Kot który
patrzył w
gwiazdy
Lilian Jackson Braun
tom 21.
Kot, który patrzył w
gwiazdy
Przełożyła
Maja Szybińska
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Saw Stars
Tłumaczenie z oryginału: Maja Szybińska
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska
Korekta: Maciej Korbasiński
Skład: Elipsa Sp. z o.o.
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun
Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.
ISBN 978-83-61226-61-1
Elipsa Sp. z o.o.
01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37
tel./fax +48 (22) 833 38 22
Printed in EU
INFORMACJE (0 22) 624 16 07
(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Spis treści:
Rozdział pierwszy
PKX FM nieczęsto nadawało wiadomości dotyczące świata zewnętrznego. Miejscowa stacja w Pickax, czterysta mil na północ od wszystkiego, przekazywała słuchaczom wyniki lokalnych rozgrywek bejsbolu, informacje o wypadkach drogowych, o pożarze w kurniku i śmierci. Jednak pod koniec czerwca wieczorne wydanie niedzielnych wiadomości kończyło się następującym komunikatem: „Niezidentyfikowany turysta o nieznanym miejscu zamieszkania może, ale nie musi być zaginioną osobą. Biały mężczyzna w wieku około dwudziestu lat założył obóz na terenie prywatnym w rejonie Fishport trzy dni temu i nie powrócił. Rysopis: jasne włosy i niebieskie oczy, średnia budowa ciała. Miał na sobie obcięte dżinsy i biały podkoszulek. Na szyi miał zawieszony aparat fotograficzny. Ktokolwiek widział poszukiwaną osobę, jest proszony o kontakt z biurem szeryfa”.
Jako że opis mógł dotyczyć niezliczonej liczby turystów, słuchacze zignorowali komunikat aż do ukazania się poniedziałkowego wydania gazety. Szczegółowa historia zrelacjonowana przez Jill Handley, redaktorkę „Moose County coś tam”, nadała wydarzeniom nowy sens.
Gdzie jest David?
Tajemnicze zaginięcie w Fishport
Magnus Hawley, weteran połowów z Fishport, wezwał w niedzielę po południu patrol szeryfa. Przekazał funkcjonariuszom ciekawe opowieść. Hawley i jego żona Doris mieszkają w dużej przyczepie otoczonej kwiatowymi rabatami przy Lakeshore Road w pobliżu rzeki Roaring Creek.
„Tego wieczoru - relacjonował Hawley - ja i moja żona skończyliśmy właśnie jeść kolację i oglądaliśmy telewizję, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Idę do drzwi, a tam stoi młody chłopak z dużym plecakiem i mówi, że chce rozbić namiot na skarpie na kilka nocy. Mówi, że chce się przespacerować po plaży, jest spocony i zakurzony, no wiecie, ale ma obcięte włosy i mówi do rzeczy”.
Także Doris przypadł do gustu nieznajomy. „Przypominał nam naszego wnuka - miły uśmiech, grzeczny. Zapytałam, czy będzie szukał na plaży agatów, bo mogłabym mu wskazać dobre miejsce, ale odpowiedział, że interesują go zdjęcia. Jego aparat wyglądał na drogi, więc pomyślałam, że może być profesjonalnym fotografem. Powiedzieliśmy mu, że może się rozbić przy stole piknikowym u podnóży wzgórza, o ile nie będzie wyrzucał śmieci do strumienia i słuchał głośnej muzyki”.
Nieznajomy powiedział, że nazywa się David. „Nigdy nie znałam Davida, który nie byłby godny zaufania” - twierdzi Doris.
Doris poczęstowała Davida domowymi ciasteczkami imbirowymi i napełniła mu dzbanek świeżą wodą ze studni. Jej mąż powiedział Davidowi, że może się kąpać w strumieniu, ale ostrzegł go, że skały są śliskie, a prądy wodne bywają zwodnicze. Krótko po tym zobaczyli, jak młody człowiek schodzi w kierunku jeziora z aparatem przewieszonym przez ramię.
„Zabawna sprawa - powiedział Hawley. - Nie zobaczyliśmy już więcej chłopaka. Zszedłem ze wzgórza po kilku dniach, żeby zobaczyć, czy zwinął namiot. Dzbanek z wodą stał nadal pełny na stole piknikowym, a plecak stał pod drzewem nierozpakowany. Tylko ciasteczka zniknęły. Rozmawialiśmy o tym z żoną. Doszliśmy do wniosku, że mógł się ściąć z kimś, kogo spotkał na plaży. Sam pan wiesz, jakie bywają dzieciaki. Żona martwiła się, że mógł się poślizgnąć na skale i utonąć, więc wezwałem policję”.
Ludzie szeryfa przeszukali teren niedoszłego obozu, ale nie znaleźli żadnego dokumentu. Opis zaginionego turysty podany przez Hawleyów został przekazany w niedzielnych wiadomościach radiowych, ale do momentu oddania niniejszego wydania do druku policja nie otrzymała żadnych informacji.
Po ukazaniu się gazety plotkarski młyn w Moose County ruszył pełną parą. Na każdym rogu dzielono się sensacyjnymi spekulacjami. Wielu podejrzewało Hawleyów o fałszywą grę. Popularnym powiedzonkiem w barach przez kilka następnych dni było: „Tylko nie jedz imbirowych pierniczków!”
Jedynym, który nie słuchał plotek, był wieloletni dziennikarz, piszący dwa razy w tygodniu do miejscowej gazety, Jim Qwilleran. Przeprowadził niedawno wywiad z Hawleyem i innymi zawodowymi rybakami. Spędził sporo czasu z załogą ciężko pracującą na wybrzeżu i toną obślizgłych ryb i czuł wstręt do złośliwych pomówień. Niczego innego nie można było się jednak spodziewać w społeczności podzielonej na ludzi żyjących z jeziora i szczury lądowe. Sam Qwilleran zareagował na wiadomość o zniknięciu turysty z ciekawością uczonego. Były dziennikarz wielkomiejskich gazet zachował w sobie zamiłowanie do rozwiązywania zagadek godne Sherlocka Holmesa.
Qwilleran był człowiekiem znanym w Pickax, stolicy okręgu, zamieszkałej przez trzydzieści tysięcy mieszkańców. Jego kolumna „Piórkiem Qwilla” przyciągała ponad dziewięćdziesiąt procent czytelników, większej poczytności nie miał nawet horoskop. Gdziekolwiek się pojawił, zwracał na siebie uwagę. Był dobrze wyglądającym pięćdziesięcioletnim mężczyzną o mocnej budowie ciała i sumiastych wąsach, które opadały w dół, podkreślając jego melancholijny wygląd. Jego oczy miały głęboki zamyślony wyraz. Przyjaciele znali go jako uroczego, dowcipnego i zawsze chętnego oddawać przysługi kompana, z którym często można się było zabrać na kolację.
Jeszcze jedna rzecz przemawiała na korzyść Qwillerana. Był nieskończenie hojnym filantropem. Dawniej był ciężko pracującym dziennikarzem z Nizin, jak tutejsi mieszkańcy nazywali wielkie metropolie na południe od Moose County, który żył od wypłaty do wypłaty, nie myśląc o gromadzeniu dóbr ziemskich. Przedziwnym zrządzeniem losu, które było mniej prawdopodobne od bajki, został najbogatszym człowiekiem w północno-wschodniej części środkowych Stanów Zjednoczonych. Odziedziczył fortunę Klingenschoenów, która powstała w czasach, kiedy okolica była bogata w naturalne surowce i nikt nie płacił podatku dochodowego.
Posiadanie takiego majątku było dla Qwillerana ciężarem i przyprawiało go o spore zakłopotanie. W końcu postanowił założyć Fundację Klingenschoenów. Kilku ekspertów finansowych zarządzało majątkiem z Chicago, rozdzielając środki na polepszenie życia wspólnoty, co zostawiało mu wolną rękę i pozwalało na swobodne pisanie, czytanie, jadanie w restauracjach i od czasu do czasu na amatorskie śledztwa. Niezależnie od wieku ludzie z miasta rozmawiali o nim w klubach, przez telefon, a nawet w supermarketach. Mówili:
- W porządku koleś. Nienapuszony. Zawsze powie dzień dobry. Nigdy byś nie powiedział, że to milioner.
- Pewnie, że się zna na pisaniu, jego kolumna to jedyna rzecz, jaką czytam w gazecie.
- A jakie ma wąsy. Moja żona mówi, że to jest sexy, zwłaszcza kiedy włoży okulary.
- Ciekawe, czemu jest sam. Powiadają, że mieszka w szopie z dwoma kotami.
- Nawet jak nie chce mieć żony, mógłby sobie sprawić porządny dom i psa.
Przesadnie duże wąsy Qwillerana były znakiem rozpoznawczym w Moose County. Podziwiali je mężczyźni i uwielbiały kobiety. Podobnie jak jego włosy zaczynały już siwieć, co dodawało mu łagodności. Właśnie te wąsy obdarzone były szczególną wrażliwością i, o czym nikt nie wiedział, były źródłem jego przeczuć. Kiedykolwiek spotykał się z podejrzanymi okolicznościami, czuł swędzenie w górnej wardze, które popychało go do zadawania pytań. Często widziano go, jak przyklepywał je bądź gładził opuszkami palców lub pocierał kłykciami, co uzależnione było od siły przeczucia. Dla postronnych obserwatorów zachowanie to mogło się zdawać nerwowym przyzwyczajeniem. Nie trzeba wyjaśniać, że Qwilleran nie spieszył z wyjaśnieniami, nawet wobec najbliższych przyjaciół.
Zniknięcie turysty wywołało to właśnie znajome uczucie, które ponaglało go do odwiedzenia Fishport, skromnej rybackiej wioski w pobliżu Mooseville, gdzie posiadał drewniany domek i pół mili wybrzeża. Domek, część jego dziedzictwa, był mały i bardzo stary, ale wystarczał na krótkie letnie wypady. Znajdował się tylko trzydzieści mil od Pickax i jego oddalenie było bardziej psychologiczne niż geograficzne. Mooseville z milami wybrzeża i potężnym niebieskim sklepieniem stanowiło odrębny świat. Nawet dwa syjamskie koty, z którymi mieszkał Qwilleran, wyczuwały tę inność.
Nieprzewidywalny los zetknął ich ze sobą. Kotka była biednym maleństwem porzuconym w bogatej dzielnicy. Z powodu słodkiego pyszczka i ujmującego zachowania nazwał ją Yum Yum. Muskularny kot o jedwabistej sierści po prostu się wprowadził, kiedy Qwilleran próbował ułożyć sobie jakoś życie. Kao K'oKung otrzymał swoje imię, zanim został osierocony, i teraz nazywano go zdrobniale Koko. Miał okazałe wąsy i niesamowite właściwości zmysłowe. W rzeczywistości Koko i Qwilleran odkryli pewien rodzaj wspólnoty. Jeden miał koci radar, drugi obdarzone intuicją wąsy.
Następnego dnia po ukazaniu się historii o turyście Qwilleran pojechał do redakcji „Moose County coś tam”, żeby ogłosić swoje wakacyjne plany i wręczyć tekst do kolumny. Napisał tekst na tysiąc słów o Dniu Niepodległości z perspektywy Benjamina Franklina. (Jak biedny Richard zareagowałby na grille przed domami i licealistki w srebrnych pończochach?) Biuro redaktora Juniora Goodwintera przyozdobione było papierowymi girlandami i taśmą z napisem: „Wszystkiego najlepszego, Juniorze! Dzisiaj kończysz szesnaście lat!” Junior Goodwinter miał już na karku trzydziestkę, ale drobna figura i chłopięcy wygląd gwarantowały mu wieczne chłopięctwo.
- Szczęśliwej szesnastki! - powitał go Qwilleran. - Nie wyglądasz na więcej niż piętnaście lat. - Opadł na krzesło i założył prawą kostkę na lewe kolano. - Została jakaś kawa?
Wydawca okręcił się na krześle i nalał pełen kubek.
- Widziałeś artykuł o turyście, Qwill? Nauczycielka z Sawdust City zadzwoniła do nas z pretensjami, że zacytowaliśmy dokładnie rybaka, zamiast poprawić jego błędy gramatyczne. Wydrukowaliśmy dokładnie to, co powiedział. Jill ma to nagrane na taśmie.
- Daj spokój. To wariatka. Nie ma nic złego w odrobinie lokalnego kolorytu, który urozmaica monotonię dobrej angielszczyzny.
- Zgadzam się z tobą. Potem zadzwonił jeden facet, który wyzwał nas od seksistów i pomstował na dyskryminację seksualną, dlatego że język Doris był bardziej poprawny od języka jej męża.
- Poznałem ich oboje, na miłość boską. Tak właśnie jest. Nie zazdroszczę ci, Junior.
- Ta baba z Sawdust City nakłania nas, żebyśmy otworzyli kolumnę o poprawności językowej, „zamiast tracić tyle miejsca na sport”, że dokładnie zacytuję.
- Nikt by jej nie czytał.
- Musiałaby być dowcipna. Wiesz, w stylu Ann Landers... Zresztą nieważne, co robisz Czwartego Lipca?
- Jadę na miesiąc nad jezioro.
- Zabierasz koty?
- Oczywiście! Plaża to raj dla kotów. Przeszklona weranda to ich siódme niebo. Ja wybieram domek ze względu na ciszę i spokój. One jadą dla dźwięków i widoków: krzyczące mewy, piszczące pliszki, kraczące kruki, skrzypiące wiewiórki. Wszystko się rusza: motyle, ptaki, koniki polne, nadbrzeżna trawa, fale rozbijające się o brzeg...
- Brzmi fajnie - powiedział Junior. - A ty co będziesz tam robił?
- Czytał, jeździł na rowerze, spacerował po plaży, leniuchował.
- Będziesz nam mógł przesyłać swoje teksty?
- Słucham?
- Czy ma tam ktoś faks?
- Zapominasz, że jadę na wakacje. Nie miałem żadnych od Bóg jeden wie jak dawna.
- Ale zdajesz sobie sprawę, że będą rozruchy, jeśli twoja kolumna się nie ukaże? Podobno możesz ją pisać jedną ręką, z zawiązanymi oczami.
- Dobra... ale tylko dlatego, że są twoje urodziny.
- Czytałeś artykuł Jill o nowej restauracji?
- Tak, i nie mogę się doczekać, kiedy ją wypróbuję, tak samo jak letni teatr.
- W piątek otwierają - powiedział Junior. - Może napisałbyś dla nas recenzję? - Złapał niezadowolone spojrzenie Qwillerana. - Wiem, że to twoje wakacje, ale jesteś pisarzem, a pisarze piszą tak, jak inni ludzie oddychają. Co ty na to, Qwill? Potrafisz napisać recenzję w ciemno.
- Hmmm... pomyślę.
Przed wyjściem z budynku Qwilleran zatrzymał się w biurze wydawcy. On i Arch Riker byli wieloletnimi przyjaciółmi i kolegami po fachu jeszcze na Nizinach. Obaj przestawili się na życie na wsi, ale Arch posunął się nawet do małżeństwa z kobietą z Moose County. Teraz z jego naturalnie rumianej twarzy biło ukontentowanie członka klasy średniej. Jego zaokrąglony brzuszek zaokrąglił się jeszcze bardziej, jako że jego żona Mildred pisała do kolumny kulinarnej w „Moose County coś tam”.
- Przeprowadziliście się do domku na plaży? - spytał Qwilleran.
- Mam dalej do pracy, ale warto było. Jest coś takiego w powietrzu nad jeziorem, co dodaje wigoru.
I co zatruwa, pomyślał Qwilleran. Wszyscy tamtejsi mieszkańcy byli odrobinę świrnięci i wystarczył nawet krótki pobyt, by letnicy się do nich upodobnili.
- Pakuję koty i sam się przenoszę dziś po południu. Polly nie będzie przez cały miesiąc.
Riker miał swoją Mildred, a Qwilleran swoją Polly Duncan. Była szefową miejskiej biblioteki i możliwość ich ślubu była szeroko dyskutowana w okolicy. Oboje woleli jednak niezależne życie i rozgłaszali, że ich koty nie potrafią mieszkać razem.
- Może byś wpadł do nas dzisiaj na kolację? - spytał Riker. - Będą Comptonowie. Mildred przygotowuje swój słynny duszony schab.
- O której?
- Około siódmej... Co myślisz o zagadce z Fishport? Słyszałeś pogłoski o Hawleyach?
- Tak, i nie zaszczycę ich komentarzem.
- Osobiście - powiedział Riker - to uważam, że to zagrywka izby handlowej. Myślą, że taka reklama wypromuje turystykę.
Qwilleran nigdy nie odpuścił okazji, żeby zatrzymać się w antykwariacie, i zawsze kiedy był w mieście, wstępował do sklepiku Eddingtona Smitha. Kolekcjonował używaną klasykę literatury jak inni o podobnym majątku co on kolekcjonują van Gogha. Aktualnie interesował go Mark Twain. Kiedy wszedł z jasnego słonecznego światła do ciemnego wnętrza, widział niewiele. Na blacie stołu dostrzegł jakiś ruch, to Winston, długowłosy kot o sierści w barwie kurzu, zamiatał ogonem po stosie biografii. Z zaplecza dochodziły odgłosy krzątaniny i zapach smażonego bekonu. To Edd przygotowywał swój lunch.
Dzwonek przy drzwiach ostrzegł już właściciela o przybyciu klienta i wkrótce księgarz wynurzył się z ciemności.
- Pan Q! Znalazłem dla pana kolejne trzy pozycje w dobrych oprawach: Jankesa na dworze króla Artura, Skaczącą żabę i Końską historię. Mark Twain miał tu raz wykład, tak mi powiedział mój ojciec, więc jego książki były popularne. Zawsze trafiam na dwie bądź trzy podczas likwidacji domu.
- W porządku, Ed. Szukaj dalej. Jadę na dwa tygodnie na wakacje.
- Masz co czytać? Wiem, że lubisz Thomasa Hardy'ego, a właśnie znalazłem oprawione w skórę wydanie Z dala od zgiełku. Mój ojciec często używał tego określenia, nie wiedziałem, że zapożyczył je od Hardyego.
- Albo od Thomasa Graya - poprawił go Qwilleran. - On pierwszy go użył w Elegii napisanej na podwórzu wiejskiego kościoła.
- Tego też nie wiedziałem - odpowiedział Eddington, zawsze chętny, by dowiedzieć się nowych faktów. - Powiem to mojemu ojcu, kiedy będę z nim dzisiaj rozmawiał.
W odpowiedzi na pytające spojrzenie Qwillerana dodał:
- Zawsze wieczorem opowiadam mu, co się wydarzyło.
- Od jak dawna nie żyje? - spytał Qwilleran.
- W przyszłym miesiącu minie czternaście lat, odkąd odszedł na wieczny spoczynek. Razem prowadziliśmy ten interes przez czterdzieści lat.
- Rzadki dar od losu.
Qwilleran nigdy nie poznał swojego ojca. Kupił Hardy'ego i inne książki i zbierał się właśnie do wyjścia, kiedy księgarz zawołał za nim:
- Gdzie pan jedzie na wakacje, panie Q?
- Tylko do Mooseville.
- To miłe miejsce. Zobaczy pan pewnie latające spodki.
Qwilleran wzdrygnął się na te słowa, ale odpowiedział grzecznym „być może”. Zarówno on, jak i Arch Riker, obaj zawodowi sceptycy, nie dawali wiary pogłoskom o pojawianiu się UFO w rejonie Mooseville. Izba handlowa podsycała plotki, mając nadzieję, że to uczyni z miasteczka Roswell Północy. Turystów podniecała możliwość ujrzenia obcych. Przyjaźnie nastawieni miejscowi mieszkańcy nazywali ich raczej gośćmi, pozostali winili ich za każdą pogodową anomalię. Qwilleran, ku swojemu zdziwieniu, spotykał się z wieloma zwolennikami tej tezy. Byli wśród nich żona Rikera, kurator szkolny, wykształcona młoda dziedziczka z Chicago... Być może udawali, aby kontynuować miejscową tradycję, tak jak dorośli udają przed dziećmi, że wierzą w Świętego Mikołaja.
Ostatnim przystankiem w porannej rundce Qwillerana było „Studio Dekoracji Wnętrz Amandy”. Qwilleran chciał się spotkać z zastępczynią szefowej, Fran Brodie, która właśnie wróciła z wakacji. Była to jedna z najbardziej atrakcyjnych młodych kobiet w Pickax i jedna z najbardziej utalentowanych. Teraz dodatkowo roztaczała blask, jaki spływa na ludzi po zagranicznych podróżach.
- Nie muszę chyba pytać, czy dobrze się bawiłaś, wyglądasz olśniewająco - powiedział Qwilleran.
- Było cudownie! - wykrzyknęła, potrząsając swoimi rudoblond włosami. - Byłeś kiedyś we Włoszech?
- Tylko jako zagraniczny korespondent gazet.
- Musisz tam koniecznie pojechać na wakacje i zabrać ze sobą Polly! Te miasta! Wieś! Sztuka! Jedzenie! A ludzie! - uciekła wzrokiem, dając mu jasny sygnał, że za słowem „ludzie” kryje się jeszcze jakaś historia. - Usiądź, Qwill. Musimy pogadać.
Robiła dla niego mały projekt, a teraz przerabiała wnętrze hotelu „Pickax”, ale jej największą pasją był Klub Teatralny. To ona wymyśliła, żeby uruchomić teatr letni w stodole niedaleko Mooseville. Otwierali sezon komedią pod tytułem: Przejażdżka na małą planetę.
- Będziesz recenzował naszą premierę, Qwill?
- Obawiam się, że tak.
- Pierwszy raz w historii klubu będziemy mieć krytyków z sąsiednich okręgów. Przyjdą z „Lockmaster Ledger” i „Bixby Bugle”! Znasz sztukę?
- Wiem tylko, że napisał ją Gore Vidal i że wystawiali ją dawno temu na Broadwayu.
- To zabawna historia. Latający spodek ląduje przed domem komentatora telewizyjnego. Przybysz z obcej planety rozkręca całą akcję.
- Kto gra obcego? Byłaś w stanie dokonać wyboru z rzeszy małych zielonych ludków?
- Tu jest nasz dowcip, Qwill. Celowo zatrudniliśmy aktorów poniżej stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów do ról Ziemian, więc przybysz, który ma prawie dwa metry, jest sporym zaskoczeniem.
- Derek Cuttlebrink!
- Niezłe, co? Lany gra komentatora, a Scott Gippel jest idealny w roli surowego generała... Zatrzymać dla ciebie dwa bilety w kasie?
- Wystarczy jeden - powiedział Qwilleran. - Polly spędza wakacje ze swoją siostrą w Ontario. Oglądają w Stratford Szekspira i jakieś inscenizacje Shawa w Niagra-on-the-Lake.
- Och, zazdroszczę! - wykrzyknęła Fran.
- Nie bądź zrzędą! Właśnie widziałaś papieża w Rzymie, Dawida we Florencji, że nie wspomnę o tych męskich gondolierach w Wenecji.
Spojrzała na niego swoim słynnym spojrzeniem, na poły z rozbawieniem, na poły z naganą.
- Gdzie znalazłaś odpowiednią stodołę? - spytał.
- Avery Botts wypożycza nam oborę dla bydła na dziewięć weekendów. Każda sztuka będzie wystawiana przez trzy kolejne tygodnie.
- Rozumiem - powiedział z namysłem Qwilleran. - A co będą wtedy robiły krowy?
- Żartujesz? Avery skończył z hodowlą bydła dawno temu, kiedy wybudowano więzienie stanowe. Sporo mu zapłacili za pastwiska, więc przerzucił się na drób. Powinieneś zobaczyć jego zagrodę w Lakeshore, to na zachód od Pickax Road: duża biała farma i mnóstwo małych białych kurników. Szyld na trawniku zachęca do kupna świeżych jaj i brojlerów. Avery opowiada o tym zabawną historię, chcesz usłyszeć?
- To nic nieprzyzwoitego?
- Cóż, pewnego letniego dnia - zaczęła - koleś z miasta, przylizany blondyn, zajechał na farmę w kabriolecie z opuszczonym dachem. Facet krzyknął, że chce dwustulitrowy brojler. Avery odpowiedział, że ma tylko takie, i wskazał ręką na kurnik, ale wyjaśnił, że za kilka godzin może podrosną. Gość dał na wsteczny i wrzasnął: „Zapomnij, człowieku! Sprzedaj swoje podgrzewacze komuś innemu!” Odjechał w tumanach kurzu. Kiedy Avery opowiada tę historię, aż trzęsie się ze śmiechu.
- Nie rozumiem - przyznał Qwilleran. - Sam jestem mieszczuchem.
- Facet pomylił kurczaka z podgrzewaczem do wody!
- Hmmm... człowiek się uczy do końca życia.
- Mamy zamiar nazwać nasz teatr Letnia Scena Klubu Brojlerów... tyle gadam, a co u ciebie?
- Tylko tyle, że jadę z kotami na miesiąc na plażę.
- Widziałeś swój nowy domek dla gości?
- Jeszcze nie. Mam nadzieję, że nie jest zbyt wygodny i zbyt atrakcyjny. Nie chciałbym mieć na głowie letników.
- Nie martw się. Zrobiłam go w okropnych kolorach, z twardymi materacami i cienkimi ręcznikami. Na ścianach wiszą oprawione zdjęcia tonących pływaków.
- Świetnie! Do zobaczenia w piątek! Połamania nóg!
Qwilleran wrócił do szopy, żeby się spakować i zabrać koty. Zastanawiał się, co ma ze sobą zabrać. Przede wszystkim automatyczny ekspres do kawy. Poza tym tylko kilka koszulek polo, szorty, sandały, kilka książek i przybory do pisania. Nie było sensu zabierać poziomego roweru, który podarowała mu w dowód uznania wspólnota. Rowerzysta siedział w nim na nisko położonym siodełku, pedałując uniesionymi wysoko stopami. Nie trzeba chyba wyjaśniać, że była to w Pickax taka sensacja, że rzadko wyjeżdżał na drogę, za to trzymał go w salonie jako punkt wyjścia do dyskusji i niemalże dzieło sztuki. Postanowił zostawić go tam, gdzie stał, pamiętając, że w domku znajduje się rower górski.
Potrzeby wakacyjne kotów były bardziej skomplikowane. Musiał zabrać z lodówki ich niebieską poduszkę, brytfankę do pieczenia indyka, która służyła im za kuwetę, kilka toreb ich ulubionego żwirku, który był przyjemny dla łapek, przybory do czesania, naczynia na wodę i jedzenie, miesięczny zapas kabibbli, kruchych przekąsek, które przygotowywała sąsiadka, i stos puszek z ich ulubionym czerwonym łososiem, mięsem kraba, homarem i wędzonym tuńczykiem.
Właśnie przypadała pora ich południowej przekąski i zapewne czekają na niego, stąpając na wyprężonych długich nogach, wachlując się dostojnie ogonami. Wznoszą w górę niebieskie oczy w nadziei na szybki posiłek. Jednak kiedy otworzył drzwi, oba spały na sofie: skłębione płowe futerka i brązowe nogi i ogony, a głowy schowane pod tułowia, spod których wystawały tylko uszy.
- Smakołyk! - powiedział scenicznym szeptem Qwilleran.
Dwie głowy pojawiły się bez chwili zwłoki.
- Yow! - odpowiedział na wezwanie Koko.
- N-n-now! - zaskrzeczała Yum Yum.
Kiedy bagaż został zapakowany do samochodu i kiedy po wyczerpującym pościgu udało się złapać Yum Yum i wsadzić ją do koszyka, Qwilleran znalazł Koko na siodełku roweru. Siedział tam, spoglądając na niego mądrze.
W końcu mogę go przecież zabrać, pomyślał Qwilleran. Mógłbym ćwiczyć na bocznych drogach.
Rozdział drugi
Dwaj koci pasażerowie z tylnego siedzenia narzekali i walczyli o wygodną pozycję. Kiedy brązowa terenówka nabierała prędkości na szosie, usadowiły się wreszcie i ucichły. Droga do Mooseville prowadziła prosto na północ. Dla Qwillerana była to trasa wspomnień, zapełniona znakami z przeszłości: „Dimsdale Bistro” (zła kawa, dobre plotki)... Ittibittiwassee Road (skręt w lewo do Shantytown, w prawo do kopalni Buckshot)... stara indycza farma (kiedyś własność pierwszego męża Mildred Riker)... opuszczony cmentarz (trujący bluszcz)... więzienie stanowe (słynne ogrody kwiatowe, niesławny skandal).
Na wysokości więzienia syjamczyki podniosły głowy, wyciągnęły szyje i wąchały. To nie zapach róż je wybudzał, ale zapach jeziora: wodnych glonów, alg, planktonu i płotek!
Podekscytowanie wzrosło, kiedy samochód jechał wzdłuż brzegu jeziora. Po lewej Qwilleran zobaczył farmę Avery'ego Bottsa i Letnią Scenę Klubu Brojlerów... po prawej między drzewami migało mu jezioro. Po lewej pastwiska, na których pasły się cielaki i konie obnoszące się z błyszczącą sierścią... po prawej rustykalne wejście do klubu „Na Wydmach”, gdzie Rikerowie mieli swój domek... po lewej samotny kamienny komin, jedyne, co zostało ze starej jednoizbowej szkoły... po prawej litera K na przydrożnej tablicy.
To była własność Klingenschoenów, pół mili kwadratowej wiekowego lasu i pradawnych wydm z piaszczystą drogą wijącą się wśród sosen, dębów, klonów i wiśni. Droga nie tylko kluczyła wśród drzew, ale także opadała i wznosiła się na piaszczystych pagórkach. W końcu wyprowadziła podróżnych na polanę, na której stał dom z bali, stamtąd roztaczał się widok na sto mil kwadratowych wody. Domek zbudowany z okrągłych bali, zachodzących na siebie na rogach, wydawał się być zakotwiczony na polanie za pomocą olbrzymiego kamiennego komina. Dwudziestoczterometrowe sosny, z kilkoma zaledwie gałęziami wokół wierzchołków, otaczały dom jak strażniczki.
Zanim wniósł koty do środka, dokładnie obejrzał dom naokoło. Wszystko było posprzątane i wyczyszczone przez młodą załogę pod nazwą Gnomy Piaskowego Giganta. Przestrzeń wewnątrz domu była ograniczona: jeden duży pokój z dwoma wnękami na jednym końcu i kominkiem na drugim. Co pozwalało na wzięcie głębszego oddechu, to wysoki sufit zwieńczony dachem, poprzecinany poprzecznymi krokwiami. Jak tylko Qwilleran otworzył okiennice, światło z dużego okna wychodzącego na jezioro i z trzech nowo zainstalowanych w dachu świetlików zalało pomieszczenie.
Dopiero wtedy kosz z kotami został wniesiony do środka. Koci podróżnicy miauczeli donośnymi głosami i rozpychali się arogancko. Kiedy Qwilleran uchylił wieko koszyka, koty umilkły i przyczaiły się nieufnie.
- Jest bezpiecznie! - zapewnił je Qwilleran. - Żadnych lwów ani tygrysów! Podłoga jest zamieciona i umyta, nie skazicie waszych pańskich łapek. - Wierzył, że im więcej mówi się do kotów, tym stają się sprytniejsze.
Natychmiast przypomniały sobie werandę z betonową podłogą ogrzaną przez promienie słońca. Wyskoczyły z pojemnika i pobiegły tarzać się po szorstkiej powierzchni podłogi. Koko rozciągnął się do swojej maksymalnej długości, aby móc wchłonąć słoneczne ciepło każdym milimetrem swojej sierści.
„On kocha słońce, a słońce kocha jego”, pomyślał Qwilleran. Cytował przy tym innego dziennikarza, Christophera Smarta, który napisał wiersz opiewający kota Jeoffrey'a. Wersety z wiersza wspaniale nadawały się do cytowania, mimo że Christopher i Jeoffrey żyli w osiemnastym wieku.
Podczas gdy syjamczyki wylegiwały się na świeżym powietrzu, Qwilleran rozpakował samochód. Najpierw wyjął rower. Stary rower górski można było składować w szopie na narzędzia, ale nowoczesny sprzęt zasługiwał na lepsze traktowanie. Qwilleran zaparkował go w kuchennej sieni. Kiedy jeździł po bocznych ulicach Pickax, przekonał się, że wynalazek ten jest szybszy, wygodniejszy i mniej męczący od tradycyjnych rowerów. Nie zdecydował jeszcze, czy jednak odważy się użyć go w staroświeckim Mooseville.
Rozłożył resztę bagażu z samochodu: ubrania do wnęki sypialnianej, książki na półki w głównym pokoju, z wyjątkiem dwóch, które spoczęły na stoliku kawowym. Była to powieść Hardy'ego z powodu jej imponującej skórzanej oprawy i Alfabet Marka Twaina z powodu dużego rozmiaru. Koko lubił siadywać na dużych woluminach.
W domku była też druga przeszklona weranda od strony jeziora ze wspaniałym widokiem, zawsze nasłoneczniona po południu, niestety, jak to szybko odkryły syjamczyki, betonowa podłoga nie nadawała się do turlania. Wiatr zwiewał do środka piasek. Okna wychodziły na wielowiekową piaszczystą wydmę, której strome zbocze obrastała trawa i mlecz. Na plażę prowadziło zejście, zabezpieczone drewnianą ramą wypełnioną luźnym piaskiem.
Qwilleran, przebrany do kolacji w białe szorty i czarną koszulkę polo, stanął przy zejściu i zdał sobie sprawę, że plaża się zmieniła. Normalnie była szeroka, pokryta dużą ilością suchego piasku, teraz była twarda i ubita, a piasek przesunął się wyżej w stronę wydmy. Pewnie zostanie zwiany z powrotem przy następnej burzy, pomyślał Qwilleran zafascynowany zmiennością krajobrazu. Powierzchnia wody potrafiła się przeistoczyć ze spokojnej we wzburzoną w przeciągu pięciu minut, a kolor wody przechodził od turkusowo-zielonego do niebieskiego.
Poszedł wzdłuż plaży w kierunku domu Rikerów. Przez pierwsze pół mili szedł po własnej plaży, aż do Seagull Point, potem zaczął się rząd domków znanych pod nazwą klub „Na Wydmach”. W tym roku każdy z nich został opatrzony nazwą wypisaną na rustykalnych tablicach. Mableyowie, rodzina golfistów, nazwali swój domek „Piaszczysty Dołek”. Stary domek Dunfieldów, o którym mówiono, że jest nawiedzony, nazywał się teraz „Słodka Manderley”. Mały domek, któremu nadano nazwę „Mała Ramka”, był własnością producentów ramek. „Przeklęty Humbug” mógł należeć tylko do Comptonów, Lyle, kurator szkolny, był zrzędą z poczuciem humoru.
Większość kuracjuszy siedziała przed domkami i machała do przechodzącego Qwillerana, niektórzy zapraszali go na drinka.
Ostatni w kolejności był domek Rikera, żółty bungalow o nazwie „Słoneczne Zauroczenie”.
- Nie mogłeś wymyślić nic lepszego? - spytał Qwilleran, nigdy nie przepuszczając okazji, żeby dokuczyć staremu przyjacielowi.
Arch nalewał drinki, a Mildred serwowała koreczki. Przyszli też Comptonowie. Toulouse, milczący kłębek biało-czarnego futerka, siedział na poręczy werandy.
- Czy on kiedykolwiek coś mówi? - zapytał Qwilleran, porównując jego milczenie z przeszywającym miauczeniem Koko.
- Mówi uprzejme „miau”, kiedy go karmię. Jak na kastrata jest bardzo dobrze wychowany.
Mildred miała na sobie kaftan, który miał tuszować jej obfite kształty. Wygodne ubranie jej męża nie kamuflowało już jego dobrze odżywionej sylwetki, ale był szczęśliwy i zrelaksowany. W porównaniu z nim kurator szkolny wyglądał nie tylko na otyłego, ale i na przepracowanego po trzech dekadach zmagań z radami szkolnymi, nauczycielami i rodzicami. Lisa Compton była za to tak miła i sympatyczna, jak jej mąż starał się być odstręczający.
- Qwill zbudował domek dla gości! - ogłosiła Mildred.
- Spodziewasz się licznego towarzystwa? - zapytała Lisa.
- Niezupełnie. To na wszelki wypadek - powiedział. - Jest trochę większy od domku dla lalek i trochę bardziej wygodny od namiotu. Przyjechałem tu, żeby uciec od wszystkiego, i nie zachęcam do odwiedzin.
Lisa zagadnęła o Polly, na kolacjach widywano ich zazwyczaj razem.
- Podróżuje po Kanadzie ze swoją siostrą przez cały lipiec.
- Cały miesiąc? Będziesz za nią tęsknił - powiedziała Mildred.
Wzruszył ramionami.
- Pojechała do Anglii na całe lato i jakoś przeżyłem.
Prawda była taka, że już brakowało mu ich nocnych rozmów przez telefon, o wspólnych weekendach nie wspominając.
- Czy ktoś z was był w nowej restauracji? - zagadnął, żeby zmienić temat.
Nikt nie był, ale wszyscy o niej czytali w dziale kulinarnym „Moose County coś tam”. Prowadziła ją w czasie letnich miesięcy para z Florydy. Szefem kuchni była żona z tytułem magistra sztuk kulinarnych, co brzmiało obiecująco.
- Położyliśmy nacisk na jej wykształcenie, bo nasz college będzie miał wkrótce szkołę dla kucharzy i domyślamy się, że naszych czytelników mogło to zainteresować. Niestety jej mąż ma tę wadę, że wydzwania do nas z zażaleniami, że nie doceniliśmy przystawek i deserów - oznajmiła Mildred.
Lisa pokiwała mądrze głową.
- Był zazdrosny, bo cała uwaga skupiła się na jego żonie. Nie pojawił się nawet na zdjęciu.
Potem rozmawiali o zniknięciu turysty (bez konkluzji)... Gnomach Piaskowego Giganta (miłe dzieciaki)... niespodziewanym nadaniu nazw domkom na plaży (czyjś krewny musi mieć firmę robiącą tablice).
Qwilleran zapytał Lyle'a:
- Co nowego w szkole? Jakaś konspiracja? Rozlew krwi?
- Powiem ci, co się dzieje - zaczął dosadnie Lyle. - Fundacja K była dla nas tak hojna, że z ostatniego miejsca na liście wydatków na jednego ucznia skoczyliśmy na pierwsze w całym stanie! Tym samym dofinansowanie z budżetu stanowego spadło do zera. W tym samym czasie mówią nam, czego i jak nauczać!
- A jeśli się nie podporządkujemy - wtrąciła Lisa - straszą nas przejęciem szkół!
- Po moim trupie! - zakrzyknął Lyle. - Raczej przeprowadzimy secesję! Cały okręg się oddzieli: księstwo Moose County, czterysta mil na północ od wszystkiego, będzie miało własny rząd, własne prawa podatkowe i własny system edukacyjny!
- A mój mąż zostanie szczęśliwie panującym monarchą - zawołała Lisa. - Król Lyle Pierwszy!
- Dziękuję - odrzekł łaskawie Lyle. - Qwill może zostać kanclerzem skarbu, a Archa mianuję królewskim podczaszym.
- Wypiję za to! - powiedział gospodarz, odkorkowując następną butelkę.
Kiedy nalewał gościom, Lisa wypytała Qwillerana o jego plany wakacyjne i czy zabrał ze sobą swój dziwaczny rower.
- Jeśli masz na myśli mój poziomy rower, to tak, zabrałem go ze sobą, ale mam zamiar jeździć po bocznych drogach. Mooseville nie jest przygotowane na technologiczne dzieło sztuki.
- Co wziąłeś do czytania? - spytała Mildred.
- Głównie stare wydania Marka Twaina, które Eddington wynalazł na wyprzedażach. Zadziwiające, jakie zamiłowanie do książek żywiły poprzednie pokolenia w tym zagubionym zakątku świata.
- Nie było elektronicznych rozrywek - powiedział Lyle. - Poprzednie stulecie było też w pewien sposób bogatsze. Imponująca biblioteka podnosiła status rodziny, niezależnie od tego, czy jej członkowie czytali zgromadzone książki. A raczej wątpię. Spodziewam się, że przeglądasz wiele nierozciętych stron.
- Zgoda, ale nie w przypadku Marka Twaina. Tu wszystkie są mocno przekartkowane.
- Był tutaj na wykładach - powiedziała Lisa. - Moja prababcia miała do niego słabość. Przepadała za jego wąsami. Przechowuję jej pamiętnik. Papier jest brązowy, a atrament blaknie, ale pełno w nim fascynujących rzeczy.
Qwill odnotował w pamięci, żeby wrócić do tej kwestii na potrzeby kolumny „Piórkiem Qwilla”.
Mildred zaprosiła ich do środka i kiedy jedli zupę z pieczonej papryki z dodatkiem masła orzechowego, zapytała:
- Czy wszyscy wybieracie się na sztukę letniego teatru? To może być ostatnia produkcja Fran Brodie. Słyszałam, że dostała dobrą propozycję z Chicago. Spędziła tam dwa tygodnie na wykańczaniu projektu hotelu.
- To złe wieści - jęknęła Lisa. - Co możemy zrobić, żeby ją tu zatrzymać?
- Skłoń doktora Prelligate, żeby się z nią ożenił, często się ich razem widuje.
- Potrzeba znacznie więcej niż rektora college'u, żeby ją zatrzymać. Niech Qwilleran jej zaproponuje...
- Arch, kochanie, nalejesz wino? Bitki są już gotowe - przerwała mu Mildred.
Do kotletów Mildred podała podwójnie zapiekane ziemniaki i suflet z brokułów. Lyle zaproponował toast pinot noir:
- W czwartek jest Dzień Niepodległości! Wypijmy za geniusza, który podniósł niepodległościową paradę z otchłani niebytu do wyżyn chwały!
- Słuchamy! Słuchamy! - krzyczeli żywo pozostali.
Mildred zalała się rumieńcem.
- Nie wiedziałam, Lyle, że potrafisz być taki poetycki.
- Mowa! Mowa!
- Cóż, nasze parady były dotąd polityczne i komercyjne. Na ostatniej nie było nawet śladu amerykańskiej flagi i jedyną atrakcją były cukierki i rockowa muzyka. Ktoś musiał wziąć sprawy w swoje ręce, a ja mam duże ręce!
- To moja żona - powiedział z dumą Arch.
- W tym roku będą flagi, orkiestry, zdopingowaliśmy do udziału miejscowe organizacje i będzie też kilka niespodzianek. Lekkoatleci z liceum Mooseland będą maszerować w swoich mundurkach rzędami po pięć osób. Każda będzie niosła tablicę z kolejną literą alfabetu. Każdy rząd będzie skandował słowa „pokój”, „prawda”, „honor” i „zaufanie”.
- Bardzo mądre - zauważyła Lisa. - A kto będzie marszałkiem?
- Andy Brodie w swoim szkockim stroju, z kobzą. Będzie szedł przed gwardią. Ma zagrać patriotyczne pieśni w zwolnionym tempie.
- Może to dlatego, że pochodzę z rodziny Campbellów - odezwała się Lisa - ale jest coś w dźwięku kobzy, co mnie roztkliwia.
- Platformy są sponsorowane przez izbę handlową, porozumienie rodziców i nauczycieli, zawodowych rybaków, prywatne przystanie i Przyjaciół Wełny - Mildred powoływała się na nową koalicję hodowców owiec, przędzarzy, tkaczy i innych rękodzielników związanych z wełnianymi wyrobami. - Barb Ogilvie jest naszą mentorką. Jest bardzo utalentowana. Uczy robienia na drutach. Otworzyła klub robótek ręcznych i dzienny obóz robótkarski dla dzieci. W liceum uważaliśmy ją za dzikuskę, ale teraz zmieniła się. Czy Arch wspominał ci, że uczy się robić skarpety?
Qwilleran odwrócił się do wieloletniego przyjaciela z zadziwieniem.
- Arch, jak mogłeś ukrywać przede mną tę brudną tajemnicę?
- Do licha! To jedna z tych rzeczy, na które zakochany człowiek w średnim wieku sobie pozwala.
- Lyle nigdy nie mówi takich słodkich rzeczy - narzekała Lisa.
Nastała chwila ciszy, którą przerwał Qwilleran:
- Co Przyjaciele Wełny mają zamiar robić na platformie?
- Mamy żywe owce, pastuszka grającego na flecie, dwie prządki przy kołowrotkach, czterech ludzi z robótkami na drutach, cztery kobiety i dwóch mężczyzn, jeśli tylko Arch się zgodzi. Doktor Emerson, chirurg, też się zgodził, a jeśli dołączy do niego wydawca gazety, robiący skarpetę na czterech drutach, to nam tylko doda prestiżu.
Wszystkie oczy zwróciły się na niego.
- Żeby zacytować Szekspira: Nie chcem, nie muszem, nie bendem.
Jego żona uśmiechnęła się znacząco do reszty zgromadzonych.
Po tradycyjnej sałatce Waldorf, cieście „z Czarnego Lasu” i kawie Lyle miał ochotę zapalić cygaro i dwaj pozostali mężczyźni podążyli za nim na plażę.
Ich pierwsze słowa dotyczyły miniaturowej wydmy, która powstała ostatnio na brzegu. Wszyscy zgodzili się, że powiększyła się przynajmniej o milę.
- Któregoś dnia osiągnie wysokość dziewięciu metrów i nasze domki zatoną w pyle, wystawać im będą tylko kominy. Wycieczki z innych planet będą się na nie gapić, kiedy ich przewodnicy będą objaśniać, że miały kiedyś religijne znaczenie, że zapewniały płodność i odstraszały widmo głodu.
Qwilleran puścił na wodzie kilka kaczek.
- Jesteś w tym dobry - zauważył Arch. - To jedna z tych rzeczy, których nigdy nie mogłem się nauczyć.
- To jeden z moich nielicznych talentów. Ja nie potrafiłbym się nauczyć robić na drutach.
- Powinieneś wziąć udział w paradzie, Arch. Ja jadę na szkolnej platformie. Odtwarzamy starą jednoizbową szkołę, ze starymi ławkami, tablicami, ogrzewaną kozą, wszyscy będziemy w dziewiętnastowiecznych kostiumach. Ja mam grać dyrektora we fraku i binoklach, który ćwiczy uczniów trzcinową dyscypliną. Spodziewam się, że widzowie mnie wygwiżdżą. Mam tylko nadzieję, że nie będą rzucać jajami.
Lyle skończył cygaro i trzej mężczyźni wspięli się z powrotem na górę, gdzie kobiety szeptały między sobą.
- Qwill, chciałabym cię prosić o wielką przysługę.
- To będzie przywilej i przyjemność.
Nigdy nie potrafił odmówić Mildred. Była taka szczera, hojna, łagodna i była taką dobrą kucharką.
- Cóż, parada zaczyna się od Deklaracji Niepodległości, a kończy pokazem rowerów. Czy nie byłby to wspaniały finał, gdybyś na końcu jechał ty na swoim nowoczesnym poziomym rowerze?
Qwilleran wahał się tylko przez chwilę.
- Nie jestem zbyt entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu, ale... popedałuję ze stopami w powietrzu... jeśli Arch pojedzie na platformie, robiąc na drutach skarpetę.
Rozdział trzeci
Zazwyczaj Koko podnosił niezawodny alarm o godzinie jedenastej wieczorem, przypominając światu, że przyszła pora na wieczorną przekąskę i wygaszenie świateł. Jego zachowanie pierwszego wieczoru nad jeziorem tym bardziej zastanawiało Qwillerana. Cała trójka drzemała na przeszklonej werandzie, przyglądając się migającym światełkom świetlików. Na werandzie ustawiono krzesła wyłożone dla wygody poduszkami i odporny na pogodę zestaw ogrodowy z formowanego tworzywa, który zaproponowała Fran Brodie dla skontrastowania z ciemnymi belkami. Qwilleran i Yum Yum rozkoszowali się wygodą poduszek, ale Koko został na stole. Być może chodziło mu o dobry widok na plażę...
W końcu Yum Yum zaczęła się niepokoić, co skłoniło Qwillerana do spojrzenia na zegarek i ogłoszenia magicznego słowa „smakołyk”. Kotka skoczyła za nim do kuchni, kiedy poszedł nasypać chrupiących płatków, ale Koko został na stole. Tam w dole na plaży jest coś, czego ja nie mogę zobaczyć - uzmysłowił sobie Qwilleran. Noc była jasna, świeciły gwiazdy, cykady grały, gdzieś huczała sowa, a delikatne fale rozbijały się rytmicznie o brzeg. To była też przyjemna noc, w powietrzu nie było chłodu, więc Qwilleran zostawił drzwi na werandę otwarte, kiedy udał się na wieczorny spoczynek. Tym sposobem Koko mógł wrócić do domu, jeśli znudziłaby go obserwowana sceneria, i dołączyć do Yum Yum na niebieskiej poduszce.
Tej nocy Qwilleran miał sen. Zawsze po wieprzowinie miał sny. W jego śnie Moose County oddzieliło się od reszty stanu i było niezależnym księstwem, rządzonym przez rodzinę królewską, premiera, rząd, radę narodową, ale wszyscy oni byli kotami! Scenariusz sam w sobie nie był niczym oryginalnym. Qwilleran czytał niedawno Jankesa na dworze króla Artura, w której to książce jeden z bohaterów sugerował, że kocie rządy byłyby znacznym ulepszeniem istniejącego systemu. W śnie Qwillerana kocia rodzina królewska była inteligentna, zabawna i niedroga w utrzymaniu. Obudził się niechętnie.
Nocne przygody nie pozostawiły na Koko żadnych śladów. Zjadł sowite śniadanie i przejawiał wyraźną ochotę na przejażdżkę na ramieniu Qwillerana. Wskakiwał nieustannie na klamkę przeszklonych drzwi werandy.
- Nie teraz! - poinformował go Qwilleran. - Później! Ty już zjadłeś, daj innym prawo do śniadania. Ta rodzina rządzi się demokratycznymi prawami. Nie jesteś rządzącym monarchą.
Przed wyjazdem do Mooseville Qwilleran poszedł obejrzeć domek dla gości. Najpierw musiał go znaleźć. Był ukryty w lesie. Był podobnych rozmiarów co szopa na narzędzia i pokryto go podobnym cedrowym szalunkiem. Różnił się od niej tym, że posiadał okna i kanalizację. Standardowe meble, w tym piętrowe łóżko, zajmowały każdy centymetr przestrzeni. Czerwone koce, czerwony dywan i oprawiony w ramkę obrazek maków były w tym pomieszczeniu zbędną inwestycją, ale wyglądały przytulnie. To nie najgorsze miejsce do przenocowania, ale nie chciałbym tu zostać na dłużej - pomyślał Qwilleran. Fran dobrze się znała na swojej robocie.
Z domku pojechał wzdłuż wybrzeża do Mooseville, staroświeckiego kurortu ciągnącego się wzdłuż jednej ulicy na długości dwóch mil. Miasteczko wciśnięte było między jezioro i wysoką ścianę piasku zwaną Wielką Wydmą. Na Main Street od strony jeziora znajdowały się miejskie doki, prywatne mariny, sklepy z przynętami i hotel „Northern Lights”, a po drugiej: bank, poczta, sklep z narzędziami, tawerna „Pod Wrakiem” i tak dalej. Wąskie przecznice o nazwach Sosnowa, Klonowa czy Dębowa kończyły się ślepo u podstawy Wielkiej Wydmy. Mieściły się na nich sklepy, biura, bary i Muzeum Wraków.
Wielka Wydma, która liczyła sobie dziesięć tysięcy lat, otaczana była w Mooseville powszechnym szacunkiem. Wyrastała niespodziewanie i królowała nad miastem jak strażniczka, zwieńczona koroną lasu. Nikt nie śmiał się budować na zboczach wydmy. Znane urwisko o wysokości trzydziestu metrów robiło imponujące wrażenie. Widać je było z jeziora, z odległości wielu mil. Tylko jedna publiczna droga przecinała Wielką Wydmę. Była to Sandpit Road we wschodniej części miasta. Droga przypominała mieszkańcom, że raz wysadzono w powietrze zbocze wydmy. Piasek został wywieziony, żeby podbudować upadającą gospodarkę. Zbudowano z niego na Nizinach autostrady, mosty i drapacze chmur. W ten sposób kawałek Moose County znalazł swoje miejsce w miastach północno- wschodnich Stanów. Pierwszego dnia wakacji Qwilleran robił zawsze rundkę, odnawiając znajomości z ludźmi prowadzącymi swój interes, pytając o zimowe przygody i letnie plany. Tak zachowywał dobrosąsiedzkie stosunki i podtrzymywał dobre imię gazety. Tego ranka zjadł śniadanie w hotelu i uścisnął dłoń właścicieli. Uścisnął też rękę menedżera banku i zrealizował czek. Wymienił uścisk z dyrektorką poczty i powiedział jej, że spodziewa się listów na poste restante. Czekały już na niego trzy kartki. W sklepie spożywczym Grottów przywitał się z całą rodziną i kupił kilka plastrów gotowanej szynki do kanapek. Uścisnął ręce aptekarzowi, a potem kupił zapas napojów i alkoholu dla możliwych gości.
W tawernie „Pod Wrakiem” uścisnął dłoń właścicielowi.
- Nadal pijesz wodę squunk? - zapytał mężczyzna. - Napij się na koszt zakładu.
- Wierzę w popieranie lokalnych produktów - powiedział Qwilleran, miłośnik wody mineralnej ze źródeł w Squunk Corners. - Spodziewasz się jutro dobrego utargu?
- Nie. Parady to atrakcje rodzinne. Niewiele się wtedy pije.
- Jakieś wieści w sprawie zaginionego turysty?
- Nie. Według mnie to brednie. Podobnie było z dwugłowym szopem dwa lata temu. Ludzie muszą o czymś gadać.
Później Qwilleran zajrzał do sklepu z narzędziami Hugginsa. Kupił tam środek na komary i uścisnął dłoń Cecila Hugginsa i jego stryjecznego dziadka, białogłowego staruszka, który pracował w sklepie, odkąd skończył dwanaście lat.
- Komary nie dokuczają tak w tym roku, prawda, wujku?
- Nie - odpowiedział stary człowiek. - Jest za sucho.
W sklepie kultywowano tradycyjną atmosferę wiejskiego sklepu sprzed lat, co urzekało letników z Nizin. Surowa drewniana podłoga, stare sklepowe gabloty i staroświecki towar w postaci wideł, lamp naftowych i gwoździ sprzedawanych na kilogramy dopełniały obrazu.
- Co możecie mi powiedzieć o nowej restauracji? - zapytał Qwilleran.
- Jest na Sandpit Road, naprzeciwko motelu „Wielka Wydma” - odpowiedział Cecil. - W tym samym budynku znajdował się budynek chińskiej restauracji, która splajtowała w zeszłym roku. Jedna para z Florydy przyjechała tu prowadzić ją w sezonie turystycznym. Izba handlowa umieściła ogłoszenia w tamtejszych gazetach pod hasłem „Możliwość zarobku, szczególne udogodnienia finansowe”. Facet nazywa się Owen Bowen. Jego żona jest szefem kuchni.
- Jedzenie to mają za bardzo dziwaczne - dodał stary człowiek.
- Może dla tutejszych ludzi i dla obozowiczów - przyznał Cecil - ale cały pomysł był taki, żeby przyciągnąć bogaczy z „Grand Island Club”.
- Jakie są te udogodnienia?
- Całkiem niezłe, moim zdaniem. Właściciel budynku zwolnił go z czynszu, a w hotelu „Northern Lights” ma apartament w cenie jedynki. Członkowie izby złożyli się i odnowili wnętrze przed przyjazdem Bowenów.
- Cała czerwona była, przedtem, no wiesz - powiedział wujek.
- Tak, pomalowaliśmy ściany, wyczyściliśmy kuchnię, umyliśmy okna... Myślisz, że był zadowolony? O nie! Przyszedł na zebranie, narzekając na wszystko. Zażądał, żebyśmy zmienili nazwę wydmy na Białe Klify, że tak brzmi bardziej dostojnie i lepiej się promuje. Mówił do nas z góry, jakbyśmy byli bandą chłystków.
- A jak została przyjęta propozycja?
- No co ty, przecież nie jesteśmy kretynami. Każdy wie, że klif to skała, a nasza wydma składa się w stu procentach z piasku. Klifów jest na pęczki, a nasza wydma jest jedyna w swoim rodzaju. Głosowanie było anonimowe, a ten facet zachowywał się jak rozpieszczony bachor.
- Jak nie będzie uważał - powiedział, śmiejąc się, staruszek - to Wielka Wydma się wkurzy.
Qwilleran wyraził nadzieję, że jedzenie jest lepsze od osobowości Owena.
- Próbowaliście czegoś?
- Jeszcze nie, ale mówią, że jest niezłe. Mówią, że jego żona jest miła. Szkoda, że Owen okazał się takim kłótliwym typem.
- To uparciuch!
- A przy okazji - wspomniał Qwilleran - mam klamkę do przeszklonej werandy, która się zacina. Nie zaskakuje. Boję się, że koty mogą się wydostać na zewnątrz.
- Nic prostszego - powiedział Cecil, sprzedając mu puszkę preparatu oliwiącego w sprayu.
Po formalnym uścisku dłoni Qwilleran przespacerował się do butiku Elisabeth Hart na ulicy Dębowej, u podnóży Wielkiej Wydmy. Po tym, jak uratował jej kiedyś życie, czuł niemal ojcowską troskę o jej dobre samopoczucie. Należała do grupy z Grand Island i w jej zachowaniu, sposobie ubierania, sposobie mówienia, manierach i myśleniu było widać pewną różnicę. Pochodziła z Chicago, do Moose County przyjechała przypadkiem, ale poznała tu Dereka Cuttlebrinka i zdecydowała się zostać. Byli dobrzy dla siebie nawzajem. Przygasiła w sobie miejskie pretensje, co nie ujęło nic jej indywidualności. Namówiła go do studiowania zarządzania gastronomią w miejscowym college'u, a on zmienił nazwę jej butiku. Nazywał się teraz „Magia Elizabeth” i w przeciwieństwie do okolicznych sklepików z pamiątkami oferował egzotyczne stroje, rękodzieło lokalnych rzemieślników i takie mistyczne utensylia jak karty do tarota, kamienie runiczne, tabliczki ouija do seansów spirytystycznych i amulety. Na tyłach sklepu był automat do kawy i kilka ustawionych w krąg aluminiowych krzeseł wykończonych czarnym nylonem.
Qwilleran wszedł do środka. Elizabeth obsługiwała właśnie klientów, ale pomachała mu, zachęcając, żeby został.
- Nie wychodź! Mam dla ciebie wieści.
Przez kilka minut kręcił się po sklepie, aż w końcu podszedł do automatu z kawą, gdzie dołączyła do niego Elizabeth. Przy kasie został młody barczysty asystent, który jednocześnie miał oko na oglądających.
- Czy twój sklep sponsoruje drużynę bejsbolową? Czy to tylko ochroniarz? - zaczepił ją żartobliwie Qwilleran.
Chłopak był jednym z tych wysokich blondynów, którzy przychodzą na świat na północy.
- To Kenneth, kończy liceum - odpowiedziała. - Jest moim dostawcą i tragarzem. Wykorzystuję go też przy wyprzedażach. Qwill, wybierasz się jutro na paradę? Zaprojektowałam platformę izby handlowej. Podpisanie Deklaracji Niepodległości na podstawie obrazu Johna Turnbulla.
- Znam ten obraz. Jest w Filadelfii. Kto zagra role sygnatariuszy?
- Członkowie izby handlowej, wszyscy w kostiumach z epoki: peruki, spodnie do kolan, satynowe kamizelki, żaboty, buty na zatrzaski. Pożyczamy wszystko z rekwizytorni teatralnej w Chicago.
- To duża inwestycja, kto płaci? - spytał Qwilleran.
- Ty! - powiedziała z rozbrajającym uśmiechem. - No, niezupełnie ty, ale Fundacja K. Złożyliśmy wniosek o dofinansowanie.
- A Derek bierze udział w paradzie?
- Nie, w piątek jest premiera sztuki w szopie, a on gra tytułową rolę. Próbuje się na tym skoncentrować. Najważniejsze jest jednak to, że ma nową pracę! Został asystentem menedżera w nowej restauracji. Mają wyrafinowane menu i dobrą listę win, ma nadzieję, że się czegoś nauczy.
- Poznałaś Owena Bowena?
- Tylko na spotkaniu izby handlowej. Jest w średnim wieku, dość przystojny, raczej arogancki i zawsze taki opalony - powiedziała z lekceważeniem. - Dla mnie jest nie do zniesienia, ale Derek jakoś sobie z nim radzi.
- Wyobrażam sobie.
Wzrost Dereka, prawie dwa metry, w połączeniu z jego dumną, ale budzącą sympatię osobowością robiły szczególne wrażenie na młodych dziewczętach, szefach, babciach i zwierzętach.
- To właśnie Derek wymyślił nazwę dla nowej restauracji - powiedziała Elizabeth. - W college'u uczą, jak nazywać przedsiębiorstwa związane z jedzeniem. Pan Bowen planował ją nazwać - brrrr! - kawiarnia „Klifowa”. Derek przekonał go, że to zbyt pospolita nazwa. „Dom Owena” ma w sobie element snobistyczny, powinien przyciągnąć jachtowe towarzystwo z Grand Island.
W tym momencie ktoś zawołał Elizabeth do kasy. Qwilleran przyjrzał się łódce na wystawie rzemiosła. Cała była ręcznie wykonana z miedzi. Podpis na etykiecie głosił: „Slup z kliwerem, grotżaglem, topselem i spinakerem - wykonał Mile Zander”. Autor był zawodowym rybakiem, którego pasją była metaloplastyka.
- Czy stojak jest w cenie? - Qwilleran zapytał Kennetha.
- Nie wiem, ale facet na pewno go sprzeda, idę o zakład. Waży z tonę. Mogę go przywieźć, jeśli pan chce.
Qwilleran kupił rzeźbę łodzi i stojak. Zawsze podobały mu się łodzie, chociaż nigdy nie nauczył się, czym się różni slup od jolki czy keczu. Kupował magazyny żeglarskie i czytał o zawodach. Widok łodzi startujących w regatach przecinających powierzchnię wody przyspieszał mu puls. Teraz mógł powiedzieć Archowi, że kupił żaglówkę. Chciał zobaczyć, jak opadnie mu szczęka.
Przed powrotem do domu pojechał do Fishport, żeby zobaczyć się z Doris Hawley. Miał ku temu wiele powodów.
Za granicami miasta Mooseville minął fabrykę konserw, która niegdyś zaopatrywała połowę państwa w wędzone śledzie. Teraz w budynkach fabryki mieściła się klinika dla zwierząt, sklep z kasetami video i samoobsługowa pralnia... Dalej przy szosie był bar z tablicą BA, którego właściciel nie zamocował ponownie litery „r”, która odpadła w czasie huraganu dwadzieścia lat temu. Później Qwilleran mijał łowiska, wyblakłe hangary i przystanie. Kiedy łodzie były z dala od brzegu, panowała tam martwa cisza, ale kiedy rybacy wracali, rozpoczynała się niewyobrażalna wrzawa... Za mostem na Roaring Creek, po lewej stronie, stała duża przyczepa, w której mieszkali Magnus i Doris Hawleyowie. Na trawniku stał ręcznie wykonany znak z kwadratowego kawałka sklejki przybity gwoździem do tyczki z napisem „Domowe wypieki”. Nazwa ta obejmowała muffiny, cynamonowe rogaliki i ciasteczka. Pani Hawley podlewała właśnie duży ogród kwiatowy, kiedy Qwilleran podjechał pod dom.
- Piękny ogród, pani Hawley! - zawołał. - Musi mieć pani rękę do kwiatów.
- Och, dzień dobry, panie Q! - zakręciła wodę i odłożyła wąż. - Jest okropnie sucho, nie pamiętam, kiedy ostatni raz padało. W czym mogę panu pomóc?
- Czy nie ma pani przypadkiem rogalików cynamonowych?
- Pół blachy czy całą? Łatwo je zamrozić. Cicho! - powiedziała do warczącego teriera, który biegał w kółko na swoim wózku. Była siwą kobietą o lekko pochyłej posturze ogrodniczki, ale pełną energii.
Kiedy weszła do domu, Qwilleran rzucił okiem w głąb podwórza, gdzie na trawiastym zboczu stała ławka piknikowa.
- Czy Magnus jest dzisiaj na łodzi? - spytał, kiedy wróciła.
- Tego mężczyzny nie utrzymasz z dala od łodzi! - powiedziała z dumą zmieszaną z potępieniem. - Ma siedemdziesiąt lat i mógłby pójść na emeryturę, ale co on by ze sobą począł? Wystarczą już zimy. Trochę wędkuje na lodzie, ale ogląda strasznie dużo telewizji.
- A jak dajecie sobie radę z zimą w Fishport?
- Cóż, nie mam ani ogrodu, ani klientów na ciasta, więc czytam książki i pisuję listy do naszych synów na Nizinach.
- Proszę mi nie mieć za złe tej sugestii - powiedział Qwilleran - ale dlaczego nie dołączy pani do programu edukacyjnego dla dorosłych? Mogłaby pani uczyć pisać i czytać. W Pickax mamy prężnie działający program i przypuszczam, że także tutaj jest podobnie.
Pani Hawley była zaskoczona.
- Nie wiedziałabym, jak się do tego zabrać. Nie wiem, czybym potrafiła!
- Przeszłaby pani szkolenie. Proszę to przemyśleć. Słyszała pani coś o młodym człowieku, który zaginął?
- Ani słowa! Dwukrotnie była tu policja, zadawali pytania. Powiedzieliśmy im wszystko, co wiemy. Zachowują się, jakbyśmy coś ukrywali. Denerwuje mnie to. Złośliwi ludzie mówią, że moje ciastka były zatrute. Nie sprzedałam ani jednego, odkąd zaczęły się te plotki. Martwi mnie ta cała sprawa.
- Nie ma się czym martwić, pani Hawley. Podli ludzie udławią się własnymi kłamstwami. A jeśli chodzi o policję, to tak są wyszkoleni. Przykro mi, że pani dobroć uwikłała panią w takie kłopoty.
- Jest pan bardzo uprzejmy, panie Q. Powtórzę Magnusowi, co pan powiedział.
- A przy okazji, zna pani kogoś o nazwisku Mike Zander?
- Ależ tak! Jest teraz na jeziorze. Chodzi do naszego kościoła. Jego żona właśnie urodziła pięknego chłopczyka.
- A wiedziała pani, że to artysta? Kupiłem właśnie jedną z jego rzeźb.
- To miło. Mają na co wydać pieniądze. Słyszałam, że w wolnych chwilach zabawia się metalem. Wybiera się pan na paradę, panie Q? Magnus będzie jechał na platformie sponsorowanej przez łowiska. Nie mogę podać panu żadnych szczegółów, bo to rodzaj żartu.
- Ci rybacy to w ogóle łebscy żartownisie, jeśli tylko zbiorą się do kupy - skomentował Qwilleran.
- Cztery pokolenia naszej rodziny będą przyglądały się paradzie, w tym moja owdowiała teściowa, pana wielka fanka. Haftuje dla pana makatkę, panie Q.
- To wspaniałomyślne z jej strony - wykrzesał z siebie tak dużo entuzjazmu, na ile było go stać. - Jaką makatkę?
- Motto, które można oprawić i powiesić na ścianie.
Oddani czytelnicy lubili przesyłać mu bezużyteczne drobiazgi, ręcznie przez nich wykonane. O jego wdzięczności miały świadczyć pisane zawsze odręcznie podziękowania. W dzieciństwie napisał niezliczoną ilość podziękowań dla przyjaciół matki, którzy przesyłali mu zabawki i książki, zawsze spóźnione o jakieś trzy lata. Matka powtarzała mu: Jimmie, zawsze przyjmuj podarunki z takim uczuciem, z jakim zostały ci podarowane.
- No cóż, makatka to coś, na co warto czekać, nieprawdaż? - zwrócił się do pani Hawley.
W drodze do domu zastanawiał się, jaką myśl mogła wybrać dla niego wdowa po rybaku. „Dom, słodki dom”? „Miłujcie się nawzajem”? Widywał już te słowa mądrości wyhaftowane na lnianych skrawkach w sklepach ze starociami. Ułożone z tysięcy drobniutkich krzyżyków i oprawione w zaśniedziałe złote ramki. Nigdy nie widział haseł typu „Mili faceci kończą ostatni” albo ulubionego motto jego matki: „Celuj w ser, a nie w dziurę”. Wychowany przez samotną matkę słyszał tę poradę setki razy. Myśl ta nie sprawiła, że patrzył na świat z optymizmem, ale za to uzależniła go od sera.
Jadąc, wypatrywał bezwiednie komina starej szkoły, potem skręcił w lewo w dróżkę prowadzącą do letniego domku. Już w połowie drogi usłyszał wycie Koko, kot wiedział, że jego opiekun wraca do domu. Hałaśliwe powitanie mogło oznaczać, że dzwonił telefon albo że coś spadło i rozbiło się w drobny mak, albo też że zostawił włączone radio lub przeciekał kran.
- Wyluzuj, chłopie, wszystko w porządku - uspokajał kota Qwilleran po pobieżnej inspekcji domu, ale Koko nie dawał za wygraną. Kiedy wskoczył w końcu na drewniany wieszak, na którym wisiała jego smycz, wszystko stało się jasne. Chciał iść na spacer i Qwilleran uległ tej prośbie, zapisując w dzienniczku uwagę o zachowaniu Koko. Nie był to prawdziwy dziennik, tylko kołonotatnik, w którym odnotowywał ważne wydarzenia ze swojego życia. Jeden z nich wyglądał właśnie tak, zapisany pod datą trzeciego lipca w Mooseville:
Koko znów to zrobił! Rozwiązał tajemnicę, która budziła emocje i plotki w całej okolicy! Nikt oprócz mnie nigdy się o tym nie dowie. Gdyby tylko media odkryły nadprzyrodzone zdolności tego kota, to nie dałyby nam nigdy spokoju.
Było tak: Chciał iść na spacer po plaży. To znaczy ja szedłem, a on podróżował na moim ramieniu. Wszystko po to, żeby nie zapadał się w głębokim piasku i nie pokaleczył swoich cennych łapek na ostrych kamieniach. Sprytny kot! On daje sobie włożyć szelki, a ja trzymam mocno jego smycz. Cały dzień chciał odkrywać plażę. W końcu zapiąłem mu uprzęż i zeszliśmy nad jezioro. Zacząłem iść na zachód w stronę miasta, ale Koko zrobił diabelski rwetes, chciał iść na wschód. Jak sobie wyobrażałem, w stronę Seagull Point, ale nie zaszliśmy daleko, kiedy nagle Koko wydał z siebie przedziwny ryk, cały przy tym zesztywniał. Chciał zeskoczyć z mojego ramienia. Pozwoliłem mu, nadal trzymając mocno smycz. Gdyby nie ta poważna sytuacja, śmiałbym się do rozpuku, patrząc, jak grzęźnie w głębokim piachu. Kiedy dotarł do wzniesienia, zaczął wspinać się po zboczu, ślizgając się i spadając w dół. Chciałem mu pomóc, ale w końcu to był jego pomysł.
Kiedy dotarliśmy na szczyt, prawie skomlał i zaczął kopać. Wyrzucał łapkami piach wysoko w powietrze. Część wpadała z powrotem do dziury, ale nie poddawał się. O co mu chodziło? Czy o martwą mewę zakopaną w piasku? Kopał i kopał, aż w końcu zacząłem nabierać podejrzeń.
- Uważaj! - krzyknąłem. W piasku zamigotało coś świecącego. Słońce odbijało się od metalowej powierzchni. To był zegarek na rękę! Chwyciłem Koko i pobiegłem do domu.
W domku Qwilleran dał Koko przekąskę i zadzwonił na policję. Szeryf nie kazał na siebie długo czekać, znał to miejsce, w zimie regularnie je sprawdzał. Po kilku minutach podjechały samochody i Qwilleran wyszedł na spotkanie pierwszej w Moose County kobiecie policjantce.
- Czy zgłaszał pan znalezienie ciała? - spytała bez chwili zwłoki.
- Tak, na plaży, jest zakopane w piasku. Pokażę pani.
Poszła za nim zejściem na plażę, aż do miejsca, gdzie Koko wykopał zwłoki.
- Jak je pan znalazł?
- Po prostu, spacerowałem plażą.
- Wygląda, jakby jakieś zwierzę kopało tu dziurę.
- Tak, ma pani rację.
Odpięła od pasa krótkofalówkę i wezwała policję stanową. Qwilleran wrócił do domku pod pretekstem kierowania na miejsce wszystkich służb, które przyjadą nad jezioro.
Przez następne pół godziny polana zapełniła się pojazdami. Qwilleran kierował wszystkich na plażę, ale starał się być jak najmniej widoczny. Najpierw przybyli dwaj oficerowie z policji stanowej. Jako drugi przyjechał ambulans z ekipą ratunkową. Mieli ze sobą łopaty i nosze. I znów kolejny samochód policyjny z dwoma pasażerami. Magnus i Doris Hawley zostali poproszeni o identyfikację zwłok. Nadleciał też helikopter z Pickax. Wylądował nad wodą na ubitym piasku. Jak przypuszczał Qwilleran, przyleciał nim biegły medycyny sądowej.
Niespodziewanie na polanie pojawił się dostawczy samochód z miedzianą rzeźbą. Zaskoczony Kenneth zapytał Qwillerana:
- Hej, co się tutaj dzieje?
- Ćwiczenia ratownicze. Nałożono na mnie obowiązek dopilnowania, żeby droga była przejezdna, więc zostaw rzeźbę i wycofaj się.
- Hej, ta chałupa jest całkiem niezła, ile ma lat?
- Nie wiem - powiedział zniecierpliwiony Qwilleran. - Ja wezmę łódź, a ty podjedź od strony jeziora i zostaw stojak w altance. Pokażę ci.
Z niemałym trudem Kenneth umieścił stojak w północno-zachodnim rogu werandy.
- Hej, fajny macie tu widok!
- Tak, tędy się wychodzi...
- Czy to są... koty?
- Tak. Chodź, Kenneth. W tych ćwiczeniach liczą się ułamki sekund!
Qwilleran wypchnął go przed dom i dopilnował, żeby zawrócił w stronę szosy dokładnie na czas, żeby schować się przed radiowozem wiozącym państwa Hawleyów. Za nimi odjechał ambulans, odleciał też helikopter, unosząc na pasach ciało zawinięte w niebieską folię. Została tylko policjantka Greenleaf. Qwilleran wyszedł, żeby przyjrzeć się jej dokładniej. Była dość atrakcyjna, ale jak wszyscy funkcjonariusze noszący kapelusze z szerokim rondem miała kamienną twarz. Spojrzała na niego i wyciągnęła notes.
- Pan musi być Qwilleran.
- Tak, ale czy jest pani świadoma polityki biura szeryfa w kwestii ochrony danych osobowych?
- Proszę się nie martwić, nie ujawnimy pana nazwiska.
- W porządku. A pani musi być oficer Greenleaf.
Czytał w gazecie, że policjantka była potrzebna do konwojowania więźniarek do więzienia okręgu Bixby.
- Dobrze jest widzieć kobietę w tym zawodzie.
Pokiwała głową, a chwosty na jej kapeluszu zakołysały się i podskoczyły.
Teraz Qwilleran zrozumiał, dlaczego Koko nie zmrużył całą noc oka. Koko wiedział, co kryło się na plaży. Gdyby nie nalegał tak bardzo na spacer wzdłuż plaży... gdyby nie naciskał, żeby pójść na zachód zamiast na wschód... gdyby nie zaczął kopać w tym właśnie miejscu, to zagadka turysty pozostałaby nierozwiązana. Większość kotów miała szósty zmysł, ale sposób, w jaki Koko odróżniał dobro od zła, przekraczał wszelkie, nie tylko kocie pojęcie. Wyczuwał odpowiedzi na pytania, które dręczyły ludzi, i znajdował sposoby, żeby przekazać swoje odkrycia. Qwilleran skłonny był przypisać te niebywałe zdolności dorodnym wąsom kota, które osiągnęły liczbę sześćdziesięciu przy przeciętnej nieprzekraczającej czterdziestu ośmiu.
Qwilleran miał powody, by ukrywać szczególne umiejętności Koko i własne zaangażowanie w sprawy kryminalne. Z ulgą więc odsłuchał wieczornych wiadomości w PKX FM: „Kierując się informacjami otrzymanymi od włóczęgi, biuro szeryfa odnalazło dziś rano ciało turysty, który zaginał w piątek po południu. Ciało było pogrzebane w piasku w pobliżu Mooseville. Zwłoki zostały zidentyfikowane przez Magnusa i Doris Hawleyów jako należące do wycieczkowicza, który przybył do ich domu z prośbą o pozwolenie na rozbicie namiotu na ich działce. Przyczyna śmierci według rzecznika policji nie jest znana. Przy zmarłym znaleziono dokument tożsamości, ale imię i nazwisko nie zostanie ujawnione do czasu powiadomienia rodziny. Zmarły nie pochodził z żadnego z trzech okolicznych okręgów”.
Miejscowi zawsze lżej przyjmowali śmierć obcych niż najbliższych sąsiadów. Qwilleran wiedział, że Arch Riker będzie wściekły, że wiadomość została ujawniona na antenie radia. Gazeta będzie mogła napisać o wydarzeniu dopiero w piątek, bo żadna prasa nie wychodziła w święta.
Qwilleran był osobiście zadowolony ze sposobu, w jaki sprawy się potoczyły, i postanowił nagrodzić koty sesją głośnego czytania. Zawsze lubiły dźwięk jego głosu i on także lubił te wspólne rozrywki. Zaproponował im Z dala od zgiełku.
- Spodoba wam się - zachęcał - to o krowach i owcach. Jest tam też pies o imieniu George i kot, który gra rolę drugoplanową.
Czytanie syjamczykom Qwilleran ubarwiał zawsze efektami dźwiękowymi. Teatralny trening z czasów college'u uczynił z niego eksperta w beczeniu, szczekaniu i miauczeniu. Koty szczególnie lubiły muczenie cieląt. Umiał naśladować dwutonowe „muu-uuu!”, które przypominało dźwięk rogu. Kiedy to robił, wpatrywały się w niego tymi niebieskimi oczami, w których czytał: jeszcze raz! Prawdę mówiąc, uwielbiał muczeć.
Kiedy skończyli czytać, odpakował łódź, którą Kenneth dostarczył ze sklepu. Yum Yum, amatorka wszystkich świecących obiektów, kartonowych pudełek i zgniecionych papierów, asystowała przy tej czynności. Pudło było całe wypchane zgniecionymi kartkami „Moose County coś tam”.
W sklepie, wśród innych towarów, łódź robiła wrażenie mniejszej niż na werandzie. Miała jakieś trzydzieści centymetrów wysokości i cała była z zabezpieczonej antykorozyjnie miedzianej blachy, która migotała w świetle wpadającym ze świetlików. Żagle, realistycznie wydęte, grały ze światłem i nadawały rzeźbie jakiś dodatkowy wymiar. Żeby ustabilizować lekką łódź, artysta osadził ją na ciężkiej drewnianej podstawie nieregularnie uciętej, tak żeby przypominała falującą powierzchnię wody. Kil wbity był w wyżłobienie. Całość była dobrze pomyślana i przyciągała wzrok.
Qwilleran zaniósł ją na werandę, gdzie okazało się, że Koko objął w posiadanie podest. Siedział na nim niczym starożytne egipskie bóstwo.
- Zeskakuj! - powiedział z głupia frant Qwilleran, wiedząc, że Koko nigdy nie robi tego, o co się go w danej chwili prosi. Zostawił więc łódź na stole i poszedł dopisać kolejną notatkę do swojego dziennika.
Od dawna kusiło go, żeby zacząć prowadzić dziennik, być może pewnego dnia zechce pisać wspomnienia i wtedy notatki robione na gorąco bywają bardzo przydatne. Powinien był zacząć w młodym wieku, ale zawsze był zbyt zajęty dorastaniem, graniem w piłkę, udawaniem aktora, sianiem dzikich traw, odkrywaniem etyki zawodowej, włóczeniem się po klubach prasowych i popełnianiem przerażających błędów. Teraz stał się przynajmniej dziennikarzem z osobistym dziennikiem.
Rozdział czwarty
Parada z okazji Dnia Niepodległości miała się zacząć o pierwszej. Mimo to Qwilleran stawił się na miejsce o wiele wcześniej. Nigdy wcześniej nie brał udziału w tej imprezie. Szczególnie interesowały go jej kulisy. Przypuszczał, że cała impreza pod względem organizacji musi być istnym majstersztykiem, i się nie przeliczył.
Miejsce zbiórki znajdowało się za miastem. Każda z uczestniczących w paradzie jednostek miała swoje miejsce parkingowe i pole do ćwiczeń. Najpierw mieli iść piesi, pośrodku cykliści, parkujący przed barem BA, a na końcu samochody i lawety. Całkiem sensownie, pomyślał wąsacz. Najbardziej kolorowi byli rowerzyści; sam Qwilleran miał na sobie białe szorty, biało-niebieski T-shirt i czerwoną czapeczkę bejsbolową. W paradzie miały uczestniczyć rowery najróżniejszych typów: górskie, mnóstwo kolażówek, a nawet starodawne bicykle z wielkim kołem przednim. Wąsacz zostawił swoje cudo w samochodzie, a sam, z aparatem na szyi, udał się na rekonesans.
Ze wszystkiego najbardziej interesowały go lawety. Pięć z nich zaparkowano na poboczu szosy. Były przystrojone wstążkami w trzech kolorach i olbrzymimi banerami: „Podpisanie Deklaracji Niepodległości”, „Szkolne czasy”, „Wełna i jej przyjaciele”. Na czwartej lawecie, sponsorowanej przez komercyjne przystanie, umieszczono łódź. Jej żagle łopotały na wietrze, a na pokładzie uwijały się młode dziewczęta w bikini. Wreszcie piątą lawetę, o której wspomniała pani Hawley, nazwano „Karmienie kurczaków”. Siedzący na niej rybacy w nieprzemakalnych ortalionach, długich butach i gumowych rękawicach śmiali się i błaznowali, czekając na rozpoczęcie imprezy. Na ich pokładzie stało parę beczek, stary stół i kilka drewnianych skrzyń.
- Dlaczego „Karmienie kurczaków”? - zapytał Qwilleran Magnusa Hawley'a, jednego z wesołków. - Czy ta nazwa ma w ogóle jakiś sens?
- Zobaczysz, o co chodzi, kiedy ruszymy. Zaczniemy wtedy oprawiać ryby, a wnętrzności i głowy wrzucać do beczek. W tym momencie zaroi się od mew. Pojawiają się nagle, nie wiadomo skąd. Najpierw dwie, trzy, później całe stado. Łapią rybie głowy w powietrzu, zanim te dolecą do beczki. Kiedy będziemy kończyć, będzie ich tysiące! - zaśmiał się rubasznie. - To jest dopiero show!
Parada miała rozpocząć się, kiedy mistrz ceremonii ubrany w trójkolorowy cylinder da znak do wymarszu. Jego pomocnicy w trójkolorowych bejsbolówkach i opaskach na ramieniu ustawiali poszczególne grupy uczestników. Pochód poprzedzał samochód szeryfa, z zastępcą Greenleaf za kółkiem, który jadąc z prędkością paru kilometrów na godzinę, zawracał z drogi gapiów i porządkował tłum na poboczu. Ubrana w galowe stroje gwardia złożona z niosących sztandary mundurowych stała na baczność. Na jej czele miał maszerować Andrew Brodie, komendant policji z Pickax z tradycyjną wełnianą czapą i dudami pod pachą. Brodie był mężczyzną imponującej postury, ale w tym odświętnym rynsztunku wyglądał okazalej niż zazwyczaj.
Mimo tego wojskowego szyku w tłumie maszerujących panowała atmosfera podniecenia, które rychło mogło przerodzić się w anarchię. Poza dwoma zespołami muzycznymi były tam trzy zasadnicze grupy: Pupilków, Mam i Atletów dla Pokoju. W dodatku instrumentaliści z miejscowych szkół, pod pozorem rozgrzewki, dęli w swoje instrumenty ile sił w płucach, wzmagając dionizyjski żywioł. Nie lepiej było, gdy dyrygenci obu zespołów wreszcie rozpoczęli próby, każdy na własną rękę. Zdenerwowani rodzice ostrzegali swoje pociechy, aby nie zaplątały się w smycz któregoś ze spacerujących obok pupilków. A mamy z niewielkim skutkiem uspokajały swoje maleństwa w wózkach, nosidełkach, a nawet chodzikach.
Ale najgorzej rzecz się miała z Atletami dla Pokoju. Młodzieńcy, każdy trzymający na kijku jedną literę, biegali po placu, ganiając się, krzycząc i skacząc. Ten atak zbiorowej manii sięgnął zenitu, kiedy odkryli, że z dzierżonych przez nich liter można układać różne niezbyt patriotyczne wyrazy, jak ZDRADA, ZABÓJSTWO, OSZUSTWO i jeszcze gorsze. Na próżno trener Atletów wydzierał się na całe gardło i dał w plastikowy gwizdek. Chaos się wzmagał.
Mistrz ceremonii pienił się ze wściekłości. Silnik samochodu szeryfa był już włączony, a Brodie wraz z gwardią gotów do wymarszu. Zaraz za nimi ustawiła się pierwsza laweta, na której stały historyczne postaci Ojców Założycieli w perukach i bryczesach. Ale Atleci byli nieokiełznani.
- Widzę tylko jedyne wyjście - wrzasnął mistrz do Brodiego. - Usunąć Adetów z pochodu.
W odpowiedzi, na rozkaz komendanta policji, oddano dwa strzały z karabinu. Efekt był paraliżujący. Wszyscy zamarli w bezruchu. Zapadła głucha, nienaturalna cisza. Wykorzystał to trener, który zadął w gwizdek i krzyknął:
- Do wymarszu!
Samochód szeryfa ruszył, a zaraz za nim dostojnym krokiem podążył dudziarz, intonując hymn narodowy. Oczy wszystkich zwrócone były na gwardzistów. Nikt nie pytał, skąd dobiegły strzały. Lawety i maszerujący powoli ustawili się w szyku, a zespoły muzyczne zgodnie zagrały Gwiaździsty sztandar.
Patrząc na odjazd Wełny i jej przyjaciół, Qwilleran czekał na sygnał do startu rowerzystów. Na lawecie stał pastuszek z fletem otoczony beczącymi jagniątkami. Obok, na starych krzesłach, siedziały dwie ubrane po wiejsku kobiety, przędąc nić na kołowrotkach. Na innych sześciu krzesłach siedziało następnych sześć kobiet dziergających na drutach zimowe skarpety.
Wreszcie dano hasło odjazdu rowerzystom. Pierwsi ruszyli posiadacze zabytkowych welocypedów, a za nimi długim rzędem na swoich zwyczajnych jednośladach kobiety, mężczyźni oraz dzieci, wszyscy w kolorowych kaskach. Tę część parady zamykał najbardziej znany rowerzysta w całym okręgu na swoim poziomym rowerze. Na widok jego wąsatej twarzy zgromadzony na poboczu tłum machał rękami, gwizdał i wiwatował. Qwilleran nie dał się jednak rozproszyć tymi spontanicznymi wyrazami sympatii i pedałował dostojnie jak przystało na uczestnika patriotycznej parady. Wreszcie gapie - czy to wiedzeni chęcią przyjrzenia się tajemniczemu wehikułowi, czy też z oddania dla sympatycznego wąsacza - ruszyli w ślad za nim.
Meta parady była na parkingu przed szkołą średnią. Kiedy Qwilleran dotarł na miejsce, panowało tam kompletne zamieszanie. Wokół lawet porzuconych w nieładzie krążyli atleci, muzycy, mamy, właściciele z psami oraz skąpo ubrane dziewczęta. Na parkingu szkolne autobusy czekały, by zabrać co ważniejszych uczestników parady na miejsce startu, gdzie zaparkowane były ich samochody. Ładowano jagnięta wraz z krzesłami i kołowrotkami do ciężarówki sprowadzonej z rancza Ogilviego.
Qwilleran w ostatniej chwili chwycił za ramię Mildred wsiadającą do jednego z autobusów.
- Jak można stąd wrócić?
- A w czym problem?
- Przecież nie wejdę z tym rowerem do autobusu! Czy mogłabyś wziąć mój samochód z parkingu przy BA i przyprowadzić go tutaj? Tu są kluczyki.
- A co sądzisz o lawetach? - spytała, chowając kluczyki do torebki.
- Najbardziej podobały mi się owieczki, tłuste i wełniste jak trzeba. No i ten pastuszek, zupełnie jak z obrazka! Ale twój mąż coś dzisiaj nie w sosie.
- Wszystko słyszałem! - krzyknął Arch, który wyłonił się jak spod ziemi. - Ładnie tak obrabiać tyłek staremu kumplowi?
Kierowca autobusu zatrąbił:
- Dalej, wsiadać! Musimy ruszać!
Po paradzie Qwilleran podszedł do Andrew Brodiego i zaprosił go do siebie na drinka.
- Wpadnę około czwartej. Mam jeszcze jakiegoś grilla z krewnymi w Black Creek.
O czwartej Qwilleran zjawił się z drinkami oraz gorgonzolą na werandzie.
- I jak spotkanie? - spytał gościa.
- Nie ma o czym mówić. Do picia dawali tylko mrożoną herbatę! Coś tam dla nich zagrałem, połknąłem kanapkę i zniknąłem.
- Nie doznasz drugi raz tego samego zawodu. Mam tu butelczynę dobrej szkockiej i ser.
Brodie wciąż miał na sobie strój dudziarza, tyle że bez narzutki i czapki. Zamiast niej na jego głowie spoczywało coś na kształt marynarskiego beretu z czerwonym pomponem, pióropuszem i dwoma wstążkami.
- To Glengarry - wyjaśnił w odpowiedzi na komplement Qwillerana. A następnie, wskazując dumnie na lewą pierś, powiedział: - A to nasz herb klanowy.
Na werandzie Koko znów usadowił się na podeście, a Yum Yum obwąchiwała owady spacerujące po drugiej stronie szyby. Kiedy wreszcie Brodie usiadł, zeskoczyła z parapetu i zainteresowała się nogami gościa, badając jego buty, nagie kolana i podwiązki. Następnie wspięła się do góry, najwyraźniej zainteresowana kiltem.
- Jest nieco skonfundowana - wyjaśnił Qwilleran. - Dotąd widziała cię w oficerskim mundurze z policyjną plakietką.
- A skąd wytrzasnąłeś tę łódkę?
- Mike Zander ją zrobił. Jest rybakiem.
- Znam Zanderów. Tam gdzie mieszkają, był mój dystrykt. Facet, o którym mówisz, to musi być Mike Junior. Zawsze kiedy spotykam Mike'a Seniora, wspominamy stare czasy i śmiejemy się do rozpuku z pewnej historii, która wydarzyła się parę lat temu. Była sobota, rybacy właśnie zacumowali w przystani. Koło nich kręcili się kupujący, głównie turyści, bo to było lato. Jeden ze starych zgredów z Nizin wziął do ręki rybę, która jeszcze się ruszała. Obejrzał ją, pokręcił głową i mówi: „One chyba są nieświeże”. Rybacy o mało nie pospadali do wody ze śmiechu.
- Tak, oni lubią się śmiać - potwierdził Qwilleran. - Weźmy choćby to „Karmienie kurczaków”.
- W ogóle parada się udała, także dzięki pogodzie. Ale ponoć wkrótce ma padać.
- Niedobrze. Będziemy tu mieli utrapienie z komarami.
- Pamiętam, że kiedyś rada miejska sprowadziła nietoperze, aby walczyły z tą plagą. Ale tylko wystraszyły turystów, a komary jak były, tak są.
- Pozwolisz, że ci doleję - zaproponował Qwilleran.
- Nie mam nic przeciwko temu.
Yum Yum podążyła za Qwilleranem, licząc na miseczkę wody. Jej błagalna mina tak go rozczuliła, że dał jej również kawałek gorgonzoli. Kiedy wrócił na werandę, ujrzał Brodiego stojącego na ścieżce prowadzącej na plażę.
- Wiele tu się zmieniło - zauważył policjant. - Co to za wypalone kręgi?
- Pewnie ktoś biwakował, zanim się tu sprowadziłem. Dobrze, że nie zostawił puszek po piwie.
Brodie spojrzał na wąsacza uważnie.
- Słyszałem, że to ty znalazłeś trupa na plaży.
- No cóż... ma się farta - przytaknął, z trudem powstrzymując się od wspomnienia zasług Koko. Wprawdzie Brodie słyszał o detektywistycznych talentach kota, ale był człowiekiem małej wiary. Za to bardzo cenił sobie zaangażowanie Qwillerana w prowadzone przez policję i prokuraturę śledztwa, i wielokrotnie gotów był wtajemniczać dziennikarza w materiały tajne dla postronnych. Respektował też jego pragnienie anonimowości. Słowem można było mówić o całkowitym zaufaniu między tymi dwoma mężczyznami.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, bez wątpienia jednak myśląc o tym samym. Wreszcie Qwilleran rzekł:
- Czy udało im się ustalić, kim był ten turysta? »
- Bez trudu, po jego filadelfijskim adresie. Dwadzieścia pięć lat, brak bliskich krewnych, ale miał przy sobie telefon jakiejś kobiety.
- Zabójstwo czy śmierć z przyczyn naturalnych?
- Nie wykluczałbym tego, że ktoś w tym maczał palce... W każdym razie miejscowy koroner nie był w stanie ustalić przyczyny zgonu. Więc wysłano ciało do stanowego laboratorium.
- To dziwne.
- Dziwniejsze, niż sądzisz. Wszystko wskazuje na to, że zgon nastąpił w środku nocy, w piątek, parę godzin po tym, jak zapukał do Hawleyów, ale... - Tu Brodie zamilkł na chwilę. - Problem w tym, że ciało nie uległo rozkładowi. Jakby było zabalsamowane, rozumiesz? A przecież facet leżał martwy na plaży przez parę dni.
- Chyba to był o jeden drink za dużo, Andy.
- Ależ na Boga, to prawda!
- Czy ktoś ma jakąś hipotezę?
- Jeśli tak, to boi się mówić na głos. Stanowe Biuro Śledcze przyjechało tu, na miejsce... Ale to tylko do twojej wiadomości!
- Naturalnie.
- A teraz muszę już iść. Dzięki za drinka.
Przeszli przez chatę, a Brodie przypomniał sobie o swoim Glengarry.
- Myślałem, że położyłem go na sofie...
Zajrzeli pod poduszki i w inne miejsca, nigdzie jednak Glengarry nie znaleziono. I wtedy Qwilleran zobaczył Yum Yum siedzącą na stole z miną skruszonego zbrodniarza.
- Ona uwielbia małe świecidełka, więc pewnie zwinęła twój znak klanowy. Spójrzmy pod sofę.
Paroma ruchami szczotki Qwilleran wymiótł brązową skarpetkę, żółty ołówek i poszukiwaną oznakę. Wąsacz zadeklarował, że ją oczyści z kurzu.
- Nie fatyguj się, stary. To bezużyteczny śmieć.
Qwilleran odprowadził go do samochodu.
- Pamiętasz te strzały na początku parady? Czy ktoś się o nie pytał?
- Gdzie tam.
- Żadnych plotek, przypuszczeń?
- Żadnych. Ale zadziałało, nie?... Jak długo zamierzasz tu zostać?
- Jeszcze jakiś miesiąc.
- Mamy oko na twoją szopę.
Po odjeździe Brodiego Qwilleran podjął ostateczną decyzję: Koko nigdy nie odda podestu, swojego tronu. A więc rzeźba ze statku musi stanąć na półce nad kominkiem.
Późnym wieczorem cała trójka siadła na werandzie. Koko oglądał gwiazdy, a Yum Yum lecące do światła ćmy. Qwilleran zaś pogrążył się w rozmyślaniach. Sensacyjna informacja o stanie znalezionego ciała nie dawała mu spokoju. Zadecydował, że następnego dnia uda się do Fishport po ciasteczka pani Hawley i wypyta się o szczegóły oględzin zwłok.
Rozdział piąty
Był piątek. W Mooseville panowało świąteczne poruszenie. Wszyscy w napięciu czekali na otwarcie nowego teatru w starej szopie. Qwilleran miał być recenzentem pierwszego przedstawienia. Przedtem chciał wpaść na kolację w „Domu Owena”. Żałował, że Polly nie może być wraz z nim.
Zanim wyruszył z domu, skończył pisać felieton. Pierwsze kroki skierował do banku, aby jeszcze przed południem przefaksować tekst do redakcji. Na Main Street, jak zwykle w wakacyjny weekend, panował nieznośny tłok. Turyści snuli się po chodnikach, lizali lody w rożkach, gapili się na sklepowe wystawy albo stali nieruchomo zapatrzeni w fale bijące o brzeg, łódki kołyszące się na jeziorze i mewy, chwytające w locie skórki od chleba rzucane przez dzieci.
Następnym punktem na jego drodze miał być Fishport. Chciał się dowiedzieć od Doris Hawley, jak przebiegła identyfikacja zwłok turysty. Ale gdy tylko przekroczył Roaring Bridge, okazało się, że jego plan spalił na panewce. Na podjeździe jej domu zauważył dwa samochody, jeden należał do szeryfa, drugi do policji stanowej. Co więcej, tablica reklamująca wyroby Doris zasłonięta była jutowym workiem, co oznaczało, że tego dnia sprzedaż ciastek nie jest prowadzona. Qwilleran zawrócił więc w kierunku Mooseville W miasteczku wpadł na pocztę i odebrał stamtąd sześć kartek od Polly. Kiedy odwoził ją na lotnisko, skarżył się na jej epistolograficzną oszczędność. A ona tylko uśmiechnęła się tajemniczo. „Tym razem spróbuję cię zadowolić”, szepnęła. No a teraz miał za swoje; sześć pocztówek na tydzień było dawką niemal zabójczą.
W pocztowym korytarzu ujrzał młodą, znajomą kobietę, wyjmującą ze skrzynki pocztowej pokaźny plik listów.
- A ty co tu robisz? - zapytał. - Czy nie powinnaś być teraz w domu i uczyć dzieci?
Kobietą, którą Qwilleran zagadnął, była Sharon Hanstable, żona reportera „Moose County coś tam” Rogera MacGillivraya, przystojna, choć trochę przy sobie; słowem, młodsza wersja jej matki, Mildred Riker.
- Pracuję dorywczo dla motelu „Wielka Wydma” - wytłumaczyła. - Dzisiaj z dzieciakami siedzi Roger. Ponieważ pracuje w weekendy, redakcja daje mu dwa dni wolnego w środku tygodnia.
Oboje byli niegdyś nauczycielami. Kiedy założyli rodzinę, Sharon rzuciła etat w szkole. Odtąd imała się różnych zajęć: a to pracowała w sklepie jako kasjerka, a to dorabiała jako kucharka. Trzeba powiedzieć, że ta zadziwiająca zdolność do podejmowania nowych wyznań właściwa ludziom z prowincji bardzo Qwilleranowi imponowała.
- Jeśli właśnie zmierzasz do pracy, pomogę ci nieść torbę... A jak tam domowa szkoła? - spytał, gdy zmierzali w stronę Sandpit Road.
- To kupa pracy, ale też ogromna satysfakcja - odpowiedziała. - Najlepszy sposób, by zadzierzgnąć więź między nauczycielem a uczniem. Może ty chciałbyś spróbować, Qwill?
- Nie, dzięki. Wierzę ci na słowo.
- Moja mama też czasami z nimi zostaje. Wtedy ja i Roger mamy trochę czasu dla siebie.
- Twoja mama jest emerytowaną nauczycielką. Co więcej, ma złote serce i anielską cierpliwość. Poza tym pewnie lubi wcielać się w rolę babci.
Wreszcie przecisnęli się przez tłumy turystów ciągnących Main Street i weszli na Sandpit Road.
- Słyszałeś, że znaleźli tego turystę? - spytała Sharon. - Będzie o tym artykuł w dzisiejszej gazecie. Roger od środy zajmuje się tą sprawą. Mówił mi, że ciało zostanie przewiezione do stanowego zakładu medycyny sądowej. Oczywiście to informacja poufna, ale coś jest nie tak z tym ciałem. - I szeptem dodała: - Mama i Roger sądzą, że to sprawka przybyszów z kosmosu.
- Naprawdę? - mruknął Qwilleran.
- Tylko nie wspominaj o tym Archowi. Wiesz, jaki z niego... niedowiarek. Mógłbyś z nim kiedyś porozmawiać, Qwill, może otworzyłyby mu się oczy na pewne sprawy...
- Nie wiem, czy jestem właściwą osobą - taktownie uchylił się Qwilleran. - A jak to wszystko tłumaczycie dzieciom?
- No, że we wszechświecie jest dostatecznie wiele miejsca dla innych cywilizacji. A ci kosmici są po prostu ciekawi, jak tu sobie żyjemy, podobnie jak my jesteśmy ciekawi, jak jest na Księżycu, Marsie czy dalej.
- Czy twoje dzieci widziały kiedyś któregoś z tych... przybyszów?
- Nie, mieszkamy daleko od jeziora. A poza tym nie wstajemy wcześnie rano. A moja matka mówi, że najwięcej się ich widuje gdzieś około drugiej w nocy.
Wreszcie dotarli do motelu „Wielka Wydma” i Qwilleran wręczył Sharon torbę z listami.
- Jadłaś kiedyś lunch w „Domu Owena”?
- To lokal nie na moją kieszeń. A teraz nie mogę się urwać, bo mój szef siedzi za mnie w recepcji.
Restauracja „Dom Owena” stała samotnie po zachodniej stronie szosy. Cedrowy szalunek, którym była obłożona, pasował bardziej do hotelu, sklepu z antykami, jadłodajni czy innych przybytków, od których roiło się po stronie wschodniej. Kiedyś znajdowała się tam pralnia, później przerobiono ją na chińską restaurację, która przynosiła właścicielom same straty. Obecnie czerwone draperie i wschodnie kolorowe lampiony w oknach zastąpiły szykowne wenecjany. Wraz z nowym parkingiem lokal wyglądał całkiem elegancko, toteż Qwilleran postanowił zjeść tam przed spektaklem kolację.
Izba handlowa musiała dać Owenowi dogodne warunki, pomyślał Qwilleran. Inaczej dlaczego człowiek, który nie przepada za folklorem, miałby spędzać lato czterysta mil na północ od wszystkiego? Można by założyć, że spodobało mu się tutejsze jezioro. Zwłaszcza od kiedy kupił sobie łódź i rowery wodne, które - wraz z białym kabrioletem na rejestracjach stanu Floryda - można było obejrzeć na tyłach lokalu.
Wracając Main Street, Qwilleran wstąpił do antykwariatu Arnolda. Jego uwagę przykuło stare krzesło z wysokim oparciem stojące na wystawie. W środku kręciła się garstka klientów, zarówno łowców okazji, jak i zwyczajnych gapiów. Po ubraniu, minie, manierach Qwilleran z łatwością mógł odróżnić żony miejscowych rybaków od turystów z biwaku, wędkarzy i żeglarzy z „Grand Island Club”, którzy stołowali się w „Domu Owena”. Ci ostatni paplali między sobą o tutejszych zwyczajach kulinarnych, kucharzu, jego sposobie przyrządzania ziemniaków i kelnerkach.
Właściciel antykwariatu dwoił się i troił. Po wyglądzie trudno byłoby oszacować, ile ma lat. Był to człowiek o niespożytej energii. Jego twarz, poorana głębokimi bruzdami, przypominała korę starego drzewa. Patrząc na wszystko zza swoich okularów bez oprawek, z miejsca odróżniał zwykłych ciekawskich od potencjalnych klientów i podejrzliwie śledził ruchy tych pierwszych. Tymi drugimi zajmował się jego czarno-biały, długowłosy kundel.
- Dobry piesek, dobry - powiedział Qwilleran, drapiąc go za uchem.
- Witam, witam, panie Q! - przywitał wąsacza Arnold. - Spodobał się panu? Pewnego dnia przybłąkał się tu do mnie. Przyjazna dusza. Zwabił mi więcej klientów niż reklamy w tej pańskiej gazecie.
- Jak się wabi?
- Wie pan, kupiłem wtedy znaczną ilość chińskiej porcelany zdobionej motywem psa i podpisanej Fredie... Więc i naszego kundelka tak nazwałem... Proszę wybaczyć!
Arnold podszedł do kantorka, aby zainkasować pieniądze od klienta, który kupił zardzewiałe koło z szesnastoma szprychami o średnicy metr dwadzieścia.
- Gratuluję wyboru! Prześliczna robota - pochwalił sprzedawca. - Zanim je kupiłem, musiało zmielić dziesiątki tysięcy worków mąki.
Qwilleran grzebał w koszu z nabojami z czasów wojny secesyjnej i brytyjskimi miedziakami.
- I na co mu to koło? - spytał Arnolda, gdy klient zniknął za drzwiami.
- Powiesi je nad kominkiem w swoim salonie na Grand Island.
- No cóż, może i ja powinienem sprawić sobie takie cudo?
Qwilleran pomyślał o zwieńczeniu kominka. Na jego białej ścianie wisiał niegdyś łeb olbrzymiego rogacza. Jego mina była zbyt oskarżycielska, więc w końcu zdjął go i w jego miejsce powiesił narzędzia drwali: siekierę, raki, piłę z budzącymi grozę pięciocentymetrowymi zębiskami. A gdyby tak teraz umieścić tam to koło?...
- Są jeszcze dwa takie, ale od kombajnu - oznajmił Arnold. - Prawdziwe młyńskie koło mam w Mooseville. Jakbyś poczekał trzy, cztery dni...
- Nie ma pośpiechu... Chciałbym cię jeszcze spytać o to krzesło na wystawie. Co to za egzemplarz? Na wczorajszej paradzie widziałem osiem takich samych.
- Jest z kompletu do jadalni, a zrobiono je koło 1900 roku. Niektórzy mówią na nie „krzesła kuchenne”. Prawdę mówiąc, wszystko jedno, bo na wsi ludzie zazwyczaj jadali w kuchni. Około 1904 w katalogu Searsa wyceniano je na dziewięćdziesiąt cztery pensy za sztukę. Wyobrażasz to sobie? Dziewięćdziesiąt cztery pensy! Musieli ich sprzedać miliony!
- Mimo wszystko przyznasz, że jest w nich coś uroczego.
Był to złoty dąb, tyle że grubo pociągnięty lakierem. Krzesło miało ręcznie wyplatane siedzisko plus dziewięć toczonych szczebelków grubości ołówka. Poręcze były ładnie dekorowane, mimo że to seryjna robota. Wreszcie na szczycie znajdowały się dwa zwieńczenia, podobne do uszu. Wyglądały fikuśnie, ale również były niezwykle poręczne, kiedy na przykład trzeba krzesło przenieść.
- Wydaje się, że to kopia jakiegoś dawniejszego, droższego projektu. Kiedyś u stolarza takie krzesło musiało kosztować nie mniej niż dwa pięćdziesiąt za sztukę. Ale tego pierwowzoru niestety nie udało mi się nigdzie znaleźć. Siedzisko w tym, które oglądasz, nie jest oryginalne. Więc dużo za nie nie wezmę, jeśli jesteś zainteresowany.
- Jeszcze się zastanowię - powiedział Qwilleran, choć nie miał wcale ochoty kupować kolejnego bezużytecznego grata. - Ale na pewno za parę dni wrócę po to koło... Wiesz coś o restauracji naprzeciwko? - spytał, kiedy Arnold odprowadzał go do drzwi.
- Jedzenie mają tam ponoć dobre.
- A znasz Owena Bowena?
- Nie, ale zetknąłem się z nim za pośrednictwem Dereka, który pracuje u niego na pół etatu. Wysłał tu chłopaka, bo chciał coś efektownego do poczekalni, gdzie klienci siedzą do czasu, aż kelner znajdzie dla nich miejsce na sali. Wypożyczyłem im na lato kryształy Waterforda i trochę chińskiej porcelany. Przywieźliśmy je tu dla nich specjalnie z Lockmaster. A ten gość z Florydy nawet nie zadzwonił, by mi podziękować. Jako zapłatę przysłali kawałek placka, ot co! Już Fredie ma lepsze maniery niż ten Owen Bowen.
Zegarek pouczył Qwillerana, że pora lunchu w „Domu Owena” dobiegła końca. A intuicja podpowiadała mu, że Derek właśnie wychodzi z pracy i zmierza ku butikowi Elizabeth, aby opowiedzieć ukochanej o zasłyszanych w knajpie plotkach. Qwilleran zmierzał w tym samym kierunku. Po drodze pokrzepił się jeszcze hot-dogiem i wpadł do banku przefaksować maszynopisy dwóch artykułów. Myśli miał zajęte nowym projektem zaktywizowania czytelników „Moose County coś tam”. Może napisać o tłoczonych wzorach na starych krzesłach? Zrobić akcję wśród czytelników... Wysłać Arnolda, niech sfotografuje najciekawsze egzemplarze... A później uruchomić akcję pod tytułem: „Jakie macie jeszcze zabytkowe rzeczy w swoich domach? Wyślijcie nam zdjęcia, a najlepiej zróbcie z nich pocztówkę”. Arch Riker kręcił nosem na uruchomioną niedawno kolumnę o starych pocztówkach. Ale prawda wyglądała tak, że to dla niej wielu czytelników kupowało gazetę. I to o niej dyskutowano w ogonkach na poczcie.
Na ulicy Dębowej znajdowały się trzy sąsiadujące ze sobą witryny sklepowe; w każdej z nich stały doniczki z petuniami. Sklepik Elizabeth był w centrum, sąsiadując z agencją nieruchomości i fryzjerem. Kiedy Qwilleran otworzył drzwi, zadźwięczał wiszący nad głową dzwonek. Zaraz w jego kierunku ruszyły trzy osoby: Elizabeth i jej dwie klientki emerytki, jedna wysoka, druga niska. Były to eks-sąsiadki dziennikarza z Indian Village.
- Witam miłe panie! - zakrzyknął w ich kierunku. - Piękny dzień, a czy łowy równie udane?
- Złowiłyśmy Tennysona - powiedziała wysoka, witając się z nim serdecznie.
- To autor mojego ulubionego wiersza, który nosi tytuł Potoki - zawtórowała druga.
Były to siostry Cavendish, emerytowane nauczycielki z Nizin. Qwilleran kiedyś uratował ich kota, kiedy ten zaplątał się w pościel leżącą w bębnie pralki.
- Słyszałem, że przeprowadziłyście się do Ittibittiwassee Estates - zagadnął.
- Tak, dali nam apartament, w którym możemy trzymać nasze koty.
- Nigdy się nie ruszamy bez Pinky i Quinky.
- Przyjechałyśmy tu obejrzeć tę sztukę.
- Jak się miewa Koko?
- A jak tam moja kochaniutka Yum Yum?
- Wycieczki na plażę stały się ich nową pasją, a weranda stała się czymś na kształt kociego uniwersytetu. Koko przesiaduje tam, badając konstelacje gwiazd, a Yum Yum bawi się w entomologa. Poza tym kocur stał się specjalistą od kruków.
- To prawdziwy koci filozof - potwierdziła wysoka siostra.
- Muszę też pochwalić Yum Yum. Wczoraj dokonała milowego skoku w swoim rozwoju moralnym.
- Naprawdę? - wykrzyknęły unisono obie siostry.
- Pewnie zdarzyło się wam widzieć zabłąkanego ptaka, który szamocze się między szybą a roletą... Wczoraj mieliśmy podobną przygodę. Jakiś wścibski koliber wsadził dziób w otwór w rolecie i nie mógł go stamtąd wyjąć. I pewnie by sobie nie poradził, gdyby nie Yum Yum, która skoczyła na roletę, uwalniając zdesperowanego ptaka.
- Jest taka słodziutka! - rozczuliła się siostra niższa.
- Nie tyle słodziutka, ile głęboko humanitarna - poprawiła ją wyższa. »
Pewnie myślała, że to jakiś wielki chrabąszcz, ze swej strony pomyślał Qwilleran.
W tym momencie rozległ się dźwięk dzwonka i w drzwiach stanął Derek Cuttlebrink.
- Na dzisiaj już koniec! - huknął. - Pięć godzin zasuwałem jak dziki. Masz kawę?
Poczłapał na zaplecze, a Qwilleran, po wymianie stosownych uprzejmości ze staruszkami, podążył w ślad za nim.
Obaj mężczyźni z kawą w ręku rozsiedli się na nylonowych fotelach.
- Nigdy nie piję kawy, jak jestem w pracy - oświadczył Derek.
- A jak się kręci interes?
- Świetnie w porze lunchu. A wieczorami nie mam zmiany, więc trudno mi cokolwiek powiedzieć.
- A jak stosunki z szefem?
- Dobrze. On mnie potrzebuje i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. A jak nawet trochę zrzędzi, to mam to gdzieś. - Późnie zniżył głos i dodał: - Wiem o tym biznesie znacznie więcej niż on W końcu przeczytało się ze dwie książki na ten temat. A ten facet po prostu lubi dobrze zjeść i dlatego postanowił zostać restauratorem. A nie na tym ten biznes polega. Tu trzeba wyczucia, artyzmu doświadczenia i genialnej intuicji. Miał szczęście, że trafiła mu się dobra szefowa kuchni. To prawdziwa artystka. A ile ma dyplomów No i jest naprawdę miła, nie taka wyniosła i oficjalna. Jeśli jego trzeba tytułować „panie Bowen”, ona z miejsca przeszła z wszystkimi na ty. „Mów mi Ernie”, powiedziała, bo na imię ma Ernestyna. Haruje w kuchni jak wół, podczas gdy on tylko plącze się pod nogami albo chodzi na ryby.
- Rozumiem, że stają się one daniem dnia?
- No cóż... niezupełnie. Owen uważa, że Ernie nie jest przyzwyczajona do przyrządzania ryb słodkowodnych. Więc co tylko złapie, wyrzuca z powrotem. Niezły świr!
- Hmmm - zamyślił się Qwilleran. - A co jest waszą specjalnością?
- Ziemniaki z rusztu, czyli nic skomplikowanego.
- Ale słyszałem, jak ludzie o nich mówili. Jak je przyrządzacie?
- Liz! - krzyknął Derek. - Masz tu jakieś szpile do ziemniaków?
- Gdzieś tu powinny być - powiedziała. - Schodzi każda ilość, tak że ledwie nadążamy z zamawianiem następnych.
Pokazała Qwilleranowi długi na pół metra metalowy pręt, najeżony metalowymi kolcami. Na obu jego końcach znajdował się dekorowany uchwyt.
- Jeśli pieczesz na tym ziemniaki - objaśniła - trwa to krócej, a one same są mniej suche oraz nie tracą tak wiele z naturalnej wartości i smaku.
- Skąd to wiadomo? - spytał niedowierzająco Qwilleran. - To brzmi jak marketingowa blaga z telemarketu.
- Nie wiem, czy to prawda, ale taka jest powszechna opinia. To Derek wpadł na pomysł, aby ziemniaki z rusztu uczynić wizytówką restauracji, a Ernie po prostu podchwyciła jego pomysł. No a teraz przechodzą z detalu w hurt.
- Wiecie, dlaczego cieszą się taką popularnością? - włączył się Derek. - Ziemniaki to danie banalne, a restauracja jest jak teatr, należy tam unikać banałów. Wszystko musi być „specjalne”, „unikalne”. Nawet z liścia sałaty albo śmietankowych lodów możesz wyczarować coś ekstra. Ja właśnie odpowiadam w knajpie za dobre show; żeby publiczność przy każdym kęsie trzymana była w stanie niepewności i ekscytacji. Powinieneś do nas wpaść, Qwill.
- Na pewno to uczynię, i to jeszcze dzisiaj, przed przedstawieniem.
- O kurcze! Na śmierć zapomniałem...
I Derek wyskoczył z fotela jak z katapulty.
- Połamania nóg! - krzyknął Qwilleran za młodym Cutdebrinkiem, który wybiegł na zewnątrz.
- Qwill, czytałeś dzisiejsze wydanie „Moose County coś tam”? - spytała Elizabeth. - Spójrz na ogłoszenia na stronie piątej.
Dziennikarz rozłożył płachtę gazety i przeczytał na głos:
NIGDY NIE CZYTAŁEŚ CZEGOŚ RÓWNIE MOCNEGO!
Podoba Ci się to, jak mówią ludzie z Moose County?
Czy nie wkurza Cię ten brak kompetencji językowych u naszych, obywateli?
Czy nie uważasz, że używanie wyrażenia „w przeciągu czasu” powinno być karane grzywną?
I czy Ty sam wiesz, które formy są poprawne, a które nie?
W RAZIE CZEGO PORADŹ SIĘ PANI GRAMATYKI!
Jej kolumna już w następnym tygodniu rusza na łamach naszej gazety. Skargi, opinie, pytania bardzo mile widziane!
- No, no! - pokręcił głową Qwilleran. - Zazwyczaj czepianie się słówek uchodzi za dosyć niegrzeczne, ale może i jest coś na rzeczy. Inna sprawa, czy ta kolumna może cokolwiek zmienić w naszych nawykach i nawyczkach. Jak sądzisz, Elizabeth?
- Myślę, że ludzie, którym zależy na poprawności językowej, i bez tej kolumny wiedzą, że nie mówi się „w przeciągu czasu”. Poza tym w takiej lokalnej społeczności liczy się to, jak mówi twoja rodzina, przyjaciele, sąsiedzi. Ludzie mają gdzieś kanony poprawności tworzone przez gramatyków z Hairardu.
- A mnie przede wszystkim interesuje to, kim jest autor kolumny. Taki pomysł mógłby strzelić do głowy Jimmiemu Handleyowi z redakcji albo jakiejś emerytowanej nauczycielce literatury. Ale to już problem Juniora Goodwintera. Poczekamy, zobaczymy.
Przed powrotem do domu Qwilleran jeszcze raz udał się do Fishport. Jutowy worek wciąż zakrywał tablicę z reklamą ciasteczek, ale z podjazdu znikły już policyjne samochody. Dziennikarz pomyślał, że nie od rzeczy będzie zapukać i spytać, co się takiego dzieje. „Czy mogę w czymś pomóc?” - to magiczne pytanie otwiera ludzkie serca i uwalnia uwiezione w nich tajemnice.
Ale na jego pukanie nie było żadnej odpowiedzi. Wszelako przez zasłonięte kotarą okno mógł dostrzec chodzącą po pokoju postać. Najwidoczniej nie był mile widzianym gościem. Nie chcąc wyjść na natręta, wsiadł więc do samochodu i odjechał w kierunku domu.
Rozdział szósty
Przed kolacją i wizytą w teatrze Qwilleran nakarmił koty. Zostało mu jeszcze trochę czasu, który postanowił poświęcić na głośną lekturę, ulubioną rozrywkę jego pupilków. Wybór padł na Z dala od zgiełku, powieść, której akcja dzieje się w środowisku hodowców owiec. Qwilleran jak zwykle rozsiadł się w fotelu na werandzie. Yum Yum usadowiła się wygodnie na jego kolanach, a Koko przycupnął na oparciu. Kiedy w momentach zwrotu akcji wąsacz podnosił głos, kocur wyciągał do przodu głowę, a jego wąsy łaskotały człowieka w ucho. Fragment, który właśnie czytali, do takich emocjonujących momentów należał. Opowiadał o tragicznym wydarzeniu, które każdemu czytelnikowi tej książki zapadało głęboko w pamięć.
Młody, niedoświadczony pies pasterski popełnił fatalny błąd. Właściciel psa, George, był doświadczonym pasterzem, ale jego młody pomocnik nie do końca jeszcze rozumiał, na czym polegają jego obowiązki. Kazano mu zaganiać owce, więc to robił, czy trzeba było, czy też nie. Ciemną nocą dźwięk owczych dzwonków wyrwał farmera ze snu. Zawołał psy, ale w odpowiedzi usłyszał jedynie głos George'a. „Hej, hej!”, krzyczał stary pasterz, biegnąc na halę. Ale na skąpanej w świetle księżyca łące nie było ani jednej owcy. Tylko na brzegu klifu ujrzał młodego psa patrzącego w przepaść. Młody owczarek tak nastraszył owce, że te przeskoczyły parkan i rzuciły się w dół, na pewną śmierć. W ten sposób farmer stracił dwieście jagniąt i tyleż samo owiec. Aby choć trochę powetować sobie stratę, chwycił broń i zastrzelił psa.
Qwilleran zamknął książkę. Dramatyczne wydarzenia tam opisane, tak sugestywnie przeczytane przez niego na głos, wstrząsnęły kotami. Mimo że wszystko działo się w dalekiej Anglii, w hrabstwie Wessex, opowieść ta robiła na mieszkańcach Moose County, gdzie wiele rodzin żyło z hodowli owiec, spore wrażenie. Na werandzie zapanowała głucha cisza, którą przerwał dopiero dzwonek telefonu.
- Wybaczcie - stęknął Qwilleran, dźwigając się z fotela i strącając kotkę na ziemię.
Dzwoniła Sarah Plensdorf z sekretariatu redakcji.
- Przepraszam, że zawracam ci głowę teraz, na urlopie, ale dzwoniła do redakcji jakaś młoda i bardzo nieśmiała kobieta, prosząc o twój numer. Powiedziałam, żeby do ciebie napisała. Ale upierała się, że to coś pilnego. Wzięłam jej numer i obiecałam, że postaram się z tobą skontaktować. Dzwoniła z Fishport.
- Dzielnie się spisałaś. Daj mi jej telefon. Zadzwonię do niej - powiedział.
- Nie ma sprawy. Nazywa się Janelle.
Kiedy wstukał podany przez Sarę numer, w słuchawce rozległ się miękki, żeński głos.
- Ośrodek „Bezpieczna Przystań”, słucham.
Chwila zastanowienia. Czy „Bezpieczna Przystań” to aby nie dom dla wdów po zmarłych rybakach?
- Czy mieszka u państwa ktoś o imieniu... Janelle?
- Przy telefonie - odpowiedział drżący głos w słuchawce. - Czy to... pan Qwilleran?
- We własnej osobie. Podobno dzwoniła pani do mojego biura. I podobno w jakiejś ważnej sprawie.
Nieśmiały ton głosu jego rozmówczyni wywołał w nim mimowolne rozdrażnienie.
- Właściwie chodzi o naszą pensjonariuszkę... wdowę po... po Primusie Hawley'u. Pani Hawley ma... ma dla pana prezent... i...
Qwilleran westchnął. To musiała być teściowa Magnusa Hawleya. Spodziewał się, że znów coś dla niego wyhaftowała, zapewne makatkę w stylu mały biały domek otoczony ogrodem różanym. Spojrzał na Koko, który siedząc na biurku, przysłuchiwał się całej rozmowie.
- To bardzo miło z jej strony...
- Czy... czy to byłby dla pana... wielki kłopot... zjawić się po ten prezent... zabrać go osobiście? Ona ma dziewięćdziesiąt lat... To sprawiłoby jej... taką radość...
Koko utkwił wzrok w Qwilleranie, który wbrew swej woli, jakby sterowany przez jakąś siłę wyższą, rzekł:
- Naturalnie, z wielką chęcią. Żywię do tutejszych rybaków i do ich spółdzielni wielki szacunek. Napisałem nawet artykuł o poświęceniu tutejszej floty.
- Wszyscy o tym pamiętają, panie Qwilleran! Ten... ten artykuł wisi u nas w salonie... oprawiony w złote ramki.
- Więc wpadnę do was w następnym tygodniu.
- A czy mógłby pan... wcześniej? - w jej nieśmiałym głosie pobrzmiewała nuta perswazji.
- A co pani powie o poniedziałku po południu?
Zapadła cisza.
- A wcześniej?
- Niech będzie wcześniej - powiedział zrezygnowany. - Jutro po południu?
Znowu cisza.
- A o której konkretnie? Pani Hawley... musi dużo spać, więc...
Obiecał, że przybędzie o drugiej. Kiedy odłożył słuchawkę, zauważył, że Koko biega w kółko po pokoju.
- Jeśli tak bardzo chcesz tam jechać, dam ci kluczyki i sam się spotkasz z panią Hawley.
Kiedy Qwilleran dotarł do „Domu Owena”, pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy, były kryształy, którymi udekorowano poczekalnię. Na próżno szukał kartki z napisem „Ze zbiorów Arnolda” lub „Udostępnione dzięki uprzejmości Arnolda”. Najwyraźniej właściciel restauracji gest antykwariusza uznał za naturalny hołd złożony mieszkańcowi Florydy przez prowincjusza z północy. W pomieszczeniu dominowała biel z różowymi i żółtymi akcentami. Przybyszowi z miejsca rzuciła się też w oczy ogromna ilość krzewów i kwiatów, stojących i wiszących w skrzynkach, koszach, donicach. Obfitość pozłotek i kolorowych wstążek wskazywała, że nad wystrojem czuwa kwiaciarnia z Lockmaster. Całość jednak wyglądała przyzwoicie, a otwarte na oścież okna, zdobne w weneckie okiennice, nadawały lokalowi dużo uroku.
W sali połowa stolików była zajęta. Czuło się atmosferę podniecenia przed premierowym spektaklem. Zważywszy na to, że większość z obecnych byli to wczasowicze, klientela restauracji ubrana była całkiem elegancko. Qwilleran cieszył się więc, że w ostatniej chwili zdecydował się włożyć pasiastą marynarkę. Kiedy stanął w wejściu, parę głów odwróciło się w jego kierunku, a parę rąk zamachało na powitanie.
Wreszcie zjawił się sam Owen Bowen, przystojny, opalony.
- Rezerwacja? - spytał, marszcząc brwi.
- Niestety nie.
- Jak dużo osób? - spytał gospodarz, rozglądając się po sali.
- Jedna.
Ta dana wymagała ponownego rekonesansu.
- Palący czy niepalący?
- To drugie.
Po długim namyśle Bowen zaprowadził go do małego stolika.
- Coś z baru? - spytał.
- Squunk z lodem i plasterkiem cytryny.
- Skunks?
Qwilleran cierpliwie wyjaśnił, że squunk to nazwa miejscowej wody mineralnej. I że jeśli niniejszy lokal nie posiada jej w karcie, to w zupełności zadowoli się jakąkolwiek wodą sodową.
Menu, jak na standardy Moose County, było dosyć niezwykłe: eskalopki w oberżynie, ze szpinakiem, grillowaną czerwoną papryką, suszonymi pomidorami i tym podobne frykasy. Qwilleran postanowił nie rzucać się na głębokie wody i zamówił udziec jagnięcy osso bucco podany z pesto genovese. Zupa dnia, krem z kalafiorów i gorgonzoli, ozdobiona była trzema papryczkami chili ułożonymi w trójkąt.
Kiedy kelner z miną śmiertelnie poważną przyjmował zamówienie, gospodarz z pogardą dla klientów nader wyraźnie wypisaną na twarzy serwował im drinki. W drugim końcu sali Qwilleran dostrzegł kasę, a dalej drzwi do kuchni, w których mignęła mu postać młodej kobiety w kucharskim czepku. Jej twarz wyrażała maksymalną koncentrację, bardziej licującą z zajęciem alchemika niż kuchmistrza.
Goście zaczęli opuszczać restaurację około siódmej piętnaście, najwyraźniej troszcząc się o miejsca do parkowania. Kiedy Qwilleran pojawił się na farmie Bottsa, pobocze szosy jak okiem sięgnąć zastawione było przez samochody. Co bardziej zdesperowani widzowie postanowili zaparkować na okolicznych łąkach i pastwiskach. Qwilleran, jako posiadacz legitymacji prasowej, miał wstęp na parking dla VIP-ów, umiejscowiony zaraz obok szopy.
Widzowie zebrali się przed szopą, ale nikt jakoś nie kwapił się, aby wejść do środka i zająć miejsca. W tłumie Qwilleran dostrzegł Archa Rikera.
- Jak tam u Owena? - zagadnął Arch.
Qwilleran podzielił się z nim niesamowitymi wrażeniami smakowymi, jakich dostarczyła mu kolacja.
- Szefowa kuchni to osoba młoda, ale nie za młoda. Za to sam Owen to zwykły gbur. Więc jak nie lubisz obcować z gburami, proponuję lunch. Derek ma zmianę do trzeciej.
A następnie odwracając się do Mildred, spytał:
- Czy twój nadwrażliwy mąż jakoś się pozbierał po upokorzeniu, jakie przyniosło mu publiczne robienie na drutach?
- Żarty na bok! On lubi grać czarny charakter. A poza tym dostał listy od fanów, na przykład od pewnego mechanika z Chipmunk.
- Mam nadzieję, że sztuka będzie dowcipniejsza od waszych niewybrednych przycinków - mruknął urażony Arch.
- Proszę zajmować miejsca! - krzyknął woźny, a tłum ruszył do szopy jak stado posłusznych owieczek.
W teatrze nie było kurtyny, a siedzenia dla publiczności nie miały oparć. Scena i kulisy zajmowały jedną połowę szopy, a rzędy ław do siedzenia drugą. Mimo że scenografii daleko było do elżbietańskiego przepychu, widz z łatwością mógł w niej rozpoznać fasadę wiejskiego domu z balkonem po prawej.
Światła przygaszono. Z głośników dobiegło widzów zawodzenie, które wraz z postaciami wskazującymi na niebo miało symbolizować lądowanie UFO. Wkrótce w różanym ogrodzie przed domem pojawił się statek kosmiczny. Na scenę wkroczył przybysz z kosmosu, mierzący jakieś dwa metry. Publiczność, która rozpoznała w aktorze Dereka Cuttlebrinka, szalała z entuzjazmu. Ubrany w mundur z czasów wojny secesyjnej kosmita oświadczył Ziemianom, że znalazł się tu w dwudziestym wieku wskutek błędnych wyliczeń. Rola ta była dla Dereka nie lada wyzwaniem; autor sztuki najwyraźniej nie chciał dać mu chwili wytchnienia i kosmita praktycznie nie schodził ze sceny.
W czasie przerwy, kiedy publiczność z wyrazem ulgi powstała z twardych siedzeń, Qwilleran mógł usłyszeć następujące komentarze:
Elizabeth Hart: „Czyż on nie jest utalentowany? Tyle tekstu na pamięć i żadnego potknięcia!”
Lyle Compton: „Czy ten facet kiedyś przestanie rosnąć?”
Arch Riker. „Ta sztuka wreszcie umieściła UFO tam, gdzie jego miejsce - w dziale głupie komedyjki”.
Junior Goodwinter: „Słyszałem, że wyprzedano już bilety na najbliższe trzy tygodnie”.
Najwyraźniej gwiazdą wieczoru był Derek. Pod sceną usadowiły się jego najzagorzalsze fanki, na każdy jego gest i słowo reagujące wybuchem histerii. Po ostatnim akcie z gardeł wszystkich zgromadzonych rozległ się taki krzyk entuzjazmu, że zdawało się, iż za moment stodoła rozleci się jak mury Jerycha.
Przy wyjściu Junior chwycił Qwillerana za ramię.
- Co powiesz na jutrzejszy lunch? Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać.
- Pod warunkiem, że przyjedziesz do Mooseville - zastrzegł Qwilleran. - O drugiej mam spotkanie w Fishport. Wpadniemy do „Domu Owena” i zobaczymy, jak Derek radzi sobie w innej roli.
Następnie natknął się na Archa czekającego na Mildred. Stał obok strzałki wskazującej na wystawę za szopą.
- Czy abstrahując od twardych siedzeń, podobało ci się przedstawienie? - spytał przyjaciela Qwilleran.
- Mam tylko nadzieję, że to nie początek kolejnej ufomanii. Ludzie sami się nakręcają, z moją żoną na czele.
- Rozumiem cię doskonale - powiedział Qwilleran. - Ale radzę się uzbroić w cierpliwość.
- Moja cierpliwość już się wyczerpała. Powiedziałem: dosyć! Toulouse non stop siedzi i gapi się w niebo na kocią modłę. A Mildred twierdzi, że ona widzi kosmitów... O wilku mowa.
- Przepraszam, że musieliście na mnie czekać - powiedziała zdyszana Mildred. - Trochę czasu minęło, zanim się tu dopchałam. Wpadniesz do nas na przekąskę, Qwill?
- Dzięki za zaproszenie, ale muszę skrobnąć recenzję, póki jeszcze wrażenie po spektaklu jest dostatecznie świeże.
- No cóż! Zaparkowaliśmy jakąś milę stąd - powiedział Arch. - A ty?
- Tuż przy szopie. Przywilej recenzenta.
- Proszę, proszę, jaki szczwany lis! A ja prowadzę tę cholerną gazetę i do teatru muszę dreptać całą milę!
- Mam więc propozycję. Ty napiszesz za mnie recenzję, a ja odtransportuję ci do domu twoje auto. Zgoda?
Zgody nie było.
Qwilleran nie żałował przeprowadzki do Moose County. Ale od czasu do czasu tęsknił za dziennikarskim towarzystwem, wymianą poglądów w redakcji czy stołówce klubu prasowego. Lokalne odpowiedniki profesjonalnego życia, jak planowane spotkanie z Juniorem, były zaledwie jego skromną namiastką.
Junior i wąsacz dotarli do „Domu Owena” dokładnie w tym samym momencie. Razem też weszli do restauracji.
- Witamy gwiazdę! - wykrzyknął Junior na widok Dereka.
- Świetny występ - potwierdził Qwilleran. - Utrafiłeś idealnie w tę prowincjonalną mieszankę realizmu z kompletnym nonsensem.
Kiedy siedli, Junior zwrócił się do Qwillerana:
- Czy sądzisz, że ta sztuka znów rozpęta histerię wokół kosmitów lądujących w Mooseville? Wiesz, jaki tutejsi ludzie mają stosunek do UFO. Tu nikogo nie interesują sprawy wielkiej polityki czy biznesu. Lud chce tych samych bajek co dawniej. Rozumiem, że to może być irytujące, ale Arch, wycofując ten tekst o światłach na jeziorze, postąpił o krok za daleko.
- A ty, Junior, co o tym wszystkim sądzisz? Tak szczerze!
- Argumenty obu stron mnie nie przekonują. Ale uważam, że naszym zadaniem jest pisanie o nastrojach i przekonaniach ludzi mieszkających nad jeziorem. Tak samo jak powinniśmy wysłuchać głosu sceptyków, Pentagonu czy przedstawicieli władz.
Drinki zostały podane - woda mineralna z plasterkiem cytryny oraz czerwony spritzer - więc Qwilleran wzniósł toast:
- Za zdrowie psychiczne, jeśli takowe istnieje!
- A o czym będzie twój następny felieton?
- O pamiętniku prababki Lisy Compton. Wiesz, że w dziewiętnastym wieku zawitał tu z jakimś odczytem sam Mark Twain? Prababka Lisy zakochała się w jego wąsach, ale była to miłość czysto platoniczna.
- Materiał w sam raz do kolumny towarzyskiej - zaśmiał się Junior.
- Poza tym jest tam odnotowany jeden interesujący fakt. Już przed rokiem tysiąc dziewięćsetnym odnotowano tu wizytę UFO albo czegoś bardzo podobnego... Patrzyłeś do menu? Trzeba coś zamówić.
Poza wariacjami na temat standardowych dań obiadowych karta dań polecała specjalność zakładu: „Spróbuj naszych ziemniaczków z rusztu! Kartofle specjalnie z Idaho pieczone unikalną metodą i serwowane z trzema dodatkami! Zamów kartofelki z rusztu i wybierz do nich sos, przystawkę i coś na wierzch!”
Dziennikarze uważnie przestudiowali ofertę:
SOSY; marynarski, boloński, Alfredo, ratatouille, kurczakowy curry, jogurtowy z ziołami i anchois.
DODATKI: duszone grzybki a la Portobello, talarki czerwonej cebuli, oliwki bez pestek, ciecierzyca marynowana w czosnku. Wątróbki drobiowe duszone albo grillowane z tofu.
COŚ NA WIERZCH: parmezan bądź Grana Padano, pieczone orzechy nerkowca, tarta marchew z kaparami, świeże wiórki kokosowe, kruszony stilton i kwaśna śmietana z porem.
- Robi wrażenie - rzekł Junior po przestudiowaniu tej listy. - Aż trudno uwierzyć, że znajdujemy się w Moose County.
- To wina Dereka - skwitował Qwilleran. - Wyślesz chłopaka do college'u i takie masz tego efekty.
- Mimo wszystko mam ochotę na grillowaną kanapkę z wołowiną.
Qwilleran przywołał Dereka do stolika.
- Czy jak zamówimy tu tost z wołowiną i chrzanem, wyrzucą nas z tego lokalu na zbity pysk?
- Nie sądzę - uśmiechnął się Derek i dodał szeptem: - I tak wszystkie ruszty są zajęte.
Mężczyźni spędzili bitą godzinę, rozmawiając o polityce redakcyjnej, plotkując na temat personelu, wymieniając się nowymi pomysłami, komentując stare błędy. Qwilleran był szczęśliwy, że młody wydawca ma do niego aż tak wiele zaufania, ale koniec końców spojrzał na zegarek i rzekł:
- A teraz muszę już jechać do Fishport.
- A co tam u licha będziesz robił?
- Będę składał wizytę pewnej rezydentce „Bezpiecznej Przystani”. To jedna z wielu bezpłatnych przysług, jakie świadczę „Moose County coś tam”. Chodzę tu i tam, wymieniam ukłony i uśmiechy, wygłaszam słuszne poglądy i zawieram zyskowne dla gazety znajomości. Mam nadzieję, że ktoś mi kiedyś za to podziękuje.
- Myślę, że po prostu gustujesz w starszych paniach.
- Może. Zwłaszcza, że one również mnie lubią.
Te ostatnie słowa Qwilleran wypowiedział półżartem. Ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że największą furorę robił wśród osiemdziesięcio - i dziewięćdziesięciolatek, a i on sam do nich lgnął. To dlatego, pomyślał, że nie znałem swoich dziadków. Matka nigdy mu o nich nie mówiła, a jako dziecko był tak zaabsorbowany swoimi sprawami, że nie przeszło mu przez głowę, aby spytać o dziadka czy babcię. Żył tylko bejsbolem, podwórkowymi zabawami, nauką ortografii (tu zawsze był prymusem) oraz ćwiczeniem gam na pianinie (czego szczerze nie cierpiał).
Może tylko brak prezentów od dziadków na urodziny i Gwiazdkę nieco mu doskwierał. W rezultacie za szerszą rodzinę uznawał przyjaciół matki i rodziców Archa Rikera, a Pop Riker był najlepszym ojcem, jakiego w życiu poznał. Dopiero od niedawna zaczął zastanawiać się nad swoimi przodkami. Kim byli? Gdzie żyli? Dlaczego matka nigdy o nich nie wspominała? Czy mógłby ich kiedyś odnaleźć? W Pickax działało Towarzystwo Genealogiczne; może oni wiedzą, jak to się robi?
Myślał o tym w kontekście zbliżającego się spotkania. Gdy ocknął się z zamyślenia, był już w Fishport. Przed sobą ujrzał posiadłość z tablicą „Bezpieczna Przystań”.
Rozdział siódmy
„Bezpieczna Przystań” była trzykondygnacyjną rezydencją w stylu wiktoriańskim, z werandami, wykuszami, balkonami, wieżyczkami. Niegdyś mieszkał tu stoczniowy magnat. Ale było to za czasów miejscowej prosperity, kiedy rodziny były większe, podróże rzadsze i wolniejsze, a goście, gdy przyjeżdżali, zostawali w gościnę na długie miesiące. Stąd w domu szanującego się obywatela o szerokich znajomościach musiało się znajdować wiele sypialni, łazienek czy pokoi dla służby. Na szczycie budynku znajdował się taras, z którego dawni właściciele mogli z wysokości dwóch pięter oglądać wioskę, pobliski port, odpływające i zawijające do niego kutry czy stateczki handlowe oraz uwijających się marynarzy, którym niestraszne było zdradliwe skaliste wybrzeże i lokalni piraci.
Potem nastał kryzys, a pyszna rezydencja stała się pensjonatem dla robotników, a później hotelem, w którym gościli zamożni amatorzy żeglowania z Chicago. Wreszcie Scotten, Hawley i Zander urządzili tu pensjonat dla wdów rybaków, których profesja przodowała na federalnej liście najniebezpieczniejszych zawodów.
Kiedy Qwilleran pociągnął za dzwonek u wejścia, drzwi. się natychmiast otwarły i stanęła w nich młoda dziewczyna. Kaskady włosów koloru oberżyny spływały po jej ramionach.
- Jestem Janelle Van Roop - przedstawiła się nieśmiało, wyciągając ku przybyszowi rękę. - Bardzo nam miło, że pan zgodził się... Że pan nas odwiedził. Wszystkie panie... To znaczy wszyscy czekają na pana... Proszę do salonu...
Qwilleran przestąpił próg i znalazł się w obszernym, ciemnym foyer, na którego końcu znajdowała się równie ciemna klatka schodowa, a dwójka drzwi po bokach prowadziła do mrocznych pomieszczeń. Na szczęście Janelle wzięła go za rękę i poprowadziła do pokoju znacznie mniej ponurego, by nie rzec wesołego, z wysokimi, wąskimi oknami, w których wisiały przezroczyste białe firany. Kiedy tylko tam wszedł, zgromadzone w pomieszczeniu dwadzieścia cztery wdowy powitały go oklaskami, a tuzin z nich wstał na znak szacunku dla gościa.
- Proszę pań, to nasz... - zaczęła Janelle. - To znaczy mamy zaszczyt gościć... pana Q!
Znów na sali rozległ się aplauz, tyle że głośniejszy, gorętszy.
- Dzień dobry! - ukłonił się Qwilleran, postępując parę kroków naprzód. - To dla mnie wielki zaszczyt spotkać się z grupą tak szacownych i lojalnych czytelników. To wielkie święto przede wszystkim dla mnie...
Pomruk zadowolenia rozległ się w salonie.
- Chciałbym wam wszystkim z osobna uścisnąć rękę. Jeśli tylko pani pozwoli, pani Janelle...
Salę opanowało podniecenie.
Ten chwyt Qwilleran praktykował już wcześniej. Wiedział, czego potrzebują kobiety dojrzałe. W swoich felietonach reprezentował punkt widzenia, który czynił z niego wręcz wieszcza pokolenia emerytów.
Wraz z Janelle powoli przesuwał się z jednego końca sali na drugi. Każda z rąk, które brał w swoje dłonie, była szczupła, pomarszczona i artretyczna. Trzymał ją przez chwilę, prawiąc któryś z wzruszających starsze panie komplementów. Z kolei wzruszone pensjonariuszki rewanżowały się serdecznymi pozdrowieniami dla Koko i Yum Yum. Koty znane były doskonale czytelnikom jego kolumny, tak że w listach do redakcji często pojawiały się pytania o ich zdrowie.
- Cóż za olśniewająca kamea!... Osiemdziesiąt. dziewięć? Nie do wiary! Nie dałbym pani nawet sześćdziesięciu lat... Cudownie pani w różowym... Ma pani szczęście wypisane na twarzy... Pani syn to najlepszy metaloplastyk, jakiego kiedykolwiek udało mi się poznać... Jak pani do twarzy z tą siwizną!...
Kobiety powoli zaczęły się rozchodzić. Ostatnia z nich, przywieziona na wózku inwalidzkim, została mu przedstawiona jako Rebecca Hawley.
- Mam coś dla pana, panie Q - powiedziała drżącym głosem. - Pracowałam nad tym od października.
Po czym wręczyła mu lnianą szmatkę zwiniętą w rulonik i przewiązaną czerwoną wstążeczką, jak dyplom.
Ledwo ukrywając znużenie, Qwilleran rozwinął materiał i obejrzał go z niedowierzaniem. Zamiast sielankowego domku z ogródkiem znalazł tam wyhaftowane czarną nicią frazy jego własnego autorstwa:
ŚWIAT SCHODZI NA PSY, A KOTY NADAL SĄ KOTAMI! TE INTELIGENTNE, MIŁUJĄCE POKÓJ ISTOTY TO NASI NAJLEPSI PRZYJACIELE. NIE ULEGAJĄ PRZESADOM, NIE KIERUJĄ SIĘ CHCIWOŚCIĄ I NIENAWIŚCIĄ. POWINNIŚMY SIĘ OD NICH UCZYĆ, ZAMIAST UWAŻAĆ JE ZA NASZE MASKOTKI.
- Jestem naprawdę pod wrażeniem - wyszeptał. - Nie wiem, co powiedzieć.
Słowa wyhaftowane na szmatce pochodziły z publikowanego przezeń co pół roku felietonu o kotach.
- Naprawdę się panu podoba?
- Niech mnie diabli wezmą, jeśli kłamię. Naturalnie wolałbym, żeby wyciosała je pani w marmurze, ale tak czy owak pani dzieło znajdzie się w centralnym miejscu w moim domu. Oprawimy je w złote ramy, co pani o tym sądzi?
- Och, pan jest taki uprzejmy! - powiedziała staruszka, ściskając jego rękę w swoich kościstych dłoniach.
- Dziękujemy, panie Q... Bardzo wielki to dla nas... Że tak zaszczycił pan nasz... Wiemy, jak zajęty pan jest i...
- Och, cała przyjemność po mojej stronie! - powiedział, kłaniając się pensjonariuszkom, które kręciły się jeszcze po sali.
We foyer Janelle dopędziła go i wyjąkała:
- Jest jeszcze jedna sprawa... Ktoś chciałby się z panem widzieć... bardziej... prywatnie. Czeka tam... w biurze.
- A kto to?
- Zobaczy pan sam.
Biuro mieściło się w małym pokoiku pod schodami. Za jego umeblowanie starczało biurko, szafa i trzy krzesła, dwa dla interesantów.
- Pani Hawley! Co za miła niespodzianka! - wykrzyknął.
- Proszę wybaczyć...
- Nic nie zostanie wybaczone, bo nie ma czego wybaczać! Wychodząc, myślałem właśnie o pani... Siądę. Nadal jest mi słabo ze wzruszenia - mówiąc to, potrząsnął wyhaftowaną szmatką.
- To był tylko pretekst. Myślałam, że w innym wypadku nie przyjedzie pan do starej baby... Mógłby pan być tak łaskawy i zamknąć drzwi?
- Już... Czy to znaczy, że chce mi pani powierzyć jakiś sekret?
Jej twarz przybrała bolesny wyraz. Qwilleran domyślił się, że nie chodzi tu o nic wesołego.
- Nie chcą, żebyśmy z kimkolwiek o tym rozmawiali, to znaczy Magnus i ja, a jeśli powiemy mediom, mogą nas aresztować. To straszne uczucie. Co mamy robić? A do tego nie chcą nam wyjaśnić, o co chodzi.
- Widziała pani ciało tego turysty?
- Tak. Dziękowali nam, przepraszali... takie tam. Ale następnego dnia przyszli mundurowi ze Stanowego Biura Śledczego i kazali trzymać buzie na kłódkę.
- Dziwne! - powiedział wąsacz wyraźnie poruszony słowami pani Hawley. Jednocześnie jego dłoń gładząca wąsy wyrażała pewien sceptycyzm.
- Magnus pytał, dlaczego to taka tajemnica. Ale oni twierdzili, że to rozkaz góry Stanowego Biura Śledczego i że oni nic nie wiedzą. Szeryf nie był taki obcesowy. Zresztą znamy jego i zastępców. Chodzi z nami do kościoła. Też uważa, że to nie w porządku, ale rozkaz to rozkaz.
- Wygląda to na jakąś niestandardową procedurę - mruknął wąsacz. - Ale radzę wam usunąć ten jutowy worek z reklamy. Robienia ciasteczek nie mogą wam przecież zabronić. A jeśli policja będzie się czepiać, proszę niezwłocznie do mnie dzwonić.
Pani Hawley aż się rozpłakała ze wzruszenia.
- A jak zareagował Magnus? - spytał wąsacz.
- Był naprawdę wściekły! Krzyczał, machał rękoma...
We foyer Qwilleran podszedł do Janelle.
- Tu ma pani mój prywatny numer telefonu. Niewykluczone, że niedługo pani Hawley znów będzie panią prosić o tę przysługę... Jest pani kanarkiem?
Żółty fartuch wskazywał na to, że Janelle jest miejscową wolontariuszką. <
- Tak, studiuję pielęgniarstwo - powiedziała, oblewając się rumieńcem. - I w ten sposób... chciałabym jakoś przysłużyć się...
- Gratuluję! Naprawdę dobry wybór.
Kiedy wracał do terenówki, rozmyślał nad całą sprawą. Pani Hawley nie wyglądała na osobę niespełna rozumu, więc dobrze by było zainteresować tym tematem Archa Rikera. Poza tym w grę wchodzić mogły jakieś lokalne intrygi. Stanowe Biuro Śledcze mogło dojść do wniosku, że prowincjonalne zamiłowanie do plotkarstwa może utrudnić prowadzone postępowanie, a zainteresowanie mediów wręcz je unicestwić.
Kolejną sprawą, która go zajmowała, było zamieszanie Koko w całą tę aferę. Kot wyraźnie chciał, aby przyjął zaproszenie od Janelle. Czuł, o co tak naprawdę tu chodzi. Tak samo chciał, aby Qwilleran wziął ze sobą do Mooseville swój ekscentryczny rower, wiedząc, że stanie się on główną atrakcją parady. To drugie zresztą mniej go teraz obchodziło. Najważniejszy był dlań teraz wątek kryminalny. Tak czy owak, kot musiał wiedzieć o zabójstwie, skoro odnalazł zakopane w piachu ciało. To nie był czysty przypadek, ale działanie szóstego zmysłu, który Kao K'oKung miał rozwinięty do perfekcji.
Qwilleran sądził, że Derek może być teraz w butiku Elizabeth i odpoczywać po pięciu godzinach wyczerpującej pracy. Dziś wieczorem czekał go jeszcze występ. Po gadaniu w restauracji czas na gadanie na scenie.
Ale Derek jeszcze nie przybył. Elizabeth powiedziała, że eksperymentuje z nowym ustawieniem stołów na modłę wagonu restauracyjnego. To ma być niespodzianka dla szefa.
- Czy Owen akceptuje pomysły Dereka? - spytał Qwilleran.
- Jak dotąd tak. Sądzę, że to za sprawą jego wielkiego uroku.
Qwilleran znał Dereka jeszcze z czasów, gdy ten był pomocnikiem kelnera. Niezależnie od stanowiska, które piastował, zawsze ujmował klientów szczerym uśmiechem i prostoduszną jowialnością. I zawsze kręcił się wokół niego wianuszek wielbicielek.
- Czy poznałaś Ernie? - spytał Elizabeth.
- Bardzo miła dziewczyna, ale jak na mój gust zbyt... napalona. Była tu kupować ruszty i pytała także o kamienie runiczne. Więc przy okazji jej powróżyłam.
- A co to jest?
- Małe kamyczki z literami prehistorycznego alfabetu, za pomocą których można poznać przyszłość. Wróżba w przypadku Ernie była bardzo negatywna. Więc trochę musiałam skłamać... Przyjechał Derek.
Derek wpadł do sklepu.
- Ależ jestem spragniony! Masz coś zimnego do picia?
Pobiegł na zaplecze, gdzie stała mała lodóweczka i ekspres do kawy, pomyszkował tam przez chwilę, a później zagłębił się w fotelu ze szklanką soku winogronowego w dłoni.
Qwilleran dołączył do niego.
- Nie masz żadnych problemów z łączeniem show-biznesu z pracą?
- Nie. Praca to też show-biznes.
- Szkoda, że Ernie nie może wziąć wolnego, aby zobaczyć, jak grasz.
- Ona nigdy nie była w teatrze. To pracoholiczka. Haruje od dziewiątej do dziewiątej. I tylko po południu ma dwie godziny przerwy. Wiesz, co wtedy robi? Studiuje przepisy. Widziałeś tę przyczepę kempingową przed restauracją? Jest pełna książek kucharskich. Mówię ci, to prawdziwa entuzjastka! Zamówienia realizuje błyskawicznie. Na talerzu komponuje prawdziwe dzieła sztuki. Spytasz jej, co najbardziej lubi w swojej pracy, a ona odpowie ci: ciągły pośpiech. „A tak na poważnie?” - naciskasz. „Pomidory w zimie”. To cała Ernie.
Derek obrzucił wzrokiem klientów spacerujących po sklepie.
- Chodźmy na zaplecze.
Między półkami, kartonami i skrzynkami mógł mówić swobodnie. Wiedział, że Qwilleran uwielbia pikantne historyjki.
- Wiesz, jak ten interes działa? O dziesiątej trzydzieści Owen wpada do knajpy, aby zobaczyć, czy jestem na posterunku. Liczymy razem forsę w kasie i spisujemy protokół. Później bierze wiaderko i idzie na ryby. Na parę godzin! A jak wraca, jedzie od niego wódką na milę. Myślisz, że co ten facet jadł na śniadanie? Czy może zacumował łódkę w jakiejś małej zatoczce i tam tankował, oglądając pornole na tranzystorowym telewizorku. Zwłaszcza, że nigdy jeszcze nie przyniósł ze sobą żadnej ryby.
- Jak na swój wiek jesteś zbyt cyniczny, Derek - pokręcił głową Qwilleran. - Czy Ernie nigdy nie wypływa z nim na jezioro?
- Tylko w poniedziałki, kiedy knajpa jest zamknięta. A i wtedy, idę o zakład, bierze ze sobą jakieś książki kucharskie do czytania. Tak między nami, myślę, że ona ma mu trochę za złe ten alkoholizm. Ale gryzie to w środku. W zeszłym tygodniu z powodu rozkojarzenia robiła głupie błędy. Na przykład Monte Christo z sosem grzybowym wyszło jej bez sosu... No ale muszę już lecieć. Trzeba się jeszcze umyć przed lądowaniem na Ziemi.
I wybiegł ze sklepu.
Jadąc do domu wzdłuż wybrzeża, Qwilleran oglądał budynki szkoły w logo Fundacji K na ścianie. Będąc blisko chaty, zauważył zieloną półciężarówkę parkującą na jego podjeździe. Niewiele myśląc, nacisnął pedał gazu. Wolał być ostrożny. Już raz porwano mu Yum Yum i dotąd na myśl o tym wydarzeniu skóra cierpła mu na plecach.
Kiedy zajechał na miejsce, wyskoczył z samochodu i popędził za mężczyzną w zielonej bejsbolowej czapeczce.
- Bushy! - wykrzyknął, gdy przybysz odwrócił głowę. - Dlaczego mnie nie uprzedziłeś?...
John Bushland z zawodu był fotografem. Od czasu do czasu pstrykał fotki do „Moose County coś tam”. Mimo że był jeszcze całkiem młody, na czubku jego głowy błyszczała łysina; stąd zamiłowanie do czapek i małżeństwo raczej z rozsądku niż z wyboru. Mimo to przyjaciele na wspomnienie bujnej czupryny, jaką nosił, gdy był dzieckiem, wołali nań Bushy, czyli „Kudłaty”.
- Dzwoniłem, ale nikt nie odbierał. Więc pomyślałem sobie, a nuż kogoś zastanę. Miałem sesję zdjęciową w sąsiedztwie. Fotografowałem spotkanie rodzinne.
- Dla gazety?
W Moose County co weekend odbywało się kilkanaście zjazdów rodzinnych, o każdym z nich pisano parę linijek w miejscowej gazecie, ale z zasady nie zamieszczano żadnych zdjęć.
- Skądże. Ogilvie chcieli mieć profesjonalne fotografie do rodzinnego albumu. Strzeliłem też po portrecie starszemu i młodszemu, i sfotografowałem ich stuletnią babcię z dwudniowym jagniątkiem. Sprytne połączenie, nie? W każdym razie im się podoba.
- Widzę, że masz nowe auto.
- Raczej nowy lakier. Dwight Somers powiedział, że przydałaby mi się jakaś odmiana. Skądinąd i tak miałem pójść do niego, aby wyraźniej wymalował moje logo na drzwiach.
- Musi ci się nieźle powodzić, jeśli stać cię na konsultacje u specjalisty od public relations.
- Właściwie to była wymiana. Strzeliłem mu za darmo kilka fotek.
- W każdym razie chyba nie pogardzisz szklaneczką ginu z tonikiem. Tak się składa, że nabyłem niedawno wyborną buteleczkę.
Bushy siadł przy barze, a Qwilleran zajął się przyrządzaniem drinka dla gościa i piwa imbirowego dla siebie.
- Gdzie są koty? - spytał fotograf.
- Pewnie gdzieś śpią.
- Więc mogę mówić. Teraz te szelmy mi się nie wywiną. Kupiłem specjalny obiektyw.
Przez parę ostatnich lat Bushy starał się zrobić zdjęcie Koko i Yum Yum, aby umieścić je na okładce swego kalendarza z kotami. Jednak wszystkie jego podchody, aby pstryknąć im fotkę, jak dotąd spaliły na panewce. Wreszcie wpadł na trop specjalnego obiektywu używanego przy fotografowaniu ludzi, którzy akurat fotografowani być nie chcą.
- Świetnie! - ucieszył się Qwilleran. - Tym razem nie nabiją nas w butelkę.
Kędy weszli z drinkami na werandę, Yum Yum wyłoniła się z fotela jak duch. Koko drzemał obok na nasłonecznionym podeście, ale na widok gościa wyprężył się i zeskoczył na podłogę.
Dwaj mężczyźni rozsiedli się na bujanych fotelach i kontemplowali błękitne niebo, sunące po nim białe obłoczki, lazurową taflę jeziora i żagle łódek na horyzoncie.
- To pewnie doroczne regaty „Grand Island Club” - powiedział Bushy. - Zeszłoroczny zwycięzca chciał wziąć mnie na swoją łódkę, abym zrobił mu parę zdjęć. Ale nie będę pracował dla żadnego z tych fajansów, choćby obsypali mnie złotem!... A tak a propos, mówiłem ci, że kupiłem sobie nowy jacht? Kadłub długości siedmiu metrów, detektor głębokości, radio VHF i inne bajery. Czwórka, całkiem przestronna. Chciałbym zabrać cię kiedyś na rejs.
- Nigdy więcej, Bushy, nigdy więcej! - powiedział Qwilleran, unosząc głos. - Po wyprawie na Wyspę Trzech Drzew przez miesiąc męczyły mnie koszmary. A Roger prawie nie wykitował na zapalenie płuc.
- No cóż, od tego czasu wiele się człowiek nauczył. Biorę pod uwagę przestrogi radiowych pogodynek, nagłe zmiany kierunku wiatru i koloru nieba. Nie damy się już nigdy zaskoczyć.
- Wtedy też wybraliśmy najpogodniejszy dzionek w całym roku.
Cała ta feralna wyprawa była zdaniem Qwillerana szczytem głupoty. Pilot, który przeleciał nad wyspą, widział coś, co wyglądało mu na wypalone kręgi. Wspomniał o tym Rogerowi MacGillivrayowi, który miał fioła na punkcie UFO. Bushy, kolejny tropiciel latających spodków, doszedł do wniosku, że całą rzecz należy zbadać z bliska. A Qwilleran lekkomyślnie dał się namówić na uczestnictwo w ekspedycji. Na miejscu nie znaleźli żadnych kręgów, a prawdziwym cudem było to, że wrócili do domu żywi.
Ale Qwilleran był świadom, że Bushy musiał pochwalić się swoim nowym nabytkiem. Więc machnął ręką i w końcu powiedział:
- A niech tam, może i zaryzykuję. Ale uprzedź mnie na parę dni przed wyprawą. Zwiększę ubezpieczenie, ureguluję swoje sprawy i spiszę testament.
- Prawdę mówiąc, myślałem o jutrze. Pogoda zapowiada się wspaniała, więc moglibyśmy wziąć trochę zapiekanek z „Nasty Pasty” i zjeść lunch pod żaglami.
Zapiekanka z „Nasty Pasty” była słabością Qwillerana, więc tylko jęknął i spytał:
- To kiedy i gdzie?
Kiedy Bushy odjechał, Qwilleran zajął się dopieszczaniem swoich pupilków. Czesał im sierść, za czym wprost przepadały. Yum Yum wymyśliła nową zabawę, polegającą na walce ze szczotką. Koko zachowywał powagę królewicza na chwilę przed włożeniem korony na głowę. Weranda była idealnym miejscem dla tego rytuału. Delikatna bryza wywiewała wyczesywane włosy, które następnie magazynowała w samym rogu. Powstałe w ten sposób futrzane piłeczki można by podarować jakiejś prządce, która zrobiłaby z nich na kołowrotku nici, a z tych nici Arch wydziergałby sobie zimowe skarpety. To byłby dopiero prezent na Gwiazdkę! W każdym razie byłaby kupa śmiechu.
Myśli goniły jedna drugą. Chwycił za telefon i wykręcił numer Ogilviego.
- Słyszałem, Mitch, że mieliście dzisiaj prawdziwy sabat rodzinny.
Farmer był właśnie w mleczarni i jego głos zwielokrotniało echo.
- Może to za dużo powiedziane. Ale była nas dostateczna ilość, żeby zamówić fotografa. No, ale szybko trzeba wracać do pracy. Owce nie dadzą ci ani dnia urlopu.
- Może są w waszej rodzinie jakieś kobiety, które umieją prząść i robić na drutach?
- Jasne, że są. Na przykład Alice i jej córka. Jej mąż ma owczą farmę przy Sandpit Road.
- A jak sądzisz, ma coś do powiedzenia na ten temat? Chciałbym napisać felieton o robieniu na drutach.
- To właściwa osoba, jeśli potrzebujesz informatora. Może nawet wydziergać coś dla ciebie z kaszmiru bądź angory. Ich włóczka jest znana w całej Ameryce. Jej córki założyły klub propagujący robienie na drutach wśród kobiet i mężczyzn. Powinieneś tam się zapisać, Qwill.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Arch Riker już do niego należy. Kiedy skończy połowę swojej pierwszej skarpety, może i ja się do niego przyłączę. Mam nadzieję, że nikomu nie wykłuję tam oka.
Następnie Qwilleran zadzwonił na owczą farmę, ale nikt nie odebrał. Pewnie nie wrócili jeszcze z rodzinnego spędu, pomyślał, i zajadają się szaszłykami, grillowanym kurczakiem i sałatką ziemniaczaną. Nie zostawił na sekretarce żadnej wiadomości. Potem zabrał się do pisania recenzji z teatralnej premiery do poniedziałkowego wydania. Wyciągnął się na fotelu, notując w notatniku pojawiające się w jego głowie zdania, podczas gdy koty drzemały tuż obok. Od czasu do czasu odrywał wzrok od kartki, aby spojrzeć na łódki o białych żaglach sunące po jeziorze.
Recenzja ze spektaklu amatorskiego teatru w małym miasteczku była oddzielnym gatunkiem dziennikarskim, który nie miał nic wspólnego na przykład z recenzją musicalu wystawianego na Broadwayu. Jakaż była jej rola? Nie miała ona manifestować wyrafinowanego smaku i intelektu recenzenta. Nie chodziło też o to, aby zachęcić grających w teatrze amatorów do porzucenie wybranych profesji i zajęcia się aktorstwem zawodowo. Taka recenzja nie miała streszczać intrygi, czego rezultatem byłoby natychmiastowe zniknięcie sztuki z afisza. Ale też recenzent nie mógł tracić energii na zachęcanie do pójścia do teatru tych indywiduów, które i tak wolały chrupać chipsy i gapić się w ekran telewizora.
Zamiast tego Qwilleran wolał uwiecznić ten unikalny moment: wieczór, tłumy ludzi tłoczące się przed szopą, powszechna ekscytacja, następnie ustawienie dekoracji na scenie, reakcja publiczności, nadęta mina mistrza ceremonii, snobizm telewizyjnego komentatora i salwy śmiechu puentujące każdą scenę.
Kiedy tylko wąsacz odrywał oczy od kartki, jego wzrok padał na Koko, a wtedy niespodziewanie przychodziła mu do głowy kolejna dowcipna fraza. Mógłby w tym kontekście zacytować słowa Christophera Smarta wypowiedziane o Jeoffrey'u: „Zgłoście się do niego, a on powie, jak wyrazić tę myśl zgrabnie i zwięźle”.
Nagle Koko podniósł głowę i spojrzał w kierunku jeziora. Jego uszy łowiły jakieś niesłyszalne dla człowieka dźwięki. Może to jakiś kruk przechadza się po plaży albo czyżyk usiadł na trzcinie, pomyślał wąsacz. Mimo że dookoła panowała idealna cisza, Qwilleran zauważył, że jego lewa dłoń jęła gładzić wąsy jakby w oczekiwaniu na jakieś niespodziane wydarzenie. Parę minut później na brzegu jeziora dostrzegł postać kobiety w czarnych legginsach i kurtce w panterkę, bejsbolowej czapeczce oraz butach do biegania. Nie była to więc zwykła plażowiczka w szortach, koszulce na ramiączkach i sandałach. Nie wałęsała się po wybrzeżu, szukając agatów bądź przygody. Z wielkim wysiłkiem podnosiła nogi, jakby każdy następny krok sprawiał jej ból.
Qwilleran wyszedł na ścieżkę prowadzącą nad jezioro i stanął na jej końcu z rękami w kieszeniach. Kiedy podeszła, zawołał:
- Dzień dobry! Piękny mamy dzień!
Spojrzała na niego zdziwiona, a później, przytaknąwszy, szła dalej w milczeniu. Qwilleran zauważył na jej ramieniu błyszczącą, skórzaną torbę z długim paskiem. To następny gadżet pasujący do plaży jak pięść do nosa.
Za pół godziny była z powrotem. Ale tym razem szła ze wzrokiem wbitym w ziemię, nie rozglądając się na boki.
Rozdział ósmy
Gdy w niedzielny poranek Qwilleran wszedł do drogerii po egzemplarz „New York Timesa”, spotkał Archa Rikera, który zjawił się tam w tym samym celu.
- Jadłeś już śniadanie? - zapytał wąsacz.
- Pewnie, że jadłem. Wafle z orzechami pekan, drobiowe paróweczki z jabłkiem i pączki z borówkami.
Arch promieniał ze szczęścia, mogąc wymienić przyjacielowi tę listę zażywanych przed chwilą rozkoszy. Nic dziwnego, w końcu ożenił się z lokalną wyrocznią w dziedzinie pieczenia i gotowania.
- Ale filiżanką kawy w twoim towarzystwie nie pogardzę - dokończył - jeśli idziesz gdzieś zjeść.
Przeszli na drugą stronę ulicy do hotelu „Northern Lights” i zasiedli w tamtejszym barze przy stoliku z widokiem na zatokę. Pani Stacy ruszyła w ich kierunku. Jako współwłaścicielka lokalu dbała o samopoczucie klientów. Zamówienia zbierał jej mąż, Wayne.
- Gdzie się podziały żaglówki? - spytał Qwilleran. - Myślałem, że regaty potrwają przynajmniej ze dwa dni.
Jej twarz posmutniała.
- Zostały odwołane. Wczoraj wieczorem ktoś się utopił.
- To dziwne, że nie mówiono o tym w wieczornych wiadomościach.
- W chicagowskich kanałach telewizyjnych gadają o tym od rana. To był jakiś wyśmienity pływak, no ale... Napijecie się kawy?
- Mam ponure przypuszczenie, że PKX FM zignorowało tę wiadomość, bo nie utopił się „nikt z nas” - powiedział Qwilleran.
- A ja sądzę, że będzie o tym jeszcze dzisiaj głośno.
- Masz na myśli dwadzieścia słów w naszej gazecie, upchnięte w kolumnie „Inne wydarzenia”? Ale przyznasz chyba, że utopiony tubylec nadawałby się na czołówkę?
Riker wzruszył ramionami.
- Co ci na to poradzę. Nie mówię, że to dobrze, ale rzeki kijem nie zawrócisz. To normalne, że ludzi rusza to, co się dzieje z ich bliźnimi, a nie z jakimiś zupełnie obcymi ludźmi. I gdybyś dał ten materiał na pierwszą stronę, nic byś tym nie zmienił.
- Jak się wkurzę, napiszę o tym felieton.
- A proszę cię bardzo. Lepiej powiedz, co z recenzją. Napisałeś ją? I jak oceniłeś premierę?
Qwilleran zmrużył oczy i powoli wycedził:
- Napisałem, że Jennifer była słodka, Kempie głośny, a Derek wysoki. I że wszyscy nauczyli się swoich ról, a siedzenia były twarde jak cholera.
Arch zignorował tę zaczepkę.
- A wyjaśniłeś nazwę teatru? Niewielu tubylców pojmie ten żart.
- Nie uważam, by to było celowe, szefie. Ta garstka, która wie, czym jest Klub Brojlerów w wielkim mieście, chwyci aluzję. A ci, którym nazwa będzie się kojarzyła z klubem frajerów, też się uśmieją, tylko że z innego powodu. I tak oto wszyscy będą uradowani, choć każdy z innego powodu.
Wąsacz zamówił jajko sadzone na szynce z frytkami.
- Masz jakieś wieści od Polly? - zmienił temat Riker.
- Zalew pocztówek i nic prócz tego. Najwyraźniej baluje ze swoją siostrą w Ontario.
- Nie wiedziałem, że ma siostrę.
- Mona mieszka w Cincinnati. Nie widziały się od roku, a teraz odrabiają zaległości. Jej prawdziwe imię brzmi Desdemona, a Polly naprawdę nazywa się Hipolita. Ofiary Snu nocy letniej.
- Dzisiaj zająłby się tym rzecznik praw dziecka.
- Ich ojciec był specjalistą od Szekspira, więc nazywał swoje dzieci imionami Szekspirowskich bohaterów. Polly ma jeszcze jedną siostrę, Ofelię, a...
Qwilleran nagle przerwał.
- Na co się tak gapisz?
- Na kobietę siedzącą samotnie przy stoliku w samym rogu. Wczoraj widziałem ją, jak szła po plaży. Wyglądała, jakby była nieobecna. Teraz też tak wygląda: jej ciało jest tu z nami, a duch gdzieś indziej...
- Może właśnie przyleciała z kosmosu i nie dostosowała się do zmiany czasu - zauważył sarkastycznie Riker.
Ale Qwilleran nie miał nastroju do żartów. Wstał, upuszczając serwetkę na krzesło, i podążył w stronę kobiety w bejsbolowej czapeczce, która właśnie zbierała się do wyjścia.
- Proszę wybaczyć - zagadnął nieznajomą. - Czy mam przyjemność z doktor Frobnitz z Branchwater University?
- Nie - odpowiedziała szorstko.
- Ach, to bardzo przepraszam. Doktor Frobnitz miała tu dzisiaj się zjawić, więc pomyślałem...
- Nie jestem doktor Frobniz - syknęła nieznajoma, nie kryjąc swej niechęci do natręta.
- Mam nadzieję, że się pani nie gniewa! - rzucił za nią.
Qwilleran podszedł do pani Stacy, która obserwowała całą tę scenę zza baru.
- Pomyliłem ją z kimś? Zna pani tę kobietę?
- Nie śpi u nas, ale jada tu posiłki. Próbowałam do niej jakoś zagadać, ale ona jest bardzo niedostępna, jakby z innego świata.
- Dobrze powiedziane.
Qwilleran zamyślony wrócił do stolika i talerza ze śniadaniem.
- Co to znowu za pokaz? - spytał zaskoczony Riker.
- Chciałem usłyszeć, jaki ma głos, to wszystko. Myślałem, że jest ze Stanowego Biura Śledczego i że węszy wokół sprawy tego turysty, ale brzmi bardziej jak ćpunka niż detektyw.
- Jeśli cię to interesuje, Qwill, sprawy turysty już nie ma. Jutro w gazecie przeczytasz ostateczną konkluzję śledztwa: śmierć z przyczyn naturalnych.
- Hmmm - zasępił się wąsacz. Jeśli wierzyć Brodiemu, śledztwo jest bardzo dalekie od ostatecznych konkluzji. Wbił widelec w spieczony brzeżek białka, oderwał go i podniósł do ust. Był zimny, ale Qwilleran nie miał teraz głowy, by myśleć o jedzeniu.
- Czasem mam wrażenie, że tobie wszystko jedno, co jesz - zauważył Riker. - Lubisz jeść tak w ogóle, a nie coś w szczególności. Kiedy byliśmy dzieciakami, zawsze szuflowałeś, jakbyś od tygodnia nie miał kęsa chleba w ustach.
- Odróżniam jedzenie dobre od złego - mruknął Qwilleran. - Ale posiadam większe niż ty zdolności adaptacyjne. Rozumiem na przykład, że tutejsi kucharze biorą w weekend wolne... A jak tam twoje skarpetki? Już wydziergane?
- Gdzie tam! Jeszcze nie doszedłem do pięty w pierwszej.
- Jak wielu mężczyzn zapisało się do waszego klubu?
- Czterech i pół. Bo ja jestem w rozkroku. Powinienem powiedzieć Barb Ogilvie, że nie daję sobie rady i że odchodzę. Ale to taka miła, ładna blondyneczka, takie małe jagniątko... A tak a propos, Millie robi jagnięcinę w potrawce i zaprasza na jutrzejszą kolację różnych singli. Może i ty wpadniesz? Będzie Lisa Compton, bo Lyle ma jakąś konferencję w Duluth. Przyjdzie Roger, bo Sharon i inni nauczyciele wyjeżdżają z dziećmi na dwudniową wycieczkę do Lockmaster.
- O której?
- O szóstej aperitif. Przyjdą prosto z pracy. Jak to jest być na wakacjach?
- A o jakich wakacjach mówisz? - obruszył się Qwilleran. - Wróć do domu i przejrzyj swoją gazetę.
Zaproszenie na kolację u Rikerów ucieszyło Qwillerana. Jednocześnie stało się źródłem jego troski, bo czuł się zobowiązany kupić Mildred jakiś prezent. Postanowił wyszperać coś stosownego w „Magii Elizabeth”, gdzie mógł również liczyć na lepszą kawę niż hotelowa lura, o której chciał jak najszybciej zapomnieć. Przepchnął się przez niedzielny tłumek wczasowiczów wyległy na ulicę Dębową i ujrzał Elizabeth zamykającą interes.
- Qwill, słyszałeś o tragedii? - zaszlochała na jego widok. - Jeden z uczestników regat wypadł za burtę i się utopił! Miał dziewiętnaście lat! I właśnie miał pójść na studia do Yale!
- Znałaś go?
- Niezbyt dobrze, ale znam doskonale jego rodzinę. Jego ojciec jest dyrektorem wielkiej korporacji w Chicago. To był naprawdę świetny pływak, ale nie zdążyli go wyciągnąć na czas. Temperatura wody jest bardzo niska. Krążył wokół łodzi przez trzy minuty, ale w końcu hipotermia dała o sobie znać. Kiedy go wyciągnęli, był nieprzytomny. A reanimacja nie dała żadnych efektów. Wszyscy są zdruzgotani!
- To rzeczywiście smutne - pokiwał głową Qwilleran. - Niby wszyscy wiedzą, jakie jest ryzyko, ale tak naprawdę wszyscy ignorują możliwość wypadku.
- Dobrze, że cię spotkałam. Ludzie tutaj mają w nosie przybyszów z Grand Island. Traktują ich jak dojne krowy. Za moment przybędzie mój brat wziąć mnie na wyspę.
- Czy mogę w czymś pomóc? - spytał. Przez moment dostrzegł szansę wyłgania się z południowej wycieczki.
- Dzięki, Qwill, ale poleciłam Derekowi, aby zajął się sklepem. Przyjdzie tu o drugiej trzydzieści. A teraz muszę już biec na przystań.
Qwilleran uścisnął jej dłoń i skierował swe kroki do sklepu. W środku blondynka ze szkoły średniej, niespodziewanie awansowana na menedżera, rządziła się, czerpiąc z tego wyraźną satysfakcję. Rzucała w stronę klientów - zwłaszcza tych młodszych - fachowe uwagi na temat handlu antykami i pamiątkami, jakby pracowała w tej branży parędziesiąt lat. Uwijała się wśród klientów z przenośnym terminalem do kart kredytowych, wypisywała faktury na komputerze, pakowała zakupy, choć nie dodawała do nich drobnych prezentów, jak to miała w zwyczaju Elizabeth.
- Co to za kamyki? - spytał Qwilleran.
- Jedni emeryci zbierają je na plaży i szlifują, a inni emeryci malują na nich magiczne litery - objaśniła. - Jak je kupisz, będziesz mógł przewidzieć swój los.
- A co powiedziały o twoim losie?
- Elizabeth twierdzi, że wywróżyły mi kupę pieniędzy, jeśli będę pracowała ciężko zarówno głową, jak i mięśniami.
- W takim razie je wezmę - zdecydował Qwilleran. Mildred powinna coś wiedzieć o kamieniach runicznych. Skoro bawi się w chiromancję i tarota, powinna spróbować i tej metody.
Wrzucił prezent do samochodu i ruszył ku przystani, gdzie zacumowany stał „Wizjer”. Była to biała łódź z kadłubem w kształcie litery V i otwartym kokpitem. Po pokładzie kroczył Bushy, aż purpurowy od rozpierającej go dumy.
- Ładna sztuka - pochwalił Qwilleran. - Drewniany pokład, mucha nie siada. A gdzie silnik? I gdzie mają się pomieścić te cztery osoby?
Bushy wskazał dłonią dwuosobowy mostek, pojemny schowek i wejście do kajut pod pokładem, a tam cztery koje i wnękę ze zlewem, maszynką spirytusową i lodówką.
- Przez to maleństwo będę jeszcze długo wypruwał sobie żyły - uśmiechnął się. - Ale warto było.
Mężczyźni zasiedli na pokładzie i łódka powoli odbiła od brzegu, a gdy już wypłynęli z doku, pomknęła pełną parą.
- Ta łajba jest rzeczywiście szybka - przyznał wąsacz.
- A sterowna jak marzenie - dodał Bushy.
- Mamy niezłą widoczność.
- A widziałeś kompas i echosondę?
- Gdzie płyniemy? - spytał Qwilleran, kiedy byli już daleko od brzegu.
- Wzięliśmy kurs na latarnię morską. W niedzielę po południu jest tam tłoczno, ale mamy jeszcze sporo czasu.
I następnie wymienił z pamięci nazwy wszystkich wysepek, mielizn i skał, które będą mijali po drodze.
Obok Skały Piratów ujrzeli łódkę i obok przywiązaną do niej motorówkę.
- Wiesz, o co tu chodzi? - zapytał Qwilleran.
- Wygląda mi to na randkę. Weź lornetkę i sprawdź, co się tam dzieje.
Z lornetką przyłożoną do oczu Qwilleran raportował:
- Na pokładzie nie widzę żywej duszy. Może są w kajucie albo po drugiej stronie i przyrządzają kanapki z boczkiem i pomidorem.
- Ha! - krzyknął uradowany Bushy. - A widzisz nazwę łodzi?
- Aha. Coś jakby „Łowca Słońca”... Mówi ci to coś?
- Niespecjalnie. Wiesz, nie kręcę się po portach. Zresztą może przypłynęła tu z daleka. Widzisz jakieś wędki?
- Jest jedna na statywie, spławik pod wodą. Ale widocznie nie ma komu podebrać.
- Okrążymy ją. Może uda ci się dojrzeć nazwę motorówki.
Była to dosyć stara maszyna, niepasująca do nowoczesnego kształtu „Łowcy Słońca”. Nazywała się „Szybka Mama”.
- A to co, do diabła?
Numery łodzi nie były widoczne. To przypomniało Qwilleranowi o starym gracie, który zakupił, kiedy jeszcze nic nie wiedział o pływaniu łódką. Wrak ów nazywał się „Minnie K” i był wyciągnięty na brzeg, jako że nie spełniał wymogów portowej inspekcji.
- Może damy sobie spokój, zanim zaczną do nas strzelać - powiedział ostrożnie.
Obiektyw oddalił się i parę minut później znalazł się w okolicy Wyspy Śniadaniowej, ostoi dzikiej przyrody, która nie poddała się zabiegom modernizatorów. Dalej rozciągała się Grand Island, a na niej przystanie z jachtami z Chicago. Następnie minęli osiedle ekskluzywnych rezydencji bogaczy z Nizin, tych samych, którzy podpływali do Mooseville i wydawali swe pieniądze w „Magii Elizabeth”. Na samym skraju, na skalistym wzniesieniu, w miejscu, gdzie kiedyś rozbiło się wiele okrętów, stała latarnia morska. Obecnie otaczały ją kolorowe boje, odgradzające zdradliwe miejsca od reszty jeziora.
- Tu rzucimy kotwicę - zadecydował Bushy.
Zapiekanka była idealnym daniem na piknik. „Nasty Pasty” pakowało ją w specjalne pojemniki, dodając gratis sos pomidorowy, jabłka i mleko kokosowe. Mieli też ze sobą termos z kawą.
- Jak na szczura lądowego z Lockmaster radzisz sobie na tych wodach całkiem nieźle.
- Nasiąkłeś tutejszymi stereotypami, Qwill. Wychowałem się nad jeziorem. Dopiero kiedy się ożeniłem, przeniosłem się do Lockmaster. Uwierz mi, kiedy tu wracam, jest to dla mnie wielkie święto. Uwielbiam pływać, łowić ryby. Pewnie tego nie wiesz, ale pochodzę ze starej rybackiej rodziny. Mój dziadek uwielbiał mi opowiadać o połowie ryb. On był ostatni z rodziny, który trudnił się tym rzemiosłem, i to on pierwszy je porzucił. Używali wtedy starych drewnianych kutrów, nie było radiostacji ani echosondy. Aż trudno uwierzyć, jak oni sobie radzili w tamtych czasach.
- Jakieś szczegóły?
- No cóż. Bushlandowie przypływali na Niziny z pięćdziesięciokilogramowymi beczkami wypełnionymi rybami. Tam je dosalano, bo soli używano wówczas jako konserwantu. I tu interesujący szczegół: beczki wędrowały do Pensylwanii, zachodniej Wirginii i innych zagłębi węglowych, ponieważ górnicy praktycznie żywili się tym, co tutejsi ludzie złowili. Mogłeś wtedy kupić pół kilograma ryby za cztery pensy. A rybacy uwijali się, aby nastarczyć z dostawami. Zrywali się przed świtem i wypływali na otwartych łodziach, nieważne, słońce czy słota, wyciągając ciężkie sieci siłą własnych ramion, wypełniając rybami swe kutry aż po brzegi i płynąc z powrotem na brzeg. Tam je patroszyli, solili, pakowali, a następnie wysyłali samochodami na stację kolejową. Niektórzy z nich zarywali noce, aby towar był na czas.
- Mam nadzieję, że nie używali sieci duszących ryby.
- Skądże znowu! To były stare sieci z wielkimi okami dla niewymiarowych rybek. Wiosną, kiedy pękały lody, wbijali pręty długości piętnastu metrów w dno jeziora i na nich zaczepiali swe sieci. Było to jeszcze przed wprowadzeniem silników spalinowych. Potem codziennie płynęli na miejsce zbierać połów, Na jesieni zwijali sieci i wyciągali pręty, aby mróz ich nie załatwił. Zimę spędzało się na reperowaniu łodzi.
- Teraz już rozumiem, dlaczego twój dziadek wypisał się z tego interesu.
- To nie był prawdziwy powód. On nie bał się ciężkiej pracy. Stracił ojca i brata w głupim wypadku na jeziorze. Wyszli z portu na sporej łodzi, miała ponad dziesięć metrów. Nazywała się „Jenny Lee”, idealna do wyciągania sieci. Pogoda była całkiem dobra. Na jeziorze kręciło się sporo kutrów, każdy w zasięgu wzroku innych jednostek. Ale w pewnym momencie „Jenny Lee” znikła wszystkim z oczu. Po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Szukano ich przez tydzień - bez rezultatu. Ani ciała, ani łodzi nie znaleziono. Całe Fishport pogrążyło się w żałobie. A ta tragedia do dzisiaj pozostała niewyjaśnioną zagadką.
Qwilleran uważnie spojrzał na Bushy'ego.
- Czy nic nie koloryzujesz?
- Sama prawda! Zresztą w kościele jest tablica upamiętniająca wypadek, możesz pójść i zobaczyć. Ktoś nawet napisał o nim piosenkę.
- A co ludzie mówili?
- Różne rzeczy. Ale było tylko jedno racjonalne wytłumaczenie, które zapewne ci nie przypadnie do gustu. Mówię tu o hipotezie związanej z przybyszami z kosmosu. Że to oni są odpowiedzialni za zniknięcie sporego kutra rybackiego. Zresztą tu w ogóle krążyło o nich sporo opowieści. O zielonych światłach nad jeziorem i tym podobne... Czasem nawet w dzień widuje się tu świetliste obiekty. Tak było dawno temu, tak jest i teraz. W pewne lata częściej, a w inne rzadziej.
Qwilleran chciałby uwierzyć przyjacielowi, ale jego sceptyczna natura wzbraniała mu tego.
- Kiedyś opowiadałeś mi o pewnym incydencie, kiedy poszedłeś łowić ryby - zagadnął.
- Tak, to było, jak jeszcze miałem starą łódź. Wypłynąłem na jezioro łowić ryby. W pewnym momencie odniosłem dziwne wrażenie, że nie jestem sam. Rozejrzałem się dookoła i ujrzałem nad głową dziwny dysk z włazem pośrodku i drzwiczkami po bokach. Przynajmniej tak mi się zdawało. Miałem ze sobą sprzęt, ale zanim wyjąłem aparat, dysk zniknął, pozostawiając po sobie jasny błysk. Niektórzy oceniają prędkość tych statków na prawie trzy tysiące kilometrów na godzinę.
Qwilleran ani na jotę nie czuł się przekonany. Mimowolnie przychodziła mu do głowy jedna myśl: siedzę na łódce z pomylonym facetem. Czy to nie brawura wyprawić się ze świrem na środek jeziora?
- W mgnieniu oka przyspieszają do trzech tysięcy na godzinę? A może sądzisz, że mają czapki niewidki, które czynią ich niewidzialnymi dla naszych oczu?
- Tego na razie nie wiemy - rozłożył ręce Bushy w geście bezradności. - Na pewno ich technologia wyprzedza naszą o lata świetlne. A reszta to już domysły. Nawet ja mam na ten temat własną teorię. Chcesz ją usłyszeć?
- Pewnie.
- Zauważyłeś, jak się zmieniła plaża tego lata? Nie mówię o tym odcinku obok twojej chaty, ale dalej na północ, mniej więcej od Purple Point do Fishport. Piasek został wywiany w głąb lądu... Teraz ten błysk, kiedy statek był po mojej prawej stronie... Gdybyś przyjrzał się mu bliżej, był to po prostu podmuch powietrza, ale silniejszy od najsilniejszego huraganu. To on wyprodukował błysk, co spokojnie da się wytłumaczyć prawami mechaniki. Zwłaszcza, że wszystko to trwało mniej niż dwie sekundy.
- Czy sugerujesz, że to startujące statki kosmitów zrolowały piasek jak dywan?
- Właśnie! Napisałem w tej sprawie list do gazety, ale go nie wydrukowano.
Qwilleran postanowił zachować wobec przyjaciela wyrozumiałość.
- Zazwyczaj staramy się przeczyć istnieniu tego, czego nie potrafimy pojąć lub wyjaśnić - odezwał się po chwili milczenia.
- Doskonale powiedziane! - tryumfował Bushy, a Qwilleran oczekiwał dalszego ciągu objawienia. - Nie wiem, czy powinienem ci to mówić... - fotograf spojrzał na niego podejrzliwie. - To poufne. Myślę, że Roger nie miałby nic przeciwko temu...
Qwilleran zgodził się zachować tajemnicę. Tę trójkę łączyła jakaś dziwna więź dusz, zwłaszcza po wyprawie na Wyspę Trzech Drzew.
- No więc Roger ma wtyki w biurze szeryfa, wiesz, o czym mówię... Mówi, że z ciałem tego turysty, które znaleziono w piasku, nie wszystko jest w porządku... Wysłali je do stanowego patologa, ale ten nabrał wody w usta. Nie chcą nic mówić, więc oficjalnie sprawa jest zamknięta... Teraz uważaj: ciało znaleziono właśnie w takim zrolowanym wale piaskowym... i kiedy teraz do dwóch dodasz dwa, wyjdzie ci...
- Wiem, do czego zmierzasz - powiedział Qwilleran, który miał już dość wszystkich tych rewelacji. Nie chciał nawet prostować informacji przyjaciela i wyjawić mu, że to właśnie on znalazł ciało. Powiedział tylko: - Nawet nie wiesz, Bushy, jak ci jestem wdzięczny, że mnie tu zabrałeś. A twoja łódka jest naprawdę wspaniała.
Dwaj mężczyźni zamyśleni ruszyli w drogę powrotną. Przy Skale Piratów nie zastali już ani „Łowcy Słońca”, ani „Szybkiej Mamy”, które najwidoczniej zakończyły już konferencję. Na brzegu spacerowały tłumy plażowiczów wygrzewających się w popołudniowym słońcu. Qwilleran dziękował Bogu, że ta skądinąd całkiem miła wycieczka trwała tyle, ile trwała, i ani minuty dłużej.
Wracając do domu, cieszył się na myśl o spotkaniu swoich pupilków, których nie gnębią wyimaginowane troski i przesądy. Na miejscu zastał Koko siedzącego na regale z książkami. Na widok człowieka jął obwąchiwać stojące na półce książki, co było wyrazem życzenia wieczornej lektury. Wybór padł na nowelę Marka Twaina Końska opowieść, o koniu wojskowym zwanym Rekrut, który uratował młodą dziewczynę zaatakowaną przez wilki. Był to całkiem trafny wybór, pozwalający kotom uczestniczyć w czytaniu poprzez imitację zawodzenia i warczenia. Dzięki temu lektura zyskała na realizmie.
Rozdział dziewiąty
W poniedziałkowy poranek Qwilleran przefaksował do redakcji recenzję i felieton, który miał być zamieszczony dzień później, we wtorkowej odsłonie „Piórkiem Qwilla”. Jednocześnie zaczął myśleć o felietonie piątkowym. To fascynowało go w dziennikarstwie najbardziej. Ciągłe wybieganie ku temu, co nowe i nieznane. Za każdym wykonanym zleceniem było zlecenie następne. Jeden termin gonił drugi. Kiedy pracował w wielkomiejskich tytułach na Nizinach, nigdy nie czuł tego tak mocno jak tutaj. Tam zawsze na podorędziu była jakaś wojna, bankructwo, mecz, morderstwo czy wybory do skomentowania.
Dla inwencji dziennikarskiej prawdziwym wyzwaniem była nuda Moose County. Zasiadał w fotelu, czterysta mil na północ od wszystkiego, gdzie nie docierały echa wydarzeń z wielkiego świata, i musiał na nowo odkrywać świat. Jego starzy przyjaciele z klubu prasowego już dawno by wymiękli. Ale on nadal trzymał się dzielnie. I cenił sobie ten prowincjonalny spokój, a gdy Polly wróci wreszcie z Kanady, będzie cenił go jeszcze bardziej.
Pierwsza rzecz, jaką wykonał tego poranka, to telefon do Alice Ogilvie. Wiedział, że farmerzy wstają wraz ze wschodem słońca. Pamiętał ją stojącą na platformie, w długiej sukni, chuście na szyi i skromnym, białym czepku na głowie ukrywającym pukle jasnych włosów.
Kobieta, która podniosła słuchawkę, miała mocny głos i nie miała nic przeciwko spotkaniu.
- To będzie niezła zabawa! - powiedziała. - Niech pan przyjdzie dziś rano. I niech pan przyniesie trochę tej kociej sierści. Z pół kilograma angory można wypleść czterdzieści tysięcy metrów nici. Zobaczymy, jak nam pójdzie z kotami.
Qwilleran mógł zapomnieć o gwiazdkowym prezencie dla Archa. Ile zajęłoby zgromadzenie pół kilograma kocich kłaków? Czterdzieści, pięćdziesiąt lat? Postanowił jednak przyjąć zaproszenie i wpaść na kawę oraz pączki po drodze do banku. Farma mieściła się przy Sandpit Road, dwie mile od wybrzeża. Kiedyś już pisał o miejscowym owczarstwie i wiedział, czego się spodziewać: górzysty, skalisty teren ograniczający swobodę... płoty grodzące pastwiska... owieczki przyglądające się ciekawie przybyszom... owczarki pilnujące stad, przeganiające je z jednego pastwiska na drugie. Dzięki temu owce mogły urozmaicić swoją dietę, zażyć słońca i cienia. Nieruchawe tryki zamykano w oddzielnych zagrodach, nadaktywne jagnięta trzymano gdzie indziej.
Co więcej, Qwilleran wiedział, że przy projektowaniu rozkładu współczesnych pastwisk używa się specjalnych programów komputerowych. W ten sposób kieruje się ruchem stad. Komputerowe metody umożliwiają identyfikację owiec i ich liczenie. Dzięki temu można było kontrolować ich rozrodczość, wzrost, jakość runa i prowadzić politykę eugeniczną.
„Laika uderza najbardziej - pisał w swoim felietonie - cała alchemia natury, która małe jagniątko obdarza bujnym włosiem, a następnie proces jego przetwarzania w dobrze nam znaną wełnę”.
Na farmie Ogilviech pozornie niewiele się działo. Na spotkanie Qwilleranowi wyszła Alice ubrana w dżinsy i westernową koszulę z flaneli. Zaprosiła go do wielkiej kuchni ze stołem na dziesięć nakryć i baterią starych krzeseł za dziewięćdziesiąt pięć centów.
- Ładne krzesła - zauważył. - To te same, które stały na platformie, prawda?
- To był pomysł mojej córki. Właściwie należały do dziadków mojego męża. Pochodzą jeszcze z czasów, kiedy rodziny były naprawdę wielodzietne. Trudno orzec, ile razy były lakierowane i jak często zmieniano ich siedziska. Ale wciąż się trzymają i służą jak dawniej.
- A skąd wytrzasnęliście tego Dafnisa z fujarką?
- Był niezły, prawda? To muzyk z liceum Mooseland, uwielbia występować. Zresztą kto nie lubi?
Siedli na rogu wielkiego stołu, zajadając pączki i popijając kawą. Były to prawdziwe domowe pączki, usmażone rano na potrzeby miejscowego kościoła. Qwilleran koncentrował się na tym, aby okiełznać swoją łapczywość, ale czegoś równie wyśmienitego dawno już nie jadł.
- Ostatnio odświeżyłem sobie lekturę Z dala od zgiełku. Ta książka musi robić szczególne wrażenie na hodowcach owiec.
- Za mojej pamięci kupowaliśmy ją trzy razy i wszystkie egzemplarze zostały zaczytane na śmierć. Nie wiem, na ile akcja może wzruszać ludzi, którzy z tym zawodem nie mają nic wspólnego...
- Uwierz mi, może.
- To ciekawe, że od tamtych czasów niewiele się zmieniło. Wciąż mamy psy pasterskie. Pasterze wciąż przeprowadzają kocące się owce do innej zagrody. Wciąż przyzywa się je w ten sam sposób: „Ovey! Ovey!” Wiesz, że tak wołali na swe owce starożytni Rzymianie? I przez tyle pokoleń wszystko to przetrwało w niezmienionym stanie. Czy wiesz, że owce są bardzo podobne do ludzi? Kiedy z nimi przebywasz, nie możesz nie pokochać tych dziewczynek. Tak je nazywamy.
- Cieszę się, że wziąłem ze sobą dyktafon - powiedział Qwilleran i zaczął ją indagować na temat przędzy: - Z czego się ją robi?
- Z jedwabiu, bawełny, angorę z królików, a nawet z pewnych małych piesków, choć z trudem się to nosi, tak gryzie. Ale na skarpety w sam raz. Chcesz wpaść do naszego klubu? Prowadzimy tam kurs przędzenia.
Jego uwagę zwrócił stojący w rogu kołowrotek. Miał dziesięcioramienne koło i ławeczkę, pod którą znajdował się pedał do napędzania koła. Była tam również przęślica ze szpulą, na którą nawinięta była przędza. Miał ponad sto lat, jak twierdziła Alice. Zbudowano go z drewna wiśni, sosny, klonu i topoli.
Na stole leżało świeże runo, ogolone z owcy. Wewnątrz białe, na zewnątrz zmechacone i przyszarzałe. Alice wyjaśniła mu, że takie runo będzie porwane i wyprane, a następnie gręplowane. Na sam koniec nawinie się je na szpule i uprzędzie cienką włóczkę na kołowrotku.
- Są prządki i tkaczki, które pracują tylko na tradycyjnych ręcznych kołowrotkach - powiedziała.
Pokazała mu też zgrabnie zaprojektowany, nieduży współczesny kołowrotek. Usiadła przy nim i przędła. Jej ręce poruszały się zwinnie, rytmicznie snując równą nic. Jednocześnie nie przestawała mówić o proporcjach, nacisku, fakturze i splocie. Zachęcała Qwillerana, żeby sam spróbował.
- Nie, dziękuję. Wolę pozostać w błogiej nieświadomości.
Pomyślał, że musiało to zabrzmieć jak jedna z tych męskich deklaracji: Kobiety powinny prząść, tkać, szyć odzież dla rodziny, gotować posiłki, cerować ubrania przy kominku, prać, nosić wodę ze studni, a w niedziele chodzić do oddalonych kościołów.
Na podwórzu zatrzymał się gwałtownie pikap. Trzasnęły drzwi i w hallu rozległ się tupot stóp.
- Moja córka - wyjaśniła Alice - była w Pickax odnowić prawo jazdy.
W drzwiach pojawiła się Barbara.
- Qwill - powiedziała jej matka - to moja córka, Barbara.
- Mów do mnie Barb - skrzywiła się młoda dziewczyna. - Nienawidzę tego imienia.
- Jakkolwiek każe się nazywać, to moja jedyna córka i bardzo utalentowana artystka. Powie ci wszystko o robieniu na drutach. Ja muszę zanieść ciastka do kościoła.
Jak tylko Alice wyszła, Barb odezwała się swobodnie:
- Muszę się napić. Musiałam czekać ponad dwie godziny w wydziale komunikacji. Dwadzieścia osób w kolejce i tylko jeden urzędnik, wyobraża pan sobie? Napije się pan?
- Poproszę piwo imbirowe albo coś w tym guście.
- Dobra, ja napiję się rumu z sokiem pomarańczowym.
Miała proste długie blond włosy i urzekające, ale przesadnie umalowane oczy, o których wspominał Arch. Nie patrzyła wprost na rozmówcę, ale rzucała spojrzenia na boki. Uśmiechnęła się nieznacznie, kiedy Qwilleran komplementował ją za kamizelkę, którą miała na sobie. Była biała w kolorowe fajerwerki wyrobione krzyżykami.
Pali papierosy, pomyślał Qwilleran, rozpoznając w jej głosie charakterystyczną chrypkę.
- Pali pan? - zapytała. - Wyjdźmy na zewnątrz, Alice nie pozwala mi palić w środku.
Zanieśli drinki na boczną werandę. Barbara usiadła ze skrzyżowanymi nogami na pufie.
- Opowiedz mi o klubie robótek ręcznych - poprosił.
- Jest koedukacyjny. Zbieramy się raz w tygodniu wokół naszego kuchennego stołu, uczymy się i dużo śmiejemy. W każdą sobotę prowadzę obóz dla dzieci. Robimy piknik i dużo przerw, żeby dzieciaki mogły się wyszaleć. Potem wracamy do drutów.
- Co robią?
- Skarpety, fikuśne skarpety. Im śmieszniejsze, tym lepsze. Skarpety świetnie nadają się na początek. Uczysz się, robiąc je, i nie potrzeba na nie dużo włóczki.
- Co sprawia, że skarpeta jest zabawna?
Barb podskoczyła na krześle.
- Pokażę ci. Robię je na sprzedaż do butiku Elizabeth.
Wróciła z pudłem pełnym skarpet nie do pary. Każda inna, w szalonych zestawieniach kolorystycznych i nietypowych wzorach. Niektóre miały ściągacze i pompony.
- Czy ludzie je kupują?
- Nie mogę nadążyć z produkcją. Turyści kupują je na prezenty gwiazdkowe, bo są oryginalne i robię je z ręcznie tkanej wełny z miejscowych owiec. Każda para skarpet opatrzona jest metką z imieniem owcy, z której ostrzyżona została wełna.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Wzruszyła ramionami.
- A jakie to ma znaczenie? Wszystkie owce wyglądają tak samo. Nie znam ich osobiście. To tylko taki chwyt. - Wywróciła zbójnicko oczami. - Mam też inne, poważne rzeczy u Elizabeth: kamizelki, szale, rękawiczki, kapelusze... Dojrzał pan do następnego drinka?
Kiedy poszła do kuchni, uświadomił sobie, że nigdy nie widział jej wyrobów u Elizabeth, bo jak ognia unikał działu z kobiecą odzieżą. Kiedy potrzebował prezentu dla Polly, Elizabeth sama go wybierała.
- Gdzie skrywałaś swoje talenty przez ostatnie lata? - zapytał, kiedy wróciła z drugim drinkiem.
- Mieszkałam na Nizinach. Wróciłam do domu kilka lat temu - powiedziała z żalem.
- A dlaczego najpierw wyjechałaś? - wyczuwał, że kryje się za tym jakaś historia i że dziewczyna jest wystarczająco rozluźniona, żeby ją opowiedzieć.
Oparła się wygodniej na pufie.
- Naprawdę chce pan wiedzieć?... Moja przyjaciółka i ja zdecydowałyśmy, że w okolicy nie ma żadnych ciekawych facetów, więc pojechałyśmy na Florydę. Ciężko tam o pracę. Myślą, że zwiniesz żagle, jak tylko na północy stopi się śnieg. Moja koleżanka potrafi obcinać włosy, więc łatwo było jej o robotę. Ja nie miałam tyle szczęścia, ale potem poznałam faceta, który ścigał balony.
Na samo wspomnienie wywróciła z rozkoszy oczami.
- Jakiego rodzaju balony ścigał? Udało mu się jakieś złapać? - zakpił Qwilleran.
Nie była pewna, jak ma traktować jego żart.
- Hmmm... no wie pan, balony na gorące powietrze. Podnoszą się i dryfują tam, gdzie je wiatr zaniesie. Pilot nigdy nie wie, gdzie mu przyjdzie lądować. Ścigacz śledzi trasę lotu ciężarówką i zabiera pasażerów, kosz i balon. Nasz był w biało-czerwone pasy. W koszu mieściły się na stojąco cztery osoby.
- Czy sama zostałaś ścigaczem?
- W weekendy pracowałam w zespole pomocniczym. W pozostałe dni podawałam do stołów w restauracji.
- Coś mi się zdaje, że pilot zgarnia śmietankę, a ścigacz wykonuje czarną robotę.
- Ależ nie! To jest bardzo ekscytujące. Nigdy nie wiesz, gdzie jesteś. Jedziesz całymi kilometrami, przecinając drogi. Masz kontakt z pilotem przez telefon. Zawsze jest pewna obawa, że skończysz w bagnie.
- Skoro to takie ekscytujące zajęcie, to dlaczego wróciłaś do domu?
Spuściła oczy.
- Moja koleżanka wyszła za mąż. Mojemu ścigaczowi nie wystarczała wiejska dziewczyna. Potem zaczęłam umawiać się ze starszym facetem, który mnie lubił, ale... dowiedziałam się, że jest żonaty. Wróciłam do domu... Dlaczego ja to panu opowiadam? To chyba dlatego, że nie mam z kim pogadać.
- A matka?
- Alice jest zbyt zajęta - powiedziała, wzruszając ramionami.
- Ale powinnaś być szczęśliwa. Wykonujesz twórczą pracę. Wykorzystujesz swój talent. To powinno przynosić satysfakcję - powiedział ze współczuciem.
- To nie wystarcza. Nie mam nikogo bliskiego - to jest mój problem!
Na podjazd wjechała ciężarówka.
- Oto Alice - powiedziała. - Muszę opróżnić popielniczkę.
Qwilleran wrócił do miasta, myśląc o opłakanej sytuacji, w której znalazła się była ścigaczka balonów. To znacznie lepszy temat na artykuł niż przędzenie wełny, choć z drugiej strony mniej pasujący do profilu jego kolumny.
W Mooseville postanowił poczekać na dostawę prasy z Pickax. W poniedziałkowym wydaniu miała się ukazać jego recenzja z teatralnej premiery, artykuł obwieszczający zamknięcie sprawy turysty oraz tekst o sobotnim topielcu. Ciekaw był, czy jego przepowiednia dotycząca artykułu w sprawie pechowego żeglarza z Grand Island, którą wygłosił przed Archem Rikerem, się sprawdzi. Nie spodziewał się żadnego zaskoczenia. Samochód z drukarni, jak w każdy poniedziałek, nieco się spóźniał. To poweekendowe rozleniwienie udzielało się w Moose County dosłownie wszystkim. Na szczęście Qwilleran mógł zabić czas, przesiadując w hotelu „Northern Lights”, otwartym siedem dni w tygodniu, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ten przybytek był prawdziwym ratunkiem dla tych, którzy nie mogli przywyknąć do porządków panujących na prowincji. W hotelowym lobby można było nabyć prasę z całych Stanów, pogadać z recepcjonistą, siąść na werandzie i gapić się na ruch przy wybrzeżu albo zjeść coś może niezbyt wyrafinowanego, ale zawsze gorącego. Małżeństwo opiekujące się hotelem robiło, co w ludzkiej mocy, aby stał się on miejscem miłym i przytulnym. Wayne Stacy był tytanem pracy, a jego żona miała w sobie dużo ciepła i wrażliwości. Wolała stracić klientów niż zwolnić z pracy parę lat przed emeryturą starego kucharza, którego dania były nieporozumieniem. Wpisywały się one w tradycję kulinarną regionu, ale dla wczasowiczów były często nie do przełknięcia.
Qwilleran zawsze dziwił się, że ten stary budynek dotąd się ostał. Opatrzność nie pozwoliła mu spłonąć w licznych pożarach trawiących drewniane domy przy porcie bądź obsunąć się wskutek podmycia przez wody jeziora. Kiedy wdrapywał się po drewnianych schodach werandy, spotkał panią Stacy.
- Przyszedł pan na lunch? - uśmiechnęła się zapraszająco. W szarych spodniach w kant wyglądała bardzo oficjalnie, ale jej sposób bycia łamał tę biznesową konwencję. Qwilleran miał wrażenie, że dla pani Stacy interesy są sprawą poboczną. Przede wszystkim chciała nakarmić przychodzących ludzi i sprawić, by w hotelu czuli się jak u siebie w domu.
- Zjem co najwyżej kanapkę - powiedział. - Dlaczego ten helikopter tak krąży nad jeziorem? - spytał, wskazując na maszynę szeryfa unoszącą się nad taflą wody.
- To wygląda na jakiś alarm. Mam nadzieję, że to nic poważnego. A z innej beczki, ta kobieta, którą wczoraj zaczepiałeś, znów tu była. Dwa razy.
- Musi jej smakować twoje jedzenie - zauważył.
- Nie sądzę. Je tyle co wróbelek.
Qwilleran zjadł kanapkę z szynką i serem oraz zupę pomidorową ze śmietaną, ale poniedziałkowe gazety jeszcze nie przybyły, więc wyciągnął się na krześle i z werandy obserwował jezioro.
Helikopter wciąż krążył nad wodą, a Qwillerana ogarniały coraz czarniejsze podejrzenia co do charakteru jego misji. Mimowolnie gładził dłonią wąsy, jak to zwykł robić, kiedy podświadomie czuł, że ma do czynienia z jakąś „grubszą sprawą”. Tymczasem na nadbrzeżu zaparkował ambulans. Helikopter wylądował tuż obok. Wyskoczył z niego zastępca szeryfa i jął się gorączkowo naradzać ze zgromadzonymi obok karetki lekarzem i pielęgniarkami. Błyskawicznie wytoczono z samochodu wózek inwalidzki. Jakaś młoda kobieta została wyniesiona z maszyny i na nim posadzona. Mimo że nie wyglądała na specjalnie poturbowaną, została zawieziona do hotelu. Zapewne tam chciano udzielić jej dalszej pomocy.
W tym momencie zainteresowanie całą akcją przyćmiło oczekiwane wiadomości z gazety. Qwilleran wrócił do lobby. Ujrzał, jak otwierają się drzwi windy, a część ekipy medycznej spieszy w kierunku gabinetu dyrektora. Reszta stała przy drzwiach dźwigu, pilnując kobiety na wózku, która miała ciemne okulary. Pani Stacy podeszła do nich i rozegrała się scena, która dziennikarzowi mówiła bardzo niewiele. Coś gestykulowano, mówiono, perswadowano, dyskutowano, ale o czym, tego Qwilleran nie wiedział. Finał tej pantomimy był taki, że pani Stacy ruszyła do biura, a winda wraz z kobietą na wózku do góry.
Zaintrygowany całym wydarzeniem Qwilleran ustawił się w miejscu, z którego mógł jednocześnie podglądać to, co dzieje się w windzie i w biurze. Pani Stacy, sądząc z jej gestykulacji, był wzburzona. Rozmawiała z kimś przez telefon, nerwowo chodząc. Sygnał windy oznajmił, że kabina zatrzymała się na drugiej kondygnacji. Sekundę później pani Stacy opuściła biuro i pobiegła schodami na górę, podczas gdy winda z personelem medycznym i kobietą na wózku ponownie zjechała na dół.
A „Moose County coś tam” wciąż nie było.
- Dostajemy gazetkę jako pierwsi - pochwalił się portier. - Później drogeria, tawerna, gdzie kierowca wypija szklaneczkę czegoś mocniejszego. Może dzisiaj zmienił kolejność.
Qwilleran nie cierpiał czekać na gazetę, ale całe to zamieszanie odwróciło jego uwagę. Wkrótce zjawił się Derek Cuttlebrink i ruszył schodami w górę, mijając panią Stacy, która właśnie schodziła na dół, niespokojna i zatroskana.
- Pani Stacy! - krzyknął do niej Qwilleran. - Co się stało? Czy mogę w czymś pomóc?
I tym razem użył tej magicznej frazy, która z miejsca zaskarbiała mu sympatię i zaufanie.
- Zapraszam do biura, muszę się napić kawy.
Gdy już siedli w gabinecie, pani Stacy odezwała się smutnym głosem.
- Tak mi przykro z powodu tej kobiety!
Mówiąc to, spojrzała w stronę uchylonych drzwi.
- To mój mąż. Dobrze, że wrócił... Wayne, Wayne, choć tu do nas!
Hotelarz ruszył w ich stronę. Wchodząc, ukłonił się Qwilleranowi.
- Właśnie byłem w Pickax. Jak tylko wjechałem na parking, wiedziałem, że coś się stało. Takie tu zbiegowisko, ludzie szwendają się, gapią, plotkują. O co tu chodzi?
- Owen Bowen... utonął.
- Boże!... Ostrzegałem go: jesteś na łódce, to tam siedź. Żadnych popisów pływackich, bo jezioro jest zdradliwe. Ale on był tak pewny siebie! Znacie jakieś szczegóły?
- Niewiele. Wraz z panią Bowen wyprawili się na jezioro. W poniedziałek nie pracują. W pewnym momencie ona wezwała przez radio pomoc. Dowódca patrolu zabrał ją na pokład. Helikopter nadal przeszukuje jezioro.
- Gdzie ona teraz jest?
- Na górze. Jest podejrzenie, że ją postrzelił. Ale ona nie chce lekarza.
- Czy ma w mieście jakichś przyjaciół? Z tego, co wiem, oboje byli niespecjalnie towarzyscy.
- Nie wiem - wzruszyła ramionami pani Stacy. - Prosiła mnie tylko, bym zadzwoniła do zastępcy menedżera. Z trudem go znalazłam, ale udało się.
Wayne Stacy, który był prezesem izby handlowej, rzekł:
- Czy jest coś, co nasza instytucja mogłaby dla niej zrobić? To może być koniec ich restauracji. Cholerny pech!
Qwilleran, który dotąd milczał, postanowił zabrać głos.
- Dla szefowej kuchni ta restauracja jest sensem życia, więc nie sądzę, by zdecydowała się ją zamknąć. Skoro dotychczas Derek Cuttlebrink obsługiwał tylko godziny lunchu, może teraz przejść na pełny etat. Naturalnie kiedy sztuka zejdzie z afisza.
- To trafna uwaga - przytaknęła pani Stacy. - Ale czy utrata męża nie jest dla niej zbyt bolesnym ciosem?
- Zna pani to przysłowie? Praca jest najlepszym lekarstwem na smutek. Derek nazwał ją pracoholiczką. Jeśli tak jest w istocie, na pewno się pozbiera.
- Też mam taką nadzieję. Miasto potrzebuje miejsca takiego jak tamto. A ludzie mówią, że ona jest kucharskim geniuszem.
Z hotelu Qwilleran pognał do „Magii Elizabeth” na ulicy Dębowej. Mimo że butik w poniedziałek był zamknięty, spodziewał się, że zastanie tam jego właścicielkę, porządkującą magazyn i księgowość. Elizabeth wiedziała, jak się prowadzi interes. A do tego miała własny oryginalny pomysł na ten sklep. Zapukał w okno, a ona odsunęła zasuwę.
- Qwill! Czy słyszałeś...?
- To straszne. Skąd się dowiedziałaś?
- Pani Stacy poszukiwała Dereka. Tak się złożyło, że właśnie pomagał mi tutaj w zmianie dekoracji. Gdy tylko się o wszystkim dowiedział, pognał do hotelu.
- Myślisz, że wróci?
- Mam nadzieję! Chyba nie myśli, że sama dam sobie z tym wszystkim radę! - I mówiąc to, wskazała na trójkątny otwór wycięty w gipsowej ścianie. - Kupiłam cały ten budynek, a jeden z moich lokatorów właśnie się wyprowadził, więc zamierzam w opuszczonych przez niego pomieszczeniach urządzić wypożyczalnię książek.
- Świetny pomysł! - zakrzyknął Qwilleran. - Czy ten otwór ma być taki krzywy, czy też Derek strzelił sobie po pracy jednego drinka za dużo?
Ale zanim Elizabeth zdążyła odpowiedzieć, w butiku pojawił się Derek we własnej osobie.
- Idiotyczny wypadek! Aż trudno uwierzyć.
Cała trójka siadła na zapleczu, a on opowiadał.
- Więc wypłynęli oboje łodzią na jezioro, tam zarzucili kotwicę i zjedli lunch. Ernie wyciągnęła butelkę czerwonego wina i oboje się nieco wstawili. Ona poszła się zdrzemnąć, a on zarzucił wędkę. Ernie zbudziło gwałtowne kołysanie łodzią. Chciała wstać, ale jej ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa. Wpadła w panikę.
- Znam to okropne uczucie - wtrąciła Elizabeth. - Pojawia się często po alkoholu.
- Wołała Owena, ale bez odzewu. Jakimś cudem udało jej się wreszcie wdrapać na pokład, lecz jego tam nie było. Chwyciła więc za radio i wezwała pomoc... Tyle wiem.
- Widziałem, jak ją przewieźli do hotelu w wózku inwalidzkim - powiedział Qwilleran. - Jak się zachowywała, kiedy przybyłeś na miejsce, Derek?
- Była nieobecna. Z trudem mogła współpracować z ratownikami.
- Czy mówiła, jaka mogła być przyczyna zniknięcia jej męża?
- Tak. Mówiła, że dużo pił. Nie tylko wino do obiadu. Przypuszcza, że przepływająca obok łódź mogła rozbujać ich łajbę. Owen wypadł za burtę i już nie wypłynął.
- Możliwe, że tak było - mruknął Qwilleran, choć mrowienie u nasady wąsów wskazywało, że rozwiązanie zagadki jest gdzie indziej.
- Wyobrażam sobie - dodał Derek - że będzie chciała sprzedać tę łódź. To była zabawka Owena. Ona woli swoją przyczepę kempingową. Ma tam swoje książki kucharskie, poza tym jest ona całkiem wygodna. Dwa łóżka, bieżąca woda. Czegóż jej jeszcze trzeba?
- Tak czy inaczej, trzeba jej pomóc stanąć na nogi - orzekł Qwilleran. - Ja się tym zajmę, a wy pozmiatajcie ten gips.
Rozdział dziesiąty
Między nieszczęśliwą informacją o Owenie Bowenie i przyjemną perspektywą kolacji z Rikerami Qwilleran otrzymał telefon, po którym miał mieszane uczucia.
Pogodny Jimmie, prezenter pogody z PKX FM, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Joe Bunker, był jego sąsiadem i dobrym towarzyszem w Indian Village. Niepohamowany ekstrawertyk zapowiadał pogodę wierszem albo w piosence, grał na pianinie na wszystkich przyjęciach i chwalił się, że jest urodzony w Horseradish w okręgu Lockmaster, dawnej stolicy chrzanu na Środkowym Zachodzie. Był, podobnie jak Qwilleran, rozwiedziony i mieszkał samotnie z kotem o imieniu Huragan.
Kilka miesięcy wcześniej Pogodny Jimmie wspominał Qwilleranowi o swojej kuzynce z uniwersytetu Southern. Nazywała się doktor Teresa Bunker i badała życie i zwyczaje kruków. Chciała o nich nakręcić animowany film i szukała kogoś do pomocy. Qwilleran powiedział, że byłby zainteresowany. Kruki były nieodłączną wizytówką Moose County. Maszerowały dumnie po jego podwórku w Pickax i po plaży w Mooseville. Ich krakanie niosło się po lasach, a odgłosy powietrznych bitew z kawkami i wronami rozlegały się po okolicy. Kruki, inaczej niż gołębie w miastach, były powszechnie akceptowane, a Koko żywił do nich szczególną sympatię.
Pogodny Jimmie wspominał, że jego kuzynka przyjedzie latam do rodziny w Moose County i będzie chciała spotkać się z Qwilleranem, żeby omówić scenariusz filmu. Wtedy lato zdawało się odległą przyszłością, ale teraz sezon był już w pełni i Jimmie zadzwonił powtórnie, mówiąc:
- Przyjeżdża, ona przyjeżdża!
- Kto przyjeżdża? - Qwilleran, wyrwany z rozmyślań nad utonięciem Owena i najbliższą przyszłością Ernie, zażądał wyjaśnień.
- Moja kuzynka Tess. Już jedzie. Nie znam trasy jej podróży, ale już wyruszyła. Ma odwiedzić krewnych i przyjaciół ze szkoły. Poza tym łatwo zmienia zdanie. W każdym razie dałem jej twój numer nad jeziorem, więc zastanów się, jak będzie ci wygodnie się z nią spotkać. Zna twój domek, ma przyjaciółkę w klubie „Na Wydmach” i często chodziły na spacery oglądać chatę Klingenschoenów. Wtedy jeszcze mieszkała w niej starsza pani.
- Powiedz im coś o swojej kuzynce - poprosił Qwilleran, żałując, że nie zadał tego pytania kilka miesięcy wcześniej.
- Cóż, jest trochę młodsza ode mnie. Kawał baby. Wesoła. Lubi działać pod wpływem chwili. Była raz zamężna, z innym naukowcem, ale ona jest niepoprawną optymistką, a on odwrotnie, był pesymistą i pechowcem. Doprowadzali się nawzajem do szaleństwa.
Qwilleran wydusił z siebie potwierdzenie:
- W porządku, czekam na jej telefon.
Mogę w końcu poświęcić jedno popołudnie albo nawet cały dzień dla kuzynki Pogodnego Jimmiego, pomyślał. Potem dodał:
- To może być wyzwanie, w końcu nigdy nie znałem żadnego znawcy kruków.
- Jak tam wakacje? - zapytał Jimmie. - Wynajmujesz swój domek dla gości przybyszom z obcych planet?
- Dziewięćdziesiąt pięć procent rzekomych UFO to balony meteorologiczne, a pozostałe pięć to świetliki... A przy okazji, co pija doktor Bunker?
- Wszystko, ale szaleje za burbonem z miętą. I mów na nią Tess. Lubi, kiedy mówi się do niej Tess.
Qwilleran nakarmił koty wcześniej i oznajmił:
- Jem kolację z ciocią Mildred i wujkiem Archem. Będę w domu po zmroku. Siedźcie grzecznie na werandzie i oglądajcie gwiazdy.
Spojrzały na niego z niezrozumieniem. Jego matka zawsze mu powtarzała: „Jamie, to normalna rzecz, że mówisz swojej rodzinie, gdzie idziesz i kiedy spodziewasz się wrócić”. Teraz, po latach życia w samotności, rozszerzał rozumienie rodziny na syjamczyki. Oczywiście nie rozumiały tego, co mówi, ale czuł się lepiej, jeśli tak właśnie postępował.
Wyruszył w stronę plaży z lnianą torbą z logo biblioteki przewieszoną przez ramię. Kolejny raz jezioro zadziwiało go. Tym razem woda i niebo były turkusowe, a ściana chmur na horyzoncie przypominała łańcuch górski. Fale rozbijały się na kamieniach wyścielających plaże. Przy Seagull Point ptaki krążyły nisko nad wodą. Dalej zaczynały się domki. Arch czekał na niego przy zejściu na plażę. Qwilleran wręczył mu dwie butelki wina, które wyjął z lnianej torby.
- Co tam jeszcze masz? - spytał z dopuszczalną u starego przyjaciela ciekawością.
- Nie twoja sprawa - odpowiedział swobodnie Qwilleran.
- Jak upływa ci czas bez Lyle'a? - spytał Lisy, której maż wyjechał.
- Pogodnie! - odpowiedziała bez namysłu.
- Czym kuratorzy zajmują się w Duluth? Obmyślają nowe sposoby na utrudnienie życia nauczycielom?
- Próbują skoordynować program nauczania w domach.
- Czy on popiera taki system?
- Powiada, że Abraham Lincoln się tak uczył i Thomas Edison również, a wyszli na porządnych ludzi.
- Cały Lyle - zaśmiał się Qwilleran. - Prawdę mówiąc, to nie wiem, jak funkcjonuje nauczanie w domu.
- Mnie zapytaj! - zawołał Roger MacGillivray, zięć Mildred, młody, blady człowiek z przystrzyżoną brodą i o niespożytym entuzjazmie. - Dzieci dostają zadania mailem, pracują samodzielnie, a potem zdają testy. Nie tracą czasu na dojazdy i uczą się w domu.
- Żałuję, że nie dane mi było uczyć się w domu. Byłam jedyną Campbellówną w klasie pełnej Macdonaldów, którzy odgrywali się na mnie za masakrę pod Glencoe z 1692 roku - żaliła się Lisa.
- Ale czy dzieci mają jakąś okazję, żeby spotkać się ze swoimi rówieśnikami? - dopytywał się Qwilleran.
- Jeszcze lepiej - mają okazję spotkać się nie tylko z rówieśnikami, ale z dziećmi i dorosłymi w różnym wieku. Chodzą razem na wycieczki, uczestniczą w aktywnościach skautów. Dodatkowo organizujemy dla nich ligę sportową i zajęcia twórcze. Na przykład nasza grupa zabiera raz w miesiącu swoje zwierzaki do domu dla wdów po rybakach, znasz chyba to miejsce.
Qwilleran odpowiedział, że owszem zna, i wyciągnął z torby haftowaną makatkę. Potrzebował rady co do ramki. Miał zamiar podarować ją Polly, uważał, że lepiej będzie pasować do jej domu.
Kobiety były zachwycone serwetką. Mikroskopijne krzyżyki, pięknie dobrane kolory, nawiasem mówiąc kolory syjamczyków. Lisa przypomniała, że ich sąsiedzi mieli sklep z ramami w Lockmaster, a Mildred doradziła cienką ramkę z ciemnego drewna.
Znudzony babskim gadaniem Riker wtrącił się do rozmowy:
- Czy ktoś z was słyszał wieści o Owenie Bowenie? Utonął dziś po południu. Był tutaj dopiero od kilku tygodni.
Rozległy się uprzejme ubolewania.
- Ach, taka szkoda!... Ile miał lat?... Skąd pochodził?... Czy restauracja będzie nadal działać?
Qwilleran pomyślał ze smutkiem, że gdyby Owen był „jednym z nas”, wszyscy byliby zszokowani, przerażeni, gotowi do rozpoczęcia zbiórki na jego rodzinę. Ale Owen był obcy, tak jak obcy był Qwilleran, zanim odziedziczył fortunę Klingenschoenów, przed założeniem „Moose County coś tam”.
Żeby przywrócić wesoły nastrój, Mildred podała smażoną cukinię i sos jogurtowo-szczypiorkowy. Qwilleran podarował jej komplet kamieni runicznych. Obiecała, że przeczyta instrukcję i następnym razem, kiedy się spotkają, przepowie im przyszłość. Roger wraził nadzieję, że kamienie przepowiedzą deszcz.
- Jest niebezpiecznie sucho. Martwię się o lasy, w każdej chwili może wybuchnąć pożar - powiedział. - Nawet Piaskowy Gigant jest zaniepokojony. Ludziom wydaje się, że słyszą odległy grzmot, a to tylko staruszek ryczy w swojej jaskini.
Qwilleran, który zbierał miejscowe legendy do zbiorku, który zamierzał zatytułować Opowieści z tej i nie z tej ziemi, powiedział:
- Wyjaśnisz mi historię o Piaskowym Gigancie? Tak się składa, że mam przy sobie dyktafon.
Wiedział, że Roger ma zawsze do opowiedzenia jakąś historyjkę. Zanim zabrał się do dziennikarstwa, był przez całe lata nauczycielem historii.
- Pewnie! - powiedział, ciesząc się z publiczności. - Pierwsze wzmianki o Piaskowym Gigancie datujemy na czasy, kiedy pierwsi odkrywcy przybyli tu na statkach. Rozbijali obozy na plaży, u podstawy Wielkiej Wydmy. Twierdzili, że z wnętrza wydmy wydobywają się dziwne dźwięki. Opowiadali, że nocą wśród drzew na szczycie przemyka wielki szary cień. Jako że byli przesądni, uznali, że we wnętrzu góry mieszka gigant. Nieraz zachodziły tam niewytłumaczalne zjawiska.
- I nic się nie zmieniło - mruknął Riker, rzucając na Qwillerana szybkie spojrzenie. Ten kiwnął głową i zachichotał.
- Przez lata Piaskowy Gigant wył i polował w okolicach wydmy. Dzieci straszono, że jeśli będą niegrzeczne, to porwie je i uwięzi w swojej jaskini. Jednak do połowy dziewiętnastego wieku nie dał się poznać z krwiożerczej strony. Wtedy właśnie majętny drwal postanowił wybudować na szczycie Wielkiej Wydmy domy. Jak tylko zaczęła się wycinka starodawnego lasu i lawina piasku zasypała obóz drwali, zabijając wszystkich robotników. Miejscowi ludzie nie byli zaskoczeni, mówili, że drwale obrazili Piaskowego Giganta. Moi dziadkowie wierzyli w tę historię bezkrytycznie.
- Przodkowie mojej matki też w nią wierzyli, ale nie Campbellowie - dodała Lisa.
- To nie koniec historii - kontynuował Roger. - Przez kolejne sześćdziesiąt lat nikt nie zaczynał z Wielką Wydmą i w Moose County dobrze się wiodło. Potem nadszedł kryzys ekonomiczny. Zamknięto kopalnie, a statki poszły na złom. Nie było pieniędzy i brakowało jedzenia. Jednak ktoś wpadł na pomysł, żeby wysadzić w powietrze piasek i sprzedać do produkcji betonu na Nizinach. Radni wydali zgodę na wysadzenie części wydmy w miejscu, gdzie teraz przecina ją Sandpit Road. Z powodu osypującego się piasku była to praca niebezpieczna, ale mężczyźni musieli jakoś wyżywić swoje rodziny i mimo wypadków kontynuowali podkładanie ładunków. W końcu uwolnili taką ilość tlenku siarki, który śmierdział jak zgniłe jaja, że całe miasto zaczęło chorować. Zezwolenie zostało cofnięte i biedne rodziny znów żywiły się rzepą i owsianką... to znaczy do czasu, kiedy dzięki prohibicji przemyt alkoholu stał się dochodowym zajęciem. Nie było więcej obsuwisk, ale przy odpowiedniej pogodzie nadal można usłyszeć, jak Piaskowy Gigant wyje w swojej jaskini.
- Świetna historia! - powiedział Qwilleran, wyłączając dyktafon.
- Chciałabym w nią wierzyć - dodała Lisa.
- Interesująca - skomentował bez entuzjazmu Arch.
- Kolacja podana - oznajmiła Mildred, która dla swoich gości przygotowała kremową zupę rybną, potrawkę z jagnięcia, grzanki i zieloną sałatę. Deser i kawa zostały podane na zewnątrz. Arch i Qwilleran zabawiali się wspomnieniami o wspólnym dorastaniu w Chicago. O tym, że prawdziwe imię Qwillerana brzmiało Merlin i o tym, że nigdy nie pozwalał innym dzieciakom używać swojego kija bejsbolowego... że Arch miał przezwisko Tubby i że raz rozchorował się po zjedzeniu gumek do wycierania... i jak obydwaj zostali wezwani na dywanik do dyrektora za posmarowanie krzesła nauczyciela klejem.
- Ty to zrobiłeś! - Qwilleran wymierzył palcem w starego przyjaciela.
- Nieprawda, kłamczuchu, to byłeś ty!
Wieczór zakończył się w atmosferze śmiechu i Qwilleran odprowadził Lisę do domu.
- Widziałeś kiedyś zorzę? - zapytała.
- Kilka razy. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem na horyzoncie te migoczące światła, byłem gotów zadzwonić na policję.
- Widziałeś wielu gości w tym roku?
Wiedział, co miała na myśli, ale zawahał się.
- Gości?
- Z innej planety - wyjaśniła. - Lyle ich nagrywa. Kiedy wróci z Duluth, zaprosimy cię na pokaz naszych wideo.
- Cóż, będę czekał - powiedział dwuznacznie.
Kiedy dotarli do „Małego Wiejskiego Domku”, przedstawiła go Van Roopom, którzy mieli zakład ramiarski.
- Nasza firma jest w Lockmaster, ale ogłaszamy się w waszej gazecie - powiedział ramiarz.
- Nasza siostrzenica pana zna - dodała jego żona. - Jest wolontariuszką w „Bezpiecznej Przystani”.
- Czarująca młoda kobieta - wymamrotał Qwilleran.
Zostawił makatkę u Van Roopów i odprowadził Lisę do „Przeklętego Humbugu”. Kiedy dotarł do domu, syjamczyki czekały spokojnie, co oznaczało, że spłatały mu jakiegoś figla. Pocztówki od Polly, złożone na barze, były teraz porozrzucane po podłodze.
Rozdział jedenasty
Kot Christophera Smarta witał dzień, przeciągając się elegancko siedem razy. Koty syjamskie Qwillerana robiły to kilka razy przed rozpoczęciem innych zajęć, ale nigdy więcej niż trzy razy z rzędu, a i tym trzem razom brakowało elegancji, gdyż koty były jeszcze zaspane. Dzień po śmierci Owena Bowena Qwilleran nakarmił syjamczyki i skierował pytanie w kierunku dwóch nurkujących w czerwonym łososiu pyszczków:
- Jak to możliwe, że Jeoffrey przeciągał się siedem razy, a wy tylko trzy? Macie wykwintną dietę i specjalistyczną opiekę zdrowotną. On musiał sam zadbać o swoje śniadanie, a w jego czasach nie było witamin. Nigdy nie był szczepiony, nie miał badania krwi ani profilaktyki stomatologicznej.
Głowy nie przestawały kołysać się nad talerzykami.
Kiedy Qwilleran przeżuł ostatni cynamonowy rogalik Doris Hawley, uświadomił sobie, że wraz z zamknięciem sprawy turysty powinna wrócić do pieczenia cist. Zadzwonił do Fishport. Odebrała radosnym głosem.
- Rogaliki są w piecu - powiedziała.
- Proszę odłożyć dla mnie całą blachę - poprosił - będę w południe.
W Mooseville kupił cały kosz świeżych owoców i skierował się do Fishport. Z powodu suszy rzeka Roaring Creek zredukowała się do rozpadliny w ziemi, a trawnik Hawleyów wyglądał sucho i mizernie. Jutowy worek zniknął z szyldu informującego o domowych wypiekach. Zapukał do bocznego wejścia i Doris, która mu otworzyła, była o dwadzieścia lat młodsza od tej, która żaliła mu się w „Bezpiecznej Przystani”.
Podał jej kosz owoców.
- Dla uczczenia końca okropnych przeżyć! Ty i Magnus dobrze sobie ze wszystkim poradziliście.
- On oszalał! Chce pozwać policję! Cieszę się, że już po wszystkim... ale nie słyszał pan ostatnich wieści. Panie Q, proszę wejść do kuchni i napić się herbaty.
Kuchnia wypełniona była zapachem imbirowych paluszków.
- W niedzielę po południu - zaczęła - do naszych drzwi zapukała kobieta, która chciała porozmawiać z ostatnimi, którzy widzieli Davida żywego. Była jego dziewczyną, tak powiedziała. Przyjechała z Filadelfii po jego ciało i rzeczy.
- Jak wyglądała? - zapytał Qwilleran. - Myślę, że widziałem ją w hotelu i na plaży.
Opis Doris zgadzał się z wyglądem kobiety.
- Z początku była sztywna, ale kiedy zaczęłam mówić, jakim był miłym człowiekiem, stała się jakaś bardziej dostępna. Zajmował się komputerami, ale jego hobby to było UFO. Słyszał, że w okolicy wielu ludzi je widziało, i przyjechał sam się przekonać.
Qwilleran wydął wargi na myśl, że ktoś jedzie taki szmat drogi w tak niedorzecznym celu.
- Była bardzo niezadowolona ze sposobu, w jaki Stanowe Biuro Śledcze prowadzi sprawę. Zabrali film z aparatu Davida i nie chcieli jej go oddać. Ostrzegli ją, tak samo jak nas, żeby z nikim nie rozmawiać o tej sprawie... Co pan myśli o UFO, panie Q? Magnus uważa, że oni są gdzieś nad jeziorem i mieszają się w naszą pogodę.
- Staram się mieć otwarty umysł - odpowiedział. - Osobiście nie widziałem żadnych dowodów, ale każdy jest uprawniony do własnej opinii i uważam, że oficjalne próby zatuszowania wszelkich śladów to czysty absurd.
Prawda była taka, że temat stawał się dla Qwillerana powoli nużący. Kiedy wrócił do Mooseville, okazało się, że ludzie debatują już nad innym tematem: nad wypadkiem Owena Bowena. Słyszał o nim w banku, gdzie realizował czek... na poczcie, gdzie odebrał kolejne kartki od Polly... w „Nasty Pasty”, gdzie jadł Lunch, i w drogerii, gdzie kupował o drugiej gazetę.
Sklepikarz odciągnął go na bok.
- Tylko między nami, panie Q. Straciłem dobrego klienta, kiedy Owen Bowen utonął. Ten to dopiero tankował. W restauracji podawali tylko wino i piwo, ale on kupował mocne trunki na litry. Na pierwszej stronie jest o nim artykuł, ale nie cała jego historia.
W tekście na pierwszej stronie „Moose County coś tam” Qwilleran przeczytał:
Człowiek z Mooseville zginął na jeziorze
W poniedziałek po niefortunnym wypadku na pokładzie łodzi motorowej zgłoszono zaginięcie właściciela restauracji w Mooseville. Owen Bowen, lat 48, właściciel „Domu Owena” na Sandpit Road, wypłynął z miejskiego portu na krótko przed południem. Była z nim jego żona Ernestine, lat 27, szefowa kuchni. Mieli zamiar łowić skalniki. Zakotwiczyli w miejscu, w którym miały znajdować się ryby, i zjedli lunch na pokładzie. Następnie Owen Bowen zarzucił dwie wędki na rufie. Jego żona zdrzemnęła się w kabinie pod pokładem. Kiedy się obudziła, łódź kołysała się gwałtownie, a jej męża nie było na pokładzie. Łódź patrolowa odpowiedziała natychmiast na jej wezwanie o pomoc, ale nie znalazła żadnego śladu zaginionego. Policyjny helikopter kontynuował poszukiwania aż do, zmroku.
Rzecznik prasowy szeryfa poinformował nas, że „po wyczerpujących poszukiwaniach i wstępnym dochodzeniu ustalono, że łódź państwa Bowenów rozkołysała się na falach spowodowanych przez większą jednostkę poruszającą się z dużą prędkością. Pan Bowen musiał stracić równowagę i wypaść za burtę. Kilka minut spędzonych w lodowatej wodzie na północ od latarni morskiej może spowodować śmierć z hipotermii”.
„Dom Owena”, letnia filia restauracji z Florydy, pozostanie zamknięty aż do odwołania.
Qwilleran zabrał gazetę do tawerny „Pod Wrakiem”. Wiedział, że tam właśnie usłyszy najświeższe plotki o wydarzeniu i że w takich właśnie chwilach tawerna była tyglem kontrowersji. Popularny lokal na Main Street zbudowano na podobieństwo łodzi i w słoneczny dzień w jego wnętrzu było tak ciemno jak pod pokładem statku. Qwilleran utorował sobie drogę do baru i dołączył do lądowych nierobów.
- Co dla pana, panie Q? - zapytał barman Fred.
- Piwo imbirowe, i jeszcze jedno, proszę mi powiedzieć, jak się miesza burbon z miętą? Spodziewam się gościa, który ma fioła na punkcie tego alkoholu.
To była wymówka jak każda inna, zwłaszcza kiedy chciało się zasięgnąć informacji.
- Miętowy burbon? - wymamrotał niewyraźnie. - Tutaj nikt tego nie zamawia, musiałbym sprawdzić w książce.
Kiedy barman przeglądał zniszczony przewodnik po drinkach, Qwilleran zagadnął:
- Zawsze mówiłem, że ten facet tu nie wytrzyma. Nie należał do tego miejsca. Ale nie myślałem, że utonie.
- Nie wiadomo, czy utonął. Po prostu zniknął.
- Szeryf powiedział, że wypadł.
- Nikt nie widział, jak wypada. Nie wyłowili ciała.
- Może skoczył, żeby popływać, i zamienił się w bryłę lodu.
- A tak, w tym jeziorze ciała toną i nigdy nie wypływają.
- No mówię, zachwiał się, wypadł za burtę i zatonął.
- Na mój gust to szeryf wie coś, czego nie mówi.
- Coś, czego boi się powiedzieć! Kolejna ścierna, tak jak to było z turystą!
- Albo z „Jenny Lee”... Zaśpiewaj to, Fred.
- Nie mam gitary.
- Zwrotki są nieważne, zaśpiewaj refren.
Barman wyprostował się znad książki, ułożył ręce na barze i zaśpiewał wibrującym głosem country:
Fale będą rozbijać się o brzeg
i wiatr będzie dął w żagle,
ale ludzie na tej planecie nigdy się nie dowiedzą,
jaki los spotkał „Jenny Lee”
i jej niezapomnianą załogę.
Farmerzy, rybacy i robotnicy przywitali oklaskami niedosłowne odwołanie do międzyplanetarnych interwencji. Kiwali mądrze głowami i spoglądali na siebie porozumiewawczo.
Starszy mężczyzna o rumianej twarzy okolonej pierścieniem siwych włosów przysiadł się na stołek obok Qwillerana. Był szefem wolontariuszy w Muzeum Wraków.
- Nie widziałem pana w tym roku w muzeum, panie Q. Mamy nową wystawę zdjęć inskrypcji z farmy Ogilviech.
Qwilleran odpowiedział ostro:
- Czy powinienem o nich wiedzieć?
- Może niekoniecznie. W ostatnich latach sprawę wyciszano. Kiedy odkryto je po raz pierwszy, była reklama w gazecie i wszyscy przyjeżdżali je oglądać. Straszyli owce, niszczyli pastwiska. Niektórzy to nawet wycinali sobie po kawałku, więc Ogilvie zgromadzili je w jedno miejsce i otoczyli płotem z łańcuchami. W muzeum są bardzo dobre zdjęcia.
- Interesujące - powiedział Qwilleran, który nie interesował się zbytnio archeologicznymi odkryciami. - Czy przypominają rysunki pierwotnych Amerykanów?
- To są prehistoryczne inskrypcje w kamieniu, ale nie obrazkowe. Bardziej przypominają ślady pozostawione przez grzebiące w piasku kury. Naukowcy, którzy tu przyjeżdżali z uniwersytetów, mówili, że to symbole matematyczne, które mogą tworzyć uniwersalny język. Powstały prawdopodobnie w tym samym czasie co egipskie piramidy. Co dziwne, wyryto je przy użyciu technologii nieznanej aż do dwudziestego wieku... Niech pan się nad tym zastanowi!
Kamienie mogą być stare, a inskrypcje fałszywe, pomyślał.
- Skąd one się wzięły na ranczu Ogilviech?
- Dawno temu kamienie, jak powiedział jeden naukowiec, były na brzegu jeziora, ale potem wody ubyło i kamienie zostały pogrzebane pod tonami mułu nanoszonego przez strumień. Około dwudziestu lat temu mieliśmy tu powódź, która wymyła muł... Powinien pan zobaczyć te zdjęcia, panie Q.
Powietrze nad jeziorem uznawano za lecznicze, ale było w nim coś otumaniającego, co opanowywało umysł. Wszyscy w Mooseville mówili o przybyszach z innych planet, Piaskowym Gigancie, wyparowaniu „Jenny Lee”, niewytłumaczalnym losie turysty, tajemnicy kamiennych inskrypcji, a teraz o Owenie Bowenie, który stanie się nową miejscową legendą. Qwilleran dmuchnął w wąsy i wyszedł z tawerny, żeby rozładować emocje. Spacerował po okolicy, aż w końcu znalazł się przed sklepem z szyldem „Antyki Arnolda”. W oknie wystawowym stało jego zardzewiałe koło, a w przeszklonych drzwiach na tylnych łapach stał Fredie i machał do niego przyjaźnie ogonem. Qwilleran wszedł do środka.
Tak jak się spodziewał, pierwsze słowa Arnolda brzmiały:
- Cóż, straciliśmy naszego ekscentrycznego sąsiada. Moim zdaniem to miejsce jest nawiedzone. Czy myślisz, że Piaskowy Gigant dobrał się do niego? Mam nadzieję, że odzyskam moją porcelanę. Co myślisz o tym wszystkim?
- Nie mam ochoty roztrząsać tajemnic tej ograniczonej wspólnoty, Arnoldzie. Przyszedłem tylko odebrać moje koło.
Arnold zdjął je z wystawy.
- Ze dwa razy mogłem już je sprzedać, ale trzymałem je dla ciebie. Co zamierzasz z nim zrobić?
- Powieszę je na ścianie w moim domku, nad kominkiem.
- Potrzebna ci pomoc?
- Nie trzeba, dzięki. To tylko kwestia zawieszenia na gwoździu, prawda?
- Na dwóch gwoździach, jeden kilka centymetrów od drugiego.
Qwilleran powiedział, że pójdzie po samochód, który zaparkował przed bankiem.
Po drodze zdał sobie sprawę, że w domku nie ma ani gwoździ, ani młotka. Ciocia Fanny zostawiła mu fortunę, ale nic tak potrzebnego jak młotek. Zawrócił do sklepu z artykułami metalowymi. Mieli tam wielkie skrzynie z gwoździami sprzedawanymi na kilogramy.
- Pomóc ci? - zapytał Cecil zdziwiony, że widzi Qwillerana przy skrzyni z gwoździami.
- Tak, potrzebuję pary gwoździ, ale nie jestem pewien, jakiej wielkości.
- Dwóch gwoździ?
- Tak, kupiłem stare koło do powieszenia nad kominkiem.
- Jakie koło? Jak duże? Jak ciężkie?
- Lepiej pogadam z naszym specjalistą od konstrukcji. Dawniej zajmował się budową domów... Wujciu! Mamy tu poważny problem techniczny.
Stary wujaszek podszedł do skrzyni i zaczął omawiać z Cecilem rodzaj ściany, jej grubość, ilość szprych w kole, szerokość obręczy. W tym samym czasie Qwilleran studiował wypis gwoździ i ze zdziwieniem odkrył, że na kilogram wchodzi tysiąc pięćset dwucentymetrowych haczyków wędkarskich. Przy odrobinie dowcipu i chęci dałoby się na ten temat napisać zabawny felieton do rubryki „Piórkiem Qwilla”. Dlaczego siedmiocentymetrowy gwóźdź jest nazywany siedmiogroszowym gwoździem?
- Ile jestem winien? - zapytał, kiedy eksperci podjęli decyzję.
- Nic - odpowiedział Cecil.
- To hojne z twojej strony, ale... muszę jeszcze kupić młotek.
- Pożycz mu jakiś - powiedział stary mężczyzna.
Dwaj sklepikarze podeszli z Qwilleranem do wyjścia.
- Czy uwierzysz, że straciliśmy Owena? Powinni ustanowić ograniczenie prędkości na jeziorze i kary dla nieodpowiedzialnych sterników.
- Gdyby nie był przesiąknięty alkoholem, to nic by się nie stało.
- A jak się trzyma jego żona, czy ktoś wie?
- Pewnie jej ulżyło, jak się pozbyła tego obiboka - powiedział staruszek.
W głowie Qwillerana rozbłysła myśl: jeśli walnęła go młotkiem w głowę, to musiał zobaczyć gwiazdy!... Koko wiedział o śmierci Owena, zanim to się stało. Wszystko to dla każdego innego nie miałoby sensu, ale Qwilleran znał już ścieżki, którymi chadzał analityczny umysł Koko. Mimo że wskazówki Koko zdawały się być w najwyższym stopniu przypadkowe, to zawsze okazywały się dokładne. A nawet prorocze!
Potem Qwilleran pomyślał, że może ulega miejscowemu szaleństwu. Wszyscy tu byli lekko stuknięci. Musi stąd koniecznie uciekać!
Rozdział dwunasty
Powieszenie koła o średnicy stu dwudziestu centymetrów nad kominkiem, trzy i pół metra nad podłogą, nie należało do łatwych zadań. Qwilleran zabrał się do tego w środę rano, kiedy był wypoczęty. (Koko też był wypoczęty i uciążliwy). Najpierw trzeba było przetransportować dwumetrową drabinę z szopy na narzędzia do wąskiej kuchni. Wymagało to akrobatycznych manewrów między gęstymi zaroślami dzikich wiśni i przejścia przez oszkloną werandę.
Yum Yum zanurkowała pod kanapę i nie widziano jej do końca operacji. Koko natomiast zbadał całą drabinę pod kątem kryjących się w niej niebezpieczeństw. Qwilleran usiadł i napił się kawy. Jak na razie szło nieźle.
Później Koko zajął swoje miejsce na kominku i obserwował, jak człowiek wdrapuje się po stopniach z dużym okrągłym przedmiotem w rękach i opiera go ostrożnie o poziomą belką przed zejściem po ołówek, dwa gwoździe i młotek. Na tym etapie węszenie kota stało się tak intensywne, że Qwilleran wygonił go na werandę i wypił kolejną filiżankę kawy.
Oczyściwszy przedpole do działania, Qwilleran wszedł ponownie na drabinę, ocenił odległości, zaznaczył ołówkiem dwie kropki, wbił gwoździe w ścianę, całkiem prosto, i powiesił koło. Z tej wysokości zauważył na półce kominka prostokątne pęknięcie w ręcznie oheblowanej belce idącej przez całą szerokość domku. Stuletnie belki i krokwie pękały czasem, głównie nocą, co brzmiało jak wystrzały z pistoletu. Nie były to pęknięcia poważne, jedynie drobne szczeliny, które dodawały wnętrzu charakteru. Pęknięcie na kominku było wystarczająco szerokie, żeby wsunąć w nie pionowo kartki pocztowe. Qwilieran otrzymał już ponad dwanaście pocztówek z Kanady. Na odwrocie każdej z nich znajdowała się pospiesznie napisana wiadomość od Polly. Razem tworzyłyby malowniczy fryz długi na kilkadziesiąt centymetrów.
Obydwie z siostrą obejrzały cztery sztuki: Króla Edypa, Majora Barbarę, Makbeta i Bądźmy poważni na serio. Kartki pokazywały groteskowe maski aktorów używane w starożytnym greckim teatrze, klasyczny szkic postaci Szekspira ze spiczastą brodą i szerokim czołem... portret Bernarda Shawa... i karykaturę Oscara Wilde'a autorstwa Toulouse-Lautrec'a.
Kolejne kartki nadchodziły z ich podróży na wschód: wodospad Niagara od strony kanadyjskiej, wieża wysoka na prawie osiemset metrów, a na jej szczycie restauracja, budynki parlamentu, statek płynący przez śluzę, górski szałas, dwie katedry, wóz z sianem ciągnięty przez osły, małe wysepki widziane z lotu ptaka i wiele innych. Przed weekendem kolekcja wzbogaci się zapewne o zdjęcie rybackiej wioski i skalistej wyspy otoczonej taflą wody.
Jak tylko Qwilleran uchylił drzwi na werandę, Koko wpadł do środka, żeby zwizytować wystawę. Przeszedł ostrożnie za rzędem kartek, po trasie tak wąskiej, że żaden inny kot poza długonogim, pewnym siebie syjamczykim nie dałby rady jej pokonać. Koko wspiął się na tylne nogi i sięgnął wysoko łapą, żeby dostać się do zardzewiałego koła.
- Nie! - zagrzmiał Qwilleran. Koko opadł na cztery łapy i zajął się pocztówkami, wąchając każdą, jak koneser bada bukiet wina. Kot zdawał się czegoś szukać. W końcu trącił delikatnie nosem dwie z nich, trzecią i czwartą od lewej. Były to portrety dwóch szkockich pisarzy. Do licha z tym kotem, pomyślał Qwilleran. Teraz znów będzie się interesował dramatopisarstwem!
W foyer hotelu „Northern Lights”, do którego Qwilleran udał się po kolejną porcję kawy i plotek, zatrzymał go Wayne Stacy. Na jego widok właściciel hotelu zawołał:
- Qwill, właśnie ciebie potrzebowałem! Mam prośbę.
- Strzelaj, rezerwuję sobie prawo do obrony!
- Myślę, że ci się to spodoba. W sobotę mamy doroczne wyścigi psich zaprzęgów, sponsorowane przez izbę handlową. Normalnie zapowiada je Pogodny Jimmie, ale w tym roku ma jakiś ślub czy coś innego. Mógłbyś nam pomóc?
- A co musiałbym zrobić?
- Zapowiadasz każdy bieg, ogłaszasz zwycięzców w każdej kategorii i wręczasz trofea. Ktoś będzie stał przy tobie i przekazywał informacje. Myślę, że każdy by temu podołał, ale ty masz wspaniały głos.
Qwilleran potrafił docenić komplementy pod adresem jego umiejętności wokalnych.
- O której godzinie w sobotę?
- Pierwszy bieg jest o jedenastej. Przyjdź wcześniej, zjemy razem śniadanie.
- W porządku, popracuję nad wymową. A teraz powiedz mi, jak się ma pani Bowen?
- Prawdę mówiąc, nie widziałem jej. Posyłamy jej posiłki do pokoju. Ale ostatniej nocy zamówiła kolację dla dwojga i szampana!
- Obiecujący znak.
- Tak właśnie pomyśleliśmy. Izba ma nadzieję, że otworzy wkrótce restaurację.
Ciekawe, kto pomagał jej osuszyć łzy, zastanawiał się Qwilleran. Derek? Jeśli tak, to czy Elizabeth o tym wiedziała? Była raczej zaborcza.
Qwilleran zrezygnował z zamiaru wypicia kawy w hotelu i pospieszył do butiku Elizabeth.
Zastał tam Dereka, który przygotowywał miejsce pod nową bibliotekę. Była tam też Barb Ogilvie. Urządzała wystawę ręcznych robótek.
- Qwill, powinieneś kupić jedno z ubrań Barb na prezent powitalny dla Polly - zachęcała go Elizabeth. - Są wyjątkowe. Jestem pewna, że spodoba jej się to białe z ciekawą fakturą. Kiedy powinna wrócić?
- W poniedziałek odbiorę ją z lotniska.
- Barbara może zaprojektować dla ciebie coś na zamówienie... Barb, powiedz coś! - do Qwillerana Elizabeth szepnęła: - Nie jest dzisiaj sobą. Coś jest nie tak. Specjalne zamówienie może ją podnieść na duchu.
Qwilleran zgodził się, że pstrokata, beztroska była łowczyni balonów wyglądała tego dnia nieswojo. Elizabeth wyjaśniła jej, że przyjaciółka Qwillerana wraca niedługo z dalekiej podróży i że potrzebny jest dla niej specjalny prezent. Jest kobietą o wytwornym guście i będzie zachwycona jednym z unikalnych wyrobów Barb. Nosi rozmiar czterdzieści dwa.
- Rzuć to, Barb, pędź do domu i zabieraj się do roboty! Skończę za ciebie wystawę.
- Zobaczę, co da się zrobić - powiedziała mistrzyni drutów i po kilku chwilach opierania się wsiadła wreszcie do swojego auta i odjechała.
Pewnie pokłóciła się z Alice o papierosy, albo ma kłopoty z facetem, albo dostała smutny list z Florydy, pomyślał Qwilleran.
Z kolei Elizabeth była cała w skowronkach.
- Mamy dobre wieści! - oznajmiła. - Ernie zadzwoniła dzisiaj rano do Dereka i poprosiła go o przyniesienie książek z przepisami z jej samochodu zaparkowanego za restauracją. Chce otworzyć restaurację w następny wtorek z całkiem nowym menu, z wyjątkiem ziemniaków z rusztu, które będą podawane w porze lunchu. Dlaczego nie kupisz kilku szpil do nadziewania ziemniaków, Qwill? Wiem, że nie gotujesz, ale Polly doceni je z pewnością, kiedy będzie przyjeżdżała na weekendy. Poza tym wyglądają niezwykle dekoracyjnie, zwłaszcza na ścianie w kuchni. Są ręcznie wykonane przez Mike'a Zandera, który zrobił twoją miedzianą łódź. Dla lepszego efektu proponuję ci pięć do kompletu. Uchwyty są w pięciu kształtach: ryby, ptaka, muszli, łodzi i drzewa, łatwo je zawiesić na haczyku.
Qwilleran był zafascynowany transformacją, jaką przeszła jego protegowana. Z nieśmiałej, zdziwionej światem młodej kobiety w silną bizneswoman, niezrównaną w snuciu fantastycznych opowieści o przydatności każdego z produktów sprzedawanych w jej sklepie.
- Jak sobie życzysz, ale właśnie mam za sobą skomplikowany zakup dwóch gwoździ w sklepie Hugginsów, którzy pożyczyli mi na dodatek młotek. Doprawdy nie wiem, co powiedzą na sprzedaż pięciu haczyków.
- Jesteś kochany, Qwill - powiedziała. - Dam ci te pięć haczyków, a Derek pożyczy ci młotek.
Qwilleran podszedł do wyjętych z zawiasów drzwi i zobaczył, jak Derek wyrywa rury w zakładzie fryzjerskim.
- Masz niezliczoną ilość zalet, młody człowieku.
- Och, pan Q! Zapraszam, niech pan weźmie żabkę!
- Nie, dziękuję, wolę kibicować z boku.
- Staram się skończyć tę robotę dla Liz, zanim będę musiał wrócić do pracy. Niektórzy myślą, że wtorek to za wcześnie na otwarcie restauracji, ale Ernie mówi, że ludzie przyjdą właśnie ze względu na tragedię. Jeśli będzie zwlekać, to oni stracą zainteresowanie.
- Szczerze mówiąc, cieszę się, że znów będziesz pracował. Zarezerwuj mi dwuosobowy stolik na wtorek. Co jeszcze musisz tu zrobić?
- Ja? Muszę pomalować różowe ściany na jakiś neutralny kolor. Kafelki przykryje się dywanem. Półki są w porządku. Książki nadejdą z Chicago. Liz odziedziczyła je po ojcu, wie pan.
Derek odłożył obcęgi i podszedł do Qwillerana.
- Ernie potrzebuje trochę gotówki - zwierzył mu się - dlatego otwieramy w przyszły wtorek. Chce sprzedać łódź. Chciałbym, żeby się jej pan przyjrzał. Może zna pan kogoś, kto byłby zainteresowany dobrym gotówkowym interesem?
- Gdzie jest łódź?
- Niedaleko od kapitanatu portu. Za szybą kabiny jest kartka „na sprzedaż”. Nazywa się „Łowca Słońca”.
- „Łowca Słońca”? - zapytał Qwilleran z nagłym zainteresowaniem.
- No właśnie. Ja bym się spodziewał, że Owen nazwie ją „Do Góry Dnem”.
Ściskając w ręku paczkę ze szpilami i młotek od Dereka, Qwilleran pomaszerował szybko do portu, gdzie w słońcu migotał „Łowca Słońca”. Trudno było powiedzieć, czy to ta łódź, która nieomal wpadła na „Szybką Mamę”. Dla zatwardziałego szczura lądowego wszystkie motorowe łodzie wyglądały podobnie, a nazwa była dość popularna. Jej dziewicza biel była skażona wyblakłą plamą na pokładzie, jakby od szklanki czerwonego wina. Brakowało jednej białej wodoodpornej poduszki. Wprawne oko mogło dopatrzyć się kilku plam na szybie. Pod innymi względami była zwykłą łodzią.
To, co interesowało Qwillerana najbardziej, to czy miała kontakt z „Szybką Mamą” i dlaczego. Zastanawiał się też nad rodzimym portem motorówki. Poczuł nagły impuls, żeby pojechać do oddalonego o wiele mil na wschód kurortu Brrr.
Brrr było biegunem zimna zimą i najbardziej wietrznym miejscem latem w całym okręgu. Zbudowane na naturalnym wzniesieniu miało wspaniały port i słynny „Hotel Booze” na szczycie wzniesienia, który stanowił punkt orientacyjny dla rybaków i żeglarzy. Obecnym właścicielem hotelu był Gary Pratt, a jego restauracja „Pod Czarnym Niedźwiedziem” serwowała najlepsze burgery w całym okręgu.
Gary stał za barem, kiedy Qwilleran usiadł ostrożnie na chybotliwym barowym stołku. Obskurność lokalu była niewątpliwie jedną z jego atrakcji, inną był czarny wypchany niedźwiedź, stojący przy wejściu. Sam właściciel z bujną, zmierzwioną czupryną i kołyszącym krokiem przypominał nieco niedźwiedzia.
- Nie za późno na burgera? - zapytał Qwilleran.
- Dla ciebie nigdy nie jest za późno, Qwill. Nawet gdybym miał go sam smażyć. Zaczekaj, a na razie co powiesz na łyk tej trucizny, którą pijasz?
Gary zniknął w kuchni, a Qwilleran nalał sobie szklankę wody squunk. Jeden z mężczyzn siedzących niedaleko przy barze powiedział:
- Dobra to rzecz, co pan pijesz. Ja piję ją całe życie.
- Zgadzam się z panem.
Inny klient, o pomarszczonej twarzy i siwych włosach, który jednak siedział wyprostowany i mówił energicznym tonem, odezwał się:
- Tak, a ja właśnie skończyłem dziewięćdziesiąt lat.
- Spodziewa się pan, że w to uwierzę? - powiedział jowialnie Qwilleran.
Adwokat wody squunk przysunął się bliżej i błysnął przed nimi prawem jazdy na dowód, że mówi prawdę.
- Miałem dziesięć lat, kiedy mój dziadek wynalazł coś, co pan pije.
Qwilleran wyczuł kolejną historię do zbioru opowiadań.
- Nie miałby pan nic przeciwko, żebym nagrywał tę rozmowę? Jestem Jim Qwilleran z „Moose County coś tam”.
Mężczyzna wyciągnął kościstą dłoń.
- Haley Babcock. Geodeta, na emeryturze.
Uścisnęli dłonie - mężczyzna miał mocny uścisk. Qwilleran położył dyktafon na barze między nimi.
- Kiedy woda squunk otrzymała swoją nazwę, panie Babcock?
- Cóż... farma moich dziadków leżała na skalistych pastwiskach, ziemia była dobra dla owiec i kóz, ale nie dla drzew i zarośli. Moja babcia zawsze marzyła o cienistej werandzie, gdzie mogłaby robić na drutach. Pewnego dnia dziadek wrócił z targu z zielonymi gałązkami zawiniętymi w mokry papier. Zapłacił za nie kanadyjskiemu chłopu dolara, w tamtych czasach to był kawał grosza. Była to płożąca roślina zwana squunkberry. Miała szybko rosnąć i podobno była zdrowa dla zwierząt.
Gary wrócił z burgerem i powiedział:
- Cieszę się, że się zgadaliście, chłopaki. Haley jest kopalnią wiedzy, przyda się do twojej książki, Qwill.
- Czy zielone gałązki poradziły sobie na niewdzięcznym terenie?
- Ano, urosły ponad trzydzieści centymetrów przez jedną noc i wypuściły zielone liście! Przez dwa tygodnie pędy pokryły całą werandę i zaczęły wspinać się na dach. Dziadek ściął nowe odrosty, ale to nic nie pomogło. Roślina rosła dalej, przykryła psie budy, pokonała płot i ogród. Codziennie cała rodzina musiała ją zwalczać, ale nie daliśmy rady.
- To brzmi jak opowieść rodem z Hitchcocka! - powiedział Qwilleran. - A zwierzęta? Nie mogły wam pomóc utrzymać w ryzach te pnącza?
- Żartuje pan? Nie tknęły ich. Można by pomyśleć, że to trucizna. Przyszła zima i roślina zaschła. Dziadek miał nadzieję, że śnieg i mróz ją wytępią. Ale nic z tego! Na wiosnę znów zaczęła rosnąć. Przed domem była długa rozpadlina, którą roślina wypełniła w całości. Pewnego dnia dziadkowi zdawało się, że z dna dochodzi bulgotanie. Włożył do środka wąż i wypompował czystą dobrą wodę! Ludzie z jakiegoś instytutu ją przebadali i okazało się, że jest pełna minerałów. Sąsiedzi czerpali ją wiadrami... oczywiście za darmo.
- A kiedy zaczęli ją sprzedawać?
- Cóż, kiedy dziadek umarł, moi wujowie nie popłacili podatków i farma przeszła na własność okręgu, który wydzierżawił ją firmie produkującej napoje.
- A pnącza, czy nadal tam rosną?
- Tak, ale mają tam profesjonalny sprzęt, żeby je kontrolować.
Pan Babcock poprosił o rachunek i sięgnął do kieszeni.
- Na mój koszt - nalegał Qwilleran - i dziękuję za wspaniałą opowieść.
Patrzyli z Garym, jak starszy człowiek wychodzi dziarskim krokiem z baru.
- Mam nadzieję, że też będę się tak trzymał, jak będę miał dziewięćdziesiątkę.
- Ja chciałbym tak się trzymać dzisiaj. Jeszcze jedną szklaneczkę wody squunk?
- Ano, jak to mówi nasz przyjaciel. Chociaż podejrzewam, że pan Babcock grał, żeby pomóc ci sprzedać więcej wody... A teraz powiedz mi, jakie są miejscowe reakcje na śmierć Owena.
- A czego się spodziewasz? Nieodpowiedzialny sternik z szybką łodzią, który naraża mniejszą jednostkę. Czy facet był doświadczonym żeglarzem?
- Niektórzy tak mówią. Przywiózł z Florydy własną łódź.
- Czy restauracja zwinie żagle? Przydałby mi się dodatkowy kucharz na wakacje.
- Szefowa kuchni jest nie na twoją kieszeń, Gary. Nie potrafiłbyś nawet przeczytać jej menu bez Larousse'a.
- Żartujesz? Nawet nie wiem, co to Laourusse.
Qwilleran kontynuował jak gdyby nigdy nic.
- John Bushland ma nową łódź.
- Tak, trzymał ją tutaj i nawet przyszedł na lunch któregoś dnia. To zabawne, że się nie ożenił po raz drugi. Facet dobrze wygląda i ma dobrze prosperujący biznes.
- Bardzo zabawne, Gary. Wy nowożeńcy chcecie, żeby każdy szedł w wasze ślady. Czy bieda potrzebuje towarzyszy, czy co?
- Mówisz jak stary zgred. Czy Polly dała ci kosza? Nie widuję jej ostatnio.
- Jest na wakacjach w Kanadzie ze swoją siostrą.
- Aha pewnie.
I tak rozmowa toczyła się dalej, aż w końcu Qwilleran powiedział:
- A skoro mówimy o twoim przyjacielu Bushym, to zabrał mnie na przejażdżkę swoją nową łodzią. Widzieliśmy wysmarowaną motorówkę, która wzbudziła naszą ciekawość. Nazywała się „Szybka Mama”. Widziałeś ją na tutejszych wodach?
- Nie mogę powiedzieć, że tak. Zwróciłbym uwagę na taką nazwę. Tutaj nazywamy łodzie „Szczęśliwe Dni” albo „Słodka Iva May”... Czy to ważne, Qwill? Mogę zadzwonić do przystani.
Poszedł do telefonu i dość szybko wrócił.
- Nikomu nie obiło się o uszy. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to ta nazwa brzmi, jakby była z okręgu Bixby. Ich gusta są bardziej dosadne od naszych.
- Nic nie wiem o Bixby, tylko tyle, że mają tam klub kolekcjonerów guzików, a nasz menedżer jest jego członkiem.
- O Bixby można powiedzieć znacznie więcej niż to, że zbierają tam guziki. To okręg głównie przemysłowy, mają świra na punkcie sportu, ale ich problemem jest bezrobocie i niedofinansowane szkoły.
Gary musiał odejść do dwóch klientów przy drugim końcu baru. Qwilleran pomyślał, że jeśli „Łowca Słońca”, który zadarł z „Szybką Mamą”, był tym z Florydy, to na czym polegała rola Owena?... i jak się w to wplątał?... Czy motorówka znów była w pobliżu w dniu, kiedy zginął?... Czy Ernie to zauważyła?... Czy Owen mógł zostać porwany, podczas gdy ona odsypiała kaca pod pokładem?... A jeśli tak, to czy Owen został zamordowany?
Wszystko to były pytania, które należało przedyskutować z Andrew Brodiem przy nocnej filiżance w mieszkaniu Qwillerana w Pickax. Im szybciej, tym lepiej. Syjamczyki będą szczęśliwe z powrotu do przestronnego składu. A na dodatek czekała tam na nich życzliwa sąsiadka, która przygotowywała dla całej trójki domowe posiłki. Spędzili na plaży już całe dwa tygodnie. Qwilleran nie widział potrzeby, żeby zostawać dłużej.
Jadąc z restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem”, Qwilleran planował następne posunięcia. Była środa. Mógł przeprowadzić się z powrotem do Pickax w czwartek. Wróci na wybrzeże w sobotę rano, na wyścigi psów. W poniedziałek odbierze Polly z lotniska, a we wtorek wieczorem pójdą świętować otwarcie „Domu Owena”.
To były zgrabne plany, ale Robert Burns miał rację: najlepiej ułożone plany nie idą nigdy zgodnie z planem.
Rozdział trzynasty
Pod drzwiami domku Qwilleran znalazł kartonowe pudełko, dostarczone prawdopodobnie przez kogoś z gazety. W środku znalazł plik kartek napisanych w odpowiedzi na artykuł o dzienniku prababci Lisy. Sympatia dla dowcipnego dziennikarza, który wykładał w Pickax około 1895 roku, zachowała się w wielu rodzinach.
Syjamczyki wylegiwały się na stoliku kawowym w smudze słonecznego światła, które sączyło się przez ono. Ich sierść lśniła. Qwilleran zatrzymał się i podziwiał je.
- Jesteście dwoma cudownymi bestiami!
Yum Yum spuściła skromnie głowę. Koko, który grzał Marka Twaina, spoglądał wymownie na Qwillerana. Ten poklepał się po wąsach i nagle wpadł na pewien pomysł. Nie zwlekając, zadzwonił do Hixie Rice, szefowej działu marketingu „Moose County coś tam”.
- Hixie! Mam sensacyjny pomysł, jak wypromować Pickax i gazetę, jeśli zostaniemy sponsorem.
- Czy to coś tak dużego jak Wielka Wystawa Żywności? - zapytała z rezerwą.
- Coś większego.
- Tak dużego jak Festiwal Lodowy?
- Większego i gwarantuję, że się nie stopi. Spotkajmy się jutro na lunch. Zaproponowałbym „Dom Owena”, ale sama wiesz, jaka jest sytuacja.
- Co powiesz na Linguinich? To samo menu co zawsze, ciągle w rękach mamy i taty, i ten sam okropny wystrój. Co ciekawe, nie zreperowali jeszcze zamków w toaletach, ale jedzenie jest cudowne!
- Weź ze sobą Fran Brodie, jeśli uda ci się z nią skontaktować w tak krótkim czasie.
- Będziemy, obiecuję! Ale mnie zaciekawiłeś! Uchylisz rąbka tajemnicy?
- Nie - odpowiedział.
Na kolację Qwilleran zjadł grillowaną wieprzowinę i jak zwykle miał w nocy barwny sen. Jadł lunch z Markiem Twainem w bliżej nieokreślonej restauracji. Po drugiej stronie stołu siedział ten sam mężczyzna, którego podobizna widniała na okładce ulubionej książki Koko: biały, trzyczęściowy garnitur, krawat z diamentową szpilką, bujna czupryna, podniesione brwi, bujne wąsy. Był dowcipny i rozmowny, porównywali notatki. Jeden urodził się jako Samuel Langhorne Clemens na Florydzie, drugi jako Merlin James Qwilleran w Chicago. Rozmawiali o dziennikarstwie, podróżach, wykładach, ale potem obraz rozmył się i Qwilleran leżał w ciemności w letnim domku.
Sen zwiastował mu dzień pełen wydarzeń. Po śniadaniu koty chciały się bawić w przepychanki, więc rzucał im stary szalik i patrzył, jak go łapią, turlają się po podłodze, zderzają się ze sobą. Podobnie jak Montaigne, który uwielbiał patrzeć, jak jego kot bawi się podwiązką, nie wiedział, kto czerpie z tego większą przyjemność, koty czy on sam.
Zawiesił szpile, przybijając równy rząd haczyków nad kuchennym blatem. Koko oczywiście czuł się w obowiązku zbadać odciski palców i dotknąć cienkie zakręcone szpikulce nerwową łapką.
- Trzymaj się od nich z daleka! - ostrzegł go Qwilleran. - Są do nadziewania ziemniaków, a nie członków rodziny.
Tego ranka Qwilleran szybko skończył pracę. Kolumna na piątek powstawała przy współpracy z czytelnikami, co oznaczało, że czarną robotę wykonywał za niego jakiś nic niepodejrzewający odbiorca. W lipcu postawił budzące kontrowersje pytanie i setki prenumeratorów wysłało swoje odpowiedzi na kartkach, które były przepisywane na maszynie przez szefa biura. Zadanie Qwillerana polegało na tym, żeby ułożyć spójny zabawny tekst. Pytanie brzmiało: Dlaczego wasze koty mrużą oczy? Qwilleran zebrał osiem sensownych wytłumaczeń, najpopularniejsze brzmiało: „Uśmiechają się”.
Przed południem wyszedł na lunch z dziewczynami. Przez ramię przewiesił lnianą torbę z biblioteki. Przed restauracją w Brrr powitała go pani Linguini, która rozpoznała jego wąsy.
- Ach, witam, pan „Sok Winogronowy, Wino Nie”! Tatuśku! - krzyknęła w stronę kuchni. - Przyszedł pan Sok Winogronowy!
Pan Linguini pospieszył, żeby uścisnąć dłonie. Jego prawa ręka była wilgotna od pary znad gotującego się makaronu.
- Pan siada, gdziekolwiek! - zapraszała jego żona, pokazując szerokim gestem na dostępne stoliki.
- Dziękuję, zaczekam na gości. Pewnie będą chcieli napić się waszego znakomitego wina. - Powszechnie twierdzono, że tata Linguini robi w piwnicy własne wino. Poza tym ktoś uprawiał winorośl na stoku za miastem, gdzie dnie były słoneczne, a noce zimne. Nie było wątpliwości, że to pan Linguini.
Qwilleran wybrał stolik dla czterech osób i na czwartym krześle położył lnianą torbę. Wkrótce przyjechały, podekscytowane.
- Jest tam, zawsze wcześniej! Qwill, wyglądasz wspaniale, wakacje ci służą!
Wstał ze zmarszczonym czołem, żeby odsunąć im krzesła.
- Nie miałem chwili odpoczynku, odkąd przyjechałem nad jezioro. Więcej się lenię w Pickax... Za to wy dwie wyglądacie, jakbyście wygrały los na loterii.
- Jesteśmy strasznie ciekawe twojego tajemniczego planu! - wyjaśniła Hixie.
- Zgadujemy w ciemno całą drogę - dodała Fran.
Według Qwillerana obie były najbardziej atrakcyjnymi kobietami w całym okręgu. Ich zachowanie, sposób ubierania i osobowość nie miały sobie równych. Specjalistka od reklamy była zawsze niezmordowana i wesoła, a dekoratorka wnętrz dynamiczna, ale chłodna.
- Najpierw wino - zaproponował. Pani Linguini podała cały dzbanek wina i sok winogronowy. - Gdyby nie wypadek Owena, piłybyście importowane pinot noir z cienkich kryształowych kieliszków.
- Szkoda mi go, naprawdę - powiedziała Hixie. - Kiedy Owen przyjechał tu po raz pierwszy, zadzwoniłam do niego, żeby omówić kampanię na całe lato. Nie miał zbyt ciekawej osobowości, ale był niebywale przystojny i skupiony na sobie.
- Wiecie, co dokładnie się z nim stało? - Fran zapytała Qwillerana.
- Wiem tylko to, co przeczytam w gazecie.
- Szczerze mówiąc, to myślę, że wychylał się, podziwiając w wodzie swoje odbicie, i wpadł do jeziora - powiedziała bezceremonialnie Hixie.
- Nie masz litości, Hixie - zbeształ ją Qwilleran. - Chociaż to może być prawda. Dobre wieści są takie, że restauracja będzie znów otwarta od wtorku, a Derek wraca na stanowisko menedżera.
- Nie może pracować w ten weekend - sprzeciwiła się Fran. - To ostatni tydzień, kiedy wystawiamy sztukę, a on gra tytułową rolę!
- Chętnie go zastąpię w restauracji - zaoferowała Hixie. Zanim dołączyła do redakcji „Moose County coś tam”, prowadziła „Old Stone Mill”. - Miło jest słyszeć, że się rozwija.
- Do przodu i w górę - zaśmiała się Fran.
Qwilleran opowiedział im, jak Derek zaproponował ziemniaki z rusztu jako danie na lunch, zdejmując je ze szpil dramatycznym gestem Cyrano de Bergeraca.
- Więcej wina! - zawołał do pani Linguini. - Potem zamówimy.
Kiedy dania zostały wybrane, przedstawił im swój plan:
- Moose County nigdy nie było kojarzone z żadną prominentną postacią literacką. Żaden z miejscowych chłopaków nie został sławnym pisarzem. Proponuję, żebyśmy zaadoptowali jakiegoś, obchodzili dzień jego urodzin, tak jak loża obchodzi noc Roberta Burnsa dwudziestego piątego stycznia. Dostałem ogromny odzew na mój artykuł o dzienniku prababki Lisy Compton. Była fanką Marka Twaina w dziewiętnastym wieku, zabawną na swój wiktoriański sposób, tak jak fani Elvisa w wieku dwudziestym. Mark Twain zatrzymał się w Pickax na kilka wykładów. Miejscowi zgromadzili się tłumnie na jego prelekcjach. Pisali do niego listy, kupowali książki i wpisywali obszerne relacje do swoich dzienników. Miał wspaniały kontakt z publicznością. Był dziennikarzem, humorystą, płodnym pisarzem... Tak więc proponuję coroczne obchody ku czci Marka Twaina, amerykańskiej ikony, która nigdy nie wróciła już do Pickax.
Oczy Hixie rozświetliły się na myśl o możliwościach, jakie dawały podobne obchody.
- Jak daleko chcemy się posunąć?
- Z łatwością wypełnilibyśmy tydzień różnymi imprezami. Dochód można by przeznaczyć na program nauki pisania i czytania. Samuel Langhorne Clemens pochwaliłby takie zamierzenie.
- Klub Teatralny mógłby przygotować inscenizację fragmentów Przygód Tomka Sawyera czy też Przygód Huckleberry Finna, albo czytanie innych jego książek - ucieszyła się Fran.
- Możemy zorganizować paradę z platformami! - powiedziała rozentuzjazmowana Hixie. - To przyciągnie ekipy telewizyjne z Nizin!
- Można też wydać bankiet. Czy ktoś wie, co lubił jadać?
- Co powiecie na wykład jakiegoś ważnego profesora z Nizin?
- A może zmienić by nazwę Goodwinter Boulevard na Mark Twain Boulevard?
- „Moose County coś tam” mogłoby ufundować stypendium imienia Marka Twaina dla studenta, który chce studiować dziennikarstwo.
- Kiedy otworzymy we wrześniu hotel, moglibyśmy nazwać jego imieniem jeden z pokoi i zawiesić tam jego duży portret - dodał Qwilleran.
Sięgnął do lnianej torby po Alfabet Marka Twaina, prezentując im wspaniałą fotografię na okładce.
Hixie pisnęła z radości.
- Możemy urządzić konkurs na sobowtóra, Qwill ma gwarantowaną wygraną!
- Nigdy nie ubrałabym go w trzyczęściowy garnitur - skomentowała Fran. - Mają inne oczy, inne brwi.
- Qwill jest przystojniejszy.
- I bardziej seksowny.
Dmuchnął w wąsy.
- Nadchodzi nutrimento.
Pani Linguini przyszła z kuchni, balansując trzema talerzami. Prawie rzuciła jednym przed Fran, mówiąc:
- Nadziewane manicotti... Bardzo dobre!
Następny talerz wylądował przed Hixie.
- Jagnięca marsala... Bardzo dobre!
Qwilleran dostał trzeci talerz.
- Lasagne Najlepsze!
Po wyczerpującej, ale jakże twórczej burzy mózgów jedli lunch z apetytem, prowadząc zdawkową rozmowę.
Qwilleran wspomniał, że wdowa po Owenie jest zmuszona sprzedać łódź i przyjmie każdą gotówkową ofertę.
Fran oznajmiła, że następną sztuką, jaką wystawią w letnim teatrze, będzie Życie z ojcem i szukają do obsady pięciu chłopców z rudymi włosami, żeby oszczędzić na perukach.
Hixie wyrzekała, że została z piętnastoma tysiącami plakietek z projektu poświęconego niedźwiedziom polarnym, które okazały się bezużyteczne, kiedy Festiwal Lodowy się roztopił. Zastanawiała się, czy można je zwrócić do producenta albo wykorzystać w innym celu.
Qwilleran zwierzył się im, że będzie pracował nad scenariuszem do filmu o krukach.
Później Fran zaskoczyła ich informacją, poufną oczywiście, że Amanda Goodwinter odchodzi z rady miejskiej i startuje w wyborach na burmistrza. Qwilleran poparł ten pomysł.
W końcu Hixie powiedziała, że widziała rękopis do pierwszej kolumny „Zapytaj panią Gramatykę” i przyniosła go ze sobą.
- Jestem ciekawa waszej opinii - powiedziała - mam wrażenie, że pisała ją z dzbankiem martini na biurku.
Wobec jej nalegań Qwilleran przeczytał tekst na głos:
Drodzy kochani Czytelnicy... Pani Gramatyka jest zachwycona Waszymi odpowiedziami na ogłoszenie z zeszłego tygodnia. Ilość listów świadczy o tym, że naprawdę zależy Wam na poprawnej angielszczyźnie. Trzymajmy się razem, a będziemy mieć świetną zabawę! Pani Gramatyka lubi deptać po odciskach i krzyżować plany. Na początek podyskutujmy o dzielnym człowieku, który śmie sprawdzać gramatykę pani Gramatyki.
Droga Pani Gramatyko! Z tym „trywialnym” to się Pani wygłupiła! Nikt nie mówi o chamie, że jest trywialny. Trywialna może być sztuka w teatrze w Pickax, gdy jest długa i o niczym. Jak Boga kocham, Pani te normy bierze chyba z kosmosu! Bill z Black Creek
Drogi Mój Chłopcze! Jeśli ja swoje normy biorę z kosmosu, to czynią to również autorzy słowników. Nie wiem, czy któreś z ich dzieł dotarło do Black Creek, ale jeśli tak się stało (habent suafata Ubell), koniecznie sprawdź, co znaczy „trywialny”!
Droga Pani Gramatyko... Mój mąż i dwaj dorośli synowie są wykształceni i zawsze wiedzą lepiej, ale ciągle mówią „poszłem” zamiast „poszedłem”. Co mam robić? Pauline z Pickax
Droga Pauline... Niektórzy mężczyźni myślą, że „poszłem” jest bardziej męskie. Zrezygnuj, kochana. Ludzki samiec jest uparty jak muł, a znamy przecież prawdę o mułach, prawda?
- Kto pisze tę kolumnę? - przerwała Fran.
- Tylko Junior Goodwinter to wie i nie chce powiedzieć - odpowiedziała Hixie.
- Cóż, myślę, że to facet.
- Ja też - dodał Qwilleran. - Poza tym to nie jest najlepszy tekst.
- Czytaj dalej - ponaglała Hixie.
Droga Pani Gramatyko, kiedy byłam w szkole, prowadzono kampanię przeciwko formie „włanczał”. Jeśli ktoś użył tego słowa, cała klasa wyła: „buuuu, buuuu”. Działało! Isabelle z Trawnto
Droga Isabelle... Pani Gramatyka niniejszym udziela Czytelnikom pozwolenia, żeby wyli „buuu, buuu” za każdym razem, kiedy usłyszą publicznie „włanczał”. Dziękuję za radę, słonko. Jednak pani Gramatyka nie jest odpowiedzialna za fizyczne obrażenia i słowne obrazy, które mogą być owocem buczenia.
Droga Pani Gramatyko... Niektórzy ludzie, którzy dbają o poprawny język, mówią „w przeciągu czasu” zamiast „w czasie”. Dlaczego? Linda z Mooseville
Droga Lindo... Z jakiegoś powodu niektórzy dzwonią łyżeczkami o szklanki. Wydaje im się, że to jest poprawne, ale nie. Pani Gramatyka mogłaby poświęcić rubrykę okolicznikom czasu, ale byłaby to trudna lektura, więc w „międzyczasie” wszyscy ćwiczmy poprawne zwroty sami!
Qwilleran skończył czytać i zapytał:
- Myślicie, że napisał to ktoś z redakcji czy wolny strzelec, a może jakiś komitet?
- Nie spocznę, dopóki się nie dowiem - powiedziała Hixie.
- Nie trać czasu na panią Gramatykę - powiedział jej Qwilleran. - Lepiej zajmij się organizacją obchodów dnia Marka Twaina.
Qwilleran, zadowolony z przebiegu lunchu, wracał do Mooseville, planując swój powrót do Pickax. Nie było potrzeby, żeby całkowicie zamykać domek. Po przyjeździe Polly będą spędzać weekendy na plaży, zabawiając inne pary koktajlami na werandzie i kolacjami u Owena. Syjamczyki będą zostawać w swoim luksusowym składzie z opiekunką.
Przy klubie „Na Wydmach” kupił mrożoną kolację w sklepie spożywczym i zaczął wypatrywać starego kamiennego komina. Miał nadzieję, że buldożery firmy Roadside Improvement Coalition nigdy się do niego nie zabiorą. Odkrywał w sobie czułość dla tego groteskowego monolitu. Kiedy w końcu wypatrzył na horyzoncie historyczny znak, zobaczył też pojazd skręcający w drogę Klingenschoenów. Samochód był żółty i na dodatek był to szkolny autobus!
Qwilleran był niepocieszony. Nie lubił nieproszonych gości i czuł niechęć do dzieci w grupach. Pojedynczo zdawały mu się nawet zabawne. Na przykład wnuk Celii Robinson albo chłopak państwa McBee. Ale co one robią w jego posiadłości bez pozwolenia? Szkoła skończyła się w połowie czerwca, ale szkolne autobusy były nadal używane przy okazji różnych wycieczek. Dojechał do wjazdu i ruszył w poszukiwaniu autobusu, ale wśród drzew nie mignęła mu nawet plamka soczystej żółci. Kiedy Qwilleran dojechał na polanę, autobus już tam był. Zaparkował dokładnie za nim, żeby kierowca nie mógł zbiec bez złożenia wyjaśnień. Wyskoczył z auta przygotowany na bandę hałaśliwych dzieciaków biegających po podwórku i straszących koty. Jedyną żyjącą osobą, jaką dostrzegł, była postać stojąca przy zejściu na plażę, która wpatrywała się w jezioro. Qwilleran zauważył, że ma na głowie słomiany farmerski kapelusz, dżinsy, wysokie buty i koszulkę z jakimś napisem na plecach.
- Witam! - zawołał, nie kryjąc irytacji.
Nieproszony gość odwrócił się, odsłaniając naturalnej wielkości kruka namalowanego na koszulce.
- Ty musisz być Qwill - powiedziała czystym, przywykłym do wydawania poleceń głosem. - Ja jestem Tess, kuzynka Joe Bunkera.
- Och!... Gdybym wiedział, że przyjeżdżasz, byłbym tutaj, żeby cię przywitać - przeprosił ją, robiąc jej jednocześnie wymówkę. - Joe mówił, że zadzwonisz do mnie z Horseradish, kiedy przyjedziesz.
- Zmieniłam trasę, mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.
- Wcale - powiedział z przekąsem. Nie lubił być zaskakiwany. - Idź na werandę i rozgość się, a ja otworzę domek i włożę do lodówki zakupy.
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jej żółty autobus jest ozdobiony hasłem „Republika Krukomanii”. To samo wypisane było na jej koszulce.
Wszedł do środka i poinformował syjamczyki:
- Mamy towarzystwo. Jest na werandzie. To badaczka kruków, ale nieszkodliwa. Nie wąchajcie jej butów, to nie jest w dobrym tonie.
Kiedy otworzył drzwi na werandę, niepewnie ruszyły za nim. Tess siedziała ze skrzyżowanymi nogami. Zdjęła kapelusz. Ciemne włosy miała zaczesane gładko do tyłu i spięte w koczek. Miała proste rysy, cienkie usta i wysokie kości policzkowe.
- Macie dużo kruków na plaży. Dobrze, że wzięłam zapas kukurydzy.
- Z daleka dziś jedziesz? - zapytał.
- Nie, z domu mojej ciotki w Bixby. Próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale nikt nie odbierał, więc postanowiłam spróbować w ciemno.
- Skąd ten autobus?
- Używamy go do wyjazdów w teren ze studentami i dla szerzenia informacji, czy jak kto woli dla propagandy. Jak Joe ci może mówił, wierzę, że kruki będą następną ikoną popkultury, po świnkach, żabach, sowach, małpkach, wielorybach i dinozaurach. Kruk to szlachetny ptak, inteligentny, raczej przystojny, dobrze zorganizowany i skupiony. Stado wie dokładnie, gdzie leci, i kieruje się prosto do celu. Powiedzenie „prosto, śladem kruka” nie jest przypadkowym frazesem. Co do głosu kruka to jest pełen mocy, nakazujący. Kruki mają rozległe słownictwo, nie tylko zwykłe „kra”. A jaki jest twój stosunek do kruków, Qwill?
- Wszystkie są do siebie podobne.
- Wręcz przeciwnie. Mają różne osobowości, fizjologię, język ciała, zobaczysz, jak przeczytasz książki, które ci przywiozłam. Może wniesiemy mój bagaż? Rozpakuję się i wtedy porozmawiamy.
Bagaż? Pogodny Jimmie nic nie mówił o tym, że przyjedzie jako gość!
- Joe wspominał, że nie gotujesz. Z przyjemnością będę przyrządzała posiłki w czasie mojego pobytu.
Posiłki? Na jak długo ona tu przyjechała? Qwilleran zadawał sobie wszystkie te pytania.
- Tylko powiedz mi, co lubisz jeść. Robię fantastyczny makaron z serem i chrzanem, jeśli smakują ci podobne potrawy.
- Najpierw wnieśmy twój bagaż - powiedział.
Miała dwa gigantyczne wory i teczkę. Przenieśli je razem przez las do domku dla gości.
- Jest mały, ale ma kanalizację. Nazywamy go celą.
- Jest milutki - powiedziała. - Podoba mi się!
Qwilleran wrócił pospiesznie do domku, żeby przygotować swój pierwszy miętowy burbon. Przed drzwiami uderzył się w czoło. Nie miał mięty! Miał mnóstwo burbonu i ani liścia świeżej mięty. Rikerowie uprawiali miętę w ogródku za domem, a Mildred pozwoliła mu korzystać z niego, kiedykolwiek przyjdzie mu na to ochota. Złapał kluczyki i pojechał do klubu „Na Wydmach”. Nie zgasił silnika, zerwał naręcze czegoś, co uważał za mięte, a przynajmniej czegoś, co pachniało jak mięta. Zdążył wrócić na czas, żeby zobaczyć, jak Tess idzie dróżką przez las w świeżej dżinsowej koszuli.
- Co powiesz na miętowy burbon? - spytał.
- Och, uwielbiam go! - wykrzyknęła. - Ale lekarz nie pozwolił mi pić nic mocniejszego od wina. Co ty będziesz pił?
- Piwo imbirowe.
- W takim razie napiję się z tobą. To uroczy domek. Ile ma lat?
Rozglądała się, podziwiając kamienny kominek, miedzianą łódź, kolekcję Marka Twaina. Skomentowała rząd pocztówek.
- O, są jeszcze dwie, na podłodze!
- Pewnie mają znaki w narożnikach - zauważył Qwilleran. - Połóż je na stoliku, odłożę je na miejsce.
Domyślał się, że będą to dwie z podobiznami Shawa i Wilde'a.
Rozdział czternasty
Qwilleran zabrał swojego gościa na kolację do hotelu „Northern Lights”, przepraszając za mało wyszukane menu.
- Zjedlibyśmy kolację na poziomie w „Domu Owena”, ale niestety Owen miał to nieszczęście, że się utopił. Tutejsza kucharka pracuje tu od trzydziestu lat i wpadła już w rutynę.
Zamówili szwedzki stek i żeby oderwać myśli od smaku tapety maczanej w tłustym sosie, przegotowanych marchewek i ziemniaków o konsystencji kremu do golenia, Qwilleran zadał kluczowe pytanie:
- Jak to było dorastać w Horseradish?
- Właściwie kiedy się urodziłam, nie byliśmy już chrzanową stolicą Środkowego Zachodu, agrokultura ustąpiła miejsca turystyce, ale dzięki chrzanowym oparom powietrze jest nadal odświeżające.
- Ale czy twoi przodkowie hodowali chrzan?
- Nie, zajmowali się statkami. Nasze miasto było najważniejszym portem dla okręgu Lockmaster. Mój dziadek, kapitan „Księżniczki”, dzięki swoim przygodom stał się legendarną postacią. Wiesz, wszystkie dobra były wwożone i wywożone na statkach. W okolicy nadal czynnych było kilka kopalń, popularne były polowania, zwłaszcza na bobry. To sprawiło, że statki handlowe były łatwą zdobyczą dla korsarzy. Wiedziałeś, że w tamtych czasach na jeziorze grasowali piraci?
- Joe mówił mi, że ich ofiary były zmuszone skakać do wody, ale nigdy nie wspominał o „Księżniczce”.
- A była sławna w swoim czasie! Pewnego razu wyruszyła z portu załadowana towarem. Gdy żeglarze stracili z oczu linię brzegu, na horyzoncie pojawiła się czarna flaga. Kapitan Bunker dał załodze nietypowe rozkazy: kiedy piraci ruszą do ataku, załoga ma zejść na dół z widłami i mokrymi szmatami.
Tess zawiesiła głos, żeby sprawdzić reakcję słuchacza - zapewne opowiadała tę historię setki razy.
- Statek piracki wystrzelił w kierunku „Księżniczki” kulę armatnią, która powaliła maszt. Zaraz potem cała załoga zniknęła pod pokładem, gdzie przewożono beczki z chrzanem zmieszanym z winegretem. Piraci weszli na pokład, przeklinając: „Gdzie się podziała ta przeklęta załoga? To jakiś przeklęty nawiedzony statek!” Uderzyli szturmem na ładownię... Marynarze natychmiast podnieśli pokrywy beczek, a pikantne opary wypełniły statek niczym trujące gazy. Piraci zaczęli się zataczać, dławić i na ślepo szukali ratunku. Wtedy załoga zamaskowana mokrymi kocami obrzuciła napastników garściami chrzanu, dźgając na dodatek widłami. Tak wrogowie zostali wyparci na pokład i zmuszeni do opuszczenia statku.
- Tess, to fascynująca historia! - wykrzyknął Qwilleran. - Nie powtórzyłabyś jej, kiedy będę miał pod ręką dyktafon? Zbieram miejscowe legendy, chcę wydać książkę.
- Z przyjemnością! Historia z piratami jest prawdziwa, ale znam wiele bajecznych opowieści o naszym mieście, jak ta o statku napędzanym oparami z chrzanu, i to zanim wynaleziono parowce.
Qwilleran przyznał, że jest dobrze oczytana, wygadana i niebrzydka. Był zadowolony, że przy kolacji nie miała na sobie koszulki z krukami. Mówili o kotach (miała dwa), dziennikarstwie (etyce i odpowiedzialności zawodowej), ale ani słowa o krukach. Z drugiej strony wiedział, że im szybciej załatwią tę sprawę, tym szybciej będzie mógł wrócić do Pickax. Na śniadanie wypili kawę i zjedli rogaliki, a potem rozmawiali o krukach. Qwilleran miał nadzieję, że wkrótce zobaczy, jak żółty autobus odjeżdża ścieżką w kierunku szosy.
Qwilleran starał się naprowadzić rozmowę na kwestie praktyczne.
- Czy zamierzasz sprzedawać koszulki jako dodatek do filmu? - zapytał.
- Być może - odpowiedziała. - A na razie przywiozłam jedną dla ciebie. Jaki nosisz rozmiar? Są dość luźne.
- Hmmm... duży - powiedział niejednoznacznie, próbując wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał z krukiem na piersiach. - Czy masz jakieś realne podstawy, żeby sądzić, że twój film zostanie wyprodukowany?
- Oczywiście! Uniwersytet dysponuje odpowiednim sprzętem, w program są zaangażowani artyści, no i jest dotacja. Moim zadaniem jest dostarczyć scenariusz. Uważam, że film powinien przede wszystkim bawić, uczyć i inspirować. Kruki będą w nim rozwiązywać problemy, zażegnywać zło i respektować środowisko naturalne i wartości rodzinne.
Przez chwilę Qwilleranowi błysnęła myśl, że show z krukami to tylko kolejny żart Pogodnego Jimmiego, jak ten z Intergalaktycznym Systemem Kontroli Pogody, który miał regulować temperaturę, opady, okiełznać wiatry, eliminować katastrofy naturalne i promować globalną przyjaźń. Trudno było orzec, czy był wizjonerem, czy tylko trefnisiem.
- Autobus zwraca uwagę, gdziekolwiek się pojawię. Zawsze się cieszę, kiedy mogę opowiadać obcym ludziom o Corvus americanus. Są ciekawi, jak wygląda wspólnota rodzinna kruków, składająca się z siedmiu osobników, i wychowywanie młodych.
- Mnie to także ciekawi - powiedział Qwilleran.
- Zostawiłam dossier na blacie. To artykuły, które pisałam dla specjalistycznych magazynów. Możesz przeczytać je jutro, kiedy ja będę w mieście. Macie tu sklep z dobrym mięsem? Wiem, że to kraina jagnięciny, a jedną z moich specjalności jest jagnięcy udziec z fasolą przyrządzony na sposób drwali.
Danie to było jedną z ulubionych potraw Qwillerana. W porządku, pomyślał, niech zostanie jeszcze jedną noc.
- Sklep spożywczy Grottów to rodzinny interes prowadzony przez cztery pokolenia: dziadków, ojca, syna i wnuka. Nadal kroją mięso na zamówienie. Cokolwiek kupisz, zapisz to na mój rachunek. Powiedz, że jesteś moim gościem.
Nagle w przypływie gościnności zaproponował:
- Czy chciałabyś zobaczyć sztukę w letnim teatrze jutro wieczorem? Bilety są wyprzedane, ale rezerwują kilka dla niespodziewanych gości.
- Uwielbiam letni teatr! - odpowiedziała.
Tess pożegnała się wcześnie, chciała jeszcze poczytać. Qwilleran zadzwonił do Pogodnego Jimmiego do Indian Village.
- Zgadnij, kto zajechał dzisiaj szkolnym autobusem na moje podwórko i wprowadził się do domku dla gości! Twoja kuzynka!
- Ach, ta kobieta! Miała pojechać do domu rodzinnego w Horseradish i stamtąd zadzwonić do ciebie.
- Cóż, widocznie zmieniła zdanie.
- Co o niej myślisz, Qwill?
- Ma jaja, tak samo jak ty. Ale jest miła i interesująca. Czy powiedziałeś jej, że mam słabość do makaronu z serem i jagnięcego udźca?
- Skąd! Nigdy nie rozmawialiśmy o jedzeniu. Słowo!
- Problem polega na tym, że jak się zdaje, jej się tu podoba, a ja muszę wracać do Pickax.
- Wyrzuć ją! Nie będzie ci miała tego za złe - powiedział Pogodny Jimmie. - I, Qwill, dziękuję, że mnie zastąpisz na sobotnich zawodach.
W piątek rano Qwilleran podał kontynentalne śniadanie na kuchennej werandzie, zalanej porannym słońcem. Rozmroził sok pomarańczowy, podgrzał rogaliki i zaparzył kawę w automatycznym ekspresie. Syjamczyki towarzyszyły mu w tych przygotowaniach, rozglądając się za rozgrzanym kawałkiem betonu. Koko rozciągnął się na nasłonecznionej podłodze, żeby tam w komfortowych warunkach dopełnić porannej toalety.
- To aktor! Uwielbia widownię przy porannych ablucjach. Osiemnastowieczny poeta opisał ten rytuał w dziesięciu krokach: „Po pierwsze przygląda się swoim przednim łapom, czy są czyste. Po drugie podnosi się, żeby sprawdzić, co z tylnimi”.
Tess roześmiała się radośnie i powiedziała:
- „Po trzecie ćwiczy rozciąganie na rozstawionych przednich nogach”.
- Znasz Christophera Smarta! - zdziwił się przyjemnie zaskoczony Qwilleran.
- Och, uwielbiam Christophera Smarta! Nazwałam mojego kota po Jeoffrey'u. Pomyśl tylko, przez dwa stulecia, a nawet dwa tysiąclecia koty myły się w ten sam prosty, skuteczny sposób, podczas gdy my wciąż uganiamy się za kolejnymi wynalazkami i udogodnieniami, które nie tylko nie muszą działać, ale też są zupełnie zbędne.
- W Mooseville unikaj lepiej radykalnych teorii - poradził. - Nie daj się aresztować. Miejscowi stróże prawa mogą uznać Republikę Krukomanii za ideę wywrotową... A jak tam będziesz, odwiedź koniecznie „Magię Elizabeth” na ulicy Dębowej.
Kiedy żółty autobus zniknął w zaroślach, Qwilleran wziął plik artykułów o krukach na werandę z nadzieją, że znajdzie tam coś, cokolwiek, co natchnie go pomysłami na scenariusz do filmu Tess. Był rozczarowany. Nie było tam nic, co ukazywałoby kruki jako stworzenia wspaniałe, heroiczne, jako źródło inspiracji. Miały jakieś repulsyjne zwyczaje żywieniowe. Potrafiły być okropne dla innych gatunków czy nawet dla innych kruków, które nie należały do ich rodzinnego stada. Lubiły ciągnąć za ogony psy, owce i ptaki. Niektóre ich zwyczaje były raczej dziwne. Na przykład zachęcały mrówki, żeby chodziły po ich piórach.
- Dość! - powiedział z odrazą Qwilleran.
Pomyślał o przyjaźnie nastawionej rodzinie kruków, która odwiedzała codziennie plażę i zabawiała syjamczyki. One krakały, Koko odpowiadał tym samym. Paradowały, pyszniły się, bawiły się niewinnie.
Teraz, po lekturze kilku tekstów, zdawały mu się wyniosłe, aspołeczne, uprzedzone i odrażające. Qwilleran odrzucił papiery na bok i pojechał do Mooseville, żeby kupić czerwone wino i soki do sangrii. Chciał też sprawdzić, czy Tess przypadkiem nie została aresztowana.
Żółty autobus stał na hotelowym parkingu otoczony przez podekscytowanych turystów. Tess stała na stopniu autobusu ubrana w firmową koszulkę i odpowiadała na pytania. Patrol policyjny podjechał powoli do zgromadzonych.
Qwilleran patrzył, jak Tess skupia na sobie uwagę słuchaczy. Wayne Stacy podszedł do niego.
- Czy to twoja przyjaciółka? Poprosiła o pozwolenie na zaparkowanie przed hotelem, powiedziała, że jest twoim gościem.
- To kuzynka Pogodnego Jimmiego z Nizin. Odwiedza rodzinę w Horseradish.
- Powiedziałem, że może stać tu przez godzinę. Cokolwiek daje rozrywkę turystom, sprzyja moim interesom. Niestety później musimy wyczyścić parking i namalować linie do wyścigów psów. Mam nadzieję, że nie będzie padało, farba łatwo się zmywa. Spodziewamy się burzy od strony Kanady, ale Pogodny Jimmie mówi, że nie dojdzie do nas przed niedzielą. Przy okazji, był wdzięczny, że go zastępujesz, Qwill. Ja zresztą też.
Od strony autobusu rozległ się aplauz i tłum zaczął się powoli rozchodzić. Qwilleran wycofał się, zanim Tess mogła go zobaczyć. Powinna teraz kierować się do domu, żeby przygotować jagnię. Qwilleran poszedł do Elizabeth dowiedzieć się o losy swojego zamówienia.
- Barb zapewniła mnie, że skończy na czas - powiedziała Elizabeth. - Dziękuję, Qwill, że przysłałeś do mnie tę uroczą doktor Bunker. Wiele rzeczy w sklepie przypadło jej do gustu. Kupiła skarpety dla kuzynki i opiekunki kotów, dla siebie szpile do ziemniaków, a dla babci z Horseradish, na jej setne urodziny, tajską tunikę.
- Mówiła o krukach?
- I to z ogromnym entuzjazmem! Rozmawiałyśmy o możliwości wyrabiania kruczych pamiątek. Powiedziałam, że mogłabym zrobić wyjątek dla koszulek takich jak jej, jeśli dochód szedłby na cele naukowe.
- Świetnie!
- Wejdź, zobaczysz nowe dzieło, które przyniosła twoja przyjaciółka Janelle Van Roop.
- Och tak? - Co innego mógł powiedzieć?
W dziale z rzemiosłem zobaczył wystawę małych wypchanych stworów z kwiecistej bawełny pod nazwą „Kociaki Kalico”. Były prymitywne, ale niepozbawione uroku. Miały szeroko rozstawione nogi, spiczasty ogon, przesadnie duże uszy. Oczy, wąsy i maleńki pyszczek były dość niedbale wyhaftowane muliną.
- Ich przerysowane rysy sprawiają, że są raczej zabawne, nie uważasz? Doktor Bunker nazwała je współczesną sztuką ludową i kupiła kilka na prezenty.
- Kto je robi?
- Starsze panie w „Bezpiecznej Przystani”. Sprzedaję je bez prowizji. To był mój pomysł, żeby nadać im imiona. Nic zdrobniałego ani pieszczotliwego, ale imiona tradycyjne i pełne godności. Clarence, Martha, Spencer, Agatha i tak dalej. Kup jednego dla swoich kotów.
Wiedział, że syjamczyki, które ignorowały aksamitne myszy, gumowe żaby i grzechoczące piłeczki, szybko porzucą i tę zabawkę. Wolały przeciąganie krawata z udziałem człowieka...
- W porządku - powiedział. - Wezmę Gertrudę.
Tess wróciła już zapewne do domku, wiedziała, gdzie znaleźć klucz i przygotowywała jedzenie. Qwilleran wolał nie wchodzić jej w drogę, żeby nie zostać przypadkiem poproszonym o obranie ziemniaków. Usiadł na hotelowej werandzie i czytał piątkową gazetę. Chciał też przemyśleć scenariusz. Powoli tracił zainteresowanie projektem. Pozostawała kwestia, jak to powiedzieć Tess. Była sympatyczną kobietą, kuzynką dobrego przyjaciela. Jeśli zawiedzie, to musi to zrobić z gracją: kilka pomysłów, drobna porada, dużo zachęty.
Zakończy sprawę po przedstawieniu. Wtedy będzie mogła wyjechać po śniadaniu, a on wróci do Pickax po wyścigach.
Tego wieczoru wszystko poszło gładko: Qwilleran był zachwycony kolacją, Tess podobała się sztuka. Wieczorem podał sangrię na werandzie od strony jeziora.
- Tess, twoja wizyta była bardzo miła. Bardzo bym chciał popracować nad twoim pomysłem, niestety mam inne zobowiązania. Mogę ci jednak pomóc postawić pytania, określić możliwości i decyzje, jakie trzeba podjąć.
- Rozumiem - odpowiedziała z mniejszym rozczarowaniem, niż się spodziewał. - Jakiego rodzaju decyzje masz na myśli?
- Chodzi mi o wątek: w akcji musi być dynamika. Kim będą bohaterowie? Inne gatunki ptaków? Inne dzikie zwierzę? Ludzie? Urządzenia? Strach na wróble? Przede wszystkim czy obsada będzie w całości składała się z kruków? Nie radziłbym. Kruki kręcą się po pastwiskach, czy nawiązują jakieś związki z bydłem inne niż z jego ekskrementami? Kim są przyjaciele kruków, a kim ich wrogowie?
- A co z dialogami? Jak dalece mają być zantropomorfizowane?
- Cóż, wszystkie zwierzęta mogą mówić swoim własnym językiem. Lektor mógłby tłumaczyć ich krakanie, szczekanie i gdakanie.
- A jakim językiem twoim zdaniem mówią strachy na wróble?
- To pytanie zadaj odpowiedniemu instytutowi na twoim uniwersytecie.
Qwilleran wygładził wąsy i pewien pomysł zaczął klarować się w jego głowie.
- Strachy mają chronić uprawy przed krukami, tak? A co, jeśli zaprzyjaźnią się z nimi i zainicjują podziemny ruch na ich korzyść? Ich współpraca zostaje odkryta i strach zostaje skazany na śmierć. Jeśli strach będzie wzbudzał współczucie, to sytuacja może być bardzo emocjonująca.
- Już chce mi się płakać - powiedziała Tess.
Rozmawiali jeszcze o imionach dla postaci. Para wychowująca młode mogłaby nazywać się królowa Croquette i książę Chromosom.
- Cudownie! Cudownie! - krzyczała.
- Mogę ci nalać drinka, Tess?
Badaczka kruków była szczęśliwa, idąc z latarką do domku gościnnego. Żegnając się przed udaniem się na spoczynek, powiedziała:
- Czy wiedziałeś, że za szopą na narzędzia rosną jagody? Mogę nazrywać trochę i zjemy na śniadanie naleśniki z jagodami.
- Wspaniały pomysł! - powiedział Qwilleran.
- U Grotta kupiłam dwa steki, może jutro na kolację zjemy stek au poivre, z ziemniakami z rusztu?
Zanim Qwilleran zdołał zareagować, dodała:
- Wiesz, że jedna ze szpil zniknęła? Było pięć.
Rozdział piętnasty
Po owocowych naleśnikach Tess zabrała żółty autobus do niczego niespodziewającego się miasteczka Brrr propagować ideę Republiki Krukomanii. Qwilleran pojechał do Mooseville na wyścigi psich zaprzęgów. Ruch nad wybrzeżem był wyjątkowo duży. Kiedy zbliżał się do miasta, zobaczył samochody zaparkowane na podwórkach i po obu stronach drogi. Rzeka pieszych zdążała w kierunku centrum, gdzie trzy przecznice wokół hotelu były zablokowane. Wpuszczano tylko uczestników i organizatorów. Qwilleran pokazał legitymację prasową, powiedziano mu, że może zaparkować w porcie.
Nigdy nie widział tylu dzieci w jednym miejscu: żądnych uwagi, piszczących z uciechy, krzyczących, skaczących, zagubionych, bijących się nawzajem. Dorośli, którzy byli zdecydowanie w mniejszości, trzymali maluchy na rękach, kołysali w wózeczkach, tulili w nosidełkach. Obydwa parkingi zostały opróżnione z samochodów. Jeden przeznaczono na tor wyścigowy, na drugim przygotowywali się zawodnicy.
Wayne Stacy wypatrzył Qwillerana w tłumie i wyjaśnił mu system.
Czterdzieścioro dzieciaków pojedzie w czterdziestu miniaturowych powozach zaprzężonych do czterdziestu rodzinnych pupilów. Do wyścigu szykowały się boksery, retrievery, pitbulle, teriery, wyżły i husky. Były tam też wilczury i olbrzymie sznaucery, a także ogromna ilość kundli, sklasyfikowanych według wagi. Woźnice mieli na plecach numery, a psy miały na sobie bolera w kolorach rodzinnych. Jeden dorosły towarzyszył każdemu zaprzęgowi w boksie, drugi członek rodziny czekał na zaprzęg na mecie.
Przez lata wyścig przemienił się w karnawałowy pokaz. Wozy dekorowano krepiną i malowano, młodzi woźnice mieli na sobie kostiumy astronautów, balerin, diabłów, piratów, kowbojów i kowbojek, klaunów, czarnych kotów. Zamieszanie i zgiełk były olbrzymie.
Qwilleran skomentował:
- To wygląda jak kompletny chaos, ale zdaje mi się, że robicie to nie po raz pierwszy.
- Pewnie, że tak! Robimy to od trzydziestu lat! - powiedział Stacy. - Niektórzy z rodziców sami byli kiedyś zawodnikami.
- Nie ma w tym jednak ryzyka?
- Nigdy nie straciliśmy ani dziecka, ani psa, odpukać w niemalowane.
- Dobrze, w takim razie wyjaśnij mi zasady.
- Są eliminacje i finał. Ogłaszasz imiona zawodników i ich numery w każdym biegu. Pięć zaprzęgów wychodzi z boksów i ustawia się na starcie. Gwizd oznacza rozpoczęcie biegu. Rodzice dopingują, czekając na mecie.
- Skąd będę wiedział, kto jest kto i co i jak? - Qwilleran próbował przekrzyczeć ogólny zgiełk.
- Cecil Huggins będzie ci podsuwał informacje. Na koniec wręczysz dwie nagrody, w klasie A i B. Będą zdjęcia.
- Jakie są nagrody?
- Kubki z napisem, poza tym każde dziecko dostaje lody w rożku i jakieś słodycze do domu. Psy dostają kość.
- Czy mam też zaprezentować kości?
Mężczyźni krzyczeli sobie do uszu. Qwilleran podszedł do mikrofonu, ale nawet jego mocny głos był ledwo słyszalny w hałasie, który zwiększył się dwukrotnie, kiedy rozbrzmiał pierwszy gwizd.
Widzowie dopingowali swoich ulubieńców i witali krzykiem każde niespodziewane wydarzenie. W pewnym momencie na przykład basset zaprzestał wyścigu i potruchtał spokojnie ku trybunom, szukając zapewne towarzystwa. Później dwa psy, które szły łeb w łeb, zaczęły między sobą walczyć, potrząsając wózkami. Na koniec olbrzymi sznaucer przekroczył linię mety, ale nie zatrzymał się i biegł dalej Main Street, podczas gdy przerażony pasażer krzyczał, wzywając pomocy. W pościg za zbiegiem ruszyli oczywiście rodzice i organizatorzy. Qwilleran cały czas szczerzył w uśmiechu zęby i wykonywał swoją robotę.
Zwycięzcą w klasie B był mały żółtawy kundel w bordowym bolero, wiozący czteroletnią kowbojkę.
- Dzieciaki musiały przedtem trenować - zauważył Qwilleran.
- Oczywiście, przez cały rok. Bardzo poważnie podchodzą do tej imprezy.
W klasie A wygrał czarny labrador w czerwono-biało-niebieskim wdzianku, prowadzony przez siedmioletniego astronautę.
Qwilleran powiedział ojcu astronauty:
- Nie jest pan przypadkiem ze Scotten Fisheries? Spotkaliśmy się, kiedy robiłem reportaż o komercyjnych łowiskach. Jestem Jim Qwilleran.
- To prawda! Ja jestem Phil Scotten. Wypłynął pan z nami na jezioro. Napisał pan dobry artykuł.
- Dzięki. To było bezcenne doświadczenie... Macie pięknego psa.
- Prawda! Einstein to emerytowany pies do zadań specjalnych. Był wytresowany do szukania narkotyków. Jest bardo inteligentny. To typ pasywnego wykrywacza. Jeśli coś znajdzie, po prostu na tym siada.
- Doprawdy? - Qwilleran poklepał się po wąsach. Przyszła mu do głowy przewrotna myśl. Myśl ta nabierała kształtów i kiedy wracając do samochodu doszedł na parking, gdzie pakowano wozy i psy, był już do niej całkiem przekonany.
Podszedł do drużyny Einsteina i powiedział:
- Przyszedł mi do głowy szalony pomysł. Jest tu pewna łódź, zastanawiam się, czy jej nie kupić. Czy Einstein nie mógłby jej obwąchać?
- Pewnie, przypomni sobie stare czasy.
Dwaj mężczyźni i pies weszli na pokład „Łowcy Słońca”. Einstein obwąchał plamy na pokładzie, ale bardziej interesowała go kabina. Zeszli na dół. Zbadał każdy centymetr i usiadł.
- Myślę, że jest zmęczony - powiedział rybak. - Posunął się w latach. Ma za sobą ciężki dzień.
Jadąc do domku, Qwilleran przyklepywał wąsy. Teraz miał już poważne argumenty, żeby porozmawiać z Brodiem: po pierwsze rendez-vous „Łowcy Słońca” z „Szybką Mamą”, zniknięcie Owena i zachowanie Einsteina.
Co do gościa, to jeśli sama nie wyjedzie w poniedziałek rano, był gotów ją wyrzucić, tak jak sugerował Pogodny Jimmie. Wolałby jednak uciec się do psychologii. Na przykład mógłby dać jej jakiś wyraźny znak przy kolacji.
Przy podwieczorku:
„Dobrze się bawiłem podczas twojej wizyty, Tess”.
Przy zupie (obiecała gazpacho):
„Mam nadzieję, że ta wycieczka nie była na marne”.
Przy steku:
„Dzwoń do mnie w każdej chwili, jeśli będziesz miała jakieś nowe pomysły w sprawie Krukomanii”.
Przy deserze:
„Od jutra ma gwałtownie popsuć się pogoda”.
Przy kawie:
„Jak długo jedzie się stąd do Horseradish?”
Wyśmienita kolacja została podana na werandzie i Qwilleran porzucił swoje zaplanowane uszczypliwości. Po jedzeniu powiedział:
- Posprzątam, na wypadek gdybyś chciała coś porobić. (Na przykład spakować się, pomyślał).
- Dzięki - odpowiedziała. - Zadzwonię do znajomej, która opiekuje się moimi kotami. Kiedy ostatni raz z nią rozmawiałam, Księżniczka zachowywała się dość dziwnie.
- Tęskni za tobą - odpowiedział szybko Qwilleran. - Zwłaszcza kotki źle znoszą długą rozłąkę z opiekunem.
Telefon stał na barze, więc Qwilleran nie mógł nie słyszeć rozmowy Tess.
- Cześć, Sandy. To znowu ja. Jak się ma Księżniczka?... Nadal kaszle?... Daj jej jedną z tych pigułek. Zmieszaj ją z jedzeniem. Mam nadzieję, że jej to pomoże... Powiedz Jeoffrey'owi, żeby jej nie stresował... Nie, nie wiem, kiedy wrócę do domu. Jestem zajęta zyskiwaniem przyjaciół dla Republiki Krukomanii.
Qwilleranowi przyszedł do głowy kolejny pomysł.
- Zanim wyjedziesz, chciałbym nagrać twoją opowieść o kapitanie Bunkerze i piratach. Zróbmy to teraz - starał się, żeby jego głos brzmiał poważnie i pilnie.
- Z przyjemnością opowiem ją jeszcze raz - powiedziała. - Ale najpierw chciałabym nakarmić moich przyjaciół na plaży.
Dwa razy dziennie rozrzucała suszone ziarna kukurydzy i siedmioosobowa rodzina, która zabawiała dotąd Koko na werandzie, rozszerzyła się do czterdziestu sztuk.
Potem, wciąż nieczuła na podchody Qwillerana, powiedziała:
- Wiedziałeś, że u Grotta mają kacze jaja? Nie mogłam się oprzeć i kupiłam cztery na śniadanie. Zjemy omlety z grzybami. Kupiłam też wyśmienity cheddar do makaronu z serem, przygotuję go po śniadaniu i zjemy go na lunch.
Dotknęła dwóch najczulszych strun w jego upodobaniach kulinarnych. Pokonany wymamrotał:
- Brzmi nieźle.
Próbował zracjonalizować swoją porażkę. Aktorzy potrzebują widowni, pisarze czytelników, a kucharki gąb do wyżywienia.
- Yow! - skomentował Koko.
- On mówi więcej od Jeoffrey'a.
- Koko jest medium.
Siedzieli na werandzie od strony jeziora, czekając, aż różowe mewy wypłyną na wieczorne podniebne balety, podczas których każdy z ptaków pochłaniał równowartość swojej wagi w komarach, jak powszechnie wierzono. Yum Yum siedziała na sąsiednim krześle z Gertrudą. Koko zajmował miejsce na podeście.
- To bardzo mądry kot - kontynuował Qwilleran. - To dlatego, że czytam im na głos. Yum Yum idzie spać, a Koko słucha, a jego mózg przyswaja znaczenia, nawet jeśli jego usta nie znają słów.
- Przekładalność myśli - powiedziała. - Ale jak on się komunikuje?
- Znajduje sposób - jego zmysły są niezwykłe. Wie, kiedy zadzwoni telefon. Kilka tygodni temu wiedział, że pod piaskiem jest zakopane ciało, i poprowadził mnie do niego.
- Wszystkie koty są w pewnym sensie profetami. Zawsze wiedzą, kiedy nadejdzie burza albo trzęsienie ziemi. Badałeś kiedykolwiek umiejętności Koko?
- Nie! Nie chcę żadnych badań, żadnej reklamy. Ta rozmowa musi zostać między nami... Dajesz mi słowo?
Oczywiście! Po powrocie do domu zacznę czytać na głos Jeoffrey'owi i Księżniczce.
Rozdział szesnasty
W niedzielę rano, mimo ostrzegawczych prognoz, świeciło słońce. Tess przyszła z domku gościnnego w szortach, sandałach i innej koszulce z krukami, przedstawiającej trzech budowniczych gniazda.
- Wszyscy z kuchni! Mistrz kuchni dla biedaków dokona cudów... A przy okazji - dodała, podnosząc szpile z blatu - jeden z tych szpikulców ciągle spada z gwoździa - To nie przypadek. Koko myśli, że to jest zabawka. Popełniłem błąd, wieszając je tutaj. Mogę ci jakoś pomóc?
- Możesz rozrzucić na plaży trochę kukurydzy.
- Ale dzisiaj nie ma kruków - zaprotestował.
- Rozsyp, a przyjdą.
Miała rację. Wyleciały z lasu wielką grupą. Qwilleran zszedł im z drogi i wrócił na werandę, gdzie czekał na śniadanie. Niebo miało kolor czystego błękitu, ulubiony odcień Polly. Powierzchnia wody skrzyła się. Z pewnością nie zbliżała się żadna burza. Z kuchni dochodziły zapachy topionego masła, parzonej kawy, duszonych grzybów i podgrzewanych muffinów. Z satysfakcją wyobrażał sobie spotkanie z Polly. Będzie zadowolona ze swojego nowego ubrania. Niewątpliwie przywiezie mu coś z Kanady, rzeźbę Innuitów, płytę z francuskim jazzem. Ucieszy się z awansu Dereka w „Domu Owena”. Od dawna wierzyła w jego możliwości. Niechętne uczestnictwo Archa w klubie robótek ręcznych rozbawi ją i będzie chciała wiedzieć wszystko o paradzie, nowej łodzi Bushy'ego i haftowanej makatce z „Bezpiecznej Przystani”. Przykro jej będzie z powodu niepopularności Owena Bowena i zaskoczy ją wieść o jego zniknięciu.
Nie wspomni jej o „Szybkiej Mamie” i „Łowcy Słońca”, niepokoiła się, kiedy podejmował samotne śledztwa.
Kiedy Tess podała śniadanie, sparafrazował Dickensa:
- Nigdy nie widziano takiego omletu!
- Dziękuję - odpowiedziała - z całą skromnością dziękuję, chociaż przyznaję, że robię najlepszy na świecie. Podobno kucharka, która potrafi przyrządzić dobry omlet, potrafi przyrządzić wszystko. A co myślisz o kaczych jajach? Są pożywne, bo kaczki są ptakami pływającymi i mają bogatą tkankę tłuszczową.
- Dlaczego tak często pojawiają się w amerykańskim slangu? Mamy kaczy chód, kaczki dziennikarskie, możemy też puścić kaczkę.
- Slang jest zawsze pełen jadalnych rzeczowników - zaśmiała się. - Nazywamy kogoś pasztetem, parową, bułką z masłem, śmiejemy się do sera, wpadamy jak śliwka w kompot.
Po śniadaniu, kiedy Tess przygotowywała obiecany makaron, Qwilleran pojechał do miasta po „New York Timesa”. Usiadł na hotelowej werandzie, trochę czytał, trochę przyglądał się życiu na przytani. W pewnym momencie zauważył ze zdziwieniem szeryfa i człowieka ze stanowej policji, przyglądających się „Łowcy Słońca”. Jeśli właściciel Einsteina poinformował o zachowaniu psa policję, to tylko dobrze. Policja ociągała się ze śledztwem. Jeśli jednak dochodzenie wykaże, że Ernie była zamieszana w jakieś przekręty, to już niedobrze. Widział ją tylko przez współczujące oczy Dereka, osobiście podziwiał tylko jej kucharskie umiejętności i czuł się zobowiązany trzymać z każdym, kto nie był „jednym z nas”.
Qwilleran wrócił do domku, gdzie na werandzie zastał Tess czytającą o krukach.
- Czy one naprawdę mówią „nigdy więcej” czy to była tylko licencja poetycka?
- Za te żarty będziesz musiał ponieść karę - odparła.
- Napijesz się szklaneczkę sangrii?
- Pewnie. Jak będziesz w kuchni, to włącz proszę piecyk na dwieście stopni.
Makaron poszedł do pieca na czterdzieści minut, a to, co się w tym czasie wydarzyło, było farsą godną Feydeau: szybka, zabawna akcja, opisana przez Qwillerana w jego prywatnym notesie:
Niedziela, czternasty lipca
Piękny dzień, mimo spodziewanej burzy. Koty w nastroju przychylnym.
O pierwszej piętnaście Tess i ja siedzimy na werandzie, pijąc sangrię i sok porzeczkowy. Koty zwinięte w kłębki w rogu werandy. Nagle podnoszą uszy. Ktoś zbliża się od strony plaży. Młoda kobieta w szortach i słonecznych okularach niesie dużą płaską paczkę. Zaczyna wchodzić naszym zejściem. Wychodzę jej naprzeciw. Wolno, łapiąc powietrze, mówi:
- Dzień dobry, panie Q! Przyniosłam... pana makatkę. Mój wujek... oprawił ją. Jestem Janelle z „Bezpiecznej Przystani”!
O pierwszej dwadzieścia pięć jest pod werandą, przedstawiam ją Tess. Idę przynieść jej szklankę sangrii. Kiedy jestem w kuchni, od strony szosy podjeżdża czerwony pikap. Wychodzi z niego młoda dziewczyna w szortach i słonecznych okularach. To Barb Ogilvie z kolejną płaską paczką.
- Przyniosłam tunikę - mówi pochmurnie. - Elizabeth mówiła, że musi ją pan mieć na dzisiaj.
Proponuję jej szklankę i prowadzę na werandę, żeby przedstawić ją reszcie.
O pierwszej trzydzieści idę do kuchni mieszać kolejnego drinka, podczas gdy Tess opowiada im o lekarzu, który na wszystkie dolegliwości stosował chrzan, dietę chrzanową, chrzanowe inhalacje i okłady. Jego pacjenci nigdy nie umierali, po prostu wyparowali!
O pierwszej trzydzieści pięć słyszę warkot silnika od strony lasu. To samochód z lotniska, z którego wysiada Polly! Zszokowany mówię:
- Twój samolot miał przylecieć jutro!
Odpowiada słodko:
- Nie mogłam się doczekać. Przyleciałam na miotle.
Zabieram ją na werandę, gdzie przedstawiam jej trzy młode kobiety. Jest nieco zaskoczona.
O pierwszej czterdzieści Tess wyjmuje makaron z serem z pieca. Zastanawiam się, czy starczy na pięć osób. O pierwszej czterdzieści słońce znika za chmurami i wszystkie panie zdejmują okulary. Barb wygląda bez nich fatalnie, musiała płakać.
O pierwszej pięćdziesiąt dzwoni telefon. Odbieram, jakiś męski głos wrzeszczy do słuchawki:
- Gdzie ona jest? Gdzie jest ta kobieta?
- Mam tu cztery, o którą chodzi? - mówię spokojnie.
To Pogodny Jimmie.
- Tess miała być gościem honorowym na rodzinnym zjeździe w Horseradish! Ponad pięćdziesięciu krewnych zebrało się w rodzinnym gnieździe, żeby spotkać się z pierwszą panią doktor w rodzinie Bunkerów. Przyjechali też fotografowie z dwóch gazet. Wracam więc na werandę i mówię Tess:
- To do ciebie.
Idąc do telefonu, powtarza:
- Och nie! Och nie!
O pierwszej pięćdziesiąt pięć wraca na werandę z szeroko otwartymi oczami.
- Muszę jechać! Muszę się spakować! Jakiś samochód blokuje wyjazd!
To samochód z lotniska, proponuję, że go przestawię, ale Polly mówi, że jedzie do domu do Brutusa i Catty.
O drugiej Polly odjeżdża, mówiąc, że do mnie zadzwoni.
O drugiej pięć wyjeżdża zmieszana i zawstydzona Tess. Mówię jej, że ma jechać ostrożnie.
O drugiej dziesięć odjeżdża Janelle, bo zbiera się na deszcz.
O drugiej piętnaście wychodzi Barb, bardziej złamana niż kiedykolwiek. Pytam, czy coś jest nie tak. Kiwa głową, ale mówi, że nie może o tym rozmawiać.
O drugiej dwadzieścia nie ma już nikogo i mam nareszcie okazję zobaczyć oprawioną makatkę (ładna) i ubranie dla Polly (rewelacyjne).
O drugiej dwadzieścia pięć niebo przybiera barwę żółtoszarą i ze szczytu wydmy zaczyna wydobywać się dziwne świszczenie. Koko wpada w amok, szaleje po werandzie, strącając na ziemię przedmioty. Mówię mu:
- Kot Christophera Smarta nigdy nie demolowałby domu. Był przykładem cnót. „Ponieważ nie niszczą niczego, jeśli są dobrze karmione”, cytuję.
Otrząsnął się, jakby zmęczony słuchaniem o Jeoffrey'u.
O drugiej trzydzieści zamykam okna w domku gościnnym i samochodzie. Składam meble na północnej werandzie. Od strony Kanady nadchodzi sztorm.
O drugiej trzydzieści pięć robi się ciemno. Włączam światła. Drzwi i okna są zamknięte. Siadam i czekam na burzę. Ale gdzie są koty? Nie ma ich na widoku! Gdzie makaron z serem? Wrzeszczę: Koko! Z komórki dochodzi gulgot, jakby na wpół połykanie, na wpół miauczenie. Obydwa siedzą na blacie, głowy spuszczone, ogony wysoko. Połykają ser, chrzan, ale omijają makaron.
Wiatr i deszcz, które zaatakowały wybrzeże w niedzielę po południu, opisywano jako prawdziwy szkwał, krótki, ale gwałtowny. W ciągu pięciu minut powierzchnia jeziora zmieniła się z gładkiej we wzburzoną. Niesiony wiatrem deszcz uderzał poziomo w północną ścianę domku, biczując okna i drzwi. Woda wlewała się pod drzwiami i Qwilleran zajmował się tamowaniem powodzi za pomocą szmat i ręczników. Wtedy wichura skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Deszcz padał nadal, ale spokojnie i równo, nie zacinając jak przedtem. Wewnątrz domku Qwilleran odnotował kilka zniszczeń (porozrzucane papiery, stłuczona szklanka, lampka wywrócona na podłogę i metry papierowego ręcznika rozwinięte na kuchennej podłodze), ale był to wynik szalonego biegu Koko, a nie wichury.
Na szczęście nie wyłączono prądu i nadal działały telefony. Zadzwonił do Polly:
- Sprawdzam tylko, czy bezpiecznie dojechałaś.
- Na szczęście byłam już w środku, kiedy zaczęła się ulewa. Teraz już tylko pada. A ty?
- Odsączamy wodę, ale najgorsze już za nami. Koty ucieszyły się z twojego widoku? - zapytał.
- Catta tak. Jest za mała, żeby wiedzieć, że po długiej nieobecności powinna mnie bojkotować przez dwadzieścia cztery godziny.
- Cóż, jesteś pewnie zmęczona i masz kupę rzeczy do zrobienia.
- Przyznaję, jestem wykończona.
- Napij się herbaty i zabierz się do Lorny Doone - poradził, znając jej sposoby na podniesienie nastroju. - Daj mi znać jutro, czy mogę coś dla ciebie zrobić. Będziesz musiała zrobić zakupy. Mam zamiar wrócić do Pickax jutro wczesnym rankiem, jak tylko przestanie padać.
Odłożył słuchawkę i zabrał się do porządkowania domku. Wyprostował dywaniki, podniósł lampkę i papiery. Odłożył na miejsce kartki i zwinął cierpliwie metry papierowego ręcznika.
Prysznic, jak miejscowi nazywali taki deszcz, padał całą noc, uderzał w dach domku i nie dawał kotom spać. Były przyzwyczajone do poddasza w składzie, które wyciszało odgłosy z zewnątrz. W drewnianym domku żywioły były zbyt blisko, żeby zwierzęta czuły się komfortowo. Qwilleran pozwolił Yum Yum wczołgać się pod jego kołdrę, odważny Koko poszedł wkrótce w jej ślady.
W poniedziałek rano nadal mocno padało. Drogi wokół Mooseville były zalane. Qwilleran musiał zostać w lesie kolejny dzień. Wnętrze było ciemne mimo wszystkich włączonych lamp, a koty były senne i smutne.
- Dziękujcie Wszechmogącemu - powiedział im - mogło być gorzej.
Mimo to skuliły się na podłodze, spoglądając na siebie, zastygłe w znudzonych pozach. Czytanie na głos nie miało sensu ze względu na hałas dochodzący z dachu. Wtedy właśnie Qwilleran przypomniał sobie szmacianego kociaka. Znalazł go w szufladzie i położył na podłodze między dwoma spuszczonymi nosami.
Koko wyciągnął szyję, obwąchał kota i znów popadł w stupor. I to by było na tyle, jeśli chodzi o amerykańską sztukę ludową, pomyślał Qwilleran. Yum Yum przejawiała jednak pewne oznaki zainteresowania.
- To jest Gertruda - powiedział Qwilleran. - Przyszła z tobą zamieszkać.
Nieznane mu dotąd mruknięcia wydobyły się z gardła kotki. Przyczaiła się i wolno podeszła do zabawki. Obwąchała ją całą, polizała kilka razy. Prymitywny kotek wzbudził w niej macierzyńskie instynkty. Zbliżyła pyszczek do szyi zabawki i zaniosła ją w swój ulubiony kąt sofy. Wyglądało na to, że Yum Yum adoptowała Gertrudę.
Był to miły akcent podczas całego nudnego dnia. Natchnął on Qwillerana, żeby zadzwonić do kwiaciarni w Pickax. Rozpoznał aksamitny głos Claudine, miłej młodej dziewczyny o niewinnych niebieskich oczach.
- Dzień dobry - przywitał ją - pada jak z cebra, gdzie pani się podziewa?
- To chyba pan Q! - powiedziała. - Skąd pan dzwoni?
- Zza siedmiu gór, zza siedmiu rzek.
- Och, panie Q, nigdy nie wiem, kiedy pan żartuje.
- Dostała już pani świeże kwiaty czy nadal sprzedaje pani te z zeszłego tygodnia?
- Jest pan okropny! Właśnie rozpakowują dostawę. Co pan sobie życzy?
- Mieszany bukiet dla Polly, z dostawą do Indian Village, jak najszybciej.
- Mam nadzieję, że nie jest chora.
- Nie, cierpi na powakacyjne przygnębienie. Chcę, żeby kwiaty dotarły do niej właśnie teraz.
- Nasz samochód nie pojedzie do Indian Village przed południem.
- Za późno. Proszę wysłać kwiaty taksówką i doliczyć do rachunku.
- Co ma być napisane na bilecie?
- Chłopiec z warzywniaka, bez nazwiska.
Kiedy Claudine zawahała się, przeliterował podpis.
- Ach, rozumiem, zawsze mówi pan tak szybko, panie Q!
- Proszę nie odkładać. Chcę wysłać jeszcze jeden bukiet jutro do restauracji w Mooseville. Do tego czasu drogi powinny być przejezdne. Nazywa się „Dom Owena” na Sandpit Road. Restauracja jest urządzona w tonacji biało-różowo-żółtej. Proszę o podobny bukiet. Z podpisem „Życzliwy”, i niech to będzie coś ekstra.
W przeciągu godziny Qwilleran otrzymał telefon. Roześmiany kobiecy głos w słuchawce zapytał:
- Czy to warzywniak? Chciałabym zamówić tuzin pomarańczy.
- Z pestkami czy bez?
- Qwill, kochanie, kwiaty są cudowne. Wielkie dzięki! Przyjechały taksówką. Tak dobrze być w domu!
- Muszę powiedzieć, że byłem zaskoczony, widząc cię wczoraj.
- Ja byłam zaskoczona, widząc cię w otoczeniu wdzięcznej młodzieży w szortach, okularach przeciwsłonecznych i przy drinkach. Nie będę prosiła o wyjaśnienie.
- To dobrze. A ja nie zapytam o czarującego profesora erudytę, który namówił cię na spędzenie tylu dni w Quebecu.
- Cóż, mamy sobie do powiedzenie tyle rzeczy. Czy u ciebie nadal pada?
- Leje! Wszystko jest zalane. Moje ubrania, sofy, kocie futro, książki, wszystko przemoczone! Jedna, którą czytam, tak nasiąknęła wodą, że zmienię jej tytuł na Przemoczony Jankes na dworze króla Artura... Do zobaczenia jutro.
Ranek mijał, a Qwilleran czuł się coraz bardziej przybity. Nie mógł już znieść uderzania kropli o szyby i dach. Zdawało mu się, że to wodospad Niagara ryczy u drzwi jego domu. Jak na razie nie przeciekał jeszcze dach, ale suchy dach to jedyne, na co mógł liczyć w domku na plaży. Koty zwinęły się na sofie w chińskie jin i jang. Qwilleran zastanawiał się, czy ma odmrozić sobie hamburgera, czy też zaryzykować utonięcie i wyjść na zewnątrz. W hotelu też nie dostanie nic lepszego od drugorzędnego odgrzewanego hamburgera.
Trzymając nad głową płaszcz nieprzemakalny, Qwilleran przebiegł w podskokach do samochodu i skierował się do Mooseville. Na szosie minęło go kilka samochodów. Jechały ostrożnie, a> kierowcy, ledwo widoczni zza zalanych szyb, wpatrywali się w jezdnię, kurczowo trzymając kierownicę. Nie była to jeszcze powódź, piaszczysty teren ułatwiał odpływ wody, ale ile jeszcze litrów mogła w siebie przyjąć ziemia? Przydrożne rowy powoli zaczynały wyglądać jak kanały.
W mieście było wiele zaparkowanych samochodów, ale wszyscy byli w domach. Siedzieli smutni w hotelowych lobby, kawiarniach i barach. Niektórzy znudzeni turyści siedzieli na werandzie, patrząc, jak krople deszczu rozbijają się o chodnik z taką siłą, że rozpryskują się na miliony drobnych kropelek.
Wayne Stacy był za to dość zadowolony.
- I co ty na to? - zapytał Qwillerana. - Zaczęło się dokładnie po wyścigach! Członkowie izby handlowej będą musieli przesłać jedną piątą dochodów panu chmurce. Dzięki Fundacji K mamy kilka odpływów przeciwpowodziowych. Głupi wyborcy odrzucali projekt trzykrotnie, aż w końcu złożyliśmy podanie o dotację.
- Może nie są tacy głupi - skwitował Qwilleran. - Mam nadzieję, że przestanie padać przed otwarciem restauracji.
- Nawet jeśli przestanie, to ilu ludzi odważy się wybrać w drogę? W radiu ogłaszali, że drogi są nieprzejezdne... Przyjechałeś na lunch? Bądź moim gościem.
Po lunchu Qwilleran przedarł się do sklepu z narzędziami po baterie.
Cecil Huggins powiedział mu, że sprzedał wszystkie maszynki spirytusowe i wodę w butelkach, a Grott nie miał ani bochenka chleba i ani kropli mleka. Ludzie spodziewali się najgorszego. Kolejnym zmartwieniem był podnoszący się poziom jeziora i erozja plaży.
- Jeśli każda kropla jest tak duża, żeby wypełnić lufę, to ile luf deszczu potrzeba, żeby podnieść poziom jeziora o powierzchni dwudziestu mil kwadratowych o jeden centymetr? - żartował Qwilleran.
Wuj Cecila był nastawiony pesymistycznie.
- Kiedy Piaskowy Gigant się wkurza, to wkurza się na poważnie. A jest wściekły na coś albo na kogoś.
Ze sklepu Qwilleran poszedł do Elizabeth, wiedząc, że kogoś tam na pewno zastanie. Zaparkował na krawężniku, pod prąd, i dał wielki krok, żeby ominąć kałużę. Kiedy zadzwonił, Derek wyszedł od strony zaplecza i wpuścił go do środka.
- Witam, panie Q! Co pan myśli o tym deszczu?
- Piaskowy Gigant miał dość słuchania narzekań na suche lato.
- Proszę wejść na zaplecze i napić się kawy. Sortowałem książki, ale jestem gotowy na przerwę.
Usiedli na nylonowych krzesłach i Qwilleran zapytał:
- A gdzie jest Elizabeth?
- Na Grand Island, są urodziny jej brata. Zabrali ją wczoraj rodzinnym jachtem, Argonautą”. Może widział go pan w porcie. Jej ojciec ma fioła na punkcie Greków i Rzymian. Nauczył Liz greckiego alfabetu. Ma pan jakiegoś znajomego, który zna grecki alfabet?
- Nie w Moose County.
- Liz mnie uczy. Alfa, beta, gamma, delta... na razie tylko tyle.
Qwilleran skubnął wąsy, to by wiele wyjaśniało.
- Te książki, które Liz przeznaczyła do biblioteki, nie są po grecku i po łacinie, prawda?
Derek zaśmiał się nerwowo.
- Nie, nic z tych rzeczy.
- No właśnie, nikt nie wspominał, co to za książki. Mam nadzieję, że to nie pornografia. Liz nie otwiera chyba biblioteki tylko dla dorosłych w centrum Mooseville?
Znów nerwowy śmiech.
- Co to jest, Derek? Gramy w dwadzieścia pytań? Czy coś mnie powstrzyma od pójścia do składu i rozejrzenia się?
- W porządku, ale proszę obiecać, że nie powie pan Liz, że puściłem parę z ust... Jej ojciec miał wszystko, co kiedykolwiek wydano o UFO, we wszystkich językach. Ma Rydwany bogów w niemieckim oryginale.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- I niby dlaczego ona trzyma to w tajemnicy?
- No... sam pan wie, jak pan i Arch Riker reagujecie na UFO. Obawiała się, że jeśli reklama ukaże się w dużych gazetach, to załamie się pan i napisze coś nieprzychylnego w gazecie.
- A spodziewacie się aż takiego rozgłosu?
- Cóż, człowiek z działu marketingu Fundacji K był tutaj i zbierał informacje. Widzi pan, to nie tylko atrakcja dla turystów. Taki księgozbiór przyciągnie poważnych badaczy. Cenne książki będą dostępne tylko dla naukowców.
Qwilleran znów dmuchnął w wąsy.
Derek zwrócił się do niego błagalnym tonem:
- Proszę przyrzec, że nie zdradzi się pan nawet jednym słowem. Jeśli pan to zrobi, będę miał kłopoty.
- Obiecuję, ale mam jedno pytanie. Kto zrobi katalog?
- Jej ojciec miał je wszystkie skatalogowane.
- Rozumiem... Cóż... Lepiej pójdę do domu i sprawdzę, czy znów mnie nie zalało. Słyszałem, że zalało wczoraj wasz teatr. A restauracja? Będzie otwarcie? Drogi są podobno nieprzejezdne.
- Wiem, rozmawiałem o tym z Ernie przez telefon, ale jest zdecydowana otworzyć... Proszę poczekać, dam panu nowe menu.
Rozdział siedemnasty
Nadal padało. Było lipcowe popołudnie, ale było ciemno jak w styczniu o zmierzchu. Po powrocie Qwilleran zastał swoje koty zwinięte na sofie w pozie przepraszającej, a na podłodze zobaczył kilka zrzuconych kartek.
- Nie podoba mi się to, co robicie! - powiedział. - Myślcie pozytywnie, to może przestanie padać.
Zapalił wszystkie światła i położył się na sofie z nowym menu od Dereka. Przeglądając potrawy, zastanawiał się, co też takiego wybierze Polly. Na przystawkę zapewne miniaturowego kabaczka zapiekanego z nadzieniem z dzikiego ryżu, świeżej kukurydzy i słodzonej cebuli. Na główne danie prawdopodobnie filet z łososia zapiekany z ziemniakami, grzybami shitake, szafranowym ryżem i chive beurre blanc.
Zadzwonił telefon i wszyscy troje podskoczyli. Niezadowolony męski głos zrobił mu wymówkę:
- Staram się skontaktować z tobą przez całe popołudnie, gdzie się podziewałeś?
- Za siedmioma górami - on i Arch Riker pozwalali sobie na obcesowe odzywki.
- Ten deszcz doprowadza mnie do wściekłości! Żeby tak wyłączył się na pięć minut, to potem mógłby zacząć od początku. Mildred zajmuje sobie czas gotowaniem. Ale ja nie mogę tak siedzieć bezczynnie. Może wpadniesz do nas z wizytą?
- A co macie w menu?
- Kociołek. Piecze też jakieś ciasto. Wpadaj o każdej porze. Ja robię sobie właśnie martini.
Qwilleran przebrał się, nakarmił koty i pojechał w nieustającym deszczu do klubu „Na Wydmach”. Mildred powitała go w progu.
- Jesteś dzielny, Qwill. Żeby wychodzić w taką ulewę.
- Zrobię wszystko dla darmowego posiłku, zwłaszcza jeśli jest przygotowany przez ciebie. Jakie ciasto upiekłaś?
- Nowy przepis. Krem truskawkowo-cytrynowy. Arch jest w salonie z drinkami. Mam przygotować dla ciebie jakiś specjalny miks z soku pomidorowego?
- Tak, proszę. I nie zapomnij o ostrym sosie.
- Arch jest posępny jak niedźwiedź. Zobacz, czy potrafisz go czymś rozweselić.
Qwilleran zastał przyjaciela wpatrującego się bezmyślnie w ekran telewizora. Powiedział wesoło:
- Nie męcz się, nie wstawaj, Arch.
- Nie miałem zamiaru - odburknął.
- Jeśli chcesz, żebym został, wyłącz to gadające pudło. Przyniosłem nowe menu z restauracji Owena.
- Umieram z ciekawości, żeby się dowiedzieć, co proponują - powiedziała Mildred.
- Co powiecie na to: grillowane polędwiczki z łani z wędzonym bekonem. Duszony strudel z kapusty i suszone na słońcu wiśnie w likierze.
- Absurdalne! Wolę tradycyjne dania, które przygotowuje Millie.
- Tradycyjne z odrobiną miłości - poprawiła go Mildred.
- Skoro jesteśmy przy jedzeniu, to przez pięć dni miałem u siebie kucharkę - zawiesił głos, żeby wzbudzić zainteresowanie Archa. Później opowiedział im o kuzynce Pogodnego Jimmiego i jej kruczych projektach.
- Nie bierz na siebie żadnych zakręconych zobowiązań - ostrzegał go Arch. - Jeśli nie masz co robić, możemy drukować „Piórkiem Qwilla” trzy razy w tygodniu. Prenumeratorzy dadzą się za to pokroić.
- A niech się dadzą!
Qwilleran nigdy jeszcze nie widział Archa w takim nastroju. Ale i też nigdy nie widział tak nużącego deszczu.
Kociołek był pełen pyszności, które Mildred trzymała w swojej spiżarni. Znalazły się w nim: kurczak, krewetki, kiełbaski, a do tego ryż, warzywa i przyprawy.
Podczas deseru Arch powiedział:
- Jeśli chcesz usłyszeć coś absurdalnego, to Junior otrzymał nieoficjalną informację, że w Mooseville powstaje biblioteka poświęcona UFO. Dasz wiarę?
- Pewnie. To popularny temat na wybrzeżu, interesujący wszystkich z wyjątkiem ciebie i mnie. Nawet Lyle Compton obserwuje kosmitów przez teleskop.
- Lyle jest głupcem!
Mildred zareagowała stanowczo:
- Jest inteligentnym, wykształconym indywidualistą. Jeśli twierdzisz inaczej, to ja też jestem głupcem.
- Tego nie powiedziałem - wysapał jej mąż.
- Ale to zasugerowałeś.
- Idę do łóżka. Nie zmrużyłem oka przez cały dzień! - Arch wyszedł z pokoju.
Mildred powiedziała miękkim głosem:
- Uparciuch z niego, prawda? Nie śmiem nawet wspominać o kamieniach, które mi podarowałeś, Qwill. Są podobne do tarota. Tyle że ten, kto je odczytuje, musi wnieść w interpretację swój instynkt.
- Hmm... - mruknął Qwilleran. Przepowiadanie przyszłości za pomocą jakiejkolwiek metody nie mieściło się w jego światopoglądzie.
- Kamienie mówią, że zmierzamy ku katastrofie - powiedziała szczerze przejęta. - Można przypuszczać, że jest to związane z nienaturalną ilością wody, którą jesteśmy zalewani. Szczerze wierzę, że powinniśmy wrócić do Indian Village, ale jak mam przekonać do tego Archa? Uwielbia tu być, kiedy nie pada. Ty i koty też powinniście się przeprowadzić do Pickax, Qwill.
- Właśnie taki mieliśmy zamiar. Teraz, kiedy Polly jest znowu w mieście, a we środę wraca do pracy, będzie potrzebowała pomocy przy zakupach. Nie było jej przez miesiąc, kredens pewnie świeci pustkami.
- Qwill, nie rozumiem, czemu ty i Polly nie pobierzecie się. Żywisz dla niej silne uczucia, a ona, o czym wiem, uwielbia cię!
- To by nie wyszło - wyjaśnił. - Ona pije herbatę, ja kawę. Są zresztą inne podstawowe kwestie, które trudno pogodzić.
Jadąc do domku w ulewnym deszczu, Qwilleran rozmyślał nad ekscentrycznym upodobaniem Mildred do okultyzmu i porównywał je z czcią, jaką darzył nadnaturalne zdolności Koko. Kot wiedział, kiedy zadzwoni telefon i kiedy rozpęta się burza. Teraz Mildred przepowiedziała katastrofę. Wyobrażał sobie, jak Koko wyciąga z szafy walizki i rozpaczliwie szuka na półkach z książkami Podróży z osłem Stevensona. Nie byłoby to bardziej dziwaczne niż jego zachowanie po zniknięciu Bowena. A turysta? Koko nie tylko wiedział, że jego ciało jest zakopane w piasku, ale też zdołał poprowadzić do niego Qwillerana. A jak wytłumaczyć pocztówkową obsesję Koko? Qwilleran przypominał sobie, co wie o obu mężczyznach. Shaw był dramatopisarzem, krytykiem muzycznym, socjalistą, laureatem Nagrody Nobla i przeciwnikiem wiwisekcji. Wilde był poetą, pisarzem, dramatopisarzem i estetą.
- Chwila! - krzyknął do kierownicy. - Co się ze mną dzieje?
Zaryzykował szybszą jazdę i wpadł do domku, nie dbając o zasłonięcie głowy. Dwie kartki leżały jak zwykle na podłodze. Dlaczego nie pomyślał o tym, żeby je odwrócić? Nie przeczytał powtórnie wiadomości od Polly, odkąd dwa tygodnie temu przyszły pocztą.
Mamy bilety na „Majora Barbarę” dziś wieczór. Nie jest to moja ulubiona sztuka Shawa, ale inscenizacja jest ponoć piękna.
Mężczyzna gra Lady Bracknell w „Importance of Being Earnest”. To przyjemna komedia.
Qwilleran poczuł mrowiące uczucie w górnej wardze i przedziwna myśl przemknęła mu przez głowę. Barb Ogilvie i Ernestine Bowen. To czysty zbieg okoliczności, a jednak... Spojrzał na Koko.
- Yow! - powiedział kot, mrużąc oczy.
Qwilleran myślał dalej. Czy te dwie kobiety poznały się na Florydzie? Czy Barb pracowała w restauracji Bowenów? Czyżby Owen był owym „starszym mężczyzną”, który pojawił się w jej życiu, kiedy miała doła? Powiedziała, że przeprowadziła się na północ, żeby uniknąć kłopotów. Wcześniej mogła uważać Moose County za letni raj. Czy Owen odpowiedział na ogłoszenie izby handlowej z powodu klimatu czy ze względu na czarującą młodą kobietę? Jaka była reakcja Ernie na tę decyzję? Podejrzenia nabierały kształtów. Czy żona wiedziała o romansie męża? Czyjej sprzeciw był nazbyt gwałtowny? Intryga musiała być bardziej skomplikowana, niż to się wydawało na pierwszy rzut oka. Taka wersja mogłaby tłumaczyć przygnębienie Barb w ostatnich dniach po zniknięciu Owena. Qwilleran był pogrążony głęboko w myślach, kiedy zadzwonił telefon.
To była Tess, dzwoniła z Horseradish.
- Słyszałam, że nieźle u was leje - powiedziała.
- Mały deszczyk.
- Przepraszam, że tak nagle wyjechałam. Tak dobrze się bawiłam, Qwill. Dziękuję za gościnność i pomoc przy scenariuszu. Zostawiłam dla ciebie koszulkę na toaletce w domku gościnnym. Daj znać, jeśli rozmiar będzie nieodpowiedni. A przy okazji, powiedziałam Jeoffrey'owi i Księżniczce o diecie twoich kotów i teraz nie chcą jeść kociego jedzenia.
- Bardzo prawdopodobne - powiedział. - A jak spotkanie rodzinne?
- Jak zwykle. Plotki, żarcie. Przyjęcie odbyło się w sali zebrań wspólnoty. Joe grał na pianinie i śpiewał. Tylko on zainteresował się Republiką Krukomanii.
W końcu zadała nieuniknione pytanie:
- A jak smakował ci makaron z serem?
- Nigdy nie jadłem równie dobrego! - powiedział z zapałem.
We wtorek rano nikt nie mógł w to uwierzyć! Słońce świeciło, a deszcz zostawił po sobie cudowną ciszę. Qwilleran krzyczał dla przyjemności usłyszenia własnego głosu:
- Alleluja!
Wyskrobał tysiąc słów o psich wyścigach i zabrał tekst do banku, gdzie był faks. Ulice zapełniły się turystami w ciemnych okularach. Śmiali się, krzyczeli, a przede wszystkim spieszyli się do sklepów, żeby wydać pieniądze. Nie było śladu po katastrofie zapowiadanej przez Mildred.
Qwilleran zjadł lunch w „Nasty Pasty”, zamawiając lokalny przysmak, który smakował najlepiej, kiedy brało się go w obydwie ręce. Delektując się swoim szybkim daniem, pomyślał o „Domu Owena”, który znów jest otwarty. Derek odgrywa zapewne przyjaznego menedżera, który zdejmuje ziemniaki ze szpil teatralnym gestem. O drugiej będzie wolny i zapewne pójdzie do Elizabeth, żeby zdać jej relację.
Qwilleran zdecydował się zostać w mieście do tego czasu. Pożegna się z ludźmi, których zna, i wysłucha ich historii z najgorszego deszczu w ich życiu. Wykorzysta je do piątkowej kolumny.
- Pal licho deszcz, ale ten hałas był straszny, jakbym cały czas był w kominie wentylacyjnym.
- A na dodatek mój pies wył całą noc.
- Cała rodzina powkładała sobie zatyczki do uszu. Tylko tak mogliśmy zasnąć.
- Zupełnie jakbyśmy mieszkali pod wodospadem Niagara.
Qwilleran zamierzał zacząć artykuł słownikową definicją deszczu: opad atmosferyczny dosięgający ziemi w postaci kropel wody o średnicy co najmniej pół milimetra. Patrz mgła, mżawka.
Przed drugą udał się do „Magii Elizabeth”, gdzie chciał poprosić o zapakowanie prezentu dla Polly. Wewnątrz było tylko kilku klientów kupujących szpile na ruszt. Dyskutowali o młodym człowieku o przyjemnej aparycji, który potrafił je rozbroić przy stoliku jak wytrawny aktor. Kiedy ten stanął w drzwiach, przywitano go brawami, a on skłonił się dworsko i zniknął na zapleczu.
- Jak poszło otwarcie? - spytał Qwilleran.
- Wyśmienicie! Nie ma nic lepszego, żeby przyciągnąć klientów, niż atmosfera skandalu. Mieliśmy więcej zamówień na ziemniaki z rusztu, niż mieliśmy szpil, i musieliśmy oszukiwać. Nadziewaliśmy zwykłe pieczone kartofle. Nikt się nie poznał.
- Czy Ernie była zadowolona?
- Pewnie! Wytrzeszczyła oczy na bukiet od „Życzliwego”. Wiedziałem, że kwiaty są od ciebie, ale nie pisnąłem słówka. Postawiłem je przy wejściu, na stoliku. Wyglądają tam bombowo! - Derek rzucił krótkie spojrzenie w stronę sklepu. - Nadchodzi „Barb Złe Wieści”. Coś jest z nią nie tak. Coś mi się zdaje, że znowu się wpakowała w jakiś nieszczęśliwy romans. Nie współczuj jej za bardzo, Qwill, chodzi o starszego faceta.
- Skąd wiesz?
- Byliśmy razem w liceum. Zawsze podkochiwała się w nauczycielu fizyki, który miał dwa razy tyle lat co ona, i w dyrektorze, który mógłby być jej dziadkiem.
Dziewczyna szła w ich kierunku, niosąc pudło z zabawnymi skarpetami.
- Trzeba im przypiąć metki z cenami - powiedziała do Dereka.
Derek zabrał je do magazynu. Qwilleran zapytał:
- Czy robisz też kamizelki dla mężczyzn? Chętnie sprawiłbym sobie jedną w kolorze oliwkowym, jakąś z interesującym splotem.
- Mam wiele wzorów, mogę pokazać ci próbki. Czy chcesz, żebym zrobiła też próbne farbowanie?
Zanim zdążył odpowiedzieć, w sklepie zapadła cisza, a potem cały budynek zatrząsł się. Nastąpiła seria grzmotów, odgłosy spadających kamieni i tynku oraz krzyki.
- Trzęsienie ziemi! - wrzasnął Derek. - Wszyscy na zewnątrz! Na zewnątrz! - machał ramionami, pokazując przestraszonym klientom drogę do wyjścia. Zdziwieni ludzie krzyczeli, niedowierzając i bojąc się jednocześnie.
- Tylko spokojnie - krzyknęła Elizabeth, zamykając kasę.
Ulica Dębowa pogrążona była w chaosie. Przerażeni klienci i pracownicy wybiegali ze sklepów i biur, zbijając się w grupki na środku ulicy. Nikt nie wiedział, co robić i gdzie uciekać. Na Main Street, przecznicę dalej, wyły syreny policyjne, samochody służb interwencyjnych, także na sygnałach, jechały na wschód. Skądś rozległo się wezwanie do opuszczenia budynków:
- Proszę ewakuować budynki! Rozkaz policji! Ewakuować wszystkie budynki!
Odgłosy nadjeżdżających karetek i radiowozów powiększyły jeszcze niepokój na ulicy Dębowej. Rozległy się krzyki:
- Patrzcie! Patrzcie!
Palce wskazywały na wschód, skąd podniosła się chmura kurzu lub dymu.
Qwilleran rzucił się w kierunku Main Street. Chciał dowiedzieć się, co się stało, i chciał powiadomić gazetę. Zobaczył, jak samochody policyjne skręcają w Sandpit Road. Grupki turystów uciekały w tym samym czasie z motelu „Wielka Wydma”. Żółta taśma zagradzała dojazd we wszystkich kierunkach. Pokazał legitymację prasową policjantowi strzegącemu wstępu.
- Przykro mi, panie Q - odpowiedział stróż prawa. - Względy bezpieczeństwa.
- Czy to trzęsienie ziemi?
- Pęknięcie... proszę się cofnąć.
Przejechał samochód szeryfa z psem przeszkolonym do akcji ratowniczych.
Wśród wielu zagubionych osób, które nie wiedziały, co ze sobą zrobić, był sprzedawca antyków.
- Arnold! - krzyknął Qwilleran. - Gdzie to jest? Gdzie jest pęknięcie?
- Na tyłach restauracji! Wielka dziura! Połknęła samochody!
W tym samym momencie ziemia zagrzmiała i wschodnia ściana Wielkiej Wydmy osunęła się, grzebiąc „Dom Owena”. Gigantyczne drzewa o wielkich pniach i korzeniach osuwały się w dół.
Qwilleran pobiegł do samochodu i zadzwonił do gazety. Dzięki Bogu, pomyślał, restauracja była zamknięta. Potem przyszło mu do głowy pytanie: Gdzie była Ernie?
W tłumie wypatrzył Dereka, wystającego ponad innych o głowę.
- Derek! - krzyknął. - Czy ona była w przyczepie?
- Obawiam się, że tak. Powiedziałem policji, sprowadzili psa.
Derek przepchnął się do Qwillerana.
- Czy ktoś pracował w kuchni, kiedy wychodziłeś?
- Pomoc kucharska i kobieta do zmywania naczyń, jestem pewien, że zdołały uciec, kiedy zatrzęsła się podłoga... ale Ernie poszła do przyczepy, żeby obmyślać kolację.
Twarz Dereka była blada.
- Pies ją znajdzie, żywą bądź martwą. Chciałbym być optymistą, ale mam złe przeczucie, myślę, że nie żyje.
Qwilleran skubał wąsy.
- Chodźmy do hotelu na kawę.
W barze usiedli w ciemnym kącie zamiast w słonecznym oknie wychodzącym na jezioro. Siedzieli zgnębieni w ciszy. Qwilleran myślał o kamieniach runicznych Mildred i jej przepowiedni katastrofy. Potem myślał o stracie, jakiej doznał Derek. Młody chłopak podziwiał Ernie, odkryli między sobą nić porozumienia. Miał też dobre stanowisko, które mogło otworzyć przed nim drzwi do kariery.
W końcu Derek powiedział:
- Żałuję, że nie zrobiłem jej zdjęcia w uniformie i zapasce z guzikami po bokach. Ładnie wyglądała!... Była profesjonalistką... Tylko ja w mieście miałem okazję ją poznać. Uważam, że była naprawdę dobra!
- Mówiła o swoim wykształceniu?
- Tak. Zapytałem ją o to. Zrobiła dwuletni kurs w znanej szkole gastronomicznej. Co za życiorys! Poza gotowaniem uczyła się pieczenia, międzynarodowej kuchni, dietetyki. Miała za sobą kursy posługiwania się nożem, planowania menu, kupowania wina i nie wiem co jeszcze. Nie wywyższała się, lubiła uczyć. Wiesz, jakie są dwie najważniejsze rzeczy w tym interesie? Trzeba umieć próbować potraw i przyrządzić dobry sos, tak mówiła.
- Czy nie korciło cię, żeby zabrać się do gotowania? - zapytał Qwilleran.
- Nie. Lubię być w pierwszej linii, spotykać ludzi, zarządzać obsługą... Qwill, nie mogę uwierzyć, że ona odeszła!
- Nie traćmy nadziei. Cuda się zdarzają.
Lokalne radio nadające muzykę country i reklamy zostało przerwane przez biuletyn informacyjny.
- Niech pani podkręci! - krzyknął Qwilleran do kasjerki.
„To, co początkowo brano za trzęsienie ziemi w Mooseville dzisiejszego popołudnia, okazało się powstaniem wielkiej rozpadliny za restauracją na Sandpit Road. Dwa samochody uległy zniszczeniu. Obsunęła się także wschodnia ściana Wielkiej Wydmy. Restauracja była zamknięta dla klientów, ale nie wiadomo, czy wewnątrz budynku nie pozostawała obsługa kuchni. Policja, straż pożarna i ekipy ratownicze są na miejscu wypadku”.
Qwilleran, podsumowując to, co było mu wiadome o Bowenach, zapytał w końcu:
- Czy uważasz, że opłakiwała śmierć męża?
- Cóż... przeszła przez smutne chwile, ale... czy ja wiem.
- Ludzie opłakują zmarłych na różne sposoby. Niektórzy robią to tylko w samotności, pokazując innym twarde oblicze.
- Prawdę mówiąc, między tymi dwojgiem nie wyczułem żadnych dobrych wibracji. - Derek podskoczył. - Powinienem poszukać Liz. - Wyszedł z baru, ale w jego sposobie poruszania się nie było ani odrobiny tak typowej dla niego energii.
Rozdział osiemnasty
Kiedy Derek wyszedł z baru, Qwilleran przypomniał sobie nagle o kolacji z Polly w „Domu Owena”! Zapłacił za kawę i zadzwonił do niej z budki telefonicznej w hallu.
- Słyszałaś wiadomości w PKX FM? - zapytał.
- Nie słuchałam radia. Co się stało? Mam nadzieję, że nic złego.
- Bardzo złego. Powstała rozpadlina w ziemi, za restauracją, w której mieliśmy zjeść kolację. Pęknięcie spowodowało katastroficzne obsunięcie ziemi na wydmie.
- Qwill, nie mogę w to uwierzyć! - powiedziała przerażona. - Nie przesadzasz?
- Ani trochę. Byłem tam, kiedy to się stało. Byłem na ulicy Dębowej, przecznicę dalej.
- Mam nadzieję, że nie było ofiar.
- Jeszcze nie wiadomo, ale obawiam się o szefa kuchni: młodą, utalentowaną, oddaną pracy kobietę.
- To okropne!
- To gdzie zjemy kolację? Nie miałem jeszcze czasu przenieść się do Pickax, ale mogę cię odebrać i pojedziemy do „Old Stone Mili” albo do „Tipsy”.
- Sama nie wiem, Qwill. To takie przygnębiające. Mówisz, że Wielka Wydma jest zniszczona?
- Tony ziemi, piasku, całe drzewa osunęły się w dół.
W Indian Village zapanowała chwila ciszy.
- Wiesz co? Przesuńmy to na jutro. Wracam rano do pracy, potem możesz odebrać mnie z biblioteki.
Ustaliwszy kwestię wieczora, Qwilleran wrócił na Main Street, żeby posłuchać, co mówią ludzie. Turyści przejmowali się tylko zepsutym wypoczynkiem, ale miejscowi mieli sobie dużo do powiedzenia. Niektórzy winili nierozsądne minowanie góry za czasów Wielkiego Kryzysu... Lokalnych radnych za zignorowanie ostrzeżeń... krótkowzrocznych podatników, którzy głosowali przeciwko badaniom geologicznym... gości z innych planet za eksperymentowanie z pogodą i spowodowanie ulewnego deszczu... i zachłannych deweloperów za rozgniewanie Piaskowego Giganta.
Qwilleran wrócił do samochodu, żeby posłuchać wiadomości PKX FM: „Jak dotąd potwierdzono jedną ofiarę śmiertelną powstania rozpadliny w Mooseville. Ernestine Bowen zginęła w swojej przyczepie, która wpadła do rozpadliny i została przysypana tonami piasku. Ofiara była szefem kuchni w «Domu Owena». Jej mąż zaginął w niewyjaśnionym wypadku na jeziorze tydzień temu. Para przyjechała do Mooseville z Florydy prowadzić w okresie letnim restaurację”.
Obok samochodu Qwillerana stało zaparkowane auto Johna Bushlanda. Fotograf robił zapewne zdjęcia na miejscu wypadku. Qwilleran napisał liścik na odwrocie wizytówki i wetknął ją za wycieraczkę Bushyego. Nagle w tłumie wypatrzył Phila Scottena. Podszedł do niego.
- Czy łodzie wypłynęły dziś na jezioro? - zapytał.
- Tak, ale dosyć późno - odpowiedział rybak. - Nie codziennie pracuję na łodzi. Robię dla łowiska rachunki. Usłyszałem wiadomości i musiałem zobaczyć to na własne oczy. Nie przypuszczałem, że to się kiedyś wydarzy, nie za mojego życia.
Qwilleran pokiwał smutno głową.
- Wzięli psa szeryfa. Znaleźli ofiarę w rozpadlinie.
- To Dutch, owczarek niemiecki. Jest bardo inteligentny, ma dobry węch i wzrok i nigdy się nie poddaje! Na tym polega piękno ratowników. Einstein jest wyszkolony jako pies do wszystkiego. Podczas pięciu lat kariery wywąchał nielegalny towar wart miliony dolarów, ale tutaj potrzebny był tylko ratownik. Dutch znalazł myśliwego, który poszedł do lasu sam, poślizgnął się i złamał nogę... Znalazł też staruszkę z „Bezpiecznej Przystani”, która zgubiła się podczas burzy śnieżnej.
- Gdybym miał mieć psa, to byłby to owczarek niemiecki - powiedział Qwilleran.
- Nie mógłbyś trafić lepiej. Pamiętasz tę krwawą jatkę po meczu piłki nożnej między Lockmaster i Sawdust City? Następnym razem Dutch i jego właściciel usiedli na trybunie i kłopoty się skończyły. Wystarczyła sama obecność psa, żeby utrzymać w ryzach entuzjazm kibiców. Mój dawny kolega z college'u prowadzi policyjne psy na Nizinach. Jeśli chcesz, mogę go poprosić, żeby poszukał psa, który idzie na emeryturę.
- Hmm... zrób to!
- Opisujesz katastrofę dla gazety?
- Nie, byłem tu, kiedy to się stało. Czekałem, aż otworzą drogę nad jeziorem.
Kiedy Qwilleran wrócił do domku, syjamczyki czekały na niego zaniepokojone. Wiedziały, że stało się coś złego.
- Nie ma co opowiadać. Nie można w niczym pomóc, więc jutro rano jedziemy do domu.
Nakarmił je i wyczesał, żeby ukoić ich niepokój. Wygrzewały się w popołudniowym słońcu na werandzie, kiedy na polanę wjechał zielony samochód dostawczy. Wyskoczył z niego Bushy, powiewając wizytówką. Qwilleran napisał: „Wpadaj na G z T na ranczu K. Q”.
- Potrzebuję jednego drinka - powiedział Bushy. - Naświetliłem sporo filmu w ciągu ostatniej godziny. Pierwsza strona w jutrzejszej gazecie będzie poświęcona wypadkowi.
- Mam gin z tonikiem. Masz obiektyw?
- Mam. A masz koty?
- Są na werandzie i wylegują się w słońcu. Nakarmione i wyszczotkowane, powinny współpracować. Weźmiemy drinki i będziemy rozmawiać o wszystkim, tylko nie o aparatach i kotach. Nawet nie myśl o zdjęciach, potrafią czytać w twojej głowie.
Mężczyźni wzięli drinki i usiedli na fotelach przodem do jeziora. Po ich lewej stronie widać było kątem oka syjamczyki: Koko przyjmował arystokratyczne pozy na podeście, Yum Yum rozciągała się na ciepłym szklanym blacie stolika.
- Gdzie byłeś, kiedy to się stało? - spytał Bushy.
- U Elizabeth. Myśleliśmy, że to trzęsienie ziemi, więc wybiegliśmy na ulicę. Widzieliśmy, jak wydma się wali.
- Piach zasypał cały tył restauracji i zabił szefową kuchni. Co dziwne, to jej mąż zniknął w zeszłym tygodniu na jeziorze. Mam na ten temat swoją teorię.
- Ja też - powiedział Qwilleran. - To jego łódź widzieliśmy z „Szybką Mamą”, kiedy byliśmy na łódce. Mówię ci, że musi tu być jakiś związek.
- Ja ci mówię, że to było porwanie. Czy wiesz, Qwill, że w Mooseville obowiązuje zarządzenie dotyczące UFO? Ma ponad sto lat. Nigdy nie zostało zniesione.
- Na czym polega?
- Ktokolwiek ma kontakt z „latającą łodzią”, musi złożyć zeznanie przed policją w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Czy myślisz, że uchwaliliby takie prawo, jeśli na niebie nie pokazywały się owe „latające łodzie”?
Cóż... - pomyślał Qwilleran. Jak mam mu powiedzieć, że jego przodkowie nie byli całkiem normalni?
- Skąd się o tym dowiedziałeś? - zapytał.
- Mój dziadek mi o tym powiedział, kiedy byłem dzieciakiem. On sam widział wiele UFO, kiedy wypływał na jezioro łowić ryby. Ostatnio nabrałem podejrzeń... - jego głos odpłynął. Wstał powoli i podniósł aparat. Pstryknął zdjęcie, patrząc w jezioro.
Yum Yum wylegiwała się na stole, między jej przednimi nogami ułożona była jak w gnieździe Gertruda z szalonym wyrazem na pyszczku hartowanym na kolorowej bawełnie. Yum Yum patrzyła prosto w obiektyw z wyrazem spełnionego macierzyństwa na twarzy.
- To jest to! - oznajmił z satysfakcją Bushy. - Jeśli to zdjęcie nie wygra nagrody, to porzucę fotografię!
- A co z Koko? - zapytał Qwilleran.
- Zapomnij o tyranie! Zaprzepaścił swoją szansę. Nigdy nie będzie sławny.
Koko, usłyszawszy kliknięcie, zeskoczył z podestu na podłogę i, jak to delikatnie określił poeta, zmykał, aż się kurzyło.
- Zdradzę cię z owczarkiem niemieckim! - krzyknął za nim Qwilleran.
W środę mieli się wyprowadzać. Im było bliżej do wyjazdu, tym bardziej Qwilleran nie chciał jechać. Koko wskakiwał zazwyczaj do koszyka sam, ale Yum Yum znikała w tajemniczych miejscach. Raz Qwilleran znalazł ją na najwyższej półce schowka za zapasem papieru toaletowego. Innym razem była pod czerwonym kocem w sypialni, gdzie rozpłaszczyła się jak omlet. Potem znów zamaskowała się wśród kabli za wzmacniaczem. Tym razem Qwilleran zamierzał zamknąć koty na werandzie do czasu, kiedy nie zapakuje samochodu. Potem złapie Yum Yum i wciśnie ją do kosza, zanim będzie mogła się zorientować, która godzina.
Kotka została złapana i uwięziona, ale Koko, zamiast cieszyć się na wyjazd, zniknął nagle i skutecznie, jak kamień w wodę. Zniecierpliwiony Qwilleran sprawdził wszystkie znane mu kryjówki, a Yum Yum lamentowała w pojemniku, co pogłębiało jego frustrację.
- Smakołyk! - krzyknął.
Słowo to gwarantowało, że Koko pojawi się na widoku. Zamiast tego spod dachu dobiegło go ciche kwilenie. Koko znajdował się sześć metrów nad ziemią, tuż pod dachem, na wąskiej półce stworzonej przez poprzeczne krokwie. Kiedy Qwilleran kolejny raz wymówił magiczne słowo i nie usłyszał odpowiedzi, usiadł, żeby pomyśleć. W szopie nie miał drabiny, z której dosięgnąłby szczytu. Miał obiekcje, żeby dzwonić do ochotniczej straży pożarnej w tak błahej sprawie. W tym momencie zadzwonił telefon i Qwilleran powiedział sucho:
- Tak?
- Qwill, jestem w pracy i muszę zwołać pilne spotkanie rady bibliotecznej - to była Polly, głos jej się łamał. - Mamy tu straszny bałagan.
Qwilleran nie wyraził współczucia, nadal był opryskliwy.
- A co, Mac i Katie zwymiotowały? - Były to nowo zatrudnione biblioteczne koty.
Polly zignorowała zaczepkę i powiedziała:
- Moja asystentka zrezygnowała; nowy dach przecieka i ktoś wyrwał stronę z Webstera! Znów będziemy musieli przełożyć nasze spotkanie.
- Już zrozumiałem.
- Przeprowadzasz się dzisiaj do składu?
- Miałem taki zamiar, ale my także mamy tu kryzys. Będziemy w kontakcie!
Odkładając słuchawkę, usłyszał trzykrotne klap klap klap. To Koko w trzech susach zszedł ze swojego schronienia. Kiedy znalazł się z powrotem na podłodze, wylizał starannie swoją prawą łapkę.
- No dobrze, mój mały, odegrałeś swój mało śmieszny żarcik, a teraz w drogę!
Jak tylko Qwilleran zdjął smycz z haczyka, znowu zadzwonił telefon i Koko wystrzelił na półkę pod dachem jak rakieta.
Tym razem był to Junior Goodwinter. Mówił ściszonym głosem, co zapowiadało jakąś tajną sprawę.
- Qwill, jak ci idzie z wiesz czym?
- Rodzi się powoli i w bólach.
- Dasz radę na dzisiaj? Mam wolne miejsce na piątej stronie, ktoś wycofał reklamę.
- Czy jeśli wyślę ją faksem, to będę ryzykował dekonspirację? Kto obsługuje faks? >
- Wilfred. Użyj pseudonimu. Podaj adres w Fishport... Dzięki, Qwill.
Qwilleran pobiegł do samochodu i wyciągnął maszynę do pisania. Uwolnił Yum Yum i zapomniał o Koko. Wystukał trzy strony tekstu:
Najdrożsi Czytelnicy! Wasze arcy błyskotliwe listy napełniły serce waszej pani Gramatyki otucha. Zarazem jednak pani Gramatyce jest niezmiernie przykro, że macie problemy z dobieraniem właściwych przedrostków do rdzenia „kłaść”. Oczywiście zawsze można słów z owym fatalnym rdzeniem unikać, mówiąc do męża: „Kochanie, wzuj już tę prezerwatywę!” albo „Rzućmy się już w objęcia słodkiego Morfeusza!” Ale jeśli ktoś z was nie lubi chadzać po opłotkach, powinien zapamiętać, że:
Primo, towaru się nie rozkłada na półkach, ale na nich wykłada. Gdy - na przykład w sklepie spożywczym - towar nam się na półce rozłoży, możemy go śmiało włożyć do kosza na śmiecie. Szanse na znalezienie klienta - żadne!
Secundo, my sami nie rozkładamy się na plaży. Nawet nasz nieszczęsny turysta wykopany na wybrzeżu rozłożyć się nie tam chciał! Wystarczy, że się kładziemy na piasku z buteleczką czegoś mocniejszego pod ręką, a już nakład sił potrzebnych, aby wstać, jest tak wielki, że często człowiek daje za wygraną. I kto wie, czy nie czyni lepiej, wszak wracając do domu, mógłby się wyłożyć jak długi.
Tertio, naszych przeciwników nigdy nie rozkładamy na łopatki. Tak jak w poprzednim wypadku, po prostu ich na nie kładziemy. A potem idziemy do własnych zajęć. Nie polecamy też rozkładania namiotu, a już na pewno spania pod namiotem rozłożonym. Za to namiot rozstawiony może się przydać, zwłaszcza tym, których na postawienie własnego domu nie stać.
Po zakończeniu zadania Qwilleran zjadł na lunch paszteciki i podsumował swoje dwutygodniowe „wakacje”. Miał zamiar zostać w Mooseville przez miesiąc, ale żadne wakacje więcej go nie skuszą. Nie było już czasu na spacer po plaży ani na przejażdżkę rowerem, nie było nawet czasu na czytanie kotom na głos. Wydarzenie goniło wydarzenie, a mrowienie w górnej wardze mówiło mu, że to nie koniec. Być może Koko przeczuł jakieś nadchodzące wypadki i starał się powstrzymać go przed odjazdem znad jeziora.
Przed powrotem do lasu odwiedził Elizabeth, żeby zasięgnąć języka w sprawie wypadku. Była sama.
- Moi klienci przeżywają obsunięcie zbocza. Ludzie lubią się nurzać w nieszczęściu innych ludzi.
- Gdzie jest Derek?
- Rozpaczał po stracie Ernie i pracy, więc wysłałam go na spacer, to zawsze pomaga... A co u ciebie, Qwill?
- Nadal jestem zainteresowany oliwkową kamizelką, ale chciałbym zobaczyć próbki kolorów.
- Barb była tu kilka minut temu, ale wyszła, kiedy zobaczyła, że Dereka nie ma. Jest jedną z jego fanek. Obawiam się, że Ernie też była bliska dołączenia do klubu. - Elizabeth ściągnęła brwi. - Po śmierci męża wzywała Dereka do hotelu na codzienne rozmowy.
- Twój chłopak ma magnetyczną osobowość. Kobiety będą zawsze za nim gonić. Musisz się do tego przyzwyczaić - poradził. Pomyślał jednak cynicznie, że Elizabeth nie ma się o co obawiać, Derek wiedział, z kim trzymać.
- Czy Polly podobała się kamizelka?
- Jeszcze jej nie widziała. Mieliśmy zjeść kolację w „Domu Owena” wczoraj wieczorem.
- Czy myślisz, że kiedy biblioteka będzie już gotowa, to Polly zgodzi się przeciąć wstęgę na otwarciu? Szefowa miejskiej biblioteki jest bardziej odpowiednią osobą niż polityk ubiegający się o stanowisko.
- I lepiej wygląda - dodał. - Czy planujecie mieć bibliotecznego kota?
- Nie myślałam o tym, ale to wyśmienity pomysł.
- Mają bardzo dużo kotów w schronisku. Wybierz jakiegoś i ogłoś konkurs na imię dla niego.
Qwilleran wrócił na Main Street, gdzie był zaparkowany jego samochód. Nagle usłyszał za sobą tupot stóp i gardłowy głos zawołał:
- Panie Q! Panie Q!
To była Barb Ogilvie, zdecydowanie bardziej ożywiona niż ostatnio.
- Właśnie rozmawialiśmy z Elizabeth o tobie i mojej zielonej kamizelce.
- Pofarbuję próbki wełny, jak tylko się pozbieram. Ostatnio nie byłam w najlepszej formie.
- Przykro mi to słyszeć.
Barb, uciekając w bok wzrokiem, powiedziała:
- Nie chciałabym się narzucać, panie Q, ale pragnę z panem chwilę porozmawiać o czymś bardzo poważnym...
Qwilleran dmuchnął w wąsy. Młode kobiety zawsze chciały mu się zwierzać, a on był już zmęczony rolą dobrego wujka.
- Jeśli szukasz kogoś, kto udzieli ci darmowej porady, to nie spodziewaj się, że ci jej udzielę - powiedział, dodając jednak łagodniej: - Chyba że podpiszesz zobowiązanie, że się do niej nie zastosujesz.
Barb machnęła ręką z rezygnacją.
- Chcę tylko wyrzucić z siebie to, co mam do powiedzenia, a pan jest jedyną osobą, którą znam i która potrafi to zrozumieć.
Komplement i niepohamowana ciekawość sprawiły, że zaproponował kawę. Zawahała się.
- Nie śmiem... mówić o tym... w publicznym miejscu.
Jeśli ona oczekuje, że zaproszę ją do domku, to nie ma mowy, pomyślał Qwilleran. Ale potem wpadł na pomysł.
- Nigdy nie widziałem kamiennych inskrypcji. Mogłabyś mnie oprowadzić.
Wiedział, że znajdują się na farmie Ogilvie.
- To nie do gazety, tylko dla użytku prywatnego.
Znów się zawahała.
- To musiałoby być, kiedy nie będzie Alice... dzisiaj po południu?
- O czwartej? - zaproponował.
- Niech pan włoży wyższe buty, może być błoto.
Rozdział dziewiętnasty
Qwilleran przyjechał na farmę Ogilviech o czwartej. Barb wyszła mu naprzeciw i powiedziała, gdzie zaparkować.
- Mój ojciec był zadowolony, że chce pan zobaczyć kamienny ogród - powiedziała. - Czyta pana kolumnę, poznaliście się na Szkockiej Nocy w Pickax. Mówi, że miał pan na sobie kilt i wygłosił długą mowę.
- Dlaczego nie chciałaś', żeby twoja matka tu była, jeśli mogę spytać?
- Och... chciałaby pójść z nami. Musi wszędzie wetknąć nos.
Podjazd przechodził w nieutwardzoną drogę, a potem w wąską ścieżkę.
- Miły dzień na spacer - powiedział Qwilleran. - Czy mogę ponieść torbę? - były w niej dwie kolorowe poduszki z werandy.
- Wzięłam je, gdybyśmy chcieli usiąść na kamieniach, a tam jest wilgotno. Chodzę tam często, żeby robić na drutach. Czy to szaleństwo?
- Wcale nie. Wyobrażam sobie, że tam jest spokojnie.
- Niezupełnie. Zabieram ze sobą magnetofon.
- W takim razie gdybym miał wybór, to wolałbym, żeby moja kamizelka powstała pod natchnieniem Dizzy Gillespie i Charliego Parkera.
Szli przez pastwiska. Przekroczyli niezliczoną ilość furtek i minęli wiele żujących stad.
- Co inskrypcje robią na waszej ziemi?
Znał odpowiedź, ale wiedział, że sprawi jej przyjemność opowiadanie, jak jezioro skurczyło się w ciągu ostatniego tysiąca lat.
- Brzeg, który teraz jest dwie mile stąd, był dokładnie tutaj. Przedtem kamienie były na plaży, nie wiem, kto je tam umieścił, pewnie Piaskowy Gigant.
Szlak kończył się wysokim płotem z łańcuchów, który otaczał duże płaskie głazy... i kolonię kruków.
- To przypomina Republikę Krukomanii podczas debaty parlamentarnej - powiedział Qwilleran.
- Znają mnie. Zazwyczaj przynoszę im garść kukurydzy. Dzisiaj zapomniałam... Chcesz przez chwilę pooglądać kamienie? Niewiele jest do zobaczenia. Tylko kurze znaki, które są podobno tajemniczym językiem.
- W takim razie przejdźmy od razu do rzeczy.
Wybrali dwa płaskie kamienie i usiedli na pasiastych poduszkach.
- Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli zapalę? - zapytała Barb, wyjmując z torby paczkę papierosów.
- Będzie - odpowiedział Qwilleran - ale nie ze względu na mnie, tylko na ciebie.
Spojrzała na niego spod brwi.
- Mówi pan jak moi rodzice.
- W takim razie mamy tu trójkę rozsądnych ludzi... A teraz, co chciałaś mi powiedzieć? - Był poirytowany.
Niechętnie wrzuciła papierosy do torby.
- Nie wiem, od czego zacząć.
- Jak Król Kierów powiedział Białemu Królikowi: „Zacznij od początku i kontynuuj aż do końca, a potem się zatrzymaj”.
- Cóż, mówiłam panu o Florydzie i facecie od balonów, prawda? Kiedy go zostawiłam, zaczęłam spotykać się z moim szefem. Był ode mnie dużo starszy, ale dobrze się bawiliśmy. Zabierał mnie na swoją łódkę. On mnie lubił, a ja lubiłam moją pracę.
- A gdzie pracowałaś?
- W jego restauracji. Jedyny kłopot polegał na tym, że inne kelnerki były zazdrosne. Szef dawał mi najlepsze stoliki, a ja żyłam w zgodzie z szefową kuchni. W praktyce to znaczyło, że moje zamówienia były najszybciej realizowane i moi klienci dostawali coś ekstra, a ja dostawałam większe napiwki... I wie pan co? Jeden facet zostawił mi duży napiwek, a potem poszedł do toalety. Widziałam, jak jego dziewczyna zwinęła mi te pieniądze!
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Nic mnie nie zdziwi. Mów dalej.
- Cóż... pewnego dnia jedna z kelnerek odciągnęła mnie na bok i powiedziała: Wszystkie wiemy, co jest grane, kotku. Lepiej od razu zrezygnuj z roboty, bo inaczej powiemy jego żonie, a ona przyjdzie po ciebie z tasakiem. Jego żonie! To ona była szefową kuchni! Myślałam, że był kawalerem! Myślałam, że są rodzeństwem! Jak mogłam być taka głupia?
- Zdarza się - powiedział.
- Zdecydowałam, że na Florydzie nie ma dla mnie przyszłości. Wróciłam do domu i znów stałam się wsiową dziewczyną.
- Jak dawno to było?
- Rok temu w zimie. Zaczęłam na poważnie robić na drutach i wszystko dobrze się układało aż do lata, kiedy Bowenowie nagle pojawili się w Mooseville.
- Wiedzieli, że tu mieszkasz?
- Przypuszczam, że mówiłam o moim rodzinnym mieście, kiedy byłam na Nizinach. Zawsze mówiłam ludziom o letnich temperaturach w Moose County. Lata na Nizinach były nie do zniesienia.
- Czy Owen próbował się z tobą skontaktować?
- Nie, a ja trzymałam się z daleka od Sandpit Road. Potem, kiedy on umarł, Ernie zadzwoniła do mnie z hotelu. Powiedziała, że jestem jedyną osobą, którą zna w promieniu dwóch tysięcy mil. Poszłam do jej pokoju. Posłała po obiad i butelkę szampana. To było miłe. Zarzuciła mi ręce na szyję i płakała trochę. Mi też zakręciła się łza w oku. Na początku rozmawiałyśmy o Florydzie. Kiedy zdecydowała się tu przyjechać, ona prowadziła kabriolet, a Owen samochód kempingowy, który ciągnął łódź. Nie obchodziły ją łodzie, ale powiedział jej, że powinni pływać na pikniki podczas wolnych dni, inaczej ludzie zaczną gadać... Boże! Potrzebuję papierosa!
Bywały czasy w życiu Qwillerana, kiedy desperacko potrzebował papierosa albo drinka.
- Śmiało! - powiedział. - Pochodzę wkoło i przyjrzę się tym znakom.
Kiedy Barb zakopała niedopałek w ziemi, wrócił na poduszkę.
- Alice przychodzi mnie sprawdzać - wyjaśniła.
- Palisz przy drutach?
- Nie, nigdy!
- To powinno ci dać do myślenia - powiedział. - Więcej drutów, mniej papierosów.
- Tak jest, doktorku! - odpowiedziała impertynencko.
- Mów dalej!
- W pierwszy dzień wolny po otwarciu byli na jeziorze, kiedy jakaś szalona motorówka zaczęła ich ścigać i w końcu zmusiła do zatrzymania się.
„Szybka Mama”, pomyślał Qwilleran.
- Owen powiedział im, żeby się odczepili. Powiedział, że „Łowca Słońca” nie jest na sprzedaż, ale Ernie była podejrzliwa! Nie można żyć na Florydzie i nie wiedzieć nic o narkotykach. Pod pokładem widziała zamknięte walizki. Zaczęła zadawać niewinne pytania i udawała, że nie szokują jej odpowiedzi. Składając dwa i dwa do kupy, wymiarkowała, że Owen miał zlecenie od kartelu narkotykowego z Florydy, żeby uruchomić rynek na dziewiczym terenie. Powiedział, że ma przymknąć oczy i usta, a będzie to najlepsza inwestycja, jaką w życiu zrobiła. W przeciwnym wypadku nie ugotuje już nigdy żadnego posiłku. Mówił to na spokojnie.
- Co zrobiła?
- Co mogła zrobić? - powiedziała Barb. - Nie chciała być martwą szefową kuchni. Ale czy trzymanie zamiarów męża w tajemnicy czyniło z niej wspólniczkę? Miała koszmary o warzeniu owsianki w więziennej kuchni. To doprowadzało ją do szaleństwa. Zaczęła popełniać błędy w restauracji.
- Słyszałem o tych pomyłkach - przypomniał sobie Qwilleran. - Derek martwił się o nią. Myślał, że to dlatego, że Owen za dużo pije. Co do jego śmierci były dwie teorie. Wielu ludzi było zdania, że upił się i wypadł za burtę.
- Wiem, ale Ernie powiedziała mi, że zawarła pakt z diabłem. Owen zapłaci za jej studia w szkole gastronomicznej, a ona poprowadzi jego restaurację. Jedyne, czego w życiu pragnęła, to pracować jako kucharz, nadzorować pracę w kuchni, trenować obsługę i nosić uniform szefa kuchni. Nie obchodziło jej to, że pił drinka za drinkiem i uganiał się za kobietami. Miała nadzieję, że umrze na marskość wątroby i restauracja przejdzie na jej własność. Nagle przyszedł jej do głowy pomysł, jak pozbyć się Owena i zacząć własny interes z Derekiem jako wspólnikiem - przerwała i załkała. - Potrzebuję jeszcze papierosa... Proszę!
- Dobra! - Qwilleran zrobił kolejną rundkę wokół kamieni. Próbował nawet rozmawiać z krukami w ich języku, kracząc podobnie do Koko, ale ptaki ignorowały go.
Barb zakopała ponownie niedopałek i była gotowa kontynuować.
- Niełatwo o tym mówić. Ernie nie powinna mi była tego opowiadać, ale muszę to z siebie wyrzucić.
- Ja słucham - powiedział bardziej współczującym głosem niż przedtem.
- To był ich drugi wolny dzień. Na jeziorze w poniedziałki nie było wiele rekreacyjnych łodzi i Owen powiedział, że nie będą ich niepokoili klienci z Bixby, bo umowa była: nigdy w poniedziałki. Powiedział, że jakiś głupi facet złapał ich sygnał przed tygodniem, więc zakotwiczyli obok Skały Piratów. Ernie zjadła lunch, a Owen wypił swój. Rozmawiali o nowych potrawach, które chciała włączyć do menu. Aż w końcu Owen odpłynął. Jak tylko zaczął chrapać, wyjęła szpilę do ziemniaków z kosza piknikowego i dźgnęła go w ucho. Potem przetoczyła go przez barierkę.
W kamiennym ogrodzie zapadła cisza, nawet kruki ucichły. Po chwili Qwilleran zapytał:
- Czy nie było dużego krwotoku z żyły?
- Zatamowała go ręcznikami i upchnęła je w wiadrze na przynętę. Potem wyrzuciła wiadro do wody razem z zamkniętymi walizkami. Zanim wezwała pomoc, przepłynęła kilka mil.
- Jedno pytanie, Barb, dlaczego powiedziała ci to wszystko? Dlaczego nie zatrzymała tej obrzydliwej tajemnicy dla siebie?
- Nie wiem. Wypiłyśmy dwie butelki szampana, była zalana. Ja nie byłam w stanie prowadzić, więc zostałam na noc. Obudziłam się wcześnie rano i wróciłam do domu. Boże! Co ona mi zrobiła! Nie wiedziałam, co robić! Nie miałam się kogo poradzić! Co było gorsze? Zdradzić kogoś, kto ci zaufał, czy być wspólnikiem w morderstwie? Chodziłam jak zombi przez tydzień, a potem...
- A potem Piaskowy Gigant przyszedł ci na ratunek. Tyle że masz informacje o morderstwie, które mogą pomóc policji zamknąć sprawę. Twoim obowiązkiem jest złożyć zeznanie... Znasz kogoś w biurze szeryfa?
- Oficer Greenleaf. Razem chodziłyśmy do liceum.
- Opowiedz jej całą historię, a ona powie ci, co masz robić. Wspomnij o Skale Piratów jako o domniemanym miejscu zbrodni. Jeśli szeryf i biuro śledcze uznają za stosowne, będą dalej prowadzić dochodzenie.
- Jedna rzecz, za którą jestem wdzięczna, to że ona nie była jedną z nas.
Poruszenie wśród kruków było sygnałem do zakończenia rozmowy.
Po powrocie do domku Qwilleran zobaczył, że wszystkie pięć szpil wisi z powrotem na ścianie. Albo Koko był zmęczony swoją zabawką, albo miało to oznaczać zamknięcie sprawy. Kot wygrzewał się teraz spokojnie w plamie słońca, które wpadało przez okno w dachu. Qwilleran pomyślał o kocie poety, Jeoffrey'u: „Bo nie masz nic słodszego niż jego spokój, kiedy zażywa odpoczynku”.
Rozdział dwudziesty
Po posiłku Qwilleran otworzył drzwi na werandę od strony jeziora i cała trójka przeniosła się przed dom na popołudniowe słońce, delikatną bryzę i żeby podziwiać idylliczny widok.
- To wasza ostatnia szansa, dzieciaki, żeby obejrzeć pląsanie ptaków i nocny pokaz gwiazd.
- Yow! - powiedział Koko.
- A co do ciebie, młody człowieku, jutro wracasz do Pickax, nawet jeśli będziemy musieli wezwać straż pożarną z drabiną.
W tym momencie kocie uszy podniosły się i Qwilleran obrócił głowę ku wnętrzu. W przeciągu kilku sekund zadzwonił telefon.
To była Lisa Compton.
- Jesteś zajęty, Qwill? Masz towarzystwo?
- Mam czworonożne towarzystwo i jesteśmy zajęci oglądaniem kruków. Co ci chodzi po głowie?
- No wiesz, Lyle ma nową zabawkę, którą chce ci pokazać. Uważa, że też będziesz taką chciał. Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli wybierzemy się do ciebie?
- Chodźcie! Napijemy się na pożegnanie. Jutro wyjeżdżam.
Pięć minut przed przyjściem Comptonów Koko wiedział, że idą. Lyle niósł na ramieniu podłużną tubę.
Qwilleran wyszedł im na spotkanie.
- No nie mów! Czy to strzelba? - zgadywał.
Usiedli wszyscy na werandzie. Qwilleran podał drinki, a Lyle rozwinął mosiężny teleskop długi na blisko metr. Do kompletu dołączony był drewniany trójnóg z mosiężnymi wykończeniami.
- Przyjemny sprzęt - powiedział gospodarz.
- Powinieneś sobie taki kupić, Qwill. Jest niezrównany do obserwacji UFO. To, co zdaje się być zieloną świetlistą kulą, okazuje się latającym statkiem.
- Trafiłeś pod zły adres, przyjacielu. Ja nawet nie widzę zielonych migających kul.
- Cóż, wszystko jedno. Pozwól, że pokażę ci, jak działa.
Wszyscy przeszli na małą platformę, która otaczała werandę.
Trójnóg został przedłużony, tak żeby sięgał do wysokości ramienia, a teleskop wycelowano w jezioro.
- Jak to się ma do teleskopu Hubbella? - zapytał Qwilleran.
- Zważywszy na różnicę w cenie, to jest całkiem niezły. Namierz go na tamten jacht.
- Dwie pary piją koktajle na pokładzie... martini, jak mi się zdaje.
- Z oliwkami czy marynowaną cebulką? - zapytał Lyle.
- Poważnie, Lyle, jestem pod wrażeniem. Sam nie połknąłem ufoludkowego bakcyla, ale ty powinieneś mieć frajdę.
Wrócili na werandę i Lisa zapytała o wakacje Polly. Oni często podróżowali do Kanady.
- Mam nadzieję - powiedziała - że Polly przywiezie ci coś ładnego. Mają tam cudowne szkockie kaszmiry.
- Na jednej z kartek pisała mi, że wiezie dla mnie „loonie i toonie”, cokolwiek to jest.
- To monety, które zastępują papierowe pieniądze - wyjaśnił Lyle. - Całkowicie popieram ten pomysł. Loonie wart jest jednego dolara, a toonie dwa. Obydwie są wielkości półdolarówki, ale ci sprytni Kanadyjczycy wstawili do jednej monety miedziany środek, a druga ma fasetowany brzeg.
- Mamy ponad dwieście slajdów z podróży do Kanady i chętnie pokażemy je tobie i Polly w któryś weekend.
- Nie mogę się doczekać - mruknął Qwilleran, zastanawiając się, w jaki sposób uniknąć zaproszenia. Comptonowie byli cudownymi ludźmi, ale...
Qwilleran czytał syjamczykom, aż światło zaczęło blednąc. Lubił zmierzch, te nastrojowe chwile między dniem a nocą. Który z poetów nazwał je Yheure bleui Polly by wiedziała. Brakowało mu jej z powodów, których nigdy nie określił słowami: brakowało mu jej uroczego uśmiechu, miękkiego głosu, radosnego śmiechu i tęsknił za kimś, kto podzielałby jego zainteresowania. Będzie o czym rozmawiać przy kolacji w „Old Stone Mill”: o jej wycieczce za granicę i jego przygodach w domu. Nie opowie jej jednak o zwierzeniach Ernie, tę sprawę zarezerwuje dla Andrew Brodiego, nie zapominając o zaangażowaniu Koko. Tylko komendant policji był wtajemniczony w unikalne zdolności Koko, a nawet on był nastawiony do nich sceptycznie.
Wkrótce Qwilleran zaprosi Brodiego do składu na wieczornego drinka i zrelacjonuje mu, jak Koko intuicyjnie wiedział, że ciało turysty było zakopane w piasku... i o tym, jak kot wiedział, że ktoś idzie po plaży pół mili od niego... i o tym, jak kocie zabiegi powstrzymały go dwukrotnie od wyjazdu do Pickax, kiedy warto było zostać.
Koko nigdy nie używał swoich talentów w błahych celach. Nie dawał mu wskazówek, co takiego ładnego przywiozła mu Polly z Kanady: koszulkę z Szekspirem, a może pełną wersję Hamleta na kasetach.
Ciemność spowijała jezioro i niebo nad nim leniwie, ale gdy w końcu zapadała, to nic już nie było widać. Qwilleran zapalił światła wewnątrz i na zewnątrz. Słuchali żab w odległym stawie, zastępu świerszczy. Księżyc nie świecił, ale noc była pogodna. Koko obserwował gwiazdy ze swojego podestu, a Yum Yum wpatrywała się w zarośla. Wszyscy byli tak urzeczeni magią letniej nocy, że zapomnieli o wieczornej przekąsce i zostali na werandzie jeszcze po północy. Qwilleran wyciągnął się na fotelu i pozwolił swoim myślom dryfować. Wtedy właśnie zdarzyło się coś nieprzewidzianego, coś, co Qwilleran zanotował później w swoim osobistym dzienniku. Kiedy to się stało, był zbyt zdenerwowany, żeby o tym pisać. Przemierzał podłogę, nie mogąc zasnąć. Rano był ubrany i gotowy do wyjazdu, zanim nakarmił jeszcze koty. Zanim zdążyły się obudzić, wepchnął je do koszyka i zaniósł do samochodu. Bagaż, ekspres do kawy, rower i cała reszta były już zapakowane. Wyjechali niezwłocznie do Pickax. Qwilleran był zamknięty i koty szanowały jego nastrój. Z kosza nie rozlegało się miauczenie ani piski.
W składzie zadzwonił najpierw do Polly, żeby potwierdzić wieczorne spotkanie, i wtedy poczuł się lepiej. Zarezerwował ich ulubiony stolik, a potem poświęcił kilka chwil na zastanawianie się, co powinien włożyć. Przez trzy tygodnie nie nosił nic innego oprócz szortów, koszulki polo i sandałów. Nie było mu zbyt łatwo przestawić się na wymagania miejskiej etykiety. W „Old Stone Mili” nie obowiązywały szczególne zwyczaje, ale klienci, ubierając się starannie, potwierdzali swoje przywiązanie do restauracji.
O godzinie szóstej Qwilleran i Polly weszli do „Old Stone Mili”. Wyglądali na szczęśliwych. Oboje mieli w rękach opakowane prezenty. On pomyślał, że jej paczka jest zbyt mała na koszulkę, ale za duża na płytę kompaktową, no i zbyt płaska na rzeźbę.
- Brakowało nam waszego towarzystwa - przywitała ich przy wejściu hostessa.
- Byłam na wakacjach w Kanadzie - wyjaśniła Polly.
- A ja za siedmioma górami - zażartował Qwilleran.
- To miło - uśmiechnęła się hostessa.
- Widzisz? - powiedziała Polly, kiedy usiedli. - Ludzie zupełnie nie słuchają. Mogłabym spokojnie powiedzieć, że byłam w więzieniu.
Najpierw wznieśli czuły toast, Polly szklaneczką sherry, a Qwilleran wodą squunk. Później Qwilleran przekazał jej prezent. Na kartonikowej metce wydrukowany był napis: „Oryginalny projekt Barb Ogilvie, splot pointille cale. Wełna owcza, niewybielana, z miejscowej hodowli; ręcznie prana, nawijana i przędzona na dawnym kołowrotku”. Polly była pod wrażeniem.
Qwilleran otwierał podarunek z Kanady ostrożnie, jakby spodziewał się zobaczyć bombę.
- Nie ugryzie - powiedziała Polly - jest oswojony.
Było to coś wykonanego z tkaniny, w kratę klanu Mackintosh. To była kamizelka!
- No to teraz jesteśmy złączeni wełnianym węzłem! - zażartował.
Tak miły początek kolacji wprawił ich w dobry nastrój. Qwilleran zagadnął odważnie o francuskojęzycznego kanadyjskiego profesora.
- Był tak miły, pomocny i wdzięczny! - powiedziała Polly. - Zaprosiłam go, żeby odwiedził Moose County.
- Czy mówi po angielsku? - pytanie było oczywiście śmieszne.
- Mówi czterema językami. Pracuje nad książką, w której przedstawi wyniki swoich badań nad wpływem Kanadyjczyków na wspólnoty północnych Stanów. Wielu z tutejszych osadników pochodziło z Ontario, wiedziałeś?
- Nie tylko to mamy z Kanady - wtrącił Qwilleran, przypominając sobie opowieści z czasów prohibicji.
Polly z kolei chciała wiedzieć o burzy stulecia i katastrofie na Sandpit Road.
- Znasz legendę o Piaskowym Gigancie?
- No pewnie! Moim zdaniem inspiracją do jej powstania była szkocka legenda o Wielkim Szarym Człowieku, który straszył w szkockich górach od ponad dwóch stuleci.
Potem Qwilleran wspomniał o księgozbiorze dotyczącym UFO.
Polly wiedziała o pomyśle.
- Sprawa była poruszana na wczorajszym spotkaniu rady bibliotecznej. Ciekawe, jakie mają książki. W naszych zbiorach znajduje się przynajmniej pięćdziesiąt tytułów. Z niektórych prawie codziennie ktoś korzysta.
- Hmm... - mruknął sparaliżowany Qwilleran. Dwadzieścia cztery godziny wcześniej zaśmiałby się tylko z tego faktu, ale teraz...
Wieczór był godny zapamiętania. Polly wróciła do Indian Village, a Qwilleran wrócił do swojego składu. Było późno, ale dziennikarz był wystarczająco zrelaksowany, żeby zapisać w swoim dzienniku:
Pickax, czwartek szesnastego lipca
Poprzednia noc była ostatnia, którą spędziliśmy na plaży. Siedzieliśmy na werandzie po północy. Wszystkie światła były zgaszone. Noc była zupełnie ciemna. Koty lubią tak siedzieć w ciemności, słuchając tylko im dostępnych dźwięków i oglądając rzeczy tylko przez niewidziane. Kiedy siedzę na werandzie w fotelu, ze stopami opartymi na stoliku, i myślę, czas się zatrzymuje, więc nie mogę powiedzieć, jak długo tam byliśmy. Niebo zdawało się rozjaśniać, ale mój zegarek wskazywał dopiero drugą czterdzieści pięć. Koty wyczuły coś niezwykłego i kręciły się niespokojnie. Wkrótce Yum Yum uciekła do środka.
Czy to była tylko moja wyobraźnia, czy niebo zmieniło kolor na zielony? Zapadła niezwykła, głucha cisza. Nagle podniósł się silny powiew wiatru, który podniósł papiery i inne lekkie przedmioty. Koko wskoczył mi na kolana i wpił się w nie mocno dla bezpieczeństwa. Trwało to tylko kilka sekund. W tym samym czasie duży okrągły dysk podleciał nisko, rzucając snopy zielonego światła na piasek. Czułem, że sierść Koko jeży się, a ogon pręży. Zaraz potem widziałem, jak skoczył ku szklanej ścianie werandy i boksował w nią łapami.
Zawołałem go, ale nie słyszałem swojego głosu. Wyskoczyłem z fotela, ale Koko był już na zewnątrz. Rzuciłem się za nim i złapałem go. Wymknął mi się i pobiegł w stronę wydmy.
Kiedy miałem pobiec za nim, zobaczyłem małe stwory wychodzące z dysku i ześlizgujące się w dół po snopach światła. Miały cztery nogi i długie ogony! A on pobiegł się z nimi spotkać.
- Koko! - zawołałem, ale żaden dźwięk nie wydobył się z moich ust. Torował sobie drogę przez wysokie trawy na piaszczystym zboczu. Rzuciłem się na łeb na szyję za nim i wpadłem na latający pojazd. Przez chwilę widziałem gwiazdy, potem straciłem przytomność.
Kiedy ją odzyskałem, czułem, że przygniata mnie ciężki przedmiot. Panowała ciemność. Gdzie byłem? Miałem otwarte oczy, ale nic nie widziałem. Coś drżało na mojej klatce. Potem coś dotknęło mojego nosa. Ciężarna mojej klatce podniósł się. Zdołałem podnieść ramię, poczułem futro. To Koko na mnie siedział, głośno mrucząc. Z powrotem siedziałem w moim fotelu. Jak się tam znalazłem? Miałem zamroczony umysł. Zielone światło zniknęło. Na plaży było ciemno. Słyszałem, jak fale rozbijają się o brzeg.
Nadal czułem się jak pijany. To był sen, powtarzałem sobie... ale czy na pewno? Futro Koko było całe w piasku, a kiedy się podniosłem, także strzepnąłem z siebie piach.
Minęły dwadzieścia cztery godziny od tego wydarzenia, zanim Qwilleran był w stanie w miarę obiektywnie spojrzeć na przebieg wypadków i spisać wszystko w dzienniku. Nadal czuł dyskomfort. Mógł być głupcem, ale nie potrafił przysiąc, że to był sen.
Prześladowała go jedna myśl, powodując niemiłe mrowienie w górnej wardze. Czyżby to był klucz do nadnaturalnych zdolności Koko? Skąd pochodził ten kot? Nikt tego nie wiedział. Pewnego dnia po prostu... się pojawił.
Wcześniej Qwilleran przypisywał niezwykłe umiejętności Koko jego sześćdziesięciu wąsom. Być może chodziło o coś zupełnie innego. Być może była to inteligencja obcej rasy, która nie była gatunkiem małych zielonych ludzików, ale małych zielonych kotów?
Co do samego pana „sześćdziesiąt wąsów”, to nie zmienił się nawet o włos od czasu wydarzenia na plaży. Był tym samym przystojnym, inteligentnym, towarzyskim, nieprzewidywalnym, odrobinę władczym i często irytującym kotem... Ale Qwilleran się zmienił. Pragnął uwierzyć, że kiedy Koko patrzy nocą w niebo, to nie widzi gwiazd, lecz zielone świetliste kule.