikarzy poszłam tylko po to, żeby sobie obejrzeć tego Tötgesa. Chciałam
wiedzieć, jak taki człowiek wygląda, jakie ma ruchy, jak mówi, pije, tańczy — ten człowiek,
który zniszczył moje życie. Tak, przedtem poszłam do mieszkania Konrada, wzięłam jego
pistolet i nawet sama go nabiłam. Prosiłam, żeby mi dokładnie pokazał, jak to się robi,
kiedyśmy strzelali w lesie. Czekałam w lokalu półtorej do dwóch godzin, ale on nie przyszedł.
Postanowiłam sobie, że jeśli będzie zbyt wstrętny, to wcale nie pójdę na ten wywiad, i
gdybym go przedtem zobaczyła, nie poszłabym. Ale nie przyszedł do knajpy. Chcąc uniknąć
zaczepek, poprosiłam gospodarza — nazywa się Kraffluhn, Peter, i znam go z moich
ubocznych zajęć, kiedy czasem angażuje się jako starszy kelner — więc poprosiłam go, żeby
mi pozwolił pomóc przy wyszynku za ladą. Peter oczywiście wiedział, co wypisywała na
mnie GAZETA, i obiecał, że da mi znak, kiedy Tötges się zjawi. Ponieważ to były zapusty,
zgodziłam się kilka razy zatańczyć, ale Tötges nie przychodził, więc byłam bardzo
zdenerwowana, bo nie chciałam spotkać się z nim nieprzygotowana. No więc o dwunastej
pojechałam do domu i w brudnym, zaniedbanym mieszkaniu czułam się okropnie. Musiałam
czekać tylko parę minut, zanim odezwał się dzwonek, i miałam tylko tyle czasu, żeby
odbezpieczyć pistolet i włożyć go do torebki gotowy do strzału. No, a potem odezwał się
dzwonek i kiedy otworzyłam, on stał już pod drzwiami, a ja myślałam, że zadzwonił z dołu i
będą miała jeszcze parą minut, ale on wjechał już windą i stał przede mną, i byłam
przerażona. Od razu poznałam, jaka z niego świnia, prawdziwa świnia. A przy tym ładny.
Taki przystojniak. Pan widział przecież jego fotografie. Powiedział: «No, Blumciu, co
będziemy teraz robili?» — Nie odpowiedziałam ani słowa, wycofałam się do pokoju, a on
wszedł za mną i powiedział: — «Co na mnie patrzysz z takim osłupieniem, Blumciu —
proponuję, żebyśmy najpierw popieprzyli». Tymczasem ja znalazłam się przy torebce, a on
już zabierał się do mojej kiecki i pomyślałam: chcesz pieprzyć, no dobra, to wypieprzysz,
wyjęłam pistolet i od razu strzeliłam. Dwa, trzy, cztery razy. Nie pamiętam dokładnie, ile.
Znajdzie to pan w protokole policji. Niech pan nie myśli, że zabieranie się mężczyzny do
mojej kiecki było dla mnie czymś nowym. Kiedy ktoś od czternastego roku życia albo i
wcześniej pracuje w cudzych domach, przyzwyczaja się do wielu rzeczy. Ale ten facet — i to
«popieprzymy», i pomyślałam sobie: dobra, to wypieprzysz. Oczywiście on się tego nie
spodziewał i patrzył ma mnie jeszcze pół sekundy czy coś koło tego ze zdumieniem, tak jak
na filmie, kiedy nagle kogoś trafia zaskakujący strzał. Potem upadł i myślę, że już nie żył.
Rzuciłam pistolet obok niego, wybiegłam z mieszkania, zjechałam windą i wróciłam do
knajpy, a Peter zdziwił się, bo nie było mnie najwyżej pół godziny. Pracowałam dalej za ladą,
nie tańczyłam już i przez cały czas myślałam: «to chyba nieprawda», ale wiedziałam, że to
prawda. A Peter podchodził co jakiś czas do mnie i mówił: «Ten twój kumpel pewno już dziś
nie przyjdzie», a ja odpowiadałam: «Na to wygląda». I udawałam obojętną. Do czwartej
nalewałam wódkę, toczyłam piwo z beczki, otwierałam butelki szampana i podawałam
rolmopsy. Potem wyszłam nie żegnając się z Peterem, najpierw zajrzałam do najbliższego
kościoła, siedziałam tam może z pół godziny i myślałam o matce, o jej przeklętym, nędznym
ż

yciu, a także o ojcu, który zawsze, bezustannie zrzędził, zawsze wymyślał na państwo i na

Kościół, na władze i urzędników, oficerów i w ogóle na wszystko, ale jeśli miał z którymś z
nich do czynienia, to płaszczył się, niemal skamlał ze służalczości. Myślałam też o moim

background image

82

mężu, Brettlohu, o podłych świństwach, które opowiedział temu Tötgesowi, i naturalnie o
moim bracie, który wiecznie czyhał na moje pieniądze, jak tylko zarobiłam parą marek, i
wyłudzał je ode mnie na jakąś bzdurę, łachy albo motocykl, albo na automaty do gry. I
myślałam też naturalnie o proboszczu, który w szkole nazywał mnie zawsze «nasza
czerwonawa Katarzynka», a ja nie wiedziałam o co mu chodzi, i cała klasa śmiała się, bo
wtedy rzeczywiście robiłam się czerwona. Tak. No i myślałam oczywiście o Ludwiku.
Później wyszłam z kościoła i poszłam do najbliższego kina, wyszłam z kina, i zmów weszłam
do kościoła, bo w tą ostatnią niedzielą karnawału było to jedyne miejsce, gdzie można było
znaleźć trochę spokoju. Naturalnie myślałam też o tym zastrzelonym w moim mieszkaniu.
Bez skruchy, bez żalu. Chciał przecież pieprzyć, no i ja wypieprzyłam, prawda? I przez
chwilą myślałam, że to on był tym facetem, który telefonował do mnie w nocy i który wciąż
dręczył biedną Elzę. Pomyślałam sobie, to przecież ten głos, i chciałam dać mu jeszcze trochę
pogadać, żeby się upewnić, ale co by mi z tego przyszło? A później nabrałam nagle ochoty na
mocną kawę, więc poszłam do Cafe Beckering, nie do lokalu, tylko do kuchni, bo Kathe
Beckering, żoną właściciela, znam jeszcze ze szkoły gospodarstwa domowego. Kathe była dla
mnie bardzo miła, mimo że miała dużo pracy. Dała mi filiżanką swojej kawy, którą zaparza
jeszcze zupełnie jak za dawnych czasów, nalewa wrzątek na zmieloną kawą. Ale potem
zaczęła mówić o tych bredniach z GAZETY, życzliwie, a jednak w taki sposób, jakby
wierzyła jej przynajmniej częściowo — no, bo skąd ludzie mogą wiedzieć, że to wszystko
kłamstwo? Próbowałam jej wytłumaczyć, ale nie rozumiała i tylko mrugnąwszy do mnie
powiedziała: «Więc ty naprawdę kochasz tego chłopca?”, a ja powiedziałam: «Tak». Potem
podziękowałam jej za kawę, wyszłam na ulicę, wsiadłam do taksówki i pojechałam do tego
Moedinga, który przedtem był dla mnie taki miły.”

background image

83

O powie

ś

ci

W społeczności Niemców zamieszkujących ziemie między Renem a Łabą Heinrich Böll od
lat blisko trzydziestu uparcie tropi wszystko to, co ludziom, w nich samych i poza nimi,
przeszkadza żyć po ludzku. Przez długi czas, od pierwszych opowiadań z tomu „Przechodniu,
powiedz Spar...” po „Bilard o wpół do dziesiątej”, powracał raz po raz do dziedzictwa
hitleryzmu i wojny, z niepokojem obserwując jego nie zatarte a groźne ślady w psychice
współczesnych. Później w twórczości Bölla na czoło wysunęły się zjawiska nowe, ale nie
mniej alarmujące, instytucje i postawy ukształtowane i okrzepłe w okresie powojennej
stabilizacji: konformizm, egoizm, nietolerancja, a ostatnio — w „Utraconej czci Katarzyny
Blum” — przemoc.
Böll napisał książkę o przemocy. Nie tej nielegalnej, anarchistycznej, która co jakiś czas
szokuje opinię publiczną w RFN aktami terroru, lecz zalegalizowanej przemocy słowa,
uprawianej — czasem dla czystej sensacji, częściej dla określonych celów politycznych —
przez prasę brukową. W bezkarnym manipulowaniu wszelkimi odcieniami fałszu,
podejmowanym zwykle przez nią w imię prawa i porządku, upatruje pisarz poważne
zagrożenie jednostkowej wolności. „Utracona cześć Katarzyny Blum” jest pamfletem
skierowanym przeciwko tej prasie, a zarazem wyzwaniem rzuconym imiennie
najpotężniejszemu jej przedstawicielowi. Wprawdzie Böll poprzedza utwór tradycyjną na
Zachodzie formułą, głoszącą, że „akcja i osoby niniejszego opowiadania są całkowicie
zmyślone”, ale tylko po to, by przewrotnie uzupełnić ją stwierdzeniem: „jeśliby natomiast
przedstawione w nim pewne praktyki dziennikarskie przypominały praktyki gazety «Bild» to
nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione”.
„Bild”, sensacyjny dziennik, główny organ koncernu prasowego Springera, uosabia to, co w
społeczeństwie zachodnioniemieckim najbardziej prymitywne, ciasne i wsteczne, a że ma
olbrzymi, największy ze wszystkich gazet w RFN, nakład (cztery i pół miliona egzemplarzy!),
wywiera odpowiednio szkodliwy wpływ na opinię znacznej części mieszkańców kraju.
„Utracona cześć Katarzyny Blum” stanowi nie tylko sumę wieloletniej obserwacji
dziennikarskich obyczajów w Republice Federalnej, ale i epilog prywatnej wojny pisarza z
prasą springerowską. Böll doświadczył bowiem na własnej skórze jej kłamliwej brutalności.
Zaczęło się to na przełomie lat 1971 i 1972, gdy wrzawa wokół terrorystycznych wyczynów
grupy anarchistycznej Andreasa Baadera i Ulrike Meinhof sięgała szczytu. Relację o napadzie
na bank w Kaiserslautern, zabójstwie policjanta, faktach, jak się okazało, nie związanych
wcale z działalnością tej grupy, „Bild” opatrzył wówczas „na wszelki wypadek” efektownym
tytułem: „Banda Baader-Meinhof morduje dalej”. Böll, daleki od solidaryzowania się z
akcjami anarchistów, uznał, że miara się przebrała, i z właściwą sobie pasją zaprotestował na
łamach „Spiegla” przeciwko niedopuszczalnym metodom nagonki, ferowania wyroków bez
sądu i podżegania do linczu. Ściągnęło to na jego głowę całą serię równie zajadłych co
absurdalnych insynuacji. „Bild” pomawiał go wręcz o współpracę z anarchistami, a
sekundujący mu „Quick” oświadczył: „Böllowie są bardziej niebezpieczni niż Baader i
Meinhof”. Odtąd prasa Springera nie przepuściła żadnej okazji do nowych napaści na pisarza
i jego rodzinę. Nawet przyznanie mu nagrody Nobla stało się pretekstem do zniesławiającej
kampanii. Böll odpowiedział „Utraconą czcią Katarzyny Blum”. I niewątpliwie do niego
należy tu ostatnie słowo.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boll Heinrich Utracona część Katarzyny Blum
Heinrich Boll Zwierzenia klowna
2003 37, utracona czesc adrianny b.
2003 37 utracona czesc adrianny b C5ZZAOYREB7KL3NUUTPUATNNEGM4JSZF3M6BTXI
Heinrich Boll Zwierzenia klowna

więcej podobnych podstron