background image

KRYMINAŁ

Lilian Jackson Braun

Kot, który bawił się w listonosza

Cykl: Kot, który... tom 06

Wydawnictwo: Elipsa

Warszawa 2008

background image

Rozdział pierwszy

Biały mężczyzna około pięćdziesiątki, wzrostu sto osiemdziesiąt siedem centymetrów, 

ważący sto cztery kilogramy, o siwiejących włosach i krzaczastych wąsach, otworzył oczy i 

zorientował   się,   że   leży   na   łóżku   w   jakimś   nieznanym   sobie   pokoju.   Leżał   spokojnie; 

ogarniało   go   szczególne   znużenie.   Pozwolił   swemu   spojrzeniu   wędrować   bez   większego 

zainteresowania po pokoju. Można by powiedzieć, że w jego oczach malował się smutek, gdy 

spoglądał na metalową ramę w nogach łóżka, okno bez firanek, ściany we wstrętnym kolorze, 

telewizor   na   półce   pod   sufitem.   Drzewo   za   oknem,   poruszane   wiatrem,   wymachiwało 

gałęziami jak szalone.

Niemal słyszał melodyjny głos swojej matki, która mówiła: „Drzewo daje ci znak, 

Jamesy. Pomachaj mu rączką jak grzeczny chłopczyk".

Jamesy?   Tak   mam   na   imię?   To   brzmi   -   nie   całkiem   tak   jak   powinno...   Gdzie   ja 

jestem? Jak się naprawdę nazywam?

Pytania te przechodziły mu przez myśl, ale nie budziły niepokoju, towarzyszył  im 

tylko lekki zamęt w głowie.

Widział obraz starego człowieka noszącego brodę, jak Święty Mikołaj, który stał u 

jego wezgłowia i powiadał: „Masz szkarlatynę, Jamesy. Zabierzemy cię do szpitala, żebyś 

wyzdrowiał".

Szpital? Czy jestem w szpitalu? Mam szkarlatynę?

Jeśli   nawet,   to  nie   przejmował   się   tym   specjalnie,   natomiast   z   wolna   zaczęło   mu 

doskwierać poczucie dyskomfortu, jakby nie dopełnił jakiegoś bardzo ważnego obowiązku, 

jakby zawiódł kogoś bliskiego. Może matkę? Zmarszczył czoło i poczuł lekki ból. Uniósł 

lewą dłoń i dotknął głowy, okazało się, że jest zabandażowana. Sprawdził inne części ciała. 

Niczego nie brakowało i chyba nic nie było złamane, ale poruszenia prawego kolana i łokcia 

też ograniczały bandaże. I jeszcze coś dziwnego było z jego lewą dłonią. Doliczył się czterech 

palców  i kciuka, a jednak coś było  nie tak. Dziwne, bardzo dziwne. Westchnął głęboko, 

zastanawiając się, czego zaniedbał uczynić.

Do pokoju bezgłośnie weszła jakaś obca kobieta - pulchna, siwa, uśmiechnięta.

- O, obudził się pan! Nieźle pan sobie pospał. Mamy dziś piękny dzień, ale bardzo 

wietrzny. Jak pan się czuje, panie Kiu?

Kiu? Jamesy Kiu? Czy tak się nazywam?

background image

Brzmiało to dość nieprawdopodobnie, wręcz absurdalnie. Przesunął dłonią po twarzy, 

wyczuł dobrze znajome wąsy i szczękę, którą golił tysiące razy. Aby wypróbować swój głos, 

odezwał się do siebie:

- Pamiętam twarz, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska.

- Mojego? Toodle - przedstawiła się kobieta radosnym głosem. - Nazywam się Toodle. 

Czy czegoś pan potrzebuje, panie Kiu? Doktor Goodwinter zajrzy tu za kilka minut. Wezmę 

dzbanek i przyniosę świeżej wody. Jest pan gotowy na śniadanko? - wychodząc z pokoju, 

zawołała jeszcze przez ramię: - Ma pan wolny dostęp do łazienki.

Wolny dostęp. Śniadanko. Toodle.

Obce słowa, które nie niosły ze sobą żadnego sensu. Staruszek z brodą powiedział mu, 

że ma szkarlatynę. A teraz ta kobieta, że ma wolny dostęp. Czyżby to była nazwa jakiejś 

wstydliwej choroby, z którą trzeba kryć się w łazience? Westchnął znowu i zamknął oczy, 

czekając na tego starszego pana z brodą Świętego Mikołaja. Gdy je otworzył, obok jego łóżka 

stała młoda kobieta w białym fartuchu i trzymała go za nadgarstek.

- Dzień dobry, kochanie - powiedziała. - Jak się czujesz?

Jej głos brzmiał znajomo, pamiętał jej zielone oczy i długie rzęsy. Na jej szyi wisiał 

jakiś przedmiot, ale nie mógł przypomnieć sobie nazwy tej rzeczy.

- Jesteś moim lekarzem? - spytał z wahaniem.

- Tak, a również twoim czymś więcej, o wiele więcej - powiedziała i puściła do niego 

oko.

Zaczęły powracać znane uczucia. Czy ona jest moją żoną? A więc jestem żonaty? Czy 

zaniedbuję rodzinę? Znów odezwało się to samo poczucie winy, niespełnionego obowiązku, 

jakiegoś - ale jakiego?

- Czy ty... czy jesteś moją żoną? - spytał drżącym głosem.

- Jeszcze nie, ale pracujemy nad tym - ucałowała go w czoło tam, gdzie nie było 

zabandażowane. - Ciągle jeszcze czujesz mętlik w głowie, co? Ale wkrótce wszystko będzie 

w porządeczku.

Popatrzył na swoją lewą dłoń.

- Czegoś tu brakuje.

- Twój zegarek i sygnet zostały umieszczone w szpitalnym sejfie, odbierzesz je, jak 

będziesz wracał do domu - wyjaśniła łagodnym głosem.

- A, rozumiem... Dlaczego tu jestem? - zapytał, wciąż zaniepokojony swą tajemniczą 

dolegliwością.

- Spadłeś z roweru na Ittibittiwassee Road. Nie pamiętasz?

background image

Ittibittiwassee. Dostęp. Śniadanko. W porządeczku. Jakim językiem mówią ci wszyscy 

ludzie? Na wszelki wypadek zapytał:

- To ja mam rower?

- Miałeś, kochany,  teraz to już tylko złom. Będziesz musiał kupić sobie porządny 

nowy rower z przerzutką.

Złom. Przerzutką. Toodle. Pokręcił bezradnie głową. Odchrząknął i spytał:

- Ta kobieta, która tu była, mówi, że mam wolny dostęp do łazienki. Co to znaczy? 

Czy... czy to jest coś w rodzaju...

- To znaczy, że możesz wstać z łóżka, kiedy zechcesz, i pójść o własnych siłach do 

łazienki - wyjaśniła lekarka z pogodnym uśmiechem. - Zajrzę tu, kiedy skończę obchód - 

ucałowała go raz jeszcze. - Niedługo zjawi się u ciebie Arch Riker. Przyleci do nas z Nizin - a 

potem wyszła z pokoju na tych swoich długich nogach, machając mu przyjaźnie ręką.

Arch Riker. Niziny. O czym ona mówi? I kim dla mnie jest? W tej sytuacji niezręcznie 

byłoby pytać o imię. Zrezygnował z dalszych dociekań i wzruszył ramionami. Podniósł się z 

łóżka i niepewnym krokiem poszedł do łazienki. Tam ujrzał w lustrze smutne oczy, siwiejące 

skronie oraz przesadnie wielkie szpakowate wąsy, które rozpoznał. A jednak nadal nie mógł 

sobie przypomnieć, jak się nazywa.

Kiedy ta niewiasta, która mówiła, że się nazywa Toodle, przyniosła tacę z czymś, co 

nazwała śniadankiem, zjadł żółtawobiałą ciepłą packę, potem dwa brązowe kawałki czegoś 

słonego i gumiastego oraz dwa kawałki czegoś chrupiącego, co posmarował mazią czerwoną i 

słodką. Przyjemnie było znów się położyć, zamknąć oczy i przestać myśleć.

Otworzył je nagle. U jego wezgłowia stał jakiś mężczyzna - mężczyzna z brzuszkiem, 

lekko łysiejący, o rumianej twarzy, którą widział już wiele, wiele razy.

- Skubańcu! - rzekł ciepłym  głosem gość. - Ale nas  wystraszyłeś!  Co ty chciałeś 

zrobić? Zabić się, czy co? Jak się czujesz, Qwill?

- Tak się nazywam? Nie pamiętam.

Mężczyzna przełknął ślinę i wyraźnie pobladł.

- Wszyscy twoi przyjaciele nazywają cię Qwill. To skrót od Qwilleran. Jim Qwilleran, 

pisze się przez „Q-w".

Pacjent przemyślał tę informację i z wolna skinął głową.

- Nie pamiętasz mnie, Qwill? Jestem Arch Riker, twój stary kumpel.

Qwilleran gapił się na niego bez słowa. Kumpel. Jeszcze jedno niezrozumiałe słowo.

- Dorastaliśmy razem w Chicago. Przez ostatnie kilka lat byłem redaktorem działu 

„Daily Fluxion", w którym pracowałeś. Milion razy byliśmy na lunchu w klubie prasowym.

background image

Przez mgłę zasnuwającą umysł Qwillerana zaczęło przedzierać się światło.

- Czekaj no chwilę. Chciałbym usiąść.

Riker nacisnął przycisk unoszący wezgłowie łóżka i przysunął sobie krzesło.

-   Melinda   zadzwoniła   do   mnie   i   powiedziała,   że   spadłeś   z   roweru.   Przyjechałem 

natychmiast.

- Melinda?

-   Melinda   Goodwinter.   Twoja   dziewczyna.   I   twoja   lekarka   w   jednej   osobie, 

szczęściarzu.

- Co to za miejsce? - spytał Qwilleran. - Nie mam pojęcia, gdzie jestem.

- To jest szpital w Pickax. Przywieźli cię tu po wypadku.

- W Pickax? To jakiś szczególny rodzaj szpitala?

- Chodzi o miasto Pickax, zapadłą dziurę odległą o czterysta mil od czegokolwiek. 

Mieszkasz tu już dwa miesiące.

- Aha... A przedtem mieszkałem w Chicago?

- Qwill, w Chicago mieszkałeś dwadzieścia lat temu - wyjaśnił spokojnie Riker. - 

Potem w Nowym Jorku, Waszyngtonie i jeszcze wielu innych różnych miejscach.

- Zaraz, zaraz. Chcę usiąść na tym dużym krześle.

Riker sięgnął po szlafrok, który strzępił się nieco na brzegach u dołu.

- Może włóż to. Chyba twój. Jest w kratę klanu Mackintosh. Coś ci to mówi? Twoja 

matka była z domu Mackintosh.

Twarz Qwillerana rozjaśniła się:

- No jasne! Gdzie ona jest? Co u niej słychać?

Riker wziął głęboki wdech.

- Zmarła, kiedy chodziłeś do college'u - zamilkł na chwilę, układając w myślach plan 

działania. - Słuchaj, zaczniemy od samego początku. Znam cię od dziecka. Twoja matka 

mówiła   na   ciebie   Jamesy.   A   my   z   chłopakami   nazywaliśmy   cię   Szperacz.   Pamiętasz 

dlaczego?

Qwilleran potrząsnął głową.

- Dlatego, że zawsze szperałeś w pojemnikach na lunch innych dzieciaków - popatrzył 

na   Qwillerana,   ale   nie   dostrzegł   w   jego   oczach   błysku   zrozumienia.   -   Pamiętasz   naszą 

nauczycielkę z pierwszej klasy, panią Blair? Była cienka na górze i gruba u dołu. Mówiłeś 

„cienka główka, gruba nóżka, ta staruszka jest jak gruszka". Pamiętasz to?

Tym razem odpowiedziało mu skinienie głowy i coś na kształt uśmiechu.

background image

- Zawsze miałeś dryg do słówek. Bawiłeś się nimi, kiedy my wszyscy bawiliśmy się 

jeszcze   pistoletami   na   wodę   -   Riker   cierpliwie   drążył   w   przeszłości,   przypominając 

przyjacielowi najważniejsze wydarzenia jego życia. - Trzy lata z rzędu wygrywałeś turnieje 

ortograficzne...   Potem,   w  liceum,   odkryłeś  dziewczyny...  Grałeś  w   bejsbol,  miałeś   niezłe 

uderzenie. W college'u zapisałeś się do chóru i chciałeś zostać aktorem - Riker dokonywał 

przeglądu   kolejnych   lat.   -   Obaj   zostaliśmy   dziennikarzami,   ale   to   ty   dostawałeś   zawsze 

najlepsze zlecenia. Byłeś gwiazdą jako reporter kryminalny, a kiedy tylko coś zaczynało dziać 

się za granicą, właśnie ciebie wysyłali w najbardziej zapalne punkty kuli ziemskiej.

Z każdym zdaniem Rikera umysł Qwillerana rozjaśniał się, świadomość powracała.

- Zdobywałeś nagrody i napisałeś książkę o przestępczości miejskiej. Znalazła się na 

liście bestsellerów.

- I pozostała na niej coś z dziesięć minut.

Na twarzy Rikera malowała się ulga. Jego przyjaciel zaczynał mówić do rzeczy.

- Byłeś świadkiem na moim ślubie z Rosie.

- Padało przez cały dzień. Pamiętam mokre konfetti.

- Pojechałeś do Szkocji, żeby wziąć ślub z Miriam.

Qwillerana znów ogarnęło zakłopotanie.

- Gdzie ona jest? Dlaczego nie tu?

- Rozwiodłeś się z nią około dziesięciu lat temu. Mieszka gdzieś w Connecticut.

Smutne oczy zapatrzyły się w przestrzeń.

- A potem wszystko się rozsypało.

-  No  dobra,   powiedzmy   to  sobie   szczerze:   zacząłeś   mieć   problem   z   piciem   i   nie 

mogłeś utrzymać dłużej żadnej pracy, ale w końcu wyplątałeś się z tego i zatrudniłeś się w 

„Daily Fiuxion", dla której pisałeś felietony. Kilka było całkiem niezłych. Okazało się, że 

potrafisz pisać o sztuce, o antykach, projektowaniu wnętrz - o wszystkim.

- Chociaż o żadnej z tych rzeczy nie miałem zielonego pojęcia - dodał Qwilleran.

-   Kiedy   zacząłeś   pisać   o   restauracjach,   udowodniłeś,   że   żarcie   może   być   równie 

interesujące jak zbrodnie.

- Zaraz, zaraz, Arch! Od jak dawna nie ma mnie w pracy? Muszę wracać do redakcji!

- Ejże, rzuciłeś robotę już parę tygodni temu!

- Co?! Dlaczego? Potrzebuję tej pracy!

- Już nie, mój stary. Odziedziczyłeś forsę, i to sporo. Fortunę rodu Klingenschoenów.

- Nie wierzę. Co ja tu robię? Gdzie mieszkam?

background image

- Tutaj, w miasteczku Pickax. Taki właśnie był warunek postawiony w testamencie 

Fanny Klingenschoen.  Chodzi  o to, żebyś  co najmniej  przez  pięć  lat  mieszkał  w  Moose 

County. Odziedziczyłeś w Pickax wielki dom z garażem na cztery samochody, limuzynę i...

Qwilleran zacisnął dłonie na poręczach fotela.

- Koty! Gdzie są koty? Nie nakarmiłem moich kotów! - właśnie ta myśl krążyła przez 

cały czas gdzieś po obrzeżach jego umysłu. - Muszę natychmiast stąd wyjść!

- Nie podniecaj się, bo szwy ci pójdą. Zwierzakom nic nie jest. Twoja gospodyni je 

karmi, a poza tym przygotowuje dla mnie pokój, żebym mógł zostać na noc.

- Gospodyni?

- Pani Cobb. Prawdę mówiąc, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zajrzeć tam teraz 

i uciąć sobie komara. Jestem na nogach od czwartej rano.

- Idę z tobą. Gdzie jest moje ubranie?

-  Siedź   spokojnie,   spokojnie.   Melinda   chce   jeszcze   zrobić   kilka   badań.   Zajrzę   do 

ciebie później.

- Arch, nikt oprócz ciebie nie mógłby ożywić dla mnie tych starych dziejów.

Riker uścisnął dłoń przyjaciela.

- I co, przychodzisz już pomału do siebie?

- Raczej tak. Nie przejmuj się.

- W takim razie do zobaczenia później, Qwill. Boże! Jak się cieszę, że jesteś znów na 

chodzie. Ale mnie przestraszyłeś!

Po wyjściu Rikera Qwilleran poddał siebie samego sprawdzianowi. „Kumpel, uciąć 

komara, śniadanko". Teraz już wiedział, co znaczą wszystkie te słowa. Pamiętał swój numer 

telefonu.   Potrafiłby   napisać   słowo   „onomatopeja"   bez   błędów.   Pamiętał   imiona   swoich 

podopiecznych:   Koko   i   Yum   Yum,   parki   pięknych,   choć   bardzo   apodyktycznych   kotów 

syjamskich.

Wciąż jednak niewyjaśniona pozostawała kwestia kilku godzin z jego życia, których w 

żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, choć usilnie starał się skoncentrować. Chodziło o 

wydarzenia bezpośrednio przed i po wypadku. Dlaczego spadł z roweru? Wpadł na jakąś 

dziurę czy stracił równowagę na żwirze? A może po prostu stracił przytomność, zemdlał 

podczas jazdy? Czy to dlatego Melinda chce przeprowadzić jakieś badania?

Był zbyt zmęczony, żeby dalej się nad tym zastanawiać. Przywołanie wydarzeń całego 

życia było bardzo wyczerpujące. W ciągu jednego poranka przeżył ponad czterdzieści lat. 

Przydałaby mu się drzemka. Inaczej mówiąc, miał ochotę „uciąć komara". Uśmiechając się 

do siebie, bo znał już teraz wszystkie słowa - zasnął.

background image

Qwilleran   spał   mocno,   a   towarzyszył   temu   bardzo   wyrazisty   sen.   Jadł   lunch   w 

osłonecznionym pokoju, gdzie wszystko było żółte i zielone. Gospodyni podała makaron z 

roztopionym   serem,   posypany   zielonym   pieprzem,   z   dodatkiem   czerwonej   papryczki. 

Wszystko   widział   wyraźnie:   brązowy   rondel,   jaskrawo-różowy   sweterek   gospodyni.   W 

sennym marzeniu kolory były tak intensywne, że aż niepokojące.

Qwilleran mówił właśnie pani Cobb, że przejedzie się rowerem wzdłuż Ittibittiwassee 

Road.

- Niech pan uważa z tym starym gratem - ostrzegła go wesołym głosem. - Naprawdę 

powinien   pan   kupić   porządny   rower   z   przerzutką,   panie   Q...   porządny   rower,   panie   Q... 

porządny rower, panie Q...

Obudził   się   nagle,   jego   zabandażowane   czoło   pokryte   było   potem   i   zimne.   To 

wszystko było tak realne, że nie mogło być tylko snem. Istniał tylko jeden sposób, żeby się 

upewnić.

Sięgnął po telefon i wykręcił numer swojego domu, kiedy zaś usłyszał radosne „halo" 

gospodyni, zdumiał się, jak doskonała była jakość dźwięku w jego śnie.

- Pani Cobb, co tam słychać w domu? Jak się miewają koty?

- Ach, to pan, panie Q - pisnęła. - Dzięki Bogu, że jest pan w jednym kawałku! Koty? 

Tęsknią za panem. Koko nie chce jeść, a Yum Yum ciągle płacze. Wiedzą, że coś jest nie tak. 

Jest tu pan Riker, posłałam go na górę, żeby się przespał. Czy czegoś pan potrzebuje, panie 

Q? Mam coś przysłać?

- Nie, dziękuję. Nic mi nie trzeba. Jutro wrócę do domu. Chciałbym jednak prosić, 

żeby odpowiedziała pani na kilka pytań, dobrze? Czy wczoraj przyrządziła pani makaron z 

roztopionym serem?

- Boże mój! Mam nadzieję, że to wszystko nie przez mój lunch.

- Niech pani się nie martwi. Nic podobnego. Po prostu próbuję sobie coś przypomnieć. 

Czy miała pani na sobie różowy sweter?

- Tak, ten, który dał mi pan w prezencie.

- Czy mówiłem o swoich planach na popołudnie?

- Ojej, panie Q! To brzmi, jakby pan prowadził jedno ze swoich śledztw. Ma pan 

jakieś podejrzenia?

- Nie, to tylko ciekawość, pani Cobb.

- Zaraz, niech się zastanowię... Powiedział pan, że weźmie pan ten stary rower, żeby 

się przejechać. Na to ja, że powinien pan kupić sobie nowy, porządniejszy. Teraz i tak będzie 

trzeba to zrobić, bo szeryf znalazł ten stary w rowie. Kompletny wrak!

background image

- W rowie? - Qwilleranowi  wydało  się to dziwne, przez jakiś  czas  w  zamyśleniu 

przygładzał wąsy. Podziękował gospodyni, sugerując jednocześnie, że apetyt Koko mogłyby 

pobudzić jakieś specjalne przysmaki. - Gdzie on teraz jest, pani Cobb? Proszę go dać do 

telefonu.

- Siedzi na lodówce - odpowiedziała. - Wsłuchuje się uważnie w każde moje słowo. 

Zaraz sprawdzę, czy kabel jest wystarczająco długi.

Tu nastąpiła przerwa, podczas której słychać było panią Cobb wydającą przyzywające 

dźwięki,   przez   które   przebijało   się   charakterystyczne   pomiaukiwanie   Koko.   W   następnej 

chwili Qwilleran usłyszał w słuchawce odgłos węszenia.

- Cześć, Koko, mój stary - powitał kota Qwilleran. - Czy opiekujesz się Yum Yum? 

Czy bronisz domu przed lwami i tygrysami?

Po drugiej stronie rozległ się gardłowy pomruk. Koko potrafił docenić inteligentną 

rozmowę.

- Bądź grzecznym kotem i dobrze się odżywiaj. Musisz jeść, żeby mieć siłę walczyć z 

tymi wszystkimi jaguarami i czarnymi bawołami. Na razie, Koko. Jutro wracam do domu.

- YOW! - wrzasnął do słuchawki Koko; Qwillerana aż coś zabolało w uchu.

Odłożył słuchawkę i odwrócił się, czując czyjąś obecność. Była to pani Toodle, która 

przyglądała mu się z oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia. W jej głosie brzmiał niepokój:

- Przyszłam spytać... czy może będzie pan chciał zjeść teraz lunch, panie Q?

- Jeśli nie ma przeciwwskazań - odpowiedział - wolałbym zejść na dół, do kafeterii. 

Nie wie pani, czy podają dzisiaj bulion z jajkami siewek w koszulkach albo może salpicon z 

małży?

Wystraszona nie na żarty pani Toodle pospiesznie wyszła z jego pokoju. Qwilleran 

zachichotał. Po przejściowej amnezji ogarnęło go coś na kształt euforii.

Zanim udał się na posiłek, przyczesał włosy, zastanawiając się jednocześnie nad tym, 

co usłyszał od pani Cobb. Szeryf odnalazł rower w rowie. Tymczasem rów melioracyjny 

ciągnął się dobre dziesięć metrów od drogi, ponieważ w przyszłości planowano ją poszerzyć. 

Jeśli zemdlał albo wpadł na jakąś przeszkodę, razem z rowerem wylądowałby co najwyżej na 

żwirowanym poboczu. Jak to się stało, że rower znalazł się w rowie? To była kwestia, nad 

którą warto było się zastanowić, ale odłożył to na później. Teraz był głodny.

Okryty swym szlafrokiem w kratę klanu Mackintosh Qwilleran udał się do windy - 

krokiem powolnym i pełnym godności wymuszonej przez bandaże na nodze. Był wdzięczny 

losowi,   że   podczas   wypadku   nie   uszkodził   sobie   chorego   kolana.   Z   drugiej   strony 

niewykluczone, że teraz oba będą mu doskwierać.

background image

Odniósł   wrażenie,   że   znają   go   wszystkie   osoby,   które   spotkał   w   korytarzu. 

Przechadzający się po nim pacjenci i pielęgniarki witały go, zwracając się doń po nazwisku, a 

właściwie po jego pierwszej literze. Jedna z pielęgniarek powiedziała:

- Przykro mi z powodu pańskiego pokoju, panie Q, to znaczy z racji koloru ścian. To 

miał być antyczny róż, tylko że malarzom coś się pomyliło.

- Rzeczywiście, kolorek jest niezbyt apetyczny - zgodził się Qwilleran. - Przypomina 

surową wołowinę, ale jakoś go zniosę jeszcze przez jedną dobę.

W   stołówce   przywitał   go   aplauz   ze   strony  personelu   medycznego,   technicznego   i 

lekarzy,   którzy   spożywali   tam   sałatki   z   białym   serem,   chili   oraz   duszonego   dorsza   z 

gotowanym selerem. Odpowiadał, kłaniając się grzecznie we wszystkie strony i machając 

przyjaźnie ręką. Zajął miejsce w kolejce za siwowłosym doktorem, który mógł rościć sobie aż 

dwa powody do chwały - był  ojcem Melindy,  a ponadto leczył  gardła, nastawiał  kości i 

asystował przy porodach połowy mieszkańców Moose County.

Doktor Halifax Goodwinter odwrócił się żwawo ku niemu:

- Oho! Nasz słynny cyklista. Cieszę się, że jest pan nadal wśród żywych. Szkoda by 

było, gdyby moja córka miała stracić swojego pierwszego i jedynego pacjenta.

Pielęgniarka stojąca za Qwilleranem trąciła go w łokieć.

- Powinien pan nosić kask, panie Q. Naprawdę mógł się pan zabić.

Zaniósł tacę z chili i bułeczkami kukurydzianymi do stolika, przy którym siedziało 

trzech mężczyzn. Poznał ich swego czasu w Klubie Entuzjastów Pickax. Był to administrator 

szpitala, pewien sympatyczny urolog i bankier zasiadający w zarządzie szpitala.

Lekarz zainteresował się:

- Chce pan kogoś zaskarżyć, Qwill? Mogę pana skontaktować z kilkoma wybitnymi 

hienami adwokackimi utrzymującymi się z procesów wytaczanych lekarzom.

Bankier stwierdził rzeczowo:

-   Producenta   roweru   nie   da   się   zaciągnąć   przed   sąd.   Takiego   złomu   nikt   już   nie 

wytwarza od pięćdziesięciu lat.

Administrator powiadomił go:

- Planujemy urządzić zbiórkę na nowy rower dla pana, a przy okazji może też i nowy 

szlafrok.

Qwilleran przygładził poły z wystrzępionej czerwonej wełny i oznajmił z emfazą:

- Drodzy panowie, ten szlafrok to obiekt historyczny o szlachetnym  pochodzeniu. 

Znaki czasu, jakie na sobie nosi, przydają mu tylko kolekcjonerskiej wartości.

background image

Prawda zaś była  taka, że Koko przechodził kiedyś  fazę fascynacji wełną, podczas 

której obskubywał tapicerkę mebli, krawaty, szlafrok w kratę Mackintoshów oraz wszystko 

inne, co mu wpadło w pazury.

Takie szpitalne pogawędki były jak najbardziej w guście Qwillerana. Przypominały 

przyjazne   przekomarzanie   się   pracowników   redakcji   „Daily   Fluxion".   Chyba   wszyscy   w 

Pickax go lubili, no i w końcu czemu nie? Był miłym kompanem, potrafił słuchać, a ponadto 

był  najbogatszym  człowiekiem w okolicy.  Co do tego nie miał złudzeń. Jako felietonista 

„Fluxion"   wciąż   miał   do   czynienia   z   próbami   wywierania   nacisku   ze   strony   polityków, 

biznesmenów oraz lobbystów i przedstawicieli mediów. Odnosił się do nich grzecznie, ale nie 

robił sobie złudzeń.

Po lunchu pobrano mu krew w laboratorium, zrobiono EKG, po czym Qwilleran udał 

się   do   swojego   pokoju,   gdzie   pozwolił   sobie   na   kolejną   drzemkę   -   której   towarzyszył 

następny sen.

Znów był to sen niezwykle realistyczny, aż do bólu. Wspinał się w nim po zboczu 

rowu biegnącego wzdłuż pustej szosy. Jego ubranie było przemoczone, spodnie rozdarte, po 

nodze ciekła krew. Krew zalewała mu też prawe oko, gdy wydostał się na szosę i zaczął iść. 

Niedługo   potem   zatrzymał   się   jakiś'   czerwony   samochód,   z   którego   wyskoczył   facet   w 

niebieskiej koszuli. To był Junior Goodwinter, młody redaktor naczelny „Pickax Picayune". 

Junior zawiózł go do miasta, po drodze bez przerwy coś mówił, a Qwilleran nie był w stanie 

wydobyć z siebie ani słowa. Usiłował odpowiedzieć na pytania Juniora, ale po prostu nie 

potrafił odnaleźć właściwych słów.

Sen skończył się nagle i Qwilleran zdał sobie sprawę, że siedzi na łóżku zlany potem i 

drży na całym ciele. Otarł twarz i sięgnął po telefon, żeby zadzwonić do redakcji.

- Qwill! Cały i zdrowy! - zawołał Junior do słuchawki. - Kiedy wczoraj wiozłem cię 

do szpitala, nie byłeś co prawda martwy, ale do żywych też trudno byłoby cię zaliczyć. Na 

wszelki wypadek przygotowaliśmy już twój nekrolog.

- Dzięki. To miłe z waszej strony - stwierdził Qwilleran.

- A tak poważnie, jak się czujesz? Z tonu głosu wnioskuję, że wszystko gra.

- Jakoś mnie pozszywali i wyglądam teraz prawie jak nowy. Powiedz, gdzie mnie 

znalazłeś?

- Na Ittibittiwassee Road, za sztolnią Buckshot. Byłeś zamroczony i szedłeś środkiem 

szosy - co więcej, w niewłaściwym kierunku. Miałeś podarte ubranie, cały byłeś ubłocony. Z 

głowy leciała  ci krew. Naprawdę zaniepokoiłem  się, zwłaszcza  kiedy okazało  się, że nie 

możesz mówić.

background image

- A widziałeś mój rower?

- Prawdę mówiąc, specjalnie się za nim nie rozglądałem. Skupiłem się raczej na tym, 

żeby dowieźć cię do szpitala. Po drodze jechałem sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę!

- Jakim samochodem jechałeś?

- Na szczęście moim jaguarem. Innym wozem bym tyle nie wyciągnął.

- Dzięki, Junior. Zapraszam na lunch w przyszłym tygodniu. Ja stawiam.

Kolejny  sen,   który   się   sprawdził!   Nawet   kolor   samochodu   się   zgadzał.   Qwilleran 

pamiętał doskonale, że jaguar Juniora był czerwony.

Opowiedział   o   swoich   snach   Melindzie   Goodwinter   i   Archowi   Rikerowi   tego 

wieczora, kiedy przyszli oboje do szpitala, żeby zjeść z nim kolację w kafeterii. Bez białego 

fartucha i stetoskopu Melinda dużo bardziej przypominała młodą kobietę, z którą spotykał się 

od dwóch miesięcy.

-  Czy  całujesz  wszystkich   swoich  przykutych  do  łóżka  pacjentów  płci  męskiej?   - 

spytał ją Qwilleran.

-   Tylko   tych   w   podeszłym   wieku   -   odparowała   z   uroczo   złośliwym   błyskiem   w 

zielonych oczach.

- To zabawne - powiedział - ale niektóre szczegóły, których nie pamiętałem, objawiły 

mi się dziś po południu przez sen. Pozostaje tylko jedna biała plama - okoliczności samego 

wypadku.

- Na pewno nie była to żadna dziura w asfalcie - stwierdziła Melinda. - Nawierzchnia 

jest nowiutka, gładka jak szkło.

- Przypuszczam, że gwałtownie skręciłeś, żeby uniknąć zderzenia z czymś, i dlatego 

zniosło cię tak daleko, aż do rowu. Może pod koła wyskoczył ci skunks albo szop, może 

nawet jeleń. Po drodze z lotniska widziałem kilka rozjechanych zwierząt.

- Pewnie nigdy się tego nie dowiemy - stwierdził Qwilleran. 

- Co tam słychać w domu? Udało ci się trochę przespać? Czy pani Cobb poczęstowała 

cię lunchem? Widziałeś Koko?

- Wszystko w porządku. Koko powitał mnie w drzwiach wejściowych i obejrzał od 

stóp do głów, jak sierżant rekruta. Chyba jednak zdałem egzamin, bo pozwolił mi wejść do 

środka.

Późną nocą, gdy wszystkie dźwięki na szpitalnym korytarzu ucichły, Qwilleranowi 

przyśnił   się   ostatni   sen   dotyczący   wypadku,   który   zapełnił   lukę   między   makaronem   a 

czerwonym   jaguarem.   Zobaczył   w   nim   siebie   pedałującego   niespiesznie   pustą   szosą, 

background image

zadowolonego   z   gładkiej   nawierzchni   nowego   asfaltu,   niewielkiego   ruchu   i   łagodnych 

wzniesień. Nawet jazda pod górę nie była trudna, a w dół - po prostu sama rozkosz.

Minął opuszczoną kopalnię Buckshot, jej rozsypujące się drewniane zabudowania i 

ostrzegawcze   tablice:   „Uwaga!   Wstęp   wzbroniony!   Niebezpieczeństwo   zawalenia   się   i 

głębokie sztolnie". Opuszczone kopalnie, których pełno było na pustkowiach otaczających 

miasto Pickax, nieodparcie fascynowały Qwillerana. Były tajemnicze - milczące - martwe.

Kopalnia   Buckshot   różniła   się   od   nich   tym,   że   jeśli   wsłuchać   się   uważnie   (tak 

przynajmniej mu  mówiono), można  było  usłyszeć  upiorne pogwizdywanie  dochodzące ze 

sztolni, gdzie w roku 1913 zostało żywcem pogrzebanych osiemnastu górników.

We   śnie   przejechał   powoli   i   w   ciszy   obok   Buckshot.   Jedynymi   odgłosami   było 

zgrzytanie w piaście tylnego koła i skrzypienie torpeda. Odwrócił się, żeby rzucić okiem na 

poszarzałe ze starości zabudowania... zagłębienie w miejscu, gdzie ziemia się zapadła... bujne, 

zielone zarośla porastające wszystko wokół. Tak się zapatrzył, że nie zauważył półciężarówki 

nadjeżdżającej z naprzeciwka - jego uwagę zwrócił dopiero głośny ryk silnika. Spojrzał przed 

siebie akurat w samą porę, by zauważyć, jak wóz przyspiesza, zjeżdża gwałtownie na jego 

pasmo:   morderczy   potwór   pędzący   wprost   na   niego.   We   śnie   wyraźnie   widział   kratę 

chłodnicy, wielką i zardzewiałą, jakby wykrzywioną w makabrycznym uśmiechu. Szarpnął 

kierownicą i zjechał na bok, w kierunku rowu, jednak przednie koło uderzyło o kamień i 

Qwilleran wywinął koziołka. Przez wlokącą się w nieskończoność chwilę leciał i leciał...

Obudził się przerażony; siedział na łóżku zlany potem i pamiętał, że krzyczał.

Do pokoju wbiegła pielęgniarka.

- Panie Q Panie Q Co się stało? Miał pan zły sen?

Qwilleran wzdrygnął się, próbując otrząsnąć się z koszmaru.

- Przepraszam. Mam nadzieję, że nie obudziłem wszystkich pacjentów.

- Może przynieść panu wody, panie Q?

- Dziękuję. Mogłaby pani przy okazji podnieść wezgłowie? Chciałbym przez jakiś 

czas posiedzieć.

Qwilleran   oparł   się   o   poduszki   i   zaczął   rozmyślać   nad   swoim   snem.   Był   równie 

wyrazisty jak poprzednie. Niebo w nim było błękitne. Zarośla wokół opuszczonej kopalni 

jadowicie zielone. Krata chłodnicy ciężarówki była zardzewiała.

background image

Uświadomił   sobie,   że   to   był   taki   sam   sen   jak   poprzednie   i   dotyczył   czegoś,   co 

naprawdę się wydarzyło, tym razem jednak nie było nikogo, do kogo mógłby zadzwonić, 

żeby to sprawdzić.

Jedno było jasne. To, co zdarzyło się na Ittibittiwassee Road, nie było przypadkiem.

Tak - pomyślał - tu, w Pickax, lubią mnie... ale nie wszyscy.

background image

Rozdział drugi

Najbogatszy   człowiek   w   Moose   County   spadł   ze   swojego   antycznego   roweru   w 

samym środku lata. Jeszcze dwa miesiące wcześniej nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby 

nazwać go wpływową osobistością. Był tylko nisko opłacanym felietonistą pracującym dla 

jednej   z   wielkich   gazet   Środkowego   Zachodu,   słynącej   z   podtytułów   pisanych   czcionką 

wysokości dwudziestu czterech punktów typograficznych i niskich pensji płaconych swym 

dziennikarzom.   Jak   przystało   na   oszczędnego   kawalera,   mieszkał   w   jednopokojowym 

umeblowanym mieszkaniu i spłacał raty za używany samochód. Był właścicielem maszyny 

do pisania mającej już pięćdziesiąt lat, której klawisz „Shift" był uszkodzony, jego biblioteka 

zaś składała się z dość przypadkowych tytułów kupowanych po dwadzieścia pięć centów na 

wyprzedażach   książek   z   drugiej   ręki.   Jego   garderoba   mieściła   się   bez   trudu   w   dwóch 

walizkach. Cała ta sytuacja w zupełności mu odpowiadała.

Jedyną  ekstrawagancją Jima Qwillerana były dwa wspaniałe syjamskie  koty,  które 

wyniośle gardziły zwykłą kocią karmą, skłaniając się zamiast tego raczej do przysmaków 

takich, jak polędwica wołowa, homar i ostrygi - te ostatnie rzecz jasna tylko we właściwym 

sezonie. Miały nie tylko arystokratyczne nawyki i epikurejskie apetyty; Koko obdarzony był 

ponadto   niezwykłą   intuicją.   Dzięki   opowieściom   o   jego   zdolnościach   postrzegania 

pozazmysłowego stał się prawdziwą legendą redakcji „Daily Fluxion" i klubu prasowego, 

choć   poza   tym   zamkniętym   kręgiem   profesjonalistów   nikt   nie   wspominał   o   jego 

paranormalnych talentach.

Aż nagle, dosłownie z dnia na dzień, Qwilleran został multimilionerem; nie musiał 

nawet kupować losu na loterię. Został jedynym spadkobiercą ogromnej fortuny.

Gdy dotarła do niego ta zdumiewająca wiadomość, Qwilleran wraz ze swoimi kocimi 

towarzyszami spędzał wakacje w Moose County, na północnym skraju stanu. Zatrzymali się 

w chatce nad jeziorem niedaleko uzdrowiska Mooseville. Gdy tylko nieco ochłonął, złożył 

wymówienie w redakcji „Daily Fluxion" i zaczął przygotowywać się do przeprowadzki z 

zamiarem   osiedlenia   się   w   Pickax   City,   stolicy   okręgu   odległej   o   trzydzieści   mil   od 

Mooseville.

Wpierw   jednak   musiał   uporządkować   swoje   sprawy   w   redakcji,   pożegnać   się   z 

kolegami i zjeść na do widzenia lunch z Archem Rikerem.

background image

Obaj panowie weszli do klubu prasowego, ocierając czoła i skarżąc się na upał. A były 

to dopiero pierwsze gorące dni tego roku.

- Będzie mi brakować ciebie i reszty ferajny - rzekł Qwilleran - ale za tymi upałami 

wcale nie będę tęsknić. Na ratuszu jest trzydzieści pięć stopni.

- Można by smażyć jajka na płytach chodnikowych - zauważył Arch.

- W Moose County zawsze wieje przyjemny wietrzyk. Nawet nie trzeba klimatyzacji.

-   Może   to   i   prawda,   ale   jak   zamierzasz   wytrzymać   czterysta   mil   od   najbliższego 

ośrodka cywilizacji?

- Chcesz przez to powiedzieć, że dzisiejsze miasta są ośrodkiem cywilizacji?

- Qwill, spędziłeś niecały miesiąc w tej północnej głuszy, a już zaczynasz przemawiać 

niczym  farmer  hodujący owce - stwierdził  Arch. - Dobra, niech ci będzie, sformułuję to 

pytanie inaczej. Jak zamierzasz wytrzymać czterysta mil od najbliższego klubu prasowego?

- Sam nie wiem - przyznał Qwilleran - ale takie są warunki postawione w testamencie 

panny Klingenschoen. Mam spędzić w Moose County pięć lat, w przeciwnym razie stracę 

spadek.

W   klubie,   gdzie   klimatyzacja   nie   cieszyła   się   bynajmniej   najlepszym   zdrowiem, 

zamówili   kanapki   z   puszkową   wołowiną   oraz   gin   i   tonik   dla   Rikera,   a   dla   Qwillerana 

mrożoną herbatę.

- A gdybyś zrezygnował z tego spadku - ciągnął Riker - kto go dostanie?

- Jakaś instytucja z New Jersey. Nie będę ukrywał, Arch, że to była dla mnie trudna 

decyzja.   Wcale   nie   byłem   pewien,   czy   mam   ochotę   rzucać   pracę   w   porządnej   gazecie, 

choćbym miał dostać za to nie wiadomo ile pieniędzy.

- Qwill, jesteś człowiekiem wyjątkowym. Powiedziałbym wręcz, że pomylonym. Nikt 

normalny nie odrzuciłby tylu milionów.

- Przecież mnie znasz, Arch. Lubię pracować. Lubię być dziennikarzem i lubię kluby 

prasowe. Nigdy nie trzeba mi było do szczęścia dużo forsy, a zawsze uważałem, że nadmiar 

dobytku   stanowi   zbędne   obciążenie.   Jeszcze   nie   wiem,   czy   potrafię   czuć   się   swobodnie, 

mając pieniądze - to znaczy naprawdę duże pieniądze.

-   Postaraj   się!   -   poradził   mu   Riker.   -   Daj   z   siebie   wszystko   i   nie   zniechęcaj   się 

początkowymi niepowodzeniami. A jakiż to dobytek ma stać ci się kulą u nogi?

-   Jakieś   skomplikowane   inwestycje.   Biurowce   i   hotele   na   Wschodnim   Wybrzeżu. 

Kilka centrów handlowych. Ziemia w Moose County. Połowa głównej ulicy w Pickax. A 

także rezydencja Klingenschoenów w Pickax i chata z bali w Mooseville, gdzie spędziłem 

wakacje.

background image

- No to masz pecha.

- Zdajesz sobie sprawę, że będę potrzebował ludzi, którzy będą się tym wszystkim 

zajmowali, sprzątali i opiekowali? Ogrodników, strażników i przypuszczalnie sekretarki? Nie 

mówiąc   już   o   księgowym,   doradcy   finansowym,   adwokatach   i   firmie   zarządzającej 

nieruchomościami?  To nie w moim stylu! A oni będą chcieli, żebym wstąpił do Country 

Clubu i nosił garnitury szyte na miarę!

- Jakoś się o ciebie nie boję, Qwill. Zawsze pozostaniesz sobą. Człowiek przekonany o 

tym, że jego kot ma zdolności paranormalne, nigdy nie nagnie się do konwenansów... Tu jest 

musztarda. Chcesz chrzanu?

Qwilleran   mruknął   coś   pod   nosem   i   wyciskając   musztardę,   napisał   wielki   znak 

zapytania na swojej wołowinie.

- Nigdy nie będziesz  nikim innym,  niż  jesteś, Qwill - ciągnął  dalej  Riker  - czyli 

sympatycznym   abnegatem.   Czy   zdajesz   sobie   sprawę,   że   wszystkie   twoje   krawaty   są 

pogryzione przez mole?

- Tak się składa, że lubię moje krawaty - zaprotestował Qwilleran. - Wszystkie zostały 

utkane w Szkocji i wcale nie są zjedzone przez mole. Zanim zamieszkała z nami Yum Yum, 

Koko był nieco sfrustrowany i nabrał wówczas upodobania do gryzienia wełny.

- Te twoje syjamczyki to para? Myślałem, że są wysterylizowane.

-   Owszem,   ale   koty   syjamskie   tak   czy   inaczej   bardzo   potrzebują   towarzystwa,   w 

przeciwnym razie stają się neurotyczne i zaczynają wyczyniać dziwne rzeczy.

W tej chwili przy ich stoliku zatrzymało się dwóch fotografów z „Fluxion", by użalić 

się nad losem Qwillerana.

- Człowieku, czy wiesz, co cię czeka tam, na północy? - rzekł jeden z nich. - Moose 

County to obszar o niskim wskaźniku przestępczości!!!

- Nic nie szkodzi - odparł Qwilleran. - Od czasu do czasu sprowadzają sobie kogoś od 

nas, żeby tamtejszym gliniarzom za bardzo się nie nudziło.

Dawno   już   się   przyzwyczaił   do   docinków   dotyczących   jego   zainteresowań 

przestępczością. Wszyscy w branży wiedzieli, że pomógł policji rozwiązać kilka spraw, przy 

czym dodać należy, że najważniejsze tropy i poszlaki wywęszył Koko.

Qwilleran znów zajął się swoją kanapką, a Riker wypytywał go dalej.

- Ilu ludzi mieszka w Pickax?

-   Trzy   tysiące,   do   tego   cztery   tysiące   półciężarówek.   W   mieście   na   jednym 

skrzyżowaniu   jest   nawet   sygnalizacja   świetlna!   Ponadto   mamy   tam   czternaście   kiepskich 

restauracji, dziewiętnastowieczną gazetę i więcej kościołów niż barów.

background image

- Mógłbyś otworzyć dobrą restaurację i założyć własną gazetę - teraz, kiedy masz 

forsę.

- Nie, dzięki. Zamierzam napisać książkę.

- A czy jest tam ktoś, z kim można pogadać?

- Owszem. Wbrew twoim przypuszczeniom mieszkają tam nie tylko hodowcy owiec. 

Podczas wakacji poznałem kilku nauczycieli, pewnego inżyniera i ładną blondynkę pracującą 

na poczcie, która niestety jest zamężna, oraz parę adwokatów - brata i siostrę, oboje z dużą 

klasą. No i jest jeszcze ta młoda pani doktor, z którą zacząłem się spotykać. Ma takie zielone 

oczy i takie długie rzęsy, jakich w życiu nie widziałeś. Chyba mam u niej pewne szanse, o ile 

prawidłowo odczytuję dawane mi sygnały.

- Jak to się dzieje, że twoje kobiety zawsze są od ciebie o połowę młodsze? Pewnie 

pociągają je te ogromne wąsiska.

Qwilleran odruchowo przygładził zarost.

- Doktor Melinda Goodwinter... to brzmi całkiem nieźle.

- Trochę jak imię i nazwisko jakiejś postaci z telewizyjnego serialu.

- Goodwinter to bardzo znaczące  nazwisko w Moose County.  W spisie telefonów 

zajmują   aż   pół   strony,   a   to   nie   byle   co,   bo   cała   książka   telefoniczna   liczy   sobie   stron 

czternaście. Jest to ród wywodzący się z czasów, kiedy zbijano fortuny na kopalniach.

- A na czym zarabia się teraz?

- Teraz okręg żyje z rybołówstwa i turystyki. W niewielkim stopniu z rolnictwa. Jest 

tam też trochę lekkiego przemysłu.

Przez  chwilę  Riker   przeżuwał   swą  kanapkę  w   ponurym  milczeniu.  Tracił   właśnie 

swojego najlepszego dziennikarza i kumpla, z którym chodził na lunche.

- Co będzie, jeżeli tam się przeprowadzisz, ale rozmyślisz się przed upływem pięciu 

lat? Co wtedy się stanie?

-   Wszystko   dostaną   ci   z   New   Jersey.   Przez   pięć   lat   cały   majątek   jest   pod 

tymczasowym zarządem, ja zaś przez ten czas otrzymuję tylko odsetki...

- To znaczy...

- Po opłaceniu podatków, rocznie ponad milion.

Riker zakrztusił się piklowanym ogórkiem.

- No... jakoś z tego wyżyjesz.

- Musicie wpaść do mnie  z Rosie na tydzień  czy dwa. Świeże  powietrze, cisza  i 

spokój, bezpieczna okolica. Wiesz, w Pickax nikt nikogo nie napada na ulicy i nie ma tam 

psychopatycznych morderców - skinął na kelnerkę, prosząc o rachunek. 

background image

- Tylko nie spodziewaj się, że zapłacę za twój lunch. Nie dostałem z tego spadku 

jeszcze ani centa. Nie, nie zdążę już wypić kawy. Muszę jechać na lotnisko.

- Jak długo tam się leci?

- Całą wieczność! Trzeba przesiadać się dwa razy, a do samego Pickax latają tylko 

małe, jednosilnikowe samoloty, które zabierają na pokład zaledwie kilka osób.

Uścisnął jeszcze pospiesznie dłonie kilku znajomych z klubu, nie obyło się też bez 

poklepywania po plecach; następnie Qwilleranowi wręczono całkiem pokaźnych rozmiarów 

torbę   z   wałówką   w   prezencie   od   kucharzy   i   dziennikarz   głośno   powiedział   wszystkim 

obecnym do widzenia - nie bez żalu...

Jego samolot wystartował o trzeciej.

Podczas   lotu   Qwilleran   rozmyślał   o   pożegnalnej   rozmowie   z   Archem   Rikerem. 

Przyjaźnili się od bardzo, bardzo dawna i często rozumieli się bez słów. Tego dnia Arch był 

wyjątkowo przygnębiony. Zazwyczaj redaktor nie przejmował się niczym i do wszystkiego 

podchodził   z   dystansem,   jak   przystało   na   dziennikarskiego   wygę,   nie   stroniąc   od 

dobrodusznego   humoru.   Dzisiaj   jednak   wyraźnie   coś   go   trapiło.   Qwilleran   czuł,   że   nie 

chodziło tu tylko o jego wyjazd na północ.

Podczas lotu nie wydarzyło  się nic ciekawego, maszyna  wylądowała gładko, a na 

dawnym pastwisku, które służyło obecnie jako długoterminowy parking lotniska, samochód 

Qwillerana czekał na niego tam, gdzie go zostawił. Nikt nie pociął opon i nie włamał się przy 

użyciu łomu do bagażnika. Jadąc z lotniska, spoglądał na mijające go pojazdy: jak przystało 

na Moose County, półciężarówek - często przystosowanych do jazdy w terenie - było co 

najmniej dwa razy więcej niż zwykłych samochodów osobowych.

Temperatura   była   idealna.   Cieszył   się,   że   uciekł   od   upałów   i   wielkomiejskiego 

zgiełku. Jednak gdy dojeżdżał już do Mooseville, dobrze znany niepokój zaczął dawać mu się 

we znaki. Co też mogło zdarzyć się pod jego nieobecność?

Zostawił Koko i Yum Yum samych w chacie nad jeziorem. Dwa razy dziennie miała 

tam zaglądać pewna pani, by je karmić i dawać świeżą wodę do picia, a także trochę z nimi 

porozmawiać. Jednak czy tej kobiecie można było ufać? A co, jeśli złamała nogę i nie mogła 

przyjść?   Czy   kotom   wystarczy   wody?   Jak   długo   mogą   żyć   bez   jedzenia?   A   jeśli   przez 

niedopatrzenie   wypuściła   je   z   chaty,   a   one   uciekły?   Koko   i   Yum   Yum   były   kotami 

domowymi,   miejskimi.   Miały   raczej   niewielkie   szanse   na   przeżycie   w   naturze.   Czy 

potrafiłyby obronić się przed drapieżną sową albo jastrzębiem? Kto wie, może w tych lasach 

są   wilki?   Koko   walczyłby   do   upadłego,   na   śmierć   i   życie,   ale   maleńka   Yum   Yum   jest 

przecież taka delikatna, taka bezradna...

background image

Tak   więc   drzwi   domku   letniskowego   Qwilleran   otworzył   bardzo   zdenerwowany   i 

niespokojny. Koty były w domu, całe i zdrowe. Siedziały na dywaniku przed kominkiem, 

tyłem   do   siebie,   niczym   podpórki  na   książki   po   obu  stronach   półki.   Sprawiały   wrażenie 

zadowolonych z życia, a w dodatku wyraźnie przytyły.

- Wy bestie! - zawołał. - Jak ją namówiłyście, żeby dawała wam więcej niż trzeba? 

Jesteście winne grzechu obżarstwa!

Był  lipiec   i  mocne   popołudniowe  słońce   wpadało  przez  okna  chaty,  rozświetlając 

kocie   futra   i   tworząc   wokół   winnych   poświatę   na   kształt   całkiem   niezasłużonej   aureoli. 

Pozycja obu kotów wyrażała niewzruszoną pewność siebie, brązowe uszy sterczały ku górze, 

nadając wyzywający wyraz ich pyszczkom, brązowym maseczkom, z których spoglądały na 

niego   nieprzeniknione   błękitne   oczy.   Kto   ośmiela   się   krytykować   postępowanie   ich 

królewskich mości? To zakrawa na zniewagę kociego majestatu!

- Wcale nie czuję się onieśmielony, ani trochę - powiedział - więc darujcie sobie ten 

wyniosły   wyraz   twarzy,   oboje!   Mam   dla   was   wiadomość,   moje   zwierzaki.   Jutro   rano 

przeprowadzamy się do Pickax.

Oba   koty   syjamskie   były   gorącymi   zwolennikami   utrzymania   status   quo   i 

zdecydowanie nie lubiły zmieniać adresu. Tym niemniej wczesnym rankiem następnego dnia 

Qwilleran   zdołał  zapakować   je  oraz  ich  dobytek   do samochodu  i  dowieźć   do odległej  o 

trzydzieści mil w głąb lądu rezydencji Klingenschoenów; podczas wyprawy tej towarzyszył 

mu nieustający protest - z częstotliwością około czterdziestu wrzasków na kilometr.

Historyczna rezydencja K, jak nazywali ją w skrócie miejscowi, położona była przy 

Pickax Circle, będącej odnogą Main Street okalającą niewielki park. W pobliżu wznosiły się 

dwa kościoły, sąd okręgowy i miejska biblioteka, jednak żaden z tych ' budynków nie miał w 

sobie tego dostojeństwa co stuletnia budowla, siedziba rodu Klingenschoenów.

Wielka, kanciasta, o solidnym wyglądzie, zbudowana z kamienia - królowała pośród 

schludnie przystrzyżonych trawników. Do frontowego wejścia prowadził kolisty podjazd; od 

tyłu   inny   podjazd   wiódł   do   znajdującej   się   tam   starej   wozowni,   również   zbudowanej   z 

kamienia polnego połyskującego w słońcu kryształkami kwarcu.

Qwilleran zajechał pod swój nowy dom właśnie z tej strony. Wiedział, że zgodnie ze 

zwyczajem panującym w tym mieście, w którym nie obawiano się złodziei, drzwi kuchenne 

będą otwarte.

Czym prędzej zaniósł oboje wyrywających się gwałtownie podopiecznych do wielkiej 

kuchni, ułożył ich błękitną poduszkę na lodówce i wytłumaczył im, że teraz woda pitna oraz 

kuweta znajdować się będzie w sąsiadującej z kuchnią pralni. Polecił im, by były grzeczne, 

background image

zamknął jedne i drugie drzwi kuchenne, a potem wniósł resztę bagaży, spoglądając co chwilę 

na zegarek. Obie walizki powędrowały na górę, przybory do pisania zaś, wliczając w to 

antyczną maszynę do pisania oraz ważący ponad sześć kilo słownik o mocno zniszczonej 

okładce, rozłożył na stole w bibliotece.

Już przedtem Qwilleran był pod wrażeniem bogatego wyposażenia domostwa, lecz 

teraz spoglądał na nie okiem właściciela: wysoka sień ze wspaniałymi schodami; sala jadalna 

mogąca   pomieścić   szesnaście   osób;   salon   z   dwoma   kominkami,   dwoma   wielkimi, 

kryształowymi   kandelabrami   i   imponujących   rozmiarów   starym   fortepianem;   oszklona   z 

trzech  stron oranżeria...  Przyszło  mu  do głowy,  że ogrzanie tego wszystkiego  zimą  musi 

kosztować majątek.

Dokładnie   o   umówionej   godzinie   zadźwięczał   dzwonek   u   drzwi,   oznajmiając 

przybycie przedstawicieli kancelarii prawniczej „Goodwinter & Goodwinter", działającej już 

od trzech pokoleń. Obecnie  prowadził  ją Alexander Goodwinter i jego siostra, Penelope. 

Oboje mieli prawdopodobnie po trzydzieści kilka lat, jednak ich sztywny, formalny sposób 

bycia   sprawiał,   że   wyglądali   na   starszych.   Jak   wszyscy   Goodwinterowie   mieli 

patrycjuszowskie   rysy   i   jasne   włosy,   przy   tym   jak   na   Pickax,   gdzie   zazwyczaj   noszono 

dżinsy, Tshirty i czapki z daszkiem, byli zaskakująco elegancko ubrani.

-   Dopiero   co   przyjechałem   -   powiadomił   ich   Qwilleran.   -   Od   teraz   jesteśmy   już 

mieszkańcami Pickax. Przyleciałem z Nizin zeszłej nocy.

Mianem Nizin określano w Pickax zurbanizowaną południową część stanu.

-   Miło   mi   powitać   pana   w   Moose   County   -   rzekł   Alexander   Goodwinter   wielce 

oficjalnym   tonem   -   jestem   też   przekonany,   że   przemawiam   w   imieniu   całej   tutejszej 

społeczności. Obierając bezzwłocznie nasze miasto za swą siedzibę, wyświadcza nam pan 

wielką   przysługę.   Pańska   obecność   wpłynie   pozytywnie   na   publiczną   opinię   dotyczącą 

ostatniej   woli   panny   Klingenschoen,   która   jak   dotąd   nie   była   -   hm   -   zbyt   przychylna. 

Pragniemy wyrazić wdzięczność za podjęcie tej trafnej decyzji.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział Qwilleran. - Może wejdziemy do 

biblioteki, żeby porozmawiać?

- Chwileczkę! - Alexander uniósł dłoń, powstrzymując go. - Celem naszych odwiedzin 

- ciągnął tym samym tonem - jest po prostu zapewnić, by pańskie przenosiny przebiegły w jak 

najwyższy, godniejszy sposób. Ku memu ubolewaniu muszę pana opuścić, i spieszę się na 

samolot   do   Waszyngtonu,   zostawiam   jednak   pana   w   dobrych   rękach   mojej   siostry   i 

wspólniczki.

background image

Takie postawienie sprawy jak najbardziej Qwilleranowi odpowiadało. Wspólniczka 

Alexandra   była   dla   niego   fascynującą   i   zagadką.   Była   pełna   wdzięku,   ale   wdzięku 

wyniosłego, na dystans. Miała olśniewający uśmiech i urocze dołeczki w policzkach, jednak 

zaletami tymi posługiwała się jedynie w kwestiach dotyczących interesów. A jednak kiedyś 

zdarzyło mu się ją widzieć w zupełnie innym, swobodniejszym nastroju, jedynym zaś śladem 

wskazującym   na   przyczyny   jej   niespodziewanie   przyjaznego   nastawienia   był   leciutki 

zapaszek pastylek  miętowych.  Penelope budziła jego ciekawość i jako osoba niełatwa  do 

rozszyfrowania stanowiła wyzwanie. 

Na pożegnanie Alexander oznajmił jeszcze:

- Po moim powrocie musi pan koniecznie zjeść z nami obiad w klubie; być może 

pozwoli   pan   również,   że   polecę   panu   swojego   fryzjera,   krawca   i   jubilera   -   zerknął   na 

znoszony sweter i nie przystrzyżone wąsy swojego klienta.

- Tak naprawdę - powiedział Qwilleran - potrzebuję weterynarza, chodzi o zastrzyki 

prewencyjne i profilaktykę dentystyczną.   

- Ach... tak... tak, oczywiście - zapewnił go prawnik.

Odjechał   na   lotnisko,   a   Qwilleran   zaprosił   Penelope   do   biblioteki,   po   drodze   z 

przyjemnością wdychając zapach jej perfum - subtelnie kobiecych, a zarazem licujących z jej 

profesjonalną powagą. Zwrócił też uwagę na jedwabny letni kostium, doskonale skrojony. 

Miała figurę modelki. Zaczął zastanawiać się, co taka kobieta robi w tej zapadłej dziurze, 

grzebiąc się w prawnych szpargałach. Postanowił sobie, że z czasem wyjaśni tę kwestię.

W bibliotece  ciepłe  kolory dywanów  z Buchary,  skórzane  fotele i tysiące  książek 

tworzyły przytulny nastrój. Prawniczka siadła na obitej krwistoczerwoną skórą sofie, a gdy 

Qwilleran zajął miejsce obok niej, szybko postawiła między nimi swoją teczkę.

- To miejsce powinno pana zainspirować do pracy literackiej - zauważyła, spoglądając 

na półki z książkami oraz popiersia Szekspira i Homera. - Naprawdę używa pan tej maszyny 

do pisania? Może warto by pomyśleć o kupnie komputera, panie Qwilleran?

Jako osobnik z natury oszczędny nie znosił, gdy ktoś doradzał mu, co ma zrobić z 

własnymi pieniędzmi, jednak tym razem jego irytację złagodził piękny uśmiech Penelope.

Potem zaś zmarszczyła brwi na widok wielkiej księgi o zszarganej okładce.

- Nowy słownik też by się panu przydał. Ten pański chyba używany jest już od bardzo 

dawna.

- Tak się składa, że pełni on funkcję drapaka dla kotów - wyjaśnił Qwilleran. - Nie ma 

nic lepszego od trzeciego, rozszerzonego wydania słownika, jeśli chodzi o ścieranie pazurów.

background image

Prawniczka przez moment utraciła zawodową pewność siebie, dopiero po chwili na jej 

twarz powrócił profesjonalny uśmiech. Otworzyła teczkę.

-   Głównym   powodem   naszego   dzisiejszego   spotkania,   panie   Qwilleran,   jest 

konieczność   omówienia   ustaleń   finansowych.   Punkt   pierwszy:   co   prawda   postępowanie 

spadkowe potrwa jeszcze przez rok albo i dłużej, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by 

przyspieszyć uwierzytelnienie testamentu. Tymczasem wszelkimi wydatkami związanymi z 

utrzymaniem   domu,   wypłatą   wynagrodzeń   dla   pracowników,   mediami,   podatkami, 

ubezpieczeniem i temu podobnymi - zajmie się nasza kancelaria. Rachunki przychodzić będą 

bezpośrednio do nas, co oszczędzi panu wielu niewygód. Punkt drugi: był pan tak uprzejmy, 

że zerwał pan swoje powiązania z „Daily Fluxion" i od razu zamieszkał pan tutaj, tym samym 

odcinając sobie źródło dochodów. Wobec zaistniałej sytuacji ustaliliśmy z bankiem, że na 

pański rachunek wpływać będzie kilka tysięcy miesięcznie - to znaczy do momentu, kiedy 

zakończy   się   postępowanie   spadkowe,   bo   potem   wpływać   będą   znacznie   większe   sumy. 

Szczegóły dotyczące tego konta możemy ustalić z panem Fitchem, przedstawicielem zarządu 

powierniczego  ze strony banku. Gdyby potrzebował pan nowego samochodu,  również on 

będzie mógł się tym zająć. Czy odpowiada to panu, panie Qwilleran?

- Brzmi to całkiem rozsądnie - stwierdził niedbałym tonem.

- Punkt trzeci: nasze biuro zajmie się utrzymaniem domu i ogrodu, będzie pan jednak 

potrzebował gospodyni i dochodzącej służby, a doboru tego typu personelu powinien pan 

dokonać osobiście. Nasza sekretarka z przyjemnością przyśle do pana osoby zainteresowane 

podjęciem tej pracy.

Qwilleran siedział naprzeciw drzwi; ku swemu zdumieniu w pewnej chwili ujrzał kota 

przemaszerowującego obok drzwi biblioteki - z wysoko zadartym ogonem, w sobie tylko 

wiadomym   celu   zmierzającego   dokądś   zdecydowanym   krokiem.   Zamknął   przecież   oba 

zwierzaki   w   kuchni,   a   jednak  Koko   bez   trudu  udało   się  otworzyć   drzwi   i   zabrał   się   do 

zwiedzania budynku.

-   Punkt   czwarty:   służbówki   w   wozowni   popadły   w   ruinę   i   trzeba   je   odnowić   - 

oczywiście koszty pokryje zarząd z masy spadkowej. Czy zgodzi się pan, żeby renowację 

zaplanowała nasza projektantka wnętrz?

- Hm... tak... nie mam nic przeciwko temu - przystał na tę propozycję Qwilleran.

W myślach dokonywał inwentaryzacji znajdujących się w domu kruchych i tłukliwych 

przedmiotów. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć głośny trzask.

- Ma pan jakieś pytania, panie Qwilleran? Czy możemy coś dla pana zrobić?

background image

-   Tak,   panno   Goodwinter   -   rzekł,   odwracając   myśli   od   grożącej   katastrofy.   - 

Chciałbym postawić sprawę jasno. Punkt pierwszy: nie trzeba mi bardzo wielu pieniędzy. Nie 

chcę jachtu ani prywatnego odrzutowca. Nie interesują mnie kruczki prawne ani szczegóły 

rozliczeń finansowych. Pragnę tylko móc spokojnie pisać i żeby w miarę możności mi w tym 

nie przeszkadzano.

Prawniczka przyglądała mu się z ostrożnym niedowierzaniem.

-   Punkt   drugi,   panno   Goodwinter:   kiedy   zakończy   się   postępowanie   spadkowe, 

chciałbym   powołać   do   życia   Fundację   Klingenschoenów,   która   zajmie   się   dystrybucją 

nadliczbowych dochodów na terenie Moose County. Organizacje oraz osoby indywidualne 

będą mogły ubiegać się o subwencje, stypendia, kredyty dopomagające w rozwoju firmy i tak 

dalej - wie pani, co mam na myśli.

- Och, panie Qwilleran! Cóż za niewiarygodna szczodrość! - zakrzyknęła prawniczka. 

- I co za doskonały pomysł! Nie muszę mówić, jak wiele to znaczy dla morale i perspektyw 

rozwoju ekonomicznego Moose County! Co więcej, uciszy pan w ten sposób tych, którzy 

spodziewali  się legatów  i spotkało  ich rozczarowanie.  Czy możemy od razu powiadomić 

gazetę o pańskich zamysłach?

- Ależ proszę bardzo. Jeśli chodzi o szczegóły, liczę na waszą kancelarię. Moglibyśmy 

zacząć od basenu olimpijskiego dla liceum; wiem też, że miłośnicy nurkowania potrzebują 

wsparcia przy tworzeniu rezerwatu wodnego, a biblioteka miejska nie otrzymała ani jednej 

nowej książki mniej więcej od czasów pierwszego wydania „Przeminęło z wiatrem”.

- Kiedy Alex wróci z Waszyngtonu, pańska wspaniałomyślna propozycja znajdzie się 

na samym szczycie naszej listy spraw do załatwienia. Zadzwonię do niego jeszcze dzisiaj, by 

przekazać mu tę dobrą wiadomość.

- Możemy więc przejść do punktu trzeciego - ucieszył się Qwilleran. - Czy zje pani 

dziś ze mną lunch?

- Dziękuję, panie Qwilleran, byłoby mi niezwykle miło, niestety jednak jestem już 

umówiona - olśniewający uśmiech natychmiast zniknął z jej ust.

- To może na kolację któregoś innego wieczoru w tym tygodniu?

- Z przyjemnością przyjęłabym to zaproszenie, ale kiedy Aleksa nie ma w mieście, 

pracuję do późnych godzin wieczornych. Wie pan, muszę wykonywać pracę za siebie i za 

niego. Może innym razem.

Na jej słowa nałożyły się nagle dźwięki muzyki dobiegające z salonu - kilka czystych 

nutek odegranych na starym fortepianie.

- Kto to gra? - spytała ostrym tonem.

background image

- Jeden z moich  kotów  - wyjaśnił  rozbawiony Qwilleran.  - Na razie  używa  tylko 

białych klawiszy. Kiedy odkryje czarne, to dopiero będzie zabawa!

Prawniczka spoglądała na niego podejrzliwie.

Harmonijny dźwięk nie zaskoczył Qwillerana. Wiedział, że Koko nigdy nie skoczyłby 

na klawiaturę, wydając przy tym kakofoniczny łoskot. Na coś takiego mógł sobie pozwolić 

tylko zwykły kot. Nie, Koko stanął tylnymi łapami na stołeczku i wyciągnął się, by sięgnąć 

klawiszy, naciskając kilka z nich na próbę miękką, aksamitną łapką. Zaspokoił ciekawość, 

zeskoczył i udał się na dalsze zwiedzanie domu.

Koko odegrał cztery nuty: G, C, E, G. Qwilleran znał nuty, ponieważ jako chłopiec 

został zmuszony do lekcji gry na pianinie, choć zdecydowanie wolałby w tym czasie ćwiczyć 

uderzenie   kijem   bejsbolowym.   Rozpoznał   melodyjkę   jako   początkową   frazę   piosenki  

bicycle builtfortwo.

-   Ten   popis   fortepianowy   przypomina   mi   o   punkcie   czwartym   -   zwrócił   się   do 

prawniczki. - Drzwi w tym domu są tak stare, że nie można ich porządnie zamknąć. Ja zaś 

chciałbym móc w razie potrzeby umieścić bezpiecznie oba koty syjamskie w kuchni.

- Nie ma problemu, panie Qwilleran - odparła. - Przyślemy Bircha Trevelyana, który 

dokona   niezbędnych   napraw.   Przekona   się   pan,   że   to   znakomity   fachowiec,   trzeba   tylko 

wykazać się niejaką cierpliwością, bo o wiele bardziej lubi łowić ryby niż pracować.

- Jeszcze jedno, panno Goodwinter. Wiem, że w Pickax nie jest przyjęte, by zamykać 

na klucz drzwi kuchenne, ale ten dom pełen jest wartościowych przedmiotów. Biorąc pod 

uwagę napływ turystów z Nizin, nie sposób przewidzieć, kto tu będzie się kręcił i na jaki 

pomysł wpadnie. Uważam, że wy tutaj jesteście zbyt ufni. W tamtych drzwiach co prawda 

jest zamek, ale nie ma do niego klucza.

- Trzeba będzie zamontować nowy zamek - stwierdziła. - Proszę omówić to z Birchem 

Trevelyanem. Jeśli pojawi się jakiś inny problem tego rodzaju, proszę zwracać się do niego 

bez wahania.

Po   jej   odejściu   Qwilleran   zastanawiał   się,   jaki   był   prawdziwy   powód   tego,   że 

odrzuciła   jego   zaproszenie.   Większość   kobiet   odnosiła   się   zazwyczaj   do   takich   jego 

propozycji nader przychylnie. Przygładził wąsy, wspominając dawne sukcesy. Czy Penelope 

starała się utrzymać profesjonalny dystans wobec klienta? Umawiał się na kolację ze swoją 

lekarką,   czemu   nie   miałby   nawiązać   bliższych   stosunków   również   ze   swą   prawniczką? 

Zastanawiał   się   też,   dlaczego   przesuwała   językiem   po   wargach   za   każdym   razem,   gdy 

wspominała o tym Birchu... którego nazwisko natychmiast zapomniał.

background image

Rozejrzał się za kotami. Koko został w jadalni; obwąchiwał właśnie króliki, i bażanty 

wyrzeźbione   na   drzwiach   wielkiego   kredensu.   Yum   Yum   przekradła   się   ostrożnie   przez 

kuchnię i zwiedzała oranżerię, w której miała do dyspozycji małą dżunglę kauczukowców, 

poduszki   na   wiklinowych   krzesłach   oraz   panoramiczny   widok   na   park   i   ptaki   fruwające 

pośród gałęzi drzew.

Qwilleran uznał, że pora zwiedzić budynek, w którym niegdyś mieściły się stajnie i 

powozownia.   Teraz   przerobiono   go   na   garaż   dla   czterech   samochodów.   Oprócz   jego 

własnego samochodziku i limuzyny panny Klingenschoen stał tam jeszcze zardzewiały rower 

ze sflaczałymi oponami, ponadto zaś można było podziwiać kolekcję narzędzi ogrodniczych, 

których   przeznaczenie   było   całkiem   niezrozumiałe   dla   przybysza   z   betonowej   miejskiej 

pustyni.

Na   górę   wchodziło   się   po   schodkach,   znajdowały   się   tam   dwa   mieszkania.   W 

dawnych czasach, kiedy zatrudniano mnóstwo służby, mogły służyć dwóm rodzinom - na 

przykład w jednym mieszkaniu mógł mieszkać lokaj i kucharka, a w drugim gospodyni i 

szofer. W pierwszym z nich odrapane ściany i zniszczone meble stanowiły żałosny kontrast 

wobec wspaniałości rezydencji. Natomiast w drugim...!

Tutaj   natychmiast   po   wejściu   do   wewnątrz   zmysł   wzroku   porażała   istna   feeria 

kolorów. Ściany i sufit pokryte były graffiti we wszystkich barwach, jakie można dostać w 

spreju. Gigantyczne kwiaty przypominające stokrotki pokrywały wszystkie płaszczyzny,  z 

nimi zaś splecione były serca, inicjały i wielkie litery LUV - „miłość" w nieortodoksyjnej 

pisowni.

Jarmarczne   kolory   były   zarazem   tak   silną   ekspresją   osobowości   kogoś,   kto   to 

wszystko   namalował,   że   Qwilleran   niemal   spodziewał   się,   iż   dawna   mieszkanka   zaraz 

wyjdzie spod prysznica. Jak mogła wyglądać? „Roztrzepana blondynka" - to od razu przyszło 

mu do głowy, ale odrzucił tę wizję jako anachroniczną. Z pewnością farbowała włosy na 

zielono i nie pokazywała się bez ekstrawaganckiego makijażu. Choć z drugiej strony trudno 

było sobie wyobrazić kogoś noszącego zielone włosy w Pickax, zwłaszcza jeśli ten ktoś pełnił 

obowiązki pokojówki w rezydencji K.

Jak można było mieszkać pośród tak dzikich barw? A jednak wysprejowany fresk 

zdradzał   niewątpliwy   talent   plastyczny.   Pojawiające   się   na   nim   motywy   wyraźnie 

zakomponowane były w przemyślany sposób, trochę jak turecki szal albo orientalny dywan.

Qwilleran   wiedział,  że   poprzednia   właścicielka   majątku  zatrudniała  tylko   dozorcę, 

więc... kim była owa nieznana artystka? Jak dawno temu stworzyła te monstrualne stokrotki?

background image

Dotknął wąsów. Zawsze jeżyły się nieco, kiedy wpadł na coś znaczącego. Teraz zaś 

przypomniał   sobie   melodyjkę,   którą   Koko   odegrał   na   fortepianie.   Zanucił   cztery   nutki   i 

przypomniały mu się słowa piosenki. „Daisy, Daisy!" Daisy, czyli stokrotka. Zdumiewający 

zbieg okoliczności. No właśnie, czy aby na pewno tylko zbieg okoliczności?

background image

Rozdział trzeci

Trójka   nowych   mieszkańców   rezydencji   K   z   wolna   przyzwyczajała   się   do   nader 

radykalnej   zmiany   warunków   swego   bytowania.   Qwilleran   wybrał   sobie   apartament 

sypialniany,  który przypadł  mu  do gustu - urządzony w osiemnastowiecznym  angielskim 

stylu z komodami i komódkami chippendale tudzież łożem zaopatrzonym w baldachim - i 

nauczył się podgrzewać wodę w supernowoczesnej, doskonale wyposażonej kuchni, dzięki 

czemu mógł przyrządzić sobie rozpuszczalną kawę. Yum Yum zaanektowała oranżerię jako 

swoje  terytorium.   Usposobiony  badawczo   Koko,  który  zwiedził  luksusową  posiadłość  od 

piwnic aż po dach, wreszcie obrał za swe królestwo schody. Mógł z nich obserwować drzwi 

frontowe, pod jego kontrolą znajdowała się cała sień - toteż wiedział dokładnie, kto i dokąd 

się udaje - strzegł też tam dostępu na piętro i mógł nasłuchiwać dźwięków dochodzących z 

kuchni.   Stamtąd   właśnie   przyglądał   się   kolejnym   kandydatkom   pragnącym   objąć   funkcję 

gospodyni.

W   swej   dziennikarskiej   karierze   Qwilleran   przeprowadzał   wywiady   z   premierami, 

chłopcami   na posyłki,  hollywoodzkimi  starletkami,   włóczęgami,   podstarzałymi  wdowami, 

gwiazdami rocka, przestępcami  skazanymi  za gwałt i... zapomniał już, z kim jeszcze, ale 

nigdy dotąd nie zdarzyło mu się przeprowadzać rozmowy z potencjalnym pracownikiem.

- Musisz mi pomóc - zwrócił się do Koko. - Inaczej nie dam rady. Musi lubić koty, 

znośnie gotować, umieć zadbać o antyczne meble, no i musi być miła. Tylko żeby nie była za 

bardzo miła!

Koko zmrużył oczy na znak zgody i przyzwolenia.

Pierwszą   kandydatką   była   siwowłosa   niewiasta,   która   przedstawiła   imponujący 

życiorys i wspaniałe referencje, jednak nie mogła już nosić ciężkich przedmiotów, wchodzić 

po schodach ani też stać przez czas dłuższy niż kilka minut.

Druga rzuciła tylko okiem w stronę schodów i wrzasnęła:

- To jest kot? Nienawidzę kotów!

- Jak na razie,  dwa do zera - skomentował  to Qwilleran,  zwracając się do swego 

współpracownika zasiadającego na schodach.

Potem pojawiła się trzecia kandydatka.

Była to młoda dziewczyna o różowych policzkach i jasnych oczach, ubrana w dżinsy i 

T-shirt. Widać było, że jest silna i zdrowa. Jej sposób poruszania się wskazywał, że bardziej 

background image

przyzwyczajona jest do chodzenia po polu niż po orientalnych dywanach. Qwilleran bez trudu 

mógł sobie wyobrazić, jak doi krowy, przynosi posiłek strudzonym robotnikom podczas żniw 

lub figluje w stosie siana.

Rozmowa odbyła się w hallu, gdzie znajdował się specjalny kącik przeznaczony do 

przyjmowania   przygodnych   gości.   Stało   tam   kilka   francuskich   krzeseł   wokół   ozdobnej 

konsolki, pod lustrem oprawnym w złoconą rzeźbioną ramę. Dziewczyna siadła spokojnie na 

krawędzi   rokokowej   berżerki   z   czasów   Ludwika   XV,   ale   jej   oczy   wciąż   wędrowały, 

odnotowując każdy szczegół wyposażenia wnętrza.

Przedstawiła się jako Tiffany.

- Ładny dom - stwierdziła.

- Tiffany? A jak dalej? - spytał Qwilleran. - Chodzi mi o nazwisko - wyjaśnił, widząc 

jej wahanie.

- Trotter.

- Jakie ma pani doświadczenie w zajmowaniu się domem?

- Robiłam już wszystko - jej spojrzenie przesunęło się po schodach, obitych  żółtą 

skórą ścianach hallu i zatrzymało się przez chwilę na antycznym zegarze.

Qwilleranowi   przyszło   do   głowy,   że   albo   ma   do   czynienia   z   kimś   wysłanym   na 

przeszpiegi   przez   firmę   zainteresowaną   kupnem   mebli   po   okazyjnych   cenach,   albo   z 

wywiadowczynią   jakiejś   szajki   złodziei   z   Nizin   przebraną   za   wieśniaczkę.   Gdyby   w 

najbliższej przyszłości miało się zdarzyć coś nieprzyjemnego, Tiffany Trotter znalazłaby się z 

całą   pewnością   w   kręgu   podejrzanych.   Niemożliwe,   żeby   wiejska   dziewczyna   naprawdę 

miała tak na imię.

- Od jak dawna zajmuje się pani tego rodzaju pracą? - na oko mogła mieć najwyżej 

dwadzieścia lat.

- Przez całe życie. Zajmowałam się domem mojego ojca, zanim powtórnie się ożenił.

- A teraz pani gdzieś pracuje?

- Dorywczo. Opiekuję się krowami i pomagam ojcu przy sianokosach.

- Opiekuje się pani krowami? Dorywczo? - Qwilleran starał się nie pokazać po sobie 

zdziwienia. - Ma pani wielu klientów?

Wzruszyła ramionami.

-   Trochę   ich   jest.   Niektórzy   trzymają   krowę,   a   kiedy   wyjeżdżają   na   wakacje, 

przychodzę dwa razy dziennie, żeby ją wydoić i nakarmić, i wyczyścić. Teraz zajmuję się 

dżersejką Lanspeaków. Pojechali na Hawaje - pierwszy raz podczas tej rozmowy Tiffany 

background image

ożywiła się, mówiła teraz z autentycznym błyskiem w oku. - Strasznie lubię dżersejki. A ta to 

dopiero charakterek. Ma na imię Stefania.

Lanspeakowie byli właścicielami lokalnego domu towarowego.

- A po co krowa państwu Lanspeak? - zdziwił się Qwilleran.

- Świeże mleko jest najlepsze - odpowiedziała dziewczyna z przekonaniem w głosie. - 

No i lubią domowe masło i domowy ser.

Tiffany zostawiła swój numer telefonu i odjechała, oczywiście półciężarówką.

Po niej pojawiła się pani Fulgrove, mizerniutka i chuderlawa niewiasta, która jednak 

aż pulsowała energią - choć może było to tylko zdenerwowanie? Nie czekając, aż spyta ją o 

cokolwiek, wyrzuciła z siebie:

- Ja tam to nie chcę być gospodyni, co mieszka u pana w domu, bo to nie po bożemu, 

bo ja jestem wdowa, a pan kawaler, ale mówią, że pan to nie pije, więc ja to mogę robić 

pranie i prasowanie trzy dni w tygodniu, bo tak to się ugodziłam, kiedy stara pani jeszcze żyła 

i musiałam robić za dwóch, bo ta, co tu była na stałe, to nawet palcem nie kiwnęła, jeśli nie 

nagadałam na nią starej pani, bo teraz ci młodzi to tylko piją, palą i tańczą, i inne takie, a ja to 

się cieszę, że urodziłam się w czasach, kiedy ludzie się szanowali, więc ja zawsze pracuję 

sześć dni w tygodniu i chodzę co niedziela do kościółka, trzy razy.

Qwilleran odpowiedział:

- To się chwali, to się chwali, pani Fulgrove. A jak się nazywała ta dziewczyna, która 

zatrudniona była tu na stałe?

- To była jedna z tych, no, miała na nazwisko Muli, taka tam dziewucha, a żaden z 

nich się nigdy nie szanował, nie żebym miała jakieś' ploty rozpowiadać, bo jestem pobożna 

kobieta, prawdę mówię, a stara pani to chciała się jej pozbyć, ale ona sama sobie poszła, a jaki 

bałagan   zostawiła   w   swoim   pokoju,   i   te   diabelskie   malunki   na   ścianach,   i   taki   brud   i 

nieporządek, a na to stara pani zła była jak osa, ale powiedziała tylko: „dobrze się stało, nie 

powiem";   postrzelona   była,   jak   inne   tam   takie,   ale   szlajała   się   i   po   nocach   włóczyła,   a 

pracować jej się nie chciało, nawet musiałam po niej sprzątać, kiedy uciekła.

Zanotował numer telefonu - do sąsiada, bo pani Fulgrove nie miała własnego numeru - 

po   czym   kobiecina   wyszła   z   domu   stanowczym   krokiem,   patrząc   prosto   przed   siebie. 

Qwilleran natychmiast poczuł, że musi jeszcze raz zajrzeć do tego diabolicznego wnętrza z 

upiornymi malunkami. Nazwisko Muli kojarzyło mu się z jedną ze szkockich wysp, więc jeśli 

ta dziewczyna była Szkotką, mogła liczyć u niego na pewną taryfę ulgową.

Poszedł   do   wozowni   i   przyjrzał   się   inicjałom   umieszczonym   pośród   serduszek   i 

stokrotek na ścianach oraz suficie: BD, ML, DM, TY, RR, AL, WP, DT, SG, JK, PM... i 

background image

wiele innych. Jeśli to byli mężczyźni jej życia, to z całą pewnością dziewczę nie miało czasu 

się nudzić. Z drugiej jednak strony te inicjały mogły oznaczać coś całkiem innego. Jakieś 

fantazje, kto wie? Na przykład RR mogło oznaczać prezydenta albo gwiazdę filmową.

Gdy zasiadł przy swym biurku w bibliotece, przejrzał liczącą czternaście stron książkę 

telefoniczną   miasteczka,   szukając   nazwiska   Muli   -   bezskutecznie.   Figurowały   tam 

czterdzieści dwa numery pod nazwiskiem Goodwinter, ale nie było nikogo, kto nazywałby się 

Muli. Zadzwonił do Penelope.

- Panno Goodwinter, miała pani słuszność co do opłakanego stanu służbówek. Jak 

mogę się skontaktować z rekomendowaną przez panią projektantką wnętrz?

- Nazywa się Amanda Goodwinter. Poproszę sekretarkę, żeby umówiła państwa na 

spotkanie - powiedziała adwokatka. 

- Widział pan wzmiankę we wczorajszej „Picayune" o Fundacji Klingenschoenów?

- Owszem, bardzo dobrze napisana. Czy jest już jakiś odzew?

-   Wszyscy   są   zachwyceni,   panie   Qwilleran.   Słyszałam   opinię,   że   to   najlepsza 

wiadomość, odkąd w latach dwudziestych zamknięto „Saloon K". Kiedy mój brat wróci do 

miasta,   zajmiemy   się   detalami.   A   tymczasem   czy   znalazł   pan   już   gospodynię   spośród 

zgłaszających się kandydatek?

-   Odbyłem   kilka   rozmów.   Zechce   pani   powiedzieć   swojej   sekretarce,   żeby   nie 

przysyłała do mnie już pań po osiemdziesiątce ani osób z prawdziwym czy też urojonym 

uczuleniem na koty oraz entuzjastycznych dojarek? Nawiasem mówiąc, czy wie pani, kto 

namalował graffiti w jednej ze służbówek?

-  Och,  to  okropieństwo!  -  oburzyła  się  Penelope.  -  To   jedna  z   tych  dziewczyn  z 

Dimsdale. Przez krótki czas pracowała jako pokojówka.

- Co się z nią stało? Zajęła się malowaniem wagonów metra w wielkim mieście?

-   O   ile   wiem,   zdemolowała   swoje   mieszkanie,   a   potem   gdzieś   wyjechała   - 

odpowiedziała natychmiast mecenas Goodwinter. 

- Skoro mówimy już o środkach transportu, panie Qwilleran, czy nie zechciałby pan 

zamienić swojego samochodu na coś bardziej.. wystawnego?

- Pan Fitch z banku może się tym zająć.

- Ależ nie, panno Goodwinter, mój samochodzik całkiem nieźle się sprawuje. Nie ma 

ani śladu rdzy na karoserii, a poza tym bardzo mało pali.

Qwilleran chciał jak najszybciej skończyć tę rozmowę. Słuchając Penelope, zdał sobie 

sprawę   z   dziwnych   dźwięków   rozlegających   się   w   innej   części   domu.   Było   to   coś 

background image

przywodzącego na myśl zarazem pluskanie, trzepotanie, tupot, szelest... Wybiegł z biblioteki, 

by sprawdzić, co to takiego.

Do hallu i majestatycznych schodów prowadził westybul imponujących rozmiarów; 

wyłożony był  płytkami  z kredowobiałego marmuru.  Stał tam wieszak z drzewa różanego 

przeznaczony na cylindry i meloniki oraz stojak na laski. Obok stał stół z marmurowym 

blatem,   a   na   nim   taca,   gdzie   swego   czasu   kładziono   wizytówki.   Drzwi   wejściowe   były 

masywne, drewniane, z mosiężną klamką i zamkiem. Obok wisiał dzwonek z tego samego 

metalu brzęczący za pociągnięciem uchwytu znajdującego się na zewnątrz.

W drzwiach tych  widniała szczelina z mosiężnym  okuciem przeznaczona na listy. 

Właśnie   wpadały   przez   nią   do   środka   jedna   po   drugiej   koperty   rozmaitych   kształtów   i 

wielkości, tworząc coraz wyższy stosik na podłodze. Zjawisku temu, siedząc na chłodnym 

marmurze, z wielkim zainteresowaniem przypatrywały się Koko i Yum Yum. Koko od czasu 

do czasu wyciągał łapkę, by sięgnąć po jakiś list, a potem przejmowała go Yum Yum, która 

bawiła się kopertą, popychając ją i goniąc po śliskiej podłodze.

Po   chwili   kaskada   kopert   ustała.   Qwilleran   przez   boczne   okienko   zobaczył 

listonoszkę, która wsiadła do dżipa i odjechała.

W pierwszym odruchu chciał zadzwonić na pocztę i zasugerować jakiś inny sposób 

doręczania   korespondencji,   w   następnej   jednak   chwili   zdał   sobie   sprawę,   jaką   radość   to 

wydarzenie sprawia kotom. Bawiły się pośród listów i baraszkowały jak dzieci w śniegu, 

tarzając się, ślizgając i rozrzucając koperty. W ich młodym życiu nie zdarzyło się dotąd nic 

równie fantastycznego! Nie minęło wiele czasu, a marmurowa posadzka westybulu i parkiet 

hallu usiane były listami; Yum Yum próbowała je wepchnąć pod orientalny dywan. Chowanie 

rzeczy należało do jej specjalności.

Koko ujął jedną z kopert w pyszczek, przybierając bardzo ważną minę. Koperta była 

różowa.

- Ejże, oddaj mi ten list! - zażądał Qwilleran.

Koko   uciekł   do   jadalni,   Qwilleran   pobiegł   za   nim.   Kot   umykał   pośród   labiryntu 

sześćdziesięciu czterech nóg krzeseł, a człowiek gonił go, wykrzykując polecenia, które kot 

radośnie ignorował. W końcu jednak znudziła mu się ta zabawa i upuścił różową kopertę u 

stóp Qwillerana.

Był to list od pracującej na poczcie w Mooseville dziewczyny, którą poznał podczas 

swoich wakacji. Wypisany był równo i schludnie na maszynie - nie to co jego wystukiwane 

dwoma   palcami   niechlujne   maszynopisy,   pomimo   dwudziestu   pięciu   lat   dziennikarskiej 

praktyki pełne omyłek.

background image

Drogi Q,

moje   gratulacje  z  powodu  uśmiechu   fortuny!  Cieszę się  bardzo,  że Ty  i  oba koty 

dołączycie do grona mieszkańców Moose County. Mam nadzieję, że dobrze Wam się tu będzie 

mieszkać.

Również ja i Nick mamy wspaniała wiadomość: wreszcie udało mi się zajść w ciążę!  

Nick oczywiście chce, żebym natychmiast rzuciła pracę, bo cały dzień stoję na nogach, a 

lekarz powiada, że powinnam uważać... przyszedł mi więc do głowy taki pomysł: czy nie 

potrzebujesz przypadkiem sekretarki na pół etatu? Strasznie bym chciała wykonywać taką 

pracę dla prawdziwego pisarza. Ucałuj ode mnie Koko i Yum Yum.

Z przyjaznym miauknięciem Lori Bamba

No   tak.   Najwyraźniej   Koko   wybrał   różowy   list   z   całego   stosu,   ponieważ   wyczuł 

znajomy zapach. Podczas ich pobytu w Mooseville Lori nawiązała przyjaźń z kotami, które ze 

swej   strony   zachwycone   były   jej   długimi,   jasnymi   warkoczami   i   wplecionymi   w   nie 

błękitnymi wstążkami.

Po krótkiej chwili Koko pojawił się z kolejnym listem w mordce i dał susa w bok, 

kiedy Qwilleran wyciągnął rękę. Gonitwa znów się rozpoczęła.

- Wydaje ci się, że to świetna zabawa - wołał za kotem Qwilleran - ale ja już mam 

dosyć! Zobaczysz, będę odbierał listy z poczty

Gdy już udało mu się odebrać zwierzakowi kopertę, okazało się, że w środku znajduje 

się   list   napisany   przez   kobietę,   od   której   wynajmował   mieszkanie   na   Nizinach.   Pewnej 

pamiętnej   zimy   Qwilleran   zajął   mieszkanie   położone   nad   jej   antykwariatem,   w   starym 

budynku,   po   którym   rozchodził   się   rozkoszny   zapach   smażonych   ziemniaków,   kiedy 

uruchamiała piekarnik... Napisany był ręcznie:

Drogi Panie Qwilleran,

Rosie Riker powiedziała mi, że objął Pan spadek, toteż wszyscy bardzo się cieszymy z 

pańskiej odmiany losu, choć zarazem brakować nam będzie artykułów „piórkiem Qwilla" w 

naszej gazecie.

Niech Pan nie zemdleje, ale powiem Panu, że sprzedałam mój antykwariat! Po śmierci  

męża straciłam jakoś serce do tego interesu. Teraz przejmie go pani Riker. Jest wytrawną 

kolekcjonerką, a zawsze chciała zająć się handlem antykami.

background image

Mój syn chce, żebym przeprowadziła się do Saint Louis, ale teraz, kiedy się ożenił, 

tylko bym tam zawadzała. No i wpadłam na ten szalony pomysł, który przez całą noc nie  

dawał mi spać. Oto on:

Pani Riker powiada, że odziedziczył Pan wielki dom pełen antyków i będzie Panu  

potrzebna gospodyni. Ja tymczasem całkiem nieźle gotuję (może pan pamięta?), a w dodatku  

potrafię zadbać o antyki. Mam już teraz licencję rzeczoznawcy i mogłabym dokonać wyceny 

zbiorów,   w   których   posiadanie   Pan   wszedł   -   na   przykład   jeśli   byłoby   to   potrzebne   dla 

zaktualizowania polisy ubezpieczeniowej. Mówię poważnie! Bardzo bym chciała podjąć taką 

pracę. Proszę dać znać, co pan o tym myśli.

Z poważaniem Iris Cobb

PS. Jak się miewają koty?

Qwilleranowi pociekła ślinka do ust na myśl o smakowitej wołowinie w potrawce z 

jarzynami autorstwa pani Cobb oraz jej pikantnym spaghetti z sosem serowym. Przypomniał 

sobie i inne szczegóły: pogodny charakter swej byłej gospodyni, jej pulchną figurę... i wprost 

boski tort kokosowy. Wierzyła w duchy, wróżyła z ręki na swój nieco zalotny sposób, a przy 

tym   potrafiła   przyrządzić   puree   ziemniaczane   w   taki   sposób,   że   miało   naprawdę 

ziemniaczany smak.

Natychmiast sięgnął po słuchawkę telefonu, by połączyć  się z miejską dżunglą na 

Nizinach.

- Pani Cobb, moim zdaniem to wyśmienity pomysł! Tyle że Pickax jest bardzo małym 

miasteczkiem. W porównaniu z tętniącą życiem Zwinger Street może się pani wydać zbyt 

nudne.

Jej głos brzmiał równie radośnie jak zwykle.

- W moim wieku przydałoby mi się nieco spokoju, panie Qwilleran.

- Mimo wszystko powinna pani najpierw się tu rozejrzeć przed podjęciem ostatecznej 

decyzji. Wykupię dla pani bilet lotniczy i spotkamy się na lotnisku. Jaką tam macie pogodę?

- Skwar!

Koko  przysłuchiwał   się tej   rozmowie  z  uszami  lekko  nachylonymi  do  przodu, co 

oznaczało   umiarkowaną   dezaprobatę.   Zawsze   dbał   pilnie,   by   Qwilleran   zachował   swój 

kawalerski status, toteż miał w pamięci pewne awanse, które pani Cobb czyniła w przeszłości 

swemu lokatorowi.

background image

-   Nie   martw   się,   stary   -   zapewnił   go   Qwilleran.   -   To   tylko   interesy.   Za   to   teraz 

będziemy mieli domowe jedzenie. Zajmijmy się teraz resztą poczty.

W rozrzuconych po całym hallu kopertach znalazł powitalne listy wystosowane przez 

pięć   różnych   wspólnot   religijnych,   trzy   kluby   dobroczynne   oraz   burmistrza   Pickax. 

Zapraszano   go   również,   by   wstąpił   do   Ittibittiwassee   Country   Clubu,   do   Towarzystwa 

Historycznego Pickax tudzież zachęcano do gry w kręgle na tutejszym torze. Administrator 

szpitala miejskiego proponował mu miejsce w radzie nadzorczej instytucji. Naczelny kurator 

miał do zaoferowania kursy dziennikarskie dla dorosłych, gdzie mógłby zostać wykładowcą.

Pod   dywanem   znalazł   jeszcze   dwa   listy.   Ochotnicza   straż   pożarna   życzyła   sobie 

uczynić   go   swoim   członkiem   honorowym,   a   towarzystwo   śpiewacze   informowało,   iż 

potrzebuje męskich głosów.

- Coś dla ciebie - zauważył Qwilleran, zwracając się do kota.

Z wiekiem Koko miał coraz bardziej ekspresyjny głos, jego miauczenie przypominało 

barwą trąbkę lub klarnet, potrafił wydawać dźwięczne gardłowe pomruki, jodłować tenorem i 

wydawać z siebie harmonijne zawodzenie w wysokiej tonacji.

Po południu tego samego dnia Qwilleran miał okazję poznać kolejną przedstawicielkę 

rodu Goodwinterów. Kiedy pisywał dla „Daily Fluxion" artykuły o tym, jak pięknie urządzić 

sobie swój dom lub mieszkanie, zdarzyło mu się poznać projektantów wnętrz wszelkiej maści 

- utalentowanych, obdarzonych urokiem osobistym, kosmopolitów, projektantów modnych, 

dowcipnych i podstępnych. Jednak Amanda Goodwinter sama dla siebie stanowiła odrębną 

kategorię.

Kiedy otworzył jej drzwi - po aż trzech natarczywych dzwonkach - ujrzał siwowłosą 

kobietę w workowatej letniej sukience i butach na grubych podeszwach, która przytrzymując 

okulary,   przyglądała   się   powierzchni   drzwi   wejściowych.   Krzywiła   się   przy   tym 

niemiłosiernie.

- Kto u czorta pomalował te drzwi? - oburzyła się z miejsca. - Schrzaniona robota! 

Powinno się zedrzeć wszystkie warstwy farby, aż do drewna. Jestem Amanda Goodwinter - 

wkroczyła do hallu, nie patrząc nawet na Qwillerana. - A więc to ma być wizytówką naszego 

Pickax! Nigdy dotąd nie byłam tu zaproszona.

Próbował się przedstawić, ale przerwała mu natychmiast.

- Przecież wiem, kim pan jest! Nie musi mi pan tego mówić. Penelope twierdzi, że 

trzeba panu pomóc. Hall jest niezły, jednak trzeba nad nim trochę popracować. Co za głąb 

wybrał taki materiał na obicie krzeseł? - zaglądała do kolejnych pomieszczeń, nie szczędząc 

background image

komentarzy: - To ma być ten słynny salon, o którym tyle słyszałam? Draperie trzeba wywalić, 

zupełnie nie pasują... W tej jadalni jest za ciemno. Przecież to nie jakiś grobowiec.

Qwilleran wtrącił grzecznie:

-   Pani   Penelope   dała   mi   do   zrozumienia,   że   może   zechciałaby   pani   zająć   się 

urządzeniem wnętrz nad garażem.

-   Co   takiego?!   -   rozzłościła   się   na   dobre.   -   Mam   projektować   pomieszczenia   dla 

służby?

- Ściśle rzecz biorąc - wyjaśnił - chciałbym w jednym z tych apartamentów urządzić 

sobie studio pisarskie. W dobrym, nowoczesnym stylu.

Projektantka przechadzała się po hallu niczym lwica w klatce.

-   Nie   ma   czegoś   takiego   jak   „dobry"   nowoczesny   styl!   Nie   interesuje   mnie 

nowoczesny design! Nienawidzę tego śmiecia.

Qwilleran odkaszlnął taktownie.

- A czy mogłaby pani polecić jakiegoś innego projektanta działającego w tym mieście, 

który byłby kompetentny, jeśli chodzi o wnętrza nowoczesne?

- Jestem absolutnie kompetentna, drogi panie, i mogę pracować w dowolnym stylu - 

warknęła.

- Nie chciałem pani urazić, ale...

- Wcale nie jestem urażona!

- No więc jeśli nie odpowiada pani styl nowoczesny, znam kilku projektantów z Nizin, 

którzy   chętnie   podejmą   się   takiego   zlecenia   i   zajmą   się   też   samą   rezydencją,   kiedy   już 

zostanie dopracowany projekt mieszkań nad garażem.

- Niech pan mi pokaże tę ruderę - skrzywiła się paskudnie. - Gdzie to jest? Jak się stąd 

wychodzi?

Zaprowadził   ją   na   tyły   domu.   Przechodząc   obok   biblioteki,   mruknęła   z   niechętną 

aprobatą. Zmarszczyła nos, spoglądając na urządzony w kolorach żółtym i zielonym pokój 

śniadaniowy, pomrukując pod nosem coś o jarmarcznym wystroju. Wetknęła głowę do kuchni 

i przez dłuższą chwilę przyglądała się lodówce, a zwłaszcza parce syjamskich kotów, które 

przybrały posągowe pozy na wieńczącej ją błękitnej poduszce.

Wspięli   się   po   schodkach   dawnej   wozowni   na   jej   poddasze   i   Qwilleran   pokazał 

Amandzie zdezelowane wnętrze, które chciał przekształcić na swą pracownię.

- Nikt tu nic nie zrobił od dwudziestu lat - stwierdziła gderliwym tonem. - Tynki 

odłażą ze ścian. Trzeba będzie włożyć w to sporo pracy.

background image

- Jeśli pani sądzi, że to wnętrze wymaga sporych nakładów - zauważył - nie wiem, co 

pani powie o drugim.

Projektantka tylko rzuciła okiem na szalone graffiti ze stokrotkami i jęknęła głucho.

- Proszę mi nic nie mówić! Sama zgadłam. To ta mała Muli jest sprawczynią tego 

okropieństwa. Potworne. Zatrudniła się tu, kiedy wywaliłam ją z roboty.

- Pracowała dla pani?

- Płaciłam jej, ale trudno powiedzieć, żeby pracowała! Wzięłam ją, bo prosiła mnie o 

to jej nauczycielka rysunków. Błąd, błąd. Ładna dziewucha, ale w głowie fiubździu. No i ci 

jej koledzy, którzy zawsze kręcili się koło niej. W końcu okazało się, że ma lepkie paluszki, 

więc  musiałam  ją wyrzucić.   Co za  rodzina!  Żaden   z  tych   Mułlów  nigdy  nie  doszedł  do 

niczego... A to jest po prostu horror! Trzeba będzie położyć ze trzy, a może nawet cztery 

warstwy farby, żeby to zakryć.

W   myślach   Qwillerana   zadźwięczała   melodyjka   odegrana   przez   Koko.   „Daisy, 

Daisy..."

- To odłożymy na później - oznajmił. - Póki co proszę nie zajmować się tym miejscem 

i skoncentrować się na mojej pracowni.

- Będzie pan musiał wpaść do mnie i wybrać próbki kolorów - powiadomiła go z 

irytacją w głosie.

- Nie komplikujmy sobie życia. Wystarczy wywalić stąd stare graty, wykładzinę i całą 

resztę. Potem poproszę o dywany na podłogi, ciemnobrązowe, w takim kolorze jak moje buty.

- Hm. Nie jest pan zbyt wymagający - zauważyła projektantka.

- A ściany w kolorze moich spodni.

- Beż moja vei

- Jak go zwał, tak go zwał. Poza tym w oknach zrobimy żaluzje, takie z cienkimi 

listewkami. Potem porozmawiamy o meblach.

Gdy Amanda Goodwinter zeszła na dół, stukając głośno swoimi buciorami i mrucząc 

coś pod nosem, Qwilleran raz jeszcze przyjrzał się fascynującym stokrotkom w sąsiednim 

pomieszczeniu. Szkoda, że ta dziewczyna wyjechała z miasta. Kiedy pracował jeszcze jako 

reporter   zajmujący   się   sprawami   kryminalnymi,   zdarzyło   mu   się   zawrzeć   znajomość   z 

niejedną   interesującą   osobą   przekraczającą   granice   prawa   -   czy   też   wiodącą   egzystencję 

niebezpiecznie blisko tej krawędzi - a ta dziewczyna, niewątpliwie obdarzona talentem, a przy 

tym ze swoją wątpliwą reputacją, naprawdę go zaciekawiła.

„Daisy,   Daisy..."   Daisy,   czyli   stokrotka.   Muskając   wąsy   w   zamyśleniu,   zaczął 

zastanawiać się, jak to się stało, że Koko wygrał na fortepianie akurat tę melodyjkę. Niby nic 

background image

dziwnego,   bo   kot   od   zawsze   zafascynowany   był   wszelkiego   rodzaju   przyciskami, 

przełącznikami   i   klawiszami   maszyn   do   pisania,   jednak   był   to   pierwszy   fortepian,   jaki 

zdarzyło się temu kotu ujrzeć, a przecież odegrał od razu znaną melodyjkę.

Wróciwszy do domu, Qwilleran znalazł kolejny temat do rozmyślań. Koko, pełniąc 

straż na schodach, wybrał sobie trzeci stopień. Policzył schodki; było ich dwadzieścia jeden. 

Dlaczego ten kot zawsze siadał na trzecim stopniu od dołu?

background image

Rozdział czwarty

Na lotnisku w Pickax nie lądowały odrzutowce. Nie było tam poczekalni dla VIP-ów. 

Ba, nie zadbano nawet o automat do sprzedaży papierosów dla co bardziej zaniepokojonych 

perspektywą lotu pasażerów. Odlatujący z Moose County musieli zadowolić się dachem nad 

głową i niezbyt licznymi krzesłami.

Qwilleran czekał na wylądowanie samolotu pani Cobb. Gdy swego czasu wynajmował 

u niej mieszkanie, nauczył się przy okazji niejednego, jeśli chodzi o antyki, a przydało mu się 

to bardzo, kiedy dla „Daily Fluxion" zaczął pisać artykuły o rynku staroci. Zawsze była pełna 

życia i energii, pulchna, nosiła zawieszone na szyi dwie pary okularów.

Kiedy wysiadła z samolotu, ubrana w wygnieciony po podróży różowy spodnium, 

wydała mu się jakby chudsza, a przy tym cokolwiek przygnębiona. Jej okulary miały nowe 

oprawki, wysadzane kryształami górskimi.

- Jak miło pana widzieć, panie Qwilleran! - zawołała. -1 jaka tu wspaniała pogoda! W 

mieście można oszaleć z gorąca. Jakie urocze, kameralne lotnisko!

- W Pickax wszystko jest urocze, pani Cobb. Ma pani jakiś bagaż?

- Tylko tę torbę. Mam w niej wszystko, czego mi trzeba na jedną noc.

- Mogłaby pani zostać dłużej.

-   Och,   dziękuję   panu,   panie   Qwilleran,   ale   jutro   muszę   wracać,   żeby   zamknąć 

transakcję z panią Riker. Będzie teraz wynajmowała pańskie dawne mieszkanie nad sklepem.

- Będzie wynajmowała? - powtórzył Qwilleran. - A jej mąż? I co z ich domkiem na 

przedmieściu?

- Nie wiedział pan? Rozwodzą się.

- Jadłem kilka dni temu lunch w towarzystwie Archa, ale nie wspomniał o tym ani 

słowem... pamiętam jednak, że był jakiś osowiały. Zastanawiałem się, co mu jest.

- To już najlepiej niech on sam opowie panu całą tę historię - pani Cobb zasznurowała 

usta, uznając temat za zamknięty.

Jechali   szosą   biegnącą  prosto  jak  strzelił  przez   pustkowia  Moose   County,  mijając 

iglaste   lasy   i   kamienne   rumowiska,   opuszczone   kopalnie   i   dziwaczne   pagórki,   które   w 

rzeczywistości były dawnymi hałdami.

- Jaka to skalista okolica - zauważyła pani Cobb.

- Całe Pickax jest zbudowane niemal wyłącznie z kamienia - wyjaśnił Qwilleran.

background image

- Naprawdę? A proszę mi opowiedzieć o swoim domu. Czy jest wielki i wspaniały?

-   To   ogromne   kamienne   gmaszysko   wysokie   na   dwa   piętra.   Niczym   jakieś 

prowincjonalne Alcatraz. Nie ma w nim małych pomieszczeń. W hallu wejściowym można 

by jeździć na wrotkach, trzeba by tylko pozwijać dywany.  W każdej sypialni  jest łoże z 

baldachimem, no i do każdej przypisany jest własny salon, garderoba, łazienka... W piwnicy 

jest angielski pub, a na ostatnim piętrze miała być sala balowa, tylko że nigdy nie została 

ukończona... Kuchnia jest taka wielka, że aby przygotować posiłek, trzeba przejść całą milę. 

Obok niej mamy pokój kredensowy i spiżarnię, pralnię, zmywalnię oraz spory schowek. Cały 

ten obszar na dole, podobnie zresztą jak oranżeria, wyłożony jest kwadratowymi płytkami z 

czerwonego kamienia.

- A duchy? - w oku pani Cobb dostrzegł dawny, znajomy błysk. - W każdym starym 

domu powinien być  jakiś duch. Pamięta pan może tego z Zwinger Street? Nigdy się nie 

pokazał, ale wciąż przestawiał nocą jakieś rzeczy. Był bardzo psotny.

- Pamiętam go doskonale - zapewnił ją Qwilleran. - Chował solniczki do pani kapci.

Pamiętał też, że te kawały z zaświatów były w rzeczywistości ulubionym żartem CC. 

Cobba, który płatał je z upodobaniem swej łatwowiernej żonie.

- Jak tam Koko? - spytała.

- Wszystko w porządku. Uczy się grać na fortepianie.

- Och, panie Qwilleran - zaśmiała się - nigdy nie wiem, kiedy pan żartuje, a kiedy 

mówi pan serio.

Wjechali   do   Pickax   przez   Goodwinter   Boulevard   biegnący   pośród   statecznie 

wyglądających   kamiennych   domów   wybudowanych   przez   bogatych   właścicieli   kopalń   w 

czasach   świetności   miasteczka.   Potem   znaleźli   się   na   Main   Street,   dojechali   do   parku   i 

majestatycznej siedziby Klingenschoenów.

Pani Cobb krzyknęła cicho.

- To ten? Och! Och! Chcę tu pracować!

- Nie wie pani jeszcze, ile wyniesie pensja - zauważył Qwilleran. - Zresztą ja też nie.

- Nieważne. Chcę tu pracować.

Gdy   weszli   do   sieni,   bursztynowe   ściany   połyskiwały,   a   mosiężne   i   kryształowe 

kandelabry   iskrzyły   się   w   słońcu.   Zupełnie   jakby   wystrój   wnętrza   chciał   się   jeszcze 

dodatkowo popisać.

- To przecież prawdziwe muzeum!

- Jak na mój gust trochę tu za bogato - stwierdził Qwilleran - ale to same autentyki, 

więc odnoszę się do nich z szacunkiem.

background image

-   Mogłabym   dla   pana   sporządzić   prawdziwy   muzealny   katalog.   Na   przykład   ta 

konsolka z drzewa różanego - okucia są z pozłacanego brązu - to Ludwik XV, założę się, że 

sygnowany.  A  zegar to Burnap: z mosiężnym  werkiem,  pokazuje fazy księżyca...  koniec 

osiemnastego wieku.

- W takim razie proszę się przygotować na jadalnię! - Qwilleran zapalił dwadzieścia 

cztery   elektryczne   świece   umocowane   w   dwóch   kandelabrach   z   jeleniego   rogu. 

Pomieszczenie utrzymane było w ciemnej tonacji, wyłożone boazerią i zastawione meblami o 

budzącym zaufanie wyglądzie.

-   Panele   z   ornamentem   fałdowym!   -   pani   Cobb   aż   się   zachłysnęła.   -   Austriackie 

kandelabry! Umeblowanie jest oczywiście niemieckie.

- To oryginalne wyposażenie domu - wyjaśnił Qwilleran. - Pochodzi z czasów, nim 

Klingenschoenowie poświęcili się na dobre kolekcjonerstwu, przerzucając się na produkty 

francuskie i angielskie.

Kiedy   przeszli   przez   hall   do   salonu,   zamilkła   z   podziwu.   Kryształowe   żyrandole 

jarzyły   się   w   popołudniowym   słońcu.   Wyblakłe   od   starości   czerwone   ściany   stanowiły 

doskonałe tło dla obrazów olejnych oprawnych w bogate ramy: francuskich pejzaży, włoskich 

wizerunków świętych, portretów przedstawicieli angielskiej szlachty oraz jednego naturalnej 

wysokości   obrazu   przedstawiającego   całą   postać   pięknej   damy   z   lat   osiemdziesiątych 

dziewiętnastego wieku, w sukni z turniurą i z parasolką. W jednej ze ścian znajdowały się 

dwie łukowato sklepione nisze, w których umieszczono półki, a na nich kolekcję chińskiej 

porcelany.

- Chyba zemdleję - zapowiedziała pani Cobb.

- Powinna pani odpocząć - poradził jej Qwilleran. - Na górze są cztery apartamenty, 

każdy w stylu z innej epoki. Zaraz zaniosę pani torbę do apartamentu francuskiego.

Gdy udała się na piętro, napisał szybką notkę do swego przyjaciela z Nizin.

Arch, mój drogi,

pani Cobb właśnie przekazała mi zła wiadomość. Nie muszę Ci mówić, jak mi przykro 

z tego powodu. Może wziąłbyś tydzień wolnego i przyleciał tu do mnie? Odmiana dobrze Ci 

zrobi, a przy okazji moglibyśmy pogadać.

Qwili

Pisał adres na kopercie, kiedy przerwał mu gwałtowny okrzyk dochodzący z góry.

background image

- Co oni wyprawiają? Co oni wyprawiają???

Pani Cobb zbiegła po schodach, wykrzykując coś niezrozumiale.

- Ciężarówka... na tyłach  domu!  - wysapała.  - Wyjrzałam przez okno i widzę, że 

okradają pański garaż. Trzeba ich powstrzymać! Natychmiast!

- Spokojnie, pani Cobb - rzekł Qwilleran. - Nie jesteśmy na Zwinger Street. To są 

tragarze wynajęci przez projektantkę wnętrz, wywożą stare graty.

- Jakie znów stare graty! Trzeba ich natychmiast powstrzymać!

Pobiegli   oboje   do   garażu,   gdzie   na   ciężarówkę   ładowano   zwinięte   dywany,   stary 

materac i meble różnego rodzaju.

- To  jest  hunzinger   - krzyknęła   pani  Cobb, wskazując  palcem  składane   krzesło  o 

dziwacznym   wyglądzie.   -   A   to   prawdziwy   fotel   na   biegunach   wytwarzany   przez 

rzemieślników ze wspólnoty shakerów!

Miotała się od jednego przedmiotu  do drugiego, rozpoznała  jeszcze cenny stół na 

kozłach, unikatową skrzynię na wiano panny młodej z Connecticut oraz szafę, czyli Schrank, 

charakterystyczny element wyposażenia domów niemieckich emigrantów w Pensylwanii.

Qwilleran powstrzymał tragarzy.

- Panowie, zanieście  to wszystko  z powrotem.  Oprócz materaca.  Proszę złożyć  te 

rzeczy póki co w jednym z garaży, potem się nimi zajmiemy.

Pani Cobb długo nie mogła przyjść do siebie po tym wstrząsie.

- Naprawdę, mało brakowało - stwierdziła przy filiżance herbaty. - Wie pan, były takie 

czasy,  kiedy nikt nie cenił amerykańskich mebli. Pewnie właściciele przenieśli do garażu 

rzeczy   odziedziczone   po   przodkach,   gdy   zaczęli   kupować   francuskie   i   angielskie   antyki. 

Swoją   drogą   dziwne,   że   ta   pańska   dekoratorka   nie   zorientowała   się   co   do   ich   obecnej 

wartości.

Może wręcz przeciwnie - pomyślał Qwilleran - doskonale wie, jaką cenę można za nie 

uzyskać.

Nieco później zabrał swą potencjalną gospodynię na przechadzkę po centrum Pickax.

- Jak się pani podoba apartament francuski? - zainteresował się.

- Nigdy nie widziałam czegoś urządzonego z takim przepychem! Jest tam normandzka 

szafa   ze   szczytem   typu   „łabędzia   szyja",   ze   sterczynkami.   Bez   wątpienia   początek 

osiemnastego wieku - zawahała się. - Jeśli będę tu pracować, czy miałby pan coś przeciwko 

temu, jeżeli będę robiła na boku ekspertyzy także dla innych klientów?

- Ależ skąd. Nawet może pani otworzyć gabinet w piwnicy i wróżyć im z ręki.

- Och, panie Qwilleran, pana zawsze się żarty trzymają.

background image

Reprezentacyjna   dzielnica   Pickax   była   przedziwną   zbieraniną   szkockich   zamków, 

hiszpańskich fortec oraz baśniowych domów rodem z Jasia i Małgosi.

- Wszystko to zrobione jest z prawdziwego kamienia - stwierdził - ale nie wiedzieć 

czemu wygląda jak sztuczne, niczym scenografia do kiepskiego filmu.

Minęli studio Amandy (w najczystszym stylu z czasów Dickensa) i redakcję „Pickax 

Picayune"   przywodzącą   na   myśl   średniowieczny   klasztor.   Zaprowadził   ją   do   siedziby 

kancelarii „Goodwinter & Goodwinter" (wyraźne wpływy architektury heidelberskiej).

Pani mecenas miała spotkanie z klientem, ale zgodziła się przerwać je na chwilę.

- Chciałbym przedstawić panią Iris Cobb - powiedział Qwilleran. - Udało mi się ją 

namówić,   żeby   przeniosła   się   tu   z   Nizin   i   zajęła   domem.   Pani   Cobb,   to   jest   Penelope 

Goodwinter, prawniczka zajmująca się masą spadkową.

- Miło mi panią poznać - oświadczyła gospodyni, wyciągając dłoń.

Penelope   podała   jej   rękę   dopiero   w   ułamek   sekundy   później,   najpierw   obrzuciła 

zdziwionym spojrzeniem wysadzane kryształem górskim okulary.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

- Pani Cobb - ciągnął Qwilleran - nie tylko dysponuje doświadczeniem, jeśli chodzi o 

prowadzenie   gospodarstwa,   ale   zarazem   jest   licencjonowanym   ekspertem   i   zajmie   się 

skatalogowaniem dla nas całej kolekcji.

Pani Cobb promieniała, a Penelope stwierdziła chłodno:

- Och, naprawdę? Oczywiście musimy omówić kwestię wynagrodzenia. Kiedy chce 

pani zacząć pracę?

- Jutro wracam do siebie i przyjadę tu moją furgonetką, gdy tylko spakuję wszystkie 

książki.

- Proponuję - rzekła prawniczka - żeby odłożyła pani swój przyjazd do czasu, kiedy 

zostanie urządzone pani mieszkanie. W tej chwili znajduje się w opłakanym stanie.

- Nie ma problemu - wtrącił Qwilleran. - Pani Cobb zajmie francuski apartament w 

domu. Jeśli chodzi o mieszkanie nad garażem, zamierzam przeznaczyć je dla siebie.

Na twarzy prawniczki ukazało się najpierw zdumienie, potem dezaprobata i dopiero 

po sekundzie udało jej się zmusić do bladego uśmiechu.

- Mam nadzieję, że tak będzie wygodnie i dla pana, i dla pani. Jeśli chodzi o warunki 

umowy, pomówimy o tym jutro.

- Zabieram dziś wieczorem panią Cobb na kolację do „Old Stone Mili" - powiadomił 

ją Qwilleran. - Może zechciałaby pani do nas dołączyć?

background image

-   Dziękuję.   Bardzo   dziękuję,   ale   już   jestem   umówiona.   A   teraz.   ..   będę   musiała 

państwa przeprosić...

- No, no! - stwierdziła potem pani Cobb. - Ale wystrojona. Nie wiedziałam, że takie 

ciuchy można dostać w Pickax.

Następnego dnia Qwilleran opowiedział o tym zdarzeniu Melindzie Goodwinter po 

tym, jak odwiózł gospodynię na samolot. Młoda lekarka o zielonych oczach i bardzo długich 

rzęsach zadzwoniła, by zaprosić go na kolację.

- Ja funduję - oświadczyła. - Chciałabym zaprosić cię do „Ottos Tasty Eats".

- Nigdy nie słyszałem o tym miejscu. Dobrze dają jeść?

-   Okropnie,   ale   za   to   bardzo   dużo.   To   taka   rodzinna   restauracja,   bezalkoholowa. 

Można sobie usiąść w sali dla palących albo w sali dla wrzeszczących. Wszystko zależy od 

tego, czy chcesz zniszczyć sobie płuca, czy raczej bębenki.

- Twoje zaproszenie jest nieodparcie kuszące, Melindo.

-     Prawdę   mówiąc,   mam   swoje   ukryte   powody.   Chciałabym   zobaczyć   twój   dom. 

Nigdy nie byłam w środku. Tak się składa, że Klingenschoenowie i Goodwinterowie pod 

względem towarzyskim nie nadawali na tej samej fali. Możemy spotkać się u Otta o szóstej 

piętnaście? Zarezerwuję stolik.

O   umówionej   godzinie   Qwilleran   upchnął   jakoś   swój   zielony   samochodzik   na 

zatłoczonym parkingu, kiedy srebrnym kabrioletem nadjechała Melinda.

- Kiedy kupisz sobie złotego rollsa? - powitała go.

- Czy ja wyglądam jak szejk? Niech te wąsy cię nie mylą.

- To było fantastyczne posunięcie, kiedy zapowiedziałeś, że będziesz rozdawał swoje 

pieniądze   -   stwierdziła.   -   Już   pojawiły   się   plotki,   że   Pickax   zostanie   przemianowane   na 

Qwillville. Teraz będą się za tobą uganiać wszystkie kobiety w Moose County, ale pamiętaj, 

ja byłam pierwsza.

Restauracja   mieściła   się   w   dawnym   magazynie,   w   przemysłowej   części   Pickax. 

Pomarszczony dywan  przypominał wyglądem wojskowe koce. Podłużne stoły - też jakby 

przeniesione z jakiejś kantyny - pokryte były arkuszami sztywnego białego papieru. Było tam 

bardzo jasno, bardzo głośno i nader tłoczno.

Pośrodku sali znajdowała  się istna świątynia  obżarstwa - dwunastogalonowe kotły 

wodnistej zupy, całe kilogramy sałaty, góry frytek i kotletów z panierowanej ryby, wanny 

puree ziemniaczanego z proszku i stolik deserowy, na którym podziwiać można było morze 

białej piany, nieco przypominającej z wyglądu bitą śmietanę.

- Często tu przychodzisz? - spytał ostrożnie Qwilleran.

background image

- Tylko kiedy zapraszam nadętych ważniaków z miasta.

Goście podchodzili do bufetu, odchodzili od niego z pełnymi talerzami, by wkrótce 

znów powrócić, jednak Melinda uparła się, żeby zamówić potrawy z menu i żeby obsłużył ich 

kelner.

- Trudno mi sobie wyobrazić - zauważył Qwilleran - żeby twoi kuzyni z kancelarii 

prawnej często tu bywali - opisał jej, jak odbyło się spotkanie prawniczki i pani Cobb. 

-   Penelope   chyba   trochę   zgłupiała,   kiedy   powiedziałem   jej,   że   gospodyni   będzie 

mieszkać we francuskim apartamencie, a ja nad garażem.

Zielone oczy Melindy błyszczały od rozbawienia.

-   To   musiał   być   dla   niej   szok.   Ona   i   Alex   to   ostatni   potomkowie   najbardziej 

snobistycznej   gałęzi   rodu   Goodwinterów.   Uważają   się   oczywiście   za   coś   lepszego   od 

pozostałych.   Wiesz   zapewne,   że   to   Penny   z   nich   dwojga   obdarzona   jest   inteligencją   i 

kwalifikacjami? Alex to tylko nieznośny, nadęty nudziarz, a jednak ona cały czas odnosi się 

do niego, jakby był jej mistrzem i nauczycielem.

- W każdym razie jest przystojny. Czy zajmuje się polityką? Odniosłem wrażenie, że 

często bywa w Waszyngtonie.

-   Widzisz,   to   jest   tak   -   zaczęła   tłumaczyć   Melinda   -   w   Moose   County   nie   brak 

wielkich fortun gromadzonych od pokoleń. Alex pośredniczy w przekazywaniu subwencji dla 

zaprzyjaźnionych   polityków.   Dzięki   temu   na   Kapitolu   i   na   waszyngtońskich   przyjęciach 

cieszy się niemałym poważaniem, a to wzbudza jego bezgraniczny zachwyt własną osobą. 

Poznałeś już jakichś innych Goodwinterów?

-   Owszem,   na   przykład   Juniora   z   gazety.   Bystry   dzieciak   i   byłby   z   niego   niezły 

dziennikarz, ale marnuje się w tym „Picayune". Ta gazeta przypomina jakiś tygodnik sprzed 

pierwszej wojny. Powiedziałem mu, żeby przestał umieszczać drobne ogłoszenia na pierwszej 

stronie.

- Słyszałam też, że kuzyneczka Amanda będzie ci urządzać mieszkanie nad garażem. 

Od razu kopnęła cię w kostkę czy tylko obrzuciła wyzwiskami?

- Nie mam pojęcia, jakim sposobem ta kobieta może prowadzić swoją firmę. Kąśliwa 

jak osa.

- Jej klienci nie mają wyboru. W promieniu czterystu mil nie ma innego projektanta 

wnętrz.

Pomimo panującego w restauracji ogłuszającego zgiełku mogli rozmawiać swobodnie, 

bo zarezerwowany przez Melindę stolik znajdował się w oddzielonej wnęce, lecz nawet tutaj 

słychać było radosne wrzaski dzieciaków odbijające się od betonowych ścian i stalowych 

background image

dźwigarów oraz nieprzerwany szum rozmów; ponadto panującym w „Tasty Eats" zwyczajem 

było walenie w stół rączką noża, by wyrazić swe zadowolenie ze smaku spożywanych potraw.

Kelner   odnosił   się   do   nich   z   szacunkiem.   Melinda   nie   tylko   należała   do   familii 

Goodwinterów, ale była też lekarzem. Ustawił na ich stoliku zapaloną świecę - czerwony 

ogarek w osmalonej szklance, najwyraźniej niemytej od Bożego Narodzenia. Udało mu się 

przekonać kucharza, żeby upiekł dla nich dwie porcje szczupaka bez panierki i zdobył skądś 

kilka soczystych liści szpinaku, które dodał do sałaty o niezbyt apetycznym zielonym kolorze.

-   Chciałbym   cię   prosić   o   przysługę   -   odezwał   się   Qwilleran   do   Melindy.   -   Czy 

mogłabyś wyjaśnić mi, na czym polega tajemnica Goodwinterów?

- To proste - odparła. - Mieszkamy tu już od pięciu pokoleń. Mój praprapradziadek był 

inżynierem górniczym i nadzorcą kopalni. Wszyscy czterej jego synowie zrobili fortuny na 

kopalniach.   Większość   spekulantów   zgarnęła,   co   się   dało,   i   wyjechała   ze   Stanów,   żeby 

powydawać   swoje   córki   za   utytułowanych   arystokratów,   lecz   wszyscy   Goodwinterowie 

zostali   tutaj,   pełniąc   rozmaite   funkcje   i   pracując   w   różnych   cieszących   się   prestiżem 

zawodach.

- Szkoda, że żadnemu z nich nie przyszło na myśl otworzyć dobrą restaurację. Czy w 

rodzinie były jakieś czarne owce?

-   Zdarzały   się,   ale   zawsze   udawało   się   im   wytłumaczyć,   że   lepiej   będzie,   gdy 

przeniosą się do Meksyku lub zmienią nazwisko.

- Na przykład na Muli?

Obrzuciła go pytającym spojrzeniem.

- Już o nich słyszałeś? To problem społeczny na większą skalę. Sto lat temu pracowali 

w kopalniach, a ich potomkowie od trzech pokoleń żyją z zasiłków. Brak im motywacji, nie 

chcą się uczyć, nie mogą znaleźć pracy.

- Czy wiadomo, skąd tu przybyli?

- Tego nie wiem, jednak gdy byli górnikami, płacono im półtora dolara dziennie. Za 

oświetlenie służyły im świece - świece, które stawiali sobie na rondzie kapelusza. Musieli je 

sami   kupować,   oczywiście   w   sklepie   należącym   do   kopalni.   Byli   wykorzystywani   przez 

pracodawców   i   bezwstydnie   łupieni   w   salonach.   Możesz   przeczytać   o   tym   wszystkim   w 

bibliotece publicznej.

- Czy komuś z rodziny Muli udało się przełamać ten schemat?

- Młodzi często wyjeżdżają z miasta i nigdy nic więcej o nich nie słychać, zresztą 

nikogo   to   nie   obchodzi.   Tutaj   jest   sporo   biedy   i   bezrobocia.   A   zarazem   mnóstwo 

odziedziczonego bogactwa. Widziałeś, jakie kaszmiry można kupić w „Scotties Mens Shop" 

background image

albo świecidełka w „Diamond Jims Jewelry"? Moose County może się poszczycić największą 

liczbą prywatnych samolotów na głowę w całym stanie.

- Po co komu samolot?

-   Przede   wszystkim   to   wygodny   środek   transportu.   Komercyjne   linie   lotnicze 

docierają tu okrężną drogą i z przesiadkami,  jak sam mogłeś  zauważyć.  Mój ojciec latał 

własną   awionetką,   dopóki   nie   zapadł   na   cukrzycę.   Alex   Goodwinter   też   ma   samolot. 

Lanspeakowie mają dwa - jeden należy do niej, drugi do niego.

Melinda przekupiła kelnera, który obiecał znaleźć jakieś świeże owoce na deser. Po 

kawie Qwilleran zaproponował:

- Chodźmy do mnie. Chciałbym pokazać ci moje graffiti.

Melinda zatrzepotała rzęsami.

- O, wieczór staje się obiecujący.

Pojechali osobno swoimi samochodami do rezydencji K. Na miejscu spytała go, czy 

mogłaby wstawić swój kabriolet do garażu.

- Jeżeli zostawię auto na podjeździe - wyjaśniła - wszyscy od razu je rozpoznają i 

zacznie się gadanie.

-   Melindo,   nie   zauważyłaś?   Niedawno   wkroczyliśmy   w   ostatnią   ćwiartkę 

dwudziestego wieku.

- Owszem, ale tutaj jest Pickax - odparła, unosząc brwi. 

- Wybacz.

Kiedy Qwilleran zaprowadził swojego gościa do służbówek nad garażem, Melinda 

również była oszołomiona widokiem monstrualnych stokrotek.

- O bogowie! Zdumiewające! Kto to namalował?

-   Pokojówka.   Wywodziła   się   właśnie   z   rodziny   Muli.   Zanim   zatrudniła   się   tutaj, 

pracowała dla Amandy.

- Ach, to ta! Słyszałam, że pracowała u Amandy, ale okazała się beznadziejna, na 

dodatek w końcu coś podwędziła i wyleciała z roboty.

-   Następnie   wykonała   niniejsze   freski,   a   potem   wyjechała   z   miasta   -   uzupełnił 

Qwilleran. - Mam nadzieję, że znalazła jakiś sposób, by wykorzystać swój talent.

-   Naprawdę,   to   fantastyczne!   Trudno   uwierzyć,   że   Daisy   Muli   była   w   stanie   coś 

takiego stworzyć.

- Daisy? - powtórzył Qwilleran ze zdziwieniem. - Miała na imię Daisy?

Przypomniała mu się melodyjka i przez chwilę zastanawiał się, czy opowiedzieć o niej 

Melindzie.   Zdarzało   mu   się   już   wspominać   podczas   rozmowy   z   nią   coś   na   temat 

background image

nadzwyczajnych uzdolnień Koko, uznał jednak, że kot grający na fortepianie to może być za 

wiele nawet dla pani doktor o szerokich horyzontach.

- Nie znasz jeszcze Koko i Yum Yum - rzekł. - Chodźmy do domu.

Gdy znaleźli się w połyskującym bursztynowymi odcieniami hallu, Melinda rozejrzała 

się dookoła z zachwytem.

- Nie miałam pojęcia, że Klingenschoenowie posiadali takie cuda!

- Penelope wiedziała. Nigdy ci o tym nie mówiła?

- Pewnie uważała, że powtarzanie takich plotek nie licuje z jej godnością.

- Ta konsolka jest z drzewa różanego, to Ludwik XV - powiadomił ją Qwilleran. - A 

zegar to Burnap. Koko zazwyczaj siedzi na schodach i przygląda się gościom, dziś jednak 

wyraźnie wziął sobie wolne.

Melinda   wesoło   komentowała   poszczególne   atrakcje   zwiedzanego   domu.   Gipsowe 

sztukaterie na suficie przypominały jej lukier na ślubnym torcie. U naturalnej wielkości figur 

Adama   i   Ewy  wykryła   wadę   postawy   spowodowaną,   jak   stwierdziła,   brakiem   wapnia   w 

organizmie. Uznała psy rasy Staflfordshire namalowane w pokoju śniadaniowym za niezły 

przykład zeza zbieżnego powtarzającego się u dwóch osobników.

- Chcesz zobaczyć kuchnię i okolicę? - spytał Qwilleran. - Koty najczęściej właśnie 

tam przebywają.

Owszem, Yum Yum spoczywała na swej błękitnej poduszce i Melinda pogłaskała ją 

po futerku.

- Delikatniejsze niż gronostaj - stwierdziła zachwycona.

Jednak Koko nigdzie nie było widać.

-  Pewnie   jest   na   górze   i   śpi,   rozwalony  na   którymś   z   tych   łóżek   z   baldachimem 

wartych dziesięć tysięcy dolarów - wyraził przypuszczenie Qwilleran. - Jest dość wybredny. 

Chodźmy sprawdzić.

W   poszukiwaniu   kota   zwiedzili   apartamenty   urządzone   w   stylu   francuskim, 

biedermeierowskim, empire oraz chippendale. W żadnym z nich nie znaleźli Koko.

Qwilleran zaczął już na dobre się niepokoić.

- Nie mam pojęcia, gdzie się podział. Zajrzyjmy do biblioteki, Koko lubi spać na 

półkach z książkami.

Zbiegł na dół, a za nim Melinda, jednak w żadnym z ulubionych kocich miejsc nie 

znaleźli Koko - ani za biografiami, ani pośród tomów Szekspira, ani na atlasie.

- W takim razie musi być w piwnicy.

background image

Angielski pub został sprowadzony z Londynu z całym urządzeniem, wliczając w to 

boazerię,   i   mógł   stanowić   wyśmienitą   podziemną   kryjówkę.   Zapalili   wszystkie   światła   i 

dokonali inspekcji baru, zaplecza tudzież wszystkich zakątków. Koko nie było!

background image

Rozdział piąty

Qwilleran   nerwowo   przeszukiwał   siedzibę,   usiłując   znaleźć   ulubieńca,   tymczasem 

Melinda podążała za nim, starając się podnosić go na duchu.

- Są cztery typy miejsc, które lubi - stwierdził Qwilleran. - Tam, gdzie jest miękko; 

tam, gdzie jest ciepło; jakieś wysoko położone stanowisko obserwacyjne oraz może jeszcze 

siedzieć wewnątrz czegoś.

Jednak w żadnej z lokalizacji odpowiadających tym kryteriom nie natrafili na nic, co 

przypominałoby kota. Wołali go po imieniu, zaglądali pod łóżka i sofy, za szafy i półki, do 

szuflad, szafek i schowków.

Qwilleran zaczął wpadać w panikę; sprawdził lodówkę, piekarnik, pralkę, suszarkę, a 

potem jeszcze raz piekarnik.

- Qwill, uspokój się. Nie ma co się tak stresować - Melinda położyła dłoń na jego 

ramieniu. - Odnajdziemy go. Gdzieś tu na pewno jest. Wiesz, jakie są koty.

- Musi być gdzieś w domu... chyba że... wiesz, drzwi kuchennych nie da się zamknąć 

na klucz. Ktoś mógł tu wejść i go ukraść. Albo może zjadł coś trującego i ukrył się w jakimś 

dalekim kącie.

Melinda,   zaglądając   to   tu,   to   tam,   weszła   do   sionki   przy   wejściu   kuchennym   i 

zawołała:

- Co to za schody? Dokąd prowadzą?

- Jakie schody? Nigdy nie zauważyłem, żeby tam były jakieś schody.

Za   drzwiami   schowka   ukryte   były   drugie   drzwi.   Wyglądały   niepozornie   i   były 

niedomknięte, a za nimi zaczynała się klatka schodowa dla służby prowadząca na pierwsze 

piętro   -   wąska,   z   poręczami   pokrytymi   gumą.   Qwilleran   i   Melinda   wbiegli   nią   na   górę. 

Znaleźli się w korytarzu pełnym  drzwi; dwoje z nich było  otwarte. Jedne prowadziły do 

schowka   na   bieliznę.   Za   drugimi   ujrzeli   kolejne   schody,   szerokie,   ale   niewykończone   i 

pokryte kurzem.

- Drugie piętro! - zawołał Qwilleran. - Mieli tam urządzić salę balową, ale nigdy nie 

została ukończona.

Naciskając   kolejne   przełączniki   światła,   wspiął   się   na   górę,   kichając.   Tym   razem 

Melinda podążyła za nim ostrożnie, zasłaniając usta i nos dłonią.

background image

Schody  prowadziły   do  obszernego   pomieszczenia   oświetlonego   przygasającym   już 

światłem  dziennym  wpadającym  przez  duże, równo rozmieszczone  okna. Zapalił  światło, 

żółtawym blaskiem rozbłysło osiem słabych żarówek wiszących pod sufitem.

Qwilleran znów zawołał kota po imieniu, ale nie usłyszał odpowiedzi.

- Jeżeli jest tutaj, jak go znajdziemy pośród całego tego śmiecia?

Było tam pełno skrzyń, pudeł, połamanych mebli, oprawionych obrazów, dywanów 

zwiniętych w rulony i całe stosy starych numerów „National Geographic".

- Może spać, może być chory, albo coś jeszcze gorszego - mruknął.

- Może spróbujmy go wywabić jakimś przysmakiem? - zaproponowała Melinda.

- W spiżarce jest puszka homara. Otwórz ją, proszę, i przynieś tu na górę.

Kiedy   zbiegła   na   parter,   Qwilleran   stał   bez   ruchu   i   nasłuchiwał.   Deski   podłogi 

przestały   skrzypieć.   Z   dala   dobiegały   przytłumione   odgłosy   ruchu   ulicznego.   Wstrzymał 

oddech. Tak, słyszał jakiś znajomy dźwięk. Co to było takiego? Nasłuchiwał uważnie. To 

było   drapanie   -  pocieranie  pazurkami   o  jakąś  gładką  powierzchnię.  Ruszył   bezgłośnie   w 

stronę, z której dobiegały te odgłosy.

W samym kącie pomieszczenia stał sporych rozmiarów karton, na nim zaś znajdował 

się   Koko   z   uniesioną   tylną   częścią   ciała   i   wyciągniętymi   przednimi   łapkami,   którymi 

pracowicie drapał tekturę.

- Koko! Co ty wyprawiasz? - spytał go Qwilleran, zawstydzony, że tak łatwo dał się 

wyprowadzić z równowagi.

Jednak w następnej chwili poczuł, że wąsy dają mu nieomylny sygnał, i postanowił 

zbadać sprawę dokładniej. Pudło z tektury falistej kiedyś zawierało papierowe ręczniki; teraz 

było   obwiązane   szpagatem,   do   którego   przymocowano   kartkę   z   imieniem   i   nazwiskiem 

wypisanym starannym ręcznym pismem: Daisy Muli.

Nim Melinda wróciła z homarem, Qwilleran rozplatał już sznurek i wyrzucał z pudła 

części ubrania.

- Zdumiewające! - zawołał przez ramię. 

- W tym pudle musi być coś ważnego, inaczej Koko by się nim nie zainteresował.

W kartonie znalazła się pachnąca stęchlizną kurtka ze sztucznego futra w czarne i 

białe pasy, nieprzypominającego żadnego istniejącego w rzeczywistości zwierzęcia; wełniana 

czapka, która kiedyś była biała, oraz para wysokich czerwonych botków obszytych rzadkim 

futerkiem. Znalazł tam też znoszone flanelowe koszule, mocno wytarte dżinsy, dwa mundurki 

pokojówki   i   bluzę   z   wydrukowanym   napisem:   TYLKO   SPRÓBUJ.   NO?   SPRÓBUJ!!! 

Qwilleran natrafił też na jakiś nieduży przedmiot zawinięty w gazetę. Okazało się, że był to 

background image

wyrzeźbiony z kości słonik na podstawce z drzewa tekowego. Pod spodem widniała nalepka 

pracowni Amandy Goodwinter.

-  Musiała   wyjechać   na   południe,   kiedy  opuściła   miasto.   W   przeciwnym   razie   nie 

zostawiałaby tu ciepłych ubrań. Pewnie do Kalifornii, przecież marzyciele zawsze uciekają do 

Kalifornii, prawda? Zostawiła tu swoje mundurki, więc pewnie nie zamierzała dalej pracować 

jako pokojówka.

- Ale dlaczego zostawiła słonika? Jeśli podobał jej się na tyle, że go ukradła, to czemu 

przestał jej się podobać i go ze sobą nie zabrała? Widać zresztą, że może być sporo wart.

- Dobre pytanie - przyznał Qwilleran, upychając ubrania z powrotem do pudła. - Weź 

tego słonia, a ja zaniosę Koko - o ile uda mi się go złapać. Gdzie on się znowu podział?

Uporawszy się tymczasem z homarem, kot przystąpił do toalety, czyszcząc pyszczek, 

wąsy, uszy, łapy, pierś, brzuszek i ogon.

- Albo chciał nam powiedzieć coś ważnego o Daisy Muli -stwierdził Qwilleran - albo 

wpadł na genialny sposób zdobycia dodatkowego posiłku.

Gdy cała trójka znalazła się na parterze, Qwilleran starannie zamknął drzwi na schody 

- które natychmiast odskoczyły i otwarły się.

- To typowe dla starych  budynków  - zaklął pod nosem. - Żadne drzwi tu się nie 

domykają. Za dużo tu miejsc, w których ciekawski zwierzak może się zgubić.

-   On   wcale   się   nie   zgubił   -   zauważyła   Melinda   z   uśmiechem.   -   To   tylko   ty   nie 

potrafiłeś go znaleźć.

- Za tę trafną obserwację należy ci się nagroda w postaci drinka. Na co masz ochotę? 

Jest   szkocka,   burbon,   sok   z   białych   winogron.   A   może   napijesz   się   szampana?   Mam   w 

małych buteleczkach. Do dyspozycji jest też piwo, na wypadek gdyby ten człowiek Penelope 

kiedyś się jednak pojawił z zamiarem naprawienia drzwi.

- A czego ty się napijesz?

- Wody sodowej z cytryną.

- To ja poproszę szampana.

Qwilleran przyniósł tacę z napojami do biblioteki i schował słonia z kości słoniowej 

do szuflady biurka.

- Masz ochotę na jakąś muzykę? Jest tu prehistoryczna wieża stereo i dość dziwna 

kolekcja płyt, które mogłyby się przydać do wybrukowania dziedzińca. W tym domu jest 

siedem telewizorów. Zamierzam wymienić sześć z nich na nowy sprzęt muzyczny.

- Nie lubisz telewizji?

background image

- Jestem człowiekiem  słowa pisanego.  Drukowane  litery znaczą  dla  mnie  o wiele 

więcej niż taki mały ekranik.

Rozległ   się   zgrzyt,   buczenie,   a   potem   głośny   trzask   i   z   gramofonu   rozległa   się 

romantyczna muzyka grana na cytrze. Siedli na krwistoczerwonej sofie, tej samej, na której 

niedawno Qwilleran gościł Penelope Goodwinter, między nimi nie było jednak teczki, przy 

czym dzieliła ich znacznie mniejsza odległość.

- Koko ma niezwykły talent do odnajdywania znaczących przedmiotów. Zwykle nie 

opowiadam o tym, bo przeciętny rozmówca tego nie zrozumie, jednak czuję, że tobie mogę 

się zwierzyć.

- Kiedy tylko zechcesz - odparła Melinda z zalotną nutką w głosie.

- Dobrze jest móc komuś zaufać - jego smutne spojrzenie spotkało się z jej zielonymi 

oczami i świat na moment zatrzymał się w miejscu, jednak tę magiczną chwilę natychmiast 

przerwał odgłos udawanej kociej bójki dochodzący z hallu. Qwilleran sapnął przez wąsy, a 

Melinda upiła łyczek szampana. Rozejrzała się po bibliotece.

- Niezły księgozbiór - stwierdziła.

- Owszem. Ładnie oprawiony.

- Pewnie w większości klasyka.

- Na to wygląda.

- Myślisz, że Klingenschoenowie czytali te książki?

- Wątpię. Melindo, czy widziałaś kiedyś Daisy Muli? Jak ona wyglądała?

- Hm. Drobnej budowy... rudawe włosy... pucołowata buzia. Raczej wyróżniała się 

pośród   mieszkańców   Pickax.   Razem   ze   swoją   przyjaciółką   wystawały   przy   sklepie 

muzycznym i chichotały, kiedy kierowcy trąbili na nie klaksonami. Jak na tutejsze standardy 

ubierały się dosyć wyzywająco, ale to było kilka lat temu. Świat idzie do przodu. Nawet w 

Pickax   i   nawet   kobiety   w   średnim   wieku   nie   noszą   już   lawendowych   sweterków   i 

wyplatanych koszyków.

Qwilleran położył ramię na oparciu sofy i przyszło mu do głowy, że takie twarde, 

gładkie   i   śliskie   obicie   pozostawia   co   nieco   do   życzenia.   Rozleniwiająca,   mięciutka   i 

aksamitna   sofa   byłaby   znacznie   odpowiedniejsza...   przynajmniej   na   to   wskazywały   jego 

doświadczenia z przeszłości.

- Dlaczego nazwałeś swoje koty Koko i Yum Yum? - zainteresowała się Melinda. - 

Czy chodzi o tę operę Gilberta i Sullivana?

- Nie, chociaż ich lubię, a kiedy chodziłem do college'u, rzeczywiście śpiewałem w 

Mikado.

background image

- Interesujący z ciebie facet, wszędzie byłeś i wszystko robiłeś.

Przygładził wąsy, trochę zawstydzony.

- No cóż, mam za sobą spory kawałek życia. A ty pewnie przez całe życie umawiałaś 

się z samymi młodzikami.

- Nieprawda! Zawsze pociągali mnie starsi mężczyźni. Mam słabość do tych uroczych 

woreczków pod oczyma, które pojawiają się dopiero w średnim wieku.

Nachylił się, żeby dolać szampana do jej kieliszka, znaleźli się bardzo blisko siebie... a 

w tej samej  chwili szafkowy zegar  zaczął  wybijać  jedenastą. Do biblioteki  wmaszerował 

Koko. Szedł na sztywnych nogach, z wyprężonym ogonem. Spojrzał w stronę dwojga ludzi 

siedzących na sofie i wydał z siebie władcze:

- YOW!

- Cześć, Koko - odpowiedziała mu Melinda. - Czy zostaniemy przyjaciółmi?

Nie   raczył   odpowiedzieć.   Odwrócił   się   i   zszedł   ze   sceny,   a   w   następnej   chwili 

usłyszeli kolejny natarczywy okrzyk.

- Coś jest nie tak - stwierdził Qwilleran. - Przepraszam na chwilę.

Poszedł za kotem. Zastał go w westybulu, wpatrującego się w drzwi frontowe.

- Przykro mi, Koko. Nie o tej porze. Dziś już poczty nie będzie.

Wrócił do biblioteki i opowiedział Melindzie o kociej fascynacji listami. Próbował 

przywołać   na   powrót   intymny   nastrój,   kiedy   Koko   znów   się   zjawił.   Spojrzał   surowo   na 

Melindę i powiedział: - Nyik nyik nyik YOW! - i znów powędrował do drzwi frontowych.

- Czy on chce wyjść?

- Nie, nie wychodzi na dwór.

- Ma bardzo szlachetny pyszczek - zerknęła na zegarek.

- Koty syjamskie to bardzo szlachetna rasa.

Gdy Koko objawił się po raz trzeci, wpatrując się przenikliwym wzrokiem w gościa, 

Melinda stwierdziła:

-   On   chce   mi   coś   powiedzieć   -   wstała   i   poszła   za   kotem,   który   zdecydowanym 

krokiem ruszył przed siebie, oglądając się niekiedy, by sprawdzić, czy Melinda na pewno za 

nim idzie. Zaprowadził ją do drzwi wejściowych, tam zatrzymał się i popatrzył znacząco na 

klamkę.

- Qwill, on chyba mi mówi, że powinnam już iść do domu.

- Przepraszam za jego zachowanie...

- Nic nie szkodzi. Jutro wcześnie rano muszę być w klinice.

background image

- Naprawdę, przepraszam za niego. Po prostu jest przyzwyczajony, że o jedenastej 

gasi się światła. Następnym razem gdzieś go zamknę.

- Następnym razem - poprawiła go - pójdziemy do mnie, o ile nie przeszkadza ci, że 

będziemy siedzieć na podłodze. Nie mam jeszcze żadnych mebli. Tylko łóżko - popatrzyła na 

niego z ukosa.

- A kiedy będzie ten następny raz?

- Kiedy wrócę z konferencji. Jadę do Paryża, a potem rzucam pracę w Mooseville. 

Dość już mam wyciągania haczyków na ryby z tyłków turystów.

- Co zamierzasz potem robić?

- Będę pracować razem z ojcem w Pickax.

- Chcę być  twoim pierwszym pacjentem. Potrafisz sprawdzić poziom cholesterolu, 

ciśnienie i tak dalej?

- Potrafię robić mnóstwo  bardzo interesujących  rzeczy.  Jeszcze  się przekonasz - i 

znów rzuciła mu jedno z tych prowokujących zielonookich spojrzeń.

Qwilleran   odprowadził   Melindę   do   srebrnego   kabrioletu   ukrytego   dyskretnie   w 

garażu. I jak się okazało, nie był to taki zły pomysł, żeby zostawić samochód właśnie tam.

Kiedy   wreszcie   pożegnali   się,   wrócił   do   domu   zamaszystym   krokiem.   Zastał 

czekającego w hallu Koko, który wyraźnie był z siebie bardzo zadowolony.

- Nie jesteś taki sprytny, jak ci się wydaje - poinformował go Qwilleran, przygładzając 

z satysfakcją wąsa.

Wcześnie rano następnego dnia udał się do miasta, żeby odwiedzić studio Amandy i 

zamówić sofę. Opryskliwej projektantki nie zastał, była u klienta, a katalogi nowoczesnych 

mebli   dała   mu   do   przejrzenia   sympatyczna,   młoda   asystentka.   Nie   minęło   pięć   minut   i 

Qwilleran zamówił wygodną kanapę obitą miękkim zamszem w rdzawym kolorze, brązowy 

fotel, otomanę oraz kilka lamp do swojej nowej pracowni.

- Ma pan dobry gust - pochwaliła go asystentka - i nigdy jeszcze nie widziałam, żeby 

klient tak szybko podejmował decyzje. Bardzo chciałabym  zobaczyć pańską powozownię, 

kiedy zostanie już urządzona.

- A jak pani się nazywa? - spytał.

-   Francesca   Brodie.   Mój   ojciec   zna   pana   -   to   znaczy   zna   ze   słyszenia.   Jest   tu 

komisarzem policji. Czy to prawda, że jest pan czymś w rodzaju detektywa?

- Po prostu lubię rozwiązywać zagadki, to wszystko - odparł Qwilleran. - Nawiasem 

mówiąc, czy znała pani niejaką Daisy Muli, która była tu zatrudniona?

background image

- Nie, jestem nowa. Pracuję dopiero od czterech miesięcy. Przez następne dwa dni 

Qwilleran spędził większość swojego czasu, odpowiadając na listy,  których  każdego dnia 

przez szczelinę w drzwiach wpadało całe mnóstwo - ku wielkiej uciesze obu kotów. Koko 

doręczył   mu   osobiście   kopertę   zaadresowaną   czerwonym   atramentem.   Najwyraźniej 

rozpoznał ją, bo pochodziła z domu, w którym całkiem niedawno mieszkali. Napisała go 

pewna kobieta, która również była  tam lokatorką, mówiła do Koko po francusku i miała 

ciągłe problemy z nadwagą oraz mężczyznami.

Drogi Qwillu,

dostałam   Twój   adres   od   Archa   Rikera.   Podobno   trafiłeś   na   żyłę   złota,   moje  

gratulacje! Tęsknimy za Tobą.

Mam   dobrą   wiadomość.   Spotykam   się   z   pewnym   kucharzem.   Nie   jest   żonaty 

-przynajmniej tak twierdzi. Zła wiadomość jest taka, że przybyło mi przez to pięć kilo. Nadal  

męczę   się   z   pisaniem   tekstów   dla   agencji   reklamowej,   ale   dałabym   wszystko,   żeby   móc 

prowadzić  restaurację.   Proszę,  daj   mi  znać,  gdybyś   otwierał   jakiś  lokal  w  Pickax.  Mam 

kucharza, jestem do dyspozycji. Bi-sous dla Koko.

Hixie Rice

Korespondencja   napływała   w   takim   tempie,   że   Qwilleran   nie   nadążał   pisać 

odpowiedzi na swojej starej maszynie. Telefon dzwonił bez ustanku. A jakby tego było mało, 

przerywano mu jeszcze na inne sposoby. Na przykład pewnego dnia do biblioteki zajrzał 

nagle jakiś młody człowiek w białym kombinezonie, dzierżąc w dłoni sześciopak dietetycznej 

coli.

- Witam! - zawołał. - Mogę to wstawić do lodowy? Mam tu sporą robótkę. Mnóstwo 

szpachlowania, łatania i skrobania, futryny i tak dalej.

Miał zdrowy wygląd rodowitego mieszkańca Moose County, wykarmionego jabłkami 

i napojonego mlekiem prosto od krowy, w którego diecie nie brakowało ogrodowych warzyw 

ani nieograniczonych ilości świeżego powietrza.

- Zapewne jest pan malarzem zatrudnionym przez Amandę Goodwinter? - domyślił się 

Qwilleran.

- Tak, nazywam się Steve. Ona wszystkim rozpowiada, że pracuję powoli, ale prawda 

jest taka, że robię porządną robotę. Mój dziadek pracował dla starszej pani w tym domu, 

background image

kiedy   jeszcze   żyła.   Nauczył   mnie,   jak   się   maluje   bez   zacieków,   równo   i   bez   purchli. 

Naprawdę pan tu mieszka? Ja tam gnieżdżę się w przyczepie na farmie mojego teścia.

Były  też inne powody do niezadowolenia.  Pani Cobb wciąż  się nie  pojawiła.  Nie 

zgłosił  się też  nikt do naprawy drzwi. Melinda wyjechała  do Paryża,  a Qwilleranowi  po 

głowie ciągle chodziła melodyjka: „Daisy, Daisy..."

Potem zaś zadzwonił nauczyciel, którego poznał w Mooseville.

- Cześć, tu mówi Roger. Jakie to uczucie, kiedy jest się wstrętnym bogaczem?

- Jest to uciążliwe, frustrujące i nudne - przynajmniej póki co. Ale daj mi jeszcze 

tydzień, to może się przyzwyczaję. Co tam słychać nad jeziorem?

- Jak zwykle, masa turystów. Wszyscy, którzy z nich żyją, są zachwyceni.

- Czyli sklep twojej żony pracuje na pełnych obrotach?

- Tak, idzie jej całkiem nieźle, ale późno wraca do domu. Słuchaj, może poszlibyśmy 

dziś razem na kolację? Sharon, jak mówiłem, pracuje do późna.

- Jasne. Najlepiej podjedź do mojej Bastylii - zaproponował Qwilleran. - Oprowadzę 

cię po lochach i poczęstuję drinkiem. Potem możemy wybrać się do jakiejś restauracji.

- Świetnie! Chciałbym zobaczyć, jak to gmaszysko wygląda od środka. Zjeść możemy 

w „Hotel Booze".

- Nie znam tego miejsca.

- To najstarsza knajpa w okręgu. Serwują tam ogromniaste hamburgery z frytkami. 

Pycha!

Roger MacGillivray, którego szkockie nazwisko budziło sympatię Qwillerana, stawił 

się wczesnym wieczorem. Był to młody mężczyzna, który nosił przystrzyżoną czarną brodę i 

z   przekonaniem   wygłaszał   stanowcze   opinie   na   różne   tematy.   Głośnymi   okrzykami 

komentował rozmiary pokojów, liczbę okien, wysokość sufitów i powierzchnię posiadłości.

- Utrzymanie tego wszystkiego będzie cię kosztować oczy z głowy - zauważył. - Kto 

zajmie się myciem tych wszystkich okien i odkurzaniem książek?

-   Samo   utrzymanie   parku   kosztuje   więcej,   niż   zarabiałem   w   „Daily   Fluxion"   - 

poinformował go Qwilleran. - Na podjeździe zawsze stoi zielona półciężarówka i facet w 

zielonym kombinezonie jeździ po ogrodzie małym zielonym traktorkiem.

Nalał   gościowi   szkockiej   whisky,   a   sobie   soku   z   winogron,   po   czym   przeszli   do 

oranżerii i rozsiedli się w wielkich wiklinowych fotelach.

Roger przyjrzał się kieliszkowi na długiej nóżce, który Qwilleran trzymał w ręce.

- Co pijesz?

- Sok z winogron catawba. Koko go lubi, więc kupiłem całą skrzynkę.

background image

- Mówię ci, rozpieszczasz tego zwierzaka - Roger rozejrzał się z pewnym niepokojem. 

- Gdzie on jest? Czuję się trochę nieswojo w obecności kotów.

Na dźwięk swojego imienia Koko wszedł do oranżerii i usadowił się tak, żeby Roger 

mógł go widzieć.

- Nie będzie ci przeszkadzał - zapewnił Qwilleran. - Po prostu lubi przysłuchiwać się 

rozmowie. Wyraźnie ton twojego głosu przypadł mu do gustu.

Koko zbliżył się nieco.

- Kto opiekuje się tymi wszystkimi roślinami? Wyglądają na zdrowsze ode mnie.

- Zielony kombinezon zagląda tu, wtyka w ziemię jakiś miernik i bada jej wilgotność - 

rzekł Qwilleran. - Jeśli chodzi o ogrodnictwo, to dla mnie po prostu czarna magia. Całe życie 

spędziłem w wynajmowanych mieszkaniach i hotelach.

- Zdaje mi się, że twój ogrodnik to Kevin Doone. Był moim uczniem. Teraz studiuje w 

Princeton, a przez wakacje zajmuje się ogrodnictwem. A trzeba przyznać, że ogródek masz tu 

spory.

- Szeroki na pół kwartału i z pół mili długi, tak na oko. Na tyłach jest sad i stara 

stodoła, która nadałaby się na letni teatr.

Dłonie Rogera zacisnęły się na oparciach fotela.

- Dlaczego on tak na mnie patrzy?

- Koko chce się z tobą zaprzyjaźnić. Powiedz coś do niego.

- Cześć, Koko - odezwał się Roger niepewnym głosem. Kot zmrużył oczy i z cicha 

zaskrzeczał życzliwie:

- Ik, ik, ik.

- Uśmiecha się - stwierdził Qwilleran. - Lubi cię... A jak tam twoja teściowa?

- Wszystko w porządku. Zapaliła się teraz do nowego pomysłu. Chce projektować 

pamiątki   z   Moose   County,   które   potem   Sharon   będzie   sprzedawać   w   swoim   sklepiku. 

Podstawki   pod   naczynia,   zabawki   i   inne   takie.   Chodzi   o   to,   żeby   kobiety   z   Dimsdale 

wytwarzały   je   ręcznie,   to   byłoby   takie   chałupnicze   przedsiębiorstwo.   Chciała   uzyskać 

subwencję od władz stanowych, ale bariery biurokratyczne okazały się nie do przebycia. Co 

więcej, ludziom z Dimsdale nie chce się pracować. Znasz to miejsce?

- Przypominam sobie pozostałości kopalni w Dimsdale -stwierdził Qwilleran - oraz 

posiłek zjedzony w tamtejszej mordowni, ale wydawało mi się, że poza tym miasteczko jest 

wymarłe.

- Oficjalnie Dimsdale nie istnieje, ale w tamtejszych lasach sporo ludzi pobudowało 

sobie byle jak sklecone chatki i tam mieszkają. Właściwie to są włości Klingenschoenów, 

background image

czyli   twoje.   Nigdy  byś   w   to   nie   uwierzył,   ale   sto   lat   temu   miasteczko   Dimsdale   tętniło 

życiem, były tam hotele, tartak, kwatery dla górników, sklepy... był tam nawet lekarz.

- Nieźle znasz historię tych okolic.

- Przynajmniej powinienem. W końcu tego tu uczę... Ładny ten twój zwierzak i bardzo 

dobrze wychowany.

-   Tak   naprawdę   nazywa   się   Kao   K'oKung.   Otrzymał   to   imię   na   cześć   pewnego 

trzynastowiecznego chińskiego malarza.

Słysząc, że o nim mowa, Koko swobodnym krokiem zbliżył się do fotela Rogera.

- Jeśli nigdy nie głaskałeś kota syjamskiego - powiadomił go Qwilleran - w ogóle nie 

wiesz, co to jest futro.

Roger   ostrożnie   wyciągnął   rękę   i   dotknął   beżowo-złotego,   jedwabistego   grzbietu 

zwierzęcia.

- Dobry kotek! - powiedział. - Dobry kotek.

Kot spojrzał na Qwillerana, mrużąc jedno oko. Jeden do zera dla Koko - pomyślał 

Qwilleran.

Obaj panowie dokończyli swoje drinki i powstali, by porzucić pałacowe splendory 

rezydencji   K   i   zaznać   statecznej   brzydoty   „Hotel   Booze".   Był   to   dwupiętrowy   budynek 

utrzymany   w   prostym   stylu   charakterystycznym   dla   pionierskich   czasów;   sylwetką 

przypominał   pudełko   po   butach.   Szyld   niemal   tak   wielki   jak   sam   hotel   zachęcał   do 

korzystania z trunków, posiłków i wolnych pokoi.

- Tutaj  - powiedział  Roger - górnik mógł  dostać  przyzwoity posiłek i miejsce  do 

leżenia   na   podłodze   za   ćwiartkę   dolara.   Za   poduszkę   służyły   mu   własne   buty   albo   przy 

odrobinie szczęścia worek owsa.

Dzięki temu, że światło w sali restauracyjnej było przyćmione, odrapane ściany nie 

rzucały   się   tak   bardzo   w   oczy,   nie   raziło   stare   linoleum   na   podłodze   ani   sfatygowane 

plastikowe stoliki. Wewnątrz było rojno i gwarno, liczni klienci w bejsbolówkach z wilczym 

apetytem pochłaniali hamburgery oraz piwo.

Qwilleran wypróbował trzy krzesła, aż trafił na takie, które miało wszystkie cztery 

nogi.

- Dla mnie Cholesterol Ekstra - rzekł do kelnerki, swojsko wyglądającej kobieciny w 

wyblakłej sukience.

- Dla mnie to samo, Thelmo - zawtórował mu Roger.

Kanapka okazała się tak ogromniasta, że podając ją, kelnerka przytrzymywała górną 

część bułki kciukiem, aby nie spadła.

background image

- Nazywamy ją Thelma „Odciski Palców" - szepnął Roger.

Qwilleran   musiał   przyznać,   że   hamburger   rzeczywiście   był   wyśmienity,   a   frytki 

naprawdę smakowały ziemniakami.

- Może byś mi udzielił krótkiej lekcji historii, żebym nie myślał za wiele o kaloriach? 

Opowiedz coś o tych opuszczonych kopalniach.

- W dawnych czasach było ich aż dziesięć - i wszystkie były przedsiębiorstwami na 

większą skalę. Sztolnie sięgały do trzystu kilkudziesięciu metrów w głąb ziemi, a górnicy 

musieli   do   nich   schodzić   po   drabinach!   Po   długim   dniu   spędzonym   w   czeluściach, 

ciemnościach i wilgoci wspinali się po nich na górę. Zajmowało im to pół godziny.

-   Niczym   wejście   na   szczyt   stupiętrowego   wieżowca!   Musieli   rozpaczliwie 

potrzebować tej pracy.

- W większości byli przybyszami z Europy. Przyjechali tu bez rodzin, mieli nadzieję 

utrzymać się i wysłać nieco pieniędzy do domu. Najczęściej jednak przepijali wszystko w 

saloonie, więc musieli robić zakupy w firmowym sklepie na kredyt, toteż bezustannie byli 

zadłużeni.

Thelma przyniosła kawę, a Roger - bez większego trudu - zdołał namówić Qwillerana, 

żeby spróbował ciasta z jeżynami.

- Zebrałam je sama dziś rano - zapewniła ich kelnerka.

Mężczyźni rozkoszowali się każdym kęsem w milczeniu pełnym szacunku, na jaki 

zasługiwał ten niezwykły wypiek. Zamówili po drugiej kawie.

- Domyślam się, że w dawnych saloonach na zapleczu znajdowała się jaskinia gry, a 

górne piętro było domeną dziewczynek.

- Tak właśnie! Ponadto obowiązywało tam szczególne poczucie humoru. Kiedy któryś 

z klientów wypił za dużo i stracił przytomność, kumple wynosili go na zewnątrz i przybijali 

podeszwy jego butów do drewnianego chodnika, no i w każdym saloonie można było zastać 

jakiegoś starego moczymordę, który za drinka gotów był zrobić wszystko. Jeden z nich słynął 

z tego, że zajadał się trującym bluszczem. Inny odgryzał głowę żywego szczura.

- To nie jest najprzyjemniejszy temat do rozmowy przy stole - zauważył Qwilleran.

-   Mówię   tylko,   jak   było!   Szczególną   sławą   cieszył   się   saloon   należący   do 

Klingenschoenów, czyli „Saloon K".

- Tego właśnie uczysz na lekcjach historii?

- Pewnie. Trzeba dzieciaki czymś zainteresować. Słuchają z rozdziawionymi gębami!

Qwilleran milczał przez chwilę, a potem spytał:

- Uczyłeś kiedyś niejaką Daisy Muli?

background image

- Nie, rzuciła szkołę, zanim zacząłem tam pracować, ale chodziła na lekcje rysunku do 

mojej   teściowej.   Ona   zaś   twierdzi,   że   była   to   jedyna   przedstawicielka   tej   rodziny,   która 

mogłaby kiedykolwiek do czegoś dojść - gdyby tylko jej się chciało. Ale dziewczyna była 

raczej postrzelona.

Qwilleran opowiedział mu o udekorowanych przez nią ścianach, a potem o swoich 

planach   urządzenia   pracowni   nad   garażem,   a   wreszcie   o   tym,   że   zamierza   zatrudnić 

gospodynię.

- Jak ty sobie wyobrażasz  życie  pod jednym  dachem z gospodynią?  - zdziwił  się 

Roger. - To chyba tak, jakbyś miał żonę, tylko bez wiadomych korzyści.

- Mów za siebie.

- Jak się dogadujesz z „G&G"?

-   Póki   co   może   być.   Sprawami   zajmuje   się   głównie   Penelope.   Jeszcze   jej   nie 

rozszyfrowałem.

- W tej rodzinie to ona dysponuje intelektem. Co myślisz o jej braciszku?

- Mało z nim miałem do czynienia. Znów pojechał do Waszyngtonu.

Roger zniżył głos.

- Chodzą plotki, że ma tam jakąś kobietę. Jeżeli to poważna sprawa, będzie sensacja, 

bo Alex od zawsze był zatwardziałym kawalerem.

- A Penelope ma kogoś?

- A co? Jesteś zainteresowany?

- Nie, dzięki. Póki co mam wszystko, czego mi trzeba.

- Nigdy nie interesowała się facetami - wyjaśnił Roger. -Kariera przede wszystkim. 

Szkoda, bo babka naprawdę ma wszystko na swoim miejscu.

Qwilleran poprosił o rachunek i opłacił go w kasie przy wyjściu. Pieniądze przyjęła 

kobieta   o   obfitych   kształtach   ubrana   we   wzorzystą   hawajską   sukienkę   z   dominującym 

motywem  wielkich  kwiatów  rudbekii.  Qwilleran  odruchowo zaczął  pogwizdywać  „Daisy, 

Daisy...".

W jednej chwili gwar umilkł, zapadła złowroga cisza, a kasjerka pogroziła mu palcem.

-   Nie   wolno!!!   -   i   wskazała   tabliczkę   wiszącą   na   ścianie:   KREDYTU   NIE 

UDZIELAMY.   CZEKÓW   NIE   PRZYJMUJEMY.   NIE   PLUĆ   NA   PODŁOGĘ.   NIE 

GWIZDAĆ.

- O, przepraszam.

background image

- Gwizdanie przynosi nieszczęście - wytłumaczył mu Roger. - To taki stary przesąd 

rozpowszechniony pośród  górników, który  przetrwał   po dziś   dzień.  W  Pickax  nie  wolno 

gwizdać, takie jest oficjalne zarządzenie władz miejskich.

background image

Rozdział szósty

Nigdy nie cechowało go jakieś ogromne upodobanie do gwizdania, jednak gdy tylko 

Qwilleran dowiedział się, że czynność ta jest w Pickax surowo zabroniona, wciąż nachodziła 

go chętka, by zakaz ten złamać. Przygotowując śniadanie dla kotów, pogwizdywał arię z 

Mikada, co sprawiło, że Koko wykręcił przedziwnie uszy i uciekł do sionki przy tylnym 

wejściu. Yum Yum umknęła do pralni i przycupnęła za kuwetką.

Właściwie nie była to prawdziwa kuweta, tylko owalna bryt-fanka wypełniona kocim 

żwirem.   Rozwiązanie   nietuzinkowe,   ale   urządzenie   znakomicie   spełniało   swoją   funkcję. 

Wodę dostawały w misce z porcelany typu Imari, którą Qwilleran znalazł w kredensie, a 

posiłki podawał im na płaskim talerzu z szeroką niebieską i złotą obwódką, jak najbardziej 

odpowiednim do tego celu, ponieważ błękit odpowiadał niezmąconemu kolorowi oczu Yum 

Yum, ponadto talerz ozdobiony był złotym inicjałem „K".

Qwilleran rozłożył płatki czerwonego łososia z puszki i postawił talerz na podłodze 

pralni. Zawołał koty. Yum Yum stawiła się natychmiast, jednak Koko nie dawał znaku życia.

-   A   niech   go!   Znów   się   włóczy   po   strychu   -   mruknął   pod   nosem   Qwilleran. 

Rzeczywiście, drzwi na schody stały otworem, a Koko przebywał na drugim piętrze, drapiąc 

pazurami dywan zwinięty w rulon.

Qwilleran   próbował   go   złapać,   ale   kot   zrobił   zręczny   unik   i   wskoczył   na   szczyt 

bieliźniarki w stylu Art Nouveau i rzucił mu wyzywające spojrzenie. Rozpoczął się szalony 

pościg po całym zakurzonym strychu. Koko przemknął po łóżku z czasów generała Granta, 

pod  chińskim  stolikiem   na  krzywych  nóżkach,   ominął  barykadę   z  podróżnych   kufrów,  a 

Qwilleran gonił go uparcie, dysząc ciężko.

W końcu kot pozwolił się złapać. Zatrzymał  się mianowicie na taniej, kartonowej 

walizeczce   pokrytej   drukowanym   wzorkiem,   który   miał   przypominać   tweed.   Wąsy 

Qwillerana natychmiast dały mu znak: znów cos' ważnego! Pochwycił walizkę w jedną rękę, 

drugą zgarnął kota i zszedł do kuchni, gdzie Yum Yum poświęcała się właśnie toalecie po 

spożyciu   całej   puszki   łososia.   Do   urwanej   rączki   walizki   przymocowana   była   kartka 

wykaligrafowana znanym mu już starannym pismem: „Daisy Muli". Po otwarciu ze środka 

dobył się ten sam zapach stęchlizny co z pudła zawierającego jej ciepłe ubrania. Tym razem 

jednak kolekcja składała się z sandałów, T-shirtów, szortów, spłowiałej sukienki plażowej, 

majtek w czerwone serduszka i wyjątkowo skąpego kostiumu kąpielowego.

background image

Qwilleran mógł sobie wyobrazić, dlaczego dziewczyna nie zabrała ze sobą zimowych 

ubrań, czemu jednak zostawiła też letnie ciuchy? Może zabrała ze sobą tylko te lepsze? A 

może trafiła jej się jakaś życiowa szansa związana z możliwością zapewnienia sobie całkiem 

nowego zestawu garderoby, czyli dobra praca albo hojny sponsor? Mógł to być na przykład 

jakiś turysta przybyły z innej części kraju, z którym uciekła na dobre i na złe. Qwilleran miał 

nadzieję, że jednak na dobre.

W walizeczce były też inne rzeczy: papierowa torebka z kiczowatą i bezwartościową 

biżuterią,   ale   też   bransoletka   z   czternastokaratowego   złota,   wystarczająco   ciężka,   by   dać 

Qwilleranowi do myślenia. Ukradła ją? Jeżeli tak, to dlaczego jej ze sobą nie wzięła? W 

drugiej papierowej torebce znajdowały się upchane byle jak kosmetyki i szczotka do zębów. 

Sugerowało to wyjazd w naprawdę wielkim pośpiechu.

Na koniec została jeszcze jedna niespodzianka. Firmowa torba z domu towarowego 

Lanspeaków, a w niej żałosny, skromny zestaw dziecięcych ubranek.

Usiadł na krześle w kuchni, żeby to wszystko przemyśleć. Czy dlatego tak spiesznie 

opuściła miasto, że zamierzała dokonać aborcji? Ale czy wobec tego kupowałaby te maleńkie 

buciki i sweterki w różyczki? Co ją skłoniło, żeby przerwać ciążę? No i przede wszystkim co 

się z nią stało? Dlaczego nie wróciła? Czy jej rodzina wie, co się z nią dzieje, gdzie teraz jest? 

I czy w ogóle ma jakąś rodzinę? Jeśli tak, zapewne można ich znaleźć w tych slumsach 

opodal starej kopalni Dimsdale. Pytania bez odpowiedzi tłukły się po głowie Qwillerana, a 

wiedział, że nie spocznie, dopóki nie wyjaśni tej kwestii do końca.

Rozważania   te   przerwał   mu   odgłos   silnika   samochodu   zajeżdżającego   od   tyłu 

budynku.   Wrzucił   bransoletkę   do   kieszeni,   upchnął   szybko   resztę   dobytku   Daisy   do   tej 

nędznej walizeczki z urwaną rączką, ze strzępiącą się podszewką i o poobijanych rogach.

Wyszedł na dwór, żeby powitać panią Cobb. Jej furgonetka aż po dach zapchana była 

pudłami pełnymi książek, które zaczął wnosić do środka.

Pani Cobb była tak szczęśliwa, że aż bliska łez.

- Boże, co za emocje. Nie wiem, od czego zacząć.

- Na razie proszę się wygodnie urządzić - poradził jej. - Potem niech pani sporządzi 

listę rzeczy potrzebnych do lodówki i spiżarki. Koty już nie mogą się doczekać sławetnych 

szwedzkich klopsików i pikantnej sałatki z raków.

- A jakie potrawy pan lubi, panie Qwilleran?

- Ja jem wszystko oprócz pasternaku i brukwi. W południe zabiorę panią na lunch; 

potem mam umówione spotkanie w kancelarii u prawników.

background image

W zarządzonym przez Penelope zebraniu udział wzięli pan Fitch z banku oraz pan 

Cooper prowadzący księgowość masy spadkowej. Bankier był pięknie opalony, pan Cooper 

blady jak ściana pomimo słonecznej pogody, która od dawna panowała w Moose County. Pan 

Fitch w uprzejmych słowach pogratulował Qwilleranowi pomysłu na założenie fundacji o 

charakterze dobroczynnym. Spytał przy okazji, czy Qwilleran gra w golfa.

- Obawiam się, że trochę nie pasuję do Moose County - brzmiała odpowiedź. - Nie 

gram w golfa, nie łowię ryb, nie poluję.

-   Trzeba   będzie   coś   z   tym   zrobić.   Na   początek   zamierzam   pana   wprowadzić   do 

Country Clubu - zaoferował się bankier.

Pierwszą i podstawową sprawą była kwestia otwarcia rachunku bieżącego w banku. 

Następnie   Penelope   zaproponowała,   by   Qwilleran   zaczął   przeglądać   wszelkiego   rodzaju 

dokumenty, jakie może znaleźć w domu.

-   Dobrze   by   było   -   stwierdziła   -   by  zapoznał   się   pan   z   kwestiami   ubezpieczeń   i 

podatków, z inwentarzami ruchomości oraz temu podobnymi, nim przekaże je pan do naszego 

biura.

Skrzywił się niechętnie. Nie znosił grzebać się w papierzyskach.

- Poza tym wszystko w porządku? - spytała, jak zwykle z czarującym uśmiechem.

- Gospodyni przyjechała dziś rano - powiedział - jest zdania, że powinniśmy mieć 

pomoc domową na przychodne.

- Polecam panią Fulgrove. Pracuje dla nas kilka razy w tygodniu, jest bardzo akuratna. 

Czy Birch Trevelyan skontaktował się już z panem?

- Nie pokazał nawet czubka nosa. Tymczasem wszystkie drzwi wymagają naprawy, a 

w drzwiach kuchennych domu trzeba koniecznie wymienić zamek.

- Ten Birch to leniwy sukinsyn - zauważył bankier. - Trzeba dorwać go w knajpie, 

wykręcić mu rękę i doprowadzić siłą.

Penelope spojrzała karcąco na pana Fitcha.

- Nigel, daj spokój. Ja się tym zajmę. Odnoszę wrażenie, że wystarczy odrobinę go 

ponaglić... Ma pan jakieś pytania, panie Qwilleran?

- Kiedy odbędzie się najbliższe spotkanie rady miejskiej? Udział w takim zebraniu to 

najlepszy sposób, żeby zapoznać się z miejscową  społecznością.  Niewykluczone,  że pani 

Cobb także chciałaby pójść.

- W takim razie - wtrąciła szybko Penelope - wezmę ją ze sobą jako swojego gościa. 

Byłoby niestosowne, gdyby pan jej towarzyszył.

background image

-   Co   ty   gadasz,   Penny   -   bankier   zaśmiał   się,   ale   umilkł   pod   jej   druzgocącym 

spojrzeniem.

- Czy ma pan coś do dodania, panie Cooper? - prawniczka zwróciła się z pytaniem do 

księgowego, który jeszcze nie zabierał głosu.

- Dobra dokumentacja - odezwał się. - Najważniejsze, żeby mieć dobrą dokumentację. 

Czy dba pan o to, panie Qwilleran?

Przed oczami Qwillerana pojawiła się koszmarna wizja dalszych stosów papieru.

- Dokumentacja? Dokumentacja czego?

-   Przychodów,   wydatków,   odliczeń.   Proszę   gromadzić   wszystkie   pokwitowania, 

rachunki, wyciągi z konta bankowego i tak dalej.

Qwilleran skinął głową. Księgowy nasunął mu pewien pomysł. Po spotkaniu zaciągnął 

go na stronę.

-   Czy   dysponuje   pan   dokumentacją   dotyczącą   zatrudnienia   służby   w   domu 

Klingenschoenów, panie Cooper? Chciałbym dowiedzieć się, w jakim okresie zatrudniona 

tam była niejaka Daisy Muli.

- Wszystko jest w komputerze - zapewnił księgowy. - Każę mojej sekretarce, żeby 

zadzwoniła do pana, kiedy znajdzie tę informację.

Przez kilka następnych dni Qwilleran delektował się domową kuchnią, odpowiadał na 

listy i kupił nowe opony do stojącego w garażu roweru. Zadzwonił też do młodego redaktora 

naczelnego „Picayune".

- Kiedy wprowadzisz mnie w tutejszy knajpiany półświatek? Obiecałeś!

- Kiedy zechcesz. Dokąd masz ochotę iść? Najlepszym miejscem jest bar „Pod Psem".

- Zdarzyło mi się raz zjeść tam lunch. Sodoma i gomora...

- Trafna diagnoza. Wpadnę po ciebie jutro o dziesiątej. Włóż na głowę bejsbolówkę - 

doradził mu redaktor - i poćwicz w domu picie kawy z kubka bez wyjmowania łyżeczki.

Choć Junior Goodwinter wyglądał jak licealista, zawsze nosił sportowe obuwie oraz 

bluzę w barwach tutejszej drużyny, w rzeczywistości miał za sobą studia dziennikarskie i 

zarządzał   gazetą   należącą   do   jego   ojca.   Do   baru   w   Dimsdale   zajechali   jego   czerwonym 

jaguarem;   redaktor   miał   na   głowie   stosowną   czapkę   z   daszkiem,   a   Qwilleran   jaskrawo-

pomarańczową czapeczkę myśliwską.

- Zauważyłem, że w tym okręgu grasują najgorsi kierowcy świata - stwierdził. - Jadą 

okrakiem   po   ciągłej   linii,   skręcają   ze   złego   pasa,   nie   mają   pojęcia,   do   czego   służą 

kierunkowskazy. Jakim cudem uchodzi im to na sucho?

background image

-   My   tutaj   jesteśmy   bardziej   wyluzowani   -   wyjaśnił   Junior.   -   Ludzie   z   Nizin   to 

konformiści, tymczasem my nie lubimy, kiedy ktoś nas poucza i mówi, co mamy robić.

Zostawili   wóz   na   piaszczystym   parkingu   baru   pośród   całej   flotylli   furgonetek   i 

półciężarówek; jedynym urozmaiceniem był lśniący od chromu motocykl.

Bar „Pod Psem" mieścił się w starym wagonie towarowym wyposażonym do tego celu 

w   okna,   najwyraźniej   nie   dające   się   domyć   do   czysta.   Stoliki   tudzież   krzesła   sprawiały 

wrażenie, jakby wyrzucono je na śmieci po generalnym remoncie „Hotel Booze", który miał 

miejsce w roku 1911. W porze, kiedy wszyscy zbierali się tam, żeby napić się kawy, stoły 

zestawiano, tworzyły się zwarte grupki ośmiu do dziesięciu mężczyzn - wszyscy mieli na 

głowach czapki z daszkiem. Podchodzili do kontuaru, brali kawę i pączki, a potem płacili 

milczącemu, wychudzonemu mężczyźnie w kucharskim fartuchu. Powietrze było szare od 

dymu papierosów. Odgłosy śmiechu i konwersacji były wprost ogłuszające.

Do   uszu   Qwillerana   i   Juniora   docierały   strzępki   rozmów   prowadzonych   przy 

sąsiednich stolikach.

- Nigdy nie widziałem czegoś takiego jak to, co teraz dają w telewizji.

- Jak tam artretyzm twojego taty, Joe?

- Nie, człowieku, nie wmówisz mi, że on z nią nie tego...

- Przydałby się deszcz.

- Ta kobieta, którą on tam ma... mówią, że to prawniczka.

- A słyszeliście ten o dzieciaku z miasta, któremu pani kazała narysować krowę?

Qwilleran pochylił się nad stolikiem.

- Kim są ci faceci?

Junior otaksował zebranych spojrzeniem.

- Farmerzy. Rybacy. Menedżer filii banku. Gość, który buduje stajnie. Jeden z nich 

handluje maszynami rolniczymi, ma forsy jak lodu. Inny czyści szamba.

Oprócz   dymu   papierosowego   czuć   było   w   powietrzu   także   fajkę   i   cygara.   Wątki 

konwersacji przeplatały się ze sobą.

- No i, kurczę, sam naprawiłem traktor, a wystarczył mi do tego kawałek drutu. Lekką 

rączką zaoszczędziłem parę setek.

- Zawsze chciałem pojechać do Vegas, ale moja stara mówi, że nie, nic z tego.

- Jaki tam pistolet. Na jelenia się chodzi ze strzelbą.

- Mój mały w pół godziny nałapał tam całe wiadro okoni.

- Wszyscy wiemy, że w tym maczał palce. Tylko nikt go nie przyłapał na gorącym 

uczynku.

background image

- O, jest Terry! - zawołało kilka głosów i parę głów odwróciło się w stronę brudnego 

okna.

Jeden   z   klientów   wybiegł   za   drzwi.   Chwycił   drewnianą   paletę   i   położył   ją   na 

stopniach,   tworząc   w   ten   sposób   rampę.   Tymczasem   mężczyzna   w   obowiązkowej 

bejsbolówce, który przeniósł się na rękach z nisko zawieszonego samochodu do składanego 

wózka inwalidzkiego, czekał, aż ktoś go wepchnie po pochylni do baru.

-   Ma   farmę   mleczną   -   szepnął   Junior.   -   Kilka   lat   temu   miał   paskudny   wypadek. 

Traktor   przekoziołkował...   Ma   skomputeryzowaną   dojarnię,   która   obsługuje   sto   krów   na 

godzinę. Pięćset galonów dziennie. Osiemnaście ton obornika rocznie.

Rozmowy toczyły się dalej - o podatkach, o rynku artykułów spożywczych, o systemie 

wykorzystania   odpadów   pochodzenia   zwierzęcego.   Towarzyszyło   temu   wiele   śmiechu   - 

rechot, wybuchy śmiechu, ryki śmiechu, chichot. „Baa-a-a" - tak śmiał się jeden z gości, który 

siedział za Qwilleranem.

- Wszyscy wiemy, do kogo się mizdrzy, no nie? Baa-a-a!

- Ta nowa stajnia Eda kosztowała siedemset pięćdziesiąt tysiaków!

- Posłali go do college'u, no i masz, wpakował się w narkotyki.

-   „To,   co   krzywe,   nie   da   się   wyprostować".   Eklezjastes,   rozdział   pierwszy,   wers 

piętnasty!

- Człowieku, on się w życiu nie ożeni. Musiałby na głowę upaść. Baa-a-a!

- Naprawdę przydałby się deszcz, i to jak najprędzej.

- Jeśli on tu ją sprowadzi, będzie niezła awanturka.

Nad tacą z pączkami wisiał napis: „Kiedyś skończą się dania, ale nigdy dość gadania".

- W to mogę uwierzyć - zauważył Qwilleran. - Wygląda mi na to, że znajdujemy się w 

ośrodku miejscowych plotek.

- E tam - machnął ręką Junior. - Ci faceci tylko tak sobie gawędzą.

Gdzieś   koło   jedenastej   goście   zaczęli   się   powoli   rozchodzić;   jakiś   mężczyzna   z 

cygarem w zębach szturchnął przyjaźnie Juniora w żebra. Był potężnie zbudowany, biła od 

niego pewność siebie i to właśnie on, śmiejąc się, beczał jak owca. Odjechał nachromowanym 

motocyklu z rykiem silnika, wzbijając żwir spod kół.

- Kto to? - zainteresował się Qwilleran.

- Birch Trevelyan - wyjaśnił Junior. - Pochodzi ze starej rodziny, od dawna osiadłej w 

Moose County.

- To ten facet, który miał ponaprawiać drzwi w rezydencji K, ale najwyraźniej mu się 

nie spieszy.

background image

- Jest dobry, ale nie znosi pracować. Zawyża ceny, żeby ludzie go nie zatrudniali. A 

przy   tym   zawsze   ma   pełno   forsy.   Jest   współwłaścicielem   tego   baru,   choć   trudno   się 

spodziewać, żeby akurat na tym ktoś się wzbogacił.

- O ile nie sprzedają tu czegoś innego oprócz jedzenia - zauważył Qwilleran.

W drodze powrotnej do Pickax spytał Juniora, czy kobiety kiedykolwiek odwiedzają 

to miejsce w porze porannej kawy.

-   Nie,   odbywają   własne   sesje   plotkarskie   przy   herbatce   i   ciasteczkach.   ..   Chcesz 

posłuchać wiadomości o jedenastej? - włączył radio w samochodzie.

Od razu po przybyciu  do Moose County Qwilleran nie mógł się nadziwić stylowi 

prezenterów rozgłośni PKX FM. Nazwał go na swój użytek „natychmiastową autoparafrazą".

Z głośników rozległy się słowa:

-  ...stracił panowanie nad pojazdem, kiedy jeleń wybiegł na szosę, w wyniku czego 

samochód znalazł się w rowie, a jego kierowca w szpitalu, gdzie został opatrzony, następnie 

wypuszczony do domu.  Rzecznik  szpitala  oznajmił,  że  pacjent odniósł  drobne obrażenia, 

które nie wymagały hospitalizacji.

Sport:   „Miners"   z   Pickax   pokonali   „Mosquitoes"   z   Mooseville   trzynaście   do 

dwunastu,   zdobywając   mistrzostwo   okręgu   i   awansując   do   rozgrywek   regionalnych.   Jak 

oznajmił   trener   Russel,   dzięki   zdobytemu   mistrzostwu   „Miners"   będą   mogli   pokazać,   co 

potrafią, podczas rozgrywek regionalnych.

Nagle zapiszczał pager Juniora; jednocześnie rozległ się ryk syreny z ratusza.

- Gdzieś się pali - stwierdził. - Mógłbym cię wysadzić na światłach? Okej, to na razie!

Jego czerwony jaguar popędził w stronę ratusza, a Qwilleran piechotą przeszedł kilka 

przecznic dzielących go od domu. Ze wszystkich stron pozdrawiali go wyraźnie uradowani 

jego widokiem nieznajomi, którzy zgodnie z obowiązującym w Pickax zwyczajem zwracali 

się do niego pierwszą literą jego nazwiska. Oznaczało to zarówno przyjazne nastawienie, jak i 

szacunek wyrażany witanej osobie.

- Dzień dobry, panie Q.

- Witam, panie Q.

- Miłego dnia, panie Q.

Natomiast   powitanie   ze   strony   pani   Cobb   zawierało   ponadto   obietnicę   kanapek   i 

klopsików na lunch.

-   Jest   też   dla   pana   wiadomość   z   biura   pana   Coopera.   Osoba,   o   którą   pan   pytał, 

zakończyła pracę pięć lat temu, siedemnastego lipca. Zaczęła pracować trzeciego kwietnia 

tego samego roku. Ponadto pojawiła się tutaj jakaś' bardzo dziwna kobieta, która twierdzi, że 

background image

zatrudniono   ją   do   robienia   porządków   trzy   razy   dziennie.   Teraz   jest   na   górze,   sprząta 

sypialnie. I jeszcze jedno, panie Qwilleran. Znalazłam u siebie na górze trochę prywatnej 

korespondencji   w   szufladzie   biurka.   Pomyślałam,   że   może   powinien   pan   ją   przejrzeć. 

Zostawiłam wszystko na stole w bibliotece.

Listy znajdowały się w pudełku  z tektury falistej,  na którym  spał  sobie smacznie 

Koko, zwinąwszy się w rozkoszny kłębek. Należało stąd wnioskować, że albo kota ogarnęła 

pocztowa   obsesja,   albo   jakimś   sposobem   zdołał   się   zorientować,   iż   pudełko   to   w 

zamierzchłych czasach zawierało puszki z tuńczykiem.

Qwilleran delikatnie przeniósł uśpione zwierzę na fotel i zabrał się do wertowania 

korespondencji   Klingenschoenów   z   zamierzchłych   czasów.   Zbiór   był   najzupełniej 

przypadkowy   i   nie   zawierał   nic,   co   miałoby   jakiekolwiek   historyczne   lub   finansowe 

znaczenie. Po prostu ktoś wetknął do szuflady biurka stare szpargały, które dawno należało 

wyrzucić.   Na  przykład  w  jakimś   liście   z roku  1921 była  prośba  o datek   na rzecz   ruchu 

skautowskiego.

Uwagę Qwillerana zwróciła jednak zwykła kartka korespondencyjna nosząca na sobie 

ślady dziwnie przypominające odciski kocich kłów.

Piszę te słowa w autobusie. Przepraszam, że tak znikłam bez pożegnania. Dostałam  

pracę na Florydzie, muszę natychmiast tam jechać. Znajomy podrzucił mnie do Cleveland. 

Proszę wyrzucić wszystkie moje rzeczy. Nie potrzebuję niczego. Mam dobrą pracę, z dobrą 

pensją.

Kartka   podpisana   była   imieniem,   które   prześladowało   Qwillerana   przez   ostatnie 

dziesięć dni. Widniała na niej data sprzed pięciu lat: jedenasty lipca. Ku swojemu zdziwieniu 

Qwilleran dopatrzył się stempla pocztowego z Maryland. Dlaczego ta dziewczyna wybrała się 

z Cleveland na Florydę przez Maryland? Trudno to było zrozumieć. Zauważył też, że pismo 

w najmniejszym stopniu nie przypomina liter wykaligrafowanych na kartkach umocowanych 

do bagażu Daisy.

Oderwał   metkę   od   walizeczki   znajdującej   się   wciąż   w   kuchni   i   udał   się   na 

poszukiwanie   pani   Fulgrove.   Zastał   ją   w   apartamencie   empirowym,   gdzie   zawzięcie 

pucowała stolik z marmurowym blatem i nóżkami ozdobionymi sfinksami - posługując się 

przy tym miękką szmatką i jakimiś tajemniczymi specyfikami.

background image

- To miejsce zostało straszliwie zapuszczone - stwierdziła - co wcale mnie nie dziwi, 

bo przez ostatnie pięć lat starsza pani nie miała nikogo godnego zaufania do pomocy, ale 

robię, co mogę, żeby wszystko doprowadzić do porządku. To wcale nie takie łatwe, kiedy 

ktoś ma moje lata i na dobitkę wybity bark, czego nie życzyłabym najgorszemu wrogowi.

Qwilleran wyraził swoje uznanie dla jej pracowitości, zasad i poświęcenia, a następnie 

pokazał kartkę.

- Czy to coś pani mówi?

- Ja myślę, przecież to moje pismo. Teraz nikt już nie pisze porządnie, ale u zakonnic 

nauczyłam się, jak trzeba pisać, żeby każdy mógł odczytać. Kiedy starsza pani poleciła mi 

zanieść rzeczy tej dziewczyny na strych, podpisałam je, żeby nie było jakiejś pomyłki.

- Dlaczego starsza pani zachowała ubrania Daisy, pani Fulgrove? Czy spodziewała się, 

że dziewczyna wróci?

- Bóg raczy wiedzieć, czemu tak zrobiła. Nie lubiła niczego wyrzucać, a kiedy kazała 

mi spakować to wszystko na strych, zrobiłam, co mi kazano, i tyle. Nie moja rzecz, więc o nic 

ją nie pytałam.

Qwilleran wywnioskował z tej wymiany zdań, że niczego więcej się nie dowie, toteż 

pozostawił panią Fulgrove jej środkowi do czyszczenia marmuru, specyfikom do polerowania 

mosiądzu i angielskiemu woskowi. Zszedł na dół, żeby zająć się odpisywaniem na listy. Po 

południu   do   hallu   znów   wpadła   lawina   kopert,   którymi   z   radością   zajęli   się   oboje 

samozwańczy listonosze. Koko dostarczył mu reklamówkę nowej restauracji specjalizującej 

się w owocach morza oraz list od teściowej Rogera.

Drogi Qwillu,

jak się odnajdujesz w nowym życiu? Nie zapominaj, że od Mooseville dzieli Cię tylko 

trzydzieści mil. Zajrzyj do nas którego popołudnia. Nazbierałam jagód, będzie ciasto!

Mildred Hanstable

Kiedy Qwilleran spędzał wakacje nad jeziorem,  Mildred mieszkała  w sąsiedztwie. 

Była osobą wielkiego serca i przyjazną ludziom. Chwycił za słuchawkę i od razu przyjął 

zaproszenie - nie tylko z powodu ciasta, lecz także dlatego, że swego czasu była nauczycielką 

Daisy.

Po południu następnego dnia, gdy jechał w stronę jeziora, widział, jak zmienia się 

krajobraz oraz nastrój; nie tylko roślinność była coraz bujniejsza, a powietrze coraz świeższe, 

background image

ale   też   stopniowo   ogarniała   go   atmosfera   wypoczynku   i   dobrego   samopoczucia.   Na   tym 

właśnie polegał czar tych okolic, wabiący turystów do Mooseville.

Z domku letniego pani Hanstable rozciągał się widok na jezioro. Gospodyni podała 

podwieczorek przy stoliku ocienionym parasolem.

- Mildred, twoje ciasto jagodowe to arcydzieło - zachwycał się Qwilleran. - Nie za 

dużo galaretki, nie za suche, nie za wilgotne...!

Zaśmiała się, zadowolona.

- Nie zapominaj, że uczę nie tylko rysunku, gospodarstwa domowego także. W takiej 

szkole   jak   nasza   nauczyciel   musi   umieć   niejedno,   zdarzyło   mi   się   już   pełnić   obowiązki 

trenerki   dziewczęcej   drużyny   siatkarskiej   i   reżysera   sztuki   teatralnej   wystawianej   przez 

starszych uczniów.

- A pamiętasz niejaką Daisy Muli?

- No pewnie! Wiązałam z nią wielkie nadzieje. Dlaczego pytasz?

- Jakiś' czas temu pracowała u Klingenschoenów i natrafiłem na jej prace.

- Daisy miała talent. Właśnie dlatego tak było mi przykro, że nie chciała go rozwijać. 

Takie uzdolnienia nieczęsto pojawiają się w Moose County. Dzieciaki interesują się sportem, 

potem   zakładają   rodzinę   i   nie   robią   nic   oprócz   oglądania   telewizji.   Daisy  nie   ukończyła 

szkoły, a po jakimś czasie wyjechała z miasta.

- Wiesz dokąd?

- Nie mam pojęcia. Nigdy się nie odezwała. O ile wiem, nie utrzymuje kontaktu nawet 

ze swoją matką, chociaż z drugiej strony temu akurat trudno się dziwić. A jakie jej prace 

znalazłeś?

Qwilleran opisał graffiti.

- Chętnie bym to obejrzała - oświadczyła Mildred. - Prawdę mówiąc, z przyjemnością 

zwiedziłabym cały dom, o ile nie masz nic przeciwko temu. Roger twierdzi, że to prawdziwe 

muzeum.

- Nie ma żadnych przeszkód... Czy to znaczy, że Daisy nie miała dobrych stosunków z 

matką?

- Pani Muli ma problem z alkoholem, a dla młodej dziewczyny matka alkoholiczka, w 

dodatku   samotna,   to   bardzo   duże   obciążenie   psychiczne.   Proszę,   poczęstuj   się   jeszcze 

ciastem.

Odmówił trzeciej dokładki, pamiętał bowiem, że pani Cobb na kolację zaplanowała 

potrawkę jagnięcą z kluskami, a deser miał uświetnić jej przesławny tort kokosowy.

Wyciągnął z kieszeni kartkę pocztową.

background image

- Znalazłem to w domu, data jest niemal dokładnie sprzed pięciu lat. Daisy wysłała tę 

kartkę w drodze na Florydę.

Mildred rzuciła okiem na zaadresowaną stronę kartki i lekko zmarszczyła brwi. Potem 

odwróciła ją i przeczytała dwukrotnie wiadomość. Potrząsnęła głową.

- Nie, to z całą pewnością nie jest pismo Daisy.

background image

Rozdział siódmy

Qwilleran siedział na leżaku, spoglądając na jezioro z tarasu domu pani Hanstable. Po 

błękitnym niebie snuły się chmurki, fale chlupotały, rozbijając się o brzeg, jednak myślami 

był   całkiem   gdzie   indziej.   Po   co   ktoś   miałby   sfałszować   wiadomość   od   Daisy   do   jej 

pracodawczyni? Miał na ten temat jedną czy dwie teorie, ale brakowało mu danych.

- Skąd wiesz - spytał Mildred - że to nie Daisy napisała tę kartkę?

- To nie jest jej pismo i z pewnością nie jej ortografia - stwierdziła z przekonaniem 

pani Hanstable. - Z pewnością nie napisałaby „piszę" przez „ę" ani „bez" przez „z". Nie 

mówiąc już o interpunkcji. Rysować umiała, ale jej ortografia była beznadziejna.

- Znałaś ją dobrze?

-   Pozwól,   że   ci   coś   powiem.   Dla   nauczyciela,   prawdziwego   nauczyciela, 

najpiękniejsze w jego pracy jest to, że zdarza się czasem odkryć surowy, nieokrzesany talent, 

który można potem hołubić i przyglądać się jego rozwojowi. Włożyłam sporo pracy w naukę 

Daisy i starałam się poszerzyć  jej horyzonty.  Wiedziałam,  że może zdobyć  stypendium  i 

zostać   zawodową   artystką.   To   byłby   spory   awans   dla   kogoś,   kto   nosi   nazwisko   Muli. 

Wymyśliła   sobie   własny   sposób   pisania   -   niełatwo   to   było   przeczytać,   ale   był   bardzo 

dekoracyjny - i stąd wiem, że na pewno to nie ona napisała tę kartkę.

- Kto w takim razie mógł to zrobić?

- Nie mam bladego pojęcia. Czemu ktoś, u licha, miałby...

Qwilleran przerwał jej serią pytań:

- Czy miała jakiś powód, żeby ludzie w Pickax sądzili, że udaje się na Florydę, gdy 

tymczasem pojechała całkiem gdzie indziej? Czy kogoś się tu bała? Czy lękała się, że ktoś 

ruszy za nią w pościg i sprowadzi ją z powrotem? Czy może coś ukradła i była poszukiwana 

przez policję? Mogła wyruszyć na zachód, ale poprosiła kogoś innego, żeby wysłał tę kartkę z 

Maryland.   Czy   była   na   tyle   sprytna,   żeby   coś   takiego   zaaranżować?   Czy   mogła   mieć 

wspólnika?

Mildred była zatroskana i zdumiona.

- Owszem, ukradła dość cenny przedmiot z pracowni dekoratorskiej, ale Amanda nie 

zgłosiła   tego   na   policję.   Nie   potrafię   sobie   wyobrazić,   żeby   Daisy   mogła   wplątać   się   w 

poważne przestępstwo.

- W jakim towarzystwie się obracała?

background image

- Muszę przyznać, że w nie najlepszym. Kiedy rzuciła szkołę, zaczęła... no, szlajać się.

- Matka znała tych jej przyjaciół?

- Przypuszczam, że jej matka ani ich nie znała, ani jej to nie obchodziło.

- Chciałbym porozmawiać z tą kobietą.

- To może nie być łatwe. Mullowie odnoszą się nieufnie do obcych, a przy tym Della 

nieczęsto jest trzeźwa. Spróbuję z nią pogadać, kiedy pojadę do Dimsdale, żeby skontaktować 

się z rzemieślnikami, którzy dla mnie pracują. Della nieźle szydełkuje i robi na drutach, więc 

mogłaby robić różne rzeczy, które sprzedałyby się w sklepie Sharon, ale nie jest w stanie 

wziąć się w garść.

- Możesz jej powiedzieć, że znalazłem rzeczy córki - zaproponował Qwilleran - w tym 

dość   cenną   złotą   bransoletę.   Nie   zapomnij   powiedzieć,   że   to   wartościowy   przedmiot   - 

zobaczymy, jakie to zrobi na niej wrażenie. Mógłbym zawieźć jej rzeczy Daisy.

- Naprawdę miała jakąś złotą biżuterię? - zdziwiła się Mil dred.

- Tak, w walizce, która była na strychu. Pytanie brzmi, dlaczego nie zabrała jej ze 

sobą? Znikła w lipcu, zostawiając nie tylko ciepłe ubrania, ale i odzież letnią. Łącznie ze 

szczoteczką do zębów. I... czy wiesz, że spodziewała się dziecka?

- Cóż, nie jestem zaskoczona - rzekła Mildred ze smutkiem w głosie. - W domu nie 

zaznała ani krzty miłości. Skąd wiadomo, że była w ciąży?

-   Kupowała   ubranka   dziecięce   u   Lanspeaków.   Zresztą   może   je   kupiła,   a   może 

podwędziła. W pierwszej chwili pomyślałem, że uciekła z miasta, żeby przerwać ciążę.

-   Może   tak   właśnie   zrobiła.   Taki   zabieg   może   doprowadzić   niejedną   kobietę   do 

rozstroju nerwowego, a Daisy nie była szczególnie zrównoważona.

- Prawdę mówiąc, Mildred - stwierdził Qwilleran - ta cała sprawa bardzo mi się nie 

podoba. Na razie jednak nic więcej nie mogę stwierdzić. Na razie.

Wracając   do   Pickax,   skręcił   w   boczną   drogę,   żeby   przyjrzeć   się   mieszkańcom 

Dimsdale. Zgodnie ze słowami Rogera gruntowa droga prowadziła przez las, a pośród drzew 

można było dostrzec domostwa o płaskich dachach i stare przyczepy kempingowe. Stojące 

opodal nich małe budki wskazywały, że nikt tu nie słyszał o kanalizacji. Wszędzie było pełno 

śmieci:   sprężyny   starego   łóżka,   lodówka   bez   drzwi,   fragmenty   maszyn   rolniczych, 

przerdzewiałe   samochody   bez   kół.  Jedynymi   samochodami,   które   sprawiały   wrażenie,   że 

jeszcze w miarę nadają się do użytku, były mocno zdezelowane półciężarówki. Tu i ówdzie 

na polance walczył o przetrwanie przywiędły ogródek warzywny. Na sznurach suszyło się 

poszarzałe pranie. Stadka małych dzieci bawiły się w śmieciach, wrzeszczały, przewracały się 

i goniły kury.

background image

Porównanie tej sceny z jego własną wystawną rezydencją było bardzo niemiłe dla 

Qwillerana.   Skrzywił   się   i   w   myślach   wpisał   mieszkańców   Dimsdale   na   listę   zadań 

czekających Fundację K: trzeba będzie zapewnić im znośne warunki bytowania, możliwość 

nauki zawodu i uzyskania sensownej pracy.

Gdy zajeżdżał pod siedzibę Klingenschoenów, ku swemu zaskoczeniu ujrzał motocykl 

zaparkowany   przy   kuchennym   wejściu.   Na   podjeździe   służbowym   zazwyczaj   stała   tylko 

półciężarówka,   czasem   dwie.   Zielony   kombinezon   bezustannie   kosił   trawę,   okopywał 

grządki,   podlewał,   spryskiwał   i   strzygł   żywopłoty;   załoga   wynajęta   przez   Amandę 

przybywała i odjeżdżała w jakichś tajemniczych misjach. Tego popołudnia pojawił się jeszcze 

czarny motocykl - wydłużony z przodu, szeroki z tyłu, lśniący od chromu.

W hallu usłyszał głosy:

- I co tam widzisz, Iris, moja wróżko? Wal śmiało, nie musisz mnie oszczędzać.

- To bardzo dobra dłoń, łatwo odczytać z niej przyszłość. Widzę bardzo długą linię 

życia i - o ho ho! - mnóstwo dziewczyn.

- Baa-a-a-a!

Tego śmiechu nie można było pomylić z żadnym innym, motocykla zresztą też.

W kuchni ujrzał sielską scenkę: Birch Trevelyan w gumiakach i bejsbolówce siedział 

rozwalony   na   kuchennym   krześle,   jego   muskularny   tors   opinał   T-shirt;   skórzana   kurtka 

wisiała na klamce. Pani Cobb, najwyraźniej pod urokiem takiego stuprocentowego macho, 

trzymała   go za  rękę  i  dotykała   dłoni  palcem.   Koko  przyglądał   się temu   wszystkiemu   ze 

szczytu  lodówki i wyglądał na mocno zaniepokojonego. Yum Yum siedziała pod stołem, 

obwąchując buty mężczyzny. Na stole można było podziwiać resztki trójwarstwowego tortu 

kokosowego z kremem, który pani Cobb upiekła na kolację dla Qwillerana.

Zerwała się na równe nogi, spiekła raka i okropnie się zawstydziła.

- O, już pan jest, panie Qwilleran. To jest Birch. Zajmie się naprawami w tym domu.

- Witam - rzucił Birch w barowym stylu, głośno i na luzie. - Siadaj pan. Częstuj się 

pan tortem. Baa-a-a!

W jego oczach - jedno było ciemnobrązowe, drugie piwne - można było dostrzec jakiś 

złowrogi błysk, ale równoważył go rozbrajający uśmiech, w którym pokazywały się wielkie 

kwadratowe zęby.

Qwilleran przysiadł na krześle podsuniętym mu przez Bircha.

- Niezłą bestią pan tu przyjechał.

- Taaa, to jest sprzęt dla prawdziwych facetów. Powinieneś pan sobie taki sprawić. 

Można wyciągnąć ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów na szosie do lotniska, o ile ruch 

background image

nie jest za duży. Tam jest dziesięć mil prostej drogi. Na Ittibittiwassee Road tylko cztery mile, 

jak podkręcić obroty do dziesięciu  tysiaków, to ledwo człowiek się rozpędzi, już jest po 

wszystkim.

Qwilleran taktownie zmienił temat, by poruszyć najpilniejszą kwestię.

- Coś jest nie tak z drzwiami w tym domu. Większości nie da się porządnie zamknąć. 

Nawet kot otwiera je bez trudu.

- Małe toto, ale sporo ma siły - stwierdził Birch z przekonaniem.

- Mamy tu mnóstwo drzwi, które się nie domykają. Da się coś z tym zrobić?

Ekspert zatknął kciuki za pas, przechylił się do tyłu na krześle i pokiwał głową.

- Dom jest stary, więc osiada. Framugi się paczą i drzwi przestają pasować. Mogę je 

ponaprawiać, ale to będzie sporo kosztować.

Jak na kogoś, kto nie lubi pracować, wydawał się całkiem chętny do roboty. Nowy 

zamek   w   drzwiach   kuchennych?   Żaden   problem.   Naprawić   wszystkie   drzwi   do   pokoi? 

Drobiazg!

Obiecał, że zacznie następnego dnia rano, i to wcześnie. Qwilleran przypuszczał, że 

pani Cobb przekupiła go obietnicą, w której niepoślednią rolę odgrywały naleśniki z jagodami 

i kiełbaski.

Gdy Birch odjechał, rycząc silnikiem swojego motocykla, gospodyni stwierdziła:

- Co za maszyna!

Qwilleran mruknął coś pod nosem.

- Jak on przywiezie na tym narzędzia?

-  Och,  powiedział  mi,   że  ma   kilka   półciężarówek  i   terenówkę,  a   do  tego  jeszcze 

takiego   wielkiego   campera.   Lubi   wszystko,   co   jeździ.   Chce   mnie   zabrać   na   przejażdżkę 

motocyklem. Co pan o tym sądzi?

Qwilleran prychnął głośno przez wąsy.

- Niech pani się za bardzo nie zachwyca tym facetem. Na moje oko to niezły cwaniak.

- Wydaje się bardzo miły. Kiedy powiedziałam mu, że dym szkodzi antykom, od razu 

bez słowa zgasił cygaro. A mój tort kokosowy bardzo mu smakował!

- To widać. Prawie nic nie zostawił.

- Spodobał się nawet małej Yum Yum. Widział pan, jak obwąchiwała jego buty?

- Pewnie pachniały stajnią albo szukała sznurowadła, które dałoby się rozwiązać. To 

jeszcze niekoniecznie oznacza sympatię z jej strony... a tak nawiasem mówiąc, czy zauważyła 

pani, że Koko często przesiaduje na schodach?

Skinęła głową.

background image

- Poza lodówką to jego ulubione miejsce.

- Dziwne, że zawsze siada na trzecim stopniu. Nie mogę pojąć, dlaczego.

Gospodyni popatrzyła niepewnie na Qwillerana.

- Ja też zauważyłam coś dziwnego, ale boję się, że będzie pan się ze mnie śmiał.

- Ależ skąd, pani Cobb, zawsze traktuję poważnie wszystko, co mi pani mówi.

- No cóż, może pan pamięta, że kiedy tu przyjechałam, wspomniałam coś o duchach. 

Właściwie tylko żartowałam, ale teraz naprawdę zaczyna mi się wydawać, że ten dom jest 

nawiedzony. Nie żebym się bała, ale sam pan rozumie.

- Dlaczego pani tak uważa?

- Czasem gdy nocą wchodzę do kuchni, kątem oka widzę jakiś biały kształt, który 

znika, kiedy patrzę w tamtą stronę.

- Pani Cobb, ja ciągle widzę białe kształty. Jeden ma na imię Koko, a drugi Yum Yum.

- A druga sprawa jest taka, że przedmioty same wędrują po kuchni. Dwa razy kosz na 

śmieci stał na samym środku. A zeszłej nocy ta stara walizka znalazła się pod drzwiami. Czy 

wic pan coś o ludziach, którzy dawniej tu mieszkali, panie Qwilleran? Czy miały tu miejsce 

jakieś tajemnicze zbrodnie? Nawet nie wiem, czy pan tak naprawdę wierzy w duchy.

- W tej chwili gotów jestem uwierzyć we wszystko.

- To niebezpieczne. Omal nie przewróciłam się przez tę walizkę. Co ona tu robi? 

Zdaje się, że są w niej jakieś stare ubrania.

- Wsadzę ją do schowka na miotły,  żeby pani  nie przeszkadzała.  I musi  mi  pani 

obiecać, że będzie pani zapalać światło, wchodząc tu po zmroku.

- Chyba po prostu mam nawyk oszczędzania elektryczności.

- W takim razie proszę o nim zapomnieć. Część spuścizny Klingenschoenów stanowią 

większościowe   udziały   w   przedsiębiorstwie   energetycznym.   Prosiłbym   też,   żeby  pani   nie 

chodziła po domu bez okularów, pani Cobb. A właśnie, jak tam pani problemy z oczami?

Podniosła dłoń ze skrzyżowanymi palcami.

- Jako tako, ale na wszelki wypadek dwa razy do roku odwiedzam okulistę.

- Poza tym wszystko w porządku?

- Tak, ale chciałabym o coś zapytać. Zaniosłam ciasteczka malarzowi, który pracuje w 

garażu - to bardzo miły młody człowiek - a on pokazał mi te wielkie stokrotki na ścianach. 

Kto je namalował?

-   Dziwnym   zbiegiem   okoliczności   pewna   dziewczyna   imieniem   Daisy.   Kiedyś   tu 

pracowała. Mam nadzieję, że nie zamierza pani pomalować całej kuchni w irysy, pani Iris 

Cobb...

background image

- Och, panie Qwilleran - zaśmiała się.

- Zaczęła już pani sporządzać katalog zbiorów?

- Tak, i muszę przyznać, że to niezwykle ekscytujące. W suterenie natknęłam się na 

skład   sreber,   w   którym   znalazłam   kilka   ośmioramiennych   kandelabrów   wysokości   około 

metra. W pokoju kredensowym jest zastawa na dwadzieścia cztery osoby, a w bieliźniarce 

obrusy, wprost nie do wiary: adamaszkowe i lniane z haftem madera! Powinien pan wydać 

wielkie przyjęcie, panie Qwilłeran. Bardzo chętnie zajmę się przygotowywaniem potraw dla 

gości.

- Dobry pomysł - stwierdził - ale niech pani się nie przepracowuje. Proszę zachować 

trochę czasu dla siebie. Może miałaby pani ochotę wstąpić do Towarzystwa Historycznego, a 

kiedy będzie już pani miała ochotę zająć się wycenami, umieścimy ogłoszenie w „Picayune", 

może nawet damy reklamę w PKX FM.

- Och, to byłoby cudownie!

- Mogłaby też pani wziąć udział w posiedzeniu rady miejskiej. Zamierzam się tam 

wybrać, a prawniczka wspomniała, że może pani także miałaby ochotę.

- Jakie to miłe z jej strony! Tak, bardzo chętnie pójdę! - zawołała pani Cobb, jej oczy 

błyszczały. - W mieście mieliśmy tyle kłopotów z biurokratami, ciekawa jestem, jak to działa 

w małym miasteczku.

- W porządku, czyli jesteśmy umówieni. Teraz wezmę rower i przejadę się trochę 

przed kolacją.

- Panie Qwilleran - rzekła gospodyni z wahaniem w głosie - to nie moja sprawa, ale 

chciałabym coś powiedzieć, jeśli się pan nie obrazi.

- Proszę bardzo, prosto z mostu!

- Wolałabym,  żeby pan sobie sprawił nowy rower. Ten stary to straszny gruchot, 

niebezpiecznie na nim jeździć.

- Nic mi nie grozi, pani Cobb. Wyczyściłem go, naoliwiłem i kupiłem nowe opony. 

Trochę skrzypi, ale na moje potrzeby zupełnie wystarczy.

- Ale tu jest tyle ciężarówek i tak szybko jeżdżą. W jednej chwili mogą zrobić z pana 

miazgę.

- Jeżdżę głównie wiejskimi drogami, gdzie ruch jest niewielki. Proszę się nie martwić.

Gospodyni zrobiła dziwną minę.

- Ale to nie wypada, żeby człowiek o pańskiej pozycji jeździł na takim - takim złomie, 

wybaczy pan wyrażenie.

background image

- To ja panią proszę o wybaczenie, pani Cobb, ale zaczyna pani przemawiać w stylu 

Penelope Goodwinter. Te ośmioramienne kandelabry uderzyły pani do głowy.

Uśmiechnęła się z zażenowaniem.

- Pod moją nieobecność - mówił dalej - może zadzwonić panna Goodwinter, żeby 

powiedzieć, kiedy zabierze nas na zebranie rady. Może też telefonować pani Hanstable. Chce 

zwiedzić dom. Proszę jej powiedzieć, że zapraszam ją choćby jutro, o dowolnej porze. Chyba 

zacznę pobierać opłaty za wstęp, jakieś dwadzieścia dolarów od osoby.

- Och, panie Qwilleran, pana to się zawsze żarty trzymają.

By   znaleźć   się   na   wiejskiej   drodze,   musiał   najpierw   przeciąć   cztery   ruchliwe 

przecznice,   w   dzielnicy   willowej   pięć   następnych   ulic,   a   wreszcie   przejechać   przez 

przedmieścia,   gęste   od   standardowych   domów   wiejskich,   gdzie   roiło   się   od   dzieci, 

plastikowych   rowerków   na   trzech   kołach,   psów,   a   w   powietrzu   unosił   się   zapach   grilla. 

Dopiero potem mógł rozkoszować się kojącą samotnością otwartej przestrzeni, jadąc wśród 

pastwisk,   pozostałości   dawnych   kopalń,   czasem   przez   las,   niekiedy   tylko   mijając   jakieś 

gospodarstwo wiejskie strzeżone przez goniącego za rowerami psa.

Gdy tak jechał czteromilowym prostym odcinkiem Ittibittiwassee Road, rozmyślał o 

wielu   rzeczach:   o   potrawce   jagnięcej   z   kluskami   na   kolację...   o   tym,   że   wkrótce   wróci 

Melinda... o wygodnej sofie, którą zamówił... o tym, że zapewne wkrótce odwiedzi go Arch 

Riker...   o   tym,   że   w   tylnym   kole   coś   zgrzyta...   o   przyjęciu   i   metrowej   wysokości 

kandelabrach...   biedna   pani   Cobb,   źle   znosi   wdowieństwo...   teraz   zazgrzytał   łańcuch... 

„Daisy, Daisy"... komisarz policji o dobrym, szkockim nazwisku... tort kokosowy z kremem.

- To dopiero bezczelny facet - odezwał się na głos; samotna krowa pasąca się na 

poboczu odwróciła głowę i obdarzyła go dobrotliwym spojrzeniem.

Bezczelność okazała się cechą szczególną Bircha Trevelyana. Pojawił się następnego 

ranka   w   ciężarówce   pełnej   narzędzi,   z   apetytem   na   śniadanie   oraz   przenośnym 

radiomagnetofonem. Qwilleran był jeszcze na pół uśpiony, kiedy przeraźliwy jazgot sprawił, 

że zerwał się na równe nogi. Wkrótce do dźwięków muzyki dołączyły nie mniej przeraźliwe 

kocie wrzaski.

Narzucił na siebie swój stary szlafrok i zbiegł po schodach. Zadowolony z siebie Birch 

przystąpił już do naprawy drzwi kuchennych. Yum Yum wyła niczym syrena na ratuszu, a 

Koko   demonstrował   cały   zakres   siedmiu   oktaw,   wyraźnie   usiłując   zagłuszyć   pulsującą 

muzykę  dochodzącą z maszyny wyposażonej w dwa głośniki i migającej światełkami  jak 

jakaś gra wideo.

- Niech pan to przyciszy! - krzyknął Qwilleran. - One nie mogą tego znieść!

background image

- Rzuć im pan rybie łebki, to się przymkną! - odkrzyknął Birch. - Baa-a-a-a!

Qwilleran usiłował zorientować się, w jaki sposób można stłumić dźwięk płynący z 

tego straszliwego urządzenia.

- Prawdę mówiąc, ja też tego nie mogę znieść.

Pani Cobb skinęła na niego przyzywająco z pralni.

- Niech pan będzie dla niego wyrozumiały - szepnęła. - Jest drażliwy,  a przecież 

chcemy, żeby skończył tę pracę.

Przez kilka kolejnych dni Birch kręcił się po domu, modyfikując natężenie dźwięków 

muzyki w zależności od tego, ile jedzenia, komplementów i piwa zapewniała mu pani Cobb. 

Odgłosy wiertarki i innych urządzeń drażniły koty, ale Qwilleran uznał, że najlepiej będzie 

zaakceptować ogłuszający hałas jako oznakę postępów czynionych w pracy.

Tego   dnia,   gdy   Mildred   Hanstable   pojawiła   się,   by   obejrzeć   dom,   zwiedzanie 

rozpoczęli   od   garażu,   gdzie   niespieszny   malarz   pokrywał   ściany   przyszłej   pracowni 

Qwillerana kolorem beżowym w odcieniu moja ve. Udało im się przecisnąć między wiadrami 

i drabinami po folii chroniącej podłogę przed kapiącą farbą do dawnego mieszkania Daisy.

Na widok malunków nauczycielka oniemiała z zachwytu.

- Niesamowite! Prawdziwy majstersztyk! Kaplica Sykstyńska tej dziewczyny! - miała 

łzy w oczach. - Biedactwo! Nie wiem, czy kiedyś jeszcze ją zobaczę.

Qwilleran niepewnie przygładził wąsy.

- Szczerze mówiąc, coraz bardziej wątpię, czy Daisy jeszcze żyje.

- Co masz na myśli, Qwill?

- Przecież nie wiemy, czy tak naprawdę wyjechała z miasta, prawda?

- Podejrzewasz coś... strasznego?

- Nie wiem. To tylko przeczucie, ale bardzo silne.

Przecież nie mógł jej powiedzieć o sygnałach nadawanych przez wąsy i melodyjce, 

która wciąż prześladowała go w myślach.

- Chodźmy do domu. Ciekaw jestem, co ci powiedziała matka Daisy.

Odwrócili się i ujrzeli stojącego w drzwiach Steve'a, który w ręce trzymał wałek i 

kręcił głową z podziwem.

- Szkoda by to było zamalować. Sama to wszystko zrobiła? Szalona dziewczyna!

- Niczym się nie przejmuj, tylko wracaj do roboty, szybki Billu - Qwilleran trzepnął 

go przyjaźnie po ramieniu. - Bez zacieków, równiutko, bez purchli.

Oprowadził Mildred po rezydencji; nabrał już w tym wprawy, niczym profesjonalny 

przewodnik.

background image

- Obok kominka widzisz kabinet ozdobiony florencką mozaiką pietra dura, z końca 

siedemnastego wieku. To biurko z czasów regencji jest wykonane ze złotokapu - nauki pani 

Cobb nie poszły w las.

- Ile tu pięknych  rzeczy!  Co za przepych! - zachwycała się Mildred. - Kto by się 

spodziewał czegoś takiego w Moose County.

-   Mało   kto   wiedział,   co   kryje   w   sobie   ten   dom   -   zauważył   Qwilleran.   - 

Klingenschoenowie nigdy nie przyjmowali gości, chociaż nie brakło im zastawy stołowej, ani 

porcelany, ani sreber... napijesz się czegoś?

- Masz jakiś sok owocowy?

Poczęstował   ją   ulubionym   napojem   winogronowym   Koko   z   jego   prywatnych 

zapasów,   po   czym   zasiedli   w   oranżerii,   gdzie   Mildred   obejrzała   marmurowe   posągi. 

Szczęśliwie panowała względna cisza, którą tylko od czasu do czasu przerywało donośne 

„baa-a-a!" Birch wyłączył radio i razem z panią Cobb pił piwo w kuchni. Albo gospodyni się 

w nim zadurzyła, albo był to z jej strony przejaw makiawelicznej przebiegłości. Qwilleran 

musiał przyznać, że praca postępowała, a Birch wykonywał ją bardzo porządnie.

- A teraz - zwrócił się do Mildred - opowiedz mi o pani Muli.

-   Była   w   miarę   trzeźwa   i   dało   się   z   nią   porozmawiać.   Przekazałam   jej   twoją 

wiadomość, a kiedy wspomniałam o złotej biżuterii, wyraźnie się ożywiła.

- Miała jakieś wiadomości od córki?

- Nie, ale dowiedziałam się czegoś ciekawego. Ona również wkrótce po wyjeździe 

Daisy otrzymała kartkę pocztową. Coś w stylu „jadę na Florydę, nigdy nie wrócę, zapomnij o 

mnie, i tak mnie nigdy nie kochałaś". Della po dziś dzień nie może jej tego wybaczyć.

- Widziałaś tę kartkę?

- Nie zachowała  jej. No i oczywiście  nie pamięta  stempla  pocztowego, ani jakim 

pismem była napisana, ani daty. Wie tyle, że było to pięć lat temu, a i przedtem, i potem przez 

większość czasu była wstawiona.

-   Ja   poszedłem   na   policję   -   powiedział   Qwilleran   -   i   poznałem   tam   komisarza 

Brodiego. Sympatyczny facet, bardzo życzliwie nastawiony. Daisy nie jest notowana. Nie 

było na nią skarg, nie była aresztowana. Sprawdził datę jej wyjazdu - czy też rzekomego 

wyjazdu - ale nikt nie zgłosił jej zaginięcia.

- Cieszę się, że ma czyste konto - stwierdziła Mildred. - To nie była zła dziewczyna, 

po prostu miała niezbyt udany start. Przychodziła do szkoły obdarta, w łachmanach. Dawałam 

jej   stare   ubrania   Sharon.   Wczoraj   zajrzałam   do   roczników   klasowych.   Nie   było   tam   jej 

zdjęcia. Przypuszczam, że po prostu nie miała pieniędzy,  żeby iść do fotografa. Jest tam 

background image

komentarz o każdym z uczniów wpisany przez kolegów. Przy nazwisku Daisy znalazło się 

„wyjdzie bogato za mąż". Nie wiem, czy to znaczy, że dobrze jej życzyli, czy też był to 

okrutny żart z ich strony.

- Chyba odwiedzę Delię Muli jutro, póki jeszcze pamięta i jest w dobrym nastroju.

- Świetnie. Mieszka w starej przyczepie z wielką stokrotką namalowaną na drzwiach.

- Przepraszam cię na chwilę. Chciałbym ci coś pokazać - poszedł do schowka i wrócił 

z torbą od Lanspeaków, w której były dziecięce ubranka.

Mildred przyjrzała im się dokładnie.

- To nie są rzeczy z domu towarowego. Są ręcznie robione. Chyba rozpoznaję rękę 

Delii.

- W takim razie musiała wiedzieć, że Daisy zaszła w ciążę. To nas może do czegoś 

doprowadzić. Jutro będę wiedział więcej.

Podsłuchana następnego ranka rozmowa nasunęła Qwilleranowi pewien pomysł. Birch 

znów stawił się do pracy, pożywiał się z panią Cobb w kuchni i opowiadał jej o kulinarnych 

rozkoszach baru „Pod Psem": peklowana wołowina z kapustą w każdy wtorek, długie na 

trzydzieści centymetrów hot-dogi z chili co środę. Qwilleran postanowił, że zabierze Delię 

Muli na lunch. Z doświadczenia wiedział, że kobiety lubią, gdy się je dokądś prowadzi, a 

następnie karmi. Stają się wówczas życzliwe i rozmowne. Dla Delii taki bar jak „Pod Psem" 

będzie czymś w rodzaju haute cuisine.

Wsadził złotą bransoletkę do kieszeni zapinanej na guzik, wrzucił walizkę Daisy oraz 

karton z jej ubraniami do bagażnika i wyruszył w stronę Dimsdale, gdy zbliżało się południe. 

W połowie drogi włączył radio, by wysłuchać wiadomości PKX FM:

„...najwyższa jakość i oszczędności w domu towarowym Lanspeaków. A teraz ostatnie 

wiadomości... Burmistrz Pickax zapewnił tutejszą społeczność handlową, że dzielnica biznesu 

w   centrum   otrzyma   nowy   parking   municypalny,   nim   spadnie   śnieg.   Podczas   mowy 

wygłoszonej   w   izbie   handlowej   burmistrz   Blythe   powiadomił,   że   w   centrum   zostanie 

wybudowany nowy parking miejski jeszcze przed pierwszymi opadami śniegu.

Jedna z restauracji w Pickax zostanie rozbudowana, dzięki czemu zyska o pięćdziesiąt 

procent więcej miejsc i utworzy nowe miejsca pracy. Otto Geb, właściciel Otto's Tasty Eats, 

powiadomił PKX FM, że dzięki zwiększeniu powierzchni lokalu będzie w stanie obsługiwać 

o połowę więcej klientów, a przy tym zatrudni siedmiu dodatkowych pracowników.

Dziś rano w Dimsdale znaleziono zwłoki kobiety; znajdowały się w zamieszkiwanej 

przez nią przyczepie, a przyczyną zgonu było nadużycie szkodliwych substancji. Ciało Delii 

Muli,   lat   czterdzieści   cztery,   zostało   znalezione   przez   sąsiada,   który   odwiedził   ją,   by 

background image

pożyczyć   papierosa.   Biuro   koronera   podało   jako   przyczynę   śmierci   nadmierne   spożycie 

alkoholu   oraz   pigułek   nasennych.   Zdaniem   doktora   Barry’ego   Wimmsa   zgon   nastąpił   z 

powodu zatrucia alkoholem i tabletkami nasennymi.

A   teraz   kilka   słów   do   naszych   miłych   słuchaczy   wygłosi   przedstawiciel   domu 

towarowego Lanspeaków...

background image

Rozdział ósmy

- Kiedy doczekam się sławetnego makaronu z topionym serem? - to pytanie Qwilleran 

zadał pani Cobb, gdy oboje czekali na Penelope Goodwinter, która miała zabrać ich ze sobą 

na posiedzenie rady miejskiej.

- Kiedy tylko uda mi się dostać dobry ostry ser. Wie pan, to musi być dojrzały cheddar 

- wyjaśniła gospodyni. - Przy okazji, zapomniałam panu powiedzieć: dzwoniła jakaś kobieta i 

chce się z panem zobaczyć. Poprosiłam ją, żeby odezwała się jutro. Mówiła, że chodzi o 

Daisy.

- Powiedziała, jak się nazywa?

- Coś jak „Tiffany Trotter", ale nie jestem pewna. Chyba jest dość młoda.

Pani Cobb miała na sobie swój różowy spodnium, a Qwilleran na klubową koszulę 

narzucił letnią marynarkę z nie gniotącego się materiału. Kiedy prawniczka zajechała po nich 

jasnobrązowym bmw, ubrana była w wykrochmalony kostium z fioletoworóżowego lnu w 

wąskie prążki oraz bluzkę w tym samym kolorze, miała też odpowiednio dobrane korale. 

Tonem serdecznym, lecz stanowczym powiadomiła panią Cobb, że ma zająć tylne siedzenie.

- Wrócił  już  mój  brat  - poinformowała  Qwillerana  - i omawiamy  wspólnie  plany 

organizacyjne   dotyczące   Fundacji   Klingenschoenów.   Projekt   został   przyjęty   w   mieście   z 

powszechnym  uznaniem, nie spotkałam się tu jeszcze z taką jednomyślnością. Zazwyczaj 

natychmiast   wyłania   się   kilka   zwalczających   się   wzajemnie   frakcji,   nawet   jeśli   kwestia 

dotyczy tylko skrzynek na kwiaty przy Main Street.

Gmach   ratusza   miejskiego   najwyraźniej   powstał   pod   wpływem   inspiracji 

średniowieczną architekturą obronną, brakowało tam tylko mostu zwodzonego i fosy. Wraz z 

parkingiem, siedzibą straży pożarnej, komisariatem policji i garażem dla karetek pogotowia 

zajmował cały kwartał między czterema ulicami, a położony był oczywiście przy Main Street.

Radni   pod   przewodnictwem   burmistrza   Blythe'a   zasiadali   przy   długim   stole 

ustawionym na podwyższeniu pośrodku sali. Ku swemu zdziwieniu Qwilłeran ujrzał pośród 

nich   dwie   znajome   osoby:   Amandę   Goodwinter,   naburmuszoną   jak   zwykle,   oraz   pana 

Coopera,   jak   zawsze   z   zatroskanym   wyrazem   twarzy.   Dziesięć   rzędów   krzeseł 

przeznaczonych dla publiczności było już zajęte, pozostawały tylko trzy wolne miejsca w 

pierwszym   rzędzie.   Penelope   usiadła   na   środkowym;   najwyraźniej   chodziło   o   to,   żeby 

Qwiłleran nie siedział obok swojej gospodyni.

background image

Burmistrz zastukał młotkiem w stół i zawołał głośno:

- Powstań do przysięgi na wierność sztandarowi!

Rozległo się szuranie krzeseł, wszyscy wstali, ale niespodziewanie w głębi sali rozległ 

się okrzyk:

- Sprzeciw!

Pani   Cobb   krzyknęła   cicho   ze   zdumienia.   Przez   publiczność   przeszedł   pomruk 

niezadowolenia, wszyscy znów usiedli. Członkowie rady opadli na krzesła, a na ich twarzach 

malowało   się   zniecierpliwienie,   poirytowanie   i   zrezygnowanie.   Rozglądając   się,   by 

zidentyfikować   osobnika   zakłócającego   obrady,   Qwilleran   dostrzegł   wojowniczo 

wyglądającego mężczyznę w średnim wieku, ostrzyżonego na niemodnego jeżyka, tak że jego 

włosy przypominały szczotkę. Stał i czekał, aż zwróci się do niego przewodniczący obrad.

Burmistrz ze stoickim spokojem zapytał go:

- Jaka jest przyczyna pańskiego sprzeciwu, panie Hackpole?

- To nie jest oficjalny sztandar Stanów Zjednoczonych - odparł mężczyzna grzmiącym 

głosem. - Jest na nim czterdzieści osiem gwiazd; rząd federalny wycofał ten wzór już w 1959 

roku.

Przez publiczność przeszedł kolejny gniewny pomruk, odezwało się kilka okrzyków:

- Kto by tam liczył?

- Siadaj pan!

-   Spokój!   -   burmistrz   Blythe   stuknął   młotkiem.   -   Panie   Hackpole,   ślubowaliśmy 

wierność temu sztandarowi przez ponad ćwierć wieku i żaden z podatników zamieszkujących 

Pickax   nie   czuł   się   obrażony,   nie   było   też   sprzeciwów   ze   strony  rządu   federalnego,   jak 

również mieszkańców stanów Hawaje i Alaska.

-   Stanowi   to   pogwałcenie   ustanowionych   zasad   oddawania   czci   sztandarowi   - 

stwierdził pan Hackpole. - Prawo jest prawem i nie można go omijać.

Jakaś starsza pani spośród radnych zaoponowała słodkim głosem:

-   Wielu   z   nas   tu   obecnych   przechowuje   jeszcze   we   wdzięcznej   pamięci   fakt,   iż 

sztandar ten został darowany miastu Pickax przez zmarłą pannę Klingenschoen, byłoby więc 

oznaką braku szacunku, gdybyśmy usunęli go tak prędko po jej przedwczesnej śmierci.

- Tak jest! Dobrze mówi! - odezwały się głosy aprobaty z tłumu.

Ponury księgowy dodał:

-   To   kosztowny   sztandar.   Przy   obecnych   cenach   nie   możemy   pozwolić   sobie   na 

zastąpienie go sztandarem tej samej jakości.

Amanda Goodwinter, krzywiąc się niemiłosiernie, stwierdziła:

background image

-   Musiałby   zostać   wykonany   na   zamówienie.   Sztandar   ten   został   zrobiony   ze 

stuprocentowej czystej wełny i podszyty jedwabiem, co bardzo rzadkie. Każdy pas naszyty 

jest osobno, a gwiazdy na błękitnym polu zostały ręcznie wyhaftowane. Wiem dobrze, bo 

sztandar zamówiono za pośrednictwem mojej firmy.

-   Nie   zapominajcie   o   złotym   frędzlu   -   pisnął   jakiś   cienki   głos   z   końca   stołu.   - 

Nieczęsto widuje się sztandary ze złotym frędzlem - powiedział to staruszek tak drobny, że 

niemal nie było go widać zza stołu.

Radny tuszy tak pokaźnej, że zajmował dwa krzesła bez bocznych oparć ustawione 

obok siebie, zauważył:

- Coś mi się zdaje, że w tym sztandarze są dziurki. Chyba zrobiły je mole.

- Dziurki można zacerować - wtrąciła starsza pani głosem ociekającym słodyczą. - 

Sama bym to zrobiła, gdybym miała takie oczy jak dawniej.

- Nie ma  mowy o cerowaniu - zaprotestowała  Amanda  gniewnym  tonem.  - Tutaj 

trzeba profesjonalnej konserwacji. Jednak w tym celu musielibyśmy go wysłać na Niziny i 

sztandar nie wróciłby do nas przed upływem dwóch miesięcy.

- Może trzeba go czymś opryskać - zaproponował piskliwy staruszek.

Otyły radny znów zabrał głos:

-   Możemy   go   opryskiwać   i   konserwować   do   woli,   a   i   tak   wciąż   będziemy   mieli 

sztandar z czterdziestoma ośmioma gwiazdami. W żaden sposób nie rozwiązuje to problemu 

postawionego przez pana Hackpole'a.

Kilku radnych spiorunowało go wzrokiem, a pan Cooper oznajmił:

- Ja ze swej strony sprzeciwiam się zakupowi tak drogiego sztandaru tylko po to, by 

zaspokoić żądania jednego podatnika. Nie mamy na to budżetu.

Rozpętała się ożywiona dyskusja.

- Nie musimy kupować drogiego sztandaru.

- Na co komu hartowane gwiazdy?

-   Dobrze,   ale   czy   tani   sztandar   nie   wpłynąłby   negatywnie   na   wizerunek   miasta 

Pickax?

- Do diabła z wizerunkiem!

-   A   może   wystarczy   wyhaftować   jeszcze   dwie   gwiazdy   na   tym   sztandarze,   który 

mamy? Sama chętnie bym się tego podjęła, gdybym miała te oczy co dawniej...

- A gdzie pani chce je umieścić? Na czerwonym pasie? To by dopiero wyglądało! - 

komentarz ten wygłosiła Amanda.

- Wtedy rzeczywiście byłby niezgodny z prawem.

background image

- To byłaby obraza sztandaru Stanów Zjednoczonych.

-   Może   lepiej   zakupić   zwykły,   drukowany   sztandar?   Możemy   się   obyć   bez   tych 

wszystkich haftów i podszyć.

- Takie   rozwiązanie  nie  załatwi  kwestii  afrontu,  jakim  by to  było  wobec  pamięci 

donatorki, pokój jej duszy - odezwała się starsza pani radna.

- No, to kupcie nowy ze złotym frędzlem, a rachunek wyślijcie Hawajom i Alasce. 

Tam pieniędzy nie brakuje.

Wypowiedź ta została przyjęta przez publiczność z entuzjazmem.

Burmistrz Blythe ujął w dłoń młotek.

- Mamy tu cztery problemy w jednym. Możemy zachować obecny sztandar i urazić 

pana Hackpole'a. Możemy zastąpić go nowym i narazić się na zarzut braku poszanowania dla 

donatorki   pierwszego   sztandaru.   Możemy   zakupić   tani   substytut,   lecz   w   ten   sposób 

przedstawiamy nasze miasto w niekorzystnym świetle. Możemy wreszcie nabyć kosztowny 

sztandar, ale trzeba będzie na to poświęcić środki, które należałoby raczej spożytkować na 

budowę nowego parkingu miejskiego. Wnioskuję, by odroczyć tę kwestię i zająć się innymi 

sprawami,   zapewniając   jednocześnie   pana   Hackpole'a,   że   jego   obiekcja   zostanie 

potraktowana z należytą uwagą.

Tak też się stało; kwestię odłożono na potem, wszyscy oprócz pana Hackpole'a oddali 

cześć   czterdziestu   ośmiu   gwiazdom   i   trzynastu   pasom,   a   następnie   rada   zaprzęgła   swój 

potencjał umysłowy do spraw ważniejszych, takich jak szczekające psy, podlewanie skrzynek 

z kwiatami w centrum i prośba sklepu sprzedającego łóżka wodne o zgodę na urządzenie 

„pokoju   przytuleń",   w   którym   potencjalni   klienci   mogliby   przetestować   sprzedawane 

produkty.

Zamykając posiedzenie, burmistrz oznajmił:

- Nim zakończymy obrady,  pragnąłbym  przedstawić państwu szacownego gościa i 

nowego mieszkańca Pickax, pana Jamesa Qwillerana.

Spadkobierca   fortuny   Klingenschoenów   -   jakże   wysoki   i   postawny,   a   przy   tym 

noszący ogromne wąsy - powstał i skłonił się. Powitał go aplauz oraz wiwaty, jednak nikt nie 

gwizdał, by wyrazić swój entuzjazm, ponieważ stanowiłoby to naruszenie obwiązującego w 

Pickax prawa.

- Panie burmistrzu, panie i panowie radni, szanowna publiczności - zaczął - z radością 

stwierdzam, że stałem się częścią społeczności, której wybrani przedstawiciele przejawiają 

tak   wielką   troskę   o   wspólne   dobro,   obywatelską   świadomość   tudzież   poczucie 

odpowiedzialności, jeśli chodzi o potrzeby podatników. Nadzwyczaj uważnie wysłuchałem 

background image

światłej dyskusji dotyczącej sztandaru i pragnąłbym zaproponować pewne rozwiązanie. Po 

pierwsze, proponuję zachować obecny sztandar, aby uczcić pamięć donatorki oraz jako obiekt 

historyczny, oprawiając go w szkło i wieszając na ścianie. Po drugie, proszę o przyjęcie daru 

z   mojej   strony  w   postaci   nowego   sztandaru,   który  zostanie   wykonany   na   zamówienie,   z 

czystej   wełny   i   jedwabnym   podszyciem,   ręcznie   naszywanymi   pasami   i   haftowanymi 

gwiazdami   oraz   złotym   frędzlem,   które   to   zamówienie   zostanie   zrealizowane   za 

pośrednictwem biura projektowania wnętrz pani Amandy Goodwinter.

Rozległy   się   donośne   wiwaty,   które   zakończyły   się   owacją   na   stojąco.   Qwilleran 

uniósł dłoń, by uciszyć publiczność.

- Wszyscy państwo zdajecie sobie sprawę z historycznego znaczenia rezydencji rodu 

Klingenschoenów. Moim zamiarem jest przekazanie jej we właściwym czasie miastu Pickax 

w charakterze muzeum.

Znów donośna owacja.

- Tymczasem przechowywane tam bezcenne zbiory znajdują się pod fachową opieką 

osoby,   która   pełnić   będzie   funkcję   konserwatora,   dokona   ich   skatalogowania   i   będzie 

kuratorem kolekcji. Jest ona wiarygodnym autorytetem w tej dziedzinie, a przybyła do nas z 

Nizin. Pozwolę sobie przedstawić państwu panią Iris Cobb. Pani Cobb, zechce pani wstać.

Oczy pani Cobb lśniły bardziej niż kryształy górskie w oprawkach jej okularów, gdy 

kłaniała   się   zebranym.   Kiedy   posiedzenie   zostało   zamknięte,   Penelope   stwierdziła   dość 

uszczypliwym tonem:

- No proszę, panie Qwilleran, jedna niespodzianka za drugą.

Odwiozła ich do domu, ale nie dała się zaprosić na drinka.

- Brat czeka na mnie w kancelarii - wyjaśniła. - Prowadzimy jutro sprawę w sądzie i 

jeszcze dziś przed zakończeniem dnia musimy podjąć pewne istotne decyzje.

Pani Cobb też chciała już udać się na spoczynek.

- Powie pan, że jestem głupia, panie Qwilleran, ale muszę porządnie się wypłakać. 

Jaka szkoda, że mój  zmarły mąż  nie mógł mnie  widzieć dziś wieczorem i usłyszeć tych 

wszystkich   oklasków!   A   jak   cudownie   mnie   pan   przedstawił!   To   było   takie...   takie 

wzruszające! - i pobiegła na górę.

Qwilłeran udał się więc do biblioteki, gdzie czekała na niego rosnąca z dnia na dzień 

piramida   nie   załatwionej   korespondencji.   Uświadomił   sobie,   że   za   wspaniałomyślny   gest 

darowania miastu sztandaru czekać go może kara w postaci kolejnych stert listów. Postanowił 

nie zwlekać dłużej i sięgnął po telefon, by zadzwonić do poczmistrzyni  z Mooseville. W 

słuchawce usłyszał głos jej męża.

background image

- Cześć, Nick. Jak tam sprawy w Mooseville?

-  Temperatura   jest   idealna,   ale   przydałby   się   deszcz.   Niedawno   widziałem   cię   na 

rowerze. Skąd wytrzasnąłeś ten zabytek?

- Owszem, można by go odmalować - przyznał Qwilleran - ale najważniejsze, że 

działa. Lubię jeździć na rowerze, lepiej mi się wtedy myśli. Za to nie lubię, kiedy uganiają się 

za mną psy.

- W tym okręgu nie wolno im biegać luzem. Powinieneś złożyć skargę na policji. To 

wbrew prawu!

- Póki co jakoś sobie radzę. Zawsze mam dla nich w zapasie kilka dosadnych słówek, 

a na razie żaden jeszcze nie odgryzł mi nogi. Jak się miewa Lori? Chodzi jeszcze do pracy?

- Tak, ale już niedługo - odparł Nick. - Właśnie złożyła rezygnację.

- Napisała do mnie w sprawie pracy na pół etatu w charakterze sekretarki.

- A tak, jasne. Już oddaję jej słuchawkę.

Po drugiej stronie usłyszał dźwięczny głos Lori.

- Halo, Qwill? Dostałeś mój list?

Koko   natychmiast   znalazł   się   na   biurku   i   zaczął   trącać   nosem   w   słuchawkę   oraz 

próbował ugryźć kabel. Rozpoznał głos rozmówczyni. Qwilleran odsunął go ręką.

- Dostałem, Lori. Mam tu całą masę listów, które na ciebie czekają. Jeśli Nick zechce 

je odebrać, mogłabyś odpowiadać na nie w domu.

- Świetnie!

- Doskonale piszesz, poza tym chyba masz lepszą maszynę niż ja.

- Dziękuję. Nick podarował mi na urodziny elektroniczną maszynę do pisania. Tak 

naprawdę to chciałam kolczyki z diamencikami, ale on jest taki praktyczny. Wiesz, jak to 

inżynier.

- Chciałbym też cię o coś spytać, Lori, skoro tak dużo wiesz o kotach - Qwilleran 

walczył o słuchawkę ze swoim ulubieńcem, który próbował mu ją odebrać. - Koko całymi 

dniami   przesiaduje   na   schodach,   ale   wyłącznie   na   trzecim   stopniu.   Potrafisz   to   jakoś 

wytłumaczyć? - znów odepchnął Koko.

Lori odpowiedziała:

-  Koty  wszędzie  zostawiają   swój  indywidualny  zapach  i   lubią   wracać  w   to  samo 

miejsce. Tworzą sobie w ten sposób jakby prywatne terytorium.

- Hm - zamyślił się Qwilleran. - Może masz rację.

background image

Było dopiero wpół do jedenastej i kończył właśnie list do Pickax Thespians, grupy 

teatralnej, grzecznie odrzucając propozycję odegrania roli Teddy’ego w sztuce Arszenik i 

stare koronki, kiedy posłyszał dźwięki muzyki.

Z   salonu   dobiegły   trzy   wyraźne   nuty:   E,   D,   C.   Koko   znów   grał   na   fortepianie. 

Przynajmniej Qwilleran przypuszczał, że to jego sprawka, choć nigdy na własne oczy nie 

widział, by kot dotykał klawiszy. Pani Cobb z pewnością byłaby przekonana, że czyni to 

raczej duch nawiedzający rezydencję.

Zajrzał   do   salonu;   Koko   przechadzał   się   po   nim   z   ostentacyjną   nonszalancją. 

Qwilleran podniósł go i bezceremonialnie posadził na stołku przed fortepianem.

- Dobrze, a teraz coś mi zagraj.

- Ik ik ik - odpowiedział Koko przymilnie i zabrał się do wylizywania tylnej części 

swojego ciała.

- Nie bądź taki skromny. Pokaż, co potrafisz.

Qwilleran   postawił   kota   na   czterech   łapach   i   chwyciwszy   jego   przednią   łapkę, 

wyciągnął ją w stronę klawiatury. Koko skręcił się w precel, dał susa między jego rękami na 

podłogę i odszedł na sztywnych nogach, zadzierając z godnością ogon do góry, by powrócić 

na swoje ulubione miejsce, czyli obserwować wydarzenia z trzeciego schodka.

Czy to przypadek, że nutki odegrane na fortepianie tworzyły początek melodyjki Trzy 

ślepe myszki Qwilleran poczuł dobrze znany dreszczyk idący od wąsów. Czuł, że trójka musi 

mieć tu jakieś znaczenie. „Były sobie świnki trzy"... do trzech razy sztuka... trzy po trzy... trzy 

pstre przepiórzyce... gra w trzy karty... trzeci wymiar. Wszystko to nie miało najmniejszego 

sensu.

Następnego   ranka   Qwilleran   pił   trzecią   kawę,   kiedy   niespodziewanie   pojawiła   się 

Amanda Goodwinter, trzykrotnie i nader niecierpliwie pociągając za rączkę dzwonka.

Wtargnęła do hallu odziana w wygnieciony kostium koloru khaki i płócienny kapelusz 

golfowy; spod jego ronda wymykały się niesforne kosmyki włosów.

- Wpadłam zobaczyć, czy ten mój malarz w ogóle coś robi -oznajmiła.

Qwilleran nie mógł się nadziwić, że to samo nazwisko nosi Penelope z jej wymuskaną 

elegancją i Amanda, w pełni ilustrująca określenie „strój niedbały": za długie rękawy, żakiet 

zsuwający się z ramienia, jedna strona kołnierzyka bluzki na wierzchu, druga pod spodem.

- Co to za upiorny hałas? - zapytała.

- Birch Trevelyan  naprawia drzwi - wyjaśnił Qwilleran.  - Przepraszam na chwilę. 

Mam coś dla pani - z zamkniętej na klucz szuflady biurka w bibliotece wyjął figurkę słonia. - 

Mam wrażenie, że to pani własność.

background image

- Gdzie, do diabła, pan to znalazł? - odwróciła słonika, żeby obejrzeć nalepkę.

- Pośród rzeczy niejakiej Daisy Muli. Znalazłem je, gdy sprzątałem na strychu.

- Ta rzecz znikła z mojego studia dobre sześć lat temu - oświadczyła projektantka. - 

Rzeczywiście Daisy wtedy u mnie pracowała, ale ponieważ to był rok wyborów, myślałam, 

że   gwizdnął   to   jakiś   cwany   republikanin,   w   końcu   to   ich   symbol   -   oddała   figurkę 

Qwilleranowi. - Proszę! Należy do pana. Niezły drobiażdżek, stary i teraz nie da się już takich 

dostać.

- Nie, nie! Przecież to pani własność.

- Cicho! - ucięła Amanda. - Już dawno zaksięgowałam stratę, co ja z nim teraz zrobię? 

A jak się panu podobało wczorajsze posiedzenie rady?

- To dla mnie nowe doświadczenie, gdy słyszę, jak przedstawiciele narodu mówią po 

angielsku. Ani słowa o dekontekstualizacji, paradygmatach czy priorytetowości.

-   Pańskie   przemówienie   zrobiło   furorę,   nie   ma   co.   Całe   to   gadanie   o 

odpowiedzialności i troskliwości... Myślałam, że mnie szlag trafi, ale oni dali się na to nabrać.

- Nawiasem mówiąc, kim jest pan Hackpole? - spytał Qwilleran.

- To taki facet, przez którego wszystkich szlag trafia. Wszystkim rzuca kłody pod 

nogi. Trzymaj się pan z daleka od Hackpole'a, bo ze znajomości z nim nic dobrego nie może 

wyniknąć.

- Ten otyły radny wydawał się stawać po jego stronie w dyskusji na temat sztandaru.

- To był Scott Gippel. Boi się Hackpołe'a jak ognia. Są sąsiadami, a chociaż Hackpole 

jeszcze do nikogo nie wygarnął z dwururki, to wpada w szewską pasję, kiedy ktoś wejdzie mu 

na trawnik albo skarży się na jego psy.

- Co go ugryzło?

- Ciężarówka z piwem przejechała jego żonę, od tego czasu mu odbiło. Trzeba jednak 

przyznać, że jeśli chodzi o interesy, nie stracił wyczucia. Sprzedaje używane samochody i 

nieźle   sobie   radzi...!   No   dobra,   chodźmy   zobaczyć,   jak   idzie   malowanie.   Powinien   pan 

zamykać   te   drzwi   kuchenne   na   klucz.   Wie   pan,   teraz   mamy   tu   od   cholery   turystów.   W 

mieście pełno różnego tałatajstwa, a nawalone to wszystko w trupa. Niedawno włamali się do 

gabinetu doktora. Ukradli narkotyki i igły.

Gdy weszli do garażu, Qwilleran rzucił:

- Niech pani zerknie na tę wielką szafę. Myślałem, że to śmieć, tymczasem pani Cobb 

twierdzi, że to Schrank z Pensylwanii, który ma sporą wartość kolekcjonerską.

Amanda prychnęła.

- Na moje oko to jednak śmieć.

background image

- Możliwe. Chciałbym jednak prosić, żeby pani tragarze w wolnej chwili wnieśli ją do 

domu. Będzie stała koło biblioteki.

- Też coś! - fuknęła.

Mrucząc  coś  do siebie  pod nosem,  wspięła  się po schodach  na górę, by dokonać 

inspekcji odnawianego apartamentu. Zagroziła Steve'owi, że wywali go z roboty, o ile się nie 

pospieszy, raz jeszcze z niedowierzaniem przyjrzała się malunkom Daisy, a potem poleciła 

Qwilleranowi:

- Niech pan mnie odprowadzi do samochodu.

Gdy szli podjazdem w cieniu starych klonów, Qwilleran napomknął coś o pięknej 

pogodzie.

- Drogi panie, zobaczymy, co pan powie, kiedy przyjdzie zima! - a potem dodała: - 

Dam panu radę. Niech pan będzie ostrożny. Tu w Pickax każdą rozmowę ktoś słyszy. To 

miasto uwielbia ploty. I jest tak, jakby wszędzie były ukryte mikrofony. Nie zdziwiłabym się, 

gdyby mi  powiedziano, że w skrzynkach  kwiatowych  na Main Street założono podsłuch. 

Burmistrzowi też nie ufam. Całkiem miły gość, ale nie ufam mu ani za grosz. Więc niech pan 

trzyma oczy i uszy otwarte i pilnuje języka za zębami.

- Na przykład w barze, tak?

- Albo w Country Clubie. Albo w kościele.

Amanda wcisnęła się za kierownicę, manewrując przy tym dość niezręcznie kolanami, 

łokciami i biodrami. Uruchomiła silnik, jej wóz ruszył  od razu pędem po podjeździe, ale 

niemal natychmiast zahamowała z piskiem opon i wrzuciła wsteczny

-   I   niech   pan   uważa   na   moich   krewnych!   Niech   pana   nie   omami   złudny   urok 

Goodwinterów!

Tym   razem   odjechała   na   dobre,   bezwzględnie   wymuszając   pierwszeństwo   przy 

włączaniu się do ruchu.

Qwilleran  oniemiał.  W Pickax było  pełno Goodwinterów, a wszyscy byli  ze sobą 

spokrewnieni. Jeśli chodzi o Melindę, to nie było w niej nic „złudnego". Cenił jej poczucie 

humoru - czasem cyniczne, zwykle frywolne. Wróciła właśnie z Paryża i już się z nią umówił, 

licząc   na  relaksujący  wieczór  spędzony  na   miłej  pogawędce,   o  ile   nie  na   czymś  więcej. 

Melinda intensywnie uwodziła go od samego początku ich znajomości.

- To dobrze czy źle? - rzekł na głos, gdy wrócił do domu, żeby nakarmić koty. - Co 

byście chciały dostać na śniadanie? Wołowinę „Oscar"? Coq au vinl Krewetki „dejonghe"? - 

posiekał pieczeń pani Cobb i ułożył jej kawałki na talerzyku Royal Worcester, następnie polał 

background image

sosem z patelni, dorzucił nieco tartej marchewki i posypał żółtkiem jajka ugotowanego na 

twardo. - Voila - rzekł.

Oba koty z zapałem przystąpiły do posiłku, skrzętnie omijając przy tym kawałeczki 

marchwi.

Następnym   gościem   była   Tiffany   Trotter,   ta   sama   czerstwa   i   krzepka   wiejska 

dziewucha, która zgłosiła się do pracy w charakterze gospodyni. Tym razem rozmawiali w 

bibliotece, aby umknąć przed czynionym przed Bircha hałasem: stukaniem młotka, odgłosem 

piłowania i muzyką z radia. Budował teraz półki na książki dla pani Cobb.

W bibliotece Tiffany omiotła spojrzeniem księgozbiór i sztukaterię na suficie.

- Ładny pokój - stwierdziła.

- Chciała pani rozmawiać ze mną w sprawie Daisy - przypomniał jej Qwilleran.

- Kiedyś tu pracowała.

- O tym wiem. Czy jest pani przyjaciółką Daisy?

-   Byliśmy   bardzo   dobrymi   przyjaciółkami   i...   -   wzruszyła   ramionami,   nie   mogąc 

znaleźć właściwego słowa. - Pomyślałam sobie, że to dziwne jakieś, bo wyjechała z miasta i 

nic mi nie powiedziała. Nawet nie napisała - popatrzyła na Qwillerana, by sprawdzić jego 

reakcję.

- Próbowała pani wtedy czegoś się o niej dowiedzieć?

-   Zapytałam   starszą   panią,   dla   której   pracowała,   i   usłyszałam   od   niej,   że   Daisy 

wyprowadziła się na Florydę. Miałam wrażenie, że coś ją mocno wkurzyło.

- To się zdarzyło pięć lat temu. Jak długo byłyście przyjaciółkami?

- Od początku liceum. Dzieciaki z Dimsdale podjeżdżały busem do szkoły w Pickax i 

wszyscy naśmiewali się z Daisy, bo nazywała się Muli. Ja tam ją lubiłam. Była inna. I ładnie 

rysowała.

- Miała jakiegoś chłopaka?

- W szkole nie, dopiero potem miała różnych. Szkoły nie skończyła, nie podobało jej 

się tam.

- Czy wie pani, kim byli jej przyjaciele?

- Faceci, i tyle.

- Kiedy opuściła miasto, była w ciąży. Wiedziała pani o tym?

- No... owszem.

- Czy mówiła coś o przerwaniu ciąży?

- O nie! - Tiffany ożywiła się po raz pierwszy podczas tej rozmowy. - Chciała urodzić 

to dziecko. Chciała wyjść za mąż, tylko tamten facet chyba nie chciał.

background image

- A kto był ojcem?

- No... nie wiem.

- Co na to wszystko matka Daisy?

Tiffany wzruszyła ramionami.

- Czy ja wiem? Ona nigdy nie opowiadała o swojej matce. Nie bardzo się ze sobą 

dogadywały.

- Pani Muli zmarła kilka dni temu. Wie pani o tym?

- Ktoś mi powiedział.

Właśnie w takich chwilach Qwilleran najbardziej miał ochotę zapalić fajkę. Szkocka 

mieszanka  w ulubionej  zagiętej  fajeczce  typu  bulldog - tego mu  właśnie było  trzeba,  by 

ożywić   szare   komórki,   zyskać   na   czasie   i   przygotować   odpowiednie   pytania.   Niestety, 

Melinda stanowczo nakazała mu zapomnieć o poczciwej starej fajce.

Spytał   dziewczynę,   czy   napiłaby   się   piwa.   Pomyślał,   że   może   to   ją   rozluźni,   bo 

siedziała na samym skrawku czerwonej sofy.

- Raczej nie - odpowiedziała. - Zaraz muszę iść doić krowy.

- Myśli pani, że pani przyjaciółce mogło się stać coś złego?

Tiffany przesunęła językiem po wargach.

- Czy ja wiem? Tak tylko sobie myślę, że to jakieś dziwne. Wyjechała i nie odezwała 

się do mnie ani słowem. Nikogo innego to nie obchodzi, więc przyszłam do pana.

Gdy Qwilleran odprowadzał ją do drzwi wejściowych, Birch przenosił właśnie swoje 

narzędzia i nieszczęsny radiomagnetofon z miejsca na miejsce.

- Co tu porabiasz, laleczko? - spytał ją rubasznym tonem. - Szukasz roboty? A co z 

tym frajerem, za którego wyszłaś? Myślałem, że do tej pory już będziesz miała brzucho. Baa-

a-a-a?

Tiffany zerknęła na niego z ukosa i uśmiechnęła się nieśmiało.

- Daruj sobie ten flirt i lepiej powiedz mi, kiedy wreszcie będzie zamek w drzwiach 

kuchennych.

-   Przyszedł   wczoraj   pocztą   lotniczą   z   Nizin   -   odparł   Birch.   -   Jutro   będzie 

zamontowany. Słowo honoru.

Qwilleran spoglądał w ślad za Tiffany. Przeszła przez ogród i odjechała półciężarówką 

zaparkowaną po drugiej stronie ulicy.

Dlaczego nie zajechała na podjazd? Miejsca przecież nie brakowało. Zastanawiająca 

też była jej niema reakcja na zaczepki Bircha.

- Cholera! - rzekł Qwilleran na głos.

background image

Trzeba było ją zapytać dlaczego do niego przyszła. Kto jej powiedział, że Qwilleran 

interesuje się losami Daisy?

Tutaj dzieje się coś, o czym nie wiem - pomyślał - a za to ona wie więcej, niż chce 

powiedzieć. Tak to zwykle się dzieje w małych miasteczkach. Z pozoru wszyscy są przyjaźni, 

otwarci, a gdzieś pod tym wszystkim kryje się posępna sieć intryg i podchodów.

background image

Rozdział dziewiąty

Qwilleran   spotkał   się   z   Melindą   na   kolacji   w   „Old   Stone   Mili",   dawnym   młynie 

przekształconym   na   restaurację.   Przebudowy   dokonano   z   wielką   pieczołowitością   o 

historyczny zabytek, wykazując niestety w tej dziedzinie znacznie więcej troski niż w kwestii 

przyrządzania   smakowitych   posiłków.   Tym   niemniej   panowała   tam   miła   atmosfera, 

sprzyjająca poufałej rozmowie. Zamówił szampana, by uczcić jej powrót, dla siebie wziął coś 

bezalkoholowego.

- Jak tam Paryż? - spytał.

-   Pełen   Amerykanów.   Następna   konferencja   odbędzie   się   w   Australii.   Mógłbyś 

pojechać ze mną, kochanie.

Za drogo - pomyślał odruchowo. W następnej chwili zdał sobie sprawę, że może z 

czystym   sumieniem   usunąć   takie   określenie   ze   swojego   słownika.   Niełatwo   mu   było 

przystosować się do radykalnie odmiennej sytuacji finansowej.

- Nie lubię podróżować samotnie - mówiła dalej Melindą. - Nie lubię nawet mieszkać 

sama - jej rzęsy zatrzepotały zachęcająco.

- Zaczekaj z tym mruganiem - zaśmiał się Qwilleran. - Przecież nawet jeszcze nie 

zjedliśmy zupy.

- Działo się coś ciekawego pod moją nieobecność?

Nie szczędząc detali, opisał wielki spór o sztandar.

- Ten Blythe to interesujący facet - stwierdził. - Potrafi się wysławiać i wyjątkowo 

sprawnie poprowadził zebranie. Co to za gość? Skąd się wziął?

- Z zawodu jest doradcą inwestycyjnym. Jego matka była z Goodwinterów. Swego 

czasu był  dyrektorem  liceum,  ale od kilku lat  już nim nie jest, a to z powodu pewnego 

skandalu.

- Co się wydarzyło? - Qwilleran jako dziennikarz czuł się upoważniony do wścibstwa.

- Trochę za bardzo się zaprzyjaźnił z niektórymi uczennicami. Jednak uszło mu to na 

sucho, tylko dostał po łapie i poproszono go, żeby złożył rezygnację. Każdy inny podwinąłby 

ogon   i   uciekł   z   miasta,   ale   nie   on.   Goodwinterowie   tak   łatwo   nie   dają   za   wygraną. 

Wystartował w wyborach na burmistrza i wygrał przytłaczającą większością głosów.

Na wyraźne żądanie Melindy zamówili ravioli.

background image

- To specjalność tego lokalu. Kupują mrożone, dzięki czemu jest to jedyna rzecz w 

jadłospisie, której kucharz nie może schrzanić.

- Temu miastu naprawdę przydałaby się porządna restauracja.

- Lanspeakowie otwierają knajpę, może słyszałeś? Sporo podróżują i potrafią docenić 

dobrą kuchnię, więc miejmy nadzieję, że wreszcie powstanie oaza na tej pustyni  frytek i 

keczupu. A co tam słychać w twoim pałacu?

- Zjawiła się wreszcie pani Cobb. Zamówiłem zamszową sofę do mojej pracowni. No i 

w   końcu   mamy   zamek   w   drzwiach   kuchennych.   Birch   przychodzi   prawie   codziennie, 

naprawia  kolejne drzwi i puszcza  na cały głos muzykę  z tego swojego okropnego radia. 

Dzisiaj pojechał na ryby, w domu panowała taka cisza, że koty chodziły na paluszkach.

- Czy Koko nadal wyrzuca odwiedzające cię kobiety z domu, gdy minie jedenasta?

- Nie miej mu tego za złe - Qwilleran rozłożył ręce. - Po prostu jest przyzwyczajony, 

że o tej porze gasimy światło. Wyobraź sobie: nie dość, że wie, która jest godzina, ale chyba 

też potrafi liczyć. Regularnie rozsiada się na trzecim stopniu schodów, właśnie na tym, a nie 

na żadnym innym z dwudziestu jeden stopni.

- Trzecim od góry czy trzecim od dołu? Bo jeżeli liczy od góry, to być może z jego 

punktu widzenia jest to stopień osiemnasty - zauważyła, a w jej zielonych oczach pojawiły się 

figlarne błyski.

Potem Qwilleran opowiedział jej o metrowych lichtarzach w srebrnym skarbcu.

- Jeśli postanowię wydać proszoną kolację, czy zechcesz pełnić funkcję gospodyni?

- Zrobię, co zechcesz, kochanie - odparła, czemu towarzyszyło przeciągłe spojrzenie 

zielonych oczu.

- Mój dawny redaktor z „Fluxion" przylatuje tu na kilka dni. Pomyślałem też sobie, że 

mógłbym zaprosić Penelope i Alexandra oraz kilka innych osób z Pickax oraz Mooseville. 

Pani Cobb zaoferowała swe usługi w charakterze kucharki.

- Jest dobra?

- No cóż, robi najlepsze na świecie mięso duszone z warzywami, tort kokosowy i 

makaron z roztopionym serem.

- Mój drogi, nie możesz podawać makaronu  do metrowych  lichtarzy stojących  na 

stole. Trzeba postarać się, żeby wypadło to elegancko. Sześć dań, na początek koniecznie 

ślimaki... kamerdyner podający drinki w oranżerii. Do stołu powinni podawać dwaj lokaje, 

oczywiście w sali jadalnej. Do tego trio smyczkowe szalejące w cieniu doniczkowych palm.

- Mam nadzieję, że nie mówisz poważnie - zaniepokoił się Qwilleran.

background image

-   Oczywiście,   że   mówię   to   całkiem   serio.   Nie   zdążymy   rozesłać   drukowanych 

zaproszeń,   więc   będziesz   musiał   do   nich   wszystkich   zadzwonić,   choć   nie   jest   to 

najwłaściwsza forma, kiedy się planuje naprawdę wytworne przyjęcie.

- Kto by się przejmował takimi rzeczami?

- Kto jak kto, ale Penelope z pewnością zwróci na to uwagę. Penelope jest osobą, która 

po   dziś   dzień   je   lody   widelcem   -   stwierdziła   Melinda   z   kpiącym   uśmieszkiem.   -   Pod 

względem towarzyskim stanowi relikt epoki edwardiańskiej. Moja prababcia miała szesnaście 

książek   dotyczących   etykiety.   W   tamtych   czasach   ludzie   nie   przejmowali   się,   że   mogą 

przybrać na wadze, i nie starali się wejść w kontakt ze swoją podświadomością. Ich główną 

troską było to, czy można jeść puree ziemniaczane przy użyciu noża.

Nie chciała deseru, zadowalając się resztką szampana, natomiast Qwilleran skusił się 

na lody w cieście francuskim. Otrzymał talerz, na którym po kałuży sosu czekoladowego 

pływała kula ciasta skrywająca w swym wnętrzu upragniony przysmak. Wszelkie wysiłki 

zmierzające do przebicia nieprzeniknionej skorupy kończyły się jedynie tym, że owa kula 

ślizgała się i przesuwała na wszystkie strony, grożąc upadkiem na podłogę.

Z   każdym   łykiem   szampana   Melinda   coraz   bardziej   zapalała   się   do   pomysłu 

wyprawienia przyjęcia.

- Na cześć twojego redaktora powinniśmy postarać się o potrawy charakterystyczne 

dla naszego regionu, przede wszystkim pasztet z bażanta i rukiew wodną w galaretce. Jest 

taka sekretna zatoczka na Ittibittiwassee, gdzie można dopłynąć tylko kajakiem, i tam właśnie 

rośnie rukiew. Lubisz wiosłować?

- Wręcz przeciwnie - stwierdził Qwilleran.

- Potem przychodzi kolej na rybę, może podamy krokiety z łososiem czawycza? - 

kolejny łyczek szampana. - Jako danie główne proponuję jagnięcinę bucheronne z młodymi 

ziemniakami z Moose County i grzybami, choć w tym roku może trochę na nie za sucho - 

znów   łyk.   -   Potem   sałatka   z   domowych   szparagów   w   sosie   winegret.   Jak   się   na   to 

zapatrujesz?

-   Nie   zapominaj   o   deserze.   Wolałbym   coś   innego   niż   lody   zapiekane   w   cieście 

francuskim.

- Co powiesz na tort biszkoptowy z dzikimi malinami? Będziemy też potrzebowali 

dwóch czy trzech gatunków wina. Mogę gwizdnąć parę flaszek z piwniczki taty.

- Mam nadzieję, że w Moose County aż roi się od kamerdynerów i lokai - powiedział 

Qwilleran.

background image

-   Owszem,   to   jest   pewien   kłopot   -   przyznała   Melinda   -   ale...   przecież   możemy 

zaangażować w to aktorów z Pickax Thespians. Larry Lanspeak grał tytułową rolę w sztuce 

Jeeves, będzie z niego idealny kamerdyner.

- Nie mówisz przypadkiem o właścicielu domu towarowego?

- No jasne, że o nim! Będzie zachwycony! Bracia Fitch przyjechali na wakacje z Yale. 

Mogliby ubrać się w kostiumy z The Student Prince i odegrać lokajów. Oczywiście najpierw 

zrobimy próbę, będą musieli odegrać swoje role z kamiennymi twarzami... Penelope dostanie 

zawału!

Qwilleran żadną miarą nie mógł uwierzyć, że którykolwiek z tych pomysłów może 

wypalić, miło jednak było słuchać, jak Melinda fantazjuje pod wpływem szampana.

- A skąd wytrzaśniemy tercet smyczkowy?

Zamknęła oczy w zamyśleniu.

- Tata opowiadał coś o trzech muzykach, którzy przed drugą wojną światową grywali 

walce Straussa za palmami w hotelu „Pickax".

- Obawiam się, że ci ludzie już dawno pomarli, Melindo.

- Niekoniecznie. Mieszkańcy Moose County są długowieczni.

Gdy wychodzili z restauracji, pochwalił ją:

- Wymyśliłaś bardzo zabawny scenariusz przyjęcia. Szkoda tylko, że nierealny.

- Jak to nierealny? - oburzyła się. - Mam wszystkie przepisy kulinarne mojej mamy, a 

szczegóły dopracuję z panią Cobb. Ty musisz tylko za to wszystko zapłacić.

Zajrzeli   do   mieszkania   Melindy,   by   rzucić   okiem   na   podręczniki   dobrych   manier 

odziedziczone   po   prababci,   toteż   Qwilleran   wrócił   do   domu   bardzo   późno,   a   za   to   w 

świetnym humorze, nucąc melodyjkę z The Student Prince. Gdy przekręcał klucz w nowym 

zamku kuchennych drzwi, dosłyszał zrzędzenie Koko.

- Nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy - pouczył go Qwilleran. - Zajmij się lepiej Yum 

Yum.

Nim udał się na spoczynek, dokonał jak zwykle inspekcji domostwa, gasząc wszędzie 

światła, sprawdzając, czy okna są pozamykane, i sprawdzając pobieżnie, czy nie znikło nic z 

francuskich brązów, chińskiej porcelany, weneckiego szkła i georgiańskich sreber. Wszystko 

było na swoim miejscu, tylko w kuchni nie wiedzieć czemu stołek znalazł się na samym 

środku pomieszczenia.

Kiedy Qwille;an opowiedział o tym zjawisku pani Cobb następnego ranka, zawołała:

- Mówiłam panu, że tu dzieje się coś niezwykłego! Teraz musi mi pan uwierzyć! Mało 

tego, wczoraj po zgaszeniu świateł słyszałam, jak ktoś próbuje grać na fortepianie.

background image

W planie  dnia  Qwilleran  miał  lunch o dwunastej  z członkami  Klubu Entuzjastów 

Pickax, a następnie wyprawę na lotnisko, by odebrać stamtąd Archa Rikera. Najpierw jednak 

zatelefonował do wszystkich swoich gości, zapraszając ich na uroczystą kolację. Wszyscy 

przyjęli zaproszenie z chęcią pomimo rychłego terminu.

Penelope oznajmiła:

- Mój brat wraca z Waszyngtonu dziś wieczorem. Z przyjemnością się zjawimy. Stroje 

wieczorowe?

-   Mile   widziane,   ale   nie   konieczne   -   odpowiedział   Qwilleran.   -   Jednak   Melinda 

prosiła, żebym pani przekazał, iż włoży długą suknię.

- Doskonale.

Amanda była wprost zachwycona.

- Nikt nie zapraszał mnie na żaden koktajl ani kolację już od niepamiętnych czasów! 

Otrzepię moją suknię wieczorową z naftaliny.

Juniorowi Goodwinterowi polecił:

- Tylko nie przynoś swojego notesu. Jesteś zaproszony jako gość, nie jako reporter. 

Popytaj znajomych, może uda ci się pożyczyć od kogoś krawat.

Po drodze na spotkanie Qwilleran odwiedził „Scotties Mens Shop" i kupił nowiutki 

krawat dla siebie, choć jego zdaniem cena wołała o pomstę do nieba.

Podczas   klubowego   lunchu   nikt   nie   miał   na   sobie   czapki   z   daszkiem.   Wszyscy 

wpływowi obywatele społeczności zgromadzili się w prywatnej salce „Old Stone Mili" przy 

ravioli   z   mrożonki   odgrzewanych   w   mikrofalówce.   Rozpoznał   pośród   nich   burmistrza 

Blythe'a, doktora Halifaksa Goodwintera, komisarza Brodiego i skwaszonego pana Coopera. 

Ponieważ   przewodniczący   Goodwinter   nadal   przebywał   jeszcze   w   Waszyngtonie,   a 

wiceprezes  Lanspeak odchorowywał  lot przez Pacyfik,  gościa, który miał  zabrać głos, w 

kwiecistych słowach przedstawił Nigel Fitch.

-   Panowie   -   rozpoczął   Qwilleran   -   z   początku   żywiłem   mniemanie,   że   określenie 

„Niziny" ma charakter czysto geograficzny. Teraz zdaję już sobie sprawę, że chodzi tu o coś 

zgoła innego. Podczas gdy w Moose County cieszymy się idealną temperaturą, tam, w dole, 

jest istne piekło - słowa te zostały wynagrodzone oklaskami przez członków klubu. - Nie 

tylko z racji pięknej pogody - mówił dalej - raduje mnie pobyt w tej pięknej krainie. Od mego 

tu przybycia ani razu nie zostałem napadnięty, nie otrułem się tlenkiem węgla i nie potrąciła 

mnie ciężarówka - znów rozległy się oklaski. - Tym niemniej musiałem zarzucić zwyczaj 

pogwizdywania - na to roześmieli się wszyscy oprócz Coopera. - Całe moje dotychczasowe 

życie spędziłem aktywnie, poświęcając się pracy, toteż i teraz czuję potrzebę, by oddać się 

background image

jakiejś   pożytecznej   działalności   mającej   na   celu   poprawę   warunków   życia   tutejszych 

mieszkańców. Rozważałem więc możliwość urządzenia sali gimnastycznej i studia fitness 

opodal „Otto’s Tasty Eats" - rozległy się chichoty - lub może otworzenia przedstawicielstwa 

firmy sprzedającej środki przeciwko komarom w Mooseville - te słowa skwitował głośny 

śmiech.   -   Miałem   też   inny   pomysł,   mianowicie   taki,   żeby   otworzyć   szkółkę,   w   której 

doskonalić swoje kwalifikacje mogliby tutejsi kierowcy.

W tej chwili cała sala ryknęła głośnym śmiechem.

Następnie Qwilleran wyłuszczył cele przyświecające Fundacji Klingenschoenów, gdy 

zaś   kłaniał   się   publiczności   pośród   końcowych   oklasków,   burmistrz   Blythe   wręczył   mu 

prawdziwy górniczy oskard w znakomitym stanie, jak najbardziej nadający się do użytku.

Gdy zamknięto zebranie, przedstawił mu się właściciel sklepu z artykułami żelaznymi.

- O ile dobrze zrozumiałem, panie Qwilleran, od teraz zacznie pan zamykać drzwi 

kuchenne   na  klucz.   Wcale   nie   taki   zły  pomysł,   biorąc   pod   uwagę   to,   co   się   tu   zaczyna 

wyprawiać. To ja sprowadziłem dla pana ten zamek z Nizin. Przepiękny mechanizm, sprzęt 

najwyższej klasy!

Następnie komisarz policji odprowadził Qwillerana na bok.

- Mówił mi pan o tej dziewczynie, która znikła pięć lat temu. Podobno ostatni raz 

widziano ją siódmego lipca.

- Tego dnia po raz ostatni pojawiła się w pracy, tak wynika z rejestrów dotyczących 

zatrudnienia personelu pani Klingenschoen.

- Od samego  początku  ta  data wydawała  mi  się skądś  znajoma,  coś  mi  się  z nią 

kojarzyło - stwierdził Brodie. - Byłem wtedy zastępcą szeryfa. Otóż siódmego lipca tamtego 

roku  w   jednej  z  dawnych   kopalń  nastąpiło  poważne   tąpnięcie.   Pamiętam,   że  musieliśmy 

otoczyć to miejsce liną i przez całą dobę pilnował go któryś  z naszych ludzi, dopóki nie 

postawiono   ogrodzenia.   Nie   wiem,   czy   to   ma   jakieś   znaczenie,   ale   na   wszelki   wypadek 

chciałem panu o tym powiedzieć.

Jakiś mężczyzna o jasnych przylizanych włosach przedstawił mu się jako Sam Gafner, 

pośrednik handlu nieruchomościami. Jeszcze nim otworzył usta, Qwilleran wiedział już z całą 

pewnością, że ma do czynienia z zawodowym sprzedawcą.

- Może byłby pan zainteresowany korzystną inwestycją, panie Q? Wiem przypadkiem, 

że wkrótce ten lokal będzie na sprzedaż. Ładna nieruchomość, niezły lokal, trzeba tylko, żeby 

ktoś zadbał o kuchnię.

W nastroju podniosłym za sprawą odblasków i komplementów Qwilleran wyruszył w 

drogę na lotnisko, by spotkać się z Archem Rikerem.

background image

Redaktor wysiadł z samolotu i rozejrzał się wokół. Nie posiadał się ze zdumienia.

- To jest lotnisko? To ma być terminal? Myślałem, że mieliśmy awaryjne lądowanie 

na jakimś boisku do piłki nożnej, a w tej ruderze są szatnie dla zawodników, tylko ktoś na 

maszcie zawiesił dużych rozmiarów skarpetę.

Qwilleran uścisnął jego dłoń.

- Cieszę się, że cię widzę. Jak minęła podróż?

- Jak za czasów braci Wright.

Qwilleran zaprowadził go do limuzyny Klingenschoenów.

- Mam nadzieję, że zabrałeś ze sobą wieczorową marynarkę?

Torby Rikera znalazły się w bagażniku, a smukły czarny pojazd popędził w stronę 

miasta.

- Dziesięć mil prostej drogi bez jednego zakrętu, wzgórza, skrzyżowania, żadnych 

zabudowań - stwierdził z uznaniem Qwilleran. - Nie ma czym się przejmować, pomijając 

oczywiście jelenie, łosie, szopy pracze, skunksy i stanową policję. W tutejszych lasach sporo 

jest zwierzyny. Wszyscy tu polują, mają strzelby i psy myśliwskie. .. A te znaki ostrzegawcze 

oznaczają opuszczone kopalnie.

- Wyglądają niebezpiecznie - stwierdził Riker. - Założę się, że dzieciaki urządzają 

sobie w nich szalone imprezy. Jak ci się podoba życie na pustkowiu?

Czekaj, aż zobaczysz kamerdynera i tercet smyczkowy - pomyślał Qwilleran, a głośno 

powiedział:

-  Całkiem,  całkiem.  Naprawdę.  A   koty  nigdy dotąd  nie   miały   tyle   przestrzeni  do 

hasania. Koko jest w stanie pokonać dwadzieścia jeden stopni dwoma susami.

- Nauczył się jakichś nowych sztuczek?

-   Słuchaj,   ten   zwariowany   zwierzak   zaczął   teraz   bawić   się   w   listonosza.   Kiedy 

przychodzi poczta, wybiera listy, które uważa za istotne, a potem mi je przynosi.

- Pewnie nikt inny by w to nie uwierzył, ale ja akurat swoje wiem.

- W gruncie rzeczy to nie takie dziwne. Po prostu rozpoznaje zapachy. Przynosi mi 

listy od ludzi, których  zna, z domów,  gdzie  hoduje się koty,  i miejsc, w których  kiedyś 

mieszkał.

- Słyszałem,   że  pani  Cobb  zatrudniła   się  u ciebie   - rzucił  Riker,  zbliżając   się  do 

drażliwego tematu.

- Pogadamy o tym wszystkim, kiedy wrócimy do domu i siądziemy sobie przy drinku 

- zaproponował Qwilleran. - Jak tam sprawy we „Fluxion"?

- Jakoś się żyje. Byle do emerytury!

background image

-   Nie   widziałeś   jeszcze   „Pickax   Picayune"!   Trzeba   szkła   powiększającego,   żeby 

odczytać tytuły. Piszą tam o wszystkich proszonych herbatkach i kto jadł kurczaka na kolację.

- To znaczy, że jesteście odcięci od świata i wiadomości?

- Na szczęście dociera tu stanowe wydanie „Fluxion", dzięki czemu zachowujemy 

kontakt   z   rzeczywistością   i   słyszymy   o   wojnach,   klęskach   żywiołowych,   zamachach, 

rozruchach, rzeziach i innych interesujących ciekawostkach. Radio PKX FM zawiadamia nas 

o kraksach samochodowych, wypadkach przy polowaniu oraz spalonych stodołach.

Włączył samochodowy odbiornik.

- Obawiam się, że właśnie przegapiliśmy wiadomości o szóstej.

Prezenter kończył zdanie:

„...spadła  z traktora  na farmie  będącej  własnością  jej  ojca, Terrencea  Kilcally,  lat 

czterdzieści osiem. Ciągnik następnie wjechał do rowu, gdzie się przewrócił. Zastępca szeryfa 

poinformował PKX FM, że traktor jechał dalej, po czym wpadł do rowu i wywrócił się... w 

tej chwili w Pickax mamy dwadzieścia trzy stopnie".

- W Pickax nikt nie potrzebuje klimatyzacji  - poinformował  Qwilleran,  pokazując 

przyjacielowi   co   ważniejsze   siedziby   na   Goodwinter   Boulevard.   -   W   tych   kamiennych 

budynkach przez całe lato panuje miły chłód. Mają ściany grube na ponad pół metra.

Gdy zatrzymali się przed rezydencją K, Riker, choć mocno zblazowany po dwudziestu 

kilku latach redagowania sensacyjnych wiadomości, był jednak pod wrażeniem jej splendoru.

- Qwill, przecież w czymś  takim nie da się mieszkać! Toż to mały Wersal! Pałac 

Buckingham pośród północnych ostępów!

- Nie wymyślaj tytułów, tylko powiedz mi, czego się napijesz.

- Znów jestem na etapie koktajli z martini. Sam zmieszam, bo odkąd wyrzekłeś się 

trunków, straciłeś wyczucie.

Qwilleran nalał sobie soku z białych winogron, nie zapominając przy tym o Koko.

- Pamięta mnie - ucieszył się Riker, gdy kot zaczął ocierać się o jego nogi.

- Poza tym wie, że masz w domu koty. Jak tam Punky i Mibs?

-   Może   siądźmy?   -   w   głosie   Rikera   nagle   dało   się   słyszeć   znużenie.   Poszli   ze 

szklankami   do   oranżerii.   -   Otóż   widzisz   -   ciągnął   drżącym   głosem   -   musieliśmy   się   ich 

pozbyć. To była strasznie trudna decyzja, ale Rosie nie chciała ich wziąć, a dom trzeba było 

sprzedać, musiałem przenieść się do hotelu. Oddaliśmy je jakimś ludziom... to były strasznie 

fajne futrzaki i czułem się wyjątkowo parszywie, ale... po prostu nie miałem wyboru.

Obaj milczeli przez dłuższą chwilę, tymczasem Koko i Yum Yum weszły do oranżerii, 

ułożyły się razem na poduszce wiklinowego fotela i zaczęły się wzajemnie wylizywać.

background image

- Gdzie jest pani Cobb? - odezwał się wreszcie Riker.

- Poszła na spotkanie Towarzystwa Historycznego. Swoją drogą nigdy bym się nie 

spodziewał, że sprzeda swój antykwariat.

- Byłeś zaskoczony, mówisz? To wyobraź sobie, jak ja się poczułem, kiedy Rosie 

dostała jakiś tam mały spadek i zanim się zorientowałem, kupiła firmę pani Cobb razem z 

domem, a następnie oznajmiła mi, że będzie tam mieszkać. Na Zwinger Street! Nie ma co, 

niezłą dzielnicę sobie wybrała!

- Arch, co się stało z Rosie? Wiem tylko tyle, że kiedy dzieciaki wyprowadziły się z 

domu, zapisała się na uniwersytet.

- Ano tak, zaczęła chodzić na wykłady i spotykać młodych ludzi. Przypuszczam, że od 

tego wszystko się zaczęło. Widzisz, Rosie zawsze łatwo nawiązywała kontakt z młodzieżą, 

sama jest taka młodzieńcza i pełna życia. Tyle że to trochę żałosne, kiedy ludzie w wieku 

dojrzałym próbują odwrócić bieg czasu, przeżyć drugą młodość... Zwłaszcza gdy chodzi o 

kobietę w średnim wieku i młodego faceta.

Qwilleran przygładził wąsy wierzchem dłoni.

- A co, jeśli mężczyzna w średnim wieku zadaje się z młodą dziewczyną?

Riker zamyślił się.

- Czy ja wiem? Różnie bywa.

Qwilleran zaproponował kolację w „Old Stone Mili".

- Nie spodziewaj się jakichś przysmaków, ale to miłe miejsce, a poza tym można 

spokojnie porozmawiać.

Usiedli przy oknie, przez które widać było wielki młyn i obracające się koło młyńskie, 

z którego nie spływała jednak ani kropla wody. W ruch wprawiał je silnik elektryczny, a 

nastrojowy szmer strumienia dochodził z głośników, ponieważ efekty dźwiękowe nagrano na 

taśmę.

Riker odetchnął głęboko.

- Ach, wiejska sielanka! Aż odechciewa się wracać do wielkiego miasta. No tak... a 

nie tęskno ci do świata zbrodni i występku? Jak będziesz teraz żył bez morderstw?

Qwilleran zniżył głos:

- Prawdę mówiąc, stary, jest coś, co mocno mi daje do myślenia. Z rezydencji K 

znikła   pięć   lat   temu   pewna   dziewczyna,   a   coś   mi   mówi,   że   to   bardzo   brzydka   historia. 

Kwestia wibracji. Wiesz, o czym mówię.

Opowiedział   Rikerowi   o   sprejowanych   malowidłach,   nutkach   odgrywanych   na 

prastarym fortepianie i o tym, jak Koko odnalazł rzeczy Daisy na strychu.

background image

- Tak na dobre zacząłem coś podejrzewać, kiedy znalazłem tę kartkę pocztową, która 

miała   być   rzekomo   napisana   przez   Daisy,   tyle   że   nie   jej   charakterem   pisma.   Na   razie 

dowiedziałem się tyle, że dziewczyna była w ciąży i facet nie chciał się z nią ożenić.

- Wiesz, w dzisiejszych czasach to nie jest aż takim ewenementem. Moja córka chce 

mieć dziecko, ale w żadnym wypadku nie zamierza wyjść za mąż. Tradycyjne pojęcie rodziny 

chyba zanika.

-   To   trochę   inna   historia,   a   na   prowincji   sprawy   wyglądają   inaczej.   Chodzi   o 

dziewczynę, która pechowo urodziła się po niewłaściwej stronie barykady i prawdopodobnie 

małżeństwo oznaczałoby dla niej odmianę losu, a przynajmniej zmianę nazwiska, które jest tu 

bardzo niemile widziane. No i popatrz, kiedy chciałem odwiedzić jej matkę i zadać parę 

pytań,   tak   się   akurat   złożyło,   że   kobiecina   przedawkowała   -   przynajmniej   tak   stwierdził 

koroner.

- Zawsze pakujesz się w takie sprawy - zauważył Riker. - Skąd to się bierze? A kto 

grał na fortepianie? Tylko nie mów mi, że kot!

- Kto wie? Słyszałem na własne uszy pierwsze nutki Trzech ślepych myszek. Jeżeli 

nie Koko, to mamy do czynienia z duchem. Co wolisz.

Wrócili do domu wkrótce po zmierzchu. Migająca błękitna poświata pobłyskująca z 

pierwszego piętra dowodziła, że pani Cobb udała się do swych apartamentów, by oddać się 

oglądaniu telewizji.

- Drinka na dobranoc? - zaproponował Qwilleran.

W tej samej chwili obaj usłyszeli cztery dźwięki odegrane na fortepianie znajdującym 

się w salonie: E, E, E, C - odbębnione głośno i wyraźnie.

Riker wzdrygnął się.

- A co to takiego?

- Piąta Symfonia Beethovena - wyjaśnił Qwilleran. - Teraz mi wierzysz?

Siedząc przy stole, wysłuchali wieczornych wiadomości nadawanych przez PKX FM 

o jedenastej:

„Spór dotyczący zaanektowania terenów rozgrywający się między władzami okręgu a 

władzami miejskimi przybrał dziś wieczorem podczas publicznych przesłuchań szczególnie 

drastyczną formę, ponieważ doszło do rękoczynów, kiedy rozgniewany mieszkaniec uderzył 

inspektora miejskiego. Clem Wharton nie złożył  jednak skargi na napastnika, którym  był 

Herb Hackpole.

background image

Rada edukacyjna opowiedziała się dziś jednomyślnie na rzecz podniesienia poziomu 

nauczania. Przewodniczący rady powiedział naszemu reporterowi: «Naszym zdaniem należy 

bezwzględnie podnieść poziom nauczania»".

Jak   informowaliśmy   wcześniej,   na   przedmieściach   Pickax   zginęła   kobieta,   która 

spadła z traktora na farmie swojego ojca. Jednak bliższe oględziny zwłok, jak dowiadujemy 

się   od   koronera,   wykazały,   iż   Tiffany   Trotter,   lat   dwadzieścia   dwa,   została   zastrzelona 

nabojem śrutowym. Śledztwo policyjne w toku".

background image

Rozdział dziesiąty

Tej   nocy   Qwilleran   nie   mógł   spać.   Martwił   się   rozpadem   małżeństwa   swojego 

przyjaciela,   miał   tremę   wobec  zbliżającej   się  perspektywy  ambitnego   przyjęcia,   a  przede 

wszystkim sen z powiek spędzało mu zamordowanie Tiffany Trotter.

Opowiedział Rikerowi o tym, jak zainteresowały go losy Daisy, i dodał:

- Jeśli istnieje jakieś powiązanie między jej odwiedzinami u mnie oraz jej śmiercią, to 

znaczy, że jestem na tropie.

- Tak, a również to, że możesz być następny na liście - zauważył redaktor. - Lepiej 

uważaj na siebie.

Dość   wcześnie   rano   zadzwonił   telefon;   Amanda   Goodwinter   jak   zwykle   od   razu 

przystąpiła do rzeczy.

- Mam problem. Muszę znaleźć innego malarza, który skończy tę pańską pracownię. 

Wcale nie tak łatwo o kogoś do roboty. Nikomu się nie chce.

- A co się stało? - spytał Qwilleran otępiały jeszcze po źle przespanej nocy.

- Nie słucha pan radia? Ktoś zastrzelił Tiffany Trotter.

Jakoś nie mógł skojarzyć ze sobą tych dwóch faktów.

- No... tak, słyszałem.

- Steve był jej mężem - Amanda była już wyraźnie zniecierpliwiona. - Steve, czyli mój 

malarz! Przez jakiś czas nie będzie mógł pracować.

- Nie wiedziałem - przyznał Qwilleran. -To straszne. Przecież w Moose County takie 

rzeczy się nie zdarzają, prawda?

-  To   wszystko   przez   turystów!   -  warknęła   projektantka.   -  Przyjeżdżają   tu   swoimi 

fikuśnie pomalowanymi mikrobusami. Wszyscy są naćpani, mówię panu!

- Czy tak twierdzi policja? Nie znam jeszcze żadnych szczegółów.

- Francesca - to moja asystentka, jej ojciec jest komisarzem policji - otóż Francesca 

mówi, że ich zdaniem to był jakiś maniak, po prostu świr, który przejeżdżał obok tej farmy i 

miał pod ręką strzelbę dużego kalibru. Zdarzało się, że te dziwolągi z Nizin strzelały do krów, 

ale to już przechodzi ludzkie pojęcie!

- Brodie prowadzi dochodzenie?

- To terytorium szeryfa, ale policja z Pickax mu pomaga.

background image

Amanda dalej wyrażała swoje oburzenie, tymczasem Qwilleran zaczął się gorączkowo 

zastanawiać: to wcale nie musiał być turysta, przecież w tej okolicy każdy ma myśliwską 

strzelbę... Zazwyczaj pierwszym podejrzanym jest najbliższa osoba, w tym wypadku mąż. 

Mogą istnieć dziesiątki rozmaitych powodów, które sprawiają, że nieprzyjaciel czy sąsiad, 

czy nawet krewny decyduje się pociągnąć za spust... Kim są ci Trotterowie? Może wplątali 

się w coś podejrzanego? Amanda mówiła właśnie:

-  ...toteż staram się namówić kuzyna Steve'a, żeby dokończył robotę.

- Nie ma pośpiechu. Mogę poczekać, aż Steve się pozbiera.

-   Do   diabła,   ale   mnie   się   spieszy!   Chcę   skończyć   robotę   i   dostać   pieniądze! 

Wykładziny już są. Zasłony gotowe... a tak z innej beczki, nie mogę już się doczekać tego 

przyjęcia. Mam nadzieję, że ma pan jakiegoś dobrego burbona.

- Sądzę - stwierdził Qwilleran - że przypadnie pani do gustu mój gość z Nizin. Arch 

Riker jest redaktorem w „Daily Fluxion".

-   Będę   starała   się   zachowywać   przyzwoicie,   chyba   że   sprowokuje   mnie   ktoś   z 

kuzynostwa, a wtedy nie ręczę za siebie!

- Może moglibyśmy panią podwieźć? Posłałbym Archa z limuzyną.

- Świetnie! - ucieszyła się Amanda.

Jeszcze   przed   południem   Qwilleran   i   Riker   wybrali   się   na   spacer   po   mieście,   by 

podziwiać   zdumiewającą   scenerię,   czyli   całe   stulecia   architektury   Starego   Świata 

zgromadzone w handlowym centrum miasteczka. Dom towarowy przypominał bizantyjski 

pałac. Stacja benzynowa wyglądała niczym Stonehen.

W redakcji „Picayune" przedstawili się ojcu Juniora, właścicielowi i wydawcy gazety. 

Senior Goodwinter był łagodnego usposobienia mężczyzną ubranym w skórzany fartuch, a na 

głowie miał papierową czapeczkę wykonaną z poskładanej gazety.

-   Czy   to   prawda,   że   większość   składu   wykonuje   pan   sam,   i   to   ręcznie?   -   spytał 

Qwilleran.

- Robię to od ósmego roku życia. Wtedy musiałem wchodzić na stołek, żeby sięgnąć 

do górnych kaszt - oświadczył Senior z dumą. -To najprzyjemniejsza część mojej pracy.

Riker zauważył:

-   „Picayune"   to   jedyna   znana   mi   gazeta,   która   skutecznie   oparła   się 

dwudziestowiecznej technologii i nowym trendom w dziennikarstwie.

- Dziękuję - odparł wydawca. - Nie zmieniła się ani na jotę od czasów, gdy założył ją 

mój pradziadek.

background image

Następnie   obaj   panowie   udali   się   do   kancelarii   „Goodwinter   &   Goodwinter". 

Qwilleran przeprosił Penelope z powodu niezapowiedzianego najścia.

- Chciałem tylko przedstawić pana Rikera i poprosić o kilka informacji.

- Zapraszam do sali konferencyjnej - powiedziała, ale jej służbowy uśmiech i dołeczki 

na policzkach znikły w mgnieniu oka, gdy usłyszała pierwsze pytanie.

- Czy wie pani coś o tej dziewczynie, Tiffany Trotter, która została zamordowana?

- Co pan ma na myśli? - spytała ostrym głosem.

- Czy dysponuje pani jakimiś poufnymi informacjami dotyczącymi tej młodej kobiety, 

jej rodziny, jej postępowania? Czy krążą jakieś pogłoski dotyczące przyczyn jej śmierci? Czy 

mamy do czynienia z przypadkowym zabójcą, czy może chodzi o jakieś lokalne porachunki i 

podejrzane koneksje?

- Obawiam się, że pomylił pan adresy, panie Qwilleran. Tutaj jest kancelaria prawna, a 

nie agencja detektywistyczna albo biuro opieki społecznej - stwierdziła kąśliwym tonem. - 

Czy wolno zapytać, dlaczego zadaje mi pan takie pytania?

- Proszę wybaczyć, powinienem jaśniej się wyrażać - zmitygował się Qwilleran. - W 

pierwszym   odruchu,   kiedy   usłyszałem   o   tym   morderstwie,   postanowiłem   ufundować 

stypendium   dla   młodzieży   wiejskiej,   które   upamiętniałoby   Tiffany   Trotter.   Zakładam 

bowiem, że jest niewinną i przypadkową ofiarą. Jeśli jednak jej postać mogłaby wywoływać 

jakieś' niepożądane skojarzenia, taki pomysł okazałby się zgoła niestosowny.

Na oblicze prawniczki powrócił uśmiech.

- Teraz już rozumiem, ale nie jestem w stanie od razu udzielić panu odpowiedzi. Mój 

brat i ja rozważymy tę kwestię. Oboje z niecierpliwością oczekujemy jutrzejszego wieczoru i 

pańskiego przyjęcia.

Po wyjściu z kancelarii Goodwinterów Qwilleran rzekł do Rikera:

- Robi się coraz bardziej drażliwa. Przepracowuje się. Jej brat spędza większość czasu 

w Waszyngtonie i Bóg jedyny wie, czym tam się zajmuje. Tymczasem ona musi samodzielnie 

prowadzić wszystkie sprawy firmy.

Punktualnie   o   dwunastej   w   południe   z   dachu   ratusza   rozległ   się   przeraźliwy   ryk 

syreny. Na ten sygnał miasteczko Pickax zamierało, a pracownicy udawali się do domów na 

lunch. Nikt nie płacił podatków ani mandatów; nie sprzedawano samochodów ani batoników 

czekoladowych; nie wypisywano recept ani nie wstawiano plomb. Działały jedynie służby 

ratunkowe, a w centrum nie zamykała swoich podwoi tylko jedna mała restauracyjka.

Qwilleran i Riker weszli do niewielkiego baru, żeby zjeść po kanapce. Wsłuchując się 

w gwar głosów, stwierdzili, że wszyscy mówią tu tylko o jednym.

background image

- Byli małżeństwem najwyżej od roku. Sama uszyła sobie suknię ślubną.

-   Zeszłego   roku   Tiff   zdobyła   więcej   punktów   podczas   rozgrywek   siatkówki   niż 

ktokolwiek inny.

- Mój brat był drużbą na ślubie Steve'a. Wszyscy faceci ubrani byli w białe fraki i 

białe cylindry. Nieźle to wyglądało!

Gdy Riker i Qwilleran wrócili do domu, opodal garażu ujrzeli nieznaną półciężarówkę 

cechującą się wyjątkowo wysokim zawieszeniem.

- A cóż tu robi to paskudztwo? - zdziwił się Riker.

- Nie mów tak - pouczył go Qwilleran. - W tutejszych stronach samochód terenowy 

jest   dla   farmerów   i   sportowców   tym   samym,   co   dla   mieszkańców   Nizin   prywatny 

odrzutowiec. Zajrzę i zobaczę, czyj to wóz.

Nad garażem zastał malarza kładącego ostatnią warstwę na futrynie drzwi.

- Jest pan kuzynem Steve'a?

- Tak, robię za niego, dopóki nie wróci do pracy.

- Bardzo mi przykro z powodu Tiffany.

- Tak, ciężka sprawa. A wie pan co? Policjanci zgarnęli Steve'a, żeby go przesłuchać! 

Przecież to wszystko jest postawione na głowie.

- Zwykła  rutyna  - pocieszył  go Qwilleran. - Policja przypuszcza,  że strzelał  jakiś 

turysta.

Malarz zrobił mądrą minę i stwierdził przyciszonym głosem:

- Mogliby ode mnie  dowiedzieć  się tego i owego, ale  wiem dobrze, kiedy trzeba 

trzymać gębę na kłódkę.

Qwilleran uznał to za typowo małomiasteczkową reakcję. Wszyscy znają odpowiedzi, 

albo przynajmniej tak im się wydaje, albo choćby udają, że coś wiedzą. Nikt jednak nic nie 

mówi.

Riker znalazł hamak w ogrodzie na tyłach domu i zabrał się do lektury „Picayune". W 

kuchni pani Cobb ucierała odfiletowanego bażanta na pasztet.

- Była tu policja! - oznajmiła. - Chcieli wiedzieć, czy wczoraj po południu Steve był w 

pracy, i teraz dzięki mnie ma alibi. Pił ze mną piwo dokładnie wtedy, kiedy zastrzelili jego 

żonę. To taki miły młody człowiek, strasznie mi go żal.

- Jakoś tu dziwnie cicho. Gdzie się podziewa Birch?

- Pojechał na ryby. Ma złowić łososia do krokietów.

- Czy wszystko poza tym przebiega po pani myśli?

background image

- Jak  najbardziej,  tylko  Koko  zachowywał   się trochę   dziwnie,  drapał  w   drzwi do 

schowka i skakał do klamki.

- Tam schowałem tę walizkę pachnącą stęchlizną, a on oczywiście ją wyczuwa. Nic 

nie umknie jego uwadze. Pora już pozbyć się tych starych gratów.

Koko dosłyszał swoje imię i nadbiegł czym prędzej.

- Ik ik ik - stwierdził rzeczowym tonem.

- Już dobrze, dobrze, zaraz wyrzucę te śmierdzące ciuchy.

Qwilleran zaniósł karton z zimowymi rzeczami Daisy i wrzucił go do kosza w garażu, 

po czym wrócił, żeby zabrać walizkę. Był w połowie drogi do drzwi, kiedy usłyszał donośne 

miauknięcie.   Nie   były   to   zwykłe   kocie   pogaduszki   typu   „pora   na   kolację"   albo   „poczta 

przyszła" czy „gdzie jest Yum Yum?". Był to nakaz, zdecydowany i stanowczy.

Qwilleran   stanął   jak   wryty.   Dlaczego   Koko   nagle   znów   zaczął   interesować   się   tą 

walizką? Nie pudłem, tylko walizką. Nie wahając się już ani chwili, zawrócił i zaniósł ją do 

biblioteki. Koko podążał za nim, wielce podekscytowany.

Qwilleran raz jeszcze przejrzał zawartość, przyglądając się każdemu z tych żałosnych 

ciuszków osobno w nadziei, że natrafi na ślad lub któraś z rzeczy naprowadzi go na jakąś 

myśl.   Wreszcie   gdy   walizka   była   już   pusta,   jego   oczom   ukazała   się   rozdarta   tandetna 

podszewka.

- Yow! - rzucił Koko, który przyglądał się uważnie każdemu jego ruchowi.

Rozdarta podszewka! Teraz najwyraźniej nie tylko kot, ale i jego własne wąsy chciały 

Qwilleranowi   coś   powiedzieć.   Przesunął   dłonią   po   dnie   walizki.   Pod   powierzchnią 

wyświechtanej i poplamionej tkaniny wyczuł coś płaskiego, prostokątnego. Wsadził rękę pod 

spód; rozdarła się jeszcze bardziej, ukazując kopertę - białą kopertę bez żadnych napisów. 

Wewnątrz znajdował się plik banknotów - świeżutkich, niezniszczonych studolarówek. Było 

ich dziesięć.

- Yow! - skonstatował Koko.

Qwilleran zaczął się zastanawiać. Skąd ona wzięła tyle pieniędzy? Ukradła je? Czy 

ktoś  ją  przekupił?  Dał   pieniądze,  żeby  wyjechała  z  miasta?   Czy  miały  to   być   środki   na 

przerwanie ciąży?

Daisy mogła   nie  zdawać  sobie  sprawy  z wartości  kościanej  figurki.  Mogła  nawet 

zapomnieć   w   pośpiechu   o   złotej   bransoletce.   Jednak   jeśli   trafiło   jej   się   tysiąc   dolarów 

gotówką,   trudno   przypuszczać,   żeby   je   zostawiła,   wyjeżdżając   z   miasta...   o   ile   w   ogóle 

kiedykolwiek je opuściła.

background image

Qwilleran postanowił, że po proszonej kolacji utnie sobie jeszcze jedną pogawędkę z 

komisarzem policji.

background image

Rozdział jedenasty

Nadszedł   dzień  przyjęcia.  Na  czas   pospiesznej   krzątaniny  koty  zostały  zesłane  do 

sutereny - dopóki ich gwałtowne protesty nie stały się bardziej uciążliwe od ich zwykłego 

plątania się pod nogami.

Pani   Cobb   zwijała   krokiety   i   smarowała   jagnięcinę   czosnkiem.   Pani   Fulgrove 

prasowała  obrusy,  pucowała  srebro i wypisywała  swą nieskazitelną  kaligrafią  karteczki  z 

nazwiskami   gości   oraz   koperty   dla   panów,   była   zresztą   wniebowzięta,   kiedy   ją   o   to 

poproszono. Z kwiaciarni przywieziono pełną ciężarówkę kwiatów. Dwa końcowe segmenty 

długiego  stołu usunięto,  by mogło  przy nim siedzieć  wygodnie  dziesięć  osób, a Melinda 

zajęła się zgodnym z etykietą rozstawieniem talerzy, posługując się przy tym miarką.

Wszystkie  te gorączkowe przygotowania  wprawiły Qwillerana w podenerwowanie. 

Nigdy przedtem nie był gospodarzem formalnego przyjęcia, zawsze przyjmował swych gości 

w jakiejś restauracji albo klubie. Tak więc gdy Riker pożyczył  samochód i wybrał się na 

wycieczkę po okolicy, Qwilleran dla uspokojenia wybrał się na rowerową przejażdżkę.

Objechawszy swą zwykłą codzienną trasę, czyli po przejechaniu około dziesięciu mil, 

znalazł się już w granicach miasta. Nagle ujrzał groźnie wyglądającego psa wyposażonego w 

pełny zestaw ostrych zębów, który wybiegł z podwórza jakiegoś domu i z głośnym ujadaniem 

popędził   prosto   ku   niemu,   kłapiąc   paszczą   niebezpiecznie   blisko   jego   łydek.   Qwilleran 

wrzasnął   na   niego   i   gwałtownie   skręcił   w   lewo.   Rozległ   się   pisk   opon,   jadący   za   nim 

samochód zahamował gwałtownie.

Ktoś   zawołał   psa.   Bestia   posłusznie   wróciła   na  podwórze,   gdzie   jeszcze   dwa   psy 

szarpały się na łańcuchach, wściekle szczekając.

Qwilleran podszedł do samochodu, aż kipiąc ze złości.

- Widziała pani, jak ten pies się na mnie rzucił?

Kobieta za kierownicą odpowiedziała:

- Jestem wstrząśnięta. Byłam pewna, że pana uderzę. Coś strasznego! To powinno być 

zabronione.

-   Zabronione?   Pewnie,   że   jest   zabronione!   To   wbrew   prawu.   Zamierzam   złożyć 

formalną skargę. Czy będę mógł podać pani nazwisko jako świadka?

Zrobiła niewyraźną minę.

background image

- Bardzo chciałabym  panu pomóc, ale... mój mąż nie życzyłby sobie, żebym  była 

zamieszana w taką sprawę. Bardzo mi przykro.

Qwilleran bez słowa odwrócił się, wsiadł na rower i popedałował prosto na komisariat. 

Komendant Brodie siedział za biurkiem.

- Coraz więcej papierkowej roboty! Wynaleźli komputery, żeby ułatwić nam życie, i 

dopiero wszystko się pokomplikowało - poskarżył się, nim Qwilleran zdążył otworzyć usta. 

- Co mogę dla pana zrobić, panie Q?

Qwilleran opowiedział o swoim przeżyciu dotyczącym spuszczonego z łańcucha psa, 

podając przy tym nazwę ulicy i numer domu.

- Ten bydlak może być chory na wściekliznę - stwierdził - a ja cudem uniknąłem 

śmierci.

Brodie rozłożył bezradnie ręce.

- Znów ten Hackpole! Wciąż ten sam problem. Ostrzegaliśmy go wielokrotnie. Nie 

możemy jednak zrobić nic więcej, o ile nie pójdzie pan do magistratu i nie podpisze skargi. 

Nikt z tutejszych się na to nie odważy.

- Co to za jeden ten Hackpole? Czy był kiedyś taksówkarzem w Nowym Jorku?

- Urodził się tutaj, ale przez dłuższy czas pracował na Wschodzie, chyba w Newark. 

Wrócił kilka lat temu. Prowadzi warsztat i handluje używanymi samochodami.

- Czy to coś da, jeżeli złożę skargę?

-   Szeryf   dostarczy   mu   wezwanie   i   za   jakieś   dwa   czy   trzy   tygodnie   odbędzie   się 

wstępne przesłuchanie stron przed sędzią.

- Zrobię to - zapewnił go Qwilleran. - Niech pan poradzi szeryfowi, żeby zaszczepił 

się na wściekliznę i włożył pancerne spodnie!

Gdy wrócił do domu z rowerowej wycieczki, był jeszcze bardziej zdenerwowany niż 

przedtem, lecz widok oczekujących go wspaniałości spowodował, że złość ulotniła się bez 

śladu.

W sali jadalnej srebro i kryształy lśniły na białym adamaszku, a pomiędzy dwoma 

wyniosłymi kandelabrami królowała wiktoriańska patera, na której rozłożono przyozdobione 

kwiatami owoce, orzechy i płatki miętowe.

O siódmej Melinda przebrała się w suknię wieczorową z zielonego szyfonu - pod 

kolor oczu. Qwilleran odziany w lepszy ze swych dwóch garniturów oraz w nowym krawacie 

wyglądał   niemal   elegancko;   jego   włosy   i   wąsy   zostały   przystrzyżone,   a   dzięki   dwóm 

tygodniom rowerowych przejażdżek zyskał opaleniznę i stracił nieco w pasie.

background image

Riker został wysłany po Amandę. Co do kotów, postanowiono wreszcie, że wolno im 

będzie   przyłączyć   się   do   towarzystwa.   W   przeciwnym   wypadku   ich   bezustanne   wycie 

obróciłoby wniwecz wszelkie wysiłki trzech starszych panów, którzy właśnie stroili w hallu 

swoje instrumenty.

Odgrywający rolę kamerdynera sympatyczny właściciel domu towarowego odbywał 

właśnie próbę generalną - z kamienną twarzą, wprost emanując godnością. Również synowie 

bankiera   ćwiczyli   się   w   usłużnych   i   dyskretnych   minach,   co,   jak   zauważyła   Melinda, 

przychodzi   studentom   Yale   z   niejakim   trudem.   Bracia   Fitch   mieli   stać   przy   drzwiach 

frontowych i witać gości, a następnie prowadzić ich do oranżerii, gdzie zadaniem Lanspeaka 

było zaanonsować przybyłych i podać im koktajle. Później, w sali jadalnej, bliźniaczy lokaje 

będą musieli pamiętać, że talerze podaje się z lewej strony, a zabiera z prawej, natomiast 

kamerdyner   miał   rozlewać   wino,   nie   zapominając   o   zręcznym   obrocie   nadgarstka   dłoni 

dzierżącej butelkę.

- Tylko pamiętajcie - poleciła im Melinda - ani przez chwilę nie patrzycie gościom w 

oczy.

Co mnie podkusiło, żeby pakować się w taką historię? - zastanowił się Qwilleran.

Pierwszym   gościem,   który   pociągnął   za   rączkę   dzwonka,   był   młody   redaktor 

„Picayune"; wyglądał jak maturzysta w dniu rozdania świadectw. Następnie pojawił się Roger 

z żoną i teściową, wszyscy w znakomitych nastrojach. Sharon ubrała się w hinduskie sari, a 

Mildred miała na sobie własnoręcznie wydzierganą suknię, ozdobioną wielką ilością frędzli. 

Arch Riker i jego towarzyszka również zdradzali oznaki wyśmienitego humoru, co skłoniło 

Qwillerana   do   przypuszczenia,   że   po   drodze   zahaczyli   o   jakiś   bar.   Kwiecista   suknia 

wieczorowa Amandy pachniała cedrem, nie naftaliną, i wyglądała, jakby zakupiono ją na 

wyprzedaży.

Na samym  końcu wielkiego,  choć wytwornego  entree  dokonała Penelope wraz ze 

swym bratem Alexandrem. Stanowili piękną parę - przystojni, o wysokich czołach, ubrani z 

wyszukaną   elegancją.   Alexander   w   białym   jedwabnym   garniturze   wyglądał   wyniośle   i 

sprawiał wrażenie ważnej osobistości. Jego siostra wyglądała wyniośle i nader szykownie w 

prostej białej sukni wieczorowej. Roztaczała wokół siebie aurę niezwykłego zapachu perfum.

- Książę i księżna raczyli  przybyć  - szepnęła Amanda  do Rikera. - Pilnuj swoich 

manier, bo jak nie, to ci urżną łeb!

Qwilleran dokonał wzajemnej prezentacji gości, a Alexander zwrócił się do Rikera 

swym zawodowym głosem prosto z sali sądowej:

background image

- Ufam, że nasza skromna i żyjąca w spokoju społeczność przypadnie panu do gustu 

nie mniej, niż - hm - w naszych oczach zyskuje uznanie pańska - hm - inspirująca gazeta.

- Muszę - hm - stwierdzić, że szczególnie zachwyca mnie tutejsza pogoda - odparł 

grzecznie redaktor.

Qwilleran spytał o pogodę w Waszyngtonie.

- Nieznośne upały - poinformował go adwokat z cierpkim uśmiechem. - Ale człowiek 

musi   czasem   się   poświęcać.   Skoro   zdołałem   pozyskać   przychylność   pewnych   -   hm   - 

wpływowych  osobistości, robię  co w  mojej  mocy,  aby wspierać  naszych  farmęrów,  tych 

zapomnianych przez wszystkich herosów wspaniałych północnych krain.

Francuskie okna oranżerii były  otwarte, toteż do środka wpadał powiew świeżego 

wieczornego powietrza, który nieco łagodził potężne wrażenie zapachowe roztaczane przez 

perfumy   Penelope.   Dochodziły   tu   dźwięki   trio   smyczkowego   przygrywającego   w   hallu 

melodie Cole’a Portera, tworząc radosną, a zarazem wyrafinowaną atmosferę. Gdy pojawił 

się   kamerdyner,   niosąc   na   srebrnej   tacy   napoje,   Goodwinterowie   rozpoznali   tutejszego 

potentata handlowego i wymienili zdumione spojrzenia, lecz poza tym zachowali olimpijski 

spokój.

- Szampan, madame - oznajmił Lanspeak - oraz sok z winogron catawba.

Penelope   zawahała   się   przez   moment,   rzuciła   ukradkowo   okiem   w   stronę   brata   i 

wybrała napój bezalkoholowy.

- Jeśli pani woli, do dyspozycji są także koktajle - zaznaczył Qwilleran.

- Uważam, że tę okazję trzeba uczcić szampanem - oznajmił Alexander, z wdziękiem 

ujmując w dłoń kieliszek. - To historyczne wydarzenie. O ile nam wiadomo, to pierwsza 

uroczysta kolacja wydana kiedykolwiek w rezydencji Klingenschoenów.

- Klingenschoenowie nigdy nie brali aktywnego udziału w życiu towarzyskim Pickax - 

dodała jego siostra, unosząc brwi.

Goście   przechadzali   się   po   oranżerii,   podziwiali   roślinność,   prawili   komplementy 

kotom oraz oddawali się konwersacji.

-   Cześć,   Koko   -   odezwał   się   odważnie   Roger,   ale   tym   razem   kot   całkiem   go 

zignorował. I Koko, i Yum Yum krążyły wokół Penelope, węsząc intensywnie tudzież od 

czasu do czasu cichutko kichając.

Gość honorowy zabawiał rozmową Sharon, pokpiwając sobie przy okazji z warunków 

panujących na tutejszym lotnisku.

background image

-   Proszę   się   nie   śmiać,   panie   Riker.   Moja   babka   przybyła   tu   wozem   przykrytym 

plandeką,  a było  to zaledwie  siedemdziesiąt  pięć lat temu.  Tutejsze farmy do 1937 roku 

pozbawione były elektryczności.

Zwracając się do Juniora, Riker stwierdził:

- Chyba jest pan najmłodszym na świecie redaktorem naczelnym.

- Zaczynam od szczytów, by dążyć ku Nizinom - odparł Junior. - Moją ambicją jest, 

by pewnego dnia zostać praktykantem w „Daily Fluxion".

Na sygnał  dany przez gospodynię kamerdyner  przyniósł  kolejną srebrną tacę;  tym 

razem leżały na niej niewielkich rozmiarów koperty przeznaczone dla panów, a zawierające 

nazwiska dam, które mieli poprowadzić do sali jadalnej.

- Podano do stołu - oznajmił.

Muzycy przerzucili się teraz na walce wiedeńskie i goście ruszyli na kolację parami. 

Nikt nie zwrócił uwagi na Koko i Yum Yum idących w tylnej straży z dumnie podniesionymi 

ogonami.

Penelope, którą odprowadzał Qwilleran, szepnęła:

- Proszę mi wybaczyć wczorajszą opryskliwość. Akurat otrzymałam złą wiadomość, 

chociaż   to   żadne   usprawiedliwienie.   Mój   brat   nie   widzi   żadnego   powodu,   dla   którego 

stypendium   poświęcone   pamięci   Tiffany   Trotter   miałoby   być   w   jakikolwiek   sposób 

niestosowne.

Podwójne drzwi wiodące do sali jadalnej otworzono na oścież, wszyscy aż westchnęli 

z zachwytu. W srebrnych kandelabrach płonęło szesnaście woskowych świeć, w żyrandolach 

z jeleniego rogu dwadzieścia cztery świece elektryczne, rozświetlając zdobione boazerie i 

aksamitne   zasłony.   Padło   kilka   słów   uznania   dotyczących   wspaniale   zastawionego   stołu. 

Następnie goście zaczęli kosztować pasztetu z bażanta, a Qwilleran zauważył kątem oka dwa 

ciemnobrązowe ogony znikające pod białym adamaszkiem.

Siedział   u   szczytu   stołu,   mając   po   prawej   stronie   Penelope,   a   po   lewej   Amandę. 

Podczas   rozmowy   wspomniał   o   incydencie   wywołanym   przez   psa   Hackpole'a   i   swoim 

postanowieniu, by złożyć oficjalną skargę.

-   Najwyższy   czas,   żeby   ktoś   ukrócił   poczynania   tego   półgłówka.   Gdyby   nasz 

burmistrz nie był takim osłem, Hackpole dawno przestałby się panoszyć.

Penelope czym prędzej zmieniła temat na bezpieczniejszy.

-   Wszyscy   są   niezwykle   zachwyceni   sugerowaną   przez   pana   możliwością,   panie 

Qwilleran, iż dom ten zostanie podarowany miastu w charakterze muzeum.

background image

- Miasto nie będzie potrafiło tego docenić - rzuciła Amanda. - Wkrótce się zorientują, 

że trzeba ten budynek ogrzać i zapłacić za światło. Rozparcelują park, a dom sprzedadzą 

komuś, kto podzieli go na apartamenty do wynajęcia.

Qwilleran   odnosił   wrażenie,   że   rozmowa   u   drugiego   końca   stołu   jest   znacznie 

ciekawsza.  Podczas  gdy on wyłaził  ze skóry,  by ożywić  Rogera  i Juniora, do uszu jego 

dochodziły anegdotki z życia redakcyjnego przytaczane przez Rikera, opowieści Alexandra o 

śmietance towarzyskiej w Waszyngtonie, głos Melindy relacjonującej swój pobyt w Paryżu i 

śmiech   Sharon   oraz   Mildred,   które   nie   zostawiały   suchej   nitki   na   naiwnych   turystach 

przybywających do Mooseville.

- Ćfffl

Oba koty syjamskie wciąż znajdowały się pod stołem. Yum Yum rozglądała się za 

odpowiednią sznurówką do rozwiązania, a Koko uważnie przysłuchiwał się rozmowie.

Gdy   nadszedł   czas   na   łososiowe   krokiety,   gospodarz   tylko   z   najwyższym   trudem 

podtrzymywał konwersację. Junior wydawał się oniemiały z zachwytu; pewnie nigdy dotąd 

nie widział jeszcze takiej patery ani też nie miał w ustach pasztetu z bażanta. Roger jadł, ale 

myślami   wydawał   się   być   gdzie   indziej.   Penelope   sprawiała   wrażenie   zdenerwowanej, 

wyrażała się z umiarem i prawie nie tknęła wina. Zazwyczaj tak wygadana Amanda z minuty 

na minutę stawała się coraz bardziej senna.

Qwilłeran   uznał,   że   to   rytm   walca   dochodzący   z   hallu   tak   wszystkich   usypia,   i 

pomyślał, że muzycy mogliby dla odmiany zagrać Mozarta albo Boccheriniego. Tymczasem 

goście siedzący wokół Melindy rozprawiali z wyraźnym ożywieniem.

W desperacji próbował rozmaitych tematów.

-   Motocykl   Bircha   Trevelyana   wyposażony   jest   w   stereofoniczny   odtwarzacz 

kasetowy,   autopilota   i   krótkofalówkę.   Osobiście   wolę   pedałować   moim   staroświeckim 

rowerem po Ittibittiwassee Road. Gładka nawierzchnia, ruch nieduży i w dodatku ta kopalnia 

Buckshot, jak z horroru... Słuchaj - zwrócił się do Rogera - wiesz chyba wszystko o historii 

tutejszej okolicy. Mógłbyś wymienić pozostałe dziewięć kopalń?

Roger zamrugał oczami i rzekł roztargnionym tonem:

- No... kopalnia Goodwinterów... Big B... i jeszcze Dimsdale.

- Jeszcze Moosejaw! - zawołała jego żona z drugiego końca stołu.

- Tak, Moosejaw... no i Black Creek. Ile to będzie?

- Na razie dopiero sześć, kochanie.

- Aha... to jeszcze Honey Hill i... wymieniłem już Old Glo.

- Nie zapomnij o Smiths Folly, kochanie.

background image

- Smiths Folly. Tak jest, to wszystkie! - Roger odsapnął z uglą.

Qwilleran liczył na palcach.

- Razem z Buckshot to dopiero dziewięć.

- Zapomniał jeszcze o Three Pines - zauważyła Sharon. - To właśnie tam kilka lat 

temu było bardzo silne tąpnięcie. Nawet w „Daily Fluxion" pojawiła się o tym wzmianka.

- Cfff! - spod stołu rozległo się następne kichnięcie. Podano jagnięcinę bucheronne, a 

Penelope spytała:

- Czy coś pan ostatnio napisał, panie Qwilleran?

- Tylko mnóstwo listów. Otrzymuję bardzo obfitą korespondencję.

- Rozumiem  z  tego, że  odpowiada  pan osobiście  na każdy list. To  bardzo miłe  i 

uprzejme z pańskiej strony.

Qwilleran usłyszał spod stołu znajomy i nader nieapetyczny odgłos; mógł tylko mieć 

nadzieję, że była to jedynie opinia Koko na temat poziomu rozmowy, a nie sygnał, że kot 

właśnie zwymiotował  na buty Penelope. Słyszał  też, jak Mildred po drugiej stronie stołu 

opowiada   Alexandrowi   o   swej   uzdolnionej   artystycznie   uczennicy,   która   bez   słowa 

pożegnania opuściła miasto i nikt o niej więcej nie słyszał.

- Wielka szkoda - mówiła - bo pochodziła  z ubogiej rodziny,  a mogłaby uzyskać 

stypendium, iść do college'u i osiągnąć w życiu jakiś sukces.

Alexander wypowiedział się autorytatywnie:

- Co roku liczne młode kobiety porzucają nużącą egzystencję małych miasteczek i 

asymilują się w środowisku miejskim, niekiedy odnosząc - hm - znaczne sukcesy, w samej 

rzeczy.   Wiele   z   tych   kobiet,   wykonujących   najrozmaitsze   zawody   w   Nowym   Jorku   czy 

Waszyngtonie, to, by tak rzec, emigrantki z obszarów wiejskich. Tracimy te utalentowane 

jednostki, bo nie jesteśmy w stanie zapewnić im odpowiedniej zachęty, możliwości rozwoju i 

środków.

- Ćfffi

- Szkoda - zauważyła Mildred - że nie robimy dla artystów tyle co dla farmerów.

Przy   sałatkach   Qwilleran   nadal   podtrzymywał   rozmowę   i   odetchnął   z   ulgą,   gdy 

wreszcie podano tort biszkoptowy z dzikimi malinami. Powstał wówczas, by ogłosić:

- Panie i panowie, przy naszym stole brak pewnej osoby mającej wielkie znaczenie w 

tym   domu,   która   pełni   niejedną   rolę.   Opiekuje   się   rezydencją,   jest   kuratorem   zbiorów, 

sporządza ich katalog, a przy tym posiada kwalifikacje dyplomowanego rzeczoznawcy. Mało 

tego, nikt nie może sobie rościć większego prawa do tytułu kuchmistrzyni. Dzisiejszą kolację 

background image

zawdzięczamy pani Iris Cobb. Pragnąłbym zaprosić ją, by przyłączyła się do nas podczas 

deseru.

Rozległ   się   pomruk   aprobaty.   Qwilleran   poszedł   do   kuchni   i   po   chwili   wrócił, 

prowadząc zaczerwienioną gospodynię; gdy przysunął krzesło i usadził panią Cobb między 

sobą a Penelope, usłyszał oklaski. Tylko prawniczka wyraźnie zesztywniała.

Kiedy   w   salonie   podano   kawę   i   likiery,   biesiadnicy   sąsiadujący   uprzednio   z 

Qwilleranem   wyraźnie   się   ożywili.   Kilkoro   z   nich   zgromadziło   się   pod   obrazem 

przedstawiającym młodą kobietę o talii osy, w sukni z turniurą, na oko z lat osiemdziesiątych 

dziewiętnastego wieku.

-   Zanim   za   niego   wyszła,   była   tancerką   w   kabarecie   -   stwierdziła   Amanda.   - 

Popatrzcie na ten figlarny błysk w jej oku.

- Opowiedz nam jakąś historyjkę, Rogerze - zachęcił historyka Junior. - Na przykład o 

saloonie Klingenschoenów.

- Może na przykład o Harrym? - zasugerowała Sharon.

Roger otrząsnął się już z zamyślenia.

- Myślisz, że to się nadaje?

- Pewnie, czemu nie?

- Dawaj!

- No dobra, to było tak - zaznaczam, że historia jest prawdziwa - jednym ze stałych 

klientów „Saloonu K" był pewien górnik imieniem Harry, który w końcu zapił się na śmierć. 

Jego zwłoki wystawiono w sklepie z meblami, którego właściciele prowadzili jednocześnie 

przedsiębiorstwo pogrzebowe. Kumple Harry'ego rada w radę postanowili, że ich koleżce 

należy   się   jeszcze   jedna   ostatnia   wizyta   w   ulubionym   lokalu,   więc   wykradli   jego   ciało, 

położyli na saniach - a było to zimą, podczas wyjątkowo silnych mrozów - i zawieźli do 

saloonu. Tam oparli Harry'ego o bar, gdzie wszyscy bywalcy pożegnali stosownie zmarłego, 

topiąc przy tym swój smutek w trunkach. Wreszcie o trzeciej nad ranem przyjaciele Harry'ego 

z powrotem ułożyli go na saniach i zacięli konie. Pośród śpiewów i podniosłego nastroju nie 

zauważyli, że zwłoki Harry'ego umieszczone na tyłach sań zsunęły się po drodze. Podjeżdżają 

pod sklep z meblami - a tu Harry’ego ani śladu. Przez resztę nocy szukali go, lecz tymczasem 

wiatr przysypał trupa śniegiem, no i Harry został odnaleziony dopiero na wiosnę. Reakcją na 

tę opowieść były śmiechy i okrzyki zdumienia.

- Historyjka  zatrąca  lekko  nekrofilią  - zauważył  Qwilleran  - o ile oczywiście  jest 

prawdziwa. Mam jednak nadzieję, że to tylko legenda.

Penelope odkaszlnęła dyskretnie i stanowczym tonem oświadczyła:

background image

- To był przeuroczy wieczór, ale obawiam się, że na nas już czas.

- Jutro wczesnym rankiem lecę do Waszyngtonu - wyjaśnił Alexander.

Amanda trąciła łokciem Rikera i oznajmiła scenicznym szeptem:

- Ojczyzna nie może się bez niego obejść!

Pożegnała się również grupka gości z Mooseville. Riker odwiózł Amandę do domu, a 

pani Cobb poszła na górę, żeby się położyć. Qwilleran i Melinda udali się do kuchni na 

wspólnego drinka z kamerdynerem, lokajami oraz tercetem smyczkowym, nie szczędząc im 

zasłużonych pochwał, jako że wszyscy sprawili się znakomicie. Wreszcie gdy wszyscy już 

sobie poszli, gospodarz i gospodyni wieczoru rozsiedli się na fotelach w bibliotece i teraz już 

całkiem zrelaksowani, zajęli się obgadywaniem gości.

- Zauważyłeś - spytała Melinda - jaką minę zrobiła Penelope, kiedy zaprosiłeś do stołu 

panią Cobb? Z pewnością uznała to za największe faux pass dwudziestego stulecia.

- Przez cały wieczór nic nie wypiła. Chyba miała ochotę na szampana, ale brat jej nie 

pozwolił.

- Alex nie lubi, kiedy ona pije, bo wtedy robi się zbyt rozmowna. A jak ci się podobały 

jej perfumy, kochanie? Przywiozłam je dla niej z Paryża, specjalnie mnie o to prosiła.

- Oględnie mówiąc, bardzo mocne - stwierdził Qwilleran. - Wiesz, że siedziała po 

mojej prawej stronie; otóż po jakimś czasie straciłem poczucie węchu. Kiedy podano rybę, w 

ogóle nie czułem jej smaku. Junior siedział obok niej i miał szkliste oczy, jakby wypalił coś 

nielegalnego. Amanda o mało nie spadła z krzesła, a Roger nie mógł sobie przypomnieć nazw 

nieczynnych kopalń. Jestem pewien, że to przez ten zapach. A koty cały czas kichały.

- W gruncie rzeczy przemyciłam te perfumy - wyznała Me-linda. - W naszym kraju 

ich sprzedaż jest zakazana.

- Według mnie muszą zawierać jakiś narkotyk. Jaka to marka?

- Nazywają się „Fantaisie Feline". I są bardzo drogie... Słuchaj, mam urojenia czy to 

prawdziwy oskard?

-   Dostałem   go   w   prezencie   od   „Entuzjastów   Pickax".   Może   zawieszę   go   nad 

kominkiem albo posłuży mi jako przycisk do papierów, a może będę go zabierał ze sobą na 

przejażdżki rowerowe dla obrony przed psami.

Do biblioteki wmaszerował Koko, wpatrując się przenikliwie w Qwillerana.

- A tak nawiasem mówiąc - odezwał się Qwilleran - czy coś ci wiadomo o kopalni 

Three Pines?

Melinda popatrzyła na niego z rozbawieniem.

background image

- Te opuszczone zabudowania to ulubione miejsce schadzek zakochanych par, mój 

drogi. Dlaczego pytasz? Czyżbyś był zainteresowany? W twoim wieku?

background image

Rozdział dwunasty

Następnego ranka po przyjęciu Qwilleran odwiózł Rikera na lotnisko. Niebo zasnuło 

się ciężkimi chmurami.

- Niedługo będzie lało. Wszyscy farmerzy modlili się o ten deszcz, a wszyscy, którzy 

utrzymują się z turystyki, modlili się, żeby go nie było.

- Mam nadzieję, że samolot wystartuje, nim rozpada się na dobre - stwierdził Riker. - 

Nie żeby mi było tak znowu spieszno do „Fluxion". Chętnie bym tu zamieszkał. Może byś 

wykupił „Picayune"? Wtedy tu przyjadę, mógłbym objąć redakcję i poprowadzić gazetę.

- Mówisz poważnie?

- Jak najpoważniej! To byłoby fascynujące wyzwanie.

-   Trzeba   by   pozbyć   się   Benjamina   Franklina   i   wydać   dziesięć   milionów   na 

nowoczesne wyposażenie... Jak ci się podobała Melinda?

- Robi wrażenie. Czy ona nosi zielone szkła kontaktowe? A te rzęsy są prawdziwe czy 

doklejone?

- Wszystko jest całkowicie autentyczne - zapewnił go Qwil-leran. - Sprawdziłem.

- Wiesz co, Qwill? Teraz stałeś się wyjątkowo atrakcyjną partią, kobiety nie dadzą ci 

spokoju. Najlepiej ożeń się od razu z taką dziewczyną jak Melinda i ustatkuj się. Pochodzi z 

zamożnej rodziny, ma zawód i widać, że jej się podobasz.

- Ha, nie szczędzisz mi dobrych rad dzisiejszego ranka - Qwilleran nigdy nie lubił, 

kiedy ktoś mu mówił, co ma zrobić.

-   Dobra,   to   służę   jeszcze   jedną.   Może   byś   przestał   wypytywać   o   tę   zaginioną 

pokojówkę? Możesz skończyć z kulką w głowie, jak ta nieszczęsna traktorzystka.

Czekając, aż wystartuje samolot Rikera, Qwilleran przypomniał sobie, jak podczas 

wszystkich jego dochodzeń Arch starał się go zniechęcić - za każdym razem bezskutecznie. 

Jednak tym razem miał wrażenie, że nim przedstawi całą sprawę komisarzowi Brodiemu, 

powinien dysponować większą liczbą faktów. Póki co na poparcie swych  podejrzeń miał 

tylko niejasne poszlaki, domysły, przeczucia i przemyślnego kota.

Nim wrócił do domu, kupił u Lanspeaków sweter z różowego kaszmiru i poprosił 

sprzedawcę, żeby go elegancko zapakował. W sklepie „Diamond Jims" kupił złoty naszyjnik i 

zostawił go w klinice, na której drzwiach widniał lśniący od świeżej farby szyld:

Dr med. HALIFAX GOODWINTER Dr med. MELINDA GOODWINTER

background image

Idąc w stronę rezydencji K, ujrzał najpierw samochód policyjny, potem czekające w 

korku inne wozy i tłum gapiów zgromadzonych na ulicy. Dzwon wybijał monotonnie wciąż 

tę samą nutę, uformowała się procesja pogrzebowa i trumnę Tiffany wyniesiono z kościoła na 

Circle Street.

W tej właśnie chwili zaczęło padać. Właściwie nie był to deszcz, ale od razu ulewa, 

jakby niebiosa gniewały się z jakiegoś powodu.

Qwilleran zasiadł przy biurku, by napisać list z kondolencja-mi do Steve'a Trottera, 

wspominając w nim przy okazji o projekcie ufundowania dorocznego stypendium imienia 

Tiffany.   Wciąż   jednak   od   pisania   odrywał   go   telefon:   kolejni   goście   dzwonili   z 

podziękowaniami. Junior oznajmił, że nigdy nie zdarzyło mu się jeść tak smacznych potraw. 

Sharon domagała się przepisów kulinarnych. Mildred wychwalała wszystko, dodała jednak, 

że Alexander Goodwinter to straszny sztywniak. Amanda miała kaca.

- O rany, niezłe było przyjątko - wychrypiała do słuchawki. 

- Mam ból głowy, który mógłby zabić konia. Czy mówiłam wczoraj coś, czego nie 

należało mówić?

- Była pani wzorem wszelkich cnót, Amando - zapewnił ją Qwilleran.

- O cholera! To ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzyła. Wszelkie cnoty pozostawiam 

moim kuzynkom.

- Właśnie odwiozłem Archa na lotnisko. Mówi, że bardzo dobrze się bawił w pani 

towarzystwie.

- On też jest w moim typie! Niech pan go tu sprowadzi jak najszybciej z powrotem.

Kiedy zadzwoniła Melinda, żeby podziękować mu za naszyjnik, poskarżyła się przy 

okazji, że linia była wciąż zajęta.

-   Telefonowali   wszyscy   goście   z   podziękowaniami   -   wyjaśnił.   -   Ściślej   mówiąc, 

wszyscy oprócz Penelope.

- Penny nie zadzwoni. Napisze zgodny ze wszystkimi wymogami dobrego tonu list na 

firmowym   papierze  i   prześle  go  w  kopercie  zapieczętowanej   woskiem.  Czy Arch  zdążył 

odlecieć, nim zaczęło padać?

- Owszem, a na pożegnanie udzielił mi kilku rad. Po pierwsze, żebym się ożenił, i po 

drugie, żebym zapomniał o tajemnicy Daisy Muli. Przynajmniej jedno z tych zaleceń wydaje 

mi się godne realizacji.

Podczas lunchu wręczył prezent pani Cobb.

- Och, panie Qwilleran! Różowy to mój ulubiony kolor, a jeszcze nigdy nie miałam 

nic z kaszmiru. Niepotrzebnie pan się tak wykosztował. Czy jedzenie wszystkim smakowało?

background image

- Pani kolacja przejdzie do historii - oznajmił. - Proszę też powiedzieć pani Fulgrove, 

kiedy pani ją zobaczy, że wszyscy podziwiali jej kaligrafię.

- Kiedy wypisywała kartki z nazwiskami - rzekła pani Cobb - powiedziała mi o czymś. 

Nie wiem tylko, czy powinnam to powtarzać.

- Ależ jak najbardziej - rzucił odruchowo Qwilleran, ale jednocześnie jego wąsy aż się 

nastroszyły z zaciekawienia.

- Wie pan, ona pracuje trzy razy w tygodniu u Goodwinterów i słyszała, jak panna 

Goodwinter strasznie kłóci się z bratem, krzyczeli na siebie i tak dalej. Trochę się przelękła, 

bo oni przecież zawsze są dla siebie tacy uprzejmi.

- A o co im poszło?

- Tego nie słyszała. Sprzątała wtedy w kuchni, a oni byli na górze.

W tej chwili z piętra rezydencji K doszły ich dźwięki nader niemiłej dla ucha muzyki.

- Wnioskuję z tego jazgotu, że nasz gwiazdor złota rączka znów zabrał się do pracy - 

stwierdził Qwilleran.

- Prawie już skończył, ale obawiam się, że to wszystko będzie kosztować majątek.

- Proszę się nie martwić. Wszystko zostanie uregulowane w ramach kosztów obsługi 

masy spadkowej. Powiem im zresztą, żeby odpisali od tego pięć śniadań, osiem lunchów, 

siedem galonów kawy, skrzynkę piwa i wizytę u laryngologa. Mam wrażenie, że grozi mi 

trwałe uszkodzenie słuchu.

- Och, panie Qwilleran, pana to zawsze żarty się trzymają.

Ulewa   trwała   czterdzieści   osiem   godzin,   aż   w   końcu   woda   zalała   wszystkie 

wybrukowane   ulice   Pickax.   Main   Street   w   centrum   ze   swoją   zbieraniną   najrozmaitszych 

stylów   architektonicznych   wyglądała   niczym   karykatura   Canale   Grandę   w   Wenecji. 

Qwilłeran cały ten czas przesiedział w domu, choć nader niechętnie.

Trzeciego dnia deszcz ustał, a mokre kamienie lśniły w słońcu jak diamenty. Ciepły 

wietrzyk zaczął osuszać kałuże. Ptaki śpiewały. Koty tarzały się po podłodze oranżerii lub 

wygrzewały na słoneczku.

Wkrótce po śniadaniu do drzwi kuchennych zapukał nieoczekiwany gość.

Pani Cobb pobiegła do biblioteki po Qwillerana.

- Steve Trotter przyszedł, żeby się z panem zobaczyć. Mam wrażenie, że sporo już 

wypił.

Qwilleran   odłożył   gazetę   i   udał   się   do   kuchni,   gdzie   zastał   malarza   ubranego   w 

zszargane   dżinsy  i   T-shirt,   opartego   niepewnie   o   futrynę   drzwi;   miał   opuchniętą   twarz   i 

nabrzmiałe powieki.

background image

Qwiileran przysunął mu krzesło.

- Wchodź i siadaj, Steve. Może napijesz się kawy?

Pani Cobb czym prędzej napełniła dwa kubki i postawiła je na stole obok talerza z 

pączkami.

- Nie chcę kawy - oświadczył Steve, wpatrując się gniewnym wzrokiem w Qwillerana. 

- Dostałem ten list od pana.

- Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi przykro z powodu straty, jaką pan poniósł - 

zaczął Qwilleran. - Miałem okazję spotkaćTiffany tylko dwukrotnie, ale...

- Dosyć tego kitu! Niby pan nie wiesz, dlaczego tak się stało? - warknął malarz.

- Słucham?

- Pan ją w to wszystko wpakowałeś. Nie doszłoby do niczego, gdyby pan nie zaczął 

wypytywać o Daisy.

- Zaraz, chwileczkę - Qwilleran zaoponował łagodnie, lecz stanowczo. - Podsłuchał 

pan moją prywatną rozmowę z gościem, a potem w domu opowiedział pan o wszystkim 

żonie, nieprawdaż? To był jej pomysł, żeby tu przyjść i opowiedzieć mi o Daisy. Co więcej, 

policja podejrzewa, że sprawcą był jakiś turysta przejeżdżający obok farmy i...

- Jaki tam turysta. Sam pan dobrze wiesz.

- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, Steve.

- No, ten list od pana. Chciałeś pan mnie przekupić, czy co? Nic z tego.

- O co panu chodzi?

- Chcesz pan dać pieniądze dla dzieciaków. Cholera, a co ja z tego będę miał? Może 

zapłacisz  pan za pogrzeb, co? - gniewnym  gestem zrzucił  kubek, który roztrzaskał się o 

kamienną podłogę.

Pani  Cobb  wyszła  szybko  z  kuchni  i  wróciła  niemal   natychmiast  w  towarzystwie 

Bircha Trevelyana.

- Starczy tego, chłopaczyno  - stwierdził Birch, szczerząc w uśmiechu kwadratowe 

zęby. - Teraz pojedziemy do domu. Wyśpisz się, to ci przejdzie - podniósł młodszego od 

siebie mężczyznę z krzesła i pchnął go w stronę drzwi.

Qwilleran spojrzał za okno; półciężarówka malarza stała jednym kołem na klombie z 

rododendronami.

- Nie może prowadzić w tym stanie.

- Ja poprowadzę jego wóz. Pan pojedzie za mną i przywiezie mnie z powrotem - 

poinstruował go Birch stanowczym tonem. - To tylko parę mil. Farma mleczna Terrence'a. 

background image

Teraz pan zobaczy, skąd nadlatuje smród, kiedy wiatr wieje z południowego zachodu. Baa-a-

a-a!

Ułożywszy Steve'a w przyczepie na farmie, Birch udał się do domu jej właściciela, 

żeby   porozmawiać   z   jego   teściami.   Następnie   Qwilleran   odwiózł   go   z   powrotem   swoim 

dwudrzwiowym samochodem, rozmyślając po drodze, jak sprawnie i z jaką pewnością siebie 

ten człowiek poradził sobie w niezręcznej sytuacji.

-   Ładny   dzionek   -   stwierdził   Birch.   -   Chcieliśmy   deszczu,   to   go   mieliśmy,   tylko 

troszkę za dużo. Baa-a-a-a!

- Znów będę mógł pojeździć sobie na rowerze - rzekł Qwilleran.

- Ja tam wcześnie skończę robotę i wybieram się na ryby. Kilka mil od Purple Point 

można złowić taaakie wielgachne łososie.

- A masz łódź?

-   Jasne.   Dwanaście   metrów   długości,   ze   wszystkimi   bajerami.   Sonar,   pilot 

automatyczny, radio - wszystko jest. Powinieneś pan sobie taką sprawić.

Qwilleran zmarszczył brwi.

- Sonar? Co to takiego?

- No, echosonda. Komputerowy sprzęt do znajdywania  ryb.  Sonduje dno jeziora i 

mówi panu, gdzie są ryby i ile. Pierwszorzędna rzecz!

Rzeczywiście, koło południa Birch wyniósł się wraz ze swoimi narzędziami i muzyką, 

toteż Qwilleran mógł spożyć lunch, rozkoszując się ciszą.

- Dobrze, że mamy naprawione drzwi - zauważyła pani Cobb. - Warto było znosić 

wszystkie te hałasy.

- Teraz Koko nie będzie już w stanie wedrzeć się do mojego pokoju o szóstej rano - 

zgodził się Qwilleran. - Jego zdaniem wszyscy powinni wstawać o świcie.

Gospodyni   podała   lunch   w   pogodnym   pokoju   śniadaniowym,   gdzie   krzesła   z 

poręczami  w   stylu  „William  and  Mary"   stały  wokół  ciemnego  dębowego  stołu,  a ściany 

pokryte były żółtym i zielonym perkalikiem; z tego samego materiału wykonano też zasłony.

-   Najlepszy   makaron   z   topionym   serem,   jaki   kiedykolwiek   jadłem   -   oznajmił 

Qwilleran.

-   Udało   mi   się   znaleźć   naprawdę   dobry   cheddar   w   małym   sklepiku   za   pocztą   - 

powiedziała   pani   Cobb   i   po   chwili   wahania   dodała:   -   Zauważyłam,   że   jest   wyprzedaż 

rowerów w sklepie z materiałami żelaznymi - zawiesiła głos. - Dwadzieścia procent zniżki.

Qwilleran jęknął.

background image

- Kiedy trafi się wyprzedaż rowerów zapewniających cykliście ochronę przed psami, 

proszę mi dać znać. Może się zainteresuję.

Nieco później tego samego popołudnia wziął udział w innej ciekawej wymianie zdań. 

Kot-listonosz pojawił się w bibliotece, przynosząc mu list z podziękowaniem od Penelope, 

który niósł ze sobą ulotny, lecz i tak odurzający zapach „Fantaisie Feline".

Qwilleran przyjrzał się uważnie kotu, który przybrał przebiegłą minę.

- Jak myślisz, Koko, co Steve próbował nam powiedzieć? Kto zabił Tiffany Trotter i 

dlaczego? Co tak naprawdę stało się z Daisy Muli? A może po prostu tracimy czas, a te 

pytania już na zawsze pozostaną bez odpowiedzi?

Koko siedział wyprostowany na jego biurku, kołysząc się leciutko na boki i wpatrując 

się intensywnie błękitnymi oczami w czoło Qwillerana. Nagle człowiek zdał sobie sprawę, że 

Koko nigdy nie miał okazji podziwiać malunków na ścianach w apartamencie Daisy. Wziął 

go na ręce i zaniósł do garażu. Zwierzak ani nie wyrywał się, ani nie zwisł bezwładnie, jak to 

się zdarza kotom; całe jego ciało było spięte w wyczekiwaniu.

Najpierw   pozwolił   Koko   dokonać   inspekcji   samochodów,   roweru   i   narzędzi 

ogrodniczych. Zwykle najlepiej sprawdzała się metoda polegająca na tym, żeby nie poganiać 

go i umożliwić poszukiwania w jego własnym tempie. Koko wkrótce znalazł schody i wspiął 

się do pomieszczeń mieszkalnych. W świeżo odmalowanym pomieszczeniu tylko zmarszczył 

nos,   pociągnął   nim   kilkakrotnie   i   wycofał   się   na   korytarz.   Następnie   wkroczył   do 

stokrotkowej dżungli.

W pierwszym odruchu przycupnął, przyciskając brzuszek do podłogi. Ze wszystkich 

stron   otaczały   go   dzikie,   posplatane,   groźne   kształty   pokrywające   ściany   i   podłogę. 

Qwillerano-wi ktoś mówił, że koty nie widzą kolorów, ale potrafią je wyczuć w jakiś inny 

tajemniczy sposób. Kiedy Koko uznał, że miejsce jest jednak bezpieczne, zaczął dokonywać 

obchodu   pomieszczenia.   Ostrożnie   zbadał   kilka   niewiadomego   pochodzenia   plamy   na 

wykładzinie podłogowej, zadrapanie na komódce i rozdarte obicie krzesła. Gdy poczuł się 

pewniej, przeciągnął się jak długi i zaczął przechadzać się po pokoju radosnym, tanecznym 

krokiem, jak gdyby słyszał muzykę pośród kolorów, które Qwilleran mógł podziwiać tylko za 

pośrednictwem swoich oczu.

Nagle coś niewidocznego zwróciło uwagę kota. Szybko popatrzył w tamtą stronę i 

przebiegł   kilka   kroków,   podskoczył,   machnął   łapą   w   powietrzu,   przemknął   przez   całe 

pomieszczenie, odwrócił się gwałtownie i skoczył w górę, wyginając swą smukłą postać w 

czymś, co przypominało pokrętne salto wykonane do tyłu.

background image

Pamiętając wynurzenia pani Cobb na temat duchów nawiedzających dom, Qwilleran 

odruchowo się wzdrygnął, ale w następnej chwili zdał sobie sprawę, co w rzeczywistości było 

przyczyną  ożywienia  Koko. Zbliżał  się sierpień,  pora much.  Koko po prostu polował  na 

krążącego   w   powietrzu   owada   i   stąd   jego   przedziwne   akrobacje.   Wybiegł   za   muchą   na 

korytarz i wkrótce wrócił, mlaskając i oblizując się.

-   Obrzydliwe!   -   skomentował   Qwilleran.   -   Nie   potrafisz   się   zdobyć   na   nic 

subtelniejszego?

Podekscytowany   polowaniem   i   zabójstwem   Koko   rozglądał   się   za   kolejną   ofiarą. 

Wskoczył na łóżko, stanął na tylnych łapach, przednią wyciągając w górę, oparty o ścianę. 

Osiągnął w ten sposób swą długość maksymalną, czyli około metra, drapiąc pazurami graffiti 

i wyciągając łapy ku inicjałom wkomponowanym we wzór z serduszek, kwiatków oraz liści. 

Nagle skoczył, a mucha wpadła za łóżko. W mgnieniu oka rzucił się za nią. Martwa czy 

żywa, ale znalazła się między materacem a ścianą. Koko wsadził w szparę najpierw jedną 

łapę, potem drugą, pomrukując coś do siebie gardłowo, z determinacją.

Qwilleran przez chwilę przyglądał się jego zmaganiom, a potem odsunął łóżko od 

ściany. Koko niczym jastrząb dał nura w dół, a w następnej chwili rozległy się nieapetyczne 

odgłosy mlaskania.

- Fuj! - oburzył się Qwilleran. - Żresz te wstrętne muchy, a nie chcesz nawet tknąć 

kociej karmy z witaminami i minerałami. Chodźmy stąd. Wracamy do domu.

Koko jednak nie ruszył się zza łóżka.

- Cfff! CflFf! - kichnął dwukrotnie.

- Tam jest pełno kurzu! Wyłaź, idziemy!

Kot nie raczył odpowiedzieć, a Qwilleran nagle znów poczuł dobrze znane swędzenie 

pod wąsami.  Czyżby  Koko raz jeszcze trafił na jakiś znaczący przedmiot,  tym  razem za 

łóżkiem?   Qwil-leran   ukląkł   na   materacu   i   pochylił   się,   spoglądając   w   mroczną   szparę. 

Skulony Koko obwąchiwał coś, trącał pyszczkiem i obmacywał badawczo łapką.

Qwilleran  sięgnął i wydobył  na światło dzienne zeszyt  - zwykły szkolny zeszyt  z 

powyrywanymi   i   porozdzieranymi   kartkami.   Koko   natychmiast   wyskoczył   ze   swojej 

kryjówki,   zawodząc   i   domagając   się   zwrotu   swego   znaleziska.   Najwyraźniej   był   na   nim 

zapach myszy, które nadgryzły kilka stron kajeciku.

Z zeszytem w jednej ręce i oburzonym kotem w drugiej Qwilleran wrócił do domu, 

kierując   się   ku  bibliotece.   Koko  skomlał   w   wysokiej   tonacji,   co  sprowadziło   z   oranżerii 

rezydującą tam Yum Yum, która solidarnie zawtórowała mu przenikliwym krzykiem. Zaraz 

po niej pojawiła się pani Cobb.

background image

- Co się stało? Co tu się dzieje?

- Proszę im dać jakiś' przysmak, dobrze? Może wtedy się ode mnie odczepią!

-   Przysmak!   -   zawołała   i   wyprowadziła   je   do   kuchni   niczym   baśniowy   flecista   z 

Hameln.

Qwilleran zamknął drzwi biblioteki i przyjrzał się dokładniej zdobyczy Koko. Był to 

zwykły tani zeszyt w linię, niektóre strony były poplamione i pogryzione. Wyraźnie czuć go 

było myszami.

- Pamiętnik! - stwierdził na głos, przewracając z obrzydzeniem brudne stronice.

Daty były widoczne, ale pismo całkowicie nieczytelne. Znał swego czasu pewnego 

artystę, w którego rękopisach wszystkie litery alfabetu przypominały „u"; tutaj każda z nich 

wyglądała   raczej   jak   „o".   Odręczne   pismo   tej   dziewczyny   wyglądało   jak   łańcuch 

nachodzących na siebie kółek. Nauczycielka rysunków określiła to trafnie: wynaleziona przez 

Daisy kaligrafia była całkiem miła dla oka, ale zupełnie niemożliwa do odcyfrowania.

Postanowił, że po przejażdżce rowerowej zadzwoni do Mildred Hanstable i poprosi ją, 

żeby   rzuciła   okiem   na   ten   pamiętnik   i   spróbowała   go   przetłumaczyć,   o   ile   to   w   ogóle 

możliwe. Tymczasem dodał zeszyt do kolekcji przechowywanej w szufladzie biurka: był tam 

już kościany słonik, złota bransoletka, kartka pocztowa i koperta zawierająca tysiąc dolarów 

gotówką.

Zdał   sobie   sprawę,   że   wszystkie   te   pamiątki   zostały   odnalezione   przez   pewnego 

fenomenalnego kota. A jednak wszystkie odkrycia dokonane przez Koko sprawiały wrażenie 

całkiem przypadkowych. Qwilleran przypomniał sobie, jak zwierzak gonił za muchą i utłukł 

ją na ścianie, gdy próbowała schować się pośród inicjałów... Zaraz, co to były za inicjały?

Qwilleran pobiegł do garażu i z powrotem. Pochwycił niewielką książkę telefoniczną i 

przesunął palcem po dwóch kolumnach nazwisk. Inicjały pasowały tylko do trzech postaci. 

Byli to Sam Gafner, Scott Gippel oraz Senior Goodwinter.

Jeśli SG był przedmiotem uwielbienia Daisy, musiało chodzić o Gafnera. Scott Gippel 

był tym otyłym radnym, który potrzebował aż dwóch krzeseł. Natomiast ojciec Juniora ze 

swym   speszonym   wyglądem   i   papierową   czapką   raczej   nie   zawróciłby   w   głowie   młodej 

dziewczynie. Tak więc najbardziej prawdopodobnym kandydatem byłby Gafner, pośrednik w 

handlu   nieruchomościami.   Qwilleran   postanowił,   że   gdy  wróci   z   przejażdżki,   postara   się 

dowiedzieć czegoś więcej.

To był piękny dzień na rower. Gdy Qwilleran wyjechał na swą ulubioną drogę, grzało 

go   słońce   i   chłodził   lekki   wietrzyk.   Po   niedawnym   deszczu   roślinność   nabrała   żywego 

zielonego koloru. Z krzaków wznosiły się stadka ptaków, by podążać przez czas jakiś za 

background image

samotnym   cyklistą,   rugając   go   ćwierkającym   staccato   za   zakłócenie   spokoju.   Do   tego 

dochodziły zgrzyty w piaście i tylnej osi. Przypomniał sobie, co pani Cobb powiedziała mu na 

pożegnanie:

- Niech pan uważa z tym starym gratem, panie Q. Naprawdę, powinien pan kupić 

sobie porządny rower, z przerzutką.

Na Ittibittiwassee Road wszystko pachniało świeżością i wilgocią. Słońce wysuszyło 

nawierzchnię, ale w przydrożnym rowie wciąż jeszcze było sporo wody. Rów ciągnął się 

dobre dziesięć metrów od krawędzi jezdni, ponieważ w przyszłości planowano poszerzenie 

szosy. Niestety - pomyślał - kiedy wybudują to nowe osiedle, właśnie tędy wszyscy będą do 

niego dojeżdżać. Szkoda! Zdążył już polubić spokój, jaki panował na tej pustej drodze.

Po prawej stronie pojawiła się stara kopalnia Buckshot, gdzie w 1913 roku nastąpiło 

tąpnięcie i zginęło kilkunastu górników. Pedałując obok jej ruin, nasłuchiwał pilnie w nadziei, 

że   do   jego   uszu   dojdzie   upiorne   pogwizdywanie,   które   ponoć   rozlegało   się   niekiedy   w 

okolicy.   Poszarzałe   od   starości   deski   opuszczonego   budynku   przesiąknięte   były   wodą   i 

połyskiwały w słońcu.

Qwilleran   przyglądał   się   pozostałościom   kopalni   tak   uważnie,   że   nie   zauważył 

nadjeżdżającej z naprzeciwka półciężarówki; oprzytomniał dopiero, gdy usłyszał ryk silnika. 

Spojrzał   przed   siebie   akurat   w   tym   momencie,   gdy   pojazd   gwałtownie   przyspieszył, 

zjeżdżając jednocześnie na jego pas: śmiercionośny potwór pędzący prosto na Qwillerana i 

jego   zdezelowany   bicykl.   Szarpnął   kierownicą,   skręcając   gwałtownie   w   stronę   rowu;   w 

pewnej   chwili   przednie   koło   uderzyło   o   kamień,   a   on   wykonał   salto   do   przodu.   Przez 

nieskończenie długą chwilę unosił się w powietrzu...

Kiedy wygramolił się z rowu, oszołomiony, przemoczony i zakrwawiony, zataczając 

się, z trudem wyszedł na opustoszałą szosę, nie mając pojęcia, gdzie się znajduje i skąd tu się 

wziął.

Każda droga dokądś prowadzi. Trzeba iść drogą. Ruszać się. Nie stać w miejscu.

Po   kilku   minutach,   a   może   po   kilku   godzinach,   zatrzymał   się   jakiś   samochód. 

Wyskoczył  z niego mężczyzna, coś krzyczał. Posadził go na fotelu z przodu. Przez kilka 

minut   -   a   może   godzin   -   siedział   w   pędzącym   wozie.   Tamten   mężczyzna   wciąż   coś 

wykrzykiwał.

Co on mówi? Nie wiem... nie potrafię...

background image

Zajechali   przed   jakiś   budynek.   Oślepiające   światła.   Obcy   ludzie,   którzy   mówili, 

mówili, mówili... Był zmęczony.

Następnego ranka otworzył  oczy i zorientował się, że leży w nie swoim łóżku, w 

nieznanym sobie pokoju.

background image

Rozdział trzynasty

Nim wypisano Qwillerana ze szpitala, odbył rozmowę z doktor Melindą.

- Wyniki wszystkich badań są dobre - oznajmiła. - Jesteś w całkiem niezłej formie - 

oczywiście jak na twój wiek.

- A z ciebie, jak na taką młodą dziewczynę, bardzo bystra pani doktor.

-   Jestem   tak   bystra,   mój   kochany,   że   zaleciłam   nawet   przeprowadzenie   testu 

Wassermanna, na wypadek gdybyś zamierzał ubiegać się o zezwolenie na zawarcie związku 

małżeńskiego. Wypisałam ci też receptę na kask. Wiesz, po takim uderzeniu w głowę mogłeś 

się utopić, leżąc w tamtym rowie.

- Jestem pewien, że ten wariat uznał mnie za martwego.

- Dziwne rzeczy zaczynają się dziać w Moose County - zauważyła Melinda. - Być 

może Amanda ma rację, twierdząc, że to wszystko przez tę turystyczną stonkę. Powinieneś 

zgłosić się na policję.

- I co, mam opowiedzieć im mój sen? Brodie doszedłby do wniosku, że uszkodziłem 

sobie coś więcej niż tylko rower. Nie, Melindo, po prostu będę się bardzo uważnie rozglądał 

za pewną półciężarówką. We śnie widziałem ją bardzo wyraźnie, pędziła prosto na mnie, 

widziałem zardzewiałą kratę z przodu, jakby się do mnie szczerzyła, tuż nade mną. To był 

jeden z tych terenowych wozów.

- Kiedy Junior cię tu przywiózł, był przerażony nie na żarty. Myślał, że jesteś zombi.

- To było bardzo dziwne przeżycie, Melindo. Kiedy otworzyłem oczy i leżałem w 

szpitalnym łóżku, nie wiedząc, gdzie jestem ani kim jestem, wcale mnie to nie niepokoiło. 

Miałem   jedynie   wrażenie,   że   mam   do   rozwiązania   łamigłówkę,   nawet   całkiem   ciekawą. 

Cieszę się, że sprowadziłaś Archa Rikera, w przeciwnym razie pewnie nieprędko uporałbym 

się z tą zagadką.

Riker podjechał po Qwillerana pod szpital samochodem wynajętym na lotnisku.

- Mam jeszcze trochę czasu do samolotu, może wpadniemy gdzieś na kubek kawy?

- Skręć na światłach w prawo, to akurat zdążymy na porę kawiarnianą w barze „Pod 

Psem". Jeśli ci się wydaje, że klub prasowy to ośrodek plotkarstwa, zaczekaj, aż usłyszysz, 

jak chłopaki tam rozprawiają.

- Jak tam badania? Wszystko w porządku?

background image

- Jak najbardziej, mam natomiast pewne paskudne podejrzenia co do tego przykrego 

zdarzenia. To nie był żaden wypadek! Jestem pewien, że ktoś dybał na moje życie.

- A ostrzegałem cię! Po co pakujesz nos w nieswoje sprawy i bawisz się w detektywa? 

Od tego jest policja.

- Tutaj wcale nie chodzi o zaginioną pokojówkę. To całkiem inna historia. Doszedłem 

do   tego   wniosku,   leżąc   w   szpitalnym   łóżku.   Wiesz,   jakie   są   warunki   postawione   w 

testamencie panny Klingenschoen: muszę mieszkać w Pickax przez pięć lat, w przeciwnym 

razie cały spadek przypada w udziale pewnemu syndykatowi z New Jersey. Jak myślisz, co 

się stanie, jeśli nie dożyję do końca tych pięciu lat?

-   Nie   mam   co   prawda   pojęcia   o   prawie   spadkowym   -   stwierdził   Riker   -   ale 

przypuszczam, że cała forsa powędruje do New Jersey.

- Tak więc komuś bardzo się opłaci, jeśli wyzionę ducha przed upływem pięciu lat. W 

zasadzie im prędzej, tym lepiej.

Riker spojrzał z niedowierzaniem na swojego pasażera.

- Qwill, skąd ten pomysł? Dlaczego ich podejrzewasz?

- To jakaś dziwna fundacja zajmująca się podejrzanymi sprawami w Atlantic City. Nie 

mam do nich zaufania.

- Kiedy tylko usłyszałem o tym testamencie starszej pani -oznajmił redaktor - od razu 

wiedziałem, że to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Zapomnij o tym spadku, stary. 

Przecież i tak nigdy nie chciałeś być bogaczem. Wiesz dobrze, że w każdej chwili możesz 

wrócić do „Fluxion".

- Wtedy Moose County straci te pieniądze.

- Nie zgrywaj bohatera. Wiej stąd i ratuj skórę. Niech wszyscy Goodwinterowie zrobią 

składkę i kupią nowe książki do biblioteki.

Qwilleran w zamyśleniu bawił się wąsem.

- Zastanowię się. Dziś po południu mam spotkanie z adwokatem. Zresztą może w tej 

knajpce dowiemy się czegoś ciekawego.

W barze aż roiło się od gości, a powietrze było gęste od błękitnawego dymu. Kilku 

mężczyzn w bejsbolówkach skinęło głową Qwilleranowi. Obaj przyjaciele zaopatrzyli się w 

kawę oraz pączki i usiedli przy bocznym stoliku, nasłuchując.

- Rozdaje wszystkim cygara, ale to nie on jest prawdziwym ojcem.

- Sam zarzynam swoje świnie i sam sporządzam kiełbasy. Inaczej się nie da.

- W Biblii napisano: „mowa głupia z wielości słów". Do niego to akurat pasuje jak 

ulał!

background image

- Co tam! To moja sprawa, zawsze przesadzam.

- Skoro jest prawniczką, to dlaczego chce za niego wyjść?

- Musieli wystrzelać całe stado. Szkoda, cholera!

- Założę się, że chodzi tylko o jego forsę.

- Stary, moja żona robi najlepszą na świecie potrawkę z królików.

- Nigdy nie słyszałem takiego nazwiska. Ruskie czy jak?

- Moja teściowa była u nas przez trzy tygodnie.

Przed odjazdem na lotnisko Riker podrzucił Qwillerana pod dom.

- Wyłowiłeś jakieś sensowne wiadomości z tego bełkotu? -spytał.

Qwilleran potrząsnął głową.

- Wszyscy mnie tu znają, więc nikt nie piśnie ani słowa. Po trosze liczył na radosne 

powitanie   ze   strony   kotów,   ale   czekała   go   niemiła   niespodzianka.   Zwierzaki   wyczuły 

szpitalny   zapach,   który   ze   sobą   przyniósł,   i   trzymały   się   od   niego   z   daleka.   Yum   Yum 

syknęła,  a Koko wydał z siebie głęboki pomruk  brzmiący niczym  odgłos dalekiej  burzy. 

Wciąż boczyły się na niego, kiedy wyszedł na umówione o pierwszej spotkanie w kancelarii.

Wszedł do biura niespiesznym krokiem, bandaże na kolanie wciąż ograniczały jego 

zdolność poruszania się. Penelope także najwyraźniej była nie w sosie, blada i w ciemnych 

okularach. Oznajmiła nieco ochrypłym głosem:

- Trochę się pan potłukł, panie Qwilleran, wszyscy jednak cieszymy się, że na tym się 

skończyło. Czym mogę panu służyć?

Opowiedział   jej   o   swoich   wątpliwościach   związanych   z   testamentem   pani 

Klingenschoen.

- Jak pan wie - przypomniała mu Penelope - był to testament napisany przez starszą 

panią osobiście, bez świadków i bez prawnika. Muszę rzucić okiem na ten dokument, żeby 

przypomnieć sobie dokładnie jego brzmienie.

Aplikantka  przyniosła  jej rękopis, a Penelope przeczytała  go uważnie. Potrząsnęła 

głową.

-   Pana   przypuszczenia   były   słuszne.   W   wypadku   pańskiej   śmierci   cała   spuścizna 

przypadnie   w  udziale   alternatywnym  spadkobiercom   i  powędruje  do New  Jersey.   Jednak 

jestem   przekonana,   że   nie   ma   pan   powodów   do   niepokoju.   Odniósł   pan   powierzchowne 

obrażenia, ale przecież jest pan zdrowy.

-  W   takim   razie   proszę   posłuchać   -   rzekł   Qwilleran.   Następnie   opowiedział   jej   o 

swoich   podejrzeniach   dotyczących   wypadku   i   „alternatywnych   spadkobierców"   ze 

background image

Wschodniego Wybrzeża. - Czy w tym mieście jest ktoś, kto pochodzi z tamtych stron kraju 

albo ma jakieś powiązania w New Jersey?

-   Nic   mi   o   tym   nie   wiadomo   -   stwierdziła;   sprawiała   wrażenie   zamyślonej   i 

nieobecnej.

Na   wszelki   wypadek   nie   wspomniał   jej   o   osobach,   które   podejrzewał.   Hackpole 

spędził sporo czasu, pracując w Newark. Ogrodnik studiował w Princeton. Byli  teściowe 

Qwillerana - wyjątkowo nieciekawa para - mieszkali w New Jersey, oddając się tam jakiejś 

podejrzanej działalności.

- Tak czy inaczej - zwrócił się do prawniczki - uważam, że te pieniądze powinny 

pozostać w Moose County. Tutaj jest ich miejsce i tu mogą przyczynić się do zrealizowania 

wielu pożytecznych przedsięwzięć. Czy możemy obejść w jakiś sposób warunki testamentu? 

Czy są jakieś luki albo kruczki? Może powinienem sam napisać testament, przekazując moje 

roszczenia Fundacji Klingenschoenów?

-   Obawiam   się,   że   nic   z   tego   -   stwierdziła   Penelope.   -   Oryginalny   testament 

sformułowany jest w ten sposób, że nie daje panu takiej możliwości... Zastanówmy się... 

Naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć, panie Qwilleran. Mogę tylko mieć nadzieję, że 

pańskie przypuszczenia są mylne.

- W takim razie pragnę panią poinformować - oznajmił - że tak czy inaczej sporządzę 

testament. Jeśli przydarzy mi się coś złego, domagam się, by wasze biuro zażądało śledztwa 

w sprawie przyczyn mojej śmierci.

- Muszę przyznać, panie Qwilleran, że jeśli sytuacja rzeczywiście jest tak groźna, jak 

pan podejrzewa, postępuje pan spokojnie i rzeczowo.

- Bywałem już w gorszych opałach - machnął ręką. - Napiszę testament bez udziału 

kancelarii, tak że firma „Goodwłnter & Goodwłnter" nie będzie mogła zostać oskarżona o 

udzielenie  mi  złej  rady.  Postaram się, żeby w razie  mojej  śmierci  została  powiadomiona 

policja, prokuratura, media...

- Co mogę powiedzieć?... Tylko tyle, że jest mi bardzo przykro z powodu zaistniałej 

sytuacji.

-   No   cóż.   Proszę   omówić   to   z   bratem,   jeśli   uważa   to   pani   za   stosowne,   jednak 

niezależnie od wszystkiego, słusznie lub nie, ale tak właśnie postąpię.

Kulejąc nieco, wyszedł z kancelarii.

Ma strasznego kaca, przydałby jej się klin - pomyślał. Zawrócił więc niezdarnie i 

stanął znów przed Penelope.

background image

- Moje zaproszenie  jest wciąż aktualne,  panno Goodwinter. Może dziś wieczorem 

spotkalibyśmy się na drinka i kolację w „Old Stone Mili"? O ile oczywiście nie ma pani nic 

przeciwko pokazywaniu się w towarzystwie żywego dowodu na fakt, że wypadki chodzą 

jednak po ludziach.

Zawahała się przez chwilę, nim odpowiedziała:

- Dziękuję, panie Qwilleran, ale dziś wieczorem niestety nie mogę.

Jej   brak  zdecydowania   zaskoczył   go  bardziej   niż   to,   że   odrzuciła   zaproszenie.   W 

końcu nie każdy musi lubić mrożone ravioli.

Następnego   ranka   przy   śniadaniu   pani   Cobb   miała   w   zanadrzu   nowe   plotki   o 

Goodwinterach.

Qwilleran   przeprosił   za   spóźnienie,   siadając   do   talerza   naleśników   na   maśle   z 

prawdziwym kanadyjskim bekonem.

- Proszę mi wybaczyć. Chyba zaspałem, ale najwyraźniej po tym wypadku potrzebuję 

więcej snu - pociągnął nosem. 

- Czuję zapach lawendy.

- To jest  wosk angielski  - wyjaśniła  gospodyni.  - Pani Fulgrove  zajmuje się  dziś 

meblami w jadalni - podreptała ku drzwiom pokoju śniadaniowego i zamknęła je cicho. - 

Mówiła mi, że kiedy pan Goodwinter wrócił z Waszyngtonu, znów pokłócił się z siostrą. 

Panna G krzyczała coś o Rosjanach, o jakiejś kobiecie i o trupie. Nie mam pojęcia, o co w 

tym wszystkim chodzi. Zresztą panią Fulgrove czasem trudno zrozumieć. Mówiła też coś o 

jakiejś krowie, która otwiera w Pickax restaurację.

- Gorsza od tych restauracji, które tu mamy, już być nie może - zauważył. - A nuż 

będzie lepsza? Czy ktoś dzwonił?

- Owszem, Lori Bamba. Powiedziała, że jej mąż wpadnie z pierwszą porcją listów dla 

pana do podpisania. Dzwoniła też pani Hanstable, żeby powiedzieć, że zbiera dzikie jagody, i 

pytała, czy chcemy. Sprzedaje je, a pieniądze przeznacza na szpital.

- Mam nadzieję, że pani zamówiła?

- Tak, dwie kwarty. Jutro będzie w mieście u fryzjera, to przy okazji je dostarczy.

- Wy, kobiety, układacie sobie życie w rytmie tych wizyt i fryzur - stwierdził.

- Och,  panie  Q  -  zaśmiała   się,  grożąc  mu   żartobliwie   palcem.   Wyraźnie   była   we 

frywolnym nastroju, wkrótce też okazało się dlaczego. - Zostałam dziś zaproszona na kolację 

- oznajmiła. - Poznałam go w Towarzystwie Historycznym.

- Świetnie! Zjem sobie gdzieś hamburgera.

background image

- Nie ma takiej potrzeby, panie Qwilleran. Kupiłam cztery przepiękne plastry schabu, 

włożę je przed wyjściem do piekarnika. Pomyślałam sobie, że może będzie pan chciał kogoś 

zaprosić.

- Świetna myśl! Zadzwonię do Juniora, mam wobec niego niejakie zobowiązania.

Po południu tego dnia Nick Bamba przywiózł siedemdziesiąt pięć pięknie wypisanych 

na maszynie listów. Oznajmił z dumą:

- Lori każdą odpowiedź trochę zmienia, żeby nie wysyłać do wszystkich tego samego 

standardowego tekstu. Moim zdaniem nieźle sobie radzi.

Qwilleran darzył sympatią młodego inżyniera z Mooseville.

Nick posiadał bujną, kręconą czuprynę i lśniące entuzjazmem oczy, jak dwa czarne 

onyksy; zawsze też miał na podorędziu coś ciekawego do opowiedzenia.

- Dobrze, że nic poważnego ci się nie stało, Qwill. Lori modliła się za ciebie.

- Podziękuj jej w moim imieniu. Teraz naprawdę potrzeba mi, żeby ktoś się za mnie 

modlił. Jak się czuje Lori?

- W porządku, tylko rankami nie za bardzo, ale to normalne.

- Napijesz się piwa?

- A masz coś mocniejszego? Lori na okres ciąży odstawiła alkohol, więc ja też w 

domu nie piję.

- Oto słowa godne troskliwego męża - zauważył Qwille-ran.

Zasiedli   z   drinkami   w   oranżerii   i   zaczęli   rozmawiać   o   sprawie   Tiffany   Trotter, 

rowerach, psach, a w końcu o gawędziarzach z baru „Pod Psem".

- Jadąc do ciebie - przypomniał sobie Nick - wstąpiłem tam po drodze na lunch i 

widziałem coś dziwnego. Czy Alex Goodwinter jest twoim prawnikiem?

- Tak naprawdę wszystkim zajmuje się jego siostra.

- Słyszałem, że jest bardzo bystra. Szkoda, że nie można tego samego powiedzieć o 

Aleksie. Jakiś czas temu wygłosił przemówienie w Klubie Entuzjastów i muszę stwierdzić, że 

takiego nudziarza w życiu nie słyszałem. Potrafi się zachować, nieźle wygląda i tak dalej, ale 

gdy próbowałem się potem zastanowić, co tak właściwie powiedział, doszedłem do wniosku, 

że nic!

- Co takiego wydarzyło się w barze? - spytał Qwilleran od niechcenia, choć był bardzo 

zaciekawiony.

- Siedziałem przy oknie i usiłowałem przeżuć produkt uboczny jakiegoś tartaku, który 

nazywają tam klopsem. W pewnym momencie zobaczyłem, że na parking zajeżdża cadillac. 

A wiesz, najczęściej pojawiają się tam półciężarówki i mikrobusy.

background image

- Nie żartuj, byłeś w stanie coś dostrzec przez te niemyte od stuleci szyby?

- Lori twierdzi, że mój sokoli wzrok potrafi przebić nawet ceglaną ścianę.

- No i co tam zobaczyłeś?

- Cadillakiem zajechał Alex, ale nie wyszedł z wozu i nie zgasił silnika, tylko siedział 

za kierownicą i czekał. Po chwili wyszedł do niego jeden z właścicieli baru i usiadł na fotelu 

obok.

- Który z właścicieli? - spytał Qwilleran.

- Nie kucharz, ten drugi. Ten mięśniak, który rozbija się po okolicy na motocyklu. 

Siedzieli obaj w samochodzie i odniosłem wrażenie, że się o coś kłócą. W końcu jednak Alex 

wyciągnął portfel i odliczył kilka banknotów. Bardzo jestem ciekaw, jaki to interes ubili.

Qwilleran również uznał to za podejrzane, ale należało też brać pod uwagę najprostsze 

rozwiązanie.

- Ten facet wykonuje różne prace konserwatorskie. Może Alex po prostu wypłacił mu 

honorarium.

- Gotówką? Dlaczego nie wypisał czeku? - Nick pochylił się na krześle do przodu. - 

Wiesz  co, zawsze byłem  przekonany,  że w tej  knajpie sprzedają coś  więcej  niż kiepskie 

żarcie. W przeciwnym razie ta speluna dawno już by zbankrutowała.

Qwilleran postanowił podrażnić się trochę z Nickiem.

- Przecież Alex to wzorowy obywatel, podpora miejscowej społeczności, czystej linii 

Goodwinter. Jak możesz go podejrzewać o jakieś szwindle?

- Alex jest czystej  linii hochsztaplerem, i tyle  - oburzył  się Nick. - Udaje wielką 

szychę posiadającą wpływy w Waszyngtonie, tymczasem myślę, że on tam po prostu dobrze 

się bawi.

- A co sądzi Lori na jego temat?

- Wiesz, jakie są kobiety! - rzekł Nick lekceważącym tonem. - Uważa go za istnego 

adonisa, dokładnie tak się wyraziła. Ja użyłbym trochę innego słowa.

Wychodząc, Nick wziął kolejne pięćdziesiąt listów, na które miała odpowiedzieć jego 

małżonka, a Qwilleran wybrał się do sklepu z artykułami  żelaznymi,  żeby obejrzeć sobie 

rowery. Po powrocie oznajmił pani Cobb:

- Wie pani, ile kosztuje taki rower z przerzutkami? Więcej, niż zapłaciłem za mój 

pierwszy samochód!

- Przecież stać pana, panie Q.

- Nie w tym rzecz... Bardzo ładnie dziś pani wygląda, pani Cobb.

background image

- Dziękuję. Właśnie wracam od fryzjera - miała też na sobie intensywniejszy makijaż 

niż zwykle. - Nigdy pan nie zgadnie, kto zaprosił mnie dziś na kolację! Ten mężczyzna, który 

nie chciał się zgodzić na sztandar z czterdziestoma ośmioma gwiazdami.

- Co takiego? Hackpole?

-   Herb   Hackpole.   Jest   naprawdę   bardzo   miły.   Prowadzi   warsztat   samochodowy   i 

obiecał sprawdzić, czemu z mojego mikrobusika wycieka olej.

Qwilleran sapnął tylko przez wąsy i powstrzymał się od dalszych komentarzy.

Czekając na przybycie Juniora, sporządził kolację dla kotów. Yum Yum wybaczyła 

mu już szpitalny zapach; wskoczyła mu nawet na kolana i ciekawie dotknęła łapką wąsów. To 

był jeden z jej najbardziej ujmujących gestów. Nałogowo kradła szczotki do zębów i pędzle, 

nigdy natomiast nie była  w stanie pojąć, czemu może służyć  szczotka przymocowana do 

człowieczej twarzy.

Natomiast Koko wytrwale bojkotował Qwillerana. Przestał już prychać i pomrukiwać, 

ale   spoglądał   na   niego   z   najwyższą   pogardą.   Gdy   talerzyk   z   odfiletowanym   kurczakiem 

znalazł się na podłodze, tiie tknął posiłku, dopóki Qwilleran nie wyszedł z pokoju. A nigdy 

przedtem nie zachowywał się w taki sposób!

Junior   przybył   punktualnie   o   szóstej   z   wilczym   apetytem,   jak   przystało   na   jego 

dwadzieścia dwa lata.

- Ejże, do twarzy ci w bandażach. Powinieneś zawsze je nosić.

Zasiedli do kolacji przy wielkim stole kuchennym.

-   Pani   Cobb   twierdzi   -   napomknął   Qwilleran   -   że   to   szesnastowieczny   stół, 

prawdopodobnie z refektarza jakiegoś hiszpańskiego klasztoru.

- Twoja gospodyni świetnie gotuje - stwierdził Junior. - Masz szczęście.

-   Na   deser   upiekła   ciasto   z   brzoskwiniami...   weź   jeszcze   bułkę.   To   pieczywo   na 

zakwasie...   Spotyka   się   dziś   z   jakimś   facetem,   którego   poznała   w   Towarzystwie 

Historycznym. Mam nadzieję, że to porządny gość. Jest dość łatwowierna, a ja czuję się za 

nią odpowiedzialny, skoro sprowadziłem ją tutaj z Nizin. Znasz Herba Hackpole'a?

Junior przeżuwał właśnie ogromny kęs schabu.

- Wszyscy go tu znają.

- Pani Cobb twierdzi, że jest niezmiernie sympatyczny.

-   Jasne.   Potrafi   być   miły,   jeżeli   czegoś   od   ciebie   chce.   Najczęściej   jednak   się 

awanturuje,   wydzwania   do   gazety   z   jakimiś   bzdurnymi   pretensjami,   a   chłopaki   nie   chcą 

roznosić gazet na jego ulicy z powodu psów... Podaj mi masło.

- Zawsze tu mieszkał?

background image

- Tato mówi, że tu się urodził i wychował. W szkole był powszechnie znienawidzony. 

Ot, taki typowy małomiasteczkowy cham. Wszyscy cieszyli się, kiedy wyjechał na Wschód 

do pracy. Niestety, w końcu wrócił... Masz jeszcze piwo?

- Pewnie, poza tym w garnku czekają kolby gotowanej kukurydzy.

Przy kawie i brzoskwiniowym cieście młody redaktor odezwał się:

- Polecono mi, bym poprosił cię o przysługę. Znasz sekretarkę w G&G? To moja 

ciotka.

- Dostrzegłem rodzinne podobieństwo - przyznał Qwilleran.

- Jej zdaniem z Penny dzieje się coś niedobrego. Pracuje do późnych godzin i czymś 

się zamartwia, poza tym pije, co nie zdarza jej się często. Moja ciotka prosi, żebyś spróbował 

z nią pogadać i namówił ją na wakacje - niech sobie pojedzie do jakiegoś kurortu w Meksyku, 

czy coś w tym rodzaju.

- Ja? Przecież jestem tylko jej klientem. Nawet nie chciała pójść ze mną na lunch.

-   Tym   niemniej   Penny   bardzo   cię   szanuje.   Poważnie.   Kiedy   pisałeś   jeszcze   do 

„Fluxion", wycinała twoje artykuły. Zawsze. .. - przerwał mu natrętny dźwięk pagera. Zerwał 

się i pobiegł ku drzwiom. - Przepraszam. Pali się. Dzięki za kolację!

Ruszył   z   piskiem   opon   swym   czerwonym   jaguarem;   syrena   na   ratuszu   miejskim 

wzywała członków ochotniczej straży pożarnej.

Qwilleran   miał   za   sobą   dzień   pełen   zajęć,   a   czekało   go   jeszcze   jedno   spotkanie. 

Wkrótce   po  wyjściu   Juniora   zatelefonowała   do  niego   Penelope   Goodwinter,   pytając,   czy 

może wpaść z butelką.

background image

Rozdział czternasty

Oczekując na przybycie Penełope, Qwilleran zaniósł wiaderko z lodem i inne barowe 

utensylia   do   biblioteki.   Zobaczył,   że   na   podłodze   leżą   książki   -   kilka   woluminów 

dwunastotomowego wydania. Marokinowe okładki pogięły się, stronice z biblijnego papieru 

pogniotły. Spojrzał na górną półkę, gdzie między tomem drugim a ósmym dzieła drzemał 

sobie smacznie Koko. Zawsze miał słabość do półek z książkami.

- Niedobry kotek! - zawołał Qwilleran, badając stan sponiewieranych książek.

Koko obudził się nagle, przeciągnął się, zeskoczył na podłogę i bez słowa wyszedł z 

pokoju.

Qwilleran troskliwie odstawił książki na miejsce, zastanawiając się jednocześnie, czy 

w tym domu ktokolwiek przeczytał kiedyś pięknie oprawiony poemat w dwunastu tomach 

zatytułowany Sądny dzień.

Sądny dzień...! Ponura przepowiednia czy coś na kształt kociej klątwy?

Spodziewał się, że beżowe bmw zajedzie jak zwykle od frontu. Tymczasem światła 

samochodu omiotły tył rezydencji, a Penełope zastukała do drzwi kuchennych. Właściwie 

zabębniła w nie radośnie, co jakoś nie bardzo zgadzało się z jej zwykłym opanowaniem i 

rezerwą.

- Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko mojemu najściu służbowym wejściem - 

powitała go wesoło, wymachując butelką dobrej, starej szkockiej whisky. - W gruncie rzeczy 

to zupełnie nieformalna wizyta.

Była zrelaksowana, niemal wesoła, a w białych drelichowych spodniach, sandałach i 

ciemnogranatowym dżersejowym sweterku wyraźnie czuła się wygodniej i swobodniej. Jak 

słusznie zauważyła  Melinda, łyk  czegoś mocniejszego dokonywał cudownej przemiany w 

osobowości Penełope. Jednak na jej twarzy malowało się znużenie i miała podkrążone oczy. 

Brakowało jednego z kolczyków, nie była uperfumowana.

-   Kostki   lodu   oczekują   nas   w   bibliotece   -   oznajmił   Qwilleran,   zapraszając   ją 

wytwornym gestem. - Moim zdaniem to najsympatyczniejsze pomieszczenie w tym domu.

Blask ciepłego światła na brązowych okładkach książek i skórzanych obiciach mebli 

tworzył przytulny nastrój. Penelope opadła na głęboką kanapę i założyła z wdziękiem nogę na 

nogę. Qwilleran zajął klubowe krzesło, układając swoją zranioną nogę na podnóżku.

background image

- Już panu lepiej? - spytała; w jej głosie pobrzmiewała troska, która wydawała się 

szczera.

- Moje dwadzieścia trzy szwy zaczynają swędzieć - odparł - a to podobno dobry znak. 

Cieszę się, że zrobiła sobie pani przerwę. Przepracowuje się pani.

- Przyznaję, oczy mnie pieką ze zmęczenia.

- Trzeba zrobić kompres z mokrych torebek herbaty - oznajmił. - Moja matka zawsze 

tak doradzała, gdy ktoś skarżył się na zmęczenie oczu.

- To działa?

- Najlepiej sprawdzić to od razu - wyszedł do kuchni i po chwili wrócił z dwiema 

wilgotnymi torebkami herbacianymi ułożonymi na spodku od Wedgwooda. 

- Proszę oprzeć głowę na oparciu sofy.

Zsunęła się do pozycji półleżącej.

- Och! - westchnęła, gdy położył torebki na jej zamkniętych powiekach.

-   Kiedy   ostatnio   zafundowała   pani   sobie   wakacje,   Penelope?   Nawiasem   mówiąc, 

dosyć mam już tej „panny Goodwinter". Odtąd będę mówił do ciebie po imieniu, czy to ci się 

podoba, czy nie.

- Owszem, podoba mi się - rzekła półgłosem.

- Powinnaś wziąć tydzień lub dwa wolnego i spędzić je w jednym z tych drogich 

kurortów - zaproponował.

-   Bardziej   by   mi   odpowiadał   rejs   po   morzu.   Lubi   pan   pływać   statkiem,   panie 

Qwilleran?

- Nie mogę powiedzieć, żeby zdarzyło mi się kiedykolwiek wsiąść na statek wyłącznie 

dla przyjemności... a poza tym, Penelope, bardzo cię proszę. Mów do mnie „Qwill"!

-  Teraz,   gdy  stałeś   się   zamożny,   mógłbyś   spróbować   -  wyspy   greckie,   norweskie 

fiordy... - wyciągnęła pusty kieliszek w jego stronę, a Qwilleran go napełnił. Jej poprzedni 

drink ulotnił się w mgnieniu oka.

- Zanim zacznę się obijać po szerokim świecie luksusowymi statkami, mam nadzieję 

stworzyć jedno czy dwa literackie arcydzieła - oświadczył.

-   Masz   cudowny   styl.   Zawsze   z   przyjemnością   czytałam   twoją   rubrykę   w   „Daily 

Fluxion". Tak świetnie sobie radziłeś, pisząc na tematy, o których nie miałeś pojęcia.

- Takie tam dziennikarskie sztuczki - machnął niedbale ręką.

- Kiedyś  było moją ambicją, żeby pisać, ale ty masz prawdziwy talent. Nigdy nie 

potrafiłabym ci dorównać, tymczasem tobie najwyraźniej przychodzi to z taką łatwością...

background image

Qwilleran   wiedział,   że   nieźle   pisze,   jednak   uwielbiał,   kiedy   mu   to   mówiono, 

zwłaszcza kiedy słyszał coś takiego z ust pięknej kobiety. Tak więc jedna część jego umysłu 

rozkosznie   pławiła   się   w   jej   komplementach,   tymczasem   druga   zastanawiała   się   nad 

powodem wizyty Penelope. Czy znów pokłóciła się z bratem i wymknęła spod jego nadzoru? 

I właściwie dlaczego tak się troszczył o jej zachowanie w towarzystwie? Jakim sposobem taki 

dęty bałwan jak Alexander mógł mieć wpływ na równie inteligentną kobietę?

Tego wieczoru Penelope była wyjątkowo miła i uprzejma. Spytała, jak miewają się 

koty, o postępy w pracach prowadzonych przez Amandę oraz o osiągnięcia pani Cobb w 

katalogowaniu zbiorów.

- Jej ostatnie odkrycie - powiedział Qwilleran - to dwie majolikowe wazy, które ktoś 

wyniósł na strych. Pochodzą mniej więcej z roku 1870 i obecnie warte są grube tysiące. Stoją 

tam, tuż za drzwiami, na szczycie kolejnego cennego znaleziska, tym razem rodem z garażu. 

To niemiecka szafa na bieliznę z Pensylwanii. Podobno fachowa nazwa to Schrank. Ma ponad 

dwa metry wysokości, a Koko bez trudu potrafi wskoczyć na sam wierzch, jednym susem, 

bez wysiłku.

Qwilleran   nie   był   pewien,   czy   Penelope   go   słucha.   W   swym   życiu   odwiedził 

wystarczająco   wiele   przyjęć,   by   dobrze   poznać   rytm   towarzyskiego   picia   alkoholu,   i 

zorientował się, że Pene-lope drastycznie przekracza bezpieczne tempo. Zsunęła się zresztą 

nieco niżej na sofie pokrytej śliską skórą.

- Tylko  ostrożnie!  - napomniał  ją dobrodusznie.  - Kiedy człowiek  jest  zmęczony, 

alkohol mocno uderza do głowy. A ty o wiele za długo przesiadujesz w swojej kancelarii. Czy 

to warto?

- Jako młodsza wspólniczka nie mam wyboru, muszę hyrać jak wół - zachichotała. - 

To znaczy, tyrać... jak wół.

Qwilleran   wcielił   się   w   rolę,   którą   odgrywał   już   wiele   razy,   rolę   przyjaznego   i 

życzliwego   powiernika.   W   ten   sposób   udało   mu   się   skłonić   do   zwierzeń   niejednego   już 

rozmówcę.

- To musi być dla ciebie wielka satysfakcja, Penelope, że twój brat robi tak wiele dla 

naszego kraju, spędzając znaczną część swojego cennego czasu w Waszyngtonie. To godne 

podziwu poświęcenie z jego strony. Słyszałem, że niedawno wygłosił w Klubie Entuzjastów 

Mooseville przemówienie, które wszyscy pamiętają po dziś dzień.

Penelope zdjęła z oczu torebki herbaty i niezdarnie dźwignęła się na nogi, żeby nalać 

sobie szczodrą porcję whisky.

background image

- Ciekawe, czy im opowiadał o swoich... tego... podbojach towarzyskich - w jej głosie 

pobrzmiewała jakby gorycz, język trochę już jej się plątał. - Bo wiesz... no... to nie tylko 

interesy…

- Jestem pewien, że wkrótce będzie ubiegał się o jakiś urząd - ciągnął Qwilleran - a 

wówczas te kontakty towarzyskie bardzo się przydadzą.

Penelope wpatrywała się w niego mętnym wzrokiem. Mówiła wolno i starannie:

- Alex... nie może zostać... burmistrzem... Dimsdale.

-   Nie   mówisz   tego   poważnie,   Penelope.   Ze   swoim   nazwiskiem,   wykształceniem, 

sposobem   bycia   i   prezencją   czeka   go   w   polityce   oszałamiająca   kariera.   Jest   urodzonym 

zwierzęciem medialnym, a w dzisiejszych czasach właśnie to się liczy.

Gniew i alkohol wykrzywiły jej harmonijne rysy.

-   On...   do   niczego...   nie   dojdzie   beze   mnie   -   wyraźnie   zawodziła   ją   koordynacja 

ruchów; odstawiając szklaneczkę na stół, chybiła, szkło spadło na podłogę. - Przepraszam - 

wymamrotała, zbierając na kolanach kostki lodu.

Qwilleran udał, że niczego nie zauważa.

- Jestem pewien, że doskonale poradzisz sobie z prowadzeniem biura, podczas gdy 

twój brat będzie dokonywał wielkich rzeczy na Kapitolu.

To był żałosny widok - wymowna i tak zazwyczaj opanowana Penelope, która teraz z 

najwyższym trudem była zdolna sklecić zdanie.

-   On   nie...   on   tam   nie   pojedzie.   Tutaj   ją...   tutaj   ją   sprowadzi...   tutaj.   Nową 

wspólniczkę!

Qwilleranowi przypomniały się uwagi zasłyszane w barze „Pod Psem".

- Jest prawniczką?

Penelope przełknęła to, co zostało w szklance z roztopionych kostek lodu.

- Sprowadzi ją... do kancelarii, właśnie to... ale po moim... po moim trupie! Ja... się na 

to... nie zgodzę. Nie zgodzę się!

- Penelope - rzekł uspokajającym tonem - przecież dla ciebie to tylko dobrze. Dzięki 

tej wspólniczce będziesz miała mniej pracy.

Roześmiała się histerycznie.

-   „Goodwinter,   Goodwinter   &   Sh...   Smfska"!   -   zająknęła   się   przy   nazwisku.   - 

„Goodwinter, Goodwinter & Smfska"! Będziemy... pośmiewiskiem... całej okolicy!

- Może warto porozmawiać na ten temat z twoim bratem? Jeśli go przekonasz, pewnie 

zmieni zdanie.

Traciła panowanie nad sobą.

background image

- On... on ożeni się... ożeni się z nią - z tą wywłoką! Ale ja... ja go powstrzymam. 

Wiem...   co   trzeba   zrobić.   Powstrzymam!!!   -   wyglądała   naprawdę   kiepsko,   była   już 

kompletnie pijana, a jej oczy błyszczały dziko. - Okropnie źle się czuję!

Qwilleran pomógł jej wstać.

- Musisz odetchnąć świeżym powietrzem.

Zaprowadził ją do oranżerii i na dwór przez jedno z francuskich okien, trzymał ją za 

ramiona, a ona zalała się łzami.

- Może napiłabyś się czarnej kawy, Penelope?

Potrząsnęła głową.

- Zawieźć cię do domu?

Zajechał   jej   bmw   pod   przyozdobioną   wieżyczkami   kamienną   rezydencję   na 

Goodwinter Boulevard; tymczasem na siedzeniu obok niego Penelope zwinęła się w kłębek. 

Zaparkował pod bramą dla powozów i zaniósł ją na górę po schodach wiodących do wejścia. 

Nadbiegła gospodyni, po chwili pojawił się też Alexander odziany w jedwabny szlafrok.

- Źle się poczuła - powiadomił go Qwilleran. - Myślę, że jest bardzo przemęczona.

Alexander popatrzył na siostrę surowo i bez cienia współczucia.

- Proszę ją zabrać na górę - polecił gospodyni. Zwracając się do Qwillerana, spytał: - 

Gdzie pan ją - hm - znalazł?

- Przyszła do mojego domu, żeby omówić jakieś prawne niuanse, i źle się poczuła. 

Moim zdaniem potrzebuje wypoczynku, przydałyby jej się wakacje. W przeciwnym razie 

czeka ją załamanie. Może warto ją umieścić na kilka dni w szpitalu. Powinna się przebadać.

- To fatalne - stwierdził Alexander - ale po alkoholu zupełnie traci panowanie nad 

sobą i zaczyna wygadywać zupełne bzdury. Dziękuję, że przywiózł ją pan - hm - do domu. 

Pozwoli pan, że odwiozę pana z powrotem.

- Nie, dziękuję. To niedaleko, a noc jest pogodna.

Gdy szedł wolnym krokiem przez zalane księżycową poświatą ulice, zastanawiał się 

nad rewelacjami pani Fulgrove dotyczącymi „Rosjan" i trupa. Do pewnego stopnia tworzyło 

to spójną całość. Wywnioskował z tego, że najwyraźniej Penelope histerycznie reaguje na 

zagrożenie  dla  swojej  pozycji,   jakie   stwarzać   będzie  ta  pani  Smfska,   czy  jak jej  tam,   w 

charakterze wspólnika kancelarii i przyszłej bratowej. Trzeba przyznać, że w Moose County 

takie nazwisko musi wzbudzić rozbawienie, szczególnie pośród bywalców baru. Ktokolwiek 

zna Goodwinterów i nieznośny snobizm Penelope, będzie ryczał ze śmiechu, gdy usłyszy 

nazwę „Goodwinter, Goodwinter & Smfska". Rechoczący, chichoczący i pobekujący bywalcy 

baru „Pod Psem" prawie na pewno ukują nową nazwę: „Goodwinter, Goodwinter & Ruska". 

background image

Jednak   najprawdopodobniej   -   uznał   -   po   odpoczynku   w   szpitalu   i   wakacjach   młodsza 

wspólniczka pogodzi się z tak irytującą dla niej perspektywą.

Zbliżając się do rezydencji K, zerknął na piętro. W apartamencie zajmowanym przez 

panią Cobb świeciło się światło, z czego należało wnioskować, iż wróciła cała i zdrowa, 

spędziwszy wieczór w towarzystwie  tego małpiszona!  Zawsze miała słabość do tatuaży i 

wygolonych łbów. Jej zmarły mąż też był gburem o wyglądzie brutala.

Nad kuchennym  wejściem świeciła  się lampa, ale we wszystkich pomieszczeniach 

służbowych panowały ciemności. Gdy Qwilleran otworzył  drzwi, dosłyszał  jakieś dziwne 

dźwięki   dochodzące   z   kuchni.   Przez   chwilę   stał   bez   ruchu   i   nasłuchiwał,   próbując   je 

zidentyfikować. Zgrzyt... cisza... długi zgrzyt... cisza. .. dwa krótkie szurnięcia. Przeszedł na 

palcach aż do drzwi kuchni i zapalił światło.

Na   samym   środku   podłogi   ujrzał   ciężką,   metalową   toaletę   kotów   wypełnioną 

żwirkiem, a obok niej Koko, który właśnie zabierał się, by popchnąć ją nosem dalej. Kot 

spojrzał na niego, wyraźnie zaskoczony, z postawionymi uszami.

- Niedobre kocisko! - rzekł Qwilleran ostrym  tonem. - To ty przestawiasz rzeczy! 

Jeszcze ktoś się o to zabije, nie rób tego więcej!

Odniósł pojemnik z powrotem do pralni i poszedł na górę, by oddać się rozmyślaniom 

dotyczącym Penelope i porównać ją z Melindą. Obie były atrakcyjnymi kobietami o rysach 

Good-winterów, inteligentne i wykształcone. Prawniczka obdarzona była bardziej klasyczną 

urodą, ale brak jej było poczucia humoru Melindy. Miał szczęście, że trafiła mu się taka 

rozsądna i zrównoważona kobieta jak Melinda, która mówiła do niego „kochanie", potrafiła 

zorganizować uroczystą kolację i wymówić prawidłowo słowa takie jak „sfigmomanometr".

Następnego   ranka   zastał   w   kuchni   Mildred   Hanstable,   która   dostarczyła   zebrane 

jagody. Popijała kawę z panią Cobb - panie właśnie zawarły ze sobą znajomość.

- Mildred - odezwał się Qwilleran - pewnie zainteresuje cię fakt, że pani Cobb czyta z 

dłoni.

Mildred była zachwycona.

- Naprawdę? To może zechciałaby pani wziąć udział w jarmarku dobroczynnym na 

rzecz szpitala? Mamy już tarocistkę, dzięki której zebraliśmy całkiem sporo pieniędzy.

Gospodyni wyraźnie to zaproszenie pochlebiło.

- Z przyjemnością, jeśli uważa pani, że się nadaję.

Qwilleran   dyplomatycznie   wywabił  Mildred   z  kuchni,   a  następnie   zaprowadził  do 

biblioteki, gdzie usadził ją w wygodnym fotelu i wręczył obszarpany kajet.

Wzdrygnęła się z obrzydzeniem.

background image

- A cóż to takiego?

-   Pamiętnik   Daisy.   Znaleźliśmy   go   za   jej   łóżkiem.   Jest   kompletnie   nieczytelny. 

Potrafię odcyfrować datę na górze każdej strony, ale nic więcej. Zaczęła pisać pierwszego 

stycznia i skończyła w maju.

Mildred ostrożnie wzięła zeszyt do ręki.

- Wygląda jak mysie gniazdo, ale to rzeczywiście jej pismo. Ciekawe, czy jeszcze 

potrafię to odczytać - przyjrzała się pierwszej stronie. - Kiedy przyzwyczaić się do kształtów, 

jakie   nadawała   literom,   to   nawet   nie   takie   trudne...   zobaczymy.   Zaczyna   się   od   słów 

„szczęśliwego nowego roku życzę sobie samej", chociaż ze straszliwymi błędami... Hmmm... 

pisze,   że  jej  matka  jest  pijana.  Biedna   dziewczyna,  nigdy  nie  miała   normalnej  rodziny... 

potem o jakimś Ricku. Poszli do lasu i rzucali śnieżkami w drzewa. Kupił jej hamburgera... 

Jak na razie całkiem nieźle mi idzie, prawda?

- Fantastycznie! Czytaj dalej.

- Oho! Drugiego stycznia straciła pracę u Amandy i nazywa ją wiedźmą. Jest mowa o 

jakimś słoniu, dokładniej „słonju", przez „j". To prezent gwiazdkowy od Ricka.

- Czyli to on go ukradł - domyślił się Qwilleran. - Amanda podejrzewała Daisy. Jej 

przyjaciele kręcili się po pracowni.

Mildred przerzucała stronice.

-   Bardzo   to   przygnębiające...   aż   do   piętnastego   stycznia.   Dostaje   pracę   w   domu 

Goodwinterów, mundurek i własny pokój. Nie będzie musiała mieszkać z Delią. Uczciła to 

wydarzenie z Rickiem, Olliem, Tiffi Jimem.

- Tiffany to ta dziewczyna, którą zastrzelono na farmie jej ojca.

- Tak, wiem. Chodziła do mnie na lekcje gospodarstwa domowego. Wyszła za jednego 

z Trotterów. Jej ojciec miał wypadek na traktorze, jest sparaliżowany... Teraz jesteśmy już w 

lutym. Daisy stwierdza, że nie lubi sprzątać. Cóż, prawdę mówiąc, ja także nie... jej nowy 

chłopak, Sandy, podarował jej na walentynki wodę kolońską. Napisała „kolojską". Mówiłam 

ci, że jej ortografia to koszmar... w marcu nie napisała za wiele... za to w kwietniu wszystko 

się pogmatwało... Aha! Znów straciła pracę.

- Zgodnie z rejestrem zatrudnienia właśnie wtedy zaczęła pracować w tym domu - 

zauważył Qwilleran.

- Jest zakochana w Sandym, zakochana przez samo „h"... nie ma już mowy o Ricku, 

Olliem czy Jimie... wygląda to całkiem poważnie. Sandy podarował jej złotą bransoletkę. 

Ciekawe, co będzie dalej. Oho! Tutaj - trzynastego marca - pisze, że chyba jest w ciąży... Tiff 

zabrała ją do doktora Hala... teraz jest bardzo szczęśliwa... robi szkice sukien ślubnych... 

background image

Della też jest zadowolona. Robi na drutach jakieś rzeczy dla dziecka... a tutaj mamy wyrwane 

strony... trzydziestego kwietnia płakała całą noc. Sandy chce, żeby zrobiła skrobankę. Nie 

będzie ślubu... dał jej pieniądze. .. Della mówi, żeby urodziła to dziecko, a on będzie musiał 

na nie łożyć... to wszystko. Na tym kończy się pamiętnik.

- Smutna historia, ale potwierdza wszystkie nasze domysły.

- Qwill, gdzie mogę umyć ręce? Ten zeszyt jest strasznie brudny. Będę musiała już 

iść, mam umówionego fryzjera.

Odprowadził Mildred do samochodu, a potem wrócił, żeby zamknąć pamiętnik Daisy 

w  szufladzie  bibliotecznego  biurka. Był  pewien,  że  zostawił  ją zamkniętą,  ale  teraz  była 

uchylona na kilka centymetrów. Słonik był wewnątrz, złota bransoletka i pocztówka też - 

zginęła jednak koperta z pieniędzmi.

Szybkim   krokiem   udał   się   do   kuchni,   gdzie   pani   Cobb   przygotowywała   sos 

musztardowy do wędzonego ozora.

- Czy przez ostatnie pół godziny ktoś tu był?

- Tylko pani Hanstable.

- Odprowadziłem ją do samochodu, a kiedy wróciłem, szuflada mojego biurka była 

otwarta i zginęła bardzo ważna koperta.

- Nie mam pojęcia, chyba że... mówiłam panu, panie Q, że w tym domu dzieją się 

dziwne rzeczy.

Wrócił do biblioteki, żeby dokładnie przeszukać pulpit biurka - akurat w porę, by 

zobaczyć, jak Koko snuje się bez wyraźnego celu po sieni, trzymając w pyszczku róg białej 

koperty, która wlekła się po ziemi między jego łapkami.

- Zostaw to! - krzyknął Qwilleran. - Niedobry kot! Jak ją wyciągnąłeś?

Koko upuścił kopertę, przeszedł po niej niedbale i zajął swoje stanowisko na trzecim 

stopniu schodów.

Gdy Qwilleran przyjrzał się szufladzie, zobaczył na niej ślady pazurów. Była to ciężka 

szuflada, Koko musiał włożyć sporo wysiłku w jej otworzenie. Po co?

Od tamtego wypadku na Ittibittiwassee Road Koko zachowywał się jakoś dziwnie. Aż 

do tego  wydarzenia  on i Qwilleran  byli  dobrymi  kompanami.  Uważali  się wzajemnie  za 

równych sobie. Człowiek rozmawiał z kotem, a kot słuchał, mrugał oczami i robił mądre 

miny, potem odpowiadał głośnym „yow", które zależnie od sytuacji oznaczało umiarkowane 

zainteresowanie, stanowcze przytaknięcie lub gwałtowny sprzeciw. Grali razem w rozmaite 

gry,   a   odkąd   wprowadzili   się   do   rezydencji   K,   Koko   był   szczególnie   ożywiony   i 

komunikatywny.

background image

Nagle wszystko się zmieniło. Koko przybrał postawę wzgardliwej wyniosłości i płatał 

uciążliwe psikusy - wysuwał swoją toaletę na środek kuchni, zrzucał cenne książki z półki, a 

teraz ukradł pieniądze. Coś było nie tak. Zmiana osobowości u zwierzęcia zazwyczaj oznacza 

chorobę, jednak Koko wprost tryskał zdrowiem. Oczy mu lśniły, miał wyśmienity apetyt, gdy 

baraszkował z Yum Yum, jego smukłe ciało pełne było energii. Tylko wobec Qwillerana 

zachowywał się z rezerwą i trzymał się na dystans.

Nie przyszła mu do głowy żadna odpowiedź, zresztą tego dnia Koko nie psocił już 

więcej. Jednak późną nocą, gdy Qwilleran czytał książkę w swojej sypialni na górze, usłyszał 

nagle dojmujące, przeciągłe, złowróżbne wycie. Zbiegł na dół tak prędko, jak pozwalało mu 

na to zranione kolano, i podążając za odgłosem, znalazł się na tyłach domu, w oranżerii. W 

smudze księżycowego światła wpadającego przez okno ujrzał coś niezwykle niepokojącego. 

Koko z nienaturalnie nastroszoną sierścią był na pół przycupnięty, z głową odchyloną do tyłu, 

i wydawał z siebie zawodzący, nieziemski lament, od którego ciarki przechodziły po plecach.

Szafkowy zegar w hallu wybił godzinę drugą. Qwilleran ostrożnie podszedł do kota i 

zaczął przemawiać do niego uspokajającym głosem, a potem pogłaskał jego najeżone futerko, 

aż zwierzak się uspokoił.

- Dobre z ciebie kocisko, Koko, i dobry przyjaciel - mówił Qwilleran. - Przykro mi, 

jeżeli   byłem   dla  ciebie   niemiły  albo  nie  zwracałem  na  ciebie   uwagi.  Próbowałeś  coś   mi 

powiedzieć. Czasami jesteś bystrzejszy ode mnie, więc raczej powinienem starać się ciebie 

zrozumieć, zamiast się wściekać. Wybaczysz mi? Czy znów będziemy przyjaciółmi? Ty i 

Yum Yum jesteście jedyną rodziną, jaką mam.

Koko zmrużył oczy i zaskrzeczał cichutko:

- Ikikik.

Była druga w nocy. Cztery godziny później Qwilleran dowiedział się, o co chodziło.

background image

Rozdział piętnasty

Była dopiero szósta rano, ale Qwilleran już nie spał, kiedy nagle zadzwonił telefon - 

natrętnie, alarmująco. Przez całą noc niespokojnie przewracał się z boku na bok, budził się co 

chwila, rozmyślając o niespodziewanej wizycie Penelope i tajemniczym zachowaniu Koko. 

Czy   takie   nocne   wycie   oznaczać   miało   protest?   Ostrzeżenie?   Czy   może   koty   tak   się 

zachowują podczas pełni księżyca?

A   potem   zadzwonił   telefon   i   Qwilleran   usłyszał   w   słuchawce   znajomy   głos 

przemawiający w znamiennie minorowej tonacji:

- Qwill, obudziłam cię?  Pomyślałam  sobie, że będziesz  chciał  wiedzieć:  Penelope 

odebrała sobie życie!

Milczał, oszołomiony.

- To ja, Melinda.

- Wiem. Słyszałem, co powiedziałaś. Nie mogę w to uwierzyć! A właściwie owszem, 

mogę.   Wiedziałem,   że   jest   z   nią   kiepsko.   Ale,   cholera,   jaka   szkoda!   Co   za   strata.   Taka 

inteligentna i piękna kobieta. Czy coś wiadomo? Jaki był bezpośredni powód?

- Wiadomo tylko tyle, że ostatnio cierpiała na depresję. Tato jest teraz u nich w domu. 

Alex zadzwonił najpierw po niego, potem na policję. Lekarz sądowy też tam jest.

- Czy coś przedawkowała?

- Wzięła butelkę whisky do garażu i usiadła w samochodzie z włączonym silnikiem. 

Słuchaj, teraz muszę jechać do szpitala. Zadzwonię do ciebie później.

- Może zjemy dziś razem kolację?

- Niestety,  kochanie. Muszę iść na pewne przyjęcie z okazji narodzin dziecka, ale 

przedtem   wpadnę   do   ciebie,   żebyś   mnie   pokrzepił   ginem   z   tonikiem.   Może   wtedy   będę 

wiedziała coś więcej.

Gdy opowiedział o samobójstwie Penelope swojej gospodyni,  pani Cobb załamała 

ręce.

- Coś strasznego! Była taka śliczna.

- Chyba nadeszła pora, żebym zajął się wypisywaniem kart katalogowych. Przyda mi 

się jakieś zajęcie.

Okazało  się, że czynność  ta wymaga  znacznie  więcej  koncentracji,  niż  oczekiwał. 

Przede wszystkim trzeba było odczytać zapiski pani Cobb. Pomyślał sobie, że któregoś dnia 

background image

napisze na ten temat  artykuł, zatytułowany Jak nie pisać wyraźnie,  czyli  siedem łatwych 

sposobów, by całkowicie zmylić czytelnika.

Przypominało to rozszyfrowywanie jakiegoś tajnego kodu. Kiedy jednak zrozumiał, że 

„ozoshe zifondof oohlany" to po prostu czeski żyrandol szklany, reszta poszła już gładko. Na 

każdej   karcie   musiał   wypisać   numer   katalogowy   przedmiotu,   jego   nazwę,   datę,   opis, 

pochodzenie i wartość. Cztero - i pięciocyfrowe wyceny utrzymywały go nieodmiennie w 

stanie szoku fiskalnego.

Rzecz jasna koty znalazły się od razu na biurku, pomagając mu na swój nader nie 

pomocny sposób. Yum Yum wyciągała ołówki i zrzucała spinacze na podłogę. Koko, który 

po przeprosinach Qwillerana znów stał się kotem przyjaznym, węszył po całym blacie niczym 

pies   gończy.  W  którymś   momencie  wygrzebał  notkę   Penelope   z  podziękowaniami,   które 

napisała po przyjęciu, i Qwilleran przyjrzał się jej pismu - afektowanemu, z ozdobnymi „e", 

„r" i „s", które kojarzyły mu się z klasycznym wykształceniem.

Kiedy po pracy pojawiła się u niego Melinda, oznajmiła:

- Wolałabym pójść z tobą na kolację, kochanie, ale wszystkie dziewczyny z mojego 

pokolenia   akurat   albo   wychodzą   za   mąż,   albo   zachodzą   w   ciążę,   więc   ciągle   dostaję 

słodziutkie zaproszenia na słodziutkie przyjęcia, podczas których odbywają się przeurocze 

zgadywanki, stoły są ślicznie udekorowane i podawane są słodziutkie napoje. Kiedy wyjdę za 

mąż, chcę uciec od tego wszystkiego. Co ty na to, kochanie? Nie miałbyś ochoty zwiać?

- Nie prędzej, niż pozbędę się tych swędzących szwów. Siądź i opowiedz mi, jak 

zareagował na to wszystko Alexander.

Melinda zwinęła się w kłębek na jednym z wielkich wiklinowych foteli w oranżerii.

- Tato musiał mu dać na uspokojenie. Alex okropnie to przeżył. On i Penny byli ze 

sobą   bardzo   blisko;   między   nimi   był   tylko   rok   różnicy,   więc   wychowali   się   prawie   jak 

bliźnięta. Ma poczucie winy, że spędzał tak wiele czasu poza miastem. Żałuje, że zeszłej nocy 

nie został w domu, tylko wybrał się na wieczorek kawalerski do klubu. Wiesz, że się żeni?

- Słyszałem takie plotki.

- Z prawniczką, młodą. Miała najwyższe noty na roku.

- Pamiętasz, jak się nazywa?

- Ilya Smfska.

Qwilleran skinął głową. Tak więc nazwisko się zgadzało, alkohol nie wpłynął aż tak 

zgubnie na dykcję Penelope.

- Kto ją znalazł?

- Alex wrócił do domu tuż przed świtem, wjechał do garażu - no i tam była ona.

background image

- Czy ustalono godzinę śmierci?

- O drugiej w nocy.

- Napisała jakiś list?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Wszyscy wiedzą, że się przepracowywała, natomiast 

ironią losu jest fakt, że ta narzeczona Aleksa mogłaby jej przecież dopomóc i choć trochę 

ulżyć. Teraz jednak jest już za późno.

Dopiła drinka, odmówiła kolejnego i zaczęła zbierać się, by uczynić zadość swoim 

towarzyskim zobowiązaniom.

- Cóż - stwierdziła z cynicznym uśmieszkiem - Penelope przynajmniej nie musi już 

chodzić na te cukierkowate przyjęcia.

Po kolacji Qwilleran wybrał się na spacer; przechadzał się powoli i w zamyśleniu 

wzdłuż   Goodwinter   Boulevard.   Stara   rodzinna   siedziba   zamieszkiwana   przez   Penelope   i 

Alexandra   częściowo   zasłonięta   była   czterometrowymi   żywopłotami,   jednak   spoglądając 

między nimi, można było dostrzec na podjeździe kilka samochodów. Stały przed garażem na 

pięć   aut,   najwyraźniej   nową   dobudówką   do   otoczonej   werandami,   przyozdobionej 

wieżyczkami budowli o spadzistym dachu. Następnym budynkiem była kolejna rezydencja 

Goodwinterów, znacznie mniej wystawna, gdzie mieszkał doktor Halifax ze swą kaleką żoną. 

Był to dom, w którym Melinda spędziła dzieciństwo.

Drgnął na dźwięk klaksonu, który zatrąbił gwałtownie; ujrzał po drugiej stronie ulicy 

wjeżdżającą na podjazd swojej siedziby Amandę.

- Chodź pan na kielicha! - zawołała jowialnym tonem.

- Dla mnie ginger ale. Chętnie nawet dwa.

Wnętrze   domu   projektantki   najwyraźniej   umeblowane   było   rzeczami   odrzuconymi 

przez klientów. Zastanowił się przez chwilę, czy przypadkiem fotel Hunzingera oraz Schrank 

z   Pensylwanii   też   nie   miały   się   tu   przypadkiem   znaleźć.   Wszędzie   piętrzyły   się   stosy 

magazynów designerskich, katalogów tapet i próbek tkanin.

- Niech pan zrzuci te magazyny  i siada - zaprosiła go Amanda. - Zeszłej  nocy u 

sąsiadów było trochę zamieszania.

- Kto by pomyślał, że do tego dojdzie!

- Choćby ja. Wiedziałam, że taka niezdrowa sytuacja musi doprowadzić do eksplozji, 

natomiast nie spodziewałam się samobójstwa. Przypuszczałam raczej, że to ona palnie w łeb 

swojemu przygłupiemu braciszkowi.

- Naprawdę pani sądzi, że to samobójstwo?

background image

Amanda odstawiła szklaneczkę na stolik z porcelanowym blatem i wlepiła spojrzenie 

w gościa.

- Jasny gwint, to mi nie przyszło do głowy. Ma pan na myśli morderstwo? Tylko że 

Aleksa   nie   da   się   w   to   wrobić.   Spędził   całą   noc   w   klubie,   grał   w   karty   z   Fitchem, 

Lanspeakiem i innymi  próżniakami. Tak przynajmniej mówią. Nie ma co, dał mi pan do 

myślenia.

Qwilleran wstał i wyjrzał przez okno.

-   Stąd   widać   podjazd   ich   domu.   Może   widziała   pani   dziś   w   nocy   jakieś   obce 

samochody?

- Nie, nie mogę powiedzieć, żebym coś widziała. A jak pan myśli, co się wydarzyło?

- Ktoś mógł zaprawić jej drinka narkotykami, a potem zanieść do garażu i włączyć 

zapłon, zostawiając butelkę niezatrutej whisky jako dowód. Garaż jest dobudowany do domu, 

więc można to było zrobić tak, żeby nikt nie widział.

- Kurczę, ale numer! - Amanda wyraźnie była zachwycona. - Naleję sobie jeszcze 

jednego.

- Oczywiście zabójca najprawdopodobniej zostawił samochód gdzieś dalej i przyszedł 

pieszo - ciągnął Qwilleran. - Czy można wejść na ich teren od tyłu?

- Tylko przez ogród doktora Halifaksa.

- Proszę nikomu o tym nie mówić - zażądał Qwilleran - ale niech pani mi da znać, jeśli 

wyjdzie na jaw coś nowego, co może okazać się tropem w tej sprawie.

- Jasna cholera! Od dziś będę niczym Sherlock Holmes!

Qwilleran wrócił do domu powolnym krokiem; zbliżając się do rezydencji K, ujrzał 

terenowy samochód odjeżdżający spod domu i kierujący się na północ.

- Pani Cobb, czyja to półciężarówka była na podjeździe?

Gospodyni była cała w skowronkach.

- Herb Hackpole złożył mi wizytę. Był dzisiaj na rybach i przyniósł nam kilka okoni, 

już odfiletowanych i tak dalej.

- Widzę, że zaprzyjaźniła się pani z tym facetem.

- Och, panie Qwilleran, on jest bardzo miły. Chce mnie zabrać któregoś dnia na ryby, 

a   w   dodatku   zaproponował   mi   korzystną   wymianę,   jeśli   kiedyś   będę   chciała   pozbyć   się 

mojego   mikrobusa   i   zamienić   go   na   mniejszy   wóz.   Obiecał   nawet,   że   zabierze   mnie   na 

polowanie! Wyobraża pan sobie?

Qwilleran   mruknął   coś   pod   nosem   i   wycofał   się   do   swojego   salonu   w   stylu 

chippendale, biorąc ze sobą tomik Trollope'a, który Koko zrzucił z półki bibliotecznej, jednak 

background image

nawet   wyważona   proza   nie   była   w   stanie   uśmierzyć   doskwierającego   mu   niepokoju. 

Wiedział, że ma rację. Wąsy wciąż wysyłały mu sygnały, tak silne i rozpraszające, że przez 

chwilę poważnie brał pod uwagę możliwość ich zgolenia. Dopiero widok własnego odbicia w 

łazienkowym lustrze powstrzymał go od tak radykalnych działań.

Tej nocy spał dobrze i wypoczął, a rano znów zajął się kartami katalogowymi, więc 

godziny przedpołudnia wlokły się nieznośnie. Co pięć minut spoglądał na zegarek.

Wreszcie pani Cobb oznajmiła, że lunch już gotowy.

- Ale jest tylko to, co zostało z vichyssoise plus kanapki z tuńczykiem - dodała.

-   Nic   nie   szkodzi,   pani   Cobb   -   odparł   Qwilleran.   -   Resztki   vichyssoise,   resztki 

chateaubrianda, resztki tortu truskawkowego - zjadłbym cokolwiek. Założę się, że czterysta 

lat temu kastylijscy mnisi nie objadali się tuńczykiem przyprawionym musztardą z Dijon i 

kaparami. Są wyborne, pani Cobb.

- Dziękuję. Jak panu idzie pisanie? Nie nudzi to pana?

- Ależ skąd. To bardzo pouczające. Właśnie dowiedziałem się, że ta komoda w hallu 

na   górze   jest   późnobarokowa   z   drzewa   gwajakowego   koncentrycznie   inkrustowanego 

twardziela. Dzięki tej wiedzy moje życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem.

- Och, panie Q! Żartuje pan sobie ze mnie.

- A gdzie są koty? Coś tu dziwnie spokojnie. Nie wyczuły tuńczyka?

- Kiedy wołałam pana na lunch, oba były w sieni i czekały na pocztę.

- Oszalały! - stwierdził Qwilieran. - Przecież wiedzą, że poczta przychodzi dopiero 

późnym popołudniem.

Jednak   i   jego   ogarnął   nastrój   wyczekiwania,   jakby   coś   szczególnego   miało   się 

wydarzyć.

Po lunchu powrócił do maszyny; kiedy właśnie przetłumaczył „oshotufha no bezuleree 

johirgi",   by   wystukać   „szkatułka   na   biżuterię   Faberge",   usłyszał   głośny   furkot   listów 

wpadających przez szczelinę: nadeszła poczta. Teraz korespondencja była jeszcze obfitsza, bo 

doszły do niej kartki z życzeniami rychłego powrotu do zdrowia. Zaraz potem usłyszał głośny 

szelest,   szuranie   i   dźwięki   radosnego   tarzania   się   w   kopertach,   gdy   koty   zabrały   się   do 

przeglądania jego listów, porozumiewając się przy tym za pomocą skrzeków i pomruków.

Niech   się   bawią   -   pomyślał   Qwilleran.   Opisywał   właśnie   dwa   pudełka   na   noże 

Hepplewhite  ze srebrnymi  okuciami,  które warte były  tyle  co jacht pełnomorski,  gdy do 

biblioteki   uroczyście   wkroczył   Koko,   taszcząc   podłużną   kopertę   koloru   kości   słoniowej. 

Qwilleran znał dobrze tę papeterię i jego wąsy od razu się nastroszyły. Pospiesznie rozciął 

kopertę nożem do papieru. W środku znalazł trzy strony papieru firmowego z nagłówkiem 

background image

„Goodwinter & Goodwinter" ciasno zapisane pismem maszynowym z pojedynczą spacją. List 

datowany był na dwa dni wcześniej, a w podpisie Qwilleran rozpoznał charakterystyczne „e" i 

„r".

Czytając  list,  pomyślał,  że   miała  rację,  powinna  zostać  pisarką.   Mogłaby  tworzyć 

gotyckie romanse.

Drogi Qwillu,

jeśli skompromitowałam się wczoraj wieczorem, to proszę Cię, bądź wyrozumiały i 

błagam,   zechciej   przeczytać   ten   list,   nie   szczędząc   wyrozumiałości   tudzież   sympatii,   jaką 

okazałeś mi podczas moich odwiedzin.

Pisząc te słowa, jestem zdrowa na umyśle - i zapewniam, jak najzupełniej trzeźwa.  

Jestem   też   rozgoryczona   i   skruszona   -   po   równi.   Wciąż   pozostaję   przy   życiu,   lecz   gdy 

otrzymasz ten list, mnie już nie będzie. Poleciłam pani Fulgrove, by nadała go pocztą, jeśli  

przydarzy mi się jakieś  nagłe nieszczęście. Jest jedyną osobą, której mogę zaufać i mieć  

pewność, że wypełni moją wolę. Jeśli w tej chwili jestem spokojna i wyrażam się rzeczowo, to 

jedynie dlatego, że ze wszystkich sił staram się Ciebie naśladować. Darzę Cię bowiem, i 

zawsze darzyłam, ogromnym podziwem.

Spisując te bolesne wyznania, mogę tylko mieć nadzieję, że pozostajesz nadal wśród 

żywych i możesz je przeczytać. W przeciwnym razie mieszkańców Moose County spotkałaby  

dotkliwa strata. Jeśli zdołam ocalić twoje życie i zapobiec temu - rzucając oskarżenie na  

pewne osoby - będzie to niejakim zadośćuczynieniem za moje występki.

Jak zacząć?

Zawsze kochałam mojego brata uczuciem zbyt silnym i bezrozumnym. Nawet jako  

dziecko byłam w nim zadurzona i zazdrosna o niego, wciąż domagając się atencji z jego 

strony, i wpadałam we wściekłość, jeśli uwagę swą poświęcał komuś lub czemuś innemu. 

Nawet   gdy   ja   poszłam   do   prywatnego   liceum,   a   on   do   szkoły   z   internatem,   wszystkie 

weekendy spędzaliśmy razem.

Kiedy ojciec zwrócił się do mnie z usilną prośbą, bym z myślą o Aleksie podjęła studia  

prawnicze, bez  wahania  odłożyłam  do szuflady  moje ambicje  literackie.  Mój  dziadek  był  

sędzią okręgowym, mój ojciec - wybitnym prawnikiem szanowanym w całym stanie. Wolą  

mojego ojca było, by Alex podtrzymał rodzinną tradycję. Niestety wkrótce okazało się, że 

jedyny syn i spadkobierca ma zadatki na co najwyżej trzeciorzędnego prawnika. Tak więc 

wybór   padł   na   mnie,   moim   zadaniem   stało   się,   by   zrekompensować   braki   wynikające   z 

background image

niedostatecznych uzdolnień mojego brata i podtrzymać reputację Goodwinterów na niwie  

prawniczej.

Nigdy nie żałowałam mojej decyzji, bo oznaczało to, że Alex i ja stale będziemy razem. 

Czekało   mnie   jednak   brutalne   przebudzenie,   a   miało   ono   miejsce   pięć   lat   temu,   kiedy  

odkryłam, że Alex ma romans z naszą pokojówką. Wbił mi nóż w serce! Nie tylko zdradził  

mnie,   ale   i   powiązał   się   z   prymitywną   istotą,   dziewuchą   należącą   do   plemienia   Muli. 

Natychmiast wymówiłam jej pracę.

Jednak najgorsze było dopiero przede mną. Okazało się, że zaszła w ciążę i spodziewa 

się wyjść za swojego „Sandy’ego", jak ośmielała się go nazywać. Na krótką chwilę ogarnęła 

mnie   panika,   ale   wzięłam   się   w   garść   i   wymyśliłam   konstruktywne   rozwiązanie. 

Postanowiłam wysłać ją z miasta, żeby przerwała ciążę, i dać pieniądze, żeby mogła osiedlić 

się w innym stanie.

Ale   nic   z   tego!   Jej   matka,   kobieta   nader   wątpliwej   reputacji,   podburzyła   ją, 

namawiając,   by   nie   zgodziła   się   na   aborcję,   a   zamiast   tego   wszczęła   proces   o   uznanie  

ojcostwa. Mój Boże! Co za hańba dla naszej rodziny! Arogancja obu tych kobiet przyprawiła 

mnie   o   wściekłość.   W   desperacji   zwróciłam   się   do  jednego   z   kolegów   szkolnych   Aleksa, 

zapewniając sobie jego wsparcie.

Pozwól, że Ci wyjaśnię: gdy Alex i ja byliśmy bardzo młodzi, nasz ojciec uparł się,  

żebyśmy   oboje   uczęszczali   do   publicznej   szkoły   w   Pickax,   spodziewając   się,   że   to   jakże 

demokratyczne posunięcie ukształtuje we właściwy sposób nasze charaktery. Tymczasem po 

prostu staliśmy się obiektem prześladowań żywiących do nas serdeczną nienawiść zawistnych 

dzieci z klasy średniej. Dzięki memu sprytowi radziłam sobie całkiem nieźle, lecz Alex był 

słaby, stanowił zbyt łatwy cel dla ich okrucieństwa.

Za moje własne kieszonkowe pieniądze najęłam szkolnego osiłka, by chronił Aleksa 

przed jego prześladowcami. Pełnił tę funkcję obrońcy i mściciela aż do momentu, gdy nasz 

ojciec uznał za stosowne wysłać nas do lepszych szkół na Wschodzie.

Pięć lat temu, gdy znów znaleźliśmy się w kłopotach, udałam się do tego samego 

człowieka. Miał namówić tę Muli, żeby zgodziła się na aborcję i na zawsze opuściła miasto, 

rzecz jasna w zamian za szczodrą finansową rekompensatę. Aby nie można było zbyt łatwo  

ustalić   źródła   wpłat,   umówiliśmy   się,   że   gotówka   będzie   regularnie   przekazywana   przez 

naszego   pośrednika,   który   pobrawszy   swą   prowizję,   resztę   pieniędzy   oddawać   będzie 

dziewczynie. Ten wybieg był moim pomysłem: jakże byłam z siebie dumna i przekonana o  

własnej przebiegłości. Okazało się tymczasem, że byłam nieskończenie naiwna.

background image

Tego dnia, gdy dziewczyna znikła, w kopalni Three Pines Mine nastąpiło tąpnięcie. 

Zaraz   potem   ten   zdemoralizowany   do   szpiku   kości,   obmierzły   człowiek   oznajmił   nam   z 

przechwałką  w głosie, że dziewczyna  spoczywa tysiąc  stóp pod powierzchnią  ziemi i nie  

będzie   już   sprawiać   kłopotów.   Podkreślił   też   przy   okazji,   że   tym   samym   staliśmy   się  

wspólnikami zbrodni.

Niestety,  stało się! Żadne wyrzuty sumienia nie zdołałyby  cofnąć biegu wydarzeń.  

Pozostawało nam tylko za wszelką cenę uniknąć skandalu. Płaciliśmy więc regularnie, coraz 

więcej wraz ze wzrostem inflacji i chciwości tego człowieka. Przynajmniej jednak Alex i ja  

czuliśmy się bezpiecznie, no i mieliśmy siebie.

A potem, ku memu przerażeniu, na scenie pojawiłeś się Ty i zacząłeś zadawać pytania 

o   pokojówkę,   która   znikła   -   choć   nadal   nie   mogę   się   domyślić,   skąd   wzięły   się   Twoje 

podejrzenia. Nie mogło ujść naszej uwadze, że rozmawiasz na ten temat z różnymi osobami i 

wypytujesz potencjalnych świadków.

Dwaj mężczyźni uzgodnili między sobą, że świadków należy uciszyć raz na zawsze, na  

co zgodziłam się, choć niechętnie. Co innego mogłam zrobić? Kiedy jednak zaczęli rozważać,  

w   jaki   sposób   ukrócić   Twoje   wtrącanie   się   w   tę   sprawę,   ogarnęło   mnie   przerażenie!  

Przypomniałam   im,   że   Twoja   śmierć   oznaczałaby   dla   Moose   County   utratę   miliardów 

dolarów. Jednak moje argumenty nic nie wskórały. Chodziło im tylko o to, by ocalić własną  

skórę.

Podejrzewałeś, że ktoś czyha na twoje życie, i miałeś rację. Myliłeś się tylko co do  

tożsamości spiskowców. Teraz znasz prawdę.

Przez   pięć   lat   żyłam   w  cieniu   poczucia   winy   i   lęku.   Mogłam   to   znieść   wyłącznie 

dlatego, że tym sposobem udało się ocalić moją rodzinę przed niewiarygodnym skandalem - i 

dlatego, że miałam miłość Aleksa.

Nagle   któregoś   dnia   oznajmił   mi   straszliwą   wiadomość:   zamierza   sprowadzić   do  

Pickax „bardzo utalentowaną" młodą prawniczkę, uczynić z niej wspólniczkę w kancelarii i -.  

to był właśnie ów druzgocący cios - swoją żonę!

To było ponad moje siły. W jednej chwili przekreślił całe moje życie, a wszystkie  

poświęcenia  stały się daremne. Byłam  współwinna ohydnej zbrodni, a jaka  czekała mnie 

nagroda   za   moje   oddanie?   Miałam   zostać   odsunięta   na   bok,   wyrzucona   niczym   zużyty 

łachman, którego należy się pozbyć, gdy już spełni swoją funkcję...

Co miałam począć? Powstrzymać go mogłam w tylko  jeden sposób. W desperacji 

zagroziłam   Aleksowi,   że   wyjawię   jego   udział   w   trzech   morderstwach.   Jednak   gdy   tylko 

wypowiedziałam te słowa, od razu zdałam sobie sprawę, że popełniłam zgubny dla mnie błąd.  

background image

Mój Boże! Jaka nienawiść pojawiła się w oczach mojego rodzonego brata! Jak mam opisać  

wściekłość i gniew, jakie wykrzywiły jego rysy - tę twarz, której uroda zawsze budziła we 

mnie bezbrzeżny zachwyt!

Wybacz, bo może popadam w melodramat, ale lękam się teraz o moje życie. Obawiam  

się, że każdy z moich dni może być ostatnim. Kula z tej samej strzelby, która położyła kres 

życiu owej dziewczynie na farmie, będzie szybka i litościwa; może jednak wymyślą coś, by 

upozorować wypadek albo samobójstwo.

Jakkolwiek   by   się   stało,   pani   Fulgrove   wyśle   ten   list;   za   Twoim   przykładem  

przygotowałam też pisma dla prokuratury i dla mediów, podając w nich nazwiska oprawcy,  

który zamordował ciężarną dziewczynę, grzebiąc ją żywcem w starej kopalni; który otruł jej 

matkę podczas przyjacielskiej pogawędki przy whiskey; który jednym celnym strzałem zabił  

dziewczynę prowadzącą traktor.

Dopóki   ci   dwaj   nie   zostaną   pojmani   i   postawieni   przed   sądem,   grozi   Ci 

niebezpieczeństwo, a przy tym stawką jest przyszłość całego Moose County.

Twoja w dobrej wierze Penelope Goodwinter

background image

Rozdział szesnasty

Wybuch bomby i wystrzał z działa były tak głośne, że Qwilleran aż obudził się ze 

swojego snu o trzeciej wojnie światowej. Zamrugał oczami, żeby powrócić do rzeczywistości.

Kolejny huk! Czy to jeszcze resztki snu, czy ktoś walił do drzwi jego sypialni?

Bum! Qwilleran wygramolił się z łóżka i poczłapał do drzwi, wciąż jeszcze bardzo 

zaspany.   Zatrzymał   się,   nasłuchiwał   przez   chwilę,   sięgnął   ostrożnie   do   klamki   i   nagłym 

ruchem otworzył. Do pokoju wpadł kot.

A więc to Koko! Musiał rzucać się całym ciężarem ciała na zamknięte drzwi, usiłując 

je wybić. Teraz, z głośnym miauczeniem, niemal przeradzającym się w krzyk, pobiegł ku 

schodom.

Qwilleran, nie zatrzymując się, by włożyć kapcie czy szlafrok lub zapalić światło, 

podążał za nim najprędzej, jak tylko mógł. Tymczasem kot biegł przed siebie, potem na dół 

po schodach, gdzie na chwilę cofnął się, wydając głośny okrzyk, a potem znów popędził na 

dół - jednym płynnym ruchem.

W   domu   panowała   ciemność,   tylko   przez   okna   wpadało   słabe   światło   z   Circle. 

Qwilleran przeszedł ostrożnie na tył domu, dokąd zaprowadził go Koko - teraz poruszający 

się już zupełnie bezgłośnie. Gdy Qwilleran znalazł się na wysokości biblioteki, usłyszał, że 

ktoś otwiera zamek w drzwiach kuchennych, a potem same drzwi. Zobaczył potężną, czarną 

sylwetkę poruszającą się ostrożnie po hallu wejściowym. Qwilleran schował się za niemiecką 

szafą z Pensylwanii, a w następnej chwili ujrzał nad swoją głową białą poświatę: włamywacz 

zapalił latarkę.

Nie zwracając uwagi na zimną kamienną podłogę pod stopami, a za to rozmyślając 

gorączkowo  o kijach  bejsbolowych  i  łomach,  Qwilleran  obserwował  intruza,  który minął 

schowek na miotły, zawahał się przez chwilę przy drzwiach kuchennych, a potem wszedł do 

obszernej   kwadratowej   sieni   służbowej,   gdzie   stał   Schrank.   Wszystko   to   odbywało   się 

zupełnie bezgłośnie. Qwilleran słyszał bicie własnego serca. Koko znajdował się gdzieś na 

górze,   przycupnięty   między   dwoma   wielkimi,   rzadkimi   i   bardzo   cennymi   wazonami   z 

majoliki.

Gdy ciemna sylwetka zbliżyła się, Qwilleran ujął oparcie antycznego krzesła, ale było 

rozchwiane od starości i z pewnością rozsypałoby się, gdyby posłużyć się nim jako namiastką 

broni. Właśnie wtedy ze szczytu szafy dobiegło go ledwo dosłyszalne skrzeknięcie: „arrrd"; 

background image

przypomniał sobie o oskardzie leżącym w bibliotece. Dał nura w ciemność, żeby go odnaleźć. 

Nie miał ani sekundy do stracenia!

Zacisnął dłoń na solidnej rękojeści, gdy nagle ciszę przerwał głośny łoskot, brzęk, 

krzyk   i   głuchy   łomot   -   a   potem   trzask   wielkiego   wazonu   rozbijającego   się   o   kamienną 

podłogę. Qwilleran skoczył do przodu ze wzniesionym oskardem, krzycząc głośno. Zatrzymał 

się nad postacią, która leżała teraz bez ruchu.

Krzycząc i piszcząc, pani Cobb zbiegła na dół, pomieszczenie zalało światło.

- Niech pani dzwoni na policję - wrzasnął Qwilleran - zanim rozwalę mu łeb!

Mężczyzna   jęczał   z   bólu,   jedno   jego   ramię   wygięte   było   pod   groteskowo 

nienaturalnym kątem, a stopa ugrzęzła w kociej toalecie, z której wysypał się żwirek. Wokół 

leżały rozrzucone majolikowe skorupy, a Koko obwąchiwał kieszeń starej wojskowej kurtki 

intruza.

- Koko nigdy nie przestanie mnie zadziwiać - powiedział Qwilleran do Melindy, gdy 

jedli tego wieczora razem kolację. - Wiedział, że ktoś się włamie, i to z wystarczająco dużym 

wyprzedzeniem, żeby zdążyć pobiec na górę i mnie obudzić. Rzucał się z całej siły o moje 

drzwi, aż dziw, że nie połamał sobie przy tym wszystkich kości. Natomiast fantastyczne jest 

to, że popchnął swoją kuwetę dokładnie tam, gdzie ten facet po prostu musiał w nią wdepnąć. 

Majolikowy wazon to mała cena w porównaniu z jego bohaterstwem.

Umówili się na kolację w nowej restauracji Lanspeaków zwanej „Stefania". Qwilleran 

przyszedł po Melindę do domu ojca na Goodwinter Boulevard. Przebierała się właśnie po 

ciężkim   dniu   spędzonym   w   klinice   na   robieniu   zastrzyków   przeciwalergicznych   i 

opatrywaniu potłuczonych zawodników Małej Ligi. W drzwiach powitał go doktor Halifax.

- Znów ledwo uszedłeś z życiem, Qwill. Masz szczęście. Znaleźli przy nim te same 

igły i morfinę, które niedawno ukradziono z mojego gabinetu.

- W jakim jest stanie?

- Ma skomplikowane złamanie i przemieszczony bark. Sporo waży, więc zwalił się na 

twoją kamienną podłogę jak tona cegieł. Oczywiście został aresztowany i złamana ręka jest w 

jego sytuacji najmniejszym z kłopotów.

Qwilleran  z  Melindą  udali   się do  restauracji  na  piechotę,   znajdowała   się w  starej 

kamiennej rezydencji przekształconej na cele handlowe.

- Lanspeakowie nazwali ten lokal imieniem swojej krowy - wyjaśniła Melinda - a całe 

wnętrze zostało udekorowane według klucza mleczarnianego: kolor biały jak mleko, beżowy 

jak siano i żółty jak masło. Specjalnością restauracji jest obsługa klientów.

Qwilleran jęknął.

background image

- To miasto potrzebuje lokalu, który specjalizowałby się w dobrym jedzeniu.

Powitała ich młoda hostessa.

- Nazywam się Vicki, a moim zadaniem jest sprawić, abyście państwo poczuli się jak 

u siebie w domu. Za chwilę zajmie się państwem nasz kelner, który ma na imię Matthew, i 

zrobi wszystko, żeby państwa wizyta w naszym lokalu dostarczyła państwu satysfakcji.

Natychmiast pojawił się jakiś młody człowiek.

- Nazywam się Matthew. Jestem państwa kelnerem, do usług.

- Mam na imię Jim - odparł Qwilleran - i jestem państwa klientem, bardzo głodnym. 

Ta pani ma na imię Melinda. Jest moim gościem i też jest głodna.

- Oraz spragniona - dodała Melinda. - Dobra, Qwill, opowiedz mi wszystko o tym 

wczorajszym włamaniu. Jak Birch dostał się do domu?

-   Jest   zręcznym   rzemieślnikiem,   więc   kiedy   instalował   nowy   zamek   w   drzwiach 

kuchennych,   dorobił   sobie   klucz.   Najwyraźniej   czekał   na   bezksiężycową   noc,   a   właśnie 

wczoraj niebo zasnuło się chmurami - i przyszedł do domu przez sad, który jest na tyłach. 

Swoją półciężarówkę ukrył w starej szopie. Przypuszczam, że zamierzał zawieźć mnie do 

którejś ze starych kopalń i wrzucić do szybu.

- Kochanie, przecież to straszne!

- Przyjrzałem się dziś rano jego półciężarówce. To ten sam terenowy wóz, którym 

próbował   mnie   rozjechać   na   Ittibittiwassee   Road.   Rozpoznałem   tę   wielką,   zardzewiałą, 

wyszczerzoną kratę ze snu. Można też się domyślać, że to Birch zaprawił whisky Penelope 

jakimś paskudztwem i zaniósł nieprzytomną do garażu, podczas gdy Alex zadbał o swoje 

alibi, przesiadując całą noc w klubie.

Matthew pojawił się z szampanem dla Melindy i wodą mineralną dla Qwiłlerana.

- Oto państwa wiaderko do szampana - oznajmił - a to państwa schłodzone szklanki.

- Poprosilibyśmy też o przekąskę - zwrócił się do niego Qwilleran. - Proszę przynieść 

trochę porte de caneton.

- To coś w rodzaju klopsów zrobionych ze zmielonej kaczki - wyjaśnił skwapliwie ich 

kelner.

- Dziękujemy panu, Matthew. Brzmi bardzo apetycznie.

Melinda   uniosła   kieliszek   w   toaście,   gratulując   Qwilleranowi   wydobycia   na   jaw 

obrzydliwej zbrodni.

Qwilleran wcale nie był sobą zachwycony.

-   Obawiam   się,   że   kiedy   wszyscy   się   dowiedzą,   przede   wszystkim   wybuchnie 

paskudny skandal.

background image

-   Domyślaliśmy   się   po   trosze,   jakiego   rodzaju   związek   łączy   Penny   i   Aleksa   - 

stwierdziła Melinda - ale kto by przypuszczał, że zaprowadzi ich to aż do morderstwa? No i 

kto by się spodziewał, że Alex zdecyduje się zamordować własną siostrę? Przecież była mu 

potrzebna! Bez niej jego kariera rozwiałaby się jak puch.

-   Już   nie.   Znalazł   sobie   nową   utalentowaną   partnerkę,   w   dodatku   dysponującą 

koneksjami w Waszyngtonie. Penelope stała się zagrożeniem. Wiedziała zbyt wiele i była 

zbyt inteligentna.

Melinda wpatrywała się w Qwilłerana zielonymi oczyma pełnymi podziwu.

- Nikomu nie przyszło do głowy, by zastanowić się nad zagadką zaginięcia Daisy, 

póki się tu nie pojawiłeś, kochanie.

-   To   także   nie   moja   zasługa.   Wszystkie   tropy   wyniuchał   Koko.   Kilka   dni   temu 

wygrzebał z papierów na moim biurku notkę z podziękowaniami napisaną przez Penelope. 

Porównałem ten liścik i kartkę pocztową z Maryland. Starała się zmienić charakter pisma, ale 

pewne indywidualne cechy w kształcie niektórych liter ją zdradziły. Pewnie kartkę wysłał 

Alex podczas jednej ze swoich wypraw do Waszyngtonu.

- Biedny,  zarozumiały Alex - zamyśliła się Melinda. - Aż strach pomyśleć, co go 

czeka podczas procesu - to znaczy, jaki to będzie cios dla mojego kuzyna. Słyszałam od taty, 

że po dzisiejszym przesłuchaniu u prokuratora trząsł się jak osika.

- Birch i Alex wykonali całą brudną robotę, ale prawdopodobnie wszystko obmyśliła 

Penelope. Kiedy zacząłem rozpytywać o Daisy, Birch, który dotąd ociągał się, jak tylko mógł, 

natychmiast stawił się u mnie do pracy. Myślałem, że to dzięki kuchni pani Cobb okazał się 

taki   sumienny,   tymczasem   teraz   jestem   przekonany,   że   Penelope   najęła   go,   żeby   nas 

szpiegował. Dzięki temu wiedział, że rozmawiałem z Tiffany Trotter i zamierzałem spotkać 

się z Delią Muli. Chyba tylko te dwie osoby wiedziały, kim był ów uwielbiany przez Daisy 

„Sandy".

- Czy ani przez chwilę przedtem nie podejrzewałeś Penelope?

- No cóż, co prawda zmieniała temat za każdym razem, gdy wspominałem o Daisy, ale 

sądziłem, że to przez snobizm, że w jej mniemaniu rozmowa na temat służby jest czymś 

uwłaczającym. Przyznaję jednak, że nie byłem w stanie pojąć, dlaczego tak uparcie odrzucała 

wszystkie moje zaproszenia na lunche i kolacje.

- To akurat żadna tajemnica - zaśmiała się Melinda. - Powiedziałam jej, żeby trzymała 

się od ciebie z daleka, bo w przeciwnym razie rozpuszczę o niej paskudne plotki.

- Melindo, ty wstrętny zielonooki potworze.

- Wszyscy Goodwinterowie mają podłe skłonności, mamy to w genach.

background image

Po przestudiowaniu jadłospisu zamówili pstrąga amandine.

- To jest pstrąg z migdałami - wyjaśnił usłużnie ich kelner.

- Doskonale. Do tego szparagi.

- Szparagi są dodatkowo płatne - ostrzegł Matthew.

W oczekiwaniu na danie główne dalej gawędzili o niedawnych wydarzeniach.

- A więc - stwierdziła Melinda - myliłeś się co do tych gości z New Jersey. Nie było 

żadnego złowrogiego spisku mającego na celu wyeliminowanie twojej osoby i zagarnięcie 

spadku.

Rozłożył bezradnie ręce.

- Tak to jest, kiedy sam wyciągam wnioski, zamiast starać się zrozumieć, co Koko 

usiłuje   mi   przekazać.   Wiesz,   ten   kot   składa   się   z   pięciu   kilogramów   kości   i   muskułów 

pokrytych futerkiem, ma wąsy, długi ogon i wilgotny nosek, ale jest o wiele mądrzejszy ode 

mnie. Jeszcze zanim odwiedził mieszkanie Daisy, już wiedział, że coś tu nie gra. Wiedział, że 

pożegnalny list Penelope przyjdzie pocztą. Wiedział, że Birch włamie się do mojego domu 

zeszłej nocy.

- Koty mają szósty zmysł.

- Szósty? Ja bym powiedział, że Koko ma co najmniej szesnaście zmysłów!

- Szkoda, że nie umie mówić.

- Ależ umie, umie. Problem polega na tym, że nie zawsze jestem dość inteligentny, 

żeby go zrozumieć. Powiem ci coś, Melindo. Kiedy wbiłem sobie do głowy, że cały stan New 

Jersey chce mnie wykończyć, Koko był wyraźnie zdegustowany, unikał mnie przez dobrych 

kilka   dni.   W   którymś   momencie   pozrzucał   książki   z   półki   w   bibliotece,   a   ja   na   niego 

nakrzyczałem.   Wiesz,   co   to   były   za   książki?   Długi   poemat   zatytułowany   Sądny   dzień 

napisany   przez   siedemnastowiecznego   szkockiego   poetę,   który   nazywał   się   William 

Alexander!

Podano przystawki.

- Oto państwa pstrąg amandine i szparagi na podgrzanych talerzach - zaanonsował 

Matthew.

Qwilleran przyglądał się warzywom z niedowierzaniem.

- Przecież to nie są szparagi, tylko brokuły.

-   O,   przepraszam.   Już   zabieram   -   Matthew   odniósł   talerze   do   kuchni,   ale   niemal 

natychmiast z nimi powrócił. - Szef kuchni mówi, że to są szparagi.

Posilali się więc pstrągiem i brokułami w milczeniu. Po chwili odezwał się Qwilleran:

background image

- Gdyby Koko nie wpadł na trop tej historii z Daisy i gdybym nie zaczął węszyć, 

Penelope, Tiffany i Della żyłyby do dziś.

- A morderca pozostawałby na wolności - przypomniała mu Melinda.

- Reputacja Goodwinterów pozostałaby nieskalana, a Alexander mógłby kandydować 

do Kongresu. Ożeniłby się z Ilyą Smfską i spłodził kolejne pokolenie supersnobów

- A morderca i jego wspólnicy żyliby długo i szczęśliwie.

- Penelope w końcu pogodziłaby się z losem - dodał Qwilleran - a Alexander dalej 

fundowałby Birchowi łodzie rybackie i motocykle, ale stać by go było na to.

- I nikogo by nie obchodziło, że ciało Daisy spoczywa gdzieś na dnie szybu Three 

Pines - uzupełniła Melinda.

Po sałacie podanej na schłodzonych talerzach i zjedzonej za pomocą schłodzonych 

widelców oraz po winogronach ribier z domowym serem i kawie ze śmietanką autorstwa 

„Stefanii" Qwilleran odprowadził Melindę do domu ojca.

Doktor Halifax powitał ich w drzwiach.

- Przygotujcie się na wstrząsającą wiadomość - oznajmił. - Akurat powiedzieli o tym 

przez radio. Pięćdziesiąt mil na południe od lotniska rozbił się prywatny samolot, właśnie 

zidentyfikowano pilota.

- Alexander... - stwierdził półgłosem Qwilleran spod nastroszonych wąsów.

W   rezydencji   powitały   go   rozbrykane   syjamczyki.   Koko   wiedział,   że   czas   na 

wieczorny obchód domu, i poprowadził go do oranżerii.

- Zagadka rozwiązana - powiedział mu Qwilleran - ale chciałbym wiedzieć, jaki był 

prawdziwy   powód   tego,   że   robiłeś   przemeblowanie   w   kuchni.   Czy   chciałeś   przez   to 

powiedzieć, że te zimne kamienie trzeba pokryć dywanem?

Gdy   pozamykał   wszystkie   okna,   Koko   pomaszerował   przed   nim   do   pokoju 

śniadaniowego.   Qwilleran   dokonał  przeglądu   figurynek   ze  Staffordshire  oraz  niemieckich 

kufli pułkowych, natomiast kot - okruszków leżących pod stołem.

- Powiedz mi - spytał go Qwilleran - czy kiedy znalazłem dziennik Daisy, po prostu 

polowałeś na muchę? A jeśli tak, to jak się stało, że dotknąłeś pazurami akurat inicjałów 

Sandyego Goodwintera?

Następnie   Koko   zaprowadził   go   do   biblioteki,   gdzie   wypróbował   pazury   na 

oprawionej w skórę Fizjologii smaku. W sali jadalnej obwąchał rzeźbione króliki i bażanty na 

drzwiach kredensu. Potem powędrował do salonu, idąc zygzakiem przez dywan z Aubusson, 

by przypadkiem nie stąpnąć na którąś z róż tworzących na nim wzór. Qwilleran dokonał 

oględzin brązów i porcelany, tymczasem Koko podszedł do starego fortepianu.

background image

Wskoczył leciutko na pokryty tapicerką stołek, wyciągnął niepewnie prawą łapkę w 

stronę   klawiatury,   a   potem   ją   cofnął.   Następnie   sięgnął   lewą   łapą   i   oparł   ją   stanowczo 

najpierw na G, a potem na C. Dźwięk klawiszy wyraźnie mu się podobał. Teraz już bez 

wahania prawą łapą odegrał D i finalne E.

Qwilleran pokręcił głową.

- Nikt by w to nie uwierzył!

Zgasił światło i ruszył do kuchni, nucąc pod nosem melodyjkę, którą zaserwował mu 

Koko: How Dry I Am - „Taki jestem spragniony"...

Yum Yum spała  na swej błękitnej  poduszce;  Qwilleran  pogładził  jej futerko, nim 

otworzył lodówkę. Nalał do spodeczka soku z białych winogron, postawił go na podłodze i 

przyglądał się, jak Koko chłepce ulubiony napój, migając różowym języczkiem z prędkością 

światła, a jego ogon pręży się w ekstazie.

- Nigdy nie zdołam zgłębić wszystkich twoich sekretów - przyznał Qwilleran. - Jesteś 

stuprocentowym kotem, a jednak potrafisz wydobyć na światło dzienne wprost niewiarygodne 

sekrety.  Od razu byłeś  zafascynowany Penelope, i to nie tylko  z powodu jej francuskich 

perfum. Przecież nocą narobiłeś wrzasku właśnie w godzinie jej śmierci.

Koko ze spodeczka wylizał resztki soku i zabrał się do mycia.

- Czy wiedziałeś, że zostanie zamordowana?

Koko przerwał toaletę, by rzucić mu przenikliwe spojrzenie. Qwilleran uderzył się w 

czoło. Dopiero teraz zrozumiał!

- Jasne! To nie było zabójstwo upozorowane na samobójstwo. Wrobiła ich! To było 

samobójstwo, które miało wyglądać jak morderstwo!

Koko znów zajął się swoim futrem, szczególnie starannie myjąc się za uszami, między 

palcami łapek oraz poświęcając wiele uwagi długiemu, brązowemu ogonowi.