Andrzej Waligórski
Dwanaście prac
Herkulesa Miziaka
I inne dyrdymały
Dwanaście prac Herkulesa Miziaka
Wyrok major Delfickiej
- Skąd pan ma takie dziwne imię, panie sierżancie? - spytał kapral Modliszka sierżanta
Herkulesa Miziaka, gdy obaj po skończonej pracy usiedli wygodnie na ganeczku wiejskiego
komisariatu. Był pogodny wieczór, pełen babiego lata i grania świerszczy. Na rozległej łące,
rozpościerającej się między wioską i lasem, widniały białe owieczki i łaciate krowy. Po
strudze żeglowało stadko kaczek.
Lekki i ciepły wiatr niósł z oddali głos kościelnej sygnaturki. To ksiądz Chudzielak
zwoływał wiernych na nieszpory.
- To imię mam skutkiem nieporozumienia - odrzekł sierżant, nabijając swą wysłużoną
fajeczkę tytoniem wyprutym z dwóch popularnych i jednego carmena, co gwarantowało jej
niepowtarzalny aromat. - Trzeba wam wiedzieć, kapralu, że przyszedłem na świat podczas
wojny, a moim ojcem chrzestnym był Niemiec, bardzo zacny antyfaszysta...
- Na pewno ze wschodu! - wykrzyknął kapral.
- Rzecz jasna! - przytaknął Miziak. - Ot ów Niemiec był pochodzenia, jak się wydaje,
słowiańskiego, ponieważ nazywał się Kulas...
- U nas w szkole podoficerskiej też był jeden Kulas - wtrącił Modliszka - ale musiał
zmienić nazwisko, bo żeśmy mu na liście obecności zawsze przekreślali literę “l”!
- Nie należy przerywać swemu zwierzchnikowi, kapralu! - ofuknął go sierżant.
- Bardzo przepraszam, panie sierżancie, ale wspomnienia ze szkoły podoficerskiej są
mi niezwykle drogie. Mów pan, już się więcej nie odezwę.
- No więc ten Niemiec, Kulas, kiedy trzymał mnie do chrztu, był nieźle pijany, i
myślał że ksiądz pyta go o nazwisko, a ksiądz pytał jak się ma nazywać dziecko, czyli ja. Na
to Niemiec powiada: “Herr Kulas”.
- Sam o sobie mówił Herr? - nie wytrzymał Modliszka.
- Sam o sobie, jak to Niemiec, choćby i postępowy. No i zostałem zapisany jako
Herkulas Miziak, co potem naturalnym biegiem rzeczy zmieniono na Herkulesa. Co
ciekawsze - ciągnął Miziak - moje losy dziwnym trafem zaczęły układać się według życiorysu
mego słynnego imiennika...
- Tego Niemca?
- Nie, tego Greka, Bo musicie wiedzieć kapralu, że Herkules był to słynny bohater
grecki, który ogromnie i bardzo chwalebnie się odznaczył...
- No właśnie! - wykrzykn Modliszka. - I pan też się odznaczył! Ma pan odznakę za
wierną służbę i odznakę strzelca wyborowego...
- Tamten Herkules odznaczył się swoimi czynami, a czy miał jakieś odznaczenia
resortowe, o tym historia milczy. Między innymi dzieckiem w kolebce udusił dwa węże.
- Jak to? Dzieckiem dusił węże? - przeraził się kapral.
- Nie dzieckiem, tylko rękoma, ale jako dziecko.
- A pan też udusił?
- Udusiłem, ale nie węże, tylko myszy.
- Dwie?
- Dwie. Wlazły te cholery do mojej kołyski, żeby się migdalić, jakby już nie miały
gdzie, a ja złapałem je w rączki i po myszach.
- I co on jeszcze narozrabiał, tamten Herkules?
- Długo by opowiadać, kapralu. Powiem wam tylko, że w końcu w przystępie szału
zabił własną żonę i dzieci.
- Może były niegrzeczne... - zastanowił się kapral. - A czy pan też ukatrupił swoją
starą? - spytał z życzliwym zainteresowaniem.
- Na szczęście nie, ponieważ mój życiorys powtarza dzieje Herkulesa niejako w
miniaturze. On zabił swoją rodzinę, a ja tylko ją pobiłem.
- Miał pan zapewne słuszny powód...
- Miałem, ponieważ żona moja, gdy wracałem zmęczony po pracy, opowiadała mi
zawsze, co mówił w telewizorze pan Kaczyński...
- Ożeż ty... - zacz Modliszka, ale natychmiast ugryzł się w język.
- Dzieci natomiast nie chciały się wypisać z organizacji młodzieżowej, chociaż jedno
miało już 28, a drugie 34 lata...
- U nas wolno do trzydziestu pięciu!
- Być może, kapralu, tym niemniej widok zwłaszcza mego starszego syna, kompletnie
łysego, z wielkim brzuchem i w organizacyjnym krawaciku, był dla mnie nie do zniesienia!
No i pewnego dnia nie wytrzymałem i pobiłem ca trójkę.
- Każdy sąd by pana uniewinnił!
- Sąd być może, ale pamiętajcie, że czyn mój był szczególnie karygodny w świetle
wykonywanej przeze mnie funkcji stróża ładu i porządku. I po tej właśnie linii spotkały mnie
represje.
- Ale nie wyrzucili pana ze służby?
- Na szczęście nie. Za to towarzyszka major Delficka, Pytia jej było bodajże na imię, z
Komendy Głównej, kazała mi w charakterze pokuty i resocjalizacji wykonać dwanaście
piekielnie trudnych prac, odpowiadających plus minus czynom legendarnego Herkulesa.
- A jakie to były czyny?
- Poszperajcie, kapralu, poczytajcie, poszerzcie swoje horyzonty. Obiecuję wam, że
jeżeli w ciągu dwóch tygodni dowiecie się jakich dwanaście prac wykonał Herkules, to w
nagrodę opowiem wam o swoich dokonaniach.
- A może...? - dodał Miziak, jakby mając przeczucie, że jego słowa trafią kiedyś na
łamy popularnego pisma. - A może i nasi czytelnicy dowiedzą się i przyślą nam wykaz prac
Herkulesa? Między autorów trafnych odpowiedzi rozlosuję kilka moich zdjęć z autografami!
- Do kogo pan mówi, sierżancie? - krzyknął wystraszony kapral.
- Do społeczeństwa - wyjaśnił skromnie sierżant, zaciągając się dwoma popularnymi z
dodatkiem jednego carmena.
Miziak i lew
- No i jak tam, kapralu? - zagadnął życzliwie sierżant Miziak wkraczającego właśnie
do komisariatu Modliszkę. - Wiecie już, jakie prace miał wykonać Herkules?
- Melduję, że wiem! - wykrzyknął służbiście kapral. - On miał przede wszystkim zabić
lwa!...
- Nemejskiego! - uzupełnił sierżant.
Modliszka sprawdził w notatkach:
- Może i nemejskiego... - zgodził się. - Nazwiska nie zanotowałem...
- Dobra, walcie dalej!
- No więc, po drugie, miał udusić wydrę.
- Nie wydrę, lecz hydrę, ale zaliczam wam tę odpowiedź.
- Po trzecie, miał schwytać łanię, po czwarte złapać dzika, po piąte wyczyścić stajnię u
towarzysza Augiasza, po szóste powystrzelać ptactwo, po siódme pokonać kretyńskiego
byka...
- Kreteńskiego!
- No przecie mówię. Po ósme ukraś stado koni, po dziewiąte ściągnąć pasek z jednej
amazonki, po dziesiąte podprowadzić z pastwiska cudze woły, po jedenaste narwać jabłek i
po dwunaste podwędzić psa, któren pilnował sedesu.
- Hadesu, ale poza tym wszystko prawidłowo.
- Jezus Maria, panie sierżancie! - zawołał z podziwem kapral. - I pan to wszystko
załatwił?
- Co do joty - odrzekł Miziak ze skromnym, męskim uśmiechem. A ponieważ
wypełniliście zadanie, które wam postawiłem przed dwoma tygodniami, więc w nagrodę
opowiem wam dziś o mojej rozgrywce z lwem.
- To może najpierw po malutkim? - spytał z nadzieją kapral sięgając po butelkę do
segregatora, opatrzonego napisem “Zwalczanie CIA na terenie gminy”.
- To z konfiskaty - wyjaśnił, nalewając złocisty płyn do małych, zgrabnych
musztardówek z firmy polonijnej. - Bracia Karamazow znowu pędzą bimber z czeskiego
mazutu, który spływa naszą strugą!
Ponieważ było już dawno po pracy, wiec sierżant nie protestował. Obaj wypili,
chuchnęli i zapalili, Modliszka giewonta, a Miziak swą słynną mieszankę fajkową z dwóch
popularnych i jednego carmena.
- Ot - zaczął Miziak, puszczając kłąb aromatycznego dymu w ukośną strugę promieni
słonecznych - ot trzeba wam wiedzieć, kapralu, że swego czasu nasza gmina zaczęła się nagle
wyludniać...
- A, to pewnie wtedy jak wszyscy polecieli w lubelskie pracować w tych nowych
kopalniach węgla, co to za dwa lata wracali, bo się okazało, że ten węgiel odkryto o
trzydzieści tysięcy lat za wcześnie!
- O trzysta tysięcy, ale ja mówię o innym wyludnieniu, o wiele bardziej tajemniczym.
Nikt nigdzie masowo nie wyjeżdżał, a ludności coraz mniej.
- Może zeszła do podziemia? - zaryzykował Modliszka.
- Nie, to nie te lata. Podziemie, jeżeli było, to gospodarcze, na niewielką skalę, że daj
nam Boże taką i dziś.
- Daj nam Boże! - powtórzył jak echo kapral, żegnając się ukradkiem.
- Co ja się wtedy nalatałem - kontynuował sierżant - obstawiłem granice gminy
pospolitym ruszeniem, sam czatowałem nocą na cmentarzu czy kogo ukradkiem nie
chowają...
- A nie chowali?
- Minimalnie. Nadumieralność państwowa trzymała się w normie, wyjazdy
zagraniczne rzadsze niż kiedykolwiek, a krzywa wzrostu ludności spadała na zbity pysk. No i
wiecie co w końcu wydedukowałem?
- No, kogo pan wydedukował? - spytał ciekawie Modliszka, przekonany że ów
zagraniczny wyraz pochodzi od wystrychnięcia przestępcy na dudka.
- Wydedukowałem, że to dzieci!
- Dzieci likwidowały ludno?
- Wprost przeciwnie, ludność likwidowała przyrost naturalny, zmniejszając ilość
swego potomstwa. Zastanowiło mnie to, ponieważ uprzednio rozmnażanie się było
ulubionym zajęciem okolicznych mieszkańców...
- Bardzo ulubionym! - przytaknął kapral. - Czasami wprost nie można ich było od tego
oderwać, zwłaszcza od czynów społecznych, chyba że siłą, ale co tu mówić o sile, jeżeli nasz
komisariat liczy tylko sześciu ludzi?
- Ot i mnie to zastanowiło - kontynuował sierżant - a zarazem skłoniło do działania.
Namówiłem kierownika kina, żeby sprowadził podniecające filmy...
- I co sprowadził? Może “Kaligulę”? - zainteresował się Modliszka, który znał to
dzieło z kasety, skonfiskowanej przewodniczącemu miejscowego PRON-u, mecenasowi
Fizdoniowi.
- Niestety, ten idiota sprowadził “Złoty pociąg” pana Poręby, bo myślał że to o
pociągu seksualnym. Niewiele również zdziałał ksiądz Chudzielak, mówiąc podczas kazania,
cytuję: “Idźcie i czyńcie tak, jako czynią ptakowie niebiescy”, a miał na myśli wróble, które
wiadomo co czynią. Aluzji jednak nie zrozumiano, tyle że stary Kociorupa po pijanemu
usiłował latać, niedaleko zresztą, bo tylko ze stodoły prosto w gnojówkę, a Kaśka Pyzdra
zniosła jajo.
- Jak to Kaśka... - ze zrozumieniem przytaknął kapral.
- Jak to Kaśka - zgodził się sierżant. - Już myślałem, że się całkiem wyludnimy, aż tu
naraz przypadkiem dowiaduję się w aptece, że ludziska wykupili wszystkie termometry. No,
wtedy to już wiedziałem, kto tu zawinił!
- Kto mianowicie? - spytał czerwony z ciekawości Modliszka.
- Jak to kto? Lew!
- Lew?
- Lew.
- A czy może mi pan to wyjaśnić?
- Mógłbym, kapralu, ale ponieważ staram się o wasz ogólny, a zwłaszcza kierunkowy
rozwój, więc proponuję abyście w ciągu następnych dwóch tygodni spróbowali sami
rozwikłać tę zagadkę.
- A jak nie dam rady?
- Może czytelnicy “Sam na sam” przyjdą wam korespondencyjnie z pomocą. Między
autorów trafnych odpowiedzi...
- Wiem, wiem, z pańskim autografem, ale gdzie ja mam szukać informacji o tej całej
aferze?
- W książkach, mój wy Modliszko, jak zwykle w książkach! - i wypowiedziawszy tę
uniwersalnie słuszną prawdę sierżant Herkules Miziak jął pykać swą fajeczkę, wypełnioną
dwoma popularnymi i jednym żylastym carmenem.
Miziak i hydra
- No i co, kapralu? Odgadliście tajemnicę lwa, o którym opowiadałem wam w
poprzednim odcinku? - mówiąc to sierżant Miziak spoglądał na kaprala Modliszkę z
pobłażliwym uśmiechem, gdyż nie przypuszczał aby zacny, lecz mało oczytany ów
funkcjonariusz mógł sobie poradzić z tak piekielnie skomplikowaną zagadką.
- Oczywiście, że odgadłem, panie sierżancie - wykrzyknął z satysfakcją Modliszka. -
Ten lew z poprzedniego numeru to pan doktor Lew Starowicz.
- Niesamowite! - zdumiał się Miziak. - A jak żeście do tego doszli?
- Doszedłem do tego na podstawie wydanego mi przez pana przed dwoma tygodniami
rozkazu, żebym do tego doszedł, ponieważ już w szkole podoficerskiej nauczono mnie, że
każdy otrzymany rozkaz należy wykonać, żeby nie wiem co.
- Jak to? I na podstawie tego - jak mówicie - rozkazu, wykazaliście zależności między
wykupywaniem termometrów, spadkiem przyrostu naturalnego a osobą pana doktora Lwa
Starowicza?
- Melduję, że i owszem, mniejsza o to jak. W każdym razie stwierdziłem co następuje:
W owym pamiętnym roku zrzucono trochę więcej pieniędzy na biblioteki, ponieważ zmienił
się minister kultury. Bibliotekarka nasza chcąc się wykazać, zakupiła w hurtowni wszystkie
książki mające cokolwiek wspólnego z kulturą, między innymi także kilkadziesiąt
egzemplarzy dzieła pana Starowicza “Eros, Natura, Kultura”. Z tej książki miejscowe kobiety
dowiedziały się o tak zwanej termicznej metodzie zapobiegania ciąży, polegającej na
nieustannym mierzeniu temperatury przed, po i w czasie stosunku, i to nie pod pachą.
Dodajmy, iż jest to metoda bardzo skuteczna, gdyż partner, zażenowany i roztrzęsiony
ciągłym pałętaniem się termometru, próbuje albo się do niego przystosować, albo też usunąć
go z miejsca, w którym go nie oczekiwał...
- Strasznie długie zadanie, kapralu!
- Tak, właśnie się w nim pogubiłem. Ale idzie mi o to, że taki partner kapcaniał i nie
szczytował.
- Słusznie rozumujecie - pochwalił Miziak. - Gdy więc stwierdziłem taki stan rzeczy,
natychmiast spowodowałem wycofanie z obiegu szkodliwych książek oraz przeprowadziłem
rekwizycję termometrów. Już w kilka miesięcy później w gminie znowu zaczęły przychodzić
na świat ładne, pulchne dzieciaki.
- Gratuluję panu, sierżancie!
- Dziękuję, kolego Modliszka! Dziś opowiem wam o hydrze, wprawdzie nie
lernejskiej, ale co najmniej tak samo niebezpiecznej... Macie co w swoim segregatorze?
- Niestety nie mam, ponieważ boję się, żeby nie przesadzić z tymi konfiskatami.
Bracia Karamazow mogliby się zniechęcić do pędzenia bimbru z czeskiego mazutu, a jest to
jedyna forma uzyskania jakiejkolwiek rekompensaty za zatrucia od naszego południowego
sąsiada.
- No cóż - westchnął z rezygnacją Miziak i załadowawszy swą słynną fajeczkę dwoma
popularnymi i jednym wykruszonym carmenem, rozpoczął opowieść o hydrze:
- Pewnego razu, w godzinach wieczornych, do komisariatu naszego wbiegła pani
Jolanta Wygrzmocona, małżonka adiunkta Wygrzmoconego, który został zesłany do naszej
gminnej lecznicy, ponieważ pomyłkowo zamiast migdałków wyciął całkiem inne gruczoły
podsekretarzowi stanu w Ministerstwie Czynów Społecznych, obywatelowi Podnośnikowi.
- I to od tego czasu obywatel Podnośnik tak cienko przemawiał?
- Tak, ale to nie ma nic do rzeczy. Ot wbiegła ona do tej tu izby w stroju nocnym,
papilotach i maseczce kosmetycznej na twarzy, skutkiem czego nie rozpoznałem jej i w
pierwszej chwili odruchowo wyskoczyłem przez tylne okno.
- Każdy by wyskoczył! - zawołał Modliszka. - Ta Wygrzmocona i bez maseczki nie
grzeszyła urodą.
- To swoją drogą, a poza tym okropnie się darła. Straszy! Straszy! - krzyczała, nie
zdając sobie sprawy że sama straszy i to przedstawiciela władzy.
- Straszenie przedstawicieli władzy podpada pod ustawę o obostrzonym trybie
postępowania.
- Podpada, ale nie skorzystałem z tego, gdyż nie straszyła mnie ze złej woli, lecz z
powodu naturalnego braku urody, co nie było jej winą.
- Tylko jej rodziców - słusznie zauważył Modliszka.
- Po opanowaniu sytuacji udałem się wraz z podopieczną - bo przecież zwróciła się do
mnie o opiekę - ot udałem się z podopieczną do służbowego domku w bezpośredniej bliskości
szpitala. Był ciemny i dżdżysty wieczór. W mieszkaniu panowała cisza. Obszedłem wszystkie
pokoje, zajrzałem do pomieszczeń gospodarczych - nic.
- Jak ona określiła to straszenie?
- Określiła je jako coś, co się nie da określić. Z grubsza, zaczynało się to wyciem,
potem następowała wibracja, następnie warczenie i szczekanie, odgłosy gonitwy, piski,
upiorny śmiech spod ziemi i wrzask jak gdyby rozwścieczonej hydry.
- Hydry! - wykrzykn Modliszka. - A pan miał właśnie udusić hydrę! Inna rzecz -
zastanowił się przez chwilę - to skąd niby ma być wiadomo, jak wrzeszczy taka
rozwścieczona hydra?
- Powiedziałem “jak gdyby”, kapralu, ale jeżeli hydra wrzeszczy, to na pewno właśnie
w ten sposób. Przekonałem się o tym już po chwili. Mały domek zatrząsł się w posadach,
wycie świdrowało w mózgu, całe tabuny jakichś dziwnych stworzeń goniły się po strychu, z
piwnicy dobiegał ohydny śmiech, a hydra wrzeszczała z taką nienawiścią, że włosy stany mi
na głowie...
- Oba? - spytał blady z wrażenia kapral spoglądając na przerzedzoną czuprynę swego
zwierzchnika.
- Wtedy miałem ich jeszcze kilka - wyjaśnił Miziak.
- Czy towarzyszyły temu jakieś zjawiska optyczne?
- I owszem. W przedpokoju pulsowała blada, rzekłbym że trupia poświata skupiona na
jednej ze ścian...
- I co pan zrobił?
- To co należało. Wyjem pistolet i regulaminowo trzykrotnie zawołałem: “Stój, bo
strzelam”.
- I stanęło?
- Wprost przeciwnie, zrzuciło mi na głowę wiszący na ścianie ciężki portret
Rodziewiczówny czy też Witosa, a w każdym razie kogoś z wąsami. Wtedy podniosłem broń
i kropnąłem...
- Ale w co?
- No w tę bladą poświatę, bo trudno żebym strzelał w efekty akustyczne. Rozległ się
huk, błysk i zapadła ciemno, a wraz z nią cisza, w której zabrzmiał głos doktorowej: -
Rozwalił pan bezpieczniki!
- A rozwalił pan? - zainteresował się kapral.
- Rozwaliłem. Ale dzięki temu unieszkodliwiłem również hydrę.
- Pewnie znowu każe mi pan myśleć dwa tygodnie, co to było... - ze smutkiem
powiedział Modliszka.
- Niczego wam nie każę, kapralu, i proszę tego nie traktować jako rozkazu. Ja tylko
dla waszego własnego dobra proszę, abyście zechcieli spróbować odgadn naturę tej hydry.
Oczywiście jeśliby ktoś z czytelników...
- Tak, tak, z autografem! - przerwał kapral.
- A teraz fajeczka! - zakomenderował sierżant i sprawnie obsłużony przez swego
ucznia, ze smakiem zaciągną się dwoma sproszkowanymi popularnymi i jednym dobrze
ukorzenionym carmenem.
Miziak i dzik
- Dużoście mieli roboty podczas referendum? - spytał życzliwie sierżant Miziak swego
ucznia i następcę, kaprala Modliszkę. Był ciemny i wietrzny grudniowy wieczór, zaczynał
padać pierwszy śnieg, a w telewizji pokazywano jak marszałek Malinowski spotyka się z
hodowcami drobiu.
- Niedużo! - odparł Miziak. - Kilka prób wpłynięcia na opinię publiczną, żeby nie szła
do urn, jeden nieprzyjazny napis...
- A jaki? - zainteresował się sierżant, bo sam w latach osiemdziesiątych był specem od
walki z wrogimi inskrypcjami.
- Ot, ktoś napisał na dzwonnicy “Dwa razy nie”, co natychmiast zneutralizowałem
przy pomocy przecinka i pytajnika... - odparł Modliszka, a widząc wlepiony w siebie czujny
wzrok zwierzchnika, wyjaśnił: - Po słowach “dwa razy” postawiłem przecinek, a po słowie
“nie” pytajnik. Napisu o treści “Dwa razy, nie?” nikt nie kojarzył z referendum, tylko co
najwyżej z jakimiś konszachtami poznaniaków, którzy do wszystkiego dodają “nie?”.
- Do sprytnie! - pochwalił sierżant, wzruszony tym, że jego nauki nie poszły w las. -
Sam znałem poznaniaków, niejakiego zresztą Kaczmarka, który modlił się “Ojcze nasz, który
jesteś w niebie, nie?”. A dużą mieliście frekwencję przy urnach?
- Jak to u mnie, sto procent. W dodatku nie pozwoliłem niczego skreślać.
- Ach, to już wiem, czemu referendum nie wyszło! - zawołał Miziak z ulgą. -
Nareszcie mam rozwiązanie tej męczącej zagadki! Ale wracajmy do naszych zagadek... Czy
odgadliście, kapralu, co to była za hydra, którą ukatrupiłem w mieszkaniu państwa
Wygrzmoconych?
- Mam wrażenie, że tak. Moim zdaniem to była nie tyle hydra, co hydrofor. Nasze
polskie hydrofory strasznie wyją i trzęsą całym domem, a pan unieruchomił go przez
pozbawienie prądu, strzelając w bezpieczniki. Nawiasem mówiąc, czy to nie jest paradoks,
żeby pracownik bezpieczeństwa strzelał w bezpieczniki?
- Nie filozofujcie zanadto! - ofuknął go sierżant, bo nie bardzo wiedział, co to jest
paradoks. A ponieważ było już po godzinach służbowych, więc kapral sięgnął do segregatora
z napisem “Zwalczanie CIA na terenie gminy” i gdy w szklankach zazłocił się znakomity
produkt braci Karamazow, sierżant Miziak rozpoczął swą kolejną opowie:
- Pewnego razu zostałem wezwany do spółdzielni rolniczej imieniem bodajże jednego
z braci Marx, w której ktoś obrobił kasę pancerną. Lokal otaczali spółdzielcy, rozwścieczeni,
że dniówki obrachunkowe przeszły im koło nosa. Za stołem siedzieli pogrążeni w rozpaczy
członkowie zarządu - prezes Krwionośny, sekretarz Ubermantel i księgowy Mantejski.
Pomieszczenie było zrujnowane, sejf fachowo rozpruty.
- Znalazł pan tam jakieś odciski? - spytał Modliszka.
- Włamywacz nie miał czasu na wycinanie sobie odcisków odrzekł sierżant Miziak. -
Musiał on działać w pośpiechu, bo nawet upuścił dwa banknoty stuzłotowe, zagarniając
wszelako całą resztę w kwocie trzystu tysięcy. Znajomo faktu, że w kasie była gotówka,
obrany na przestępstwo czas i brak jakichkolwiek doniesień o pobycie we wsi obcych ludzi -
wszystko to wskazywało, że skoku dokonał ktoś miejscowy. Doszedłszy do tego wniosku,
postanowiłem zaobserwować, kto się wychyli pierwszy z większymi zakupami lub
ponadnormatywnym pijaństwem, wskazującym na nagłe wzbogacenie.
- Hulaszczy i pasożytniczy tryb życia bezbłędnie demaskuje złoczyńcę! - wyrecytował
regulaminowo Modliszka.
- Ot to! Ale nie dane mi było skorzystać z tego dogmatu, gdyż w trzy dni później
obrabowaną spółdzielnię spotkał nowy cios. W nocy jakiś dzik przekopał dwa hektary
oziminy, niwecząc trud rolników.
- Ale przecież zwierzyna łowna to nie pańska działka?
- Moja, gdyż byłem wówczas przewodniczącym gminnego kółka myśliwskiego i
polecono mi odstrzelić szkodnika. Bestia musiała być ogromna i bardzo silna, wskazywały na
to rozmiary zniszczeń. Uzbrojony w dryling i dwa granaty zaczepne trzonkowe wybrałem się
więc wieczorem na zasiadkę. Nadchodziła ponura, jesienna noc. Wicher wył przejmująco, a w
chałupach gasły kolejno światła. Sen mnie morzył i już miałem uciąć sobie ma drzemkę, gdy
coś zaszeleściło w niesprzątniętej jeszcze kukurydzy i ogromny, czarny kształt wynurzył się z
jej gąszczu. W blasku odległej jarzeniówki nad klubem “Ruchu” ujrzałem potworny ryj i
zakrzywione kły. Bestia z grzmiącym chrząkaniem zaczęła znowu ryć pole. Podniosłem do
oka broń i wzdłuż lśniącej lufy spojrzałem na zwierzę. Muszka, szczerbinka i pochylony łeb
tworzyły jedną linię. Powoli zacząłem naciskać cyngiel, gdy wtem...
- Joj...! -jęknął z emocji Modliszka i nalał jeszcze po jednym.
- Gdy wtem - kontynuował sierżant - wszedł mi w paradę stary, milicyjny nawyk.
Zapominając, że mam do czynienia z dzikiem, zawołałem odruchowo: - Stój, bo strzelam!
- I to pewnie pana zgubiło! - mruknął kapral z rozczarowaniem.
- I to mnie uratowało, gdyż dzik stanął na zadnich łapach, przednie podniósł do góry i
krzyknął:
- Niech pan nie strzela, Miziak, przyznaję się, to ja okradłem kasę!
- I kto to był? - zawołał kapral, podskakując na krześle z ciekawości.
- To był jeden z członków zarządu spółdzielni.
- Ale który?
- To właśnie będziecie musieli odgadnąć, mój kapralu. I nie tylko to, ale także powód,
dla którego osobnik ów w dziczej skórze niszczył cenne zasiewy. Myślę, że tym razem tak
łatwo wam nie pójdzie, ale gdyby ktoś z państwa...
- To na adres redakcji! - dokończył Modliszka i podał ogień swemu szefowi, aby ten
mógł się zaciągnąć niepowtarzalnie wonnym dymem z fajki, załadowanej dwoma
popularnymi i jednym carmenem.
Miziak i stajnie
- Patrz pan, dalej nie zagłuszają! - powiedział kapral Modliszka do wchodzącego
właśnie sierżanta Miziaka.
- I dobrze robią! - odrzekł Miziak, odpinając pas z kaburą zawierającą wysłużony
pistolet P-64, na którego rękojeści widniały nacięcia, upamiętniające ilość schwytanych
przestępców.
- Musicie wiedzieć, mój kapralu - kontynuował - że nasz naród nie jest taki
spolegliwy, jak na przykład enerdowski, gdzie jak już coś zabronione, to verboten i nima
gadania. U nas wprost przeciwnie, wszelkie zakazy wywołują ciekawo czy uda się je
przezwyciężyć. Jak już coś zagłuszają, to Polak stanie na głowie, a wysłucha. Pamiętam jak
swego czasu, w Ustrzykach bodajże, był niekonwencjonalny sekretarz, który kazał zagłuszać
radio Iwanofrankowsk, i patrz pan, wszyscy rzucili się słuchać, a przyjaźń polsko-radziecka
ogromnie się umocniła! Ale co wy mnie zagadujecie, Modliszka, o jakieś zagłuszanie?
Pewnie żeście nie odgadli tajemnicy tego dzika, który spustoszył spółdzielnię produkcyjną
imieniem najstarszego spośród braci Marx!
- Melduję, że prawie-że odgadłem!
- Co to znaczy “prawie-że”?
- To znaczy, że informacja wyjściowa, której mi pan udzielił, nie była kompletna.
Muszę wiedzieć, jak się nazywali członkowie zarządu tej spółdzielni.
- Mówiłem, że Krwionośny, Ubermantel i Mantejski...
- Ale imiona, szefie, imiona!
- No dobra - westchnął z rezygnacją Miziak. - Widzę, że jesteście na właściwym
tropie. Więc Zenon Krwionośny, Stanisław Ubermantel i Eryk Mantejski.
- W takim razie przestępcą był księgowy Eryk Mantejski. To on okradł spółdzielnię, a
następnie zakopał łup na kartoflisku, dodajmy że po pijanemu, skutkiem czego nazajutrz, na
trzeźwo, nie mógł go odnaleźć i dlatego w przebraniu dzika zrył całe pole.
- Czy to właśnie imię księgowego skierowało was na właściwy trop?
- Oczywiście. Zakładając, że pański życiorys jest współczesną kopią dziejów
Herkulesa, zacząłem rozglądać się za dzikiem z góry Erymantos w Arkadii, a więc dzikiem
erymantejskim. Eryk Mantejski od razu mi się z nim skojarzył. Niech mi pan jeszcze powie,
sierżancie, czy te skradzione pieniądze odnaleziono?
- Owszem, i to na buraczysku. Macie rację, że Mantejski był pijany i po trzeźwemu
zapomniał, gdzie co zakopał, ale gdyby miał trochę oleju w głowie, to nazajutrz upiłby się
ponownie, aby odtworzyć swój stan psychiczny z momentu dokonywania zbrodni, a wtedy od
razu by trafił do schowka ze skarbem.
- Święta prawda! - powiedział kapral. - Pamiętam, jak kiedyś sądzono u nas jednego
Zdobylaka, który po pijanemu zgwałcił niejaką Bobek Jolantę, która nie mogła się bronić,
trzymając oburącz niemowlę pochodzące z poprzedniego gwałtu. Otóż ten Zdobylak podczas
wizji lokalnej, kiedy kazano mu odtworzyć wszystkie okoliczności, to w żaden sposób nie
mógł sobie przypomnieć, co wtedy robił. Dopiero po wypiciu p litra wróciła mu jasno i na
oczach całej komisji zgwałcił dokładnie pozorantkę Dziwisz Zofię, w randze zresztą
plutonowego.
- Tak, tak - kiwnął głową sierżant. - Kryminologia czyni u nas zadziwiające postępy,
ale teraz posłuchajcie, kapralu, o mojej następnej herkulesowej pracy.
- To już chyba będzie stajnia Augiasza?
- Słusznie. Nie musiałem zresztą tej stajni daleko szukać. Spółdzielnia produkcyjna, w
której spotkałem dzika erymantejskiego, okazała się istną stajnią Augiasza. Po aresztowaniu
księgowego reszta zarządu usiłowała jakoś uporządkować papiery, zorientować się w
wierzytelnościach, płatnościach i kontraktach - na próżno. Mantejski wprowadził własny
system księgowania, będący czymś pośrednim między zapiskami wariata a mongolską
stenografią. Gdy tylko na biurku narosła mu kolejna sterta korespondencji, rachunków, listów
z obelgami i wezwań na rozprawy - natychmiast wynosił ją do starej stajni i maskował
sianem. Przegniłe, zlepione ze sobą dokumenty były nie do odcyfrowania. Nie nadawały się
nawet na makulaturę. Rozpacz biednych spółdzielców była straszna.
- Panie sierżancie - mówił do mnie ze łzami prezes Krwionośny. - Nie wybrniemy z
tego bajzlu nawet i za sto lat! Hej - dodał marzycielsko. - Żeby tak tę ca dokumentację jakiś
szlag trafił, wtedy zwalilibyśmy wszystko na klęskę żywiołową i moglibyśmy z czystym
kontem zaczynać od zera...
- A nie mogli podpalić? - spytał logicznie kapral.
- Ja nie mogłem do czegoś takiego dopuścić. Ostatecznie to mnie powierzono tę
sprawę i byłem za nią odpowiedzialny. Co innego, gdyby rzeczywiście jakaś siła wyższa...
Niestety, z siłami wyższymi, poza Komendą Główną, nie miałem kontaktu, a zresztą nie
pozwoliłby mi na to mój marksistowski światopogląd.
- I co pan zrobił?
- Pogadałem z księdzem Chudzielakiem. Bądź co bądź sprawy nadprzyrodzone to jego
domena. Sam widziałem, jak kiedyś wypędzał diabła z przewodniczącego GS-u i to tak
skutecznie że szatan uciekając przewrócił na polu starej Wróblewskiej ciągnik Ferguson z
przedpłużkiem.
- I ksiądz załatwił sprawę?
- Załatwił, a w jaki sposób, to już musicie, kapralu, sami odgadnąć. Gdyby natomiast
ktoś z państwa odgadł wcześniej, to proszę...
- Tak, tak - pochwycił Modliszka - Na adres redakcji, Warszawa, ulica Mysia dwa!
- Ot to! - potwierdził sierżant, a po krótkiej chwili dodał: Wiecie, kapralu, tak się
czasem zastanawiam, kto to był ten towarzysz Mysio i czym się tak zasłużył, że ma w
Warszawie swoją ulicę? - tu w zamyśleniu otoczył się kłębami dymu z fajki, nabitej
tradycyjnie jednym carmenem i dwoma popularnymi.
Miziak i ptaki stymfalijskie
- Wiecie, kapralu, że filozofowie to szczególni ludzie! - tą trafną obserwacją przywitał
sierżant Miziak powracającego z obchodu kaprala Modliszkę.
- Święte słowa - zgodził się Modliszka. - W Korkowcach-Zdroju, gdzie kiedyś
służyłem, przebywał na kuracji odwykowej pewien filozof, który w przeciwieństwie do reszty
pacjentów nie widywał białych myszy, lecz różowego kota, więc tamtejszy ordynator, dr
Cycoń umieścił nawet tego filozofa w jednym pokoju z niejaką Matyldą Jamochłon,
nałogową alkoholiczką, w nadziei, że kot przegoni te myszy.
- I co, pozbyła się myszy?
- Myszy się nie pozbyła, ale za to nabawiła się dziecka, które gdy dorosło chętnie
bawiło się z myszami, zapewniając pacjentce spokój.
- To są jakieś pierdoły! - zdenerwował się Miziak. - Ja, mówiąc że filozofowie to
szczególni ludzie, miałem na myśli ich umiejętność podziwiania rzeczy oczywistych. Taki na
przykład Hegel, ujrzawszy raz Alpy zawołał tylko: - Ach, więc to tak?
- Niby jak? - spytał kapral po chwilowym namyśle, ale Miziak stracił już ochotę na
rozmowy o filozofii i zadał od swego podwładnego rozwiązania poprzedniej zagadki.
- Miałem odgadnąć, w jaki sposób ksiądz Chudzielak spowodował oczyszczenie tej
stajni Augiasza, która uwiła sobie gniazdko w spółdzielni im. jednego z braci Marx...
- Stajnia nie może sobie uwić gniazdka! - sprzeciwił się sierżant.
- Teraz wszystko można! - odparł buntowniczo Modliszka. - Sam słyszałem w
dzienniku telewizyjnym, jak jeden dyrektor się tłumaczył, że brak części zamiennych jest
piętą achillesową, która stanowi wąskie gardło!
- Walcie dalej! - machnął ręką zrezygnowany Miziak.
- No więc przede wszystkim przeczytałem, że Herkules w celu oczyszczenia stajni
skierował do niej nurt rzeki Alfejos. W pobliżu naszej spółdzielni przepływa tylko struga,
która nosi nazwę “Smredna Voda”, a to dlatego, że jej źródła znajdują się na terenie bratniej
Czechosłowacji, która tą drogą dostarcza nam kilka razy do roku pewne ilości mazutu. Sądzę
więc, że ksiądz Chudzielak pomodlił się o obfite opady, które spowodowały przybór wód i
oczyszczenie stajni.
- Próbował! - zawołał sierżant. - Błagał o ten deszcz przez dwa dni, płakał, a nawet
leżał krzyżem, chwilami nawet prawosławnym. Niestety, okazało się, że na terenie sąsiedniej
republiki jego modlitwy nie są skuteczne... O ile wiem, dopiero teraz Zlata Praha nawiązała
jakieś rozmowy z Watykanem.
- W takim razie nie mam pojęcia, jak on to zrobił... zmartwił się Modliszka.
- No właśnie, a taka budowla wymaga bardzo głębokich wykopów, z których
wydobywa się mnóstwo ziemi. I taka właśnie ziemia, usypana w wysokie kopce, osunęła się
za sprawą nie wiem jakich sił w koryto Smrednej Vody, powodując zmianę jej nurtu, a w
następstwie wypłukanie wszystkich nieczystości z tej zabagnionej stajni.
- To było nie do odgadnięcia! - rzekł kapral. - W grę wchodziły moce nadprzyrodzone,
których działania nie da się logicznie wydedukować. Prosiłbym, żeby dalsze zagadki
utrzymane były w duchu suchego racjonalizmu.
- Zgoda! W takim razie posłuchajcie o ptakach stymfalijskich... Wiele lat temu,
jeszcze jako młody plutonowy, dostałem pod opiekę uroczą ma mieścinę Kościołupki Dolne,
bo trzeba wam wiedzieć, że były i Górne, oddzielone od Dolnych gęstym i dzikim lasem. Ten
las właśnie stał się przedmiotem mojej szczególnej troski, ponieważ w jego obrębie działy się
dziwne i niepokojące rzeczy. Najpierw mecenas Fizdoń, aktywista PRON-u, zwanego jeszcze
podówczas Frontem Jedności Narodu, został ostrzelany z leśnej gęstwiny.
- Czym ostrzelany? - spytał fachowo kapral.
- Właśnie że nie wiadomo czym. Kilka pocisków gwizdnęło mu koło ucha, a jeden
wybił nawet dziurę w jego trabancie, ale niestety nie został odnaleziony.
- Dziurę w trabancie może wybić nawet glisda, ponieważ trabant jest zrobiony z
papendeklu! - zauważył kapral.
- Jeżeli to było glisda, to lecąca z ogromną prędkością. Ale to jeszcze nic. W kilka dni
później niejaka Kaśka Pyzdra, dyskutując w kopie siana pod lasem ze swym kolejnym
narzeczonym na temat, jak zeznał, perspektyw rozwojowych ZSMP, uczuła nagle ból w
okolicy pośladkowej i sięgnąwszy tamże, namacała...
- Domyślam się co! - prychnął Modliszka.
- To źle się domyślacie. Namacała tam coś w rodzaju metalowej strzały, długości
około czterdziestu centymetrów, którą z najwyższym trudem wyrwała, a następnie
lekkomyślnie wyrzuciła, trwoniąc kolejny cenny dowód rzeczowy. Następny tydzień był
jeszcze gorszy. Różne dziwne przedmioty metalowe wylatywały z lasu, zlatywały ludziom na
głowy, kontuzjowały starców, kobiety i dzieci. Równocześnie na miasteczko spadły inne
ciosy. Najpierw zaatakowała je salmonella, potem produkcja w Fabryce Parasoli im.
Laurencjusza Berii spadła o połowę, co dyrekcja wiązała z awarią urządzeń odpylających na
fabrycznym kominie, następnie ogłoszono, że jesteśmy miastem bliźniaczym z miejscowością
Die Scharze Pumpe Mit Panzerfaust, a wreszcie przyjechał z nieoczekiwaną wizytą Albin
Siwak. Ale tamte sprawy niewiele mnie obchodziły. Uzbrojony w kask pożyczony z ZOMO i
w kamizelkę kuloodporną udałem się do lasu, w celu wyświetlenia zagadki tajemniczych
pocisków...
- Do, panie sierżancie! Ja ją wyświetlę! - zawołał entuzjastycznie Modliszka. - A
jakby ktoś z państwa się domysił, to na Myślną dwa...
- Nie “domysił na Myślną”, tylko “domyślił, to na Mysią dwa” sprostował dobrotliwie
Miziak, zaciągając się jednocześnie dwoma popularnymi i jednym carmenem, buzującymi
aromatycznie w jego słynnej fajeczce.
Miziak i łania kerynejska
- Zdaje się, kapralu, żeśmy paskudnie nawalili! - powiedział osowiały sierżant Miziak
do kaprala Modliszki, który po zakończeniu służby rozbrajał się w kącie komisariatu.
- Rany boskie, a w jakiej sprawie? - zmartwił się kapral i załamał ręce, wypuszczając z
nich jednocześnie granat ręczny wzór RG 42 z zapalnikiem czasowym UZRG, ale zawleczkę
od niego zatrzymując przezornie w dłoni.
- Padnij! - rozkazał ostrzelany w bojach sierżant i chwyciwszy popularną cytrynkę,
szerokim łukiem wyrzucił ją przez otwarte okno. Na pobliskim polu huknęło i zadymiło.
- Bez strat! - meldował Modliszka, stojąc na ganku z lornetą artyleryjską przy oczach.
- Tyle że przetokowego Nagwizda zdmuchnęło z Kaśki Pyzdrzanki, ale to i dobrze, bo oduczy
się umawiać z nią akurat pod samym komisariatem!
- Lis Medard nie oberwał? - spytał sierżant, niespokojny o zamieszkałe w pobliskiej
jamie zwierzę, pozostające w ewidencji nadleśnictwa.
- Zdrowy jak rydz! Właśnie niesie sobie kolejną kurę od Sobczyków!
- Sobczyk nie uczestniczył w referendum, więc niech ma za swoje - zadecydował
Miziak, hołdujący prostemu systemowi kar i nagród, dzięki któremu udawało mu się
utrzymać gminę w jakiejtakiej równowadze ekonomicznej i politycznospołecznej.
- A w czym żeśmy tak nawalili? - przypomniał kapral.
- W kolejności moich herkulesowych prac. Opuściliśmy łanię kerynejska, która ma
swoje tradycyjne trzecie miejsce między hydrą lernejską i dzikiem erymantejskim. Czytelnicy
już piszą w tej sprawie do redakcji “Sam na sam”.
- To może ja szybko rozwiążę poprzednią zagadkę o ptakach stymfalijskich, a potem
odwalimy tę łanię! - zaproponował Modliszka.
- Rozwiązujcie!
- No więc przeanalizowałem pańskie opowiadanie o tym poranieniu ludności w
Kościołupkach Dolnych metalowymi strzałami, co mogło się kojarzyć z legendą o ptakach z
okolic greckiego miasta Stymfalos, które wystrzeliwały metalowe pióra. Ponieważ jednak u
nas takie ptactwo nie występuje, a druty stalowe są reglamentowane, więc postanowiłem
szukać rozwiązania w sferze przemysłu...
- Słusznie! - pochwalił sierżant.
- W tym celu - kontynuował jego podwładny - wypożyczyłem w bibliotece
monografię miejscowości Kościołupki...
- Coście wypożyczyli?
- Monografię! Monografia jest to...
- Wiem, co to jest monografia! - obruszył się Miziak. Obkułem się w tych wszystkich
grafiach po tym, jak w naszym GOK-u pomylili scenografię z pornografią podczas czci
artystycznej na akademii, i to strach pomyśleć, z okazji jakiej rocznicy! powiedziawszy to,
sierżant zbladł na samo wspomnienie konsekwencji tej fundamentalnej pomyłki.
- No więc wypożyczyłem monografię Kościołupek i dowiedziałem się z niej, że w
pobliżu lasu usytuowana jest Fabryka Parasoli im. bodajże ostatnio Papy Smerfa...
- Tak jest! - potwierdził Miziak. - Poprzednio imieniem Laurencjusza Berii!
- Czytałem kiedyś piękną powieść - “Beria, syn Szarej Wilczycy”!
- Bari! - sprostował sierant. - Ale życiorys bardzo podobny. Wy jednakowoż, kapralu,
nie wpadajcie co chwilę w dygresje, bo nigdy nie skończymy! - tu Miziak spojrzał spod oka,
czy kapral wie co to dygresja.
- Do parasola potrzebne są jak wiadomo druty...
- Wygraliście, kapralu... To były druty do parasoli. Fabryka miała przestarzałą
technologię, a prócz tego na skutek pijaństwa projektanta wybudowano zbyt duży komin o
strasznym cugu, który wyciągał i wyrzucał w przestrzeń dwie trzecie produkcji. Spadające z
ogromnej wysokości druty powodowały liczne straty wśród ludności.
- Wszystko rozumiem - zawołał Modliszka - tylko co to wszystko ma wspólnego z
ptakami?
- No, niektóre pociski trafiały również i w ptaki, w szerokim rozumieniu tego
wyrazu... Dopiero na moją interwencję założono na komin specjalny filtr magnetyczny,
wyłapujący urobek. Z tą chwilą druty przestały ranić, a fabryka wyszła na rentowność!
- Brawo! - zawołał Modliszka. - No a teraz wal pan tę łanię!
- No więc swego czasu zwrócił się do mnie nadleśniczy Bazyli Dwurura, w stanie
zresztą wskazującym na użycie, bełkocząc w sposób trudny do zrozumienia o jakimś rogatym
stworze, przebiegającym z rykiem jego leśne rewiry...
- To mógł być żubr!
- Wykluczone. Polskie żubry są wszystkie skatalogowane i każdy ma pod ogonem
numer rejestracyjny oraz szkiełko odblaskowe. Również łoś nie wywołałby takiej paniki u
doświadczonego bądź co bądź leśnika. Jeśli towarzysz Dwurura upił się, to znaczy, że musiał
ujrzeć coś, co nie mieściło się w jego wieloletnich doświadczeniach, a nawet im być może
zaprzeczało...
- No, ale my wiemy, że to była łania!
- On też bełkotał coś o łani, ale o łani z rogami...
- No to co, że z rogami?
- Kapralu! - powiedział surowo Miziak - żadna łania nie posiada rogów i tym właśnie
różni się od jelenia! Tak więc widok rogatej łani musiał wstrząsnąć leśniczym i popchnąć go
do pijaństwa. Nieszczęśnik był zupełnie załamany, na przemian śmiał się, płakał i jęczał: -
Joj, ja złariuję, łidziałem łanię! Bo trzeba wam wiedzieć, kapralu, że biedak miał wadę
wymowy od czasu jak raz zasną w lesie z otwartą gębą, a dzięcioły wystukały mu wszystkie
zęby trzonowe.
- A nie mógł go pan ocucić, żeby dokładnie opowiedział o tej łani?
- To by trwało przynajmniej dwadzieścia cztery godziny, a tymczasem w okolicy
mogła wybuchnąć panika. Dlatego też włożyłem na siebie ochronny strój maskujący, czyli tak
zwaną panterkę z poprzyczepianymi tu i ówdzie petami, puszkami od konserw, butelkami, a
nawet środkami antykoncepcyjnymi firmy “Stomil”, co upodobniło mnie bez reszty do
pięknego runa okolicznych lasów, i w tym przebraniu wczołgałem się do zagrożonego rewiru.
Już z daleka słychać było potworny, rozpaczliwy ryk... Przylgnąłem do podłoża... Coś
nadbiegało ścieżką... Sprężyłem się, odbiłem obunóż, skoczyłem i schwytałem to coś przy
pomocy naszego niezawodnego chwytu milicyjnego numer 648/87 PCW 16!
- Tak zwany “Piekielny Piotruś”! - pokiwał z uznaniem głową kapral. - No i co to
było, co pan złapał?
- Ha, ha! To właśnie musicie odgadnąć kapralu, a gdyby ktoś z państwa wcześniej...
- To ulica Misia dwa! - dokończył kapral.
- Nie Misia, tylko Mysia! - sprostował sierżant. - Inna rzecz, że oni tam w Warszawie
wszystkie “i” wymawiają jak “y”, na przykład “a teraz chwyla lyryki”, więc może to jest
rzeczywiście ulica jakiegoś Misia? - i sierżant w zamyśleniu napełnił swą wierną fajeczkę
jednym carmenem i dwoma popularnymi, wytworzonymi jako produkt uboczny w Przetwórni
Kapusty PGR Mysiadło, uprzednio Misiadło.
Miziak i byk kreteński
- Czy wiecie, kapralu, czym ostatnie wybory różniły się od poprzednich? - spytał
Miziak, mający zwyczaj egzaminować swój jednoosobowy personel z wiedzy politycznej.
- Melduję, że nie wiem! - odrzekł szczerze kapral Modliszka, nie przeczuwając nawet,
iż wyraża nie tylko własne wątpliwości.
- Jak to nie wiecie? - zgorszył się sierżant. - One tym się różniły, że tym razem
wybieraliśmy jednego radnego spośród dwóch kandydatów, a poprzednio spośród jednego.
Jak więc widzimy, ta nowa formuła stanowi ogromny postęp i jest ze wszech miar słuszna.
- Może i ze wszech miar, ale chyba od niedawna - rezonował kapral. - Gdyż
dotychczas przez czterdzieści lat wbijano mi do głowy, że słuszne jest wybieranie jednego
radnego spośród jednego kandydata, ponieważ to odróżnia nas od demokracji zachodnich, w
których walka wyborcza prowadzi do przekupstwa, nadużyć, rui i zaprzedania się w służbę
kapitału.
- Pocałujcie mnie w dupę, kapralu! - powiedział z rezygnacją Miziak, zniechęcony
konserwatyzmem Modliszki.
- Tak jest! - zawołał służbiście kapral, zrywając się z miejsca.
- Siad! - krzyknął wystraszony sierżant. - Nie bądźcie no wy, mój Modliszko, tacy
dosłowni i powiedzcie lepiej czy rozwiązaliście zagadkę łani kerynejskiej?
- Rzecz jasna! Ale zanim odpowiem, pozwoli pan, że zreasumuję pańskie
opowiadanie?
- Reasumujcie! - zezwolił zwierzchnik, któremu spodobał się ten obcojęzyczny wyraz,
chociaż na razie nie wiedział co on oznacza.
- Ot mówił pan, że nadleśniczy Bazyli Dwurura zauważył w lesie dziwnego stwora...
- Nie dziwnego stwora tylko dziwny stwór. Stwór odmieniamy podobnie jak wór.
Gdyby to natomiast był potwór, to nadleśniczy nie zauważyłby dziwny potwór, lecz dziwnego
potwora. Jasne?
- A gdyby to był otwór - spytał podstępnie Modliszka - to co by zauważył, otwór czy
otwora?
- Baczność! - rozkazał Miziak, a sprowadziwszy w ten sposób kaprala do pionu i do
milczenia, powiedział łagodniej:
- Meldujcie dalej!
- Bazyli Dwurura i dziwny stwór spotykali się w lesie - wyminął chytrze Modliszka tę
językową rafę z precyzją uzyskaną podczas kontemplowania programów telewizyjnych pana
doktora Miodka. - A ten stwór rogaty był i strasznie ryczał. Nadleśniczy też ryczał ze strachu,
gdy przybiegł do pana. Wołał, o ile sobie przypominam, “Joj, ja złariuję, łidziałem łanię”.
- Tak jest - przytaknął sierżant - tak właśnie wołał, ponieważ jest szczepetlawy.
- Jeżeli jest szczepetlawy i zamiast “w” wymawia “ł”, to w lesie nie widział łani, lecz
Wanię. A to, co pan, sierżancie, schwytał w lesie to też nie była łania, tylko Wania.
- Ale który Wania?
- Jeżeli z rogami, to zapewne Wania Wozduszny, bo on miał zwyczaj ryczenia, gdy
tylko żona przyprawiła mu rogi, czyli że prawie zawsze.
- Prawie! - potwierdził sierżant. - Ten biedak tylko raz miał miesiąc spokoju, gdy baba
złamała sobie miednicę i leżała w gipsie od pasa w dół, całe szczęście że z równoczesną
anginą. No cóż, wygraliście, kapralu. Sięgnijcie no do segregatora i nalejcie, to opowiem
wam dziś o byku kreteńskim!
Już po chwili w musztardówkach zazłocił się aromatyczny produkt braci Karamazow,
pędzony z czeskiego mazutu.
- Swego czasu - rozpoczął swą gawędkę Miziak - gdy jeszcze studiowałem w szkole
podoficerskiej w Słupsku...
- A zna pan taką przestawiankę “Domki w Słupsku”? - spytał spontanicznie
Modliszka.
- Nie znam i bądźcie uprzejmi mi nie przerywać. Ot w tej szkole istniał piękny
zwyczaj niesienia pomocy miastu i regionowi nie tylko w momentach klęsk żywiołowych, ale
także przy okazji różnych świąt, obchodów i uroczystości. Przygotowywaliśmy akademie,
uczestniczyli w koncertach, dekorowali trybuny, a zwłaszcza specjalizowaliśmy się w
pokrywaniu murów mobilizującymi napisami w rodzaju “Zbudujemy drugą Polskę”,
“Popieramy aktualne uchwały” i tym podobne.
- Takie napisy są pożyteczne - zgodził się kapral.
- W naszych organach centralnych istnieje specjalny Wydział Wymyślania
Mobilizujących Napisów z szefem w randze wiceadmirała. Pamiętam, że kiedyś na wiadukcie
kolejowym we Wrocławiu wisiał napis “Potępiamy sprawców zamieszek”, chociaż żadnych
zamieszek nie było, ale gdyby były, to od razu natknęłyby się na ten napis - kontynuował
Miziak. - Tak więc zawieszaliśmy te napisy, co bardzo podnosiło morale ludności i
mobilizowało ją do wydajniejszej pracy. Niestety, naszą działalno przerwała seria groźnych
wypadków drogowych. Niedaleko za miastem był zakręt, doprowadzający tamtejszą szosę
prosto do rolniczej spółdzielni produkcyjnej “Lepsza przyszłość”. I wyobraźcie sobie,
pewnego dnia wszystkie samochody zaczęły w tym miejscu przyśpieszać, a następnie nie
bacząc na ten zakręt, ładowały się prosto w okoliczny las, co połączone było niejednokrotnie
z dachowaniem. Już wkrótce na zakręcie powstało istne cmentarzysko pojazdów,
eksploatowane przez okoliczne chłopstwo oraz przez amatorów części zamiennych do
samochodów, traktorów, a nawet lekkich czołgów. Wezwano Eksperta Komendy Głównej,
majora Zdzisława Pancernego, który pojechał na miejsce, ale natychmiast wyleciał z zakrętu,
wykręcił beczkę i wpakował się na drzewo. Był to jednak stary wyjadacz, wytrenowany we
wszelkich upadkach. Po katastrofie wylazł z wraka i przeszedł ten kawałek trasy, lekko tylko
kulejąc. W pewnym momencie przystanął, spojrzał w górę, uderzył się w czoło i wrzasnął: -
Miziak, natychmiast do mnie! Zameldowałem się biegiem. Major spojrzał na mnie surowo i
powiedział: - Oj, Miziak, to wszystko przez was!
- Jak to przeze mnie, obywatelu majorze? - wyjąkałem cały struchlały.
- Przez was, Miziak! - powtórzył major. - Przyjrzyjcie no się, a sami przyznacie, że
strzeliliście kretyńskiego byka!
- Kretyńskiego? A nie kreteńskiego? - dopytywał podniecony opowiadaniem
Modliszka.
- Mówiłem wam, kapralu - wyjaśnił cierpliwie Miziak - że mój życiorys nie jest
wierną kopią dziejów Herkulesa, lecz jakby wariacjami na jego temat. On załatwił byka
kreteńskiego, a ja strzeliłem kretyńskiego. Zaś co to był za byk...
- To na Mysią dwa! - dokończył Modliszka, podając jednocześnie swemu mistrzowi
fajeczkę, załadowaną dwoma popularnymi i jednym mało używanym carmenem.
Miziak i konie Diomedesa
- Melduję, panie sierżancie, że się na nas skarżą! - zawołał służbiście kapral
Modliszka do wchodzącego Miziaka.
- Kto się skarży? - zapytał nawykowo Miziak, wyjmując z raportówki notes i ołówek.
- Imiona? Nazwiska? Kryptonimy, materiały obciające, kontakty z podziemiem!
- Chyba nic z tego nie będzie - zgasił go kapral. - Bo to się skarżył redaktor naczelny
tego pisma, gdzie nas drukują. Właśnie przed chwilą dzwonił, że zanadto świntuszymy, a
poza tym podśmiewamy się z rządu i to w organie kryptorządowym, utrzymującym organ
oficjalny, którego nikt nie czyta, w związku z czym jest deficytowy.
- A co u nas nie jest deficytowe, z wyjątkiem wódki i panoramy Racławickiej? - spytał
retorycznie sierżant, a pomyślawszy chwilę dodał: - Nie wiem czemu Naczelny zabrania nam
świntuszyć, jeżeli sam lubi?
- A lubi? - zainteresował się kapral.
- Ho ho ho! - zawołał jego zwierzchnik. - Toż ja go pamiętam z młodych lat, kiedy
to... (Ust. Milcz. Dusz. Śpiew. 0815 z dnia 30.02.1410 Ryp. Wyp. Pier. 69).
- Nie może być! - zawołał Modliszka, zdumiony aż taką jurnością.
- Może, może! - zapewnił go Miziak. - Tym niemniej gdyby do nas jeszcze w tej
sprawie zadzwonił, to uspokójcie go, że ograniczymy świntuszenie, wszelako bez niezdrowej
przesady, zaś co do rzekomego szargania rządu, obiecujemy nie nawoływać do strajków,
głodówek i odmawiactwa służby wojskowej. A teraz...
- Tak jest! - odrzekł kapral, odgadując życzenie szefa.
- Już panu melduję, co wywnioskowałem w sprawie poprzedniej zagadki!
- Ale przedtem... - zacz znów sierżant.
- Tak jest! - odgadł ponownie Modliszka i sięgnąwszy do segregatora z napisem
“Działalność CIA na terenie gminy” rozlał do musztardówek bursztynowy produkt braci
Karamazow, potem zaś, gdy już wypili, chuchnęli i beknęli, przystąpił do relacji:
- Jak pamiętamy z pańskiej opowieści, jako student Szkoły Podoficerskiej
przyozdabiał pan mobilizującymi napisami okoliczne drogi. Jedna z nich prowadziła do
rolniczej spółdzielni produkcyjnej o nazwie “Lepsza przyszłość” i tam właśnie miały miejsce
liczne wypadki samochodowe. W celu wyjaśnienia tej sprawy przybył ze stolicy specjalista,
major Zdzisław Pancerny, który wszakże sam natychmiast uległ wypadkowi, na tyle jednak
niegroźnemu, że o własnych siłach zlustrował szosę, a następnie zakrzyknął: “Oj, Miziak,
strzeliliście kretyńskiego byka”.
- Tak było! - potwierdził sierżant.
- Po zastanowieniu się - kontynuował Modliszka - doszedłem do wniosku, iż musiała
zaistnieć korelacja między napisami a wypadkami...
- Nie używajcie słów, których znaczenia nie rozumiecie! - zgromił go Miziak,
ponieważ sam nie wiedział co znaczy “korelacja”.
- Korelacja to wzajemny stosunek zależności... - wyjaśnił skromnie kapral.
- Przestańcie mi tu pieprzyć o stosunkach! Dopiero co nas za to skrytykowano! Czy
nie możecie zwyczajnie powiedzieć, że wypadki miały związek z napisami?
- Mogę! - zgodził się Modliszka. - Bo sądzę, że faktycznie miały, chociaż trudno mi
dokładnie wyczaić jaki.
- No to wam powiem. Ot wśród innych transparentów zawiesiłem tam napis
“Naprzód, prosto do lepszej przyszłości”. Kierowcy jadący do spółdzielni “Lepsza
przyszłość” podświadomie kwalifikowali ten napis jako znak drogowy i zamiast skręcić w
bramę spółdzielni, która była po lewej, jechali - zgodnie z napisem - prosto, i to prosto w
krzaki.
- Tak, tak! - pokiwał głową kapral. - Takie różne hasła są ogromnie sugerujące! Jeden
mój znajomy przejeżdżając koło napisu “O co walczymy? Dokąd zmierzamy?”, zawsze wołał
z rozpaczą: - A skąd ja, kurwa, mogę wiedzieć?
- To ładnie o nim świadczy, że nie zachował obojętnej postawy! - pochwalił sierżant, a
następnie powiedział swemu uczniowi izastępcy następną zagadkę:
- Swego czasu wezwany zostałem do stadniny państwowej, imieniem “Przyjaźni
Pierwszej Konnej z Ułanami Beliny”. Od pewnego czasu ginęli tam stajenni...
- Jak to ginęli! Na śmierć? - zaniepokoił się Modliszka.
- Ginęli bez śladu. Co który wszedł do stajni, to znikał, aż w końcu ludzie zaczęli
mówić, że to konie ich pożerają.
- Podobnie jak konie króla Diomedesa! - zawołał Modliszka, który wcześniej
przyswoił sobie ten grecki mit.
- Tak jest! - przytaknął Miziak. - Konie Diomedesa zjadały ludzi, ale tylko do czasu,
gdy pożarły niejakiego Abderosa, który był osobistym przyjacielem Herkulesa. Wtedy
Herkules uprowadził te konie, a dla uczczenia pomięci Abderosa założył miasto Abderę.
- A w tej Abderze był pan kapitan Kloss! - wyrwał się kapral.
- Pan kapitan Kloss nie był w Abderze, lecz w Abwehrze, w nagrodę za co został
ostatnio dyrektorem Polskiego Ośrodka Kultury w Moskwie.
- Ale chyba nie w tym mundurze?
- To nie ma nic do rzeczy, kapralu! - skarcił go komendant i ciągnął dalej:
- Tak więc stajenni ginęli, a plotki się szerzyły, czasy zaś były wówczas niespokojne,
rok 1968, mianowani docenci, przechowywanie Żydów, nieuzasadnione zapasy żywności,
fermenty na uczelniach, nawet na nowo tworzonym w pobliskim Kocmyrzu uniwesytecie, bo
trzeba wam wiedzieć, że wówczas każde miasto chciało mieć uniwersytet.
- Teraz też! - zawołał Modliszka. - Niedługo mają otworzyć Yale w Wałczu i Sorbonę
w Pieskowatej koło Głuchołazów! Ale słucham, słucham!
- No więc pewnej nocy udałem się do stajni, przebrany za konia, a raczej za jego
przednią część. Część tylną stanowił młody aspirant, niejaki Małpeczka Zenon. Każdy z nas
musiał oczywiście imitować zachowanie właściwe dla danego fragmentu konia.
- Rozumiem, pan rżał, a Małpeczka pierdział.
- Ja gryzłem wędzidło - sprostował Miziak. - A Małpeczka machał ogonem.
Przystanęliśmy przy obie, pojadając owies. Nowo zaangażowani stajenni skupili się w pobliżu
latarni. Wtem wrota skrzypnęły i weszło coś w rodzaju księdza...
- Jak to coś w rodzaju? Pingwin, czy zakonnica?
- Mniej więcej. W stajni było do ciemno. Tajemniczy osobnik zbliżył się do grupy
stajennych i wyciągnął z kieszeni pół litra. Następnie wszyscy poszeptali i gęsiego opuścili
pomieszczenie. Na końcu szedł rzekomy ksiądz. Gdy przechodził koło mego łba, chwyciłem
go zębami za sutannę. Luźna szata opadła i zgadnijcie, co zobaczyłem?
- To, to ja zgadnę w następnym odcinku! - oświadczył kapral. A jakby ktoś z państwa,
to rozwiązania...
- Tylko nie na Mysią! - przerwał mu sierżant. - Redakcja przeniosła się na Kruczą 36!
- Szkoda, wolałem myszę od kruka... - westchnął Modliszka ale Miziak już tego nie
słyszał, nabijał bowiem właśnie swą wierną fajeczkę dwoma antyrakowymi popularnymi,
przemieszanymi z jednym przeciwzawałowym carmenem.
Miziak i pas Hippolity
- Wie pan, sierżancie, że ten Flisak coś pana nie lubi! powiedział kapral Modliszka,
przeglądając ostatni numer miesięcznika “Sam na sam”.
- Znajdźcie mi dossier tego Flisaka i rozpytajcie o niego sąsiadów! - rozkazał Miziak
w słusznej chęci odwetu, wzmocnionej jeszcze wyniesionym ze szkoły przekonaniem, że kto
nie lubi milicjanta, ten jest osobą podejrzaną i kwalifikującą się do inwigilacji.
- Melduję - odrzekł z żalem Modliszka - że jest to niewykonalne, gdyż Flisak nie jest
mieszkańcem naszej gminy, lecz tym rysownikiem, który uporczywie przedstawia pana jako
półidiotę z wytrzeszczem Inoziemcowa...
- Basedowa! - poprawił go Miziak z uśmiechem wyższości. Mylicie ze sobą różne
osiągnięcia naukowe. Mamy do czynienia z wytrzeszczeni Basedowa, kroplami Inoziemcowa,
tablicą Mendelejewa, doktryną Breżniewa, apelem Stachanowa i młotkiem Paramonowa.
- I buntem Ligaczowa! - przypomniał kapral.
- Pugaczowa! - sprostował sierżant. - Ale zostawcie to, kapralu, i powiedzcie mi lepiej
czy rozwiązaliście już tę pasjonującą zagadkę krwiożerczych koni króla Diomedesa?
- Melduję, że wydaje mi się, iż ją rozwiązałem! - powiedział ostrożnie Modliszka,
naśladując w tym względzie Anglików, którzy prawie nigdy nie twierdzą, ale prawie zawsze
przypuszczają, mniemają lub mają wrażenie, co się wyraża w takich sformułowaniach jak
“Przypuszczam, że będę matką”, “Sądzę, że jest pan świnią”, “Odnoszę wrażenie, jakoby był
pan oszustem” i tym podobne, podczas gdy prostoduszny Słowianin woła spontanicznie
“Gdzie się pchasz, baranie?!” lub “Taka to a taka twoja mać”, nie pozostawiając tak cennego
marginesu na ewentualną, choćby iluzoryczną wątpliwość.
- Ot - kontynuował kapral - powiedział pan, że jakaś tajemnicza postać odziana w
ciemną szatę wyprowadzała ukradkiem ze stadniny państwowej nowoprzyjętych stajennych.
Równocześnie sąsiednie miasteczko Kocmyrz tworzyło zręby szkolnictwa wyższego...
- Zgadza się. Zakładali tam właśnie uniwersytet im. Franciszka Szlachcica.
Pamiętajcie, że w tych czasach modne było nadawanie uczelniom imion różnych trybunów
ludowych.
- Wiem - potwierdził Modliszka. - Mój szwagier kończył uniwersytet we Wrocławiu.
No więc skojarzyłem te dwa fakty. Tam burzliwy rozwój i zapotrzebowanie na kadry - tu
kiepsko płatna robota przy wyrzucaniu gnoju. Wymarzona sytuacja dla kaperownika!
- Chyba jesteście na tropie... - przyznał z niechęcią Miziak.
- Chyba generalnie tak - zgodził się kapral. - Kilku spraw jednak nie rozumiem. Na
przykład dlaczego ten werbownik był w sutannie. Czyżby reprezentował reakcyjną część
kleru, pragnącą podważyć zręby państwowej hodowli koni?
- Aż tak daleko ich knowania się nie posunęły - uspokoił go sierżant. - Ten tajemniczy
osobnik to nie był duchowny, lecz rektor nowego uniwersytetu w todze i birecie. Obiecywał
on stajennym lepsze zarobki, upijał ich i w stanie niepoczytalności zaprzysięgał na docentów
z nominacji.
- I co pan mu zrobił?
- Niewiele mogłem mu zrobić, gdyż kaperownictwo nie ma u nas odpowiedniego
paragrafu. Na szczęście przyznał mi się, że zachęcał przyszłych naukowców do kradzieży
łańcuchów od koni, które po pociągnięciu złotolem miały funkcjonować jako insygnia
uniwersyteckie. To już podpadło pod nakłanianie do przestępstwa i jego magnificencja byłby
beknął, gdyby nie interwencja miejscowego sekretarza, który miał na tym uniwersytecie
obiecaną ma maturę i doktorat z historii najnowszej. A teraz nalejcie, kapralu, i posłuchajcie
zagadki z pasem Hippolity.
- To była królowa Amazonek! - zabłysnął erudycją Modliszka.
- I owszem. Starożytny Herkules zabił ją i zabrał jej cudowny pas. Ja na szczęście nie
musiałem zabijać swojej Hippolity, chociaż i ona była znaną amazonką, a jej pas też odegrał
złowieszczą rolę.
- A gdzie to się wszystko działo? - spytał kapral, nalewając do musztardówek produkt
braci Karamazow, lekko tylko zajeżdżający karbidem, służącym do strącania fuzla.
- To się działo w tym samym Kocmyrzu i w tej samej stadninie im. “Przyjaźni
Pierwszej Konnej z Ułanami Beliny”. W istniejącym tamże klubie jeździeckim oprócz pogoni
za lisem, skoków przez przeszkody i biegów terenowych, rozgrywano również tradycyjny
turniej brydża. Miejscowa reprezentacja, składająca się z mecenasa Fizdonia i pani
aptekarzowej Hipolity Plaśniętej, dzielnie stawiała czoła przedstawicielstwu stolicy w
osobach wiceministra Podmamuśki i posła Jana Fuchy. Ostatnia, decydująca rozgrywka jakoś
się opóźniła, gdyż pani Hipolita i poseł Fucha Jan oddalili się w niewiadomym kierunku.
Wreszcie nadeszli, zdrowo zmachani, zapewne dalekim spacerem, podczas którego nawiązali
przypuszczalnie bliższą styczność z runem leśnym, gdyż pani Hipolita nosiła na sobie bardzo
wyraźny odcisk paproci strzępiastej, a jej partner ze spaceru, a przy okazji przeciwnik
brydżowy, po kilku nerwowych ruchach wypuścił z nogawki spodni dwie parzące się myszy.
Wreszcie cała czwórka usiadła do stolika i zaczęła się licytacja.
- Pas! - zaczął mister Podmamuśka, mający same blotki. Mecenas Fizdoń zgłosił
prowokująco dwa bez atu, do czego upoważniały go mariasze z asami w trzech kolorach przy
renonsie pikowym.
- Kontra! - pisnął na wszelki wypadek ogłupiały jeszcze po spacerze poseł Fucha. Pani
Hipolita spojrzała w swoje karty, w których aż czarno było od pików i już chciała powiedzieć
“trzy piki”, gdy wtem zbladła, spociła się i powiódłszy osłupiałym wzrokiem po graczach
jęknęła: - Pas...
- Nie będę tu powtarzał jakimi wyrazami obrzucił ją mecenas Fizdoń, a jakie jeszcze
do nich dodał, gdy wyłożyła swe karty. Zaprzepaściwszy szansę na licytowanego szlema,
miejscowa para w następnym rozdaniu przegrała turniej. Zachodziło podejrzenie, że
niefortunna brydżystka została przekupiona przez konkurencję, a śledztwo w tej sprawie
powierzono właśnie mnie...
- Idę studiować zasady gry w brydża - oświadczył kapral Modliszka - a jakby ktoś z
państwa, to na Suczą 36!
- Nie na Suczą, tylko na Kruczą! - sprostował Miziak.
- Co prawda ta redakcja rzeczywiście uparła się tułać po różnych obrzydliwych
odzwierzęcych ulicach, ale na Suczą jeszcze nie zeszła! - co oświadczywszy, sierżant sięgnął
po swą wierną fajeczkę, nabitą uprzednio przezornie dwoma popularnymi, jednym carmenem
i - uwaga, nowalijka! - połówką importowanego “Partagasa”.
Miziak i woły Geryona
- Jakieś przekleństwo ciąży nad naszą okolicą! - rzekł z goryczą sierżant Miziak
wchodząc do swego schludnego komisariatu, ozdobionego plakatami wzywającymi ludność
do kontraktacji roślin oleistych, hodowli trzody chlewnej, uczestnictwa w PRON-ie,
oszczędzanie w PKO, lektury pamiętników Jerzego Jaskierni, sytuowania gnojówek daleko
od studni oraz uprawiania stosunków oralnych jako nie zwiększających i tak już
monstrualnego przyrostu populacji. To ostatnie wezwanie doprowadziło do drastycznych
nieporozumień, gdyż rolnicy zrozumieli “stosunki oralne” jako stosunki przy oraniu, w
rezultacie czego wczesną wiosną okoliczne pola zaroiły się osobliwymi kombajnami,
złożonymi z konia, baby popychającej pług i chłopa popychającego babę, a wszystko to
zadowolone, rumiane i na świeżym powietrzu.
- Co tak pana zdenerwowało, szefie? - spytał troskliwie wierny kapral Modliszka.
- Jak to co? Po raz trzydziesty czwarty musimy powtarzać wybory do Gminnej Rady
Narodowej!
- No patrz pan! - zmartwił się Modliszka. - A ja tylu starań dołożyłem! Nawet
odnalazłem na strychu i przybiłem na lokalu to stare hasło z poprzednich wyborów!
- Jakie stare hasło? - spytał podejrzliwie sierżant, tknięty niedobrym przeczuciem.
- No, to hasło, wie pan, “Głosujemy bez skreśleń”.
Miziak odpiął kaburę i wyjął z niej swą wierną TT-kę, na kolbie której widniały
nacięcia, upamiętniające sukcesy zawodowe właściciela. Kapral zadrżał i zrobił krok w stronę
okna.
- No dobra... - zgrzytnął sierżant, z widocznym przymusem chowając spluwę. -
Ostatecznie macie żonę i dziecko...
- Dwoje! - pisnął kapral. - Młodszy synek organisty to też przypuszczalnie moja
zasługa!
- Jak to wasza? - zaperzył się Miziak, głęboko dotychczas przekonany o własnym
junactwie.
- Zresztą mniejsza o to! - dorzucił. - Żebym was tylko więcej nie widział w okolicy
lokalu wyborczego, aż do najbliższej niedzieli!
- Rozkaz! - zakrzyknął uradowany Modliszka. - A czy mogę teraz panu sierżantowi
zameldować jak udało mi się rozwiązać poprzednią pańską zagadkę z pasem Hipolity?
- Meldujcie! - przyzwolił zrezygnowany zwierzchnik.
- A więc podejrzewał pan uczestniczkę turnieju brydżowego, panią Hipolitę Plaśniętą
o przekupne działanie na rzecz drużyny przeciwnej, gdyż posiadając znakomite karty nie
podtrzymywała podczas licytacji swojego partnera, tylko z nienackiego powiedziała “pas”.
- Nie z nienackiego, tylko z nienacka! - poprawił go sierżant. - Pan Nienacki jest to
znakomity literat, który w swojej powieści “Dagome iudex” jako pierwszy udowodnił, że nasi
Piastowie wyciągali i do trzydziestu orgazmów dziennie, co świadczy o krzepie tej wspaniałej
dynastii.
- Niech będzie, że z nienacka - zgodził się Modliszka, nie bardzo wiedzący co to jest
orgazm. - W każdym razie ta pani powiedziała “pas”, a wszyscy myśleli, że to dotyczy gry.
- A nie dotyczyło? - spytał podstępnie Miziak.
- Moim zdaniem nie, szczególnie że pani Hipolita była uprzednio na spacerze z
jednym posłem, gdzie być może on sprał ją pasem albo co?
- Nie sprał jej - uśmiechnął się sierżant. - Ale macie rację, że chodziło o realny pas, a
nie o brydżową odżywkę. Otóż przyciśnięta do muru przeze mnie dama ta zeznała, iż na
spacerze, podczas rozmowy dotyczącej wpływu Kraszewskiego na Dobraczyńskiego, czy też
przeciwnie, machinalnie niejako zdjęła niesłychanie kosztowny, bo sprowadzony aż z Paryża
pas z podwiązkami, który następnie w roztargnieniu zostawiła gdzieś w lesie. Gdy podczas
rozgrywki uświadomiła sobie tę bolesną stratę, niechcący zawołała “pas”, powodując
lawinowy rozwój wydarzeń.
- No to teraz o wołach Geryona! - zawołał z energią Modliszka, szykując się do
robienia notatek.
- A co wiecie o Geryonie?
- Wiem tylko, że był to potwór o trzech zrośniętych tułowiach i trzech głowach, który
strzegł stada wołów. Herkules zabił go i zabrał woły, następnie popędziwszy je do Grecji.
- Bardzo dobrze! - pochwalił Miziak. - Widać, żeście zajrzeli do encyklopedii!
- Do “Małego Słownika Kultury Antycznej”! - poprawił go kapral.
- Tam jeszcze pisało, że po drodze część wołów ukradł Herkulesowi olbrzym Kakus.
- Wszystko się zgadza! - powiedział sierżant. - Mnie też powierzono dochodzenie w
sprawie kradzieży wołów, które do miejscowego PGR-u pędził z daleka wiejski pastuch
zwany Zebem.
- Stary Zeb! - zawołał Modliszka. - Widziałem ten serial!
- Nie wiem o jakim serialu mówicie, ale pastuch był rzeczywiście stary, a zwano go
Zebem, bo miał powiedzonko “A Zeby to ślag trafił”. Pędził te woły i pędził, ale co dzień
ubywało po kilka sztuk...
- Pamiętam! - oznajmił kapral. - Wtedy ludzie mówili, że jak Zeb przypędzi stado, to
zlikwidują kartki na mięso!
- Kartki na pewno zniesiemy, gdy popyt wyrówna się z podażą! powiedział surowo
Miziak, cytując zdanie pewnego profesora ekonomii, który całe życie poświęcił, aby dojść do
tej prostej prawdy. - W każdym razie zostałem wtedy przydzielony do stada i towarzyszyłem
staremu Zebowi w charakterze młodszego pastucha, tak zwanego pastusiaka, starając się
dojść, kto nam kradnie woły.
- Na filmie robili to czerwoni bracia... - podsunął nieśmiało Modliszka.
- Kapralu, nie życzę sobie takich uwag! - zgromił go sierżant. - Lepiej wejdźcie w
moje ówczesne położenie: stado coraz mniejsze, stary Zeb coraz smutniejszy, a ja w żaden
sposób nie mogę odkryć sprawcy.
- A czy ten stary Zeb nie opylał przypadkiem wołów na lewo przydrożnym chłopom?
- Też tak myślałem, ale nie. Zeb okazał się facetem bez skazy, chociaż biwakowym
alkoholikiem, jak większość poganiaczy. Pamiętam długie wieczory przy ognisku i Zeba
śpiewającego swoją ulubioną piosenkę “Idźta moje wołki przez góry i dołki, nie idźta przez
pole, bo was obcyndolę”...
- To piękne! - wzruszył się Modliszka, ocierając łzy. - No i co, złapał pan tego
Kakusia?
- Nie Kakusia, tylko Kakusa. Otóż wyobraźcie sobie, że nie złapałem, ponieważ w
odróżnieniu od prawdziwego Herkulesa, w moim przypadku żadnego Kakusa nie było.
- A co było? - zdumiał się kapral.
- To właśnie musicie odgadnąć! - odrzekł sierżant. - Gdyby natomiast ktoś z państwa,
to na Byczą!
- Na Kruczą! - sprostował Modliszka, ale sierżant już tego nie słyszał, delektował się
bowiem pierwszym sztachnięciem swojej wiernej fajeczki, nabitej jak zwykle dwoma
popularnymi, jednym carmenem i zdechłą muchą, która niechcący tam się zaplątała.
Miziak i złote jabłka
Jesienna mgła otulała żyzną dolinę wraz z położoną w niej gminą i strzegącym ich obu
schludnym wiejskim komisariatem. Przy wesoło huczącym piecyku typu koza-combi siedział
sierżant Miziak, czytając czasopismo “Detektyw”, ukryte w starym egzemplarzu
“Wiadomości penitencjarnych”. Na ganku zatupotały znajome, dziarskie kroki i wszedł
wilgotny jak żaba kapral Modliszka.
- Czołem, komendancie! - zawołał, całkiem jak Belina do Piłsudskiego przed
kilkudziesięciu laty.
- Siadajcie i meldujcie! - powiedział Miziak, zupełnie jak Piłsudski do Beliny.
- No więc na rejonie spokój, ludność robi zapasy na zimę, a podziemie jakby
przycichło, ponieważ panią magister Felgę bolą zęby. Tylko babcia Pimpusiowa skarżyła się,
że w nocy coś galopowało pod jej oknem i wyraziła przypuszczenie, że to mogła być
galopująca inflacja.
- Tempo inflacji słabnie! - pocieszył go sierżant. - Dziś rano PAP podał, że ostatnio
Sadowski spotkał się z Cioskiem, a Jaskiernia z Materną, co świadczy o krzepnięciu paktu
antykryzysowego. A sprawdziliście co to tak galopowało?
- Oczywiście, to stary Kociorupa prowadził swoją Myckę do nielegalnego byka
Kowalskiego.
- Powinienem wrzepić Kowalskiemu mandat za konspiracyjne krycie bykiem -
rozważał Miziak - ale z drugiej strony tutejsze krowy rasy polskiej tak nie znoszą sztucznej
inseminacji, a zwłaszcza Mycka, która jest szczególnie sentymentalna...
- Ale! - przypomniał sobie. - Jak już mówimy o byku, to czy rozwiązaliście, kapralu,
zagadkę znikających wołów?
- Wołów Geryona, a w pańskim przypadku wołów starego Zeba podchwycił
Modliszka. - Otóż wydaje mi się, że ją rozwiązałem. Powtórzmy sobie przebieg wydarzeń...
Stary Zeb przy pańskiej pomocy pędzi stado bydła, ale codziennie ulatnia się kilka sztuk.
Pieczołowite śledztwo nie daje rezultatów, nikt tych bydląt nie kradnie, stary Zeb nie opyla
ich na lewo, nie stwierdzono też wypadków padnięcia...
- Bardzo dobrze! - pochwalił sierżant. - No i coście odkryli?
- Nagłówkowałem się strasznie, ale przyszedł mi z pomocą pułkownik Kwiatkowski.
- To ktoś z Komendy Głównej?
- Niezupełnie, bo to jest szef Biura Badania Opinii Publicznej, czyli polski Gallup.
Pułkownik występował akurat w telewizji i przy pomocy statystyki udowadniał takie rzeczy,
że aż szczęka opadała, co skłoniło mnie do sięgnięcia po “Mały Rocznik Statystyczny”, z
którego wynikało iż pogłowie bydła drastycznie u nas spada. Pomyślałem sobie, że jeżeli
spada w całym kraju, to musi się też zmniejszyć w stadzie starego Zeba.
- Słusznie! - zawołał sierżant. - Brawo, kapralu! Widzę, że pod moim wpływem
bardzo żeście się rozwinęli! No to teraz w nagrodę opowiem wam o jabłkach z ogrodu
Hesperyd. Wiecie co to Hesperydy?
- Początkowo myślałem, że to środki dopingujące dla sportowców - przyznał się
Modliszka - ale potem sprawdziłem w encyklopedii, że to córki redaktora Atlasa.
- Nie żadnego redaktora, tylko króla Mauretanii, który spiskował przeciw Zeusowi i
został za to skazany na podtrzymywanie sklepienia niebieskiego.
- I bardzo dobrze! - ucieszył się kapral, zawodowo nie lubiący wichrzycieli. -
Zwłaszcza że jego córki, czyli te Hesperydy, trudniły się badylarstwem i miały największy
sad w całej tamtejszej gminie, z którego Herkules ukradł jabłka.
- Zgadza się. I ja też zostałem wplątany w aferę z największym sadem w naszej
okolicy. Właścicielami jego były dwie siostry, stare panny, co prawda nie żadne Hesperydy,
tylko Walkowiakówny. W ich sadzie rosło kilkadziesiąt jabłoni gatunku złota reneta, o
niezrównanym smaku i zapachu.
- Ech, kiedyś to były jabłka! - rozmarzył się Modliszka.
- I byłyby do dzisiaj - dodał Miziak - gdyby nie pan profesor Pieniążek, który
wyhodował nowe gatunki, całkowicie pozbawione wyrazu, a więc o wiele bardziej pasujące
do całkokształtu naszych dokonań. Ale wracajmy do złotych renet. Miała na nie chrapkę cała
okolica, ba, nawet z miasta przyjeżdżali smakosze, pragnący zakupić choćby po kilka
kilogramów. Ale siostry Walkowiak za żadne pieniądze nie chciały sprzedać ani jednej sztuki.
Nawet ukraść nic się nie dało, bo po ogrodzie biegał strasznie zły pies wielkości kuca
szetlandzkiego. Co ciekawsze jednak, pomimo bacznej obserwacji sadu przez amatorów
renety, rokrocznie cały urodzaj jabłek znikał nagle podczas jednej nocy, a za siatką widać
było dokładnie ogołocone drzewa. Dodajmy, że ani jedno jabłko z tej hodowli nie
pokazywało się nigdy na rynku, ani gdziekolwiek indziej.
- No cóż, to prywatna sprawa tych panienek - odezwał się kapral. - Nie widzę tu
żadnej podstawy do interwencji milicji...
- Podstawa zawsze się znajdzie! - odrzekł filozoficznie sierżant, nie zdając sobie
nawet sprawy, ile racji jest w tym stwierdzeniu.
- Dla mnie podstawą było domniemanie, że Walkowiakówny czerpią ze swego sadu
korzyści finansowe, uchylając się od płacenia podatku. Dlatego też pewnego wieczoru
postanowiłem wkraść się do ich obejścia...
- A pies?
- Wziąłem ze sobą tresowanego milicyjnego kota w randze młodszego aspiranta. Kot
był przyuczony do zwodzenia psa, udawał mianowicie, że ma chorą łapę i wodził tego
potwora w kółko, łudząc go nadzieją łatwej zdobyczy, podczas gdy ja szybko wsunąłem za
pazuchę kilka dorodnych owoców.
- No i co, i co? - zawołał podniecony Modliszka.
- No i były wspaniałe!
- Ale ja się pytam, co z kotem?
- Awansował na starszego aspiranta, ale kot nie powinien was interesować, kapralu.
Ważne są jabłka.
- Dla mnie ważny jest kot... - mruknął krnąbrnie kapral, który sam nie awansował już
od dziesięciu lat, więc interesowały go kulisy szybkiego awansu zasłużonego kota.
- A zresztą - dodał - co z tego, że pan pojadł sobie jabłek, jeżeli to nie wyświetliło
tajemnicy ich zniknięcia.
- Na razie nie. Istotnie minęły drugie miesiące bez rezultatu. Kiedyś jednak, jesienią,
podczas takiej pogody jak dzisiejsza, siedziałem sobie w komisariacie rozpatrując ponownie
całą tę aferę i pociągając przy tym bimber produkcji braci Karamazow, gdy wtem doznałem
olśnienia!
- Zgaduję, że będę musiał odgadnąć, jakie to było olśnienie rzekł przewidująco
Modliszka - a gdyby ktoś z państwa wcześniej, to na ulicę Bączą...
- Kruczą! - sprostował sierżant, ładując do swojej wiernej fajeczki dwa radomskie,
carmena i dwa filtry od Mallboro.
Miziak i Cerber
Lutowa zima trzymała w kleszczach skostniałą gminę. Na wzgórku, pod czapą śniegu,
wiejski komisariat mrugnął w nocnych ciemnościach swoimi okienkami, jakby zapraszając
przemarzniętych przechodniów, którzy jednak woleli omijać go szerokim łukiem. W
komisariacie siedzieli sierżant Miziak i kapral Modliszka, męcząc się nad dziennym raportem.
- Czy stwierdziliście jakieś nowe dowcipy polityczne na rewirze? - spytał sierżant,
zawieszając długopis nad odnośną rubryką.
Modliszka zajrzał do podręcznego notatnika.
- Melduję, że żarty z Okrągłego Stołu jakby wygasły, za wyjątkiem piosenki “Ta
Dorotka, ta malusia, tańcowała dokolusia”, śpiewanej przez dzieci z inspiracji przedszkolanki
Rygiel Natalii.
- To co, że Dorotka? - zdziwił się Miziak.
- Że Dorotka to nic, ale że dokolusia. Przecież jeżeli tańcowała dokolusia, to dokolusia
czegoś okrągłego, a co sierotka może mieć okrągłego, jak nie Okrągły Stół?
- Sierotka może mieć różne rzeczy okrągłe, w zależności od wieku, tym niemniej,
kapralu, zasugerujcie towarzyszce Rygiel, żeby zmieniła tekst na jakąś inną figurę
geometryczną, dla przykładu “Ta Dorotka w swojej chacie tańcowała po kwadracie”, lub też
“Ta Dorotka w sukni ślicznej posuwała się po stycznej”.
- Może nie “posuwała”, tylko “poruszała się po stycznej”? zasugerował Modliszka,
uczulony na wszelkie drastyczności od czasu, gdy ksiądz Chudzielak poparty przez Jana
Dobraczyńskiego spowodował wycofanie ze szkół podręcznika wychowania seksualnego, co
bardzo podniosło ogólną moralność, równolegle ze wzrostem ilości skrobanek.
- A teraz - powiedział sierżant, podpisawszy raport - powiedzcie no, mój Modliszko,
czy rozwiązaliście zagadkę znikających złotych jabłek z ogrodu sióstr Walkowiak?
- Myślę, że tak. Mówił pan, że jabłka znikały bez śladu, w ciągu jednej nocy, ku
ogólnemu ubolewaniu?
- Ku ogólnemu, gdyż miały wspaniały smak i zapach, ale nie szło ich nigdzie kupić.
- Ten smak przypomniał się panu po kilku miesiącach, w trakcie picia bimbru braci
Karamazow?
- Tak... - zgodził się markotnie Miziak, widząc że kapral jest na właściwym tropie. -
Rzeczywiście, jak się okazało, bracia Karamazow wykupywali cały plon na pniu i spławiali
go przepływającą przez sad rzeczką Smredena Voda, tą samą, którą Czesi spuszczają nam za
darmo mazut. Z tego mazutu i tych właśnie jabłek powstał ów szlachetny samogon, będący
zresztą jedynym udanym produktem koprodukcji polsko-czeskiej.
- Dodałbym tu jeszcze wytrucie naszych lasów w Sudetach, dzięki czemu bardzo
poszerzył się areał tamtejszych pastwisk! dorzucił kapral.
- Bardzo słusznie! - pochwalił sierżant. - A teraz, kapralu, opowiem wam ostatnią już
zagadkę, dotyczącą psa Cerbera. Czy znacie ten piękny mit?
- Melduję, że znam. Trzygłowy pies Cerber, zresztą rodzony brat hydry lemejskiej i
lwa nemejskiego, pilnował wejścia do Hadesu na półwyspie Tajnoron, obecnie Matapan.
- Znakomicie, kapralu! Dodajmy, że pilnował nie tyle wejścia, co wyjścia, ponieważ
wszystkich tam wpuszczał, lecz nikogo nie wypuszczał. Herkules, jak wiadomo, zdołał
ujarzmić i wyprowadzić potwora, przywracając swobodę poruszania się zmarłych w obu
kierunkach.
- Swoboda poruszania się zmarłych - wyrecytował kapral - została zagwarantowana na
mocy układów z Helsinek, na równi ze swobodnym przepływem idei i informacji! A jak ta
afera z Cerberem wyglądała w pańskim przypadku?
- Wyglądała fatalnie. Wyobraźcie sobie, że w naszym miasteczku zaczęli nagle znikać
prominenci...
- Prominenci nieraz znikają! - oświadczył Modliszka. - Ot, u nas niedawno zniknął
cały rząd!
- Nie zniknął, tylko podał się do dymisji, a ci moi prominenci znikali bez śladu.
Początkowo nikt na to nie zwracał uwagi, gdyż żony były przyzwyczajone do ich wyskoków
na rzekome konferencje czy sympozja, a instytucje także obywały się jakoś bez swoich
szefów. Ba, w fabrykach pozbawionych dyrektorów ludzie poczuli się luźniej i zaczęli
zwiększać produkcję, w handlu zafunkcjonowały prawa wolnego rynku, a uczelnie
zrzuciwszy doktrynalne więzy wypuszczały znakomicie przygotowanych absolwentów.
Wszystko wydało się dopiero w związku ze świętem państwowym i z zaproszeniami na
trybunę honorową. Wyobraźcie sobie, kapralu, zdumienie i szczerą rozpacz uczestników
uroczystego pochodu, którzy nagle stwierdzili, że defilują przed pustą trybuną!
- To jest wprost nie do zniesienia! - wykrzyknął ze zgrozą Modliszka.
- Prawda? Dlatego też natychmiast wdrożono intensywne śledztwo, które powierzono
właśnie mnie. Działając pospiesznie choć pedantycznie, ustaliłem że miejsca, w których
widziano po raz ostatni zaginionych, zbiegały się w jednym punkcie miasta, a punktem tym
był niewielki, stojący w odosobnieniu dom, będący własnością niejakiej Zdzisławy Gwizdek.
Z wnętrza dochodziło wycie, szczekanie, jęki i pijackie śpiewy. Odbezpieczyłem swoją TT-kę
i energicznie zastukałem do drzwi. Odskoczyły z trzaskiem i stanął w nich ogromny, straszny
pies!
- Czy miał trzy głowy? - spytał struchlały Modliszka.
- Nie, ale za to miał trzy łapy, to znaczy trzema stał na ziemi, a czwartą przyciskał
leżącego na wznak wiceprezydenta miasta, magistra Eligiusza Odtylca. W głębi mieszkania
zobaczyłem pobladłe ze strachu i z przepicia twarze innych notabli. - Nie wchodźcie,
sierżancie! - krzyknął prezydent Odtylec. - Nie wchodźcie, bo ten pies wszystkich wpuszcza,
ale nikogo nie wypuszcza!
No, ale nie ze mną takie numery, natychmiast uśpiłem bestię nabojem gazowym i
uwolniłem uwięzionych dostojników. Miasto wróciło do normy, produkcja spadła, a ceny
poszły w górę.
- Ale co oni tam robili?
- Co robili, tego wam nie powiem, bo mi nie wydrukują. Ale robili to ze wspomnianą
Zdzisławą Gwizdek. Niestety, nabyła ona niedawno psa po szkoleniu obronnym, który
przepuszczał gości tylko w jednym kierunku, mianowicie do wnętrza domu.
- A jakaż w tym wszystkim zagadka? - zastanawiał się kapral.
- Jest i zagadka. Otóż musicie zgadnąć, na jaki pomysł wpadłem po tych przeżyciach!
- co rzekłszy, sierżant nabił swą wierną fajeczkę papierosem malboro, zakwestionowanym
przy szpiegu CIA, przerzuconym na teren gminy z zadaniem rozszyfrowania źródła naszych
sukcesów.
Serce sierżanta Miziaka
- Melduję, że wiosna nadchodzi! - oznajmił kapral Modliszka, wróciwszy z
codziennego patrolu.
- Jakie objawy zauważyliście? - spytał rzeczowo Miziak, który lubił dokładnie
wiedzieć co się dzieje w powierzonej jego pieczy gminie.
- No więc przede wszystkim fontanna odmarzła i zaczęła znowu sikać.
Sierżant uśmiechnął się z zadowoleniem. Fontanna ta powstała z inspiracji
miejscowego PRON-u, który bawiąc swego czasu na wycieczce w Belgii zachwycił się
tamtejszym Manneken-Pisem, czyli siusiającym chłopczykiem. Po powrocie do kraju
prezydium tej pożytecznej organizacji zapostulowało wystawienie czegoś podobnego w
centrum gminy. Rzeźbiarz Jan Chryzostom Nieczysty, któremu powierzono to zadanie, nie
poszedł na łatwiznę i zamiast wypiętego chłopca wyczarował z kamienia kucniętą
dziewczynkę, którą lud nazwał od razu Manekin-Piśka.
- Po drugie - wyliczał kapral - ksiądz Chudzielak dał do prania zimową sutannę, na co
był już najwyższy czas, ponieważ ostatnio nie dawała się już ona złożyć, po zdjęciu stała na
podłodze jak jakiś kiosk “Ruchu”, a przy ewentualnym przewróceniu mogła się stłuc.
- A skąd znacie takie szczegóły? - zdziwił się sierżant.
- Od księżej gospodyni, która jest na naszych usługach w sprawach nie dotyczących
wiary! - wyjaśnił Modliszka.
- Bardzo rozsądnie! - pochwalił Miziak - Pełna informacja o każdym środowisku
zapobiega skażeniu tegoż! - Ta fundamentalna prawda, przeniesiona żywcem z ekologii,
pozwalała dotychczas sierżantowi utrzymywać w ryzach bujne społeczeństwo gminy.
- Poza tym występują pomniejsze objawy - kontynuował Modliszka - takie jak
kwitnienie pierwiosnków, kwaśne deszcze z NRD i zwykłe wiosenne zalecanki lisa Medarda
do tej jamniczki od pani magister Felgi, przewodniczącej nielegalnej opozycji.
- Wstyd i skaranie z tą jamnicą... - skrzywił się sierżant. Czy nie można by dla niej
znaleźć jakiego zdrowego psiaka zamiast Medarda? Strach pomyśleć, co się z tego związku
może urodzić...
- Niestety, u nas naród trzyma wyjątkowo duże psy, a jamnica ma co prawda półtora
metra długości, ale tylko ćwierć wysokości, w związku z czym jest zupełnie
niekompatybilna... Ale a propos psów, to wydaje mi się, że rozwiązałem pańską poprzednią
zagadkę!
- Mieliście - przypomniał Miziak - odgadnąć, na jaki pomysł wpadłem na podstawie
psa Cerbera, który wszystkich wpuszczał do mieszkania, ale nikogo nie chciał wypuścić.
- No i chyba odgadłem. Jak sądzę, wpadł pan na pomysł typowego kotła policyjnego,
do którego każdy może wejść, nikt jednak nie może z niego wyjść.
- Tak jest! - potwierdził z dumą sierżant. - To ja pierwszy zastosowałem kocioł, który
potem tak się upowszechnił na całym świecie. Oczywiście trzeba było ten system
dopracować, gdyż w pierwszym okresie entuzjastycznie nastawieni funkcjonariusze
przebierali miarkę i wpuszczali bez opamiętania wszystkich, do tego stopnia, że kiedyś osoby
zatrzymane uzyskały ilościową przewagę nad zatrzymującymi i same ich zatrzymały. Aż
strach pomyśleć do czego by doszło, gdyby nie zawalenie się na skutek tłoku jednej ze ścian,
przez którą wszyscy zgodnie uciekli.
- To są cudowne wspomnienia, panie sierżancie... - westchnął z podziwem kapral. -
Sam chciałbym uczestniczyć w tych wszystkich wydarzeniach, a przynajmniej móc dalej
słuchać pańskich opowieści...
- Niestety, mój zacny Modliszko, to była już ostatnia moja herkulesowa przygoda.
Wykonawszy dwanaście prac zadanych mi przez obywatelkę major Delficką, uzyskałem
przebaczenie za ohydny czyn, polegający na pobiciu swej własnej rodziny i mogłem wrócić
do zwyczajnych milicyjnych działań polegających, jak wam doskonale wiadomo, na
wypisywaniu mandatów, chwytaniu drobnych złodziejaszków i ścieraniu nieprzyjaznych
napisów, lub też neutralizowaniu ich przy pomocy drobnych poprawek...
- O, to jest pańska specjalność! - zawołał kapral. Widziałem, jak wczoraj
zneutralizował pan napis na murze kościelnym “Popieramy głodówkę”, przerabiając go na
“Pobieramy gotówkę”, co wytrąciło podziemie z równowagi, a jednocześnie napsuło krwi
ojcu Chudzielakowi, który rzeczywiście pobiera już gotówkę za wszystko, nawet za ilość
machnięć kropidłem przy pochówku!
- Wszystko się komercjalizuje!- pokiwał głową Miziak. - Nawiasem mówiąc i ja też te
swoje przygody opchnąłem miesięcznikowi “Sam na sam” za ogromne pieniądze, które
pozwolą mi teraz spokojnie doczekać emerytury... Ale nie martwcie się kapralu! - dodał,
widząc łzy w oczach podwładnego. - Przeczucie mówi mi, że jeszcze przeżyjemy obaj
niejedno ciekawe zdarzenie! Potrzebny nam jest tylko jakiś bodziec, w rodzaju tamtego
rozkazu major Delfickiej.
-
A nie mógłby pan znowuż pobić swojej starej? - spytał z nadzieją w głosie
Modliszka.
- Zwariowaliście? - zawołał sierżant, spoglądając nań srogo. Jednak już po chwili
wzrok mu złagodniał, a twarz rozjaśnił pogodny uśmiech Nr 5, zalecany w regulaminach dla
wzbudzenia wzajemnego zaufania między przesłuchującym i przesłuchiwanym.
- Ech wy, marzycielu... - szepnął, ładując do swojej wiernej fajeczki wnętrzności
jednego carmena, dwóch popularnych i omyłkowo - breneki, skonfiskowanej staremu
kłusownikowi Kociorupie. Zapadał wiosenny zmierzch.
Szło nowe.
Docent Basset
1.
W sali operacyjnej panowała cisza, przerywana tylko wesołym brzęczeniem much,
przelatujących od czasu do czasu w pobliskiej trupiarni.
Trzej asystujący lekarze nie odrywali wzroku od spowitej w białe całuny postaci
pacjenta, od której krwawo odcinało się wyodrębnione pole operacyjne, atakowane
wprawnymi rękami docenta Basseta, ucznia i godnego następcy słynnego profesora Wilczura.
- Wyjątkowo duże migdałki - mruknął anetstezjolog, dr Kundelek, ostrząc
jednocześnie na podręcznym toczydle igłę od jednorazówki, aby była gotowa do ewentualnej
iniekcji.
- Siostro, kombinerki - warknął docent Basset spod maski, mającej zapobiegać tak
rozpowszechnionemu wśród chirurgów nawykowi oblizywania skalpela.
-
A żeby cię - dodał, mocując się z jakimś opornym ścięgnem. Nagle puściło z jękiem
jak urwana gumka od majtek, a chirurg usiadł w kałuży posoki, trzymając w szczypcach
krwawy ochłap.
Zabrzmiały spontaniczne oklaski. Współpracownicy podchodzili pragnąc uścinąć dłoń
mistrza, podczas gdy adiunkt, dr Wygrzmocony ślinił nitkę, aby nawlec igłę i zaszyć
blugoczącą jeszcze ranę.
- A pudziesz - docent Basset żartobliwie przepędził tłustego szpitalnego kota,
ciągnącego coś z kubełka. Basset był już bez maski, jego wspaniała, męska twarz świeciła od
potu, ale w oczach widać było radość z udanej operacji. Żartował nawet z asystentką
ściągającą połatane, gumowe rękawiczki:
- Znowu dwie łatki zostały w pacjencie, panno Franiu - mówił z humorem - a potem
podczas rehabilitacji ozdrowieńcy się skarżą, że co przysiad, to balonik!
- A z pana docenta to wieczny jajcarz - śmiała się Frania, czyli Franciszka Ruchała,
patrzaąc rozkochanym wzrokiem na Basseta.
- Że jajcarz, to fakt - mruknął kwaśno adiunkt Wygrzmocony, przyglądając się
rozwiniętemu już z prześcieradeł pacjentowi. Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Cisza
zaległa salę.
- Ładne migdałki mu pan wyciął... - bąknął z przekąsem anestezjolog.
- A skąd mogłem wiedzieć - sumitował się docent Basset. - Jak przyszedłem do sali, to
pole operacyjne było już odsłonięte, a reszta zasłonięta!
- Pewnie Walkowiak znowu się upił i ułożył pacjenta na odwyrtkę - podsunęła siostra
przełożona.
Dr Ruchała podskoczyła nagle i po dziecinnemu plasnęła dłońmi:
- Wiem! Wszyjemy mu z powrotem i nawet nie zauważy!
- Akurat... - siostra przełożona wskazała na spęczniałego od przeżarcia kota, który
siedząc na oknie oblizywał się smakowicie.
- Już tam mój Mruczuś żadnym podrobom nie przepuści! - dodała z uznaniem, drapiąc
czule za uchem spasionego bydlaka.
Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, studiujący od kilku chwil kartę pacjenta, złapał
się oburącz za głowę:
- Panowie, czy wiecie kto to jest? Toż to jest towarzysz Podnośnik!
- Obecny! - zawołał pacjent, siadając na stole operacyjnym. Co to jest? Gdzie ja
jestem? O co walczymy? Dokąd zmierzamy? dopytywał się głupio, jak to zwykle bywa w
pooperacyjnym szoku.
- O, widzę, że już po zabiegu! - dodał, odzyskując świadomość i zaraz też wpadł w
tonację swoich rozlicznych przemówień:
- Pragnąłbym z tego miejsca - zaczął - złożyć serdeczne, braterskie podziękowania
naszej uspołecznionej służbie zdrowia, służącej swą ciężką, wytężoną i ofiarną pracą ludowi
miast i wsi...
- A dlaczego ja tak cienko mówię? - zainteresował się naraz.
- No cóż... - wyjaśnił Basset, unikając jego wzroku. - Migdałki!
- To jakżeż ja teraz będę przemawiał? - zmartwił się towarzysz Podnośnik. - Chyba... -
dodał z nadzieją - chyba, że przejmę Referat Do Spraw Kontaktów z ZSMP! Tam są sami
gówniarze około czterdziestki i przeważnie jeszcze przed mutacją!
Ale docent Basset nie słyszał już tych słów, spieszył bowiem do domu, gdzie czekała
go rodzinna uroczystość: imieniny jego pięknej żony, pani docentowej Jolanty Basset.
2.
Obszerny hall w willi docentostwa Bassetów tonął w dyskretnym półmroku.
Popołudniowe słońce, nisko już stojące nad horyzontem, docierało tu tylko fragmentarycznie,
przesiane przez wprawione w ścianę denka od butelek po koniakach, wręczonych ongiś
znakomitemu chirurgowi przez wdzięczne wdowy. Podłogę zaścielał puszysty dywan, a
ściany pokryte były obrazami renomowanych malarzy, od Starowieyskiego po Krajewskiego.
Zgodnie wisiały tu obok siebie tak odległe tematycznie dzieła, jak “Pizdozwierz 2-gi
Numeryczny z Katarynką” i “Minister Berman całujący Sieroty po Akowcach”. W swoim
klubowym fotelu siedział osłupiały docent Basset i po raz nie wiadomo który odczytywał
znaleziony na marmurowym kominku list:
Drogi Mietku! Wiem, że sprawiam Ci ból sroższy, niż Ty zdołałeś sprawić
którejkolwiek ze swych ofiar na stole operacyjnym, ale wreszcie przyszła koza do woza.
Odchodzę od Ciebie na zawsze!...
- Koza do woza! - prychnął urągliwie chirurg. - Nigdy nie umiała właściwie cytować
przysłów!
Może wyda Ci się dziwne - czytał dalej - że porzucam dobrobyt, a nawet przepych,
którym otoczyłeś mnie jak Święty Michał diabła. Nie wszystko jednak da się przeliczyć na
pieniądze. Człowiek, dla którego Cię zostawiłam, potrafi zapewnić mi tę odrobinę ciepła, tak
potrzebnego każdej kobiecie, podczas gdy Ty karmiłeś mnie wyłącznie wzniosłymi
dewizami. Odchodzę więc, zostawiam wszystko, czym mnie obdarzyłeś jak jakąś burą sukę.
Zabieram tylko te dewizy. Niegdyś Twoja - Jolanta.
- Zabiera tylko dewizy... - powtórzył odruchowo docent Basset, ocierając łzę ze
spuszczonego na kwintę nosa.
- Jak to zabiera dewizy? - wrzasnął nagle i rzucił się otwierać sejf, zamaskowany
chytrze obrazem zatytułowanym “Zielone światło dla rzemiosła”, a przedstawiającym
nędzarza, wieszającego się w celach samobójczych na szyldzie własnego warsztatu. Stalowe
drzwiczki odskoczyły ze zgrzytem, ujawniając opustoszałe wnętrze.
- Ożeż ty... - zawołał Basset pod adresem nieobecnej żony. Ja cię...!
- Baba z wozu, koniom lżej - odezwał się sentencjonalnie stojący w progu wierny
sługa rodu Bassetów, magister polonistyki Bazyli Podgumowany, którego znakomity chirurg
zabrał kiedyś z zawodu nauczycielskiego, odkarmił, zdezynfekował, odrobaczył i zatrudnił w
charakterze famulusa, pokojówki i palacza centralnego ogrzewania.
- Nie płacta, panocku - dodał bezbłędną gwarą, nabytą podczas długoletnich studiów. -
Pambók nierychliwy, ale sprawiedliwy, i tylko patseć jak onemu kurwisonowi dokopie z
woleja. - Co rzekłszy ucałował drżącą dłoń swego ukochanego chlebodawcy.
- Pies z nią tańcował - odrzekł docent, wysmarkując się jednocześnie w pochyloną
kornie głowę lokaja - stara to była fisharmonia i mocno zdezelowana...
- Że zdezelowana, to racja - zgodził się sługa. - No, ale pograć jeszcze na niej szło... -
dodał z uśmiechem, jakby nagle sobie coś przypominając.
- Ale dolary, dolary! - rozszlochał się znowu pan domu, wspomniawszy zagraniczne
delegacje przeżyte o zimnej konserwie, ciułane z trudem dewizy i niewybredne żarty
celników na Okęciu, grzebiących mu bez żenady długopisami gdzie popadło w poszukiwaniu
przemytu.
- Dolary wzięła, ale wielmożną panienkę Simonę też zabrała, a zawszeć to jakaś ulga!
- perswadował służący polonista.
- Wódki! - zażądał docent Basset, ponieważ jednak wódka też zniknęła, narzucił na
ramiona kosztowne futro z nutrii i poszedł w miasto, na wiatr, deszcz i poniewierkę...
3.
W knajpie “Pierwiosnek” kipiało życie. Za kontuarem królował potężny jak wielkie
piece Magnitogorska ajent Wincenty Jamochłon, słynny ongiś zapaśnik i sztangista.
Rozstawione nie bez smaku baterie różnokolorowych wódek otaczały aureolą słuszny w
treści, chociaż opluty w formie napis “Alkohol szkodzi zdrowiu”, pod którym ktoś dopisał
“...ale ratuje budżet państwa”. W szklanej szafce widniały zwłoki śledzia, omszałe jajko na
twardo i spory kawałek pasztetu, po którym łaził wywijający z radości ogonkiem duży,
złocisty gronkowiec.
Bliżej wejścia pousadzali się urzędnicy samorządu terytorialnego, chłepcząc w
pośpiechu jakieś chude zupki, przełykając zimny makaron i zerkając ze strachem ku centrum
sali, gdzie stoliki zajęte były przez podziemie gospodarcze, drobnych rabusiów, artystów
estrady, prostytutki i zwyczajnych pijaczków. W kącie skupiała się rozpoznawalna na
pierwszy rzut oka konspira. Rysowano tam na bibułkowych serwetkach wzory ulotek,
wymieniano szeptem zbrodnicze wiadomości i zerkając znad podniesionych kołnierzy
puszczano z premedytacją fałszywe informacje, notowane skwapliwie przez siedzącego
opodal tajniaka, ucharakteryzowanego na zarażona syfilisem konduktorkę MPK.
- Wódki dla wszystkich - powiedział docent Basset, podchodząc do kontuaru i
rzucając banknoty ozdobione wizerunkami naszych pierwszych monarchów z linii
piastowskiej.
- Jak dla wszystkich, to Szopen - burknął bufetowy, mając na myśli pięć tysięcy
złotych. Jednak kierownik orkiestry nie wyczuł intencji i zawołał z entuzjazmem: Tak jest,
szefie, Szopena!
I zaraz też zabrzmiała Fantazja A-dur na tematy polskich pieśni ludowych, opus 13-te,
grana tym chętniej, iż muzycy byli bez wyjątku pracownikami filharmonii dorabiającymi
sobie w wolnych chwilach i z największą niechęcią naginali się do knajpianego repertuaru,
opartego głównie na popularnych rytmach hardrockowych.
- Jeleń, jeleń! - rozległy się na sali życzliwe głosy i zaraz też grono bywalców
otoczyło hojnego ofiarodawcę, klepiąc go przyjacielsko po ramionach, niedźwiadkując się z
nim i zerkając na pękaty portfel, z którego wysupływał coraz to nowe banknoty.
Basseta wzruszenie dusiło w gardle. Wreszcie widział wokół siebie żywych ludzi, a
nie ich wyłonione w polu operacyjnym, okrutnie masakrowane narządy. Pił bez umiaru, nie
zauważył nawet jak ulotnił się gdzieś jego płaszcz podszyty nutriami, jak z nóg ściągnięto mu
buty, a z przegubu ręki elektroniczny zegarek “Maładiec”. Jego zamglony wzrok z trudem
odróżniał poszczególne twarze, a przeszłość mieszała mu się z teraźniejszością.
- Jolanto.... dlaczego odeszłaś...? - bełkotał, wieszając się na szyi babci klozetowej. -
O, i pan sekretarz Jaskiernik jest z nami! - wykrzyknął na widok wiszącego nad bufetem
portretu Marii Konopnickiej na rok przed śmiercią, uważanego przez ajenta za zdjęcie
ministra Nieckarza, zrobione przy okazji pierwszej komunii.
- A ty kto właściwie jesteś? - wypytywał go Wincenty Jamochłon, wiedząc z
doświadczenia, że taka informacja bywa zazwyczaj bardzo przydatna nazajutrz, gdy już
dochodzi do identyfikacji zwłok.
- Ja jestem nikim... - zachrypiał chirurg. - Do dziś byłem Bassetem, a teraz... Teraz
wiesz, kto ja jestem?
- Jam wał koński! - tu roześmiał się tak okropnie, że pobledli nawet wielokrotni
recydywiści, i słaniając się podszedł do drzwi.
- Jam wał koński! - zawołał jeszcze raz i wypadł w mrok ulicy, a za nim kilku jego
nowych przyjaciół.
W ciemnościach zakotłowało się, coś uderzyło głucho, ktoś jęknął, zawrzała krótka
potyczka o łup, wreszcie wszystko ucichło. I tylko z ust siedzącego na kupie gnoju docenta
Basseta po raz trzeci zabrzmiał szept:
- Jam... wał... koński...
Tu omdlał i legł bezwładnie obok butelki po piwie, którą go przed chwilą ogłuszono.
4.
Oj, nabiegał się tego dnia sieżant Miziak, ręce po łokcie urobił, nogi do kolan
uchodził, a tu ciągle piętrzyły się przed nim nowe zadania. Interweniował w spory rodzinne,
zapobiegał bójkom, wykrywał bimbrownie i ścierał nieprzyjazne napisy, albo neutralizował je
przy pomocy drobnych poprawek, tak jak nauczono go na kursie, dopisując na przykład przed
hasłem “PRASA KŁAMIE” - wyraz “AMERYKAŃSKA”.
Wreszcie usiadł, by napisać raport dzienny, gdy wtem kapral Modliszka wprowadził
jakiegoś odrażającego osobnika, ubranego tylko w krawat, kapelusz i podarte skarpetki.
- Ktoś go podrzucił na wóz staremu Kociorupie - wyjaśnił Modliszka. - Kociorupa
wracał z targu w Warszawie, gdzie sprzedał kapustę i kupił kolorowego “Rubina”. Przyjeżdża
do chałupy, a tu zamiast “Rubina” ten facet.
- Kociorupa to pijaczysko - zastanowił się sierżant - mógł go kupić w zamroczeniu
zamiast “Rubina”.... Zwłaszcza, że gość ma takie same kolory jak telewizor - dodał,
przyglądając się sinym plamom, buraczkowym podbiegnięciom i zielonym zastoinom
widniejącym na ciele nieznajomego.
- Jak się nazywacie? - spytał, kładąc przed sobą formularz przesłuchania.
- Jam wał koński... - jęknął przybysz.
- Jan Wałkoński - zanotował sierżant. - No, dobrze, powiedzcie nam teraz, Wałkoński,
gdzie was tak urządzono? Adresy, hasła, punkty kontaktowe? Krypto- i pseudonimy?
- Jolanta... - wymamrotał cicho nieszczęśnik, trzęsąc się z zimna.
- Pseudonim “Jolanta”? - zapytał Miziak. - Mówcie, mówcie, Wałkoński! Wiemy o
was więcej niż przypuszczacie! - dodał, mrugając porozumiewawczo do kaprala Modliszki.
Podejrzany zamilkł jednak i tylko szczękał zębami.
- Ech, puścić by mu światło w oczy, jak na francuskich filmach kryminalnych... -
rozmarzył się sierżant. - Ale trzeba by co najmniej sześćdziesiątkę, a nie jakąś gównianą
czterdziestkę... Żebym to ja miał takie wyposażenie jak porucznik Borewicz... westchnął z
zazdrością.
- A może by zadzwonić do Borewicza? - podsunął Modliszka. - To ludzki facet, swój
chłop, on nawet wiejskiego milicjanta ma w poważaniu!
- Racja - zgodził się Miziak i podniósłszy słuchawkę telefonu, rzucił w nią
zdecydowanie:
- Ewa wzywa zero siedem!
W mieszkaniu Borewicza zadzwonił telefon.
- Co jest, kurwa? - rozeźlił się Borewicz, złażąc z przystojnej prywaciary, którą
właśnie przesłuchiwał i nawykowo zapinając na gołym ciele szelki z kaburą podpaszną
lewostronną, kryjącą w sobie miły ciężar niezawodnej, oksydowanej dziewiątki.
- A, to wy, Miziak! - powiedział życzliwie. - Meldujcie szybko, bo mi opadnie!
- Mierzy opadanie krwinek w probówce, uczony z niego człowiek - wyjaśnił Miziak
kapralowi, przysłaniając ręką słuchawkę.
- Melduję - zawołał służbiście - że mamy tu podejrzaną osobę, pseudo “Jolanta”, ale
nie chce nic gadać!
- Sam bym ją zbadał, ale nie mam, kurwa, czasu - odrzekł Borewicz, który jako swój
chłop posługiwał się luźnym językiem dnia codziennego.
- W dodatku, kurwa, bezpartyjny jestem - dodał bez sensu, tak jak to robił we
wszystkich odcinkach serialu.
- To co mamy robić? - zmartwił się sierżant.
Borewicz parsknął krótkim, męskim śmiechem.
- Powiem wam tylko sierżancie, że w łóżku każdemu rozwiązuje się język! - i położył
słuchawkę, bo do jego sypialni dobijała się już następna podejrzana, złotowłosa trucicielka ze
stołówki w Zakładach Produkcji Zabawek im. Feliksa Dzierżyńskiego.
- Modliszka! - rozkazał sierżant Miziak. - Ja wychodzę, a wy macie się przespać z
zatrzymanym!
- Nigdy! - załkał kapral. - Dostanę od tego adidasa!
- W takim razie - zawyrokował po chwili namysłu Miziak odprowadźcie go do starego
Kociorupy. Jak go sobie kupił, to niech się teraz o niego martwi!
5.
Życie nie układało się staremu Kociorupie po różach. Rozkułaczony w 1952 i
pozbawiony swoich hektarów, stał się nagle biedniakiem wiejskim, a jako taki z entuzjazmem
przyjęty został do Spółdzielni Produkcyjnej imieniem Jakuba Szeli. Że zaś był pyskaty i
obrotny, już wkrótce spółdzielcy okrzyknęli go swoim prezesem, dzięki czemu mógł
pousadzać krewnych i znajomych na wszystkich prominentnych stanowiskach w gminie.
Zrobił to zaś tak konsekwentnie, że podczas zebrań i rocznicowych akademii przy stole
prezydialnym zasiadała cała rodzina Kociorupów, spoglądając władczo sponad zielonego
sukna na skłębioną w świetlicy resztę ciemnego ludu. Rozpad spółdzielni nie zaskoczył
doświadczonego kmiecia. Nachapał ile się dało ze wspólnego inwentarza, okopał w swoich
zabudowaniach i ogłosił, że zakłada gospodarstwo specjalistyczne, bardzo podówczas
lansowane. Zaraz też udzielono mu licznych kredytów, otoczono opieką agro- i
zootechniczną, a nawet pewnego dnia odwiedził go ktoś z najwyższego szczebla, chodził po
obejściu, chwalił wybetonowane gumno i gładził po płowych głowinach liczne rzekome
wnuki Kociorupy, wypożyczone przez niego za dwa metry ziemniaków z pobliskiej ochronki.
Podziwiał też krowy, przywiezione z okolicznego PGR-u, tak już przywykłe do ciągłego
przerzucania z miejsca na miejsce, poklepywania i pozowania, że na widok ekipy telewizyjnej
same ustawiły się do zdjęcia. Dwie z nich legły nawet wdzięcznie u stóp dygnitarza, dwie
inne usiadły na zadach po obu jego stronach, reszta zaś stanęła w tle i przechylając
wdzięcznie mordy wpatrywała się w obiektyw.
- Jakaś zmyślna rasa! - zachwycał się prominent. - Czy to może leghorny?
- Od razu żeście poznali - krzyknął z udanym podziwem chytry Kociorupa. - A
niechże was dunder świśnie! - dodał, co bardzo spodobało się gościowi, znużonemu już
nachalnym wazeliniarstwem swego dworu.
Wprawdzie w kilka miesięcy później dygnitarz ów wysadzony został ze stołka, a
wkrótce posypali się również jego poplecznicy, ale zmian - hamowane po drodze gdzie się
dało - nie doszły aż do szczebla gminy. Kociorupa jakby się skulił, do żadnych nowych
organizacji nie wstępował, składki gdzie trzeba płacił, tyle że zaczął naraz uczęszczać do
kościoła, pilnie uważając by i tam się w żadną stronę nie wychylić. Gdy więc podczas “Boże
coś Polskę” ekstrema śpiewała “racz nam wrócić Panie”, zaś aktyw Komitetu Gminnego
molestował “pobłogosław Panie”, nasz Kociorupa dostawał zwykle w tym miejscu ataku
kaszlu, wprawiając podsłuchiwaczy w osłupienie i wpuszczając ich w kanał.
Reaganowskie restrykcje, tak dotkliwe dla większości hodowców drobiu, także umiał
obrócić na swoją korzyść i ku ogólnemu zdumieniu stał się jedynym po obu stronach Oceanu
Atlantyckiego człowiekiem, któremu to godne pożałowania pociągnięcie administracji
amerykańskiej przyniosło wymierne korzyści. Proklamował mianowicie moratorium na spłatę
kredytu w banku spółdzielczym, zwalając całą winę na Biały Dom i uzasadniając to tak
dialektycznie, że uzyskał nie tylko umorzenie długu, ale i opinię swojego człowieka.
Do takiego to, pełnego godności i tradycji domostwa trafił amnezjonowany docent
Basset i jako nikomu nie znany Jan Wałkoński zaczął uczciwie pracować na miskę zupy i
przygarść jaglanej kaszy.
Siedział więc kiedyś na przyzbie i skrobał ziemniaki, gdy spoczęła przy nim na
moment urodziwa Kaśka Pyzdra, zatrudniona przy skubaniu pierza, pilnowaniu zacieru,
nawilżaniu zboża, aby przy skupie miało lepszą wagę i tym podobnych czynnościach,
nieobcych żadnemu polskiemu rolnikowi.
- Jak żyjeta, Wałkoński? - spytała życzliwie, bo polubiła tego pracowitego, cichego
przygłupa.
- Ot, siedzę se i skrobię... - odparł zgodnie z oczywistą prawdą.
- Skrobiecie... - powtórzyła w zamyśleniu - skrobiecie... a mnie nie chcą wyskrobać,
mówią, że za późno! - tu wybuchnęła spazmatycznym, dziewczęcym płaczem.
- Nie martw się, Kasiu - zaczął ją pocieszać i obejmować - co znaczy za późno? Dla
dobrego chirurga nigdy nie jest za późno... - tu zaczęło mu się coś przypominać, majaczyć,
konkretyzować w zaćmionym umyśle, aż poczuł w sobie wiedzę, moc i chęć dopomożenia tej
dziewczynie, więc przyciskając ją i nawykowo badając, zawołał:
- Jo cię Kaśka wyskrobia, że i śladu nie budzie!
- Dobrzyśta - szepnęła z wdzięcznością, podnosząc na niego ogromne błękitne oczy -
zajdę do was wieczorem, a teraz wyjmijta mi już palucha z rzyci, bo gospodyni czekają!
I z wesołym puknięciem zerwawszy się z uwięzi, pobiegła furkocząc spódniczkami, a
ubogi wyrobnik jął wecować na kamieniu skrobaczkę do kartofli, obficie na nią popluwając.
6.
Jak gmina długa i szeroka, wszędy z szybkością wiatru rozeszła się wieść o
niezwykłych talentach wolnego najmity, żyjącego na łaskawym chlebie w Kociorupowym
obejściu.
Z podziwem i nadzieją opowiadano sobie, jak to przygłup Wałkoński wyskrobał
Kaśkę Pyzdrzankę tak galanto i błyskawicznie, że tuż po zabiegu dziewucha o własnych
siłach uciekła w jedną stronę, a potworny wyskrobek w drugą i to nie tylko za próg, ale aż do
miasteczka, gdzie początkowo dobijał się do Stronnictwa Demokratycznego, zaś załatwiony
odmownie pokuśtykał na plebanię i zatrudniony tam został jako dzwonnik Quasimodo, które
to imię trudne do wymówienia - prosty lud zaraz zmienił na Kwasimordę, i bardzo słusznie,
bo mordę miał w samej rzeczy rozkwaszoną.
Zaraz też ze wszystkich stron wyruszyły wozy i wózki, fury i furki, polonezy,
maluchy, a nawet syreny wiejskiej biedoty i pociągnęły het, precz drogami i bezdrożami ku
chałupie Kociorupów, a na każdym wozie stroskana matka lub ojciec zbolały wieźli a to jakąś
Marychnę leniwą, której - zgiętej przy kopaniu ziemniaków - nie chciało się machnąć motyką
do tyłu, aby natręta odpędzić, a to znowuż Jagnę roztargnioną, co grając w kucanego berka
nie spozierała gdzie mianowicie kuca, a to wreszcie łatwowierną Małgośkę, która czekając ze
zbożem we wiatraku aż wiatr dmuchnie - sama nieopatrznie nadmuchać się pozwoliła.
Księża grzmieli z kazalnic na zgorszenie, babki-znachorki zaczęły przymierać głodem,
zaś w szpitalu okręgowym po raz pierwszy od dziesiątków lat pojawiły się wolne łóżka, co
wreszcie zwróciło uwagę adiunkta Wygrzmoconego, od niedawna dyrektora tej
prowincjonalnej lecznicy.
- Wiesz, Jolanto - mówił wieczorem do żony - chyba zdrowowotność w rejonie
drastycznie wzrosła, bo już pacjenci nie leżą po korytarzac i można przejść suchą nogą, nie
ślizgając się w różnych paskudztwach, jak to kiedyś bywało... Myślę - kontynuował - że jest
to rezultat mojej wytężonej pracy, jaką podjąłem od momentu, gdy w dowód zaufania
przeniesiono mnie na ten zaniedbany odcinek.
- W dowód zaufania! - prychnęła pogardliwie Jolanta. - Ciebie wywalono na zbitą
twarz z kliniki za to, żeś wywałaszył towarzysza Podnośnika jak sójka za morze!
- To nie ja - pisnął rozpaczliwie adiunkt, rozglądając się czy kto nie słyszy - to twój
pierwszy mąż, docent Basset!
- I owszem - zgodziła się Jolanta - ale miał tyle rozumu, żeby potem zniknąć, a więc
wszystko skrupiło się na tobie, jak kura na pieprzu... O, ja nieszczęsna - zawołała wpadając w
rozpacz mogłam żyć z Bassetem w szczęściu i dobrobycie, zamiast kisnąć na tym zadupiu jak
małpa w kąpieli!
Sprzeczkę przerwało przybycie sierżanta Miziaka.
- Witam, witam komendancie! - zawołał kordialnie Wygrzmocony, który starał się być
w dobrych stosunkach z przedstawicielami miejscowego establishmentu. - Co dolega? - pytał
troskliwie. Zresztą nic nie mówcie, stary praktyk z samego wyglądu potrafi postawić
diagnozę... Cera nieświeża, oddech też, wzrok osłupiały... Przepracowanie, co?
- To swoją drogą - zgodził się Miziak, który właśnie przed chwilą zneutralizował
wypisaną na szpitalnym murze nielegalną nazwę nieistniejącego związku zawodowego
“Solidarność” dopisując do niej wyrazy “...z walczącymi narodami Afryki i Azji, to nasz
patriotyczny obowiązek”.
- Ale ja nie w tej sprawie! - dorzucił szybko w obawie przed terapią adiunkta, która
już niejednego pacjenta wyprawiła na cmentarz komunalny.
- Nie? A to szkoda, bo mam tu właśnie nowy amerykański lek “The Polopiryna”, na
pewno postawiłby was na nogi!
- Panie Wygrzmocony - szepnął konfidencjonalnie sierżant. Ktoś robi panu koło
pióra...
- Jak to koło pióra? - zaniepokoił się uczony. - Może koło biura? - zapytał z nadzieją
w głosie, bo koło jego biura funkcjonowała jedyna w szpitalu ubikacja, do której ustawiały się
kolejki pacjentów, nie zawsze panujących nad zwieraczami po percepcji czterosuwowej
sprężarkowej lewatywy, będącej darem bułgarskiej służby zdrowia dla bratniego okręgu.
- Koło pióra powiadam, to znaczy, że ktoś panu odbiera pacjentów - i sierżant Miziak
zreferował pobladłemu z wrażenia lekarzowi sytuację, jaka wywiązała się w gminie na
odcinku troski o powszechną zdrowotność.
- Sierżancie - rzekł z determinacją docent Wygrzmocony jedziemy do starego
Kociorupy... Czy macie przy sobie nakaz aresztowania in blanco?
- Mam swoją pałkę - odparł wymijająco Miziak, postanawiając sprawdzić wieczorem
w słowniku wyrazów obcych, co to znaczy “in blanco”.
7.
Tymczasem Jan Wałkoński, nieświadom burzy zbierającej się nad jego głową, czynił
następny krok w swojej powtórnej karierze, a to za sprawą polowania odbywającego się w
Puszczy Gminnej im. Marii Rodziewicz.
Gmina, którą opisujemy, położona peryferyjnie, od kilku dziesiątków lat była terenem
zsyłki dla różnych wybitnych ongiś postaci, które na kolejnych etapach powylatywały ze
stanowisk i tutaj, w ciszy i spokoju, dożywały swych dni, nie dręczone widmem
odpowiedzialności za swoje niegdysiejsze poczynania.
Doroczne polowanie zgromadziło ich wszystkich - zgrzybiałych zwolenników sanacji,
prostodusznych autorów błędów i wypaczeń, zgrzebnych entuzjastów ekonomiki bodźcowej,
niefrasobliwych pożyczkobiorców i dziecięco naiwnych teoretyków finlandyzacji.
Stary leśniczy Bazyli Dwurura ustawiał ich właśnie na stanowiskach strzeleckich,
wywołując kolejno nazwiskami i tytułami, na które byli ogromnie uczuleni.
- Pan podkomorzy katowicki na stanowisko trzecie! - zabrzmiał jego puszczański,
surowy bas.
- I znowu na stanowisku... - rozmarzył się podkomorzy, wspomniawszy nie tak znów
dawną przeszłość.
- Pan miecznik rzeszowski, prosimy na ambonę! - komenderował leśniczy.
- A czy nie można by na mównicę? - spytał szeptem miecznik. Obawiam się, że mój
pobyt na ambonie mógłby wywołać nieprzyjazny komentarz w stolicy...
- Akurat w stolicy nie mają większych kłopotów! - mruknął sarkastycznie profesor
Mieczysław Różopolański, przebywający na prowincji od marca 1968, zwracając swój
egzotyczny profil ku byłemu działaczowi PSL-u, Bonifacemu Kant-Gwizdkowi.
- A odpierdulta żeż się wszyscy ode mnie! - odrzekł zgryźliwie Kant - Gwizdek,
ładując kwartą prochu starą odtylcówkę, z amerykańskich jeszcze zrzutów.
Przedwojenny wojewoda piński, wybrany jednogłośnie marszałkiem szlachty, dał
znak chórowi włościańskiemu, który buchnął starą, myśliwską pieśnią: - Pojedziemy na łów,
na łów, towarzyszu mój... - narodową w formie i jakże aktualną w treści.
- Nagonka ruszaj! - rozkazał marszałek szlachty.
- Nie nagonka, jeno naganka! - sprostował szybko leśniczy widząc, że niektórzy
szczególnie doświadczeni działacze dają dyla w krzaki.
Zaraz też rozległo się srogie łomotanie, gwizdy i krzyki, a wreszcie tętent
nadbiegającej zwierzyny.
- Jakaś gruba sztuka przesieką idzie - szepnął Bazyli Dwurura, przykładając ucho do
ziemi - chyba prosto na pana ministra Podmamuśkę!
Minister Podmamuśka, stary wyjadacz z epoki propagandy sukcesu, podniósł broń do
oka, ale zaraz opuścił ją z niesmakiem:
- Sama drobnica - mruknął.
Jakoż istotnie, z gąszczu wypadło najpierw kilku bimbrowników, potem niewielki
zastęp harcerzy, a wreszcie spory tłumek zbieraczy runa leśnego. Wszystko to przemknęło z
piskiem i kwikiem pod nogami myśliwych i pognało do wyraju, między Czarcim
Uroczyskiem a PGR-owskimi ugorami, aby zniknąć jak ta efemeryda w proboszczowskim
sadzie. I znowu nastała cisza, przerywana tylko pohukiwaniem naganiaczy.
- Ogólna klapa... - odezwał się z ambony miecznik rzeszowski, spoglądając na
leśniczego. Ten, w ostatecznej desperacji, przypomniał sobie naraz ostatnią powieść pana
Nienackiego, którą przypadkiem w jakimś periodyku czytał, i wzorem bohatera tej powieści,
również leśnika, wpadł do chałupy, wyciągnął z niej swoją starą i zadarłszy jej spódnicę
ukazał struchlałej puszczy szpakowate, sinawe i nieźle już obwisłe łono. Na ten widok
spomiędzy drzew zaczęły wyskakiwać a to rude listy, a to płowe wilczyska, a to szczeciniaste
dziki, aby popędzić w panice prosto pod ziejące ogniem strzelby. Wtem baba pierdła - wtedy
zaś do ucieczki runęły mocarne niedźwiedzie i łosie rosochate, i gigantyczne żubry, a nawet
jakiś SS-man, od wojny się jeszcze kryjący, wyleciał z gąszczu z rozpaczliwym krzykiem
“hilfe, hilfe” i dobiegłszy aż do komisariatu, poddał się kapralowi Modliszce.
W ogólnym zamieszaniu i totalnej palbie padł też, jak to zazwyczaj bywa, jeden
kierowca służbowej wołgi i kilkoro ze służby, ale żartom i śmiechom nie było końca, aż do
momentu, gdy wśród towarzystwa rozeszła się hiobowa wieść: ambasador Bamboko Kikuju
ranion...
W samej rzeczy, egzotyczny ów gość leżał bezwładnie na trawie, a zdrowa czerń jego
policzków przybierała z wolna barwę popiołu.
- Doktora, doktora! - rozległy się krzyki.
- Ani mi się ważcie! - zawołał autorytatywnie marszałek szlachty. - Już tam adiunkt
Wygrzmocony nie da mu żadnej szansy. Ot, wezwać by lepiej onego cudownego przygłupa,
któren praktykuje w chałupie starego Kociorupy!
- Źwięte słowa pana marszałka - powtórzył stary leśniczy. Kopnijta no się chłopaki i
sprowadźta tu migiem Jana Wałkońskiego.
8.
- Ale żeś pan przywalił temu Murzynowi - mówił z podziwem stary Kociorupa,
częstując niuchem tabaki byłego ministra Podmamuśkę.
Siedzieli obaj przed drzwiami izby, w której znachor Jan Wałkoński walczył o życie
ambasadora Bamboko Kikuju.
- A bo wyszedł prosto na mnie... - tłumaczył się Podmamuśka. A że akurat wczoraj w
telewizorze mówili, że należy bić Murzynów, więc dołożyłem mu w ostatniej chwili kolbą
przez plecy...
- W telewizorze podano dwie wiadomości - tłumaczył mu cierpliwie Kociorupa -
jedną krajową, że należy oszczędzać, drugą zagraniczną, że Amerykanie biją Murzynów.
- No, patrz pan, a ja zrozumiałem, że Amerykanie oszczędzają, a Murzynów należy
bić... Oj, dadzą mi teraz łupnia, jak ambasador odkorkuje!
Kociorupa uśmiechnął się pobłażliwie:
- A kto się o niego upomni? Przecież ten afrykański rząd, który go desygnował, już
dawno został strawiony.
- Rozumiem... - kiwnął głową Podmamuśka - strawiły go wewnętrzne sprzeczności
okresu postkolonialnego, uczyli nas tego na pomaturalnych kursach doktoranckich.
- Sprzeczności też - potwierdził Kociorupa - ale głównie strawiła go, po uprzednim
zresztą zjedzeniu, następna ekipa rządząca, bardzo postępowa nawiasem mówiąc, pod
kierownictwem sierżanta Makaku Nastyku.
- Pokój temu domowi! - zabrzmiało od furtki, i do obu rozmówców podszedł
niemłody już duchowny w wyszarzałej sutannie.
- Witajcie, ojcze Chudzielaku! - odrzekł z szacunkiem Kociorupa, zastanawiając się w
duchu, na co zacny kapłan tym razem kwestuje, jeżeli we wsi stoją już trzy kościoły.
- Podobno macie w obejściu konającego poganina? - zaszemrał ojciec Chudzielak.
- Konającego poganina to za dużo powiedziane - oparł stary rolnik - ale pobitego
Murzyna i owszem. Jeżeli ksiądz chce go ochrzcić, to my z panem ministrem Podmamuśką
chętnie go przytrzymamy, żeby nie wierzgał.
- O Jezu, Jezu! - rozległ się nagle rozpaczliwy wrzask z chałupy.
- Nawrócony! - zawołał naiwnie ojciec Chudzielak, składając dłonie do modlitwy.
- Et - machnął ręką Kociorupa - u Wałkońskiego wszyscy pacjenci tak wrzeszczą,
wierzący i niewierzący, partyjni i bezpartyjni!
- Nie moja to wprawdzie sprawa - rzekł Podmamuśka, mierzwiąc nerwowo
szpakowatą czuprynę, przystrzyżoną na jeżyka z lat siedemdziesiątych - ale ja bym tak
znowuż nie chrzcił każdego kto podleci, bo potem człowiek nie wie czy trafił do kościoła czy
dajmy na to do arki Noego. Ja tam jestem stary ateista i światopoglądu swego nie zmienię, tak
mi dopomóż Bóg, ale jak w niedzielę zamiast księdza proboszcza wyłazi na kazalnicę ten cały
profesor Różopolański, z takim proszę pana nosem i zaczyna bluzgać na partię, która go
wykarmiła własnym cyckiem, to mnie za przeproszeniem szlag nagły trafia, albowiem w
Piśmie powiedziano, iż wszelka władza dana jest od Boga, a byt określa świadomość!
zakończył stanowczo i splunął na gumno.
- Wszystko to nasi bliźni - szepnął obłudnie Chudzielak, który jako kapłan starej daty
sam krzywo patrzył na wszelkie innowacje w Kościele, a zwłaszcza na prelekcje polityczne
różnych neofitów i występy artystów, a już szczególnie artystek, znanych ongiś szeroko z
hulaszczego, a nawet rozpustnego trybu życia.
Wtem drzwi skrzypnęły i stanął w nich Jan Wałkoński, skrwawiony, ale radosny.
- Udało się - rzekł, odpowiadając na chaotyczne pytania - chociaż niełatwo było, gdyż
pan minister Podmamuśka bardzo silnie kontuzjował pana ambasadora Kikuju w okolicę
kości ogonowej.
- A nie w dupę? - zdziwił się minister.
- Toż to na jedno wychodzi! - parsknął głośnym śmiechem Kociorupa.
- Niezupełnie - wyjaśnił znachor - ponieważ pan Bamboko Kikuju ma tę kość
ogonową ponadprzeciętnej długości, dodajmy że chwytną, więc uszkodzenie jej mogłoby się
źle skończyć.
- To z ostatniego namaszczenia nici? - skrzywił się ojciec Chudzielak. - Chrzest także
się nie odbył, no to jestem nieźle do tyłu... - i rozsierdzony duszpasterz pobiegł na plebanię,
podjąwszy niechrześcijańskie postanowienie odegrania się przynajmniej na dzieciach notabli,
które przysyłano masowo na lekcje religii, a to głównie ze strachu przed miejscową opinią
publiczną, męką piekielną i pomówieniem o sprzyjanie pieriestrojce.
9.
Adiunkt Wygrzmocony gryzł palce w bezsilnej wściekłości. Jego akcja, mająca na
celu eliminację kłopotliwego konkurenta, spaliła na panewce. Znachor Wałkoński z dnia na
dzień zyskiwał na znaczeniu, leczył dostojników już nie tylko gminnych, ale i wojewódzkich,
stając się dla Wygrzmoconego nieosiągalnym obiektem zawodowej nienawiści.
Piękna pani Jolanta dolewała oliwy do ognia:
- Ach, ty fujaro - mówiła - ty ofermo życiowa, ty flimono zagwazdrana! Byle znachor
zabrał ci całą praktykę, jak diabłu ogarek. W domu bieda i głód, aż mnie w dołku ssie, jak
kruk krukowi, a przecież przy każdym innym mężu mogłabym mieć te wszystkie bogactwa! -
Tu wskazała dramatycznym ruchem usytuowany naprzeciwko ich mieszkania Gminny Dom
Towarowy, na wystawach którego piętrzyły się łańcuchy dla krów, odkurzacze dla młodych
małżeństw i - wprowadzone ostatnio - prezerwatywy wielokrotnego użytku dla starych
konkubinatów. - Temu Wałkońskiemu całkiem się we łbie przewróciło - ciągnęła, nie biorąc
pod uwagę, że mąż bliski jest zawału. - Ty wiesz, że on odmówił wyjazdu za granicę?
- To zależy za którą granicę... - mruknął sceptycznie adiunkt.
- Za afrykańską! Ten wyleczony Murzyn zaproponował mu kontrakt dolarowy w
Gugumayaya, a Wałkoński mu na to pokazał, gdzie się zgina dziób pingwina. Tak, tak,
niedaleko pada jajo mądrzejsze od kury!
- Dolarowy kontrakt... odmówił... chyba pijany albo wariat mówił sam do siebie
Wygrzmocony - wariat, na pewno wariat! A jeżeli wariat, to już ja go dostanę!
I trzasnąwszy drzwiami pobiegł załatwić żółte papiery dla konkurencji. Poszło to
łatwiej niż przypuszczał, ponieważ nikt we wrogim obozie nie oczekiwał ataku z tej właśnie
strony. Ordynator szpitala psychiatrycznego im. prof. Krasińskiego, doktor hab. Sebastian
Cycoń natychmiast wysłał karetkę, która na sygnale dostarczyła związanego znachora i
postawiła go przed komisją lekarską.
- Dzień dobly, panie Wałkoński! - zawołał dr Cycoń, mający zwyczaj wylewnego
witania swoich pacjentów, aby ich ośmielić.
- Co tam nowego? Kuku na muniu? Do Aflyki nie pojechała za dularki, fiksum
dyrdum?
- A nie - odrzekł stanowczo delikwent - i nie pojadę, bo tu mi dobrze w kraju
rodzinnym!
“Wariat” - zapisali jednocześnie dwaj pozostali członkowie komisji, psychiatra dr
Wysłodek i psycholog mgr Barbara Felga.
- Czy pacjent nie onanizował się swego czasu dzieckiem w kolebce? - spytał dr
Cycoń, obarczony predylekcją do górnolotnych wyrażeń, zapożyczonych z literatury.
- Dzieckiem nigdy - odparł prostodusznie Wałkoński - tylko misiem albo ręką.
- A czy pacjentowi nie śnią się czasami stosunki analne? indagowała mgr Felga, cała
czerwona ze wstydu, bo jej stosunki analne śniły się średnio cztery razy w ciągu nocy.
- Nigdy! - uderzył się w piersi znachor. - Za to czasem śnią mi się stosunki bilateralne
z Kubą. “Zboczeniec” - zapisał dr Wysłodek.
- Kończmy - szepnął mu do ucha dr Cycoń - bo czas leci, a ja muszę być o szóstej pod
Borodinem... Tfu, co ja gadam? Pod kinem! - i zdenerwowany wsadził jedną dłoń za surdut, a
palcami drugiej zaczął bębnić po stole, dmuchając jednocześnie w charakterystyczny kosmyk
włosów opadający mu na czoło.
- No cóż - podsumował dr Wysłodek - chyba zatrzymamy pana na jakiś czas, panie
Wałkoński.
- Dostanie pan cieplutką celę - informowała życzliwie mgr Felga - i może pan brać
udział w zajęciach plastycznych, a nawet sportowych... Nie wiem, czy pan wie, że w naszym
kraju istnieje liga drużyn piłkarskich przy poszczególnych zakładach psychiatrycznych. O,
nawet dziś KS “Psychopata” Gliwice gra ze “Schizofrenikiem” Poznań...
- Możecie mnie zatrzymać - powiedział znachor z flegmą, nabytą podczas
wielogodzinnej kontemplacji dziejów rodu Palliserów - ale uprzedzam, że przy najbliższej
okazji poskarżę się swojemu posłowi.
- Komu pan się poskarży? - krzyknęła z przerażeniem mgr Felga.
- Swojemu posłowi oczywiście - odrzekł z godnością Wałkoński.
- To przesądza sprawę. Idiota. Pojedyncza cela, zimne okłady, elektrowstrząsy i
szpryca z towotu! - zaordynował dr Cycoń i porwawszy z wieszaka trójgraniasty kapelusz,
opuścił gabinet.
10.
Przygwoździwszy przeciwnika, adiunkt Wygrzmocony zaczął się liczyć ze
wzmożonym napływem pacjentów do swej własnej lecznicy. Gdy nic takiego nie nastąpiło, a
miejscowy grabarz przestał mu się nawet kłaniać, adiunkt wpadł na pomysł zorganizowania
białej niedzieli na wsi, słusznie uważając, że kiedy pacjenci nie przychodzą, to należy ich
samemu nałapać. Do sprawy przystąpił pedantycznie, naukowo, studiując przede wszystkim
ostatnie dwa roczniki dwutygodnika “Nowy Medyk”, z którego to pisma dowiedział się, że
warunkiem powodzenia wszystkich masowych akcji sanitarnych, takich właśnie jak białe
niedziele, przymusowe szczepienie lub odłów kurew w celu ich przebadania - jest
zaskoczenie. Wygrzmoconemu nie przyszło jednak do głowy, że z kolei warunkiem
zaskoczenia jest dyskrecja. Gadał o obławie tu i ówdzie, przecieki poszły w teren. Chłopi,
wiedząc czym to grozi - bo na przykład studentów stomatologii rozliczano podczas takich
niedziel z ilości wyrwanych zębów - powołali straż obywatelską, osadzili kosy na sztorc, baby
i dzieci schowali w lesie, psy pospuszczali z łańcuchów, a do władz wysłali delegację z białą
flagą, powołując się na Kartę Praw Obywatela i grożąc przerwaniem dostaw żywca.
Wróciwszy jak niepyszny do szpitala, Wygrzmocony usiłował rozładować swój gniew
sztorcując salową, która kijem od miotły tłukła właśnie w kącie jakąś wyjątkowo złośliwą
salmonellę. Ta jednak - tzn. salowa, a nie salmonella - oświadczyła, że pan dyrektor może jej
wskoczyć na dodatek rodzinny i że taką zasraną robotę to ona wszędzie znajdzie.
W domu czekała go niespodzianka, gdyż córka pani Jolanty z pierwszego małżeństwa,
Simona Basset, wróciła właśnie - jak oświadczyła stara niania - “ze szkół”, które to niemodne
wyrażenie o tyle oddawało prawdę, że Simonę wylewano regularnie z kilku kolejnych szkół
stopnia ponadpodstawowego, a to za kleptomanię, erotomanię, ostatnio zaś za narkomanię.
- Biedactwo wpadło w wąchactwo! - zrymowała niechcący pani Jolanta, wskazując
mężowi dobrze rozwiniętą dziewuchę, wąchającą z zapałem kawałek starego ementalera.
- No oddaj to, no oddaj! - prosiła łagodnie. - Tatuś przyszedł głodny jak z cebra!
Muszę mu zrobić kanapki...
- Nie będę jadł! - warknął doktor, z trudem hamując mdłości.
- Wszystko wącha? - spytał, usuwając narkomance sprzed nosa swoje ulubione stare
kapcie i z ulgą wsuwając w nie stopy.
- Wszystko! Wąchała już pastę do butów, swoją starą nianię, kota i sierżanta Miziaka,
który ją tu zresztą przyprowadził, jak kwiatek do kożucha.
Dr Wygrzmocony zasępił się. Nie dalej jak pół roku temu Simona wpadła w jogizm, a
zaraz potem w nimfomanię, w wyniku czego została przyłapana na uprawianiu nierządu w
pozycji kwiatu lotosu. Na nic się zdało zmuszanie jej siłą do oglądania w telewizji pogadanek
pani Michaliny Wisłockiej, propagującej seks humanistyczny. Wskutek zmian
programowych, w telewizorze zamiast Wisłockiej pokazała się pani Irena Gumowska i
udzieliła kilku rad gospodarskich, które Simona - przekonana, że dotyczą seksu -
wprowadziła do swego repertuaru erotycznego wzbudzając grozę nawet wśród największych
świntuchów. Szczególnie odrażające były jej próby czyszczenia starszym panom zamszu
kiszoną kapustą, wypychania zużytymi gazetami i tym podobne.
Najwybitniejsi psychologowie i psychiatrzy nie byli w stanie poradzić sobie z
rozwydrzoną dewiantką.
- Może by doktor Cycoń? - zastanawiał się głośno adiunkt. Albo magister Felga?
- Akurat - skrzywiła się Jolanta. - Cycoń sam nienormalny, wczoraj dzwonił, czy jest u
nas Kutuzow. A Felga tylko patrzy, komu się podstawić, jak mysz kościelna. O, znachor
Wałkoński, ten by ją uzdrowił. Przecie on wyleczył mecenasa Pitułę z zastarzałego pedalstwa,
i to tylko przy pomocy nunczaków, ćwiartki terpentyny i kołka dębowego sześć ósmych cala.
No tak, ale ty wsadziłeś Wałkońskiego do czubków, kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie
wpada! - zakończyła swój wywód, nie wiedząc nawet, że pierwszy i ostatni raz w życiu udało
się jej trafić przysłowiem w sedno sprawy.
- A może by i Simonę tam wsadzić? - mruknął chytrze adiunkt. Poproszę Cyconia,
żeby umieścił ją we wspólnej celi ze znachorem... A nuż coś z tego wyjdzie?
- Spróbuj - zgodziła się pani Jolanta. - Przygarnął Kociołek Gierkowi, a sam smoli.
11.
Odseparowanie popularnego znachora odbiło się w całej gminie szerokim echem, co
znalazło swój wyraz na łamach miejscowej prasy.
“Państwowa psychiatria w walce z ciemnotą i zacofaniem” grzmiał półoficjalny
“Trybunarz ludowy”, dając do zrozumienia, że Wałkoński, oprócz znachorstwa i wrodzonego
idiotyzmu, zhańbił się również posiadaniem obcych dewiz, powielacza, zacieru i kilku
fragmentów srebrnego sarkofagu św. Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej.
“Wierzący wieśniak ofiarą represji” - narzekał “Aniołek rzymsko-katolicki”, rysując
na swych łamach wzruszającą sylwetkę wiejskiego homeopaty, który żegnał się przed
każdym zabiegiem, co rzekomo spowodowało wściekłość władz i próby zmuszenia go, żeby
żegnał się trzykrotnie, i to z prawa na lewo. Konspira też nie zasypiała gruszek w popiele i w
ciągu nocy pokryła mury napisami “Wypuścić znachora”, przy których uwijał się spocony
sierżant Miziak, wymazując końcówkę pierwszego wyrazu w nadziei, że hasło “Wyp...
znachora” będzie odebrane niejednoznacznie, i że wprowadzi niejaki zamęt w strukturach
podziemia.
Afera Wałkońskiego ściągnęła nawet korespondentów zagranicznych, z którymi
spotkał się rzecznik prasowy sołtysa, człowiek doskonale wychowany, przy tym bardzo
przystojny mężczyzna o znakomitej sylwetce, bujnej czuprynie i ściśle przylegających do
czaszki uszach, co całkowicie predysponowało go na to stanowisko. Roli tłumacza podjął się
chętnie b. minister Podmamuśka, człowiek bywały w świecie, dobrze otarty o obce kraje i
języki.
Jako pierwszy wystartował z pytaniem dystyngowany Anglik, przedstawiciel “The
Ilustrated His Maiesty Imperiał Magazine”, mr Reginald Blackberry-Sauce Jr.
- Pragnąłbym zapytać - powiedział bezbłędną, oksfordzką angielszczyzną - czy
zdaniem milorda sprawa sir Wałkońskiego jest incydentalna, czy też może zapowiada dalsze
przykręcenie śruby?
- Co on powiedział? - spytał nerwowo rzecznik.
- Przypierdala się do Wałkońskiego! - przetłumaczył sumarycznie Podmamuśka.
- To powiedz mu pan, że oni biją Irlandczyków.
- Wałkoński ist hochsztapler, und Się szlagen Ajrisz in Belfast mit Polizei und
Wasserpumpen! - oświadczył tłumacz, a Brytyjczyk usiadł czerwony ze wstydu, udając, że
nie słyszy chichotu innych korespondentów.
Następny z kolei, przedstawiciel “Le Pisoire”, monsieur Madelaine, nie był już tak
pewny siebie i z przymilnym uśmiechem usiłował dowiedzieć się od rzecznika, czy
przymknięcie znachora nie wpłynie ujemnie na stosunki polsko-francuskie.
- A jadłeś już pan dzisiaj żabę? - odpowiedział pytaniem na pytanie rzecznik.
Te logiczne odpowiedzi sprawiły, że zgłosił się jeszcze tylko jeden dziennikarz, z
“Woprosow Pobiedy”, wypytując o współpracę przygraniczną, na co otrzymał obszerne,
dwugodzinne wyjaśnienie, ilustrowane przezroczami i wykresami.
Wreszcie rzecznik wraz ze swą świtą wyszedł na ganek, z przyjemnością patrząc, jak
korespondenci w panice wskakują do swych samochodów i odjeżdżają w kierunku
Warszawy.
- Całkiem fajnie nam to wyszło - cieszył się - w dużej mierze dzięki panu, panie
ministrze!
- E, co tam, ja tylko tłumaczyłem - krygował się Podmamuśka ale fakt faktem, że
stanęliśmy na wysokości. Ten Amerykanin z “Washington Compost” nawet się nie odezwał!
Rzecznik roześmiał się: - Ha, ha, a niechby spróbował, już ja miałem na niego
dobrego haka!
- O Murzynach? - podsunął b. minister.
- E tam, o Murzynach! Oni chytrusy przestali już lać tych Murzynów, żebyśmy się nie
mieli do czego przyczepić. Ale ja bym mu powiedział, że tatuś Weinbergera oszukiwał przed
wojną na śledziach!
- Jak to? - zdziwił się Podmamuśka. - To pan mieszkał przed wojną w Stanach?
- A skądże - zastrzegł się rzecznik - to tatuś Weinbergera mieszkał przed wojną w
Buczaczu.
12.
Lecznica psychiatryczna doktora Cyconia od lat cieszyła się zasłużoną sławą. Tu
kurowały się i odpoczywały ofiary kolejnych eksperymentów ekonomicznych, ciągłych
reform systemu szkolnego i zmieniających się kilka razy w roku przepisów podatkowych dla
rzemiosła. Tu również znajdowali bezpieczny azyl i wygodny kaftan bezpieczeństwa
bohaterowie pokazowych procesów. Gdy w trakcie rozprawy podsądny zaczynał zjadać
własny krawat, robił głośno w majtki lub nieoczekiwanie przyznawał się do winy - wiadomo
było, że zostanie uznany za niepoczytalnego i po krótkim pobycie w szpitalu wyjdzie na
wolność, aby rozejrzeć się za kolejnym odpowiedzialnym stanowiskiem. Nieustanny
przepływ przez lecznicę różnych znaczących w gminie osób spowodował, iż stała się ona
jakby kuźnią kadr i giełdą dobrych posad, a także kreatorką postaw społecznych i obyczajów,
spełniając rolę zarazem i Cambridge, i Oxfordu, z dodatkiem Yale w drzwiach luksusowych
szałówek. Umieszczony w tym ekskluzywnym zakładzie znachor Wałkoński, ulegając
wrodzonemu sobie popędowi do czynienia dobra, usiłował przyjść z pomocą innym
pacjentom i już wkrótce osiągnął zdumiewające rezultaty. Między innymi udało mu się
wyleczyć pewnego byłego dyrektora departamentu, który w sierpniu 1980 próbował uciec z
kraju, w którym to celu poszukiwał bezskutecznie granicy polsko-rumuńskiej, powołując się
na precedensy z września 1939. Ustawiwszy nieszczęsnego idiotę przed aktualną mapą i
przykazawszy szeroko otworzyć oczy, znachor przywalił mu następnie po łbie nogą od łóżka,
owiniętą humanitarnie w ciepłe, szpitalne kalesony. Skutkiem wstrząsu mapa zakodowała się
przypuszczalnie w umyśle pacjenta, gdyż odzyskawszy świadomość stał się on gorącym
zwolennikiem nienaruszalności granic w powojennej Europie, i jako taki został wypisany ze
szpitala z diagnozą lekkiego kretynizmu i zaleceniem pracy państwowej na pół etatu.
Przybycie Simony Basset zmąciło sielankowy nastrój. Ta młoda i piękna, ale do
szpiku kości zepsuta istota, bywalczyni wielu więzień, aresztów i odwykówek, w dodatku
ćpunka i alkoholiczka, zdawała się wydzielać jakąś emanację zgnilizny i rozpusty, której nie
mogli się oprzeć nawet prostolinijni i zdrowi moralnie członkowie miejscowego koła ZSMP,
grupującego co bardziej świadomych pielęgniarzy.
- Koleś, kopsnij szluga! - zwróciła się ordynarną grypserą do jednego z nich,
przechodzącego właśnie korytarzem.
- Mówiłaś coś do mnie, koleżanko? - spytał grzecznie ów młody, schludny człowiek,
będący nadzieją organizacji.
- Nie kucaj, kindybale - kontynuowała zepsuta panienka - jak odgaruję pajdę, to damy
z glana przez lipko i zajaramy trawkę bez obciachu!
Te kwiaty zła, trafiwszy na żyzną choć naiwną glebę, już wkrótce rozkrzewiły się
bujnie, zarażając swym trującym aromatem spokojną dotychczas lecznicę.
- Szufla, kolesie! - zwrócił się kilka dni później do zgromadzonych lekarzy dr Cycoń.
- Nie będę ukrywał, że kitramy w samarę, gdyż herbatnicy jorgają na zastawkę. Proszę
wklepać bez obciachu, co z juchtem?
- Przybastować by dziekankę! - pisnęła mgr Felga.
- Akurat! - oburzył się dr Wysłodek - a szamunek bez glejtu w szamkę na cwelu do
rakiety nie śmignie!
- Zaprotokołować wszystko - zarządził dr Cycoń.
Jeden gryps wysłać do komitetu, a drugi do Wydziału Zdrowia i atanda bez kitu!
Co gorsza, opuszczający szpital ozdrowieńcy zaczęli zarażać niebawem grypserą całą
gminę. Gdy więc jeden z miejscowych dostojników oświadczył w wywiadzie telewizyjnym,
że skup rzepaku obcyndalamy bez przyprawki do cugu na samarę, zaś ksiądz Chudzielak
zalecił wiernym nawijanie litanii zamiast garownictwa, grożącego niewątpliwie sankcją
piekielną, wówczas dopiero zorientowano się, że sytuacja jest krytyczna, że zło szerzy się ze
szpitala, a źródłem tego zła jest rozpustna Simona Basset. Ponieważ zaś nikt z lekarzy nie był
w stanie uleczyć jej plugawego języka, zaś wezwani pospiesznie poloniści albo staczali się na
dno upadku, albo też opuszczali lecznicę w popłochu - postanowiono chwycić się ostatniej
deski ratunku, a deską tą był oczywiście znachor Jan Wałkoński. Obiecawszy mu więc
wolność, premię i tytuł psychiatry honoris causa, wepchnięto broniącego się rozpaczliwie do
celi ohydnej Simony.
13.
Pierwszy dowiedział się o niezwykłym wydarzeniu stary Kociorupa, który przyjechał
do szpitala z paczką żywnościową dla znachora. Zdziwiła go cisza i brak portiera na pilnie
zazwyczaj strzeżonej bramce. Korytarze też były puste, zaś cele pootwierane i wyludnione.
- Jedno z dwojga - pomyślał stary kmieć - albo waryjaty pouciekały, albo są w
świetlicy i wybierają Organizację Związkową.
Ale świetlica także świeciła pustką, za to przed celą Simony stał tłum pacjentów
przemieszanych z pielęgniarzami i personelem medycznym. Z celi biła jakaś dziwna jasność,
a Kociorupa, przepchnąwszy się do pierwszych rzędów, ujrzał w jej wnętrzu znachora i jego
świeżo odzyskaną córkę. Trzymali się za ręce i rozmawiali, a mocą jakiegoś dziwnego
zrządzenia z ust ich płynęła nie grypserą i nie lokalny ludowy dialekt, lecz najczystsza poezja
rodem z Konopnickiej albo Deotymy, chwilami asnykoidalna lub z lekka tetmajeryzująca:
- O córko moja, czyżbym cię odzyskał,
Bo do tej pory uwierzyć nie mogę?
- Jam ci to, jam ci, daj mi tato pyska
i idźmy razem w swą życiową drogę.
- Toż dzieckiem byłaś pod opieką mamci,
tyś to na pewno?
- Jam ci, tato, jam ci!
Kociorupa trącił w ramię stojącego obok starego nokautera używanego do
obezwładniania co najtęższych furiatów i spytał go szeptem:
- Panie Stachurko, powiedz pan, czy on tak bez przerwy gada wierszem z córką?
Stachurko, któremu łzy leciały jak groch, odpowiedział lakonicznie:
- Nie tylko on, szwagrze, i my wszyscy takie!
- Szwagra wstawiłem dla rymu... - dodał wyjaśniająco, ziewnął i mruknął:
- I straszno, i cudno,
Ale trochę nudno...
I rzeczywiście, wierszowane gadanie rozlegające się z celi zaczynało już trochę nużyć
zebranych, chociaż Simona opowiadała akurat dosyć interesujące szczegóły ze swojej
rozpustnej przeszłości:
- Ach, niecnie żyłam, tato, do tej chwili,
Uczestniczyłam w orgiach i libacjach,
Różni panowie mnie tam...
- Pokrzywdzili! - podrzucił znachor.
- Właśnie, czasami w dziwnych sytuacjach,
Ba, poniektórzy płacili mi za to...
- Ty żeś to, córuś?
- Jam ci, jam ci, tatko!
Pacjenci z tylnych szeregów zaczęli niepostrzeżenie wymykać się do swoich separatek
i oddawać zwykłym zajęciom. Były prezes spółdzielczości mieszkaniowej pospiesznie
kończył wyliczenia, z których wynikało, że gdyby każdy z półtora miliona pracowników
budownictwa wymurował w ciągu roku jedną izbę, to za pięć lat problem mieszkań przestałby
u nas istnieć. Emerytowany minister skarbu na próżno usiłował sobie przypomnieć, gdzie w
chwili paniki zadekował trzydzieści miliardów pożyczonych dolarów, zaś zubożały
prominent, który zakupił kiedyś licencję na samospłaty, na próżno szukał w encyklopedii, co
to są te samospłaty, gdyż w odnośnym miejscu figurowały wyłącznie takie hasła, jak
samobójstwo, samochód, samodział, samogon, samograj i samogwałt, patrz masturbacja.
Natomiast szeregowi wariaci udawali jak zwykle a to czajnik, a to zlewozmywak z
dolnopłukiem, a to znów takie bajkowe lub mityczne postacie jak Kostka Napierski, Kubuś
Puchatek albo Renata Susałko.
Dr Wysłodek, wyszedłszy z zaklętego kręgu tkliwości i pojednania, rozpaczliwie
usiłował pozbyć się daru mówienia wierszem:
- Toć przecie muszę zacząć gadać prozą, nie jak ten stary kretyn ze swą kozą, a niech
cię dunder, po com wstawił kozę? Jak mam odrzucić poetycką pozę? Dość już tych wierszy,
czas żebym je urwał, o znowuż mi się zrymowało, kurwa. O, wolej, żebym ocipiał, owdowiał,
co na to powie Ministerstwo Zdrowia i szef resortu minister Cybulko, który jest dla nas dobry
jak tatulko, mogłem powiedzieć “tatuś”, o psia noga, jak mnie nasiadła ta przypadłość sroga,
już z tym zostanę pewnie jak ta dupa, a pan tu czego, panie Kociorupa?
Zrymowany tak dosadnie Kociorupa spojrzał na niego koso i odparł:
- Chciałem zapytać się doktora,
czy mogę zabrać do domu znachora?
A oto, co rzekł dr Wysłodek:
- A bierz go chłopie, ale razem z córką,
a teraz pozwól ze wlezę pod biurko!
I rzeczywiście wlazł pod ten solidny, dębowy mebel, skąd przy wtórze szczekania,
wycia i machania ogonem został wyciągnięty i wpakowany do celi, opuszczonej przez
Basseta-Wałkońskiego i jego cudownie nawróconą córkę.
14.
Pojednaniu Simony z ojcem towarzyszyło wiele dziwnych znaków na niebie i na
ziemi. Oto nad kombinatem rolnym Grzdypućki ukazał się pies ognisty dupczący reformę
gospodarczą. Zaraz potem eksplodował kocioł tamtejszej gorzelni, a powstały przy tym
wszędobylski obłok spirytusowy wędrował nad gminą, wprawiając jej mieszkańców w stan
bezpłatnej euforii i skłaniając do podejmowania licznych czynów produkcyjnych, fundowania
pomników, a zwłaszcza ogłaszania apeli. I tak na przykład, młode sprzątaczki wystosowały
apel do młodzieży świata, żeby nie szczać po bramach, ale nie mogły go wysłać wskutek
braku adresu i kodu, wymaganego przy przesyłkach poleconych.
Natomiast sołtys wsi Kociomruczki usiłował przesłać sekretarzowi generalnemu ONZ
swoje posłanie i nawet zaniósł je osobiście do ekspedycji towarowej PKS-u, gdzie
jednakowoż odmówiono przyjęcia pod pretekstem, że posłanie śmierdzi i żeby najpierw
zmienił bieliznę pościelową, czego żadną miarą nie mógł dokonać wobec braku tejże na
rynku. Wszystkie te niepowodzenia nie zdołały osłabić atmosfery ogólnej aktywności i
wzajemnej życzliwości, która zaowocowała wreszcie publiczną dyskusją w remizie
strażackiej na temat “Czy katolicy mogą budować socjalizm?”, wzorowaną na podobnej
imprezie, zorganizowanej swego czasu w telewizji przez profesora Ozdowskiego,
Ludność zjawiła się tłumnie, ponieważ wiatr zerwał połowę afisza z nazwiskiem
profesora, co niektórzy zrozumieli jako zapowiedź przyjazdu dr Ozdy, mającego rzekomo
pokazywać Broniarka.
Obrady zagaił prezes Towarzystwa Kultury Laickiej, były działacz PSL-u, Bonifacy
Kant-Gwizdek, który utracił wiarę jeszcze w 1947, kiedy to wicepremier Mikołajczyk
wypchnął go z kufra dyplomatycznego ambasady Stanów Zjednoczonych, argumentując, że
zamiast niego musi zabrać na tułaczkę szczoteczkę do zębów, garść ziemi rodzinnej i kota,
którego otrzymał rzekomo od Witosa.
Na postawione przez prezesa Kant-Gwizdka pryncypialne pytanie, czy katolicy mogą
budować socjalizm, pierwszy zgłosił się ksiądz proboszcz Chudzielak i oświadczył, że
owszem, mogą, ale jak skończą budować kościół. Na sarkastyczną uwagę Miziaka, że więcej
kościołów już się w gminie nie zmieści, Chudzielak usiłował rzucić na sierżanta klątwę, ale
dwukrotnie nie trafiwszy, schował się czerwony ze wstydu na ławach legalnej opozycji,
reprezentowanej przez PAX, PFAZ i białego emigranta z lat dwudziestych, atamana Osipa
Anegdotycza Jefremienkę.
Tymczasem na mównicę wdarł się adiunkt, dr Wygrzmocony i chcąc podreperować
swą nadwyrężoną ostatnio reputację, zgłosił zobowiązanie uruchomienia przy swym szpitalu
Zakładu Przerobu Odpadów Poamputacyjnych im. Wincentego Kadłubka. Nagrodzono go
grzecznościowymi oklaskami i powrócono do głównego nurtu dyskusji.
Kolejny mówca, przewodniczący PRON-u, mecenas Fizdoń wygłosił opinię, że
katolicy mogą owszem budować socjalizm, ale coś im się jakby nie chce, na co katolicy
odpowiedzieli gremialnie, że chcieliby, ale właśnie wczoraj polecono im budować wzajemne
zaufanie, więc na razie nie mają czasu, a poza tym nie mają z czego.
Po deklaracji dowódcy miejscowej jednostki saperów im. Sowińskiego w okopach
Woli, że wybuduje piętnaście następnych mostów, obrady zakończono i zaparafowano
protokół, z którego wynikało jednoznacznie, iż:
po pierwsze - jeżeli katolicy chcą budować socjalizm, to proszę bardzo;
po drugie - wykluczające się nawzajem światopoglądy nie wykluczają wyjścia z
kryzysu;
po trzecie - o ile towarzysz Sowiński w okopach woli, to nie należy mu w tym
przeszkadzać;
po czwarte - popieramy walkę prof. Kowalskiego z faktami, a bramy piekielne nie
przemogą go.
Wreszcie nastąpiła część artystyczna spotkania. Poetka ludowa Rozmunda Kociorodek
odczytała swój poemat na cześć załogi Gminnej Zbiornicy Złomu, zaczynający się od słów:
- Kolektyw zwarty i przyjazny,
My ręka w rękę, goleń, w goleń,
Zostanie po nas złom żelazny
i głuchy, drwiący śmiech pokoleń...
- na podstawie którego to utworu została natychmiast przyjęta do odrodzonego
Związku Literatów Polskich. Na zakończenie chór Anonimowych Alkoholików odśpiewał
pouczającą piosenkę o skutkach pijaństwa:
- Padł Bartosz wśród drogi, obcięto mu nogi,
Zbudził się pojutrze, a tu nogi krótsze, oj dana...
- Oj dana... - powtórzyło echo i zamilkło, chociaż przed wojną potrafiło powtarzać do
czterech, a gdy dziedziczka we dworze zaśpiewała, to i do ośmiu razy.
15.
Jan Wałkoński zorientowawszy się, iż jest docentem Bassetem, nie zrezygnował
bynajmniej ze swej znachorskiej działalności i nie pchał się z powrotem na opuszczone ongiś
stanowisko w lecznictwie stołecznym. Wprost przeciwnie, zaczął rozbudowywać swój
prowizoryczny szpitalik w obejściu Kociorupy, przyuczając przy okazji do zawodu
nawróconą Simonę, która chętnie weszła w rolę siostry miłosierdzia, chociaż na razie nie
odróżniała cyjanku od rumianku, a spirali antykoncepcyjnej od spirali zbrojeń. Basset
cierpliwie tłumaczył córce zawiłości sztuki medycznej:
- Kiedy chory woła “siostro, kaczkę”, to nie należy mu wtykać pod kołdrę ptaka, tylko
taki nocnik z rurką.
“Nocnik, nie ptaka” - zapisała pilna Simona w notesiku.
- Bardzo dobrze - pochwalił ojciec - a jeżeli jest to ciężko chory, to należy mu nawet
przytrzymać.
- Nocnik? - spytała Simona.
- Nie, ptaka... - wyjaśnił oględnie Basset. “Ptaka, nie nocnik” - zapisała znowu
Simona. Łatwo pojąć, do jakich nieporozumień i drastyczności dochodziło czasem w
lecznicy, ale charyzma znachora i ciche posłannictwo jego córki sprawiały, że nikt nie sarkał,
choćby nawet omyłkowo zamiast tlenu z butli podano mu propan-butan, albo i acetylen.
Dymisjonowani dostojnicy, w których obfitowała gmina, wymagali szczególnie troskliwej
opieki, byli bowiem ogromnie znerwicowani, pełni kompleksów, zawiści i nieutulonej
tęsknoty za latami swej potęgi. Basset z konieczności stawał się nie raz ich spowiednikiem, a
niekiedy za jego pośrednictwem próbowano przekazać dobre rady i przestrogi osobom
będącym aktualnie u władzy.
- Panie doktorze - błagał pewien stary i zasłużony dogmatyk zadzwoń pan do Albina,
że póki czas należy zewrzeć szeregi...
- Oczywiście, że należy zewrzeć szeregi - potakiwał dobrodusznie docent - ale na
razie może pan spróbuje zewrzeć pośladki, bo prześcieradła nam się kończą.
Na sąsiednim łóżku histeryzował młody idol piosenki rockowej, który zaprzepaścił
piękną karierę ulegając w czasie plenerowego koncertu atakowi ekshibicjonizmu, czym
wywołał nagonkę na samego siebie w prasie, radiu i telewizji.
- I co z tego, Jasiu? - perswadowała mu Simona. - Czy przez to gorzej śpiewasz?
- Śpiewam lepiej! - zaperzył się idol - ale publiczność żąda, żebym powtarzał ten
numer na każdym koncercie, a ja mam obie ręce zajęte gitarą!
Proboszcz Chudzielak kosym okiem spoglądał na Bassetowską przychodnię, gdyż od
czasu jej powstania ilość pogrzebów niezwykle zmalała, chociaż szef konkurencyjnej
placówki, adiunkt dr Wygrzmocony starał się jak umiał. Księdza pocieszyła trochę msza
dziękczynna za odwołanie ministra Nieckarza, zakupiona przez miejscowe rzemiosło, a co do
adiunkta, to ślepy los, ten wielki ironista, oderwał go od spraw zawodowych, ingerując
brutalnie w jego życie rodzinne - oto piękna pani Jolanta Wygrzmocona nagle zaniemogła, a
wszystkie badania, analizy i prześwietlenia wskazywały na istnienie w jej subtelnym
organizmie groźnego wrzodu dwunastnicy.
- Przyrzeknij mi - prosiła męża - że gdy umrę, a ty znajdziesz sobie inną kobietę, to
nie pozwolisz jej chodzić w moich sukniach...
- Ale co ty wygadujesz, kotuś - żachnął się w roztargnieniu adiunkt - ta żeż ona jest
całkiem inaczej zbudowana... Tfu, co ja wygaduję?! - zawołał. - Dlaczego masz umierać,
wytnę ci ten wrzód i będziesz jak nowa!
- O, co to, to nie! - krzyknęła chora. - Nie waż się na mnie eksperymentować, jak
Piekarski na mękach! Jeżeli ktoś może mnie ocalić, to tylko Basset!
- Ależ żabciu - wił się adiunkt - przecież wiesz, że ja z nim nie rozmawiam...
- To porozmawiaj jak Polak z Polakiem! - wrzasnęła żabcia. Zapłać mu, obiecaj,
błagaj! Przecież coś mi jesteś winien za to, że umożliwiłam ci karierę i stanęłam przed tobą
otworem!
Tak więc doktor Wygrzmocony jak niepyszny poszedł prosić docenta o ratunek dla
żony.
- Niestety tatusia nie ma - poinformowała go Simona, szarpiąc stary dren, który jakoś
nie chciał wyjść z jamy brzusznej pacjenta. - Tatuś pisze teraz podręcznik dla wiejskich
lekarzy i poszedł się naradzić w sprawie języka z panem profesorem Różopolańskim.
16.
Profesor Różopolański stracił posadę w szkolnictwie wyższym wiosną 1968 za
nacjonalizm, co skłoniło go do przypuszczeń, że padł ofiarą jakiegoś nieporozumienia.
- Za jaki nacjonalizm? - wołał w gabinecie rektorskim, do którego wdarł się mimo
protestów sekretarki. - Czy ja jestem Niemiec? Czy ja jestem endek? Pan nie wiesz, kto ja
jestem? To patrz pan! - tu sięgnął do rozporka i wylegitymował się rektorowi.
- Mój Boże - rozczulił się rektor - do czego to doszło, a nie tak dawno ja robiłem to
samo na żądanie szturmbanfirera Helmuta Lumpke!
- I co? - spytał profesor.
- W zasadzie nic, powiedział “ich gratuliere”, zasalutował i poszedł. Ale nawiasem
mówiąc, po co pan profesor mi to pokazuje? Schowaj pan i pogadamy.
Rozmowa nic jednak nie dała, ponieważ Różopolański upierał się, że nie może być
równocześnie Żydem i nacjonalistą, na co przedstawiał mnóstwo cytatów i przykładów
historycznych, powołując się na Esterkę, Berka Joselewicza, Brunona Jasieńskiego i Adama
Mickiewicza, co do którego żywił nie pozbawione podstaw podejrzenia.
- Dobrze - zgodził się wreszcie rektor - w takim razie nie wylatuje pan za nacjonalizm,
tylko za syjonizm.
- A, to w porządku! - zawołał z ulgą profesor i wyjechawszy na prowincję doczekał
jako belfer gimnazjalny zasłużonej emerytury. Do tego właśnie lokalnego mędrca udał się
obecnie Basset, aby skorygować pod względem językowym swój podręcznik dla wiejskich
lekarzy. Zastał uczonego wśród sterty starych ksiąg, poprzetykanych zakładkami i liszkami.
- Nie uwierzy pan - mówił z ożywieniem Różopolański - jaki żywy i giętki jest nasz
język i ilu nowych znaczeń nabierają peryferyjne uprzednio wyrazy.
- Na przykład? - zainteresował się lekarz.
- Na przykład bezokolicznik “pierdolić”.
- No wie pan! Ten akurat wyraz jest bardzo wulgarny...
- Nie jest, tylko był! - oświadczył językoznawca. - W swoim dawnym znaczeniu nie
bywa on już prawie używany, gdyż zastąpiły go inne określenia, przeważnie zresztą
rusycyzmy. Ów natomiast prapolski wyraz zrobił nieoczekiwaną karierę i stał się obecnie
substytutem, można powiedzieć że jockerem, zastępującym większość obiegowych słów. O,
patrz pan, tu wynotowałem tylko drobną część nowych znaczeń... - i podsunął chirurgowi
kartkę z następującym słowniczkiem:
Forma wyjściowa: pierdolić. Głównie: gadać od rzeczy.
Pochodne: napierdolony - opity, ale także pobity przez kogoś.
Dopierdolić komuś: przylać mu, także przygadać.
Napierdolić komuś: nakłamać, napleść.
Opierdolić kogoś: obrugać, zbesztać.
Opierdolić coś: sprzedać na lewo.
Opierdalać: leniuchować, ale także wykonywać jakąś czynność globalną np. opylać
łan zboża, objadać krzak malin.
Opierdol: zwrócenie komuś uwagi (spuścić komuś niezły opierdol).
Odpierdol: odwal się. Na odp-dol robić: byle jak.
Odpierdalać: oddalać się, odpływać od brzegu, odbijać.
Odpierdolić się: zrezygnować z czegoś, odczepić się od kogoś, ale też elegancko się
ubrać (“ale żeś się odpierdolił”).
Nadpierdolony: uszkodzony, również podstarzały, np.: “Beata była urodziwa, ale
lekko nadpierdolona zębem czasu”.
Pierdoła: nudziarz, ględa. W poznańskiem gatunek ziemniaka: Pierdoła Wielkopolska
Złocista.
Spierdolić: zepsuć coś, ale również uciec, np.: “Związałem już pieskiego syna,
spierdalamy waćpanno!” (Zagłoba do Heleny).
Upierdolić: urwać coś, np.: “W tym momencie granat upierdolił mu rękę” (“Barwy
walki”, rękopis). Upierdolić się - upić się.
Podpierdolić: ukraść.
Wpierdalać się: rozzłościć się, ale również wpaść na coś lub w coś np.: “Przy szczęku
mieczy, dźwięku trąb i tarabanów wpierdolił się Sobieski w obóz bisurmanów” (Deotyma).
Zapierdalać: iść dokąś, także ciężko pracować (jak mały samochodzik), również
śpiewać, np.: “Zapierdalamy, morze nasze morze, trzy cztery!” (Wyk. Kom. Mar. Woj. 0815 -
tjn/356/86, Rozk. nr 156 ust. 3, popr.).
- Nie chce pana nudzić - powiedział Różopolański - to tylko ułamek moich zbiorów, i
to nie uporządkowany, nawet alfabetycznie. A gdzie takie cymelia jak “pierdl”, “zapierdol”,
“pierdziajew”, “pierdułka”, “pierdolca mieć”, “rozpierducha”, i tym podobne?
- Profesorze! - zawołał z entuzjazmem Basset - ja to wszystko wprowadzę do mojego
podręcznika. Sądzę, że sformułowanie “po wypierdoleniu ślepej kiszki spierdalamy brzeg
rany do kupy i opierdalamy katgutem na okrętkę” da naszej młodzieży medycznej więcej niż
jakiekolwiek uczone wywody. Dziękuję, nie przeszkadzam i spierdalam!
- A giten cześć - odrzekł życzliwie sędziwy lingwista.
17.
Adiunkt Wygrzmocony wyciskał resztki sił ze swego zaporożca, aby dopaść Basseta i
ubłagać go o usunięcie owrzodzonej dwunastnicy z organizmu pięknej pani Jolanty. Ale
wydarzenia historyczne odsunęły w niewiadomą przyszłość to bezpośrednie spotkanie dwóch
wybitnych przedstawicieli polskiej medycyny. Za samochodem rozległ się klekot, potem
warkot, następnie jakby wycie kota, który w roztargnieniu usiadł na fajerce, potem jakby
kilka strzałów zakończonych większą eksplozją, wreszcie z tumanów kurzu wyłonił się kapral
Modliszka na służbowym junaku i zajechawszy adiunktowi drogę, zatrzymał go ruchem ręki.
- Panie Modliszka - rzekł pojednawczo lekarz, wychylając się przez okno samochodu -
ja wiem, że przekroczyłem trzydzieści na godzinę, ale proszę wziąć pod uwagę...
- Co tam trzydzieści - machnął dłonią Modliszka - jest gorsza sprawa... - i
przechyliwszy się z siodełka, szepnął tajemniczo:
- Atestacja stanowisk!...
- Jezus Maria! - krzyknął Wygrzmocony, ocierając spocone czoło.
- A co to znaczy? - spytał po chwili.
- Właśnie, że tego nikt nie wie - odparł kapral - ale to ma być, więc naczelnik gminy
zwołał zebranie całej kadry kierowniczej, a ja od rana ganiam po terenie i zawiadamiam, a jak
ktoś się opiera, to doprowadzam. Pan sam, czy...?
W sali konferencyjnej Urzędu Gminnego panowała trwożna cisza, a na jej tle
złowieszczo jak kruk odzywał się od czasu do czasu żołądek odchudzającej się aktualnie
przewodniczącej Kółka Gospodyń, na przemian z chroniczną czkawką leśniczego Dwurury.
Sekretarz gminy, mgr Ropny gorączkowo wertował słownik wyrazów obcych.
- Atestacji nie widzę - mówił - ale są ateryny, rodzina ryb tropikalnych, długości do
czternastu centymetrów, planktonożerne...
- To nie może być to - oświadczył naczelnik - szukaj pan dalej.
- O, jest atest! - ucieszył się sekretarz. - To dokument określający własności gotowego
wyrobu lub materiału, wystawiony przez wytwórcę... Hurra! Jest i atestacja!
- Chwała Bogu - zaszemrał aktyw.
- Atestacja, dawniej świadectwo, poświadczenie.
- Nic więcej nie ma?
- Nic, dalej jest ateoza, mimowolne powolne ruchy członków...
- Mój mąż to ma! - zgłosiła się dyrektorka przedszkola.
- Pozostańmy przy atestacji - zdecydował naczelnik - ponieważ ta atestacja to
zaświadczenie, a to ma być atestacja stanowisk, więc bardzo proszę żeby każdy, kto jest na
stanowisku, wystawił sobie zaświadczenie.
- Zaświadczenie, że co? - spytał ktoś z sali.
- Zaświadczenie, że jest na tym właśnie stanowisku, na którym jest.
- To zależy, o jakie stanowiska im chodzi - zamędził klarowny dotychczas przebieg
dyskusji działacz ludowy Kant-Gwizdek. - Na ten przykład w naszym PGR-ze oprócz pięciu
stanowisk kierowniczych jest również obora na sześćdziesiąt stanowisk dla bydła.
- A ja mam w swoim rewirze piętnaście stanowisk myśliwskich i dziewięć albo
dziesięć ambon - podtrzymał go leśniczy Dwurura.
Ktoś dopytywał się, czy księgowy w GS-ie to już stanowisko, czy jeszcze posada, a
ludzie z dalszych rzędów, gdzie słyszalność była kiepska, doszli do przekonania, że do ich
sklepu mają rzucić transport czternastocentymetrowych ryb tropikalnych, w związku z czym
utworzyli komitet kolejkowy.
- Co pani rozumie przez “powolne ruchy”? - pytała poufnie przewodnicząca koła
gospodyń dyrektorkę przedszkola. - Raz na minutę?
- Raz na kwadrans... - wyznała z goryczą dyrektorka.
- Bidulka... - rozczuliła się przewodnicząca - raz na kwadrans czternaście
centymetrów... Ach, co ja gadam, to zaświadczenie ma mieć czternaście... W każdym razie,
niech się pani zapisze do naszego kółka, my nie takie sprawy załatwiamy. Ot, nie tak dawno
koleżanka Krwionośna z Banku Spółdzielczego żaliła się, że mąż jest oziębły, więc
załatwiłyśmy u Basseta receptę na wyciąg z królika, i co pani powie, tak na tego męża
podziałało, że nawet nie doczekał do wieczora, tylko dopadł ją przy drugim śniadaniu i zrobił
jej dużą przyjemność.
- To ogromna radość dla żony... - westchnęła zazdrośnie wychowawczyni maluchów.
- Nie tylko dla żony, dla całego personelu i dla klientów. W banku podczas drugiego
śniadania jest zawsze duży ruch.
- No więc jak - podsumował naradę naczelnik - rozumiemy już, o co chodzi w tej
atestacji?
- Ani w ząb... - odrzekli zebrani.
- W takim razie od jutra bierzemy się do roboty! I wzięli się, żeby mieć to jak
najprędzej z głowy.
18.
- Siadajcie, kapralu - powiedział życzliwie sierżant Miziak do przybyłego właśnie z
obchodu Modliszki. - Co tam nowego na rejonie?
- Melduję, że całe przedpołudnie śledziłem tego inhibicjonistę, który deprawuje
siostry tercjarki w Kićkach Dolnych.
- Nie in - poprawił go Miziak - tylko ekshibicjonistę.
- A właśnie że in - upierał się kapral - ponieważ ekshibicjonista na widok zbliżającej
się kobiety nieoczekiwanie wystawia, a ten zwyrodnialec natomiast czekał z wystawionym, a
w ostatniej chwili go chował, co jest większym okrucieństwem, zwłaszcza w przypadku
starszych i krótkowzrocznych kobiet.
- Zostawcie to wszystko - rozkazał sierżant - przed nami stoi odpowiedzialne zadanie
polityczne... Cisza tam! - krzyknął w stronę aresztu, do którego drzwi ktoś się gwałtownie
dobijał.
- Otóż - podjął przerwaną myśl - musimy w ciągu dzisiejszego dnia ujawnić wszystkie
struktury podziemne.
- Zapudłować? - ucieszył się kapral.
- Wprost przeciwnie, wypuścić tych co siedzą, a z tymi na wolności przeprowadzić
rozmowy, żeby nie mieli wątpliwości, że o nich wszystko wiemy. Ja już nawet wypuściłem
naszego aresztanta Leżaka.
- Jak to wypuścił pan? - zdziwił się Modliszka. - Przecież słyszę jak się dobija...
- Dobija się, ale z zewnątrz, żeby go wpuścić z powrotem, bo na zewnątrz straci cały
autorytet.
- Żyguła-bambuła, Świrgoń-bździrgoń! - darł się przymusowo amnestionowany,
pragnąc sprowokować swoje ponowne uwięzienie.
- Nic nie wie o ostatnich zmianach w stolicy... - zachichotał Miziak.
- Modliszka psia kiszka! - wrzasnął desperat.
- Zaraz mu przywalę - warknął kapral.
- Dajcie spokój, od dziś mamy być tolerancyjni i wielkoduszni.
- Miziaczek kurdyflaczek! - rozległo się pod oknem.
- No dobrze, przywalcie mu - przyzwolił sierżant - ale bez złości!
- Tak jest, bez złości! - zawołał kapral i wyskoczył na ganek, ale były aresztant
umykał już w stronę lasu, na wszelki wypadek zakosami.
- No, teraz siadajcie kapralu na motor i przeprowadźcie rozmowy wyjaśniające z całą
opozycją w gminie. Mamy to wszystko dokładnie obcykane, a tu jest lista z adresami.
- Jak to z adresami? Przecież jest tylko jeden adres...
- Jeden... - zgodził się niechętnie Miziak - ale według instrukcji musi być na liście.
Modliszka kopnął służbowego junaka i wskoczywszy na siodełko pojechał prosto do
mieszkania młodego lekarza, doktora Wysłodka. Wysłodek otworzył mu w szlafroku,
zmachany jakiś i spocony.
Aha... na pewno pracował przy powielaczu, drukując podburzające ulotki - pomyślał
kapral, ale nie zdradziwszy swych podejrzeń, spytał chytrze:
- Bardzo żeś się pan namachał?
- Dosyć... - przyznał półgębkiem młody człowiek. - A dużo żeś pan numerów natłukł?
- A co to pana obchodzi? - wkurzył się Wysłodek.
- Obchodzi, panie doktorze - wyjaśnił triumfująco Modliszka ponieważ ja
przyszedłem pana ujawnić, a na sam początek konfiskuję pańską maszynę! - co
oświadczywszy, wszedł energicznie do pokoju, gdzie jednak nie zastał żadnych urządzeń
powielających, tylko psychologa, panią magister Felgę, która w pośpiechu wsadziła obie nogi
do jednej pończochy, a będąc przy tym zupełnie goła, do złudzenia przypominała podstarzałą
syrenę, albo uczestniczkę biegu w workach, zorganizowanego z okazji dorocznego święta
robotniczego koncernu RSW Prasa.
- Proszę sobie nie przeszkadzać - znalazł się grzecznie kapral.
- Ja pana doktora mogę ujawnić również w kuchni.
- Ale ja się nie chcę ujawnić! - oświadczył zatwardziały konspirator, usiłując zjeść
zeszyt z szyframi, ale nie mając pod ręką pepitki zwymiotował zaraz na środek
pomieszczenia.
- Możesz pan nie chcieć - odrzekł flegmatycznie Modliszka, czyszcząc sobie buty
firanką - tym niemniej ja pana w tej chwili dekonspiruję, raz dwa trzy, już!
- Tak? A ja się z powrotem zakonspirowywowuję!
- A ja pana ponownie dekonspiruję!
- Aja...
- Aja - przerwał mu kapral - zatykam uszy i nic nie słyszę, bzzzz! - i rzeczywiście,
wsadziwszy sobie palce do uszu, z cyrkową zręcznością skoczył na junaka i bez trzymania
zniknął w kłębach kurzu.
- No, skończyli z opozycją... -jęknął żałośnie dr Wysłodek do magister Felgi,
ponieważ jednak na skutek utkwienia spinacza w przełyku cokolwiek bełkotał, pani
psycholog zrozumiała, że pyta ją “jaką skończymy pozycją?”.
- Może taką? - zaszczebiotała, przybierając ją. Tymczasem sierżant Miziak mówił na
komisariacie:
- No, teraz nareszcie będzie spokój... Chyba żeby, broń Boże, próbowali stworzyć na
odmianę jakieś jawne struktury...
- E, nie kracz pan - zmitygował go Modliszka, niestety zbyt późno, ponieważ Miziak
już właśnie wykrakał.
19.
Po wielu wydarzeniach politycznych i ruchach społecznych wstrząsających gminą,
doktor Wygrzmocony dopadł wreszcie docenta Basseta w jego wiejskiej izbie chorych i ze
zrozumiałym skrępowaniem wyartykułował prośbę o wycięcie pani Jolancie wrzodu
dwunastnicy.
- Zdaję sobie sprawę - mówił ze skruchą - że zawiniłem wobec pana, zabierając mu
ukochaną żonę...
- Drobiazg... - machnął ręką Basset, zajęty akurat przedmuchiwaniem zatkanego
irygatora.
- Tym niemniej - ciągnął Wygrzmocony, któremu nie w smak było takie lekceważące
traktowanie ubóstwianej kobiety - tym niemniej drzemie zapewne w panu podświadome
poczucie krzywdy, które mam nadzieję nie rzutuje na rezultat operacji.
- Chodzi panu o to, żebym nie odgrywał się na Jolancie? domyślił się docent. -
Spokojna głowa!
- Chociaż - dodał z błyskiem w oku - gdybym był mściwy, to mógłbym jej przy okazji
podorabiać takie przełącza i skróty pokarmowe, że cała gmina wyłaby ze śmiechu. Znałem
kiedyś starego chirurga, który jak dorwał na stole operacyjnym kochanka swojej żony, to tak
sobie na nim pojeździł, że facet po wyjściu z kliniki pierdział lewym uchem, co zresztą
doprowadziło do nadmiernych i rujnujących zakupów wełny szetlandzkiej, ponieważ ten gość
był akurat naszym radcą handlowym w Londynie, i za każdym razem, jak mu się podczas
rokowań przydarzyło z tym uchem, to Anglicy myśleli, że on mówi “Pure Wool” i traktowali
to jako żądanie przez stronę polską zwiększenia dostaw.
- Czy pańska urocza, chociaż przyznajmy że prymitywna lecznica będzie w stanie
zagwarantować Jolancie pełną septykę i oprzyrządowanie? - zatroskał się mąż pacjentki.
- Nie martw się pan - uspokoił go Basset - my tu robimy nawet przeszczepy.
Początkowo przeszczepialiśmy tylko żółtaczkę zakaźną, ale teraz wszywamy wszystko jak
leci. O, tu mamy bank członków - wyjaśnił z dumą, otwierając lodówkę marki “Mińsk”. To,
co pan widzi, to członek rzeczywisty, tamto to zastępca członka, a ten malutki to członek
korespondent.
- A to? - spytał Wygrzmocony, wskazując jakiś rozbudowany organ.
- To nasza krajowa specjalność, członek zbiorowy, nie spotykany nigdzie indziej na
świecie. Oto członek wspierający, tak zwany szwagier, a ten ze złoceniami to członek
honorowy.
- Skąd bierzecie dawców?
- Aż izby wytrzeźwień. Taki pijaczyna jak wychodzi stamtąd rano wyprysznicowany
na zimno, ze zrobionym pedicurem i po zapłaceniu rachunku, to nie zwraca uwagi czy ma
wszystko na miejscu, tylko wyrywa aby dalej. W dodatku amputowany organ nasycony
alkoholem znakomicie adaptuje się w ciele pacjenta, też przeważnie pijaka, gdyż organizm
przyjmuje przeszczep jako coś swojego i nie stawia bariery immunologicznej.
Po tych wyjaśnieniach adiunkt z pełnym zaufaniem oddał Jolantę pod opiekę
znakomitego chirurga.
- Mietek... -jęknęła rozdzierająco na widok swego byłego męża, do którego, przy jego
obecnej kondycji, chętnie by powróciła, porzucając dołującego ostatnio adiunkta. - Mietek, ja
nie chciałam cię zostawić, to ten Wygrzmocony tak się mnie uczepił jak umarłemu kadzidło,
a gdy opierałam się, to walił mnie jak darowanemu koniowi w zęby...
- Proszę zabrać tę panią do kąpieli! - rozkazał zimno Basset.
- Kąpałam się w zeszły wtorek... - zaszemrała Jolanta.
- No to na stół operacyjny. Golenie, strzyżenie, lewatywa, aspiryna, spowiedź,
narkoza!
I Basset wziąwszy ze stojaka przepychadło do zlewu i laubzegę poszedł energicznym
krokiem za pielęgniarzami prowadzącymi piękną Jolantę, w której oczach widać już było
przedoperacyjną rezygnację, a w dłoni klamkę, wyrwaną niechcący, gdy się jej uczepiła w
ostatnim odruchu samozachowawczego protestu.
20.
Któryż to już raz widzimy docenta Basseta, jak fachowy i wspaniały ujmuje w dłoń
skalpel, po czym orlim, a raczej - ze względu na zawód - sępim wzrokiem ogarnia leżące
przed nim bezwładne ciało pacjenta. Tym razem jednak na stole operacyjnym nie spoczywał
anonimowy podmiot działań chirurgicznych, lecz jakże dobrze mu znany organizm
wykazujący bezsprzecznie cechy płci żeńskiej, czyli inaczej mówiąc pani Jolanta, primo voto
Basset, obecnie Wygrzmocona. Docent nachylił się i energicznym ruchem naciął ciało
pacjentki na krzyż, tak jak stary pobożny chłop nacina świeżo upieczony bochen razowego
chleba. Asystenci przeżegnali się, a po- zostawiony tu przez niedopatrzenie od stanu
wojennego komisarz wojskowy, kapitan Kabura, stanął odruchowo na baczność.
Traf chciał, że tego samego dnia zawitał do gminy z niezapowiedzianą, ale
oczekiwaną wizytą podsekretarz stanu w Ministerstwie Czynów Społecznych, Wincenty
Podnośnik, któremu - jak pamiętamy - Basset wyciął przed kilku laty nie te co trzeba
gruczoły, pozbawiając tym samym zasłużonego działacza zainteresowania płcią przeciwną,
ale jakby w rekompensacie obdarzając go niezwykle przenikliwym falsetem, dzięki któremu
Podnośnik mógł przemawiać bez nagłośnienia nawet w Sali Kongresowej, co budziło zawiść
centralnego aktywu.
- Cześć pracy! - pisnął przenikliwie dostojny gość, stając na progu sali operacyjnej w
otoczeniu gospodarzy gminy i województwa.
- Bardzo ładna masarnia! - pochwalił, rozglądając się po zakrwawionym wnętrzu i
biorąc omyłkowo Basseta za rzeźnika, dzielącego sztukę nierogacizny, w czym nie był daleki
od prawdy.
- Dzielcie sprawiedliwie - przestrzegał górnolotnie, jak to było ostatnio w zwyczaju -
wymagają tego istniejące jeszcze trudności na rynku mięsnym, które jednakowoż jesteśmy w
stanie przezwyciężyć, pod warunkiem że każdy na swoim stanowisku pracy dołoży wszelkich
starań...
Zebrani słuchali z szacunkiem nie wyprowadzając podsekretarza z błędu, żeby go
broń Boże nie rozzłościć, co mogłoby zaowocować obcięciem budżetu gminy.
- Tato, bo mama nam się wykrwawi... - mruknęła Simona spod maski.
- Morda w kubeł... - odmruknął chirurg, potakując jednocześnie głową tokującemu
gościowi.
- Sytuację mamy coraz lepszą - przemawiał Podnośnik - ostatnio dzięki inicjatywie
towarzysza Kotańskiego dokonaliśmy udanej próby schwycenia się za ręce w godzinach
pracy od Tatr do Bałtyku, co wzmogło ogólne zaufanie. Także i w światopoglądzie
materialistycznym jesteśmy do przodu, o czym świadczą liczne wypadki nadawania dzieciom
takich imion jak... - tu zerknął do notatek - Muamar Kwiatkowski, Bobrak Malinowski i
Fidelka Gwizdała. Natomiast nasza opozycja...
- Ledwie rzęzi! - poinformował o stanie pacjentki stary Kociorupa, który uwinąwszy
się z obornikiem dorabiał sobie jako anestezjolog.
- Tak, opozycja ledwie rzęzi! - wykrzyknął radośnie mówca słusznie to towarzysz
ujął! - I w szlachetnym zamiarze uściśnięcia mu ręki nastąpił przypadkowo na przewód od
butli z tlenem, co spowodowało, że zagrożona utratą życia Jolanta przemogła działanie
narkozy i siadła na łóżku.
- Co to jest? - zapytała półprzytomnie. - Dlaczego ja tu siedzę jak kot z pęcherzem?
Serce mi wali jak przepióreczka w proso, a na złodzieju cipka gore... - co rzekłszy padła z
powrotem na swoje łoże boleści.
- O, świnia przemówiła... - zdziwił się gość. - A bo to pierwsza? - wytłumaczył sam
sobie i uspokojony udał się na dalsze zwiedzanie gminy, podczas gdy Basset wraz z
personelem rzucił się na ratunek pacjentki.
- To nie był żaden wrzód dwunastnicy! - mówił w pół godziny później do adiunkta
Wygrzmoconego.
- A co? Mięsak? - spytał nerwowo adiunkt.
- Nie mięsak, tylko wcześniak... - i docent jak sztukmistrz wyjął zza pleców ładnego,
uśmiechniętego Murzynka.
- Jolanto, co to ma znaczyć? - wrzasnął Wygrzmocony, wpadając do pomieszczenia, w
którym stary Kociorupa obudził właśnie panią adiunktową, dawszy jej z satysfakcją parę razy
po pysku.
- A nie chciałem przyjmować tego murzyńskiego dyplomaty w domu - kontynuował
rozwścieczony mąż - ale ty się uparłaś, że załatwisz mi afrykański kontrakt! Miał być
kontrakt, a jest bękart! - zatkał, wskazując noworodka. - Nikt nie będzie miał wątpliwości, że
to pamiątka po ambasadorze Bamboko Kikuju!
- Po jakim Kikuju? - zareplikowała przytomnie Jolanta. Ględzisz jak sroka w kość.
Przecież to po Czarnobylu!
21.
Wizytacja gminy przez ministra Podnośnika spowodowała ogromny rozkwit czynów
społecznych, za które ów mąż stanu był resortowe odpowiedzialny.
I tak, kolejarze miejscowego węzła wystawili w remizie sztukę “Dwoje na huśtawce”
w wykonaniu przetokowego Nagwizdały i Kaśki Pyzdry, zatrudnionej od niedawna w
charakterze konduktorki, a tak sprytnie przez scenografa ucharakteryzowanej, że nikt jej nie
mógł rozpoznać aż do momentu urwania się huśtawki i spadnięcia wykonawczyni głową w
dół, co - ponieważ dla artystycznego luzu była bez majtek - spowodowało natychmiastową jej
identyfikację, a tuż potem frenetyczną owację.
Wyręczeni przez brać kolejarską aktorzy zamknęli teatr na cztery spusty i zgłosili się
do akcji cukrowniczej, dzięki czemu załoga cukrowni mogła zastąpić kolejarzy, zajętych
wspomnianą wyżej inscenizacją. Zamknięcie teatru miało i ten dodatkowy skutek, że zniknęła
nagle zmora wysokich dopłat państwowych do każdego widza, a nowy minister kultury,
profesor Krawczuk zaczął się łudzić nadzieją, iż pod jego klasycyzującym wpływem
wracamy do czasów starogreckich, kiedy to teatr nie dopłacał do publiczności, tylko
publiczność do teatru, z tym że repertuar był wówczas jakby lepszy.
Dyrektor szpitala, adiunkt Wygrzmocony, ze względu na specjalistyczny charakter
swojej placówki nie mógł dopuścić do zbyt szeroko pojętej wymiany usług, poszedł jednak na
ograniczony eksperyment, udając się wraz z personelem do gminnej lecznicy weterynaryjnej,
której bratnia załoga zajęła się w tym czasie jego pacjentami. Chorzy nie zauważyli zresztą
jakiejś specjalnej różnicy. Nie dziwili się nawet, że do badania są ustawiani na czworakach,
klepani po zadach i zachęcani okrzykami “nastąp się, stara”, ponieważ do takiego traktowania
przywykli od dawna w kolejkach, urzędach, a nawet w rodzinnych domostwach.
Minister Podnośnik promieniał, notował i głośno wyrażał swoje uznanie.
- Brawo, towarzysze! - mówił swoim niezrównanym, administracyjnym falsetem -
gdyby tak wszyscy zastępowali jedni drugich, to już dawno byłoby o wiele lepiej niż jest!
- A jakby każdy robił swoje? - zapytał nieśmiało, podchmielony zapewne, miejscowy
przygłup Kwasimorda.
- Robić swoje to nie sztuka! - pisnął Podnośnik. - Nie pójdziemy na łatwiznę!
- Nie pójdziemy, tak nam dopomóż Bóg! - zakrzyknął zgrupowany wokół niego
aktyw.
- A wy, Kwasimorda, co? - zapytał przygłupa naczelnik gminy, Sylwester Balanga. -
Niby o paszport się staracie, a jednocześnie defetyzujecie dyskusję? To jak to jest?
- A co to ma jedno do drugiego? - udawał idiotę przygłup, jakby nie wiedział, że ma.
- Dajcie mu ten paszport - machnął ręką wiceminister - niech jedzie!
- Ale on chce tam zostać! - wyjaśnił szeptem naczelnik.
- To niech zostaje. Nie czytaliście w prasie, że za granicą pozostaje nielegalnie sama
swołocz? Co kto ucieknie, to okazuje się, że albo malwersant, albo szpieg, albo dewiant
seksualny. W ten sposób w kraju gromadzi się najlepszy element, a równocześnie pompując
na Zachód szumowiny, rozkładamy go moralnie.
- To źle - zmartwił się naczelnik - bo on chce uciec do Rumunii.
- To jakiś kretyn! - skwitował dyskusję Podnośnik i ruszył w dalszy obchód,
poprzedzony przez banderię chłopską, sierotki sypiące kwiaty, sześciu trębaczy i dwóch
najtęższych kulturystów z LZS-u, dźwigających ogromny, przygotowywany pracowicie od
pół roku napis “Witamy Niezapowiedzianą Wizytę”.
Jednocześnie zabrzmiały okrzyki z budowy osiedla pod patronatem ZSMP i dzwony z
budowy kościoła pod patronatem Matki Boskiej.
Jedna z tych budów była zdecydowanie bardziej zaawansowana niż druga.
22.
Nieszczęścia, jak to mówią, chodzą zwykle parami. Po wizycie tow. Podnośnika na
gminę, jak jastrząb na kurę spadła nagle telewizja.
Docenta Basseta jej najazd zastał przy zwykłych zajęciach. Operował on właśnie
przewodniczącego miejscowego oddziału PRON, mecenasa Fizdonia, relegując z jego
wnętrzności sześciometrowego tasiemca, a przy okazji dzieląc się swą wiedzą z kilkoma
młodymi, wiejskimi lekarzami, przebywającymi aktualnie na stażu.
- Jest to typowy tasiemiec uzbrojony, tak zwany zachodni. Nasz tasiemiec jest, jak
wiadomo, nieuzbrojony i zawsze skłonny do rokowań, przy pomocy których można go
wywabić z organizmu, najlepiej stosując system wtykania pacjentowi od tyłu dwóch jajek na
twardo i rurki z kremem przez sześć kolejnych dni. Siódmego dnia wtykamy tam tylko jajka,
a gdy tasiemiec wystawi główkę, żeby zo- baczyć co z rurką, łapiemy go za kark i
wywlekamy na zewnątrz... - to mówiąc wpuścił pasożyta do słoja z formaliną. - Pacjent
będzie chciał go obejrzeć - wyjaśnił - gdyż ten tasiemiec stanowił prawie całe jego życie
wewnętrzne.
Właśnie w tej chwili przed szpitalik zajechał ogromny samochód z napisem
“Polcolor”, a z samochodu wysypała się kilkunastoosobowa ekipa, dźwigając kable,
reflektory, kamery, statywy i zwoje grubego jak ołówek drutu do podwatowania
bezpieczników, bo żaden bezpiecznik na świecie nie był w stanie oprzeć się straszliwej mocy
wysysanej przez ów ruchomy pomnik polskiej myśli technicznej.
- Redaktor Koszulowska - przedstawiła się Bassetowi przaśna dwumetrowa blondyna
- kręcimy trzy tematy, a mianowicie czytelnictwo na wsi jako czynnik kulturotwórczy,
przestrzeganie higieny warunkiem zdrowotności narodu i powszechne oszczędzanie to nasz
wspólny obywatelski obowiązek. U pana chcemy nakręcić powszechne oszczędzanie.
- A nie lepiej higienę? - spytał chirurg.
- Higienę już mamy - powiedziała redaktorka z uśmiechem wyższości - nakręciliśmy
w GS-ie odchody gryzoni w kolorze.
- Mysie gówno - wyjaśnił z dumą operator - zrobiłem je najpierw w planie
amerykańskim, potem szwedzkim, a na końcu najazd obiektywem japońskim “rybie oko”.
- Także i czytelnictwo jużeśmy zarejestrowali - kontynuowała blondyna - akurat do
księgarni przywieźli “Pisma Wybrane” Haliny Auderskiej i tłum rzucił się kupować,
zadeptując w pośpiechu dwie staruszki, co jest jak najbardziej. Tak więc u pana musimy
zrobić powszechne oszczędzanie...
- O! Mam! - krzyknęła, rzucając się w stronę romantycznego wiejskiego sraczyka,
stanowiącego jedyny sanitariat tej rustykalnej lecznicy.
- Co pani ma? - zdziwił się Basset.
- Brak oszczędności! Biały dzień, a w ubikacji pali się żarówka! Panie Zenku,
kręcimy!
- To się nie nakręci - mruknął Zenek - żarówka dwudziestka, ledwie błyszczy...
- To zakładajcie naszą tysiąc pięćsetkę! - zarządziła szefowa ekipy, a gdy to
uczyniono, oparła się o uchylone drzwi klozetiery i zwróciła się do obiektywu ze słowami:
- W dobie ogólnej walki o oszczędność, szczególnie drastyczny wydaje się przykład
placówki zdrowia, marnotrawiącej tak cenną energię elektryczną. Co pan ma na ten temat do
powiedzenia, panie doktorze?
- Pragnąłbym z tego miejsca - wystartował wychowany na dzienniku TV Basset -
wyrazić swój żal z powodu tego mojego niedopatrzenia i złożyć uroczyste zapewnienie, że się
to więcej nie powtórzy...
- A winni... - podpowiedziała pani Koszulowska.
- A winni oczywiście zostaną pociągnięci - dokończył chirurg.
Ekipa oddaliła się z ogromną szybkością, aby zdążyć na wieczorną emisję, która
trwała w sumie półtorej minuty, kosztowała zaś plus minus osiemset tysięcy złotych, jeśli
policzyć koszty benzyny, zużycie sprzętu, delegacje dla pracowników oraz cenę zapomnianej
w ubikacji żarówki o mocy półtora tysiąca watów.
Wieczorem stary Kociorupa udał się do tego pomieszczenia i odruchowo przekręcił
kontakt. Oślepiające białe światło wypełniło ubogą sławojkę, rzucając staruszka na kolana.
- Panie... - zajęczał Kociorupa - nie jestem godzien tej łaski...
- A może nawet jestem godzien - dodał po chwili namysłu. - Ale czemu akurat tutaj?
W tym momencie eksplodowały z hukiem najpierw bezpieczniki w szpitalu, potem w
pobliskiej elektrowni, a wreszcie w całej krajowej sieci energetycznej, której jedynym
elementem wykazującym jeszcze napięcie 220 był minister energetyki, gdyż do takiej
wysokości wzrosło mu nagle ciśnienie.
- Zosiu, świecę! - zażądał w ciemnościach od żony.
- Rzeczywiście świecisz, Oleś... - wyjąkała żona, patrząc z podziwem na okalającą go,
typową dla nadciśnieniowców bladą poświatę.
23.
Karnawał tego roku był wyjątkowo huczny. Bale, rauty, herbatki tańcujące,
włościańskie zabawy i dobroczynne tombole na rzecz głodującej inteligencji odbywały się to
tu, to ówdzie, zaś ukoronowaniem tego szału stał się wielki bal, wydany w salonach szpitala
przez panią dyrektorową Jolantę Wygrzmoconą.
Salony te wygospodarowano, wysiedlając tymczasowo pacjentów z pomieszczeń
parterowych na piętro, co przy okazji wywołało miłe ożywienie, wesoły rozgardiasz i
nawiązanie nowych stosunków międzyludzkich, ponieważ część syfilityków z dermatologii
poukładano na waleta ze świeżo operowanymi klientami chirurgii urazowej, a pensjonariuszki
oddziału ginekologii przemieszano z ofiarami wylewów mózgowych, z natury nieruchawymi
i, dodajmy, bezbronnymi wobec ekscesów seksualnych, dokonywanych przez
podekscytowane częstym wziernikowaniem pacjentki.
- Admirable, magnifigue! - zawołał marszałek szlachty do pani Jolanty, całując na
powitanie jej starannie wypielęgnowaną dłoń.
- Stworzyłaś tu pani istny pałac z bajki! - dodał, strzepując popiół z cygara do
wyszorowanej lizolem spluwaczki.
- Ach non, non, c'est miserable... - krygowała się gospodyni proszę mi lepiej
powiedzieć, co tam, panie, w polityce? Czy może coś nowego wpłynęło do pańskiej laski
marszałkowskiej?
- Do laski nic nie wpłynęło - odrzekł kwaśno szlagon - natomiast wczoraj rano coś mi
wypłynęło...
Te niewczesne wynurzenia przerwał mu na szczęście były podkomorzy katowicki,
zapraszając panią Wygrzmoconą do tańca.
- Tańce będą potem - wyjaśniła adiunktowa - na razie czekamy jak towarzysz Kania
deszczu - na występy artystyczne.
Jakoż i rzeczywiście, na estradzie zaimprowizowanej ze zsuniętych razem stołów
sekcyjnych wystąpił chór młodzianków im. Bogusława Kaczyńskiego, wykonując wiązankę
pieśni o przyjaźni między narodami, takich jak “Przylecieli Mongołowie pod zielony sad”,
“W malowanej piwnicy tańcowali Chińczycy”, “Angliku, Angliku, co tam niesiesz w
koszyku”, “Poszła Karolina do Indianina”, a na zakończenie przepiękny szlagier “Kocham
cię, Żydzie”.
Tymczasem w bufecie wesoło dzwoniły zlewki i probówki, opróżnione z analiz i
mieniące się żywą tęczą różnobarwnych trunków.
- Za pomyślność drugiego etapu reformy! - wzniósł toast naczelnik gminy Sylwester
Balanga.
- Drugiego... - skrzywił się były minister Podmamuśka, studiując umieszczony na
probówce z wódką napis: “Urobilina 120 mg., gonokoki w normie”.
- Wiesz pan, ja nie lubię niczego “drugiego”. Weźmy dla przykładu taką Drugą
Rzeczpospolitą, drugi obieg wydawniczy albo drugą kolejność zimowego odśnieżania, toż to
same nieszczęścia...
- Oj, to to! - podtrzymał go psychiatra, dr Cycoń - zwłaszcza drugi obszar płatniczy
nam nie wyszedł...
- To myśmy jemu nie wyszli! - zaśmiał się triumfalnie Balanga. - Przez to, że nie
spłacamy długów, oni już tam jedzą z nędzy szczury i glisty, jak to było widoczne w filmie
“Oto Ameryka”. Jeszcze trochę, a cały ten zachodni bajzel się zawali, zwłaszcza, że
podrzuciliśmy im ministra Krasińskiego jako doradcę do spraw ekonomii.
- No, to leżą! - ucieszył się Cycoń. W tej chwili orkiestra zagrała do tańca.
- Patrz pan - mruknął naczelnik - Podkomorzy rusza... Zaraz... gdzie ja już takie coś
słyszałem, że Podkomorzy rusza?
- Pewnie na WUML-u - podsunął mu profesor Różopolański - ale tamten Podkomorzy
podał rękę Zosi.
- A faktycznie... A ten nasz Podkomorzy podał rękę Jolce...
- Opartej o pojemnik, gdzie trzymają stolce - zrymował Różopolański, dodając
sarkastycznie:
- Każda epoka ma taki taniec, na jaki sobie zasłużyła. W drugą parę poszedł docent
Basset z przewodniczącą Koła Gospodyń, a w trzecią lider miejscowego podziemia, dr
Wysłodek z mgr Barbarą Felgą.
- Modliszka, ruszamy za nimi! - zakomenderował sierżant Miziak, odziany w czarne
domino, które zmieniłoby go nie do poznania, gdyby nie nałożony na wierzch pas z kaburą.
Kapral Modliszka, przebrany za emerytowaną nauczycielkę rysunków i gimnastyki, włączył
się posłusznie w korowód, aby podsłuchać i zniweczyć ewentualne knowania.
- Co to za kawałek grają? - zainteresował się naczelnik.
- To jest polonez Ogińskiego “Pożeranie Ojczyzny”. - “Pogrzebanie” - sprostował dr
Cycoń.
- “Pożegnanie” - sfinalizował profesor Różopolański.
- Wielka mi różnica... - spuentował marszałek szlachty, spoglądając na okno, do
którego dobijał się gwałtownie pokraczny chochoł, szarpany zimową wichurą.
24.
Jakoś tuż po Nowym Roku do gminy wkroczyło Nowe i nakładło po pysku
księgowemu Paziułce, który wracał z zabawy w GS-ie.
- A może was pobił przygłup Kwasimorda? - rozpytywał wnikliwie prowadzący
śledztwo sierżant Miziak - albo któryś z braci Karamazow, tych co to pędzą koło rzeczki
bimber z odzysków czeskiego mazutu?
- Nie - upierał się księgowy - to było Nowe, żebym tak skonał!
- A po czym żeście poznali? - zapytał poszkodowanego kapral Modliszka.
- Jak to po czym? Toż miało przy sobie trzy S, różne ulgi podatkowe, zielone światło
dla rzemiosła i PFAZ u pasa.
- Paziułka był pijany... - mruknął Miziak do Modliszki - ale tym niemniej coś w tym
musi być...
Wieść rozeszła się po gminie, powodując szereg gorączkowych działań,
stymulowanych bardzo ograniczonymi informacjami na temat Nowego, pochodzącymi
przeważnie z dziennika TV. I tak, Wytwórnia Płatków Ziemniaczanych im. gen. Płatka
usiłowała przejść na system brygadowy, powołując bardzo ostatnio lansowane grupy
partnerskie, co jednak w trakcie realizacji pomylono niestety z partnerskim seksem
grupowym, pokazywanym w filmie “Oto Ameryka”.
Wytwarzanie płatków w tak wymyślnych pozycjach spowodowało co prawda
gwałtowny przypływ siły roboczej z okolicznych wiosek, ale produkcja drastycznie spadła,
skutkiem czego bank cofnął kredyty.
Dyrektor zakładów spirytusowych, inż. Katzenjammer postąpił rozsądniej i poprzestał
na zmianie szyldu, zastępując prozaiczny napis “Gorzelnia gminna” inskrypcją “Gminny
Zakład Produkcji Płynnych Środków Budowy Wzajemnego Zaufania”, co zyskało mu
poklask nawet ze strony władz wojewódzkich. Natomiast naczelnik Balanga poszedł na
całość, bo powołał Radę Doradczą przy Gminnej Radzie Narodowej.
- Jak to? Rada przy Radzie? - dziwował się aktyw.
- Oczywiście - wyjaśnił Balanga - to jest właśnie nasza polska specyfika, żeby jedno
takie samo było przy drugim takim samym, jak na przykład kartki na mięso, ale mięso na
kartki, prawda?
- Prawda... - przyznali zebrani, porażeni trafnością rozumowania.
- Albo, powiedzmy, dekoracja jakiegoś sztandaru Sztandarem Pracy! - uzupełnił
rzecznik prasowy sołtysa.
- Otóż to - podchwycił naczelnik - postępując tak niebanalnie zyskujemy szacunek
innych narodów. Weźmy chociażby nazewnictwo statków. U innych statek nazywa się,
powiedzmy że “Titanik” albo “Aurora”, a u nas “Kopalnia Makoszowy”. Wyobraźmy sobie
podziw kapitana jakiegoś zagranicznego portu, który do końca nie jest pewien, czy to, co
wpływa, to jest statek czy kopalnia?
- To jeszcze nic - wtrącił były minister Podmamuśka - osobiście byłem świadkiem, jak
do Liverpoolu wchodził nasz semikontenerowiec “Wydział Matematyczno-Przyrodniczy
Uniwersytetu im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie”, a miejscowy admirał najpierw
usiłował to tłumaczyć ze słownikiem w ręku, ale w połowie zwariował i odszedł w stan
spoczynku!
Szmer podziwu rozległ się w sali.
- Wracajmy do spraw Rady Doradczej - zarządził Balanga - jak mi dzwoniono,
powinny do niej wejść osoby cieszące się ogólnym zaufaniem...
- Ja proponuję pana naczelnika! - wrzasnął sekretarz gminy, czym uprzedził wielu
innych.
- Dziękuję - odparł przyjaźnie naczelnik, zapisując jednocześnie w notesie, żeby dać
sekretarzowi podwyżkę - dziękuję, ale oprócz tych cieszących się zaufaniem, należy tam
również powołać niektórych przedstawicieli opozycji...
- Główny przedstawicie! opozycji to doktor Wysłodek - zameldował sierżant Miziak.
- Mówiłem że niektórych - naczelnik spojrzał na sierżanta z dezaprobatą - co nie
znaczy, żeby to był Wysłodek, który godzi w podstawy ustrojowe gminy. Ja osobiście
wysuwam księdza Chudzielaka.
- E... jaka tam ze mnie opozycja? - bronił się słabo Chudzielak.
- A ileż to roboty? - podsunął mu leśniczy Dwurura. - Chlapnie ksiądz coś z ambony
w najbliższą niedzielę i już jest ksiądz w opozycji.
Na te słowa zebrani rozbiegli się, aby w domowym zaciszu obmyślić jakieś
wystąpienie, które nie zaszkodziłoby im w karierze, a równocześnie dałoby możliwość
uzyskania statusu łagodnej, konstruktywnej opozycji.
25.
W ambitnym zamiarze informowania Szanownego Czytelnika o całokształcie
wydarzeń na terenie gminy, straciliśmy być może z oczu głównych aktorów naszej, wprost z
życia wziętej, opowieści. Spiesząc nadrobić to niedopatrzenie, informujemy więc o aktualnej
kondycji, działaniach i przeżyciach docenta Basseta, jego córki Simony, jego byłej żony
Jolanty i obecnego męża tejże byłej żony, adiunkta Wygrzmoconego.
Tytułowy docent Basset ma się dobrze, a nawet znakomicie, co zawdzięcza wyłącznie
swojemu ogromnemu talentowi, wspartemu mozolną pracą i sprzyjającym ustrojem
politycznym gminy. Przeprowadził ostatnio kilka udanych zabiegów, między innymi operację
kosmetyczną na osobie przetokowego Nagwizdały, któremu gdy ofiarnie pochylony
odchuchiwał przymarzniętą zwrotnicę kolega dla żartów przerzucił wajchę, pozbawiając go
nosa, wąsów i złożonych w ryjek warg, za co go zresztą serdecznie przeprosił, kiedy tylko
minął mu pierwszy paroksyzm śmiechu:
- Głupio, kurwa, wyszło! - powiedział serdecznie - ale ja ci, kurwa, Jasiu zafunduję u
naszego znachora nową facjatę i to, kurwa, za dulary!
Docent Basset otrzymawszy banknot z wizerunkiem Benjamina Franklina, wziął go w
swojej naiwności za model nowej twarzy, którą chciałby mieć jego pacjent, i w ciągu długich
godzin spędzonych przy stole operacyjnym wyczarował na uśpionym przetokowym
natchnione rysy ojca demokracji amerykańskiej, dodajmy, że również wynalazcy
piorunochronu, co jeszcze dziś znajduje odbicie w obsesji stworzenia systemu ochronnego
nad Stanami Zjednoczonymi.
Obudzony z narkozy Nagwizdała, spojrzawszy w lustro, najpierw się grzecznie sam
sobie ukłonił, potem zapłakał, a następnie urządził awanturę, wykrzykując: - I kogoście gnoje
zamiast mnie obudzili? - ale w końcu przywykł i tylko omija z daleka kaprala Modliszkę,
ponieważ nie lubi być co chwilę legitymowany i rozpytywany o krewnych za granicą i
posiadanie waluty.
Simona Basset, zerwawszy z marginesem, rują i ćpuństwem, stała się
błogosławieństwem wiejskiej lecznicy swego ojca. Niesie tam ulgę pacjentom pisząc im listy
do rodzin, w rodzaju: “Kochani rodzice, w pierwszych słowach mego listu donoszę, że czuję
się dobrze, chociaż urżnięto mi obie ręce, czego i wam życzę”. Udało jej się również
zwalczyć ohydny onanistyczny kompleks Portnoy'a, a to przy pomocy przerobionego z pani
Konopnickiej wierszyka “Jaś nie dotrzepał”, po wysłuchaniu którego wystraszeni pacjenci
leżą w nocy nieruchomo, bezsennie co prawda, ale z rękami na kołdrach.
Mamusia Simony, Jolanta Basset-Wygrzmocona, hoduje Murzynka po ambasadorze
Bamboko Kikuju. Aby choć trochę zneutralizować egzotyczny wygląd dziecka, nazwano je
Maciek i przebierano od małego w strój krakowski, a nawet przyjęto niańkę-mazurkę, która
nauczyła chłopczyka śpiewnego nadwiślańskiego akcentu i oszukiwania na mleku, a obecnie
przyswaja mu różne gry i zabawy, nie wyłączając pokera, chociaż ta akurat rozrywka
wyraźnie nie leży maluchowi, gdyż przy dobrej karcie powoduje mimowolne, radosne
kiwanie ogonkiem, co zdradza go przed partnerami.
- Ale wdepnęłam w co kot napłakał! - wzdycha po swojemu pani Jolanta i powraca do
okna, za którym nadal widnieje wiejski dom towarowy, ozdobiony ostatnio neonem
“Produkty Cierne - Przyrządy Mierne - Środki Pierne”.
Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, nieodmiennie zazdroszczący sławy Bassetowi,
rzuca się na oślep w pseudonaukowe eksperymenty, aby udowodnić swoje rzekome
przewodnictwo na mapie medycznej kraju. Fiaskiem skończyła się jego pożałowania godna
próba podważenia teorii odruchów warunkowych genialnego Pawłowa. Nie dość, że
doświadczalny pies nadal ślini się na sygnał oznajmiający karmienie, to jeszcze adiunkt sam
zaczął się ślinić na widok każdego wiejskiego kundla, co zapewniło mu u ludzi opinię zoofila,
obrzydliwca i niedojdy.
Jak więc widzimy, nasi główni bohaterowie prowadzą w miarę ustabilizowany i
pracowity tryb życia, czym nie różnią się zbytnio od reszty obywateli naszej ojczyzny,
budujących mozolnie lepszą przyszłość. Ale nie martwcie się państwo, w następnych
rozdziałach już my im popędzimy kota!
26.
Pod koniec zimy odbył się w gminie proces starego Kociorupy, oskarżonego o
odsprzedanie przygłupowi Kwasimordzie pół litra “Vistuli” z piętnastozłotowym zyskiem.
Zbrodniarz, przykuty dla pewności kajdankami do kaprala Modliszki, osadzony został
wraz z nim w areszcie, a następnie doprowadzony na salę sądową przez sierżanta Miziaka,
który uzbroiwszy się we wszystko, czym dysponował komisariat, wyglądał jak “Czarny
Wrzesień” lub prowincjonalna filia Muzeum Wojska Polskiego.
Sesji przewodniczył dr praw sędzia Leopold Lalunia, oskarżał prokurator Pyton
Siemiradzki, obrony podjął się przewodniczący PRON-u mec. Fizdoń. Funkcję ławników
pełnili psycholog mgr Barbara Felga i przedstawiciel starej emigracji, b. ataman Osip
Anegdotycz Jefremienko.
- Wysoka Izbo! - zaczął prokurator wstając. Natychmiast uderzył głową w niski strop
izby sądowej.
- Proszę siadać i mówić długo, cicho i powoli! - przerwał mu sędzia, szykując się do
spania za stosami akt, ponieważ noc spędził na rybach, a poranek w ogonku do Centrali
Rybnej, żeby nie wracać do domu z pustymi rękami.
Prokurator zażył proszek z krzyżykiem i, jak sęp na ścierwo, rzucił się na starego
Kociorupę, zarzucając mu między innymi podkopywanie fundamentów ustroju, godzenie w
sojusze i konszachty z CIA, a następnie przedstawił wyliczenie, z którego wynikało, że
sędziwy przestępca mógł był teoretycznie zagrabić około dwóch i pół miliona złotych, gdyż
przez osiemdziesiąt lat swego życia zarabiał codziennie półtorej dychy na pół litrze. Wnosząc
o konfiskatę tej kwoty, prokurator Pyton Siemiradzki zaproponował przy okazji całkowity
przepadek mienia, pozbawienie praw obywatelskich do końca lipca, karę śmierci przez
powieszenie i dwadzieścia lat ciężkich robót przy budowie Pomnika Zdrowia Matki Polki i
Stryjenki Niemki, taką bowiem nazwę ustalono ostatnio, aby wyrazić wdzięczność za liczne
wpłaty i ofiary nadchodzące zza Łaby.
Ten grozę budzący wniosek spalił atoli na panewce, gdyż uwagę publiczności
pochłonęła całkowicie obserwacja kota od organistów, który wkradłszy się do sali wyżerał
akurat z teczki sędziego Laluni zakupione rano błękitki, wraz z charakterystycznymi dla tego
gatunku, jadalnymi w opini “Sanepid-u”, pasożytami.
Teraz do głosu dorwał się mecenas Fizdoń i z werwą nakreślił niepokalaną sylwetkę
oskarżonego Kociorupy, ongiś bojownika o niepłacenie podatków za sanacji, następnie
bohaterskiego spekulanta, współautora klęski ekonomicznej hitlerowskich Niemiec, a
wreszcie ostatnio członka wszystkich istniejących w gminie organizacji społecznych, nie
wyłączając Ligi Kobiet, Towarzystwa Patriotycznego “Grunwald” i Klubu Anonimowych
Alkoholików, w którym pijąc bruderszafty nie podawano imion, lecz pseudonimy.
Ponieważ kocur organisty zjadłszy ryby ułożył się do snu w aktówce sędziego Laluni,
więc sala z zainteresowaniem wysłuchała opinii mgr Barbary Felgi.
- Przynależność do wszystkich organizacji równocześnie powiedziała pani psycholog -
świadczy o niepoczytalności oskarżonego, co proszę przyjąć jako okoliczność łagodzącą.
- Przyjąć można - zgodził się po chwili namysłu ataman Jefremienko - no przyjąwszy,
lepiej go na wsiakij pożarnyj słuczaj powiesić.
Ta poważna rozbieżność zdań oraz narastający gwar na sali zbudziły wreszcie
sędziego Lalunię.
- Co tu tak śmierdzi? - spytał, pociągając nosem. - Publiczność?
- Też, ale głównie pańskie ryby... - odrzekła protokólantka.
- Racja... - mruknął sędzia, zatrzaskując teczkę wraz ze śpiącym w jej wnętrzu kotem.
- A jak tam nasz procesik? Pan prokurator już mówił? Pan mecenas także? Przysięgli
również? No więc ja, ogólnie rzecz biorąc, jak zwykle przychylam się do wniosku pana
prokuratora, z tym, że to wszystko jak zazwyczaj z zawieszeniem na dwa lata. Zgoda? Zgoda!
No to idziemy na obiad!
- Gdzie my go powiesimy, szefie? - martwił się Modliszka, gdy Miziak odpinał go od
skazańca.
- Zawieszenie, to nie powieszenie, kapralu - wyjaśnił Miziak.
- Nie? - zdziwił się Modliszka. - To szkoda, że mi pan tego wcześniej nie powiedział...
Tymczasem sędzia Lalunia mówił z dumą do żony:
- Przesiedziałem wprawdzie całą noc nad przeręblom, ale za to zobaczysz jaką sztukę
złowiłem! - tu sięgnął po teczkę.
- Oj Poldek, ty chyba masz kota na punkcie tych ryb... zaśmiała się żona dobrotliwie.
- A mam, a co - zawołał butnie, wytrząsając zdobycz na stół.
- No to idź teraz po szklarza - zarządziła żona, zasłoniwszy na razie wybite przez kota
okno kocem - w nocy ma być trzydzieści pięć stopni pod zerem.
27.
- Ratuj się, Antoni - krzyknęła pani Jolanta, wpadając do mieszkania i wymachując
gazetą - podobno mają kastrować adiunktów!
- Nie kastrować, tylko kasować - uspokoił ją mąż, który już słyszał o tym w radio - i to
tylko tych, którzy nie zrobili habilitacji, a moja już na ukończeniu.
- Na ukończeniu? Ględzisz jak baba z wozu! Ten twój pomysł z przeszczepianiem
stulejki w celu ograniczenia prokreacji wyśmiały najpoważniejsze pisma fachowe! Wylecisz z
roboty jak kosa na kamień - plotła po swojemu - to już lepiej, żeby cię skastrowali niż
skasowali, i tak do łóżka nadajesz się jak głupi do sera.
- Ciszej - błagał adiunkt - wiesz przecież, jakie mam ostatnio kłopoty, dzisiaj znowu
zdarzyły mi się dwa błędy w sztuce lekarskiej...
- To fakt - przyznała lojalnie - widziałam te dwa błędy, jak je ładowali do trumien.
- No właśnie, więc nie dziw się, że to wszystko rzutuje ujemnie na moją psychikę, a
teraz znowu ta zapowiedź kasacji wisi nade mną jak miecz Damoklesa...
- Oj wisi ci, wisi... - potwierdziła nostalgicznie - ale co ma wisieć, nie utonie! - dodała
zaraz z humorem. - Ot, ruszyłbyś trochę głową, jak już nie możesz czym innym, przyjrzałbyś
się jak ludzie robią kariery, choćby taki Basset...
- Ba, on miał to szczęście, że dostał w łeb i stracił pamięć, ale dzięki temu właśnie
załapał się w nurcie medycyny ludowej.
- A cóż stoi na przeszkodzie, żebyś ty też dostał w łeb? - tu Jolanta rozejrzała się za
czymś ciężkim.
- Nie, nie! - wrzasnął adiunkt odskakując - to musi zrobić jakiś fachowiec!
- Jak to, mam pana ogłuszyć pałką? - zdziwił się sierżant Miziak w kilka chwil
później. - Tak bez powodu?
- Ja mam swoje powody - tłumaczył mu Wygrzmocony - a poza tym zrobiłby to pan
na moje wyraźne żądanie.
- Na pańskie żądanie, to ja mogę pana co najwyżej otoczyć opieką - odrzekł sierżant
po przestudiowaniu odnośnej instrukcji - a pałką mógłbym panu przylać tylko w razie
naruszenia spokoju publicznego lub ataku na moją osobę i to po trzykrotnym wezwaniu do
rozejścia się.
- No dobrze... - rzekł z determinacją lekarz, i po krótkim namyśle zawołał
prowokacyjnie: - Reforma gospodarcza jest do dupy! Do dupy, do dupy... - powtórzył,
mrużąc oczy w oczekiwaniu ciosu.
- Oj, to to... - zgodził się Miziak zapalając papierosa. Niestety dr Wygrzmocony, jako
zatwardziały lojalista, nie mógł w żaden sposób wymyślić bardziej obrazoburczych
okrzyków, lub też może nie chciały mu one przejść przez usta. Także próba bezpośredniego
ataku fizycznego nie dała rezultatu, gdyż sierżant bez trudu obezwładnił go chwytem
służbowym nr 76 B-X/13, zwanym popularnie “Piekielnym Piotrusiem”, a następnie
zawiadomił szpital psychiatryczny im min. Krasińskiego.
Doktor Cycoń z dużą satysfakcją usadził naprzeciw siebie szefa konkurencyjnej
lecznicy.
- Więc twierdzi pan, panie kolego, że jest pan nutrią? - spytał sondażowe.
- Niczego podobnego nie twierdziłem! - oburzył się Wygrzmocony. - To przecież
panu się wydaje, że jest pan Napoleonem.
Cycoń żachnął się i wyjął rękę zza surduta:
- Jak to mi się zdaje, ty szczurze wodny?
- Uzurpator!
- Gryzoń!
- Kurdupel!
- Piżmak!
- Ja cię jeszcze dopadnę, ty glisdo korsykańska! - wykrzykiwał adiunkt,
wyprowadzany przez pielęgniarzy.
- A ja ci wybiję te pomarańczowe zęby! - darł się Cycoń, podtrzymywany przez
asystentów.
Wieczorem, uspokoiwszy się nieco i upewniwszy w lustrze, że nie jest nutrią, dr
Wygrzmocony wziął dla relaksu miejscową prasę, ale już po chwili podskoczył na krześle.
- Jolanto - zawołał - sprawdź, czy ja dobrze kojarzę... Tu piszą, że z inicjatywy
organizacji partyjnej Labour Party przy zakładach Rolls-Royce'a, w tamtejszej stołówce
wymieniono zlewozmywaki...
- No to co, że piszą? - zdziwiła się Jolanta - Anglik też człowiek, a każda kliszka swój
ogon wali.
28.
Na wiosnę w gminie pokazali się niestety Zieloni. Pierwszym sygnałem ich
działalności były napisy na murach, zawierające buntownicze treści i żądania.
- No i jak żeście zareagowali? - spytał sierżant Miziak kaprala Modliszkę, który mu
meldował o tych bezeceństwach.
- Melduję, że zareagowałem regulaminowo, neutralizując te hasła przy pomocy
drobnych poprawek. Na przykład w haśle “Żądamy czystej wody” przerobiłem “wody” na
“wódy”, co nie powinno nikogo dziwić, ponieważ są to żądania powszechne.
- A co żeście zrobili z napisem “Żądamy oczyszczalni”?
- Zamazałem “oczy” i zostało “Żądamy szczalni”. To wezwanie koresponduje z
inicjatywą tutejszego PRON-u. Najgorzej było z hasłem “Precz ze skażeniami”, ale w końcu
udało mi się zrobić z niego “Precz z kazaniami”. Ksiądz Chudzielak na pewno się wkurzy i
naskoczy na wichrzycieli.
Ale Chudzielak nie zareagował tak, jak tego oczekiwano, ponieważ od kilku tygodni
był całkowicie pochłonięty oglądaniem serialu “Ptaki ciernistych krzewów”, który uważał za
cykl reportaży z życia duchowieństwa.
- Patrz pani - mówił do swojej gospodyni - jaki to postęp na tym świecie! Ot, taki
ksiądz proboszcz Kilder pod sutanną nosi same kąpielówki, a nie takie wełniane gacie jak to u
nas...
- Może sobie pani wyprać moje stare kalesony - dodał po chwili wspaniałomyślnie -
należą się pani za wierną i oddaną służbę.
- Bóg zapłać - odrzekła z umiarkowanym entuzjazmem gosposia lepiej by ojciec
przestał oglądać te dyrdymały, bo to tylko ruja i zgorszenie, a tymczasem w gminie nie za
dobrze, ktoś nocą powypisywał na chałupach “Precz z kazaniami”.
- Mogą mi nadmuchać w konfesjonał - oświadczył beztrosko Chudzielak i zasiadł
przed telewizorem, aby obejrzeć kolejny odcinek.
- O! O! - zawołał. - Co to jest, co on robi z tą panią?
Bardziej nerwowo zareagował na żądanie Zielonych naczelnik gminy, Sylwester
Balanga.
- Musimy przechwycić inicjatywę - mówił do sekretarza zwołamy sami naradę w
sprawie skażeń i wznowimy działalność Ligi Ochrony Przyrody. Proszę jutro urządzić
spotkanie z przedstawicielami środowiska.
- Ale jakiego środowiska? - spytał roztropnie sekretarz. Środowiska mamy różne: jest
środowisko kryminogenne, środowisko artystyczne, inseminator Środowisko Teofil i jeszcze
parę innych...
- Przecież chodzi o skażenie środowiska naturalnego, więc proszę o przedstawicieli
tego środowiska! - uciął sprawę Balanga.
Pozostawiony sam sobie i skazany wyłącznie na własną wiedzę sekretarz gminy
doszedł do wniosku, że środowisko naturalne to ogólnie biorąc przyroda.
W rezultacie tych przemyśleń nazajutrz w sali obrad zasiedli następujący
przedstawiciele środowiska naturalnego: pani od przyrody z podstawówki, organista ze swym
kotem, słynnym od czasu procesu starego Kociorupy, oraz leśniczy Dwurura z oswojonym
lisem Medardem. Z własnej inicjatywy przybłąkały się dwie okoliczne kury i przygłup
Kwasimorda.
- Obywatele... - zaczął naczelnik, niepewny czy to określenie przysługuje wszystkim
obecnym - zebraliśmy się tutaj, aby reaktywować naszą, podupadłą coś jakby ostatnio Ligę
Ochrony Przyrody... Czy one muszą się akurat tutaj ryćkać? - spytał, wskazując głową lisa,
który usiłował skrzyżować się z kotem.
- Muszą - wyjaśnił Dwurura - one zawsze to robią, jak się spotkają, ale spokojna
głowa, oba samce, więc niekompatybilne.
- To w porządku - uspokoił się Balanga i kontynuował referat: - Przede wszystkim
sprawy formalne. Czy wszyscy tu obecni są członkami Ligi? Bo jeżeli nie, to proponuję żeby
się od razu zapisali.
Ten ostatni postulat nie spotkał się z dobrym przyjęciem.
- Każdy już gdzieś należy - tłumaczył organista - ja na przykład jestem członkiem
nielegalnego Związku Zawodowego Organistów, Kościelnych, Księżych Gospodyń i
Grabarzy, i to mi zupełnie wystarczy. Jakby wszyscy do wszystkiego się nawzajem
pozapisywali, to by znowu się powtórzyła taka afera jak na ostatnim spotkaniu PRON-u z
OPZZ-em, kiedy to cały OPZZ wstąpił do PRON-u, a PRON do OPZZ-u, a nawet zdaje się
Miodowicz wstąpił do Dobraczyńskiego, czy też odwrotnie i teraz nic już nie wiadomo...
- Może stworzymy grupę nieformalną - zaproponował sekretarz to teraz bardzo
modne.
W ten sposób w gminie powstała Nieformalna Grupa Miłośników Przyrody, która
natychmiast wystąpiła z inicjatywą budowy Oczyszczalni Ścieków im. tow. Augiasza.
W atmosferze ogólnego zadowolenia nikt nie zauważył, że lis do spółki z kotem
zeżarli tymczasem obie kury.
I tak to u nas jest, prawie ze wszystkim.
29.
Wiosenne podwyżki cen przeszły prawie nie zauważone, gdyż społeczeństwo zajęte
było w tym czasie wybieraniem Miss Gminy.
Na pierwsze wezwanie zgłosiły się wszystkie baby, nie wyłączając konającej właśnie
babci Pimpusiowej. Ten gremialny akces przeraził jurorów, którzy dopiero teraz rzucili się do
studiowania nadesłanego ze stolicy regulaminu wyborów. Wyszło, że pretendentka musi być
po pierwsze dziewicą, po drugie posiadaczką nieskazitelnej opinii i po trzecie mieć
ukończoną co najmniej podstawówkę. Już samo kryterium dziewictwa zdyskwalifikowało
wszystkie kandydatury z wyjątkiem centryfugi z GS-u i koszmarnie brzydkiej trzyletniej
córeczki mecenasa Fizdonia.
- Nie możemy tego traktować dosłownie - tłumaczył przewodniczący jury, prof.
Różopolański - regulamin zapewne układał jakiś polonista, a w dawnej polszczyźnie
“dziewica” znaczyło panna. Na przykład, w balladzie Mickiewicza znajdujemy pytanie:
“Jakiż to chłopiec piękny i młody, jakaż to obok dziewica?” i zaraz potem domniemanie:
“Pewnie kochankiem jest tej dziewczyny, pewnie to jego kochanka”. Umówmy się panowie,
jeżeli kochanka, to nie dziewica.
- Ale oni mogli się tylko macać... - zauważył subtelnie sierżant Miziak, powołany
również do jury jako od niedawna gminny ombudsman, czyli Strażnik Praw Obywatelskich.
Po krótkiej dyskusji postanowiono dopuścić do konkursu wszystkie niewiasty
niezamężne, co obniżyło ilość kandydatek o trzy czwarte, ale za to podniosło średnią wieku
do czterdziestu ośmiu lat, gdyż wobec głodu kobiet w tym rolniczym regionie, zwłaszcza przy
niedostatku koni roboczych, w stanie wolnym pozostały przeważnie osobniki płci żeńskiej,
potwierdzające swym wyglądem geniusz Darwina.
Dopiero propozycja prokuratora Pytona Siemiradzkiego, aby organizacje społeczne
wytypowały swoje przedstawicielki do konkursu, rozwiązała sprawę i ograniczyła ją do
czterech reprezentantek uderzającej kobiecej urody.
I tak licencjonowana organizacja młodzieżowa wysunęła swą aktywistkę Simonę
Basset, PRON desygnował Kaśkę Pyzdrę, parafianie księżą gospodynię, zaś struktury
podziemne opowiedziały się za mgr Barbarą Felgą.
- Ale czy te wszystkie panie mają na pewno nieskazitelną opinię? - zainteresował się
prof. Różopolański.
- Nieskazitelną! - potwierdził ombudsman Miziak. - Żadna z nich w trudnej sytuacji
nie odmówiła dupy nikomu, choćby to był nawet przygłup Kwasimorda. Nie mówię o księżej
gospodyni - zastrzegł się - bo to nie moja działka.
Tymczasem kandydatki, przebrane w kostiumy kąpielowe, dygotały z zimna w
przybudówce do remizy, rozgrzewając się bimbrem przyniesionym przez Kaśkę Pyzdrzankę.
- Pani gospodyni na wybieg! - zawołał dr Wysłodek, uczestniczący w jury jako
konsultant do spraw anatomii.
- Proszę przejść po desce poruszając biodrami - zarządził prof. Różopolański, który
widział już takie imprezy w telewizorze.
- Całkiem niezłe piersi... - zauważył krótkowzroczny prokurator Pyton Siemiradzki.
- To są policzki - objaśnił Różopolański - piersi może pan obserwować na poziomie
kolan.
- No i co - zwrócił się do kandydatki, aby ją ośmielić.
- Ma pani dużą tremę? Czy ojciec Chudzielak wlał pani trochę otuchy?
- Coś mi tam wlał... - odparła skromnie, starając się nie spaść z deski.
Jako druga eksponowała się mgr Barbara Felga w kostiumie bikini.
- O, klasyczne zapalenie stawów! - ucieszył się dr Wysłodek i postawił przy jej
nazwisku duży plus, w jego pojęciu słusznie się należący za tak widoczne schorzenie.
Do późnej nocy trwały te zmagania, przeplatane występami artystycznymi
prestidigitatora, przerzynającego swą partnerkę piłą w drewnianej skrzyni, gdy zaś
uprzątnięto trociny i zmyto krew, przewodniczący jury ogłosił, że w wyborach Miss Polonii
gminę reprezentować będzie Simona Basset.
- Nic dziwnego - powiedziała z dumą na wieść o tym sukcesie jej matka, piękna pani
Jolanta - kto rano wstaje, ten dwa razy szybko daje!
Przysłowie było jak zwykle przekręcone, ale ogólnie rzecz biorąc trafne.
30.
- Panie docencie, musimy oddać do gminy dwadzieścia procent naszych telefonów! -
oznajmił stary Kociorupa, wróciwszy z kolejnej odprawy.
- To nie tak, panie Kociorupa - zaśmiał się Basset - wytyczne mówią o zwolnieniu
dwudziestu procent wiceministrów, a także postulują oddanie zbytecznych telefonów i
niedociążonych samochodów służbowych. A ponieważ nie mamy ani wiceministra, ani
samochodu i tylko jeden telefon, więc nas to nie dotyczy.
- Ja bym jednak coś oddał - upierał się doświadczony wieśniak - inaczej podpadnie
pan władzom i przy najbliższej okazji zrobią z pana wichrzyciela, albo i Rurarza.
- Może i ma pan rację... - zaniepokoił się docent - chyba pójdę zbadać rzecz na
miejscu...
W gminie huczało jak w ulu. Przywykłe do ślepego posłuchu kadry administracyjno-
przemysłowe zwoziły na przyczepach stosy telefonów, nieraz brutalnie wyrwanych z sieci
wraz z kawałkami ściany, wiedząc dobrze, że kto pierwszy ten lepszy, a od szybkości lizania
zależy zarówno zadowolenie lizaka, jak i pomyślność lizusa.
Opodal stały w rzędach samochody, których pozbyto się błyskawicznie wraz z
kierowcami, nie dając się tym ostatnim nawet spakować. Dopiero teraz lamentujące żony
przybiegały z węzełkami, ale zostały zatrzymane w pewnym oddaleniu przez kaprala
Modliszkę, uzbrojonego stosownie do okoliczności w 46 mm granatnik wz. 36 i w henn,
skutkiem nadmiaru dyscypliny tak mocno podpięty pod brodę, że jego właściciel mógł mówić
tylko przez zaciśnięte zęby.
- Zbzgzzzzd! - rozkazał Modliszka.
- Ło moje bidocki! - rozdarła się umierająca babcia Pimpusiowa, która kolejny raz
przerwała nudną agonię i przybiegła zobaczyć co się dzieje. - A dokąd was teraz powloką?
Znowu na Zaolzie, czy tyz na Berlin?
- Nie wiadomo, babciu - odrzekł kierowca GS-u, człowiek bywały, na wszelki
wypadek upychając pod siedzeniem wozu fufajkę i walonki - teraz wokoło sami przyjaciele,
więc chyba uderzym na Szweda!
Wtem od PRG-owskich nieużytków odezwał się jakiś łomot, następnie ogłuszający
gwizd, a w końcu spory pociąg, jadący na przełaj mimo braku szyn. Cały ten skład
zahamował przed naczelnikiem gminy, a z parowozu wyskoczył przetokowy Nagwizdała z
natchnioną twarzą Benjamina Franklina i zameldował żarliwie:
- Obywatelu Balanga, zgłaszam nadliczbowy pociąg, wygospodarowany przez załogę
naszej stacji!
- Ku chwale ojczyzny... - odparł Balanga trochę niepewnie, bo wytyczne jakoś
milczały na temat oddawania zbędnych pociągów.
- Jak żeście to wykombinowali? - spytał.
- A po prostu! - wyjaśnił zuchwale Nagwizdała. - Bo to mało wagonów odrywa się po
drodze i zostaje na torach? To żeśmy kupowali jeden z drugim, aż i wyszedł pociąg, nawet z
pasażerami!
Tymczasem nadbiegł leśniczy Bazyli Dwurura i podzielił się z aktywem swoją troską:
- Nie wiem, co mam zrobić. Jak w telewizorze ogłosili, że dwadzieścia procent
wiceministrów ma ulec zwolnieniu, to nie wyjaśnili którzy to mają być wiceministrowie, więc
wszyscy wpadli w panikę, wzięli zaległe urlopy albo zwolnienia lekarskie i nawiali do lasu.
Strach tam teraz wejść, bo nie zrobisz i trzech kroków, żeby nie nadepnąć na wiceministra,
nierzadko z dupą. Paśniki do cna wyżarte, runo leśne wytarte aż do grzybni, a wczoraj pod
wieczór ktoś zgwałcił sarnę Balbinę.
- No, nie składajcie wszystkiego na towarzyszy z centrali! oburzył się naczelnik. -
Sarnę mógł zgwałcić lis Medard...
- W żadnym razie - zawołał leśniczy - Medard owszem, kiedyś próbował, ale wyszło,
że lis nie może z sarną. To musiało być coś większego...
- A gdzie to, powiadacie, gwałcą? - zainteresowała się konająca babcia Pimpusiowa.
- Na Czarcim Uroczysku, ale niech babcia uważa, bo po drodze Czerwone Bagno i
można się utopić... - wytłumaczył życzliwie Dwurura, a zwróciwszy się do naczelnika dodał:
- Być może, że ten gwałt to robota szympansów...
- Jak to? Szympansy też u nas w lesie żyją?
- Rzecz jasna. Przecież każdy minister ma swego goryla, wiceminister natomiast ma
tylko szympansa, który go pilnuje i obstawia. Gdy wiceministrowie wywiali do lasu, wierne
szympansy podążyły w ślad za nimi i teraz całe ich stada siedzą na drzewach i bawią się
ogonami. O, ojciec Chudzielak... pochwalony...
- Na wieki - odpowiedział lakonicznie duszpasterz, a potem oświadczył z fałszywą
skromnością: - I ja też chciałem się przyczynić do akcji oszczędzania, więc zastanawiałem się
z czego by tu zrezygnować...
- Z telefonu albo z samochodu! - podpowiedział kapłanowi Dwurura.
- Wiem - odrzekł cierpko Chudzielak - ale to są moje narzędzia pracy. Jak ktoś do
mnie zadzwoni po ostatnią posługę, to siadam do wozu, jadę, namaszczam i jeszcze zdążę na
panią Gucę!
- No to co ksiądz przywiózł? - spytał Balanga.
- Swoją gospodynię - szepnął kapłan - jest już trochę zdekapitalizowana, ale te
samochody coście oddali, to też nie Mitsubishi...
31.
W majowe popołudnie docent Basset siedział na ławeczce pod kwitnącymi bzami,
pomagając swej córce Simonie w przygotowaniach do egzaminu maturalnego, który wreszcie
w wieku trzydziestu czterech lat postanowiła zaliczyć.
- Przed wojną - tłumaczył jej - chłop polski całymi dniami kroił zapałkę na czworo,
więc nie miał czasu zająć się rolnictwem, co było przyczyną ogólnej nędzy. Natomiast
pantofelek rozmnaża się przez podział bezpośredni, zaś pierwiastki bywają trojakiego rodzaju
- matematyczne, chemiczne i kobiety rodzące po raz pierwszy...
Jak widzimy, znakomity chirurg przekazywał córce dość hermetyczne kompendium
wiedzy, uwarunkowane tematami maturalnymi, które otrzymał ukradkiem od prof.
Różopolańskiego za wyleczenie go z hemoroidów nalewką na myszach.
- Nie pomyl tylko znowu Budionnego ze Ściegiennym - dodał Basset głaszcząc jej
płową głowinę - a wszystko będzie dobrze!
- Czołem, panie doktorze! - zawołał przygłup Kwasimorda, podjeżdżając do nich na
zardzewiałym rowerze. - Przywiozłem panu do wypełnienia ankietę w sprawie Drugiego
Etapu Reformy, oj da dana da dana, matuś moja kochana! - zakończył jak na przygłupa
przystało.
- Dziękuję, a któż to przysyła tę ankietę, przyszła baba do stryja, usiadła mu na ryja? -
spytał Basset, starając się znaleźć wspólny język z nieszczęśliwym.
- A nasz Urząd Gminny! Na wójtowej roli wójt Felkę w uszczelkę - poinformował
Kwasimorda i odjechał w kierunku wioski.
Jeszcze słychać było klekotanie jego roweru, gdy zjawili się zaniepokojeni ankietą
prokurator Pyton Siemiradzki i ksiądz Chudzielak. Simona, jako dobrze wychowana
panienka, pucnęła sędziwego kapłana w mankiet, a on po ojcowsku wziął ją pod brodę, nie
zważając gdzie jej ta broda wyrosła.
- Co ja mam tu napisać? - zdenerwował się prokurator. - Pierwsze pytanie brzmi:
“Kiedy wasz zakład pracy zakończył realizację Pierwszego Etapu Reformy”?
- Piętnastego maja o godzinie 23! - podrzucił mu bez cienia wątpliwości stojący w
otwartym oknie stary Kociorupa.
- A skąd niby to wiadomo?
- Ano stąd, że akurat o tej godzinie coś dupnęło w gaiku za elewatorem, a potem
okrutnie zadymiło i zaśmierdziało, więc co to mogło być inszego niż Pierwszy Etap?
- Mogła wylecieć w powietrze bimbrownia braci Karamazow oświadczył Basset - oni
ostatnio pędzili już Bóg wie z czego, bo czeski mazut na rzece jakoś się na razie urwał.
- To nie była ani reforma ani bimbrownia - wyjaśnił prokurator Siemiradzki -jak
wynika z raportu sierżanta Miziaka, o 23 nasi PRON-owcy złapali ostatniego ukrywającego
się członka byłego Frontu Jedności Narodu, niejakiego magistra Plujkę Edmunda i naruszyli
jego nietykalność cielesną. Pierwszy etap natomiast skończył się moim zdaniem w zeszły
wtorek około 17-ej, kiedy to po raz pierwszy w naszych dziejach tutejszy PGR zaczął
przynosić zyski, w związku z czym zostałem tam wezwany w celu wszczęcia dochodzeń i
postawienia winnych w stan oskarżenia.
- Dziwne to są i nadprzyrodzone sprawy - westchnął ojciec Chudzielak, wznosząc
oczy ku niebu. - Ot, onegdaj KAW tłumaczył się w naszej prasie z opóźnienia edycji Dzieł
Wybranych Janusza Przymanowskiego, a w ogłoszeniach drobnych pisało, że zaginął łaciaty
buldog z obciętym ogonem, do którego była przywiązana uboga staruszka...
- To jeszcze nic - przywtórzył mu stary Kociorupa - nasze związki zawodowe
wystąpiły ostatnio przeciwko związkom siarki w powietrzu, a były bramkarz pan
Tomaszewski oświadczył przez telewizję, że posiada zdolności manualne w nogach!
Po tych rewelacjach wszyscy jakoś się zasępili. Zapadła cisza, w której odezwał się
nieśmiało słowik, ale zaraz zamilkł, schwytany przez kocura od organistów.
- A Kaśka od Pyzdrów to dała sobie wmontować turbinkę inż. Kowalskiego... - bąknął
ni w pięć ni w dziesięć stary Kociorupa.
- Co pan powie? - ożywił się ksiądz Chudzielak, dodając refleksyjnie: - Patrzcie
państwo, jak u nas ten tempus fugit...
Tym razem dupnęło między kościołem a komitetem.
- No i proszę! - ucieszył się Siemiradzki. - Mamy Drugi Etap!
32.
- Nie wiecie przypadkiem, kapralu, w którym roku Feuerbach stworzył swoją
koncepcję antropologizmu? - spytał sierżant Miziak, przygotowujący się do zaocznego
magisterium z filozofii.
- Tak dokładnie to nie wiem, panie sierżancie - odrzekł kapral Modliszka - ale chyba
gdzieś tak w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim...
- Chyba w osiemset czterdziestym trzecim! - sprostował sierżant z pobłażliwym
uśmiechem.
- W dziewięćset! - upierał się kapral - pamiętam, chociaż byłem jeszcze wtedy
malutki.
- Znaczy się co pamiętacie?
- No, pamiętam, że za naszą chałupą stała niemiecka bateria i ciągle tylko było
słychać: - Feuer! Bach! Feuer! Bach! Feuer! Bach!
- Głupiście są, kapralu! - stwierdził Miziak. - Feuerbach żył sto lat wcześniej, więc nie
mógł strzelać za waszą chałupą.
- Może i nie mógł, ale strzelał. A pan sierżant mógłby na chwilę odłożyć tę książkę i
dopomóc mi w sprawie nielegalnego napisu, który pojawił się dziś rano na biurowcu
wylęgarni kurcząt... - i Modliszka położył na stole kartkę z odpisanym ze ściany hasłem.
Hasło zaś brzmiało: “Żądamy polskiego Michaiła”.
- Jak to żądamy? Jacy my? - zdenerwował się sierżant.
- A bo ja wiem? To na pewno znowu doktor Wysłodek z magister Felgą rozrabiają. Po
ostatniej amnestii strasznie się rozzuchwalili. I po co to komu było? - spytał z goryczą.
- To nie Wysłodek... - rozmyślał na głos dowódca posterunku.
- Weźcie pod uwagę, że hasło jest w zasadzie proradzieckie...
- Proradzieckie, ale i antyrządowe! -wykrzyknął Modliszka.
- Jeżeli oni żądają polskiego Michaiła, to znaczy że u nas takiego nie ma, co już samo
w sobie wskazuje na mentalność!
- Jak proradzieckie, to nie antyrządowe! - powiedział stanowczo sierżant - te sprawy
wykluczają się nawzajem, ponieważ powiem wam w zaufaniu, że nasz rząd jest w pewnym
sensie proradziecki.
- Jezus Maria! A skąd pan wie?
- Na pewnym szczeblu sprawowania władzy wie się więcej niż przypuszczacie.
- To co z tym hasłem zrobić? - zmartwił się kapral.
- Spróbowaliście to jakoś przefasonować, tak jak nas uczono na kursie?
- Mogę słowo “Żądamy” przerobić na “Kochamy”, ale to duża przeróbka i będzie
widać...
- Chyba znowu zadzwonię do porucznika Borewicza - zadecydował Miziak...
- On już pewnie został generałem, po tylu latach ofiarnej służby... - rozczulił się
kapral.
Na hasło “Ewa wzywa zero siedem” w telefonie rozległo się starcze pochrząkiwanie.
Zgrzybiały Borewicz życzliwie wysłuchał Miziaka, popił ziółka, pozbył się uciążliwego bąka
i odrzekł:
- Nie mieszajcie się do tego, sierżancie. Diabli wiedzą, kto to napisał... Ja sam kiedyś
wdupiłem usiłując przestawić litery w słowie “Patria”, tak żeby było prawidłowo “Partia” i
przez to nie mogę awansować z porucznika, chociaż mam już siedemdziesiąt dwa lata...
- Czy to może było w Krynicy? - zainteresował się Miziak.
- W Krynicy. A skąd wiecie?
Zniechęcony sierżant odłożył słuchawkę.
- On już jest do niczego... - mruknął, kiwając smutno głową. Musimy poradzić sobie
sami...
- A może by ta wylęgarnia kurcząt splajtowała? - podsunął chytrze Modliszka. - W
gazecie pisało, że w każdej gminie powinien być jakiś bankrut, co jest zgodne z drugim
etapem naszej reformy.
- To jest niezła myśl - zawołał Miziak - jedziemy do naczelnika!
Naczelnik Balanga długo zastanawiał się nad propozycją.
- To nie takie proste, jak się wam wydaje, sierżancie. O zaszczytne miano gminnego
bankruta ubiegają się nasze najlepsze, renomowane zakłady, między innymi gorzelnia, dwie
cegielnie i szpital psychiatryczny, a wy mi tu wyjeżdżacie z jakąś wylęgarnią... Nie ma rady,
muszę zwołać aktyw.
Aktyw debatował przez trzy dni i noce. Powołano osiem komisji, cztery ciała
doradcze i dwa zespoły naukowców. W końcu podjęto stosowną uchwałę i wylęgarnia kurcząt
uznana została za bankruta, następnie zaś wystawiona na licytację. W ciągu jednej nocy
chłopi rozebrali mur z kłopotliwym napisem, a budowa domków jednorodzinnych ruszyła z
miejsca.
- Za naszą chałupą naprawdę strzelał Feuerbach - powrócił do wspomnień Modliszka -
i nawet pamiętam jak skrzyczał jakiegoś podoficera, że armata brudna, di kanone ist szmucig,
tak krzyczał. Okropnie go wtedy skrytykował...
- A jak się nazywał ten podoficer? - zainteresował się Miziak.
- Feldfebel Hegel.
- To by się zgadzało... - szepnął Miziak, zajrzawszy do podręcznika. - Feuerbach
rzeczywiście bardzo skrytykował Hegla...
33.
- Jolanto - powiadomił telefonicznie swoją małżonkę adiunkt Wygrzmocony - stała się
rzecz straszna, przygotuj się na najgorsze!
- Nie denerwuj mnie - wrzasnęła Jolanta - jak masz coś powiedzieć, to mów, a nie
ciągnij jak kura ze spluwaczki!
- Proszę bardzo, chcesz wiedzieć, to wiedz: Basset dostał profesora.
- Co ty powiesz? A gdzie on go będzie trzymał?
- Tytuł profesora dostał, idiotko! - zawołał adiunkt i rzucił słuchawkę, bo przyszło mu
do głowy, że jeżeli w pionowej hierarchii coś drgnęło, to on sam może zostać docentem,
lepiej więc złożyć nowomianowanemu gratulacje.
Tymczasem społeczeństwo gminy, która jeszcze nigdy nie miała prawdziwego
profesora, zorganizowało już spontanicznie wzruszającą uroczystość.
Przed Bassetem, stojącym na ganku lecznicy, przeciągały liczne grupy ludności ze
sztandarami, hasłami i darami. Pochód otwierał naczelnik gminy Sylwester Balanga wraz ze
swym sekretarzem, rzecznikiem prasowym sołtysa i resztą personelu. Po złożeniu gratulacji
Balanga przemówił krótko, ale dobitnie, co chwilę bijąc sam sobie brawo jak szympans w
cyrku po udanym numerze. Następnie naczelnik odczytał depesze gratulacyjne, nadesłane
przez przodujące uczelnie w Szczytnie i Julinku, a także omyłkowo - wezwanie do zapłacenia
za wywóz szamba, co zostało również przyjęte owacją, gdyż wszyscy widzowie byli już
mniej lub bardziej pijani. Teraz nadszedł marszałek szlachty w gronie innych karmazynów,
takich jak podkomorzy katowicki, miecznik rzeszowski i były minister Podmamuśka.
Marszałek, jako szczytowy patriota i członek “Grunwaldu”, był cały w długich butach,
wylotach od kontusza i czapce konfederatce, a także przy szabli ze złocistym kutasem, na
który to widok rozległy się okrzyki: - O, kutas przy szabli! - co, jakby nie zostało zrozumiane,
zawierało szczerą prawdę.
Jako trzecie szło duchowieństwo, składające się z księdza Chudzielaka, organisty z
kotem, grabarza i księżej gospodyni. Chudzielak, naoglądawszy się telewizji, ukląkł i
ucałował ziemię przed trybuną, a następnie usiłował kilku najbliższym widzom podetknąć
rękę do pocałowania, ponieważ jednak znany był z dłubania w nosie, nie znalazł chętnych i
tylko wykonał dłonią w powietrzu coś pośredniego między błogosławieństwem a
Kozakiewiczem, ze złością dał po karku organiście (a organista kotu), i wszyscy ustąpili
miejsca następnej grupie. Stanowiły ją organa sprawiedliwości, prowadzone przez sędziego
Lalunię. Obok niego maszerował w swej krwawej todze prokurator Pyton Siemiradzki,
domagając się co chwilę nawykowo kary śmierci dla wszystkich swoich dotychczasowych i
przyszłych klientów.
Za nim przebiegł truchtem odznaczony medalem “Zasłużonego Kauzyperdy PRL”
mecenas Fizdoń i zaraz pogonił opłotkami na koniec pochodu, aby jeszcze raz przedefilować
jako przewodniczący PRON-u. Straż tylną organów ścigania stanowili sierżant Miziak z
kapralem Modliszką, obaj w białych strojach, których nadmiar pozostał w magazynach MO
po papieskiej wizycie.
- Idzie nasz młody proletariat! - szepnął z dumą Balanga do Basseta.
Proletariat był młody nie tyle wiekiem co stażem, gdyż rolniczy profil gminy nie
sprzyjał jego rozwojowi. Stanowili go, prawdę mówiąc, przetokowy Nagwizdała do złudzenia
przypominający Benjamina Franklina z amerykańskiego banknotu oraz Kaśka Pyzdra, której
popularność bardzo wzrosła od czasu gdy poszły ploty, że dała sobie wmontować turbinkę
inż. Kowalskiego.
Chłopską banderię prowadził działacz ludowy Bonifacy KantGwizdek, będący we
własnym przekonaniu sobowtórem Witosa, ponieważ mył nogi tylko raz na tydzień.
Towarzyszyli mu stary Kociorupa i bracia Karamazow, specjalizujący się w pędzeniu bimbru
ze spływającego rzeką mazutu, wielkodusznie i gratis dostarczanego nam przez braci z
południa.
Transparent z napisem “Nauka polska” zwiastował nadejście niedużej, bo
trzyosobowej kolumny, centrum której stanowił lingwista prof. Różopolański, a skrzydła
adiunkt Wygrzmocony i dyrektor szpitala psychiatrycznego, dr Cycoń, tym razem w
polowym surducie z gwiazdą Legii Honorowej i z dwoma swoimi pacjentami przebranymi za
mameluków, co zdawało się bardzo im odpowiadać.
Po nauce nadeszła kultura w postaci członkini rzeczywistej odrodzonego ZLP, pisarki
Rozamundy Kociorodek. Ta ongiś ludowa, a dziś już profesjonalna literatka, odczytała przed
Bassetem swe najnowsze opowiadanie “Jak Kuba SS-mana w konia zrobił”, wywołując
głośny aplauz pozostawionego tu omyłkowo od stanu wojennego komisarza, majora Kabury.
Pochód kończyły struktury opozycji legalnej pod wodzą Osipa Anegdotycza
Jefremienki i nielegalnej w osobach magister Barbary Felgi i doktora Wysłodka oraz grupa
sportowa, a mianowicie Żeński Klub Cyklistyki Bezsiodełkowej pod kierunkiem Simony
Basset. Barwna ta drużyna przemknęła anglezując na swoich rowerach jak szwoleżerowie
przy wyciągniętym kłusie i zniknęła na tle zachodzącego słońca.
Ponieważ zaś takie słońce to również wymarzone tło dla napisów końcowych, więc i
my kończymy w tym miejscu swą opowieść, pozostawiając jej bohaterów w chwili, gdy
przezwyciężywszy wraz z całym krajem przejściowe trudności, mają już wyraźnie z górki.
Jednocześnie pragniemy przeprosić naszych Czytelników, jeśli niechcący uraziliśmy
Ich uczucia zbytnią ascezą naszych opisów, pruderyjnym być może unikaniem drastyczności,
przesadną wytwornością języka, a także zbytnim idealizowaniem występujących tu postaci i
ich charakterów.
Ale cóż, tacy już jesteśmy.
Bo choć nas męczyli i w dupę bili,
Wzorem nam Dobraczynski, nie zaś Pitigrilli*
* Rozamunda Kociorodek Apotheosis cum figuris, op. cit. T. II, str. 49, Wyd. Doln.
1988
PIĄTY PERON
Wczesną wiosną 1974 roku jechałem wraz z nowo poślubioną małżonką imieniem
Ada w podróż poślubną, mniejsza o to, dokąd, chociaż wiadomo, po co.
Właściwie dopiero teraz wiedziałem po co, gdy po pierwszym etapie naszej pierwszej
nocy, na ostatnich nogach zlazłem ze sleepingowego łóżka, na którym przez kilka godzin
usiłowałem nieokiełznanemu temperamentowi Ady przeciwstawić moje wieloletnie
doświadczenie, różnice wieku niwelować różnicą płci.
Siadłem koło okna i sięgnąłem po ekstra-mocne. Wyjąłem pomiętą paczkę z jednym
już papierosem, a razem z paczką wyjąłem jakiś dość gruby, złożony we czworo dokument.
Rozłożyłem go, zalśniła solidnie przysznurowana lakowa pieczęć, zaczerniały dostojne
podpisy... A niech to diabli, przez roztargnienie rąbnąłem z instytutu stare carskie
dokumenty... ach, mój instytut, tak dobrze się w nim żyło! Zapaliłem papierosa. W
półdrzemce i półodbiciu wagonowej szyby zobaczyłem skrótowo wydarzenia ostatnich
miesięcy i dni moje przygotowania do habilitacji, wystawa z dziejów I-ej wojny... Oto ja w
gronie asystentów i studentów, czujnych na każde moje skinienie. Właśnie stawiają planszę z
linią frontu w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, przypinają zdjęcia do tablic, na
zdjęciach wąsaci żołnierze i oficerowie w austryjackich mundurach. Patrzę na nich z
sympatią. Dzięki wąsom, a może starości tych zdjęć, wydają się być wszyscy w moim wieku,
bliżej 50-tki niż 40-tki. Spoglądam na krzywych, kudłatych studentów kłębiących się w sali,
potem znowu na tych na zdjęciu... Wolę tych drugich, chyba czuł bym się dobrze w ich
towarzystwie! Bo w towarzystwie swoich podopiecznych nie czuję się najlepiej, niczego nie
szanują! Właśnie ubrali jednego z kolegów w rzadki, dragoński mundur i kask. Zrywam ten
kask z oburzeniem, pod nim burza włosów i nie żaden chłopak tylko Ada. Jeszcze wówczas
studentka z podległej mi grupy, ale już taka bezczelna! Robi ustami “buźkę” na
przeproszenie, co tak mnie denerwuje, że wypuszczam z rąk gipsowy posążek rotmistrza
Beliny!
Potem Ada pęta się koło mnie coraz częściej w wirze przygotowań do wystawy.
Widząc nas razem, jej niezłomni koledzy przymrużają znacząco oko, ba, profesor nie
wiadomo, czemu gratuluje mi wychowanki...
Jakoś nas wszyscy do siebie popychają, w przenośni i dosłownie, bo ot w czasie
otwarcia i przecięcia studenci robią sztuczny tłok, w rezultacie którego otwieramy wystawę
jakby we dwójkę, a rektor gratuluje na obojgu, nie zwracając uwagi na moje paniczne
spojrzenia.
W końcu poddaję się fali wydarzeń i urokowi Ady. To ona jest stroną atakującą - na
bankiecie proponuje bruderszaft i przedłuża pocałunek, co zostaje skwitowane oklaskami. A
potem już Urząd Stanu Cywilnego, okropnie wrzaskliwa studencka orkiestra i - na dworzec!
Po drodze wpadam na swoją ulubioną wystawę, patrzę na chłopców z tamtych lat... Jacy inni i
jacy fajni. Ada robi mi pierwszą awanturę - spóźnimy się na pociąg! Zdążyliśmy... Gromada
odprowadzających, sleeping, i moja spóźniona, damsko - męska batalia, podczas której
wyraźnie słyszę odgłosy wielkiej bitwy, bitwy z tamtej wojny, z trąbkami, krzykami “hurra”,
umiarkowanym terkotem ówczesnych mitraliez i puszystymi eksplozjami szrapneli... I oto
siedzę paląc ekstra-mocne, i zastanawiam się po co mi to było?
- Adam... - powiedziała Ada.
Zadrżałem, czego ona j e s z c z e może chcieć?
- Adam... Głowa mnie boli...
- Moje maleństwo - szepnąłem z dumą. - Tak cię wymęczyłem?
- Coś ty, to po wódce. Masz może proszek?
- Nie mam, ale konduktor powinien mieć.
Wyszedłem w piżamie na korytarz i powlokłem się do służbowego przedziału.
- Panie konduktorze, proszę proszki od bólu głowy, ekstra-mocne i pepsi.
- Ja nie jestem konduktor tylko steward.
- Tak?
- Tak, od nowego roku. I mam tylko piasty i fruktovit, a proszki mnie wyszli. Ale
dostanie pan w kiosku na peronie, to już Kociemby.
I rzeczywiście pociąg stukał na zwrotnicach, a za oknem zalśniły neonowy napis
“Kociemby”, nazwa dużej, węzłowej widać stacji. Chciałem wrócić do przedziału po płaszcz,
ale uprzejmy steward narzucił mi na ramiona swój własny kożuch.
- Wal pan, szkoda czasu!
Wysiadłem i ślizgając się trochę po zamarzniętym peronie podbiegłem do
oświetlonego kiosku.
- Proszków nie ma - powiedziała sprzedawczyni. - Dostanie pan w kiosku na dole.
Zdąży pan, zdąży, pociąg stoi tu pół godziny.
Opodal widniało oświetlone zejście. Poszedłem schodami na dół, potem dość długim,
wykładanym kafelkami tunelem, poprzebijanym gdzie niegdzie wyjściami na inne perony.
Wreszcie pchnąłem wahadłowe drzwi wszedłem do holu. W kiosku RUCHU były proszki i
ekstra-mocne. Kupiłem i poszedłem z powrotem. Korytarz znowu zalśnił przede mną
kafelkami i wylotami schodów. Spytałem starego kolejarza na którym peronie stoi ekspres
“Transpol”, i dowiedziałem się że na ostatnim. Przyspieszyłem kroku. W międzyczasie
rozpętała się zamieć śnieżna i ostatni peron wydał mi się ciemniejszy niż poprzednio.
Obliczyłem trzeci wagon od tyłu wagonu, i odsunąłem drzwi. Żona zgasiła tymczasem
światło i spała głęboko, dość mocno przytem - widać ze zmęczenia - pochrapując.
Pocałowałem tkliwie obnażony fragment jej pleców, rozebrałem się i wlazłem pod kołdrę
pociąg gwizdną i ruszył, a ja zasnąłem i od razu przyśniła mi się sytuacja z przed kilku minut:
Schodziłem po schodach z ostatniego peronu,
Przede mną był długi kafelkowy korytarz, wiodący do holu i poprzebijany trzema
wyjściami na inne perony.
Wracałem z holu - przede mną było pięć takich wyjść... I tak kilka razy - stoję z
Jednej strony - trzy, przeskakuję na drugą - pięć...
Spociłem się i krzyknąłem. Na szczęście ktoś w mundurze wyszedł właśnie z
przedziału, i zmora ustąpiła.
- Kożuch jest na wieszaku - powiedziałem. - Dziękuje panu bardzo!
- Obudź się kolego - powiedział ten Ktoś - wkładaj mundur pułkownik czeka.
Zapłonęło światło, i Ktoś okazał się być bardzo przystojnym lejtnantem armii
Cesarstwa Austryjackiego.
- Ty też wstawaj! - dodał lejtnant, klepiąc w wypięty tyłek moją żonę.
- O Jezu, znowu? - jęknęła basem moja żona, poczem spuściła z półki kosmate nogi i
podkręcił wąsa.
Włosy stanęły mi dęba na głowie - to, co uważałem za moją żonę było podtatusiałym
facetem w randze majora.
- Idziemy, idziemy! - denerwował się lejtnant.
- Wasyl, Maciek! - ryknął major w kierunku korytarza. - Mundury wyczyszczone?
Zaraz też dwaj ordynansi przygalopowali niosąc stertę tak dobrze znanego mi znanego
umundurowania i uzbrojenia.
- Ja wiem, że to jest sen - powiedziałem ze smutkiem do majora - ale ze snem nie ma
co walczyć, więc się ubiorę.
- Tak, tak - uspokoił mnie major. - Spiłeś się wczoraj, więc jeszcze bredzisz, ale jak
nasz stary ryknie, to zaraz ci przejdzie.
Z dziwną przyjemnością wkładałem na siebie ten niemodny mundur, pas z koalicyjką,
polową czapkę. Ciężki steyer w kaburze dobrze przylegał do boku.
- A cóż ty tak się dziś sztafirujesz?
- Wiesz, zawszę miałem na to ochotę, ale się bałem, że mnie ktoś na tym przyłapie...
- Zjedz trochę surowej kapusty! - podsumował major.
Przed opuszczeniem przedziału spojrzałem w lustro. Z jego tafli spoglądał na mnie
całkiem przystojny austryjacki kapitan artylerii. Poczułem się raźniej, wyprostowałem
zgarbione zazwyczaj plecy, wypiąłem pierś i zasalutowałem swojemu własnemu odbiciu.
Wyszliśmy dziarsko na korytarz. Wszędzie trzaskały odsuwane gwałtownie drzwi, ze
wszystkich przedziałów wysypywali się oficerowie, przypinając w pośpiechu szable. Strzelały
zestawiane w pozdrowieniu, dłonie przeskakiwały ku daszkom z ową nonszalancką
służbistością, właściwą zawodowcom. Krzyżowały się strzępy rozmów w języku niemieckim,
czeskim, węgierskim i - wcale nie najrzadziej - polskim .
Ciągnąc szable, brzęcząc ostrogami i skrzypiąc rzemieniami szliśmy przez kilka
wagonów, w tym przez sanitarny, bez rannych jeszcze, ale kompletnie wyposażony i
obsadzony przez bardzo urodziwą damską załogę w małych karnecikach, zgrabnych
mundurkach i sznurowanych wysokich butelkach. Zaczęły się w przejściu śmiechy,
podszczypywania i klepanki. Oczy oficerów zabłysły raźniej, lewe dłonie uniosły się ku
wąsom, prawe - opadły ku damskim wdziękom. I ja też, idąc przykładem innych i dając folgę
rozpierającemu mnie wigorowi, strzeliłem otwartą dłonią w twardy jak stal tyłeczek
siostrzyczki, wychylonej aktualnie przez okno.
Aż zadzwoniło, i to podwójnie, bo zaraz oberwałem po pysku i ujrzałem najpierw
wszystkie gwiazdy, a potem tylko dwie - roziskrzone gniewem oczy prześlicznej dziewczyny.
- Ty porco - powiedziała dziewczyna. - Świnia! - przetłumaczyła na wszelki wypadek.
- Przepraszam... - zasalutowałem, a ona wlepiła wzrok nie tyle we mnie, co w moją
dłoń przy daszku czapki.
Na środkowym palcu miałem tam sygnet. Z lewej ręki ciągle mi spadał, a na prawej
siedział jak przyrośnięty. Sygnet był skromny, ale oryginalny, odziedziczony po pradziadku, a
przedstawiający rżniętego w krwawniku jaszczura z otwartą paszczą.
- Scusa... - westchnęła. - To ja przepraszam, nie wiedziałam, że to właśnie pan...
- A ja nie wiedziałem, że to właśnie pani... - bredziłem by przedłużyć rozmowę.
Koledzy przepychali się koło nas żartując:
- Wpadłeś w oko siostrze Jolancie!
- Znalazła w końcu swojego Napoleona!
- Nic dziwnego, taki przystojniak!
Ja przystojniak! Mój boże, tego mi jeszcze nikt nigdy nie powiedział, nawet w
najlepszych latach! Mimo obolałego policzka z sekundy na sekundę wpadałem w coraz lepszy
nastrój.
- Molto bene! To był dobry pomysł z tą zaczepką! Niech myślą, że flirtujemy...
Musimy być w stałym kontakcie!
- W ciągłym! - zawołałem entuzjastycznie.
- A o TO niech się pan nie martwi, jest w porządku.
- Jakie TO jest w porządku? - wyjąknąłem mile podniecony, ale i zaszokowany je
bezpośredniością.
Przesunęła przed siebie chlebak, zawieszony na rzemieniu, zasłoniła go sobą i odpięła
sprzączki. We wnętrzu siedziały grzecznie trzy pluszowe niedźwiadki.
- Cordiali saluti da Corsica - szepnęła.
Widząc moją głupią minę dodała:
- Nie przypuszczał pan, że TO tak właśnie wygląda, prawda? - i zaśmiała się
prześlicznie, ukazując wspaniałe uzębienie, poczem nagle jęknęła: - Amore mio! - i podała mi
usta, z czego natychmiast skorzystałem, nie przypuszczając w moim zarozumialstwie, że
zrobiła to dla zmylenia majora, który wrócił i stał koło nas, pochrząkując znacząco.
- Gratuluję... - powiedział wreszcie, a Jolanta odskoczyła ode mnie z dobrze udanym
okrzykiem wstydu i przestrachu.
- Gratuluję, ale to jednak jest wojsko, nasz stary czeka!
Zapewniłem majora, że już lecę i zwróciłem się raz jeszcze ku siostrze Jolancie, aby z
nią omówić kolejne etap naszego szczęścia. Ona jednak wchodziła już do przedziału. W
drzwiach zatrzymała się na moment, i wskazując swój chlebaczek powiedziała zagadkowo:
Tu mrugnęła i zatrzasnęła drzwi!
- Prędzej! - naglił major. - Stary szaleje.
- Skąd tutaj Korsykanka? - pytałem, dotrzymując mu kroku.
- Ochotniczka, oni tam mają swoje ruchy niepodległościowe. Zaprzysięgła zgubę
Francji i pielęgnuje naszych rannych.
Szliśmy wzdłuż korytarzy sprężyście i służbiście. Przed drzwiami wagonu sztabowego
obciągnęliśmy mundury, poprawiliśmy sobie nawzajem epolety i ustawili bojowo wąsy, a
potem weszliśmy z werwą, aby strzelić obcasami przed Dowódcą. Było już to kilku oficerów
oraz stary pułkownik, który wstał zza biurka i uczesał sobie bujne bokobrody. Następnie
wyjął z kieszeni futerał, a z futerału ćwikier, który umieścił na nosie. Dopiero wtedy ojcowski
uśmiech rozjaśnił mu twarz:
- A, witam, witam! - powiedział. - Cieszę się że panów oglądam w dobrym zdrowiu!
Co jest w tym dziwniejsze - ciągną - że wczoraj to panów zdrowie wydawało mi się trochę
zagrożone, szczególnie - kontynuował jadowiciejąc w oczach - gdy feldżandarmeria
poprzynosiła panów kompletnie orżniętych z burdelu madame Baczek w Tarnowie! Osiem
kurew kontuzjowanych - zawył - wachmistrz żandarmów ma wyrwane wąsy, a bajzel jeszcze
o trzeciej rano się palił! Wstyd panowie! Pułkownik rozpiął kołnierzyk i napił się wody.
- I to wszystko w czasie - podjął temat - gdy nasza bohaterska twierdza Przemyśl broni
się ostatkiem sił! Panie lejtenancie, poproszę sztabówkę!
Adiutant rozwinął mapę i powiesił na kołku.
- Może więc - pułkownik zwrócił się do majora z mojego przedziału. - Może więc pan
major zechce nam powiedzieć, co widać na tej mapie?
- Melduję posłusznie - sprężył się major - że na tej mapie widać rejon Linzu.
- Otóż to - zgodził się pułkownik - rejon Linzu.
- Kombinuję pokornie - szepnął drżący adiutant - że takie sztabówki przysłali nam z
czwartego oddziału.
- Jeśli - wtrąciłem - pan pułkownik pozwoli, to ja swego czasu pisałem pracę
magisterską z obroną Przemyśla ...
- Panie - jęknął pułkownik - co mi pan tu za pierdoły opowiada?
- ...bo właśnie ja pisałem tę prac, więc mogę z pamięci narysować na tablicy mapę
twierdzy.
- Zbawco! - pułkownik przygarnął mnie do bokobrodów.
- Rysuj, a żywo, bo sytuacja krytyczna. Nie dalej jak wczoraj generał Kusmanek
znowu błagał o odsiecz!
Narysowałem z pamięci zarys twierdzy, stanowiska artylerii, pozycje wysuniętych
oddziałów austryjackich i nacierających rosyjskich. Pułkownik złapał trzcinę i wskazując
poszczególne fragmenty rysunku, powiedział:
- Przeważające siły nie przyjaciela pod dowództwem generała Seliwanowa, po
chwilowym odstąpieniu na wschodni brzeg Sanu, teraz ponownie usiłują zablokować
twierdzę Przemyśl. Dla jej odciążeni rozpoczęliśmy bitwę w Karpatach...
- A więc - wyrwało mi się - mamy rok tysiąc dziewięćset piętnasty?
- Oczywiście - pułkownik z zrozumieniem pokiwał głową. - Pan kapitan jeszcze nie
wytrzeźwiał po wczorajszym, ale co tam, młodość musi się wyszumieć- tu dźwigną mnie
przyjacielsko pod żebro i wrócił do tematu:
Rozpoczęliśmy bitwę w Karpatach, którą rozstrzygniemy na swoją korzyść...
A gówno - wyprowadziłem go z błędu. - Zarówno ofensywa austryjacka, jak i
późniejsza rosyjska, zakończyły się... to jest pardon, zakończą się niepowodzeniem.
Na dowód machnąłem, wbijając staremu kepi na oczy.
Pod sąd!- zapiał pułkownik, a oficerowie chwycili mnie za ręce i wyprowadzili mnie
za ręce i wyprowadzili z wagonu, ale zaraz za progiem obstąpili mnie wokół i zaczęli mnie
poklepywać, gratuluję odwagi, dziękując za piękne widowisko i wyrażając nadzieję, że
wkrótce szlag trafi monarchię, przede wszystkim naszego pułkownika.
Nadeszli dwaj bawarscy żandarmi, i pod ich strażą pomaszerowałem z powrotem
przez cały pociąg.
- Dokąd go prowadzicie! - siostra Jolanta wyskoczyła na korytarz, blokując go swoim
wspaniałym biustem.
- Do karceru w ostatnim wagonie! - szczęknął Bawarczyk. - Proszę się rozejść.
Jolanta osłupiała na chwilę, ale zaraz coś jakby uśmiech przeleciało jej przez twarz.
- Sprytne! - mruknęła mi do ucha, gdy się koło niej przecisnąłem. - Zażądaj pomocy
sanitarnej!
- Żądam pomocy sanitarnej! - oświadczyłem żandarmowi. - Zdenerwowałem się, a
jestem chory na serce!
Spojrzał na mnie ponuro i zatrzasnął drzwi karceru.
- No dobrze - powiedziałem do siebie, siadając na ławce. - Teraz mogę się obudzić! Ja
chcę się obudzić! - powtórzyłem zamykając oczy, a kiedy je otwarłem - w drzwiach stała
siostra Jolanta. - Już się nie chcę obudzić! - zmieniłem zdanie na jej widok zdanie.
- Bohaterze! - zaszemrała. - Jest pan natchnieniem uciśnionych ludów Europy! Jestem
dumna, że mogę z panem współpracować. Dał pan po nosie pułkownikowi, i znalazł się pan
w miejscu, gdzie nareszcie bez przeszkód możemy ustalić plan! To było wspaniałe!
W tej chwili coś huknęło i zerwało część dachu, Jolanta przypadła do mnie z
okrzykiem trwogi.
- Niski tunel? - spytałem.
- Nie, wysoki szrapnel. Przebijamy się do Przemyśla na pomoc Kusmankowi. Wiesz
chyba kto miał z nimi, dla dodania ducha oblężonej załodze?
Zrobiłem dobrą minę, co zostało przyjęte za dobrą monetę.
- No właśnie - przytaknęła Jolanta. - Sam Franc Jozef. Niestety, przeszkodził mu
fatalny atak pogardy. Wszystko na nic, mój Francesko... - Wyjęła z chlebaka jednego misia i
pocałowała go w łeb.
- Chciałbym być na jego miejscu - westchnąłem, bawiąc się niedźwiadkiem.
Spojrzała na mnie z podziwem: - Lubię takich zimnych fachowców.
A więc zostałem nawet na dodatek zimnym fachowcem! - pełen podziwu dla siebie
podrzuciłem Franusia do góry.
- Mamma mia! - zachwyciła się Jola. - Jakbyś nie złapał, to by dopiero było! Słyszałeś
jak w tym chlupie? Potrząsnąłem zabawką koło ucha. Rzeczywiście misiowi chlupało w
brzuszku.
- Nitrogliceryna! - wyjaśniła Jolanta.
Zesztywniałem, wsadziłem bydlaka ostrożnie do torby i otarłem spocone ze strachu
czoło.
- Gorąco ci?
Rozpiąłem mundur. Nie uległo wątpliwości, że miałem do czynienia z piękną, ale
niebezpieczną wariatką. Właśnie przemawiała do swoich piekielnych misiów?
- Francesko załatwi starego Franca. Niko przedziurawi cara, a Wiluś wybebeszy
Wilhelma!- tu zamknęła chlebak i zakończyła monolog słowami: - Adaś pomoże Joli! -
Prawda, że pomorze? Zarzuciła mi ręce na szyje i spojrzała w oczy.
- Pomoże... - obiecał zahipnotyzowany dobry Adaś.
Przypomniał sobie właśnie, że w zasadzie nic mu nie grozi, więc pomorze wesołej
Joli, o ile Jola da buzi...
- Myślałem - trudno mi było złapać oddech. - Myślałem, że nienawidzisz Francji, Jolu,
a ty chcesz uśmiercić cesarzy Austrii, Rosji i Niemiec? Dlaczego właśnie ich?
- Francja to pretekst. A Austria, Rosja i Niemcy wyrządziły największą krzywdę
narodowi korsykańskiemu. Pamiętaj, że urodziłam się w Ajaccio!
Napoleoniska! Ostatnia żywa napoleoniska, w dodatku zwariowana anarchistka!
- Vive l'ampereur! - krzyknąłem odruchowo.
- Otóż to! - powiedziała poważnie. - A ponieważ te same mocarstwa mają różne
grzeszki w stosunku do Polski, więc tu właśnie szukałam sojuszników. I dlatego też jesteśmy
członkami tej samej organizacji!
Aha, więc byłem członkiem jakiejś organizacji.
- W jaki sposób mamy ze sobą współpracować?
- Nie wiesz? - Jolanta sięgnęła do torby, wyjęła misia i zsunęła mu śmieszne
majteczki. Było tam śmieszne zagłębienie. Jola wzięła moją rękę i wetknęła wypukłą
powierzchnię pradziadkowego sygnetu w otwór.
- Teraz wystarczy przekręcić...
Wyrwałem dłoń i odskoczyłem jak oparzony.
- Wiem, że jeszcze nie teraz! - skinęła głową. - Żeby cię tylko nie skazali na
rozstrzelanie, kochany...
- Tego mi trzeba! - ucieszyłem się. - Przy rozstrzelaniu nie ma siły, żebym się nie
obudził!
- Magnifico valoroso...! - znowu przyległa do mnie, a usłyszawszy zgrzyt odsuwanych
drzwi, szybko zaczęła udawać, że robi mi sztuczne oddychanie.
- W porządku sierżancie! - powiedziała do Bawarczyka. - Doprowadziłam kapitana do
przytomności!
- Sehr gut! - kiwnął Bawarczyk głową. - Krygsgerycht właśnie czeka.
Czekał w pełnym składzie. Jego przewodniczący nie kto inny tylko nasz pułkownik -
oznajmił, że będę sądzony jako szpieg rosyjski, siejący wśród wojsk jego carskiej mości
defetyzm, mający doprowadzić do upadku niezwyciężoną twierdzę Przemyśl.
- Jaką tam niezwyciężoną - sprzeciwiłem się. - Którego tak nawiasem mamy?
- Dwudziestego marca.
- Panowie!- zawołałem. - Możecie mnie rozstrzelać, powiesić albo nasadzić na pal, ale
nie zmieni to faktu, że tak czy owak pojutrze twierdza przemyśl skapituluje!
- Nigdy! - krzyknął któryś z lojalistów. - Tam jest sto tysięcy ludzi!
- Sto dwadzieścia jeden - uzupełniłem - w tym dwa i pół tysiąca oficerów. Wszystko
to pójdzie do rosyjskiej niewoli, przekazując zwycięzcom ponad dziewięćset dział, ogromne
zapasy konserw, amonicji i umundurowania.
- Rozstrzelać - zdecydował pułkownik. - Ta wypowiedź potwierdza nasze podejrzenia.
Nie będzie pan tu obrażał wojak jego cesarskiej mości Franka Józefa, oby żył sto lat! - Hoch!
- krzyknął lojalista.
- Rok mój stary, rok! - pozbawiłem staruch złudzeń starucha złudzeń.- Ww tysiąc
dziewięćset szesnastym Franciszek Józef wywinie orła! I to dwugłowego - dodałem, jak mi
się wydawało dość dowcipnie.
- Pozbawiam pana głosu! Czy pański obrońca ma coś do powiedzenia?
- Wysoki sąsąsąsąsąsądzie... - wyjąkał obrońca z urzędu - ten człoczłoczłoczło...
- Człowiek - powiedział pułkownik.
- Dziędziędzię...
- Nie dziękuj pan! Mów pan dalej, ten człowiek co? Jest niewinny?
- Nienienienie! On jest ... - tu nieszczęsny jąkała zdjął czapkę i popukał się w czoło.
- Panie kolego - podskoczył pułkownik. - Nie upraszczajmy sprawy! Ten człowiek ma
po prostu ma w dupie najjaśniejszego pana...
- Hoch! - odezwał się lojalista.
- ...razem z całą monarchią ... - ciągnął pułkownik.
- Oraz z panem pułkownikiem - dodałem grzecznie. - Panowie - kontynuowałem,
korzystając z ogólnego oburzenia - wasz los prawdą mówiąc całkowicie mi wisi, chociaż
widzę tu sporo osób polskiego pochodzenia, które mogły by służyć pożyteczniejszym celom,
pod wodzą chociażby tak kontrowersyjnej postaci jak brygadier Piłsudski...
Jeden z oficerów obdarzony krzaczastymi brwiami, zaszokował się nagle i wycofał w
kierunku drzwi, zasłaniając twarz chustką.
- Dość tego! - przerwał pułkownik. - Sąd udaję się na naradę! Znaczy się, tak się to
tylko mówi, sąd tutaj odbędzie naradę, a podsądnego proszę odprowadzić do karceru.
Złapałem się za serce? - Żądam pomocy medycznej!
- Dobra! - zgodził się przewodniczący. - Już niedługo, ha, ha, nie będzie ona panu
potrzebna!
I oto znowu znalazłem się w zakratowanym przedziale, za mną weszła postać owinięta
w czerń.
- Jolanto... - objąłem ją.
- Pax vobiscum - odrzekła postać, oddając mi uścisk. - Jestem ojciec Chudzielak,
kapelan brygady. Przybywam, aby ci udzielić ostatniej pociechy.
- Jeszcze nie zostałem skazany!
- Ale będziesz synu, będziesz! - pocieszył mnie zacny kapłan. - Wyznaj mi przeto
grzechy swoje, nie dopuściłeś się czynów lubieżnych? Nie miałeś sprośnych snów?
- Dopuszczałem i miewałem.
- No to opowiedz, opowiedz! - poprosił Chudzielak, siadając wygodnie i zrzucając
przyciasne buty.
W tej chwili weszła jednak Jolanta niosąc dużą strzykawkę.
- O, padre Chudzielak! - ucieszyła się.
- A panna Jola jak zwykle urocza! - rozpromienił się kapelan. - Wstąpi pani dzisiaj na
winko?
- Winko się razem pija... - zgrzytnąłem, odczuwając - co się rzadko zdarzało - nagły
przypływ zazdrości.
- A ty o śmierci myśl synu, memento mori! - zwrócił mi uwagę duszpasterz, i
kontynuował , zwracając się znów do Jolanty:
- Ja zaraz będę wolny, tylko zadysponuję na śmierć tego tu poczciwca... Ego te
absolvo! - rzucił od niechcenia w moją stronę, aby mnie mieć z głowy. Zawrzałem
oburzeniem na takie skrótowe odwalania poważnych bądź co bądź czynności.
- No, padre! - stanęła w mojej obronie. - Kapitan nie może zginąć!
- Nie może? - zmartwił się kapelan.
- Nie może, bo kapitan jest filarem naszej organizacji! Padre też - wyjaśniła. - Prawda,
padre? - pytała, głaszcząc go bezczelnie po podbródku.
- Prawda duszeczko, prawda, ale myślałem, że Jestem Jedynym filarem... - tu spojrzał
na mnie koso. Zacząłem się domyślać, na czym polegała organizacja.
Piękna Korsykanka podrywała chłopców i posłusznych jak cielęta skłaniała do udziału
w swoich obłąkańczych akcjach.
- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego!
- Nie chcesz? - oparła się o mnie ramieniem.
- Chcę - mruknąłem - ale bez tego Chudzielaka!
- Chudzielak to marionetka... - szepnęła. - Tylko na tobie mogę naprawdę polegać...
- Aufstehem! - ryknął bawarski żandarm, otwierając drzwi. - Sąd idzie!
Jolanta złapała mnie za puls , a kapelan w zdenerwowaniu zaczął wykonywać ruchy
błogosławiąco - pocieszające.
Weszła trójka sędziów.
- Wyrokiem sądu polowego numer - coś tam pomamrotał - łamane przez trzy, liczba
dziennika - mamru - mamru. Na podstawie - mamru - mamru - Skazuję się pana na karę
śmierci! - Proszę mi nie wiązać oczu! - powiedziałem patetycznie. - Dobrze - zgodził się
pułkownik.
- Ani nie zatykać uszu! - zażądałem.
- Zwariował ze strachu - orzekł. - Wykonanie wyroku jutro o świcie. Ostatnie życzenie
skazanego?
- Prosiłbym pana pułkownika o jakąś ładną piosenkę...
- Prośba skazańca jest dla nas święta! - zasalutował i wyszedł wraz z asystą.
- Ty wariacie - powiedziała czule Jolanta. - Nie możesz zginąć! W nocy odczepiamy
wagon, na szczęście ostatni, prawda, Chudzielaczku?
- Terra est rotunda, kotek! - zgodził się Chudzielak.
Na korytarzu zabrzmiały liczne kroki. Trzeci pluton szedł spełnić moją ostatnią
prośbę. Piosenka - o dziwo - była polska!
Rozdzielił nas, mój bracie
Zły los, i trzyma straż -
W dwóch wrogich sobie szańcach
Stoimy twarzą w twarz.
Las płacze, ziemia płacze
Świat cały w ogniu drży.
W dwóch wrogich sobie szańcach
Stoimy ja i ty...
- To Polacy w służbie austryjackiej - wyjaśniłem Joli. - Jest ich pełno we wszystkich
zaborczych armiach.
- Nie mogli by się zjednoczyć?
- Ba! - prychnął enigmatycznie ojciec Chudzielak, a Trzeci pluton śpiewał:
Refren:
Rozdziobią nas kruki i wrony
Na obcych pobojowiskach,
Strach, ślepy gość nieproszony
Siądzie przy naszych ogniskach.
Pójdziemy głodni i chłodni
Bez domu i dachu wszędzie,
A wschodni wiatr, i zachodni,
Każdy nam w oczy wiać będzie...
Podczas tego refrenu stałem już w sinym blasku poranka na stacji Żurawca, plecami
do torów kolejowych.
O kilkadziesiąt metrów widniał ostatni wagon naszego pociągu, reszta składu
rozpływała się we mgle.
Przede mną rozwijał się Pluton Egzekucyjny, złożony z Bawarczyków. Ojciec
Chudzielak usiłował mi udzielić mi ostatniej pociechy.
- Po co mi pociecha - zżymałem się - kiedy się wcale nie martwię!
Jolanta podeszła z manierką: - Wypij łyk... Głos miała zdławiony, łzy w oczach: -
Wszystko przepadło!
Z bardzo daleka nadchodził oficer. Jolanta nagle krzyknęła:
- Daj pierścień!
Wyciągnąłem rękę, Jolanta chwyciła pierścień, szarpnęła- nie schodził...
- Nie zdejmowałem go przez pięć lat!
- Chudzielak pomóż! - szarpaliśmy się we trójkę ze złośliwym jaszczurem.
- Ojcze kapelanie, siostro! - zawołał oficer z daleka. - Proszę odejść od skazańca,
przystępujemy do egzekucji!
- Już, już! - Jola wpadła nagle na pomysł, wyciągnęła z chlebaka Franusia. -
Odbezpieczaj!
- Oszalałaś, zbiorowe samobójstwo?
- Między włączeniem zapalnika, a eksplozją upływa dwadzieścia sekund! Chudzielak,
zdążysz dolecieć do pociągu i wsadzić między wagony?
- Zdążę duszyczko, dla ciebie zdążę!
- Odbezpieczaj! - powtórzyła Jola obnażając misia.
Wetknąłem w otwór pierścień i przekręciłem. Jolanta wpiła się nagle w usta
kapelanowi, potem popchnęła w stronę pociągu. - Chudzielak, tempo!
- Czemuś go pocałowała? - spytałem zazdrośnie.
- Bo on już nie wróci... - Jola otarła łzę.
- Co się tam dzieje? - krzyknął oficer. - Pluton cel!
Płot karabinów pochylił się w moją stronę. Oficer podniósł szablę.
- Babach!!! - Huknęło w stronę pociągu. W powietrze poleciały kawałki łączy
wagonowych i strzępy sutanny.
Ostatni wagon oderwał się od składu i dymiąc pomknął z szybkością rakiety w
naszym kierunku.
- Skacz! - krzyknęła Jolanta.
- Razem z tobą! - odkrzyknąłem, i pognaliśmy równolegle do torów.
To był straszny skok! Stanąłem na stopniu i wciągnąłem Jolę.
- Pal! - darł się oficer.
Kule Bawarczyków dziurawiły nasz pojazd. Nabieraliśmy tempa.
- Byliśmy na górce rozrządowej - cieszyłem się - teraz mamy z górki!
Mieliśmy dobrze z górki! Wagon staczał się coraz szybciej, podskoczył na zwrotnicy,
wziął zakręt i zmieniwszy kierunek pędził w stronę Przemyśla.
- Was ist den los? - zapomnieliśmy o dwóch bawarskich strażnikach, którzy spali
sobie smacznie, a teraz powystawiali łby z siana.
- Nichs, schlafen sie ruhig weiter! - odrzekłem swoją nienaganną niemczyzną, i
stanąłem na ławce, aby przez dziurę w dachu zorientować się w sytuacji. Znowu zwrotnica!
Grzmotnąłem głową i wpadłem wprost w objęcia mojej żony Ady, śpiącej smacznie w
sleepingu ekspresu “Transpol”.
- Ach, Adam... - jęknęła. - Nie mógłbyś delikatniej? Ty lubieżniku malutki... - dodała
z budzącą się czułością, a następnie ochoczo wskoczyła na mnie, co spowodowało nasz
wspólny upadek z górnego łóżka na podłogę.
- Ach, Ada - westchnąłem. - Nie czas na to...
- Nie jestem Ada! - oburzyła się Jolanta. - I proszę w tej chwili odzyskać przytomność,
bo zaraz będzie gorąco!
I rzeczywiście było, gdyż wagon nabierał tempa i rzucało nim coraz mocniej. Jolanta
co moment wpadała mi w objęcia.
- Nie używasz biustonosza? - zdziwiłem się. - Myślałem, że wyście wszystkie
chodziły w gorsetach.
- Gorset to symbol ucisku - powiedziała z pasją, cała czerwona, usiłując wysiłkiem
woli i obiema rękami powstrzymać sprężające wspaniale piersi. - Nie słyszałeś nigdy o
ruchach wyzwoleńczych?
- Słyszałem, ale nie przypuszczałem, że to takie ruchy...
Wagon rozpędu rozbił jakieś stojące na torze kozły, potem przerwał pasmo drutów
kolczastych, które jęknęły jak pękające struny gitary. W szalonym pędzie mijaliśmy linię
okopów. Mignęły nam w oczach twarze żołnierzy, zwracających w naszą stronę lufy
kulomiotów. Potem był jakiś mostek, i pole zasłane trupami, a następnie inne okopy, i inni w
nich żołnierze, rozpryskujących się na wszystkie strony przed oszalałym wagonem. Nagle
wylot bocznej drogi, wieśniak ściągający lejcami konie, poprzeczna do naszej linia
kolejowa... Kolejarz z chorągwią dał nam pierwszeństwo, zatrzymując na tamtym torze długi
pociąg towarowy, załadowany Fiatami 126p. Ach nie, to chyba była halucynacja, bo oto z
jakiejś kotlinki wywinęła się kupa jeźdźców w kudłatych papachach. Z gwizdem i wyciem
zrywali z ramion strzelby-berdanki. Ich oficer na szarym dzikim koniu o przekrwionych
oczach gnał tuż koło wagonu, przymierzając się do nas z nagana.
- Szybko-zawołał - Biała flaga, bo oni nas wytłuką! Zakrzątnęliśmy się, ale w
zakurzonym wagonie trudno było o coś białego.
- Odwróć się! - jęknęła Jola, i zanim to uczyniłem ściągnęła mundur, a następnie
koszulę. Dżygit spojrzał i zleciał z kulbaki.
Włóż mundur świntuchu! - rozzłościłem się na Jolę i przywiązawszy koszulę do lufy
karabinu, pomachałem pojednawczo przez okno.
Oficer widocznie nie całkiem zleciał, tylko sobie dżygitował pod końskim brzuchem,
bo oto był znowu w siodle, tuż-tuż! Nagle chwycił szablę w zęby, stanął na strzemionach i
wspaniałym skokiem przeniósł się z konia na stopień wagonu. Drzwi pękły z trzaskiem i
modelowy setnik Dzikiej Dywizji wkroczył do wagonu czarny i kosmaty, najeżony
kindżałami, zatkany nabojami, z pistoletem w dłoniach.
Bawarczycy pochylili karabiny.
- Hande hoch! - krzyknęła Jolanta, wyszarpując rewolwer zza spódnicy.
- Madame - rzekł Kozak przez zęby, potem warknął w moją stronę: - A ty chto? -
patrząc na mój mundur podejrzliwie.
- Docent doktor habilitowany... - zacząłem się przedstawiać, ale uprzedziła mnie Jola:
- Pan kapitan jest Polakiem i skazanym na śmierć bohaterem walki przeciwko
uciskowi narodów słowiańskich przez monarchię austro - węgierską.
- Nu i bardzo dobrze! - klepnął mnie po ramieniu. - Wszyscyśmy Słowianie! Z
wyjątkiem mnie... - dorzucił smutno, macając swój długi kaukaski nos.
- Ale nie traćmy my czasu - zreflektował się - bo wagon jedzie jak jaki durny, i
jeszcze gotów w coś przyrżnąć!
Jeszcze nie skończył, gdy wpadliśmy na zaporę z pni, aż rzuciło nas na podłogę, gdzie
utworzyliśmy bez ładne kłębowisko.
Miałem przed oczyma niesłychanie długie i niezwykłe kształtne nogi siostry Jolanty,
leżące jak dwa poziome promienie słońca między mną a setnikiem, któremu oczy na ten
widok z głowy, a kędzierzawe wąsy uniosły się ku górze, ukazując godne wilkołaka
uzębienie.
Przez szczerość - a raczej smukłość - tych dziewczęcych nóg, mrugnęliśmy ku sobie w
porozumiewawczym, męskim zachwycie.
- Ach, Mensch! - roztkliwili się nawet Bawarczycy, tkwiący pod ścianą z rękami do
góry.
- Ech, fintifluszka! - przewrócił białkami Czeczeniec.
- No, dość tego! - przykryłem wdzięki Joli zadartą pod czas awarii spódnicą. -
Ciekawe gdzie też ma jesteśmy?
- U swoich! - uspokoił mnie Kozak. - Można powiedzieć, że w domu!
Ktoś z zewnątrz otworzył drzwi. Byliśmy na wysuniętej pozycji dowódczej, w sztabie
jakiejś brygady lub dywizji. Na sąsiednim torze stał rosyjski pociąg sanitarny, a pulchne
siostrzyczki wyglądały przez okna, na przemian z obandażowanymi pacjentami.
- Ach - zawołała starsza, mocno wymalowana dama - Kniaź Tatamawrydze powrócił!
I kogoż nam pan przywiózł?
- Sławnych gości! - odrzekł kłaniając się setnik - Przyjaciół kochanych, którzy od
Austryjaka do nas uciekli, wagon mu ukradli powiększając tabor Jego Carskiej Mości, i w
dodatku zabić mnie nie pozwolili tym Germańcom - wskazał na bladych ze strachu
Bawarczyków - Za co na tę oto szablę ślubuję im wdzięczność i braterstwo!
Następnie przedstawił nam podstarzałą kokietkę:
- Oto madame Jewdokia, żona naszego generała, która ochotniczo pielęgnuje naszych
żołnierzyków!
Ucałowałem dłoń pani Jewdokii.
- Sercem radzi! - zawołała. - Czujcie się jak u siebie w domu i opowiadajcie,
opowiadajcie kochani jak tam na zachodzie? Tiurniury jeszcze w modzie?
- To może potem - rzekł, podchodząc wysoki pułkownik capią bródką w towarzystwie
kilku żołnierzy.
- A na razie z najwyższego rozkazu mam zrewidować ten wagon, a także - tu spojrzał
cynicznie na Jolę - a także jego załogę.
- Mai! - krzyknęła Jolanta. - Nigdy!
- Nikagda! - przetłumaczyłem.
- Uszanuj, pułkowniku, jej wstyd dziewczyny! - wtrąciła się pani Jewdokia.
- Wstyd! - warknęła do mnie Jola. - W torbie mam bomby!
- Pułkowniku - Czerkies położył dłoń na rękojeści kindżału - Ja taj pani ślubowałem
wierność i ochronę!
- Ty ochronę, a ja Ochranę! - zaśmiał się Capia Bródka, odginając klapę szynela, pod
którą widniała duża, emaliowana odznaka. Kniaź zbladł i zrobił krok do tyłu.
- No, chyba że tak... - rozłożyła ręce pani Jewdokia. Pułkownik wyciągnął rękę w
kierunku Jolanty.
- Hasło, rzuć hasło! - nagliła mnie, rejterując w kierunku drzwi.
Zastanawiałem się przez mgnienie oka, nagle coś błysnęło mi w mózgu:
- Do mnie dzieci wdowy! - rozdarłem się z całej mocy ni w pięć ni w dziewięć.
Dwaj żołnierze idący za pułkownikiem zatrzymali się i pochylili bagnety. Jakiś ranny
kuśtykał w naszym kierunku machając groźnie kulą, a maszynista pociągu sanitarnego zlazł z
lokomotywy.
Capia Bródka zawahał się: - Nu dobrze, mruknął - zobaczymy co powie generał!
- Powie - odzyskała kontenans generałowa - to, co ja mu powiem! A ja mu powiem, że
mieli rację! Sami oni tu do nas przyjechali, bez przymusu, a ten od razu do nich z rewizją,
nachał jakiś! - Co rzekłszy pobiegła naprzeciw nadchodzącemu mężowi.
- Z generałem bądźcie ostrożni! - ostrzegał na setnik. - Sroga to sztuka, i bezlitosna!
W Port Arturze osobiście nałożył po mordzie Japończykowi, któren go nie chciał go wziąć do
niewoli!
Sprężyliśmy się na baczność.
Generał nadchodził, fukając gniewnie, a przy nim szła - tłumacząc mu coś - pani
Jewdokia:
- Dobrze, dobrze! - odpędzał się od niej. - Może uczciwi, ale może i nieuczciwi. Jakby
nie było, z tamtej strony przybywają więc bez rewizji się nie obędzie!
- To samo mówiłem - ucieszył się Capia Bródka. - Kto wie co oni mają przy sobie?
Anarchistów teraz wszędzie jak psów! A wszak jutro ma tu być na inspekcji sam
najjaśniejszy... - Tu przypomniawszy sobie służbową tajemnicę, udał atak kaszlu.
Oczy Joli rozszerzyły się jak dwie bomby, a wargi rozchyliły się w drapieżnym
uśmiechu. Znowu była w transie. I znowu szukała sojuszników do przeprowadzenia zamachu.
Zgodnie z moimi przewidywaniami kolejnym żywym zapalnikiem miał zostać zacny,
porywczy i dzielny kniaź Tatamawrydze.
- Comte... - szarpnęła udając omdlenie i opierając się na nim całym ciężarem. - Nie
pozwól mnie zbezcześcić...
- I nie pozwolę! - wyszczerzył kły kaukazczyk, zasłaniając ja własnym ciałem.
- No dobrze - zgodził się generał - Kniaź jak zawsze kochliwy i zapalczywy. Nie
rewidować panny, bo jej niewinność z oczu patrzy ...Mam córkę w twoim wieku - rozrzewnił
się.
- Padre mio... - pozbawiona skrupułów Korsykanka cynicznie ale z wdziękiem
cmoknęła go naglę w rękę.
- Nie trzeba, nie trzeba! - bronił się z rozczuleniem głaszcząc ją po głowie - Ale pan,
kapitanie, będzie musiał opróżnić kieszenie.
Zrobiłem to z ochotą. Ostatecznie miałem tam tylko trochę papierosów, zapałki,
ołówek, jakiś papier... A no właśnie! Capia Bródka rzucił się na ten papier żarłocznością
wilka. Jezus Maria, to był dokument rąbnięty niechcąco z mojej wystawy... Błysnęła lakowa
pieczęć, zaczerniały podpisy.
- Ano tak - powiedział pułkownik ze śmiertelnie poważną twarzą - Zechce pan to
zobaczyć, generale?
Generał spojrzał i stanął na baczność. Pani Jewdokia zaglądnęła mu przez ramię i
złapała się za głowę:
- Ot i historia jaka! - pisnęła.
- Skąd pan to ma? - spytał generał, groźnie już teraz, i podejrzliwie.
- Ano widzi pan generał - tłumaczyłem, - Bo to była taka wystawa, i właśnie to tam
wisiało...
- Kiedy wisiało? - wtrącił się Capia Bródka.
- Jeszcze wczoraj wisiało...
- A to bardzo ciekawe - rozsierdził się generał, że przedwczoraj wisiało, jeżeli to jest
datowane dopiero na jutro!!!
- Falsyfikat! - zawołał pułkownik.
- Oryginał! - uparłem się.
- Jak pan udowodni?
- proszę bardzo! Autor podpisu potwierdzi jego autentyczność!
- Autor podpisu! - pułkownik się posiadał się z oburzenia. - Ty myślisz, że jego
Autorska Mość Najjaśniejszy Pan..., co ja gadam?
Jolanta przystąpiła do działania.
- Generale - powiedziała - Wobec pańskiej przenikliwości nie mama żadnych szans.
Demaskujemy się i prosimy o absolutną dyskrecję!
Patrzyłam na nią ze zdumieniem. Mrugnęła do mnie, a tymczasem pułkownik
usłyszawszy że ma być dyskrecja, przegonił wszystkich z zasięgu słyszalności.
- Słucham? - rzekł zdziwiony generał.
- Słucham? - powtórzył pułkownik wyjmując notes.
- Jesteście szpiegami! - blefowała Jolanta. - Mamy do spełnienia poufną misję.
- No? - uszy pułkownika wyraźnie się powiększyły.
- Mamy niezwykle ważną wiadomość dla Najjaśniejszego Pana! - i Jola niechcący
położyła dłoń na chlebaku. - Proszę nam ją przekazać - pułkownik zaczął znowu nabierać dla
nas szacunku.
- Wykluczone! - włączyłem się do gry - Jesteśmy zaprzysiężeni. W razie trudności
zabierzemy tajemnicę do grobu.
I obydwoje podnieśliśmy palce w górę.
Wojskowi zostali wytrąceni z równowagi.
- Jaką mamy gwarancję, że jesteście tymi, za których się podajecie?
Wpadłem ma wspaniały pomysł: - Możemy udowodnić! Co rzekłszy napisałem kilka
cyfr na kawałku papieru.
- Co to jest? - zainteresował się generał.
- Dokładna data i godzina kapitulacji Przemyśla.
Generał puknął się w głowę: - Data i godzina! Przecież to wypada dziś - spojrzałem na
zegarek - za dziesięć minut.
- No właśnie.
- Zaczekamy - podjął decyzję generał - Jeśli się sprawdzi, to staniecie przed obliczem
Najjaśniejszego.
- A jeśli nie - uzupełnił pułkownik - to wtedy...- i pociągnął dłonią po gardle.
Generał zasalutował i obydwaj odeszli, a po chwili zaciągnięto wokół na warty.
- Nie przesadziłeś, eroe mio? - martwiła się Jola - Co zrobimy jeśli się nie poddadzą?
- Poddadzą się, poddadzą, chyba że panowie historycy nabujali coś w podręcznikach.
Podszedł do nas setnik Tatamawrydze: - Nie bójcie się - rzekł półgłosem - Jakby
nawet nie wyszło, ja nie dam was skrzywdzić. Moi ludzie czuwają!
I rzeczywiście, z tyłu, za plecami wartowników kręcili się Czerkiesi, dla niepoznaki, a
to poprawiając coś przy siodłach, to karmiąc z ręki swoje dzikie, kosmate konie.
- Jesteś wielki! - ucieszyła się Jolanta.
- Metr czterdzieści sześć bez butów! - potwierdził. - Tyle co Napoleon... - szepnęła -
To o czymś świadczy... Kobiety chyba szaleją za tobą?
- Może i szaleją - szczerze orzekł Kozak - aczkolwiek nigdy nie zauważałem. Ciągle
człowiek w siodle i w siodle.
- Jesteś piękny i romantyczny - oświadczyła. - Ti amo!
- Znaczy się co?
- Ona mówi, że cię kocha - wyjaśniłem - W związku z tym pewnie niedługo zostanie z
ciebie mokra plama.
- Jolanta - zachrypiał Tatamawrydze. - Ja dla ciebie gotów... gotów...
- Dziesięć minut minęło! - rozległ się głos pułkownika - a nawet dwanaście! Nu i co?
Wartownicy zaczęli okrążać nas ciasnym pierścieniem. Kozacy za ich plecami
powskakiwali z małpią zręcznością na siodła. Pułkownik wyjął nagan, stojący za nim setnik
zamachnął się kindżałem... Jeszcze chwila, a głowa asa ochrany potoczyła by się na tory, gdy
nagle Jola zawołała:
- Guarda! Guarda! Cosa a accaduta????
- Jaka koza? - zdziwił się pułkownik patrząc we wskazanym przez nią kierunku.
Odwróciliśmy się na komendę: z mroku wynurzały się przy wtórze bębnów gęste
szeregi austryjackiej piechoty. Obrońcy CK monarchii szli, trzymając ręce splecione na
karkach. Tylko oficerowie sztywni i przy białej broni trzymali fason. Twierdza Przemyśl
kapitulowała!
Idący na czele zasalutowali pułkownikowi, a ten wysunął przed siebie jedną nogę,
wydął wargi i przybrał pozę zwycięzcy. Nie da długo jednak, bo zaraz zniknął odepchnięty
przez równie łasego sławy generała.
- Paszoł won - odprawił go generał. - Nie twojo dieło!
I dopiąwszy guziki wciągniętego w pośpiechu płaszcza odsalutował kapitulującym.
Staliśmy z Jolantą na uboczu, patrząc jak rośnie stos broni, rzucanej przez Austriaków.
- Tyle karabinów - szepnęła. - Przydałyby się w walce z tyranią!
We mgle jacyś ludzie ładowali broń na ciężarówkę.
- Gotowe, panie docencie - powiedział jeden z nich podchodząc. - Zasuwamy z tym do
muzeum!
Jezus Maria! To był przecież mój student, kudłaty hippis z trzeciego roku! Kilku
innych pomachało mi z burty samochodu, który warknąl zadymił i rozpłynął się w mroku.
- Kto to był? - spytała Jola. - Twoi ludzie?
- W pewnym sensie moi... - odrzekłem niepewnie.
- Wspaniale to urządziłeś, straordinario, caro mio...
Odsunięty od zaszczytów pułkownik zjawił się teraz koło nas.
- Nu, dobrze - powiedział. - Wygraliście, dwie minuty spóźnienia nie problem. Mam
rozkaz odesłać was przed oblicze Najjaśniejszego Cara Wszechrosji!
Podjechała ręczna drezyna kolejowa z napędem na dwóch Kozaków. Inni otaczali ją
prowadząc konie za cugle.
- Tatamawrydze! - zwrócił się Capia Bródka do setnika - jesteście dowódcą eskorty.
Odpowiadacie gardłem za tych dwoje.
- Toczno, sroczno! - odrzekł mrugając na nas Kozak.
Podszedł generał w doskonałym humorze:
- Dziękuję ci, kochany! - zwrócił się do mnie. - Dzięki tobie znałem termin poddania
się Przemyśla wcześniej niż generał Seliwanow i mogłem przyjąć kapitulację na swoje konto!
Trzeba to opić! Wania!
Podbiegł ordynans, niosąc dużą rosyjską lalkę. Po odkręceniu jej głowy ukazała się
szyjka sporego gąsiorka. Wania chlusnął okowitą do głowy lalki, a generał z ukłonem podał
tę czarkę Jolancie.
Ku memu zdumieniu wydoiła jednym tchem tę - bądź co bądź - ćwiartkę samogonu.
Jej południowe oczy nabrały w rezultacie jeszcze wspanialszego blasku, język zesztywniał, a
krew zabarwiły policzki:
- Prima vino! Więcej! Piu?! Piu?!
- Przestań piukać - odebrałem jej kielich - więcej nie dostaniesz, to nie żadne wino,
tylko bimber!
- Bimber is my hobby... - Strzeliła tym razem po angielsku, będąc najwidoczniej
kształconą w językach obcych.
Wypiliśmy po kolei strzemiennego.
- Zatańczylibyście, dżygici! - rozochocił się generał.
Nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać. Zaraz odezwała się harmonia, a kniaź
Tatamawrydze zainaugurował tańce, usiłując wykonać “Suitę Kaukaską” Ippolita-Iwanowa,
co mu jednak nie za bardzo wychodziło.
- Bo muzyka wredna... - tłumaczył się Kozak. - Ech, żeby tak wreszcie ktoś
skomponował jakąś godziwą, kaukaską melodię!
- Skomponuje, skomponuje! - pocieszyłem. - I to jeszcze jaką! Chaczaturian się będzie
nazywał, a jego utwór - “Taniec z szablami”!
- Chaczaturianów znam - wzruszył się Tatamawrydze. - Oni z sąsiedniego ułusu, i
synka mają, Aramka mu na imię, ale on malutki, może ze dwanaście lat mu zeszło... Inna
rzecz, że ucho u niego - ech! - jakie muzyczne! I on skomponuje, powiadasz? Ach, żeby
dożyć, żeby choć raz usłyszeć!
Wyjąłem akordeon z rąk pułkownikowego muzyka.
- Na twoje szczęście, mój stary, grywałem to kiedyś w zetempowskim zespole
łączności miasta ze wsią!
Tu nacisnąłem klawisze. “Taniec z szablami” w moim wykonaniu nie realizował być
może w pełni założeń kompozytora, ale swoją werwą poderwał wszystkich na nogi.
Czerkiesi pospadali wprost z kulbak już przy pierwszych jego dźwiękach.
Południowo-wschodnia krew wprawiła w ruch ich wykrzywione od konnej jazdy odnóża.
Początkowo nieśmiało, co chwila jakby przepraszająco salutując, jęli drobić stopami,
potem - rzadko na razie puszczać się w prysiudy, aż wreszcie poniósł ich bez reszty ów
szalony taniec.
Oddałem akordeon w ręce harmonisty, który podchwycił melodię i poprowadził ją
dalej w dzikiej, wschodniej interpretacji.
Rozejrzałem się za Jolantą, chcąc zaprosić ją do tańca, ale uprzedził mnie tym kniaź
Tatamawrydze.
Zupełnie już widać pogrążony, krążył wokół niej jak kogut, puszył się, furkotał burką,
machał szablą i dokonywał cudów choreografii, a ta cholera wiła się przy nim w tańcu,
śliczna i nieźle ubzdryngolona, dotrzymując mu kroku tak, jakby od dzieciństwa
specjalizowała się w tańcach kaukaskich.
I znowu ogarnęła mnie zazdrość. Rozepchnąłem stojących na drodze, ale wtedy stanął
przede mną generał:
- Pij, bracie - ona już wybrała Czerkiesa, nic na to nie poradzisz.
Wypiłem, świat zakręcił mi się przed oczami i straciłem przytomność...
Łeb bolał mnie straszliwie. Zastukałem ręką w górne łóżko sleepingu.
- Czego? - odezwała się moja żona Ada.
- Nie masz proszków od bólu głowy?
- Przecież to ty miałeś mi przynieść proszki...
Oprzytomniałem! Nareszcie skończyły się te obłąkane przygody, byłem znów w
pociągu “Transpol”, w swojej własnej epoce.
Wylazłem na górę i przytuliłem się do żony:
- Nie pozwól mi już tam wracać - prosiłem całując ją w rękę. - Trzymaj mnie, trzymaj
mnie mocno!
- Ja też i trzymam! - odpowiedział setnik, mocując się zew mną na krawędzi
rozpędzonej drezyny. - Jak bym nie trzymał, to już byś był pod kołami!
Przestałem obcałowywać jago kosmate łapsko i odtrąciłem je z odrazą. Drezyna
trzęsła jak diabli, Kozacy przy dźwigni pompowali ile wlezie, mrucząc do taktu jakąś swoją
melodię. Jolanta w bogatym kaukaskim stroju patrzyła na mnie z pogardą:
- Ubrico! - powiedziała - Testa debola!
- Dobrze - rozzłościłem się. A ty ubrałaś się jak pajac! Una pajazza idiotica!
Ta wypowiedz wprowadziła ich w doskonały humor, zaczęli się po prostu tarzać ze
śmiechu.
- Oj, bo ja trzasnę! - jęczał setnik - ty bracie popatrz najsampierw na siebie!
Popatrzyłem. Na piersiach miałem złote ładownice, na nogach miękkie buty, a na
głowie kosmatą papachę.
- Nie życzę sobie ... - zacząłem z wściekłością
- Sza! - uspokoił mnie setnik - Takie były rozkazy! Nie mogliście zostać w
austryjackich mundurach. Wróg nie śpi!
- Dokąd jedziemy?
- Do nikąd - Tatamawrydze obniżył głos do szeptu - kazali mi powozić was dla
zmylenia.
- Nie ufają nam? - oburzyła się Jola, tak, jakby to właśnie ją należało obdarzyć
największym zaufaniem.
- Nie ufają, niestety - kozak założył ręce - A na stację ma przybyć na inspekcję sam
Najjaśniejszy Pan. Idzie więc o to, żebyście przed audiencją nie mogli uprzedzić
nieprzyjacielskiego wywiadu!
Kozacy zahamowali drezynę, z mroku dobiegło człapanie koni i wynurzyła się reszta
eskorty. Już wkrótce przy torach zapłonęło ognisko, pojazd zdjęto z szyn i ustawiono obok.
- Esauł! - zarządził Tatamawrydze - Weźmiesz dwóch ludzi i spenetrujesz okolicę!
Trzej jeźdźcy zatętnili i znikli. Kniaź rozścielił burkę i z ukłonem wskazał ją Jolancie.
- Przygotuję wieczerzę! - rzekł, i odszedłszy w stronę drezyny zaczął grzebać w
jukach.
- Boję się - powiedziała Jola - że przegapimy cara, tak jak przegapiliśmy Franciszka
Józefa.
- Jolu - usiłowałem jej wytłumaczyć. - Daj sobie spokój. Terror indywidualny jest
przeżytkiem.
- Śmierć tyranom!
- I bardzo słusznie, ale zorganizowana, nie na wariackich papierach. Poczekaj jeszcze
trochę, w tysiąc dziewięćset siedemnastym Lenin wrócił z emigracji i da carowi takiego
dubla, że przy okazji my też odzyskamy wolność.
- Non capito - odparła. - Chcesz mi pomagać, czy nie?
- Chcę, ale nie ma sensu...
- Bene, znajdę takiego, dla którego to ma sens!
Tym “kimś” był oczywiście Tatamawrydze, zakochany po same szpiczaste uszy, i
ugniatający właśnie coś pod leżącą na kamieniu kulbaką.
- Tatar! - wyjaśnił - Uch, my Czeczeńcy nie lubimy Tatarów!
Tu sięgnął po rewolwer, ale to tylko patrol wyjechał w krąg światła.
- Kniaziu - meldował setnik - O sto metrów jest most, a za nim stacja!
- To bardzo dobrze! - ucieszył się setnik - znaczy wróciliśmy gdzie trzeba! Poczekamy
jeszcze i o pierwszym brzasku, zgodnie z rozkazem będziemy na stacji.
Zawinąłem się w burkę i ległem na trawie. Pijaństwo u generała nie chciało tak łatwo
wywietrzeć. Zamknąłem oczy. Moja żona Ada opuściła z górnego łóżka bardzo zgrabną nogę
i trąciła mnie w nos:
- Śpisz?
- Jakoś nie mogę.
- To dobrze... - i Ada cofnęła nogę, ale za to przewiesiła się górną połową ciała przez
krawędź łóżka i wpiła się ustami w moje usta...
- Kochana... - wymamrotałem. - A pudziesz ty? - odpędziłem kozackiego konia,
liżącego mnie po twarzy.
Kozacy spali pokotem wokół dogasającego ogniska.
Świtało. Miejsca Jolanty i Kniazia Tatamawrydze były puste... Skoczyłem na nogi.
Kaukaski strój spowodował widocznie intensyfikację mego temperamentu, bo wprost czułem
jak mnie rozpiera zazdrość i chęć mordu. Przesunąłem papachę na bakier, chwyciłem
pistolety w dłonie. Ostry wzrok dziecięca natury naprowadził mnie od razy na ich trop,
znaczący się w porannej rosie. Szybkim elastycznym krokiem ścigającego ofiarę drapieżnika
pobiegłem w kierunku mostu. Byli tam! Szamotali się w nadbrzeżnych krzakach pod
pierwszym filerem, tuż nad wodą. Jęczeli przy tym i bezwstydnie wzdychali. Docierały do
mnie pojedyncze słowa: - Jeszcze? - pytał Kozak. - Tak dobrze?
- Bardzo dobrze...
- A może głębiej?
Nie, żaden południowiec nie mógłby tego wytrzymać. Wrzasnąłem stając na wysokim
brzegu, gotów spaść na nich z góry jak mściwy górski orzeł.
- Dobrze, że jesteś! - ucieszyła się Jolanta. - Gdzie ty się, właściwie, włóczysz?
Zdębiałem.
- Co tam robicie? - zawołałem.
- Dołek! - odkrzyknęła Jola. - I nie drzyj się tak, bo jeszcze kto usłyszy! Idę do ciebie!
Wspięła się po zboczu i pocałowała mnie w usta.
- Dzień dobry! - powiedziała radośnie. - Tym razem chyba się uda!
- Co się uda?
Jola otwarła swój chlebak, wyjęła drugiego z kolei niedźwiadka:
- Dziś jest jego wielki dzień!
Zorientowała mnie w sytuacji:
- Jeśli ta stacja, to nasza stacja, to ten most - to nasz most, i po tym moście powinien o
świcie nadjechać pociąg wiozący Mikołaja. No więc kniaź Tatamawrydze czeka właśnie przy
wykopanym dołku, a kiedy pociąg nadjedzie...
- Już jedzie! - zawołałem.
- Pierścień! - Jola chwyciła moją rękę i wraziła pierścień w otwór zapalnika.
Zgrzytnęło.
- Tatamawrydze! - krzyknęła. - Kocham cię! W tej chwili naprawdę cię kocham!
Trzymaj!
I rzuciła mu straszliwego niedźwiadka.
- Jolanta! - zawrzasnął Tatamawrydze. - Dla ciebie!
- Chodu! - powiedziała trzeźwo Jola, i daliśmy takiego dyla, że aż się za nami kurzyło.
Huknęło, świat na chwilę stanął w ogniu. Padliśmy na ziemię, Jolanta oplotła mnie
ramionami:
- Ciebie też kocham! - jęczała. - Ach, jak pięknie! Patrz, Tyran idzie właśnie do
piekła!
Wokół nas spadały bryły ziemi, kawałki żelastwa, potem świsnęło, brzęknęło, i w
trawę zaryła się krzywa, kaukaska szabla...
- Tatamawrydze... - zapłakała Jolanta. - Poczciwy, dzielny Tatamawrydze... - I
przycisnęła szablę do ust.
Tymczasem od strony mostu rozległy się wrzaski.
- Gonią nas! - zawołałem. - Wiejmy do Kozaków!
Ale sotnia wskakiwała właśnie na konie i rejterowała przed nadchodzącym pościgiem.
- Nie uciekniemy! - odwróciłem się twarzą do mostu, odbezpieczyłem rewolwer.
Jolanta zgięła lewą rękę i oparła na niej lufę nagana.
Na tle poeksplozyjnej łuny ukazał się jeździec, ściągnął konia i wpatrzył się w kryjący
nas mrok:
- Kto tam? - zapytał po polsku.
- Swój! A kto pyta?
- Rotmistrz Hubert Grzmot-Starża z Legionu Puławskiego! - zawołał. - Witam
rodaków! Co tu robicie? Front przerwany, Niemcy wysadzili most, myślałem, że ich dogonię!
- Rany boskie! - jęknąłem. - Pociąg z Polakami wyleciał w powietrze? - Na szczęście
pośpieszyli się z tą eksplozją, zdążyliśmy zahamować... A co wy tak dziwnie ubrani? -
zdziwił się podjeżdżając bliżej.
- Specjalna misja - wyjaśniłem konfidencjonalnie. - Właśnie wracamy po jej
spełnieniu...
- Rozumiem! - Rotmistrz był wzorem dyskrecji. - Żadnych pytań więcej! I zapraszam
panów do naszego sztabu, zostaniecie tam życzliwie przyjęci!
A więc nie rozszyfrował jeszcze płci Jolanty...
Dotarliśmy do stacji. Zajęta była przez Polaków. Już z daleka usłyszeliśmy słowa
znanej piosenki:
Gdy ujrzysz mnie mój bracie
To śmiało bierz na cel
I do polskiego serca
Niemiecką kulę strzel,
Bo wciąż na jawie widzę
I co noc mi się śni,
Że ta, co nie zginęła
Wyrośnie z naszej krwi...
- Ja już to znam - zdziwiła się Jolanta.
Położyłem palec na ustach i słuchałem przejmującego refrenu:
... rozdziobią nas kruki i wrony
Na obcych pobojowiskach,
Strach, ślepy gość nieproszony
Siądzie przy naszych ogniskach.
Pójdziemy głodni i chłodni
Bez domu i dachu wszędzie,
A wschodni wiatr, i zachodni
Każdy nam w oczy wiać będzie...
- U Austriaków Polacy i u Rosjan Polacy? - dziwiła się nadal Jola.
- U Prusaków też. Jest nas pełno we wszystkich zaborczych armiach.
- No widzisz, a ty nie chcesz mordować tyranów!
- Nic nie rozumiesz! - Machnąłem ręką i wdałem się w rozmowę z rotmistrzem.
Przystojny ten ułan wyjaśnił mi pokrótce sytuację:
- Jak pan widzi, bronimy dzielnie stacji w Inowłodziu...
- O Jezu! - jęknąłem. - Kniaź Tatamawrydze wywiózł nas aż pod Kielce?
- Bronimy stacji - kontynuował rotmistrz - i nawet daliśmy dziś Niemcom bobu w
potyczce konnej, ale na dworcu poszło gorzej. Dragoni Olsztyńscy zdobyli rano bufet i żłopią
nasze piwo!
I rzeczywiście, z budynku stacyjnego dobiegała ckliwa kolęda “O Tannenbaum, o
Tannenbaum, wie treu sind deine Blältter...”
- O Tannenbaumie ciągle śpiewają - wydziwiał ułan - chociaż to zwykły Żydziaszka,
restaurator z Piotrkowa. Ale poczekaj pan, my im za chwilę przypier...
- Signore! - powiedziała Jolanta.
Rotmistrz uderzył się po ustach:
- Przepraszam... Czy pan... Czy pani...
- Pan jest panią - przeciąłem wątpliwości. - I moją najbliższą współpracownicą w
pewnej misji, która...
- Ani słowa o misji! - zastrzegł się Starża. - Wiem, jest ściśle tajna, Podziwiam panią...
- tu nastroszył krótko przystrzyżonego wąsa, przekręcił na bakier dobrze podpięte czako i
wyraźnie poweselał. Uroda Jolanty znowu zrobiła swoje.
Jola oczywiście z punktu zaczęła kuć żelazo, coraz bardziej gorące:
- Jesteśmy panu bardzo wdzięczni za tak dżentelmeńską dyskrecję...
- Ach pani! - ułan brzęknął ostrogami, przypiętymi do lśniących jak lustro oficerek o
wysokich napiętkach.
- Tym niemniej - ciągnęła Jola - musimy pana wprowadzić w niektóre szczegóły misji,
ponieważ liczymy na pańską pomoc w tej mierze...
- I nie przeliczycie się państwo! - zapewnił rotmistrz.
- Jeśli chciałby pan zobaczyć jakieś papiery...
- A po cóż mi jakieś papiery? - zasłonił się rękami. Ja wierzę ludziom, a zwłaszcza
tym sympatycznym!
- To bardzo dobrze - powiedziałem zgryźliwie, bo mnie złościło, że jak baran lezie w
objęcia Joli, a więc i śmierci - To bardzo dobrze, ponieważ byli byśmy w kłopocie, gdyż nie
posiadamy żadnych papierów.
- I bardzo dobrze! - oświadczył - Papier jest dobry co najmniej do podtar... O, pardon!
Pani wybaczy, ale myśmy tu schamieli w tej ciągłej walce...
- Non fa niente - rozgrzeszyła go - Ja też sobie czasem lubię - kurwa, poświntuszyć!
Zmartwiłem i przełknąłem ślinę. W rotmistrza jakby piorun strzelił, a potem od tego
pioruna zapaliły się w jego oczach płomienie zachwytu i uwielbienia:
- Jak Boga kocham! - krzyknął - Pani jest swoja dziewczyna! Kochana, ja ci... Ja
pani...
- Mów mi ty - pozwoliła łaskawie ta zgaga - Jola!
- Hubek! - prawie że umarł z radości.
- Słuchaj, Hubek - Jola wzięła go pod ramię. - Musisz nam dopomóc!
- Stara, cały mój szwadron...
- Otóż uważaj, ta nasza pieprzona misja wymaga przekroczenia frontu!
- Po co? - wyrwało mi się rozpaczliwie.
- Jak to po co? - spojrzała na mnie z wyrzutem.
No tak, uparła się wysadzić w powietrze Kajzera...
- Daj sobie spokój, Jola... - usiłowałem jeszcze perswadować.
Rotmistrz usunął mnie potężną dłonią i zawisł oczami na ustach Jolanty:
- Przekroczenie frontu... - powtarzał w kółko. - Przekroczenie frontu... Aha - ocknął
się. - Przekroczenie frontu to zupełna betka! Wyprzemy Niemca z bufetu, zjemy obiad, a po
obiedzie przekroczymy front!
Z w chęci popisania się przed dziewczyną krzyknął według najlepszych dowódczych
wzorów:
- Chłopcy! Do ataku!
- Hurra! - krzyknęli chłopcy, forsując konno po schodach budynek stacyjny.
- Skoczymy z nimi? - zgrywała się Jola. - Pozwól, Hubek! Ręka mnie swędzi...
- Pozwalam! - Rotmistrz z entuzjazmem wyjął szablę i popędziliśmy ku zdobywanej
fortecy.
W jej wnętrzu obie armie toczyły zacięty bój. Ułani lali się z dragonami na pięści,
kopniaki i pochwy od szabel. Obie strony gęsto i wprawnie klęły po polsku:
- A niech cię!
- A na masz!
- O święta panienko!
- Aż ty skurrr!
- Za ojczyznę!
- W ucho go, w ucho!
- Do mnie, dzieci, wdowy! - krzyknąłem z przyzwyczajenia, co wywołało ten skutek,
że oba oddziały stanęły na baczność.
- Bo to są dragoni olsztyńscy - wyjaśnił rotmistrz. - Czyste Mazury, tyle że u
Wilhelma służą. Po niemiecku to, prawdę mówiąc, umieją tylko Tannenbaum śpiewać.
- No nie - rozzłościł się naraz. - Tak nie będziemy się bawić, ostatecznie to jednak jest
wojna! Huź go, Maciek!
Bitwa rozgorzała na nowo. Rozłożyłem butelką pruskiego podoficera, co zwiększyło
naszą przewagę, i wraży oddział jął rejterować przez okna na drugą stronę budynku, gdzie
stały przywiązane ciężkie mazurskie konie. Nasi też wskoczyli na siodła swych zgrabnych
wierzchowców i ruszyli w pościg. Z brzękiem oręża weszliśmy do zdobytego bufetu.
- Obiad! - zarządził Starża. - Wachmistrzu, są jakieś straty?
- Melduję, że nie ma - sprężył się stary wiarus. - Ale istnieje podejrzenie, że
nieprzyjaciel naszczał do bigosu.
- Polak - Polakowi... - załkała Jolanta.
- Nic to - podjął decyzję rotmistrz. - Zjemy parówki!
Jedliśmy je, ale jakoś mi nie smakowały. Jolanta i rotmistrz siedzieli naprzeciw siebie,
jakby zrośnięci oczami i jedli te cholerne parówki. W jaki je parówkę cwana dziewucha, która
chce chłopu do reszty zawrócić w głowie; tego nie muszę państwu szczegółowo wyjaśniać...
Na szczęście nie trwało to długo, bo coś zaczęło gwizdać.
- Czajnik! - ucieszyłem się. - Zaraz będzie herbata!
- Nie czajnik, tylko granat! - sprostował stary wachmistrz i dał nura pod stół.
Gwizd przeszedł w wycie, a wycie w eksplozję. Ściana dworca zawaliła się z hukiem.
- Proszę? - spytał w roztargnieniu Starża, zupełnie zafascynowany Jolantą.
Znowu gwizdnęło.
- Melduję - stary wachmistrz wystawił łeb z pod stołu - że ostrzeliwuje nas ciężka
artyleria z regionu Piotrkowa.
- Ewakuacja ! - obudził się wódz ułanów. Kawalerią nie utrzymamy dworca! Konie
dla wszystkich!
Podprowadzono wierzchowce. Jolanta jeździła jak stary dżokej. Kupa jeźdźców
wichrzyła się po peronie.
- Wsiadaj! - darł się rotmistrz siedząc już w siodle i podprawiając luzaka dla mnie.
- Nigdy w życiu nie wejdę na to bydlę!
Znowu huknęło, obrzucając nas parówkami.
- Nie umiem jeździć konno - tłumaczyłem - A poza tym muszę się trzymać kolei!
PKP, to jedyna szansa powrotu do moich czasów i do mojej żony ! - Tu wysunąłem usta, aby
pożegnać się z Jolantą.
- Masz żonę? - Jola podjechała do wagonu do którego udało mi się już wleźć, i na
odlew dała mi w ucho, a wachmistrz i rotmistrz chwycili z oby stron cugle jej konia.
Szwadron zwinął się, skłębił się i wypadł z zabudowań, a następnie pomknął drogą, ściany
wybuchami szrapneli.
W stację przestało rąbać, szczekały tylko karabiny maszynowe, potem i one zamilkły.
Koło wagonu zabrzmiały jakieś głosy. Ujrzałem płaskie, błyszczące hełmy. Anglicy?
Jeden z nich podniósł głowę i wtedy poznałem, że to robotnicy we współczesnych
hełmach ochronnych. Szli wzdłuż peronu spokojnie sobie rozmawiając.
- Dzień dobry - powiedział jeden, zatrzymując się na chwilę. - Cały czas pan tu
siedział? Niebezpiecznie!
- Wojna, więc niebezpiecznie... - odrzekłem głupio.
- Pewnie, prawie że wojna! - zaśmiał się robotnik. - My tu wysadzili stary dworzec, bo
będzie stawiany nowy.
Jeszcze ich głosy nie ścichły, gdy z drugiej strony zaczęły narastać inne, obce i
twarde.
Spojrzałem przez lornetkę i chwyciłem się za gardło. W kierunku stacji szła tyraliera
żołnierzy w szaro-zielonych mundurach. Nad mundurami tkwiły jak bloki betonu dobrze
znane, głęboko wcięte hełmy. Na hełmach - znaki SS.
Odbezpieczyłem rewolwer i jeszcze raz przylgnąłem do lornety.
Oczywiście, tamto było złudzeniem. Hełmy bez wątpienia szwabskie, lecz między
nimi, tu i ówdzie widniały pikielhauby oficerów. To jedynka była jeszcze armia Kajzera, a nie
Hitlera. Szli i szli, z bronią gotową do strzału. l poczułem się bardzo osamotniony.
Na szczęście na drodze zatętniło, to wracał szwadron.
- Jesteś? - Rotmistrz i jego koń zajrzeli do wagonu. - W porządku! Teraz nie mogą
walić z armat, bo by razili swoich! Chłopaki! Za mną!
Ułani skoczyli do szarży, a do wagonu podjechała cwałem Jolanta i osadziła na
miejscu konia:
- Możesz sobie mieć żonę! - zawołała. - I tak z tobą zostanę! Nigdy cię nie opuszczę,
nigdy!
- Dobra, dobra - powiedziałem chłodno. - To samo mówiłaś księdzu Chudzielakowi i
kniaziowi Tatamawrydze! Nie mam zamiaru wylatywać w powietrze, mnie na to nie
nabierzesz!
- Imbecile! - oburzyła się. - Oni to co innego, a ciebie naprawdę pokochałam!
- I nie zamierzasz mnie uśmiercić?
- A po co? Przecież mamy rotmistrza!
Rotmistrz wrócił właśnie z walki.
- Przegoniliśmy ich, ale chyba nie na długo. Mają teraz nad nami przewagę ogniową...
- Hubek - upomniała się Jola. - Czas nagli. Musimy tam - wskazała na linię frontu.
Na rozkaz rotmistrza sprowadzono jeńców: sztywnego kapitana w monoklu i
pikielhaubie oraz smukłego, młodego dragona.
- Weg mit Hosen und blusen! - zakomenderował rotmistrz.
O dziwo zrozumieli i zaczęli się rozbierać z iście niemiecką gotowością do
wypełnienia wszelkich, choćby najdziwniejszych rozkazów.
- Kalesonen nicht! - powstrzymał ich w ostatniej chwili Starża.
- Una mascarada! - zaśmiała się za moimi plecami Jola.
Obejrzałem się. Za dziewczyna nie miała żadnego wstydu. Ułanom oczy wyłaziły na
wierzch.
- Rozejść się! - krzyknął na nich stary wachmistrz, sam zajmując wygodną do
obserwacji pozycję.
- Odmaszerować! - wsiadł z kolei rotmistrz na wachmistrza.
- Odwróć się! - zażądałem od rotmistrza.
- A ty się nie gap! - objechała mnie Jola, zapinając bardzo obcisłe spodnie. - Już! -
dodała i wszyscy prędziutko przylecieli znów do wagonu.
Ja tymczasem trenowałem użycie monokla.
- Kiedy uderzą ponownie - informował nas rotmistrz - to my znów się wycofamy, a
wy zostaniecie na stacji. Może uda wam się wmieszać między Niemców!
Ale nie uderzyli. Zamiast wycia pocisku rozległo się wycie trąbki.
- Parlamentariusze! - krzyknął ułan z czujki.
- Przepuścić! - rozkazał rotmistrz. - A wy się chowajcie!
Ukryliśmy się z Jolantą w kącie wagonu. Grzmot-Starża wyskoczył na peron.
Wzdłuż linii pociągu szedł, poprzedzany przez trębacza, pruski oficer. Na kilka
kroków przed rotmistrzem staną tak nagle, jakby go tknął paraliż i wyciągnął przed siebie
rękę. Już myślałem, że powie “Heil”, ale to była tylko pierwsza część salutu.
- Herr Rittenmeister! - powiedział. - Z upoważnienie dowódcy odcinka mam zaszczyt
zaproponować wymianę jeńców!
- Nie macie żadnych jeńców - obciął go rotmistrz.
- Owszem! - Prusak wyjął kartkę i z widocznym trudem odczytał: - Stachepan
Stacheschuja...
- Szczeżuja! - poprawił go z niesmakiem rotmistrz. - Zapił się pewnie na stacji i stąd
go macie!
- So wie so - mamy! - rzekł Niemiec.
- To go sobie trzymajcie, moczymordę. A poza tym my nie mamy waszych jeńców na
wymianę.
- Macie! - upierał się parlamentariusz.
- Nie mamy!
- Macie!
W czasie tej sprzeczki Jolanta zapytała z niewinną miną, zbliżając usta do mego ucha:
- Adaś, jak będzie po niemiecku “Na pomoc”?
- Na pomoc?.. Hilfe. A po co...
Nie zdążyłem dokończyć pytania, bo Jola dobrze udanym tenorem zawołała nagle:
- Hilfe!!!
- Ach so? - oburzył się Niemiec. - Nie macie naszych ludzi?
I zanim rotmistrz zdążył zaprotestować, otworzył drzwi wagonu.
Stuknęliśmy przed nim obcasami.
- To są... - zaczął Starża.
- Hem, hem, hem! - zakaszlała Jola znacząco.
Przez twarz ułana przeleciał błysk zrozumienia:
- To są rzeczywiście wasi, ale nic nie wiedziałem, że ich mamy... Wachmistrz! -
ryknął. - Dlaczego mi nie meldowano?
- Melduję, że nie meldowano... - jąkał się stary.
- Trzy dni paki! - zarządził Starża, i zasłużony wachmistrz odszedł posłusznie,
zupełnie nie wiedząc co jest grane.
- Więc jak będzie? - niecierpliwił się Prusak. - Dobra, wymiana na przedpolu za pięć
minut!
Niemcy odeszli przy dźwiękach trąbki.
- Dziękuję, Hubek! - Jola przytuliła się do ułana. - Jak ja ci się odwdzięczę?
- Będziesz jeszcze miała okazję - powiedział - i ku jej zaskoczeniu wziął mnie pod
ramię.
Odeszliśmy na bok.
- No, powodzenia, Adasiu - rzekł rotmistrz. - Grasz w jakąś dziwną grę, ale
powodzenia!
- To ze mną grają - rzekłem, mając w tym wiele racji.
- Zapewne, zapewne. Nami wszystkimi grają. Żegnaj.
- A może tylko do widzenia?
- Nie - potrząsnął głową. - Jola pewnie tu jeszcze wróci, ale ty nie wrócisz...
- Skąd wiesz?
- Zobacz! Pokazał szablą ruiny stacji, przy których pracował nowoczesny dźwig marki
ZREMB. - Nigdy tego przedtem nie było... To nie są zwykłe sprawy, ja coś o tym wiem, i ty
coś wiesz, żegnaj.
Pocałowaliśmy się, a potem już całkiem służbowo odprowadził nas na przedpole.
Z przeciwnej strony dwaj pruscy żandarmi z największym wysiłkiem prowadzili
urżniętego ułana Szczeżuję.
- Gdzieś się tak zaprawił, chamie! - spytał go Starża.
- O Jezu, pan rotmistrz, to jak ojciec! - rozczulił się ułan. - Nareszcie u swoich! - i
potoczył się w stronę stacji.
- Meine Heren, bitte sehr! - wskazał nam kierunek pruski parlamentarzysta.
- Uno momento! - Jola przylgnęła na chwilę do Huberta.
- Ho-ho! - zdziwił się Prusak. - Pederasten?
- Das ist es doch eine Dame! - wyjaśniłem.
- Schade - zmartwił się. - A skąd ta dama w naszej armii?
- Misja specjalna! - wytłumaczyłem mu, gdyśmy szli w kierunku stojącego na
bocznicy niemieckiego pociągu pancernego. - Keine Fragen! - dodałem widząc, że otwiera
usta, ale Niemca nie można było zbyć tak łatwo, jak szarmanckiego rotmistrza:
- Haben Sie vielleicht Dokumenten?
Odruchowo pomacałem się po bluzie. Kto wie, co miał w kieszeniach wzięty do
niewoli niemiecki kapitan?
- Hier! - puknął mnie w pierś oficer. - Przecież wie pan, że w całej armii niemieckiej
tajne dokumenty nosi się w tej kieszeni!
Sięgnąłem, i rzeczywiście. Niemiec łapczywie chwycił pakiet:
- Przykro mi - powiedział. - Ale do czasu stwierdzenia tożsamości muszę panów...
Pardon, państwa, zamknąć w osobnym przedziale!
No i zamknął. Nareszcie zostaliśmy sami. Pociąg ruszył.
- Popatrz, popatrz! - nie mogłem sobie odmówić drobnej złośliwości. - Co się stało, że
Hubek przeżył twoją miłość i nadal żyje!
- Cretino! - powiedziała. - Już ci raz mówiłam, że liczysz się tylko ty!
Uwierzyłem i porwałem ją w objęcia.
Teraz już zupełnie straciłem poczucie rzeczywistości. Raz miałem w objęciach
Jolantę, a raz Adę, to znowu obie naraz, po obu moich stronach. Czasem siadały nagle i
patrzyła na siebie z niedowierzaniem.
Raz kołysał nas pruski pociąg pancerny, raz pafawagowski wagon sypialny. Jolanta
przez moment oglądała z kobiecym zachwytem luksusowy biustonosz Ady, firmy “Triumph”,
zaś Ada z przerażeniem odrzuciła w kąt ciężkiego mauzera Joli, który natychmiast zresztą
wypalił, wywalając dziurę na korytarz.
- Nie wiedziałam, że jesteś taki wspaniały! - szeptała moja żona.
- A ja wiedziałam! - jęczała Jolanta. - Od razu wiedziałam, jak tylko cię zobaczyłam,
amore mio!
Będąc w tym momencie dość zajęty, nie zwracałem uwagi na otoczenie. A otoczenie
wzbogaciło się od dłuższej chwili o przedstawiciela Państw Centralnych, pruskiego majora,
który stał w drzwiach przedziału, obserwując moje wyczyny przez monokl.
- Na, sind Sie schon fertig, Herr Hauptmann? - spytał wreszcie, stukając znacząco
palcem w zegarek.
- Ach, ach! - krzyknęły Jola i Ada, zakrywając się czym popadło.
Zameldowałem się majorowi.
- Włóż pan spodnie - poradził życzliwie. - Bardzo mi miło, że mogłem odzyskać z
rosyjskiej niewoli zasłużonego oficera i jego dwie urocze przyjaciółki... O, pardon, chyba coś
dwoiło mi się w oczach... - dodał przecierając monokl, bo w przedziale została na szczęście
tylko Jola.
- Jest pan, sądząc z nazwiska, Turkiem? - Major zajrzał do trzymanego w ręku
dokumentu.
- Polakiem! - sprostowałem.
- Ach, so, Polen! Zgubi was kiedyś wasz temperament! Ale cieszę się, cieszę, służy u
nas wielu Polaków! Znacie państwo zapewne odezwę Naczelnego Dowództwa Niemieckiej
Armii Wschodniej do Polaków?
- Znamy. Austriacką odezwę też znamy, i carską również.
- Wunderschön. Pani też Polka?
- Korsykanka - odrzekłem. - Zwalcza imperializm francuski.
- Ja, ja, Korsika, schöne InselI, jak w sam raz na bazy naszych U-botów! Możecie na
nas liczyć!
- Gratis, signore! - dygnęła Jolanta.
- Popieramy całym sercem dzielny, aczkolwiek mały naród korsykański, chociaż
wydał on na świat tego bandytę Napoleona...
W ostatniej chwili powstrzymałem karzącą rękę Joli.
- Uporządkujemy - obiecywał major - sprawy małych narodów, gdy tylko odniesiemy
decydujące zwycięstwo, co nastąpi już wkrótce w wyniku wielkiej ofensywy...
- Wiem, zaczniecie od bitwy pod Gorlicami drugiego maja, a ósmego sierpnia
zajmiecie Warszawę.
- Ach ja? - zdziwił się. - To już ustalone?
- Owszem - zrobiłem ważną minę. - Właśnie wracam po dokonaniu ważnych ustaleń.
- Ach, wundeschoen - cieszył się idiotycznie. - Wszystko przewidziane, wszystko
zaplanowane! Niedługo, he-he, dojdziemy i do tego, że będziemy planować na kilka lat
naprzód!
- Już planujemy. Na przykład za dwadzieścia prę lat wasze pociągi będą wylatywać w
powietrze na polskich minach!
- Ausgeschlossen! - sprzeciwił się major, i w tej samej chwili wylecieliśmy na minie.
Właściwie nie całkiem wylecieliśmy, tylko parowóz wyskoczył z szyn i stanął obok, a
wagony stuknęły się zdrowo zderzakami.
Koło torów stali bardzo z siebie zadowoleni żołnierze w niemieckich mundurach i
gadali jeden przez drugiego po polsku, z wyraźnie poznańskim akcentem.
- To nam ale poszło, panie kapitanie! - cieszyli się. - Już drugi tydzień trenujemy i
dopiero pierwszy raz tak porzundnie grzmotło!
- Idiotenbande! - ryczał major. - Polnische ordnung! Mówiłem wam, żeby uważać na
koordynaty! Tamten ćwiczebny tor leży dalej na północ, hier! - pukał palcem po mapie.
Zanim ustawiono parowóz na szynach, za nami zabrzmiało porykiwanie innego
pociągu, któremu zablokowaliśmy drogę. Po chwili nadbiegł stamtąd brzęczący medalami
oberst i zaczął sztorcować naszego majora.
Z oddali dobiegały mnie pojedyncze słowa:
- Sonderzug... Sofort... Keiser...
- Zdaje się - powiedziałem do Joli - że jesteś bliżej jednego z tyranów niż ci się
wydaje.
Odruchowo sięgnęła do chlebaka.
- Nie warto - powstrzymałem ją. - Ciągle ci tłumaczę, że to nie ma sensu. Przecież
wiadomo, że Wiluś przeżył Pierwszą Wojnę i zmarł dopiero podczas Drugiej, w dodatku na
emigracji w Holandii.
- Adam... Ja muszę...
- Jak chcesz, ja w każdym razie nie pójdę w ślady Chudziaka i Tatamawrydze.
Tymczasem przy Sonderzugu zaroiło się od mundurów. Wilhelm wyłaził ze swej
salonki.
- Katastrofa! - dyszał nadbiegający kolejny adiutant. - Najjaśniejszy kajzer
przypuszcza, że to ludność spontanicznie wstrzymała pociąg, aby wyrazić mu swoje
uwielbienie!
- Jak ludność? - jęknął major. - Jest tylko kompania kiepskich saperów, w dodatku
prawie cała złożona z Polaków!
- I ja! - zawołała Jola.
- I jedna Fraulein z Korsyki! - dokończył major.
- Kolossal! - ucieszył się sztabowiec. - Delegacja polsko-korsykańska! Jeszcze żeby
pani miała wiązankę kwiatów...
- Skąd my weźmiemy wiązankę kwiatów?
- No fiore! - wtrąciła się znowu Jola. - Ja wręczę cesarzowi korsykańską zabawkę
ludową! - i ku memu przerażeniu majtnęła w powietrzu ostatnim zabójczym misiem.
- Brawo!
- Hab acht! - komenderował Prusak.
Cesarz nadchodził, uśmiechnięty w oczekiwaniu hołdów.
- Już, już! - poganiał major.
- Kompania śpiewa! - zakomenderował sierżant saperów. - Drei, vier!
I kompania zaśpiewała:
W okopach pełnych jęku,
Wsłuchani w armat huk,
Stoimy na wprost siebie,
Ja wróg twój - ty mój wróg!
Na nasze niskie szańce,
Szrapnelów rzucasz grad,
I wołasz mnie i mówisz:
To ja, twój brat, twój brat!
- Was bedeutet das? - zainteresował się Wilhelm.
- Deutschland - Polen Brudenschaft und so weiter... - przetłumaczyłem doraźnie.
Skinął z aprobatą głową, a żołnierze śpiewali znany refren:
Rozdziobią nas kruki i wrony
Na obcych pobojowiskach,
Strach, ślepy gość nieproszony
Siądzie przy naszych ogniskach.
Pójdziemy głodni i chłodni
Bez domu i dachu wszędzie,
A wschodni wiatr, i zachodni,
Każdy nam w oczy wiać będzie...
- Es lebe Keiser i tak dalej - wyjaśniłem znowu.
- Sehr gut - ucieszył się monarcha.
- A oto przedstawicielka egzotycznej Korsyki - powiedziałem manierą kiepskiego
konferansjera. - Nienawiść do tyranii francuskiej popchnęła ją pod pańskie sztandary.
- Gott strafe Freankreich! - zgłosiła się Jola.
- Und England! - uzupełnił cesarz. - Ach, wie schöne Spelzeug! - ucieszył się na
widok niedźwiadka, wyciągając po niego rękę.
- Adam, pierścień! - szepnęła Jolanta.
Wziąłem misia z rąk Joli i podałem go Wilhelmowi.
- Przekręciłeś? - pytała.
- Uhm...
- No to wiejmy, na co czekasz? - i rzuciła się do panicznej ucieczki, roztrącając
oficerów.
- Co jej się stało? - zmartwił się major.
- Żal jej zabawki, dostała ją od ojca, korsykańskiego volksdeutscha na łożu śmieci...
- Ależ proszę jej zwrócić! - Cesarz wzruszony podał mi niedźwiadka. - I zapraszam
państwa do mego pociągu.
Poszedłem po Jolę. Wylazła z rowu.
- Nigdy ci nie daruję tego oszustwa! - powiedziała z nienawiścią. - Taka okazja! -
wrzasnęła w korsykańskiej furii, usiłując mnie podrapać, a potem nagle się rozpłakała.
- Wysmarkaj się - podałem jej chusteczkę. - A tu masz swego misia. Jak ci tak bardzo
zależy, to będziesz jeszcze miała okazję. Cesarz zaprosił nas do swego pociągu.
Poweselała trochę i usiłowała wpakować się do salonki.
- Verboten! - powiedział żandarm.
- Zostaliśmy zaproszeni...
- Do pociągu, ale nie do tego wagonu!
Wsiedliśmy więc do innego. Jechała nim część eskorty i jakieś jednostki pomocnicze.
Oficerowie siedzieli w przedziałach, niższe szarże musiały zadowolić się korytarzem.
Pociąg ruszył z miejsca. Zasalutowałem stojącym przy torze Poznaniakom.
- Dzielni ludzie - wyjaśniłem Jolancie. - Niedługo urządzą jedyne udane polskie
powstanie, zwane wielkopolskim. A potem, kiedy Hitler napadnie na Polskę...
- Kto napadnie?
- Hitler!
- Jawohl! - zerwał się jeden z siedzących na korytarzu urlopowników. - Melduje się
gefrajter Hitler!
Niech ja skonam, to był on! Miał malutkie wąsiki, zadatek czubka ząbka z włosów na
czole i przeraźliwie blade oczy. Zadrżałem ze zgrozy, ale opanowałem się i, aby zyskać na
czasie, rzekłem groźnie:
- Gdzie wy się włączycie, Hitler? Przecież ogólnie wiadomo, że byliście na froncie
zachodnim!
- Melduję, Herr Hauptmann, że byłem, ale zostałem zagazowany przez Anglików koło
Ypres, straciłem chwilowo wzrok i przebywałem na leczeniu w Pasłęku! - Tu podał mi jakiś
papier.
- Sprawdzimy to - powiedziałem groźnie, i pod pozorem odczytania pisma zwróciłem
się do Jolanty: - Jola! - rozkazałem cicho: - Prędko bomba!
- Kajzer! - zaiskrzyły jej się oczy.
- Ktoś gorszy! Dawaj!
- Nie dam! - przesunęła chlebak za siebie. - To dla Wilhelma!
- Słuchaj - tłumaczyłem - twój Wilhelm to baranek w porównaniu z tym facetem tam
w kącie...
- Tam? - spojrzała. - Tam jakiś gefrajter!
- No to co? Napoleon też zaczynał od kaprala! Ten gefrajter wznieci Drugą Wojnę i
wymorduje pół Europy.
- Jeśli na pewno wznieci - rzekła logicznie - to po co marnować bombę? I tak
przeżyje. To są - dodała - twoje własne argumenty!
Ale ja w tej chwili byłem daleki od logiki:
- Dawaj bombę! To rozkaz!
Nad jej ramieniem zauważyłem, że zaniepokojony naszą szamotaniną Hitler zaczyna
się wycofywać z wagonu. Nie było chwili do stracenia. W ostatniej furii wyszarpnąłem z
torby niedźwiadka.
- Na masz, ty! - wrzasnąłem, przekręcając sygnetem zapalnik.
Hilter złapał tymczasem plecak i karabin i wiał korytarzem. Rzuciłem się za nim.
Przeskoczył do sąsiedniego wagonu. Wziąłem zamach i posłałem w jego ślad śmiercionośną
bombę. Grzmotnęło i wyrwało korytarzyk, łączący wagony. Część składu wraz z Hitlerem -
lub jego zwłokami - zaczęła zostawać w tyle. My, wraz z resztą pociągu, pędziliśmy przed
siebie. Stukot kół na zwrotnicach. Jakaś stacja.
Kociemby! A więc wracałem do punktu wyjścia! Stacja była już za oknami, ale
wyglądała inaczej niż wtedy... Była prawie ciemna, a wejścia do tuneli ziały nieprzytulną
czernią.
- Los! Los! - darli się żandarmi, stukając kolbami o podłogę.
Wysiedliśmy z pociągu wśród wichru i zamieci.
- Gdzie tu jest jakieś kasyno? - spytałem stojącego na peronie żołnierza.
- Tam, panie kapitanie!
W kasynie na stołach płonęły świece, kominek rzucał na salę ciepłe refleksy.
- Wódki dla wszystkich! - wołał rotmistrz Hubert Grzmot-Starża, stojąc przy bufecie.
- Co tu robisz? - zdziwiłem się. - Przecież byłeś u Rosjan?
Przesunął po mnie obojętnym spojrzeniem.
- On cię już nie widzi - powiedziała Jolanta.
- Chudzielak, Tatamawrydze! Żyjecie?
- Oni cię już nie słyszą. Siadaj, caro mio.
Usiedliśmy przy stoliku.
- Tu się rozstaniemy. - Jolanta położyła swoją dłoń na mojej.
- Jak to?
- Muszę wracać po nowe bomby. Śmierć tyranom.
- Jeszcze ci się nie znudziło?
- Trochę, ale trzeba grać rolę do końca. Cesarze jeszcze żyją. Pojadę do Ajaccio,
pobiorę z centrali trzy nowe misie, i zahaczę o Wiedeń. Mam nadzieję, że znajdę sobie równie
dzielnego jak ty pomocnika. Czy możesz mi dać pierścień?
- Przecież wiesz, że nie schodzi z palca... - Aby to udowodnić szarpnąłem sygnet.
Zsunął się bez oporu.
- Zachowam go na pamiątkę. A to - dla ciebie...
Zdjęła z ręki bransoletkę, wpuściła mi ją do kieszeni.
Tymczasem rotmistrz wypił szklankę wódki, rozbił szkło o posadzkę, zdjął wiszącą za
bufetem gitarę i oparłszy nogę na kracie kominka zaczął śpiewać.
I znowu były to wiersze Słońskiego:
Kiedy zginę, może przyśnią się tobie
Siwe oczy zabitego żołnierza,
Może cień mój ujrzysz w lustrze przy sobie,
Może głos mój poznasz w szepcie pacierza.
Kiedy zginę, może koń mój bułany
Ciemną nocką do wrót twoich przybieży,
Strząśnie szrony z ogrodowej altany
I kopytem pod twym oknem uderzy...
Zapatrzyłem się w szybę. Migotały w niej złote odblaski, i jakby wspomnienia z
całego tego dziwnego snu - zdjęcia na mojej wystawie, broniący się Przemyśl, szalony taniec
Kozaków z Dzikiej Dywizji...
Chór głosów powtórzył ostatni dwuwiersz:
Strząśnie szrony z ogrodowej altany
I kopytem pod twym oknem uderzy...
Rotmistrz śpiewał dalej:
Skoczysz ze snu... Co się stało, mój Boże!
Wyjrzysz oknem i wypadniesz z komory.
- O mój miły, tak zimno na dworze!
Gdzie ty jesteś, czyś ty ranny, czy chory?
Zarży koń mój, skoczy na bok lękliwie:
Ty mnie nie gładź swoją ręką pieszczoną,
Ty mnie nie gładź, bo na piersi i grzywie
Mam krew jego, mam krew jego czerwoną.
I znowu chór powtórzył refren. Zadymka na dworze wzmagała się.
- Jezus Maria - krzykniesz we łzach i w trwodze
Krew czerwona, krew czerwona jak róże!
Boże mogił! Boże krzyżów przy drodze!
Czemuś dał mu zginąć w obcym mundurze?
Chór powtórzył:
Boże mogił! Boże krzyżów przy drodze!
Czemuś dał mu zginąć w obcym mundurze?
Oficerowie zdzierali z ramion epolety zaborczych armii, rzucali je na ziemię.
Rotmistrz splunął w kominek, głos mu spotężniał:
Zarży koń mój, nogą w ziemię uderzy,
Jęknie ziemia od Warszawy po Kraków,
Wstaną z grobów cienie śpiących żołnierzy,
Wielkie pułki niezrównanych junaków!
- Wstaną z grobów cienie śpiących żołnierzy... - podjął chór.
- Chodź - powiedziała Jola - odprowadzę cię...
- Dokąd?
Wzięła mnie pod rękę i poszliśmy w kierunku drzwi.
Rotmistrz śpiewał:
Wstaną z grobów gdzieś spod Warty, znad Bzury
Zawołają: - Bóg się o nas zatrwożył
I na wszystkie te niepolskie mundury
Polską ziemię, polską ziemię położył...
Wyszliśmy na peron, drzwi przytłumiły kolejny refren. Wśród zamieci dostrzegłem
schody wiodące w dół, a dalej kafelkowy tunel...
Schodziłem trzymając Jolantę za rękę. U podnóża schodów spojrzeliśmy w górę: na
peronie stali żołnierze austriaccy, pruscy i rosyjscy. Spojrzałem w głąb tunelu: w jego wylocie
migotały światła holu, jakiej neony, a dalej przejeżdżające samochody.
Żołnierze patrzyli w dół, patrzyli na mnie bardzo poważnie.
Jolanta wspięła się na palce, pocałowała mnie w usta i zaczęła wchodzić na schody.
Odwróciłem się i pobiegłem korytarzem.
... W holu na dole rzeczywiście dostałem proszki od bólu głowy i papierosy extra-
mocne.
Z zakupami w ręku szedłem z powrotem.
Cztery wyjścia na perony przecinały tunel.
- Panie - zapytałem starego kolejarza. - A gdzie tu jest piąty peron?
- Nie ma piątego - odrzekł. - Są tylko cztery!
Potem coś mignęło w jego wyblakłych oczach:
- Ale był kiedyś i piąty, za mojej młodości. Był to peron wojenny, żołnierze się na nim
ładowali jeszcze podczas Pierwszej Wojny Światowej... A teraz już tylko cztery zostały,
tamten zamurowali, sam pan widzi...
Położyłem rękę na gładkiej powierzchni kafli.
Coś tam brzęczało jak gitara rotmistrza, coś zawodziło jak chór dawno przebrzmiałych
żołnierskich głosów. Ale to tylko wyła tak zamieć śnieżna.
Poszedłem schodami w górę, na peron czwarty.
Odliczyłem trzeci wagon od końca.
- Dziękuję panu! - powiedziałem, zwracając kożuch konduktorowi.
- Dostał pan wszystko?
Kiwnąłem głową i wszedłem do przedziału.
Na moje powitanie żona podniosła głowę:
- Miałam koszmarne sny... Przyniosłeś te proszki?
Sięgnąłem po proszki do kieszeni.
Wyjąłem bransoletę.
Pociąg ruszył w zamieć.
Rycerzy Trzech
ZARĘCZYNY KMICICA
Pewnego razu był na Żmudzi ród możny Billewiczów - od Mendoga się co prawda
wywodzący, ale w ostatnich czasach ograniczony już tylko do panny Oleńki Billewiczówny,
jej ciotki, która nazywała się Kulwiec - Hippocentaurus i tak też wyglądała oraz do Kudłatego
Żmudzina.
Siedzieli sobie kiedyś w Wodoktach i przędli, odzywając się z rzadka a głupio, jak to
zwykle na świetej Żmudzi.
- Pora by ci już za mąż - mruknęła ciotka Kulwiecówna, usiłując trafić górną lewą
trójką na prawą dolną szóstkę w celu przegryzienia nitki.
- Ach, co też ciotunia... - zasromała się panna i wykonała szereg czynności
przystojnych skromnej szlachciance, a mianowicie strzeliła oczkiem, tupnęła nóżką,
zmierzwiła brewki, furknęła noskiem, złożyła ręce w małdrzyk, a buzię w ciup, ciup
natomiast złożyła na krześle, po czym parsknęła, fuknęła, puknęła, zaplotła kosę i grzmotnęła
Kudłatego Żmudzina w pysk.
- Padłaś - powiedział Kudłaty Żmudzin, spluwając do dzieży z pucitą, tą pożywną
narodową potrawą, dobrą również do uszczelniania okien i usztywniania złamanych kończyn.
- Oj, pora ci, pora! - upierała się starucha. - A toć piećdziesiątka na karku.
- Trzydziestka! - pisnęła rozpaczliwie Oleńka, rozglądając się, czy kto nie słucha.
- Trzydziestka w dowodzie osobistym - zgodziła się ciotka - ale poprzednią datę
urodzenia pod swiatło odczytać można, gdyż Kudłaty Żmudzin nader niedbale ją był
wyskrobał - A żeby cię! - krzyknęła pod adresem Żmudzina i też strzeliła go w pysk.
- Może pan Kmicic się zjawi, któremu dziadek Herakliusz w testamencie swoim mnie
zapisał - szepnęła z nadzieją Oleńka.
- No, nie wiem, nie wiem, czy właśnie ciebie mu zapisał - pokręciła głową panna
Kulwiecówna. - Po mojemu, to on Kmicicowi konia deresza wałacha zapisał, tuczarnię w
Lubiczu natomiast miecznikowi Rośnienieskiemu, a ciebie to chyba Jóźwie Butrymowi Bez
Nogi.
- I owszem - potwierdziła Oleńka - atoli Jóźwa Butrym, gdy mnie ujrzał przypadkiem
onegdaj rano wynoszącą śmieci do pojemnika, tedy zaraz poleciał do pana Kmicica i
powiedział, że chętnie się zamieni i zamiast mnie weźmie wałacha.
- A Kmicic się zgodził?
- Pijany był, to się zgodził.
- Ot, durny - podsumowała dyskusje ciotka i dalej wszyscy przędli w milczeniu.
A wtem coś zadzwoniło, zarżało, wyrżnęło w okno i do izby wleciał wraz z okiennicą
okutany w barany osobnik.
- A słowo stało się ciałem! - wykrzyknęły obie białogłowy.
- Padłaś - dorzucił z zainteresowaniem Kudłaty Żmudzin.
Przybysz zaś podniósł się i powiedział trochę bełkotliwie:
- Dzień dobry. Jestem Staś Tarkowski!
- Bredzi... - szepnęła panna - Być może oszalał z miłości? - dodała z nadzieja, podczas
gdy młodzian uchwyciwszy ciotkę Kulwiecównę za gardło wycharczał:
- Gdzie moja córuś jedyna? Oddaj mi Danuśkę, krzyżacka zarazo!
- Paszoł won! - wyrzęziła ciotka i w odruchu samoobrony kopnęła go kościstym
kolanem w instynktowne miejsce.
Cios był widocznie skuteczny, gdyż szlachcic zawył, pobiegał chwilę w kółko,
uderzył się w czoło i rzekł:
- Jam jest Andrzej Kmicic!
- Nareszcie się przyznał! - mruknęła z satysfakcją ciocia.
Pan Andrzej odzyskując powoli kontenans, jął przyglądać się wszystkim obecnym,
aby zgadnąć, która z przytomnych mu osób ma być jego narzeczoną. Wreszcie z kawalerską
determinacją chwycił za ręce Kudłatego Żmudzina i ku ognisku odwrócił, tak nim jak fryga
zakręciwszy, a potem uderzył się po kontuszu i zakrzyknął:
- Jak mi Bóg miły, rarytet! Kiedy ślub?
- Padłaś - wyszeptał skromnie Kudłaty Żmudzin, zakrywając swe małe oczka
wąsiskami i spoza nich zerkając figlarnie ku pięknemu rycerzowi.
- Pańska narzeczona tam oto stoi - rzekła surowo ciotka, wskazując panu Andrzejowi
Oleńkę.
- Jezus Maria... - jęknął chorąży orszański, pogrążony kresową urodą dziewicy.
- Wybacz waćpanno - wyjąkał - alem znał jej dziada, podkomorzego Herakliusza
Billewicza i nie mogę się nadziwić podobieństwu.
- Prawda, że istna z niej skóra zdarta z nieboszczyka? - zawołała z satysfakcją
Kulwiecówna.
- Oj, z nieboszczyka, z nieboszczyka...... - mruknął rycerz.
- Skóra zdarta, ale gdzieniegdzie wypchana! - zażartowała ciocia, popychając ich ku
sobie, a Kmicica równocześnie w dół, skutkiem czego rymnął z hukiem na kolana.
- Klęczy przed nią, o rękę prosi! - wrzasnęła triumfalnie stara dama.
- Wszyscy widzieli! - Tu sięgnęła za dekolt i pobłogosławiła młodą parę wydobytym
stamtąd wisiorkiem.
- Padłaś - powiedział zgorszony Żmudzin - Taż to cycka!
- O, pardon - zarumieniła się Kulwiecówna - Myślałam, że szkaplerzyk!
I naprawiwszy omyłkę, nakreśliła w powietrzu krzyż, a po namyśle też drugi -
prawosławny, bo na kresach nigdy nie było wiadomo, jakiej kto wiary.
- Ja bym i Gwiazdę Syjonu dorzucił - poradził Kudłaty Żmudzin, spoglądając
badawczo na orli profil pana Andrzeja.
Zaś pan Andrzej, któremu przejaśniało się już we łbie, gorączkowo kombinował, jak
by się tu wycofać ze świeżo zawartego narzeczeństwa. “Nic inszego - myślał - jeno muszę na
pogardę onej panienki solidnie zapracować, w którym to celu chyba portrety jej przodków
postrzelam. Upitę spalę, Wołmontowicze wymorduję, panny Pacunelki pogwałcę, a w końcu
za Szwedy się zwiąże - to może jej obrzydnę?”
I drapnąwszy z izby, jął realizować ów ambitny, ale jakże karkołomny program.
UCZTA W KIEJDANACH
Pewnego razu wybrali się na ucztę u Radziwiłła panowie rycerze - Kmicic,
Wołodyjowski, Zagłoba i Skrzetuski, który uciekł na Litwę z obozu między Piłą z Ujściem,
kiedy to pan Opaliński przeszedł na szwedzką stronę. Prawdę mówiąc, wszyscy wtedy
stamtąd uciekli, ale jeden pan Skrzetuski potrafił to uzasadnić względami patriotycznymi,
dzięki czemu chadzał w aureoli prawego syna zbolałej ojczyzny. Dodajmy od razu, że dla
uproszczenia akcji wprowadzamy tylko jednego Skrzetuskiego i jednego Radziwiłła. Nasz
Radziwiłł nazywa się Janusz Bogusław i nosi się z polska po cudzoziemsku, kładąc kontusz
na brabanckie koronki, a na francuskie pludry wciągając juchtowe buty, obficie wymoszczone
wiechciami z angielskiego rajgrasu.
- Czołem, czołem panowie bracia! - zawołał chytrze Radziwiłł, aby ich skaptować do
swoich niecnych zamiarów. - Co tam w terenie? Jak nastroje, kurcza ich mać? - pytał
jowialnie, poklepując ich poufale, jak to zazwyczaj wojewoda, choćby i wileński.
Zaraz też poczuli się swojsko i każdy zapragnął popisać się przed księciem swoimi
dokonaniami, a mianowicie Skrzetuski tym, że się swego czasu ze Zbaraża przekradał,
Kmicic - że Chowańskiego podchodził, pan Wołodyjowski - że jest pierwszą szablą
Rzeczpospolitej, a Zagłoba - że najdowcipniejszy we wszystkim chrześcijańskim rycerstwie.
Radziwiłł słuchał, chwalił, z rzekomego podziwu ręce i oczy w górę podnosił, ale
zaraz opuszczał, aby ich objąć, co czynił z wewnętrznymi oporami, gdyż pan Zagłoba cuchnął
okowitą, a pan Skrzetuski nigdy się dobrze nie wywietrzył z onej kanalizacji zbaraskiej, przez
którą był się czołgał, a co więcej, tak sobie ów rodzaj podróżowania upodobał, że nie daj
Boże, aby gdzie jakie błocko albo i gnojówkę zobaczył, tedy zaraz tam hycał i krytą żabką w
paskudztwie się babrał.
Na szczęście dano znać, że uczta już gotowa, więc wszyscy przeszli do wielkiej sali, w
której już siedzieli szwedzcy posłowie.
- Ten gruby, czerwony, to hrabia Loewenhaupt, a ten chudy, zielony, to baron von
Dudehoff - wyjaśnił pan Zagłoba.
- A ów siny, zakatarzony?
- A to moja narzeczona Oleńka Billewiczówna - wtrącił pan Kmicic, po czym dodał,
klepiąc się po szabli: - A jeśli się komu nie podoba, to uszy poobcinam!
- Bez uszu będzie jeszcze szpetniejsza - zauważył pan Skrzetuski.
- No, to nie poobcinam - zgodził się Kmicic i przestał klepać szable.
Właśnie w tej chwili książę Radziwiłł chciał zadzwonić buławą w kielich na znak, że
będzie przemawiał, ale skutkiem zdenerwowania uderzył w głowę księdza biskupa
Parczewskiego, który natychmiast zemdlał.
- Wody, wody! - zawołała wojewodzina wendeńska.
- Kumpotu...! - szepnął biskup, odzyskując przytomność. - Słuchamy, słuchamy! -
dodał uprzejmie.
- Mości panowie! - zawołał książe. - Wielu spomiędzy was zdziwi to głosowanie, ale
pragnę zapytać, kto jest za tym, abyśmy przeszli pod panowanie króla Karola Gustawa?
Głosujemy przez podniesienie mandatu.
Wszyscy grzecznie podnieśli mandaty, tak jak ich przez długie lata uczono.
- Bardzo ładnie! - ucieszył się książe. - A więc tylko dla czystej formalności spytam,
kto w takim razie jest za tym, aby pozostać pod władzą króla Jana Kazimierza?
Ten głupi formalizm spowodował, że wszyscy znowu podnieśli mandaty.
- Wszyscy do pierdla! - ryknął rozjuszony magnat i już po chwili nasi znajomi rycerze
siedzieli w solidnym, kiejdańskim podziemiu.
- Głupio wyszło... - powiedział pan Zagłoba.
- To po co żeś waść głosował? - spytał pan Skrzetuski.
- Wszyscy głosowali, to i jam głosował. A cóż to ja jakiś socjaldemokrata jestem, czy
co? A waść, panie Michale, to niby nie głosowałeś “za” ?
- Głosowałem z nawyku “za”, ale wąsikami ruszałem “przeciw”.
- Akurat komuś się chciało gapić w pańskie wąsiki! - zaśmiał się Kmicic, który też z
nimi siedział wbrew temu, czego niektórzy czytelnicy oczekiwali.
Wtem do lochu wszedł tępogłowy oficer.
- Jestem Roch Kowalski - przedstawił się. - A to jest pani Kowalska - oświadczył,
pokazując zardzewiałą szable tkwiącą beznadziejnie w starej wysłużonej pochwie.
- Jakże to tak? - zdziwili się więźniowie. - To z własną szabblą żywiesz?
- A żywię, a co mi tam? - odrzekł butnie Roch. - Jedyna to moja i najmilejsza
przyjaciółka! Hej - dodał marzycielsko pod adresem szabli - żebyś ty tak jeszcze, szelmo,
gotować umiała!
- Jeżeli nie masz żadnej inszej rodziny - wzruszył się pan Zagłoba - to mów mi wuju.
- A ja nie chce waści mówić “wuju” - zaperzył się Roch. - Najwyżej mogę coś do
rymu - zażartował wulgarnie i powsadzał jeńców na wóz, żeby ich zawieźć do Birz i wydać
Szwedom.
Wszyscy bardzo się tą wiadomości ucieszyli, a najbardziej pan Kmicic.
- Nie ma to jak u Szwedów - mówił - smacznie, porno i wytworno, a Szwedki duże
blondyny! Komm hier svenska Fleka, zrobimy człowieka! - zacytował popularne,
skandynawskie przysłowie.
- Święta to prawda - potwierdził cnotliwy pan Skrzetuski.
- Opowiadał mi o tym podkanclerzy koronny, pan Hieronim Radziejowski, któren był
tam na saksach i już po trzech miesiącach wrócił własną gablotą sześciokonną, a wcale się
specjalnie nie napracował, tyle że po karczmach garnki zmywał, a nocami po szpitalach
nocniki wynosił, co dla polskiego dygnitarza, chwilowo od nomenklatury odsuniętego, nie
jest żadną ujmą.
- Do Szweda, do Szweda! - zawołali z entuzjazmem rycerze na wieść o tych
wspaniałościach.
Ale, niestety, jak to u nas, popili się, zaczęli przebierać jeden za drugiego, a wreszcie
pan Zagłoba w mundurze Rocha Kowalskiego oświadczył, że on poprowadzi konwój. I jak
zaczął prowadzić, tak wszyscy wpadli w ręce skonfederowanych chorągwi i musieli się do
nich przyłączyć. A tak ładnie się zapowiadało.
ZAGŁOBA HETMANEM
Pewnego razu skonfederowane przeciw Szwedom chorągwie zebrały się pod Białym
Stokiem. Na razie nie udało im się zorganizować żadnej większej bitwy, gdyż nikt nie chciał
nikogo słuchać. Kiedyś nawet umówili się ze Szwedami, że się trochę pobiją, ale gdy się
przed walką zebrali na naradę, to każdy miał inne pomysły: jeden żądał, żeby zacząć od
szarży husarskiej, inny - żeby okrążyć przeciwnika na tatarską modłę, a jeszcze inny - żeby
najpierw teren dokładnie, po niemiecku ostrzelać. I długo to trwało, aż wreszcie gdy wszystko
uzgodnili i przybyli na umówione miejsce, to Szwedów już dawno nie było, bo zmarzli i
odjechali do domu, a uprzednio popisali na drzewach różne ordynarne uwagi, gdzie oni mają
takie wojowanie.
- Wybierzemy sobie hetmana, to będzie porządek - powiedział pułkownik Żeromski -
Mamy nawet zapasową buławę, którą kiedyś pan Rewera Potocki do Sapiehy w karty
przegrał, ale Sapiesze nijak było z dwiema buławami naraz wojować, gdyż ręce obie miałby
zajęte, a wiecie waszmościowie jako on w nosie rad dłubać...
- Wiemy, wiemy! - zawołało towarzystwo.
- No właśnie, dlatego też ową wygraną buławę w Białym Stoku ostawił.
- No, to do wotów, do wotów! - zaproponował pułkownik Kotowski. - Ja, osobiście,
na pana Skrzetuskiego głosuje, któren jest wojownik wielki i doświadczony, a przy tym ma
piękną brodę i sześciu synów, co już samo w sobie dostateczną stanowi rękojmię.
- Nie wiem, co tu synowie do rzeczy mają - mruknął kwaśno Wołodyjowski, sam na
buławę hetmańską łasy - zwłaszcza, że dwaj najstarsi dziwnie do Bohuna podobni.
- To nie prawda! - wrzasnął oburzony Skrzetuski. - Nie dwaj, tylko jeden trochę
podobny, a to dlatego że Helena przestraszyła się Bohuna, gdy ją przydybał w barze, o czem
pan Zagłoba może zaświadczyć!
- W barze czy w landarze, grunt że zdrowe gówniarze! - rzekł sentencjonalnie
Zagłoba, chcąc czym prędzej uciąć drażliwy temat, szczególnie iż trzeci z kolei syn państwa
Skrzetuskich urodził się z bielmem na oku i od małego lubił sobie popić.
- To może pan Kmicic hetmanem chciałby zostać? - spytał pułkownik Lipnicki
wysuwając szufladę, w której zalśniła pozłocista buława. Kmicic, jako że był gorączka,
skoczył po nią bez słowa, ale nie zdążył, gdyż Lipnicki szufladę zatrzasnął, miażdżąc dwa
palce młodemu zagończykowi.
- Cha, cha, cha! Ale go splantował! - ryknęli oficerowie z właściwym ich zawodowi
poczuciem humoru.
- Wolej mi było zginąć! - lamentował Kmicic. - I jakże ja teraz pięć wódek w knajpie
na migi zamówię?
- To zamawiaj pół litra. To jest akurat pięć wódek. - Poradził życzliwie Lipnicki, który
nigdy długo urazy nie żywił. - A teraz do wotów panowie, do wotów!
- Zagłoba, bracie, wysuń moją kandydaturę - błagał szeptem Wołodyjowski. - A ja za
to nikomu nie powiem, żeś Burleja w Zbarażu nie usiekł!
- Pst! - Zagłoba rozejrzał się podejrzliwie. - Jak to, powiadasz, żem go nie usiekł?
- A pewno, że nie. Przecie to ksiądz Muchowiecki monstrancją go zatłukł, ale bał się
przyznać do takowej profanacji.
- No dobrze... - zgodził się niechętnie Zagłoba i zaproponował pana Michała na
hetmana.
- Wołodyjowskiego? - skrzywił się Skrzetuski. - Pewnie że dobry z niego żołnierz, ale
co z tego, gdy kurdupel.
- Nie jestem kurdupel - zapiał mały rycerz - Jestem średniego wzrostu. Prawda,
Jóźwa?
Jóźwa Butrym Bez Nogi, totumfacki i przyboczny Wołodyjowskiego, spojrzał ponuro
po obecnych i kładąc dłoń na rękojeści garłacza rzekł dobitnie:
- Pan pułkownik Wołodyjowski jest średniego wzrostu.
- Pewnie że średniego - przyznali wszyscy obłudnie.
Na to podstępny namiestnik Żeromskiego, pan Jachowicz, spytał z pozorną
życzliwością:
- A któż wam te nogę tak galanto oberżnął, mój żeż ty dzielny Jóźwo?
- Też pan pułkownik Wołodyjowski! - odparł z uznaniem Jóźwa. - A to wtedy, gdy
swego słynnego, polskiego młynka ćwiczył szablą, a jam niechcący wszedł do izby.
- W takim razie pan Wołodyjowski liczy sobie równo metr trzydzieści sześć -
stwierdził z triumfem Jachowicz zmierzywszy protezę Jóźwy.
- No, to nie mamy kandydata! - zasmucił się Żeromski. - Chyba... - dodał po chwili
namysłu - . . chyba żebyśmy obrali pana Zagłobę...
- Nie ma zgody. Zagłoba to opój! - wrzasnął Kmicic, który dla zagłuszenia bólu w
zranionej ręce upił się tymczasem siwuchą.
- Nie tylko opój, ale i lubieżnik! - dorzucił Skrzetuski.
- I jeszcze w dodatku blagier! - uzupełnił Wołodyjowski.
- Rochu, wuja ci obrażają! - zapłakał Zagłoba.
- Kto wuja obraża, ten jakoby ojczyznę, matkę naszą obrażał! - oświadczył Roch
Kowalski i muśnięciem potężnej pięści rozciągnął Wołodyjowskiego na podłodze.
- Jóźwa Butrym do mnie - rozkazał mały rycerz, - Soroka, bierz ich! - wybełkotał
Kmicic.
- Rzędzian, łubu-du! - zarządził Skrzetuski.
Zaczem wierni goryle utworzyli w pośrodku izby wirujące kłębowisko. Kurz podniósł
się z nie trzepanego dywanu i przysłonił walczących. Słychać było tylko dopingujące okrzyki
oficerów, straszliwe łomotanie jakoby młotów bijących w kowadła i od czasu do czasu
okrzyki: - Ależ ty! No, no, no! Tylko nie po oczach! Gryziesz, chamie? - i tym podobne.
Wreszcie z podłogi dźwignął się zwycięski Roch Kowalski i chwyciwszy buławę
podął ją panu Zagłobie. Ów zaś ujął ją ostrożnie, ucałował i wzniósłszy oczy w gore rzekł:
- Za grzechy moje, przyjmuje! - Z którego to tekstu korzystał już zresztą przed nim
Jarema Wiśniowiecki, a po nim Jarema Maciszewski. Zaraz też zabrzmiało tradycyjne “sto
lat” i starzy towarzysze ruszyli hurmą z gratulacjami.
- I od czego, ojciec, zaczniesz swe rządy? - spytał poufale Skrzetuski, który
poprzednio był wprawdzie kandydaturze Zagłoby przeciwny, ale wybranemu w tak
demokratyczny sposób pierwszy rękę uścisnął.
- Zacznę od tego - odrzekł Zagłoba, bawiąc się od niechcenia buławą. - Zacznę od
tego, że postaram się sobie przypomnieć, kto mnie tu nazwał blagierem, świnią i opojem.
PORWANIE RADZIWIŁŁA
Pewnego razu nasi rycerze doszli do wniosku, ze Szwedzi nie utrzymają się zbyt
długo w Polsce, gdyż nie mają żadnych szans w starciu z tutejszą - ogromnie rozbudowaną -
administracją, która niby im się podporządkowuje i niby współpracuje, ale równocześnie
wciąga ich w swoje skomplikowane tryby i przepisy nie mające odpowiednika w żadnym
innym kraju na świecie z wyjątkiem, być może, Kucowołoszy i niektórych pogranicznych
prowincji cesarstwa chińskiego.
- Nie ma rady - powiedział pan Zagłoba. - Trzeba się jednak czymś zasłużyć Janowi
Kazimierzowi, bo jak wróci na stołek, to da nam takiego dubla, ze się nie pozbieramy.
Zastanówmy się jeno, co by mu sprawiło największą przyjemność?
- To może ja porwę Radziwiłła - zaofiarował się Kmicic. - Dla mnie takowy proceder
to nie nowina, gdyż Chowańskiego nie jeden raz podchodziłem. Po prawdzie ani razu nie
podszedłem, chociaż na palcach podchodziłem, ale taki miał słuch ten kacap, ze w ostatniej
chwili odwrócił się do mnie z pyskiem: “A ty, szto? “. To ja wtedy musiałem łgać, ze po
zapałki przyszedłem. Radziwiłła jednak podejdę, gdyż skutkiem nadciśnienia, w uszach tak
mu szumi iż Szwedowie używają go nawet jako zagłuszczki do tłumienia haseł
wolnościowych rozlegających się już to tu, to tam, po cale Polszcze!
Radziwiłł bawił aktualnie w Pilwiszkach, skąd rozsyłał po kraju listy, zawierające
mnóstwo ciekawych pomysłów dotyczących pozbycia się elementów antyszwedzkich. W tym
celu książę doradzał: obmowę, intrygę, tortury, wkręcanie palców w kurki, lewatywę z
towotu, zatrzymanie na czterdzieści osiem godzin, pohukiwanie w krzakach dla postrachu, a
zwłaszcza podtruwanie konfederatów gotowymi wytworami ówczesnego, niedoskonałego
jeszcze przemysłu spożywczego. Na widok pana Andrzeja wielki zdrajca ucieszył się, byli
bowiem spokrewnieni przez niejakiego Kiszkę. Pokrewieństwo przez Kiszkę jest co prawda
okrężne, a może się nawet okazać kłopotliwe, jednakże pokrewieństwem pozostaje, co by się
o nim nie mówiło.
- Najniższe swoje usługi jwmśc panu jkmśc psc tsc polecam! - zawołał grzecznie
Kmicic.
- A kogoż ja widzę? - zrewanżował się Janusz Bogusław.
- Toż to mśc psc chor orsz z kisz kap!
Kmicic skłonił po polsku - do ziemi czapką, co prawda nie hetmańską, bo bez
czaplego za otokiem piórka, ale całkiem jeszcze porządną. Książę zaś ścisnął go za głowę, a
Kmicic księcia za kolano, co wprawiło Radziwiłła w nerwowy chichot. Nuże tedy pan
Andrzej cmokać księcia po rękach, a książę pana Andrzeja w ramie, aż rozochocili się obaj i
nieomal rozfiglowali.
- Poniedźwiadkujem się? - spytał magnat.
- Poniedźwiadkujem! - zawołał chorąży orszański.
Tu odstawili obaj ramiona od tułowi, a głowy przechylili na boki i jęli się okrążać
nawzajem jakoby dwa niedźwiedzie zazdrosne o jedna samice, aż wypatrzywszy odpowiedni
moment przypadli do siebie i pochwycili w mocarne objęcia, poklepując jeden drugiego po
plecach i lędźwiach, śliniąc po policzkach i pomrukując z zadowolenia, a który to ceremoniał
odprawiwszy po trzykroć, odstąpili od siebie i stali, ciężko dysząc od miłego wysiłku.
- Co tam nowego i jksiażmści? - odezwał się wreszcie Kmicic. - Czy
jokswlklitwszmśc psc msc zdrów?
- Dziękuje, pchor wszmśc piecz woł z bur i kur piecz - odrzekł Radziwiłł. - Ze
zdrowiem u mnie nie bardzo, gdyż zgaga mnie piecze, choroba francuska zżera, ślepa kicha
nawala, ciśnienie rozsadza, reumatyzmy jakieś łupią, a artretyzm ruchy hamuje, chociaż z
drugiej strony biegunka biegać przymusza.
- Ale poza tym? - spytał sugerująco pan Andrzej.
- Ale poza tym, wszystko w porządku! - odpowiedział automatycznie wielki zdrajca,
raz jeszcze potwierdzając stara prawdę, iż nie ma takiej wypowiedzi, jakiej nie można by
uzyskać, formułując odpowiednio pytanie.
- Trochę świeżego powietrza i jak ręką odjął - doradzał Kmicic, przypomniawszy
sobie, po co tu przybył. - Ot, mam tu na podwórku konia wielkiej krwi, któren dziwnie pod
siodłem chodzi. Czy nie zechciałbyś wkmśc psc ziu osobiście go dosiąść?
- A i owszem! - zawołał łatwowierny książę.
I obaj wyszli na podwórzec, gdzie wachmistrz Wierny Soroka trzymał niedużego,
grubokościstego kuca o wielkim łbie i niepewnej maści, przypuszczalnie ichtiolowej.
- Nie jest ci on szczególnie urodziwy... - kręcił nosem Radziwiłł, ale Kmicic rozejrzał
się dokoła, przytknął palec do warg i wyszeptał tajemniczo: - Pst, to jest koń Przewalskiego!
- Jezus Maria! - zakrzyknął książę i również zniżając glos, spytał: - A kto to jest
Przewalski?
- Tego nie wiem - odrzekł szczerze pan Andrzej. - Ale gdym tego konia rabował...
Tfu, chciałem rzec gdym go kupował, tedy poprzedni właściciel, chociaż dobrze
wykrwawiony, zdołał mi wycharczeć przed skonaniem, ze jest to koń Przewalskiego.
- Dosiądźmy go tedy - Radziwiłł przełożywszy nogę przez kuca, znalazł się na jego
grzbiecie.
- Bierz go! - krzyknął straszliwym głosem pan Kmicic do swoich ludzi, którzy
uchwyciwszy z obu stron za cugle ruszyli żwawym kurcgalopem. Księciu przez jakiś czas
stopy wlokły się po ziemi z obu stron malutkiego wierzchowca, aż wreszcie w trosce o swe
nowe, holenderskie ciżmy dal za wygrana i stanął obunóż na drodze, a konik bez trudu
wybiegł spod niego i wesoło poskakał za porywaczami.
- Zawracać po takiego syna! - rozkazał pan Andrzej, ale jego ludzie nie byli już zdolni
do żadnego działania, gdyż na widok ogłupiałego magnata, stojącego w rozkroku i
trzymającego kurczowo kawałek cugli, zaczęli tarzać się po łące w konwulsjach śmiechu.
Wreszcie i Kmicic - w porywie wesołości - runął na ziemie, gubiąc przy okazji krócicę, która
przy upadku wypaliła, osmalając i ogłuszając właściciela. Zaraz tez wierny Soroka sklecić
nosze kazał i zataczając się jeszcze ze śmiechu wiózł ukochanego dowódcę przez lasy
głębokie, bo z tak przerobiona facjatą wstyd było go ludziom pokazać. W Pilwiszkach
natomiast pozostał rozkraczony wielki zdrajca Radziwiłł, czym do reszty ośmieszył się w
oczach szlachty, która od tego dnia jęła go masowo odstępować, przechodząc do obozu
prorządowego.
I to była autentyczna, patriotyczna zasługa pana Andrzeja, będąca rezultatem mądrej,
przemyślanej i przekonsultowanej z aktywem akcji. I nie jest ważne, ze na początku rycerzom
o cos innego chodziło.
Najważniejsze, ze im w ogóle cośkolwiek wyszło.
OBRONA CZĘSTOCHOWY
Pewnego razu pan Kmicic wędrując po Polsce z Wiernym Soroką i nie bardzo
wiernymi, ale nie tak tępymi jak Soroka Kiemliczami, wstąpił do karczmy w Kruszynie i
zamówił sobie słynny tamtejszy filet z morszczuka, a do tego wino “Basztowe”. Ledwie
jednak rozpoczął konsumpcję, gdy do jego stolika przysiedli się panowie Wrzeszczynowicz i
Lisola i zaczęli rozmawiać po niemiecku, żeby nikt nie zrozumiał. Mówili, że Szwedzi lada
chwila mają obrobić skarbiec jasnogórski.
Kmicic, który gadał po niemiecku jako i po naszemu, prędziutko dokończył
morszczuka, popił winem i popędził do Częstochowy, słusznie rozumując, że przy takim
rabunku bandyci mogą w pośpiechu upuścić jakiś cenny drobiażdżek. Ledwie to jednak
pomyślał, gdy odbiło mu się siarką tak mocno, że aż zleciał z konia, a równocześnie coś
zaczęło dzwonić i huczeć.
- Co z waszą wielmożnością? - spytał Wierny Soroka, pochylając się troskliwie nad
leżącym.
- Z gęby zionę siarką, a w uszach mi dzwoni i huczy... - poskarżył się młody rycerz.
- Dzwonią dzwony jasnogórskie - wyjaśnił Soroka - a huczy artyleria forteczna.
Widocznie ojczaszkowie na wszelki przypadek lufy sobie przedmuchują.
- A skąd siarka? - jęknął pan Andrzej i znowu beknęło mu się smrodliwie, że aż konie
przysiadły pod Kiemliczami.
- Ha! - zawołał w nagłym olśnieniu. - Nic inszego, jeno to musi być zapowiedź mąk
piekielnych, bom planował świętokradztwo!
- Jakich tam mąk piekielnych - mruknął sceptycznie stary Kiemlicz. - To te jabole
siarką zaprawiają, żeby ich pokręciło!
Ale Kmicic już tego nie dosłyszał, pędził bowiem w kierunku klasztoru, aby ostrzec
ojców paulinów i w ten sposób zmazać swój niedoszły grzech. Ksiądz przeor Kordecki nie od
razu uwierzył obcemu przybyszowi, ale ten wyspowiadał mu się kim jest i prosił, aby mógł w
klasztorze występować pod jakimś pseudonimem, a to na wypadek, gdyby Szwedzi jednak
wygrali i zaczęli szukać pomsty na przeciwnikach.
- Chwalebna to przezorność synu - odrzekł trochę cierpko zacny przeor - i nie będę się
jej przeciwiał, obierz sobie tedy miano od jakieś sprawy, którą najbardziej na tym świecie
ukochałeś.
A mówiąc tak, miał na myśli takie szczytne, choć przybrane nazwiska, jak np.
“Ojczyznowski Józef”, “Mgr inż. Patryjotyczniak” i im podobne.
Kmicic myślał, myślał, a że najbardziej lubił baby, więc powiedział:
- Może ja bym się nazywał Babiuch albo Babinicz?
- To już lepiej Babinicz! - zakrzyknął Kordecki, żegnając się odruchowo. - A teraz -
rozkazał - dalejże wszyscy opatrywać wały!
- My już sobie opatrzylim! - zawołali chórem Kiemlicze, i kopnięci przez Soroke
wylecieli za bramę forteczną, gdzie się zresztą później okazali bardzo, a bardzo przydatni.
Tymczasem nadciągał generał Miller i pod osłoną nocy usiłował podstępnie dostać się
do klasztoru, pukając z głupia frant w odrzwia bocznej furty.
- Wer da? - krzyknął doskonałą niemczyzną Kmicic, trzymający tam straż.
- Ist Herr Kordetzky zu Hause? - zapytał kulturalnie Miller, nadając swemu głosowi
miękkie brzmienie.
- Kordecki szlafen, und zi auch szlafen gejen, morgen curuk komen! - poradził pan
Andrzej.
- Aber ich habe keine Platz zum schlafen... - żalił się chytry żołdak. - Ach, wie kalt,
wie kalt... - zapłakał, kłapiąc naumyślnie zębami.
- Kalt? Kalt? - upewnił się Kmicic. - Glajch wird warm! - co mówiąc oblał
najeźdźców gorącym kapuśniakiem z wkładką, przyniesionym z klasztornej kuchni.
Łatwo pojąć jak potworną panikę wywołała ta akcja w obozie szwedzkim. Całe pułki
błąkały się w rozpaczliwym nieładzie do rana, biorąc często swoich za nieprzyjaciół i
niszcząc się wzajemnie. W ciemności krzyżowały się trwożne okrzyki, jęki i paniczne
pytania: “Ty, jak się czyści plamy z kapuśniaku? “Korzystając z zamieszania, okoliczne
chłopstwo uzyskało nagle świadomość narodową i uderzyło na wraże magazyny, a obrońcy
wypadli za mury, nie dając nikomu pardonu. A potem wracali zdyszani, umazani krwią jak
wilcy, którzy uczynili rzeź owczarni.
U przechodu czekał na nich ksiądz Kordecki. Liczył ich i uśmiechał się dobrotliwie na
widok okrwawionych junackich twarzy, zesztywniałych od posoki wąsów i dymiącej jeszcze
od mordu broni, na którą buńczucznie ponasadzali urżnięte nieprzyjacielskie członki, a nawet
ręce i nogi.
Jeden tylko pan Kmicic nie wracał. Umyślił sobie bowiem, iż korzystając z okazji da
drapaka z tej, zbyt jak na jego temperament świętobliwej, twierdzy, gdzie jedyna dobrze
widziana rozrywka było ćwiczenie się batożkami.
Przebrał się tedy młody rycerz za starą żebraczkę Konstancję, żyjącą dostatnio ze
zbierania butelek na ziemi niczyjej i skrzypiąc głośno stawami biodrowymi przemykał się na
zachód, gdy wtem ujrzał przed sobą jakiegoś człeka, który usiłował ukryć w lufie ogromnej
armaty tęgiego, śląskiego krupnioka, ukradzionego zapewne w czasie bitewnego tumultu.
- Pan starosta Jaworowski! - wykrzyknął odruchowo Kmicic.
- Jam ci jest... - przyznał się starosta.
Jakoż to on był. Ten potężny i piękny mężczyzna najdłużej spośród magnatów
polskich pozostawał w szwedzkiej służbie, o co niektórzy żywili doń pretensje, zwłaszcza że
miał w przyszłości zostać królem polskim, dość znanym Janem Trzecim Sobieskim.
Obdarzony ogromnym apetytem i ponad miarę pazerny seksualnie, nieczęsto miał w obozie
szwedzkim okazję do zaspokojenia obu tych namiętności.
Teraz, nagle spadło mu jak z nieba jedno i drugie. Powiedziawszy więc dowcipnie
“Naści piesku kiełbasy! “, wsunął aluzyjnie krupnioka do armaty i ruszył w stronę rzekomej
żebraczki Konstancji, podkręcając zalotnie wąsa. Pan Kmicic struchlał i włosy stanęły mu
dębem na głowie, zaś przed oczami stanęło straszne widmo nierycerskiej śmierci. Zaraz też
zaczęli się ścigać wokół kolubryny, Sobieski cały w lansadach, amorach i prysiudach, Kmicic
zaś ze skromnie spuszczonymi oczami i wysoko dla ułatwienia ucieczki podkasaną spódnicą.
Stanęli wreszcie po obu końcach gigantycznej lufy, dysząc ciężko.
- Czego się boisz głupia? - perswadował starosta Jaworowski. - Czemu nie chcesz iść
na całość?
I wpadając w tradycyjny styl kresowych zalotów zanucił od niechcenia:
Mołodyciu, mołodyciu
Szto wtikajesz, ja twij Hryciu,
Stara maty piszła spaty,
Chody meni pokuchaty, juhu!
Pan Andrzej zaś odśpiewał mu skromnie:
Ne choczu, ne choczu
Bo sobi zamoczu...
Nie dokończył i pisnąwszy cieńko, znowu rzucił się do ucieczki, ale zaraz runął na
ziemie, pociągając niechcący za sznurek od armaty. Ogromna kolubryna huknęła i rozpadła
się w kawałki, a masywny krupniok wyleciał z niej i zabiwszy po drodze dwadzieścia pięć
tysięcy nieprzyjaciół, bez jednego wyjątku heretyków, wpadł do klasztoru. Bardzo dobrze, że
do klasztoru, bo obrońcom kończyły się już zapasy żywności. Tymczasem pan Andrzej
omdlał i dostał się do niewoli. Pomińmy milczeniem ohydne praktyki, jakich się na nim
dopuszczał właściciel prywatnego rożna, emerytowany pułkownik Kuklinowski. Wszyscyśmy
winni wdzięczność poczciwym Kiemliczom, którzy delikatnie ściągnęli Kmicica z okrutnego
urządzenia, a nadziali na nie paskudnego prywaciarza.
Pan Andrzej usiadł wygodnie przy ogniu. Jedną dłonią mierzwił w zamyśleniu swą
podgoloną, płową czuprynę, drugą zaś obracał od niechcenia rożen z Kuklinowskim. Nagle
wstał, a za nim Kiemlicze.
- Co wasza miłość rozkaże? - spytał starszy, spoglądając z uwielbieniem na swego
dowódcę.
- Jedziemy na Śląsk! - powiedział Kmicic.
- Sprowadzić najjaśniejszego pana do kraju?
- Nie, uruchomić pierwszy na świecie grill przy dworze najjaśniejszego pana!
I czterej jeźdźcy skoczyli w ciemność, a na prymitywnym rożnie skwierczał
pułkownik Kuklinowski, rozwścieczony, że to nie on pierwszy wpadł na ten pomysł.
POWROT NAJJAŚNIEJSZEGO PANA
Pewnego razu najjaśniejszy pan król Jan Kazimierz na pierwszą wieść o wkroczeniu
Szwedów uciekł do ziomkostwa na Śląsk Opolski i zaczął stamtąd słać uniwersały i
oświadczenia, że jest bardzo przywiązany do swego narodu i że ten naród powinien za niego
ginąć, bo to i ładnie, i patriotycznie. Apele te na wszelki przypadek podpisywał nie jako król,
jeno Kroll. Właśnie siedział nad kolejnym wstępniakiem, gdy do komnaty wszedł pan
Andrzej Kmicic i runął z hukiem do stop królewskich.
- Ratunku! - wrzasnął przestraszony monarcha, chowając się pod prymasa
Leszczyńskiego, którego stale trzymał przy sobie, żeby mieć kogo zapytać, co się pisze przez
samo “h”, a co przez “u” otwarte.
- Uspokój się, Jasiu - perswadowała Maria Ludwika, wyciągając go spod sutanny. -
Ten pan nazywa się Babinicz i przyjechał namówić cię, żebyś wracał do kraju.
- Nie chcę! Nie pojadę do kraju! - upierał się król, tupiąc nóżkami. - Nikt mnie tam nie
lubi, magnaci mnie nie lubią, szlachta mnie nie lubi, chłopi mnie nie lubią, nawet dzieci mnie
nie lubią.
- Musisz wracać do kraju - tłumaczyła cierpliwie królowa. - Przecież jesteś królem i
powinieneś siedzieć na tronie z berłem i złotym jabłuszkiem w ręce.
- Z jabłuszkiem mogę - zgodził się wreszcie Jan Kazimierz. - Ale przecież w kraju są
Szwedzi, którzy także mnie nie lubią.
- Pan Babinicz mówi, że Szwedów wszędy biją - odezwał się kanclerz koronny, pan
Koryciński.
- Biją, biją! - potwierdził Kmicic. - Ja sam wracam z Częstochowy, gdzie siła
nadokazywałem i na rożnie byłem przypiekany, skutkiem czego jestem częściowo
nadwęglony i nawet po trochu się kruszę, zwłaszcza gdy jadę na koniu truchtem.
- Niech kto obejrzy te rany jako dowód prawdy - rozkazał król.
- Ja to zrobię osobiście - zaofiarowała się królowa.
Usłyszawszy to dworzanie jęli dyskretnie chichotać po kątach, jeden drugiego
szturchać i szeptać sobie do uszu, aż wreszcie zdenerwowało to Jana Kazimierza, szczególnie
iż Kmicic i Maria Ludwika długo nie powracali. Skoczył młody dworzanin Tyzenhaus i
przyprowadził ich po małej chwili.
- No i co, no i co? - pytał niecierpliwie król. - Czy pan Babinicz ci pokazał?
- Pokazał... - odrzekła królowa, bawiąc się wachlarzem.
- I co? Duży uszczerbek na zdrowiu?
- Taki sobie... - mruknęła jej królewska mość, jakby czymś zdegustowana.
- A zatem wracamy do kraju! - zdecydował bohaterski monarcha. - Proszę mi podać
gumiaki.
Wyjechali wkrótce i jechali bardzo dziwną i okrężną drogą, zaproponowaną przez
pana Sienkiewicza. Wszędy wychodziła im na spotkanie ludność zgrzebna i płowa. Chyląc się
do stop królewskich, wołała:
- A witajże nam, witaj, jasny gospodynie!
Kurpie przynosili miód z leśnych barci, Kaszubi smakowite dorsze i nototenie,
Poznaniacy oszczędne słowo poparcia, Łowiczanki zaś własnoręcznie utkane pasiaki, aby
było w co poubierać szwedzkich jeńców. Wreszcie z krzaków wyskoczył Krakowiak cały w
ferezyjach, sukmanach i mosiężnych brzękadełkach, z obłędem w oczach, bo mu kosę na
sztorc wywinęło, i zakrzyknąwszy po swojemu: “Oj, dana oj, dana!” puścił przed orszakiem
ogromnego pawia, aby gwardia królewska mogła pawimi pióry czapki swoje na narodową
modłę przystroić.
- Widać, że wszystko ku lepszemu się obraca - mówił z rozjaśnionym obliczem. -
Wychodzimy z dołka! Trza jeno Szweda z ojczyzny miłej wypędzić, a tego bez waszej
pomocy nie uczynię. No, więc jak, pomożecie?
- Dopomóż Bóg! - wołało wymijająco chłopstwo, pamiętając, że królowie bywają
dobrzy tylko w historycznych chwilach, gdy im ziemia spod nóg, a tron spod zadka usuwa.
Tak dojechali aż do Tatr i zanurzyli się w jakąś szczelinę skalną, długą i prostą. Gdy
zaś byli już w połowie, nagle krawędzie wąwozu zadrgały, poleciały z nich pnie drzewne i
okruchy skał, a jednocześnie rozległo się przeraźliwe wycie i okrzyki:
- Ciupagami psubratów!
- Górale! Górale - zaczęto krzyczeć w orszaku królewskim.
- Ojciec, prać? - spytali młodzi Kiemlicze.
- Wiać! - zakomenderował przytomnie stary Kiemlicz. Wiedział, że z góralami nie ma
żartów, że gdy sobie popiją, czyli zawsze, tedy radzi ceprów rabują, król nie król, Szwed nie
Szwed, Niemiec nie Niemiec, choćby nawet i zachodni.
Zaraz też orszak zawrócił i uciekł z powrotem na Śląsk, a na miejscu starcia pozostał
jedynie ogłuszony butelką młody rycerz. Znaleziono go dopiero wieczorem i postawiono
przed obliczem góralskiej milicji ludowej, czyli starego Wawrzka Dżdżownicy.
- Imię i nazwisko? - spytał rzeczowo Wawrzek.
- Zdziwi się pan - odrzekł pan Andrzej - ale jam nie Babinicz. Jam Kmicic... - to
rzekłszy, zwisł jak martwy na rękach milicjantów.
- Do Matysiaków! - zarządził roztropnie Wawrzuś Dżdżownica.
LUBOMIRSKI - SHOW
Pewnego razu marszałek koronny książę Jerzy Lubomirski postanowił ugościć
wygłodzonego na Opolszczyźnie Jana Kazimierza. Król otrzymawszy zaproszenie zaczął
lamentować, że nie ma co na siebie włożyć, bo wszystko mu się w podroży wytarło.
Molestował tedy swój nieliczny orszak o rożne części garderoby, biegając po kwaterach z
okrzykami:
- Ługowski, masz jaki czysty podkoszulek? Wydźga, pożycz skarpetki! Koryciński,
jak myślisz, wejdę w twoje spodnie?
Oni zaś migali się jak mogli, albowiem monarcha ów rzadko oddawał wypożyczoną
odzież, a jeśli oddał, to w stanie godnym pożałowania. Skombinowano w końcu kostium, na
który złożyły się lakierki kawalera Noyersa, białe pończochy zrabowane przez wachmistrza
Sorokę okolicznemu rabinowi, pluderki obcisłe, przefarbowane na czarno z kalesonów
kanclerza Korycińskiego, a podwiązane u kolan kokardami, aby nie opadły oraz koszula z
żabotem, haftowana w złote kaczuszki i różowe kotki, mocno woniejąca piżmem, została
bowiem zarekwirowana u pułkownika Wolfa, mężnego, chociaż zniewieściałego dowódcy
najemnych dragonów, o którym podwładni mawiali z miłością “Unsere deutsche Tante”, czyli
“nasza szkopska ciota”. Na wierzch wreszcie nałożył najjaśniejszy pan krótką, spacerową
sutannę arcybiskupa gnieźnieńskiego, zaś głowę przyozdobił jedną z peruk Marii Ludwiki, o
długich, angielskich lokach. Skompletowana garderoba, mocno wymięta w jukach i
zaplamiona w czasie pośpiesznych posiłków, wymagała przepierki.
Bystry pan Kmicic szybko zaimprowizował polową pralnie, wykorzystując do tego
celu rodzinę Kiemliczów.
- Ojciec, prać? - zapytali Kosma i Damian.
- Prać! - zarządził stary Kiemlicz. - Pfu! - skrzywił się trzymając ostrożnie w palcach
cześć stroju królowej. - Skąd u najjaśniejszej pani takie zasrane reformy?
- No, no, no! Tylko nie zasrane reformy! - wrzasnął z okna karety Jan Kazimierz,
który właśnie pracował nad kolejnym etapem reformy, mającej ulżyć chłopom, co zamierzał
ogłosić pierwszego kwietnia w katedrze lwowskiej, zapomniawszy, że to prima aprilis, co
później odbiło się ujemnie na realizacji tejże reformy, a i kilku następnych.
Obsztorcowani Kiemlicze wzięli się do prania i w pół godziny wszystko było
czyściutkie, a pan Andrzej z zadowoleniem przeliczał honoraria pobrane za usługę.
Wtem naprzeciw królowi wyskoczył marszałek Lubomirski cały wysadzany
diamentami. Jedną ręką przytrzymywał królewskie strzemię, drugą zaś zerwał z pleców
wenecką delię i rzucił ją pod monarsze stopy, co od tygodnia mozolnie trenował. Na ten
widok wyleciały w powietrze tysiące czapek, a także furgon z prochem trafiony wystrzeloną z
tej okazji racą.
- Panie marszałku - rzekł król. - Tobie restaurację będziem zawdzięczać!
- Miłościwy panie! - odpowiedział Lubomirski. - Restauracja gotowa na twoje
przybycie! - to mówiąc, wprowadził gościa do pięknie przyozdobionej restauracji
“Turystyczna” i usadził króla na wywyższeniu dla orkiestry, przy osobnym stoliku. Następnie
klaśnięciem dłoni dał znak do rozpoczęcia występów. Prezentowały się mnogie zespoły
wojskowe, śpiewając pieśni patriotyczne specjalnie na te okazje ułożone, a wykonywały je z
tym większym zapałem, iż za najlepszy utwór pan marszałek obiecał wręczyć pierścień, który
miał na palcu.
Pierwsi wystąpili husarze pod buławą Rocha Kowalskiego i ryknęli gromko:
Zbudź się szlachcianko,
Popatrz kochanko,
W zachodnią stronę!
My z zagranicy,
Daj śliwowicy
W usta spragnione!
- Dziwnie piękna to pieśń - mówił Jan Kazimierz, ocierając oczy. - I bardzo trafnie
trudy naszego powrotu zostały w niej ujęte. Pewien tedy jestem, iż musiał ją napisać jakiś
zawodowy wojskowy.
- Jam to uczynił - przyznał Skrzetuski. - Patriotyzmy tak mię rozsadzały, iż musiałem
im dać jakowąś folgę! Oj, nie trzeba, nie trzeba... - zaczął rękami machać, widząc, iż król
wypisuje mu kwit do kasy państwowej. - Toż ja ze szczerego serca! - tu zapłakał, kolana
królewskie uścisnął i cenny papier porwawszy pobiegł z nim do skarbca, gdyż późno już było
i okienko przed nosem mogli mu, nie daj Boże, zatrzasnąć.
Występy zaś trwały dalej, aż wygłodniali dworzanie zaczęli rozglądać się
niespokojnie, chrząkać, przełykać nerwowo ślinę, a nawet demonstracyjnie nadgryzać
paprocie i asparagusy, gęsto dla ozdoby na stołach poustawiane.
Widząc to Lubomirski, taktownie wyprosił artystów, wypychając ich własnoręcznie za
drzwi, a opornych kopiąc dyskretnie w zady. Potem porwał bogato rzeźbiony puchar i
wychylił go za królewskie zdrowie, a następnie palnął się cennym naczyniem w głowę, doz-
nając licznych, ale chwalebnych obrażeń. Ten pełen godności, gospodarski gest wywołał w
sali ogromny entuzjazm. Hetmani, biskupi, jenerałowie i inni dygnitarze powstali z miejsc i
chwytając różne naczynia stołowe, rozbijali je na łbach sobie bądź najbliżej siedzącym.
Nawet król jegomość uniósł oburącz ogromną wazę z grochówka i podrzuciwszy ją, pozwolił
aby roztrzaskała się na wielmożnym ciemieniu.
- Waza, wazę rozbił! Dobry to jest omen! - zawołał w proroczym natchnieniu
nuncjusz Widon, robiąc przejrzystą aluzję do faktu, że obaj przeciwnicy polityczni, czyli Jan
Kazimierz i Karol Gustaw, z tego samego, szwedzkiego rodu Wazów pochodzili i prawdę
mówiąc we miłej swej Szwecji mogli się byli tłuc. Woleli jednak, jako zresztą i różni
późniejsi wodzowie, na wygodnym polskim poligonie spory załatwiać, ojczyzny własnej nie
rujnując i nie zaśmiecając. Kiedy kadra kierownicza tak wesoło zabawiała się, na dziedzińcu
zamkowym i w przyległej Lubowli również tłuczono co popadło. Celowali w tym zwłaszcza
młodzi Kiemlicze rozbijając kolekcję musztardówek.
Wkrótce zapłonęły pierwsze domy, dając baraszkującym wygodne i wyśmienite
oświetlenie. W blaskach pożarów uwijali się dzielni obrońcy ojczyzny, zaś ciemne chłopstwo
okoliczne stało wokół z rozdziawionymi gębami, mówiąc do siebie w uniesieniu:
- Zaiste, prawda jest, iż Szwedowie tym ludziom się nie oprą, gdyż takowej
rozpierduchy, jako żywo, nigdy uczynić nie potrafili!
OBLĘŻENIE TYKOCINA
Pewnego razu nasi rycerze oblegali Tykocin, w którym - żeby skutecznie zredukować
ilość rożnych oblężeń - bronili się: król szwedzki, najemny Szkot Hassling - Ketling of Elgin,
porucznik chorągwi piatyhorskiej pan Charłamp oraz, oczywiście, Janusz Bogusław
Radziwiłł, który miał przy sobie Oleńkę, żeby zrobić tym na złość Kmicicowi.
- Dziś pański wielki dzień, panie Onufry! - mówił Wołodyjowski do Zagłoby. - Za
chwilę ma przybyć Karol Gustaw i ofiarować panu Zamojskiemu Lubelszczyznę w
dziedziczne władanie.
- To dlaczegoż to ma być mój wielki dzień? - spytał zdumiony Zagłoba.
- Jak to, zapomniałeś waść? - dziwili się rycerze. - Przecież na aktywie ustalono, iż
jako największy kawalarz we całym rycerstwie, masz w zamian zaofiarować królowi
szwedzkiemu Niderlandy.
- Musze sobie to zapisać! - zawołał pan Zagloba. - Co ja mu mam ofiarować?
- Niderlandy.
W tej chwili rozległo się pukanie.
- Kto tam? - spytał Skrzetuski, zaś potężny glos odrzekł:
- Najjaśniejszy król Szwedów, Gotów i Wandalów, wielki książę Finlandii, Estonii,
Karelii, Bremy, Werdy, Szczecina, Pomerani, książę Rugii, pan Ingrii, Wismarku i Bawarii,
hrabia Paladynu Reńskiego, Juliahu, Kliwii i Bergu!
- W porządku - rzekł Skrzetuski. - Właźcie wszyscy, a ostatni żeby zamknął drzwi.
Wszedł Karol Gustaw, uginając się pod ciężarem przysługujących mu tytułów.
- O, dobrze że pana widzę! - ucieszył się Zagloba, który chciał jak najprędzej
wywiązać się z powierzonego zadania.
- Otóż zostałem upoważniony, żeby zaofiarować jego szwedzkiej mości Inflanty!
- To parsu topsze! - ucieszyła się szwedzka mość. - Właśnie o to chciałem prosić! - i
uradowany pobiegł do Tykocina, nucąc pod rozcapierzonym ze skandynawska wąsem
popularną piosenkę z okolic Sztokholmu:
Nie byda, nie byda,
Szpajzował rezyda,
nie chcą tego dreku,
Poszpajzuje szpeku!
- Idioto - powiedział Kmicic, pukając Zagłobę palcem w bielmo. - Miałeś mu dać
Niderlandy, a dałeś Inflanty. Oj, pociągnie się teraz ta wojna, pociągnie! - co rzekłszy, stanął
na czele swoich wiernych Tatarów i wybił po mordzie ich wodza - Akbah - Ulana, bez
którego to zabiegu ów rasowy Azjata nie był w stanie zrozumieć żadnego rozkazu.
Zaraz tez poszli zagonem w ziemie elektorskie, rżnąc tamtejszą ludność, na szczęście
heretycką, oraz gwałcąc i łupiąc, ale z rzadka tylko paląc, gdyż pan Andrzej postanowił
ograniczyć palenie.
Tymczasem w Tykocinie książę Radziwiłł umyślił straszliwą zemstę na młodym
rycerzu, bezczeszcząc uwiezioną Oleńkę. Urządzał więc na jej cześć turnieje i festyny, a raz
nawet przebił rohatyna trabanta, co mu przyszło tym łatwiej, że trabant, jako wiadomo,
pokryty jest tekturą.
Panna rada była tym siurpryzom. Atoli gdy jurny magnat brał się do amorów, tedy
uciekała mu po zamkowych komnatach, korytarzach i wirydarzach, aż wreszcie właziła na
solidny gdański regał, gdzie nie mógł jej dosięgnąć, tylko nogami tupał, oczami przewracał i
mawiał do zaufanego Sakowicza:
- Okrutna z tej panny regalistka!
Oblegający zasię czynili już ostatnie przygotowania do szturmu, co szło im niezbyt
sporo na skutek niejasnych rozkazów pana kasztelana Czarnieckiego, któren za młodu w gębę
postrzelon, srebrna protezę kazał sobie wstawić, dzięki czemu brzękał bardzo melodyjnie, ale
niezbyt zrozumiale.
- Bzzzzzzzz zzzzz - rozkazał pan Czarniecki.
- Tak jest! - krzyknęli na wszelki wypadek rycerze, a na ten dowód subordynacji
rozjaśniło się oblicze ukochanego.
BITWA POD PROSTKAMI
Pewnego razu w lipcu Wołodyjowski, Skrzetuski, Kmicic i Zagłoba siedzieli nad
rzeczką, łowiąc ryby, mocząc nogi, a od czasu do czasu włażąc do wody, bo upał był tego
dnia niezwykły. Wokół było słychać śpiew ptaków, a w oddali niezrozumiale pokrzykiwania
kasztelana Czarnieckiego, który usiłował ich odnaleźć i skłonić do wojowania, ale na
szczęście byli dobrze ukryci wśród trzcin i oczeretów.
- Istny tu raj na ziemi - mruknął Skrzetuski, zakładając na haczyk robaka. - Słoneczko
grzeje, woda pluszcze, ptacy świergolą, a ryby biorą.
Pan Wołodyjowski spojrzał w rozmarzeniu na rzekę:
- Ważki w słonku igrają - dorzucił - a wodą trupy spływają. Ani chybi wielka bitwa
musiała się gdzie odbyć. Hej, panie Zagłobo! - zawołał starego rycerza, który woził się po
rzecznej tafli na rozdętym szwedzkim rajtarze jakoby na dmuchanym pontonie. - Więcej
naszych spływa czy nieprzyjaciół?
- Fifty - fifty - odkrzyknął Zagloba, przypatrując się zwłokom. - Ot, graf Waldek
płynie, a tam pan Kotowicz, dalej Hassun - bej, który orda dowodził... Jest i Izrael...
- A co ma do tego Izrael? - zdenerwował się pan Kmicic. - Ci, to muszą się wszędy
wepchać.
- Przecie to szwedzki jenerał, major o nazwisku Izrael - mitygował go pan Skrzetuski.
- Pan podskarbi Gosiewski nadpływa! - wrzasnął Zagloba, oddając mimowolnie
honory zasłużonemu dowódcy.
Za Gosiewskim nadpłynęli dwaj dowódcy regimentów piechoty, bracia Engel.
- Zaraz nadpłyną bracia Marx! - zażartował pan Wołodyjowski, ale, zamiast nich
nadpłynął Hassling - Ketling i dość nieoczekiwanie powiedział:
- Czołem waszmościom!
- Ketling, żywiesz? - ucieszyli się rycerze.
- Yes - odrzekł oszczędnie, jak na Szkota przystało.
- No to czego z trupami pływasz? Chodź do nas i opowiadaj, gdzie ta bitwa się
rozegrała?
- Pod Prostkami - wyjaśnił Ketling, zdejmując i wykręcając swą kraciastą spódniczkę i
wystawiając na słonce swą szkocka kobzę.
- Pod Prostkami - prychnął pogardliwie Zagłoba - pod czym to się już ludzie nie biją!
A powiedzże nam gościu miły, kto zwyciężył?
- Zwyciężyła słuszna sprawa - odrzekł Szkot, co niczego nie wyjaśniało, gdyż dla pana
Ketlinga coraz to insza sprawa stawała się słuszna, w zależności od tego w czyje wpadał ręce.
- Mówiąc krotko - upierał się Skrzetuski - Polacy wygrali czy Szwedzi?
- Tego nie wiem, gdyż od wielkiego upału będąc bliski apopleksji, roztropnie upadłem
prosto do wody i w miłym chłodziku już trzy godziny dryfuje.
Pan Wołodyjowski popatrzył na niego surowo i rzekł:
- Nie milej ci było, taki synu, życie za wiarę prawdziwą postradać?
- Milej - zgodził się Ketling - gdybym wiedział z całą pewnością, która prawdziwa. Po
ojcu albowiem jestem luteraninem, jednak dla uzyskania spadku w Kurlandii musiałem
przejść na katolicyzm i już chciałem w tym wytrwać, gdy mnie pod Warszawa Tatarowie na
arkan ucapili i właśnie głowę mi mieli toporkiem odrąbać, gdy wtem cudownie nawrócony,
na mahometanizm nagle przeszedłem i przez kompanijnego mułłę na pniu zostałem
ochrzczony.
- Obrzezany kozikiem, po muzułmańsku! - skrzywił się Kmicic.
- Gdy nad głową toporek, tedy furda pisiorek - odrzekł filozoficznie Ketling, chociaż
widać było, że boleje nad stratą.
- Nie martw się, waszeć - pocieszał Skrzetuski - nader wielkie jeszcze przed tobą
możliwości, gdyż skończywszy ze Szwedy uderzymy najpewniej na Kozaków, wspierających
Rakoczego, a w on czas być może znowu w niewole popadniesz i na prawosławie przejść
będzie ci dane.
- Nie tylko - poparł Zagloba - A judaizm? A buddyzm? A Towarzystwo Krzewienia
Kultury Świeckiej? Byleś tylko do luterańskiej wiary nie nawracał, gdyż ich ministrowie
niemiecką mową się posługują, której Pan Bóg najpewniej nie znosi, zwłaszcza iż modlitwy
też mają dziwaczne, zaczynające się przeważnie od słów: “Ich melde gehorsam...”
- Takoż i przysłowia Niemcy mają nader głupie - dodał Wołodyjowski. - Co dziwne,
gdyż przysłowia są mądrością narodów, a jakaż dla przykładu może być mądrość we
przesłowiu “Hände hoch”?
- Kapitan von Rössel płynie, mój dobry znajomy! - ucieszył się Zagłoba, wskazujac
zwłoki pozbawione głowy. - Muszę go obszukać, gdyż był mi winien dwieście talarów za
tajną informację wojskową, którą przedałem mu z drugiej ręki! - co rzekłszy stary rycerz
skoczył raźno do wody.
- Miło tu, ale nudno - stwierdził Skrzetuski, zarzucając wędkę - a i ryba jakoś przestała
brać...
- Bierze, bierze! - zwrócił mu uwagę Kmicic, ukazując tańczący spławik. - I to jakaś
duża bestia. Pewnie karp albo i sum!
Zaczęli ciągnąć obaj, obserwując złowioną sztukę.
- Chyba sum, bo z wąsami!
- Z wąsami to lin. Sum natomiast bywa z jajami.
- A ten i z wąsami, i z jajami!
- Moim zdaniem, to jest pan Zagłoba! - zawołał Ketling.
- Nie, to na pewno sum! - upierał się Skrzetuski.
- No więc Zagłoba czy sum?
Pogodził ich pan Zagłoba, który wylazłszy z wody, ze złością wypluł haczyk i
powiedział stanowczo:
- Zagłoba sum!
JUBEL W UPICIE
Pewnego razu wszyscy nasi znajomi przyjechali do Upity, by wziąć udział w
uroczystym zakończeniu szwedzkiego potopu. Łyczkowie upiccy cieszyli się jak dzieci, że to
właśnie ich miasteczko ów honor spotyka, a już szczególnie gorąco oklaskiwali pana
Andrzeja Kmicica, wybaczając mu wielkodusznie, iż nie tak dawno wraz ze swą kompanią
doszczętnie ich obrabował, a kilku na tamten świat wyprawił, ale za to burmistrzowi i
władzom miejskim po sto batożków kazał wrzepić, co zawsze w Polsce wywoływało szczery
entuzjazm, szczególnie gdy istniało podejrzenie, że władza do władzy mocą czarów
czynionych nad urną się dorwała.
Wjeżdżał tedy pan Andrzej do Upity cokolwiek upity, a trochę i pobity przez
septentrionów, z którymi ostatnio wojował i którzy go tak urządzili, że kto inszy dawno byłby
Panu duszę za pokwitowaniem oddał. Zagłoba z Wołodyjowskim wprowadzili go więc pod
ręce do pięknie przystrojonej sali miejscowego Klubu Łyka i Rzemieślnika i usadzili przy
stole prezydialnym, tuż pod napisem “Żmudzin potrafi”.
- Dla mnie schabowy! - zarządził pan Andrzej, któremu stół kojarzył się wyłącznie z
karczmą.
- Uciszcie się! - zawołał Skrzetuski, pełniący funkcję przewodniczącego akademii, i
jął czytać referat królewski, pięknie gotykiem powielony: - “My, Jan Kazimierz, król Polski,
Wielki Książe Litewski, mazowiecki, pruski, etc, etc, etc. ...”
- Nie jąkaj się! - zwrócił mu uwagę Zagłoba.
- Kiedy tu tak pisze - wyjaśnił Skrzetuski i czytał dalej: “.. etc. etc. etc. wiadomym
czynimy, że pan Andrzej Kmicic, chorąży orszański, lubo w początkach potopu po stronie
szwedzkiej się opowiadał, przecie czynił to nie z żadnej prywaty, ale z najszczerszej ku
ojczyźnie intencji...”
- Cha, cha, cha! - huknęli śmiechem zebrani, co słysząc chorągiew laudańska
czekająca na dziedzińcu i mająca wystąpić w części artystycznej, wkroczyła z brzękiem
ostróg, śpiewając trochę fałszywie, ale za to bardzo głośno: - “Jam nie pański, nie hetmański
jeno szlachcic jam laudański...”
- Won! Za drzwi! - krzyknął Skrzetuski. - To jeszcze nie teraz! - Po czym popił z
karafki i kontynuował czytanie referatu: “... który to rycerz następnie do Częstochowy się
udał, a stamtąd na Śląsk pojechał, skąd też i do Warszawy przybył, a z której do Prus
Elektorskich się był udał, ale zaraz ku Siedmiogrodowi zawrócił...”
- A cóż on tak się szlajał za nasze pieniądze? - spytał zgryźliwie Jóźwa Butrym Bez
Nogi.
- Referat pan czytasz czy rozliczenie z delegacji? - wołano z sali.
Skrzetuski opuścił więc kilka kartek i trafił na zakończenie:
- “Reasumując, widać z tego jak na dłoni, iż pomieniony pan Kmicic wielkie i
nieocenione oddał osobie naszej usługi i walnie.” - Tu Skrzetuski skłonił się i usiadł.
- Chwileczkę - zawołał Zagłoba. - Co to znaczy “oddał usługi i walnie”? Kogo on niby
walnie?
- Może ciebie wreszcie walnie? - szepnęła Kulwiecówna do Oleńki.
- Ja każdego mogę walnąć. Na mnie nie ma mocnych... - wymamrotał Kmicic,
podnosząc na chwile głowę.
- Aha! - ucieszył się pan Skrzetuski. - Mnie się kartki zlepiły dżemem, a ja myślałem,
że to już koniec! I rozdzieliwszy stronice koncerzem, czytał:
- “... i walnie przyczynił się do naszej Wiktorii nad królem szwedzkim, a zwłaszcza
nad zdrajcą Radziwiłłem...”
- Niech żyje pan hetman Radziwiłł, wielki książę litewski i wojewoda wileński! -
wrzasnął Rzędzian, któremu kazano zorganizować na balkonie trybunę entuzjastów, ale
zapomniano podyktować nowe hasła, więc poleciał starymi, sprzed kilku lat.
Na ten okrzyk laudańscy znowu wkroczyli ze śpiewem: “Jam nie pański, nie
hetmański jeno szlachcic jam laudański...”
Ponownie wyrzuceni za drzwi obrazili się i wyjechali złorzecząc. Mieli bowiem
jeszcze dzisiaj trzy chałtury w okolicznych zaściankach, a nazajutrz szkolniaka w
Wołmontowiczach.
- Może ktoś chciałby zabrać głos w dyskusji? - próbował ratować sytuację Skrzetuski.
Jakoż i zgłosił się Kudłaty Żmudzin, ale wyłącznie przez chytrość, aby dorwać się do
karafki stojącej na mównicy, z której też od razu zdrowo pociągnął, stwierdziwszy wszelako,
że napił się wody, co było całkowitą nowością dla jego organizmu. Napluł więc na podium i
powiedział z oburzeniem:
- Padłaś! - i wrócił na miejsce, żegnany gromkimi oklaskami.
- I tym miłym akcentem - włączył się przytomnie Skrzetuski - zakończymy chyba
dzisiejsza uroczystość...
- A cześć artystyczna? - dopraszali się zebrani.
Laudańskich wprawdzie już nie było, ale sytuację uratowała Kmicicowa kompania,
która wcale nie wyginęła swego czasu w bójce z Butrymami, lecz została zreanimowana
przez panny Pacunelki, pod wpływem których charaktery dawnych morderców i gwałcicieli
stały się dobrotliwe, obyczaje zaś wytworne. Tedy pan Jaromir Kokosiński, Pypką się
pieczętujący, wyrecytował dowcipny tren Kochanowskiego: “Wielkieś mi uczyniła...” , a na
bis własną Pypką dokładnie opieczętował. Zaś pan Ranicki, herbu Suche Komnaty odśpiewał
bardzo wdzięcznie utwór:
Wyruszyła w pole wiara,
Jeden z fuzją, drugi z brzytwą,
Żeby Litwa, żeby Litwa,
Żeby Litwa była Litwą.
Dalej pan Rekuć - Leliwa odtańcował poloneza, co mu łatwo przyszło, gdyż jedną
nogę miał wprawdzie krótszą, ale za to drugą dłuższą. Następnie pan Uhlik na swym
legendarnym czekaniku grał przecudownie pawanę, zaś pan Zend udawał pawiana, gdyż był
to znany imitator zwierząt, natchniony naśladowca wszelkiego bożego stworzenia. Wreszcie
Oleńka Billewiczówna wygłosiła, napisany przez siebie wierszyk pod tytułem: “Jędruś, ran
twoich nie godnam całować, bo byś je musiał wpierw dezynfekować.”
- Bier ją, Jędruś! - zawołała szlachta. - Toć żeż ona tobie testamentem zapisana!
- Nie daj się nabrać! - buntował pana Andrzeja Zagłoba.
- Ta panienka w czasie wojny z rąk do rąk i z obozu do obozu przechodziła. Pewien
jestem, iż nosisz już ogromne rogi, chociaż o tym nie wiesz.
- Przebóg! - zawołał Kmicic w olśnieniu. - To dlatego nawet najciężej poranion za
każdym razem do zdrowia dochodziłem, bo jako mi mówili medycy, dusza we mnie dziwnie
rogata i przez te rogi nijak cielesnej powłoki opuścić nie mogła!
- Wybawicielko moja! - Runął na kolana i jął ściskać stopy narzeczonej, co trwało
dość długo, miała bowiem czterdziestego i czwartego numeru, według starego normatywu
sprzed wojny, bodajże trzydziestoletniej.
W mieście biły dzwony, a młodzi Kiemlicze bili młodych Butrymów. Kraj
przystępował do budowy wspólnego, europejskiego domu.
RYCERZE - epizod I
Rycerze: (na melodię “Barwny ich strój”)
Rycerzy trzech - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba Gnębi nas pech, wszystkim nam się
Oleńka podoba...
Oleńka:
Zwalczcie tę chuć, innych zadań przed wami jest siła,
Musicie knuć, jak tu pozbyć się Radziwiłła.
Kmicic: Oto zamek wrednego zdrajcy, księcia Bogusława! Dajcie szpadel, koledzy,
zrobimy podkop i wykradniemy Oleńkę!
Wołodyjowski: Dobrze, ale najpierw pare haseł: “Gorze zdrajcy!”
Zagłoba: “Solidny podkop gwarancją sukcesu!”
Kmicic: “Ochrona dziewictwa . częścią ochrony środowiska naturalnego!”
Zagłoba: No, to do roboty!
Wołodyjowski: Jeszcze kilka sloganów, to nigdy nie zawadzi... Zaraz, co by tu? Aha:
“Przekroczymy plan podkopów!”
Kmicic: “Nie będzie Radziwiłł panien nieszczęśliwił!” No, to co, teraz już można?
Zagłoba: Można. Zaczynaj, panie Michale, bo ja dziś na chorobowem!
Wołodyjowski: A ja na szkoleniowem, ponieważ piszę pracę magisterską na temat:
“Technika poruszania wąsikami jako substytut innych działań pozytywnych”.
Zagłoba: W takim razie pan Kmicic musi zacząc podkop. Do pracy, panie Andrzeju,
my cię zdopingujemy!
Wołodyjowski: Dwóch dopingujących na jednego pracującego . jest to przyzwoita
średnia krajowa.
Zagłoba: Nuże do dzieła!
Wołodyjowski: Hej, rób!
Zagłoba: Raz . dwa, raz . dwa! (trzask)
Kmicic: Niestety, szpadel się złamał.
Wołodyjowski: No cóż, ekspedientka uprzedzała, że to III gatunek...
Kmicic: I co teraz? Oleńka w szponach Bogusława, któren nie wiadomo jaką krzywdę
jej czyni...
Wołodyjowski: Wiadomo, wiadomo...
Zagłoba: Wiecie co? Zaczekajmy do następnego odcinka, a nuż się coś wyjaśni?
Wołodyjowski: Właśnie, może jakiś przechodzień zgubi łopatę?
Zagłoba: Albo może Bogusław znudzi się Oleńką i sam ja ze zamku wykopsa?
Wszystko w ręku Boga! Szable w dłoń!
RYCERZE - epizod II
Rycerze: (na melodię “Barwny ich strój”)
Rycerzy trzech - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba
Gnębi nas pech, wszystkim nam się Oleńka podoba...
Oleńka:
Zwalczcie tę chuć,innych zadań przed wami jest siła,
Musicie knuć, jak tu pozbyć się Radziwiłła.
Kmicic: No i co koledzy? Jedziemy, jedziemy, a Szwedów jakoś nie widać.
Wołodyjowski: Nie widać, bo ciemno. Pamiętam, jak żeśmy kiedyś po ciemku
Tatarów pode Żółtymi Wodami podchodzili, to też żeśmy ich nie widzieli, a oni nas wyraźnie,
ponieważ pan Skrzetuski niezwykle silnie był jonizował.
Zagłoba: Tak, tak, w tym rycerzu tyle cnót się nagromadziło, że się już nie mieściło i
ze łba mu promieniowało. Przede bitwą pod Korsuniem całą noc przy tem blasku w
cwancygiera żeśmy rżnęli!
Kmicic: Zacny to był rycerz, ale ponad miarę szlachetny. Jak zaczął swoje komunały
wygłaszać, to nawet Bohun nie zdzierżył i nawiał do Chmielnickiego, Helenę Kurcewiczównę
porzucając.
Wołodyjowski: Ten Skrzetuski to nawet sprawy męsko - damskie potrafił uwznioślić!
Pomnę, że gdy chciał Helenę na te rzeczy namówić, to zabrał ją do sadu i powiada: “Ile razy
kukułka nam kuknie, tylu synalków mieć będziem!” Wtedy my razem z Rzędzianem na cyku
będąc, jak nie zaczniemy kukać!
Zagłoba: No, jak dziś pamietam! Przy 12 kuku panna zbladła, a przy 36 powiedziała,
że nie jest pepeszą i w pysk pana Skrzetuskiego zaprawiwszy, razem ze mną w Dzikie Pola
uciekła!
Kmicic: Słynna to była ucieczka! Waszmość za puzonistę się był przebrał?
Zagłoba: Za lirnika, natomiast pannę przebrałem za niemowę. Hej, pomnę te noce
ukraińskie po barszczu ukraińskim, w tych jarach dniestrowych i w tych komyszach na tych
myszach jak żeśmy się zaczęli walkonić, a tu wilcy nam wyją do wtóru, a tu znowuż basiory,
a tu upiory i strzygi!
Wołodyjowski: Najgorszy jest rezun z bizunem na bachmacie w oczeretach przy
chutorze za porohami z parchami po siwusze przy dziewusze z hołubcem w hajdawerach!
Zagłoba: Pst! Koledzy! Zdaje się, że Szwedzi ciagną!
Kmicic: Ciągna na nas?
Zagłoba: Gdzie tam, wódę ciągną z gąsiora!
Kmicic: O, nie pozwolimy, aby najeźdźca majatek narodowy nam trwonił. Baczność,
panowie, szable w dłoń!
Zagłoba: No, nie jest najgorzej, mości panowie, ale nie jest i najlepiej!
Wołodyjowski: Średnio jest, panie Andrzeju, średnio. Niby tych
Szwedów bijemy, ale nie możemy ich wybić.
Zagłoba: Bo waść panie Michale, jako tępy słuzbista, zbyt dosłownie rozkaz wybicia
do nogi wykonywasz i po nogach Szwedów bijesz, zamiast w łeb ich zaprawiać.
Kmicic: Ba, każden Szwed olbrzym, a nasi żołnierzykowie przeważnie kurduple, więc
do szwedzkiej głowy trudno im sięgnąć, szczególnie panu Michałowi...
Wołodyjowski: Ja już nawet co którego rajtara gdzie spotkam, to specyjalną drabinkę
przenośną ustawiam i na nią wyłażę, ale przeważnie zanim wylezę, to on złośliwie się oddala,
jako idyjotę mnie na polu walki na drabinie zostawiając...
Kmicic: Bo na takiego trza zawołać “halt!”
Wołodyjowski: Ha?
Zagłoba: Nie “ha”, tylko “halt”. Szwedzi sa do głupoty zdyscyplinowani i gdy
takowemu “halt” krzykniesz, jako wryty stać będzie!
Kmicic: Przedni to sposób i trza go wyprobować, panowie! Ustawiamy drabinę i
czekamy na Szweda... Dawajcie ją!
Wołodyjowski: O, tu będzie dobrze! (wlecze drabinę)
Zagłoba: A nie, nie, panie Michale. O tu będzie dużo lepiej... (wlecze drabinę)
Wołodyjowski: (goni za nim) Oddaj, waść! To moja drabina!
Kmicic: Przestańcie się szarpać, waćpanowie, bo drabina trzeszczy... (trzask) No, tak,
drabinę mamy już z głowy! A wszystko przez to nasze warcholstwo...
Zagłoba: Trochę przez warcholstwo, a trochę i przez złą jakość drabiny! Przecie to
bubel!
Wołodyjowski: O, tu jest metka, zobaczymy, to to produkuje... Panowie! To w ogóle
nie jest drabina!
Rycerze: A co, a co?
Wołodyjowski: (czyta) Jest to właźnica pięcioszczeblowa, bojowa, przystawna,
ręcznie rżnięta, ze spółdzielni stolarskiej “Rezun”
Kmicic: I co my teraz zrobiemy?
Zagłoba: Jak to co? Wstydu narobiemy tej spółdzielni na całą Polskę!
Wołodyjowski: Czekajcie, ja im przygadam: “ Oj popraw się , popraw spółdzielnio
“Rezun”!
Kmicic: Ja wzywam z tego miejsca prezesa tej spółdzielni, żeby się publicznie
wytłumaczył z tego brakoróbstwa.
Zagłoba: A ja powiem na niego fraszkę, czekajcie... Coś spółdzielnia “Rezun” ma
niedobry sezun, wyrabia kiepskie wyroby, widać tam sa brakoroby! Dobra, nie?
Wołodyjowski: Nie bardzo, ale drabina też kiepska...
Rycerze: Grunt, żeśmy załatwili sprawę. No, to teraz na Szweda, panowie! Szable w
dłoń!
RYCERZE - epizod III
Rycerze: (na melodię “Barwny ich strój”)
Rycerzy trzech - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba
Gnębi nas pech, wszystkim nam się Oleńka podoba...
Oleńka:
Zwalczcie tę chuć,innych zadań przed wami jest siła,
Musicie knuć, jak tu pozbyć się Radziwiłła.
Kmicic: Oj niedobrze, koledzy, niedobrze! Pan Wołodyjowski nas porzucił i w
klasztorze u kamedułów się zamknął kędy mnichem ostać zamierza! Właśnie pan Skrzetuski
wieść o tym nam przywiózł.
Zagłoba: Na Boga, mów waszmość, panie Janie, co temu Michałowi odbiło, że w
kameduły poszedł?
Skrzetuski: Z żalu to zrobił, ponieważ z Anusią Borzobohatą żenić się zamierzał.
Kmicic: Prawdę mówiąc, panowie, to któż z nas z Anusią żenić się nie zamierzał, albo
się nawet i nie żenił? Ale żeby z tego powodu mnichem ostawać?
Skrzetuski: Ba, aleć ona ducha Panu oddała!
Zagłoba: Rzecz to wykluczona, panna Anusia, i owszem, miała wykorkować ale
dopiero na początku “Pana Wołodyjowskiego”! A nie w połowie “Potopu”!
Skrzetuski: Słusznie waść prawisz, panie Zagłoba, atoli ostatnio wprowadzono pewne
korekty a poślizgi i przyspieszono zejście śmiertelne panny Borzobohatej, gdyż później, gdy
nawała turecka ruszy, pan Michał będzie od razu potrzebny panu hetmanowi
Dmochowskiemu i nie będzie miał głowy, aby rozpaczać!
Kmicic: A to nawet niegłupio, niegłupio! Widać, że tam u góry o wszystkim myślą i
dyrektywów nie żałują.
Zagłoba: A lekką przynajmniej śmierć miała panna Anusia?
Skrzetuski: (rozbawiony) Leciutką, bo plan naglił i na dłuższą czasu nie było. Ot,
mrugnęła oczkami, strzepnęła rączkami i nóżki bielusieńkie wyciągnęła, co jej zresztą wiele
czasu nie zajęło, gdyż dziwnie je miała króciutkie.
Zagłoba: Tak, tak, nie darmośmy ją w Łubniach Kaczorem Donaldem nazywali!
Głosik też zresztą miała dość do niego podobny...
Kmicic: A pan Michał bardzo cierpiał?
Skrzetuski: Też nie miał czasu. Ot wąsikami ruszył, zakrzyknął: “Anuś moja Anuś, co
ja bez ciebie pocznę”, i hyc do klasztoru!
Zagłoba: Już ja go stamtąd wydobędę, panowie, moja w tym głowa. Grunt, że póki co
pan Skrzetuski nas wspiera bo inaczej dałby nam Bogusław popalić! Ty jeszcze nie wiesz,
panie Janie, co to za numer i charakternik!
Skrzetuski: A co mi tam! Jam przecie pode Machnówką samego Burdabuta był
ukatrupił, to co mi tam Radziwiłł! (woła) Hej, jesteś tam gdzie, pieski synu?
Bogusław: (z daleka) A jestem, panie Skrzetuski. Potrzebuje pan czegoś?
Skrzetuski: (wystraszony) Nie, tak tylko sprawdzam... (szeptem) Panowie, on tam
faktycznie jest!
Kmicic: Ja bym radził gdzie indziej odjechać! Nie broń Boże, ze strachu, ale ze
względów taktycznych!
Zagłoba: Pst. Tak, z taktycznych, a także samo aby mu zrobic fortel! Nie ma to jak
fortele! Zrobimy mu fortele, co?
Skrzetuski: Zrobimy, ale szybko, aby nas tu nie dopadł!
Zagłoba: Jezus, Maria, nie mów waść! Chodu, panowie!
RYCERZE - epizod IV
Rycerze: (na melodię “Barwny ich strój”)
Rycerzy trzech - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba
Gnębi nas pech, wszystkim nam się Oleńka podoba...
Oleńka:
Zwalczcie tę chuć,innych zadań przed wami jest siła,
Musicie knuć, jak tu pozbyć się Radziwiłła.
Kmicic: Oj niedobrze, koledzy, niedobrze! Znowuż były dwa dziwne znaki na niebie i
jeden na ziemi!
Zagłoba: Oj, to niedobrze... A co one sobą przedstawiały, panie Andrzeju?
Kmicic: Jeden, dla przykładu, przedstawiał krzyż czerwony, i do tego skośny, w
takiejż czerwonej otoczce, atoli na niebieskim polu!
Wołodyjowski: Biada nam, biada, był to zapewne dziwny znak całkowitego zakazu
zatrzymywania!
Zagłoba: Nic inszego, jeno pan kasztelan Czarniecki musiał go ustawić, gdyż
uporczywie twierdzi, iże za często się zatrzymujemy, a zbyt rzadko Szweda bijemy!
Kmicic: To jest właśnie wojna szarpana, ale nie ona prowadzi do decydujących
zwycięstw... Obecnie we zbrojnej rozprawie decyduje nie kawaleria, jeno artyleria!
Wołodyjowski: He, he, pomnę, jako pode Konstantynowem z artylerzystą Wurclem i
jeszcze dwoma oficyjerami we brydża żeśmy akurat rżnęli, aż tu za rzeką piki kozackie się
ukazały, a książę Jeremi jak nie wrzaśnie do Wurcla: “Strzelajże, waszmość, w te piki”! A
Wurcel, durny, jak nie strzeli dupkiem pikowym spod króla, a ja go asem! Oczywiście, leżał
bez jednej, a pan Skrzetuski bez drugiej, bo Bohun mu ją porwał...
Skrzetuski: Porwać mi ją porwał, ale jej nie zdążył zbeszczeszczesz... zbeczeszcze...
Rycerze: Zczeczebeszcze...sczecześ...
Skrzetuski: Tfu! Splugawić jej nie zdążył, gdyż pan Zagłoba mu ja odebrał!
Zagłoba: Bądźmy ściśli, panie Janie, troszkę to on zdążył, alem ją zaraz potem z
onego plugastwa we Dnieprze własnoręcznie obmył, we czystą odzież przebrał, ściągniętą
zresztą z jednego jąkały...
Kmicic: Nie z jąkały, jeno z niemowy!
Zagłoba: Z jąkały, z jąkały, ja wiem lepiej! A potem nawet pannie Helenie szablą
włosy obciąłem!
Wołodyjowski: Że też waść nie uszkodził jej przy tem!
Zagłoba: Prawdę mówiąc, gdym jej one włosy na pniu drzewa położył i szablą się
zamachnął, to byłem wonczas cokolwiek pijany, wyjątkowo zresztą...
Rycerze: He, he, he! Wyjątkowo!
Zagłoba: I wszystko potrójnie widziałem. Machnę ci ja szablą, a głowka panny Heleny
hyc i turlu, turlu, turlu...
Skrzetuski: Zaraz! Co znaczy turlu, turlu? Przecie ja z Heleną już od lat żywię i mamy
sześciu synów.
Zagłoba: Objaśnię ci to, panie Janie, ale obiecaj, żę się nie będziesz śmiał! Owóż,
obciąwszy pannie głowę, wielce się zdenerwowałem...
Kmicic: Człek na wojnie takie nerwy ma napięte, że byle co go wytrąca. I coś waść z
nią zrobił?
Zagłoba: A pochowałem.
Wołodyjowski: Pannę, czyli jej głowę?
Zagłoba: Obie pochowałem po krzakach, żeby kto nie zobaczył, a potem zacząłem
dumać nad jakowymś fortelem.
Kmicic: Ha, ha, a jakiż tu fortel, gdy łeb urżnięty?
Zagłoba: Aha . ha, ha! Łeb faktycznie urżnięty, ale za to u mnie łeb nie od parady!
Dalejże ja gonić tego jąkałę, com go przedtem ograbił. Złapałem, przebrałem i odtąd jako
pannę Kurcewiczównę ze sobą woziłem, gdyż dziwnie byli do siebie podobni.
Skrzetuski: Ha, ha! To dlatego Helena się jąka? Oj, bo ja pęknę! Hu, hu, hu!
Zagłoba: Oj, nieładnie, panie Janie. A obiecywałeś, że nie będziesz się śmiał!
Skrzetuski: Oj, kedy nie wytrzymam! Oj, trzymajcie mnie, koledzy, trzymajcie!
Rycerze: He, he, he! Ha, ha, ha! Hu, hu, hu!
Kmicic: Panowie! Nie ma to jak Dzikie Pola! Szable w dłoń, koledzy!
RYCERZE - epizod V
Rycerze: (na melodię “Barwny ich strój”)
Rycerzy trzech - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba
Gnębi nas pech, wszystkim nam się Oleńka podoba...
Oleńka:
Zwalczcie tę chuć,innych zadań przed wami jest siła,
Musicie knuć, jak tu pozbyć się Radziwiłła.
Głosy: Oj, niedobrze, koledzy, niedobrze...
Kmicic: Noc ciemna i głucha, a w obozie szwedzkim nastrój chyba dobry, bo jakoweś
tańce tam się odbywają.
Zagłoba: Czekajcie, wezmę ja swoją lornetkę, tu nastawię...
Kmicic: No, i co tam widać?
Zagłoba: Oho! Ho, ho!
Kmicic: No! Co tam widać?
Zagłoba: Spojrzyj pan, panie Michale na własne oczy. No?
Głosy: Oho, ho, widać co?
Kmicic: Teraz ja popatrzę, teraz ja popatrzę.
Zagłoba: Jemu nie dawaj, bo serce snadnie pęknąć mu może z żalu.
Kmicic: No dawaj, ja popatrzę!
Zagłoba: Nie, nie...
Kmicic: Daj, popatrzę.
Wołodyjowski: Nie dla ciebie to widoki panie Andrzeju.
Zagłoba: Nie dla ciebie, lepiej tego nie oglądaj, rycerzu dzielny, ale nieszczęsny...
Kmicic: Koledzy, nie wygłupiajcie się! No, co ja tam mogę zobaczyć? Mogę zobaczyć
moją umiłowaną Oleńkę...
Zagłoba: Oleńkę, Oleńkę też...
Kmicic: Co znaczy “też”? A z kim jest ona, prócz niej i poza nią kto tam jest?
Wołodyjowski: Poza nią jest już tylko ściana.
Zagłoba: Tak, poza nią ściana tylko, natomiast przy niej...
Kmicic: Zgaduję, że to Bogusław!
Wołodyjowski: Zgadł, zgadł! Jak mi Bóg miły!
Zagłoba: Pan to masz łeb do zgadywanek, panie Kmicic.
Wołodyjowski: Potężny łeb. Tak, w teleturniejech mógłby waść występować. Nasze
gratulacje, panie Andrzeju.
Zagłoba: i W. Daj pyska, stary. Daj pyska!
Kmicic: Dziękuję, koledzy, dziękuję...
Głosy: Nie ma za co.
Kmicic: ...fakt faktem, że umysł mam dzinie błyskotliwy co u nas, we świętej Żmudzi,
dużą jest rzadkością.
Głosy: O, tak!
Kmicic: O, ale co oni tam robią?
Zagłoba: No, jak by ci to eufemistycznie powiedzieć panie Andrzeju. Co, powiedzieć
mu Michale?
Wołodyjowski: A powiedz mu, waść, powiedz, niech się chłopisko uśmieje.
Zagłoba: Owóż, oni tam tańcują.
Kmicic: Tańcują! Dam ja temu Bogusławowi! Pies żeż z nim tańcował!
Zagłoba: Może uprzednio pies, ale dzisiaj panna Oleńka.
Wołodyjowski: Otóż to!
Kmicic: Oj, żebyż tak chociaż usłyszeć, o czym rozmawiają.
Zagłoba: O, to nic prostszego! Przy dzisiejszej technice podsłuchu, panie Andrzeju.
Daj no waść kopię husarską. O, tam stoi kopia Rocha Kowalskiego. Podaj ją.
Kmicic: A po cóż do tego kopia?
Zagłoba: A po to, że kopia jest wewnątrz wydrążona.
Wołodyjowski: Pusta jest, pusta.
Zagłoba: Więć, gdy już koniec kędy wsadzisz, kędykolwiek tedy przy drugim końcu
jako we głośniku wszystko słyszeć możesz.
Wołodyjowski: No, proszę. Już podsłuch gotowy.
Zagłoba: Włącz waść, panie Michale.
(Do rycerzy dobiegają tony muzyki i strzępy rozmowy.)
Bogusław: O Freulein! O Freulein Billewicz...
Oleńka: Ja po amerykańsku ani w ząb!
Bogusław: (bełkocze coś po niemiecku)
Oleńka: O, o, o!
Wołodyjowski: Słyszycie, słyszycie?
Zagłoba: Ciekawa rzecz, waszmościowie, że muzykę słychać, a kapeli nie widać! Co
tak pięknie tam grać może?
Wołodyjowski: Jest to zapewne jakowaś grecka grajszafa.
Kmicic: Jaka grajszafa, przecież to Oleńka! Słyszę ją!
Wołodyjowski: Jakże? Oleńka?
Kmicic: A Oleńka, Oleńka. Jej prawie zawsze we piersiach grało, a szczególnie w
jednej.
Zagłoba: To ja wiem. Nic inszego, jeno w onej panience tak gra krew rycerska. Pan
Sienkiewicz nieraz o tym napomykał, z tym, że zawsze równocześnie panna rozdymała
nozdrza. Zobaczcie, czy i ona ma rozdęte...
Kmicic: Dlatego tak rezonuje. No, hej, tu nic nie wystoimy, koledzy. Szable w dłoń!
Głosy:
Szable w dłoń! Hej szable w dłoń!
Łuki w juki, a krupy wziąć w troki.
Hajda na koń! Okażemy się godni epoki!
Ruszamy w bój, aby odbić Billewiczównę,
Bogusław zbój trallala...
Wyż starców – I
Wszyscy: Oj niedobrze, niedobrze.
Azja: Naszej stanicy zagraża wyż starców, ponieważ dawno już nie było żadnej bitwy
i nikt jakoś ostatnio nie ginie.
Wołodyjowski: Oj!!! To bardzo niedobrze. Trzeba by, proszę pana, zorganizować
jakąś bitwę, w której wzięli by udział sami starcy i żeby w niej chwalebnie wyginęli.
Zagłoba: I to bardzo łatwo można urządzić, gdyż, jako donosi nasz wywiad, po
multańskiej stronie mają te same kłopoty, a nasz główny przeciwnik Azba-bej musi
poniektórych swoich Tatarzynów własnoręcznie na koń wsadzać, a to z racji ich podeszłego
wieku.
Basieńka: Ja na pańskim miejscu, panie Zagłobo, tak się do onej bitwy bym nie
garnęła, biorąc pode uwagę, żeś sam starzec.
Zagłoba: Ja starzec?! Ja?! Koledzy patrzcie! O, znalazła się dziewica-piernik!!!
Basieńka: Michałku!! On mnie obraża!
Wołodyjowski: No no no, proszę pana. Tylko nie dziewica! Tylko nie dziewica!
Azja: Tako suponuję, panie Zagłobo, iż przystojniej by ci było paść w potrzebie, niźli
przejechać się na uwiąd starczy.
Zagłoba: Mnie tam mój uwiąd starczy - starczy i z nijakiej puli przyspieszeń korzystać
nie zamierzam, a ty kałmucka mordo sam się rozejrzyj za jakowymś przytułkiem, gdyż
wiadomo, iż prymitywne ludy wschodu dziwnie szybko się starzeją, chłe chłe chłe.
Azja:Kęsim, kęsim, ale mi przysrał.
Basieńka: Świętą rację ma pan Zagłoba. Zwłaszcza kobiety wschodu ulegają zębowi
czasu, podczas gdy niewiasty północy wprost przeciwnie - zawsze świeżutkie jak rzepy, aże
chciałoby się je schrupać.
Luśnia: Melduję uprzejmie, iże jaśnie panienka prawdę mówi, gdyż sam słyszałem w
nocy jako ją coś chrupało.
Wołodyjowski: A nie coś, nie coś, wy młocie jakiś, nie coś, jeno korniki ją, proszę
pana, chrupały, wziąwszy ją po ciemku jako przystawkę okolicznościową do hebanowego
tapczanu.
Basieńka: A to wszystko dlatego, że mam ciało tak jędrne jakoby hebanowe.
Zagłoba: HebaSTARE, chłe chłe chłe. Ale wracajmy do rzeczy. Cóż my tedy
poczniemy z onym wyżem starców?
Azja: W Ordzie Budziackiej widziałem ja kiedyś piaskownicę dla zdziecinniałych
dowódców, kędy mogli się bawić w różne gry strategiczne, ani sobie, ani nikomu krzywdy
przy tym nie czyniąc.
Wołodyjowski: To jest proszę pana myśl!!! Luśnia!!!
Luśnia: Tak jest!
Wołodyjowski: Weź no zaraz ze dwudziestu Linkhauzowych dragonów i nawieźcie
piasku na Jurkowe Pole.
Zagłoba: Tak!!! A jak tylko nawieziesz to mi zaraz powiedz, gdyż ja pierwszy ową
piaskownicę wypróbuję.
Basieńka: A nie, a nie. Ja pierwsza, bo damy mają pierwszeństwo.
Wołodyjowski: Ha ha - damy, proszę pana, damy. Pierwszeństwo ma zawsze
komendant.
Azja: A nieprawda. Gdyż komendant ostatni opuszcza stanicę tak jako kapitan swój
okręt.
Zagłoba: A ja już tam biegnę!
Wołodyjowski: Nie, nie ja pierwszy!
Basieńka: Nie pchać się! Nie pchać się! Zagłoba, dokąd?
Zagłoba:Jak to dokąd - do piaskownicy.
Wołodyjowski:Łapać go, bo cały piasek sobie zabierze/
Wszyscy: Szable w dłoń!
Wyż starców – II
Wszyscy: Oj, niedobrze koledzy, niedobrze.
Azja: Wybudowaliśmy specjalną piaskownicę dla zdziecinniałych dowódców, a pan
Hetman dobrodziej jakoś nie przybywa na otwarcie.
Wołodyjowski: Przyjedzie, proszę pana, przyjedzie. Oni dziwnie lubią takowe
okazyje. Najważniejsze, czy wszystko przygotowane.
Luśnia: Melduję iże piaskownica gotowa. Wstęga wisi, dwudziestu dobrze wymytych
starych rycerzy czeka na uściśnienie hetmańskiej dłoni, a panna Basieńka we stroju
krakowskiem udaje miejscową organizacyję młodzieżową.
Wołodyjowski: Aha. A co tu, proszę pana, robi ten wypchany koń?
Zagłoba: Jaki tam wypchany koń Michałku. Przecież to jest właśnie nasza Basieńka w
tym stroju krakowskim.
Wołodyjowski: Aha! A rzeczywiście. Przepraszam cię Basieńko, ale jakiś jestem
ostatnio, proszę pana, rozkojarzony. Daj, niechżesz ja ucałuję te śliczne obwisłości.
Basieńka: Michałku! A ku ku. Ja jestem tutaj.
Wołodyjowski: Ach, a to co ja, proszę pana, ucałowałem?
Zagłoba: Chłe chłe chłe.
Wołodyjowski: Azja Tuchaj-bejowicz?! Tyżeś to!!!
Azja: Jam ci jest!!!
Wołodyjowski: To dlaczego mi nie zwrócisz uwagi, że cię pomyliłem z hajduczkiem?
Azja: A bo lubię!!!
Wołodyjowski: A tfu!!! Świntuch, no!!! W tej chwili, proszę pana, marsz na odwach i
proszę się tam nasadzić na pal.
Azja: Odmawiam wykonania rozkazu, gdyż jestem tu dzisiaj zatrudniony jako
sprawozdawca “Poradnika zagończyka”.
Wołodyjowski: Aha!!! Ano to siadajcie redaktorze. Czemu proszę pana stoicie?
Luśnia: Melduję uprzejmie, iże pan Hetman nadjeżdżają.
Wołodyjowski: Całość bacznosć! Wznosić okrzyki!! Redaktor Tuchaj-bejowicz
zaczyna sprawozdanie.
Wszyscy: Niech żyje!!! Hura!!!
Azja: Halo halo!!! Halo halo!!! Z Chreptiowa mówi wasz sprawozdawca. Właśnie w
tej chwili pan Hetman zbliża się do nowej piaskownicy. Przy wejściu wita go wspaniały wór,
przepraszam chór . dobrze mówię . chór wojów. Wita Hetmana.
Wszyscy: Trzy, cztery!!!
Grajcie, grajcie nam organy
Dmuchać w trąby, w bębny tłuc
Jedzie Hetman nasz kochany
Jedzie nasz zwycięski wódz
Hetman, jedzie hetman...
Hetman: Błe, błe błe.
Azja: Tak tak, właśnie to jest typowe. Nasz Hetman nie lubi wielkiej pompy i zadęcia,
ten niezwykle skromny człowiek... Hetman: Błe błe błe.
Wszyscy: Co on mówi?
Basieńka: On się pyta dlaczego nie ma orkiestry dętej.
Azja: Aha, tak więc ten niezwykle skromny człowiek jest, prawda, jak tu słyszymy,
niezwykle subtelnym melomanem.
Wszyscy: No to trzy, cztery! ... Hetman, jedzie Hetman...
Hetman: Błe, błe błe.
Wszyscy: Co on mówi?
Luśnia: Pan hetman pyta, gdzie jest ta piaskownica dla zdziecinniałych dowódców.
Luśnia: Tutaj ona jest!! Wasza Wielmożność. Tutaj
Hetman: Błe, błe, błe.
Wołodyjowski:Pan Hetman zażądał, żeby mu dać wiaderko i łopatkę.
Zagłoba: To my wszyscy do piaskownicy za naszym kochanym Hetmanem. Szable w
dłoń!! Wiaderka i łopatki!!!
Wszyscy: Szable w dłoń
Listy Pana Michała
List o balu kostiumowym
Pułkownik Michał Wołodyjowski
Do Pana hetmana
Sobieskiego Jana
Herbu Janina
Co mu się nie zgina
Podczas tańca pancerz
Taki z niego tancerz...
Zgodnie z Pańskiem rozkazaniem urządziłem byłem ostatnio we Chreptiowie wielki
bal kostiumowy. A to dla uzyskania ogólnej integracji między zwaśnionemi stronnictwy.
Zaraz też sam ruszyłem we pierwszą parę wraz ze swoją Basieńką, przebraną za świętej
pamięci inflancką kobyłę pana Podbipięty, co niewiele jej zajęło trudu i czasu, tyle że ogon z
tyłu, a wędzidło z przodu sobie wetknąwszy, z właściwym sobie końskim śmiechem do
świetlicy kurcgalopem wpadła, a ja przy niej w prysiudach, a za nami Pan Zagłoba ze
skrzydły, z przyprawionym dzióbem i w koronie, co miało przedstawiać orła. Że jednakowoż,
co jako zwykle było, był pijany jak kongres ruskich socjaldemokratów, przeto z rozpędu nie
wyrobiwszy zakrętu, usiadł na jajcach przygotowanych we bufecie, co wywołało zachwyt do
cna spatryjociałej, ale i ziodiociałej starej pani Boskiej, upatrującej w tym symbol jakoby
samicy orlicy, stado młodych orląt narodowych z jajców wysiadującej ku wspomożeniu
ojczyzny i pokrzepieniu serc. Amen. A jako trzeci wleciał młody Nowowiejski, któremu - jak
wiadomo - ten matoł, Azja Tuchajbejowicz, siostrę zarżnął i ojca zeżnął, gdyż kolejność się
baranowi mongolskiemu pomyliła, co tak Nowowieja juniora rozbawiło, iż ze śmiechu na
ziemię z konia spadłszy, łbem o świątka przydrożnego się wyrżnął i szajbę chwalebną
uzyskał, z której aureola pozłocista promienieje i melodyje cudne się odzywają, kompozycyji
jakoby pana Korcza lebo pana Karolaka do słów proroka Izaaka, w wykonaniu Rinn Danuty,
która jest patronką Huty i dementuje z niesmakiem, jakoby coś tam z Szydlakiem. Jakby tam
tedy nie było, ale dobrze się skończyło, o czym ze satysfakcyją donosząc w służby swoje
powolne poleca
Pułkownik Wołodyjowski,
Co ma w brodzie cztery włoski
Ale inszych członków osiem
Porosło mu pięknym włosiem.
List o Kaszpirowskim
Wielmożny Panie Hetmanie.
Spieszę, by donieść o poczynaniach niejakiego atamana Kaszpirowskiego, któren
przybył tu, jako domniemywam, z poduszczenia Krymu, aby przeprowadzić rzekome seanse
biogergene... bioergengro... bioenergore... tepa... tfu!, jakieś oszustwa hipnotyzerskie. A to
zapewne w celu osłabienia morale naszej bohatyrskiej załogi. Na dowód zasię swych
wątpliwych umiejętnościów przywiózł ze sobą domniemanych ozdrowieńców, a mianowicie
Czukcza-niemowę, który po trzech posiedzeniach dalej nic nie mówi, ale za to zaczął pisać, i
to po francusku, co dziwne, ponieważ, nie znając onego języka, nie rozumie nic z tego, co
napisze. Przywiózł również pana Boskiego, tatusia Zosi Boskiej, któremu po
zahipnotyzowaniu cofnęły się nieoczekiwanie hemoroidy, z tym, że cofnęły mu się zbyt
głęboko, bo aż do gardła, nie muszę przeto tłumaczyć jakowe dźwięki wydaje ów nieszczęsny
rycerz, gdy chce co powiedzieć. Zebraliśmy się tedy we chreptiowskiej świetlicy, a pan
Kaszpirowski wezwał chorych, aby natychmiast wyzdrowieli. Poczem wyładował w nich swą
energię, ale niestety niecelnie, przypuszczalnie trafiając o jedno miejsce za bardzo w lewo,
gdyż Józwa Butrym bez Nogi nie odzyskał tejże nogi, która natomiast wyrosła jako trzecia
siedzącemu obok staremu Nowowiejskiemu, czekającemu na zrośnięcie się gardła
poderżniętego swego czasu przez Azję Tuchajbejowicza. Aliści moc przeznaczona na to
zrośnięcie poszła w kredens i rykoszetem trafiła w moją Baśkę, której rzeczywiście
natychmiast zarosło, ale niestety nie gardło. Gdy zasię panu Muszalskiemu coś urwało jajco, i
przyfastrygowało je do nosa Ewce Nowowiejskiej, tedy nastąpiła okrutna panika,
powstrzymana dopiero przeze srogiego Luśnię, któren ze właściwym sobie profesjonalizmem,
ucapiwszy onego czarodzieja za kark zasadził go na sztywny pal Azji, z którego ów nasłaniec
ode trzech dni przemawia, w obronie wartościów humanitarnych, na szczęście cyrylicą, której
prawie nikt nie rozumie.
O których to wydarzeniach donosząc,
Jednocześnie czujności swoje deklaruję
I kreślę się z poważaniem
Pułkownik Wołodyjowski
Co mu może Kaszpirowski he, he, he...
List o kłopotach kadrowych
Michał Wołodyjowski
do
Pana Hetmana Jana Sobieskiego.
Wasza Hetmańska Mości!
Melduję najuprzejmiej, iż zgodnie z Pana hetmańskim rozkazem, zamierzałem wybrać
się onegdaj na podjazd, aby stwierdzić, czy sułtan rusza już całą swą potencją, czy też może
tylko kawałkiem. Gdym jednakowoż zakomenderował: “Dragoni na koń!” okazało się, iż
dragonia sztrajkuje, domagając się podniesienia żołdu o dwieście procent, udziału we
degustacyi dziewic chrześcijańskich odbitych Tatarom, oraz zmiany wiechci w butach co
kwartał, nie zasię, jako dotychczas, co pół roku. Wdałem się tedy byłem we rokowania, które
zakończyły się podpisaniem słynnych Porozumień Chreptiowskich, zaczem chorągiew
dragońska udała się we dziękczynną pielgrzymkę do cudownej figury przy sierocym brodzie,
przedstawiającej świętą męczennicę, Gazyfikacyję del Rio, zgwałconą na proszek przeze
hordy Atylli, przy czym nie przez wszystkie, gdyż część poszła na północ, mordując i paląc,
głównie zresztą radomskie, bo inszych nie szło dostać. Chciałem tedy ruszyć na ów podjazd
na czele Lipków, ale oni na odmianę demonstrowali akurat swą odrębność narodowościową,
żądając autonomii, uznania swego śwargotu za język państwowy i wyrżnięcia w pień
Czeremisów. Przykazawszy jeno, aby po dyskusyi oczyścili majdan z odrąbanych członków,
a takoż nóg i rąk, udałem się z prośbą o patrol do Semenów pana Motowidły. Oni wszelakoż
świętowali rocznicę bitwy pod Beresteczkiem, odprawując zmianę warty, słuchając
przemówień, i fetując przybyłych zewsząd zasłużonych emigrantów, których dotychczas
nazywali “wyrzutkami kozaczyzny”, a nawet “wypierdkami...”, za przeproszeniem, “...siczy”.
Obecnie jednakowoż zapałali do nich iście franciszkańską miłością, wyrażającą się głównie
we namowach, aby owi repatrianci zainwestowali co nie co w nasz podupadły futor, na co
tamci odpowiadali wymijająco, cytuję: “Pomożemo wam, bratcy, skoro wy sobi sami
pomożete.”, które to zdanie nic wprawdzie nie oznacza, ale brzmi bardzo dobrze, z tym, że
jakby głupio. Tak więc na zwiady nie pojechałem, ale przy okazyi stwierdziłem, iż duch we
fortalicji panuje podniosły i znakomicie rokujący na przyszłość. Może nie na doczesną, ale na
wiekuistą jak najbardziej i to już niebawem.
O czem z szacunkiem donoszę,
Pułkownik Michał Wołodyjowski
Administrator burdelu
Na kresach PRL-u.
Zagłoba hetmanem
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
Pana Hetmana Jana... Ha, ha, ha... Hetmana... Ha... Jana...
...Jana Sobieskiego,
co lubi ten, tego...
Hi, hi, hi...
Co to ja, jakaś poeta jestem? Czy co? No, ale do rzeczy:
Szanowny Panie Hetmanie,
Zgodnie z Pańskim zaleceniem przesyłam informację na temat zachowania się i
poczynań pana Zagłoby, któren ubrdał sobie, że sam ostanie hetmanem, a Pana z owej posady
wygryzie, we którym to celu usiadł we pośrodku świetlicy, kędyśmy swoje gawędy rycerskie
wiedli i, beknąwszy głośno dla zwrócenia na się uwagi, powiedział przewrotnie: “Ja tam
hetmanem być nie zamieruję, choćby mię i prosili.” “No i duże dobre.” - odrzekł z ukraińska
Rusin, pan Motowidło, a inni mu powtórzyli, co nader Zagłobę zdetonowało, więc przez
chwilę milczał, a potem, by ponownie zainteresowanie wywołać, wyciągnął oburącz zza
pazuchy hetmański piernacz i piernął nim w stół dębowy, na poły go rozłupując, zaś gdy
umilkły oklaski, temat swój kontynuował, powiadając: “Bo poniektórzy mię bardzo proszą,
abym był hetmanem, ale po co mi to, ha?” “Ta pewni!” - zgodził się prostodusznie pan
Motowidło – “Na szczo tobi Onufryj hetmanom buty? Ne lipsze to w Chreptiowi sydyty, taj
horyłku pyty?” “A hoczesz w mordu?” - wrzasnął roz... rozwś... rozwś... rozwś...
rozwścieczony pan Zagłoba i, nie czekając na odpowiedź, posłał Motowidłę na deski, czym
zyskał sobie kilku zwolenników, między niemi zaś pana Ketlinga, któren ostatnio dorobił
sobie niemieckie pochodzenie, przerabiając we dowodzie osobistem narodowość “Szkot” na
“Szkop”, a nazwisko “Ketling” na “Goering”, a teraz odezwał się swą literacką niemczyzną:
“Ja, das ist ajne gute ideje, herr Cakloba zol ein sztumbanhetman zajn, ajwaj, ajwaj.” “Nie
proście mnie!” - zakrzyknął pan Zagłoba, który tylko czekał na takową okazyję - “Jam
buławy niegodzien! Oj, niegodzien! Lepsi są tu ode mnie... Chyba, żeby cały Naród... Póki
co, odchodzę we samotność i oczekuję propozycjów.” Co rzekłszy, zatrzasnął się we
stanicznej klozetierze, a gdyśmy go po kilku godzinach błagali, aby i nas tam wpuścił, gwoli
pofolgowaniu naturze, on udawał, że o hetmaństwo go błagamy, i odmownie nas załatwiał, aż
i załatwieniem się skończyło, gdyż całe rycerstwo, dłużej zdzierżyć nie mogąc, po
dniestrowych jarach i komyszach się rozbiegło, strasząc kanonadą luźne kupy tatarskie i
kozackie, o czem z zadowoleniem meldując, służby swoje wojenne polecam,
Michał Wołodyjowski, co też mógłby być hetmanem,
bo miewa buławę nad ranem.
Pucz TUCZ-u
Pułkownik Michał Wołodyjowski
Do Pana Hetmana Sobieskiego
Co nie przeczuwa niczego.
To skoczy gdzieś na wycieczkę,
To na jakąś blondyneczkę,
To znów moczy nogi w wodzie,
A tu horrendum na wschodzie -
- krzyki, wrzaski, wieje grozą
Ale może ja bym prozą?
Owoż donoszę ja waszej miłości, że zaistniała tu próba zamachu stanu na legalnie
działającą władzę, czyli na mnie, zorganizowana przez Towarzystwo Uczciwych
Zagończyków, w skrócie TUCZ, grupujące najbardziej konserwatywne i przeciwne reformom
elementy, na czele z tym starym warchołem i wolontaryjuszem, panem Zagłobą, do którego
przyłączył się zawodowy zupak, ten młot, wachmistrz Srogi Luśnia oraz rozwydrzony
azjatycki fundamentalista, Azja Tuchajbejowicz, ukrywający się tu jako Melechowicz.
Owoż tenże wspomniany TUCZ zrobił tu ostatnio pucz, podczas którego tu puczu
TUCZ-u zostałem otoczony i oskarżony o zbyt wysokie ciśnienie, co jest łgarstwem a nawet
obelgą, gdyż będąc z natury niskim - metr dwadzieścia sześć w kapeluszu i na szpilkach -
wszystko mam takoż niskie, do tego stopnia, że nawet zamiatam po ziemi kutasem, którego
mam przy szabli, bardzo pozłocistego, będącego darem jeszcze księżnej Gryzeldy, świeć
Panie nad jej duszą, albo lepiej nie, gdyż nieboszczka dziwnie nie lubiała przy świetle...
Ot, zebrało mi się na sentymenta, gdy wokół rewolta, ale prawdę mówiąc, jakoś
ospała. Hej, nie tak ześmy wprowadzali stan wojenny podczas rokoszu Lubomirskiego -
wszystko było we pogotowiu, listy proskrypcyjne spisane, broń pancerna, czyli usarze, na
ulicach, kazamaty a ciurmy nagotowane, dysydenci zapudłowani, świadkowie pouczeni,
szast-prast i we dwa dni mieliśmy cały kraj w ręku, tyle że Lubomirski uciekł i to do
Wrocławia, gdzie zawdy kwitła irredenta i tam zresztą pomarł, świeć Panie na jego...
A co to ja znowu z tym świeceniem... Świeć Panie, świeć Panie, a cóż to Pan jakaś
elektrownia, żeby każdemu świecił?
A wracając do puczu TUCZ-u, to zaparłem się w czeladnej, mając ze sobą dwudziestu
linkhauzowych dragonów, a Zagłoba wokół krążył, powiadając: “Poddaj się, Wołodyj, to
może cię zabiją, albo i nie zabiją, bo taką mam ochotę, albo i nie mam ochoty. Boże, jak tu
nudno - ani do kina, ani Horpyna, kici-łapci, pudło...” Na co ja mu z kolei proponowałem, aby
mi snadnie nadmuchał pode ogon, abo i nie pode ogon, a on mi - żebym go pocałował, albo
nie pocałował, w to lub nie w to, ale przeważnie w to. Takeśmy wtedy wzięli oba na
przetrzymanie, aliści on pierwszy nie zdzierżył i jak się rzucił uciekać, tak oparł się chyba tak
gdzieś na Krymie, u starego świętej pamięci Tuchajbeja, co mi zresztą nie dało szczególnej
satysfakcji, gdyż z kim ja teraz wieczorami gadał będę, bo przecież nie z tym ciotą
Muszalskim, którego Turcy zdeprawowali, gdy na galerach będąc przykutym w zgiętej
pozycji do wiosła, nie dość, że się od nich odgonić nie mógł, to jeszcze wiosłując sam się
musiał poruszać, przyjemność im czyniąc bez żadnego ze strony tych sukinsynów wysiłku. O
czym ze smutkiem zawiadamiając, pozostając we smutnym zniechęceniu
Wołodyj, dość wierny panu,
Do niedawna więzień stanu
Wojennego.
Zupa “kuroniówka”
Pułkownik Michał Wołodyjowski
Do Pana Hetmana Jana Sobieskiego
Przewodniczącego Narodowej Rady Obrony
Jaśnie Panie Hetmanie, zgodnie z rozporzadzeniem Pańskiem zorganizowałem we
Chreptiowie rozdawnictwo bezpłatnej zupki dla ubogiego rycerstwa, tako zwanej
“kuroniówki”, gdyż gotowanej głównie na kurach padłszych ode kurzego moru, za co zresztą
obarczyliśmy odpowiedzialnością poprzednią ekipę, która natychmiast zwaliła winę na
zniszczenia wojenne sprzed 50 laty, co sprawę pomoru umorzyło. Jako pierwszy ubogi
głodny rycerz zjawił się oczywiście ów stary pieczeniarz pan Zagłoba, ze świadectwem
ubóstwa w jednej, a z chochlą w drugiej dłoni. I wychłeptał z marszu od razu dwa litry, ale
zaraz je wielkodusznie zwrócił do kotła i gębę czapką wytarłwszy, oświadczył szlachetnie, że
rezygnuje z onej darmochy na rzecz uboższych kolegów. co widząc inni oficyjerowie również
wyrzekli się pośpiesznie zupki, przeto nazajutrz zaproponowaliśmy ją prostym dragonom, a
moja Basieńka nawet wywiesiła afisz, zawiadamiający iż pani komendantowa osobiście
żołnierstwu zupy dawać będzie. Niestety, niewczesny jajarz, pan Motowidło, natychmiast
dokonał na onym plakacie dość prostej poprawki, w rezultacie której Baśka moja po półtorej
godzinie dopiero zorientowała się, iż daje onemu żołdackiemu chamstwu nie to, co dawać
miała. Że zaś w międzyczasie zupa skisła, przeto wylaliśmy ją do Dniestru i teraz żadna
wataha ode multańskiej strony przeprawić się już nie śmie, prócz słynnego grasanta Azji Beja,
ale ów ma polipy w nosie i żaden smród mu niestraszny, czym wielką wszystkich kresowych
wojowników wzbudza zazdrość i nie mniejszą w nich budzi estymę. O czym słusznie
donosząc, służby swoje powolne Panu Hetmanowi polecam
Pułkownik Wołodyjowski,
Tego wzrostu, co Żukrowski
Oraz mąż wesołej Basi,
Co gdy gruchnie, świece gasi.
Demografia
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
Hetmana Wielkiego Koronnego Jana Sobieskiego.
Wielce Miłościwy Panie Hetmanie!
Odpowiadając na łaskawy list Waszej Miłości, w temacie zaludnienia naszych ziem
item obrony poczętego, stwierdzam, co następuje:
Do naszej kresowej stanicy we Chreptiowie takoż dotarły wieści o gromkim larum,
jakie podniosło się w Koronie, Wielkim Księstwie Litewskim, Ruskim, Ziemi Smoleńskiej,
Siewierskiej, Pskowskiej, Kijowskiej, etc. etc., a to na okoliczność gwałtownego spadku
pogłowia pacholąt płci obojga. Przeto mając na względzie dobro umiłowanej Ojczyzny
zorganizowałem, nie mieszkając, kurso-konferencyję w temacie jak wyżej. Muszę od razu
zaznaczyć, iże wielce mnie uradowała, ale i zdziwiła niepomiernie, znajomość tego problemu
wśród tutejszego fraucymeru, rycerstwa, a nawet ciemnej czeladzi i plugawych Lipków
pohańskiego wyznania, pozostających pod komendą Azji Tuhajbejowicza (to ten, któren ma
na piersi sine ryby wykłute). Owóż białogłowy podniosły problemat, jakoby cały szkopuł
tkwił w braku bilateralnych stosunków oraz iże rycerstwo zadowalnia się jeno barterem z
Ukrainkami. Wielce to rozeźliło tego Młota, wachmistrza Srogiego Luśnię, któren, co się
potem okazało, nijak nie mógł pojąć subtelnej różnicy, między “bilateralny” i “barter”.
Wziąwszy go przeto na bok i dwa razy w pysk dawszy, rzecz całą akuratnie mu objaśniłem.
Po tym drobnym incydencie padł wniosek konstruktywny wielce, iżby nałapać maluchów po
multańskiej stronie i, ochrzciwszy, przywrócić ich na Ojczyzny łono. Tu wielebny ksiądz
Kamiński mocno nosem zaczął kręcić i jużem go miał starym sposobem wziąć na stronę,
kiedy podniósł się roztropny, jako zawsze, pan Zagłoba i wyjaśnił, że skoro pohańcy naszych
przerabiają na eunuchów, to my możem ich na ministrantów przysposobić. Wielka to głowa
ten nasz pan Zagłoba i pijak zawołany. Natenczas skoczył ze swoją chorągiewką niezawodny,
jako zwykle, pan Muszalski, któren, chocia mocno ślepawy, to łucznik zawołany. Skoczył
tedy, powiadam, Muszalski na Jurkowe Pole i już pode wieczór przyprowadził był spory jasyr
tamtejszej drobnicy. Już my się, Wasza Miłość, do ceremonii szykowali, gdy, przypadkowo
trzeźwy, pan Motowidło odkrył, że nie są to pohańskie pacholęta, jeno plugawego wzrostu
Czeremisi, Czukcze, Jakuci, Ewenkowie, i paru starozakonnych karłów. Dopieroż w konfuzję
wszyscy popadli i z tej abominacji pić jeszcze srożej poczęli, kiedym ja, jako dowódca
zawołany i forteli pełen, na koncept wpadłem. Owoż zważ, Mości Hetmanie, żem się dla
miłości Ojczyzny poświęcić zgodził, a mając wzrost kurduplowaty, sam się do dyspozycji
Waszej Miłości oddaję, a to w celu iżby podnieść statystykę bachorstwa na naszych kresach.
Pułkownik Michał Wołodyjowski,
chocia konus mizerny,
to jak Wierzbicki wierny.
PS. Onemu Wierzbickiemu Piotr jest.
List o niewysadzeniu Kamieńca
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
Hetmana Wielkiego i Grubego Koronnego
pana Jana Sobieskiego we Jaworowie
wschodnia Galicja, dawniej SS Galizien
Szanowny Panie Hetmanie
we swoim ostatnim liście indaguje mnie Wasza Hetmańska Mość, dlaczego
dotychczas nie wysadziłem się prochami we Kamieńcu Podolskim, skoro akcja ta była
zaproponowaną, prasa powiadomioną, a ksiądz Kamiński ułożył specjalne kazanie
pogrzebowe wraz ze solówką na bębnie kompozycyji rotmistrza Plaskoty i z okrzykami:
“Panie Wołodyjowski, larum grają, a ty nie wstajesz?”, na co miałem wstać we trumnie i
ukłonić się obecnym, dziękując za oklaski, a następnie podetrzeć całunem wdowę mokrą ode
płaczu i dopiero nogami kilkakrotnie fajtnąwszy ostatecznie odkorkować, aby Wasza
hetmańska Mość, wszedłszy do katedry, mógł bez obciachu zawołać: “Przebóg, mój najlepszy
żołnierz nie żyje!” i na kolana padłszy w żalu się pogrążyć. Owoż, usiłowałem zrealizować
ów ambitny scenariusz, ale jako to powiadają - “Nec Miodowicz contra Balcerowicz” - na
skutek kryzysu a to prochów nie szło dostać, a to znowuż lontu, a gdym już wszystko był
zabezpieczył, tedy nagle sułtan, długim oczekiwaniem znudzony, ode oblężenia odstąpił, więc
i motyw wysadzenia zniknął, a bez armii oblegającej żaden ksiegowy kosztów by mi nie
uznał i wszedłby mi na dodatek rodzinny, tak jako ongiś Anusia Borzobohata, bardzo już
wonczas brzuchata, weszła mi na buzdygan, przez co nie mogłem rzucić do szarży swoich
laundańskich, gdyż ów matoł Józwa Butrym Oya Beznogi, wyłącznie na skinienie
buzdyganem był uczulony, a na buzdyganie Anusia, Szwedy atakują, a i Czarniecki coś
brzęczy swoją sztuczną szczęka, a pan Jan Kazimierz ponownie na Śląsk Polski ucieka i
folksdojcza udaje, a ksiądz kordecki błogosławi, a Kmicicowi Tatarzy hałłakują, że nic jeno
abo zwariować, abo się upić, co też uczyniłem i zawżdy we trudnych momentach czynię, tak
jako i w tej chwili, co pozwala mi zachować dystans do wszelakich rozkazów i bardzo mię
reraksu... rereleksu... relaksu i w ogóle, wiesz Pan co.
Pułkownik Wołodowowyjo... ekhem,
Chreptodiowoski w Wołodyjkowie,
ucałuj Pan Mańkę...
Luśnia! Jeszcze pół!
List o ruchach partyjnych
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
hetmana Jana Sobieskiego we Jaworowie,
obszar pojatłański,
główny sztab hetmański.
Szanowny Panie Hetmanie Janie
Donoszę uprzejmie o sytuacyji w Pierwszym Pułku Semenów, we skrócie PPS,
pozostającym dotychczas pode komendą pana Motowidły. Owoż od pewnego czasu do
pewnego znaczenia doszedł tam rotmistrz Lipski, chyba z Lipków się wywodzący i byłby się
wzmógł ponad miarę, gdyby nie uczyniłby mu dywersyji pewien porucznik Ikonowicz, zwany
tak ode ikony, którą rad wymachiwał, wołając przy tem, cytuję:
“Gorze mnie, bracia, gorze i wam,
W jedności zguba, w rozłamie chluba,
Kto Lipskiego słucha, tego czart wyrucha.
Jam prawdziwy socjalista,
chwała mi, chwała wieczysta”
i temu podobne hasła. Gdy wszelakoż częśc Semenów do siebie przeciągnął, nazwał
ich Rewolucyją Demokratyczną i sukcesem się radował, wtem znienacka jeden Grzegorz, taki
zwinny jako węgorz, wyskoczywszy z flanki, utworzył frakcyję pode tytułem Tymczasowy
Komitet Krajowy, do którego przeciągnął część młodzieży, a to dzięki hasłu:
“Każda PPS-ówa hoża
Hejże do łoża Grzegorza”.
Nóże się wtedy tworzyć insze apostazyje i dewiacje a asocjacyje. Stary warchoł, pan
Zagłoba, zara dla niepoznaki nadał sobie tytuł VIP, czyli Bardzo Ważna Osoba, ale w miarę
ponoszonych klęsk rezygnował z poszczególnych członów owego określenia, tak że w końcu
podpisywał się jeno Osoba, a ode wczoraj już tylko Osóbka, z tym, że Morawski, jako iż
rzekomo z Moraw się wywodzi, pode którym to pseudonimem okrzyknął PPS odrodzoną, ale
w żadnym razie nie odmłodzoną, gdyż sami tam starcy, kombatanci znad Bosforu, większość
z wapnia i fosforu, część z paraliżem zaworu. Tuż za nim podskoczyli rzekomi
Socjałdemokraci, tworząc swe własne watahy i luźne kupy, a to esauł Kwaśniewski, któren
ma na sztandarze wypisane: “Zawżdy u Kwacha znajdzie się flacha”, jako też
wicefeldmarszałek Fiszbach z dewizą “Znać Fiszbachu po zapachu”, co nie ma sensu, ale
brzmi bardzo wdzięcznie. Owoż wszystkie owe ugrupowania zwołały były kongres
zjednoczeniowy, skąd głośne krzyki dochodzą, dym w niebo biją, a trupów pachołkowie co i
raz wynoszą, o czem z pełnym obiektywizmem donosząc, kreślę się z poważaniem
Michał Wołodyjowski, takoż były socjalista,
Co jak śpi, to czasem śwista.
Reprywatyzacja
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
Pana Hetmana Sobieskiego,
przyszłego Króla Polskiego,
o czym przedwcześnie dziś prawić,
lecz ja wiem kogo obstawić hi hi hi
Wasza Mści, Pści, Kci, Koci, Łapci, Piciu, Piciu, Gizi, Gizi,
Pański sługa Panu lizi, Bziu!
Spieszę aby donieść, że reprywatyzacyja coraz szersze tu zatacza kręgi i przekracza
wszelkie granice, a roszczenia rzekomych obszarników, wyzutych ze swych majątków w
czasie wojen kozackich bezczelnością swoją wielce mię niepokoją.
I tak, nie dalej jak wczoraj, zgłosił się był do mnie niemiecki oficyjer, niejaki Hans
Franck, będący aktualnie w randze generała-gubernatora i, strzeliwszy obcasami, wyciągnął
znienacka rękę, co miało być gestem powitalnym, aliści ja w nieświadomości swojej, sądząc
że zamierza mi normalnie dać w mordę, zrobiłem unik i to tak skuteczny, iż zacne chłopisko
przywaliło w stojącą tamże zbroicę usarską i, krwawiąc obficie, jęło się żalić we słowach
następujących:
“O krojc donnerwetter noch ajnmal
O sztumbanfirer naser mater hausbezecung!
O kurdupel selbstbedinung kurwen sztrase!
Zanitet, zanitet, wo ist waser und klozet!?
Ich will zofort nach dojcze republik faren
Wo ich habe majne Helge und auto mit golden felge.”
Aż dopiero pod wieczór, oprzytomniawszy cośkolwiek, oświadczył mi szkop
poczciwy, iż ubiega się o zwrot zamku Wawel, we którym podobno swego czasu gospodarzył
i dobrze mu się przysłużył w dziedzinie remontów.
Zaraz też insi również wystąpili o swe zamki i pałace, a mianowicie Ulrich von
Jungingen o Malbork, a Wojciech Dzieduszycki o Wysoki Zamek, a Józef Stalin o Pałac
Kultury i Nauki imienia Stalina, a hetman Stanisław Żółkiewski o Kreml, a nasza Horpyna o
alimenty za syna, którego jej ktoś w onym zamęcie na prędce zmajstrował. Ja też mógłbym,
jak szaleniec, upomnieć się o Kamieniec, ale że mam dobrze w głowie, poprzestanę na
Chreptiowie, czyli na małej stanicy z Basieńką zamiast strzelnicy.
Nu i budiet! W dalszym ciągu mojego raportu chciałbym donieść, że po multańskiej
stronie uruchomiły się różne wraże zjawiska, przede wszystkim upiory po kurhanach strasznie
wyją z głodu, a już szczególnie ów, znany Panu, upiór Kubuś, na kurhanie Mamaja, co miał
wielkie uszy, wyje z całej duszy. Poza tym zasię nieboszczykowie różni z grobów powstali,
na przykład ta ciota - pan Longinus Podbipięta, z Zerwikapturem na wierzchu, łazi po stepie o
zmierzchu, śpiewa blusy i godzinki i ryćka małe dziewczynki, więc zewsząd spieszą
maleństwa, łase takiego męczeństwa, hosanna, brytfanna, gwóźdź, joj. Snuje się tu również
dość świętej pamięci ów ataman Sucha Ruka, nasadzony ongiś na pal przez równie świętej
pamięci kniazia Jaremę, cały czerwony z wysiłku, drepcze z onym słupem w tyłku, a za nim
moja ex-narzeczona - Anusia Borzobohata, małutka, ale cycata, co umarła po stosunku z
husarzem w pełnym rynsztunku, któren był kawał wałkonia, tak że nawet nie zsiadł z konia,
jeno z krzykiem: “Gorze! gorze!” wlazł z perszeronem na łoże. Budzi się księżna Gryzelda i
co widzi? Rozenfelda! Który, rzadkość w czasie owym, był husarzem mniejszościowym, atoli
dzielnym rycerzem, choć z obrzezanym koncerzem.
Mamo, co ja wygaduję, chyba swój list spuentuję,
życząc szczęścia w Nowym Roku
i potężnej siły w kroku,
którym zmierzasz Waść w swą stronę.
Cześć!
Wołodyj wraz z załogą.
Reprywatyzacja II
Pułkownik Michał Wołodyjowski
Do Hetmana Jana Sobieskiego
Wasia Miłosz... pardon, Wasza Miłość... (a co ja dziś robię takie czeskie błędy jak jaki
Havel... Havel na Wawel, Jaruzel na karuzel, a Lechu do śmiechu... No, ale ad rem) Spieszę
donieść Waszej hetmańskiej mości, iz ostatnimi czasy bardzo się tutaj zaktywizowało bywsze
ziemiaństwo, a nawet powołało swą organizacyję pode wodzą oczywiście starego warchoła,
pana Zagłoby, któren oświadczył, iż został rozparcelowany po wojnie, szwedzkiej rzecz jasna
- i wystąpił z żądaniem, aby mu była zwrócona Ruś Halicka, Prusy, Warmia, Pierwsza Armia,
Szwajcaryja Kaszubska i Nadieżda Krupska, której złota statuja stała rzekomo przed jego
zamkiem marki Łucznik, gdy on jeszcze był porucznik. Zaraz też zgłosił się pan Muszalski,
któren z łuku dziwnie szyje, z tym, że cięciwy nie myje, skutkiem czego wojsko twierdzi, iż
Muszalski strasznie śmierdzi, co jednakowoż każdemu wolno, zgodnie z kartą praw
człowieka i obywatela tyczącą również śmierdziela. Onże pan Muszalski zgłosił się byłym
Chorążym Postępu i Podstolczym Królewskiego Ustępu, któremu ponoć zabrana została
Puszcza Białowieska, Twierdza Kołobrzeska, Depresyja koło Pucka i Ordynacja Krasucka,
jak również stadnina, burdel i dwa kina, w tem jedno objazdowe. Tuż za nim wyskoczył z
mordą ten młot Luśnia, chociaż wiadomo, że z chamów się wywodzi, ale dorobił był sobie
pochodzenie szlacheckie, powiadając, iż jego mamusia została we dworskich czworakach
ustawiona na czworakach przeze gromadę notabli, każden z kutasem przy szabli, a najbardziej
przy niej brykał jeden pyskaty klerykał, po czym ją zdeprawowano, zdetonowano i
zabetonowano, a co gorsza ustawiono przy niej na straży dwóch uzbrojonych husarzy, ażeby
strzegli dziecięcia już od momentu poczęcia, w rezultacie czego narodził się właśnie srogi
Luśnia, pochodzący - jako twierdzi - od całej ówczesnej postępowej arystokracji i, rzecz
jasna, ode swej nieszczęsnej maci, wspomnianej już Magdaleny Luśni, skąd też epizod ten
nazwany został przeze historyków spotkaniem w Magdalence. Że zasię owe rewindykacyjne
żądania przekroczyły już granice Rzeczypospolitej i sięgają z jednej strony Londynu, a z
drugiej Pekinu, przeto w trosce o ewan... ewen... ewentualność zatargów międzynarodowych
proszę o wskazówki co do postepowania i składam wyrazy uznania,
Michał Wołodyjowski, były Podkomorzy Żmudzki,
Co tam rządził siedząc w kucki.
Kasztelan hotelu Mariotta,
Któren ma tęgiego kota.
A Podpibięta to ciota i już.
O importowanej żywności
Michał Wołodyjowski
do
Pana Hetmana Jana Sobieskiego.
Owoż, zgodnie z Pańskim rozkazaniem, spenetrowałem byłem problematykę taniej
żywności, przerzucanej nam podstępnie z Ziem Sułtańskich, która, jakem się był osobiscie
przekonał, nie jest bynajmniej zatruta ani nie zawiera środków usypiających, bądź też
przeczyszczających, dodanych tam w celach dywersyjnych, tak jak to miało miejsce pod
Żółtemi Wodami, które przed bitwą wcale nie były żółte, ale nasza husaria, obżarłszy się
zdobyczną grochówką, zaprawioną niestety zdradzieckim oleum riccini doznała tak
straszliwego odrzutu, iż przeszedłszy przez kozactwo poszła z rozpędu zagonem w Ziemie
Chańskie, co spowodowało zgubną w skutkach interwencję Tuchajbeja i w następstwie
haniebną klęskę pod Korsuniem. Natomiast spyża z Imperium Otomańskiego odznacza się
wyśmienitym smakiem, estetycznym opakowaniem i podejrzanie niską ceną, co skłania
niepatriotyczną część ludności do jej masowego zakupu i konsumpcyji zamiast popierania
rodzimego rolnictwa i spożywania skwaśniałego, aleć przecież naszego polskiego mleka z
naszą polską salmonellą, jak również rozłożonego na bazarach naszego polskiego mięsa,
obesranego przez muchy też nasze, ponieważ plujki, a plucie jest przecie odwiecznym
ludowym obyczajem, zarówno jak i dłubanie w nosie przeze znudzone ekspedientki, podające
klienteli nasze polskie produkty, gęsto zaprawione kosztownymi chemikaliami. Że przeto
tutejsze chłopstwo podniosło lament na nieuczciwy dumping, który może je snadnie puścić z
torbami lub też, co gorsza, przymusić do obniżenia cen abo nawet i do ciężkiej pracy, przeto
zgodnie z Pańskim rozkazaniem poleciłem zastosowanie cen zaporowych, co ten idiota, pan
Ketling, zrozumiał jako ogień zaporowy i rozpoczął kanonadę na przejściach granicznych,
obracając w perzynę niejaką Horpynę, gdyż skutkiem rozkalibrowania naszych zabytkowych
dział w insze cele nie udało mu się na szczęście trafić z wyjątkiem celi więziennej, we której
trzymaliśmy znanego grasanta, Asbę Beja. A ten zdrajca natychmiast uciekł i założył we
Komyszach Dniestrowych nową bandę pode nazwą “Wesoła Ferajna Sadama Husajna”, o
czym donosząc, kreślę się z proporcjonalnym do Pańskiej obecnej kondycyji szacunkiem,
Michał Wołodyjowski, konsument polskiej żywności,
Co jak zje, to ma nudności...
Zjadłem surówkę z rzepy,
Przepraszam, gdzie tu na stepy?!
Świąteczny list do Basi
Kociaku mój najmilejszy,
Zima już u nas sroga, wilcy okrutnie wyją na Dzikich Polach kołchozowych, a mróz
takowy, iże wczoraj panu Muszalskiemu jajca zamarzli, gdy je niósł z kurnika na kolacyję.
Sławny jest to łucznik i w bitwie straszny, gdyż przednio z łuku szyje, z tym iż wzrok ma
nieco krótki, przeto nasampierw strzela, potem okulary na nos nadziawszy patrzy dopiero, w
kogo utrafił. Zasię gdy pohańca, tedy zaraz z radości jako cyga podeskakuje, gdy zasię
niechcący rodaka utrafi, prędko księdza Kamińskiego przyzywa, aby po katolicku na śmierć
go dysponował. Co do onego księdza, to popadł on był ostatnio w przykre dziwactwo, gdyż
uroił sobie, żem powinien we Kamieńcu prochami w powietrze się wysadzić, a uroiwszy -
nawet kazanie na mój pogrzeb ułozył i teraz co chwilę repetycją sobie urządza, waląc w
bęben i wołając: “Panie pułkowniku Wołodyjowski!”. “A co?” - pytam w dobrej wierze. “A
wróg w granicach.” - krzyczy ksiądz. - “Ty zasię na koń nie siadasz, po szablę nie sięgasz, w
pole nie ciągniesz...” Co gorsza wszakoż ma on też pretensyje, że zamawiając owo kazanie w
koszta był poleciał, a nawet rozpowiada, żem świnia i że mu na złość się nie wysadzam.
Święta tuż tuż i dufam, duszo moja, że zjedziesz tu lada tydzień, a nawet stanicę osobiście
wychędożyłem...
Co to ja chciałem jeszcze napisać... Aha!
Bawiła tu ostatnio pani Boska z córeczką Zosią, które na Krym jadą, aby tatusia z
niewoli wykupić, aleć on podobno do Górnego Karabachu przedan, i to niedrogo, gdyż jeńcy
bardzo potanieli do tego stopnia, iż nasz Selim za jednego wielbłąda kupił był ostatnio sześć
chrześcijańskich dziewic, które niczym jeszcze nie zgrzeszyły, a już najmniej urodą, w
związku z czym Selim prawi, iże z wielbłądem miał większą przyjemność, lecz niewczesna to
już tęsknica, gdyż wielbłąd obrażony nie pisze, nie dzwoni. Wspomniałem wielbłąda i Ty
zaraz, Basieńko, jako żywa przede oczyma mi stanęłaś, przeto zdzierżyć dłużej nie mogąc,
pogoniłem do pana Zagłoby i spuściłem się przed nim raptownie ze swego afektu, a on -
najsampierw ze strachu na szafę wyskoczył, ale natychmiast z niej zleciał, pijanym będąc,
jako to zwyczajnie na kresach.
Pośpieszaj przeto, Hajduczku, ja tu choinkę rychtuję i jakiego tęgiego grasanta na
szpic zasadzę, najlepiej Azję Tuchajbejowicza, bo on świeci długo.
Twój Miszka Wołodyj,
Pierwsza szabla Rzeczypospolitej,
Ale druga pochwa...
O zjednoczeniu wojsk
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
do Pana Hetmana Wielkiego
co sobie lubi ten-tego
Szanowny Panie Hetmanie,
Niech Ci zaraz sztorcem stanie
Zastęp stalowych rycerzy
Któren na wroga uderzy.
(Dobre! Oj, żebym ja nie wpadł jak Jesienin w poezję jesienną, czyli w jakieś
HerbstGedichte zwanzig Stuck auf eine Schichte... Ja.) Tak więc spieszę Panu donieść, iż
ostatniemi czasy tutejsze piechoty niemieckie Oberstehra Kapusty połączyły się były z
zastępem pieszych trabantów Sturhmbanfuerera Ulbrichta przy wtórze okrzyków:
Wio! Wiśta! Heta, heta! Gdzie idzieta?
Halt! Halt! Halt! Tam je kalt!
Naści cyklamen und komm zusammen!
Alle Leute marsch nach gemeinsam Arsch!
Kommt Erike etwas ficke!
Przełóż wajchu taj do Reichu
i tym podobnych patriotycznych hasłach, które wszelakoż wzbudziły we mnie pewien
nacjonalistyczny niepokój, gdyż po onym anszlusie formacyje niemieckie są plus-minus
dwukrotnie silniejsze od naszych i w dodatku przeważnie ze sobą skłóconych. Zaraz też
spróbowałem, dla równowagi, zjednoczyć ze sobą Lipków. Lipków, Czeremisów i Semenów
pana Motowidły, co wszelakoż nader mierne przyniosło rezultaty, gdyż albowiem Czeremisy
zaczęły się z Lipków wyśmiewać, wołając:
“Wy skubane Lipki, Całujta nas w pipki”
“Każden Lipek ma trypek!”
oraz “Spieprzaj Lipku, byle szybku!”
na co Lipkowie odpowiadali również mową wiązaną:
“Miała baba Czeremisa, trzymała go za kotysa”
“U Czeremisa pała łysa”
“Czeremis ma mały pemis”
itd. itd., a wreszcie wszyscy razem nuże plantować pana Motowidłę:
“Motowidło to straszydło!”
“U Motowidły we dupie widły”
i jeszcze gorzej, co sprawiło, iż ów kongres zjednoczeniowy przerodził się był w
ogólną mordownię, z której co i raz wyskakuje któryś wojownik a to z głową na poły
rozrąbaną, a to z rohatyną w plecach, a to znowóż na kikutach równiutko urżniętych i we
stepy, w oczerety sobie kica, by nieco świeżego powietrza zażyć i urokiem Dzikich Pól
napawać oczy, o ile mu ich uprzednio nie wyłupiono i do pyska nie wsadzono, co jest starym
kresowym obyczajem wielce tu obserwowanym. O czym dla porządku donosząc, kreślę się
jednocześnie z należytym respektem,
Michał Wołodyjowski w onucach
Bez uszów i z kulą w płucach
Oj, coś mi się zdaje snadnie
Że zaraz kula wypadnie...
Kursokonferencja o pogłowiu
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
Hetmana Wielkiego Koronnego
Jana Sobieskiego
Wielce Miłościwy Panie Hetmanie,
Odpowiadając na łaskawy list Waszej Miłości w temacie zaludnienia naszych ziem
item obrony poczętego, stwierdzam, co następuje: Do naszej kresowej stanicy we Chreptiowie
takoż dotarły gromkie wieści o gromkim larum, jakie podniosło się w Koronie i w Wielkim
Księstwie Litewskim, Ruskim, Ziemi Smoleńskiej, Siewierskiej, Pskowskiej, Kijowskiej et
ceatera, et caetera, a to na okoliczność gwałtownego spadku pogłowia pacholąt płci obojga.
Przeto, mają na względzie dobro umiłowanej Ojczyzny, zorganizowazowałem, nie
mieszkając, kursokonferencyję w temacie jak wyżej. Muszę od razu zaznaczyć, iże wielce
mnie uradowała, ale i zdziwiła niepomiernie znajomość tego problemu wśród tutejszego
fraucymeru, rycerstwa, a nawet ciemnej czeladzi i plugawych Lipków pohańskiego wyznania,
pozostających pod komendą Azji Tuhajbejowicza (to ten, któren ma na piersi sine ryby
wykłute). Owoż, białogłowy podniosły problemat, jakoby cały szkopuł tkwił w braku
bilateralnych stosunków oraz iże rycerstwo zadowalnia się jeno barterem z Ukrainkami.
Wielce to rozeźliło tego młota, wachmistrza Srogiego Luśnię, któren, jak się potem okazało,
nijak nie mógł pojąć subtelnej różnicy między “bilateralny” i “barter”. Wziąwszy go przeto na
bok i dwa razy w pysk dawszy, rzecz całą akuratnie mu objaśniłem. Po tym drobnym
incydencie padł wniosek konstruktywny wielce, iżby nałapać maluchów po multańskiej
stronie i ochrzciwszy, wrócić ich na Ojczyzny łono. Tu wielebny ksiądz Kamiński mocno
nosem zaczął kręcić i jużem go miał starym sposobem wziąć na stronę, kiedy podniósł się
roztropny, jako zawsze, pan Zagłoba i wyjaśnił, że skoro pohańcy naszych przerabiają na
eunuchów, to my możem ich na ministrantów przysposobić. Wielka to głowa ten nasz pan
Zagłoba i pijak zawołany. Natenczas skoczył ze swoją chorągiewką niezawodny jak zwykle
pan Muszalski, któren chocia mocno ślepawy, to łucznik zawołany; skoczył tedy, powiadam,
Muszalski na Jurkowe Pole i już pode wieczór przyprowadził był spory jasyr tamtejszej
drobnicy. Już my się, Wasza Miłość, do ceremonii szykowali, gdy przypadkowo trzeźwy pan
Motowidło odkrył, że nie są to pohańskie pacholęta, jeno plugawego wzrostu Czeremisi,
Czukcze, Jakuci, Wemkowie i paru starozakonnych karłów. Dopieroż w konfuzję wszyscy
popadli i z tej abominacji pić jeszcze srożej poczeli, kiedym ja, jako dowódca zawołany i
forteli pełen, na koncept wpadłem. Owoż zważ, Mości Hetmanie, żem się dla miłości
Ojczyzny poświęcić zgodził, a mając wzrost kurduplowaty sam się do dyspozycji Waszej
Miłości oddaję, a to w celu, iżby podnieść statystykę bachorstwa na naszych kresach.
Pułkownik Michał Wołodyjowski,
chociaż konus mizerny,
to jak Wierzbicki wierny.
PS. Onemu Wierzbickiemu Piotr jest.
Powrót do cywila
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
Pana Hetmana Wielkiego Koronnego Jana Sobieskiego,
Jaworiw we lwowskoj obłasti
Szanowny Panie Hetmanie,
zgodnie z Pańskim rozkazaniem zarządziłem przekwalifikowanie się części tutejszej
załogi na zawody cywilne, co z wielkim przyjęto aplauzem, a najwcześniej przebranżowił się
pan Zagłoba, otwierając pierwszą na Dzikich Polach giełdę, spekulującą różnemi akcjami.
Zaraz też pan Motowidło przeznaczył był na sprzedaż akcję żniwną, natomiast moja
najukochańsza Basieńka wystawiła akcję “W”, za którą wytargowała od pana Motowidły
dwie akcje odszczurzania, co bardzo korzystne. Zasię pan Muszalski postanowił zdobyć
profesyję astronoma, w którym to celu obserwował przez swą nożycową lunetę firmament
niebieski i nawet odkrył na nim nigdzie dotychczas nie notowaną czarną dziurę niezwykłych
rozmiarów, które to znalezisko przyniosłoby mu zapewne sławę wiekopomną, gdyby nie było
się okazało, iż to ulubienica całej stanicy - - Horpyna - opalała się na dachu stodoły,czego jej
natychmiast zakazałem ze względu na efekt cieplny, lukę ozonową i wydzielinę dwutlenków
w atmosferze, gdy się jeździ na rowerze, po spożyciu samogonu, popędzonego z freonu.
Natomiast gruby pan Nienaszyniec przystąpił do pracy nad dagerotypem natychmiastowego
użytku, tako zwanym polaroidem, z tym, że niestety na wskutek omyłki drukarskiej we
instrukcyji, zamiast polaroida uzyskał hemoroida, a i to samiczkę, której nikt nie chce wziąć
do domu, chociaż wszyscy niby to ślozy leją nade biedactwem. Ja sam zasię zająłem się
historią i opublikowałem ankietę pod tytułem “Czy Polacy zajęli Kazachstan?”, na co
większość respondentów odpowiedziała, że w pewnym sensie i owszem, co dowodnie
zaświadcza o względności rzeczy i zależności punktu widzenia od kierunku wywiezienia na
mocy postanowienia wprawlienia. O który to sukcesach we transmutacyji bywszych kadr
wojskowych donosząc, jednocześnie pozostaję z należnym, acz cywilnym szacunkiem,
Michał Wołodyjowski,
uprzedni dowódca pułku,
z buławą w brązowym kółku.
Giełda papierów wartościowych
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
Pana Hetmana Jana Sobieskiego
we Jaworowie na Ukrainie, dawniej Podole
Wasza Miłość... Hihi, Wasza Miłość - zima też wasza, wiosna nasza, a lato -
Muminków. Otóż, Wasza Miłość, zgodnie z Pańskim rozkazaniem, zarządziłem powołanie
we Chreptiowie giełdy papierów wartościowych, a to w celu przyspieszenia naszego marszu
ku Europie, aczkolwiek długi to będzie marsz, bo co my ku niej, to ona - bidaczka, ogon
podkuliwszy od nas ucieka, po drodze nam ochłapy różne podrzucając, abyśmy jako wilcy za
saniami goniący choć na chwilę nade padliną się pogryźli, ale niedoczekanie. Tak więc na
otwarcie giedły kazałem wszystkim swym podkomendnym przynieść wartościowe papiery,
obligacyje, dewizy, renty i dywidendy, przy czym każdy miał głośno krzyczeć, po sali biegać,
pośredników gdzieniebądź wysyłać, notatki liczne czynić i, za włosy się ułapiwszy, rozpacz
udawać, abo też radość z udanej transakcyji, jak tako to oglądamy na prawdziwych giełdach
we monarchiach Zachodu. Jakoż i ukazały się liczne akcje, a mianowicie pan Muszalski
wystąpił jako żywy triumf akcji “W”, a pan Nienaszyniec propagował akcję odszczurzania,
przyniósłszy klatkę pełną szczurów, którzy mu się niestety rozbiegli i powłazili gdzie tylko,
nie wyłączając pancerzów, luf armatnich i starej pani Boskiej, którą dopiero kocur staniczny
ocalił, do czego żeśmy go przymusili, mimo iż się wszystkimi czterema łapy zapierał. Zasię
pan Snitko, herbu Miesiąc Utajony, przynósł akcję “Wisła”, którą następnie publicznie
potępił, bo co to za metoda, żeby wysiedlać spokojnych rezunów, zamiast im wybaczyć i
prosić o wybaczenie, chociażby ze siekierą w plecach. A co do obligacyji, to Azja
Tuchajbejowicz zobligował się nie porywać więcej Baśki, zwłaszcza że poprzednim razem
nasadziła go na pal, a następnie na secam, rządając, aby i on jej to uczynił. Gdy zasię
odmówił, tedy tak dostał po pysku głownią pistoletu, aż mu świeczki w oczach stanęły i
świecił długo. Natomiast ten młot Luśnia zobligował się na środku izby, co giełdę
zakończyło, gdyż wszyscy rozbiegli się we panice, zgodnie z najlepszymi wzorcami gdy
wydarzy się krach, pozostawując na pobojowisku papier wartościowe, a mianowicie jeden
papier ścierny, dwa klozetowe, kilka rolek swiatłoczułego, jak również jedną rentę gruntową,
jedną rentę starczą pana Zagłoby i, omyłkowo, jedną Renatę z wybitą literą “A” i wybitymi
zębami, o czym z szacunkiem donosząc, przystępuję do dalszych działań proeuropejskich, o
których niebawem zawiadomię
Michał Wołodyjowski,
eks-pułkownik fortalicji,
ostatnio komisarz policji,
w tej samej czujnej pozycji.
Polska aktywność
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
Hetmana Jana Sobieskiego
Przyszłego króla polskiego,
Co kiedyś Wiedeń wyzwoli,
Przez co Polskę stentegoli,
Gdyż Austria, wzrósłwszy w kondycję,
Zagrabi naszą Galicję.
...Ale sobie poprognozowałem, a teraz - ad rem. Szanowny Panie Hetmanie, z
maksymalną przyjemnością donoszę o niezwykłym wzroście patriotyzmu wśród tutejszej
załogi. Gdy bowiem pan Ritermeisterlinkhaus, dowódca niemieckich linkhauzowych
dragonów wyraził się onegdaj we świetlicy, iż rzekomo jesteśmy narodem ogromnie leniwym
i migającym się ode wszelkiej pracy, tedy natychmiast poszczególne regimenty dały krzepki
opór onej insynuacyji, a mianowicie nasi polscy dragonowie tego młota, wachmistrza
Srogiego Luśni, ogłosili głodówkę protestacyjną, dodajmy, że rotacyjną i że jedna ich połowa
głodowała przeze dwie godziny, podczas gdy druga żarła, a następnie ta druga głodem się
morzyła, a pierwsza konsumpowała. A medyk staniczny wszystkim mierzył ciśnienie,
temperaturę i poziom cukru w moczu. Zasię artylerzyści pana Ketlinga na znak protestu
ostrzelali komendę masłem, a Semenowie pana Motowidły urządzili blokadę szos, a Lipkowie
pana Melechowicza ruszyli na pielgrzynkę do Mekki i Medyki, a wolontariusze pana Zagłoby
zorganizowali procesyję, a łucznicy pana Muszalskiego - - łańcuch czystych rąk, który się
wszelakoż nie udał, gdyż tylko jeden pan Muszalski miał czyste ręce, a i to dlatego, iż kilka
dni temu wpadł był po pijanemu do Dniestru. Nuże tedy tutejsze kobiety zwoływać się na
nocne czuwanie, a czeladź pod Żmudzinem Piętką na kontemplatecyję, a chorągiew kozacka
pana Nowowiejskiego juniora na medytacyję, która tem się ode kontemplacyji różni, że musi
być odbywana w kuczki wedle metody Szin Taito, podczas gdy kontemplacyja wedle mantry
odprawowana jest jako powszechnie wiadomo w luźnym zwisie nogami do góry. A pośród
tego wszystkiego uwijał się zacny kapłan, ksiądz Kamiński i, obficie wszystko święcąc i
wyrażając swą radość z tak drastycznego wzrostu moralności, gdyż w samej rzeczy budujące
to było widowisko i całkowicie zaprzeczające kłamliwemu twierdzeniu pana Linkhausa, jako-
byśmy byli kupą nierobów, szukających jeno pretekstu do szlachetnie uzasadnionego
nieróbstwa. O czym, ze wzrastającym optymizmem donosząc, jednocześnie kreślę się z
należytym poważaniem
Pułkownik Wołodyj Michał
Któren takoż nie w kij kichał
Lecz włączył się do protestu
z pomocą takiego, o, gestu
I o, takiego, o.
Ojczyzna matką wszystkich Polaków
Pułkownik Michał Wołodyjowski
do
Pana Hetmana Wielkiego Koronnego Jana Sobieskiego,
we Jaworowie,
powiat Iwanofrankiwsk,
gmina Tarasoszewczenkiwsk,
poczta Bogdanochmielnickiwsk.
Wasza Wysokość
Realizując Pańskie rozkazanie, przeprowadziłem tu ostatnio dyskusyją na temat
obowiązującego hasła “Ojczyzna - matką wszystkich Polaków”, na co pan Ketling zapytał
zaraz: “- A Szkotów?” “- Szkotów też” - odrzekłem na wszelki wypadek, ponieważ jeden
Szkot to tak jakby dwóch Poznaniaków. Tu jednakowoż zgłosił mi się Azja Tuhajbejowicz z
całą watahą Lipków, również o macierzyństwo się dopominając, którego wszelakoż im
odmówiłem, nie mogąc żadną miarą obarczać naszej macierzy taką ilością potomstwa o
kałmuckiej urodzie i nogach krzywych ode konnej jazdy, gdyż oni na kulbace wszystko
czynią, w ogóle z niej nie złażąc, chyba że dla naturalnej potrzeby, a i to nie zawsze, od czasu
jak durny Motowidło niby to w ramach unowocześnienia armii powszywał im do hajdawerów
tak zwane niemieckie szajsklapy na gumie. Tedy strach za nimi szarżować, a i konie się
płoszą, co trudno im mieć za złe. Ledowśmy onych Tatarzynów za dźwierze powyrzucali, gdy
wstał ogłupiały od czasów poderżnięcia mu gardła stary Nowowiejski i zapytał, czy Ojczyzna
jest takoż matką młodego Nowowiejskiego, gdyż albowiem jeżeli tak, to on, znaczy się stary
Nowowiejski, będąc ojcem młodego Nowowiejskiego, czuje się być zarazem mężem
Ojczyzny, jako matki młodego Nowowiejskiego, która to Ojczyzna w takim razie nie
powinna się nazywać Polska, jeno Nowowiejska po mężu, chociaż być może, że z domu
Polska, bo już nie pamięta. Na takowe bluźnierstwo, niewiele myśląc, dałem mu dwakroć po
mordzie, wszelakoż chyba nazbyt mocno, gdyż szwy na poderżniętym gardle puściły i głowa
całkiem odleciała, a po ponownym przyłożeniu jakoś się nie przyjęła. Być może, że organizm
przeszczep odrzucił, o czym z pełnym szacunkiem donosząc, służby swoje powolne polecam
Pułkownik Wołodyjowski,
Najlepszy szermierz wszechczasów
I posiadacz trzech kutasów
Jednego przy buzdyganie
A dwóch inszych przy tapczanie
Uszanowanie.
List Mieszka I do Dubrawki
Roztomiła Dubrawo!
Wdy nie lza isto imioniszcze, gdy bzda na wdzydze leże, a Brzetysław hań na grani.
Atoli bez gzda dufajęcy, iże szczerbiąc na krze, icie obostrzejąc dufam a szłomem grzmięcy
kasztelanią istotwisto-zaisto gudziu-gudziu. Gdy tedy krężoł mi na brzeszczot, a dziewiarz w
wierzeje zajrzywa, rydel żeż mu w zydel, a tarantasem ku grzędom jako też wizgun kędy ongi
fibzdy rosomachy a żubry a tury z chałtury igrce w gród walą. (co by tu jeszcze... Aha!)
Bzdręgam Cię tedy Dubrawo roztomiła lepieciwie, grzemdziam po dzydzulach sterczychą, a
giglam w dziemdziacza. Jeno grodu mi nie zaciapciaj ciupasami dzidzioląc, a to leszczyńca
udziabawszy pobdziągać by nado po siedziszczu haniebnym, isto nie jako bdy ady zdy ćpy,
wyciepający grządziela kuropatnikem dójczym, dyćko hryćko dobraczyćko, żukrowiec
nienacki tandem opus. Bywaj, ciumko, nie zdetonuj się szurmiejęcy częstokolcem
siermiężnym u szałasa dyrdając a kucając ni tudy ni siudy qui pro quo, hindus pindus dandys
brandys a kuku!
Twój Mieszko
P.S. A isto nie zdy wdy ku dziopie ciurlając, dryndulki dalipan nie wytaplaj!
M.
(co by tu ady... O!) Z kiela prądziel giba, z tela grządziel dziba!
Jan Sobieski, Hetman Wielki Koronny,
do
swojej żony, Marysieńki
Jedyne duszy mojej kochanie, dziś oto zjechałem byłem oto do Warszawy samotrzeć i
kazawszy sobie otrzeć, przybyłem na zamek akuratnie, gdy król JM ŚĆ WP ŚĆ X PS W S Z
Ć z kisz. kap. wraz z królową PŚ ĆŚ... tfu, sur. z bur. TŚĆ w tany ruszał, co mi zaraz
przywiodło na myśl i nasze ruszanie, i wielka żałość mnie zmogła, że my rozłączeni, a
Rzeczypospolita w potrzebie. I zagony tatarskie po zagonach rzepaku buszują, zasię
WMŚPĆĆ królowi jeno tany w głowie, a sprawy publiczne w zadku. Co pomyślawszy, zaraz
konfederacyję zawiązałem, która mi się była rozwiązała, a zawiązawszy pchnąłem byłem
umyślnego w plecy, aby mi się nie pętał, dufając, iże na trzeci dzień w Jaworowie stanę, aby
się połozyć, a to dla wielkich waporów ze wszystkich porów podczas nieszporów, co ten
miało skutek, że żem wyszedł na stronę z Tatary trochę pohałasować, tedy mnie dwie strzygi
ostrzygli, a wilkołaki całowali mnie w kłaki, upiory zasię w otwory, skąd się dymię do tej
pory. Zasię od południowego wschodu ukazał się jakoby gołąb ognisty z kością ogonową w
zębiech, trzykroć na ziem splunął, co szlachta sandomierska za dyzgust sobie poczytała, a
poczytawszy spać legła, bo późno już było, a pierwsze kury piali, zamiast żeby koguty, co
mię trochę zadziwiło, ale nie bardzo, nie takie rzeczy żeśmy ze sobą, duszo moja, po
pijanemu wyczyniali. Na tym też bal się zakończył, a Najjaśniejszy Pan za skronie mnie
ścisnął zaskrońcem pozłocistym, co tak go sfatygowało, iż orła w koronie był wywinął i
stolec królewski mnie oddał, na którym wkrótce już z Tobą, pociecho moja, zasiądziemy. Co
daj Boże, amen.
Twój Hetman Wielki Koronny...
- Panie Matczyński, jak się pisze “hetman”?
- Przez ó z kreską!
- Jajarz...