Kot
który
się publiczności
nie kłaniał
Lilian Jackson Braun
tom 25.
Kot, który się publiczności
nie kłaniał
Przełożył
Bartosz Kuźniarz
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Brought Down the House
Tłumaczenie z oryginału: Bartosz Kuźniarz
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska
Korekta: Maciej Korbasiński
Skład: Elipsa Sp. z o.o.
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun
Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.
ISBN 978-83-61226-65-9
Elipsa Sp. z o.o.
01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37
tel./fax +48 (22) 833 38 22
Printed in EU
INFORMACJE (0 22) 624 16 07
(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Spis treści:
Rozdział pierwszy
Kim była Thelma Thackeray?
Pierwszego dnia kwietnia brzmiało to jak primaaprilisowy żart.
Bo czy ktoś o tym nazwisku mieszkał kiedykolwiek w Moose County, czterysta mil na
północ od czegokolwiek?
A jednak w dziale informacji drobnych „Moose County coś tam” stało przecież jak
wół:
POWRÓT W RODZINNE STRONY
Thelma Thackeray, 82 lata, urodzona w Moose County, wraca w rodzinne strony po
pięćdziesięciu pięciu latach pracy w Hollywood. - Wracam do domu, aby umrzeć - oznajmiła
wesoło - ale nie od razu. Najpierw chcę się trochę pobawić.
Dalej zaczynała się lista spraw mniejszego kalibru: Szeryf kupił lizak świetlny, aby
ułatwić funkcjonariuszom zatrzymywanie piratów drogowych... Komitet Miejskiego Piękna
zdecydował się na różowe petunie do kwietników przy Main Street... W piwnicy szkoły
podstawowej Black Creek znaleziono lochę, która zbiegła z ciężarówki przy Sandpit Road.
Główna wiadomość natychmiast obiegła pocztą pantoflową całe miasteczko. W
kawiarniach, na ulicach i ponad płotami podwórek przekazywano sobie tę samą wiadomość:
„Gwiazda z Hollywood będzie mieszkać w Pickax!”
Jim Qwilleran, felietonista miejscowej gazety, pracował właśnie w domu, gdy zaczął
dzwonić jego telefon: „Kim była Thelma Thackeray"?... Czy to naprawdę gwiazda
filmowa?... Czy prasa wiedziała więcej, niż starała się przekazać czytelnikom?”
- To brzmi jak głupi dowcip - udzielał zwięzłej odpowiedzi. Pamiętał dobrze
primaaprilisowy figiel, który jego redakcyjni koledzy spłatali rok temu pracownikom
„Lockmaster Ledger”. Zadzwonili z informacją, że zdobywcę Potrójnej Korony potajemnie
wycofano z udziału w kolejnych gonitwach i przeniesiono w stan spoczynku do stadniny w
Lockmaster. Reporterzy „Lockmaster Ledger” spędzili tydzień, usiłując potwierdzić tę
rewelację.
Ciekawość Qwillerana została jednak rozbudzona. Zadzwonił do młodego redaktora
Juniora Goodwintera i zażądał surowo:
- Kto jest źródłem informacji o Thelmie Thackeray?
- Sama do nas zadzwoniła - z Kalifornii. Czemu pytasz? Niepokoi cię to?
- Oczywiście! Nazwisko brzmi dziwnie! A uwaga o zabawie przed śmiercią jest
stanowczo zbyt frywolna jak na osobę w jej rzekomym wieku.
- Co zatem, Qwill?
- Zatem to kawał tych gości z Lockmaster, w odwecie za dowcip z koniem sprzed
roku. Są jakieś reakcje ze strony czytelników?
- Jasne! Telefon w redakcji nie przestaje się urywać! I, do diaska, Qwill! Być może
Thelma Thackeray naprawdę istnieje!
- Chcesz się założyć? - mruknął Qwilleran, odkładając słuchawkę.
Qwillerana dopadła nagła ochota na kawałek szarlotki Lois Inchpot i postanowił
przespacerować się do zapyziałej jadłodajni w centrum, w której zawsze można było liczyć na
sensowne jedzenie za sensowną cenę, otrzymując na deser najświeższą porcję plotek. Sama
Lois była piersiastą, apodyktyczną i pracowitą kobietą cieszącą się dozgonnym zaufaniem
swoich klientów. Gdy potrzebowała nowego ekspresu do kawy, klienci zorganizowali na ten
cel spontaniczną zbiórkę, gdy ściany w sali obiadowej wymagały malowania, bez wahania
zaproponowali swoje usługi.
Qwilleran wszedł do baru. W jego wnętrzu świeciły pustki. Krzesła leżały na blatach,
a Lois zamiatała przed kolacją.
- Za wcześnie na kolację! Za późno na kawę! - ryknęła.
- Gdzie twój chłopak na posyłki, Lois?
Jej syn, Lenny, zazwyczaj pomagał w przygotowaniach do kolacji.
- Szuka pracy! Obronił licencjat w college'u i chciałby pójść na jeden z tych
uniwersytetów na Nizinach, ale są za drogie. Więc szuka pracy.
- Powiedz Lenny'emu - odparł Qwilleran po krótkim namyśle - żeby złożył podanie o
stypendium do Fundacji K. Wstawię się za nim.
Chłopak nie dał się złamać osobistej tragedii, zmowie i zdradzonemu zaufaniu.
- Jakie chcesz ciasto? - spytała zmienionym tonem.
- Szarlotkę - odparł - i daj mi tę miotłę. Skończę zamiatać, a ty zaparz kawę.
Zamiatający podłogę mężczyzna w średnim wieku zostałby rozpoznany w dowolnym
miejscu na terenie trzech okręgów jako James Mackintosh Qwilleran. Pod nosem kręcił mu
się szpakowaty wąs o wspaniałych proporcjach, a jego zdjęcie towarzyszyło rubryce
„Piórkiem Qwilla” w każdy wtorek i piątek. Był cenionym dziennikarzem w największych
miastach kraju; potem odziedziczył ogromny majątek Klingenschoenów w Moose County i
osiedlił się na północy. Z przyczyn osobistych przekształcił majątek w instytucję filantropijną.
Fundacją Kilngenschoenów, popularnie zwaną Fundacją K, zarządzali eksperci z Chicago,
gdzie Qwilleran cieszył się sławą najbogatszego człowieka w północnej części Środkowego
Zachodu. W okolicach Pickax nazywano go panem Q.
Lois wróciła w końcu z kuchni, niosąc dwa kawałki szarlotki i dzbanek kawy;
widelce, serwetki i kubki pomieściła w kieszeni fartucha. Usiedli we wnęce w pobliżu kuchni,
aby mogła wykrzykiwać instrukcje do gotującej obiad kobiety. Sama Lois podawała do
stołów, inkasowała pieniądze i moderowała otwarty dla wszystkich talk-show, którego arenę
stanowiły okoliczne stoliki.
- No więc, panie Q - zaczęła - ominął cię tego popołudnia niezły konkurs oratorski.
Wszyscy rozprawiają o przyjeździe gwiazdy filmowej do miasteczka. Myślisz, że będzie się
tu stołować?
Wciąż podejrzewając oszustwo, odparł wymijająco:
- Fakt, że mieszkała w Hollywood przez pięćdziesiąt lat, nie robi z niej jeszcze
gwiazdy kina. Mogła być księgową, policjantką albo prezesem banku.
Kimkolwiek jest - pomyślał - musi mieć kasę, skoro kupuje dom na Miłej.
Lois wrzasnęła w kierunku kuchni:
- Effie! Nie zapomnij rozmrozić sosu z żurawin!... Ale ciekawa rzecz, panie Q - nikt
sobie w tych stronach nie przypomina Thackerayów.
- Trzeba sprawdzić, czy jest spokrewniona z Williamem Makepeace'em Thackerayem
- zażartował.
- Nie znam takiego. Co robi?
- To pisarz, ale ostatnio niczego nie wydał.
- I, Effie, dorzuć trochę przyprawy czosnkowej do puree z ziemniaków! - ryknęła.
- Brzmi smakowicie - rzekł Qwilleran. - Wziąłbym z chęcią indyka na kolację.
Lois krzyknęła:
- Effie! Przygotuj opakowanie na wynos dla pana Q - i dorzuć trochę mięsa dla jego
kotów.
- Swoją drogą - odezwał się - o co chodzi z tym ruchem na sąsiedniej ulicy?
Ciężarówki jeżdżą jak najęte.
- Wyprowadzają się! - powiedziała. - Krzyżyk na drogę! Po co komu taki sklep w
centrum?
Zaczekał na swoje „opakowanie” i udał się na róg ulicy Kościelnej i Sosnowej, gdzie
do ciężarówek ładowano wielkie kartonowe pudła, wywożąc je w bliżej nieokreślonym
kierunku. Napisy na pudłach informowały o ich zawartości: lodówki, zmywarki, kuchenki i
telewizory.
Zwrócił się do człowieka zawiadującego załadunkiem:
- Albo się przenosicie, albo trafiliście w tym tygodniu na niezłego klienta.
- Mamy nowy budynek przy Sandpit Road - stalowa hala z prawdziwym dokiem
załadunkowym. Dużo miejsca dla ciężarówek.
Gmach, z którego się wynosili, stanowił spiętrzoną masą kamieni wciśniętych między
fasady sklepów o znacznie krótszym rodowodzie. Musiał mieć ponad sto lat. Kamieniołomy
okręgu pracowały wówczas pełną parą, a Pickax pięło się w górę w glorii sławy Kamiennego
Miasta. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. W bocznych murach brakowało okien, a
frontowe wejście zabito dechami. Wąsacz przeszedł na drugą stronę ulicy i po raz pierwszy
zadał sobie trud, by przyjrzeć się architekturze budynku: cztery kolumny podpierały
kamienny fronton, na którym wyryto prosty napis OPERA.
Zauważył, że także mniejsze budynki po obu stronach gmachu zostały opuszczone.
Coś się zaczynało dziać w centrum Pickax!
Qwilleran wrócił do domu w przebudowanym składzie na jabłka, równie starym co budynek
opery. Ośmioboczny, wysoki na trzynaście metrów dom stał na podbudówce z polnych
kamieni, a jego ściany pokrywał szalunek z sezonowanego drewna. Działka zajmowała
zalesiony teren na obrzeżach miasta. Wjeżdżając na podwórko, wąsacz czuł na sobie wzrok
dwóch czujnych kotów przyglądających mu się niecierpliwie z kuchennego okna. Były to
postawne syjamczyki o jasnopłowej sierści i smukłych łapach. Ich uszy i maski wokół oczu
miały barwę pieczęci z laki, a ogony sprężystość bicza. No i miały nieziemsko niebieskie
oczy.
Yum Yum była zalotną małą kobietką, która mruczała, ocierała się o kostki i błagalnie
wlepiała w Qwillerana ślepia z nutką fioletu. Wiedziała, jak dostać to, na czym jej zależy,
naturę miała na wskroś kocią... Koko był za to stupięćdziesięcioprocentowym kotem. Smukły,
gibki i umięśniony, miał najbardziej niebieskie z niebieskich oczu, w których pobłyskiwała
inteligencja, a oprócz niej coś jeszcze - niebywała intuicja. Zdarzały się sytuacje, w których
kocur znał odpowiedź, zanim Qwilleran zdążył postawić pytanie. Jego prawdziwe imię
brzmiało Kao K'o-Kung.
Gdy Qwilleran wszedł do składu, Yum Yum ucieszyła się perspektywą posiłku z
indyka. Koko bardziej zajmowała automatyczna sekretarka; czekała na niej nowa wiadomość.
Kobiecy głos informował:
- Qwill, wychodzę wcześniej z biblioteki i idę na obiad do klubu ornitologicznego.
Dziś będzie mowa o czarnogłówkach. Zadzwonię po powrocie do domu i będziemy mogli
porozmawiać o Thelmie Thackeray. A bientôt.
Nie przedstawiła się i nie było takiej potrzeby. Polly Duncan odgrywała w jego życiu
główną rolę kobiecą. Była w jego wieku i tak jak on interesowała się literaturą, pełniąc
obowiązki dyrektora biblioteki miejskiej w Pickax. Pierwsze, co go w niej zainteresowało, to
jej muzykalny głos. Nawet teraz, słuchając wiadomości, poczuł przyjemny dreszczyk, który
niemal usunął w cień znaczenie jej słów.
Qwilleran podziękował Koko za to, że zwrócił mu uwagę na otrzymaną wiadomość, i
zapytał Yum Yum, czy znalazła jakieś skarby w koszu na śmieci. Mówienie do kotów, jak
sądził, wspaniale rozwija ich nieszablonowy intelekt.
Mięso z indyka zostało posiekane i ułożone na dwóch talerzach pod kuchennym
stołem, gdzie koty wchłonęły je z dzikim animuszem. Dłuższą chwilę zajęła im poobiednia
toaleta. Im hojniejsza ofiara, tym dłuższe ablucje - wyrozumiale pokiwał głową wąsacz.
Po czym głośno oznajmił:
- „Strzała Belwederu” odjeżdża do wszystkich stacji docelowych na wschodzie!
Yum Yum i Koko wskoczyły do płóciennej torby na ramię, którą odkupił od biblioteki
w Pickax. Miała odpowiednią wielkość dla dziesięciu książek albo dwóch zaprzyjaźnionych
kotów.
Belweder, czyli zabudowana ze wszystkich stron ośmioboczna altana, znajdował się w
ptasim ogrodzie. Wieczorami syjamczykom dostarczały tu rozrywki ptaki i małe czworonogi,
po zapadnięciu zmroku powietrze gęstniało zaś od nocnych woni i dźwięków. Qwilleran
posiedział chwilę w towarzystwie kotów i wrócił do środka, chcąc popracować jeszcze nad
rubryką „Piórkiem Qwilla”.
Co jakiś czas odbierał telefony od przyjaciół chcących porozmawiać o znakomitości z
Hollywood: od Pogodnego Jimmy'ego, meteorologa stacji PKX FM; od Celii Robinson
O'Dell, jego ulubionej specjalistki od bankietów; od Susan Exbridge, sprzedawczyni antyków;
od państwa Lanspeaków, właścicieli domu towarowego.
W pewnym momencie przerwał mu telefon od Lisy Compton, żony dyrektora
kuratorium.
- Lyle i ja zastanawiamy się, czy wiesz, co się dzieje w budynku opery?
- Nie, wiem tylko, co się z niego wynosi. Może zamierzają sprowadzić na powrót
Marka Twaina. Nie było go tutaj od 1895 roku.
- Wiem - powiedziała Lisa. - Moja babcia piała z zachwytu jeszcze sześćdziesiąt lat
później. Kochała jego wąs - tak jak i twój, Qwill. Jego poczucie humoru i cięty język
doprowadzały wszystkich do rozpuku! Babci najbardziej spodobał się dowcip o krzyżówce
człowieka z kotem: Udoskonaliłoby to człowieka, lecz byłoby wysoce szkodliwe dla kota.
Mówiła mi, że powozy zajeżdżały przed główne wejście, a oblepione klejnotami damy w
futrach wysiadały w towarzystwie mężczyzn w cylindrach i operowych płaszczach.
Wyobrażasz to sobie - w Pickax, Qwill?
- To było sto lat temu - stwierdził Qwilleran. - Wszystko się zmienia.
- Święta racja! Przed pierwszą wojną światową gospodarka się załamała. Pickax
zmieniło się niemal w miasto widmo, a operę zabito dechami. W latach dwudziestych, przez
kilka lat, było tam kino. W czasie drugiej wojny gmach przejął rząd - cichutko i pod ścisłym
nadzorem. Rodzina mówiła mi, że usunęli krzesła i wyrównali podłogę.
- Losy starego gmaszyska - zauważył Qwilleran - toczyły się w kratkę.
- Tak, od tamtego czasu był jeszcze lodowiskiem, salą taneczną, klubem fitness, a
ostatnio hurtownią. Kto wie, co będzie teraz?
- Jeśli czegoś się dowiesz, daj mi znać - powiedział.
- Tak zrobię... Jak kociaki, Qwill?
- W porządku. Jak Lyle?
- Marudny. Znowu ma na pieńku z zarządem szkoły.
Gdy zadzwoniła Polly, Qwilleran raczył się porcją lodów.
- Jak tam twoje spotkanie? - spytał. - Co jadłaś na kolację?
- Firma „Robin-O'Dell” przywiozła mięso w cieście. Transport zawsze szkodzi, ale
dało się przeżyć.
- Dowiedziałaś się o czarnogłówkach czegoś, czego nie wiedziałaś wcześniej?
- Więcej dyskutowano o tej Thackeray niż o ptakach!... - fuknęła ze złością. - Jedna
sprawa wydała mi się za to całkiem interesująca. Na spotkaniu był agent nieruchomości, który
sprzedał jej dom; są z żoną miłośnikami ptaków. Z początku nie chciał nic mówić - wiesz,
taka tam zawodowa dyskrecja - ale po paru kieliszkach wina trochę się wyluzował.
Powiedział, że dom kupiła w ciemno, po otrzymaniu zdjęć i specyfikacji... Wzięli Mavis
Adams, aby zajęła się kwestiami prawnymi, i Fran Brodie, aby przygotowała nowy wystrój.
Fran poleciała nawet do Kalifornii na konsultacje.
- Wspominał, dlaczego potrzebny jej tak wielki dom? - spytał Qwilleran.
- Twierdził, że nie wie. Warto by jednak porozmawiać z Fran, nie sądzisz?
Udając brak zainteresowania, bąknął coś pod nosem i przypomniał Polly, że
następnego wieczoru mają kolację z Rikerami.
- Zrobiłem rezerwację w „Mackintosh Inn”. Spotykamy się tu, przy składzie, o szóstej.
- Nie mogę się doczekać - powiedziała. - A bientôt.
- A bientôt.
Zanim przetransportował koty z altany, Qwilleran pstryknął elektryczny włącznik i wnętrze
składu w jednej chwili rozświetliły strugi dolnego i górnego światła. Wzdłuż wewnętrznych
ścian ciągnęły się pochyłe podesty spinające w całość trzypoziomową galerię. Pośrodku
znajdował się gigantyczny biały piec w kształcie sześcianu z białym i sięgającym kopulastego
sklepienia kominem.
Koty przez chwilę się ociągały, rozdarte między powabami nocy a perspektywą
późnowieczornej przekąski. Gdy tylko znalazły się w domu, wyskoczyły z torby i wbiegły na
schody - Koko siedział Yum Yum na ogonie do samej góry. Na szczycie zawróciła i pogoniła
go z powrotem na dół. Wąsacz zmierzył czas: trzydzieści siedem sekund na pełną pętlę.
Następnie cała trójka wdrapała się na wielki fotel i wysłuchała płytowego wykonania
Carmen. Koty za tym przepadały. Qwilleran lubił wszystkie utwory Bizeta. Czyż nie byłoby
fantastycznie - pomyślał - gdyby stare gmaszysko znów zaczęło gościć zespoły operowe!
Było to możliwe. Wszystko się mogło zdarzyć w Pickax, czterysta mil na północ od
czegokolwiek.
Rozdział drugi
W środę, tuż przed pobudką, wąsaczowi śniła się stara opera. Elitę Pickax przywoziły powozy
konne. Wszystkie miejsca w teatrze zajmowali miłośnicy opery, wyczekujący niecierpliwie
na dźwięki Tristana i Izoldy. Wtedy otworzył oczy! Syjamczyki wykonywały pod jego
drzwiami wagnerowski duet.
Wąsacz wyskoczył z łóżka na równe nogi.
- Diablęta! - wystękał.
Koty pobiegły w kierunku podestu, on wybrał spiralne schody, skrótem schodzące w
kierunku kuchni.
Bezmyślnie przygotował kotom śniadanie, pochłonięty dwoma pytaniami, z których
każde posiadało większy ciężar gatunkowy niż siekane kurze wątróbki. Kim była Thelma
Thackeray? - spytał sam siebie. I co się szykowało w budynku opery? Po epizodzie z
hurtownią AGD stare gmaszysko mogło już tylko awansować. A gdyby tak Fundacja K
przywróciła mu dawną świetność! Tylko czy ktoś przyjdzie na odczyty i koncerty w epoce
wideo i telewizji?
W ekspresie zaparzył kawę o potrójnej mocy i podgrzał pieczywo. Następnie sięgnął
po telefon.
Najpierw zadzwonił do „Studia Dekoracji Wnętrz Amandy”, mając nadzieję, że
zastanie Fran Brodie. Pracowała jednak ciągle z klientką w Kalifornii. Z kolei Amanda była w
ratuszu, pełniąc obowiązki burmistrza. Qwilleran przedstawił się, prosząc o kontakt, a nowa
asystentka powiedziała:
- Ojej! A więc to pan jest panem Q! Mieszkam w Lockmaster, ale czytuję pana
rubrykę w „Coś tam” i jest super - naprawdę super!
Potem zadzwonił do historyka okręgu z pytaniem o rodzinę Thackerayów. Homer
Tibbitt miał dziewięćdziesiąt osiem lat i mieszkał ze swoją żoną, Rhodą, w Ittibittiwassee
Estates, wiejskiej posiadłości dla emerytów. Właściwie byli z Rhodą nowożeńcami. Żadne nie
wzięło wcześniej ślubu i uznawano ich związek za romans stulecia.
Rhoda odezwała się swym przemiłym głosem i przekazała słuchawkę Homerowi,
którego tembr uciekał w zdecydowanie wyższe rejestry, był jednak pełen wigoru.
- Jedyne, co wiem o rodzinie Thackerayów, to to, że Milo szmuglował alkohol w
latach trzydziestych. Thornton Haggis będzie miał informacje na ten temat. Miał kiedyś
odczyt na spotkaniu towarzystwa historycznego - wszystko o naszym sympatycznym okręgu
w czasach prohibicji.
Tak więc Qwilleran zadzwonił do rezydencji Thorntona Haggisa. Thorn - lubił, gdy
się tak do niego zwracano - był kamieniarzem w czwartym pokoleniu, obecnie na emeryturze
po wielu latach pracy w rodzinnej firmie kamieniarskiej. Skończył historię sztuki na
uniwersytecie na Nizinach i teraz poświęcał swój czas społeczności miejscowych artystów.
Jego żona doradziła Qwilleranowi, by zadzwonił do Centrum Sztuki; Thorn pomagał przy
wieszaniu nowej wystawy.
W rzeczy samej telefon Qwillerana zastał ochotnika w połowie drabiny.
- Tak, mogę ci powiedzieć parę słów o pijackiej przeszłości Moose County. Gdzie
jesteś, Qwill? W składzie? Roboty starczy tu jeszcze na pół godziny, potem do ciebie
przyjadę. Zaparz trochę swojej śmiercionośnej kawy!
Stanowiło przedmiot milczącej zgody, że Thornton przejmie niepłatne stanowisko historyka
okręgu, gdy, jeśli w ogóle, swój urząd złoży Homer. Archiwum firmy kamieniarskiej sięgało
wstecz 1850 roku, czasów, gdy w nagrobku ryto dłutem imię i nazwisko denata, datę jego
narodzin i śmierci, przyczynę zgonu, jak również imiona żyjących członków rodziny oraz jej
udomowionych ulubieńców. Za skromną opłatę od litery wykuwano również żartobliwe
sentencje.
Gość Qwillerana miał na głowie szalony snop śnieżnobiałych włosów, widoczny bez
trudu z odległości dwóch ulic. Gdy się pojawiał, syjamczyki zawsze popadały w szampański
nastrój.
- Czy to komplement? - pytał. - A może o coś mnie podejrzewają?
- Kojarzą twoje nazwisko z czymś smacznym. Koty mają ciekawe pomysły na to, jak
można do siebie dodać dwa i dwa - zasugerował wąsacz.
- Wstąpiłem po drodze do biblioteki i wygrzebałem tekst, który napisałem do kolekcji
historii lokalnej. Ten sam, który wygłosiłem na spotkaniu Klubu Złotej Jesieni. Część z nich
doprowadził do płaczu.
- Znakomicie! Chodźmy na zewnątrz do altany z czymś do picia i możesz mi go
przeczytać. Wezmę pudełko chusteczek.
Przyjemne ciepło unosiło się w powietrzu - o tej porze dzikie stworzenia nie wznosiły
się jeszcze na wyżyny swego natręctwa. Coś, co na tacy z napojami wyglądało jak czerwone
wino, w rzeczywistości było wodą squunk z dodatkiem żurawinowego soku. Thorn mlasnął z
aprobatą.
- Mógłbyś to sprzedawać w sklepach!
Qwilleran włączył swój dyktafon. Nagrana opowieść stała się później częścią
Opowieści z tej i nie z tej ziemi, zbioru miejscowych legend.
MILO HODOWCA ZIEMNIAKÓW
Milo Thackeray i mój dziadek byli dobrymi przyjaciółmi. Razem grali w warcaby i
polowali na małe drapieżniki i jelenie. Polowanie nie było wówczas sportem. Dla wielu
stanowiło sposób na wyżywienie rodziny. Ciężkie czasy przyszły do Moose County w
początkach dwudziestego wieku. Dopóki wydobywano tu surowce naturalne, w całym stanie
nie było jednak bogatszego okręgu.
Potem zamknięto fabryki, pozbawiając nadziei na pracę całe wioski; lasy
przetrzebiono; nie było zbytu na wydobywany lokalnie kamień; odkąd wysokie maszty
szkunerów wyparły kominy parowców, przemysł stoczniowy wyniósł się gdzie indziej. Tysiące
ludzi uciekły na Niziny, szukając pracy w fabryce, ci zaś, którzy zostali, wydawali ostatnie
pieniądze na ziemniaki i nagrobki. Milo uprawiał ziemniaki, a Gramps obrabiał kamienie.
To był tragiczny rok dla hodowcy ziemniaków. Jego najstarszy syn jako jeden z
pierwszych zginął na wojnie, dwoje młodszych dzieci nie przetrwało epidemii grypy, a teraz
jego żona zmarła, wydając na świat bliźnięta, Thelmę i Thurstona. Stały się one jego
wybawieniem! Gramps stał przy nim, gdy Milo przysiągł, że zapewni dzieciom lepszy los niż
ten, którego sam doświadczył. Do opieki nad bliźniętami przychodziła szwagierka, którą Milo
ostatecznie poślubił. Całe jego życie miało ostatecznie przybrać dziwny obrót.
W 1919 roku weszła w życie Ustawa Volsteada i spragnieni obywatele zapewnili
ogromny rynek dla producentów nielegalnych trunków. Milo dowiedział się jakimś sposobem,
że z ziemniaków można pędzić mocny alkohol. Gramps pomógł mu wybudować destylarnię i
pomysł chwycił! Na farmie zaroiło się od fordów T i konnych bryczek. Na nieszczęście dla
uradowanego farmera wkrótce zjawili się również urzędnicy podatkowi. Roztrzaskali
destylator, a alkohol wylali na ziemię. (Do dziś utrzymuje się przekonanie, że to właśnie ich
interwencji ziemniaki z Moose County zawdzięczają swój niezrównany smak).
Milo się nie zraził! Jego bliźnięta dorastały szybko, on zaś złożył przecież przysięgę.
Sto mil na północ, po drugiej stronie jeziora, znajdowała się Kanada, słynąca z
doskonałej whisky. Na wybrzeżach Moose County pracowały dziesiątki rybaków, którzy
dostawali ledwie dwa centy za kilogram połowu. Milo zorganizował flotę szmuglerów, którzy
pod osłoną ciemności mieli przewozić whisky. Wkrótce na północ zaczął ciągnąć
nieprzerwany strumień fordów T, których właściciele wznosili się na wyżyny pomysłowości,
wymyślając dla swoich pojazdów skuteczny kamuflaż.
Biedny hodowca ziemniaków stał się bogatym przemytnikiem alkoholu.
Transakcji dokonywano w gotówce i Gramps trzymał latarnię, gdy Milo zakopywał
pieniądze na podwórku.
W każdy weekend Milo zabierał swoją rodzinę i ich młodych przyjaciół do Lockmaster
na piknik i pokaz ruchomych obrazków, jak się o tym wówczas mówiło. Tył samochodu
wypełniały dzieci siedzące na skrzyniach z kontrabandą. Milo nigdy nie poszedł na pokaz, a w
drodze powrotnej nigdy nie było miejsc siedzących.
W Moose County brakowało podobnej rozrywki. Bliźnięta prosiły ojca, by sprowadził
ruchome obrazki do Pickax.
Prohibicja skończyła się w 1933 roku, ale hodowca ziemniaków mógł już wówczas
rozpuszczać swoje bliźnięta. Kupił stary budynek opery, przez długie lata stojący odłogiem, i
przekształcił go w kino „Pickax”. Dał dzieciom pieniądze, dzięki którym mogły zająć się
wymarzonym zawodem.
Bliźnięta różniła od siebie nie tylko płeć. Thurston był wątłej budowy i bardziej
wrażliwy; przepadał za psami i końmi i chciał zostać weterynarzem. Milo wysłał go na
Uniwersytet Cornelia, gdzie uzyskał dyplom lekarza weterynarii.
Thelma była wyższa i bardziej przysadzista; marzyła, by występować w filmach. Milo
wysłał ją do Hollywood w towarzystwie matki jako przyzwoitki. Nigdy więcej nie zobaczył
żadnej z kobiet.
Thelma zagrała niewielkie rólki w podrzędnych filmach i zdecydowała, że woli
gastronomię, grając pierwsze skrzypce we własnej restauracji. Milo najpierw sfinansował bar
z przekąskami („Przekąski Thackeray”), a potem pierwszorzędną restaurację „U Thelmy”.
Powodziło jej się znakomicie. Gdy Milo zmarł, zapisał swą fortunę Thurstonowi, by mógł
założyć Klinikę Weterynaryjną Thackerayów, oraz Thelmie, by mogła spełnić swoje marzenie
o prywatnym klubie obiadowym dla koneserów starego kina.
Mila pochowano na cmentarzu na wzgórzach Hilltop, Gramps był jedynym
żałobnikiem. Wyrył na kamieniu nagrobnym napis, który zażyczył sobie jego przyjaciel: MILO
HODOWCA ZIEMNIAKÓW.
- Świetna historia! - pochwalił Qwilleran, wyłączając dyktafon. - Brat Thelmy jeszcze
żyje?
- Nie. Doktor Thurston zginął w wypadku mniej więcej rok temu. Krążyły plotki, że to
morderstwo, ale nie zostały postawione żadne oskarżenia. Niektórzy twierdzili, że grupa
hodowców koni usiłowała kupić klinikę Thackerayów, a Thurston nie chciał jej sprzedać.
Odkupili ją od majątku wkrótce po jego śmierci i zmienili jej nazwę. Nie czytuję „Lockmaster
Ledger”, więc nie znam szczegółów. Pomysł z morderstwem wydawał mi się jednak bez
sensu.
- W każdym razie siostra bliźniaczka wraca do rodzinnego miasta, by się trochę
„zabawić”, jeśli zaufać artykułowi z „Coś tam”.
- Żona mi wspominała. Z czego tu się cieszyć? Starsza pani najwyraźniej za długo
poleżała na słońcu!
Wąsacz starał się pozostać niewzruszony, zżerała go jednak ciekawość, by dowiedzieć
się czegoś więcej na temat Thelmy Thackeray. Nie mógł się doczekać powrotu Fran Brodie z
Kalifornii.
Syjamczyki wiedziały, że coś się święci - coś ważnego, lecz niedającego powodu do
niepokoju. Ich obiad podano wcześniej niż zwykle; na dodatek miski z orzechami na stoliku
kawowym wypełniły się po brzegi, szklanki i butelki zaś zameldowały się na barowym blacie.
Koty obserwowały przygotowania, rezygnując ze swojej tradycyjnej przedpołudniowej
medytacji w dobrze nasłonecznionym miejscu.
Qwilleran był dumny ze swoich barmańskich umiejętności i zawsze usługiwał
gościom z poszanowaniem reguł sztuki. Tym razem zdecydował się na okrągłą tacę ze srebra
o żłobionym brzegu - wzór był delikatny, dawał jednak pewną nadzieję na uniknięcie
porównań z kołpakiem. (Opłacalne ryzyko, gdy się nie lubi niczego, co zbyt dekoracyjne).
Pełno dziś było nowoczesnych tac z aluminium, nierdzewnej stali czy chromu i zdarzało mu
się serwować drinki także na nich, lecz srebro miało duszę. Nawet koty rozumiały różnicę.
Wskoczyły na bar i przyjrzały się swoim odbiciom w wypolerowanej powierzchni. Taca była
prezentem od dwójki jego młodych ulubieńców!
O godzinie osiemnastej Polly Duncan prosto z biblioteki zameldowała się na
podwórku składu.
- Masz nową tacę! Całkiem ładna. Podoba mi się krawędź - jak w kruchym cieście. To
antyk? Gdzie ją upolowałeś?
- To coś w rodzaju „dziękuję” od państwa Bambów. Poleciłem Lori i Nicka, gdy
Fundacja K szukała pary, która poprowadziłaby pensjonat „Nutcracker”. Przeczytam ci
dedykację.
Brzmiała ona: „Dla Qwilla od pensjonatu «Nutcracker», ostoi wszystkich z dobrze
pofalowanym sufitem”.
Na podwórku zatrzymał się kolejny samochód. Rikerowie przyjechali prosto z
redakcji. Mildred zajmowała się rubryką kulinarną; Arch był redaktorem naczelnym i
dozgonnym przyjacielem Qwillerana. Dorastali razem w Chicago i ich przyjaźń trwała już
wystarczająco długo, by mogli sobie dokuczać przy każdej nadarzającej się okazji.
Mildred zauważyła nową tacę na barze.
- Śliczna! Skąd ją masz?
- To prezent. Cieszę się, że ci się podoba.
- Nie jest zbyt stara - ocenił Arch, który uważał się za autorytet w dziedzinie antyków.
- A poza tym to tylko srebrny talerz.
- Musi wystarczyć - rzekł Qwilleran - dopóki nie sprezentujesz mi na urodziny
osiemnastowiecznej tacy wykonanej przez rękodzielniczych mistrzów, a to już za miesiąc, na
wypadek gdybyś miał ochotę zapomnieć.
Gdy podano drinki i przenieśli się na miękkie sofy wokół kominka, Arch
zaproponował toast.
- Za wszystkich tych, którzy harują w pracy od dziewiątej do siedemnastej - oraz za
tych, którzy piszą tygodniowo dwa felietony.
Na ripostę autora rubryki „Piórkiem Qwilla” nie trzeba było czekać.
- Gdybym nie sklecił swojego tysiąca słów w każdy wtorek i piątek, twój nakład
spadłby o pięćdziesiąt procent. Swoją drogą, szykują się jakieś newsy w jutrzejszym
wydaniu?
- Tak - powiedziała Mildred. - Dobre wieści w rubryce kulinarnej! Przyjaciółka
Dereka Cuttlebrinka i jej dwóch braci z Chicago kupili „Old Stone Mill”, który będzie miał
teraz nową nazwę, nowego kucharza i nową kartę dań... no a Derek będzie menedżerem!
Pozostała trójka zaczęła mówić jedno przez drugie.
- Świetna wiadomość!... Najwyższy czas!... Nie ma to jak mieć bogatą dziedziczkę z
Chicago za narzeczoną... Ciekawe, czy przestanie teraz rosnąć... Pamiętam go, jak miał metr
dziewięćdziesiąt parę, był chłopcem na posyłki w restauracji i marzył, by zostać policjantem...
Chłopak ma charyzmę!... Czekajcie tylko, jak jego wielbicielki się dowiedzą!... Jak się będzie
nazywać ta nowa restauracja?
- „Grist Mill”. W dawnych czasach farmerzy przywozili tam swoją pszenicę i
kukurydzę, by je zmielić na mąkę.
- Mam nadzieję, że pozbędą się tej atrapy koła młyńskiego! - zapalił się Arch. -
Podobno strumień napędzający młyn wysechł pięćdziesiąt lat temu - ale obracanie koła za
pomocą silnika elektrycznego było pomylonym pomysłem! Te wszystkie buczenia, pomruki i
mechaniczne zgrzyty przyprawiały człowieka o niestrawność... Doprowadzało mnie to do
szału!
- O to nietrudno - zauważył uprzejmie Qwilleran.
W czasie rozmowy syjamczyki trzymały się na uboczu i Mildred spytała:
- A gdzie słodka mała Yum Yum?
Znajdowała się pod sofą, ukradkiem dobierając się do sznurówek Archa.
- A gdzie król Koko? - zapytał Arch.
Koko usłyszał swoje imię i wyrósł jak spod ziemi, defilując sztywno na długich,
eleganckich łapach. Zapewniwszy sobie na wyłączność uwagę zgromadzonych, poczęstował
wszystkich po kolei wyniosłym spojrzeniem i opuścił pokój.
- Czyż nie tak król beszta swoich podwładnych? - rzucił redaktor.
Wyjeżdżając na kolację, towarzystwo znajdowało się w świetnym nastroju.
Rozdział trzeci
Dawny i przygnębiający hotel „Pickax” stał się obecnie eleganckim „Mackintosh Inn” - z
naturalnych rozmiarów portretem Anne Mackintosh Qwilleran w lobby, nowym wnętrzem
projektu Fran Brodie oraz krzesłami w szkocką kratę w największej sali obiadowej. Nosiła
teraz nazwę sali Mackintoshów, a nowy szef kuchni uczynił z lokalu najlepszą restaurację w
mieście.
Nowemu maitre d'hotel, który mierzył niecały metr osiemdziesiąt, brakowało
rozmachu grubo ponaddwumetrowego Dereka Cuttlebrinka, wiedział jednak, że gości
Qwillerana należy posadzić przy najlepszym stoliku.
Stanowili wesoły kwartet - w średnim wieku, zadowoleni z życia i czujący się dobrze
w swoim towarzystwie. Każde z nich dźwigało jednak bagaż życiowych doświadczeń: Jim
Qwilleran po nieudanym małżeństwie popadł w alkoholizm i dopiero cud sprowadził go z
powrotem na prostą drogę. Polly Duncan, owdowiała tragicznie w wieku dwudziestu pięciu
lat, nigdy ponownie nie wyszła za mąż. Mildred Hanstable Riker tylko wielkoduszność i
ciepłe serce pozwoliły ujść cało z tragicznej sytuacji rodzinnej. Arch Riker, odchowawszy
dzieci, usłyszał od swej pierwszej żony: „Wolę być samotną sprzedawczynią antyków niż
zamężną ich kolekcjonerką”.
Zapoznawszy się z kartą dań, Arch oświadczył z przekonaniem:
- Wezmę duży stek.
- Skarbie, duży stek możesz sobie zamówić w tawernie „Tipsy” - powiedziała jego
żona dobrotliwym głosem. - Mistrz kucharski Wingo stwarza ci możliwość poszerzenia
smakowych horyzontów. Myślę, że bez większego ryzyka mógłbyś się zdecydować na schab
marynowany w zalewie czosnkowo-pieprzowej z karmelizowaną cebulką i dodatkiem
winnego octu.
Arch powiódł dokoła bezradnym wzrokiem.
- Co bierze Qwill?
- Grillowaną polędwicę z sarniny z wędzonym boczkiem, duszonym strudlem z
kapusty i delikatnie blanszowanymi oregońskimi wiśniami - odpowiedział uprzejmie wąsacz.
Panie zamówiły napoleonkę z owoców morza z marchewkowymi goferkami i
cytrynowym sosem beurre blanc.
Na początek poprosili dla wszystkich o puree z dyni piżmowej w głębokich talerzach z
przybraniem ze świeżych borówek.
- Czyżbym wyczuwała twój wpływ, Mildred? - spytała Polly.
- Powiedziałam Wingo, że smak czarnych borówek z Moose County otaczają legendy.
Qwilleran się ożywił. Gromadził miejscowe legendy do książki, którą planował
zatytułować Opowieści z tej i nie z tej ziemi.
- Coś, co pasowałoby do książki, Mildred? Chciałbym to nagrać.
- Wspaniale! - odrzekła. - Przynieś swój dyktafon na otwarcie wystawy w niedzielę.
- Co to za wystawa? - zainteresowała się Polly.
- Hafciarstwo. Ale nie te tradycyjne kapy na łóżka, które mieliśmy wcześniej. Teraz
będą wzory ścienne: duże i małe, obrazkowe i geometryczne. Mówimy o tym „Sztuka na
bliski dotyk”, zaraz wyjaśnię dlaczego. Ileś lat temu byłam w muzeum w Chicago, chcąc
przyjrzeć się fakturze pewnego płótna. Ochroniarz poklepał mnie po ramieniu i powiedział:
„Proszę się cofnąć na odległość pół metra. Oddychanie na obraz jest wzbronione”. Cóż!
Dzieła sztuki, które pokazujemy w niedzielę, są odporne nie tylko na oddech, ale i na dotyk
zwiedzających. Nie trzeba ich zresztą dotykać, samo patrzenie sprawia, że człowiek ma w
dołku sympatyczne uczucie.
- Ciekawe! - powiedział Qwilleran, rozważając dalekosiężne konsekwencje „Sztuki na
bliski dotyk”. - Trzeba będzie wywiesić tabliczki z napisem UMYJ RĘCE.
Podano przystawki i przez chwilę rozmawiali o kuchni. Kelner postawił pośrodku
stołu niewielki półmisek z ćwiartkami cytryny.
- A to po co? - spytał Arch.
- Szef Wingo sądzi, że kilka kropel cytryny dodaje pikanterii każdemu posiłkowi,
skarbie - wyjaśniła Mildred.
- Qwill i ja używaliśmy soku z cytryny jako niewidzialnego atramentu w tajnej
korespondencji... Pamiętasz to, Qwill?
- W której to było klasie, w czwartej?
- Wydaje mi się, że w piątej. Uczyła nas pani Getz. - I znów to samo! - Polly zwróciła
się do Mildred.
W trakcie ich spotkań prędzej czy później zawsze pojawiała się anegdota o
chłopięcych szelmostwach dwójki dojrzałych panów.
- Qwill, opowiedz nam o pani Getz i tajnej korespondencji - powiedziała Polly, udając
przejęcie.
- Arch i ja w tę i we w tę wymienialiśmy na lekcji świstki czystego papieru i pani Getz
wiedziała, że coś majstrujemy, lecz nigdy nie odkryła tajemnicy naszego pisma.
- Działa to tak - wtrącił się Arch - że moczy się bawełniany patyczek w soku z cytryny
i pisze nim na czystej kartce. Nic nie widać, dopóki nie przytrzyma się papieru nad gorącą
żarówką. Byle nie za blisko.
Polly zadała pytanie:
- Czy mogę się dowiedzieć czegoś więcej na temat charakteru wymienianych przez
was w czwartej klasie informacji?
- W piątej - poprawił Arch. - To ogromna różnica. Qwilleran pogładził swój wąs, co
czynił zawsze, gdy próbował zebrać myśli.
- No więc... do naszej klasy chodziła dziewczyna o imieniu Pauline Pringle, która
miała bardzo brzydki trądzik. Któregoś dnia Arch podał mi swoją kartkę. Gdy wróciłem do
domu i przytrzymałem ją nad żarówką, śmiałem się tak strasznie, że moja mama myślała, że
dostałem jakiegoś ataku. Było w niej napisane: „Pauline Pryszcz bardzo cię lubi”.
Arch zachichotał na to wspomnienie. Obie kobiety pozostały niewzruszone.
- Następnego dnia - ciągnął Qwilleran - przesłałem mu wiadomość o nauczycielce. Jej
twarz robiła się od czasu do czasu mocno czerwona i ocierała sobie brew chusteczką. Na
kartce widniał napis: „Ręczniki sportowe pani Getz”.
Kobiety jęknęły. Polly nie przywykła do szkolnego humoru; z kolei Mildred, mając za
sobą trzydzieści lat w zawodzie nauczyciela, solidaryzowała się z narażoną na wieloletnie
męki panią Getz. Powiedziała:
- Dranie! Na deser zasługujecie co najwyżej na cytrynowy sorbet.
Cała czwórka zamówiła jednak słynny placek z jagodami szefa kuchni. Arch zażyczył
sobie do swojego ciasta furę lodów; Polly poprosiła o nieco jogurtu; Mildred po namyśle
uznała, że ma ochotę na „krzynę” bitej śmietany. Gospodarz wieczoru pozostał przy samym
placku.
Zapytał jednak:
- Czy wolno wiedzieć, co to takiego „krzyna”?
- Coś pomiędzy ociupiną i ździebkiem - pouczyła go Mildred. Popijając kawę,
wymieniali uwagi na temat zaplanowanego na przyszły rok święta sto pięćdziesięciolecia
powstania Pickax. Arch brał udział w pierwszym zebraniu komitetu organizacyjnego.
- Z przykrością muszę was zawiadomić - oznajmił - że Hixie Rice została wybrana na
stanowisko przewodniczącego.
- O rany! - powiedziała Mildred.
- O Boże! - mruknęła Polly.
Dyrektor działu promocji „Moose County coś tam” była pomysłową, pełną zapału i
niespożytej energii społeczniczką - z długą listą poniesionych nie z własnej winy porażek na
koncie. Przed Festiwalem Lodowym nadeszła odwilż, Festiwal Marka Twaina odwołano z
powodu morderstwa, a wybory kota najbardziej podobnego do Tipsy skończyły się ogólną
bijatyką (właścicieli, a nie zwierząt). Miasto wciąż zastanawiało się, co zrobić z piętnastoma
tysiącami znaczków z niedźwiedziem polarnym, które zostały zamówione na Festiwal
Lodowy.
Hixie jednak za każdym razem odbijała się od dna, zarażała ludzi swoim optymizmem
i była wybierana, by stanąć na czele kolejnego fiaska.
Nazajutrz czekał wszystkich zwykły dzień roboczy, więc towarzystwo rozeszło się
wcześnie. Dla Qwillerana wieczór jednak się nie skończył. W domu włożył czystą kartkę
papieru do koperty i zaadresował ją do Archa, chichocząc cicho na myśl o reakcji przyjaciela.
Mimo podejrzeń jego stary druh z pewnością nie powstrzyma się przed ogrzaniem kartki
ponad żarówką, a gdy przekona się, że jest ona pusta, będzie leżał całą noc, snując
scenariusze mrocznego odwetu.
Następnego dnia Qwilleran wybrał się do miasta kupić „New York Timesa” i wstąpił
do studia dekoracji wnętrz, w którym zawsze można było liczyć na filiżankę kawy i
najświeższe wiadomości. Powiedziano mu, że Fran wróciła już do Pickax, lecz zrobiła sobie
dzień wolny.
Jej asystentka próbowała usilnie stać się klonem swojej szefowej - począwszy od
ubioru, przez fryzurę, po sposób bycia. Była jednak bardziej gadatliwa. Nazywa się Lucinda
Holmes i ma chłopaka, do którego ludzie zwracają się „Doktorze Watson”, oznajmiła,
chichocząc. Watson jest weterynarzem w Klinice Weterynaryjnej Whinny Hills. Leczyła tam
kiedyś swego pełnej krwi wałacha i dwa angielskie foxhoundy. Uwielbiała jeździć konno na
polowania. Klinika należała kiedyś do Thackeraya. Bardzo się zmieniła. To takie smutne.
Doktor Thackeray zginął w wypadku. Krążyły plotki, że to samobójstwo, a może nawet
morderstwo.
- Doktor był krewnym klientki Fran? - spytał Qwilleran.
- Bratem bliźniakiem. Klientka Fran to bardzo ciekawa osoba. Byłam u niej za
pierwszym razem. Musiałyśmy z Fran wszystko dokładnie pomierzyć. Przywożą ze sobą cały
dom i trzeba było ustalić rozkład pomieszczeń, zanim zjawią się tu ludzie z firmy
przewozowej.
- A więc jesteś z Lockmaster. Jak trafiłaś do Pickax?
- Studiowałam wzornictwo w Harrington School w Chicago i pracowałam przez
chwilę w Lockmaster, ale nie uczyłam się niczego nowego. Przy Fran dowiedziałam się, jak
przedstawiać pomysły klientom, jak wysłuchiwać ich własnych pomysłów i jak wpływać na
ich zdanie, nie obrażając ich przy tym.
Nad wejściem rozległ się dzwonek. Qwilleran osuszył do końca swój kubek i wyszedł,
zostawiając Lucindzie możliwość przećwiczenia na kliencie świeżo nabytych umiejętności.
Na automatycznej sekretarce w składzie migała czerwona lampka, lecz Koko nie zwracał na
nią najmniejszej uwagi. Miał zwyczaj odsiewania mało znaczących rozmów i urządzania
kociej muzyki, gdy uznał jakąś za ważną.
Tym razem dzwoniła Fran Brodie. „Jeśli zaprosisz mnie na drinka - mówiła
gardłowym głosem - opowiem ci o Thelmie Thackeray. Tylko nie zapraszaj mnie na kolację.
Jem dziś z Dutchem w „Palomino Paddock”. Mam nadzieję, że wiesz, jak przyrządzić
margaritę. Zadzwoń po prostu i zostaw wiadomość: tak lub nie”.
Qwilleran prychnął pod wąsem. Jasne, że potrafił przygotować margaritę - i całą resztę
z podręcznika. Na studiach zarabiał na życie, stojąc za barem.
Odezwał się do Yum Yum:
- Zgadnij, kto przychodzi na drinka!
Sierść na jej grzbiecie stała dęba, rozpoznała głos nagrany na sekretarkę.
Rozdział czwarty
Qwilleranowski system wag i miar stanowił kolejny temat rubryki „Piórkiem Qwilla”. Pisał w
niej:
Daleko stąd do stacji benzynowej? „Rzut beretem”.
Gdzie jest motel? „To raptem dwa kroki”.
Życzy pan sobie jeszcze kawę? „Parę kropel”.
Może szklaneczkę szkockiej? „Kapeńkę”.
Ile ostrego sosu dodałeś do zupy? „Niedużo. Ociupinę”.
Jak długo muszę jeszcze czekać na lekarza? „Raz-dwa i już będzie”.
Jak szybko potrafisz przyszyć guzik? „W okamgnieniu”.
Jak bardzo mnie kochasz? „Ponad miarę!”
Składając kopię swojego tekstu w redakcji, Qwilleran powiedział:
- Miałeś rację, Junior; Thelma Thackeray naprawdę istnieje. Stawiam ci lunch w
„Renniem”.
- Znakomicie! Robiłem się już głodny!... Usiądź. Wracam migiem.
Redaktor wybiegł z biura z wydrukiem w ręce.
Zastanawiając się nad różnicą pomiędzy sekundą i raz-dwa, Qwilleran spostrzegł
złożoną do druku stronę działu opinii, na której jakiś czytelnik ciekawie i dobitnie
przedstawiał w liście do redakcji swoje poglądy:
Do redakcji
Moja rodzina wzięła udział w niedawnym zebraniu otwartym prezydium okręgu.
Chciałam, aby moje córki miały okazję przyjrzeć się pracy lokalnego rządu. Dyskusja
dotyczyła ważnej kwestii strefowania. Czy wolno mi zadać uprzejme pytanie, jakim językiem
posługiwali się szacowni członkowie komisji? Brzmiało to trochę jak Dziaberliada z „Po
drugiej stronie lustra” - „Brzdęśniało już; ślimonne prztowie wyrło i warło się w gulbieży”.
W swym trwożliwym podziwie dla ich dokonań nie byliśmy osamotnieni. Razem z resztą
słuchaczy zebraliśmy się po zebraniu na schodach sądu i postanowiliśmy przekazać
wiadomość naszym demokratycznie wybranym przedstawicielom: „Zmimszałe ćwiły
borogovie i rcie grdypały z mrzeży”.
Mavis Adams „HBB & A”
Junior wrócił, gotowy na darmowy lunch na koszt przyjaciela, i poszli do kawiarni „U
Renniego” w „Mackintosh Inn”. Swoją nazwę kawiarnia zawdzięczała Charlesowi Renniemu
Mackintoshowi, inspirację dla niej zaś stanowiła jedna z należących do Mackintosha
herbaciarni w Glasgow: stoliki polakierowano na jasnoniebiesko i jasnozielono, krzesła miały
niespotykanie wysokie oparcia, a serwetki przecinały biało-czarne paski.
Zamówili francuskie kanapki z pieczonym mięsem oraz frytki i sałatkę Cezara.
- Jakieś wiadomości, które nie nadają się do druku? - zapytał Qwilleran.
- Wszyscy czekamy na Thelmę Thackeray. Chciałbyś zrobić z nią wywiad?
- Nie, dziękuję. To raczej historia dla Jill Handley.
- Chcemy zrobić o niej naprawdę porządny materiał - powiedział redaktor. - Dobrze
jest mieć coś takiego w teczce z nekrologami. Pani Thackeray nie robi się młodsza.
- Tak jak nikt z nas - z wyjątkiem ciebie, Junior. Wciąż wyglądasz jak stażysta.
- Nie musisz do tego ciągle wracać tylko dlatego, że stawiasz lunch.
- Słyszałeś, co się dzieje w budynku opery?
- Ktoś mówił, że okręg robi tam nowe więzienie.
- Miałem nadzieję, że największe na świecie centrum używanych książek. Brakuje mi
starej księgarni Eddingtona.
- To musi być coś, co wymaga dużego parkingu - rzekł Junior. - Po obu stronach
wyburzyli sklepy i wylewają asfalt.
- Akcja przyspiesza - stwierdził Qwilleran. - Bierzemy deser? Nieźle się zapowiada
ciasto czekoladowe z orzechami amerykańskimi.
Zamówili ciasto i Junior powiedział:
- Wciąż czytasz swoim kotom?
- Jak najbardziej! To wyostrza ich umysł. Odkąd przekonywałem o tym w swojej
rubryce, otrzymałem stertę listów od czytelników, którzy donosili o wspaniałych rezultatach.
- Byle z tym nie przesadzić - ostrzegł Junior. - Jeszcze się nam miejscowe koty wezmą
do polityki.
- Nie najgorszy pomysł! Zacznijmy od spakowania rady miejskiej.
Gdy podano ciasto, na chwilę zapadła wypełniona błogą kontemplacją cisza, po czym
Junior zapytał:
- Co teraz czytasz kotom? Platona i Schopenhauera?
- Biografię Noela Cowarda. Śpiewam niektóre z jego piosenek. Koko podoba się ta, w
której mowa o wściekłych psach i Anglikach.
Młody redaktor nigdy nie był pewien, czy powinien brać słowa Qwillerana poważnie,
czy też wykazać się zrozumieniem żartu, na wszelki wypadek podwoił więc wysiłek
zużywany na dokończenie ciasta.
Qwilleran odpowiedział „tak” na ułańską propozycję Fran Brodie i miał nadzieję, że nie
będzie tego żałował. Gdy zbliżała się szesnasta, postawił na kuchennym blacie tequile,
limonkę, sól, srebrną tacę i tym podobne akcesoria. Yum Yum zwinęła się lękliwie w pobliżu.
Zwrócił się do niej:
- Fran Brodie przychodzi na drinka. Co chcesz, żebym jej dolał?
Wzięła nogi za pas.
Fran stanowiła uosobienie szyku - ze swoim modnym ubiorem, figurą modelki,
starannie ułożoną fryzurą i parą doskonałych nóg. O ile tylko pozwalała na to pogoda, ich
walory podkreślały dodatkowo sandały z cienkich skórzanych pasków na wysokim obcasie.
Wyrafinowana projektantka i słodka mała kotka od samego początku prowadziły ze sobą
wojnę. Yum Yum dzieliła się Qwilleranem niechętnie, a Fran zabrała się do sprawy ostro,
przywabiona jego ogromnym wąsem, ogromną fortuną, lub pospołu jednym i drugim.
Gdy po raz pierwszy przyjechał do Pickax, dał Fran klucz do mieszkania, by mogła się
nim zająć pod jego nieobecność. Przychodziła w towarzystwie swojego montera,
przestawiając meble i zakładając żaluzje. Zjawiała się również sama, uzupełniając
wyposażenie o poduszki, świece, obrazki na ściany i tym podobne. Uważała, że są potrzebne,
a jej klient postanowił się nie wtrącać.
Jedynym posiadanym przez niego bibelotem był herb Mackintoshów, wykonany z
kutego żelaza i pochodzący ponoć ze szkockiego zamku. Stał oparty o ścianę w przedpokoju i
Fran uznała, że świetnie się sprawdzi w charakterze osłony na stary grzejnik. Przetaczając
herb niczym obręcz w stronę pokoju gościnnego, wtoczyła dwudziestopięciokilogramowy
artefakt na swą obutą w sandałek stopę. Twierdziła, że to przez Yum Yum, która się zaczaiła i
wyskoczyła przed nią jak z katapulty. Kilka tygodni w gipsie ostudziło jej zapał dla dziedzica
fortuny Klingenschoenów. Qwilleran zresztą i tak nie lubił napastliwych przedstawicielek płci
pięknej, optując zdecydowanie za uwodzeniem kobiet we własnym zakresie. Rola Yum Yum
w trakcie zajścia stanowiła kwestię sporną, lecz Fran już zawsze miała paranoję na punkcie
kotek.
Jej pierwsze słowa, gdy zjawiła się po swoją margaritę, brzmiały.
- Gdzie ona jest?
- Oboje są w altanie - odparł.
- Masz nową srebrną tacę! Nie umieściłabym jej w takim otoczeniu, ale jest ładna - nie
wyśmienita, ale ładna.
Wyglądała olśniewająco w jedwabnej lawendowej garsonce, z nową farbą na włosach
i w sandałach na wysokim obcasie - bez wątpienia wszystko wybrała specjalnie na wieczorną
randkę z... Dutchem.
Qwilleran powiedział:
- Wyglądasz wystrzałowo, pomimo ciężkiej podróży... Usiądźmy w salonie.
Zagłębiła się w miękkiej sofie i obrzuciła krytycznym spojrzeniem sześcian kominka.
W jego przedniej części - u góry, a także po obu bokach zamontowano ruchome półki na
książki.
- Naprawdę potrzebne są ci te półki po obu stronach? - spytała.
- Kończy mi się miejsce na ścianach - stwierdził, unosząc kieliszek. - Na zdrowie!
- Na zdrowie!... Co pijesz?
- Nowy koktajl Qwillerana... Receptura poszła już do urzędu patentowego.
Jego gość wlepiał wzrok w ścianę książek.
- Czy to dobry pomysł, aby trzymać książki nad kominkiem? Mam wrażenie, że pod
wpływem temperatury mogą wypadać kartki. Gdybyś usunął te książki, mogłabym ci załatwić
na ścianę duży rzeźbiarski akcent...
- Szkoda, że oddałem herb Mackintoshów do hotelu - rzucił mimochodem.
Fran gwałtownie zmieniła temat.
- Wczoraj poznałeś moją nową asystentkę. Opowiadała ci o czymś?
- Tak, wygląda na to, że bardzo interesują ją psy i konie.
- Chodzi mi o to, czy mówiła coś o Thelmie Thackeray?
- Powiedziała tylko tyle, że to interesująca osoba.
- No tak, to prawda - zgodziła się Fran. - I dobra klientka! Wie, co lubi, jest otwarta na
sugestie, podejmuje szybkie decyzje i nie zmienia zdania. Obraca się w świecie biznesu od
pięćdziesięciu lat i to widać! Co więcej, godzi się tylko na najwyższą jakość i nie waha się za
nią zapłacić.
Margarita robiła swoje. Fran przestała być tak podenerwowana i miała ochotę mówić.
- Czym się zajmowała w Kalifornii?
- Zaczynała od baru z kanapkami, potem prowadziła porządną restaurację, a na koniec
prywatny klub obiadowy. Myślę, że odniosła sukces dzięki mocnej osobowości. Przyjaciele i
klienci wyprawili jej wspaniałe pożegnalne przyjęcie.
- Dlaczego zachciało się jej wracać właśnie do Moose County?
- Jej jedyny żyjący krewny tu mieszka, a wiesz przecież, jak to jest: ludzie stają się na
starość sentymentalni w sprawach rodzinnych.
Fran uniosła kieliszek, oczekując dolewki, i zrzuciła na podłogę buty.
- Naprawdę potrafisz robić margaritę, Qwill! Nalał kolejnego drinka.
- Kiedy przyjeżdża pani Thackeray?
- Wszystko jest dobrze zgrane. Wyjechała, zanim pojawili się u niej ludzie z firmy
przewozowej, a przybędzie tu po tym, jak przywiozą rzeczy na miejsce. Wtedy wszystko
zostanie rozpakowane.
- Ile ma ze sobą osób?
- Sekretarkę, gospodynię domową i kierowcę - powiedziała Fran, uważnie
przyglądając się jego reakcji. Po czym szybko dodała: - A to wszystko w jednej osobie -
przyjaciółce - kobiecie o połowę od niej młodszej, która jest Thelmie naprawdę oddana.
Qwilleran zauważył:
- Też by mi się taka przydała, gdy będę w jej wieku. Ile ona ma w ogóle lat?
- Osiemdziesiąt dwa, ale z pewnością na swój wiek nie wygląda!
- Lifting? - próbował uściślić.
- To kolejna cudowna cecha Thelmy. Racjonalnie się odżywia, ćwiczy i codziennie
funduje sobie lifting za pomocą promieni elektromagnetycznych w opuszkach palców... Może
nie powinnam opowiadać takich rzeczy w obecności mediów.
- Jeszcze jedno - powiedział Qwilleran. - Dlaczego zdecydowała się kupić
nieruchomość przy ulicy Miłej?
- Pamiętała ją z dzieciństwa, kiedy jej ojciec - był hodowcą ziemniaków - woził
rodzinę do miasta fordem T na oglądanie filmów. W ramach dodatkowej atrakcji jeździł w tę i
z powrotem ulicą Miłą. Dzieciom przypominała bajki Grimmów. Domy z piernika zdobione
białym lukrem o fantazyjnych kształtach. Gdy więc zadzwoniła do agencji nieruchomości i
dowiedziała się, że jeden z domów z bajki został wystawiony na sprzedaż, oszalała z radości!
Znasz Mavis Adams, tę adwokat? - zapytała nagle.
- Wiem, że jest nowym „A” w „HBB & A”. Poznaliśmy się kiedyś.
- Pośrednik ją polecił, by zajęła się prawnymi szczegółami zakupu nieruchomości. Po
przeprowadzce Thelma będzie też musiała spisać nowy testament... Mavis uważa, że
mieszkańcy ulicy Miłej powinni urządzić dla Thelmy przyjęcie powitalne.
- Sympatyczny pomysł - uznał Qwilleran. - Połowa mieszkających tam rodzin
pochodzi ze Szkocji, więc można by je zorganizować w Loży Szkockiej.
Fran posłała mu chytre spojrzenie.
- Mieliśmy nadzieję, że pozwolisz nam skorzystać ze swojego składu.
- Hm - zastanowił się. - Warto się nad tym zastanowić!
- Zastanawiaj się szybko. Przyjeżdża w następną niedzielę. „Robin-O'Dell zajmie się
cateringiem, a Burgess Campbell weźmie na siebie sprawę wydatków. Szkoci będą ubrani w
narodowe stroje, co gwarantuje galową atmosferę.
- No więc, skoro terminy aż tak cię naglą... Mówię „tak” - Qwilleranowi odpowiadał
każdy pretekst, byle tylko włożyć na siebie swój szkocki zestaw.
Fran wkładała buty.
- Wszyscy będą zachwyceni, a Thelma będzie pod ogromnym wrażeniem.
- Zanim wyjdziesz, przyniosę z podwórka Yum Yum - powiedział Qwilleran. - Wy
dwie, rozsądne kobiety, powinnyście zakopać wreszcie topór wojenny.
- Nie, tylko nie to! Jeśli nie złamie mi od razu nogi, to z pewnością poszarpie rajstopy!
Odprowadził ją na podwórko i spostrzegł, że ma nowy samochód - luksusowy model.
Zlecenie pani Thackeray musiało być lukratywne.
Wsiadając do samochodu, zawahała się na moment i rzekła:
- Qwill, czy wyświadczyłbyś mi tę przysługę i zgodził się, abym przywiozła ci grafikę
do powieszenia na jakiś czas nad kominkiem zamiast półek na książki? Thelma wie, że
urządziłam wnętrze składu, więc chciałabym, aby wyglądało bez zarzutu.
- Wezmę to pod uwagę - odparł ponuro.
Swoje książki darzył podobnym uczuciem do tego, jakim rodzice darzą swoje dzieci.
Gdy przyniósł syjamczyki z altany i obserwował pochłaniającego obiad Koko oraz
Yum Yum, która z wdziękiem wydzielała sobie niewielkie kąski, pomyślał: Jak można tę
słodką małą istotkę oskarżać o gryzienie czyichś rajstop?
Trochę później zapytał przez telefon Polly:
- Czy Catta gryzie czasami damskie rajstopy?
- Nie. Czemu pytasz?
- Słyszałem, że niektóre kotki mają nylonowy fetysz.
Starał się nie wspominać o wizycie Fran. Polly nie odpowiadał jej agresywny sposób
bycia i występy w rodzaju zrzucania na podłogę butów po otrzymaniu drugiego drinka. Polly
nazywała takie gesty „uroczymi do przesady”.
Qwilleran powiedział więc tylko tyle, że mili ludzie z ulicy Miłej chcieli skorzystać ze
składu na powitanie Thelmy.
- To już w następną niedzielę. Zaleca się szkocki strój, jako że połowę mieszkańców
stanowią Szkoci.
- Pięknie! - orzekła. - Jestem zaproszona? Włożę swoją klanową szarfę, mocowaną na
ramieniu za pomocą broszki ze szkockim kwarcem.
- Nie tylko jesteś zaproszona, lecz odpowiadasz za oprawę muzyczną - zaleca się
lekkich klasyków, którzy wprawiają ludzi w dobry nastrój, ale nie są śmiertelnie ograni.
- Mam coś takiego! Utwory na fortepian Sibeliusa. Na twoim sprzęcie grającym będą
brzmieć wspaniale.
Potem wspomniał jej, że zamierza usunąć książki znad kominka, robiąc miejsce dla
artystycznej dekoracji.
Była za.
- Zawsze uważałam, że to ryzykowne miejsce na książki. Ciepło może je po prostu
wysuszyć. Powinieneś znaleźć odpowiednią ozdobę na niedzielnej wystawie w Centrum
Sztuki.
Uzyskawszy aprobatę Polly dla swoich dwóch najbliższych projektów, zabrał się do
przygotowań z umiarkowanym entuzjazmem.
Qwilleran był nieudacznikiem, jeśli chodzi o prace wokół domu. W swojej profesji
posługiwał się słowami i uważał, że cieśle powinni pracować za pomocą młotków, hydraulicy
za pomocą kluczy francuskich, a malarze za pomocą pędzli. Ilekroć porywał się na
przedsięwzięcie z gatunku „zrób to sam”, syjamczyki wyczuwały ciężar gatunkowy sytuacji i
przyglądały się temu z niepokojem. Mówił im:
- Trzymajcie za mnie kciuki, a jeśli spadnę z drabiny, dzwońcie po karetkę.
Tym razem zadanie polegało na wyniesieniu książek oraz usunięciu metalowych
kształtek i wkrętów mocujących półki w ścianach. Po wykonaniu wszystkich tych operacji
pozostał jeszcze problem otworów na wkręty. Był prawie pewien, że można je wypełnić pastą
do zębów, ale ściana miała kolor biały, a jego aktualna pasta do zębów zielony. Oczywistym
rozwiązaniem wydawał się wobec tego zakup ozdoby ściennej o wielkości wystarczającej,
aby zakryć ubytki. Potrzebna była dekoracja szeroka przynajmniej na półtora metra i wysoka
na metr.
Rozdział piąty
W dziewiętnastym wieku ośmioboczny skład na jabłka górował nad jedną z częstych w
tamtym okresie podłużnych farm - długich na pół mili, lecz bardzo wąskich. Ślady kół wozu
ciągnęły się wówczas wzdłuż całej działki. Obecnie wiodła tędy asfaltowa droga, z rzadka
jednak uczęszczana przez ruch kołowy. Qwilleran korzystał z niej, idąc po gazetę i do
skrzynki na listy lub spacerując do Centrum Sztuki, które mieściło się na samym końcu drogi.
W niedzielę Qwilleran i Polly szli drogą na wystawę Sztuki na Bliski Dotyk - w jego
kieszeni ciążyła taśma pomiarowa.
Polly zapytała po drodze:
- A mówiłam ci, że w bibliotece zabrakło powieści Williama Makepeace'a
Thackeraya?
- Tylko Moose County potrafi dodać dwa i dwa, otrzymując siedemnaście... -
zauważył cierpko. - Dowiedziałaś się czegoś na temat jego drugiego imienia?
- Nic a nic!... Miałam wuja Makemoney’a - przynajmniej tak się do niego zwracałam.
Wciąż mówił o robieniu pieniędzy! Mój ojciec, który wykazywał się wielką dbałością o
słowa, mawiał, że pieniądze można zarabiać, inwestować, dziedziczyć, oszczędzać lub tracić,
ale nie można ich robić. Mój ojciec by ci się spodobał, Qwill, jemu też przypadłbyś do gustu.
- Mój pech - bąknął.
Zaśniedziałe szkielety jabłoni ustąpiły miejsca ogrodowi dla ptaków, potem jeszcze
jednemu, zaprojektowanemu specjalnie dla motyli, który na koniec przeszedł w sztucznie
sadzony liściasty las.
Centrum Sztuki przypominało wiejską rezydencję i takie też było jego pierwotne
przeznaczenie. Teraz stanowiło kompleks sal wystawowych, pracowni i sal lekcyjnych. Nowa
wystawa przedstawiała prace hafciarskie inspirowane dziełami wielkich artystów. Były
słoneczniki (van Gogh), jabłka (Cezanne), super kwiaty (O'Keeffe), trompe l'oeil (Harnett) i
tak dalej.
Qwilleran znalazł dla siebie abstrakcję wzorowaną na Feiningerze - eksplozja
kolorów, dająca oku wrażenie przestrzeni i głębi. No i miała odpowiednią wielkość!
Przyczepiono do niej naklejkę „sprzedano”. Zgodnie z polityką galerii kupione prace musiały
pozostać częścią wystawy do końca następnego miesiąca. Qwilleran zaczepił jednak
kierownika z pytaniem o zbliżające się przyjęcie.
- Żaden problem! Zawiadomimy artystkę, z pewnością będzie zaszczycona, że jej
praca zostanie wystawiona w pańskim wspaniałym składzie.
Mildred Riker stawiła się zgodnie z obietnicą, przygotowana, by opowiedzieć
jagodową legendę Moose County. Dla większego spokoju przenieśli się do pustej pracowni.
- Arch śmieje się, że próbuję do wszystkiego dorzucić garść jagód - powiedziała - ale
są przecież częścią historii Moose County.
Na biurku znajdowała się metalowa łopatka, szeroka na trzydzieści centymetrów, z
której sterczało jakieś trzydzieści metalowych zębów.
- A to co? - zainteresował się Qwilleran. - Nadawałoby się do czesania kotów.
Tłumiąc chichot, Mildred rzekła:
- To grabie używane przy zbiorze jagód.
Włączył dyktafon, nagrany materiał posłużył mu do spisania poniższej opowieści:
NIESAMOWITE JAGODY Z MOOSE COUNTY
Na długo, zanim usłyszeliśmy o antyutleniaczach i bioflawonoidach, jagody robiły już,
co do nich należy. Matka natura uczyniła je dobrymi w smaku, jak i dla zdrowia. W
siedemnastym wieku francuscy odkrywcy donosili, że Indianie amerykańscy wykorzystują
dzikie jagody jako pokarm i lekarstwo.
W wieku osiemnastym mój prapradziadek, Elias King, przybył do Moose County z
Maine, aby pracować jako drwal i oszczędzać pieniądze na zakup farmy. Jego pamiętnik
stanowi część kolekcji historycznej miejskiej biblioteki.
Pisał w nim, że lasy pełne są tu dzikich jagód, nazywanych czarnymi borówkami.
Drwale jedli je garściami. W diecie składającej się niemal wyłącznie z fasoli i solonej
wieprzowiny smakowały jak cukierki.
W końcu prapradziadek zaoszczędził wystarczająco dużo, by kupić ziemię w północnej
części tego, co dziś jest miastem Pickax. Działka obfitowała w jagody. Niskie krzaki pieniły
się dosłownie wszędzie, jakby ziemia stanowiła ich prawowitą własność.
Mój dziadek, Matthew King, który odziedziczył farmę, twierdził, że jagody porastały
wówczas większy obszar niż kukurydza i ziemniaki razem wzięte. Powiedział:
- Dzikich jagód nie można uprawiać, lecz nie da się ich także pozbyć.
Dawał więc jagody każdemu, kto tylko miał ochotę je zbierać. Babcia King mówiła, że
nie spała po nocach, wymyślając sposoby na umieszczenie jagód w domowych posiłkach:
garść jagód tu, garść jagód tam. Stworzony przez nią przepis na doskonałe ciasto jagodowe
znajduje się w mojej skrzynce depozytowej w banku.
Do czasu, gdy ziemię odziedziczył mój ojciec, w zbieranie, pakowanie, sprzedaż i
wysyłkę produktów z jagód zaangażowana była cała rodzina. Nazywano go żartobliwie
Jagodowym Królem, a przyjaciele rozpoczęli humorystyczną kampanię na rzecz zmiany nazwy
regionu na Jagodowy Okręg. Hasło przewodnie: „Kiedy po raz ostatni widziałeś łosia? „
W końcu jagodowe imperium przypadło w udziale moim braciom i mnie, mieliśmy
jednak własne plany na życie. Sprzedaliśmy ziemię rodzinie Toodle'ów, która spożytkowała ją
na wiele sposobów, wliczając w to budowę supermarketu z rozległym parkingiem i miejscem
na załadunek. Sprzedają tam znakomite produkty rolne z całego kraju, między innymi
ogromne jagody, które dodaję do muffinek, naleśników, zup, sałatek, duszonego mięsa i
jagodowego placka babci King. Biorąc pod uwagę moje jagodowe dziedzictwo, zakrawa na
ironię, że kupuję teraz jagody w ćwierćkilogramowych pojemnikach... No trudno. Ta
opowieść ma jednak swoje postscriptum.
Supermarket ma ciągłe problemy z parkingiem. Asfalt się wybrzusza. Beton pęka.
Któregoś dnia babcia Toodle pokazała mi najnowsze uszkodzenia. Pędy przeciskały się przez
szerokie pęknięcia.
- Jak myślisz, co to za roślina? - spytała.
- Nie mam żadnych wątpliwości! - odparłam. - Nic nie powstrzyma niesamowitych
jagód z Moose County.
Qwilleran wyłączył dyktafon i powiedział:
- Mildred, miliony ludzi nie uwierzyłyby, że jagody mogą zniszczyć parking... ale nie
ja!
Angielską nazwę Moose County tłumaczyć można jako Okręg Łosia czy też Łosiowy Okręg.
W poniedziałek rano Koko pochylał się w skupieniu nad swoją miską, gdy raptownie
zwrócił głowę w bok, przez kilka sekund nasłuchiwał, po czym wrócił do przerwanego
zajęcia. Parę chwil później znów się odwrócił i w kuchni zadzwonił telefon.
W słuchawce rozległ się głos Thorntona Haggisa, ochotnika do wszystkiego z
Centrum Sztuki. Powiedział:
- Mildred przekazała mi wczoraj, że kupiłeś tkaninę ścienną i że można ją ściągnąć
przed zakończeniem wystawy. Mógłbym teraz przyjechać i ją u ciebie powiesić.
- To najlepsze wieści, odkąd Amanda została wybrana na burmistrza - odrzekł
Qwilleran. - Mam drabinę. Co jeszcze potrzebujesz?
- Nic. Mam wszystkie narzędzia i znam wszystkie triki konieczne, by z powodzeniem
wieszać tekstylia.
- Zatem przybywaj. Nastawiam kawę.
Syjamczyki ucieszyły się, widząc wyciąganą ze schowka drabinę i samochód jadący
drogą, na której z rzadka pojawiał się jakikolwiek ruch, a potem mężczyznę o białych
włosach, który zmierzał w kierunku składu, dźwigając pod pachą jakąś pokaźną rolkę.
- Gdzie to wieszamy? - spytał Thornton na powitanie.
- Nad kominkiem, trzeba przykryć dziury.
- Nie wystarczy! Wzór biegnie pionowo.
- Więc powieś to w poziomie.
Ekspert rozwinął tkaninę na podłodze i przyjrzał się jej ze wszystkich stron.
- W sumie czemu nie? - zadecydował. - Ale artystce nic nie mówimy.
Gdy dzieło zostało dokonane, a rezultat skonstatowany, mężczyźni usiedli przy stole na kawę
i parę słodkich bułeczek z zamrażalnika.
- Znakomite bułeczki! Gdzie je kupiłeś? - spytał Thornton.
- Od kobiety w Fishport, która sprzedaje domowe wypieki.
- Znam ją. Ona i jej mąż zgłosili ubiegłego lata zaginięcie i spotkali się z całą tą
przykrą gadaniną na swój temat. Wstyd! To mili ludzie ci Hawleyowie. On jest rybakiem,
częściowo już na emeryturze.
Thornton znał wszystkich mieszkańców okręgu, przeszłych i obecnych.
Rozmawiali o obchodach stopięćdziesięciolecia Pickax i firmie kamieniarskiej
Haggisów, przez półtora wieku dostarczycieli miejscowych nagrobków.
- W pierwszych latach moi przodkowie wykonywali inskrypcje zupełnie nie z tej
ziemi i zawsze robię zdjęcia, gdy uda mi się jakąś odnaleźć.
- Powinieneś napisać książkę - podsunął Qwilleran. - Jestem przekonany, że Fundacja
K by ją opublikowała. Kupię pierwszy egzemplarz.
- Myślisz, że odnowiony gmach opery ma jakiś związek z obchodami
stopięćdziesięciolecia? Mam przeczucie, że kroi się wielka feta i dlatego trzymają to wszystko
w takiej tajemnicy.
Jeśli tak - myślał Qwilleran - i jeśli stoi za tym Hixie, wydarzy się coś okropnego!
Nie chcąc brnąć dalej w czarnowidztwo, po krótkim milczeniu zmienił temat:
- Gdzie ściąłeś włosy, Thorn?
- Gdy żona pozwala mi je wreszcie ściąć, co nie zdarza się zbyt często, idę do „Boba
Golibrody”. Ona z jakiegoś powodu lubi, gdy wyglądam jak nieokrzesaniec.
Fryzjer Bob prowadził zakład w starym, dziwacznym budynku przy Main Street. Stał
cofnięty o kilka metrów w stosunku do innych domów i schody prowadziły z chodnika w dół
na niewielkie patio na poziomie piwnicy. Znajdowała się tam parkowa ławka, drzewko w
donicy i stary obrotowy znak fryzjerski. Można było zajrzeć przez okno i zobaczyć, ilu czeka
klientów.
Qwilleran powiedział:
- Znaków fryzjerskich już się prawie nie widuje, szczególnie tych obrotowych. Często
się zastanawiałem nad znaczeniem tej biało-czerwonej spirali w środku.
Thornton był historycznym maniakiem i odpowiednim adresatem dla tego rodzaju
pytań. Wyjaśnił:
- W średniowieczu istnieli fryzjerzy-chirurdzy, którzy upuszczali krew, korzystając z
pijawek. Na zewnątrz zakładu wieszali na słupie bandaże, aby rozreklamować swoje usługi.
Stąd wzięły się kolory znaku fryzjerskiego: czerwony od krwi, biały od bandaży i niebieski od
żył.
- Po co ja w ogóle pytałem? - mruknął Qwilleran.
Wizytę u fryzjera zaplanował na poniedziałek, dzień, w którym na ogół nie było tłoku.
Schodząc w dół do zakładu fryzjerskiego, zorientował się, że na podobny pomysł wpadli
także inni klienci. Przez dużą szybę widział zajęte fotele fryzjerskie oraz kilku klientów
czekających w kolejce na składanych krzesełkach pod ścianą. Mężczyzna w ogrodniczkach,
rybackiej czapce i kaloszach wychodził właśnie z zakładu. Powiedział:
- Nie mogę czekać... wolno idzie. Młody Bob złamał kciuk.
- Ścinając włosy? - zapytał Qwilleran.
Widział Starego Boba pracującego przy pierwszym fotelu i Młodego Boba z szyną na
dłoni przy drugim.
- Grając w softball - odpowiedział farmer. - Może lekko poruszać palcami, ale... wolno
idzie... za wolno. Nie mam czasu.
Wśród tych, którzy mieli czas, znajdował się urzędnik rolny, właściciel sklepu i
wykładowca miejscowego college'u. Burgess Campbell, niewidomy od urodzenia, siedział w
towarzystwie Alexandra, swojego psa przewodnika.
Dwaj mężczyźni mieli w zwyczaju odgrywać krótką szaradę towarzyską.
- Profesor Moriarty! Pan na strzyżenie czy upuszczanie krwi? - rozpoczął Qwilleran.
- Mój przyjaciel Sherlock! - odparł tamten. - Wziął pan ze sobą skrzypce?
- Czy nie powinien pan być w sali wykładowej, profesorze?
- Dopiero o trzynastej. Kiedy planuje pan przeprowadzić audyt któregoś z moich
wykładów?
- Jaki jest w tym tygodniu temat?
- Machinacje geopolityczne w dziewiętnastym wieku.
- Wstrzymam się do następnego tygodnia - zadecydował Qwilleran.
Stary Bob zerwał z ramion klienta chustę i powiedział:
- Czy któryś ze starych dowcipnisiów wyraża już gotowość na strzyżenie?
Qwilleran zwrócił się do Burgessa:
- Idź pierwszy, ja chcę popatrzeć na tablicę ogłoszeń.
- U mnie trzeba tylko trochę podciąć. Zwolnię fotel... w okamgnieniu.
Akcent na ostatnie słowa stanowił wyraźną aluzję do rubryki „Piórkiem Qwilla”.
Na ścianie przy drzwiach wisiała korkowa tablica, na której klienci mogli umieszczać
swoje wizytówki: zakład blacharski Bila, kwiaciarnia „Main Street”, restauracja „Tipsy” i tym
podobne. Obok oficjalnych wizytówek wisiały tam również komputerowe wydruki, które
przynosili ze sobą miejscowi cwaniacy.
MANDATY DROGOWE ANULOWANE - TANIO FAŁSZYWE DOKUMENTY -
OD RĘKI UNIKANIE PODATKÓW - NAJLEPSI SPECJALIŚCI
Qwilleran zapytał szefa zakładu:
- Przyjeżdża tu w ogóle policja?
- Gdy zjawia się u nas Andy Brodie, idzie prosto do tablicy i rechocze na cały głos -
powiedział Stary Bob.
Po odbyciu sesji w fotelu fryzjerskim Qwilleran zastał Burgessa i Alexandra oczekujących go
na patio.
- Możesz usiąść na minutę, Qwill? Chcę ci podziękować za udostępnienie nam składu
na przyjęcie powitalne.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Nigdy jednak nie byłeś w stodole i - jako
gospodarz imprezy - powinieneś chyba wpaść, aby poznać nowy teren.
- Świetny pomysł! Któryś ze zmotoryzowanych studentów może mnie tam zawieźć po
piętnastej.
- Zakładam, że masz na myśli studenta college'u, który prowadzi samochód - a nie
młodzieńca, który w szkole dla kierowców dopiero zdobywa tę cenną umiejętność.
Burgess głośno się roześmiał... i spotkanie zostało umówione.
Rozdział szósty
Wobec ulicy Miłej Qwilleran żywił mieszane uczucia. Wśród mieszkańców znajdowali się
niektórzy z jego najlepszych przyjaciół, osoby dla miasteczka ważne i znane ze swojej
inteligencji i smaku. Mieszkali w dużych domach, sporo od siebie oddalonych na
jednoakrowych działkach - domach z drewna, pomalowanych na biało i bogato zdobionych
rzeźbiarskimi ornamentami.
Zdaniem Qwillerana, lubiącego sprowadzać wszystko do parteru, wyglądały one jak
zestaw tortów weselnych! Ulicę często jednak fotografowano i pokazywano w
ogólnokrajowych pismach jako doskonały przykład ciesielskiego gotyku.
Zostały wybudowane przez rodzinę Campbellów w dziewiętnastym wieku i choć
domy należały obecnie do ich mieszkańców, Burgess Campbell wciąż trzymał w swym ręku
ziemię. Fakt ten sprawiał, że wykazywał iście lordowskie zainteresowanie swoim
sąsiedztwem i sprawami jego mieszkańców.
Qwilleran uznał, że wypada mu teraz przyjrzeć się bliżej ulicy Miłej. Przejedzie się
rowerem, pedałując na swym wiekowym angielskim silverlighcie. W obcisłym czerwono-
żółtym kostiumie, żółtym kasku, okularach przeciwsłonecznych i ze swoim
ponadwymiarowym wąsem posiadał mimowolną umiejętność sabotowania miejskiego ruchu.
(Pewien kierowca tak się na niego zapatrzył, że wjechał na skrzyżowaniu w tył stojącego
przed nim samochodu). Na wszelki wypadek zbliżał się do ulicy Miłej boczną drogą.
Uliczka była ślepa i kończyła się rondem do zawracania z wypielęgnowaną wysepką
zieleni pośrodku. Po jednej i drugiej stronie ulicy stało pięć domów, wszystkie z szerokim
trawnikiem, a wrażenie spokoju, jakiego się w tym miejscu doznawało, potęgował fakt, że
wzdłuż krawężników nie było miejsc parkingowych. Każde domostwo miało z boku podjazd i
przesunięty nieco w tył parking dla gości. Panująca wokół cisza przypominała, że jest
środowy ranek: dzieci w szkole, dorośli pracują, załatwiają sprawunki albo udzielają się na
rzecz lokalnej społeczności. Reszta zajmuje się swoim hobby. Jakiś kontralt wykonywał
ćwiczenia wokalne. Odległe wycie piły tarczowej sygnalizowało, że cieśla robi właśnie stolik
na drinki.
Qwilleran przejechał dwa razy całą długość ulicy, a potem zatrzymał się przy
wjeździe, by uzyskać widok na całość. Żaden dom nie przypominał drugiego, wszystkie miały
jednak pionową sylwetkę. Drzwi i okna były wysokie i wąskie, z ostro wznoszącymi się
dachami nad drugim piętrem. Niektóre miały wieżyczki. Wszystkie miały bogate zdobienia
wzdłuż krawędzi dachu, poręczy balkonowych, a także wokół okien i drzwi.
Opuszczając to miejsce, zahamował rower i spojrzał na ulicę spod przymrużonych
powiek. Musiał niechętnie przyznać, że posiadała ona jakiś urok - coś na kształt
ilustrowanego wydania bajek dla dzieci. Jej mieszkańcami byli biznesmeni, zawodowy
astrolog, muzyk i artysta! Być może Burgess będzie potrafił wyjaśnić uwodzicielską moc
ulicy Miłej.
Przed spotkaniem z Burgessem Qwilleran miał czas, by wziąć szybki prysznic, wrzucić do
talerza na podłodze w kuchni trochę chrupek i pochłonąć kanapkę z szynką. Chwilę później,
parę minut przed piętnastą, Koko podbiegł do kuchennego okna. Przeczuwał, że samochód
skręcił z Main Street, przeciął parking obok kina i krętą drogą przez las zbliżał się do składu.
Qwilleran wyszedł mu na spotkanie i zobaczył, jak z obu stron otwierają się przednie
drzwiczki. Od strony pasażera wyskoczył pies, za którym podążył mężczyzna w tweedowej
marynarce akademickiego wykładowcy. Kierowca, w dżinsach i T-shircie, wysiadł z
wyrazem nabożnego podziwu na twarzy.
- Jezu, człowieku! To dopiero skład!
- Qwill, to Henry Ennis, szofer pełną gębą - powiedział Burgess. - Hank, możesz po
mnie przyjechać o szesnastej.
- Bezpieczniej będzie o szesnastej trzydzieści - zasugerował Qwilleran.
- Jeśli pan sobie życzy, abym przyjechał szybciej, proszę zadzwonić do biblioteki.
Będę się tam uczył - odrzekł kierowca.
Gdy odjeżdżał, Burgess wyjaśnił:
- Hank to stypendysta z Sawdust City. Pierwsze piętro w moim domu przeznaczam na
noclegi dla studentów college'u, którzy nie mogą codziennie dojeżdżać do szkoły.
Burgess zatrudniał studentów do czytania na głos - materiałów badawczych, „New
York Times’a” i prac zaliczeniowych. Qwilleran powiedział:
- Do dzieła! Wycieczka zaczyna się w tym miejscu... W niedzielę wieczorem parking
będzie musiał być właśnie tutaj, na podwórzu składu, a przestrzeń jest ograniczona. Trzeba
więc doradzić gościom, aby w miarę możliwości przyjeżdżali razem.
Burgess nagrał to sobie na niewielki dyktafon.
- To tutaj to właściwie drzwi kuchenne, więc ktoś będzie ich musiał pokierować
naokoło składu do głównego wejścia. Dróżkę ułożono z kamieni, co z pewnością docenią
panie na wysokich obcasach. Zakładam, że okazja skłaniać będzie do raczej szykownych
strojów... Radzę, aby przed wejściem do środka goście zebrali się w ptasim ogrodzie. Są tam
kamienne ławki i kwitnące krzewy i myślę, że zdołamy namówić Andy'ego Brodiego, aby
pograł na kobzie przez pół godziny.
Weszli do środka i Qwilleran poprowadził ich przez dużą sień, gdzie ustawi się
komitet powitalny... przez pokój obiadowy, gdzie „Robin-O'Dell” przygotuje stół z
napojami... obok baru z czterema wysokimi stołkami, przy którym goście będą siedzieć,
wspierając się na łokciach... przez bibliotekę z jej wygodnymi miejscami siedzącymi... do
pokoju gościnnego, gdzie przy kominku znajdują się przepastne sofy.
- Gdzie koty? - spytał Burgess. - Wiem, że tu są - poznaję po sposobie, w jaki oddycha
Alexander.
- Siedzą na krokwiach, trzynaście metrów nad nami - odparł Qwilleran. - Obserwują
każdy nasz ruch.
Gdy podjęto wszystkie decyzje i nagrano wszystkie użyteczne informacje, usiedli przy
barze do przekąsek na zimny napój, a Qwilleran zdobył kolejną historię do Opowieści z tej i
nie z tej ziemi.
JAK ULICA MIŁA ZASŁUŻYŁA NA SWĄ NAZWĘ
W dziewiętnastym wieku moi przodkowie byli budowniczymi statków w Szkocji - nad
słynną rzeką Clyde w Glasgow. Gdy Nowy Świat zaczął kusić bogactwem możliwości, mój
prapradziadek Angus przybył tu z zespołem cieśli okrętowych, uznawanych za najlepszych w
swoim fachu na świecie. Założyli stocznię w Purple Point, gdzie budowali drewniane szkunery
o czterech masztach, wykorzystując czterdziestometrowe sosny z Moose County.
To właśnie te żaglowce przywoziły osadnikom zaopatrzenie i zabierały od nich
transporty węgla, kamienia i drewna.
Potem przyszła Nowa Technologia! Pojawił się bezprzewodowy telegraf; zniknęła
poczta konna. Pojawiła się kolej i parowe statki; z użytku wyszły czteromasztowe szkunery. W
swoim pamiętniku Angus zapisał, że to było dla niego jak cios nożem w serce - patrzeć, jak
rozbiera się wyniosły statek, by zrobić z niego barkę do przewozu węgla. Dla jego cieśli
brakowało pracy i marnowały się ich wspaniałe umiejętności.
Wówczas „zawsze cichutki” głos powiedział mu, że powinien budować domy! Głos ten
należał do jego żony Anne, obrotnej szkockiej kobiety. Powiedziała:
- John, buduj domy równie romantyczne jak żaglowce - i równie dobre!
Miała rację! Wraz z Nową Technologią pojawiła się klasa młodych i prężnych ludzi,
którzy chcieli mieć dobre i wygodne życie. Nie dla nich ciężkie pałace z kamienia budowane
przez nieprzyzwoicie bogatych magnatów węglowych i baronów drzewnych! Chcieli czegoś
romantycznego!
Angus kupił więc ziemię na południowym krańcu Pickax i postawił dziesięć domów,
każdy na arowej działce. Choć żaden nie był taki sam jak inny, wszystkie nawiązywały do
strzelistej architektury gotyckiego odrodzenia, a obfitość białych wolutowych skrętów
stanowiła ostatni krzyk mody w ciesielskim gotyku.
Coś, o czym na ogół się nie wie, to fakt, że pionowe szalowanie z desek malowano w
kolory, które zachwycały ludzi żyjących we wczesnej epoce wiktoriańskiej: miodowy,
czekoladowy, rdzawy, zielonkawy, niebieskofioletowy - na tym tle białe wolutowe skręty
wyglądały jak przepyszna koronka.
Dziś malujemy deski na biało, stając się przyczyną przezwisk w rodzaju
„urodzinowego tortu”.
Gdy nadszedł czas, by umieścić tablice z nazwą ulicy, Angus miał kłopot.
- Nie chcę niczego zbyt osobistego - powiedział - jak Clampbell czy Glasgow... ani
niczego zbyt przyziemnego lub przesadnie górnolotnego... niech nazwa będzie po prostu miła
dla ucha.
Praprababcia Anne podsunęła więc z niezrównaną kobiecą logiką:
- Więc nazwij ulicę Miłą.
- A wszyscy żyli długo i szczęśliwie - powiedział Qwilleran, wyłączając dyktafon. -
Nie wiem nawet, kim byli moi dziadkowie, więc jestem zazdrosny o obywateli Pickax w
czwartym pokoleniu.
- Chciałem, aby było pięć pokoleń - odparł Burgess - ale nie wyszło. Wychowywałem
się razem z dziewczynką z sąsiedztwa i byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Zawsze miałem
nadzieję, że pewnego dnia się pobierzemy, ale wyjechała na studia i nigdy już się nie
zobaczyliśmy. Ma teraz trójkę dzieci, które powinny być moje. Jej rodzice wciąż traktują
mnie jednak jak zięcia. A ja otaczam studentów, którzy mieszkają u mnie na piętrze,
ojcowską opieką.
- Mają szczęście! - rzekł Qwilleran. - Mam nadzieję, że wszyscy staną się dla ciebie w
przyszłości chlubą... a jakie uczucia żywisz wobec ludzi, którzy posiadają domy na twojej
ziemi?
- Pracujemy razem, aby utrzymać ulicę Miłą miłą, rozwiązując bieżące problemy i tym
podobne.
- Czy kontyngent kalifornijski już przybył? - spytał Qwilleran.
- Mają się zjawić dziś po południu - odpowiedział Burgess. - Moja gospodyni, pani
Richards, co jakiś czas zanosi tam kawę i ciastka - pod pozorem dobrosąsiedzkości, ale tak
naprawdę dlatego, że zżera nas oboje ciekawość. Ciężarówka firmy przewozowej przyjechała
w poniedziałek. Od tego czasu ekipa Fran pracuje non stop, rozpakowując i ustawiając
wszystkie rzeczy. Dom wygląda, jakby mieszkali w nim od tygodni!
- Jedno pytanie - wtrącił się Qwilleran. - Wiesz coś na temat rodziny Thackerayów?
- Oczywiście! - brzmiała szybka odpowiedź. - Ojciec Thelmy był hodowcą
ziemniaków, który trafił na żyłę złota - jak to się mówi - w czasach prohibicji. Jej brat był
weterynarzem wierzącym w medycynę holistyczną, a klinika Thackerayów należała do
najlepszych w tej części kraju. Zabierałem do nich Alexandra na badania okresowe. Doktor
Thurston tak kochał zwierzęta, że nie mogły się one doczekać wizyty u niego. Cieszył się
świetnym zdrowiem, lubił przebywać na powietrzu i przeżyłby pewnie jeszcze kolejne
dziesięć lat, gdyby nie zginął, wędrując samotnie w okolicach wąwozu Black Creek.
Tragiczna sprawa! No i jeszcze te okropne plotki, których wolałbym nie rozpowszechniać.
Na podwórku rozległ się klakson i wąsacz odprowadził swoich gości do samochodu.
- Jeszcze pytanie, Burgess. Fran mówiła, że w powitaniu mają uczestniczyć wyłącznie
dorośli.
- A tak! U Adamsów ma być przyjęcie dla sześciorga dzieci z sąsiedztwa, w wieku od
siedmiu do dziesięciu lat. Zajmą się nimi córki Mavis. To nastolatki, ale mają doświadczenie
w pracy z maluchami. Mówiły mi, że będą gry z nagrodami, filmy - na przykład Zakochany
kundel i/lub Niezwykła podróż Disneya. Muzyka w stylu lat sześćdziesiątych. Napoje, cztery
rodzaje pizzy i desery lodowe własnej roboty... Dziewczynki Adamsów są dobrze
zorganizowane i odpowiedzialne... Byłbym zapomniał - każde dziecko dostanie drobny
prezent do domu. Ciastka czekoladowe z orzechami.
- Zapowiada się lepiej niż powitalny szampan - stwierdził Qwilleran.
Alexander delikatnie pokierował Burgessa na miejsce dla pasażera i odjechali.
Następnego wieczoru Qwilleran i Polly mieli jeść kolację w odnowionej restauracji „Grist
Mill”. Zawsze się starannie ubierała na takie okazje, więc także tym razem przezornie
zadzwoniła do lokalu z pytaniem o kolorystykę wnętrz. Utrzymano je w zielonej tonacji.
Zdecydowała się na garsonkę w kolorze przybrudzonej róży.
Przekazała tę kluczową informację Qwilleranowi podczas ich cowieczornej rozmowy
telefonicznej.
Dziwnym zbiegiem okoliczności pisał właśnie wprawkę o zieleni do kolejnego
odcinka „Piórkiem Qwilla”. Przechwalał się czasami, że potrafi wziąć na warsztat dowolny
rzeczownik albo przymiotnik i napisać na jego temat tysiąc słów. W tym tygodniu padło na
„zieleń”. Najpierw... zrobił notatki:
To czwarty kolor w spektrum: czerwony, pomarańczowy, żółty, ZIELONY, niebieski,
fioletowy. Dlaczego mówi się o nim więcej niż o pozostałych kolorach?
W wielkich miastach w książkach telefonicznych są setki Zielińskich - i trochę
Zieleniewiczów.
Nie było jednak nigdy prezydenta o nazwisku Zieliński.
Dlaczego niebieski cieszy się większą popularnością w modzie i aranżacji wnętrz? Co
państwo sądzą o zielonych dżinsach?
Dlaczego Święty Mikołaj nosi czerwony strój zamiast zielonego?
Dlaczego zwariowana młodzież farbuje sobie włosy na zielono?
Zielone drzewa oczyszczają powietrze. Zielone warzywa są dobre dla zdrowia.
Zielony rymuje się z szalony. Potwory mają zielone oczy. Nikt nie lubi, gdy się go
nazywa zielonym.
Mamy zielone krokodyle, zielone węże i zielone koniki polne. Dlaczego nie zwierzęta z
zielonym futrem?
- Miau! - rozległ się oburzony komentarz.
Wybiła jedenasta w nocy, najwyższa pora na coś dobrego przed snem.
Rozdział siódmy
Na kolację w „Grist Mill” Qwilleran wybrał oliwkowe spodnie i koszulę oraz jasnobrązową
marynarkę, do których dorzucił w „Scottie's Men’s Store” ciemnooliwkowy krawat z
jasnobrązowym motywem. Jego troska o spójność garderoby zadziwiała Archa Rikera,
pamiętającego Qwillerana przede wszystkim z jego wczesnego, „flejtuchowatego” okresu.
Teraz musiał on jednak spełnić oczekiwania Polly, pokazać się wielbicielom, no i miał w
kieszeni do wydania trochę grosza.
W drodze do „Grist Mill” rozmawiali o startującym w Moose County programie
ochrony zwierząt. Na jego czele stanęła adwokat Mavis Adams. Nazwano go Akcją Kotek.
- Chodzi o powstrzymanie eutanazji niechcianych kotów - wytłumaczyła Polly. -
Planują jakąś imprezę charytatywną, aby zebrać środki.
- Mavis pisuje do redakcji całkiem sensowne listy - zauważył.
- Mieszka na Miłej.
- Zastanawiam się, jak Thelma wpasuje się w swoje sąsiedztwo? Polly podjęła z
zapałem:
- Wiesz, kto przyszedł do mnie dziś na kawę? Asystentka Thelmy Thackeray! Wzięła
dla nich obu karty biblioteczne, a potem przyszła do mojego biura - przedstawić się i złożyć
pewną propozycję. Ubrana była skromnie, mówiła z dużą łatwością, bardzo miła - gdzieś tak
w okolicach czterdziestki - no i sprawiała wrażenie, że poszłaby za swoją szefową w ogień.
- Czego dotyczyła propozycja?
- Thelma ma kolekcję zdjęć dawnych gwiazd kina z ich autografami, którą chętnie
nam wypożyczy. Dałam słowo, że na taką wystawę w bibliotece z pewnością nie zabraknie
miejsca. Clark Gable, Mae West, John Wayne, Joan Crawford i tak dalej - całkiem niezły
zestaw!
- Skoro tak mówisz - odparł.
- Ma nawet odbitkę zdjęcia, które znalazło się później na okładce „Time'a” - Hedda
Hopper w kapeluszu z maszyny do pisania, mikrofonu i słuchawki telefonicznej.
Zanim Qwilleran zdążył zareagować, dojechali do restauracji „Grist Mill”.
- Musisz mi potem opowiedzieć więcej - zwrócił się do niej.
Był to wciąż ten sam kamienny młyn z ogromnym wnętrzem i drewnianym stropem,
lecz teraz wprowadził się do niego kolor: zielone nakrycia stołów i zielony dywan o nieco
ciemniejszym odcieniu. Kamienne ściany zdobiły narzędzia rolnicze z dziewiętnastego wieku.
W lobby powitała ich Elizabeth Hart, jedna z trójki właścicieli, w luźnej jedwabnej
garsonce w kolorze nefrytu. Na stanowisku maitre d'hótel górował mierzący ponad dwa metry
Derek Cuttlebrink. Zaprowadził ich do stolika dla specjalnych gości - pod morderczo
wyglądającą kosą.
- Mam nadzieję, że to coś trzyma się wystarczająco mocno - odezwał się Qwilleran.
- Ktoś musiał wydać fortunę na te antyki! - zawołała Polly.
- Nie wygadajcie się, że wam powiedziałem, ale Liz kupiła wszystko w Hollywood -
to filmowe rekwizyty - wyjaśnił Derek ściszonym głosem. Po czym już głośniej dodał: -
Jedna wytrawna sherry i jeden koktajl Qwillerana?
Stoły zapełniały się w szybkim tempie gośćmi, cieszącymi się z otwarcia kolejnej
restauracji. Menu było nowe i zachęcające. Polly zamówiła trzy niewielkie dania: krem z
pieczarek, kraba na ostro zapiekanego w muszli i sałatkę kalifornijską z indykiem,
roquefortem i awokado. Qwilleran wziął zupę minestrone, ostrygi Rockefellera i stek z
owocami morza, nie decydując się jednak na żadną sałatkę.
- Gdyby tu była Mildred, wmusiłaby w ciebie jakieś zielone liście. Nagle w sali
zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli w kierunku wejścia.
- Co się dzieje? - spytał Qwilleran, który siedział tyłem do drzwi.
Obsługująca ich młoda kelnerka wykrzyknęła:
- To ona! - i pobiegła do kuchni.
Siedząca przodem do akcji Polly podjęła sprawozdawczym tonem:
- Trzyosobowa grupa... Thelma ma władczy wygląd... Jedną z osób jest asystentka,
którą widziałam w biurze... Jest z nimi mężczyzna... Wszyscy się gapią.
Cisza ustąpiła miejsca gorączkowej paplaninie.
- Thelma - ciągnęła dalej - ma na sobie perłowoszary kostium, niewielki kapelusz i
kosztowną wpinkę do żakietu... Składa zamówienie... Piją szampana... Mężczyzna ma około
czterdziestu lat. Wygląda jak jeden z tych elegantów z Lockmaster... Czy on jest jej jedynym
żyjącym krewnym?
- Sądzę, że dom, który kupiła - odezwał się Qwilleran - to ten sam, który
odziedziczyłaś ty - zresztą jeden z najładniejszych na Miłej.
- Tak. Bardzo chciałam go zatrzymać i tam mieszkać. Cieszę się, mój drogi, że
wyperswadowałeś mi ten pomysł. Zajmowanie się taką posesją graniczyłoby z szaleństwem,
biorąc pod uwagę czas, który muszę spędzić w pracy... Chociaż ludzie z Miłej są tacy
sympatyczni! To musi być jakiś psychologiczny efekt związany z nazwą ulicy. Campbellowie
nigdy nie stracili prawa do ziemi i całe sąsiedztwo przypomina księstewko. Wiedziałeś, że
Burgessa sąsiedzi nazywają pieszczotliwie Księciem?
Polly zamówiła na deser mały sorbet i przyglądała się z zazdrością Qwilleranowi,
który wrzucił w siebie dużą porcję cynamonowego puddingu w karmelowej polewie.
Gdy wychodzili, towarzystwo Thelmy ciągle siedziało przy swoim stoliku. W lobby
Polly przeprosiła na chwilę, a Qwilleran podszedł niespiesznie do miejsca, gdzie siedział
przerośnięty maitre.
- Derek, czy twoje tutejsze obowiązki nie będą kolidować ze śpiewaniem w zespole i
przedstawieniami Klubu Teatralnego?
- Liz mówi, że coś wymyślimy. Biorę udział w Kociej Rewii.
- Brzmi jak nazwa nocnego klubu w starym musicalu.
- To impreza charytatywna w ramach projektu pomocy dla zwierząt - zastanawiałem
się, czy nie mógłbyś napisać słów do piosenki o niechcianych kotach. Najlepiej wyciskacza
łez.
Takie wyzwania lubił.
- Czyli coś w stylu... - odezwał się - Frankie i Johny byli kotkami... Na Boga! Gdybyś
widział ich łzy!... Dzielili celę w schronisku... Lecz nie chciał ich nikt... Teraz za późno... Za
późno jest już!
- Brawo! Dopiszesz jeszcze parę linijek, Qwill?
- Być może. Ale jeśli komuś powiesz, że piszę słowa do waszych piosenek, będziesz
się musiał uczyć śpiewu od nowa!
W tym momencie dołączyła do nich Polly i Derek powiedział:
- Smakował pani obiad, pani Duncan? Właśnie informowałem pana Q, że nasz szef
kuchni uczył się fachu w Singapurze.
- Naprawdę? - zdziwiła się. - Elizabeth mówiła, że jest z New Jersey.
- No tak... Ale prawie wszystkiego nauczył się w Singapurze - odparł z tupetem
znamionującym wyłącznie największych krętaczy.
W drodze do domu Polly przerwała milczenie:
- Spytałam Elizabeth o broszkę, którą miała Thelma. Powiedziała, że to rubinowo-
szmaragdowa papużka z diamentowym oczkiem i że miała na ręce dopasowaną do niej
bransoletkę. Nawet Elizabeth była pod wrażeniem!
- Wiesz coś o Kociej Rewii? - spytał Qwilleran.
- Tylko tyle, że to część nowego projektu ratowania zwierząt Mavis Adams. Mavis
będzie w niedzielę na przyjęciu. Zastanawiam się, co włoży Thelma? Wszystkie te spódniczki
i szarfy stanowić będą nie lada konkurencję.
- Fran Brodie jej doradzi - powiedział Qwilleran. - Zdaje się, że powoli przekonuje
Thelmę o swej niezbędności.
- Podejrzewam, że mężczyzna przy stoliku Thelmy to jej bratanek. Był całkiem
przystojny i straszliwie szarmancki - zakomunikowała Polly.
- Jako jedyny żyjący krewny bogatej osiemdziesięciolatki nie ma innego wyjścia niż
być straszliwie szarmanckim.
- Och, Qwill! Nie bądź taki cyniczny!
Cynicznemu czy też nie, wąsy zjeżyły mu się tego dnia wyjątkowo mocno - a stan ten tylko
się pogłębił, gdy w piątkowy ranek posłaniec na motocyklu dostarczył mu kopertę. Załączony
bilecik był komputerowym wydrukiem: „Serdecznie zapraszamy na lekki posiłek dla
uhonorowania naszych przyjaciół z Kalifornii - bezpośrednio po przyjęciu, w sali balowej
«Mackintosh Inn». Kuchnia kalifornijska”. Podpisano: Richard Thackeray, prośbę o
potwierdzenie przybycia pominięto. Najwyraźniej ktoś zakładał, naiwnie lub z ogromną
pewnością siebie, że nikt nie zechce przepuścić takiej okazji.
Pismo odręczne na kopercie należało do Fran. Także styl zaproszenia stanowił bez
wątpienia jej dzieło, choć sam pomysł musiał wyjść od Richarda. Fran nie przyszłoby do
głowy, aby łączyć na siłę kolację z powitalnym przyjęciem. Qwilleran znał ją zbyt dobrze,
aby mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Starała się zadowolić Richarda. (Potrafił
podać ku temu przynajmniej kilka powodów).
Tak czy inaczej, zadzwonił do Polly, by powiedzieć jej o zaproszeniu.
- To znaczy, że powrót do domu zapowiada się dwie lub trzy godziny później, niż się
wydawało pierwotnie. Możliwe, że powinnaś o tym pomówić z Brutusem i Cattą.
- Ojej, nie mówiłam ci? Mam automatyczny podajnik z zegarem, świetnie się
sprawdza. Pogodny Jimmy wypatrzył go w katalogu i zamówił dla nas obojga po sztuce.
Meteorolog stacji PKX FM (prawdziwe nazwisko Joe Bunker) był sąsiadem Polly i
miał kota o imieniu Huragan.
- Może ty też się zdecydujesz, Qwill? Dam ci numer telefonu.
- Dzięki, ale wątpię, czy Koko byłby zachwycony. Yum Yum pewnie dałoby się
przekonać, ale Koko lubi wiedzieć dokładnie, czyja ręka go żywi.
Potem Qwilleran skończył Wszystko o zieleni i poszedł do miasta, aby złożyć tekst
przed upływem ostatecznego terminu. Junior Goodwinter rzucił na stronę wprawnym okiem i
powiedział:
- Zawsze się chwalisz, że potrafisz napisać tysiąc słów o czymkolwiek, i - do licha,
Qwill! - wygląda na to, że wreszcie tego dowiodłeś!
- Co masz dziś na pierwszej stronie - bo chyba coś masz, prawda? - odgryzł się
Qwilleran.
- Thelmę i jej papużki - podjął naczelny. - Świetne zdjęcia Bushy'ego, ale tekst brzmi
jak komunikat prasowy. Przyda się do teczki z nekrologami, to najlepsze, co można o nim
powiedzieć. Szkoda, że nie mogłeś tego wziąć, Qwill.
- Zawsze sądziłem, że Jill dobrze pisze.
- Tak, ale przyzwyczaiła się do wywiadów z miejscowymi. No i dała się gwieździe
wziąć na rogi. W gimnazjum miałem nauczyciela, który wbijał nam do głów: Nie bądź
najgrzeczniejszy dla innych!
- Niegłupia rada - zgodził się Qwilleran.
- Pierwszy swój wywiad robiłem z jakimś VIP-em. Ignorant zbywał moje pytania i
czytał przygotowane wcześniej kwestie. W końcu go zapytałem: „Bardzo pana przepraszam,
ale czy mogę zadać jedno proste pytanie?” Wysłuchał mnie i odparł chłodno: „Powinien pan
znać odpowiedź” Powiedziałem z szacunkiem: „Owszem, ale chciałem wiedzieć, czy pan też
ją zna” Uff! To było dopiero ryzyko, ale się opłaciło i zrobiłem naprawdę dobry wywiad.
Qwilleran pokiwał głową ze zrozumieniem. Junior miał utrudnienie - wygląd
wiecznego młodzieńca. Na studiach wyglądał jak uczeń drugiej klasy liceum, a teraz - jako
redaktor prasowy i ojciec dwójki dzieci - wciąż wyglądał na piętnastolatka.
Gdy Qwilleran wrócił do domu, Koko poinformował go, że na automatycznej
sekretarce czeka wiadomość.
- Tu Celia, szefie. Robimy catering na twoje niedzielne przyjęcie. Będzie w porządku,
jeśli wpadnę po południu przyjrzeć się infrastrukturze i zdecydować, gdzie jeszcze należy
wprowadzić usprawnienia?
Koko rozpoznał głos, mimo zniekształceń w słuchawce. Należał do kobiety, która
przywoziła im klopsy. Podekscytowany, raz po raz wskakiwał i zeskakiwał z biurka.
Qwilleran zadzwonił do niej i nagrał własną wiadomość.
- Przyjeżdżaj o dowolnej porze. Koty już się stęskniły.
Celia Robinson wynajęła kiedyś od niego domek letniskowy. Była rozkochaną w
dobrej zabawie babcią, która mieszkała w domu dla emerytów na Florydzie, lecz uznała, że
woli bitwy na kule śniegowe od rzucania lotkami do tarczy. Gotowała, udzielała się
społecznie i poprawiała wszystkim humor swoim szczerym śmiechem.
Tak się złożyło, że zaczytywała się w książkach szpiegowskich i detektywistycznych,
Qwillerana zaś interesowały policyjne śledztwa. Gdy podejrzenia sprawiały, że wąsy stawały
mu dęba, co zdarzało się często, odczuwał nerwową potrzebę dyskretnego poszukiwania
poszlak. A cóż bardziej dyskretnego niż tajny agent wyglądający jak czyjaś babcia i na
wszystko reagujący śmiechem? Celia nazywała go „szefem”, a on nazywał ją „tajną agentką
zero zero trzynaście i pół”.
Potem wyszła za mąż za pogodnego Pata O'Della i wprowadziła się do jego
przestronnego domu przy ulicy Miłej.
- Wiara i moja wielka kuchnia sprawiły, że mnie wzięła, jakby się kto pytał - mawiał z
silnym szkockim akcentem.
Pat prowadził wcześniej firmę sprzątającą i razem z Celią założyli „Robin-O'Dell
Catering”.
Celia zinterpretowała zaproszenie, aby przyjeżdżać „o dowolnej porze”, jako
„natychmiast” i zjawiła się „raz-dwa” czy też raczej „w okamgnieniu”.
- Wystarczy ci czasu na szklankę soku? - spytał Qwilleran, proponując jej miejsce
przy barze.
- O, masz nowe stołki! - wykrzyknęła. - Wygodne... Gdzie kotki?
- Patrzą na ciebie z lodówki.
Celia sięgnęła do torebki i cztery pary łap błyskawicznie wylądowały na kuchennej
podłodze - Yum Yum wykonała swój manewr jak piórko, Koko niczym muskularny
mężczyzna.
Qwilleran dał im kawałek klopsa z precyzyjnym pouczeniem:
- To tylko przekąska. Danie główne podajemy o siedemnastej trzydzieści.
- Jak ci się podoba w nowym zawodzie? - zwrócił się do swojej rozmówczyni.
- Przepadam za tym! Brakuje mi jednak tajnych zleceń, szefie.
- Wciąż mogłabyś trochę powęszyć, jeśli masz czas i jeśli Pat nie będzie zgłaszał
zastrzeżeń.
- Nigdy się nie dowie - mrugnęła okiem. - Masz jakieś podejrzenia, szefie?
- Nie. Tylko ciekawość, która nie chce mi dać spokoju. Kto kupił starą operę, co w
niej robią, no i po co ta cała tajemnica? Gdybym zaczął zadawać pytania, ludzie mieliby
używanie!
- Popytam. Gdzie powinnam zacząć?
- Idź do sądu i dowiedz się, kto kupił budynek. Idź do urzędu miasta i dowiedz się, czy
wydali zgodę na przebudowę. To może być klucz do tajemnicy... Bez pośpiechu.
- Mogę pójść we wtorek. W poniedziałek organizujemy lunch urodzinowy w Purple
Point. Przy okazji, czy to wypada, jeśli nie pójdziemy z Patem na kolację Richarda
Thackeraya? Będziemy musieli tutaj posprzątać i zabrać się do przygotowań do lunchu. Znasz
jakąś dobrą wymówkę?
- Na zaproszeniu nie było prośby o potwierdzenie przybycia - powiedział Qwilleran -
więc nie musisz niczego tłumaczyć. Po prostu zrób, co musisz. A gdyby ktoś pytał, z
pewnością coś wymyślę.
- Masz do tego talent! - stwierdziła z podziwem. - Myślę o tobie za każdym razem,
kupując owoce i warzywa w „Toodle's Market”.
Wspomnienie przyprawiło ją o taką wesołość, że zakrztusiła się swoim żurawinowym
sokiem.
- Spokojnie! - doradził.
Któregoś razu, gdy natrafiła na materiał dowodowy wymagający od nich najwyższej
dyskrecji, tajne spotkanie odbyło się w dziale warzywnym miejscowego sklepu. Dwoje
zwykłych klientów dyskutowało na temat ceny ogórków, dopóki ona nie wyszeptała do jego
ucha rewelacji tak szokujących, że strach je było zapisać na kartce lub przekazać przez telefon
(który mógł być przecież na podsłuchu). Poważny, a jednocześnie komiczny charakter tej
sytuacji wprawił Celię w zachwyt. Była wiecznie młoda: zimą ona i Pat wciąż rzucali do
siebie śnieżkami, co ze śmiechem opowiadali sobie sąsiedzi.
- Ile zamówiono szampana na niedzielne przyjęcie? - spytał ją Qwilleran.
- Książę zamówił dwie skrzynki i życzy sobie, aby szampan był doskonale
schłodzony, więc przywozimy naszą przenośną lodówkę z regulowaną temperaturą
chłodzenia. Zapewniamy też szklane, a nie plastikowe kieliszki - te ostatnie Książę nazywa
zwykłym obrzydlistwem. Daje nam obrus bankietowy swojej babki i zamawia na stół bukiet
kwiatów. Ponieważ wszyscy udają się później na kolację, koktajlowe przekąski będą
niewielkie, a Książę wyraził zgodę na zakup sera wyłącznie w najlepszym gatunku!
Po wyjściu Celii Qwilleran poszedł szosą po swoją gazetę. Podniósł ją z ziemi i zabrał na
ganek Centrum Sztuki, sadowiąc się niecierpliwie na stojącej tam ławce. Ciekawił go artykuł
o Thelmie Thackeray.
Nagłówek obok dużego zdjęcia Thelmy w asyście dwóch papug głosił: THELMA I
JEJ PRZYJACIELE PRZYJEŻDŻAJĄ NA ZASŁUŻONY ODPOCZYNEK. Sentymentalna
nuta wkradła się do jej wypowiedzi tylko raz, gdy mówiła o swoich pięciu papugach. „Było
sześć ptaków, ale Chico zmarł. Wciąż mam klatkę i pledzik z jego wyhaftowanym imieniem”.
W rozmowie nie brakowało okazji, aby pochwalić się znajomością znanych osób, i
Thelma wykorzystała je wszystkie. Jej klub obiadowy odwiedzały gwiazdy filmowe i znani
politycy.
Chwaliła się, że jej brat bliźniak był doktorem weterynarii. A przechwałka na temat
ojca sprawiła, że Qwilleran dwukrotnie podchodził do tego samego akapitu, za każdym razem
mocniej przecierając oczy.
„Tata był pracowitym hodowcą ziemniaków, z trudem wiązał koniec z końcem - aż
wpadł na genialny pomysł, aby wykorzystać ziemniaki w zupełnie nowy sposób. To uczyniło
z niego bogatego człowieka! Mógł wysłać mojego brata na studia, a mnie sfinansować
restaurację w Hollywood. Wynalazł niskokaloryczne chipsy!”
W tym momencie otworzyły się drzwi do Centrum Sztuki i pojawił się w nich
Thornton Haggis ze słowami:
- Nie wolno się tu kręcić!
- Thorn! Widziałeś dzisiejszą gazetę? - Qwilleran podstawił mu pod nos pierwszą
stronę.
- A co? Wynaleźli coś na kaca?
- Siadaj i słuchaj! - Qwilleran przeczytał cały artykuł o córce przemytnika.
- Co?! - zawył. - Czy ona naprawdę mówiła o ziemniaczanych chipsach? I może
jeszcze w to wierzy? Milo tak jej powiedział? A może wymyśliła całą historię na użytek
czytelników z Moose County?
- Sam ją zapytaj! - powiedział Qwilleran.
Rozdział ósmy
W sobotę rano Qwilleran obudził się z przeświadczeniem, że sensacja Thelmy o
ziemniaczanym chipsie musiała być z jej strony żartem. Odziedziczyła typowe dla Moose
County upodobanie do nabijania innych w butelkę. Tylko weterani mogli docenić dowcip z
niskokalorycznym chipsem. Weterani i pasjonaci historii, ma się rozumieć.
Zadzwonił do Thorntona, chcąc podzielić się z nim swoją najnowszą teorią.
- Jest u fryzjera, Qwill - oznajmiła pani Haggis.
- U fryzjera!
- Tak, czyż to nie zbrodnia? Czy słyszano kiedykolwiek o równie pięknej białej
grzywie? Groził jednak, że ją pofarbuje na zielono, więc chcąc nie chcąc, musiałam się
zgodzić.
- Powiedz mu tylko, że dzwoniłem. Nic ważnego.
Było to jednak dla Qwillerana wystarczająco ważne, by zadzwonić do Homera
Tibbitta w Ittibittiwassee Estates. Tylko on mógł się poszczycić stażem na tyle długim, by
pamiętać coś więcej na temat prohibicji.
Rhoda odezwała się do słuchawki ściszonym głosem, który oznaczał, że jej mąż ucina
sobie właśnie jedną ze swoich licznych drzemek.
- Nie budź go. Czytaliście o Thelmie we wczorajszej gazecie?
- Jak najbardziej! Czytałam na głos i Homer powiedział, że Thelma robi wszystkich w
balona... Homer wspominał, że miała do tego niezły dryg.
- Właśnie to chciałem wiedzieć. Kiedy Homer ma urodziny?
- Za tydzień. Mówi, że nie życzy sobie świeczek urodzinowych i mediów.
- Prosi o zbyt wiele. Ekipy telewizyjne z Nizin nie przegapią takiego wydarzenia.
Qwilleran przezornie nie wspomniał, że pisze urodzinową piosenkę, a w stan
gotowości postawieni zostali Derek Cuttlebrink i jego gitara.
W niedzielny ranek lekki deszcz odświeżył liście wokół składu Qwillerana. Po
południu wyszło słońce i miękkie światło rozlało się w koronach drzew tysiącem złotych
iskier. Przed siedemnastą zerwał się wietrzyk, wypełniając cichym szmerem ptasi ogród, w
którym Brodie miał zagrać dla gości kilka szkockich utworów.
- Ktokolwiek odpowiada za lokalną pogodę - odezwał się Qwilleran - postanowił
pokazać tym kalifornijskim picusiom parę sztuczek.
Miał na sobie kilt w czerwono-zieloną kratę Mackintoshów oraz zieloną marynarkę,
zielone podkolanówki z czerwonymi lampasami, torebkę z cielęcej skóry, a w skarpecie
tradycyjny sztylet.
Polly ubrana była w zapinaną z przodu na guziki sukienkę z białego jedwabiu, a na
ramieniu miała szarfę w kratę Robertsonów, stanowiącą część rodzinnej kolekcji klanu
Duncanów.
Koty zjadły już obiad i zostały wyekspediowane do altany w płóciennej torbie.
Ekipa „Robin-O'Dell” zainstalowała się w centrum dla gości z wyszywanym
bankietowym obrusem babki Burgessa Campbella, kompozycją z czerwonych goździków i
białych stokrotek, baterią kieliszków do szampana oraz tacami pełnymi kanapek, przekąsek,
drobnych przysmaków i apetycznie wyglądających koreczków na wykałaczkach.
Pierwszy zjawił się komisarz Brodie, parkując samochód przy bocznej drodze - co
dawało mu dogodną pozycję, by dokonać szybkiej ewakuacji po swym występie. Wyglądał
olśniewająco w kilcie klanu Brodie, pledzie w szkocką kratę i „berecie” kobziarza, wysokim
na dobre czterdzieści centymetrów.
Gdy zaczęli przyjeżdżać goście, Pat O'Dell uwijał się na podwórzu, przydzielając
wszystkim miejsca parkingowe i kierując towarzystwo w stronę ptasiego ogrodu. Mistrz
ceremonii i jego przewodnik zjawili się pierwszym transportem - razem z małżeństwem
Bethunów, dwójką niedoszłych teściów Burgessa. Z wyjątkiem psa wszyscy mieli na sobie
szkocki strój. MacWhannellowie i Cameronowie, Ogilvie i MacLeodowie, wszyscy w
klanowej kracie. Mavis Adams i Morghanowie, jako jedyni w tym towarzystwie nie-Szkoci,
stwierdzili, że czują się jak nielegalni imigranci.
Goście przechadzali się dookoła ogrodu, wymieniali uwagi na temat rosnących w nim
roślin, poszli nad staw dla motyli i odnaleźli altanę. Popatrzyli na syjamczyki, jakby były one
stworzeniami z zoo, a koty odwzajemniły im się analogicznym spojrzeniem.
W tym momencie Pat O'Dell wyszedł zza składu i dwukrotnie podnosząc kciuk, dał
Qwilleranowi umówiony sygnał: „Są!” Qwilleran odnalazł spojrzeniem Brodiego i postukał
palcem w tarczę zegarka. Kobziarz ściągnął na siebie powszechną uwagę, intonując poważne
nuty Scotland the Brave.
To, co zdarzyło się w ciągu kolejnych kilku minut, najlepiej opisują słowa samego
Qwillerana. Zanotował on w swoim prywatnym dzienniku:
Niedziela, 13 kwietnia
Oto w sieni, odbierając należne honory, stała rodzina królewska: królowa Thelma,
książę Richard i dama dworu. Królowa miała na sobie przepyszne klejnoty - jak również
jeden ze swoich „artystycznych” kapeluszy. Richardowi udało się potwierdzić swą reputację
elegancika - włożył długą marynarkę w indyjskim stylu i pantofle w dwóch kolorach.
Goście jeden za drugim przesuwali się wzdłuż szeregu, przedstawiani kolejno przez
Fran, która była niezwykle wprost ożywiona. Miałem zostać przedstawiony Thelmie jako
ostatni.
Ująłem jej dłoń w swoje ręce i powiedziałem ciepło:
- Muszę z panią porozmawiać o tym kapeluszu!
- A ja muszę z panem porozmawiać, słodziutki... - odezwała się głosem Mae West - o
tym... wąsie!
Na jej twarzy malowały się uprzejmość, opanowanie i lekkie zdziwienie.
- A to mój bratanek, Richard Thackeray. Richard, to słynny pan Q.
Jego uścisk dłoni i żywiołowość budziły respekt.
- Może mi pan mówić Dick. Wiem wszystko o panu Q.
- Tylko nikomu o tym nie mów - odparłem.
Jego głos był bardzo szczególny: aksamitny, ale bardzo dźwięczny. Thelma
opowiadała mi później, że słuchając go, dostawała gęsiej skórki; to był głos jej brata, ten
sam, który czworonożne stworzenia uznawały za zniewalający, kojący, a nawet przypisywały
mu lecznicze właściwości.
Janice stała ostatnia w szeregu, jej sposób bycia stanowił połączenie gorliwości z
nieśmiałością. Nie mogłem się powstrzymać od rozważań na temat jej roli w domostwie, które
właśnie zmieniało adres zamieszkania na ulicę Miłą.
Dopełniwszy pierwszej części rytuału, goście sięgnęli po kieliszki - przyszła pora na
toast ku czci nowych sąsiadów. Burgess wywiązał się z obowiązku wprost olśniewająco. Jego
toast został przyjęty długim i głośnym aplauzem. Potem Thelma wygłosiła podziękowanie, po
którym nastąpiła kolejna fala entuzjastycznych okrzyków. Spojrzałem na psa przewodnika,
aby się przekonać, co też sądzi o całej wrzawie. Alexander, jak zwykle zresztą, był jednak
absolutnie nieporuszony.
Towarzystwo się podzieliło, część koczowała wokół Thelmy, inni chwytali przekąski
lub wspinali się po schodach, by móc obejrzeć wnętrze składu z góry. Fran towarzyszyła
Thelmie w zwiedzaniu parteru, zwracając jej uwagę na różne elementy dekoracyjne. W
pewnej chwili syknęła mi do ucha:
- A nad kominkiem to niby co? Mówiłam, że mogę ci pożyczyć grafikę - coś bardziej
odpowiedniego!
Thelmę martwił przede wszystkim brak odbiorników telewizyjnych.
- Gdzie pański telewizor? - spytała tonem Bette Davis. - Nad kominkiem zmieściłby się
pięćdziesięciocalowy ekran - z tych prostokątnych, do oglądania filmów... W połączeniu z
tymi sofami miałby pan świetne miejsce na filmowy wieczór. Mam dużą kolekcję starych
filmów, które mogłabym panu pożyczyć.
Dick przyglądał się rowerowi poziomemu, który stał oparty o kamienną ścianę
westybulu.
- Naprawdę na tym jeździsz? - spytał. - Jak to jest pedałować z nogami do góry?
- Jak się człowiek przyzwyczai, ma to sporo zalet - powiedziałem. - Jeśli masz ochotę
spróbować, z chęcią się nim podzielę.
Asystentka Thelmy stała samotnie przy regałach z książkami, które zajmowały
większość miejsca wokół kominka.
- Wszystkie przeczytałeś? - spytała, gdy podszedłem.
Słyszałem to pytanie już wielokrotnie z ust osób będących z czytaniem mocno na
bakier.
- Niektóre dwukrotnie, albo częściej. Jeśli coś wpadnie ci w oko, nie krępuj się... ale
jeśli mi tego nie zwrócisz, szeryf zjawi się u was z psem policyjnym.
Dowcip upadł, zanim zdążył się unieść.
- Nie mam czasu na czytanie książek - powiedziała Janice. - Czytam na głos Thelmie -
znaczy się gazety i artykuły z kolorowych pism... Gdzie koty?
Czułem, że zmienia temat, aby uniknąć spraw osobistych. Choć nie miałem pewności.
- Są w altanie. Nie lubią dużych przyjęć. Lubisz koty? Mogłabyś przywieźć kiedyś
Thelmę.
- Och, Thelma nie jest amatorką kotów - ani trochę! - Janice powiodła dokoła
niepewnym wzrokiem. - Przepraszam. Chyba mnie potrzebuje.
Teraz już byłem pewien. Janice została zatrudniona, by prowadzić samochód, gotować
i czytać na głos... a nie po to, by rozmawiać o sprawach, które mogłyby nadszarpnąć
reputację Thackerayów.
Szampan się lał, goście krążyli z miejsca na miejsce, a sąsiedzi gawędzili ze sobą jak
przyjaciele, którzy spotkali się nieoczekiwanie po latach rozłąki.
- Przysłuchiwałam się rozmowie o Akcji Kotek - Polly odezwała się w pewnym
momencie do Qwillerana - i pomysł wydaje się świetny! To lokalna nazwa ogólnokrajowego
projektu. Część ochotników daje domy zastępcze dla niechcianych kotków i ich matek, a
reszta pełni rolę urzędników adopcyjnych, którzy wyszukują dla kotków stałych właścicieli.
Burgess, Davis i Bethunowie zapewniają przejściową opiekę, a Hannah MacLeod werbuje
nowych właścicieli.
- Kto może mi coś powiedzieć o logistyce tych domów zastępczych?
- Spytaj Mavis.
Qwilleran zastał ją przy stole z przekąskami.
- Spróbuj jednego z tych przepysznych koreczków serowych - powiedziała.
- Zjadłem już trzy - odparł. - Powiedz mi coś o waszych domach zastępczych. Gdzie
kocie rodziny spędzają swój czas? Jak wygląda ich wikt i opierunek?
- Należy im zapewnić osobny pokój - wyjaśniła. - Ludzie tam przychodzą, aby we
wspólnej zabawie uczyć kotki życia w grupie. Zsocjalizowany kotek ma silniejszą osobowość
i staje się lepszym domownikiem niż mały biedaczek, który przez pół życia leżał zwinięty w
kłębek w klatce.
- Rozumiem - powiedział.
- Powinieneś porozmawiać z Hanną MacLeod, jedną z czterech urzędników
adopcyjnych. Mieszkała tu całe życie i wszystkich zna, więc osiąga wspaniałe rezultaty,
poszukując stałych właścicieli.
Hannah Hawley, znakomity kontralt, wyszła niedawno za mąż za „Wujka Louie”
MacLeoda, dyrektora Zespołu Chóralnego „Mooseland”, i byli właśnie w trakcie adopcji
ośmioletniego chłopca.
- Jak Danny? - zwrócił się Qwilleran do młodej pary.
- To taki mądry, sympatyczny chłopiec - powiedziała Hannah. - Uwielbia mi
towarzyszyć, gdy zabieram przyszłych właścicieli do domów zastępczych, aby wybrali dla
siebie kotka - albo dwa. Przeważnie dwa. Trudno się oprzeć tym małym kłębkom futra, które
patrzą na człowieka ogromnymi oczami i mylą jego palec z czym innym.
- Rozumiem, że macie jakąś opłatę adopcyjną? - dopytywał się dalej Qwilleran.
- Skromną, biorąc pod uwagę, że pokrywa wszystkie zastrzyki i sterylizację. Kocia
Rewia, którą organizujemy, ma pomóc w znalezieniu dodatkowych pieniędzy, no i
rozreklamować naszą akcję.
Wujek Louie patrzył na Qwillerana z nadzieją.
- Śpiewasz albo tańczysz?
- Przypuszczalnie mógłbym się pokusić o jakąś parodię - odpowiedział.
Zbliżała się dziewiętnasta i Qwilleran zdołał już pomówić ze wszystkimi z wyjątkiem
Bethunów. Znalazł ich w sieni, pochylonych nad długim i wąskim pulpitem. Obwieścił im z
dumą, że został wykonany ręcznie, na specjalne zamówienie Fran Brodie, i że należało w nim
zwrócić uwagę przede wszystkim na niezwykłe szuflady, wykonane ze schodzących się w
jaskółczy ogon desek.
- Wiem - powiedział Doug Bethune. - Sam go robiłem.
- Nieładnie. Dlaczego nie umieściłeś na nim podpisu? - upomniał Qwilleran swego
rozmówcę. - Za sto lat arcydzieło z warsztatu Bethuna poszłoby za parę milionów, jeśli ceny
dalej rosłyby w takim tempie.
Bonnie zwróciła się do męża:
- Odkup pulpit z powrotem. Któremuś z naszych potomków może brakować na
rachunki!
- Co u Winstona? - spytał Qwilleran. Bethunowie wzięli do siebie kota Eddingtona
Smitha po likwidacji księgarni.
- Ma się świetnie. Najczęściej spędza czas w bibliotece, ale chętnie odwiedza naszą
kocią kolonię, uważając się za kogoś w rodzaju ojca chrzestnego. Mamy pięć kotków,
wszystkie są już po słowie.
Po wyjściu gości na drugą część obchodów - w „Mackintosh Inn” - Polly i Qwilleran
wybierali się z domu jako ostatni i wąsacz zwrócił się do Pata i Celii, którzy uprzątali ze
stołów napoje:
- Niezłe przedstawienie! Trzeba to kiedyś powtórzyć... Przy okazji: przyniosłem z
altany koty. Koko jest czymś zdenerwowany. Trzeba mu dać trochę sera, na pewno się
uspokoi.
- Wścieka się, bo nie został zaproszony - powiedziała Celia.
Wścieka się, bo zaproszony został ktoś, kto nie ma jego błogosławieństwa - pomyślał
Qwilleran.
Koko krążył po wnętrzu składu, skrupulatnie coś obwąchując, a nawet warcząc i
spluwając gdzieniegdzie z sobie tylko znanych powodów. Był inteligentnym kotem, lecz jego
działania niekiedy trudno było zrozumieć.
Qwilleran i Polly odjechali wreszcie do hotelu.
- Przyjęcie powitalne udało się pod każdym względem - powiedziała Polly w
samochodzie. - Kilku gości komentowało utwory Sibeliusa, Thelma także. Jej głos w jednej
chwili przypomina Tallulah Bankhead, a w drugiej Katharine Hepburn. Co sądzisz o Akcji
Kotek, Qwill?
- Ma moje pełne poparcie.
- Mavis ma rację - to wspaniałe, że niechciane kotki dostaną teraz szansę, by stać się
na wiele lat czyimiś towarzyszami życia.
- Jak ci się spodobał Dick?
- Czarujący! Spytałam, czy myśli, że Thelma zgodziłaby się powiedzieć parę słów do
naszego klubu ornitologicznego. Odparł, że Thelma nie wygłasza oficjalnych mów, ale że
mógłby ją przekonać do sesji dyskusyjnej w klubie. Przywiózłby w klatkach dwie albo trzy
papugi. Jest taki pomocny! Thelma ma szczęście, że ktoś taki się o nią troszczy.
Qwilleran skrzywił się pod wąsem.
- Dick z nimi mieszka?
- Nie. Mieszka w Lockmaster, ale na Miłej może w każdej chwili korzystać z pokoju
dla gości.
Kolację w „Mackintosh Inn” podano w sali balowej na niższym piętrze. Stół w kształcie
podkowy został nakryty dla dwudziestu osób, na jego blacie stanęły świece i kwiaty. Z
żyrandoli sączyło się dyskretne światło. Trio na akordeon, gitarę i skrzypce grało
romantyczną latynoską muzykę.
- W Moose County ich raczej nie znaleźli - mruknął Qwilleran.
- Pewnie są z Lockmaster - stwierdziła Polly.
Na stole leżały kartki z nazwiskami i Qwilleran znalazł się między Thelmą i Dickiem.
Thelma już na wstępie wyjaśniła:
- Być może zastanawiała pana „kalifornijska kuchnia”. To właśnie serwowałam w
swoim klubie obiadowym - nowatorskie podejście, z akcentem na warzywa, cytrusy i owoce
morza, wszystko w starannie wyważonych proporcjach. Zawsze uważałam Jamesa Bearda za
swojego guru. Wiem pan, że pochodził z Zachodniego Wybrzeża? Mam dwadzieścia dwie
książki kucharskie jego autorstwa.
Ucichła muzyka. Dick powiedział kilka słów na powitanie, a Thelma zaskoczyła
wszystkich, odmawiając głośne błogosławieństwo. Powróciła muzyka, a kelnerzy wtoczyli na
salę wózki z homarami i mango w cytrynowym sosie. Potem przyszła kolej na pierożki z
wołowym mięsem zapiekane w sosie z pomidorów, kaparów i bazylii. Rozmowa, która
toczyła się żywo podczas powitania, pod wpływem magii kalifornijskiej kuchni stała się
wylewna.
W pewnym momencie Dick zwrócił się do Qwillerana:
- Jak wyglądał skład, zanim go kupiłeś?
- Nie kupiłem go; odziedziczyłem. To był zwykły skład na jabłka z dwoma wejściami
- w środku nic oprócz desek i drabin, jeśli nie liczyć szczurów i nietoperzy. Architekt z Nizin
miał wizję i dostateczną ilość samozaparcia, żeby zmienić go w to, czym jest obecnie.
- Za co z pewnością otrzymał szczodrą prowizję. Musiałeś wydać fortunę!
Qwilleran sapnął w wąsy.
- To duża kubatura jak na jednego człowieka - ciągnął Dick niewzruszony. - Gdybyś
starał się kiedyś o zwrot kosztów inwestycji, znam dewelopera, który mógłby przekształcić
skład w kompleks apartamentów.
- To możliwe, choć nie w dającej się przewidzieć przeszłości - odrzekł sucho
Qwilleran.
Podczas posiłku wąsacz wykazywał szczere zainteresowanie papugami Thelmy. Było
ich pięć: Esmeralda, Pedro, Lolita, Carlotta i Navarro. Wszystkie były amazonkami, które
słynęły ze swej inteligencji i językowych zdolności.
- Przyjedź je poznać, złociutki! - zaproponowała Thelma bez wahania. - Na przykład
jutro. Janice zrobi na śniadanie gofry w polewie owocowej. Tylko nie przychodź za wcześnie.
Godzinę ustalono na dziesiątą.
Wioząc Polly do Indian Village, Qwilleran spytał:
- Jak ci się podobał kapelusz Thelmy?
(Miał sztywne rondo pięciocentymetrowej szerokości, a jego bufiasty szczyt tworzyły
ułożone jedna na drugiej warstwy satyny, aksamitu, adamaszku i tweedu - w różnych
odcieniach zieleni, najwyraźniej imitujące liście. Całości dopełniała zielona wstążeczka z
szyfonu, przytwierdzona po obu stronach zieloną różą ręcznej roboty).
- Tylko ktoś o jej pozycji i władczym sposobie bycia mógł to na siebie bezkarnie
włożyć.
Wygadał się niemal o śniadaniu, na które został zaproszony nazajutrz. W ostatniej
chwili powstrzymało go drżenie górnej wargi. Wracając do składu z Indian Village, zaciekle
skubał nastroszone wąsy.
Gdy Qwilleran wszedł do domu, Yum Yum otarła się przymilnie o jego kostki, a Koko
stał na kominku, trzymając się na uboczu w geście jawnej dezaprobaty. Sprawę wyjaśniła
kartka od Celii, którą zostawiła na kuchennym blacie: „Szefie, po twoim wyjściu Koko
zachowywał się bardzo dziwnie - chodził tam i z powrotem, jeżył sierść i na wszystko
spluwał. Myślę, że czuł zapach psa. Mówiłam do niego, dałam mu smakołyk i się uspokoił”.
Alexander był tu już wcześniej - pomyślał Qwilleran - a Koko siedział na krokwiach i
przyglądał mu się spokojnie z dużej odległości... coś dziwnego musiało naruszyć terytorium
kota pod jego nieobecność.
Usiadł przy maszynie do pisania, aby podsumować zdobycze tego wieczoru.
Niedziela, 13 kwietnia
A więc po wszystkim! Thelmę powitano, wzniesiono ku jej czci toast i wypowiedziano
pod jej adresem stosowną ilość zachwytów - na okoliczność szalonego kapelusza i całej
reszty. Podczas takich spotkań zawsze znajdzie się jedna natrętna mucha z małym aparatem,
która przemyka cichaczem wzdłuż ścian, robiąc z ukrycia zdjęcia gości - jedzących,
ziewających, całujących nieswoich małżonków czy robiących wszystkie te rzeczy naraz. Co się
dzieje z odbitkami? Czy ktoś je wywołuje? Czy w aparacie znajduje się w ogóle jakiś film?
Amatorką ukrytej kamery była tego wieczoru asystentka Thelmy, zdjęcia robiła jednak
wyłącznie swej pani. Katalogują je i umieszczają w archiwum? A może trzymają je wszystkie
w beczce? W każdym razie muszą mieć ich tysiące, skoro...
Stukanie na maszynie przerwało mu ponaglające miauczenie Koko. Zaniedbany został
wieczorny rytuał. Zgodnie z programem najpierw powinna odbyć się sesja czytania na głos,
po której przychodziła pora na coś dobrego i gaszenie światła.
- Tyrania! - mruknął Qwilleran, podążając za kotem w kierunku książek.
Kot wskoczył zwinnie na górną półkę i zrzucił oprawioną w skórę książkę. Qwilleran
złapał ją w powietrzu. (W college'u uchodził za świetnego łapacza. Któż mógł się
spodziewać, że z bejsbolowego talentu przyjdzie mu korzystać w tak prozaicznych
okolicznościach?) Cest la vie, pomyślał.
Wybór Koko padł na Child's Garden of Verses, tymczasem Qwilleran nie miał
nastroju na poezję Roberta Louisa Stevensona.
- Masz jeszcze jedną próbę! - powiedział.
Z półki zleciał kolejny zwycięski Stevenson: Doktor Jekyll i pan Hyde.
Qwilleran ponownie zgłosił weto.
- Przykro mi, ale to naprawdę nie w waszym stylu.
Usiedli wreszcie przy Podróżach z osłem tego samego autora, już po kilku akapitach
zadzwonił jednak telefon. Przerażony kobiecy głos wyszeptał w słuchawkę:
- Qwill, tu Janice. Nie przychodź jutro! Wydarzyło się coś strasznego!
- Coś z Thelmą? - powiedział szybko.
- Nie. Ale nie mogę o tym mówić. Po prostu nie przychodź... Po czym dodała
trwożliwie:
- Proszę, nikomu o tym nie mów!
Kilka godzin po tej enigmatycznej rozmowie Qwilleran spał w swoim pokoju na pierwszym
balkonie, a syjamczyki powinny były robić to samo dwa poziomy wyżej. Zawsze zostawiał
im otwarte drzwi (z wielu powodów) i zawsze zamykał własne. Jakże brutalnie został
obudzony mrożącym krew w żyłach wrzaskiem pod swoimi drzwiami! Znał dobrze ten
dźwięk: Koko oznajmiał nim czyjąś niesprawiedliwą śmierć. Według zegara na szafce nocnej
mijała właśnie trzecia piętnaście. Natychmiast pomyślał o „czymś strasznym”, co wydarzyło
się na ulicy Miłej po przyjęciu.
Co mógł jednak zrobić? Zadzwonić na policję i powiedzieć, że wyje jego kot?
Koko dokończył to, co uważał za swój święty obowiązek, i wrócił na górę. Po
godzinie bezproduktywnych spekulacji także Qwilleran zapadł w sen.
Rozdział dziewiąty
W poniedziałkowy ranek, przygotowując śniadanie dla syjamczyków, Qwilleran słuchał
prognozy pogody stacji PKX FM. Celia odłożyła wczoraj dla kotów coś w najlepszym
gatunku. Od samego rana syjamczyki obserwowały w skupieniu każdy jego ruch.
Nie kłopocząc się wyłączeniem radia, Qwilleran wysłuchał także informacji z
sąsiednich okręgów. Z Lockmaster: Wybrany został nowy rektor Akademii Sztuk Pięknych...
Ustalono termin dorocznej wystawy kwiatów... Miejscowy szachista wygrał prestiżowy
turniej w Milwaukee. Z Bixby: Obława na handlarzy narkotyków w Bixton skończyła się
aresztowaniem trzech kobiet i czterech mężczyzn... Dwoje ludzi zginęło w wypadku
motocyklowym na autostradzie numer dwanaście... Za kierownicą furgonetki odnaleziono
zastrzelonego mężczyznę o nieustalonej tożsamości.
W tym momencie mrożące krew w żyłach miauczenie wydostało się z gardła Koko.
Po raz kolejny oznajmiał on czyjąś niesprawiedliwą śmierć. Tylko dlaczego kocur interesował
się niezidentyfikowanym kierowcą samochodu dostawczego w okręgu Bixby... chyba, że...
miało to coś wspólnego z zagadkowym telefonem Janice poprzedniego wieczoru. W jej głosie
było przerażenie i lęk. Qwilleran obmyślił procedurę dalszego postępowania.
Najpierw zadzwonił do Burgessa Campbella i pogratulował mu udanego przyjęcia.
- Ulica Miła już ochłonęła? Nikt nie wypił za dużo szampana ani nie zjadł za wielu
pierożków?
- Nie słyszałem w nocy żadnych karetek - odpowiedział Książę. - I pozwól, że ci przy
okazji przekażę, jak wdzięczni są wszyscy, że otworzyłeś dla nas podwoje swojego
sławetnego składu.
- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział Qwilleran.
- Thackerayowie roztaczali jakieś pomylone wizje - ciągnął dalej Burgess. - Thelma
uznała, że skład sprawdziłby się znakomicie jako restauracja - z kuchnią i barem na parterze
oraz kelnerami, którzy obsługiwaliby siedzących na balkonach klientów, jeżdżąc na wrotkach
w górę i w dół po pochyłych podestach... Dick wyobraził go sobie z kolei jako kompleks
dwunastu apartamentów, gdybyś tylko zechciał zainstalować windy i zdecydował się na nową
kanalizację... To dziwne, Qwill, ale naprawdę ciężko odgadnąć, kiedy żartują, a kiedy mówią
coś na poważnie.
- Święta racja, Burgess. Zawsze podejrzewam kobiety w szalonych kapeluszach i
mężczyzn w dwukolorowych gangsterkach.
Następnie Qwilleran zadzwonił do „Studia Dekoracji Wnętrz Amandy” i nie zdziwił się,
słysząc, że Fran Brodie wzięła tygodniowy urlop. Zadzwonił do jej domu w Indian Village.
- Qwill, jestem padnięta! - jęknęła. - Nikt nawet nie wie, jak ciężko harowałam dla tej
kobiety - i jej wielkiego ego.
- Byłaś heroiczna.
- A teraz ma kolejny projekt i chce, żebym się tym zajęła. Poszczuję na nią Amandę.
To będzie bitwa stulecia. Thelma Thackeray przeciwko Amandzie Goodwinter.
- Co Thelma chce teraz projektować?
- Nie powiedziała.
- Może to ma jakiś związek z budynkiem opery?
- Bardziej z restauracją, serwującą kalifornijską kuchnię.
- No nic, Fran, wykonałaś wspaniałą robotę, przygotuję ci margaritę, kiedy tylko
powiesz.
Qwilleran ciągnął dalej:
- Tych przyjęć było sporo jak na kobietę w wieku Thelmy. Nie wiesz, w jakiej jest
dzisiaj formie?
- Nie, ale z pewnością trzymała się dobrze, gdy zostawiałam ich pod domem.
Zaprosiła mnie na kieliszek czegoś mocniejszego przed snem, ale odmówiłam, a Janice
przypomniała Thelmie, że rano wyjeżdża na parę dni do Lockmaster. Jak na osobę
ponadosiemdziesięcioletnią Thelma ma w sobie niespotykane pokłady energii. Nie pije,
zdrowo się odżywia i chodzi spać o dziesiątej... Może ja też tak powinnam!
Wprawdzie rozmowa była całkiem ciekawa, ale nie dawała żadnych wskazówek co do
„okropności”, która wydarzyła się w domu Thackerayów. O'Dellowie mieszkali po drugiej
stronie ulicy - Pat słynął ze swojego zmysłu obserwacji, Celia zaś w głębi duszy zawsze była
tajnym agentem. Jednak O'Dellowie, wraz z kurczakiem zapiekanym w cieście i blachą
pachnących jagodzianek, powinni być w drodze do Purple Point na urodzinowy lunch.
Przedstawiając się jako Ronald Frobnitz, Qwilleran zostawił wiadomość na
automatycznej sekretarce. Celia odczekała, aż Pat wyjdzie z domu, zanim oddzwoniła.
- Co jest, szefie? - spytała dziarsko.
- Czy na Miłej wydarzyło się wczoraj wieczorem coś szczególnego?
- Do czasu, gdy wszyscy zaczęli zjeżdżać do domów, było spokojnie i ciemno. Potem
ulicę zaczęły wypełniać światła, śmiejący się i wykrzykujący pożegnania ludzie, no i dzieci
wracające z przyjęcia. Ucichło, gdy Fran Brodie przywiozła towarzystwo Thackerayów i
zostawiła ich przed domem. Dokładnie w chwili, gdy włączali światła, miałam wrażenie, że
słyszę krzyk. Pat też go usłyszał, ale stwierdził, że to papugi. Jak mi idzie, szefie?
- Jak cię już znudzi catering, zawsze możesz liczyć na pracę w CIA.
- A, no i przypominam sobie coś jeszcze. Zanim wszyscy wrócili do domu z przyjęcia,
Pat zobaczył furgonetkę na tyłach domu Thackerayów - odjechała parę minut później.
Doszliśmy do wniosku, że to pewnie jakiś wspaniały prezent spowodował okrzyk Thelmy,
kiedy przekroczyła próg domu.
Qwilleran sapnął przez wąsy i pomyślał: Tylko jak się to wszystko ma do paniki w
głosie Janice... i wzmianki o czymś strasznym... i jej gorączkowej prośby, by nikomu o
niczym nie wspominać?
- Szefie, jutro rano będę miała dla ciebie informacje z miasta.
- Możesz dzwonić. To nie ma ściśle tajnego statusu.
- Tak, ale chciałabym przywieźć kurczaka w cieście i jagodowe muffinki, jeśli
uważasz, że mogą się okazać przydatne.
- Sądzę, że zdołam wymyślić odpowiedni sposób - zawiesił głos - ...aby się z nimi
rozprawić.
Gwałtowny śmiech Celii uderzył w jego bębenki, gdy odkładała słuchawkę.
Pracował nad wtorkową rubryką i musiał sobie zrobić przerwę, więc poszedł do biblioteki po
książkę z ulubionym wierszem Homera. Parking był prawie pełen, a w głównej sali tłoczyli
się mężczyźni i kobiety w różnym wieku. Dotarł do nich komunikat z piątkowej gazety:
„Zdjęcia dawnych gwiazd kina z autografami z kolekcji Thelmy Thackeray zostaną pokazane
na wystawie czasowej w miejskiej bibliotece”.
Zdjęcia formatu A4 w stojących ramkach wypełniły dwie szklane gabloty: Claudette
Colbert, Ronald Colman, Groucho Marx, Joan Crawford, Fred Astaire, Humphrey Bogart,
Esther Williams, Edward G. Robinson i inni. Co pewien czas pojedynczy komentarz
przerywał pełną nabożnego skupienia ciszę.
Mężczyzna: „Przyjdę, gdy nie będzie już takich tłumów”.
Inny mężczyzna: „Cenna kolekcja! Pewnie wszystko jest ubezpieczone”.
Kobieta: „Moja mama miała fioła na punkcie Ronalda Colmana”. Dziecko:
„Mamusiu! Gdzie są kotki?”
Przed wyjściem z budynku Qwilleran pogłaskał dwa biblioteczne koty i wrzucił kilka
monet do słoika, którego zawartość finansowała ich materialne potrzeby.
- Przystojny Mac! Delikatna Katie! - rzucił, zastanawiając się z troską, czy ktoś
przeczytał im kiedyś choć trochę Dickensa albo Hemingwaya.
Syjamczyki czekały na niego z wyciągniętymi szyjami i czujnie nastawionymi uszami.
Wiedziały, że się bratał z kotami z miejskiej biblioteki.
- Czytajcie! Czytajcie! - wykrzyknął, pozwalając im powąchać książkę z biblioteki.
Była nieźle sfatygowana, a szycie zostało dwukrotnie naprawione przez Eddingtona Smitha, o
czym informowała adnotacja na trzeciej stronie okładki. Zanim nagrał Lascę na urodziny
Homera, w ramach treningu przeczytał Koko i Yum Yum kilka akapitów.
Lascę napisał Frank Desprez. Miejsce akcji: Teksas, brzegi Rio Grande. Fabuła:
Samotny kowboj włóczy się po barach, plotąc androny o utraconej miłości i rozpamiętując,
jak pędzili po prerii na swych szarych mustangach. Pewnego dnia, bez ostrzeżenia, zmieniła
się pogoda, wprawiając w popłoch stado bawołów, które stratowało na swojej drodze
dosłownie wszystko. Gdy opadł pył, Lasca nie żyła, lecz jej niebywały akt heroizmu zdążył
wcześniej ocalić życie kochanka. Teraz wszystko na prerii pogrążone było w bezruchu, z
wyjątkiem samotnego kojota, szarych wiewiórek, przemykającego w trawie czarnego węża i
kołującego w górze orła.
Qwilleran przerwał. To ponad sto wersów galopującego rytmu i chwytających za
gardło emocji. Yum Yum oddychała ciężko; Koko wydał z siebie ciche miauknięcie.
To była chwila, w której Rhoda Tibbitt zawsze wycierała oczy, a Homer smarkał w
bawełnianą chustkę.
Syjamczyki zostały oddelegowane do altany i Qwilleran nagrał na kasetę swoje
wykonanie wiersza.
We wtorek rano Celia wmaszerowała ważnym krokiem do składu.
- Na gmachu opery od wielu lat łapę trzyma bank - zameldowała - żadnych nowych
właścicieli... nie wydano też nowych zezwoleń na budowę ani nie złożono w tej sprawie
żadnych wniosków.
- Być może bank zamierza wynajmować budynek wędrownym teatrom burleski -
zauważył Qwilleran gorzko. - Wprawdzie fotele teatralne usunięto już dawno, ale klientów
dałoby się namówić na przyniesienie czegoś miękkiego pod własne siedzenie.
- Ależ szefie! - zaprotestowała ze swoim gotowym na każde zawołanie śmiechem. -
Pojechałam jednak zobaczyć, co się dzieje na miejscu. Na parkingu stała furgonetka z
drabinami na dachu i napisem BIXBY MALOWANIE I DEKORACJE. Pat mówi, że w
Bixby wszystko jest tańsze - towary, usługi i benzyna. Świeże jedzenie kupujemy w „Toodle's
Market”, ale raz na tydzień Pat jedzie do Bixby zatankować i kupić podstawowe produkty.
- Dokładnie to chciałem wiedzieć, Celia. Masz czas na kawę albo sok?
Wskoczyła na jeden z barowych stołków.
- Wiem, że się nie łapiesz na plotki, szefie, ale zachowałam resztki zmysłu
krytycznego...
- Mów.
- Podczas przyjęcia asystentka Thelmy kręciła się po pokoju gościnnym i okazało się,
że mamy ze sobą wiele wspólnego: obie mamy ziemię rolną i obie zajmujemy się
przygotowywaniem posiłków. Janice pochodzi z Dakoty Północnej.
- Jak się znalazła w Hollywood i w domu Thackerayów?
- Historia a la Kopciuszek. Miała dziesięć lat, gdy zmarła jej matka. Ojciec poślubił
kobietę z trójką małych dzieci. Przez kilka następnych lat Janice musiała pomagać przy
dzieciach i gotowaniu. Nie miała czasu na hobby i sport, chciała rzucić szkołę i uciec z domu,
ale jej ciocia Patty zawarła z nią umowę. Jeśli Janice zostanie i zdobędzie dyplom, ciocia
pożyczy jej pieniądze na przeprowadzkę do wielkiego miasta i rozpoczęcie pracy w biurze. W
szkole uczyła się specjalnie pod tym kątem. Tak naprawdę bardziej interesowało ją jednak
gotowanie niż pisanie na maszynie i pomyślała, że w Hollywood będzie przynajmniej tyle
samo restauracji co wielkiego szyku. Thelma zatrudniła ją do zmywania naczyń, a ona
przebiła się aż na stanowisko zastępcy szefa kuchni.
- Wszystko to powiedziała ci na przyjęciu?
- No, nie do końca... Przyszła do nas wczoraj rano i spytała, czy może w czymś pomóc
przy lunchu. Wzięłam ją ze sobą zamiast Pata. Thelmy nie ma w mieście. Szkoda mi tej
młodej kobiety. Nie ma własnego życia. Na przykład uwielbia koty, a Thelma ich nienawidzi.
- Szkoda, że nie miała okazji poznać Koko i Yum Yum w niedzielę - stwierdził
Qwilleran. - Może chciałaby tu przyjechać pod nieobecność szefowej? Może przyjechać,
kiedy chce, pod warunkiem że wcześniej zadzwoni.
- To bardzo miłe z twojej strony, szefie.
Wzruszył skromnie ramionami. Ściśle rzecz biorąc, dostrzegł właśnie szansę, by
zaspokoić swą ciekawość co do odwołanego śniadania. Powiedział jednak:
- Koty cieszą wizyty nowych wielbicieli, którzy zaczynają ćwierkać i się nad nimi
rozpływać. Są tylko ludźmi.
Jego ironiczne uwagi zawsze budziły jej zachwyt.
- Gdzie przebywają małe ślicznotki - spytała. - Muszę się pożegnać przed pójściem do
domu.
Zanurzyła rękę w torebce z miękkiej skóry.
- Szukasz kluczyków czy potencjalnych pasażerów na gapę?
Yum Yum była w kuchni, okładając i goniąc małą świecącą zabawkę, podczas gdy
Koko wyglądał znad lodówki, jakby zażenowany tym jej nagłym atakiem kociego rozumu.
- Jedna z moich wielbicielek z Nizin - starsza kobieta, która ma za słaby wzrok, aby
ciągle szyć - przysłała mi swój srebrny naparstek do zabawy dla kotów. To nauczycielka z
drugiej klasy liceum, której zawdzięczam swoją pisarską karierę. Krewni z Lockmaster od
czasu do czasu przysyłają jej wycinki z moimi felietonami. Co tydzień poleruję naparstek i
chowam go do innej szuflady, ale Yum Yum zawsze potrafi odgadnąć, do której, a jej łapka
otwiera każdą szufladę, na której nie dynda akurat kłódka.
Janice zadzwoniła późnym popołudniem i zjawiła się wkrótce szmaragdowozielonym coupe.
Qwilleran przywitał ją na podwórku.
- Przywieźliście ten samochód z Kalifornii?
- Holowaliśmy go za naszą furgonetką z papugami - wyjaśniła.
Miała na sobie niebieskie spodnie dżinsowe i koszulę, a ciemne włosy związała z tyłu
w kucyk. W innych sytuacjach układała je raczej blisko głowy.
- Dałem znać kotom, że przyjeżdżasz - powiedział - i zafundowały sobie porządną
toaletę. Czekają w altanie.
Oto były i one, siedząc sztywno na tylnych łapach, z oczekiwaniem wypisanym na
każdym ich wąsie.
- Ale piękne! - wykrzyknęła. - Te niebieskie oczy!
- Ten z aurą cesarza to Kao K'o-Kung. Yum Yum lubi, kiedy się ją podnosi i
obściskuje, ale Koko jest zbyt macho, aby siedzieć u kogoś na kolanach.
Z wrodzoną skłonnością do przekory Koko był jednak pierwszym, który zameldował
się na kolanach Janice, gdy ta zajęła miejsce.
- Nigdy nie widziałam syjamczyków na żywo - odezwała się. - Gdy mieszkałam na
farmie, koty mieliśmy tylko w stodole.
- To tak jak z tymi tutaj.
Po raz pierwszy usłyszał jej śmiech.
- Szkoda, że nie wzięłam mojego aparatu.
- Na niewiele by się to zdało, Janice. Nie współpracują. Koko uważa to za naruszenie
prywatności, a nieprzyzwoita Yum Yum pozuje tylko od strony ogona - jego słowa wywołały
kolejny wybuch śmiechu. - Interesujesz się fotografią?
- Głównie z przyczyn praktycznych. Obfotografowałam cały dom na potrzeby
ubezpieczenia i pstrykam wszystko, co nosi Thelma, kiedy pokazuje się publicznie. No wiesz,
żeby się nie powtarzała.
- Pomysłowe. Czy mogę ci zaproponować kieliszek białego wina? W lodówce chłodzi
się przyzwoity biały zinfandel.
Na przyjęciu zauważył, że ani Janice, ani Thelma nie piły szampana, i zastanawiał się,
czy to część domowej reguły Thackerayów. Teraz będzie miał okazję się przekonać.
- Tak, chyba napiję się wina - odparła po krótkim wahaniu.
Dla siebie przygotował coś, co na terenie okręgu stawało się już powoli znane jako
„koktajl Q”, czyli sok żurawinowy z wodą squunk.
Rozmowa wciąż dotyczyła kotów i Janice wydzielała im z ręki słodkie chrupki.
- Uwielbiam ten szorstki koci język i ich małe ostre ząbki! - emocjonowała się.
- Słyszałaś o Akcji Kotek?
- A, tak, i chciałabym mieć koty... ale u nas w domu jest to niemożliwe. Sąsiedzi mają
kocią kolonię i Książę mówi, że mogę ich odwiedzać i bawić się z kotami, kiedy tylko mam
ochotę. To polepsza im nastrój. Gospodyni powiedziała, że tylne drzwi są zawsze otwarte -
mogę wchodzić bez pukania. Jest bardzo miła. Wszyscy są tutaj mili. Powiedzieli nam, że to
dobrosąsiedzki zwyczaj, aby nie zamykać tylnych drzwi. Według Thelmy to już przesadna
poufałość, ale... wszedłeś między wrony, musisz krakać jak one.
Nagle Janice przestała trajkotać i zaczęła sprawiać wrażenie zmartwionej.
- Książę wykłada historię Ameryki w college'u, możesz wpaść kiedyś na jego wykład.
Nie zanudzi cię, ma poczucie humoru.
- Chętnie, ale to zależy od grafiku Thelmy.
- Ile już z nią jesteś?
- Od liceum. Chciałam pracować w restauracji i zatrudniła mnie przy zmywaniu
naczyń. To taka kuchenna pomoc do wszystkiego, no wiesz. Po jakimś czasie awansowałam
na asystenta szefa kuchni w jej prywatnym klubie obiadowym.
Znów trajkotała - nerwowo, pomyślał Qwilleran.
- To był luksusowy klub, z wysokim sufitem w sali obiadowej i kryształowymi
żyrandolami. Obok znajdował się bar, gdzie można było wypić drinka i na wielkim ekranie
obejrzeć stare filmy. Thelma przechadzała się między stolikami w sali obiadowej w jednym
ze swoich słynnych kapeluszy i gawędziła z klientami, mówiąc do nich „złociutki” i
przeklinając po portugalsku, czego nauczyła się od papug. Wszyscy uwielbiali Thelmę i byli
zawiedzeni, gdy zdecydowała się przejść na emeryturę. Sprzedała klub i zatrudniła mnie w
charakterze sekretarki, gospodyni i kierowcy.
Ze szczerym uśmiechem Janice dodała:
- Zawsze cytuje przysłowia swojego taty: Nie dziel skóry na niedźwiedziu... Czas to
pieniądz... Próbuj upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu...
- Nic dziwnego, że odniosła sukces w interesach... Jeszcze wina? - odezwał się
Qwilleran i dodał uprzejmie: - Ciężko sobie wyobrazić tak pełną życia osobę na emeryturze.
- No cóż, jej brat bliźniak zmarł, a jego syn Dick poprosił ją o powrót na wschód.
Milczała wystarczająco długo, by mógł nabrać podejrzeń, że długoletnia pracowita
asystentka odczuwa zazdrość w stosunku do czarującego nowobogackiego fircyka, który był
jedynym żyjącym krewnym jej szefowej.
- Dick jest typem osoby, którą wszyscy lubią - powiedziała jednak po chwili. -
Wprawia ją w dobry nastrój. Z drugiej strony, ona traktuje go jak surowy rodzic.
Janice zachichotała usprawiedliwiająco.
- Thelma urodziła się, aby być szefem! Och, byłabym zapomniała, Thelma zaprasza
cię na gofry w czwartek rano o dziesiątej. Będziesz mógł poznać papugi.
Qwilleran zerwał się z miejsca.
- Właśnie przyszedł mi do głowy świetny pomysł! Jestem szczęśliwym posiadaczem
pokaźnej ilości kurczaka zapiekanego w cieście i jagodowych muffinek. Moglibyśmy je
podgrzać i w ramach kolacji zorganizować sobie w altanie mały piknik.
Weszli do środka i Janice otrzymała przywilej nakarmienia kotów, podczas gdy
Qwilleran zajął się przygotowaniem prowiantu. Starał się zmienić temat rozmowy.
Jedząc posiłek, opowiadał o zajęciach w Centrum Sztuki, klubach, do których można
wstąpić, i możliwościach pracy charytatywnej.
- Mogłabyś poświęcić trochę czasu schronisku dla zwierząt, Janice. Thelma też z
łatwością znajdzie sprawę, która mogłaby skorzystać na jej obecności.
Czuł, że stąpa po kruchym lodzie, ale taki właśnie miał plan. Janice odłożyła widelec i
spojrzała na niego z rozpaczliwym niezdecydowaniem.
- Jest coś, o czym nie powinnam mówić...
- Więc nie mów.
- Tyle że chcę, a Celia twierdzi, że jesteś jedyną osobą w Moose County, która tego
nie wypaple... Thelma tak naprawdę nie jest na emeryturze; przygotowuje pewną umowę
handlową. Tylko tyle mogę powiedzieć.
- Tym lepiej dla niej!
- Uparła się, aby jechać dziś do Lockmaster na grób swojego brata i zobaczyć miejsce,
w którym zginął. Nie wiem, po co. Przypuszczalnie tylko ją to przygnębi.
- Nazywają to „zamknięciem pewnego etapu w życiu” - uniósł do góry butelkę wina. -
Jeszcze kieliszek?
- Chyba nie powinnam. Prowadzę.
- W najgorszym razie odholuję cię moją terenówką.
Uwaga Qwillerana spotkała się ze śmiechem. Łatwo wpadała w wesołość.
- Ulica Miła miałaby o czym mówić! Nic im nie umknie.
- To dlatego twój telefon w niedzielę tak mnie zmartwił - odezwał się, poważniejąc. -
Powiedziałaś, że wydarzyło się coś strasznego, a wasi sąsiedzi słyszeli krzyki.
Przez chwilę twarz Janice stężała w grymasie niepewności, jej oczy uciekały
bezradnie na boki.
Czekał cierpliwie, starając się nie wywierać żadnej presji.
- Gdy wróciliśmy - powiedziała z wahaniem - w domu nie było papug!...
Uprowadzone! Na stole leżało żądanie okupu.
- Zawiadomiliście policję?
- Baliśmy się. List zawierał groźby - co się stanie, jeśli zadzwonimy. Groźby tak
straszne, że nie mogę ich nawet powtórzyć. Thelmę rozbolał żołądek.
- Koszmarne przeżycie - powiedział, przypominając sobie własne przerażenie, gdy
schwytano Yum Yum.
- Musieliśmy zrobić to, czego chcieli. Na szczęście był z nami Dick, który nad ranem
przywiózł papugi z powrotem, ale boi się o tym w ogóle mówić. Zamówiliśmy nowe zamki
do drzwi i alarm przeciwwłamaniowy, który ma bezpośrednie połączenie z policją... Tylko, na
litość boską, nie mów Thelmie, że ci o tym wszystkim opowiedziałam!
Odprowadzając Janice do auta, spytał:
- Na pewno chcesz prowadzić? Mógłbym cię odwieźć twoim samochodem i wrócić do
domu na piechotę.
- Nie, nie! Czuję się w porządku. Dzięki za wszystko i do zobaczenia w czwartek rano.
Po odjeździe Janice Qwilleran wniósł do środka syjamczyki i cała trójka rozłożyła się
na wielkim fotelu, aby trochę poczytać. Koty zawsze lubiły słuchać jego głosu, a Yum Yum -
ta mała szelma - odkryła szczególne wibracje w jego klatce piersiowej, gdy odgrywał co
bardziej pikantne partie tekstu.
Gdy zamknął książkę, jego słuchacze przeszli do innych zajęć, a on zaczął
dopasowywać do siebie różne elementy łamigłówki.
Kim byli porywacze, którzy zdołali ulotnić się bez śladu w towarzystwie pięciu
wygadanych amazonek? Bez wątpienia byli czytelnikami „Moose County coś tam”.
Wiedzieli, jak Thelma ceni swoje zwierzęta. Wiedzieli, że cała ulica Miła będzie wówczas
gdzie indziej, świętując przyjazd Thelmy na galowym przyjęciu. Czego żądali w ramach
okupu? W niedzielny wieczór o wielkie sumy gotówki niełatwo. Może klejnoty? Drogocenna
broszka w kształcie papugi i dopasowana do niej bransoletka zrobiły wrażenie na klientach
restauracji „Grist Mill”. Czy Thelma obnosiła się ze swoimi rubinami, szmaragdami i
diamentami także w innych restauracjach w Moose County i Lockmaster? Niezależnie od
charakteru okupu, ofiary zostały ostrzeżone, by nie zawiadamiać policji.
A co z Dickiem? Bardzo zaryzykował... Jak mówi przysłowie: „Troje może dochować
tajemnicy, jeśli dwoje z nich nie żyje”. Nie chciałbym się teraz znaleźć w skórze Dicka
Thackeraya!
Rozdział dziesiąty
Qwilleran odczuwał silne pragnienie, aby pomówić z fotografem, który robił zdjęcia do
artykułu o Thelmie - nazywanego „papuzią sesją” przez pracowników laboratorium
fotograficznego. John Bushland wykonywał zlecenia dla gazety, posiadał jednak również
własne studio w Pickax i Qwilleran znalazł go tam przy pracy w środowy ranek. Od czasu
rozwodu Bushy stał się regularnym pracoholikiem.
- Chciałem ci tylko pogratulować papug, Bushy. Co myślisz o starszej pani?
- Niezłe ziółko! Miałbyś materiał na książkę.
- Jutro mam poznać papugi, więc pomyślałem, że zasięgnę u ciebie języka. Co
powiesz na lunch w „Renniem”? Stawiam.
- Zostało mi jeszcze do wywołania sporo odbitek - na termin. Może kupimy jakieś
kanapki w „Toodles Market” i zjemy je tutaj? Zrobię kawę.
W międzyczasie Qwilleran miał do załatwienia kilka spraw. Zwrócił tomik wierszy do
biblioteki i znajdował się już w drodze do wyjścia, gdy ciekawość zwabiła go do czytelni
gazet. Szybko odnalazł wtorkowe wydanie „Bixby Bugle”. Pamiętał informację o
morderstwie w PKX FM. Nie podano wówczas żadnych szczegółów z wyjątkiem
przybliżonej godziny zajścia: trzeciej piętnaście nad ranem. Dokładnie o tej porze Koko
wydał z siebie mrożący krew w żyłach skowyt. Wreszcie znalazł poszukiwany przez siebie
artykuł. MORDERSTWO W POŁUDNIOWEJ DZIELNICY. Przebiegł tekst w poszukiwaniu
faktów.
W poniedziałek nad ranem pracownicy policji znaleźli w furgonetce osuniętego
bezwładnie na koło kierownicy człowieka. Mężczyzna został postrzelony w głowę. Ofiara
miała przy sobie sfałszowane dokumenty, a tablice rejestracyjne pochodziły z kradzieży.
O trzeciej piętnaście policjanci odebrali telefon od właścicielki przyczepy
kempingowej stojącej przy wiejskiej szosie na południe od Bixton.
- Obudził mnie mój kot - powiedziała. - Jeżył się i warczał. Była pełnia, no a wiadomo,
jakie są koty! Ale męczyło go co innego. Tony to zwykły stary kocur, ale kłopoty potrafi
wywęszyć jak mało kto. Popatrzyłam przez okno i zobaczyłam pod drzewami dwie furgonetki.
Stały do siebie tyłem i dwóch mężczyzn przenosiło jakieś rzeczy z jednej do drugiej. Duże
kartonowe pudła, jak na telewizor. Włączyły się tylne światła załadowanej furgonetki i zaraz
potem usłyszałam strzał z pistoletu. Potrafię rozpoznać strzał z pistoletu, gdy go słyszę.
Załadowana furgonetka odjechała w pośpiechu. Wtedy zadzwoniłam na policję.
Policja prowadzi dochodzenie. Spekuluje się, że wydarzenie może mieć związek z
niedawną kradzieżą w sklepie telewizyjnym.
Qwilleran nie mógł powstrzymać chichotu. Nigdy nie przepadał za dziennikarstwem
„Bixby Bugle”. Przerabiając na historię z życia wziętą suchy raport policyjny, do którego
dorzucili wątek kota, którego bohaterski nos wywietrzył zbrodnię, dziennikarze gazety
przeszli jednak samych siebie. Swoją drogą Tony byłby dla Koko świetnym partnerem.
Gdyby udało im się znaleźć jeszcze trzeciego utalentowanego kocura w Lockmaster, ich koci
system szybkiego wykrywania pokrywałby już terytorium trzech okręgów.
Takie to przyjemne myśli zajmowały go w tym momencie, choć powinien już w
zasadzie kupić kanapki i rozmówić się w studiu fotograficznym z Bushym, no i dostarczyć
kasetę.
Przyszło mu do głowy pewne pytanie: skąd Koko mógł wiedzieć - i dlaczego się tym
w ogóle przejmował - o morderstwie jakiegoś szemranego typka dziewięćdziesiąt mil od
Pickax? Nie było racjonalnej odpowiedzi; Qwilleran przestał już ich poszukiwać.
Następnie pojechał do Ittibittiwassee Estates, domu emerytalnego, który miał
przypominać szwajcarski kurort. Korzystając z domofonu, zadzwonił na górę i powiedział
energicznym głosem:
- Pani Tibbitt, stoi tu pewien dżentelmen, który twierdzi, że ma dla pani przesyłkę i że
musi ją dostarczyć osobiście. Ma ogromne wąsy i wygląda podejrzanie. Chce pani zadzwonić
na policję? To może być bomba.
- Zaraz schodzę - odpowiedziała, zasłaniając ręką histeryczny śmiech. - Proszę mu
powiedzieć, żeby nie odchodził.
Chwilę później siwowłosa pani o młodzieńczym wyglądzie wysiadła z windy. W
końcu Rhoda miała tylko osiemdziesiąt osiem lat; jej mąż w sobotę kończył dziewięćdziesiąt
dziewięć.
- Dziękuję, Qwill. Jak ci się podobał wiersz?
- Nagrywanie go stanowiło ciekawe wyzwanie, no i spodobał się kotom, zwłaszcza
uciekające w popłochu bawoły oraz fragment o kojocie i czarnym wężu. Jak wygląda
program na sobotę?
- O jedenastej Derek zaśpiewa urodzinową piosenkę, którą napisał specjalnie dla
Homera - chłopak ma talent! - będą też jakieś szychy z miasta i media. Żadnego tortu! Homer
mówi, że nie chce wyzionąć ducha, dmuchając na świeczki.
- Przy okazji, Rhoda, uczyłaś kiedyś w Lockmaster, prawda?
- Tak. Tam poznałam Homera. Był dyrektorem w mojej szkole.
- Słyszałaś o doktorze Thackerayu, weterynarzu?
- Oczywiście! Był wspaniałym człowiekiem - przychodził do szkoły i opowiadał
młodszym klasom, jak powinna wyglądać troska o domowe zwierzęta. Zginął w tragicznym
wypadku. Uwielbiał przebywać na powietrzu i wędrował w górach, gdy poślizgnął się na
mokrych skałach i spadł w przepaść.
Qwilleran skubał wąsy, myśląc o doktorze Thackerayu; miał ochotę zadać więcej pytań.
Zatrzymał się w studiu Amandy, wiedząc, że sklepu pilnować będzie młoda asystentka Fran.
Lucinda Holmes powitała go ze swą zwykłą wylewnością, ale zanim mogła
zaproponować kawę, Qwilleran powiedział:
- Kawy nie trzeba. Chciałbym tylko, abyś odpowiedziała na jedno pytanie. Zabierasz
zwierzęta do kliniki Thackerayów?
- Teraz to już klinika Whinny Hill. Po śmierci doktora Thurstona kupili ją nowi ludzie.
Mój chłopak tam pracuje.
- Czyli... doktor Watson?
- Pamiętał pan! - powiedziała z pełnym uznania śmiechem, dodając ściszonym
głosem: - Nie jest zbyt szczęśliwy. Nowe szefostwo obiecywało utrzymać standardy doktora
Thurstona, trzymają nawet jego zdjęcie przy recepcji, ale to tylko pozory na użytek
dotychczasowych klientów - i jego syna.
- Znasz Dicka Thackeraya?
- Poznałam go raz na przyjęciu. Pamiętam tylko jego olśniewający uśmiech. Mówią
jednak, że załamał się po śmierci ojca i musiał na pewien czas wyjechać. Wie pan, mówiono o
samobójstwie, a to musiało boleć dodatkowo.
- Doktor był w górach zupełnie sam?
- Tak, a gdy nie wracał, jego syn zawiadomił policję. Odnalezienie go zajęło grupie
ratowniczej siedem godzin. Bardzo smutne. Więc nie wiem...
- Straszna szkoda - mruknął Qwilleran.
John Bushland lubił przezwisko „Bushy”; czyniło z jego łysiny żart zamiast katastrofy. On i
Qwilleran przyjaźnili się od czasów, gdy połączył ich ze sobą los rozbitka na bezludnej
wyspie - ledwie dwanaście mil od Mooseville, za to w deszczu, zimnie i nie do zapomnienia.
Tym razem usiedli razem przy zupie ze szparagów i z kanapkami z peklowaną
wołowiną w rękach.
- Dowiedziałem się właśnie, Bushy, że twój portret Thurstona Thackeraya wisi w
lobby kliniki Whinny Hills.
- Taa, zamówił sobie portret, gdy prowadziłem studio w Lockmaster. Dobrze się z nim
pracowało - cierpliwy, opanowany, skory do współpracy.
- Jesteś sobie w stanie wyobrazić, że popełnia samobójstwo?
- Mowy nie ma! Nigdy nie kupiłem tej ploty. Ktoś próbował zrobić skandal ze
zwykłego wypadku. Ludzie potrafią być straszni.
- Dzwoniłem do ciebie - podjął Qwilleran - ponieważ Thelma zaprosiła mnie do siebie
na oglądanie papug. Co o tym myślisz?
- Nie wiem. Ciężko ja rozgryźć. Niby skryta, a lubi publikę. Ma świra na punkcie
swoich papug, a nie biorą jej żadne inne zwierzęta... Spodobała mi się za to jej asystentka,
Janice - uprzejma i konkretna.
- Poznałeś bratanka Thelmy?
- Nie... to syn doktora Thurstona.
- Czym się zajmuje?
- Zarządzanie finansami, cokolwiek to znaczy. Chyba inwestycje. Gdy mieszkałem w
Lockmaster, chodził taki żart, że Dick odziedziczył po swoim ojcu miłość do koni i dlatego
spędzał tyle czasu na torze wyścigów konnych.
- Rozpocząłeś już w tym roku sezon żeglarski?
- W ostatni weekend. Może chcesz popłynąć na Wyspę Trzech Drzew? - odezwał się,
udając chytrość.
- Kiepski żart - mruknął Qwilleran. - Wolałbym sobie od razu podciąć żyły.
- W niedzielę zabieram Jill Handley i jej męża na mały rejs. Poznały się z Janice, gdy
robiliśmy materiał o papugach. Jill zasugerowała, że można by zaprosić Janice na łódkę. Jest
tu nowa i nikogo nie zna.
- Jestem pewien, że Janice spodoba się pomysł... - stwierdził Qwilleran - tyle że ona
tak naprawdę nie ma dni wolnych... Chociaż... może uda mi się coś wskórać. Zadzwonię do
ciebie jutro po południu.
W drodze do domu Qwilleran zdał sobie sprawę, że nie ma nic do piątkowej rubryki, a co
gorsza, że nie przyszło mu jeszcze do głowy nawet pół pomysłu. Pozwolił, aby rytm pracy
zakłóciły mu porwanie, niewyjaśniona śmierć, prace wokół opuszczonego budynku i
dziwactwa starszej kobiety.
W takich chwilach bawił się z Koko w pewną grę. Kocur lubił zrzucać z półek książki
i przyglądać się znad krawędzi regału, jak też zachowają się one w momencie kontaktu z
podłogą. Qwilleran, nie potrafiąc wyplenić niecnego procederu, wynalazł sposób, aby zrobić z
niego praktyczny użytek. Dawał sygnał, a kocur zrzucał książkę. Reguły gry obligowały
Qwillerana do zajęcia się danym tytułem w kolejnym „Piórku Qwilla”. To dziwne, ale twardy
przymus zawarty w przepisach gry naprawdę pobudzał do szybszego krążenia twórcze soki.
Rzecz wydawała się absurdalna, lecz przynosiła niezłe efekty.
Tym razem Koko spoglądał z góry pełnym satysfakcji spojrzeniem na cienką książkę
w sfatygowanej okładce - jedną z ostatnich, które jego właścicielowi udało się kupić przed
zamknięciem lokalnego antykwariatu. Qwilleran wziął ją ze sobą razem z kotami i
bezprzewodowym telefonem do altany. Była to księga przysłów i kartkował ją właśnie w
poszukiwaniu inspiracji, gdy zadzwonił telefon.
Głos należał do Fran Brodie.
- Chciałabym się zgłosić po obiecaną margaritę.
- Kiedy? - pytanie Qwillerana było ostre.
- Teraz! - brzmiała odpowiedź.
- Gdzie jesteś?
- Na twoim podwórku.
Gdy udał się na tyły składu, aby ją przywitać, dodała przepraszająco:
- Mam nadzieję, że nie przerywam ci pracy.
- Nie ma sprawy. Jestem pewien, że nie zabawisz długo.
- Touche!
- Wejdź do środka.
Usiadła przy barze, a on zajął się przygotowaniem jej ulubionego drinka.
- Jestem tutaj - powiedziała - bo słyszałam, że jutro odwiedzasz papugi.
- Myślisz, że potrzebuję zastrzyku przeciw papuzicy? Od kogo wiesz?
- Dwighta - miała na myśli ich wspólnego znajomego, który zajmował się u Thelmy
sprawami public relations. - Jeśli planujesz pisać o rodzinie Thackerayów, Dwight uważa, że
powinieneś pominąć wątek wnętrza domu. Jestem tego samego zdania!
Wyznanie było nietypowe jak na projektantkę, która za swoją pracę skasowała właśnie
ogromny czek.
Zabrali swoje drinki do pokoju gościnnego, gdzie Fran zobaczyła nad kominkiem
ścienną ozdobę.
- Wciąż tutaj - żachnęła się.
- Więc co jest nie tak z domem Thelmy? - zignorował jej uwagę. - Zostałem
zaproszony na gofry i spotkanie towarzyskie z Pedro, Lolitą i całą resztą. Jeśli cokolwiek
napiszę, to tylko kolejną legendę do Opowieści z tej i nie z tej ziemi. Nie rozumiem, dlaczego
chcesz mi coś powiedzieć o ozdobach - ups, przepraszam - o wystroju wnętrz.
- Byłeś w innych domach na Miłej?
- Dwóch albo trzech.
- Zatem wiesz, że we wszystkich na ścianach są tapety, na suficie drewniana stolarka,
w oknach draperie, a na podłogach z litego drewna perskie dywany. Thelma zażyczyła sobie
białych ścian, zamalowanej na biało stolarki na suficie, białych żaluzji w oknach i - o zgrozo!
- białych płyt z PCW na pięknej dębowej posadzce. Co mieliśmy robić? To jej dom! Amanda
uważa, że klientom trzeba dawać wolną rękę. Jej nowoczesne meble wyglądają doskonale na
tym tle... ale nie na Miłej!
- Twardy orzech! - przyznał Qwilleran.
- Wiem, że lubisz nowoczesność, Qwill, i to pod każdą postacią, więc pewnie ci się
spodoba. Ale ja i Dwight uważamy, że publikacja informacji na temat tego wnętrza nikomu
nie przyniesie korzyści. Skup się raczej na papugach Thelmy, jej kolekcji designerskich
kapeluszy, gofrach i ciężkim zauroczeniu starym kinem.
- Hmm - Qwilleran wziął do ręki jej kieliszek. - Mam spróbować jeszcze raz? Może
tym razem uzyskamy lepszy efekt.
Podskoczyła na równe nogi.
- Nie, dziękuję. Mam dziś spotkanie rodzinne. Muszę się pojawić - i być trzeźwa.
Patrząc, jak odjeżdża, Qwilleran rozważał możliwość, że być może Fran wcale nie
czeka spotkanie rodzinne. Chciała uniknąć pytań o tajemnicze przedsięwzięcie biznesowe
Thelmy. Teraz był już pewien, że miało ono związek z gmachem opery. Wcześniej tego dnia
przejechał obok budynku i widział furgonetki firmy przewozowej, z których wypakowywano
wielkie kartonowe pudła. Każde miało z boku nazwę producenta i napisy, które dużymi
literami informowały KRZESŁO albo STÓŁ.
Qwilleran poszedł prosto do telefonu i zadzwonił do Dwighta Somersa. Zastał go jeszcze w
biurze.
- Qwill! Kopę lat! Nie broisz za bardzo?
- Nie, i nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Masz czas na kolację? Moglibyśmy się
wybrać do „Onoosh’s Cafe” i uknuć jakąś straszną intrygę.
Dwight miał jedną z tych twarzy, które wyglądają lepiej z brodą - mocniej i mądrzej.
Przyjechał do Moose County z Nizin - zająć się public relations w przedsiębiorstwie XYZ. Po
konflikcie z zarządem o rozwój przybrzeżnej wyspy Dwight złożył rezygnację i zatrudnił się
w agencji public relations w Lockmaster. Wewnętrzne przepisy firmy nie zezwalały
pracownikom na brodę. Szkoda. Bez zarostu wyglądał schludnie, uczciwie i młodo, ale z
pewnością nie mocno i mądrze. Przeniósł się ostatecznie do Pickax i założył własną firmę.
Nazwał ją Somers i Broda, Sp. z o.o.
- Nareszcie wyglądasz jak Dwight Somers! - powiedział Qwilleran, gdy spotkali się w
śródziemnomorskiej kawiarni. Siedzieli przy stoliku w dobrze osłoniętej wnęce. Na blatach
przybito mosiężne blachy, w oknach wisiały zasłonki z korali, a w menu znajdowała się pita
ze szpinakiem.
Qwilleran zapytał uprzejmie o Indian Village (gdzie Dwight mieszkał) i o Hixie Rice
(z którą widywano go wszędzie). Dwight zapytał uprzejmie o koty.
- Słyszałem, że zajmujesz się public relations u Thelmy Thackeray. Jak się z nią
pracuje?
- Mówię do niej jak starszy brat. Tłumaczę, że ludzie mają skłonność do
krytykanctwa, zazdrości, a nawet wrogości, gdy ktoś powraca z szykiem, pieniędzmi i w
glorii sławy do rodzinnego miasta. Moja praca polega na tym, aby pokazać tym ludziom, jaką
przyjazną i hojną osobą jest w rzeczywistości ich krajanka. Wysłaliśmy datki do wszystkich
lokalnych organizacji charytatywnych i do piętnastu kościołów - do tych ostatnich ze względu
na pamięć o jej zmarłym „Tatce”. Thelma nie jest wielkim mówcą, ale zamierza pojawiać się
na różnych imprezach i odpowiadać na pytania o papugach, filmach i kapelusznictwie jako
dziedzinie sztuki.
- I nie chcesz, abym wspominał, jak wygląda w środku jej dom - powiedział
Qwilleran.
Jako dziennikarz powinien czuć się obrażony, że specjalista od public relations mówi
mu, co powinien napisać... mieszkali jednak w małym miasteczku, a stawką w tej rozmowie
nie był tylko wizerunek Thelmy.
- Dyskutowaliśmy o tym z Fran. Za granicą i w niektórych częściach kraju
minimalizm uznaje się za oznakę wyrafinowanego smaku. W Moose County takie pomysły są
jednak od czapy, a dostarczanie tematu do złośliwych plotek niczemu nie służy. Póki co
chcemy podkreślać sprawy pozytywne, na przykład skupiając się na papugach.
- Oraz gofrach, artystycznych kapeluszach i starym kinie - Qwilleran uzupełnił listę. -
Tak czy inaczej, nie jestem ekspertem od wystroju wnętrz, chociaż wiem, co mi się podoba -
rozwiązania najbardziej współczesne. Mógłbyś mi za to pomóc, Dwight, mówiąc coś o jej
nowym biznesie, który najwyraźniej stanowi skrzętnie skrywaną tajemnicę. Kupiła budynek
opery?
- Należy do jej rodziny od siedemdziesięciu pięciu lat. W międzyczasie wynajmowali
go już chyba wszyscy: rząd w czasach wojny i hurtownicy w czasach pokoju.
- Otwiera restaurację? Widziałem, że przywieźli tam krzesła i stoły.
- To ma być klub filmowy, w stylu kabaretu... - powiedział Dwight ściszonym głosem
- ...z najlepszym nagłośnieniem i aparaturą projekcyjną na rynku... no i chcą mieć w
repertuarze stare filmy.
Po obiedzie Qwilleran zamknął się w swoim gabinecie i zaczął pracę nad piątkowym
felietonem. Pytanie: jak zainteresować czytelników? Odpowiedź: skłonić ich do myślenia.
Niech zgadują... Trzeba im dać coś, o czym będą mogli ze sobą rozmawiać. Napisał:
KTO TO POWIEDZIAŁ:
Troje może dochować tajemnicy, jeśli dwoje z nich nie żyje. Macie Państwo trzy
próby. A oto garść wskazówek:
Był filozofem, wydawcą, naukowcem, dyplomatą, matematykiem, naczelnikiem poczty
głównej, sygnatariuszem Deklaracji Niepodległości, wegetarianinem i geniuszem. Wpadł na
pomysł zmiany czasu zimowego na letni na długo przed tym, zanim wprowadzono go w życie.
Wynalazł też niezwykłą szklaną harmonikę. Na wypadek, gdybyście państwo nie odgadli...
znajdziecie jego portret na studolarowym banknocie.
Ten człowiek renesansu i osiemnastowieczny Amerykanin potrafił znaleźć czas, by
pisać zbiory przysłów i publikować je przez ćwierć wieku pod pseudonimem Richard Sanders.
(Stały się znane jako „Almanach biednego Ryszarda”). Zawierają sentencje znane chyba
wszystkim, takie jak „Spiesz się powoli” oraz „Czas to pieniądz”. W niektórych pobrzmiewa
szczypta cynizmu: „Gdzie istnieje małżeństwo bez miłości, tam będzie i miłość bez
małżeństwa”.
Qwilleran zakończył rubrykę quizem, zachęcającym czytelników, by przetestowali
swą życiową mądrość. Poinformował, że odpowiedzi znajdą się w rubryce „Piórkiem Qwilla”
już w najbliższy wtorek.
Zadowolony ze swojej pracy, zjadł dużą porcję lodów i przespacerował się z latarką
trzy razy dookoła składu, intensywnie w tym czasie myśląc...
Następny dzień rozpocznie się od gofrów przy ulicy Miłej numer pięć i sesji
zapoznawczej z papugami. Czy będą zdenerwowane po ich uprowadzeniu przez obcych w
środku nocy? Ile zechce Thelma opowiedzieć o swej wizycie w Lockmaster? Czy Dick zabrał
ją na kolację do pięciogwiazdkowego hotelu „Palomino Paddock”? Kto uiścił rachunek?
Przychodziło mu do głowy wiele pytań, które mógłby zadać, jednak wszystkie
wykraczały poza jutrzejszą etykietę: Czy to możliwe, że porywacze przyjechali aż z
Kalifornii? Jeśli nie, to może dowiedzieli się o ukochanych papugach z piątkowej gazety?
Czy wywiad zawierał informację, że wszyscy mieszkańcy ulicy Miłej pojadą świętować
przybycie nowej sąsiadki? Czego żądali porywacze? Skąd wziąć dużą ilość gotówki w
niedzielny wieczór? Czy porywacze przyjmują teraz czeki albo karty kredytowe? (Kiepski
żart). A więc chodziło im o klejnoty Thelmy? Skąd wiedzieli, że ma broszki do żakietu warte
dziesięć tysięcy dolarów i bransoletki za piętnaście tysięcy?
Rozdział jedenasty
Przed śniadaniem u Thelmy Qwilleran włączył prognozę pogody stacji PKX FM ze
świadomością, że usłyszy za chwilę zarówno trochę bzdur, jak i względnie dokładnych
przewidywań. Jego przyjaciel Pogodny Jimmy był bardziej showmanem niż meteorologiem,
lecz tego właśnie oczekiwał od niego poczciwy lud Moose County. Prognozie pogody w
wykonaniu Jimmy'ego zawsze towarzyszyła jakaś piosenka, dziecięca rymowanka lub parę
linijek poezji.
Przynajmniej raz na tydzień Jimmy dedykował swoją prognozę komuś, o kim
wspominano w wiadomościach, na przykład Lois Inchpot, gdy ta wygrała zawody kolarskie,
albo Amandzie Goodwinter, gdy została ona wybrana na stanowisko burmistrza.
W czwartek Pogodny Jimmy zadedykował swoją prognozę „Thelmie Thackeray, która
tu się wychowała i powróciła do Pana Boga za piec po wielu latach pracy gdzieś w
Kalifornii... Thelmo, mogłaś zapomnieć, że mamy tu ciekawą pogodę. Dzisiejszy ranek jest
słoneczny, a temperatura sięga dwudziestu stopni, ale jeśli masz ochotę wyjść, weź ze sobą
kurtkę i parasol, bo szykuje się niewielki deszcz i chłodny wiatr - a nie planujesz chyba
nabawić się przeziębienia. Jeśli jednak trochę się zakaszlesz, wypij gorącą lemoniadę i zrób
sobie na szyi okład z gęsiego sadła”.
Potem zaśpiewał kilka linijek o „kroplach spadających na mą głowę”, przygrywając
sobie na radiowym fortepianie.
Gdyby słuchała tego Thelma, padłaby ze śmiechu na wzmiankę o gęsim sadle.
Wspomnienie gorących, gryzących i cuchnących okropieństw okładów z gęsiego sadła
stanowiło stały punkt programu wśród weteranów Moose County rozprawiających o „starych
złych czasach”.
O ile dobrze pamiętał, Qwilleran jadł gofry tylko raz w życiu, więc wypadało mu co
nieco się w tym zakresie wyedukować. W tych odważnych poszukiwaniach asystowała mu
przez telefon pracownica biblioteki.
Dzięki jej staraniom dowiedział się, że o gofrach wspomina się od czasów starożytnej
Grecji... że pierwszą gofrownicę w Stanach Zjednoczonych opatentowano w 1890 roku... że
gofrownice były najpopularniejszym prezentem weselnym w pierwszych trzech dekadach
dwudziestego wieku... że na każdy szanujący się strych w Moose County przypadała
przynajmniej jedna gofrownica.
Gdy zbliżał się czas wyjścia na śniadanie, koty obserwowały go czujnymi niebieskimi
ślepiami, jakby spodziewały się, że może już do nich nie wrócić.
- Chcecie przesłać pozdrowienia Pedro i Lolicie? - spytał.
Na ulicy Miłej panował spokój - dziesięć gigantycznych tortów weselnych oczekiwało na
weselnych gości. Najbardziej krzykliwy był numer piąty. Główne wejście, nazywane
drzwiami karocy, znajdowało się z boku i Janice czekała przy nim w kuchennym fartuchu i
kucharskiej czapce.
- Dzień dobry - powiedziała. - Czyż to nie piękny dzień?
Wręczył jej bukiet goździków w zielonym przybraniu, które kupił chwilę wcześniej.
Instynkt podpowiedział mu, aby zdecydować się na krwistoczerwone.
- Thelma będzie zachwycona! - zawołała Janice. - Trochę się spóźnia. Przynieść ci w
międzyczasie kawę?
Oczekiwanie dało mu szansę, żeby przyjrzeć się dekoracjom. Uznał, że nie brakuje im
elegancji i radości życia. Wszechobecna biel przypomniała mu biały kwadrat na białym tle,
który wygrał kiedyś na loterii w Centrum Sztuki. Tu jednak na całkowicie białym tle działy
się ciekawe rzeczy: sofa i krzesła w hebanowych ramach miały kwadratowe siedziska i
oparcia ze stalowoszarego jedwabiu. Niezłe! - pomyślał. Podkreślały je dodatkowo brzuchate
poduszki w kolorach papugi: zielonym, karminowym i żółtym. Stoły zostały wykonane z
nierdzewnej stali i miały szklane blaty. Ręcznie wykonane dywany o różnej wielkości
przejrzyście dzieliły przestrzeń. Na ścianach wisiały duże nowoczesne płótna i arrasy, które
zdobiły ściany, a nie rzucały się agresywnie na patrzącego człowieka.
Spodobała mu się zwłaszcza stojąca w sieni wysoka i wąska etażerka - ze stalową
ramą i pięcioma półkami o stopniowanej wielkości. Rama rozszerzała się ku górze, co
sprawiało, że na dolnych półkach było mniej miejsca niż na górnych. Pomysł ten dawał
wrażenie lekkości i swobody. W Moose County zabrano by się do tego inaczej, pomyślał
Qwilleran: prosto z góry na dół, wedle niedościgłego wzorca drabiny.
Półki wypełniała zachwycająca kolekcja ptaków tropikalnych z kolorowej porcelany.
Przyglądając się im, Qwilleran poczuł w pewnym momencie czyjąś obecność: Thelma
schodziła właśnie ze schodów, jedną ręką w bransoletce przytrzymując się poręczy, drugą zaś
wyciągając w geście powitania. Miała na sobie prostą kamizelkę w jasnożółtym kolorze,
podkreślającym srebrzystą siwiznę jej włosów - ściętych krótko i z opadającą na czoło
grzywką.
- Twój dom, Thelmo, ma w sobie elegancję i dużo joie de vivre! - powiedział.
- Bóg zapłać, złociutki! Mówisz tak, jak piszesz! I wyglądasz nawet przystojniej niż
podczas przyjęcia! Chodź za mną! Gofry zostaną podane w pokoju śniadaniowym. Mam
nadzieję, że będą ci smakować tak jak mnie!
W pokoju śniadaniowym podano Qwilleranowi kruche, maślane gofry z dodatkiem
siekanych orzechów i jabłkową polewą. Stwierdził, że nigdy w życiu nie jadł lepszych. (Jego
wcześniejsza przygoda z goframi miała miejsce w jadłodajni w New Jersey).
- A co na śniadanie jedzą papugi? - spytał, by zepchnąć rozmowę na inne tory.
- Zwykłą karmę dla papug - powiedziała Thelma - plus smakołyki w rodzaju nasion
słonecznika, jabłek, bananów, selera i orzeszków ziemnych. Uwielbiają czekoladki i słodkie
żelki, ale nie chcemy ich utuczyć.
- Dick dał Lolicie karmelek w czekoladzie - odezwała się Janice - i zakleił jej się cały
dziób. Wyglądała śmiesznie, próbując się tego pozbyć, ale cukierek smakował jej tak bardzo,
że zaraz chciała więcej.
- Nie pochwalam słodkich sztuczek Dicka i mu o tym powiedziałam! - stanowczo
orzekła jego ciotka.
Dwukrotnie, zwracając się do siebie na stronie, kobiety wspomniały o „panu
Simmonsie”.
- Kim jest pan Simmons? - zapytał Qwilleran. - Waszym kuratorem sądowym?
Janice parsknęła śmiechem; Thelma mruknęła coś pod nosem rozbawiona i głośno
powiedziała:
- To emerytowany detektyw policyjny, który pracował ze mną w klubie obiadowym.
Był ochroniarzem we fraku i czarnym krawacie i uważał za swój osobisty obowiązek, by
zapewnić mi bezpieczeństwo.
- Miał chrapkę na Thelmę - dodała figlarnie Janice.
- Gdy sprzedałam klub i przeszłam na emeryturę, został przyjacielem rodziny,
przychodzącym raz w tygodniu na obiad i mającym na wszystko oko. Uwielbiał kuchnię
Janice. Dowiedziawszy się, że wyjeżdżamy na wschód, nalegał, bym wzięła od niego
rewolwer i nauczyła się z niego korzystać - niepokoił go los dwóch kobiet samotnie
przemierzających kontynent. To uroczy, przemiły człowiek.
- Mam nadzieję, że nikt mnie nie nazwie uroczym, przemiłym człowiekiem - zauważył
Qwilleran.
- Nie martw się, złociutki. Zupełnie ci to nie grozi - zrewanżowała mu się
bezzwłocznie.
To właśnie w niej lubił - jej ostrość.
Qwilleran unikał zadawania oczywistych pytań o papugi, ponieważ odpowiedzi
znajdowały się w piątkowym reportażu, który powinien był przeczytać. Gwoli ścisłości,
zerknął przelotnie na tekst, więc był w miarę kryty.
- Jak ci się udała wycieczka do Lockmaster? - zapytał.
- Piękne tereny na konie...i całkiem niezłe restauracje... ale nie tak dobre jak moja,
złociutki! - puściła do niego porozumiewawczo oko. I dodała trzeźwo: - Tak naprawdę
pojechałam zobaczyć grób mojego brata. Powiedziałam Dickowi, żeby mnie zostawił na parę
minut, i odwiedziłam kochanego Buda... zmówiłam krótką modlitwę... Później chciałam
obejrzeć wąwóz, gdzie lubił wędrować z Sally i gdzie miał swój wypadek. Dick został przy
samochodzie - powiedział, że to zbyt przygnębiające miejsce. Moim zdaniem było tam jednak
pięknie. W oddali majaczył stalowy most, który wyglądał, jakby został zrobiony z zapałek, i
w pewnym momencie przetoczyła się po nim dziecięca kolejka. Jeszcze niżej w stronę
horyzontu płynęła rzeka.
- Black Creek - powiedział Qwilleran.
- Gdy Tatko woził nas do Lockmaster na spektakl, przez całą drogę nie było
piękniejszego widoku niż ten wąwóz. Tatko zatrzymywał samochód, a moja macocha
rozkładała jedzenie i urządzaliśmy sobie piknik. Bilety na spektakl kosztowały pięć centów,
czyli dwadzieścia centów za cztery osoby. Tatko nieczęsto szastał pieniędzmi.
- Pamiętasz swój pierwszy film?
- Jak mogłabym zapomnieć? To był Ben Hur z tymi wszystkimi wyścigami
rydwanów! Niemy, ma się rozumieć... następnie Cyrk z Charliem Chaplinem. Jakżeż my
kochaliśmy tego małego obdartusa!... Pierwszy film z dźwiękiem to był chyba Śpiewak
jazzowy - wtedy zdecydowałam, że chcę być „w filmach”, jak to się wówczas mawiało. Do
tego czasu nie byliśmy już biedni i mogliśmy bywać w kinie częściej.
- Kiedy filmy pojawiły się w Pickax? - spytał Qwilleran.
- Bud i ja skończyliśmy właśnie dwanaście lat, a Tatko zafundował nam kino „Pickax”
na urodziny. Dawniej była tam opera - wówczas od lat zamknięta - i twierdził, że kupił ją
bardzo tanio. Wtedy zaczęliśmy oglądać Garbo, Johna Barrymore'a, Clarke'a Gable i braci
Marx. Trzy razy poszliśmy na Kacza zupę. Gdy zobaczyłam Wesołą rozwódkę z Ginger
Roberts i Fredem Astaire'em, miałam już pewność, że muszę pojechać do Hollywood.
Na stole stała gofrownica i Qwilleran raz po raz pozwalał się rozpieszczać kulinarnym
umiejętnościom Janice.
- Może pójdziemy z kawą do ptaszarni? - zasugerowała Thelma.
We wszystkich domach na Miłej przewidziano przedni i tylny salon - ten drugi to pokój
rodzinny, w myśl współczesnego nazewnictwa. Pod numerem piątym nosił on jednak nazwę
ptaszarni. Połowa pomieszczenia znajdowała się za sięgającą sufitu drucianą siatką. Druga
połowa została umeblowana stołem i fotelami z wikliny, wokół których stały drzewa
pokojowe w mosiężnych donicach.
Wewnątrz gigantycznej klatki aż furczało od kolorów, gdy papugi przysiadały na
żerdziach, robiły sztuczki na trapezach albo wspinały się po drucianej siatce, chwytając ją
szponami i podciągając się za pomocą silnych dziobów. Jeden z mocnych dziobów podgryzał
gałąź drzewa. Wszystko tonęło w szczebiocie i harmidrze dwujęzycznych pokrzykiwań,
potęgowanym przez głośny trzepot skrzydeł.
W tle stało sześć pojedynczych klatek, pięć z nich miało otwarte drzwiczki i odsunięte
zasłonki. Te z wyhaftowanym imieniem CHICO pozostały zasunięte.
- Kim jest Chico? - spytał Qwilleran. - Popadł w niełaskę?
- Nasz biedny Chico zmarł trzy lata temu - powiedziała Thelma. - Trzymamy jego
klatkę dla upamiętnienia tego bardzo niezwykłego ptaka.
- Muszę przyznać, że stanowią bardzo żywiołowe towarzystwo! - stwierdził
Qwilleran. Potrafił sobie wyobrazić, jak zdruzgotana musiała być Thelma po kradzieży
ptaków.
Usiedli z kawą w wiklinowych fotelach.
- W piątkowej gazecie - odezwał się Qwilleran - przytoczono twoją wypowiedź o tym,
że amazonki są inteligentne i komunikatywne i że twoje ucinają sobie pogawędki po
angielsku i portugalsku. Jak ptaki, niezależnie od tego jak inteligentne, uczą się ludzkiej
mowy?
- Naśladują ludzi, z którymi przebywają, wliczając w to dzieci, koty, psy i głosy w
telewizji - powiedziała Thelma. - Pedro mieszkał kiedyś z profesorem z Ohio i posiada zasób
słownictwa liczący dwieście słów. Lubi też rozmawiać o polityce. Pedro to ten, który
podgryza gałąź.
- Mocny dziób - ocenił Qwilleran. - Nie chciałbym się z nim spotkać w ciemnej ulicy.
- To amazonka niebieskoczelna. Inne to: żółtobrzucha i krasnogłowa - wszystkie są
cudownie kolorowe, gdy rozkładają ogon i stroszą piórka na karku.
- Ta z plamką wokół oka wydaje się szczególnie czujna i wsłuchana we wszystko, co
mówimy.
- To Esmeralda. Mieszkała z umuzykalnioną rodziną i zna bogaty repertuar
patriotycznych pieśni, popularnych piosenek i operowych arii. Niestety nie zna niczego od
początku do końca. Carlotta potrafi recytować grecki alfabet, ale tylko do kappa... Navarro
wspaniale naśladuje wycie wilka... Powtarzają wszystko, co usłyszą... Te dwie, które siedzą z
dziobami obok siebie, jakby plotkowały, to Lolita i Carlotta. Wciąż się gapią na twój wąs,
Qwill przypuszczalnie próbując znaleźć jakiś sposób, aby go podwędzić. Amazonki to
straszne łotrzyki.
- Sytuacja robi się napięta! - Qwilleran uniósł się z miejsca. - W trosce o
bezpieczeństwo aparycji zmuszony jestem się oddalić.
Odpowiedziała mu swoim miękkim śmiechem - muzykalnym „mhmmm mhmmm
mhmmm”.
W drodze do drzwi odezwał się już zupełnie poważnym tonem:
- Byłaś kiedyś na grobie swojego ojca, Thelmo?
- Nie wiem nawet, gdzie się znajduje!
- Ja wiem. To piękne miejsce. Zabiorę cię tam w niedzielę po południu. I moglibyśmy
zjeść kolację w gospodzie „Boulder House” z widokiem na jezioro.
- Dziękuję! - zawołała.
Wychodząc, zapytał uprzejmie:
- Będzie w porządku, jeśli napiszę w „Piórku Qwilla” o amazonkach? Jeśli tak, będę
musiał przyjechać jeszcze raz zrobić notatki.
Zdawał sobie sprawę, że Janice patrzy na niego skamieniałym z przerażenia
wzrokiem, ale koncentrował się na reakcji Thelmy. Musiała złapać oddech i lekko się
zawahała, ale odpowiedziała z równą nonszalancją:
- Moje zarozumiałe nicponie otrzymały już wystarczającą reklamę. Dziękuję, ale nie.
- Szkoda - powiedział Qwilleran. - Myślałem, że porozmawiam z Pedro o polityce.
- Owszem, ma pewne przemyślenia, ale rzadko nadają się one do druku - zakończyła
Thelma.
W drodze do domu zjechał na bok i zadzwonił do Bushy'ego, nagrywając wiadomość
na jego automatycznej sekretarce.
- Śmiało zabieraj Janice na łódkę. Jadę z Thelmą na wycieczkę w niedzielę po
południu.
Thelma zadzwoniła do składu niedługo później.
- Qwill, fotograf, który robił zdjęcia papug, zaprosił Janice na przejażdżkę łódką w
niedzielę, z piknikiem na wyspie w ramach lunchu. Dziennikarka, która z nim tutaj była, oraz
jej mąż też się wybierają. Chciałabym, żeby Janice spotykała ludzi w swoim wieku, ale
zastanawiam się, czy to całkiem... bezpieczne.
Martwiła się o zdatność łódki do żeglugi? O kompetencje sternika? Warunki
pogodowe? Czy o co?
- John Bushland - odpowiedział - pochodzi z rodziny o długich tradycjach żeglarskich
i wychowywał się z kołem sterowym w ręku. A mąż Jill Handley jest właścicielem sklepu ze
zdrową żywnością, więc masz pewność, że także lunch będzie bezpieczny.
Wieczorem Qwilleran i Polly odbywali swoją tradycyjną pogawędkę telefoniczną.
- Będzie ci przeszkadzać - spytał - jeśli zabiorę inną kobietę na kolację w niedzielę?
Odczekał, aż wyrzuci z siebie pytanie, i wyjaśnił:
- Thelma nigdy nie widziała grobu swojego ojca na cmentarzu na wzgórzach Hilltop,
więc pomyślałem, że to będzie miły gest, jeśli ją tam zabiorę i zjemy razem w „Boulder
House” niedzielną kolację.
- Dlaczego „Boulder House”? - zapytała mniej lub bardziej szorstko.
- To malownicze i historyczne miejsce - właściwie widział w tym szansę, aby
podokuczać dziedziczce niskokalorycznego chipsa.
Pod koniec wieczoru, gdy wciąż było za wcześnie na zgaszenie świateł, rozłożył się na swoim
fotelu z nogami na podnóżku i zastanowił nad kolejnym felietonem do rubryki „Piórkiem
Qwilla” - i kolejnym - i jeszcze jednym. Praca felietonisty, jak zwykł mawiać, to w
dziewięćdziesięciu pięciu procentach myśl, a w pięciu atrament. Przyglądał mu się Koko.
Nigdy nie miało się pewności, czy jego ślepia emitują właśnie komunikat o gwałtownym
przypływie apetytu, czy przekazują wzniosłe idee do „Piórkiem Qwilla”. Qwilleran podzielał
bowiem zdanie Christophera Smarta, poety, który utrzymywał, że gapienie się swojemu kotu
w oczy zapładnia umysł.
To, co chwilę później zaświtało mu w głowie, mogło stanowić pomysł kocura bądź
jego własny; trudno w takich przypadkach o jednoznaczne rozstrzygnięcia. Faktem jest w
każdym razie, że wybiegł myślą w kierunku Tonye'go, kota z Bixby... i dwóch furgonetek... i
dużych pudeł, w których miały się znajdować skradzione telewizory... Czy to możliwe, że
były w nich klatki, w których za szytymi na zamówienie zasłonkami siedziały kolorowe
amazonki? Jeśli tak, osobą, która odjechała w pośpiechu z miejsca zdarzenia, mógł być Dick,
oficjalnie namaszczony na bohatera całego incydentu. W takim razie to Dick zabił porywacza.
A jeśli tak, to czy udało mu się odzyskać okup z rąk nieboszczyka?
Pomyślał jednak również, że człowiek, który uratował papugi, mógł być tylko
pośrednikiem, pozbawionym skrupułów najemcą, opłacanym za swoje usługi. A wtedy
należałoby zapytać, czy pośrednik skasował do kieszeni okup po odzyskaniu ptaków i zabiciu
łatwowiernego nieszczęśnika za kierownicą? Ile osób współpracowało przy realizacji całego
scenariusza?
Wtedy pomyślał: a może Dick był jedną z nich?
Pomysł wydawał się wstrętny, choć - jak zauważył Szekspir - można się uśmiechać i
uśmiechać, a być łajdakiem.
- Miau! - nie przebierając w słowach, oznajmił Koko. W końcu już pięć minut temu
syjamczyki powinny otrzymać przed snem coś dobrego.
Kolejne dni były dla Qwillerana bardzo pracowite i nie miał czasu snuć
fantastycznych podejrzeń na temat porwania. Musiał przyznać, że duże, sześcienne obiekty, o
których wspominano w „Bixby Bugle”, mogły być w rzeczy samej kradzionymi telewizorami,
tak jak twierdziła policja.
Rozdział dwunasty
Gdy Qwilleran wręczył mu swój tekst do piątkowej gazety, Junior rzucił nań okiem i
powiedział:
- Lepiej zawiadomić bank, aby wyjął ze skarbca jakieś studolarówki. Ludzie w tych
okolicach są przekonani, że w sklepach nie można płacić niczym powyżej dwudziestki.
- We wczorajszym wydaniu był dobry artykuł o Akcji Kotek - podzielił się swoją
refleksją Qwilleran.
- Taa, wywiady z Mavis Adams na ogół wychodzą świetnie. Wie, o czym mówi, i
potrafi się wysłowić. To adwokat, choć na to nie wygląda.
- A jak powinna wyglądać kobieta adwokat, Junior? Ty też raczej nie wyglądasz na
redaktora naczelnego.
Junior nie połknął haczyka.
- Tylko czekaj, jak zobaczysz reklamę na piątej stronie - powiedział.
Przerwało mu zamaszyste wejście Hixie Rice.
- Cześć, chłopaki! Co mamy dziś na tapecie?
- Stare przysłowia - odparł Qwilleran. - Tak tylko, aby przetestować twoje kulturowe
kompetencje, zobaczymy, czy potrafisz dokończyć następującą sentencję. Trzy pociechy
starości to...
Ani ona, ani redaktor naczelny nie potrafili dokończyć zdania.
- Moją kolumnę kończę quizem. Czytelnicy otrzymają trzy albo cztery początkowe
słowa kilku przysłów. Jeśli nie będą w stanie ich dokończyć, odpowiedzi znajdą we wtorek.
- Więc na czym polegają te trzy pociechy starości? - chcieli się koniecznie dowiedzieć.
- Będziecie musieli zaczekać do wtorku.
- Za długo - stwierdziła Hixie. - Czytelnicy stracą zapał. Mam lepszy pomysł. Ukryj
odpowiedzi w dzisiejszej gazecie - w ogłoszeniach o pracę, ofertach sprzedaży nieruchomości
albo jeszcze gdzie indziej.
Junior, zawsze podatny na uroki Hixie, poparł wniosek i Qwilleran został
przegłosowany. Niechętnie podał odpowiedzi i Junior czym prędzej zabrał je do działu składu
i grafiki.
- A jak tam plany obchodów stopięćdziesieciolecia Pickax? - Qwilleran zwrócił się z
tym pytaniem do Hixie.
- Komitet ma tysiące pomysłów! - odpowiedziała z typowym dla siebie entuzjazmem.
- I mamy cały rok, żeby je dopracować! To będzie największe małe stopięćdziesięciolecie w
Ameryce Północnej!
- Tym lepiej dla ciebie! - powiedział.
Kolejne zadanie Qwillerana polegało na odnalezieniu w „Toodle's Market” produktów, które
Polly umieściła na swej długiej liście. W dziale produktów papierniczych jego wózek zderzył
się z pojazdem mieszkanki ulicy Miłej.
- Przepraszam - powiedział. - Mam OC, na wypadek gdyby pobiły się pani jajka albo
zsiadła śmietanka do kawy.
Jego słowa skierowane były do Jeffy, nowej żony Whannella MacWhannella.
- Qwill! Czy to nie trochę za dużo zakupów jak na kawalera i dwa koty?
- To dla Polly - wyjaśnił. - Robię dla niej zakupy, gdy jest w pracy, a potem dostaję
zaproszenie na kolację.
- Niezłe! Nigdy nie załatwiłam sobie takiego układu, gdy chodziłam do pracy... Swoją
drogą, w waszej gazecie był świetny artykuł o Akcji Kotek.
- Bierzesz w niej udział?
- Mac zgodził się na kocią kolonię, o ile będą miały własny pokój i nie rozpełzną się
po mieszkaniu, wchodząc mu do butów albo do nogawek spodni. We wtorek wieczorem jest
spotkanie w sprawie Kociej Rewii. Mam nadzieję, że wpadniesz.
Gdy Qwilleran wrócił do składu, Yum Yum powitała go pełnym oddania ocieraniem się o
kostki, lecz Koko siedział sztywno i wyzywająco na jednej z półek na książki.
Obwieś jeden! - pomyślał Qwilleran. Znowu zrzucił książkę i wydaje mu się, że jest
zabawny.
Na podłodze nie leżał tym razem Almanach biednego Ryszarda, lecz inny stary tom z
nieistniejącej księgarni Eddingtona Smitha: powieść historyczna autorstwa Winstona
Churchilla.
Eddington nazwał swego kota Winston Churchill - pełnego godności dachowca z
długą szarą sierścią i nietuzinkowym intelektem. Tę ostatnią cechę księgarz wiązał z na
wskroś literackim środowiskiem, w którym kot miał okazję na co dzień przebywać. Dopiero
teraz Qwilleranowi przyszło do głowy, że Winston nie otrzymał swego imienia na cześć
brytyjskiego polityka, lecz amerykańskiego autora! Książka na podłodze była
dziewiętnastowieczną powieścią historyczną traktującą o amerykańskiej rewolucji.
Zatytułowana Richard Carvel, napisana została przez najpopularniejszego autora powieści
historycznych swoich czasów.
O czternastej Qwilleran poszedł szosą po gazetę. Chcąc jak najszybciej zobaczyć
reklamę na piątej stronie, usiadł na ławce przed wejściem do Centrum Sztuki.
Reklama zapowiadała otwarcie Klubu Filmowego „Thelma” w dawnym budynku
opery, pokazującego wyłącznie stare filmy ze złotego wieku hollywoodzkiej kinematografii...
tylko dla członków... w stylu kabaretu. Piwo i wino podczas pokazów wieczornych i pełen bar
podczas seansów nocnych. Podano numer telefonu dla osób chcących uzyskać dalsze
informacje. Numer kierunkowy wskazywał na Lockmaster.
Gdy Qwilleran porządkował pytania, które cisnęły mu się do głowy, drzwi Centrum
Sztuki otworzyły się z hukiem i Thornton Haggis wykrzyknął:
- Hej, Qwill! Co to za figle płatasz swoim cierpiącym w milczeniu czytelnikom? -
wymachiwał egzemplarzem „Coś tam”. - Przejrzałem tę całą gazetę linijka po linijce i nie
mogę znaleźć choćby jednej wskazówki dla czytelnika dotyczącej starych przysłów.
- Do diabła! Mogę od ciebie zadzwonić? - spytał Qwilleran.
W redakcji poprosił do telefonu Juniora.
- Wszystko zostało przygotowane na strony biznesowe! - grzmiał Junior. - I znikło!
Nie pytaj, w jaki sposób. Nasz telefon nie przestaje dzwonić. Hixie przygotowała
automatyczną wiadomość: „Jeśli chcesz usłyszeć odpowiedzi do quizu z rubryki «Piórkiem
Qwilla», wciśnij jeden”. Wtedy miły głos odczytuje twoich dziewięć przysłów... Nie ma co
gadać, Qwill, zawsze coś...
Kolejny pomysł Hixie się nie powiódł. Qwilleran zaczął się obawiać o obchody
stopięćdziesięciolecia miasta.
Po powrocie do składu Qwilleran zadzwonił do „Moose County coś tam” i zgodnie z
instrukcją „wcisnął jeden”. Głos oznajmił: „Przepraszamy za błąd komputerowy, w wyniku
którego zniknęły odpowiedzi do quizu z rubryki «Piórkiem Qwilla». Poprawne odpowiedzi
to...”
Trzy pociechy starości to stara żona, stary pies i pieniądze w kieszeni.
Kot w rękawiczkach nie złapie żadnej myszy.
Pusta sakiewka nie będzie trzymać się prosto.
Jedz, aby żyć, a nie żyj, aby jeść.
Używany klucz zawsze lśni jasnym blaskiem.
Ten, który żyje nadzieją, umiera z głodu.
Nigdy nie istniała dobra wojna albo zły pokój.
Niezgodziński i Potakiwacz to dwa jełopy.
Trzymaj oczy szeroko otwarte przed małżeństwem i na wpół przymknięte w jego
trakcie.
Przyjechawszy do Polly na kolację, Qwilleran posłużył się przy wejściu własnym kluczem,
czym zasłużył sobie u Brutusa na wyczekujące spojrzenie.
- Chcesz zobaczyć moje prawo jazdy czy dowód osobisty? - zwrócił się do kota. - A
może wystarczy moja akredytacja?
- Wejdź! Wejdź! - Polly wołała z kuchni. - I powiedz mi, co się dziś stało w „Coś
tam”? W bibliotece urywał się telefon!
- Czego chcieli?
- Odpowiedzi do quizu - które powinny się znaleźć w gazecie, ale ich tam nie było.
Sprawdziliśmy przysłowia u Bartletta i pracownicy czytali je dzwoniącym.
- Zawsze masz wszystko pod kontrolą, Polly - powiedział. - Zjemy na tarasie?
Temperatura jest idealna i nie ma wiatru.
- Komary?
- Za wcześnie.
Zaczęli od grejpfruta w syropie z dodatkiem jagód.
- Nie pamiętam grejpfruta na twojej liście zakupów - powiedział.
- Czekaj tylko, aż usłyszysz całą historię!... Jedna z naszych ochotniczek otrzymała
dostawę grejpfrutów z sadu na Florydzie - z życzeniami urodzinowymi od osoby o imieniu
Miranda. Nie zna nikogo o takim imieniu, a jej urodziny wypadają w listopadzie. Zadzwoniła
do sadu. Nie wydawali się zmartwieni - uznali, że zaszła komputerowa pomyłka, i życzyli jej
smacznego... Cóż, kobieta jest wdową, mieszka sama, więc przyniosła grejpfruty do
biblioteki.
- Mam wrażenie - odezwał się Qwilleran - że komputery robią więcej błędów, niż
kiedykolwiek mieli to w zwyczaju ludzie.
- A ludzkie błędy wydawały się bardziej zrozumiałe i wybaczalne.
- Muszę jednak przyznać, że to najlepszy grejpfrut, jaki w życiu jadłem. Witamy w
nowym wspaniałym świecie komputerowych pomyłek.
Główne danie przyrządziła, dusząc na wolnym ogniu obiadowe resztki z ostatnich dni,
i Qwilleran pogratulował jej stworzenia smaku nieznanego dotąd ludzkiemu podniebieniu,
mimo że samo danie z wyglądu do złudzenia przypominało karmę dla psów.
- Jest nie do opisania - orzekł Qwilleran. - Mam nadzieję, że są dokładki.
Zjedli wszystko w milczeniu, które mogło stanowić przejaw zachwytu lub dowód
zimnej krwi.
- A teraz jesteś gotowy na sałatkę, mój drogi?
- Jak jeszcze nigdy!
Próbując odwieść swój umysł od myślenia o szpinaku, cykorii, jarmużu i rukoli,
zapytał:
- Widziałaś reklamę klubu Thelmy? Zadzwoniłem na podany numer i usłyszałem
nagraną wiadomość. Członkostwo z prawem wstępu na wieczór kosztuje pięćdziesiąt dolarów
i sto dolarów ze wstępem na noc - ważne przez rok. Bilety wstępu sprzedawać będą po pięć
dolarów. Członkowie mogą kupować bilety dla gości. Nagrany głos przedstawił się jako Dick
Thackeray, menedżer, ale dodał, że wieczorne pokazy prowadzić będzie Thelma Thackeray.
Polly zastanawiała się, czy pomysł ma szansę chwycić w Moose County.
- Myślę, że klub przyciągnie głównie ludzi z Lockmaster i Bixby. Ale nie ulega
wątpliwości, że skorzystają na tym restauracje w Pickax.
Na deser był mrożony jogurt z trzema polewami do wyboru. Wybór Qwillerana padł
na wszystkie.
- Jakieś nowinki w twoim ekscytującym życiu, Qwill? Musiał się przez chwilę
zastanowić.
- Yum Yum zwróciła swoje śniadanie... Koko dostał napadu miauczenia w trzech
rozpaczliwych tonacjach, aby poinformować mnie, że cieknie jeden z kranów...
- Jak gofry Thelmy?
- Dobre, ale wystawne. Nie w twoim stylu... Papugi były interesujące i uderzająco
piękne.
- Co miała na sobie Thelma?
- Długi żółty strój i dwie garście złotych bransoletek - cienkich jak drucik, ale za to
całe ich mnóstwo.
- Takie bransoletki nazywają się bangles - powiedziała Polly. - Wpadłam dzisiaj
przypadkiem na Fran Brodie w salonie fryzjerskim i powiedziała mi, że zdaniem Thelmy
drogocenne broszki, naszyjniki i bransoletki z klejnotami są zbyt efekciarskie jak na Moose
County. Złożyła je w bankowym depozycie. Będzie nosić tylko swoje małe diamentowe
kolczyki, okulary z diamentami w oprawkach i proste bransoletki bangles.
Qwilleran sapnął w swoje wąsy i pomyślał: Naprawdę są w bankowym depozycie?...
czy w drodze do Kalifornii z porywaczami?
Rozważał swoją teorię - że okup miał zostać wypłacony w klejnotach, a nie w
gotówce. Czy porywacze przyjechali tu aż z Kalifornii? Czy oddała im wszystko z wyjątkiem
diamentowych kolczyków i złotych bransoletek? Jaką założy biżuterię na wizytę na grobie
Tatki i kolację w „Boulder House”?
Pomógł Polly wnieść z tarasu obiadowe akcesoria, a potem ułożyli plan na następny
wieczór: kolacja w restauracji „Tipsy” i opera na sprzęcie grającym w domu. Polly
zasugerowała Traviatę.
- Idziesz rano na obchody urodzin Homera?
- Wyłącznie jako widz - odparł.
Qwilleran opisał obchody w swoim prywatnym dzienniku.
Sobota, 19 kwietnia
Ozdobione kolorowymi balonikami lobby Ittibittiwassee Estates wypełnił tłum
miejskich i regionalnych oficjeli, lokalnych i stanowych mediów oraz Derek Cuttlebrink ze
swą gitarą. Mieszkańcy domu stali odgrodzeni za liną. Wszyscy spoglądali w kierunku windy.
Gdy drzwi się otworzyły, ze środka wytoczył się Homer na wózku inwalidzkim,
popychanym przez swoją żonę. Na głowie miał zawadiacko przekrzywioną złotą koronę z
papieru. Z jego zmarszczonej twarzy dało się wyczytać, że ani korona, ani aparaty
fotograficzne, ani baloniki nie były jego pomysłem. Przykro nam, Homer, gdy stajesz się
wspólnotowym skarbem, zrzekasz się części osobistych przywilejów. Gdy długie oklaski
zaczęły przygasać, Derek brzdąknął parę akordów i zaśpiewał nosowym głosem na melodię
You're a Grand Old Flag George'a M. Cohana:
Jest przyjacielem i mistrzem z błyskiem w oku
I nie ma sobie równych jego rozum!
I mawiają, że choć wózek
Pisany mu na dłużej
To w herbacie woli rum od soku
Teraz ma dziewięćdziesiąt dziewięć lat
I wciąż czuje się jak chwat
A problemy mija z boku!
Wszyscy tutaj z nas
Pojawią się za rok na czas
By uczcić sto lat Homera - the grand old guy!
To nie były najlepsze słowa, jakie kiedykolwiek napisałem, ale za sprawą Dereka
zabrzmiały dobrze. Gdy aplauz wszedł w crescendo, otworzyły się drzwi windy, do środka
wjechał wózek, drzwi się zamknęły, a zielony napis poinformował o kierunku ruchu kabiny:
GÓRA.
Rozdział trzynasty
Syjamczyki wiedziały, kiedy Qwilleran ubiera się do jakiegoś wyjścia. Kręciły się obok, jak
to tylko potrafią koty, czekając cierpliwie na pożegnalny kąsek mozzarelli.
- Zabieram „złotko” na przejażdżkę wokół okręgu - wyjaśnił. - Przepraszam, że nie
zostaliście zaproszeni. Ma awersję do kotów.
Potrafił zrozumieć, jeśli ktoś miał alergię na sierść kota, ale ktoś, kto kotów po prostu
nie znosił, był podejrzany.
Przy Miłej pięć powitała go Thelma, wyglądająca elegancko w żółtozielonym żakiecie
z miękkiej skóry i białym skórzanym kapeluszu. Biały kolor miały również jej spodnie,
sandały i torba na ramię. T-shirt w poziome paski w różnych odcieniach zieleni dodawał jej
wyglądowi animuszu. Była gotowa do wyjścia.
- Zapomniałem ci powiedzieć - odezwał się. - Na cmentarzu musimy wspiąć się
kawałek żwirową ścieżką. Masz jakieś wygodniejsze buty?
- Już się robi! Pójdę na górę się przebrać, a ty w tym czasie przywitaj się z
amazonkami.
Słyszał je już z daleka. Dźwięk przypominał przyjęcie, które wymknęło się spod
kontroli, lecz jazgot ustał natychmiast, gdy tylko pojawił się w drzwiach - z wyjątkiem
zalotnego komentarza:
- Niezłe ciacho! Niezłe ciacho!
- Zostawmy komplementy - odezwał się Qwilleran - i porozmawiajmy lepiej o jakichś
mądrych sprawach.
W odpowiedzi otrzymał zwięzłą próbkę purnonsensu.
- Która godzina?... Szła dzieweczka do laseczka... Ijaj-ijaj-ho... Niezłe ciacho!
- Lubią cię - powiedziała Thelma, schodząc z góry w białych półbutach na płaskiej
podeszwie. - Nie o wszystkich da się to powiedzieć.
- Jestem zaszczycony.
Wsiadła zgrabnie do terenówki Qwillerana.
- Zanim odjedziemy - powiedział - pozwól, że pogratuluję ci klubu filmowego i złożę
życzenia zawodowych sukcesów. Dla miasteczka to wspaniała inicjatywa, nie obawiasz się
jednak, że prowadzenie klubu może być zbyt ambitnym wyzwaniem?
- Mój bratanek zrobi czarną robotę i weźmie na siebie odpowiedzialność, klub
powstaje jednak za moje pieniądze i to ja będę wszystko nadzorować.
Qwilleran często wysłuchiwał zwierzeń, zarówno od osób starszych, jak i młodszych.
Ufali mu, ponieważ był dobrym słuchaczem, miał sympatyczną twarz i wiedział, co i kiedy
należy powiedzieć.
- Jeśli jest coś, co mogę zrobić, chętnie pomogę - powiedział w tym momencie.
Jechali na północ do Hilltop - obok kliniki, college'u, Teatru K, „Toodle's Market”,
klubu curlingowego w domku alpejskim i Ittibittiwassee Estates. Wszystko to powstało w
ciągu kilku ostatnich lat.
- Pamiętam dom towarowy Lanspeaków - powiedziała. - Tam kupiłam swój
wielkanocny kapelusz. Kapelusze zawsze były dla mnie ważne. Nie wiem, dlaczego.
- To twój królewski instynkt. Urodziłaś się, aby nosić koronę. Widać to w twoim
sposobie bycia, sylwetce, usposobieniu.
- Mówisz takie miłe rzeczy, złociutki! Sprawdziłabym się jako pisząca o życiu gwiazd
felietonistka, ktoś taki jak Hedda Hopper, która słynęła zresztą ze swoich kapeluszy. Miała
ich setki i zrobiono jej kiedyś zdjęcie na okładkę „Time'a” w kapeluszu z maszyny do pisania,
mikrofonu i słuchawki telefonicznej.
- Ciekawe, że obie macie imię i nazwisko, które układają się w aliterację - zauważył
Qwilleran. - Co więcej, wyznam zupełnie szczerze, że Thelma i Thurston to moim zdaniem
piękne imiona dla bliźniąt, których nazwisko brzmi Thackeray. Komu je zawdzięczacie?
- Mojej matce, zanim się urodziliśmy. Gdyby miała dziewczynkę, chciała jej dać na
imię Thelma; gdyby miała chłopca, miał się nazywać Thurston. W rodzinie mówiliśmy
jednak do siebie po prostu Bud i Sis. Mój ojciec był Tatkiem... Masz jakieś rodzeństwo,
Qwill?
- Nie, a mój ojciec zmarł, zanim się urodziłem... Wyszłaś kiedyś za mąż?
- Tylko raz. Wygoniłam go po sześciu miesiącach. Był hazardzistą i nie miałam
zamiaru finansować jego hobby. Od tego czasu znakomicie sobie radziłam sama. Jak mówi
przysłowie: Kobieta bez mężczyzny jest jak ryba bez roweru.
Przez chwilę jechali w milczeniu.
- Piękna okolica - odezwała się wreszcie.
Była odprężona i powoli ulatniała się jej zawodowa poza.
- Ile godzin jechaliście tu z Kalifornii?
- To około dwóch tysięcy i dalibyśmy radę przejechać tę odległość w ciągu pięciu dni,
ale nie chcieliśmy narażać na stres amazonek, no i nie chcieliśmy przyjechać wcześniej niż
ciężarówka firmy przewozowej, więc się nie spieszyliśmy, zatrzymując się w domkach
kempingowych zamiast w motelach. Mogliśmy tym sposobem wnieść ferajnę do środka,
odsłonić im klatki i nikomu nie przeszkadzać. Papugi okazały się spolegliwymi pasażerami, a
Janice jest świetnym kierowcą.
Po kolejnych kilku minutach spokojnego milczenia Qwilleran powiedział:
- Zbliżamy się do Hilltop - u góry po lewej.
Cmentarz Hilltop znajdował się na szczycie biegnącego z północy na południe
grzbietu Hummocks. Sylwetki kamieni nagrobnych tworzyły coś w rodzaju wycinanki na tle
zachodniego nieba.
- Dzięki znajomemu z Towarzystwa Genealogicznego sprawdziłem lokalizację grobu
twojego ojca. Na szczyt prowadzi pięć ścieżek. Idąc pierwszą, wzdłuż wierzchołka, człowiek
popada w nastrój pogodnego spokoju - a przynajmniej tak ją reklamują.
Znaleźli nagrobek poświęcony „Milo hodowcy ziemniaków” i Qwilleran oddalił się,
by Thelma mogła spędzić kilka chwil sam na sam z Tatką.
- Opuść swoją szybę, Thelmo - powiedział Qwilleran, gdy jechali już w stronę jeziora - i
wciągnij głęboko powietrze. Od Kanady oddziela nas sto mil wody. „Boulder House” była
pierwotnie letnią rezydencją właściciela kamieniołomu.
Kuriozum architektoniczne rozparło się na klifie ponad piaszczystą plażą, sprawiając
wrażenie bliższe warowni niż miłego zakątka na niedzielny obiad. Także właściciel gospody
nie wyparłby się związków ze średniowiecznym drzeworytem: niski, pulpetowaty, w
skórzanym fartuchu, a zarazem na tyle serdeczny, że stali bywalcy zwracali się do niego per
„nasz gospodarzu”.
Przed kolacją wypili drinka na kamiennej werandzie ponad krawędzią klifu.
- Nie wolno mi popijać, złociutki - odezwała się Thelma. - Rozkaz lekarza. W moim
wieku muszę być grzeczną dziewczynką.
Polecił jej koktajl Q i objaśniał właśnie niuanse smakowe wody squunk, gdy jakieś
wielkie i ofutrzone stworzenie przywędrowało do nich w wyraźnie pokojowych zamiarach.
- A to co? - zawołała ze strachem.
- To Rocky, tutejszy kot. Owszem, widać przede wszystkim futro, ale to dlatego, że
kot jest długowłosy. Jeśli nie chcesz się z nim bratać, spław go za pomocą kilku żołnierskich
„sio”.
Gdy Rocky przemieścił się na drugą stronę werandy, Qwilleran objaśnił, że
wyjątkowa architektura gospody umożliwiała Rocky'emu wspinanie się po jej zewnętrznych
murach na wzór alpejskiej kozicy i podglądanie przez okna śpiących gości.
Thelma się wzdrygnęła.
Sala obiadowa była równie grubo ciosana co cała reszta. Jej podłoga składała się z
płaskich kamiennych płyt, w których czas rzeźbił powoli kolejne bruzdy. Z boku znajdował
się potężny kominek, który latem zasłaniało cienkie przepierzenie.
- Gdy jest zimno - powiedział Qwilleran - goście siadają po obiedzie wokół kominka,
a nasz gospodarz opowiada historie o duchach i inne legendy, od których włos się jeży na
głowie. Menu nie jest może wyrafinowane, ale wszystko jest dobrej jakości.
Wzięli prosty befsztyk z polędwicy wołowej i ziemniaki w mundurkach oraz coś, co
Qwilleran nazwał zielonym haraczem brokuł. Po placku z jagodami, gdy popijali jeszcze
kawę, gospodarz zapytał, czy smakował im posiłek.
- Panno Thackeray, oto Silas Dingwall, prawnuk człowieka, który odpowiada za ósmy
cud świata.
- Jak mu się to udało? - wykrzyknęła.
- Jeśli zechce pani zaszczycić mnie w moim gabinecie - odparł gospodarz - z
przyjemnością podam pani poobiedniego drinka i opowiem całą historię.
Zgodzili się, a Thelma szepnęła:
- Ależ oryginał!
Swój swego zwącha - pomyślał Qwilleran. W gabinecie poprosił o pozwolenie, by
nagrać opowiadanie gospodarza, i na dyktafonie wąsacza zapisana została następująca
historia:
Pod koniec dziewiętnastego wieku, gdy Moose County przeżywało rozkwit, baronowie
drzewni budowali dla siebie ogromne letnie pałace nad brzegiem jeziora. W tamtych czasach
gust nie nadążał za pieniędzmi - w naszych zresztą też o to niełatwo. W każdym razie lokalni
bonzowie starali się nawzajem przebić i każdy pałac musiał być większy i bardziej
imponujący od sąsiedniego.
Moi przodkowie mieli kamieniołom i uważano ich za przedstawicieli niższej klasy niż
dużych chłopców, którzy prowadzili kopalnie i leśne interesy. Mój pradziadek miał jednak
poczucie humoru i wpadł razem z moim ojcem i jego braćmi na szalony pomysł. Przywlekli na
to miejsce ogromne głazy i zaczęli je układać tak, aby stworzyć nadający się do zamieszkania
budynek. Trzeba było całych zaprzęgów koni pociągowych i drużyny osiłków, aby plan dało
się wcielić w życie. Owoc ich wysiłku stał się z miejsca atrakcją turystyczną.
W 1912 roku załamała się gospodarka i ludzie zaczęli z tych okolic uciekać. Ci, którzy
zostali, niemal przymierali głodem, aż do momentu, gdy weszła w życie... prohibicja i narodził
się nowy przemysł. Szmuglerzy alkoholu pod osłoną nocy przywozili whisky z Kanady do
Moose County, a nielegalni handlarze wynajdywali chytre sposoby, aby rozprowadzić ją na
Nizinach. Punkt zborny większości ówczesnych operacji stanowiła sieć podziemnych komór
pod tym budynkiem, do których wchodziło się przez tunel od strony plaży.
W trakcie opowieści Silasa Qwilleran obserwował Thelmę, usiłując dostrzec
trzepotanie powiek, wilgotność ust albo jakiekolwiek inne oznaki wskazujące, że wiedziała o
zaangażowaniu w sprawę swojego ojca. Zmianie nie uległa nawet głębokość jej oddechu i na
zakończenie odezwała się prawie bez żadnych emocji:
- To byłby dobry film... tajemnicze odgłosy z piwnicy... i duch urzędnika
podatkowego uwięzionego przez wdzierający się do tunelu przypływ.
- Na jeziorach nie ma przypływów - powiedział Qwilleran, podejmując tonację jej
opowieści - ale mogłoby chodzić o wzburzoną przez sztorm kipiel, z błyskawicami i
gromami, które biłyby bezlitośnie przy akompaniamencie jakiegoś dzikiego fragmentu z
Czajkowskiego. Boris Karloff mógłby zagrać ducha!
Może i nie powiodło się jej w filmie - pomyślał - ale z pewnością potrafi zagrać rolę.
A może naprawdę wierzy w historię o ziemniaczanym chipsie?
Przed końcem dnia pojawiło się jeszcze więcej pytań bez odpowiedzi.
Do Pickax wracali wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się od czasu do czasu, by podziwiać
widoki: żaglówki na horyzoncie... łodzie motorowe płynące donikąd... kutry rybackie
kołyszące się tu i ówdzie na kotwicach.
- Gdy dorastaliśmy, jezioro nie odgrywało w naszym życiu żadnej roli - powiedziała
Thelma.
- Jakie to doświadczenie - bycie bliźniaczką? Mieliście ze sobą jakiś szczególny
kontakt?
- Mój brat miał inne zainteresowania, ale łączył nas wspólny duch. Zawsze
musieliśmy wiedzieć, gdzie w danej chwili znajduje się to drugie. Mimo że byliśmy
bliźniętami, mieliśmy bardzo różną osobowość. Bud był szczupły i wrażliwy, ja byłam silna i
twarda. Raz rozkwasiłam nos łobuzowi, który dokuczał Budiemu na szkolnym podwórku.
Nauczycielka na mnie nawrzeszczała, ale powiedziałam jej, że jestem z tego dumna i że
zrobiłabym to jeszcze raz. Gdy poszedł na studia na wschód, a ja pojechałam na zachód, stale
mieliśmy ze sobą kontakt. Byłam z niego dumna. Był lekarzem i miał własną klinikę
weterynaryjną. Potrafił wspaniale, bardzo czule traktować swoich pacjentów - głównie konie i
psy - a także ich właścicieli. Pewna kobieta, której doberman nie reagował na leczenie,
powiedziała, że chce się skonsultować z psychiatrą diagnozującym zwierzęce zaburzenia -
przez telefon! Zamiast obruszyć się na ten pomysł, Bud zachęcił ją, by zadzwoniła i
opowiedziała mu o diagnozie. Powiedział, że może się czegoś nauczyć... ale mówię ci chyba
więcej, niż masz ochotę usłyszeć.
- Przeciwnie! Jestem szczerze zainteresowany. Wiesz, że portret twojego brata wciąż
wisi w recepcji kliniki, którą założył? Mocna twarz. Żałuję, że nie miałem okazji go poznać.
Zdjęcie zrobił John Bushland, który słynie z umiejętności fotografowania prawdziwego
charakteru swoich modeli. Na pewno ma jeszcze negatyw. Mogę ci załatwić odbitkę.
- Bóg zapłać, Qwill! Bud pisał do mnie najwspanialsze listy pod słońcem i trzymam je
do tej pory w nadziei, że kiedyś złożą się na podnoszącą na duchu książkę dla miłośników
zwierząt. Jak myślisz?
- Musiałbym je zobaczyć, ale chętnie podzielę się swoim zdaniem.
- Ostatni list Buda był taki cudowny! - zdjęła ciemne okulary i przetarła oczy
chusteczką.
- Mam wrażenie, że Dickie Ptaszyna - powiedziała po chwili nie jest człowiekiem
pokroju swojego ojca. Dlatego tu jestem. Klub Filmowy, taką mam nadzieję, będzie dla niego
wyzwaniem i czymś, o co będzie potrafił się troszczyć.
- Bardzo chwalebne - powiedział Qwilleran cicho, choć nie uważał pieszczotliwego
imienia „Dickie Ptaszyna” za odpowiednie dla dziecka płci męskiej; mogło człowieka
wykoślawić na całe życie.
Na fotelu obok siebie wyczuwał napięcie.
- A jakie macie reakcje w sprawie Klubu Filmowego? W Moose County nigdy nie
było takiego miejsca - zapytał.
Thelma się rozpromieniła.
- Dick wspominał o setkach telefonów. Sprzedaje złote karty członkowskie na
spektakle wieczorne i zielone karty członkowskie na spektakle nocne - ludzie często płacą
kartą kredytową.
- Kto wybiera repertuar?
- Ten jeden obowiązek zostawiam wyłącznie sobie, ale chętnie uwzględnię twoje
sugestie.
Nigdy nie był fanem kina, ale dobrze zapamiętał Opowieść o dwóch miastach -
Dickens należał do grona jego ulubionych powieściopisarzy.
Gdy wymienił tytuł, Thelma wykrzyknęła z entuzjazmem:
- To także jeden z moich faworytów! Ściska mnie w gardle za każdym razem, gdy
Ronald Colman wypowiada swą ostatnią kwestię!
- Dwight Somers sprawdza się jako twój specjalista od public relations? - Qwilleran
zmienił temat.
- Jest jednym z najlepszych fachowców, z jakimi do tej pory pracowałam. Ułożony
młody człowiek. Zresztą uwielbiam mężczyzn z brodą! No i oczywiście z wąsami! -
uzupełniła, sprzedając mu lekkiego kuksańca.
Górna warga wąsacza zadrgała - nie na skutek figlarnego komplementu, ale z powodu
przeczucia, że Dickie Ptaszyna za często się uśmiechał.
Na Miłej odprowadził ją do drzwi, lecz nie przyjął zaproszenia na filiżankę herbaty,
tłumacząc, że w domu czekają już na niego głodne koty.
Czuł, że spisał się nieźle na zakończenie dnia, a może nawet całego tygodnia. Thelma
odwiedziła grób Tatki; w tym czasie Janice mogła spokojnie pojechać na przejażdżkę łódką.
Wybieg mający skłonić spadkobierczynię ziemniaczanego chipsa do wyjścia z ukrycia nie
zadziałał, lecz miało to co najwyżej takie konsekwencje, że niezaspokojona pozostała jego
dziennikarska ciekawość - odnośnie do czegoś, co i tak nie było jego sprawą. Przyznawał to
otwarcie. Thelmie spodobała się jednak wycieczka i legenda o kamiennym domu.
Dowiedziała się również, że może powiedzieć „sio” do Rocky'ego, a ten posłucha. To mógł
być pierwszy krok na drodze do wyleczenia jej z ailurofobii.
Wróciwszy do domu, Qwilleran odnalazł w sobie przemożną potrzebę, aby zjeść porcję
lodów i posłuchać muzyki. Na zainstalowanym w składzie wyśmienitym sprzęcie grającym
nastawił operę Verdiego, której płytowe wykonanie dostał niedawno w prezencie od Polly.
Usiedli razem w fotelu. To jedna z tych rzeczy, które mogli robić wspólnie jako
rodzina. Koty zwinęły się w kłębek, wyrobione na tyle, aby grzmiące basy i świdrujące
koloratury przyjmować ze stoickim spokojem - co najwyżej od czasu do czasu strzygąc
uszami i wychodząc do kuchni na szybki łyk wody.
Rozdział czternasty
Qwilleran wychodził właśnie na lunch z Pogodnym Jimmym, postrzelonym pogodziarzem, i
syjamczyki patrzyły na niego tak, jakby doskonale wiedziały, dokąd się wybiera.
- Macie jakąś wiadomość dla waszego przyjaciela Huragana? - zapytał.
Yum Yum lekko kichnęła, a Koko odczuł nagłą potrzebę podrapania się w prawe
ucho. Dlaczego zawsze w prawe?
Pogodny Jimmy był rodowitym mieszkańcem okręgu Lockmaster, wychowanym w
mieście Horseradish, którego cechowały umysłowość, talent towarzyski i słabość do
eleganckich strojów właściwe raczej typom nizinnym - miał z nimi wspólne wszystko z
wyjątkiem dwukolorowych półbutów, odnotował swego czasu Qwilleran.
Przed „Onoosh's Cafe” pojawił się jako pierwszy i czekał na powietrzu, ciesząc
nozdrza podmuchami lekkiego, kwietniowego wiatru.
Po chwili zjawił się Jimmy - we własnej osobie i... w dwukolorowych półbutach!
- Co się stało? - spytał Qwilleran, udając zatroskanie. - Och! Przepraszam. Myślałem,
że miałeś wypadek i nosisz bandaże na stopach.
Jimmy nie wydawał się zbity z tropu.
- Powinieneś kupić dwukolorowe gangsterki, Qwill. To teraz duża rzecz.
- Moje stopy są wystarczające duże w zwykłych butach, Joe. Wchodzimy?
Usiedli we wnęce i zamówili baba ghanouj na przystawkę. (Nikt nie zdążył
Qwilleranowi powiedzieć, że robi się to z bakłażana).
- Jak nasz przyjaciel Huragan? - spytał.
- To dobry kot. Jesteśmy kumplami - powiedział Jimmy. - Wydaję jednak majątek na
pozbywanie się kocich odchodów. Weterynarz mówi, że chłopak cierpi na „guliweriańską
hydraulikę” - w sumie nic poważnego, choć okazuje się, że dałem mu jednak właściwe imię.
Jak twoje bachory?
- Wiecznie zajęte - Yum Yum grzebie w koszu na śmieci, a Koko krąży po regałach,
wywąchując klej z książkowych grzbietów. Ostatnio chce, żeby mu ciągle czytać Almanach
biednego Ryszarda, ale męczą mnie te wszystkie złote myśli.
- Na przykład?
- Mężczyzna bez żony jest tylko połową człowieka.
- Propaganda! - zaprotestował Jimmy.
- Uprzedzenia, by nie nazywać rzeczy po imieniu! Dlatego zdecydowałem się
opublikować zbiór kocich sentencji zatytułowany Almanach fajnego Koko.
- Pamiętasz jakieś przykłady?
- Kot bez ogona jest lepszy niż polityk bez głowy... Kot może patrzeć na króla, lecz
nie musi całować go po butach... Nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic
złego, ale pazury mam ostre... Dosyć jednak! Co słychać w Indian Village?
Zimą, gdy skład trudno było ogrzać, Qwilleran przenosił swą siedzibę do mieszkania
w bloku naprzeciwko Jimmy'ego. Miejsce było dobre, ale deweloper spartaczył robotę.
Podłogi się trzęsły; ściany między mieszkaniami były cienkie. Odkąd właścicielem Indian
Village stała się Fundacja K, sukcesywnie wykonywano kolejne poprawki. Ostatnio wiązało
się to z wytłumieniem ściany między hallem Qwillerana i salonem Jimmy'ego.
- Niesłychane, ile można zrobić, nie robiąc bałaganu - stwierdził pogodziarz z
uznaniem. - Osłaniają wszystko folią, następnie wiercą dziury w ścianie i wtłaczają pod
ciśnieniem izolację; gipsują dziury; malują ścianę. Czysta robota. Myślałem, że użyją
cieńszych wierteł, ale w końcu zdecydowali się na grubsze i mogli wtłoczyć więcej izolacji.
- Sprawdza się?
- Ponieważ ty i twoje muzykalne koty chwilowo obok mnie nie mieszkacie, a
mieszkanie po drugiej stronie ktoś próbuje sprzedać - nie wiem. Ale sąsiedzi z osiedla są
zadowoleni. Nawet takie zawodowe mąciwody jak Amanda Goodwinter! Trochę złagodniała,
odkąd wybrano ją na burmistrza. To pewnie dlatego, że jej specjalista od public relations
doradził jej, by kupiła kota dla poprawy wizerunku.
Amanda od lat była zrzędliwą właścicielką studia projektowego i kłótliwym
członkiem rady miejskiej. Niezależnie od tego, ile wydawała na ubrania i fryzjera, zawsze
wyglądała jak strach na wróble. Gdy wybierała kota, jej przyjaciele spodziewali się, że
zaadoptuje niechlujnego szarego kocura bez połowy ogona i ze zgryzionym uchem. Kupiła
jednak wspaniałego długowłosego kota, któremu nadała imię Quincy na cześć jednego z
pierwszych prezydentów Stanów Zjednoczonych.
- Skoro mowa o kotach - powiedział Qwilleran - angażujesz się w Kocią Rewię?
- Taa..? Prosili mnie o prowadzenie.
- Chyba będę musiał przypomnieć sobie lekcje stepowania - powiedział Qwilleran - i
odstawić jakiś dwójkowy numer z burmistrz Goodwinter.
Tak naprawdę miał nadzieję, że wyłga się recytacją zwariowanych wierszy T.S. Eliota
z jego Kotów. Często je czytał syjamczykom. Yum Yum podobał się ten o Bertrandzie Bobruj
i Melchiorze Melinie, które krążyły po domu, podkradając rzeczy; łatwo było w jej przypadku
o empatię. Koko zdawał się odczuwać pokrewieństwo z Kotem Naprzekórkiem. „Nic nie
wskórasz u kocura Naprzekóra, taka bowiem tego gbura jest natura
1
„.
Po lunchu Qwilleran przechodził obok biblioteki, gdy na parkingu zauważył zielone coupe
Thelmy. Wszedł do budynku i zaskoczony zastał Janice i jedną z ochotniczek, które ściągały
wystawę zdjęć gwiazd filmowych.
- Co się dzieje? - spytał.
- A! To ty! - powiedziała Janice. - Co za miła niespodzianka! Thelma uznała, że
wszyscy już widzieli zdjęcia i czas pokazać nowe. Zamówiła nawet nowy szyld.
Napis obwieszczał: WYSTAWA ZA ZGODĄ KLUBU FILMOWEGO „THELMA”.
- Zapraszam cię na filiżankę kawy, gdy skończycie - powiedział. - Nie spiesz się.
Czekając, przejrzał katalogi, wymienił parę słów z Mackiem i Katie, wrzucił
jednodolarówkę do ich słoika i uciął sobie pogawędkę z młodymi pracownicami czytelni.
- Pani Duncan wyszła na lunch - oznajmiła jedna z nich. - Nie powiedziała, o której
godzinie wróci.
Cichy romans szefowej ze sławnym panem Q stanowił dla nich sprawę wielkiej wagi i
z pewnością uznały za rzecz niesłychanie doniosłą, gdy opuścił on budynek w towarzystwie
kobiety z Hollywood, która była młodsza od pani Duncan, choć nie tak ładna.
Przemierzali z Janice niewielki dystans dzielący ich od „Lois's Luncheonette” i
Qwilleran wyjaśniał głęboką kulturową zasadność przyjaznych, zapyziałych i hałaśliwych
jadłodajni. Gdy przybyli na miejsce, wśród klientów toczyła się właśnie dysputa polityczna, z
Lois w roli niezależnego arbitra - funkcja, z której wywiązywała się, balansując dzbankiem
kawy między głowami oponentów. Głosy ucichły, gdy pan Q wszedł z nieznajomą kobietą.
1
Przełożył Stanisław Barańczak.
- Wejdźcie! - zawołała Lois. - Siadajcie gdziekolwiek! Wszystkie stoły są czyste. W
kuchni mamy jeszcze dwa kawałki szarlotki.
- Thelma ominęłaby to miejsce szerokim łukiem - szepnęła Janice. - Ale mnie się
podoba!
- A co Thelma robi dziś po południu? - spytał niezobowiązująco.
- Medytuje w swojej piramidzie. Zrobiono ją z miedzi, dzięki czemu lepiej skupia
dobrą energię. Potrzebuje tego po porannej kłótni z Dickiem.
- Znowu dawał Lolicie niedozwolone karmelki?
Janice się zawahała.
- Może nie powinnam o tym mówić, ale martwię się o nią, no i to pomaga, gdy pozna
się inne zdanie. Była dla Dicka taka dobra, o on jest taki niewdzięczny.
- Masz całkowitą słuszność, że się niepokoisz, Janice. Słyszałaś, o co się kłócili?
- O pracowników Klubu Filmowego. Będą potrzebować ludzi do sprawdzania biletów,
obsługi projektora, podawania drinków i sprzątania między pokazami. Dick chce przywieźć
ludzi, których zna - z Bixby. Thelma nalega, by zatrudnić miejscową pomoc - z kilku dobrych
powodów.
- Ma całkowitą słuszność.
- Cóż, Dick wybiegł z domu i trzasnął drzwiami, więc podejrzewam, że Thelma użyła
Mocnego Argumentu. Zawsze mówi, że nosi przy sobie Mocny Argument, aby w razie czego
postawić na swoim.
- Ciekawe, dlaczego Dickowi tak zależało, żeby zatrudnić tłumoków z Bixby, jak ich
nazywamy w Moose County - rzucił Qwilleran od niechcenia.
(Wydawało mu się, że zna odpowiedź).
- Jak wczorajsza przejażdżka łódką? - dodał, zmieniając temat.
- Wspaniała! „Viewfinder” to piękna łódź. Handleyowie byli mili. A lunch bardzo
smaczny. Bushy potrafi zapewnić rozrywkę. Opowiadał historie o swoich przodkach, którzy
byli rybakami, i o UFO, i o strasznych katastrofach na jeziorze, zanim rząd zbudował latarnię.
- A jak wygląda odzew na reklamę klubu?
- Bardzo dobrze! Dick sprzedaje zarówno złote, jak i zielone karty członkowskie.
- Ustalono już datę otwarcia? - spytał Qwilleran.
- Nie do końca. Thelma chce, żeby otwarcie wypadło w ten sam dzień, co potrójny
szczyt w jej kalendarzu biorytmów.
Pokiwał głową z uznaniem.
- Rozsądne podejście!
- A wiesz, kto się pojawi na otwarciu?
No przecież chyba nie pan Simmons - pomyślał.
- Pan Simmons! - obwieściła.
- Jako przyjaciel rodziny czy ochroniarz?
- Przyjaciel, choć Thelma uważa, że ma czujne oko, które rozgląda się dokoła i w mig
potrafi wszystkich prześwietlić - Janice powiedziała to z rozbawieniem.
- Czy jest coś, w czym mógłbym pomóc w związku z jego pobytem? Odebrać go z
lotniska?
- Thelma powiedziała, że z pewnością będzie bardzo zainteresowany obejrzeniem
twojego składu. Opowiadała mu o nim.
- Da się to zorganizować - odparł.
- A Bushy obiecał, że zabierze nas na „Viewfindera”.
Janice nie była już nieśmiałym gościem, którego poznał na przyjęciu. Czy Thelma
uznała, że „czas dojrzał”, aby rozmawiać otwarcie z panem Q? Tak czy inaczej, dzięki swej
umiejętności słuchania zawsze mógł liczyć na jakieś zwierzenia.
- Bushy zrobi portret Thelmy podobny do tego, który wykonał dla jej brata - mówiła
Janice. - I zleciła mu sfotografowanie jej dwudziestu czterech kapeluszy - na potrzeby książki.
Tekst napisze kobieta z Kalifornii. Nie widziałeś jeszcze tych kapeluszy, prawda? Mam parę
zdjęć, która sama kiedyś zrobiłam.
Sięgnęła do torebki.
To naprawdę ma więcej wspólnego ze sztuką niż z kapeluszem! - pomyślał Qwilleran,
rzuciwszy na nie okiem.
- Ciekawe - powiedział.
- Fran Brodie uważa, że powinnyśmy zaproponować je na wystawę w Centrum Sztuki.
- W Mooseville otwierają właśnie galerię, gdzie można liczyć na większą publiczność
i na bardziej wyrobiony gust - doradził Qwilleran. - Turyści przyjeżdżają tam z Nizin, a latem
na jachtach przypływają również ludzie z Grand Island. Myślę, że powinnaś pokazać te
zdjęcia Elizabeth Hart. Jest współwłaścicielką restauracji „Grist Mill” i założycielką butiku
„Elizabeth's Magic” w Mooseville. Powołaj się na mnie i powiedz jej, że zyska dzięki temu
rozgłos w całym stanie.
Qwilleran nie był przygotowany na znużone „halo”, którym Polly rozpoczęła ich wieczorną
pogawędkę.
- Polly! Wszystko dobrze? - spytał zaniepokojony.
- Nie wiem. Gdzieś tak w okolicy szóstki na dziesięciostopniowej skali. Poszłam na
lunch z moją przyjaciółką Shirley - wiesz, tą bibliotekarką z Lockmaster. Spotykamy się raz
na parę miesięcy. Tym razem kolej wypadła na jej przyjazd tutaj. Poszłyśmy do „Onoosh's
Cafe”. W poniedziałek nie ma tam ruchu, a chciałyśmy pomówić spokojnie o sprawach
biblioteki. Wymieniłyśmy wrażenia i doszłyśmy do wniosku, że biblioteki to już nie to samo
co dwadzieścia lat temu. W bibliotekach chodziło kiedyś o książki! I o ludzi, którzy je
czytają! A teraz chodzi o całe to „audio” i „wideo”, i komputery, i ludzi, którzy wiecznie się
do czegoś spieszą. Tam, gdzie kiedyś była cisza i spokój, teraz można znaleźć wszystko z
wyjątkiem książek. Nawet ochotnikom się już nie podoba i spóźniają się często do pracy.
Publika wali tłumami, żeby zobaczyć zdjęcia gwiazd filmowych, ale nikt się nie zgłosi po
program czytelniczy. Shirley się zwalnia! Jej syn ma księgarnię w Lockmaster i zamierza tam
pracować. Ja chciałam jeszcze to ciągnąć, ale nie wiem, czy wytrzymam kolejne pięć lat
frustracji. A jeśli odejdę, to czym się będę zajmować? Mogłabym uczyć dorosłych czytania...
może masz jakieś inne propozycje, Qwill?
- Jeśli Fundacja K zdecydowałaby się otworzyć księgarnię w Pickax, zgodziłabyś się
ją poprowadzić? - spytał spokojnie.
- Co? Nie możesz tego mówić poważnie! - wykrzyknęła.
- To zbrodnia przeciw miastu tej wielkości, aby nie miało swojej księgarni! Mogłabyś
organizować grupy dyskusyjne i sesje czytania klasyków... zawsze można przywieźć autobus
słuchaczy z Ittibittiwassee Estates.
- Chyba zemdleję! - powiedziała Polly.
- Zanim to nastąpi, chciałbym ci jeszcze podziękować za płytę, którą mi ostatnio
kupiłaś!
Rozdział piętnasty
Qwilleran nie żartował w sprawie księgarni. Szykowały się długie spotkania z G. Allenem
Barterem, prawnikiem Fundacji K, i podróże do Chicago, aby zdecydować, czy księgarnia
powinna powstać w nowym budynku przy Book Alley, czy w dawnej siedzibie „Pickax
Picayune”. W międzyczasie była jeszcze Kocia Rewia, którą należało przygotować... i Klub
Filmowy „Thelma”, który lada chwila miał otworzyć podwoje... i kolejny felieton do rubryki
„Piórkiem Qwilla”, który należało oddać w terminie.
Qwilleran szlifował swoje tysiąc słów o Almanachu fajnego Koko, gdy zadzwonił
Thornton Haggis.
- Mam dla ciebie ciekawe informacje, Qwill. Masz czas?
- Ścigam się z terminem. Wpadnij może o czternastej? I weź po drodze moją pocztę i
gazetę. Napijemy się czegoś dla orzeźwienia. Twoje informacje się nie zestarzeją?
- Pochodzą sprzed wieku. Parę godzin więcej nie powinno im zaszkodzić. To coś, o
czym się dowiedziałem w Towarzystwie Genealogicznym wczoraj wieczorem.
Osłabiło to nieco ciekawość słuchającego, powiedział jednak na zakończenie:
- Nie mogę się doczekać!
Po czternastej jego przyjaciel Thorn przyczłapał szosą od strony Centrum Sztuki i
Qwilleran przywitał go dzbankiem sangrii. Poruszyli kwestie pogody, przyszłości Klubu
Filmowego „Thelma” oraz cen paliwa. Następnie Qwilleran zadał pytanie o TG, jak potocznie
nazywano organizację o dziesięciosylabowej nazwie.
- No... parę lat temu zaczęli inwentaryzować zagubione cmentarze.
- Jak można zgubić cmentarz?
- Od około 1850 roku ludzi grzebano na podwórkach, wzdłuż dróg i na małych
placykach przykościelnych. Dziś nie ma po nich śladu, ale grupa członków TG, którzy
nazywają się tropicielami grobów, przejrzała archiwa okręgu i znalazła setki wzmianek z
nazwami i lokalizacjami starych cmentarzy. Większość małych kościołów została zniszczona,
ale znaleźli jeden drewniany kościółek mniej więcej wielkości garażu - za to z dumną
wieżyczką na dachu. Kamienny murek otacza niewielki cmentarz z nagrobkami nie
większymi niż betonowe pustaki - zachowały się jednak na nich nazwiska i daty. Najstarszy
nagrobek pochodzi z 1918 roku. Cmentarz jest kompletnie zarośnięty. Swoją drogą objęto go
programem ochrony dziedzictwa Klingenschoenów. TG stara się właśnie o pozwolenie na
jego uporządkowanie. I tu niespodzianka! Na cmentarzu pogrzebano troje Thackerayów, a do
tego jest prawie pewne, że to Milo i inni farmerzy zbudowali kościół.
- Hm... - zastanowił się Qwilleran. - To byłaby niezła historia dla „Coś tam”, gdyby
się nią odpowiednio zająć. Czy TG ma już konkretne plany?
- Skoro do Moose County wróciła ostatnia z tutejszych Thackerayów, pomyśleli, że na
miejscu byłaby jakaś ceremonia poświęcenia. Znasz Thelmę. Myślisz, że się na coś takiego
zgodzi?
- Lubi, gdy się o niej dobrze mówi. Zatrudniła specjalistę od public relations.
Mógłbym ją wybadać.
- W takim razie nie będziemy rozpowszechniać informacji o grobie Thackerayów,
dopóki się z nami nie skontaktujesz.
Qwilleran obiecał, że zabierze Thelmę na lunch do pensjonatu „Nutcracker”; mógłby przy
okazji zaproponować zwiedzanie okolicy, w tym wycieczkę do starego drewnianego
kościółka. Zadzwonił do niej zaraz po wizycie Thorntona, lecz zanim zdążył wystosować
swoje zaproszenie, zawołała:
- Dziękuję, złociutki, że wysłałeś nas do tej uzdolnionej Elizabeth Hart! Przyjechała
dziś rano obejrzeć nasze kapelusze i powiedziała, że wystawi je u siebie z wielką
przyjemnością!
- Musisz mi o tym opowiedzieć! Przyjadę, powiedzmy, jutro o jedenastej i zabiorę cię
na lunch i wycieczkę po okolicy.
- Jakie mam włożyć buty? - brzmiała jej szybka odpowiedź. Rozłączył się zadowolony
z „dobrze spełnionej misji”. Jeszcze tego samego dnia czekało go jednak trudniejsze zadanie.
Nowa w Moose County Akcja Kotek po cichu rozwijała skrzydła i nadszedł czas, aby ją
upublicznić, organizując zbiórkę pieniędzy podczas Kociej Rewii. Pytanie tylko: gdzie i kiedy
miała się ona odbyć? Spotkanie robocze w tej sprawie ustalono na wtorkowy wieczór w domu
MacLeodów przy ulicy Miłej. Qwilleran zjawił się o dziewiętnastej trzydzieści, gdy na
trawniku przed domem zgromadziło się już kilkoro sąsiadów, a od strony Indian Village
nadjeżdżał właśnie samochód z kolejnymi gośćmi. Hannah MacLeod witała wchodzących w
drzwiach, podczas gdy wujek Louie MacLeod grał na fortepianie utwory z musicalu Koty.
W domu przy Miłej wychowały się już trzy pokolenia muzyczne MacLeodów i
wszędzie można się było natknąć na portrety przedstawiające śpiewaków operowych,
skrzypków oraz pianistów.
Najmłodszy członek rodziny - adoptowany niedawno Danny - wprowadził gości do
sąsiedniego pokoju, stosując się do wymogów etykiety tak gorliwie, jak potrafi to chyba tylko
ośmiolatek. Przyniósł dodatkowe krzesła z kuchni, zapytał, czy ktoś życzy sobie wodę w
butelce, a także odpowiadał wyczerpująco na pytania o kocią kolonię.
- Koty muszą pozostać przy matce przez osiem tygodni... Matka karmi je i pokazuje,
jak się powinny myć... Podnosi kotki za grzbiet i wrzuca je do kuwety... Uczy je także
zabawy.
Gdy pojawił się ostatni gość - Burgess Campbell z Alexandrem - Wujek Louie zagrał
kilka akordów Boże pobłogosław Amerykę, a Danny powiedział:
- Wstańmy i zaśpiewajmy wszyscy!
Spotkaniu przewodniczyła Mavis Adams, pomysłodawczyni lokalnego programu
opieki dla zwierząt i organizatorka charytatywnej rewii. Przedstawiła dwoje gości
specjalnych. Hixie Rice była kierownikiem działu promocji w „Moose County coś tam”; jej
gazeta mogła potraktować finansowanie rewii jako wydatek na cele społeczne. Dwight
Sommers był specjalistą od public relations, który będzie doradzał komitetowi
organizacyjnemu pro publico bono.
- Znamy już w zasadzie program rewii - powiedziała Mavis - ale nie możemy
podejmować decyzji co do ilości lub ceny biletów, dopóki nie będziemy wiedzieć, gdzie i
kiedy zostanie ona wystawiona.
- Jeśli mi wolno... - zabrał głos Burgess Campbell. - W tym okręgu mieszka sporo
dostatnich obywateli, którzy chętnie wesprą dobrą sprawę, jeśli rewia zawierać będzie
elementy nowości i elitaryzmu. Pięćdziesiąt osób zapłaciło po trzysta dolarów za możliwość
degustacji serów na przyjęciu, na którym obowiązywały smokingi... właściwie tylko dlatego,
że odbyło się ono w składzie Qwilla. Odnowiony gmach opery stanowić będzie podobny
magnes tak długo, dopóki ludzie wciąż o nim dyskutują na ulicy.
- Tylko czy dama zechce nam ją na jedną noc wypożyczyć? - spytał Wujek Louie. -
Podobno nie znosi kotów. Co na to kancelaria „Somers & Beard”?
- Jest bardzo czuła na punkcie swojego wizerunku - odezwał się specjalista do spraw
public relations. - W okręgu, w którym mieszka dziesięć tysięcy obrońców kotów, normalnie
radziłbym za wszelką cenę unikać etykietki ailurofoba. Ale ponieważ dla niej pracuję,
niespecjalnie wypada mi agitować na rzecz Kociej Rewii. Musicie poprosić o udostępnienie
opery. Wtedy, jeśli zapyta mnie o zdanie - poprę cały pomysł.
- Qwill ma sztamę z Thelmą - odezwał się Pogodny Jimmy. - Wnoszę o powołanie go
na stanowisko nadzwyczajnego agitatora.
- Wniosek przyjęty!
- Wszyscy za?
Ponad głowami zgromadzonych pokazał się las rąk.
- Czy ktoś widział salę opery? - spytał Wujek Louie.
- Miejsca jest na jakieś sto osób, przy małych okrągłych stolikach, jak w kabarecie -
odezwał się Dwight. - Jest scena z pełnowymiarowym ekranem kinowym w tle. Jest bar z
alkoholem. Dużo miejsca na zapleczu.
Ktoś zapytał:
- Jak urządzili wnętrze opery? Widział je tylko Dwight.
- Wszystko w szarofioletowym, jak poczekalnia u okulisty - nie za ciemno, nie za
jasno. Stoliki są małe i okrągłe, na pojedynczej nóżce. Krzesła obrotowe i z całkiem wygodną
tapicerką.
Pokój wypełniła głośna paplanina. Mavis zapukała w stół, prosząc o uwagę, i
wywołała Wujka Louie do zdania relacji z programu rewii.
- Oprócz utworów muzycznych - powiedział - i dowcipnych recytacji mamy występy
szkolnego klubu tańca nowoczesnego i drużyny gimnastyki artystycznej, która pokaże swoje
ćwiczenia w kostiumach kotów. Dzieciaki odwiedziły kilka kolonii zastępczych, aby
podpatrzeć bawiące się kotki.
Hixie Rice poprosiła o głos.
- Sugerowałabym porywający finał dla całego programu: przemarsz na deskach
estrady prominentnych obywateli miasta w towarzystwie ich kotów! Burmistrz, kurator
szkolny, dyrektor biblioteki miejskiej, ludzie z gazety i oczywiście nasz wzięty meteorolog.
Rozległ się aplauz i Pogodny Jimmy ukłonił się w pas. Hixie ciągnęła dalej:
- Wiem, gdzie mogę zamówić wysadzane kryształami górskimi obroże i smycze - z
dostawą na drugi dzień - na przemarsz kotów.
- Czy mogę wtrącić parę słów? - rozległ się stanowczy głos. Wszystkie głowy
zwróciły się w tym samym kierunku. Qwilleran był nie tylko „tym, kim był”, lecz rubryka
„Piórkiem Qwilla” uczyniła z niego autorytet w dziedzinie kociej natury i jej osobliwości.
- Kot może iść na smyczy w parku - powiedział - zatrzymując się, by powąchać
niezidentyfikowany obiekt, albo udać się w krótką pogoń za spadającym liściem. Ale czy
będzie szedł w szeregu - z lewej strony sceny do prawej - przed setką nieznajomych?
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę Hixie.
- Jeśli nie pójdą, można je przenieść lub przewieźć jakimś środkiem lokomocji.
Ponadto istnieją bezpieczne ziołowe środki uspokajające, których się używa, gdy kot gra rolę
w teatrze - na przykład Pywacket w Bell, Book and Candle. Zapewniają uczucie spokoju.
- Aktorom czy kotu? - spytał Jimmy.
- Przejdziemy tę rzekę, gdy się znajdziemy na jej brzegu - ucięła Mavis.
- Wszystko zależy od tego, czy Qwillowi uda się przekabacić Thelmę - dodał Wujek
Louie.
- Racja! Racja! - wykrzyknęła reszta i posiedzenie zostało zamknięte.
W składzie Koko bawił się w konika polnego.
- Co, piekły cię uszy? - spytał Qwilleran. - Nie podoba ci się perspektywa wysadzanej
kryształami górskimi obroży?
Chodziło jednak o coś innego. Kocur informował o wiadomości na automatycznej
sekretarce - od Bushy'ego. „Chcesz zarobić kilka dodatkowych groszy w czwartek rano?
Oddzwoń”.
Qwilleran oddzwonił.
- Robiąc co? - spytał, gdy Bushy podniósł słuchawkę.
- Jako asystent fotografa. Kwalifikacje nie są wymagane. Łatwa praca. Niskie zarobki.
Robię zdjęcia wszystkich dwudziestu czterech kapeluszy Thelmy i byłoby znacznie szybciej,
gdyby ktoś trzymał oświetlenie.
- Nie masz lamp na stojakach?
- Naturalnie - odparł Bushy - te dwie panie będą się pewnie kręcić tuż obok, chcąc za
wszelką cenę wtrącić swoje kilka groszy; będziesz miał okazję spławić je dyplomatycznie w
razie czego.
- Okej, ale przeznacz moje wynagrodzenie na cele charytatywne. Wolałbym tego nie
zgłaszać w urzędzie skarbowym.
- Przyjadę po ciebie w czwartek rano.
Qwilleranowi spodobał się pomysł. Obiecał Thelmie lunch w pensjonacie
„Nutcracker”, a wzmianka o małym drewnianym kościółku sugerowała, że szykuje dla niej
sentymentalną podróż w odległą przeszłość; jeśli pomoże Bushy'emu robić zdjęcia jej
kapeluszy, zdobędzie dodatkowe punkty, zanim wreszcie „wyskoczy ze swoim pytaniem”.
Rozdział szesnasty
Gdy Qwilleran poprosił Thelmę w środę rano, Janice podeszła do drzwi i powiedziała:
- Wejdź. Jest gotowa. Żegna się tylko z amazonkami. Mówisz „do widzenia” swoim
kotom?
- Zawsze - odpowiedział wąsacz.
Thelma zjawiła się, roztaczając wokół siebie atmosferę tak żywego wyczekiwania, że
Qwilleran zdążył tylko dostrzec, że miała na sobie coś lawendowego - i bransoletki bangles, i
diamentowe kolczyki, i buty na płaskiej podeszwie.
Wskoczyła do terenówki z werwą dwudziestolatki i zapytała:
- Będziemy przejeżdżać obok „Toodle's Market”?
- W Moose County wszystko jest „obok” czegoś innego. Czemu pytasz?
- Janice robi tam zakupy i nie może się ich nachwalić. Poza tym kobieta, która
prowadzi sklep, to babcia Toodle i podobno mówi, że zna mnie z podstawówki.
- Znamy już zatem nasz pierwszy przystanek.
Zastali babcię Toodle podejrzliwie obwąchującą ananasy w dziale owoców. Oderwała
od nich wzrok i rozłożyła ramiona w szerokim geście.
- Thelma! Widziałam twoje zdjęcie w gazecie! Pamiętasz mnie? Emma Springer!
Nazywałaś mnie swoją małą siostrzyczką.
- Byłaś taka malutka! Musiałam się o ciebie troszczyć. Miałaś piękne długie loki i
kiedy ciągnęli za nie chłopcy, goniłam za nimi z jakimś Mocnym Argumentem w ręce -
zażartowała Thelma.
- A teraz jesteś sławna!
- Ale wciąż lubię mieć pod ręką jakiś Mocny Argument!
Qwilleran oddalił się i studiował brokuły do chwili zakończenia tego dość
histerycznego klasowego zlotu.
Thelma włożyła do koszyka świeży ananas, wyjaśniając, że zawiera enzym, który
leczy człowieka z jego dolegliwości. Qwilleran wziął parę jabłek i ustawili się w kolejce do
kasy. Oczekiwanie się przedłużało, bo klienci nie mogli znaleźć karty kredytowej albo kasjer
musiał sprawdzić aktualną cenę bananów. Przed Thelmą stał cierpliwie chłopiec w wieku
około dziesięciu lat, którego matka głośno narzekała na przestój; wyjadał z papierowej torebki
cukierki.
W pewnym momencie odwrócił się do Thelmy i powiedział:
- Ma pani ochotę na żelka?
Podał klientce w diamentowych kolczykach i złotych bransoletkach bangles swoją
torebkę.
- Dziękuję, złociutki! - powiedziała. - Masz może czarne?
- Tak, psze pani, ale trzeba dobrze pogrzebać.
Thelma sięgnęła do torebki w tej samej chwili, gdy matka chłopca powiedziała:
- Zostaw te wszystkie cukierki, Jason.
Nie zjesz potem obiadu. Kolejka przesunęła się do przodu o kilkanaście centymetrów.
- Miły chłopiec - zauważyła Thelma, gdy wychodzili ze sklepu.
- Znalazłaś czarny? - spytał.
- Po tym, jak on przewalał wszystko brudnymi łapami? Wzięłam jeden dla Lolity. Jej
wszystko jedno, jaki to kolor.
Gdy odjeżdżali, zebrało się jej na wspominki.
- Wyobraź sobie tylko! - mała Emma Springer wychodzi za dużego Bucka Toodle'a!
Wszyscy uczyliśmy się w szkole, gdzie były dwie sale lekcyjne! Osiem klas z jednym
nauczycielem i pękatym piecem!
- Pisaliście do siebie tajemne listy sokiem z cytryny? - spytał Qwilleran.
- Żartujesz sobie, złociutki? Nie widziałam cytryny, dopóki nie przeprowadziłam się
do Kalifornii!... Toodle'owie mieli sklep spożywczy na skrzyżowaniu dróg, ze wszystkim od
rzepy po naftę. Musieliśmy iść milę, żeby wydać centa na cukierki. Wszędzie chodziliśmy,
chyba że była akurat śnieżyca. W niedzielę wkładaliśmy nasze najlepsze stroje i szliśmy do
kościoła. Na miejsce docieraliśmy zawsze cali brudni... Lubiłam chodzić do kościoła, bo
mogłam włożyć kapelusz... Zawsze uwielbiałam nakrycia głowy. Paradowałam po domu z
garnkami i patelniami na głowie. Kapelusze robiłam nawet z pudełek po płatkach.
- Pamiętasz nazwę kościoła?
- Nie, ale zbudowano go z ogromnych drewnianych bali. Tatko przy tym pomagał.
Powiedział, że będzie stać wiecznie.
- Być może miał rację. Las wyrósł dokoła, ale go częściowo karczują, a przyjaciel
wyjaśnił mi, jak się tam dostać. Obok jest niewielki cmentarz, okolony kamiennym murkiem.
Trochę dalej napis pod strzałką oznajmiał: STARY DREWNIANY KOŚCIÓŁ.
Samochód zaczął podskakiwać na wąskiej i pełnej kolein drodze przez gęsty las.
Za kolejnym z zakrętów Thelma wykrzyknęła:
- To tu! To tu!
Wyskoczyła z samochodu i od razu wiedziała dokładnie, gdzie znaleźć trzy groby
Thackerayów.
Qwilleran odczekał, aż opadną jej emocje.
- Planowana jest ceremonia poświęcenia - powiedział w końcu. - Pojawisz się w
imieniu rodziny Thackerayów?
- Dziękuję, Qwill! Będę zaszczycona!
Jadąc ponownie asfaltową drogą, przegadali całą podróż do pensjonatu „Nutcracker”.
- Kupiłem złotą kartę członkowską - powiedział.
- Nie trzeba było, złociutki. Możesz obejrzeć wszystkie spektakle jako mój gość.
- Chciałem być członkiem klubu. Skąd się dowiemy, jakie filmy będą pokazywane?
- Raz na dwa miesiące członkowie klubu dostają biuletyn. Wymieniła filmy takie, jak
Afrykańska królowa, Ojciec chrzestny, My Fair Lady, Bliskie spotkania trzeciego stopnia.
- Tak się zastanawiałam, Qwill. Jak sobie dajesz radę ze sprzątaniem w tym
ogromnym składzie? - zmieniła nagle temat.
- Trzech młodych ludzi zjawia się regularnie z odkurzaczami i innym sprzętem
czyszczącym - plus starsza pani, która ściera kurze i jest bardzo zrzędliwa... Przy okazji,
pomagam Bushy'emu fotografować jutro rano twoje kapelusze.
- Cieszę się, że mi mówisz! Zjemy gofry.
- Nie tym razem. To czysto robocza sesja. Ale pamiętaj o nas następnym razem...
Kapelusze przetrwały podróż przez kontynent bez szwanku?
- Każdy był zapakowany osobno, a firma przewozowa zrobiła cztery drewniane kraty
z miejscem na sześć kartonowych pudełek. Na każdym pudełku wypisano wielkimi literami,
gdzie znajduje się góra. Nie było miejsca na błędy!
Pensjonat „Nutcracker” mieścił się w wiktoriańskim pałacu z wieżyczką i stolarką
okienną z czarnego orzecha, zakupionym przez Fundację K i przerobionym na stylowy kurort.
Przy wejściu odwiedzających zaopatrywano w orzeszki ziemne dla biegających po ogromnym
terenie wiewiórek oraz w chleb dla pluskających się w pobliżu Black Creek kaczek. Stary
przyjaciel Qwillerana, właściciel pensjonatu Lori Bamba, zafundował Thelmie jedno z tych
górnolotnych powitań, które tak lubiła. Lśniący czarny Nicodemus, miejscowy kocur,
przypatrywał się wszystkiemu z boku, wiedząc, kiedy powinien, a kiedy nie powinien okazać
się wylewny. Wąsacz odnotował, że Thelma zniosła obecność kota z dużym spokojem.
Ich stolik znajdował się w oranżerii, ale najpierw wypili koktajle Q na tarasie, z
którego mogli podziwiać szaleństwa wiewiórek.
- Jak ci się spodobał czarny kocur? - spytał Qwilleran.
- Miał nieprzyjemne oczy - odpowiedziała wymijająco.
- Ale za to wspaniały charakter. Goście, którzy tęsknią za swoimi domowymi
ulubieńcami, mogą go sobie nawet zamówić na noc do pokoju. Rezerwacje robione są z
dużym wyprzedzeniem.
To ostatnie stanowiło celową przesadę, którą dodał od siebie dla uzyskania
komicznego efektu, i Thelma spojrzała na niego ostrym wzrokiem.
- Co w ogóle myślisz o kotach? - ciągnął. - Gdy przyjeżdżałaś, powiedziano mi, że
swoje powinienem ukryć.
- Nie jestem ich entuzjastką. Na farmie mieliśmy całe watahy wiejskich kotów i
wszystkie uwielbiały mojego brata. Już wtedy miał w sobie jakiś magnetyzm, który
przyciągał koty i psy. Myślę, że byłam zazdrosna. Ciągnęłam je za ogon i jeden z kotów Buda
mnie ugryzł. Koty to jedyna sprawa, o którą kiedykolwiek się kłóciliśmy... Odkąd został
lekarzem - a byliśmy w stałym kontakcie - nie wspomnieliśmy o kotach ani razu.
Qwilleran pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Ale wtedy było wtedy, a teraz jest teraz. Mieszkasz w miasteczku, w którym
przypada jeden przecinek pięć kota na mieszkańca. Wszyscy mamy nasze upodobania i
awersje. Tyle że znaleźli się już intryganci, którzy chcą ci przykleić łatkę „tępicielki kotów”.
Myślę, że powinnaś wykonać jakiś gest, który uciszy plotki. Spytaj zresztą o zdanie Dwighta
Somersa. A kto jest tutaj twoim prawnikiem?
Wiedział, ale chciał to usłyszeć od niej.
- Mavis Adams! - Thelma się rozpromieniła. - Pierwsza kobieta adwokat, którą
zatrudniłam. To skarb! Słucha; rozumie; daje dobre rady; rozwiązuje problemy.
- I mieszka na Miłej - dodał Qwilleran. - Nie zawadzałoby przedyskutować sprawę
także z nią. Otworzyła miejscową sekcję programu ratowania zwierząt i chce zorganizować
rewię, która pozwoli zebrać środki na jej utrzymanie. Niezależnie od tego, ile pieniędzy
zostanie zebrane, Fundacja K dołoży od siebie taką samą sumę.
Hostessa przerwała im grzecznie, informując, że stolik jest już gotowy, i przeszli do
oranżerii. Pomieszczenie miało wiele okien, z widokiem wychodzącym na trzy strony.
- Tatko zbudował oranżerię - powiedziała Thelma - na tyłach naszego domu, gdy już
się dorobił na chipsach. Nazywaliśmy ją słonecznym salonem.
Złożywszy zamówienie (kanapka z grillowaną wołowiną dla niego, coś bardzo
zdrowego dla niej), podjął temat listów Buda.
- Ciągle chciałabyś usłyszeć opinię na temat ich ewentualnej publikacji?
- Chcę! Chcę! Janice układa je w porządku chronologicznym i wkłada do teczek dla
twojej wygody. Taką mam z niej pociechę! - kompetentna sekretarka, wspaniała kucharka i
bezpieczny kierowca! Na marginesie, Qwill, otworzyłam konto w funduszu powierniczym z
myślą o jej przyszłych potrzebach finansowych. No i mam nadzieję, że mieszkając tutaj,
znajdzie sobie przyjaciół. Chodzi do Campbellów pobawić się z kotami i to jej zdecydowanie
służy.
Po lunchu zeszli w dół wzgórza do strumienia, niosąc ze sobą trochę chleba dla kaczek.
Usiedli na ławce parkowej, zwróconej w stronę wody, i od razu dwie kacze matki ze swoim
potomstwem podpłynęły do nich w nienagannej formacji. Thelma była zachwycona ich
występem i gdy skończył się chleb, ociągała się z odejściem.
- Tak tu spokojnie - powiedziała. A po dłuższym milczeniu znienacka zapytała: -
Myślisz, że dobrze zrobiłam, tworząc Klub Filmowy „Thelma”?
- Myślę, że pomysł jest świetny, Thelmo. I mówisz przecież, że karty członkowskie
dobrze się sprzedają. Są więc jakieś problemy?
- Tylko jeden. Mój bratanek! Nie jest taki jak jego ojciec. Chce, żeby raz w tygodniu
goście grali w klubie w bingo! Nie pozostawiłam mu żadnych wątpliwości, że kiedykolwiek
pozwolę na hazard w klubie z moim imieniem w nazwie. Powiedział: „To tylko gra,
ciotuniu”. Irytuje mnie, gdy tak mnie nazywa! A jeśli bingo to nie hazard, to dlaczego jest
nielegalne w tak wielu miastach... no i dlaczego w miejscach, gdzie się je traktuje jako
zalegalizowany hazard, gra jest obwarowana taką ilością regulacji?
- Masz rację, Thelmo, rezerwując klub filmowy wyłącznie dla filmów. W okręgu
Bixby istnieje kasyno, ale ani Lockmaster, ani Moose County nigdy na coś podobnego nie
zezwoliły. Jak się skończyła ta rozmowa?
- Powiedział, że skoro prowadzimy klub prywatny, możemy w nim robić, co nam się
żywnie podoba - nawet striptiz! - dopóki nikt się o tym nie dowie. Odparłam, że nie mam
zamiaru słuchać tych bredni! I żeby decydował, czy chce u mnie pracować, czy nie! Wtedy
się wycofał. Wie, czyja ręka go karmi!
- Cieszę się, że potrafisz pozostać przy swoim, Thelmo.
- Zawsze pozostaję przy swoim.
- Kiedy zaczynacie puszczać filmy?
- Za tydzień. Wszystko szło tak dobrze, aż do tej smutnej kłótni z moim bratankiem.
- Zapomnij o Dickiem Ptaszynie i o tym, jaki z niego łotr - powiedział Qwilleran. -
Zrób coś konstruktywnego, co usunie twoje negatywne emocje! Najlepiej jakiś spektakularny
gest, którym zdobędziesz podziw i szacunek całego okręgu.
Resztę ich rozmowy najlepiej opisują słowa samego Qwillerana - z jego prywatnego
dziennika:
Środa, 23 kwietnia
Przez całą naszą sentymentalną wycieczkę dookoła okręgu, a także podczas uroczego
lunchu w pensjonacie „Nutcracker” wyczekiwałem na odpowiedni moment, by wyskoczyć ze
swoim pytaniem (jak to ujął Dwight). Chyba właśnie nadszedł. Wiedziałem już wcześniej, że
docenia moją gościnność, ale nie chciałem prosić w zamian o przysługę. Miałoby to posmak
quid pro quo.
Teraz była jednak rozczarowana swoim bratankiem i zniechęcona Klubem Filmowym.
Przemyślałem szybko swoje położenie. Trik powinien polegać na tym, aby poprawić jej
nastrój i rozwiązać problem Kociej Rewii za jednym posunięciem.
- Wiem, że jesteś rozczarowana, Thelmo - powiedziałem - ale musisz się wznieść
ponad to! Zrób coś, co przyniesie korzyść tobie, jak i innym!
Thelma popatrzyła na mnie pytającym wzrokiem, więc ciągnąłem:
- Remont starej opery jest dobrodziejstwem dla całego okręgu! Nawet ludzie, których
nie interesują stare filmy, są ciekawi, jak też wygląda budynek po ostatniej renowacji. I tak
się składa, że mamy wielu majętnych obywateli, którzy zapłaciliby niemałe pieniądze, żeby
obejrzeć budynek, pod warunkiem jednak, że przeznaczy się je na cele charytatywne. (Nie
zapominajmy o odliczeniach od podatku). Lubią wkładać fraki i wieczorowe suknie i czuć się
jak znane osobistości: boy parkingowy, czerwony dywan, reporterzy, a także kamery
telewizyjne z Nizin, no i gwarancja oglądalności na terytorium całego stanu. Byłem na swoim
koniku, jak to określa Polly.
Thelma wydawała się zahipnotyzowana.
- Masz może na myśli to, że powinnam przedpremierowo otworzyć budynek na imprezę
charytatywną? To właśnie miałeś na myśli?
- Mavis Adams wykonuje wspaniałą robotę, kierując nową akcją ratowania zwierząt, i
przygotowywała jakąś imprezę rozrywkową, podczas której można by zorganizować zbiórkę
funduszy. Miejscy liderzy zapłacą po dwieście albo i trzysta dolarów za wstęp, jeśli impreza
odbędzie się w takim miejscu jak Klub Filmowy. Ty zaś, proponując swoją siedzibę, wykonasz
elegancki gest. Wypytaj Mavis o szczegóły i skontaktuj się ze swoim człowiekiem od public
relations. Jestem przekonany, że Dwight przyklaśnie twoim planom.
- Mam jutro spotkanie z Mavis w biurze prawniczym - powiedziała. - Wspomnę jej o
tym... To brzmi jak interesująca możliwość.
Zadanie wykonane! I to bez żadnego przekabacania! Dobrowolnie i ze śpiewem!
Mam jednak przeczucie, że Dickie Ptaszyna stanowić będzie większy kłopot, niż się
wydaje jego „ciotuni”.
Rozdział siedemnasty
W czwartek rano trzech młodych mężczyzn z wysokiej jakości sprzętem do czyszczenia oraz
pani Fulgrove z domowej roboty środkiem do polerowania metalu zjawili się w składzie, co
oznaczało konieczność usunięcia syjamczyków z terenu posiadłości. Nie przeszkadzałyby
ekipie czyszczącej, lecz ekipa przeszkadzałaby im. Qwilleran wsadził koty do terenówki
razem z ich niebieską poduszką, prowiantem, naczyniem na wodę i miską na przysmaki i
odjechali w kierunku ulicy Miłej, żeby pomóc przy fotografowaniu kapeluszy.
Janice wyszła Qwilleranowi naprzeciw.
- Bushy jest na górze - powiedziała. - Thelma poszła na spotkanie ze swoją
prawniczką. Mogę ci coś podać? Kawę? Coś zimnego?
- Sądzę, że powinnaś raczej podejść do samochodu i przywitać się z syjamczykami.
- Mogłyby wejść do środka, skoro nie ma Thelmy.
- Nie, dziękuję. Są szczęśliwie tam, gdzie są. Mają ze sobą wszystkie domowe
wygody.
Bushy był w pokoju na piętrze nazywanym Galerią Kapeluszy, rozkładając sprzęt. Na
półkach wzdłuż bocznych ścian wystawione były kapelusze. Kilka kolejnych sztuk
znajdowało się na postumentach pośrodku pokoju. Każdy miał osobną akrylową podstawkę.
- Zrobimy tak - odezwał się Bushy. - Przestaw wszystkie kapelusze na jedną stronę
pokoju, a potem bierz po jednym z powrotem na drugą, w miarę jak będziemy robić zdjęcia.
Tym sposobem nie sfotografujemy dwa razy tego samego.
- To mi przypomina historię o człowieku, który chciał skrócić o pięć centymetrów
nowe spodnie, a krawiec skrócił dwa razy jedną nogawkę.
- Zabawne, ale nie mam czasu na dowcipy. Za dużo roboty.
Bushy wykorzystał jeden z postumentów jako podium dla kapelusza. Dwie podłogowe
lampy ustawiono tak, aby światło odbijało się od ścian i sufitu. Przygotowany do akcji aparat
powędrował na stojak. Qwilleran miał za zadanie stawiać kapelusz na postumencie i obracać
go tak długo, aż Bushy będzie miał najlepszy kąt. Następnie instruował on swojego asystenta,
jak manewrować trzymanym w ręce oświetleniem, aby uzyskać pożądany efekt.
- Podnieś... obróć w dół... trochę w lewo... parę centymetrów do przodu.
Skomplikowany rytuał należało powtórzyć trzy razy przy każdym kapeluszu.
Przez pierwsze dwa zdjęcia było ciekawie. Później Qwilleran dostarczał sobie
rozrywki, wymyślając dla kapeluszy nazwy: Niebiański Salceson... Sałatka Szefa...
Czekoladowy Krem. Pomimo talentu do opisu nie potrafił oddać sprawiedliwości tym
kreacjom. Miały kosmyki tego, zawijasy tamtego, zaskakujące lamówki, hafty i ręcznie
malowane wstawki, wyzywające kolory, szczyty i ronda o szalonych proporcjach.
W połowie pracy fotograf powiedział:
- Qwill, zobacz, czy nie da się czegoś zrobić w sprawie kawy, i zróbmy sobie krótką
przerwę.
- Jaką pijesz?
- Bez niczego.
- Co myślisz o kapeluszach?
- Hm... są inne! Ciekawe, ile za nie wyłożyła?
- Zwróciłeś uwagę na pudełka?
W rogu pokoju leżały dwa tuziny pudełek na kapelusze w błyszczącym papierze o
fakturze imitującej skórę aligatora. Qwilleran zapytał o nie, gdy schodzili w dół na kawę.
- Thelma zrobiła je na zamówienie - powiedziała Janice. - Uwielbia wszystko, co
przypomina skórę aligatorów. Ma buty i torebki w tym stylu.
- Widziałaś się z syjamczykami?
- Tak, i zaniosłam im mały przysmak. Włożyłam też do samochodu parę pudełek
listów od brata Thelmy. Przejrzałam je i ułożyłam w porządku chronologicznym, żebyś miał
łatwiej.
- Dziękuję.
Na górze odezwał się do Bushy'ego:
- Chciałbym już obejrzeć te twoje zdjęcia. Na ogół wszystko u ciebie wygląda lepiej
niż w rzeczywistości.
- Thelma ci powiedziała, że będę robił jej portret? Będzie to para dla portretu
wiszącego w lobby kliniki.
- Mówiłeś z uznaniem o doktorze Thurstonie, ale chyba nie wiesz za wiele o jego
synu, co?
- Tylko ze słyszenia. Moja była żona urodziła się w Lockmaster i mówiła, że to niezły
obibok. Z drugiej strony chyba zawsze miał pieniądze.
Po swym wątpliwej jakości doświadczeniu z dwudziestoma czterema kapeluszami Thelmy
Qwilleran zjadłby z przyjemnością kanapkę z frytkami w „Renniem”, lecz syjamczyki
siedziały w zamknięciu i tak wystarczająco długo, więc pojechał z powrotem do składu. Jego
pasażerowie zdawali się spokojnie zmierzać w dobrze sobie znanym kierunku do momentu,
gdy samochód skręcił w gęsty las w pobliżu składu. Ciche bulgotanie w gardle Koko
przeistoczyło się nagle w głośne warknięcie. Był to jego stały sygnał dezaprobaty. Ekipa
czyszcząca znikła. Coś w środku wzbudziło jednak niechęć Koko.
Zostawiwszy koty w samochodzie, Qwilleran wszedł ostrożnie do składu. W
powietrzu unosił się znajomy zapach środków czyszczących. Na barze leżała zapakowana jak
prezent przesyłka - z nagryzmoloną przez panią Fulgrove w jej unikalnym stylu wiadomością:
„Człowiek przyniósł ten prezent i zostawił bez imienia”.
Zapakowano go w papier imitujący krokodylą skórę z delikatną czarną wstążką.
Dołączona wiadomość pochodziła od Thelmy: „Z podziękowaniami za wszystko; Dick jest ze
mną i podrzuci paczkę do składu”. W pudełku znajdowała się para porcelanowych papug w
jaskrawozielonym kolorze z plamkami żółci i czerwieni.
Postawił je na kominku dziobem do siebie, niczym Lolitę i Carlottę plotkujące w
ptaszarni Thelmy.
Gdy koty zostały wniesione do składu i wypuszczone z przenośnego kojca, Yum Yum
wychynęła ostrożnie, jakby pojawiła się w tym miejscu po raz pierwszy w życiu, Koko zaś
wypadł na zewnątrz z hukiem, warcząc i rozglądając się na wszystkie strony.
Qwilleran uderzył się w czoło, bo sytuacja zaczynała przedstawiać się jasno. Dick
Thackeray dostarczył prezent. Coś w bratanku Thelmy odstręczało Koko i kocur wyczuł jego
obecność, zanim jeszcze dojechali do składu. Podobnie było po przyjęciu powitalnym, gdy
Koko wszedł do składu, wszędzie węsząc - i warcząc na kogoś, kto tu wcześniej przebywał.
Qwilleran otworzył puszkę wędzonych ostryg, które pokroił na części i ułożył na
dwóch talerzykach.
Zastanawiał się, czy manifestacje wrogości Koko należało uznać za potwierdzenie
zwierzeń Thelmy z ławki przy Black Creek. I czy miały one związek z wyborem książek,
które kot spychał na podłogę z półki?
Istniała oczywiście możliwość, że Koko cieszyło po prostu głośne „plask!”, którym
książka oznajmiała swój kontakt z podłożem. Fakt, że jedną z książek był Almanach biednego
Ryszarda, a drugą Richard Carvel, mógł być czysto przypadkowy. Pewne było jedno. Koko
przepadał za wędzonymi ostrygami. Yum Yum zwinęła się w kłębek na niebieskiej poduszce
na lodówce i poszła spać.
Qwilleran udał się teraz do altany z kanapką z serem i termosem kawy oraz z
pudełkami listów, które Janice przyniosła do samochodu. Telefon bezprzewodowy celowo
zostawił w składzie.
Brat Thelmy rzeczywiście dobrze pisał, ważniejsza była jednak treść. Pytanie
brzmiało: czy listy nadawały się do publikacji? Napisane zostały na przestrzeni jakichś
trzydziestu lat. Bud ożenił się z absolwentką weterynarii doktor Sally i Tatko założył dla nich
klinikę w Lockmaster. Jednak największą radość, takie się miało wrażenie, dostarczał im syn,
Dickie Ptaszyna - tym bardziej że Sally nie mogła mieć więcej dzieci. Byli entuzjastami
swojej pracy. Wierzyli w medycynę holistyczną. Sally robiła kurs akupunktury. Ich hobby
stanowiła muzyka i piesze wędrówki. Bud grał na flecie. W każdą niedzielę zostawiali
Dickiego Ptaszynę z nianią i wędrowali wzdłuż grzbietu wąwozu Black Creek. Bud opisywał
wąwóz w sposób niemal poetycki. Siadali na wielkiej płaskiej skale, jedli batoniki
energetyczne i pili wodę ze swoich menażek.
Dickie Ptaszyna, jak nazywali go prywatnie rodzice, był przystojnym chłopcem z
naprawdę miłym charakterem. Bardzo dobrze się uczył, grał trochę w tenisa, ale nie
wykazywał najmniejszego zainteresowania pieszą wędrówką. W liceum wolał towarzystwo
swoich znajomych.
Bud pisał: „Dick ma skłonności do życia ponad stan, jednak wciąż go rozpuszczamy.
Jest naszym jedynym dzieckiem! No i wiemy, że nie wziął się za narkotyki ani nic takiego.
Dzieciaki, z którymi przebywa, to wszystko ludzie sukcesu, z ambitnymi planami zawodowej
kariery. Dick nie wie jeszcze, co chciałby robić. Może już otrzymać prawo jazdy i na
urodziny kupujemy mu samochód... Sis, pamiętasz, jak Tatko dał nam kino na urodziny?”
Lekturę przerwało Qwilleranowi głośne miauknięcie z wnętrza składu. Pobiegł do
środka i zastał Koko paradującego w tę i we w tę przed automatyczną sekretarką. Wiadomość
była oburzoną skargą. „Qwill! Gdzie jesteś? Już siódma! Miałeś tu być o szóstej!”
- Ojej! Mam przechlapane! - powiedział do Koko.
Sytuacja wyglądała tak, że Polly była w Chicago, Mildred była w Duluth, Arch zaś
grillował dwa steki z polędwicy na użytek męskiego wieczoru na tarasie. Qwilleran podjął
szybką decyzję i zadzwonił do Pogodnego Jimmy'ego, który mieszkał ulicę od Rikerów.
Strzał został oddany całkowicie w ciemno, ale na szczęście Jimmy był w domu.
- Joe! Wyświadcz mi przysługę! - powiedział z rozpaczą w głosie. - Biegnij - nie idź -
do mieszkania Rikerów i powiedz Archowi, że przychodzisz zjeść mój stek. Żadnych
wyjaśnień! Żadnych przeprosin! Powiedz tylko, że dzwoniłem z więzienia.
Qwilleran chichotał. W ciągu długich lat ich przyjaźni on i Arch przetrwali już wiele gaf,
blefów i sprzeczek - jak na razie wciąż bez poważniejszych urazów wewnętrznych.
Zadzwonił telefon i - myśląc, że to znowu Arch - Qwilleran pozwolił włączyć się
automatycznej sekretarce. Głos należał jednak do Hixie Rice, dzwoniącej z biura redakcji.
Oddzwonił, aby z miejsca usłyszeć jej żywiołowe sprawozdanie.
- Qwill! Dostajemy operę na rewię! W następny wtorek! Bilety będą kosztować
dwieście dolarów! Czyż to nie wspaniała wiadomość! Powiedziałam Mavis, że dam ci znać.
No i Doug Bethune drukuje programy, więc musi znać tytuły twoich recytacji.
Hixie zatrzymała się, by zaczerpnąć oddech, i Qwilleran zadał niemądre pytanie:
- Mogę w czymś pomóc?
- Bardzo przydałby się twój wkład w przygotowanie Wielkiego Przemarszu. I, Qwill,
im prędzej, tym lepiej. Gdybyś mógł wpaść tutaj do biura...
- Gdybyś mogła wpaść tutaj do składu - wtrącił się - mógłbym ci zaproponować
drinka.
Hixie Rice była atrakcyjną, pełną energii kobietą w nieokreślonym wieku, która nie
miała szczęścia w miłości. Qwilleran poznał ją kiedyś na Nizinach i od tego czasu śledził jej
podboje jak odcinki kiepskiego serialu. Jednak w świecie biznesu jej zaraźliwy entuzjazm i
dobre pomysły gwarantowały sukces nawet wtedy, gdy w ostatecznym rozrachunku
okazywały się klapą. Qwilleran lubił przebywać w jej towarzystwie.
Pojawiła się w składzie „w okamgnieniu”, jak od niedawna lubili mawiać mieszkańcy
Moose County.
- Gdzie są te dwa cudowne koty? - spytała, a syjamczyki pojawiły się, by ją przywitać.
Wszyscy lubili Hixie.
- Czego się napijesz? - spytał Qwilleran.
- A ty co pijesz?
- Koktajl Q.
- Wezmę martini.
Gdy zasiedli w „uwodzicielskich” sofach (określenie Hixie), Qwilleran spytał:
- Co uzyskałaś w sprawie skrzyknięcia prominentnych obywateli na Wielki Finał?
- Wszyscy współpracują! - odpowiedziała ze swą zwykłą żywiołowością. - Jak ci się
podoba lista? Felietonista gazety, meteorolog, właściciel gospody, szkolny kurator, wybitny
cieśla, doktor medycyny, dyrektor miejskiej biblioteki, redaktor, dwie panie profesor (na
emeryturze) i... Jej Wysokość burmistrz! Panie profesor to siostry Cavendish. Jennie porusza
się na wózku, więc będzie trzymać na kolanach dwa koty, a Ruth będzie popychać wózek.
- Obroże z kryształami górskimi zostały zamówione?
- Są w drodze.
- Nalać ci jeszcze?
Zrobiła spory zamach, aby wydostać się z głębokiej sofy.
- Nie, dziękuję, choć twoje martini jest najwyższej próby! Masz jakąś tajemnicę?
- Czternaście do jednego.
Ściśle rzecz biorąc, nie miał wytrawnego wermutu, więc proporcje wynosiły
czternaście do zera!
Później tego wieczoru, gdy zadzwonił do Polly w Chicago, opowiedział jej o obrożach z
kryształami górskimi, imponującym składzie defilady prominentnych obywateli i niewinnym
ziołowym środku uspokajającym, który miał utrzymać spokój w szeregach kotów.
- Litości! - powiedziała. - To mi pachnie kolejnym ze świetnych pomysłów Hixie!
Mam nadzieję, że się uda.
- Twoje rozmowy idą dobrze?
- Zrobiliśmy burzę mózgów. Przerzucamy się wszystkim, co nam przychodzi do
głowy. To całkiem niezła zabawa. Ludzie z Fundacji K są przemili, więc musiałam wykonać
ciężką pracę w restauracji... Już się nie mogę doczekać powrotu do domu i kanapki z serem.
Na szczęście wylatuję w sobotę rano... I mam coś dla ciebie!
- Co?
- Zobaczysz, jak przyjadę!... A bientôt!
- A bientôt - mruknął.
Nie lubił się znajdować po ciemnej stronie tajemnicy.
Rozdział osiemnasty
W piątek rano Qwilleran złożył swój tekst wcześniej niż zwykle, co skłoniło redaktora
wydania do wygłoszenia pod adresem wąsacza życzliwej uwagi.
- Coś nie tak? A może stałeś się lepszą osobą od tych wszystkich brokuł?
- Mam co innego do roboty, Junior! I nie waż się tknąć ani przecinka! Po
ubiegłotygodniowym fiasku z przysłowiami...
- Wiem! Wiem! - Junior wyrzucił przed siebie ręce w obronnym geście.
Prawda była taka, że Qwilleran chciał już wrócić do lektury listów Buda. Znajome
doznanie w rejonie górnej wargi zawsze zapowiadało pojawienie się jakichś podejrzanych
rewelacji, a ich nadejście potwierdzało dodatkowo warczenie i spluwanie Koko pod wpływem
kogoś lub czegoś, co chwilowo znajdowało się poza zasięgiem jego wzroku. Qwilleran był
przekonany, że tym razem to Dick znajdował się na liście Koko, którą wąsacz na własny
użytek nazywał „czarną listą osób aż nadto wartych splunięcia”.
Najpierw należało jednak załatwić parę spraw, na przykład wysłać list do Anglii i
wybrać gotówkę na codzienne wydatki.
W banku Qwilleran znalazł się w kolejce tuż za Pogodnym Jimmym. Pochylił się i
powiedział cicho:
- PKX FM zaczęło płacić za twoją pracę?
- Hej! Qwill! - pogodziarz odwrócił się szybko. - To był najlepszy stek, jaki jadłem w
życiu! Będę twoim sobowtórem na każde życzenie!
- Masz czas na kawę u Lois?
- Następny! - powiedziała zniecierpliwiona kasjerka.
Dokończywszy swoje transakcje, mężczyźni poszli do jadłodajni Lois okrężną drogą,
chcąc jeszcze zobaczyć, co dzieje się w gmachu opery. Stary kamienny budynek znów
wyglądał szlachetnie. Z okien zdjęto deski. Wstawiono nowe drzwi. Po jednej stronie wejścia
rzeźbiony szyld o dobrze dobranej wielkości informował złotymi literami: KLUB FILMOWY
„THELMA”. Parkingi zostały utwardzone i wyłożone płytami, a po drugiej stronie ulicy cały
ciąg wystaw sklepowych zmienił swój dotychczasowy charakter. Zniknęły armatura i
poligraficzne klamoty. Na ich miejsce wprowadziły się bar z lodami, sklep z antykami i
galeria bibelotów. Pośrodku tego ciągu nowy napis ozdobił drzwi prowadzące do niewielkich
mieszkań na pierwszym piętrze: APARTAMENTY PRZY OPERZE.
- To nie najgorsze mieszkania - powiedział Jimmy. - Kawalerki. Kiedyś tam kogoś
widywałem. Z tyłu przez całą długość biegnie weranda, ale nadaje się tylko na sadzenie
pomidorów.
- Wstąpiłeś do klubu? - spytał Qwilleran.
- Iii. Nie biorą mnie filmy. A ty?
- Tylko po to, żeby zaprosić co jakiś czas gości. Słyszałem, że interes prowadzi
bratanek Thelmy.
- Ma się to szczęście - stwierdził Jimmy.
W barze zamówili kawę i „co tam będzie świeżego na słodko”. Trafili na lukrowane
plecionki z cynamonem.
Zawarty w ostatniej uwadze Jimmy'ego sarkazm potwierdzał wzbierającą w
Qwilleranie niechęć.
- Czyżbym wyczuł nutkę cynizmu w twojej wypowiedzi na temat Dicka Thackeraya? -
powiedział.
- Wiesz... jak ci to... chodziliśmy razem do szkoły przez dwanaście lat. My, dzieciaki z
Horseradish, uczęszczaliśmy do łączonej szkoły w East Lockmaster - grupka chłopków-
roztropków wśród tych wszystkich nadzianych kolesi. Znałem Dicka, odkąd rzucaliśmy
razem monety na szkolnym podwórku. Dick zawsze wygrywał. W liceum harowałem, żeby
dostać czwórkę, Dick dostawał piątki. Grałem w sztukach; on się kolegował z jajogłowymi,
którzy później zostali naukowcami. Mój sport to było bieganie; jego gra w karty - na
pieniądze. Musiałem się sprężać w college'u; Dick uważał, że studia nie są potrzebne; zaczął
podróżować. Nigdy nie przysiadł nad żadną pracą. Ile będzie w stanie udawać menedżera w
Klubie Filmowym cioci?
- Chyba wiem, co masz na myśli - powiedział Qwilleran.
Później rozmawiali o Kociej Rewii; jak dogadają się ze sobą koty za kulisami,
oczekując na swój występ... jaką muzykę należałoby zagrać podczas Wielkiego Przemarszu...
co Huragan i Koko pomyślą sobie o obrożach wysadzanych górskimi kryształami.
- Niektóre odpowiedzi poznamy już na poniedziałkowej próbie - zauważył Jimmy.
Syjamczyki czekały niecierpliwie w składzie, wiedząc, że ich południowa przekąska opóźnia
się już jedenaście minut. Qwilleran nakarmił je i na dokładkę przeczytał na głos fragment z
„Wilson Quarterly” - by je trochę ululać. Gdy odczłapały w swoje tajemne miejsca
popołudniowego spoczynku, wąsacz wziął do altany dużą porcję lodów - razem z drugim
pudełkiem listów Thackeraya.
Listy Buda stały się w starszym wieku nieregularne. Większość z nich opisywała
nietypowe przypadki, które on i Sally leczyli w swojej klinice - istna litania imion sławnych
koni wyścigowych i psich czempionów. Pewnego razu zdarzył się fatalny pożar w jednej z
miejscowych stodół i Bud zdawał się cierpieć nie mniej niż sami jej właściciele. Co jakiś czas
pojawiał się bez zapowiedzi Dick i zostawał z nimi na tydzień. Jego przypochlebny uśmiech i
wesołe usposobienie czyniły z niego wdzięcznego gościa. Czasami miewał dobre pomysły na
biznes i chętnie pożyczali mu wtedy pieniądze. Doświadczenie uczyło, że nigdy im długu nie
zwróci, lecz nie zamierzali się tym przejmować. Był ich jedynym dzieckiem. Czy mogli
zainwestować swoje pieniądze lepiej? Szkoda, że nigdy nie zechciał wybrać się na wycieczkę
wzdłuż wąwozu Black Creek.
Wkrótce Sally zaczęła stawać się wolniejsza, miewać gorsze dni, rezygnować z pracy.
W tym czasie zjawili się inwestorzy, proponując kupno kliniki, co uwolniłoby Buda od
męczącej odpowiedzialności. Miał już przecież pod osiemdziesiątkę. Sally namówiła go
jednak, by zatrzymał klinikę, która znaczyła dla niego zawsze tak wiele. Dick pojawiał się i
znikał. A potem Sally po prostu odeszła. Bud tylko tyle zdołał napisać. Już nie chodził na
wycieczki wzdłuż wąwozu. Był jednak wdzięczny za swą wymagającą pracę - i zdrowie, by
jej podołać.
To był ostatni list w pudełku. Co się stało z ostatnim, o którym Thelma powiedziała,
że był tak piękny? Zadzwonił do domu Thackerayów, słuchawkę podniosła Janice. Thelma
była w klubie, poinformowała, pracując nad ostatnimi szczegółami.
- Przeczytałem dwa pudełka listów - powiedział Qwilleran - i wydaje mi się, że
brakuje ostatniego.
- Och!... To prawda! Trzyma go pod ręką - tak by móc go w każdej chwili przeczytać.
Jest już nieźle sfatygowany od ciągłego składania i rozkładania kartek.
- Powinnaś zrobić ksero i trzymać oryginał w jakimś szczególnym miejscu. Macie
kserokopiarkę?
- Nie, ale mogę zrobić ksero gdzieś w mieście.
- Ja mam kopiarkę. Jeśli znajdziesz list, mogłabyś tu przyjechać i załatwimy sprawę
w... właściwie od ręki - pogratulował sobie, że udało mu się uniknąć modnego ostatnio
zwrotu.
Wkrótce zielone coupe zatrzymało się na podwórku składu i Qwilleran zabrał cenny
list do swojego gabinetu, podczas gdy Janice przekomarzała się z syjamczykami i przyglądała
się tytułom na półkach.
- To zabawny tytuł - powiedziała, gdy Qwilleran schodził w dół pochyłego podestu.
Patrzyła na Jak czytać książkę? doktora Mortimera Adlera. - Jeśli człowiek potrafi przeczytać
książkę o tym, jak przeczytać książkę - zauważyła - to po co ją w ogóle czytać?
- Kiedyś ci ją pożyczę i się dowiesz... Zrobiłem dwie kopie listu i jedną złożę w
pudełku razem z resztą. Możesz wziąć drugą, aby przedłużyć życie oryginału. Masz czas na
szklankę soku?
Cieszył się, że nie przyjęła zaproszenia. Chciał przeczytać ostatni list Buda.
Droga Sis,
dwudziestego czerwca tego roku - w urodziny Sally - wydarzył się cud.
Przez niemal rok nie byłem w stanie stawić czoła pięknu naszego starego szlaku. Dick
przyjechał z jedną ze swoich sporadycznych wizyt - jego dawny pokój jest zawsze
przygotowany na taką okoliczność - ale jego obecność nie pomogła mi pozbyć się ciężaru z
serca, który ciąży na nim od chwili utraty mojej ukochanej Sally.
I wtedy wydarzył się cud! Właściciel psów gończych z „Klubu pod Psią Budą”
zaprosił mnie na spacer. Ma pięćdziesiąt foxhoundów, które trzeba przegonić codziennie en
masse wiejskimi drogami. Między panem i psami istnieje coś w rodzaju miłosnego
zrozumienia. Przemawia do nich twardym, lecz muzykalnym głosem. Nazywa się pan Tomasz.
- Możecie wyjść - powiedział i sfora psów gończych wyszła ze schroniska, kierując się
w stronę drogi. - Teraz chodźcie tędy - i poszły za nim w lewo.
Moje zadanie polegało na „zabezpieczaniu tyłów” i przekonywaniu maruderów do
trzymania się reszty sfory. Zarówno pan Tomasz, jak i ja mieliśmy bicze - jednak tylko po to,
by uderzając nimi w ziemię, zwracać na siebie uwagę psów.
Prawie nie było ruchu, ale gdy pojawiał się samochód, pan Tomasz mówił:
- Chodźcie tu teraz - i gromadziły się wszystkie na lewym lub prawym poboczu.
Potrafiły czytać w jego myślach, nie było wątpliwości. Za którymś razem zatrzymał się nawet
jakiś farmer i powiedział:
- Jeszczem pikniejszej rzeczy nie widzioł!
Do momentu, gdy znalazłem się z powrotem w klubie, a pan Tomasz nakazał psom
udać się do budy, znów chciałem iść na wycieczkę do wąwozu! Wszystkie cudy natury, którymi
cieszyliśmy się razem z Sally, powróciły do mnie w jednej chwili w atmosferze czułej
tkliwości, nie zaś przejmującego smutku.
Dick spędza tu kilka tygodni i zaprosiłem go na niedzielę. Ku mojemu zachwytowi
zgodził się i powiedział, że pójdzie do miasta kupić górskie buty.
Droga Sis - ciesz się razem ze mną. Mam wrażenie, jakby anioł dotknął skrzydłem
mojego zatroskanego czoła.
Ściskam Cię, kochana Bud
PS Czemu nie wpadniesz z jakąś wizytą? To już tyle lat! Wymiana zdjęć „to nie to, o
co tu biega” - by przytoczyć Dickiego Ptaszynę. Nie martw się, Sis. Nie będę Cię zmuszał do
chodzenia.
Powoli i z namysłem Qwilleran umieścił kopię listu w pudełku. Odczuwał mrowienie
w cebulkach wąsów, co go nieco rozpraszało.
Spojrzał na zegarek; nie było jeszcze za późno, by zadzwonić do jego przyjaciela Kipa
MacDiarmida, redaktora „Lockmaster Ledger”.
- Qwill! O wilku mowa. Rozmawialiśmy o tobie wczoraj w klubie literackim. Chcą
wiedzieć, kiedy znów pojawisz się na naszym spotkaniu.
- Jako gość? Czy muszę płacić za swoją kolację?
- Weźmiesz to sobie na fakturę - odparł redaktor.
Po zwyczajowej wymianie złośliwości Qwilleran powiedział:
- Będę w Lockmaster w poniedziałek. Masz czas na lunch? Chcę porozmawiać o
książce, którą planuję napisać, i byłoby świetnie, gdybyś mógł dla mnie skopiować parę
starych artykułów.
Ustalono szczegóły.
Qwilleran wiedział z długiego doświadczenia, że pracownicy gazet zawsze mieli
własną teorię na temat opisywanych przez siebie zdarzeń i że w większości przypadków była
ona prawdziwsza od wersji oficjalnej. Wąsacz stosował także stały wybieg, aby poznać ukryte
fakty i/lub plotki. „Piszę książkę” - mówił. Tak laicy, jak i zawodowcy godzili się -
częstokroć bardzo gorliwie - na rozmowę z rzekomym autorem książki, która nigdy nie
zostanie napisana.
Rozdział dziewiętnasty
W sobotę rano Qwilleran pojechał do miasta kupić kwitnącą roślinę na przywitanie
wracającej z Chicago Polly. Zostawił samochód na miejskim parkingu i szedł właśnie w
stronę sklepów na Main Street, gdy usłyszał za sobą przyjazne bip-bip czyjegoś klaksonu.
Fran Brodie opuściła szybę i przywoływała go gestem ręki.
- Słyszałeś nowinę?
- Będzie padać? - spytał, choć z wyrazu jej twarzy mógł się zorientować, że
wiadomość była niedobra.
- Chyba tracę swoją asystentkę - po całym tym czasie i energii, które włożyłam w jej
wyszkolenie. Zabrałam ją nawet do Kalifornii przy okazji pracy z Thelmą.
- Jaki ma powód? - spytał Qwilleran.
- Wychodzi za mąż i być może wyprowadzi się do miasta, gdzie jej narzeczony
dostaje pracę.
Chodzi więc o młodą panią Holmes i jej doktora Watsona - pomyślał wąsacz. Powód
był uzasadniony, lecz Fran chciała się tylko wyżalić, więc Qwilleran ją pocieszył.
- Amanda będzie musiała spędzać więcej czasu w studiu, a mniej w urzędzie miasta.
- Sam jej to powiedz - kwaśno odrzekła Fran.
Qwilleran, zamiast kupić tulipany w doniczce, poszedł do studia Amandy. Lucinda
siedziała za biurkiem, a młody człowiek siedział rozparty wygodnie na jednym z foteli dla
klientów. Promienny wyraz obu twarzy wskazywał jednak, że ich wzajemne stosunki
wykraczają poza klasyczną relację projektant-klient.
- Cześć, Lucinda - odezwał się Qwilleran. - Pomyślałem, że rozejrzę się trochę, zanim
pojadę odebrać Polly z lotniska.
- Witam, panie Q! - powiedziała, wymachując ręką ze świecidełkiem na środkowym
palcu. - To Blade Watson.
- Dzień dobry, panie Q! - powiedział, stając na równe nogi.
- Jeśli ta obrączka znaczy to, co myślę, że znaczy, gratulacje dla was obojga. Jakie
macie plany?
- Pobieramy się w czerwcu - oznajmiła Lucinda z dumą. - A potem przeprowadzamy
się do Minneapolis, jeśli Blade przyjmie ofertę, którą mu złożono.
- Są pod wrażeniem moich pięciu lat z doktorem Thurstonem - uzupełnił Blade. - To
pokazuje, jak go ceniono w zawodzie. Ale gdy zmarł, a klinika przeszła w inne ręce, zaczęli
na wszystkim oszczędzać.
- To się często zdarza - mruknął Qwilleran. - Dobrze, że zostawili chociaż nazwę!
- Zgadza się!... ale pan musi chyba iść na samolot, a ja pana zatrzymuję.
Gdy w południe Qwilleran wiózł Polly do domu z lotniska, zapytał, czy nie miałaby ochoty
zatrzymać się na mały lunch w „Onoosh's Cafe”.
- Dzięki, ale wolę położyć się w domu z Brutusem i Cattą.
- Zajeżdżałem do ciebie dwa razy w ciągu tygodnia i wyglądało na to, że są w dobrym
nastroju i dobrze odżywione. Twoja kocia niania codziennie zostawiała krótkie sprawozdanie
na kuchennym stole i napełniała automatyczny podajnik jedzeniem na obiad.
- Tak, jest bardzo sumienna i całkowicie uczciwa. Chodzi do mojego kościoła - Polly
popatrzyła na krajobraz za szybą. - Wszystko wydaje się suche. Przydałby się deszcz.
- Zapadły jakieś doniosłe decyzje w sprawie sklepu?
- I tak, i nie, ale to wszystko ściśle poufne informacje. Nie chcą, aby cokolwiek się
rozeszło, zanim plany nie będą ostateczne, a ja nie chcę, aby się rozeszło, że odchodzę z
biblioteki przed końcem roku.
- No to powiedz mi w samochodzie - powiedział. - Na tylnym siedzeniu nie ma
tajniaków. Sprawdzałem.
Polly była zbyt zmęczona, by docenić fantazyjność jego uwag.
- Zdecydowali się już ostatecznie na budowę w miejscu, gdzie stała stara księgarnia
Eddingtona. Eksperci budowlani, którzy odwiedzili Pickax, stwierdzili, że Book Alley to w
rzeczywistości alejka i że stary sklep wychodził na zaplecze poczty z dokiem załadunkowym i
jeżdżącymi tam ciągle ciężarówkami. Dlatego nowe wejście będzie od strony Orzechowej.
Nie powiedziałam im o zakopanym skarbie. Nie chciałam tracić swojej wiarygodności.
Możesz im o tym opowiedzieć przy jakiejś okazji.
Tak jak tę historię rozumiał Qwilleran, dziadek Eddingtona był kowalem, który
dorabiał na boku jako pirat i pogrzebał swoje łupy pod drzewem na podwórku. Po tym, jak
umarł - czy też nie dotarł nigdy do domu - żona odkryła jego tajemnicę i kazała wyłożyć
podwórko kocimi łbami. Opowiedziała wszystko Eddingtonowi na łożu śmierci. Uwierzył jej
albo i nie, tak czy inaczej kazał wylać na kocie łby asfalt - taka wersja tej legendy miała się
pojawić w pisanym przez Qwillerana zbiorze Opowieści z tej i nie z tej ziemi.
- Wizja Fundacji Klingenschoenów, która przed postawieniem księgarni przekopuje w
poszukiwaniu pirackiego skarbu parking, zdaje się posiadać niejakie walory komiczne.
Pytanie brzmi: czy lepiej jest kopać i się rozczarować, czy nie kopać, skazując się na wieczną
niepewność.
Przez chwilę jechali w milczeniu, rozważając opcje.
- Przyznaję, że miałam tremę przed burzą mózgów w towarzystwie zespołu doradców
fundacji, ale wszyscy okazali się wyluzowani i weseli i było naprawdę miło. Propozycji było
sporo... Żadnego jedzenia, żadnych kartek pocztowych... Osobna sala na spotkania autorskie i
dyskusje literackie, goście z zewnątrz... Sponsoring Klubu Literackiego... Jeden procent
dochodów na rzecz Rady do spraw Walki z Analfabetyzmem... Żadnych filmów... Sala na
książki wielkoformatowe i książki audio... Jedno skrzydło sklepu na książki używane, które
zostanie nazwane salą Eddingtona Smitha... Programy czytelnicze dla dzieci z zakazem
przynoszenia lizaków... Zakup pustych działek naprzeciw wejścia - pod trawiasty park.
- Zgłosiłaś swój ukochany pomysł? - spytał Qwilleran.
- Tak, powiedziałam im, że w dziewiętnastym wieku sklepy przy Main Street miały
piętra mieszkalne i że kupiec, który mieszkał nad swoim sklepem, uważany był za
roztropnego. Zmieniło się to wraz z nadejściem automobilu i przedmieść; pomieszczenia na
piętrze przeznacza się teraz na magazyny albo biura. Efekt jest taki, że brakuje nam dziś
mieszkań w mieście dla singli i młodych małżeństw. W okręgu jest też sporo osób
zamożnych, które doceniłyby pied-a-terre w mieście. Są wykładowcy college'u, którzy
przyjeżdżają tu uczyć przez dwa albo trzy dni w tygodniu i woleliby kawalerkę od pokoju
hotelowego. Wreszcie idea mieszkania nad księgarnią z widokiem na park będzie miała dużą
siłę przyciągania dla intelektualistów... Qwill, wyobraź sobie moje zaskoczenie, gdy się ze
mną zgodzili!
- Nic dziwnego, Polly. To racjonalne rozumowanie, a co więcej przedstawiła je piękna
kobieta o hipnotyzującym głosie!
Sprzeciwiła się skromnie i przez kolejną chwilę jechali w wypełnionej własnymi
myślami ciszy, która stanowi przywilej bliskich przyjaciół.
- Co masz dla mnie z Chicago? - zapytał.
- Operę Prokofiewa na płycie. Już się nie mogę doczekać, żeby usłyszeć, jak to
zabrzmi w składzie.
- Puścimy ją sobie jutro. Po brunchu w „Tipsy”.
- Naturalnie jest po rosyjsku, scenariusz napisano na podstawie powieści
Dostojewskiego - same skandale, intrygi, fałsz i chciwość.
- To tak jak w Pickax - powiedział Qwilleran.
Restauracja „Tipsy” była zajazdem zlokalizowanym w dużej drewnianej chacie - z
podwórkiem pełnym kur i menu z potrawami z jaj przetworzonych na dwa tuziny sposobów.
Qwilleran zamówił jaja na szynce z domowymi frytkami; Polly wybrała sadzone z topionym
cheddarem na kukurydzianych naleśnikach, podawane z jabłkowym chutney. Uznała, że jest
dobre, ale popełnili błąd, zostawiając rodzynki w całości.
- To ważne, aby rodzynki straciły swą tożsamość - powiedziała.
Później pojechali do składu posłuchać nowej płyty. Qwilleran dopiero ostatnio
zainteresował się operą i to przede wszystkim po to, aby zadowolić Polly, popisując się
zarazem wspaniałą akustyką składu. Syjamczyki zasiadły wśród publiczności: bardziej ze
względu na poczucie wspólnoty niż z miłości do muzyki. Pierwsza sopranowa aria zawsze
sprawiała, że próbowały tylnymi łapami zasłonić uszy.
Zanim zagrała muzyka, Qwilleran przyniósł im po szklance ananasowego sosu na
drewnianej tacy w stylu shakerów.
- Co się stało ze srebrną? - spytała Polly.
- Nie mogę jej znaleźć od sprzątania. Zostawiłem ją pani Fulgrove do wypolerowania,
a ona ma w zwyczaju odkładanie rzeczy nie tam, gdzie ich miejsce. Jeszcze nie zdążyłem
przeprowadzić gruntownych poszukiwań.
- Nie mogłam znaleźć libretta po angielsku - odezwała się Polly. - Mam jednak
scenariusz. To opera w czterech aktach.
Akcja toczyła się w kasynie spa, gdzie mężczyźni i kobiety tracili fortuny, pożyczali
pieniądze, aby spłacić długi, nie ufali nikomu i kłamali na prawo i lewo, aby zdobyć środki na
swój nałóg. Starsza kobieta przegrała fortunę, na którą czekali jej spadkobiercy.
Koko był zdegustowany! Ledwie zaczął się pierwszy akt, a już podniósł wściekły
wrzask i nie przerywał pomstowania na głośniki aż do chwili, gdy został wyproszony do
altany.
- Nie lubi Prokofiewa - wytłumaczył Qwilleran. Zastanawiał się jednak, jak też kocur
rozpoznał temat opery, której tytuł brzmi Gracz?
W poniedziałek rano Qwilleran pojechał do Lockmaster, aby spotkać się z Kipem
MacDiarmidem w „Inglehart House”, restauracji prowadzonej przez byłą żonę Bushy'ego.
Inglehart było w tym mieście słynnym nazwiskiem, nic zatem dziwnego, że restauracja
mieściła się w zabytkowym pałacu przy głównej ulicy. Rozmowa zaczęła się w
przewidywalny sposób.
- Jak Moira? - powiedział Qwilleran. - Podróżujecie?... Zdecydowaliście się już na
zakup nowego domownika?... Co nowego w Klubie Literackim?... Przydałby się deszcz, co?
- Klubowi Literackiemu podobał się Almanach fajnego Koko... - odparł Kip. - Co u
Bushy'ego? Widuję jego nazwisko przy zdjęciach. Moira chciała, abym zapytał, czy ożenił się
po raz drugi... Podróżujesz?... Co u Polly?... Co to za książka, o której wspominałeś?
- Biografia bliźniąt o nazwisku Thackeray, które przyszły na świat w Moose County
jakieś osiem dekad temu. Thelma właśnie wróciła po latach owocnej pracy z Kalifornii; o
klinice dla zwierząt Thurstona sam słyszałeś.
- Wyprzedziła swoją epokę - stwierdził Kip. - Moira zabierała tam nasze zwierzaki i
opowiadała, że doktor Thurston był wyjątkowy - nie chodzi tylko o jego kwalifikacje, ale
również o niesłychaną troskliwość. Dysponenci majątku Thackerayów sprzedali klinikę
jakiemuś konsorcjum i teraz nazywa się Kliniką Weterynaryjną Winny Hills.
- To, czego nie mogę ustalić, to przyczyna śmierci doktora Thurstona. Dlatego tu
jestem.
- Przyniosłem ci kopię wszystkich wycinków prasowych dotyczących tamtej sprawy.
Plotkarze mieli używanie. Mówiono o samobójstwie, ponieważ doktor miał depresję po
śmierci żony. Ale oficjalnie uznano całe wydarzenie za wypadek. Niedawny deszcz śliskie
skały na krawędzi wąwozu - przypuszczalnie jakiś zawrót głowy. Posuwał się w latach.
- Kim byli jego spadkobiercy? - spytał Qwilleran.
- Dom zapisał okręgowi na muzeum koni, ruchomości przeszły na siostrę, a klinika na
syna, Dicka.
- Jakie jest jego główne zajęcie?
- Dobre pytanie. Zawsze robił interesy w innych częściach kraju, przyjeżdżając raz na
jakiś czas do domu odwiedzić rodziców... Dodam, że parę lat temu uczestniczył w awanturze,
gdy wystąpił o pozwolenie na prowadzenie toru motokrosowego. Kupił ziemię w zachodniej
części okręgu, obok jakichś ekskluzywnych apartamentów. Sąsiedzi się zbuntowali. Podczas
sesji rady miejskiej zaczęły się właściwie regularne zamieszki. Potem zasypywali redakcję
„Lockmaster Ledger” gniewnymi listami, sprzeciwiając się planowanej inwestycji z powodu
hałasu, brudu, weekendowych korków na spokojnych wiejskich drogach, rujnacji
niedzielnego spokoju i nieuchronnego spadku wartości ich mieszkań.
- To musiało być bolesne dla doktora Thurstona - Qwilleran pokiwał głową ze
zrozumieniem.
- Jego klienci i wielbiciele uważali to za skandal, a plotka głosiła, że Dick otrzymał
ziemię w ramach spłaty hazardowego długu, z którym ktoś mu zalegał. Doktor nigdy nie
pogodził się z myślą, że Dick był nałogowym hazardzistą, lecz nieoficjalnie stanowiło to fakt.
Qwilleran poczuł szczypanie w cebulkach wąsów, gdy przypomniał sobie napad złości
Koko podczas słuchania rosyjskiej opery.
- Jak to się skończyło?
- Dick zniknął z pola widzenia, a ziemię wystawiono na sprzedaż. Podobno ojciec mu
zapłacił, aby wyjechał z miasta. To musiał być miażdżący cios - i to tak niedługo po śmierci
doktor Sally.
- Szkolni znajomi Dicka mówią, że był bardzo lubiany. Szkoda, że stał się plamą na
honorze Thackerayów - powiedział Qwilleran.
- Tak, zrobił sobie paru wrogów w Lockmaster podczas motokrosowego epizodu.
Redaktor ściszył głos.
- Jest jeszcze coś. Gdy wykluczono samobójstwo, pojawiło się sporo znaków
wskazujących, że mogło to być ojcobójstwo. Dick tak szybko sprzedał klinikę ojca, że
wypadek na szlaku w wąwozie zaczął zdaniem wielu wydzielać nieciekawy zapaszek.
- Dick powiedział policji, że ojciec wyszedł jak zwykle o świcie - aby uniknąć tłumu
niedzielnych turystów. Powiedział, że wróci w południe i pójdą na niedzielny brunch do
„Palomino Paddock”. Gdy doktor nie zjawił się do godziny piętnastej, Dick zawiadomił
policję... Masz to wszystko w wycinkach, które ci przyniosłem. Domorośli detektywi
podnieśli nawet kwestię butów do chodzenia po górach. Dick twierdził, że nigdy nie chodził
na piesze wycieczki; natomiast w miejscowym sklepie mówiono, że kupił parę górskich
butów dzień przed wypadkiem jego ojca... Byłoby to niedorzeczne, gdyby nie było tak
tragiczne.
W poniedziałkowy wieczór na lokalnym lotnisku wylądował samolot i pasażerowie wyłaniali
się z jego wnętrza, trzymając w rękach teczki albo torby na zakupy. Krzepki siwowłosy
mężczyzna z workiem marynarskim na ramieniu zszedł po schodkach, rozglądając się czujnie
na wszystkie strony.
- Pan Simmons? - Qwilleran zbliżył się w jego kierunku. - Firma Transportowa
Qwilleran.
Worek marynarski zmienił położenie z jednego ramienia na drugie i w przód
wyciągnęła się energicznie prawa ręką.
- Pan Qwill, o którym tyle słyszałem! Jestem Mark Simmons.
- Witamy w Moose County! Ma pan inny bagaż?
- Jeden. Thelma powiedziała, żeby przywieźć smoking.
- Jak wygląda torba?
- Niebieski nylon. Czerwony pasek.
- Dzień dobry, panie Q! - powiedział bagażowy. - Który jest pański?
- Niebieski nylon. Czerwony pasek. Ale wezmę wszystko, co dobrze wygląda.
Gość wciągał głęboko powietrze.
- Powietrze pięknie pachnie. Co do niego dodajecie?
- Tajemnica. Ale proszę się nie zaciągać za głęboko, bo może pan odpłynąć.
Gdy tylko wsiedli do terenówki, kierując się w stronę Pickax, zaczęła się ożywiona
rozmowa.
- Jak ci się spodobała nasza Thelma, Qwill? - odezwał się Simmons, przechodząc z
wąsaczem na ty.
- Wspaniała dama! Ale nie jest wasza! Jest nasza, tylko wypożyczyliśmy ją Kalifornii
na sześćdziesiąt lat. Urodziłeś się na Zachodnim Wybrzeżu?
- Bynajmniej! Pochodzę z Indiany. Gdy byłem w wojsku, poznałem dziewczynę z Los
Angeles i pojechałem za nią na zachód. Doskonałe małżeństwo. Dwóch synów, jedna córka -
wszyscy po ślubie. W drodze wnuki. Nie mogę narzekać. Miałem swoje dobre lata.
Owdowiały sześć lat temu. Na emeryturze od pięciu. Robię trochę w ochronie. Tak poznałem
Thelmę.
- Z tego, co słyszałem, Mark, bardzo jej pomagasz.
- Mów mi Simmons. Tak się do mnie zwracano w armii i tak się do mnie zwracano w
policji. Tylko Thelma dodaje „pana”.
- Thelma i „New York Times” - mruknął Qwilleran.
- Thelma to mądra kobieta, ale nie rozumiem, dlaczego - w jej wieku - chciało się jej
tutaj przyjeżdżać i pomagać swojemu bratankowi, który przecież od dawna jest już dorosłym
mężczyzną... Poznałeś go, Qwill. Co o nim myślisz?
- Sporo się uśmiecha.
- Rzeczywiście!... A to co? - wskazywał wysoką, nadwerężoną przez wiatr budę.
- Stary szyb. W tym miejscu znajdowała się kiedyś kopalnia. W całej okolicy było ich
dziesięć. Gdy je zamknięto, Moose County dotknął trwający trzy dekady kryzys.
- Thelma mi o tym mówiła. Jej ojciec - nazywa go Tatkiem - był biednym hodowcą
ziemniaków, dopóki się nie wziął za interes z chipsami.
Qwilleran popatrzył na pasażera, szukając przelotnego błysku w jego oku albo
drgnięcia mięśni twarzy. Nic z tych rzeczy. Mit ziemniaczanego chipsa dotarł na Zachodnie
Wybrzeże.
- Thelma opowiadała ci o składzie? - spytał Qwilleran.
- Oczywiście. Bardzo chciałbym go zobaczyć.
- W takim razie mam propozycję - powiedział Qwilleran. - Ponieważ do momentu
otwarcia klubu pokój dla gości w domu Thelmy zajmuje jej bratanek, planowała ulokować cię
w hotelu. Blisko mojego składu jest jednak wolne mieszkanie, z którego możesz bez
problemu skorzystać. To tylko parę ulic od Miłej, a Thelma da ci kluczyki do jednego z jej
samochodów, więc będziesz mógł wchodzić i wychodzić, kiedy tylko masz ochotę.
- Brzmi nieźle - powiedział Simmons. - Lepiej niż skoszarowanie z dwiema kobietami,
pięcioma papugami i facetem, który się ciągle uśmiecha. Lubię kuchnię Janice, ale prawdę
mówiąc gofry, które u niej zjadłem, mogłyby posłać na dno niejeden okręt. Poznałeś Janice?
- Tak, naturalnie. To miła kobieta - bardzo troskliwa i oddana Thelmie. Powiedziała,
że będzie do ciebie wpadać posłać łóżko, powiesić świeże ręczniki i wstawić małe co nieco
do lodówki.
- To do niej podobne - stwierdził Simmons.
W pewnym momencie, gdy jechali Main Street, Qwilleran zatrzymał samochód.
- Popatrz tam. Co ci to przypomina?
- Disneyland.
- To Miła, dom Thelmy jest trzeci po lewej.
Na małym rondzie Qwilleran skręcił w podjazd przy dużym budynku z piaskowca.
- Kiedyś była tu rezydencja pełna antyków, ale została zniszczona przez pożar...
Podpalenie, na wypadek gdyby cię to miało interesować... Teraz mieści się tutaj niewielka
scena teatralna... Dawna powozownia na tyłach miała boksy dla czterech karoc i
pomieszczenia dla służby na piętrze. Tam cię zadekujemy na czas pobytu... Proponuję,
abyśmy rzucili twoje bagaże i zabrali się razem do mojego składu na drinka.
- Może nie będę już wracał do Kalifornii - odezwał się gość.
- Jak się dogadujesz z kotami? Mam dwa syjamczyki.
- Koty, psy, chomiki, białe myszki! Moje dzieci miały wszystko. Thelma nie znosi
kotów!
- Wiem. Były poza zasięgiem wzroku podczas powitalnego szampana w składzie.
Przejechali przez gęsty las i ukazali się w prześwicie, ponad którym ośmioboczny
skład górował niczym średniowieczny zamek.
- Nie wierzę! - powiedział Simmons.
- Czekaj tylko, aż zobaczysz wnętrze!
Qwilleran przywykł już do achów, ochów i braku słów u zjawiających się u niego po
raz pierwszy gości, ale tym razem dżentelmen z Kalifornii zwyczajnie oniemiał, wodząc
bezradnym wzrokiem po balkonach, podestach, białym sześcianie kominka i zawieszonych na
wysokości trzech pięter krokwiach.
- Co powiesz na drinka? - spytał Qwilleran.
Gość zdołał wydostać się z transu w sam raz na tyle, by odpowiedzieć:
- Burbona z wodą poproszę.
Rozdział dwudziesty
Panu Simmonsowi pobyt w składzie - i zainteresowanie, jakie okazywały mu syjamczyki -
spodobał się na tyle, że ociągał się z odejściem, gdy przyjechała po niego Janice. Wybierali
się na kolację do restauracji „Grist Mill” i Qwilleran mógł do nich dołączyć. Odmówił,
tłumacząc się bardzo ważnym spotkaniem.
Chodziło o próbę generalną przed Kocią Rewią, która dowiodła słuszności twierdzenia
Qwillerana, że kot na smyczy będzie szedł tam, gdzie mu się podoba, a nie tam, gdzie mu się
wskaże. Huragan Jimmy'ego zachowywał się tak, jakby miał pchły, i usiadł na środku sceny,
aby się podrapać. Nicodemus Nicka Bamby wciąż wąchał niewidoczne plamy na podłodze i
wyciągał pazury w geście jawnej dezaprobaty. Zdecydowano ostatecznie, że wszystkie koty
będą niesione lub w inny sposób transportowane przez swoich właścicieli. Poza tym wszystko
poszło dobrze. Klub tańca nowoczesnego z liceum i drużyna gimnastyki artystycznej
przeprowadziły próby, aby poczuć atmosferę sceny - i przetestować swoje kocie kostiumy.
Bushy wyświetlał za sceną swoje zdjęcia kotów. Pomysł polegał na tym, aby każdemu
występowi towarzyszył inny slajd. Wszystkie zdjęcia zostały zrobione w kocich koloniach na
Miłej: kadry wypełniały małe stworzonka z wielkimi uszami, niezdarnymi łapami i
komicznymi cętkami. Była też kocia matka karmiąca swoje małe, bawiąca się z nimi swoją
miękką łapką i przenosząca je ostrożnie za skórę na karku.
Następnie przedstawiono pokrótce plan wielkiego finału. Wszystkie koty miały zostać
przyniesione do opery w nosidełkach i pozostać w kojcach do chwili swojego występu -
odosobnione w różnych garderobach i biurach na zapleczu sceny. Takie rozwiązanie miało
zapobiec potencjalnym sprzeczkom.
- Do rozpoczęcia finału - odezwała się Hixie do prominentnych obywateli
oczekujących na instruktaż - dominować będą lekkie piosenki i humorystyczne wierszyki.
Później nastrój nieoczekiwanie się zmienia. Salę wypełniają dźwięki Pomp and Circumstance
Elgara, podkreślające podniosły nastrój chwili, i rozpoczyna się przemarsz prominentnych
obywateli - kroczących dostojnie jeden za drugim - ze swoimi pupilami na rękach.
- Załóżmy, że z publiczności rozlegają się gwizdy i krzyki - powiedział Qwilleran.
- Publiczność zostanie poinstruowana, by ograniczyć swoje reakcje do uprzejmych
oklasków - odparła Hixie. - Gdy ze sceny zejdzie ostatni kot, będzie miejsce na gwizdy,
okrzyki i owację na stojąco.
- Co mamy włożyć? - padło czyjeś pytanie.
- Coś w neutralnym kolorze - szarym, jasnobrązowym, czarnym. Warto zaakcentować
barwę kociej sierści.
- Co z nieszkodliwym ziołowym środkiem uspokajającym?
- Mamy dla każdego kopertę zawierającą kapsułkę, którą przed występem należy
złamać i rozprowadzić proszek w kocim posiłku.
- Przewidziano rezerwowe porcje? Myślę, że sam mógłbym skorzystać!
Następnego wieczoru osoby wspierające Akcję Kotek jako pierwsze miały zobaczyć wnętrze
odnowionego gmachu opery - dwadzieścia cztery godziny przed pierwszą galą Thelmy. To
coś, czym można się było później chwalić przez lata - zresztą z więcej niż tylko jednego
powodu.
Na chodniku leżał czerwony dywan. Przy wejściu stał płócienny parawan. Czekał
kordon fotografów prasowych. Grupa studentów college'u w T-shirtach z napisem AKCJA
KOTEK parkowała samochody, chcąc zdobyć punkty za pracę na rzecz lokalnej społeczności.
Uroczystość była szczególna i kolejni goście zjawiali się w smokingach i długich
wieczorowych sukniach, zapełniając wygodne obrotowe krzesła przy okrągłych kabaretowych
stolikach. Studenci w koszulkach AKCJA KOTEK podawali dobrze schłodzonego szampana i
wino w plastikowych kieliszkach.
Gdy przygasły światła, mistrz ceremonii Pogodny Jimmy przywitał gości w swoim
nonszalanckim stylu, po czym usiadł przy pianinie i zagrał Kota na klawiaturze. Uczniowie
szkoły muzycznej w Moose County grali ten morderczy technicznie utwór od
siedemdziesięciu pięciu lat. Jimmy zagrał go szybciej.
Następnie Hannah MacLeod zaśpiewała Chase Me, Charlie, Over the Garden Wall
Noela Cowarda. Qwilleran przeczytał żartobliwe wiersze T.S. Eliota o kotach kociubkach i
tak słynnych przedstawicielach swojego gatunku jak Szmędeferek czy Koterion Wtrząchał.
Tańczyli koci tancerze i ćwiczyli koci gimnastycy. W międzyczasie dwumetrowy Derek
Cuttlebrink, miejscowy dar dla muzyki country, wkroczył zamaszyście na scenę, uderzył
struny swej gitary i zaśpiewał kilka niepowtarzalnych zwrotek, choćby takich jak ta:
Małe kotki są pełne miłości, małe
kotki zabawy chcą, trochę futerka,
ciche pomruki, więc weź je ze sobą
no!
Publiczność była zachwycona zmieniającymi się w tle scenami z kociego życia.
A potem sala została na chwilę wygaszona, eter wypełniły donośne akordy Pomp and
Circumstance, a dobywający się zza kulis głos obwieścił:
- Podczas rozpoczynającego się właśnie przemarszu kotów maszerujących w obronie
kotów proszę ograniczyć się do uprzejmych oklasków.
Rozpoczęła się uroczysta procesja. Każdą parę wzywał „głos”. Każda para poruszała
się powoli w poprzek sceny, nie zwracając uwagi na uprzejme oklaski.
- Szanowna pani burmistrz Amanda Goodwinter... oraz Quincy.
- Meteorolog stacji PKX FM Pogodny Jimmy... oraz Huragan.
- Redaktor działu kulinarnego „Moose County coś tam” Mildred Riker... oraz
Toulouse.
- Mistrz stolarki drewnianej Douglas Bethune... oraz Winston Churchill.
- Doktor Diane Lanspeak... oraz Hypo.
- Właściciel pensjonatu „Nutcracker” Nick Bamba... oraz Nicodemus.
- Panie profesor Jennie i Ruth Cavendish... oraz Pinky i Quinky.
- Woźny z czterdziestoletnim stażem Pat O'Dell... oraz Wrigley.
- Kurator szkolny Lyle Compton... oraz Sokrates.
- Dyrektor miejskiej biblioteki Polly Duncan... oraz Brutus.
- I last but not least felietonista James Mackintosh Qwilleran... oraz Kao K'o-Kung.
Uprzejme oklaski zbliżały się niebezpiecznie do swej górnej granicy. Szmer
zadowolenia zmienił się w tumult aprobaty. Ktoś zawołał:
- Fajny Koko!
Kot siedzący na ramieniu Qwillerana patrzył z niepokojem w głąb ciemnej sali.
Potem, oślepiony reflektorami, wyskoczył w górę, wyszarpując smycz z ręki Qwillerana. Dał
drapaka ze sceny, lądując w pierwszym rzędzie. Okrzyki i wrzaski tylko go dodatkowo
przestraszyły, więc zaczął skakać po całej sali z dyndającą mu u szyi smyczą - przelatując nad
głowami, spadając znienacka na kulące się ramiona i plecy, przewracając kieliszki i butelki.
- Zamknąć drzwi! - ryknął Qwilleran.
Drogi odwrotu zostały odcięte i Koko zawrócił, przedzierając się z powrotem przez
stoliki i siedzących przy nich gości, aż coś zatrzymało go gwałtownie w tym niszczycielskim
pochodzie.
- SMAKOŁYK! - zagrzmiał Qwilleran i kocur wrócił na scenę, odbijając się po
drodze od kilku kolejnych głów i pleców.
Gdy Qwilleranowi udało się wreszcie opanować zdezorientowanego kota, inne
zwierzęta odjechały już do domu, a ich drogocenne obroże leżały na stole na zapleczu.
Dołączyła do nich teraz obroża Koko, on sam został zaś wtłoczony do przenośnego kojca - w
międzyczasie Qwilleran pomagał gościom nieco się ogarnąć.
Hixie, MacLeodowie i Mavis Adams podnosili puste butelki i plastikowe kieliszki. Na
szczęście nic się nie rozlało ani nie potłukło. Kabaretowe krzesła i stoły trzeba było po prostu
przesunąć na ich dotychczasowe miejsca.
- Koko naprawdę wie, jak rzucić na kolana publiczność! - powiedziała Hixie.
- Jego występ raczej nie wpłynie pozytywnie na liczbę kocich adopcji - burknął
Qwilleran z wyraźną irytacją.
- Dałeś mu środek uspokajający?
- Rozprowadziłem w posiłku, zgodnie z instrukcją.
Potem dopadło go dziwne przeczucie. Rzucił nosidło na tylne siedzenie i w pośpiechu
pojechał do składu. Zostawił Koko w samochodzie, wbiegł do środka i spojrzał na stojące pod
kuchennym stołem talerze kotów.
Oba zostały wylizane do czysta. Koko zjadł nie swoją porcję? Gdzie Yum Yum?
Znalazł ją leżącą bezwładnie na dywanie przy kominku. Powiedział głośno jej imię, a ona
uniosła głowę i obrzuciła go szklistym wzrokiem... Sprawa była oczywista. Koko wyczuł, że
coś niewłaściwego zostało dodane do jego posiłku. Odepchnął Yum Yum na bok i wymiótł
zawartość jej talerza, z kolei ona zjadła ziołowy środek uspokajający. Musiał jej smakować!
Po kilku minutach zadzwoniła Polly z Indian Village.
- Qwill! Co się stało? Koko nie był pod wpływem tabletki?
- Nie uwierzysz! - powiedział. - Koty nigdy nie wymieniają się talerzami. Talerz Koko
stoi zawsze po prawej, on tego bardzo pilnuje, ale tym razem wyczuł w jedzeniu obcy
składnik. Jakimś sposobem przekonał Yum Yum, żeby się z nim wymieniła. Nie tylko więc
zjadła środek uspokajający, ale o wiele większą porcję niż zwykle. Biedaczyna ledwo zipie!
Pierwszy tydzień działalności Klubu Filmowego także miał zostać zapamiętany w Moose
County ze względu na „burzę z piorunami stulecia”. Zdaniem meteorologa front
atmosferyczny zainstalował się nad Kanadą i z dnia na dzień stawał się coraz bardziej
wściekły. Bushy przełożył wycieczkę dla Thelmy, Janice i jej gościa; Qwilleran zaniósł z
wyprzedzeniem swój felieton i zaszył się w przytulnym wnętrzu składu; syjamczyki były
podminowane. Do składu zadzwonił Simmons.
- Jesteś zajęty, Qwill? Thelma chce, aby ci coś dostarczyć. Kilka minut później zielone
coupe zajechało na podwórko.
- Wygodnie ci się mieszka w starej powozowni? - spytał Qwilleran.
- Bardzo! Niechętnie się z nią rozstanę.
- Nie spiesz się - powiedział Qwilleran. - Mieszkanie stoi puste przez cały maj. Bądź
moim gościem... Co powiesz na trochę burbona z wodą?
- Nie zaszkodzi. A może pomóc - wręczył wąsaczowi plastikową torbę na zakupy.
Zaglądając do środka, Qwilleran powiedział:
- Nie do wiary. Gdzie to znalazła?
- To długa historia - odparł jego gość.
Usadowiwszy się wygodnie na sofach, odbyli zwyczajową rozmowę o pogodzie.
Wielka burza z piorunami zbliżała się nieuchronnie. Sierść Koko stała dęba, jakby sama była
naelektryzowana. Kocur wciąż drapał się za uchem - lewą łapką, nie prawą. Potem wbiegał z
prędkością stu na godzinę na podest i zbiegał z niego w nie gorszym tempie. Yum Yum leżała
już od jakiegoś czasu zagrzebana pod dywanem przy kominku.
- Pora na długą historię - uprzejmie przypomniał Qwilleran.
- No więc - rozpoczął jego gość - Thelma pojechała do klubu wcześnie rano, gdy nie
było tam jeszcze Dicka, zobaczyć, czy wszystko toczy się zgodnie z planem. Zauważyła, że
bogato urządził swój gabinet. Miał nawet mały bar z kilkoma butelkami alkoholu. Stały tam
również dwie kryształowe karafki. Zastanawiała się, czy zrobiono je w Waterford. No i była
srebrna taca. Zastanawiała się, czy to antyk. Odwróciła ją i znalazła pod spodem twoje
wygrawerowane imię... Zdecydowała, że nie powie o tym Dickowi. Po prostu ją wzięła. I oto
jest!
Qwilleran pomyślał: Bingo!... Była tu ekipa sprzątająca... Pomagałem Bushy'emu
fotografować kapelusze... Dick przyniósł prezent... zobaczył wypolerowaną przez panią
Fulgrove tacę...
- No cóż, dziękuję! Co mam powiedzieć...
- Możesz zgodzić się ze mną i przyznać, że chłop jest kleptomanem! - powiedział
Simmons. - Do Thelmy to powoli dociera. Przeszukała nawet biurko Dicka, szukając
wartościowego przedmiotu, który zniknął z jej domu, ale jedyne, co znalazła, to rewolwer w
dolnej szufladzie. Zastanawiała się, czy jest zarejestrowany.
- To wszystko bardzo ciekawe, Simmons. O jaki cenny przedmiot chodzi?
- Zegarek Tatki, który trzymała na swojej toaletce przez czterdzieści lat! Nakręcany
złoty rolex.
- Nalać ci jeszcze?
Przez chwilę Simmons pociągał drinka w pełnej skupienia ciszy, podczas gdy Yum
Yum bawiła się jego sznurówką.
- Używasz czasem kieszonkowego dyktafonu, Qwill? - odezwał się w końcu.
- Przez cały czas.
- Przywiozłem coś takiego Thelmie. Kobieta w jej wieku, z jej pieniędzmi i pozycją
powinna nosić dyktafon bez przerwy. Miała już parę sprzeczek z Panem Uśmieszkiem, a kto
wie, co ten macher trzyma w rękawie. Prawdę mówiąc, Qwill, obawiam się o Thelmę... Ona
chyba myśli, że umieściła bratanka we właściwym miejscu, ale czy można mu ufać? Ma
wszelkie symptomy nałogowego hazardzisty. Może popełnić przestępstwo, aby spłacić długi,
albo zostać sprzątnięty, gdy sam ich nie spłaci. Thelma nie przyjmie do wiadomości faktu, że
jest hazardzistą, tak jak nie potrafi przyznać, że jej tatko szmuglował alkohol. Dlaczego? Bo
tak się troszczy o swój wizerunek?
- Wiesz o szmuglerce? - Qwilleran był zaskoczony.
- Wiem, że wybrzeże w tym miejscu stanowiło główny port dla przywożonej z Kanady
kontrabandy, a ciężko by było określić tym mianem ziemniaczane chipsy.
- Cała rodzina ma jakiś problem z mówieniem prawdy na głos - powiedział Qwilleran.
- Czytałem listy jej brata. Wspomina o problemach finansowych Dicka, ale nigdy o jego
skłonnościach do hazardu, choć podobno stanowiły one tajemnicę poliszynela.
- Odkąd zmarł jego ojciec, Uśmieszek pojawiał się w Kalifornii i urabiał swoją ciotkę.
- Miau! - Koko wrzasnął ostrzegawczo i w tej samej chwili biało-niebieska błyskawica
rozbłysła w nieregularnych szybach składu. Tuż po niej nastąpiło uderzenie gromu, którego
dudniący pogłos pulsował przez dłuższą chwilę w ogromnym wnętrzu. Wył wiatr. Deszcz bił
wściekle w ściany składu.
Rozmowa została zagłuszona przez dobiegający z góry huk i gość Qwillerana ścisnął
mocniej oparcie sofy, spodziewając się wyraźnie, że dach wygnie się za chwilę i wpadnie do
środka składu.
Odstępy między błyskawicami i uderzeniami gromu zaczęły się stopniowo zwiększać i
burza przeniosła się nad inny cel.
- Wy macie swoje błotne lawiny i trzęsienia ziemi - odezwał się Qwilleran. - My
mamy nasze północne huragany. Jeśli podobało ci się już teraz, musisz koniecznie zobaczyć,
co się dzieje, jak przychodzi śnieg!
Dzień po burzy Pogodny Jimmy powiedział do słuchaczy PKX FM:
- Było fajnie, dopóki się działo, co nie, ziomki? Trochę pozalewała nas woda z
przelewających się rynien, ale ogólnie chodziło nam przecież o taki deszcz. Możecie teraz
brać prysznic i podlewać geranium bez poczucia winy. No i pogoda planuje się uśmiechnąć
na otwarcie Klubu Filmowego. Wszystkich bywalców premier uprasza się o galowy strój - ja
do mankietów zakładam swoje nowe spinki...
Rozdział dwudziesty pierwszy
W wieczór premiery Qwilleran i Polly znajdowali się wśród nieobecnych. Wyjaśnił Thelmie,
że dla wszystkich o wiele lepiej będzie, jeśli sprzeda ich miejsca jakimś napalonym
bywalcom premier. Zrozumiała.
Bardziej interesowała ich propozycja z następnego tygodnia - udźwiękowiona wersja
nagrodzonego dramatu Anna Christie Eugene'a O'Neilla z 1922 roku. To film, w którym
gardłowy głos Grety Grabo usłyszano na srebrnym ekranie po raz pierwszy. „Nalej mi
whisky, mały, i nie bądź taki skąpy” - brzmiała ta słynna kwestia.
Qwilleran dopełnił jednak wymogów premierowej etykiety, wysyłając Thelmie długi
telegram do opery i tuzin czerwonych róż do domu.
On i Polly jedli kolację w „Grist Mill” - w drugiej turze, po wyjściu tych, którzy
wybierali się na pierwszy wieczorny pokaz w klubie. Derek Cuttlebrink posadził ich przy
stoliku pod kosą.
- Curry z homara jest dzisiaj wyśmienite - powiedział.
- To znaczy, że na ogół jest niedobre? - odparł Qwilleran. - A może sprzedaliście za
mało homara tym z pierwszej tury i nie bardzo wiecie, co z nim teraz zrobić?
Derek posłał mu znaczący uśmieszek.
- Za tę uwagę będziesz miał w zupie muchę.
- Mam nadzieję, że szefowa nie przysłuchuje się tej wymianie uprzejmości - wtrąciła
Polly.
Elizabeth Hart, właścicielka, zbliżała się do ich stolika.
- Polly, tak się cieszę, że cię widzę! Wiem, że uwielbiasz curry. Spróbuj homara a la
Kalkuta!... Qwill, dziękuję, że przysłałeś do nas Thelmę! Kapelusze przywozi w niedzielę -
do tego czasu będzie zajęta w klubie. Wystawę otworzymy w następną sobotę. Cała flota
jachtów przypływa z Grand Island. Media będą zachwycone. Ściągamy modelkę z Nowego
Jorku, żeby pozowała do zdjęć w tych wszystkich kapeluszach!
Polly i Qwilleran zamówili homara a la Kalkuta i byli zadowoleni.
Powiedział jej, że znalazł srebrną tacę.
- Gdzie była? - spytała z troską.
- W plastikowej torbie na zakupy.
- Widać, że pani Fulgrove wie, co robi. Dzięki temu srebro nie będzie czernieć tak
szybko. Za każdym razem, gdy polerujesz swoją tacę środkiem czyszczącym, zdzierasz
ułamek procenta jej srebrnej powierzchni.
Powiedział jej również o miłej wizycie pana Simmonsa - ale nie o tym, o czym
rozmawiali.
- Na imię ma Mark.
- Bardzo lubię to imię.
- Mój ojciec mawiał, że każdy, kto ma na imię Matthew, Mark, Luke albo John,
posiada już na starcie fory w stosunku do George'ów czy Walterów. Sam miał na imię
Orville.
- Często myślałem, że powinienem napisać felieton o nadawaniu imion potomstwu -
powiedział Qwilleran. - Dlaczego rodzice dają im takie a nie inne imiona... ile osób idzie
przez życie, nosząc imię, którego nie lubi. Moja mama dała mi na imię Merlin! Pewien
człowiek, którego znam, z trudem uniknął imienia Melrose. A są jeszcze te wszystkie modne
imiona, które zmieniają się z pokolenia na pokolenie. W dwudziestym pierwszym wieku nikt
nie dałby dziewczynce na imię Thelma. Kiedyś jednak kobiece imiona z „th” w środku były
bardzo modne: Martha, Bertha, Dorothy, Edith, Faith, Ethel, Samantha, Judith...
- Czasami, Qwill, naprawdę brzmisz jak mój ojciec! - powiedziała Polly.
Następnego dnia Polly pracowała, więc Qwilleran zawiózł ją po kolacji prosto do domu. Po
powrocie do składu zastał Koko w trakcie numeru z konikiem polnym, co znaczyło, że na
automatycznej sekretarce czekała ważna wiadomość. „Qwill, muszę z tobą porozmawiać -
głos należał do Janice. - To ważne. Zadzwoń do mnie o dowolnej porze przed północą”.
Zadzwonił natychmiast.
- Coś nie tak, Janice?
- Smutna sprawa! - powiedziała przygnębiona. - Do pana Simmonsa przyszła w klubie
wiadomość. Jego córka w Kalifornii miała wypadek i znajduje się w szpitalu w stanie
krytycznym. Jutro leci do domu.
- Fatalna sprawa! - powiedział Qwilleran. - Mam go odwieźć na lotnisko?
- Jeśli możesz. Zawiozłabym go sama, ale muszę pomagać Thelmie. W klubie są
problemy, jak to zawsze przez pierwszy tydzień. Więc z góry dziękuję, Qwill.
- Nie ma za co. Zdaje się, że tylko tyle mogę zrobić.
Miała to być jego ostatnia szansa na rozmowę z powiernikiem, doradcą i
samozwańczym psem obronnym Thelmy.
W czwartek wczesnym rankiem Qwilleran pojechał po zasmuconego ojca do mieszkania w
starej powozowni.
- Jakieś wieści ze szpitala? - zapytał.
- Nie mogę się niczego dowiedzieć. Co się stało? Gdzie to się stało? Z czyjej winy?
Zawsze była ostrożnym kierowcą. Jakie ma obrażenia? W ogóle nie spałem ostatniej nocy.
Mam trzydziestodwuletnią córkę z dwójką dzieci - która jest w szpitalu dwa tysiące mil stąd.
Nie mogę martwić się o osiemdziesięciodwuletnią kobietę, która ma chyba wszystkie
pieniądze świata i zamierza je zostawić krewnemu, który jest bęcwałem i łotrem.
- Zapomnij o Thelmie - powiedział Qwilleran. - Pójdę tam i zrobię, co trzeba. Ale
potrzebuję od ciebie informacji.
- Po pierwsze, dała mi swoje pełnomocnictwo w Kalifornii. Doradzałem, żeby wybrała
sobie kogoś na miejscu. Ale jak na razie nic się w tej sprawie nie rusza. Gdy przyjechała tutaj,
pełna rodzinnych uczuć i wielkoduszności, sporządziła nowy testament, zapisując wszystko
Uśmieszkowi! Duży błąd! Trzeba to zmienić, zanim będzie za późno. Uwielbia cię, więc
może uda ci się choć trochę przemówić jej do rozsądku! Jest inteligentną, przebojową,
niezależną, pewną siebie kobietą, ale ma ten swój nieznośny sentymentalizm dotyczący jej
„drogiego Buda”, który grał na flecie i kochał zwierzęta, i był taki dobry dla swojego syna,
dając mu wszystko, na co tamten miał ochotę... no i jeszcze jej „drogi Tatko”, który odnowił
oblicze ziemniaczanego chipsa i był taki dobry dla swoich dzieci. Zostawił jej swojego
złotego roleksa i przez czterdzieści lat go nakręcała. Leżał na jej toaletce. Ostatnio zniknął.
Niesłychane.
- Jedno pytanie, Simmons. Słyszałeś o porwaniu papug wkrótce po przyjeździe
Thelmy?
- Nie! - zagrzmiała odpowiedź. - Czemu mi nie powiedziała?
- Bała się - albo wstydziła. Wyciągnąłem to od jej asystentki. Rzecz miała miejsce w
tę samą niedzielę co wielkie przyjęcie powitalne. Dwa dni wcześniej jej zdjęcie z dwiema
papugami było na pierwszej stronie „Coś tam”. Ale nie sądzę, aby te dwa fakty miały ze sobą
coś wspólnego. Myślę, że to była robota kogoś z wewnątrz. Ktoś wiedział o jej słabości do
tych ptaków. Ktoś wiedział, że rodziny nie będzie w domu - ściśle rzecz biorąc, cała ulica
Miła pojechała na przyjęcie... z jednym wyjątkiem. O'Dellowie wrócili wcześniej i widzieli
samochód dostawczy, który podjechał na tyły domu Thackerayów i odjechał parę minut
później. Ktoś wiedział, że przy dużych, gadatliwych ptakach potrzebne będą klatki i
przykrycie. Ktoś wiedział o imponującej kolekcji biżuterii Thelmy ukrytej na terenie
posiadłości. Okup miał być wypłacony natychmiast - inaczej pożałują! Dick wyszedł na
bohatera, bo sam pojechał dokonać transakcji i przywiózł do domu papugi.
- A dziewczyny go nie podejrzewały?
- Nawet jeśli, Thelma uznała, że lepiej o tym zapomnieć... ale jest coś jeszcze. Tej
samej nocy dwie furgonetki spotkały się na wiejskiej drodze w okręgu Bixby i z jednej do
drugiej zostały przeniesione duże pudła. Szeryf uznał, że musiało chodzić o telewizory
ukradzione ostatnio z miejscowego sklepu. Przed odjazdem kierowca załadowanej furgonetki
postrzelił i zabił drugiego. Myślę, że strzelającym był Dick, który odjechał z ptakami i z
okupem w ręce. Na pewno zna paserów, którzy rozprowadzają kradzioną biżuterię.
- Ktoś musi ostrzec tę kobietę! - powiedział Simmons.
- Byłoby rzeczą logiczną, gdyby zrobił to jej wieloletni ochroniarz i przyjaciel -
stwierdził Qwilleran. - Jeśli chcesz, dam ci jeszcze trochę amunicji... Gdy Bud Thackeray
zginął w wąwozie Black Creek, uznano to oficjalnie za wypadek. Zeznania Dicka na policji
nie pokrywają się jednak z tym, co Bud napisał w swoim ostatnim liście do Thelmy. Dick,
odwiedzając ojca, zgodził się pójść z nim na wycieczkę i zamierzał nawet kupić górskie buty.
W wycinkach z gazety Dick czeka jednak w domu na powrót ojca, aby pójść z nim na lunch.
- Gdybym chciał być adwokatem diabła, Qwill, mógłbym powiedzieć, że wędrowiec
mimo woli w ostatniej chwili zmienił zdanie. Jednak biorąc pod uwagę to, co wiem na temat
tego konkretnego diabła, nie tylko jestem pewien, że pobrudził sobie buty, ale że siedział w
tym błocie po pachy.
Dwa dni po nagłym wyjeździe Simmonsa, trzy dni po otwarciu Klubu Filmowego i cztery dni
po wielkiej burzy z piorunami Bushy zadzwonił do składu Qwillerana.
- Jestem w pobliżu. Chcesz usłyszeć najnowszy odcinek historii o Bushlandach i
Thackerayach?
Owilleran wiedział, że fotograf wysłał Thelmie odbitki jej zdjęć z papugami.
Wiedział, że Bushy wkupił się w łaski pani Thackeray jeszcze bardziej, robiąc odbitkę
portretu jej brata - na matowym papierze nadającym się później do oprawienia.
Wiedział, że pozowała w studiu Bushy'ego do portretu, który oceniła później
jednoznacznie:
- To moja najwierniejsza podobizna, jaką widziałam. Udało mu się uchwycić to, co o
sobie myślę!
Więc co tym razem?
Gdy przyjechał Bushy, poszli do altany z dzbankiem kawy i talerzem kruchych ciastek
ze „Szkockiej Piekarni”.
- W kruchych ciastkach nie ma nic, czego nie dałoby się naprawić za pomocą
czekoladowego lukru i orzechowej posypki - oznajmił Bushy.
- Więcej cię nie wpuszczą do Szkocji, mój panie! Wciąż olśniewasz dziedziczkę
ziemniaczanego chipsa?
- Cóż, powiedziała mi, że jej zdaniem łysiejący mężczyźni są sexy. Nazywam ją lady
Thelmą, a ona mnie panem Bushym. No a wczoraj poprosiła mnie o dziwną przysługę. Dała
mi zieloną kartę na późnowieczorny pokaz w Klubie Filmowym i wysłała na małe
przeszpiegi. Tak bym to określił. Chciała wiedzieć, jacy ludzie wówczas przychodzą i jak się
zachowują. Dodała, że podczas wcześniejszych, wieczornych pokazów wszyscy są
zadowoleni i uprzejmi.
- Poszedłeś?
- Powiedziałem, że cały następny tydzień będę zajęty, ale że mogę pójść w środę.
Prosiła, abym nie rozmawiał z nikim w klubie... Co o tym sądzisz, Qwill? Brzmi to trochę tak,
jakby spodziewała się jakichś strasznych draństw przy okazji późnowieczornych pokazów.
- Z tego, co wiem, lokatorzy mieszkań po drugiej stronie ulicy narzekali na hałas i
rozróby o trzeciej nad ranem. Jestem ciekaw, czego się dowiesz... Swoją drogą, widziała
zdjęcia kapeluszy?
- Tak, i dostała fioła na ich punkcie!
- Jej bratanek i Janice przewożą jutro kapelusze do Mooseville. Thelma jedzie ze mną.
Może dowiem się czegoś ciekawego.
W niedzielę po południu dwadzieścia cztery pudełka na kapelusze zostały zapakowane do
dużego vana Thelmy. Była podekscytowana jak dumny rodzic, którego dziecko gra główną
rolę w szkolnym przedstawieniu My Fair Lady. Van jechał przodem - Janice była już w
Mooseville i znała drogę. Gdy znaleźli się na Sandpit Road, należało jechać cały czas prosto.
Chcąc nieco uspokoić nerwy Thelmy, Qwilleran opowiadał jej związane z Mooseville
legendy: o Piaskowym Gigancie, który zamieszkuje górującą nad miasteczkiem wydmę i
którego można usłyszeć, gdy wydaje z siebie gniewne pomruki... i o tajemniczym losie
„Jenny Lee”, kutra rybackiego należącego do przodków Bushy'ego... i o...
- Dlaczego te rowy są wypełnione wodą?
- To rowy odprowadzające, które chronią pola przed powodzią po dużym deszczu -
wyjaśnił Qwilleran. - Na tej drodze będzie sporo maszyn rolniczych.
Duży traktor wlókł się przed nimi z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę.
- Człowiek uczy się cierpliwości, jadąc samochodem przez tereny rolnicze. I lepiej nie
narzekać na błoto na drodze. Ten traktor nie będzie przed nami długo; przejeżdża tylko z
jednego pola na drugie.
Szosa miała dwa pokryte asfaltem pasy, zabłocone jednak od śladów maszyn
rolniczych.
Qwilleran jechał za vanem Thackerayów, przed którym toczył się traktor.
Kierujący vanem Dick Thackeray nie był cierpliwy. Kilka razy zjeżdżał na lewą
stronę, próbując wyprzedzić zawalidrogę, lecz za każdym razem z przeciwka jechał
samochód, który zmuszał go do powrotu na prawy pas.
Qwilleran przerwał rozmowę i z niepokojem obserwował te manewry.
- Nawet nie próbuj, bracie - bąknął pod nosem.
Dick spróbował. Zjechał na lewy pas i przyspieszył. Kierowca traktora próbował
zatrzymać go gestem ręki. Z przeciwka jechała ciężarówka. Jej kierowca nacisnął na klakson.
Dick jechał dalej - coraz szybciej.
- Co ten głupiec wyrabia?! - zawołała Thelma.
W ostatniej chwili, zdając sobie sprawę, że nie zdąży, Dick skręcił ostro na lewe
pobocze. Było błotniste. Van wpadł w poślizg i koziołkując ponad rowem, zatrzymał się na
dachu.
- Mój Boże! - krzyknęła Thelma. - Moje kapelusze!... Janice!
Ruch ustał. Thelma szarpała się ze swoim pasem.
- Nie! Zostań! - Qwilleran wybierał dziewięćset jedenaście na telefonie komórkowym.
Kierowca ciężarówki robił to samo. Thelma sięgała ręką do klamki, ale Qwilleran chwycił jej
lewe przedramię tak mocno, że aż krzyknęła z bólu.
Farmer zeskoczył z traktora i szedł w kierunku vana, który leżał kołami do góry, do
połowy zatopiony. Kierowca ciężarówki kierował cały ruch na prawy pas, żeby zrobić
miejsce dla samochodów ratowniczych. Po upływie minuty albo dwóch dało się słyszeć
syreny; Pierwsza Pomoc... patrol policji... służby ratownicze... dwa ambulansy... jeszcze jeden
patrol... pomoc drogowa z wyciągarką.
Qwilleran zwolnił swój uścisk i Thelma ukryła twarz w dłoniach, zawodząc:
- Ten głupiec! Ten głupiec!
Co miał powiedzieć? Jak miałby ją pocieszyć? Widział, jak pudełka ze wzorem z
krokodylej skóry unoszą się w rowie, a potem znikają pod brunatną powierzchnią.
Wypowiedział jej imię i nie było odpowiedzi. Obawiając się, że doznała szoku, zwrócił się do
policjanta:
- Widziała wypadek. W środku są członkowie rodziny. Jestem zaniepokojony. Ma
ponad osiemdziesiąt lat.
Zjawił się lekarz i sprawdził jej oddech, puls i ciśnienie.
- Jest dobrze - poinformował Qwillerana. - Jest tylko wściekła. Wścieklejsza niż osa i
jasna cholera razem wzięte!
Ofiary wypadku zostały wyciągnięte z wraku i ułożone na noszach - ambulans zabrał
je natychmiast do szpitala w Pickax.
- Oboje wyglądali na przytomnych - Qwilleran zwrócił się do Thelmy. - Za jakiś czas
zadzwonię do szpitala. W międzyczasie muszę wykonać parę telefonów. Przepraszam.
Wysiadł z samochodu, zabierając ze sobą komórkę i książkę telefoniczną okręgu.
Najpierw zadzwonił do Elizabeth Hart, która była w szoku, potem zmartwiła się
Thelmą, potem nie mogła odżałować pokrzyżowanych planów.
Zawiadomił lekarza Thelmy, Diane Lanspeak, w jej domu w Indian Village.
Zadzwonił też do Celii O'Dell, która pracowała jako ochotniczka przy osobach
niepełnosprawnych i wiedziała dokładnie, co w takich sytuacjach zrobić i powiedzieć.
Obiecała, że będzie dostępna w razie potrzeby. Czekała na nich, gdy wrócili na Miłą. Spytała
Thelmę, czy wypije kubek kakao.
- Chcę tylko posiedzieć przez chwilę w mojej piramidzie.
Wkrótce zadzwoniła doktor Diane. Dowiedziała się w szpitalu, że obu ofiarom
wypadku udziela się pomocy i zostaną one wypisane jeszcze tego samego dnia.
Qwilleran sapnął w wąsy. Nie miał ochoty oglądać głupiego bratanka Thelmy i
odbywać uprzejmej rozmowy o niczym. Ucieszył się, gdy Celia powiedziała, że przyjedzie po
nich jej mąż.
Nie był to najlepszy scenariusz niedzielnego popołudnia, jaki Qwilleran potrafił sobie
wyobrazić.
A przecież dzień jeszcze się nie skończył!
Gdy wrócił do składu, samozwańczy nadzorca automatycznej sekretarki biegał jak z
pieprzem. To zadziwiające, że kocur potrafił bezbłędnie odróżnić ważną wiadomość od
niechcianego strupa. Może wyczuwał niepokój w czyimś głosie?
Pierwsza wiadomość pochodziła od Simmonsa.
- Przepraszam, że nie mogłem odebrać. Zajmowałem się wnukami. Moja córka ma
pękniętą miednicę. Bolesne, ale mogło być gorzej. Gdy tylko sprawy wyjdą na prostą,
przywołam Thelmę do porządku - powiedz jej, czego dowiedziałem się od ciebie o porwaniu i
tak zwanym wypadku jej brata. Powinna się pozbyć tego człowieka!
Niech no tylko usłyszy o kapeluszach! - pomyślał Qwilleran. Wiadomość od
Bushy'ego stanowił jego szpiegowski raport.
- Późnowieczorny film skończył się o północy. Połowa gości poszła do domu. Reszta
poszła na zaplecze. Było picie, maszyny do grania i - możesz wierzyć albo nie - film porno na
mniejszym ekranie. Wyjątkowo świński! Jak mam o tym powiedzieć Thelmie? Dostanie
zawału! Sprawdziłem tablice rejestracyjne na parkingu. W większości z okręgu Bixby.
Rozdział dwudziesty drugi
Nawet jak na kogoś, kto lubi rozgłos, Thelma zaczynała cierpieć na jego nadmiar.
„Thackeray” stało się modnym słowem we wszystkich lokalnych mediach. Otwarcie Klubu
Filmowego i wspaniałomyślne udostępnienie opery na potrzeby akcji ratowania zwierząt
postawiły Thelmę w blasku jupiterów, lecz nie wszystkie wiadomości były dla niej równie
dobre.
W poniedziałek nagłówek na pierwszej stronie gazety oznajmiał: „24 DZIEŁA
SZTUKI UTOPIONE W BŁOCIE. Dick Thackeray pozwany do sądu za niebezpieczną
jazdę”.
We wtorek wiadomość była lepsza, lecz nie tak dramatyczna: „KOŚCIÓŁ
ODNALEZIONY W ŚRODKU LASU. Thackerayowie pogrzebani na cmentarzu przy małej
drewnianej kaplicy”.
W środę nie padło żadne nazwisko: „PUBLICZNE TOALETY STANĄ W
CENTRUM PICKAX. Kupcy i sklepikarze chwalą decyzję rady miejskiej”.
W czwartek rano Bushy wstąpił do składu po drodze na zlecone mu przez gazetę
zdjęcia.
- W redakcji informacyjnej aż dzisiaj kipi. Pomyślałem, że będziesz chciał wiedzieć.
Ma to związek ze złymi informacjami, które musiałem przekazać Thelmie. Jeśli nie miała
zawału wtedy, to będzie go miała dziś, czytając pierwszą stronę gazety.
Treść czwartkowego nagłówka była następująca: „TRZY OSOBY ARESZTOWANE
ZA OBNAŻENIE SIĘ W MIEJSCU PUBLICZNYM. Członkowie Klubu Filmowego
przyłapani podczas tańca nago na parkingu”.
Gdy tylko gazety dotarły do biblioteki, Polly zadzwoniła do Qwillerana.
- Biedna kobieta! Serce mi krwawi na myśl o niej! Ale nie potrafię wymyślić nic, co
moglibyśmy zrobić.
Milczał.
- Qwill, słyszałeś, co powiedziałam?
- Myślę... Thelma to stary wyga! Wypije parę kubków kakao, posiedzi w swojej
piramidzie i klub będzie działał dalej, jakby się nic nie wydarzyło.
Później potwierdził tylko swoje przypuszczenia, dzwoniąc do klubu i wysłuchując
nagranej wiadomości. „Wszystkie bilety na dzisiejszy pokaz filmu Anna Christie z udziałem
Grety Garbo zostały sprzedane. Jeśli chcecie państwo zrobić rezerwację na kolejne pokazy,
proszę wybrać jeden. W przyszłym tygodniu proponujemy Światła wielkiego miasta z 1931
roku, ostatni w pełni niemy film Charliego Chaplina”.
Jednak dopiero w piątek niskie ciśnienie Qwillerana zaczęło naprawdę rosnąć. Jego
znajomi z „Coś tam” zawsze chętnie dawali mu cynk. W tym wypadku wiedzieli zaś, że
Thelma Thackeray interesuje go szczególnie.
Najpierw Bushy zadzwonił z samochodu.
- Jeden z chłopaków z laboratorium ma zrobić zdjęcie wejścia do Klubu Filmowego.
Podobno jest zamknięty do odwołania.
Roger MacGillivray, wieloletni przyjaciel, zadzwonił do Qwillerana w drodze na
komisariat.
- W klubie była strzelanina - powiedział.
A redaktor naczelny zadzwonił i zapytał:
- Qwill, na kiedy jesteś w stanie przynieść tekst? Musimy wcześniej zamknąć numer.
Wydarzyło się morderstwo.
Piątkowy nagłówek obwieszczał: „MENEDŻER KLUBU FILMOWEGO
ZASTRZELONY PODCZAS WŁAMANIA. Ciało Dicka Thackeraya znajdują sprzątacze.
Splądrowany sejf”.
Qwilleran był skonfundowany - nie z powodu morderstwa; w końcu Dick poruszał się
w szemranym towarzystwie. Spokoju nie dawało mu zachowanie Koko w środku nocy - nie
wycie... bardziej jak... pianie! To było coś w rodzaju wojowniczego i pełnego mocy przekazu,
który teraz należało odczytać jako „A nie mówiłem!”... Ten kocur! W nocy, gdy Qwilleran
został bezceremonialnie obudzony, myślał, że Koko połknął coś niedobrego i że teraz
pozbędzie się tego w jakimś mniej lub bardziej nieodpowiednim miejscu. Teraz jednak... jego
zachowanie nabrało nowego znaczenia.
Qwilleran posłał Thelmie kwiaty i notę kondolencyjną, z trudem opierając się pokusie,
by napisać: „Krzyżyk na drogę!” Gdy zadzwonił do Simmonsa w Kalifornii, ochroniarz
stwierdził:
- No cóż, to rozwiązuje problem bezpieczeństwa Thelmy, prawda? Szkoda, że nie
pociągnie klubu dalej, zatrudniając menedżera... Sam bym się do tego wziął. Chętnie bym dla
niej znów popracował.
Potem Bushy zadzwonił po raz drugi.
- No i co ty na to, Qwill? Szkoda mi Thelmy. To raczej pokrzyżuje jej plany.
Chciałbym móc coś zrobić. Nie chcę wycofywać się z pierwszej linii.
- Weź ją z Janice na przejażdżkę łódką w niedzielę po południu. Jezioro jest spokojne.
Może się okazać niezłą terapią. Zadzwoń do Janice i ją wybadaj. Myślę, że się zgodzi.
Co do autora „Piórkiem Qwilla”, to nie planował on nigdy napisać biografii Buda i
Sis. Lecz Ostatni z Thackerayów byłby wspaniałą legendą do Opowieści z tej i nie z tej ziemi.
Musiał pracować szybko, jeśli chciał z nią przeprowadzić wywiad rzekę; miała już w końcu
osiemdziesiąt dwa lata.
Nie okazał się dość szybki. W poniedziałkowej gazecie znalazło się ogłoszenie na tyle ważne,
że redakcja zdecydowała się przerobić w ostatniej chwili pierwszą stronę. Czarna ramka
przyciągała wzrok do smutnej wiadomości: „Thelma Thackeray, 82 lata, zmarła dziś podczas
snu w swoim domu przy ulicy Miłej. Pani Thackeray założyła niedawno Klub Filmowy
«Thelma» po sześćdziesięciu latach pracy w Hollywood. Była ostatnim z mieszkających w
Moose County Thackerayów. Uroczystości pogrzebowe w środę”.
Qwilleran zwalczył w sobie impuls, by zadzwonić do Janice i wypytać ją o szczegóły,
wiedząc, że będzie zajęta w towarzystwie uprzejmych sąsiadów. Burgess Campbell, jako
książę ulicy Miłej, weźmie na siebie wszystkie formalności. Mavis Adams była prawniczką
Thelmy. Celia i Pat O'Dell z pewnością okażą się bardzo pomocni.
Dlatego był zaskoczony, kiedy zadzwoniła do niego Janice.
- Mogę przyjechać, Qwill? Potrzebuję twojej rady.
Kilka minut później zielone coupe zatrzymało się na podwórku składu i Qwilleran
wyszedł, by ją przywitać. Obok zwykłej torebki miała przy sobie jedną z dużych skórzanych
toreb na ramię Thelmy. Mimo sporych rozmiarów torba była wybrzuszona, jakby w środku
znajdował się arbuz. Powstrzymał się od komentarza.
- Usiądźmy w bibliotece - powiedział.
Stare książki, które zasłaniały od góry do dołu jedną ze ścian kominka, zapewniały
atmosferę sprzyjającą zwierzeniom.
- Tyle książek! - powiedziała.
- To tylko połowa. Reszta jest w moim gabinecie... Zatem w czym mogę ci pomóc,
Janice?
- Nie wiem, czy postąpiłam właściwie.
- Co zrobiłaś? - zapytał ciepłym głosem, choć zżerała go ciekawość. - Chcesz trochę
owocowego soku? Kieliszek wina?
- No... tak... Chyba zdecyduję się na wino.
Biały zinfandel ją rozluźnił, za to Qwilleran siedział jak na szpilkach.
- Thelma zawsze wstaje wcześnie i zapukałam do jej drzwi, żeby się dowiedzieć, czy
nie życzy sobie kawy. Była wciąż w pościeli, ale nabrałam podejrzeń, gdy zobaczyłam
butelkę alkoholu na stoliku przy łóżku - burbona, którego kupiłyśmy dla pana Simmonsa.
Thelma od zawsze cierpiała na przewlekłe zapalenie trzustki i musiała unikać stresu i
alkoholu.
- Ostatnio miała stresu pod dostatkiem - zauważył Qwilleran.
- Doktor Diane wpisała ostre zapalenie trzustki w akcie zgonu. Oboje milczeli przez
chwilę; Qwilleran przypomniał sobie słowa Thelmy, że „musi być grzeczną dziewczynką”.
Janice zaczynała się wiercić i spoglądać na torbę Thelmy na biurku.
- Muszę ci coś wyznać, Qwill... o tym, co zrobiłyśmy w czwartek wieczorem. A raczej
w piątek rano. Thelma powiedziała, że chce, abym ją zawiozła do klubu o drugiej trzydzieści
- i że w związku z tym powinnam się zdrzemnąć i nastawić budzik na drugą. Gdy
zajechałyśmy na miejsce, na parkingu wciąż było kilka samochodów i czekałyśmy spokojnie,
aż został tylko pożyczony samochód Dicka. Wiesz, rozbił ostatnio swojego starego vana...
- Pamiętam aż za dobrze!
- Kazała mi zostać w samochodzie, a gdy wyszła z klubu parę minut później,
uśmiechała się, a jej wielka torba na ramię była czymś wypchana. Powiedziała: „Wszystko
dobre, co się dobrze kończy”. Jedna rzecz, której się nauczyłam, to nie zadawać pytań. Była
dosyć spokojna przez cały weekend, siedząc w swojej piramidzie i zajmując się amazonkami.
Bushy zaprosił nas na przejażdżkę w niedzielę po południu - nie przyjęcie, po prostu cichy
rejs po spokojnym jeziorze. Uznałam, że to bardzo miłe z jego strony, a Thelma stwierdziła,
że dokładnie tego potrzebuje. Poszłyśmy do domu i położyła się wcześnie - resztę pamiętam
jak przez mgłę.
- Ze wszystkim poradziłaś sobie świetnie, Janice.
- Tak, ale po wyjściu doktor zaglądnęłam do torby Thelmy, choć czułam, ze robię coś
złego. Była bardzo skryta, sam wiesz... Torba była pełna pieniędzy! Całe pliki banknotów! I
mały rewolwer, który pan Simmons dał jej na naszą podróż z Kalifornii. Chciała mu go
ostatnio oddać, ale odmówił... Potem zaczęłam szukać kieszonkowego dyktafonu, który jej
przywiózł. Leżał w górnej szufladzie jej komody.
- Użyła go?
- Tak - powiedziała Janice z przestraszonym wzrokiem.
- Wysłuchałaś nagrania?
- Tak. I dlatego tu jestem - zapytać cię, co zrobić z tymi rzeczami Thelmy.
- Zanim ci coś poradzę - rzekł poważnie Qwilleran - lepiej, abym wysłuchał taśmy.
- Ależ ciotuniu! Co tu robisz o tej godzinie? Powinnaś być w domu, sen dobrze robi na
urodę - nie żebyś tego potrzebowała! Jesteś piękna - na swój wiek!
- Daruj sobie ten wazeliniarski uśmiech, Dickie Ptaszyno, i wyjaśnij, kto dał ci prawo,
aby zmieniać Klub Filmowy „Thelma” w salon gry i galerię porno. Jeszcze trochę i zaczniesz
wynajmować pokoje na godziny!
- Ależ ciotuniu!
- Gdzie srebrna taca, którą tu niedawno miałeś?
- Nigdy nie miałem srebrnej tacy.
- Nie tylko jesteś złodziejem, ale i kłamcą! Ile z tych pieniędzy, które przechodzą przez
twoje ręce, trafia na konto klubu, a ile do twojej kieszeni? Zwalniam cię! W tej chwili! Chcę,
abyś się wyniósł z siedziby klubu w ciągu pół godziny. Mój pokój gościnny już nie jest do
twojej dyspozycji! Swoje rzeczy znajdziesz w pudle na tylnej werandzie.
- Nie rozumiem, o co chodzi!
- Więc powiedz mi, co zrobiłeś z wartymi sto tysięcy dolarów klejnotami, które
zabrałeś swojemu wspólnikowi po tym, jak zabiłeś go na wiejskiej drodze w Bixby. I powiedz
mi, co się stało z zabłoconymi butami, które miałeś na sobie, spychając swojego ojca znad
krawędzi klifu? Własnego ojca, który tak cię kochał i dawał ci wszystko, czego tylko chciałeś!
Musiałeś być bezbrzeżnie zepsuty, aby pójść do domu i zawiadomić policję, że ojciec spóźnia
się na lunch! To był mój brat!... Ty... jesteś potworem!
- Ciotuniu, co cię napadło!
- A potem przyjechałeś do Hollywood odgrywać rolę kochającego bratanka, aż nie
zmieniłam testamentu i nie uczyniłam cię moim jedynym spadkobiercą... Cóż, teraz zamierzam
go zmienić znowu! I nie dostaniesz ani grosza!
- Ty samolubna stara kobieto! Nie pożyjesz wystarczająco długo, żeby zmienić
testament.
- A ty nie pożyjesz wystarczająco długo, żeby cokolwiek odziedziczyć!
(Dwa wystrzały).
(Klik).
Gdy taśma dobiegła końca, Qwilleran powiedział stanowczo:
- Pokaż wszystko Mavis Adams tak szybko, jak to możliwe. Zna się na prawie, a
Thelma była jej klientką.
- Zrobiłam dobrze, Qwill?
- Tak, ale nie mów nikomu, że wszystko tu ze sobą przywiozłaś. Pokaż to Mavis... i
nie martw się. Nalać ci jeszcze?
- Nie, dziękuję. Pozbyłam się ogromnego ciężaru. Teraz chcę pójść do domu i... może
posiedzieć w piramidzie Thelmy.
- Jeszcze tylko jedno, Janice. Czy Thelma podpisała nowy testament?
- Tak, pracowała nad nim z Mavis i miała go podpisać w sobotę. Mavis przyniosła
testament do domu. Thelma zapisała wszystko fundacji, która zajmie się odbudową kliniki
Thackerayów - w hołdzie dla jej ukochanego Buda.
Dwa głuche odgłosy rozległy się w kuchni, gdy Koko zeskoczył z lodówki na podłogę.
Wszystko słyszał!... - pomyślał Qwilleran. Ciekawe, czy rozpoznał głos Dicka na
kasecie? NIE! Nigdy nie poznał Uśmieszka; wyczuwał tylko jego złą obecność.
Koko spoglądał znacząco na swój pusty talerz pod kuchennym stołem i Qwilleran dał
mu coś dobrego. Sobie zafundował porcję lodów. Następnie rozparł się w swoim wielkim
fotelu, aby pomyśleć. Mógł sobie wyobrazić reakcję Simmonsa na tę aferę. Dyktafon okazał
się doprawdy natchnionym pomysłem.
Gdy Thelma starła się ze swoim bratankiem i usłyszała od niego, że nie pożyje
wystarczająco długo, aby zmienić swój testament, wiedziała, że w szufladzie biurka znajduje
się rewolwer - w końcu sama o tym powiedziała Simmonsowi.
Czy Thelma od początku zdawała sobie sprawę, że Dick to kawał drania? Szkoda, że
Simmons musiał wyjechać tak szybko. Qwilleran z chęcią opowiedziałby mu o kunszcie
śledczym Koko.
To zresztą ciekawe, że wyłącznie stróże prawa przyjmowali do wiadomości
szczególne talenty kota. Był porucznik Hames, na Nizinach, i był Brodie, komendant policji
w Pickax. Qwilleran miał przeczucie, że Simmons byłby trzeci. Za późno, żeby się
dowiedzieć.
Koko czuł, że Qwilleran o nim myśli. Siedział obok na stoliku nocnym i mrużył oczy.
Pocierał też brodą o dolną krawędź abażuru. Ten gest najwyraźniej należał do ulubionych w
jego kocim repertuarze. Zrzucanie książek z półki było kolejnym z dziwactw Koko, choć w
tym wypadku jego szaleństwo zdawało się zawierać zalążek metody.
W ciągu ostatnich dwóch lub trzech tygodni okazał się pasjonatem książek z imieniem
„Richard” w tytule. I wykazał nagłe zainteresowanie Robertem Louisem Stevensonem. W
krótkich odstępach czasu zrzucił na podłogę Wyspę skarbów, Podróże z osłem oraz Doktora
Jekylla i pana Hyde'a. Dopiero teraz Qwilleran poczuł swędzenie w okolicach górnej wargi.
Czy to możliwe, że Koko szukał Porwanych? Tylko tej książki Stevensona brakowało na
półce. Pomysł był oczywiście niedorzeczny, choć z drugiej strony...
Niedorzeczny czy też nie - myślał Qwilleran - co jednak powiedzieć o kociej muzyce,
którą nam urządził, gdy słuchaliśmy Gracza? Myśleliśmy, że nie podoba mu się opera
Prokofiewa. Tymczasem starał się nam raczej przekazać coś na temat bratanka Thelmy...
Koko wyczuje skunksa na odległość!
- Miau-uuu-uuu! - Koko przemówił wyraźnie zniecierpliwiony i raz jeszcze otarł się o
abażur.
Wtedy Qwilleran dostrzegł leżącą na stole kopertę zaadresowaną po prostu: „Qwill”.
Była duża, miała kwadratowy kształt i kolor kości słoniowej. Qwillerana nie zaskoczyło, gdy
odkrył inicjały T. T. na odwrocie. Naturalnie musiała ją tu zostawić Janice.
W środku znajdowała się czysta kartka białego papieru.
Niechętnie i z powątpiewaniem, a może nawet nieco ukradkiem Qwilleran zdjął
abażur i przesunął kartkę kilka razy nad rozgrzaną żarówką.
Wiadomość ukazywała się stopniowo, zapisana wielkimi drukowanymi literami:
DZIĘKUJĘ, ZŁOCIUTKI, ZA WSZYSTKO.
A gdzie poszedł Koko? Siedział pod kuchennym stołem, wpatrując się w swój pusty
talerz - ten po prawej.
Yum Yum leżała z wyciągniętymi do przodu łapkami, strzegąc swego największego i
ukochanego skarbu, srebrnego naparstka.