Janina Broniewska O człowieku który się kulom nie kłaniał Rzecz o gen Karolu Świerczewskim ''Walterze''

background image
background image

O CZŁOWIEKU KTÓRY SIĘ KULOM NIE
KŁANIAŁ

Janina Broniewska

background image

Rozdział pierwszy

O piramidzie z prawdziwego lukru, o czarodziejskiej dorożce i bardzo
tajemniczym domu, czyli początek cał ej historii

Każdą powieść o jakimś nawet bardzo sławnym człowieku zawsze najlepiej zaczynać od
samego początku. Tak właśnie, jak przebiega życie każdego z nas.

A więc zaczynamy. Prawdziwą historię o najprawdziwszym człowieku.

Rzecz zaczyna się w Warszawie. Tylko nie myślcie, że dziś albo nawet przed samą wojną.
Przecież zaczęliśmy od początku, więc będzie to sporo lat temu. Dokładnie w roku 1901.

Po ulicy Żelaznej szedł sobie wielki koń na bardzo grubych nogach. Pomalutku, kiwając
statecznie wielkim łbem, od czasu do czasu oganiając muchy ogonem. Za koniem toczył się po
szynach granatowo-żółty wagonik, wypchany szczelnie pasażerami. Kogo tam nie było!
Paniusia w salopce, z torebką wyszywaną paciorkami, z parasolką falbaniastą, z paczuszkami
i wypchaną jaskółką na bardzo cudacznym kapelusiku. Bledziutka dziewczyna w tiulowym
kołnierzyku na fiszbinach (fiszbiny strugało się z płyt rogowych, które wielorybowi zastępują
zęby), takim sztywnym, że ani szyją pokręcić. Paru robotników w bardzo nędznych, cajgowych
marynarczynach. Kobieciny w nijakiego koloru chusteczkach na głowie. Mocno zasapany
a gruby właściciel browaru, któremu pękł właśnie resor przy powozie i rad nierad musiał się
teraz tłoczyć w konnym tramwaju, zanim powozu nie naprawią w fabryce Geyera na Lesznie.

Woźnica (dziś zwałby się motorniczym) krzyknął na swój czteronożny motor, oganiający się od
much ogonem:

-Prrr! Stój!

Koń stanął, stanął i tramwaj. Tu był właśnie przystanek, na rogu Żelaznej i Chłodnej.

Z wagoniku wysiadła ta bledziutka dziewczyna w kołnierzyku tiulowym na wielorybich
fiszbinach. Weszła do narożnej cukierni, w której pracowała jako kasjerka. Przez otwarte drzwi
aż buchnął na hałaśliwą ulicę zapach wanilii, czekolady, świeżo parzonej kawy, miodowych
pierników.

A przy wielkiej szybie cukierni stał sobie chłopczyna. Pociągnął łakomie zadartym noskiem,
poczuwszy te smakowite zapachy. Oparł trochę zamorusane łapiny na miedzianej
balustradzie otaczającej cukierniczą witrynę, zadarł głowę i patrzył jak urzeczony na wszystkie
cudeńka za szklaną taflą. A było się czemu przyglądać, zwłaszcza w tym wieku, kiedy się ma
pięć lat.

Na srebrnej nodze stała na samym środku taca. Na tej tacy tort czekoladowy. Na tym torcie
rosły żółte i czerwone róże, jakby je ktoś tylko co zerwał z różanego krzaka. Róże były
z marcepanu, tort, jak się rzekło, czekoladowy. Ale to jeszcze nic. To nic wobec tej półmetrowej
chyba wieży z najprawdziwszego, bielutkiego lukru. Wieża wyrastała z samego środka
przystrojonego w marcepanowe kwiaty tortu. Wyglądała, jak utkana z jakiejś koronki, a może
z cieniutkich sopelków lodu?

Na bocznych, szklanych półeczkach za szybą stały rzędami pudełka. Owalne, okrągłe,
prostokątne. Na każdym wieczku inny obrazek. Tu kotki w koszyczku, tam dwa całujące się
gołąbki, to znów roześmiana dziewczynka w czerwonym kapturku. A co w tych pudełkach?
Czekoladki, irysy, malinowe i miętowe cukierki w kolorowych, szeleszczących papierkach.

Chłopczyk coraz wyżej zadzierał łepetynę. Stał i patrzył oczarowany, zachwycony,

background image

zapomniawszy o całym świecie. Nawet o tej ulicy Chłodnej, po której jechały właśnie wielkie
furgony. Woźnice strzelali z batów, spod końskich kopyt szły iskry, chrobotało jakieś żelastwo
z „Syreny”, wielkiej fabryki metalowej. Piętrzyły się bele bawełny wiezionej do wolskiej
przędzalni. Turkotały wiejskie wozy wracające z targu. Z klatki na chłopskim wozie wysuwała
długą szyję stara gęś, której nikt nie kupił. Syczała jakby z podziwem i zgorszeniem:

„Sssy... co tu za hałas! Żebyście mnie nawet samymi kluskami karmili, za nic nie chcę mieszkać
w takim wielkim mieście!”

A tymczasem w pewnym domu przy ulicy Kaczej zaczął się wielki harmider i narzekanie:

- Karolek! Karolek! Gdzie ten chłopak uprzykrzony?

- Może znów na Żelazną poleciał, tak jak stał, boso i umorusany?

- Jej! Jeszcze go konie przejadą! Bo to jeżdżą jak na pożar!

- Lonka, chodźmy go szukać, póki mama nic nie wie! - zdecydowała się bardzo zmartwiona
Henia.

Miałaż ona z tymi dziećmi, bo miała! Zostawi Lonkę, a znajdzie Karolka, to znów Lonki potem
szukaj trzymając Karolka, żeby się na nowo nie zgubił.

Przez Nowolipie wybiegły na Żelazną zaglądając w każde podwórko po drodze. Ani śladu!

Po bruku zakląskały końskie kopyta. To wracał z kursu nocnego sąsiad ze swoją dorożką.
Nawet sennie już się kiwał na koźle. Pomachały ku niemu rękami, nawet nie zauważył. Szkapa
jakby je tylko poznała i parsknęła przyjaźnie.

- A widzisz, to dla nas! Co też taki koń mówi, jak mówi? - zaczęła swe zwykłe pytania Lonka.

- Idźże, idź! Stajnię poczuł, to parska! Zajrzyj no lepiej w tamtą sień, nie ma go czasem na
podwórku? - zniecierpliwiła się skłopotana Henia.

I znów nic. W rozwrzeszczanej gromadce dzieciarni nie ma naszego zbiega.

Dopadły go wreszcie przed tą cukiernią. Stał ciągle z zadartą główką wpatrując się
w lukrowane cuda za szybą. Lonka pośpiesznie przywarła do balustradki i zagapiła się na
lukrową wieżę.

- Czekaj, czekaj! - zaczęła gniewnie Henia, jak na opiekunkę tych młodszych przystało. -
Wszystko powiem tatce! Po co ci ma przynosić po robocie cukierki za ciężko zapracowany
grosz?

I sama zerk! - w cudowną szybę. Już miała powiedzieć: Ale te kotki jak żywe!

Tylko że się w porę spostrzegła - trzeba zachować siostrzaną powagę. I znów, ciągnąc
opierającego się chłopca jedną ręką, a Lonkę drugą, prawiła już jednym tchem:

- Jak łobuz na bosaka po ulicy latasz! I od domu daleko! Konie cię roztratują, kominiarz weźmie
do worka, czekaj, czekaj, wszystko tatce opowiem i w skórę dostaniesz, jak nic! Albo cię u
Józefy w ogrodzie zamknę na haczyk i siedź.

Słowo „Józefa” podziałało znacznie mocniej niż obietnica ojcowskiej rozprawy. Karolek szedł
więc już posłusznie, trzymając Henię za rękę, potulny i cichy.

O tej Józefie przyjdzie nam się jednakże dowiedzieć później. Teraz powędrujemy ich śladem
na Kaczą nr 6.

Przy ulicy stał sobie zwykły piętrowy dom. Wchodziło się w podwórze przez furtkę w płocie.
Patrzysz do sąsiadów w prawo (w głębi podwórza): uwijają się umazani smarami ludzie. Huk
słychać jak w kuźni, dzwoni żelazo, chrobocze, ktoś młotem wali, piszczy pilnik, aż w uszach

background image

świdruje. To metalowa fabryczka sąsiada.

Patrzysz do sąsiadów w lewo: prawie wieś! Przy studni dorożkarz (ten, co wracał z nocnej
zmiany) poi ochwaconą szkapinę. Dorożkarz poziewa, konisko prycha, parska i na stajnię się
ogląda. A pod stajnią stoi właśnie dorożka. Na gumach, ma się wiedzieć nie byle jaka dorożka,
a prawdziwa warszawska. Z wyściełanym siedzeniem, gdzie to trochę wyłażące włosie
przykrywa haftowany przez dorożkarzową pokrowiec. Dyszle sterczą ku górze jak ręce
człowieka, co srodze spracowany przeciąga się właśnie, aż w stawach trzeszczy.

Karolek siedzi teraz przy swoim domu, na wielkim kamieniu. Siedzi niby ta trusia, cichutki,
grzeczniutki. Brodę oparł na podrapanych kolanach i tylko zerka na dorożkarzowe podwórko.

No, niechże go już weźmie do tej stajni! Sam jak pójdzie spać, to do wieczora ani wyjrzy. To
dopiero będzie jazda, no!

Henia z Lonką pobiegły dla mamy po ocet do sklepiku, potem będą pomagać przy obiedzie.
Nareszcie mały człowiek ma spokój. Nikt go już nie ofuknie, nikt kominiarzem nie postraszy,
może robić, co chce, byle znów go nie poniosło na tamte, ruchliwe ulice.

Niebieskie oczy patrzą przez szpary w sztachetach na dorożkarskie podwórko, czujnie,
wyczekująco.

Nareszcie! Koń podzwania łańcuchem w stajni, chrupie sieczkę z owsem, aż tu słychać, na tym
nagrzanym słońcem kamieniu. Z parterowego domku słychać ziewanie dorożkarza, pewnie się
do snu układa.

Hyc! Przez ten omszały, chybocący płot. Mały dopadł dorożki, wgramolił się na kozioł. Pochwycił
nie istniejące lejce, cmoknął na nie istniejącego konia. Pojechali! Jeszcze się raz przez ramię
obejrzał na pasażerkę. Pasażerka była nie byle jaka. Trzymała na kolanach klatkę z wielką,
nastroszoną a zieloną papugą. Taką samiuteńką, jak to ma kataryniarz, kiedy obchodzi
podwórka. Na głowie pasażerki kołysał się kapelusz z wisienkami i szczebiotały aż dwie, choć
wypchane, śliczne jaskółki.

Karolek pyta na wszelki wypadek bardzo grubym głosem:

- Na Pragę? Lesznem czy Chłodną?

„Arra!” - niedorzecznie, co prawda, odpowiada papuga.

- Znaczy Lesznem - potwierdza ciągle grubym głosem mały dorożkarz w pustej, wyprzężonej
dorożce.

Oto już i kościół na Lesznie z kwadratową wieżą. Potem miga plac Teatralny z kamienną
kolumnadą. I nagle już jest Wisła.

Wisła z galarami czerwonych, pachnących jabłek. To nic, że na świecie jest dopiero maj, że
gorzkawo pachną pomarańczowe, żółte i czerwone nasturcje w ogródku gospodyni przed
domem.

Nad Wisłę zjeżdżają właśnie z turkotem wozy piaskarskie. Do wody stoczyło się czerwone
jabłko i płynie pod żelazny, kratowany most Kierbedzia. „Utonie-nie-nie!” - krzyczy papuga
w klatce. Jakże tu nad Wisłą ciekawie! Ciągle się coś dzieje. O, płynie właśnie tratwa zbita
z wielkich pali. Na końcu stoi domek, z którego wali dym przez blaszaną rurę sterczącą
w daszku. Po tratwie z ujadaniem biegnie psiak z rudą łatą na uchu.

„Gryzie-zie-zie!” - drze się w wielkim strachu papuga w pustej dorożce, na kolanach nie
istniejącej pasażerki.

- Karolek! Karolek! Chodź się myć! Po tatusia idziemy pod figurę! - cieniutkim głosikiem woła
z okna mieszkania Henia, aż podskakują w lewo i prawo warkoczyki nad uszami. Cieniutkie,
ciasno splecione warkoczyki z wplecioną w nie granatową wstążeczką.

background image

- Prr! Stój! - krzyknął na konia Karolek. I nagle wszystko się rozwiało. Wisła, jabłka, tratwa,
pasażerka, papuga.

Chłopczyk zeskoczył z kozła, przesadził płot, choć majtki podejrzanie trzasnęły na gwoździu,
przebiegł podwórko i zaczął się wspinać na schody.

U zbiegu Nowolipia i Kaczej stoi w krzakach kwitnącego bzu stara kapliczka przydrożna.
Trawa wrosła między spękane kamienie. W gałązkach bzu jakieś ptaszki uwiły sobie gniazdo
i z niespokojnym trzepotem skrzydełek krążą nad dziećmi stojącymi przy figurze.

Ale nasza trójka ani myśli zaglądać do ptasiego gniazda. Henia przysłoniła oczy od słońca
i patrzy w wylot ulicy.

- Nie powiesz, nie? - niespokojnie dopytuje się Karolek ciągnąc siostrę za wykrochmalony
fartuszek w różowe paski.

Karolek wcale nie jest tchórzem. Ani trochę. Ale jest ktoś, kogo się bardzo boi. Tego dziwnego
domu naprzeciw i jego mieszkańców. Domu, ukrytego w zdziczałym ogrodzie, o zawsze
zamkniętych okiennicach. Nigdy sam nie widział „starego pana”, który tam podobno mieszka z
Józefą. Z domu dochodzą dziwne krzyki. Ni to pianie koguta, ni to miauczenie kota, ni to wycie
psa. Wtedy nawet Henia chowa się lękliwie za furtkę swojego domu, blednie leciutko i mówi
szeptem:

- Nawiedzona Józefa znów zaczyna...

„Nawiedzona”, „opętana”, jak mówią domownicy siadujący wieczorem na kamieniu przed
domem, na wyniesionych z mieszkań krzesełkach. To postać najbardziej straszna. Jej także
żadne z dzieci nie widuje za dnia ani w drzwiach wymarłego jakby domu, ani w zdziczałym
ogrodzie zarośniętym jaśminem, powojem, wysokimi badylami konopi.

Czasem z komina na dachu z czerwonej dachówki snuje się siwy dymek. Jedyny znak, że
domek w zdziczałym ogrodzie naprzeciw ma jednak mieszkańców.

Dorośli mówią, że o zmroku wymyka się z furtki przygarbiona kobieta w grubej chustce
nasuniętej na oczy. Stoi przez chwilę patrząc na ulicę, jakby czaiła się do skoku. Potem
drobniutkim truchtem biegnie w stronę figury na rozdrożu, przebiega jezdnię, ginie w tłumie
przechodniów i tyleś ją widział. Nigdy nie chodzi do najbliższych sklepików ani do mydlarni, ani
do rzeźnika.

Czasem znów, o świcie, wraca uginając się pod ciężkim koszem wypchanym główkami
kapusty, wiązkami marchwi. Pewnie aż z targowiska przy Żelaznej Bramie. W ciągu dnia dom
z zamkniętymi na głucho zielonymi okiennicami jest jakby wymarły. Gdyby nie to dziwaczne
pianie, miauczenie i wycie.

„Stary pan” wychodzi tylko do ogrodu. I to nocą. W blasku księżyca skacze za nim przełamany,
pokraczny cień po zarosłych trawą ścieżkach. Ale wtedy dzieciaki śpią już głębokim snem na
swoim pięterku naprzeciw tajemniczego ogrodu. Mama, stojąc czasem za firanką, powie cicho
do ojca siedzącego nad papierami w złocistym kręgu naftowej lampy:

- Stary snuje się po ogrodzie... Jak myślisz, co to za osobliwi ludzie?

- At, pewnie jakiś dziwak! - odpowiada ojciec z roztargnieniem, odrywając oczy od zawiłych
notatek. - Niechże sobie żyją, jak chcą, kiedy im z tym dobrze! Co nam do niego! Może ich
spotkało niegdyś jakieś nieszczęście i tak się od świata odgrodzili?

- A bo to na naszym kamieniu ludzie wieczorem łamią sobie nad tym ciągle głowę... - zaczyna
znów mama.

- Nie słuchaj bajań, nie słuchaj - mówił ojciec i na nowo pogrążał się w swoich papierach.

background image

Ojciec jest bardzo małomówny, surowy, zamyślony i zapracowany. I po Józefie ojciec jest
właśnie drugą osobą, której Karolek się często boi. Boi się, choć ojca bardzo kocha i wypatruje
go pod tą właśnie figurą. Taki wysoki, spojrzy surowo, najgorzej, jeśli właśnie nic nie powie, tylko
patrzy, patrzy, jakby Karolek był ze szkła. Przezroczysty. Wszystko wtedy pewnie widać, że
znów „latał” sam po ulicy, umorusany i boso. Że nie słuchał mamy, a nawet Heni. Takie tam
grzechy codzienne pięcioletniego młodzieńca! Któż z nas nie miał podobnych? Ojciec wtedy
pewnie widzi nawet te wydłubane z placka rodzynki, z mamy imieninowego placka dla gości. I
cukier, twardy, rąbany cukier, wyciągany z puszki ukradkiem.

- Idzie! - woła Henia pod figurą i poprawia na sobie wykrochmalony fartuszek w różowe paski,
przygładza czuprynę Karolka i patrzy uważnie na Lonkę, czy nos jest w porządku.

U wylotu ulicy ukazuje się ojciec w tym swoim „sakpalcie”, z białą paczuszką, dyndającą na
guziku.

Ojciec idzie, jak zwykle, leciutko przygarbiony, jakby liczył mijane płyty chodnika. Wcale nie
patrzy na wyczekującą trójkę przy rozkwitłych bzach. I nagle schodzi z chodnika na kocie łby
bruku, na przełaj ku dzieciom.

- Hm... - chrząka niby zaskoczony spotkaniem - a wy co tu robicie?

Ten ceremoniał powtarza się codziennie w obiadowej przerwie w czasie mozolnego
dwunastogodzinnego dnia pracy w fabryce metalowej pana Gwiździńskiego aż na
Koszykowej.

Dzieciaki całują ojca w rękę. Mówią mu „dzień dobry”, bo przecie widzą się tego dnia po raz
pierwszy. Ojciec wyszedł do pracy o świcie, kiedy spały jeszcze, zatulone w sny i ciepło
watowanych, wiśniowych kołderek.

- Co tam w domu? Co na obiad? - pyta ojciec niby poważnie. - Jak sprawowanie. Nie było
żadnych awantur?

Karolek odrywa oczy od tej dyndającej paczuszki na guziku ojcowskiego „sakpalta”,
wstrzymuje oddech i czeka przez chwilę w naprężeniu, choć niby patrzy na trzepocącego nad
gniazdem ptaszka.

Henia recytuje płynnie jak wyuczoną lekcję, cieniutkim głosikiem:

- Wszystko w porządku, proszę taty, zupa będzie pomidorowa, mama prosiła, żeby się
pośpieszyć...

- Pomidorowa, powiadasz, to dobrze. Ano, chodźmy - odpowiada ojciec i wyciąga tak jakoś
rękę, żeby Karolek mógł się jej już uczepić.

Niebezpieczeństwo minęło.

- Patrzcie, dzieciaki, jaka to wczesna wiosna w tym roku, jak te bzy pięknie rozkwitły! - mówi
tato.

I teraz już na pewno wiadomo, że ojciec jest dziś w dobrym humorze, że zawartość białego
pakuneczka zostanie po obiedzie rozdzielona na równe części między dzieci. Chyba że
cukierków będzie nieparzysta liczba i ten dodatkowy dostanie właśnie najmłodszy Karolek.

Nie pójdą już tego dnia wypatrywać ojca drugi raz pod figurę. Ojciec wraca dobrze pod wieczór,
jeszcze bardziej przygarbiony, jakby stare „sakpalto” ważyło nagle z dziesięć funtów więcej niż
w południe (a dlatego funtów, że w tych czasach liczyło się tylko na funty, nawet te cukierki
w białym pakuneczku dyndającym na guziczku).

Ojca giserska praca to wcale nie przelewki. Wymaga ogromnego skupienia, napięcia uwagi
i zręczności. Niechby się tam gdzie zagapił, z kim zagadał - nieszczęście gotowe. Można
stracić wszystkie palce. Ale stary pan Świerczewski miał, widać, prócz tej codziennej pracy

background image

fabrycznej, jeszcze inne zajęcia. Tego nie wiedziały dzieciaki i tego nigdy przy dzieciach nie
mówił. Dlaczego, dowiecie się w następnym rozdziale.

Wieczorami, w kręgu lampy naftowej siedział bardzo długo nad stosami jakichś książek, nad
długimi rzędami liczb. I wtedy dzieciom, układającym się do snu, nawet szeptać nie było wolno.

Ojciec robił jakieś wyliczenia, coś pilnie studiował z naukowych podręczników. Uczył się czegoś
bardzo trudnego. Robił notatki.

A ta chwila wieczornego mycia była właśnie dla dzieciaków najtrudniejsza. Pluskały się
w wielkiej, emaliowanej miednicy pod komendą Heni. Komenda była wydawana na migi. Raz się
kładło palec na ustach, raz groziło nim po nosie, to znów oczyma dawało znaki w kierunku
pleców ojca. Lonka jak na złość dawała Karolkowi kuksańca w bok. A mydło właśnie wciskało
się do oczu, szczypiące, złośliwe, wierciło w nosie, pakowało się do ust. I wytrzymaj tu,
człowieku! I nie piśnij ani nie zachichocz!

Dopiero pod wiśniową, watowaną kołderką zaczynał się już zupełny spokój. Pajac na gwoździu
nad łóżeczkiem Karola próbował robić jakieś pocieszne miny. Ale oczy kleiły się same. Coś tam
jeszcze przychodziło na myśl z długiego, pełnego wrażeń dnia. Kotki z wieczka pudełka za
szybą cukierni. Pływające po Wiśle jabłko. I już przed samym zaśnięciem znów ta Józefa i dziki,
zachwaszczony ogród z przeciwka.

A właśnie, że się nie boję! Niech mnie tam kiedy zamknie na haczyk! No, i co mi zrobi? Figę! Nie
wolno się bać! Nawet „opętanej”! Niech sobie tam chodzi, ile chce, nawet jak ma rogi, to też
nic. Nie boję się i tyle!

Pajac na ścianie kiwnął głową potakująco i bardzo poważnie. Potem sufit zrobił się ciemny
w pomarańczowe koła. Wirowały, wirowały coraz szybciej, aż oczy zamknęły się na dobre.
Karolek spał posapując lekko przez zadarty, troszkę perkaty nosek.

Tak się skończył dzień naszego bohatera, którego poznaliśmy w pierwszym rozdziale.
Pięcioletniego Karolka z ulicy Kaczej nr 6.

Adres sobie dobrze zapamiętajmy. Jeszcze kiedyś, po wielu latach, wrócimy pod ten dom.

background image

Rozdział drugi

W którym czas szybko leci, nawet w nudnej szkole, choć w niej nie uczono
języka chińskiego (co by się bardzo, jak się okaże później, przydał o)

Ojciec coraz później wracał z roboty. Tak późno, że dzieciaki zasypiając widziały tylko, jak
mama niespokojnie chodzi po pokoju, coraz to przystając przy oknie. Nasłuchuje czyichś
kroków na schodach, to znów wraca do okna. Czasem zaś sąsiadka przychodzi na górę
i szepcą ze sobą przy przyćmionej lampie.

- Stefana ze Skierniewickiej dziś w nocy wzięli. Przewrócili dom do góry nogami. Podłogi zrywali,
piec rozebrali i nic. Jezu, Jezu, co z nami będzie? - wzdychała sąsiadka. - Naszych jak nie ma,
tak nie ma. Może na noc nie wrócą? Strajk będzie, nic się, pani, nie bój. Nie dadzą się!

Karolek jeszcze bardziej zaciskał powieki, żeby się nie domyśliła ani mama, ani szepcząca
sąsiadka, że wszystko słyszy. Co to znaczy „dom przewrócić”? I to jak przewrócić! Sąsiadka
powiedziała, że „do góry nogami”. Podłogi to nawet zrywał sam u siebie dorożkarz, bo grzyb
jakiś zeżarł deski.

- Parter, wiadomo! Wilgoć się wdała, chałupa bez podmurówki. To podłoga, patrz jak mi
zmurszała - tłumaczył Karolkowi układając spróchniałe deski pod ścianą szopy. - Na podpałkę
to nawet za liche, o jak się sypie!

Piec rozebrać? To także nic nadzwyczajnego. Nawet u nich zdun naprawiał kuchenkę.
Wyjmował ostrożnie kafelki, układał na gazetach. Glinę wymiesił w szafliku, ręce miał po łokcie
czarne od sadzy.

- Teraz będzie cug, że proszę siadać! - powiedział mamie po skończonej robocie, chowając
dwa papierowe ruble do kieszeni umazanej gliną kapoty.

Ogień już dudnił pod płytą, w kominie huczało, na czajniku raz, dwa zaczęła skakać pokrywka.

- Dobry z pana fachowiec - pochwaliła mama. - Ile to się opału teraz zaoszczędzi...

To wszystko było zrozumiałe. Ale ten jakiś dom na Skierniewickiej, „przewrócony do góry
nogami”, długo nie dawał Karolkowi zasnąć. Kręcił się na łóżku, naciągał, to znów odrzucał
starą, wiśniową kołderkę, aż się mama parę razy obejrzała w kierunku jego kąta. Wtedy się
znów przyczaił. Ale już niczego więcej nie słyszał, bo jeszcze ciszej zaczęły szeptać mama
z tą sąsiadką z dołu.

„Strajk”, to było słowo znane już dzieciom z tych stron Warszawy. Strajk, to znaczyło, że ojciec
nie pójdzie do pracy, że fabrykę otoczyli żandarmi na koniach, że strzelali do tłumu zebranych
pod fabryką robotników. Wyłamali bramę fabryczną, płazowali ludzi szablami.

- A tłum szedł im naprzeciw, rwał kamienie z bruku i śpiewał „Bój to będzie ostatni...” - mówił
ojciec. Potem ta „Cytadela” nad Wisłą. Tylko szepty dorosłych wokół przyćmionej lampki, późną
nocą, z oglądaniem się na śpiące dzieci:

- Za małe toto... Niepotrzebnie się komu wygada. Szubienica stoi na stoku. Adwokaci ręce
rozłożyli...

Trudno się było Karolkowi „wygadać”. Rozumiał zaledwie poszczególne zdania. Reszta
wydawała się dziwaczna. Jak ten właśnie dom „przewrócony do góry nogami”. Szubienica. Ale
co to jest „stok Cytadeli”?

I kto to ten pan, co „rozkłada ręce”. Wiedział, że nie trzeba się rodziców pytać, kiedy sami nie

background image

mówią.

W szkole też by się wiele nie dowiedział. Chodził do takiej sobie kamienicy na rogu Smoczej, na
drugie piętro. Do zwyczajnej miejskiej szkoły początkowej, w której za czasów caratu uczyły
się dzieci tylko po rosyjsku. Trzeba było wykuwać na pamięć nie tylko tabliczkę mnożenia. To
byłoby jeszcze pół biedy. Najgorsze to tytuły, imiona, imiona ojców calutkiej rodziny carskiej.
Klepane jednym tchem i na wyrywki.

Nauczyciel, pan Liszewski, wcale nie był złym człowiekiem. Uczył dzieci, jak mu pewnie tam
z góry kazali. Linia bywała na tych lekcjach często w robocie. Nie żeby nią liniować białe kartki
papieru, w paski czy kratki. Maniek siedzący na ostatniej ławce, wyrośnięty dryblas wśród
pierwszaków, brał się nawet „na sposoby”. Smarował łapsko, upstrzone kurzajkami, cebulą
przynoszoną w przepaścistej kieszeni kubraka przerobionego z matczynego kaftana.
Niezawodny to miał być „sposób” w doświadczeniach szkolnych na pękanie linii (przy
wymierzaniu „łap” na rękach uczniów co bardziej tępych czy niesfornych). „Sposób” ten jednak
stale zawodził. Dawanie „łap” nauczycielską linią także. Maniek nie mógł się ani rusz wykuć na
pamięć tych tytułów wszystkich carskich ciotek-księżniczek i stryjów-książąt.

Karolek z „linią” miał parę spotkań w ciągu pobierania tej nauki szkolnej na Smoczej. Wypierać
się nie ma co, choć nie był ani tępy, ani szczególnie niesforny. Uczył się łatwo. Na pamięć i na
wyrywki wszystkiego, co pan Liszewski zadał „odtąd - dotąd” z rosyjskiej książki.

Prawdziwa nauka, przez te wszystkie szkolne lata, zaczynała się jednakże w domu. Z
ojcowskich, polskich książek, zbitych ciasno na półce między oknami. Na rożku stołu
zawalonego ojcowymi książkami i notatkami, w kręgu złocistym lampy naftowej z zielonym
kloszem.

Ojciec czasem się nagle uśmiechał, gdy Karolek, otworzywszy książkę, patrzył w jej kartki
mrugając oczami. Potem przymykał ją, jeszcze raz oglądał okładkę znów patrzył w drobno
zadrukowane kartki.

- Odłóż, odłóż! Jeszcze nie dasz rady - mówił ojciec - a takie niespodzianki bywają w moich
książkach... O weź tamtą, w oliwkowej okładce. To Sienkiewicz... „W pustyni i w puszczy”.

Istotnie, to były niespodzianki.

Na okładce „Czarodziejska różdżka”, znana od lat (kiedy ją czytała jeszcze głośno Henia).
Powinno być o tym psotnym chłopcu, Pawełku, na którego „mama spoglądała przez dwa
szkiełka”. A tu w środku dziwne, bardzo nawet dziwne tytuły: „Socjalizm a ruch robotniczy”,
„Karol Marks - Kapitał”.

Czytał więc Karolek Sienkiewicza. Nie można powiedzieć, żeby wszystko od razu rozumiał.
Wracał do tych książek po kilka razy. Potem były także książki pani Orzeszkowej Elizy. W
okładce książki kucharskiej, pod śmiesznym tytułem „360 obiadów”, znalazł „Pana Tadeusza”.
Wtedy już kończył tę swoją szkółkę na Smoczej. Całe cztery klasy umiał na pamięć i na
wyrywki. Wszystkie te mądrości wbijane nie tylko do głowy, ale i linią w ręce.

„Pana Tadeusza” trzeba było czytać samemu. Tylko to nie było wcale czytanie, a pochłanianie
prześlicznego wiersza. Uczenie się na pamięć co piękniejszych „ksiąg”, do których się wracało
po dziesięć razy w ciągu wieczora. Lampa zaczynała „filować”, znikał pokój, papiery ojca i sama
twarz siedzącego naprzeciw.

Twarz ojca, przez te lata wspólnego przesiadywania wieczorami, dziwnie się postarzała. Pod
oczami kładły się cienie, pogłębiły się bruzdy wokół ust. Czoło porysowały poziome zmarszczki.
Ojciec po prostu niedomagał. Coraz częściej zdarzało się, że któregoś ranka nie mógł pójść do
fabryki wskutek zawrotu głowy.

I wtedy właśnie na tym ich pięterku zjawił się pan Liszewski, nauczyciel Karola ze szkoły na
Smoczej.

background image

Przysiadł na krześle przy łóżku ojca:

- Co to panu, panie Świerczewski? Zdrowie zaczyna szwankować, jak widzę?

- Głupstwo, do jutra przejdzie! Napracował się człowiek w życiu, może by czas odpocząć, ale
nie da rady! Za dużo jeszcze jest do zrobienia na tym nie najlepszym świecie - odpowiedział
stary Świerczewski.

- A bo ja tu w takiej sprawie. Hm, jakby to powiedzieć? Ano właśnie... Karol skończył szkołę.
Zdolny chłopak, oj zdolny! Grzech marnować takie zdolności! Trzeba by go dalej kształcić.
Niechby przyszedł na te moje kursy handlowe. Mam tam wieczorowe godziny. Jakoś przy
pomocy dobrych ludzi dałoby się zrobić... z opłatą... z podręcznikami.

Stary Świerczewski aż się żachnął:

- Nie stać mnie na dalsze nauki, panie profesorze! Z darmochy nie zwykliśmy korzystać, czyli
z dobrych serc tych tam dobrych ludzi, co mają pieniądze. Niechże już będzie sobie
robociarzem, jak i ja jestem!

Omal się nie pokłócili. Ojciec z nauczycielem. Taki już ojciec był hardy. I taki uparty w tej
giserskiej, robotniczej dumie.

Targ w targ stanęło na tym, że trochę się jeszcze po robocie Karol pouczy u nauczyciela. Za
opłatą, oczywista.

Robota zaczęła się także. W tej samej fabryce, w której ojciec od lat pracował. U
Gwiździńskiego na Koszykowej. Karol zaczął się uczyć metalowego tokarstwa. Tokarka to
maszyna piękna, wymyślna i trudna. Ręce z początku są jak z masła do takiej roboty, gdzie to
się ścigać trzeba mięśniami i uwagą z obrotem pasa transmisji. Wyuczył się sekretów trybów,
śrubek, wcięć i wycięć, zastosowania narzędzi, z początku dziwnych a niepojętych. Pomagali
starsi koledzy ze względu na szacunek i miłość, jaką darzyli w tej fabryce starego
Świerczewskiego.

Z różnych pomruków, spojrzeń krzyżujących się znienacka wymiarkował Karol, że i on ma
powody być dumny z tego surowego, milczącego ojca. Bo ojciec to nie tylko giser, fachowiec
nad fachowce w swojej specjalności. Nie tylko, choć i samouk, z łatwością wczytujący się
w dziwne, naukowe tomiska. Przypomniał sobie szept sąsiadki o „domu przewróconym do góry
nogami”, te powroty ojca o świcie, w 1905 roku, kiedy sam miał wszystkiego osiem lat. Książki
w fałszywych okładkach, wiece i dziwnych gości ojca, określanych niezrozumiałym słowem
„kontakty”.

Jak dziecinna, rozsypana, klockowa łamigłówka zaczynała się w oczach Karola układać historia
własnego ojca. Tego poza domem, poza, jakże znanym, kręgiem lampy z zielonym kloszem.

I wtedy zdarzyła się ta głupia przygoda przy maszynie. Karol zagapił się czy zamyślił, sam nie
wie. Maszyna obtaczała kawał żelaza. Pryskały ostre, gorące wióry. Nie uskoczył w porę i ucho
zapiekło boleśnie. Gorący strumień krwi aż chlusnął za kołnierz koszuli.

Podniósł się krzyk, zatrzymano maszyny. Zbiegli się robotnicy. Karol stał zawstydzony. W
oczach zaczęły latać koła, jak kiedyś w dzieciństwie przed samym zaśnięciem.

Jeszcze tego brak, żebym tu zemdlał - pomyślał ze złością i zaciął zęby.

Ojciec, zawołany przez kogoś, właśnie nadchodził nie bardzo się śpiesząc. Żeby sobie znów
nie myśleli, że się tak nad synalkiem trzęsie, jak nad nieopierzonym kurczątkiem.

- Ej, dziamajdo, och, niedołęgo! A toś się urządził! A gdzieś to oczy podział? - zaczął go ojciec
przy wszystkich ostro wykpiwać i karcić bez wszelkich czułości. - To fabryka nie freblówka,
wiesz to?

Zrobili mu w kantorku opatrunek i wysłali do domu.

background image

Pod wieczór zaczęło w głowie huczeć, jakby jechały platformy z żelastwem do wszystkich
wolskich fabryk na raz. Ucho rwało. Pulsowało w skroniach.

W nocy ból stawał się coraz nie znośniejszy, coraz dokuczliwszy. Karol usiadł na łóżku
i nasłuchiwał w ciemności. Wszyscy spali. Zsunął się z łóżka i słaniając się na nogach,
przeszedł cicho w kierunku drzwi. Uchylił je i wyszedł na klatkę schodową. Szukał w ciemności
poręczy schodów. Ręka ciągle trafiała w próżnię. Przed oczami w tej ciemności zaczęły latać
dziwaczne płatki, gwiazdki migocące jak iskierki w nie domkniętych drzwiczkach pieca.
Strumienie lodowatego zimna przebiegały po plecach, to znów gorąco zalewało głowę,
ramiona, spływało do pleców. Poczuł wreszcie chłodną, wyślizganą poręcz schodów. Poręcz
zaczynała się skręcać, wić jakby wąż. Skrzypiący stopień, wyłuskany w ciemności bosą stopą,
zdawał się zapadać gdzieś w przepaść. Nagle podjeżdżał ku górze, w uszach zaczynały
dzwonić jakby szklane dzwoneczki.

Karol szedł w tej ciemności zaciskając zęby i myślał z uporem, ze złością obróconą przeciw
samemu sobie.

No,, no, bez kawałów! Zwyczajne schody! Jeszcze stopień, jeszcze dwa! Byle dobrnąć. Tego
jeszcze brak, żebyś narobił rumoru na cały dom. A właśnie, że się nie dam!

Dobrnął wreszcie do progu sieni. Na niebie mrugały dziesiątki gwiazd. Bezwładnie już opadł na
stary, wielki kamień. Dyszał ciężko, jakby zrzucił z ramion ciężki worek kamieni. Poprzez te
cienkie, szklane dzwoneczki usłyszał cykanie świerszczyków w jesiennym ogródku przed
domem. Kamień był wilgotny od rosy. Znów zaczęło nim trząść zimno. Oparł się plecami
o ścianę, podciągnął kolana pod brodę, jak wówczas, gdy w dzieciństwie śledził dorożkarską
szkapę wracającą do stajni. Teraz nie bał się już, że jeżeli się zdrzemnie, to obudzi jękiem
śpiącą matkę czy siostrę. A zwłaszcza ojca. Po prostu byłoby mu bardzo wstyd, że nie umie
opanować tego rwącego bólu w głowie, że nie może opanować własnej słabości.

Nowa fala gorąca. Coś się majaczy w obolałej głowie. Zdrzemnął się, by po chwili ocknąć się
nagle, zlany zimnym potem. Przemęczył się tak do świtu. Gwiazdy zbladły na szarzejącym
niebie nad domem. Ból jakby trochę ścichł. Mocniej oparł się plecami o chropowatą ścianę
domu, wyprostował zdrętwiałe nogi.

A wtedy w pokoiku na górze zaczął się wczesny, poranny ruch. Pierwsza obudziła się Henia i z
niepokojem patrzyła przez chwilę na puste łóżko brata. Na zmiętej poduszce w półmroku
czerniała plama krwi.

Siostra, wahając się przez chwilę, pochyliła się nad śpiącym ojcem. Patrzyła na zmęczoną
twarz, na ciemne cienie wokół oczu, na rozsypane, siwiejące włosy. Zdecydowała się jednak
dotknąć ramienia ojca. Śpiący poderwał się nagle, zupełnie już przytomny.

- Z Karolem coś niedobrze, proszę ojca. Czy nie zemdlał na schodach? Krew przeciekła
z bandażu na poduszkę.

Ojciec podniósł się z posłania. Zarzucił na ramiona stare „sakpalto”, służące także jako
szlafrok. Wyszedł na błękitniejące w porannym brzasku schody. Przystanął patrząc
z niepokojem na siedzącego na kamieniu syna, przy progu sionki. Chłopak coś zamamrotał
przez sen. Ojciec położył mu delikatnie rękę na rozpalonej dłoni:

- No, no, bohaterze! Dosyć tego dobrego. Marsz na górę, do łóżka! Bandaż ci całkiem przesiąkł,
wyglądasz jak ranny na polu chwały - dodał już po swojemu, trochę kpiąco, żeby się chłopak
nie domyślił czułości ukrytej w tych słowach.

Karol ocknął się nagle z drzemki. Zatrzepotał powiekami:

- Co? Tak! Tak! Zaraz się ogarnę! Pewnie pora do roboty! Nie zaspałem czasem?

- No, wypisz, wymaluj, prawdziwy bohater! Do jakiej znów roboty się wybierasz z tym mokrym

background image

bandażem? Do felczera trzeba, nie do fabryki! Już cię tam jakoś wyręczę. No, marsz, marsz!

Podparł go ramieniem, dźwignął z kamienia i weszli tak spleceni uściskiem po skrzypiących
schodach.

- A jednak to dobrze, żeś taki jest, jakiś jest - powiedział ojciec. - Kto tam wie, co cię jeszcze w
życiu czeka? Ale taki już zostań. Twardy dla siebie, folgujący innym. Tak trzeba.

Co miało jeszcze spotkać Karola w tym dalszym życiu, ojciec się nie dowiedział. Zmarł, gdy
chłopak skończył właśnie szesnaście lat.

W dniu pogrzebu stanęły wszystkie fabryki warszawskie.

Za trumną niesioną na barkach robotników aż na Bródno szły tysiące ludzi. Tak jak wyszli
z opustoszałych nagle fabryk, w roboczych, zasmolonych bluzach. Może i piękne są pogrzeby
bogaczy. Ze sznurem karoc, z końmi w żałobnych czaprakach. W migocie latarń, w połysku
srebrnych okuć, na spowitym w kir karawanie. Ten pogrzeb robotnika warszawskiego, tylko
w chrobocie tysięcy nóg, w milczeniu, bez ozdobnych wieńców i szarf jedwabnych, pozostał
jednak w pamięci ówczesnych ludzi jako wielkie wydarzenie dla zadymionej Woli, Leszna i
Czerniakowa, skąd ściągnęły tłumy wprost od ślusarskich warsztatów.

Karol szedł za ojcowską trumną z gardłem ściśniętym żalem. Wiedział, że teraz na niego
przeszły obowiązki głównego żywiciela i opiekuna całej rodziny.

W sercu było jeszcze i inne uczucie. Dumy. Kołysała się prosta trumna na barkach robotników.
Takich samych, jakim był ojciec. Surowy, milczący, małomówny, ciężko spracowany robotnik
warszawski.

Szli daleko za miasto. Przez uliczki o krzywych, na wpół zapadłych w ziemię ruderach. Obok
kawałów pola obsadzonego ziemniakami. Wzdłuż podmiejskich ugorów, na których bujnie rosło
zielsko.

Był to rok 1912. Przed starą, zapadającą się w ziemię kuźnię wyszedł kowal w skórzanym
fartuchu. Przez szeroko otwarte, ledwo wiszące na zawiasach drzwi widać było mroczne,
zakopcone wnętrze i pomarańczowe płomyki ognia, skaczące po palenisku.

Kowal patrzył przez chwilę na przeciągający pochód, odpasał skórzany fartuch, cisnął go za
siebie na kowadło i wmieszał się między robotników idących tuż za trumną.

Zza zmurszałego płotu, już opodal cmentarza, podniósł się z klęczek kamieniarz wybijający
młotem i dłutem na kamiennej płycie jakiś napis. Odłożył młotek, dłuto, ściągnął z kolan
skórzane podkładki i przyłączył się do idących.

Na sąsiednim podwórku stelmach naprawiający koło odstawił je pod szopę i także ruszył, tak
jak stał, w rozpiętej u szyi, wyburzałej na słońcu koszuli.

Dołączała się po drodze biedota podmiejska ze zmurszałych bud i krzywych opłotków. I rósł
pochód żałobny, jakiego nie widziała w tamtych latach Warszawa. Ta dawna Warszawa
konnych tramwajów na przedmieściu, stara Warszawa gazowych latarń ulicznych, powozów
na gumach, sunących przez śliczne Krakowskie Przedmieście i wysadzane kasztanami aleje
Ujazdowskie, z rozrzuconymi w zieleni pałacykami.

W te lata przyszło też Karolkowi poznać Warszawę tak dokładnie, jak tylko może ją poznać
pieszy przechodzień biegnący z jednego jej krańca na drugi. W deszcz i zadymkę śnieżną. W
skwarze i kurzu lata.

Odnosił co tydzień, aż na Czerniakowską, wypolerowane łyżki. To była dodatkowa, wieczorna
praca całego rodzeństwa i matki. Siedzieli wokół lampy, z irchowymi ściereczkami,
wydobywając srebrny połysk z matowych początkowo, fabrycznych arcydzieł z esami-
floresami na trzonkach. Tarło się taką łyżkę a tarło tym kawałkiem skórzanej ściereczki. Piekły
palce ze zdartym aż do krwi naskórkiem. We wklęśnięciu każdej łyżki, jak w krzywym

background image

palce ze zdartym aż do krwi naskórkiem. We wklęśnięciu każdej łyżki, jak w krzywym
zwierciadle, zaczynały się pokazywać zabawnie wykrzywione twarze pracujących. Wydłużały
się na wzór koziego oblicza, to znów stawały się pyzate jak księżyc w pełni.

Jakże się było nie śmiać w tym małym pokoiku, choć pod łopatkami aż kłuło od żmudnej,
wytężonej pracy? Każde z rodzeństwa miało także swoje kłopoty. Zwłaszcza zawsze taka
rozsądna i nad wiek poważna Henia martwiła się chyba najwięcej. Ciągle jej się zdawało, że ci
młodsi ani rusz nie dadzą sobie bez niej rady. Poleruje więc tę swoją łyżkę i myśli bardzo
stroskana: „Karolowi zdarły się buty. Jak w wydatki domowe wstawić nowe zelówki? Lonki
zimowy żakiecik trzy razy nicowany, całkiem jest wiatrem podszyty”. Kiedy tak zaczęła
rozmyślać, zapomniała całkiem o sobie, o tym, że i jej buty przeciekają po każdym deszczu, aż
piszczy w nich woda. A tu trzeba na zimę węgla, kartofli, bo piwnica całkiem pusta. Z
zamyślenia budził ją wybuch śmiechu. Zawsze skora do psot Lonka podsuwała właśnie swoją
łyżkę Karolowi pod sam nos. Łyżka lśniła jak lustro. Nos w tym wklęsłym lusterku rozpłaszczył
się i przeciągał od ucha do ucha. Oczy były skośne i wąziutkie jak szpareczki:

- Patrz, patrz, Karolku! Chłopczyk jak malowanie! Wróble mógłby straszyć.

Karol czym prędzej podsunął Lonce swoją łyżkę. W srebrzystej wklęsłości, na baniastym czole,
sterczały wytrzeszczone oczy, maleńki nosek, jak fasolka, łączył się z brodą poprzez wąskie,
rozciągnięte usta:

- A to piękność nad pięknościami! Trochę tylko na razie zaklęta w żabę! Jak się taki zuch
znajdzie, co cię pocałuje, brrr... - otrząsnął się niby z wielkim obrzydzeniem - zły czar minie.

Lonka zamierzyła się łyżką. Karol odbił cios swoją, aż zadzwoniło.

- Aj! Porysujecie! - przestraszyła się Henia, lecz zaraz także zapomniała o tych butach,
nicowanym żakiecie siostry i nawet pustej przed zimą piwniczce.

A kłopoty narastały, gdy zaczęła się jesienna szaruga, gdy wiatr gwizdał w kominie, a o szyby
bił śnieg zmieszany z deszczem.

Karol zmienił pracę. Stał się jednym z robotników wielkiej na te czasy fabryki Gerlacha. W tej to
fabryce zaskoczyła ich wojna 1914 roku. Urządzenia fabryczne wraz z robotnikami wywieźli
urzędnicy carscy, wycofując się przed Niemcami z Warszawy, w głąb Rosji. Robotnicy z fabryki
Gerlacha ociągali się, lecz carskie prawo wojenne nie pytało ich o zgodę. Zmobilizowano po
prostu całą fabrykę. Karol nie chciał się rozstać z rodziną, zostawić jej bez pracy, bez żadnych
zapasów. Wyruszyli w tę daleką drogę z jakimiś tobołkami, zebranymi naprędce. Siostry
popłakiwały w kącie zatłoczonego wagonu.

Karol stał przy oknie. Patrzył na uciekające za oknem ostatnie zabudowania Warszawy:

- I czego płaczecie? Wrócimy tu przecież! Na pewno wrócimy! Posadźcie tu matkę, o, na tym
kuferku. No, posuń się, Lonka. Weź ten tobół, Henia! O, tak!

Pośpiesznie znów przylgnął do szyby. Za nic nie chciał w tej chwili pokazać swej twarzy
dziwnie skurczonej, żałosnej.

- Jakże tu żyć bez Warszawy? Dobrze, że choć maszyny jadą z nami, zawsze to kawałek Woli.
I z nami wrócą. Ocalone od wojny! Jak będzie Polska. Bez cara i bez Niemców, i bez własnych
burżujów.

Uciekały pola, chałupiny słomą kryte. Rozczochrane wierzby nad polną, wozami wyjeżdżoną,
drogą zamachały gałązkami.

„Wrócicie - wrócicie - do Polski - do Polski - do wolnej od cara, od Niemca, do Polski pracującego
ludu...” - dudniły miarowo koła.

Przemknęły za oknem strzeliste topole. Uciekały jakby wstecz, właśnie w stronę Warszawy, po
której popłakiwały w kąciku siostry i żałośnie kurczyła się twarz Karola.

background image

Zaczęło się w dalekim mieście rosyjskim życie wśród obcych. Przy warsztacie, w Kazaniu, Karol
znalazł jednak przyjaciół. Zrazu przysłuchiwał się tym rozmowom nieufnie, nie brał w nich
żadnego udziału, pochylał się tylko uważniej nad tokarką, coś tam niby pilnie naoliwiając,
dokręcając i tak dobrze przykręconą śrubę.

- Iwanycz! Długo tak będziemy jak te barany dawać synów na rzeź? - mruczał stary ślusarz,
Pietrow, o pożółkłych od machorki, siwych wąsach i wielkiej, rozłożystej jak wachlarz brodzie.

Poprzez zgrzyt pilnika odpowiadał Iwanycz, w wyleniałej czapce futrzanej, ze sterczącymi na
boki nausznikami:

- Co chcecie, ojczulku? Dla chwały cara i wszystkich carskich pociotków umrzeć ponoć słodko?
Wygra car, to i tak ci dniówki nie podwyższy. Ale carska korona blasku nabierze, ho, ho!

- Wygra, nie wygra, ale się zadławić może! Kradzione nie tuczy, bracie. Tyle narodów przeklina
nas, jakbyśmy my, tacy, jak ja i ty, usmoleni przy warsztacie, chcieli cudzej ziemi, cudzych
fabryk. Albo to nasz prosty naród tego chce? - coraz gniewniej mówił stary Pietrow dokręcając
ze zgrzytem jakąś mutrę.

- Wiadomo, że nie! Ale czy to oni narodu pytają, jak chce żyć? Idź, ojczulku, do cara, pokłoń mu
się niziutko, może cię i wysłucha - kpił Iwanycz przesuwając wyleniałą czapę na tył głowy.

- Ej, a jak pójdziemy, hę! Tak wszyscy, jak ta Rosja długa i szeroka? My wszyscy, od takich
warsztatów jak nasz? Ej, Karol? Pójdziesz i ty, co? Macie i wy, Polacy, z carem do pogadania
czy nie macie? - spytał stary ślusarz groźnie ruszając pożółkłymi wąsiskami, a wypełzłe oczy
aż się zaśmiały w drobnej siatce zmarszczek.

Iwanycz przesunął znów czapę na czoło:

- E, jak tak hurmem, to się i kłaniać nie będziemy! A do Polski to nam nic. Nie nasza, niech tam
wasz naród sam o sobie stanowi, co, Karol, dobrze mówię? Po swojemu niech się rządzi lud
pracujący, co tam car ma mu do rozkazywania?

Nie było już co udawać, że się maszynę oliwi, kiedy smar ciekł z nadmiaru cienką strużką na
beton fabrycznej hali. Wyprostował się więc Karol nad swoją tokarką. Zwrócił się twarzą ku
towarzyszom, popatrzyli sobie w oczy. Ufnie, poważnie. I prawie jednocześnie wyciągnęli ku
sobie poczerniałe od smarów, twarde, jak z żelaza odlane, ręce. Uderzyli dłonią o dłoń.

- Zrobione! - odruchowo po polsku odpowiedział Karol.

Zrozumieli. Pośmieli się jeszcze trochę przyjaźnie. Pokiwali głowami. Przyjęli go za swego, tak
jak i on ich przyjął za swoich. W najważniejszej wspólnej sprawie.

Żeby każdy naród sam stanowił o sobie. Prosty naród, ten od warsztatów, jak my - pomyślał.

I wtedy nagle stanęła przed oczami Karola ta dawna książka, w okładce z „Czarodziejskiej
różdżki”. Książka, w której szukał owego Pawełka, a znalazł niezrozumiały wówczas napis:
„Socjalizm a ruch robotniczy”. I dziwnie uśmiechnięta twarz ojca w kręgu dawnej, warszawskiej
lampy.

W dalekim, rosyjskim miasteczku, o drewnianych domkach z rzeźbionymi obramowaniami
okien, z rozłożystym piecem w izdebkach, odnalazł Karol jakby dawny, rodzinny dom. I to nie
jeden, a dziesiątki na raz. Zbierali się w nich po całodziennej pracy grupkami, wystawiając
„czujkę” na podwórzach.

Często nie znali swych prawdziwych nazwisk. Wróciło to dawne słowo „kontakty”, książki
w fałszywych okładkach, na cieniutkiej bibułce drobnym drukiem odbijane broszury. Gazety aż
starte od przechodzenia przez dziesiątki rąk. I ci sami, co w Warszawie, żandarmi płazujący
szablami strajkujących robotników.

- Po mojemu - to tak - zaczynał stary Pietrow wyciągając przed siebie guzowate, stwardniałe

background image

ręce - wszystko, na co spojrzysz: dom, twoja kapota, maszyna, szyba w oknie i moje chodaki
zrobiły takie ręce. Moje, twoje, ojców naszych, synów...

- I głowa, Pietrow, głowa też - wtrącał Iwanycz wskazując na siedzącego w ich gronie
szczupłego mężczyznę w okularach. - Dom wymaga planu, maszyna wyliczeń. To też praca.
Nasz inżynier, nauczyciel albo doktor pracują - dodał przeciągle.

- Słusznie, Iwanycz - zgadzał się stary ślusarz - a i o chłopie nie zapomnij, bo jesz jego chleb.
Pracujący ludzie, dobrze mówię?

- Dobrze, dobrze! - potwierdzili zebrani, a inżynier uśmiechnął się przyjaźnie.

- A kto się na naszej pracy wzbogaca? My sami? Nie widzę tego ani po twoim, Iwanyczu,
kubraku, ani po swoich dziurawych butach, ani po Marty dzieciakach, które do szkoły nawet nie
chodzą. Nasz inżynier też ma, bez obrazy, łokcie wyświecone i dziurę w bucie... A czyja jest
ziemia, czyje fabryki, kopalnie? Nasze? Kto wypowiada wojnę, a kto na niej ginie?

Tak zaczynały się te wieczorne pogwarki. W głowie Karola zaczynał się coraz jaśniej rysować
obraz tego dziwnego świata, w którym nic nie mają do powiedzenia właśnie tacy, jak Iwanycz,
Pietrow, on sam czy nawet inżynier z wytartymi rękawami.

Coraz częściej padało w tych pogwarkach, książeczkach, gazetach słowo „socjalizm”,
„sprawiedliwość społeczna”, „lud pracujący”.

Coraz częściej także z podwórka dolatywał umówiony gwizd „czujki”. Wrzucali pośpiesznie
książki, gazety, papiery do skrytki za rozłożystym piecem. Na sosnowy stół wypadała, nagle jak
z rękawa, zatłuszczona talia kart. Gospodyni stawiała na stole butlę z wódką. Zawsze tę
samą, na wpół napełnioną. Ktoś pośpiesznie rozdawał karty. I wtedy na progu zjawiał się
najpierw wielki, czerwony nochal „rewirowego”.

Potem pokazywały się sztywne wiechetki czarnych wąsów, jakby wysmarowanych czernidłem
do butów. Zza ramienia policjanta wyglądały rozbiegane, szczurze oczka chudego policyjnego
pomocnika z latającym jabłkiem grdyki. Lustrowali wszystkie kąty stojąc na progu Izdebki.
Obiegali przenikliwymi oczkami krąg „graczy” rozpartych niedbale przy stole.

- Dobrze, dziateczki, dobrze! Pograjcie sobie w karcięta, wódki popijcie! Po pracy dobra
rozrywka. Byle tam żadnej polityki, gazetek! Tego nasza władza nie lubi! Od polityki są
panowie, a nie wy, ciemny naradek. Nie wy! - rechotał grubym, ochrypłym głosem „rewirowy”.

Wychodzili trzaskając drzwiami. Słychać było jeszcze przez chwilę, jak się potykali na ciemnym
podwórku. „Czujka” odwołała alarm, stukając w szybkę w umówiony sposób. Znikała ze stołu
na wpół napełniona butelka i talia zatłuszczonych kart. Ze skrytki wracały papiery, gazety,
broszurki.

Rozchodzili się późno w noc. W komórce gospodyni piał po raz drugi kogut przepowiadając
rychły świt.

Nie przewidział „rewirowy” ani jego pomocnik o rozbieganych, szczurzych oczach, że siedzący
przy tym stole tak prędko przestaną się przejmować tym, co lubi „władza” carska.

W zmęczonym wojną, wygłodzonym kraju wybuchła rewolucja. Robotnicy i chłopi rosyjscy
zrzucili cara z tronu.

Karola zobaczymy po roku w Moskwie. Będzie szedł w roboczej bluzie, wojskowych spodniach
i dziurawych butach po chodniku ulicy. Ręce włożył w kieszenie, spuścił głowę i mruczy do
siebie coś gniewnie.

Po drugiej stronie ulicy, także po chodniku, drepcze pośpiesznie Henia. Myśli, po swojemu,
bardzo zatroskana:

A może głupstwo zrobiłam? Co ja się tam na polityce znam? Co by na to powiedział ojciec,

background image

gdyby żył? Pewnie by jemu przyznał rację...

Heni jest coraz nieprzyjemniej. Patrzy w kierunku Karola, na tę drugą stronę ulicy. Chłopak ani
się obejrzy.

Przecie to już dorosły. Nie można na niego fukać jak kiedyś, gdy biegał pod wystawę narożnej
cukierni. Pewnie coś nakręciłam. I jak z tego wybrnąć, kiedy zagniewany, rozżalony na mnie?

Karol wcale nie był na siostrę zagniewany. To stanowczo za łagodne słowo. Karol był zły, zły,
upokorzony i jeszcze raz zły.

Po raz pierwszy myślał o niej tak brzydko:

Głupia gęś! Takiego mi narobić wstydu! Teraz się chłopaki w koszarach pewnie aż za boki
trzymają ze śmiechu. Bo i jakże nie? Przyszła siostrunia do komendanta, narobiła jazgotu, że
to ten braciszek jest Polak, to mu nic do rosyjskich spraw. Do tej całej rewolucji. Niech sobie
sami Rosjanie ją robią. I co z taką gadać? Kazał dowódca do domu iść z Czerwonej Gwardii...
Do siostruni, bom niepełnoletni. Ech, ja tej gęsi dam w domu! Już ja jej wszystko wygarnę.

Co się tam w domu działo, może i lepiej nie opisywać. Łagodny Karol zrobił Heni mały wykład
polityczny. Wcale niełagodny tym razem. Na ojca się powołał, na robotników z Warszawy, na
tych, którzy za trumną ojca szli. Za trumną człowieka, który nienawidził cara i wszelkiego
ucisku człowieka pracującego. A teraz co? Kto tego cara zrzucił z tronu? Kto się domaga na
wszystkich wiecach, zebraniach, żeby naród polski sam sobie decydował o losach własnego
kraju? Tacy właśnie, jak ci z Czerwonej Gwardii, robotnicy, chłopi, lud rosyjski. Wrogowie
własnego cara i jedyni przyjaciele robotnika Woli, Czerniakowa, Powiśla.

- Ech, co z tobą gadać. Gęś, głupia gęś! - aż krzyczał ten, zawsze łagodny dla siostry,
ukochany braciszek.

Popłakała się Henia. Trochę ze wstydu, trochę z żalu. Sama nie wiedziała, czy z żalu nad sobą,
czy właśnie nad Karolem. Że wyfruwa już z tego wspólnego gniazda, właśnie jak ptak
o mocnych lotkach, nagle dorosły. Już nie tokarz metalowy, lecz żołnierz. Pójdzie teraz gdzieś
tam, na jakiś tam front. Dadzą to radę, oni, takie robotnicze wojsko, byle jak odziane,
z karabinami na sznurkach, w butach dziurawych, głodne, bez amunicji... i to przeciw komu?
Przeciw uzbrojonym po zęby obrońcom starego ładu, carskich praw. Przeciw rosyjskim
generałom, przeciw wyćwiczonym pułkom, artylerii, jakimś tam karabinom maszynowym?

Na wojnie, tak jak i na polityce, nie znała się dobra nasza Henia nic a nic.

- Ano, to idź z Bogiem! A uważaj tam na siebie, Karolku. I nie gniewaj się już na głupią siostrę -
powiedziała w końcu, pochlipując.

Poszedł na drugi dzień. Z powrotem do swych koszar. Do Czerwonej Gwardii, z której powstała
Armia Radziecka. Przeszedł pośpiesznie przeszkolenie bojowe i wyruszył na front pod Orszę.
Przyszło mu skromnie zaczynać. Od pisarza kompanijnego, jako że posiadał cenną sztukę
pisania. Wyrwał się jednak z tego mało bojowego fachu. Nie wyliczysz jednym tchem Polaków,
którzy się opowiedzieli po stronie Wielkiego Października. Tłukli się na wszystkich frontach
z białymi bandami o wielką Krainę Rad. O pierwszą w świecie Ojczyznę Socjalizmu. I o tę
przyszłą, sprawiedliwą Polskę ludu pracującego.

Bił się więc i Karol, warszawski metalowiec, o tę samą wspólną sprawę, na czele batalionu.
Prawdziwego, frontowego.

A batalion to był nad bataliony! Całe dwie kompanie miał w swoim składzie. W pierwszym byli
sami robotnicy czescy. Ci wiedzieli, za co się biją: za prawo do swoich fabryk, do swojej ziemi,
za wolne, ludowe Czechy. Z tymi dogadał się Karol, jako dowódca batalionu, z polsko-rosyjsko-
czeska raz, dwa.

Bo i co to za sztuka? Co trzecie słowo to jak nie całkiem jednakowe, to chociaż podobne.

background image

Słowiańskie. Marsz - to marsz. Stój - to stój! Chleb - to chleb. Strzelaj - to strzelaj.

Druga kompania nazywała swego dowódcę batalionu:

- Swier-czu-ju!

Właśnie tak, a nie inaczej. Po chińsku. I trudno byłoby inaczej, bo i po jakiemu ma mówić
prawdziwy Chińczyk? Nawet jeśli dowódcą batalionu jest prawdziwy Polak, warszawianin? Nie
złamie przecież języka dobry Chińczyk, choćby i chciał!

- Swier-czu-ju!

No, właśnie! Całkiem wyraźnie. Kiep by się tylko nie domyślił, że to znaczy to samo, co
Świerczewski. Ale w tym batalionie nie było kpów. Trochę obdarci, trochę bosi, mocno głodni -
tłukli się jak lwy. Za co się tłukli? Za wolne Chiny tak samo jak za wolną Polskę. Za wolne
Czechy tak samo jak za wolną Rosję. „Za Waszą i naszą wolność”, jak mówili krótko nasi
właśni pradziadkowie walczący wszędzie, gdzie tylko walka toczyła się o prawdziwą wolność
człowieka.

Uczyli mnie w szkole imion carskich pociotków, stryjków, babek, dziadków. Uczyli, do głowy
dzieciarni wbijali. Jak w łepetynę źle te mądrości wchodziły, wbijali je drogą okrężną, przez
„łapy” wymierzane linią. I na co to komu się zdało, i po co? Wolałbym wiedzieć, choć tego w
żadnej szkole nie uczą, jak po chińsku karabin, a jak kocioł z zupą! - wzdychał dowódca
batalionu i zafrasowany podrapał się za uchem. - Jakże to tak z własnym wojskiem gadać na
migi. Istny cyrk!

A jednak właśnie na migi, a jeszcze częściej całkiem po warszawsku dogadał się ze swymi
Chińczykami. Nie przynieśli mu wstydu w żadnej potyczce, w żadnych trudach i marszach,
w dziurawych najczęściej butach. Żołnierz to był wytrzymały, żołnierz to był odważny i sprawie
całą duszą oddany. Sprawie wolności wszystkich narodów, jakim by nie mówiły językiem. Spali
w błocku, szli po grudzie, zimnym kartoflem zagryzali albo spleśniałym sucharem. W skośnych
oczach czaił się spryt i zapał. I jedno wiedzieli na pewno, że Swier-czu-ju zawsze się obok nich
pojawi, kiedy właśnie najgęściej świszczą kule. Spokojny jak Chińczyk. I kpiący z tych kul jak
najprawdziwszy warszawianin.

Kto ich tam wie, jak to po chińsku brzmi: „Za Waszą i naszą wolność”? Albo: „odwaga
nieustraszona”?

Nie uczyli tego Karola w szkole na Smoczej. No i obeszło się. Bez słów się zrozumieli -
żołnierze wolności.

I nie wrócił już Karol Świerczewski do frezarki. Nie wrócił do żadnego w ogóle z „cywilnych”
fachów.

W głodzie, w chłodzie, z gruzów i wojną przeoranych ugorów rodziła się pierwsza na świecie
Ojczyzna Socjalizmu. Wyrastał nowy, nie znany w dziejach świata ustrój społeczny. Oparty na
nowej, nie znanej w świecie, socjalistycznej gospodarce. Na przekór wszystkim
wydziedziczonym już posiadaczom majątków, fabryk, hut i kopalń.

Bandom carskich generałów, oficerów, wywłaszczonych posiadaczy hulającym wewnątrz kraju
przyszli na pomoc kapitaliści Anglii, Francji, Japonii, Ameryki. Rozpoczęli zbrojną wyprawę
przeciw pierwszej w świecie Krainie Rad.

Wrzynały się z Północy, Południa, Wschodu i Zachodu napastnicze armie, wyposażone
w najlepszy sprzęt wojenny, zasobne w żywność i amunicję.

Nastały w Krainie Rad surowe lata. Zbrojna walka z najeźdźcami i z rodzimymi bandami
ogarniała cały kraj.

Bił się na wszystkich frontach „kombat” Świerczewski, warszawski metalowiec, oddany na
śmierć i życie sprawie Proletariatu.

background image

śmierć i życie sprawie Proletariatu.

Był jednym z tych, o których powiedział na początku wrogiej interwencji Lenin:

„Postanowiliśmy mieć na wiosnę armię liczącą milion ludzi, obecnie potrzebna nam jest armia
licząca trzy miliony ludzi. Możemy ją mieć. I będziemy ją mieli”.

Był więc jednym z owych trzech milionów obrońców Socjalistycznej Ojczyzny. Wiedział, o co
walczy i z kim walczy. Na krótkich, pobitewnych postojach oglądał zdobyczną broń. Owe colty,
mausery, parabellum, manlichery.

Przysiądzie, bywało, dowódca batalionu Armii Czerwonej, czyli „kombat” Świerczewski, na
zwalonym pniu. Przesunie kosmatą „uszankę” z najprawdziwszego, acz wyleniałego barana
na tył głowy. Podwinie połę płaszcza „wiatrem podszytego”. Położy na pole płaszcza
poszczególne części zagranicznej, zamorskiej czy „europejskiej” zdobycznej „sztuki”.
Pomedytuje i już zwinne palce warszawskiego metalowca składają część do części.
Zarepetuje z trzaskiem złożoną broń. Przyjrzy się jej jeszcze raz.

- Jasny gwint! - tak właśnie powie sobie z warszawska „kombat” Świerczewski. - Niczego
sobie manlicher. Czepik szpetnie zapaskudzony ziemią. Hm, zdałaby się szmata z oliwą...

Rozejrzy się jasnymi oczami po podkomendnych w poszukiwaniu owej oliwy. Czerwony
odblask ogniska zamigocze na stali magazynka zdobycznego manlichera.

- Będziemy was bić waszą własną bronią, psubraty! Sami się napraszacie, skoroście aż tu
zaleźli - mruknął i zamyślił się „kombat” Świerczewski. Już nie o szmatce z oliwą, którą zdałoby
się oczyścić zdobyczny manlicher. Myśli szerokim światem polecą. Daleko poza pnie rdzennie
rosyjskiego lasu, który tak niedawno huczał palbą wystrzałów i wybuchami rwących się
granatów. Przemkną ponad Krajem Rad, w ogniu i walce budującym to nowe, dotąd w świecie
nie znane - Socjalizm.

Polecą myśli nad Wisłę. Do kraju. Do Polski. Na zadymioną, starą Wolę. Nie ma tam już
carskiego żandarma, jakby go tylko zluzował polski policjant i polski żandarm, strzegący pilnie
interesów krajowego i zagranicznego kapitalisty w polskich tylko na pozór fabrykach.

- Jasny gwint! - powtórzył jeszcze raz z pasją warszawski metalowiec w żołnierskim szynelu. -
Akurat wam Polska w głowie! A to ją przehandlujecie za własne, kapitalistyczne zyski bez
mrugnięcia okiem. Pierwszy to raz w historii? I dlatego bliższy wam był carski gubernator,
a teraz niemiecki, angielski czy francuski kapitalista niż polski robotnik. Ale tutejszemu
robotnikowi całkiem na odwrót! Ot, i cała sztuka! Za jedno i to samo się tu bijemy! Nie może
być wolny żaden kraj, póki wy w nim rządzicie, oszusty!

Powstał z zaśnieżonego pnia, podsunął się bliżej ognia, między krąg swych podkomendnych.
Rozsunęli się skwapliwie, któryś dorzucił naręcz chrustu. Strzeliły iskry pomarańczową racą
pod nisko nawisłą gałąź świerku.

Z przemokłych, wytartych szyneli parowała wilgoć. Ten i ów wyciągnął bliżej ognia nogi
schodzone, w buciorach gęsto łatanych, to znów szczerzących przegniłe, drewniane ćwieczki.

- Ciężko, dzieci, co? - powiedział „kombat” Świerczewski. - Noc przyjdzie na głodnego
przetrwać. A w Pitrze, a w Moskwie wierzą w nas robotnicy, choć sami na ósemce czarnego
chleba raz na dwa dni...

- Przetrwamy, towarzyszu dowódco batalionu! - ni to służbiście, ni to serdecznie odraportuje
czerwonoarmista z zarośniętą twarzą, wieszając nad ogniem kociołek z roztopionym śniegiem.
- My, naród twardy! Wrzątku popijesz, pasa przyciągniesz i jazda naprzód! Bitwa czy
potyczka, tak czy siak! Nasza sprawa jest słuszna, zwycięstwo musi być nasze...

- Ano, to znaczy, będziemy ich gonić, skąd przyszli, choćby i na tym wrzątku - zakpił „kombat”,
a oczy w ciepłym uśmiechu obiegły poczerniałe ze znużenia twarze.

background image

- Będziemy, dajcie tylko rozkaz wymarszu - odmruknęli siedzący przy ognisku schrypłymi
z zimna głosami.

- O świcie - zgodził się „kombat”. - Pośpijcie przy ogniu, buty wysuszcie! A ciepła załapcie na
zapas. W rękawy, w kieszenie!

W bojach, w marszu rosła i krzepła Armia Czerwona, późniejsza wyzwolicielka naszego kraju
stratowanego faszystowskimi czołgami.

Został w niej dowódca batalionu „kombat” Świerczewski, leśne, pobitewne postoje zmienił na
Wojskową Akademię im. Michała Frunze w Moskwie. Trzy lata gruntownych, fachowych
studiów. Nad najnowocześniejszą, radziecką strategią. Nad nową bronią, wyrabianą przez
radzieckie fabryki. Dla obrony pierwszej w świecie Krainy Socjalizmu, tej, która miała po latach
wyzwolić kraje zmiażdżone przez faszyzm.

Skończyły się wprawdzie ciężkie, wojenne lata. Skończyły się również czasy kosmatej,
wyleniałej „uszanki” i butów gęsto łatanych. Ale życie jest nadal surowe i pełne wyrzeczeń,
skoro Kraina Rad weszła dopiero w pierwszy okres odbudowy i w pierwszy w dziejach świata
okres planowej, socjalistycznej gospodarki. Zacząć trzeba było od ciężkiego przemysłu. Od
żelaza i stali, potrzebnych do budowy maszyn. Od zabezpieczenia do cna zrujnowanego
transportu. Więc surowo żyje mimo pokojowych czasów żołnierz i dowódca radziecki. W
szkołach wojskowych, w garnizonach rozsianych po zniszczonych miastach i miasteczkach,
które dopiero wielki, państwowy plan może przekształcić w centra przemysłu i kultury. Karol
Świerczewski szkoli nowych oficerów Armii Czerwonej. W garnizonach i szkołach oficerskich na
Ukrainie i w Smoleńsku. Potem w Moskwie, gdzie go przeniesiono służbowo, patrzy na rosnące
gmachy ze szkła i stali na dawnym targowisku z drewnianymi budkami, i po dawnemu mrużąc
oczy w trochę kpiącym uśmiechu, mówi:

- Zły przykład dajemy! Oj, zły! Prędzej czy później nie wytrzymają zagraniczni „obrońcy
cywilizacji”! Jak że to tak? Bez lokautów, bez strajków rosną gmachy dla ludu pracującego?
Bije to jak diabli w ich banki, kartele, procenty, dywidendy. Przecież patrzy na naszą odbudowę
proletariat całego świata. I jak patrzy! Całkiem dla kapitalistów niebezpiecznie...

Istotnie. Kapitaliści nie wytrzymali. Nie wytrzymali siły tego przykładu, najbardziej
niebezpiecznego dla ich kapitalistycznych zysków i interesów.

Na świecie był rok 1936. I o tym właśnie w następnym rozdziale.

background image

Rozdział trzeci

O sł onecznym kraju, w którym często przyjdzie nam wąchać prawdziwy
proch, czyli rozdział nie przeznaczony dla „maminsynków” wszelkiego
rodzaju

Jest sobie taki kraj, słoneczny a górzysty, daleki na mapie, a sercu polskiemu nieobcy. Po
wzgórzach pną się winnice, gdzie z krzewów starannie pielęgnowanych zwieszają się ciężkie
kiście złocistych kulek, o których nawet ten lis z bajki nie śmiałby powiedzieć, że kwaśne. Bo
czyż mogą być kwaśne winogrona, nagrzane najprawdziwszym słońcem, jakby nabite nim
w każdym gronku, w każdej na gronku pojedynczej kuleczce?

Przy zapylonych drogach, zamiast naszych rozczochranych wierzb czy strzelistych topoli,
stoją sobie południowe drzewa-cudaki. Obwieszone gęsto oliwkami, o listkach aż szarych od
pyłu i skwaru.

Drogami i po skalistych ścieżkach chodzą pomaleńku obwieszone ciężarami muły. (Muł to
potomek aż dwóch naszych zwierząt pociągowych. Po matce-klaczy odziedziczył siłę, a po
tacie-osiołku upór i wytrzymałość.)

Kraj ten ma, oczywiście, prócz tych wzgórz, winnic, dróg zapylonych, miasta ludne i bogate,
tunele kolejowe przebite w skałach. Pola pszenicy i jęczmienia, pastwiska żyzne i dużo kopalń
miedzi, żelaza, cynku, ołowiu, rtęci, soli (jak w naszej Wieliczce), manganu i siarki. Kraj ten miał
jednakże prócz pałaców i miejskich domów bogaczy ze szkła i marmuru - najnędzniejsze
lepianki wiejskiej biedoty i wilgotne, ponure, zatłoczone mury mieszkań robotniczych.

W kraju tym, czyli w Hiszpanii, w roku 1936 zaszły pewne wypadki, które, jak się potem okaże,
będą miały bardzo ścisłą łączność z naszymi późniejszymi losami.

Chciałabym to wam przedstawić możliwie najkrócej, a i najjaśniej, żeby znów czytelnik nie
musiał pytać: a dlaczego tak, a kto to był ten, a kto tamten?

Po ostatniej wojnie nie trzeba wam chyba tłumaczyć, co to są, na przykład, faszyści - ani kto to
był Hitler w Niemczech albo Mussolini we Włoszech. Do czego jeden i drugi doprowadzili
własne kraje. Ile nieszczęść przynieśli całej Europie. Sami patrzycie na nasze odbudowujące się
z ruin i zgliszcz wsie i miasta, przez które przeszedł uzbrojony po zęby hitleryzm, czyli
faszyzm niemiecki. Faszyzm niemiecki, z którym tak pięknie dogadywał się i nasz faszystowski,
przedwrześniowy, sanacyjny rząd.

Otóż wojna zaczęła się wcale nie w naszym wrześniu w 1939 roku. Zaczęła się trzy lata
wcześniej w Hiszpanii.

Hiszpańscy faszyści pod wodzą takiego hiszpańskiego Hitlera, który tam nazywa się
generałem Franco, zbuntowali się zbrojnie przeciw własnemu rządowi, republikańskiemu.
Chcieli to nazwać wojną „domową”. Gdyby co prawda obejrzeć ich ówczesną broń w tej
„domowej”, niby tylko czysto „hiszpańskiej”, wojnie, to by się okazało, że broń ta ma fabryczne
znaki niemieckie i włoskie. Broń hiszpańskich faszystów wyszła prościutko z niemieckich
i włoskich fabryk. Już faszystowskich, właśnie w tym roku 1936. I nie tylko broń. Oficerowie
jakby z nieba spadli prościutko z koszar niemieckich i włoskich. Także z faszystowskich
koszar. Na pomoc faszyście Franco, na hiszpańskiej ziemi. Po co? Na co?

Otóż to właśnie! Nam, Polakom, przecie nie potrzeba tłumaczyć, co się dzieje w takim kraju,
gdzie zapanuje faszyzm. Nie tylko w tym kraju, ale i u najbliższych sąsiadów. A potem, po
zawładnięciu sąsiednim krajem, po zbudowaniu obozów, krematoriów, takiego Majdanka,
Oświęcimia - dalsze podboje.

background image

Tylko wtedy, w tym roku 1936, nie wszyscy rozumieli, co to znaczy owa „domowa” wojna
hiszpańska.

- To tak daleko od nas, niech sobie robią tam, co chcą! - mówili głupi ludzie, nawet tu u nas, w
Polsce.

- Zaczęło się! To pierwszy „poligon” faszystowski - zaprzeczali, w tejże samej Warszawie,
robotnicy na Woli, Powiślu, Czerniakowie - wypróbują niemieckie i włoskie bombowce nad
Madrytem. A potem na Warszawę...

- A potem na Warszawę, Łódź, Poznań, Katowice, Kraków, Gdynię - mówili robotnicy
w fabrykach, hutach, kopalniach. - Nie! Tak nie może być! To pierwsza próba opanowania
świata przez faszyzm!

I zaczęło się przejeżdżanie przez granicę w ślicznych wagonach sypialnych. Na tę niby dla
faszystów całego świata „domową” wojnę hiszpańską, w której strzelały już w najlepsze
niemieckie i włoskie karabiny i armaty. Przeciw komu? Przeciw robotnikom hiszpańskim
z takich samych jak nasze kopalń, hut, fabryk włókienniczych i metalowych. Przeciw chłopom
z małych skrawków hiszpańskiej ziemi.

Faszyści całego świata ciągnęli jakby na jakieś wielkie manewry wojskowe. Płynęły całe eskadry
z kolonii w Afryce na niemieckich samolotach transportowych. Szły morzem całe statki amunicji
niemieckiej i włoskiej.

Ale wtedy zaczęło się i przechodzenie przez granicę. Chyłkiem, w ciemne noce, za fałszywymi
dokumentami, z narażeniem życia. Szli przez siedem granic, łapani przez posterunki graniczne,
osadzani w więzieniach.

Robotnicy i chłopi z całego świata. Z kopalń i hut. I z małych skrawków chłopskiej ziemi. Wcale
nie na hiszpańską wojnę „domową”. Na pierwszą wojnę „Za Waszą i naszą wolność”. Po
prostu, szczerze. Na pierwszą wojnę z faszyzmem niemiecko-włosko-hiszpańskim.

Z tym samym, który w gruzy obrócił w trzy lata potem nasze polskie miasta i wsie. Który
rozgniótł czołgami nasze drogi. Nie wysadzane oliwkami, bez winnic. Polskie drogi
o przysiadłych na skraju wierzbach rozczochranych, powiewających żałośnie żółknącymi we
wrześniu listkami.

Czy trzeba po ostatniej wojnie mówić jeszcze więcej? Czy trzeba w naszym kraju, w Polsce
Ludowej, tłumaczyć, dlaczego wówczas znalazł się w walczącej Hiszpanii także i nasz brat czy
ojciec? Z warszawskiej fabryki na Woli, ze śląskiej kopalni czy huty, z gdyńskiego portu?

Myślę, że nie! Wracajmy więc razem z nimi do tego słonecznego, dalekiego kraju. Stoimy
właśnie na zapylonej drodze. Front jest tuż... tuż...

Na wzgórzu, w miasteczku, zaczynają się pierwsze linie. Na drodze stoi człowiek w skórzanej
kurcie. Bez żadnych odznak. Patrzy ku białym dymkom, raz po raz wybuchających nad
pozycjami na wzgórzu. Twarz człowieka w skórzanej kurcie ma ostro zarysowane bruzdy od
nozdrzy ku kpiąco zarysowanym kącikom ust. Spod daszka czapki patrzą wesoło niebieskie
oczy na biegnącego właśnie w tumanach kurzu środkiem drogi cudaka w półkożuszku.

- Wariat, jak myślisz, Alek? - pyta po polsku człowiek w kurcie stojącego obok, młodego
człowieka. - Łapskami wymachuje jak wiatrak. Ano, kiedyś adiutant i tłumacz w jednej osobie,
to uważaj, co on tam nam klaruje? Po węgiersku, serbsku, angielsku, toż tu istna wieża Babel?
Po francusku, co? Aha, lekarz! Tyle to i bez ciebie rozumiem. Ech, żeby się to jaki taki do
rzeczy znalazł, żeby mi dokładnie powiedział, czy w tamtej uliczce, gdzie właśnie pękł szrapnel,
jeszcze nasze chłopaki czy Marokańczycy Franco? Ale to jakaś oferma, co taki będzie
wiedział? Dubois się zwie? A niech mu tam będzie i Dubois!

„Oferma” opuściła nagle rozbiegane ręce jak śmigła wiatraka. Przed człowiekiem w skórzanej

background image

kurcie prężył się teraz najbardziej zdyscyplinowany podwładny. Najczystszym językiem polskim
recytuje jednym tchem:

- Obywatelu Generale! Melduje się szef służby sanitarnej waszej 14 Brygady
Międzynarodowej, Mieczysław Domański z Warszawy, tutejszy Dubois. Tamta pozycja to już
marokańska. Ale ja się na wojnie jeszcze mało znam i właśnie mam kłopoty z transportem
rannych... - kończy z całkiem już cywilnym zakłopotaniem.

- Nic, synku, nic! Praktyka na wojnie to główna rzecz. Smal śmiało na pierwsze linie, tam się
w lot domyślisz, co i jak - śmieje się dowódca Brygady Międzynarodowej, Generał Walter. - My
właśnie tam idziemy, chodź z nami! Z Warszawy, powiadasz, synku? Czekaj! Powiedz no
prędko, czy na rogu Żelaznej i Chłodnej jest jeszcze taka cukiernia Sommera? Przy witrynie był
miedziany pręt balustrady. Okropnie mi się wtedy wydawał wysoko...

Z twarzy Generała Waltera znikł kpiący uśmieszek. Roześmiane przed chwilą oczy zapatrzyły
się gdzieś tam, przed siebie, znacznie dalej niż widniejące już, jakby na dłoni, miasteczko.
Przecięte frontem, w białych obłoczkach pękających szrapneli.

Szli tak pod górę, całkiem widoczni już z marokańskich rowów strzeleckich. Ze świergotem
przeleciała nad nimi pierwsza kulka. Generał jakby nie słyszał tego świergotu narastającego
z każdą chwilą. Lekarz, odpowiadający na pytania o Warszawę, odruchowo parę razy skłonił
głowę.

- Nie kłaniaj się, synku, nie kłaniaj! Kulki psują i nas nie trafią. O, tam masz rów łączący, właź
i pytaj o punkt sanitarny. Alek idź z nim, ja za chwilę do was przyjdę, tylko muszę naszym
chłopakom coś powiedzieć w tamtym rowie! - powiedział Generał Walter i przeskoczywszy rów
łączący poszedł na przełaj odkrytym polem.

Lekarz stał zbaraniały w rowie, ze sterczącą głową nad nasypem. Patrzył za oddalającym się
dowódcą i bełkotał:

- Jakże wy tak pozwolicie?... To pewna śmierć... To coś niezwykłego... Pole ostrzału...

- Kiedyś taki bohater, to mu spróbuj choć słowo rzec! Ja już do tego przywykłem - odmruknął
Alek-adiutant - nie od razu, to się wie! Najpierw mnie sklął, potem paką zagroził za brak
karności. Widać, coś tam na pierwszych liniach nietęgo. Chłopaki mało ostrzelane, może pietra
mają? Postanowił znów dodać chłopakom ducha.

Alek pobiegł łączącymi rowami na pierwsze linie w kierunku dowódcy. Zastał go stojącego nad
źle okopanym karabinem maszynowym. Na nasypie, osłaniającym rów, perorował po
hiszpańsku Generał Walter, dopomagając sobie gestykulacją obu rąk.

- O, patrz, chłopcze! Coś najlepszego zrobił! Zasypane masz pole widzenia piaskiem, a lufa
gdzie sterczy? Panu Bogu będziesz niebo dziurawił? Do chrzanu taka robota! - to ostatnie
zdanie powiedział już po polsku, nie znajdując hiszpańskiej nazwy na „chrzan”.

Sprawnymi ruchami obu rąk majstrował teraz przy karabinie. Raz po raz ćwierkały kulki od
marokańskiej strony. Twarz młodego Hiszpana w rowie, czarna od prochu i niewyspania,
zaczynała się nagle rozjaśniać jakimś promiennym uśmiechem. Patrzy na stojącego na nasypie
dowódcę brygady jak urzeczony.

Nagle zakołysało się powietrze, jęknęła ziemia. Trzasnął opodal pocisk z 15-centymetrówki.

Zakręciło Generałem, prasnęło nim o ziemię. Żołnierz coś wykrzyknął i aż przysiadł na dnie
swego rowu. Kiedy zerwał się ponownie, jakby chciał biec dowódcy na ratunek, zobaczył
Generała Waltera otrzepującego się z ziemi. Dowódca śmiał się głośno, wypluwał piasek, stojąc
znów wyprostowany na tym nasypie:

- A co, chłopcze, widzisz, że to nawet na otwartym polu wcale nie takie straszne?

- Widzę to po tobie, mój Generale! - wypalił chłopak rozjaśniony, mimo brudu na twarzy, jak

background image

- Widzę to po tobie, mój Generale! - wypalił chłopak rozjaśniony, mimo brudu na twarzy, jak
słońce w samo południe.

- Querido - dodał miękko i rzewnie.

Dowódca nagle się zjeżył:

- Coś powiedział?!

Alek-adiutant wyskoczył na nasyp. Ciągnie Generała za rękaw, wbrew przepisom regulaminu
wojskowego i po polsku przekłada.

- Dobrze, dobrze, Generale. Querido to po hiszpańsku przecie znaczy „kochany”. Wcale nie to,
co myślicie...

- Aha - udobruchał się zaraz Generał. - Tom się przesłyszał. Myślałem, że cabron

[1]

, bo to wcale

nieprzystojne słowo. A ty mi do rowu właź, gdzie się pchasz? No, to dalej, chłopcze, opuść lufę,
o tak, jeszcze ociupinkę. Dobra! - kończył Generał swoją ni to inspekcję, ni to naukę. Naukę
odwagi i naukę dobrego ustawiania karabinu przeciw faszystom. Poklepał na pożegnanie
Hiszpana po ramieniu:

- Uszy do góry, carino

[2]

- powiedział mu na wpół po polsku, na wpół po hiszpańsku i poszedł

tym swoim spokojnym, niedbałym krokiem wzdłuż nasypu pierwszej linii, do następnego ucznia
przy innym może także niedokładnie nastawionym karabinie.

Tylko że z rowów wysuwały się teraz sznurem rozjaśnione, choć zamorusane twarze
żołnierzy, patrzące z zachwytem na swego dowódcę.

Tak to uczył Generał Walter swoich hiszpańskich żołnierzy bardzo trudnej sztuki ustawiania
karabinów maszynowych na pierwszej linii okopów. I jeszcze trudniejszej sztuki - chodzenia po
polu ostrzału, wśród świergotliwych kulek nieprzyjaciela.

I tej najtrudniejszej ze wszystkich: sztuki opanowania strachu przed własną śmiercią, gdy inni
jej się boją, gdy taki, właśnie lekko kpiący, uśmieszek przywraca wiarę we własne siły,
w przetrwanie w najgorszych opałach. No i w zwycięstwo słusznej sprawy, za którą karku
nadstawiasz.

Tak uczył żołnierzy. Tak uczył i oficerów w tej dalekiej, słonecznej, walczącej Hiszpanii.

Pewnego dnia wybrał się znów na pierwsze linie. Tym razem, jak na dowódcę 14 Brygady
Międzynarodowej, w sposób dość osobliwy. Jako szofer, wiozący pod ostrzałem amunicję na
front.

A było to tak. Na bladym od upału niebie mruczał, jak miodem opity bąk, niemiecki
„Messerschmitt”. To znów bzykał cichutko, jak chudy, złośliwy komar. Monotonnie, świdrująco
zniżał lot wypatrując spod nieba ludzi w wąwozie. Wąwóz ten, obsadzony oliwkami, to była
jedyna droga do frontu, przez którą mogły się przedostawać republikańskie posiłki. A w tym
wąwozie stała właśnie ciężarowa maszyna, naładowana skrzynkami amunicji. Granaty,
zapalniki, pociski do działek. Szofera ani śladu. Może poszedł po wodę do chłodnicy i gdzieś
tam go zbłąkana kula czy odłamek pocisku unieruchomił?

Dowódca, w tej jakże już znanej, prostej skórzanej kurcie, stał chwilą zafrasowany nad
opuszczonym ładunkiem amunicji. Na taki ładunek zawsze z niepokojem czekają żołnierze
w rowach strzeleckich, ładujący już przedostatni magazynek z nabojami.

- Gdzie cię, szatanie, poniosło? - mruczał pod adresem szofera. - Może go jednak gdzie tam
śmierć dopadła? A ten tu jeszcze nad głową pikuje, niech no wóz dojrzy, to rąbnie, że bądź
zdrów! Z czego chłopaki strzelać będą? Z procy?

Wskoczył do szoferki, zapuścił wprawnie motor, włączył gaz, pedał nacisnął, ku górze popatrzył
na oddalający się samolot i wyjechał spod cienia oliwki na zapylony, wyboisty gościniec. Na
drodze, jak zwykle, został z na wpół otwartymi ze zgorszenia ustami wierny adiutant. Puścił się

background image

pędem za uciekającą w stronę frontu maszyną. Kurz zasypał mu oczy, coraz to zapadał
w wyboje, potykał się na jakichś kamieniach i klął całkiem po warszawsku:

- A bodaj cię! A niech cię kaczki zdepczą! Znów wystrychnęli cię na dudka!

Oczywista, że te „kaczki” miały zdeptać wyboistą drogę. Kto zaś adiutanta wystrychnął na
dudka, nie należy nawet dochodzić zbyt dokładnie, jako że się temu sprzeciwia regulamin
wojskowy.

Zakurzony, zziajany adiutant siadł wreszcie pod przydrożną oliwką. Postanowił czekać na
swego dowódcę. Obliczył spokojnie, że za pół godziny będzie z powrotem. Siedział więc
i medytował nad tą najcięższą służbą, kiedy to za swym dowódcą poszedłby w największy
ogień, po każdym polu ostrzału, pomiędzy te ćwierkające kulki:

- Ale! Dałbyś to! Zawsze zapchasz mnie do rowu łączącego, na bezpiecznej drodze
zostawisz, a sam... Ech, gadać szkoda! Za szofera sam siebie przydzielił, z tym diabelskim
ładunkiem na front zapycha. Widać go pewnie jak na dłoni, żeby go ten z góry nie wypatrzył...

„Ten z góry” pomrukiwał właśnie znów z daleka, cieniutko, jak uprzykrzony komar. Adiutant
patrzył na drogę, w kierunku, gdzie to w obłokach pyłu zniknęła ciężarówka z amunicją. Potem
na tarczę zegarka, po której jakże wolno pełzła duża wskazówka. Poprzez warkot, idący od
nieba, usłyszał nareszcie drugi pomruk zdyszanej maszyny. Po chwili nad drogą zaczęło się
kurzyć, motor prychał, parskał, krztusił się coraz wyraźniej. Wreszcie dojrzał już wyraźnie
maskę ciężarówki podskakującej z fantazją po tych wszystkich wybojach, kamieniach, licho wie
skąd naniesionych. Pisk hamulców. I oto Generał Walter, okrążywszy brawurowym łukiem
stojącego adiutanta, wjechał pod szpaler przydrożnych oliwek. Maszyna była pusta. Zniknęły
wszystkie skrzynki.

A to się uwinął! - z uznaniem pomyślał adiutant.

Od drugiego końca drogi podniósł się tuman kurzu. Szła właśnie na nowe pozycje jakaś
formacja.

Dowódca, Francuz, dojrzawszy wychodzącego z ciężarówki Generała Waltera, zatrzymał
oddział i podbiegł zameldować się według wszelkich przepisów. Aż tu narasta ów uprzykrzony,
podniebny warkot. Lecą trzy „Messerschmitty”, pikują na drogę. Generał przerwał meldunek,
ręką ku żołnierzom zamachał. Pokryły się chłopaczyska pod drzewami, przypadły do ziemi,
opustoszała nagle zatłoczona przed chwilą droga. Długi, świdrujący świst, zakołysała się
ziemia, czarny słup wzbił się pod niebo u wylotu drogi. Samoloty poderwały się, zatoczyły łuk,
wracają.

- Pudło! - stwierdza spokojnie Generał Walter do leciutko pobladłego Francuza. - Ale! Ale! Co
tam ostatnio grają w Paryżu w teatrach?

Francuz zatrzepotał powiekami, uśmiechnął się z wysiłkiem i odpowiada już trochę tylko
drżącym głosem.

Generał słucha go także z uśmiechem, na tym środku bombardowanej drogi, zerkając
jednocześnie ku żołnierzom w cieniu drzew:

- Ej tam, gdzie się pchasz! Padnij, padnij, bo znów rąbnie! - krzyknął ku któremuś z młodych
żołnierzyków, który zaczął się z cienia wysuwać.

- Ciekawa sztuka, ciekawa? Pełno było w teatrze?

„Messerschmitty” idą tuż nad głową, coraz bliższe, całkiem niziutko.

- O, tak, mój Generale... A czy następna bomba, jak myślicie, przeniesie w tył czy naprzód? - nie
mógł już dłużej wytrzymać Francuz.

- Ano, załóżmy się - śmieje się poprzez piekielny warkot Generał Walter, wolniutko zapalając

background image

papierosa. Ja mówię, że w piąte drzewo przed nami...

- Zakładam się! - pochwycił Francuz coraz bledszy. - W piąte za nami...

Zachichotało, zawyło, gorący podmuch buchnął jak z otwartego pieca, zakołysało się
powietrze, zachybotała ziemia, jak pokład okrętu na wzburzonej fali. Ścięło ich z nóg, zakręciło
i pchnęło na dwa przeciwległe drzewa.

- Przegraliśmy obydwaj! Padło pośrodku! - woła spod drzewa Generał i pokazuje lej na środku
drogi. Otrzepuje mundur i znów wraca na dawne miejsce. Francuz rad nie rad musi mu
dotrzymać towarzystwa.

- A jak była obsadzona główna rola? - pyta jakby nigdy nic Generał Walter, choć samoloty
wracają jako żywo.

Francuzowi ciemnieje w oczach. Trzyma się już ostatnim wysiłkiem woli. Próbuje więc bąkać,
głos więźnie mu w gardle.

- Uwaga, wasze chłopaki na nas patrzą! My też tu gramy główną rolę, co? Nie będziemy się
przecież bawić w chowanego z faszystami, właśnie my, dowódcy, w oczach swoich
podkomendnych. No, więc, jak się nazywa tamten bohater ze sztuki?

A niech nawet zginę, przy takim dowódcy to i zginąć warto! - pomyślał Francuz w przypływie
nagłej odwagi. I zaczął, przekrzykując narastający warkot, na hiszpańskiej, bombardowanej
przez faszystów, przyfrontowej drodze, opowiadać o tym przedstawieniu w dalekim paryskim
teatrze.

Żołnierze pod oliwkami zaczęli podnosić głowy od ziemi. Przecierali z pyłu nagle rozbłysłe oczy.
Patrzyli znów jak urzeczeni na tych dwóch stojących na drodze. Młody Hiszpan o czarnych,
aksamitnych jakby oczach poprawił opadający na czoło, nieco przyduży hełm i powiedział
cienkim, chłopięcym głosem:

- El general Polaco! Carino...

- Swój chłop, z naszej wiary, a cóżeś ty, smyku, myślał? - po polsku odpowiedział wąsaty
sąsiad z prawa, zawadiacko przesuwając swój beret na lewe ucho. - U nas wszyscy tacy na
Woli! O, wa!

Poklepali się przyjaźnie po ramieniu.

Tak się uczy praktycznie regulaminu bojowego, na przykład o obowiązkach dowódcy wobec
żołnierza - pomyślał w tej chwili adiutant Alek. I już zapomniał o biegu za uciekającą maszyną
i o tych „kaczkach”, które coś tam miały zdeptać, a nawet o sobie, wystrychniętym jakoby nie
po raz pierwszy na dudka.

Wielojęzyczna Brygada Międzynarodowa szkoliła się w bojach. Tak właśnie pod ostrzałem, na
pierwszych liniach. Generał Walter nie miał łatwego zadania, jeśli w jednym tylko batalionie
bywało aż 26 narodowości. Jakże się z takimi dogadać? Było przecież parę słów hiszpańskich,
które jednoczyły wszystkich, iloma by tam władali językami.

Pierwsze to: libertad.

Po naszemu „wolność”. Jasne, prawda? Po to ściągnęli tu z całego świata, żeby jej służyć,
żeby jej bronić, gdziekolwiek obrony wymaga.

Drugie to: adelante!

Czyli:

„Naprzód!” - jak krzyknąłby Polak, podrywający się z okopu na faszystowskie pozycje. A wtedy
biegł obok niego Hiszpan, Francuz, Anglik, Szwajcar, Węgier czy Jugosłowianin.

background image

Czy w takiej chwili więcej mówić trzeba?

Trzecie to: no pasaran!

Słowo pisane na podziurawionych kulami ścianach kawałem wapna. Słowo pisane na rozbitym
domu nieraz i krwią przez rannego, który strzelał do samej śmierci. Do ostatniego tchu
i ostatniej kulki w magazynku.

„Nie przejdą” - znaczy po naszemu. I nie przechodzili. Nie przechodzili faszyści lepiej uzbrojeni,
lepiej wyszkoleni.

W głodzie, chłodzie, diabelskich, nocnych marszach szło bractwo z całego świata na odsiecz
Madrytowi. Tej hiszpańskiej Warszawie 1936 roku. Madrytowi bombardowanemu przez
faszystowskie samoloty. Madrytowi rozbijanemu faszystowską artylerią. Tak jak Warszawa
w trzy lata później. Z domami rozłupanymi bombami od strychu do piwnic. Z cmentarzyskami
na skwerach ulicznych.

Do tamtych trzech hiszpańskich słów dorzucić trzeba jeszcze kilka. To już nazwy miast, które
znalazły się na 40-kilometrowym froncie 14 Brygady Międzynarodowej Generała Waltera.
Kordoba i Almeria, połączone szosą, której nie mogli przekroczyć faszyści. Górnicze rejony
Linares i Carolina. Jean, stolica Hiszpanii, nie miodem, wprawdzie, lecz niemniej cenną oliwą
płynąca.

A wtedy poznali żołnierze najlepiej swego dowódcę - El general Polaco. W opóźnionej kuchni
polowej drżały opieszałemu kucharzowi łydki, gdy człowiek w skórzanej kurcie brał się za
chochlę. Zanurzał ją aż po dno kotła. Nic się wtedy nie udało ukryć. Ani tego, że cienka zupa do
dna jako żywo przywarła wskutek przypalonej kaszy. Ani tego, że obiad przestygły a ścierką
trąci.

Człowiek w prostej, skórzanej kurcie patrzył tymi niebieskimi oczami na opasłego kucharza.
Bez uśmiechu tym razem. Pokazywał mu ręką przed siebie, właśnie tam, gdzie białe obłoczki
pękających szrapneli wytyczały linię frontu:

-- Tyś dla nich, nie oni dla ciebie! Rozumiesz? Wal z tą kuchnią ku nim, żebym cię ani minuty
dłużej tu nie widział! W biegu ci się ogień rozpali i ta lura choć jako tako się podgrzeje. A spisz
mi się jeszcze raz tak jak dziś, sam cały kocioł wychłepcesz, choćbyś pękł!

Przy karabinie, na pozycji, oczy znów były wesołe, kpiące:

- Tu, tu, patrz, braciszku! Zaciął się? Mucha! Patrz dobrze!

Zwinne palce Generała usuwały błyskawicznie defekt.

- A tyś myślał, że co? Że generał to tylko od przyjmowania defilad? Bywają generałowie, co od
tokarki metalowej zaczynali naukę. I patrz, jak znalazł! Nie takieśmy sztuki u Gwiździńskiego
robili - gawędził Generał po polsku, czasem jakieś słówko hiszpańskie czy francuskie wtrącając
w ten praktyczny wykład.

Słowa zresztą nie były ważne. Żołnierz kręcił głową z uznaniem, patrząc na te właśnie tak
pewne, tak zwinne palce warszawskiego metalowca-generała. Język złamałby jeden z drugim,
nimby tego „Gwiździńskiego” wymówił. Ale karabin terkotał po tej operacji jak maszyna do
szycia. Szły seria za serią, równiutkie, odmierzone a celne.

Raz znów do cna zbaraniał, spec nad spece od artylerii, francuski major. Generał, zszedłszy
z punktu obserwacyjnego na wierzchołku drzewa, kazał mu skrócić, mówiąc fachowo, „ogień
o pół kilometra”.

- E, to się nie da zrobić - podrapał się za uchem zafrasowany artyleryjski spec. - Mój Generale...

- Myślisz? - kpiąco zapytał Generał. - Mam za ciebie dać także komendę baterii? Na drzewo
osobiściem właził, żeby cię wyręczyć, kiedyś sam na ten pomysł nie wpadł. No?

background image

Huknęła bateria. I to jak! Dokładnie skracając ów „ogień o pół kilometra” rozbiła faszystowski,
jakże dokuczliwy cekaem.

Generał ruszył na dalszą inspekcję pozostawiając, nie ma co ukrywać, czerwonego jak burak
artylerzystę. Już tam podobno później sam na drzewo wchodził, niechby i najwyższe, żeby na
własne oczy dokładnie „wypatrzeć cel”.

- Nieba nie ma co dziurawić. Błękitne, pogodne. A amunicji żal - mruknął mu jeszcze przez
ramię Generał Walter.

Z południowego frontu przerzucono brygadę Generała Waltera na front madrycki, gdzie to
faszyści zaczęli na dobre nacierać na miasto od północo-zachodu, wbijając się klinem
w republikańskie pozycje.

Chłopcy byli zmęczeni poprzednimi bojami na południu, zmordowani drogą. Zasypiali stojąc.
Kiedy przyszli na ten ostatni postój przed nowym bojem, spóźnieni, na wpół przytomni,
chcieliby po prostu lec byle gdzie, pod dachem, nie ściągając nawet rynsztunku.

I zasnąć kamiennym snem. A tu kwatery ani na lekarstwo.

Zaczął się pomruk: po czesku, francusku, serbsku, angielsku, hiszpańsku:

- Tej nocy atak? Ani gadania! Nogi w ziemię wrastają!

Kompania międzynarodowa, wiadomo, każdy mruczy po swojemu, ale to samo. Bo jednakowo
bolą nogi, plecy, wszystkie mięśnie. I jednakowo ciąży od niewyspania głowa, w jakim byś to
języku nie powiedział.

Dowódca kompanii przekłada. Dowódca batalionu już pokrzykuje. A oni nic. Chcą po prostu za
wszelką cenę spać. Niechby i pod gołym niebem.

- Zbierzcie ich, a żywo, w sali. Zaraz tam przyjdę rozkazał Generał Walter krótko a wyraźnie.

I przyszedł. Popatrzył na szare twarze, na oczy klejące się do snu. Nie było mu lekko, choć
i sam nie spał którąś już tam noc. Oczy od bezsenności piekły podobnie.

Przemówił. Po swojemu, zwyczajnie, po prostu. Nie jakby mówił do całej kompanii, lecz do
każdego z osobna. Do tego, co się oparł o ścianę w berecie opadającym na oczy. I do tego, co
stał na szeroko rozstawionych nogach chwiejąc się sennie, aż hełm zsunął mu się na tył głowy.

Wcale nie o dyscyplinie wojskowej. I nie o tych niedbale siedzących na głowie beretach czy
hełmach.

Więc najpierw o tym, że droga była taka uciążliwa, że transport nie spisał się jak należy.
Dlaczego to tak się stało, a nie lepiej, składniej? Kto temu winien? Tacy sami żołnierze,
koledzy, właśnie z tego transportu. Przemęczeni? Niedbali? Źli koledzy? Otóż to właśnie!
Słusznie, całkiem słusznie!

- Po prostu myśleli tylko o sobie. O swoim wypoczynku. I teraz wy macie takie obolałe nogi,
oczy jak piaskiem zasypane, w głowie ciężkiej jak ołów jedna tylko tłucze się myśl: spać, za
wszelką cenę spać!

Zaraz, za jaką to cenę? Aha! Prawda! Wytrzymajcie jeszcze chwilę, a powiem wam całą
prawdę o tym, co się tam dzieje na froncie, pod Madrytem - spokojnie, prawie cicho mówił
Generał Walter.

- Miasto walczy, kobiety, dzieci. Bez snu, wody, posiłku. Żołnierze nie śpią już wiele nocy. Tak,
tak właśnie tak, jak wy w tej chwili. Oprzyjże się, bracie, o ścianę, będzie ci wygodniej - gawędził
Generał Walter niby całkiem prywatnie, po przyjacielsku, oczy miał życzliwe, ciepło patrzące,
choć wyraźnie poczerwieniałe od niewyspania. Ciemne tylko cienie leżały na powiekach, ostro
rysowały się bruzdy od nozdrzy do kącików ust.

background image

- Faszyści zbliżają się do miasta - ciągnął dalej przecierając czoło ręką. - Od północno-zachodu
wbili już w naszą obronę klin. Rozszerzają go z godziny na godzinę. Bez przerwy, bez
wytchnienia, bez posiłku bije się tam twój towarzysz broni. W okopach przejmujący ziąb. W
rozbitym schronie może nawet twoja siostra pochyla się nad dzieckiem ranionym odłamkiem.

Żołnierz, który przed chwilą oparł się o ścianę, wyprostował się nieznacznie. Ten, któremu
zsuwał się hełm z głowy, poprawił go także nieznacznym ruchem głowy.

- Rząd Ludowy waszej Republiki rzucił w ten klin najlepsze oddziały. Najbardziej wypróbowane
we wszystkich bojach, we wszystkich wojennych trudach. Za taki oddział uważaliśmy także
i waszą sławną 2 kompanię.

Po sali przeszedł szmer:

- Jak to uważaliśmy? A teraz już nie?

- O, co to? Mówicie o nas, Generale, jak byśmy już funta kłaków nie byli warci, jak o jakiejś
rezerwie, starych dziadach, emerytach?

- A tam kobiety bezbronne, dzieci ranne! Niedoczekanie, żeby nas tam nie było! I to już! I to
zaraz!

Generał znów przetarł ręką czoło, jakby się nad czymś namyślał, jakby tych pomników nie
słyszał, zastanawiając się nad czymś:

- Aha, no tak! Jesteście zmęczeni, więc trzeba jednak w tej ciasnocie znaleźć wam jakiś
nocleg. Co mówicie? Niepotrzebny nocleg? - Twarz Generała rozjaśniła się powoli, cienie na
powiekach zaczęły się rozpływać, znikły nawet te ostre bruzdy idące od nozdrzy ku kącikom
ust.

- Dobrze, chłopcy! Więc ruszacie zaraz? - jeszcze niby dziwił się Generał Walter.

- Adelante! Adelante! - krzyczała już na dobre sala zatłoczona tak do niedawna śpiącymi na
stojąco ludźmi.

I poszli w noc. Na odsiecz walczącemu Madrytowi. Powstrzymali nacierających faszystów.
Miasto nie padło.

W tych podmadryckich bojach spotkała się 14 Brygada Generała Waltera z 12 Brygadą, także
międzynarodową, w skład której wchodził polski batalion im. Jarosława Dąbrowskiego.

Generałowi Walterowi powierzył ludowy rząd hiszpański formowanie pierwszej dywizji, nie
oznaczonej nawet jeszcze liczbą. Nazywano ją po prostu we wszystkich rozkazach dywizją
„A”. Dołączono do niej, prócz tych dwóch brygad międzynarodowych, jeszcze dwie, już czysto
hiszpańskie.

Teraz Generał Walter był w stałych objazdach. Od oddziału do oddziału na wszystkich
pierwszych liniach. W okopach rozrytych ogrodów na krańcach walczącego Madrytu,
w bunkrach zamykających wąskie, staroświeckie uliczki, na strychach kamienic, gdzie
umieszczono pod ostrzałem artylerii faszystowskiej republikańskie punkty obserwacyjne.

Najgorzej było z rozkazami na piśmie, gdzie to już nie można się porozumieć na migi,
uśmiechem, poklepaniem po ramieniu czy osobiście coś w nich naprawić, jak w zacinającym się
karabinie maszynowym.

Generał Walter pisał ten rozkaz po polsku. Dla całej swojej dywizji „A”. Adiutant-Alek tłumaczył
rozkaz na język francuski. Tłumacz Hiszpan, znający jako tako język francuski, przekładał go
wreszcie na swój język ojczysty. Ale to wcale nie koniec. Ów Hiszpan mało się znał na języku
wojskowym. Nic by z tego nie zrozumieli jego rodacy, prawdziwi dowódcy frontowi. Więc na
koniec do tej” zawiłej roboty brał się jeszcze jeden Hiszpan, oficer oświatowy dywizji.

background image

Generał Walter patrzył potem na to pięknie już przepisane arcydzieło wojskowo-hiszpańskie
i bardzo zafrasowany tarł ręką czoło:

- Alek, jak myślisz, co to jest? A jeśli ten pierwszy coś ujął, drugi coś dodał, a trzeci po prostu
przekręcił, co też za groch z kapustą z tego wyjdzie? Jazda, jedziemy! Sprawdzimy na miejscu,
jak wygląda fantazja naszych tłumaczy.

I jeździli. Pod kulami bzykającymi cieniutko wokół głowy. Pod pociskami padającymi ciężko, aż
pojękiwała ziemia, pod kołami rozpędzonej, bojowej maszyny. Zatrzymywali się za węgłem
jakiegoś na wpół rozwalonego domu na przedmieściu Madrytu. I szli już sobie „piechotą” na
pozycje. Generał jak zwykle wyprostowany, w wytartym nieco, czarnym, skórzanym płaszczu.
Spod ziemi wysuwały się głowy w beretach i hełmach, oczy bystro przyglądały się dowódcy.
Oglądali go tak od butów (mocno zakurzonych) poprzez stary płaszcz (jakże już znany
w każdym rowie strzeleckim), aż dopiero, zadarłszy głowę w berecie czy hełmie, mogli mu
spojrzeć w twarz. Generał stał przecież wysoko, na nasypie rowu albo i szedł przez pole
ostrzału po swojemu, „spacerkiem”.

- Uśmiecha się, pokpiwa, znaczy, sytuacja jest dobra na całym odcinku. No pasaran! - mówiło
sobie to całe wielojęzyczne bractwo w madryckich okopach.

Pewnego dnia w sztabie dywizji pojawili się dziwni cywile. Była to delegacja z Madrytu, która
przyszła podziękować Generałowi Walterowi i tej jego międzynarodowej brygadzie za
bohaterską obronę hiszpańskiej stolicy.

Generał długo coś mruczał, zanim ku nim wyszedł:

- Kto tu ma komu dziękować i za co?

Obstąpili go Hiszpanie gestykulując żywo, bardzo wzruszeni.

Wtedy wygłosił im mowę, krótką, tak mniej więcej zapamiętaną przez naocznych świadków:

- To coś nie tak, moi drodzy. Porządek tej uroczystości jest odwrotny. Myśmy powinni do was
przyjść w delegacji. Żeby wam właśnie podziękować za możliwość walki na waszej pięknej
ziemi hiszpańskiej. Nie patrzcie na mnie z takim zdziwieniem. Na pewno ja mam rację. W tej
walce, na waszej ziemi, bierzemy piękną i wielce pożyteczną lekcję - jak trzeba bić faszystów,
jeśli przyjdzie nam bronić przed nimi naszej Ojczyzny, jeśli przekroczą i naszą granicę. Kto wie,
może wkrótce ta nauka okaże się dla każdego z nas w naszym kraju konieczna...

Dywizja Generała Waltera była w nieustannych bojach. Zmieniał się jej skład, podwładni
w jednej z brygad angielskich nazywali go Dżeneral Uolter, pełni szacunku i podziwu dla jego
sztuki wojowania. W warunkach nieraz bardzo trudnych, gdy broń była przestarzała
i przeważające siły nieprzyjacielskie, trzeba się było zdobywać na fortele, których nie
przewidział żaden regulamin wojskowy.

W walce o Saragossę szczególnie odznaczyła się dywizja Generała Waltera, zdobywając od
roku budowane przez faszystów umocnienia, na drodze do tego miasta, pod wioską Quinto.
Był to fortel, któremu opierali się nawet artylerzyści Hiszpanie, jako że takiego sposobu nie
uczyli się w żadnej ze starych szkół wojskowych.

Generał kazał po prostu ciężarówce podciągnąć działo przez linie własnej piechoty i bić z niego
w owe umocnienia faszystów, zbudowane z najprawdziwszego betonu.

Faszyści także, przyznać trzeba, do cna zbaranieli zobaczywszy taką niespodziankę tuż
przed nosem. Atak republikańskiej piechoty udał się nadspodziewanie. Wzięli tego samego
dnia od roku nie zdobyte pozycje wroga.

Gdyby się chciało wymienić wszystkie bitwy i wszystkie twierdze zdobywane przez dywizję
Generała Waltera, zrobiłby się z tego bardzo szczegółowy podręcznik hiszpańskiej geografii.
Trzeba by do niego dołączyć także dużo mapek z zakreślonymi polami, na których ciągnęły się

background image

te wszystkie „pierwsze linie”. I na każdym takim polu oznaczać setki punkcików, gdzie wtedy
to a wtedy był wśród swoich chłopców Generał Walter-Świerczewski.

Chłopcy ci roznieśli sławę swego dowódcy po całym świecie. Znają go w każdym kraju Europy,
zna go także cała Ameryka. Gdy po upadku republikańskiej Hiszpanii wrócili uczestnicy tych
walk do swoich krajów rodzinnych - nie zapomnieli tej wielkiej lekcji walki z faszyzmem. Wtedy
jednakże, mimo bohaterskiej walki ludu hiszpańskiego, w latach 1936-1938 faszyści zdusili
Ludową Republikę Hiszpańską.

Nie na próżno Hitler i Mussolini posyłali hiszpańskiemu Franco tysiące swych żołnierzy, setki
samolotów i armat. Tych samych faszystowskich żołnierzy, te same faszystowskie samoloty,
te same faszystowskie armaty, które potem zniszczyły nasz kraj we wrześniu 1939 roku.

Tylko że i nasza nauka nie poszła w las. Ta hiszpańska nauka, jak bić faszystów na ojczystej
ziemi, nawet mimo początkowej porażki.

Znów wrócił legendarny już Karol Walter-Świerczewski do Moskwy. Do normalnego szkolenia
oficerów Armii Czerwonej w pokojowych warunkach Krainy Rad.

W sercu została może i gorycz po tamtej, hiszpańskiej porażce. Po chwilowej porażce. To
wiedział na pewno. Wiedział także, że nieuniknione jest ostateczne starcie z faszyzmem, który
rozpełza po Europie, zalewa słabsze kraje. Słabsze przemysłowo i militarnie, ale zasobne
w bogactwa naturalne, zasobne w ręce ludzkie. W ręce przyszłych niewolników.

Powikłane i tajemnicze są „interesy” kapitalistów całego świata. Ich przecie nie obowiązują
żadne kordony graniczne, gdy chodzi o wspólny zysk w kopalniach, w fabrykach broni,
w bankach międzynarodowych. Wtedy się pogodzą zawsze, jakim by nie mówili językiem. Stąd
się i brały amerykańskie udziały w niemieckich fabrykach broni. Angielskie udziały w japońskim
przemyśle. Po to francuscy kapitaliści nawet i w czasie ostatniej wojny całkiem zgodnie dzielili
się z hitlerowskimi oprawcami francuskiego narodu wspólnym zyskiem.

Po zdławieniu republikańskiej Hiszpanii koncerny zbrojeniowe ruszyły na podbój świata. Padła
Austria, Czechosłowacja.

Hitlerowskie czołgi stratowały nasz kraj - Polskę. Faszyzm zatrzymał się u granic Krainy Rad.

Padła pod czołgami ze swastyką i Francja, ostatni kraniec zachodniej Europy.

Nad Anglią, spowitą na swej wyspie w mgły, ważyły się hitlerowskie bombowce.

- Coś to nie tak im wyszło, jak planowali od lat - mówili ludzie radzieccy. - Nie udała się zgodna
wyprawa na pierwszą Ojczyznę Socjalizmu. Przechytrzyli się w rodzinie kapitalistów, ale i tak
nie zrobią sobie krzywdy w „rodzince”. Obliczą sobie zyski, potem, jeśli nie liczą już ich dziś po
cichu, tajnie...

I rzeczywiście liczyli swe zyski kapitaliści. Wojenne zyski. Po cichutku, tajnie, choć pod bombami
giną jednakowo francuski robotnik w fabrykach okupowanej Francji, jak i ten z fabryk
angielskich na wyspie spowitej w mgły. Do obozów hitlerowskich szli komuniści niemieccy
pospołu z ludnością wszystkich podbitych przez hitleryzm krajów Europy. Kapitaliści, niby
„wrogich” w tej wojnie stron, mieli swoje sposoby na porozumiewanie się ponad frontami
poprzez „neutralne” banki neutralnych krajów.

W moskiewskiej Akademii Wojskowej szkolą się wyżsi dowódcy i oficerowie Armii Czerwonej.

Warszawski metalowiec z Woli, zrąbanej bombami, legendarny obrońca hiszpańskich miast,
Generał Karol Walter-Świerczewski, jest jednym z wykładowców Akademii. Właśnie do
momentu, gdy aż pod Krasnodar w stanicy Abinskaja, gdzie odbywały się letnie ćwiczenia
w obozie, przyszedł telegram. Telegram wzywał natychmiast Generała do Moskwy, do
Dowództwa Armii Czerwonej.

Na świecie był czerwiec 1941 roku.

background image

Na świecie był czerwiec 1941 roku.

Więc już! - pomyślał Generał złożywszy starannie depeszę. Zasunął ją w kieszeń
ćwiczebnego, polowego munduru. Głęboka troska odmalowała się w niebieskich oczach,
w drobniutkiej już siatce zmarszczek.

Oczy nie patrzyły tak beztrosko jak ongiś, gdy oglądało się w blasku ogniska zdobyczną broń
ówczesnych „interwentów”.

Żebyśmy ich mogli pognać od razu na Berlin. Bez własnych, kto wie jak ciężkich, z początku
strat... - myślał, gdy pociąg pędził ku Moskwie w tę ciepłą czerwcową noc. Patrzył Generał
w okno wagonu, w ciemny, lustrzany kwadrat, za którym przemykał radziecki kraj.

Mrugały gwiazdy na granatowym niebie nad niezmierzonymi polami, po których przeszły
traktory, wyręczające człowieka w najczarniejszym mozole. Pola kołchozowe, wspólne,
gromadzkie.

Tysiącami świateł płonęły mijane miasta, wzniesione nieraz przed paru zaledwie laty na
pustym do niedawna stepie. Socjalistyczne miasta.

Na małej stacyjce w krzewach rozkwitłego jaśminu kląskały słowiki. Takie same jak w ogrodzie
dalekiego, warszawskiego dzieciństwa przy ulicy Kaczej 6. W tajemniczym ogrodzie po drugiej
stronie starej uliczki brukowanej „kocimi łbami”.

Bez własnych, kto wie, jakich jeszcze ciężkich na początku strat... - powtórzył w myśli Generał
i zobaczył znów tę dawną zadymioną, fabryczną Wolę, wyszczerbioną pewnie mocno
bombami 1939 roku. - Tamtędy będziemy szli na hitlerowski Berlin. Gwiaździsto, według nowej,
najlepszej radzieckiej strategii. Ze wszystkich stron, żeby nie zdążyli zamienić nam miasta
w ruinę!

W Moskwie zatrzymał się krótko. W dwa dni po tym był już na froncie ze swoją dywizją. Front
sunął w głąb kraju. Faszyści parli zmotoryzowaną armię, w wizgu bomb zrzucanych na
radzieckie wsie i miasta, w zgrzycie gąsienic czołgów wdzierających się w tak dawno
upragnioną zdobycz - w pierwszą na świecie Ojczyznę Socjalizmu.

Najgroźniejszy dla interesów kapitalistów całego świata ustrój radziecki nie zachwiał się i pod
tym uderzeniem. Radzieckie fabryki, ewakuowane pod hitlerowskimi nalotami na dalekie
zaplecze - pracowały na trzy zmiany. Na tyłach wroga, ledwo przetoczyły się pancerne
kolumny, powstawały radzieckie oddziały partyzanckie.

Armia Czerwona cofała się w głąb, wciągała hitlerowskie wojska we wrogi, opustoszały kraj,
coraz dalej od hitlerowskich baz zaopatrzenia.

Ciężki to był jednak odwrót. Krwawy, zawzięty, zostawiający za sobą nie tylko groby
najeźdźców, ale i pośpiesznie ryte mogiły własnych towarzyszy broni, własne miasta obrócone
w perzynę, miasta z taką miłością, z takim trudem wznoszone przez wszystkie lata
socjalistycznego budownictwa.

Poczerniała twarz Generała, zapadły głęboko oczy, ostre linie zarysowały się od nozdrzy ku
kącikom zaciętych ust. Być dowódcą w odwrocie jest znacznie trudniej niż przy najcięższej
nawet ofensywie, na najbardziej umocnione pozycje wroga, na piekielne bunkry i zaminowane
pola.

Trzeba nie dać ani na chwilę zapomnieć żołnierzowi o ostatecznym zwycięstwie, które
przyjdzie, które musi przyjść, nawet kiedy się cofa przez własny, płonący kraj. Tymi samymi
drogami będzie się cofał przecie wróg ku swoim granicom. Pędzony, bity, rozbity ostatecznie.

Wierzyli podkomendni, tak jak i ich dowódca Karol Świerczewski, w ostateczne zwycięstwo
radzieckiego oręża, w siłę Partii i w geniusz jej przywódców. Nawet wtedy, gdy trzeba się było
ponad trzy tygodnie przedzierać przez lasy, nocami forsować szosę pod krzyżowym ogniem
nieprzyjaciela.

background image

Spadł pierwszy, listopadowy śnieg. Jedyna kwatera to właśnie las. Ziemia, na parę godzin snu,
zamarznięta, śniegiem przyprószona. Suchy, dławiący kaszel rozrywa piersi. Trzeba go tłumić
za wszelką cenę, brzmi w lesie jak wystrzały alarmujące przyczajonych w pobliżu hitlerowców.
Generał ma chyba zapalenie płuc, ale ani na chwilę nie zdaje nikomu dowództwa. Przedzierali
się raz przez leśną polanę. Gdzieś zza pni sypnęła się salwa z automatu hitlerowskiego.
Niepodobna było przyjąć bitwy nie znając siły nacierających. Przeszli głębiej w las. Na polanie
padł jeden z nich ugodzony hitlerowską kulą. Spojrzał za siebie zza pni Generał. Ścisnęło się
boleśnie serce. Całkiem osobistym bólem. To właśnie także Świerczewski. Młodszy brat.
Zobaczył wyskakujących zza pni hitlerowców. Dopadli do leżącego. Szarpnęli go brutalnie.
Bezwładnie, miękko opadły rozkrzyżowane ręce.

Nie dostali żywego! - pomyślał błyskawicznie Generał i dał znak tylko oczami. Cofnęli się głębiej
w las, dopadli gęstwiny. Hitlerowcy cofnęli się za pnie. Stamtąd puścili jeszcze parę serii na
oślep. Ze stukotem odbijały się kulki o omszałe, potężne drzewa. Z trzaskiem ułamała się jakaś
gałązka, zawirowała w powietrzu i opadła na mech.

Generał ze swoimi pozostał w zaroślach do nocy. Nocą wyszli we trzech na polanę. Pochowali
poległego płyciutko w przyjaznej ziemi radzieckiej. Wiedzieli, że wrócą tu jeszcze. W
zwycięskim wówczas pochodzie, w piekielnym, nieubłaganym marszu na zachód. Tylko serce
Generała ciążyło jak ołów. Osobistym człowieczym bólem.

Ty już, bracie, nie dojdziesz ze mną na naszą Wolę - pomyślał Generał, gdy ruszyli znów dalej
w las.

W płucach rzęziło, suchy kaszel rwał się do gardła. Generał spojrzał na twarze towarzyszy
broni. Tonęły w nocnym mroku ledwo dostrzegalną jaśniejszą plamą. Szeptem rzucił komendę.
Podali ją szeptem z ust do ust.

Wydarli się z okrążenia. Gdzieś tam za nimi na oślep pukały pojedyncze strzały, zaterkotała
seria raz i dwa. Kulki odłupywały korę z drzew, łamały suche gałęzie, otrząsały szyszki
w opustoszałym już lesie.

Dobrnęli do swoich. Ocaleni do nowej walki. Do tego ostatecznego zwycięstwa, które przyjdzie,
które musi przyjść, nawet i po setkach krwawych bitew.

Generała wysłano do Moskwy, ze stwierdzonym zapaleniem płuc. Z najsurowszym
skierowaniem do szpitala. Na nic się zdały protesty przerywane, jak na złość, szarpiącym
kaszlem.

Wjechał w czarne, wygaszone miasto. W miasto-twierdzę niezdobytą, w której dowództwo
czuwało nad losami tej wojny.

Na jaśniejszym pasie od zachodu kołysały się balony zaporowe. Na krańcach miasta białe
nożyce reflektorów, jakby strzygły czarne niebo. Pękały race pocisków artylerii przeciwlotniczej,
głucho dudniły działa.

Poprzez nowy atak szarpiącego, rozrywającego płuca kaszlu po raz pierwszy powiedział
Generał radośnie:

- Tu złamią zęby. Stąd ruszymy na nich. Potokiem stali, żelaza! Pal diabli, weźcie już do tego
szpitala. Może dadzą jakie proszki z sensem, przecie czasu nie mam!

Po tygodniu wyrwał się ze szpitala, choć w płucach nadal grało potężnie, tyle że jako tako
wygoiły się pościerane do krwi nogi. I tu się zaczęła dopiero tragedia! Zamiast na front - dostał
Generał zadanie zorganizowania szkoły piechoty w tempie całkiem bojowym. Właśnie
w całkiem ścisłym związku z momentem zwrotnym w tej wojnie, z przejściem do wielkiej
ofensywy spod Moskwy. Szkołą miano zakwaterować na dalekim zapleczu, w Aczyńsku za
Nowosybirskiem.

Generał, nie ma co ukrywać, po prostu szalał, dopóki mu nie wytłumaczono, że na razie front

background image

okrzepł pod Moskwą i że to także bojowe zadanie: przygotować nowych oficerów. W tempie
bojowym. Tu nie ma już czasu na żadne normalne szkolenie garnizonowo-pokojowe. Trudno
było się nie podporządkować nie tylko tym argumentom, ale i rozkazowi. Rozkaz, jak wiadomo,
obowiązuje nie tylko żołnierza, lecz i generała, wydany jest przecie przez najwyższe
Dowództwo Armii.

Pojechał, kaszląc sobie jeszcze tęgo i zaraz się wziął do bojowego zadania: w bojowym tempie
bojowo wyszkolić oficerów piechoty.

Słał rezerwę za rezerwą. Mógłby tych uczniów liczyć na dobre setki już w samym potem
Berlinie, poprzez wszystkie fronty po drodze. Ani nie po równej drodze, ani nie po gładkiej
drodze. Droga na Berlin prowadziła jako żywo i przez Stalingrad, poprzez to legendarne
miasto, gdzie na dobre trzasnęła po raz pierwszy potęga „niezwyciężonej armii Hitlera”.

Sam zdołał ruszyć ze swymi uczniami po roku. Na nowe „zadanie bojowe”, zakończone,
według swych marzeń, najbardziej celowo: znów prawdziwym frontem. I to jakim frontem! Po
prostu - warszawskim.

Ale o tym już w następnych rozdziałach, w których i my znajdziemy się już jako prawdziwi
żołnierze pod dowództwem Generała Świerczewskiego.

background image

Rozdział czwarty

O podziemnym miasteczku, kopiastym śniegu i wiośnie w odwiecznej
puszczy, w której na zające poluje się światł em reflektorów

Most skrzypiał wszystkimi dylami, pojękiwał od ciężaru dudniącej po nim głucho armaty.
Piszczały przeraźliwie gąsienice ciągnika, gdzieś tam, już na drugim brzegu, słychać było śpiew:

Maszerują chłopcy, maszerują,
młodość idzie z nimi w ślad...

Dołem płynęła wielka rzeka, szara, zmarszczona. Zimny, jesienny wiatr rozwiewał poły starego,
żołnierskiego płaszcza.

- E, oferma! Jakże ty idziesz? Gdyby stara baba kojec z kurami na grzbiecie niosła, też by tak
szła jak ty... - dogadywał chudy jak tyka, w strzępach cywilnego, łatanego paletka, młodemu
chłopcu w watowanym kubraku.

Szli tuż za armatą we dwóch, za nimi znów dwóch, potem cała czwórka z kuferkami, tobołkami.
Za tą gromadką jechała ciężarówka zapchana pod sam brezent dachu jakimiś kocami, pakami
mundurów związanych sznurem na krzyż.

- Sto pociech i jedna! Jakże wy, chłopcy, idziecie? Istny jarmark! - kpił stary żołnierz
z sumiastymi wąsami, z trzema paskami ze zwykłej, białej tasiemki. Przyczepił je co prawda
czarną nitką na naramiennikach wiatrem podszytego płaszcza, który pamiętał jako żywo
warszawski wrzesień.

- Panie plutonowy, a taka armata to co? - dopytywał się nieśmiało wyrostek w wacianym
kubraku.

- Do wróbli strzela! Jak z procy, wiesz to? - wtrącił ten chudy z pierwszej pary i przerzucił na
lewe ramię swój mocno obtargany bagaż, jakieś pudło tekturowe po konserwach.

Teraz już plutonowy czegoś się mocno rozgniewał:

- Pomalutku, kolego, pomalutku! Po pierwsze, nie ciebie pytają, a mnie! Po drugie, nie kpij
z młodszego, a ucz go! Po trzecie, z armaty kpić żołnierzowi nie przystoi, bo ci ta piękna
armata drogę do domu otworzy. Choć parę kilometrów za tobą bije, trudno bez jej pomocy
będzie ci pójść na niemieckie okopy.

Spoważnieli teraz od razu wszyscy idący w tej gromadce. Zaczęli się już bez kpinek
i śmieszków wypytywać plutonowego o wojsko. A jak to tam będzie za rzeką? Żadnych koszar
nie widać!

- Koszar? ano, nie widać! - zgodził się plutonowy. - Albo to najważniejsze? Cóż wy sobie
myślicie? Koszary ze sobą na wojnę weźmiecie? W koszarach siedzi sobie wojsko w czasie
pokoju. Ale teraz, kiedy wojna w najlepsze, to właśnie trzeba się uczyć wojowania w każdym
polu, w każdym lesie, jak ci stanie na drodze do samej Warszawy! I w śniegu, braciszku,
najbardziej kopiastym, bo ku zimie idzie! A do domu jeszcze drogi szmat!

- Ano - zgodził się najmłodszy. - Śnieg już sypie, co prawda, to prawda. A Warszawa daleka
stąd będzie? Jakże się ta rzeka nazywa? Całkiem taka jak nasza Wisła. Szeroka, szara,
zagniewana jesienią...

- Warszawa? Czekaj, synku, czekaj. Ta rzeka, to Oka. Tam będziesz miał Moskwę, na północo-
zachód. Pewnie ze sto i osiemdziesiąt kilometrów. Od Moskwy znów sobie odlicz tysiąc

background image

kilometrów i masz już naszą Warszawę! - tłumaczył wąsacz w starym, wrześniowym płaszczu.

- Daleko... daleko! - zaczęli wzdychać kamraci.

- Daleko, ale prostszej drogi nie masz. I bliższej - zgodził się plutonowy. - Wojna to wcale nie
łatwa rzecz i wojsko to nie zabawa...

Wyszli już po dygocącym moście na drugi brzeg pod sosny takie samiutkie, jak nad naszym
brzegiem wiślanym, właśnie gdzieś tam w Świdrze czy Otwocku pod Warszawą.

- Wojna, moje dzieci, to niełatwa rzecz. Wojsko to nie zabawa - mawiał w zwykłej, wiejskiej
chałupie dowódca, chodząc od bielonego wapnem pieca do stołu pod oknem. Stół był założony
mapami, książkami.

- Wszystko musimy zrobić od samego początku. To nasze wojsko polskie, na radzieckiej
ziemi... Zaczątek odrodzonej siły zbrojnej, która przepędzi Niemców za Odrę. Ludowe Wojsko
Polski Ludowej. Dostaliśmy najwspanialszą, radziecką broń, o jakiej się wam do września w
Polsce ani nie śniło. Dostaliśmy najlepszych towarzyszy, radzieckich instruktorów. Na takich
polegać można w najgorszym ogniu. Ale naszych ludzi wychować trzeba. Na nowo. W
trudnych, bojowych warunkach.

„Dzieci” stały wpatrzone w dowódcę. W mundurach jak we wrześniu, choć może nie tak
pięknie dopasowanych. Na gwoździach, wbitych w bieloną ścianę, wisiały czapki z orzełkiem
szerokoskrzydłym, piastowskim, takim jak na krypcie Bolesława Krzywoustego w Płocku.

Stasiek, dokładający właśnie polano do pieca, pociągał nosem w sposób szczególnie znaczący.
Kto jak kto, ale on właśnie, ordynans dowódcy, wiedział, co to wojna na co dzień, naprawdę,
w tych wszystkich marszach trudnych, w bitwach nieustannych, z nieprzyjacielem uzbrojonym
w czołgi, samoloty.

- Pewnie, pewnie, że niełatwa rzecz. Tak i było wtedy w Hiszpanii... - mruczał sobie Stasiek
domykając drzwiczki pieca.

- Nie myślcie sobie, że to taki spacerek. Do zimy się trzeba przyzwyczaić w polu - ciągnął
dowódca - zima tu nie taka jak w naszej Warszawie. Ale póki pamiętam! Słuchajcie no, dzieci,
kto z was był ostatni na Kaczej? Nie pamiętacie przypadkiem, czy dom pod szóstką stoi tam
jeszcze? Ot, taki jednopiętrowy, wchodzi się przez furtkę w płocie. Przy sieni leży wielki
kamień... - dowódca uśmiechnął się i patrzył w okno na śnieg sypiący z szelestem o szybki.

„Dzieci” patrzyły na siebie zakłopotane. Jak na złość nikt z nich nie był wtedy, we wrześniu
1939 roku, przed upadkiem Warszawy, na Kaczej. Ale teraz zaczęła się i tak wędrówka po
Warszawie. W tym właśnie roku 1943, w chałupie rosyjskiej za Oką. Dom za domem, ulica za
ulicą. W tej kwaterze dowódcy Korpusu Polskich Sił Zbrojnych, jakby rozsuwały się wapnem
bielone ściany. Oczy były czegoś wilgotne i serce biło nierówno a mocno.

- Nie widziałem swego miasta tyle, tyle lat! Co wy mi tam mówicie o swojej tęsknocie, po
czterech latach! Ani się do mojej nie da porównać. Ale dosyć, już dosyć, bo się do cna
rozkleimy. Zadanie na jutro... - kończył Generał Świerczewski surowo, podchodząc do stołu
z rozłożonymi sztabowymi mapami.

Zaczynała się już urzędowa odprawa. „Zadanie na jutro” to były manewry na serio, 35
kilometrów w marszu, w śniegu, z bronią, w pełnym rynsztunku bojowym. Ostatnie manewry
przed wyruszeniem na front całego Korpusu: drugiej dywizji im. Dąbrowskiego, brygady artylerii
im. Bema, brygady czołgów im. Bohaterów Westerplatte, pierwszego batalionu kobiecego im.
Emilii Plater, formacji zwiadowczych, saperskich, łączności.

Po skrzypiącym moście, przez który już jesienią poszli Kościuszkowcy na front za
Smoleńskiem, pod Lenino, w końcu listopada ruszyło całe żołnierskie miasteczko.

Z ziemianek o belkowanym stropie, pachnących sośniną i ciepłem bijącym od przemyślnie

background image

ustawionych pieców, wyszli żołnierze nocą na zaśnieżone pola. Droga była oblodzona,
potykały się konie ciągnące kuchnie polowe. Długi wąż kolumn marszowych ciągnął się na
przestrzeni paru kilometrów. Wszystko musiało być zorganizowane, przemyślane
w najdrobniejszych szczegółach. Tak właśnie, jak na najprawdziwszej wojnie. Gdzie telefony
polowe, wiodące od stanowisk ogniowych na punkt obserwacyjny dowództwa (łączące prócz
tego piechotę z artylerią, czołgami, saperami). Gdzie kuchnie polowe, a gdzie pierwsze linie.
Gdzie punkty sanitarne, a gdzie amunicja, którą dowozić przyjdzie nawet i pod ogniem
nieprzyjacielskim. Zamaskowane w oślepiająco białym śniegu, na którym dostrzec może
nieprzyjaciel każdy ruch nieostrożny, każdy ciemny punkt na tej bieli.

Generał, nawet bez adiutanta, był wszędzie na swym zwrotnym „Willysie”. Przez diabelskie,
chybotliwe mostki, przez zasypane śniegiem, zdradliwe wądoły, parowy, oślizłe górki. Pędził od
stanowiska ciężkich karabinów maszynowych do moździerzy. Od zamaskowanych składów
amunicji do punktów sanitarnych. W ciemnoszarym kożuszku, w czapie ze strzyżonego
baranka, przeprowadził setki inspekcji i „wykładów”. W pewnej ziemiance pod dębem całkiem
wyraźnie wymyślał jakiemuś dowódcy pułku, bodaj że za złą łączność z kompaniami w polu.

Plutonowy Kąsik i Wacuś, których poznaliśmy na moście na początku rozdziału, stanowili
właśnie obsługę karabinu ukrytego za stertą przemyślnie usypanego śniegu. Pole było
bielutkie, gładkie, z jakąś samotną topolą na widnokręgu. Szczypał w twarz lodowaty wiatr,
wdzierał się w rękawy, dmuchał za kołnierz.

- Dobrze, chłopcy, bardzo dobrze! Zamarzliście na kość chyba, bo widzę, że gałgan kucharz
całkiem o was zapomniał. No, będzie się on miał z pyszna, kiedy mu na głowę spadnie moja
wizyta - mówił Generał stojąc po swojemu na śniegowym nasypie nad zamaskowanym
karabinem. - Tylko powiedz no, synku drogi, jak tam pole widzenia? - zwrócił się do Wacusia. -
Nie będziesz to aby Panu Bogu nieba dziurawił? Patrz na tę topolę, a teraz na celownik. No?

Wacuś ani trochę nie stracił sprytu. Odpowiadał całkiem do rzeczy. Ani nie spostrzegł, że ta
rozmowa, to był właściwie egzamin. I nie domyślił się także, że egzamin wypadł celująco.
Zamiast piątki, jak w szkole, dostał jedną pałkę. Takie są w wojsku dziwne zwyczaje. Mimo to
pałka, czyli jak chłopcy mówią „belka”, przyprawiła Wacusia o taką radość, że kiedy usłyszał
o niej w pierwszym po manewrach rozkazie, mało przed frontem kompanii nie stanął na głowie
z radości.

- No, widzisz, chłopie, dobrze cię wychowałem? - mówił ruszając wąsikami Kąsik. - Jesteś
starszym strzelcem! Przyszyj sobie tę naszywkę, przyszyj! Dam ci nawet tasiemkę z własnego
zapasu. Już jak cię tak dobrze ocenił nasz Generał, to się teraz staraj! Zna się on na wojsku
nie od dziś, oj, zna!

- Tak jest, obywatelu sierżancie - odpowiedział Wacuś czerwony z radości.

Teraz i Kąsik leciutko się zaczerwienił z zadowolenia. Właśnie w tym samym rozkazie
wyczytano i jego awans na sierżanta.

Pakowali się teraz chłopcy do wyjazdu, zostawiając swe miasteczko wryte w ziemię dla
trzeciej dywizji. Przed ziemiankami (z okienkiem, piecem z cegieł, belkowanym stropem, gładko
ułożoną podłogą z desek) zostały po nich także ogródki, ze skorup, cegiełek obtoczonych
kamyków i miału węglowego ślicznie układane orły i napisy:

Niech żyje Wolna Polska! Naprzód na Warszawę!

Pojechali transportami na Smoleńsk z tą Warszawą, tak właśnie w sercu umieszczoną na
zawsze, jak i nosił ją przez całe lata ich nauczyciel, dowódca i twórca Polskiego Korpusu za
Oką - Generał Karol Świerczewski.

- Nasz „Stary” nic się jakoś od Hiszpanii nie zmienił - mówili między sobą jego hiszpańscy
chłopcy, których losy zaniosły znów pod rozkazy legendarnego Waltera nad rosyjską rzeką
Oką.

background image

- Niech no go zobaczą w prawdziwym ogniu, całkiem zbaranieją. No i przylgną do niego jak
i my, na zawsze.

Jeden z nich, Kościuszkowiec, a dawny Dąbrowszczak, zdobył już w Korpusie nie lada sławę.
On to przecież pod Lenino, w tej pierwszej bitwie na ziemi radzieckiej, leżąc z przestrzelonymi
nogami na zdobywanym wzgórzu, poderwał swoją kompanię do ataku okrzykiem:

- Naprzód, mściciele Warszawy!

To właśnie był uczeń hiszpańskiego Generała Waltera. To właśnie był uczeń tego dowódcy,
który przez wszystkie lata i fronty ani na chwilę nie zapomniał o swym rodzinnym mieście. O
Kaczej, Woli, Żelaznej, Czerniakowskiej, warszawskim Powiślu.

Gdyby tak rozłożyć na jakimś wielkim stole mapę z drogą, którą przeszli chłopcy Generała
Świerczewskiego znad tej, jakże dalekiej już Oki, po Berlin, po Drezno, trzeba by na każdym
punkcie postoju, na każdym polu bitwy rysować malutką bodaj syreną warszawską. Była z nimi
wszędzie. W myślach, we wspomnieniach i w tych rozmowach o naszych warszawskich
ulicach, skwerach, fabrykach, zaułkach, witrynach sklepowych, o jakiejś skrzywionej, samotnej
latarni, o frontonie staroświeckiej kamienicy.

- Tam, na Młynarskiej, u jednych przyjaciół na korytarzu był wspólny zlew dla wszystkich
robotniczych mieszkań. A przy tym zlewie był taki dziwny zaciek wilgoci, jakby obraz, na
którym coraz to coś innego widzisz - mówił z uśmiechem Generał kiedyś w Sumach. - Jak tylko
wejdziemy do Warszawy, zaraz pójdę zobaczyć tę plamę.

Sumy to było miasteczko ukraińskie, dokąd nadciągało już do Armii Polskiej po trzy tysiące
ludzi w ciągu jednej nocy. Wyćwiczone jednostki Korpusu przerzucono właśnie z Frontu
Białoruskiego, spod Smoleńska, na Ukrainę.

Na wielkim dziedzińcu jakichś starych koszar wznosił się na samym środku niewielki grób,
otoczony drewnianym parkanem. W grobie tym leżały popioły żywcem spalonych przez
hitlerowców żołnierzy radzieckich, którzy się dostali do niewoli. Było ich na tym małym skrawku
ziemi paruset. Nasi chłopcy otoczyli ten grób szczególną opieką. Zatrzymywali się przy
ogrodzeniu, zdejmowali czapki, mówili:

- Byle prędzej już pójść na front! Kto wie, co tam w domu zastaniemy.

Generał formował w Sumach nowe oddziały z partyzantów, z młodzieży, której wojna
przerwała naukę, z chłopów, z robotników, ze starych żołnierzy przedwrześniowych. Z tych
wszystkich, którzy zgłaszali się tysiącami z każdego terenu już odbijanego Niemcom.

Setki ludzi i spraw przewijało się przez jego pokój. O wszystkim musiał sam decydować. Nieraz
stawał późno w nocy przy oknie. Patrzył na ciemny dziedziniec i nad czymś rozmyślał.

- Bronek - mówił do ówczesnego adiutanta. - Idź, zapytaj, jak tam w kuchni. Czy starczy im
kotłów na wyżywienie wszystkich? Sprawdź także, czy wszyscy już mają słomę na pryczach!
Ale! Czekaj! Jak tam z łaźnią? Ilu ludzi można wykąpać dziennie? Czy kotły nastarczą grzać
wodę?

Wyprawiał Bronka-adiutanta i znów wracał do okna. Patrzył właśnie na ten grób na dziedzińcu.
Myślał wtedy z największym niepokojem, ze zgryzotą o tym, ile tam właśnie wyrasta każdego
dnia grobów za linią frontu, na ziemi polskiej. I dlatego też dbał o każdy szczegół, który
przyspieszy wyćwiczenie żołnierza, o każdy szczegół, który przyspieszy zbrojne starcie
z hitlerowską armią. Jednakowo są ważne te właśnie szczegóły: czysta żołnierska koszula,
pełna menażka, jak i dobrze wyczyszczony karabin.

Na świecie zaczynała się wiosna. Topniał w słońcu śnieg, pachniała nagrzana ziemia. Ze
śpiewem wychodziły z koszar umundurowane oddziały do pułków, brygad, dywizji. Z dnia na
dzień rosła Pierwsza Armia, wyposażona w najlepszą broń, wyrabianą przez fabryki całego
Związku Radzieckiego.

background image

Generał wiedział o wszystkim. O każdym niedociągnięciu, braku, o niewygodach.

Na wielkiej sali koszar gromadzili się rekruci przybyli nocą. W łachmanach, w cuchnącym
przyodziewku, pokasłujący, nieufni, zbiedzeni. Tacy właśnie, którzy jeszcze tydzień temu byli
pod Niemcami, bitymi teraz na łeb i szyją przez Armią Radziecką już pod Krzemieńcem,
Dubnem, Łuckiem.

Stali i patrzyli jak urzeczeni na napisy:

Niech żyje Wolna Polska!

Niech żyje odrodzone Wojsko Polskie!

Naprzód, na Warszawą!

Generał stojąc na podwyższeniu przemówił do ciasno nabitej sali.

I wtedy stała się rzecz dziwna. Wśród ramię obok ramienia stojących „rekrutów” przeleciał
najpierw cichutki szmer. A potem już słychać było ze wszystkich kątów po prostu płacz. Starzy
żołnierze, młodzi w czapkach szkolnych, nauczyciele, robotnicy, chłopi, w cywilnych
łachmanach, w starych mundurach, przechowywanych w jakichś zakamarkach, rozcierali po
twarzy wielkie łzy. Wierzchem dłoni, rękawem czy zmiętym strzępem wybrudzonej chustki.

A Generał mówił całkiem zwyczajnie, po prostu, tak jakby mówił do jednego tylko człowieka, do
każdego z tych tu stojących z osobna, prywatnie a poufnie. O najbliższych mu sprawach. O
tym, co przecierpiał każdy z nich.

I dlaczego?

O tym, co może każdy z nich dokonać w najbliższej przyszłości, żeby się nigdy nie mógł
powtórzyć polski wrzesień. Jako żołnierz, obrońca swego kraju, obrońca swojej rodziny,
obrońca Warszawy. I jaka ma być przyszła, wolna, sprawiedliwa, Ludowa Polska.

I obdarci, zbiedzeni ludzie uwierzyli, że właśnie mogą i będą żołnierzami Wolnej Polski,
Sprawiedliwej, Ludowej.

Aż wreszcie pewnego dnia opustoszały koszary w Sumach. Tak jak jesienią opustoszało
dalekie podziemne miasteczko za Oką. Żołnierze wyruszyli na front, który zaczynał się
w odwiecznej puszczy poleskiej.

Bagnistą drogę wśród drzew-olbrzymów trzeba było mościć zwalonymi pniami, by mogły
przejść ciężkie działa, czołgi, furgony, kolumny piechoty, tabory zaprzężone w małe, mechate
koniki syberyjskie.

W namiotach, ziemiankach, w paru wioskach, zagubionych w odwiecznej puszczy,
kwaterowało wojsko. Było to już przed Bugiem, przed którym zatrzymał się tej wiosny front.
Podciągano pospiesznie posiłki spod Uralu, z Powołża, z Syberii, Średniej Azji. Żywność,
amunicję, środki opatrunkowe, sprzęt bojowy.

Generał kwaterował w chłopskiej chacie, wyjeżdżał do obozów pod namiotami, przeprowadzał
nieustannie szkolenie swoich chłopców. Nocami leciały nad puszczą samoloty radzieckie na
bombardowanie niemieckich miast. Niemcy zaglądali tu także i z powietrza, bombardując
katedrę w Łucku, w której nie było jako żywo ani jednego żołnierza, tylko właśnie kobiety
i dzieci zgromadzone z całego miasta.

W odwiecznej puszczy umykały zające spod kół maszyny. W nocy, wpadłszy w smugę świateł,
stawały bezradnie słupkiem, jakby się oddawały do niewoli. Szofer przygaszał światło, zwalniał
bieg i wołał jak na kury, które weszły na zagonki w ogródku:

- A sio! A sio!

background image

Ocalony zając wpadał w las, tylko migał puszysty, krótki ogonek.

Coraz to nowi ludzie przychodzili do oddziałów. I znów ich trzeba było szkolić od początku.
Uczyć każdej części rozłożonego karabinu, który łatwiej rozłożyć, niż potem poskładać,
zwłaszcza rekrutowi. A cóż dopiero mówić o automatach, nie bardzo znanych nawet starym
żołnierzom. Albo o moździerzach, rusznicach przeciwpancernych, haubicach jak smoki!

Czołgi nasze, wielkie żelazne potwory, z białym orłem wymalowanym na stalowym pancerzu,
gromadziły wokół siebie żołnierzy, którzy mieli szczególny pociąg do mechaniki!

- Obywatelu poruczniku, ja bym chciał za kierowcę do tej maszyny. Stary warszawski szofer
jestem - meldował się świeżo przybyły do poleskiej puszczy żołnierz z pułku zapasowego.

- Ehe! Cóż wy myślicie, że to taksówka, którą wozi się gości na spacer w aleje Ujazdowskie? -
Śmiał się porucznik-czołgista. - Patrzcie no dobrze, co to za maszyna! Gąsienice, wieża
obrotowa, działko, karabin maszynowy...

- Da się radę, obywatelu poruczniku, poprowadzę, tylko się jeszcze w maszynie rozejrzę -
prosił bardzo żarliwie warszawski szofer.

Przyjęto go, oczywista. Maszynie się przyjrzał i pięknie ją przez Bug przeprowadził, bił z niej
hitlerowców po Berlin, ranny znów wracał do swego czołgu, tyle że z Krzyżem Walecznych na
piersi.

Generał w swych tysiącznych chyba inspekcjach ze znawstwem wybierał takich właśnie
fachowców. Przy zaciętym karabinie maszynowym, przy stacji telefonicznej, w kolumnie
samochodowej. Lubił także zapalonych lotników i tych wszystkich, którzy mieli wyraźny pociąg
do mechaniki. Sam prowadził każdą maszynę, a bywało w czasie lotów, że przysiadał się do
lotnika i odbierał mu te wszystkie drążki sterowe, gałki kolorowe, za pomocą których lotnik
kieruje samolotem.

- Dzisiejsza wojna to już technika, moje dziateczki, z którą musi być żołnierz za pan brat. I
dlatego nie wolno chłopaka jednego z drugim zahukać samą tylko komendą. Musi rozumieć
swoje zadanie, musi pracować całą inteligencją, sprytem. Czym jesteście w cywilu, mój
chłopcze? - pytał nieraz tych z obsługi czołgów czy dział.

Niech no padło w odpowiedzi, że był tokarzem metalowym albo giserem, spawaczem czy
choćby ślusarzem i to jeszcze z Warszawy! Żołnierz stał z okrągłymi ze zdziwienia oczami,
patrząc na swego dowódcę, tak fachowo rozprawiającego o warsztacie u Gerlacha,
wypytującego, co się tam przez lata zmieniło na tej czy innej hali fabrycznej.

- Jak mamę kocham, całkiem nasz człowiek, z Wolskiej! - mówił potem żołnierz kamratom
z obsługi czołgu czy działa artyleryjskiego. - Nasz warszawski Generał! Z takim pójdziemy jak
strzelił prościutko do Warszawy!

„Nasz warszawski Generał” przylgnęło do dowódcy na dobre właśnie w poleskiej puszczy,
gdzie po wymoszczonych pniami, bagnistych drogach skakały spłoszone zające.

Pewnego dnia lipcowego ruszył się nareszcie front. W lipcu 1944 roku. W nagrzanych
pasiekach poleskich brzęczały roje pszczół, pachniał żywicą nagrzany las. I wtedy przyszedł
rozkaz wymarszu. Od Bugu głucho biła już radziecka i nasza artyleria.

- A rób sobie, co chcesz, z tymi manatkami! - krzyknął z maszyny Generał Świerczewski
w stronę zafrasowanego Staśka stojącego na progu chałupy. - Nawet mnie nie pytaj o takie
głupstwa, co i jak zapakować, bo sam wiesz niezgorzej! Papierów pilnuj, jak oka w głowie!
Dogonisz mnie w Lublinie. No, jazda!

Strzałka na „Willysie” z miejsca podskoczyła na 80 mil angielskich.

Za Bugiem zaczęło się bombardowanie. Tym razem leciały pęki kwiecia polnego, ludziska stali
wzdłuż drogi, zabeczani i roześmiani jednocześnie:

background image

wzdłuż drogi, zabeczani i roześmiani jednocześnie:

- Niech żyje nasze wojsko! Niech żyje!

Ciepły wiatr bił w twarz w tym wariackim pędzie.

Osuszał, bardzo w porę, całkiem wilgotne oczy Generała.

- Przypomniałem sobie te uciekające drzewa sprzed lat chyba, czekajcie, trzydziestu.
Obiecywałem wtedy siostrom, że wrócimy - mówił nam już w Lublinie nasz dowódca. - Ano,
wróciliśmy... Długo to trwało! Diabelnie długo!

Lublin jeszcze huczał wystrzałami odgryzających się z piwnic i poddaszy hitlerowców. Na
ulicach leżały zwoje splątanego, kolczastego drutu, zerwane przewody elektryczne, wzdęte
koniska zabite odłamkami pocisków. Wojsko szło naprzód. Dniami i nocami, z trudem goniąc
uciekających Niemców. W lubelskim gestapo pozostały w stołówce nie dogryzione kości na
talerzach i nie dopite piwo w ciężkich, poniemieckich kuflach.

Szliśmy forsownymi marszami na Wisłę, 60 kilometrów na południe od Warszawy. Najbliższym
bojowym zadaniem było zdobycie pierwszego przyczółka na drugim brzegu Wisły, pod
Puławami.

I tu się zaczyna najbardziej warszawska ze wszystkich warszawskich historii naszego
Generała.

I dlatego umieściliśmy ją w następnym, także warszawskim, rozdziale.

background image

Rozdział piąty

Warszawski, w którym nawet dowódcy miewają twarze cał kiem mokre od
wody wiślanej

Od Lublina ku Wiśle biegła droga wyboista miejscami, wygryziona przez pociski, poszarpana
przez gąsienice czołgów i ciągników artyleryjskich. Wojsko dniami i nocami szło na zachód,
zakurzone, rozśpiewane, choć ten i ów utykał na nogach opuchłych w tym szalonym,
najradośniejszym marszu.

Na polach stało już zżęte zboże. Zza opłotków wyglądały dzieciaki o zmierzwionych
czuprynach koloru słomy i znów się sypały pod koła pęki modraków, rumianków, maków:

- Niech żyje-ee! Nasze wojsko! Nasi!

Ten i ów z szeregów uśmiechał się ku dzieciarni serdecznie, błyskając zębiskami białymi jak
krajanka sera, z twarzy ogorzałej na wichrach, zadymkach i tym już słońcu lipcowym.

- Na Warszawę? Jak strzelił? - dopytywali się siebie w szeregach z niedowierzaniem, że takie
wielkie szczęście jest już przed nimi. Jeszcze tylko dziesiątek kilometrów i jeszcze dziesiątek.
Kilometrów wybijanych obolałymi nożyskami w tym swojskim już kurzu warszawskiej szosy.

- Musi nie! Jakże to miasto będziesz brał? Wystawisz mu naprzeciw własne armaty, będziesz
prażył do swoich w tych murach? - odpowiedział nasz sierżant Kąsik młodzikom. - Teraz się
inaczej wojuje!

- Ano inaczej! - zgadzał się Wacuś. - Miasta się teraz obchodzi, nieprzyjaciela jak rybę do saka
bierze...

- Cie, widzisz go, jaki to uczony wojak! Niczym generał ze sztabu - patrzył z uciechą na
wychowanka w sztuce wojennej sierżant Kąsik i zaraz by wąsa podkręcił, gdyby nie to, że miał
pełne ręce tych dziecinnych bukietów z wszelakiego kwiecia, jakie tylko wyrosło na łąkach po
drodze.

- Wisły też jak rybka nie przepłyniesz. Przyczółki na tamtym warszawskim brzegu trzeba
załapać. A hitlerowcy przecie nie będą stać i patrzeć, jak to my się na łodziach do nich
przeprawiamy - wywodził dalej Wacuś, rad z sierżantowej pochwały.

Tego już widać było nawet sierżantowi za wiele. Popatrzył z ukosa na wychowanka:

- Wacuś, nic, tylko cię do sztabu wezmą, chłopaku! Gdybyś to jeszcze zielem nie zapychał lufy
automatu. Za pas można założyć, w rękach potrzymać, ale automat to nie żadna kobiałka do
noszenia bukietów na targ...

Wacuś poczerwieniał jak te maki zatknięte w lufę automatu, zwłaszcza że ostatniej uwadze
sierżanta wtórował już rechot w dwóch najbliższych czwórkach. Chłopcy śmieli się, choć pot
zalewał oczy, cieknąc ciurkiem spod zakurzonych hełmów, choć z daleka dochodził już pomruk
armat, a nogi piekły, jakby szli po rozpalonej płycie kuchennej.

- Śmieją się jak głupi do sera - mruknął Wacuś i ze złością cisnął w bok szosy przywiędłą już
wiązankę polnego kwiecia.

Na drodze przed nimi zrobił się właśnie zator. Ugrzązł w jakiejś wyrwie po granacie wóz
taborowy wypchany worami kaszy dla polowych kuchen.

- A bodaj was! - wymyślał koniom woźnica. - Nuże! Ciągnij jeden z drugim, bo nas jeszcze

background image

faszysty zaczną z powietrza naparzać! A jeszcze gorsze, jak się obiad spóźni na linię, kiedy
nasz „Stary” jak raz przyjdzie! Spacerkiem, po swojemu, to się wie!

Konie strzygły uszami, jakby rozumiały, kto to ton nasz „Stary”, co tak spacerkiem między
liniami chodzi. Na tych faszystów „z powietrza” machnęły wobec tego zgodnie ogonami.
Zebrały się w sobie, szarpnęły wozem raz i drugi. A wóz nic, tylko się na bok przechylił, worki
zaczęły się niepokojąco zsuwać.

Podparła go czym prędzej najbliższa czwórka z Kąsikiem i Wacusiem, przesuwając automaty
na plecy.

- A nie śpij, dziadu, na koźle, to dziury zawsze ominiesz! - powiedzieli woźnicy zgryźliwie
i zrównawszy szereg, ruszyli znów przed siebie, łapiąc zgubiony krok: lewa! lewa!

Mijali miasteczko o sterczących samotnie, wypalonych kominach. Wioski o strzechach
osiadłych na zdruzgotanych belkach. Rozerwane na minach jakieś strzępy ludzkiej odzieży, od
których odwracali pospiesznie oczy, zwłaszcza że od nieba zaczęło brzęczeć znanym
warkotem silnika.

- Lecą!

- A niech i kark skręcą! Niedługo tego ich latania - pomamrotali w szeregu i leniwie zeszli w cień
pod zakurzone drzewa przydrożne. Szli teraz dwójkami, niewidzialni na nagle opustoszałej
szosie. Niemiecki samolot zaczynał pikować, leciał wzdłuż kremowej nitki pustej drogi. Puścił
z chichotem nie opodal bombę. Czarny słup ziemi wzbił się pod niebo ze ścierniska. Zapłonęła
jakaś kopa zboża stojąca samotnie opodal polnej gruszy.

A oni szli nie obejrzawszy się nawet za siebie, choć gorący podmuch jak pięścią walnął
ostatnią dwójkę w plecy.

- Jak ten znów drzemkę na wozie uciął, narobi kaszy! - zatroszczyli się o niedawno mijanego
woźnicę.

- Konie same wejdą pod drzewa, mądre nasze koniska, ostrzelane - pocieszał się któryś.

Od Życzyna zeszli z szosy w lasek, kierując się na południe od Warszawy. Sypki piach więził
obolałe nogi, pot coraz obficiej sączył się spod hełmów, zalewał oczy. Artyleria od strony Wisły
grzmiała już w najlepsze. Wsłuchiwali się uważnie w detonacje:

- Hitlerowcy walą, naszych wymacują! O, teraz bije zenitka! Sowiecka, od przeprawy! Patrzcie!
Patrzcie! Cała eskadra! Widzisz, jak się rozbiegają niby gołębie, kiedy je szmatą na kiju
postraszysz! Czekaj! Tamten dymi od ogona! Dostał!

Wybiegli na łysawą polankę, zaczęli machać z radością rękami ku niebu, z głowami zadartymi
ku obłoczkom pękających pocisków z zenitówek, aż hełmy zsuwały się na karki. Zachodzące
słońce czerwieniło pnie sosen, przez zagajnik widać było już jakieś zabudowania jakby
wymarłej wioski.

- Jazda! Jazda! To nie pokaz lotniczy - gderał sierżant Kąsik. - Robota nas czeka, Wisła
całkiem niedaleczko!

Do tej Wisły dobrnęli już o gęstym zmroku. Przypadli do ziemi i zapatrzyli się jak urzeczeni
w szary, migotliwy pas wody za piaszczystą wydmą, porosłą sztywnymi kępkami trawy.

Sierżant Kąsik zsunął jakoś dziwnie hełm na oczy, aż cała twarz utonęła w cieniu. Leżący za
nim Wacuś widział tylko drgające od czasu do czasu ramiona.

Hm, wzięło chłopa, choć taki srogi! - pomyślał z rozczuleniem i bez szelestu podniósł się
z ziemi. Obejrzał się za siebie, na czerniejący na niebie komin jakiegoś tartaku, na
przeświecające, poszarzałe niebo przez krokwie rozbitego dachu.

background image

- Ano, to będzie widać nasza pozycja! - zaczął medytować na swój sposób. - Piach leciutki, raz
dwa się okopiemy, tylko że się sypać będzie z nasypu i osłona z góry by się zdała. Może pod
tymi sosnami byłoby najlepiej?

Na drugim brzegu wzleciała nagle pod niebo czerwona rakieta. Zaszczekał krótką serią karabin
maszynowy.

- No, dzieci, sam Hitler nas pozdrowił - trochę tylko zachrypniętym głosem odezwał się
sierżant. - Bierzcie się za łopatki, na rano musimy zagrzebać się w ziemi, że i mucha nie
wypatrzy. Jakby wam żyrandol zaświecił, to się kładźcie i cicho, sza! Skoczę do batalionu, jak
tam z łącznością, a może się i kolacja znajdzie?

Górą, z powolnym terkotem przeleciał nasz samolot. Szedł niewidoczny, już na ciemnym niebie
na drugi brzeg Wisły. Znów strzeliła czerwona rakieta od niemieckiej strony. A wtedy zaczęły
się sypać z czarnego nieba świetliste snopy zielonych kulek na zdradzone rakietą stanowiska
nieprzyjacielskie.

W ciszy nocnej słychać było jakby rzucany garściami groch. Hitlerowcy odgryzali się z ziemi
bezładną strzelaniną zenitówek, snopami czerwonych kulek, szukających na oślep
terkotliwego samolociku. Na drugim brzegu rzeki rozpętało się istne piekło świateł, błysków,
huków, zajadliwego poszczekiwania karabinów...

- Coraz lepiej! - śmiał się w ciemności sierżant. - A to się wymądrzyli, no! Widzicie, chłopaki, ile
to tam tego dobrego! Wszystko pokazali, co mają! Kopać, dobrze kopać! Za dnia może nam
być całkiem gorąco! A to się nasz „kukuruźnik”

[ 3]

spisał, co? Teraz pewnie się odezwie nasza

artyleria, kiedy się tak pięknie napraszają sami...

Górą zaczęły iść rzadkie świsty z naszego zaplecza.

Ciemna woda poczerwieniała od jakiegoś pożaru zza Wisły, raz po raz w piekielnym huku
wybuchał ognisty płomień na drugim brzegu. Z daleka pomrukiwała jakaś nasza bateria, bijąca
w niemieckie pozycje za rzeką.

- Strach ma wielkie oczy, co? - pokpiwał Wacuś kopiąc coraz głębszy rów w sypkim,
mazowieckim piachu. - Pewnie Niemcy myślą, że już się do nich przeprawiamy. Oho! Jest i
żyrandol! Świeć sobie, świeć, dużo wyświecisz!

Przylgnęli teraz płasko do ziemi, znieruchomieli za kępkami trawy. Nad Wisłą zawisł ów
„żyrandol” na małym spadochronie, zalewając brzegi rzeki zimnym, zielonkawym światłem. Na
źdźble trawy, tuż przy twarzy, dojrzał Wacuś przebudzoną nagle ważkę o szklistych,
migotliwych skrzydełkach. Przestraszony owad przyglądał mu się wyłupiastymi oczkami.

- Jak się masz, panienko? Ale oczy masz właśnie jak ten strach! Nic się nie bój, przy nas nie
zginiesz. Widzisz, postawił żyrandol i już poleciał do swoich, z powrotem. Tylko koło zatoczył
i po nim.

Sąsiad z lewa wpatrzony znów w mrówkę w piasku zaczął się sprzeczać:

- Baju, baju! Jak tak będą świecić, do rana nie skończymy. Gdzie tam odleciał? Znów wraca!
Kołuje nad nami! Rąbnie czy nie rąbnie?

Zachichotało nad nimi, zawyło! Zakołysała się ziemia, piasek zasypał oczy, gorący podmuch
runął im w twarz, aż przez chwilę zaparło dech.

- Uf, a bodaj cię! - stęknął Wacuś.

Parsknął wypluwając z ust piasek. Przetarł oczy. Ogarnęła go atramentowa, czarna noc.

Oślepłem - pomyślał błyskawicznie i poczuł lodowate zimno na plecach.

- No, przecie zgasł ten żyrandol nareszcie! - doleciał go w tej ciemności spokojny głos

background image

sierżanta.

- Bierzcie się do roboty, na mnie czas! Za godzinę wrócę. Trzeba iść po rozkazy. Teraz chyba
będzie cisza do świtu. A jakby co, to już sami wiecie... Udawać kępy trawy!

Wacuś uśmiechnął się z ulgą i podniósł się z ziemi. Teraz poczuł, że lodowate zimno to po
prostu wiślana woda, którą bomba, trafiając w brzeg, chlusnęła ku nim wielkim strumieniem.

Pracowali tak całą noc, pokrzepieni gęstą kaszą z kuchni polowej. Zerkali ku sierżantowi
ciekawie, ilekroć nakrywał się płaszczem, oglądając mapę w świetle latarki. Ale sierżant nic nie
mówił, pomrukiwał tylko coś pod tym płaszczem, gasił latarkę i wpatrywał się z natężeniem
w przeciwległy brzeg. Schodził ostrożnie w ciemności ku rzece. Potem wracał do rowu, badał
głębokość, mierzył nasyp i powiedział dziwnie łagodnie:

- No, będzie, będzie! Przepisowy rów! Kładź się jeden z drugim i śpij, póki co! Ja tu już sam
dojrzę wszystkiego. Pierwsza warta moja...

Zawinęli się w płaszcze, przysunęli ku sobie najciaśniej na dnie rowu i zapadli w ciężki,
kamienny sen. Wacuś pomyślał sennie:

A tę ważkę to pewnie zmiotło, taka siła, no! Lej na trzy metry... „Póki co”, jak powiada sierżant,
żyjemy przecie... Moja warta za cztery godziny.

Zbudziła ich o świcie kanonada z lewego i prawego skrzydła pozycji. Przecierając zaspane
oczy jeszcze nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Z prawa i z lewa na sąsiednich odcinkach nie
było widać najmniejszego ruchu. Pękały raz po raz niemieckie szrapnele nad laskiem. Za Wisłą,
na wprost nich, trwała jakby przyczajona cisza. Wysuwali ostrożnie głowy znad nasypu,
wpatrywali się poprzez rzekę w lekko zamglony brzeg.

- Schowajcie mi raz dwa te puste makówki! - krzyknął ostro sierżant. - Ogień będzie z całkiem
innego odcinka, a u nas może być właśnie przeprawa! Niechże myślą, że tu żywego ducha nie
ma! A wy co?

Szrapnele zaczynały pękać coraz bliżej. Wróg, przeczesawszy pusty lasek, zaczynał się
dobierać do piaszczystego brzegu. Sypała się ziemia nasypu do rowu, o drzewa na wydmie
trzaskały odłamki. Za Wisłą wybuchały jednocześnie pod niebo fontanny czarnej ziemi,
splątane drzewa z korzeniami, kawały cementu ze schronów. To biła już nasza artyleria w ten
drugi brzeg, celnie rozbijając schrony, podważając drzewa, pod które wkopali się hitlerowcy.

- No, trochę gorąco - westchnął sierżant. - Nasi, widzicie, ich uspokajają, a szrapnele jak lecą,
tak lecą. Zawzięli się, co? Ale i to im się znudzi. Oho, jakby zacicha...

Paru młodszych chłopców, o twarzach zamazanych ziemią, patrzyło na sierżanta oczyma
spłoszonymi jak zastraszone dzieci.

- Ej, dziateczki, dziateczki! Nie takie to straszne! Przyzwyczajenie to grunt! Przyzwyczaić się
trzeba, że te kulki nie muszą trafić akurat w nas, zwłaszcza jak sobie na nie zaczynacie
gwizdać! Gdybyście to widzieli naszego „Starego”, jak to sobie spacerkiem chadza po polu
ostrzału, to byście gębusie szeroko otworzyli...

Jeszcze nie dokończył, gdy od strony tartaku, z zaplecza, doszedł warkot motoru. W
tumanach kurzu pędził jakiś „Willys” wprost ku ich pozycjom. Zahamował tuż u rozbitego
naroża budynku, diabelskim łukiem skręcając za mur. Schował się za budynkiem, jakby się
zapadł pod ziemię.

- Rety! Rozbił się czy jak?! - wykrzyknął któryś z młodzików.

Zapomnieli na chwilę o pękających szrapnelach, wykręcili się ku tamtej stronie, wysunęli głowy
z rowu, chronieni od Wisły nasypem.

Zza rogu wyszedł Generał z biegnącym tuż obok bledziutkim adiutantem. Adiutant składał

background image

ręce, jakby o coś bardzo prosił dowódcę. Generał opędzał się od niego rękami. Przystanął
nawet na chwilkę, przez ramię patrząc na adiutanta:

- Idźże, dziecko kochane, idź, nie czepiaj się mnie, bo ci co brzydkiego powiem - usłyszeli
wyraźnie w swoim okopie - ja jej trzydzieści lat nie widziałem, rozumiesz? Ale co ty tam
rozumiesz, kiedy ty nawet tych lat nie masz.

Adiutant opuścił ręce, stanął wyprężony, oczy mu tylko świeciły tak dziwnie. Chłopcy w rowie
z szeroko otwartymi ustami stali także jak skamieniali, patrząc na tę scenę na samym środku
drogi. I tylko oczy adiutanta i ich, spod tych przekrzywionych hełmów, miały ten sam blask.
Podziwu i miłości.

- A co, kapujecie? Właśnie on! - szepnął sierżant. - Nie mówiłem to wam? Trzydzieści lat za tą
Wisłą tęsknił, to może mucha, co?

Generał szedł sobie wolniutko, wpatrzony w Wisłę. Po twarzy przebiegł jakiś skurcz. Znów
ostro zarysowały się bruzdy biegnące od nozdrzy ku kącikom ust. Wolniutko zdjął polową
czapkę z generalskim, trochę poczerniałym, srebrzystym wężykiem na otoku. Przetarł ręką
gładko ogoloną głowę. Niebieskie oczy rozjaśnił jakiś rzewny, niecodzienny uśmiech. Gęsta
siateczka zmarszczek na powiekach zbiegła się ku skroniom, jakby mrużył oczy od wielkiego,
słonecznego blasku.

Jeszcze raz pękł szrapnel nad samą Wisłą, kiedy schodził na brzeg. Rzucił czapkę na piach
i zanurzył ręce w wiślanej wodzie. Widzieli go teraz, wysuwając się już nad nasyp swego rowu
strzeleckiego, jak pochylił się ku wodzie, ukrył twarz w dłoniach, zanurzył ją w wiślanej fali.
Obrócił się na chwilę, popatrzył w stronę tartaku. Twarz Generała była mokra. Lecz jakże
dociekać, czy tylko od wody wiślanej, czy także od łez, kiedy po tych czarnych, zamorusanych
ziemią twarzach żołnierskich takie same łzy płynęły ciurkiem? Żłobiły całe koleiny w kurzu
osiadłym na tej pierwszej frontowej wiślanej linii.

I już tylko poprzez te łzy widzieli, jak odwrócił się znów ku swojej Wiśle, rozbierając się
z generalskiego munduru, by po chwili zanurzyć się w rzece, nad którą znów pękł szrapnel
niemiecki.

- Jezusie! - jęknął któryś z młodzików. - Żeby go ino nie wypatrzył jaki „snajper” z tamtego
brzegu...

- E, jeszcze się taki nie urodził między faszystami - schrypłym głosem odpowiedział sierżant
Kąsik - taki... - tu padło bardzo nieładne, choć bardzo żołnierskie słowo - co by trafił naszego
„Starego”!

- E, jeszcze się nie urodził taki... co by mnie mógł trafić... - potwierdził jakby tymi samymi
słowami Generał już w parę godzin później - nie czepiajcie się mnie, dzieci kochane...

A powiedział to w swojej kwaterze, chodząc od okna ku ławie pod piecem. Wkoło stali
oficerowie - ci znad Oki, z Sum, z Hiszpanii. Bardzo byli wzburzeni dowiedziawszy się o tej
generalskiej kąpieli w Wiśle na oczach Niemców z drugiego brzegu. Regulamin nie pozwalał im
wypowiedzieć po prostu tego, co w tej chwili czuli. Wielką miłość i podziw, ale i nieustanny
niepokój i lęk o jego bezpieczeństwo, o jego życie.

- Nie ględźcie, nie ględźcie, sam wiem, co robię! Co sobie myślicie! A ci chłopcy tam pod
ogniem, nie ostrzelani, młodziki często! Jakże im dowódca nie ma dodać ducha, nie pokazać,
że to wszystko nie takie straszne, jak się wydaje - mówił Generał.

- Ta-jes! - odpowiedzieli karnie i odmaszerowali, gęsiego przechodząc przez drzwi kwatery.

A Generał patrzył sobie spokojnie, uśmiechając się od czasu do czasu, przez okno chaty na
chłopskie podwórze, po którym biegały rozkrzyczane, rozdokazywane dzieciaki, szczęśliwe, że
wyszły nareszcie z jamy wykopanej przez ojca przy stodole. W tej jamie przesiedzieli
gospodarze całe bombardowanie, ucieczkę Niemców i nadejście naszych. Wyleźli obsypani

background image

ziemią, mrużąc oczy od nagłego, słonecznego blasku. Kręcili się radośnie po podwórzu
zatłoczonym wartownikami, łącznikami, samochodami sztabowymi. Generał wyszedł na próg.

- A „one” tu nie wrócom? - spytała babulka. - Panie żołnierz, nie wrócom?

Siedziała na progu, rozwijając jakiś tobołek. Wstała teraz patrząc w twarz Generała.

- Kto, babusiu? - śmiał się Generał, gładzony przez babulkę po rękawie zielonej koszuli.

- Hitlerowce, panie żołnierz! - zwierzyła się Generałowi szeptem.

- Nie wrócą, babusiu, nie wrócą! Będziemy ich gnać aż do Berlina, tylko Wisłę jeszcze przejść
trzeba - odpowiedział jej takim samym szeptem.

- A to daj wam, Panie Boże, zdrowie! I już lepiej tu z nami zostańta, jakby co, raźniej nam
będzie. A może wyśta nie żołnierz, a jaki generał, nie? Powiadali, że generał tu mieszka, może
to wy, panie?

- Nic się, babusiu, przy nas, swoich żołnierzach, nie bójcie! - uspokajał ją zaśmiewając się
Generał i nieznacznie popatrywał ku niebu, skąd słychać było znów warkot hitlerowskiego
samolotu. Rozejrzał się po obejściu, wyszedł na drogę. Szczęśliwie wszystko było już
zamaskowane. Samochody w cieniu topoli, działka przeciwlotnicze pod gałęziami.

- No, może i babki nie nastraszą! - mruknął uspokojony, pogładził po płowej czuprynie
raczkującego u progu dzieciaka i wrócił do kwatery w chałupie.

Wciągnął mundur wiszący na oparciu kulawego krzesła, dopiął pas na mundurze, oglądał się
tylko jeszcze za wyburzałą nieco od słońca furażerką. Spojrzał ku adiutantowi, który mu się
przyglądał niespokojnie, wyprężony na baczność.

- Zbieraj się, chłopcze, zajrzymy, co tam na Wiśle, jak się chłopaki czują, bo noc zapowiada się
gorąca... Czego tak na mnie patrzysz?! Sadze mam na nosie?

Adiutant westchnął tylko cichutko i pomyślał ze zgryzotą:

O, rety! Znów będzie heca! Co też dziś wymyśli dla pokrzepienia ducha tych żółtodziobów?
Gotów sam w łodzi przeprawą dowodzić... A tu ani piśnij, dałby mi to! Do Warszawy go tak
ciągnie. Ano!

Od Wisły dochodziły głuche detonacje bomb lotniczych. Zaczął się właśnie nalot niemiecki na
przeprawę.

Generał bez słowa skoczył do „Willysa”. Szofer zapuścił motor. Nawet nie pytał o kierunek, bo
zbyt dobrze znał swego „Starego”.

Pojechali w tumanach kurzu ku Wiśle stojącej w słupach ognia i dymu, w lecących pod niebo
drzewach z korzeniami.

Poprzez warkot maszyn i huk pękających przy Wiśle bomb krzyknął Generał przez ramię ku
adiutantowi siedzącemu na tylnym siedzeniu podskakującego na wybojach „Willysa”. Zerkał
jednocześnie na twarz szofera, pełną naprężenia, jakby skamieniałą:

- Po Warszawie sam was będę obwoził! Najpierw pojedziemy na naszą Kaczą, potem wam
pokażę na Młynarskiej taką restaurację, gdzie najlepsze flaki na całym świecie! Sam
poprowadzę maszynę, a wy będziecie siedzieć za mną. Wy przecie tak Warszawy nie znacie,
jak ja! No, czego macie miny jak karawaniarze? Nie wstyd to wam? Warszawa już tylko za
rzeką, ze sto kilometrów na północ!

background image

Rozdział szósty

O wielkim zwycięstwie, które przychodzi po wielu dniach bardzo trudnych
i bardzo uciążliwych i wcale nie spada jako manna z nieba

Lublin, owa pierwsza stolica 1944 roku, leżał niby to już w głębokim zapleczu. Po ulicach ze
zgrzytem żelastwa toczyły się czołgi, armaty, wozy taborowe ciągnące na zachód.

Lecz właśnie zatrzymał się na Wiśle front z przerzuconymi zaledwie trzema przyczółkami.
Jeszcze o 60 kilometrów na południe od Warszawy. Od Warszawy, która stała w ogniu, dymie,
wybuchach bomb, objęta powstaniem, z wysadzonymi przez hitlerowców mostami. Warszawa
we wrogim pierścieniu od Modlina po Warkę.

„Willys” Generała wracał jakby pod prąd w stronę Lublina. Generał miał poczerniałą od kurzu
i zgryzoty twarz. Jakże ostro rysowały się te bruzdy idące od kącików ust ku nozdrzom, jakże
ostro rysowały się cienie wokół oczu.

Adiutant, podskakujący po wyboistej drodze na tylnym siedzeniu maszyny, wiedział, że nie
należy teraz o nic pytać, że nie należy zaczynać żadnej rozmowy.

Niechże to sam w sobie przegryzie. Ej, ciężko „Staremu”, ciężko - myślał jakoś żałośnie,
patrząc na ostry profil dowódcy zwrócony właśnie ku mijanemu w pędzie oddziałowi piechoty. -
Ale rozkaz to rozkaz.

I widać tak trzeba. Kiedy to tam nasi zdołają przedrzeć się całą siłą na drugi brzeg? Może się
to zaciągnie i do zimy?

- Bronek, zaraz mi wezwiesz na kwaterę, telefonuj, ściągaj z oddziałów, spod ziemi wydrapuj -
odezwał się wreszcie przez ramię dowódca. - Czekaj, kogo to możemy mieć?

Liczył na palcach jednej ręki:

- Mietek to będzie raz, Ignac to będzie dwa. Ten z Hiszpanii, tamten z partyzantki, z Armii
Ludowej. Major, pułkownik. Kapepowcy. Na tych się nie zawiedziesz. - Ręka zamknęła się
w pięść. Generał aż się przekręcił na siedzeniu maszyny ku adiutantowi.

- Ty wiesz, więcej nie mam ich ani na lekarstwo. Wszystko musi zostać tam, na liniach. W
pułkach. Dywizjach. Brygadach. Pięciu ludzi! No, no! Jak palce u jednej ręki...

- Ta-jes - bąknął bardzo niepewnie adiutant.

- Ano, „ta-jes”, jak powiadasz. Muszę i ja tak sobie powiedzieć. Zadanie musi być wykonane
i będzie. Trudne zadanie... - powiedział z namysłem.

Po zmizerowanej twarzy Generała przelatywały już jakieś światła. Rozprężyły się jakby napięte
mięśnie, wygładziły się ostre bruzdy. Spojrzał na tę zaciśniętą pięść, rozprostował palce,
przyglądał się im przez chwilę. Pokręcił głową. I nagle uśmiechnął się.

Adiutant odetchnął głęboko, ostrożnie wyciągnął zdrętwiałe nogi, z fantazją przekrzywił na
ucho zakurzoną czapkę polową.

Ano, minęło - pomyślał z uciechą. - Pięciu? Niech będzie i pięciu! Taki to z piasku bicz ukręci.
Oho!

Wjechali w miasto już o zmroku, szofer wygasił światła, bo właśnie zaczynał się nalot.
Trzaskały działka, leciały pod niebo z suchym terkotem świetliste, czerwone kulki, jak groch
sypały się odłamki na blaszane dachy lubelskich domów.

background image

sypały się odłamki na blaszane dachy lubelskich domów.

Ludzie stali w mrocznych bramach spoglądając ku rozjaśnionemu niebu, zagapieni, prawie
weseli:

- Ale walą! Dadzą im łupnia. Odechce im się tych wizyt! Żeby to tak wtedy, w tym wrześniu! W
1939! Takie działka, no, no!

W górze zacichał szum motoru, to znowu buczał jak bąk uprzykrzony. Samolot kołował
wymykając się z nożyc reflektorów. Generał patrzył na niebo ze swej otwartej maszyny,
omawiając jednocześnie z adiutantem rozkład dzisiejszego wieczoru. Kogo to trzeba wezwać,
co przygotować na pierwszą odprawę tej piątki, tak dokładnie wyliczonej na palcach jednej ręki.

Już w kwaterze, w jakiejś willi po hitlerowskim dygnitarzu, Generał z twarzą namydloną
pienistym, białym mydłem wołał do adiutanta:

- E, Bronek, wywiedz mi się jeszcze, jak tam z koszarami! Ile ludzi pomieszczą? Tylko nie mów
za wiele, szyfrem, przecie że szyfrem! Kto wie, czyje tam jeszcze uszy podsłuchają?

Bronek wołał już w słuchawkę polowego telefonu:

- Groza! Groza! Dajcie Burzę! Burzę, mówię przecie wyraźnie! Tak, z numerem pierwszym,
z pierwszym!

- Stasiek, a masz tam co do jedzenia?! Trzeba tu będzie po odprawie pięciu głodomorów
podkarmić! Co powiadasz? Tak, swoi! Nasz Mietek, Ignac z partyzantki - pokrzykiwał w stronę
kuchni, gdzie krzątał się stary ordynans Stasiek, ten właśnie jeszcze spod hiszpańskiego
Waltera.

- Ano, coś się nowego zaczyna. Kiedy hiszpańskich naszych chłopaków wzywa i tych
z partyzantki, starych komunistów, ma się wiedzieć, widać trzeba znów jakiś bicz z piasku
skręcić, od pięciu własnych paluchów zaczynać - mamrotał Stasiek i rozbijając fasowaną
puszkę kiełbasy, chrobotał menażkami i garnkami jak najprawdziwsza kucharka. Pochwalił się
jeszcze na pokrzykiwanie Generała:

- Zrobi się, zrobi, świeży dziś chleb wyfasowałem! Głodni nie będą, to się wie! Co tam pięciu
nakarmić!

Zjawili się wreszcie, tak właśnie w pięciu. Zameldowali się nawet bardzo służbiście, według
wszelkich przepisów regulaminu. Oczy tylko chodziły im za dowódcą, wcale nie według
regulaminu, pełne ciekawości, uwielbienia, radości, że widać szykuje się jakaś wielka robota pod
jego rozkazami.

Generał stanął wreszcie za biurkiem założonym jak zwykle mapami, papierami, meldunkami.
Popatrzył na swą wierną piątkę. Przetarł ręką czoło, po swojemu wzruszył prawym ramieniem,
jakby go nagle uwierał kołnierz munduru. To był niezawodny znak, że Generał jest czymś
wzruszony.

- Witam was, chłopcy! Od tej chwili stanowicie sztab Drugiej Armii.

Major Mietek, Dąbrowszczak, zerknął na Ignaca, pułkownika z AL-u. Potem już łańcuszkiem
sąsiad na sąsiada, tak sobie, spod oka.

Nikt z tej piątki nie wyrywa się z żadnym pytaniem, choć są zupełnie oszołomieni tą niezwykłą
nominacją. Na „sztab” armii, której przecie jeszcze nie ma ani śladu.

- Wracam znad Wisły. Nie jest tam najlepiej. Hitlerowcy wryli się w drugi brzeg. Będą go bronić
zębami i pazurami. Nie darmo odgrażali się w swych komunikatach, że Wisła jest ostatnią linią
obronną przed Berlinem. Stoją tam wyborowe hitlerowskie dywizje pancerne, jedna nawet
imienia samego ich Goeringa. Wgryźli się w mazowiecką ziemię. Zaryli się w piekielne
cementowe bunkry. I to nagłe powstanie! Łajdacki, londyński rząd! Płonie Warszawa, dom po
domu, ulica po ulicy... Jakże ją brać, gdy nie padł Modlin, gdy cała w żelaznym pierścieniu? Drugi

background image

front? Tamci widać mają czas! Zza morza do Warszawy płonącej daleko... Mosty zerwane.
Tragicznie giną powstańcy odepchnięci od Wisły! Próbowaliśmy, próbujemy. Cała Pierwsza
Armia. Zginęły nasze dwa bataliony na tamtym brzegu. Musi się podciągnąć cały front, trzeba
obejść od północy i południa. Ileż bym za to dał, żebym mógł być właśnie tam, na liniach! Ale
rozkaz jest rozkazem! Tu nowe zadanie, pilne zadanie. Właśnie ta nasza... Druga Armia.
Formowana już tu! Ćwiczona na gwałt, gotowa jako posiłki jak najszybciej - mówił Generał,
coraz to bardziej pochylając się ku rozłożonej mapie sztabowej.

Pierwszy odważył się bąknąć niepewnie major Mietek:

- Ta-jes! Ale jak my tu w pięciu...

- Nie ględź, dziecko, nie ględź! Właśnie ty! Czyś pamięć zatracił? Tamtą naszą hiszpańską
pamięć? Jak to tworzyło się owo wojsko republikańskie, bez tych posiłków, które mamy dziś,
bez tej góry stali, amunicji, która ciągnie za nami? - dobrotliwie, po swojemu, tak właśnie, jakby
sobie gawędził całkiem prywatnie, po przyjacielsku czy może po ojcowsku, przerwał mu
Generał.

Popatrzyli sobie w oczy. Długo, ufnie, serdecznie.

I wtedy już nic nie było trudnego. Siedemnaście tysięcy zgłaszających się do wojska ludzi
znalazło tej nocy gotowy sztab. Właśnie tej lubelskiej, sierpniowej nocy, raz po raz
rozświetlanej nożycami reflektorów przeciwlotniczych, rozterkotanej poszczekiwaniem
przeciwlotniczych dział.

Do świtu powstał gotowy plan, kościec jakby całej Armii, Drugiej Armii.

Dywizje piechoty 5 - 7 - 8 - 9 - 10. To raz.

Trzy brygady artylerii. To dwa.

Jeden korpus pancerny. To trzy.

Jedna brygada saperów. To cztery.

Właśnie kościec.

- Zwiad, łączność, formacje sanitarne? To jasne. Bez nich nie ma pełnej, samodzielnej armii -
powiedział Generał w pokoju aż siwym od dymu papierosów wypalonych przez tę pracowitą
noc.

Niebieski świt toczył już pojedynek z polową lampką akumulatorową stojącą na biurku
założonym notatkami. Lampka bladła, przygasała, rozpływało się jej żółtawe światło na
dziwnych wykresach, na tych wszystkich kółkach z kolorowej kredki. Od kółek szły nici jak
w sieci pająka. Promieniście, koliście, łącząc się znów przekątnymi.

- A teraz ludzie! Mówcie, pułkowniku Ignacy - znad wykresów, drobno zapisanych notatek,
znad tej całej zawikłanej sieci kółeczek, linii rozbieganych, splątanych na pozór tylko
nieczytelnie, podniósł twarz dowódca Drugiej Armii. W niebieskim blasku świtu i żółtawym
świetle przygasającej żarówki dziwacznie załamywały się cienie pod oczami, na skroniach,
wokół ust. Na tej twarzy, tak znanej, tak umianej, jakby na pamięć. Tylko że na różnych tłach,
hiszpańskim, rosyjskim za Oką i tu już, na tle Wisły.

- Ludzie! Właśnie tu, w kraju, ludzie spod okupacji hitlerowskiej jeszcze sprzed miesiąca,
tygodnia, jeszcze sprzed trzech dni. Mówcie, pułkowniku!

I zaczęła się w tym coraz jaśniejszym blasku opowieść. Opowieść czy raport? Kto wie? Krótkie
zdania jak cięcia. O ludziach pułkownika Ignaca. O ich przygotowaniu bojowym. O tych
potyczkach w lasach partyzanckich. O wysadzonych torach, zerwanych mostach,
o zniszczonych niemieckich transportach wojskowych.

background image

Krzyżujące się pytania i odpowiedzi.

- Widzę dobrze. Odwagi, brawury aż nadto. I pogardy śmierci. A teraz chcę o parę poważnych,
najważniejszych dla nas w tej chwili spraw zapytać:

- A jak dyscyplina? Rozwijanie szyku w polu otwartym, a walka w mieście w murach?

- Co trzeba uzupełnić, na co położyć szczególny nacisk?

- Rozumiecie, to owe drożdże. A wokół nich narasta wielkie wojsko, cała armia.

- A więc? Przecież będzie także i rekrut. Nie ostrzelany. Cywil, młodzik, sztubak, inteligent,
chłop, robotnik.

- Nowa, nieznana broń. Technika. Ciężkie działa, czołgi.

- Zadania taktyczne?

- A co w sercach, w głowach? Jaki obraz tej nowej Polski? Tej wydzieranej z rąk wroga, metr za
metrem?

- Tak i tak.

Padały pytania. I padały odpowiedzi. I znów pytania:

- Czego chce ten? Jeden z czekających już siedemnastu tysięcy. O, choćby właśnie ten! -
palec dowódcy zatrzymuje się na spisie przesłanym z punktu zbornego. Atramentowym
ołówkiem wykaligrafowane przez pisarza imię, nazwisko. Chłop spod Lublina. Trzy morgi ziemi.
Rodzina, zaraz! Ośmioro?

- Ziemi! Żeby wyżywić z niej tych właśnie ośmioro - odpowiedź krótka jak raport.

- A ten? Czekajcie! Pracownik tartaku spod Ryk. Robotnik. Rodzina? Jest! Czworo dzieci.
Wdowiec. Babka. Aha! No?

- Pewnie szkoły dla tych dzieci. Dużej, jasnej, prawdziwej szkoły. I butów, żeby jesienią, żeby
w mróz nie siedziały skulone, jak dotychczas przy wystygłym kominie, na wyrku z nie
heblowanych desek. I żeby już bez lęku o utratę pracy, o bezrobocie.

- Aha! No dalej! A ten, czekajcie, cóż to nabazgrane z takim zakrętasem. Rubryka: zawód?... -
Generał mruży oczy w porannym blasku.

- Zamazane. Nieczytelne. Kto go tam wie?

Odczytało się jednak i to w parę tygodni później.

Noc była w koszarach. Na twardo ubitym sienniku twardy jest także sen. Po całym dniu
ćwiczeń, po całym dniu mordęgi żołnierskiej. I jakże trudno w ten sen wdziera się alarmowy
gwizdek. A potem nagle napięcie rozprężonych we śnie, obolałych mięśni. I już stukot
pośpiesznie wdziewanych butów, chrzęst dopinanych pasów, chrobot karabinów
zdejmowanych ze stojaka w kącie.

- Od prawego odlicz!

- Kompania! Naprzód - marsz!

Ciemna, bezgwiezdna noc, droga wyboista, wyszukiwana po omacku okutymi buciorami.
Jeszcze czarniejszy las, złe, nieprzychylne, splątane korzenie starych drzew, oślizłe igliwie,
umykające spod nóg w atramentowej czerni. Nocne ćwiczenia? Ano, cóż!

- Kompania - stój! W miejscu - rozejść się! Z bronią do domów!

Cisza. Oddalające się głosy, zwyczajne. Znajome. Zwłaszcza ten, dowodzący kompanią. Jakiś

background image

zły śmiech, jakby huknął puszczyk. Porucznik?

Stoją w ciemności oniemiali, zbici w gromadkę. Z cywila, w tej rubryce (zawód) zapisani: chłop
małorolny, robotnik z tartaku, nauczyciel. I znów chłop. Robotnik - giser. Urzędnik Kasy
Chorych. Sztubak z liceum. Student medycyny. Stelmach. Fornal.

- E, chłopaki! Co jest? Bo ja rekrut! Jest taki rozkaz czy nie ma w tym regulaminie? - zdziwił się
robotnik-giser.

- E, gdzie tam! - oburzył się nauczyciel.

- A może to faszysty pobite na amen? Wojna skuńczona czy jak? - zastanawiał się ten
małorolny z dawnego rozparcelowanego majątku.

- Idź, durny, idź. Nasi nad Wisłą się wgryźli pod bombami, Warszawa jeszcze się pali, gdzie
koniec wojny, gdzie! A Berlin gdzie? Tak bez nas? - oburzył się robotnik z tartaku spod Ryk. -
Co? Berlin bez nas mieliby brać?

- Ani gadania! - zakrzyczeli zgodnie w ciemności.

- Cosik to jest! Przecie porucznik sam tak kazał... - nie dawał za wygraną ktoś z tych
ciemności.

- Idźże ty, idź! Porucznik to on musowo jest. Ale przecie to synalek naszego dziedzica. Od
tyciego panicza znam... - zaczął nareszcie domyślać się czegoś małorolny.

- Chłopaki, nie ma co tu w tym lesie rozprawiać! Jazda do koszar! Tam ci już powiedzą co i jak!
Co za cygaństwo, żeby żołnierzowi z bronią do chałupy kazać iść, kiedy tam nasze z Niemcami
jeszcze przed Warszawą się użerają, no! - krzyknął ten z cywila robotnik tartaczny, którego to
dzieciaki przesiadywały jesienne słoty na wyrku.

- Noc, że oko wykol! Gdzie to nas ten paniczyk twój wyprowadził? Kilometrów będzie
z dziesięć, nie? A gdzie też oni poszli, co? - debatował w ciemności medyk.

- Nie do dworu, bo już dwór nie jest ich, a gromady. W las poszli, w bandy! Jeszcze ich tam
spotkasz, nie bój się nic! - odpowiedział giser marzący o szkole dla wszystkich dzieciaków.

Tak to rozwikłał się ów napis, nieczytelny jeszcze wówczas w Lublinie, w tę sierpniową noc,
gdy na kwaterze Generała rodziła się Druga Armia, Armia tworzona z owych przysłowiowych
„pięciu palcćw” sztabowych. Lecz armia tworzona właśnie już na ziemi polskiej, na tym
pierwszym niby zapleczu, wokół tej pierwszej wówczas wolnej stolicy - Lublina. Z chłopów,
robotników, z takich to nauczycieli, z młodzieży szkolnej, urzędników, medyków.

Skrzyknęli się jeszcze w ciemności, przeliczyli się jako tako i ruszyli z karabinami, w pełnym
rynsztunku przez ciemny las. Z powrotem do koszar. Klęli przy tym w tym lesie całkiem
nieprzystojnie. Nie tylko na korzenie, o które się trzeba w ciemności potykać. Nie tylko na
ośłizłe igliwo. Ale jeszcze bardziej na tych, co ich tu wyprowadzili. I że ich tak można było
obrazić. Ich, przecież już wcale nieźle władających tym karabinem. Żołnierzy przygotowanych
na front, na faszystów, na wywojowanie tej Polski, co da ojcom pracę, dzieciom szkołę,
a chłopom ziemię.

Generał jeździł znów teraz do wszystkich nowych formacji. Do starych koszar, wiosek,
wszędzie, gdzie ćwiczyli się pośpiesznie i coraz bardziej niecierpliwie jego nowi żołnierze. Ci
właśnie już z Drugiej Armii. Przyszła dżdżysta jesień, potem mróz skuł ziemię. Od frontu na
Wiśle szły wieści, że już wzięta Praga, że już wolna Saska Kępa. Pod ostrzałem zza Wisły,
w nalotach, w terkocie motorów i w wizgu lotniczych bomb szykują się do wielkiego marszu. Do
wielkiego boju. Cała Pierwsza Armia. Cały radziecki kilkusetkilometrowy frontowy odcinek.

Aż wreszcie w mroźny, styczniowy dzień ruszył front. Przez lód na Wiśle runął potok żelaza
i stali na zachód. Przetoczył się przez Warszawę - ciche, śniegiem zasypane cmentarzysko.
Najstraszniejszy to był może dzień w życiu Generała, kiedy wjechał tak maszyną w to

background image

Najstraszniejszy to był może dzień w życiu Generała, kiedy wjechał tak maszyną w to
wytęsknione miasto. Aż spod Kąkolewnicy, gdzie mieścił się wówczas sztab jego Drugiej Armii,
nie opodal Radzynia.

Gdzież tu szukać w tych zwałach gruzów swojej Woli? Gdzież tu szukać starego, rodzinnego
domu na Kaczej, przed którym sterczy skrzywiona, samotna latarnia uliczna? Pozostała tylko
figura na rogu, cała w dziobach po odłamkach. Z połamanymi krzewami bzu, gdzie to się
czekało przed laty na ojca. Z paczuszką cukierków dyndającą na guziku starego „sakpalta”,
jak tak szedł ku dzieciakom, na przełaj, po kocich łbach bruku. Samotna figura wśród rozwalin,
wśród sterczących do cna wypalonych kominów. Z zawieszonymi schodami, które prowadzą
już tylko na ostatniej, pękniętej ścianie wprost w niebo styczniowe, nawisie, złe, stalowe.

Wrócił Generał z twarzą kamienną. Z tych pierwszych po trzydziestu latach warszawskich
odwiedzin. Do tych swoich chłopaków zbierających się właśnie do odmarszu. W oczach
zostało coś jak ból zapiekły. W sercu gniótł jakiś ciężar ni to kamienia, ni to ołowiu, ni to
serdecznej, zapiekłej krwi.

Szli już i oni na zachód. Po twardej grudzie, po gołoledzi. Warszawa - Łódź - Brzeziny. Postój
lada jaki. Byle onuce przewinąć, opatrzyć sprzęt. Potem na Poznań, Wronki, Czarnków nad
Notecią. I tu właśnie, ten mostek, który łączył nad rzeką dwie części Czarnkowa (tę ocalałą i tę
wyzwoloną spod hitlerowców, w proch i pył obróconą).

Pierwsze kroki w okutych butach, w miękkich wojłokowych walonkach, zdartych w marszu
jakże dalekim, szły po tym mostku jak w tańcu. Lekko a mściwie. Radośnie a wściekle. Jakby nie
było w nich utrudzonych straszliwie, obolałych, pościeranych, odbitych nóg. Na tym pierwszym
skrawku granicznym znów po wiekach niewoli - polskiej ziemi.

Przez ten most przeszedł i Generał wyskoczywszy ze swej maszyny w biegu.

Tylko inaczej po drewnianych dylach mostu dźwięczał ten krok. Nie mściwy już, a po
gospodarsku. Statecznie. Prawie jak na zapleczu. Tak właśnie, jak na przyszłego zdobywcę
Nysy przystało. Tej Nysy, co jeszcze była przed nimi kawał na zachód. Dopiero ostateczna,
zachodnia granica.

- A przyfolgujcie tam co nieco! Przecież to już po wieki nasze, tak jak przed wiekami było
nasze! Celnie ogniem kierujcie, żeby znów tak wszystkiego w perzynę nie obracać. Przecie to
nasze, budować przyjdzie w pocie czoła. A chałupa niech stoi, jeśli się tylko da. Przyjdą nasi do
odbudowy, na gospodarkę od nowa - dobry i taki dach nad głową na pierwszy początek - śmiał
się Generał na tym mostku.

Wzięli się ku południowi na płonący Wrocław. Stali pod murami przedmieścia. Płonącego we
dnie i w nocy miasta, co od wieków nasze, po wieki będzie nasze. Hitlerowcy się w mieście
pazurami w ziemię zaryli. Zębami murów bronić niby to chcieli. Wiedzieli, że to już stracona
pozycja, to i ją chcieli choć na odchodnym z ziemią zrównać.

Otworzyli ogień nasi. Żeby się bodaj lufy armatnie przeczyściły w marszu.

Piekło było w mieście. Piekło było nad miastem. Białe od ognia, czerwone od żaru, czarne od
słupów ziemi idących pod niebo. Białe właśnie nocą, czerwone za białego dnia. Waliły
w hitlerowców katiusze, prała artyleria. Postali, gdy znów rozkaz ich dalej pchnął. Tu się już bez
nich hitlerowcy wykończą, w tej, a nie w innej ziemi kości swe złożą na dobre, do Berlina na
żadną odsiecz nie nadążą. Na świecie był marzec. Parowała ziemia w słońcu, to znów błocko
skisłe chlupotało u nóg, to leciutki przymrozek ścinał ziemię w grudę chrupiącą. Szli w rejonie
Bolesławic (wówczas z tabliczek przydrożnych jeszcze „Buntzanem” zwanych). Szli ku Nysie.
Właśnie ku tej rzece, która naszą granicę na zachód wytycza.

A tu, na autostradzie lignickiej, wyboje, leje, zasieki i miny. Czarna noc, „korek” piekielny. Czołgi,
działa najcięższe, tabory, wozy sanitarne, zdyszana piechota. Istny kłąb. Koncentracja sił przed
uderzeniem ostatecznym. Front przecie nie opodal, nie puścisz po tej szosie reflektorów
i maszyn. Nie oświetlisz tych wybojów, lejów, znaków, że są miny. Czarna, bezgwiezdna noc.

background image

Tam się gdzieś konie zaplątały w uprzęży, tu znów prawie na miny zjeżdżają w ciemności
czołgi jak smoki. W ten kłąb, w zgrzyt żelastwa, w ludzkie przekleństwa, w nawoływania,
w pokrzyki, w sam środek harmideru, w czarną noc, nie wiadomo skąd spada Generał. W starej,
znajomej, wytartej kurcie skórzanej.

Nikogo co prawda po główce nie gładził, nikogo za rączkę z ciżby nie wyprowadzał. Przecie na
samo jego pojawienie się ucichło. Rozmotał się kłąb. Umilkły przekleństwa. Zacichł wizg koni,
ustał chrobot najeżdżających na siebie maszyn w ciemności. Potoczyło się nagle gładziutko.
Ten na lewo. Ten z drogi. Ten ociupinkę na prawo. Ten w tył, a ten naprzód. Cichutko,
sprawnie jak po stole zaczął płynąć potok stali, żelaza, dziwnie równo, miarowo zatętnił tupot
nóg piechoty.

Podciągnęli siły. Zamaskowali się przykładnie. Ustawili działa na pozycjach, okopane, ukryte
przed oczami niemieckich lotników.

Nad Nysą, po naszej już stronie, sterczy skarpa w dół lecąca ku wodzie. Urwiście, gładko,
stromo. Widać z niej jak na dłoni, płasko się na wierzchołku położywszy, przeciwległy brzeg.
Miasteczko zwie się Rottenburg i niech już tak zostanie, kiedy jest za Nysą, niemieckie. Ze
sterczącą samotnie wieżą, w której mieści się punkt obserwacyjny nieprzyjaciela.

Dobrze położony punkt, nie można przyganić. Mogą i nas widzieć, jak i my widzimy ze szczytu
naszej skarpy to miasteczko za rzeką.

Na świecie jest 16 kwietnia 1945 roku. Na skarpie leży właśnie dowódca Drugiej Armii. Przylgnął
płasko do ziemi. Nieruchomo wpatruje się w ten drugi, już graniczny później brzeg. Za nim
ślicznie nocą pokopane rowy łączące. Okopy strzeleckie. Wzorowo jak w podręczniku. Cisza,
aż w uszach dzwoni.

Zawieszony tak nad urwiskiem, nad tą rzeką płynącą w dole, patrzy na ten drugi, na ten
nieprzyjacielski brzeg.

Wolniutko przesunął rękę przed siebie. Centymetr za centymetrem. Żeby z tej tam, samotnej
wieży naprzeciw nie dojrzeli, że ktoś żywy leży na skarpie.

Teraz jeszcze jedno ręki posunięcie. Zza krawędzi rękawa wysuwa się tarcza zegarka. Patrzy
Generał w skupieniu, jak wolno pełznie ta duża wskazówka. Od szóstki do dwunastki drogi
jakby mila. Lezie, lezie, lezie. Jeszcze raz tarczę musi przejść i jeszcze raz.

- A bodaj cię, zemdlić możesz człowieka, takaś -. nudna, ślamazarna... - mruczy Generał do tej
dużej wskazówki. - No, no, ruszaj się! Nareszcie!

W tej chwili jęknęła ziemia. Zaryczały wszystkie działa z naszego zaplecza. Rowy nagle zaroiły
się sterczącymi głowami.

Trzepią się chłopaki jak oszalałe po plecach:

- Te! Widzisz! Widzisz! „Poszli” pod niebo! Mają ci teraz luzu pod sam księżyc! Niech nie
narzekają hitlerowce, że im ciasno w swoich granicach, że bidaki aż zapychać musieli pod
Stalingrad czy pod Moskwę. A po drodze co zostawili i z Warszawy, przeklętniki jedne?! -
wrzeszczy jak opętany nasz znajomy małorolny, z ciemnego wówczas lasu (na ówczesnych
nocnych niby to porucznikowo-dziedzicowych „manewrach”).

- I pomyśleć, że tamci dali drapaka w tył, na rozbój po szosach - wykrzywił się z obrzydzeniem
medyk.

- Ech, nie gadaj nawet, nie warci w tej chwili ani naszego wspomnienia! - odkrzyknął mu też
znajomy nauczyciel z tegoż lasu. - Tu się, bracie, robi historia w twoich oczach. Historia Polski,
wiesz to?

- Patrzcie go, jak to składnie wywiódł! Tęga głowa! - z uznaniem potwierdził nasz robotnik
z tartaku.

background image

z tartaku.

A górą szły pociski z szumem, chichotem, trzaskiem, warczeniem, śmiesznym jakimś
mlaskaniem, kląskaniem, jakby jakiś wielki żarłok kocioł kaszy do czysta wygarniał.

- Je jej! - cudowali się chłopcy. - Ile to tam tych naszych kuferków było? A pamiętasz, jak nasz
„Stary”- raban zrobił przy tym nocnym „korku” na szosie na Lignicę? Wiedział, co robi, nie bój
się! Niechby tak w porę nie dowieźli na pozycje wszystkiego, niechby tak co porozbijali, popsuli,
guzik by z tego był!

„Stary” wyprostował się na skarpie. Szedł ku rowom w tym huku piekielnym jakiś pojaśniały na
twarzy, roześmiany, radosny:

- No, dzieci, będziemy tę Nysę brać? Bez zakasywania nogawek u portek, w bród, co?

Odwrzasnęli mu tak, że przekrzyczeli chyba tę piekielną kanonadę:

- Będziemy! W bród!

I wzięli Nysę w bród. Właśnie bez zakasywania nogawek, więc w buciorach, w których
chlupotała woda przez wiele godzin jeszcze i na tamtym brzegu, hitlerowskim.

Potem stanęło im na drodze miasteczko Nysky. Tak właśnie się z niemiecka zowiące.
Miasteczko niezbyt szczęśliwe i łatwe, bo z rąk do rąk przechodzące. Prażą ogniem karabiny
maszynowe, pękają szrapnele, plują moździerze. Nasze grupy szturmowe biją się
z hitlerowcami o każdy dom, o każdy zaułek. Wpada na rynek miasteczka Generał. W swoim
„Willysie”, rzecz jasna. W biegu wyskakuje na bruk, czarny od kurzu i zły jak chrzan.

- Czego się z tymi Nyskami tak bawicie? Długo tego dobrego w takim to i takim miasteczku
(nieładnie się wyraził, całkiem nieładnie). Inni Berliny biorą, a wy co?

- Ta-jes - wymamrotał Julek, dowódca pułku (dobry, hiszpański znajomy i aż nadto znany tym
wszystkim spod Lenino).

- Pójdziemy zobaczyć, co oni się tak z tymi hitlerowcami guzdrzą!

- Obywatelu Generale! Wam, jako dowódcy armii, nie wolno! Diabelski taki tam ogień... -
tłumaczył bardzo służbiście dowódca pułku i tylko oczy mu aż z niepokoju świecą, czy przyda
się na co takie zuchwalstwo.

- Właśnie dlatego pójdziemy zobaczyć, czego to taki diabelski ogień - całkiem spokojnie już
i łagodnie odpowiedział mu Generał.

Wyleźli na placyk pod ogniem. A tam stoi ogniomistrz Tomaszewski, chłopisko chyba
dwumetrowe, siłacz nad siłacze.

Zobaczył Generała, chce się zameldować, a tu ani rusz. Mimo wzrostu i siły niedźwiedziej
chłopak miał ciężki defekt wymowy. Po prostu jąkał się jak nieszczęście. A niech się jeszcze
czymś wzruszył, ani me, ani be. Nie wydusi, nie wykrztusi.

Nie wiedział przecie tego Generał, więc powiada, znów zły jak chrzan:

- Tyś co, chłopczyku, ze strachu przed hitlerowcami języka w gębie zapomniał?

Ogniomistrz Tomaszewski poczerwieniał jak burak i tylko błagalnie na dowódcę pułku patrzy.

Więc dowódca zaraz żarliwie:

- Obywatelu Generale, chłopak ma defekt wymowy, ale strzela jak anioł!

- Ano, to cię, chłopcze, przepraszam. Nie wiedziałem przecie. Widzisz tę wieżę? Ano, rąbnij
w nią, trafisz?

background image

„Buch-buch”! Dwa razy tylko huknęło działko. Nad wieżą obłoki różowego, ceglanego pyłu
i czyste niebo. Wieży ani śladu.

Popatrzył z uznaniem na ogniomistrza Generał:

- Ano, to się tam już nie melduj! Na migi też możesz, chorąży Tomaszewski, od tej chwili! Ale
strzelasz jak dwa anioły!

Nysky zostały wzięte i ruszyli w kierunku Drezna. Czołowe jednostki Drugiej Armii z Korpusem
Pancernym dotarły na odległość 10 kilometrów od Drezna.

Miasto wyglądało, jak na hitlerowskie miasto, ślicznie. Nocą jak otwarte drzwi wielkiego,
hutniczego pieca. W dzień nie wyglądało wcale, bo było do cna zasnute czarnym dymem,
przez który ani jedna wieża, ani jeden komin fabryczny nie chciał się ukazać oczom
patrzących.

A patrzący, ci chłopcy z Drugiej Armii, tak to sobie mniej więcej gwarzyli:

- Ano, pali się ślicznie, chwała Bogu! Już nieraz człek w sprawiedliwość zwątpił. Pamiętasz to
nasz Nowy Świat? Albo i getto warszawskie?

- A plac Napoleona ładny zostawili, co?

- A plac Teatralny, moje strony od dziecka, matka tam za szatniarkę była w Operze...

- Niechże teraz zobaczą, jak to miło! Może im się ten Hitler ze łbów w tym dymie wykurzy, co?

W gwałtownym pościgu Druga Armia rozciągnęła się na znacznej przestrzeni od Nysy aż po
Drezno. Po drodze w zdobywanych miasteczkach zostawiali tylko lada jakie załogi. Powalony
faszyzm leżał u nóg wzdłuż tych szos zapylonych, rozgniecionych gąsienicami naszych
czołgów, w miasteczkach wyludnionych, gdzie miauczały tylko zdziczałe koty.

Na północy Berlin odgryzał się jeszcze, otoczony przez Armię Radziecką i naszą Pierwszą
Armię. A wtedy od południa, z Czech, zaczęły się przedzierać, wyciskane stamtąd przez
żołnierza radzieckiego, ostatnie już hitlerowskie formacje. Właśnie na ten swój hitlerowski
Berlin. Nic już nie mające do stracenia, ale i nic do zdobycia. Byle na północ, byle właśnie do tej
stolicy Hitlera, przeklętego przez cały świat.

Z południa, z Czech, wiodła jedynie droga ku północy, ku Berlinowi.

Hitlerowcy, gnani już ostatnią wściekłością, zaczęli przecinać szosę z południa ku północy. Tu
i tam rozpoczął się zażarty, ostatni bój. Bój na śmierć i życie. Generał ze sztabem został
odcięty od czołowej grupy walczącej pod Dreznem i od tyłów armii ciągnących na pozycję. Było
to chyba najtrudniejsze właśnie, w takim rozciągniętym marszu, zadanie bojowe. Generał nie
namyślał się długo: kazał otoczonym na północ od Budziszyna oddziałom zwrócić się frontem
ku południowi. Tu, w rejonie Budziszyna, w małej mieścinie Klein-Welcke, zgromadziły się
wszystkie najbardziej zajadłe formacje hitlerowskie, cały korpus pancerny, nie dobity w
Czechach.

Sytuacja była bardzo groźna. Tak groźna, jak tylko na wojnie bywa przy otoczeniu przez
nieprzyjaciela obydwu skrzydeł naraz, przy zaskoczeniu. W miasteczku wrzał bój. Zza
rozwalonych domów wysuwały się już potworne cielska „Tygrysów”. Waliły działa, terkotały
karabiny maszynowe z czołgów. I właśnie wprost w te „Tygrysy”, w pełnym biegu wjechał
generalski „Willys” w sam środek największego ognia.

- Chłopcy, Welcka musi być wzięta! Szturmem!

Twarz Generała była aż straszna w tym ogniu, w czerwonej poświacie wybuchów. Rozpięta
w biegu, czarna, skórzana kurta, jakże znana na wszystkich ogniowych pozycjach. Ze
wszystkich pól ostrzału, gdzie przechadzał się wolnym krokiem nad nasypami rowów
strzeleckich. Generał kpiący ze śmierci, kulom się nie kłaniający. I teraz, z rewolwerem w ręce,

background image

krzyknął ku chłopcom, którzy zalegli w nierównościach zrytej pociskami ziemi, pod ogniem
idącym z „Tygrysów” i ze szczytu wzgórza nad szosą:

- Za mną, chłopcy!

Poderwali się z ziemi, runęli jak potok górski wiosną, nieprzytomni z uniesienia, rozkrzyczani
owym najpiękniejszym bojowym wrzaskiem:

- Naprzód! Naprzód!

Szli jak szaleńcy! Wyprostowani, nie ostrożną, przypadającą do ziemi tyralierą, lecz zwartym
murem! Na cofające się przed nimi „Tygrysy”. Wdarli się na wzgórze, zdusili granatami gniazda
rozszczekanych karabinów maszynowych, wytłukli hitlerowską obsługę do nogi.

Potem go nieśli już na rękach. Jakby swój sztandar bojowy. Na próżno im się po swojemu
odmachiwał, opędzał.

- Niech żyje! Niech żyje! Nasz Generał! Nasz dowódca! Nasz „Stary”!

Wrócił do odciętego sztabu. Szosą, pod ogniem nieprzyjaciela. Czarny od prochu,
promieniejący.

Nie było i tam tak znów miło. W owej Königswerdzie. Hitlerowcy przedzierali się bokiem,
nieświadomi, że sztab mają tuż w zasięgu strzału. I trudno się było ruszyć z niewielką ochroną.
Z dokumentami, z taborem sztabowym. O 150 metrów od kwatery stały działa artyleryjskie,
przygotowane do ognia na wprost, na terkoczące nie opodal „Tygrysy”, przedzierające się
przez miasteczko na przełaj. Ciągle na północ, na ten hitlerowski Berlin.

Niechże tylko odrobinę kurs zmienią - będzie to już bój ostatni. Walka wręcz, aż do ostatniego
naszego naboju. Po kwaterze snuli się bladzi oficerowie. Co tam śmierć własna! Ale dowódca,
właśnie ich „Stary” jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wartownicy i łącznicy stali znów na
podwórzu z automatami gotowymi do strzału, wsłuchani w ten nie opodal przepływający
chrobot hitlerowskich gąsienic. Z twarzami od naprężenia jakby wyciosanymi z drzewa.

A wtedy, właśnie wtedy, kiedy zdawałoby się, że pękną naprężone nerwy od tego chrobotu
przesuwających się nie opodal czołgów i od własnego, skupionego męstwa, wyszedł na próg
dowódca. Na próg domku. Człowiek, który właśnie znał całą grozę tych godzin. Najlepiej z nich
wszystkich. W rozchełstanej kurtce w szarawoniebieskawe paski, wymiętej, niedbale
wciągniętej, jakby się do drzemki zabierał. Stanął sobie na progu. Ziewnął. Szeroko,
niefrasobliwie. Popatrzył ku niebu, jak wiejski gospodarz wypatrujący pogody. Przeszedł się
leniwie po podwórku, zajrzał przez płot do pustego ogródka. Znów ziewnął, wielce czymś jakby
znudzony.

Rozprężyły się napięte mięśnie skamieniałych twarzy chłopaków, owej nielicznej ochrony
sztabu, z automatami gotowymi do strzału. Ten i ów przestąpił z nogi na nogę. Jakiś spokój
zaczął zalewać skurczone niepokojem serca.

Dowódca pogmerał w kieszeni spodni z generalskimi lampasami. Najpierw w lewej, potem
w prawej. Wyciągnął miękką, skórzaną papierośnicę.

Nieprzerwanie grzechotały niemieckie czołgi, walące na północ przez miasteczko, gdzieś
w sąsiedniej ulicy.

Generał otworzył papierośnicę. Wybierał wolniutko papierosa. Rozgniótł w palcach, usypał
szczyptę zbyt nabitego w gilzie tytoniu.

Zaterkotał jakiś karabin na sąsiedniej ulicy. Huknął strzał pobliski z hitlerowskiego czołgu.

Dowódca wolniutko szukał teraz w kieszeni zapałek. Najpierw w lewej, potem w prawej. Zapalił
zapałkę. Ręka ani mu drgnęła. Zdmuchnął maleńki płomyczek, rzucił zapałkę na ziemię,
przydeptał ją butem. Jeszcze raz spojrzał na obłoczki, zaciągnął się głęboko, smakowicie

background image

dymem. Zakasłał. Wolniutko wszedł do domku.

- No, dobra jest! - odetchnął głęboko wartownik.

- Wiadomo, że nie musi być źle, kiedy sobie tak nasz „Stary” poziewuje. I bez munduru, bez
pasa, ino w tej rozmamłanej, za przeproszeniem, kapocie pogody wypatruje - przytaknął
skwapliwie łącznik sztabowy.

Jak bardzo było źle w tej chwili, wiedział właśnie tylko sam Generał. Sztab odcięty całkowicie
od własnych formacji przewalającą się przez miasteczko kolumną niemieckich „Tygrysów”. I te
jedyne działka wystawione o 150 metrów od chałupy, ostatnia i jedyna broń. Obsługa każdego
z nich stała w pozycji bojowej wpatrzona w działonowego. W ciszy śmiertelnej oczekująca już
tylko jedynego i ostatniego rozkazu:

- Ogień na wprost! Czołgi przed nami!

Komenda taka bywa ostatnia i niepowtarzalna.

Potem już może być tylko ostatnia salwa. Z tych automatów przy sztabie. I koniec. Śmierć.

Ale cichną czegoś zgrzyty gąsienic „Tygrysów”. Jeszcze jeden się przetoczył. Cisza. I jeszcze
jeden.

Ostatni! Opadają bezwzględnie, z ulgą, zdrętwiałe na zamku działa ręce zamkowego.

A Generał już w progu kwatery. W dopiętym pasie. Już wskakuje do zapuszczonej maszyny.
Ani myśli ziewać. Twarz znów naprężona, normalna. Jedzie na zagrożone odcinki. Tutaj już
naprawdę bezpiecznie. Niechże sobie sztab pracuje w spokoju! Więc jeszcze tylko
z maszynami do oficera dyżurnego:

- A na łączność mi uważajcie! Jadę podciągnąć, co nam tam porozwlekali na tej szosie! A wy
tu cicho, jakby was nie było. Z tą ilością ludzi nie ważcie mi się narywać!

To „podciąganie”, to wiadomo, znów sam środek jakiejś bitwy z przedzierającymi się na innym
odcinku szosy hitlerowcami. Znów osobiste podrywanie chłopaków z ziemi do ataku, znów
osobiste kierowanie ogniem, znów bzykanie kulek tuż przy głowie, przy tej mocno Wymiętej,
wyburzałej na słońcu i słocie czapce polowej, z poczerniałym, generalskim otokiem. Ale za nimi
już zdobyta Nysa, najbardziej na zachód wysunięta, wieczysta polska granica.

background image

Rozdział siódmy

I ostatni o dwóch tylko kulach, także ostatnich

Padł Berlin. Padły hitlerowskie Niemcy. Wrócił żołnierz polski, zwycięzca znad Odry i Nysy.
Przeszły podkute żołnierskie buty, schodzone na wielkim szlaku bojowym po leżących
w prochu i pyle ulicznym hitlerowskich sztandarach. Wrócił żołnierz-zwycięzca, chłop z cywila
na własną już, a nie dziedzicową ziemię. Wrócił robotnik tartaczny, górnik, giser warszawski do
własnej fabryki, wrócił nauczyciel do szkoły, często bez szyb, z dziurawym dachem. I student
na uniwersytet. W rusztowaniach z pachnących, sosnowych desek stanęła, zdawać by się
mogło, umarła Warszawa.

W domu przy ulicy Klonowej (nie opodal Belwederu z dumnie powiewającą na wietrze flagą z
Białym Orłem na wieży) zamieszkał Generał Karol Walter- Świerczewski. Drugi wiceminister
Obrony Narodowej. Patrzył na swoje najdroższe na świecie miasto. Na miasto w białych,
pachnących sosną rusztowaniach. I tu się, jak przed laty, spotkali z siostrami, Lonką i Henią.
Znów u siebie, w Warszawie.

- Czy pamiętasz tę piramidę z lukru za witryną cukierni Sommera na rogu Chłodnej i Żelaznej,
Karolku?

- Czy pamiętasz te polerowane łyżki, starą dorożkę I „nawiedzoną” Józefę, Karolku?

Tak właśnie pytały siostry, nazywając go znów jak przed laty dziecinnie, gdy przychodziły do
cichego domu na Klonową. Nie były to zbyt częste odwiedziny. Dzień Generała zaczynał się,
bywało, nieraz o świcie, a kończył się także dopiero, gdy pierwszy brzask przedzierał się przez
zasunięte zasłony gabinetu. Na świecie był pokój. Lecz nie dla Generała. W ciągłych
inspekcjach, podróżach do najbardziej zapadłych zakątków, gdzie stały różne wojskowe
jednostki. Jak Polska długa i szeroka: od posterunków strzegących granic, poprzez rozsiane po
całej Polsce kompanie, bataliony, pułki, dywizje wszystkich Okręgów Wojskowych jeździł
Generał do tych swoich chłopaków. Z Pierwszej, z Drugiej, z całego już wielkiego Wojska
Polskiego.

Tu naurągał po swojemu, soczyście, kucharzowi za brudy w kuchni i cienką strawę z
żołnierskiego kotła. Tam pochwalił szczególnie czysto utrzymany blok koszarowy, pięknie
wyczyszczoną broń, porządne umundurowanie, czyste łóżka i wyszkolenie bojowe. I nie tylko
bojowe, lecz i wyszkolenie obywatelskie tego nowego Wojska, w którym żołnierz to nie jakiś
przyrząd do ładowania broni, lecz człowiek myślący, świadomy współgospodarz
i współbudowniczy Polski Ludowej.

Był posłem w Krajowej Radzie Narodowej, potem w Sejmie Ustawodawczym.

Polska Partia Robotnicza powołała go do Komitetu Centralnego.

Odbudowywał się, leczył rany kraj przeorany wojną, wyniszczony faszystowską grabieżą. Ale
na granicach buszowały po lasach bandy. Ze zbiegłych gestapowców, faszystów ukraińskich,
z hitlerowskich armii, z rodzimych faszystów z NSZ, z wysłanników rządu londyńskiego i takich,
co to swego czasu chłopców z bronią na dziwne nocne „manewry” w las wyprowadzali (w
całkiem przeciwnym kierunku niż front nad Wisłą).

Na bojowym posterunku, gdzieś tam, po zapadłych wioskach, lasach, mokradłach i bezdrożach
pogranicznych czuwali we dnie i w nocy chłopcy z Wojsk Ochrony Pogranicza.

I oto pewnego marcowego poranka, w małym zapadłym miasteczku Baligrodzie, nie opodal
naszej wschodniej granicy odbywała się taka właśnie inspekcja. Kiedy Generał obejrzał już

background image

sobie wszystko dokładnie, po swojemu, nie przepuściwszy i kucharzowi, a pogawędziwszy
z chłopcami stojącymi w ciasnej wokół niego gromadzie, zapytał nagle jednego z oficerów:

- Słuchajcie no, kapitanie! A gdzie tu będzie najbliższa komenda WOP-u? Jaka tam droga?

Kapitan popatrzył na Generała niepewnie. Już wiedział, co to znaczy. Jeśli powie, że droga
dobra, to powie nieprawdę. Właśnie w okolicy włóczą się bandy leśne. Ci faszyści nie dobici,
krajowi i zagraniczni. Jeśli powie o tych bandach, to jeszcze gorzej, bo wtedy już na pewno
Generał pojedzie. Nie od dziś go znają. Zaczął więc dosyć wykrętnie:

- Obywatelu Generale! Droga taka sobie ani zła, ani dobra. Na sto procent za nią nie można
ręczyć. Bo... całkiem niebezpieczna.

- Cóż, mój kapitanie, znaczy niebezpieczna droga? A w Warszawie to ci cegła nie może spaść
na głowę, choć Warszawa całkiem teraz bezpieczna? - zakpił Generał.

Teraz już i inni zaczęli pomagać kapitanowi, choć bardzo niepewnie, bo także aż za dobrze
znali Generała.

- Kiedy ta maszyna, obywatelu Generale, ma opony całkiem zdarte i motor też nie tego... Nie
wyciągnie chyba...

- Kiedy to nic żeśmy nie przygotowali... Bez zwiadu nie można w taką drogę ruszać...
Posterunek WOP-u w Ciśnie.

Generał patrzył na nich po swojemu, kpiąco. Ale w oczach już było coś niedobrego. Czuli, że za
chwilę mogą usłyszeć parę słów całkiem nieprzyjemnych. Jakąś małą, a dosadną lekcję
o odwadze, dyscyplinie i tym podobnych zaletach, bez których w wojsku to ani rusz. Generał
jeszcze się jednak pohamował i całkiem nawet miękko powiedział:

-Cisną? Ano, to się tam chłopcy ucieszą, jak nas zobaczą. Do nich i tak nikt nie przyjeżdża...

Głos był miękki, ale wiedzieli wokoło stojący oficerowie, że to właśnie rozkaz, że na nic się nie
zdadzą dalsze wykręty, prośby, przedkładania.

Trzy maszyny stały już zwrócone w kierunku Leska. Droga tam już była dokładnie
spenetrowana, przepatrzono lasy, wystawiono posterunki! A tu masz! Popatrzyli na siebie
spod oka, tak żeby Generał nawet nie zauważył tych niespokojnych zerkań. I co by to im
zresztą pomogło? Znali go, bo znali, aż za dobrze! Jeśli niebezpieczny posterunek, to właśnie
on tam musi być osobiście, żeby się chłopcy raźniej poczuli. Bo to i pierwszy raz tak było?

Generał wydał rozkaz, wykręciły się trzy maszyny. Na tę osobową z przetartymi oponami
nawet nie spojrzał. Siadł sobie na wielkim „Dodge'u” przy szoferze, przykrył się kożuszkiem
i powiedział krótko:

- Jazda! Na Cisnę!

Pierwsza maszyna z ochroną zaczęła prychać, parskać i jak znarowiony koń. Ale motor nie
chciał się zapalić. Stoi. Szofer kręci korbą. Nic. Wskakuje do szoferki, kręci i majstruje, włącza,
wyłącza gaz, naciska pedał. Maszyna nic. Ani drgnie. Szoferowi aż pot ciurkiem cieknie spod
czapki. A maszyna jak stała, tak stoi.

Generał kazał ją wyminąć swojemu szoferowi. Za nimi ruszyła druga ciężarówka z żołnierzami.
Spojrzał na zegarek: 9.15.

Pędzą po szosie. Na tę Cisnę. Do tych chłopaków z WOP-u, z samotnego, pogranicznego
posterunku.

Szosa nawet niczego. Gładka. Po prawej stronie szosy strome wzgórze. Kiedy je mijali,
zaterkotały nagle karabiny maszynowe, już z tyłu.

background image

- Gazu - mruknął Generał szoferowi - przez mostek!

A tu już ogień od przodu i z boku, wzdłuż całej trasy.

- Stać! - rozkazał Generał.

Zeskoczył na szosę. Szybkim spojrzeniem objął żołnierzy zeskakujących z drugiej maszyny.
Spojrzał na wzgórze. Wznosiło się ze 150 metrów nad szosą. Ciemniały tam od czasu do
czasu odrywające się od ziemi łby bandytów.

Generał stał wyprostowany. Od razu objął komendę:

- Brać wzgórze!

Chłopcy wdarli się na strome, gładkie zbocze, porosłe trawą. Nogi obsuwały się po oślizłej
trawie, z góry szedł nieustanny ogień. Granatami zaczął bić garłacz. Utknęli w połowie
wzgórza.

Nagle zaterkotał karabin z lewej strony. Banda otaczała oddziałek na gładkiej równinie. Biją
więc już z dwóch stron.

Generał zbliżył się do mostku nad strumieniem.

Strumień zakręcał w tym miejscu, drugi, wyższy brzeg był ostatnim możliwym punktem oporu.

Przeszedł pod nie ustającym ogniem na prawy skraj szosy. Krzyknął ku swoim:

- Zostawić małą grupę na osłonę! Przechodzić na drugą stronę strumienia!

Znów pod tym ogniem na lewą stronę mostku. Pod ogniem nie ustającym wyprostowany.
Kpiący ze śmierci. Spokojny. Nagle, już nad tym strumieniem zachwiał się lekko, skurczył, ręce
przycisnął do brzucha. Czerwony strumień krwi trysnął przez palce:

- Jestem ranny w brzuch? - jak by się zdziwił.

Podskoczyli ku niemu z opatrunkiem. Stał wydając dalej rozkazy. Gwizdały kule. Od czasu do
czasu trzaskał na szosie granat z bandyckiego garłacza.

Generał chyba słabł od upływu krwi. Pozwolił się leciutko podeprzeć żołnierzowi schodząc
wzdłuż strumienia na nową pozycję.

A wtedy druga kulka, zdradziecka kulka z lewego skrzydła, trafiła go w plecy. Zachwiał się.
Pochwycili go we dwóch już lecącego im z rąk bezwładnie. Położyli go na rozpostartym
płaszczu.

- Co z wami, Generale? - pytali przez gardła ściśnięte spazmem, rozpaczą. Jeszcze raz
podniósł powieki, spojrzał na swych wiernych chłopaków gasnącymi oczami:

- Umieram. Nie zostawcie mnie tutaj - wyszeptał już głosem zacichającym, ostatnim. Zapadały
powieki na oczy. Cienie rzuciły się na skronie, pogłębiły się nagle te bruzdy od kącików
bielutkich już ust ku zapadłym nozdrzom.

Zacichł ogień ze wzgórza. Jeszcze raz szczeknął bandycki karabin z lewego skrzydła. Z dala
od szosy leciał już szum motoru. Tego samochodu, który miał jechać na czele. Zeskoczyli
chłopcy w biegu. Z automatami złożonymi do strzału poczęli się wdzierać na owo przeklęte
wzgórze, ale banda już uciekła w panice, w dzikim popłochu.

Na rozpostartym płaszczu leżał Generał. Z czerwonymi plamami krwi serdecznej na starym,
jeszcze znad Oki mundurze, w którym najchętniej jeździł do tych swoich znad Oki chłopaków.
Znad Oki, Sum, Lublina, Wisły, Nysy.

Krwią nasiąkł stary frontowy płaszcz. Choć na świecie był niby pokój, w ten marcowy dzień

background image

1947 roku. Tylko jeszcze widać nie dla Niego i nie dla tych Jego chłopaków, co dnia ze śmiercią
za pan brat, co dnia na ogniowych pozycjach.

Choć w białych już rusztowaniach stała przywrócona do życia Warszawa. To najbardziej
ukochane przez Niego miasto na świecie. Do którego szedł przez wszystkie pola bitew.

I wrócił do niej. Do serca kraju - Warszawy. Na zawsze.

W starym, bojowym mundurze, zbryzganym krwią.

„Warszawski Generał”. Nasz „Stary”, Karol Walter- Świerczewski.

Człowiek, który się kulom nie kłaniał.

background image

Spis treści

Rozdział pierwszy O piramidzie z prawdziwego lukru, o czarodziejskiej dorożce i bardzo
tajemniczym domu, czyli początek całej historii
Rozdział drugi W którym czas szybko leci, nawet w nudnej szkole, choć w niej nie uczono
języka chińskiego (co by się bardzo, jak się okaże później, przydało)
Rozdział trzeci O słonecznym kraju, w którym często przyjdzie nam wąchać prawdziwy proch,
czyli rozdział nie przeznaczony dla „maminsynków” wszelkiego rodzaju
Rozdział czwarty O podziemnym miasteczku, kopiastym śniegu i wiośnie w odwiecznej
puszczy, w której na zające poluje się światłem reflektorów
Rozdział piąty Warszawski, w którym nawet dowódcy miewają twarze całkiem mokre od wody
wiślanej
Rozdział szósty O wielkim zwycięstwie, które przychodzi po wielu dniach bardzo trudnych
i bardzo uciążliwych i wcale nie spada jako manna z nieba
Rozdział siódmy I ostatni o dwóch tylko kulach, także ostatnich

O kł a d kę, st ro n ę t yt u ł o wą i i l u st ra c j e p ro j ekt o wa ł KO N S TAN TY M . S O P O Ć KO
R ed a kt o r AN D R ZEJ BO GU S Ł AWS KI
R ed a kt o r t ec h n i c z n y ZO FI A S ZYM AŃ S KA
L EKTU R A S ZKO L N A
S z eść t ysi ęc y st o d z i esi ą t a p u b l i ka c j a Wyd a wn i c t wa M O N
P ri n t ed i n P o l a n d
Wyd a wn i c t wo M i n i st erst wa O b ro n y N a ro d o wej Wa rsz a wa 1978 r. Wyd a n i e XV
N a kł a d 100 000+ 330 eg z . O b j ęt o ść 5,57 a rk. wyd ., 7,75 a rk. d ru k. P a p i er d ru k. m a t I V kl . 65 g , f o rm a t 82x104/16 z Fa b ryki C el u l o z y i P a p i eru i m . J. D ą b ro wski eg o w Kl u c z a c h . D ru k
z m a t ryc . O d d a n o d o d ru ku we wrz eśn i u 1977 r. D ru k u ko ń c z o n o w st yc z n i u 1978 r. w Wo j sko wyc h Za kł a d a c h Gra f i c z n yc h w wa rsz a wi e. Za m . 2237.
C en a z ł 10.-

Ilustracje zostały pominięte – zorg.

[ 1]

C z yt a j : ka b ro n (c a p , w z n a c z en i u o b ra ź l i wym ).

[ 2]

C z yt a j : ka ri n o - ko c h a n i e.

background image

[ 3]

D wu o so b o wy ra d z i ec ki sa m o l o t t yp u U -2

background image

Table of Contents

[1]
[2]
[3]
Rozdział pierwszy O piramidzie z prawdziwego lukru, o czarodziejskiej dorożce i bardzo

tajemniczym d

Rozdział drugi W którym czas szybko leci, nawet w nudnej szkole, choć w niej nie uczono

języka chińs

Rozdział trzeci O słonecznym kraju, w którym często przyjdzie nam wąchać prawdziwy proch,

czyli rozd

Rozdział czwarty O podziemnym miasteczku, kopiastym śniegu i wiośnie w odwiecznej

puszczy, w której

Rozdział piąty Warszawski, w którym nawet dowódcy miewają twarze całkiem mokre od wody

wiślanej 48

Rozdział szósty O wielkim zwycięstwie, które przychodzi po wielu dniach bardzo trudnych

i bardzo uci

Rozdział siódmy I ostatni o dwóch tylko kulach, także ostatnich. 68

background image

Table of Contents

[1]
[2]
[3]
Rozdział pierwszy O piramidzie z prawdziwego lukru, o czarodziejskiej dorożce i bardzo

tajemniczym d

Rozdział drugi W którym czas szybko leci, nawet w nudnej szkole, choć w niej nie uczono

języka chińs

Rozdział trzeci O słonecznym kraju, w którym często przyjdzie nam wąchać prawdziwy proch,

czyli rozd

Rozdział czwarty O podziemnym miasteczku, kopiastym śniegu i wiośnie w odwiecznej

puszczy, w której

Rozdział piąty Warszawski, w którym nawet dowódcy miewają twarze całkiem mokre od wody

wiślanej 48

Rozdział szósty O wielkim zwycięstwie, które przychodzi po wielu dniach bardzo trudnych

i bardzo uci

Rozdział siódmy I ostatni o dwóch tylko kulach, także ostatnich. 68

background image

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kochanowski O micie który się?ktom nie kłaniał
25 Kot, który sie publiczności nie kłaniał
ANTROPOLOGIA ks. prof PIECUCH, Człowiek, któremu się wydaje, że zrozumiał świat, ale nie zrozumiał s
JEZUS CZLOWIEK,KTORY NIE ISTNI Nieznany
JEZUS CZLOWIEK, KTORY NIE ISTNIAL
jezyk polski, faszyzm w literaturze, Czlowiekowi, który wychowal sie w czasie pokoju, w normalnym sw
12 CZYM JEST DUSZA KAPŁANA, KTÓRY SIĘ NIE MODLI
Jezus Człowiek, który nie istniał (2007) [PL] opis
Bach Richard Iluzje czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem bez2
David Wilkerson Człowiek, który minął się z Chrystusem!
Robert A Haasler Jezus człowiek, który nie istniał
Człowiek który nigdy nie spał
Steve Perry Człowiek, który nigdy nie chybiał
Haasler Robert A Jezus czlowiek, ktory nigdy nie istnial
Haasler Robert A Jezus człowiek, który nie istniał
Haasler Robert A Jezus człowiek, który nie istniał
Człowiek który nigdy nie chybiał

więcej podobnych podstron