KRYMINAŁ
Lilian Jackson Braun
Kot, który bawił się w listonosza
Cykl: Kot, który... tom 06
Wydawnictwo: Elipsa
Warszawa 2008
Rozdział pierwszy
Biały mężczyzna około pięćdziesiątki, wzrostu sto osiemdziesiąt siedem centymetrów,
ważący sto cztery kilogramy, o siwiejących włosach i krzaczastych wąsach, otworzył oczy i
zorientował się, że leży na łóżku w jakimś nieznanym sobie pokoju. Leżał spokojnie;
ogarniało go szczególne znużenie. Pozwolił swemu spojrzeniu wędrować bez większego
zainteresowania po pokoju. Można by powiedzieć, że w jego oczach malował się smutek, gdy
spoglądał na metalową ramę w nogach łóżka, okno bez firanek, ściany we wstrętnym kolorze,
telewizor na półce pod sufitem. Drzewo za oknem, poruszane wiatrem, wymachiwało
gałęziami jak szalone.
Niemal słyszał melodyjny głos swojej matki, która mówiła: „Drzewo daje ci znak,
Jamesy. Pomachaj mu rączką jak grzeczny chłopczyk".
Jamesy? Tak mam na imię? To brzmi - nie całkiem tak jak powinno... Gdzie ja
jestem? Jak się naprawdę nazywam?
Pytania te przechodziły mu przez myśl, ale nie budziły niepokoju, towarzyszył im
tylko lekki zamęt w głowie.
Widział obraz starego człowieka noszącego brodę, jak Święty Mikołaj, który stał u
jego wezgłowia i powiadał: „Masz szkarlatynę, Jamesy. Zabierzemy cię do szpitala, żebyś
wyzdrowiał".
Szpital? Czy jestem w szpitalu? Mam szkarlatynę?
Jeśli nawet, to nie przejmował się tym specjalnie, natomiast z wolna zaczęło mu
doskwierać poczucie dyskomfortu, jakby nie dopełnił jakiegoś bardzo ważnego obowiązku,
jakby zawiódł kogoś bliskiego. Może matkę? Zmarszczył czoło i poczuł lekki ból. Uniósł
lewą dłoń i dotknął głowy, okazało się, że jest zabandażowana. Sprawdził inne części ciała.
Niczego nie brakowało i chyba nic nie było złamane, ale poruszenia prawego kolana i łokcia
też ograniczały bandaże. I jeszcze coś dziwnego było z jego lewą dłonią. Doliczył się czterech
palców i kciuka, a jednak coś było nie tak. Dziwne, bardzo dziwne. Westchnął głęboko,
zastanawiając się, czego zaniedbał uczynić.
Do pokoju bezgłośnie weszła jakaś obca kobieta - pulchna, siwa, uśmiechnięta.
- O, obudził się pan! Nieźle pan sobie pospał. Mamy dziś piękny dzień, ale bardzo
wietrzny. Jak pan się czuje, panie Kiu?
Kiu? Jamesy Kiu? Czy tak się nazywam?
Brzmiało to dość nieprawdopodobnie, wręcz absurdalnie. Przesunął dłonią po twarzy,
wyczuł dobrze znajome wąsy i szczękę, którą golił tysiące razy. Aby wypróbować swój głos,
odezwał się do siebie:
- Pamiętam twarz, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska.
- Mojego? Toodle - przedstawiła się kobieta radosnym głosem. - Nazywam się Toodle.
Czy czegoś pan potrzebuje, panie Kiu? Doktor Goodwinter zajrzy tu za kilka minut. Wezmę
dzbanek i przyniosę świeżej wody. Jest pan gotowy na śniadanko? - wychodząc z pokoju,
zawołała jeszcze przez ramię: - Ma pan wolny dostęp do łazienki.
Wolny dostęp. Śniadanko. Toodle.
Obce słowa, które nie niosły ze sobą żadnego sensu. Staruszek z brodą powiedział mu,
że ma szkarlatynę. A teraz ta kobieta, że ma wolny dostęp. Czyżby to była nazwa jakiejś
wstydliwej choroby, z którą trzeba kryć się w łazience? Westchnął znowu i zamknął oczy,
czekając na tego starszego pana z brodą Świętego Mikołaja. Gdy je otworzył, obok jego łóżka
stała młoda kobieta w białym fartuchu i trzymała go za nadgarstek.
- Dzień dobry, kochanie - powiedziała. - Jak się czujesz?
Jej głos brzmiał znajomo, pamiętał jej zielone oczy i długie rzęsy. Na jej szyi wisiał
jakiś przedmiot, ale nie mógł przypomnieć sobie nazwy tej rzeczy.
- Jesteś moim lekarzem? - spytał z wahaniem.
- Tak, a również twoim czymś więcej, o wiele więcej - powiedziała i puściła do niego
oko.
Zaczęły powracać znane uczucia. Czy ona jest moją żoną? A więc jestem żonaty? Czy
zaniedbuję rodzinę? Znów odezwało się to samo poczucie winy, niespełnionego obowiązku,
jakiegoś - ale jakiego?
- Czy ty... czy jesteś moją żoną? - spytał drżącym głosem.
- Jeszcze nie, ale pracujemy nad tym - ucałowała go w czoło tam, gdzie nie było
zabandażowane. - Ciągle jeszcze czujesz mętlik w głowie, co? Ale wkrótce wszystko będzie
w porządeczku.
Popatrzył na swoją lewą dłoń.
- Czegoś tu brakuje.
- Twój zegarek i sygnet zostały umieszczone w szpitalnym sejfie, odbierzesz je, jak
będziesz wracał do domu - wyjaśniła łagodnym głosem.
- A, rozumiem... Dlaczego tu jestem? - zapytał, wciąż zaniepokojony swą tajemniczą
dolegliwością.
- Spadłeś z roweru na Ittibittiwassee Road. Nie pamiętasz?
Ittibittiwassee. Dostęp. Śniadanko. W porządeczku. Jakim językiem mówią ci wszyscy
ludzie? Na wszelki wypadek zapytał:
- To ja mam rower?
- Miałeś, kochany, teraz to już tylko złom. Będziesz musiał kupić sobie porządny
nowy rower z przerzutką.
Złom. Przerzutką. Toodle. Pokręcił bezradnie głową. Odchrząknął i spytał:
- Ta kobieta, która tu była, mówi, że mam wolny dostęp do łazienki. Co to znaczy?
Czy... czy to jest coś w rodzaju...
- To znaczy, że możesz wstać z łóżka, kiedy zechcesz, i pójść o własnych siłach do
łazienki - wyjaśniła lekarka z pogodnym uśmiechem. - Zajrzę tu, kiedy skończę obchód -
ucałowała go raz jeszcze. - Niedługo zjawi się u ciebie Arch Riker. Przyleci do nas z Nizin - a
potem wyszła z pokoju na tych swoich długich nogach, machając mu przyjaźnie ręką.
Arch Riker. Niziny. O czym ona mówi? I kim dla mnie jest? W tej sytuacji niezręcznie
byłoby pytać o imię. Zrezygnował z dalszych dociekań i wzruszył ramionami. Podniósł się z
łóżka i niepewnym krokiem poszedł do łazienki. Tam ujrzał w lustrze smutne oczy, siwiejące
skronie oraz przesadnie wielkie szpakowate wąsy, które rozpoznał. A jednak nadal nie mógł
sobie przypomnieć, jak się nazywa.
Kiedy ta niewiasta, która mówiła, że się nazywa Toodle, przyniosła tacę z czymś, co
nazwała śniadankiem, zjadł żółtawobiałą ciepłą packę, potem dwa brązowe kawałki czegoś
słonego i gumiastego oraz dwa kawałki czegoś chrupiącego, co posmarował mazią czerwoną i
słodką. Przyjemnie było znów się położyć, zamknąć oczy i przestać myśleć.
Otworzył je nagle. U jego wezgłowia stał jakiś mężczyzna - mężczyzna z brzuszkiem,
lekko łysiejący, o rumianej twarzy, którą widział już wiele, wiele razy.
- Skubańcu! - rzekł ciepłym głosem gość. - Ale nas wystraszyłeś! Co ty chciałeś
zrobić? Zabić się, czy co? Jak się czujesz, Qwill?
- Tak się nazywam? Nie pamiętam.
Mężczyzna przełknął ślinę i wyraźnie pobladł.
- Wszyscy twoi przyjaciele nazywają cię Qwill. To skrót od Qwilleran. Jim Qwilleran,
pisze się przez „Q-w".
Pacjent przemyślał tę informację i z wolna skinął głową.
- Nie pamiętasz mnie, Qwill? Jestem Arch Riker, twój stary kumpel.
Qwilleran gapił się na niego bez słowa. Kumpel. Jeszcze jedno niezrozumiałe słowo.
- Dorastaliśmy razem w Chicago. Przez ostatnie kilka lat byłem redaktorem działu
„Daily Fluxion", w którym pracowałeś. Milion razy byliśmy na lunchu w klubie prasowym.
Przez mgłę zasnuwającą umysł Qwillerana zaczęło przedzierać się światło.
- Czekaj no chwilę. Chciałbym usiąść.
Riker nacisnął przycisk unoszący wezgłowie łóżka i przysunął sobie krzesło.
- Melinda zadzwoniła do mnie i powiedziała, że spadłeś z roweru. Przyjechałem
natychmiast.
- Melinda?
- Melinda Goodwinter. Twoja dziewczyna. I twoja lekarka w jednej osobie,
szczęściarzu.
- Co to za miejsce? - spytał Qwilleran. - Nie mam pojęcia, gdzie jestem.
- To jest szpital w Pickax. Przywieźli cię tu po wypadku.
- W Pickax? To jakiś szczególny rodzaj szpitala?
- Chodzi o miasto Pickax, zapadłą dziurę odległą o czterysta mil od czegokolwiek.
Mieszkasz tu już dwa miesiące.
- Aha... A przedtem mieszkałem w Chicago?
- Qwill, w Chicago mieszkałeś dwadzieścia lat temu - wyjaśnił spokojnie Riker. -
Potem w Nowym Jorku, Waszyngtonie i jeszcze wielu innych różnych miejscach.
- Zaraz, zaraz. Chcę usiąść na tym dużym krześle.
Riker sięgnął po szlafrok, który strzępił się nieco na brzegach u dołu.
- Może włóż to. Chyba twój. Jest w kratę klanu Mackintosh. Coś ci to mówi? Twoja
matka była z domu Mackintosh.
Twarz Qwillerana rozjaśniła się:
- No jasne! Gdzie ona jest? Co u niej słychać?
Riker wziął głęboki wdech.
- Zmarła, kiedy chodziłeś do college'u - zamilkł na chwilę, układając w myślach plan
działania. - Słuchaj, zaczniemy od samego początku. Znam cię od dziecka. Twoja matka
mówiła na ciebie Jamesy. A my z chłopakami nazywaliśmy cię Szperacz. Pamiętasz
dlaczego?
Qwilleran potrząsnął głową.
- Dlatego, że zawsze szperałeś w pojemnikach na lunch innych dzieciaków - popatrzył
na Qwillerana, ale nie dostrzegł w jego oczach błysku zrozumienia. - Pamiętasz naszą
nauczycielkę z pierwszej klasy, panią Blair? Była cienka na górze i gruba u dołu. Mówiłeś
„cienka główka, gruba nóżka, ta staruszka jest jak gruszka". Pamiętasz to?
Tym razem odpowiedziało mu skinienie głowy i coś na kształt uśmiechu.
- Zawsze miałeś dryg do słówek. Bawiłeś się nimi, kiedy my wszyscy bawiliśmy się
jeszcze pistoletami na wodę - Riker cierpliwie drążył w przeszłości, przypominając
przyjacielowi najważniejsze wydarzenia jego życia. - Trzy lata z rzędu wygrywałeś turnieje
ortograficzne... Potem, w liceum, odkryłeś dziewczyny... Grałeś w bejsbol, miałeś niezłe
uderzenie. W college'u zapisałeś się do chóru i chciałeś zostać aktorem - Riker dokonywał
przeglądu kolejnych lat. - Obaj zostaliśmy dziennikarzami, ale to ty dostawałeś zawsze
najlepsze zlecenia. Byłeś gwiazdą jako reporter kryminalny, a kiedy tylko coś zaczynało dziać
się za granicą, właśnie ciebie wysyłali w najbardziej zapalne punkty kuli ziemskiej.
Z każdym zdaniem Rikera umysł Qwillerana rozjaśniał się, świadomość powracała.
- Zdobywałeś nagrody i napisałeś książkę o przestępczości miejskiej. Znalazła się na
liście bestsellerów.
- I pozostała na niej coś z dziesięć minut.
Na twarzy Rikera malowała się ulga. Jego przyjaciel zaczynał mówić do rzeczy.
- Byłeś świadkiem na moim ślubie z Rosie.
- Padało przez cały dzień. Pamiętam mokre konfetti.
- Pojechałeś do Szkocji, żeby wziąć ślub z Miriam.
Qwillerana znów ogarnęło zakłopotanie.
- Gdzie ona jest? Dlaczego nie tu?
- Rozwiodłeś się z nią około dziesięciu lat temu. Mieszka gdzieś w Connecticut.
Smutne oczy zapatrzyły się w przestrzeń.
- A potem wszystko się rozsypało.
- No dobra, powiedzmy to sobie szczerze: zacząłeś mieć problem z piciem i nie
mogłeś utrzymać dłużej żadnej pracy, ale w końcu wyplątałeś się z tego i zatrudniłeś się w
„Daily Fiuxion", dla której pisałeś felietony. Kilka było całkiem niezłych. Okazało się, że
potrafisz pisać o sztuce, o antykach, projektowaniu wnętrz - o wszystkim.
- Chociaż o żadnej z tych rzeczy nie miałem zielonego pojęcia - dodał Qwilleran.
- Kiedy zacząłeś pisać o restauracjach, udowodniłeś, że żarcie może być równie
interesujące jak zbrodnie.
- Zaraz, zaraz, Arch! Od jak dawna nie ma mnie w pracy? Muszę wracać do redakcji!
- Ejże, rzuciłeś robotę już parę tygodni temu!
- Co?! Dlaczego? Potrzebuję tej pracy!
- Już nie, mój stary. Odziedziczyłeś forsę, i to sporo. Fortunę rodu Klingenschoenów.
- Nie wierzę. Co ja tu robię? Gdzie mieszkam?
- Tutaj, w miasteczku Pickax. Taki właśnie był warunek postawiony w testamencie
Fanny Klingenschoen. Chodzi o to, żebyś co najmniej przez pięć lat mieszkał w Moose
County. Odziedziczyłeś w Pickax wielki dom z garażem na cztery samochody, limuzynę i...
Qwilleran zacisnął dłonie na poręczach fotela.
- Koty! Gdzie są koty? Nie nakarmiłem moich kotów! - właśnie ta myśl krążyła przez
cały czas gdzieś po obrzeżach jego umysłu. - Muszę natychmiast stąd wyjść!
- Nie podniecaj się, bo szwy ci pójdą. Zwierzakom nic nie jest. Twoja gospodyni je
karmi, a poza tym przygotowuje dla mnie pokój, żebym mógł zostać na noc.
- Gospodyni?
- Pani Cobb. Prawdę mówiąc, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zajrzeć tam teraz
i uciąć sobie komara. Jestem na nogach od czwartej rano.
- Idę z tobą. Gdzie jest moje ubranie?
- Siedź spokojnie, spokojnie. Melinda chce jeszcze zrobić kilka badań. Zajrzę do
ciebie później.
- Arch, nikt oprócz ciebie nie mógłby ożywić dla mnie tych starych dziejów.
Riker uścisnął dłoń przyjaciela.
- I co, przychodzisz już pomału do siebie?
- Raczej tak. Nie przejmuj się.
- W takim razie do zobaczenia później, Qwill. Boże! Jak się cieszę, że jesteś znów na
chodzie. Ale mnie przestraszyłeś!
Po wyjściu Rikera Qwilleran poddał siebie samego sprawdzianowi. „Kumpel, uciąć
komara, śniadanko". Teraz już wiedział, co znaczą wszystkie te słowa. Pamiętał swój numer
telefonu. Potrafiłby napisać słowo „onomatopeja" bez błędów. Pamiętał imiona swoich
podopiecznych: Koko i Yum Yum, parki pięknych, choć bardzo apodyktycznych kotów
syjamskich.
Wciąż jednak niewyjaśniona pozostawała kwestia kilku godzin z jego życia, których w
żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, choć usilnie starał się skoncentrować. Chodziło o
wydarzenia bezpośrednio przed i po wypadku. Dlaczego spadł z roweru? Wpadł na jakąś
dziurę czy stracił równowagę na żwirze? A może po prostu stracił przytomność, zemdlał
podczas jazdy? Czy to dlatego Melinda chce przeprowadzić jakieś badania?
Był zbyt zmęczony, żeby dalej się nad tym zastanawiać. Przywołanie wydarzeń całego
życia było bardzo wyczerpujące. W ciągu jednego poranka przeżył ponad czterdzieści lat.
Przydałaby mu się drzemka. Inaczej mówiąc, miał ochotę „uciąć komara". Uśmiechając się
do siebie, bo znał już teraz wszystkie słowa - zasnął.
Qwilleran spał mocno, a towarzyszył temu bardzo wyrazisty sen. Jadł lunch w
osłonecznionym pokoju, gdzie wszystko było żółte i zielone. Gospodyni podała makaron z
roztopionym serem, posypany zielonym pieprzem, z dodatkiem czerwonej papryczki.
Wszystko widział wyraźnie: brązowy rondel, jaskrawo-różowy sweterek gospodyni. W
sennym marzeniu kolory były tak intensywne, że aż niepokojące.
Qwilleran mówił właśnie pani Cobb, że przejedzie się rowerem wzdłuż Ittibittiwassee
Road.
- Niech pan uważa z tym starym gratem - ostrzegła go wesołym głosem. - Naprawdę
powinien pan kupić porządny rower z przerzutką, panie Q... porządny rower, panie Q...
porządny rower, panie Q...
Obudził się nagle, jego zabandażowane czoło pokryte było potem i zimne. To
wszystko było tak realne, że nie mogło być tylko snem. Istniał tylko jeden sposób, żeby się
upewnić.
Sięgnął po telefon i wykręcił numer swojego domu, kiedy zaś usłyszał radosne „halo"
gospodyni, zdumiał się, jak doskonała była jakość dźwięku w jego śnie.
- Pani Cobb, co tam słychać w domu? Jak się miewają koty?
- Ach, to pan, panie Q - pisnęła. - Dzięki Bogu, że jest pan w jednym kawałku! Koty?
Tęsknią za panem. Koko nie chce jeść, a Yum Yum ciągle płacze. Wiedzą, że coś jest nie tak.
Jest tu pan Riker, posłałam go na górę, żeby się przespał. Czy czegoś pan potrzebuje, panie
Q? Mam coś przysłać?
- Nie, dziękuję. Nic mi nie trzeba. Jutro wrócę do domu. Chciałbym jednak prosić,
żeby odpowiedziała pani na kilka pytań, dobrze? Czy wczoraj przyrządziła pani makaron z
roztopionym serem?
- Boże mój! Mam nadzieję, że to wszystko nie przez mój lunch.
- Niech pani się nie martwi. Nic podobnego. Po prostu próbuję sobie coś przypomnieć.
Czy miała pani na sobie różowy sweter?
- Tak, ten, który dał mi pan w prezencie.
- Czy mówiłem o swoich planach na popołudnie?
- Ojej, panie Q! To brzmi, jakby pan prowadził jedno ze swoich śledztw. Ma pan
jakieś podejrzenia?
- Nie, to tylko ciekawość, pani Cobb.
- Zaraz, niech się zastanowię... Powiedział pan, że weźmie pan ten stary rower, żeby
się przejechać. Na to ja, że powinien pan kupić sobie nowy, porządniejszy. Teraz i tak będzie
trzeba to zrobić, bo szeryf znalazł ten stary w rowie. Kompletny wrak!
- W rowie? - Qwilleranowi wydało się to dziwne, przez jakiś czas w zamyśleniu
przygładzał wąsy. Podziękował gospodyni, sugerując jednocześnie, że apetyt Koko mogłyby
pobudzić jakieś specjalne przysmaki. - Gdzie on teraz jest, pani Cobb? Proszę go dać do
telefonu.
- Siedzi na lodówce - odpowiedziała. - Wsłuchuje się uważnie w każde moje słowo.
Zaraz sprawdzę, czy kabel jest wystarczająco długi.
Tu nastąpiła przerwa, podczas której słychać było panią Cobb wydającą przyzywające
dźwięki, przez które przebijało się charakterystyczne pomiaukiwanie Koko. W następnej
chwili Qwilleran usłyszał w słuchawce odgłos węszenia.
- Cześć, Koko, mój stary - powitał kota Qwilleran. - Czy opiekujesz się Yum Yum?
Czy bronisz domu przed lwami i tygrysami?
Po drugiej stronie rozległ się gardłowy pomruk. Koko potrafił docenić inteligentną
rozmowę.
- Bądź grzecznym kotem i dobrze się odżywiaj. Musisz jeść, żeby mieć siłę walczyć z
tymi wszystkimi jaguarami i czarnymi bawołami. Na razie, Koko. Jutro wracam do domu.
- YOW! - wrzasnął do słuchawki Koko; Qwillerana aż coś zabolało w uchu.
Odłożył słuchawkę i odwrócił się, czując czyjąś obecność. Była to pani Toodle, która
przyglądała mu się z oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia. W jej głosie brzmiał niepokój:
- Przyszłam spytać... czy może będzie pan chciał zjeść teraz lunch, panie Q?
- Jeśli nie ma przeciwwskazań - odpowiedział - wolałbym zejść na dół, do kafeterii.
Nie wie pani, czy podają dzisiaj bulion z jajkami siewek w koszulkach albo może salpicon z
małży?
Wystraszona nie na żarty pani Toodle pospiesznie wyszła z jego pokoju. Qwilleran
zachichotał. Po przejściowej amnezji ogarnęło go coś na kształt euforii.
Zanim udał się na posiłek, przyczesał włosy, zastanawiając się jednocześnie nad tym,
co usłyszał od pani Cobb. Szeryf odnalazł rower w rowie. Tymczasem rów melioracyjny
ciągnął się dobre dziesięć metrów od drogi, ponieważ w przyszłości planowano ją poszerzyć.
Jeśli zemdlał albo wpadł na jakąś przeszkodę, razem z rowerem wylądowałby co najwyżej na
żwirowanym poboczu. Jak to się stało, że rower znalazł się w rowie? To była kwestia, nad
którą warto było się zastanowić, ale odłożył to na później. Teraz był głodny.
Okryty swym szlafrokiem w kratę klanu Mackintosh Qwilleran udał się do windy -
krokiem powolnym i pełnym godności wymuszonej przez bandaże na nodze. Był wdzięczny
losowi, że podczas wypadku nie uszkodził sobie chorego kolana. Z drugiej strony
niewykluczone, że teraz oba będą mu doskwierać.
Odniósł wrażenie, że znają go wszystkie osoby, które spotkał w korytarzu.
Przechadzający się po nim pacjenci i pielęgniarki witały go, zwracając się doń po nazwisku, a
właściwie po jego pierwszej literze. Jedna z pielęgniarek powiedziała:
- Przykro mi z powodu pańskiego pokoju, panie Q, to znaczy z racji koloru ścian. To
miał być antyczny róż, tylko że malarzom coś się pomyliło.
- Rzeczywiście, kolorek jest niezbyt apetyczny - zgodził się Qwilleran. - Przypomina
surową wołowinę, ale jakoś go zniosę jeszcze przez jedną dobę.
W stołówce przywitał go aplauz ze strony personelu medycznego, technicznego i
lekarzy, którzy spożywali tam sałatki z białym serem, chili oraz duszonego dorsza z
gotowanym selerem. Odpowiadał, kłaniając się grzecznie we wszystkie strony i machając
przyjaźnie ręką. Zajął miejsce w kolejce za siwowłosym doktorem, który mógł rościć sobie aż
dwa powody do chwały - był ojcem Melindy, a ponadto leczył gardła, nastawiał kości i
asystował przy porodach połowy mieszkańców Moose County.
Doktor Halifax Goodwinter odwrócił się żwawo ku niemu:
- Oho! Nasz słynny cyklista. Cieszę się, że jest pan nadal wśród żywych. Szkoda by
było, gdyby moja córka miała stracić swojego pierwszego i jedynego pacjenta.
Pielęgniarka stojąca za Qwilleranem trąciła go w łokieć.
- Powinien pan nosić kask, panie Q. Naprawdę mógł się pan zabić.
Zaniósł tacę z chili i bułeczkami kukurydzianymi do stolika, przy którym siedziało
trzech mężczyzn. Poznał ich swego czasu w Klubie Entuzjastów Pickax. Był to administrator
szpitala, pewien sympatyczny urolog i bankier zasiadający w zarządzie szpitala.
Lekarz zainteresował się:
- Chce pan kogoś zaskarżyć, Qwill? Mogę pana skontaktować z kilkoma wybitnymi
hienami adwokackimi utrzymującymi się z procesów wytaczanych lekarzom.
Bankier stwierdził rzeczowo:
- Producenta roweru nie da się zaciągnąć przed sąd. Takiego złomu nikt już nie
wytwarza od pięćdziesięciu lat.
Administrator powiadomił go:
- Planujemy urządzić zbiórkę na nowy rower dla pana, a przy okazji może też i nowy
szlafrok.
Qwilleran przygładził poły z wystrzępionej czerwonej wełny i oznajmił z emfazą:
- Drodzy panowie, ten szlafrok to obiekt historyczny o szlachetnym pochodzeniu.
Znaki czasu, jakie na sobie nosi, przydają mu tylko kolekcjonerskiej wartości.
Prawda zaś była taka, że Koko przechodził kiedyś fazę fascynacji wełną, podczas
której obskubywał tapicerkę mebli, krawaty, szlafrok w kratę Mackintoshów oraz wszystko
inne, co mu wpadło w pazury.
Takie szpitalne pogawędki były jak najbardziej w guście Qwillerana. Przypominały
przyjazne przekomarzanie się pracowników redakcji „Daily Fluxion". Chyba wszyscy w
Pickax go lubili, no i w końcu czemu nie? Był miłym kompanem, potrafił słuchać, a ponadto
był najbogatszym człowiekiem w okolicy. Co do tego nie miał złudzeń. Jako felietonista
„Fluxion" wciąż miał do czynienia z próbami wywierania nacisku ze strony polityków,
biznesmenów oraz lobbystów i przedstawicieli mediów. Odnosił się do nich grzecznie, ale nie
robił sobie złudzeń.
Po lunchu pobrano mu krew w laboratorium, zrobiono EKG, po czym Qwilleran udał
się do swojego pokoju, gdzie pozwolił sobie na kolejną drzemkę - której towarzyszył
następny sen.
Znów był to sen niezwykle realistyczny, aż do bólu. Wspinał się w nim po zboczu
rowu biegnącego wzdłuż pustej szosy. Jego ubranie było przemoczone, spodnie rozdarte, po
nodze ciekła krew. Krew zalewała mu też prawe oko, gdy wydostał się na szosę i zaczął iść.
Niedługo potem zatrzymał się jakiś' czerwony samochód, z którego wyskoczył facet w
niebieskiej koszuli. To był Junior Goodwinter, młody redaktor naczelny „Pickax Picayune".
Junior zawiózł go do miasta, po drodze bez przerwy coś mówił, a Qwilleran nie był w stanie
wydobyć z siebie ani słowa. Usiłował odpowiedzieć na pytania Juniora, ale po prostu nie
potrafił odnaleźć właściwych słów.
Sen skończył się nagle i Qwilleran zdał sobie sprawę, że siedzi na łóżku zlany potem i
drży na całym ciele. Otarł twarz i sięgnął po telefon, żeby zadzwonić do redakcji.
- Qwill! Cały i zdrowy! - zawołał Junior do słuchawki. - Kiedy wczoraj wiozłem cię
do szpitala, nie byłeś co prawda martwy, ale do żywych też trudno byłoby cię zaliczyć. Na
wszelki wypadek przygotowaliśmy już twój nekrolog.
- Dzięki. To miłe z waszej strony - stwierdził Qwilleran.
- A tak poważnie, jak się czujesz? Z tonu głosu wnioskuję, że wszystko gra.
- Jakoś mnie pozszywali i wyglądam teraz prawie jak nowy. Powiedz, gdzie mnie
znalazłeś?
- Na Ittibittiwassee Road, za sztolnią Buckshot. Byłeś zamroczony i szedłeś środkiem
szosy - co więcej, w niewłaściwym kierunku. Miałeś podarte ubranie, cały byłeś ubłocony. Z
głowy leciała ci krew. Naprawdę zaniepokoiłem się, zwłaszcza kiedy okazało się, że nie
możesz mówić.
- A widziałeś mój rower?
- Prawdę mówiąc, specjalnie się za nim nie rozglądałem. Skupiłem się raczej na tym,
żeby dowieźć cię do szpitala. Po drodze jechałem sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę!
- Jakim samochodem jechałeś?
- Na szczęście moim jaguarem. Innym wozem bym tyle nie wyciągnął.
- Dzięki, Junior. Zapraszam na lunch w przyszłym tygodniu. Ja stawiam.
Kolejny sen, który się sprawdził! Nawet kolor samochodu się zgadzał. Qwilleran
pamiętał doskonale, że jaguar Juniora był czerwony.
Opowiedział o swoich snach Melindzie Goodwinter i Archowi Rikerowi tego
wieczora, kiedy przyszli oboje do szpitala, żeby zjeść z nim kolację w kafeterii. Bez białego
fartucha i stetoskopu Melinda dużo bardziej przypominała młodą kobietę, z którą spotykał się
od dwóch miesięcy.
- Czy całujesz wszystkich swoich przykutych do łóżka pacjentów płci męskiej? -
spytał ją Qwilleran.
- Tylko tych w podeszłym wieku - odparowała z uroczo złośliwym błyskiem w
zielonych oczach.
- To zabawne - powiedział - ale niektóre szczegóły, których nie pamiętałem, objawiły
mi się dziś po południu przez sen. Pozostaje tylko jedna biała plama - okoliczności samego
wypadku.
- Na pewno nie była to żadna dziura w asfalcie - stwierdziła Melinda. - Nawierzchnia
jest nowiutka, gładka jak szkło.
- Przypuszczam, że gwałtownie skręciłeś, żeby uniknąć zderzenia z czymś, i dlatego
zniosło cię tak daleko, aż do rowu. Może pod koła wyskoczył ci skunks albo szop, może
nawet jeleń. Po drodze z lotniska widziałem kilka rozjechanych zwierząt.
- Pewnie nigdy się tego nie dowiemy - stwierdził Qwilleran.
- Co tam słychać w domu? Udało ci się trochę przespać? Czy pani Cobb poczęstowała
cię lunchem? Widziałeś Koko?
- Wszystko w porządku. Koko powitał mnie w drzwiach wejściowych i obejrzał od
stóp do głów, jak sierżant rekruta. Chyba jednak zdałem egzamin, bo pozwolił mi wejść do
środka.
Późną nocą, gdy wszystkie dźwięki na szpitalnym korytarzu ucichły, Qwilleranowi
przyśnił się ostatni sen dotyczący wypadku, który zapełnił lukę między makaronem a
czerwonym jaguarem. Zobaczył w nim siebie pedałującego niespiesznie pustą szosą,
zadowolonego z gładkiej nawierzchni nowego asfaltu, niewielkiego ruchu i łagodnych
wzniesień. Nawet jazda pod górę nie była trudna, a w dół - po prostu sama rozkosz.
Minął opuszczoną kopalnię Buckshot, jej rozsypujące się drewniane zabudowania i
ostrzegawcze tablice: „Uwaga! Wstęp wzbroniony! Niebezpieczeństwo zawalenia się i
głębokie sztolnie". Opuszczone kopalnie, których pełno było na pustkowiach otaczających
miasto Pickax, nieodparcie fascynowały Qwillerana. Były tajemnicze - milczące - martwe.
Kopalnia Buckshot różniła się od nich tym, że jeśli wsłuchać się uważnie (tak
przynajmniej mu mówiono), można było usłyszeć upiorne pogwizdywanie dochodzące ze
sztolni, gdzie w roku 1913 zostało żywcem pogrzebanych osiemnastu górników.
We śnie przejechał powoli i w ciszy obok Buckshot. Jedynymi odgłosami było
zgrzytanie w piaście tylnego koła i skrzypienie torpeda. Odwrócił się, żeby rzucić okiem na
poszarzałe ze starości zabudowania... zagłębienie w miejscu, gdzie ziemia się zapadła... bujne,
zielone zarośla porastające wszystko wokół. Tak się zapatrzył, że nie zauważył półciężarówki
nadjeżdżającej z naprzeciwka - jego uwagę zwrócił dopiero głośny ryk silnika. Spojrzał przed
siebie akurat w samą porę, by zauważyć, jak wóz przyspiesza, zjeżdża gwałtownie na jego
pasmo: morderczy potwór pędzący wprost na niego. We śnie wyraźnie widział kratę
chłodnicy, wielką i zardzewiałą, jakby wykrzywioną w makabrycznym uśmiechu. Szarpnął
kierownicą i zjechał na bok, w kierunku rowu, jednak przednie koło uderzyło o kamień i
Qwilleran wywinął koziołka. Przez wlokącą się w nieskończoność chwilę leciał i leciał...
Obudził się przerażony; siedział na łóżku zlany potem i pamiętał, że krzyczał.
Do pokoju wbiegła pielęgniarka.
- Panie Q Panie Q Co się stało? Miał pan zły sen?
Qwilleran wzdrygnął się, próbując otrząsnąć się z koszmaru.
- Przepraszam. Mam nadzieję, że nie obudziłem wszystkich pacjentów.
- Może przynieść panu wody, panie Q?
- Dziękuję. Mogłaby pani przy okazji podnieść wezgłowie? Chciałbym przez jakiś
czas posiedzieć.
Qwilleran oparł się o poduszki i zaczął rozmyślać nad swoim snem. Był równie
wyrazisty jak poprzednie. Niebo w nim było błękitne. Zarośla wokół opuszczonej kopalni
jadowicie zielone. Krata chłodnicy ciężarówki była zardzewiała.
Uświadomił sobie, że to był taki sam sen jak poprzednie i dotyczył czegoś, co
naprawdę się wydarzyło, tym razem jednak nie było nikogo, do kogo mógłby zadzwonić,
żeby to sprawdzić.
Jedno było jasne. To, co zdarzyło się na Ittibittiwassee Road, nie było przypadkiem.
Tak - pomyślał - tu, w Pickax, lubią mnie... ale nie wszyscy.
Rozdział drugi
Najbogatszy człowiek w Moose County spadł ze swojego antycznego roweru w
samym środku lata. Jeszcze dwa miesiące wcześniej nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby
nazwać go wpływową osobistością. Był tylko nisko opłacanym felietonistą pracującym dla
jednej z wielkich gazet Środkowego Zachodu, słynącej z podtytułów pisanych czcionką
wysokości dwudziestu czterech punktów typograficznych i niskich pensji płaconych swym
dziennikarzom. Jak przystało na oszczędnego kawalera, mieszkał w jednopokojowym
umeblowanym mieszkaniu i spłacał raty za używany samochód. Był właścicielem maszyny
do pisania mającej już pięćdziesiąt lat, której klawisz „Shift" był uszkodzony, jego biblioteka
zaś składała się z dość przypadkowych tytułów kupowanych po dwadzieścia pięć centów na
wyprzedażach książek z drugiej ręki. Jego garderoba mieściła się bez trudu w dwóch
walizkach. Cała ta sytuacja w zupełności mu odpowiadała.
Jedyną ekstrawagancją Jima Qwillerana były dwa wspaniałe syjamskie koty, które
wyniośle gardziły zwykłą kocią karmą, skłaniając się zamiast tego raczej do przysmaków
takich, jak polędwica wołowa, homar i ostrygi - te ostatnie rzecz jasna tylko we właściwym
sezonie. Miały nie tylko arystokratyczne nawyki i epikurejskie apetyty; Koko obdarzony był
ponadto niezwykłą intuicją. Dzięki opowieściom o jego zdolnościach postrzegania
pozazmysłowego stał się prawdziwą legendą redakcji „Daily Fluxion" i klubu prasowego,
choć poza tym zamkniętym kręgiem profesjonalistów nikt nie wspominał o jego
paranormalnych talentach.
Aż nagle, dosłownie z dnia na dzień, Qwilleran został multimilionerem; nie musiał
nawet kupować losu na loterię. Został jedynym spadkobiercą ogromnej fortuny.
Gdy dotarła do niego ta zdumiewająca wiadomość, Qwilleran wraz ze swoimi kocimi
towarzyszami spędzał wakacje w Moose County, na północnym skraju stanu. Zatrzymali się
w chatce nad jeziorem niedaleko uzdrowiska Mooseville. Gdy tylko nieco ochłonął, złożył
wymówienie w redakcji „Daily Fluxion" i zaczął przygotowywać się do przeprowadzki z
zamiarem osiedlenia się w Pickax City, stolicy okręgu odległej o trzydzieści mil od
Mooseville.
Wpierw jednak musiał uporządkować swoje sprawy w redakcji, pożegnać się z
kolegami i zjeść na do widzenia lunch z Archem Rikerem.
Obaj panowie weszli do klubu prasowego, ocierając czoła i skarżąc się na upał. A były
to dopiero pierwsze gorące dni tego roku.
- Będzie mi brakować ciebie i reszty ferajny - rzekł Qwilleran - ale za tymi upałami
wcale nie będę tęsknić. Na ratuszu jest trzydzieści pięć stopni.
- Można by smażyć jajka na płytach chodnikowych - zauważył Arch.
- W Moose County zawsze wieje przyjemny wietrzyk. Nawet nie trzeba klimatyzacji.
- Może to i prawda, ale jak zamierzasz wytrzymać czterysta mil od najbliższego
ośrodka cywilizacji?
- Chcesz przez to powiedzieć, że dzisiejsze miasta są ośrodkiem cywilizacji?
- Qwill, spędziłeś niecały miesiąc w tej północnej głuszy, a już zaczynasz przemawiać
niczym farmer hodujący owce - stwierdził Arch. - Dobra, niech ci będzie, sformułuję to
pytanie inaczej. Jak zamierzasz wytrzymać czterysta mil od najbliższego klubu prasowego?
- Sam nie wiem - przyznał Qwilleran - ale takie są warunki postawione w testamencie
panny Klingenschoen. Mam spędzić w Moose County pięć lat, w przeciwnym razie stracę
spadek.
W klubie, gdzie klimatyzacja nie cieszyła się bynajmniej najlepszym zdrowiem,
zamówili kanapki z puszkową wołowiną oraz gin i tonik dla Rikera, a dla Qwillerana
mrożoną herbatę.
- A gdybyś zrezygnował z tego spadku - ciągnął Riker - kto go dostanie?
- Jakaś instytucja z New Jersey. Nie będę ukrywał, Arch, że to była dla mnie trudna
decyzja. Wcale nie byłem pewien, czy mam ochotę rzucać pracę w porządnej gazecie,
choćbym miał dostać za to nie wiadomo ile pieniędzy.
- Qwill, jesteś człowiekiem wyjątkowym. Powiedziałbym wręcz, że pomylonym. Nikt
normalny nie odrzuciłby tylu milionów.
- Przecież mnie znasz, Arch. Lubię pracować. Lubię być dziennikarzem i lubię kluby
prasowe. Nigdy nie trzeba mi było do szczęścia dużo forsy, a zawsze uważałem, że nadmiar
dobytku stanowi zbędne obciążenie. Jeszcze nie wiem, czy potrafię czuć się swobodnie,
mając pieniądze - to znaczy naprawdę duże pieniądze.
- Postaraj się! - poradził mu Riker. - Daj z siebie wszystko i nie zniechęcaj się
początkowymi niepowodzeniami. A jakiż to dobytek ma stać ci się kulą u nogi?
- Jakieś skomplikowane inwestycje. Biurowce i hotele na Wschodnim Wybrzeżu.
Kilka centrów handlowych. Ziemia w Moose County. Połowa głównej ulicy w Pickax. A
także rezydencja Klingenschoenów w Pickax i chata z bali w Mooseville, gdzie spędziłem
wakacje.
- No to masz pecha.
- Zdajesz sobie sprawę, że będę potrzebował ludzi, którzy będą się tym wszystkim
zajmowali, sprzątali i opiekowali? Ogrodników, strażników i przypuszczalnie sekretarki? Nie
mówiąc już o księgowym, doradcy finansowym, adwokatach i firmie zarządzającej
nieruchomościami? To nie w moim stylu! A oni będą chcieli, żebym wstąpił do Country
Clubu i nosił garnitury szyte na miarę!
- Jakoś się o ciebie nie boję, Qwill. Zawsze pozostaniesz sobą. Człowiek przekonany o
tym, że jego kot ma zdolności paranormalne, nigdy nie nagnie się do konwenansów... Tu jest
musztarda. Chcesz chrzanu?
Qwilleran mruknął coś pod nosem i wyciskając musztardę, napisał wielki znak
zapytania na swojej wołowinie.
- Nigdy nie będziesz nikim innym, niż jesteś, Qwill - ciągnął dalej Riker - czyli
sympatycznym abnegatem. Czy zdajesz sobie sprawę, że wszystkie twoje krawaty są
pogryzione przez mole?
- Tak się składa, że lubię moje krawaty - zaprotestował Qwilleran. - Wszystkie zostały
utkane w Szkocji i wcale nie są zjedzone przez mole. Zanim zamieszkała z nami Yum Yum,
Koko był nieco sfrustrowany i nabrał wówczas upodobania do gryzienia wełny.
- Te twoje syjamczyki to para? Myślałem, że są wysterylizowane.
- Owszem, ale koty syjamskie tak czy inaczej bardzo potrzebują towarzystwa, w
przeciwnym razie stają się neurotyczne i zaczynają wyczyniać dziwne rzeczy.
W tej chwili przy ich stoliku zatrzymało się dwóch fotografów z „Fluxion", by użalić
się nad losem Qwillerana.
- Człowieku, czy wiesz, co cię czeka tam, na północy? - rzekł jeden z nich. - Moose
County to obszar o niskim wskaźniku przestępczości!!!
- Nic nie szkodzi - odparł Qwilleran. - Od czasu do czasu sprowadzają sobie kogoś od
nas, żeby tamtejszym gliniarzom za bardzo się nie nudziło.
Dawno już się przyzwyczaił do docinków dotyczących jego zainteresowań
przestępczością. Wszyscy w branży wiedzieli, że pomógł policji rozwiązać kilka spraw, przy
czym dodać należy, że najważniejsze tropy i poszlaki wywęszył Koko.
Qwilleran znów zajął się swoją kanapką, a Riker wypytywał go dalej.
- Ilu ludzi mieszka w Pickax?
- Trzy tysiące, do tego cztery tysiące półciężarówek. W mieście na jednym
skrzyżowaniu jest nawet sygnalizacja świetlna! Ponadto mamy tam czternaście kiepskich
restauracji, dziewiętnastowieczną gazetę i więcej kościołów niż barów.
- Mógłbyś otworzyć dobrą restaurację i założyć własną gazetę - teraz, kiedy masz
forsę.
- Nie, dzięki. Zamierzam napisać książkę.
- A czy jest tam ktoś, z kim można pogadać?
- Owszem. Wbrew twoim przypuszczeniom mieszkają tam nie tylko hodowcy owiec.
Podczas wakacji poznałem kilku nauczycieli, pewnego inżyniera i ładną blondynkę pracującą
na poczcie, która niestety jest zamężna, oraz parę adwokatów - brata i siostrę, oboje z dużą
klasą. No i jest jeszcze ta młoda pani doktor, z którą zacząłem się spotykać. Ma takie zielone
oczy i takie długie rzęsy, jakich w życiu nie widziałeś. Chyba mam u niej pewne szanse, o ile
prawidłowo odczytuję dawane mi sygnały.
- Jak to się dzieje, że twoje kobiety zawsze są od ciebie o połowę młodsze? Pewnie
pociągają je te ogromne wąsiska.
Qwilleran odruchowo przygładził zarost.
- Doktor Melinda Goodwinter... to brzmi całkiem nieźle.
- Trochę jak imię i nazwisko jakiejś postaci z telewizyjnego serialu.
- Goodwinter to bardzo znaczące nazwisko w Moose County. W spisie telefonów
zajmują aż pół strony, a to nie byle co, bo cała książka telefoniczna liczy sobie stron
czternaście. Jest to ród wywodzący się z czasów, kiedy zbijano fortuny na kopalniach.
- A na czym zarabia się teraz?
- Teraz okręg żyje z rybołówstwa i turystyki. W niewielkim stopniu z rolnictwa. Jest
tam też trochę lekkiego przemysłu.
Przez chwilę Riker przeżuwał swą kanapkę w ponurym milczeniu. Tracił właśnie
swojego najlepszego dziennikarza i kumpla, z którym chodził na lunche.
- Co będzie, jeżeli tam się przeprowadzisz, ale rozmyślisz się przed upływem pięciu
lat? Co wtedy się stanie?
- Wszystko dostaną ci z New Jersey. Przez pięć lat cały majątek jest pod
tymczasowym zarządem, ja zaś przez ten czas otrzymuję tylko odsetki...
- To znaczy...
- Po opłaceniu podatków, rocznie ponad milion.
Riker zakrztusił się piklowanym ogórkiem.
- No... jakoś z tego wyżyjesz.
- Musicie wpaść do mnie z Rosie na tydzień czy dwa. Świeże powietrze, cisza i
spokój, bezpieczna okolica. Wiesz, w Pickax nikt nikogo nie napada na ulicy i nie ma tam
psychopatycznych morderców - skinął na kelnerkę, prosząc o rachunek.
- Tylko nie spodziewaj się, że zapłacę za twój lunch. Nie dostałem z tego spadku
jeszcze ani centa. Nie, nie zdążę już wypić kawy. Muszę jechać na lotnisko.
- Jak długo tam się leci?
- Całą wieczność! Trzeba przesiadać się dwa razy, a do samego Pickax latają tylko
małe, jednosilnikowe samoloty, które zabierają na pokład zaledwie kilka osób.
Uścisnął jeszcze pospiesznie dłonie kilku znajomych z klubu, nie obyło się też bez
poklepywania po plecach; następnie Qwilleranowi wręczono całkiem pokaźnych rozmiarów
torbę z wałówką w prezencie od kucharzy i dziennikarz głośno powiedział wszystkim
obecnym do widzenia - nie bez żalu...
Jego samolot wystartował o trzeciej.
Podczas lotu Qwilleran rozmyślał o pożegnalnej rozmowie z Archem Rikerem.
Przyjaźnili się od bardzo, bardzo dawna i często rozumieli się bez słów. Tego dnia Arch był
wyjątkowo przygnębiony. Zazwyczaj redaktor nie przejmował się niczym i do wszystkiego
podchodził z dystansem, jak przystało na dziennikarskiego wygę, nie stroniąc od
dobrodusznego humoru. Dzisiaj jednak wyraźnie coś go trapiło. Qwilleran czuł, że nie
chodziło tu tylko o jego wyjazd na północ.
Podczas lotu nie wydarzyło się nic ciekawego, maszyna wylądowała gładko, a na
dawnym pastwisku, które służyło obecnie jako długoterminowy parking lotniska, samochód
Qwillerana czekał na niego tam, gdzie go zostawił. Nikt nie pociął opon i nie włamał się przy
użyciu łomu do bagażnika. Jadąc z lotniska, spoglądał na mijające go pojazdy: jak przystało
na Moose County, półciężarówek - często przystosowanych do jazdy w terenie - było co
najmniej dwa razy więcej niż zwykłych samochodów osobowych.
Temperatura była idealna. Cieszył się, że uciekł od upałów i wielkomiejskiego
zgiełku. Jednak gdy dojeżdżał już do Mooseville, dobrze znany niepokój zaczął dawać mu się
we znaki. Co też mogło zdarzyć się pod jego nieobecność?
Zostawił Koko i Yum Yum samych w chacie nad jeziorem. Dwa razy dziennie miała
tam zaglądać pewna pani, by je karmić i dawać świeżą wodę do picia, a także trochę z nimi
porozmawiać. Jednak czy tej kobiecie można było ufać? A co, jeśli złamała nogę i nie mogła
przyjść? Czy kotom wystarczy wody? Jak długo mogą żyć bez jedzenia? A jeśli przez
niedopatrzenie wypuściła je z chaty, a one uciekły? Koko i Yum Yum były kotami
domowymi, miejskimi. Miały raczej niewielkie szanse na przeżycie w naturze. Czy
potrafiłyby obronić się przed drapieżną sową albo jastrzębiem? Kto wie, może w tych lasach
są wilki? Koko walczyłby do upadłego, na śmierć i życie, ale maleńka Yum Yum jest
przecież taka delikatna, taka bezradna...
Tak więc drzwi domku letniskowego Qwilleran otworzył bardzo zdenerwowany i
niespokojny. Koty były w domu, całe i zdrowe. Siedziały na dywaniku przed kominkiem,
tyłem do siebie, niczym podpórki na książki po obu stronach półki. Sprawiały wrażenie
zadowolonych z życia, a w dodatku wyraźnie przytyły.
- Wy bestie! - zawołał. - Jak ją namówiłyście, żeby dawała wam więcej niż trzeba?
Jesteście winne grzechu obżarstwa!
Był lipiec i mocne popołudniowe słońce wpadało przez okna chaty, rozświetlając
kocie futra i tworząc wokół winnych poświatę na kształt całkiem niezasłużonej aureoli.
Pozycja obu kotów wyrażała niewzruszoną pewność siebie, brązowe uszy sterczały ku górze,
nadając wyzywający wyraz ich pyszczkom, brązowym maseczkom, z których spoglądały na
niego nieprzeniknione błękitne oczy. Kto ośmiela się krytykować postępowanie ich
królewskich mości? To zakrawa na zniewagę kociego majestatu!
- Wcale nie czuję się onieśmielony, ani trochę - powiedział - więc darujcie sobie ten
wyniosły wyraz twarzy, oboje! Mam dla was wiadomość, moje zwierzaki. Jutro rano
przeprowadzamy się do Pickax.
Oba koty syjamskie były gorącymi zwolennikami utrzymania status quo i
zdecydowanie nie lubiły zmieniać adresu. Tym niemniej wczesnym rankiem następnego dnia
Qwilleran zdołał zapakować je oraz ich dobytek do samochodu i dowieźć do odległej o
trzydzieści mil w głąb lądu rezydencji Klingenschoenów; podczas wyprawy tej towarzyszył
mu nieustający protest - z częstotliwością około czterdziestu wrzasków na kilometr.
Historyczna rezydencja K, jak nazywali ją w skrócie miejscowi, położona była przy
Pickax Circle, będącej odnogą Main Street okalającą niewielki park. W pobliżu wznosiły się
dwa kościoły, sąd okręgowy i miejska biblioteka, jednak żaden z tych ' budynków nie miał w
sobie tego dostojeństwa co stuletnia budowla, siedziba rodu Klingenschoenów.
Wielka, kanciasta, o solidnym wyglądzie, zbudowana z kamienia - królowała pośród
schludnie przystrzyżonych trawników. Do frontowego wejścia prowadził kolisty podjazd; od
tyłu inny podjazd wiódł do znajdującej się tam starej wozowni, również zbudowanej z
kamienia polnego połyskującego w słońcu kryształkami kwarcu.
Qwilleran zajechał pod swój nowy dom właśnie z tej strony. Wiedział, że zgodnie ze
zwyczajem panującym w tym mieście, w którym nie obawiano się złodziei, drzwi kuchenne
będą otwarte.
Czym prędzej zaniósł oboje wyrywających się gwałtownie podopiecznych do wielkiej
kuchni, ułożył ich błękitną poduszkę na lodówce i wytłumaczył im, że teraz woda pitna oraz
kuweta znajdować się będzie w sąsiadującej z kuchnią pralni. Polecił im, by były grzeczne,
zamknął jedne i drugie drzwi kuchenne, a potem wniósł resztę bagaży, spoglądając co chwilę
na zegarek. Obie walizki powędrowały na górę, przybory do pisania zaś, wliczając w to
antyczną maszynę do pisania oraz ważący ponad sześć kilo słownik o mocno zniszczonej
okładce, rozłożył na stole w bibliotece.
Już przedtem Qwilleran był pod wrażeniem bogatego wyposażenia domostwa, lecz
teraz spoglądał na nie okiem właściciela: wysoka sień ze wspaniałymi schodami; sala jadalna
mogąca pomieścić szesnaście osób; salon z dwoma kominkami, dwoma wielkimi,
kryształowymi kandelabrami i imponujących rozmiarów starym fortepianem; oszklona z
trzech stron oranżeria... Przyszło mu do głowy, że ogrzanie tego wszystkiego zimą musi
kosztować majątek.
Dokładnie o umówionej godzinie zadźwięczał dzwonek u drzwi, oznajmiając
przybycie przedstawicieli kancelarii prawniczej „Goodwinter & Goodwinter", działającej już
od trzech pokoleń. Obecnie prowadził ją Alexander Goodwinter i jego siostra, Penelope.
Oboje mieli prawdopodobnie po trzydzieści kilka lat, jednak ich sztywny, formalny sposób
bycia sprawiał, że wyglądali na starszych. Jak wszyscy Goodwinterowie mieli
patrycjuszowskie rysy i jasne włosy, przy tym jak na Pickax, gdzie zazwyczaj noszono
dżinsy, Tshirty i czapki z daszkiem, byli zaskakująco elegancko ubrani.
- Dopiero co przyjechałem - powiadomił ich Qwilleran. - Od teraz jesteśmy już
mieszkańcami Pickax. Przyleciałem z Nizin zeszłej nocy.
Mianem Nizin określano w Pickax zurbanizowaną południową część stanu.
- Miło mi powitać pana w Moose County - rzekł Alexander Goodwinter wielce
oficjalnym tonem - jestem też przekonany, że przemawiam w imieniu całej tutejszej
społeczności. Obierając bezzwłocznie nasze miasto za swą siedzibę, wyświadcza nam pan
wielką przysługę. Pańska obecność wpłynie pozytywnie na publiczną opinię dotyczącą
ostatniej woli panny Klingenschoen, która jak dotąd nie była - hm - zbyt przychylna.
Pragniemy wyrazić wdzięczność za podjęcie tej trafnej decyzji.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział Qwilleran. - Może wejdziemy do
biblioteki, żeby porozmawiać?
- Chwileczkę! - Alexander uniósł dłoń, powstrzymując go. - Celem naszych odwiedzin
- ciągnął tym samym tonem - jest po prostu zapewnić, by pańskie przenosiny przebiegły w jak
najwyższy, godniejszy sposób. Ku memu ubolewaniu muszę pana opuścić, i spieszę się na
samolot do Waszyngtonu, zostawiam jednak pana w dobrych rękach mojej siostry i
wspólniczki.
Takie postawienie sprawy jak najbardziej Qwilleranowi odpowiadało. Wspólniczka
Alexandra była dla niego fascynującą i zagadką. Była pełna wdzięku, ale wdzięku
wyniosłego, na dystans. Miała olśniewający uśmiech i urocze dołeczki w policzkach, jednak
zaletami tymi posługiwała się jedynie w kwestiach dotyczących interesów. A jednak kiedyś
zdarzyło mu się ją widzieć w zupełnie innym, swobodniejszym nastroju, jedynym zaś śladem
wskazującym na przyczyny jej niespodziewanie przyjaznego nastawienia był leciutki
zapaszek pastylek miętowych. Penelope budziła jego ciekawość i jako osoba niełatwa do
rozszyfrowania stanowiła wyzwanie.
Na pożegnanie Alexander oznajmił jeszcze:
- Po moim powrocie musi pan koniecznie zjeść z nami obiad w klubie; być może
pozwoli pan również, że polecę panu swojego fryzjera, krawca i jubilera - zerknął na
znoszony sweter i nie przystrzyżone wąsy swojego klienta.
- Tak naprawdę - powiedział Qwilleran - potrzebuję weterynarza, chodzi o zastrzyki
prewencyjne i profilaktykę dentystyczną.
- Ach... tak... tak, oczywiście - zapewnił go prawnik.
Odjechał na lotnisko, a Qwilleran zaprosił Penelope do biblioteki, po drodze z
przyjemnością wdychając zapach jej perfum - subtelnie kobiecych, a zarazem licujących z jej
profesjonalną powagą. Zwrócił też uwagę na jedwabny letni kostium, doskonale skrojony.
Miała figurę modelki. Zaczął zastanawiać się, co taka kobieta robi w tej zapadłej dziurze,
grzebiąc się w prawnych szpargałach. Postanowił sobie, że z czasem wyjaśni tę kwestię.
W bibliotece ciepłe kolory dywanów z Buchary, skórzane fotele i tysiące książek
tworzyły przytulny nastrój. Prawniczka siadła na obitej krwistoczerwoną skórą sofie, a gdy
Qwilleran zajął miejsce obok niej, szybko postawiła między nimi swoją teczkę.
- To miejsce powinno pana zainspirować do pracy literackiej - zauważyła, spoglądając
na półki z książkami oraz popiersia Szekspira i Homera. - Naprawdę używa pan tej maszyny
do pisania? Może warto by pomyśleć o kupnie komputera, panie Qwilleran?
Jako osobnik z natury oszczędny nie znosił, gdy ktoś doradzał mu, co ma zrobić z
własnymi pieniędzmi, jednak tym razem jego irytację złagodził piękny uśmiech Penelope.
Potem zaś zmarszczyła brwi na widok wielkiej księgi o zszarganej okładce.
- Nowy słownik też by się panu przydał. Ten pański chyba używany jest już od bardzo
dawna.
- Tak się składa, że pełni on funkcję drapaka dla kotów - wyjaśnił Qwilleran. - Nie ma
nic lepszego od trzeciego, rozszerzonego wydania słownika, jeśli chodzi o ścieranie pazurów.
Prawniczka przez moment utraciła zawodową pewność siebie, dopiero po chwili na jej
twarz powrócił profesjonalny uśmiech. Otworzyła teczkę.
- Głównym powodem naszego dzisiejszego spotkania, panie Qwilleran, jest
konieczność omówienia ustaleń finansowych. Punkt pierwszy: co prawda postępowanie
spadkowe potrwa jeszcze przez rok albo i dłużej, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by
przyspieszyć uwierzytelnienie testamentu. Tymczasem wszelkimi wydatkami związanymi z
utrzymaniem domu, wypłatą wynagrodzeń dla pracowników, mediami, podatkami,
ubezpieczeniem i temu podobnymi - zajmie się nasza kancelaria. Rachunki przychodzić będą
bezpośrednio do nas, co oszczędzi panu wielu niewygód. Punkt drugi: był pan tak uprzejmy,
że zerwał pan swoje powiązania z „Daily Fluxion" i od razu zamieszkał pan tutaj, tym samym
odcinając sobie źródło dochodów. Wobec zaistniałej sytuacji ustaliliśmy z bankiem, że na
pański rachunek wpływać będzie kilka tysięcy miesięcznie - to znaczy do momentu, kiedy
zakończy się postępowanie spadkowe, bo potem wpływać będą znacznie większe sumy.
Szczegóły dotyczące tego konta możemy ustalić z panem Fitchem, przedstawicielem zarządu
powierniczego ze strony banku. Gdyby potrzebował pan nowego samochodu, również on
będzie mógł się tym zająć. Czy odpowiada to panu, panie Qwilleran?
- Brzmi to całkiem rozsądnie - stwierdził niedbałym tonem.
- Punkt trzeci: nasze biuro zajmie się utrzymaniem domu i ogrodu, będzie pan jednak
potrzebował gospodyni i dochodzącej służby, a doboru tego typu personelu powinien pan
dokonać osobiście. Nasza sekretarka z przyjemnością przyśle do pana osoby zainteresowane
podjęciem tej pracy.
Qwilleran siedział naprzeciw drzwi; ku swemu zdumieniu w pewnej chwili ujrzał kota
przemaszerowującego obok drzwi biblioteki - z wysoko zadartym ogonem, w sobie tylko
wiadomym celu zmierzającego dokądś zdecydowanym krokiem. Zamknął przecież oba
zwierzaki w kuchni, a jednak Koko bez trudu udało się otworzyć drzwi i zabrał się do
zwiedzania budynku.
- Punkt czwarty: służbówki w wozowni popadły w ruinę i trzeba je odnowić -
oczywiście koszty pokryje zarząd z masy spadkowej. Czy zgodzi się pan, żeby renowację
zaplanowała nasza projektantka wnętrz?
- Hm... tak... nie mam nic przeciwko temu - przystał na tę propozycję Qwilleran.
W myślach dokonywał inwentaryzacji znajdujących się w domu kruchych i tłukliwych
przedmiotów. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć głośny trzask.
- Ma pan jakieś pytania, panie Qwilleran? Czy możemy coś dla pana zrobić?
- Tak, panno Goodwinter - rzekł, odwracając myśli od grożącej katastrofy. -
Chciałbym postawić sprawę jasno. Punkt pierwszy: nie trzeba mi bardzo wielu pieniędzy. Nie
chcę jachtu ani prywatnego odrzutowca. Nie interesują mnie kruczki prawne ani szczegóły
rozliczeń finansowych. Pragnę tylko móc spokojnie pisać i żeby w miarę możności mi w tym
nie przeszkadzano.
Prawniczka przyglądała mu się z ostrożnym niedowierzaniem.
- Punkt drugi, panno Goodwinter: kiedy zakończy się postępowanie spadkowe,
chciałbym powołać do życia Fundację Klingenschoenów, która zajmie się dystrybucją
nadliczbowych dochodów na terenie Moose County. Organizacje oraz osoby indywidualne
będą mogły ubiegać się o subwencje, stypendia, kredyty dopomagające w rozwoju firmy i tak
dalej - wie pani, co mam na myśli.
- Och, panie Qwilleran! Cóż za niewiarygodna szczodrość! - zakrzyknęła prawniczka.
- I co za doskonały pomysł! Nie muszę mówić, jak wiele to znaczy dla morale i perspektyw
rozwoju ekonomicznego Moose County! Co więcej, uciszy pan w ten sposób tych, którzy
spodziewali się legatów i spotkało ich rozczarowanie. Czy możemy od razu powiadomić
gazetę o pańskich zamysłach?
- Ależ proszę bardzo. Jeśli chodzi o szczegóły, liczę na waszą kancelarię. Moglibyśmy
zacząć od basenu olimpijskiego dla liceum; wiem też, że miłośnicy nurkowania potrzebują
wsparcia przy tworzeniu rezerwatu wodnego, a biblioteka miejska nie otrzymała ani jednej
nowej książki mniej więcej od czasów pierwszego wydania „Przeminęło z wiatrem”.
- Kiedy Alex wróci z Waszyngtonu, pańska wspaniałomyślna propozycja znajdzie się
na samym szczycie naszej listy spraw do załatwienia. Zadzwonię do niego jeszcze dzisiaj, by
przekazać mu tę dobrą wiadomość.
- Możemy więc przejść do punktu trzeciego - ucieszył się Qwilleran. - Czy zje pani
dziś ze mną lunch?
- Dziękuję, panie Qwilleran, byłoby mi niezwykle miło, niestety jednak jestem już
umówiona - olśniewający uśmiech natychmiast zniknął z jej ust.
- To może na kolację któregoś innego wieczoru w tym tygodniu?
- Z przyjemnością przyjęłabym to zaproszenie, ale kiedy Aleksa nie ma w mieście,
pracuję do późnych godzin wieczornych. Wie pan, muszę wykonywać pracę za siebie i za
niego. Może innym razem.
Na jej słowa nałożyły się nagle dźwięki muzyki dobiegające z salonu - kilka czystych
nutek odegranych na starym fortepianie.
- Kto to gra? - spytała ostrym tonem.
- Jeden z moich kotów - wyjaśnił rozbawiony Qwilleran. - Na razie używa tylko
białych klawiszy. Kiedy odkryje czarne, to dopiero będzie zabawa!
Prawniczka spoglądała na niego podejrzliwie.
Harmonijny dźwięk nie zaskoczył Qwillerana. Wiedział, że Koko nigdy nie skoczyłby
na klawiaturę, wydając przy tym kakofoniczny łoskot. Na coś takiego mógł sobie pozwolić
tylko zwykły kot. Nie, Koko stanął tylnymi łapami na stołeczku i wyciągnął się, by sięgnąć
klawiszy, naciskając kilka z nich na próbę miękką, aksamitną łapką. Zaspokoił ciekawość,
zeskoczył i udał się na dalsze zwiedzanie domu.
Koko odegrał cztery nuty: G, C, E, G. Qwilleran znał nuty, ponieważ jako chłopiec
został zmuszony do lekcji gry na pianinie, choć zdecydowanie wolałby w tym czasie ćwiczyć
uderzenie kijem bejsbolowym. Rozpoznał melodyjkę jako początkową frazę piosenki A
bicycle builtfortwo.
- Ten popis fortepianowy przypomina mi o punkcie czwartym - zwrócił się do
prawniczki. - Drzwi w tym domu są tak stare, że nie można ich porządnie zamknąć. Ja zaś
chciałbym móc w razie potrzeby umieścić bezpiecznie oba koty syjamskie w kuchni.
- Nie ma problemu, panie Qwilleran - odparła. - Przyślemy Bircha Trevelyana, który
dokona niezbędnych napraw. Przekona się pan, że to znakomity fachowiec, trzeba tylko
wykazać się niejaką cierpliwością, bo o wiele bardziej lubi łowić ryby niż pracować.
- Jeszcze jedno, panno Goodwinter. Wiem, że w Pickax nie jest przyjęte, by zamykać
na klucz drzwi kuchenne, ale ten dom pełen jest wartościowych przedmiotów. Biorąc pod
uwagę napływ turystów z Nizin, nie sposób przewidzieć, kto tu będzie się kręcił i na jaki
pomysł wpadnie. Uważam, że wy tutaj jesteście zbyt ufni. W tamtych drzwiach co prawda
jest zamek, ale nie ma do niego klucza.
- Trzeba będzie zamontować nowy zamek - stwierdziła. - Proszę omówić to z Birchem
Trevelyanem. Jeśli pojawi się jakiś inny problem tego rodzaju, proszę zwracać się do niego
bez wahania.
Po jej odejściu Qwilleran zastanawiał się, jaki był prawdziwy powód tego, że
odrzuciła jego zaproszenie. Większość kobiet odnosiła się zazwyczaj do takich jego
propozycji nader przychylnie. Przygładził wąsy, wspominając dawne sukcesy. Czy Penelope
starała się utrzymać profesjonalny dystans wobec klienta? Umawiał się na kolację ze swoją
lekarką, czemu nie miałby nawiązać bliższych stosunków również ze swą prawniczką?
Zastanawiał się też, dlaczego przesuwała językiem po wargach za każdym razem, gdy
wspominała o tym Birchu... którego nazwisko natychmiast zapomniał.
Rozejrzał się za kotami. Koko został w jadalni; obwąchiwał właśnie króliki, i bażanty
wyrzeźbione na drzwiach wielkiego kredensu. Yum Yum przekradła się ostrożnie przez
kuchnię i zwiedzała oranżerię, w której miała do dyspozycji małą dżunglę kauczukowców,
poduszki na wiklinowych krzesłach oraz panoramiczny widok na park i ptaki fruwające
pośród gałęzi drzew.
Qwilleran uznał, że pora zwiedzić budynek, w którym niegdyś mieściły się stajnie i
powozownia. Teraz przerobiono go na garaż dla czterech samochodów. Oprócz jego
własnego samochodziku i limuzyny panny Klingenschoen stał tam jeszcze zardzewiały rower
ze sflaczałymi oponami, ponadto zaś można było podziwiać kolekcję narzędzi ogrodniczych,
których przeznaczenie było całkiem niezrozumiałe dla przybysza z betonowej miejskiej
pustyni.
Na górę wchodziło się po schodkach, znajdowały się tam dwa mieszkania. W
dawnych czasach, kiedy zatrudniano mnóstwo służby, mogły służyć dwóm rodzinom - na
przykład w jednym mieszkaniu mógł mieszkać lokaj i kucharka, a w drugim gospodyni i
szofer. W pierwszym z nich odrapane ściany i zniszczone meble stanowiły żałosny kontrast
wobec wspaniałości rezydencji. Natomiast w drugim...!
Tutaj natychmiast po wejściu do wewnątrz zmysł wzroku porażała istna feeria
kolorów. Ściany i sufit pokryte były graffiti we wszystkich barwach, jakie można dostać w
spreju. Gigantyczne kwiaty przypominające stokrotki pokrywały wszystkie płaszczyzny, z
nimi zaś splecione były serca, inicjały i wielkie litery LUV - „miłość" w nieortodoksyjnej
pisowni.
Jarmarczne kolory były zarazem tak silną ekspresją osobowości kogoś, kto to
wszystko namalował, że Qwilleran niemal spodziewał się, iż dawna mieszkanka zaraz
wyjdzie spod prysznica. Jak mogła wyglądać? „Roztrzepana blondynka" - to od razu przyszło
mu do głowy, ale odrzucił tę wizję jako anachroniczną. Z pewnością farbowała włosy na
zielono i nie pokazywała się bez ekstrawaganckiego makijażu. Choć z drugiej strony trudno
było sobie wyobrazić kogoś noszącego zielone włosy w Pickax, zwłaszcza jeśli ten ktoś pełnił
obowiązki pokojówki w rezydencji K.
Jak można było mieszkać pośród tak dzikich barw? A jednak wysprejowany fresk
zdradzał niewątpliwy talent plastyczny. Pojawiające się na nim motywy wyraźnie
zakomponowane były w przemyślany sposób, trochę jak turecki szal albo orientalny dywan.
Qwilleran wiedział, że poprzednia właścicielka majątku zatrudniała tylko dozorcę,
więc... kim była owa nieznana artystka? Jak dawno temu stworzyła te monstrualne stokrotki?
Dotknął wąsów. Zawsze jeżyły się nieco, kiedy wpadł na coś znaczącego. Teraz zaś
przypomniał sobie melodyjkę, którą Koko odegrał na fortepianie. Zanucił cztery nutki i
przypomniały mu się słowa piosenki. „Daisy, Daisy!" Daisy, czyli stokrotka. Zdumiewający
zbieg okoliczności. No właśnie, czy aby na pewno tylko zbieg okoliczności?
Rozdział trzeci
Trójka nowych mieszkańców rezydencji K z wolna przyzwyczajała się do nader
radykalnej zmiany warunków swego bytowania. Qwilleran wybrał sobie apartament
sypialniany, który przypadł mu do gustu - urządzony w osiemnastowiecznym angielskim
stylu z komodami i komódkami chippendale tudzież łożem zaopatrzonym w baldachim - i
nauczył się podgrzewać wodę w supernowoczesnej, doskonale wyposażonej kuchni, dzięki
czemu mógł przyrządzić sobie rozpuszczalną kawę. Yum Yum zaanektowała oranżerię jako
swoje terytorium. Usposobiony badawczo Koko, który zwiedził luksusową posiadłość od
piwnic aż po dach, wreszcie obrał za swe królestwo schody. Mógł z nich obserwować drzwi
frontowe, pod jego kontrolą znajdowała się cała sień - toteż wiedział dokładnie, kto i dokąd
się udaje - strzegł też tam dostępu na piętro i mógł nasłuchiwać dźwięków dochodzących z
kuchni. Stamtąd właśnie przyglądał się kolejnym kandydatkom pragnącym objąć funkcję
gospodyni.
W swej dziennikarskiej karierze Qwilleran przeprowadzał wywiady z premierami,
chłopcami na posyłki, hollywoodzkimi starletkami, włóczęgami, podstarzałymi wdowami,
gwiazdami rocka, przestępcami skazanymi za gwałt i... zapomniał już, z kim jeszcze, ale
nigdy dotąd nie zdarzyło mu się przeprowadzać rozmowy z potencjalnym pracownikiem.
- Musisz mi pomóc - zwrócił się do Koko. - Inaczej nie dam rady. Musi lubić koty,
znośnie gotować, umieć zadbać o antyczne meble, no i musi być miła. Tylko żeby nie była za
bardzo miła!
Koko zmrużył oczy na znak zgody i przyzwolenia.
Pierwszą kandydatką była siwowłosa niewiasta, która przedstawiła imponujący
życiorys i wspaniałe referencje, jednak nie mogła już nosić ciężkich przedmiotów, wchodzić
po schodach ani też stać przez czas dłuższy niż kilka minut.
Druga rzuciła tylko okiem w stronę schodów i wrzasnęła:
- To jest kot? Nienawidzę kotów!
- Jak na razie, dwa do zera - skomentował to Qwilleran, zwracając się do swego
współpracownika zasiadającego na schodach.
Potem pojawiła się trzecia kandydatka.
Była to młoda dziewczyna o różowych policzkach i jasnych oczach, ubrana w dżinsy i
T-shirt. Widać było, że jest silna i zdrowa. Jej sposób poruszania się wskazywał, że bardziej
przyzwyczajona jest do chodzenia po polu niż po orientalnych dywanach. Qwilleran bez trudu
mógł sobie wyobrazić, jak doi krowy, przynosi posiłek strudzonym robotnikom podczas żniw
lub figluje w stosie siana.
Rozmowa odbyła się w hallu, gdzie znajdował się specjalny kącik przeznaczony do
przyjmowania przygodnych gości. Stało tam kilka francuskich krzeseł wokół ozdobnej
konsolki, pod lustrem oprawnym w złoconą rzeźbioną ramę. Dziewczyna siadła spokojnie na
krawędzi rokokowej berżerki z czasów Ludwika XV, ale jej oczy wciąż wędrowały,
odnotowując każdy szczegół wyposażenia wnętrza.
Przedstawiła się jako Tiffany.
- Ładny dom - stwierdziła.
- Tiffany? A jak dalej? - spytał Qwilleran. - Chodzi mi o nazwisko - wyjaśnił, widząc
jej wahanie.
- Trotter.
- Jakie ma pani doświadczenie w zajmowaniu się domem?
- Robiłam już wszystko - jej spojrzenie przesunęło się po schodach, obitych żółtą
skórą ścianach hallu i zatrzymało się przez chwilę na antycznym zegarze.
Qwilleranowi przyszło do głowy, że albo ma do czynienia z kimś wysłanym na
przeszpiegi przez firmę zainteresowaną kupnem mebli po okazyjnych cenach, albo z
wywiadowczynią jakiejś szajki złodziei z Nizin przebraną za wieśniaczkę. Gdyby w
najbliższej przyszłości miało się zdarzyć coś nieprzyjemnego, Tiffany Trotter znalazłaby się z
całą pewnością w kręgu podejrzanych. Niemożliwe, żeby wiejska dziewczyna naprawdę
miała tak na imię.
- Od jak dawna zajmuje się pani tego rodzaju pracą? - na oko mogła mieć najwyżej
dwadzieścia lat.
- Przez całe życie. Zajmowałam się domem mojego ojca, zanim powtórnie się ożenił.
- A teraz pani gdzieś pracuje?
- Dorywczo. Opiekuję się krowami i pomagam ojcu przy sianokosach.
- Opiekuje się pani krowami? Dorywczo? - Qwilleran starał się nie pokazać po sobie
zdziwienia. - Ma pani wielu klientów?
Wzruszyła ramionami.
- Trochę ich jest. Niektórzy trzymają krowę, a kiedy wyjeżdżają na wakacje,
przychodzę dwa razy dziennie, żeby ją wydoić i nakarmić, i wyczyścić. Teraz zajmuję się
dżersejką Lanspeaków. Pojechali na Hawaje - pierwszy raz podczas tej rozmowy Tiffany
ożywiła się, mówiła teraz z autentycznym błyskiem w oku. - Strasznie lubię dżersejki. A ta to
dopiero charakterek. Ma na imię Stefania.
Lanspeakowie byli właścicielami lokalnego domu towarowego.
- A po co krowa państwu Lanspeak? - zdziwił się Qwilleran.
- Świeże mleko jest najlepsze - odpowiedziała dziewczyna z przekonaniem w głosie. -
No i lubią domowe masło i domowy ser.
Tiffany zostawiła swój numer telefonu i odjechała, oczywiście półciężarówką.
Po niej pojawiła się pani Fulgrove, mizerniutka i chuderlawa niewiasta, która jednak
aż pulsowała energią - choć może było to tylko zdenerwowanie? Nie czekając, aż spyta ją o
cokolwiek, wyrzuciła z siebie:
- Ja tam to nie chcę być gospodyni, co mieszka u pana w domu, bo to nie po bożemu,
bo ja jestem wdowa, a pan kawaler, ale mówią, że pan to nie pije, więc ja to mogę robić
pranie i prasowanie trzy dni w tygodniu, bo tak to się ugodziłam, kiedy stara pani jeszcze żyła
i musiałam robić za dwóch, bo ta, co tu była na stałe, to nawet palcem nie kiwnęła, jeśli nie
nagadałam na nią starej pani, bo teraz ci młodzi to tylko piją, palą i tańczą, i inne takie, a ja to
się cieszę, że urodziłam się w czasach, kiedy ludzie się szanowali, więc ja zawsze pracuję
sześć dni w tygodniu i chodzę co niedziela do kościółka, trzy razy.
Qwilleran odpowiedział:
- To się chwali, to się chwali, pani Fulgrove. A jak się nazywała ta dziewczyna, która
zatrudniona była tu na stałe?
- To była jedna z tych, no, miała na nazwisko Muli, taka tam dziewucha, a żaden z
nich się nigdy nie szanował, nie żebym miała jakieś' ploty rozpowiadać, bo jestem pobożna
kobieta, prawdę mówię, a stara pani to chciała się jej pozbyć, ale ona sama sobie poszła, a jaki
bałagan zostawiła w swoim pokoju, i te diabelskie malunki na ścianach, i taki brud i
nieporządek, a na to stara pani zła była jak osa, ale powiedziała tylko: „dobrze się stało, nie
powiem"; postrzelona była, jak inne tam takie, ale szlajała się i po nocach włóczyła, a
pracować jej się nie chciało, nawet musiałam po niej sprzątać, kiedy uciekła.
Zanotował numer telefonu - do sąsiada, bo pani Fulgrove nie miała własnego numeru -
po czym kobiecina wyszła z domu stanowczym krokiem, patrząc prosto przed siebie.
Qwilleran natychmiast poczuł, że musi jeszcze raz zajrzeć do tego diabolicznego wnętrza z
upiornymi malunkami. Nazwisko Muli kojarzyło mu się z jedną ze szkockich wysp, więc jeśli
ta dziewczyna była Szkotką, mogła liczyć u niego na pewną taryfę ulgową.
Poszedł do wozowni i przyjrzał się inicjałom umieszczonym pośród serduszek i
stokrotek na ścianach oraz suficie: BD, ML, DM, TY, RR, AL, WP, DT, SG, JK, PM... i
wiele innych. Jeśli to byli mężczyźni jej życia, to z całą pewnością dziewczę nie miało czasu
się nudzić. Z drugiej jednak strony te inicjały mogły oznaczać coś całkiem innego. Jakieś
fantazje, kto wie? Na przykład RR mogło oznaczać prezydenta albo gwiazdę filmową.
Gdy zasiadł przy swym biurku w bibliotece, przejrzał liczącą czternaście stron książkę
telefoniczną miasteczka, szukając nazwiska Muli - bezskutecznie. Figurowały tam
czterdzieści dwa numery pod nazwiskiem Goodwinter, ale nie było nikogo, kto nazywałby się
Muli. Zadzwonił do Penelope.
- Panno Goodwinter, miała pani słuszność co do opłakanego stanu służbówek. Jak
mogę się skontaktować z rekomendowaną przez panią projektantką wnętrz?
- Nazywa się Amanda Goodwinter. Poproszę sekretarkę, żeby umówiła państwa na
spotkanie - powiedziała adwokatka.
- Widział pan wzmiankę we wczorajszej „Picayune" o Fundacji Klingenschoenów?
- Owszem, bardzo dobrze napisana. Czy jest już jakiś odzew?
- Wszyscy są zachwyceni, panie Qwilleran. Słyszałam opinię, że to najlepsza
wiadomość, odkąd w latach dwudziestych zamknięto „Saloon K". Kiedy mój brat wróci do
miasta, zajmiemy się detalami. A tymczasem czy znalazł pan już gospodynię spośród
zgłaszających się kandydatek?
- Odbyłem kilka rozmów. Zechce pani powiedzieć swojej sekretarce, żeby nie
przysyłała do mnie już pań po osiemdziesiątce ani osób z prawdziwym czy też urojonym
uczuleniem na koty oraz entuzjastycznych dojarek? Nawiasem mówiąc, czy wie pani, kto
namalował graffiti w jednej ze służbówek?
- Och, to okropieństwo! - oburzyła się Penelope. - To jedna z tych dziewczyn z
Dimsdale. Przez krótki czas pracowała jako pokojówka.
- Co się z nią stało? Zajęła się malowaniem wagonów metra w wielkim mieście?
- O ile wiem, zdemolowała swoje mieszkanie, a potem gdzieś wyjechała -
odpowiedziała natychmiast mecenas Goodwinter.
- Skoro mówimy już o środkach transportu, panie Qwilleran, czy nie zechciałby pan
zamienić swojego samochodu na coś bardziej.. wystawnego?
- Pan Fitch z banku może się tym zająć.
- Ależ nie, panno Goodwinter, mój samochodzik całkiem nieźle się sprawuje. Nie ma
ani śladu rdzy na karoserii, a poza tym bardzo mało pali.
Qwilleran chciał jak najszybciej skończyć tę rozmowę. Słuchając Penelope, zdał sobie
sprawę z dziwnych dźwięków rozlegających się w innej części domu. Było to coś
przywodzącego na myśl zarazem pluskanie, trzepotanie, tupot, szelest... Wybiegł z biblioteki,
by sprawdzić, co to takiego.
Do hallu i majestatycznych schodów prowadził westybul imponujących rozmiarów;
wyłożony był płytkami z kredowobiałego marmuru. Stał tam wieszak z drzewa różanego
przeznaczony na cylindry i meloniki oraz stojak na laski. Obok stał stół z marmurowym
blatem, a na nim taca, gdzie swego czasu kładziono wizytówki. Drzwi wejściowe były
masywne, drewniane, z mosiężną klamką i zamkiem. Obok wisiał dzwonek z tego samego
metalu brzęczący za pociągnięciem uchwytu znajdującego się na zewnątrz.
W drzwiach tych widniała szczelina z mosiężnym okuciem przeznaczona na listy.
Właśnie wpadały przez nią do środka jedna po drugiej koperty rozmaitych kształtów i
wielkości, tworząc coraz wyższy stosik na podłodze. Zjawisku temu, siedząc na chłodnym
marmurze, z wielkim zainteresowaniem przypatrywały się Koko i Yum Yum. Koko od czasu
do czasu wyciągał łapkę, by sięgnąć po jakiś list, a potem przejmowała go Yum Yum, która
bawiła się kopertą, popychając ją i goniąc po śliskiej podłodze.
Po chwili kaskada kopert ustała. Qwilleran przez boczne okienko zobaczył
listonoszkę, która wsiadła do dżipa i odjechała.
W pierwszym odruchu chciał zadzwonić na pocztę i zasugerować jakiś inny sposób
doręczania korespondencji, w następnej jednak chwili zdał sobie sprawę, jaką radość to
wydarzenie sprawia kotom. Bawiły się pośród listów i baraszkowały jak dzieci w śniegu,
tarzając się, ślizgając i rozrzucając koperty. W ich młodym życiu nie zdarzyło się dotąd nic
równie fantastycznego! Nie minęło wiele czasu, a marmurowa posadzka westybulu i parkiet
hallu usiane były listami; Yum Yum próbowała je wepchnąć pod orientalny dywan. Chowanie
rzeczy należało do jej specjalności.
Koko ujął jedną z kopert w pyszczek, przybierając bardzo ważną minę. Koperta była
różowa.
- Ejże, oddaj mi ten list! - zażądał Qwilleran.
Koko uciekł do jadalni, Qwilleran pobiegł za nim. Kot umykał pośród labiryntu
sześćdziesięciu czterech nóg krzeseł, a człowiek gonił go, wykrzykując polecenia, które kot
radośnie ignorował. W końcu jednak znudziła mu się ta zabawa i upuścił różową kopertę u
stóp Qwillerana.
Był to list od pracującej na poczcie w Mooseville dziewczyny, którą poznał podczas
swoich wakacji. Wypisany był równo i schludnie na maszynie - nie to co jego wystukiwane
dwoma palcami niechlujne maszynopisy, pomimo dwudziestu pięciu lat dziennikarskiej
praktyki pełne omyłek.
Drogi Q,
moje gratulacje z powodu uśmiechu fortuny! Cieszę się bardzo, że Ty i oba koty
dołączycie do grona mieszkańców Moose County. Mam nadzieję, że dobrze Wam się tu będzie
mieszkać.
Również ja i Nick mamy wspaniała wiadomość: wreszcie udało mi się zajść w ciążę!
Nick oczywiście chce, żebym natychmiast rzuciła pracę, bo cały dzień stoję na nogach, a
lekarz powiada, że powinnam uważać... przyszedł mi więc do głowy taki pomysł: czy nie
potrzebujesz przypadkiem sekretarki na pół etatu? Strasznie bym chciała wykonywać taką
pracę dla prawdziwego pisarza. Ucałuj ode mnie Koko i Yum Yum.
Z przyjaznym miauknięciem Lori Bamba
No tak. Najwyraźniej Koko wybrał różowy list z całego stosu, ponieważ wyczuł
znajomy zapach. Podczas ich pobytu w Mooseville Lori nawiązała przyjaźń z kotami, które ze
swej strony zachwycone były jej długimi, jasnymi warkoczami i wplecionymi w nie
błękitnymi wstążkami.
Po krótkiej chwili Koko pojawił się z kolejnym listem w mordce i dał susa w bok,
kiedy Qwilleran wyciągnął rękę. Gonitwa znów się rozpoczęła.
- Wydaje ci się, że to świetna zabawa - wołał za kotem Qwilleran - ale ja już mam
dosyć! Zobaczysz, będę odbierał listy z poczty
Gdy już udało mu się odebrać zwierzakowi kopertę, okazało się, że w środku znajduje
się list napisany przez kobietę, od której wynajmował mieszkanie na Nizinach. Pewnej
pamiętnej zimy Qwilleran zajął mieszkanie położone nad jej antykwariatem, w starym
budynku, po którym rozchodził się rozkoszny zapach smażonych ziemniaków, kiedy
uruchamiała piekarnik... Napisany był ręcznie:
Drogi Panie Qwilleran,
Rosie Riker powiedziała mi, że objął Pan spadek, toteż wszyscy bardzo się cieszymy z
pańskiej odmiany losu, choć zarazem brakować nam będzie artykułów „piórkiem Qwilla" w
naszej gazecie.
Niech Pan nie zemdleje, ale powiem Panu, że sprzedałam mój antykwariat! Po śmierci
męża straciłam jakoś serce do tego interesu. Teraz przejmie go pani Riker. Jest wytrawną
kolekcjonerką, a zawsze chciała zająć się handlem antykami.
Mój syn chce, żebym przeprowadziła się do Saint Louis, ale teraz, kiedy się ożenił,
tylko bym tam zawadzała. No i wpadłam na ten szalony pomysł, który przez całą noc nie
dawał mi spać. Oto on:
Pani Riker powiada, że odziedziczył Pan wielki dom pełen antyków i będzie Panu
potrzebna gospodyni. Ja tymczasem całkiem nieźle gotuję (może pan pamięta?), a w dodatku
potrafię zadbać o antyki. Mam już teraz licencję rzeczoznawcy i mogłabym dokonać wyceny
zbiorów, w których posiadanie Pan wszedł - na przykład jeśli byłoby to potrzebne dla
zaktualizowania polisy ubezpieczeniowej. Mówię poważnie! Bardzo bym chciała podjąć taką
pracę. Proszę dać znać, co pan o tym myśli.
Z poważaniem Iris Cobb
PS. Jak się miewają koty?
Qwilleranowi pociekła ślinka do ust na myśl o smakowitej wołowinie w potrawce z
jarzynami autorstwa pani Cobb oraz jej pikantnym spaghetti z sosem serowym. Przypomniał
sobie i inne szczegóły: pogodny charakter swej byłej gospodyni, jej pulchną figurę... i wprost
boski tort kokosowy. Wierzyła w duchy, wróżyła z ręki na swój nieco zalotny sposób, a przy
tym potrafiła przyrządzić puree ziemniaczane w taki sposób, że miało naprawdę
ziemniaczany smak.
Natychmiast sięgnął po słuchawkę telefonu, by połączyć się z miejską dżunglą na
Nizinach.
- Pani Cobb, moim zdaniem to wyśmienity pomysł! Tyle że Pickax jest bardzo małym
miasteczkiem. W porównaniu z tętniącą życiem Zwinger Street może się pani wydać zbyt
nudne.
Jej głos brzmiał równie radośnie jak zwykle.
- W moim wieku przydałoby mi się nieco spokoju, panie Qwilleran.
- Mimo wszystko powinna pani najpierw się tu rozejrzeć przed podjęciem ostatecznej
decyzji. Wykupię dla pani bilet lotniczy i spotkamy się na lotnisku. Jaką tam macie pogodę?
- Skwar!
Koko przysłuchiwał się tej rozmowie z uszami lekko nachylonymi do przodu, co
oznaczało umiarkowaną dezaprobatę. Zawsze dbał pilnie, by Qwilleran zachował swój
kawalerski status, toteż miał w pamięci pewne awanse, które pani Cobb czyniła w przeszłości
swemu lokatorowi.
- Nie martw się, stary - zapewnił go Qwilleran. - To tylko interesy. Za to teraz
będziemy mieli domowe jedzenie. Zajmijmy się teraz resztą poczty.
W rozrzuconych po całym hallu kopertach znalazł powitalne listy wystosowane przez
pięć różnych wspólnot religijnych, trzy kluby dobroczynne oraz burmistrza Pickax.
Zapraszano go również, by wstąpił do Ittibittiwassee Country Clubu, do Towarzystwa
Historycznego Pickax tudzież zachęcano do gry w kręgle na tutejszym torze. Administrator
szpitala miejskiego proponował mu miejsce w radzie nadzorczej instytucji. Naczelny kurator
miał do zaoferowania kursy dziennikarskie dla dorosłych, gdzie mógłby zostać wykładowcą.
Pod dywanem znalazł jeszcze dwa listy. Ochotnicza straż pożarna życzyła sobie
uczynić go swoim członkiem honorowym, a towarzystwo śpiewacze informowało, iż
potrzebuje męskich głosów.
- Coś dla ciebie - zauważył Qwilleran, zwracając się do kota.
Z wiekiem Koko miał coraz bardziej ekspresyjny głos, jego miauczenie przypominało
barwą trąbkę lub klarnet, potrafił wydawać dźwięczne gardłowe pomruki, jodłować tenorem i
wydawać z siebie harmonijne zawodzenie w wysokiej tonacji.
Po południu tego samego dnia Qwilleran miał okazję poznać kolejną przedstawicielkę
rodu Goodwinterów. Kiedy pisywał dla „Daily Fluxion" artykuły o tym, jak pięknie urządzić
sobie swój dom lub mieszkanie, zdarzyło mu się poznać projektantów wnętrz wszelkiej maści
- utalentowanych, obdarzonych urokiem osobistym, kosmopolitów, projektantów modnych,
dowcipnych i podstępnych. Jednak Amanda Goodwinter sama dla siebie stanowiła odrębną
kategorię.
Kiedy otworzył jej drzwi - po aż trzech natarczywych dzwonkach - ujrzał siwowłosą
kobietę w workowatej letniej sukience i butach na grubych podeszwach, która przytrzymując
okulary, przyglądała się powierzchni drzwi wejściowych. Krzywiła się przy tym
niemiłosiernie.
- Kto u czorta pomalował te drzwi? - oburzyła się z miejsca. - Schrzaniona robota!
Powinno się zedrzeć wszystkie warstwy farby, aż do drewna. Jestem Amanda Goodwinter -
wkroczyła do hallu, nie patrząc nawet na Qwillerana. - A więc to ma być wizytówką naszego
Pickax! Nigdy dotąd nie byłam tu zaproszona.
Próbował się przedstawić, ale przerwała mu natychmiast.
- Przecież wiem, kim pan jest! Nie musi mi pan tego mówić. Penelope twierdzi, że
trzeba panu pomóc. Hall jest niezły, jednak trzeba nad nim trochę popracować. Co za głąb
wybrał taki materiał na obicie krzeseł? - zaglądała do kolejnych pomieszczeń, nie szczędząc
komentarzy: - To ma być ten słynny salon, o którym tyle słyszałam? Draperie trzeba wywalić,
zupełnie nie pasują... W tej jadalni jest za ciemno. Przecież to nie jakiś grobowiec.
Qwilleran wtrącił grzecznie:
- Pani Penelope dała mi do zrozumienia, że może zechciałaby pani zająć się
urządzeniem wnętrz nad garażem.
- Co takiego?! - rozzłościła się na dobre. - Mam projektować pomieszczenia dla
służby?
- Ściśle rzecz biorąc - wyjaśnił - chciałbym w jednym z tych apartamentów urządzić
sobie studio pisarskie. W dobrym, nowoczesnym stylu.
Projektantka przechadzała się po hallu niczym lwica w klatce.
- Nie ma czegoś takiego jak „dobry" nowoczesny styl! Nie interesuje mnie
nowoczesny design! Nienawidzę tego śmiecia.
Qwilleran odkaszlnął taktownie.
- A czy mogłaby pani polecić jakiegoś innego projektanta działającego w tym mieście,
który byłby kompetentny, jeśli chodzi o wnętrza nowoczesne?
- Jestem absolutnie kompetentna, drogi panie, i mogę pracować w dowolnym stylu -
warknęła.
- Nie chciałem pani urazić, ale...
- Wcale nie jestem urażona!
- No więc jeśli nie odpowiada pani styl nowoczesny, znam kilku projektantów z Nizin,
którzy chętnie podejmą się takiego zlecenia i zajmą się też samą rezydencją, kiedy już
zostanie dopracowany projekt mieszkań nad garażem.
- Niech pan mi pokaże tę ruderę - skrzywiła się paskudnie. - Gdzie to jest? Jak się stąd
wychodzi?
Zaprowadził ją na tyły domu. Przechodząc obok biblioteki, mruknęła z niechętną
aprobatą. Zmarszczyła nos, spoglądając na urządzony w kolorach żółtym i zielonym pokój
śniadaniowy, pomrukując pod nosem coś o jarmarcznym wystroju. Wetknęła głowę do kuchni
i przez dłuższą chwilę przyglądała się lodówce, a zwłaszcza parce syjamskich kotów, które
przybrały posągowe pozy na wieńczącej ją błękitnej poduszce.
Wspięli się po schodkach dawnej wozowni na jej poddasze i Qwilleran pokazał
Amandzie zdezelowane wnętrze, które chciał przekształcić na swą pracownię.
- Nikt tu nic nie zrobił od dwudziestu lat - stwierdziła gderliwym tonem. - Tynki
odłażą ze ścian. Trzeba będzie włożyć w to sporo pracy.
- Jeśli pani sądzi, że to wnętrze wymaga sporych nakładów - zauważył - nie wiem, co
pani powie o drugim.
Projektantka tylko rzuciła okiem na szalone graffiti ze stokrotkami i jęknęła głucho.
- Proszę mi nic nie mówić! Sama zgadłam. To ta mała Muli jest sprawczynią tego
okropieństwa. Potworne. Zatrudniła się tu, kiedy wywaliłam ją z roboty.
- Pracowała dla pani?
- Płaciłam jej, ale trudno powiedzieć, żeby pracowała! Wzięłam ją, bo prosiła mnie o
to jej nauczycielka rysunków. Błąd, błąd. Ładna dziewucha, ale w głowie fiubździu. No i ci
jej koledzy, którzy zawsze kręcili się koło niej. W końcu okazało się, że ma lepkie paluszki,
więc musiałam ją wyrzucić. Co za rodzina! Żaden z tych Mułlów nigdy nie doszedł do
niczego... A to jest po prostu horror! Trzeba będzie położyć ze trzy, a może nawet cztery
warstwy farby, żeby to zakryć.
W myślach Qwillerana zadźwięczała melodyjka odegrana przez Koko. „Daisy,
Daisy..."
- To odłożymy na później - oznajmił. - Póki co proszę nie zajmować się tym miejscem
i skoncentrować się na mojej pracowni.
- Będzie pan musiał wpaść do mnie i wybrać próbki kolorów - powiadomiła go z
irytacją w głosie.
- Nie komplikujmy sobie życia. Wystarczy wywalić stąd stare graty, wykładzinę i całą
resztę. Potem poproszę o dywany na podłogi, ciemnobrązowe, w takim kolorze jak moje buty.
- Hm. Nie jest pan zbyt wymagający - zauważyła projektantka.
- A ściany w kolorze moich spodni.
- Beż moja vei
- Jak go zwał, tak go zwał. Poza tym w oknach zrobimy żaluzje, takie z cienkimi
listewkami. Potem porozmawiamy o meblach.
Gdy Amanda Goodwinter zeszła na dół, stukając głośno swoimi buciorami i mrucząc
coś pod nosem, Qwilleran raz jeszcze przyjrzał się fascynującym stokrotkom w sąsiednim
pomieszczeniu. Szkoda, że ta dziewczyna wyjechała z miasta. Kiedy pracował jeszcze jako
reporter zajmujący się sprawami kryminalnymi, zdarzyło mu się zawrzeć znajomość z
niejedną interesującą osobą przekraczającą granice prawa - czy też wiodącą egzystencję
niebezpiecznie blisko tej krawędzi - a ta dziewczyna, niewątpliwie obdarzona talentem, a przy
tym ze swoją wątpliwą reputacją, naprawdę go zaciekawiła.
„Daisy, Daisy..." Daisy, czyli stokrotka. Muskając wąsy w zamyśleniu, zaczął
zastanawiać się, jak to się stało, że Koko wygrał na fortepianie akurat tę melodyjkę. Niby nic
dziwnego, bo kot od zawsze zafascynowany był wszelkiego rodzaju przyciskami,
przełącznikami i klawiszami maszyn do pisania, jednak był to pierwszy fortepian, jaki
zdarzyło się temu kotu ujrzeć, a przecież odegrał od razu znaną melodyjkę.
Wróciwszy do domu, Qwilleran znalazł kolejny temat do rozmyślań. Koko, pełniąc
straż na schodach, wybrał sobie trzeci stopień. Policzył schodki; było ich dwadzieścia jeden.
Dlaczego ten kot zawsze siadał na trzecim stopniu od dołu?
Rozdział czwarty
Na lotnisku w Pickax nie lądowały odrzutowce. Nie było tam poczekalni dla VIP-ów.
Ba, nie zadbano nawet o automat do sprzedaży papierosów dla co bardziej zaniepokojonych
perspektywą lotu pasażerów. Odlatujący z Moose County musieli zadowolić się dachem nad
głową i niezbyt licznymi krzesłami.
Qwilleran czekał na wylądowanie samolotu pani Cobb. Gdy swego czasu wynajmował
u niej mieszkanie, nauczył się przy okazji niejednego, jeśli chodzi o antyki, a przydało mu się
to bardzo, kiedy dla „Daily Fluxion" zaczął pisać artykuły o rynku staroci. Zawsze była pełna
życia i energii, pulchna, nosiła zawieszone na szyi dwie pary okularów.
Kiedy wysiadła z samolotu, ubrana w wygnieciony po podróży różowy spodnium,
wydała mu się jakby chudsza, a przy tym cokolwiek przygnębiona. Jej okulary miały nowe
oprawki, wysadzane kryształami górskimi.
- Jak miło pana widzieć, panie Qwilleran! - zawołała. -1 jaka tu wspaniała pogoda! W
mieście można oszaleć z gorąca. Jakie urocze, kameralne lotnisko!
- W Pickax wszystko jest urocze, pani Cobb. Ma pani jakiś bagaż?
- Tylko tę torbę. Mam w niej wszystko, czego mi trzeba na jedną noc.
- Mogłaby pani zostać dłużej.
- Och, dziękuję panu, panie Qwilleran, ale jutro muszę wracać, żeby zamknąć
transakcję z panią Riker. Będzie teraz wynajmowała pańskie dawne mieszkanie nad sklepem.
- Będzie wynajmowała? - powtórzył Qwilleran. - A jej mąż? I co z ich domkiem na
przedmieściu?
- Nie wiedział pan? Rozwodzą się.
- Jadłem kilka dni temu lunch w towarzystwie Archa, ale nie wspomniał o tym ani
słowem... pamiętam jednak, że był jakiś osowiały. Zastanawiałem się, co mu jest.
- To już najlepiej niech on sam opowie panu całą tę historię - pani Cobb zasznurowała
usta, uznając temat za zamknięty.
Jechali szosą biegnącą prosto jak strzelił przez pustkowia Moose County, mijając
iglaste lasy i kamienne rumowiska, opuszczone kopalnie i dziwaczne pagórki, które w
rzeczywistości były dawnymi hałdami.
- Jaka to skalista okolica - zauważyła pani Cobb.
- Całe Pickax jest zbudowane niemal wyłącznie z kamienia - wyjaśnił Qwilleran.
- Naprawdę? A proszę mi opowiedzieć o swoim domu. Czy jest wielki i wspaniały?
- To ogromne kamienne gmaszysko wysokie na dwa piętra. Niczym jakieś
prowincjonalne Alcatraz. Nie ma w nim małych pomieszczeń. W hallu wejściowym można
by jeździć na wrotkach, trzeba by tylko pozwijać dywany. W każdej sypialni jest łoże z
baldachimem, no i do każdej przypisany jest własny salon, garderoba, łazienka... W piwnicy
jest angielski pub, a na ostatnim piętrze miała być sala balowa, tylko że nigdy nie została
ukończona... Kuchnia jest taka wielka, że aby przygotować posiłek, trzeba przejść całą milę.
Obok niej mamy pokój kredensowy i spiżarnię, pralnię, zmywalnię oraz spory schowek. Cały
ten obszar na dole, podobnie zresztą jak oranżeria, wyłożony jest kwadratowymi płytkami z
czerwonego kamienia.
- A duchy? - w oku pani Cobb dostrzegł dawny, znajomy błysk. - W każdym starym
domu powinien być jakiś duch. Pamięta pan może tego z Zwinger Street? Nigdy się nie
pokazał, ale wciąż przestawiał nocą jakieś rzeczy. Był bardzo psotny.
- Pamiętam go doskonale - zapewnił ją Qwilleran. - Chował solniczki do pani kapci.
Pamiętał też, że te kawały z zaświatów były w rzeczywistości ulubionym żartem CC.
Cobba, który płatał je z upodobaniem swej łatwowiernej żonie.
- Jak tam Koko? - spytała.
- Wszystko w porządku. Uczy się grać na fortepianie.
- Och, panie Qwilleran - zaśmiała się - nigdy nie wiem, kiedy pan żartuje, a kiedy
mówi pan serio.
Wjechali do Pickax przez Goodwinter Boulevard biegnący pośród statecznie
wyglądających kamiennych domów wybudowanych przez bogatych właścicieli kopalń w
czasach świetności miasteczka. Potem znaleźli się na Main Street, dojechali do parku i
majestatycznej siedziby Klingenschoenów.
Pani Cobb krzyknęła cicho.
- To ten? Och! Och! Chcę tu pracować!
- Nie wie pani jeszcze, ile wyniesie pensja - zauważył Qwilleran. - Zresztą ja też nie.
- Nieważne. Chcę tu pracować.
Gdy weszli do sieni, bursztynowe ściany połyskiwały, a mosiężne i kryształowe
kandelabry iskrzyły się w słońcu. Zupełnie jakby wystrój wnętrza chciał się jeszcze
dodatkowo popisać.
- To przecież prawdziwe muzeum!
- Jak na mój gust trochę tu za bogato - stwierdził Qwilleran - ale to same autentyki,
więc odnoszę się do nich z szacunkiem.
- Mogłabym dla pana sporządzić prawdziwy muzealny katalog. Na przykład ta
konsolka z drzewa różanego - okucia są z pozłacanego brązu - to Ludwik XV, założę się, że
sygnowany. A zegar to Burnap: z mosiężnym werkiem, pokazuje fazy księżyca... koniec
osiemnastego wieku.
- W takim razie proszę się przygotować na jadalnię! - Qwilleran zapalił dwadzieścia
cztery elektryczne świece umocowane w dwóch kandelabrach z jeleniego rogu.
Pomieszczenie utrzymane było w ciemnej tonacji, wyłożone boazerią i zastawione meblami o
budzącym zaufanie wyglądzie.
- Panele z ornamentem fałdowym! - pani Cobb aż się zachłysnęła. - Austriackie
kandelabry! Umeblowanie jest oczywiście niemieckie.
- To oryginalne wyposażenie domu - wyjaśnił Qwilleran. - Pochodzi z czasów, nim
Klingenschoenowie poświęcili się na dobre kolekcjonerstwu, przerzucając się na produkty
francuskie i angielskie.
Kiedy przeszli przez hall do salonu, zamilkła z podziwu. Kryształowe żyrandole
jarzyły się w popołudniowym słońcu. Wyblakłe od starości czerwone ściany stanowiły
doskonałe tło dla obrazów olejnych oprawnych w bogate ramy: francuskich pejzaży, włoskich
wizerunków świętych, portretów przedstawicieli angielskiej szlachty oraz jednego naturalnej
wysokości obrazu przedstawiającego całą postać pięknej damy z lat osiemdziesiątych
dziewiętnastego wieku, w sukni z turniurą i z parasolką. W jednej ze ścian znajdowały się
dwie łukowato sklepione nisze, w których umieszczono półki, a na nich kolekcję chińskiej
porcelany.
- Chyba zemdleję - zapowiedziała pani Cobb.
- Powinna pani odpocząć - poradził jej Qwilleran. - Na górze są cztery apartamenty,
każdy w stylu z innej epoki. Zaraz zaniosę pani torbę do apartamentu francuskiego.
Gdy udała się na piętro, napisał szybką notkę do swego przyjaciela z Nizin.
Arch, mój drogi,
pani Cobb właśnie przekazała mi zła wiadomość. Nie muszę Ci mówić, jak mi przykro
z tego powodu. Może wziąłbyś tydzień wolnego i przyleciał tu do mnie? Odmiana dobrze Ci
zrobi, a przy okazji moglibyśmy pogadać.
Qwili
Pisał adres na kopercie, kiedy przerwał mu gwałtowny okrzyk dochodzący z góry.
- Co oni wyprawiają? Co oni wyprawiają???
Pani Cobb zbiegła po schodach, wykrzykując coś niezrozumiale.
- Ciężarówka... na tyłach domu! - wysapała. - Wyjrzałam przez okno i widzę, że
okradają pański garaż. Trzeba ich powstrzymać! Natychmiast!
- Spokojnie, pani Cobb - rzekł Qwilleran. - Nie jesteśmy na Zwinger Street. To są
tragarze wynajęci przez projektantkę wnętrz, wywożą stare graty.
- Jakie znów stare graty! Trzeba ich natychmiast powstrzymać!
Pobiegli oboje do garażu, gdzie na ciężarówkę ładowano zwinięte dywany, stary
materac i meble różnego rodzaju.
- To jest hunzinger - krzyknęła pani Cobb, wskazując palcem składane krzesło o
dziwacznym wyglądzie. - A to prawdziwy fotel na biegunach wytwarzany przez
rzemieślników ze wspólnoty shakerów!
Miotała się od jednego przedmiotu do drugiego, rozpoznała jeszcze cenny stół na
kozłach, unikatową skrzynię na wiano panny młodej z Connecticut oraz szafę, czyli Schrank,
charakterystyczny element wyposażenia domów niemieckich emigrantów w Pensylwanii.
Qwilleran powstrzymał tragarzy.
- Panowie, zanieście to wszystko z powrotem. Oprócz materaca. Proszę złożyć te
rzeczy póki co w jednym z garaży, potem się nimi zajmiemy.
Pani Cobb długo nie mogła przyjść do siebie po tym wstrząsie.
- Naprawdę, mało brakowało - stwierdziła przy filiżance herbaty. - Wie pan, były takie
czasy, kiedy nikt nie cenił amerykańskich mebli. Pewnie właściciele przenieśli do garażu
rzeczy odziedziczone po przodkach, gdy zaczęli kupować francuskie i angielskie antyki.
Swoją drogą dziwne, że ta pańska dekoratorka nie zorientowała się co do ich obecnej
wartości.
Może wręcz przeciwnie - pomyślał Qwilleran - doskonale wie, jaką cenę można za nie
uzyskać.
Nieco później zabrał swą potencjalną gospodynię na przechadzkę po centrum Pickax.
- Jak się pani podoba apartament francuski? - zainteresował się.
- Nigdy nie widziałam czegoś urządzonego z takim przepychem! Jest tam normandzka
szafa ze szczytem typu „łabędzia szyja", ze sterczynkami. Bez wątpienia początek
osiemnastego wieku - zawahała się. - Jeśli będę tu pracować, czy miałby pan coś przeciwko
temu, jeżeli będę robiła na boku ekspertyzy także dla innych klientów?
- Ależ skąd. Nawet może pani otworzyć gabinet w piwnicy i wróżyć im z ręki.
- Och, panie Qwilleran, pana zawsze się żarty trzymają.
Reprezentacyjna dzielnica Pickax była przedziwną zbieraniną szkockich zamków,
hiszpańskich fortec oraz baśniowych domów rodem z Jasia i Małgosi.
- Wszystko to zrobione jest z prawdziwego kamienia - stwierdził - ale nie wiedzieć
czemu wygląda jak sztuczne, niczym scenografia do kiepskiego filmu.
Minęli studio Amandy (w najczystszym stylu z czasów Dickensa) i redakcję „Pickax
Picayune" przywodzącą na myśl średniowieczny klasztor. Zaprowadził ją do siedziby
kancelarii „Goodwinter & Goodwinter" (wyraźne wpływy architektury heidelberskiej).
Pani mecenas miała spotkanie z klientem, ale zgodziła się przerwać je na chwilę.
- Chciałbym przedstawić panią Iris Cobb - powiedział Qwilleran. - Udało mi się ją
namówić, żeby przeniosła się tu z Nizin i zajęła domem. Pani Cobb, to jest Penelope
Goodwinter, prawniczka zajmująca się masą spadkową.
- Miło mi panią poznać - oświadczyła gospodyni, wyciągając dłoń.
Penelope podała jej rękę dopiero w ułamek sekundy później, najpierw obrzuciła
zdziwionym spojrzeniem wysadzane kryształem górskim okulary.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
- Pani Cobb - ciągnął Qwilleran - nie tylko dysponuje doświadczeniem, jeśli chodzi o
prowadzenie gospodarstwa, ale zarazem jest licencjonowanym ekspertem i zajmie się
skatalogowaniem dla nas całej kolekcji.
Pani Cobb promieniała, a Penelope stwierdziła chłodno:
- Och, naprawdę? Oczywiście musimy omówić kwestię wynagrodzenia. Kiedy chce
pani zacząć pracę?
- Jutro wracam do siebie i przyjadę tu moją furgonetką, gdy tylko spakuję wszystkie
książki.
- Proponuję - rzekła prawniczka - żeby odłożyła pani swój przyjazd do czasu, kiedy
zostanie urządzone pani mieszkanie. W tej chwili znajduje się w opłakanym stanie.
- Nie ma problemu - wtrącił Qwilleran. - Pani Cobb zajmie francuski apartament w
domu. Jeśli chodzi o mieszkanie nad garażem, zamierzam przeznaczyć je dla siebie.
Na twarzy prawniczki ukazało się najpierw zdumienie, potem dezaprobata i dopiero
po sekundzie udało jej się zmusić do bladego uśmiechu.
- Mam nadzieję, że tak będzie wygodnie i dla pana, i dla pani. Jeśli chodzi o warunki
umowy, pomówimy o tym jutro.
- Zabieram dziś wieczorem panią Cobb na kolację do „Old Stone Mili" - powiadomił
ją Qwilleran. - Może zechciałaby pani do nas dołączyć?
- Dziękuję. Bardzo dziękuję, ale już jestem umówiona. A teraz. .. będę musiała
państwa przeprosić...
- No, no! - stwierdziła potem pani Cobb. - Ale wystrojona. Nie wiedziałam, że takie
ciuchy można dostać w Pickax.
Następnego dnia Qwilleran opowiedział o tym zdarzeniu Melindzie Goodwinter po
tym, jak odwiózł gospodynię na samolot. Młoda lekarka o zielonych oczach i bardzo długich
rzęsach zadzwoniła, by zaprosić go na kolację.
- Ja funduję - oświadczyła. - Chciałabym zaprosić cię do „Ottos Tasty Eats".
- Nigdy nie słyszałem o tym miejscu. Dobrze dają jeść?
- Okropnie, ale za to bardzo dużo. To taka rodzinna restauracja, bezalkoholowa.
Można sobie usiąść w sali dla palących albo w sali dla wrzeszczących. Wszystko zależy od
tego, czy chcesz zniszczyć sobie płuca, czy raczej bębenki.
- Twoje zaproszenie jest nieodparcie kuszące, Melindo.
- Prawdę mówiąc, mam swoje ukryte powody. Chciałabym zobaczyć twój dom.
Nigdy nie byłam w środku. Tak się składa, że Klingenschoenowie i Goodwinterowie pod
względem towarzyskim nie nadawali na tej samej fali. Możemy spotkać się u Otta o szóstej
piętnaście? Zarezerwuję stolik.
O umówionej godzinie Qwilleran upchnął jakoś swój zielony samochodzik na
zatłoczonym parkingu, kiedy srebrnym kabrioletem nadjechała Melinda.
- Kiedy kupisz sobie złotego rollsa? - powitała go.
- Czy ja wyglądam jak szejk? Niech te wąsy cię nie mylą.
- To było fantastyczne posunięcie, kiedy zapowiedziałeś, że będziesz rozdawał swoje
pieniądze - stwierdziła. - Już pojawiły się plotki, że Pickax zostanie przemianowane na
Qwillville. Teraz będą się za tobą uganiać wszystkie kobiety w Moose County, ale pamiętaj,
ja byłam pierwsza.
Restauracja mieściła się w dawnym magazynie, w przemysłowej części Pickax.
Pomarszczony dywan przypominał wyglądem wojskowe koce. Podłużne stoły - też jakby
przeniesione z jakiejś kantyny - pokryte były arkuszami sztywnego białego papieru. Było tam
bardzo jasno, bardzo głośno i nader tłoczno.
Pośrodku sali znajdowała się istna świątynia obżarstwa - dwunastogalonowe kotły
wodnistej zupy, całe kilogramy sałaty, góry frytek i kotletów z panierowanej ryby, wanny
puree ziemniaczanego z proszku i stolik deserowy, na którym podziwiać można było morze
białej piany, nieco przypominającej z wyglądu bitą śmietanę.
- Często tu przychodzisz? - spytał ostrożnie Qwilleran.
- Tylko kiedy zapraszam nadętych ważniaków z miasta.
Goście podchodzili do bufetu, odchodzili od niego z pełnymi talerzami, by wkrótce
znów powrócić, jednak Melinda uparła się, żeby zamówić potrawy z menu i żeby obsłużył ich
kelner.
- Trudno mi sobie wyobrazić - zauważył Qwilleran - żeby twoi kuzyni z kancelarii
prawnej często tu bywali - opisał jej, jak odbyło się spotkanie prawniczki i pani Cobb.
- Penelope chyba trochę zgłupiała, kiedy powiedziałem jej, że gospodyni będzie
mieszkać we francuskim apartamencie, a ja nad garażem.
Zielone oczy Melindy błyszczały od rozbawienia.
- To musiał być dla niej szok. Ona i Alex to ostatni potomkowie najbardziej
snobistycznej gałęzi rodu Goodwinterów. Uważają się oczywiście za coś lepszego od
pozostałych. Wiesz zapewne, że to Penny z nich dwojga obdarzona jest inteligencją i
kwalifikacjami? Alex to tylko nieznośny, nadęty nudziarz, a jednak ona cały czas odnosi się
do niego, jakby był jej mistrzem i nauczycielem.
- W każdym razie jest przystojny. Czy zajmuje się polityką? Odniosłem wrażenie, że
często bywa w Waszyngtonie.
- Widzisz, to jest tak - zaczęła tłumaczyć Melinda - w Moose County nie brak
wielkich fortun gromadzonych od pokoleń. Alex pośredniczy w przekazywaniu subwencji dla
zaprzyjaźnionych polityków. Dzięki temu na Kapitolu i na waszyngtońskich przyjęciach
cieszy się niemałym poważaniem, a to wzbudza jego bezgraniczny zachwyt własną osobą.
Poznałeś już jakichś innych Goodwinterów?
- Owszem, na przykład Juniora z gazety. Bystry dzieciak i byłby z niego niezły
dziennikarz, ale marnuje się w tym „Picayune". Ta gazeta przypomina jakiś tygodnik sprzed
pierwszej wojny. Powiedziałem mu, żeby przestał umieszczać drobne ogłoszenia na pierwszej
stronie.
- Słyszałam też, że kuzyneczka Amanda będzie ci urządzać mieszkanie nad garażem.
Od razu kopnęła cię w kostkę czy tylko obrzuciła wyzwiskami?
- Nie mam pojęcia, jakim sposobem ta kobieta może prowadzić swoją firmę. Kąśliwa
jak osa.
- Jej klienci nie mają wyboru. W promieniu czterystu mil nie ma innego projektanta
wnętrz.
Pomimo panującego w restauracji ogłuszającego zgiełku mogli rozmawiać swobodnie,
bo zarezerwowany przez Melindę stolik znajdował się w oddzielonej wnęce, lecz nawet tutaj
słychać było radosne wrzaski dzieciaków odbijające się od betonowych ścian i stalowych
dźwigarów oraz nieprzerwany szum rozmów; ponadto panującym w „Tasty Eats" zwyczajem
było walenie w stół rączką noża, by wyrazić swe zadowolenie ze smaku spożywanych potraw.
Kelner odnosił się do nich z szacunkiem. Melinda nie tylko należała do familii
Goodwinterów, ale była też lekarzem. Ustawił na ich stoliku zapaloną świecę - czerwony
ogarek w osmalonej szklance, najwyraźniej niemytej od Bożego Narodzenia. Udało mu się
przekonać kucharza, żeby upiekł dla nich dwie porcje szczupaka bez panierki i zdobył skądś
kilka soczystych liści szpinaku, które dodał do sałaty o niezbyt apetycznym zielonym kolorze.
- Chciałbym cię prosić o przysługę - odezwał się Qwilleran do Melindy. - Czy
mogłabyś wyjaśnić mi, na czym polega tajemnica Goodwinterów?
- To proste - odparła. - Mieszkamy tu już od pięciu pokoleń. Mój praprapradziadek był
inżynierem górniczym i nadzorcą kopalni. Wszyscy czterej jego synowie zrobili fortuny na
kopalniach. Większość spekulantów zgarnęła, co się dało, i wyjechała ze Stanów, żeby
powydawać swoje córki za utytułowanych arystokratów, lecz wszyscy Goodwinterowie
zostali tutaj, pełniąc rozmaite funkcje i pracując w różnych cieszących się prestiżem
zawodach.
- Szkoda, że żadnemu z nich nie przyszło na myśl otworzyć dobrą restaurację. Czy w
rodzinie były jakieś czarne owce?
- Zdarzały się, ale zawsze udawało się im wytłumaczyć, że lepiej będzie, gdy
przeniosą się do Meksyku lub zmienią nazwisko.
- Na przykład na Muli?
Obrzuciła go pytającym spojrzeniem.
- Już o nich słyszałeś? To problem społeczny na większą skalę. Sto lat temu pracowali
w kopalniach, a ich potomkowie od trzech pokoleń żyją z zasiłków. Brak im motywacji, nie
chcą się uczyć, nie mogą znaleźć pracy.
- Czy wiadomo, skąd tu przybyli?
- Tego nie wiem, jednak gdy byli górnikami, płacono im półtora dolara dziennie. Za
oświetlenie służyły im świece - świece, które stawiali sobie na rondzie kapelusza. Musieli je
sami kupować, oczywiście w sklepie należącym do kopalni. Byli wykorzystywani przez
pracodawców i bezwstydnie łupieni w salonach. Możesz przeczytać o tym wszystkim w
bibliotece publicznej.
- Czy komuś z rodziny Muli udało się przełamać ten schemat?
- Młodzi często wyjeżdżają z miasta i nigdy nic więcej o nich nie słychać, zresztą
nikogo to nie obchodzi. Tutaj jest sporo biedy i bezrobocia. A zarazem mnóstwo
odziedziczonego bogactwa. Widziałeś, jakie kaszmiry można kupić w „Scotties Mens Shop"
albo świecidełka w „Diamond Jims Jewelry"? Moose County może się poszczycić największą
liczbą prywatnych samolotów na głowę w całym stanie.
- Po co komu samolot?
- Przede wszystkim to wygodny środek transportu. Komercyjne linie lotnicze
docierają tu okrężną drogą i z przesiadkami, jak sam mogłeś zauważyć. Mój ojciec latał
własną awionetką, dopóki nie zapadł na cukrzycę. Alex Goodwinter też ma samolot.
Lanspeakowie mają dwa - jeden należy do niej, drugi do niego.
Melinda przekupiła kelnera, który obiecał znaleźć jakieś świeże owoce na deser. Po
kawie Qwilleran zaproponował:
- Chodźmy do mnie. Chciałbym pokazać ci moje graffiti.
Melinda zatrzepotała rzęsami.
- O, wieczór staje się obiecujący.
Pojechali osobno swoimi samochodami do rezydencji K. Na miejscu spytała go, czy
mogłaby wstawić swój kabriolet do garażu.
- Jeżeli zostawię auto na podjeździe - wyjaśniła - wszyscy od razu je rozpoznają i
zacznie się gadanie.
- Melindo, nie zauważyłaś? Niedawno wkroczyliśmy w ostatnią ćwiartkę
dwudziestego wieku.
- Owszem, ale tutaj jest Pickax - odparła, unosząc brwi.
- Wybacz.
Kiedy Qwilleran zaprowadził swojego gościa do służbówek nad garażem, Melinda
również była oszołomiona widokiem monstrualnych stokrotek.
- O bogowie! Zdumiewające! Kto to namalował?
- Pokojówka. Wywodziła się właśnie z rodziny Muli. Zanim zatrudniła się tutaj,
pracowała dla Amandy.
- Ach, to ta! Słyszałam, że pracowała u Amandy, ale okazała się beznadziejna, na
dodatek w końcu coś podwędziła i wyleciała z roboty.
- Następnie wykonała niniejsze freski, a potem wyjechała z miasta - uzupełnił
Qwilleran. - Mam nadzieję, że znalazła jakiś sposób, by wykorzystać swój talent.
- Naprawdę, to fantastyczne! Trudno uwierzyć, że Daisy Muli była w stanie coś
takiego stworzyć.
- Daisy? - powtórzył Qwilleran ze zdziwieniem. - Miała na imię Daisy?
Przypomniała mu się melodyjka i przez chwilę zastanawiał się, czy opowiedzieć o niej
Melindzie. Zdarzało mu się już wspominać podczas rozmowy z nią coś na temat
nadzwyczajnych uzdolnień Koko, uznał jednak, że kot grający na fortepianie to może być za
wiele nawet dla pani doktor o szerokich horyzontach.
- Nie znasz jeszcze Koko i Yum Yum - rzekł. - Chodźmy do domu.
Gdy znaleźli się w połyskującym bursztynowymi odcieniami hallu, Melinda rozejrzała
się dookoła z zachwytem.
- Nie miałam pojęcia, że Klingenschoenowie posiadali takie cuda!
- Penelope wiedziała. Nigdy ci o tym nie mówiła?
- Pewnie uważała, że powtarzanie takich plotek nie licuje z jej godnością.
- Ta konsolka jest z drzewa różanego, to Ludwik XV - powiadomił ją Qwilleran. - A
zegar to Burnap. Koko zazwyczaj siedzi na schodach i przygląda się gościom, dziś jednak
wyraźnie wziął sobie wolne.
Melinda wesoło komentowała poszczególne atrakcje zwiedzanego domu. Gipsowe
sztukaterie na suficie przypominały jej lukier na ślubnym torcie. U naturalnej wielkości figur
Adama i Ewy wykryła wadę postawy spowodowaną, jak stwierdziła, brakiem wapnia w
organizmie. Uznała psy rasy Staflfordshire namalowane w pokoju śniadaniowym za niezły
przykład zeza zbieżnego powtarzającego się u dwóch osobników.
- Chcesz zobaczyć kuchnię i okolicę? - spytał Qwilleran. - Koty najczęściej właśnie
tam przebywają.
Owszem, Yum Yum spoczywała na swej błękitnej poduszce i Melinda pogłaskała ją
po futerku.
- Delikatniejsze niż gronostaj - stwierdziła zachwycona.
Jednak Koko nigdzie nie było widać.
- Pewnie jest na górze i śpi, rozwalony na którymś z tych łóżek z baldachimem
wartych dziesięć tysięcy dolarów - wyraził przypuszczenie Qwilleran. - Jest dość wybredny.
Chodźmy sprawdzić.
W poszukiwaniu kota zwiedzili apartamenty urządzone w stylu francuskim,
biedermeierowskim, empire oraz chippendale. W żadnym z nich nie znaleźli Koko.
Qwilleran zaczął już na dobre się niepokoić.
- Nie mam pojęcia, gdzie się podział. Zajrzyjmy do biblioteki, Koko lubi spać na
półkach z książkami.
Zbiegł na dół, a za nim Melinda, jednak w żadnym z ulubionych kocich miejsc nie
znaleźli Koko - ani za biografiami, ani pośród tomów Szekspira, ani na atlasie.
- W takim razie musi być w piwnicy.
Angielski pub został sprowadzony z Londynu z całym urządzeniem, wliczając w to
boazerię, i mógł stanowić wyśmienitą podziemną kryjówkę. Zapalili wszystkie światła i
dokonali inspekcji baru, zaplecza tudzież wszystkich zakątków. Koko nie było!
Rozdział piąty
Qwilleran nerwowo przeszukiwał siedzibę, usiłując znaleźć ulubieńca, tymczasem
Melinda podążała za nim, starając się podnosić go na duchu.
- Są cztery typy miejsc, które lubi - stwierdził Qwilleran. - Tam, gdzie jest miękko;
tam, gdzie jest ciepło; jakieś wysoko położone stanowisko obserwacyjne oraz może jeszcze
siedzieć wewnątrz czegoś.
Jednak w żadnej z lokalizacji odpowiadających tym kryteriom nie natrafili na nic, co
przypominałoby kota. Wołali go po imieniu, zaglądali pod łóżka i sofy, za szafy i półki, do
szuflad, szafek i schowków.
Qwilleran zaczął wpadać w panikę; sprawdził lodówkę, piekarnik, pralkę, suszarkę, a
potem jeszcze raz piekarnik.
- Qwill, uspokój się. Nie ma co się tak stresować - Melinda położyła dłoń na jego
ramieniu. - Odnajdziemy go. Gdzieś tu na pewno jest. Wiesz, jakie są koty.
- Musi być gdzieś w domu... chyba że... wiesz, drzwi kuchennych nie da się zamknąć
na klucz. Ktoś mógł tu wejść i go ukraść. Albo może zjadł coś trującego i ukrył się w jakimś
dalekim kącie.
Melinda, zaglądając to tu, to tam, weszła do sionki przy wejściu kuchennym i
zawołała:
- Co to za schody? Dokąd prowadzą?
- Jakie schody? Nigdy nie zauważyłem, żeby tam były jakieś schody.
Za drzwiami schowka ukryte były drugie drzwi. Wyglądały niepozornie i były
niedomknięte, a za nimi zaczynała się klatka schodowa dla służby prowadząca na pierwsze
piętro - wąska, z poręczami pokrytymi gumą. Qwilleran i Melinda wbiegli nią na górę.
Znaleźli się w korytarzu pełnym drzwi; dwoje z nich było otwarte. Jedne prowadziły do
schowka na bieliznę. Za drugimi ujrzeli kolejne schody, szerokie, ale niewykończone i
pokryte kurzem.
- Drugie piętro! - zawołał Qwilleran. - Mieli tam urządzić salę balową, ale nigdy nie
została ukończona.
Naciskając kolejne przełączniki światła, wspiął się na górę, kichając. Tym razem
Melinda podążyła za nim ostrożnie, zasłaniając usta i nos dłonią.
Schody prowadziły do obszernego pomieszczenia oświetlonego przygasającym już
światłem dziennym wpadającym przez duże, równo rozmieszczone okna. Zapalił światło,
żółtawym blaskiem rozbłysło osiem słabych żarówek wiszących pod sufitem.
Qwilleran znów zawołał kota po imieniu, ale nie usłyszał odpowiedzi.
- Jeżeli jest tutaj, jak go znajdziemy pośród całego tego śmiecia?
Było tam pełno skrzyń, pudeł, połamanych mebli, oprawionych obrazów, dywanów
zwiniętych w rulony i całe stosy starych numerów „National Geographic".
- Może spać, może być chory, albo coś jeszcze gorszego - mruknął.
- Może spróbujmy go wywabić jakimś przysmakiem? - zaproponowała Melinda.
- W spiżarce jest puszka homara. Otwórz ją, proszę, i przynieś tu na górę.
Kiedy zbiegła na parter, Qwilleran stał bez ruchu i nasłuchiwał. Deski podłogi
przestały skrzypieć. Z dala dobiegały przytłumione odgłosy ruchu ulicznego. Wstrzymał
oddech. Tak, słyszał jakiś znajomy dźwięk. Co to było takiego? Nasłuchiwał uważnie. To
było drapanie - pocieranie pazurkami o jakąś gładką powierzchnię. Ruszył bezgłośnie w
stronę, z której dobiegały te odgłosy.
W samym kącie pomieszczenia stał sporych rozmiarów karton, na nim zaś znajdował
się Koko z uniesioną tylną częścią ciała i wyciągniętymi przednimi łapkami, którymi
pracowicie drapał tekturę.
- Koko! Co ty wyprawiasz? - spytał go Qwilleran, zawstydzony, że tak łatwo dał się
wyprowadzić z równowagi.
Jednak w następnej chwili poczuł, że wąsy dają mu nieomylny sygnał, i postanowił
zbadać sprawę dokładniej. Pudło z tektury falistej kiedyś zawierało papierowe ręczniki; teraz
było obwiązane szpagatem, do którego przymocowano kartkę z imieniem i nazwiskiem
wypisanym starannym ręcznym pismem: Daisy Muli.
Nim Melinda wróciła z homarem, Qwilleran rozplatał już sznurek i wyrzucał z pudła
części ubrania.
- Zdumiewające! - zawołał przez ramię.
- W tym pudle musi być coś ważnego, inaczej Koko by się nim nie zainteresował.
W kartonie znalazła się pachnąca stęchlizną kurtka ze sztucznego futra w czarne i
białe pasy, nieprzypominającego żadnego istniejącego w rzeczywistości zwierzęcia; wełniana
czapka, która kiedyś była biała, oraz para wysokich czerwonych botków obszytych rzadkim
futerkiem. Znalazł tam też znoszone flanelowe koszule, mocno wytarte dżinsy, dwa mundurki
pokojówki i bluzę z wydrukowanym napisem: TYLKO SPRÓBUJ. NO? SPRÓBUJ!!!
Qwilleran natrafił też na jakiś nieduży przedmiot zawinięty w gazetę. Okazało się, że był to
wyrzeźbiony z kości słonik na podstawce z drzewa tekowego. Pod spodem widniała nalepka
pracowni Amandy Goodwinter.
- Musiała wyjechać na południe, kiedy opuściła miasto. W przeciwnym razie nie
zostawiałaby tu ciepłych ubrań. Pewnie do Kalifornii, przecież marzyciele zawsze uciekają do
Kalifornii, prawda? Zostawiła tu swoje mundurki, więc pewnie nie zamierzała dalej pracować
jako pokojówka.
- Ale dlaczego zostawiła słonika? Jeśli podobał jej się na tyle, że go ukradła, to czemu
przestał jej się podobać i go ze sobą nie zabrała? Widać zresztą, że może być sporo wart.
- Dobre pytanie - przyznał Qwilleran, upychając ubrania z powrotem do pudła. - Weź
tego słonia, a ja zaniosę Koko - o ile uda mi się go złapać. Gdzie on się znowu podział?
Uporawszy się tymczasem z homarem, kot przystąpił do toalety, czyszcząc pyszczek,
wąsy, uszy, łapy, pierś, brzuszek i ogon.
- Albo chciał nam powiedzieć coś ważnego o Daisy Muli -stwierdził Qwilleran - albo
wpadł na genialny sposób zdobycia dodatkowego posiłku.
Gdy cała trójka znalazła się na parterze, Qwilleran starannie zamknął drzwi na schody
- które natychmiast odskoczyły i otwarły się.
- To typowe dla starych budynków - zaklął pod nosem. - Żadne drzwi tu się nie
domykają. Za dużo tu miejsc, w których ciekawski zwierzak może się zgubić.
- On wcale się nie zgubił - zauważyła Melinda z uśmiechem. - To tylko ty nie
potrafiłeś go znaleźć.
- Za tę trafną obserwację należy ci się nagroda w postaci drinka. Na co masz ochotę?
Jest szkocka, burbon, sok z białych winogron. A może napijesz się szampana? Mam w
małych buteleczkach. Do dyspozycji jest też piwo, na wypadek gdyby ten człowiek Penelope
kiedyś się jednak pojawił z zamiarem naprawienia drzwi.
- A czego ty się napijesz?
- Wody sodowej z cytryną.
- To ja poproszę szampana.
Qwilleran przyniósł tacę z napojami do biblioteki i schował słonia z kości słoniowej
do szuflady biurka.
- Masz ochotę na jakąś muzykę? Jest tu prehistoryczna wieża stereo i dość dziwna
kolekcja płyt, które mogłyby się przydać do wybrukowania dziedzińca. W tym domu jest
siedem telewizorów. Zamierzam wymienić sześć z nich na nowy sprzęt muzyczny.
- Nie lubisz telewizji?
- Jestem człowiekiem słowa pisanego. Drukowane litery znaczą dla mnie o wiele
więcej niż taki mały ekranik.
Rozległ się zgrzyt, buczenie, a potem głośny trzask i z gramofonu rozległa się
romantyczna muzyka grana na cytrze. Siedli na krwistoczerwonej sofie, tej samej, na której
niedawno Qwilleran gościł Penelope Goodwinter, między nimi nie było jednak teczki, przy
czym dzieliła ich znacznie mniejsza odległość.
- Koko ma niezwykły talent do odnajdywania znaczących przedmiotów. Zwykle nie
opowiadam o tym, bo przeciętny rozmówca tego nie zrozumie, jednak czuję, że tobie mogę
się zwierzyć.
- Kiedy tylko zechcesz - odparła Melinda z zalotną nutką w głosie.
- Dobrze jest móc komuś zaufać - jego smutne spojrzenie spotkało się z jej zielonymi
oczami i świat na moment zatrzymał się w miejscu, jednak tę magiczną chwilę natychmiast
przerwał odgłos udawanej kociej bójki dochodzący z hallu. Qwilleran sapnął przez wąsy, a
Melinda upiła łyczek szampana. Rozejrzała się po bibliotece.
- Niezły księgozbiór - stwierdziła.
- Owszem. Ładnie oprawiony.
- Pewnie w większości klasyka.
- Na to wygląda.
- Myślisz, że Klingenschoenowie czytali te książki?
- Wątpię. Melindo, czy widziałaś kiedyś Daisy Muli? Jak ona wyglądała?
- Hm. Drobnej budowy... rudawe włosy... pucołowata buzia. Raczej wyróżniała się
pośród mieszkańców Pickax. Razem ze swoją przyjaciółką wystawały przy sklepie
muzycznym i chichotały, kiedy kierowcy trąbili na nie klaksonami. Jak na tutejsze standardy
ubierały się dosyć wyzywająco, ale to było kilka lat temu. Świat idzie do przodu. Nawet w
Pickax i nawet kobiety w średnim wieku nie noszą już lawendowych sweterków i
wyplatanych koszyków.
Qwilleran położył ramię na oparciu sofy i przyszło mu do głowy, że takie twarde,
gładkie i śliskie obicie pozostawia co nieco do życzenia. Rozleniwiająca, mięciutka i
aksamitna sofa byłaby znacznie odpowiedniejsza... przynajmniej na to wskazywały jego
doświadczenia z przeszłości.
- Dlaczego nazwałeś swoje koty Koko i Yum Yum? - zainteresowała się Melinda. -
Czy chodzi o tę operę Gilberta i Sullivana?
- Nie, chociaż ich lubię, a kiedy chodziłem do college'u, rzeczywiście śpiewałem w
Mikado.
- Interesujący z ciebie facet, wszędzie byłeś i wszystko robiłeś.
Przygładził wąsy, trochę zawstydzony.
- No cóż, mam za sobą spory kawałek życia. A ty pewnie przez całe życie umawiałaś
się z samymi młodzikami.
- Nieprawda! Zawsze pociągali mnie starsi mężczyźni. Mam słabość do tych uroczych
woreczków pod oczyma, które pojawiają się dopiero w średnim wieku.
Nachylił się, żeby dolać szampana do jej kieliszka, znaleźli się bardzo blisko siebie... a
w tej samej chwili szafkowy zegar zaczął wybijać jedenastą. Do biblioteki wmaszerował
Koko. Szedł na sztywnych nogach, z wyprężonym ogonem. Spojrzał w stronę dwojga ludzi
siedzących na sofie i wydał z siebie władcze:
- YOW!
- Cześć, Koko - odpowiedziała mu Melinda. - Czy zostaniemy przyjaciółmi?
Nie raczył odpowiedzieć. Odwrócił się i zszedł ze sceny, a w następnej chwili
usłyszeli kolejny natarczywy okrzyk.
- Coś jest nie tak - stwierdził Qwilleran. - Przepraszam na chwilę.
Poszedł za kotem. Zastał go w westybulu, wpatrującego się w drzwi frontowe.
- Przykro mi, Koko. Nie o tej porze. Dziś już poczty nie będzie.
Wrócił do biblioteki i opowiedział Melindzie o kociej fascynacji listami. Próbował
przywołać na powrót intymny nastrój, kiedy Koko znów się zjawił. Spojrzał surowo na
Melindę i powiedział: - Nyik nyik nyik YOW! - i znów powędrował do drzwi frontowych.
- Czy on chce wyjść?
- Nie, nie wychodzi na dwór.
- Ma bardzo szlachetny pyszczek - zerknęła na zegarek.
- Koty syjamskie to bardzo szlachetna rasa.
Gdy Koko objawił się po raz trzeci, wpatrując się przenikliwym wzrokiem w gościa,
Melinda stwierdziła:
- On chce mi coś powiedzieć - wstała i poszła za kotem, który zdecydowanym
krokiem ruszył przed siebie, oglądając się niekiedy, by sprawdzić, czy Melinda na pewno za
nim idzie. Zaprowadził ją do drzwi wejściowych, tam zatrzymał się i popatrzył znacząco na
klamkę.
- Qwill, on chyba mi mówi, że powinnam już iść do domu.
- Przepraszam za jego zachowanie...
- Nic nie szkodzi. Jutro wcześnie rano muszę być w klinice.
- Naprawdę, przepraszam za niego. Po prostu jest przyzwyczajony, że o jedenastej
gasi się światła. Następnym razem gdzieś go zamknę.
- Następnym razem - poprawiła go - pójdziemy do mnie, o ile nie przeszkadza ci, że
będziemy siedzieć na podłodze. Nie mam jeszcze żadnych mebli. Tylko łóżko - popatrzyła na
niego z ukosa.
- A kiedy będzie ten następny raz?
- Kiedy wrócę z konferencji. Jadę do Paryża, a potem rzucam pracę w Mooseville.
Dość już mam wyciągania haczyków na ryby z tyłków turystów.
- Co zamierzasz potem robić?
- Będę pracować razem z ojcem w Pickax.
- Chcę być twoim pierwszym pacjentem. Potrafisz sprawdzić poziom cholesterolu,
ciśnienie i tak dalej?
- Potrafię robić mnóstwo bardzo interesujących rzeczy. Jeszcze się przekonasz - i
znów rzuciła mu jedno z tych prowokujących zielonookich spojrzeń.
Qwilleran odprowadził Melindę do srebrnego kabrioletu ukrytego dyskretnie w
garażu. I jak się okazało, nie był to taki zły pomysł, żeby zostawić samochód właśnie tam.
Kiedy wreszcie pożegnali się, wrócił do domu zamaszystym krokiem. Zastał
czekającego w hallu Koko, który wyraźnie był z siebie bardzo zadowolony.
- Nie jesteś taki sprytny, jak ci się wydaje - poinformował go Qwilleran, przygładzając
z satysfakcją wąsa.
Wcześnie rano następnego dnia udał się do miasta, żeby odwiedzić studio Amandy i
zamówić sofę. Opryskliwej projektantki nie zastał, była u klienta, a katalogi nowoczesnych
mebli dała mu do przejrzenia sympatyczna, młoda asystentka. Nie minęło pięć minut i
Qwilleran zamówił wygodną kanapę obitą miękkim zamszem w rdzawym kolorze, brązowy
fotel, otomanę oraz kilka lamp do swojej nowej pracowni.
- Ma pan dobry gust - pochwaliła go asystentka - i nigdy jeszcze nie widziałam, żeby
klient tak szybko podejmował decyzje. Bardzo chciałabym zobaczyć pańską powozownię,
kiedy zostanie już urządzona.
- A jak pani się nazywa? - spytał.
- Francesca Brodie. Mój ojciec zna pana - to znaczy zna ze słyszenia. Jest tu
komisarzem policji. Czy to prawda, że jest pan czymś w rodzaju detektywa?
- Po prostu lubię rozwiązywać zagadki, to wszystko - odparł Qwilleran. - Nawiasem
mówiąc, czy znała pani niejaką Daisy Muli, która była tu zatrudniona?
- Nie, jestem nowa. Pracuję dopiero od czterech miesięcy. Przez następne dwa dni
Qwilleran spędził większość swojego czasu, odpowiadając na listy, których każdego dnia
przez szczelinę w drzwiach wpadało całe mnóstwo - ku wielkiej uciesze obu kotów. Koko
doręczył mu osobiście kopertę zaadresowaną czerwonym atramentem. Najwyraźniej
rozpoznał ją, bo pochodziła z domu, w którym całkiem niedawno mieszkali. Napisała go
pewna kobieta, która również była tam lokatorką, mówiła do Koko po francusku i miała
ciągłe problemy z nadwagą oraz mężczyznami.
Drogi Qwillu,
dostałam Twój adres od Archa Rikera. Podobno trafiłeś na żyłę złota, moje
gratulacje! Tęsknimy za Tobą.
Mam dobrą wiadomość. Spotykam się z pewnym kucharzem. Nie jest żonaty
-przynajmniej tak twierdzi. Zła wiadomość jest taka, że przybyło mi przez to pięć kilo. Nadal
męczę się z pisaniem tekstów dla agencji reklamowej, ale dałabym wszystko, żeby móc
prowadzić restaurację. Proszę, daj mi znać, gdybyś otwierał jakiś lokal w Pickax. Mam
kucharza, jestem do dyspozycji. Bi-sous dla Koko.
Hixie Rice
Korespondencja napływała w takim tempie, że Qwilleran nie nadążał pisać
odpowiedzi na swojej starej maszynie. Telefon dzwonił bez ustanku. A jakby tego było mało,
przerywano mu jeszcze na inne sposoby. Na przykład pewnego dnia do biblioteki zajrzał
nagle jakiś młody człowiek w białym kombinezonie, dzierżąc w dłoni sześciopak dietetycznej
coli.
- Witam! - zawołał. - Mogę to wstawić do lodowy? Mam tu sporą robótkę. Mnóstwo
szpachlowania, łatania i skrobania, futryny i tak dalej.
Miał zdrowy wygląd rodowitego mieszkańca Moose County, wykarmionego jabłkami
i napojonego mlekiem prosto od krowy, w którego diecie nie brakowało ogrodowych warzyw
ani nieograniczonych ilości świeżego powietrza.
- Zapewne jest pan malarzem zatrudnionym przez Amandę Goodwinter? - domyślił się
Qwilleran.
- Tak, nazywam się Steve. Ona wszystkim rozpowiada, że pracuję powoli, ale prawda
jest taka, że robię porządną robotę. Mój dziadek pracował dla starszej pani w tym domu,
kiedy jeszcze żyła. Nauczył mnie, jak się maluje bez zacieków, równo i bez purchli.
Naprawdę pan tu mieszka? Ja tam gnieżdżę się w przyczepie na farmie mojego teścia.
Były też inne powody do niezadowolenia. Pani Cobb wciąż się nie pojawiła. Nie
zgłosił się też nikt do naprawy drzwi. Melinda wyjechała do Paryża, a Qwilleranowi po
głowie ciągle chodziła melodyjka: „Daisy, Daisy..."
Potem zaś zadzwonił nauczyciel, którego poznał w Mooseville.
- Cześć, tu mówi Roger. Jakie to uczucie, kiedy jest się wstrętnym bogaczem?
- Jest to uciążliwe, frustrujące i nudne - przynajmniej póki co. Ale daj mi jeszcze
tydzień, to może się przyzwyczaję. Co tam słychać nad jeziorem?
- Jak zwykle, masa turystów. Wszyscy, którzy z nich żyją, są zachwyceni.
- Czyli sklep twojej żony pracuje na pełnych obrotach?
- Tak, idzie jej całkiem nieźle, ale późno wraca do domu. Słuchaj, może poszlibyśmy
dziś razem na kolację? Sharon, jak mówiłem, pracuje do późna.
- Jasne. Najlepiej podjedź do mojej Bastylii - zaproponował Qwilleran. - Oprowadzę
cię po lochach i poczęstuję drinkiem. Potem możemy wybrać się do jakiejś restauracji.
- Świetnie! Chciałbym zobaczyć, jak to gmaszysko wygląda od środka. Zjeść możemy
w „Hotel Booze".
- Nie znam tego miejsca.
- To najstarsza knajpa w okręgu. Serwują tam ogromniaste hamburgery z frytkami.
Pycha!
Roger MacGillivray, którego szkockie nazwisko budziło sympatię Qwillerana, stawił
się wczesnym wieczorem. Był to młody mężczyzna, który nosił przystrzyżoną czarną brodę i
z przekonaniem wygłaszał stanowcze opinie na różne tematy. Głośnymi okrzykami
komentował rozmiary pokojów, liczbę okien, wysokość sufitów i powierzchnię posiadłości.
- Utrzymanie tego wszystkiego będzie cię kosztować oczy z głowy - zauważył. - Kto
zajmie się myciem tych wszystkich okien i odkurzaniem książek?
- Samo utrzymanie parku kosztuje więcej, niż zarabiałem w „Daily Fluxion" -
poinformował go Qwilleran. - Na podjeździe zawsze stoi zielona półciężarówka i facet w
zielonym kombinezonie jeździ po ogrodzie małym zielonym traktorkiem.
Nalał gościowi szkockiej whisky, a sobie soku z winogron, po czym przeszli do
oranżerii i rozsiedli się w wielkich wiklinowych fotelach.
Roger przyjrzał się kieliszkowi na długiej nóżce, który Qwilleran trzymał w ręce.
- Co pijesz?
- Sok z winogron catawba. Koko go lubi, więc kupiłem całą skrzynkę.
- Mówię ci, rozpieszczasz tego zwierzaka - Roger rozejrzał się z pewnym niepokojem.
- Gdzie on jest? Czuję się trochę nieswojo w obecności kotów.
Na dźwięk swojego imienia Koko wszedł do oranżerii i usadowił się tak, żeby Roger
mógł go widzieć.
- Nie będzie ci przeszkadzał - zapewnił Qwilleran. - Po prostu lubi przysłuchiwać się
rozmowie. Wyraźnie ton twojego głosu przypadł mu do gustu.
Koko zbliżył się nieco.
- Kto opiekuje się tymi wszystkimi roślinami? Wyglądają na zdrowsze ode mnie.
- Zielony kombinezon zagląda tu, wtyka w ziemię jakiś miernik i bada jej wilgotność -
rzekł Qwilleran. - Jeśli chodzi o ogrodnictwo, to dla mnie po prostu czarna magia. Całe życie
spędziłem w wynajmowanych mieszkaniach i hotelach.
- Zdaje mi się, że twój ogrodnik to Kevin Doone. Był moim uczniem. Teraz studiuje w
Princeton, a przez wakacje zajmuje się ogrodnictwem. A trzeba przyznać, że ogródek masz tu
spory.
- Szeroki na pół kwartału i z pół mili długi, tak na oko. Na tyłach jest sad i stara
stodoła, która nadałaby się na letni teatr.
Dłonie Rogera zacisnęły się na oparciach fotela.
- Dlaczego on tak na mnie patrzy?
- Koko chce się z tobą zaprzyjaźnić. Powiedz coś do niego.
- Cześć, Koko - odezwał się Roger niepewnym głosem. Kot zmrużył oczy i z cicha
zaskrzeczał życzliwie:
- Ik, ik, ik.
- Uśmiecha się - stwierdził Qwilleran. - Lubi cię... A jak tam twoja teściowa?
- Wszystko w porządku. Zapaliła się teraz do nowego pomysłu. Chce projektować
pamiątki z Moose County, które potem Sharon będzie sprzedawać w swoim sklepiku.
Podstawki pod naczynia, zabawki i inne takie. Chodzi o to, żeby kobiety z Dimsdale
wytwarzały je ręcznie, to byłoby takie chałupnicze przedsiębiorstwo. Chciała uzyskać
subwencję od władz stanowych, ale bariery biurokratyczne okazały się nie do przebycia. Co
więcej, ludziom z Dimsdale nie chce się pracować. Znasz to miejsce?
- Przypominam sobie pozostałości kopalni w Dimsdale -stwierdził Qwilleran - oraz
posiłek zjedzony w tamtejszej mordowni, ale wydawało mi się, że poza tym miasteczko jest
wymarłe.
- Oficjalnie Dimsdale nie istnieje, ale w tamtejszych lasach sporo ludzi pobudowało
sobie byle jak sklecone chatki i tam mieszkają. Właściwie to są włości Klingenschoenów,
czyli twoje. Nigdy byś w to nie uwierzył, ale sto lat temu miasteczko Dimsdale tętniło
życiem, były tam hotele, tartak, kwatery dla górników, sklepy... był tam nawet lekarz.
- Nieźle znasz historię tych okolic.
- Przynajmniej powinienem. W końcu tego tu uczę... Ładny ten twój zwierzak i bardzo
dobrze wychowany.
- Tak naprawdę nazywa się Kao K'oKung. Otrzymał to imię na cześć pewnego
trzynastowiecznego chińskiego malarza.
Słysząc, że o nim mowa, Koko swobodnym krokiem zbliżył się do fotela Rogera.
- Jeśli nigdy nie głaskałeś kota syjamskiego - powiadomił go Qwilleran - w ogóle nie
wiesz, co to jest futro.
Roger ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął beżowo-złotego, jedwabistego grzbietu
zwierzęcia.
- Dobry kotek! - powiedział. - Dobry kotek.
Kot spojrzał na Qwillerana, mrużąc jedno oko. Jeden do zera dla Koko - pomyślał
Qwilleran.
Obaj panowie dokończyli swoje drinki i powstali, by porzucić pałacowe splendory
rezydencji K i zaznać statecznej brzydoty „Hotel Booze". Był to dwupiętrowy budynek
utrzymany w prostym stylu charakterystycznym dla pionierskich czasów; sylwetką
przypominał pudełko po butach. Szyld niemal tak wielki jak sam hotel zachęcał do
korzystania z trunków, posiłków i wolnych pokoi.
- Tutaj - powiedział Roger - górnik mógł dostać przyzwoity posiłek i miejsce do
leżenia na podłodze za ćwiartkę dolara. Za poduszkę służyły mu własne buty albo przy
odrobinie szczęścia worek owsa.
Dzięki temu, że światło w sali restauracyjnej było przyćmione, odrapane ściany nie
rzucały się tak bardzo w oczy, nie raziło stare linoleum na podłodze ani sfatygowane
plastikowe stoliki. Wewnątrz było rojno i gwarno, liczni klienci w bejsbolówkach z wilczym
apetytem pochłaniali hamburgery oraz piwo.
Qwilleran wypróbował trzy krzesła, aż trafił na takie, które miało wszystkie cztery
nogi.
- Dla mnie Cholesterol Ekstra - rzekł do kelnerki, swojsko wyglądającej kobieciny w
wyblakłej sukience.
- Dla mnie to samo, Thelmo - zawtórował mu Roger.
Kanapka okazała się tak ogromniasta, że podając ją, kelnerka przytrzymywała górną
część bułki kciukiem, aby nie spadła.
- Nazywamy ją Thelma „Odciski Palców" - szepnął Roger.
Qwilleran musiał przyznać, że hamburger rzeczywiście był wyśmienity, a frytki
naprawdę smakowały ziemniakami.
- Może byś mi udzielił krótkiej lekcji historii, żebym nie myślał za wiele o kaloriach?
Opowiedz coś o tych opuszczonych kopalniach.
- W dawnych czasach było ich aż dziesięć - i wszystkie były przedsiębiorstwami na
większą skalę. Sztolnie sięgały do trzystu kilkudziesięciu metrów w głąb ziemi, a górnicy
musieli do nich schodzić po drabinach! Po długim dniu spędzonym w czeluściach,
ciemnościach i wilgoci wspinali się po nich na górę. Zajmowało im to pół godziny.
- Niczym wejście na szczyt stupiętrowego wieżowca! Musieli rozpaczliwie
potrzebować tej pracy.
- W większości byli przybyszami z Europy. Przyjechali tu bez rodzin, mieli nadzieję
utrzymać się i wysłać nieco pieniędzy do domu. Najczęściej jednak przepijali wszystko w
saloonie, więc musieli robić zakupy w firmowym sklepie na kredyt, toteż bezustannie byli
zadłużeni.
Thelma przyniosła kawę, a Roger - bez większego trudu - zdołał namówić Qwillerana,
żeby spróbował ciasta z jeżynami.
- Zebrałam je sama dziś rano - zapewniła ich kelnerka.
Mężczyźni rozkoszowali się każdym kęsem w milczeniu pełnym szacunku, na jaki
zasługiwał ten niezwykły wypiek. Zamówili po drugiej kawie.
- Domyślam się, że w dawnych saloonach na zapleczu znajdowała się jaskinia gry, a
górne piętro było domeną dziewczynek.
- Tak właśnie! Ponadto obowiązywało tam szczególne poczucie humoru. Kiedy któryś
z klientów wypił za dużo i stracił przytomność, kumple wynosili go na zewnątrz i przybijali
podeszwy jego butów do drewnianego chodnika, no i w każdym saloonie można było zastać
jakiegoś starego moczymordę, który za drinka gotów był zrobić wszystko. Jeden z nich słynął
z tego, że zajadał się trującym bluszczem. Inny odgryzał głowę żywego szczura.
- To nie jest najprzyjemniejszy temat do rozmowy przy stole - zauważył Qwilleran.
- Mówię tylko, jak było! Szczególną sławą cieszył się saloon należący do
Klingenschoenów, czyli „Saloon K".
- Tego właśnie uczysz na lekcjach historii?
- Pewnie. Trzeba dzieciaki czymś zainteresować. Słuchają z rozdziawionymi gębami!
Qwilleran milczał przez chwilę, a potem spytał:
- Uczyłeś kiedyś niejaką Daisy Muli?
- Nie, rzuciła szkołę, zanim zacząłem tam pracować, ale chodziła na lekcje rysunku do
mojej teściowej. Ona zaś twierdzi, że była to jedyna przedstawicielka tej rodziny, która
mogłaby kiedykolwiek do czegoś dojść - gdyby tylko jej się chciało. Ale dziewczyna była
raczej postrzelona.
Qwilleran opowiedział mu o udekorowanych przez nią ścianach, a potem o swoich
planach urządzenia pracowni nad garażem, a wreszcie o tym, że zamierza zatrudnić
gospodynię.
- Jak ty sobie wyobrażasz życie pod jednym dachem z gospodynią? - zdziwił się
Roger. - To chyba tak, jakbyś miał żonę, tylko bez wiadomych korzyści.
- Mów za siebie.
- Jak się dogadujesz z „G&G"?
- Póki co może być. Sprawami zajmuje się głównie Penelope. Jeszcze jej nie
rozszyfrowałem.
- W tej rodzinie to ona dysponuje intelektem. Co myślisz o jej braciszku?
- Mało z nim miałem do czynienia. Znów pojechał do Waszyngtonu.
Roger zniżył głos.
- Chodzą plotki, że ma tam jakąś kobietę. Jeżeli to poważna sprawa, będzie sensacja,
bo Alex od zawsze był zatwardziałym kawalerem.
- A Penelope ma kogoś?
- A co? Jesteś zainteresowany?
- Nie, dzięki. Póki co mam wszystko, czego mi trzeba.
- Nigdy nie interesowała się facetami - wyjaśnił Roger. -Kariera przede wszystkim.
Szkoda, bo babka naprawdę ma wszystko na swoim miejscu.
Qwilleran poprosił o rachunek i opłacił go w kasie przy wyjściu. Pieniądze przyjęła
kobieta o obfitych kształtach ubrana we wzorzystą hawajską sukienkę z dominującym
motywem wielkich kwiatów rudbekii. Qwilleran odruchowo zaczął pogwizdywać „Daisy,
Daisy...".
W jednej chwili gwar umilkł, zapadła złowroga cisza, a kasjerka pogroziła mu palcem.
- Nie wolno!!! - i wskazała tabliczkę wiszącą na ścianie: KREDYTU NIE
UDZIELAMY. CZEKÓW NIE PRZYJMUJEMY. NIE PLUĆ NA PODŁOGĘ. NIE
GWIZDAĆ.
- O, przepraszam.
- Gwizdanie przynosi nieszczęście - wytłumaczył mu Roger. - To taki stary przesąd
rozpowszechniony pośród górników, który przetrwał po dziś dzień. W Pickax nie wolno
gwizdać, takie jest oficjalne zarządzenie władz miejskich.
Rozdział szósty
Nigdy nie cechowało go jakieś ogromne upodobanie do gwizdania, jednak gdy tylko
Qwilleran dowiedział się, że czynność ta jest w Pickax surowo zabroniona, wciąż nachodziła
go chętka, by zakaz ten złamać. Przygotowując śniadanie dla kotów, pogwizdywał arię z
Mikada, co sprawiło, że Koko wykręcił przedziwnie uszy i uciekł do sionki przy tylnym
wejściu. Yum Yum umknęła do pralni i przycupnęła za kuwetką.
Właściwie nie była to prawdziwa kuweta, tylko owalna bryt-fanka wypełniona kocim
żwirem. Rozwiązanie nietuzinkowe, ale urządzenie znakomicie spełniało swoją funkcję.
Wodę dostawały w misce z porcelany typu Imari, którą Qwilleran znalazł w kredensie, a
posiłki podawał im na płaskim talerzu z szeroką niebieską i złotą obwódką, jak najbardziej
odpowiednim do tego celu, ponieważ błękit odpowiadał niezmąconemu kolorowi oczu Yum
Yum, ponadto talerz ozdobiony był złotym inicjałem „K".
Qwilleran rozłożył płatki czerwonego łososia z puszki i postawił talerz na podłodze
pralni. Zawołał koty. Yum Yum stawiła się natychmiast, jednak Koko nie dawał znaku życia.
- A niech go! Znów się włóczy po strychu - mruknął pod nosem Qwilleran.
Rzeczywiście, drzwi na schody stały otworem, a Koko przebywał na drugim piętrze, drapiąc
pazurami dywan zwinięty w rulon.
Qwilleran próbował go złapać, ale kot zrobił zręczny unik i wskoczył na szczyt
bieliźniarki w stylu Art Nouveau i rzucił mu wyzywające spojrzenie. Rozpoczął się szalony
pościg po całym zakurzonym strychu. Koko przemknął po łóżku z czasów generała Granta,
pod chińskim stolikiem na krzywych nóżkach, ominął barykadę z podróżnych kufrów, a
Qwilleran gonił go uparcie, dysząc ciężko.
W końcu kot pozwolił się złapać. Zatrzymał się mianowicie na taniej, kartonowej
walizeczce pokrytej drukowanym wzorkiem, który miał przypominać tweed. Wąsy
Qwillerana natychmiast dały mu znak: znów cos' ważnego! Pochwycił walizkę w jedną rękę,
drugą zgarnął kota i zszedł do kuchni, gdzie Yum Yum poświęcała się właśnie toalecie po
spożyciu całej puszki łososia. Do urwanej rączki walizki przymocowana była kartka
wykaligrafowana znanym mu już starannym pismem: „Daisy Muli". Po otwarciu ze środka
dobył się ten sam zapach stęchlizny co z pudła zawierającego jej ciepłe ubrania. Tym razem
jednak kolekcja składała się z sandałów, T-shirtów, szortów, spłowiałej sukienki plażowej,
majtek w czerwone serduszka i wyjątkowo skąpego kostiumu kąpielowego.
Qwilleran mógł sobie wyobrazić, dlaczego dziewczyna nie zabrała ze sobą zimowych
ubrań, czemu jednak zostawiła też letnie ciuchy? Może zabrała ze sobą tylko te lepsze? A
może trafiła jej się jakaś życiowa szansa związana z możliwością zapewnienia sobie całkiem
nowego zestawu garderoby, czyli dobra praca albo hojny sponsor? Mógł to być na przykład
jakiś turysta przybyły z innej części kraju, z którym uciekła na dobre i na złe. Qwilleran miał
nadzieję, że jednak na dobre.
W walizeczce były też inne rzeczy: papierowa torebka z kiczowatą i bezwartościową
biżuterią, ale też bransoletka z czternastokaratowego złota, wystarczająco ciężka, by dać
Qwilleranowi do myślenia. Ukradła ją? Jeżeli tak, to dlaczego jej ze sobą nie wzięła? W
drugiej papierowej torebce znajdowały się upchane byle jak kosmetyki i szczotka do zębów.
Sugerowało to wyjazd w naprawdę wielkim pośpiechu.
Na koniec została jeszcze jedna niespodzianka. Firmowa torba z domu towarowego
Lanspeaków, a w niej żałosny, skromny zestaw dziecięcych ubranek.
Usiadł na krześle w kuchni, żeby to wszystko przemyśleć. Czy dlatego tak spiesznie
opuściła miasto, że zamierzała dokonać aborcji? Ale czy wobec tego kupowałaby te maleńkie
buciki i sweterki w różyczki? Co ją skłoniło, żeby przerwać ciążę? No i przede wszystkim co
się z nią stało? Dlaczego nie wróciła? Czy jej rodzina wie, co się z nią dzieje, gdzie teraz jest?
I czy w ogóle ma jakąś rodzinę? Jeśli tak, zapewne można ich znaleźć w tych slumsach
opodal starej kopalni Dimsdale. Pytania bez odpowiedzi tłukły się po głowie Qwillerana, a
wiedział, że nie spocznie, dopóki nie wyjaśni tej kwestii do końca.
Rozważania te przerwał mu odgłos silnika samochodu zajeżdżającego od tyłu
budynku. Wrzucił bransoletkę do kieszeni, upchnął szybko resztę dobytku Daisy do tej
nędznej walizeczki z urwaną rączką, ze strzępiącą się podszewką i o poobijanych rogach.
Wyszedł na dwór, żeby powitać panią Cobb. Jej furgonetka aż po dach zapchana była
pudłami pełnymi książek, które zaczął wnosić do środka.
Pani Cobb była tak szczęśliwa, że aż bliska łez.
- Boże, co za emocje. Nie wiem, od czego zacząć.
- Na razie proszę się wygodnie urządzić - poradził jej. - Potem niech pani sporządzi
listę rzeczy potrzebnych do lodówki i spiżarki. Koty już nie mogą się doczekać sławetnych
szwedzkich klopsików i pikantnej sałatki z raków.
- A jakie potrawy pan lubi, panie Qwilleran?
- Ja jem wszystko oprócz pasternaku i brukwi. W południe zabiorę panią na lunch;
potem mam umówione spotkanie w kancelarii u prawników.
W zarządzonym przez Penelope zebraniu udział wzięli pan Fitch z banku oraz pan
Cooper prowadzący księgowość masy spadkowej. Bankier był pięknie opalony, pan Cooper
blady jak ściana pomimo słonecznej pogody, która od dawna panowała w Moose County. Pan
Fitch w uprzejmych słowach pogratulował Qwilleranowi pomysłu na założenie fundacji o
charakterze dobroczynnym. Spytał przy okazji, czy Qwilleran gra w golfa.
- Obawiam się, że trochę nie pasuję do Moose County - brzmiała odpowiedź. - Nie
gram w golfa, nie łowię ryb, nie poluję.
- Trzeba będzie coś z tym zrobić. Na początek zamierzam pana wprowadzić do
Country Clubu - zaoferował się bankier.
Pierwszą i podstawową sprawą była kwestia otwarcia rachunku bieżącego w banku.
Następnie Penelope zaproponowała, by Qwilleran zaczął przeglądać wszelkiego rodzaju
dokumenty, jakie może znaleźć w domu.
- Dobrze by było - stwierdziła - by zapoznał się pan z kwestiami ubezpieczeń i
podatków, z inwentarzami ruchomości oraz temu podobnymi, nim przekaże je pan do naszego
biura.
Skrzywił się niechętnie. Nie znosił grzebać się w papierzyskach.
- Poza tym wszystko w porządku? - spytała, jak zwykle z czarującym uśmiechem.
- Gospodyni przyjechała dziś rano - powiedział - jest zdania, że powinniśmy mieć
pomoc domową na przychodne.
- Polecam panią Fulgrove. Pracuje dla nas kilka razy w tygodniu, jest bardzo akuratna.
Czy Birch Trevelyan skontaktował się już z panem?
- Nie pokazał nawet czubka nosa. Tymczasem wszystkie drzwi wymagają naprawy, a
w drzwiach kuchennych domu trzeba koniecznie wymienić zamek.
- Ten Birch to leniwy sukinsyn - zauważył bankier. - Trzeba dorwać go w knajpie,
wykręcić mu rękę i doprowadzić siłą.
Penelope spojrzała karcąco na pana Fitcha.
- Nigel, daj spokój. Ja się tym zajmę. Odnoszę wrażenie, że wystarczy odrobinę go
ponaglić... Ma pan jakieś pytania, panie Qwilleran?
- Kiedy odbędzie się najbliższe spotkanie rady miejskiej? Udział w takim zebraniu to
najlepszy sposób, żeby zapoznać się z miejscową społecznością. Niewykluczone, że pani
Cobb także chciałaby pójść.
- W takim razie - wtrąciła szybko Penelope - wezmę ją ze sobą jako swojego gościa.
Byłoby niestosowne, gdyby pan jej towarzyszył.
- Co ty gadasz, Penny - bankier zaśmiał się, ale umilkł pod jej druzgocącym
spojrzeniem.
- Czy ma pan coś do dodania, panie Cooper? - prawniczka zwróciła się z pytaniem do
księgowego, który jeszcze nie zabierał głosu.
- Dobra dokumentacja - odezwał się. - Najważniejsze, żeby mieć dobrą dokumentację.
Czy dba pan o to, panie Qwilleran?
Przed oczami Qwillerana pojawiła się koszmarna wizja dalszych stosów papieru.
- Dokumentacja? Dokumentacja czego?
- Przychodów, wydatków, odliczeń. Proszę gromadzić wszystkie pokwitowania,
rachunki, wyciągi z konta bankowego i tak dalej.
Qwilleran skinął głową. Księgowy nasunął mu pewien pomysł. Po spotkaniu zaciągnął
go na stronę.
- Czy dysponuje pan dokumentacją dotyczącą zatrudnienia służby w domu
Klingenschoenów, panie Cooper? Chciałbym dowiedzieć się, w jakim okresie zatrudniona
tam była niejaka Daisy Muli.
- Wszystko jest w komputerze - zapewnił księgowy. - Każę mojej sekretarce, żeby
zadzwoniła do pana, kiedy znajdzie tę informację.
Przez kilka następnych dni Qwilleran delektował się domową kuchnią, odpowiadał na
listy i kupił nowe opony do stojącego w garażu roweru. Zadzwonił też do młodego redaktora
naczelnego „Picayune".
- Kiedy wprowadzisz mnie w tutejszy knajpiany półświatek? Obiecałeś!
- Kiedy zechcesz. Dokąd masz ochotę iść? Najlepszym miejscem jest bar „Pod Psem".
- Zdarzyło mi się raz zjeść tam lunch. Sodoma i gomora...
- Trafna diagnoza. Wpadnę po ciebie jutro o dziesiątej. Włóż na głowę bejsbolówkę -
doradził mu redaktor - i poćwicz w domu picie kawy z kubka bez wyjmowania łyżeczki.
Choć Junior Goodwinter wyglądał jak licealista, zawsze nosił sportowe obuwie oraz
bluzę w barwach tutejszej drużyny, w rzeczywistości miał za sobą studia dziennikarskie i
zarządzał gazetą należącą do jego ojca. Do baru w Dimsdale zajechali jego czerwonym
jaguarem; redaktor miał na głowie stosowną czapkę z daszkiem, a Qwilleran jaskrawo-
pomarańczową czapeczkę myśliwską.
- Zauważyłem, że w tym okręgu grasują najgorsi kierowcy świata - stwierdził. - Jadą
okrakiem po ciągłej linii, skręcają ze złego pasa, nie mają pojęcia, do czego służą
kierunkowskazy. Jakim cudem uchodzi im to na sucho?
- My tutaj jesteśmy bardziej wyluzowani - wyjaśnił Junior. - Ludzie z Nizin to
konformiści, tymczasem my nie lubimy, kiedy ktoś nas poucza i mówi, co mamy robić.
Zostawili wóz na piaszczystym parkingu baru pośród całej flotylli furgonetek i
półciężarówek; jedynym urozmaiceniem był lśniący od chromu motocykl.
Bar „Pod Psem" mieścił się w starym wagonie towarowym wyposażonym do tego celu
w okna, najwyraźniej nie dające się domyć do czysta. Stoliki tudzież krzesła sprawiały
wrażenie, jakby wyrzucono je na śmieci po generalnym remoncie „Hotel Booze", który miał
miejsce w roku 1911. W porze, kiedy wszyscy zbierali się tam, żeby napić się kawy, stoły
zestawiano, tworzyły się zwarte grupki ośmiu do dziesięciu mężczyzn - wszyscy mieli na
głowach czapki z daszkiem. Podchodzili do kontuaru, brali kawę i pączki, a potem płacili
milczącemu, wychudzonemu mężczyźnie w kucharskim fartuchu. Powietrze było szare od
dymu papierosów. Odgłosy śmiechu i konwersacji były wprost ogłuszające.
Do uszu Qwillerana i Juniora docierały strzępki rozmów prowadzonych przy
sąsiednich stolikach.
- Nigdy nie widziałem czegoś takiego jak to, co teraz dają w telewizji.
- Jak tam artretyzm twojego taty, Joe?
- Nie, człowieku, nie wmówisz mi, że on z nią nie tego...
- Przydałby się deszcz.
- Ta kobieta, którą on tam ma... mówią, że to prawniczka.
- A słyszeliście ten o dzieciaku z miasta, któremu pani kazała narysować krowę?
Qwilleran pochylił się nad stolikiem.
- Kim są ci faceci?
Junior otaksował zebranych spojrzeniem.
- Farmerzy. Rybacy. Menedżer filii banku. Gość, który buduje stajnie. Jeden z nich
handluje maszynami rolniczymi, ma forsy jak lodu. Inny czyści szamba.
Oprócz dymu papierosowego czuć było w powietrzu także fajkę i cygara. Wątki
konwersacji przeplatały się ze sobą.
- No i, kurczę, sam naprawiłem traktor, a wystarczył mi do tego kawałek drutu. Lekką
rączką zaoszczędziłem parę setek.
- Zawsze chciałem pojechać do Vegas, ale moja stara mówi, że nie, nic z tego.
- Jaki tam pistolet. Na jelenia się chodzi ze strzelbą.
- Mój mały w pół godziny nałapał tam całe wiadro okoni.
- Wszyscy wiemy, że w tym maczał palce. Tylko nikt go nie przyłapał na gorącym
uczynku.
- O, jest Terry! - zawołało kilka głosów i parę głów odwróciło się w stronę brudnego
okna.
Jeden z klientów wybiegł za drzwi. Chwycił drewnianą paletę i położył ją na
stopniach, tworząc w ten sposób rampę. Tymczasem mężczyzna w obowiązkowej
bejsbolówce, który przeniósł się na rękach z nisko zawieszonego samochodu do składanego
wózka inwalidzkiego, czekał, aż ktoś go wepchnie po pochylni do baru.
- Ma farmę mleczną - szepnął Junior. - Kilka lat temu miał paskudny wypadek.
Traktor przekoziołkował... Ma skomputeryzowaną dojarnię, która obsługuje sto krów na
godzinę. Pięćset galonów dziennie. Osiemnaście ton obornika rocznie.
Rozmowy toczyły się dalej - o podatkach, o rynku artykułów spożywczych, o systemie
wykorzystania odpadów pochodzenia zwierzęcego. Towarzyszyło temu wiele śmiechu -
rechot, wybuchy śmiechu, ryki śmiechu, chichot. „Baa-a-a" - tak śmiał się jeden z gości, który
siedział za Qwilleranem.
- Wszyscy wiemy, do kogo się mizdrzy, no nie? Baa-a-a!
- Ta nowa stajnia Eda kosztowała siedemset pięćdziesiąt tysiaków!
- Posłali go do college'u, no i masz, wpakował się w narkotyki.
- „To, co krzywe, nie da się wyprostować". Eklezjastes, rozdział pierwszy, wers
piętnasty!
- Człowieku, on się w życiu nie ożeni. Musiałby na głowę upaść. Baa-a-a!
- Naprawdę przydałby się deszcz, i to jak najprędzej.
- Jeśli on tu ją sprowadzi, będzie niezła awanturka.
Nad tacą z pączkami wisiał napis: „Kiedyś skończą się dania, ale nigdy dość gadania".
- W to mogę uwierzyć - zauważył Qwilleran. - Wygląda mi na to, że znajdujemy się w
ośrodku miejscowych plotek.
- E tam - machnął ręką Junior. - Ci faceci tylko tak sobie gawędzą.
Gdzieś koło jedenastej goście zaczęli się powoli rozchodzić; jakiś mężczyzna z
cygarem w zębach szturchnął przyjaźnie Juniora w żebra. Był potężnie zbudowany, biła od
niego pewność siebie i to właśnie on, śmiejąc się, beczał jak owca. Odjechał nachromowanym
motocyklu z rykiem silnika, wzbijając żwir spod kół.
- Kto to? - zainteresował się Qwilleran.
- Birch Trevelyan - wyjaśnił Junior. - Pochodzi ze starej rodziny, od dawna osiadłej w
Moose County.
- To ten facet, który miał ponaprawiać drzwi w rezydencji K, ale najwyraźniej mu się
nie spieszy.
- Jest dobry, ale nie znosi pracować. Zawyża ceny, żeby ludzie go nie zatrudniali. A
przy tym zawsze ma pełno forsy. Jest współwłaścicielem tego baru, choć trudno się
spodziewać, żeby akurat na tym ktoś się wzbogacił.
- O ile nie sprzedają tu czegoś innego oprócz jedzenia - zauważył Qwilleran.
W drodze powrotnej do Pickax spytał Juniora, czy kobiety kiedykolwiek odwiedzają
to miejsce w porze porannej kawy.
- Nie, odbywają własne sesje plotkarskie przy herbatce i ciasteczkach. .. Chcesz
posłuchać wiadomości o jedenastej? - włączył radio w samochodzie.
Od razu po przybyciu do Moose County Qwilleran nie mógł się nadziwić stylowi
prezenterów rozgłośni PKX FM. Nazwał go na swój użytek „natychmiastową autoparafrazą".
Z głośników rozległy się słowa:
- ...stracił panowanie nad pojazdem, kiedy jeleń wybiegł na szosę, w wyniku czego
samochód znalazł się w rowie, a jego kierowca w szpitalu, gdzie został opatrzony, następnie
wypuszczony do domu. Rzecznik szpitala oznajmił, że pacjent odniósł drobne obrażenia,
które nie wymagały hospitalizacji.
Sport: „Miners" z Pickax pokonali „Mosquitoes" z Mooseville trzynaście do
dwunastu, zdobywając mistrzostwo okręgu i awansując do rozgrywek regionalnych. Jak
oznajmił trener Russel, dzięki zdobytemu mistrzostwu „Miners" będą mogli pokazać, co
potrafią, podczas rozgrywek regionalnych.
Nagle zapiszczał pager Juniora; jednocześnie rozległ się ryk syreny z ratusza.
- Gdzieś się pali - stwierdził. - Mógłbym cię wysadzić na światłach? Okej, to na razie!
Jego czerwony jaguar popędził w stronę ratusza, a Qwilleran piechotą przeszedł kilka
przecznic dzielących go od domu. Ze wszystkich stron pozdrawiali go wyraźnie uradowani
jego widokiem nieznajomi, którzy zgodnie z obowiązującym w Pickax zwyczajem zwracali
się do niego pierwszą literą jego nazwiska. Oznaczało to zarówno przyjazne nastawienie, jak i
szacunek wyrażany witanej osobie.
- Dzień dobry, panie Q.
- Witam, panie Q.
- Miłego dnia, panie Q.
Natomiast powitanie ze strony pani Cobb zawierało ponadto obietnicę kanapek i
klopsików na lunch.
- Jest też dla pana wiadomość z biura pana Coopera. Osoba, o którą pan pytał,
zakończyła pracę pięć lat temu, siedemnastego lipca. Zaczęła pracować trzeciego kwietnia
tego samego roku. Ponadto pojawiła się tutaj jakaś' bardzo dziwna kobieta, która twierdzi, że
zatrudniono ją do robienia porządków trzy razy dziennie. Teraz jest na górze, sprząta
sypialnie. I jeszcze jedno, panie Qwilleran. Znalazłam u siebie na górze trochę prywatnej
korespondencji w szufladzie biurka. Pomyślałam, że może powinien pan ją przejrzeć.
Zostawiłam wszystko na stole w bibliotece.
Listy znajdowały się w pudełku z tektury falistej, na którym spał sobie smacznie
Koko, zwinąwszy się w rozkoszny kłębek. Należało stąd wnioskować, że albo kota ogarnęła
pocztowa obsesja, albo jakimś sposobem zdołał się zorientować, iż pudełko to w
zamierzchłych czasach zawierało puszki z tuńczykiem.
Qwilleran delikatnie przeniósł uśpione zwierzę na fotel i zabrał się do wertowania
korespondencji Klingenschoenów z zamierzchłych czasów. Zbiór był najzupełniej
przypadkowy i nie zawierał nic, co miałoby jakiekolwiek historyczne lub finansowe
znaczenie. Po prostu ktoś wetknął do szuflady biurka stare szpargały, które dawno należało
wyrzucić. Na przykład w jakimś liście z roku 1921 była prośba o datek na rzecz ruchu
skautowskiego.
Uwagę Qwillerana zwróciła jednak zwykła kartka korespondencyjna nosząca na sobie
ślady dziwnie przypominające odciski kocich kłów.
Piszę te słowa w autobusie. Przepraszam, że tak znikłam bez pożegnania. Dostałam
pracę na Florydzie, muszę natychmiast tam jechać. Znajomy podrzucił mnie do Cleveland.
Proszę wyrzucić wszystkie moje rzeczy. Nie potrzebuję niczego. Mam dobrą pracę, z dobrą
pensją.
Kartka podpisana była imieniem, które prześladowało Qwillerana przez ostatnie
dziesięć dni. Widniała na niej data sprzed pięciu lat: jedenasty lipca. Ku swojemu zdziwieniu
Qwilleran dopatrzył się stempla pocztowego z Maryland. Dlaczego ta dziewczyna wybrała się
z Cleveland na Florydę przez Maryland? Trudno to było zrozumieć. Zauważył też, że pismo
w najmniejszym stopniu nie przypomina liter wykaligrafowanych na kartkach umocowanych
do bagażu Daisy.
Oderwał metkę od walizeczki znajdującej się wciąż w kuchni i udał się na
poszukiwanie pani Fulgrove. Zastał ją w apartamencie empirowym, gdzie zawzięcie
pucowała stolik z marmurowym blatem i nóżkami ozdobionymi sfinksami - posługując się
przy tym miękką szmatką i jakimiś tajemniczymi specyfikami.
- To miejsce zostało straszliwie zapuszczone - stwierdziła - co wcale mnie nie dziwi,
bo przez ostatnie pięć lat starsza pani nie miała nikogo godnego zaufania do pomocy, ale
robię, co mogę, żeby wszystko doprowadzić do porządku. To wcale nie takie łatwe, kiedy
ktoś ma moje lata i na dobitkę wybity bark, czego nie życzyłabym najgorszemu wrogowi.
Qwilleran wyraził swoje uznanie dla jej pracowitości, zasad i poświęcenia, a następnie
pokazał kartkę.
- Czy to coś pani mówi?
- Ja myślę, przecież to moje pismo. Teraz nikt już nie pisze porządnie, ale u zakonnic
nauczyłam się, jak trzeba pisać, żeby każdy mógł odczytać. Kiedy starsza pani poleciła mi
zanieść rzeczy tej dziewczyny na strych, podpisałam je, żeby nie było jakiejś pomyłki.
- Dlaczego starsza pani zachowała ubrania Daisy, pani Fulgrove? Czy spodziewała się,
że dziewczyna wróci?
- Bóg raczy wiedzieć, czemu tak zrobiła. Nie lubiła niczego wyrzucać, a kiedy kazała
mi spakować to wszystko na strych, zrobiłam, co mi kazano, i tyle. Nie moja rzecz, więc o nic
ją nie pytałam.
Qwilleran wywnioskował z tej wymiany zdań, że niczego więcej się nie dowie, toteż
pozostawił panią Fulgrove jej środkowi do czyszczenia marmuru, specyfikom do polerowania
mosiądzu i angielskiemu woskowi. Zszedł na dół, żeby zająć się odpisywaniem na listy. Po
południu do hallu znów wpadła lawina kopert, którymi z radością zajęli się oboje
samozwańczy listonosze. Koko dostarczył mu reklamówkę nowej restauracji specjalizującej
się w owocach morza oraz list od teściowej Rogera.
Drogi Qwillu,
jak się odnajdujesz w nowym życiu? Nie zapominaj, że od Mooseville dzieli Cię tylko
trzydzieści mil. Zajrzyj do nas którego popołudnia. Nazbierałam jagód, będzie ciasto!
Mildred Hanstable
Kiedy Qwilleran spędzał wakacje nad jeziorem, Mildred mieszkała w sąsiedztwie.
Była osobą wielkiego serca i przyjazną ludziom. Chwycił za słuchawkę i od razu przyjął
zaproszenie - nie tylko z powodu ciasta, lecz także dlatego, że swego czasu była nauczycielką
Daisy.
Po południu następnego dnia, gdy jechał w stronę jeziora, widział, jak zmienia się
krajobraz oraz nastrój; nie tylko roślinność była coraz bujniejsza, a powietrze coraz świeższe,
ale też stopniowo ogarniała go atmosfera wypoczynku i dobrego samopoczucia. Na tym
właśnie polegał czar tych okolic, wabiący turystów do Mooseville.
Z domku letniego pani Hanstable rozciągał się widok na jezioro. Gospodyni podała
podwieczorek przy stoliku ocienionym parasolem.
- Mildred, twoje ciasto jagodowe to arcydzieło - zachwycał się Qwilleran. - Nie za
dużo galaretki, nie za suche, nie za wilgotne...!
Zaśmiała się, zadowolona.
- Nie zapominaj, że uczę nie tylko rysunku, gospodarstwa domowego także. W takiej
szkole jak nasza nauczyciel musi umieć niejedno, zdarzyło mi się już pełnić obowiązki
trenerki dziewczęcej drużyny siatkarskiej i reżysera sztuki teatralnej wystawianej przez
starszych uczniów.
- A pamiętasz niejaką Daisy Muli?
- No pewnie! Wiązałam z nią wielkie nadzieje. Dlaczego pytasz?
- Jakiś' czas temu pracowała u Klingenschoenów i natrafiłem na jej prace.
- Daisy miała talent. Właśnie dlatego tak było mi przykro, że nie chciała go rozwijać.
Takie uzdolnienia nieczęsto pojawiają się w Moose County. Dzieciaki interesują się sportem,
potem zakładają rodzinę i nie robią nic oprócz oglądania telewizji. Daisy nie ukończyła
szkoły, a po jakimś czasie wyjechała z miasta.
- Wiesz dokąd?
- Nie mam pojęcia. Nigdy się nie odezwała. O ile wiem, nie utrzymuje kontaktu nawet
ze swoją matką, chociaż z drugiej strony temu akurat trudno się dziwić. A jakie jej prace
znalazłeś?
Qwilleran opisał graffiti.
- Chętnie bym to obejrzała - oświadczyła Mildred. - Prawdę mówiąc, z przyjemnością
zwiedziłabym cały dom, o ile nie masz nic przeciwko temu. Roger twierdzi, że to prawdziwe
muzeum.
- Nie ma żadnych przeszkód... Czy to znaczy, że Daisy nie miała dobrych stosunków z
matką?
- Pani Muli ma problem z alkoholem, a dla młodej dziewczyny matka alkoholiczka, w
dodatku samotna, to bardzo duże obciążenie psychiczne. Proszę, poczęstuj się jeszcze
ciastem.
Odmówił trzeciej dokładki, pamiętał bowiem, że pani Cobb na kolację zaplanowała
potrawkę jagnięcą z kluskami, a deser miał uświetnić jej przesławny tort kokosowy.
Wyciągnął z kieszeni kartkę pocztową.
- Znalazłem to w domu, data jest niemal dokładnie sprzed pięciu lat. Daisy wysłała tę
kartkę w drodze na Florydę.
Mildred rzuciła okiem na zaadresowaną stronę kartki i lekko zmarszczyła brwi. Potem
odwróciła ją i przeczytała dwukrotnie wiadomość. Potrząsnęła głową.
- Nie, to z całą pewnością nie jest pismo Daisy.
Rozdział siódmy
Qwilleran siedział na leżaku, spoglądając na jezioro z tarasu domu pani Hanstable. Po
błękitnym niebie snuły się chmurki, fale chlupotały, rozbijając się o brzeg, jednak myślami
był całkiem gdzie indziej. Po co ktoś miałby sfałszować wiadomość od Daisy do jej
pracodawczyni? Miał na ten temat jedną czy dwie teorie, ale brakowało mu danych.
- Skąd wiesz - spytał Mildred - że to nie Daisy napisała tę kartkę?
- To nie jest jej pismo i z pewnością nie jej ortografia - stwierdziła z przekonaniem
pani Hanstable. - Z pewnością nie napisałaby „piszę" przez „ę" ani „bez" przez „z". Nie
mówiąc już o interpunkcji. Rysować umiała, ale jej ortografia była beznadziejna.
- Znałaś ją dobrze?
- Pozwól, że ci coś powiem. Dla nauczyciela, prawdziwego nauczyciela,
najpiękniejsze w jego pracy jest to, że zdarza się czasem odkryć surowy, nieokrzesany talent,
który można potem hołubić i przyglądać się jego rozwojowi. Włożyłam sporo pracy w naukę
Daisy i starałam się poszerzyć jej horyzonty. Wiedziałam, że może zdobyć stypendium i
zostać zawodową artystką. To byłby spory awans dla kogoś, kto nosi nazwisko Muli.
Wymyśliła sobie własny sposób pisania - niełatwo to było przeczytać, ale był bardzo
dekoracyjny - i stąd wiem, że na pewno to nie ona napisała tę kartkę.
- Kto w takim razie mógł to zrobić?
- Nie mam bladego pojęcia. Czemu ktoś, u licha, miałby...
Qwilleran przerwał jej serią pytań:
- Czy miała jakiś powód, żeby ludzie w Pickax sądzili, że udaje się na Florydę, gdy
tymczasem pojechała całkiem gdzie indziej? Czy kogoś się tu bała? Czy lękała się, że ktoś
ruszy za nią w pościg i sprowadzi ją z powrotem? Czy może coś ukradła i była poszukiwana
przez policję? Mogła wyruszyć na zachód, ale poprosiła kogoś innego, żeby wysłał tę kartkę z
Maryland. Czy była na tyle sprytna, żeby coś takiego zaaranżować? Czy mogła mieć
wspólnika?
Mildred była zatroskana i zdumiona.
- Owszem, ukradła dość cenny przedmiot z pracowni dekoratorskiej, ale Amanda nie
zgłosiła tego na policję. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby Daisy mogła wplątać się w
poważne przestępstwo.
- W jakim towarzystwie się obracała?
- Muszę przyznać, że w nie najlepszym. Kiedy rzuciła szkołę, zaczęła... no, szlajać się.
- Matka znała tych jej przyjaciół?
- Przypuszczam, że jej matka ani ich nie znała, ani jej to nie obchodziło.
- Chciałbym porozmawiać z tą kobietą.
- To może nie być łatwe. Mullowie odnoszą się nieufnie do obcych, a przy tym Della
nieczęsto jest trzeźwa. Spróbuję z nią pogadać, kiedy pojadę do Dimsdale, żeby skontaktować
się z rzemieślnikami, którzy dla mnie pracują. Della nieźle szydełkuje i robi na drutach, więc
mogłaby robić różne rzeczy, które sprzedałyby się w sklepie Sharon, ale nie jest w stanie
wziąć się w garść.
- Możesz jej powiedzieć, że znalazłem rzeczy córki - zaproponował Qwilleran - w tym
dość cenną złotą bransoletę. Nie zapomnij powiedzieć, że to wartościowy przedmiot -
zobaczymy, jakie to zrobi na niej wrażenie. Mógłbym zawieźć jej rzeczy Daisy.
- Naprawdę miała jakąś złotą biżuterię? - zdziwiła się Mil dred.
- Tak, w walizce, która była na strychu. Pytanie brzmi, dlaczego nie zabrała jej ze
sobą? Znikła w lipcu, zostawiając nie tylko ciepłe ubrania, ale i odzież letnią. Łącznie ze
szczoteczką do zębów. I... czy wiesz, że spodziewała się dziecka?
- Cóż, nie jestem zaskoczona - rzekła Mildred ze smutkiem w głosie. - W domu nie
zaznała ani krzty miłości. Skąd wiadomo, że była w ciąży?
- Kupowała ubranka dziecięce u Lanspeaków. Zresztą może je kupiła, a może
podwędziła. W pierwszej chwili pomyślałem, że uciekła z miasta, żeby przerwać ciążę.
- Może tak właśnie zrobiła. Taki zabieg może doprowadzić niejedną kobietę do
rozstroju nerwowego, a Daisy nie była szczególnie zrównoważona.
- Prawdę mówiąc, Mildred - stwierdził Qwilleran - ta cała sprawa bardzo mi się nie
podoba. Na razie jednak nic więcej nie mogę stwierdzić. Na razie.
Wracając do Pickax, skręcił w boczną drogę, żeby przyjrzeć się mieszkańcom
Dimsdale. Zgodnie ze słowami Rogera gruntowa droga prowadziła przez las, a pośród drzew
można było dostrzec domostwa o płaskich dachach i stare przyczepy kempingowe. Stojące
opodal nich małe budki wskazywały, że nikt tu nie słyszał o kanalizacji. Wszędzie było pełno
śmieci: sprężyny starego łóżka, lodówka bez drzwi, fragmenty maszyn rolniczych,
przerdzewiałe samochody bez kół. Jedynymi samochodami, które sprawiały wrażenie, że
jeszcze w miarę nadają się do użytku, były mocno zdezelowane półciężarówki. Tu i ówdzie
na polance walczył o przetrwanie przywiędły ogródek warzywny. Na sznurach suszyło się
poszarzałe pranie. Stadka małych dzieci bawiły się w śmieciach, wrzeszczały, przewracały się
i goniły kury.
Porównanie tej sceny z jego własną wystawną rezydencją było bardzo niemiłe dla
Qwillerana. Skrzywił się i w myślach wpisał mieszkańców Dimsdale na listę zadań
czekających Fundację K: trzeba będzie zapewnić im znośne warunki bytowania, możliwość
nauki zawodu i uzyskania sensownej pracy.
Gdy zajeżdżał pod siedzibę Klingenschoenów, ku swemu zaskoczeniu ujrzał motocykl
zaparkowany przy kuchennym wejściu. Na podjeździe służbowym zazwyczaj stała tylko
półciężarówka, czasem dwie. Zielony kombinezon bezustannie kosił trawę, okopywał
grządki, podlewał, spryskiwał i strzygł żywopłoty; załoga wynajęta przez Amandę
przybywała i odjeżdżała w jakichś tajemniczych misjach. Tego popołudnia pojawił się jeszcze
czarny motocykl - wydłużony z przodu, szeroki z tyłu, lśniący od chromu.
W hallu usłyszał głosy:
- I co tam widzisz, Iris, moja wróżko? Wal śmiało, nie musisz mnie oszczędzać.
- To bardzo dobra dłoń, łatwo odczytać z niej przyszłość. Widzę bardzo długą linię
życia i - o ho ho! - mnóstwo dziewczyn.
- Baa-a-a-a!
Tego śmiechu nie można było pomylić z żadnym innym, motocykla zresztą też.
W kuchni ujrzał sielską scenkę: Birch Trevelyan w gumiakach i bejsbolówce siedział
rozwalony na kuchennym krześle, jego muskularny tors opinał T-shirt; skórzana kurtka
wisiała na klamce. Pani Cobb, najwyraźniej pod urokiem takiego stuprocentowego macho,
trzymała go za rękę i dotykała dłoni palcem. Koko przyglądał się temu wszystkiemu ze
szczytu lodówki i wyglądał na mocno zaniepokojonego. Yum Yum siedziała pod stołem,
obwąchując buty mężczyzny. Na stole można było podziwiać resztki trójwarstwowego tortu
kokosowego z kremem, który pani Cobb upiekła na kolację dla Qwillerana.
Zerwała się na równe nogi, spiekła raka i okropnie się zawstydziła.
- O, już pan jest, panie Qwilleran. To jest Birch. Zajmie się naprawami w tym domu.
- Witam - rzucił Birch w barowym stylu, głośno i na luzie. - Siadaj pan. Częstuj się
pan tortem. Baa-a-a!
W jego oczach - jedno było ciemnobrązowe, drugie piwne - można było dostrzec jakiś
złowrogi błysk, ale równoważył go rozbrajający uśmiech, w którym pokazywały się wielkie
kwadratowe zęby.
Qwilleran przysiadł na krześle podsuniętym mu przez Bircha.
- Niezłą bestią pan tu przyjechał.
- Taaa, to jest sprzęt dla prawdziwych facetów. Powinieneś pan sobie taki sprawić.
Można wyciągnąć ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów na szosie do lotniska, o ile ruch
nie jest za duży. Tam jest dziesięć mil prostej drogi. Na Ittibittiwassee Road tylko cztery mile,
jak podkręcić obroty do dziesięciu tysiaków, to ledwo człowiek się rozpędzi, już jest po
wszystkim.
Qwilleran taktownie zmienił temat, by poruszyć najpilniejszą kwestię.
- Coś jest nie tak z drzwiami w tym domu. Większości nie da się porządnie zamknąć.
Nawet kot otwiera je bez trudu.
- Małe toto, ale sporo ma siły - stwierdził Birch z przekonaniem.
- Mamy tu mnóstwo drzwi, które się nie domykają. Da się coś z tym zrobić?
Ekspert zatknął kciuki za pas, przechylił się do tyłu na krześle i pokiwał głową.
- Dom jest stary, więc osiada. Framugi się paczą i drzwi przestają pasować. Mogę je
ponaprawiać, ale to będzie sporo kosztować.
Jak na kogoś, kto nie lubi pracować, wydawał się całkiem chętny do roboty. Nowy
zamek w drzwiach kuchennych? Żaden problem. Naprawić wszystkie drzwi do pokoi?
Drobiazg!
Obiecał, że zacznie następnego dnia rano, i to wcześnie. Qwilleran przypuszczał, że
pani Cobb przekupiła go obietnicą, w której niepoślednią rolę odgrywały naleśniki z jagodami
i kiełbaski.
Gdy Birch odjechał, rycząc silnikiem swojego motocykla, gospodyni stwierdziła:
- Co za maszyna!
Qwilleran mruknął coś pod nosem.
- Jak on przywiezie na tym narzędzia?
- Och, powiedział mi, że ma kilka półciężarówek i terenówkę, a do tego jeszcze
takiego wielkiego campera. Lubi wszystko, co jeździ. Chce mnie zabrać na przejażdżkę
motocyklem. Co pan o tym sądzi?
Qwilleran prychnął głośno przez wąsy.
- Niech pani się za bardzo nie zachwyca tym facetem. Na moje oko to niezły cwaniak.
- Wydaje się bardzo miły. Kiedy powiedziałam mu, że dym szkodzi antykom, od razu
bez słowa zgasił cygaro. A mój tort kokosowy bardzo mu smakował!
- To widać. Prawie nic nie zostawił.
- Spodobał się nawet małej Yum Yum. Widział pan, jak obwąchiwała jego buty?
- Pewnie pachniały stajnią albo szukała sznurowadła, które dałoby się rozwiązać. To
jeszcze niekoniecznie oznacza sympatię z jej strony... a tak nawiasem mówiąc, czy zauważyła
pani, że Koko często przesiaduje na schodach?
Skinęła głową.
- Poza lodówką to jego ulubione miejsce.
- Dziwne, że zawsze siada na trzecim stopniu. Nie mogę pojąć, dlaczego.
Gospodyni popatrzyła niepewnie na Qwillerana.
- Ja też zauważyłam coś dziwnego, ale boję się, że będzie pan się ze mnie śmiał.
- Ależ skąd, pani Cobb, zawsze traktuję poważnie wszystko, co mi pani mówi.
- No cóż, może pan pamięta, że kiedy tu przyjechałam, wspomniałam coś o duchach.
Właściwie tylko żartowałam, ale teraz naprawdę zaczyna mi się wydawać, że ten dom jest
nawiedzony. Nie żebym się bała, ale sam pan rozumie.
- Dlaczego pani tak uważa?
- Czasem gdy nocą wchodzę do kuchni, kątem oka widzę jakiś biały kształt, który
znika, kiedy patrzę w tamtą stronę.
- Pani Cobb, ja ciągle widzę białe kształty. Jeden ma na imię Koko, a drugi Yum Yum.
- A druga sprawa jest taka, że przedmioty same wędrują po kuchni. Dwa razy kosz na
śmieci stał na samym środku. A zeszłej nocy ta stara walizka znalazła się pod drzwiami. Czy
wic pan coś o ludziach, którzy dawniej tu mieszkali, panie Qwilleran? Czy miały tu miejsce
jakieś tajemnicze zbrodnie? Nawet nie wiem, czy pan tak naprawdę wierzy w duchy.
- W tej chwili gotów jestem uwierzyć we wszystko.
- To niebezpieczne. Omal nie przewróciłam się przez tę walizkę. Co ona tu robi?
Zdaje się, że są w niej jakieś stare ubrania.
- Wsadzę ją do schowka na miotły, żeby pani nie przeszkadzała. I musi mi pani
obiecać, że będzie pani zapalać światło, wchodząc tu po zmroku.
- Chyba po prostu mam nawyk oszczędzania elektryczności.
- W takim razie proszę o nim zapomnieć. Część spuścizny Klingenschoenów stanowią
większościowe udziały w przedsiębiorstwie energetycznym. Prosiłbym też, żeby pani nie
chodziła po domu bez okularów, pani Cobb. A właśnie, jak tam pani problemy z oczami?
Podniosła dłoń ze skrzyżowanymi palcami.
- Jako tako, ale na wszelki wypadek dwa razy do roku odwiedzam okulistę.
- Poza tym wszystko w porządku?
- Tak, ale chciałabym o coś zapytać. Zaniosłam ciasteczka malarzowi, który pracuje w
garażu - to bardzo miły młody człowiek - a on pokazał mi te wielkie stokrotki na ścianach.
Kto je namalował?
- Dziwnym zbiegiem okoliczności pewna dziewczyna imieniem Daisy. Kiedyś tu
pracowała. Mam nadzieję, że nie zamierza pani pomalować całej kuchni w irysy, pani Iris
Cobb...
- Och, panie Qwilleran - zaśmiała się.
- Zaczęła już pani sporządzać katalog zbiorów?
- Tak, i muszę przyznać, że to niezwykle ekscytujące. W suterenie natknęłam się na
skład sreber, w którym znalazłam kilka ośmioramiennych kandelabrów wysokości około
metra. W pokoju kredensowym jest zastawa na dwadzieścia cztery osoby, a w bieliźniarce
obrusy, wprost nie do wiary: adamaszkowe i lniane z haftem madera! Powinien pan wydać
wielkie przyjęcie, panie Qwilłeran. Bardzo chętnie zajmę się przygotowywaniem potraw dla
gości.
- Dobry pomysł - stwierdził - ale niech pani się nie przepracowuje. Proszę zachować
trochę czasu dla siebie. Może miałaby pani ochotę wstąpić do Towarzystwa Historycznego, a
kiedy będzie już pani miała ochotę zająć się wycenami, umieścimy ogłoszenie w „Picayune",
może nawet damy reklamę w PKX FM.
- Och, to byłoby cudownie!
- Mogłaby też pani wziąć udział w posiedzeniu rady miejskiej. Zamierzam się tam
wybrać, a prawniczka wspomniała, że może pani także miałaby ochotę.
- Jakie to miłe z jej strony! Tak, bardzo chętnie pójdę! - zawołała pani Cobb, jej oczy
błyszczały. - W mieście mieliśmy tyle kłopotów z biurokratami, ciekawa jestem, jak to działa
w małym miasteczku.
- W porządku, czyli jesteśmy umówieni. Teraz wezmę rower i przejadę się trochę
przed kolacją.
- Panie Qwilleran - rzekła gospodyni z wahaniem w głosie - to nie moja sprawa, ale
chciałabym coś powiedzieć, jeśli się pan nie obrazi.
- Proszę bardzo, prosto z mostu!
- Wolałabym, żeby pan sobie sprawił nowy rower. Ten stary to straszny gruchot,
niebezpiecznie na nim jeździć.
- Nic mi nie grozi, pani Cobb. Wyczyściłem go, naoliwiłem i kupiłem nowe opony.
Trochę skrzypi, ale na moje potrzeby zupełnie wystarczy.
- Ale tu jest tyle ciężarówek i tak szybko jeżdżą. W jednej chwili mogą zrobić z pana
miazgę.
- Jeżdżę głównie wiejskimi drogami, gdzie ruch jest niewielki. Proszę się nie martwić.
Gospodyni zrobiła dziwną minę.
- Ale to nie wypada, żeby człowiek o pańskiej pozycji jeździł na takim - takim złomie,
wybaczy pan wyrażenie.
- To ja panią proszę o wybaczenie, pani Cobb, ale zaczyna pani przemawiać w stylu
Penelope Goodwinter. Te ośmioramienne kandelabry uderzyły pani do głowy.
Uśmiechnęła się z zażenowaniem.
- Pod moją nieobecność - mówił dalej - może zadzwonić panna Goodwinter, żeby
powiedzieć, kiedy zabierze nas na zebranie rady. Może też telefonować pani Hanstable. Chce
zwiedzić dom. Proszę jej powiedzieć, że zapraszam ją choćby jutro, o dowolnej porze. Chyba
zacznę pobierać opłaty za wstęp, jakieś dwadzieścia dolarów od osoby.
- Och, panie Qwilleran, pana to się zawsze żarty trzymają.
By znaleźć się na wiejskiej drodze, musiał najpierw przeciąć cztery ruchliwe
przecznice, w dzielnicy willowej pięć następnych ulic, a wreszcie przejechać przez
przedmieścia, gęste od standardowych domów wiejskich, gdzie roiło się od dzieci,
plastikowych rowerków na trzech kołach, psów, a w powietrzu unosił się zapach grilla.
Dopiero potem mógł rozkoszować się kojącą samotnością otwartej przestrzeni, jadąc wśród
pastwisk, pozostałości dawnych kopalń, czasem przez las, niekiedy tylko mijając jakieś
gospodarstwo wiejskie strzeżone przez goniącego za rowerami psa.
Gdy tak jechał czteromilowym prostym odcinkiem Ittibittiwassee Road, rozmyślał o
wielu rzeczach: o potrawce jagnięcej z kluskami na kolację... o tym, że wkrótce wróci
Melinda... o wygodnej sofie, którą zamówił... o tym, że zapewne wkrótce odwiedzi go Arch
Riker... o tym, że w tylnym kole coś zgrzyta... o przyjęciu i metrowej wysokości
kandelabrach... biedna pani Cobb, źle znosi wdowieństwo... teraz zazgrzytał łańcuch...
„Daisy, Daisy"... komisarz policji o dobrym, szkockim nazwisku... tort kokosowy z kremem.
- To dopiero bezczelny facet - odezwał się na głos; samotna krowa pasąca się na
poboczu odwróciła głowę i obdarzyła go dobrotliwym spojrzeniem.
Bezczelność okazała się cechą szczególną Bircha Trevelyana. Pojawił się następnego
ranka w ciężarówce pełnej narzędzi, z apetytem na śniadanie oraz przenośnym
radiomagnetofonem. Qwilleran był jeszcze na pół uśpiony, kiedy przeraźliwy jazgot sprawił,
że zerwał się na równe nogi. Wkrótce do dźwięków muzyki dołączyły nie mniej przeraźliwe
kocie wrzaski.
Narzucił na siebie swój stary szlafrok i zbiegł po schodach. Zadowolony z siebie Birch
przystąpił już do naprawy drzwi kuchennych. Yum Yum wyła niczym syrena na ratuszu, a
Koko demonstrował cały zakres siedmiu oktaw, wyraźnie usiłując zagłuszyć pulsującą
muzykę dochodzącą z maszyny wyposażonej w dwa głośniki i migającej światełkami jak
jakaś gra wideo.
- Niech pan to przyciszy! - krzyknął Qwilleran. - One nie mogą tego znieść!
- Rzuć im pan rybie łebki, to się przymkną! - odkrzyknął Birch. - Baa-a-a-a!
Qwilleran usiłował zorientować się, w jaki sposób można stłumić dźwięk płynący z
tego straszliwego urządzenia.
- Prawdę mówiąc, ja też tego nie mogę znieść.
Pani Cobb skinęła na niego przyzywająco z pralni.
- Niech pan będzie dla niego wyrozumiały - szepnęła. - Jest drażliwy, a przecież
chcemy, żeby skończył tę pracę.
Przez kilka kolejnych dni Birch kręcił się po domu, modyfikując natężenie dźwięków
muzyki w zależności od tego, ile jedzenia, komplementów i piwa zapewniała mu pani Cobb.
Odgłosy wiertarki i innych urządzeń drażniły koty, ale Qwilleran uznał, że najlepiej będzie
zaakceptować ogłuszający hałas jako oznakę postępów czynionych w pracy.
Tego dnia, gdy Mildred Hanstable pojawiła się, by obejrzeć dom, zwiedzanie
rozpoczęli od garażu, gdzie niespieszny malarz pokrywał ściany przyszłej pracowni
Qwillerana kolorem beżowym w odcieniu moja ve. Udało im się przecisnąć między wiadrami
i drabinami po folii chroniącej podłogę przed kapiącą farbą do dawnego mieszkania Daisy.
Na widok malunków nauczycielka oniemiała z zachwytu.
- Niesamowite! Prawdziwy majstersztyk! Kaplica Sykstyńska tej dziewczyny! - miała
łzy w oczach. - Biedactwo! Nie wiem, czy kiedyś jeszcze ją zobaczę.
Qwilleran niepewnie przygładził wąsy.
- Szczerze mówiąc, coraz bardziej wątpię, czy Daisy jeszcze żyje.
- Co masz na myśli, Qwill?
- Przecież nie wiemy, czy tak naprawdę wyjechała z miasta, prawda?
- Podejrzewasz coś... strasznego?
- Nie wiem. To tylko przeczucie, ale bardzo silne.
Przecież nie mógł jej powiedzieć o sygnałach nadawanych przez wąsy i melodyjce,
która wciąż prześladowała go w myślach.
- Chodźmy do domu. Ciekaw jestem, co ci powiedziała matka Daisy.
Odwrócili się i ujrzeli stojącego w drzwiach Steve'a, który w ręce trzymał wałek i
kręcił głową z podziwem.
- Szkoda by to było zamalować. Sama to wszystko zrobiła? Szalona dziewczyna!
- Niczym się nie przejmuj, tylko wracaj do roboty, szybki Billu - Qwilleran trzepnął
go przyjaźnie po ramieniu. - Bez zacieków, równiutko, bez purchli.
Oprowadził Mildred po rezydencji; nabrał już w tym wprawy, niczym profesjonalny
przewodnik.
- Obok kominka widzisz kabinet ozdobiony florencką mozaiką pietra dura, z końca
siedemnastego wieku. To biurko z czasów regencji jest wykonane ze złotokapu - nauki pani
Cobb nie poszły w las.
- Ile tu pięknych rzeczy! Co za przepych! - zachwycała się Mildred. - Kto by się
spodziewał czegoś takiego w Moose County.
- Mało kto wiedział, co kryje w sobie ten dom - zauważył Qwilleran. -
Klingenschoenowie nigdy nie przyjmowali gości, chociaż nie brakło im zastawy stołowej, ani
porcelany, ani sreber... napijesz się czegoś?
- Masz jakiś sok owocowy?
Poczęstował ją ulubionym napojem winogronowym Koko z jego prywatnych
zapasów, po czym zasiedli w oranżerii, gdzie Mildred obejrzała marmurowe posągi.
Szczęśliwie panowała względna cisza, którą tylko od czasu do czasu przerywało donośne
„baa-a-a!" Birch wyłączył radio i razem z panią Cobb pił piwo w kuchni. Albo gospodyni się
w nim zadurzyła, albo był to z jej strony przejaw makiawelicznej przebiegłości. Qwilleran
musiał przyznać, że praca postępowała, a Birch wykonywał ją bardzo porządnie.
- A teraz - zwrócił się do Mildred - opowiedz mi o pani Muli.
- Była w miarę trzeźwa i dało się z nią porozmawiać. Przekazałam jej twoją
wiadomość, a kiedy wspomniałam o złotej biżuterii, wyraźnie się ożywiła.
- Miała jakieś wiadomości od córki?
- Nie, ale dowiedziałam się czegoś ciekawego. Ona również wkrótce po wyjeździe
Daisy otrzymała kartkę pocztową. Coś w stylu „jadę na Florydę, nigdy nie wrócę, zapomnij o
mnie, i tak mnie nigdy nie kochałaś". Della po dziś dzień nie może jej tego wybaczyć.
- Widziałaś tę kartkę?
- Nie zachowała jej. No i oczywiście nie pamięta stempla pocztowego, ani jakim
pismem była napisana, ani daty. Wie tyle, że było to pięć lat temu, a i przedtem, i potem przez
większość czasu była wstawiona.
- Ja poszedłem na policję - powiedział Qwilleran - i poznałem tam komisarza
Brodiego. Sympatyczny facet, bardzo życzliwie nastawiony. Daisy nie jest notowana. Nie
było na nią skarg, nie była aresztowana. Sprawdził datę jej wyjazdu - czy też rzekomego
wyjazdu - ale nikt nie zgłosił jej zaginięcia.
- Cieszę się, że ma czyste konto - stwierdziła Mildred. - To nie była zła dziewczyna,
po prostu miała niezbyt udany start. Przychodziła do szkoły obdarta, w łachmanach. Dawałam
jej stare ubrania Sharon. Wczoraj zajrzałam do roczników klasowych. Nie było tam jej
zdjęcia. Przypuszczam, że po prostu nie miała pieniędzy, żeby iść do fotografa. Jest tam
komentarz o każdym z uczniów wpisany przez kolegów. Przy nazwisku Daisy znalazło się
„wyjdzie bogato za mąż". Nie wiem, czy to znaczy, że dobrze jej życzyli, czy też był to
okrutny żart z ich strony.
- Chyba odwiedzę Delię Muli jutro, póki jeszcze pamięta i jest w dobrym nastroju.
- Świetnie. Mieszka w starej przyczepie z wielką stokrotką namalowaną na drzwiach.
- Przepraszam cię na chwilę. Chciałbym ci coś pokazać - poszedł do schowka i wrócił
z torbą od Lanspeaków, w której były dziecięce ubranka.
Mildred przyjrzała im się dokładnie.
- To nie są rzeczy z domu towarowego. Są ręcznie robione. Chyba rozpoznaję rękę
Delii.
- W takim razie musiała wiedzieć, że Daisy zaszła w ciążę. To nas może do czegoś
doprowadzić. Jutro będę wiedział więcej.
Podsłuchana następnego ranka rozmowa nasunęła Qwilleranowi pewien pomysł. Birch
znów stawił się do pracy, pożywiał się z panią Cobb w kuchni i opowiadał jej o kulinarnych
rozkoszach baru „Pod Psem": peklowana wołowina z kapustą w każdy wtorek, długie na
trzydzieści centymetrów hot-dogi z chili co środę. Qwilleran postanowił, że zabierze Delię
Muli na lunch. Z doświadczenia wiedział, że kobiety lubią, gdy się je dokądś prowadzi, a
następnie karmi. Stają się wówczas życzliwe i rozmowne. Dla Delii taki bar jak „Pod Psem"
będzie czymś w rodzaju haute cuisine.
Wsadził złotą bransoletkę do kieszeni zapinanej na guzik, wrzucił walizkę Daisy oraz
karton z jej ubraniami do bagażnika i wyruszył w stronę Dimsdale, gdy zbliżało się południe.
W połowie drogi włączył radio, by wysłuchać wiadomości PKX FM:
„...najwyższa jakość i oszczędności w domu towarowym Lanspeaków. A teraz ostatnie
wiadomości... Burmistrz Pickax zapewnił tutejszą społeczność handlową, że dzielnica biznesu
w centrum otrzyma nowy parking municypalny, nim spadnie śnieg. Podczas mowy
wygłoszonej w izbie handlowej burmistrz Blythe powiadomił, że w centrum zostanie
wybudowany nowy parking miejski jeszcze przed pierwszymi opadami śniegu.
Jedna z restauracji w Pickax zostanie rozbudowana, dzięki czemu zyska o pięćdziesiąt
procent więcej miejsc i utworzy nowe miejsca pracy. Otto Geb, właściciel Otto's Tasty Eats,
powiadomił PKX FM, że dzięki zwiększeniu powierzchni lokalu będzie w stanie obsługiwać
o połowę więcej klientów, a przy tym zatrudni siedmiu dodatkowych pracowników.
Dziś rano w Dimsdale znaleziono zwłoki kobiety; znajdowały się w zamieszkiwanej
przez nią przyczepie, a przyczyną zgonu było nadużycie szkodliwych substancji. Ciało Delii
Muli, lat czterdzieści cztery, zostało znalezione przez sąsiada, który odwiedził ją, by
pożyczyć papierosa. Biuro koronera podało jako przyczynę śmierci nadmierne spożycie
alkoholu oraz pigułek nasennych. Zdaniem doktora Barry’ego Wimmsa zgon nastąpił z
powodu zatrucia alkoholem i tabletkami nasennymi.
A teraz kilka słów do naszych miłych słuchaczy wygłosi przedstawiciel domu
towarowego Lanspeaków...
Rozdział ósmy
- Kiedy doczekam się sławetnego makaronu z topionym serem? - to pytanie Qwilleran
zadał pani Cobb, gdy oboje czekali na Penelope Goodwinter, która miała zabrać ich ze sobą
na posiedzenie rady miejskiej.
- Kiedy tylko uda mi się dostać dobry ostry ser. Wie pan, to musi być dojrzały cheddar
- wyjaśniła gospodyni. - Przy okazji, zapomniałam panu powiedzieć: dzwoniła jakaś kobieta i
chce się z panem zobaczyć. Poprosiłam ją, żeby odezwała się jutro. Mówiła, że chodzi o
Daisy.
- Powiedziała, jak się nazywa?
- Coś jak „Tiffany Trotter", ale nie jestem pewna. Chyba jest dość młoda.
Pani Cobb miała na sobie swój różowy spodnium, a Qwilleran na klubową koszulę
narzucił letnią marynarkę z nie gniotącego się materiału. Kiedy prawniczka zajechała po nich
jasnobrązowym bmw, ubrana była w wykrochmalony kostium z fioletoworóżowego lnu w
wąskie prążki oraz bluzkę w tym samym kolorze, miała też odpowiednio dobrane korale.
Tonem serdecznym, lecz stanowczym powiadomiła panią Cobb, że ma zająć tylne siedzenie.
- Wrócił już mój brat - poinformowała Qwillerana - i omawiamy wspólnie plany
organizacyjne dotyczące Fundacji Klingenschoenów. Projekt został przyjęty w mieście z
powszechnym uznaniem, nie spotkałam się tu jeszcze z taką jednomyślnością. Zazwyczaj
natychmiast wyłania się kilka zwalczających się wzajemnie frakcji, nawet jeśli kwestia
dotyczy tylko skrzynek na kwiaty przy Main Street.
Gmach ratusza miejskiego najwyraźniej powstał pod wpływem inspiracji
średniowieczną architekturą obronną, brakowało tam tylko mostu zwodzonego i fosy. Wraz z
parkingiem, siedzibą straży pożarnej, komisariatem policji i garażem dla karetek pogotowia
zajmował cały kwartał między czterema ulicami, a położony był oczywiście przy Main Street.
Radni pod przewodnictwem burmistrza Blythe'a zasiadali przy długim stole
ustawionym na podwyższeniu pośrodku sali. Ku swemu zdziwieniu Qwilłeran ujrzał pośród
nich dwie znajome osoby: Amandę Goodwinter, naburmuszoną jak zwykle, oraz pana
Coopera, jak zawsze z zatroskanym wyrazem twarzy. Dziesięć rzędów krzeseł
przeznaczonych dla publiczności było już zajęte, pozostawały tylko trzy wolne miejsca w
pierwszym rzędzie. Penelope usiadła na środkowym; najwyraźniej chodziło o to, żeby
Qwiłleran nie siedział obok swojej gospodyni.
Burmistrz zastukał młotkiem w stół i zawołał głośno:
- Powstań do przysięgi na wierność sztandarowi!
Rozległo się szuranie krzeseł, wszyscy wstali, ale niespodziewanie w głębi sali rozległ
się okrzyk:
- Sprzeciw!
Pani Cobb krzyknęła cicho ze zdumienia. Przez publiczność przeszedł pomruk
niezadowolenia, wszyscy znów usiedli. Członkowie rady opadli na krzesła, a na ich twarzach
malowało się zniecierpliwienie, poirytowanie i zrezygnowanie. Rozglądając się, by
zidentyfikować osobnika zakłócającego obrady, Qwilleran dostrzegł wojowniczo
wyglądającego mężczyznę w średnim wieku, ostrzyżonego na niemodnego jeżyka, tak że jego
włosy przypominały szczotkę. Stał i czekał, aż zwróci się do niego przewodniczący obrad.
Burmistrz ze stoickim spokojem zapytał go:
- Jaka jest przyczyna pańskiego sprzeciwu, panie Hackpole?
- To nie jest oficjalny sztandar Stanów Zjednoczonych - odparł mężczyzna grzmiącym
głosem. - Jest na nim czterdzieści osiem gwiazd; rząd federalny wycofał ten wzór już w 1959
roku.
Przez publiczność przeszedł kolejny gniewny pomruk, odezwało się kilka okrzyków:
- Kto by tam liczył?
- Siadaj pan!
- Spokój! - burmistrz Blythe stuknął młotkiem. - Panie Hackpole, ślubowaliśmy
wierność temu sztandarowi przez ponad ćwierć wieku i żaden z podatników zamieszkujących
Pickax nie czuł się obrażony, nie było też sprzeciwów ze strony rządu federalnego, jak
również mieszkańców stanów Hawaje i Alaska.
- Stanowi to pogwałcenie ustanowionych zasad oddawania czci sztandarowi -
stwierdził pan Hackpole. - Prawo jest prawem i nie można go omijać.
Jakaś starsza pani spośród radnych zaoponowała słodkim głosem:
- Wielu z nas tu obecnych przechowuje jeszcze we wdzięcznej pamięci fakt, iż
sztandar ten został darowany miastu Pickax przez zmarłą pannę Klingenschoen, byłoby więc
oznaką braku szacunku, gdybyśmy usunęli go tak prędko po jej przedwczesnej śmierci.
- Tak jest! Dobrze mówi! - odezwały się głosy aprobaty z tłumu.
Ponury księgowy dodał:
- To kosztowny sztandar. Przy obecnych cenach nie możemy pozwolić sobie na
zastąpienie go sztandarem tej samej jakości.
Amanda Goodwinter, krzywiąc się niemiłosiernie, stwierdziła:
- Musiałby zostać wykonany na zamówienie. Sztandar ten został zrobiony ze
stuprocentowej czystej wełny i podszyty jedwabiem, co bardzo rzadkie. Każdy pas naszyty
jest osobno, a gwiazdy na błękitnym polu zostały ręcznie wyhaftowane. Wiem dobrze, bo
sztandar zamówiono za pośrednictwem mojej firmy.
- Nie zapominajcie o złotym frędzlu - pisnął jakiś cienki głos z końca stołu. -
Nieczęsto widuje się sztandary ze złotym frędzlem - powiedział to staruszek tak drobny, że
niemal nie było go widać zza stołu.
Radny tuszy tak pokaźnej, że zajmował dwa krzesła bez bocznych oparć ustawione
obok siebie, zauważył:
- Coś mi się zdaje, że w tym sztandarze są dziurki. Chyba zrobiły je mole.
- Dziurki można zacerować - wtrąciła starsza pani głosem ociekającym słodyczą. -
Sama bym to zrobiła, gdybym miała takie oczy jak dawniej.
- Nie ma mowy o cerowaniu - zaprotestowała Amanda gniewnym tonem. - Tutaj
trzeba profesjonalnej konserwacji. Jednak w tym celu musielibyśmy go wysłać na Niziny i
sztandar nie wróciłby do nas przed upływem dwóch miesięcy.
- Może trzeba go czymś opryskać - zaproponował piskliwy staruszek.
Otyły radny znów zabrał głos:
- Możemy go opryskiwać i konserwować do woli, a i tak wciąż będziemy mieli
sztandar z czterdziestoma ośmioma gwiazdami. W żaden sposób nie rozwiązuje to problemu
postawionego przez pana Hackpole'a.
Kilku radnych spiorunowało go wzrokiem, a pan Cooper oznajmił:
- Ja ze swej strony sprzeciwiam się zakupowi tak drogiego sztandaru tylko po to, by
zaspokoić żądania jednego podatnika. Nie mamy na to budżetu.
Rozpętała się ożywiona dyskusja.
- Nie musimy kupować drogiego sztandaru.
- Na co komu hartowane gwiazdy?
- Dobrze, ale czy tani sztandar nie wpłynąłby negatywnie na wizerunek miasta
Pickax?
- Do diabła z wizerunkiem!
- A może wystarczy wyhaftować jeszcze dwie gwiazdy na tym sztandarze, który
mamy? Sama chętnie bym się tego podjęła, gdybym miała te oczy co dawniej...
- A gdzie pani chce je umieścić? Na czerwonym pasie? To by dopiero wyglądało! -
komentarz ten wygłosiła Amanda.
- Wtedy rzeczywiście byłby niezgodny z prawem.
- To byłaby obraza sztandaru Stanów Zjednoczonych.
- Może lepiej zakupić zwykły, drukowany sztandar? Możemy się obyć bez tych
wszystkich haftów i podszyć.
- Takie rozwiązanie nie załatwi kwestii afrontu, jakim by to było wobec pamięci
donatorki, pokój jej duszy - odezwała się starsza pani radna.
- No, to kupcie nowy ze złotym frędzlem, a rachunek wyślijcie Hawajom i Alasce.
Tam pieniędzy nie brakuje.
Wypowiedź ta została przyjęta przez publiczność z entuzjazmem.
Burmistrz Blythe ujął w dłoń młotek.
- Mamy tu cztery problemy w jednym. Możemy zachować obecny sztandar i urazić
pana Hackpole'a. Możemy zastąpić go nowym i narazić się na zarzut braku poszanowania dla
donatorki pierwszego sztandaru. Możemy zakupić tani substytut, lecz w ten sposób
przedstawiamy nasze miasto w niekorzystnym świetle. Możemy wreszcie nabyć kosztowny
sztandar, ale trzeba będzie na to poświęcić środki, które należałoby raczej spożytkować na
budowę nowego parkingu miejskiego. Wnioskuję, by odroczyć tę kwestię i zająć się innymi
sprawami, zapewniając jednocześnie pana Hackpole'a, że jego obiekcja zostanie
potraktowana z należytą uwagą.
Tak też się stało; kwestię odłożono na potem, wszyscy oprócz pana Hackpole'a oddali
cześć czterdziestu ośmiu gwiazdom i trzynastu pasom, a następnie rada zaprzęgła swój
potencjał umysłowy do spraw ważniejszych, takich jak szczekające psy, podlewanie skrzynek
z kwiatami w centrum i prośba sklepu sprzedającego łóżka wodne o zgodę na urządzenie
„pokoju przytuleń", w którym potencjalni klienci mogliby przetestować sprzedawane
produkty.
Zamykając posiedzenie, burmistrz oznajmił:
- Nim zakończymy obrady, pragnąłbym przedstawić państwu szacownego gościa i
nowego mieszkańca Pickax, pana Jamesa Qwillerana.
Spadkobierca fortuny Klingenschoenów - jakże wysoki i postawny, a przy tym
noszący ogromne wąsy - powstał i skłonił się. Powitał go aplauz oraz wiwaty, jednak nikt nie
gwizdał, by wyrazić swój entuzjazm, ponieważ stanowiłoby to naruszenie obwiązującego w
Pickax prawa.
- Panie burmistrzu, panie i panowie radni, szanowna publiczności - zaczął - z radością
stwierdzam, że stałem się częścią społeczności, której wybrani przedstawiciele przejawiają
tak wielką troskę o wspólne dobro, obywatelską świadomość tudzież poczucie
odpowiedzialności, jeśli chodzi o potrzeby podatników. Nadzwyczaj uważnie wysłuchałem
światłej dyskusji dotyczącej sztandaru i pragnąłbym zaproponować pewne rozwiązanie. Po
pierwsze, proponuję zachować obecny sztandar, aby uczcić pamięć donatorki oraz jako obiekt
historyczny, oprawiając go w szkło i wieszając na ścianie. Po drugie, proszę o przyjęcie daru
z mojej strony w postaci nowego sztandaru, który zostanie wykonany na zamówienie, z
czystej wełny i jedwabnym podszyciem, ręcznie naszywanymi pasami i haftowanymi
gwiazdami oraz złotym frędzlem, które to zamówienie zostanie zrealizowane za
pośrednictwem biura projektowania wnętrz pani Amandy Goodwinter.
Rozległy się donośne wiwaty, które zakończyły się owacją na stojąco. Qwilleran
uniósł dłoń, by uciszyć publiczność.
- Wszyscy państwo zdajecie sobie sprawę z historycznego znaczenia rezydencji rodu
Klingenschoenów. Moim zamiarem jest przekazanie jej we właściwym czasie miastu Pickax
w charakterze muzeum.
Znów donośna owacja.
- Tymczasem przechowywane tam bezcenne zbiory znajdują się pod fachową opieką
osoby, która pełnić będzie funkcję konserwatora, dokona ich skatalogowania i będzie
kuratorem kolekcji. Jest ona wiarygodnym autorytetem w tej dziedzinie, a przybyła do nas z
Nizin. Pozwolę sobie przedstawić państwu panią Iris Cobb. Pani Cobb, zechce pani wstać.
Oczy pani Cobb lśniły bardziej niż kryształy górskie w oprawkach jej okularów, gdy
kłaniała się zebranym. Kiedy posiedzenie zostało zamknięte, Penelope stwierdziła dość
uszczypliwym tonem:
- No proszę, panie Qwilleran, jedna niespodzianka za drugą.
Odwiozła ich do domu, ale nie dała się zaprosić na drinka.
- Brat czeka na mnie w kancelarii - wyjaśniła. - Prowadzimy jutro sprawę w sądzie i
jeszcze dziś przed zakończeniem dnia musimy podjąć pewne istotne decyzje.
Pani Cobb też chciała już udać się na spoczynek.
- Powie pan, że jestem głupia, panie Qwilleran, ale muszę porządnie się wypłakać.
Jaka szkoda, że mój zmarły mąż nie mógł mnie widzieć dziś wieczorem i usłyszeć tych
wszystkich oklasków! A jak cudownie mnie pan przedstawił! To było takie... takie
wzruszające! - i pobiegła na górę.
Qwilłeran udał się więc do biblioteki, gdzie czekała na niego rosnąca z dnia na dzień
piramida nie załatwionej korespondencji. Uświadomił sobie, że za wspaniałomyślny gest
darowania miastu sztandaru czekać go może kara w postaci kolejnych stert listów. Postanowił
nie zwlekać dłużej i sięgnął po telefon, by zadzwonić do poczmistrzyni z Mooseville. W
słuchawce usłyszał głos jej męża.
- Cześć, Nick. Jak tam sprawy w Mooseville?
- Temperatura jest idealna, ale przydałby się deszcz. Niedawno widziałem cię na
rowerze. Skąd wytrzasnąłeś ten zabytek?
- Owszem, można by go odmalować - przyznał Qwilleran - ale najważniejsze, że
działa. Lubię jeździć na rowerze, lepiej mi się wtedy myśli. Za to nie lubię, kiedy uganiają się
za mną psy.
- W tym okręgu nie wolno im biegać luzem. Powinieneś złożyć skargę na policji. To
wbrew prawu!
- Póki co jakoś sobie radzę. Zawsze mam dla nich w zapasie kilka dosadnych słówek,
a na razie żaden jeszcze nie odgryzł mi nogi. Jak się miewa Lori? Chodzi jeszcze do pracy?
- Tak, ale już niedługo - odparł Nick. - Właśnie złożyła rezygnację.
- Napisała do mnie w sprawie pracy na pół etatu w charakterze sekretarki.
- A tak, jasne. Już oddaję jej słuchawkę.
Po drugiej stronie usłyszał dźwięczny głos Lori.
- Halo, Qwill? Dostałeś mój list?
Koko natychmiast znalazł się na biurku i zaczął trącać nosem w słuchawkę oraz
próbował ugryźć kabel. Rozpoznał głos rozmówczyni. Qwilleran odsunął go ręką.
- Dostałem, Lori. Mam tu całą masę listów, które na ciebie czekają. Jeśli Nick zechce
je odebrać, mogłabyś odpowiadać na nie w domu.
- Świetnie!
- Doskonale piszesz, poza tym chyba masz lepszą maszynę niż ja.
- Dziękuję. Nick podarował mi na urodziny elektroniczną maszynę do pisania. Tak
naprawdę to chciałam kolczyki z diamencikami, ale on jest taki praktyczny. Wiesz, jak to
inżynier.
- Chciałbym też cię o coś spytać, Lori, skoro tak dużo wiesz o kotach - Qwilleran
walczył o słuchawkę ze swoim ulubieńcem, który próbował mu ją odebrać. - Koko całymi
dniami przesiaduje na schodach, ale wyłącznie na trzecim stopniu. Potrafisz to jakoś
wytłumaczyć? - znów odepchnął Koko.
Lori odpowiedziała:
- Koty wszędzie zostawiają swój indywidualny zapach i lubią wracać w to samo
miejsce. Tworzą sobie w ten sposób jakby prywatne terytorium.
- Hm - zamyślił się Qwilleran. - Może masz rację.
Było dopiero wpół do jedenastej i kończył właśnie list do Pickax Thespians, grupy
teatralnej, grzecznie odrzucając propozycję odegrania roli Teddy’ego w sztuce Arszenik i
stare koronki, kiedy posłyszał dźwięki muzyki.
Z salonu dobiegły trzy wyraźne nuty: E, D, C. Koko znów grał na fortepianie.
Przynajmniej Qwilleran przypuszczał, że to jego sprawka, choć nigdy na własne oczy nie
widział, by kot dotykał klawiszy. Pani Cobb z pewnością byłaby przekonana, że czyni to
raczej duch nawiedzający rezydencję.
Zajrzał do salonu; Koko przechadzał się po nim z ostentacyjną nonszalancją.
Qwilleran podniósł go i bezceremonialnie posadził na stołku przed fortepianem.
- Dobrze, a teraz coś mi zagraj.
- Ik ik ik - odpowiedział Koko przymilnie i zabrał się do wylizywania tylnej części
swojego ciała.
- Nie bądź taki skromny. Pokaż, co potrafisz.
Qwilleran postawił kota na czterech łapach i chwyciwszy jego przednią łapkę,
wyciągnął ją w stronę klawiatury. Koko skręcił się w precel, dał susa między jego rękami na
podłogę i odszedł na sztywnych nogach, zadzierając z godnością ogon do góry, by powrócić
na swoje ulubione miejsce, czyli obserwować wydarzenia z trzeciego schodka.
Czy to przypadek, że nutki odegrane na fortepianie tworzyły początek melodyjki Trzy
ślepe myszki Qwilleran poczuł dobrze znany dreszczyk idący od wąsów. Czuł, że trójka musi
mieć tu jakieś znaczenie. „Były sobie świnki trzy"... do trzech razy sztuka... trzy po trzy... trzy
pstre przepiórzyce... gra w trzy karty... trzeci wymiar. Wszystko to nie miało najmniejszego
sensu.
Następnego ranka Qwilleran pił trzecią kawę, kiedy niespodziewanie pojawiła się
Amanda Goodwinter, trzykrotnie i nader niecierpliwie pociągając za rączkę dzwonka.
Wtargnęła do hallu odziana w wygnieciony kostium koloru khaki i płócienny kapelusz
golfowy; spod jego ronda wymykały się niesforne kosmyki włosów.
- Wpadłam zobaczyć, czy ten mój malarz w ogóle coś robi -oznajmiła.
Qwilleran nie mógł się nadziwić, że to samo nazwisko nosi Penelope z jej wymuskaną
elegancją i Amanda, w pełni ilustrująca określenie „strój niedbały": za długie rękawy, żakiet
zsuwający się z ramienia, jedna strona kołnierzyka bluzki na wierzchu, druga pod spodem.
- Co to za upiorny hałas? - zapytała.
- Birch Trevelyan naprawia drzwi - wyjaśnił Qwilleran. - Przepraszam na chwilę.
Mam coś dla pani - z zamkniętej na klucz szuflady biurka w bibliotece wyjął figurkę słonia. -
Mam wrażenie, że to pani własność.
- Gdzie, do diabła, pan to znalazł? - odwróciła słonika, żeby obejrzeć nalepkę.
- Pośród rzeczy niejakiej Daisy Muli. Znalazłem je, gdy sprzątałem na strychu.
- Ta rzecz znikła z mojego studia dobre sześć lat temu - oświadczyła projektantka. -
Rzeczywiście Daisy wtedy u mnie pracowała, ale ponieważ to był rok wyborów, myślałam,
że gwizdnął to jakiś cwany republikanin, w końcu to ich symbol - oddała figurkę
Qwilleranowi. - Proszę! Należy do pana. Niezły drobiażdżek, stary i teraz nie da się już takich
dostać.
- Nie, nie! Przecież to pani własność.
- Cicho! - ucięła Amanda. - Już dawno zaksięgowałam stratę, co ja z nim teraz zrobię?
A jak się panu podobało wczorajsze posiedzenie rady?
- To dla mnie nowe doświadczenie, gdy słyszę, jak przedstawiciele narodu mówią po
angielsku. Ani słowa o dekontekstualizacji, paradygmatach czy priorytetowości.
- Pańskie przemówienie zrobiło furorę, nie ma co. Całe to gadanie o
odpowiedzialności i troskliwości... Myślałam, że mnie szlag trafi, ale oni dali się na to nabrać.
- Nawiasem mówiąc, kim jest pan Hackpole? - spytał Qwilleran.
- To taki facet, przez którego wszystkich szlag trafia. Wszystkim rzuca kłody pod
nogi. Trzymaj się pan z daleka od Hackpole'a, bo ze znajomości z nim nic dobrego nie może
wyniknąć.
- Ten otyły radny wydawał się stawać po jego stronie w dyskusji na temat sztandaru.
- To był Scott Gippel. Boi się Hackpołe'a jak ognia. Są sąsiadami, a chociaż Hackpole
jeszcze do nikogo nie wygarnął z dwururki, to wpada w szewską pasję, kiedy ktoś wejdzie mu
na trawnik albo skarży się na jego psy.
- Co go ugryzło?
- Ciężarówka z piwem przejechała jego żonę, od tego czasu mu odbiło. Trzeba jednak
przyznać, że jeśli chodzi o interesy, nie stracił wyczucia. Sprzedaje używane samochody i
nieźle sobie radzi...! No dobra, chodźmy zobaczyć, jak idzie malowanie. Powinien pan
zamykać te drzwi kuchenne na klucz. Wie pan, teraz mamy tu od cholery turystów. W
mieście pełno różnego tałatajstwa, a nawalone to wszystko w trupa. Niedawno włamali się do
gabinetu doktora. Ukradli narkotyki i igły.
Gdy weszli do garażu, Qwilleran rzucił:
- Niech pani zerknie na tę wielką szafę. Myślałem, że to śmieć, tymczasem pani Cobb
twierdzi, że to Schrank z Pensylwanii, który ma sporą wartość kolekcjonerską.
Amanda prychnęła.
- Na moje oko to jednak śmieć.
- Możliwe. Chciałbym jednak prosić, żeby pani tragarze w wolnej chwili wnieśli ją do
domu. Będzie stała koło biblioteki.
- Też coś! - fuknęła.
Mrucząc coś do siebie pod nosem, wspięła się po schodach na górę, by dokonać
inspekcji odnawianego apartamentu. Zagroziła Steve'owi, że wywali go z roboty, o ile się nie
pospieszy, raz jeszcze z niedowierzaniem przyjrzała się malunkom Daisy, a potem poleciła
Qwilleranowi:
- Niech pan mnie odprowadzi do samochodu.
Gdy szli podjazdem w cieniu starych klonów, Qwilleran napomknął coś o pięknej
pogodzie.
- Drogi panie, zobaczymy, co pan powie, kiedy przyjdzie zima! - a potem dodała: -
Dam panu radę. Niech pan będzie ostrożny. Tu w Pickax każdą rozmowę ktoś słyszy. To
miasto uwielbia ploty. I jest tak, jakby wszędzie były ukryte mikrofony. Nie zdziwiłabym się,
gdyby mi powiedziano, że w skrzynkach kwiatowych na Main Street założono podsłuch.
Burmistrzowi też nie ufam. Całkiem miły gość, ale nie ufam mu ani za grosz. Więc niech pan
trzyma oczy i uszy otwarte i pilnuje języka za zębami.
- Na przykład w barze, tak?
- Albo w Country Clubie. Albo w kościele.
Amanda wcisnęła się za kierownicę, manewrując przy tym dość niezręcznie kolanami,
łokciami i biodrami. Uruchomiła silnik, jej wóz ruszył od razu pędem po podjeździe, ale
niemal natychmiast zahamowała z piskiem opon i wrzuciła wsteczny
- I niech pan uważa na moich krewnych! Niech pana nie omami złudny urok
Goodwinterów!
Tym razem odjechała na dobre, bezwzględnie wymuszając pierwszeństwo przy
włączaniu się do ruchu.
Qwilleran oniemiał. W Pickax było pełno Goodwinterów, a wszyscy byli ze sobą
spokrewnieni. Jeśli chodzi o Melindę, to nie było w niej nic „złudnego". Cenił jej poczucie
humoru - czasem cyniczne, zwykle frywolne. Wróciła właśnie z Paryża i już się z nią umówił,
licząc na relaksujący wieczór spędzony na miłej pogawędce, o ile nie na czymś więcej.
Melinda intensywnie uwodziła go od samego początku ich znajomości.
- To dobrze czy źle? - rzekł na głos, gdy wrócił do domu, żeby nakarmić koty. - Co
byście chciały dostać na śniadanie? Wołowinę „Oscar"? Coq au vinl Krewetki „dejonghe"? -
posiekał pieczeń pani Cobb i ułożył jej kawałki na talerzyku Royal Worcester, następnie polał
sosem z patelni, dorzucił nieco tartej marchewki i posypał żółtkiem jajka ugotowanego na
twardo. - Voila - rzekł.
Oba koty z zapałem przystąpiły do posiłku, skrzętnie omijając przy tym kawałeczki
marchwi.
Następnym gościem była Tiffany Trotter, ta sama czerstwa i krzepka wiejska
dziewucha, która zgłosiła się do pracy w charakterze gospodyni. Tym razem rozmawiali w
bibliotece, aby umknąć przed czynionym przed Bircha hałasem: stukaniem młotka, odgłosem
piłowania i muzyką z radia. Budował teraz półki na książki dla pani Cobb.
W bibliotece Tiffany omiotła spojrzeniem księgozbiór i sztukaterię na suficie.
- Ładny pokój - stwierdziła.
- Chciała pani rozmawiać ze mną w sprawie Daisy - przypomniał jej Qwilleran.
- Kiedyś tu pracowała.
- O tym wiem. Czy jest pani przyjaciółką Daisy?
- Byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółkami i... - wzruszyła ramionami, nie mogąc
znaleźć właściwego słowa. - Pomyślałam sobie, że to dziwne jakieś, bo wyjechała z miasta i
nic mi nie powiedziała. Nawet nie napisała - popatrzyła na Qwillerana, by sprawdzić jego
reakcję.
- Próbowała pani wtedy czegoś się o niej dowiedzieć?
- Zapytałam starszą panią, dla której pracowała, i usłyszałam od niej, że Daisy
wyprowadziła się na Florydę. Miałam wrażenie, że coś ją mocno wkurzyło.
- To się zdarzyło pięć lat temu. Jak długo byłyście przyjaciółkami?
- Od początku liceum. Dzieciaki z Dimsdale podjeżdżały busem do szkoły w Pickax i
wszyscy naśmiewali się z Daisy, bo nazywała się Muli. Ja tam ją lubiłam. Była inna. I ładnie
rysowała.
- Miała jakiegoś chłopaka?
- W szkole nie, dopiero potem miała różnych. Szkoły nie skończyła, nie podobało jej
się tam.
- Czy wie pani, kim byli jej przyjaciele?
- Faceci, i tyle.
- Kiedy opuściła miasto, była w ciąży. Wiedziała pani o tym?
- No... owszem.
- Czy mówiła coś o przerwaniu ciąży?
- O nie! - Tiffany ożywiła się po raz pierwszy podczas tej rozmowy. - Chciała urodzić
to dziecko. Chciała wyjść za mąż, tylko tamten facet chyba nie chciał.
- A kto był ojcem?
- No... nie wiem.
- Co na to wszystko matka Daisy?
Tiffany wzruszyła ramionami.
- Czy ja wiem? Ona nigdy nie opowiadała o swojej matce. Nie bardzo się ze sobą
dogadywały.
- Pani Muli zmarła kilka dni temu. Wie pani o tym?
- Ktoś mi powiedział.
Właśnie w takich chwilach Qwilleran najbardziej miał ochotę zapalić fajkę. Szkocka
mieszanka w ulubionej zagiętej fajeczce typu bulldog - tego mu właśnie było trzeba, by
ożywić szare komórki, zyskać na czasie i przygotować odpowiednie pytania. Niestety,
Melinda stanowczo nakazała mu zapomnieć o poczciwej starej fajce.
Spytał dziewczynę, czy napiłaby się piwa. Pomyślał, że może to ją rozluźni, bo
siedziała na samym skrawku czerwonej sofy.
- Raczej nie - odpowiedziała. - Zaraz muszę iść doić krowy.
- Myśli pani, że pani przyjaciółce mogło się stać coś złego?
Tiffany przesunęła językiem po wargach.
- Czy ja wiem? Tak tylko sobie myślę, że to jakieś dziwne. Wyjechała i nie odezwała
się do mnie ani słowem. Nikogo innego to nie obchodzi, więc przyszłam do pana.
Gdy Qwilleran odprowadzał ją do drzwi wejściowych, Birch przenosił właśnie swoje
narzędzia i nieszczęsny radiomagnetofon z miejsca na miejsce.
- Co tu porabiasz, laleczko? - spytał ją rubasznym tonem. - Szukasz roboty? A co z
tym frajerem, za którego wyszłaś? Myślałem, że do tej pory już będziesz miała brzucho. Baa-
a-a-a?
Tiffany zerknęła na niego z ukosa i uśmiechnęła się nieśmiało.
- Daruj sobie ten flirt i lepiej powiedz mi, kiedy wreszcie będzie zamek w drzwiach
kuchennych.
- Przyszedł wczoraj pocztą lotniczą z Nizin - odparł Birch. - Jutro będzie
zamontowany. Słowo honoru.
Qwilleran spoglądał w ślad za Tiffany. Przeszła przez ogród i odjechała półciężarówką
zaparkowaną po drugiej stronie ulicy.
Dlaczego nie zajechała na podjazd? Miejsca przecież nie brakowało. Zastanawiająca
też była jej niema reakcja na zaczepki Bircha.
- Cholera! - rzekł Qwilleran na głos.
Trzeba było ją zapytać dlaczego do niego przyszła. Kto jej powiedział, że Qwilleran
interesuje się losami Daisy?
Tutaj dzieje się coś, o czym nie wiem - pomyślał - a za to ona wie więcej, niż chce
powiedzieć. Tak to zwykle się dzieje w małych miasteczkach. Z pozoru wszyscy są przyjaźni,
otwarci, a gdzieś pod tym wszystkim kryje się posępna sieć intryg i podchodów.
Rozdział dziewiąty
Qwilleran spotkał się z Melindą na kolacji w „Old Stone Mili", dawnym młynie
przekształconym na restaurację. Przebudowy dokonano z wielką pieczołowitością o
historyczny zabytek, wykazując niestety w tej dziedzinie znacznie więcej troski niż w kwestii
przyrządzania smakowitych posiłków. Tym niemniej panowała tam miła atmosfera,
sprzyjająca poufałej rozmowie. Zamówił szampana, by uczcić jej powrót, dla siebie wziął coś
bezalkoholowego.
- Jak tam Paryż? - spytał.
- Pełen Amerykanów. Następna konferencja odbędzie się w Australii. Mógłbyś
pojechać ze mną, kochanie.
Za drogo - pomyślał odruchowo. W następnej chwili zdał sobie sprawę, że może z
czystym sumieniem usunąć takie określenie ze swojego słownika. Niełatwo mu było
przystosować się do radykalnie odmiennej sytuacji finansowej.
- Nie lubię podróżować samotnie - mówiła dalej Melindą. - Nie lubię nawet mieszkać
sama - jej rzęsy zatrzepotały zachęcająco.
- Zaczekaj z tym mruganiem - zaśmiał się Qwilleran. - Przecież nawet jeszcze nie
zjedliśmy zupy.
- Działo się coś ciekawego pod moją nieobecność?
Nie szczędząc detali, opisał wielki spór o sztandar.
- Ten Blythe to interesujący facet - stwierdził. - Potrafi się wysławiać i wyjątkowo
sprawnie poprowadził zebranie. Co to za gość? Skąd się wziął?
- Z zawodu jest doradcą inwestycyjnym. Jego matka była z Goodwinterów. Swego
czasu był dyrektorem liceum, ale od kilku lat już nim nie jest, a to z powodu pewnego
skandalu.
- Co się wydarzyło? - Qwilleran jako dziennikarz czuł się upoważniony do wścibstwa.
- Trochę za bardzo się zaprzyjaźnił z niektórymi uczennicami. Jednak uszło mu to na
sucho, tylko dostał po łapie i poproszono go, żeby złożył rezygnację. Każdy inny podwinąłby
ogon i uciekł z miasta, ale nie on. Goodwinterowie tak łatwo nie dają za wygraną.
Wystartował w wyborach na burmistrza i wygrał przytłaczającą większością głosów.
Na wyraźne żądanie Melindy zamówili ravioli.
- To specjalność tego lokalu. Kupują mrożone, dzięki czemu jest to jedyna rzecz w
jadłospisie, której kucharz nie może schrzanić.
- Temu miastu naprawdę przydałaby się porządna restauracja.
- Lanspeakowie otwierają knajpę, może słyszałeś? Sporo podróżują i potrafią docenić
dobrą kuchnię, więc miejmy nadzieję, że wreszcie powstanie oaza na tej pustyni frytek i
keczupu. A co tam słychać w twoim pałacu?
- Zjawiła się wreszcie pani Cobb. Zamówiłem zamszową sofę do mojej pracowni. No i
w końcu mamy zamek w drzwiach kuchennych. Birch przychodzi prawie codziennie,
naprawia kolejne drzwi i puszcza na cały głos muzykę z tego swojego okropnego radia.
Dzisiaj pojechał na ryby, w domu panowała taka cisza, że koty chodziły na paluszkach.
- Czy Koko nadal wyrzuca odwiedzające cię kobiety z domu, gdy minie jedenasta?
- Nie miej mu tego za złe - Qwilleran rozłożył ręce. - Po prostu jest przyzwyczajony,
że o tej porze gasimy światło. Wyobraź sobie: nie dość, że wie, która jest godzina, ale chyba
też potrafi liczyć. Regularnie rozsiada się na trzecim stopniu schodów, właśnie na tym, a nie
na żadnym innym z dwudziestu jeden stopni.
- Trzecim od góry czy trzecim od dołu? Bo jeżeli liczy od góry, to być może z jego
punktu widzenia jest to stopień osiemnasty - zauważyła, a w jej zielonych oczach pojawiły się
figlarne błyski.
Potem Qwilleran opowiedział jej o metrowych lichtarzach w srebrnym skarbcu.
- Jeśli postanowię wydać proszoną kolację, czy zechcesz pełnić funkcję gospodyni?
- Zrobię, co zechcesz, kochanie - odparła, czemu towarzyszyło przeciągłe spojrzenie
zielonych oczu.
- Mój dawny redaktor z „Fluxion" przylatuje tu na kilka dni. Pomyślałem też sobie, że
mógłbym zaprosić Penelope i Alexandra oraz kilka innych osób z Pickax oraz Mooseville.
Pani Cobb zaoferowała swe usługi w charakterze kucharki.
- Jest dobra?
- No cóż, robi najlepsze na świecie mięso duszone z warzywami, tort kokosowy i
makaron z roztopionym serem.
- Mój drogi, nie możesz podawać makaronu do metrowych lichtarzy stojących na
stole. Trzeba postarać się, żeby wypadło to elegancko. Sześć dań, na początek koniecznie
ślimaki... kamerdyner podający drinki w oranżerii. Do stołu powinni podawać dwaj lokaje,
oczywiście w sali jadalnej. Do tego trio smyczkowe szalejące w cieniu doniczkowych palm.
- Mam nadzieję, że nie mówisz poważnie - zaniepokoił się Qwilleran.
- Oczywiście, że mówię to całkiem serio. Nie zdążymy rozesłać drukowanych
zaproszeń, więc będziesz musiał do nich wszystkich zadzwonić, choć nie jest to
najwłaściwsza forma, kiedy się planuje naprawdę wytworne przyjęcie.
- Kto by się przejmował takimi rzeczami?
- Kto jak kto, ale Penelope z pewnością zwróci na to uwagę. Penelope jest osobą, która
po dziś dzień je lody widelcem - stwierdziła Melinda z kpiącym uśmieszkiem. - Pod
względem towarzyskim stanowi relikt epoki edwardiańskiej. Moja prababcia miała szesnaście
książek dotyczących etykiety. W tamtych czasach ludzie nie przejmowali się, że mogą
przybrać na wadze, i nie starali się wejść w kontakt ze swoją podświadomością. Ich główną
troską było to, czy można jeść puree ziemniaczane przy użyciu noża.
Nie chciała deseru, zadowalając się resztką szampana, natomiast Qwilleran skusił się
na lody w cieście francuskim. Otrzymał talerz, na którym po kałuży sosu czekoladowego
pływała kula ciasta skrywająca w swym wnętrzu upragniony przysmak. Wszelkie wysiłki
zmierzające do przebicia nieprzeniknionej skorupy kończyły się jedynie tym, że owa kula
ślizgała się i przesuwała na wszystkie strony, grożąc upadkiem na podłogę.
Z każdym łykiem szampana Melinda coraz bardziej zapalała się do pomysłu
wyprawienia przyjęcia.
- Na cześć twojego redaktora powinniśmy postarać się o potrawy charakterystyczne
dla naszego regionu, przede wszystkim pasztet z bażanta i rukiew wodną w galaretce. Jest
taka sekretna zatoczka na Ittibittiwassee, gdzie można dopłynąć tylko kajakiem, i tam właśnie
rośnie rukiew. Lubisz wiosłować?
- Wręcz przeciwnie - stwierdził Qwilleran.
- Potem przychodzi kolej na rybę, może podamy krokiety z łososiem czawycza? -
kolejny łyczek szampana. - Jako danie główne proponuję jagnięcinę bucheronne z młodymi
ziemniakami z Moose County i grzybami, choć w tym roku może trochę na nie za sucho -
znów łyk. - Potem sałatka z domowych szparagów w sosie winegret. Jak się na to
zapatrujesz?
- Nie zapominaj o deserze. Wolałbym coś innego niż lody zapiekane w cieście
francuskim.
- Co powiesz na tort biszkoptowy z dzikimi malinami? Będziemy też potrzebowali
dwóch czy trzech gatunków wina. Mogę gwizdnąć parę flaszek z piwniczki taty.
- Mam nadzieję, że w Moose County aż roi się od kamerdynerów i lokai - powiedział
Qwilleran.
- Owszem, to jest pewien kłopot - przyznała Melinda - ale... przecież możemy
zaangażować w to aktorów z Pickax Thespians. Larry Lanspeak grał tytułową rolę w sztuce
Jeeves, będzie z niego idealny kamerdyner.
- Nie mówisz przypadkiem o właścicielu domu towarowego?
- No jasne, że o nim! Będzie zachwycony! Bracia Fitch przyjechali na wakacje z Yale.
Mogliby ubrać się w kostiumy z The Student Prince i odegrać lokajów. Oczywiście najpierw
zrobimy próbę, będą musieli odegrać swoje role z kamiennymi twarzami... Penelope dostanie
zawału!
Qwilleran żadną miarą nie mógł uwierzyć, że którykolwiek z tych pomysłów może
wypalić, miło jednak było słuchać, jak Melinda fantazjuje pod wpływem szampana.
- A skąd wytrzaśniemy tercet smyczkowy?
Zamknęła oczy w zamyśleniu.
- Tata opowiadał coś o trzech muzykach, którzy przed drugą wojną światową grywali
walce Straussa za palmami w hotelu „Pickax".
- Obawiam się, że ci ludzie już dawno pomarli, Melindo.
- Niekoniecznie. Mieszkańcy Moose County są długowieczni.
Gdy wychodzili z restauracji, pochwalił ją:
- Wymyśliłaś bardzo zabawny scenariusz przyjęcia. Szkoda tylko, że nierealny.
- Jak to nierealny? - oburzyła się. - Mam wszystkie przepisy kulinarne mojej mamy, a
szczegóły dopracuję z panią Cobb. Ty musisz tylko za to wszystko zapłacić.
Zajrzeli do mieszkania Melindy, by rzucić okiem na podręczniki dobrych manier
odziedziczone po prababci, toteż Qwilleran wrócił do domu bardzo późno, a za to w
świetnym humorze, nucąc melodyjkę z The Student Prince. Gdy przekręcał klucz w nowym
zamku kuchennych drzwi, dosłyszał zrzędzenie Koko.
- Nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy - pouczył go Qwilleran. - Zajmij się lepiej Yum
Yum.
Nim udał się na spoczynek, dokonał jak zwykle inspekcji domostwa, gasząc wszędzie
światła, sprawdzając, czy okna są pozamykane, i sprawdzając pobieżnie, czy nie znikło nic z
francuskich brązów, chińskiej porcelany, weneckiego szkła i georgiańskich sreber. Wszystko
było na swoim miejscu, tylko w kuchni nie wiedzieć czemu stołek znalazł się na samym
środku pomieszczenia.
Kiedy Qwille;an opowiedział o tym zjawisku pani Cobb następnego ranka, zawołała:
- Mówiłam panu, że tu dzieje się coś niezwykłego! Teraz musi mi pan uwierzyć! Mało
tego, wczoraj po zgaszeniu świateł słyszałam, jak ktoś próbuje grać na fortepianie.
W planie dnia Qwilleran miał lunch o dwunastej z członkami Klubu Entuzjastów
Pickax, a następnie wyprawę na lotnisko, by odebrać stamtąd Archa Rikera. Najpierw jednak
zatelefonował do wszystkich swoich gości, zapraszając ich na uroczystą kolację. Wszyscy
przyjęli zaproszenie z chęcią pomimo rychłego terminu.
Penelope oznajmiła:
- Mój brat wraca z Waszyngtonu dziś wieczorem. Z przyjemnością się zjawimy. Stroje
wieczorowe?
- Mile widziane, ale nie konieczne - odpowiedział Qwilleran. - Jednak Melinda
prosiła, żebym pani przekazał, iż włoży długą suknię.
- Doskonale.
Amanda była wprost zachwycona.
- Nikt nie zapraszał mnie na żaden koktajl ani kolację już od niepamiętnych czasów!
Otrzepię moją suknię wieczorową z naftaliny.
Juniorowi Goodwinterowi polecił:
- Tylko nie przynoś swojego notesu. Jesteś zaproszony jako gość, nie jako reporter.
Popytaj znajomych, może uda ci się pożyczyć od kogoś krawat.
Po drodze na spotkanie Qwilleran odwiedził „Scotties Mens Shop" i kupił nowiutki
krawat dla siebie, choć jego zdaniem cena wołała o pomstę do nieba.
Podczas klubowego lunchu nikt nie miał na sobie czapki z daszkiem. Wszyscy
wpływowi obywatele społeczności zgromadzili się w prywatnej salce „Old Stone Mili" przy
ravioli z mrożonki odgrzewanych w mikrofalówce. Rozpoznał pośród nich burmistrza
Blythe'a, doktora Halifaksa Goodwintera, komisarza Brodiego i skwaszonego pana Coopera.
Ponieważ przewodniczący Goodwinter nadal przebywał jeszcze w Waszyngtonie, a
wiceprezes Lanspeak odchorowywał lot przez Pacyfik, gościa, który miał zabrać głos, w
kwiecistych słowach przedstawił Nigel Fitch.
- Panowie - rozpoczął Qwilleran - z początku żywiłem mniemanie, że określenie
„Niziny" ma charakter czysto geograficzny. Teraz zdaję już sobie sprawę, że chodzi tu o coś
zgoła innego. Podczas gdy w Moose County cieszymy się idealną temperaturą, tam, w dole,
jest istne piekło - słowa te zostały wynagrodzone oklaskami przez członków klubu. - Nie
tylko z racji pięknej pogody - mówił dalej - raduje mnie pobyt w tej pięknej krainie. Od mego
tu przybycia ani razu nie zostałem napadnięty, nie otrułem się tlenkiem węgla i nie potrąciła
mnie ciężarówka - znów rozległy się oklaski. - Tym niemniej musiałem zarzucić zwyczaj
pogwizdywania - na to roześmieli się wszyscy oprócz Coopera. - Całe moje dotychczasowe
życie spędziłem aktywnie, poświęcając się pracy, toteż i teraz czuję potrzebę, by oddać się
jakiejś pożytecznej działalności mającej na celu poprawę warunków życia tutejszych
mieszkańców. Rozważałem więc możliwość urządzenia sali gimnastycznej i studia fitness
opodal „Otto’s Tasty Eats" - rozległy się chichoty - lub może otworzenia przedstawicielstwa
firmy sprzedającej środki przeciwko komarom w Mooseville - te słowa skwitował głośny
śmiech. - Miałem też inny pomysł, mianowicie taki, żeby otworzyć szkółkę, w której
doskonalić swoje kwalifikacje mogliby tutejsi kierowcy.
W tej chwili cała sala ryknęła głośnym śmiechem.
Następnie Qwilleran wyłuszczył cele przyświecające Fundacji Klingenschoenów, gdy
zaś kłaniał się publiczności pośród końcowych oklasków, burmistrz Blythe wręczył mu
prawdziwy górniczy oskard w znakomitym stanie, jak najbardziej nadający się do użytku.
Gdy zamknięto zebranie, przedstawił mu się właściciel sklepu z artykułami żelaznymi.
- O ile dobrze zrozumiałem, panie Qwilleran, od teraz zacznie pan zamykać drzwi
kuchenne na klucz. Wcale nie taki zły pomysł, biorąc pod uwagę to, co się tu zaczyna
wyprawiać. To ja sprowadziłem dla pana ten zamek z Nizin. Przepiękny mechanizm, sprzęt
najwyższej klasy!
Następnie komisarz policji odprowadził Qwillerana na bok.
- Mówił mi pan o tej dziewczynie, która znikła pięć lat temu. Podobno ostatni raz
widziano ją siódmego lipca.
- Tego dnia po raz ostatni pojawiła się w pracy, tak wynika z rejestrów dotyczących
zatrudnienia personelu pani Klingenschoen.
- Od samego początku ta data wydawała mi się skądś znajoma, coś mi się z nią
kojarzyło - stwierdził Brodie. - Byłem wtedy zastępcą szeryfa. Otóż siódmego lipca tamtego
roku w jednej z dawnych kopalń nastąpiło poważne tąpnięcie. Pamiętam, że musieliśmy
otoczyć to miejsce liną i przez całą dobę pilnował go któryś z naszych ludzi, dopóki nie
postawiono ogrodzenia. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale na wszelki wypadek
chciałem panu o tym powiedzieć.
Jakiś mężczyzna o jasnych przylizanych włosach przedstawił mu się jako Sam Gafner,
pośrednik handlu nieruchomościami. Jeszcze nim otworzył usta, Qwilleran wiedział już z całą
pewnością, że ma do czynienia z zawodowym sprzedawcą.
- Może byłby pan zainteresowany korzystną inwestycją, panie Q? Wiem przypadkiem,
że wkrótce ten lokal będzie na sprzedaż. Ładna nieruchomość, niezły lokal, trzeba tylko, żeby
ktoś zadbał o kuchnię.
W nastroju podniosłym za sprawą odblasków i komplementów Qwilleran wyruszył w
drogę na lotnisko, by spotkać się z Archem Rikerem.
Redaktor wysiadł z samolotu i rozejrzał się wokół. Nie posiadał się ze zdumienia.
- To jest lotnisko? To ma być terminal? Myślałem, że mieliśmy awaryjne lądowanie
na jakimś boisku do piłki nożnej, a w tej ruderze są szatnie dla zawodników, tylko ktoś na
maszcie zawiesił dużych rozmiarów skarpetę.
Qwilleran uścisnął jego dłoń.
- Cieszę się, że cię widzę. Jak minęła podróż?
- Jak za czasów braci Wright.
Qwilleran zaprowadził go do limuzyny Klingenschoenów.
- Mam nadzieję, że zabrałeś ze sobą wieczorową marynarkę?
Torby Rikera znalazły się w bagażniku, a smukły czarny pojazd popędził w stronę
miasta.
- Dziesięć mil prostej drogi bez jednego zakrętu, wzgórza, skrzyżowania, żadnych
zabudowań - stwierdził z uznaniem Qwilleran. - Nie ma czym się przejmować, pomijając
oczywiście jelenie, łosie, szopy pracze, skunksy i stanową policję. W tutejszych lasach sporo
jest zwierzyny. Wszyscy tu polują, mają strzelby i psy myśliwskie. .. A te znaki ostrzegawcze
oznaczają opuszczone kopalnie.
- Wyglądają niebezpiecznie - stwierdził Riker. - Założę się, że dzieciaki urządzają
sobie w nich szalone imprezy. Jak ci się podoba życie na pustkowiu?
Czekaj, aż zobaczysz kamerdynera i tercet smyczkowy - pomyślał Qwilleran, a głośno
powiedział:
- Całkiem, całkiem. Naprawdę. A koty nigdy dotąd nie miały tyle przestrzeni do
hasania. Koko jest w stanie pokonać dwadzieścia jeden stopni dwoma susami.
- Nauczył się jakichś nowych sztuczek?
- Słuchaj, ten zwariowany zwierzak zaczął teraz bawić się w listonosza. Kiedy
przychodzi poczta, wybiera listy, które uważa za istotne, a potem mi je przynosi.
- Pewnie nikt inny by w to nie uwierzył, ale ja akurat swoje wiem.
- W gruncie rzeczy to nie takie dziwne. Po prostu rozpoznaje zapachy. Przynosi mi
listy od ludzi, których zna, z domów, gdzie hoduje się koty, i miejsc, w których kiedyś
mieszkał.
- Słyszałem, że pani Cobb zatrudniła się u ciebie - rzucił Riker, zbliżając się do
drażliwego tematu.
- Pogadamy o tym wszystkim, kiedy wrócimy do domu i siądziemy sobie przy drinku
- zaproponował Qwilleran. - Jak tam sprawy we „Fluxion"?
- Jakoś się żyje. Byle do emerytury!
- Nie widziałeś jeszcze „Pickax Picayune"! Trzeba szkła powiększającego, żeby
odczytać tytuły. Piszą tam o wszystkich proszonych herbatkach i kto jadł kurczaka na kolację.
- To znaczy, że jesteście odcięci od świata i wiadomości?
- Na szczęście dociera tu stanowe wydanie „Fluxion", dzięki czemu zachowujemy
kontakt z rzeczywistością i słyszymy o wojnach, klęskach żywiołowych, zamachach,
rozruchach, rzeziach i innych interesujących ciekawostkach. Radio PKX FM zawiadamia nas
o kraksach samochodowych, wypadkach przy polowaniu oraz spalonych stodołach.
Włączył samochodowy odbiornik.
- Obawiam się, że właśnie przegapiliśmy wiadomości o szóstej.
Prezenter kończył zdanie:
„...spadła z traktora na farmie będącej własnością jej ojca, Terrencea Kilcally, lat
czterdzieści osiem. Ciągnik następnie wjechał do rowu, gdzie się przewrócił. Zastępca szeryfa
poinformował PKX FM, że traktor jechał dalej, po czym wpadł do rowu i wywrócił się... w
tej chwili w Pickax mamy dwadzieścia trzy stopnie".
- W Pickax nikt nie potrzebuje klimatyzacji - poinformował Qwilleran, pokazując
przyjacielowi co ważniejsze siedziby na Goodwinter Boulevard. - W tych kamiennych
budynkach przez całe lato panuje miły chłód. Mają ściany grube na ponad pół metra.
Gdy zatrzymali się przed rezydencją K, Riker, choć mocno zblazowany po dwudziestu
kilku latach redagowania sensacyjnych wiadomości, był jednak pod wrażeniem jej splendoru.
- Qwill, przecież w czymś takim nie da się mieszkać! Toż to mały Wersal! Pałac
Buckingham pośród północnych ostępów!
- Nie wymyślaj tytułów, tylko powiedz mi, czego się napijesz.
- Znów jestem na etapie koktajli z martini. Sam zmieszam, bo odkąd wyrzekłeś się
trunków, straciłeś wyczucie.
Qwilleran nalał sobie soku z białych winogron, nie zapominając przy tym o Koko.
- Pamięta mnie - ucieszył się Riker, gdy kot zaczął ocierać się o jego nogi.
- Poza tym wie, że masz w domu koty. Jak tam Punky i Mibs?
- Może siądźmy? - w głosie Rikera nagle dało się słyszeć znużenie. Poszli ze
szklankami do oranżerii. - Otóż widzisz - ciągnął drżącym głosem - musieliśmy się ich
pozbyć. To była strasznie trudna decyzja, ale Rosie nie chciała ich wziąć, a dom trzeba było
sprzedać, musiałem przenieść się do hotelu. Oddaliśmy je jakimś ludziom... to były strasznie
fajne futrzaki i czułem się wyjątkowo parszywie, ale... po prostu nie miałem wyboru.
Obaj milczeli przez dłuższą chwilę, tymczasem Koko i Yum Yum weszły do oranżerii,
ułożyły się razem na poduszce wiklinowego fotela i zaczęły się wzajemnie wylizywać.
- Gdzie jest pani Cobb? - odezwał się wreszcie Riker.
- Poszła na spotkanie Towarzystwa Historycznego. Swoją drogą nigdy bym się nie
spodziewał, że sprzeda swój antykwariat.
- Byłeś zaskoczony, mówisz? To wyobraź sobie, jak ja się poczułem, kiedy Rosie
dostała jakiś tam mały spadek i zanim się zorientowałem, kupiła firmę pani Cobb razem z
domem, a następnie oznajmiła mi, że będzie tam mieszkać. Na Zwinger Street! Nie ma co,
niezłą dzielnicę sobie wybrała!
- Arch, co się stało z Rosie? Wiem tylko tyle, że kiedy dzieciaki wyprowadziły się z
domu, zapisała się na uniwersytet.
- Ano tak, zaczęła chodzić na wykłady i spotykać młodych ludzi. Przypuszczam, że od
tego wszystko się zaczęło. Widzisz, Rosie zawsze łatwo nawiązywała kontakt z młodzieżą,
sama jest taka młodzieńcza i pełna życia. Tyle że to trochę żałosne, kiedy ludzie w wieku
dojrzałym próbują odwrócić bieg czasu, przeżyć drugą młodość... Zwłaszcza gdy chodzi o
kobietę w średnim wieku i młodego faceta.
Qwilleran przygładził wąsy wierzchem dłoni.
- A co, jeśli mężczyzna w średnim wieku zadaje się z młodą dziewczyną?
Riker zamyślił się.
- Czy ja wiem? Różnie bywa.
Qwilleran zaproponował kolację w „Old Stone Mili".
- Nie spodziewaj się jakichś przysmaków, ale to miłe miejsce, a poza tym można
spokojnie porozmawiać.
Usiedli przy oknie, przez które widać było wielki młyn i obracające się koło młyńskie,
z którego nie spływała jednak ani kropla wody. W ruch wprawiał je silnik elektryczny, a
nastrojowy szmer strumienia dochodził z głośników, ponieważ efekty dźwiękowe nagrano na
taśmę.
Riker odetchnął głęboko.
- Ach, wiejska sielanka! Aż odechciewa się wracać do wielkiego miasta. No tak... a
nie tęskno ci do świata zbrodni i występku? Jak będziesz teraz żył bez morderstw?
Qwilleran zniżył głos:
- Prawdę mówiąc, stary, jest coś, co mocno mi daje do myślenia. Z rezydencji K
znikła pięć lat temu pewna dziewczyna, a coś mi mówi, że to bardzo brzydka historia.
Kwestia wibracji. Wiesz, o czym mówię.
Opowiedział Rikerowi o sprejowanych malowidłach, nutkach odgrywanych na
prastarym fortepianie i o tym, jak Koko odnalazł rzeczy Daisy na strychu.
- Tak na dobre zacząłem coś podejrzewać, kiedy znalazłem tę kartkę pocztową, która
miała być rzekomo napisana przez Daisy, tyle że nie jej charakterem pisma. Na razie
dowiedziałem się tyle, że dziewczyna była w ciąży i facet nie chciał się z nią ożenić.
- Wiesz, w dzisiejszych czasach to nie jest aż takim ewenementem. Moja córka chce
mieć dziecko, ale w żadnym wypadku nie zamierza wyjść za mąż. Tradycyjne pojęcie rodziny
chyba zanika.
- To trochę inna historia, a na prowincji sprawy wyglądają inaczej. Chodzi o
dziewczynę, która pechowo urodziła się po niewłaściwej stronie barykady i prawdopodobnie
małżeństwo oznaczałoby dla niej odmianę losu, a przynajmniej zmianę nazwiska, które jest tu
bardzo niemile widziane. No i popatrz, kiedy chciałem odwiedzić jej matkę i zadać parę
pytań, tak się akurat złożyło, że kobiecina przedawkowała - przynajmniej tak stwierdził
koroner.
- Zawsze pakujesz się w takie sprawy - zauważył Riker. - Skąd to się bierze? A kto
grał na fortepianie? Tylko nie mów mi, że kot!
- Kto wie? Słyszałem na własne uszy pierwsze nutki Trzech ślepych myszek. Jeżeli
nie Koko, to mamy do czynienia z duchem. Co wolisz.
Wrócili do domu wkrótce po zmierzchu. Migająca błękitna poświata pobłyskująca z
pierwszego piętra dowodziła, że pani Cobb udała się do swych apartamentów, by oddać się
oglądaniu telewizji.
- Drinka na dobranoc? - zaproponował Qwilleran.
W tej samej chwili obaj usłyszeli cztery dźwięki odegrane na fortepianie znajdującym
się w salonie: E, E, E, C - odbębnione głośno i wyraźnie.
Riker wzdrygnął się.
- A co to takiego?
- Piąta Symfonia Beethovena - wyjaśnił Qwilleran. - Teraz mi wierzysz?
Siedząc przy stole, wysłuchali wieczornych wiadomości nadawanych przez PKX FM
o jedenastej:
„Spór dotyczący zaanektowania terenów rozgrywający się między władzami okręgu a
władzami miejskimi przybrał dziś wieczorem podczas publicznych przesłuchań szczególnie
drastyczną formę, ponieważ doszło do rękoczynów, kiedy rozgniewany mieszkaniec uderzył
inspektora miejskiego. Clem Wharton nie złożył jednak skargi na napastnika, którym był
Herb Hackpole.
Rada edukacyjna opowiedziała się dziś jednomyślnie na rzecz podniesienia poziomu
nauczania. Przewodniczący rady powiedział naszemu reporterowi: «Naszym zdaniem należy
bezwzględnie podnieść poziom nauczania»".
Jak informowaliśmy wcześniej, na przedmieściach Pickax zginęła kobieta, która
spadła z traktora na farmie swojego ojca. Jednak bliższe oględziny zwłok, jak dowiadujemy
się od koronera, wykazały, iż Tiffany Trotter, lat dwadzieścia dwa, została zastrzelona
nabojem śrutowym. Śledztwo policyjne w toku".
Rozdział dziesiąty
Tej nocy Qwilleran nie mógł spać. Martwił się rozpadem małżeństwa swojego
przyjaciela, miał tremę wobec zbliżającej się perspektywy ambitnego przyjęcia, a przede
wszystkim sen z powiek spędzało mu zamordowanie Tiffany Trotter.
Opowiedział Rikerowi o tym, jak zainteresowały go losy Daisy, i dodał:
- Jeśli istnieje jakieś powiązanie między jej odwiedzinami u mnie oraz jej śmiercią, to
znaczy, że jestem na tropie.
- Tak, a również to, że możesz być następny na liście - zauważył redaktor. - Lepiej
uważaj na siebie.
Dość wcześnie rano zadzwonił telefon; Amanda Goodwinter jak zwykle od razu
przystąpiła do rzeczy.
- Mam problem. Muszę znaleźć innego malarza, który skończy tę pańską pracownię.
Wcale nie tak łatwo o kogoś do roboty. Nikomu się nie chce.
- A co się stało? - spytał Qwilleran otępiały jeszcze po źle przespanej nocy.
- Nie słucha pan radia? Ktoś zastrzelił Tiffany Trotter.
Jakoś nie mógł skojarzyć ze sobą tych dwóch faktów.
- No... tak, słyszałem.
- Steve był jej mężem - Amanda była już wyraźnie zniecierpliwiona. - Steve, czyli mój
malarz! Przez jakiś czas nie będzie mógł pracować.
- Nie wiedziałem - przyznał Qwilleran. -To straszne. Przecież w Moose County takie
rzeczy się nie zdarzają, prawda?
- To wszystko przez turystów! - warknęła projektantka. - Przyjeżdżają tu swoimi
fikuśnie pomalowanymi mikrobusami. Wszyscy są naćpani, mówię panu!
- Czy tak twierdzi policja? Nie znam jeszcze żadnych szczegółów.
- Francesca - to moja asystentka, jej ojciec jest komisarzem policji - otóż Francesca
mówi, że ich zdaniem to był jakiś maniak, po prostu świr, który przejeżdżał obok tej farmy i
miał pod ręką strzelbę dużego kalibru. Zdarzało się, że te dziwolągi z Nizin strzelały do krów,
ale to już przechodzi ludzkie pojęcie!
- Brodie prowadzi dochodzenie?
- To terytorium szeryfa, ale policja z Pickax mu pomaga.
Amanda dalej wyrażała swoje oburzenie, tymczasem Qwilleran zaczął się gorączkowo
zastanawiać: to wcale nie musiał być turysta, przecież w tej okolicy każdy ma myśliwską
strzelbę... Zazwyczaj pierwszym podejrzanym jest najbliższa osoba, w tym wypadku mąż.
Mogą istnieć dziesiątki rozmaitych powodów, które sprawiają, że nieprzyjaciel czy sąsiad,
czy nawet krewny decyduje się pociągnąć za spust... Kim są ci Trotterowie? Może wplątali
się w coś podejrzanego? Amanda mówiła właśnie:
- ...toteż staram się namówić kuzyna Steve'a, żeby dokończył robotę.
- Nie ma pośpiechu. Mogę poczekać, aż Steve się pozbiera.
- Do diabła, ale mnie się spieszy! Chcę skończyć robotę i dostać pieniądze!
Wykładziny już są. Zasłony gotowe... a tak z innej beczki, nie mogę już się doczekać tego
przyjęcia. Mam nadzieję, że ma pan jakiegoś dobrego burbona.
- Sądzę - stwierdził Qwilleran - że przypadnie pani do gustu mój gość z Nizin. Arch
Riker jest redaktorem w „Daily Fluxion".
- Będę starała się zachowywać przyzwoicie, chyba że sprowokuje mnie ktoś z
kuzynostwa, a wtedy nie ręczę za siebie!
- Może moglibyśmy panią podwieźć? Posłałbym Archa z limuzyną.
- Świetnie! - ucieszyła się Amanda.
Jeszcze przed południem Qwilleran i Riker wybrali się na spacer po mieście, by
podziwiać zdumiewającą scenerię, czyli całe stulecia architektury Starego Świata
zgromadzone w handlowym centrum miasteczka. Dom towarowy przypominał bizantyjski
pałac. Stacja benzynowa wyglądała niczym Stonehen.
W redakcji „Picayune" przedstawili się ojcu Juniora, właścicielowi i wydawcy gazety.
Senior Goodwinter był łagodnego usposobienia mężczyzną ubranym w skórzany fartuch, a na
głowie miał papierową czapeczkę wykonaną z poskładanej gazety.
- Czy to prawda, że większość składu wykonuje pan sam, i to ręcznie? - spytał
Qwilleran.
- Robię to od ósmego roku życia. Wtedy musiałem wchodzić na stołek, żeby sięgnąć
do górnych kaszt - oświadczył Senior z dumą. -To najprzyjemniejsza część mojej pracy.
Riker zauważył:
- „Picayune" to jedyna znana mi gazeta, która skutecznie oparła się
dwudziestowiecznej technologii i nowym trendom w dziennikarstwie.
- Dziękuję - odparł wydawca. - Nie zmieniła się ani na jotę od czasów, gdy założył ją
mój pradziadek.
Następnie obaj panowie udali się do kancelarii „Goodwinter & Goodwinter".
Qwilleran przeprosił Penelope z powodu niezapowiedzianego najścia.
- Chciałem tylko przedstawić pana Rikera i poprosić o kilka informacji.
- Zapraszam do sali konferencyjnej - powiedziała, ale jej służbowy uśmiech i dołeczki
na policzkach znikły w mgnieniu oka, gdy usłyszała pierwsze pytanie.
- Czy wie pani coś o tej dziewczynie, Tiffany Trotter, która została zamordowana?
- Co pan ma na myśli? - spytała ostrym głosem.
- Czy dysponuje pani jakimiś poufnymi informacjami dotyczącymi tej młodej kobiety,
jej rodziny, jej postępowania? Czy krążą jakieś pogłoski dotyczące przyczyn jej śmierci? Czy
mamy do czynienia z przypadkowym zabójcą, czy może chodzi o jakieś lokalne porachunki i
podejrzane koneksje?
- Obawiam się, że pomylił pan adresy, panie Qwilleran. Tutaj jest kancelaria prawna, a
nie agencja detektywistyczna albo biuro opieki społecznej - stwierdziła kąśliwym tonem. -
Czy wolno zapytać, dlaczego zadaje mi pan takie pytania?
- Proszę wybaczyć, powinienem jaśniej się wyrażać - zmitygował się Qwilleran. - W
pierwszym odruchu, kiedy usłyszałem o tym morderstwie, postanowiłem ufundować
stypendium dla młodzieży wiejskiej, które upamiętniałoby Tiffany Trotter. Zakładam
bowiem, że jest niewinną i przypadkową ofiarą. Jeśli jednak jej postać mogłaby wywoływać
jakieś' niepożądane skojarzenia, taki pomysł okazałby się zgoła niestosowny.
Na oblicze prawniczki powrócił uśmiech.
- Teraz już rozumiem, ale nie jestem w stanie od razu udzielić panu odpowiedzi. Mój
brat i ja rozważymy tę kwestię. Oboje z niecierpliwością oczekujemy jutrzejszego wieczoru i
pańskiego przyjęcia.
Po wyjściu z kancelarii Goodwinterów Qwilleran rzekł do Rikera:
- Robi się coraz bardziej drażliwa. Przepracowuje się. Jej brat spędza większość czasu
w Waszyngtonie i Bóg jedyny wie, czym tam się zajmuje. Tymczasem ona musi samodzielnie
prowadzić wszystkie sprawy firmy.
Punktualnie o dwunastej w południe z dachu ratusza rozległ się przeraźliwy ryk
syreny. Na ten sygnał miasteczko Pickax zamierało, a pracownicy udawali się do domów na
lunch. Nikt nie płacił podatków ani mandatów; nie sprzedawano samochodów ani batoników
czekoladowych; nie wypisywano recept ani nie wstawiano plomb. Działały jedynie służby
ratunkowe, a w centrum nie zamykała swoich podwoi tylko jedna mała restauracyjka.
Qwilleran i Riker weszli do niewielkiego baru, żeby zjeść po kanapce. Wsłuchując się
w gwar głosów, stwierdzili, że wszyscy mówią tu tylko o jednym.
- Byli małżeństwem najwyżej od roku. Sama uszyła sobie suknię ślubną.
- Zeszłego roku Tiff zdobyła więcej punktów podczas rozgrywek siatkówki niż
ktokolwiek inny.
- Mój brat był drużbą na ślubie Steve'a. Wszyscy faceci ubrani byli w białe fraki i
białe cylindry. Nieźle to wyglądało!
Gdy Riker i Qwilleran wrócili do domu, opodal garażu ujrzeli nieznaną półciężarówkę
cechującą się wyjątkowo wysokim zawieszeniem.
- A cóż tu robi to paskudztwo? - zdziwił się Riker.
- Nie mów tak - pouczył go Qwilleran. - W tutejszych stronach samochód terenowy
jest dla farmerów i sportowców tym samym, co dla mieszkańców Nizin prywatny
odrzutowiec. Zajrzę i zobaczę, czyj to wóz.
Nad garażem zastał malarza kładącego ostatnią warstwę na futrynie drzwi.
- Jest pan kuzynem Steve'a?
- Tak, robię za niego, dopóki nie wróci do pracy.
- Bardzo mi przykro z powodu Tiffany.
- Tak, ciężka sprawa. A wie pan co? Policjanci zgarnęli Steve'a, żeby go przesłuchać!
Przecież to wszystko jest postawione na głowie.
- Zwykła rutyna - pocieszył go Qwilleran. - Policja przypuszcza, że strzelał jakiś
turysta.
Malarz zrobił mądrą minę i stwierdził przyciszonym głosem:
- Mogliby ode mnie dowiedzieć się tego i owego, ale wiem dobrze, kiedy trzeba
trzymać gębę na kłódkę.
Qwilleran uznał to za typowo małomiasteczkową reakcję. Wszyscy znają odpowiedzi,
albo przynajmniej tak im się wydaje, albo choćby udają, że coś wiedzą. Nikt jednak nic nie
mówi.
Riker znalazł hamak w ogrodzie na tyłach domu i zabrał się do lektury „Picayune". W
kuchni pani Cobb ucierała odfiletowanego bażanta na pasztet.
- Była tu policja! - oznajmiła. - Chcieli wiedzieć, czy wczoraj po południu Steve był w
pracy, i teraz dzięki mnie ma alibi. Pił ze mną piwo dokładnie wtedy, kiedy zastrzelili jego
żonę. To taki miły młody człowiek, strasznie mi go żal.
- Jakoś tu dziwnie cicho. Gdzie się podziewa Birch?
- Pojechał na ryby. Ma złowić łososia do krokietów.
- Czy wszystko poza tym przebiega po pani myśli?
- Jak najbardziej, tylko Koko zachowywał się trochę dziwnie, drapał w drzwi do
schowka i skakał do klamki.
- Tam schowałem tę walizkę pachnącą stęchlizną, a on oczywiście ją wyczuwa. Nic
nie umknie jego uwadze. Pora już pozbyć się tych starych gratów.
Koko dosłyszał swoje imię i nadbiegł czym prędzej.
- Ik ik ik - stwierdził rzeczowym tonem.
- Już dobrze, dobrze, zaraz wyrzucę te śmierdzące ciuchy.
Qwilleran zaniósł karton z zimowymi rzeczami Daisy i wrzucił go do kosza w garażu,
po czym wrócił, żeby zabrać walizkę. Był w połowie drogi do drzwi, kiedy usłyszał donośne
miauknięcie. Nie były to zwykłe kocie pogaduszki typu „pora na kolację" albo „poczta
przyszła" czy „gdzie jest Yum Yum?". Był to nakaz, zdecydowany i stanowczy.
Qwilleran stanął jak wryty. Dlaczego Koko nagle znów zaczął interesować się tą
walizką? Nie pudłem, tylko walizką. Nie wahając się już ani chwili, zawrócił i zaniósł ją do
biblioteki. Koko podążał za nim, wielce podekscytowany.
Qwilleran raz jeszcze przejrzał zawartość, przyglądając się każdemu z tych żałosnych
ciuszków osobno w nadziei, że natrafi na ślad lub któraś z rzeczy naprowadzi go na jakąś
myśl. Wreszcie gdy walizka była już pusta, jego oczom ukazała się rozdarta tandetna
podszewka.
- Yow! - rzucił Koko, który przyglądał się uważnie każdemu jego ruchowi.
Rozdarta podszewka! Teraz najwyraźniej nie tylko kot, ale i jego własne wąsy chciały
Qwilleranowi coś powiedzieć. Przesunął dłonią po dnie walizki. Pod powierzchnią
wyświechtanej i poplamionej tkaniny wyczuł coś płaskiego, prostokątnego. Wsadził rękę pod
spód; rozdarła się jeszcze bardziej, ukazując kopertę - białą kopertę bez żadnych napisów.
Wewnątrz znajdował się plik banknotów - świeżutkich, niezniszczonych studolarówek. Było
ich dziesięć.
- Yow! - skonstatował Koko.
Qwilleran zaczął się zastanawiać. Skąd ona wzięła tyle pieniędzy? Ukradła je? Czy
ktoś ją przekupił? Dał pieniądze, żeby wyjechała z miasta? Czy miały to być środki na
przerwanie ciąży?
Daisy mogła nie zdawać sobie sprawy z wartości kościanej figurki. Mogła nawet
zapomnieć w pośpiechu o złotej bransoletce. Jednak jeśli trafiło jej się tysiąc dolarów
gotówką, trudno przypuszczać, żeby je zostawiła, wyjeżdżając z miasta... o ile w ogóle
kiedykolwiek je opuściła.
Qwilleran postanowił, że po proszonej kolacji utnie sobie jeszcze jedną pogawędkę z
komisarzem policji.
Rozdział jedenasty
Nadszedł dzień przyjęcia. Na czas pospiesznej krzątaniny koty zostały zesłane do
sutereny - dopóki ich gwałtowne protesty nie stały się bardziej uciążliwe od ich zwykłego
plątania się pod nogami.
Pani Cobb zwijała krokiety i smarowała jagnięcinę czosnkiem. Pani Fulgrove
prasowała obrusy, pucowała srebro i wypisywała swą nieskazitelną kaligrafią karteczki z
nazwiskami gości oraz koperty dla panów, była zresztą wniebowzięta, kiedy ją o to
poproszono. Z kwiaciarni przywieziono pełną ciężarówkę kwiatów. Dwa końcowe segmenty
długiego stołu usunięto, by mogło przy nim siedzieć wygodnie dziesięć osób, a Melinda
zajęła się zgodnym z etykietą rozstawieniem talerzy, posługując się przy tym miarką.
Wszystkie te gorączkowe przygotowania wprawiły Qwillerana w podenerwowanie.
Nigdy przedtem nie był gospodarzem formalnego przyjęcia, zawsze przyjmował swych gości
w jakiejś restauracji albo klubie. Tak więc gdy Riker pożyczył samochód i wybrał się na
wycieczkę po okolicy, Qwilleran dla uspokojenia wybrał się na rowerową przejażdżkę.
Objechawszy swą zwykłą codzienną trasę, czyli po przejechaniu około dziesięciu mil,
znalazł się już w granicach miasta. Nagle ujrzał groźnie wyglądającego psa wyposażonego w
pełny zestaw ostrych zębów, który wybiegł z podwórza jakiegoś domu i z głośnym ujadaniem
popędził prosto ku niemu, kłapiąc paszczą niebezpiecznie blisko jego łydek. Qwilleran
wrzasnął na niego i gwałtownie skręcił w lewo. Rozległ się pisk opon, jadący za nim
samochód zahamował gwałtownie.
Ktoś zawołał psa. Bestia posłusznie wróciła na podwórze, gdzie jeszcze dwa psy
szarpały się na łańcuchach, wściekle szczekając.
Qwilleran podszedł do samochodu, aż kipiąc ze złości.
- Widziała pani, jak ten pies się na mnie rzucił?
Kobieta za kierownicą odpowiedziała:
- Jestem wstrząśnięta. Byłam pewna, że pana uderzę. Coś strasznego! To powinno być
zabronione.
- Zabronione? Pewnie, że jest zabronione! To wbrew prawu. Zamierzam złożyć
formalną skargę. Czy będę mógł podać pani nazwisko jako świadka?
Zrobiła niewyraźną minę.
- Bardzo chciałabym panu pomóc, ale... mój mąż nie życzyłby sobie, żebym była
zamieszana w taką sprawę. Bardzo mi przykro.
Qwilleran bez słowa odwrócił się, wsiadł na rower i popedałował prosto na komisariat.
Komendant Brodie siedział za biurkiem.
- Coraz więcej papierkowej roboty! Wynaleźli komputery, żeby ułatwić nam życie, i
dopiero wszystko się pokomplikowało - poskarżył się, nim Qwilleran zdążył otworzyć usta.
- Co mogę dla pana zrobić, panie Q?
Qwilleran opowiedział o swoim przeżyciu dotyczącym spuszczonego z łańcucha psa,
podając przy tym nazwę ulicy i numer domu.
- Ten bydlak może być chory na wściekliznę - stwierdził - a ja cudem uniknąłem
śmierci.
Brodie rozłożył bezradnie ręce.
- Znów ten Hackpole! Wciąż ten sam problem. Ostrzegaliśmy go wielokrotnie. Nie
możemy jednak zrobić nic więcej, o ile nie pójdzie pan do magistratu i nie podpisze skargi.
Nikt z tutejszych się na to nie odważy.
- Co to za jeden ten Hackpole? Czy był kiedyś taksówkarzem w Nowym Jorku?
- Urodził się tutaj, ale przez dłuższy czas pracował na Wschodzie, chyba w Newark.
Wrócił kilka lat temu. Prowadzi warsztat i handluje używanymi samochodami.
- Czy to coś da, jeżeli złożę skargę?
- Szeryf dostarczy mu wezwanie i za jakieś dwa czy trzy tygodnie odbędzie się
wstępne przesłuchanie stron przed sędzią.
- Zrobię to - zapewnił go Qwilleran. - Niech pan poradzi szeryfowi, żeby zaszczepił
się na wściekliznę i włożył pancerne spodnie!
Gdy wrócił do domu z rowerowej wycieczki, był jeszcze bardziej zdenerwowany niż
przedtem, lecz widok oczekujących go wspaniałości spowodował, że złość ulotniła się bez
śladu.
W sali jadalnej srebro i kryształy lśniły na białym adamaszku, a pomiędzy dwoma
wyniosłymi kandelabrami królowała wiktoriańska patera, na której rozłożono przyozdobione
kwiatami owoce, orzechy i płatki miętowe.
O siódmej Melinda przebrała się w suknię wieczorową z zielonego szyfonu - pod
kolor oczu. Qwilleran odziany w lepszy ze swych dwóch garniturów oraz w nowym krawacie
wyglądał niemal elegancko; jego włosy i wąsy zostały przystrzyżone, a dzięki dwóm
tygodniom rowerowych przejażdżek zyskał opaleniznę i stracił nieco w pasie.
Riker został wysłany po Amandę. Co do kotów, postanowiono wreszcie, że wolno im
będzie przyłączyć się do towarzystwa. W przeciwnym wypadku ich bezustanne wycie
obróciłoby wniwecz wszelkie wysiłki trzech starszych panów, którzy właśnie stroili w hallu
swoje instrumenty.
Odgrywający rolę kamerdynera sympatyczny właściciel domu towarowego odbywał
właśnie próbę generalną - z kamienną twarzą, wprost emanując godnością. Również synowie
bankiera ćwiczyli się w usłużnych i dyskretnych minach, co, jak zauważyła Melinda,
przychodzi studentom Yale z niejakim trudem. Bracia Fitch mieli stać przy drzwiach
frontowych i witać gości, a następnie prowadzić ich do oranżerii, gdzie zadaniem Lanspeaka
było zaanonsować przybyłych i podać im koktajle. Później, w sali jadalnej, bliźniaczy lokaje
będą musieli pamiętać, że talerze podaje się z lewej strony, a zabiera z prawej, natomiast
kamerdyner miał rozlewać wino, nie zapominając o zręcznym obrocie nadgarstka dłoni
dzierżącej butelkę.
- Tylko pamiętajcie - poleciła im Melinda - ani przez chwilę nie patrzycie gościom w
oczy.
Co mnie podkusiło, żeby pakować się w taką historię? - zastanowił się Qwilleran.
Pierwszym gościem, który pociągnął za rączkę dzwonka, był młody redaktor
„Picayune"; wyglądał jak maturzysta w dniu rozdania świadectw. Następnie pojawił się Roger
z żoną i teściową, wszyscy w znakomitych nastrojach. Sharon ubrała się w hinduskie sari, a
Mildred miała na sobie własnoręcznie wydzierganą suknię, ozdobioną wielką ilością frędzli.
Arch Riker i jego towarzyszka również zdradzali oznaki wyśmienitego humoru, co skłoniło
Qwillerana do przypuszczenia, że po drodze zahaczyli o jakiś bar. Kwiecista suknia
wieczorowa Amandy pachniała cedrem, nie naftaliną, i wyglądała, jakby zakupiono ją na
wyprzedaży.
Na samym końcu wielkiego, choć wytwornego entree dokonała Penelope wraz ze
swym bratem Alexandrem. Stanowili piękną parę - przystojni, o wysokich czołach, ubrani z
wyszukaną elegancją. Alexander w białym jedwabnym garniturze wyglądał wyniośle i
sprawiał wrażenie ważnej osobistości. Jego siostra wyglądała wyniośle i nader szykownie w
prostej białej sukni wieczorowej. Roztaczała wokół siebie aurę niezwykłego zapachu perfum.
- Książę i księżna raczyli przybyć - szepnęła Amanda do Rikera. - Pilnuj swoich
manier, bo jak nie, to ci urżną łeb!
Qwilleran dokonał wzajemnej prezentacji gości, a Alexander zwrócił się do Rikera
swym zawodowym głosem prosto z sali sądowej:
- Ufam, że nasza skromna i żyjąca w spokoju społeczność przypadnie panu do gustu
nie mniej, niż - hm - w naszych oczach zyskuje uznanie pańska - hm - inspirująca gazeta.
- Muszę - hm - stwierdzić, że szczególnie zachwyca mnie tutejsza pogoda - odparł
grzecznie redaktor.
Qwilleran spytał o pogodę w Waszyngtonie.
- Nieznośne upały - poinformował go adwokat z cierpkim uśmiechem. - Ale człowiek
musi czasem się poświęcać. Skoro zdołałem pozyskać przychylność pewnych - hm -
wpływowych osobistości, robię co w mojej mocy, aby wspierać naszych farmęrów, tych
zapomnianych przez wszystkich herosów wspaniałych północnych krain.
Francuskie okna oranżerii były otwarte, toteż do środka wpadał powiew świeżego
wieczornego powietrza, który nieco łagodził potężne wrażenie zapachowe roztaczane przez
perfumy Penelope. Dochodziły tu dźwięki trio smyczkowego przygrywającego w hallu
melodie Cole’a Portera, tworząc radosną, a zarazem wyrafinowaną atmosferę. Gdy pojawił
się kamerdyner, niosąc na srebrnej tacy napoje, Goodwinterowie rozpoznali tutejszego
potentata handlowego i wymienili zdumione spojrzenia, lecz poza tym zachowali olimpijski
spokój.
- Szampan, madame - oznajmił Lanspeak - oraz sok z winogron catawba.
Penelope zawahała się przez moment, rzuciła ukradkowo okiem w stronę brata i
wybrała napój bezalkoholowy.
- Jeśli pani woli, do dyspozycji są także koktajle - zaznaczył Qwilleran.
- Uważam, że tę okazję trzeba uczcić szampanem - oznajmił Alexander, z wdziękiem
ujmując w dłoń kieliszek. - To historyczne wydarzenie. O ile nam wiadomo, to pierwsza
uroczysta kolacja wydana kiedykolwiek w rezydencji Klingenschoenów.
- Klingenschoenowie nigdy nie brali aktywnego udziału w życiu towarzyskim Pickax -
dodała jego siostra, unosząc brwi.
Goście przechadzali się po oranżerii, podziwiali roślinność, prawili komplementy
kotom oraz oddawali się konwersacji.
- Cześć, Koko - odezwał się odważnie Roger, ale tym razem kot całkiem go
zignorował. I Koko, i Yum Yum krążyły wokół Penelope, węsząc intensywnie tudzież od
czasu do czasu cichutko kichając.
Gość honorowy zabawiał rozmową Sharon, pokpiwając sobie przy okazji z warunków
panujących na tutejszym lotnisku.
- Proszę się nie śmiać, panie Riker. Moja babka przybyła tu wozem przykrytym
plandeką, a było to zaledwie siedemdziesiąt pięć lat temu. Tutejsze farmy do 1937 roku
pozbawione były elektryczności.
Zwracając się do Juniora, Riker stwierdził:
- Chyba jest pan najmłodszym na świecie redaktorem naczelnym.
- Zaczynam od szczytów, by dążyć ku Nizinom - odparł Junior. - Moją ambicją jest,
by pewnego dnia zostać praktykantem w „Daily Fluxion".
Na sygnał dany przez gospodynię kamerdyner przyniósł kolejną srebrną tacę; tym
razem leżały na niej niewielkich rozmiarów koperty przeznaczone dla panów, a zawierające
nazwiska dam, które mieli poprowadzić do sali jadalnej.
- Podano do stołu - oznajmił.
Muzycy przerzucili się teraz na walce wiedeńskie i goście ruszyli na kolację parami.
Nikt nie zwrócił uwagi na Koko i Yum Yum idących w tylnej straży z dumnie podniesionymi
ogonami.
Penelope, którą odprowadzał Qwilleran, szepnęła:
- Proszę mi wybaczyć wczorajszą opryskliwość. Akurat otrzymałam złą wiadomość,
chociaż to żadne usprawiedliwienie. Mój brat nie widzi żadnego powodu, dla którego
stypendium poświęcone pamięci Tiffany Trotter miałoby być w jakikolwiek sposób
niestosowne.
Podwójne drzwi wiodące do sali jadalnej otworzono na oścież, wszyscy aż westchnęli
z zachwytu. W srebrnych kandelabrach płonęło szesnaście woskowych świeć, w żyrandolach
z jeleniego rogu dwadzieścia cztery świece elektryczne, rozświetlając zdobione boazerie i
aksamitne zasłony. Padło kilka słów uznania dotyczących wspaniale zastawionego stołu.
Następnie goście zaczęli kosztować pasztetu z bażanta, a Qwilleran zauważył kątem oka dwa
ciemnobrązowe ogony znikające pod białym adamaszkiem.
Siedział u szczytu stołu, mając po prawej stronie Penelope, a po lewej Amandę.
Podczas rozmowy wspomniał o incydencie wywołanym przez psa Hackpole'a i swoim
postanowieniu, by złożyć oficjalną skargę.
- Najwyższy czas, żeby ktoś ukrócił poczynania tego półgłówka. Gdyby nasz
burmistrz nie był takim osłem, Hackpole dawno przestałby się panoszyć.
Penelope czym prędzej zmieniła temat na bezpieczniejszy.
- Wszyscy są niezwykle zachwyceni sugerowaną przez pana możliwością, panie
Qwilleran, iż dom ten zostanie podarowany miastu w charakterze muzeum.
- Miasto nie będzie potrafiło tego docenić - rzuciła Amanda. - Wkrótce się zorientują,
że trzeba ten budynek ogrzać i zapłacić za światło. Rozparcelują park, a dom sprzedadzą
komuś, kto podzieli go na apartamenty do wynajęcia.
Qwilleran odnosił wrażenie, że rozmowa u drugiego końca stołu jest znacznie
ciekawsza. Podczas gdy on wyłaził ze skóry, by ożywić Rogera i Juniora, do uszu jego
dochodziły anegdotki z życia redakcyjnego przytaczane przez Rikera, opowieści Alexandra o
śmietance towarzyskiej w Waszyngtonie, głos Melindy relacjonującej swój pobyt w Paryżu i
śmiech Sharon oraz Mildred, które nie zostawiały suchej nitki na naiwnych turystach
przybywających do Mooseville.
- Ćfffl
Oba koty syjamskie wciąż znajdowały się pod stołem. Yum Yum rozglądała się za
odpowiednią sznurówką do rozwiązania, a Koko uważnie przysłuchiwał się rozmowie.
Gdy nadszedł czas na łososiowe krokiety, gospodarz tylko z najwyższym trudem
podtrzymywał konwersację. Junior wydawał się oniemiały z zachwytu; pewnie nigdy dotąd
nie widział jeszcze takiej patery ani też nie miał w ustach pasztetu z bażanta. Roger jadł, ale
myślami wydawał się być gdzie indziej. Penelope sprawiała wrażenie zdenerwowanej,
wyrażała się z umiarem i prawie nie tknęła wina. Zazwyczaj tak wygadana Amanda z minuty
na minutę stawała się coraz bardziej senna.
Qwilłeran uznał, że to rytm walca dochodzący z hallu tak wszystkich usypia, i
pomyślał, że muzycy mogliby dla odmiany zagrać Mozarta albo Boccheriniego. Tymczasem
goście siedzący wokół Melindy rozprawiali z wyraźnym ożywieniem.
W desperacji próbował rozmaitych tematów.
- Motocykl Bircha Trevelyana wyposażony jest w stereofoniczny odtwarzacz
kasetowy, autopilota i krótkofalówkę. Osobiście wolę pedałować moim staroświeckim
rowerem po Ittibittiwassee Road. Gładka nawierzchnia, ruch nieduży i w dodatku ta kopalnia
Buckshot, jak z horroru... Słuchaj - zwrócił się do Rogera - wiesz chyba wszystko o historii
tutejszej okolicy. Mógłbyś wymienić pozostałe dziewięć kopalń?
Roger zamrugał oczami i rzekł roztargnionym tonem:
- No... kopalnia Goodwinterów... Big B... i jeszcze Dimsdale.
- Jeszcze Moosejaw! - zawołała jego żona z drugiego końca stołu.
- Tak, Moosejaw... no i Black Creek. Ile to będzie?
- Na razie dopiero sześć, kochanie.
- Aha... to jeszcze Honey Hill i... wymieniłem już Old Glo.
- Nie zapomnij o Smiths Folly, kochanie.
- Smiths Folly. Tak jest, to wszystkie! - Roger odsapnął z uglą.
Qwilleran liczył na palcach.
- Razem z Buckshot to dopiero dziewięć.
- Zapomniał jeszcze o Three Pines - zauważyła Sharon. - To właśnie tam kilka lat
temu było bardzo silne tąpnięcie. Nawet w „Daily Fluxion" pojawiła się o tym wzmianka.
- Cfff! - spod stołu rozległo się następne kichnięcie. Podano jagnięcinę bucheronne, a
Penelope spytała:
- Czy coś pan ostatnio napisał, panie Qwilleran?
- Tylko mnóstwo listów. Otrzymuję bardzo obfitą korespondencję.
- Rozumiem z tego, że odpowiada pan osobiście na każdy list. To bardzo miłe i
uprzejme z pańskiej strony.
Qwilleran usłyszał spod stołu znajomy i nader nieapetyczny odgłos; mógł tylko mieć
nadzieję, że była to jedynie opinia Koko na temat poziomu rozmowy, a nie sygnał, że kot
właśnie zwymiotował na buty Penelope. Słyszał też, jak Mildred po drugiej stronie stołu
opowiada Alexandrowi o swej uzdolnionej artystycznie uczennicy, która bez słowa
pożegnania opuściła miasto i nikt o niej więcej nie słyszał.
- Wielka szkoda - mówiła - bo pochodziła z ubogiej rodziny, a mogłaby uzyskać
stypendium, iść do college'u i osiągnąć w życiu jakiś sukces.
Alexander wypowiedział się autorytatywnie:
- Co roku liczne młode kobiety porzucają nużącą egzystencję małych miasteczek i
asymilują się w środowisku miejskim, niekiedy odnosząc - hm - znaczne sukcesy, w samej
rzeczy. Wiele z tych kobiet, wykonujących najrozmaitsze zawody w Nowym Jorku czy
Waszyngtonie, to, by tak rzec, emigrantki z obszarów wiejskich. Tracimy te utalentowane
jednostki, bo nie jesteśmy w stanie zapewnić im odpowiedniej zachęty, możliwości rozwoju i
środków.
- Ćfffi
- Szkoda - zauważyła Mildred - że nie robimy dla artystów tyle co dla farmerów.
Przy sałatkach Qwilleran nadal podtrzymywał rozmowę i odetchnął z ulgą, gdy
wreszcie podano tort biszkoptowy z dzikimi malinami. Powstał wówczas, by ogłosić:
- Panie i panowie, przy naszym stole brak pewnej osoby mającej wielkie znaczenie w
tym domu, która pełni niejedną rolę. Opiekuje się rezydencją, jest kuratorem zbiorów,
sporządza ich katalog, a przy tym posiada kwalifikacje dyplomowanego rzeczoznawcy. Mało
tego, nikt nie może sobie rościć większego prawa do tytułu kuchmistrzyni. Dzisiejszą kolację
zawdzięczamy pani Iris Cobb. Pragnąłbym zaprosić ją, by przyłączyła się do nas podczas
deseru.
Rozległ się pomruk aprobaty. Qwilleran poszedł do kuchni i po chwili wrócił,
prowadząc zaczerwienioną gospodynię; gdy przysunął krzesło i usadził panią Cobb między
sobą a Penelope, usłyszał oklaski. Tylko prawniczka wyraźnie zesztywniała.
Kiedy w salonie podano kawę i likiery, biesiadnicy sąsiadujący uprzednio z
Qwilleranem wyraźnie się ożywili. Kilkoro z nich zgromadziło się pod obrazem
przedstawiającym młodą kobietę o talii osy, w sukni z turniurą, na oko z lat osiemdziesiątych
dziewiętnastego wieku.
- Zanim za niego wyszła, była tancerką w kabarecie - stwierdziła Amanda. -
Popatrzcie na ten figlarny błysk w jej oku.
- Opowiedz nam jakąś historyjkę, Rogerze - zachęcił historyka Junior. - Na przykład o
saloonie Klingenschoenów.
- Może na przykład o Harrym? - zasugerowała Sharon.
Roger otrząsnął się już z zamyślenia.
- Myślisz, że to się nadaje?
- Pewnie, czemu nie?
- Dawaj!
- No dobra, to było tak - zaznaczam, że historia jest prawdziwa - jednym ze stałych
klientów „Saloonu K" był pewien górnik imieniem Harry, który w końcu zapił się na śmierć.
Jego zwłoki wystawiono w sklepie z meblami, którego właściciele prowadzili jednocześnie
przedsiębiorstwo pogrzebowe. Kumple Harry'ego rada w radę postanowili, że ich koleżce
należy się jeszcze jedna ostatnia wizyta w ulubionym lokalu, więc wykradli jego ciało,
położyli na saniach - a było to zimą, podczas wyjątkowo silnych mrozów - i zawieźli do
saloonu. Tam oparli Harry'ego o bar, gdzie wszyscy bywalcy pożegnali stosownie zmarłego,
topiąc przy tym swój smutek w trunkach. Wreszcie o trzeciej nad ranem przyjaciele Harry'ego
z powrotem ułożyli go na saniach i zacięli konie. Pośród śpiewów i podniosłego nastroju nie
zauważyli, że zwłoki Harry'ego umieszczone na tyłach sań zsunęły się po drodze. Podjeżdżają
pod sklep z meblami - a tu Harry’ego ani śladu. Przez resztę nocy szukali go, lecz tymczasem
wiatr przysypał trupa śniegiem, no i Harry został odnaleziony dopiero na wiosnę. Reakcją na
tę opowieść były śmiechy i okrzyki zdumienia.
- Historyjka zatrąca lekko nekrofilią - zauważył Qwilleran - o ile oczywiście jest
prawdziwa. Mam jednak nadzieję, że to tylko legenda.
Penelope odkaszlnęła dyskretnie i stanowczym tonem oświadczyła:
- To był przeuroczy wieczór, ale obawiam się, że na nas już czas.
- Jutro wczesnym rankiem lecę do Waszyngtonu - wyjaśnił Alexander.
Amanda trąciła łokciem Rikera i oznajmiła scenicznym szeptem:
- Ojczyzna nie może się bez niego obejść!
Pożegnała się również grupka gości z Mooseville. Riker odwiózł Amandę do domu, a
pani Cobb poszła na górę, żeby się położyć. Qwilleran i Melinda udali się do kuchni na
wspólnego drinka z kamerdynerem, lokajami oraz tercetem smyczkowym, nie szczędząc im
zasłużonych pochwał, jako że wszyscy sprawili się znakomicie. Wreszcie gdy wszyscy już
sobie poszli, gospodarz i gospodyni wieczoru rozsiedli się na fotelach w bibliotece i teraz już
całkiem zrelaksowani, zajęli się obgadywaniem gości.
- Zauważyłeś - spytała Melinda - jaką minę zrobiła Penelope, kiedy zaprosiłeś do stołu
panią Cobb? Z pewnością uznała to za największe faux pass dwudziestego stulecia.
- Przez cały wieczór nic nie wypiła. Chyba miała ochotę na szampana, ale brat jej nie
pozwolił.
- Alex nie lubi, kiedy ona pije, bo wtedy robi się zbyt rozmowna. A jak ci się podobały
jej perfumy, kochanie? Przywiozłam je dla niej z Paryża, specjalnie mnie o to prosiła.
- Oględnie mówiąc, bardzo mocne - stwierdził Qwilleran. - Wiesz, że siedziała po
mojej prawej stronie; otóż po jakimś czasie straciłem poczucie węchu. Kiedy podano rybę, w
ogóle nie czułem jej smaku. Junior siedział obok niej i miał szkliste oczy, jakby wypalił coś
nielegalnego. Amanda o mało nie spadła z krzesła, a Roger nie mógł sobie przypomnieć nazw
nieczynnych kopalń. Jestem pewien, że to przez ten zapach. A koty cały czas kichały.
- W gruncie rzeczy przemyciłam te perfumy - wyznała Me-linda. - W naszym kraju
ich sprzedaż jest zakazana.
- Według mnie muszą zawierać jakiś narkotyk. Jaka to marka?
- Nazywają się „Fantaisie Feline". I są bardzo drogie... Słuchaj, mam urojenia czy to
prawdziwy oskard?
- Dostałem go w prezencie od „Entuzjastów Pickax". Może zawieszę go nad
kominkiem albo posłuży mi jako przycisk do papierów, a może będę go zabierał ze sobą na
przejażdżki rowerowe dla obrony przed psami.
Do biblioteki wmaszerował Koko, wpatrując się przenikliwie w Qwillerana.
- A tak nawiasem mówiąc - odezwał się Qwilleran - czy coś ci wiadomo o kopalni
Three Pines?
Melinda popatrzyła na niego z rozbawieniem.
- Te opuszczone zabudowania to ulubione miejsce schadzek zakochanych par, mój
drogi. Dlaczego pytasz? Czyżbyś był zainteresowany? W twoim wieku?
Rozdział dwunasty
Następnego ranka po przyjęciu Qwilleran odwiózł Rikera na lotnisko. Niebo zasnuło
się ciężkimi chmurami.
- Niedługo będzie lało. Wszyscy farmerzy modlili się o ten deszcz, a wszyscy, którzy
utrzymują się z turystyki, modlili się, żeby go nie było.
- Mam nadzieję, że samolot wystartuje, nim rozpada się na dobre - stwierdził Riker. -
Nie żeby mi było tak znowu spieszno do „Fluxion". Chętnie bym tu zamieszkał. Może byś
wykupił „Picayune"? Wtedy tu przyjadę, mógłbym objąć redakcję i poprowadzić gazetę.
- Mówisz poważnie?
- Jak najpoważniej! To byłoby fascynujące wyzwanie.
- Trzeba by pozbyć się Benjamina Franklina i wydać dziesięć milionów na
nowoczesne wyposażenie... Jak ci się podobała Melinda?
- Robi wrażenie. Czy ona nosi zielone szkła kontaktowe? A te rzęsy są prawdziwe czy
doklejone?
- Wszystko jest całkowicie autentyczne - zapewnił go Qwil-leran. - Sprawdziłem.
- Wiesz co, Qwill? Teraz stałeś się wyjątkowo atrakcyjną partią, kobiety nie dadzą ci
spokoju. Najlepiej ożeń się od razu z taką dziewczyną jak Melinda i ustatkuj się. Pochodzi z
zamożnej rodziny, ma zawód i widać, że jej się podobasz.
- Ha, nie szczędzisz mi dobrych rad dzisiejszego ranka - Qwilleran nigdy nie lubił,
kiedy ktoś mu mówił, co ma zrobić.
- Dobra, to służę jeszcze jedną. Może byś przestał wypytywać o tę zaginioną
pokojówkę? Możesz skończyć z kulką w głowie, jak ta nieszczęsna traktorzystka.
Czekając, aż wystartuje samolot Rikera, Qwilleran przypomniał sobie, jak podczas
wszystkich jego dochodzeń Arch starał się go zniechęcić - za każdym razem bezskutecznie.
Jednak tym razem miał wrażenie, że nim przedstawi całą sprawę komisarzowi Brodiemu,
powinien dysponować większą liczbą faktów. Póki co na poparcie swych podejrzeń miał
tylko niejasne poszlaki, domysły, przeczucia i przemyślnego kota.
Nim wrócił do domu, kupił u Lanspeaków sweter z różowego kaszmiru i poprosił
sprzedawcę, żeby go elegancko zapakował. W sklepie „Diamond Jims" kupił złoty naszyjnik i
zostawił go w klinice, na której drzwiach widniał lśniący od świeżej farby szyld:
Dr med. HALIFAX GOODWINTER Dr med. MELINDA GOODWINTER
Idąc w stronę rezydencji K, ujrzał najpierw samochód policyjny, potem czekające w
korku inne wozy i tłum gapiów zgromadzonych na ulicy. Dzwon wybijał monotonnie wciąż
tę samą nutę, uformowała się procesja pogrzebowa i trumnę Tiffany wyniesiono z kościoła na
Circle Street.
W tej właśnie chwili zaczęło padać. Właściwie nie był to deszcz, ale od razu ulewa,
jakby niebiosa gniewały się z jakiegoś powodu.
Qwilleran zasiadł przy biurku, by napisać list z kondolencja-mi do Steve'a Trottera,
wspominając w nim przy okazji o projekcie ufundowania dorocznego stypendium imienia
Tiffany. Wciąż jednak od pisania odrywał go telefon: kolejni goście dzwonili z
podziękowaniami. Junior oznajmił, że nigdy nie zdarzyło mu się jeść tak smacznych potraw.
Sharon domagała się przepisów kulinarnych. Mildred wychwalała wszystko, dodała jednak,
że Alexander Goodwinter to straszny sztywniak. Amanda miała kaca.
- O rany, niezłe było przyjątko - wychrypiała do słuchawki.
- Mam ból głowy, który mógłby zabić konia. Czy mówiłam wczoraj coś, czego nie
należało mówić?
- Była pani wzorem wszelkich cnót, Amando - zapewnił ją Qwilleran.
- O cholera! To ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzyła. Wszelkie cnoty pozostawiam
moim kuzynkom.
- Właśnie odwiozłem Archa na lotnisko. Mówi, że bardzo dobrze się bawił w pani
towarzystwie.
- On też jest w moim typie! Niech pan go tu sprowadzi jak najszybciej z powrotem.
Kiedy zadzwoniła Melinda, żeby podziękować mu za naszyjnik, poskarżyła się przy
okazji, że linia była wciąż zajęta.
- Telefonowali wszyscy goście z podziękowaniami - wyjaśnił. - Ściślej mówiąc,
wszyscy oprócz Penelope.
- Penny nie zadzwoni. Napisze zgodny ze wszystkimi wymogami dobrego tonu list na
firmowym papierze i prześle go w kopercie zapieczętowanej woskiem. Czy Arch zdążył
odlecieć, nim zaczęło padać?
- Owszem, a na pożegnanie udzielił mi kilku rad. Po pierwsze, żebym się ożenił, i po
drugie, żebym zapomniał o tajemnicy Daisy Muli. Przynajmniej jedno z tych zaleceń wydaje
mi się godne realizacji.
Podczas lunchu wręczył prezent pani Cobb.
- Och, panie Qwilleran! Różowy to mój ulubiony kolor, a jeszcze nigdy nie miałam
nic z kaszmiru. Niepotrzebnie pan się tak wykosztował. Czy jedzenie wszystkim smakowało?
- Pani kolacja przejdzie do historii - oznajmił. - Proszę też powiedzieć pani Fulgrove,
kiedy pani ją zobaczy, że wszyscy podziwiali jej kaligrafię.
- Kiedy wypisywała kartki z nazwiskami - rzekła pani Cobb - powiedziała mi o czymś.
Nie wiem tylko, czy powinnam to powtarzać.
- Ależ jak najbardziej - rzucił odruchowo Qwilleran, ale jednocześnie jego wąsy aż się
nastroszyły z zaciekawienia.
- Wie pan, ona pracuje trzy razy w tygodniu u Goodwinterów i słyszała, jak panna
Goodwinter strasznie kłóci się z bratem, krzyczeli na siebie i tak dalej. Trochę się przelękła,
bo oni przecież zawsze są dla siebie tacy uprzejmi.
- A o co im poszło?
- Tego nie słyszała. Sprzątała wtedy w kuchni, a oni byli na górze.
W tej chwili z piętra rezydencji K doszły ich dźwięki nader niemiłej dla ucha muzyki.
- Wnioskuję z tego jazgotu, że nasz gwiazdor złota rączka znów zabrał się do pracy -
stwierdził Qwilleran.
- Prawie już skończył, ale obawiam się, że to wszystko będzie kosztować majątek.
- Proszę się nie martwić. Wszystko zostanie uregulowane w ramach kosztów obsługi
masy spadkowej. Powiem im zresztą, żeby odpisali od tego pięć śniadań, osiem lunchów,
siedem galonów kawy, skrzynkę piwa i wizytę u laryngologa. Mam wrażenie, że grozi mi
trwałe uszkodzenie słuchu.
- Och, panie Qwilleran, pana to zawsze żarty się trzymają.
Ulewa trwała czterdzieści osiem godzin, aż w końcu woda zalała wszystkie
wybrukowane ulice Pickax. Main Street w centrum ze swoją zbieraniną najrozmaitszych
stylów architektonicznych wyglądała niczym karykatura Canale Grandę w Wenecji.
Qwilłeran cały ten czas przesiedział w domu, choć nader niechętnie.
Trzeciego dnia deszcz ustał, a mokre kamienie lśniły w słońcu jak diamenty. Ciepły
wietrzyk zaczął osuszać kałuże. Ptaki śpiewały. Koty tarzały się po podłodze oranżerii lub
wygrzewały na słoneczku.
Wkrótce po śniadaniu do drzwi kuchennych zapukał nieoczekiwany gość.
Pani Cobb pobiegła do biblioteki po Qwillerana.
- Steve Trotter przyszedł, żeby się z panem zobaczyć. Mam wrażenie, że sporo już
wypił.
Qwilleran odłożył gazetę i udał się do kuchni, gdzie zastał malarza ubranego w
zszargane dżinsy i T-shirt, opartego niepewnie o futrynę drzwi; miał opuchniętą twarz i
nabrzmiałe powieki.
Qwiileran przysunął mu krzesło.
- Wchodź i siadaj, Steve. Może napijesz się kawy?
Pani Cobb czym prędzej napełniła dwa kubki i postawiła je na stole obok talerza z
pączkami.
- Nie chcę kawy - oświadczył Steve, wpatrując się gniewnym wzrokiem w Qwillerana.
- Dostałem ten list od pana.
- Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi przykro z powodu straty, jaką pan poniósł -
zaczął Qwilleran. - Miałem okazję spotkaćTiffany tylko dwukrotnie, ale...
- Dosyć tego kitu! Niby pan nie wiesz, dlaczego tak się stało? - warknął malarz.
- Słucham?
- Pan ją w to wszystko wpakowałeś. Nie doszłoby do niczego, gdyby pan nie zaczął
wypytywać o Daisy.
- Zaraz, chwileczkę - Qwilleran zaoponował łagodnie, lecz stanowczo. - Podsłuchał
pan moją prywatną rozmowę z gościem, a potem w domu opowiedział pan o wszystkim
żonie, nieprawdaż? To był jej pomysł, żeby tu przyjść i opowiedzieć mi o Daisy. Co więcej,
policja podejrzewa, że sprawcą był jakiś turysta przejeżdżający obok farmy i...
- Jaki tam turysta. Sam pan dobrze wiesz.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, Steve.
- No, ten list od pana. Chciałeś pan mnie przekupić, czy co? Nic z tego.
- O co panu chodzi?
- Chcesz pan dać pieniądze dla dzieciaków. Cholera, a co ja z tego będę miał? Może
zapłacisz pan za pogrzeb, co? - gniewnym gestem zrzucił kubek, który roztrzaskał się o
kamienną podłogę.
Pani Cobb wyszła szybko z kuchni i wróciła niemal natychmiast w towarzystwie
Bircha Trevelyana.
- Starczy tego, chłopaczyno - stwierdził Birch, szczerząc w uśmiechu kwadratowe
zęby. - Teraz pojedziemy do domu. Wyśpisz się, to ci przejdzie - podniósł młodszego od
siebie mężczyznę z krzesła i pchnął go w stronę drzwi.
Qwilleran spojrzał za okno; półciężarówka malarza stała jednym kołem na klombie z
rododendronami.
- Nie może prowadzić w tym stanie.
- Ja poprowadzę jego wóz. Pan pojedzie za mną i przywiezie mnie z powrotem -
poinstruował go Birch stanowczym tonem. - To tylko parę mil. Farma mleczna Terrence'a.
Teraz pan zobaczy, skąd nadlatuje smród, kiedy wiatr wieje z południowego zachodu. Baa-a-
a-a!
Ułożywszy Steve'a w przyczepie na farmie, Birch udał się do domu jej właściciela,
żeby porozmawiać z jego teściami. Następnie Qwilleran odwiózł go z powrotem swoim
dwudrzwiowym samochodem, rozmyślając po drodze, jak sprawnie i z jaką pewnością siebie
ten człowiek poradził sobie w niezręcznej sytuacji.
- Ładny dzionek - stwierdził Birch. - Chcieliśmy deszczu, to go mieliśmy, tylko
troszkę za dużo. Baa-a-a-a!
- Znów będę mógł pojeździć sobie na rowerze - rzekł Qwilleran.
- Ja tam wcześnie skończę robotę i wybieram się na ryby. Kilka mil od Purple Point
można złowić taaakie wielgachne łososie.
- A masz łódź?
- Jasne. Dwanaście metrów długości, ze wszystkimi bajerami. Sonar, pilot
automatyczny, radio - wszystko jest. Powinieneś pan sobie taką sprawić.
Qwilleran zmarszczył brwi.
- Sonar? Co to takiego?
- No, echosonda. Komputerowy sprzęt do znajdywania ryb. Sonduje dno jeziora i
mówi panu, gdzie są ryby i ile. Pierwszorzędna rzecz!
Rzeczywiście, koło południa Birch wyniósł się wraz ze swoimi narzędziami i muzyką,
toteż Qwilleran mógł spożyć lunch, rozkoszując się ciszą.
- Dobrze, że mamy naprawione drzwi - zauważyła pani Cobb. - Warto było znosić
wszystkie te hałasy.
- Teraz Koko nie będzie już w stanie wedrzeć się do mojego pokoju o szóstej rano -
zgodził się Qwilleran. - Jego zdaniem wszyscy powinni wstawać o świcie.
Gospodyni podała lunch w pogodnym pokoju śniadaniowym, gdzie krzesła z
poręczami w stylu „William and Mary" stały wokół ciemnego dębowego stołu, a ściany
pokryte były żółtym i zielonym perkalikiem; z tego samego materiału wykonano też zasłony.
- Najlepszy makaron z topionym serem, jaki kiedykolwiek jadłem - oznajmił
Qwilleran.
- Udało mi się znaleźć naprawdę dobry cheddar w małym sklepiku za pocztą -
powiedziała pani Cobb i po chwili wahania dodała: - Zauważyłam, że jest wyprzedaż
rowerów w sklepie z materiałami żelaznymi - zawiesiła głos. - Dwadzieścia procent zniżki.
Qwilleran jęknął.
- Kiedy trafi się wyprzedaż rowerów zapewniających cykliście ochronę przed psami,
proszę mi dać znać. Może się zainteresuję.
Nieco później tego samego popołudnia wziął udział w innej ciekawej wymianie zdań.
Kot-listonosz pojawił się w bibliotece, przynosząc mu list z podziękowaniem od Penelope,
który niósł ze sobą ulotny, lecz i tak odurzający zapach „Fantaisie Feline".
Qwilleran przyjrzał się uważnie kotu, który przybrał przebiegłą minę.
- Jak myślisz, Koko, co Steve próbował nam powiedzieć? Kto zabił Tiffany Trotter i
dlaczego? Co tak naprawdę stało się z Daisy Muli? A może po prostu tracimy czas, a te
pytania już na zawsze pozostaną bez odpowiedzi?
Koko siedział wyprostowany na jego biurku, kołysząc się leciutko na boki i wpatrując
się intensywnie błękitnymi oczami w czoło Qwillerana. Nagle człowiek zdał sobie sprawę, że
Koko nigdy nie miał okazji podziwiać malunków na ścianach w apartamencie Daisy. Wziął
go na ręce i zaniósł do garażu. Zwierzak ani nie wyrywał się, ani nie zwisł bezwładnie, jak to
się zdarza kotom; całe jego ciało było spięte w wyczekiwaniu.
Najpierw pozwolił Koko dokonać inspekcji samochodów, roweru i narzędzi
ogrodniczych. Zwykle najlepiej sprawdzała się metoda polegająca na tym, żeby nie poganiać
go i umożliwić poszukiwania w jego własnym tempie. Koko wkrótce znalazł schody i wspiął
się do pomieszczeń mieszkalnych. W świeżo odmalowanym pomieszczeniu tylko zmarszczył
nos, pociągnął nim kilkakrotnie i wycofał się na korytarz. Następnie wkroczył do
stokrotkowej dżungli.
W pierwszym odruchu przycupnął, przyciskając brzuszek do podłogi. Ze wszystkich
stron otaczały go dzikie, posplatane, groźne kształty pokrywające ściany i podłogę.
Qwillerano-wi ktoś mówił, że koty nie widzą kolorów, ale potrafią je wyczuć w jakiś inny
tajemniczy sposób. Kiedy Koko uznał, że miejsce jest jednak bezpieczne, zaczął dokonywać
obchodu pomieszczenia. Ostrożnie zbadał kilka niewiadomego pochodzenia plamy na
wykładzinie podłogowej, zadrapanie na komódce i rozdarte obicie krzesła. Gdy poczuł się
pewniej, przeciągnął się jak długi i zaczął przechadzać się po pokoju radosnym, tanecznym
krokiem, jak gdyby słyszał muzykę pośród kolorów, które Qwilleran mógł podziwiać tylko za
pośrednictwem swoich oczu.
Nagle coś niewidocznego zwróciło uwagę kota. Szybko popatrzył w tamtą stronę i
przebiegł kilka kroków, podskoczył, machnął łapą w powietrzu, przemknął przez całe
pomieszczenie, odwrócił się gwałtownie i skoczył w górę, wyginając swą smukłą postać w
czymś, co przypominało pokrętne salto wykonane do tyłu.
Pamiętając wynurzenia pani Cobb na temat duchów nawiedzających dom, Qwilleran
odruchowo się wzdrygnął, ale w następnej chwili zdał sobie sprawę, co w rzeczywistości było
przyczyną ożywienia Koko. Zbliżał się sierpień, pora much. Koko po prostu polował na
krążącego w powietrzu owada i stąd jego przedziwne akrobacje. Wybiegł za muchą na
korytarz i wkrótce wrócił, mlaskając i oblizując się.
- Obrzydliwe! - skomentował Qwilleran. - Nie potrafisz się zdobyć na nic
subtelniejszego?
Podekscytowany polowaniem i zabójstwem Koko rozglądał się za kolejną ofiarą.
Wskoczył na łóżko, stanął na tylnych łapach, przednią wyciągając w górę, oparty o ścianę.
Osiągnął w ten sposób swą długość maksymalną, czyli około metra, drapiąc pazurami graffiti
i wyciągając łapy ku inicjałom wkomponowanym we wzór z serduszek, kwiatków oraz liści.
Nagle skoczył, a mucha wpadła za łóżko. W mgnieniu oka rzucił się za nią. Martwa czy
żywa, ale znalazła się między materacem a ścianą. Koko wsadził w szparę najpierw jedną
łapę, potem drugą, pomrukując coś do siebie gardłowo, z determinacją.
Qwilleran przez chwilę przyglądał się jego zmaganiom, a potem odsunął łóżko od
ściany. Koko niczym jastrząb dał nura w dół, a w następnej chwili rozległy się nieapetyczne
odgłosy mlaskania.
- Fuj! - oburzył się Qwilleran. - Żresz te wstrętne muchy, a nie chcesz nawet tknąć
kociej karmy z witaminami i minerałami. Chodźmy stąd. Wracamy do domu.
Koko jednak nie ruszył się zza łóżka.
- Cfff! CflFf! - kichnął dwukrotnie.
- Tam jest pełno kurzu! Wyłaź, idziemy!
Kot nie raczył odpowiedzieć, a Qwilleran nagle znów poczuł dobrze znane swędzenie
pod wąsami. Czyżby Koko raz jeszcze trafił na jakiś znaczący przedmiot, tym razem za
łóżkiem? Qwil-leran ukląkł na materacu i pochylił się, spoglądając w mroczną szparę.
Skulony Koko obwąchiwał coś, trącał pyszczkiem i obmacywał badawczo łapką.
Qwilleran sięgnął i wydobył na światło dzienne zeszyt - zwykły szkolny zeszyt z
powyrywanymi i porozdzieranymi kartkami. Koko natychmiast wyskoczył ze swojej
kryjówki, zawodząc i domagając się zwrotu swego znaleziska. Najwyraźniej był na nim
zapach myszy, które nadgryzły kilka stron kajeciku.
Z zeszytem w jednej ręce i oburzonym kotem w drugiej Qwilleran wrócił do domu,
kierując się ku bibliotece. Koko skomlał w wysokiej tonacji, co sprowadziło z oranżerii
rezydującą tam Yum Yum, która solidarnie zawtórowała mu przenikliwym krzykiem. Zaraz
po niej pojawiła się pani Cobb.
- Co się stało? Co tu się dzieje?
- Proszę im dać jakiś' przysmak, dobrze? Może wtedy się ode mnie odczepią!
- Przysmak! - zawołała i wyprowadziła je do kuchni niczym baśniowy flecista z
Hameln.
Qwilleran zamknął drzwi biblioteki i przyjrzał się dokładniej zdobyczy Koko. Był to
zwykły tani zeszyt w linię, niektóre strony były poplamione i pogryzione. Wyraźnie czuć go
było myszami.
- Pamiętnik! - stwierdził na głos, przewracając z obrzydzeniem brudne stronice.
Daty były widoczne, ale pismo całkowicie nieczytelne. Znał swego czasu pewnego
artystę, w którego rękopisach wszystkie litery alfabetu przypominały „u"; tutaj każda z nich
wyglądała raczej jak „o". Odręczne pismo tej dziewczyny wyglądało jak łańcuch
nachodzących na siebie kółek. Nauczycielka rysunków określiła to trafnie: wynaleziona przez
Daisy kaligrafia była całkiem miła dla oka, ale zupełnie niemożliwa do odcyfrowania.
Postanowił, że po przejażdżce rowerowej zadzwoni do Mildred Hanstable i poprosi ją,
żeby rzuciła okiem na ten pamiętnik i spróbowała go przetłumaczyć, o ile to w ogóle
możliwe. Tymczasem dodał zeszyt do kolekcji przechowywanej w szufladzie biurka: był tam
już kościany słonik, złota bransoletka, kartka pocztowa i koperta zawierająca tysiąc dolarów
gotówką.
Zdał sobie sprawę, że wszystkie te pamiątki zostały odnalezione przez pewnego
fenomenalnego kota. A jednak wszystkie odkrycia dokonane przez Koko sprawiały wrażenie
całkiem przypadkowych. Qwilleran przypomniał sobie, jak zwierzak gonił za muchą i utłukł
ją na ścianie, gdy próbowała schować się pośród inicjałów... Zaraz, co to były za inicjały?
Qwilleran pobiegł do garażu i z powrotem. Pochwycił niewielką książkę telefoniczną i
przesunął palcem po dwóch kolumnach nazwisk. Inicjały pasowały tylko do trzech postaci.
Byli to Sam Gafner, Scott Gippel oraz Senior Goodwinter.
Jeśli SG był przedmiotem uwielbienia Daisy, musiało chodzić o Gafnera. Scott Gippel
był tym otyłym radnym, który potrzebował aż dwóch krzeseł. Natomiast ojciec Juniora ze
swym speszonym wyglądem i papierową czapką raczej nie zawróciłby w głowie młodej
dziewczynie. Tak więc najbardziej prawdopodobnym kandydatem byłby Gafner, pośrednik w
handlu nieruchomościami. Qwilleran postanowił, że gdy wróci z przejażdżki, postara się
dowiedzieć czegoś więcej.
To był piękny dzień na rower. Gdy Qwilleran wyjechał na swą ulubioną drogę, grzało
go słońce i chłodził lekki wietrzyk. Po niedawnym deszczu roślinność nabrała żywego
zielonego koloru. Z krzaków wznosiły się stadka ptaków, by podążać przez czas jakiś za
samotnym cyklistą, rugając go ćwierkającym staccato za zakłócenie spokoju. Do tego
dochodziły zgrzyty w piaście i tylnej osi. Przypomniał sobie, co pani Cobb powiedziała mu na
pożegnanie:
- Niech pan uważa z tym starym gratem, panie Q. Naprawdę, powinien pan kupić
sobie porządny rower, z przerzutką.
Na Ittibittiwassee Road wszystko pachniało świeżością i wilgocią. Słońce wysuszyło
nawierzchnię, ale w przydrożnym rowie wciąż jeszcze było sporo wody. Rów ciągnął się
dobre dziesięć metrów od krawędzi jezdni, ponieważ w przyszłości planowano poszerzenie
szosy. Niestety - pomyślał - kiedy wybudują to nowe osiedle, właśnie tędy wszyscy będą do
niego dojeżdżać. Szkoda! Zdążył już polubić spokój, jaki panował na tej pustej drodze.
Po prawej stronie pojawiła się stara kopalnia Buckshot, gdzie w 1913 roku nastąpiło
tąpnięcie i zginęło kilkunastu górników. Pedałując obok jej ruin, nasłuchiwał pilnie w nadziei,
że do jego uszu dojdzie upiorne pogwizdywanie, które ponoć rozlegało się niekiedy w
okolicy. Poszarzałe od starości deski opuszczonego budynku przesiąknięte były wodą i
połyskiwały w słońcu.
Qwilleran przyglądał się pozostałościom kopalni tak uważnie, że nie zauważył
nadjeżdżającej z naprzeciwka półciężarówki; oprzytomniał dopiero, gdy usłyszał ryk silnika.
Spojrzał przed siebie akurat w tym momencie, gdy pojazd gwałtownie przyspieszył,
zjeżdżając jednocześnie na jego pas: śmiercionośny potwór pędzący prosto na Qwillerana i
jego zdezelowany bicykl. Szarpnął kierownicą, skręcając gwałtownie w stronę rowu; w
pewnej chwili przednie koło uderzyło o kamień, a on wykonał salto do przodu. Przez
nieskończenie długą chwilę unosił się w powietrzu...
Kiedy wygramolił się z rowu, oszołomiony, przemoczony i zakrwawiony, zataczając
się, z trudem wyszedł na opustoszałą szosę, nie mając pojęcia, gdzie się znajduje i skąd tu się
wziął.
Każda droga dokądś prowadzi. Trzeba iść drogą. Ruszać się. Nie stać w miejscu.
Po kilku minutach, a może po kilku godzinach, zatrzymał się jakiś samochód.
Wyskoczył z niego mężczyzna, coś krzyczał. Posadził go na fotelu z przodu. Przez kilka
minut - a może godzin - siedział w pędzącym wozie. Tamten mężczyzna wciąż coś
wykrzykiwał.
Co on mówi? Nie wiem... nie potrafię...
Zajechali przed jakiś budynek. Oślepiające światła. Obcy ludzie, którzy mówili,
mówili, mówili... Był zmęczony.
Następnego ranka otworzył oczy i zorientował się, że leży w nie swoim łóżku, w
nieznanym sobie pokoju.
Rozdział trzynasty
Nim wypisano Qwillerana ze szpitala, odbył rozmowę z doktor Melindą.
- Wyniki wszystkich badań są dobre - oznajmiła. - Jesteś w całkiem niezłej formie -
oczywiście jak na twój wiek.
- A z ciebie, jak na taką młodą dziewczynę, bardzo bystra pani doktor.
- Jestem tak bystra, mój kochany, że zaleciłam nawet przeprowadzenie testu
Wassermanna, na wypadek gdybyś zamierzał ubiegać się o zezwolenie na zawarcie związku
małżeńskiego. Wypisałam ci też receptę na kask. Wiesz, po takim uderzeniu w głowę mogłeś
się utopić, leżąc w tamtym rowie.
- Jestem pewien, że ten wariat uznał mnie za martwego.
- Dziwne rzeczy zaczynają się dziać w Moose County - zauważyła Melinda. - Być
może Amanda ma rację, twierdząc, że to wszystko przez tę turystyczną stonkę. Powinieneś
zgłosić się na policję.
- I co, mam opowiedzieć im mój sen? Brodie doszedłby do wniosku, że uszkodziłem
sobie coś więcej niż tylko rower. Nie, Melindo, po prostu będę się bardzo uważnie rozglądał
za pewną półciężarówką. We śnie widziałem ją bardzo wyraźnie, pędziła prosto na mnie,
widziałem zardzewiałą kratę z przodu, jakby się do mnie szczerzyła, tuż nade mną. To był
jeden z tych terenowych wozów.
- Kiedy Junior cię tu przywiózł, był przerażony nie na żarty. Myślał, że jesteś zombi.
- To było bardzo dziwne przeżycie, Melindo. Kiedy otworzyłem oczy i leżałem w
szpitalnym łóżku, nie wiedząc, gdzie jestem ani kim jestem, wcale mnie to nie niepokoiło.
Miałem jedynie wrażenie, że mam do rozwiązania łamigłówkę, nawet całkiem ciekawą.
Cieszę się, że sprowadziłaś Archa Rikera, w przeciwnym razie pewnie nieprędko uporałbym
się z tą zagadką.
Riker podjechał po Qwillerana pod szpital samochodem wynajętym na lotnisku.
- Mam jeszcze trochę czasu do samolotu, może wpadniemy gdzieś na kubek kawy?
- Skręć na światłach w prawo, to akurat zdążymy na porę kawiarnianą w barze „Pod
Psem". Jeśli ci się wydaje, że klub prasowy to ośrodek plotkarstwa, zaczekaj, aż usłyszysz,
jak chłopaki tam rozprawiają.
- Jak tam badania? Wszystko w porządku?
- Jak najbardziej, mam natomiast pewne paskudne podejrzenia co do tego przykrego
zdarzenia. To nie był żaden wypadek! Jestem pewien, że ktoś dybał na moje życie.
- A ostrzegałem cię! Po co pakujesz nos w nieswoje sprawy i bawisz się w detektywa?
Od tego jest policja.
- Tutaj wcale nie chodzi o zaginioną pokojówkę. To całkiem inna historia. Doszedłem
do tego wniosku, leżąc w szpitalnym łóżku. Wiesz, jakie są warunki postawione w
testamencie panny Klingenschoen: muszę mieszkać w Pickax przez pięć lat, w przeciwnym
razie cały spadek przypada w udziale pewnemu syndykatowi z New Jersey. Jak myślisz, co
się stanie, jeśli nie dożyję do końca tych pięciu lat?
- Nie mam co prawda pojęcia o prawie spadkowym - stwierdził Riker - ale
przypuszczam, że cała forsa powędruje do New Jersey.
- Tak więc komuś bardzo się opłaci, jeśli wyzionę ducha przed upływem pięciu lat. W
zasadzie im prędzej, tym lepiej.
Riker spojrzał z niedowierzaniem na swojego pasażera.
- Qwill, skąd ten pomysł? Dlaczego ich podejrzewasz?
- To jakaś dziwna fundacja zajmująca się podejrzanymi sprawami w Atlantic City. Nie
mam do nich zaufania.
- Kiedy tylko usłyszałem o tym testamencie starszej pani -oznajmił redaktor - od razu
wiedziałem, że to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Zapomnij o tym spadku, stary.
Przecież i tak nigdy nie chciałeś być bogaczem. Wiesz dobrze, że w każdej chwili możesz
wrócić do „Fluxion".
- Wtedy Moose County straci te pieniądze.
- Nie zgrywaj bohatera. Wiej stąd i ratuj skórę. Niech wszyscy Goodwinterowie zrobią
składkę i kupią nowe książki do biblioteki.
Qwilleran w zamyśleniu bawił się wąsem.
- Zastanowię się. Dziś po południu mam spotkanie z adwokatem. Zresztą może w tej
knajpce dowiemy się czegoś ciekawego.
W barze aż roiło się od gości, a powietrze było gęste od błękitnawego dymu. Kilku
mężczyzn w bejsbolówkach skinęło głową Qwilleranowi. Obaj przyjaciele zaopatrzyli się w
kawę oraz pączki i usiedli przy bocznym stoliku, nasłuchując.
- Rozdaje wszystkim cygara, ale to nie on jest prawdziwym ojcem.
- Sam zarzynam swoje świnie i sam sporządzam kiełbasy. Inaczej się nie da.
- W Biblii napisano: „mowa głupia z wielości słów". Do niego to akurat pasuje jak
ulał!
- Co tam! To moja sprawa, zawsze przesadzam.
- Skoro jest prawniczką, to dlaczego chce za niego wyjść?
- Musieli wystrzelać całe stado. Szkoda, cholera!
- Założę się, że chodzi tylko o jego forsę.
- Stary, moja żona robi najlepszą na świecie potrawkę z królików.
- Nigdy nie słyszałem takiego nazwiska. Ruskie czy jak?
- Moja teściowa była u nas przez trzy tygodnie.
Przed odjazdem na lotnisko Riker podrzucił Qwillerana pod dom.
- Wyłowiłeś jakieś sensowne wiadomości z tego bełkotu? -spytał.
Qwilleran potrząsnął głową.
- Wszyscy mnie tu znają, więc nikt nie piśnie ani słowa. Po trosze liczył na radosne
powitanie ze strony kotów, ale czekała go niemiła niespodzianka. Zwierzaki wyczuły
szpitalny zapach, który ze sobą przyniósł, i trzymały się od niego z daleka. Yum Yum
syknęła, a Koko wydał z siebie głęboki pomruk brzmiący niczym odgłos dalekiej burzy.
Wciąż boczyły się na niego, kiedy wyszedł na umówione o pierwszej spotkanie w kancelarii.
Wszedł do biura niespiesznym krokiem, bandaże na kolanie wciąż ograniczały jego
zdolność poruszania się. Penelope także najwyraźniej była nie w sosie, blada i w ciemnych
okularach. Oznajmiła nieco ochrypłym głosem:
- Trochę się pan potłukł, panie Qwilleran, wszyscy jednak cieszymy się, że na tym się
skończyło. Czym mogę panu służyć?
Opowiedział jej o swoich wątpliwościach związanych z testamentem pani
Klingenschoen.
- Jak pan wie - przypomniała mu Penelope - był to testament napisany przez starszą
panią osobiście, bez świadków i bez prawnika. Muszę rzucić okiem na ten dokument, żeby
przypomnieć sobie dokładnie jego brzmienie.
Aplikantka przyniosła jej rękopis, a Penelope przeczytała go uważnie. Potrząsnęła
głową.
- Pana przypuszczenia były słuszne. W wypadku pańskiej śmierci cała spuścizna
przypadnie w udziale alternatywnym spadkobiercom i powędruje do New Jersey. Jednak
jestem przekonana, że nie ma pan powodów do niepokoju. Odniósł pan powierzchowne
obrażenia, ale przecież jest pan zdrowy.
- W takim razie proszę posłuchać - rzekł Qwilleran. Następnie opowiedział jej o
swoich podejrzeniach dotyczących wypadku i „alternatywnych spadkobierców" ze
Wschodniego Wybrzeża. - Czy w tym mieście jest ktoś, kto pochodzi z tamtych stron kraju
albo ma jakieś powiązania w New Jersey?
- Nic mi o tym nie wiadomo - stwierdziła; sprawiała wrażenie zamyślonej i
nieobecnej.
Na wszelki wypadek nie wspomniał jej o osobach, które podejrzewał. Hackpole
spędził sporo czasu, pracując w Newark. Ogrodnik studiował w Princeton. Byli teściowe
Qwillerana - wyjątkowo nieciekawa para - mieszkali w New Jersey, oddając się tam jakiejś
podejrzanej działalności.
- Tak czy inaczej - zwrócił się do prawniczki - uważam, że te pieniądze powinny
pozostać w Moose County. Tutaj jest ich miejsce i tu mogą przyczynić się do zrealizowania
wielu pożytecznych przedsięwzięć. Czy możemy obejść w jakiś sposób warunki testamentu?
Czy są jakieś luki albo kruczki? Może powinienem sam napisać testament, przekazując moje
roszczenia Fundacji Klingenschoenów?
- Obawiam się, że nic z tego - stwierdziła Penelope. - Oryginalny testament
sformułowany jest w ten sposób, że nie daje panu takiej możliwości... Zastanówmy się...
Naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć, panie Qwilleran. Mogę tylko mieć nadzieję, że
pańskie przypuszczenia są mylne.
- W takim razie pragnę panią poinformować - oznajmił - że tak czy inaczej sporządzę
testament. Jeśli przydarzy mi się coś złego, domagam się, by wasze biuro zażądało śledztwa
w sprawie przyczyn mojej śmierci.
- Muszę przyznać, panie Qwilleran, że jeśli sytuacja rzeczywiście jest tak groźna, jak
pan podejrzewa, postępuje pan spokojnie i rzeczowo.
- Bywałem już w gorszych opałach - machnął ręką. - Napiszę testament bez udziału
kancelarii, tak że firma „Goodwłnter & Goodwłnter" nie będzie mogła zostać oskarżona o
udzielenie mi złej rady. Postaram się, żeby w razie mojej śmierci została powiadomiona
policja, prokuratura, media...
- Co mogę powiedzieć?... Tylko tyle, że jest mi bardzo przykro z powodu zaistniałej
sytuacji.
- No cóż. Proszę omówić to z bratem, jeśli uważa to pani za stosowne, jednak
niezależnie od wszystkiego, słusznie lub nie, ale tak właśnie postąpię.
Kulejąc nieco, wyszedł z kancelarii.
Ma strasznego kaca, przydałby jej się klin - pomyślał. Zawrócił więc niezdarnie i
stanął znów przed Penelope.
- Moje zaproszenie jest wciąż aktualne, panno Goodwinter. Może dziś wieczorem
spotkalibyśmy się na drinka i kolację w „Old Stone Mili"? O ile oczywiście nie ma pani nic
przeciwko pokazywaniu się w towarzystwie żywego dowodu na fakt, że wypadki chodzą
jednak po ludziach.
Zawahała się przez chwilę, nim odpowiedziała:
- Dziękuję, panie Qwilleran, ale dziś wieczorem niestety nie mogę.
Jej brak zdecydowania zaskoczył go bardziej niż to, że odrzuciła zaproszenie. W
końcu nie każdy musi lubić mrożone ravioli.
Następnego ranka przy śniadaniu pani Cobb miała w zanadrzu nowe plotki o
Goodwinterach.
Qwilleran przeprosił za spóźnienie, siadając do talerza naleśników na maśle z
prawdziwym kanadyjskim bekonem.
- Proszę mi wybaczyć. Chyba zaspałem, ale najwyraźniej po tym wypadku potrzebuję
więcej snu - pociągnął nosem.
- Czuję zapach lawendy.
- To jest wosk angielski - wyjaśniła gospodyni. - Pani Fulgrove zajmuje się dziś
meblami w jadalni - podreptała ku drzwiom pokoju śniadaniowego i zamknęła je cicho. -
Mówiła mi, że kiedy pan Goodwinter wrócił z Waszyngtonu, znów pokłócił się z siostrą.
Panna G krzyczała coś o Rosjanach, o jakiejś kobiecie i o trupie. Nie mam pojęcia, o co w
tym wszystkim chodzi. Zresztą panią Fulgrove czasem trudno zrozumieć. Mówiła też coś o
jakiejś krowie, która otwiera w Pickax restaurację.
- Gorsza od tych restauracji, które tu mamy, już być nie może - zauważył. - A nuż
będzie lepsza? Czy ktoś dzwonił?
- Owszem, Lori Bamba. Powiedziała, że jej mąż wpadnie z pierwszą porcją listów dla
pana do podpisania. Dzwoniła też pani Hanstable, żeby powiedzieć, że zbiera dzikie jagody, i
pytała, czy chcemy. Sprzedaje je, a pieniądze przeznacza na szpital.
- Mam nadzieję, że pani zamówiła?
- Tak, dwie kwarty. Jutro będzie w mieście u fryzjera, to przy okazji je dostarczy.
- Wy, kobiety, układacie sobie życie w rytmie tych wizyt i fryzur - stwierdził.
- Och, panie Q - zaśmiała się, grożąc mu żartobliwie palcem. Wyraźnie była we
frywolnym nastroju, wkrótce też okazało się dlaczego. - Zostałam dziś zaproszona na kolację
- oznajmiła. - Poznałam go w Towarzystwie Historycznym.
- Świetnie! Zjem sobie gdzieś hamburgera.
- Nie ma takiej potrzeby, panie Qwilleran. Kupiłam cztery przepiękne plastry schabu,
włożę je przed wyjściem do piekarnika. Pomyślałam sobie, że może będzie pan chciał kogoś
zaprosić.
- Świetna myśl! Zadzwonię do Juniora, mam wobec niego niejakie zobowiązania.
Po południu tego dnia Nick Bamba przywiózł siedemdziesiąt pięć pięknie wypisanych
na maszynie listów. Oznajmił z dumą:
- Lori każdą odpowiedź trochę zmienia, żeby nie wysyłać do wszystkich tego samego
standardowego tekstu. Moim zdaniem nieźle sobie radzi.
Qwilleran darzył sympatią młodego inżyniera z Mooseville.
Nick posiadał bujną, kręconą czuprynę i lśniące entuzjazmem oczy, jak dwa czarne
onyksy; zawsze też miał na podorędziu coś ciekawego do opowiedzenia.
- Dobrze, że nic poważnego ci się nie stało, Qwill. Lori modliła się za ciebie.
- Podziękuj jej w moim imieniu. Teraz naprawdę potrzeba mi, żeby ktoś się za mnie
modlił. Jak się czuje Lori?
- W porządku, tylko rankami nie za bardzo, ale to normalne.
- Napijesz się piwa?
- A masz coś mocniejszego? Lori na okres ciąży odstawiła alkohol, więc ja też w
domu nie piję.
- Oto słowa godne troskliwego męża - zauważył Qwille-ran.
Zasiedli z drinkami w oranżerii i zaczęli rozmawiać o sprawie Tiffany Trotter,
rowerach, psach, a w końcu o gawędziarzach z baru „Pod Psem".
- Jadąc do ciebie - przypomniał sobie Nick - wstąpiłem tam po drodze na lunch i
widziałem coś dziwnego. Czy Alex Goodwinter jest twoim prawnikiem?
- Tak naprawdę wszystkim zajmuje się jego siostra.
- Słyszałem, że jest bardzo bystra. Szkoda, że nie można tego samego powiedzieć o
Aleksie. Jakiś czas temu wygłosił przemówienie w Klubie Entuzjastów i muszę stwierdzić, że
takiego nudziarza w życiu nie słyszałem. Potrafi się zachować, nieźle wygląda i tak dalej, ale
gdy próbowałem się potem zastanowić, co tak właściwie powiedział, doszedłem do wniosku,
że nic!
- Co takiego wydarzyło się w barze? - spytał Qwilleran od niechcenia, choć był bardzo
zaciekawiony.
- Siedziałem przy oknie i usiłowałem przeżuć produkt uboczny jakiegoś tartaku, który
nazywają tam klopsem. W pewnym momencie zobaczyłem, że na parking zajeżdża cadillac.
A wiesz, najczęściej pojawiają się tam półciężarówki i mikrobusy.
- Nie żartuj, byłeś w stanie coś dostrzec przez te niemyte od stuleci szyby?
- Lori twierdzi, że mój sokoli wzrok potrafi przebić nawet ceglaną ścianę.
- No i co tam zobaczyłeś?
- Cadillakiem zajechał Alex, ale nie wyszedł z wozu i nie zgasił silnika, tylko siedział
za kierownicą i czekał. Po chwili wyszedł do niego jeden z właścicieli baru i usiadł na fotelu
obok.
- Który z właścicieli? - spytał Qwilleran.
- Nie kucharz, ten drugi. Ten mięśniak, który rozbija się po okolicy na motocyklu.
Siedzieli obaj w samochodzie i odniosłem wrażenie, że się o coś kłócą. W końcu jednak Alex
wyciągnął portfel i odliczył kilka banknotów. Bardzo jestem ciekaw, jaki to interes ubili.
Qwilleran również uznał to za podejrzane, ale należało też brać pod uwagę najprostsze
rozwiązanie.
- Ten facet wykonuje różne prace konserwatorskie. Może Alex po prostu wypłacił mu
honorarium.
- Gotówką? Dlaczego nie wypisał czeku? - Nick pochylił się na krześle do przodu. -
Wiesz co, zawsze byłem przekonany, że w tej knajpie sprzedają coś więcej niż kiepskie
żarcie. W przeciwnym razie ta speluna dawno już by zbankrutowała.
Qwilleran postanowił podrażnić się trochę z Nickiem.
- Przecież Alex to wzorowy obywatel, podpora miejscowej społeczności, czystej linii
Goodwinter. Jak możesz go podejrzewać o jakieś szwindle?
- Alex jest czystej linii hochsztaplerem, i tyle - oburzył się Nick. - Udaje wielką
szychę posiadającą wpływy w Waszyngtonie, tymczasem myślę, że on tam po prostu dobrze
się bawi.
- A co sądzi Lori na jego temat?
- Wiesz, jakie są kobiety! - rzekł Nick lekceważącym tonem. - Uważa go za istnego
adonisa, dokładnie tak się wyraziła. Ja użyłbym trochę innego słowa.
Wychodząc, Nick wziął kolejne pięćdziesiąt listów, na które miała odpowiedzieć jego
małżonka, a Qwilleran wybrał się do sklepu z artykułami żelaznymi, żeby obejrzeć sobie
rowery. Po powrocie oznajmił pani Cobb:
- Wie pani, ile kosztuje taki rower z przerzutkami? Więcej, niż zapłaciłem za mój
pierwszy samochód!
- Przecież stać pana, panie Q.
- Nie w tym rzecz... Bardzo ładnie dziś pani wygląda, pani Cobb.
- Dziękuję. Właśnie wracam od fryzjera - miała też na sobie intensywniejszy makijaż
niż zwykle. - Nigdy pan nie zgadnie, kto zaprosił mnie dziś na kolację! Ten mężczyzna, który
nie chciał się zgodzić na sztandar z czterdziestoma ośmioma gwiazdami.
- Co takiego? Hackpole?
- Herb Hackpole. Jest naprawdę bardzo miły. Prowadzi warsztat samochodowy i
obiecał sprawdzić, czemu z mojego mikrobusika wycieka olej.
Qwilleran sapnął tylko przez wąsy i powstrzymał się od dalszych komentarzy.
Czekając na przybycie Juniora, sporządził kolację dla kotów. Yum Yum wybaczyła
mu już szpitalny zapach; wskoczyła mu nawet na kolana i ciekawie dotknęła łapką wąsów. To
był jeden z jej najbardziej ujmujących gestów. Nałogowo kradła szczotki do zębów i pędzle,
nigdy natomiast nie była w stanie pojąć, czemu może służyć szczotka przymocowana do
człowieczej twarzy.
Natomiast Koko wytrwale bojkotował Qwillerana. Przestał już prychać i pomrukiwać,
ale spoglądał na niego z najwyższą pogardą. Gdy talerzyk z odfiletowanym kurczakiem
znalazł się na podłodze, tiie tknął posiłku, dopóki Qwilleran nie wyszedł z pokoju. A nigdy
przedtem nie zachowywał się w taki sposób!
Junior przybył punktualnie o szóstej z wilczym apetytem, jak przystało na jego
dwadzieścia dwa lata.
- Ejże, do twarzy ci w bandażach. Powinieneś zawsze je nosić.
Zasiedli do kolacji przy wielkim stole kuchennym.
- Pani Cobb twierdzi - napomknął Qwilleran - że to szesnastowieczny stół,
prawdopodobnie z refektarza jakiegoś hiszpańskiego klasztoru.
- Twoja gospodyni świetnie gotuje - stwierdził Junior. - Masz szczęście.
- Na deser upiekła ciasto z brzoskwiniami... weź jeszcze bułkę. To pieczywo na
zakwasie... Spotyka się dziś z jakimś facetem, którego poznała w Towarzystwie
Historycznym. Mam nadzieję, że to porządny gość. Jest dość łatwowierna, a ja czuję się za
nią odpowiedzialny, skoro sprowadziłem ją tutaj z Nizin. Znasz Herba Hackpole'a?
Junior przeżuwał właśnie ogromny kęs schabu.
- Wszyscy go tu znają.
- Pani Cobb twierdzi, że jest niezmiernie sympatyczny.
- Jasne. Potrafi być miły, jeżeli czegoś od ciebie chce. Najczęściej jednak się
awanturuje, wydzwania do gazety z jakimiś bzdurnymi pretensjami, a chłopaki nie chcą
roznosić gazet na jego ulicy z powodu psów... Podaj mi masło.
- Zawsze tu mieszkał?
- Tato mówi, że tu się urodził i wychował. W szkole był powszechnie znienawidzony.
Ot, taki typowy małomiasteczkowy cham. Wszyscy cieszyli się, kiedy wyjechał na Wschód
do pracy. Niestety, w końcu wrócił... Masz jeszcze piwo?
- Pewnie, poza tym w garnku czekają kolby gotowanej kukurydzy.
Przy kawie i brzoskwiniowym cieście młody redaktor odezwał się:
- Polecono mi, bym poprosił cię o przysługę. Znasz sekretarkę w G&G? To moja
ciotka.
- Dostrzegłem rodzinne podobieństwo - przyznał Qwilleran.
- Jej zdaniem z Penny dzieje się coś niedobrego. Pracuje do późnych godzin i czymś
się zamartwia, poza tym pije, co nie zdarza jej się często. Moja ciotka prosi, żebyś spróbował
z nią pogadać i namówił ją na wakacje - niech sobie pojedzie do jakiegoś kurortu w Meksyku,
czy coś w tym rodzaju.
- Ja? Przecież jestem tylko jej klientem. Nawet nie chciała pójść ze mną na lunch.
- Tym niemniej Penny bardzo cię szanuje. Poważnie. Kiedy pisałeś jeszcze do
„Fluxion", wycinała twoje artykuły. Zawsze. .. - przerwał mu natrętny dźwięk pagera. Zerwał
się i pobiegł ku drzwiom. - Przepraszam. Pali się. Dzięki za kolację!
Ruszył z piskiem opon swym czerwonym jaguarem; syrena na ratuszu miejskim
wzywała członków ochotniczej straży pożarnej.
Qwilleran miał za sobą dzień pełen zajęć, a czekało go jeszcze jedno spotkanie.
Wkrótce po wyjściu Juniora zatelefonowała do niego Penelope Goodwinter, pytając, czy
może wpaść z butelką.
Rozdział czternasty
Oczekując na przybycie Penełope, Qwilleran zaniósł wiaderko z lodem i inne barowe
utensylia do biblioteki. Zobaczył, że na podłodze leżą książki - kilka woluminów
dwunastotomowego wydania. Marokinowe okładki pogięły się, stronice z biblijnego papieru
pogniotły. Spojrzał na górną półkę, gdzie między tomem drugim a ósmym dzieła drzemał
sobie smacznie Koko. Zawsze miał słabość do półek z książkami.
- Niedobry kotek! - zawołał Qwilleran, badając stan sponiewieranych książek.
Koko obudził się nagle, przeciągnął się, zeskoczył na podłogę i bez słowa wyszedł z
pokoju.
Qwilleran troskliwie odstawił książki na miejsce, zastanawiając się jednocześnie, czy
w tym domu ktokolwiek przeczytał kiedyś pięknie oprawiony poemat w dwunastu tomach
zatytułowany Sądny dzień.
Sądny dzień...! Ponura przepowiednia czy coś na kształt kociej klątwy?
Spodziewał się, że beżowe bmw zajedzie jak zwykle od frontu. Tymczasem światła
samochodu omiotły tył rezydencji, a Penełope zastukała do drzwi kuchennych. Właściwie
zabębniła w nie radośnie, co jakoś nie bardzo zgadzało się z jej zwykłym opanowaniem i
rezerwą.
- Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko mojemu najściu służbowym wejściem -
powitała go wesoło, wymachując butelką dobrej, starej szkockiej whisky. - W gruncie rzeczy
to zupełnie nieformalna wizyta.
Była zrelaksowana, niemal wesoła, a w białych drelichowych spodniach, sandałach i
ciemnogranatowym dżersejowym sweterku wyraźnie czuła się wygodniej i swobodniej. Jak
słusznie zauważyła Melinda, łyk czegoś mocniejszego dokonywał cudownej przemiany w
osobowości Penełope. Jednak na jej twarzy malowało się znużenie i miała podkrążone oczy.
Brakowało jednego z kolczyków, nie była uperfumowana.
- Kostki lodu oczekują nas w bibliotece - oznajmił Qwilleran, zapraszając ją
wytwornym gestem. - Moim zdaniem to najsympatyczniejsze pomieszczenie w tym domu.
Blask ciepłego światła na brązowych okładkach książek i skórzanych obiciach mebli
tworzył przytulny nastrój. Penelope opadła na głęboką kanapę i założyła z wdziękiem nogę na
nogę. Qwilleran zajął klubowe krzesło, układając swoją zranioną nogę na podnóżku.
- Już panu lepiej? - spytała; w jej głosie pobrzmiewała troska, która wydawała się
szczera.
- Moje dwadzieścia trzy szwy zaczynają swędzieć - odparł - a to podobno dobry znak.
Cieszę się, że zrobiła sobie pani przerwę. Przepracowuje się pani.
- Przyznaję, oczy mnie pieką ze zmęczenia.
- Trzeba zrobić kompres z mokrych torebek herbaty - oznajmił. - Moja matka zawsze
tak doradzała, gdy ktoś skarżył się na zmęczenie oczu.
- To działa?
- Najlepiej sprawdzić to od razu - wyszedł do kuchni i po chwili wrócił z dwiema
wilgotnymi torebkami herbacianymi ułożonymi na spodku od Wedgwooda.
- Proszę oprzeć głowę na oparciu sofy.
Zsunęła się do pozycji półleżącej.
- Och! - westchnęła, gdy położył torebki na jej zamkniętych powiekach.
- Kiedy ostatnio zafundowała pani sobie wakacje, Penelope? Nawiasem mówiąc,
dosyć mam już tej „panny Goodwinter". Odtąd będę mówił do ciebie po imieniu, czy to ci się
podoba, czy nie.
- Owszem, podoba mi się - rzekła półgłosem.
- Powinnaś wziąć tydzień lub dwa wolnego i spędzić je w jednym z tych drogich
kurortów - zaproponował.
- Bardziej by mi odpowiadał rejs po morzu. Lubi pan pływać statkiem, panie
Qwilleran?
- Nie mogę powiedzieć, żeby zdarzyło mi się kiedykolwiek wsiąść na statek wyłącznie
dla przyjemności... a poza tym, Penelope, bardzo cię proszę. Mów do mnie „Qwill"!
- Teraz, gdy stałeś się zamożny, mógłbyś spróbować - wyspy greckie, norweskie
fiordy... - wyciągnęła pusty kieliszek w jego stronę, a Qwilleran go napełnił. Jej poprzedni
drink ulotnił się w mgnieniu oka.
- Zanim zacznę się obijać po szerokim świecie luksusowymi statkami, mam nadzieję
stworzyć jedno czy dwa literackie arcydzieła - oświadczył.
- Masz cudowny styl. Zawsze z przyjemnością czytałam twoją rubrykę w „Daily
Fluxion". Tak świetnie sobie radziłeś, pisząc na tematy, o których nie miałeś pojęcia.
- Takie tam dziennikarskie sztuczki - machnął niedbale ręką.
- Kiedyś było moją ambicją, żeby pisać, ale ty masz prawdziwy talent. Nigdy nie
potrafiłabym ci dorównać, tymczasem tobie najwyraźniej przychodzi to z taką łatwością...
Qwilleran wiedział, że nieźle pisze, jednak uwielbiał, kiedy mu to mówiono,
zwłaszcza kiedy słyszał coś takiego z ust pięknej kobiety. Tak więc jedna część jego umysłu
rozkosznie pławiła się w jej komplementach, tymczasem druga zastanawiała się nad
powodem wizyty Penelope. Czy znów pokłóciła się z bratem i wymknęła spod jego nadzoru?
I właściwie dlaczego tak się troszczył o jej zachowanie w towarzystwie? Jakim sposobem taki
dęty bałwan jak Alexander mógł mieć wpływ na równie inteligentną kobietę?
Tego wieczoru Penelope była wyjątkowo miła i uprzejma. Spytała, jak miewają się
koty, o postępy w pracach prowadzonych przez Amandę oraz o osiągnięcia pani Cobb w
katalogowaniu zbiorów.
- Jej ostatnie odkrycie - powiedział Qwilleran - to dwie majolikowe wazy, które ktoś
wyniósł na strych. Pochodzą mniej więcej z roku 1870 i obecnie warte są grube tysiące. Stoją
tam, tuż za drzwiami, na szczycie kolejnego cennego znaleziska, tym razem rodem z garażu.
To niemiecka szafa na bieliznę z Pensylwanii. Podobno fachowa nazwa to Schrank. Ma ponad
dwa metry wysokości, a Koko bez trudu potrafi wskoczyć na sam wierzch, jednym susem,
bez wysiłku.
Qwilleran nie był pewien, czy Penelope go słucha. W swym życiu odwiedził
wystarczająco wiele przyjęć, by dobrze poznać rytm towarzyskiego picia alkoholu, i
zorientował się, że Pene-lope drastycznie przekracza bezpieczne tempo. Zsunęła się zresztą
nieco niżej na sofie pokrytej śliską skórą.
- Tylko ostrożnie! - napomniał ją dobrodusznie. - Kiedy człowiek jest zmęczony,
alkohol mocno uderza do głowy. A ty o wiele za długo przesiadujesz w swojej kancelarii. Czy
to warto?
- Jako młodsza wspólniczka nie mam wyboru, muszę hyrać jak wół - zachichotała. -
To znaczy, tyrać... jak wół.
Qwilleran wcielił się w rolę, którą odgrywał już wiele razy, rolę przyjaznego i
życzliwego powiernika. W ten sposób udało mu się skłonić do zwierzeń niejednego już
rozmówcę.
- To musi być dla ciebie wielka satysfakcja, Penelope, że twój brat robi tak wiele dla
naszego kraju, spędzając znaczną część swojego cennego czasu w Waszyngtonie. To godne
podziwu poświęcenie z jego strony. Słyszałem, że niedawno wygłosił w Klubie Entuzjastów
Mooseville przemówienie, które wszyscy pamiętają po dziś dzień.
Penelope zdjęła z oczu torebki herbaty i niezdarnie dźwignęła się na nogi, żeby nalać
sobie szczodrą porcję whisky.
- Ciekawe, czy im opowiadał o swoich... tego... podbojach towarzyskich - w jej głosie
pobrzmiewała jakby gorycz, język trochę już jej się plątał. - Bo wiesz... no... to nie tylko
interesy…
- Jestem pewien, że wkrótce będzie ubiegał się o jakiś urząd - ciągnął Qwilleran - a
wówczas te kontakty towarzyskie bardzo się przydadzą.
Penelope wpatrywała się w niego mętnym wzrokiem. Mówiła wolno i starannie:
- Alex... nie może zostać... burmistrzem... Dimsdale.
- Nie mówisz tego poważnie, Penelope. Ze swoim nazwiskiem, wykształceniem,
sposobem bycia i prezencją czeka go w polityce oszałamiająca kariera. Jest urodzonym
zwierzęciem medialnym, a w dzisiejszych czasach właśnie to się liczy.
Gniew i alkohol wykrzywiły jej harmonijne rysy.
- On... do niczego... nie dojdzie beze mnie - wyraźnie zawodziła ją koordynacja
ruchów; odstawiając szklaneczkę na stół, chybiła, szkło spadło na podłogę. - Przepraszam -
wymamrotała, zbierając na kolanach kostki lodu.
Qwilleran udał, że niczego nie zauważa.
- Jestem pewien, że doskonale poradzisz sobie z prowadzeniem biura, podczas gdy
twój brat będzie dokonywał wielkich rzeczy na Kapitolu.
To był żałosny widok - wymowna i tak zazwyczaj opanowana Penelope, która teraz z
najwyższym trudem była zdolna sklecić zdanie.
- On nie... on tam nie pojedzie. Tutaj ją... tutaj ją sprowadzi... tutaj. Nową
wspólniczkę!
Qwilleranowi przypomniały się uwagi zasłyszane w barze „Pod Psem".
- Jest prawniczką?
Penelope przełknęła to, co zostało w szklance z roztopionych kostek lodu.
- Sprowadzi ją... do kancelarii, właśnie to... ale po moim... po moim trupie! Ja... się na
to... nie zgodzę. Nie zgodzę się!
- Penelope - rzekł uspokajającym tonem - przecież dla ciebie to tylko dobrze. Dzięki
tej wspólniczce będziesz miała mniej pracy.
Roześmiała się histerycznie.
- „Goodwinter, Goodwinter & Sh... Smfska"! - zająknęła się przy nazwisku. -
„Goodwinter, Goodwinter & Smfska"! Będziemy... pośmiewiskiem... całej okolicy!
- Może warto porozmawiać na ten temat z twoim bratem? Jeśli go przekonasz, pewnie
zmieni zdanie.
Traciła panowanie nad sobą.
- On... on ożeni się... ożeni się z nią - z tą wywłoką! Ale ja... ja go powstrzymam.
Wiem... co trzeba zrobić. Powstrzymam!!! - wyglądała naprawdę kiepsko, była już
kompletnie pijana, a jej oczy błyszczały dziko. - Okropnie źle się czuję!
Qwilleran pomógł jej wstać.
- Musisz odetchnąć świeżym powietrzem.
Zaprowadził ją do oranżerii i na dwór przez jedno z francuskich okien, trzymał ją za
ramiona, a ona zalała się łzami.
- Może napiłabyś się czarnej kawy, Penelope?
Potrząsnęła głową.
- Zawieźć cię do domu?
Zajechał jej bmw pod przyozdobioną wieżyczkami kamienną rezydencję na
Goodwinter Boulevard; tymczasem na siedzeniu obok niego Penelope zwinęła się w kłębek.
Zaparkował pod bramą dla powozów i zaniósł ją na górę po schodach wiodących do wejścia.
Nadbiegła gospodyni, po chwili pojawił się też Alexander odziany w jedwabny szlafrok.
- Źle się poczuła - powiadomił go Qwilleran. - Myślę, że jest bardzo przemęczona.
Alexander popatrzył na siostrę surowo i bez cienia współczucia.
- Proszę ją zabrać na górę - polecił gospodyni. Zwracając się do Qwillerana, spytał: -
Gdzie pan ją - hm - znalazł?
- Przyszła do mojego domu, żeby omówić jakieś prawne niuanse, i źle się poczuła.
Moim zdaniem potrzebuje wypoczynku, przydałyby jej się wakacje. W przeciwnym razie
czeka ją załamanie. Może warto ją umieścić na kilka dni w szpitalu. Powinna się przebadać.
- To fatalne - stwierdził Alexander - ale po alkoholu zupełnie traci panowanie nad
sobą i zaczyna wygadywać zupełne bzdury. Dziękuję, że przywiózł ją pan - hm - do domu.
Pozwoli pan, że odwiozę pana z powrotem.
- Nie, dziękuję. To niedaleko, a noc jest pogodna.
Gdy szedł wolnym krokiem przez zalane księżycową poświatą ulice, zastanawiał się
nad rewelacjami pani Fulgrove dotyczącymi „Rosjan" i trupa. Do pewnego stopnia tworzyło
to spójną całość. Wywnioskował z tego, że najwyraźniej Penelope histerycznie reaguje na
zagrożenie dla swojej pozycji, jakie stwarzać będzie ta pani Smfska, czy jak jej tam, w
charakterze wspólnika kancelarii i przyszłej bratowej. Trzeba przyznać, że w Moose County
takie nazwisko musi wzbudzić rozbawienie, szczególnie pośród bywalców baru. Ktokolwiek
zna Goodwinterów i nieznośny snobizm Penelope, będzie ryczał ze śmiechu, gdy usłyszy
nazwę „Goodwinter, Goodwinter & Smfska". Rechoczący, chichoczący i pobekujący bywalcy
baru „Pod Psem" prawie na pewno ukują nową nazwę: „Goodwinter, Goodwinter & Ruska".
Jednak najprawdopodobniej - uznał - po odpoczynku w szpitalu i wakacjach młodsza
wspólniczka pogodzi się z tak irytującą dla niej perspektywą.
Zbliżając się do rezydencji K, zerknął na piętro. W apartamencie zajmowanym przez
panią Cobb świeciło się światło, z czego należało wnioskować, iż wróciła cała i zdrowa,
spędziwszy wieczór w towarzystwie tego małpiszona! Zawsze miała słabość do tatuaży i
wygolonych łbów. Jej zmarły mąż też był gburem o wyglądzie brutala.
Nad kuchennym wejściem świeciła się lampa, ale we wszystkich pomieszczeniach
służbowych panowały ciemności. Gdy Qwilleran otworzył drzwi, dosłyszał jakieś dziwne
dźwięki dochodzące z kuchni. Przez chwilę stał bez ruchu i nasłuchiwał, próbując je
zidentyfikować. Zgrzyt... cisza... długi zgrzyt... cisza. .. dwa krótkie szurnięcia. Przeszedł na
palcach aż do drzwi kuchni i zapalił światło.
Na samym środku podłogi ujrzał ciężką, metalową toaletę kotów wypełnioną
żwirkiem, a obok niej Koko, który właśnie zabierał się, by popchnąć ją nosem dalej. Kot
spojrzał na niego, wyraźnie zaskoczony, z postawionymi uszami.
- Niedobre kocisko! - rzekł Qwilleran ostrym tonem. - To ty przestawiasz rzeczy!
Jeszcze ktoś się o to zabije, nie rób tego więcej!
Odniósł pojemnik z powrotem do pralni i poszedł na górę, by oddać się rozmyślaniom
dotyczącym Penelope i porównać ją z Melindą. Obie były atrakcyjnymi kobietami o rysach
Good-winterów, inteligentne i wykształcone. Prawniczka obdarzona była bardziej klasyczną
urodą, ale brak jej było poczucia humoru Melindy. Miał szczęście, że trafiła mu się taka
rozsądna i zrównoważona kobieta jak Melinda, która mówiła do niego „kochanie", potrafiła
zorganizować uroczystą kolację i wymówić prawidłowo słowa takie jak „sfigmomanometr".
Następnego ranka zastał w kuchni Mildred Hanstable, która dostarczyła zebrane
jagody. Popijała kawę z panią Cobb - panie właśnie zawarły ze sobą znajomość.
- Mildred - odezwał się Qwilleran - pewnie zainteresuje cię fakt, że pani Cobb czyta z
dłoni.
Mildred była zachwycona.
- Naprawdę? To może zechciałaby pani wziąć udział w jarmarku dobroczynnym na
rzecz szpitala? Mamy już tarocistkę, dzięki której zebraliśmy całkiem sporo pieniędzy.
Gospodyni wyraźnie to zaproszenie pochlebiło.
- Z przyjemnością, jeśli uważa pani, że się nadaję.
Qwilleran dyplomatycznie wywabił Mildred z kuchni, a następnie zaprowadził do
biblioteki, gdzie usadził ją w wygodnym fotelu i wręczył obszarpany kajet.
Wzdrygnęła się z obrzydzeniem.
- A cóż to takiego?
- Pamiętnik Daisy. Znaleźliśmy go za jej łóżkiem. Jest kompletnie nieczytelny.
Potrafię odcyfrować datę na górze każdej strony, ale nic więcej. Zaczęła pisać pierwszego
stycznia i skończyła w maju.
Mildred ostrożnie wzięła zeszyt do ręki.
- Wygląda jak mysie gniazdo, ale to rzeczywiście jej pismo. Ciekawe, czy jeszcze
potrafię to odczytać - przyjrzała się pierwszej stronie. - Kiedy przyzwyczaić się do kształtów,
jakie nadawała literom, to nawet nie takie trudne... zobaczymy. Zaczyna się od słów
„szczęśliwego nowego roku życzę sobie samej", chociaż ze straszliwymi błędami... Hmmm...
pisze, że jej matka jest pijana. Biedna dziewczyna, nigdy nie miała normalnej rodziny...
potem o jakimś Ricku. Poszli do lasu i rzucali śnieżkami w drzewa. Kupił jej hamburgera...
Jak na razie całkiem nieźle mi idzie, prawda?
- Fantastycznie! Czytaj dalej.
- Oho! Drugiego stycznia straciła pracę u Amandy i nazywa ją wiedźmą. Jest mowa o
jakimś słoniu, dokładniej „słonju", przez „j". To prezent gwiazdkowy od Ricka.
- Czyli to on go ukradł - domyślił się Qwilleran. - Amanda podejrzewała Daisy. Jej
przyjaciele kręcili się po pracowni.
Mildred przerzucała stronice.
- Bardzo to przygnębiające... aż do piętnastego stycznia. Dostaje pracę w domu
Goodwinterów, mundurek i własny pokój. Nie będzie musiała mieszkać z Delią. Uczciła to
wydarzenie z Rickiem, Olliem, Tiffi Jimem.
- Tiffany to ta dziewczyna, którą zastrzelono na farmie jej ojca.
- Tak, wiem. Chodziła do mnie na lekcje gospodarstwa domowego. Wyszła za jednego
z Trotterów. Jej ojciec miał wypadek na traktorze, jest sparaliżowany... Teraz jesteśmy już w
lutym. Daisy stwierdza, że nie lubi sprzątać. Cóż, prawdę mówiąc, ja także nie... jej nowy
chłopak, Sandy, podarował jej na walentynki wodę kolońską. Napisała „kolojską". Mówiłam
ci, że jej ortografia to koszmar... w marcu nie napisała za wiele... za to w kwietniu wszystko
się pogmatwało... Aha! Znów straciła pracę.
- Zgodnie z rejestrem zatrudnienia właśnie wtedy zaczęła pracować w tym domu -
zauważył Qwilleran.
- Jest zakochana w Sandym, zakochana przez samo „h"... nie ma już mowy o Ricku,
Olliem czy Jimie... wygląda to całkiem poważnie. Sandy podarował jej złotą bransoletkę.
Ciekawe, co będzie dalej. Oho! Tutaj - trzynastego marca - pisze, że chyba jest w ciąży... Tiff
zabrała ją do doktora Hala... teraz jest bardzo szczęśliwa... robi szkice sukien ślubnych...
Della też jest zadowolona. Robi na drutach jakieś rzeczy dla dziecka... a tutaj mamy wyrwane
strony... trzydziestego kwietnia płakała całą noc. Sandy chce, żeby zrobiła skrobankę. Nie
będzie ślubu... dał jej pieniądze. .. Della mówi, żeby urodziła to dziecko, a on będzie musiał
na nie łożyć... to wszystko. Na tym kończy się pamiętnik.
- Smutna historia, ale potwierdza wszystkie nasze domysły.
- Qwill, gdzie mogę umyć ręce? Ten zeszyt jest strasznie brudny. Będę musiała już
iść, mam umówionego fryzjera.
Odprowadził Mildred do samochodu, a potem wrócił, żeby zamknąć pamiętnik Daisy
w szufladzie bibliotecznego biurka. Był pewien, że zostawił ją zamkniętą, ale teraz była
uchylona na kilka centymetrów. Słonik był wewnątrz, złota bransoletka i pocztówka też -
zginęła jednak koperta z pieniędzmi.
Szybkim krokiem udał się do kuchni, gdzie pani Cobb przygotowywała sos
musztardowy do wędzonego ozora.
- Czy przez ostatnie pół godziny ktoś tu był?
- Tylko pani Hanstable.
- Odprowadziłem ją do samochodu, a kiedy wróciłem, szuflada mojego biurka była
otwarta i zginęła bardzo ważna koperta.
- Nie mam pojęcia, chyba że... mówiłam panu, panie Q, że w tym domu dzieją się
dziwne rzeczy.
Wrócił do biblioteki, żeby dokładnie przeszukać pulpit biurka - akurat w porę, by
zobaczyć, jak Koko snuje się bez wyraźnego celu po sieni, trzymając w pyszczku róg białej
koperty, która wlekła się po ziemi między jego łapkami.
- Zostaw to! - krzyknął Qwilleran. - Niedobry kot! Jak ją wyciągnąłeś?
Koko upuścił kopertę, przeszedł po niej niedbale i zajął swoje stanowisko na trzecim
stopniu schodów.
Gdy Qwilleran przyjrzał się szufladzie, zobaczył na niej ślady pazurów. Była to ciężka
szuflada, Koko musiał włożyć sporo wysiłku w jej otworzenie. Po co?
Od tamtego wypadku na Ittibittiwassee Road Koko zachowywał się jakoś dziwnie. Aż
do tego wydarzenia on i Qwilleran byli dobrymi kompanami. Uważali się wzajemnie za
równych sobie. Człowiek rozmawiał z kotem, a kot słuchał, mrugał oczami i robił mądre
miny, potem odpowiadał głośnym „yow", które zależnie od sytuacji oznaczało umiarkowane
zainteresowanie, stanowcze przytaknięcie lub gwałtowny sprzeciw. Grali razem w rozmaite
gry, a odkąd wprowadzili się do rezydencji K, Koko był szczególnie ożywiony i
komunikatywny.
Nagle wszystko się zmieniło. Koko przybrał postawę wzgardliwej wyniosłości i płatał
uciążliwe psikusy - wysuwał swoją toaletę na środek kuchni, zrzucał cenne książki z półki, a
teraz ukradł pieniądze. Coś było nie tak. Zmiana osobowości u zwierzęcia zazwyczaj oznacza
chorobę, jednak Koko wprost tryskał zdrowiem. Oczy mu lśniły, miał wyśmienity apetyt, gdy
baraszkował z Yum Yum, jego smukłe ciało pełne było energii. Tylko wobec Qwillerana
zachowywał się z rezerwą i trzymał się na dystans.
Nie przyszła mu do głowy żadna odpowiedź, zresztą tego dnia Koko nie psocił już
więcej. Jednak późną nocą, gdy Qwilleran czytał książkę w swojej sypialni na górze, usłyszał
nagle dojmujące, przeciągłe, złowróżbne wycie. Zbiegł na dół tak prędko, jak pozwalało mu
na to zranione kolano, i podążając za odgłosem, znalazł się na tyłach domu, w oranżerii. W
smudze księżycowego światła wpadającego przez okno ujrzał coś niezwykle niepokojącego.
Koko z nienaturalnie nastroszoną sierścią był na pół przycupnięty, z głową odchyloną do tyłu,
i wydawał z siebie zawodzący, nieziemski lament, od którego ciarki przechodziły po plecach.
Szafkowy zegar w hallu wybił godzinę drugą. Qwilleran ostrożnie podszedł do kota i
zaczął przemawiać do niego uspokajającym głosem, a potem pogłaskał jego najeżone futerko,
aż zwierzak się uspokoił.
- Dobre z ciebie kocisko, Koko, i dobry przyjaciel - mówił Qwilleran. - Przykro mi,
jeżeli byłem dla ciebie niemiły albo nie zwracałem na ciebie uwagi. Próbowałeś coś mi
powiedzieć. Czasami jesteś bystrzejszy ode mnie, więc raczej powinienem starać się ciebie
zrozumieć, zamiast się wściekać. Wybaczysz mi? Czy znów będziemy przyjaciółmi? Ty i
Yum Yum jesteście jedyną rodziną, jaką mam.
Koko zmrużył oczy i zaskrzeczał cichutko:
- Ikikik.
Była druga w nocy. Cztery godziny później Qwilleran dowiedział się, o co chodziło.
Rozdział piętnasty
Była dopiero szósta rano, ale Qwilleran już nie spał, kiedy nagle zadzwonił telefon -
natrętnie, alarmująco. Przez całą noc niespokojnie przewracał się z boku na bok, budził się co
chwila, rozmyślając o niespodziewanej wizycie Penelope i tajemniczym zachowaniu Koko.
Czy takie nocne wycie oznaczać miało protest? Ostrzeżenie? Czy może koty tak się
zachowują podczas pełni księżyca?
A potem zadzwonił telefon i Qwilleran usłyszał w słuchawce znajomy głos
przemawiający w znamiennie minorowej tonacji:
- Qwill, obudziłam cię? Pomyślałam sobie, że będziesz chciał wiedzieć: Penelope
odebrała sobie życie!
Milczał, oszołomiony.
- To ja, Melinda.
- Wiem. Słyszałem, co powiedziałaś. Nie mogę w to uwierzyć! A właściwie owszem,
mogę. Wiedziałem, że jest z nią kiepsko. Ale, cholera, jaka szkoda! Co za strata. Taka
inteligentna i piękna kobieta. Czy coś wiadomo? Jaki był bezpośredni powód?
- Wiadomo tylko tyle, że ostatnio cierpiała na depresję. Tato jest teraz u nich w domu.
Alex zadzwonił najpierw po niego, potem na policję. Lekarz sądowy też tam jest.
- Czy coś przedawkowała?
- Wzięła butelkę whisky do garażu i usiadła w samochodzie z włączonym silnikiem.
Słuchaj, teraz muszę jechać do szpitala. Zadzwonię do ciebie później.
- Może zjemy dziś razem kolację?
- Niestety, kochanie. Muszę iść na pewne przyjęcie z okazji narodzin dziecka, ale
przedtem wpadnę do ciebie, żebyś mnie pokrzepił ginem z tonikiem. Może wtedy będę
wiedziała coś więcej.
Gdy opowiedział o samobójstwie Penelope swojej gospodyni, pani Cobb załamała
ręce.
- Coś strasznego! Była taka śliczna.
- Chyba nadeszła pora, żebym zajął się wypisywaniem kart katalogowych. Przyda mi
się jakieś zajęcie.
Okazało się, że czynność ta wymaga znacznie więcej koncentracji, niż oczekiwał.
Przede wszystkim trzeba było odczytać zapiski pani Cobb. Pomyślał sobie, że któregoś dnia
napisze na ten temat artykuł, zatytułowany Jak nie pisać wyraźnie, czyli siedem łatwych
sposobów, by całkowicie zmylić czytelnika.
Przypominało to rozszyfrowywanie jakiegoś tajnego kodu. Kiedy jednak zrozumiał, że
„ozoshe zifondof oohlany" to po prostu czeski żyrandol szklany, reszta poszła już gładko. Na
każdej karcie musiał wypisać numer katalogowy przedmiotu, jego nazwę, datę, opis,
pochodzenie i wartość. Cztero - i pięciocyfrowe wyceny utrzymywały go nieodmiennie w
stanie szoku fiskalnego.
Rzecz jasna koty znalazły się od razu na biurku, pomagając mu na swój nader nie
pomocny sposób. Yum Yum wyciągała ołówki i zrzucała spinacze na podłogę. Koko, który
po przeprosinach Qwillerana znów stał się kotem przyjaznym, węszył po całym blacie niczym
pies gończy. W którymś momencie wygrzebał notkę Penelope z podziękowaniami, które
napisała po przyjęciu, i Qwilleran przyjrzał się jej pismu - afektowanemu, z ozdobnymi „e",
„r" i „s", które kojarzyły mu się z klasycznym wykształceniem.
Kiedy po pracy pojawiła się u niego Melinda, oznajmiła:
- Wolałabym pójść z tobą na kolację, kochanie, ale wszystkie dziewczyny z mojego
pokolenia akurat albo wychodzą za mąż, albo zachodzą w ciążę, więc ciągle dostaję
słodziutkie zaproszenia na słodziutkie przyjęcia, podczas których odbywają się przeurocze
zgadywanki, stoły są ślicznie udekorowane i podawane są słodziutkie napoje. Kiedy wyjdę za
mąż, chcę uciec od tego wszystkiego. Co ty na to, kochanie? Nie miałbyś ochoty zwiać?
- Nie prędzej, niż pozbędę się tych swędzących szwów. Siądź i opowiedz mi, jak
zareagował na to wszystko Alexander.
Melinda zwinęła się w kłębek na jednym z wielkich wiklinowych foteli w oranżerii.
- Tato musiał mu dać na uspokojenie. Alex okropnie to przeżył. On i Penny byli ze
sobą bardzo blisko; między nimi był tylko rok różnicy, więc wychowali się prawie jak
bliźnięta. Ma poczucie winy, że spędzał tak wiele czasu poza miastem. Żałuje, że zeszłej nocy
nie został w domu, tylko wybrał się na wieczorek kawalerski do klubu. Wiesz, że się żeni?
- Słyszałem takie plotki.
- Z prawniczką, młodą. Miała najwyższe noty na roku.
- Pamiętasz, jak się nazywa?
- Ilya Smfska.
Qwilleran skinął głową. Tak więc nazwisko się zgadzało, alkohol nie wpłynął aż tak
zgubnie na dykcję Penelope.
- Kto ją znalazł?
- Alex wrócił do domu tuż przed świtem, wjechał do garażu - no i tam była ona.
- Czy ustalono godzinę śmierci?
- O drugiej w nocy.
- Napisała jakiś list?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Wszyscy wiedzą, że się przepracowywała, natomiast
ironią losu jest fakt, że ta narzeczona Aleksa mogłaby jej przecież dopomóc i choć trochę
ulżyć. Teraz jednak jest już za późno.
Dopiła drinka, odmówiła kolejnego i zaczęła zbierać się, by uczynić zadość swoim
towarzyskim zobowiązaniom.
- Cóż - stwierdziła z cynicznym uśmieszkiem - Penelope przynajmniej nie musi już
chodzić na te cukierkowate przyjęcia.
Po kolacji Qwilleran wybrał się na spacer; przechadzał się powoli i w zamyśleniu
wzdłuż Goodwinter Boulevard. Stara rodzinna siedziba zamieszkiwana przez Penelope i
Alexandra częściowo zasłonięta była czterometrowymi żywopłotami, jednak spoglądając
między nimi, można było dostrzec na podjeździe kilka samochodów. Stały przed garażem na
pięć aut, najwyraźniej nową dobudówką do otoczonej werandami, przyozdobionej
wieżyczkami budowli o spadzistym dachu. Następnym budynkiem była kolejna rezydencja
Goodwinterów, znacznie mniej wystawna, gdzie mieszkał doktor Halifax ze swą kaleką żoną.
Był to dom, w którym Melinda spędziła dzieciństwo.
Drgnął na dźwięk klaksonu, który zatrąbił gwałtownie; ujrzał po drugiej stronie ulicy
wjeżdżającą na podjazd swojej siedziby Amandę.
- Chodź pan na kielicha! - zawołała jowialnym tonem.
- Dla mnie ginger ale. Chętnie nawet dwa.
Wnętrze domu projektantki najwyraźniej umeblowane było rzeczami odrzuconymi
przez klientów. Zastanowił się przez chwilę, czy przypadkiem fotel Hunzingera oraz Schrank
z Pensylwanii też nie miały się tu przypadkiem znaleźć. Wszędzie piętrzyły się stosy
magazynów designerskich, katalogów tapet i próbek tkanin.
- Niech pan zrzuci te magazyny i siada - zaprosiła go Amanda. - Zeszłej nocy u
sąsiadów było trochę zamieszania.
- Kto by pomyślał, że do tego dojdzie!
- Choćby ja. Wiedziałam, że taka niezdrowa sytuacja musi doprowadzić do eksplozji,
natomiast nie spodziewałam się samobójstwa. Przypuszczałam raczej, że to ona palnie w łeb
swojemu przygłupiemu braciszkowi.
- Naprawdę pani sądzi, że to samobójstwo?
Amanda odstawiła szklaneczkę na stolik z porcelanowym blatem i wlepiła spojrzenie
w gościa.
- Jasny gwint, to mi nie przyszło do głowy. Ma pan na myśli morderstwo? Tylko że
Aleksa nie da się w to wrobić. Spędził całą noc w klubie, grał w karty z Fitchem,
Lanspeakiem i innymi próżniakami. Tak przynajmniej mówią. Nie ma co, dał mi pan do
myślenia.
Qwilleran wstał i wyjrzał przez okno.
- Stąd widać podjazd ich domu. Może widziała pani dziś w nocy jakieś obce
samochody?
- Nie, nie mogę powiedzieć, żebym coś widziała. A jak pan myśli, co się wydarzyło?
- Ktoś mógł zaprawić jej drinka narkotykami, a potem zanieść do garażu i włączyć
zapłon, zostawiając butelkę niezatrutej whisky jako dowód. Garaż jest dobudowany do domu,
więc można to było zrobić tak, żeby nikt nie widział.
- Kurczę, ale numer! - Amanda wyraźnie była zachwycona. - Naleję sobie jeszcze
jednego.
- Oczywiście zabójca najprawdopodobniej zostawił samochód gdzieś dalej i przyszedł
pieszo - ciągnął Qwilleran. - Czy można wejść na ich teren od tyłu?
- Tylko przez ogród doktora Halifaksa.
- Proszę nikomu o tym nie mówić - zażądał Qwilleran - ale niech pani mi da znać, jeśli
wyjdzie na jaw coś nowego, co może okazać się tropem w tej sprawie.
- Jasna cholera! Od dziś będę niczym Sherlock Holmes!
Qwilleran wrócił do domu powolnym krokiem; zbliżając się do rezydencji K, ujrzał
terenowy samochód odjeżdżający spod domu i kierujący się na północ.
- Pani Cobb, czyja to półciężarówka była na podjeździe?
Gospodyni była cała w skowronkach.
- Herb Hackpole złożył mi wizytę. Był dzisiaj na rybach i przyniósł nam kilka okoni,
już odfiletowanych i tak dalej.
- Widzę, że zaprzyjaźniła się pani z tym facetem.
- Och, panie Qwilleran, on jest bardzo miły. Chce mnie zabrać któregoś dnia na ryby,
a w dodatku zaproponował mi korzystną wymianę, jeśli kiedyś będę chciała pozbyć się
mojego mikrobusa i zamienić go na mniejszy wóz. Obiecał nawet, że zabierze mnie na
polowanie! Wyobraża pan sobie?
Qwilleran mruknął coś pod nosem i wycofał się do swojego salonu w stylu
chippendale, biorąc ze sobą tomik Trollope'a, który Koko zrzucił z półki bibliotecznej, jednak
nawet wyważona proza nie była w stanie uśmierzyć doskwierającego mu niepokoju.
Wiedział, że ma rację. Wąsy wciąż wysyłały mu sygnały, tak silne i rozpraszające, że przez
chwilę poważnie brał pod uwagę możliwość ich zgolenia. Dopiero widok własnego odbicia w
łazienkowym lustrze powstrzymał go od tak radykalnych działań.
Tej nocy spał dobrze i wypoczął, a rano znów zajął się kartami katalogowymi, więc
godziny przedpołudnia wlokły się nieznośnie. Co pięć minut spoglądał na zegarek.
Wreszcie pani Cobb oznajmiła, że lunch już gotowy.
- Ale jest tylko to, co zostało z vichyssoise plus kanapki z tuńczykiem - dodała.
- Nic nie szkodzi, pani Cobb - odparł Qwilleran. - Resztki vichyssoise, resztki
chateaubrianda, resztki tortu truskawkowego - zjadłbym cokolwiek. Założę się, że czterysta
lat temu kastylijscy mnisi nie objadali się tuńczykiem przyprawionym musztardą z Dijon i
kaparami. Są wyborne, pani Cobb.
- Dziękuję. Jak panu idzie pisanie? Nie nudzi to pana?
- Ależ skąd. To bardzo pouczające. Właśnie dowiedziałem się, że ta komoda w hallu
na górze jest późnobarokowa z drzewa gwajakowego koncentrycznie inkrustowanego
twardziela. Dzięki tej wiedzy moje życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem.
- Och, panie Q! Żartuje pan sobie ze mnie.
- A gdzie są koty? Coś tu dziwnie spokojnie. Nie wyczuły tuńczyka?
- Kiedy wołałam pana na lunch, oba były w sieni i czekały na pocztę.
- Oszalały! - stwierdził Qwilieran. - Przecież wiedzą, że poczta przychodzi dopiero
późnym popołudniem.
Jednak i jego ogarnął nastrój wyczekiwania, jakby coś szczególnego miało się
wydarzyć.
Po lunchu powrócił do maszyny; kiedy właśnie przetłumaczył „oshotufha no bezuleree
johirgi", by wystukać „szkatułka na biżuterię Faberge", usłyszał głośny furkot listów
wpadających przez szczelinę: nadeszła poczta. Teraz korespondencja była jeszcze obfitsza, bo
doszły do niej kartki z życzeniami rychłego powrotu do zdrowia. Zaraz potem usłyszał głośny
szelest, szuranie i dźwięki radosnego tarzania się w kopertach, gdy koty zabrały się do
przeglądania jego listów, porozumiewając się przy tym za pomocą skrzeków i pomruków.
Niech się bawią - pomyślał Qwilleran. Opisywał właśnie dwa pudełka na noże
Hepplewhite ze srebrnymi okuciami, które warte były tyle co jacht pełnomorski, gdy do
biblioteki uroczyście wkroczył Koko, taszcząc podłużną kopertę koloru kości słoniowej.
Qwilleran znał dobrze tę papeterię i jego wąsy od razu się nastroszyły. Pospiesznie rozciął
kopertę nożem do papieru. W środku znalazł trzy strony papieru firmowego z nagłówkiem
„Goodwinter & Goodwinter" ciasno zapisane pismem maszynowym z pojedynczą spacją. List
datowany był na dwa dni wcześniej, a w podpisie Qwilleran rozpoznał charakterystyczne „e" i
„r".
Czytając list, pomyślał, że miała rację, powinna zostać pisarką. Mogłaby tworzyć
gotyckie romanse.
Drogi Qwillu,
jeśli skompromitowałam się wczoraj wieczorem, to proszę Cię, bądź wyrozumiały i
błagam, zechciej przeczytać ten list, nie szczędząc wyrozumiałości tudzież sympatii, jaką
okazałeś mi podczas moich odwiedzin.
Pisząc te słowa, jestem zdrowa na umyśle - i zapewniam, jak najzupełniej trzeźwa.
Jestem też rozgoryczona i skruszona - po równi. Wciąż pozostaję przy życiu, lecz gdy
otrzymasz ten list, mnie już nie będzie. Poleciłam pani Fulgrove, by nadała go pocztą, jeśli
przydarzy mi się jakieś nagłe nieszczęście. Jest jedyną osobą, której mogę zaufać i mieć
pewność, że wypełni moją wolę. Jeśli w tej chwili jestem spokojna i wyrażam się rzeczowo, to
jedynie dlatego, że ze wszystkich sił staram się Ciebie naśladować. Darzę Cię bowiem, i
zawsze darzyłam, ogromnym podziwem.
Spisując te bolesne wyznania, mogę tylko mieć nadzieję, że pozostajesz nadal wśród
żywych i możesz je przeczytać. W przeciwnym razie mieszkańców Moose County spotkałaby
dotkliwa strata. Jeśli zdołam ocalić twoje życie i zapobiec temu - rzucając oskarżenie na
pewne osoby - będzie to niejakim zadośćuczynieniem za moje występki.
Jak zacząć?
Zawsze kochałam mojego brata uczuciem zbyt silnym i bezrozumnym. Nawet jako
dziecko byłam w nim zadurzona i zazdrosna o niego, wciąż domagając się atencji z jego
strony, i wpadałam we wściekłość, jeśli uwagę swą poświęcał komuś lub czemuś innemu.
Nawet gdy ja poszłam do prywatnego liceum, a on do szkoły z internatem, wszystkie
weekendy spędzaliśmy razem.
Kiedy ojciec zwrócił się do mnie z usilną prośbą, bym z myślą o Aleksie podjęła studia
prawnicze, bez wahania odłożyłam do szuflady moje ambicje literackie. Mój dziadek był
sędzią okręgowym, mój ojciec - wybitnym prawnikiem szanowanym w całym stanie. Wolą
mojego ojca było, by Alex podtrzymał rodzinną tradycję. Niestety wkrótce okazało się, że
jedyny syn i spadkobierca ma zadatki na co najwyżej trzeciorzędnego prawnika. Tak więc
wybór padł na mnie, moim zadaniem stało się, by zrekompensować braki wynikające z
niedostatecznych uzdolnień mojego brata i podtrzymać reputację Goodwinterów na niwie
prawniczej.
Nigdy nie żałowałam mojej decyzji, bo oznaczało to, że Alex i ja stale będziemy razem.
Czekało mnie jednak brutalne przebudzenie, a miało ono miejsce pięć lat temu, kiedy
odkryłam, że Alex ma romans z naszą pokojówką. Wbił mi nóż w serce! Nie tylko zdradził
mnie, ale i powiązał się z prymitywną istotą, dziewuchą należącą do plemienia Muli.
Natychmiast wymówiłam jej pracę.
Jednak najgorsze było dopiero przede mną. Okazało się, że zaszła w ciążę i spodziewa
się wyjść za swojego „Sandy’ego", jak ośmielała się go nazywać. Na krótką chwilę ogarnęła
mnie panika, ale wzięłam się w garść i wymyśliłam konstruktywne rozwiązanie.
Postanowiłam wysłać ją z miasta, żeby przerwała ciążę, i dać pieniądze, żeby mogła osiedlić
się w innym stanie.
Ale nic z tego! Jej matka, kobieta nader wątpliwej reputacji, podburzyła ją,
namawiając, by nie zgodziła się na aborcję, a zamiast tego wszczęła proces o uznanie
ojcostwa. Mój Boże! Co za hańba dla naszej rodziny! Arogancja obu tych kobiet przyprawiła
mnie o wściekłość. W desperacji zwróciłam się do jednego z kolegów szkolnych Aleksa,
zapewniając sobie jego wsparcie.
Pozwól, że Ci wyjaśnię: gdy Alex i ja byliśmy bardzo młodzi, nasz ojciec uparł się,
żebyśmy oboje uczęszczali do publicznej szkoły w Pickax, spodziewając się, że to jakże
demokratyczne posunięcie ukształtuje we właściwy sposób nasze charaktery. Tymczasem po
prostu staliśmy się obiektem prześladowań żywiących do nas serdeczną nienawiść zawistnych
dzieci z klasy średniej. Dzięki memu sprytowi radziłam sobie całkiem nieźle, lecz Alex był
słaby, stanowił zbyt łatwy cel dla ich okrucieństwa.
Za moje własne kieszonkowe pieniądze najęłam szkolnego osiłka, by chronił Aleksa
przed jego prześladowcami. Pełnił tę funkcję obrońcy i mściciela aż do momentu, gdy nasz
ojciec uznał za stosowne wysłać nas do lepszych szkół na Wschodzie.
Pięć lat temu, gdy znów znaleźliśmy się w kłopotach, udałam się do tego samego
człowieka. Miał namówić tę Muli, żeby zgodziła się na aborcję i na zawsze opuściła miasto,
rzecz jasna w zamian za szczodrą finansową rekompensatę. Aby nie można było zbyt łatwo
ustalić źródła wpłat, umówiliśmy się, że gotówka będzie regularnie przekazywana przez
naszego pośrednika, który pobrawszy swą prowizję, resztę pieniędzy oddawać będzie
dziewczynie. Ten wybieg był moim pomysłem: jakże byłam z siebie dumna i przekonana o
własnej przebiegłości. Okazało się tymczasem, że byłam nieskończenie naiwna.
Tego dnia, gdy dziewczyna znikła, w kopalni Three Pines Mine nastąpiło tąpnięcie.
Zaraz potem ten zdemoralizowany do szpiku kości, obmierzły człowiek oznajmił nam z
przechwałką w głosie, że dziewczyna spoczywa tysiąc stóp pod powierzchnią ziemi i nie
będzie już sprawiać kłopotów. Podkreślił też przy okazji, że tym samym staliśmy się
wspólnikami zbrodni.
Niestety, stało się! Żadne wyrzuty sumienia nie zdołałyby cofnąć biegu wydarzeń.
Pozostawało nam tylko za wszelką cenę uniknąć skandalu. Płaciliśmy więc regularnie, coraz
więcej wraz ze wzrostem inflacji i chciwości tego człowieka. Przynajmniej jednak Alex i ja
czuliśmy się bezpiecznie, no i mieliśmy siebie.
A potem, ku memu przerażeniu, na scenie pojawiłeś się Ty i zacząłeś zadawać pytania
o pokojówkę, która znikła - choć nadal nie mogę się domyślić, skąd wzięły się Twoje
podejrzenia. Nie mogło ujść naszej uwadze, że rozmawiasz na ten temat z różnymi osobami i
wypytujesz potencjalnych świadków.
Dwaj mężczyźni uzgodnili między sobą, że świadków należy uciszyć raz na zawsze, na
co zgodziłam się, choć niechętnie. Co innego mogłam zrobić? Kiedy jednak zaczęli rozważać,
w jaki sposób ukrócić Twoje wtrącanie się w tę sprawę, ogarnęło mnie przerażenie!
Przypomniałam im, że Twoja śmierć oznaczałaby dla Moose County utratę miliardów
dolarów. Jednak moje argumenty nic nie wskórały. Chodziło im tylko o to, by ocalić własną
skórę.
Podejrzewałeś, że ktoś czyha na twoje życie, i miałeś rację. Myliłeś się tylko co do
tożsamości spiskowców. Teraz znasz prawdę.
Przez pięć lat żyłam w cieniu poczucia winy i lęku. Mogłam to znieść wyłącznie
dlatego, że tym sposobem udało się ocalić moją rodzinę przed niewiarygodnym skandalem - i
dlatego, że miałam miłość Aleksa.
Nagle któregoś dnia oznajmił mi straszliwą wiadomość: zamierza sprowadzić do
Pickax „bardzo utalentowaną" młodą prawniczkę, uczynić z niej wspólniczkę w kancelarii i -.
to był właśnie ów druzgocący cios - swoją żonę!
To było ponad moje siły. W jednej chwili przekreślił całe moje życie, a wszystkie
poświęcenia stały się daremne. Byłam współwinna ohydnej zbrodni, a jaka czekała mnie
nagroda za moje oddanie? Miałam zostać odsunięta na bok, wyrzucona niczym zużyty
łachman, którego należy się pozbyć, gdy już spełni swoją funkcję...
Co miałam począć? Powstrzymać go mogłam w tylko jeden sposób. W desperacji
zagroziłam Aleksowi, że wyjawię jego udział w trzech morderstwach. Jednak gdy tylko
wypowiedziałam te słowa, od razu zdałam sobie sprawę, że popełniłam zgubny dla mnie błąd.
Mój Boże! Jaka nienawiść pojawiła się w oczach mojego rodzonego brata! Jak mam opisać
wściekłość i gniew, jakie wykrzywiły jego rysy - tę twarz, której uroda zawsze budziła we
mnie bezbrzeżny zachwyt!
Wybacz, bo może popadam w melodramat, ale lękam się teraz o moje życie. Obawiam
się, że każdy z moich dni może być ostatnim. Kula z tej samej strzelby, która położyła kres
życiu owej dziewczynie na farmie, będzie szybka i litościwa; może jednak wymyślą coś, by
upozorować wypadek albo samobójstwo.
Jakkolwiek by się stało, pani Fulgrove wyśle ten list; za Twoim przykładem
przygotowałam też pisma dla prokuratury i dla mediów, podając w nich nazwiska oprawcy,
który zamordował ciężarną dziewczynę, grzebiąc ją żywcem w starej kopalni; który otruł jej
matkę podczas przyjacielskiej pogawędki przy whiskey; który jednym celnym strzałem zabił
dziewczynę prowadzącą traktor.
Dopóki ci dwaj nie zostaną pojmani i postawieni przed sądem, grozi Ci
niebezpieczeństwo, a przy tym stawką jest przyszłość całego Moose County.
Twoja w dobrej wierze Penelope Goodwinter
Rozdział szesnasty
Wybuch bomby i wystrzał z działa były tak głośne, że Qwilleran aż obudził się ze
swojego snu o trzeciej wojnie światowej. Zamrugał oczami, żeby powrócić do rzeczywistości.
Kolejny huk! Czy to jeszcze resztki snu, czy ktoś walił do drzwi jego sypialni?
Bum! Qwilleran wygramolił się z łóżka i poczłapał do drzwi, wciąż jeszcze bardzo
zaspany. Zatrzymał się, nasłuchiwał przez chwilę, sięgnął ostrożnie do klamki i nagłym
ruchem otworzył. Do pokoju wpadł kot.
A więc to Koko! Musiał rzucać się całym ciężarem ciała na zamknięte drzwi, usiłując
je wybić. Teraz, z głośnym miauczeniem, niemal przeradzającym się w krzyk, pobiegł ku
schodom.
Qwilleran, nie zatrzymując się, by włożyć kapcie czy szlafrok lub zapalić światło,
podążał za nim najprędzej, jak tylko mógł. Tymczasem kot biegł przed siebie, potem na dół
po schodach, gdzie na chwilę cofnął się, wydając głośny okrzyk, a potem znów popędził na
dół - jednym płynnym ruchem.
W domu panowała ciemność, tylko przez okna wpadało słabe światło z Circle.
Qwilleran przeszedł ostrożnie na tył domu, dokąd zaprowadził go Koko - teraz poruszający
się już zupełnie bezgłośnie. Gdy Qwilleran znalazł się na wysokości biblioteki, usłyszał, że
ktoś otwiera zamek w drzwiach kuchennych, a potem same drzwi. Zobaczył potężną, czarną
sylwetkę poruszającą się ostrożnie po hallu wejściowym. Qwilleran schował się za niemiecką
szafą z Pensylwanii, a w następnej chwili ujrzał nad swoją głową białą poświatę: włamywacz
zapalił latarkę.
Nie zwracając uwagi na zimną kamienną podłogę pod stopami, a za to rozmyślając
gorączkowo o kijach bejsbolowych i łomach, Qwilleran obserwował intruza, który minął
schowek na miotły, zawahał się przez chwilę przy drzwiach kuchennych, a potem wszedł do
obszernej kwadratowej sieni służbowej, gdzie stał Schrank. Wszystko to odbywało się
zupełnie bezgłośnie. Qwilleran słyszał bicie własnego serca. Koko znajdował się gdzieś na
górze, przycupnięty między dwoma wielkimi, rzadkimi i bardzo cennymi wazonami z
majoliki.
Gdy ciemna sylwetka zbliżyła się, Qwilleran ujął oparcie antycznego krzesła, ale było
rozchwiane od starości i z pewnością rozsypałoby się, gdyby posłużyć się nim jako namiastką
broni. Właśnie wtedy ze szczytu szafy dobiegło go ledwo dosłyszalne skrzeknięcie: „arrrd";
przypomniał sobie o oskardzie leżącym w bibliotece. Dał nura w ciemność, żeby go odnaleźć.
Nie miał ani sekundy do stracenia!
Zacisnął dłoń na solidnej rękojeści, gdy nagle ciszę przerwał głośny łoskot, brzęk,
krzyk i głuchy łomot - a potem trzask wielkiego wazonu rozbijającego się o kamienną
podłogę. Qwilleran skoczył do przodu ze wzniesionym oskardem, krzycząc głośno. Zatrzymał
się nad postacią, która leżała teraz bez ruchu.
Krzycząc i piszcząc, pani Cobb zbiegła na dół, pomieszczenie zalało światło.
- Niech pani dzwoni na policję - wrzasnął Qwilleran - zanim rozwalę mu łeb!
Mężczyzna jęczał z bólu, jedno jego ramię wygięte było pod groteskowo
nienaturalnym kątem, a stopa ugrzęzła w kociej toalecie, z której wysypał się żwirek. Wokół
leżały rozrzucone majolikowe skorupy, a Koko obwąchiwał kieszeń starej wojskowej kurtki
intruza.
- Koko nigdy nie przestanie mnie zadziwiać - powiedział Qwilleran do Melindy, gdy
jedli tego wieczora razem kolację. - Wiedział, że ktoś się włamie, i to z wystarczająco dużym
wyprzedzeniem, żeby zdążyć pobiec na górę i mnie obudzić. Rzucał się z całej siły o moje
drzwi, aż dziw, że nie połamał sobie przy tym wszystkich kości. Natomiast fantastyczne jest
to, że popchnął swoją kuwetę dokładnie tam, gdzie ten facet po prostu musiał w nią wdepnąć.
Majolikowy wazon to mała cena w porównaniu z jego bohaterstwem.
Umówili się na kolację w nowej restauracji Lanspeaków zwanej „Stefania". Qwilleran
przyszedł po Melindę do domu ojca na Goodwinter Boulevard. Przebierała się właśnie po
ciężkim dniu spędzonym w klinice na robieniu zastrzyków przeciwalergicznych i
opatrywaniu potłuczonych zawodników Małej Ligi. W drzwiach powitał go doktor Halifax.
- Znów ledwo uszedłeś z życiem, Qwill. Masz szczęście. Znaleźli przy nim te same
igły i morfinę, które niedawno ukradziono z mojego gabinetu.
- W jakim jest stanie?
- Ma skomplikowane złamanie i przemieszczony bark. Sporo waży, więc zwalił się na
twoją kamienną podłogę jak tona cegieł. Oczywiście został aresztowany i złamana ręka jest w
jego sytuacji najmniejszym z kłopotów.
Qwilleran z Melindą udali się do restauracji na piechotę, znajdowała się w starej
kamiennej rezydencji przekształconej na cele handlowe.
- Lanspeakowie nazwali ten lokal imieniem swojej krowy - wyjaśniła Melinda - a całe
wnętrze zostało udekorowane według klucza mleczarnianego: kolor biały jak mleko, beżowy
jak siano i żółty jak masło. Specjalnością restauracji jest obsługa klientów.
Qwilleran jęknął.
- To miasto potrzebuje lokalu, który specjalizowałby się w dobrym jedzeniu.
Powitała ich młoda hostessa.
- Nazywam się Vicki, a moim zadaniem jest sprawić, abyście państwo poczuli się jak
u siebie w domu. Za chwilę zajmie się państwem nasz kelner, który ma na imię Matthew, i
zrobi wszystko, żeby państwa wizyta w naszym lokalu dostarczyła państwu satysfakcji.
Natychmiast pojawił się jakiś młody człowiek.
- Nazywam się Matthew. Jestem państwa kelnerem, do usług.
- Mam na imię Jim - odparł Qwilleran - i jestem państwa klientem, bardzo głodnym.
Ta pani ma na imię Melinda. Jest moim gościem i też jest głodna.
- Oraz spragniona - dodała Melinda. - Dobra, Qwill, opowiedz mi wszystko o tym
wczorajszym włamaniu. Jak Birch dostał się do domu?
- Jest zręcznym rzemieślnikiem, więc kiedy instalował nowy zamek w drzwiach
kuchennych, dorobił sobie klucz. Najwyraźniej czekał na bezksiężycową noc, a właśnie
wczoraj niebo zasnuło się chmurami - i przyszedł do domu przez sad, który jest na tyłach.
Swoją półciężarówkę ukrył w starej szopie. Przypuszczam, że zamierzał zawieźć mnie do
którejś ze starych kopalń i wrzucić do szybu.
- Kochanie, przecież to straszne!
- Przyjrzałem się dziś rano jego półciężarówce. To ten sam terenowy wóz, którym
próbował mnie rozjechać na Ittibittiwassee Road. Rozpoznałem tę wielką, zardzewiałą,
wyszczerzoną kratę ze snu. Można też się domyślać, że to Birch zaprawił whisky Penelope
jakimś paskudztwem i zaniósł nieprzytomną do garażu, podczas gdy Alex zadbał o swoje
alibi, przesiadując całą noc w klubie.
Matthew pojawił się z szampanem dla Melindy i wodą mineralną dla Qwiłlerana.
- Oto państwa wiaderko do szampana - oznajmił - a to państwa schłodzone szklanki.
- Poprosilibyśmy też o przekąskę - zwrócił się do niego Qwilleran. - Proszę przynieść
trochę porte de caneton.
- To coś w rodzaju klopsów zrobionych ze zmielonej kaczki - wyjaśnił skwapliwie ich
kelner.
- Dziękujemy panu, Matthew. Brzmi bardzo apetycznie.
Melinda uniosła kieliszek w toaście, gratulując Qwilleranowi wydobycia na jaw
obrzydliwej zbrodni.
Qwilleran wcale nie był sobą zachwycony.
- Obawiam się, że kiedy wszyscy się dowiedzą, przede wszystkim wybuchnie
paskudny skandal.
- Domyślaliśmy się po trosze, jakiego rodzaju związek łączy Penny i Aleksa -
stwierdziła Melinda - ale kto by przypuszczał, że zaprowadzi ich to aż do morderstwa? No i
kto by się spodziewał, że Alex zdecyduje się zamordować własną siostrę? Przecież była mu
potrzebna! Bez niej jego kariera rozwiałaby się jak puch.
- Już nie. Znalazł sobie nową utalentowaną partnerkę, w dodatku dysponującą
koneksjami w Waszyngtonie. Penelope stała się zagrożeniem. Wiedziała zbyt wiele i była
zbyt inteligentna.
Melinda wpatrywała się w Qwilłerana zielonymi oczyma pełnymi podziwu.
- Nikomu nie przyszło do głowy, by zastanowić się nad zagadką zaginięcia Daisy,
póki się tu nie pojawiłeś, kochanie.
- To także nie moja zasługa. Wszystkie tropy wyniuchał Koko. Kilka dni temu
wygrzebał z papierów na moim biurku notkę z podziękowaniami napisaną przez Penelope.
Porównałem ten liścik i kartkę pocztową z Maryland. Starała się zmienić charakter pisma, ale
pewne indywidualne cechy w kształcie niektórych liter ją zdradziły. Pewnie kartkę wysłał
Alex podczas jednej ze swoich wypraw do Waszyngtonu.
- Biedny, zarozumiały Alex - zamyśliła się Melinda. - Aż strach pomyśleć, co go
czeka podczas procesu - to znaczy, jaki to będzie cios dla mojego kuzyna. Słyszałam od taty,
że po dzisiejszym przesłuchaniu u prokuratora trząsł się jak osika.
- Birch i Alex wykonali całą brudną robotę, ale prawdopodobnie wszystko obmyśliła
Penelope. Kiedy zacząłem rozpytywać o Daisy, Birch, który dotąd ociągał się, jak tylko mógł,
natychmiast stawił się u mnie do pracy. Myślałem, że to dzięki kuchni pani Cobb okazał się
taki sumienny, tymczasem teraz jestem przekonany, że Penelope najęła go, żeby nas
szpiegował. Dzięki temu wiedział, że rozmawiałem z Tiffany Trotter i zamierzałem spotkać
się z Delią Muli. Chyba tylko te dwie osoby wiedziały, kim był ów uwielbiany przez Daisy
„Sandy".
- Czy ani przez chwilę przedtem nie podejrzewałeś Penelope?
- No cóż, co prawda zmieniała temat za każdym razem, gdy wspominałem o Daisy, ale
sądziłem, że to przez snobizm, że w jej mniemaniu rozmowa na temat służby jest czymś
uwłaczającym. Przyznaję jednak, że nie byłem w stanie pojąć, dlaczego tak uparcie odrzucała
wszystkie moje zaproszenia na lunche i kolacje.
- To akurat żadna tajemnica - zaśmiała się Melinda. - Powiedziałam jej, żeby trzymała
się od ciebie z daleka, bo w przeciwnym razie rozpuszczę o niej paskudne plotki.
- Melindo, ty wstrętny zielonooki potworze.
- Wszyscy Goodwinterowie mają podłe skłonności, mamy to w genach.
Po przestudiowaniu jadłospisu zamówili pstrąga amandine.
- To jest pstrąg z migdałami - wyjaśnił usłużnie ich kelner.
- Doskonale. Do tego szparagi.
- Szparagi są dodatkowo płatne - ostrzegł Matthew.
W oczekiwaniu na danie główne dalej gawędzili o niedawnych wydarzeniach.
- A więc - stwierdziła Melinda - myliłeś się co do tych gości z New Jersey. Nie było
żadnego złowrogiego spisku mającego na celu wyeliminowanie twojej osoby i zagarnięcie
spadku.
Rozłożył bezradnie ręce.
- Tak to jest, kiedy sam wyciągam wnioski, zamiast starać się zrozumieć, co Koko
usiłuje mi przekazać. Wiesz, ten kot składa się z pięciu kilogramów kości i muskułów
pokrytych futerkiem, ma wąsy, długi ogon i wilgotny nosek, ale jest o wiele mądrzejszy ode
mnie. Jeszcze zanim odwiedził mieszkanie Daisy, już wiedział, że coś tu nie gra. Wiedział, że
pożegnalny list Penelope przyjdzie pocztą. Wiedział, że Birch włamie się do mojego domu
zeszłej nocy.
- Koty mają szósty zmysł.
- Szósty? Ja bym powiedział, że Koko ma co najmniej szesnaście zmysłów!
- Szkoda, że nie umie mówić.
- Ależ umie, umie. Problem polega na tym, że nie zawsze jestem dość inteligentny,
żeby go zrozumieć. Powiem ci coś, Melindo. Kiedy wbiłem sobie do głowy, że cały stan New
Jersey chce mnie wykończyć, Koko był wyraźnie zdegustowany, unikał mnie przez dobrych
kilka dni. W którymś momencie pozrzucał książki z półki w bibliotece, a ja na niego
nakrzyczałem. Wiesz, co to były za książki? Długi poemat zatytułowany Sądny dzień
napisany przez siedemnastowiecznego szkockiego poetę, który nazywał się William
Alexander!
Podano przystawki.
- Oto państwa pstrąg amandine i szparagi na podgrzanych talerzach - zaanonsował
Matthew.
Qwilleran przyglądał się warzywom z niedowierzaniem.
- Przecież to nie są szparagi, tylko brokuły.
- O, przepraszam. Już zabieram - Matthew odniósł talerze do kuchni, ale niemal
natychmiast z nimi powrócił. - Szef kuchni mówi, że to są szparagi.
Posilali się więc pstrągiem i brokułami w milczeniu. Po chwili odezwał się Qwilleran:
- Gdyby Koko nie wpadł na trop tej historii z Daisy i gdybym nie zaczął węszyć,
Penelope, Tiffany i Della żyłyby do dziś.
- A morderca pozostawałby na wolności - przypomniała mu Melinda.
- Reputacja Goodwinterów pozostałaby nieskalana, a Alexander mógłby kandydować
do Kongresu. Ożeniłby się z Ilyą Smfską i spłodził kolejne pokolenie supersnobów
- A morderca i jego wspólnicy żyliby długo i szczęśliwie.
- Penelope w końcu pogodziłaby się z losem - dodał Qwilleran - a Alexander dalej
fundowałby Birchowi łodzie rybackie i motocykle, ale stać by go było na to.
- I nikogo by nie obchodziło, że ciało Daisy spoczywa gdzieś na dnie szybu Three
Pines - uzupełniła Melinda.
Po sałacie podanej na schłodzonych talerzach i zjedzonej za pomocą schłodzonych
widelców oraz po winogronach ribier z domowym serem i kawie ze śmietanką autorstwa
„Stefanii" Qwilleran odprowadził Melindę do domu ojca.
Doktor Halifax powitał ich w drzwiach.
- Przygotujcie się na wstrząsającą wiadomość - oznajmił. - Akurat powiedzieli o tym
przez radio. Pięćdziesiąt mil na południe od lotniska rozbił się prywatny samolot, właśnie
zidentyfikowano pilota.
- Alexander... - stwierdził półgłosem Qwilleran spod nastroszonych wąsów.
W rezydencji powitały go rozbrykane syjamczyki. Koko wiedział, że czas na
wieczorny obchód domu, i poprowadził go do oranżerii.
- Zagadka rozwiązana - powiedział mu Qwilleran - ale chciałbym wiedzieć, jaki był
prawdziwy powód tego, że robiłeś przemeblowanie w kuchni. Czy chciałeś przez to
powiedzieć, że te zimne kamienie trzeba pokryć dywanem?
Gdy pozamykał wszystkie okna, Koko pomaszerował przed nim do pokoju
śniadaniowego. Qwilleran dokonał przeglądu figurynek ze Staffordshire oraz niemieckich
kufli pułkowych, natomiast kot - okruszków leżących pod stołem.
- Powiedz mi - spytał go Qwilleran - czy kiedy znalazłem dziennik Daisy, po prostu
polowałeś na muchę? A jeśli tak, to jak się stało, że dotknąłeś pazurami akurat inicjałów
Sandyego Goodwintera?
Następnie Koko zaprowadził go do biblioteki, gdzie wypróbował pazury na
oprawionej w skórę Fizjologii smaku. W sali jadalnej obwąchał rzeźbione króliki i bażanty na
drzwiach kredensu. Potem powędrował do salonu, idąc zygzakiem przez dywan z Aubusson,
by przypadkiem nie stąpnąć na którąś z róż tworzących na nim wzór. Qwilleran dokonał
oględzin brązów i porcelany, tymczasem Koko podszedł do starego fortepianu.
Wskoczył leciutko na pokryty tapicerką stołek, wyciągnął niepewnie prawą łapkę w
stronę klawiatury, a potem ją cofnął. Następnie sięgnął lewą łapą i oparł ją stanowczo
najpierw na G, a potem na C. Dźwięk klawiszy wyraźnie mu się podobał. Teraz już bez
wahania prawą łapą odegrał D i finalne E.
Qwilleran pokręcił głową.
- Nikt by w to nie uwierzył!
Zgasił światło i ruszył do kuchni, nucąc pod nosem melodyjkę, którą zaserwował mu
Koko: How Dry I Am - „Taki jestem spragniony"...
Yum Yum spała na swej błękitnej poduszce; Qwilleran pogładził jej futerko, nim
otworzył lodówkę. Nalał do spodeczka soku z białych winogron, postawił go na podłodze i
przyglądał się, jak Koko chłepce ulubiony napój, migając różowym języczkiem z prędkością
światła, a jego ogon pręży się w ekstazie.
- Nigdy nie zdołam zgłębić wszystkich twoich sekretów - przyznał Qwilleran. - Jesteś
stuprocentowym kotem, a jednak potrafisz wydobyć na światło dzienne wprost niewiarygodne
sekrety. Od razu byłeś zafascynowany Penelope, i to nie tylko z powodu jej francuskich
perfum. Przecież nocą narobiłeś wrzasku właśnie w godzinie jej śmierci.
Koko ze spodeczka wylizał resztki soku i zabrał się do mycia.
- Czy wiedziałeś, że zostanie zamordowana?
Koko przerwał toaletę, by rzucić mu przenikliwe spojrzenie. Qwilleran uderzył się w
czoło. Dopiero teraz zrozumiał!
- Jasne! To nie było zabójstwo upozorowane na samobójstwo. Wrobiła ich! To było
samobójstwo, które miało wyglądać jak morderstwo!
Koko znów zajął się swoim futrem, szczególnie starannie myjąc się za uszami, między
palcami łapek oraz poświęcając wiele uwagi długiemu, brązowemu ogonowi.