Connie
Brockway
Zakochany
mściciel
Tytuł oryginału The Ravishing One
2
Prolog
Niektórzy uważali, że lady Fia Merrick urodziła się zła, inni, że
po prostu tak ją wychowano. Bez względu na przyczynę zgadzano
się powszechnie, że musiała ostatecznie stać się zła.
Zacznijmy od tego, że jej osławiony ojciec, Ronald Merrick,
hrabia Carr, zabił jej matkę, a swoją żonę. Dziewczynka, rzecz jasna,
nie wiedziała o niczym, poza tym, że dwóch braci i kochająca matka
pewnego dnia zniknęli.
Nikt jej niczego nie wyjaśnił. Przez wiele dni niańka
przychodziła wystraszona, milcząca, a potem pewnego dnia
ucałowawszy dziecko przelotnie i ze łzami w oczach, także znikła.
Tak, zjawiali się różni ludzie. Podawano jej posiłki, pomagano
ubierać się i rozbierać, co dzień przychodził ktoś, by się nią
zajmować. To zadanie przypadało najczęściej pannom „do
wszystkiego”, starszym od Fii zaledwie o dziesięć lat. Zmęczone i
przerażone dziewczyny zostawiały ją w tym zakątku zamku, gdzie
akurat pracowały, i nakazywały, żeby się nie ruszała i nie odzywała,
dopóki są zajęte.
W ten sposób Fia, z natury spokojna i wstrzemięźliwa, stała się
taka w trójnasób. Poruszała się cicho i obserwowała wszystko w
milczeniu, jak czarnowłosy cień podążający za służącymi. Kiedy ją
dostrzegały, czuły zaskoczenie i niepokój. Milczenie córki
Piekielnego Hrabiego służące uważały za rzecz dziwną; nie zdawały
sobie sprawy, że same ją do tego zmusiły niewypowiedzianymi
groźbami. A Fia najbardziej lękała się tego, że pewnego dnia obudzi
się i nikogo przy niej nie będzie. Służba zanadto bała się jej ojca – a
potem jej samej – żeby się z nią zaprzyjaźnić, goście w zamku nie
interesowali się małym, podobnym do lalki stworzeniem, a braciom
nie pozwalano jej widywać.
Inne dzieci poznawały litery i liczby, i uczyły się od
guwernerów, rodzeństwa, rodziców i przyjaciół zachowania
wymaganego od nich z racji urodzenia. Fia nie miała nikogo. Nie
wiedziała nic poza tym, co sama dostrzegła. W wieku sześciu lat
nauczyła się czerpać wiedzę tam, gdzie akurat była dostępna.
Zamiast w klasie z książkami i kajetami kształciła się w zamku-
spelunce, zwanym Rumieńcem Ladacznicy.
3
W dawnych czasach była to niezdobyta forteca na wyspie,
własność dumnego i nieustraszonego szkockiego rodu –
McClairenów Przez trzy wieki zamek nosił miano Rumieńca
Dziewicy.
Pewnego roku, we wczesnych latach panowania Jerzego II,
gromada wierzycieli wypłoszyła z Anglii Ronalda Merricka. Trafił
on do Rumieńca Dziewicy jako gość lana McClairena, człowieka
równie uczciwego i szlachetnego, jak Merrick był zepsuty i
samolubny.
Ronald Merrick, choć pozbawiony majątku, miał jednak czar i
wdzięk, które pozwalały mu ukryć prawdziwą naturę przed
gospodarzami. Niezwykle przystojny i bywały w świecie, bez trudu
podbił serca szkockich dam mieszkających wówczas w zamku,
najważniejszą zaś z nich była Janet McClairen, ulubiona kuzynka
lana.
Widząc, że to kąsek nie do pogardzenia, Ronald poślubił
dziewczynę. Przez następne lata żył z dobrodusznej szczodrości
szkockich gospodarzy, korzystał z ich gościnności, zdobywał
zaufanie oraz, ku ich późniejszemu, głębokiemu żalowi, poznał ich
sekrety – w tym oddanie jakobickiej dynastii.
Kiedy jakobitów rozgromiono pod Culloden, Ronald złożył
zeznania przeciwko rodzinie żony, osiągając w ten sposób dwa cele:
po pierwsze stracono mężczyzn z rodu McClairenów; po drugie,
wdzięczny monarcha podarował mu na własność Rumieniec
Dziewicy wraz z wyspą, na której stał zamek.
Przez całe lata Janet nie chciała uwierzyć w to, o czym wiedziała
w głębi serca – że jej mąż zdradził jej ród i że ich krwią opłacił
przekształcenie Rumieńca Dziewicy w pyszny pałac, przechrzczony
na Rumieniec Ladacznicy.
W końcu Janet nie mogła już ukrywać prawdy przed samą sobą i
zarzuciła Carrowi zbrodnię. On zaś, nie czując większych wyrzutów
sumienia, niż wtedy, gdy zdradził McClairenów, zrzucił ją ze skały,
twierdząc później, że zginęła na skutek nieszczęśliwego wypadku.
Mordowanie przychodziło Carrowi z łatwością, a korzyści, jakie
osiągał, stanowiły na tyle poważną przynętę, że jeszcze dwukrotnie
poślubił i zabił bogate dziedziczki. Wówczas to niegdyś wdzięczny
suweren dowiedział się o owych praktykach i nieoficjalnie skazał go
na wygnanie do Szkocji, grożąc śmiercią, gdyby odważył się wrócić
4
do Londynu i obnosić ze swoim zdobytym dzięki zbrodni
bogactwem.
Po raz pierwszy Carr poznał smak rozpaczy. To Londyn stanowił
powód jego mordów, a triumfalny powrót do stolicy – jedyny cel, do
jakiego dążył.
Rozpacz wszakże minęła, zamieniając się w niezłomne
postanowienie, które utkwiło w jego duszy jak czarne ziarno. Wróci
do Londynu w glorii chwały. Zamienił zamek w gniazdo rozpusty i
hazardu i zajął się kolekcjonowaniem długów – zarówno w monecie,
jak i w innej postaci, szantażując, wywierając nacisk i z wolna
gromadząc dość bogactwa i wpływów, żeby nikt nie ośmielił się
przeszkodzić jego planom. Ludzie, których gościł u siebie, byli
potężni, bogaci i zepsuci.
To od nich Fia pobierała nauki.
Osiągnęłaby tak wiek dojrzały, nie mając nawet podstawowych
umiejętności, gdyby w dniu, gdy zaczęła siódmy rok życia, u drzwi
kuchennych nie stanęła zgarbiona kaleka, Szkotka w czarnym
welonie przesłaniającym połowę jej twarzy. Szukała pracy, prosząc
jedynie o kąt i strawę w zamian za opiekę nad dziećmi Carra. Dzięki
temu Carr po raz pierwszy od ostatnich dwóch lat przypomniał sobie
o dzieciach.
Niechęć Carra do brzydoty zmagała się przez chwilę z
chciwością, w końcu – jak zwykle u niego – ta ostatnia zwyciężyła.
Kobieta o imieniu Gunna została przyjęta. Dla Asha i Raine'a,
wyrzutków z piekła rodem, za jakich miał ich okoliczny lud, stara
kobieta była rozrywką, którą tolerowali, i obdarzyli niechętnym
szacunkiem. Dla Fii brzydka stara kobieta stała się objawieniem.
Gunna nie tylko nauczyła Fii pisania i czytania, ale przekazała
jej całą swoją rozległą wiedzę na temat szkockich podań ludowych i
ludowej mądrości. Co najważniejsze jednak, Gunna, pogodzona z
własnym kalectwem, a także świadoma wszystkich swoich słabości i
zalet, nauczyła Fię, żeby była uczciwa wobec siebie, nigdy nie
odrzucając prawdy, niezależnie od tego, jak bardzo jest bolesna.
Kalectwo Gunny odstraszało od niej mężczyzn, pozycja
społeczna Fii i jej nieziemski spokój wyróżniały ją spośród innych
ludzi. Może sprawiła to siła przyciągania się przeciwieństw, może
jakieś nienazwane pokrewieństwo dusz, w każdym razie między
dziewczyną a starą, pokraczną kobietą zrodziła się głęboka więź.
5
Na nieszczęście ta sama opatrzność, która zapewniła Fii
kochającą opiekunkę, ściągnęła na nią uwagę ojca.
Przypomniawszy sobie o córce, Carr rychło zauważył, jaka jest
piękna. Gdyby spełniła się obietnica zawarta w dziecięcej urodzie,
pewnego dnia dziewczyna stałaby się obiektem pożądania wielu
mężczyzn. Szkoda byłoby nie poświęcić czasu na jej wychowanie,
tak żeby uczynić z niej chętną wspólniczkę w przyszłych planach
Carra – a te przewidywały znalezienie jej w Londynie potężnego,
wpływowego męża. Nie mógł jej ośmieszać, upokarzać czy
zastraszać, jak jej braci, bo oni byli tylko szczeniakami, które należy
przegnać ze stada, jego stada, ale ona… Carr zabrał się do uwodzenia
własnego dziecka.
Fia nie miała żadnych szans.
Choć mądra, nigdy nie nauczyła się znosić samotności. Gunna
była nauczycielką, doradczynią i opiekunką. Carr dawał jej coś,
czego nigdy nie miała, towarzystwo i pochlebstwa.
Zaczął pytać o Fię, domagać się jej obecności po kolacji, sadzać
ją sobie na ramionach przy różnych okazjach – nieustannie
przypominając, że jej zachowanie i cnota muszą pozostać bez
zarzutu. A Fia, długo ignorowana i odrzucana, chłonęła jego uwagę,
jak wyschła ziemia deszcz.
Carr stał się powiernikiem Fii, jej doradcą, mądrym
przewodnikiem w sprawach dotyczących ich sfery. Przyjmowała
wszystko, co mówił za prawdę, jego słowa traktując jak Pismo
Święte. A on kształtował ją na swój wzór i podobieństwo.
Uczył ją, kogo naśladować, a kogo mieć w pogardzie. Słynny
uśmiech przejęła od starej francuskiej kurtyzany, płynne ruchy od
rosyjskiej baleriny, sztukę dowcipnej rozmowy od węgierskiej
księżniczki. Kiedy jednak nie ćwiczyła sztuczek, które zdaniem ojca
miały jej się kiedyś przydać, doskonaląc umiejętność uwodzenia,
ukrywała się za gładką maską; ten właśnie spokój i skrytość
stanowiły jej własną, wyjątkową cechę.
Z jednej strony, poczucie własnej wartości dziewczyny
podniosło się dzięki pochlebstwom ojca. Z drugiej, wrodzony dar
obserwacji i uczciwość kazały jej traktować jego słowa z
powątpiewaniem. W końcu zobaczyła dużo więcej, niż to leżało w
zamierzeniach Carra.
6
Pewnego dnia do Rumieńca Ladacznicy przybył młody człowiek
o imieniu Thomas Donne. Powiadano o nim, że jego szkocki ród
wyrzekł się go za to, że tchórzliwie odmówił walki po stronie księcia
Charliego. Na Fii nie robił wrażenia tchórza. Wydawał jej się
wspaniały.
Był nie tylko wysoki i ciemnowłosy, o szarych oczach i gładkim
obejściu – w Rumieńcu Ladacznicy na każdym kroku spotykało się
przystojnych, bywałych w świecie młodzieńców. Tym, co go
wyróżniało, był jego charakter. Tak bardzo różnił się od innych
gości, jak, zdaniem Carra, różnił się od nich on sam i Fia.
Tak, grał, pił i flirtował z kobietami, ale instynkt podpowiadał
Fii, że to dla niego rzeczy bez znaczenia, że Thomas Donne spędzał
tylko w ten sposób czas, dopóki… Dopóki co?
Jego oczy patrzyły równie uważnie, jak oczy Fii, ręce były
równie spokojne. Zachowywał się dwornie, bez zarzutu. Co jednak
najważniejsze, traktował piętnastoletnią Fię z szacunkiem. Kiedy
kierował na nią wzrok, nie mierzył głębokości jej dekoltu ani nie
liczył zdobiących ją szlachetnych kamieni, patrzył na nią. Mówił do
niej. Były to zwykłe rozmowy bez żadnych dwuznaczności. Pytał ją
o to, co lubi, co jej się nie podoba, jakich autorów czytała, co sądzi o
tym, czy owym.
Fia zakochała się. Skryte dziecko stało się wrażliwą, nastoletnią
dziewczyną. Nikt w zamku – a zwłaszcza Thomas Donne – tego nie
zauważył. Wszystkim wydawała się równie obojętna i spokojna, jak
przedtem.
Miłość uczyniła ją bezbronną i nieszczęśliwą. Kiedy Donne
zjawił się ponownie w Rumieńcu Ladacznicy, zauważyła, że
zainteresował się młodą kobietą o imieniu Rhiannon Russell, którą
brat Fii, Ash, sprowadził do zamku. Zazdrość zżerała ją do tego
stopnia, że kiedy pewnego zimnego, wietrznego dnia Donne
towarzyszył Rhiannon do ogrodu, poszła za nimi.
Skuliła się, trzęsąc z nienawiści do samej siebie, po drugiej
stronie kamiennego muru, spodziewając się, że usłyszy wyznania
miłosne. Zamiast tego usłyszała słowa, które miały zmienić jej życie.
„To nie jest tylko nieprzyjemna rodzina”, powiedział Thomas.
„Oni są źli. Carr zabił pierwszą żonę, a potem dwie następne. Nikt o
tym głośno nie mówi, zwłaszcza nie ci, których uzależnił od siebie za
pomocą hazardu. Kto by się ośmielił? Ale w Londynie wszyscy o
7
tym wiedzą, uznają to za rzecz pewną – włącznie z królem”.
Wiatr uniósł następne słowa.
„…jaki to opiekun, panno Russell! Pozwolił swoim synom gnić
w tym piekle, byle tylko nie wydawać cennych pieniędzy na wykup.”
Znowu umknęły jej jakieś słowa, tym razem jednak nie
wiedziała, czy zagłuszył je wiatr, czy szum krwi w jej uszach.
„Jego brat zgwałcił zakonnicę! Jest równie zły jak jego ojciec.
Oni wszyscy są źli. Fia to nierządnica Carra, którą pielęgnuje, żeby
w przyszłości wydać jak najkorzystniej za mąż!”
Podniosła się z trudem i uciekła do zamku, z zamętem w głowie,
skupiona tylko na jednej rzeczy. Znaleźć dowód. Właściwie nie był
jej wcale potrzebny. Wszystkie jej podejrzenia zostały
wypowiedziane na głos. Jego ustami.
W bibliotece Carra, ze skrytki umieszczonej w gzymsie
kominka, którą kiedyś ojciec przy niej otwierał, wydobyła gruby
pakiet. Nie znalazła tam dowodu na to, że Carr zamordował matkę,
ale inne, straszne rzeczy, wystarczające, żeby potwierdzić zarzut
Donna, że są przeklętą rodziną.
Musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Była córką złego człowieka.
W jej żyłach płynęła zła krew. Carr hołubił ją, dbał o nią, żeby
sprzedać najzamożniejszemu zalotnikowi. I wciągnął ją do udziału w
tych planach.
Od tej chwili zmieniła się z dnia na dzień. Słabsza dziewczyna
trwałaby w roli, którą narzucił jej los i urodzenie. Fia jednak nie była
słaba. Twarda część jej charakteru wzmocniła się jeszcze bardziej.
Kiedy Donne, który zdradził jej brata, Asha, i o mało nie pozbawił
go miłości Rhiannon Russell, wyjechał parę dni później, Fia
odnotowała to z nowo odkrytym cynizmem, ale bez zaskoczenia.
Zajęła się układaniem planów, ufając własnej mądrości. Nie
pokłóciła się otwarcie z Carrem, ale prowokowała go i wykpiwała,
kiedy tylko mogła. Być może gdzieś w głębi serca miała nadzieję, że
jej perfidia zrani go w widoczny sposób. Nic takiego się nie stało.
Bawiła go tylko. Od początku była tylko narzędziem w jego rękach.
Poprzysięgła sobie, że nigdy już nie wykorzysta jej ani Carr, ani
nikt inny.
Zamierzała długo czekać, żeby wprowadzić w życie swoje plany,
kiedy jednak jej brat, Raine, wrócił potajemnie do zamku, narażając
się na niebezpieczeństwo, stwierdziła, że nie może przyglądać się
8
tylko jego nieszczęściu. W tajemnicy przed Carrem przyjęła
zaproszenie brata i jego żony, żeby wyjechać z nimi do Londynu i
być ich gościem.
Był to rozpaczliwy krok. Należało się spodziewać, że Carr
będzie ją ścigać, jeśli nie osobiście, to poprzez jednego z setki
swoich agentów, i ściągnie ją z powrotem. I raz jeszcze wtrąciła się
opatrzność. Po ucieczce Fii zamek spłonął, a Carr, usiłując odzyskać
listy, które służyły mu do szantażowania ludzi, został ciężko ranny.
Zanim wyzdrowiał, Fia osiągnęła już swój cel. Podbijając
szturmem londyńskie towarzystwo, wybrała z gromady swoich
wielbicieli bogatego Szkota, starszego od niej o kilkadziesiąt lat
wdowca z nizin, nazwiskiem Gregory MacFarlane, i uciekła z nim do
Szkocji. MacFarlane był człowiekiem pozbawionym wyobraźni,
głupcem, który poślubiając córkę angielskiego hrabiego, osiągnął
życiowy cel wejścia bocznymi drzwiami w wyższe sfery
angielskiego społeczeństwa.
Fią również kierowały pobudki wyrachowane, jasne i proste.
Musiała tylko poczekać do śmierci męża, aby jako wdowa po nim –
szkocka wdowa – odziedziczyć majątek. W końcu uzyskałaby
niezależność. A w dodatku wyrwała się spod kurateli Carra.
Wszystko ułożyłoby się po myśli Fii, gdyby nie jedna rzecz.
Przybywszy do domu MacFarlane'a, Fia odkryła, że Gregory nie
powiedział jej o swoich dzieciach.
O dwojgu spadkobierców.
Ale jak zwykle w życiu Fii był to miecz obosieczny. O ile
pojawienie się Gunny w jej życiu było niezwykłym wydarzeniem,
spotkanie z dziećmi MacFarlane'a otworzyło przed nią nowy świat.
Każdego dnia odkrywała coś nowego i zdumiewającego. Po paru
dniach coś zaskoczyło ją tak bardzo, że musiała zapytać o to
Gregory'ego przy śniadaniu.
– Guwerner uczy dziewczynkę łaciny – oznajmiła.
– Och? A, tak – odparł Gregory obojętnie, jedząc jajko na
twardo. – Twierdzi, że mała ma dar do języków.
– Wiedziałeś o tym? – Fakt, że ktoś mógłby płacić za kształcenie
dziewczynki, wstrząsnął nią głęboko.
– Tak. To dość zręczne posunięcie z mojej strony. Kształcę oboje
dzieciaków, płacąc tyle, co za jedno, co? – Gregory nadal jadł
spokojnie śniadanie, jakby nie powiedział niczego dziwnego, co
9
tylko umocniło podejrzenia Fii, że nie miała dotąd pojęcia, co świat,
świat poza Rumieńcem Ladacznicy, uważa za… normalne.
– Cora pobiera te same nauki, co jej brat?
– Tak. Poczekaj… historia, geografia, matematyka. Zdaje się, że
nauczyciel chce dorzucić odrobinę filozofii. – Gregory wsunął sobie
kawałek herbatnika do ust.
– Rozumiem – szepnęła. Ale nie rozumiała. – Dlaczego?
– Dlaczego? – Gregory przerwał, rozsmarowując miękki ser na
chlebie. – Dlatego. Ponieważ tak się robi. Kształci się dzieci. Twój
ojciec wykształcił ciebie, a mój ojciec mnie. Nie wydaje mi się, aby
któremuś z nas wyrządziło to trwałą szkodę, a poza tym mają jakieś
zajęcie, ale skoro uważasz, że nie powinni…
– Nie! Nie, oczywiście, masz rację! – zawołała.
Przyszła jej do głowy pewna myśl. Zastanowiła się chwilę.
Potem zaś głosem drżącym ze strachu, że jej intryga może wyjść na
jaw, a ona sama zostanie napiętnowana jako potwór udający istotę
ludzką, powiedziała:
– Sądzę, że moją powinnością jako… ich macochy jest
uczestniczyć w tych lekcjach i dopilnować, żeby… właściwie z nich
korzystali?
– Skoro sobie życzysz – odparł Gregory z niezmąconym
spokojem. – Spróbuj tego śledzia w śmietanie, moja droga. Jest
pyszny.
Przyglądał jej się, gdy jadła, marszcząc czoło.
– Powiedz mi, lady Fio, czy masz swoją krawcową? Nalegam,
abyś po powrocie do Londynu spotkała się z nią, aby omówić nową
garderobę. – Otarł resztki ryby, które przykleiły mu się do dolnej
wargi. Uśmiechnął się promiennie.
Zamrugała niepewnie oczami. Uważała, że jej suknie zupełnie
wystarczą w życiu, jakie teraz wiodła.
– Dziękuję, ale nie potrzebuję więcej sukien, milordzie. Mam ich
aż za dużo, jak sam się przekonasz, ponieważ Gunna wkrótce je
przywiezie.
– Kim jest Gunna? – zapytała Cora.
Fia odwróciła się do córki MacFarlane'a, patrząc na nią ze
zdziwieniem.
– Twoja niańka przyjedzie, żeby z nami mieszkać? – odezwał się
Kay, przyciągając z kolei zdumiony wzrok Fii. Kay był
10
dziewięcioletnim synem Gregory'ego – i jego dziedzicem.
Dzieci. Przy stole. Odzywają się nie pytane. Żadna z kilku
książek, które przeczytała, nie wspominała o dzieciach, a już z
pewnością w żadnej z nich nie opisywano dziecka jedzącego posiłek
w towarzystwie rodziców. Po co, skoro nawet jako rozpieszczana
córka Carra, nigdy nie siadywała z nim i jego gośćmi przy stole.
– Dlaczego potrzebujesz niańki? – nie ustępował Kay.
– Nie potrzebuję.
– W takim razie – powiedział Kay – mam nadzieję, że zajmie się
Corą, ponieważ ja jestem za duży na niańkę.
Fia zmarszczyła brwi.
– Nie. Gunna nie będzie niańką żadnego z was.
– Dlaczego więc przyjeżdża? – zdziwił się Kay.
– Żeby mi pomóc – powiedziała Fia, sama zdumiona tym, że
odpowiada na natrętne pytania dziewięcioletniego chłopca. – Gunna
zajmuje się wszystkim i wszystkiego pilnuje…
– Ach! – odetchnął Gregory. – Ma zastąpić panią Osborne jako
gospodyni! Dobrze. Oto odpowiedź na twoje pytanie, Kay. Zechciej
się już nie odzywać. W ogóle.
– Czy zagrasz ze mną po śniadaniu, mamo? – zapytała nagle
Cora podejrzanie niewinnym głosikiem.
Fia odłożyła widelec, spoglądając z rozpaczą na Gregory'ego.
– Znowu nazwała mnie „mamą”! – szepnęła. – Dlaczego to robi?
Prosiłam ją z dziesięć razy, żeby tak do mnie nie mówiła!
Gregory wzruszył ramionami.
– Przekomarza się z tobą.
Fia znieruchomiała. Otworzyła, zamknęła i znowu otworzyła
usta.
– Przekomarza się?
Nikt nigdy nie przekomarzał się z Fią. Częstowano ją najwyżej
wulgarnymi dwuznacznikami. To było coś innego. Nie potrafiła
opisać uczuć, jakie ją przepełniały.
Nie, nic nie poszło zgodnie z planem, ale być może zdoła się do
tego przyzwyczaić.
11
1
Bramble House, nizina Szkocji
Jesień 1765
– Twój ojciec tu jest – szepnęła Gunna. Stała w drzwiach,
oglądając się przez ramię, jakby spodziewała się ujrzeć szatana za
plecami. Do tej pory nic nie przerażało Gunny, pomyślał
zaintrygowany Kay.
A Fia, zwykle równie chłodna jak matematyczne twierdzenia
jego guwernera, drgnęła.
– Mój ojciec?
– Tak. – Gunna zagryzła zniekształconą dolną wargę. – Mogę
powiedzieć, że wyjechałaś.
Fia wstała, szeleszcząc czarnymi spódnicami.
– Nie. Dziwię się tylko, że czekał tak długo. Prawnicy zjawili się
tutaj cztery miesiące temu. Kayu, Coro, zostańcie, proszę, z Gunną.
Znikła we wnętrzu domu. Gunna zawahała się, patrząc na dzieci
surowym wzrokiem. Cora pospiesznie zamknęła otwartą buzię i
wróciła do szycia.
– Lepiej siedźcie tutaj, jeśli chcecie dzisiaj pójść do łóżka z
całymi tyłkami – ostrzegła Gunna i poszła za Fią.
– Do kuchni – powiedziała Cora, zeskakując z krzesła.
– Nie bądź dziecinna, Coro – ofuknął ją Kay. – Nie chodzi ci
chyba o podsłuchiwanie. To niepoważne. Poza tym, już jest pora
kolacji. Będą grzechotać garnkami i nic nie usłyszymy.
Cora rzuciła mu urażone spojrzenie i wyszła. Kay odczekał parę
minut, po czym wstał. Nie chciał dawać Córze złego przykładu, ale
marny byłby z niego pasierb, gdyby nie próbował odkryć, co tak
poruszyło Fię.
Ruszył korytarzem w stronę schodów dla służby, po drodze
zabierając szklany kielich z kredensu w jadalni. Zasmucił się przez
chwilę na wspomnienie ojca.
Ojciec umarł przed pięcioma miesiącami. Zjadł o jeden pudding
z melasy za dużo, tak przynajmniej im powiedziano i nie było się
czemu dziwić. Ostatnim razem, kiedy ojciec przyjechał do Bramble
House, wyglądał jak opasły byk, tylko bez byczych rogów, sam tylko
tłuszcz i buta.
12
Ta myśl przygnębiła Kaya, bo pamiętał ojca jako dobrze
zbudowanego, postawnego mężczyznę. Odsunął te rozważania na
bok. Działo się coś ważnego. Chociaż przez wszystkie lata, kiedy Fia
z nimi mieszkała, nigdy nie wspominała lorda Carra, ojciec wyręczał
ją w tym z naddatkiem.
Podczas rzadkich wizyt w domu wciąż opowiadał o serdecznym
druhu, Ronaldzie Merricku, lordzie Carze. Fii to się nie podobało. Jej
twarz tężała, a oczy matowiały na każdą wzmiankę o hrabim. Ojciec
nie zauważył tego – ale on w ogóle nie odznaczał się
spostrzegawczością.
Na górze Kay osunął się na kolana i postawił puchar do góry
dnem na gołej podłodze. Zajęło mu parę minut, ale w końcu znalazł
miejsce, gdzie dźwięk docierał najwyraźniej. Głos Fii, niski,
gardłowy, jak śpiew wiosennego ptaka, wibrował w szkle.
– …zaskoczyło mnie to, że od razu się go nie pozbyłeś.
– Żeby pójść ci na rękę, moja droga? Mam nadzieję, że
wstrzemięźliwość jest jedną z moich zalet. W przeciwnym wypadku
odziedziczyłabyś bogatą posiadłość i byłabyś całkowicie niezależna.
Tak, Fio. Przejrzałem twój plan w chwili, kiedy usłyszałem o twojej
„ucieczce”.
– Zapominasz o dzieciach. – Głos Fii wydawał się lekko
zdławiony. – O spadkobiercach.
Mężczyzna się roześmiał.
– Wiesz równie dobrze, jak ja, że miałabyś prawo zarządzać
włościami, dopóki chłopiec nie dorośnie. Słyszałem, że nie
wiedziałaś przedtem o dzieciach. Jak to musiało boleć! Naprawdę
żałuję, że nie byłem muchą na ścianie przy waszym pierwszym
spotkaniu.
Nastąpiła przerwa i Kay usłyszał odgłos ciężkich, miarowych
kroków lorda Carra. Mężczyzna ustawił się dokładnie pod Kayem,
ale mówił tak cicho, że do chłopca docierały tylko oderwane słowa.
– …dość wiary w twoją wyobraźnię… z pewnością wychodząc
za mąż, miałaś gotowy plan… pozbyć się szczeniaków…
Potem odezwał się zimny i bezbarwny jak lód głos Fii.
– Dlaczego przyjechałeś? Przysłałeś już prawników.
– Wiem, co prawnicy już ci powiedzieli – roześmiał się Carr –
nie mogłem jednak odmówić sobie przyjemności powiedzenia ci
tego prosto w oczy.
13
Odpowiedź Fii nie dotarła do Kaya, z wyjątkiem ostatnich słów:
– …ile?
– Wszystko, moja droga. Wszystko.
Po dłuższej chwili Fia powiedziała coś, czego Kay nie
zrozumiał.
– Sądziłem, że będziesz szczęśliwa, iż to zrobiłem – odparł Carr.
– MacFarlane był z pewnością uszczęśliwiony, że za niego ręczyłem.
I przyjmowałem jego czeki. I inne rzeczy. Sądzę, że uznawał to za
dowód naszej przyjaźni.
– Zaprzyjaźniłeś się z nim z jednego powodu. – Tym razem głos
Fii brzmiał wyraźnie. – Żeby się na mnie zemścić.
– Mylisz się. Cóż, ogromnie się mylisz. Fio, jesteśmy tacy
podobni do siebie, ty i ja. Nie marnowałbym energii na zwykłą
zemstę na kimkolwiek poza tobą, droga córko. Czyż to nie dowód
ojcowskiego uczucia?
Fia nie odpowiedziała. Cisza w pomieszczeniu pod Kayem
nabrzmiała mrocznymi emocjami. Nie rozumiał wszystkiego, o czym
mówiono, ale instynkt podpowiadał mu, że dzieje się coś złego. Już
chciał odejść, kiedy znów usłyszał głos Fii.
– Czego właściwie chcesz?
– Niczego nadzwyczajnego. Chcę, żebyś spełniła rolę, do jakiej
cię przeznaczyłem od chwili twoich narodzin, a którą powinnaś była
spełnić przed pięcioma laty. Uniknęłaś tego, uciekając ze swoim
szkockim amantem. Rolę, do której zostałaś wychowana.
Coś uderzyło z łoskotem o podłogę.
– Droga Fio, należy ukrywać emocje. W tej swojej małej
wiejskiej posiadłości stałaś się miękka. Okolica jest dość dziwaczna,
prawda? Zarośnięta i płaska. Nie w moim guście, ale widzę, że ją
polubiłaś. Możesz ją sobie zatrzymać. Jeśli zastosujesz się do moich
życzeń.
Opowiedziała coś, ale słowa nie dotarły do Kaya.
– Przede wszystkim – oznajmił Carr – musisz ze mną wrócić do
Londynu.
14
2
Aria dobiegła końca. Tęgi Włoch skłonił się w odpowiedzi na
oklaski, a impresario oznajmił przerwę. W sali rozległ się gwar
rozmów; damy i dżentelmeni ruszyli do foyer.
Kapitan Thomas Donne pozostał na miejscu. Jego towarzysze,
Edward „Robbie” Robinson i Francis Johnston, rozsiedli się w
swobodnych pozach, młody Pip Leighton wstał, rozglądając się.
Thomas poznał Pipa i jego siostrę, Sarah, na przyjęciu, na które
zaprowadził go przyjaciel i wspólnik handlowy, James Barton.
Zazwyczaj unikał podobnych okazji, ale ponieważ naprawa statku
miała zająć tygodnie, miał dużo wolnego czasu. Przez parę dni
cieszył się towarzystwem panny Leighton, dopóki nie stało się jasne,
że zależy jej na czymś innym niż na przyjacielskiej zażyłości.
Nie mógłby dać swojego nazwiska angielskiej damie. Nie
dlatego, że nie chciał – w głębi duszy pragnął gorąco takiego
związku, jakim cieszył się James ze słodką Amelią, zanim influenca
zabrała ją w zeszłym roku. Nie, nie mógł obdarzyć nikogo swoim
nazwiskiem, bo nie miał żadnego, które mógłby dać.
Był przestępcą, jakobickim zdrajcą, który wrócił tu pod
fałszywym nazwiskiem. Nikt nie znał jego prawdziwego imienia –
Thomas Fitzgerald McClairen. Nawet James Barton.
Thomasa smucił fakt, że rani Sarah, ale zachował przynajmniej
dobrą opinię u jej brata, Pipa. Cieszył się z tego. Lubił młodzieńca.
– Jej imię oznacza obietnicę – odezwał się znienacka Pip.
Uśmiechnął się, słysząc obojętny ton chłopca. Pip zadurzył się w
kolejnej kobiecie, damie o nazwisku MacFarlane. Uśmiech złagodził
twarde rysy szczupłej, opalonej twarzy Thomasa i nadał ciepło
stalowoszarym oczom. Gdyby jego brat, który urodził się martwy,
żył, zapewne przypominałby Pipa, nie tylko wiekiem, ale i
wyglądem; włosy Pipa przypominały odcień kruczoczarnych włosów
Thomasa.
Gdyby wszystko było inaczej. Gdyby wojna i przyjazd Ronalda
Merricka, hrabiego Carra, nigdy się nie zdarzyły.
Wspomnienie Carra zmroziło uśmiech Thomasa.
– Niech skonam. Tam jest właśnie Czarny Diament – szepnął
Francis Johnston. – Tak nieprzystępnej piękności mam nadzieję już
nigdy nie spotkać.
15
– Jest tutaj? Gdzie? – Pip pospiesznie odwrócił głowę.
– Tam, chłopcze – wskazał Robbie. – Patrzy z loży Comptonów.
Albo raczej patrzą na nią.
– No, no! – zachichotał Johnston. – Wyobrażam sobie
zamieszanie wśród innych ślicznotek. Nie dorastają jej do pięt.
– Czarny Diament? – zapytał Thomas, nie rozglądając się. W
dobrym towarzystwie obracało się wiele eleganckich kurtyzan o
intrygujących przydomkach. Niestety, przydomki były zazwyczaj
bardziej interesujące niż domy.
– Takie imię nadał jej jeden z chłopców z klubu. Oznacza ono,
ze to piękność tak rzadka, twarda i o tak czarnym sercu, jak ów
bajeczny klejnot – wyjaśnił Johnston.
– Jest zupełnie wyjątkowa. Ale właściwie dlaczego? –
zastanawiał się Robbie. – Nie stosuje zwykłych sztuczek. Żadnych
wachlarzy, ukośnych spojrzeń, odymania ust… Niech skonam, jeśli
rozumiem, jak ona to robi.
– Nigdy się o tym nie dowiesz, Robinsonie – stwierdził siedzący
za nimi dowcipniś. – Dla tej damy nie wystarczy byle wicehrabia.
Potrzebowałbyś co najmniej mitry, żeby odkryć jej sekrety.
Dwuznaczność tego stwierdzenia wywołała rubaszny śmiech,
zmieszanie i chłodną wzgardę. Ale nie u Pipa. Pokryte wczesnym
zarostem policzki młodzieńca spłonęły ciemnym rumieńcem.
– Lordzie Tunbridge! – zawołał, spoglądając na tamtego z
gniewem. – Domagam się przeprosin w imieniu tej damy.
Dobry Boże, Thomas zamknął oczy z rozpaczą, oszczędź
nieszczęsnego młodzieńca. Ze wszystkich ludzi, z którymi chłopiec
mógł się pokłócić o jakąś spódniczkę, Pip musiał wybrać
renomowanego fechtmistrza. Co prawda zręczność Tunbridge'a
mogła ucierpieć na skutek wypadku, kiedy parę lat wcześniej
przybito mu dłoń – razem z kartą, którą ukrywał – do stołu w
gospodzie. Przedtem Tunbridge fechtował się obiema rękami.
Tunbridge się roześmiał.
– Powiedzcie mi, panowie, czyżby ten młodzik właśnie mnie
wyzwał?
Thomas odwrócił się spokojnie. Czas nie oszczędził Tunbridge'a.
Niegdyś chudy, teraz sprawiał wrażenie szkieletu; kości policzkowe
zdawały się przebijać skórę twarzy, zapadnięte oczy otaczały sińce
barwy siarki.
16
– Ach – odezwał się Thomas, uśmiechając się łagodnie. –
Czyżby to Tunbridge, na Jowisza? Tunbridge, błagaj chłopaka o
przebaczenie, żebyśmy mogli wysłuchać więcej pieśni. Jest
stanowczo za wcześnie na pojedynek. – Ton jego głosu i zachowanie
nie były tak gładkie, jak niegdyś, ale Tunbridge jakby tego nie
zauważył.
– Uznam to za przysługę oddaną mnie osobiście – dodał
Thomas.
W zapadniętych oczach Tunbridge'a pojawił się błysk
zrozumienia. Kiedy Thomas po raz pierwszy wrócił przed siedmioma
laty do Anglii, wcielił się w postać rozwiązłego szkockiego
wygnańca. Tunbridge królował wówczas w salach gry, domach
rozpusty i tawernach, które odwiedzał.
Celem Thomasa było zaprzyjaźnienie się z synem Carra, Ashem,
i zniszczenie go, tak aby później zniszczyć samego Carra. Niemal
mu się to udało – ale stwierdził, że rola Judasza zaszkodziła mu
bardziej niż Ashowi. Wkrótce potem wyjechał z Anglii.
– Czy to ty Donne? – Tunbridge zmrużył oczy. – Wygnany z
gór, kiedy odmówiłeś walki po stronie księcia Charliego, prawda?
Thomas nie przestawał się uśmiechać. Sam rozpowszechniał tę
historyjkę, jako część swojego przebrania.
– Domagam się przeprosin, lordzie Tunbridge! – oznajmił Pip ze
wzrastającym oburzeniem.
Przekleństwo z tym chłopakiem. Tunbridge zapomniałby o nim,
gdyby siedział cicho.
– Hę? – Tunbridge odwrócił lekko głowę, obrzucając
niechętnym spojrzeniem uśmiechniętą uprzejmie twarz Thomasa i
jego twarde, zwinne ciało. – Przeprosić? Ależ oczywiście.
Przepraszam. Nie miałem zamiaru…
Pip się skrzywił.
– Z pewnością była to…
– Nic się nie stało – wtrącił się Thomas. Chwycił ramię Pipa w
żelazny uścisk, który kłócił się z przyjaznym gestem. – Śmiem
twierdzić, że wszyscy mówimy czasem rzeczy, których żałujemy.
Prawda, Robbie?
Zaciśnięte usta Robbiego złagodniały.
– Bardzo słusznie. Mężczyźni zwykle robią z siebie głupców z
powodu kobiet, które nie raczą zaszczycić ich spojrzeniem.
17
Strzała jednak chybiła celu, gdyż Tunbridge oddalił się już
pospiesznie. Biegnąc zapewne z jakąś informacją do Carra.
Tunbridge od zawsze był cieniem Carra.
Pip usiłował pójść za nim, ale Thomas nie zwolnił uścisku, a
pozostali mężczyźni, nie chcąc dopuścić, żeby chłopiec bezmyślnie
narażał życie na niebezpieczeństwo, ustawili się między Pipem a
Tunbridgem.
– Do diabła – powiedział Robbie, klepiąc Pipa po ramieniu. –
Gdybym miał odpowiadać za każdą bezmyślną uwagę, zasłużyłbym
na tysiąc nagrobków!
Johnston wpadł na pomysł, jak skierować myśli wzburzonego
młodzieńca na inne tory.
– Spójrz tam! Kilku dżentelmenów weszło do loży Comptonów.
Na Boga! Powinni uważać, żeby się nie zawaliła i nie spadła na
widownię!
Thomas poszedł za zdumionym wzrokiem Johnstona. Skupił
spojrzenie na pozłacanej loży.
– Podaj mi lornetkę, Robbie – mruknął, marszcząc czoło.
Podniósł do góry oprawny w kość słoniową przedmiot. Jakby
kierowany tajemnym zrządzeniem losu, spojrzał wprost w jej oczy.
W oczy Fii Merrick.
Nie mógł się mylić. Od lat przemykała się na obrzeżach jego
wyobraźni, niczym piękna zjawa. Nie chciał się nigdy nad tym
zastanawiać. Ale teraz… Wstrzymał oddech…
Zawsze była najbardziej zachwycającą istotą, jaką w życiu
widział. A teraz wypiękniała jeszcze bardziej.
Wciągu sześciu minionych lat jej promienna, nieziemska uroda
wysubtelniała. Wysokie, egzotyczne kości policzkowe, czyste,
gładkie czoło, delikatny zarys policzków stały się wyrazistsze.
Skóra nabrała kremowego odcienia, a oczy, wciąż świetliste jak
kryształ, wydawały się bardziej błękitne i twardsze niż drogie
kamienie. Usta stały się zarazem pełniejsze i miększe. Wbrew
wszelkim nakazom mody nie pudrowała włosów; opadały jej na
ramiona kaskadą czarnych loków. Miała na sobie czarną suknię, o
nisko wyciętym staniku.
– Fia – szepnął Thomas.
– Znasz ją?
18
– Fię Merrick? – Thomas opuścił lornetkę. Pip nie miałby szans,
gdyby ktoś taki go omotał. – Tak.
– Już nie nazywa się Merrick, staruszku – powiedział Johnston –
lecz MacFarlane.
A zatem wyszła za mąż. Nic dziwnego. Carr hodował ją od
dzieciństwa, żeby zdobiła ramię jakiegoś możnego, wpływowego
człowieka. Tyle tylko, że nazwisko MacFarlane nic mu nie mówiło.
– Który z nich jest jej mężem? – Thomas nie wiedział, czemu
zadał to pytanie. Poza tym, że chciał przekonać się, jaki człowiek
mógł sobie pozwolić na Fię Merrick.
– Żaden z nich – odparł Robbie. – Zapominam, że nie było cię
tutaj przez rok. Lady Fia nie ma męża. Miała go, ale umarł… Chyba
rok temu. Nie, gdyby to było tak dawno, zrzuciłaby już żałobę…
– Dlaczego miałaby to zrobić? – Odezwał się cicho Johnston, nie
spuszczając oczu z Fii. – Czerń nosi lepiej niż sama noc.
Robbie się roześmiał.
– Słyszałeś, Donne? Boże, chroń nas, jeśli Johnston stanie się
poetą!
Thomas nie słuchał. Carr miał paskudny zwyczaj grzebania
jednej żony za drugą. Czy Fia poszła w jego ślady?
– Jej mąż nie żyje, powiadasz?
– Tak – odparł Robbie, poważniejąc. – Nie znałem go osobiście.
To był starszy człowiek. Solidny szkocki kupiec. Powstało niezłe
zamieszanie, kiedy lady Fia z nim uciekła.
– Uciekła? – Dlaczego Fia miałaby uciekać z jakimś szkockim
kupczykiem?
– I to zaledwie miesiąc po przyjeździe – ciągnął Johnston – a
wiem na pewno, że otrzymała trzy inne propozycje, zanim
MacFarlane ją porwał.
– Był bogaty? – zapytał Thomas ironicznie.
– Wyjątkowo bogaty.
Pip odwrócił się gwałtownie. Widocznie przysłuchiwał się
rozmowie.
– Jest tylko jeden powód, dla którego taka dama, jak lady Fia,
mogłaby z kimś uciec. Tym powodem musiała być miłość.
– Oczywiście. – Johnston pokiwał głową na znak zgody.
– Niewątpliwie – dodał Robbie.
19
Pip skinął szybko głową i ponownie zajął się obserwowaniem
Fii.
– Jak Carr przyjął wieść o ucieczce córki? – zapytał Thomas.
– Carr? – Nozdrza Robbiego rozszerzyły się lekko, jakby wyczuł
nieprzyjemny zapach. – Nie pamiętam. Chociaż później on i
MacFarlane stali się serdecznymi druhami. Byli nierozłączni.
– Lady Fia musiała przyjąć z ulgą tę zgodę między jej ojcem a
mężem – stwierdził Thomas.
– Trudno powiedzieć – odparł Johnston. – Lady Fia nigdy nie
pokazywała się w mieście. Wycofała się z życia towarzyskiego,
odkąd wyszła za mąż. Spędziła pięć lat w wiejskim domu
MacFarlane'a. Boże, jakże musiała tego nienawidzić… –Johnston
pochylił się do przodu, patrząc podejrzliwie na plecy Pipa. – Mówiąc
całkiem otwarcie, wróciła do towarzystwa o parę miesięcy za
wcześnie, zanim zakończył się czas żałoby.
– Kto może ją o to winić? – mruknął gniewnie Pip.
Johnston westchnął, patrząc w sufit, jakby pytał niebios, jak to
możliwe, że chłopak ma tak świetny słuch.
– Taka piękna, młoda kobieta, jak ona? – ciągnął Pip. –
Zamknięta w barbarzyńskim odosobnieniu, chociaż powinna być
czczona, podziwiana, uwielbiana? To niewybaczalne ze strony
MacFarlane'a, że ją tam trzymał!
– Słusznie! – zgodził się Robbie.
– Zgadzam się z wami całkowicie. – Johnston pokiwał z zapałem
głową.
Thomas nie chciał postawić tego pytania, ale podejrzenia nie
pozwoliły mu milczeć.
– Czy towarzyszyła MacFarlane'owi w ostatnich godzinach
życia?
– Na tym polega tragedia! – Pip podniósł rękę do góry. – On
przebywał w mieście, a ona na wsi.
Nie zabiła go.
– Tak – dodał Johnston. – MacFarlane był tutaj z tym… z
Carrem. Ten człowiek powinien odpowiadać za morderstwo.
Morderstwo. Thomas poczuł ucisk w piersi.
– A to dlaczego?
Oczy Johnstona rozbłysły.
20
– Carr wciągnął go w wir zabaw, każąc mu próbować wszelkich
rozrywek. Stary MacFarlane w końcu nie wytrzymał. Picie,
obżarstwo, hazard, kobiety, dzień po dniu, tydzień po tygodniu.
Widać było gołym okiem, jak gaśnie. To było straszne.
– Choćby ojciec lady Fii dopuścił się wielkiego zła, nie wolno jej
za to winić! – zawołał Pip. – Ona jest niewinna.
– Oczywiście – przyznał Robbie.
Ale czy tak było? Thomas zastanawiał się. A może była
ostrożniejsza od ojca? Nie, to nienawiść do Carra uprzedza go do
niej. Prawdopodobnie nie należało się w tym doszukiwać czegoś
więcej, niż pogoni starego człowieka za młodością, pogoni, której
serce nie wytrzymało.
Pip skłonił głowę w kurtuazyjnym geście.
– Wybaczcie panowie, złożę uszanowanie lady Fii.
– Pójdę z tobą – powiedział Johnston. Objął młodego człowieka
za ramiona, prowadząc go przez tłum i bawiąc dowcipną pogawędką.
Kiedy wychodzili do holu, odwrócił głowę, poruszając brwiami.
Robbie parsknął śmiechem.
– Co za gorącą głowę wziąłeś pod swoje skrzydła, Donne.
Powinien nauczyć się nad sobą panować, zwłaszcza, jeśli będzie
obdarzać uczuciem damy w rodzaju lady Fii.
– A to czemu?
– Ta kobieta słynie z tego, że łamie mężczyznom serca. Połowa
towarzystwa nie wpuszcza jej do domu, druga połowa zasypuje
zaproszeniami. Boże, Donne, może czasem powinieneś wyjść z
doków i zwrócić uwagę na to, co się wokół dzieje?
– Wybacz – powiedział Thomas. – Starałem się pilnować
twojego ładunku.
Robbie uśmiechnął się radośnie.
– Wobec tego uczynię dla ciebie wyjątek i oświecę cię w tej
materii. Faktem jest, że w zeszłym miesiącu Czarny Diament stał się
przyczyną czterech pojedynków. Czterech!
– Teraz, kiedy mi o tym mówisz, zaczynam rozumieć.
Powinieneś uprzedzić Pipa, żeby zachował większą powściągliwość
w okazywaniu uczuć, gdy tylko do nas wróci – stwierdził kpiąco
Thomas.
Robbie westchnął.
21
– Masz oczywiście rację, ale czy jakikolwiek młody człowiek
słucha mądrych rad w kwestiach… serca? – Pokręcił głową. –
Pamiętasz swoje pierwsze zauroczenie, Donne? Ja nigdy nie
zapomnę swojej pierwszej miłości. Lyssie Carter.
Thomas nie odpowiedział. Nie mógł. Uwięziono go w wieku
trzynastu lat za to, że stanął zbrojnie wobec oddziałów lorda
Cumberlanda, które przybyły na północ, by nauczyć Szkotów
znaczenia słowa „odwet”. Jego starszy brat, John, został za tę samą
zbrodnię powieszony, poćwiartowany i utopiony.
Thomasa oszczędzono ze względu na młody wiek, ale najpierw
osadzono go w więzieniu, potem załadowano na statek, a w końcu
sprzedano okrutnemu panu w Indiach Zachodnich. Nie było tam
zabaw, gry w karty, balów maskowych czy flirtowania przy stole.
Kobiety, które tam poznał, równie rozpaczliwie jak on szukały chwil
zapomnienia w strasznym życiu, jakie przypadło im w udziale. Ale
nawet wtedy Thomas nigdy nie mylił rozpaczy z miłością.
Nigdy nie przeżył „pierwszej miłości”. Nigdy nie zaznał
„miłości” jako takiej.
– Twoja niechęć do podawania imion zawstydza mnie –
powiedział Robbie, porzucając temat i rozglądając się wokół. – Ha!
Twój młody przyjaciel zdołał przepchać się przez tłum, żeby stanąć u
boku bogini. Chociaż wygląda na to, że raczej usiłuje się rzucić do
jej stóp.
Thomas podniósł lornetkę do oczu. Fia trzymała rękę Pipa, czy
to użalając się nad młodzieńcem, czy to, jak cynicznie pomyślał
Thomas, zdając sobie sprawę, że upadek chłopca z loży popsułby
wszystkim zabawę.
Jej twarz rozjaśniła się uśmiechem, oczy rozbłysły. Johnston
miał rację. Nie było nic otwarcie uwodzicielskiego w jej zachowaniu
czy wyrazie twarzy. Można by przysiąc, że witała Pipa jak
przyjaciela.
Thomas zmrużył oczy. Jakich korzyści mogła się spodziewać po
znajomości z Pipem?
W pewnej chwili w polu widzenia ukazała się opalona dłoń,
która dotknęła ramienia Fii. Thomas uniósł wyżej lornetkę.
To był jego wspólnik, James Barton.
22
Po drugiej stronie sali operowej ktoś równie długo spoglądał
przez lornetkę. Ronald Merrick, hrabia Carr, leniwie obserwował
tłum. Za nim toczono sztuczną rozmowę, chociaż określenie
„rozmowa” nie jest właściwym słowem; sztuka prowadzenia
konwersacji najwyraźniej zaginęła w londyńskim towarzystwie
podczas długich lat, które Carr musiał spędzić na szkockiej wyżynie.
Spojrzenie Merricka błądziło w tłumie. To, że obronną ręką
wyszedł ze swoich niepowodzeń w młodości, dawało świadectwo
wyższości jego natury. Gdyby nie pojechał do Szkocji, nie
poślubiłby Janet McClairen, której majątek stworzył podwaliny jego
własnej fortuny. Zerknął przez ramię, ciekaw, czy zobaczy ducha
Janet – nigdy nie wiedział, kiedy się pojawi; raz widział ją w Covent
Garden, na grządce kapusty.
– Szukasz kogoś, lordzie Carr? – zapytał jego gospodarz, lord
Gerald Swan. Swan wszedł do parlamentu jako osoba o
nieposzlakowanej uczciwości. Carr jednak był w posiadaniu
pewnego dokumentu, który zadawał kłam owej reputacji. Carr
obdarzył Swana pobłażliwym spojrzeniem. Nie był głupcem. Zdawał
sobie sprawę, że o Janet lepiej nikomu nie wspominać. Mogłoby to
wywołać plotki, że stał się spirytystą. Jakże mógłby Uwierzyć w
podobne bzdury! Przyjąć, że duchy istnieją, a uwierzyć, że to z
jakiegoś powodu ważne, to dwie zupełnie różne rzeczy.
– Nie – odparł Carr przeciągle. – Miałem tylko nadzieję, że
znajdę coś, co uratuje mnie przed nudą.
Towarzystwo nie było już takie, jak niegdyś. W gruncie rzeczy w
ciągu ostatnich paru lat Carr uznał, że wodzić prym w towarzystwie,
to jak dyrygować małpami w piekle – bezowocne i niegodne zajęcie
dla kogoś jego pokroju.
Od dawna miał inny cel na oku. Skoro nie chciał odgrywać
pierwszych skrzypiec w towarzystwie, zapragnął rządzić Anglią.
Żeby to osiągnąć, musi zdobyć władzę tak, jak ludzie robili to od
niepamiętnych czasów, skupiając w swoim ręku władzę będącą w
posiadaniu innych ludzi. Małych ludzi. Takich jak Swan.
Swan odchrząknął.
– Widzę, że lady Fia wyjątkowo pięknie dzisiaj wygląda.
Carr uniósł brwi.
23
– Czy tak? – Fia nie uprzedziła go, że będzie w operze. – Gdzież
ona jest?
– W loży Comptonów. Trzeci rząd po drugiej stronie.
Carr przyłożył lornetkę do oczu. Po paru sekundach znalazł
Wskazaną lożę i natychmiast rozpoznał wyraziste rysy Fii i jej
długie, nieupudrowane włosy…
Zmarszczył brwi. Dobry Boże, miał nadzieję, że ludzie z
towarzystwa nie zaczną strzepywać pudru z peruk, idąc za
przykładem Fii. Dotknął swojej eleganckiej, posypanej pudrem
peruki. Niegdyś złociste włosy lorda zaczynały rzednąć. Nie sądził,
żeby W czarnej peruce było mu do twarzy. Z tą blizną… Nie,
wyglądałby zbyt okrutnie.
Ponownie uniósł lornetkę. Fia rozmawiała przyjaźnie z jakimś
żółtodziobem. Po chwili mocno zbudowany mężczyzna o szerokich
ramionach wkroczył do loży i stanął przy Fii. Wydawał się znajomy.
Ach, tak. To James Barton, kapitan jakiegoś kupieckiego statku, o ile
dobrze pamięta.
Dawno temu Carr był o krok od tego, żeby umieścić nazwisko
Bartona na liście ludzi zobowiązanych mu służyć. Z jakiegoś
powodu to się nie powiodło. Nieważne. Barton był tylko
początkującym marynarzem. Teraz jednak, przyglądając się spince z
rubinem zdobiącej ubiór kapitana oraz zawiłym złotym haftom przy
jego rękawach, Carr pożałował, że nie dopiął wówczas swego. Na
szorstkiej dłoni Bartona lśnił ogromny brylant – Carr patrzył bardzo
uważnie – tej samej dłoni, która spoczęła na ramieniu Fii.
Carr wygiął usta. Nie mogła być taka głupia. Musi wiedzieć, że
nigdy nie pozwoli jej łajdaczyć się z takim… byle kim! Nie teraz.
Nie teraz, kiedy już prawie zdecydował, kto będzie jej kolejnym
mężem!
Opuścił lornetkę, rozzłoszczony. Czy nie dość, że ledwie ją
tolerowano w dobrym towarzystwie? I ona wie o tym. Celowo
zachęca do plotek, puszczając w obieg sprośne historyjki na swój
temat, odstraszając odpowiednich wielbicieli. A o to właśnie jej
chodziło, myślał ponuro Carr.
Carr rzucał jej wściekłe spojrzenia, chcąc żeby odczula jego
gniew. Nie odczuła. Znał ją zresztą za dobrze, żeby się spodziewać,
że to okaże. Fia nigdy nie zdradzała swoich uczuć. Od dnia, kiedy
przyjechał do niej, do… jak się nazywał ten przeklęty dom, który
24
stanowił teraz jego własność? Babble House? Brummel?
– Lordzie Carr – odezwał się chrapliwy głos. Odwrócił się. W
drzwiach stał Tunbridge. Za jego plecami Janet schowała się za
palmą w doniczce.
– O co chodzi, Tunbridge? – zapytał Carr, zastanawiając się, czy
nie powinien znaleźć jakiegoś księdza, który odprawiłby
egzorcyzmy. Odkąd Janet opuściła ciało Favor McClairen – czy w
ogóle kiedyś tam przebywała? – nadal nie był tego pewien –
prześladowała go nieustannie. To nie było przerażające; raczej
denerwujące.
Tunbridge podszedł bliżej.
– Jest tu ktoś, o kim chyba powinieneś wiedzieć. To Thomas
Donne.
Donne? Carr znowu podniósł lornetkę, kierując ją tam, gdzie
wskazał Tunbridge. Na Boga, Tunbridge miał rację. Szkot o
szerokich ramionach, cerze ciemnej jak u dzikusa i szarych oczach
wpatrzonych – Carr podniósł lornetkę wyżej – w Fię. Z wyrazem
zimnego potępienia na twarzy. Interesujące.
Biedna Fia. Donne był jedynym mężczyzną, którego, wedle
informacji Carra, kiedykolwiek w życiu pragnęła i oto właśnie on
przyglądał się jej z nieżyczliwością, jaką mógł wzbudzić widok
jadowitej żmii. Carr uśmiechnął się.
Thomas Donne, urodzony jako McClairen: ostatni wódz Mc-
Clairenów, wydziedziczony syn, przywódca na wygnaniu. Carr znał
prawdziwe oblicze Donne'a od lat. I jeśli się nie mylił, był jedynym
człowiekiem, który je znał. Przypuszczał, że Donne przebywał
gdzieś 2 daleka od Anglii. Ciekawe, dlaczego wrócił.
Odprawił Tunbridge'a machnięciem dłoni; chudy mężczyzna
rozpłynął się w cieniu.
Obojętnym ruchem odłożył lornetkę i wstał. Chwycił laskę o
srebrnym końcu, której używał od czasu, gdy Rumieniec Ladacznicy
obrócił się w zgliszcza, i przygotował się do opuszczenia loży.
Thomas Donne – niegdyś McClairen – zainteresował go. Bardziej
niż opera i z pewnością bardziej niż Swan.
– Lordzie Carr? – Swan podniósł się pospiesznie. – Czy
przynieść ci coś do picia? Co się stało?
– Nie, Swan, nic się nie stało – odparł Carr, szczerze zdziwiony.
– Nigdy bym do tego nie dopuścił.
25
3
– Ta kobieta nie jest ciebie warta, Jim. – Thomas przeczesał
włosy w geście rozpaczy. Rozmawiali o tym, odkąd Thomas zastał
Jamesa na wiązaniu chusty pod szyją przed lustrem w holu. Zapytał
ironicznie, czy to lady Fia tak lubi krępować swoich mężczyzn.
Nie powinien tego powiedzieć. Przerwał milczenie, które
narzucił sobie w poprzednim tygodniu. Zależność Jima od Fii
Merrick martwiła go i rozczarowywała. Od kilku dni słuchał historii
ojej łóżkowych podbojach, rozpasaniu i rozrzutności. Służenie lady
Fii było niebezpiecznym zajęciem. Jej reputacja była bezustannie
narażona na szwank i dlatego stale należało jej bronić.
James z pewnością słyszał te wszystkie opowieści, a jednak
wydawały się nie robić na nim żadnego wrażenia. Co wieczór biegł
do Fii z egzotycznymi różnościami i kosztownymi prezentami.
Thomas zacisnął pięści.
– Nie rozumiesz, Tom – powiedział James. Ton jego głosu,
przed chwilą gniewny, złagodniał.
– Raczej dobrze rozumiem – mruknął Thomas. Rozumiał, że
piersi Fii były śnieżnobiałe i pełne, usta kuszące, a spojrzenie spod
gęstych, czarnych, zakręconych rzęs równie bezwstydne i mądre, jak
u Lilit. – Po tym, co przeżyłeś z Amelią, jak mogłeś zadurzyć się
w…
– Przestań. – Oczy Jamesa, zwykle łagodne, rozbłysły gniewem.
–Jeszcze trochę, a zmusisz mnie, abym cię wyzwał na pojedynek.
– Nie będę się z tobą bić.
– Używałem już przedtem pięści.
Thomas parsknął gorzkim śmiechem. Wiele zawdzięczał temu
człowiekowi, w tym własne, nieszczęsne życie. To właśnie James
Barton wykupił Thomasa z rąk okrutnego właściciela. W ciągu
tygodnia uwolnił Thomasa ze służby, którą miał cierpieć jeszcze
przez rok, i zatrudnił go na swoim statku.
James nigdy nie pytał Thomasa o przeszłość, a Thomas nigdy o
niej nie mówił, chociaż wspomniał, że chciałby kiedyś porzucić
morze i odbudować rodzinny dom w Szkocji. Zastanawiał się, czy
nie wtajemniczyć Jamesa w swoje stosunki z Merrickami, ale
odrzucił tę myśl. James powiedziałby tylko, że Fia była dzieckiem,
kiedy Carr zdradził McClairenów i ukradł ich siedzibę rodową.
26
– Jakimi czarami cię opętała? – zapytał z rozpaczą.
– Jesteś do niej uprzedzony. Mówiła mi, że tak będzie. Ale ty jej
nie znasz. – Twarz Jamesa była poważna i zmartwiona.
Thomas nie zwrócił żadnej uwagi na prośbę w głosie przyjaciela.
Mówiła mu? Wyobraźnia zaczęła mu podsuwać różne wyjaśnienia.
Fia wiedziała, że jest w Londynie. Wiedziała, że on i Barton
współpracują ze sobą i ostrzegła Bartona, że Thomas sprzeciwi się
wszelkim związkom pomiędzy nią a Jamesem. Uprzedziła go! Z
trudem opanował wściekłość.
– Co ci powiedziała? – zapytał.
– Że kiedyś byłeś jedynym przyjacielem jej brata, że mieszkałeś
w ich domu, jadłeś i spałeś pod ich dachem, a potem zdradziłeś jej
brata, niemal pozbawiając go jedynej rzeczy, której w życiu pragnął
– kobiety, którą kochał.
Poczuł ukłucie winy – tym ostrzejsze, że niespodziewane. To
prawda. Prawdą było wszystko, co powiedziała Fia. Ale ileż się za
tym kryło!
– Powiedziałem jej, że musi się mylić. Tak, jak ty się mylisz co
do niej, Thomasie.
– Nie mylę się – odparł Thomas z uporem. – Zrobiła z ciebie
posłusznego pieska.
– Do diabła! – wybuchł James. –Więcej się za tym kryje, aniżeli
sądzisz. Dużo więcej.
– Oświeć mnie.
– Nie mogę. Dałem Fii słowo. Boże! To wszystko takie
zagmatwane.
Thomas pokiwał głową z ironią. Fia zwykle „gmatwała”
mężczyznom w głowach. Miał tylko nadzieję, że biedny głupiec nie
będzie kiedyś żałował swojego zadurzenia. Ta myśl była żrąca jak
kwas. Chwycił pelerynę, którą rzucił wcześniej na kanapę.
– Wychodzisz? – zapytał James.
– Tak – odparł szorstko Thomas. – I nie wrócę na noc.
Nie sądził, żeby mógł wrócić i znieść ze spokojem jej widok w
towarzystwie Jamesa.
Jutro złoży Fii wizytę – musi jej uświadomić, że James ma
również przyjaciela, nie tylko partnera do interesów. Zanim to
nastąpi, pójdzie nad rzekę i ochłonie z gniewu w towarzystwie
twardych mężczyzn i jeszcze twardszych kobiet.
27
Chociaż wątpił, żeby mógł natknąć się na kobietę twardszą niż
Fia Merrick.
Szczęk stali rozchodził się echem w mroku poprzedzającym
świt. Thomas zerknął ponad głową chłopca, który oświetlał mu
drogę.
– Lepiej się z nimi nie zadawać. – Chłopiec wskazał w stronę
czarnej gardzieli zaułka. Światło pochodni zniekształcało dziwacznie
rysy jego twarzy. – Chodźmy tędy.
– A to czemu? – Głos Thomasa był jak cichy odgłos gromu;
łatwo przechodził na portowy żargon. – Nie ma tam chyba jakiegoś
franta, co by się kusił na moją sakiewkę, chłopcze?
– Nie – odparł chłopiec, mierząc Thomasa obojętnym, ale
szacującym spojrzeniem. –Jesteś za duży. Masz za duże pięści i zbyt
chytre oczy. To tylko przyjacielska rada.
Tędy dojdą do schodów York, które prowadzą nad rzekę.
Ciemno tam. Pustkowie. Straż nie lubi tu zaglądać. Świetne miejsce
dla głupków, żeby się kłuć nawzajem.
– Pojedynki? O to ci chodzi? – zapytał Thomas.
Chłopak wzruszył ramionami, a Thomas rzucił mu pensa. Gdzieś
dalej w wąskiej ulicy otworzyły się drzwi. Z ich jasnego prostokąta
wyłoniło się dwóch chwiejących się na nogach mężczyzn. Chłopak
pośpieszył w ich stronę, żeby zaoferować swoje usługi w razie,
gdyby potrzebowali przewodnika w ciemnej, błotnistej ulicy.
Thomas odwrócił się ku skarpie. Wzdłuż jej grzbietu biegł rząd
brudnych latarni, których światło w wilgotnym, nocnym powietrzu
przypominało dziwaczne macki. Zapach soli i gryzący odór
nieczystości zatykały mu nozdrza.
Ruszył dalej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i jego rozmowa z Fią
przyniesie pożądane efekty, za parę dni będzie mógł uciec z miasta i
pojechać na północ, na wyspę McClairenów.
Przywiązanie, jakie czuł do wyspy i zamku, zdumiewało go.
Nigdy tam nie mieszkał, widział to miejsce zaledwie parę razy jako
młody człowiek, ale jak magnez przyciągało nie tylko jego, lecz
także innych McClairenów. Być może dlatego, że jako wygnańcy
dość mieli tułaczki.
– Następnym razem, gdy zapragniesz rozlewu krwi, znajdź sobie
lepszy powód!
28
Głos Tunbridge'a odbił się echem od rzeki. Thomasowi zjeżyły
się włosy na głowie. Wytężył słuch, żeby stwierdzić, skąd dokładnie
dobiegał głos Tunbridge'a.
Do diabła! Wieczna londyńska mgła i kamienne ulice mąciły
zmysły i sprawiały, że dźwięk wydawał się dobiegać ze wszystkich
stron jednocześnie. Obcasy zastukały na bruku. Jakiś człowiek
krzyknął, wzywając pomocy, odpowiedziały mu czyjeś głosy, po
chwili echo przebrzmiało i zapadła cisza.
– Gdzie jesteś?! – zawołał Thomas.
– Tutaj! – odpowiedział młody głos z nutą przerażenia. – Dobry
Boże, pośpiesz się, proszę! Jest nieprzytomny, a krew… Pomocy!
Thomas poszedł za głosem długą, mroczną uliczką, która
kończyła się niewielkim podwórkiem otoczonym z trzech stron
wysokimi domami o kamiennych ścianach, pokrytych wilgotnym
osadem soli. Po drugiej stronie, u szczytu schodów wiodących nad
rzekę, wznosił się rodzaj sklepionej altanki.
– Gdzie jesteś?
– Tutaj! Dzięki Bogu, że przyszedłeś, panie! Pomóż mi!
Jakaś postać poruszała się w altance. Thomas zbliżył się i ujrzał
młodzieńca, przycupniętego obok innego młodego człowieka,
spod jego ciała rozlewała się połyskująca, czarna kałuża. Pip
Leighton.
Jedną dłonią przyciskał chustkę do piersi, druga, wykręcona,
spoczywała pod nim. Obok Pipa leżała nieprzyzwoicie czysta
szpada. Drugą widać było nieco dalej; nadłamany czubek był ciemny
od krwi. To wszystko Thomas zauważył w ciągu paru sekund.
Nieszczęsny głupiec! Kopnął z furią szpadę Pipa, aż zsunęła się
z hałasem po schodach.
– Kim jesteś? – zwrócił się do chłopca.
– Albert Hennington, panie – odparł chłopak nieco drżącym
głosem.
Thomas ledwie go słyszał. Ukląkł i ostrożnie zabrał
bezużyteczną szmatkę. Przyjrzał się ranie. Była wysoko na piersi,
bardzo głęboka… Zadana jednym, zdecydowanym pchnięciem.
Krew płynęła obficie, ale nie buchała z rany, ani też nie kipiała, co
wskazywałoby na uszkodzenie płuca, nie wypływała też rytmicznie,
jak by było w wypadku uszkodzenia arterii.
29
Słaba pociecha. Daj Boże, aby Pip wyszedł z tego ze sprawnym
ramieniem. Pozwolił, aby krew płynęła jeszcze chwilę dłużej,
wiedząc z doświadczenia, którego mu życie nie poskąpiło, że rany,
które bardziej krwawią, mają mniejsze skłonności do gangreny.
Oderwał piękne, brukselskie koronki od mankietów koszuli Pipa
i przyciskając do rany swoją złożoną chusteczkę, przywiązał ją za
pomocą koronek do ciała Pipa.
– Co on tu, do diabła, robił?
– To Tunbridge, panie – powiedział Albert. – Pip zobaczył go na
przyjęciu, na które poszliśmy razem. Oskarżył go o obrazę lady Fii i
zażądał satysfakcji! Tunbridge tylko się roześmiał. Pip poczekał, aż
przeciwnik wyjdzie z balu i rzucił się na niego.
– Głupiec! – szepnął Thomas. – Cóż, chłopcze, módl się, aby
twój przyjaciel przeżył, by móc żałować swojego szaleństwa!
Wsunął ostrożnie ramię pod kolana Pipa, a drugie pod plecy. Ze
stęknięciem podniósł się na nogi.
– Chodź za mną, Albercie.
– Może powinienem poczekać? Tunbridge posłał po doktora!
– Nie wierzę – odparł Thomas – ale rób, jak chcesz. – Wyszedł
spod daszku.
Chłopiec odczekał parę minut, aż odgłos szczura, przywabionego
zapachem świeżej krwi, zmusił go do podniesienia zakrwawionej
szpady Tunbridge'a. Pomachał nią groźnie w stronę gryzonia. Szczur
usiadł na tylnych łapkach i zajął się toaletą.
Dziesięć minut później Albert zrównał się z Thomasem.
Thomas przepchnął się obok lokaja pilnującego drzwi Fii i
natknął się na tarasującego przejście potężnie zbudowanego
kamerdynera.
– Gdzie jest twoja pani? – zapytał.
– Jeśli podasz mi swoje nazwisko, panie – odparł chłodno
służący – Zobaczę, czy lady Fia jest w domu…
Thomas chwycił go za ubranie na piersi i szarpnął. Miał niejasne
poczucie, że znęca się nad kimś, kto nie może mu odpowiedzieć tym
samym, ale gniew nie pozwolił mu się nad tym zastanawiać.
– Gdzie… jest… twoja… pani?
Służący nie odpowiedział, jakby lojalność wobec mocodawczyni
zamknęła mu usta. Tylko ruch oczu w stronę schodów stanowił
pewną wskazówkę.
30
Z przekleństwem na ustach Thomas odepchnął mężczyznę i
ruszył w górę po dwa stopnie naraz. Oczywiście zastanie ją w łóżku.
Było przed południem.
Na szczycie schodów przerażona służąca ze stosem bielizny
wskazała mu drżącym palcem drogę w odpowiedzi na jego
polecenie. Podszedł do drzwi, które pokazała, i pchnął je, nie
pukając.
Mirno wczesnego przedpołudnia w buduarze Fii zastał około pół
tuzina mężczyzn, którzy rozprawiali na temat jej toalety. Otaczali
kołem toaletkę z różanego drewna, ich wymuskane, starannie
umalowane twarze odbijały się w wielkim lustrze z aksamitną
zasłonki, stojącym na polakierowanym blacie. Jeden z nich siedział
na wyściełanym stołeczku u stóp Fii. Inny klęczał, zaglądając do
srebrnego pojemniczka ze sztucznymi pieprzykami. Inni stali tuż
obok. Wśród nich był też James.
Thomas nie zwrócił uwagi na przyjaciela, patrzył tylko na Fię.
Niczym róża wśród polnych kwiatów siedziała oparta o
wyściełany tył małego, pozłacanego krzesełka, wspaniała i kobieca
w modnym dezabilu. Czarne, wijące się pierścieniami włosy
spływały na jej gładkie białe ramiona, nagie nad pasmem delikatnej
koronki. Różowy jak wnętrze muszli jedwab układał się miękko na
wypukłościach jej ciała i opadał jedwabistą strugą do stóp.
Jej uroda budziła niepokój, kobiecość oszałamiała. Żaden
niedoświadczony chłopak nie byłby w stanie oprzeć się jej czarowi.
Nie zauważyła mojego wejścia, stwierdził z goryczą Thomas.
Dlaczego miałaby go zauważyć? Jakie znaczenie ma dla niej
obecność jeszcze jednego mężczyzny? Albo nieobecność jakiegoś
chłopca?
Przedarł się ku niej przez tłumek wielbicieli. Mężczyźni
odwrócili głowy w jego stronę, niezadowoleni z pojawienia się
kolejnego rywala do względów Fii. Kiedy zobaczyli, co trzyma w
ręku, ich irytacja zamieniła się w przestrach.
Thomas uniósł wyszczerbioną, umazaną krwią szpadę
Tunbridge'a jak talizman. Rzucił ją w powietrze i chwycił za nagie
ostrze, czując, jak przecina mu skórę. Szepty ucichły, wszyscy
zamarli w oczekiwaniu. Fia, która przechylona na bok, słuchała
nieszczęsnego głupca, klęczącego obok niej, znieruchomiała.
31
Odwróciła lekko głowę, nie podnosząc wzroku, jakby
odnotowując jego obecność innymi zmysłami. Rzęsy kładły się na
kremowej krzywiźnie policzków. Nozdrza rozchyliły się delikatnie.
Była nieziemsko piękna.
Czekał, aż na niego spojrzy. Musi zauważyć jego obecność,
niech ją piekło pochłonie, zanim się odezwie. Zmarszczyła czoło,
potem wygładziła, powoli unosząc oczy. Jej oczy były tak samo
niebieskie, jak je zapamiętał. Może nawet bardziej.
– Lordzie Donne. – Jej głos był cichy, ledwie słyszalny.
– Lady Fio.
– Lady Fio, kto to jest? – zapytał mężczyzna o śniadej twarzy,
klęczący u jej stóp.
– Lord Donne to stary przyjaciel rodziny.
Patrzyli sobie w oczy.
– Thomas? – odezwał się James.
Thomas nie odpowiedział. Nie chciał tu być. Czuł gniew i
rozżalenie. Wydawało mu się, że już skończył z Merrickami. Ponad
wszystko inne pragnął z nimi skończyć.
Ona jednak, niech będzie przeklęta, wciągnęła go znowu w ich
trującą sieć i miał jej to za złe, podobnie jak smutek, jaki wzbudziły
w nim drobne zmarszczki w kącikach jej przepięknych oczu i cienie
na policzkach. Stłumił w sobie nieoczekiwane współczucie wobec
tych oznak słabości.
Bawiła się sercem chłopca, igrała jego życiem. Wszyscy
wiedzieli, że to nie pierwszy raz w jej krótkiej, ale śmiertelnie
niebezpiecznej karierze. Bawiła się i teraz musi za to zapłacić.
– Przyniosłem ci memento – powiedział.
Między czarnymi skrzydłami brwi pojawiła się bruzda.
– Memento?
– Szczególnego sukcesu w miłosnych podbojach.
– Thomasie… – James położył ostrzegawczo dłoń na jego
ramieniu. Thomas strząsnął ją. James był jej niewolnikiem. To
odpowiednie określenie, bo czyż sam nie odczuwał tej potężnej siły
przyciągania, którą wykorzystywała tak lekkomyślnie?
– Proszę. – Rzucił jej na kolana pokrwawione ostrze, cienki
jedwab sukni naciągnął się pod jego ciężarem. – Możesz to dodać do
swojej kolekcji.
32
Spojrzała w dół, kuląc się. Czekał; serce biło mu szybko,
gwałtownie. Nie widział jej twarzy. Pochylała się nad szpadą,
trzymając znieruchomiałe dłonie w powietrzu. Czarne loki opadały w
dół jak welon.
– Co to jest? – zapytała niskim, chrapliwym głosem.
– Na Boga, Thomasie, posuwasz się za daleko! – Mruknął
gniewnie James.
– Czyżby? – Spojrzał na towarzysza, który pobladł i drżał na
całym ciele. – A ja myślałem, że to ona posuwa się za daleko, bo to z
jej powodu chłopiec dał Tunbridge'owi okazję wykazania się swoimi
umiejętnościami. Dla niej…
– Jaki chłopiec? – Podniosła gwałtownie głowę.
– A jest ich tylu? – Uśmiechnął się niewesoło.
– Jaki chłopiec?
– Opiszę go na wypadek, gdybyś nie pamiętała jego imienia –
powiedział. – Chłopiec około osiemnastoletni, ale wyglądający na
młodszego. O rudych włosach i jasnej cerze…
– Pip! – W jej oczach było przerażenie i przez chwilę Thomas
zawahał się. Ale przypomniał sobie, że miała przecież audytorium,
na którym musiała wywrzeć odpowiednie wrażenie.
– Widzę, że go sobie przypominasz. Będzie uszczęśliwiony.
Phillip Leighton. Pip. Pip nie bogaty, Pip nie wpływowy, ale równie
zdolny do miłości, jak każdy inny dorosły mężczyzna. A nawet
bardziej. – Przebiegł wzrokiem grupę pozerów niczym szpadą, którą
niedawno rzucił Fii na kolana. – No cóż, młodzi kochają tak żarliwie,
tak zapamiętale, nieprawdaż? Po prostu szaleńczo.
– Tak – powiedziała cicho. – Tak mi mówiono. Gdzie on teraz
jest? Co się stało?
– Uchybiono twojej czci – odparł. – Pip nie mógł tego znieść.
Młody głupiec wyzwał Tunbridge'a na pojedynek, a Tunbridge
przyjął wyzwanie. Walczyli. Młody Pip, jak widzisz – spojrzał
znacząco na zakrwawione ostrze – przegrał.
– Nie żyje?
– Jeszcze dycha. Szpada przebiła pierś, ale nie uszkodziła
życiowych organów. – Odetchnęła. Nie da jej łatwo o tym
zapomnieć. – Jeśli ma dużo szczęścia i nerwy nie zostały
uszkodzone, może uniknie gangreny i będzie żył, żeby wyciągnąć
wnioski ze swojej pozbawionej sensu galanterii.
33
– Może wszyscy je wyciągniemy – szepnęła, po czym podniosła
oskarżycielski wzrok na Thomasa. – A ty? Wydaje się, że żywisz
jakieś uczucia wobec tego… chłopca. Byłeś jego sekundantem?
Mężczyzna w twoim wieku sekundantem chłopca? Nie mogłeś go
powstrzymać?
– Nie wiedziałem o pojedynku. — Jak śmiała zwalać na niego
ciężar winy za los Pipa? – Usłyszałem odgłosy pojedynku i
poszedłem za nimi. Było po wszystkim, zanim tam dotarłem. Pip nie
jest dobrym szermierzem.
Dotknięty zarzutem, że pozwolił chłopcu wyzwać lepszego
przeciwnika, odpłacił jej w podobnym duchu:
– Kiedy spotkałaś Pipa po raz pierwszy? Można by uniknąć
nieszczęścia, gdybyś po prostu zostawiła chłopca w spokoju. Chyba
nie stanowił dla ciebie szczególnego wyzwania.
– Nie – odparła głosem pełnym napięcia. – Żadnego.
– Do diabła, człowieku – wybuchnął James. – Jeśli będziesz
zachowywał się tak dalej, sam będę zmuszony cię wyzwać!
Fia oparła dłoń na poręczy krzesła i wstała. Szpada stuknęła o
podłogę, zostawiając ciemny ślad na jasnej sukni.
Ostry dźwięk wyrwał pozostałych mężczyzn z wywołanego
szokiem bezruchu. Ciemnolicy młodzieniec podniósł się na nogi i
uderzył Thomasa z policzek.
– Podaj miejsce, panie! – rzucił przez zaciśnięte zęby.
– Nie.
– Tchórz! – parsknął inny dżentelmen.
Młody człowiek zacisnął zęby, zdesperowany. Podniósł dłoń, by
spoliczkować Thomasa z drugiej strony, ale ten chwycił go za ramię.
– Nie rób tego – poradził mu lodowatym tonem. – Nie jest warta
złamanego nadgarstka, a co dopiero życia. – Żeby nadać moc
słowom, ścisnął rękę przeciwnika, aż poczuł zgrzytanie kości o kość.
Ciemnoskóry ściągnął brwi z bólu. Bezskutecznie usiłował się
wyswobodzić, ale Thomas miał mocny chwyt – nieraz musiał
utrzymywać ciężar własnego ciała jedną ręką, wisząc piętnaście
metrów nad pokładem, a drugą mocując żagiel.
– Nie pozwolę, abyś obrażał damę! – wydyszał mężczyzna
głosem przerywanym ze strachu.
– Thomasie, przestań! – zawołał James. Wokół rozległy się
oburzone okrzyki. Goście Fii, o twarzach pobladłych z wrażenia,
34
przestępowali niespokojnie z nogi na nogę.
– Przestań! – Głos Fii wzbił się ponad gwarem. – Puść go!
Thomas odwrócił się do niej, parskając gniewnie.
– Nie niepokój się, pani. Twoje sumienie nie ucierpi z mojego
powodu. – Spojrzał na człowieka wijącego się w jego uścisku. –
Możesz wyzwać mnie tyle razy, ile ci się podoba, panie. – Potoczył
wzrokiem dokoła. – Każdy z was może to zrobić, ale nie otrzymacie
satysfakcji. Ani teraz, ani nigdy. Dość krwi przelano z jej powodu i z
powodu jej podobnych. A sądząc po was, nieszczęśni głupcy – objął
gniewnym spojrzeniem również Jamesa – popłynie jej więcej. Ale
nie mojej. Nigdy.
Zakląwszy pod nosem, Thomas zwolnił rękę mężczyzny, który
przycisnął ją do piersi cofając się.
Thomas czekał, pewien, że głupiec zechce się zemścić. Nie
widział i nie słyszał, co robi Fia. Nagle poczuł ją tuż za sobą.
Odwrócił się. Stała bliżej niż na odległość ramienia; wspaniałe
błękitne oczy lśniły gniewem.
– Jeśli ktoś cię wyzwie, lordzie Donne, to będę ja – powiedziała
niskim, głębokim głosem.
– A to jest – odparł Thomas, odwracając się tyłem do niej i jej
koterii pochlebców i alfonsów – jedyne wyzwanie, które mogę
przyjąć.
Wyszedł z pokoju i ruszył korytarzem. Nie usłyszał, jak szepnęła
głosem tak cichym, że nawet stojący najbliżej nie zrozumieli słów:
– En garde!
35
4
– Niech powóz poczeka. To nie potrwa długo – powiedziała Fia,
wysiadając. – Gunno, poczekaj tutaj, proszę.
– Nie chcę – sprzeciwiła się ostro Gunna; jej szkocki akcent
utrudniał jeszcze zrozumienie słów, zniekształconych na skutek
deformacji szczęki. Nie podobało jej się, że Fia może narażać się na
niegrzeczne potraktowanie. –Jeśli jego rodzina dawała posłuch
plotkarzom, mogą…
– Poczekaj tu, Gunno.
Tygrys – czarnoskóry, ośmioletni chłopczyk, bardziej zadufany
w sobie niż połowa londyńskich dandysów – zeskoczył ze swojego
stanowiska na szczycie powozu i wbiegł po schodach ku skromnym,
frontowym drzwiom. Pociągnął nosem, wyraźnie niezadowolony, że
przyszło mu pukać do tak marnego domostwa. Doczekał się rychłej
odpowiedzi na swoje stukanie.
– Co? Kto? O, Boże!
W drzwiach stanęła zaczerwieniona służąca. Otworzyła usta ze
zdumienia na widok książęcego powozu przy krawężniku. Fii
pożyczył go „na zawsze” lord Stanley, jeden z jej bogatych
wielbicieli. Wzrok dziewczyny przeniósł się powoli na Fię.
– Wielkie nieba!
– Przekaż swojemu panu, że lady Fia zjawiła się, by przekazać
panu Leightonowi wyrazy troski i współczucia – powiedział
uroczyście Tygrys.
Dziewczyna skinęła głową, przełknęła ślinę i wycofała się
pośpiesznie do holu.
– Oczywiście! Jeśli zechcecie wejść, natychmiast zawiadomię
rodzinę.
– Taka jest pewna, że mnie przyjmą? – usłyszała Gunna szept,
ale na twarzy, jak zwykle nieodgadnionej, nie widać było ironii.
Dziewczyna wspięła się po schodach. Gunna zauważyła jednak
szybkie wznoszenie się i opadanie koronki zdobiącej jej stanik. To,
że Fia się bała i usiłowała ukryć strach przed światem, poruszyło
twarde serce Gunny. Odmówiła krótką modlitwę, żeby Leightonowie
okazali się dla niej mili.
Wkrótce potem Fia wyszła z domu. Gunna zerknęła na kieszonkę
z zegarkiem umocowaną do jej gorsu. Mniej niż dziesięć minut.
36
Głupcy wyprosili ją! Drzwi karety otworzyły się i Fia wsunęła się do
środka. Nie spojrzała Gunnie w oczy.
– Obrazili cię, co? Nie przejęłaś się tym, co oni myślą, tak? –
zapytała Gunna.
– Byli zaskoczeni.
– A chłopiec?
Fia podniosła lśniące, błękitne oczy. Gunna widziała kiedyś górę
lodową. Błękit w jego wnętrzu był tak intensywny, że wydawał się
płonąć. Oczy Fii miały właśnie taki kolor.
– Może swobodnie poruszać dłonią i ramieniem. Ale jest bardzo
słaby. – Umilkła.
– Był jednak szczęśliwy, mogąc cię zobaczyć.
– O, tak. Ucieszył się bardzo.
– A więc tylko to się liczy – powiedziała Gunna, zaciągając
aksamitną zasłonkę. Woźnica ponaglił konie do biegu.
Nienawidziła życia, jakie prowadziła Fia. Nienawidziła każdego
dnia, gdy coraz bardziej Fia wchodziła w rolę Jezabel. Tylko ona
wiedziała, ile ją ta rola kosztuje, i martwiła się o to, ile jeszcze
zostało jej duszy, zanim… Skrzywiła się, nie pozwalając rozwinąć
się myśli.
– Zobaczysz chłopaka jeszcze parę razy – mruknęła pod nosem.
– Przyniesiesz mu książkę, pasmo swoich włosów, popieścisz jego
dłoń. Szybko znowu padnie do twoich stóp.
– Nie.
Gunna podniosła głowę, przestraszona gwałtownością Fii. Fia
trzęsła się. Stara kobieta usadowiła się obok niej i objęła jej drżące
ciało.
– Nie, tak nie będzie – stwierdziła Fia szorstko. – Nigdy nie
powinnam zaprzyjaźniać się z tym chłopcem. Nie powinnam
wpuszczać go do domu, kiedy przychodził. Ale…
– Ale co, Fio? – zapytała cicho Gunna.
Fia odwróciła ku niej twarz, z której wrażliwość zdarła maskę.
Tyle bólu. Gunna ukołysała ją delikatnie.
– To dlatego, że tak bardzo przypominał mi Kaya – szepnęła.
– Odnosił się do mnie naturalnie, a mnie… tak tego brakowało.
Boże, dopomóż… zachęcałam go do odwiedzin. – Zaśmiała się,
prawie szlochając. – Boję się, że mój egoizm może przynieść mu
śmierć.
37
– O Boże.
– Nie chcieli mnie widzieć – powiedziała Fia głuchym głosem.
– Nie wiedzieli jednak, jak mnie poprosić, żebym wyszła. Nie
powinnam tam przychodzić. Wywołałam tylko ich zmieszanie i
przyniosłam marną pociechę chłopcu.
– Już dobrze – powiedziała Gunna, gładząc czarne jak noc loki
Fii. – To chłopiec, a chłopcy zawsze robią wszystko, żeby
sprowadzić na siebie śmierć. Gdyby nie ty, znalazłaby się jakaś
inna… – Zawahała się, szukając słowa.
– Inna dziewka – dokończyła Fia.
– Inna kobieta – poprawiła ją Gunna.
– Powiedział mi, że powinnam zostawić Pipa w spokoju. – Czoło
Fii wygładziło się. Jej twarz znieruchomiała. Ostatnie ślady
wrażliwej duszy znikły, a Gunna zasmuciła się tym. Minęły
miesiące, odkąd była świadkiem przejawów jakichś szczerych uczuć
u dziewczyny i zdarzało się to coraz rzadziej. – Dał mi do
zrozumienia, że nie mogę się powstrzymać przed tym, by nie usidlić
każdego napotkanego mężczyzny
– Kto to powiedział? – zapytała Gunna.
– Thomas Donne.
Gunna wstrzymała oddech. Thomas Donne był przed laty
gościem Carra w Rumieńcu Ladacznicy. Okazywał Fii dość obojętną
kurtuazję, poświęcając jej od czasu do czasu odrobinę uwagi. Fia,
młoda i boleśnie samotna, zadurzyła się w wysokim Szkocie. Trudno
się dziwić. Należał do tych nielicznych znanych jej mężczyzn, którzy
nie byli mi bezwstydnymi lubieżnikami, ani interesownymi
pochlebcami.
To oczarowanie zniknęło raptownie. Gunna nigdy nie
dowiedziała się, co takiego Thomas Donne zrobił czy powiedział, ale
dziewczęca miłość Fii z dnia na dzień zamieniła się w zimną
wrogość. Wydoroślała po tym doświadczeniu. Przedtem cynizm
stanowił cienką powłokę, ukrywającą niepewną siebie, wrażliwą
dziewczynę. Po sprawie Thomasa Donna cynizm i wyrachowanie
stały się prawdziwe.
– Gdzie go widziałaś?
– Dziś rano zjawił się u mnie. Zaatakował mnie.
– Niech go piekło pochłonie za głupią szlachetność. Myli się. Fia
podniosła głowę. Jej oczy płonęły, ale usta miała zacięte.
38
– Nie. On ma rację, Gunno, ale to nie daje mu prawa, żeby mnie
sądzić. Jego dusza jest tak samo czarna, jak moja.
Gunna się skrzywiła.
– Pamiętasz, kiedy Ash przebywał w Rumieńcu Ladacznicy, a
Rhiannon Russell znikła? – zapytała Fia bezbarwnym tonem. – To
Thomas Donne przyniósł Ashowi wieść, że Rhiannon go opuściła.
Niemal złamał mu serce. Przysięgłabym, że miał z tym coś
wspólnego. Byłam tam. Widziałam ich, Carra, Asha i Thomasa
Donne'a. Żaden posłaniec złej nowiny nie wydawał się bardziej
zadowolony niż Donne.
Gunna cofnęła się. Thomas Donne nigdy nie robił na niej
wrażenia człowieka, który cieszyłby się cudzym nieszczęściem.
Fia wyprostowała się. Tylko słowa zdradzały silne uczucia, jakie
nią owładnęły.
– Przysięgam, że rzucę go na kolana, zanim z nim skończę.
Fia weszła krętymi schodami na drugie piętro, mijając po drodze
służącą polerującą poręcz oraz lokaja wymieniającego świece w
kryształowym żyrandolu. W lśniącej srebrnej misie na stole
ustawionym na szczycie schodów trzymano róże, których zapach
rozchodził się po korytarzu. Z okna na półpiętrze biło światło.
Ledwie zwracała uwagę na te wszystkie szczegóły.
Otworzyła drzwi do buduaru, gdzie królował nowy francuski
styl. Pod ścianą stała brzuchata komoda, do zdobiącej ją kolekcji
tabakierek dodano nową tabakierkę z Miśni. Naprzeciwko
postawiono inkrustowaną toaletkę z lustrem, na którym udrapowano
szkarłatny aksamit. Jeszcze ciemniejszy szkarłat pokrywał dwie
bliźniacze kanapy.
Przeszła przez pokój, nie odczuwając żadnej przyjemności. Nic
nie należało do niej. Wszystko – dom, meble, ozdoby, stroje, służbę,
a nawet żywność, wynajął, kupił, zatrudniał, utrzymywał Carr.
Wszystko w jednym celu – żeby zwabić bogatych i
ustosunkowanych zalotników.
Pchnęła drzwi, które prowadziły z buduaru do małego
przedpokoiku, i podeszła do delikatnego biureczka. Wyciągnęła spod
niego pozłacany taboret. Mimo zewnętrznego spokoju serce biło jej
jak szalone. Musiała zachować ostrożność.
Carr zatrudniał całą służbę w domu, z wyjątkiem Gunny i
kamerdynera, Portera. Wszyscy pozostali byli jego szpiegami i
39
donosicielami.
Kilkoma zręcznymi ruchami dłoni Fia usunęła poduszeczkę
siedzenia. Pod nią leżał cienki pakiet listów. Uśmiechnęła się; jej
uśmiech w tej chwili nie przypominał żadnego z tych, które
przybierała poza swoim pokojem. Zdradzał zwyczajną, szczerą i
prostą przyjemność.
Były to listy od braci i ich żon, które zgromadziła w ciągu
ubiegłych pięciu lat – osiem od Asha i Raine'a, pięć od Favor i sześć
od Rhiannon.
Z miną znawcy wybrała jedną, cienką kopertę i otworzyła ją
pospiesznie. Tak często czytała ten list, że poprzecierał się w
złożeniach i wystrzępił na brzegach.
Dostała go od Raine'a przed dwoma laty; przebył długą drogę ze
swej słonecznej posiadłości w północnej Italii. Przez parę miesięcy
wyobrażała sobie, że czuje zapach nektarynek, które jej brat kiedyś
opisał.
Najdroższa siostro!
Dobre wieści! Dziś rano Favor powiła córeczkę – równie piękną,
jak jej matka, oraz, jak stwierdzam z dumą, równie wymowną.
Nazwaliśmy ją Gillian Charlotte, nie na czyjąś cześć, ponieważ, jak
powiada Favor, ona jest naszą przyszłością i nie będziemy oglądać
się wstecz.
Moja ukochana żona, jak sama widzisz, nie jest zbytnio
sentymentalna. Prosiła jednak, bym ją wspomniał w tym liście, może
jest więc jeszcze nadzieja dla tej strasznej istoty.
Życzę tobie i Gregory'emu wszystkiego dobrego. Może nadejdzie
dzień, kiedy i wy powiększycie swoją rodzinę. Muszę wyznać, że ja,
bogaty
dziewięciogodzinnym
doświadczeniem,
jestem
nim
wniebowzięty.
Serdecznie pozdrawiam, twój brat,
Raine Merrick
Fia starannie złożyła list i wsunęła z powrotem do koperty.
Zawahała się chwilę, zanim włożyła siedzenie na właściwe miejsce,
nie czytając kolejnego listu, chcąc roztropnie dawkować sobie tę
przyjemność, aby pozostała żywa i świeża przez następne lata.
Gillian. Gilly. A rok później urodził się syn, Robert. Ash również
doczekał się syna, rudowłosego chłopca, który miał po nim
40
odziedziczyć hodowlę koni w Kornwalii.
Fia potrząsnęła głową w zamyśleniu. Jej bracia byli albo
odważniejsi od niej, albo nie podzielali obaw, od których ona nie
była w stanie się uwolnić. A może po prostu zapomnieli, czyja krew
płynie w ich żyłach – Boże! Gdyby tak ona sama mogła o tym
zapomnieć!
Cóż jednak wiedziała o braciach? Kiedy dorastała, byli dla niej
obcymi ludźmi i zawsze uważała, że nie żywią do niej żadnych
uczuć. Zbyt późno zrozumiała, że to Carr utrzymywał ją z dala od
braci.
Poczuła pieczenie pod powiekami. Zawodziła ją zimna krew,
która nie opuszczała jej zazwyczaj w każdej chwili dnia. Zmusiła się,
żeby przyjrzeć się myślom, które zagrażały wyłomem w jej
wewnętrznym murze. Zawsze narzucała sobie tego rodzaju
ćwiczenie.
Zbyt wiele odkryła za późno; aż nazbyt wyraźnie pamiętała
dzień, w którym straciła dziecięcą naiwność. Była żałosną,
zakochaną dziewczyną, która wymknęła się z zamku, żeby podążyć
za swoim bohaterem, przystojnym Szkotem, Thomasem Donnem i
piękną Rhiannon Russell.
Rozpętała się burza. Pamiętała, jak zasłaniał Rhiannon przed
porywistym wiatrem, podczas gdy Fia kuliła się, godna pogardy,
żałosna, nadstawiając uszu, żeby usłyszeć jego słowa. Usłyszała je, a
jakże.
„Carr zabił swoją pierwszą żonę, a potem dwie następne”.
„Pozwolił synom gnić w więzieniu”.
„Fia jest niczym innym, jak dziewką Carra”.
Tak, pomyślała Fia z satysfakcją, wpatrując się w swoje palce.
Nie drżały. Ani trochę. To wspomnienie nie przyprawiało jej już o
gwałtowne bicie serce czy drżenie ciała. Ozdrowiała i stała się nawet
twardsza niż przedtem. Była jednak skrzywiona, spaczona jak źle
nastawiona kość. Zastanawiała się czasami, czy kolejne złamanie
mogłoby naprawić szkodę. Ale to i tak nie miało znaczenia.
Tak, była skażona krwią Merricków. Mogła to wykorzystać w
dobrej sprawie. Kto oprócz niej, od dziecka wychowywanej, żeby
zostać jego wspólniczką, mógł przejrzeć plany Carra? A jeśli uda się
jej wykorzystać trujący dar, którym było wychowanie, do tego, żeby
go trzymać w szachu, padnie na kolana i podziękuje Bogu za to, że
41
jest ulubienicą ojca.
Rozległo się pukanie.
– Co tam?! – zawołała.
– Jakiś dżentelmen chce się z panią zobaczyć. Jakiś pan Do… –
Głos Portera ścichł dyskretnie.
Jej puls gwałtownie przyśpieszył.
– Pan Donne?
– Nie, pani. Jakiś pan Dolan. Skuliła się, opuszczając ramiona.
– Powiedz panu Dolanowi, że nie ma mnie w domu.
– Jak pani sobie życzy.
Wróciła myślami do tego, co się działo wcześniej. Grala rolę
uwodzicielki,
mozolnie
podtrzymując
własną
legendę
niesamowitymi, sprośnymi i całkowicie fałszywymi historyjkami. A
to powstrzymywało liczących się zalotników przed poproszeniem jej
o ręką. Jeśli zaś nikt nie poprosi ojej rękę, w jaki sposób Carr mógłby
się nią posłużyć?
Wiedziała, kto nad nią stoi, zanim podniosła wzrok. A kiedy to
zrobiła, natychmiast tego pożałowała. Thomas miał wojowniczy
wyraz twarzy, bez śladu współczucia czy niepewności. Żaden wróg
nigdy nie zdołał go pokonać. Thomas Donne nie wiedział, co to
porażka.
Wysoki, szczupły, o szerokich ramionach, nie bardzo
przypominał rozleniwionego panka, który grał przy stole u jej ojca.
Teraz był nawet bardziej jeszcze pociągający.
Ciemne, zwichrzone włosy oprószyła lekko siwizna. Ciało robiło
wrażenie twardszego i silniejszego. Skóra pociemniała od słońca i
wiatrów tak bardzo, że żadna ilość pudru czy maści nie zdołałaby
ukryć śladu lat spędzonych na pokładzie, ani zamaskować bruzd
rozchodzących się z kącików jasnych, szarych oczu. Usta miał
szerokie i zdecydowane, szczękę szczupłą i kwadratową.
Przez chwilę znowu stała się beznadziejnie zadurzoną
dziewczyną, marzącą, żeby zwrócić jego uwagę, zdobyć
przychylność, pragnąc w głębi duszy, by jego groźna siła pokonała
jej wrogów.
Ale to ona była wrogiem, którego chciał pokonać.
Zdumiewające, że zarzut uwiedzenia Pipa – biednego, poczciwego
chłopca – tak mocno ją zabolał. Duch dziewczyny, którą kiedyś była,
rozwiał się. Przypomniała sobie brutalnie, kim jest i jaka jest.
42
Nie była dobrą kobietą. Poślubiła Gregory'ego MacFarlane'a, bo
był bogaty i dawał sobą powodować, ale przede wszystkim dlatego,
że był Szkotem i po jego śmierci odziedziczyłaby jego majątek. Ten
plan nie powiódł się zgodnie z oczekiwaniami. Znowu stała się
marionetką ojca. Ale nie wybrała sobie tej roli.
Podniosła brodę i przeszła do buduaru. Niewiele jej zostało poza
głęboko zakorzenioną, dziwaczną dumą. Przydała jej się, kiedy
odkryła oblicze swojego ojca; skłoniła ją do ucieczki z
MacFarlane'em. Duma pozwoliła jej przetrwać małżeństwo i rosnącą
zależność męża od ojca; dzięki dumie przyjęła ze spokojem
wiadomość o śmierci MacFarlane'a i powrót pod opiekuńcze
skrzydła Carra. Dzięki dumie nie załamała się i nie uległa jego
machinacjom.
Duma kazała jej złożyć ślub wobec Gunny w zamkniętym
powozie przed paroma godzinami.
Jeśli Thomas Donne uważał, że jest zła – cóż, pokaże mu, jak
bardzo zła potrafi być.
43
5
– Chodź z nami, nie możesz poświęcać każdej chwili niańczeniu
swojej łajby – nalegał Robbie.
– Posłuchaj go, Thomasie. Robbie jest znawcą rozrywek, wie, ile
mężczyźnie potrzeba przyjemności, żeby zachować siły witalne. –
Francis Johnston podszedł do stołu, przy którym siedzieli Robbie i
Thomas, i przysunął sobie puste krzesło. Skinął na właścicielkę, żeby
podała mu kubek kawy. – Trzecia po południu, a ja się jeszcze nie
obudziłem. Jakże jednak miałbym przepuścić zabawę dziś wieczór?
– Mógłbyś choć raz spróbować – stwierdził Thomas sucho.
Odchylił się do tyłu, splatając palce na płaskim brzuchu.
– A potem żałować, że nie byłem na balu maskowym
Portmanna? –Jasne brwi Francisa uniosły się w górę. – Nigdy! To
wydarzenie sezonu. Spodziewają się tłumu gości i dlatego ponoć
wznieśli specjalne pawilony na polach za domem.
– To brzmi zachęcająco, ale ja raczej spędzę wieczór z Pipem –
oznajmił Thomas.
– Nie, na Boga – jęknął Johnston. – Pozwól tej nieszczęsnej
rodzinie choć trochę odpocząć. Twój widok musi ich przyprawiać o
chorobę.
– Nie obawiaj się – odparł Thomas. – W ciągu ostatnich dwóch
tygodni odwiedziłem go pięć razy Nie nadużywam gościnności.
– Z ogromną przykrością pozwolę sobie zauważyć – powiedział
Johnston łagodniejszym tonem – że twoja obecność – jako byłego,
choć nieoficjalnego starającego się o rękę panny Sarah – może tylko
wprawiać ją w zakłopotanie.
Thomas zmarszczył brwi. Nigdy nie sprawiłby świadomie
przykrości Sarah Leighton. Czyżby troszcząc się o Pipa, wykazał się
brakiem wrażliwości na sytuację panny?
– A niech to! – mruknął. – Jak można być takim ślepcem?
– No właśnie – stwierdził Robbie z aprobatą. – Skoro więc
dzisiaj wieczór nie wybierzesz się tam, możesz równie dobrze pójść
z nami.
Thomas nie odpowiedział od razu. Naprawy na „Alba Star”
trwały dłużej, niż przewidywano. W tym tempie nie wydawało się
prawdopodobne, żeby zdołał dostarczyć ładunek przed Nowym
Rokiem, jak obiecał.
44
Może przekona Jamesa, by jego trasą popłynął wokół Przylądka
Dobrej Nadziei na nowym statku – „Sea Witch”. A gdy „Alba Star”
będzie się już nadawała do morskiej podróży, on sam popłynie
krótszą trasą Jamesa – wzdłuż północnych wybrzeży Afryki. Warto
się nad tym zastanowić; porozmawia o tym z Jamesem, kiedy się z
nim zobaczy następnym razem. Spoważniał.
Rzadko widywał Jamesa, odkąd rozstali się w dniu jego napaści
na dom Fii – nie, poprawił sam siebie z brutalną uczciwością –
napadu na Fię. Nie mógł sobie tego wybaczyć. Raz jeszcze głęboka
nieufność wobec Merricków kosztowała go wiele z trudem
zdobytego szacunku do siebie.
Wystarczyło jednak, by raz spojrzał na wymizerowaną twarz
Pipa, a znowu ogarniał go gniew, który zaprowadził go do drzwi Fii.
Byłoby najlepiej, gdyby już nigdy jej nie oglądał; przez ostatnie dwa
tygodnie bardzo się o to starał.
– No, dalej – przynaglał Robbie. – Dzięki temu będziesz miał co
opowiadać Pipowi przy następnej wizycie.
Thomas podniósł głowę.
– Dlaczego miałoby go to zainteresować? Czy lady Fia tam
będzie?
Robbie zamrugał oczami.
– Lady Fia? Nie sądzę. Nie pokazywała się publicznie od
przeszło tygodnia. – Zagryzł dolną wargę. – Pewnie nie chce
zwracać na siebie uwagi, tyle paskudnych plotek krąży o niej i…
– O tym, że to ona ponosi winę za nieszczęście Pipa –
pośpiesznie wtrącił Johnston.
Thomas zwrócił wzrok na Johnstona. Johnston uśmiechnął się
blado; nie zwiódł Thomasa ani przez chwilę. Johnston słyszał o jego
wizycie. Cóż, Thomas nie musi przejmować się Fią – dopóki nie
uwikła Jamesa w swoje niecne plany.
No cóż, skoro trafia się okazja spędzenia nocy na niewinnej
zabawie, prawie na pewno bez udziału syreny o czarnym sercu,
dlaczego miałby jej nie wykorzystać. Zamiast włóczyć się po porcie.
– Czy będzie potrzebny kostium? – zapytał.
– Mój Boże, nie! – zawołał Robbie ze śmiechem. – Możesz iść,
tak jak jesteś i wszyscy uznają, że wspaniale się przebrałeś.
– Przebrałem za co?
Robbie i Johnston wymienili spojrzenia i parsknęli śmiechem.
45
– Za pirata – odparli zgodnym chórem.
Portmannowie poświęcili osiem lat na budowę olbrzymiego,
wspaniałego domu. Niestety, w chwili, gdy budowa Tiburn House
została ukończona, styl architektoniczny, w jakim go wzniesiono,
stracił popularność. Portmannowie mogli przynajmniej pogratulować
sobie położenia posiadłości – zaledwie kilometr na północ od
Grosvenor Square.
Było tylko kwestią czasu, kiedy miasto ogarnie Tiburn House, a
płaskie, monotonne pastwiska zamienią się w gwarne place i ulice.
Na razie jednak rezydencja leżała dokładnie w punkcie, w którym
wieś stykała się z miastem; frontowa fasada zwracała się ku
miejskim sąsiadom, przed tylną rozciągała się połać surowej, z
rzadka porośniętej ziemi.
Johnston, jak się okazało, mówił prawdę. Pod niebem koloru
indygo wzniesiono pasiaste pawilony. W trawnikach wycięto kręte
ścieżki. Wysokie latarnie, zakończone szklanymi kulami, rzucały
światło na żywy obraz w wykonaniu trupy aktorskiej oraz gromadę
minstreli.
W niewielkiej odległości od ogrodów wycięto krąg dla
tańczących. Latarnie na jego obwodzie rzucały snopy światła ku
środkowi, gdzie odbijało się od luster i wracało do punktu wyjścia.
Dzięki temu cały okręg przecinały w różnych kierunkach świetliste
linie, a tancerze w połyskujących jedwabiach i iskrzących się
brokatach przemykali się między promieniami światła jak srebrne
płotki w ogromnej sieci.
Thomas stał z boku, trzymając w dłoni kieliszek, który wcisnął
mu lokaj, i przyglądał się zmiennym konfiguracjom tłumu. Na
zewnątrz było z pewnością nie mniej niż pięćset osób,
prawdopodobnie drugie tyle w domu. Wszyscy mieli kostiumy; było
tam z pół tuzina Kleopatr, dwakroć tyle Hiszpanów, kilkunastu
Chińczyków oraz kilkanaście indyjskich księżniczek, niepokojąco
duża gromada mężczyzn w damskich strojach oraz cały zastęp
piratów.
Thomas zastosował się do obowiązującej konwencji. Związał
włosy, przypiął złoty kolczyk i okrył się zniszczoną, pozbawioną
ozdób peleryną, którą znalazł na rynku Cheapside. Większość
uczestników zabawy nosiła o wiele wspanialsze stroje. Chociaż
Thomas wiedział, że gościom Portmannów nie odpowiadałoby słowo
46
„przebranie”, zbyt skromne na tę okazję, nie mógł jednak znaleźć
innego określenia. Wszystkie maski, domina, makijaże, ukrywające
tożsamość właścicieli, służyły jednemu celowi – rozpasaniu.
Wino lejące się z fontann oraz mocny poncz zdążyły już wpłynąć
na nastrój gości. Z domu wyciągnięto do ogrodu stoły do gry.
Śmiech raz po raz zrywał się w grupkach gości, a tancerze krążyli,
trzymając się w ramionach, choć melodia wcale do tego nie
zapraszała.
– Marne przebranie – odezwał się obok pijacki głos. Thomas
odwrócił się i zobaczył korpulentnego jegomościa owiniętego
szkarłatną togą, który przedzierał się przez tłum w jego stronę.
– Tak uważasz? A ja myślałem, że wyglądam jak paskudny,
groźny pirat.
– Nie – parsknął mężczyzna. – Wyglądasz jak rzezimieszek.
Natknąłem się kiedyś na bandę piratów, to wiem.
– Coś takiego – mruknął Thomas, usiłując jakoś przypomnieć
sobie, kim jest intruz. Jowialny i przebiegły, robił wrażenie bankiera.
– Hm. – Człowiek skinął głową. – Przy północnych wybrzeżach
Madagaskaru. Statek piracki dognał statek, którym płynąłem. Ja,
rzecz jasna, zamierzałem z nimi walczyć, ale kapitan nie chciał o tym
słyszeć. Piraci wdarli się na nasz pokład. – Przerwał, żeby czknąć. –
Piekielne stwory – ciągnął. – Menażeria ras i typów. Źli, twardzi i –
łypnął niezbyt przytomnie na Thomasa – tacy spaleni słońcem, jak
ty. Dobrze, ręczę, że skórę masz odpowiedniego koloru, ale
prawdziwy pirat nigdy nie odziałby się tak nędznie.
– Naprawdę?
– Obnoszą się ze swoim łupem, czy jak to tam nazywają.
Popisują się jedni przed drugimi.
– Może nie jestem takim piratem, któremu się dobrze powodzi –
zauważył Thomas.
Mężczyzna pochylił się, przykładając do nosa pulchny palec.
– Słyszałem co innego.
– Tak?
– Słyszałem. – Mężczyzna rzucił ukradkowe spojrzenie na prawo
i lewo. – Słyszałem, że nieźle sobie radzisz, sam i z pomocą paru –
uśmiechnął się obłudnie – szczęśliwych inwestorów. Może
powinienem wynająć twój statek do przewozu mojego kolejnego
ładunku, hę? Podwoilibyśmy zyski, jak co niektóre grube ryby.
47
Thomas uśmiechnął się blado. Jego czujność się wzmogła. W
ciągu ostatnich paru dni usłyszał wiele takich tajemniczych aluzji. Za
każdym razem, kiedy żądał wyjaśnień, rozmówcy wycofywali się,
udając, że nie wiedzą, o co chodzi. Po raz pierwszy miał szansę
rzeczywiście się czegoś dowiedzieć.
– Nie rozumiem, co masz na myśli.
Obcy skrzywił się i przyjrzał uważniej twarzy Thomasa.
– A niech mnie. Nie jesteś Bartonem, prawda? Ojej. – Zakrył
uśmiech dłonią, jak niegrzeczne dziecko. – Cóż, daruj gadaninę. Nie
chciałem nikogo urazić. Myślałem, że rozmawiam z twoim
wspólnikiem. Obaj jesteście tacy ciemni i w ogóle…
Oddalił się pośpiesznie. Thomas zastanawiał się, czy nie ruszyć
za nim i nie wyciągnąć z niego jakichś wiadomości. Miejsce nie było
jednak odpowiednie. Będzie musiał poczekać.
Zatopiony w myślach, szedł, nie patrząc, jedną z krętych ścieżek.
– Co za groźna mina, monsieur piracie – odezwał się za nim
damski głos z francuskim akcentem. Zanim się odwrócił, poczuł, jak
lufa pistoletu wbija mu się w plecy. Zbyt wiele razy spotkało go coś
podobnego, żeby się mylił. Stanął bez ruchu.
– Pst, pst. Nie mamy nic do powiedzenia? – zapytała.
Zmusił się, żeby rozluźnić mięśnie ramion.
– Nie. Jeszcze nie.
– Przewidujesz zatem przypływ elokwencji w najbliższej
przyszłości? – Znowu pchnęła go lufą pistoletu.
– Nie wiem, czy mogę obiecać aż tyle, milady, ale parę słów z
pewnością.
Roześmiała się, a on poczuł, że uśmiecha się mimowolnie.
To obłęd. Nie tylko to, że sprowokowała go do uśmiechu, grożąc
jednocześnie bronią, ale to, że w ogóle mu groziła. Inni ludzie byli
zaledwie o parę metrów dalej. Nie mogła się spodziewać, że zdoła
obrabować go i uciec. Czyż jednak można wymarzyć lepsze miejsca
dla złodzieja, jak bal maskowy nocą, na otwartym polu?
Podniósł ręce.
– Czy mogę się odwrócić?
– Oczywiście – szepnęła. Odwrócił się powoli i stwierdził, że
lufa pistoletu to wykonana z kości słoniowej rączka zamkniętego
wachlarza. Podniósł wzrok, napotykając spojrzenie niezwykle
pięknych, błękitnych oczu.
48
Ich blask przyćmiewał tylko odrobinę cień rzucany przez
artystycznie wykutą w srebrze maskę. Zakrywała górną część jej
twarzy, pozostawiając na widoku pyszne, kapryśnie wygięte wargi,
delikatnie zarysowany podbródek i długą, wdzięczną szyję – szyję,
na której chętnie zacisnąłby dłonie.
– Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś, Fio. – Poznałby ją
wszędzie.
– Nie jestem Fią – odparła. – Ale owszem, bawiłam się. –
Otworzyła wachlarz jednym ruchem i zalotnie zakryła usta.
Miękkie, cienkie pióro zwisające z ucha łaskotało jej pierś,
przyciągała uwagę kremowobiała skóra widoczna w głębokim
wycięciu czarnego stanika. Cała suknia składała się z czarnych i
srebrnych elementów; hebanowa czerń materiału pochłaniała światło,
a srebro lśniło tak intensywnie, że sprawiało wrażenie lustra. Cień i
światło gwiazd, ciemność w walce ze światłem.
Podniósł wzrok wyżej i po raz pierwszy zauważył, że nakryła
czarnogranatowe loki kunsztowną, ozdobioną czarnymi różami
srebrną peruką.
– Chcesz poznać moje imię? – przekomarzała się
uwodzicielskim tonem. – Chcesz wiedzieć, kim naprawdę jestem?
Podeszła bliżej, wśród szelestu tafty i aksamitu. Powoli, z
namysłem, podniosła elegancką dłoń, jakby chciała go dotknąć.
Czekał, nagle niechętny, żeby odkryć coś, co poznało tylu mężczyzn
przed nim. Jej ręka zawisła w powietrzu. Zbliżyła się…
Niebieskie oczy podniosły się ku jego oczom. Usta ułożyły się w
aż nazbyt znaczącym uśmiechu.
– Noszę wiele imion. – Cofnęła się, a on poszedł za nią – wbrew
sobie. – Królowa Nocy. Czarna Dama… – Jej oczy lśniły
pozbawionym szczerej wesołości rozbawieniem. – Pani Tęsknota.
Przeszła obok niego, wysuwając się z oświetlonego obszaru w
cień. Czekał. Patrzył. Ciężkie spódnice gniotły trawę, wydobywając
mocny, słodki zapach ziół. Przystanęła i skłoniła się głęboko; srebro
na sukni rozbłysło i znikło.
– Dobrej nocy, piracie o niezbyt odważnym sercu.
Kpiła z niego. W kilku krokach zrównał się z nią, chwycił ją za
ramię i obrócił w swoją stronę. Spodziewał się oporu. Zamiast tego
poddała się łatwo, jakby się spodziewała, że to zrobi.
49
Powinien ją puścić. Odejść. Do diabła z jej prowokującym
zachowaniem i triumfalnym uśmieszkiem. Ale przysunęła się blisko
– a może sam ją przyciągnął? Tak czy inaczej, trzymał jej dłoń na
sercu.
Spojrzał w zamaskowaną, uniesioną twarz. Nie wydawała się
przestraszona. W niebieskich oczach widać było mieszaninę
rozbawienia, gniewu i triumfu. Ale nie strach.
Poddawał się kolejnym wrażeniom. Zapach jej uwodzicielskich
perfum, jedwabistość skóry, woń ciepłego oddechu, świadomość, jak
bardzo jest mała, lekka i drobna.
Tak łatwo byłoby ją zranić.
Zatrzymać.
Pocałować.
Puścił jej rękę. Roześmiała się, jakby i to przewidziała. Jakżeby
nie? Miała doświadczenie w tych sprawach. Manipulowała nim
równie zręcznie jak Bartonem.
– Nie podoba mi się ta gra, Fio.
– Dlaczego upierasz się, żeby nazywać mnie Fią, skoro
powiedziałam ci, że nie jestem damą, za którą mnie bierzesz? –
zapytała z figlarnym uśmiechem.
– Cóż, jest jeden sposób, żeby się o tym przekonać. – Podniósł
rękę do jej maski. Uśmiech zamarł na jej wargach. Oddychała
szybko.
– Nie zdejmiesz mi maski – szepnęła.
– Dlaczego?
– Ponieważ z własnej woli przyszedłeś na bal maskowy i tym
samym przyjąłeś milcząco zasady, z których najważniejsza jest ta,
żeby nie demaskować nikogo, kto nie chce być zdemaskowany.
Pogładził palcem czarne pióro przy jej masce.
– A także dlatego – dodała cicho – że cię o to proszę.
– Bardzo jesteś mnie pewna.
– Znam ludzi twojego pokroju.
– Cóż to znaczy?
– Jesteś dżentelmenem.
Parsknął śmiechem. Może ta kobieta rzeczywiście nie była Fią.
Kiedyś, dawno temu Fia Merrick była świadkiem jego całkiem
niedżentelmeńskiego zachowania, kiedy zdradził jej brata, swojego
przyjaciela. Z pewnością nie przypisywałaby mu roli, którą
50
narzucało pochodzenie z dumnego, starego rodu, ale której
doświadczenie nie pozwalało mu przyjąć.
Nie zachowywała się też jak Fia, która choćby postępowała w
najgorszy sposób, zawsze poruszała się, mówiła i gestykulowała z
niezwykłym wdziękiem. Ta kobieta ruszała się jak Cyganka… i
śmiała często i wesoło. A jej oczy, chociaż mogły być tego samego
koloru – trudno powiedzieć, ponieważ ocieniała je maska – lśniły i
błyszczały szczerym rozbawieniem. Oczy Fii były jasne, lecz
głębokie, niczym szkło na mrocznej tafli wody – nie sposób było
dotrzeć do ich dna.
Podniosła rękę, gładząc wierzchem dłoni jego policzek.
Obudziło się w nim gwałtowne pożądanie; nie chciał tego. To także
zrozumiała.
– Tchórzliwe serca nie zdobywają względów dam, lordzie
Piracie. Czemu mamy zatrzymywać się teraz, gdy jesteśmy tak
blisko porozumienia? – W cichym głosie kryła się kpina, ale także
jakieś inne uczucia. Jego gniew zelżał. Przyjrzał się uważnie
zamaskowanej postaci, szukając jakichś wskazówek co do jej
tożsamości.
Czy to Fia? A jeśli nie, to czego od niego chciała?
– Porozumienia, do którego dążą wszyscy mężczyźni i do
którego skłaniają się w końcu wszystkie kobiety: wiesz, jak
zaspokoić swoje pragnienia i dzielisz tę wiedzę ze mną. – Teraz w jej
głosie zabrzmiała gorycz, której nie usiłowała nawet ukryć.
– A co z twoimi pragnieniami?
– Jaki mężczyzna martwiłby się kiedykolwiek o coś takiego?
– Jeśli uważasz, że to, co istnieje między kobietą a mężczyzną,
sprowadza się do zaspokajania przyjemności mężczyzny, dlaczego
miałabyś dążyć do pogłębienia „porozumienia” między nami?
Jej miękkie, kapryśne wargi zesztywniały. Nie przewidziała
takich pytań, pomyślał Thomas, i to jej się nie spodobało.
– Fe, mój panie – powiedziała z irytacją, odwracając się. –
Zamieniłbyś prostą przyjemność w męczącą pracę.
– Coś mi mówi, moja pani, że żadna przyjemność nie byłaby
prosta z tobą.
Odwróciła się roześmiana; jej nastroje zmieniały się równie
szybko, jak cień i światło na jej sukni.
51
– Być może masz rację. Ale przyjemność, która kosztuje więcej
trudu, bardziej smakuje niż ta przypadkowa.
– Mówisz, pani, zawile. Oświeć mnie, błagam.
– O to – zamruczała jak kotka, kładąc dłonie na biodrach –często
mnie oskarżają. – Nagły poryw wiatru zatrzepotał jej suknią wokół
nóg i poruszył srebrne ozdoby na głowie. – Ale skoro odpowiada ci
prosta mowa, objaśnię ci zatem, co mam na myśli. Grę hazardową.
Grę w karty. – Wskazała pobliską, niezajętą ławkę. –Tam.
Zerknął w bok, nagle zaniepokojony. Do diabła, ta kobieta
musiała być Fią. Żadna inna nie wywoływała u niego takiej gęsiej
skórki.
– A stawka?
Dotknęła ust, udając, że się zastanawia. Thomas nie dał się
zwieść. Z pewnością dawno postanowiła, o co będzie się toczyć gra;
był też przekonany, że każde słowo, które padło z jej czyjego ust,
zostało przewidziane, a wszystko, co działo się przedtem, miało go
doprowadzić do tego miejsca i do podjęcia zakładu. Nie podobało
mu się, że ktoś tak zręcznie porusza sznurkami, każąc mu tańczyć,
jak zagra.
– Wiem – powiedziała, niezbyt przekonująco udając namysł. –
Skoroś taki pewien, że jestem damą, którą znałeś niegdyś, jeśli
wygrasz, pozwolę ci zdjąć mi maskę.
– A jeśli ty wygrasz?
– Wówczas – płomień pochodni zadrżał na wietrze – wówczas
będę miała prawo cię pocałować.
Uśmiechnął się drapieżnie.
– Stawka jest wyraźnie korzystna dla jednej strony. Jak mogę
przegrać?
Jej uśmiech był równie gładki, jak ton jego głosu.
– Cóż za łatwa galanteria! Miałam nadzieję na więcej. Chociaż
nie spodziewałam się tego.
Jej słowa zabolały go… i był pewien, że o to właśnie chodziło.
– Całowanie ciebie to przecież nagroda. Zbyt nisko się cenisz.
– Ach! – pokiwała w rozbawieniu palcem. – Mężczyźni słyszą
to, co chcą usłyszeć, a nie to, co się im mówi. Powiedziałam, że to ja
cię pocałuję. Musisz pozostać bez ruchu.
Spochmurniał.
– Co na to powiesz? – zapytała.
52
Przynajmniej wybrała grę, w której mieli równe szanse. W
faraona nigdy by z nią nie wygrał. Córka Carra wychowała się przy
stołach gry, a Fia, jeśli dama była w istocie Fią, miała i tak zbyt dużą
przewagę.
– Prowadź, pani.
53
6
– Pierwszy ruch jest twój, lordzie Piracie – oznajmiła kobieta
odziana w czerń i srebro, wywołując szmer wśród tłumku zebranych
wokół nich gapiów.
Zrobiła to, rozpowiedziała, na czym polega zakład, zapewniając
im publiczność. Nawet Johnston pospieszył w tę stronę,
wypatrzywszy prześliczną istotę, która postawiła pocałunek
przeciwko zdjęciu maski.
Thomas zyskał przewagę: jego król trefl pokonał jej króla kier.
Patrzył na karty w dłoni. Prowadził dzięki asowi pik; jeśli nie miała
pików, musiała albo go przebić, albo stracić kolejkę. Przebiła
ósemką kier.
– To będzie moje – powiedziała, zgarniając karty i natychmiast
położyła waleta kier, kolejny atut.
Thomas zamyślił się. Pobił waleta królową i wyłożył ósemkę
pik. Nie miała pików, a to oznaczało, że musi wyłożyć silną kartę
albo przegra. Jeśli nie miała więcej atutów, on je miał: dziewiątkę
trefl. Mało prawdopodobne, żeby Fia miała dziesiątkę i jeszcze jakiś
atut.
Przebiła trójką trefl, zgarniając karty i wyrównując wyniki.
– Chwila prawdy – szepnęła.
– O nie, moja pani, to będzie chwila, kiedy zostaniesz
zdemaskowana. Dosyć teatru.
Wyłożyła dziesiątkę kier. Podniósł wzrok, napotykając jej
iskrzące się w cieniu maski oczy.
– Wygrałam.
– Tę rundę, pani – zgodził się. Podniósł się. – Czekam
niecierpliwie, kiedy odbierzesz wygraną.
Również wstała.
– Nie musisz długo czekać, bo odbiorę ją teraz.
Spojrzał na nią zimno.
– Publiczny spektakl z czegoś, co zaczęło się jako prywatny
zakład? Nie.
– Czy masz prawo głosu w tej sprawie? Nie przypominam sobie,
byśmy omawiali kwestię, kiedy i gdzie zwycięzca odbierze nagrodę
– oznajmiła wyzywająco. Rozłożyła ramiona, odwracając się do
publiczności. – Co wy na to, panowie?
54
– Tu cię ma, chłopcze – odezwał się dandys w tureckim stroju.
Inni, w tym Johnston – przeklęty niewierny pies – przytaknęli
skwapliwie.
Thomas zmusił się do uśmiechu
– A ja nie przypominam sobie, żebyśmy mieli odwoływać się do
publiczności w sprawach spornych.
– Istotnie – odparła, opuszczając powoli ramiona. – Muszę zatem
odwołać się do twojej uczciwości. Czy jesteś uczciwy?
– Wątpisz w to? – zapytał sucho.
– Ja? – odparła. – Nie znam cię, panie. Nie lepiej, niż ty mnie. –
Ton jej głosu stał się chłodny. – Ja przynajmniej świadoma jestem
swojej ignorancji. To jednak – dodała znowu lekkim, kpiącym tonem
– nie ma w tej chwili znaczenia. Przyjmuję, że jesteś uczciwy i
zapytam tak: czy gdybyś wygrał, zgodziłbyś się zdjąć mi maskę
innym razem w przyszłości? Złapała go.
– Nie. – Skłonił się nonszalancko. – Jestem, rzecz jasna, pani, do
twoich usług.
Mężczyźni wokół zachichotali, a jej policzki poróżowiały.
– Przypuszczam, że byłoby za wiele prosić cię, żebyś do mnie
podszedł? – powiedziała tonem, jakim mówi się do niegrzecznego
dziecka.
– Wcale nie – odparł, zbliżając się dwoma wielkimi krokami.
Spojrzał na nią z góry, świadomy tego, jak bardzo nad nią dominuje.
– Co chcesz, żebym teraz zrobił?
Odchyliła głowę do tyłu.
– Nic.
Nie odwrócił wzroku, kiedy jej dłoń przesunęła się w górę po
jego piersi. Ich oczy spotkały się i żadne nie chciało odwrócić
pierwsze wzroku. To jest głupie, śmieszne, pomyślał Thomas, a
jednak… jednak wydawało się niezwykle ważne.
Dotknęła palcami jego karku, wsunęła je we włosy. W
zacienionych błękitnych oczach pojawiło się migotanie. Rozchyliła
wargi. Jej nozdrza rozdęły się lekko, jakby czuła jego podniecenie,
policzki się zaróżowiły.
– Jesteś za wysoki. – Położyła mu drugą rękę na karku, splatając
ją z pierwszą; wyciągnęła się, przyciskając do niego miękkie piersi.
Stanęła na palcach i przechyliła jego głowę w dół. Wydała
pomruk niczym kotka, a potem jej wargi przesunęły się tuż nad
55
powierzchnią jego policzka, tak blisko, że czuł ich ciepło i
łaskotanie.
Chciał więcej. Chciał, żeby aksamitne miękkie usta przycisnęły
się do jego ciała… Nie, do jego ust.
– Odwróć głowę, panie – szepnęła, tak że tylko on mógł ją
usłyszeć. – Bo choć jestem pewna, że nigdy nie poprosiłbyś o coś
więcej, niż dama miałaby ochotę dać z własnej woli, ja nie jestem
zrobiona z tej samej gliny. Chcę, czego chcę, lordzie Piracie, a chcę
właśnie pocałować cię w usta.
Uśmiechnęła się i powoli przysunęła wargi do jego warg,
drażniąc go, torturując tym, czego nie dawała.
Nie pozwoli jej wygrać. Nie wymusi głębszego, pełnego
pocałunku. Stał sztywno, czując łaskotanie jej śmiechu na wargach.
Koniuszek jej języka musnął wrażliwy kącik ust.
Ogarnęło go pożądanie, podniósł gwałtownie głowę. Oczy damy
pod maską zalśniły złośliwym zadowoleniem. Szybka jak kot,
pociągnęła jego głowę w dół i wsunęła mały język między jego
wargi. Zanim zdążył zareagować, odsunęła się tanecznym ruchem, z
uśmiechem na twarzy.
Thomas nagle zdał sobie sprawę z obecności innych mężczyzn
dokoła. Większości nie znał. Wszyscy stali w milczeniu, jak
zaczarowani; w powietrzu czuło się ledwie powstrzymywane
podniecenie. Obudziła coś pierwotnego i drapieżnego. Coś
niebezpiecznego.
Lekko, jakby smakując, przesunęła językiem po wargach.
– Brandy. I to dobre brandy. Przypuszczam, że Król Piratów
bierze należną część łupu w trunkach.
Teraz zwróciła uwagę – na nienaturalne milczenie widzów.
Uśmiech znikł z jej twarzy. Powiodła oczami po nieruchomym,
pełnym napięcia tłumku; w błękitnej głębi pojawiła się iskierka
strachu.
Znajdowali się daleko od głównej gromady gości, ścieżki
prowadzące do tanecznego kręgu były ledwie oświetlone. Podniosła
dłoń, nakazując mu podejść bliżej.
Odczuł ponurą satysfakcję. Będzie musiała się odwołać do
dżentelmenerii, którą wykpiła, i poprosić, by odprowadził ją w
bezpieczne miejsce, z dala od tych, który pożądanie nieopatrznie
wzbudziła swoim przedstawieniem. Podszedł do niej.
56
– Jesteśmy kwita, panie Piracie – szepnęła. Uśmiechnęła się
drwiąco. Tego także się domyśliła – że on uzna, iż poprosi go o
pomoc. – Żegnaj. – Odsunęła się.
– Poczekaj. Uczciwy gracz dałby przeciwnikowi szansę na
odegranie się.
– Ale ja nie jestem uczciwym graczem – co nie powinno być dla
ciebie zaskoczeniem. – Odwróciła się, spojrzała przez ramię i
mówiąc cicho, tak żeby słowa dotarły tylko do niego, szepnęła: – A
nawet gdybyśmy zagrali raz jeszcze i ty byś wygrał, jesteś pewien, że
poznałbyś mnie bez maski?
Nie czekała na odpowiedź. Z nieziemskim wdziękiem Fii ruszyła
w stronę gromady mężczyzn. Nie zwolniła, zbliżając się do nich – i
to właśnie oraz jej królewska obojętność wprawiło ich w takie
zmieszanie, że rozstąpili się, pozwalając jej przejść.
Jeden z mężczyzn odwrócił się, śledząc ciemnymi oczami
oddalającą się postać. Pozostali kręcili się niepewnie. Mężczyzna
ruszył za nią.
– Nie robiłbym tego! – zawołał Thomas spokojnie.
Mężczyzna stanął, obejrzał się na Thomasa, krzywiąc usta w
kpiącym uśmiechu.
– Umówiła się z tobą?
Pozostali skierowali wzrok na Thomasa, jedni z zazdrością,
drudzy z rezygnacją. Tylko Johnston wydawał się nieszczęśliwy i
zmieszany.
– Tak. Jest moja. – To nieważne, że kłamię, pomyślał, patrząc,
jak znika w kręgu światła.
Dopóki sam o tym pamiętał.
Przy tym oświetleniu, jakie zapewniono w Tiburn House, ani ja,
ani mój kostium nie wyglądają korzystnie, pomyślał niechętnie lord
Carr.
Odwracał głowę w jedną i w drugą stronę. Może to tylko to
przeklęte lustro. Sprawiało, że skóra wydawała się pokryta plamami i
uwydatniało środek twarzy, to jest nos, który stracił już swoją dawną
doskonałość. Musi dopilnować, żeby jego syn, Raine, zapłacił za to
pewnego dnia.
57
Wrócił do studiowania swojego odbicia. Nie poprawiało mu
nastroju także i to, że pewni ludzie tutaj mieli na sobie taki sam
kostium, jak on. A był taki pewien, że jego strój jest wyjątkowy.
W gruncie rzeczy nadal był przekonany o jego oryginalności.
Kiedy wróci do domu, odbędzie krótką pogawędkę z obecnym
kamerdynerem na temat konieczności trzymania języka za zębami.
Być może człeczyna pożyje na tyle długo, żeby wyciągnąć wnioski z
tej lekcji. Tresowanie nowych służących to męczące zajęcie.
– Lordzie Carr. – W lustrze pojawiła się inna twarz.
Przypominający kościotrupa Hiszpan z głupawą, sztuczną, kozią
bródką i w doskonale okropnym czarnym, aksamitnym kubraku.
– O co chodzi, Tunbridge?
– Ona jest tutaj.
Wiedział już o tym.
– Sądzisz, że moja cera jest mniej gładka, czy to tylko te tanie
świece, których używa Portmann?
Tunbridge zaczerwienił się, a Carr uśmiechnął. Tunbridge
nienawidził swojej roli lizusa. Nieszczęsny głupiec, chociaż zdawał
sobie sprawę, że im bardziej nienawidzi Carra, tym większą
przyjemność ten ostatni czerpie ze znęcania się nad nim, i tak nie
potrafił ukryć nienawiści.
– I co? Proszę o uczciwą odpowiedź. Wiesz, jak polegam na
twojej uczciwości – zamruczał pieszczotliwie Carr.
– To świece. Bez cienia wątpliwości.
– Hm. Tak, jak myślałem. – Carr odwrócił się do swojego
sługusa, rozglądając się, żeby sprawdzić, czy są sami. – Czego
dowiedziałeś się o kapitanie Bartonie i jego związku z moją córką?
– Ostatnie dwie podróże Bartona okazały się katastrofą. Pierwszą
ubezpieczyła firma szwajcarska. Nie zdołałem dojść, czy dostał
odszkodowanie, czy nie. Druga była ubezpieczona tutaj, w Londynie,
i Barton zdecydowanie odebrał wynagrodzenie za straty. Kupił nowy
statek i szasta pieniędzmi. Głównie na użytek lady Fii.
Carrowi zadrżała dolna warga.
– To sprytne, ale cóż, całkiem daremne.
– Tak?
– To chyba oczywiste?
Tunbridge zmarszczył brwi.
58
– Są kochankami i ona czerpie z tego wszelkie możliwe
korzyści?
– Nie, nie, nie. Naprawdę, pomyśl, człowieku. Co wiesz o Fii?
Poza tym, że kiedyś ośmieliłeś się pomyśleć, że ona – albo raczej ja
– zechcę wziąć pod uwagę możliwość twojego z nią ślubu.
Tunbridge nie odpowiedział. Jego twarz… cóż, teraz on miał
plamistą cerę. Carr ponownie zerknął na swoje odbicie, ale widząc
zdumienie na twarzy Tunbridge'a, westchnął, zniżając się raz jeszcze
do konieczności oświecenia istoty o niższej inteligencji w materii,
która wydawała się całkowicie oczywista.
– Nie są kochankami, lecz wspólnikami.
– Wspólnikami?
– Tak, głupcze. On jej nadskakuje, rzecz jasna, ale Fia jest w
końcu moją córką. Miałaby się zadowolić siedzeniem pod stołem i
czekaniem na kości, jakie… ten kolonista miałby jej rzucić, chociaż
może mieć całą ucztę? – Parsknął na samą myśl o tym.
– Mało prawdopodobne.
– Ale – wyjąkał Tunbridge – ale skoro jest jego wspólniczką,
dlaczego Barton zasypuje ją prezentami?
Carr wytrzeszczył oczy. Nie mógł wprost uwierzyć, że musi
wyjaśnić i to, ale kiedy Tunbridge ściągnął brwi w głębokim, choć
bezowocnym skupieniu, Carr się poddał.
– Przyjmuje jego prezenty, biorąc jednocześnie swoją część
ubezpieczenia. Dzięki temu zgarnia więcej niż połowę udziałów. –
W jego wzroku pojawiła się czułość. – Mądre stworzonko, prawda?
– Skąd to wiesz, panie? Jak możesz być tego pewien? – zapytał
Tunbridge, otwierając szeroko oczy w trupich oczodołach.
– Nie wyobrażasz sobie chyba choć przez chwilę, że polegam
wyłącznie na twoich raportach? – Nie czekał na odpowiedź. –
Zbadałem tę sprawę. Od pojawienia się kapitana Bartona, Fia
zainwestowała tysiąc funtów w rozmaite interesy.
– Poza tym, gdyby byli kochankami, Fia nie kokietowałaby
wszystkich mężczyzn w mieście, prawda?
Twarz Tunbridge'a stwardniała. Głupiec wciąż darzył Fię
uczuciem, choć sądząc z wyrazu jego twarzy, uczucia nie miały już
romantycznej natury.
– Zachowywałaby się tak, gdybyś to ty był jej kochankiem,
Tunbridge – stwierdził Carr sucho. – Nie podejrzewam jednak, by
59
uprawiała podobne gierki z mężczyzną pokroju kapitana Bartona.
Nie, jeszcze nie oszalała, by wziąć sobie za kochanka wodnego
szczura z kolonii. Byłoby to aktem chorobliwej natury, gdyby Fia
postawiła się poza nawiasem raz na zawsze.
Carr spotkał Fię wcześniej tego wieczoru, na tarasie. Zdumiało
go, że jej usta drżały pod srebrną maską, a ramiona i szyję pokrywał
gniewny rumieniec. Jego córka, którą zazwyczaj można było
zrozumieć tak łatwo jak chiński alfabet, wydawała się bliska
wybuchu furii.
Parę minut później Thomas Donne, z ponurą twarzą,
przemaszerował po trawniku. Czy to wysoki Szkot doprowadził Fię
do tego stanu? Och, gdyby tylko mógł być świadkiem tej sceny!
Podniósł oczy i stwierdził, że Tunbridge wciąż kręci się obok z
nieszczęśliwą miną.
– Cóż? – parsknął niecierpliwie. Służalcy byli bardzo pożyteczni,
ale podporządkowanie sobie nawet Tunbridge'a po pewnym czasie
przykrzyło się. – Powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia. Jeśli nie
masz innych cennych wiadomości, możesz odejść.
Tunbridge skulił się i oddalił. Carr, który znowu spojrzał w
lustro, zmarszczył czoło.
– Tunbridge! – zawołał.
Chuda postać zatrzymała się w drzwiach.
– Tak, milordzie?
– Nie sądzisz, że różowy kolor był błędem?
Dłoń Tunbridge zacisnęła się w pięść, z tej strony, której Carr
nie widział.
– Nie, milordzie. Wyjątkowo dobrze dobrany odcień.
Carr kiwnął głową z zadowoleniem, przyjmując komplement
jako należną daninę.
– Tak właśnie myślałem. Idź już. Nie chcę, żeby powzięto
niepochlebne mniemanie, że ty i ja jesteśmy wspólnikami.
Tunbridge znikł bez słowa, zostawiając Carra przed lustrem.
Może nadeszła pora, żeby przyłączyć się do zabawy, pomyślał Carr.
Nadal było tu wiele osób, które należało poznać czy powitać, wiele
sekretów, które trzeba było wyświetlić, informacji, które powinno się
zgromadzić. Ułożył usta w uśmiechu, poprawił różową, obszytą
koronkami koszulę, otworzył wachlarz ze strusich piór i ruszył
naprzód.
60
7
Thomas wyszedł na słońce wczesnego popołudnia. Jego usta
nadal były zacięte, tak jak podczas rozmowy z lordem Ffolkesem,
jednym z członków zarządu Kompanii Ubezpieczeniowej Lloyda.
Wpadł na niego przed dwoma dniami, kiedy wychodził z balu
maskowego u Portmanna. Ffolkes zaprosił Thomasa do siebie, do
biura, na „prywatną pogawędkę”. Jego ciekawość wzmogła ponura
mina Ffolkesa – znał go tylko powierzchownie, ale zawsze uważał za
przyzwoitego, zrównoważonego człowieka. Zgodził się.
Informacje, jakie zyskał w ciągu pół godziny, warte były
zachodu. Rozzłościło go, że plotki wokół Jamesa Bartona dotarły tak
daleko i zostały tak poważnie potraktowane. Thomas zapewnił
Ffolkesa, że Barton nie był winien oszustwa ubezpieczeniowego i
oznajmił, że dostarczy dowody. Zerknął na kopię sprawozdania
dotyczącego „Iony”, którą wciąż ściskał w dłoni. Obiecał
Ffolkesowi, że poprosi szwajcarską firmę, która ubezpieczyła
ładunek Bartona, o list potwierdzający, że dotarł on istotnie na
miejsce. Gorąco pragnął odkryć, kto się kryje za dziwacznymi
oskarżeniami.
W takim nastroju zszedł po schodach i przeszedł przez ulicę,
manewrując wśród gęstniejącego szeregu karoc i powozów, aby
dojść do parku naprzeciwko. Otulająca Londyn wieczna mgła
podniosła się; niebo nad głową było czyste, poza jakimiś
przemykającymi od czasu do czasu chmurkami. Słońce grzało
przyjemnie i Thomas, nieco podniesiony na duchu, zwolnił kroku.
Tłum londyńczyków spacerował po parku, korzystając z ładnej
pogody Powietrze rozbrzmiewało rozmaitymi dźwiękami: głuchym
stukotem końskich kopyt, radosnym piskiem bawiących się dzieci,
skrzypieniem lekkich powozów sunących powoli wzdłuż żwirowych
alejek, śpiewem ukrytych w krzakach ptaków.
Nie był z nikim umówiony, postanowił więc wrócić do domu na
piechotę, dróżką przecinającą cały park. Doszedł do Wężowej Drogi
i zatrzymał się, żeby kupić od chłopca gorący pasztecik; w tej samej
chwili zauważył w pobliżu parę – kobieta pochylała się nad
siedzącym na ławce mężczyzną.
Nawet z tej odległości widać było, że mężczyzna jest w
rozpaczy, a po sposobie, w jaki kobieta krążyła wokół niego, można
61
było wnosić, że nie wie, co robić. Para wydawała się znajoma.
Thomas powiedział chłopcu, żeby zatrzymał resztę i ruszył w stronę
ławki. Podszedłszy bliżej rozpoznał Sarah Leighton i Pipa.
Zaniepokojony, przyśpieszył kroku.
Sarah podniosła głowę. Przez chwilę jej twarz przybrała
nieszczęśliwy wyraz, potem jednak przeważyła troska o brata.
– Kapitanie Donne, ja… my… Pip jest chory.
– To widać. – Thomas usiadł obok chłopca.
Pip zwiesił głowę na piersi i oddychał z trudem. Bladą skórę
pokrywała lśniąca warstewka potu. Thomas szybko ujął chłopca za
nadgarstek. Puls był stały, choć przyśpieszony, a skóra ciepła, lecz
nie gorąca. Młody głupiec po prostu się przemęczył.
– Wydawało się, że jest mu dużo lepiej, poruszał się po domu z
taką łatwością i kiedy… kiedy wspomniał, że chciałby pójść na
spacer po parku, pomyślałam, że nie stanie mu się nic złego, jeśli
wyjdzie na krótko i przyprowadziłam go tutaj.
Pip uśmiechnął się słabo.
– Musiała wyjść ze mną, Tom. Myślałem, że zwariuję, jeśli
spędzę jeszcze jeden dzień w tym przeklętym domu. Nie dałem jej
wyboru. To nie jej wina.
– Jestem tego pewien – powiedział Thomas, uśmiechając się do
Sarah. Spuściła głowę, unikając jego wzroku.
– Czy zechciałbyś…
– Oczywiście. – Thomas wstał, rozglądając się dokoła. Chociaż
alejkami przesuwało się wiele powozów, żaden nie był do wynajęcia.
Do wyjścia z parku było dobre czterysta metrów i choć Thomas nie
wątpił, że zdoła donieść chłopaka, zawahał się w obawie, że rana
Pipa mogłaby się otworzyć.
Zza zakrętu wyłonił się lekki powozik zaprzężony w jednego
konia. Thomas stwierdził z ulgą, że na koźle siedzi James Barton.
Stanął na środku drogi i dał Jamesowi znak, żeby się zatrzymał.
Pasażera, który siedział obok przyjaciela, rozpoznał za późno. Była
to Fia. Zawadiacko przekrzywiony czarny, trój graniasty kapelusz
ocieniał jej twarz, ale wyzywający uśmiech świadczył, że go
poznała.
– Thomas?! – zawołał James.
– Jest tu Pip Leighton. Potrzebuje pomocy.
62
– Oczywiście. – James skierował powóz na trawnik obok drogi,
umocował wodze i zeskoczył na ziemię. – Co mogę zrobić?
Sarah również zobaczyła i, jak się wydawało, poznała Czarny
Diament. Krew odpłynęła z jej policzków, ale podniosła dumnie
brodę.
– Gdybyśmy mogli prosić… – Przerwała, zmieszana swoim tak
śmiałym zachowaniem wobec kogoś obcego.
– James Barton, pani – powiedział James, skłaniając się. Spojrzał
zmartwiony na nieszczęśliwego Pipa.
– Lady Fia! – Na twarzy chłopca odbiła się męka, kiedy usiłował
się podnieść.
Thomas położył mu rękę na ramieniu.
– Jestem pewien, że lady Fia wybaczyła ci, że nie wstaniesz.
– Na Boga, Pip, siedź spokojnie! – zawołała Fia ostro.
Thomas spojrzał na nią, zaskoczony szczerym strachem w jej
głosie. Wpatrywała się w Pipa niespokojnym wzrokiem.
– Tęskniłem za tobą – szepnął Pip, wyczytując z jej twarzy
troskę i współczucie, o których mógł tylko marzyć.
– Pip. – Głos brzmiał ciepło, ale, tak nagle, jak nagle zamykają
się drzwi, wyraz jej twarzy się zmienił. – Nic dziwnego. – Mówiła
przyjemnym, choć niedbałym tonem. – Doprawdy, żyłam w takim
pośpiechu, że przysięgam, sama się zagubiłam! Kiedy to ostatnio do
mnie zajrzałeś? W tym tygodniu, czy w zeszłym? – Roześmiała się. –
Powinnam lepiej pamiętać, kto mnie odwiedza.
To, że zdawała się nie pamiętać, iż Pip został ranny w obronie jej
honoru, było wyjątkowo okrutne. Thomas wyczuł, jak Pip
sztywnieje. Gniew wywołał rumieniec na policzkach Sarah. James,
zmieszany, zagryzł wargę.
– Fio…
– Czy możesz odwieźć Pipa do domu, Jamesie? – zapytał
Thomas.
– Oczywiście.
Thomas zerknął na Sarah. Stała sztywno wyprostowana, ze
wzrokiem skierowanym poza karetę, usiłując wmówić sobie, że
bezwzględna, urodziwa istota, która otumaniła jej brata, w ogóle nie
istnieje. Na próżno. To tak, jak patrzeć w słońce i zaprzeczać, że
wypala oczy.
63
Thomasowi było jej żal; wiedział, że współczucie ją zrani,
podobnie jak to, że odprowadzając ją do domu, sprawi jej tylko
przykrość. Powóz Jamesa nadawał się dla dwóch osób i chociaż
mógł pomieścić trzy, zupełnie nie było w nim miejsca dla czterech.
James zawahał się, wyraźnie ubolewając nad tym, że musi zostawić
Sarah. Nie widział jednak innego wyjścia.
Thomas skłonił głowę w jej stronę.
– Jeśli panna Leighton zechce pozwolić mi, bym odprowadził ją
do domu…
– Ale dlaczego miałaby to robić? – zapytała Fia. – Musi, rzecz
jasna, pojechać z bratem.
– Ale… –James wodził wzrokiem od jednej do drugiej kobiety, z
których jedna wyraźnie się zmieszała, a druga była równie wyraźnie
rozbawiona. – A co będzie z tobą, Fio?
– Cóż, wymuszę na kapitanie Donnie, żeby odprowadził mnie do
domu. Już wie, gdzie mieszkam. – Uśmiechała się, jej wzrok wyrażał
przesłanie przeznaczone tylko dla Thomasa. W tej sytuacji i tych
okolicznościach podobna zalotność sprawiała odrażające nużenie i
Fia zdawała sobie z tego sprawę. Jej niestosowne zachowanie miało
jednak tę dobrą stronę, że oszczędziło Sarah Leighton dalszego
wahania, a Pipowi mogło pomóc uświadomić sobie jej prawdziwą
naturę.
– Będę zachwycony – oznajmił Thomas oficjalnym tonem.
– A zatem postanowione. – Podniosła się i unosząc czarne
spódnice, wyciągnęła rękę rozkazującym gestem. Nie miał wyboru
jak tylko ją przyjąć. Zeskoczyła zręcznie jak czarny łabędź.
Pip patrzył na nią z bolesnym zdumieniem. Fia nie zwracała na
niego uwagi. Jej uroczy, figlarny uśmiech przeznaczony był wylanie
dla Thomasa.
Usadowienie Pipa z Sarah u boku zajęło tylko parę minut, po
czym James, rzucając ostatnie niespokojne spojrzenie w stronę Fii,
zaciął konia batem, zabierając Leightonów do domu i zostawiając
Tomasa samego. Z Fią.
Fia poczekała, aż kareta zniknie z widoku, i dopiero wtedy
odwróciła się. Jej twarz, bez uśmiechu, była gładka i tajemnicza jak
zwykle. Ruszyła bez słowa, a Thomas poszedł za nią.
Serce biło jej jak oszalałe. Nie spodziewała się, że zobaczy go
tak szybko. Zerknęła w bok; zauważyła silną opaloną szyję nad
64
śnieżnobiałym kołnierzem, pamiętała aż nazbyt wyraźnie dotyk jego
skóry pod wargami i pożądanie w szarych oczach.
– Wiem, że byłaś damą w srebrnej masce na balu u Portmanna.
Zaskoczył ją.
– Nie wiem, co masz na myśli – powiedziała.
Jej zachowanie u Portmannów było błędem. James był jednak
zajęty gdzie indziej, a ona zjawiła się na balu niezapowiedziana i
kiedy zobaczyła Thomasa, postanowiła dać mu nauczkę, przekonać
się, jak bardzo jest odporny na to, czym tak jawnie gardzi. Zamiast
tego poznała tylko własną słabość. Uległa nastrojowi, a nigdy tak nie
postępowała. Nie mogła sobie na to pozwolić.
Nie była niedojrzałą dzierlatką, która błaga o życzliwość, jaką
Thomas okazywał Sarah Leighton, i jakiej ona sama pozbawiła Pipa.
Była samolubna. Pewna, że skoro Pip jest tylko chłopcem,
bezpiecznie będzie się z nim zaprzyjaźnić. Tak bardzo przypominał
jej Kaya, a w tej gmatwaninie intryg i spisków pragnęła przyjaciela,
przy którym mogłaby przestać grać.
Ale dość tego. Nigdy już nie pozwoli, aby jej pragnienia naraziły
na niebezpieczeństwo niewinne życie. Stała się mądrzejsza.
– Czy nosisz czasami inne kolory niż czarny? – Głos Thomasa
przestraszył ją.
– Sądziłam, że jesteś mężczyzną, który lubi czerń i biel. To
oszczędza trudu rozróżniania subtelności.
Roześmiał się, serce zabiło gwałtownie. Nie przewidziała, że się
roześmieje. Miał się poczuć urażony.
– Przyznaję, że dobrze ci w nim, pani – powiedział. – Pięknie
wyglądałaś w sukni, którą włożyłaś na bal maskowy u Portmannów.
Uśmiechnęła się, ani nie odrzucając, ani nie potwierdzając jego
domysłów.
– Cóż, kapitanie Donne, musi pan uważać, aby nie dostać się pod
moje straszliwe wpływy. – Powiedziała to ze smutkiem i zdziwiła
się, kiedy zmarszczył czoło.
– To ładnie z twojej strony, że odstąpiłaś pannie Leighton swoje
miejsce – stwierdził krótko.
Ona jednak wróciła do odgrywanej roli. Uniosła brwi, układając
wargi w uśmiechu, który mężczyznom wydawał się tak pociągający.
– Chyba oboje wiemy, że słowo „ładnie” rzadko przychodzi do
głowy w połączeniu z moim imieniem, kapitanie. Miałam ochotę się
65
przejść. Z tobą. – Rzuciła mu ukradkowe, wyzywające spojrzenie. –
A więc idę. Z tobą.
– Nie wierzę.
Wzruszyła ramionami.
Zrobiło się ciepło, peleryna zaczęła jej ciążyć. Rozluźniła
jedwabne wiązadło pod szyją.
– Wiedziałaś, że Sarah Leighton nie jest ci życzliwa, a jednak
odstąpiłaś jej swoje miejsce.
– A więc o to chodzi? Cóż, pozwól, że ci wyjaśnię, zanim
przedwcześnie uznasz mnie za świętą. Sarah Leighton jest
rozpaczliwie nudną osobą. – Wyczuła niechęć Thomasa. Dobrze. –
Nie jest godna miana rywalki. W ogóle nie jest warta uwagi.
Łatwo zdobyła się na to kłamstwo. W rzeczywistości podziwiała
Sarah Leighton. Dziewczyna była uczciwa i dobra, a jej troska o
brata głęboko szczera. Nie chciała jednak dzielić się tym
przekonaniem z Thomasem. Taka otwartość dawałaby mu przewagę,
a tej za nic nie chciała zapewnić Thomasowi. Jak żadnemu ze
wszystkich znanych jej mężczyzn – włącznie z ojcem. Władza ojca
nad nią sprowadzała się jedynie do gróźb, a władza Thomasa…
Stłumiła tę myśl.
Mówiła dalej, twardym, ale lekkim tonem – niczym szkło.
– Nie. Niezależnie od swoich zalet panna Leighton nie jest
rywalką do względów Jamesa. On z pewnością należy do mnie. Pip
także jest pod moim urokiem. A zatem tylko ty opierasz się uparcie
moim wdziękom.
– Kłamiesz – powiedział głucho.
Zdołała się roześmiać. Lekko, z rozbawieniem.
– Ty, lepiej niż ktokolwiek inny tutaj, znasz moje pochodzenie.
Jestem hazardzistką ze starego rodu hazardzistów. Co w tym
dziwnego, że nie potrafię oprzeć się wyzwaniu, zamiast zadowalać
się tym, co już zdobyłam?
Spojrzała na niego spod gęstej zasłony rzęs.
– Przecież, to ty sam rzuciłeś mi wyzwanie.
Zerknął na nią zdumiony.
Zatrzymała się, przywołując go dłonią ku sobie. Nie miał
wyjścia, mógł tylko pochylić się nad nią, żeby usłyszeć, co powie.
– W moim buduarze – szepnęła, pozwalając, aby jej ciepły
oddech dosięgnął jego ucha. – Kiedy przyszedłeś, żeby mnie ukarać,
66
powiedziałeś, że tylko mojemu wyzwaniu nie odmówisz.
Zamiast cofnąć się, jak się spodziewała, odwrócił głowę, żeby
odpowiedzieć. Ich usta znalazły się blisko siebie. Jasne oczy
Thomasa lśniły jak polerowana cyna w opalonej twarzy.
– Nie to miałem na myśli i dobrze o tym wiesz.
Nie miała zamiaru się cofnąć. Podjęli próbę sił, grę, w której nie
mogła sobie pozwolić na przegraną, choć sama nie wiedziała
dlaczego. Podniosła głowę, zbliżając policzek do jego twarzy.
Pachniał drzewem sandałowym i kawą. Miał gładką skórę. Ogolił się
przed kilku godzinami.
– Ale ja właśnie to miałam na myśli.
Poruszył się lekko, słońce oślepiło ją. Odwróciła twarz, mrugając
oczami. Jej rzęsy zatrzepotały na policzku. Usłyszała, jak wstrzymał
oddech i nagle jego dłonie mocno objęły jej kibić.
Przez sekundę nie była pewna, czy zamierza przyciągnąć ją do
siebie, czy odepchnąć i wyczuła wyraźnie, że on sam też tego nie
wie. Czuła dotyk każdego z długich palców, dłoni, kciuków powyżej
kości biodrowych. Powinna ruszyć się, uderzyć go w twarz,
nawymyślać, ale jedyne, o czym mogła myśleć, to to, że Thomas
Donne dotyka jej w sposób wyrażający mniej niż namiętność, ale
więcej niż obojętność.
Każde włókienko jej ciała ożywiło się. Serce łomotało dziko. Nie
mogła złapać tchu i słyszała jego nierówny, przyspieszony oddech,
oznakę pożądania. Szukał wzrokiem, zakłopotany, zły i zmieszany,
jej spojrzenia. Zachwiała się i w tym momencie peleryna zsunęła się
jej z ramion, opadając wokół stóp.
Jedna z jego rąk opuściła jej kibić i powędrowała wolno po
plecach w stronę karku. Spuściła powieki. Czubki jego palców były
twarde, szorstkie i ciepłe. Odchyliła głowę, zamieniając jego dotyk w
rodzaj pieszczoty, całą uwagę skupiając na tym doznaniu.
Jego dłoń opadła.
Cofnął dłoń z jej pasa.
– Nosisz naszyjnik Amelii Barton. – Głos brzmiał pusto i
bezbarwnie.
Tak. To nie mogło mu się spodobać. Amelia Barton była
najcudowniejszą kobietą, jaką Fia poznała w swoim życiu. Bez
wątpienia była także najcudowniejszą kobietą, jaką poznał Thomas.
Może nawet był w niej zakochany.
67
Otworzyła oczy. Nadal stał bardzo blisko. W jego oczach
odbijały się uczucia, których nie słychać było w głosie.
– Doprawdy?
– Doskonale wiesz, że tak. James dał ten naszyjnik Amelii w
dniu ślubu.
– Naprawdę? – Chciała mu powiedzieć, że to maskarada. Część
gry. Część przedstawienia. Ale nie mogła mu ufać i nie ufała.
Thomas nienawidził Merricków Zrobił wszystko, żeby zranić jej
brata, Asha. Nie miała powodu, by sądzić, że ją potraktuje lepiej. Nie
zrobił tego, jak dotąd.
– Nie powinien ci go dawać – ciągnął zimno Thomas. – Ten
klejnot należał do jego rodziny od pokoleń.
Schyliła się, podnosząc pelerynę. Wyprostowała się; zrobił krok
do tyłu. Niedbałym ruchem zarzuciła lekki, wełniany płaszcz na
ramiona. Zmarzła. Przemarzła do kości.
– Zostaw Jamesa w spokoju, Fio.
– Trochę już na to za późno, nie sądzisz?
– Zasługuje na coś lepszego.
– Niż co? – zapytała, urażona. Jego słowa wzbudziły w niej
gniew tlący się pod maską opanowania. Dotykał jej, pieścił ją. Teraz
patrzył na nią z nienawiścią, zarzucając, że kala pamięć zmarłej
kobiety, nosząc jej naszyjnik na szyi. – Coś lepszego ode mnie?
James sam wie najlepiej, na co zasługuję, a na co nie.
– Posłuchaj mnie, Fio. Wiem, że usiłujesz wciągnąć Jamesa w
jakąś ciemną intrygę. Nie dopuszczę do tego. Słyszysz? James
Barton jest uczciwym, szlachetnym człowiekiem i nie pozwolę ci
pociągnąć go za sobą w przepaść.
Przez chwilę gniew i urazę zastąpiło zadowolenie. Jeśli Thomas
usłyszał plotki, inni usłyszeli je także.
Thomas odczytał triumf na twarzy Fii i uznał, że napawa się
zwycięstwem. Stłumił to… to coś, co przez chwilę osłabiło jego
czujność. Może to pożądanie, z braku lepszego określenia.
Przez krótki moment uwierzył w niemożliwe: w Merricka, który
ma serce. Wyobraził sobie, że widzi smutek w zamierającym
uśmiechu Fii, kiedy śledziła wzrokiem oddalający się powóz
Bartona. Pomyślał wówczas, że celowo uraziła Pipa, żeby uchronić
go przed czymś gorszym. A kiedy jej dotknął… jak wytłumaczyć
nagły przypływ pożądania i czułości? Boże dopomóż, czułości. Dla
68
niej.
Nie mógł uwierzyć we własną głupotę. Merrick obdarzony
sercem? Wątpił, czy Fia ma duszę. Kiedy to stał się mdłym
romantykiem, zamiast być realistą, jakim uczyniło go życie? Dłonie
świerzbiły go, żeby ukarać ją za to, że jest piękna, fałszywa,
pozbawiona litości i za to, że tak doskonale udaje kogoś innego.
– Ostrzegam cię, Fio.
– To brzmi jak groźba… Thomasie.
– Nie – powiedział. – To obietnica.
Roześmiała się – dźwięcznie, lekko. A jednak, na Boga, jej
śmiech wydawał się rodzić z bólu, jakby ostrze przebiło jej serce.
Wbrew rozumowi i całej nabytej ciężkim trudem wiedzy, niemal
wyciągnął do niej ręce.
Ona jednak odwróciła się i odeszła, nie dbając, że jest sama i bez
opieki. Szedł za nią w przyzwoitej odległości, aż doszli do ulicy,
gdzie zatrzymała powóz.
69
8
– Wyglądasz jak śmierć na chorągwi – powiedziała Gunna
głuchym głosem.
– Zdaje ci się – stwierdziła Fia, migając igłą przy tamborku.
Szycie, jak dowiedziała się od jednej z opiekunek Córy, było
zajęciem, które koi nerwy.
W drugim końcu pokoju Kay studiował jedną ze swoich książek
szkolnych. Jego niespodziewany przyjazd poprzedniego dnia był Fii
na rękę. Zmieniła plany na wieczór, nie chcąc, aby Kay wędrował po
mieście pozbawiony opieki. Dzięki Bogu, Akademia dla Młodych
Dam pani Littleton nie wypuszczała podopiecznych spod swoich
skrzydeł równie łatwo, jak Oxford.
– I zdaje mi się, albo też moje stare oczy mnie mylą, że masz
czerwone podkowy pod oczami i okropnie chrypisz? – odezwała się
Gunna, wyrywając Fię z zamyślenia.
– Mówię uczciwie, Gunno. Nic mi nie jest.
Naprawdę jednak była u kresu sił. Niekończące się noce
udawania zaczynały się na niej odbijać. Zbyt często trapiły ją
zawroty głowy, Codziennie zaś trzęsła się z wyczerpania.
Jej starcie z Thomasem poprzedniego dnia nie przyniosło nic
dobrego. Od tamtej chwili stała się płaczliwa i poirytowana – ona,
Fia Merrick, zwykle panująca nad sobą. Wewnętrzna siła, którą tak
się chełpiła, zdawała się ją opuszczać. Nie wiedziała, jak długo
jeszcze wytrzyma. Ale nie należało mówić tego Gunnie. Staruszka
zaczęłaby się zamartwiać, a kiedy już wszystko zostałoby
powiedziane, to jej zamartwianie i tak niczego by nie zmieniło.
– To niezgodne z naturą, żeby tak żyć – narzekała Gunna –
zamieniając dzień w noc i noc w dzień.
Fia rzuciła krótkie, ostrzegawcze spojrzenie w stronę Kaya. Kay
nie wiedział, jakie krążą o niej opowieści i Fia chciała go przed nimi
uchronić możliwie jak najdłużej.
– Picie, włóczenie się powozami i…
Fia spojrzała na staruszkę z mieszaniną rozpaczy i miłości.
Gunna najwyraźniej postanowiła nie zwracać uwagi na
niewypowiedziane ostrzeżenie.
– Ale teraz jest dzień, a ja jestem tutaj – oznajmiła Fia z fałszywą
wesołością – obudzona, w swoim własnym domu, zajmuję się
70
niewinnym haftem, a jednak nadal mnie potępiasz.
– Nie mów do mnie tym tonem, lady Fio MacFarlane –
powiedział Gunna. – Twoje własne dobro leży mi na sercu i….
– I doceniam to, choćby mi to było nie w smak – przerwała jej,
raz jeszcze spoglądając w stronę Kaya.
– Czy nie możemy zostawić tego domu, wrócić do Bramble i
zacząć od tego, na czym skończyliśmy? – zapytała po raz setny
zgarbiona staruszka. Fia nigdy nie wtajemniczyła jej w szczegóły
swojej umowy z Carrem.
Póki jej ojciec chciał ją widzieć w Londynie, póty tam zostanie.
Kiedy powie jej, że ma poślubić, kogo jej wskaże, zrobi to. Inaczej
straci dom w Bramble, a nad tym nawet nie chciała się zastanawiać.
Carr, oczywiście, nie wiedział o tym. Sądził, że przystała na jego
żądania ze strachu – przed nim i przed widmem nędzy.
– Nie. Nie możemy – odparła. Podniosła palce do skroni,
zataczając na nich małe kółeczka. – Wiesz, Gunno, czuję się trochę
zmęczona. Może przydałoby mi się coś na wzmocnienie. Czy
zechciałabyś przyrządzić jakiś napar?
Odczuła lekkie wyrzuty sumienia na widok niepokoju, jaki
odmalował się na twarzy Gunny oraz pośpiechu, z jakim staruszka
zerwała się na nogi i wybiegła z pokoju. Lepiej jednak poskarżyć się
Gunnie na coś, czemu mogła zaradzić, zamiast pozwolić, by
martwiła się bezużytecznie czymś, na co i tak nie miała żadnego
wpływu.
Kay podniósł głowę, gdy tylko Gunna wyszła.
– Gunna ma rację. Wyglądasz blado.
– Pochlebco, wbijasz mnie w dumę.
Kay, przywykły do spokojnej ironii Fii, wrócił do lektury. W
wieku piętnastu lat nadal przypominał chłopca, którego poznała
przed sześcioma laty. Twarz miał tak samo otwartą, włosy równie
niesforne i wciąż oceniał ludzi po pozorach. Zastanawiała się, kiedy
to się zmieni i czy to ona będzie narzędziem jego przebudzenia.
Nie chciała tego. Mądrość świata, o czym przekonała się już
dawno, w końcu staje się udziałem tych, którzy jej nie szukają. Być
może oddawała Kayowi złą przysługę, starając się go chronić.
Podniosła tamborek.
Po paru minutach w drzwiach salonu pojawił się cień. Tylko
jeden człowiek miał czelność pojawiać się w jej domu bez
71
uprzedzenia.
– Witaj, ojcze – powiedziała Fia, kończąc ścieg. Każdy mięsień
jej ciała napiął się z obawy przed tym, co się stanie. Od dawna,
bardzo dawna czekała na tę wizytę. Narzuciła sobie spokój, chcąc
zyskać na czasie, żeby przeobrazić się w zimną, twardą istotę, za
którą zwykła się kryć w trudnych sytuacjach. Nie będąc w stanie
odnaleźć maski, uniosła głowę.
– Cóż cię sprowadza?
Ojciec, jak zwykle wspaniały, w haftowanej kamizelce koloru
miedzi i niebieskim kubraku, leniwie rozglądał się po pokoju.
Podniósł laskę ze srebrną gałką i wycelował w Kaya. Serce w niej
zamarło.
– Co ten chłopak tutaj robi?
Spojrzała na Kaya i przybrała lekko zaskoczony wyraz twarzy,
jakby o nim przedtem zapomniała.
– To Kay. Syn MacFarlane'a.
Kay wstał pospiesznie, wyraźnie zaciekawiony. Nie, Kay,
błagała go w myślach. Nie zwracaj na siebie jego uwagi.
– Dziedzic MacFarlane'a, co? – mruknął Carr.
– W istocie jeden z dwojga – odparła Fia znudzonym tonem. –
Drugi to córka. Jest w szkole.
– Możesz sobie pozwolić na trzymanie jej w szkole?
– Cóż, alternatywą byłoby znosić ją tutaj – wyjaśniała Fia bez
zająknięcia. – Wprawdzie londyńczycy są pobłażliwi, a moi
wielbiciele niezbyt pedantyczni, ale chyba nie pozostaliby obojętni,
gdybym wyrzuciła dzieci MacFarlane'a na ulicę. Nie sądzisz?
Carr zamyślił się.
– Być może. Ale dlaczego on tu jest?
– Właśnie wychodzi – odparła Fia. – Właśnie w tej chwili.
Odejdź, chłopcze.
Policzki Kaya poczerwieniały. Młodość i zmieszanie sprawiły,
że wydawał się pozbawiony wdzięku. Skłonił się krótko, niezgrabnie
i szybko wyszedł z pokoju.
Fia patrzyła za nim niewzruszona. Przeżyje tę urazę własnej
godności. Może nawet będzie szczęśliwy, jeśli dla Carra okaże się
bezużyteczny – nie wykorzysta go do szantażowania córki. Ale żeby
Carr mógł podejrzewać, że Fia żywi do chłopca jakieś uczucia,
musiałby być obdarzony nie tylko wyobraźnią, ale i sercem. Nie,
72
Kay był bezpieczny. Chyba że Fia się zdradzi.
– Nie usiądziesz? – powiedziała, kiedy Kay odszedł. – Powiedz
mi, czemu zawdzięczam tę wizytę? Tęsknisz za moim
towarzystwem?
– Jeśli ten banalny sarkazm zastępuje ci dowcip, nic dziwnego,
że otacza cię taka pospolita hołota.
– A ja myślałam, że powód jest całkiem inny – powiedziała Fia
gładko. – I że nie ma nic wspólnego z… dowcipem.
Carr skrzywił usta.
– Nie nauczyłaś się pokory, Fio.
Ruszył przez pokój; lekkie utykanie, jakiego nabawił się podczas
ucieczki z Rumieńca Ladacznicy, było ledwie zauważalne. Usiadł na
najbliższym krześle i położył laskę na kolanach.
– Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, że wiem, co robisz, i że na to
nie pozwolę.
– Co robię – powtórzyła.
– Pozwól, oszczędzę nam trochę czasu. Wiem, że skłoniłaś
kapitana Jamesa Bartona do udziału w spółce, w której kupujesz
ładunek, ubezpieczasz na wysokość jego podwójnej wartości, a
następnie umieszczasz na jednym z jego statków.
Podniósł wypielęgnowaną dłoń, nie dając jej zaprzeczyć.
– Następnie kapitan Barton uszkadza statek, biorąc za niego
odszkodowanie, ty zaś odbierasz ubezpieczenie ładunku. – Odwrócił
dłoń, oczekując jej komentarza. Zastosowała się do jego życzenia.
– Cóż to za cudownie kunsztowny plan – powiedziała. – Żałuję
tylko, że sama go nie wymyśliłam.
– Ależ tak – stwierdził Carr. – Zbadałem sprawę bardzo
dokładnie. Byłaś, muszę przyznać, sprytna. I ostrożna. Dotarłem do
niewielu konkretnych informacji, kilka spośród nich jest jednak
niezwykle znacząca. Tak bardzo, że po zsumowaniu rozmaitych
danych, które odkryłem, zostaje tylko jedno wyjaśnienie, to, które ci
przedstawiłem i które już znasz.
Uniosła brwi.
– Masz pewne podejrzenia, ale jak sam powiedziałeś nic poza
tym. Z pewnością nie masz niczego, czego mógłbyś użyć – jakie jest
to zabawne słowo, którym określasz wymuszenie? …w charakterze
rozpędu. A skoro tak właśnie jest, powiedz mi, ojcze, po co
właściwie odbywamy tę rozmowę?
73
Carr odął wargi.
– Z faktu, że nie mogę szantażować twojego… przyjaciela,
wcale nie wynika, że możesz robić, co ci się podoba. Nadal nie masz
domu, Fio. Ani pieniędzy. Nie masz niczego, oprócz pięknych
podarków, jakimi kapitan Barton usiłuje kupić sobie drogę do
twojego łóżka. O tak. Wiem wszystko o naszyjniku, pierścionku i
obrazach. Sprzedaj to, a przez pół roku będziesz prowadzić taki tryb
życia, jakim cieszysz się obecnie.
Pozwoliła, aby zauważył jej zmieszanie – tylko przez chwilę.
Jego twarz rozpromieniła się łagodnym uśmiechem.
– A tego byś nie chciała, prawda? Nie. Doprawdy, Fio –
powiedział powoli – myślałaś, że pozwolę, aby twoja spółka z
Bartonem pomogła ci uzyskać niezależność? Moja droga, poślubisz
kogo, kiedy i gdzie ci każę. Nie jesteś niezależna. Nie teraz. Ani
wkrótce. – Udał nadąsanie i pokręcił głową. – Obawiam się, że nie
będziesz nigdy.
Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
– Czego chcesz?
Uśmiechnął się.
– No, nareszcie! Czuję się o wiele lepiej, kiedy między nami
panuje pełne porozumienie, a ty? – Nagle uśmiech ulotnił się, jakby
po prostu starł go z twarzy. – Chcę twojego udziału. Twojej części
udziałów.
Odczekała pół uderzenia serca, a potem nadała głosowi ledwie
zauważalne gniewne brzmienie.
– Nie mogę tego zrobić.
– Naprawdę, ze względu na twoje dobro, mam nadzieję, że się
mylisz. Czy wiesz, że markiz de Mannett pytał o ciebie? Niezbyt to
pociągający człowiek, z tą swoją podagrą i ropiejącymi wrzodami,
ale jestem pewien – mam w każdym razie nadzieję – że ich
przyczyną, jak głosi plotka, nie jest francuska choroba. Plotki to
paskudna rzecz.
– Nie możesz mnie zmusić, żebym za niego wyszła –
powiedziała, oddychając ciężko.
– Nie. Ale mogę dopilnować, żebyś nie wyszła za nikogo innego.
Wszelkimi dostępnymi środkami. – Oczy miał tak pozbawione
wyrazu, jak oczy trupa. Zadrżała, tym razem bez udawania.
74
– Nie mogę… – Urwała nagle i odetchnęła głęboko. Nie wolno
jej źle zagrać roli. – Jak sam zauważyłeś, kapitan Barton był
niezwykle ostrożny. Nie ma dowodów. Nic, czego mógłbyś użyć,
aby skłonić go do wciągnięcia ciebie do spółki.
Spojrzał jej w oczy i nie odwrócił wzroku.
– Nie doceniasz siebie samej, Fio. Jakie to do ciebie niepodobne.
Odpowiedziała na jego wężowe spojrzenie obojętnie.
– Chcesz, abym wymieniła swoje łaski na udział?
Jeśli jej słowa go uraziły, nie okazał tego. Odchylił tylko głowę
do tyłu i pogładził w zamyśleniu podbródek.
– Nie. Znam ludzi pokroju Bartona. Jest romantykiem. Taka
czysto handlowa transakcja mogłaby go do ciebie zniechęcić. Nie,
trzeba go uwieść. Musi myśleć, że przyjmując mnie do spółki,
zdobywa ciebie.
– To niemożliwe – odparła Fia. Musi być mądra. Działać bez
pośpiechu. Naprowadzić go. – Wszyscy wiedzą, że gardzę tobą.
I tym razem coś, co powinno urazić uczucia ojca, nie wywołało
nawet grymasu.
– Wiem – stwierdził Carr. – Będziesz musiała znaleźć inny
sposób.
Postukała lekko palcami w poręcz krzesła. Zmrużyła oczy, jakby
zastanawiając się nad czymś.
– Trzeba mu zaoferować coś, czego ja, jego zdaniem, mogłabym
pragnąć. Coś, dzięki czemu w swoim przekonaniu uzyska moją
kapitulację.
– Cóż to takiego?
– Nie wiem. Musi wierzyć, że nie mogłabym się temu oprzeć, a
przy tym powinno to być coś dostatecznie wielkiego, aby przeważyć
ryzyko wejścia z tobą w spółkę. – W jej uśmiechu nie było
wesołości. – Choć wątpię, aby zdobył się na poproszenie o klejnoty
koronne.
– Bardzo zabawne. Myśl dalej.
– Nie wiem… Zaraz. Bramble House.
– Co? – Carr pochylił się naprzód. – Wiejski dom MacFarlane'a?
To prowincja.
– Tak. Wiem. – Nie za wiele naraz. Subtelna mieszanina prawdy
i kłamstwa. Czyż sam jej tego nie nauczył? – Barton zawsze
opowiada o przyjemnościach życia na wsi. Wyrobiłam w nim
75
przekonanie, że podzielam jego uczucia w tym względzie. Może
zechce kupić ten dom jako nasze gniazdko miłosne, sądząc, że w ten
właśnie sposób wkupi się w moje łaski. Tak czy inaczej, chciałby
wejść w jego posiadanie. Mówił, że pragnie nabyć ziemię.
Carr przyglądał się jej uważnie.
– Być może – mruknął. – W końcu, nic nie mam na tego
człowieka, prawda?
– Prawda – zgodziła się chłodno. – Nigdy jednak nie dałeś mi
zajrzeć do swojego zbioru materiałów.
Była to podstawa władzy Carra – zbiór aktów prawnych,
hipotek, weksli, niedyskretnych listów i kradzionych dokumentów
kościelnych. Widziała je tylko raz – zgrabnie spakowane i ukryte w
bibliotece Carra w Rumieńcu Ladacznicy. Od dawna podejrzewała,
że Carr odniósł rany, wydobywając je stamtąd podczas pożaru.
Szkoda, że nie spłonęły. Do diabła z nimi.
– I nigdy ci na to nie pozwolę, moja miła. – Oparł srebrne okucie
laski na podłodze i wstał. – Może przez jakiś czas powinnaś trzymać
się od Bartona z daleka.
– Dlaczego?
– Och. Rozstanie powoduje, że mięknie serce – tak przecież
mówią. Barton będzie cię bardziej pragnął, a w takim stanie łatwiej
przyjdzie go oszukać.
– Pomyślę o tym.
Carr westchnął ciężko.
– Czy nasze rozmowy zawsze muszą się kończyć męczącą
manifestacją twojej niezależności? Po prostu zrób, to, co mówię.
Nie odpowiedziała, ani też nie wstała i nie pożegnała go, kiedy
wychodził. To nie pasowałoby do roli. Odłożyła robótkę. Dobrze
poszło. Teraz tylko James musi odpowiednio zagrać swoją rolę.
Lord Carr wyszedł z budynku i odesłał powóz. Miał ochotę na
spacer. Czuł się wspaniale, tak wspaniale, że kiedy zobaczył Janet
wyglądającą z okna na piętrze, ukłonił się dwornie i ucałował czubki
palców, posyłając jej pocałunek. Znikła, a on roześmiał się na całe
gardło.
Droga Fia! Kto by pomyślał, że okaże się taka zabawna? I
zrobiła to tak dobrze, nie można zaprzeczyć. Jego pierś wypełniła
ojcowska duma. Może gdyby próbowała nabrać kogoś innego, w
końcu odzyskałaby Bramble House.
76
Ale ona usiłowała oszukać jego. Pokręcił głową, chichocząc z
czułym rozbawieniem. Na nieszczęście dla Fii nie zapomniał,
dlaczego uciekła z tym okropnym, szkockim pożeraczem ropuch ani
że przez lata małżeństwa nie opuszczała żałosnej wiejskiej
rezydencji, dowodząc, że zrobiłaby wszystko – tak, wszystko – by
wyrwać się spod jego władzy.
A więc w taki sposób zamierzała odzyskać wolność – skłaniając
go, by przekazał mały, nędzny dom na wsi człowiekowi, który
następnie oddałby go jej.
Przetarł oczy. Bez wątpienia sądziła, że nie będzie miał wyboru,
i że musi pozbyć się domu, jeśli chciał brać udział w aferze
ubezpieczeniowej Bartona i Donne'a. Myliła się. To nie było
potrzebne.
Jakkolwiek było prawdą, że nie miał nic na Jamesa Bartona, z
pewnością miał coś na jego wspólnika, Thomasa Donne'a. Czy raczej
Thomasa McClairena.
77
9
– Zamiana naszych tras to najrozsądniejsze rozwiązanie. –
Thomas wyciągnął nogi przed siebie. Obejmował dłonią wypukły
kieliszek brandy, ogrzewając bursztynowy alkohol.
Z drugiej strony kominka siedział James Barton. Był to jeden z
nielicznych wieczorów, kiedy James nie wyszedł z domu, by
podążać za Fią jak wierny, choć może niezbyt błyskotliwy pies.
Thomas postanowił, że dzisiaj naprawią skutki niezgody, jaką Fia
zasiała między nimi. Omijał wszelkie wzmianki o niej, trzymając się
ściśle tematów, które interesowały ich obu, zwłaszcza spraw
handlowych.
– „Alba Star” nie będzie gotowa w porę, żebym mógł dotrzymać
terminu – ciągnął. – Upłynie co najmniej miesiąc, zanim wymieni się
żagle, poza tym trzeba położyć jeszcze ostatnie warstwy farby. Jeśli
nie dotrzymamy terminu, pożegnamy się z pięknym zyskiem.
James, wyraźnie zmartwiony, wysunął do przodu dolną wargę.
– Nie miałem zamiaru tak szybko opuszczać Londynu. To nie
jest mi na rękę.
– Nie na rękę? Dlaczego? Nie mów, że zatrzymują cię
zobowiązania towarzyskie. Odkąd to nabrały dla ciebie takiego
znaczenia? – zapytał Thomas spokojnie.
– Nie nabrały. – Twarz Jamesa stwardniała w uporze. –Jest po
prostu pewna sprawa, którą chciałbym zakończyć, zanim wyruszę na
morze. A nie jestem pewien, czy zdołam tak szybko doprowadzić do
jej rozstrzygnięcia.
Rozstrzygnięcia czy orgazmu? – pomyślał Thomas z goryczą, ale
ugryzł się w język. Czy James posłucha głosu rozsądku, jeśli głos
serca mówi mu co innego? Nie. Trzeba czegoś więcej, by przekonać
przyjaciela. Thomas musi znaleźć jakiś sposób.
Raz jeszcze wziął pod uwagę, czy nie powiedzieć Jamesowi, z
jakiego rodzaju rodziną zaczął się zadawać. Że jego własny ród
został zdziesiątkowany przez Carra, że Carr ukradł ziemię i
wszystko, co z urodzenia należało do McClairenów, ponosił
odpowiedzialność za śmierć wielu ludzi, włącznie z bratem i wujem
Thomasa. Zakołysał brandy w kieliszku, wpatrując się w napój w
zamyśleniu.
78
W ten sposób jednak wyjawiłby mu, że za każdym razem, gdy
stawiał stopę na angielskiej ziemi, ryzykował, że zostanie
rozpoznany jako banita i stracony. Celowo trzymał to w tajemnicy
przed Jamesem, nie dlatego, że mu nie ufał, ale dlatego, że James,
otwarty i łagodny z natury, nie potrafił dochować tajemnicy. A
dochowanie tajemnicy było niezmiernie istotne, skoro z jego osobą
związany był los innych ludzi.
Poza tym, gdyby mu powiedział, James zapytałby tylko, co to
ma wspólnego z Fią MacFarlane. James pozostawał pod jej urokiem.
– Mam pomysł – odezwał się nagle James. – Może to ty
popłyniesz „Sea Witch” dookoła przylądka, a ja, po zakończeniu
prac na „Alba Star” pożegluję do Afryki Północnej?
Thomas pokręcił głową.
– Statek jest jak kobieta, Jamesie. Na tych wodach bezpieczniej
znać go lepiej od własnej kochanki. Na nieszczęście nie znasz
sekretów tej pani.
James zacisnął usta.
– Mówiłem o statku. – Thomas uśmiechnął się. – Skoro jednak
poruszyłeś ten temat, marny byłby ze mnie przyjaciel, gdybym raz
jeszcze nie ostrzegł cię przed Fią MacFarlane.
James postawił kieliszek brandy na podłodze i wstał na równe na
nogi.
– Nie rozumiem twojej wrogości. Nienawiść bez powodu nie
leży w twoim charakterze, a twoja nienawiść wobec Fii jest wręcz
namacalna.
Nienawiść? – pomyślał zaskoczony Thomas. Nie czuł do Fii
nienawiści i fakt, że James tak uważał, rozzłościł go.
– Nie nienawidzę jej. Boję się jej. Ze względu na ciebie.
– Dlaczego?
– Jej ojciec…
– Ona nie jest swoim ojcem, Thomasie.
– Jest nieodrodną córką swojego ojca.
– Co tego dowodzi?
– Sądzę, że jej reputacja dostatecznie to potwierdza. James
machnął niecierpliwie ręką.
– Zwykłe plotki. Na Boga, człowieku, czy nie widzisz… – Urwał
i odwrócił się, patrząc w okno.
Thomas dopił resztkę brandy; powoli tracił cierpliwość.
79
– Obyż tylko ta diablica zniknęła z powierzchni ziemi i wróciła
do ciemnego, piekielnego królestwa, z którego wyszła – mruknął.
– Nie mów tak, Thomasie – powiedział James. – Nie wiesz, o
czym mówisz.
– Na Boga, człowieku! Zobacz, co z tobą zrobiła!
– Co takiego, Thomasie?
– Spotkałem się wczoraj z panem Ffolkesem. Pytał, co się stało z
twoimi ostatnimi dwoma ładunkami. Dawał do zrozumienia, że
zniszczyłeś je celowo, żeby odebrać ubezpieczenie.
Jego słowa nie wywołały wściekłości i zdumienia, jak się
spodziewał. James zamyślił się tylko.
– I co mu powiedziałeś, Tom?
– Że to kłamstwo.
James skinął głową. Nic więcej. Thomas patrzył na niego
szeroko otwartymi oczami; po plecach przebiegł mu zimny dreszcz
strachu. James powinien poczuć się głęboko, boleśnie urażony.
Powinien napisać list do Ffolkesa, żądając spotkania już, teraz, w tej
chwili. A przynajmniej powinien zaklinać się, że odkryje, kto
rozsiewa podobne kłamstwa. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy.
– Święty Boże! – James uświadomił sobie nagle, o co go
podejrzewa przyjaciel. – Nie wierzysz chyba w to, co mówi Ffolkes,
Thomasie?
– Nie. Oczywiście, że nie.
– Przysięgam, nie zrobiłem niczego, co byłoby niezgodne z
prawem – oznajmił sztywno James.
Usłyszał szczerość w jego glosie i uwierzył mu, choć nie mógł
pozbyć się wspomnienia Fii, która śmiała się mówiąc, że James
należy do niej. Ani też obrazu naszyjnika Amelii zdobiącego szyję
Fii.
– Oczywiście.
– Oczywiście – powtórzył James z goryczą, wyczuwając jego
wątpliwości. – Zatem co chciałbyś, żebym zrobił, Thomasie?
Nie powinien o nic prosić. W ten sposób przyznałby, że wątpi w
uczciwość przyjaciela. To byłby cios, może ostateczny, dla ich
przyjaźni. Jeśli jednak dzięki temu zdołałby uwolnić Jamesa spod
wpływu Fii MacFarlane, warto było podjąć ryzyko.
– W porządku – powiedział chłodno. – Chcę, żebyś się ze mną
zamienił, tak jak proponowałem. Zostanę tutaj, dopóki będą trwały
80
naprawy na „Alba Star”, i zajmę się Ffolkesem oraz wszelkimi
innymi sprawami, które wynikną.
Żyła nabrzmiała na szyi Jamesa. Jego usta zamieniły się w wąską
kreskę.
– Dobrze, Thomasie – powiedział. – Skoro uważasz, że to
potrzebne. Kiedy mam odpłynąć?
– Za trzy tygodnie.
Obaj mężczyźni rozumieli, że wszystko już zostało powiedziane,
toteż nie padło więcej ani jedno słowo.
Droga Fio!
Nie chciałaś, abyśmy powierzali papierowi sprawy, które
dotyczą nas. Nie mogę jednak spotkać się z Tobą ani dzisiejszego
wieczoru, ani następnego, a sądzę, że wiadomość, którą chcę się z
Tobą podzielić, wymaga podjęcia tego ryzyka.
Twoje obawy wobec Thomasa Donne'a mogą mieć pewne
podstawy. Boję się, że pragnie on wyrządzić Ci jakąś krzywdę, a
chociaż nie uwierzyłbym nigdy, że zamierza dokonać jakiejś napaści
czy zamachu na Ciebie, jego słowa zaniepokoiły mnie, ponieważ dość
gwałtownie życzył Ci, abyś znikła.
Gdybyś tylko zechciała zwolnić mnie z obietnicy niemówienia o
naszych sprawach. Do tego czasu, rzecz jasna, zastosuję się do
Twego życzenia. Mogę mieć tylko nadzieję, że to ostrzeżenie jest
niepotrzebne. Nic innego nie mogę zrobić.
Mam więcej do powiedzenia, ale pamiętając Twoje obawy,
poczekam, aż spotkamy się osobiście, i wtedy przekażę Ci te
naprawdę ważne nowiny.
Pozostaję, jak zwykle, Twoim wiernym sługą
James Harold Barton
Carr czekał w powozie, gdy jego lokaj wbiegł na schody i
zapukał głośno do drzwi domu. Był wczesny wieczór, ale robiło się
już ciemno. Zaczął mżyć drobny deszcz, białe schody w świetle
latarni po obu stronach drzwi lśniły jak kości.
81
Służący otworzył i rzuciwszy zdumione spojrzenie na powóz
czekający na ulicy, zamknął drzwi ponownie.
Carr wyglądał na zewnątrz bez zainteresowania. Nie po raz
pierwszy jego pojawienie się wywoływało taką reakcję. Lęk i
podziw, jak sądził. Jakaś kobieta ukazała się nagle na szczycie
ulicznej latarni. To była Janet.
– A ty co tutaj robisz? – mruknął Carr. Zawołałby na nią, ale
doświadczenie ostatnich pięciu lat nauczyło go, że to bezskuteczne.
Rozpłynęłaby się. Zawsze tak robiła.
Janet wyraźnie bawiło drażnienie go. Była na niego zła z
jakiegoś powodu. Na pewno nie dlatego, że ją zabił. Tamto mu
wybaczyła, inaczej nie zawracałaby sobie głowy ostrzeganiem go w
tę noc, kiedy spłonął Rumieniec Ladacznicy. Musi być zatem inna
przyczyna jej uporczywego milczenia.
Nie miał pojęcia, o co jej chodziło. Niezbyt go to obchodziło.
Lepszy już milczący duch, niż taki, który gada za dużo. Czuł się po
prostu urażony jej brakiem poczucia przyzwoitości. Tak jak się
spodziewał, zaczęła drżeć i blednąc, a potem całkiem znikła.
Odwrócił dłoń, przyglądając się paznokciom.
Drzwi na szczycie schodów otworzyły się ponownie i lokaj
ukłonił się nisko. Służący Carra zbiegł ze schodów i rozwarł na
oścież drzwi karety.
Carr wyszedł na ulicę i wspiął się powoli po schodach; nie
zwracając uwagi na zaczerwienionego lokaja wszedł pewnie do holu,
a potem ruszył wąskim korytarzem do otwartych drzwi po lewej
stronie. Małe miejskie rezydencje były wszystkie jednakowe. To
mógł być jedynie salon, i tak rzeczywiście było. Wszedł. Thomas
Donne stał pośrodku pokoju, czekając na niego.
Carr rozejrzał się. Przyjemny, przeciętnie urządzony pokój.
Obowiązkowe półki z oprawnymi w skórę tomami o złoconych
grzbietach, niebieskie aksamitne zasłony, dywan z Aubusson.
Wszystko dość pospolite.
– Lordzie Carr – odezwał się Donne. Szare oczy patrzyły bystro
w opalonej twarzy. – Minęło dużo czasu. Czy zechcesz usiąść i
powiedzieć mi, czemu zawdzięczam tę wizytę?
Carr zrzucił z ramion lekką pelerynę. Drepczący za nim
nerwowo lokaj złapał ją, zanim dosięgła podłogi.
– Możesz odejść – odesłał go Carr.
82
Lokaj spojrzał na Donne'a, a kiedy i ten skinął głową, wycofał
się z pokoju.
– Mam maść, która mogłaby temu zaradzić – powiedział Carr,
siadając na miejscu wskazanym przez Donne'a.
– Na co?
– Na twoją skórę. Mam maść, która mogłaby nieco wybielić
opaleniznę.
– Dziękuję, ale nie. – Mimo uśmiechu i miłego tonu Thomas nie
uspokoił się, ale krążył po pokoju. Carr znał to doskonale. Thomas
Donne poruszał się w towarzystwie jak wielki bengalski tygrys, co
stanowiło atrakcję dla dam podczas rzadkich wizyt w Rumieńcu
Ladacznicy. – Wątpię, abyś przybył po to, żeby udzielać mi porad
kosmetycznych.
Carr umieścił czubek laski między stopami i złożył dłonie na
ciężkiej gałce.
– Oczywiście, że nie. Przyszedłem, żeby cię szantażować.
Miał nadzieję, że zaskoczy tym groźnego Szkota, ale mu się nie
udało. To się zdarza, uznał po zastanowieniu, kolejny raz. Za
każdym razem, kiedy ostatnio czynił to szczególne oświadczenie,
spotykał się jedynie z bierną rezygnacją. Żadnych wybuchów
histerii, szoku, przerażenia – jakby ofiary poddały się losowi, zanim
zdążył sprawić sobie przyjemność wyjawienia im swoich zamiarów.
Co było złośliwe z ich strony.
Donne opadł w końcu na krzesło naprzeciwko Carra, zakładając
nogę na nogę.
– Znam cię. Jesteś Thomasem McClairenem.
Wzrok Donne'a pozostał obojętny Czekał, co Carr powie dalej.
Szczwana sztuka. W tym momencie rozmowy wiele ofiar Carra
zaczynało męczącą litanię zaprzeczeń i wyjaśnień. To była dość
przyjemna odmiana.
– Wystarczy, żebym…
– Tak, tak – przerwał niecierpliwie Donne. – Wystarczy, że
powiesz słowo, a mnie powieszą. Rozumiem. Czy możemy przejść
nad tym do porządku? Czego chcesz?
Carr, niezadowolony, odął wargi. Ten człowiek pozbawiał go
wszelkiej przyjemności. Donne nie musiał się przecież śpieszyć. Nie
słyszał, by się gdzieś wybierał. A jednak… tak bardzo się śpieszył.
– I co?
83
Carr wydał ciężkie westchnienie rozpaczy.
– Chcę wziąć udział w oszustwie ubezpieczeniowym, w jakie
zaangażowałeś się wraz ze swym wspólnikiem.
Ani śladu zaniepokojenia.
– Nie dokonaliśmy żadnego oszustwa ubezpieczeniowego.
Ach, więc tak to wygląda.
– Doprawdy? A ja wracam prosto od córki, która, nawiasem
mówiąc, czerpie tyle korzyści z waszego przedsięwzięcia, że jest
jego chodzącą reklamą.
– Powiedziała ci, że James jest w to zamieszany?
– Nie, mój drogi. Ja jej to powiedziałem. Nie zaprzeczyła.
– To nie brzmi zbyt przekonywająco, jeśli o mnie chodzi.
– Ta mała, czarnowłosa owieczka spodziewała się wyraźnie
mojego przybycia. Miała gotowy plan, jak przekonać Bartona, żeby
dopuścił mnie do spółki.
Donne przyglądał mu się w milczeniu. Czy ten człowiek
zupełnie nie zna się na sztuce konwersacji? Wielki Boże!
– Kochaneczka chce zostać właścicielką Bramble House.
– Bramble House?
– Tak. – Carr zmarszczył brwi, patrząc na fałdy mankietu.
Potrząsnął delikatnie dłonią, tak by cienka koronka ułożyła się wokół
nadgarstka w sposób bardziej elegancki. – Nie kłopocz się, jeśli
nigdy o nim nie słyszałeś. Nikt o nim nie słyszał. To dom wiejski.
Jego właścicielem był kiedyś zmarły mąż Fii, a obecnie należy do
mnie. MacFarlane przepisał go na mnie parę miesięcy przed swoim
odejściem – podobnie jak wiele innych rzeczy. Tym gorzej dla Fii…
i jego syna, rzecz jasna.
– MacFarlane miał syna? – zapytał zdziwiony Donne.
– Tak. Nieciekawa figura.
Donne zacisnął usta z niechęcią, dlaczego – Carr nie był w stanie
powiedzieć.
– Dlaczego F… twoja córka chce go mieć?
– Chce go mieć, ponieważ to cenna posiadłość, do tego dość
rozległa, z żyznymi ziemiami. Gdyby weszła w jej posiadanie,
mogłaby dostatnio żyć z dochodów, jakie przynosi.
Twarz Thomasa stężała. Carr oparł podbródek na dłoniach
spoczywających na rączce laski. Nie zamierzał mówić Donne'owi o
raczej rozpaczliwym pragnieniu Fii uwolnienia się od ojca. To
84
mogłoby obudzić współczucie w kapitanie, chociaż Carr raczej w to
wątpił. Nawet kiedy Donne gościł w Rumieńcu Ladacznicy, a Fia
uganiała się za nim z zapałem świeżo rozkwitłej kobiecości, oparł się
jej wdziękowi i niezbyt subtelnym zalotom.
Biedna Fia. W oczach Thomasa Donne'a nic nie mogło zmienić
czy przysłonić faktu, że była córką jego wroga; zawsze nią
pozostanie; cokolwiek by zrobiła, on nigdy o tym nie zapomni.
– Ale dość o Fii – powiedział Carr. – I o Bartonie. To ty mnie
interesujesz. Czy dojdziemy do jakiegoś porozumienia, Donne – czy
też powinienem rzec, McClairen?
Donne wzruszył ramionami.
– Nie wierzę, by James zrobił coś niezgodnego z prawem, choć
twoja córka najwidoczniej usiłowała go do tego skłonić. Jeśli się
zgodzę, będziesz musiał powstrzymać Fię przed naciskami na
Jamesa.
– To nie będzie potrzebne – odparł Carr. – Jeśli zawiążemy
spółkę, Barton wkrótce zaprzestanie swoich operacji. Nawet
skończony głupiec zrozumie, że każdy statek we flocie nie może
paść pastwą płomieni czy piratów. A Fia? Kiedy pojmie, że ją
przechytrzono, szybko wypuści z rąk Bartona i spożytkuje swoje
zdolności na znalezienie innego sposobu, by zapewnić sobie… –
urwał; o mało nie powiedział „wolność” – dom.
Thomas patrzył na niego przymrużonymi oczami.
– A jeśli odmówię, powiesz władzom, kim jestem.
– Właśnie! Oczywiście, przy odrobinie szczęścia może uda ci się
uciec z Anglii, ale nigdy już nie będziesz mógł zawinąć bezpiecznie
do angielskiego portu, a ponieważ Anglia panuje na morzach…
– Rozumiem.
– Byłem pewien, że zrozumiesz. – Carr stuknął końcem laski o
dywan, dając znak, że pierwsza część rozmowy dobiegła końca. –A
więc przechodzimy do kolejnego etapu naszej umowy?
Donne skrzywił się, zamyślony. Carr nie popędzał go.
Nienawidził pośpiesznych, powziętych pod wpływem uczuć decyzji.
– To zajmie około miesiąca – odezwał się w końcu Donne. –
Trzeba będzie kupić ładunek. Wszystko musi wydawać się w
porządku. Popłynę do Francji i sprowadzę towary, które dadzą się
bez trudu ubezpieczyć na znaczną sumę, a następnie sprzedać z
zyskiem w obcych portach. Brandy. Płótna. Tego rodzaju rzeczy. –
85
Nie będziemy potrzebować kupca, bo do żadnej transakcji nigdy nie
dojdzie. Załadujemy towar, a w noc poprzedzającą wypłynięcie w
morze wybuchnie pożar.
– Doskonale! – zawołał Carr z oczami błyszczącymi jak w
natchnieniu. – Aleja mam jeszcze lepszy pomysł.
– To znaczy? – zapytał Donne sucho.
– Czemu nie wyciągnąć podwójnego zysku? Załadować, poddać
się inspekcji Lloyda, a potem, tuż przed pożarem, wyładować.
Możemy gdzieś przechować towar i sprzedać go później.
– Świetnie.
Carr się nadąsał.
– Myślałem, że to wspaniały pomysł, ale ty nie wydajesz się
zainteresowany.
– Wybacz, nie lubię szantażu. Poza tym boję się o ludzi. Ogień
łatwo się rozprzestrzenia.
Obawia się o życie robotników portowych? – pomyślał Carr
zdziwiony.
Donne podniósł wzrok.
– Chcę jednak coś z tego mieć.
Carr pokiwał palcem karcąco.
– No, no, no. Nie wolno grozić temu, kto grozi.
– Ja nie grożę. Mówię ci, jaki jest jedyny sposób, żeby wydostać
ode mnie to, czego chcesz. Nie kocham Anglii. Wygnanie z wyspy
nie skaże mnie na piekło na ziemi, jak sobie wyobrażasz.
W jego słowach dźwięczała szczerość. Carr się zastanowił. Nie
lubił godzić się na ustępstwa wobec tych, którzy padali jego ofiarą.
Tym razem jednak czuł, że nie ma wyjścia. Donne ucieknie, nie
oglądając się za siebie.
– Co takiego?
– To… – Thomas pochylił się naprzód i zaczął mówić.
Dziesięć minut później, kiedy Carr opuszczał dom, lokaj
przytrzymujący drzwi usłyszał, jak się śmieje.
Nie był to przyjemny dźwięk.
Thomas rzucił kieliszek brandy do kominka. Z żarzącego się
popiołu buchnęły płomienie. Odwrócił się z jękiem.
Nie wierzył, że trzy krótkie tygodnie wystarczą, by wyrwać
Jamesa ze szponów Fii. I nie podzielał wcale pewności Carra co do
tego, że Fia posłucha rozkazu, żeby trzymać się z daleka od Jamesa.
86
Mogła zrobić jakiś rozpaczliwy krok, jeśli stwierdzi, że
przyparto ją do muru.
Na nieszczęście dla niej, on czuł już ów mur za plecami.
87
10
Fia zajęła krzesło przy oknie. Wcześniej ustawiła je tak, żeby
światło od okna padało na twarz każdego, kto na nim usiądzie. Po
nieprzyjemnościach poprzedniego dnia, związanych z wizytą ojca, w
świetle słońca nie powinna wyglądać korzystnie. Wszystkie linie,
cienie, powinny się uwydatnić. Zaczęła leniwie przerzucać stos
listów, które trzymała w dłoni.
– Nic nie rozumiem! – wykrzyknął Pip. Nie usiadł od czasu, gdy
zjawił się przed paroma minutami.
Fia westchnęła ciężko, z irytacją i spojrzała na chłopca chłodnym
wzrokiem. Chociaż jego cera nadal miała odcień wosku, i bardzo
zeszczuplał, poruszał się bez wysiłku i oddychał swobodnie.
– Czego nie rozumiesz? – zapytała szorstko. – Planuję podróż za
granicę z bliskim przyjacielem. Nie będzie mnie przez dwa tygodnie
albo dłużej. Co w tym takiego trudnego do pojęcia? – Łatwo
przyszło jej skłamać. Myśl o ukrywaniu się w domu, podczas gdy
wszyscy będą przekonani, że przebywa za granicą, była krzepiąca.
– Kto jest tym przyjacielem? – zapytał chłopiec.
Podniosła srebrny nóż do otwierania listów. Nie wolno jej
dopuścić do żadnej sceny. Gdyby odpowiedziała inaczej, niż
chłodem, przekonałaby go tylko, że istnieje jakieś uczucie między
nimi.
– Sądzę, że to nie twoja sprawa, prawda?
– Ale… – Gniew znikł z młodej twarzy, zostawiając tylko ból i
widoczne zmieszanie. – Co ja takiego zrobiłem? Wydajesz się jakaś
inna.
– Doprawdy? – zapytała zdumionym tonem. – Dlaczego?
Przez chwilę myślała, że nie odpowie, ale był przecież młody,
został zraniony i było rzeczą naturalną, że będzie próbował także ją
zranić. Wysunął wojowniczo dolną wargę.
– Stałaś się nieczuła – powiedział. – Odpychająca. Chcę
wiedzieć, czemu.
Przez chwilę milczała wyniośle, jakby jego twarde słowa nie
dotknęły jej w najmniejszym stopniu. Jakby nie czuła w sercu
głuchego bólu.
– Być może, mój drogi, to ty się zmieniłeś – odezwała się w
końcu. – Może bliskie otarcie się o śmierć zmieniło twoje spojrzenie
88
na świat. I ludzi.
– Czy chcesz powiedzieć, że zawsze taka byłaś, taka zimna i
obojętna?
Roześmiała się.
– Wcale nie. Chcę powiedzieć, że może nigdy nie byłam ckliwą
laleczką, za którą mnie uważałeś, i teraz to sobie uświadomiłeś.
Przykro mi, jeśli rzeczywistość cię rozczarowała. Na swoją obronę
powiem jednak, że większość mężczyzn raczej nie zgodziłaby się z
tobą. – Odęła lekko wargi, trzepocąc powiekami.
Chłopiec zaczerwienił się.
– Może masz rację, lady Fio – powiedział sztywno.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę – zawołała Fia, zadowolona z chwili wytchnienia.
Drzwi otworzył Porter.
– Lady Fio… – Przerwał na widok Pipa. – Przeszkadzam pani…
– Wcale nie – odparła Fia. – Skończyliśmy już, Pip, czyż nie?
Chłopiec miał zaprotestować, ale się rozmyślił.
– Tak. Chciałbym jednak powiedzieć, pani, że wiem, kim jest
„przyjaciel”, z którym zamierzasz podróżować.
Fia uniosła brwi. Ponieważ zarówno podróż, jak i jej towarzysza
wymyśliła, taki obrót sprawy wzbudził w niej szczególne
zainteresowanie.
– Naprawdę?
– Tak – odparł chłopiec chrapliwym głosem. – I ze względu na
twój obraz, jaki kiedyś nosiłem w… darzyłem głębokim szacunkiem,
pragnę cię przed nim ostrzec.
– Mów proszę – szepnęła. – Dlaczegóż to?
– Ponieważ Thomas Donne podawał się kiedyś za mojego
przyjaciela, a sama widzisz, jak uszanował tę przyjaźń,
wykorzystując moją ranę, aby wkraść się w twoje łaski. W dodatku
planuje podróż z tobą za granicę!
– Thomas Donne? – powtórzyła. – Powiedział ci, że wyjeżdża ze
mną z Londynu?
– Nie. – Pip przestępował niezgrabnie z nogi na nogę, ale nie
wycofał się z tego, co powiedział. – Mówił, że wyjeżdża z Londynu
na parę tygodni. A kiedy mnie odwiedził podczas mojej
rekonwalescencji, rozmawialiśmy o tobie. Wydawało mi się
wówczas, że szydzi z ciebie i jest ci niechętny, ale teraz widzę, że
89
kryła się za tym tylko chęć… lepszego zrozumienia ciebie. Nie
jestem tak głupi, czy dziecinny, pani, żeby nie wiedzieć, że dwa i
dwa to cztery. – Zaśmiał się z goryczą, ale nie wyszło mu to
najlepiej. – I pomyśleć, że miał czelność ostrzegać mnie przed tobą.
Szybko odzyskała panowanie nad sobą.
– Tak, w istocie. Mężczyźni zwykle przedkładają swoje interesy
ponad interesami innych. Nawet przyjaciół. – Wbrew płynącym z
zazdrości podejrzeniom Pipa wyjazd Thomasa nie miał z nią nic
wspólnego. Odwróciła się od Pipa.
W progu, zachowując znaczące milczenie, stał Porter.
– Mężczyźni? – powtórzył Pip z ironią.
– Kobiety również, rzecz jasna. – Spojrzała na niego przez
ramię. – I… dziękuję za troskę.
Nie odpowiedział.
– Sądzę, że Porter ma mi do przekazania coś natury osobistej. –
To była odprawa, w dodatku niezbyt grzeczna. Pip zaczerwienił się i
przeszedł obok lokaja.
Fia odczekała, aż rozległ się odgłos zatrzaskiwania drzwi
frontowych i dopiero wtedy odezwała się zmęczonym głosem:
– O co chodzi, Porter?
– Wiem, że nie do mnie należy zastanawianie się nad intencjami
pani przyjaciół i adoratorów, lady Fio.
– Zapewne nie – zgodziła się Fia z lekką ironią.
– Nie dopełniłbym jednak swoich obowiązków, gdybym
podejrzewając kogoś o złe wobec pani zamiary, zaniedbał
ostrzeżenia pani o tym.
– Mój Boże, to zatem kwestia etyki. Jeśli tak, to wątpię, bym
była właściwą osobą do udzielenia ci odpowiedzi.
– Wcale nie, lady Fio. Chcę się jedynie upewnić co do pani
życzeń.
– Rozumiem. No cóż, jeśli ktoś miał wobec mnie jakieś niedobre
zamiary, ucieszyłabym się z pewnością, gdyby mi o tym w porę
doniesiono.
Porter skinął głową.
– Zatem muszę przyznać rację panu Leightonowi co do jego
podejrzeń wobec kapitana Donne'a.
Fia ożywiła się natychmiast.
– Dlaczego?
90
– Kapitan Donne był tu dzisiaj wcześniej, żeby złożyć pani
wizytę.
– Co? – powiedziała Fia. – Dlaczego mnie o tym nie
powiadomiono?
– Ponieważ kapitan Donne przykazał stanowczo lokajowi –
młodemu człowiekowi o imieniu Bob – żeby pani nie niepokoił.
Kapitan przyszedł wcześnie; dużo wcześniej, niż wstaje jakakolwiek
dama z towarzystwa; w gruncie rzeczy wcześniej niż wstają kobiety
w zwykłych domach. Chciał się z panią zobaczyć. Kiedy Bob
oznajmił, że pani nie przyjmuje, kapitan zaśmiał się z zakłopotaniem
i wyznał, że pragnie zobaczyć panią jak najprędzej.
Bob uznał kapitana Donne'a za kolejnego zakochanego
adoratora. Kapitan zadał mu szereg pytań na temat pani
przyzwyczajeń: kiedy najczęściej bywa pani w domu, jak wygląda
pani dzień, kiedy najpewniej można panią zastać samą…
Fia zmarszczyła brwi.
– I Bob mu powiedział?
Porter skrzywił się lekko.
– Obawiam się, że tak, lady Fio. Kapitan Donne dał mu szczodry
napiwek i poprosił Boba na odchodnym, aby nic nie mówił o jego
wizycie, ponieważ zaszkodziłoby mu to tylko w oczach damy, gdyby
dowiedziała się o jego zapałach. A Bob, sam nieszczęśliwie starający
się, przystał na to.
Bob przypadkiem tylko wspomniał przy mnie kapitana Donne'a,
bo zobaczył pana Leightona i zdziwił się, że tylu panów ustawia się
w kolejce przed śniadaniem. To słowa Boba, nie moje.
– Oczywiście – mruknęła Fia, czując zamęt w głowie. Zerknęła
na liścik, jaki przysłał jej James Barton przedostatniej nocy.
Pomyślała wówczas, że to zwykła ostrożność. Teraz jednak…
– Pani?
Podniosła głowę. Porter stał w wyczekującej postawie. Podjęła
decyzję.
– Dziękuję ci, Porter, zarówno za twoją lojalność, jak i
gorliwość. Doceniam twoją troskę, lecz jest ona niepotrzebna.
Rzeczywiście zamierzam wyjechać z Londynu. Być może już dzisiaj
po południu, a może później. Moje plany nie są ustalone i zależą od
czyjegoś humoru. Możesz zawiadomić służbę.
91
Porter zamrugał oczami, ale lata doświadczenia pozwoliły mu
zachować niewzruszony wyraz twarzy.
– Oczywiście, lady Fio.
Fia stała przed otwartą szafą, kiedy do pokoju weszła Gunna,
niosąc gorącą czekoladę na tacy. Garbuska spojrzała na halki,
koszule, jedwabne pończochy, gorsety poukładane w stosach na
łóżku, krzesłach, kanapie i wszelkich innych możliwych miejscach w
pokoju.
– Oszalałaś – powiedziała, kiwając głową z rezygnacją. – Cóż,
nic dziwnego. To miasto świętego skłoniłoby do grzechu, a ty nigdy
nie byłaś święta, moja droga.
– Co takiego? – Fia wyciągnęła rękę w stronę ciężkiej,
jedwabnej halki, ale zamiast tego sięgnęła po bawełnianą, leżącą pod
spodem. – Dobrze, Gunno. Dobrze.
Gunna postawiła tacę na toaletce.
– Co robisz, dziewczyno?
Fia rzuciła na łóżko cztery pary pończoch, pomyślała chwilę i
dodała jeszcze jedną.
– Przygotowuję się do porwania.
– Co?
Słysząc zdumienie w głosie Gunny, Fia odwróciła się z
uśmiechem. Rzadko kiedy udawało jej się zaskoczyć swoją
opiekunkę.
– Do porwania – powtórzyła spokojnie i spoglądając na stojący
na kominku zegar, dodała:
– Do którego może dojść w każdej chwili.
Gunna nie odwzajemniła uśmiechu. Pomarszczona twarz
wydawała się zdecydowanie ponura.
– Lepiej wyjaśnij mi to, Fio. I niech to będzie rozsądne
wyjaśnienie.
– Nie mam czasu.
– Lepiej go znajdź – burknęła Gunna cierpko.
Fia nie chciała wdawać się z nią w kłótnię. Stara Szkotka z
pewnością by wygrała i przekonała ją do porzucenia planu, jaki
zaświtał w jej umyśle, kiedy zrozumiała, że Thomas Donne zamierza
ją porwać, żeby uchronić Jamesa Bartona przed jej złym wpływem.
Cóż za okazja, żeby załatwić kilka spraw za jednym zamachem!
Posłucha polecenia ojca i usunie się na czas jego rozmów z
92
Jamesem. Jej zniknięcie pozwoli też wyjaśnić przygnębienie Jamesa
– drogiego, uczciwego Jamesa – podczas owych negocjacji.
Powstrzyma również Thomasa od wtrącania się w nie swoje sprawy
oraz dokona słodkiej zemsty na zadufanym Szkocie.
Otworzyła walizę i zaczęła upychać w niej ubrania. Nie powinna
pakować za dużo rzeczy, żeby nie obudzić podejrzeń Thomasa.
Odwróciła się, spoglądając na szczególnie frywolną suknię z
jasnofioletowego tiulu. Zdecydowanie było na nią miejsce w walizie.
– Fio… – W głosie Gunny brzmiało ostrzeżenie.
Spojrzała jej spokojnie w oczy.
– Nie musisz się martwić, Gunno. Celem porwania jest
powstrzymanie mnie przed uwiedzeniem kogoś, a nie uwiedzenie
mnie samej.
– Nie pomyślałabym – wykrzyknęła stara kobieta – że dożyję
dnia, kiedy lady Fia Merrick będzie się zachowywać jak naiwna
owieczka.
– Nie jestem naiwna. Ani łatwowierna.
Gunna spojrzała na Fię uważnie jednym, zdrowym okiem.
Widocznie zadowoliło ją to, co zobaczyła, bo mruknąwszy coś pod
nosem, opadła na brzeg łóżka.
– A kto jest owym świętym, który wziął na swoje barki zadanie
uratowania biednych londyńczyków przed twoimi diabelskimi
wpływami?
– Thomas Donne.
– Nie! Tylko nie ten! Prędzej powierzyłabym cię diabłu.
Kochałaś się w nim, odkąd byłaś dzieckiem, i nie pozwolę, abyś się
oddała w jego ręce.
– Kochana Gunno.
– Nie mów tak do mnie. Nigdy nic ci nie przyszło z tego
„kochana”, kiedy byłaś mała, i teraz nic ci z tego nie przyjdzie, kiedy
dorosłaś.
– Dobrze – powiedziała Fia, porzucając pieszczotliwy ton. – A
więc jest tak. Będziesz musiała mi zaufać. Jeśli wyjadę z Thomasem
Donne'em, zyskam pewność, że nie zrujnuje moich planów. Planów,
dzięki którym wrócimy do Bramble House. Planów, które raz na
zawsze pozwolą mi – nam – uwolnić się od wpływów ojca. – Nie
wspomniała o planowanej zemście.
93
Gunna skrzywiła się, gładząc pobrużdżony policzek cienkimi
palcami.
– No nie wiem…
– To jest całkowicie rozsądne.
Gunna klepnęła się w kolano.
– Dobrze. Pojadę z tobą.
– Nie! Proszę, nie. Nie zgodzi się, żeby cię zabrać, a… a ty
musisz zostać tutaj z Kayem. I Corą. Może się pojawić równie
znienacka jak jej brat. –Wykorzystywanie uczuć Gunny wobec dzieci
nie było uczciwe. Fia jednak nigdy nie miała okazji opanować sztuki
walki o to, na czym jej zależało, za pomocą uczciwych środków.
Stara kobieta pokręciła głową.
– Nie podoba mi się to. Nie wiesz, do czego jest zdolny ten
mężczyzna.
– Na pewno nie do gwałtu – stwierdziła Fia z niezachwianą
pewnością.
Gunna spojrzała na nią karcąco.
– Myślę, że to nie jest mężczyzna, który musi się uciekać do
użycia siły.
– Ze mną nie będzie się do niczego uciekać – oznajmiła Fia. Co
nie pocieszyło staruszki, ale przynajmniej przestała protestować. Fia
zapięła walizę i ustawiła ją przy drzwiach sypialni, a Gunna
pocałowała ją w policzek, obiecując zaopiekować się Kayem, i w
końcu wyszła.
Fia wyszeptała to, czego nie powiedziała przedtem głośno:
– Ale z pewnością dostanę to, czego od niego chcę.
94
11
Na placu przed miejskim domem MacFarlane'ów panował
spokój. Świt wstawał ospale nad pustymi, brukowanymi uliczkami,
słońce grzało szeroki zad konia zaprzężonego do bryczki. Jeszcze
trochę, a służące wyjdą, żeby umyć schody i załatwić sprawunki, ale
teraz, o siódmej, zajmowały się spokojniejszymi czynnościami, tak
żeby nie obudzić pań i panów, którzy położyli się spać zaledwie
przed paroma godzinami.
Thomas przeskoczył przez kamienny mur okalający tylny ogród i
wylądował na dachu wychodka. Stamtąd zsunął się lekko na ścieżkę
i spojrzał z zadowoleniem na tył domu. Zgodnie z oczekiwaniami –
trzy dni przygotowań nie poszły na marne – okno biblioteki było
otwarte. Spojrzał w górę. Zasłony w buduarze Fii falowały na
wietrze.
Musiał zatrzymać Fię poza miastem, póki James nie znajdzie się
bezpieczny na pokładzie „Sea Witch”. Wszystko starannie
zaplanował, począwszy od człowieka czekającego na końcu uliczki z
zamkniętym powozem, aż po listy, jakie wysłał do Carra i do
Jamesa, zawiadamiając ich, że pojechał do Francji po towar.
Po powrocie Thomasa Carr zrozumie, że kapitan nie kupił
żadnego ładunku, ani że nie zamierza zniszczyć statku. Carr
poinformuje wówczas władze o tym, kim Thomas jest – wygnańcem,
który wrócił do Anglii wbrew zakazowi. Thomas ucieknie,
porzuciwszy marzenie, nad którego urzeczywistnieniem tak ciężko
pracował, marzenie odbudowania Rumieńca Dziewicy z popiołów, w
jakie zamek obrócił się przez Carra.
Nie żałował tej decyzji. Był winien Jamesowi Bartonowi parę
marzeń. Zresztą nawet jeśli nie będzie mógł osobiście nadzorować
odbudowy, pewnie zdoła tam czasem zajrzeć. A nawet gdyby nie
było mu dane zaznać radości z powrotu do domu, ucieszy się,
wiedząc, że jego klan wrócił na Wyspę McClairenów.
Nie, nie żałował tej decyzji. Ale to nie sprawiało, że lepiej
wyglądał we własnych oczach. Nigdy w życiu nie potraktował źle
kobiety. A jednak za parę minut miał porwać damę z jej własnego
domu i zatrzymać ją przy sobie wbrew jej woli.
Wciągnął głęboko powietrze, wsparł dłonie na parapecie okna
biblioteki i wsunął się do środka, lądując bezszelestnie na dywanie.
95
– Większość znajomych Fii korzysta z drzwi frontowych.
Zamarł. Akcent był niewątpliwie szkocki, głos młodzieńczy,
chłopięcy. Odwrócił się.
W fotelu siedział młody, młodszy nawet od Pipa, chłopak. Na
kolanach trzymał otwartą książkę. Przyglądał się Thomasowi
ciemnymi, zadumanymi oczami spod gęstej, brązowej grzywki.
Kim, do diabła, był?
Thomas zdołał się uśmiechnąć.
– Przyznaję, nie spodziewałem się kogoś tu zastać. Kim jesteś?
Chłopiec zaznaczył stronę palcem.
– To chyba ja powinienem o to pytać, panie.
Mój Boże, chłopiec nie dawał się zbić z tropu. Jego opanowanie,
lekko suchy ton, kogoś Thomasowi przypominał. Żadnych
nerwowych ruchów, wyjątkowo spokojny, bezpośredni… Chłopiec
przypominał mu Fię. Niemożliwe, żeby byli spokrewnieni. Poza
podobnym wyrazem twarzy, nie było między nimi żadnego
podobieństwa.
– Nie jesteś przypadkiem synem MacFarlane'a? – zapytał
Thomas.
Napięcie chłopca odrobinę zelżało.
– Masz nade mną przewagę, panie – powiedział.
Thomas uśmiechnął się szerzej, usiłując pośpiesznie coś
wymyślić. Musiał znaleźć rozsądne wyjaśnienie, dlaczego wszedł
przez okno biblioteki, choć chłopiec wychowany przy udziale Fii
przyzwyczaił się z pewnością do niespodziewanych wizyt obcych
mężczyzn.
– Jestem przyjacielem twojej macochy.
– Nigdy nie nazywam jej „macochą”, ani „mamą”. Nazywam ją
Fią. Jest tylko sześć lat starsza ode mnie – powiedział chłopiec z
buntowniczą nutką w głosie.
Dobry Boże, jeszcze jedna zdobycz Fii!
– Byłoby absurdem, gdybym nazywał ją „mamą” – ciągnął
chłopiec, a po chwili namysłu dodał – Cora nazywa ją czasem
„mamą”, ale tylko po to, żeby się z nią przekomarzać.
Przekomarzać się? Myśl o tym, że ktokolwiek mógłby
przekomarzać się z Fią, była tak niezwykła, że Thomas przez chwilę
zapomniał, po co się tu zjawił.
– Kim jest Cora, która przekomarza się z Fią?
96
– To moja młodsza siostra. Okropna młodsza siostra. Drażni się
z nią. Współczuję Fii. Jest takim łatwym celem, prawda?
Thomas rozejrzał się skonsternowany, jakby spodziewał się
zobaczyć Córę siedzącą na jakimś krześle. Fia jako łatwy cel? Ofiara
dziecinnych prześladowań?
– Nie martw się. – Chłopiec odczytał jego myśli. – Cora jest
daleko, w szkole. W Devonie. W dalekim Devonie – podkreślił z
niekłamaną radością.
– Rozumiem. – Ale nie rozumiał. Powinien być już na górze,
kneblując śliczne usta Fii, zanim zarzuci ją sobie na ramię, żeby ją
uprowadzić. Zamiast tego gawędził z chłopcem.
Chłopiec wstał i skłonił się dwornie.
– Jestem Kay Antoine MacFarlane.
– Donne. Thomas Donne. – Thomas spojrzał na drzwi do holu.
Służąca mogła pojawić się lada chwila.
– Jestem zaszczycony.
– Ja również, lordzie MacFarlane.
Maska dorosłości opadła i chłopiec uśmiechnął się szeroko i
spontanicznie, w taki sposób, do którego Fia nie była zdolna.
– Po prostu Kay. Ten tytuł należał do mojego ojca i nie pragnę
go dla siebie. Być MacFarlanem z Bramble House zupełnie mi
wystarcza.
Thomas poczuł sympatię do chłopca i złość do Carra, za to, że w
nieuczciwy sposób pozbawił dobre dziecko własnego domu. Ta myśl
przypomniała mu powód, który sprowadził go do domu Fii.
– Cóż, Kayu MacFarlanie z Bramble House, muszę zająć się
swoimi sprawami, zanim zwrócimy uwagę służby.
– A cóż to za sprawy, panie Donne? – W oczach Kaya błysnęła
ponownie czujność.
Thomas rozłożył ręce, dłońmi do góry.
– Chodzi o drobny zakład między mną a Fią. Twierdziłem, że
mogę wejść do domu i zabrać bukiet z wazonu na górze – Boże, oby
na górze naprawdę znajdował się jakiś wazon – i że nikt mnie nie
zobaczy, włącznie z Fią. – Potrząsnął melancholijnie głową. – Czyż
nie będzie zachwycona, dowiadując się, że ledwie wszedłem do
domu, a już zostałem przez ciebie odkryty?
Usta chłopca zadrżały z rozbawienia.
– Tak. Fia tak chichocze, kiedy wygrywa, prawda?
97
Chichocze? Śmieje się? Oczywiście, słyszał wiele razy, jak Fia
się śmieje – drwiąco, okrutnie, pogardliwie – ale nigdy z taką zwykłą
radością, o jakiej mówił chłopiec.
– My, mężczyźni, musimy trzymać się razem, nie sądzisz?
Kay przyglądał mu się.
– Być może.
– Posłuchaj, Kayu. Fia zanadto przywykła wygrywać. Pora,
żebyśmy wygrali, my biedni, delikatni mężczyźni.
Chłopiec kiwnął głową, gotów rozpromienić się za chwilę w
uśmiechu.
– A zatem nie przeszkadzaj sobie dłużej w tym, co robiłeś.
Czytałeś, tak? Coś znakomitego, spodziewam się.
– Iliadę.
– Ach! Cóż może być wspanialszego. Czytaj zatem dalej – tyle
że w swoim pokoju. Dzięki temu nie będziesz musiał odpowiadać na
kłopotliwe pytania Fii, kiedy odkryje, że przegrała zakład. – Puścił
do niego oko.
– Sadzę, że mógłbym pójść do kuchni…
– A więc do kuchni! – powiedział Thomas, klepiąc Kaya
przyjacielsko po plecach i czując do siebie obrzydzenie. – Dobrze?
Nie da się z nią żyć, jeśli nigdy nie przegra.
To przeważyło szalę na korzyść Thomasa. Kay pokiwał głową ze
zrozumieniem.
– Masz rację, panie.
Thomas zaśmiał się i otoczył ręką szczupłe ramiona chłopca,
prowadząc go do drzwi. Kiedy tam doszli, rzucił szybko spojrzenie
w prawo i w lewo, po czym lekko wypchnął chłopca na korytarz.
Kay dotarł do połowy korytarza, kiedy nagle się odwrócił.
– Jak długo mam tam zostać?
– Kwadrans – odparł Thomas niedbale – no, może odrobinę
dłużej, dla wszelkiej pewności. Wiesz, gdybym musiał się ukryć w
jakimś pokoju przed lokajem czy pokojówką.
Chłopiec skinął głową. W minutę później zamknęły się za nim
drzwi prowadzące do pomieszczeń dla służby. Z twarzy Thomasa,
kiedy zaczął wspinać się po schodach na drugie piętro, znikł ślad
uśmiechu. Zapamiętał, który pokój należał do Fii. Wszedł szybko do
środka, zamykając bezgłośnie drzwi.
98
Rozejrzał się, badając łukowato sklepione przejście między
buduarem a sypialnią. Przeszedł ostrożnie po podłodze, oczekując
widoku Fii uśpionej w łóżku, wbrew własnej woli podniecając się na
myśl o jej włosach, rozrzuconych na białej pościeli, i policzkach
różowych od snu.
Nie było jej w łóżku.
Wyjrzał zza załomu ściany. Siedziała z podwiniętymi nogami na
fotelu, z robótką na kolanach. Miała na sobie zwykłą, żółtą sukienkę
ze skromnym dekoltem, z rękawami obszytymi potrójną koronką. W
tym świeżym, żywym kolorze było jej równie dobrze jak w
zwykłych dla niej, dramatycznych zestawieniach czerni i bieli; jej
skóra wydawała się promienieć, czarne włosy lśniły.
Podniosła wzrok. W jednej chwili jej wspaniałe oczy
pociemniały, lśniący błękit przeszedł w barwę leśnych fiołków.
– Kapitan Donne. – Nie okazała prawie zdumienia na jego
widok; dzięki znanej jej tylko diabelskiej sztuczce wygładziła twarz
tak, że nie dało się z niej niczego wyczytać. – Czemu zawdzięczam
ten zaszczyt?
Przeszedł szybko przez pokój, chwycił ją za ramię i podniósł.
Robótka spadła na podłogę. Zmarszczyła czoło w wyrazie niechęci,
odzwierciedlającej jego własną.
– Nie chciałbym cię skrzywdzić, Fio – powiedział cicho – ale
przysięgam, jeśli podniesiesz głos, pozbawię cię przytomności.
Uwolniła ramię, cofając się i patrząc na niego gniewnie.
– Nie zamierzam krzyczeć. Co tutaj robisz?
Odetchnął głęboko.
– Mogę nadać temu postać prośby, ale nie oszukuj się, Fio, to nie
jest prośba. To oznajmienie.
Ciemne, wygięte jak ptasie skrzydło brwi uniosły się do góry.
– Zechciej mówić dalej.
– Pójdziesz ze mną!
Poczucie humoru, o którym opowiadał Kay, błysnęło w jej
niezwykłych oczach.
– Dokąd? Na Oxford Street odwiedzić nowego francuskiego
bławatnika? A może do Covent Garden – chociaż, jak sądzę, owoce
już dawno zostały zerwane. A może myślałeś o wycieczce do…
– Zabieram cię z Londynu.
Spochmurniała.
99
– Rozumiem. Na jak długo?
– Na dłuższy czas.
Czy jej alabastrowa skóra zbladła? Tak mu się wydawało,
zauważył też, że tego ranka nie używała żadnych środków
upiększających. Barwniki, perfumy i balsamy już nie tworzyły maski
Czarnego Diamentu.
Dlaczego, na wszystkich świętych, ukrywała tak piękną cerę pod
pudrem i malowidłami? Jej skóra miała ciepły, półprzeźroczysty
odcień, jak różowe perły, które kiedyś kupił na wyspie na
południowym Pacyfiku, nieoznaczonej na mapie.
– A zatem to porwanie.
– Tak.
Skinęła głową, jakby omawiali interesy.
– Rozumiem. Czy mam w tej sprawie coś do powiedzenia?
Oczywiście, że nie – pokręciła głową nad własną głupotą – gdybym
miała i powiedziała „tak”, to by była miłosna eskapada, a nie
porwanie. Słowa są takie ważne, nie sądzisz, panie?
Starała się zbić go z tropu. Był świadkiem, jak robiła to z pół
tuzinem mężczyzn w ciągu paru ubiegłych tygodni, jak chwytała ich
w pułapkę fałszywą słodyczą, która była jedynie maską.
Podeszła bliżej, zbyt blisko. Nie zachowywała się tak
prowokująco jak na balu u Portmannów. Nie dotknęła go, chociaż
jego ciało zesztywniało w oczekiwaniu i poczuł dreszcz na
wspomnienie dotyku jej dłoni na swojej piersi.
– Co za brak pewności siebie, kapitanie! Nie przyszło ci do
głowy, że mogę nie mieć nic przeciwko wyjazdowi z tobą? –
zaszczebiotała; w kącikach jej pysznych warg błąkał się zwodniczy
uśmiech. – Dlaczego po prostu mnie nie poprosisz?
Spostrzegł się w porę. Odmówiłaby ze śmiechem. Widział to w
jej twardych lśniących oczach, które przeczyły miękkim ustom.
Brak odpowiedzi naruszył jej niezwykłe panowanie nad sobą –
nieznacznie, ale w widoczny sposób. Spodziewała się próśb; nie
wiedziała, jak zachować się wobec odmowy.
– Zatem dobrze – powiedziała. – Usiądź, proszę, spakuję parę
rzeczy i możemy ruszać.
Jego zdumienie przywróciło jej panowanie nad sytuacją.
– Cóż… nie wyobrażasz sobie chyba, że to moje pierwsze
porwanie? – Roześmiała się perliście. – Na Boga, nie! Uważam
100
sezon za stracony, jeśli choć raz nie zostanę uprowadzona.
Jakkolwiek – w jej głosie zabrzmiał wyrzut – większość moich
porywaczy czyni mi tę uprzejmość, że mówi mi, jak długiego mogę
się spodziewać wyjazdu. Taki plan byłby pomocny. Mogłabym
wówczas zdecydować, czy wycofać zamówienie na nową suknię –
nie ma przecież sensu szycie sukni na zabawę, skoro mnie na niej nie
będzie? A dostawca win powinien zostać powiadomiony, żeby nie
dostarczać… – Przerwała, dając mu czas na naprawienie błędu, ale
ponieważ milczał, ciągnęła dalej w desperacji. – Bez względu na to,
jak długo to by miało trwać. A w dodatku w tym tygodniu miałam
odbyć rozmowę z nową gospodynią, spotkać się z fryzjerem,
monsieur Gerardem – rozumiesz chyba, że jeśli po prostu nie stawię
się na spotkanie, mogę się pożegnać z nadziejami, że ułoży w końcu
moje włosy; czekało mnie też mnóstwo innych, drobnych spraw
związanych z codziennym życiem, w których nawet porwanie nie
powinno przeszkodzić.
Westchnęła z rezygnacją.
– Czy to, że nie mówisz mi, jak długo zamierzasz mnie więzić,
czyni tę wyprawę bardziej romantyczną?
Te słowa wyrwały go z odrętwienia.
– To nie schadzka kochanków!
Zamrugała oczami, słysząc gniewny ton.
– Widzę, że nie. – Jej oczy rozszerzyły się nagle. – Zatem gwałt?
– szepnęła.
– Nigdy w życiu! – zawołał.
– Boże, a więc co to jest właściwie? Mam nadzieję, że nie
przyszedł ci do głowy szalony pomysł domagania się za mnie
okupu? Zapewniam cię, nikt nie zapłaci grosza za mój powrót.
Nie umknęła jego uwagi leciutka nutka goryczy w jej tonie, ale
fakt, że uznała go za zdolnego do gwałtu, za bardzo go dotknął, żeby
się nad tyra zastanawiać.
– Wątpię, moja pani – warknął. – Nie, nie oczekuję okupu za
twój powrót. A teraz nie pytaj już o nic więcej, bo ci nie odpowiem.
Powiem tylko, że nie poniesiesz żadnej szkody w wyniku tego…
tego…
– Porwania? – podpowiedziała Fia.
– Porwania – powtórzył szorstko. – We właściwym czasie
wrócisz tutaj cała i zdrowa.
101
– Przyrzekasz? – Aż do tej chwili nie zauważył, żeby planowane
porwanie wywołało w niej coś więcej niż przelotny niepokój. Teraz
stwierdził, że przy całej brawurze, czuła się bezradna.
– Przyrzekam.
– Dobrze – odwróciła się, zanim zdążył zobaczyć wyraz jej
twarzy; jej spódnice Zafalowały miękko, kiedy odchodziła.
Podeszła do malowanej skrzyni u stóp łóżka i podniosła wieko.
Po chwili wyciągnęła stamtąd dużą skórzaną walizę i otworzyła
zatrzask.
– Hm. – Pochyliła się, grzebiąc w jej wnętrzu. – Koszula, gorset,
dwie halki…
Otworzył szeroko oczy.
– Masz przygotowaną walizę?
Pokiwała głową, nie patrząc na niego.
– I mały kuferek – powiedziała, wskazując ręką w stronę
zamkniętej szafy. Obok niej stał obity mosiądzem podróżny kuferek.
– Z paroma sukienkami. Weźmiesz to, czy podjedziesz od tyłu, a ja
polecę lokajowi znieść bagaż?
Przeszedł przez pokój w kilku krokach. Chyba kpiła sobie z
niego. Jedno spojrzenie ukazało mu jednak starannie zapakowaną
walizkę pełną delikatnych, koronkowych szmatek.
Podniósł walizę ze stłumionym sapnięciem i schylił się, sięgając
po mosiężną rączkę kufra. Wsadził go sobie na ramię i odwrócił się.
Czekała przy drzwiach.
– Nie próbuj, pani, wszczynać alarmu.
– Gdybym to zrobiła, nigdy bym się nie dowiedziała, z jakiego
powodu, poza uwiedzeniem czy zyskiem, dżentelmen –
zaakcentowała to słowo lekko, lecz ironicznie – posuwa się do
porwania? O nie! Chodź, pokojówki sprzątają jeszcze w pokojach od
frontu. Możemy wyjść przez kuchnię.
Thomas przypomniał sobie Kaya.
– Nie. Przez bibliotekę.
Wzruszyła ramionami, ujmując klamkę.
– Zaczekaj.
Popatrzyła pytająco.
– Napisz list i zawiadom rodzinę, że przystałaś na propozycję
podróży po kontynencie.
Zdumiona uniosła brwi.
102
– Nie chciałbym, żeby się martwili.
Spodziewał się, że wykpi jego troskę o pasierba, ale po krótkiej
przerwie powiedziała tylko:
– Jak chcesz.
Wyjęła grubą kartkę papieru ze stosu na biurku. Napisała parę
linijek i złożyła papier na pół. Na wierzchu napisała „Dla Kaya”.
Zostawiła kartkę na blacie i wróciła do Thomasa.
– Teraz dobrze?
– Tak. – Sięgnął za nią, otworzył drzwi i sprawdził, czy korytarz
jest pusty. Gestem nakazał, żeby szła pierwsza.
Szedł za nią czujnie po schodach; waliza obijała się bezgłośnie o
jego udo, brzeg kufra wbijał się mu w szyję. Spodziewał się, że Fia
lada chwila puści się biegiem, a on, głupiec, sam postawił się w
takim położeniu, że nie mógłby jej przeszkodzić.
Gdzieś w głębi duszy pragnął, żeby uciekła, żeby nagle uniosła
spódnice i pobiegła, uwalniając go od szalonego planu. Nie zrobiła
tego.
Jakaś część jego serca cieszyła się z tego.
O drugiej po południu James Barton udawał się do miejskiego
domu MacFarlane'ów. Umówił się z Fią, że pojadą do parku St.
James. Wykorzysta okazję, żeby jej powiedzieć, że wyjeżdża za parę
tygodni. Wręczy jej również ostentacyjnie prezent w postaci
wspaniałych brylantowych kolczyków. Należały do Amelii. Amelia
nie miałaby nic przeciwko temu, pomyślał ze smutkiem. Obie, przed
śmiercią Amelii, pisywały do siebie serdeczne listy.
To właśnie Amelii udzieliła Fia tak potrzebnej im przed
siedmioma laty pomocy.
James i Amelia wrócili do Londynu po pobycie w koloniach.
Kapitana rozpierała duma, kieszenie wypełniały pieniądze z
dochodów jego kompanii handlowej, która odniosła pierwsze
sukcesy. Pragnął niecierpliwie przedstawić w towarzystwie swoją
śliczną żonę. Trafili na ludzi, którzy zawieźli ich do Rumieńca
Ladacznicy.
Tam zwrócił na niego uwagę hrabia Carr. Obyty w świecie,
wymowny, dowcipny hrabia pielęgnował tę znajomość, pochlebiał
Jamesowi, ale przede wszystkim zachęcał go do hazardu.
103
W ciągu tygodnia roczne zyski Jamesa rozpłynęły się.
Przerażony, nie wiedząc, do kogo się zwrócić ani jak o tym
powiedzieć Amelii, grał dalej, coraz bardziej zdesperowany.
Wkrótce długi przerosły stan jego posiadania.
Wtedy Carr poprosił o rozmowę na osobności. Zaproponował, że
w zamian za „przysługę” dopilnuje, żeby długi Jamesa zostały
spłacone. James nigdy nie dowiedział się, jaka miałaby to być
przysługa, ale wiedział z całą pewnością, że byłoby to coś
nielegalnego. Poprosił o jeden dzień na zastanowienie, na co Carr, z
wyrozumiałym uśmiechem, przystał.
W końcu James wyznał wszystko zdumionej i przerażonej żonie.
Ona z kolei zwierzyła się z tego przedwcześnie dojrzałej córce Carra.
Co między nimi zaszło, pozostało tajemnicą na zawsze. Wiedział
tylko, że Fia dała Amelii kameę. Wspaniałą, otoczoną brylantami
gemmę. Dała, niczego w zamian nie żądając i nie stawiając żadnych
warunków.
Nigdy nie zrozumiał, dlaczego Fia Merrick przedtem nie okazała
podobnej wielkoduszności, nikt też nie spodziewał się tego po niej w
przyszłości. Nie próbował twierdzić, że rozumie tę tajemniczą
kobietę. Myśl o przyjęciu tak kosztownego daru od niemal dziecka
kłóciła się z wszelkimi zasadami wyznawanymi przez Jamesa. W
końcu jednak Amelia przekonała go, żeby się zgodził. Pieniądze
uzyskane w ten sposób pokryły w dużej części dług. Resztę spłacał
przez rok.
W końcu zrozumiał, ile zawdzięcza Fii Merrick. Plotki na temat
Carra przerosły początkowe obawy Jamesa. Hrabia Carr był
bezlitosnym manipulatorem, który domagał się od swoich ofiar coraz
większego haraczu.
Gdy wiosną James zawitał do Londynu, otrzymał list od Fii.
Natychmiast do niej poszedł. Po wysłuchaniu tego, co miała do
powiedzenia, obiecał pomóc jej w każdy możliwy sposób, przystając
bez wahania na jej plan. Jeśli czegoś żałował, to tylko tego, że nie
może wyjaśnić swojego postępowania Thomasowi Donne'owi.
Zatrzymał powóz przed domem Fii. Lokaj otworzył drzwi,
zapraszając go do środka. Kay, pasierb Fii, stał w holu. Powitał
Jamesa zdziwionym spojrzeniem.
– Kapitanie Barton, obawiam się, że jeśli szuka pan lady Fii,
czeka pana rozczarowanie. Wyjechała. Odbywa podróż po
104
kontynencie. – Chłopiec się uśmiechnął. – Robi zakupy.
James zmarszczył brwi.
– Tak mi przykro – powiedział uprzejmie Kay. – Sądziłem, że
powiadomiła pana o tym, jako jednego z najbliższych przyjaciół, ale
z jej listu wnoszę, że podjęła decyzję dość niespodziewanie.
Coś się tutaj nie zgadzało. Dlaczego Fia miałaby teraz akurat
wyjeżdżać z kraju i to nie zostawiając żadnego wyjaśnienia?
– Zostawiła list?
– Tak. – Kay skinął głową. – Gunna mi go przyniosła.
– Gunna z nią nie pojechała?
– Nie. – Kay uśmiechnął się krzywo. – I wcale nie jest z tego
zadowolona. Cały dzień narzekała na upór lady Fii. Przypuszczam –
pochylił się poufale – że miały z tego powodu jakąś sprzeczkę.
– Rozumiem. – Mówił spokojnym tonem, nie chcąc niepokoić
chłopca.
– Nie tylko ciebie zaniedbała zawiadomić – te słowa miały
uspokoić zranioną, w przekonaniu chłopca, dumę Jamesa.
– Doprawdy? – zapytał James, lekko rozbawiony mimo
niepokoju. – O jakim to jeszcze wielbicielu zapomniała lady Fia?
Chłopiec się zaczerwienił.
– Nie, to całkiem coś innego. Dziś rano był tu pewien
dżentelmen; podjął zakład z Fią, teraz będzie musiał poczekać jakiś
czas, zanim odbierze nagrodę.
– Zakład? – mruknął James z roztargnieniem, usiłując znaleźć
jakiś powód zniknięcia Fii. – Kim był ten dżentelmen?
– Pan… Donne.
Jamesowi przebiegł zimny dreszcz po plecach.
– Sądzisz, panie, że coś jest nie w porządku? – W głosie Kaya
zabrzmiał strach.
– Nie. Wcale nie. Dobrze znam kapitana Donne'a. Byłem tylko
ciekaw, czy wygrał zakład.
Chłopiec odetchnął z ulgą.
– Nie umiem powiedzieć. Gunna o nim nie wspominała.
– No cóż – rzekł James – nic tu po mnie. Jestem pewien, że lady
Fia napisała do mnie list i znajdę go, jak tylko wrócę do domu.
Dziękuję ci.
Pożegnał się z Kayem i wyszedł. Zamyślony wsiadł do powozu.
Nie podobało mu się, że Thomas i Fia zniknęli tego samego dnia. A
105
jeszcze bardziej nie podobało mu się to, że Thomas opowiadał
Kayowi o jakiejś przyjacielskiej rywalizacji z Fią, bo choć z
pewnością
istniała
między
nimi
rywalizacja,
określenie
„przyjacielska” nie było w tej sytuacji odpowiednie.
Najbardziej zaś nie podobało mu się, że Thomas wyprowadził
„Alba Star” z suchego doku, zanim zakończono naprawy i zostawił
wiadomość, że ma do odebrania jakiś ładunek we Francji i dostanie
za to bajeczne wynagrodzenie, o ile wyruszy od razu.
Cieszyło go to, że Gunna, groźna jak smok opiekunka Fii,
rozmawiała z nią o wyprawie na zakupy. A nawet posprzeczały się z
tego powodu.
Tyle że ta myśl pocieszyła go tylko w niewielkim stopniu. Zbyt
wiele zbiegło się przypadków. Nie wiedział, co mógłby zrobić.
Wkrótce będzie musiał wypłynąć. Wobec zeszłorocznej katastrofy
ich kompania handlowa nie mogła sobie pozwolić na opóźnienia.
Obowiązek i honor wymagały, aby dotrzymać obietnicy danej
Thomasowi.
Poczeka w Londynie, jak długo będzie mógł, z nadzieją, że Carr
złapał się na przynętę, którą Fia pomachała mu przed nosem.
Wyjechać teraz, w ślad za Fią czy Thomasem, oznaczało zniszczenie
ich misternego planu.
– Nie – westchnął, zręcznie wprowadzając konia w ruch uliczny
– nie może zrobić nic, co rozwiałoby albo potwierdziło jego
podejrzenia co do Thomasa i Fii.
Znał jednak ludzi, którzy mogli to zrobić.
106
12
Przenikliwa woń morza wzmogła się wraz z falą przypływu.
Wysoko w górze wiatr szarpał chmury, zostawiając długie białe
pasma na bladobłękitnym niebie. W dokach kłębił się tłum kupców i
dostawców, drobnych przekupniów i straganiarzy, marynarzy i
robotników, którzy wyładowywali i załadowywali kołyszące się u
nabrzeża łodzie. Dalej na morzu czekały wysokie statki, tworząc las
masztów.
Thomas zaprowadził Fię do miejsca, gdzie przycumowano „Alba
Star”. Choć nie ukończono jeszcze wszystkich prac, brakowało
połowy żagli, a pozostałe naprawiono pośpiesznie i nie wszędzie
położono lakier, statek nadawał się do podróży.
Popatrzył na niego z czułością. Hiszpańscy szkutnicy
skonstruowali mały, zwinny jednomasztowiec tak, aby mógł osiągać
dużą prędkość, pozwalającą umknąć wrogowi na morzu. Odkąd go
zdobył, dobrze mu służył w walce z korsarzami i piratami.
– Popłyniemy tą łodzią? – zapytała Fia, kiedy, przeszedłszy
wąskim trapem, wyciągnął do niej rękę.
– To statek, nie łódź. – Wsunęła dłoń w jego rękę, a chociaż
miała rękawiczki, poczuł dreszcz. To i godzina, jaką spędzili razem
w wynajętym powozie, upewniły go co do słuszności wyboru
podróży drogą morską, a nie lądową.
Ciepłe wnętrze przesiąkło jej zapachem; cienie kładły się
zmysłowo na jej policzkach i czole, uwypuklając wycięcie ust i zarys
szyi. Zmusił się, żeby odwrócić wzrok, ale wyobraźnia podsuwała to,
czego odmawiał zmysłom i wciąż miał jej drażniący, kuszący obraz
przed oczami.
– Nigdy nie byłam na pokładzie statku. – Powiedziała to
doskonale obojętnym tonem, ale Thomas wyczuł w niej napięcie.
– To bardzo bezpieczny statek, lady Fio…
– Zwykle nazywałeś mnie Fią, a teraz nagle, kiedy jestem na
twojej łasce, przywracasz szacunek mojemu tytułowi? Co za
oryginalność.
Zacisnął usta. Chciał tylko podnieść ją na duchu, a ona
wykorzystała okazję, żeby go zganić. Ale czy nie zachowałby się tak
samo na jej miejscu? Czy nie wytknąłby wrogowi słabości czy braku
konsekwencji? Tak. W gruncie rzeczy, postępował podobnie wobec
107
swojego dawnego pana. Zostało mu po tym na pamiątkę parę blizn
na plecach.
Puściła jego rękę i wstąpiła lekko na pokład. Chłopiec okrętowy,
Portugalczyk, podobnie jak większość skromnej załogi, podszedł,
żeby zabrać jej niewielki bagaż.
– Zaprowadzę cię do twojej kwatery – powiedział Thomas.
Poprowadził ją przez pokład, po stromych schodach w dół do
krótkiego korytarza, oddzielającego dwie główne kabiny.
Pomieszczenia załogi znajdowały się pod pokładem. Otworzył
najbliższe drzwi.
Kabina urządzona była po spartańsku; zawierała jedynie
przymocowaną do ściany pojedynczą pryczę oraz przybity do
podłogi mały stolik i komodę. Przez maleńkie okienko wpadało
wąskie pasmo światła. Waliza i kuferek wypełniły resztę przestrzeni.
– Urocze – mruknęła. Odwróciła się do niego. – Jak długo tutaj
będę?
– Trzy dni, jak sądzę. Może cztery.
– Czyli, jak się domyślam, nie płyniemy do Francji?
– Nie.
Nie zareagowała na jego słowa, tylko schyliła głowę, wchodząc
do środka. Zdjęła kapelusz i położyła go ostrożnie na stole.
– Czy twoja kabina znajduje się naprzeciwko? – W jej tonie
brzmiała taka uraza i groźba, że Thomas poczuł, jak krew napływa
mu do twarzy.
– Tak. – Niech sobie myśli, co chce!
– Proponuję, abyś się tam udał, o ile nie masz jakichś
kapitańskich obowiązków. Życzę ci dobrego dnia.
Jej zimna krew wywarła na nim wrażenie. Odprawiła go jak
służącego. Nie dała mu wyboru, musiał odejść. Zostać byłoby nie do
pomyślenia.
– Nie próbuj opuścić statku, lady Fio. Odpływamy za kwadrans,
a moja załoga jest mi niezwykle oddana.
– Co za pociecha dla ciebie – powiedziała, nie zadając sobie
trudu, żeby na niego spojrzeć, zajęta ściąganiem rękawiczek z dłoni.
Pochyliwszy głowę, wyszedł z kabiny.
Port, jak zwykle, był zatłoczony i wyprowadzenie „Alba Star”
przez las wysokich statków, fregat i jachtów na pełne morze zajęło
resztę dnia. Kiedy zostawili Londyn za sobą i zwrócili się na północ
108
w stronę wybrzeża Suffolk, słońce wisiało tuż nad horyzontem,
raniąc swój płonący brzuch o niezliczone londyńskie wieże.
Fia nie pokazała się na pokładzie i Thomas mógł się tylko
domyślać, że jest obrażona. To wyjaśnienie nie zadowoliło go. Nie
tego od niej oczekiwał, ale z drugiej strony, co tak naprawdę
wiedział o Fii Merrick?
Ta myśl prześladowała go przez cały czas. Jako młoda
dziewczyna Fia odgradzała się od ludzi niewidzialną ścianą, a jej
przedwczesna dojrzałość budziła litość. Była cieniem Carra, jak
przypominał sobie Thomas; śledziła nieustający karnawał w
Rumieńcu Ladacznicy lśniącymi oczami, które nie zdradzały
żadnych myśli.
Wówczas jednak, kiedy miał okazję z nią rozmawiać,
zdumiewała go jej rezerwa, widoczny wysiłek, jaki wkładała w
prowadzenie rozmowy. To go zaintrygowało – rzecz jasna tylko i
wyłącznie jako ciekawostka.
Potem, przez następnych sześć lat, chociaż wiele mówiono o
Carrze, nie usłyszał ani słowa o Fii. Kiedy w końcu dowiedział się
czegoś na jej temat, nie było to nic dobrego. Wyczytał wieści o niej
w uśmieszkach rozmaitych fircyków, w księgach zakładów klubów
„dżentelmenów”; wiele wyjaśniła też historia nieszczęsnego Pipa,
który zetknięcie z nią niemal przypłacił śmiercią. Teraz po raz
pierwszy Thomas zastanawiał się, dlaczego Fia wybrała tak
niesławną drogę.
Główny żagiel zadrżał i Thomas przekręcił ster w lewo,
obracając statek i wołając na załogę, żeby podniosła kliwer. Po paru
minutach mniejszy żagiel wypełnił się i statek ustawił się pod
korzystniejszym kątem do wiatru.
– Kolacja za godzinę, kapitanie! – zawołał po portugalsku
starszy, chudy mężczyzna, który był również stewardem. Thomas
podniósł rękę, dając znak, że usłyszał, i zawołał sternika. Przekazał
mu ster i udał się do kabiny Fii.
Żaden dźwięk nie odpowiedział na jego pukanie. Spróbował
ponownie.
– Lady Fio?
– Odejdź.
Głos miała stłumiony.
– Dobrze się czujesz?
109
– Doskonale. Odejdź.
– Odejdę. Jeśli jednak jesteś głodna, przyjdź do kambuza za
godzinę.
– Odejdź! – Podniosła głos w słabym proteście. – Nie chcę
niczego…
Do licha! Morska choroba. Zbyt często słyszał ten wiele
mówiący odgłos, żeby się mylić. Otworzył drzwi. Siedziała na
brzegu wąskiej pryczy w koszuli i halce, z szeroko rozsuniętymi
kolanami i głową zwieszoną nad miską, która stała na podłodze
między jej stopami.
Długie, wilgotne pasma włosów przylegały do ramion i szyi.
Podniosła głowę, jej twarz znalazła się w smudze popołudniowego
światła. Skóra miała zjawiskowy, mlecznozielony odcień, w
podkrążonych oczach widać było mękę.
– Odejdź! – poprosiła słabym głosem.
Odwrócił się, otworzył drzwi swojej kabiny i wszedł do środka.
Złapał dzban z wodą ze stołu, cynowy kubek, ręcznik i wrócił do
kabiny Fii. Nie poruszyła się, tylko pochyliła niżej nad miską. Nalał
wody do kubka i wyciągnął go w jej stronę.
– Wypij to.
– Boże.
– Wypij – rozkazał. Spojrzała na niego gniewnie przez splątane
pasma włosów.
– Ja… nie… nie mogę… och… och… – Rzuciła się naprzód i
zwymiotowała. Słabo. Nie miała już czym.
Usiadł i objął ją ramieniem. Jej skóra była wilgotna i lepka,
koszula była mokra od potu. Podniósł jej brodę czubkami palców.
Oczy miała mocno zamknięte.
Podniósł kubek do jej ust i lekko przechylił. Woda spłynęła z
warg po brodzie.
– Wypij to, Fio. To pomoże. Przyrzekam.
Posłuchała – za słaba, żeby się kłócić, zbyt chora, żeby stawiać
opór.
– Drobnymi łyczkami i to wszystko. Tak. Lepiej się czujesz?
– Nie – jęknęła cicho. Przyciągnął ją bliżej, zauważając ponuro,
że choć była tak słaba, że ledwie mogła unieść głowę, usiłowała się
opierać. Była mała w jego objęciu, tak mała, że ogarnęło go
zdumienie. Jedną dłonią mógł wyczuć płytkie zagłębienia między jej
110
żebrami – głębokie wycięcie kibici i delikatną wypukłość biodra.
– Uspokój się – mruknął, kładąc dłoń na jej policzku i
przyciskając jej twarz do ramienia. Nie miała siły, żeby walczyć i
niechętnie złożyła głowę pod jego brodą. Oddychała płytko,
rozchyliwszy blade wargi. Małą, zwiniętą piąstkę oparła na jego
piersi.
Jakże jej to nie odpowiadało. Nie potrafił powiedzieć, skąd to
wie, ale był pewien, że to nie jej stan fizyczny sprawiał, że czuła się
upokorzona, nie, chodziło o coś innego. Czuł, jaka jest krucha i
delikatna i jak sama siebie za to nie znosi; pamiętał własną
wściekłość z powodu łez, jakie napływały mu do oczu po uderzeniu
batem.
Ukrywając wszelkie oznaki współczucia, które mogłyby tylko
wzmóc jej poczucie bezradności, podał jej więcej wody. Przyjęła ją,
nadal mocno zaciskając powieki, tak jakby bała się zobaczyć w jego
oczach litość.
Kiedy upiła parę łyków, przechylił się na bok, pociągając ją za
sobą. Zanurzył ręcznik w dzbanie i wyżął go, jak potrafił najlepiej,
jedną ręką. Delikatnymi, ale pewnymi ruchami wytarł jej czoło i
oczy, policzki, usta i szyję.
– Nie umrzesz – rzekł, kiedy kolejny, suchy skurcz wstrząsnął jej
ciałem i minął po chwili.
W końcu otworzyła zapadłe, zamglone z bólu i strachu oczy.
– Tego właśnie – powiedziała – się obawiam.
Uśmiechnął się, zaskoczony jej niespodziewanym żartem, a
jeszcze bardziej uśmiechem, który pojawił się na chwilę na bladych
wargach, uśmiechem innym niż te, którymi obdarzała go przedtem.
Ich spojrzenia spotkały się na mgnienie oka, ale potem odsunęła się,
marszcząc wilgotne czoło. Odwróciła głowę i ponownie zamknęła
oczy.
– Cierpisz na chorobę morską – wyjaśnił.
– Naprawdę? – zapytała z zabójczą ironią, odzyskawszy
panowanie nad sobą. – Dziękuję ci ogromnie, że mnie oświeciłeś w
tym względzie. A ja myślałam, że to ten poranny śledź… – Jej oczy
rozszerzyły się nagle i znowu wstrząsnął nią suchy skurcz.
Miał ochotę nią potrząsnąć. Czuł się oszukany, wściekły,
nienawidził nonszalancji, która przychodziła jej z taką łatwością. Nie
mógł znieść, że to –jak to nazwać: ludzkim obliczem? okruchem
111
duszy? – co zobaczył, znikło tak szybko.
– Dobrze ci tak, ty złośnico o języku żmii – mruknął,
przechylając ją przez rękę i masując plecy między delikatnymi jak u
ptaszka łopatkami.
Odwróciła głowę, rzucając mu przestraszone spojrzenie.
– Co?
Odchrząknął.
– Czy nikt dotąd nie nazwał cię złośnicą o języku żmii?
Zamrugała oczami. Widocznie nie.
– Niewybaczalne przeoczenie! Bo gdyby ktoś miał wcześniej
odwagę wytknąć ci twój ostry język, może zdołałby go przytępić. A
teraz boję się, że ktoś, kto cię w końcu poślubi, Pani Złośnico, co
wieczór będzie kładł się do łóżka, modląc się, aby następnego
poranka nie obudził się całkiem wykrwawiony, skłuty tysiąc razy
przez ten twój zjadliwy jęzor.
Jej oczy otworzyły się szeroko ze zdumienia.
– Ty!… oooch! – Kolejny spazm uniemożliwił jej godną
odpowiedź, jaką najwyraźniej chciała go uraczyć; trzęsła się, zgięta
wpół, przewieszona przez jego ramię. Potem sięgnęła po stojący na
podłodze cynowy kubek i drżącą ręką uniosła go do ust. Upiła
odrobinę i wyprostowała się ostrożnie.
– Nie jesteś dżentelmenem.
– Doprawdy? – zapytał. – Dziękuję, że mi to uświadomiłaś…
uff! – Jej łokieć wbił mu się w żołądek. Wyraz triumfu rozjaśnił
piękną, wymęczoną twarz, zanim nastąpił kolejny atak mdłości,
przekształcając zwycięstwo w niedolę i zmuszając, żeby ponownie
pochyliła się nad miską. Podtrzymał jej czoło dłonią.
– Dziękuję ci. Odejdź.
Zawahał się przez chwilę, zanim usunął obejmujące ją ramię i
wstał. Jej głos brzmiał pewniej. Wypiła dość wody, żeby przywrócić
w ciele równowagę płynów. Żadnemu z nich dwojga nie wyszłoby
na korzyść, gdyby wbrew jej woli został dłużej w kabinie.
– Musisz coś zjeść. Przyślę ci…
– Jeśli przyniesiesz… – przerwała, przełknęła głośno ślinę, po
czym podjęła na nowo – jedzenie do tego pokoju, nie poprzestanę
jedynie na kaleczeniu cię słowami. Czy wyrażam się jasno?
– W pełni. Twierdzę jednak, jako dobry samarytanin – jej usta
drgnęły – że poczujesz się lepiej, jeśli…
112
– Nie mów tego słowa! Wyjdź! – Podniosła mokrą szmatę z
kałuży na podłodze, ciskając nią w jego głowę. Uchylił się bez trudu.
Poprawiło się jej, gdyż była siła w tym rzucie.
Wyszedł i dopiero wówczas stwierdził, że się uśmiecha. Z czego
się tak cieszył? Dziewczyna próbowała zrobić mu krzywdę,
krzyczała na niego, groziła, a on się zachowuje, jakby go po raz
pierwszy pocałowała. Z pewnością oszalał.
Później jednak myślał tylko o tym, jak się niespodziewanie
uśmiechnęła.
I o tym, jaki to piękny uśmiech.
113
13
Nie miała w sobie nic z żeglarza. Prawdę mówiąc, żaden był z
niej żeglarz.
W rzadkich chwilach w ciągu następnych dwóch dni, kiedy
mogła zastanawiać się nad czymś innym, niż nad tym, jak daleko
znajduje się od wszechobecnej miski (pod koniec podróży owa miska
znalazła się na pierwszym miejscu najbardziej znienawidzonych
rzeczy) uważała to za krańcową niesprawiedliwość. Ostatecznie
spędziła dzieciństwo, patrząc na morze i marząc o wielkim statku,
który ją zabierze w dal. O wielkim statku i wysokim, silnym
kapitanie…
Ale ta droga prowadziła do katastrofy. Lepiej skupić się na tym,
żeby wyjść na górny pokład i zachować nienaruszoną resztkę dumy
Otworzyła drzwi i zanim postawiła stopę na pokładzie, ostrożnie
wyjrzała na zewnątrz.
Po trzech dniach wzburzonego morza nastał spokojny poranek.
Nad głową wisiało ciężkie, ołowiane niebo. Słaby wiatr wypełniał
żagle „Alba Star”, pchając leniwie statek po powierzchni oceanu
barwy rtęci.
Fia przechyliła głowę, pozwalając ochlapać się wodnej mgiełce,
która pryskała spod prującego morze dzioba statku. Poczuła słony
smak na wargach i szczypanie w oczach, ale po trzech dniach
spędzonych w kabinie, gdzie panował cierpki odór, piła czyste
powietrze, jak spragniony człowiek wodę. Otworzyła oczy, słysząc
głosy. Od razu zauważyła Thomasa. Wsparty jedną stopą na relingu,
z łokciem na udzie, stał pogrążony w rozmowie z jednym z
członków załogi. Mrużył oczy, a ciemne brwi miał zsunięte nisko
nad śmiałym nosem.
Wyżej wiatr był widocznie silniejszy, bo chociaż Thomas nie
miał kubraka, koszula przylgnęła ciasno do jego piersi, ukazując
zarysy twardych mięśni, i łopotała jak żagle w górze. W pewnym
momencie kiwnął głową i się wyprostował. Wyciągnął w górę długie
ręce, ziewając. Odezwał się, a marynarz wybuchnął śmiechem.
Thomas odpowiedział męskim, pewnym siebie uśmiechem,
przypominając tym Fii dobitnie, że na tym statku to on był królem, a
morze stanowiło jego królestwo. Marynarz odszedł, a Thomas potarł
kark, kierując wzrok na wschód. Na jego twarzy pojawił się wyraz
114
zamyślenia. Wydawał się zmęczony i zmartwiony
Fia zmarszczyła brwi. Nie chciała, żeby był bezradny. Nie
chciała o nim myśleć jako o człowieku, który boryka się z jakimiś
kłopotami czy strachem. Nie chciała, żeby był podobny do niej w
jakikolwiek sposób.
Spojrzała w górę jeszcze raz. Odwrócił się, patrząc wprost przed
siebie, z dłońmi na biodrach, na rozstawionych nogach. Wiatr
oblepiał koszulę na szczupłych bokach i rozwiewał sznurowanie pod
szyją, ukazując kości obojczyka pod opaloną skórą.
Zadrżała i naciągnęła mocniej lekki szal na ramiona. Zawsze
pociągała ją siła Thomasa Donne'a, zarówno siła charakteru, jak i
fizyczna. Kiedy poznała go w Rumieńcu Ladacznicy, doszła do
wniosku, że nie należy on do ludzi, którzy pozwolą sobą
manipulować czy też się szantażować – w przeciwieństwie do
pozostałych gości w zamku.
I to go wyróżniało w jej myślach. Nie. Wyróżniało go w jej
sercu. Zachowanie Thomasa wobec niej, nienagannie uprzejme,
umocniło tylko jej uczucia.
Jakaż była dziecinna. Patrząc wstecz, zrozumiała, że to, co brała
za „dworną wstrzemięźliwość”, było ironią, a rycerskość wynikała ze
zwykłej litości. Cóż, przynajmniej przestał ją traktować obojętnie.
Podniosła brodę tak jak Thomas. Rysy jej twarzy wygładziły się,
znów stając się nieprzeniknioną, piękną maską, nieodłączną cechą jej
osoby.
Przeżyła to, że jest dzieckiem Carra, dzięki umiejętności
mierzenia się z gorzką prawdą. Teraz nie zamierzała jej unikać. A
prawda była taka: zdaniem Thomasa Donne'a wypełniła
przeznaczenie, które jej kiedyś przepowiedział. Stała się po prostu
dziewką Carra. To dlatego, jak sam powiedział, zabrał ją z Londynu
– żeby uratować przed nią Jamesa Bartona.
Nie ułatwi mu sprawy, nie stanie się potulną ofiarą. Pozwoliła się
porwać częściowo dlatego, że trzeba było udzielić Thomasowi
Donne'owi nauczki.
Zamrugała gwałtownie, żeby się pozbyć niechcianych łez. Nie
życzyła sobie, aby Thomas Donne wiedział, jak czuje się teraz, kiedy
straciła wszelkie złudzenia.
Zdradził ideał, który pielęgnowała w sobie przez te wszystkie
lata. Czciła Thomasa Donne'a jako człowieka, który wznosił się
115
ponad zwierzęce przyjemności i chucie, a pożądał tylko wtedy, kiedy
kochał, i pragnął tylko tego, co cenił.
Nie sprawiało jej najmniejszej różnicy, że nie traktowała go
sprawiedliwie, że nigdy nie ubiegał się o tę wyniosłą pozycję, jaką
mu wyznaczyła. I nie miało dla niej znaczenia, że wydawał się
zmęczony i wyczerpany. Tu nie chodziło o sprawiedliwość! To
wzniosłe pojęcie rzadko wpływało na jej życie i teraz nie mogło być
inaczej. Chodziło o zemstę.
Thomas, którego stworzyła kiedyś jej dziewczęca wyobraźnia,
nie istniał. Mimo niskiego mniemania o niej, czuła jego pożądanie.
Bo pragnął jej mimo wzgardy, nieufności, i mimo wszystkiego, co,
jak mu się wydawało, wiedział o niej.
Wyczuwała to w jego spojrzeniu, w tłumionej chęci dotykania
jej, w tym, że się od tego powstrzymywał. Poznawała to po
nachyleniu jego ciała, kiedy się zbliżał, zapachu, skrywanym z
trudem podnieceniu, po napięciu, jakie panowało między nimi. Czuła
jego tęsknotę. I gniew.
Naciągnęła mocniej szal.
– Lady Fio!
Otrząsnęła się gwałtownie z gorzkiego zamyślenia, zła, że ma
łzy na policzkach. Szybko starła je wierzchem dłoni i odwróciła się,
stwierdzając ze zdumieniem, że drży.
– Tak, kapitanie Donne? – Jej głos wzniósł się ponad łopotanie
żagli; z nową siłą zapragnęła rzucić Thomasa na kolana.
Thomas zdjął okrycie z relingu i zbiegł po niskich schodkach na
pokład. Podszedł do niej i zarzucił jej kubrak na ramiona. Zatonęła
nagle w przesiąkniętej jego zapachem gęstej, miękkiej wełnie.
– Jesteś zdrowa? Nie masz mdłości? – zapytał.
– Czuję się o wiele lepiej. – Niech go piekło pochłonie, że
przypomniał jej niedolę z ostatnich paru dni. To jej odbierało
przewagę – zwłaszcza w sytuacji, kiedy zamierzała go uwieść.
Trudno zachowywać się uwodzicielsko, mając w pamięci obraz
samej siebie, jak pochyla się nad miską z wymiocinami.
– Nie wyglądasz dobrze – mruknął.
Roześmiała się.
– Kapitanie! Nie wiem doprawdy, jak mam odpowiedzieć na
podobną galanterię. Powiedz mi, jak źle wyglądam?
116
Tak! To powinno zawstydzić tę wielką, ciemnoskórą bestię.
Ściągnął brwi.
– Choroba sprawiła, że straciłaś nieco ciała, a pod twoimi oczami
pojawiły się ciemne kręgi, ale z tym wszystkim jesteś równie piękna,
jak zawsze i doskonale o tym wiesz – powiedział z wyrzutem. – Nie
jestem w stanie tego dowieść, ale przysięgam, że na łożu śmierci, po
ciężkiej chorobie, także byłabyś piękna.
Tym razem ona się zmieszała; usiłowała wymyślić jakąś
odpowiedź, ale nic dowcipnego nie przychodziło jej do głowy.
– Czy popłyniesz ze mną na niebezpieczne morza, żebym znowu
zachorowała?
Spojrzał na nią zaskoczony.
– Dlaczego miałbym to zrobić?
– Zęby zaspokoić twoją ciekawość co do tego, do jakiego stopnia
może ucierpieć moja uroda.
W jego oczach wyczytała urazę.
– Nie postąpiłbym tak okrutnie.
– Nie? Ale wykradłeś mnie z domu, zabrałeś od przyjaciół i
rodziny i wywozisz w miejsce, którego nie chcesz zdradzić. –
Uśmiechnęła się słodko. – Czy dziwisz się, że podejrzewam cię o
okrucieństwo?
– Mam swoje powody – rzekł.
– A jakież to mogą być powody? – Wyciągnęła rękę w stronę
morza. –Jesteśmy, jak sądzę, w dostatecznej odległości od Londynu,
żebyś wyznał mi wreszcie motyw swego niezwykłego postępku –
niezwykłego, skoro twierdzisz, że nie chodzi tu o romans.
– Nie chodzi.
– A zatem? – Uniosła brew z wyrazem królewskiej dumy.
– Przywiodłem cię tutaj nie po to, żeby cię uwieść, ale po to,
żebyś nie mogła skompromitować mojego przyjaciela, Jamesa
Bartona.
Odchyliła głowę do tyłu, parskając śmiechem.
– O, Boże! – Pociągnęła nosem, wycierając rzekome łzy
wierzchem dłoni. – Cudownie. Niech się upewnię, czy dobrze
zrozumiałam. W zasadzie porwałeś mnie, żeby twój przyjaciel tego
nie zrobił, czy tak?
Popatrzył na nią zmrużonymi oczami.
– W zasadzie.
117
– Wybaczysz, że ci nie uwierzę? – zapytała, wciąż uśmiechając
się radośnie.
– Taka jest prawda. Możesz z tym zrobić, co ci się podoba. Nie
obchodzi mnie to.
– Ale mnie obchodzi – szepnęła, podchodząc bliżej, aż jego
szeroka pierś osłoniła ją od wiatru. Nagrzany jego ciałem kubrak
chronił jej plecy. – I myślę, że jesteś kłamcą, kapitanie.
Podniósł gwałtownie głowę. Gdyby nie była kobietą, uderzyłby
ją za te słowa.
– Wiem, wmówiłeś sobie – ciągnęła – że ratujesz Jamesa przed
straszliwą pomyłką. Naprawdę jednak, a będziesz musiał to
przyznać, kiedy skończę, naprawdę jednak zabrałeś mnie z Londynu,
bo mnie pragniesz. Nie jako zakładniczki. Nie jako więźnia. Jako
kochanki.
– Mylisz się – odparł z powagą.
Roześmiała się znowu.
– Nie dajesz mi wyboru, jak tylko ci to udowodnić.
Na jego twarzy odbił się niesmak.
– Sądziłem, że jesteś za dorosła na te dziecinne gierki, Fio.
Zaczerwieniła się na tę reprymendę, zaskoczona jego szczerym
rozczarowaniem. Mężczyźni rzadko byli nią rozczarowani – czasami
rozczarowywały ich jej decyzje, zwłaszcza te, które nie zgadzały się
z ich planami, ale nigdy ona. Ukryła się za swoją maską,
przyciskając rękę do jego lewej piersi.
– Ostrzegałam cię – szepnęła. – Chcę ci złamać serce.
– Musiałabyś je najpierw zdobyć.
Nie patrzył na nią.
– Twoją duszę też sobie wezmę – powiedziała cicho.
Na to uśmiechnął się niespodziewanie, jeszcze bardziej zbijając
ją z tropu.
– Cóż za dramatyzm, Fio – oświadczył w końcu, patrząc jej w
oczy. – Teatry Londynu nie wiedzą, co tracą.
Zamrugała oczami, usiłując wymyślić odpowiedź, która
przywróciłaby jej przewagę.
– Wolę – mruknęła pieszczotliwie – widownię złożoną z jednej
osoby.
Parsknął, chwycił ją za nadgarstek i odsunął jej dłoń od swojej
piersi.
118
– Jeśli zamierzasz mnie uwieść, musisz zrobić to w mniej
banalny sposób, moja droga. Boję się, że za bardzo przywykłaś
polegać na swojej urodzie. Ja zaś zwracam uwagę nie tylko na to, co
widzę, ale i na to, co słyszę. Jeśli wybaczysz mi śmiałość, proszę,
abyś spłodziła kilka nowych kwestii, które może wzbudziłyby moje
zainteresowanie – oczywiście, o ile istotnie pragniesz zapewnić sobie
moje nic nie warte względy – inaczej mogę się znudzić, zanim się do
tego na dobre zabierzesz!
Tylko lata praktyki w ukrywaniu uczuć oszczędziły jej wstydu
tupnięcia ze złości nogą.
– No, Fio – powiedział, chociaż nie uśmiechał się już tak, jak
poprzednio. – Nie pozwól, aby taki drobiazg popsuł ci humor.
Niedługo przybijamy. Spójrz.
Zanim zdążyła zareagować, położył jej ręce na ramionach i
obrócił. Przyciągnął ją do siebie, tak że jej plecy przywierały do jego
piersi; duże dłonie obejmowały jej ramiona, trzymając ją
nieruchomo. Jego serce biło równomiernie między jej łopatkami.
Ręce miał ciepłe i silne.
Nagły ruch statku zachwiał nią tak, że przylgnęła do jego ud.
Wciągnął gwałtownie powietrze. Przesunął prawe ramię po jej piersi,
przytrzymując ją mocno. Pod ciemną opaloną skórą pulsowała
nabrzmiała żyła, przyciśnięta to miękkiej, białej piersi.
Trzymał ją w ten sposób przez dłuższą chwilę. Chociaż zdawała
sobie sprawę, że taka bliskość sprzyja jej celom, nie potrafiła
wykorzystać przewagi. Nie przychodził jej do głowy żaden
dowcipny, prowokujący komentarz, w ogóle nie była w stanie
myśleć. Każdym włókienkiem ciała pragnęła wtulić się w niego
jeszcze mocniej. A potem morze uspokoiło się i Thomas odsunął ją,
uwalniając z uścisku. Cofnął się, wskazując na coś ręką.
– Tam. – Jego głos brzmiał ochryple, jakby wydobywał się z
trudem. Czy to może tylko szum krwi w jej uszach sprawił, że takie
odniosła wrażenie? Musiała coś powiedzieć.
– Co to jest? – zapytała.
– Ziemia. Szkocja.
Skupiła wzrok, wpatrując się w horyzont.
– Gdzie?
– Tam. Ta ciemna smuga.
119
Odwróciła się, patrząc na niego. Nie odwrócił wzroku od linii
horyzontu.
– Dokąd mnie zabrałeś?
– Do domu – odparł cicho.
120
14
A rzez mały bulaj Fia zobaczyła światło słoneczne przebijające
się przez mgłę. Wkrótce potem w kabinie zjawił się marynarz,
nakazując jej niecierpliwym gestem pójść za sobą.
Nie miała powodu, żeby się sprzeciwiać, ale kiedy Thomas
oznajmił jej, że wąski pas na horyzoncie to Szkocja, ogarnęła ją fala
dziwnych uczuć. Spodziewała się, że Thomas gdzieś ją wywiezie, ale
nie że wywiezie do Szkocji.
Patrzyła, jak marynarz bezceremonialnie pakuje jej rzeczy do
otwartej walizy. W końcu podniósł kufer, chwycił walizę i wskazał
głową drzwi.
Tłumiąc narastający niepokój, wyszła z kabiny na pokład.
Thomasa nigdzie nie było widać. Z wahaniem popatrzyła na
wybrzeże. Było już blisko. Przez gęstą mgłę widziała urwiste zbocza
i poszarpane skały u ich podstawy, wyrastające niczym zębiska ze
spienionej paszczy zwierzęcia.
To mogła być tylko Wyspa McClairenów. Sądziła, że ogarnie ją
smutek, ale nie, nie nadszedł. Przeciwnie, stwierdziła, że przygląda
się ogromnej wyspie-fortecy z ciekawością i podnieceniem.
„Dom”, powiedział Thomas. Nie zapomniała, że posiadłość
Thomasa leży trzydzieści kilometrów w głąb lądu i uznała, że
mówiąc „dom”, to właśnie miał na myśli. Przywiódł ją jednak
również do jej domu.
Znała każdy zagajnik na wyspie, każdą kępę paproci, wiedziała,
gdzie na skale zakwitają wiosną bladoniebieskie dzwonki i w którym
miejscu jesienią wyspa pokrywa się szkarłatem. Znała także zamek:
szczerby w murze ogrodu, komnaty – pamiętała, w których z nich na
suficie pokazuje się światło odbite od oceanu; wiedziała też, jak silny
musi być wiatr, żeby blanki śpiewały, jakby siedziało na nich
pięćdziesięciu grajków z piszczałkami.
Oczy jej się zamgliły. Nie było już blanek ani komnat o
rozświetlonych słońcem sufitach. Rumieniec Ladacznicy spłonął
przed sześcioma laty. Wyjechała tuż przed pożarem.
Carr został. Wydostał się z piekła, unosząc swoje cenne papiery;
połamane kości i oparzenia wydawały się niewielką ceną za
możliwość dalszego szantażowania ofiar.
121
– Chodź. Szybciej – warknął marynarz. Fia ruszyła w kierunku,
który wskazał. Przy burcie mężczyzna zdjął kufer z ramienia,
krzyknął głośno i przerzucił go na zewnątrz. Fia podbiegła, pewna,
że cisnął jej rzeczy do oceanu. Na dole rozległy się gniewne okrzyki.
Marynarz roześmiał się hałaśliwie i poklepał po udzie.
Fia zerknęła przez burtę. Mała łódeczka podskakiwała na falach,
czterej marynarze wygrażali pięściami w powietrzu. Jeden z nich,
siedzący obok jej kuferka, masował sobie nogę, krzywiąc się z bólu.
Drugi ryczał ze śmiechu.
– Co tu się dzieje? – Śmiech zamarł raptownie, podobnie jak
krzyki i przekleństwa na dole. Thomas przeszedł przez pokład, na
ramieniu miał torbę, wiatr rozwiewał mu włosy.
Portugalczyk odpowiedział, wyrzucając z siebie mnóstwo słów
naraz. Zraniony marynarz wrzasnął coś, co musiało być
zaprzeczeniem. Thomas znienacka upuścił torbę i chwycił
Portugalczyka za brudną koszulę.
Fia cofnęła się instynktownie. Marynarz złapał Thomasa za
nadgarstek, ale Thomas potrząsnął nim jak pies myśliwski zającem,
mówiąc coś niskim, groźnym głosem. Cokolwiek powiedział,
wrażenie było piorunujące. Portugalczyk zbladł, przełknął ślinę i
pokiwał skwapliwie głową.
Thomas puścił go, klnąc pod nosem. Marynarz upadł na tyłek i
wycofał się, dopóki nie trafił na maszt. Wstał, zanurkował pod
bomem i pospiesznie zniknął.
Thomas schylił się, żeby wziąć torbę. Podniósł się powoli,
szczęki miał zaciśnięte, oczy pociemniałe od gniewu. Cofnęła się
znowu o krok.
Bała się go.
Przez wszystkie lata ich znajomości, we wszystkich trudnych
okolicznościach, kiedy się spotykali, nigdy naprawdę jej nie
przeraził. Nawet wówczas, gdy gwałtownie wpadł do jej buduaru z
zakrwawioną szpadą lorda Tunbridge'a. Teraz mu się to udało.
Zadziwiająco jasno uświadomiła sobie, jak bardzo jest w jego
władzy, a także to, że nic niemal nie wie o Thomasie Donnie.
Był jakimś francusko-szkockim mieszańcem z mało znaczącym
francuskim tytułem, który przybył do Rumieńca Ladacznicy jako
hazardzista, ale prawie nie grał. Jego siostra, Favor, również zjawiła
się w zamku i przyciągnęła uwagę nie tylko ojca Fii, ale także
122
młodszego z jej braci, Raine'a, który uciekł z francuskiego więzienia
i wrócił na wyspę w tajemnicy przed wszystkimi, z wyjątkiem
Gunny i samej Fii.
Raine i Favor zniknęli z Rumieńca Ladacznicy w noc pożaru.
Pobrali się wkrótce potem. Favor nigdy nie wspominała Thomasa w
listach, podobnie jak Raine czy Ashton.
Po raz pierwszy zastanowiła się, czy wdała się w mądrą grę.
Pozwoliła się porwać, ponieważ przyjęła, że wie dokładnie, do czego
zdolny jest Thomas, i uznała za pewnik, że sama jest zdolna do
czegoś więcej niż on. Fia zawsze uważała, że w każdej sytuacji jest
osobą najbardziej bezwzględną. I z pewnością najbardziej
niebezpieczną.
Czerpała z tego, jeśli nie pociechę, to przynajmniej poczucie
swobody. Jeśli rzeczywiście nikt na świecie nie miał mniej
skrupułów niż ona, to przynajmniej wiedziała, co ją może spotkać.
Patrząc jednak na ciemną, surową twarz Thomasa, odkryła, że nie
potrafi ocenić mocy jego gniewu, ani powiedzieć z całą pewnością,
co za chwilę zrobi. Wydawał się bliski zabicia marynarza – tylko
dlatego, że nieszczęsny głupiec przerzucił jej kufer przez burtę.
Thomas odezwał się nagle, jakby wbrew swej woli:
– Jestem panem tego statku. Stanowię tu prawo. Tam również. –
Wskazał głową ląd. – Stanowię o zasadach i pilnuję, aby ich
przestrzegano. W taki sposób, jaki uważam za stosowny.
Zaschło jej w ustach.
– Do diabła! Nie patrz tak na mnie. Rób, co mówię, a…
– Nie skończę ze złamanym karkiem? – podpowiedziała; wbrew
temu, co zamierzała osiągnąć, jej głos nie brzmiał zbyt dzielnie.
W jednej chwili jego oczy z płonących stały się zimne jak lód.
– Tak. Może cię oszczędzę. Może. A teraz chodź tu. Opuszczę
cię do łodzi.
Zmusiła się, żeby do niego podejść. Schylił się, ujmując ją za
ramiona i pod kolanami, i podniósł bez wysiłku.
Trzymając ją wysoko przy piersi, podszedł do burty i rzucił
rozkaz marynarzowi, żeby sporządził uprząż z grubej liny.
Nie mogła odwrócić wzroku od jego twarzy Jego oczy nie były
szare, jak jej się wydawało, tylko bladoniebieskie z zielono-szarymi
plamkami, ciemnymi jak sama wyspa.
Zacisnął wokół niej ramiona.
123
– Szybciej! – krzyknął.
Marynarz podał sznurowe siedzenie, które właśnie ukończył, i
Thomas posadził ją na nim.
– Trzymaj się liny – powiedział. – Będę na dole.
Puścił ją. Znalazła się z drugiej strony burty. Wciągnęła
powietrze. Woda wydawała się daleko w dole; jej ciemna matowa
powierzchnia napełniała ją przerażeniem. Odkąd, gdy była małą
dziewczynką, jej matka spadła ze skały, nie mogła stanąć na
wysokości i spojrzeć w dół. Zwłaszcza na wodę.
Zacisnęła palce na linie, aż zbielały. Serce jej łomotało, w głowie
czuła zamęt.
– Nie umiem pływać – usłyszała własne słowa.
– Nie będziesz musiała – zapewnił Thomas. Przeszedł przez
burtę i powoli zsunął się po linie do łodzi, wydając rozkazy po
portugalsku.
W chwilę później lina, na której wisiała, napięła się gwałtownie.
Fia osunęła się o parę metrów, po czym zawisła w miejscu,
podskakując. Zacisnęła powieki, obracając się jak bąk w uprzęży.
Choroba morska wróciła, tym razem wzmocniona strachem.
Rozpłakałaby się, ale gardło tak jej wyschło, że nie była w stanie
wydobyć dźwięku.
Usłyszała, jak Thomas wydaje kolejny rozkaz. Przycisnęła czoło
do liny, rozpaczliwie starając się skupić na oddychaniu. Nastąpił
jakiś ruch, a potem nagle, w cudowny sposób, znowu znalazła się w
jego ramionach, przywierając policzkiem do jego piersi, czując
spokojny rytm jego serca.
Usiadł, obejmując ją i sadowiąc na swoich kolanach. Nadal nie
mogła otworzyć oczu. Dręczył ją strach, niedający się opanować
dziwaczny lęk wysokości.
Poczuła, jak jego dłoń ostrożnie odsuwa włosy z jej twarzy
Przemówił i łódź skoczyła naprzód, gdy marynarze nacisnęli na
wiosła. On zaś przeczesywał palcami jej włosy.
Minęło parę chwil, a on się nie odezwał, ona także milczała.
Ciszę zakłócał jedynie plusk wioseł w wodzie.
– Boisz się morza.
Zastanawiała się, czy wyprowadzić go z błędu, ale co dobrego by
to dało? Może gdyby powiedziała mu, czego się boi, zdołałby… O
czym ona myśli? Strach ją otumanił. Powiedziała mu, tak czy
124
inaczej.
– Nie wody. Boję się być wysoko nad wodą – powiedziała
słabym głosem, nie chcąc uwalniać się z jego objęć. Dlaczego,
pomyślała gorzko, nie miała czerpać pociechy, skąd się dało? To
było takie niezwykłe, że ją znalazła. Została zatem, czując się jak
złodziej, czekała, kiedy ją odepchnie.
Nie zrobił tego.
– A więc to wysokość cię przeraża?
Skinęła głową. Nie kpił z niej. Nie śmiał się. Jego ramiona nadal,
bez żadnej wyczuwalnej zmiany, tuliły ją. Serce biło równym,
niezakłóconym rytmem. Jego ciepło przenikało przez cienki batyst
jej sukni i powoli, jak woskowa świeczka przy palenisku, rozluźniła
się cała, poczuła, jak jej ciało miękkie i przylega do niego.
Tak zagubiła się w niezwykłej przyjemności tego rzadkiego
spokoju, że zabrało jej długie minuty, zanim zorientowała się, że
rytm jego serca przyspieszył, a szeroka pierś wznosi się i opada
gwałtownie. Wiedziała dlaczego. Nawet nieświadomie twarde
męskie ciało reagowało na miękkość jej własnego ciała.
Powinna to wykorzystać. Ale gniew, który kazał jej poprzysiąc,
że rzuci go na kolana, ulotnił się jakoś, mewy skrzeczały na
powitanie, a jedwabisty szum wody odbierał jej wszelką energię. I
czuła się bezpiecznie. Naprawdę bezpiecznie.
Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu Fia zasnęła w
ramionach mężczyzny.
Pragnął jej boleśnie.
Skuliła się na jego kolanach jak zmęczone kocię. Włosy opadły
jej na twarz i ramiona. Rozchyliła wargi, przy każdym oddechu
poruszało się parę kosmyków. Długie czarne rzęsy, które nadawały
psotny wyraz niebieskim oczom, leżały teraz nieszkodliwie na
bladych policzkach, na ich koniuszkach trzęsły się brylanciki mgły.
Jedną dłoń zwinęła lekko pod brodą, drugą ręką objęła go, kiedy
łódź się zakołysała mocniej na fali. Przez płótno koszuli czuł każdy z
jej palców na swoich żebrach, niczym dotknięcie rozgrzanego żelaza,
tak jak czuł jej długie uda na swoich kolanach i miękką wypukłość
pośladków.
Oderwał od niej wzrok, wypatrując rozpaczliwie we mgle
miejsca, gdzie mieli cumować. Musiało być blisko. Daj Boże, aby
było blisko. Nie sądził, aby mógł to dłużej wytrzymać, Fię
125
przytuloną do niego, zagubioną, zmęczoną, wymagającą opieki i
ochrony.
– Ląd przed nami, kapitanie! – zawołał Javiero.
Fia poruszyła się, a on przeklął w duchu marynarza za to, że ją
obudził, choć przed chwilą modlił się o uwolnienie od słodkiej
tortury trzymania jej. Nie chciał jednak jej stracić, ani dlatego, że się
zbudzi, ani dlatego, że dotrą do lądu.
Otworzyła oczy, błyszczące i przytomne. Fia Merrick,
oczywiście, nie mogła budzić się powoli, stopniowo wracając do
przytomności. Odzyskiwała świadomość natychmiast, mimo
najgłębszego snu. Ponieważ – zmarszczył czoło, gdyż coś właśnie
zrozumiał, wpatrując się w lśniące błękitne oczy spoglądające na
niego przenikliwie i poważnie – inaczej byłoby to niebezpieczne.
126
15
Fia obudziła się i stwierdziła, że Thomas się jej przygląda.
Podniosła się z trudem, a on natychmiast posadził ją na ławce obok
siebie. Któryś z marynarzy odezwał się i Thomas odpowiedział,
przerzucając nogi przez krawędź łodzi i wskakując do głębokiej po
pierś wody.
– Es mucho frio, si? – zapytał jeden z hiszpańskich marynarzy.
– Za mało, żeby ochłonąć – odparł Thomas po hiszpańsku.
Marynarz zaśmiał się, rzucając jej dwuznaczne spojrzenie.
– Co powiedziałeś? – zapytała Fia.
– Powiedziałem, że woda jest bardzo zimna.
Kłamał. Domyśliła się tego po gniewnym spojrzeniu, jakie jej
rzucił. Nie mogła jednak zmusić go do powiedzenia prawdy, a
widząc uśmiechy pozostałych mężczyzn, nie wiedziała, czy
chciałaby ją usłyszeć. Przyzwyczaiła się do wulgarnych żartów i
choć w Londynie uważała, że sama prowokuje podobne zachowanie,
teraz nie zrobiła nic, żeby na to zasłużyć.
Inny marynarz przyłączył się do Thomasa. Razem złapali liny
zwisające z burt i zaczęli płynąć w stronę brzegu. W połowie drogi
do plaży wstali, zaparli się stopami w piasek i pociągnęli łódź, reszta
załogi wiosłowała z zapałem.
Potem pozostali marynarze wyskoczyli z łodzi i wciągnęli ciężki
kadłub na plażę.
– Witajcie! – odezwał się grzmiący głos ze szkockim akcentem.
Pomiędzy skałami ukazał się olbrzymi mężczyzna. Prowadził
kudłatego konia zaprzężonego do starego powozu. Zabroniony
prawem tartan owijał mu biodra i przepasywał luźną, nieokreślonego
koloru koszulę.
Fia rozejrzała się. Wylądowali na cienkim półksiężycu plaży, u
stóp stromej skały. Potężne kamienie na brzegu zasłaniały ją od
strony morza. Wymarzone miejsce dla przemytników. Człowiek z
koniem znakomicie pasował do tej roli. Wydawał się także jakby
znajomy.
– Jamie! – krzyknął Thomas z radością. Szeroki uśmiech ukazał
głębokie dołki na policzkach.
Olbrzym zbliżył się i opadł na jedno kolano przed Thomasem.
Rozczochrany ogon rudawych, przetykanych siwizną włosów opadł
127
mu na spaloną słońcem szyję. Złapał dłoń Thomasa i przytknął ją
sobie do czoła. Nawet z tej odległości czuła bijącą od niego woń.
Zmarszczyła nos.
– Mój panie – mruknął mężczyzna – zbyt długo cię nie było.
Witaj w domu.
Thomas roześmiał się wesoło i zaraźliwie.
– Ach! Jeśli moja nieobecność skłania taką pogańską bestię, jak
ty, do pokory, to wybiorę się w podróż dookoła przylądka, abyś mógł
się całkiem udomowić.
Fia przyglądała się Thomasowi zaskoczona. Z łatwością
przeszedł na szkocki, silny i melodyjny akcent. Wiedziała, że
Thomas jest w połowie Szkotem, ale nigdy nie słyszała, żeby mówił
z akcentem z gór. Jego głos brzmiał naturalnie, tak naturalnie jak
uśmiech, który wciąż opromieniał mu twarz.
– Najsłabsza wymówka, jaką w życiu słyszałem, młody
rozrabiako – powiedział Jamie – ale jeśli nie masz szacunku dla
swojej pozycji, ja go mam. Nie powstrzymasz mnie od oddania czci
mojemu wo…
Nie dokończył, ponieważ Thomas postawił mu but na ramieniu i
pchnął do tyłu. Sapnąwszy ze zdumienia, Jamie usiadł, a potem,
jęknąwszy chrapliwie, stanął, górując nawet nad wysokim
Thomasem.
– Tommy, nie jesteś taki stary, żebym nie miał cię nauczyć
szacunku dla starszych!
Thomas uśmiechnął się radośnie.
– Spróbuj, ty wielki, niedomyty koźle.
Marynarze, ożywieni zapowiedzią walki, ustawili się w luźnym
kręgu. Gniew znikł nagle z poczerwieniałej twarzy olbrzyma;
zastąpiło go podniecenie, podobnie jak u Thomasa. Pogładził w
zamyśleniu brodę.
– Dwa upadki na trzy? Ramiona do ziemi?
Fia wpatrywała się w potężne, mięsiste ręce Jamiego i jego grube
łydki. Zabiłby Thomasa.
– No cóż, to rozsądna propozycja.
– Dla mnie nie jest rozsądna. – Dobry Boże, czy to jej własne
słowa?
Obaj mężczyźni odwrócili się w jej stronę, z równie zdumionym
wyrazem twarzy, jakby nagle przemówiła łódź.
128
– Co to za dziewczyna? – Oczy Jamiego zrobiły się okrągłe ze
zdumienia. – Matko Boża, nie mów, że wziąłeś narzeczoną! Boże,
czekaliśmy na ten dzień…
– Nie –warknął Thomas. – To nie jest moja narzeczona. Ona
jest…
– Jestem więźniem – dokończyła rzeczowym tonem Fia.
Usiłowała wymyślić coś, żeby wyjść z tej sytuacji z korzyścią dla
siebie, a kosztem Thomasa. Najwyraźniej ta góra brudnego mięsa
darzyła go szacunkiem.
„Góra mięsa” gapiła się na nią przez dłuższą chwilę.
– Powiedz mi jedno – odezwał się w końcu Jamie ponurym
głosem – czy to Angielka?
Thomas skinął głową z niewzruszonym wyrazem twarzy.
– Tak.
Jamie odetchnął z ulgą.
– Wyrwałeś cenną sukę z angielskiej psiarni, co? Dobrze się
sprawiłeś, Tommy. Miałeś ją już?
– Nie!
Fia ledwie usłyszała głos Thomasa, była zbyt zajęta
przyglądaniem się Jamiemu.
– Może to i dobrze – powiedział. – Wygląda na taką damulkę, co
częstuje kiłą, jak by mnie kto pytał.
– To wstrętne! – zawołała Fia z oburzeniem.
– Bądź cicho, Jamie! – ryknął Thomas, podchodząc do łodzi. –
To jest… lady MacFarlane.
– MacFarlane? To nie jest angielskie nazwisko…
Fia podniosła brodę.
– Przed zamążpójściem byłam…
– Nikogo nie obchodzi, kim byłaś przed zamążpójściem –
przerwał jej Thomas, rzucając jej ostrzegawcze spojrzenie.
– Mnie obchodzi – nie zgodził się Jamie. – Jeśli jej szuka
szkocki mąż, lepiej żebym o tym wiedział.
– Nikt nie będzie jej szukać – powiedział Thomas.
Nie chciał tego, ale te słowa zakłuły ją jak igła.
– Jej mąż nie żyje. To był Szkot z nizin. – Odwrócił się do Fii i
podniósł ją z ławki, na której stała.
– Zatrzymamy się w domu. – Słowo „dom” zaakcentował, jak jej
się wydawało, w szczególny sposób, tak szczególny, że słowa
129
protestu zamarły jej na ustach. Podrzucił ją do góry, żeby ująć
wygodniej. Objęła go ramionami za szyję, pewna, że ją upuści.
– W domu – powtórzył Jamie, wodząc spojrzeniem od Thomasa
do Fii.
– Tak. I dopilnuj, żeby pani MacNab pomogła jej we wszystkim,
czego będzie potrzebowała.
– Nie potrzebuję twojej pomocy, ani pomocy twoich służących.
Thomas parsknął.
– O, tak. Jesteś bardzo zaradna. I tylko dlatego, że chciałaś mnie
zatrzymać blisko przy sobie, codziennie zwracałaś obiad.
– Nieprawda! – Krew napłynęła jej do twarzy, a Jamie parsknął
śmiechem. Usiłowała odzyskać przewagę w jedyny sposób, jaki
znała. – Ale – jej glos opadł oktawę niżej, stał się gardłowym
pomrukiwaniem – może i chciałam, żebyś był blisko mnie. –
Przesunęła palcami po jego piersi, zanim zadała ostateczny cios. –
Wiele na tym zyskałam.
Jamie roześmiał się głośno, kącik ust Thomasa drgnął w
tłumionym uśmiechu.
– Wygadana ta twoja angielska dama – powiedział Jamie.
Nie całkiem angielska, pomyślała Fia. Była w części Szkotką –
urodzoną i wychowaną tutaj. Ta właśnie jej część chciała zaprzeczyć
temu, co mówił Jamie, chociaż sama nie wiedziała, dlaczego. Nigdy
ani myślą, ani słowem czy czynem nie wiązała się z żadnym ludem.
Zawsze była córką Carra. Ale tutaj, teraz… Przesunęła wzrokiem po
czarnych skałach wybrzeża, w kierunku, gdzie, jak sądziła, powinien
znajdować się Rumieniec Ladacznicy. Chciała zobaczyć, gdzie
kiedyś stał.
– Tak. Wygadana, ale starczy jej rozumu, będzie ostrożnie
używać języka, bo inaczej sama go sobie utnie jakimś ostrym
słówkiem – rzekł Thomas.
Wiedziała, co miał na myśli. Wydawało się, że tutaj także to,
kim i czym była, dało się ująć słowami „córka Carra”, ponieważ
Thomas wyraźnie ostrzegał ją, żeby nie ujawniała swojego związku
ze znienawidzonym Piekielnym Hrabią.
Znienawidzonym nie bez powodu w tej dalekiej krainie. Każdy
Szkot w promieniu czterdziestu kilometrów od Wyspy McClairenów
został czegoś pozbawiony przez jej ojca. Wielu zapłaciło za opór
życiem.
130
– Nie jestem głupia – zapewniła go szeptem.
– Dobrze. – Podniósł głos. –Jamie, wrzuć kufer i torbę na tył
powozu. Odwiozę naszego gościa do dworu.
– Do dworu? – Jamie uniósł brwi. – Ale musisz zobaczyć…
– To poczeka – odparł Thomas.
Olbrzym nie protestował. Uznawał autorytet młodszego
mężczyzny i był mu posłuszny. Podniósł bagaż, który marynarze
złożyli na piasku, i wrzucił go do powozu. Thomas nadal trzymał Fię
w ramionach, najwyraźniej zupełnie o tym nie pamiętając.
To podrażniło jej dumę. Mężczyźni, którzy trzymali Fię Merrick
w ramionach, nigdy o tym nie zapominali.
– Mogę stać.
– Piasek jest grząski, a twoje buciki cienkie, poza tym jesteś
słaba jak kociak.
– Zapewniam cię – spojrzała na niego przez gęstwinę rzęs – że
mam dość siły na wszystko, czego możesz… się domagać.
– Przestań – powiedział, jakby mówił do przedwcześnie
rozwiniętego dziecka.
Zatrzepotała powiekami.
Usadowił ją bezceremonialnie na wąskim siedzeniu, po czym
sam wcisnął się obok niej.
– Jamie?
Rudowłosy diabeł pokręcił głową.
– Nie. Mam tu robotę. Zobaczymy się rano. – Mówiąc to,
klepnął kucyka po zadzie i odsunął się, podnosząc rękę w geście
pożegnania, z wyrazem niepewności na wielkiej twarzy.
Thomas poprowadził krzepkiego konika krętą dróżką na górę, a
potem skierował go w głąb lądu. Fia wykręcała szyję, ale nie była w
stanie przebić wzrokiem gęstej mgły. Wyspa McClairenów ukryła się
przed jej wzrokiem. Wkrótce o bliskości morza świadczył jedynie
zapach soli i odgłos fal, z każdą chwilą coraz słabszy.
Dalej na lądzie gęsta zasłona mgły podniosła się, chociaż niebo
całkiem się nie przetarło. Fia wciągała głęboko czyste, wilgotne
powietrze. Rozglądała się, chłonąc widoki i dźwięki, które były
zarazem znane i zaskakujące, jak dźwięki zgubionej w dzieciństwie i
odnalezionej po latach pozytywki.
Każdy zakręt drogi mógł nieść słodkie i bolesne wspomnienia.
Gdzieś tu w pobliżu wpadła na swojego brata, Raine'a i jego śliczną
131
Favor, którzy uciekli z pikniku. Favor była zmieszana i
zaczerwieniona, Raine zły i gotów bronić dziewczyny.
W tej kępie drzew dziesięć lat wcześniej znalazła małego
króliczka w potrzasku. Wiedziała, że jeśli go uwolni, jakaś szkocka
rodzina pójdzie tej nocy spać głodna, ale stworzonko było takie
maleńkie, a jego piski takie żałosne. Gunna pomogła jej się nim
opiekować, aż całkiem wydobrzał. Wypuściła go… właśnie tam!
Wspomnienia rozwiały się szybko, kiedy wyjechali poza
miejsce, do którego ośmieliła się wyprawić jako dziecko. Wkroczyli
na terytorium niebezpieczne dla każdego, kto był związany z
Carrem, zwłaszcza dla jego „ukochanej córki”.
Jednak obcość ma swoje uroki i Fia obserwowała zmieniający
się krajobraz z zainteresowaniem. Widoki tak ją zajęły, że
postanowiła odłożyć na później uwodzenie Thomasa Donne'a. Poza
tym po raz pierwszy nie była wcale pewna, jaki powinien być
kolejny krok. To, że go dotykała, nie powaliło go na kolana.
Podróżowali w milczeniu przez godzinę, aż w końcu Thomas się
odezwał. Słońce poddało się i przestało przebijać przez ciemną
pokrywę chmur; mrok wieczoru ogarniał powoli ziemię.
– Imię Merricków jest przeklęte w tych stronach – powiedział
ostrzegawczo. – We dworze są tacy, którzy pamiętają też imię córki
hrabiego Carra, nie mów więc „Fia” nawet szeptem.
– Zwykle nie zwracam się do siebie w trzeciej osobie –
powiedziała uprzejmie, a on spojrzał na nią z niepokojem.
– Oczywiście, że nie. Jakże to głupio z mojej strony.
Postanowiła wykorzystać okazję.
– Nie jesteś głupi, tylko oszukujesz sam siebie.
Zmarszczył czoło i szarpnął lejce.
– Jak to?
– Szlachetne ratowanie twojego przyjaciela Bartona – powody,
które podajesz, to oszukiwanie samego siebie.
– Masz prawo tak myśleć – oświadczył sztywno.
– Poza tym – pozwoliła, aby kołysanie powozu przysunęło ją
lekko do jego biodra i uda – czy pomyślałeś choć przez chwilę, że
James może nie chce, aby go ratowano?
– Jestem pewien, że nie chce – przyznał ze smutkiem. Ten
drobny sukces przyspieszył bicie jej serca.
– Ale to nie ma znaczenia.
132
– Nie.
Położyła delikatnie dłoń na jego udzie. Mięsień pod jej palcami
stwardniał jak żelazo.
– Sądzę, że wyrządzasz Jamesowi wielką krzywdę. On jest w
stanie oprzeć się pokusie. – Odczekała chwilę, ale on wpatrywał się
w zrytą koleinami drogę. – A ty?
Zerknął na nią z ukosa, krzywiąc wargi.
– Lady Fio, zechciej może przestać? To się robi kłopotliwe. Dla
nas obojga, jak mniemam.
Oderwała rękę, jakby się oparzyła, i spojrzała na niego
okrągłymi oczami.
Zwrócił oczy z powrotem na drogę, zanim się odezwał.
– Doceniam to, że uważasz moją biedną osobę za wyzwanie dla
swoich kobiecych wdzięków. I że pragniesz udzielić mi lekcji, aby
uzyskać jakieś zadośćuczynienie za upokorzenie, na jakie, twoim
zdaniem, cię naraziłem. Przyznaję nawet, że na twoim miejscu,
zrobiłbym pewnie to samo, choć innymi środkami. Mówiąc wprost,
moja droga, będziesz musiała znaleźć inny sposób, żeby mnie
ukarać.
Zamrugała oczami.
– Jedną z oznak dojrzałości – ciągnął już swobodniejszym tonem
– jest umiejętność godzenia się z faktami, których nie da się zmienić,
i dopasowywania do nich swoich oczekiwań i celów. Niezależnie od
twojej urody, od tego, jak śliczna jest twoja buzia i kuszące ciało, nie
zdołasz mnie uwieść.
– Nie byłabym taka pewna – mruknęła gniewnie.
Mówił dalej, jakby jej nie słyszał.
– Chociaż możesz rozważyć wbicie mi noża między żebra.
Jakkolwiek – skłonił skromnie głowę – wątpię, aby w tym
przedsięwzięciu bardziej ci się powiodło. Poza tym, gdybym umarł,
nic by już nie stało pomiędzy tobą a miejscową ludnością, a oni tak
nienawidzą Anglików. Nie, lepiej mnie nie zabijaj.
– Nie będę brudzić sobie rąk.
– Nie? Od kiedy to Merrickowie mają takie skrupuły?
Znowu to samo. Thomas wie o jakiejś straszliwej zbrodni
popełnionej przez Carra. Cóż, Carr popełnił straszliwe zbrodnie.
Właściwie wiele zbrodni. Fia jednak miała wrażenie, że Thomas
mówi o sobie. To było dziwne. Nie przypominała sobie, żeby wśród
133
papierów ukrytych w bibliotece ojca natknęła się na dokument
opatrzony nazwiskiem Donne. Inna sprawa, że miała w ręku ów
pakiet tylko raz i szukała wtedy innych rzeczy.
– Zechciej zastanowić się nad tym przez czas jakiś. To ci
zapewni zajęcie, kiedy mnie nie będzie.
– Nie będzie? – Takiego przebiegu zdarzeń nie brała nawet pod
uwagę, skrzywiła się więc, zaskoczona. – Po prostu zostawisz mnie
w tym swoim domu?
– Tylko w dzień. Będę wracał na noc. Podjąłem pewną pracę na
swojej ziemi. Chciałbym zrobić jak najwięcej, zanim… wrócimy do
Londynu.
– A kiedy to nastąpi?
– Za kilka tygodni – odparł Thomas, notując w pamięci, że musi
wracać do domu późną nocą, kiedy Fia będzie już leżeć w objęciach
Morfeusza. Lepiej Morfeusza niż jego. Tak, niech biedny bóg snu
spróbuje oprzeć się Fii wtedy, kiedy postanowi, że jest nieodparcie
ponętna.
Thomas patrzył prosto przed siebie. Dzięki temu oraz dzięki
udawaniu, że nie w smak mu zaloty Fii, udawało mu się trzymać na
wodzy pożądanie. Jakże żałosne były to sposoby.
Nie będzie potrzebowała nawet jednego dnia, żeby odkryć, że
wystarczy odrobina wytrwałości, a jego obrona załamie się jak
domek z kart. Mimo buńczucznych zapewnień i niezwracania uwagi
na jej wdzięki, przez ostatnie godziny przeżywał piekielne męczarnie
– i ciała, i ducha.
Jedyne wyjście to unikać jej towarzystwa.
A może powinien się poddać – czy to byłoby takie straszne? Jeśli
w ten sposób chciała go ukarać, a on nie tylko pragnął, ale marzył o
tym, żeby tę karę ponieść, czemu nie miałoby tak być? Zacisnął
zęby. A jeśli okaże się, że nie dość tego? Już teraz wydawała mu się
czymś w rodzaju egzotycznego narkotyku, śmiertelnego,
fascynującego, uzależniającego.
A była córką Carra.
Ta myśl naszła go znienacka. Na krótko o tym zapomniał. Jakże
to możliwe?
– Czyj to dom? – zapytała, przerywając jego zamyślenie.
Pokonali porośnięte sosnami wzniesienie, zza którego wyłonił
się skromny dworek. Surowość szarego kamienia łagodziło dzikie
134
wino, pnące się przy wąskich, ozdobnych oknach. Na dole było
jasno. Kiedy podjechali, drzwi otworzyły się i ktoś stanął w
prostokącie żółtego światła.
– Kto tam? – zawołał młody głos.
– To ja, Thomas!
– Jaki Thomas? – zapytał młodzieniec, przykładając strzelbę do
ramienia i celując w nich. Przeklęty chłopak!
Thomas spojrzał na Fię. Nie chciał jej mówić. Jeszcze nie. Może
nigdy. Ale jakie to miało znaczenie? Jej ojciec złoży władzom
doniesienie, kiedy tylko stanie się jasne, że Thomas nie dotrzymał
swojej części umowy. Podniósł się na wozie.
– Jestem Thomas McClairen. Twój wódz.
135
16
– Co powiedziałeś? – zapytała Fia.
Thomas ściągnął wodze, po czym pozwolił zmęczonemu
koniowi potruchtać na podwórze koło domu.
– Thomas McClairen – odparł, nie patrząc na nią.
– Syn Colina McClairena? – zapytała zdumiona. Colin
McClairen wyjechał podczas powstania w czterdziestym piątym,
zostawiając dwóch synów, Johna i Thomasa, pod opieką swego
starszego brata, lana, wodza klanu McClairenów. Gdy wrócił z
dalekiego świata, łan nie żył, zabity pod Culloden, jego żona zmarła
przy porodzie, on sam został nowym wodzem klanu, a jego synów
powieszono za zdradę.
Tak, w każdym razie, zawsze Fii mówiono. Ale teraz…
Przyglądała się jego profilowi; w jego śmiałych rysach dostrzegła
nieugiętego ducha szkockich górali. Znała go tak długo i nigdy nic
nie podejrzewała, ale teraz wszystko nabierało sensu. Przybył na
Wyspę McClairenów incognito, szukając zemsty, i niemal udało mu
się zemścić na jej bracie, Ashtonie, jeśli nie na samym Carrze.
Ogarnął ją strach. Czy była pionkiem w toczącej się od
dziesięcioleci grze między nim a jej ojcem?
– Nie powiesili cię – szepnęła.
Jego twarz rozjaśnił na krótką chwilę uśmiech, nagły jak
błyskawica.
– Nie. Oszczędzili mi losu starszego brata ze względu na młody
wiek. Nic dziwnego, że o tym nie wiesz. Czemu miałabyś się
kłopotać dociekaniem, co stało się z tymi, których ziemie i domy
ukradł twój ojciec?
– Myślałam, że wszyscy nie żyją. Wszyscy McClairenowie –
powiedziała. Carr twierdził z diabelską radością, że wykorzenił ze
Szkocji wszystkich McClairenów. Przeoczył jednak co najmniej
jednego… – Jeśli jesteś naprawdę Thomasem McClairenem, to
znaczy, że Favor…
– Także jest z rodu McClairenów. Tak.
– Raine wie.
– Myślę, że tak, ale nie wiem tego na pewno.
Czyżby zemsta Thomasa McClairena nie dotyczyła Raine'a?
Dlatego, że ożenił się z jedyną żyjącą krewną Thomasa, jego
136
młodszą siostrą?
Thomas zeskoczył na ziemię i podszedł do konia. Gordie zbiegł
po schodach.
– Teraz już nie musisz tracić czasu, zastanawiając się nad
rodzajem zemsty. Merrickowie mogą się wspaniale zemścić, moja
miła. Gdy tylko wrócisz do Londynu, możesz donieść władzom, że
Thomas McClairen wrócił na angielską ziemię.
Spojrzała na niego zaskoczona. A więc zastanawiał się, jaką
zemstę mu szykuje? Strach zaczął ustępować.
– Możesz mnie przecież zabić – powiedziała cierpko.
Skrzywił się z niesmakiem.
– Nie jestem Carrem.
Oczywiście. Nie był. Strach ulotnił się całkowicie. Cmoknął
cicho, z dziwnie gorzkim wyrazem twarzy.
– Jeśli jednak chcesz się zemścić, musisz się pośpieszyć, zanim
twój ojciec cię uprzedzi.
– Carr wie, kim jesteś? – Niemożliwe. Carr kazałby aresztować
Thomasa wiele lat temu. Nie miał powodu, żeby oszczędzić
męskiego potomka niegdyś dumnego klanu, który Carr zdecydował
się zniszczyć.
– Tak. Latami trzymał tę wiedzę dla siebie, ale nie zamierza
robić tego dłużej.
– Dlaczego?
– Czy to ma jakieś znaczenie? – zapytał Thomas bezbarwnym
głosem.
Jeśli Thomas sprowadził ją tutaj nie po to, żeby zranić Carra,
jeśli istotnie chciał uchronić Jamesa od jej wpływu, jeśli
rzeczywiście nie chciał zrobić jej nic złego, miało to ogromne
znaczenie. Dla niej.
Me jednocześnie z uświadomieniem sobie tej prawdy
zrozumiała, jakim szaleństwem byłoby powiedzieć o tym
Thomasowi. Nie należy wydawać własnych uczuć… na łaskę
drugiego człowieka.
Ponieważ nic nie odpowiedziała, Thomas przywiązał konia i
przeszedł na tył powozu. Ściągnął jej kufer i walizę, rzucając
najpierw jedno, potem drugie młodemu człowiekowi, który z
otwartymi ustami przyglądał się swojemu wodzowi.
137
Młodzieniec był od Thomasa niższy o głowę. Jasne włosy miał
rozczochrane, spodnie poplamione, koszulę podartą przy mankietach
ale twarz dosyć czystą. Fia dostrzegła w każdym razie piegi
pokrywające zadarty nos.
– Zabierz to na górę, Gordie. Lady MacFarlane zajmie pokój
narożny.
– Tak, tak, panie. Tak mówił Tim Gowan, kiedy przyszedł z
wiadomością od Jamiego. – Gordie schylił głowę i zarzucił sobie z
jękiem kufer na wąskie ramiona. Spojrzał na gościa swojego wodza –
w jego oczach pojawił się niekłamany podziw. Uśmiechnął się całą
gębą. Może Gordie nie był aż taki młody, jak jej się początkowo
wydawało.
– Uważaj, żebyś się nie poślizgnął w kałuży własnej śliny,
Gordie- burknął Thomas obojętnym głosem. Chłopak zaczerwienił
się. Odszedł ze swoim ciężarem, powłócząc nogami.
– Zostaw chłopca w spokoju, Fio.
– Nie mam zamiaru…
– Oszczędź mi zaprzeczeń. Ostrzegam cię, Fio. Jest tylko tym,
kim jest, to znaczy chłopcem.
– Nieprawda. Jest prawie w moim wieku – odparła.
Thomas obruszył się gniewnie.
– Lata mają niewiele wspólnego z wiekiem, w każdym razie w
twoim wypadku, lady MacFarlane.
Miał rację, ale fakt, że powiedział na głos to, co sama o sobie
myślała, sprawił jej niespodziewany ból.
– Nie chciałem cię urazić.
Podniosła głowę. Podszedł bliżej. Patrzył poważnie i z troską.
– Wybacz. To było nieuprzejme.
– Ale prawdziwe? – Próbowała się uśmiechnąć, co wypadło
blado. Uśmiech znikł.
Spojrzał jej prosto w oczy.
– Tak. – W jego głosie brzmiał żal i to zabolało ją jeszcze
bardziej.
– Nieważne – powiedziała z ożywieniem, ale kiedy jej
nonszalancja nie starła wyrazu litości z jego twarzy, zdumienie
przewyższyło ból. – Dziwny jesteś, Thomasie. Wykradasz mnie z
domu, a potem przepraszasz – nie za porwanie, ale za to, że w
przeszłości pozbawiono mnie dzieciństwa.
138
– Ktoś, do diabła, powinien za to przeprosić – powiedział z
gniewem.
Wstrzymała oddech. Ich oczy spotkały się i czuła wyraźnie, że
mówił szczerze, choć żałował, że w ogóle to powiedział. Zwilżyła
wargi koniuszkiem języka, bo czuła się niepewnie i niezręcznie, choć
dotąd oba te uczucia były jej obce. Zdumiewał ją. Raz czuła w jego
słowach smak trucizny, innym razem bronił jej i ją wspierał.
Zastanawiała się właśnie nad tym, usiłując bez powodzenia dojść
do jakichś wniosków, kiedy Thomas podszedł z boku i
bezceremonialnie zdjął ją z wozu. Trzymał ją chwilę dłużej, niż to
było konieczne, po czym postawił na ziemi.
– Chodź – mruknął. Nie czekając, obszedł róg domu i wspiął się
po schodkach.
Fia poszła za nim. Dom wewnątrz wyglądał tak, jak zapowiadała
surowa fasada. Był dobrze utrzymany, choć nie wydawał się bardzo
czysty. Kurz pokrywał parę mebli w holu, kamienne płyty podłogi
domagały się miotły. Z ozdobnej balustrady schodów na dole
zwieszała się pajęczyna, a gruby pająk spokojnie przędł dalej swój
dom.
– No, to jesteśmy. Tu… – Thomas zmarszczył brwi.
– Tu jest brudno – dopowiedziała Fia. – Przyprowadziłeś mnie
do brudnego domu na pustkowiu.
To był błąd. Thomas przeszedł na pozycje obronne.
– Cóż, przykro mi, że to nie pachnący kadzidłami buduar z
łożem z płatków róż i służącymi w jedwabnych turbanach, którzy
chłodziliby cię wachlarzami ze strusich piór, czy też robili coś, co
zwykle się robi tam, dokąd zabierają cię biedni głupcy, na których
rzucasz swoje czary.
Czary? Jego wyobraźnia przerosła wszelką rzeczywistość.
Rzekomi „kochankowie” byli wytworem wyobraźni innych
mężczyzn – do czego, przyznawała sprawiedliwie, sama ich
zachęcała. Sądziła, że przywykła do podobnych… głupstw. Ale nie
oczekiwała ich z tego akurat źródła.
Co więcej, nie wiedziała właściwie, czego się po nim
spodziewać. Niepewność wynikająca z odkrycia, że jest Thomasem
McClairenem, tylko pogorszyła sytuację. Czy był wrogiem? Jeśli tak,
to czyjej wrogiem, czy wrogiem jej ojca? Czy chronił przyjaciela?
Chciał pomścić rodzinę? Nie wiedziała i dlatego nie miała pojęcia,
139
jak się zachowywać, reagowała więc bez zastanowienia, co niemal
nigdy jej się nie zdarzało.
Podniosła wyżej brodę, spojrzała wyniośle, zadzierając lekko
krótki, prosty nos, i oznajmiła przeciągle:
– Jestem uczulona na pióra. Wolę liście palmowe. Ale płatki róż
są bardzo przyjemne.
Przypominało to drażnienie kijem pantery i rzeczywiście, na jego
policzkach wykwitły czerwone plamy.
– Nie będzie płatków, lady MacFarlane, a co do tego, że jest tu
brudno…
– Jak w chlewie. – Pociągnęła nosem, wiedząc doskonale, że jest
niesprawiedliwa.
– Jak w chlewie… Dzięki temu będziesz miała co robić w dzień.
Jej dumna mina zrzedła.
– Nie mówisz poważnie – szepnęła.
– Jak najbardziej – odparł pozornie beztrosko. – Nie zatrudniam
stałej służby. Zbyt rzadko korzystam z tego domu. Tylko stróż i jego
żona, która zamiata…
– Raz na dwa lata?
Nie zwrócił na to uwagi.
– Zamiata, zmienia pościel i wietrzy pokoje. Sądzę, że można ją
przekonać, żeby gotowała – przy odpowiedniej zachęcie. I – spojrzał
na nią przymrużonymi oczami –jeśli jej nie obrazisz.
– Nie obrażę? – spytała Fia. – Drogi panie, przywykłam do tego,
że służba martwi się o to, żeby mnie nie obrazić, a nie odwrotnie.
– Zatem – odparł, stopniowo podnosząc głos – sądzę, że nadeszła
odpowiednia pora, żebyś zaczęła się o to martwić, bo jeśli
wypróbujesz tę wyniosłą pozę księżnej pani na Szkotce, skończysz,
przyrządzając sama sobie jagły, ty mała zepsuta czarownico!
Miał rację. Przeszło piętnaście lat niezbyt czułej opieki Gunny
zapoznało Fię z charakterem szkockich górali. A zwłaszcza góralek.
Nie zamierzała jednak przyznać się do tego Thomasowi.
– Hm.
Uśmiechnął się. To mruknięcie mogło być tylko wyrazem złości
– nie ustąpiła mu przecież ani na milimetr.
– Miotły są w kuchni.
– Doskonale – odparła słodkim głosikiem.
Uniósł brwi.
140
– Zaraz wymówię zaklęcie i polecę z powrotem do Londynu.
My, zepsute czarownice, robimy takie rzeczy.
Parsknął śmiechem. Patrzyła na niego ze zdumieniem, które
szybko przeszło w fascynację. Tak pięknie mrużył oczy, na
policzkach znów pokazały się te zniewalające dołeczki.
Uśmiechał się szeroko, ze szczerym rozbawieniem; zęby miał
równe i białe. W bladoniebieskich oczach pojawiły się srebrne
iskierki.
Potem śmiech powoli zamarł mu w gardle. W pokoju zapadła
pełna oczekiwania cisza.
Ściągnął brwi, ale nie w gniewie, lecz ze zdumienia. Srebrne
iskierki w jego oczach pociemniały. Widziała, jak u nasady szyi
pulsuje mu żyła. Jej usta zadrżały i już miała coś powiedzieć…
– Sypialnia gotowa! – zawołał Gordie ze szczytu schodów.
Fia odskoczyła. Jak to się stało, że stała tak blisko Thomasa?
Krzywił się teraz, najwidoczniej równie zmieszany, jak ona.
– Panie?
– Tak, Gordie. Dziękuję. Lady MacFarlane, proszę. – Przepuścił
ją pierwszą. Na górze Gordie zaprowadził Fię na koniec wąskiego
korytarza. Otworzył ostatnie, zbite z desek drzwi i cofnął się,
pozwalając jej wejść.
Rozejrzała się bez entuzjazmu. Pokój zawierał dziwaczną i
zupełnie niepasującą do siebie kolekcję mebli. Ogromne dębowe łoże
z baldachimem stało pośrodku pokoju; ponure, burego koloru
odsunięte kotary ukazywały nieprawdopodobnie czerwoną kołdrę.
Obok ustawiono delikatną toaletkę z drewna wiśniowego z lustrem i
ławeczką zdobną w rzeźbione głowy gryfów. Dwa zielone krzesła
umieszczono po obu stronach kominka, w którym palił się torf
Nie sądziła, żeby miała spędzać w tym pokoju wiele czasu.
– Mam… mam nadzieję, że ci się podoba, pani? – odezwał się
Gordie nieśmiało, splatając dłonie i przestępując z nogi na nogę,
wyraźnie onieśmielony tym, że wszedł do pokoju damy.
– Podoba? – powtórzyła. Już miała parsknąć śmiechem i
powiedzieć coś złośliwego na przykład, że zły sen bardziej by się jej
spodobał, kiedy coś zwróciło jej uwagę. Ktoś zerwał bukiecik
żółtych kwiatów i postawił je na parapecie. Tym kimś był z
pewnością Gordie.
141
Prawdopodobnie to jemu właśnie przypadło zadanie
umeblowania pokoju w związku z jej przyjazdem. Wystrój stanowił
dzieło jego natchnienia i teraz, rozglądając się, zrozumiała, że
zgromadził najpiękniejsze i najrzadsze przedmioty w całym domu –
niezależnie od tego, czy pasowały do siebie, czy nie. W innym
pokoju – z inną ławeczką – toaletka wyglądałaby ślicznie. A
wschodni parawan w kącie pokoju był naprawdę dziełem sztuki.
Podobnie, jak te żółte kwiaty. Odwróciła się, z serdecznym
uśmiechem.
– Z pewnością będzie mi tu bardzo dobrze.
Chłopiec odetchnął i uśmiechnął się radośnie.
– Jestem szczęśliwy, że ci się tu podoba, pani. Jamie wysłał
chłopaka, który gnał, jakby sam diabeł deptał mu po piętach, żeby
dać znać, że przyjeżdżasz razem z wodzem. Zrobiłem, co się dało, w
tak krótkim czasie.
– Skoro wiedziałeś, że przyjeżdżam, dlaczego chciałeś do nas
strzelać? – zapytał Thomas ze zdziwieniem.
– A jak by to wyglądało, gdybyś przyjechał, a ja nie
pilnowałbym domu? Pomyślałbyś, że marny ze mnie strażnik! –
odparł Gordie z niezachwianą logiką. – Widziałaś kwiaty, pani? –
Wskazał na wazon.
– Są piękne – odparła szczerze. – Nigdy takich nie dostałam.
– Tak było w istocie. Zasypywano ją różami i tulipanami, ale
nikt nigdy nie dał jej zwykłego, polnego kwiatka.
– To kaczeńce i to już ostatnie – oznajmił Gordie z dumą. –
Późno się pokazały w tym roku, ale pamiętałem, gdzie jeszcze
kwitną, i kiedy rozmawiałaś z wodzem, wymknąłem się i poszedłem
po nie. Pewnie zastanawialiście się, gdzie się podziałem, co?
– O tak – skłamała Fia, zerkając w stronę Thomasa, który stał
dziwnie milczący i zamyślony. – Prawda?
Dlaczego patrzył na nią w ten sposób? Nie prowokowała chłopca
ani słowem, a jednak znowu przybrał ponurą minę.
Ten człowiek naprawdę powinien nauczyć się częściej śmiać.
Tak pięknie się śmieje. Ironia losu, która sprawiła, że ona, Fia
Merrick, zarzucała komuś, że jest zbyt poważny, wywołała uśmiech
na jej twarzy – skierowany do Thomasa. Zamrugał oczami,
przygnębienie przeszło teraz w zdumienie.
– Prawda, panie?
142
– Co? – zapytał, otrząsając się z zamyślenia. – Tak.
Zastanawialiśmy się, gdzie się podziałeś. Teraz wiemy. Chodź,
Gordie. Lady MacFarlane zechce z pewnością przebrać się i
przygotować do kolacji.
– Do licha, założę się, że tak – zgodził się skwapliwie Gordie,
przypominając jej tym pośpiechem, że musi być brudna i niezbyt
ładnie pachnąca.
Spojrzała w dół. Koronkowe obszycie stanika poszarzało, pierś
przecinała brudna smuga. Niegdyś sztywne brokatowe spódnice
zwisały żałośnie z obręczy halki. One także były brudne i
poplamione, nie chciała się nawet zastanawiać czym. Co do twarzy i
włosów… Cieszyła się, że nie spojrzała w lustro na toaletce.
– Chętnie bym się wykąpała. Skąd mogę wziąć wanienkę
pokojową? – zapytała.
– Wanienkę pokojową? – powtórzył niepewnie Gordie,
wywołując u Fii podejrzenie, że znajomość chłopaka z wannami,
pokojowymi, czy nie, była mocno ograniczona.
– Napełnij wodą wielki gar nad paleniskiem – polecił Thomas
Gordiemu – i zagrzej ją. Kiedy będzie gorąca, przynieś ją do pokoju
pani.
– A co z nią potem zrobię? – zapytał Gordie.
Thomas parsknął zniecierpliwiony.
– Opróżnię beczkę na deszczówkę z podwórka i przyniosę tutaj.
Przelejesz do niej wodę.
– Mam się kąpać w beczce? – zapytała Fia.
– Nie obchodzi mnie, czy się będziesz kąpać, czy nie. Nic
lepszego nie dostaniesz w tym domu, moja pani, i za to powinnaś
być wdzięczna.
– Dlaczego, odkąd tu jesteś, przybrałeś ten dziwaczny akcent? –
zapytała spokojnie. – To nie jest szkocki akcent, naprawdę. To jakiś
zlepek. A tak nawiasem mówiąc, dokąd cię zesłano? Do kolonii?
– Nie… nie wiem, co masz na myśli – stwierdził z niewątpliwie
brytyjskim akcentem. Popatrzył na Gordiego, który chichotał,
zasłaniając usta dłonią. – No, dalej!
Chłopiec kiwnął głową i wybiegł przez otwarte drzwi,
zostawiając Thomasa samego z Fią.
– No i co? – powiedziała, unosząc brwi.
Wyszedł sztywno z pokoju.
143
– Przyniosę tę przeklętą beczkę. Rozpal ogień. – Thomas
wyszedł w mrok i obszedł róg domu. Znalazł beczkę, wylał z niej
brudną wodę i zarzucił ją sobie na ramię. Podniósł głowę. W
narożnym pokoju zabłysło światło. W chwilę później filigranowa
sylwetka Fii urosła, zbliżając się do okna. Pochyliła się, a Thomas
wiedział, że wącha kaczeńce.
Kiedy tak patrzył, gniew całkiem go opuścił – gniew nie na
Gordiego czy Fię, ale na Carra za niegodne zaniedbanie córki i za to,
że tak zleją traktował.
Nikt nigdy nic dał jej zwykłego kwiatka i Thomas chciałby
wiedzieć, dlaczego, do wszystkich diabłów, tak było.
Nawet największy głupek na ziemi nie mógłby nie zauważyć,
jaka nieoczekiwana radość odbiła się na zwykle tajemniczej twarzy
Fii, czyniąc ją przez chwilę jeszcze piękniejszą, nadając jej wyraz
czystości i prawdy.
Odeszła od okna, a on poprawił sobie beczkę na ramieniu. Ze
smutkiem pomyślał, że stoi pod oknem dziewczyny, marząc o niej
jak żółtodziób. Gorzej – zazdrościł Gordiemu, że to on pierwszy dał
jej kaczeńce. Nie dlatego, że ją to w widoczny sposób wzruszyło, ale
dlatego, że uczyniło coś, czego nigdy by się nie spodziewał: dobroć.
Nie dało się tego wytłumaczyć inaczej. Fia chciała być dobra dla
Gordiego i nie wyprowadziła go z błędu, kiedy myślał, że ona – i on
także, jak przypomniał sobie ze zdumieniem – zastanawiała się nad
nieobecnością chłopca. I nie sprzeciwiała się wcale pozostaniu w
koszmarnym pokoju, jaki przygotował dla niej Gordie. Przypuszczał,
że odgadła to wcześniej, zanim sam Gordie przyznał, że to jego
dzieło. Okazała chłopcu serce. Dziwne.
Dobra? Wrażliwa? Nie mając na oku żadnej korzyści?
To było niebezpieczne. Wesoła, roześmiana, naturalna, czarująca
i dobra Fia była niebezpieczna. Bardziej niebezpieczna od tej, która
słodkim głosikiem, z wyrachowaniem, recytowała uwodzicielskie
dwuznaczności.
Stanął przy drzwiach kuchni i otworzył je kopniakiem. Czuł
zamęt w głowie, tak jakby wpłynął na nieoznaczone na mapie wody.
I był pewien, że powrotu nie ma.
144
17
Obejrzała swoje odbicie w lustrze. Rozebrała się, gdy tylko
Thomas wyszedł, i tym razem wolna od jakichkolwiek kalkulacji,
stała w brudnej koszuli i pogniecionej halce, kiedy wrócił. I choć ona
na chwilę zapomniała o wypowiedzianym głośno zamiarze
uwiedzenia go, on o tym nie zapomniał.
Rzucił na nią okiem i skrzywił się gwałtownie, po czym
wymamrotał coś o jakiejś pani MacNab, która miała się nią zająć.
Zanim zdążyła wymyślić odpowiedź, wyszedł.
Wykąpała się – był to niewątpliwy luksus, mimo że zrobiła to w
beczce – i właśnie wkładała świeże ubranie, kiedy rozległo się
pukanie do drzwi. Pod drzwiami znalazła tacę z jedzeniem.
Wygłodniała, połknęła posiłek, spodziewając się, że Thomas
przyjdzie lada chwila. Nie przyszedł.
Następnego dnia czekała, kiedy zastuka do drzwi. Na próżno.
Posiłek w środku dnia i kolację zjadła sama w swoim pokoju.
Trzeciego dnia zeszła na dół, ubrana najlepiej, jak to było
możliwe, skoro miała do dyspozycji tak niewiele strojów. Może w
ogóle „nie ubrała się dobrze”, ponieważ nie zdołała sama
zasznurować gorsetu na tyle mocno, żeby uzyskać figurę, która tak
olśniewała mężczyzn w Londynie. A delikatny, przeźroczysty szal
nie był aż tak prowokujący, chyba że mężczyźni podniecaliby się
widokiem gęsiej skórki. Zapomniała już, jak zimno bywa na
wyżynach.
A jednak to, że się wreszcie porządnie wyspała, dobrze wpłynęło
na jej urodę. Skóra stała się gładsza, białka oczu lśniły jak z
porcelany a cienie pod oczami i w okolicy skroni znikły. Wyglądała
zdecydowanie korzystnie i w niemałym stopniu rozczarowało ją to,
że Thomas nie zjawił się pod jej drzwiami, błagając o przyjęcie.
Teraz zdała sobie sprawę, że Thomas nie tylko nie wracał na
kolację. On w ogóle nie wracał do dworku.
Czwartego dnia znalazła Gordiego, który gromadził kamienie
wokół domu. Parę pytań pozwoliło ustalić, że Thomas powierzył mu
zadanie odbudowania muru przy ogrodzie – w ten sposób, jak
podejrzewała Fia, chłopiec miał się uchronić od jej złego wpływu.
Na pytanie, gdzie dokładnie podziewa się Thomas, Gordie
zaniemówił, zaczerwienił się i wreszcie uciekł.
145
Nie miała wątpliwości, że mogłaby wydobyć z Gordiego tę
informację, ale to sprowadziłoby na chłopca kłopoty, a nie chciała go
wciągać w to, co działo się między nią a Thomasem.
Popatrzyła na wschód, gdzie, jak sądziła, powinna znajdować się
Wyspa McClairenów, ale choć bardzo ją tam ciągnęło, wiedziała, że
nie może odejść aż tak daleko. Thomas nie musiał ostrzegać jej przed
bandytami, żeby trzymała się miejsca, w które trafiła nie z własnej
woli. Mieszkała kiedyś na tej ziemi. Oblicze rozpaczy, wywołanej
nędzą, nie było jej obce; jej własny ojciec był tego przyczyną.
Powędrowała
więc
z
powrotem
do
brudnego,
niewyczyszczonego, niepozamiatanego domu Thomasa, przyglądając
się leniwie chudym, spalonym słońcem plecom Gordiego, który
ustawiał kamień na kamieniu, aż w końcu miała dość tego patrzenia.
Zdjęła gorset i halkę, włożyła zwykłą – i ciepłą – sukienkę i
zabrała się do pracy, znajdując w tym jeśli nie przyjemność, to
przynajmniej sposób, żeby w nocy nie zasypiać z obrazem Thomasa
przed oczami.
Tego wieczoru Fia w końcu poznała dotąd niewidzialną panią
Grace MacNab – kobietę, której talenty kucharskie stanowiły
zadośćuczynienie za nieporządek panujący w domu. Starsza kobieta
spojrzała na Fię, nie zdradzając najmniejszego śladu zainteresowania
i mruknęła:
– Dobrze. Teraz nie będę musiała nosić tacy na górę.
Po czym wróciła do mieszania warzyw w stojącym na ogniu
garnku.
Po niecałej godzinie Fia zorientowała się, że umiejętność
prowadzenia rozmowy nie dorównuje umiejętnościom gospodarskim
pani MacNab. Po spróbowaniu gęstej, pysznej zupy przyrządzonej
przez Szkotkę Fia uznała, że jeśli brud w domu ma być ceną za tę
zupę, to jest to niezły interes.
Chociaż więc pani MacNab, kiedy już uznała za stosowne
odezwać się, mówiła zawsze brutalnie szczerze, była jednak, poza
wiecznie czerwieniącym się i nieśmiałym Gordim, jedyną osobą,
którą Fia spotykała. Piątego wieczoru swojego pobytu we dworze Fia
siedziała już w kuchni, kiedy pani MacNab przybyła ze swojego
domu, gdziekolwiek on się znajdował.
– Ach! Przyszłaś wcześniej. To dobrze. Jestem strasznie głodna
– powiedziała Fia, kiedy otworzyły się drzwi kuchni i pani MacNab,
146
z naręczem świeżych warzyw w pulchnych objęciach, wkroczyła do
kuchni.
– Nie jadłaś obiadu? – zapytała pani MacNab, przyglądając się
jej uważnie i układając swój ciężar na stole. –Jesteś chora? Jeśli tak,
to lepiej wyślę Gordiego, żeby sprowadził wodza.
– Nie – zapewniła pośpiesznie Fia. – Czuję się dobrze. Mam po
prostu zdrowy apetyt.
– Zauważyłam – przytaknęła pani MacNab, potrząsając
obszernym, pogryzionym przez mole kawałkiem materiału i
przepasując nim wydatny brzuch. – Pewna jesteś?
– Tak! – Nie mogła sobie wyobrazić nic bardziej upokarzającego
niż wezwanie do niej pod fałszywym pretekstem Thomasa Donne'a.
– Czy mam ci przynieść jedzenie do jadalni? – zapytała pani
MacNab.
– Nie – odparła Fia szybko, bojąc się, że zostanie pozbawiona
towarzystwa jednej istoty ludzkiej. Nigdy by jej nie przyszło do
głowy, że tak bardzo będzie jej zależeć na prostej przyjemności
przebywania z kimś innym. To ją nieco zaniepokoiło. – Zjem tutaj.
Poza tym, myślała w duchu, nie ma powodu, żeby bałaganić w
pokoju. Zwłaszcza że tego właśnie ranka spędziła tam dobre trzy
godziny, trzepiąc przy otwartych szeroko oknach zasłony, a
następnie zamiatając dywan.
Nie przejmowała się tym, do jakich wniosków doszedłby
Thomas, gdyby odkrył, jak spędza czas. Doświadczenie mówiło jej,
że mężczyźni rzadko zwracają uwagę na otoczenie, chyba że jest ono
dla nich uciążliwe.
– Jak chcesz – powiedziała pani MacNab, znikając w spiżarni.
– Nie masz nic przeciwko temu, żebym została tutaj, podczas
gdy będziesz przyrządzać posiłek? – zapytała Fia nieśmiało,
obawiając się odmowy.
Pani MacNab pojawiła się ponownie, niosąc ser i coś, co
wyglądało na wysuszone zielsko. Wszystko to złożyła na stole obok
warzyw.
– To dla mnie bez różnicy.
Zabrała się następnie do krojenia, siekania, ubijania, zgniatania
tego, co leżało na stole, po czym wszystkie składniki włożyła w
jakimś tajemniczym i skomplikowanym porządku do rondla ze
skwierczącym masłem. Od zapachu potrawy Fii niemal zakręciło się
147
w głowie.
Pani MacNab nie mówiła przy tym ani słowa. Błyskała nożem,
wywijała łyżką, a kiedy skończyła, mąka wisiała w powietrzu i
pokrywała każdą powierzchnię w kuchni. Po jednym kęsie
rozpływającego się w ustach, pysznego ciasta z warzywnym
nadzieniem, które wyłoniło się z rondla, Fia z chęcią umyłaby
kafelki podłogi, byle dostać więcej.
W końcu odsunęła się od stołu i obojętnym tonem zadała
pytanie, które nie dawało jej spokoju.
– Gdzie jest kapitan… Thomas?
Pani MacNab upuściła grudę ciasta, które miesiła w ogromnej
glinianej misie, na stół. Poklepała je, wzbijając chmurę mąki.
– Masz na myśli McClairena.
Fia popatrzyła ciekawie na tęgą kobietę.
– Czy wiesz, że klany zostały zniesione, a wodzowie pozbawieni
władzy?
– Tak – odparła spokojnie pani MacNab, ugniatając dłońmi
ciasto. – Słyszałam. Ale nas to nie obchodzi.
– Kim są ci „my”?
– Klan McClairenów – powiedziała pani MacNab z nutką
zniecierpliwienia w głosie. – A któż by inny?
– Aleja myślałam, że Ca… – Urwała w porę. – Słyszałam, że
McClairenowie opuścili te strony.
– Tak – parsknęła pani MacNab, dalej ugniatając ciasto. –
„Opuścili”. Możesz to tak nazwać. Nie było nas tutaj. Ale on nas
znalazł. – Po raz pierwszy jej głos nie brzmiał obojętnie. –Większość
w obu Amerykach, ale trochę na nizinach i paru, tak jak mnie, w
Edynburgu.
Przerwała ugniatanie ciasta.
– Tylko Jamie był tu cały czas ze starą Muirą i kilku innymi, co
to woleli żyć jak zwierzęta w jaskiniach, niż uciekać. Reszta, wstyd
powiedzieć, rozproszyła się jak kuny wypłoszone z królikarni po
tym, jak Carr doniósł na Iana McClairena i zabił swoją żonę z rodu
McClairen.
Fia podniosła gwałtownie głowę. Zmusiła się do spokoju,
słysząc, jak ktoś tak po prostu mówi o zabójstwie jej matki…
Czekała na wewnętrzny wstrząs, który zawsze towarzyszył myśli o
tym, że jej matkę zamordowano.
148
Czy jest na to specjalna nazwa? Jak „ojcobójstwo” czy
„matkobójstwo”? Powinno istnieć jakieś szczególne określenie na
zabójstwo żony i szczególne określenie na dzieci takiego mordercy.
Rodzaj piętna odzwierciedlającego piętno w jej umyśle i… sercu.
Poczuła ból, ale nie tak palący jak zwykle. Stare, dręczące
pytanie pozostawało wciąż bez odpowiedzi – co odziedziczyła z
krwią Carra? Kim uczyniła ją płynąca w jej żyłach krew mordercy?
Przedtem zawsze bała się nad tym zastanawiać. Teraz ostrożnie
przyjrzała się swemu pytaniu.
Kiedy dowiedziała się, kim jest Thomas, zrozumiała gorycz w
jego głosie, gdy przed laty rozmawiał z Rhiannon Russell. Carr
dokonał zbrodni na bezbronnej kobiecie, która należała do rodziny
Thomasa – choć była tylko daleką krewną.
A skoro Janet była krewną Thomasa, znaczyło to, że klan
Thomasa był w pewien sposób również jej klanem. To byli jej ludzie.
To ją zaskoczyło. Uważała się zawsze za osobę samotną – od
braci odsunął ją ojciec, z ojcem podzieliła ją prawda. Ale nagle
znalazła… ludzi, do których należała. Spojrzała na skromną, otyłą,
pochyloną nad ciastem panią MacNab.
– Pochodzisz z klanu z McClairenów?
– Tak. W Edynburgu pracowałam w kuchni. Mojego męża zabili
pod Culloden. Wódz przyjechał – już jakieś pięć lat temu – i
powiada, że zabierze mnie do domu – podniosła głowę, odchrząknęła
i ciągnęła dalej – na wyspę. Byliśmy porozrzucani, ale wódz znalazł
wszystkich, którzy zostali. Wykupił tych, co byli w niewoli, i
zapłacił za podróż tym, którzy byli daleko.
– A jest was wielu?
– Dwudziestu czterech. Do tej pory było dwudziestu trzech, ale
zeszłej wiosny żona Gavina urodziła syna. – Twarz pani MacNab
rozjaśniła się nieoczekiwanie czułym uśmiechem.
Thomas McClairen odnalazł dwadzieścia trzy osoby i sprowadził
je na tę ziemię. Dlaczego?
Fia oderwała kawałek surowego ciasta i zaczęła go bezmyślnie
ugniatać dwoma palcami, zdumiewając się coraz bardziej
zagmatwaną tajemnicą Thomasa McClairena. Urządził sobie ponoć
wspaniałe życie w amerykańskich koloniach. Dzięki powodzeniu w
interesach zdobył majątek, miał dom i przyjaciół, którym okazywał
niezachwianą lojalność – należał do nich James Barton.
149
A jednak przebywał tutaj, w Szkocji, gdzie groziło mu
rozpoznanie i śmierć. Całkiem realne ryzyko, skoro, jak powiedział,
Carr zna jego tajemnicę. Dlaczego więc tu został?
Odpowiedź na to pytanie Fia uznała za niezwykle ważną, a tylko
Thomas mógł jej udzielić.
Pani MacNab odwiązała fartuch z szerokich bioder i nakryła nim
bryłę ciasta.
– No – powiedziała z zadowoleniem. – Urośnie w nocy i rano
będzie się nadawało do pieca.
– Gdzie jest Thomas McClairen?
Pani MacNab otrzepała ręce, sypiąc wyschniętymi kawałkami
surowego ciasta.
– Pani MacNab, proszę, gdzie on jest? Muszę koniecznie z nim
pomówić.
– Tak, tak – powiedziała pani MacNab, cmokając cicho. – Nie
bądź taka niecierpliwa. Właśnie jest tutaj.
Fia odwróciła się zaskoczona. Za nią stał Thomas.
Przez chwilę nie mogła stłumić radości, nawet nie próbowała.
Opalona twarz pociemniała jeszcze bardziej, cienkie, białe bruzdy w
kącikach oczu wryły się głębiej. Dumne ramiona wydawały się
dziwnie proste, jakby siłą woli powstrzymywał się od garbienia.
Jednodniowy zarost porastał stanowczą szczękę, w czarnej
szczecinie błyskało srebro.
Thomas przekroczył już trzydziestkę. Straszy od niej co najmniej
o dziesięć lat, nie był młodzieńcem, ani bywalcem salonów o
nienagannych manierach. Był człowiekiem, który nawykł do ciężkiej
pracy i trudu, i… do czego jeszcze?
– Gdzie byłeś?
– Miałem coś do zrobienia – powiedział, wyciągając stołek spod
stołu kuchennego i usiadł naprzeciwko niej. – Czy zostało coś z
kolacji, pani MacNab?
– Tak. – W ciągu paru minut postawiła na stole nie tylko
naczynie z ciastem, które tak smakowało Fii, ale i lśniącą od tłuszczu
zimną, pieczoną wołowinę, pasztet z gęsiej wątróbki, bochenek
chleba i gruby kawał żółtego sera. Potem napełniła gliniany dzban
spienionym piwem i powiedziała:
– Wrócę rano. Uważajcie na chleb. – Po czym wyszła.
150
– Pani MacNab – stwierdził Thomas, odgryzając kęs chleba – nie
uznaje ceremonii. I podziela przekonanie górali, że nie jest gorsza od
nikogo. – Błysk rozbawienia w jego oczach był taki uroczy.
– Poza tobą.
Roześmiał się.
– Nie. Obawiam się, że nie ma żadnych wyjątków. W gruncie
rzeczy, nie jestem pewien, czy jej polecenie nie było skierowane
tylko do mnie.
– Pani MacNab – oznajmiła Fia stanowczo – czci ziemię, po
której stąpasz. Jestem pewna, że gdybyś kazał jej przywdziać tunikę i
tańczyć o świcie wokół stajni, uczyniłaby to z radością.
Oderwał kawałek chleba, włożył do ust i przełknął.
– Cóż, jeśli zdołała wmówić ci tak jawną nieprawdę, muszę
chyba dać jej podwyżkę. W moim interesie jest utrzymywać cię w
przekonaniu, że istnieje przynajmniej jedna osoba, która darzy mnie
podziwem.
Dobry Boże, żartował.
Uwielbiała, kiedy ktoś się z nią przekomarzał!
Kay i Cora robili to czasami, a prostota, bezpośredniość i urok
ich żartów nie przestawały jej zachwycać. Tak się wtedy cieszyła, że
można ją traktować w tak piękny i zwyczajny sposób.
Przyglądał się jej z rozbawieniem, machając kromką chleba dla
podkreślenia słów.
– Co o tym sądzisz? – zapytał.
– Och, nie wiem – szepnęła, starając się spowolnić bicie swego
serca.
– Ja też nie. Ale zobacz, przebywam w twoim towarzystwie całe
piętnaście minut, a ty nie… – Nie dokończył, cokolwiek chciał
powiedzieć, a zamiast tego pochylił się nad stołem i przesunął
palcem po jej policzku. – Czy wiesz, że masz mąkę na twarzy?
Podniosła rękę, zakrywając twarz, a kiedy jej dotknęła, poczuła,
jak jest gorąca; uświadomiła sobie, że się rumieni. Ona, która
pokazywała się publicznie w najbardziej śmiałych sukniach, co w
najmniejszym stopniu nie wpływało na podniesienie temperatury jej
ciała, czerwieniła się z powodu mąki na policzku. A może dlatego,
że jej dotknął i uśmiechał się z taką wesołą kpiną?
Nie mogła wymyślić stosownej odpowiedzi. Nie chciała, żeby
przestał z nią żartować, nie rozumiała jednak, dlaczego to robi, a
151
nigdy nie podejmowała żadnego kroku bez przygotowania,
głębokiego zastanowienia i rozwagi. Z drugiej strony, nie chciała,
żeby z nią żartował, bo to otwierało nowe możliwości, prowadzące
do dalszych możliwości – i skutków.
Powinna odejść. Pójdzie do swojego pokoju, zastanowi się nad
celem, jaki chce osiągnąć, i zdecyduje, jak to zrobić. Ale jej myśli,
podobnie jak ciało, wydawały się dziwnie nieprawdziwe, jakby
przestała istnieć w poprzedniej postaci. Miałam go uwieść,
przypomniała sobie, patrząc na niego z zakłopotaniem.
Ale to było, zanim odkryła, kim jest. Miał powody, najlepsze
powody, żeby czuć do niej wrogość, a jednak nie zamierzał mścić się
na córce wroga. Nie, nic takiego nigdy nie przyszło mu nawet do
głowy, tego była pewna. A zatem, co właściwie jeszcze tu robiła?
Nie przyszedł nawet jej odwiedzić, zajmował się teraz mięsem,
które leżało przed nim na talerzu. Jak można uwodzić mężczyznę,
który zajada pieczoną wołowinę?
Wstała.
– Usiądź, proszę. Miło mi w twoim towarzystwie – odezwał się,
nie odrywając wzroku od mięsa, które wyraźnie wymagało w tej
chwili uwagi i skupienia.
Usiadła. Jaki miała wybór? Usiłowała rozpaczliwie znaleźć jakiś
powód do urazy. Była więźniem w jego domu, trzymał ją z dala od
ludzi, od wygód i przyjemności. Przywykła do towarzystwa, świateł
i…
Nieprawda. Choćby nie wiem jak starała się przekonać siebie
samą, że jest inaczej. Przywykła do samotności i do powolnego
rytmu życia na wsi. To jego towarzystwa jej brakowało.
Ich pochodzenie sprawiło, że byli wrogami. Potępiał ją. Myślał o
niej najgorsze rzeczy. Sprowadził ją tutaj, ponieważ sama jej
obecność oznaczała skażenie złem, przed którym należało chronić
niewinnych.
Ale przecież także podtrzymywał jej głowę i gładził plecy, kiedy
chorowała. Nakrył ją kubrakiem i zasłaniał własnym ciałem od
wiatru. Jej dzieciństwo budziło w nim litość i gniew. I żartował z nią.
Poddała się, skapitulowała bezwarunkowo i usiadła.
Thomas próbował trzymać się z daleka, „wytrzymał pięć dni,
dręcząc się codziennie wspomnieniem tego, jak stoi w bieliźnie, w
oczywisty sposób nieświadoma wpływu, jaki wywiera na jego ciało.
152
Wrócił zdecydowany nie okazać jej, jak bardzo chciał wrócić.
Ale ta rozmowa była, na swój sposób, równie podniecająca jak
dotyk miękkiej skóry i blask czystych, pachnących włosów.
Urocze policzki Fii miały delikatny, różowy odcień. Zbłąkany
kosmyk czarnych włosów wił się na jej szyi i znikał pod wsuniętą
pod brzegi gorsetu koronkową chustką, która osłaniała dekolt. Taki
praktyczny, skromny, wiejski strój. A jednak na niej – zachwycający.
Musiał coś powiedzieć.
– Mam nadzieję, że pobyt na wsi nie jest dla ciebie zbyt
przygnębiający.
Podniosła głowę.
– Wcale nie. Kocham wieś.
– Wybacz – powiedział. – Przekonywano mnie, że to mąż
trzymał cię z dała od towarzystwa.
Pod maską spokoju na jej twarzy pojawiła się uraza.
– Nie dziwi mnie to. Uwierzyłeś zapewne w mnóstwo rzeczy na
mój temat, które nie są prawdziwe. – W jej głosie nie było wyrzutu,
ale wyczuł żal. Mówiła dalej, nie czekając na odpowiedź. – Gregory
MacFarlane nigdy nie był o mnie zazdrosny, nigdy też nie miał ku
temu powodów. Szanowałam i jego, i przysięgę małżeńską do dnia
jego śmierci. Tylko w jednej kwestii go nie posłuchałam, w kwestii
naszego wspólnego mieszkania. Nie mieliśmy wspólnego domu. Ja
nie chciałam pojechać do Londynu, on nie chciał zostać w Bramble
House. W rezultacie na ogół mieszkaliśmy osobno.
Wierzył jej. Każde słowo wymawiała bez emocji czy nacisku.
Opowiadała mu po prostu dzieje swojego małżeństwa.
– Rozumiem. Dlaczego mówisz mi to wszystko?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Prawda w moim życiu to rzecz względna. Może
chciałam ci przedstawić inną wersję. Moją wersję.
– Co jeszcze powinienem wiedzieć?
Patrzyła na niego dłuższą chwilę i Thomas widział, że się
zastanawia.
– Nic – powiedziała w końcu. – Na razie nic więcej.
Uspokoiła się i położyła łokcie na stole, składając dłonie palcami
do góry, tuż przy ustach.
– Czy teraz ja mogę zadać ci pytanie?
– To się wydaje sprawiedliwe.
153
– Dokąd cię zesłano, kiedy zostałeś skazany za zdradę?
Tego nie przewidział. Spodziewał się, że zechce, żeby jej
powiedział, jak długo zamierzają tu trzymać, albo co robił, kiedy był
poza dworem. Nie przyszłoby mu do głowy, że może ją interesować
jego przeszłość.
– Na wyspę w Indiach Zachodnich. Sprzedano mnie tam w
niewolę. James Barton mnie wykupił.
– Rozumiem – szepnęła. A Thomas miał wrażenie, że
rzeczywiście rozumie, że wie, co kryło się za tymi paroma słowami.
– Skazano cię, gdyż dopuściłeś się zdrady?
– Twój ojciec powiedział lordowi Cumberlandowi, że mój brat i
ja byliśmy kurierami na usługach jakobickiej konspiracji.
Nie zaskoczyło jej to, nie pytała o nic więcej, ani nie
zaprzeczała. Powiedziała jedynie:
– To dlatego chciałeś zranić Asha, wpychając Rhiannon w
ramiona innego.
Żałował, że o tym wiedziała. To był zły uczynek, który go
kompromitował.
– Dla Carra to by nie miało znaczenia – powiedziała. – Pomyliłeś
się, sądząc, że dba o swoich synów.
– Nie chciałem wtedy zranić Carra. Chciałem zranić któregoś z
Merricków – wyznał, a potem zaraz próbował podnieść ją na duchu.
–Ale już nie chcę. Przysięgam.
Podniósł dłoń do góry i wyciągnął ją ponad stołem, wyraźnie
prosząc, aby okazała mu zaufanie. Nie opuściła wzroku. Ich oczy
spotkały się. Minęła długa chwila. Potem, tak nieśmiało, jak światło
poranka przegania mrok nocy, wsunęła swoją dłoń w jego rękę.
154
18
– …po miesiącu Kay uznał wyraźnie, że ma dosyć, bo podniósł
się nagle, spojrzał na mnie ze złością i oznajmił nauczycielowi:
„Skoro ona zna wszystkie odpowiedzi, dlaczego nie zrobi zadania?”
Thomas się roześmiał. Stanęli pod krzewem głogu. Słońce
przeświecające przez delikatne listowie rzucało drżącą mozaikę
światła i cienia na zwróconą ku górze twarz Fii.
– I zrobiłaś? – zapytał.
Fia rzuciła mu figlarne spojrzenie. Przed miesiącem pewnie
odebrałby je inaczej, ale tyle czasu spędzali razem, że nauczył się
rozróżniać subtelności wyrazu jej twarzy.
To przypominało spoglądanie na głęboką wodę ponad krawędzią
łódki. Należało spojrzeć poza odbity w wodzie obraz nieba, żeby
dojrzeć wspaniałości ukryte pod powierzchnią. Niezwykle
wciągające zajęcie. Przyglądanie się Fii sprawiało mu przyjemność.
– Zrobiłaś? – dopytywał się, zyskując przelotny, nieśmiały
uśmiech.
Oparła się plecami o drzewo i skrzyżowała ramiona.
– Nie. Pan Elton zaczął udzielać mi prywatnych lekcji i dzięki
temu przestałam przeszkadzać Kayowi rozpaczliwie niemądrymi
pytaniami. Oboje na tym zyskaliśmy. Kay – powiedziała tonem
zwierzenia – jest, wiesz, dosyć ambitny. – Na jego pytające
spojrzenie, kiwnęła poważnie głową. – I tak bardzo się cieszy, kiedy
jest górą.
Najmilsza! Z trudem udało mu się powstrzymać i nie powiedzieć
jej, że Kay myślał o niej niemal dokładnie to samo, wtedy nie
uwierzył chłopcu, teraz zmienił zdanie. Zdążył już uwierzyć w różne
rzeczy, których przedtem nawet nie brałby pod uwagę.
– Czy twój… czy w dzieciństwie nie miałaś guwernerów? – Na
mocy milczącego porozumienia wykluczyli słowo „Carr ze swojego
słownika, podobnie jak „James Barton”. – A może nie chodziłaś zbyt
pilnie na lekcje? – zapytał żartobliwie.
Fia uwielbiała, kiedy to robił. Jej oczy rozbłyskiwały przy
najmniejszym żarcie… tak, jak teraz.
– Nie mieliśmy żadnych nauczycieli – odparła swobodnie. –
Chociaż wydaje mi się, że Ashowi udzielał czasem lekcji miejscowy
proboszcz. A Raine był w Eton, potem go wyrzucono.
155
– Ciebie jednak nie kształcono.
Jej szyja zaróżowiła się leciutko. Gdyby nie przyglądał jej się tak
pilnie, nie zwróciłby na to uwagi.
– Nauczyłam się pisać i czytać, chociaż nie tego, co mam czytać.
Pamiętaj, że przygotowywano mnie do innej roli. – Starannie
dobierała słowa. – Kiedy przyjechałam do Bramble House, byłam
mądrzejsza niż kobiety trzy razy starsze ode mnie, ale także nie
umiałam nic. Pamiętam, jak podsłuchiwałam lekcję Kaya jednego z
pierwszych dni. Nie mogłam pojąć ogromu tego, czego nie wiem. I
postanowiłam się tego nauczyć – dodała cicho. Spojrzała na niego z
iskierką wesołości w oczach. – A zanim coś powiesz – wiem, że jak
dotąd nie całkiem mi się powiodło.
Tak rzeczywiście było. Raz po raz w trakcie ich rozmów mówił
coś, co sprawiało, że mu przerywała. Prosiła, żeby powtórzył, co
powiedział, i z uporem i zręcznością zaprawionego w dysputach
adwokata wypytywała go, dopóki nie wyczerpała się jego wiedza na
dany temat. Luki w jej wykształceniu były ogromne i
nieprzewidywalne, a głód wiedzy niezmierzony.
– Jestem dżentelmenem, nigdy nie wytknąłbym damie jej wad.
Opuściła ręce.
– Tak – powiedziała, robiąc krok w jego stronę – jesteś
dżentelmenem.
Uśmiechnął się i zanim zdał sobie sprawę, co robi, podniósł jej
warkocz i przełożył jej na plecy. Nagrzany słońcem był jedwabisty i
ciepły.
– Jesteś rozczarowana? – zapytał.
W odpowiedzi zwróciła głowę tak, jakby chciała poczuć
dotknięcie jego palców na policzku. Musiał to sobie wyobrazić.
Zaczął nadawać jej gestom znaczenia, które brały się z jego
własnego pragnienia.
Pragnienie. Co za nędzne określenie dla tego uczucia. Pochylił
się ku niej lekko, w nadziei, że podniesie głowę. Nie podniosła.
– Czy wiesz, co oznacza słowo „platoniczny”? – zapytał.
Zamyśliła się.
– Sądzę, że jest to rodzaj… afektu, opisany przez greckiego
filozofa, Platona.
– Właśnie. A jakiego rodzaju to afekt?
156
Ich spojrzenia spotkały się; niezmącony błękit jej oczu zaczął
zasnuwać się cieniem.
– To głęboka przyjaźń.
Nigdy by nie przypuszczał, że mogłaby widzieć w nim
przyjaciela… nie był nawet pewien, czy chciałby tego. To mogłoby
wykluczyć co innego. Jednak smutek w jej lśniących oczach
uświadomił mu natychmiast, jak żałośnie śmieszne byłoby mniemać,
że istnieje między nimi jakikolwiek związek – a zwłaszcza „coś
innego”.
Uprowadził ją, na Boga żywego! Trzymał ją tutaj, aby nie mogła
zaszkodzić jego najlepszemu przyjacielowi. Takie, w każdym razie,
miał kiedyś zamiary. Nie był już pewien ani tego, co robi, ani
dlaczego ją więzi. Wiedział tylko, że teraz nie miało to już wiele
wspólnego z Jamesem Bartonem.
Ona zaś, ze swej strony, robiła dobrą minę do złej gry. Powinien
być wdzięczny, że odkąd zjedli razem obiad w kuchni przed
tygodniem, ani razu nie wspomniała o zamiarze uwiedzenia go, ani
też nie zachowała się prowokująco.
A może żałował.
Zamiast tego zaczął… zaczął… zabiegać o jej względy. Tak.
Próbował skłonić ją do uśmiechu, sprawić, żeby się śmiała, mówiła,
nie zastanawiając się wpierw, co powiedzieć. Wciąż stała, czekając
cierpliwie na… na co?
Odpowiedź narzucała się w sposób boleśnie oczywisty – żeby
podjęli spacer.
– Czy coś się stało? – zapytała.
Raz jeszcze jego poczucie humoru uratowało sytuację.
– Wybacz – powiedział, odzyskując panowanie nad sobą. –
Musiałem połknąć muchę.
– Wszystko jest dobrze, mam nadzieję? – zapytała niewinnie.
– Wszystko dobrze.
– Może chciałbyś wrócić do dworu?
– Nie. Chodźmy dalej, proszę. – Podał jej ramię; po krótkiej
chwili wahania przyjęła je i zaczęła iść u jego boku.
– Mówisz z miłością o swoich pasierbach. Wiele razy
wspominałaś Kaya.
Miał wrażenie, że powrót do tak zwykłego tematu sprawił jej
ulgę.
157
– Tak, bardzo go lubię.
– Opowiedz mi o nim.
Jak zwykle, kiedy pytał o coś osobistego, unosiła lekko brodę,
jakby zbierała siły. Czy zdradzi jej zaufanie? Ile z tego wykorzysta
przeciwko niej? Takie pytania mogła sobie zadawać. Wiedział,
ponieważ sam miał podobne wątpliwości, kiedy ona pytała go o coś
takiego. Jednak nie wykręcała się od odpowiedzi. On także nie.
Niebezpieczne to były rozmowy, uderzające do głowy; oboje tak
bardzo chcieli wierzyć sobie nawzajem, że tłumili podejrzenia,
których żadne nie było w stanie się pozbyć. I dopiero niedawno
Thomas zdał sobie sprawę z nieoczekiwanej konsekwencji tych
rozmów: działały niezwykle podniecająco.
Zaczął teraz podejrzewać, że nie bez powodu w języku biblijnym
związek cielesny nazywano „wiedzą”.
– Nigdy sobie nie wybaczę, że Pip został ranny – powiedziała,
zamiast odpowiedzieć na pytanie o Kaya. Zauważył, że spokój w jej
głosie często przeczył targającym nią, głębokim uczuciom.
Już jej nie winił z powodu Pipa. Wiele zrozumiał od tamtej pory.
Częściowo od niej, częściowo sam – dowiedział się tego, o czym
wzdragała się powiedzieć.
Fię ujęła szczera, chłopięca wesołość chłopca. Nie snując żadnej
intrygi, traktowała Pipa tak, jak jedynego innego chłopca, którego
znała, chłopca, który nie interesował się nią z powodu jej urody,
swojego pasierba, Kaya. Nie przewidziała, że Pip pomyli jej
serdeczność z czymś innym. A kiedy to odkryła, było za późno.
– Przykro mi – powiedział.
Nie zapytała, dlaczego, ale lekko zacisnęła palce na jego
rękawie. Szli przez chwilę w milczeniu. W powietrzu unosił się
zapach mokrego krzemienia i sosnowego igliwia, po których stąpali.
– Czy Kayowi brak ojca? – zapytał.
– Gregory'ego? Trochę, ale Gregory mało z nami przebywał.
– A czy tobie brakuje męża? – Nie miał pojęcia, dlaczego o to
zapytał.
Zatrzymała się nagle i przyglądała mu się, długo, zanim
odpowiedziała:
– Gregory MacFarlane był głupim człowiekiem, którego ambicją
było przyjaźnienie się z wszelkiego rodzaju hultajami i utracjuszami.
Traktował swoje dzieci z dobrotliwą obojętnością, a mnie z
158
niepokojącą tolerancją, to znaczy lepiej, niż większość rodziców
odnosi się do swoich dzieci i dużo lepiej, niż się spodziewałam. Ani
go nie kochałam, ani nie nienawidziłam, ani nie szanowałam, ani nim
nie gardziłam, co uczyniło nasze małżeństwo wyjątkowo obojętnym.
– Dlaczego go poślubiłaś? – To nie było uczciwe; mogła nawet
nie wiedzieć, dlaczego Carr wydał ją za MacFarlane'a.
– Wyszłam za niego z powodu domu – powiedziała, idąc dalej.
– Z pewnością musiało się za tym kryć coś więcej – nalegał,
zrównując się z nią i kładąc jej rękę na ramieniu. – Carr nie
potrzebowałby domu na szkockiej nizinie.
– Carr? – powtórzyła. – Co Carr ma z tym wspólnego?
– Uznałem, że… namówił cię, żebyś wyszła za MacFarlane'a.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
Patrzył na nią, zmieszany
– Ponieważ – powiedział łagodnie – jak sama przyznałaś, Carr
od dziecka przygotowywał cię…
– Do diabła z Carrem – szepnęła nagle gniewnie. – Do diabła z
planami Carra. Poślubiłam MacFarlane'a, żeby uciec przed Carrem,
jego intrygami i knowaniami. Sądziłam, że po śmierci MacFarlane'a
nikt już nie będzie mnie traktował jak marionetkę, nikt nie będzie
mną kierował. Myślałam, że będę niezależna.
– Jak mogłaś tak myśleć? – zapytał. – MacFarlane miał przecież
syna…
– Nie wiedziałam, że MacFarlane ma dzieci, kiedy za niego
wychodziłam – powiedziała napiętym głosem. Po chwili jej twarz
złagodniała. – Naprawdę.
Jej złość nie miała sensu. Skoro nienawidziła Carra, dlaczego tak
często przebywała w jego towarzystwie? Carr pokazywał się z Fią,
niczym handlarz końmi, który zachwala rasową klacz. Skrzywił się,
to porównanie wydało mu się nagle trafniejsze, niż być powinno.
Myśli idącej obok Fii pobiegły ku przyjemniejszym rzeczom.
Kay i Cora. Miała do męża żal z ich powodu przez pierwsze tygodnie
spędzone w Bramble House. Ale żal się rozwiał, a pustkę po nim z
zadziwiającą szybkością wypełniło coś innego, jakieś nieznane dotąd
uczucie. Długo usiłowała znaleźć dla niego nazwę, zdumiona, że
mogło zagościć w jej twardym sercu.
Tak, kochała Gunnę i darzyła późno zrodzonym uczuciem
swoich braci, ale to, że pokochała dwoje szkockich dzieciaków!
159
Niewiarygodne.
Jak mocno je pokochała, dowiedziała się dopiero, kiedy umarł
Gregory i pojawił się Carr. Zrobiłaby wszystko, żeby je chronić.
Zerknęła z ukosa na Thomasa – przyglądał się jej z zamyśloną,
podejrzliwą miną.
Natychmiast przestała myśleć o Kayu, Córze i Carrze. Nie mogła
znieść tego wyrazu jego twarzy. Minęła go szybko. Jakie znaczenie
miały dla niego powody, dla których wyszła za mąż? Inne kobiety
wychodziły za mąż dla majątku albo pozycji. W gruncie rzeczy tak
postępowała większość. Dlaczego zatem to wyznanie zrobiło na nim
tak złe wrażenie?
Zagryzła wargę, czekając w napięciu na odgłos jego kroków.
Cisza. Stał tam, gdzie go zostawiła. Obejrzała się niepewnie, patrzył
na nią zdziwiony.
Czyżby się myliła? Czy na jego twarzy nie malował się niesmak
i nieufność? Nigdy przedtem odgadnięcie męskich uczuć nie
sprawiało jej takiego kłopotu. Te uczucia zazwyczaj nie budziły
wątpliwości, bo były dość prymitywne. Nietrudno było je odgadnąć.
Takie uczucia żywił do niej również Thomas, to jasne. Ona
jednak chciała być czymś więcej niż przedmiotem lubieżnych
męskich fantazji. Chociaż być przedmiotem lubieżnych fantazji
Thomasa… Przełknęła ślinę.
Czasami w nocy myślała o nim tak, jak mężczyźni myśleli o niej
– w każdym razie dość często szeptali jej o tym do ucha. Jej ciało
wyginało się ku upragnionemu kochankowi. Czuła mrowienie na
piersi i udach, dręczyło ją nigdy dotąd niezaspokojone pragnienie –
pragnienie, które zaledwie sobie uświadamiała. Potrzebę tę
zaspokoić mógł Thomas. Gdyby by tylko zechciał.
Boże, o czym ona myślała? Jej myśli, uczucia, powody, dla
których pozwoliła się porwać – wszystko to tworzyło zamęt w jej
głowie. Nic nie wyszło tak, jak planowała. Choćby nie wiadomo jak
broniła się przed tą myślą – zadurzyła się w Thomasie McClairenie.
Jak młoda dziewczyna! I nie miała pojęcia, co z tym zrobić.
Poczuła dotyk jego ręki na ramieniu. Thomas stał obok, patrząc
na nią uważnie.
– Co takiego? – zapytała zduszonym szeptem.
– Tak bardzo kochasz Bramble House? Taki jest ważny dla
ciebie?
160
– Kocham? – powtórzyła zmieszana. Jej świat przechylił się
niebezpiecznie na bok i wirował jak szalony. – Nie wiem. To
Rumieniec Ladacznicy był moim domem. Wiedziałam, że nigdy nie
będzie mój, że nigdy nie zdołam…
– Nie zdołasz czego? – zapytał, badając jej twarz.
– Przywrócić mu dawnej świetności. Zawsze myślałam o zamku
jako o królowej na wygnaniu, która musi ukrywać swoje królewskie
pochodzenie pod szatą kurtyzany.
– Tak – szepnął. Przełknął ślinę, czuł ściskanie w gardle.
Fię ogarnęła fala tęsknoty. Nie spuszczał wzroku z jej ust, jego
usta były lekko otwarte. Co by się stało, gdyby przysunęła się bliżej?
Co by zrobił? A jeśli nic?
Zmusiła się, żeby oderwać od niego oczy i podjąć rozmowę.
– Znalazłam sztychy przedstawiające zamek, zanim wszedł w
posiadanie Carra. Był jak z bajki. Ale może sprawił to tylko talent
rysowników. – Uśmiechnęła się ze smutkiem. – Udawałam przed
sobą, że jestem Lizabet, pierwszą panią zamku, która czeka na
Dougala, żeby wrócił i przywrócił ład i porządek.
– Dougala McClairena?
– Tak – przyznała. Chciała znowu dotknąć jego twarzy, tak jak
na balu maskowym. Teraz nie był tak gładko ogolony; jego skóra
byłaby inna pod jej palcami. – Kiedy podrosłam, zrozumiałam, że nie
jestem Lizabet, a Dougal nie przybędzie. Tak więc znalazłam inne
miejsce, które nazwałam domem.
– I innego Dougala? – zapytał.
– Nie – odparła z mocą. – Już wtedy byłam mądrzejsza.
– Znalazłaś dom w Bramble House.
– Znalazłam miejsce w Bramble House – sprostowała. – Ale to
nigdy nie będzie Rumieniec Ladacznicy.
Wahał się przez chwilę, po czym zapytał:
– Czy chciałabyś go zobaczyć?
– Co?
– Zamek.
– Tam nie ma nic do zobaczenia. Carr mówił, że wszystko
spłonęło.
– Nie wszystko. – Chwycił ją za rękę. – Chodź ze mną.
161
19
W powietrzu czuło się ciepłą, południową bryzę. Jadący obok Fii
Thomas nie był w stanie zrozumieć porywu, który kazał mu ją tam
sprowadzić. Nigdy nie myślał o tym, by pokazać jej zamek, ale też
nigdy nie przyszło mu do głowy, że zamek coś dla niej znaczył.
Przez ostatnie dni zdążyli się zaprzyjaźnić, teraz wrócili do
punktu wyjścia. Podczas trwającej kilka godzin jazdy ledwie
odzywali się do siebie, unikając patrzenia sobie w oczy. W miarę
jednak, jak zbliżali się do wybrzeża i Fia zaczęła rozpoznawać
okolicę, odprężyła się i jej nieśmiałość ustąpiła ciekawości.
Zmieszanie Thomasa również zniknęło; śledził zapamiętale wszelkie
oznaki radości na jej ślicznej twarzy.
Przypominało to obserwowanie wirtuoza, który na skrzypcach
gra zawiłą, choć z pozoru prostą kantatę. Trzeba zwracać uwagę na
subtelności. Wiedział, że lubi zapach morza, bo oddychała głęboko
raz po raz. Jej spojrzenie upewniło go, że przedkłada jarzębinę nad
głóg. Zające stanowiły widocznie plagę warzywnika w Bramble
House, czego dowiodło nieznaczne zaciśnięcie warg, kiedy szarak
przemknął ścieżką przed nimi.
Byli już blisko. Przebyli zagajnik sosnowy i wjechali na
krzemienną skałę. Pod nimi rozciągało się wzburzone morze, Wyspa
McClairenów i Rumieniec Dziewicy.
Zachodzące słońce opuszczało niebo w pełnym splendorze.
Fiolety i róże, szkarłaty i pąsy zabarwiły horyzont, spowijając mury
zamku miękkim, fosforyzującym światłem. Ze wzniesienia
Rumieniec Dziewicy wyglądał jak nieukończony zamek z bajki.
U jego podstawy powoli poruszały się maleńkie figurki –
robotnicy opuszczali niechętnie plac budowy, jakby rozżaleni, że
muszą spać i jeść, porzucając swoje dzieło. Jako że zamek
odbudowywano pieczołowicie i z miłością, nie po to, by przywrócić
mu dziwaczny wygląd z czasów Carra, ale wcześniejszą urodę i
godność.
– Odbudowujesz go – szepnęła Fia. Skinął głową, zajęty
widowiskiem w dole.
– Tak – powiedział cicho. – Taki, jaki miał być… tylko lepszy.
– Ale dlaczego? – zapytała zdumiona. – Rumieniec
Ladacznicy…
162
– Rumieniec Dziewicy – poprawił ją. – To był Rumieniec
Ladacznicy, kiedy twój ojciec władał zamkiem, ale teraz należy do
mnie i pozostanie Rumieńcem Dziewicy, dopóki będzie istnieć albo
dopóki nie umrze ostatni McClairen. – Spojrzał na nią kątem oka,
zarazem smutny i pełen triumfu. – Jeśli taki człowiek, jak Carr, nie
może nas wybić, kto zdoła to zrobić?
– Ale jak tego dokonałeś? – zapytała Fia, chłonąc wzrokiem
widok w dole. Północne skrzydło ukończono i praca przeniosła się na
krótką część środkową. To, co zostało z fasady, zasłaniało ciężkie,
drewniane rusztowanie.
– Carr nie chciał zamku po pożarze – powiedział Thomas. – Ja
chciałem, a on nie wzdragał się przed sprzedaniem go mnie – albo
raczej mojemu agentowi.
Fia otworzyła szeroko oczy. Carr nigdy jej o tym nie powiedział.
Sprzedał dom, nie mówiąc ani słowa. Zadrżała mimowolnie,
zdumiona, że zostało w niej jeszcze coś, co bezwzględność Carra
mogła zranić.
Tak było lepiej. Thomas dokonał tego, o czym zawsze marzyła –
uzdrowił Rumieniec Dziewicy, zrywając z niego nędzne ozdóbki i
odsłaniając dumne, dawne oblicze budowli. Nie mogło być lepiej.
Jak bardzo chciałaby zobaczyć spełnienie swoich marzeń!
Thomas delikatnie uniósł jej brodę do góry. Podprowadził do
niej swojego konia.
– Płaczesz?
– Nie.
– Zatem widocznie odblask słońca na falach razi cię w oczy –
powiedział, podsuwając jej wymówkę, po rycersku uszanowawszy
jej smutek.
– Tak – odparła.
Uśmiechnął się, patrząc na nią z czułością; przesunął kciukiem
po jej wardze. Instynktownie chwyciła jego rękę. Spojrzał niepewnie.
Zawahała się, po czym odwróciła jego dłoń i dotknęła ustami.
Zacisnął boleśnie rękę na jej nadgarstku. Gdyby zobaczyła ślad
litości w jego oczach, straciłaby panowanie nad sobą. Zamknęła więc
oczy –jak tchórz – i przyłożyła wierzch jego dłoni do policzka.
Wydał jakiś dźwięk. Przekleństwo? Modlitwa? Nie potrafiła
powiedzieć. Potem nagle gorący kłąb konia, na którym siedział
Thomas, trącił ją w nogę i końskie kopyta zatańczyły na ziemi. Jej
163
koń uskoczył na bok. Thomas wyrwał swoją rękę i przyciągnął ją do
siebie.
Otworzyła gwałtownie oczy. Schylił się, ujmując ją pod
kolanami i sadzając sobie na kolanach, drugą ręką chwycił jej włosy
i delikatnie odchylił głowę do tyłu.
Przez jedną krótką chwilę ich spojrzenia spotkały się, a potem
zaczął ją całować, całować tak, jakby nigdy nie miał przestać. To
były głębokie pocałunki, delikatne pocałunki, wilgotne, namiętne –
takie, jakich nie znała. Jego głód zbudził w niej uczucie podobne.
Splotła palce za jego głową, nie chcąc, żeby skończyły się te
oszałamiające, odbierające przytomność umysłu pocałunki.
Skończyły się, rzecz jasna. W końcu odsunął się i wzniósł twarz
do nieba. Wówczas zabrała się do szukania innych miejsc, które
mogłaby zbadać. Pocałowała jego silny, opalony kark. Był słony.
Niezwykły. Thomas zadrżał.
Polizała jego szyję. Zadrżał silniej, ale nie opuścił głowy.
Była doświadczoną uwodzicielką, pozbawioną serca dziewką,
której nie sposób się oprzeć. Mężczyźni wszędzie, włącznie z tym
tutaj, mówili to samo. Dlaczego więc nie miałaby uwieść Thomasa
McClairena na tyle, żeby dał jej więcej pocałunków?
– Thomasie – szepnęła.
Spojrzał na nią z góry, nie dając jej dokończyć. Jego oczy
błyszczały ledwie hamowanym pożądaniem. Przejął ją strach.
– Czy to jakieś czary? – zapytał chrapliwie. – Tortura obmyślona
w tej twojej pokrętnej, małej główce? To nie jest potrzebne. Nie
możesz sprawić, żebym pragnął cię bardziej i uczynić to pragnienie
mniej nieznośnym.
– Jesteś przecież większy, silniejszy ode mnie.
Spojrzał na nią smętnie.
– Przy tobie jestem słabszy niż jednodniowe kocię, pani.
Pokonałaś mnie. Nie mógłbym narzucać się tobie, tak samo, jak nie
umiałbym pofrunąć.
– Nawet gdybym cię kusiła, drażniła się z tobą, prowadziła na
milimetr od tego, czego pragniesz? – Nie wiedziała, jaki diabelski
odruch kazał jej to powiedzieć.
Potrząsnął głową.
– Czy chcesz mojej krwi, Fio? Chętnie ją oddam, jeśli
zaprzestaniesz swych gierek i zostawisz mnie w spokoju.
164
– Nie mogę.
– Zatem nie ruszymy się stąd, bo ja nie mogę cię zostawić. –
Uśmiechnął się z bezgranicznym smutkiem.
Serce jej biło gwałtownie. Stała nad przepaścią.
– Czego chcesz? – zapytała cicho.
Odpowiedział natychmiast.
– Chcę, żebyś kazała mi zostać – oznajmił. – Ale kazała mi
zostać, wiedząc, że będę cię miał pod sobą.
Nie wspomniał słowem o miłości, ale ona była teraz kobietą, nie
dziewczyną. Jej łoże małżeńskie nie znało miłości. Wiedziała, co to
miłość, bo doznała jej braku. Nie musiał jej ubierać w słowa, żeby
była prawdziwa.
– Proszę – zdołała wykrztusić – zostań.
Uśmiechnął się radośnie, z triumfem. Przerzucił nogę nad
siodłem i zsunął się na ziemię, nie wypuszczając jej z objęć.
Przeniósł ją przez szczyt wzgórza, tam, gdzie rosła gęsta,
soczysta, słodko pachnąca trawa, tuż przy sosnowym zagajniku.
Dopiero wtedy ją puścił, zajmując się teraz zdejmowaniem z niej
spódnic, podczas gdy ona pośpiesznie rozsupływała wstążki gorsetu,
jakby spodziewała się, że lada chwila jakiś zegar wybije godzinę i
czar pryśnie.
Spódnice opadły; gorset został usunięty; pantofelki ześlizgnęły
się ze stóp. Thomas odstąpił do tyłu.
Fia spojrzała niepewnie, nagle zawstydzona i zmieszana.
Dlaczego tak na nią patrzył? To ona miała być ta tajemnicza, nie on!
– Czy położymy się… razem? – zapytała ku zaskoczeniu
Thomasa.
Słowa brzmiały sztucznie, niepewnie, jakby nie potrafiła nazwać
tego, czego chciała od niego. Ramiona ściągnęła do tyłu, brodę
uniosła z rozdzierającą serce odwagą. Nie wiedziała jednak, co
zrobić z rękami. Wisiały sztywno u jej boków z dłońmi
odwróconymi w nieświadomej prośbie. A jej ogromne oczy patrzyły
z gorączkową niecierpliwością i… strachem.
W jego głowie zrodziło się podejrzenie. Czy to możliwe?
– Fio – spytał – ilu miałaś kochanków?
Była słodka, taka bezradna. Zadrżała, stojąc przed nim w
bieliźnie, z piersią ledwie osłoniętą koronkami koszuli.
– Fio?
165
Wciągnęła głęboko powietrze; pierś zadrżała rozkosznie.
– Miałam męża – oświadczyła. – Ale nigdy nie miałam
kochanka.
Dar, który mu ofiarowała, oszołomił go.
– Pozwól mi być twoim kochankiem, Fio.
– Chciałabym – odparła słabym głosem – ale wątpię, żebym była
w stanie chodzić.
Roześmiał się na to szczere wyznanie, zachwycony jej
uczciwością. Chwycił ją w ramiona – miękką, jedwabistą, gibką,
elegancką i przestraszoną. Przytulił twarz do jej szyi, przesunął
wargami wzdłuż obojczyka i polizał zagłębienie u nasady szyi.
Potem opadł na kolana, wysuwając spod niej ramiona i
zdejmując kubrak, tak żeby miała się na czym położyć.
– Boże, uwielbiam twoje włosy – szepnął, podnosząc garść
jedwabistej masy i pozwalając jej ześlizgnąć się po swojej ręce.
Chciał, żeby to trwało. Chciał się z nią bawić, dotykać jej i być przez
nią dotykanym.
– Co się stało? – zapytała, wyczuwając jego drżenie.
– Nic – zapewnił; pożądanie plątało mu język. – Chcę ciebie.
Chcę ciebie i jest mi ciężko po prostu… cię nie wziąć.
Jego szorstkość wywołała rumieniec na jej twarzy i szyi. Ujął jej
twarz w dłonie i pochylił się nad nią, zdumiony tym, jaka jest mała i
delikatna.
– Nie zrobię tego.
– Ale ja tego pragnę.
To wyznanie nie było już nieśmiałe; uwierzyła w ogrom jego
pragnienia. Dobry Boże, co w tym dziwnego, pomyślał niewesoło.
Jego ciało zdradzało go w sposób mało subtelny.
Podniósł jej halki, odsłaniając nogi wciąż odziane w drogie,
jedwabne pończochy. Usiadł, ujął ją za kostki i ułożył jej nogi na
swoich kolanach. Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
Uśmiechnął się do niej łobuzersko.
– Masz piękne nogi, lady Fio. Najpiękniejsza para nóg, jakie
widziałem.
Jej oczy zalśniły, wydała leciutki okrzyk zdumienia i zachwytu.
Jak bardzo Fia lubiła żarty!
– Aż żal je zakrywać – powiedział. – Po co to robić?
166
– Może pod tymi pończochami są brzydkie wrzody –
powiedziała, lekko dysząc, z nogami na kolanach Thomasa.
– Myślę, że kłamiesz, lady Fio – odparł Thomas ujmującym
tonem. – Sądzę, że twoje nogi są bez skazy, tak jak reszta twojego
ciała, i zamierzam to sprawdzić.
Nadal patrząc jej w oczy, chwycił jej kolano jedną ręką, a drugą
rozluźnił powoli podwiązkę ze wstążki. Przesunął palcami po
wrażliwej skórze pod kolanem. Zadrżała. Drapieżny uśmiech
Thomasa stał się jeszcze gorętszy.
Powoli zsunął jedwabną pończochę, wodząc leniwie palcem
wzdłuż jej łydki. Oczy mu płonęły. Ten uśmiech mówił: „a teraz cię
zjem”.
– Jaką mam ci wyznaczyć karę, jeśli ta noga okaże się tak samo
bez skazy, jak cała reszta? – zapytał.
Nie mogła wydobyć głosu. Oddychała z trudem. Podniosła się na
łokciach, żeby zobaczyć ciemne, silne palce na swoich udach. Ten
widok był niesłychanie zmysłowy.
– I co? – Jego oczy pociemniały. – Jest doskonała.
– Muszą być na drugiej nodze.
Uśmiechnął się z niedowierzaniem, ale ujął drugą nogę i jednym
palcem rozwiązał podwiązkę. Pogładził dłonią tył jej łydki, przesunął
ją powoli ponad kolano. Jeszcze wyżej. I wyżej. Przymknęła oczy i
zadrżała. Jego dłoń powędrowała jeszcze wyżej, do szczytu jej ud.
Głowa zatoczyła się między ramionami. Nie dość tego. Czuła to,
już… O, tak! Otoczył dłonią jej pośladki.
Oddychała szybko, zamknąwszy oczy, żeby lepiej się skupić na
jego dotyku, cieple i wielkości dłoni, szorstkości stwardniałych od
pracy palców.
– Połóż się.
Głos odezwał się bardzo blisko. Objął jej plecy długim, silnym
ramieniem, pomagając się ułożyć.
– Połóż się, Fio, moja miłości.
Fio, moja miłości. Ile dziewcząt legło z szeroko rozłożonymi
nogami na dźwięk podobnych słów? Ponaglał ją delikatnie, ze słodką
niecierpliwością. Jej ciało zwiotczało, gorące i jednocześnie napięte.
Połóż się, Fio, moja miłości.
Otoczył ręką jej pośladki, przesuwając palce coraz niżej, między
jej omdlałymi udami, aż pogładził mały czarny trójkąt między jej
167
nogami. Drgnęła zaskoczona.
Znów pogładził wzgórek u dołu brzucha, tym razem mocniej i
dłużej, kreślił palcem wskazującym zawiłe wzory najpierw na jego
krawędzi, a potem coraz niżej, aż opuszek palca zaczął pieścić
najbardziej czułe miejsce, podążając płynnie i delikatnie do małego
celu.
Wielki Boże! Chwyciła go za ramiona, bojąc się, że zmiecie ją
fala doznań. Trzymał ją wolną ręką, drugą odprawiając jednocześnie
swoje porażające czary, szepcząc niezrozumiałe słowa, które
brzmiały zarazem jak błaganie i zachęta.
– Tak Tak – odparła bez tchu, zawierając w tym jednym słowie
zgodę i ponaglenie. – Tak.
Uniosła instynktownie biodra, szukając go. Jedno kolano osunęła
na ziemię, otwierając się całkiem na jego pieszczoty.
– Spokojnie, Fio.
Palec wszedł w nią.
Wygięła się do góry jak napięty łuk, wbijając w niego paznokcie.
Nie wiedziała. Słyszała o tym, ale nigdy tego nie doznała, uważając
się za jedną z tych szczęśliwych kobiet, które nie są wydane na łaskę
cielesnego pożądania. Głupia!
Palec poruszał się coraz głębiej. W głowie jej wirowało, ziemia
obracała się w szaleńczym tempie. Podniosła powieki, szukając
Thomasa. Szaroniebieskie oczy przylgnęły do jej twarzy; warstewka
potu sprawiała, że jego skóra lśniła jak naoliwiony brąz.
Zrozumiała. Pragnął jej całej. Chciał więcej niż to. Ona także.
Pragnęła, aby wypełnił ją głęboko.
– Proszę – szepnęła.
– Tak? – zapytał ochryple. – Powiedz mi, czego pragniesz?
– Ciebie.
Stoczył się z niej; z rękami na zapięciu bryczesów. Złapała go za
nadgarstek.
– Chcę ciebie we mnie i chcę… żebyś był nagi.
Czekała wstrzymuje oddech, przerażona własną śmiałością. Czy
uzna ją za tanią, wyuzdaną…
Jednym zręcznym ruchem podniósł się i ściągnął koszulę.
Odrzucił ją niedbale na bok, zrzucił buty, a potem szybko rozpiął
spodnie.
168
Był taki męski. Ciemne włosy porastające jego szeroką pierś
zwężały się klinem w stronę brzucha. Ramiona z wyraźnie
zarysowanymi mięśniami były mocne i szczupłe, skóra gładka i
czysta.
Odwrócił się trochę i zsunął spodnie. Jego pośladki były równie
twarde i wyraźnie zarysowane jak reszta ciała, biodra wąskie, nogi
długie. Przeniosła wzrok na jego twarz.
Wpatrywał się w nią ze skupioną, pełną napięcia uwagą, jakby
zamierzał ją połknąć, albo pochłonąć w jakiś inny sposób. Wysunął
się z bryczesów i zrzucił bieliznę.
Powiodła oczami w dół płaskiego brzucha. Thomas podążył za
jej wzrokiem do miejsca, gdzie jego członek wzniósł się dumnie,
gruby i wielki. Nagły niepokój walczył teraz z jej pożądaniem.
Uśmiechnął się lekko, ukazując ten swój czarujący dołek w policzku.
Ten uśmiech był bardzo pewny siebie.
– Nie zrobię ci krzywdy.
– Wiem.
Mówił prawdę. Nie uczyni jej żadnej krzywdy, chyba że zostawi
ją tak, jak teraz, na krawędzi jakiegoś tajemniczego, kobiecego
przeżycia, którego istnienia nawet nie podejrzewała, a w tej chwili
nade wszystko pragnęła poznać.
Ukląkł obok niej i delikatnie rozsunął brzegi koronkowej
koszuli.
– Piękne.
Nigdy nie rozumiała męskiej fascynacji piersiami, teraz jednak
była z niej zadowolona. Zadowolona, że Thomas zachwyca się nią
tak otwarcie, z taką miłością. Sprawił, że poczuła się niezwykle
kobieca, dziwnie bezradna, a jednak pełna mocy.
Wiedziała, że jest piękna, ale nigdy nie czuła się piękna, dopóki
Thomas McClairen jej tak nie nazwał.
Pochylił głowę i dotknął wargami jej sutka. Całował go, pieścił
językiem, ssał w ciepłym wnętrzu ust, robił… cudowne,
podniecające rzeczy, toczył między wargami jedwabistą delikatną
słodycz, póki nie zwilgotniała, pocierał nosem jej pierś, poświęcając
uwagę obu piersiom.
Mruczała z rozkoszy, i chwytając obiema rękami jego jedwabiste
włosy, przyciągała do siebie ciemną głowę.
169
Wbiła pięty w ziemię, unosząc biodra, żądając, błagając,
szukając tego, czego pragnęła.
Jego.
W niej.
W końcu ręka Thomasa ześlizgnęła się na jej biodro. Popchnął ją
delikatnie na ziemię i przełożył przez nią ciężką nogę. A ona poczuła
spragniony, ciepły i twardy jak stal członek tuż przy sobie.
Pocałował ją w usta, pieszcząc jej wargi swoimi, tak jak
poprzednio. Wiedziała teraz, czego chce. Otworzyła usta,
przeczesując palcami gęstwinę jego włosów, po czym przesunęła
dłońmi wzdłuż jego pleców, zachwycając się mocą jego mięśni i
gładkością skóry. A przez ten czas on całował ją głęboko i mocno.
Podciągnął biodra, układając się na niej. Jego ciało było twarde i
władcze, jej – miękkie i oddane. Wsunął dłoń między nich. Ujął swój
twardy miecz i powoli, delikatnie wsunął go między jej dwie śliskie
fałdy. Krzyknęła, a on upajał się tym dźwiękiem, przysuwając się
bliżej, głębiej, aż…
– Fio – szepnął, wsuwając się w nią gwałtownym, lecz
opanowanym ruchem. Zadrżała. Przerwał pocałunek, przesunął
ustami po jej policzku i oparł czoło na ziemi obok niej.
– Usiłuję nad tym zapanować – szepnął w napięciu. – Błagam,
pomóż mi. Nie ruszaj się.
Otworzyła szeroko oczy. Nie ruszać się? Skoro on jest w niej,
czuje, jak leży na niej?
Niemożliwe!
Zakołysała biodrami. Jego miecz w odpowiedzi wycofał się z
niej gwałtownie. O tak! Jeszcze. Jeszcze. Wysunął się z niej, potem
powoli znów w nią wszedł. A ona towarzyszyła tym ruchom,
pragnąc ich więcej.
– Nie, poczekaj – szepnął ochryple. Wysunął się z niej z
powolnym westchnieniem rozkoszy. – Teraz, chodź do mnie,
kochana.
Wszedł w nią gwałtownie, gdy uniosła biodra. Krzyk odkrywcy
wyrwał się z jej ust.
– Jeszcze.
I jeszcze. Z każdym ruchem uczyła się odwiecznego rytuału.
Przeżywała to każdym włókienkiem ciała. Jego pchnięcia były coraz
głębsze i mocniejsze.
170
– Tak – zaszlochała. – Proszę. – Bo było jeszcze o co prosić.
Pozostała jakaś obietnica do spełnienia.
Twarde mięśnie na jego piersi, poprzecinane sznurami żył,
napięły się. Skóra poczerwieniała z wysiłku.
Zamknęła oczy. Na atłasowej czerni zapalały się iskry. Rozkosz
owładnęła nią tak intensywna, jak ból. Westchnęła, gdy twarde jak
skała ciało poruszało się nad nią, w niej, razem z nią.
Zatraciła
się,
instynkt
przezwyciężył
obawę
przed
niebezpieczeństwem.
– Proszę, Thomasie! Proszę!
Otoczył ją ramionami, uniósł do góry. Przytulił usta do jej szyi
delikatnie, jakby na przekór twardym pchnięciom.
– Chodź, Fio – mruknął. – Chodź.
Ogarnęło ją ciepło, coraz bliżej i bliżej, póki wszystko nie stało
się pożądaniem.
– Teraz ty. Zrób to teraz.
Po tych słowach pożądanie wybuchło fajerwerkami rozkoszy,
przetaczając się przez jej ciało jak burza.
– Thomasie – szepnęła zdumiona. – Thomasie!
Nie odpowiedział, nie był w stanie. Jej ciało dopasowało się do
jego ciała, przyjmując i odpowiadając na jego namiętność z równą
pasją. Nie istniało nic poza nimi dwojgiem, jej krzykiem, pięknem jej
spełnienia.
Uda jej zesztywniały, palce wpiły się w jego ramiona. Krzyknęła
ponownie. Był to krzyk nasycenia, gdy głęboko zacisnęła się wokół
niego.
Teraz on przeżył spełnienie. Położył dłonie przy jej bokach,
uniósł wysoko biodra i wszedł w nią do końca, wykrzykując swoją
rozkosz ku niebu.
171
20
Fia dotknęła twarzy Thomasa, kładąc opuszki palców na jego
ustach. Jej oczy były przejrzyste, ale smutne, jak światło księżyca.
– Nie wiedziałam, że tak może być – powiedziała.
Odwrócił głowę i pocałował jej palce, wyczytując w jej
uśmiechu żal i rezygnację. Wiedział, co powie, zanim usłyszał słowa,
a jednak każde z tych słów było jak nóż wbity w jego serce.
– To się nie może powtórzyć.
– Nie?
– To… bolałoby jeszcze bardziej, gdy się skończy.
Chciał zaprzeczyć, zapytać, dlaczego ich miłość musi się
skończyć. Dlaczego coś, co było takie prawdziwe i doskonałe, ma się
skończyć?
Uczciwość nie pozwoliła mu na to. Miała rację. Dostrzegła
zrozumienie na jego twarzy i zanim zdołał wyczytać coś więcej z jej
myśli, schyliła głowę i odwróciła się, zawiązując sznurowanie przy
koszuli. Jej szyja wydawała się krucha i delikatna.
Gdyby to był romans z bajki, zasnęliby w swoich objęciach i
obudzili się, czując na twarzach cień przelatujących łabędzi.
Zaczęliby sobie szeptać słodkie przysięgi i zaklęcia, wstaliby z łoża z
pachnących traw i odjechali ku zachodowi słońca.
Ale to nie była baśń.
Odwrócił głowę, przypominając sobie z goryczą, że nie istnieją
niezależnie od przeszłości, i od przyszłości. To, co robili, było ważne
nie tylko dla nich, ale i dla innych. Wystarczyło spojrzeć na wschód,
w stronę Wyspy McClairenów i ludzi, których tutaj sprowadził, żeby
zrozumieć, jak mało czasu może poświęcić własnemu bólowi, nawet
jeśli rana wydawała się śmiertelna.
Nawet, gdyby było inaczej… Nadal na tej ziemi był wyjęty spod
prawa. Wkrótce będzie musiał uchodzić z Anglii, prawdopodobnie
na zawsze, jeśli mu życie miłe.
A Fia? Fia nadal była córką Carra i tydzień miłej rozmowy czy
parę chwil namiętności tego nie zmienią. Znał Fię na tyle dobrze,
żeby powierzyć jej własne życie, ale nie dość dobrze, by powierzyć
jej życie innych ludzi. Ale to nie umniejszało pragnienia.
Gdyby mieli się znowu kochać – bo więcej w tym, co zrobili
razem, było miłości niż zwykłego pożądania – „pragnienie”
172
zamieniłoby się w niemożliwą do zaspokojenia namiętność. Może na
resztę życia.
Do licha, pomyślał. Jak na człowieka, który chciał usunąć z
życia wszystko, co wiązało się z Merrickami, narobił niezłego
bałaganu.
Wciągnął buty i wstał. Chciał jej dotknąć, ale bał się, że wzbudzi
pożądanie, które tliło się tuż pod powierzchnią.
– Wkrótce będzie za ciemno, żeby wrócić do dworu, droga jest
zbyt słabo widoczna. Tę noc musimy spędzić w Rumieńcu Dziewicy.
Odwróciła się; jej niezwykle spokojna twarz przeczyła wyrazowi
oczu.
– Nie martw się – powiedział. – Nie przeszkodzisz mi swoją
obecnością. W murach zamku niektóre pokoje są już gotowe, w paru
z nich jest już kilka prostych mebli. Będziesz spać w jednym, a ja w
drugim. – Pod gwiazdami, pomyślał, ale tego nie powiedział.
Nie śmiał pozostawać blisko tego, czego tak bardzo pragnął.
Ostatecznie był tylko mężczyzną.
Skinęła głową i poczekała, aż przyprowadził konie. Bardzo
ostrożnie podniósł ją i wsadził na siodło, po czym sam wskoczył na
grzbiet swego konia.
Dróżka prowadziła do wąskiego, kamienistego przesmyku, który
łączył ląd z wyspą. Przeszli na drugą stronę, gdy mrok wieczoru
przeszedł w ciemność nocy. Nad ich głowami ptaki kołowały na tle
nieba koloru indygo, a w trawie bzyczały owady. Na odbudowanym
tarasie migotało światło pochodni. Kilku kamieniarzy nadal
obrabiało kamienne bloki.
Fia rozpoznała w jednym z nich olbrzyma Jamiego, który
powitał ich na plaży. Podniósł głowę na odgłos końskich kopyt i,
rozpoznawszy Thomasa, ruszył w ich stronę.
– No tak… – Jamie wymówił te słowa powoli, wodząc
wszystkowiedzącym wzrokiem od Thomasa do Fii. – Najwyższy
czas.
– Zamilcz, Jamie – powiedział Thomas z większą złością, niż na
to zasługiwały przyjazne, choć dwuznaczne słowa olbrzyma. – Każ
komuś zająć się końmi. Lady MacFarlane zostanie na noc.
Olbrzym otworzył usta, ale jedno spojrzenie na gniewną twarz
Thomasa przekonało go, że mądrzej będzie milczeć. Zawołał
jednego z mężczyzn.
173
Thomas zsiadł z konia i nie czekając na przyzwolenie Fii,
chwycił ją w pasie i postawił na ziemi. Opuścił ręce i stanął, nie
patrząc na nią.
Fia odczuła ból, ale nie gorycz czy żal. To nie niechęć kazała
Thomasowi odwrócić wzrok i dotykać jej tak beznamiętnie.
Przeciwnie – sprawiało to pożądanie, szaleńcze, beznadziejne,
bolesne pożądanie. Wiedziała, ponieważ czuła to samo.
Jadąc za nim, gdy schodzili z gór, wpatrywała się w proste plecy,
szerokie ramiona, w biodra, które poruszały się płynnie,
dostosowując do rytmu końskiego biegu. Nachodziły ją fale
pożądania, budziły się świeże wspomnienia jego bioder
poruszających się przy jej ciele, szerokiej piersi, która ją okrywała,
ramion, które ją obejmowały.
To dobrze, że on tak jak i ona uświadomił sobie szaleństwo tej
miłości.
Nigdy nie miała kochanka, bo tego nie chciała. Ale teraz, kiedy
go już miała, pragnęła czegoś więcej. Chciała Thomasa. Nie na parę
godzin, ale na wszystkie możliwe godziny i dni. Gdyby jednak uległa
pokusie, nie zyskałaby niczego. Poza śmiercią Thomasa.
Albowiem Carr, odkrywszy, co zrobiła, wydałby Thomasa
władzom; aresztowano by go i powieszono, a jego głowę zatknięto
na palu. Nie mogłaby z tym żyć.
Powinna być wdzięczna. Sześć lat temu porzuciła wszelkie
fantazje na temat Thomasa, a teraz, niezwykłym zrządzeniem losu,
dane jej było zakosztować smaku owych marzeń, które okazały się
cudowniejsze niż wszystko, co zdołała sobie wyobrazić. Powinna
czuć wdzięczność za to, co zostało jej dane. Ale nie czuła, chciała
więcej, bo była chciwa i samolubna. Jak Carr.
W przeciwieństwie jednak do Carra, nie pozwoli, by rządziła nią
chciwość. Nie każe Thomasowi płacić za swoją zachłanność.
Zmusiła się, żeby rozejrzeć po okolicy i ogarnęło ją zdumienie,
uwalniając od bolesnych rozważań.
Ruszyła naprzód, wabiona widokiem, jaki się przed nią
rozpościerał. Oddychała z trudem. Odchyliła głowę do tyłu, nie
zdając sobie sprawy, że uśmiecha się, rozpoznając… Rumieniec
Dziewicy.
– Powiadają – usłyszała obok szept Thomasa – że Dougal
McClairen zobaczył po raz pierwszy Lizabet McIntere w domu jej
174
ojca, kiedy miała zaledwie trzynaście lat. Dougal widział dziewczynę
tylko raz, ale to wystarczyło. Opuścił dom McIntere'a, wędząc, że
stary łotr chce spowinowacić swoją rodzinę z bogatszą, wydając
Lizabet odpowiednio za mąż. To nie miało znaczenia dla Dougala.
Poprzysiągł, że ją dostanie. Przybył na wyspę i zbudował zamek nie
do zdobycia. To mu zabrało cztery lata, a kiedy skończył, zebrał
siedemdziesięciu dobrze uzbrojonych górali i ruszył w zaloty.
Lizabet, na szczęście, jeszcze nie wyszła za mąż – chociaż Dougal
przysiągł, że to by nie miało znaczenia – a McIntere, rzuciwszy raz
okiem na ludzi Dougala, przystał na małżeństwo. Dougal sprowadził
Lizabet na tę wyspę… – Głos Thomasa ochrypł i zamilkł.
– Zatrzymali się na szczycie wzgórza, tuż przed zachodem
słońca – ciągnęła cichym głosem Fia, bo świetnie znała tę opowieść,
słyszała ją w dzieciństwie, od Gunny. Jej wzrok wędrował z
zachwytem po szorstkim, srebrnawym kamieniu budowli,
połyskujących, głęboko osadzonych oknach i wysokich iglicach
wież. –I Dougal złożył uroczysty ślub. Kiedy Lizabet znajdzie się w
murach zamku, nie dotknie jej żaden mężczyzna poza nim. Lizabet
zaczerwieniła się, a górale, którzy z nimi byli, słyszeli ślubowanie i
widzieli rumieniec pani, i wydało im się, że w zachodzącym słońcu
wielka szara forteca także spłoniła się od zapału swojego pana. Tak
więc, po wsze czasy, zamek miał nosić miano Rumieńca Dziewicy.
Odwróciła się, wiedząc, że Thomas patrzy na nią. Pomyślała, że
choćby Dougal spoglądał na żonę z największym pożądaniem, nic
nie mogło się równać ze spojrzeniem szaroniebieskich oczu
Thomasa.
– Aż do czasów Carra – odezwał się Jamie, przerywając chwilę
milczenia. Stał w pobliżu, uśmiechając się z goryczą.
– Tak – szepnął Thomas – aż do czasów Carra.
Jej ojciec zdobył zamek, zdradzając królowi jakobickie sympatie
McClairenów, a potem, potajemnie złożył donos na swego
dobroczyńcę, lana McClairena, i tym sposobem doprowadził do
egzekucji i wodza klanu, i prawowitego właściciela zamku.
Wszedłszy w posiadanie zamku, nagrody za zdradę, Carr zabrał
się za przekształcanie wielkiej szarej damy w zwykłą dziewkę.
Pokrył budowlę dziwacznymi ozdóbkami, zniekształcił dumną
sylwetkę gmachu i zasłonił surowe ściany.
175
Ale teraz… wieże uwolniły się od niepotrzebnych iglic i przypór.
Blanki okalały szczyty jak prosta korona głowę starożytnego władcy.
Nic nie zasłaniało szarego kamienia. Wszystko do siebie pasowało,
jakby wykute z jednej bryły.
– To wspaniałe, Thomasie – powiedziała cicho Fia. – Jak
zdołałeś to zrobić? Skąd zdobyłeś pieniądze?
– Piractwo bardzo mi się opłaciło – powiedział z ukradkowym
uśmiechem.
Odwróciła się gwałtownie.
– Myślałam, że zajmujesz się przewozem towarów.
Wzruszył ramionami.
– Czasami jedno miesza się z drugim.
– Rozumiem. – I tak też było. Niebezpiecznie było żeglować po
morzach, gdzie grasowali piraci, ale ściganie i zmuszanie do walki
wrogich okrętów niosło również ogromne ryzyko. Nie podobało jej
się, że tak igrał z życiem, i to najwyraźniej często.
– Robię to bardzo dobrze, Fio – powiedział. – I nie tylko ja
finansuję odbudowę zamku. Jamie Craigg i kilku innych także
wyprawiało się na morze.
– Rozumiem. – Poczuła szczypanie pod powiekami. Nie miała
prawa czuć takiego gniewu, a tym bardziej bać się o niego. To, że raz
się kochali, nie dawało jej takiego przywileju. Uznałby, że jest
zaborcza, może powziąłby do niej niechęć.
Opanowała się, spoglądając na groźny budynek, który go tyle
kosztował. Ta świadomość przyćmiewała nieco przyjemność płynącą
z oglądania zamku.
– Skąd wiedzieliście, jak to zrobić? – zapytała, usiłując nie
myśleć o niebezpieczeństwach, na jakie się narażał i na jakie miał się
narażać w przyszłości.
– Polegamy na pamięci tych, którzy mieszkali w zamku przed
Carrem – odparł.
– A jest ich wielu?
– Nie. Zbyt mało, i pamięć mają słaba – oznajmił Jamie,
marszcząc szerokie, ogorzałe czoło. – Zamierzałem, Tommy,
pogadać o tym z tobą. – Zagryzł wargę. – Mamy kłopot.
– Tak? – powiedział Thomas z niepokojem.
– Nie ma nikogo, kto pamiętałby komnaty wokół środkowego
holu – ciągnął Jamie. – Wiemy, jak wyglądało północne i
176
południowe skrzydło, bo są tacy, co mieszkali w tych częściach
zamku. Ale chociaż jadali w głównym holu, rzadko bywali na
pokojach.
– Do diabła – mruknął Thomas pod nosem. – Ale chyba możemy
spróbować je odtworzyć, tak?
Jamie nie wydawał się przekonany.
– Same fundamenty to za mało, żeby odtworzyć dawny układ.
– Może mogłabym pomóc – odezwała się Fia. Znała komnaty na
pamięć, nie tylko układ narzucony przez Carra, ale również ten
oryginalny.
Thomas spojrzał na nią ostrzegawczo. Odwzajemniła spojrzenie
ze spokojem. Nie zamierzała zdradzać, kim jest. Wiedziała
doskonale, na jakie niebezpieczeństwo mogłaby się narazić córka
Carra.
Jamie przyglądał się jej z ciekawością.
– Gościłam kiedyś w Rumieńcu Ladacznicy – powiedziała. –
Spędziłam tam kilka miesięcy.
Wyraz zdziwienia na twarzy Jamiego pogłębił się i Fia
uświadomiła sobie po niewczasie, że przed sześcioma laty, kiedy
zamek spłonął, była dzieckiem – przynajmniej w mniemaniu
większości ludzi. Nie było możliwe, żeby Carr ją zaprosił.
– Mój ojciec przebywał w zamku jako gość Carra – wyjaśniła. –
Matka zmarła, kiedy byłam mała, toteż towarzyszyłam ojcu. Lord
Carr pozwolił mi korzystać z biblioteki. Były tam foliały i mnóstwo
szkiców zamku, namalowanych przez młodą dziewczynę z klanu
McClairenów. Wiele z nich stanowiło studium wnętrza zamku.
Domyśliłam się, sądząc po ilości obrazów i licznych szczegółach, że
nieznana artystka mieszkała w środkowej części zamku.
– Czy to prawda? – sapnął Jamie, patrząc na nią, jakby była
manną zesłaną z niebios.
– Tak – odparła.
– I pamiętasz te obrazy?
– Bardzo dobrze. Kopiowałam je – oznajmiła, a widząc
niedowierzające spojrzenie Jamiego, dodała: – Nie było tam zbyt
wiele do roboty dla dziewczynki w moim wieku.
– Ach! – jęknął Jamie w zachwycie, a szeroką twarz ozdobił
uśmiech. Poklepał Thomasa po ramieniu. – A więc to dlatego ją tu
sprowadziłeś! Nigdy bym nie pomyślał, że należysz do ludzi, którzy
177
łączą przyjemność z pracą, chociaż gdy się na nią spojrzy, trudno się
temu dziwić.
– Zamilcz, Jamie – powtórzył Thomas z mieszaniną urazy i
niepokoju. Jamie nie obraził się. Na jego kłopot znalazła się
nieoczekiwanie rada.
– Czy mogłabyś od jutra zacząć rysować dla nas szkice, lady
MacFarlane?
– Oczywiście. We dworze też będę nad nimi pracować.
– We dworze?! – zawołał Jamie z oburzeniem. – To strata czasu.
Do południa przygotujemy ci milutki pokój w zamku. Po co męczyć
się, jeżdżąc tam i z powrotem, jeśli będziesz tutaj, prędzej się
dowiemy, gdy coś zrobimy nie tak, jak trzeba, co? – Zwrócił się teraz
do Thomasa. – Najlepiej będzie, jak dziewczyna tu zostanie,
Thomasie.
Zostać w Rumieńcu Dziewicy z Thomasem? Rozmawiać z nim,
móc wyjrzeć za drzwi albo przez okno i wiedzieć, że może go
spotkać? Ta myśl urzekła ją jak pieśń syreny. Nie mogła pozbawić
się kilku dni marzeń.
Spojrzała w ciemną, zasępioną twarz Thomasa.
– Tak, Thomasie – powiedziała. – Najlepiej będzie, jeśli zostanę.
W głębi jego oczu zapaliło się światełko. Wyciągnął do niej rękę
i znieruchomiał.
– Może zostać – zdecydował.
178
21
Droga do londyńskich doków okazała się nieprzejezdna. James
Barton wystawił głowę przez okno powozu i krzyknął na woźnicę:
– Wysiądę tutaj i pójdę dalej pieszo.
– Łatwo ci mówić, panie, ale ja cię wpakowałem w ten
galimatias i nie dostanę za to zapłaty. Trudno będzie się stąd
wydostać – powiedział woźnica z urazą i splunął.
James rzucił mu parę monet i wysiadł. Tylko kilka kilometrów
dzieliło go od miejsca, gdzie kotwiczyła „Sea Witch”. Obiecał
Thomasowi, że popłynie wokół przylądka i tak zrobi, za dwa dni.
Dzisiaj właśnie miał dokonać inspekcji statku, żeby sprawdzić jego
stan przed podróżą.
Był to jakiś sposób na spędzenie czasu, zwłaszcza od chwili,
kiedy zdecydował, że nie może odwiedzać ślicznej Sarah Leighton
trzy popołudnia z rzędu. Odkąd Fia zniknęła, a Thomas odpłynął,
Bóg wie dokąd, na niesprawnym statku, zbyt wiele czasu spędzał w
towarzystwie panny Leighton.
Tego dnia, kiedy zabrał ją i Pipa z parku St. James, zwrócił
uwagę na jej słodycz i troskę o brata. Następnego dnia zwrócił szal,
który zostawiła w powozie, a ona zaprosiła go do domu, by mu
podziękować za pomoc. Powoli zaczął się bać, że wypełnia pannie
cały wolny czas.
– Barton!
James odwrócił się, szukając źródła władczego głosu.
– Tutaj, panie! – Na ulicy, gdzie natłok pojazdów spowodował
zahamowanie ruchu, z okna polakierowanego na czarno powozu
wysunęła się okuta srebrem laska i uderzyła w drzwi. W mrocznym
wnętrzu powozu dostrzegł z trudem dwie postaci, jedną chudą jak
kościotrup, drugą w wysokiej peruce nad przystojną twarzą. Lord
Carr.
– Nie gap się tak, panie – polecił głos. – Chodź tutaj.
Tego właśnie chcieli on i Fia, żeby Carr odszukał Jamesa i
zażądał wzięcia go do spółki przy oszustwach ubezpieczeniowych.
James zgodziłby się tylko pod warunkiem, że Carr przepisze na
niego Bramble House, które on z kolei przekazałby Fii. Teraz jednak,
kiedy ta chwila nadeszła, James poczuł ukłucie strachu.
179
James Barton nigdy nie krył się przed niebezpieczeństwem, ale
do tej pory nie doznał wrażenia, że dobrowolnie staje wobec
czystego zła. A tak było teraz. Z wahaniem otworzył drzwi.
– Wsiadaj. Wsiadaj, Barton, powiadam.
Robię to dla Fii, pomyślał James i wsiadł.
Lord Carr siedział naprzeciwko lorda Tunbridge'a, o którym od
dawna krążyły słuchy, że jest jego agentem i aniołem zagłady. Carr
gestem nakazał Jamesowi, żeby usiał obok Tunbridge'a i James
posłuchał. Tunbridge nie spojrzał na niego. Jak mechaniczny
człowiek oczekiwał, aż nakręci go dłoń Carra.
Carr przyjrzał się Jamesowi spod ciężkich powiek. Jego długie,
eleganckie palce rozluźniły się na gałce laski.
– Dużo czasu minęło, co?
– Istotnie, panie – odparł James.
Miękkie usta Carra wykrzywiły się.
– Wyobrażam sobie, żeś się mnie spodziewał. Do tego zmierzały
te wszystkie machinacje Fii.
James nie umiał opanować zaskoczenia. Carr zauważył to i
zachichotał.
– Obawiam się, że Fia zgłupiała, mieszkając na wsi. Oczywiście,
że wiem, co planuje. To w końcu moje dziecko, prawda?
James przełknął ślinę; diabeł, który siedział w tym człowieku,
objawił się. Był w jego głosie, w radosnym triumfie.
Uśmiech znikł nagle z twarzy Carra. Przeniósł wzrok za okno.
– W porządku, James! – krzyknął. – Kiedy tylko Fia powiedziała
mi o upodobaniu Bartona do wsi, wiedziałem, co jej chodzi po
głowie, tak jak wiem, czego chcesz ty!
James, zaskoczony, rozejrzał się dookoła. Poboczem drogi
posuwał się wolno tłum ludzi z niższych klas. Wydawało mu się, że
gdzieś w tłumie mignęła elegancka spódnica damy i modny
kapelusz.
– Na co patrzysz, panie? – zapytał Carr. – Mówię do ciebie!
James zmieszany odwrócił się. Tunbridge pozostał nieruchomy i
niemy, ale jego orle nozdrza zadrżały jakby w wyrazie kpiny.
W lśniących szafirowych oczach Carra pojawił się niedobry
błysk. Czy Carr prowadził ze mną jakąś grę? – zastanawiał się James
z niechęcią.
180
Był zwykłym, prostolinijnym mężczyzną, ale w ciągu paru chwil
spędzonych w towarzystwie Merricka zrozumiał głębię jego
szaleństwa i to, do czego jest w stanie się posunąć, żeby wygrać.
Powinien zdać sobie z tego sprawę wcześniej. Oboje powinni o
tym pomyśleć.
Jak Fia i on sam mogli żywić nadzieję, że wygrają z kimś takim?
Czyż Carr nie zabił matki Fii i dwóch kolejnych żon? A
najprawdopodobniej również innych ludzi.
Zesztywniał. Carr zauważył to i napawał się jego reakcją.
– Powód, dla którego zatrzymałem cię, panie – powiedział – jest
następujący. Mam wiadomość dla milej Fii. Przekaż, proszę, że jej
plan całkiem się nie powiódł, że spotkał go los równie zły, jak,
powiedzmy, ten, który wkrótce spotka „Alba Star”.
James otworzył szeroko oczy. Carr roześmiał się z
zadowoleniem.
– Widzę, że nie rozumiesz! Pozwól, że cię oświecę, Barton, że
byś mógł to przekazać Fii. Chętnie powiedziałbym jej to sam, ale
właśnie wyruszam w podróż na kontynent i muszę odmówić sobie tej
szczególnej przyjemności. A więc po pierwsze – splótł palce na gałce
laski i pochylił się naprzód – podoba mi się twój interes
ubezpieczeniowy i gratuluję dotychczasowych sukcesów. – Carr
skłonił uprzejmie głowę.
Dobrze, pomyślał James. Carr złapał się na plotki, które oboje z
Fią starannie rozpowszechniali. Może nie wszystko stracone.
– Fia jednak powinna zdawać sobie sprawę, że nigdy nie będę
dążył do tego, żeby stać się częścią waszego duetu.
Nadzieje Jamesa się rozwiały.
– Ludzie, z którymi wchodzę w podobne układy, to ci, którzy do
mnie należą. – Odchylił się do tyłu i westchnął. – Nie jesteś mój,
panie. Jeszcze nie. Zastanowię się nad naprawą tej sytuacji.
Zanim James zdążył odpowiedzieć, Carr pomachał laską w
powietrzu.
– Mam wszakże twojego wspólnika, Thomasa… Donne'a, tak
się, ponoć, mieni? Jego uczyniłem swoim partnerem.
Powietrze w małym, mrocznym powozie nagle zgęstniało. U
nasady kręgosłupa James poczuł mróz. Obawa o Thomasa wzrosła,
kiedy plany jego i Fii się zawaliły. Carr jako wspólnik Thomasa? To
nie miało sensu! Dlaczego Thomas nic mu nie powiedział? W jaki
181
sposób Carr mógł „mieć” Thomasa?
Nie potrafił uratować planu Fii, ale mógł próbować chronić
Thomasa.
– Czym szantażujesz Thomasa? – zapytał.
– Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? Hm, hm. A ja myślałem, że
jesteście dobrymi przyjaciółmi – odparł Carr bezbarwnym głosem.
– Nie obchodzi mnie, co Thomas zrobił, albo raczej, co zrobił
wedle twego mniemania! – zawołał gniewnie James.
– Czyżby? – zapytał Carr. – To dobrze, bo skoro Thomas nie
uznał za stosowne opowiedzieć ci o swojej przeszłości, to ja z
pewnością nie jestem do tego uprawniony.
– Nędzny draniu! – warknął James.
Lśniące oczy Carra przygasły.
– Uważaj – ostrzegł.
James nie mógł nic zrobić. Nawet gdyby ofiarował siebie albo
statek w zamian za Thomasa, nic dobrego by z tego nie wyszło. Carr
nie należał do ludzi, którzy dotrzymują umów.
– Bądź przeklęty, Carr – powiedział James ochrypłym z gniewu
głosem. – Masz żałosne straszydła, jak ten tutaj – kiwnął głowę w
stronę Tunbridge'a – które gotowe są wypełnić twoje rozkazy bez
względu na to, jak podłe to dzieło. Obaj zdołacie może zrujnować
moją kompanię. Spróbuj. Za dwa dni odpływam w stronę przylądka.
Nawet dla ciebie wyzwaniem będzie czynić zło na taką odległość. I
coś ci powiem: gdy odpłynę, będę szczęśliwy, że nie muszę
oddychać tym samym powietrzem, co ty!
Nie mówiąc więcej ani słowa, nacisnął na klamkę i kopnięciem
otworzył obite pluszem drzwi. Zeskoczył na ziemię, przepychając się
gwałtownie przez tłum.
Tunbridge obserwował go z wnętrza powozu.
– Czy mam wyzwać go na pojedynek?
– Pojedynek? – Carr zamrugał oczami. – Nie – odparł po chwili
zastanowienia. – Żadnych pojedynków. Później się z nim rozprawię.
Teraz interesuje mnie bardziej to, co powiedział. To mnie niepokoi.
– Co takiego? – zapytał Tunbridge zgodnie z oczekiwaniami,
chociaż w jego głosie nie słychać było zainteresowania. Intonacja
Tunbridge'a ostatnio rzadko ulegała zmianie.
– Barton powiedział, że popłynie w stronę przylądka.
– Tak?
182
– Dałbym sobie głowę uciąć, że to Thomas żegluje tą trasą. Co
każe mi się zastanowić – wyjrzał przez okno – gdzie on jest i co robi.
A zauważyłeś zdumienie Bartona, kiedy mu kazałem przekazać Fii
moje słowa? Przysiągłbym, że nie wie, gdzie się podziewa, co jest
raczej dziwne, jeśli chodzi o dwoje ludzi pozostających ze sobą w
ścisłym związku, prawda?
– Niespecjalnie – stwierdził po chwili Tunbridge. – My
pozostajemy „w związku” od lat – tak przynajmniej uważa
większość ludzi. A jednak rzadko się dowiaduję, co robisz, gdzie i z
kim. Może jabłko nie upadło tak daleko od jabłoni – powiedział z
goryczą – i ona także nie czuje potrzeby zwierzać się swoim
poplecznikom.
Trafiło to Carrowi do przekonania, bo odął wargi w zamyśleniu.
– Może masz rację. Mówiłem jej, żeby była ostrożna. Nie
podoba mi się to. – Potarł nos. – Mam pewne plany co do Francji i to
wymaga jasnego układu. A nie podobałoby mi się jeszcze bardziej,
gdybym musiał sprawę przełożyć. Zatem…
– Zatem ja zostanę tutaj i spróbuję ustalić, czy Fia i Donne
zawiązali spółkę?
– Tak. Szukaj wszystkiego, co wskazywałoby na to, że intryga
Fii jest bardziej złożona, niż przypuszczałem, a ja zostałem… – Nie
mógł dokończyć zdania, określenie „wystrychnięty na dudka”
brzmiało zbyt dramatycznie. Oczywiście Fia nie spiskowała z
Donne'em od początku. To niedorzeczne.
– A jeśli znajdę dowód? – zapytał Tunbridge.
– Wtedy zezwalam ci zadać im ból. Obojgu.
W
zapadłych
oczach
Turnbridge'a
zabłysła
iskierka
zainteresowania.
– Tak?
– Ból, ale nie śmierć – uściślił Carr. – Nie zrób czegoś, co by
skłoniło Donne'a do ucieczki. Gdyby spiskowali przeciwko mnie, to
ja chcę być tym, który poinformuje władze, że Thomas Donne jest w
istocie Thomasem McClairenem, wygnanym za zbrodnie przeciwko
Koronie. Chcę być tym, kto pośle go na szubienicę. – Jego uśmiech
był jak rana. – Naprawdę zależy mi na tym.
Tunbridge opuścił Carra przy nabrzeżu, gdzie zakotwiczony był
statek płynący do Hawru. Nie zawracał sobie głowy żegnaniem
swojego pana, ani też Carr nie odezwał się do niego więcej ani
183
słowem, tylko od czasu do czasu wyglądał przez okno, mówiąc coś
do swojej zmarłej żony.
Ten człowiek oszalał, stwierdził Tunbridge, każąc woźnicy
zawieść się tam, gdzie przedtem stała „Alba Star”. Jak to zwykle
szaleńcy, Carr był także sprytny i nadzwyczaj spostrzegawczy, oraz
o wiele bardziej niebezpieczny, ponieważ kierował się wyłącznie
własnymi humorami.
Tunbridge wiedział, jak nieodwołalne i nagłe bywały kaprysy
Carra – nieraz był ich narzędziem. Dwa razy zadał śmierć. Mógł to
zrobić ponownie.
Myślał o tym bez widocznego poruszenia, bez wstrętu, niechęci,
zadowolenia czy choćby strachu. Zdolność odczuwania ludzkich
emocji stracił przed laty. Obecnie najbardziej zdumiewało go to, że
nie wydawał się sobie zdumiewający. Dotarł do takiego etapu, w
którym człowiek sam dla siebie stanowi dziwactwo i jest tym jedynie
lekko zaniepokojony.
Znalazłszy się na molo, Tunbridge poświęcił pół godziny na
wypytywanie, zastraszanie, przekupywanie, aż w końcu zdołał
ustalić, że Thomas Donne opuścił port przed piętnastoma dniami i że
widziano, jak jakaś dama wchodziła na pokład tuż przed
wyruszeniem statku. Nie udało mu się uzyskać informacji, czy owa
„dama” zeszła z pokładu, czy nie.
Wrócił do powozu i kazał się zawieźć do domu Fii. Podczas
jazdy usiłował bez powodzenia skierować myśli na inne tory, niż Fia
Merrick i jej przypuszczalny związek z innym mężczyzną.
Kiedyś kochał Fię z namiętnością, która teraz budziła się w nim
tylko wtedy, gdy zabijał. Pragnął jej ponad wszystko na świecie, a
był na tyle młody, albo może na tyle ludzki, żeby wierzyć, że może
ja. mieć.
Nie tylko Carr, ale i sama piękna Fia pozbawili go złudzeń co do
tego. Oboje byli okrutni, ale rozmowa z Fią zraniła go bardziej.
Patrzyła na niego bez cienia zainteresowania; jej oczy przypominały
srebrne lustro. Nie ofiarowała mu nawet leczniczego balsamu
wrogości. Tylko całkowitą obojętność i krótkie, nieodwołalne „nie”.
Nie zadała sobie trudu, żeby coś wyjaśnić, oskarżyć go o coś.
Nie uznała za stosowne nawet się roześmiać. Tylko „nie”. Był dla
niej przedmiotem.
184
Był przedmiotem. Carr przekształcał go w przedmiot powoli,
stopniowo pozbawiając człowieczeństwa. Gdyby tylko zdobył się na
odwagę przed dwudziestu laty i oddał się w ręce władz za zabicie po
pijanemu karczemnej dziewki. Ale się nie zdobył. Uciekł, pewien, że
nikt nie odkryje jego tajemnicy. Ale – ponury uśmiech wykrzywił
jego usta – nie można uciec przed własną przeszłością. Carr był tam
owej nocy. Nie był świadkiem morderstwa, ale znalazł kogoś, kto
podpisał papier, stwierdzający jego winę. Od tamtej pory trzymał go
w garści.
Tunbridge szarpnął głowę do góry, patrząc na zewnątrz
niewidzącym wzrokiem.
Teraz nic nie mógł już zrobić, ale przynajmniej pocieszała go
myśl, że Fia jest nie mniej „rzeczą”, niż on sam. Przyglądał się jej
przez te wszystkie lata, odkąd go odepchnęła, i wiedział, że żaden
mężczyzna, zwłaszcza ten szkocki głupiec, za którego wyszła, nie
przyniósł jej nawet chwili prawdziwego szczęścia. Była równie
pozbawiona uczuć jak Carr. Jak sam Tunbridge.
I to napełniało go zadowoleniem.
Odprężył się, zastanawiając nad informacją, którą Carr, w
nietypowy dla siebie sposób, z nim się podzielił. Tak więc Thomas
Donne był McClairenem. Zaskoczyło go, że Carr tak długo nie robił
z tego żadnego użytku. O ile rzeczywiście tak było.
Powóz zatrzymał się i Tunbridge uświadomił sobie nagle, że
upłynęła godzina, odkąd wyjechał z portu. Drzwi otworzyły się i
woźnica rozwinął schodki, odsuwając się, kiedy Tunbridge zaczął
schodzić.
Wspiął się po schodach przed budynkiem i zapukał w drzwi
frontowe. W szparze ukazała się dumna twarz lokaja, który skłonił
się i powiedział:
– Dzień dobry, panie, żałuję jednak, ale mojej pani nie ma w tej
chwili w domu.
– Nie szkodzi – oznajmił Tunbridge, wchodząc do środka. – Bo
to ciebie chciałem zobaczyć.
Tunbridge opuścił dom po dwudziestu minutach, zaczerpnąwszy
informacji, których szukał. Zajęło mu trochę czasu przekonanie
dostojnego lokaja. Nie za prędko zdoła odzyskać szacunek do siebie i
zapomnieć, że w końcu strach przeważył nad wiernością. Tunbridge
zdawał sobie sprawę, że taka lekcja mogła… zniszczyć człowieka,
185
jeśli by ją powtarzano zbyt często. Co nie oznacza, że obchodziło go
to.
Lokaj potwierdził, że Fia wyjechała tego samego dnia, co
Thomas Donne, z rodu McClairen. Wyraziste wskazówki, że Fia
obdarzyła innego mężczyznę tym, czego Tunbridge tak bardzo
kiedyś pożądał, zatruły mu niespodziewanie krew. Nienawiść
przerosła jego żale, a za tym wszystkim kryło się poczucie
straszliwej straty.
Tak, lordzie Carr, myślał ponuro, już w powozie, z pewnością
ukarzę ich oboje.
186
22
– Ja i inne kobiety – pani MacNab postawiła kociołek z duszoną
baraniną na ziemi i oparła potężne dłonie na szerokich biodrach –
chciałybyśmy widzieć, co chcesz zrobić z młodą wdową? – Kiwnęła
głową w stronę, gdzie Fia siedziała przy prostym stole obok muru
zamku, pochylając się w skupieniu nad rysunkiem.
Thomas, który właśnie sięgał po kociołek, wyprostował się
nagle.
– Co?
– Z młodą wdową MacFarlane – cmoknęła niecierpliwie pani
MacNab. – Nie wykorzystałeś jej, kiedy była we dworze. Mogę
przysiąc i zrobiłam to, kiedy była o tym mowa. Powiadają, że nocą
śpisz pod gołym niebem, z innymi mężczyznami – ciągnęła –
chociaż każdy, kto ma oczy w głowie, widzi, że aż się palisz z
ochoty.
– Widać to? – powiedział Thomas, odzyskując głos.
– Tak – odparła sucho pani MacNab. – A z czymś, co wprost bije
w oczy, trzeba w końcu coś zrobić i o to właśnie cię pytam: co
zamierzasz zrobić?
Do diabła. Jak miał odpowiedzieć, skoro sam nie wiedział?
Wyraz oczu pani MacNab wskazywał, że nie odejdzie, nie
uzyskawszy odpowiedzi, a chciał, żeby odeszła. Zaniesie wtedy
kociołek Fii, która przerwie pracę i całą uwagę poświęci jemu.
Bardzo się rozpuścił przez tych krótkich osiem dni. Bo jeśli
odmawiał sobie rozkoszy, którą znalazł w ramionach Fii, z
pewnością nie skąpił sobie przyjemności płynącej z jej towarzystwa.
Nic dziwnego, że oczarowała kobiety z rodu McClairenów – i ich
mężczyzn. Pracowała wytrwale i bez słowa skargi. Nie
wykorzystywała swojego z nim związku, ale dawała się cenić za
własne zasługi. I choć wyraźnie nie uważała się za jedną z nich, nie
uważała również, że jest lepsza.
– No? – zapytała pani MacNab.
– Pytasz mnie o moje zamiary wobec lady MacFarlane, pani
MacNab?
– Tak. Bo my – zerknęła szybko przez ramię w stronę
niespokojnej grupki pięciu kobiet z klanu McClairen – polubiłyśmy
dziewczynę i nie chcemy, żeby nasz wódz potraktował ją źle czy bez
187
szacunku, tylko dlatego, że kiedyś była Angielką.
Kiedyś była Angielką. Tak właśnie myślały o Fii, jakby była
jedną z nich, z jakiegoś tajemniczego powodu urodzoną w
angielskiej rodzinie, niczym odmieniec. I tak było, stwierdził
Thomas. Nigdy się nie dowiedzą, jak bardzo bliskie są prawdy.
Co by się stało, gdyby jego klan dowiedział się, że Fia jest córką
hrabiego Carra? Może i tak pozostaliby pod jej urokiem. Z drugiej
strony, równie dobrze mogli ukamienować ich oboje. Chociaż
prawem krwi był ich wodzem, w gruncie rzeczy niewiele wiedział o
ludziach, których z takim trudem tu ściągnął.
Był „wodzem”, jeśli można go było nazwać w ten sposób, na
odległość. Uznawał, że ich wierność odnosi się nie do niego, ale do
tego, co reprezentuje.
Co mógł powiedzieć pani MacNab?
– Przyrzekam, pani MacNab, że nie potraktuję lady MacFarlane
źle czy bez szacunku.
– Ale…
Nie była zadowolona. On też nie.
– Masz moje słowo, pani MacNab – powiedział tonem, który
podrywał na nogi jego załogę, a wrogów przyprawiał o drżenie.
– Tak, panie – dygnęła i podreptała do swoich towarzyszek.
Thomas podniósł kociołek, wyrzucając z pamięci panią MacNab
i jej obawy. Dzień był przyjemny i słoneczny, a Fia siedziała w
odległości kilku metrów przy wielkim zniszczonym stole, który
Jamie ustawił pod zwieszającymi się konarami wielkiej olchy.
Marszczyła czoło w skupieniu. Nie podniosła głowy, kiedy podszedł.
– Czemu służyła ta komnata? – zapytał Thomas, pochylając się
nad nią i wskazując miejsce na rysunku. Zapach jej świeżo umytych
włosów podrażnił jego zmysły.
– Ta? – Nie odwróciła się.
– Tak. – Pochylił się jeszcze niżej i ostrożnie jak złodziej musnął
policzkiem jedwabiste sploty. Świeże. Chłodne. Miał ochotę
zanurzyć w nich dłonie.
– To tam Carr tuczył dzieci, zanim je upieczono.
Tak się zatracił w marzeniach na jawie, że przez chwilę nie
zareagował.
– Co?
188
Obróciła się na krześle, opierając policzek na dłoni. Patrzyła na
niego przekornie.
– Dzieci. Tuczyliśmy je przed włożeniem do pieca.
Na widok jego miny parsknęła śmiechem. Poczuł przypływ
pożądania. Boże, jaka była śliczna, kiedy się śmiała!
– Tak przynajmniej powiedział mi dziś rano jeden z twoich
ludzi. Że Carr kupował ukradzione dzieci od Cyganów i tuczył je,
żeby nimi karmić swoich diabelskich przyjaciół.
– Co mu odpowiedziałaś? – zapytał z niepokojem.
Jej wesołość przygasła.
– Nic, oczywiście. Możesz mi wierzyć, nie czuję potrzeby ani też
najmniejszej chęci bronić mojego ojca przed zarzutami, bez względu
na to, jak są straszne, czy też, jak ten, zabawne.
Patrzyła mu w oczy spokojnie, a jednak pod maską beztroski
czuł głęboką urazę. Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Nie mógł się
uporać z własnymi uczuciami; jego gniew na Carra rósł z każdym
dniem. Tak samo jak pragnienie, żeby ją chronić, być z nią, kochać
ją. Co było niemożliwe.
– Smutni z nas ludzie, prawda? – powiedziała cicho, jakby
zgadywała jego myśli.
– Tak. – Uśmiechnął się słabo. – Biedni i smutni.
Podniosła się i wyciągnęła do niego ręce, rozglądając się wokół.
Robotnicy przerywali pracę, żeby spożyć południowy posiłek.
– Zabierzesz mnie do środka? – zapytała nagle.
– Dokąd?
– Do komnaty, gdzie trzymano dzieci, rzecz jasna – powiedziała
z nutką poprzedniej wesołości w głosie. – Zesztywniałam trochę,
chętnie się przejdę. I muszę jeszcze wejść do tej części zamku. Jamie
powiada, że tam nie jest bezpiecznie. Zabierzesz mnie?
Jakże mógł odmówić, skoro uśmiechała się tak ujmująco?
– Jak sobie życzysz… – Skłonił się dwornie i szerokim gestem
wskazał jej drogę. Szedł za nią, gdy zmierzała żwawym krokiem w
stronę wejścia do zamku.
W miarę jak się zbliżali, nasilał się zapach spalenizny. Wziął ją
za rękę i pomógł jej przedostać się przez gruzy przy wejściu.
Przyglądał się jej badawczo, odczytując na jej twarzy zdumienie,
smutek i ciekawość.
189
W górze czarne belki wyłaniały się z na wpół zawalonego sufitu,
niczym zepsute zęby. Przez dziurę w dachu wlewało się światło
słońca. Podczas pożaru zawaliły się całe ściany, zostawiając tylko
kominy, które kiedyś służyły poszczególnym pomieszczeniom.
Wielka klatka schodowa zaczynała się sześć metrów nad nimi, a
potem nagle urywała się, zawieszona w powietrzu.
– Przypuszczamy, że pożar wybuchł w jednej z komnat
wychodzących na wschód – powiedział.
– Nikt tam nie mieszkał – odparła. – Używano ich jako
magazynów, a pożar wzniecono celowo. Wielu ludzi miało powód i
okazję, żeby to zrobić. Cieszę się, że tak się stało, bo inaczej Carr
siedziałby w zamku, wyciskając z niego ostatnią kroplę krwi. –
Odwróciła się, patrząc na niego iskrzącymi się oczami. – Robisz tutaj
coś wspaniałego, Thomasie. Podziwiam cię. I – spuściła oczy – tak…
tak się cieszę, że pozwoliłeś mi w tym uczestniczyć. Dziękuję.
– Nie mów tak – powiedział, poruszony jej pokorą. – Oddajesz
nam nieocenioną przysługę. To ja jestem ci winien podziękowania. –
Machnął ręką w stronę dziedzińca. – Wszyscy jesteśmy ci to winni.
Zarumieniła się i spojrzała na niego spod przymkniętych powiek.
Patrzyli tak na siebie przez długą chwilę, a Thomas poczuł nagle
wrażenie upływającego czasu i tego, że poza wyspą dzieją się rzeczy,
które w końcu sprawią, że zostaną rozdzieleni na zawsze.
Jak może ją stracić? Ale też jak mógłby ją zatrzymać?
Za dużo między nimi było historii, historii innych ludzi. Mimo
że przez ostatnie tygodnie spędzał z nią tyle czasu, o wielu rzeczach
nie wiedział. Była jak pąk nieznanego kwiatu, który rozwijał się
powoli, płatek po płatku.
Musiał zachować ostrożność, nie ze względu na siebie, ale
innych, którzy wrócili… często łamiąc prawo. Tak wiele i tak wielu
zależało od niego.
Chyba że… A gdyby opuścił Szkocję? Czy Fia pojechałaby z
nim?
– Nie zostanę już długo w Szkocji – powiedział.
Skinęła głową, wcale nie zaskoczona.
– Jak długo jeszcze tu będziesz?
– Nie wiem. Są ludzie, którzy mnie ostrzegą, gdy sytuacja stanie
się groźna, kiedy Carr doniesie, kim jestem. Na pewno przejrzy
podstęp, gdy swój powrót będę odwlekał w nieskończoność.
190
Zmarszczyła brwi.
– Dlaczego Carr miałby cię wydać właśnie teraz?
Nie było powodu, żeby jej tego nie powiedzieć. I tak wkrótce by
się dowiedziała.
– Twój ojciec przyszedł do mnie parę tygodni temu, zanim cię
porwałem – odparł, patrząc na nią uważnie. – Miał dla mnie
propozycję. – Uśmiechnął się gorzko. – Albo raczej, groźbę. Chciał,
żebym zakupił dla niego jakieś towary, dużą partię drogiego towaru,
który on by następnie ubezpieczył i wynajął mnie do przewiezienia
go – podniósł rękę i opuścił ją – donikąd.
– Nie – szepnęła zdławionym głosem. – Tylko nie to, dobry
Boże.
– Widzę, że rozumiesz – stwierdził szorstko. Wiedział, że była w
to zamieszana, ale ten niepodważalny dowód jej udziału w korupcji
Jamesa na nowo go zabolał. Nawet słysząc na własne uszy, jak o tym
mówi, nie mógł uwierzyć, że była zdolna do czegoś podobnego.
Zmusiła Jamesa do udziału w tym przedsięwzięciu tylko pod
wpływem rozpaczy. – Carr chciał, żebym zajął miejsce Jamesa w
oszustwie ubezpieczeniowym. Gdybym odmówił, zagroził, że
doniesie władzom, kim jestem.
Zakryła oczy dłonią. Jej palce drżały. Uświadomił sobie nagle,
że dowiedziała się z jego ust o tym, że jej plan się nie powiódł.
– Nie mogłem pozwolić, żeby James narażał się na takie ryzyko
– powiedział. – Nic na nim nie ciąży, tak jak na mnie. Toteż
przystałem na żądania Carra. Nigdy nie zamierzałem wprowadzić
jego planu w życie. Chciałem tylko zyskać na czasie, żeby James
zdążył opuścić kraj.
– I uwolnić się ode mnie – powiedziała.
– Tak.
Westchnęła głęboko, drżąc na całym ciele. Z oczu spłynęła jej
łza. Jedna łza za wszystkie plany i nadzieje. Nic więcej. Otarła ją
delikatnie.
– James nigdy nie miał zamiaru niszczyć statku – stwierdziła.
Ogarnęło go nagłe poczucie ulgi.
– Nie?
– Chciał, żeby Carr myślał, że to zrobi, rozpuszczaliśmy więc
plotki. Plotki, których Carr nie mógł sprawdzić. Bo do czasu, kiedy
prawda wyszłaby na jaw, Carr musiał albo połknąć przynętę, albo
191
pozwolić, żeby rzekomo wielki zysk przeszedł mu koło nosa.
– Razem z Jamesem rozpowszechnialiście plotki?
– Tak – odparła. – Ale James miał naprawdę zakupić towary i
potem dostarczyć je Carrowi zgodnie z umową.
W zamian za co? Za Bramble House. Dziedzictwo Kaya.
Uczucie ulgi, które go na chwilę opanowało, znikło.
Nie winił jej, że chciała mieć dla siebie Bramble House. Było dla
niej domem, bezpieczeństwem, wolnością od Carra. Jednak w głębi
duszy zrobiło mu się przykro, że tak usilnie stara się odebrać dom
pasierbowi – nawet jeśli nie wątpił ani na moment, że nie uczyni
chłopakowi krzywdy.
– Carr nie mógłby przecież udać się do władz ze skargą, że
otrzymał towar? A nic nie miał na Jamesa. – Odgarnęła gęste włosy
ze skroni, zaciskając usta w gniewną linię. – Powinnam wiedzieć, że
Carr nie będzie chciał mieć do czynienia z człowiekiem, którego nie
może szantażować. Byłam jednak pewna, że przez cały czas będzie
się starał znaleźć coś na Jamesa.
– Może przystałby na twój plan, gdyby we mnie nie znalazł
łatwiejszej ofiary – powiedział Thomas.
Potrząsnęła głową.
– Nie wiedziałam. Myślałam, że to się może udać. Miałam
nadzieję…
– Fio…
Uśmiechnęła się do niego smutnie.
– Wszystko zatem skończone. Nic już nie można zrobić.
Nie potrzebowałaby Bramble House, gdyby z nim pojechała. Ta
myśl pojawiła się niespodziewanie, kusząc go ogromem możliwości.
– Thomasie – odezwała się znowu, na nowo zatroskana – dla
ciebie także wszystko się skończyło. Masz rację, Carr wystąpi
przeciwko tobie, gdy tylko odkryje, że go oszukano. Tak mi przykro,
Thomasie. Przykro mi, że tak się przejąłeś. Przykro, że nie
wiedzieliśmy… – Cokolwiek chciała powiedzieć, umilkła i
rozejrzała się dookoła. – Jakże będziesz mógł zostawić nieukończony
zamek? –zapytała.
– Od czasu do czasu będę tutaj wracał – powiedział, wiedząc, że
łączy ich strata tego, o czym marzyli, i konieczność ułożenia sobie
życia mimo wszystko. – Na wybrzeżu jest pełno sekretnych przystani
i Szkotów, którzy nie przepadają za urzędnikami akcyzowymi.
192
Pokiwała melancholijnie głową, przechodząc powoli z zasłanego
gruzami korytarza do odnowionej części zamku, zaglądając to tu, to
tam, przystając, żeby się czemuś przyjrzeć. Szedł za nią, patrząc z
przyjemnością, jak wykrywa i aprobuje zmiany, jakie przeprowadził
w oryginalnym planie. W końcu dotarli do nowej części północnej,
gdzie ich kroki na wypolerowanej, wyłożonej kaflami podłodze
rozbrzmiewały głośnym echem.
Weszła do komnaty, w której kiedyś podejmowano gości, a teraz
używano jako sali jadalnej. Długa, zniszczona ława stalą pod
wysokimi, wyglądającymi na morze oknami.
Fia podeszła do okna, przyciskając dłoń do szyby. Promienie
słońca tańczyły wokół niej, spowijając ją ciepłym światłem barwy
miodu.
– Wspaniałe, prawda?
– Cieszę się, że ci się podoba.
Uśmiechnęła się. Wyjrzał na morze. Słońce zeszło poniżej
zenitu. Powinien wrócić do Jamiego i reszty. Tyle chciał jeszcze
zrobić, zanim odjedzie. Tyle było do zrobienia. Bał się, że nie ma już
czasu, by doprowadzić dzieło do końca.
Zmusił się, żeby porzucić niemądre myśli. Jak mógł prosić, żeby
z nim wyjechała? Nie miał nic. Wszystko, co posiadał, poświęcił
temu miejscu i tym ludziom. Ona pragnęła niezależności i wolności,
a on mógł jej ofiarować jedynie życie napiętnowanego zdrajcy.
– Powinniśmy wracać.
– Tak. – Była w zasięgu jego ręki, szalona dziewczyna. Nie mógł
się powstrzymać od dotknięcia jej. Co złego może z tego wyniknąć?
Jedna krótka pieszczota. Musnął czubkami palców jej policzki i
uniósł jej twarz do góry. Światło, jak złoty liść, przywarło do jej
twarzy, lśniło w jej oczach i pobłyskiwało na wargach.
– Byliśmy tutaj tak długo. Boję się, że naraziłem na szwank
twoją reputację. – Uśmiechnął się i opuścił rękę.
– Tak. – Schyliła głowę i zaczęła się odwracać od niego…
Chwycił ją za rękę, zatrzymał w miejscu. Przez jedną krótką chwilę
stała nieruchomo, z bezradnością w oczach, a on też patrzył na nią
bezradnie.
A potem znalazła się w jego ramionach, obejmując go rękami za
szyję, żeby dosięgnąć ust. Przycisnął ją do piersi; głód, żal,
pożądanie ogarnęły go płomieniem, w którym znikł wszelki ślad
193
rozsądku. Zakrył łapczywie wargami jej usta. Przyciągnął ją do
siebie bliżej, mocniej, tak jakby chciał ją wchłonąć, uczynić częścią
siebie, żeby nigdy nie mogła go już opuścić.
– Fio! Słodka Fio! – szepnął. – Pocałuj mnie. Dobry Boże,
pocałuj mnie.
Podniosła ręce do jego twarzy i rozchyliła wargi. Pragnęła go tak
samo, jak on jej, a on chciał się w niej zatopić.
Podniósł ją bez trudu, nie przestając całować, i niósł, póki nie
oparli się o stół. Przytrzymał ją jedną ręką, drugą zrzucił ze stołu
miski, talerze, kubki, które z hałasem spadły na podłogę. Jedną
dłonią obejmując tył jej głowy, okrywał pocałunkami usta, oczy,
szyję; położył ją na stole.
Zaczął się podnosić, ale złapała go za koszulę.
– Nie. Nie zostawiaj mnie ani na chwilę.
Opuściły go resztki silnej woli.
Przytulając jej lekkie ciało do piersi, oparł się kolanem o stół, i
przesunął na środek blatu. Potem przycisnął ją własnym ciałem.
Chciała zedrzeć z niego koszulę, ale ciężar jego ciała utrudniał
jej ruchy, więc przetoczył się, kładąc ją na sobie, podwinąwszy jej
spódnicę. Objął jej pośladki, słodkie, bujne, kobiece ciało i
przyciągnął mocno do siebie. Westchnęła z rozkoszy.
W milczeniu przeklął swoją zapalczywość.
– Przepraszam. – Miała wilgotne od jego pocałunków wargi,
miękkie i… Zsunął ją z siebie. – Wybacz.
Odepchnęła go, kładąc płasko dłoń na jego piersi. Oddychała
nierówno, włosy opadały w cudownym nieładzie.
– Nie.
– Nie – powtórzył głucho. Jego głowa stuknęła o blat stołu. Ręce
opadły na boki. – Nie. – Zamknął oczy, przeklinając cicho, ale nie
próbował jej dotknąć.
Zdumiona, niepewna, co się stało, dlaczego nagle przestał… Fia
czekała, aż otworzy oczy. Kiedy ich nie otwierał, pochyliła się nad
nie zaniepokojona. Jej włosy omiotły mu twarz i szyję; wyciągnęła
rękę, żeby je odgarnąć. Jej nadgarstek znalazł się nagle w silnym
uścisku. Oczy miał nadal zamknięte, twarz wzburzoną.
– Co? – szepnęła, podniecona, zmieszana i trochę przestraszona.
– Co się stało?
– Jeśli „nie”, to na miłość boską, Fio, zejdź ze mnie!
194
Nie zrozumiał. Źle dobrała słowa. Pożądanie odebrało jej rozum.
– Nie. Chciałam powiedzieć: nie, pozwól, że ja cię będę całować.
Z jego twarzy znikł ból. Kąciki ust drgnęły w uśmiechu.
– Och – powiedział słabym głosem, a potem: – Proszę, pani, rób,
na co masz ochotę.
Uzyskawszy zgodę, poczuła dreszcz podniecenia. Mogła robić,
co jej się podobało, badać, dotykać, pieścić każdy cudowny milimetr
jego ciała. Tak powiedział. Ale najbardziej pragnęła go widzieć.
Nie wiedziała, że cielesna miłość może być czymś tak
zniewalającym, tak wspaniałym. Wynikało to po części z jej
wychowania. Nigdy nie słyszała niczego złego o akcie miłosnym od
innych dziewcząt, ani też słów matki potępiającej kobiety, które
znajdowały przyjemność w łóżku, żadna też kobieta w jej obecności
nie wyraziła nigdy zdumienia czy zgorszenia wobec jakichkolwiek
wyczynów w tej dziedzinie. Fia nie miała więc żadnych hamulców
czy obaw.
Upajała się doznaniami, które otworzył przed nią Thomas. Była
niewinna, zdrowa i namiętna w sposób, w jaki nie mogłaby być
żadna kobieta w jej wieku i z jej sfery; odpowiadała na jego
pożądanie równym pożądaniem, dążąc bezwzględnie do
zaspokojenia i tym samym wzmagając pożądanie Thomasa do
ostatecznych granic.
Chwyciła brzegi koszuli i rozsunęła ją. Jego pierś była szeroka,
twarda, rzeźbiona jak szkocka skała. Obiegła ją zgłodniałym
spojrzeniem. Wielki, męski, silny, leżał pod nią spokojny,
przynajmniej w tej chwili.
Pogłaskała delikatnie jedwabiste włosy porastające jego pierś.
Mruknął coś z głębi gardła; na jego twarzy pojawił się uśmiech
zadowolenia.
– Jesteś piękny, Thomasie McClairen. – Śmiał się, dopóki nie
pogłaskała go znowu, zsuwając dłoń w dół brzucha, tam gdzie
ciemny pas włosów znikał pod jej spódnicą. Jęknął.
Ujął ją za biodra, przyciągając mocno.
W głowie jej szumiało; wiedziała, że obietnica się spełni.
Poruszała się, pieszcząc jego ciało. Jego skóra pod jej dłońmi
płonęła, mięśnie napinały się i poruszały. Zamknęła oczy, wyginając
plecy, szukając więcej przyjemności.
195
– Jeśli zamierzasz mnie zabić, pięknie się do tego zabierasz,
pani. – Ciepły, szkocki akcent uderzał jej do głowy jak whisky.
Spojrzała na niego. Twarz mu pociemniała, pierś wznosiła się i
opadała gwałtownie. Ale w jego oczach tliły się iskry, była w nich
kpina i na nią właśnie odpowiedziała.
– Nie chcę widzieć cię martwym, Thomasie McClairen. Mam
inne plany co do ciebie.
– Zatem na wszystko co święte zaklinam cię, pani, zrób to
szybko, zanim zginę z pożądania.
– Zrobię – obiecała, z nieskromnym pośpiechem rozpinając mu
spodnie i wsuwając dłoń pod materiał. Zamknęła ją na jego ciele,
gorącym i gładkim,
– Nie – powiedział, odczytując jej wahanie i chwytając za
nadgarstek. – Naucz się mnie. Dotykaj mnie.
Nie było w nim teraz wesołości, lecz najgłębsze pożądanie.
Poruszyła ręką, eksperymentując. Jego biodra drgnęły, zęby
zacisnęły się, oczy zwęziły, tworząc szparki koloru cyny. Przesunęła
dłoń w dół. Ciepła cienka warstwa gorącego ciała przesunęła się
miękko…
Podskoczył do góry, podkładając ramię pod jej pośladki, a drugą
ręką podtrzymując kark i przysuwając jej usta do siebie. Całował ją,
głęboko i gorąco, rozsuwając jednocześnie jej kolana. Podniósł ją.
Jednym szybkim ruchem wsunął się do jej wnętrza.
Krzyknęła zaskoczona. Natychmiast znieruchomiał, oddychając
ciężko. Oparł czoło na jej głowie. Jego oddech łaskotał jej obojczyk.
– Wszystko w porządku? – jęknął. – Czy to za…
– Nie! Nie. Nie jest… czuję… czuję tak wiele – próbowała
wyjaśnić.
– Zbyt wiele? – zapytał bez tchu, cofając się powoli.
– Nie! Ja… – Odwaga niemal ją opuściła. Szukała słów. –
Chciałabym…
– Dzięki Bogu, dziewczyno – przerwał jej, raz jeszcze
zakrywając jej usta wargami. Poruszył się, pozbawiając ją zdolności
myślenia, zmuszając do krzyku. – Bo ja też „bym chciał”.
Objęła jego gorące ciało, czując ruch mięśni pod śliską od potu
skórą. Drżała, ogarnęła ją fala pożądania, narastająca z każdym
ruchem bioder… Och!
196
– Teraz pokaż mi, czego chcesz, Fio – mruknął jej do ucha – a ja
zrobię to albo umrę, próbując.
Spełniła jego życzenie.
197
23
Nagły łoskot poderwał Thomasa z legowiska ze spódnic i halek,
na którym całował Fię. Podniósł się z przekleństwem i podbiegł do
okna, otwierając je szeroko.
– Co tam się dzieje?
– Rusztowanie przy wschodniej ścianie się przewróciło! –
zawołał mężczyzna, biegnąc wraz z towarzyszem w stronę frontowej
fasady.
– Do diabła. – Thomas spojrzał na niebo, wciągając spodnie.
Byli w zamku od trzech godzin? Niemożliwe.
Odwrócił się do Fii. Usiadła, zasłaniając piersi pogniecioną
halką, z wargami opuchniętymi od pocałunków, z potarganymi
włosami i nieprzytomnym wyrazem twarzy.
– Co się stało?
– Zapadło się rusztowanie.
– Czy ktoś został ranny? – Jej oczy spojrzały czujnie.
– Nie wiem. – Zapiął spodnie i włożył buty. – Muszę wyjść i
sprawdzić. – Podniósł koszulę, włożył przez głowę i schował poły w
spodnie. – Wrócę, gdy tylko będę mógł. – Schylił się, uniósł jej
brodę do góry i dopiero, gdy ich usta się spotkały w przeciągłym,
miękkim pocałunku, zdał sobie sprawę, jak bardzo myśl o powrocie
do niej była naturalna i oczywista.
Choć spędzili popołudnie, kochając się namiętnie i gwałtownie,
chłonąc każdą chwilę, pragnął jeszcze więcej. Nie powinien tego
zrobić, nie tutaj, ale nie dało się oszukać wzajemnego pożądania. To,
że tak go pragnęła, wciąż go zdumiewało. A jednak nie poprosiłby,
żeby czekała na niego. Nie wiedział, jak długo to potrwa.
– Muszę iść.
Uśmiechnęła się.
– Poczekam na ciebie.
To był nieoczekiwany dar. Pokiwał z żalem głową.
– Nie wiem, co się stało, czy to poważna sprawa, ani jak długo
zajmie naprawa.
– Tak. – Nie obraziła się, jak można by się spodziewać po
kochance, której właśnie czegoś odmówiono; w jej poważnych
oczach gościło zrozumienie i zgoda. – Tak.
198
Nie znalazł słów, żeby wyrazić to, co chciał powiedzieć, nie
powiedział więc nic i wyszedł. Schylił się pod łukowatym przejściem
prowadzącym do północnego skrzydła zamku. Kilku mężczyzn
wracało właśnie stamtąd; wyraz niechęci i ulgi goszczący na ich
twarzach mówił sam za siebie.
Złapał murarza za rękaw.
– Nie ma rannych?
– Nie – odparł mężczyzna. – Chociaż Arthur i Niall mają parę
zadrapań.
– Co się stało?
– Powiem ci, co się stało. – Zza rogu wyłonił się Jamie Craigg z
rulonem papieru w dłoni. – Arthur i młody Niall chcieli oszczędzić
trochę czasu i nie przymocowali rusztowania porządnie do ściany;
wleźli na nie i przewróciło się.
– Rozumiem. – Chciał w pierwszym odruchu minąć Jamiego i
wrócić do Fii, ale stary Szkot złapał go za ramię wielką łapą.
– Powoli, Thomasie. Jest parę rzeczy, którymi musisz się zająć,
zanim zajmiesz się swoją damą. – Uśmiechnął się znacząco, a
Thomas poczerwieniał.
– Jeśli chcesz powiedzieć…
– Chcę powiedzieć, że masz z przodu rozdartą koszulę i że ta
koszula wyłazi ci ze spodni, a na szyi masz znak, którego ja nie
nosiłem od czasu mojej nocy poślubnej – i diabelnie tego żałuję.
Thomas skrzywił się, wpychając koszulę w spodnie.
– Licz się ze słowami, Jamie.
– Robię to – odparł Jamie, mierząc wodza pełnym podziwu
spojrzeniem. Zaczął rozwijać długi rulon papieru. – Zanim więc tam
wrócisz… dokądkolwiek się wybierasz, spójrz na plany, które
sporządziłem na podstawie rysunków lady Fii.
Thomas zamarł. Nikt nie znał imienia Fii. Było zbyt niezwykłe i
zbyt łatwo kojarzyło się z jej ojcem.
– Co powiedziałeś?
Jamie odwrócił wzrok. Nikogo w pobliżu nie było; wszyscy
wrócili do pracy.
– Widziałem ją tylko parę razy, Tommy, lata temu, ale
mężczyzna, który zobaczył Fię Merrick, nie zapomina jej.
Thomas chwycił za potężne ramię olbrzyma i zmusił go, żeby
spojrzał mu prosto w twarz.
199
– Nie zrobisz jej krzywdy, Jamie. Ani nikomu nie powiesz. I
ostrzegam cię, prędzej oddam życie, niż pozwolę, żeby coś złego jej
się stało.
Jamie patrzył przez chwilę ciemnoniebieskimi oczami w
jaśniejsze oczy Thomasa. Prychnął urażony i wyszarpnął ramię.
Thomas nie zwolnił uścisku i przyciągnął go bliżej.
– Mówię poważnie, Jamie.
– Tak, gorąca głowo – burknął Jamie. – Wiem, że tak jest, ale nie
musisz zabawiać się w smoka strzegącego tej dziewczyny. Nie
zamierzam uczynić jej absolutnie nic złego, ani też nikt inny by jej
nie skrzywdził, gdyby wiedzieli, kim jest – wykorzystał zdumienie
Thomasa i uwolnił rękę – a tego nie wiedzą i nie dowiedzą się, chyba
że zmienisz zdanie. – Pomasował ramię z obrażoną miną. – Chociaż
widzi mi się, że oddajesz im kiepską przysługę, ukrywając to.
– Dlaczego? – powiedział Thomas zdrętwiałymi wargami.
– Ach! – Jamie był wyraźnie zdegustowany. – Nabroiliśmy
wiele, my, McClairenowie, zanim nas tu sprowadziłeś. Niektóre z
tych rzeczy zrobiliśmy z zemsty i nie było nam z tym wesoło. O
mało nie zatraciliśmy własnej duszy. Twoja własna siostra, Favor,
mogła zapłacić najwyższą cenę z nas wszystkich, tylko po to,
żebyśmy mogli się zemścić na Carrze. Wychowywaliśmy ją we
Francji, a potem chcieliśmy ją wydać za Carra, Tommy…
Thomas wzdrygnął się gwałtownie, a Jamie złapał go za
ramiona.
– Proszę! Wysłuchaj mnie! Nie mogliśmy ci o tym powiedzieć!
Wiedzieliśmy, że nigdy na to nie przystaniesz, ale wbiliśmy sobie do
głowy, co chcemy zrobić i jak. Wmówiliśmy sobie, że niewinność
jednej młodej dziewczyny to nie jest zbyt wysoka cena za
sprawiedliwość. Gdyby nie Raine Merrick, zrobilibyśmy to,
wydalibyśmy ją za Carra, a potem zamordowali go, żeby mogła
odziedziczyć jego ziemię. Ale Raine w porę nas powstrzymał i nie
pozwolił nam wyrządzić sobie zła, jakiego nie sprowadziłoby na nas
nigdy spiskowanie i zdrady Carra.
Zagryzł wargi, nie patrząc na Thomasa; jego twarz pociemniała
ze wstydu.
– Nie jestem dumny ze swojej roli. Dziękuję tylko Bogu, żeśmy
nie osiągnęli celu, jakeśmy sobie postawili. – Pokiwał głową,
wysuwając dolną wargę. – Nie dziw się więc, że będzie inaczej, niż
200
sobie wyobrażałeś, jeśli powiemy reszcie o lady Fii. Straciliśmy
ochotę na zemstę i nie mamy czasu szukać zadośćuczynienia. –
Popatrzył na Rumieniec Dziewicy. – Musimy odbudować zamek. A
ty musisz zacząć żyć własnym życiem. Całe dorosłe życie
pracowałeś dla nas. Znalazłeś nas i sprowadziłeś tutaj, ale reszta
należy do nas.
– Chociaż zawsze będziesz naszym wodzem, musisz nam
pozwolić odpokutować na nasz własny sposób to, czym niemal się
staliśmy, a my nie będziemy ci przeszkodą w tym, co ty musisz
zrobić – zakończył znacząco.
Thomas wpatrywał się w niego głęboko zdumiony. Favor nigdy
mu o tym nie opowiadała. Jamie zwinął papier.
– Obejrzymy to innym razem, co? – Klepnął rulonem w udo i
rzuciwszy Thomasowi ostatnie spojrzenie, pomaszerował w stronę
zamku. Na rogu przystanął. – To najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu
widziałem. A jej charakter bardzo mi przypomina jej brata, Raine'a.
To dobry człowiek.
Było to niemal błogosławieństwo. To, co dotąd wydawało się
niemożliwe, nagle znalazło się w zasięgu ręki.
Jamie miał rację. Dawno minął czas, kiedy Carr sprawował nad
nim taką władzę. Carr mógł wygnać go ze Szkocji i pozbawić domu,
ale nie pozwoli mu zranić jego serca. Carr nie odbierze mu Fii.
Zapytają, czy z nim wyjedzie.
Jako jego żona.
Fia przeciągnęła się leniwie, jak opite śmietaną kocię. Trzy razy
wzniosła się na szczyty pożądania, trzy razy odpoczywali z
Thomasem po akcie miłosnym, spełnieni i syci. Jej twarz
zaczerwieniła się od świeżych wspomnień.
Nie chciała, żeby ktoś znalazł ją tu przypadkiem, leżącą na stosie
bielizny. Bo jakkolwiek w świecie uchodziła za kusicielkę i
rozpustnicę, odznaczała się skromnością, a kiedy okoliczności na to
pozwalały, nawet pewną nieśmiałością. Tak więc ubrała się
pospiesznie, podeszła do stołu i usiadła.
Wkrótce jednak wspomnienie tego, co robili z Thomasem na
owym stole, przegnało ją stamtąd; wyszła z pokoju i zaczęła
wędrować korytarzem, podziwiając piękno i spokój, jakie Thomas
wydobył z ruin. W końcu trafiła jednak do środkowej części zamku,
201
nadpalonych szczątków tego, co zostało z panowania Carra.
Przełknęła ślinę, czując mrowienie na plecach. Spod stosu gipsu
wystawała ozdobnie rzeźbiona noga od stołu. Dalej walały się
skorupy rozbitej chińskiej wazy, niczym brakujące kawałki
dziecinnej układanki. Pozostałości ozdobnej, złoconej ramy od
obrazu stały oparte o ocalały fragment ściany.
Posuwała się ostrożnie wśród ruin. To musiał być hol przed
głównym wejściem, a to – przeszła nad poczerniałą belką – gabinet
Carra. Nic nie zostało. Wielkie biurko znikło, a jeśli nawet obite
aksamitem krzesła i bogate tapiserie w ogóle tam pozostały, to tylko
w postaci popiołów.
Ostał się tylko zniszczony kominek. Odpadł jeden bok i
brakowało tylnej ścianki. Kosztowna marmurowa półeczka znad
kominka leżała, potłuczona, na podłodze. Podeszła ostrożnie, jak do
martwego węża.
Tutaj Carr trzymał swoje materiały. Uklękła, odgarniając grubą
warstwę popiołu. Drugi… nie, trzeci kafelek po prawej stronie.
Wsunęła paznokcie pod płaską płytkę, próbując ja podnieść. Ani
drgnęła.
Rozejrzała się i wypatrzyła cienki kawałek poczerniałego drutu.
Podniosła go i wygięła, robiąc haczyk, który wcisnęła pod płytkę,
podważając ją. Zajrzała w czarną dziurę i wsunęła do niej rękę.
Zacisnęła palce na grubej stercie papierów; pod jej palcami coś się
osypywało. Wyjęła ostrożnie papiery.
To były listy, te na zewnątrz strawił ogień, ale te w środku
pozostały nietknięte.
Materiały Carra.
Zawsze sądziła, że wydobył wszystko w noc pożaru. Tak jej
powiedział, pokazując nawet niektóre. Teraz zrozumiała, dlaczego –
miała być świadkiem, że istnieją.
Ale nie wydostał wszystkiego. Wkrótce po pożarze, kiedy
oznajmiono mu, że Rumieniec Ladacznicy spłonął ze szczętem,
przyjechał tu i zobaczył tlącą się jeszcze kupę gruzów, które
stanowiły niegdyś jego dom. Widocznie uznał, że nic nie przetrwało
pożaru.
I nie powinno było przetrwać. Jaki zdumiewający przypadek
pozwolił tej małej skrytce pozostać nietkniętą?
202
Niecierpliwie rozłożyła pierwszy list. Był sprzed dwudziestu lat.
Przebiegła zdumionymi oczami jego treść. Skończyła, złożyła kartkę,
nie patrząc, i wówczas ostatecznie zrozumiała wartość tego, co
trzymała w ręku.
Władza.
Moc nadzorowania i naginania innych do swojej woli. Naginania
Carra do swojej woli. Moc, którą mogła wymienić, na co tylko
chciała: klejnoty, suknie, zamki, ziemię. Zadrżała. Mogła mieć
wszystko. Mogła mieć… Bramble House.
– Fio? – Głos Thomasa dobiegał jakby z daleka. Odwróciła się
jak lunatyk. Stał w drzwiach; smuga światła padała na jego ciemną
głowę. Patrzył na nią zdziwiony.
– Czy wiesz, co to jest? – zapytała, wyciągając listy.
– Nie. – Pokręcił głową. – Co to takiego?
– Listy. Dokumenty. Darowizny. Czeki. Hipoteki. Źródło władzy
Carra, podstawa, na której zbudował swój świat. Krew – ściszyła
głos – jego ofiar.
Nie odpowiedział, ale prawie nie zwróciła na to uwagi; w jej
głowie powstawał plan za planem. Dzięki temu, co znalazła, mogła
uwolnić się od Carra, całkowicie, absolutnie i na zawsze. Zamknęła
oczy, zachwiała się, oszołomiona możliwościami, które nagle
otwierały się przed nią.
Albo… mogłaby zwrócić Carrowi papiery w zamian za dom i
niewielką sumę pieniędzy, która pozwoliłaby jej uciec. Z Thomasem.
Nikt by się nie dowiedział.
– Fio?
Jakie to miało znaczenie dla tych innych, którzy od lat cierpieli
w jarzmie Carra? Wszystko jedno, kto będzie trzymał w ręku
dowody przeciwko nim, ona czy Carr. Nawet nie muszą o tym
wiedzieć. Tylko Carr wiedziałby, że jeśli będzie próbował zabrać
Bramble House, ona zwróci papiery właścicielom i jego królestwo
legnie w ruinie.
Pośle mu słówko, może jeden z mniej groźnych papierów i
wszystko, czego pragnie, będzie do jej dyspozycji. Wszystko.
Opanowało ją podniecające poczucie władzy. Odzyska wolność i
nie tylko.
Ale zdobędzie to kosztem zniewolenia innych.
203
Przełknęła ślinę, uspokajając się. Pomyślała gniewnie, że głupcy,
których podporządkował sobie Carr, sami oddali się w jego ręce.
Zasługiwali na swój los, cudzołożnicy, hazardziści, oszuści i
szarlatani. Byli w rozpaczy.
Tak jak ona.
– Mogłabym mieć Bramble House – szepnęła. Westchnęła,
odrzucając pokusę, która ukazała jej się niczym ogień świętego Elma
i, tak samo jak ogień świętego Elma wcale nie był ogniem, ta pokusa
nie była możliwa do spełnienia. Była chimerą. Oszustwem.
O mało nie uległa tym samym instynktom, które kierowały
postępowaniem jej ojca. Otworzyła oczy.
Thomas wszedł do pokoju.
– Nie rób tego, Fio. – Mówił cichym, naglącym głosem, twarz
miał poważną.
– Nie? – powtórzyła niepewnie.
– Nie są ci potrzebne, Fio. Zniszcz je.
– Nie mogę! – zawołała. Nic by się nie zmieniło, gdyby je
zniszczyła. Carr nadal byłby w stanie…
– Fio, błagam. Nie musisz z tego korzystać, żeby zdobyć
Bramble House. Nie możesz być aż w takiej rozpaczy, by zastąpić
ojca w zniewalaniu tych nieszczęsnych głupców. Nawet nie
powinnaś się nad tym zastanawiać! To nie jest w ogóle potrzebne!
Spojrzała na niego, zobaczyła jego przerażenie i odczuła je
również. Słusznie się przeraził, była przecież gotowa pójść w ślady
ojca. Niezależnie od motywów.
– Dam ci Bramble House – powiedział.
– Dasz mi Bramble House – powtórzyła jak echo. Podszedł i ujął
ją za rękę. Nie miała siły się opierać. Miała wrażenie, jakby uszło z
niej życie, a to, co zostało, było jedynie skorupą.
– Tak – powiedział, patrząc na nią z powagą. – Kiedy twój ojciec
przyszedł do mnie, zagroził, że mnie wyda, o ile nie spełnię jego
żądań. Powiedział mi także o Bramble, o tym, jak wyłudził majątek
od MacFarlane'a i o tym, że miałaś nadzieję odzyskać spuściznę po
mężu z pomocą Jamesa Bartona. Śmiał się, Fio, a potem powiedział
mi o Kayu.
– Tak. Kay – powtórzyła bezbarwnie.
– Nie mogłem znieść myśli, że Carr okrada jeszcze jednego
chłopca z jego dziedzictwa, powiedziałem mu więc, że przystanę na
204
jego propozycję tylko pod tym warunkiem, że przepisze Bramble
House na mnie. Ten dom miał dla niego znaczenie tylko dlatego, że
ty go chciałaś, a Carr sądził – właściwie był pewien – że ode mnie
nigdy go nie dostaniesz.
– Nie mówiłeś o tym. – Oczywiście, że nie mówił. Nie ufał jej. I
miał rację.
– Chciałem, żeby dostał go chłopiec. Ale jeśli spalisz te papiery,
przysięgam, że będzie twój.
Cofnęła rękę. Puścił ją bez oporu. Tak zwyczajnie. Odwróciła
się, chcąc przybrać swoją gładką, nieskazitelną maskę. Z
zamkniętymi oczami mocno zagryzła wargi, żeby nie wybuchnąć
płaczem. Gdzie ta przeklęta, przeklęta maska?
– Nie możemy spalić papierów – zdołała w końcu powiedzieć.
Ośmieliła się marzyć, że to wszystko skończy się jak w bajce, że ona
i jej wysoki, śniady kapitan pożeglują za morze i będą żyć długo i
szczęśliwie.
– Boli, Fio. – Dwa krótkie słowa wyrażały taki ogrom
rozczarowania jak dzwony żałobne.
– Nigdy nie chciałam zagarnąć Bramble House dla siebie –
powiedziała. – Zamierzaliśmy z Jamesem przepisać go na Kaya.
– Tak?
– Tak – powtórzyła, odwracając się do niego.
Przyjrzał jej się uważnie; na jego twarzy pojawiło się
zaskoczenie, potem nadzieja, która wreszcie ustąpiła miejsca radości.
Ruszył ku niej, ale ona się cofnęła.
– Możesz to sprawdzić, pytając Jamesa Bartona.
– Jamesa? – Zatrzymał się, zdumiony. – Nie muszę.
– Wołałabym, żebyś to zrobił. Chcę, żebyś wiedział, że nie
robiłam niczego dla własnej korzyści czy wygody. Nie naraziłabym
Jamesa na takie niebezpieczeństwo, gdybym zdołała wymyślić inny
sposób na zdobycie Bramble House dla Kaya.
– Oczywiście.
Nie mogła powstrzymać się od gorzkiego uśmiechu. Zrozumiał.
– Fio, to że nie odgadłem twoich planów, nie znaczy, że… –
wyczuł jej rezerwę i się przestraszył. – Proszę, Fio. Kocham cię.
Drgnęła, ale jej śliczna, chłodna twarz nie złagodniała.
Thomas miał wrażenie, że ziemia rozstępuje mu się pod nogami.
Przepaść ziała u jego stóp, a on chwiał się na krawędzi, nie mając się
205
czego przytrzymać.
– Fio, nie możesz mnie potępiać za to, że źle cię oceniłem. Nie
możesz odrzucić tego, co jest między nami, kim dla siebie jesteśmy,
tylko dlatego, że wątpiłem w szlachetność twoich intencji. – Strach
wywołał gniew w jego głosie. – Mówiłaś, że chcesz domu. Nigdy nie
wspomniałaś, że pragniesz go dla kogoś innego. Nie potępiaj mnie za
niewiedzę, Fio, błagam!
– Nie potępiam cię wcale – odparła Fia chłodno.
– Do diabła, robisz to! Karzesz mnie za to, że pomyślałem to
samo, co pomyślałby każdy na moim miejscu. Jakże mogłoby być
inaczej? Jesteś przecież córką Carra!
Zatrzepotała powiekami, jakby zadał ostateczny cios czemuś
ważnemu, czemuś, co pragnęła chronić, ale za późno stwierdziła, że
nie jest w stanie tego zrobić.
– Masz rację – szepnęła. – Jakże mógłbyś myśleć inaczej?
Chwycił ją za ramiona w geście rozpaczy. Chciałby ponownie
zapewnić ją o swojej miłości, ale przecież przed chwilą zlekceważyła
to wyznanie. Nie będzie skamlał, błagając o uczucie, którego może w
niej nie było.
Potrząsnął nią lekko, ale odeszła już od niego, tak jakby opuściła
pokój. Odeszła i on to sprawił.
– Dlaczego mnie karzesz? Co takiego powiedziałem, co takiego
zrobiłem, czego nie można mi wybaczyć?
Jej smutek dorównywał jego bólowi. Dotknęła delikatnie jego
policzka.
– Nie karzę cię, oszczędzam nam obojgu większego bólu.
– Cóż może być bardziej bolesnego?! – zawołał.
– Nie zrobiłeś niczego, czego nie dałoby się wybaczyć. To mnie
nie można wybaczyć. I to bez względu na to, co uczyniłam. –
Uśmiechnęła się blado. – Nie można mi wybaczyć tego, kim jestem.
Sam to powiedziałeś. A jestem córką Carra. Jak mógłbyś mi
kiedykolwiek zaufać?
– Dobry Boże, Fio! – W panice szukał odpowiednich słów. – Nic
mnie nie obchodzi to, że jesteś córką Carra.
– Ależ obchodzi – stwierdziła ze stanowczością, a jej pewność
wstrząsnęła nim. – Zawsze tak będzie. Możesz o tym zapomnieć na
jakiś czas, możesz sobie wyobrażać, że jestem kimś innym, ale za
każdym razem, kiedy ogarną cię wątpliwości, przypomnisz sobie o
206
tym.
– Nie. – Pokręcił głową. – Nie.
– Tak – odparła. – Masz rację, mówiąc to, bo ja sama to mówię.
Myślałam o tym i czekałam od dzieciństwa, kiedy ujawni się piętno
jego krwi, kiedy odkryję u siebie ciemną duszę mordercy. Bo ja
jestem córką Carra, Thomasie. Zawsze nią będę, a ty nigdy nie
zdołasz o tym zapomnieć. Ani też nie powinieneś. Ja nie zapomnę.
Nawet tutaj. Nawet tego popołudnia. Miałeś rację, zastanawiając się,
co zrobię z tymi listami. Nie pomyślałam, tak jak ty, żeby je
zniszczyć, ale chciałam je zatrzymać, wykorzystać – żeby się od
niego uwolnić. Widzisz więc, nie mogę… – Głos jej się załamał;
opanowała się szybko. – Nie mogę cię skazać na życie w obawie i
oczekiwaniu. Bo mogę już cię bez cienia wątpliwości zapewnić,
Thomasie, że nie jestem dobrą kobietą. Uwiodłam starego wdowca i
nakłoniłam go, żeby mnie poślubił, wszystko dla jego domu, ziemi i
pieniędzy, a kiedy odkryłam, że ma dzieci, spadkobierców,
znienawidziłam je za to, że zakłócają moje plany swoim istnieniem.
– Fio, każdy…
– Nie! – Mówiła teraz podniesionym głosem, wysunęła się z jego
uścisku. – Nie każdy by to zrobił! Tylko ja! Córka Carra.
Podszedł, a ona zapadła się w sobie, drżąc, jak sarna w
potrzasku, z wielkimi, niewidzącymi i nieodgadnionymi oczami
przypominającymi szafiry.
– Proszę, zabierz mnie z powrotem.
– Do dworu? Tak – zgodził się z ulgą.
– Nie. Do Londynu.
– Za kilka dni…
– Teraz. Dzisiaj. Proszę. Nie mogę dłużej tutaj wytrzymać.
– Daj mi dwa dni – poprosił.
Spojrzała tak, jakby mogła złamać się na pół pod jego
dotknięciem. Objęła się mocno rękami w obronnym geście.
– Błagam cię, Thomasie. Zabierz mnie z powrotem do Londynu.
Obiecałeś, wywożąc mnie stamtąd, że wrócę, nie doznawszy
krzywdy.
Jej słowa zraniły mu serce.
– Fio… –Wyciągnął rękę. Nie przyjęła jej.
– Jeśli nie odwieziesz mnie natychmiast, złamiesz obietnicę. –
Jej głos drżał. – A wiem, że jesteś dżentelmenem, dla którego słowo
207
jest święte.
Złamałby słowo tysiąc razy, gdyby sądził, że zatrzymując ją przy
sobie, zdoła wymazać ostatni kwadrans. Nie mógł jednak ranić Fii,
trzymając ją wbrew jej woli.
Odwrócił się. Przepaść u jego stóp znikła, a świat wokół
zamienił się nagle w bezkresną pustynię nocą – pustą, cichą i zimną.
– Wyruszymy z zapadnięciem wieczoru – powiedział,
odchodząc.
208
24
Żółty blask sączył się zza frontowych drzwi domu, padając na
mokry bruk, gdzie stali dwaj mężczyźni. W chwilę później z domu
wyszedł trzeci i zszedł żwawo po schodach na ulicę.
– Tunbridge'a nie ma w klubie – oznajmił Johnston, stając obok
Thomasa Donne'a. – I wątpię, żeby zjawił się później. Jest już prawie
trzecia nad ranem.
Thomas kiwnął ponuro głową i ruszył przed siebie. Johnston i
Robbie przyspieszyli kroku, żeby się z nim zrównać.
– To szaleństwo – stwierdził Robbie. – Schował się jak pod
ziemię. Nie widziano go, odkąd ty i … od czasu twojego powrotu
przed dwoma tygodniami!
Thomas się zatrzymał. Jego i tak ciemna twarz, teraz, w mroku,
wydawała się jeszcze ciemniejsza. Tylko oczy lśniły jak rtęć.
Johnston cofnął się odruchowo.
Thomas wyglądał jak jakiś straszny anioł zemsty. Miało się
wrażenie, że jedynie gniew i zaciekłość trzymają go przy życiu.
Tę swoją zaciekłość i zdecydowanie chciał wykorzystać, żeby
osiągnąć jedno: nie dopuścić, aby społeczeństwo potępiło do końca
lady Fię MacFarlane. Dzieło oczerniania Fii podjął pierwszy
Tunbridge, rozpuszczając o niej wstrętne plotki.
– Tunbridge – wycedził Thomas przez zaciśnięte zęby –
przebywa z pewnością w mieście. Nie mógłby sączyć swojej
trucizny z daleka. Ktoś go chroni, dowiem się kto i znajdę także i
jego. – Ton jego głosu sprawił, że przyjaciele zadrżeli.
– Thomasie – próbował przekonać go Johnston – nawet jeśli
znajdziesz Tunbridge'a i zamkniesz mu usta na zawsze, obaj wiemy,
że już jest za późno.
– Nie – warknął Thomas. – Nie jest. Zwłaszcza jeśli… lady Fia
da się przekonać, by wycofała swoje niedorzeczne oświadczenie, że
wyjechała ze mną z własnej woli.
Johnston spuścił oczy.
– Próbowałem. Nie chce się ze mną widzieć. Nikogo nie chce
widzieć. Żyje w odosobnieniu, przyczyniając się tylko do podsycania
plotek. Widzisz, społeczeństwo wierzy w jej historię, nie w twoją.
Thomas zaklął gwałtownie, ale Johnston ciągnął nieustraszenie
dalej.
209
– Przy jej reputacji – mówił ostrożnie – to, co opowiada, wydaje
się o wiele bardziej prawdopodobne niż twoja historia, Thomasie, o
tym, jak to porwałeś ją wbrew jej woli. – Zwrócił błagalnie wzrok na
Robbiego.
– Musisz przyznać, Thomasie – powiedział Robbie – że porwana
kobieta nie chroniłaby przecież porywacza.
– Nie obchodzi mnie, co wydaje się prawdopodobne, a co nie!
Tak właśnie było i wyzwę każdego, kto będzie twierdził inaczej.
– Wiemy – rzekł w końcu Robbie. – Ilu ludzi wyzwałeś, odkąd
wróciłeś do Londynu? Pięciu? Sześciu? Ile pojedynków zmuszony
byłeś odbyć? Jeden. Masz szczęście, że ów człowiek wycofał się,
zanim któryś z was został poważnie ranny. Bo nie wiem, czy jeszcze
pamiętasz, ale pojedynki są zakazane prawem!
Mimo braku odzewu u Thomasa, Robbie, zniechęcony, ciągnął
dalej:
– Igrasz z losem, Thomasie. Wkrótce ktoś zręczniejszy od ciebie
powie coś, co i tak mówią wszyscy naokoło; zginiesz, i to na próżno,
bo plotki tylko się nasilą. Nie pomagasz jej, Thomasie.
Thomas przyspieszył kroku, aż zafurkotała peleryna.
Wymieniwszy bezradne spojrzenia, Johnston i Robbie ruszyli za
nim, doganiając go po drugiej stronie ulicy.
– Dokąd idziesz? – zapytał Johnston niepewnie. Nie wiedział
już, co myśleć, przyjaciel tak bardzo się zmienił. Twarz miał
nieruchomą i twardą, jak brązowe płaskorzeźby męczenników w
katakumbach świętego Piotra. Mówił chrapliwie.
– Do Hyde Parku. Kapitan Pierpont ma się tam jutro ze mną
spotkać o świcie, a ja mam fantazję, żeby wcześniej to miejsce
obejrzeć.
Johnstonowi zimny dreszcz przebiegł po plecach.
– Thomasie, Pierpont jest znakomitym strzelcem.
– Ja również.
Robbie pokręcił głową. To było samobójstwo. Ale być może
Thomas tego właśnie szukał… Nie. Był zbyt odważny, żeby pragnąć
własnej śmierci.
– Będę, oczywiście, twoim sekundantem.
Thomas się zatrzymał. Tym razem w jego spojrzeniu nie było
gniewu, tylko bezbrzeżne wyczerpanie.
210
– Nigdy nie chciałem żadnego z was w to mieszać. Teraz też o to
nie proszę. Wracaj do domu, Robbie. Zabierz Johnstona. Nie chcę…
Czyjaś ręką chwyciła Thomasa za ramię, obracając go w
miejscu.
– Boże, nie – szepnął Johnston. Pip Leighton cofnął się o parę
kroków. Zaciskał dłoń na rękojeści szpady, patrząc z gniewem na
kapitana.
– Do diabła, chłopcze! – krzyknął Thomas. – Zginiesz w ten
sposób.
Pip podniósł rękę, wymierzając mu policzek.
– To za to, co jej zrobiłeś, łajdaku!
Na twarzy Thomasa wykwitła czerwona plama, ale patrzył na
chłopca z niewzruszonym spokojem.
– Idź do domu, Pip.
Wargi Pipa rozchyliły się, obnażając zęby; bardzo powoli
podniósł rękę po raz drugi i wierzchem dłoni uderzył Thomasa w
drugi policzek. Głowa kapitana odskoczyła do tylu, nie poruszył się
jednak.
– Idź do domu, Pip. Nie będę z tobą walczyć, chłopcze.
– Chłopcze?! – zawołał gniewnie Pip, wyciągając szpadę ze
świstem i kierując jej ostrze ku gardłu Thomasa. – Jestem chłopcem?
Cóż, wolę być chłopcem niż mężczyzną, który ją uwiódł i zniszczył!
Oczy Thomasa zwęziły się, zamieniając w srebrne szparki.
Odezwał się niskim, wibrującym głosem.
– Nie byłbyś w stanie nienawidzić mnie tak, jak ja nienawidzę
samego siebie za swój udział w jej niedoli.
Nienawiść na twarzy Pipa ustąpiła miejsca zmieszaniu i bólowi.
– „Niedola” to łagodne słowo na określenie tego, co jej
uczyniłeś! – powiedział Pip łamiącym się głosem. – Powinieneś ją
zobaczyć i wtedy odczułbyś może choć w części, co zrobiłeś!
– Widziałeś ją? – zapytał nagle ożywiony Thomas.
Chłopiec zacisnął zęby, znowu ogarnęła go nienawiść.
– Tak. Widziałem. I mówiłem do niej, choć niewiele usłyszałem
w odpowiedzi. Nie ma życia w jej oczach i głosie. Nie ma nic. Jest
pusta. Zniszczyłeś ją. – Thomas podszedł bliżej. Koniuszek szpady
Pipa otarł się o jego pierś. – A teraz ja zniszczę ciebie.
– Pip, chłopcze – powiedział Johnston, odzyskawszy głos.
211
Pip dźgnął lekko pierś Thomasa, nie odrywając oczu od jego
twarzy.
– Nie podchodź bliżej, Johnston.
Johnston podniósł obie ręce do góry, uśmiechając się.
– Tylko jeśli na to pozwolisz. Wiem jednak, że nie zabijesz
bezbronnego człowieka. Pomyśl o hańbie, jaką by to sprowadziło na
twoją rodzinę.
Poruszył właściwą strunę. Pip się zmieszał.
– Oczywiście, że nie. Wyciągnij szpadę, Donne!
– Nie.
– A niech to piekło – mruknął Robbie, szukając jakiegoś wyjścia
z sytuacji.
– Bądź przeklęty! Wyciągaj szpadę! Kocham ją, nie rozumiesz
tego? – Głos chłopca załamał się; zaszlochał. – Przeklęty, przeklęty.
Nie odmówisz mi przywileju walki o jej honor. Nawet ty musisz
mieć odrobinę przyzwoitości, resztki sumienia.
– Do diabła! – szepnął Johnston Thomasowi na ucho, nie
spuszczając wzroku z czerwonej twarzy młodzieńca. – Będziesz
musiał z nim walczyć. Biedak jest u kresu sił. Nie przeżyje, jeśli
zlekceważysz jego wyzwanie.
– Co mówisz, Johnston? – zapytał gwałtownym tonem Pip. – Nie
jestem jakimś tam chłopaczkiem, którego można „uładzić”!
Myślałem, że jesteś moim przyjacielem!
– Jest twoim przyjacielem, młody głupcze! – powiedział
Thomas, chwytając jedną ręką ostrze szpady i odsuwając je na bok, a
drugą, zwiniętą w pięść, uderzając Pipa w szczękę. Na twarzy
upadającego Pipa pojawił się wyraz zaskoczenia i bólu.
– Teraz nie będzie musiał martwić się o swoją cenną godność.
Dopilnujcie, żeby dotarł do domu, dobrze? – Thomas przestąpił
przez
nieruchome
ciało
chłopca,
zostawiając
za
sobą
zdezorientowanych przyjaciół.
– Dokąd idziesz?! – zawołał Robbie.
– Idę zobaczyć się z Fią i tym razem, na Boga, przyjmie mnie.
Nie spała. Wydawało się, że sen należał do tych rzeczy, które
kiedyś uważała za nieodzowne, a wcale takimi nie były. Siedziała w
fotelu, który przyciągnęła do okna, i czekała na świt. Nadejdzie,
powiedziała sobie. W napadzie bezrozumnego strachu, że tak się nie
212
stanie, a ona na zawsze pozostanie w ciemnym pokoju, zacisnęła
palce na książce, którą trzymała na kolanach.
Odpowiedziała na pukanie do drzwi buduaru natychmiast. Do
środka wszedł Porter.
– Przepraszam, pani. Ale…
Drzwi za nim otworzyły się i Thomas wypełnił je swoją wysoką,
silną postacią. Ich oczy się spotkały.
– Każ mu odejść – powiedział.
Porter zacisnął szczęki.
– Sprowadzę lokaja, pani, i razem…
– Nie – odparła Fia. – Nie. Wszystko w porządku, Porter.
Możesz odejść.
– Ale…
– Proszę, Porter.
Porter, niezadowolony, skłonił się i wyszedł z pokoju. Thomas
zamknął za nim drzwi. Serce zabiło jej gwałtownie, poczuła ból w
piersi. Wyglądał okropnie. Oczy mu płonęły. Na twarzy miał zarost.
Szczecina porastająca mocne szczęki, połyskiwała srebrem w świetle
stojącej na stole lampy. Włosy miał rozczochrane, ubranie w
nieładzie. Wiedziała, że przyjdzie, że w końcu zmiecie wszelkie
przeszkody między nimi. Nie mógł inaczej postąpić. Ponieważ taki
był. Czuł, że dzieje się jej krzywda i że on ponosi za to
odpowiedzialność, a Thomas – szlachetny, rozgniewany Thomas –
nie mógłby znieść, by kto inny płacił za jego czyny.
Sądziła, że przygotowała się na jego widok, ale nie była w stanie
przygotować się na głód, jaki jego widok w niej obudził.
Mój Boże! Był piękny. Wielki, silny. Marzyła, żeby do niego
podejść, schronić się w jego ramionach, pozwolić, żeby jego siła –
siła ducha, siła ciała – osłoniła ją jak tarczą.
Ale kto ochroni Thomasa przed nią, przed tym, co pewnego dnia
może uczynić? Wiedziała, że Thomas musi przyjść do niej, ponieważ
był sobą, ale zdawała sobie również sprawę, kim jest ona sama.
Córką Carra. Pewnego dnia mogłaby zapomnieć o szlachetnych
pobudkach. Pewnego dnia może zechce poświęcić innych dla
własnych celów.
– Fio. – Jego głos wstrząsnął nią, tyle w nim było błagania. –
Boże, wyglądasz okropnie.
213
Uśmiechnęła się. Czasami Thomas zapominał o manierach
dżentelmena i zamieniał się w nieowijającego w bawełnę kapitana
statku kupieckiego. Ta rozbieżność wydawała jej się bardzo
pociągająca… Miesiąc temu zdobyłaby się pewnie na dowcipną
ripostę, ale teraz… Nie miała do tego serca.
– Czuję się dobrze.
– Naprawdę? – Postąpił krok naprzód, z niepokojem badając
wzrokiem jej twarz. – Nie jesteś chora?
– Pomimo tego, co widzisz, jestem zdrowa.
– To dobrze. Nie mogłem… musiałem się upewnić. Wybacz mi
wtargnięcie. – Schylił głowę.
Odchodził? Nie! Jeszcze nie. Upłynęło zaledwie dwa tygodnie,
odkąd na „Alba Star” przypłynęli z powrotem do Londynu. Dwa
tygodnie, odkąd wynajęty powóz zabrał ją od milczącego,
zamkniętego w sobie człowieka, którego rzadko widywała w czasie
krótkiej podróży.
– Dostałam wiadomość od przyjaciela z Francji. Mój ojciec
opuścił ten kraj i przybędzie tutaj w końcu tygodnia. Musisz
wyjechać z Londynu, Thomasie. Zawiadomi władze, gdy tylko
wróci, żeby móc się napawać twoim nieszczęściem.
– Niech tak będzie.
– Thomasie… – Wyciągnęła błagalnie rękę.
Widocznie jednak poczuł się urażony, bo zamknął oczy.
– Nie zostawię cię samej, żebyś ponosiła konsekwencje moich
czynów.
– Naszych czynów. Mogłam to przerwać w każdym momencie.
– Nie. – Pokręcił głową. – Znalazłbym jakiś sposób. Widzisz,
miałaś rację, chciałem ciebie. To nie miało nic wspólnego z moimi
szlachetnymi pobudkami i słusznym gniewem. Chciałem ciebie i
znalazłbym sposób, żeby się usprawiedliwić. Teraz o tym wiem. Nie
potrafię być tak uczciwy jak ty, Fio. – Stał sztywno, jakby
przytrzymywały go żelazne pasy.
– Przestań. – Nie mogła znieść widoku jego cierpienia.
– Nie martw się. Nie będę cię dręczyć. – Wciągnął powietrze i
wypuścił je powoli. Lampa zasyczała; migotliwy blask padł na jego
twarz. – Jeśli tylko cofniesz swoje oświadczenie, że wyjechałaś ze
mną z własnej woli, zostawię cię w spokoju i… odejdę.
214
– Nie mogę tego zrobić, Thomasie. Zostałbyś aresztowany… za
porwanie… może za gwałt.
– Przyrzekam, że mnie nie aresztują – powiedział szybko. –
Przysięgam.
– Ale obiecałeś już raz, że nie przelejesz krwi z mojego powodu
i dowiodłeś, że to kłamstwo. Tak, Pip mi powiedział. Powiedział też,
że nie odniosłeś poważnej rany. – Powiedziała to pytającym tonem.
– Żadnej rany.
– To także kłamstwo. Wiem, że miałeś zakrwawioną koszulę.
Jakże więc mogę wierzyć twemu słowu?
– Nie wiem – odparł głucho; widziała, że zraniła go, nazywając
kłamcą. Nie chciała tego.
– Przestań się pojedynkować, Thomasie, zaklinam cię. To nie ma
sensu. Nic nie powstrzyma złych języków ani ciekawskich spojrzeń.
– Nie mogę, Fio. Nie mam nic, co przyjęłabyś ode mnie, ale
mogę cię zmusić, żebyś przyjęła obronę twojego dobrego imienia.
Nie mogła znieść więcej. Czuła, jak narzucony spokój zaczyna ją
opuszczać, pękać jak nadwątlona szklana tafla, która rozpada się w
końcu na milion kawałków. On nie może tego zauważyć. To by było
zbyt bolesne.
– Odejdź – zdołała wykrztusić. – Proszę, odejdź. Teraz.
– Ale Fio… – Podszedł parę kroków, a ona odwróciła głowę,
podnosząc rękę, żeby go powstrzymać. Nie powstrzymała.
Delikatnie przesunął palcami po jej policzku. – Fio…
– Nie. – Wszystko zostało powiedziane. Nie mogła znieść nawet
myśli o tym, jak wyglądałaby jego twarz, wyraz oczu, jak brzmiałby
jego głos, gdyby kiedyś przegrała walkę z naturą, jaką została w
spadku po Carrze.
Była już tak blisko poddania się jej. Chciała zatrzymać
kompromitujące innych ludzi materiały ojca. Spodobało jej się
poczucie władzy, jakie ogarnęło ją, kiedy trzymała je w ręku, kiedy
zdała sobie sprawę, że mogłaby z ich pomocą zniszczyć Carra.
Znalazła nawet usprawiedliwienie, żeby je zatrzymać, niemal zdołała
się oszukać, że cel – zwrócenie Bramble House Kayowi – wart jest
zatracenia duszy. Następnym razem mogłoby zabraknąć jej siły.
Zamknęła oczy, łzy piekły ją pod powiekami.
– Odejdź, Thomasie. Błagam cię.
215
Pieszczota nie ustawała. Miała wrażenie, że jego dłoń drży.
Potem odsunął rękę. Nie ośmieliła się spojrzeć. Nie ośmieliła się
poruszyć. Usłyszała, jak drzwi otwierają się i zamykają. Upadła na
podłogę, wstrząsana łkaniem.
Thomas zszedł po schodach z twarzą niezdradzającą śladu uczuć.
Na dole czekał Porter, żeby go wypuścić.
Cokolwiek Porter zobaczył na twarzy Thomasa, wprawiło go to
w najwyższe zdumienie. Nigdy nie widział, by mężczyzna…
Thomas zarzucił pelerynę na ramiona.
Do końca życia Porter zastanawiał się, co kazało mu o to
uczynić, ale zapytał:
– Jeśli lady Fia chciałaby… skontaktować się z panem. Dokąd
miałaby posłać wiadomość?
Thomas się roześmiał; dźwięk jego śmiechu zjeżył Porterowi
włosy na głowie.
– Przyszłą korespondencję będę chyba przyjmować w Hyde
Parku – odparł z wisielczym humorem.
– Ale…
Uśmiechnął się.
– Nie martw się. Żartowałem tylko. A ona nie będzie chciała się
ze mną kontaktować.
Z tymi słowami wyszedł.
216
25
Późnym rankiem następnego dnia poczta dostarczyła szereg
przesyłek, które nadano parę dni wcześniej.
Pierwsza trafiła do domu odnoszącego sukcesy bankiera, który
podniósł głowę, gdy lokaj wręczył mu przesyłkę. Ucieszył się z
przerwy; kolumna cyfr, nad którą siedział, nie chciała się zgodzić.
Będzie musiał obciąć kolejne wydatki domowe, a nie wiedział, jak to
powiedzieć żonie, która cerowała właśnie jego koszulę przy
otwartym oknie.
Powietrze pachniało jesienią, przywodząc bankierowi na myśl
inne jesienie, zwłaszcza tę sprzed piętnastu lat, którą chciałby za
wszelką cenę wymazać, a którą zmuszony był wciąż na nowo
przeżywać co kwartał. To była jesień, kiedy wplątał się w
pozbawioną sensu, schlebiającą jego próżności przygodę.
Zerkając teraz na cyfry, zastanawiał się, czy nie powinien
wyznać wszystkiego żonie, ale… Żona była jego najbliższym
przyjacielem, najdroższą towarzyszką, prawdziwym środkiem jego
świata. Za nic nie zaryzykowałby utraty jej miłości.
Z takimi myślami złamał pieczęć na małej paczuszce i wyrzucił
jej zawartość na stół. Był to jakiś stary list, pożółkły, pociemniały,
adres ledwie się dało odczytać…
Rzucając na żonę czujne spojrzenie, otworzył list. Rozpoznał go
od razu, choć nie widział go prawie od piętnastu lat. To był list, który
napisał do tej kobiety – list, który ona sprzedała Carrowi. Przez
wszystkie te lata Carr wyciągał z tego powodu od bankiera
pieniądze.
Zmarszczył brwi, zaglądając do paczuszki. Nic. Żadnej
wiadomości. Pusto.
Oparł się wygodnie, poczucie wolności zaszumiało mu w głowie.
A potem powoli, drżącymi palcami, podarł list na drobne,
drobniutkie kawałeczki.
W schludnym, modnym domu przy Berkeley Square, lord Gerald
Swan wpatrywał się w dokument ze swoim podpisem; paczuszka, w
której list dostarczono, leżała u jego stóp. Nie miał nadziei, że
kiedykolwiek zobaczy to pismo, a co dopiero, że będzie trzymał je w
ręku.
217
Był młodym, żądnym sukcesu członkiem parlamentu, kiedy
zbliżył się do niego jeden z mocarzy jego partii. Człowiek ów
zaofiarował Geraldowi poparcie, o ile Gerald podpisze dokument
zapewniający bardzo korzystny kontrakt pewnej nie cieszącej się
dobrą sławą spółce. Uczynił to. Wkrótce potem wybuchł skandal, ale
ponieważ dokument z jego podpisem nigdy nie ujrzał światła
dziennego, uchronił się od piętna, jakim naznaczono tylu jego
kolegów.
Carr w jakiś sposób zdobył ten dokument. Od tamtej pory Gerald
płacił drobnymi przysługami za trzymanie go w ukryciu. Teraz, z
jakiegoś powodu, znowu trafił w jego ręce. Nie będzie już musiał się
kompromitować.
Kiedy po chwili lokaj lorda Geralda zjawił się, żeby sprawdzić,
skąd bierze się swąd spalenizny, zastał swojego pana w głównym
holu wpatrującego się z szerokim uśmiechem w kupkę popiołu na
ziemi.
– Lord Carr ma wrócić z Francji dziś po południu – powiedział
Gerald. – Miałem wysłać po niego powóz na molo.
– Tak, panie?
– Odwołaj to polecenie.
– Czy mam wysłać wiadomość z wyjaśnieniem?
Swan zastanawiał się chwilę, po czym odparł lekkim tonem:
– Nie. Żadne wyjaśnienie nie jest potrzebne, a jeśli hrabia
pytałby o mnie, dla niego nie ma mnie w domu. Ani teraz, ani nigdy.
Młoda kobieta w Mayfair podała mężowi list noszący datę
sprzed siedmiu lat. Oczy miała szeroko otwarte ze zdumienia.
– Co to jest, Anne?
– Sądzę, że to zeznanie akuszerki stwierdzające, że nasz
Reginald urodził się przed ślubem.
Mąż wziął papier i przyglądał mu się długo, zanim złożył go
starannie. Kiedy znowu spojrzał na żonę, miał w oczach zdumienie i
ulgę.
– Nie wiem, dlaczego teraz to zwraca – powiedziała niepewnym
głosem, głęboko wstrząśnięta.
Tak długo ukrywali, że ich pierworodny syn jest dzieckiem z
nieprawego łoża. Bart był młodym żołnierzem, kochali się, a potem
on musiał wyjechać, ona także.
218
Pobrali się, gdy tylko wrócił, ale było za późno, żeby ich syn
został uznany, nabywając prawo do tytułu po jej ojcu. Akuszerka
zdążyła umrzeć, ale Carr jakimś sposobem wszedł w posiadanie jej
pisemnego zeznania. Ostatnimi czasy napomykał natarczywie, że
ujawni prawdę, o ile nie dostanie jakiejś części spodziewanego
spadku.
– Carr wie widocznie, że mój ojciec choruje i że Reginald
wkrótce odziedziczy tytuł – szepnęła.
Mąż wstał i ucałował ją delikatnie.
– Nie sądzę, kochanie, żeby przysłał to Carr.
– A kto? – zapytała.
– Nie wiem, ale dzięki Bogu za niego.
W holu frontowym nędznego zajazdu w Cheapside lord
Tunbridge przyjął paczkę, zapłaciwszy listonoszowi dodatkowego
szylinga, żeby nie wygadał, gdzie Tunbridge przebywa. Rozejrzał się
po zalanych deszczem ulicach, po czym zamknął drzwi i wrócił do
swojego pokoju.
Tam otworzył paczkę. Cienki list, opalony z jednej strony, jakby
trzymano go za blisko ognia, sfrunął na podłogę, za nim spadła mała
kartka.
Najpierw podniósł karteczkę.
Lordzie Tunbridge!
Nie przeczytałam załączonego listu, ale sądząc po kopercie,
należy do ciebie.
Nigdy nie chciałam cię skrzywdzić.
Lady Fia MacFarlane.
Zmrużył podejrzliwie oczy. Co to za nowa tortura? Przyjrzał się
kopercie. Nigdy jej nie widział. Rozdarł ją i zaczął czytać, a w miarę
jak czytał, na jego twarzy pojawił się wyraz oszołomienia i
zdumienia.
List napisał medyk portowy przed dwudziestu laty. Przepraszał,
że niepokoi lorda Carra, ale słyszał z różnych źródeł, że w
najwyższym stopniu interesuje go los młodej kobiety, Nell Baxter,
która została raniona nożem w sprzeczce z młodym arystokratą,
hulaką o nazwisku Tunbridge. Dobrego hrabiego ucieszy z
219
pewnością wiadomość, że dziewczyna nie zmarła na skutek ran.
Doktor osobiście się nią opiekował, aż doszła do zdrowia, tylko po
to, żeby być świadkiem jej tragicznej śmierci w tydzień później,
kiedy otrzymała cios w głowę metalowym szyldem w karczemnej
bójce. Medyk sądził, że wobec zainteresowania sprawą, jakie Carr
wcześniej okazywał, hrabia będzie skłonny wynagrodzić jego
bohaterskie wysiłki.
Tunbridge przeczytał list pięciokrotnie. Kiedy w końcu podniósł
głowę, zobaczył, że siedzi na środku podłogi. Poświęcił życie,
ukrywając zbrodnię, której nie popełnił, i w tym celu dopuścił się
grzechów po trzykroć gorszych. Pokręcił głową i wybuchnął
śmiechem. Nie mógł przestać.
Lord Carr wszedł do swojej wspaniałej rezydencji, machając
laską z lekkim rozdrażnieniem. Podróż na kontynent nie okazała się
tak owocna, jak oczekiwał. Janet zaczęła pojawiać się w oknie,
śmiejąc mu się w nos, a Swan, wbrew poleceniu, nie przysłał
powozu.
Zapłaci za to przeoczenie.
Odzyskawszy dobry nastrój, Carr złożył pelerynę na ręce lokaja i
kazał innemu przynieść sobie pocztę.
– Milordzie. – Służący skłonił się, podając srebrną tackę z
wątłym stosikiem kopert.
– Reszta jest, jak sądzę, w moim gabinecie – stwierdził Carr
zimnym tonem. Nędzny głupiec powinien dla własnego dobra
nauczyć się, że kiedy lord Carr domaga się poczty, nie obchodzi go
to, czy służbie jest niewygodnie ją dostarczyć.
– Nie, milordzie. To wszystko.
Musiała zajść jakaś pomyłka. Może poczta przeżywała jakieś
trudności, kiedy był za granicą, a może jego korespondencję
kierowano do wiejskiej posiadłości.
Chwycił stosik listów i zaczął je przeglądać. Pięć dawno
nieaktualnych zaproszeń, reszta rachunki.
Musiało być jakieś wyjaśnienie. Miał zamiar je znaleźć.
Ten sam mechaniczny odruch, który kazał Fii uczesać włosy i
umyć zęby, skłonił ją także do zejścia na dół i przejrzenia poczty.
Stwierdziła wówczas, że jakaś nieznana agencja z… Edynburga
220
przysłała jej oficjalnie wyglądający list.
Ciekawość wyrwała ją na chwilę z odrętwienia. Otworzyła list.
Był od prawnika, który usiłował ustalić miejsce pobytu jej brata,
Ashtona Douglasa Merricka, w związku z powiększeniem się jego
dóbr w Szkocji.
Fia, skonsternowana, zmarszczyła brwi. Ashton nie miał żadnych
posiadłości w Szkocji. Wydał wszystkie pieniądze na zakup
posiadłości w Kornwalii… Jej twarz wygładziła się – nagle
zrozumiała.
O tym, że Thomas zakupił Rumieniec Dziewicy przez
pośrednika, wiedziała, teraz jednak uświadomiła sobie, że to Ashton
został uznany za prawnego właściciela zamku. Oczywiście Thomas
chronił w ten sposób ziemię przed zawłaszczeniem przez Koronę,
gdyż taki los spotykał majątki przestępców. Dzięki temu, gdyby Carr
albo ktoś inny go wydał, majątek nie wróciłby w ręce angielskie. Ale
dlaczego Ash?
Odpowiedź przyszła natychmiast. Thomas miał nadzieję,
wierzył, że Ash, jako najstarsze dziecko Janet McClairen, weźmie tę
ziemię – a także ludzi, którzy na niej osiedli – pod opiekę. Chciał w
ten sposób zadośćuczynić za zło, jakie wyrządził Ashowi.
– Thomasie – szepnęła.
– Milady. – Porter stanął, zmieszany, obok niej.
– Tak?
– Usiłowałem sprawdzić bezskutecznie, czy należy ci mówić o
tym, pani…
Uśmiechnęła się lekko.
– Porter, byłeś moim opiekunem i kamerdynerem przez sześć lat
i nigdy nie zawiódł cię instynkt. O co chodzi?
– Kapitan Donne.
Spuściła wzrok.
– Jeśli chodzi o zeszłą noc, nie musisz się martwić o
niestosowność tak późnej wizyty. On już nie wróci – powiedziała
bezbarwnym tonem.
– Tego się właśnie obawiam, pani. – Fia spojrzała na niego z
nagłym ożywieniem. – Zeszłej nocy, kiedy kapitan Donne szykował
się do odejścia, zapytałem go, gdzie można będzie go znaleźć,
gdybyś chciała, pani, się z nim porozumieć. Roześmiał się i
powiedział, że całą korespondencję odbierać będzie w Hyde Parku.
221
Milady, Hyde Park to miejsce, gdzie dżentelmeni staczają pojedynki.
Krew zaszumiała jej w głowie; znaczenie słów Thomasa nie
pozostawiało wątpliwości.
– To nie wszystko.
– Jak to? – zapytała bez tchu.
Opowiedział jej o dwóch przybyszach, którzy zjawili się tego
ranka w odstępie zaledwie paru godzin, a kiedy skończył, jej twarz
była biała jak płótno, a wzrok błędny od strasznych przeczuć.
– Natychmiast poślij po powóz – powiedziała. – Jeśli chcesz
uchronić mnie przed szaleństwem, jeśli cenisz moje życie, zrób to w
tej chwili!
222
26
Późnym popołudniem tego samego dnia, na szczycie wzgórza w
jednym z mniej uczęszczanych zakątków Hyde Parku, wysoki,
elegancki młody człowiek w cudzoziemskim stroju, siedział w
leniwej pozie u stóp pomnika króla Jerzego II. Wyciągnął przed
siebie długie nogi, opierając się o odlane w brązie stopy suwerena,
palce zaplótł na odzianym w satynę brzuchu.
Podniósł do góry haftowany złotem kołnierz peleryny, chroniąc
się przed wilgocią, która z nadejściem wieczoru przekształciła się w
legendarną londyńską mgłę. Nasunął trój graniasty kapelusz nisko na
czoło. Obserwował uważnie dwóch dżentelmenów, którzy właśnie
rozchodzili się w przeciwne strony poniżej jego punktu
obserwacyjnego.
Kiedy tak siedział, zbliżyła się do niego jakaś postać na koniu,
szczupły, zręczny mężczyzna w podniszczonej pelerynie i kapeluszu,
czarnych rękawiczkach i znoszonych czarnych butach do konnej
jazdy. Rzekomy cudzoziemiec spojrzał w górę, zwracając uwagę na
pięknego konia, a potem skierował wzrok ponownie na dwóch
mężczyzn, którzy teraz zdejmowali peleryny.
– Który z nich jest Donne'em? – zapytał nowo przybyły, usiłując
przebić wzrokiem mgłę.
– Ten wyższy po prawej – odparł wysoki młody człowiek.
– Dzięki. – Szczupły dżentelmen w niedbałym stroju zsunął się z
konia i uwiązał go do wyciągniętej ręki króla Jerzego, siadając w
drugim końcu marmurowego podestu, z rękoma wspartymi na
kolanach.
– Masz sprawę z Donne'em, panie? – zapytał po chwili elegancki
młodzieniec, kiedy zwłoka w związku z uszkodzeniem jednego z
pistoletów zaczęła się przedłużać.
– Hm – odparł drugi. – Słyszałem, że ten Francuz, Pierpont, jest
świetnym strzelcem. Byłoby zdecydowanie prościej, gdyby wygrał,
ale jeśli nie, to wyzwę Donne'a.
– Dzięki Bogu – szepnął pierwszy jego rozmówca i odwrócił
głowę zaskoczony. – Ponieważ… – Przerwał, gdyż chcąc
podziękować swojemu wybawicielowi, stwierdził, że patrzy w
znajomą i dość przystojną twarz.
223
Przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni wpatrywali się w siebie w
milczeniu. W końcu krzywy uśmiech wygiął wargi szczupłego,
niezbyt zadbanego dżentelmena.
– Raine? – powiedział.
Na surowej, wyrazistej twarzy drugiego również pojawił się
uśmiech.
– Ash?
Ashton Merrick podniósł się na nogi, podszedł do siedzącego
brata i objął go w serdecznym uścisku. Raine uściskał brata równie
serdecznie. Potem zaczęli się poklepywać przyjaźnie po plecach.
– Do diabła, dobrze cię widzieć! – powiedział Raine.
– Tak – odparł Ash z szerokim uśmiechem. Trzymał brata na
odległość ramienia, mierząc wzrokiem jego szczupłe ciało. –
Wspaniale cię widzieć, Raine. Zbyt wiele lat upłynęło. O wiele za
dużo. Od czasu Francji.
– Listy są w porządku i cieszą, ale nie mogą… – Przez chwilę
wzruszenie nie pozwoliło Ashowi mówić dalej, ale opanował się
szybko. – Nie mogą nawet w przybliżeniu przekazać czegoś tak
okropnego, jak stroje roboty twego krawca.
Raine roześmiał się dźwięcznie, zaraźliwie, rzucając wiele
mówiące spojrzenie na marną pelerynę, okrywającą szczupłą,
elegancką sylwetkę Asha.
– Ale ja przynajmniej, mam krawca.
Ash z kolei parsknął śmiechem.
– Cóż, jestem tylko skromnym hodowcą koni, a nie czcigodnym
konsulem włoskich książąt. Poza tym, przybyłem w pośpiechu.
– Tak. – Raine spoważniał. – Co tu robisz?
– Miesiąc temu otrzymałem list od człowieka nazwiskiem James
Barton – przyjaciela Fii. Tak, w każdym razie, twierdził, a musi to
być prawda, ponieważ ostrzegał mnie, że Fia wplątała się w jakąś
aferę z udziałem Carra i Thomasa Donne'a. Znam – znałem Thomasa
Donne'a. Przyjechałem wczoraj i odkryłem, że wszyscy wycierają
sobie gęby imieniem Fii. Z powodu Donne'a. – Zacisnął usta. –
Przyszedłem za nim tutaj.
Raine pokiwał głową.
– Przyjechałeś wczoraj? Ja też. I przeszedłem podobną drogę, na
wezwanie tego samego człowieka, Bartona. Nie mogłem inaczej.
Zawsze miałem poczucie, że opuściłem Fię, wyjeżdżając z Anglii.
224
Nie mogłem zrobić tego po raz drugi.
– Rozumiem – odparł ponuro Ash. – Ja też miałem wrażenie, że
zdradziłem cię, nie wykupując z francuskiego piekła. Kiedy
dowiedzieliśmy się z Rhiannon, że uciekłeś, długo cię szukałem, ale
wtedy z powodu wojny przerwano wszelką łączność z Francją.
Przysięgam, nie wiedziałem, że schwytano cię po raz wtóry. Dopóki
nie dostałem twojego listu, w którym opowiedziałeś mi swoją
historię. – Ash położył rękę na ramieniu brata, patrząc na niego ze
smutkiem i powagą. –Wybacz.
Raine, zmieszany, uśmiechnął się.
– Nie mam ci co wybaczać. Gdybyś to ty mnie uratował, moja
Favor nie miałaby tej przyjemności, a ja nigdy… – Pokręcił głową. –
Może niemądrze to brzmi, ale spędziłbym jeszcze dziesięć lat w
tamtym miejscu, byle wszystko ułożyło się tak, jak się ułożyło.
Odgłos wystrzału odwrócił ich uwagę.
Spojrzeli w dół. Z pistoletu Pierponta wydobywało się cienkie
pasmo dymu. Thomas Donne stał z pistoletem u boku.
– Mon dieu! – krzyknął Pierpont. – Jeśli chcesz strzelać, to na
wszystkie świętości, strzelaj!
Thomas podniósł spokojnie pistolet i wymierzył. Nic się nie
poruszyło. Żaden dźwięk nie wprawił w drżenie nieruchomego,
nasyconego wilgocią powietrza.
– Do diabła, jest zimny jak kamień – mruknął Raine.
– Tak – odparł Ash. – Zawsze był taki.
– Czy przeprosisz publicznie lady Fię? – zapytał nagle Donne
głosem jasnym i zimnym, jak powiew arktycznego wiatru.
Pierpont nie odzywał się przez długą chwilę, a potem, głosem
zdławionym ze wzruszenia, zawołał:
– Oui! Je suis d'accord!
Thomas opuścił pistolet. Nawet z tej odległości usłyszeli, jak
Pierpont wydaje westchnienie ulgi. Francuz ruszył szybkim krokiem
pod górę, w stronę braci, sekundant szedł za nim. Kiedy doszedł do
nich, rzucił za siebie szybkie spojrzenie.
– Zastanówcie się nad swoją próżnością, przyjaciele – poradził
im cierpko. – Mówię uczciwie, uchodzę za odważnego człowieka i
walczyłem na wielu polach bitew, ale nigdy nie stanąłem wobec
człowieka takiego, jak ten.
– Doprawdy? – odezwał się Ash. – Jakże to?
225
– Patrzysz mu w oczy, a tam nie ma nic. Człowiek, który nie ma
czego bronić, jest zaiste niezwykle niebezpieczny. – Podjął wysiłek,
żeby ratować swoją dumę. – Poza tym, byłem pijany, kiedy
wypowiedziałem te nieszczęsne słowa o lady Fii. Jestem
dżentelmenem. Nie dla własnego bezpieczeństwa rezygnuję z
pojedynku, jak się domyślacie, ale ze względu na honor damy.
– To z pewnością zdrowy odruch, kiedy ktoś uświadamia sobie
w porę własne błędy – powiedział Raine. Uśmiechał się, ale w jego
głosie zabrzmiało ostrzeżenie.
Pierpont spojrzał na niego niepewnie.
– Ach, tak. Cóż, no… Powodzenia.
Gdy odszedł, Raine zwrócił się do brata z ukłonem:
– Ty pierwszy.
Ash wygiął usta z niesmakiem.
– Byłeś tutaj przede mną.
– Tak. Ale moja żona wyrażała się przyjaźnie o Donnie, a ja nie
chcę jej zranić.
– Ale on był kiedyś moim przyjacielem, a nawet jeśli udawał,
jego gra była lepsza od wszystkiego, co znałem, wtedy i teraz. Do
samego końca.
– Ile masz dzieci, Ash? – zapytał Raine.
– Tak, to także ma znaczenie. – Ash skinął głową ze
zrozumieniem. – To groźny przeciwnik. Ale zmartwię cię, mam
zaledwie jedno, a ty troje. – Odwrócił się z westchnieniem i zaczął
schodzić po zboczu.
Jeśli Thomasa zdziwił widok przyjaciela, którego niegdyś
zdradził, nie dał tego znać po sobie. Poza tym, że lekko zacisnął
wargi i skłonił z kurtuazją, jak w londyńskim salonie, nie okazał
śladu emocji.
– Nie mogę cię zabić, Ash – powiedział, wysłuchawszy
chłodnego wyzwania. – Poza tym, że jesteś bratem Fii, masz pełne
prawo domagać się ode mnie satysfakcji.
– Ja także wolałbym cię nie zabijać – odparł Ash. – Zrobiłeś
jednak wiele, by zniszczyć reputację mojej siostry – niezależnie od
tego, jak bardzo sama się do tego przyczyniła, a słyszałem, że
niemało.
– Licz się ze słowami – ostrzegł Thomas chrapliwym głosem.
Spojrzał na parę pistoletów, które Johnston podsunął mu w milczeniu
226
i machnął przecząco ręką. – Pamiętam, że twoją mocną stroną jest
biała broń. Przynieś nam, proszę, szpady.
Johnston ruszył po szpady, a Ash zrzucił pelerynę z ramion.
– Do diabła, wcale mi się to nie podoba, Thomasie. Czy przyszło
ci do głowy, żeby ją poślubić?
– Przyszło – oznajmił sztywno Thomas.
– Pamiętam, że była ładna. I choć zdaję sobie sprawę, że może
nie być najlepszą kandydatką na żonę, z jej listów wnoszę, że jest w
niej coś, co…
– Idź do diabła, Merrick! – ryknął Thomas. Gwałtowność tego
wybuchu zdumiała Asha do tego stopnia, że przestał wymachiwać
szpadą i spojrzał na przeciwnika niedowierzająco.
– Rozumiem! Oświadczyłeś się, a ona cię nie przyjęła – szepnął
zdumiony.
Thomas nie odpowiedział. Zamiast tego rzucił Ashowi krótkie
ostrzeżenie.
– En garde!
Ash nie miał innego wyjścia, jak tylko bronić honoru Fii.
Odwzajemnił pozdrowienie i obaj mężczyźni przystąpili do walki.
Walczyli w milczeniu, Ash atakował, Thomas zręcznie odparowywał
ciosy. Ich coraz bardziej chrapliwe oddechy skraplały się w
chłodnym powietrzu; na włosach błyszczały kropelki rosy, wilgotna
trawa pod stopami stawała się coraz bardziej śliska.
Po paru minutach Ash uświadomił sobie, że Thomas walczy,
przyjmując wyłącznie postawę obronną, nie odpowiadając ciosem na
cios. Fleche Asha nie napotykał odzewu w postaci kontrataku, a
tylko mechaniczne parowanie. Thomas starał się kryć swoje intencje,
ale większość poczynań Asha kończyła się powodzeniem.
Dwukrotnie przełamał linię obrony Thomasa, kalecząc go do krwi w
ramię, a potem w nadgarstek. Kiedy zdał sobie sprawę, do czego
dąży Thomas, ogarnął go gniew.
Przypadła mu rola kata.
Natarł wściekle, zdecydowany uderzyć tak mocno, żeby wytrącić
łotrowi szpadę z ręki. Potem… porozmawialiby chwilę.
Thomas odparował mechanicznie; jego apatia podsyciła tylko
gniew Asha. Merrick zazgrzytał zębami, unikając mało precyzyjnego
pchnięcia i…
227
– Nie! – zabrzmiał w mglistym powietrzu kobiecy głos. – Nie!
Obaj mężczyźni opuścili broń, odwracając się. Drobna kobieca
postać zbiegała ze wzgórza, halki powiewały jej wokół nóg, czarne
włosy falowały. Po chwili znalazła się u stóp wzgórza, rzucając się
na oniemiałego Donne'a. Objęła go szczupłymi, nagimi ramionami i
przycisnęła mu głowę do piersi.
– Nie! – Odwróciła się do Asha. – Przestań. Nie mogłabym
znieść tego, że jeden z was zadał mu śmierć.
To była Fia. Ash wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
Doskonała, opanowana, słodka Fia. Nie była kompletnie ubrana,
suknię miała narzuconą byle jak, włosy splątane, a stopy – na Boga!
Stopy były bose.
– Idź do domu, Fio – usłyszał Ash słowa Thomasa. Nie wykonał
żadnego ruchu, żeby jej dotknąć; opuścił ręce po bokach, czubek
szpady wbił się w ziemię.
– Nie. Nie, dopóki nie przestaniesz – powiedziała Fia, a
zwracając się do Asha, dodała: – Nie możesz mścić się na nim za to,
co zrobił, co próbował zrobić przed wieloma laty. Miał ku temu
powód. Dobry powód. On nie jest Thomasem Donne'em. To Thomas
McClairen. Kupił Wyspę McClairenów i ciebie uczynił jej
właścicielem!
Ash spojrzał na nieprzeniknioną twarz Thomasa.
– Czy to prawda?
– Co to za różnica?
– Duża różnica, powiedziałbym – odezwał się wściekły głos
Raine'a Merricka, który właśnie zmierzał w gęstniejącej mgle w ich
stronę. – Bo gdyby miłemu Ashowi nie udało się ciebie zabić,
przypadłaby moja kolej, żeby spróbować. A moja żona, która będzie
musiała mi wiele wyjaśnić, kiedy wrócę do domu – jego twarz
pociemniała od gwałtownych uczuć – miałaby może coś do
powiedzenia, gdybym zabił jej brata, ty przeklęty, szkocki poganinie!
– Nie sądzę, żeby była szczęśliwsza, gdybym zabił jej męża –
odparł chłodno Thomas; wyszedłby naprzeciw Raine'a, gdyby Fia nie
trzymała go tak mocno, tak zapamiętale, że nie mógł się ruszyć, nie
czyniąc jej krzywdy. Chwycił ją za ramiona, chcąc się uwolnić,
kiedy jednak jego wysiłki wywołały grymas na jej twarzy, poddał
się, zrozpaczony i bezradny.
228
– Ach, słodka siostrzyczko – powiedział cicho Raine. – Jak
dobrze, że przyłączyłaś się do nas.
– Nie mów do niej w ten sposób – odezwał się Thomas. – Nie
widzisz, jak ją to rani?
Bracia spojrzeli na Fię. Ash zmarszczył brwi. Piękna twarz Fii
była jak zwykle gładka i nie zdradzała żadnych uczuć. Jeśli Thomas
sądził, że potrafi coś wyczytać z tej zagadkowej twarzy…
Ash rzucił szpadę, obrócił się na pięcie i chwycił
masywniejszego, młodszego brata za ramię.
– Idziemy – powiedział głośno. – Nie musisz się obawiać, nie
wrócimy, by dokończyć ten nonsens.
– Ale honor Fii! – zaprotestował Raine.
– Ma już dobrego obrońcę, głupcze – syknął Ash, na wpół
ciągnąc brata za sobą.
Para stojąca w parodii miłosnego uścisku milczała.
– Proszę cię, Fio – powiedział błagalnie Thomas. – Nie rób tego
więcej.
– Zrobię to za każdym razem, kiedy narazisz się na
niebezpieczeństwo. Za każdym razem – oznajmiła namiętnie.
Zadrżał.
– Co mam zatem zrobić? – zapytał niepewnie, tonem, jakiego Fia
nie słyszała dotąd. – Nie wyrzekniesz się mnie i nie chcesz mnie –
powiedział. – A ja muszę wiedzieć, czy będzie tak, czy inaczej.
Uśmiechnęła się lekko, słysząc namiętną prośbę w jego głosie,
widząc ściągniętą zdecydowanie linię brwi. Niewolę zamienił w
zwycięstwo, odnalazł i sprowadził do domu swój szkocki klan,
wywalczył dla nich wyspę; nigdy nie doznał długotrwałej klęski.
Ale z tym dało się żyć. Nie było innego wyjścia.
– Nie – powiedziała cicho. – Musisz się tylko odwrócić i odejść.
Wiem, że będzie cię bolało poczucie, że mnie opuściłeś, ale tak nie
jest. Wybaczam ci porwanie. Czy chcesz koniecznie, żeby ludzie
także ci wybaczyli? Nie sądziłam, że to dla ciebie ważne.
– Wiesz, że nie tego pragnę.
– Zależy ci zatem, żeby to mnie wybaczyło towarzystwo; to nie
ma sensu, ponieważ nie dbam o przychylność czy też potępienie
świata. To, co robisz, nie jest mi wcale potrzebne.
– Ale – powiedział zgnębiony – pewnego dnia zapragniesz mieć
dom, rodzinę i mężczyznę, który podzieli z tobą życie.
229
Co mogła mu powiedzieć? Ze nie chce nikogo, poza nim?
– Wiem, Fio – powiedział wolno, niskim, dźwięcznym głosem –
że uważasz się za gorszą od innych i wiem, że ja to sprawiłem.
Wyrwałbym sobie serce z piersi, gdyby to mogło cofnąć moje słowa.
Położyła mu palce na wargach, ale odsunął je i zacisnął mocno w
swojej dłoni.
– Nigdy nie działałaś pod wpływem złej myśli czy odruchu.
Poślubiłaś bogatego człowieka, a kiedy umarł, z miłości do jego
dzieci gotowa byłaś poświęcić swoją przyszłość. Znalazłaś środki,
żeby na zawsze uwolnić się od potwora i zrezygnowałaś z tego,
zrezygnowałaś, zanim zdążyłem powiedzieć słowo. Wiem o listach,
Fio. Swan powiedział Johnstonowi, a ten mnie. Wiem też, że nigdy
nie użyłabyś ich, by odzyskać wolność.
– Mogłabym to zrobić – zaprzeczyła.
– Nie. – W jego wzroku była pewność. – Twoim postępowaniem
nigdy nie kierowały złe pobudki, a moim tak. Celowo udawałem
przyjaciela twego brata, a potem wykorzystałem tę przyjaźń, żeby go
zranić – powiedział z trudem. – A jednak mi wybaczyłaś. Nigdy mi
nawet tego nie wypomniałaś. To, że jesteś córką Carra, nie dotyczy
cię, Fio. Świadczy tylko o tym, jaka jesteś niezwykła.
Stłumiła szloch. Nie ośmielała się myśleć o tym, że bycie
dzieckiem Carra jest czymś innym niż piętnem, trucizną, jaką w
sobie nosi. Chyba nie wiedział, co mówi.
– Łatwo jest być dobrym, Fio, jeśli nie ma żadnych pokus.
– Nie jestem święta, Thomasie.
Nie mogła podnieść wzroku; ręce trzymała w dole, splatając
palce. Wpatrywała się w jego buty, uświadamiając sobie niejasno, że
musiały przemoknąć w wilgotnej trawie, a jej stopy też są mokre i
zimne.
– Proszę, Fio. Kocham cię. – Oczy mu płonęły. – Czy ty mnie
kochasz?
– Tak! – zawołała, zaskoczona zdumiewającym odkryciem, że
on o tym nie wiedział.
– Zostań zatem moją żoną!
– Thomasie, bez względu, jak na to patrzysz, zawsze będę córką
Carra. Oto prawda, przed którą nie można uciec.
Nie czekała, aż odpowie, bo cóż można odpowiedzieć na rzecz
tak oczywistą. Odwróciła się, zmuszając zdrętwiałe nogi do ruchu,
230
patrząc niewidzącymi oczami w białą mgłę dookoła.
– Fio!
Nie zatrzymała się.
– Fio!
Jeszcze kilka kroków i zginie w miękkiej, chłodnej,
nieprzeniknionej pustce.
– Na miłość boską, Fio! – Jego głos, załamujący się na ostatnich
słowach, sprawił, że się odwróciła. Ból, brak snu, głód, to wszystko
doprowadziło go do kresu sił, ale to ona w końcu dokonała tego, co
nie udało się okrutnemu strażnikowi w więzieniu ani strażnikom na
statku, ani batowi właściciela niewolników; złamała ducha, który
ożywiał to potężne ciało, każąc mu trzymać się prosto i dumnie.
Klęczał na jednym kolanie, z jedną dłonią na ziemi, z pochyloną
głową, tak jakby właśnie otrzymał cios.
Popatrzył w górę. Oczy miał jak kamienie; nienawidziła siebie za
to, że sprawiła mu ból.
– Co mam zrobić, Fio? Przysięgam, że krew Carra w twoich
żyłach nie jest przekleństwem. Dałbym ci swoją, ale nie pozwolisz
na to.
Podeszła powoli, przestraszona bardziej niż kiedykolwiek w
życiu; budziła się w niej nieśmiała, lękliwa nadzieja. Przebiegł
spojrzeniem jej twarz i to, co zobaczył, rozpaliło ogień w
przygasłych oczach. Podniósł się na nogi, czekał.
– Thomasie, czy nie wiesz, kim jestem?
Tym razem odparł z niezachwianą pewnością.
– Jesteś sobą, Fio. Zawsze nią byłaś i będziesz. Moją miłością,
moim życiem, spełnieniem moich najśmielszych snów. Zanurz mi
ostrze w sercu, Fio, albo bądź moja. Na zawsze.
Łzy spłynęły spod jej powiek, nie mogła ich powstrzymać;
spadły z oczu barwy szlachetnych kamieni i bez przeszkód
ześlizgnęły się po policzkach, zwilżając wargi i kapiąc z brody.
Oślepiona, wyciągnęła ręce, ruszyła niepewnie, a zanim zrobiła
drugi krok, już była w jego ramionach, w żelaznym uścisku; jego
serce biło gwałtownie obok jej serca, całował jej usta, policzki,
powieki, skronie.
– Na zawsze – przysięgła.
231
27
Rumieniec Dziewicy, Wyspa McClairenów
Wrzesień 1766
Kamienisty cypel łączący Wyspę McClairenów z lądem mógł w
każdej chwili znaleźć się pod wodą. Wynajęty powóz przebył
zaledwie jedną trzecią drogi, kiedy woźnica rozmyślił się, nie
zważając na zachętę w brzęczącej monecie i dał pasażerowi do
wyboru: albo wróci, albo resztę drogi odbędzie na piechotę.
Ronald Merrick, hrabia Carr, postanowił iść. Wyszedł z powozu,
rzucił woźnicy monetę i poczekał, aż odjedzie.
Odwrócił się, z jedną dłonią na biodrze, drugą na srebrnej gałce
laski i popatrzył na masyw Rumieńca Dziewicy. Zamek wznosił się
szary, jednolity, na jego blankach uwijali się robotnicy niczym
termity w gnieździe.
Nienawidził tego miejsca. Zwłaszcza że ktoś – zapewne Thomas
McClairen – uparł się, by odbudować zamek w pierwotnym,
żałosnym stylu. Może, pomyślał Carr, uda się go odzyskać,
szczególnie, że musi na jakiś czas opuścić Londyn.
Zaczął iść wzdłuż cypla; jego twarz ściągała nienawiść. Nie dał
się zniszczyć. Nie! Daleko mu było do tego. Nadal miał materiały
obciążające wielu ważnych, wpływowych ludzi, a nawet jeśli od
czasu powrotu z Francji jeden, czy dwóch – może więcej, dlaczego
miałby prowadzić rachubę? – naraziło się na jego gniew, ujawniając
swoje własne, małe tajemnice, to cóż, nie każdego stać na taką
odwagę.
Zbliżył się do stóp zamku, uważając, aby nie znaleźć się w polu
widzenia robotników; kierował się na tyły, w stronę fasady
wychodzącej na morze. Tam mógłby wejść do środka niezauważony.
Co z tego, że jego imię stało się przekleństwem, a ludzie, którzy
jeszcze miesiąc temu pełzali przed nim na kolanach, teraz
przechodzili na jego widok na drugą stronę ulicy? Spojrzał złym
wzrokiem na zamek. Powiedziano mu, że to przeklęte miejsce spaliło
się na popiół. Nic nie zostało. Kto mógł przewidzieć, że reszta
materiałów przetrwa pożar i zostanie odnaleziona przez jego
ukochane, najmłodsze dziecko?
232
Raz jeszcze nienawiść, jak trąd, zniekształciła jego twarz.
Opanował się, oddychając głęboko. Fia i jej fagas, Thomas
McClairen, zapłacą mu za to, mimo wysiłków Tunbridge'a, żeby
udaremnić zemstę na Szkocie.
Carr zanurzył rękę w kieszeni, wydobywając tytułową stronę
„London Timesa”; przeczytał ponownie zamieszczony tam list.
Ja, James Wells, lord Tunbridge, w mojej ostatniej chwili na
ziemi, daję świadectwo prawdzie poniższego wyznania. Ja, James
Wells, lord Tunbridge, przewidując, że Ronald Merrick, hrabia Carr,
wyda Thomasa Donne'a i oskarży go o to, że jest zdrajcą i
deportowanym przestępcą, Thomasem McClairenem, przedstawiam
nieodparty dowód, że wspomniany człowiek nie jest Thomasem
McClairenem i że nienawiść i złość lorda Carra skłoniły go do
oskarżenia niewinnego człowieka w nadziei sprowadzenia na niego
śmierci.
Wiem, że Thomas Donne nie jest Thomasem McClairenem,
ponieważ ja, James Wells, zabiłem Thomasa McClairena z zimną
krwią na polecenie Ronalda Merricka 20 lutego 1752 roku w
gospodzie w Kingston, na wyspie Jamajce. Uczyniłem to jedynie po
to, aby zadośćuczynić żądaniu lorda Carra, żywiącemu do
McClairenów zastarzałą nienawiść, podobnie jak zabiłem i innych z
jego polecenia, w tym jego lokaja, Rankle'a.
Nie mogę dłużej żyć ze świadomością swoich zbrodni, toteż zdaję
się na łaskę Boga, przysięgając, że wszystko, co napisałem, jest
prawdą. Bóg jest moim sędzią. Oby zlitował się nad moją duszą.
James Wells, lord Tunbridge
Sprytne, pomyślał Carr. Tunbridge'a rzeczywiście aresztowano
w Kingston za zabójstwo „nieznanych osób”. Co do reszty…
widocznie Tunbridge nie pokładał zbytniej ufności w łaskę Bożą,
skoro naraził swoją nieśmiertelną duszę kłamiąc, zanim przeciął
sobie żyły.
Ale dlaczego? Carr podniósł rękę, jakby prowadził milczącą
dyskusję z kimś innym. Tunbridge musiał nienawidzić McClairena
za to, że osiągnął coś, o co Tunbridge starał się latami, a mianowicie,
że znalazł drogę do łoża Fii.
– Ponieważ ciebie nienawidził bardziej niż McClairena.
233
Na dźwięk tego od dawna niesłyszanego głosu Carr odwrócił się
z uśmiechem.
– Janet. Wiedziałem, że któregoś dnia znowu się do mnie
odezwiesz. Już się nie dąsasz, co?
Boże, była śliczna. Ciemne oczy lśniły, włosy opadały gęstymi,
hebanowymi falami. Półuśmiech, taki zalotny, taki czarujący,
rozświetlał jasną twarz. Naprawdę ją kochał.
Dygnęła, jej śliczna twarz promieniała z radości.
– Być może.
– I „być może” masz rację co do Tunbridge'a – stwierdził
wielkodusznie.
– Wiem, że mam. Dlaczego tutaj jesteś, Ronaldzie?
Pomachał laską w powietrzu.
– Przyjechałem, żeby zabić McClairena.
– Ach – westchnęła. – Dlaczego?
– Biedna, niemądra Janet. Jeśli zabiję McClairena, inni
przekonają się, że nadal jestem człowiekiem, który budzi strach, że
należy mnie słuchać, i liczyć się ze mną.
Roześmiała się, perlisty śmiech był jak blask słońca tańczący na
wodzie. Przyzwała go bliżej.
– Nie sądzę – powiedziała, kiedy podszedł. Odwróciła się, sunąc
ponad kamienistym gruntem, pełna wdzięku, jak pióro na wodzie.
Szedł za nią zahipnotyzowany jej urodą, zachwycony, jak przed
wielu laty, jej świeżością i oczywistym uwielbieniem dla niego.
– Poczekaj! Czemu tak myślisz?
Spojrzała na niego przez ramię, wzywając gestem, żeby poszedł
za nią.
– Nie sądzę, żeby to był prawdziwy powód, dla którego się tu
zjawiłeś, Ronaldzie.
Jak śmie podawać w wątpliwość jego motywy!
– Doprawdy? – Wypowiedział to słowo z wyższością, ale ona
tylko się zaśmiała i ruszyła dalej, a on za nią.
– Myślę, że chcesz zabić Thomasa, bo dopóki on żyje,
McClairenowie będą górą! – szepnęła, jak psotne dziecko
ujawniające jakiś sekret.
– Nie są górą!
– Ale będą. – Zatrzymała się w końcu.
– Tak, Ronaldzie – odezwał się głos jakiejś starej kobiety.
234
Odwrócił się powoli. Stała przed nim stara wiedźma, zgięta pod
ciężarem szarej sukni, z czarnym welonem zakrywającym połowę
twarzy i odsłaniającym zniekształcone rysy, rozbity nos, łzawiące
oko, zdeformowane usta.
– Kim jesteś? – zapytał, zły, że przerwała jego rozmowę z Janet.
– Jestem Gunna – odparła.
Pogrzebał w pamięci.
– Opiekunka Fii!
– Tak.
Parsknął.
– Na Boga, wciąż trzyma przy sobie istoty podobne do ciebie?
Czyżby postradała zmysły? – Roześmiał się okrutnie, oglądając się
przez ramię, żeby sprawdzić, czy Janet docenia jego dowcip. Zjawa
wpatrywała się w kaleką postać; z wyrazu jej pięknych czarnych
oczu można było sądzić, że ją rozpoznaje.
– Nie. To ty je postradałeś – odparła Gunna. Coś się nie
zgadzało. Sposób, w jaki mówiła… Otworzył szeroko oczy. Gdzie
się podział silny, niemal uniemożliwiający zrozumienie słów,
szkocki akcent? Dlaczego nagle zaczęła mówić głosem Janet?
– Kim jesteś?
– Mówiłam ci – odparła. – Jestem Gunna.
– Nie. – Pokręcił głową. Zobaczył, że Janet go naśladuje, że
duch kręci głową coraz gwałtowniej, układając usta, jakby mówił:
„Nie, nie, nie”.
Wargi Gunny wygięły się w czymś w rodzaju uśmiechu.
– Były czasy, dawno temu, kiedy byłam kimś innym. Kimś, kto
już nie istnieje.
– Kim takim? – zapytał, czując, jak strach skręca mu
wnętrzności.
– Nazywałam się Janet McClairen – odparła cicho.
Odwrócił gwałtownie głowę, napotykając psotny uśmiech Janet.
Wzruszyła przesadnie ramionami.
– Niemożliwe – powiedział. – Zabiłem cię. Zrzuciłem cię… –
Przerwał i rozejrzał się, jakby oprzytomniał z omdlenia. Dopiero
wtedy zdał sobie sprawę, gdzie jest, dokąd go przyprowadziła.
Stał na dróżce za starym warzywniakiem, nad skałami, na
których zginęła Janet. Patrzył ze zgrozą na wzburzone fale
uderzające w brzeg poniżej skał.
235
– Ty nie żyjesz – szepnął.
– Nie. Byłam ranna… bardzo poważnie. Ale zachowałam
przytomność umysłu. Przywarłam do dryfującej kłody. Fala zniosła
mnie daleko w dół wybrzeża, gdzie jacyś rybacy znaleźli mnie i
uratowali.
Spojrzał nieprzytomnie błękitnymi oczami. Wiedźma podniosła
rękę i pociągnęła za welon. Spadł, ukazując oblicza Janusa,
przerażające połączenie okaleczonej twarzy z twarzą, której druga
połowa zachowała pełnię urody, policzek był nadal gładki, a oko o
ciemnych rzęsach czarne jak atrament.
– Niemożliwe. – Cofnął się przejęty grozą.
– Niezwykłe – poprawiła go staruszka głosem Janet. – Lata
minęły, zanim doszłam do siebie. Pamiętasz, jak w noc, kiedy mnie
zabiłeś, przysięgłam, że zrobię wszystko, żeby chronić przed tobą
dzieci? Dotrzymałam słowa, Ronaldzie. Wróciłam. Przy twoim
wstręcie do brzydoty i uwielbieniu pieniędzy łatwo było cię
przekonać, byś najął mnie do opieki nad własnymi dziećmi.
Musiałam tylko trzymać się z dala od ciebie. Mogłam się nimi
zajmować, kochać je, ale przede wszystkim starać się nie dopuścić,
abyś zatruł je swoim jadem.
– Oni wiedzą? – zapytał.
Uśmiech, unoszący w górę kącik ust, znikł.
– Nie. Nie mogłam wyjawić, kim jestem, w obawie, że któreś z
nich wygadałoby się, a ty po prostu zabiłbyś mnie jeszcze raz.
Zostałam więc Gunną, niańką. Właściwie udało ci się mnie zabić,
Ronaldzie, bo teraz też nie mogę im nic powiedzieć. Jakże mogliby
mnie zrozumieć? Bo choć byłam niańką, towarzyszką, nauczycielką,
nigdy nie byłam już matką.
Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na piękną Janet. Nie było jej.
– Janet!
– Do kogo mówisz, Ronaldzie? – zapytała czarownica.
– Do Janet. Do ciebie. Do… – Przerwał, jego oczy rozszerzyły
się ze strachu. Jak może kogoś nawiedzać żyjąca kobieta? A jednak
był nawiedzany, i to latami. Wystarczyło spojrzeć…
– Oszalałeś, Ronaldzie – powiedziała spokojnie Janet-potwór. –
Jak może prześladować cię mój duch, skoro wciąż jest w moim ciele,
choć tak się starałeś, żeby go ode mnie oddzielić? Jak wyjaśnić
ducha, którego widujesz? Oszalałeś. Własne zło cię nawiedza.
236
– Nie! – zawołał. – Odejdź ode mnie. To ty jesteś duchem! Nie
jesteś prawdziwa. Nie jesteś Janet! Janet jest piękna. Janet mnie
kocha. Janet…
– Jest tutaj.
Piękna połowa ust wygięła się w doskonałym, pełnym powabu
uśmiechu, druga pozostała ohydną, bezzębną dziurą. Cofał się,
zasłaniając twarz rękami.
– Potwór!
Krzyczał tak ze zgrozy, spadając na skały u stóp urwiska.
Robotnicy dotarli na klify w ciągu kwadransa. Usłyszeli krzyk, a
paru nawet widziało postać wymachującą dziko rękami, gdy znikała
za krzemienną krawędzią skalnej ściany.
– Niech Bóg się nad nim zlituje, biedakiem – powiedział Jamie
Craigg, zerkając na skały.
– Możecie mnie do niego opuścić- zaproponował Gordie,
obwiązując się liną w pasie.
– Dobrze. –Jamie skinął głową. – Ale nie ma co się śpieszyć,
chłopcze. Nikt nie przeżyłby upadku na te skały. Prawda, Gunno? –
Spojrzał ze smutkiem na starą, powykrzywianą kobietę, która
przydreptała za gromadką mężczyzn.
– Nie – odparła spokojnie. – Nikt nigdy tego nie przeżył.
237
Epilog
Rumieniec Dziewicy, Wyspa McClairenów
Święta Bożego Narodzenia 1766
– Nie ma szans – powiedział Ash Merrick. Siedział obok swojej
żony, Rhiannon, zwracając się przyciszonym głosem do brata,
Raine'a. Na zewnątrz porywisty północny wiatr szarpał okiennicami,
w komnacie jednak ogień na kominku przeganiał wszelki chłód.
Dzieci Merricków prośbą i groźbą zapędzono do łóżek, gdzie
natychmiast zapadły w sen. Z wyjątkiem najmłodszego dziecka
Asha. Gunna siedziała koło kominka, susząc włosy Cory
MacFarlane, a Kay usadowił się wygodnie w fotelu z otwartą
książką, nieodstępną towarzyszką, na kolanach.
Rhiannon, zajęta karmieniem córeczki, nie zwracała uwagi na
męża. Raine jednak skinął głową na znak, że się z nim zgadza.
– Biedaczek. Wiem, że nie powinienem go żałować, ale żałuję.
Nam też nie było lekko. Dlaczego z nim miałoby być inaczej?
– Słusznie – powiedział Ash.
Favor, która przed chwilą ułożyła najmłodsze dziecko do snu,
stanęła za krzesłem Raine'a. Przechyliła się przez jego ramię i
pocałowała go w policzek.
– W niedoli szuka się towarzystwa? – zapytała z wyzywającym
błyskiem w oku. – Co z was za okropna para. Jak możesz życzyć
innemu czegoś, czego tak otwarcie nie znosiłeś?
– Cóż – mruknęli zmieszani mężczyźni.
– Favor, moja kochana – bronił się Raine – nie jest całkiem
bezradny.
– Bez względu na to, co zrobił, jest tylko mężczyzną. Pomyśl, co
go czeka – odparła Favor i na ten nieodparty argument nie dało się
już znaleźć odpowiedzi.
W tym momencie na korytarzu dał się słyszeć spokojny, łagodny
kobiecy głos.
– Ashton pozwolił się wstępnie naszkicować. Raine pozował do
wstępnego szkicu. Ja także.
Fia weszła do salonu w zupełnej ciszy; piękna twarz była
nieodgadniona jak zwykle, tylko sposób, w jaki akcentowała niektóre
słowa, zdradzał lekką irytację. Zmarszczone brwi nadawały
238
milczeniu, które nastąpiło, wymowę królewskiego rozkazu.
– Jest bez szans – mruknął Ash. – Biedny drań.
– Jakież by to było piękne rodzinne zgromadzenie. – Thomas
Donne, któremu niedawno przyznano wakujący tytuł wicehrabiego
McClairena za nieocenione usługi oddane Koronie w walce z
morskimi rabusiami, wszedł za żoną do komnaty. Wysoki i szczupły
wydawał się równie twardy, jak życie, które prowadził.
– Nie wiem. – Rhiannon śledziła jednak, co się dzieje, bo
podniosła wzrok znad twarzy córki i spojrzała uważnie na Thomasa.
– Stawiam złotą gwineę, ze McClairen nie da się sportretować.
– Przyjmuję zakład – powiedział Ash, a pochylając się blisko,
tak żeby tylko Rhiannon mogła go usłyszeć, szepnął, wywołując
rumieniec na jej policzkach – ale jeśli wygram, odbiorę nagrodę w
czymś cenniejszym od złota, moja żono.
– Nie chcę rodzinnego portretu – powiedziała Fia, odwracając się
nagle i podchodząc do Thomasa. Patrzył na nią z niepokojem.
Kołysała lekko biodrami i było to niezwykle prowokujące. Z
doskonale zdawała sobie sprawę.
Zerknął z nadzieją na Asha i Raine'a, którzy odwzajemnili
uśmiech z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy. Najwidoczniej
bracia jego żony nie zamierzali nadstawiać karku, przychodząc z
pomocą.
– Może się to wydawać dziwne – mówiła Fia z coraz większą
ironią – ale chcę mieć obrazy w nowej galerii. Ponieważ galeria jest
obecnie pusta, do nas należy – zwróć uwagę, Thomasie,
powiedziałam „do nas” – zapełnić ją nowymi płótnami.
Przypuszczam – zwróć uwagę, powiedziałam „przypuszczam”,
Thomasie, albowiem mogę być w błędzie – że jako wódz klanu
McClairenów chciałbyś widzieć na ścianach portrety McClairenów.
Ale to…
Zamknęła oczy na krótką chwilę, opanowując się, a kiedy je
otworzyła, ujrzał ich lśniący, czysty błękit. Patrzyli na siebie, jak
zaczarowani. Nie mógł się powstrzymać. Podniósł rękę, delikatnie
dotykając jej policzka. Otworzyła usta, ale nie wydała żadnego
dźwięku. Leciutko przekręciła głowę, poddając się pieszczocie.
– „Ale to” co? – Glos Raine'a podziałał na nich jak wiadro
zimnej wody. Zdrajca!
Fia odsunęła się z podejrzliwym wyrazem twarzy.
239
– Ale to nie będzie możliwe – stwierdziła cierpko – jeśli wódz
nie pozwoli nawet mojemu nieszczęsnemu artyście wykonać
prostego szkicu do własnego portretu!
Tupnęła małą, obutą w satynowy pantofelek, stopą. Ten przejaw
uczuć wywołał szeroki uśmiech na twarzy Asha. Wydawało mu się
niezwykłe, że ich zazwyczaj milcząca, skryta siostra – tylko przy
mężu i tylko w bezpiecznym, ciepłym wnętrzu własnego domu –
ulega napadom różnych nastrojów.
Thomas jednak uchwycił się zaimka.
– Twojemu nieszczęsnemu artyście? – Postąpił krok naprzód. Fia
się cofnęła. – Twojemu, lady McClairen? Jak to… twojemu?
Przełknęła ślinę, gdy podszedł bliżej, i odskoczyła o krok.
– Tak tylko powiedziałam! Wiesz, że kocham tylko… – Znalazła
się nagle w ramionach Thomasa, który uśmiechał się do niej
drapieżnie.
– Thomasie! Zrobiłeś to specjalnie! – Jej pyszne, pąsowe wargi
ułożyły się w uśmiechu, a potem roześmiała się, głośno, serdecznie.
– Nie grasz uczciwie, panie!
Rhiannon uśmiechnęła się do męża.
– Mówiłam ci.
– Mógł wygrać bitwę, ale następnego dnia znowu zacznie się
walka – powiedział Ash. – Spójrz. Ona już się przygotowuje.
Widziałem to we własnym domu. Wiem, co mówię.
– O, tak! – kiwnął głową ze zrozumieniem Raine. – Jakie to
znajome.
Bo Fia właśnie otoczyła szeroką szyję Thomasa ramionami, a on
patrzył jej w oczy, tym razem zupełnie inaczej.
– Dość, moja piękna, moja kochana. Wkrótce będziesz miała
całkiem nowy portret do powieszenia na ścianie, a ja dopilnuję, żeby
było wiele następnych – szepnął, gładząc jej szyję.
Favor miała świetny słuch; podniosła głowę, zaciekawiona.
– Co masz na myśli? – zapytała.
Thomas zwrócił się do małej gromadki z dumą na ciemnej
twarzy.
– Fia nosi pod sercem nasze dziecko.
Gunna znieruchomiała, przestając splatać włosy Córy.
– To prawda? – zapytała z oczami błyszczącymi od łez.
240
– Fio? – odezwał się Kay, spoglądając znad książki okrągłymi
oczami.
Cora uśmiechnęła się tylko.
– Tak – odparła nagle onieśmielona Fia. – On się urodzi
wczesnym latem.
– Ona – sprostował gładko Thomas.
Raine spojrzał na Asha, na jego twarzy odbiła się wyższość
eksperta.
– Czy ktoś im mówił, jak to jest? – Spojrzał na siostrę i jej męża.
– To nie jest tak, jakbyście składali zamówienie w oberży. Bierze się
to, co się pojawi.
– Ona – powtórzył Thomas z uporem, patrząc na Fię. Błysk jego
oczu sprawił, że policzki żony okryły się rumieńcem.
– Przypuszczam, że wiesz również, jak będzie wyglądać? –
powiedział kpiąco Ash.
– Tak – odparł cicho Thomas, patrząc z miłością na uniesioną w
górę twarz Fii. – Jej włosy będą czarne jak niebo o północy i bardziej
lśniące niż skrzydło kruka. Oczy tak błękitne jak najgłębsze morze, a
skóra biała jak klify Dover. – Na jego przystojnej, surowej twarzy
pojawił się uśmiech. – Będzie taka, jak jej matka… zachwycająco
piękna.
241
Podziękowania
Po napisaniu kilku książek stwierdziłam, że dziękuję w nich
wciąż tym samym osobom. Nie zamierzam z tym skończyć. Wierzę, że
wynika to stąd, iż nasze przyjaźnie i związki nabierają z wiekiem siły.
Właściwie, jakby powiedział Clarr, stanowczo twierdzę, że tak
właśnie jest, gdyż wiem z całą pewnością, że ci ludzie, których talent,
szlachetność i zachęta pomagały mi, inspirowały mnie, a czasami
wręcz umożliwiały odbicie się od dna, stają się z każdym rokiem
lepsi.
Dziękuję zatem Damaris Rowland, mojej cudownej agentce, oraz
Maggie Crawford, przenikliwemu i utalentowanemu redaktorowi.
Dziękuję Susan Kay Law, Geraldyn Dawson i Christinie Dodd, trzem
znakomitym pisarkom, które zawsze były gotowe wspomóc mnie
swoimi umiejętnościami. Dziękuję Michcllc Miller za lata wspaniałej
przyjaźni oraz Grace Pedalino za wszystko, co robi. I wreszcie
dziękuję z całego serca Dauidowi i Rachel, światłu mojego życia,
radości mojego istnienia. Jesteście wszyscy najlepszymi z
najlepszych.