Kot, którego
nurtował
strumień
Lilian Jackson Braun
tom 24.
Kot, którego
nurtował
strumień
Przełożyła
Iza Rosińska
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Went Up The Creek
Tłumaczenie z oryginału: Iza Rosińska
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska
Korekta: Maciej Korbasiński
Skład: Elipsa Sp. z o.o.
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun
Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.
ISBN 978-83-61226-64-2
Elipsa Sp. z o.o.
01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37
tel./fax +48 (22) 833 38 22
Printed in EU
INFORMACJE (0 22) 624 16 07
(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Spis treści:
Rozdział pierwszy
W okręgu Moose County, położonym czterysta mil na północ od reszty świata, rozpoczął się sezon komarów. Armia młodych żądnych krwi moskitów, opuściwszy leśne mokradła, rozprzestrzeniła się po okolicy zorganizowanym szykiem i przypuściła regularny szturm na turystów. Na szczęście starym mieszkańcom przypadała w tej batalii jedynie rola obserwatorów. Po jakimś czasie każdy, kto tu przybywał, zyskiwał swoistą odporność dzięki minerałom spożywanym w wodzie pitnej i smakowitych ziemniakach wyhodowanych na lokalnej żyznej glebie. Letnikom natomiast pozostawało uzbrojenie się po zęby we wszelkiego rodzaju preparaty przeciw insektom i pocieszanie się cudowną pogodą, świetnymi warunkami do wędkowania i oszałamiającą przyrodą Moose County.
Pewnego czerwcowego poranka felietonista „Moose County coś tam” próbował prześcignąć czas, czyli skończyć w terminie swój coroczny artykuł, w którym oficjalnie uznawał sezon komarów za otwarty. Był to utrzymany w ironicznym tonie zbiór relacji nadesłanych przez czytelników. I tak w tekście pojawiła się wzmianka o pewnym farmerze z Wildcat budzonym codziennie przez korpus specjalnie szkolonych moskitów w porze dojenia krów. Przytoczona została również historia nauczyciela muzyki z Pickax i jego udomowionego owada, który potrafił wybzyczeć Pieśń bez słów Mendelssohna.
Warto zaznaczyć, że autor felietonu nie był prowincjonalnym pismakiem. James Mackintosh Qwilleran miał za sobą wieloletnie doświadczenie jako dziennikarz śledczy pisujący dla najważniejszych gazet Nizin, jak miejscowi nazywali całą resztę kraju z wyjątkiem Alaski. Na skutek dziwacznego zapisu w pewnym testamencie niespodziewanie i poniekąd wbrew własnej woli stał się mieszkańcem Pickax, miasteczka liczącego niespełna trzy tysiące mieszkańców, jak również najbogatszym człowiekiem północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych.
W ciągu kilku lat przeprowadzania wywiadów dla „Moose County coś tam” przysporzył tej gazecie wielu zwolenników i zyskał opinię wpływowej osobistości okręgu. Pięćdziesięciokilkuletni, wysoki i dobrze zbudowany, z burzą siwiejących włosów, był dumnym posiadaczem imponujących rozmiarów szpakowatych wąsów, które stanowiły jego cechę rozpoznawczą. Do listy jego przymiotów należałoby dodać jeszcze zamyślone spojrzenie, współczujący wyraz twarzy oraz umiejętność słuchania, które to cechy wzbudzały zaufanie jego rozmówców. Przyjaciele, czytelnicy i współobywatele z czasem przekonali się, że to melancholijne zazwyczaj oblicze kryje pogodną i skłonną do żartów osobowość. Wiadomo było również, że ten zamożny samotny dziennikarz mieszka w przebudowanym składzie jabłek jedynie w towarzystwie dwóch syjamskich kotów.
Właśnie tam Qwilleran pisał akurat do swojej rubryki „Piórkiem Qwilla” na starej elektrycznej maszynie pod czujnym nadzorem kocura Koko. Kiedy ostatnia kartka opadła na biurko, Kao K'o-Kung, bo tak brzmiało pełne imię kota, głębokim pomrukiem oznajmił, że za chwilę zadzwoni telefon.
Tak się też stało. Qwilleran usłyszał w słuchawce znajomy kobiecy głos, w którym brzmiała nuta niepokoju:
- Przepraszam, że ci przeszkadzam, Qwill.
- Nie przeszkadzasz. Właśnie skończyłem pisać...
- Chciałabym z tobą porozmawiać - przerwała mu - kiedy mojego męża nie będzie.
Na ogół nie trzeba było wiele, żeby pobudzić wrodzoną ciekawość Qwillerana i zamiłowanie do tajemnic rozwinięte przez lata wykonywania dziennikarskiego fachu.
- A dokąd się wybiera? - zapytał.
- Do Bixby, po armaturę. Może wyjdę na idiotkę, ale...
- Nie tłumacz się. Będę u ciebie za pół godziny.
- Zaparkuj na tyłach domku.
Lori i Nick byli młodym małżeństwem, które zajęło się nim, nowicjuszem z Nizin, tuż po jego przybyciu do Pickax. W owych czasach nad Qwilleranem pastwiły się jeszcze komary, ona pracowała jako naczelniczka poczty, a jej mąż jako inżynier w więzieniu stanowym. Młode małżeństwo miało wtedy dwie ambicje: stworzyć pełną rodzinę i poprowadzić mały hotelik.
Kiedy pojawiła się okazja, żeby zarekomendować ich do nowo powstającego pensjonatu „Nutcracker” w Black Creek, Qwilleran zrobił to z przyjemnością. W pewnym sensie czuł się ojcem chrzestnym tego przedsięwzięcia, chociaż złożyło się na to wiele okoliczności. Przecie wszystkim ciotka Fanny, (z którą nie był nawet spokrewniony) wyznaczyła go na jedynego dziedzica swojego majątku. Już sam zapis w testamencie opiewający na miliony dolarów przytłoczył go, nie mówiąc o odpowiedzialności, jaka spadła na niego w związku z przyjęciem spadku. Z tego właśnie powodu powołał do życia Fundację Klingenschoenów, której celem było przeznaczanie odziedziczonych pieniędzy na cele służące dobru mieszkańców okręgu. A wypełniając tę misję, Fundacja K nabyła dawną rezydencję Limburgerów z zamiarem przebudowania jej i urządzenia wiejskiego hoteliku...
O tym wszystkim rozmyślał Qwilleran, jadąc do Black Creek - miejscowości, w której przez lata panowała całkowita martwota i którą do życia przywróciła dopiero budowa pensjonatu. Renowacja zabytkowej wiktoriańskiej rezydencji przyciągnęła uwagę reszty kraju, w księdze gości pojawiło się kilka znanych nazwisk, a staroświeckie centrum miasteczka wypełniły nowe sklepy.
Qwilleran odwiedził po raz pierwszy tę posiadłość, gdy żył jeszcze jej ekscentryczny właściciel, ostatni z rodu Limburgerów. Zrobiła na nim wówczas wyjątkowo żałosne wrażenie. Ozdobne żelazne ogrodzenie zostało sprzedane jakiemuś przypadkowemu przyjezdnemu. Powybijane szyby w oknach były wymownym przykładem tego, do czego zdolna jest gromadka dzieci, którym w święto Helloween odmówiono słodkiego okupu. Cegieł z rozpadających się schodów właściciel używał do odganiania bezpańskich psów. Qwilleran zapamiętał, że jedynym elementem, który wzbudził jego sympatię, był zegar z kukułką wiszący w hallu. Somnambuliczny ptaszek wyskakiwał znienacka z drewnianej budki, żeby smętnym wiwatem powitać kolejną godzinę.
Zbliżając się do Black Creek, Qwilleran opracowywał strategię. W Moose County, gdzie każdy potrafił rozpoznać tożsamość kierowcy po marce i modelu samochodu, jego pięcioletnia brązowa terenówka wzbudzała szczególne zainteresowanie. Trudno było się spodziewać, że obecność auta pod domem administratorki pensjonatu w czasie, kiedy jej mąż kupuje w Bixby armaturę, nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Qwilleran zaparkował więc tak jak inni goście, którzy przyjechali na lunch, na podjeździe przed budynkiem. Za chwilę jakby nigdy nic przechadzał się po terenie i karmił wiewiórki. Z braku fistaszków zabrał ze sobą mieszankę koktajlową składającą się z lekko ogolonych orzechów nerkowca i pekanowych. Poczęstunek przyjęty został bez grymaszenia.
Lori Bamba wpuściła go do domku. Tego dnia nie wyglądała tak pogodnie jak zwykle. Złote i błyszczące zazwyczaj warkocze oplatające jej głowę wydawały się matowe, a oczy mniej błękitne. Zapytała, czy ma ochotę na kawę i ciasto orzechowe, na co Qwilleran odpowiedział twierdząco.
- Jak się miewają genialne małe Bamby? - zagadnął wesoło, żeby rozładować nieco atmosferę.
- Chłopcy wyjechali na obóz, a Lovey jest u babci w Mooseville. Zobaczymy się w niedzielę.
- To dobrze. Powiedz mi w takim razie, co cię trapi?
- Widzisz... zawsze myślałam, że prowadzenie pensjonatu to idealne zajęcie. Poznaje się ludzi, dba o to, żeby byli zadowoleni, stara się stworzyć beztroską, wakacyjną atmosferę. A tymczasem, zamiast się tym wszystkim cieszyć, czuję się przygnębiona.
- Może coś ci dolega?
- Po ostatniej kontroli lekarz powiedział mi, że będę żyć sto dziesięć lat - odparła ze zgaszoną miną. - Najśmieszniejsze jest to, że kiedy w niedziele jeżdżę do Mooseville lub do Pickax załatwiać sprawunki, czuję się zupełnie normalnie. Wydaje mi się, że z tym budynkiem jest coś nie tak. Zawsze byłam wrażliwa na otoczenie. Poza tym wierzę w teorię, że stare domy przesiąkają osobowością ludzi, którzy w nich żyli.
- Też się z nią spotkałem - pokiwał głową, unikając komentarza, na ile tego typu przekonania wydawały mu się racjonalne.
- Nick mówi, że jestem niemądra i to wszystko przez moją wyobraźnię. Oczywiście to wspaniały zabytkowy budynek, fantastycznie odnowiony, ale wyczuwam w nim jakąś mroczną atmosferę.
Nie bardzo wiedział, co ma jej odpowiedzieć. Przypomniał mu się dom Dunfieldów na plaży, gdzie zamordowano człowieka. Agentom nieruchomości nie udało się go ani sprzedać, ani wynająć, pomimo że słowem nie wspominali o jego niechlubnej przeszłości.
- Nie bardzo wiem, jak mógłbym ci pomóc. Może powinienem spędzić tu kilka dni? Zobaczylibyśmy, czy mnie również udzielą się te nieprzyjemne wibracje.
- Naprawdę, Qwill? - ucieszyła się. - Zamieszkałbyś w apartamencie na górze. I zabrał ze sobą koty. Bylibyście naszymi gośćmi!
- O nie! Oficjalna wersja jest taka, że przyjechałem tu zbierać materiał do artykułu. Wszystkie wydatki wrzucę sobie w koszty. Na jakie posiłki mogę liczyć?
- Podajemy śniadania i kolacje. Pracuje u nas znakomity szef kuchni z Palm Springs. Do tego każdy apartament wyposażony jest w lodówkę i ekspres do kawy. Chcesz któryś obejrzeć?
- Nie ma takiej potrzeby. Widziałem wystarczająco dużo ubiegłej jesieni podczas otwarcia. Wciąż mieszka tu ten czarny kot?
- Nicodemus? O tak! Goście go uwielbiają. Jest taki słodki, pomimo tego upiornego spojrzenia.
Wspomniany zwierzak o ciemnym lśniącym futrze miał zupełnie wyjątkowe oczy - wąskie skośne szparki, przez które sączyło się spojrzenie przenikające człowieka na wskroś jak wiązka lasera.
- Pełni funkcję głównego kontrolera do spraw gryzoni - kontynuowała Lori, a jej głos zabrzmiał typowym dla niej entuzjazmem. - Ale nie łapie myszy, tylko je straszy. Lubisz pływać kajakiem, Qwill? Trzymamy kilka sztuk nad strumieniem.
W młodzieńczych latach Qwilleran często myślał sobie, że jeśli nie będzie mu dane grać na drugiej bazie w drużynie Chicago Cubs, pisać dla „New York Timesa” czy występować na Broadwayu, to chciałby zostać detektywem. W tej ostatniej kwestii jak do tej pory nic mu się nie zmieniło i nawet tak wątpliwa zagadka jak przyczyna „mrocznej atmosfery”, panującej według Lori w pensjonacie, pobudzała jego ciekawość.
Poza tym... Qwilleran lubił częste zmiany adresu. Lata wykonywania zawodu korespondenta przenoszącego się z miejsca w miejsce rozwinęły w nim chroniczne zamiłowanie do podróży. Ponadto operacja „Black Creek” przytrafiała mu się w samą porę: kobieta, z którą od jakiegoś czasu był związany, wyjeżdżała na wakacje. Polly Duncan, dyrektorka biblioteki miejskiej w Pickax, planowała zwiedzić muzea Wschodniego Wybrzeża w towarzystwie siostry z Cincinnati. Qwilleran miał pewne wątpliwości co do tych siostrzanych eskapad. Poprzedniego roku podczas podróży po Kanadzie panie poznały pewnego atrakcyjnego pod każdym niemal względem profesora z Quebecu, z którym Polly po dziś dzień korespondowała... po francusku! Twierdziła, że daje jej to niepowtarzalną okazję do szlifowania idiomów.
Wieczorem Polly i Qwilleran spotkali się w hotelowej sali Mackintoshów na pożegnalnej kolacji. Kiedy usiedli przy stoliku, zadał jej parę bezmyślnych pytań, jakimi zwykle zanudza się wyjeżdżających w podróż:
- Spakowana? Podekscytowana wyprawą?
- Nie znoszę zostawiać Brutusa i Catty, ale na szczęście niedaleko mnie mieszka opiekunka do kotów. Umówiłyśmy się, że będzie je odwiedzać dwa razy dziennie, żeby dać im jeść i dotrzymać towarzystwa. Wiesz, dziś rano pod prysznicem ułożyłam limeryk:
Pewna koteczka imieniem Catta
staje się coraz bardziej pękatta,
lecz że przymilna oraz lśniąca,
a też rozkoszna, kiedy śpiąca,
to nic, że w kształtach jest bogatta.
- Mistrzostwo światta! - pochwalił ją Qwilleran. - Jeżeli zorganizujemy kolejny konkurs na limeryk, zasiądziesz w jury?
- Z radością! A ty czym zamierzasz się zająć, gdy mnie nie będzie?
- Czytaniem sznurowatych powieści i urządzaniem dzikich prywatek, o ile uda mi się znaleźć tu kogokolwiek, kto miałby ochotę na dziką prywatkę... A na poważnie - chcę spędzić kilka tygodni w pensjonacie „Nutcracker”, żeby znaleźć inspirację do nowego felietonu.
- Tak bym chciała, żeby to był nasz wspólny wyjazd, Qwill.
- Może w przyszłym roku, ale na pewno nie po muzeach! Wystarczająco się edukuję, zbierając materiały do „Piórkiem Qwilla”.
- Moglibyśmy zaszyć się gdzieś we włoskich górach i czytać poezję, z dala od tego całego wściekłego tłumu.
- W dzisiejszych czasach nie da się uniknąć wściekłego tłumu, Polly. Teraz co krok wpadasz na kogoś, kto robi zdjęcia lub kupuje pocztówki. A propos, wysyłając mi pocztówki, pamiętaj o tym, że obrazek nie jest tak ważny jak to, co się pisze po jego drugiej stronie. Chcę więcej informacji!
Przez następne dwa tygodnie wielokrotnie żałował tych słów. Powinien był wiedzieć, że Polly zawsze gorliwie spełniała jego prośby.
Następnego dnia, zgodnie z umową, Qwilleran miał odwieźć Polly na samolot do Minneapolis, który odlatywał o godzinie ósmej rano. Po łzawych pożegnaniach z Brutusem i Cattą oraz szaleńczym wyścigu na lotnisku okazało się, że lot został opóźniony. Według informacji podanej przez menedżera lotniska, pani pilot w ostatniej chwili dowiedziała się, że jej opiekunka do dziecka zachorowała, i musiała szukać dla niej zastępstwa. Na szczęście problem udało się rozwiązać i kapitan samolotu zapewniła swoich pasażerów, że na miejsce dotrą zgodnie z rozkładem.
Kiedy w końcu maszyna przetoczyła się przez pas startowy, wzniosła w powietrze i zniknęła w chmurach, tłumek gapiów przyglądał się temu, jakby dane im było obserwować cud.
W drodze powrotnej Qwilleran zjechał z szosy, żeby wykonać kilka telefonów. Moose County jako pierwszy okręg w stanie wprowadził zakaz używania komórek za kierownicą. Lokalne władze spodziewały się, że pieniądze uzyskane z mandatów pokryją koszt budowy stadionu do piłki nożnej.
Najpierw Qwilleran zadzwonił do Andrew Brodiego, komendanta policji w Pickax.
- Andy, wyjeżdżam z miasta na kilka tygodni. Problem polega na tym, że posiadam butelkę doskonałej dwunastoletniej szkockiej. Szkoda byłoby, żeby stała się łupem włamywaczy. Może wpadłbyś do mnie wieczorem na kieliszeczek?
Komendant, który zawsze z oddaniem poświęcał się zapobieganiu przestępczości, odparł, że przyjedzie o dziesiątej.
Następnym rozmówcą Qwillerana był Junior Goodwinter, młody naczelny „Moose County coś tam”.
- Junior, chcę cię poinformować, że moje następne felietony prześlę faksem. W najbliższym opisuję podróż na dromaderze przez egipską pustynię.
- Tak szybko? Dopiero co zwiedzałeś Paryż na deskorolce.
- Muszę dbać o to, żeby moja rubryka zachowała świeżość.
- Tylko nie przesadzaj z tą świeżością. Pamiętaj, że mamy konserwatywnych czytelników.
Jadąc dalej, Qwilleran opracował w myślach listę rzeczy do zabrania i załatwienia przed wyprawą do Black Creek oddalonego o pół godziny drogi od jego domu. Znalazły się na niej następujące pozycje:
Zawiadomić pocztę, prawnika, służby miejskie.
Opróżnić lodówkę.
Spakować ubrania, materiały do tekstów, książki, czasopisma, kocią kuwetę, dwie duże torby żwirku, dwie miski na jedzenie, dwie na picie, witaminy, zestaw do szczotkowania, szelki i smycz Koko, stary wzorzysty krawat. Zabrać rower górski i siherlighta.
W domu powitały go zaniepokojone koty. Wiedziały! Czuły, że w ich wygodnym życiu szykuje się zmiana.
- Jedziecie na wakacje! - próbował uspokoić je Qwilleran. - Zostaniecie gośćmi eleganckiego pensjonatu zapewniającego room service i posiłki przyrządzone przez szefa kuchni z Palm Springs. A może z Palm Beach. Mieszka tam kot-rezydent, który ma na imię Nicodemus i jest bardzo przyjacielski. Możecie nawet pływać kajakiem po strumieniu.
Koty, hołdujące zasadzie, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, zawsze z rezerwą odnosiły się do jego potrzeby zmiany miejsca pobytu. Milczące, nieruchome, niechętne, z łapkami i ogonami ostentacyjnie schowanymi pod tułowiem grzały się w promieniach słońca wpadających przez wysokie okna składu jabłek. W jaskrawym świetle ich ciemnobrązowe maseczki i uszy tworzyły wyzywający kontrast z mieniącym się płowym futerkiem.
- No dobrze, czy wam się to podoba, czy nie, i tak tam jedziecie - poinformował je.
Yum Yum, jako że była subtelną koteczką, przymknęła tylko oczy, co oznaczało odpowiedź wymijającą. Dumny i wyniosły Koko smagał podłogę ogonem. Nie udało się ich udobruchać nawet wcześniejszym obiadem, który pozostał nietknięty w miseczkach. Przynajmniej dopóki Qwilleran przebywał w pokoju.
Po południu pojechał do Centrum Sztuki, gdzie pomagać miał przy ocenianiu prac nadesłanych na wystawę, której otwarcie przewidziane było na niedzielę. Chodziło o autoportrety miejscowych artystów. Świetnie zdawał sobie sprawę z tego, iż to nie jego znajomość sztuki (powiedzmy szczerze - żadna), lecz nazwisko zadecydowało, że zaproszono go do jury.
Poczuł prześlizgujący się po nim wzrok kierowniczki centrum. Barb Ogilvie dobrze wiedziała, że odpowiednim spojrzeniem można osiągnąć niejedno. Zwłaszcza że nie wspomniała mu wcześniej o tym, iż wszyscy artyści są uczniami trzeciej klasy szkoły podstawowej.
- Celem tej wystawy - wyjaśniła zgromadzonemu jury - jest przyciągnięcie do centrum rodzin, które w innym wypadku mogłyby tu nigdy nie trafić. Oni zagłosują sobie na swojego faworyta, dostaną poncz i ciasteczka, a my zdobędziemy przyjaciół.
Sędziowie uznali, że najlepszy autoportret przedstawia blondyneczkę w różowej sukience. Dzieło wykonano techniką pastelową. Barb zwróciła się do Qwillerana:
- Będziesz na wernisażu?
- Niestety, nie mogę. Mam robotę w Black Creek. Ale z przyjemnością zjadłbym z tobą obiad któregoś dnia w pensjonacie „Nutcracker”.
Jednym z jego ulubionych zajęć było zaproszenie kogoś, właściwie kogokolwiek, do dobrej restauracji.
- Cudownie! - wykrzyknęła z entuzjazmem.
Dotychczas nie zdarzyło mu się, żeby ktoś odrzucił jego zaproszenie.
Jak na razie nie najgorzej, pomyślał Qwilleran. Teraz czekała go cięższa przeprawa: przetransportowanie dwóch niecierpiących przeprowadzek kotów, które nie zwykły ukrywać swoich emocji. Przygotował przebiegły plan składający się z trzech etapów.
Na początek, czekając na przyjazd Andy'ego, przeniósł koty do altany, z której mogły obserwować ogród. Nocne odgłosy natury miały odwrócić ich uwagę od hałasów towarzyszących pakowaniu rowerów do samochodu.
Punkt dziesiąta przybył Andrew Brodie, wielki krzepki Szkot, którego charakteryzowała właściwa komendantowi policji powaga oraz pewność siebie kogoś, kto potrafi grać na dudach.
- Gdzie cię niesie tym razem? - zapytał.
- Do Black Creek. Zatrzymam się w pensjonacie. Powęszę tam trochę. Może wpadnie mi jakiś ciekawy temat na felieton.
- A co zrobisz z kotami?
- Wezmę ze sobą - Qwilleran postawił przed swoim gościem deskę z cheddarem, wędzoną goudą i stilonem. Andy lubił przekąsić kawałek dobrego sera. - Twoja córka wykonała kawał dobrej roboty, odnawiając ten budynek.
- Ta, niezła to była rudera.
- W przyszłym miesiącu mają się ukazać zdjęcia pensjonatu w jakimś ogólnokrajowym magazynie. Słyszałem też, że Frań dostała propozycje pracy z Chicago i jeszcze skądś.
- Ta, radzi sobie dziewczyna - stwierdził Brodie z żalem w głosie.
Do Qwillerana dotarło wreszcie, że rozmawia z typowym starym ojcem z północy, który uważa założenie rodziny za sprawę znacznie ważniejszą od robienia kariery. Zmienił więc temat:
- Znałeś starego Gusa Limburgera?
- Jasne! Stuknięty starzec. Po powrocie z Niemiec mu odbiło. Chodził po mieście i zaczepiał kobiety, proponując im małżeństwo. Zrobił niemal hotel z tej swojej rezydencji. A zaczepiał bez wyjątku: młode i stare, ładne i brzydkie, panny i mężatki. Wpłynęło do nas tyle skarg, że musieliśmy mu zagrozić kolegium za zakłócanie porządku - Andy poklepał się po udach i zarechotał. - Lois Inchpot pogoniła go raz ze swojej restauracji uzbrojona w wałek do ciasta. Pracowałem wtedy dla szeryfa. Jego dom był stałym punktem na trasie każdego patrolu. Zajmowało się nim biuro nieruchomości: płacili podatki, pilnowali, żeby trawa była regularnie przycinana. To im zgłaszaliśmy przypadki wandalizmu. Ludzie mówili wtedy, że tam straszy. To było jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat temu... Poznałeś kiedyś starego Gusa?
- Zamierzałem przeprowadzić z nim wywiad, ale ostatecznie uznałem, że jest jednak zbyt stuknięty. Siedział na werandzie i rzucał kamieniami w bezpańskie psy. Zresztą tak właśnie zginął - przewracając się o obluzowaną cegłę we frontowych schodach, gdy próbował dopaść jakiegoś psiaka.
- Pamiętam, jak się wszyscy zdziwili na wiadomość, że miał córkę w Niemczech. Założę się, że kamień spadł jej z serca, kiedy Fundacja K zaproponowała jej odkupienie rezydencji.
- Jeszcze kropelkę, Andy?
- Niedużą... Słuchaj, a znasz może doktora Abernethy? Mieszka w Black Creek, jest pediatrą. Moje wnuki do niego chodzą.
Qwilleran odpowiedział z poważną miną:
- Nie, nie znam go. Swoją rodzinę leczę u weterynarza.
Gość zbył ten żart wymownym chrząknięciem.
- W każdym razie doktorek opowiada ciekawą historyjkę, która zmieniła jego życie.
- Z jakiego, na jakie?
- Spotkaj się z nim i sam go zapytaj. To naprawdę dobra historia. W dodatku doktorek przysięgał, że prawdziwa.
- Pisze interesujące listy do redakcji - przyznał Qwilleran.
- To dobry obywatel. Zaangażowany - komendant zerknął na zegarek i dopił drinka. - Muszę podjechać po żonę do kościoła.
Kiedy Brodie odjechał, Qwilleran przystąpił do realizacji drugiego etapu swojego planu. Przyniósł koty z altany, otumanione wieczornym powietrzem, a następnie podał im większą niż zwykle kolację.
Po posiłku syjamczyki wspięły się ociężale po schodkach do siebie na drugie piętro. Qwilleran włączył im, bez dźwięku, film przyrodniczy na ich osobistym odtwarzaczu wideo. Yum Yum spała, zanim zdążył zamknąć za sobą drzwi, a Koko chwiał się na boki, wpatrując się sennie w ekran.
Qwilleran pogratulował sobie, po czym najciszej jak umiał rzucił się w wir przygotowań do wyjazdu. Krzątał się po domu w kapciach, pakując walizki i pudła, otwierając bezszelestnie szuflady i drzwi, pilnując się, żeby niczego nie upuścić.
Wszystko szło zgodnie z planem. Komendant obiecał mieć oko na skład jabłek podczas jego nieobecności. Pod kuchennymi drzwiami leżała sterta tobołów wypełnionych tym wszystkim, bez czego człowiek i jego dwa koty nie mogliby przeżyć trzech tygodni. Rano, najlepiej jeszcze przed śniadaniem, wystarczy tylko niepostrzeżenie wynieść je do samochodu. Qwilleran pogasił światła i udał się do swojego pokoju na pierwszym piętrze. Nie zdążył nawet otworzyć drzwi, gdy z góry dobiegł go przeszywający uszy, idealnie zgrany koci duet. Poczuł się jak idiota. Wiedział, że jego ulubieńcy chcą mu w ten sposób powiedzieć: „Ty głupcze, myślałeś, że tak łatwo nas oszukasz?!”
Ponieważ nie mógł zrobić ani powiedzieć nic, co powstrzymałoby koty od przeciągłego zawodzenia, postanowił po prostu przeczekać, aż wyczerpią im się baterie. Przyszło mu na myśl, żeby zajrzeć do książki, którą ostatnio pisał i dla której miał już nawet tytuł: Opowieści z tej i nie z tej ziemi. Był to zbiór mniej lub bardziej prawdziwych historyjek z Moose County. Chciał przypomnieć sobie jeden z rozdziałów: Powiastka o przedartym banknocie.
W połowie dziewiętnastego wieku Moose County tak jak i inne amerykańskie krainy opanowała gorączka złota. Ale to nie złoto było bogactwem, po które przybyli tu pierwsi śmiałkowie, lecz węgiel, lasy, granit i żyzna ziemia. Wkrótce zrodziły się pierwsze fortuny, a okręg zasłynął z dostatku.
W 1859 dwaj młodzieńcy niemieckiego pochodzenia bez grosza przy duszy przypłynęli tu szkunerem z Kanady. Schodząc z trapu, rozejrzeli się wokół, ciekawi ziemi, na której przyjdzie im żyć. I wtedy to zobaczyli, obaj jednocześnie: banknot na stercie śmieci. Nawet nie patrząc na jego wartość, przerwali go na dwie połówki i każdy z nich zatrzymał swoją jako symbol partnerstwa. Od tej pory będę w ten sam sposób dzielić się każdym zarobionym groszem, postanowili. Nazywali się Otto Limburger i Karl Gustav Klingenschoen i mieli po piętnaście lat.
Pracy nie brakowało. Zatrudnili się jako cieśle, tyrali całymi dniami, wykonywali polecenia, uczyli się wszystkiego pilnie, przyglądali się możliwościom, wykorzystywali szanse, pożyczali mądrze, oszukiwali z umiarem, aż w końcu ruszyli z własnym przedsięwzięciem.
Zanim skończyli trzydzieści lat, posiadali wszystkie hotele, zajazdy i restauracje na całym wybrzeżu. Nareszcie mogli się ożenić. Otto wybrał bogobojną kobietę imieniem Gretchen, Karl kochającą zabawę Minnie. Odbyło się podwójne wesele, na którym przyjaciele obiecali sobie, że każdy nazwie swoje dziecko imieniem drugiego. Oczywiście marzyli o chłopcach, ale dziewczynki mogłyby się nazywać Karla i Wilhelmina. W ten sposób rodziny jeszcze bardziej się do siebie zbliżyły... do czasu, aż zaczęły do nich docierać plotki o żonie Karla. Gdy Karl zaprzeczył oszczerstwom, Otto mu uwierzył.
Ale na tym się nie skończyło. Pewnego dnia Karl przedstawił przyjacielowi pomysł rozbudowy ich wspólnego imperium. Otworzyliby saloony, organizowali potańcówki, zapewnili szeroko rozumianą rozrywkę w towarzystwie kobiet... Otto był oburzony! Między wspólnikami doszło do ostrej wymiany zdań, a później nawet i ciosów. Z zakrwawionymi nosami podarli połówki banknotu, który znaleźli pierwszego dnia na nowej ziemi.
Karl ruszył własną drogą i finansowo wyszedł na tym bardzo dobrze. Żeby to udowodnić, wybudował sobie wspaniałą rezydencję z kamienia w Pickax, na wprost budynku sądu. Otto nie mógł być gorszy. Sprowadził z Europy kamieniarzy i stolarzy, którzy postawili mu murowany pałac w Black Creek. Czas już wspomnieć, jak na ten architektoniczny wyścig zareagowała społeczność okręgu. Przedstawiciele elit zabiegali o zaproszenie na herbatkę do pałacu Otto, wykończonego nadzwyczajną stolarką z drewna orzecha czarnego. Karl i Minnie rozesłali zaproszenia na przyjęcie w ich rezydencji, ale nikt do nich nie przyszedł.
Po jakimś czasie rozeszła się wieść, że w murowanym pałacu odbędzie się huczne wesele. Otto wydawał swoją jedyną córkę za przyzwoitego młodzieńca z rodu Goodwinterów. Ustalono datę ślubu. W okręgu nie mówiono o niczym innym. Kto zostanie zaproszony? Czy prawdą było, że Otto poszedł z córką do magistratu i oficjalnie zmienił jej imię z Karla na Elsa? Tak, to była prawda. Kufer przyszłej panny młodej zaczął zapełniać się pięknymi lnianymi obrusami oraz ślubną bielizną.
Powozy przywoziły podarunki od najlepszych rodzin okręgu. Szwaczki pracowały dniami i nocami nad strojami gości. Suknie na wesele przypływały aż z Niemiec. Nikt nie chciał myśleć, co by się stało, gdyby na morzu wybuchł sztorm lub gdyby nie dotarły na czas.
I wtedy, dosłownie na dzień przed ślubem, Elsa uciekła z najmłodszym synem Karla Klingenschoena.
Szok, wstyd, przerażenie oraz dręczące podejrzenie, że za tym strasznym wydarzeniem mogli stać Karl i Minnie - to wszystko zmąciło umysł Otto. A jeśli chodzi o młodych, to krążyły plotki, iż wyjechali do San Francisco. Gdy po kilku latach do Moose County dotarły wieści, że oboje stracili życie w trzęsieniu ziemi, ojciec Elsy nie wiedział już nawet, kim oni byli.
Karl i Minnie dożyli swoich dni w najbardziej okazałej rezydencji Pickax, na zawsze wykluczeni z miejscowej socjety. Karl nigdy nie dowiedział się, że jego ogromna fortuna przestała istnieć po krachu w 1929 roku.
Pod koniec stulecia ostatni potomek Otto, ekscentryczny staruszek, przesiadywał na werandzie pałacu i rzucał kamieniami w bezpańskie psy.
Ostatnią z rodu Karla była Fanny Klingenschoen, która odzyskała i powiększyła dziesięciokrotnie jego majątek.
Na koniec losy dwóch rodzin znowu złączyły się w przedziwny sposób. Fundacja Klingenschoenów nabyła dwie nieruchomości należące niegdyś do Limburgerów: rezydencję w Black Creek oraz hotel w Pickax. W tym pierwszym działa obecnie pensjonat „Nutcracker”, w drugim „Mackintosh Inn”. I tak kończy się powiastka o przedartym banknocie...
Rozdział drugi
Ostatni etap przebiegłego planu Qwillerana przewidzianego na poranek następnego dnia składał się z następujących punktów: wstać o świcie, zapakować koty do klatki, zanim otworzą oczy, nie dać im śniadania, mówić do nich szybko i w drogę! W samochodzie rozwodził się jak najęty na przeróżne tematy przed swymi oniemiałymi - czy to z oburzenia, czy szoku - towarzyszami.
- Obiecuję, że tam, gdzie jedziemy, będzie dużo przyjemniej niż na wizycie kontrolnej u weterynarza. Żadnych igieł ani termometru! Dostaniemy pokój z ładnym widokiem, wszyscy nas będą rozpieszczać, a rozrywkę zapewnią nam stada wron i wiewiórek. W pensjonacie mieszka kot o bardzo ciekawej osobowości. Pewnie nie spotkacie się z nim nos w nos, ale możecie się do woli obwąchiwać przez drzwi. A Koko, jeśli będzie miał ochotę, może urządzać sobie spacery nad strumieniem.
Kot lubił przejażdżki na ramieniu Qwillerana, w przeciwieństwie do Yum Yum, która po założeniu szelek i przypięciu smyczy kładła się na boku i można było ją ruszyć, jedynie ciągnąc po podłodze jak zabawkę na sznurku.
Qwilleran z zapałem wypełniał rolę opiekuna wycieczki. Opowiadał im o rzeczach, które zupełnie ich nie interesowały, ale poddawały się uspokajającemu tembrowi jego głosu. Streścił im dzieje Black Creek - jak założona przez pionierów kwitnąca osada spaliła się doszczętnie podczas wielkiego pożaru w 1869 roku i jak później odzyskała świetność dzięki budynkowi opery i rezydencji Limburgerów. Potem przyszedł jej smutny koniec - kopalnie zamknięto, lasy wycięto, a mieszkańcy opuścili Black Creek w poszukiwaniu szczęścia w innych częściach kraju.
Gdy Qwilleran umilkł na chwilę, żeby wziąć głębszy oddech, ponagliło go stanowcze „Yow!” świadczące o tym, że Koko słuchał go z zainteresowaniem. Yum Yum natomiast potraktowała historię jak bajkę do snu i spała sobie słodko.
Brązowa terenówka zatrzymała się pod tylnymi drzwiami pensjonatu. Z budynku wyszedł młody mężczyzna, wołając od progu:
- Witamy w pensjonacie „Nutcracker”! Pan Qwilleran zapewne? Mam na imię Trent. Zaprowadzę pana na trzecie piętro, do naszego najlepszego apartamentu!
Był to jeden ze studentów Moose County Community College, odbywający praktykę w pensjonacie. Uczelnia prowadziła między innymi kurs hotelarstwa i gastronomii. Jej uczniowie podejmowali zajęcia w niepełnym wymiarze godzin jako portierzy, kelnerzy, administratorzy oraz pomywacze, szczęśliwi, że mogą zdobyć doświadczenie w wybranej przez siebie dziedzinie. Do pracy podchodzili z pasją i entuzjazmem.
Trent upchnął bagaże do nowej windy. Kiedy powoli i cicho ruszyła do góry, zagadnął:
- Ma pan kociaki?
- Yow! - rozległ się ryk tak głośny i przeraźliwy, że młody bagażowy aż podskoczył.
- Kurczę! Co to za zwierz?
- To kot rasy syjamskiej - wyjaśnił Qwilleran. - Poczuł się urażony określeniem „kociak”.
- A, to przepraszam kota. Czy on gryzie?
- Wyłącznie studentów MCCC. Proszę się liczyć ze słowami.
- Jak ma na imię?
- Kao K'o-Kung... Ale możesz mówić do niego Koko.
Zaraz po przybyciu na miejsce Qwilleran otworzył klatkę. Koty, ramię w ramię, wyszły ostrożnie, rozglądając się na boki.
- A oto nasz apartament! - poinformował je Qwilleran.
Yum Yum jak zwykle zaczęła od dokładnego obwąchania dywanu. Koko z miejsca wyruszył w stronę zamkniętych drzwi znajdujących się w rogu salonu. Czyżby podejrzewał, że za nimi ukryte jest wejście na wieżę? Ten kot lubił zajmować wysoko położone pozycje, które umożliwiały obserwację terenu. Qwilleran przekręcił ozdobną mosiężną gałkę, lecz drzwi pozostały zamknięte.
- Smakołyk - zaanonsował i wyłożył poczęstunek na miseczki, zanim połączył się z biurem pensjonatu.
- Mówi Nick Bamba - odezwał się pogodny głos w słuchawce.
- Cześć, Nick, tu Qwill. Właśnie przyjechaliśmy i...
- Witajcie w naszym pensjonacie! Tak się cieszę, że możemy was gościć! Tak przy okazji - przeszedł na szept - Lori przyznała się, że mówiła ci o tej mrocznej aurze, którą rzekomo tu wyczuwa. Ja tam za bardzo nie wierzę w to paranormalne bajdurzenie. A ty?
- Staram się zachować otwarty umysł.
- No właśnie, dobrze by było, gdybyś' z nią pogadał i przemówił jej do rozsądku. Ciebie posłucha... Jak ci się podoba apartament? Wszystko w porządku?
- Jak najlepszym. Poza zamkniętymi drzwiami, które zdaje się prowadzą do wieży.
- A, te... Wszędzie szukałem do nich kluczy. Nic z tego.
- Może powinieneś spróbować wytrychem? Przecież potrafisz. Koko ma ogromną ochotę dostać się tam i popatrzeć z góry na okolicę.
- Świetny pomysł. Już tam idę.
- A ja zejdę na śniadanie. Zamknę koty w sypialni.
Qwilleran schodził powoli na dół, podziwiając rzeźbione schody wykonane, zgodnie z obowiązującą tradycją, z drzewa orzecha czarnego charakteryzującego się ciemną czekoladową barwą przetykaną fioletowymi żyłkami. W hallu czekała na niego młoda, pełna energii kobieta.
- Witamy w pensjonacie „Nutcracker”! Pan Qwilleran, prawda? Ja jestem Cathy, w weekendy pracuję jako asystentka menedżera. Bardzo nam miło, że pan u nas mieszka. Wszyscy tu uwielbiają „Piórkiem Qwilla”. Szkoda, że nie ukazuje się codziennie. Moja ciotka wygrała kiedyś u pana konkurs na haiku. Zje pan u nas śniadanie? Proszę siadać, gdzie się panu podoba.
- Bardzo dziękuję. Chciałbym również zarezerwować stolik dla trzech osób na dzisiejszą kolację, na szóstą trzydzieści.
Znajdował się w byłym salonie rezydencji, w którym zachowały się imponujące przykłady dawnej sztuki stolarskiej, zwłaszcza w rzeźbieniach wokół drzwi, okien oraz kominka. Ściany, niegdyś pokryte tapetą w stylu wiktoriańskim, ostatnio pomalowano na jasny koral. W porze posiłków nakrywano stoły obrusami w podobnym kolorze. Całość stanowiła przyjemne wnętrze, a sympatyczna kelnerka przyjęła od Qwillerana zamówienie: serwowana w kokilce zapiekanka z wołowiny z jajkiem w koszulce, do której podawano orzechowe bułeczki.
- Mam na imię Bella. Nalać panu kawy? Właśnie zaparzyłam nowy dzbanek.
Za każdym razem, gdy czytając przyniesioną ze sobą piątkową gazetę, upijał łyk kawy, Bella uzupełniała poziom płynu w jego filiżance.
- Będzie pan zachwycony tą zapiekanką. Wiem, bo jadłam ją tuż przed rozpoczęciem zmiany - poinformowała go entuzjastycznie, stawiając przed nim danie, po czym oddaliła się nieznacznie, gotowa w każdej chwili donieść mu orzechową bułeczkę lub dolać kawy.
Za chwilę przy jego stoliku zjawił się Nick Bamba.
- Dobre wieści! Udało się otworzyć drzwi na wieżę!
- Usiądź i napij się kawy - zaprosił go Qwilleran. - Mają nadwyżkę w kuchni.
- Nie zgadniesz, co tam odkryliśmy. Spiralne schody zrobione z jednego kawałka drzewa orzechowego!
- Da się to sfotografować?
- No pewnie! Jest tam trochę jakichś starych gratów, ale gdzieś się je przeniesie. Przydałoby się też porządnie posprzątać.
- No to gaz do dechy, Nick. Jem dziś kolację z wydawcą gazety. Mógłbym mu pokazać te schody.
Nick poderwał się z krzesła.
- Robi się! - rzucił i wybiegł z sali. Znany był z tego, że robi dziś to, co powinno być zrobione jutro.
Qwilleran skończył zapiekankę i wrócił do przerwanej lektury, pozwalając sobie na jeszcze jedną filiżankę kawy. Miał przed sobą list do redakcji przysłany z Black Creek. Naprawdę niezły list.
Zastanawia mnie, jaka logika kieruje się poczta państwowa, traktując położone z dala od dużych miast tereny rolnicze jak wielkomiejskie przedmieścia? Na mocy arbitralnej decyzji, którą można tłumaczyć chyba jedynie brakiem czasu na przemyślenie sytuacji, zamykane są urzędy pocztowe w małych miasteczkach i wioskach, a zamiast nich otwiera się nowe gdzieś na polach kukurydzy lub pastwiskach.
Ze względu na szacunek dla tradycji oraz zwykły zdrowy rozsądek powinno się pamiętać, że wiejska poczta to coś więcej niż miejsce, gdzie kupuje się znaczki i nadaje przesyłki, ty niewielkich społecznościach pełni ona niezwykle ważną funkcję integrującą. Wokół niej skupiają się sklep spożywczy, drogeria, sklep żelazny, bank, kawiarnia oraz fryzjer. Każdy zdaje sobie tu sprawę, że jego własna pomyślność zawodowa w dużym stopniu zależy od pomyślności konkurencji, w związku z czym interesy prowadzi się w atmosferze wzajemnego wsparcia. A na poczcie można wpaść przypadkiem na sąsiada i podzielić się uwagami na temat pogody, zbiorów, trzody, rodziny oraz wszelkimi możliwymi problemami.
Ostatnio zlikwidowano urzędy pocztowe w Little Hope i Campbefltown. Ich miejsce zajęły jakieś nikomu niepotrzebne magazyny. Niedługo potem wyniosły się stamtąd sklep spożywczy oraz bank. Następnie za ich przykładem poszły inne punkty handlowo-usługowe. Efekt? I w jednym, i w drugim miasteczku centrum opustoszało. A tym, którzy pozostali, coraz trudniej wyjść na swoje.
W tym czasie wzrosły opłaty za usługi pocztowe. Codziennie trzeba jeździć nie wiadomo ile kilometrów, żeby kupić podstawowe produkty w jakimś centrum handlowym na pustkowiu. Już planuje się zniszczenie Fishport i Black Creek. Po nich przyjdzie czas na Chipmunk i Squunk Corners. Ciekaw jestem, kto na tym zyskuje?
List został podpisany przez Bruce'a Abernethy'ego, doktora medycyny. Qwilleran przypomniał sobie, co opowiedział mu komendant policji, który nie zaliczał się do osób łatwowiernych. Jeśli Brodie twierdził, że doktorek miał raz bliskie spotkanie z leśnym duszkiem, to on, Qwilleran, również gotów był w to uwierzyć. A przynajmniej dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej.
Po śniadaniu przebrał się w szorty i sandały, włożył czapkę bejsbolową i wybrał się na spacer po okolicy. Oczywiście wszędzie rozpoznawano go po wąsach. Jako ambasador „Moose County coś tam” odpowiadał na pełne admiracji spojrzenia kobiet szarmanckim skinieniem oraz uprzejmym pozdrowieniem na powitania mężczyzn. Wiedział, że w tej czapce wygląda dobrze.
Dawno temu, kiedy przybył do tej północnej krainy, dziwiła go stała obecność tegoż nakrycia na głowach tutejszych mężczyzn. Do czasu, aż pewnego dnia wyjaśnił mu to okręgowy inspektor rolny: „Różne rzeczy mogą spaść z drzewa lub nieba, nie pytaj jakie, i mądra głowa wie, że lepiej się przed tym chronić”. I tak Qwilleran zaczął zbierać czapki z daszkiem. Obecnie w skład jego kolekcji wchodziły: pomarańczowa myśliwska, czerwona, czarna, żółta oraz najnowsza barwy jasnego koralu, z literą „N” na środku.
W tej właśnie, pasującej do ścian i obrusów pensjonatu, wyruszył na rekonesans. Odnowiona rezydencja liczyła trzy kondygnacje zwieńczone mansardowym dachem. Nad południowo-wschodnim skrzydłem górowała wieżyca, stanowiąca niejako czwartą kondygnację i zarazem doskonały punkt obserwacyjny. Z murów sterczały cegły ułożone poziomo, pionowo, po przekątnej, a nawet w jodełkę, tworząc ciekawą fakturę. Z tego właśnie atrybutu ochoczo korzystała populacja tutejszych wiewiórek - wyposażone w chwytne pazurki mogły śmigać po ścianach rezydencji równie sprawnie jak po drzewach. Zarządzający pensjonatem próbowali ograniczać te pokazy sprawności, lecz goście uważali je za urocze i od razu sięgali po aparaty. Wysokie i wąskie okna zdobiły elementy witrażowe. Wzdłuż frontowej ściany budynku biegło coś w rodzaju murowanego szańca, z którego w swoim czasie Gustav Limburger ostrzeliwał ceglanymi pociskami bezpańskie psy. Goście najchętniej przesiadywali na patio znajdującym się na tyłach pensjonatu i karmili wiewiórki.
Z pewnością nie było to miejsce dla wielbicieli starannie przystrzyżonych trawników. Fundacja K, przeznaczając budynek na wiejski pensjonat, zastrzegła zachowanie na całym terenie naturalnego charakteru krajobrazu, łącznie ze ściółką, krzewami, żywopłotami, ogromnymi głazami, okazałymi drzewami, dzikimi kwiatami oraz ziołami.
Qwilleran schodził wzgórzem opadającym łagodnie ku strumieniowi. Zbocze porastał dziki park i gaj orzecha czarnego. Wiewiórki prezentowały najwymyślniejsze akrobacje, za co goście siedzący na ławkach pod drzewami nagradzali je orzeszkami. Doszedł do ścieżki biegnącej nad samym brzegiem strumienia. Idąc w górę, można było dojść do gęstego dzikiego lasu, który Fundacja Klingenschoenów objęła ochroną. Natomiast idąc w dół, wychodziło się na pięć położonych nad brzegiem drewnianych domków, oferowanych przez zarząd pensjonatu do wynajęcia na tydzień, miesiąc lub cały sezon. Do każdego domku przynależał rozległy teren wraz z miejscem parkingowym, a z osłoniętych siatką przeciw owadom ganków rozciągał się widok na strumień.
Qwilleran przystanął nad brzegiem, delektując się panującą tu ciszą. W dawnych czasach, kiedy na tych terenach przebywali głównie drwale wycinający okoliczne lasy, był to rwący potok, po którego spienionych falach spławiano kłody podczas wiosennej odwilży. Teraz strumień miał około piętnastu metrów szerokości i był spokojny niczym sadzawka. Qwilleran pomyślał, że gdyby towarzyszyła mu Polly, na pewno zacytowałaby teraz Wordswortha: „Potok się srebrny błogo ściele”∗.
Nieruchomą taflę mącił niekiedy jakiś pstrąg wyskakujący spod powierzchni, żeby pochwycić komara, albo kaczka i jej kaczątka sunące gładko po wodzie, zostawiając za sobą ślady w kształcie litery „V”, jeden duży i sześć małych.
Qwilleran ruszył ścieżką w dół, mijając kolejno wszystkie domki. Obok pierwszego z nich stał nieduży biały samochód z numerami z Florydy. Z domku dobiegał kobiecy głos śpiewający jakiś fragment z operetki Gilberta i Sullivana. Z całą pewnością było to wykonanie na żywo, nie z magnetofonu.
W domku numer dwa ktoś oglądał ustawiony na cały regulator telewizor. Przed gankiem stał chłopiec i rzucał w kaczki kamieniami. Gdy Qwilleran zwrócił mu uwagę, dziecko uciekło do środka, gdzie od razu ostry, nieprzyjemny głos zbeształ je za rozmawianie z nieznajomymi. Miastowi, pomyślał Qwilleran.
Obok domku numer trzy stała zaparkowana nowa terenówka. Ktoś słuchał Pstrąga, słynny kwintet Schuberta. Szkoda, że nie skomponował także Kaczej sonaty, koncertu Dla wiewiórki i Rapsodii moskitów, pomyślał Qwilleran.
Na ganku domku numer cztery siedziała duża kobieta.
- Piękny dzień! - zagaił Qwilleran.
W odpowiedzi kobieta spiorunowała go wzrokiem. Pewnie jest głucha, pomyślał.
Domek numer pięć nie zdradzał żadnych oznak życia.
Qwilleran zakończył spacer nad strumieniem przy hangarze, gdzie wypożyczano kajaki i łodzie silnikowe. W oddali rysowała się malownicza sylwetka mostu Old Stone, którego obecnie używali już tylko wędkarze.
Wrócił do pensjonatu. Na długich wysuwanych drabinach dostawionych do wieży pracowała pilnie ekipa czyścicieli okien. W hallu spotkał Nicka, który od razu poinformował go:
- Komnata w wieży wyszorowana na błysk, ale twoje koty drą się wniebogłosy. Chyba nie lubią, kiedy się je zamyka w sypialni.
Rzeczywiście, nawet w hallu słychać było teatralne zawodzenie Koko oraz bezpretensjonalne wrzaski Yum Yum. Qwilleran pobiegł na górę, żeby wypuścić je z zamknięcia.
- Błagam! - zaklinał je. - Chcecie, żeby nas eksmitowali?
Drzwi na wieżę stały otworem. Świeżo umyte okna lśniły czystością. Qwilleran przyjrzał się schodom, które skojarzyły mu się z rzeźbą. Większą część komnaty zajmowało zabytkowe wyposażenie sypialni, do którego należały trzy pęknięte koncentrycznie lustra. Widocznie nikt nie wiedział o jej istnieniu, kiedy likwidowano umeblowanie rezydencji.
Ciekawskie koty ostrożnie przekroczyły próg komnaty. Qwilleran spodziewał się, że natychmiast pognają na górę po spiralnych schodach lub wskoczą na okna, ale one wolały najpierw obwąchać stare meble.
- Koty! - powiedział. - Kto je zrozumie?
Koko próbował dostać się do komody. Yum Yum przyglądała się kotu znajdującemu się po drugiej stronie pękniętego lustra.
Qwilleran nie miał oporów, żeby w ostatniej chwili zaprosić na kolację wydawcę „Moose County coś tam”. Z Archem Rikerem przyjaźnił się od wielu lat, a starych przyjaciół nie można zaprosić zbyt późno. On i Qwilleran dorastali razem w Chicago. Mildred Riker, rdzenna mieszkanka Moose County, prowadziła w tej samej gazecie rubrykę kulinarną. Miała miłe, bezkonfliktowe usposobienie, które sprawiało, że każdy, kto ją poznawał, po chwili czuł się, jakby przyjaźnił się z nią od lat.
Tym razem zaproszeniu Qwillerana towarzyszyła aluzja do fantastycznego odkrycia, które mogłoby stać się świetnym tematem dla gazety. Rikerowie stawili się na spotkanie punktualnie o szóstej.
- Witajcie w pensjonacie „Nutcracker” - powitał ich Qwilleran.
- Powinni to raczej nazwać „U Obłąkanych Wiewiórek” - skomentował Arch.
Zachowane we wnętrzu przykłady kunsztu stolarskiego zrobiły na nich ogromne wrażenie. Mildred oszalała na punkcie koralowej barwy ścian i obrusów, uznając, że w takiej kolorystyce każdy musi wyglądać dobrze.
Zaskoczyła ich również wiadomość, że nietypowa faktura ścian powstała poprzez zmieszanie z farbą rozdrobnionych skorupek orzechów. Zajęli stolik przy oknie od strony frontu, skąd mogli cieszyć wzrok zmieniającymi się odcieniami czerwcowego wieczoru i komicznymi harcami wiewiórek.
- Dziwnie się czuję, siedząc tu bez Polly - stwierdziła Mildred. - Odzywała się już do ciebie, Qwill?
- Wyjechała dopiero wczoraj. Jej siostra jest właśnie w samolocie z Cincinnati. Mają się spotkać w Wirginii.
- Widziałeś kiedykolwiek tę jej siostrę? - spytał Arch.
- Nie, i czasami zastanawiam się, czy Polly w ogóle ma siostrę w Cincinnati - zażartował Qwilleran.
- Pewnie ma tam drugiego gacha - zasugerował Arch.
- Wstydźcie się. Obaj - zganiła ich Mildred. - Z nieznośnych chłopców wyrośliście na nieznośnych mężczyzn.
Przyjaciele wymienili rozbawione spojrzenia. Arch zaczął wesoło:
- W czwartej klasie Qwill układał złośliwe wierszyki o naszych nauczycielach. Zapamiętałem jeden z nich o starej Perkins:
Nasza panienka Perkins
biust posiada niewielki,
nie miała ukochanego...
a my wiemy dlaczego!
- Zdarzały mi się lepsze - stwierdził Qwilleran. - Arch rozprowadzał je na szkolnym podwórku, po cencie za sztukę. I na tym chyba polegał nasz błąd, że poszliśmy w komercję.
Arch zamówił martini i zaproponował, żeby zapoznać się z menu.
- Pokazują dziś w telewizji dokument, który chciałbym zobaczyć - wyznał.
- Masz dla mnie jakieś gorące wiadomości z wielkiego miasta, Arch? Nie ma mnie tam już od ósmej rano.
- A i owszem - wtrąciła się Mildred. - Widziano Fran Brodie przy kolacji z doktorem Prelligate w „Palomino Paddock”. Pili szampana! Teraz wszyscy się zastanawiają, czy oni tak na poważnie.
- Co na poważnie? - zapytał jej mąż. - Bo ja na poważnie niepokoję się o moją kolację.
Podano sałatki i Mildred wygłosiła na ich temat małą prelekcję:
- Dawniej sałatę jadano, aby odświeżyć kubki smakowe przed obfitym deserem. Później w restauracjach zaczęto podawać je na początku posiłku, żeby zająć czymś klienta czekającego na stek. Matki natomiast zaczęły praktykować ten zwyczaj, ponieważ ich mężowie i dzieci nie znosili sałat i zjadali je wyłącznie, kiedy już byli bardzo głodni.
- Trzymam z mężami - stwierdził Qwilleran. - Też nie cierpię sałat.
- Cierpki smak większości dressingów bywa zbyt wyrafinowany dla wielu podniebień. Kiedy moja córka była nastolatką, dodawała cukru do sosu francuskiego.
- Fuj! - wzdrygnął się Arch.
- Poproszę o cukier - powiedział Qwilleran.
Wszyscy troje zamówili to samo i zgodzili się, że udziec jagnięcy był znakomity, lecz placek truskawkowy nie miał żadnych szans w porównaniu z tym, który piekła Mildred. Kawie poświęcili zaledwie chwilę, ponieważ Rikerom spieszno było obejrzeć wyjątkowe schody.
Za drzwiami apartamentu 3FF powitały ich koty, które przyłączyły się do zwiedzania komnaty.
- Fantastyczne! Toż to prawdziwe dzieło sztuki! - wykrzyknęła Mildred. - Na pewno ma ponad sto lat!
- Moglibyśmy dać duże zdjęcie tych schodów na pierwszej stronie poniedziałkowego numeru - stwierdził Arch. - Zgadzasz się, żeby odwiedził cię jutro fotograf? Zadzwoni najpierw... Wszystkie stanowe gazety się tym zainteresują. Telewizja też... Ale te mebelki muszą stąd zniknąć.
- Wszystko z drzewa orzechowego! - Mildred nie ustawała w zachwytach. - A to jest kufer na wyprawę panny młodej. Nawet jest tu jej nazwisko!
Na skrzyni wytłoczono ozdobnymi literami: „Elsa Limburger”.
- Och! Zajrzyjmy do środka!
Wewnątrz znajdowała się poszarzała ze starości, haftowana i obszywana koronką suknia ślubna.
- Jakie to smutne! Biedna dziewczyna nie dożyła swojego ślubu - wzruszyła się Mildred. - A jej rodzice byli tak zrozpaczeni, że nie mogli znieść widoku mebli, które miała zabrać do nowego domu.
Qwilleran posiadał na ten temat nieco inne informacje, ale pozwolił przyjaciółce zachować jej romantyczną fantazję. Co do trzech stłuczonych luster - typu psyche, na toaletce i sekreterze - również miał swoją teorię. Oczami wyobraźni widział, jak rozwścieczony ojciec Elsy przechodzi od jednego do drugiego, tłukąc w nie pięścią uzbrojoną w duży złoty sygnet. W ten sposób na środku szklanych tafli powstały dziury, wokół których rozchodziły się pęknięcia przypominające pajęcze sieci.
W drodze do windy Arch zapytał Qwillerana, czy nie napisałby recenzji z premiery przedstawienia, które odbędzie się w piątek w audytorium liceum.
- Wystawia to Towarzystwo Chóralne Mooseland. Podobno są nieźli. Pomyślałem, że skoro tu mieszkasz...
- Nie, dziękuję - odparł Qwilleran.
- Dam ci czas do poniedziałku rano.
- Nie, dziękuję.
- To Piraci z Penzance, a ty przecież lubisz Gilberta i Sullivana.
- Nie, dziękuję.
Goście pojechali oglądać dokument w telewizji, a Qwilleran pogrążył się w rozmyślaniach na temat mrocznej aury wyczuwanej przez Lori w budynku. Dla niej jako osoby przesądnej przeniesienie trzech stłuczonych luster z drugiego piętra do piwnicy niewiele by zmieniło. Te meble powinny zostać usunięte z terenu posesji. Zadzwonił do biura.
- Nick, jesteś przygotowany na dobrą wiadomość?
- Nie mów, niech zgadnę. Koko wygrał na loterii.
- Lepiej! „Moose County coś tam” chce zamieścić zdjęcie schodów z wieży na pierwszej stronie. Wszystko wskazuje na to, że zainteresują się nimi media w całym stanie. Ale trzeba jak najszybciej wynieść meble.
- Możemy upchnąć je w piwnicy.
Qwilleran przygotował się zawczasu na tę propozycję.
- Widzisz, Nick, rzecz polega na tym, że są one niezwykle wartościowe i właściwie to stanowią własność fundacji. Powinniśmy przewieźć je do magazynu na Sandpit Road. Fundacja pokryje koszt składowania.
Nick jak zwykle nie robił problemów.
- Jasna sprawa. Keith ma dziś zmianę, zajmiemy się tym. Wydaje mi się, że ten magazyn jest otwarty przez całą dobę.
- Ja też pojadę - zaoferował się Qwilleran. - Może się do czegoś przydam.
Na czas wynoszenia do windy skarbów z orzecha czarnego koty znowu zostały uwięzione w sypialni, a Qwilleran znowu zadał sobie pytanie, czemu bardziej interesowały je te meble niż schody? Musiał przecież istnieć jakiś powód. Niestety na razie znały go tylko koty.
Rozdział trzeci
W niedzielę przed śniadaniem Qwilleran odwiedził mały sklepik mieszczący się w biurze pensjonatu. Można w nim było kupić pocztówki ze zdjęciem budynku, torebki z fistaszkami dla wiewiórek, preparaty przeciw insektom oraz oficjalne T-shirty Moose County we wszystkich rozmiarach. Na przedzie koszulki widniał duży portret łosia. Natura wyposażyła to zwierzę w posępny wyraz pyska, który mógł wydawać się komiczny lub brzydki, w zależności od tego, czy miało się poczucie humoru, czy nie. Qwilleran postanowił kupić koszulkę dla Archa Rikera.
Panowie lubili płatać sobie wzajemnie figle, tak jakby wciąż mieli po osiem lat. Riker pisywał absurdalne, anonimowe listy od fanek do autora rubryki „Piórkiem Qwilla”, który w ramach rewanżu wysyłał do wydawcy-redaktora, również anonimowo, różne dziwaczne prezenciki.
Tego samego dnia rano nadzwyczajne schody z czarnego orzecha zostały obfotografowane ze wszystkich stron przez Rogera MacGillivraya, byłego nauczyciela historii pracującego obecnie dla gazety. Qwilleran wiedział, że fotograf panicznie boi się kotów, więc zawczasu zamknął je w sypialni.
- Gdzie one są? - zapytał pobladły młody mężczyzna, wchodząc do apartamentu.
- W sypialni, przykute kajdankami do łóżka. A na wypadek, gdyby udało im się uwolnić i sforsować drzwi, założyłem im kagańce.
Roger zrobił mnóstwo fotek schodów pod każdym możliwym kątem. Na jednej z nich udało mu się uchwycić także wiewiórkę z puszystym ogonkiem, która zaglądała przez okno do komnaty.
- To jest to! Właśnie to zdjęcie wykorzystają!
- Zejdziesz ze mną na śniadanie, Rog?
- Chciałbym, ale tylko ja mam dziś zmianę i muszę jeszcze sfotografować dwa obrazki w Centrum Sztuki, wybrany przez jury i wybrany przez publiczność. Nie bardzo wiem, czego mam się spodziewać. To autoportrety dzieci.
- Byłem jednym z jurorów - wyznał Qwilleran - i od razu ci powiem, że czarno-biała fotografia zwycięskiej pracy się nie sprawdzi. Przedstawia on dziewczynkę o jasnożółtych włosach, jasnobłękitnych oczach, ubraną w jasnoróżową sukienkę, na jasnolawendowym tle.
- No cóż, pozostanie mi zadbać, żeby odbitka była jak najbardziej kontrastowa. I wyjaśnić to fotoedytorowi. Może uzna, że warto dać jakiś podpis.
Koty głośnym zawodzeniem oznajmiły, że mają dość siedzenia w zamknięciu, i Roger wykonał szybki odwrót.
W jadalni Qwilleran zajął miejsce obok pary pochłoniętej ożywioną dyskusją. Z ich strojów wywnioskował, że właśnie wyszli z kościoła. Oboje mieli pewnie trochę po czterdziestce. Byli tak przejęci rozmową, że aż wzbudziło to zainteresowanie Qwillerana. Otworzył przyniesiony ze sobą „Wilson Quarterly” i udawał, że czyta.
Mężczyzna był dobrze zbudowany, miał mocno zarysowaną szczękę, a na czoło opadał mu kosmyk włosów nadający mu chłopięcy wygląd, który podkreślał dodatkowo młodzieńczy błysk w oku. Kobieta zaś miała przyjemny głos i dużo gestykulowała. Mężczyzna zapytał:
- Więc to pewne, że przyjedzie i przemówi?
- O tak. Zobowiązaliśmy się pokryć wszystkie koszta. Jutro potwierdzimy datę. W tej kwestii możemy się dostosować.
- Kto przyjdzie?
- To impreza wyłącznie dla MCCC.
- Wiesz z grubsza, o czym będzie mówił?
- O przyszłości MCCC: możliwościach, problemach, zagrożeniach. To najważniejsze wydarzenie w naszej historii.
- Na to wygląda.
Zamówili omlety z wątróbkami drobiowymi. Qwilleran zdecydował się na jajka po benedyktyńsku. Para skończyła jeść mniej więcej w tym samym czasie, zapłaciła kartą kredytową i wyszła z jadalni. Qwilleran poprosił o zaniesienie zamówionego przez niego posiłku do pokoju 3FF i przeszedł za nimi do hallu, gdzie mężczyzna zatrzymał się, żeby obejrzeć wystawę zdjęć przedstawiających wiekowe drzewa orzecha czarnego o potężnych pniach.
- Smakowało panu śniadanie, panie Qwilleran? - spytała hostessa.
Mężczyzna odwrócił się gwałtownie.
- Pan Qwilleran! Moja żona i ja jesteśmy namiętnymi czytelnikami pańskiej rubryki. Nazywam się Bruce Abernethy.
- Gratuluję piątkowego listu do redakcji, doktorze.
- Ktoś' to musiał w końcu powiedzieć głośno - odpowiedział skromnie. - Moja żona, Neli. Zbiera wycinki z „Piórkiem Qwilla”.
- Przede mną spotykał się z Henriettą i Thomasiną - dodała kobieta z uśmiechem - ale je rzucił, bo chciał mieć żonę o jednosylabowym imieniu.
- Nieprawda. Nie dla imienia ją poślubiłem, lecz dla jej ciasta orzechowego.
- Panie Q, jeśli obiecamy, że podamy je na uroczystym lunchu MCCC, zgodzi się pan zostać naszym gościem honorowym?
- Z przyjemnością! - odpowiedział zupełnie szczerze. Już od dawna szukał pretekstu, żeby dostać się do tego hermetycznego akademickiego kręgu.
- Cudownie! Właśnie dogadujemy szczegóły z zaproszonym mówcą. Powiadomimy jeszcze pana o czasie i miejscu spotkania.
- Andrew Brody powiedział nam, że zamierza pan spędzić kilka tygodni w Black Creek i że może pan być zainteresowany pewną przygodą, która spotkała mnie, gdy miałem jedenaście lat.
- Yow-w-w! - z drugiego piętra dobiegł przeraźliwy skowyt i wszyscy odruchowo spojrzeli w górę.
- A tak, faktycznie - rzucił rozkojarzony Qwilleran.
- Yow-w-w!
- To mój kot. Przepraszam...
- Niech pan do mnie zadzwoni! W środę mam wolne!
Qwilleran pokonywał po trzy stopnie naraz. Kiedy otworzył drzwi do pokoju, zgiełk tylko przybrał na sile.
- Proszę cię - upomniał Koko - to jest miejsce publiczne. Jeśli nie zaczniesz kontrolować natężenia wydawanych dźwięków, wykopią nas stąd.
Nie był to najmocniejszy argument, bo prawdopodobnie tego właśnie chciała ta szczwana bestyjka. Postanowił spróbować z innej strony.
- Co powiesz na spacer nad strumieniem? - pomachał szelkami i smyczą.
Na ten widok Yum Yum z miejsca się ulotniła. Koko natomiast zaczął niecierpliwie przestępować z łapki na łapkę.
Spacer zwykle wyglądał w ten sposób, że zabezpieczony szelkami i smyczą kot jechał na ramieniu swojego pana. Dotarli do windy i wyszli tylnymi drzwiami, aby uniknąć ciekawskich gości w hallu. Niestety, kiedy schodzili wzgórzem, nie udało im się uniknąć zaczepek spacerowiczów. Z pewnością wszyscy oni mieli jak najlepsze intencje, co nie przeszkadzało im w wygłaszaniu niezbyt mądrych komentarzy, które Qwilleran słyszał już wielokrotnie w podobnych sytuacjach.
- A co to takiego? Kot?
- Ale chudzielec!
- Patrz, jakie ma niebieskie oczy!
- Gryzie?
- Kici, kici!
- To chłopiec czy dziewczynka?
Kao K'o-Kung spoglądał wyniośle na tę hałastrę. Qwilleranowi cisnęły się na usta różne cierpkie uwagi, lecz udało mu się powstrzymać od ich wygłoszenia. Na widok kota wiewiórki zmykały czym prędzej na pobliskie drzewa. Wśród nich była jedna mama, która niosła swoje małe, uczepione małymi łapkami jej szyi.
Nad brzegiem strumienia przechadzało się kilka majestatycznych kruków. Z wody co chwilę wyskakiwał jakiś pstrąg, próbujący pochwycić w locie komara, przez co Koko obracał się gwałtownie to w jedną, to w drugą stronę. W pewnym momencie Qwilleran poczuł, że ciało kota zesztywniało. Czyżby Koko wypatrzył wydrę albo szopa pracza na przeciwległym brzegu? Qwilleran spojrzał w tamtym kierunku. Środkiem strumienia dryfowało coś, co zmusiło go do błyskawicznej reakcji. Rozejrzał się szybko po okolicy i rzucił pędem do najbliższego domku.
- Czy jest tu telefon? - krzyknął do osoby siedzącej na ganku, przytrzymując pod pachą próbującego się wyrwać kota. - Muszę zadzwonić na dziewięćset jedenaście!
Kobieta wpuściła go i wskazała ręką kierunek.
- W kuchni na ścianie - rzuciła krótko i wyłączyła muzykę.
Qwilleran połączył się z operatorką:
- Strumieniem Black Creek płynie ciało. Właśnie minęło pensjonat „Nutcracker”, jakieś pół mili na południe od mostu Old Stone. Jest słaby prąd, więc przemieszcza się powoli, twarzą w dół, całkowicie ubrane. Myślę, że to mężczyzna.
- Mój Boże - odezwała się kobieta, gdy odwiesił słuchawkę. - Słyszałam, co pan mówił. Jakie to straszne. Pewnie wypadł z łodzi - zakasłała i na policzki wystąpiły jej niezdrowe rumieńce. - Utonięcie to taka okropna śmierć...
- Niech pani sobie usiądzie. Przyniosę szklankę wody - polecił Qwilleran, wciąż przytrzymując zaplątanego w smycz Koko, który wił się wściekle. - Proszę spróbować się uspokoić i oddychać głęboko.
Wzięła od niego wodę i piła ją małymi łyczkami. Podziękowała mu kiwnięciem głową.
- Mój mąż utonął... cztery lata temu.
- Rozumiem, jak się pani musi czuć. To straszna tragedia. Ale na razie nie powinna pani mówić. Czy mogę puścić kota?
Skinęła dłonią przyzwalająco. Qwilleran postawił na podłogę szamoczącego się Koko i trzymał go teraz na smyczy.
- Bardzo panu dziękuję - powiedziała i westchnęła głęboko. - Był rybakiem... nagle zerwała się burza... trzy rodziny straciły wtedy mężów i ojców.
Koko, niczym kot tropiciel, przemierzał zygzakiem pokój z nosem przy samej podłodze. Nie spuszczając z niego wzroku, Qwilleran odparł:
- Pamiętam ten wypadek. Znałem tych mężczyzn. Pływałem kiedyś z nimi po jeziorze.
- Pan Qwilleran, prawda? Poznałam pana przez zdjęcie z gazety. Tak pięknie pan o tym napisał...
- A pani nazywa się Howley czy Scotten?
- Hannah Howley.
Koko zainteresował się wbudowaną w ścianę szafką kuchenną. Stał na taborecie, opierając przednie łapy na stole, i obwąchiwał skrupulatnie mebel.
- Koko!
Reprymenda jak zwykle nie zrobiła na kocie większego wrażenia.
- Wyczuł klej - stwierdziła nieco rozbawiona pani Howley. - Nie sądzę, żeby mógł tam coś zniszczyć.
- Klej? - Koko miał słabość do wszelkiego rodzaju substancji klejących i potrafił wywąchać znaczek pocztowy znajdujący się na drugim końcu pomieszczenia.
- Robię miniaturowe meble do domków dla lalek.
- Naprawdę? - przygładził wąsy. Zawodowy instynkt podpowiedział mu, że właśnie znalazł temat na felieton. - Bardzo chętnie porozmawiałbym z panią o jej zajęciu. Może zjedlibyśmy dziś razem kolację w pensjonacie?
- Z radością!
- W takim razie przyjdę po panią o szóstej - powiedział Qwilleran, odciągając Koko od ulubionego zapachu.
Qwilleran wyczekał moment, aż Lori zostanie sama w biurze.
- Słyszałaś dobrą nowinę?
- Będziemy na pierwszej stronie! - wykrzyknęła. - Jestem taka podekscytowana!
- Zażyczyli sobie usunięcia tych starych mebli, więc nocą zostały wywiezione na Sandpit Road. Nick pewnie ci mówił. I wiesz co, Lori? Mam wrażenie, że udało nam się wykryć źródło tych złych fluidów, które wyczuwałaś. Słyszałem coś niecoś o rezydencji Limburgerów i wiem, że z tymi właśnie meblami wiąże się historia rodzinnej tragedii.
- A jednak miałam rację! Zawsze czułam się kiepsko w pracy, lecz dziś rano, jakby nigdy nic, przygnębienie ustąpiło.
- Sam czuję się przepełniony energią - powiedział Qwilleran, żeby sprawić jej przyjemność, choć tak naprawdę uważał, że zawdzięcza swój świetny nastrój jajkom bo benedyktyńsku.
- Dobrze ci się mieszka W apartamencie?
- Nie narzekam. Obawiam się tylko, że lokatorzy z pierwszego piętra niedługo już wytrzymają miauczenie Koko. Słychać go przecież nawet w hallu. Myślę, że domek byłby dla nas lepszy. Ganek jest zabezpieczony siatką. Poza tym przemawiają do mnie te okna wychodzące na wszystkie cztery strony i bliskość natury. Czy coś się może wkrótce zwolni? Bo jeśli nie, to chyba będziemy musieli wrócić do Pickax.
- Rozumiem.
- Wiesz, koty przyzwyczajone są do składu jabłek, bądź co bądź sporego, gdzie mogą sobie biegać do woli po antresolach na trzech poziomach. To nie fair więzić je w takim małym pomieszczeniu. Poza tym to moja jedyna rodzina i muszę kierować się tym, co dla nich najlepsze.
Jego wzruszające wystąpienie nie było tak do końca powodowane altruizmem. Sam chętnie zamieszkałby w domku, a do tego myśl o żywieniu się w pensjonacie przez dwa tygodnie silnie oddziaływała na jego żołądek.
Lori przejechała palcem po liście gości.
- Pan Hackett z domku numer pięć miał się dziś wymeldować, ale do tej pory nie oddał klucza. Nie ma jego samochodu, a kiedy sprzątaczka poszła sprawdzić, co się z nim dzieje, znalazła do połowy spakowaną walizkę. Być może pojechał do kościoła i potem ktoś zaprosił go do domu na obiad.
- Taa... - Qwilleran przygładził wąsy, czując, że ma co do tego pewne wątpliwości. - Kto to taki? Wiesz coś o nim?
- Handlarz obwoźny. Nazwa jego firmy kojarzy się z materiałami budowlanymi. Mamy numer jego karty kredytowej. Nie możemy mu odmówić, jeśli zechce przedłużyć pobyt. Chociaż oczywiście powinien nas o tym wcześniej poinformować.
- To ja w tym czasie wyłożę sprawę tym rozbójnikom na górze i może uda mi się namówić je do współpracy.
Po drodze wstąpił na chwilę do biblioteki. Za czasów Limburgerów półki w tym pomieszczeniu wypełniły się tomami oprawionymi w skórę ze złoconymi tłoczeniami. Prawdopodobnie zresztą nikt ich wtedy nie czytał. Teraz goście pensjonatu mogli wybierać spośród starych tanich książek takich jak Przeminęło z wiatrem czy Wichrowe wzgórza. Qwilleran wypożyczył baśnie Hansa Christiana Andersena. Zamierzał poczytać je kotom, licząc na to, że w ten sposób uda mu się je na chwilę uciszyć.
Zadziałało! Wsłuchiwały się zafascynowane w historię o brzydkim kaczątku, które wyrosło na pięknego łabędzia. W tej opowieści występowało wiele różnych zwierząt i Qwilleran niezwykle umiejętnie naśladował popiskiwanie kaczątek, kwakanie ich matki, gdakanie kur, miauczenie kotów, krakanie kruków i tak dalej. Ironią losu wydało mu się, że tak piękne ptaki jak łabędzie porozumiewają się ze sobą skrzeczącymi dźwiękami, od których włos jeży się na głowie. Wyczerpane wrażeniami koty udały się na drzemkę.
Kiedy tylko Qwilleran zdążył pogratulować sobie sukcesu, zadzwoniła do niego Lori:
- Qwill, wszystko w porządku tam u ciebie?
- Jak najbardziej. Właśnie czytałem kotom i wydaje mi się, że zdołałem uspokoić je na jakiś czas.
- To dziwne, bo zadzwonił do nas jeden z gości i powiedział, że w pokoju 3FF dzieją się jakieś straszne rzeczy.
- Pewnie ktoś oglądał telewizję - skomentował bez zająknięcia Qwilleran.
Nadeszła pora spotkania z panią Howley. Qwilleran włożył dyktafon do kieszeni i wyruszył nad strumień. Po drodze wypatrywał małych wiewiórek uczepionych szyj swoich mam, ale udało mu się przyuważyć jedynie wiewiórczych ojców uganiających się za wiewiórczymi matkami.
Hannah czekała na niego na ganku. Miała na sobie niezwykle dekoracyjną bluzkę z wzorem przedstawiającym duże kwiaty hibiskusa. Widać było również, że opanowała do perfekcji trudną sztukę makijażu - wyglądała całkiem atrakcyjnie.
- Gdzie spędza pani zimy? - zapytał, mimo że znał odpowiedź.
- Na Florydzie. Moja córka prowadzi tam restaurację i trochę jej w tym pomagam. Ale moje miejsce jest tu. Wszyscy moi krewni i znajomi tutaj mieszkają - Scottenowie i Hawleyowie.
- Tak zwana rybokracja Moose County - dodał Qwilleran. - Czy Doris nadal sprzedaje domowe wypieki?
- Tak, ale Magnus szykuje się już na emeryturę. Jest moją szwagierką.
- A Aubrey na pewno wciąż hoduje pszczoły.
- To z kolei mój bratanek.
- Poznałem go, kiedy opiekował się Gusem Limburgerem. Muszę przyznać, że podziwiałem jego cierpliwość do tego starego zrzędy.
- Gus miał w hallu zegar z kukułką, który obiecał zostawić Bree, ale niestety nigdy do tego nie doszło. Pewnie ktoś go stamtąd zabrał po śmierci Gusa.
Qwilleran odnotował w pamięci, żeby dowiedzieć się o losy zegara z kukułką. Uważał, że sprawiedliwość wymagała, aby dostał się Aubreyowi.
- Skoro znam całą pani rodzinę, to chyba mogę zwracać się do pani po imieniu? Co ty na to, Hannah? I proszę, mów mi Qwill. Założę się, że zamierzasz spędzić tu całe lato. Poznałaś ludzi z sąsiedztwa?
- Wyłącznie Wendy i Doyle'a Underhillów ze środkowego domku. Sympatyczna para, oboje pracują jako nauczyciele. Tutaj ona zajmuje się spisywaniem historii swojej rodziny, a on włóczy się po okolicy i robi zdjęcia przyrody.
- Widziałem małego chłopca przed sąsiednim domkiem.
- Tak, biedny Danny. Nie ma się z kim bawić. Rodzice w ogóle się nim nie zajmują. Wzięłam raz talerz ciastek i poszłam się przedstawić. Matka Dannyego powiedziała, że wypoczywa po operacji, którą niedawno przeszła, a jej mąż zajmuje się łowieniem ryb i codziennie wypływa na jezioro wynajętym kutrem. Wydaje mi się, że ona bez przerwy ogląda telewizję. Zapytałam jeszcze, czy nie przeszkadza jej moje śpiewanie, ale odpowiedziała, że nie.
Kiedy usiedli przy stoliku w jadalni i złożyli zamówienie, Qwilleran wyjął dyktafon i położył go na stole.
- Nie masz nic przeciwko temu, że będę nagrywał naszą rozmowę?
- Naprawdę chcesz napisać o moim hobby?
- Jeśli tylko udzielisz inteligentnych odpowiedzi na moje głupie pytania. Może zacznijmy od tego, jak zainteresowałaś się domkami dla lalek.
- Kiedy byłam w liceum, mama pozwoliła mi samodzielnie wyremontować mój pokój. W tajemnicy przed wszystkimi skończyłam wtedy korespondencyjny kurs dekoracji wnętrz. Miałam dwadzieścia kilka lat, jak poślubiłam Jeba. W prezencie ślubnym dostaliśmy stary dom Scottenów. Był strasznie pospolity i taki ponury. Postanowiłam się nim zająć. Pomalowałam i wytapetowałam ściany, uszyłam zasłony, obiłam meble. Potem w tym domu wychowały się nasze dzieci.
- Co myślał Jeb o twoich dokonaniach?
- Och, był ze mnie bardzo dumny - przygryzła wargę. - Kiedy utonął, sprzedałam dom i przeniosłam się do córki na Florydę. To właśnie tam odkryłam sklep z domkami dla lalek. Sprzedawali miniaturowe meble i zestawy do samodzielnego składania. Natychmiast mnie to wciągnęło. Wkrótce dowiedziałam się wszystkiego na temat farb, klejów, tkanin i cięcia drewnianych elementów.
- Jak sobie radzisz z obliczeniami przy tak małych powierzchniach?
- To jest mniej skomplikowane, niż się wydaje. W skali jeden do stu centymetr równa się metrowi. Można pomalować cały pokój połową filiżanki farby.
- I prawie niewidocznym pędzlem, jak sądzę. Od czego zaczęłaś? Jaki był twój pierwszy projekt?
- Staromodna jadalnia. Kupiłam stół z sześcioma krzesłami, kredens, kominek oraz żyrandole gazowe. Następnie przeciągnęłam meble bejcą i natarłam popiołem, żeby wyglądały na stare. Pomalowałam ściany przy użyciu szablonu, dzięki czemu sprawiały wrażenie wytapetowanych. Poza tym obiłam tapicerką siedziska krzeseł i takie tam. A dywan zrobiłam, malując wzorki na kawałku aksamitu o wielkości dwadzieścia jeden na trzydzieści centymetrów.
- Ile czasu ci to zajęło?
- No Wiesz, Qwill, kiedy się dobrze bawisz, nie liczysz czasu. Albo kiedy rozwiązujesz jakiś problem lub wymyślasz coś nowego. Moja jadalnia potrzebowała jeszcze świeczników, ozdoby na stół oraz obrazków. Użyłam małej skrzynki uciosowej do przycięcia listewek z gładkimi końcami, z których potem zrobiłam ramki do obrazów wielkości paznokcia. Wykorzystałam między innymi znaczek pocztowy, przedstawiający sójkę błękitną.
- Najmniejszy element, jaki musiałaś wykonać?
Zastanawiała się przez chwilę.
- Kiedy robiłam wiejską kuchnię, umieściłam w niej dwuipółcentymetrowego kota zwiniętego w kłębek, śpiącego na piecu. W jego miseczce o średnicy centymetra było trochę jedzenia, do którego skradała się mysz. Problem polegał na tym, z czego zrobić ogon myszy, która ma tylko pięć milimetrów długości.
- I czego użyłaś?
Wyglądała na zadowoloną z siebie.
- Szczeciny z mojej szczoteczki do zębów! Oczywiście pomalowałam ją wcześniej na szaro.
Odprowadzając Hannę do domku, Qwilleran zapytał:
- Masz jakiś skończony projekt, który mógłbym obejrzeć?
- Obawiam się, że porozdawałam wszystko rodzinie i znajomym. Ale na szczęście każdy z nich został sfotografowany. Mogę ci pokazać zdjęcia. Usiądziemy na ganku i napijemy się po szklaneczce lemoniady?
Miniaturowe pokoiki były zupełnie niewiarygodne, a fotografie znakomite.
- Kto je robił? - zainteresował się Qwilleran.
- John Bushland.
- Znam Bushy'ego. Jest najlepszy w całym okręgu.
- Zrobił je po znajomości - wyjaśniła. - Jego rodzina też kiedyś zajmowała się rybołówstwem.
Kiedy Hannah opowiadała mu tajemniczą historię zaginięcia łodzi Bushlandów wraz z załogą, którą już słyszał wcześniej, ułożył sobie w głowie następujący plan: da ten wywiad do wtorkowego numeru i zmusi Juniora, żeby poświęcił całą stronę fotoreportażu na zdjęcia, które Bushy zrobił sześciu miniaturowym pomieszczeniom.
Hannah przerwała mu rozmyślania pytaniem:
- Lubisz Gilberta i Sullivana? Chór Mooseland wystawia w przyszłym tygodniu Piratów z Penzance. Śpiewam partię niani Ruth. Mogłabym zdobyć dla ciebie bilet, gdybyś był zainteresowany.
- Dziękuję - odpowiedział - ale i tak się tam wybieram. Gazeta zleciła mi napisanie recenzji.
Po powrocie do pensjonatu postanowił zajrzeć jeszcze do biura, gdzie zastał Nicka.
- Czy Koko mocno dawał się we znaki?
- Nie, cisza na froncie 3FF.
- Odezwał się facet z ostatniego domku?
- Nie, ale wybieram się tam zaraz na zwiad. Chcesz iść?
- A mogę zabrać Koko? Mała dywersja powinna dobrze wpłynąć na jego morale.
Pojechali w dół zbocza i zaparkowali na tyłach domku numer pięć. Nick otworzył drzwi kluczem uniwersalnym i cała wścibska trójka przekroczyła próg domku. Koko zabrał się do systematycznego obwąchiwania terenu. Qwilleran dokonał oceny wnętrza pod kątem wygód. Nick szukał czegoś, co pomogłoby mu zorientować się w zamiarach Hacketta. W połowie spakowana walizka, wyłożone na wierzch szare spodnie, biała koszulka polo i brązowe półbuty sugerowały przygotowania do podróży. W łazience leżały porozrzucane przybory toaletowe: szczoteczka do zębów, pasta, pojemnik na protezę dentystyczną, wszystko, co potrzebne do golenia, talk do stóp, maść na bóle mięśniowe i dużo innych rzeczy.
Nick sprawdził krany, lodówkę, telewizor i lampy.
- Jak tylko się go pozbędziemy i sprzątaczka tu posprząta, możesz się wprowadzać, Qwill.
Koko z niezwykłym zainteresowaniem badał brązowe półbuty. Pewnie wyczuł talk do stóp - pomyślał Qwilleran - on zawsze podejrzliwie odnosi się do wszystkiego, co pachnie jak lekarstwo.
Za chwilę kot przeszedł do łazienki, gdzie skupił się na zielonym plastikowym pojemniczku na protezy z uchylanym wieczkiem. Pewnie wyobraża sobie, że znalazł skarb - pomyślał Qwilleran i zwrócił się do Nicka:
- Dzięki takim prostym sztuczkom Koko czuje się ważny.
- No cóż, więcej tu nie zdziałamy - stwierdził Nick. - Zbieramy się stąd.
Kiedy zamykał tylne drzwi, z sąsiedniej chaty dobiegł ich głośny, poirytowany głos.
- To pani Truffle - wyjaśnił Nick - wyklinająca szefa ekipy budowlanej, która stawia jej dom, albo swojego adwokata z Milwaukee, albo siostrzeńca z Detroit. Sądząc po kamykach, którymi się obwiesza, jest nieźle nadziana. A do tego lubi się ciskać... No, pora na wieczorne wiadomości. Włączymy radio?
Siedzieli w samochodzie i słuchali prezentera rozgłośni PKX FM: „Ze strumienia Black Creek, na północ od mostu Old Stone, wyłowiono dziś zwłoki mężczyzny o nieustalonej tożsamości. Mężczyzna był całkowicie ubrany. Ofiara miała około czterdziestu lat, metr osiemdziesiąt wzrostu, osiemdziesiąt kilo wagi, ciemne włosy oraz charakterystyczne znamię za lewym uchem. Nosiła również dolną i górną protezę dentystyczną. Jeśli ktokolwiek rozpoznał w tym opisie znajomą osobę, proszony jest o zgłoszenie się do biura szeryfa”.
- To on! - wykrzyknął Nick. - Pamiętam to znamię!
Qwilleran przyjrzał się Koko i pomyślał o pojemniku na protezy.
Rozdział czwarty
W poniedziałkowy poranek podczas golenia Qwilleran zauważył, że koty z napięciem wpatrują się w drzwi na korytarz. Ogonek Yum Yum falował przyjaźnie, lecz ogon Koko nastroszył się wrogo, a z jego piersi wydobywały się groźne głębokie pomruki przechodzące w skowyt na wysokim C. Qwilleran uchylił drzwi na pół centymetra i natychmiast je zamknął. Podszedł do telefonu, żeby zadzwonić do biura. Odpowiedział mu pogodny głos Lori:
- Dzień dobry, pensjonat „Nutcracker”.
Wydawała się teraz zupełnie inną osobą. Najwyraźniej usunięcie z budynku trzech pękniętych luster odniosło pożądany skutek, choć Qwilleran czuł pewne opory przed uznaniem tego faktu. Ponurym tonem poinformował ją:
- W pokoju 3FF przetrzymywani są zakładnicy. Czy mogłabyś odwołać ze zmiany głównego kontrolera do spraw gryzoni?
- Ojej, Nicodemus tam jest? Zaraz wyślę po niego portiera. Powinniśmy go chyba umieścić w naszym domku, dopóki nie przeniesiesz się nad strumień.
- A jak teraz wygląda tam sytuacja? Czy Nickowi udało się wczoraj dodzwonić do szeryfa?
- Tak. Musiał od razu pojechać do Pickax, żeby zidentyfikować zwłoki. Wrócił dopiero o trzeciej nad ranem. Właśnie odsypia. Okazało się, że ten topielec to faktycznie pan Hackett, ale niestety nie możemy wynająć ci domku do czasu, aż policja stanowa dokładnie go nie sprawdzi. Tyle tylko wiem. Brzmi podejrzanie, prawda? Nick zna więcej szczegółów. Powiem mu, żeby do ciebie zadzwonił, jak wstanie.
Qwilleran zszedł na śniadanie. Nie miał ochoty na proponowany przez obsługę quiche, zamiast którego zamówił jajka sadzone na szynce z frytkami. Zdarzają się w życiu takie chwile, kiedy wyłącznie solidny posiłek może przywrócić człowiekowi spokój ducha. Rozkoszował się znajomymi smakami i konsystencją potrawy, jednocześnie wspominając wczorajsze spotkanie z Hanną. Zdecydowanie było to tak zwane połączenie przyjemnego z pożytecznym. Wywiad się udał, a kiedy Hannah dowiedziała się, że w czasach studenckich zdarzyło mu się śpiewać rolę króla piratów, nie zaskoczyło jej to. Powiedziała, że z miejsca rozpoznaje dobry głos u swoich rozmówców.
- Powinieneś dołączyć do chóru, Qwill. To takie cudowne uczucie śpiewać z innymi i tworzyć z nimi jedność. Poza tym na pewno nasz reżyser, Wujek Louie, przypadłby ci do gustu. Dzięki niemu każda próba to świetna zabawa. Pochodzi z Kanady. Zna twórczość Gilberta i Sullivana na wylot.
- Zaraz po Szekspirze chciałbym być W. S. Gilbertem - wyznał Qwilleran. - Marzy mi się układanie farsowych intryg i absurdalnych tekstów.
Potem ułożyli listę swoich ulubionych rymowanek: „łagodne serduszka / odstające uszka”, „problem metafizyczny / wzór geometryczny”, „plotka pokątna / przeciwprostokątna”, „złodziejskie porachunki / udane sprawunki”.
Hannah przyznała się również, że szkoliła się kiedyś na nauczycielkę muzyki.
- No, ale poznałam Jeba... - westchnęła. - Gdyby żył, byłby strasznie dumny z tego, że mam zostać bohaterką rubryki „Piórkiem Qwilla”.
Po śniadaniu ukoronowanym trzema filiżankami kawy Qwilleran wrócił do pokoju i poczęstował koty resztkami szynki, które po kryjomu wyniósł z jadalni. Później napisał felieton o miniaturowych pokoikach dla lalek. Co prawda skłamałby, twierdząc, że podobają mu się same w sobie, lecz był pełen uznania dla umiejętności, cierpliwości oraz pomysłowości, które niezbędne były do ich tworzenia.
Zaraz potem zadzwonił do Juniora i zarezerwował poziomy pas o szerokości trzech szpalt na stronie drugiej, z przeznaczeniem na zdjęcie. Zdecydował się na staromodną sypialnię z kominkiem, łożem z baldachimem i dywanikami utkanymi z włóczki. W kąciku toaletowym znalazły się nawet dwucentymetrowe ręczniki, miska, dzbanek i maleńka mydelniczka, w której leżała aspiryna udająca mydło.
Czekając na telefon od Nicka, włączył pożyczoną od Hanny kasetę z Piratami z Penzance, żeby odświeżyć sobie intrygę, postaci i dialogi. Koty, zniechęcone tym, że na ekranie nie pojawiły się żadne zwierzęta, wyniosły się do wieży, skąd mogły obserwować wiewiórki.
W końcu Qwilleran doczekał się telefonu od Nicka. Zbiegł na dół, aby wysłuchać najnowszych wieści.
- Biuro szeryfa zażądało, żebym pojechał do kostnicy zidentyfikować zwłoki. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą księgę gości, ale kto go tam wie, czy podał prawdziwe dane. Właściwie to pamiętałem tylko tyle, że Hackett nosił duży zegarek elektroniczny. I na tym się skończyła moja pomoc. Znam tych kolesi z biura szeryfa i gdyby nie było tam inspektorów stanowych, na pewno spróbowałbym coś od nich wyciągnąć. Niestety, trzeba być dziennikarzem, żeby bezkarnie zadawać pytania.
- Co nie oznacza, że zawsze dostaje się na nie odpowiedzi.
- Może napiszą coś więcej w gazecie. Dostarczają ją tutaj o drugiej trzydzieści. Widziałeś, ile radiowozów przyjechało pod domek Hacketta? Otoczyli go taśmą.
- Pewnie zdejmują odciski palców. Przy okazji trafi im się kilka odcisków nosa Koko.
- A właśnie, jak koty? - zainteresował się Nick.
- Wczoraj wieczorem udało mi się jakoś nad nimi zapanować. Niestety dziś rano Nicodemus złożył nam przyjacielską wizytę.
- Nie martw się. Zostanie w naszym domku aż do waszej przeprowadzki.
Do kolacji z Barb Ogilvie zostało Qwilleranowi jeszcze trochę czasu, który postanowił przeznaczyć na spacer po okolicy. Snuł się bez celu to tu, to tam. W pewnym momencie jego uwagę przyciągnęła wiewiórka, która jak szalona wykopywała w ziemi dołek. Był już na tyle głęboki, że niknęły w nim przednie łapy zwierzątka, za każdym ruchem wydobywające na powierzchnię grudkę ziemi, która wypełniłaby łyżeczkę do herbaty. Następnie do dołka trafił jakiś niezwykle cenny skarb, po czym został starannie zasypany, ubity łapą i zamaskowany liśćmi.
W głowie dziennikarza zabrzęczał dzwonek alarmowy, oznajmujący, że właśnie pojawił się temat do piątkowego felietonu: wiewiórki! Albo się je kocha, albo nienawidzi, lecz na pewno nikt, kto przebywa w Moose County, nie ma do nich obojętnego stosunku! Mógłby nawet ograniczyć się do przeprowadzenia krótkich wywiadów z gośćmi pensjonatu. Dzięki tej metodzie artykuł w zasadzie napisze się sam. Redakcję zaleją komentarze czytelników, a to uszczęśliwi Archa Rikera. Doskonale!
W tym czasie w hallu pensjonatu również nie próżnowano. Młoda i atrakcyjna praktykantka z college'u wieszała w szklanej gablocie nową wystawę, która miała umilać gościom oczekiwanie na stolik.
Poprzednia wystawa prezentowała kolekcję zdjęć fasady oraz wnętrz rezydencji Limburgerów wykonanych, zanim budynek został wyremontowany ze środków Fundacji K. Można było na nich obejrzeć zdewastowane mury, powybijane szyby w oknach, bujne chwasty i oczywiście wiewiórki. Fotografie zrobione wewnątrz domu przedstawiały ciemne ściany, masywne meble przywiezione z Niemiec, zegar z kukułką oraz pudła pełne rupieci. Oprócz zdjęć pokazano również kilka sztuk niemieckiej porcelany i drewnianych rzeźb, które udało się ocalić, kiedy wszystko inne było wyprzedawane.
A teraz energiczna studentka układała w gablocie kolekcję unikatowych dziadków do orzechów, do której dołączyła kartkę z wydrukowanym napisem: „Czarny orzech to niełatwy orzech”.
- Dobra robota - pochwalił Qwilleran - jeśli nie uda ci się zostać prezesem międzynarodowej sieci hoteli, na pewno znajdziesz pracę jako dekoratorka wystaw sklepowych.
- Pan to potrafi powiedzieć coś miłego, panie Qwilleran.
- Skąd wzięliście te okazy?
- Doktor Abernethy nam je wypożyczył.
- Czy ta gablota się jakoś zamyka? - zapytał, przypominając sobie zegar z kukułką, który wyparował w niewyjaśnionych okolicznościach, zanim zaczął się remont budynku. Przedmiot ten był przecież obiecany Aubrey'owi Scottenowi - młodemu człowiekowi, który dał z siebie bardzo dużo, nie żądając wiele w zamian. Ten zegar zdecydowanie mu się należał.
Przybyła paczka z poniedziałkowym wydaniem gazety i wszyscy rzucili się, żeby zdobyć dla siebie egzemplarz. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie schodów z orzecha czarnego i zaglądającej przez okno wiewiórki. Zwierzątko prawdopodobnie miało gniazdo pomiędzy wieżą a dachem, a fotografowi po prostu dopisało szczęście - znalazł się we właściwym czasie i we właściwym miejscu.
Rubryka z najświeższymi doniesieniami podawała informację, że tożsamość ofiary wyłowionej w Black Creek wciąż jest nieznana, chociaż udało się ustalić, że nie jest nią nikt z okolicznych mieszkańców. Innymi słowy, był to przyjezdny posługujący się fałszywym nazwiskiem.
Materiał zdjęciowy z wystawy autoportretów utalentowanych trzecioklasistów zajmował sporo miejsca, lecz jak przewidział Qwilleran, reprodukcja nie oddawała pastelowych subtelności wyróżnionej pracy. Niemniej działowi fotoreporterskiemu udało się z tego wybrnąć poprzez zamieszczenie podpisu: „Pokoloruj moje włosy na żółto. Pokoloruj moje oczy na niebiesko. Pokoloruj moją sukienkę na różowo. Albo zajrzyj do Centrum Sztuki przed trzydziestym czerwca i przekonaj się, dlaczego Lisa LaPorte wygrała konkurs”.
Nagrodę publiczności zdobył niejaki Robb Campbell, którego autoportret przedstawiał chłopca z fryzurą a la strach na wróble, odstającymi uszami i szerokim uśmiechem dumnie odsłaniającym brak górnej jedynki.
Qwilleran odczekał do piątej trzydzieści, kiedy dyżurni reporterzy oddają zdobyte materiały do swoich działów, żeby pogratulować Rogerowi znakomitego zdjęcia schodów oraz rozmiaru czcionki w nazwisku autora.
- No tak... cóż... właściwie to zasługa tej wiewiórki.
- Słyszałem, że było jakieś poruszenie na komisariacie. Wiadomo coś nowego?
- Ee... nie mogę teraz rozmawiać, Qwill. Muszę zająć się odbitkami.
- To na razie.
Qwilleran wiedział, że gdy Roger zaczyna od „ee... „, oznacza to jakąś grubszą sprawę. Postanowił zadzwonić do niego do domu po kolacji z Barb Ogilvie.
O godzinie szóstej wyszedł na parking, gdzie przywitał swojego gościa.
- Jesteś taki szarmancki, Qwill - stwierdziła Barb. - Należysz do wymierającej rasy.
- Wolałbym należeć do zagrożonego gatunku - oświadczył - to nie brzmi tak ostatecznie... Wyglądasz zabójczo, Barb.
Tego wieczora występowała w intensywnej czerwieni i Qwilleran ciekaw był, jak to będzie się prezentować na tle bladego koralu ścian i obrusów. Kiedy szli do stolika, odprowadzały ich zaintrygowane spojrzenia gości. Prawdopodobnie zastanawiano się, co stało się z Polly.
- Pierwszy raz tu jestem - powiedziała Barb. - Frań świetnie sobie poradziła. A te schody w dzisiejszej gazecie są nadzwyczajne.
- Znajdują się w jednym z apartamentów. Nie można ich zwiedzać... Czego się napijesz?
Poprosiła o margaritę, czyli niezbyt popularny koktajl w Moose County.
- Mam wrażenie, że kiedy widziałem się z tobą ostatnim razem, rzucił mi się w oczy pierścionek z jakimś ładnym kamieniem na twoim palcu.
- Nieaktualna sprawa.
- Szkoda. Wszyscy uważali, że ty i Barry stanowicie doskonałą parę.
- To chyba dobry przykład połowicznej prawdy: ja byłam doskonała dla niego, ale on nie był wystarczająco dobry dla mnie.
- Czy jakikolwiek mężczyzna mógłby być wystarczająco dobry dla takiej kobiety?
Barb słynęła ze związków, które miały krótki żywot.
- Na przykład ty - powiedziała, rzucając mu kokieteryjne spojrzenie.
- Wykreślamy ostatnie pytanie. Zajrzymy do menu?
Zamówiła schab w sosie z pigwy i cynamonu. Przeszli na tematy zawodowe, unikając ryzykownych wątków.
- Fotoreportaż z wystawy był znakomity. Mieliśmy też zaskakująco wysoką frekwencję. Spodziewaliśmy się, że rodzina i znajomi będą głosować wyłącznie na swojego trzecioklasistę, a tu proszę! Wszyscy zachwycali się autoportretem z brakującym zębem. A ja byłam w szoku, kiedy poznałam autora, Robba Campbella. Grzeczne włoski, przylegające uszy i wszystkie zęby!
- Mały oportunista - skomentował Qwilleran. - Pewnie daleko zajdzie, ale niekoniecznie w dobrym kierunku.
- Zapytałam go, skąd mu się wziął taki pomysł, a on na to, że taki się czuje w środku. I co ty na to?
- Nie jestem pewien. Dzieci bardzo się zmieniły, od kiedy skończyłem osiem lat.
- W każdym razie uważam to za sukces, że ludzie, którzy nigdy u nas nie byli, przyszli, żeby zobaczyć prace dzieciaków. Może zechcą kiedyś wrócić na jakieś zajęcia albo wykład.
Qwilleran zaproponował jej kieliszek różowego zinfandela do przystawki i zapytał:
- A co słychać w wełnianym świecie? Nadal dziergasz? Twoja matka wciąż przędzie, ojciec strzyże owce, a Duncan wyprowadza stado na pastwisko?
- Och, muszę ci opowiedzieć, czym się teraz zajmuje moje kółko robótek ręcznych. Robimy długie pirackie pończochy w szerokie biało-czerwono-czarne pasy dla aktorów Piratów z Penzance. Będą je nosić do czarnych pumpów. Myślimy, że staną się modne wśród turystów. No wiesz, można by je nosić do szortów... Chciałbyś dostać parę, Qwill?
- Niekoniecznie. Straszyłbym koty.
Już widział oczami wyobraźni te tłumy turystów wypełniające ulice Mooseville w koszulkach z podobizną łosia, powypychanych szortach, pirackich pończochach i do tego wszystkiego w oparach spreju przeciw komarom.
Kolacje z Barb nigdy nie były nudne, ale pod koniec wieczoru Qwilleran z niecierpliwością wyczekiwał chwili, kiedy będzie mógł zadzwonić do Rogera. Na szczęście fotograf od razu odebrał telefon.
- Cześć, Qwill. Dobrze, że dzwonisz. Przepraszam, że nie mogłem wtedy rozmawiać, ale wiesz, jak to jest.
- Aż za dobrze. Pozwól, że ci wyjaśnię, dlaczego dzwonię. Jestem osobiście zainteresowany tą sprawą. Ofiara była w trakcie wymeldowywania się z domku, który chciałbym wynająć, a który został teraz zapieczętowany przez policję. Czy mam wracać do Pickax, czy nie? Będę wdzięczny za jakąkolwiek informację...
- Rozumiem. Poczekaj, zamknę drzwi - Qwilleran usłyszał głośne trzaśniecie. - Po pierwsze, wiadomo z całą pewnością, że chodzi o morderstwo. Mówią, że to był wypadek, żeby nie spłoszyć sprawcy.
- Przyczyna śmierci?
- Strzał w głowę.
- Dzięki. Niewiele mi to daje, ale lepsze to niż nic.
Qwilleran zadumał się. Czyżby ktoś aż tak bardzo pragnął wartego czterdzieści tysięcy dolarów samochodu Hacketta, żeby dla niego zabić? A może motyw był inny? Gdzie w takim razie doszło do ataku i co robił tam Hackett w niedzielę o poranku? No i jak to się stało, że skończył w strumieniu tak daleko od terenu pensjonatu?
Górny bieg strumienia przechodził przez gęste lasy należące do Fundacji Klingenschoenów, znane jako rezerwat Czarny Las. Qwilleran przygładził wąsy - poczuł znajome mrowienie nad górną wargą.
Rozdział piąty
We wtorkowy poranek Qwilleran zapewnił kotom solidne śniadanie, parę chwil inteligentnej konwersacji oraz dziesięć minut ćwiczeń gimnastycznych z użyciem starego krawata. Mimo to, kiedy wychodził z pokoju, dwie skulone i nastroszone sylwetki posłały mu pełne wyrzutu spojrzenia.
- Przykro mi, moi drodzy - spróbował się wytłumaczyć. - Robię, co mogę. Jak tylko policja wyniesie się z domku, zwijamy się stąd. Proszę o odrobinę cierpliwości.
W odpowiedzi koty nastroszyły się jeszcze bardziej. Przynajmniej się nie drą, pomyślał Qwilleran. Zszedł do biura, żeby skorzystać z faksu. Lori rozmawiała akurat przez telefon, więc postanowił zaczekać w hallu. Pomimo to słyszał, jak mówi:
- Tak, wiem... wiem, pani Truffle, ale... Zgadzam się, że to wyjątkowo nieprzyjemny incydent, ale... Pani Truffle, proszę pozwolić sobie wytłumaczyć, że wszystkie koszty zostaną pokryte z naszego ubezpieczenia... Przeciwnie, zapewniają fachową naprawę, ale to wiąże się z wysyłką do Chicago. Kiedy wyjeżdża pani do Milwaukee?... A kiedy pani wraca?... W takim razie poczekamy do pani powrotu, żeby mogła pani osobiście nadzorować wysyłkę... Nie, nie! Nie musi pani o nic się martwić. Naprawią to tak, że nie będzie śladu... Życzę pani miłego...
Słuchawka głośno opadła na widełki.
- Przepraszam za wścibstwo - powiedział Qwilleran. - Kłopoty?
- Usiądź, Qwill. To była pani Truffle. Ma u nas mieszkać, aż skończą budować jej domek letniskowy. Co jakiś czas wyjeżdża na kilka dni w interesach do Milwaukee. Niedawno podczas jej nieobecności wiewiórki przegryzły dach i zniszczyły jeden z orientalnych dywanów, które kupiła do nowego domu. Zabrały też trochę jej bielizny. Pewnie żeby wymościć sobie nią gniazdo.
Rozbawiło to Qwillerana.
- No cóż, niektórzy mają szczęście do nietypowych przygód.
- Nikt mnie nie uprzedził, że tak wygląda prowadzenie pensjonatu... Co mogę dla ciebie zrobić, Qwill? Czy to twój tekst do dzisiejszego wydania? Już wysyłam.
W jadalni zajął miejsce obok pary, która jak zahipnotyzowana przyglądała się szalonym harcom wiewiórek.
- Są fantastyczne - powiedziała kobieta.
- Są szkodnikami - poprawił ją mężczyzna.
- A ja uważam, że są urocze. Mają takie śliczne ogonki.
- To szkodniki!
Qwilleran opuścił jadalnię, rezygnując z drugiej filiżanki kawy, i natknął się na Nicka, który właśnie wybierał się na pocztę.
- Masz ochotę na przejażdżkę, Qwill?
Kiedy ruszali spod pensjonatu, Qwilleran oznajmił:
- Zamierzam poświęcić mój następny felieton wiewiórkom.
- Oho! Coś czuję, że ceny fistaszków w całym okręgu pójdą w górę - skomentował ironicznie Nick.
- Nie masz nic przeciwko temu, żebym przeprowadził ankietę wśród twoich pensjonariuszy? Podejrzewam, że nie każdy jest pro wiewiórczy.
- A proszę cię bardzo. Sam nie do końca jestem przekonany do tej wiecznie głodnej hordy. Wiem, że są atrakcją turystyczną, ale mnożą się w takim tempie, że w przyszłym roku będziemy brodzić po kolana w puszystych kitach.
Qwilleran roześmiał się.
- Kiedy Fundacja K kupowała rezydencję pod pensjonat, zaliczyła wiewiórki do aktywów.
- A co oni tam w Chicago mogą wiedzieć.
Qwilleran rozpoczął badanie opinii publicznej od patio usytuowanego na tyłach budynku. Goście zbierali się tam, aby oglądać pokazy akrobatyczne w wykonaniu uroczych małych stworzonek oraz rozczulać się nad ich ufnością, starając się nie dopuszczać do świadomości faktu, że jest ona spowodowana ich niezaspokojonym apetytem. Dyktafon w jego kieszeni zarejestrował następujące wypowiedzi:
- Zobacz! Wcale się mnie nie boi! Stoi tuż przy mnie i czeka na orzeszka.
- Ostrożnie, Stella. One mają ostre zęby.
- Prawda, że to cudowne, że dzikie zwierzęta zachowują się wobec ludzi tak swobodnie?
- Spójrz, jak wdzięcznie ruszają ogonkami.
- Mają takie inteligentne spojrzenie.
- Są też niesamowicie pomysłowe. Widziałaś kiedyś, jak wiewiórka próbuje się dostać do jednego z tych karmików, które zostały specjalnie zaprojektowane tak, żeby były niedostępne dla wiewiórek? Najpierw ogląda go ze wszystkich stron i za chwilę już jest w środku.
- Właśnie z tego powodu przestałem dokarmiać ptaki. Musiałem dosypywać pokarm trzy razy dziennie. To już lepiej od razu karmić wiewiórki.
- Nie zgadzam się. Lepiej karmić ptaki.
- Proponuję rzucić monetą.
(Śmiech)
- To nie zawsze jest zabawne. W naszym mieście nie było kiedyś prądu przez trzydzieści godzin, bo jakaś wiewiórka przegryzła główny przewód zasilający.
- Czy znane są jej dalsze losy?
(Śmiech)
- Czyściciel okien powiedział mi, że na dachu pomiędzy wieżą a dachówkami jest gniazdo. To właśnie tam mieszka ten mały szatan, co tak śmiga po ścianie z góry na dół.
- Nie „ten”, tylko „ta”. Biega, bo musi zdobywać pożywienie dla małych.
Qwilleran przeniósł się z patio do oranżerii, gdzie nieco starsi goście obserwowali zwierzątka przez szybę.
- Moja siostra miała kiedyś poważną depresję. Wyszła z tego tylko dzięki temu, że codziennie przychodziła pod jej dom pewna szara wiewiórka.
- Wiewiórki to jedna z łask, jaką Bóg obdarzył ludzi. Nie dam złego słowa o nich powiedzieć.
- Jednego roku przed Białym Domem obsadzono rabaty roślinami cebulkowymi wartymi pięć tysięcy dolarów. Wiewiórki wykopały je co do jednej.
- Założę się, że jakiś polityk od razu rozpętał z tego powodu burzę.
- A ja się założę, że od razu powołano specjalną komisję, która miała wyjaśnić, kto stał za tymi wiewiórkami. Ha, ha, ha!
- Nasz pies gania wiewiórki. Uciekają przed nim na drzewo, a potem odwracają się i śmieją mu się w nos. Doprowadzają go do szału.
- Mają wrodzony talent komiczny.
- To szkodniki! Gdyby nie te ich puszyste ogonki, na pewno powstałyby jakieś regulacje prawne przeciwko nim.
- Pewnej zimy, kiedy wyjechaliśmy na Florydę, wiewiórki dostały się na nasz strych. Urządziły sobie niezły bal! One lubią strychy.
Qwilleran doszedł do wniosku, że jeszcze nigdy nie miał prostszego artykułu do napisania. Wyłączył dyktafon i przeszedł się nad strumień. Gdy był już blisko, usłyszał odgłosy dobrej zabawy. Przed domkiem numer trzy siedziała Hannah w towarzystwie młodej pary ubranej w dżinsy. Wszyscy zaśmiewali się i gestykulowali z przejęciem. W stronę wesołej gromadki spoglądał tęsknie chłopiec z domku numer dwa, dopóki matka nie kazała mu wrócić do domu.
- A co tu się dzieje? - zawołał Qwilleran.
Wszyscy troje zaczęli odpowiadać mu, jedno przez drugie:
- Dobre wieści! Pojechała sobie!... Przyjechała po nią limuzyna z lotniska. Nareszcie będzie trochę swobody! Zamierzamy to uczcić!
Hannah dokonała prezentacji. Młodzi ludzi nazywali się Wendy i Doyle Underhill. Zajmowali domek numer trzy. Okazało się, że znali rubrykę „Piórkiem Qwilla”, a artykuł o komarach bardzo im się podobał. Szczególnie zaintrygowała ich wiadomość, że kąsają wyłącznie samice.
- Dlatego Doyle jest zawsze pogryziony - stwierdziła Wendy. - To przez ten jego seksapil.
Oboje byli wyjątkowo atrakcyjni. Ona wyróżniała się wspaniałymi ciemnymi włosami i roześmianym spojrzeniem, a jej małżonek miał charakterystyczny zdrowy wygląd wychowawcy obozu sportowego.
- Podoba mi się nazwa twojej gazety - powiedział Doyle.
- A mnie wasze motto - dodała Wendy.
Chodziło jej o umieszczone na stałe w ramce w rogu strony głównej „Moose County coś tam” hasło: „Coś tam nas łączy”. Qwilleran wyjawił im swą misję:
- Dziś zajmuję się badaniem nastrojów społecznych związanych z panującym tu wiewiórczym szaleństwem.
- Dobrze trafiłeś - odparła Wendy, szturchając w żartach swojego męża. - Masz tu eksperta od przyrody.
- Bez przesady z tym ekspertem, po prostu dużo czytam.
- To może w takim razie ty mi wyjaśnisz upodobanie wiewiórek do przegryzania przewodów wysokiego napięcia i dachówek.
- One muszą gryźć, w przeciwnym razie zginą. Ich siekacze mogłyby urosnąć nawet do piętnastu centymetrów w ciągu roku, gdyby nie były ścierane. Instynkt podpowiada im, co najlepiej się do tego nadaje.
- Lubię, kiedy kręcą się w pobliżu - włączyła się Wendy - ale nigdy nie zachęcam ich orzechami ani niczym takim.
- Mnie też nie przeszkadzają - zabrała głos Hannah. - Zauważyłam, że nie przepadają za Gilbertem i Sullivanem. Raz widziałam niesamowitą rzecz: wiewiórkę przepływającą z jednego brzegu strumienia na drugi na kawałku gałęzi albo czymś takim. Używała ogona jako steru. Nie mogłam się temu nadziwić. Żałowałam, że nie miałam aparatu.
- Mogę przytoczyć tę historię?
- Tylko nie wymieniaj mojego nazwiska. Niektórzy uważają, że mam niezbyt normalne hobby, i gotowi są jeszcze pomyśleć, że już całkiem zbzikowałam... Może przeniesiemy się na mój ganek i napijemy lemoniady?
Towarzystwo przeszło do domku numer jeden.
- Myślałam kiedyś o tym, że byłoby zabawnie sfotografować wiewiórki ganiające po drzewach i fruwające z gałęzi na gałąź. Później zrobiłam pokaz slajdów zsynchronizowany z Impromptu f-moll Schuberta, bo ten kawałek zawsze kojarzył mi się właśnie z wiewiórkami. A potem mogłabym jeszcze nakręcić film o królikach i podłożyć pod niego Utwory fortepianowe w tonacji C-dur. Nadałabym w ten sposób nowy sens określeniu „skoczna muzyka”.
- Jedna rzecz mnie zastanawia - włączył się Qwilleran - skoro wiewiórki są tak sprytne, czemu tak dużo z nich ginie na drogach?
- Akurat znam odpowiedź na to pytanie - odezwał się Doyle. - O ile są one dość oswojone z widokiem zaparkowanego samochodu, o tyle samochód w ruchu wywołuje u nich przerażenie, w związku z czym chcą jak najszybciej znaleźć się na drzewie. Tyle tylko, że to nie może być pierwsze lepsze drzewo, ale takie, które dobrze znają. Te zwierzęta są silnie związane ze swoim terytorium... Tak więc biedne małe stworzenie próbuje uciec przed pędzącym pojazdem, ale jak się okazuje, ono również podpada pod prawo Murphy'ego, które w tym wypadku brzmi: „Znajome drzewo zawsze znajduje się po drugiej stronie ulicy”. Wybiega przed samochód i... kolejna martwa wiewiórka na drodze... Mój następny wykład będzie traktowało...
Qwilleran zapytał Underhillów, jak zamierzają uczcić nieobecność sąsiadki.
- Będziemy drzeć się wniebogłosy i słuchać głośno muzyki.
- I piec hot-dogi na kopcącym grillu. Owinięte w bekon dla dodania aromatu.
- I oczywiście urządzać dzikie tańce na plaży. Półnadzy naturalnie.
- Z tego akurat stanowczo się wypisuję - wtrąciła się Hannah - ale mogę zrobić sałatkę coleslaw.
- To co, wpadnie pan na przyjęcie, panie Qwilleran? - zapytała go Wendy.
- Pan Qwilleran już dawno poszedł do domu. Ja jestem Qwill, jego sobowtór - odpowiedział poważnym tonem, wzbudzając tym powszechną wesołość. - Z przyjemnością wezmę w nim udział, pod warunkiem jednak, że pozwolicie mi zostać w ubraniu i zadbać o trunki.
Punktualnie o szóstej Qwilleran przybył na imprezę, niosąc pojemnik z kruszonym lodem, w którym chłodziło się piwo, mrożona herbata i soki owocowe. Na drewnianym stole piknikowym czekały już papierowe talerzyki. Doyle nadzorował dymiący zgodnie z zapowiedzią grill, a Wendy włączała właśnie jakiś utwór Czajkowskiego, nie oszczędzając głośników.
Kiedy zasiedli do stołu, Doyle zaproponował, żeby wznieśli toast za wiecznie niezadowoloną z życia panią T:
- Niech pozostanie w Milwaukee, dopóki nie skończą jej domu! Pewnej nocy śniło mi się, że zepchnąłem ją z mostu Old Stone. Kiedy się obudziłem, byłem mocno zawiedziony.
Wendy zaczęła zastanawiać się nad tym, co sprawiło, że ich sąsiadka stała się taką jędzą. Wspólnie doszli do wniosku, że przyczyn mogło być wiele: trudne dzieciństwo, brak miłości, zaburzenia hormonalne, uwarunkowania genetyczne i tak dalej.
Następnie rozmowa zeszła na nietowarzyską rodzinę z domku numer dwa, która prawdopodobnie wybrała się gdzieś na obiad.
Hannah powiedziała, że zna tylko ich imiona: Marge i Joe. Wendy wysnuła przypuszczenie, że Danny został przez nich wynajęty z agencji załatwiającej młodzieży pracę wakacyjną. Doyle stwierdził, iż jego żona się zagalopowała, i zajął się robieniem im zdjęć. Qwilleran wyznał, że zamierza przenieść się do domku numer pięć, kiedy tylko policja się z niego wyniesie.
- Nie powinieneś mieć problemów z wiewiórkami - poinformował go Doyle. - One boją się kotów.
W końcu doszli do tematu operetki wystawianej przez chór z Mooseland. Ponieważ Underhillowie również wybierali się na piątkową premierę, Qwilleran zaprosił całą trójkę na kolację po niedzielnym spektaklu.
- Udało mi się znaleźć na mapie Mooseville i Moose County, ale nie Mooseland - zauważył Doyle.
- Początkowo mówiono tak na nowo powstałe liceum - wyjaśnił Qwilleran - ale teraz używa się tej nazwy w zasadzie na określenie wszystkiego, co leży na obrzeżach okręgu i otacza tereny miejskie.
- Tereny miejskie! - roześmiała się Wendy. - Chyba żartujesz.
- Skądże znowu. Pickax ze swoimi trzema tysiącami mieszkańców to stolica okręgu. Sawdust City, znane również jako Mułowo, skupia cały przemysł, a Kennebeck biznes rolniczy. Wokół tych miejscowości kręci się życie okręgu.
- Jest tu praca dla nauczycieli? - zainteresowała się Wendy.
- Zawsze. Nauczyciele umierają, zostają uprowadzeni, uciekają z kraju.
- A jakieś kino? - zapytał Doyle.
- Jest klub filmowy. Było tu nawet kiedyś kino „Pickax Movie Palace”, ale zrobili tam hurtownię sprzętów gospodarstwa domowego.
- Wiecie, co najbardziej urzeka mnie w Moose County? Że zaledwie kilka mil od tych waszych terenów miejskich macie gęsty i ciemny las, zupełnie jak z przerażających baśni braci Grimm - wyznała Wendy.
- Czarny Las. Fundacja K uznała, że warto wziąć go pod ochronę, i utworzyła tam rezerwat.
Underhillowie gorąco poparli tę ideę.
- Chyba słyszę furgonetkę - Wendy nadstawiła ucho. - To pewnie ci z dwójki wrócili. Jako dobrzy sąsiedzi powinniśmy zaprosić ich na piwo.
Za chwilę dołączyła do nich trzyosobowa rodzina, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Joe robił, co mógł, żeby sprawić wrażenie osoby towarzyskiej, Marge była speszona, a Danny w ogóle się nie odzywał. Kiedy sobie poszli, Wendy oznajmiła, że zmieniła o nich zdanie: Danny jednak jest synem Marge, lecz ona i Joe nie są małżeństwem. Qwilleran, żeby zakończyć przyjęcie miłym akcentem, zabawił się w gazeciarza i wręczył każdemu egzemplarz wtorkowego wydania.
- Przeczytajcie tę historię! - wykrzykiwał. - Nasz reporter spotyka w pensjonacie „Nutcracker” autorkę niezwykłych miniaturowych domków. Nie przegapcie felietonu o tym nieprzeciętnym hobby. Szukajcie w dzisiejszym wydaniu „Coś tam”!
W oczach Hanny zakręciły się łzy.
- Szkoda, że Jeb nie może tego zobaczyć. Byłby ze mnie taki dumny.
Po hot-dogach, sałatce coleslaw i mrożonej herbacie Qwilleranowi zamarzyła się filiżanka mocnej kawy i kawałek ciasta. Było już co prawda po dziewiątej i wejście do jadalni zagradzał gruby aksamitny sznur, ale w środku pozostało jeszcze kilku gości, którzy zamarudzili nad swoimi deserami, i kierownik sali zapewnił go, że zaraz zostanie obsłużony.
- Proszę usiąść, gdzie panu wygodnie, panie Q - dodał.
Za chwilę minął go kelner niosący tort, na którym płonęła jedna świeczka. Okazało się, że wędrował on do stolika zajmowanego przez trzyosobową rodzinę Brodiech. Qwilleran podszedł do nich, żeby się przywitać.
- W idealnym momencie, Qwill! - uradowała się Fran. - Przystaw sobie krzesło. Świętujemy urodziny mamy.
Komendant policji wystrojony w garnitur, koszulę i krawat, które zawsze wkładał do kościoła, wyglądał na zadowolonego z siebie. Odwrotnie niż jego małżonka, skromna niewiasta urodzona i wychowana na odległej północy, czująca się niezbyt komfortowo w sukience najwyraźniej wybranej przez jej światową córkę.
- Wszystkiego najlepszego! - złożył życzenia Qwilleran, przytrzymując oburącz dłoń pani Brodie. - Co za miła niespodzianka!
- Och, to zaszczyt gościć pana na przyjęciu urodzinowym - odparła.
- To ja jestem zaszczycony. Tyle o pani słyszałem.
- Czytam pańskie felietony w każdy wtorek i piątek, panie Qwilleran.
- Proszę mówić do mnie Qwill. Przyznam się, że nie znam pani imienia.
- Martha, ale wszyscy nazywają mnie Mattie.
- Czy będziesz mieć coś przeciwko temu, żebym zwracał się do ciebie Martho? To piękne imię i do tego tyle sławnych kobiet je nosiło.
- Mamo! Pomyśl życzenie i zdmuchnij świeczkę, zanim tort się zajmie - Fran najwyraźniej postanowiła wcielić się w rolę córki, która nie ma już cierpliwości do własnej matki.
Qwilleran uśmiechnął się. Osoba o jej klasie i pełnym sukcesów życiu zawodowym rzadko miewała powody do irytacji. Ale i tak wszyscy przy stole wiedzieli, że pani Brodie życzyła sobie właśnie w myślach, żeby Fran poślubiła w końcu rektora college'u i ustatkowała się tak jak jej siostry.
- To najcudowniejsze urodziny w moim życiu - zwierzyła się Qwilleranowi jubilatka. - Doktor Prelligate przesłał mi tuzin długich czerwonych róż. Jeszcze nigdy nie dostałam takiego prezentu. Miał tu z nami dziś być, lecz coś mu wypadło i musiał nagle wyjechać z miasta.
- Mamo! Może byś w końcu pokroiła tort.
Był to tort cytrynowo-kokosowy. Andy oznajmił, że Mattie potrafi upiec o wiele lepszy. Fran zwróciła się do Qwillerana:
- A co ty tutaj robisz?
- Węszę. Wiesz może, gdzie podział się zegar z kukułką, który należał do starego Gusa?
- Na pewno nie było go tu, jak robiłam inwentaryzację.
- Dobrze ci się mieszka? - zapytał Andie.
- Na razie mieszkamy w apartamencie na drugim piętrze i kotom jest trochę ciasno. Póki co jednak nie możemy przenieść się do domku, bo wciąż jest zapieczętowany przez policję.
- Szukają śladów - mruknął Andie.
Qwilleran sapnął w wąsy.
- Od czterdziestu ośmiu godzin?! Koko potrzebował na to pięciu minut!
- Od dawna powtarzam, że ten spryciarz powinien zgłosić się do nas na służbę.
- Wybieracie się na operetkę w piątek? Czy to nie tam jest ta słynna piosenka: Niewesoła policjanta dola?.
- Bardzo zabawne...
Po powrocie do apartamentu 3FF Qwilleran oznajmił kotom:
- Już niedługo przenosimy się do domku. Będziecie sobie mogły przesiadywać na ganku z widokiem na pluskające się kaczki, latające nad wodą pstrągi i nadpobudliwe wiewiórki.
Czuł się znakomicie i postanowił podzielić się swoim nastrojem z czytelnikami, pisząc limeryk do piątkowego numeru.
Raz młodzian pewien, zwany Jurkiem,
wszedł w związek nierządny z wiewiórkiem.
„Gdybyż to była samiczka!”
- sarkała na próżno publiczka.
A wiewiór wciąż pił whisky ciurkiem.
Rozdział szósty
Gdy następnego dnia rano Qwilleran schodził na śniadanie, z biura skinął na niego Nick.
- Poczta do ciebie, Qwill. Wydaje mi się, że przyszła również pocztówka od Polly, na którą czekałeś.
Z obojętnym wyrazem twarzy Qwilleran schował kartkę do kieszeni i zajął się rozcinaniem koperty pożyczonym od Nicka nożykiem do papieru. W środku znajdowały się dwa bilety na sąsiadujące ze sobą miejsca w piątym rzędzie na premierowe wykonanie Piratów z Penzance.
Przy wejściu do jadalni zastał Cathy, studentkę college'u, pełniącą tego dnia funkcję kierowniczki sali.
- Chciałbym zarezerwować stolik dla czterech osób na sobotni wieczór.
- Jak zwykle przy oknie?
- Tak, poproszę. Jak idzie sprzedaż biletów na piątkowe przedstawienie?
- Bardzo dobrze. Czy to będzie coś wyjątkowego?
- Premiera opery Gilberta i Sullivana w audytorium liceum. Mam napisać recenzję i dostałem w związku z tym dwa bilety. Znasz kogoś, kto chciałby skorzystać z drugiego?
- Na pewno ktoś się znajdzie. Czy to dobra rzecz?
- Zmyślna i bardzo melodyjna.
- Zobaczę, co da się zrobić.
Qwilleran wręczył Cathy bilet, zastanawiając się, jakaż to nieopierzona osóbka usiądzie obok niego podczas tego wieczoru. Żałował, że nie mogła to być Polly.
Zajął stolik, pożartował przez chwilę z kelnerką, zamówił francuskiego tosta i kotleciki wieprzowe. Wtedy dopiero sięgnął po pierwszą pocztówkę od Polly. Spodziewał się, że będzie ona przedstawiać replikę osiemnastowiecznej wioski, z ubitą drogą, po której jedzie zaprzężony w woły wóz, oraz dziobiące w koleinach kury. Było to jednak zdjęcie motelu z ogromnym neonem i parkingiem pełnym samochodów. Na odwrocie Polly napisała drobnym maczkiem:
Drogi Qwillu,
Doleciałam bezpiecznie. Zgubili mój bagaż. Dowieźli mi go w środku nocy. Ktoś grzebał przy zamkach. Mona w szpitalu z powodu alergii - w jej samolocie rozpylono mocne perfumy.
Całuję
Polly
Qwilleran sapnął w wąsy. Prosił o bardziej osobiste informacje, więc je dostał - Polly lubiła sprawiać mu przyjemność.
Około południa wyruszył na spotkanie z Bruce'em Abernethym. Doktor mieszkał w miasteczku noszącym tę samą nazwę co strumień - Black Creek.
W dziewiętnastym wieku strumień stanowił główny szlak wodny. Znacznie szerszy i głębszy niż obecnie, płynął na północ niemal po linii prostej i wpadał do jeziora, przez co znakomicie nadawał się do spławiania wyrąbanych drzew. Miejscowość położona była na wschodnim brzegu strumienia. Miała fascynującą, będącą pasmem wzlotów i upadków, przeszłość: dynamiczny rozwój za czasów boomu gospodarczego, kilka złych lat po wielkim pożarze w 1869 roku, spektakularny rozkwit w latach dziewięćdziesiątych, po których nastąpił krach ekonomiczny, a miasteczko z dnia na dzień się wyludniło. Później, w czasach prohibicji, zdarzył się tu jeszcze okres prosperity za sprawą przemytników rumu z Kanady przeprawiających się wzdłuż strumienia do linii kolejowej.
Gdy Qwilleran przybył do Moose County, poza rezydencją Limburgerów, która przetrwała w opłakanym stanie niczym groteskowy relikt przeszłości, niewiele się tu znajdowało. Teraz w centrum Black Creek mieściła się poczta, remiza strażacka, oddział banku tudzież takie atrakcje jak drogeria, posiadająca w swej ofercie sprzęt komputerowy, sklep spożywczy sprzedający książki i kwiaty, stacja benzynowa, gdzie wpadało się na hamburgery, oraz fryzjer, u którego można było kupić upominki.
W drodze do domu Abernethych Qwilleran wstąpił jeszcze po bukiecik dla pani doktorowej, który wręczył jej, gdy otworzyła mu drzwi.
- Proszę, niech pan wejdzie. Bruce rozmawia przez telefon... Och, dziękuję! Skąd pan wiedział, że stokrotki to moje ulubione kwiaty? Ustaliliśmy już datę uroczystego lunchu MCCC na czwartek dwudziestego siódmego lipca. Odpowiada panu ten termin? Wyobrażam sobie, jak napięty musi pan mieć terminarz. Wszyscy zareagowali tak entuzjastycznie na wiadomość, że zgodził się pan do nas dołączyć.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział skromnie, starając się nie pokazać po sobie, z jaką satysfakcją odebrał to zaproszenie.
Z jakiegoś powodu dotychczas nie przecięły się ścieżki felietonisty i władz college'u. Qwilleran zresztą specjalnie o to nie zabiegał. Jego redakcyjni koledzy uważali akademików za środowiskową klikę. Ponadto wydział miał ograniczony program nauczania, więc wielu nauczycieli z Nizin dojeżdżało do pracy na dwa lub trzy dni w tygodniu. Qwilleran raz poznał przelotnie rektora, kiedy ten towarzyszył Fran Brodie na weselu. Jego jedynym kontaktem w tym kręgu był Burgess Campbell prowadzący kurs historii Ameryki. Jako miejscowy Campbell odwiedzał bary dla mężczyzn w Moose County, co stanowiło ważną część lokalnej kultury.
Dlatego też Qwilleran tak ochoczo przystał na zaproszenie. Liczył na to, że nowe kontakty zapewnią mu ciekawy materiał do rubryki.
- Będzie pan zachwycony opowieścią Bruce'a - mówiła Nelly. - Poza rodziną opowiedział ją tylko dwa razy, więc w zasadzie można uznać, że będzie pan miał na nią wyłączność. Kiedy ukaże się pańska książka?
- Jak tylko uzbieram wystarczającą ilość historyjek. Wolałbym, żeby recenzenci nie pisali potem, że to „skromny wybór” - odpowiedział, starając się nie gapić na wiszący ponad jej głową zegar z kukułką.
- Czy będzie ilustrowana?
- Tej możliwości jeszcze nie rozważałem, choć z pewnością korzystnie wpłynęłoby to zarówno na jej atrakcyjność, jak i objętość.
- Zdarzyło mi się robić ilustracje dla różnych magazynów. Mogłabym panu kilka pokazać.
- Bardzo chętnie się z nimi zapoznam - zapewnił ją Qwilleran, któremu pomysł ten przypadł do gustu.
Z gabinetu energicznym krokiem wyszedł doktor.
- Bardzo przepraszam za to opóźnienie. A teraz cała naprzód do „Czarnego Niedźwiedzia”! Ja stawiam.
- W takim razie ja prowadzę - zadeklarował się Qwilleran.
Gdy ruszali spod domu, zagadnął:
- Miła okolica. Wiewiórki bardzo dają się państwu we znaki?
- Nie, od kiedy zrobiliśmy im psikusa i puściliśmy wszystkie kable pod ziemią. No i jak pan pewnie zauważył, przy samym domu nie ma żadnych drzew. Kawałek stąd płynie strumyk i rośnie kilka okazałych drzew orzecha, a one lubią bliskość wody, więc problem sam się rozwiązuje. Przynajmniej do przyszłego tygodnia, bo przez ten czas ich inżynierskie mózgi na pewno znajdą na nas jakiś sposób. Nie ma to jak wiewiórki, jeśli chodzi o nauczenie człowieka pokory.
- Brodie mówił mi, że w pańskiej rodzinie od czterech pokoleń wykonuje się zawód lekarza.
- To prawda, kontynuuję tę tradycję i jestem z tego dumny. Mój pradziadek przybył tu z Kanady na żaglowcu w czasach, kiedy wycinało się tu lasy. Praca drwala była niebezpiecznym zajęciem. Siekiery, piły, walące się znienacka drzewa, mordercze walki na pięści - to wszystko zbierało swoje żniwo. Zresztą każda społeczność miała wtedy oprócz tartaku i hotelu także zakład produkujący sosnowe trumny. A ile się wtedy amputowało! Określenie „rzeźnik” nie wzięło się znikąd. Do tego, w miarę jak przybywało rodzin, dochodziły choroby dziecięce i powikłania poporodowe. Jeśli się pan przejdzie na jakiś stary cmentarz, będzie pan zaskoczony, ile kobiet umierało kiedyś przed trzydziestką. Mój dziadek, drugi lekarz w rodzinie, na wizyty domowe jeździł konno i robił operacje w brudnych domach przy lampach naftowych. Mój ojciec miał już gabinet, urządzony w salonie we frontowej części domu. Zajmował się nie tylko leczeniem pacjentów, ale też próbował zwiększyć ich świadomość w zakresie własnego zdrowia i higieny osobistej.
Restauracja „Pod Czarnym Niedźwiedziem” znajdowała się w miejscowości Brrr, której nazwa wzięła się stąd, że podczas malowania tablicy informującej o wjeździe do miasteczka malarzowi z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu tak się po prostu napisało. A ponieważ było to przy okazji najzimniejsze miejsce w okręgu, mieszkańcy z humorem przyjęli pomyłkę, a nawet uważali nazwę, w której nie występuje ani jedna samogłoska, za swoisty wyróżnik. Miasteczko położone było na klifie, z którego rozciągał się widok na urokliwą przystań. Na samym szczycie skarpy stał „Hotel Booze” wzniesiony jeszcze za czasów drwali. Pod względem architektonicznym był dość nieskomplikowany - prosta bryła z dużą ilością małych okienek. Znakiem szczególnym hotelu był osadzany na dachu szyld: „CHLANIE. POKOJE. JEDZENIE”. Ogromne litery widoczne były na wiele mil, dzięki czemu stał się on ulubionym miejscem spotkań żeglarzy, którzy mówili na niego pieszczotliwie hotel „Chlanie”.
Obecnie jego właścicielem był Gary Pratt, młody człowiek o skłębionym czarnym zaroście i ociężałych ruchach. Wystarczyło na niego spojrzeć, żeby zrozumieć, czemu jego lokal zawdzięcza swoją nazwę. Z czasem, gdy przy wejściu stanął także witający gości wypchany niedźwiedź, nazwa ta została już w pełni zilustrowana. Dodatkową atrakcję stanowiły słynne boozeburgery, czyli kanapki z mieloną wołowiną uznawane powszechnie za najlepsze w okręgu, a z całą pewnością największe.
- Skąd wywodzi się rodzina Abernethych? - zapytał Qwilleran, kiedy usiedli już przy stoliku.
- Założycielem rodu był Leslie z Aberdeenshire. Żył w trzynastym wieku. Wie pan, że Neli często prosi mnie, żebym włożył kilt? A może powinniśmy zorganizować Noc Szkocką w pensjonacie „Nutcracker”?
- Andy miałby okazję pograć na dudach - powiedział Qwilleran.
- A moja córka mogłaby nas nauczyć szkockich tańców.
Bruce zamówił kieliszek czerwonego wina, Qwilleran kawę.
Obaj uznali też, że nie obejdzie się bez boozeburgerów, ale najpierw postanowili załatwić interesy. Qwilleran wyjął dyktafon, a doktor opowiedział mu swoją historię, która została później spisana i zatytułowana Duch lasu.
Gdy miałem jedenaście lat, mieszkaliśmy w okolicy lasów na obrzeżach Fishport. Tuż obok naszej posiadłości biegła granica prastarej puszczy, a w każdym razie tak o niej wtedy myślałem. W rzeczywistości był to gęsty zagajnik, w którym obdarzony bujną wyobraźnię jedenastolatek bez trudu odnajdował atmosferę tajemniczości i niezwykłości. Zazwyczaj uciekałem tam przed młodszym rodzeństwem i czytałem na temat latających talerzy. Szczególnie lubiłem ogromne drzewo o wielkich, wystających z ziemi korzeniach. W pewnym miejscu tworzyły one dość wygodne siedzisko, coś jak omszały hamak.
W sobotnie popołudnia wymykałem się tam z najnowszym numerem jakiegoś magazynu popularnonaukowego i zapasem gruszek. Wie pan, że francuscy osadnicy zasadzili mnóstwo grusz wokół naszego jeziora? Mieć „francuska gruszę” to było nie byle co, a moja rodzina posiadała jedno z takich drzewek, w dodatku rodzące duże ilości owoców. Przed każdą wyprawą do mojej kryjówki wspinałem się na drzewo i wypychałem koszulę gruszkami. Wtedy już mogłem wymknąć się chyłkiem do lasu.
Pewnego dnia wylegiwałem się pomiędzy ogromnymi korzeniami mojego ulubionego drzewa i czytałem z wypiekami na twarzy o tajemnicach przestrzeni kosmicznej, gdy nagle usłyszałem nad sobą jakiś szelest. Spojrzałem w górę, spodziewając się, że zobaczę wiewiórkę. Zamiast tego wśród gęstego listowia zobaczyłem dyndające nogi: w lichych brązowych butach, brązowych wełnianych skarpetach po kolana i brązowych skórzanych pumpach. Chwilę później na ziemię zeskoczył, chociaż raczej należałoby powiedzieć sfrunął, mały człowieczek. Był stary, miał opadające siwe wąsiska i spiczastą czapkę - jak dzięcioł - z rondem, które opadało mu na oczy. Najdziwniejszy był jednak jego wzrost, mierzył nie więcej niż metr.
Chciałem coś do niego powiedzieć, na przykład „cześć”, „kim jesteś?” lub „skąd przybywasz?”, ale najzwyczajniej w świecie odjęło mi mowę. I wtedy on zaczął coś mówić w obcym języku, a że oglądałem dużo filmów o drugiej wojnie światowej, więc domyśliłem się, że to niemiecki.
Do tej pory nie umiem tego wyjaśnić, ale rozumiałem wszystko. Jego słowa podlegać musiały jakiejś telepatycznej interpretacji. On mówił, spokojnym tonem, a ja słuchałem go jak zaklęty. Im więcej do mnie docierało, tym bardziej wydawało mi się to inspirujące i ekscytujące. Opowiadał o drzewach: że drzewo jest najlepszym przyjacielem człowieka, że dostarcza pożywienia, cienia w upalne dni, drewna na opał zimą, że można z niego zbudować dom, meble, łódź... że nie ma większej przyjemności niż zasadzić drzewo i móc patrzeć, jak rośnie. Nie wspomniał tylko o tym, co już i tak wiedziałem ze szkoły - że drzewa oczyszczają powietrze, w związku z czym są tak ważne dla naszej planety!
Nagle, zanim się zorientowałem, człowieczek zniknął. Ale za to we mnie coś się zmieniło. Już nie chciałem zostać astronautą. Teraz chciałem sadzić drzewa!
Popędziłem co sił w nogach do domu z dwiema gruszkami, których nie zdążyłem zjeść, i magazynami, które już mnie nie interesowały. Wbiegłem prosto do gabinetu ojca.
- Co ci jest, synu? Wyglądasz, jakbyś doznał epifanii.
Zawsze używał słów, których nie znaliśmy, zapewne licząc na to, że poszukamy ich w słowniku, chociaż akurat mnie nigdy się to nie zdarzyło. Z wielkim przejęciem opowiedziałem mu swoją przygodę. Trzeba mu przyznać, że jak na rodzica zachował się bardzo przyzwoicie: nigdy nie zasugerował, że zasnąłem i mi się to wszystko przyśniło albo że zjadłem za dużo gruszek lub przeczytałem zbyt wiele dziwnych historyjek. Zamiast tego powiedział:
- No cóż, synu. To, o czym mówił ten staruszek, ma sens. Jeśli nie zaczniemy sadzić drzew w miejsce tych, które wycinamy, w dodatku w takich samych ilościach, doprowadzimy do tego, że planeta Ziemia będzie mieć kłopoty. Co powiesz na to, żebyśmy ty i ja coś z tym zrobili? Zostaniemy wspólnikami. Ty znajdziesz leśnika, który udzieli nam kilku porad na temat sadzenia drzew. Ja postaram się o środki na zakup nasion. Będziesz także odpowiedzialny za ich obsadzenie i uprawę.
Mój ojciec był mądrym człowiekiem. Zaczęło się od tego, że pomagał mi przy sadzeniu drzew, a skończyło na tym, że zostałem jego wspólnikiem w klinice. Ale to jeszcze nie koniec historii. Na studiach uczyłem się niemieckiego, języka nauki. Wtedy właśnie poznałem moją żonę. W podróż poślubną pojechaliśmy do Niemiec z zamiarem doskonalenia naszego drugiego języka. No i zawsze ciągnęło mnie, żeby zobaczyć Schwarzwald.
Pewnego razu odwiedziłem sklep z drewnianymi rzeźbami. W pewnym momencie podniosłem wzrok i zobaczyłem małego człowieczka, który kiedyś przemówił do mnie w lesie. Miał długie, zwisające wąsy i kapelusik tyrolski, włożony tak, że rondo zasłaniało mu oczy. Wyrzeźbiony był z dużego, omszałego już kawałka drewna. Na kapeluszu zostało nawet trochę kory.
- Co to jest? - spytałem sprzedawcę po niemiecku.
- Duch lasu - odpowiedział bezbłędnym angielskim. - Zamieszkuje drzewa i przynosi szczęście tym, którzy w niego wierzą. Ten został wykonany przez miejscowego artystę.
- Skąd wiedział, jak wygląda duch lasu? - zapytała Nell.
Sprzedawca spojrzał na nią z politowaniem.
- Wszyscy to wiedzą - odparł.
Już miałem mu powiedzieć, że spotkałem kiedyś tego ducha, ale ugryzłem się w język. Chyba chciałem uniknąć litościwego spojrzenia. Rzeźba wisi teraz u mnie w domu nad kominkiem i przypomina mi o dniu, który zmienił moje życie. Czy miałem wtedy halucynacje? A może zjadłem za dużo gruszek? Któż to wie.
- Fascynująca historia - powiedział Qwilleran. - Bardzo bym chciał zobaczyć tę rzeźbę.
- W takim razie odpuśćmy sobie deser i pojedźmy do mnie na kawę i ciasto orzechowe Nell.
W drodze powrotnej Qwilleran wypytywał doktora o przyczyny niezwykłej popularności orzecha czarnego w okolicy.
- To drzewo zawsze wyjątkowo dobrze tu rosło. I w niektórych stanach Środkowego Zachodu. W czasach, gdy budowano rezydencję Limburgerów, orzech czarny był masowo wykorzystywany w meblarstwie i pracach wykończeniowych i w zasadzie został wówczas wycięty. Teraz wróciło zapotrzebowanie na panele i okleiny, zwłaszcza na rynku azjatyckim. Ale żeby zrobić dobrą okleinę, trzeba użyć najtwardszej, środkowej części dojrzałego pnia, a orzech czarny długo rośnie. Cena dobrego prostego drzewa w odpowiednim wieku może przekroczyć nawet pięćdziesiąt tysięcy. Sam zasadziłem zagajnik orzechowy, który zostawię w spadku swoim wnukom.
- To bardzo interesujące - mruknął Qwilleran. - Skąd pochodzą pana informacje?
- Mój przyjaciel, Bob Chenoweth, napisał do bólu wyczerpującą książkę na ten temat. Może ma pan ochotę pożyczyć? To naprawdę utalentowany autor.
- Czy ma walijskich przodków? - Qwilleran szczycił się tym, że potrafi określić pochodzenie nazwisk. - I czy śpiewa? Wie pan, co mówią: wszyscy Walijczycy śpiewają, wszyscy Szkoci są skąpi, wszyscy Anglicy mają sztywną górną wargę, a każdy Irlandczyk musi napisać sztukę.
- Chciałbym najpierw obejrzeć ducha lasu - powiedział Qwilleran, gdy dojechali do domu doktora.
Rzeźba wisiała nad kominkiem - pobrużdżona twarz, opadające powieki, długie zwisające wąsy. Artyście naprawdę udało się tchnąć w nią życie.
- Podobny do mnie, kiedy zbyt długo nie odwiedzam fryzjera - zauważył Qwilleran.
Chwilę później pojawiło się obiecane ciasto orzechowe.
Qwilleran miał już pewne doświadczenia z ciastem orzechowym i zwykle wydawało mu się ono zbyt słodkie. To jednak miało gorzkawo-wytrawny orzechowy posmak i kremową, lekko ciągnącą się konsystencję. Choć na ogół nie brakowało mu słów, tym razem wymamrotał jedynie pełne uznania „mmm... „.
- Dobre, prawda? - odezwał się Bruce. - Neli piecze je bez przerwy. Ja łupię orzechy.
- Trzeba się przyzwyczaić do smaku tych orzechów - zauważyła Neli. - Cała nasza rodzina ma bzika na ich punkcie.
- Jak dużą macie rodzinę?
- Trzy córki. Najmłodsza jest w tej chwili w Nowej Szkocji. Zdobywa nagrody w konkursach szkockich tańców.
- Średnia właśnie zdała na akademię medyczną. A najstarsza... - Bruce wyciągnął z portfela fotografię młodej kobiety w jasnobrązowej koszuli, jaskrawożółtych szortach, miękkim kapeluszu i butach z wysokimi cholewami. Stała przy dużym pniu, z którego kora schodziła jak skórka z banana, prawdopodobnie na skutek uderzenia pioruna. Doktor oznajmił z nieukrywaną dumą: - Ma dyplom z leśnictwa. Pracuje jako strażnik leśny. Troska o lasy stała się ostatnio na tyle popularnym tematem, że na pewno daleko zajdzie - i próbując zamaskować rodzicielską dumę, zażartował: - To ta z lewej.
W tym zaangażowanym lekarzu pediatrze - pomyślał Qwilleran - duch lasu wciąż walczy o swoje.
Zegar z kukułką przypomniał, że czas płynie nieubłaganie. Nastąpiły komplementy, podziękowania, obietnice i przypomnienia, po czym Qwilleran został wypuszczony do domu z egzemplarzem książki Wszystko o orzechu czarnym pod pachą. Przez chwilę pojawiła mu się w głowie myśl, czy przypadkiem los nie pozbawił go pewnego rodzaju dobrodziejstw: bycia ojcem, kochającej żony, utalentowanego potomstwa, troski o przyszłe pokolenia oraz ciasta orzechowego pieczonego „bez przerwy”.
Rozdział siódmy
- Dobre wieści! - te właśnie słowa usłyszał Qwilleran jako pierwsze w czwartkowy poranek. Nick Bamba zadzwonił, żeby poinformować go, że policja opuściła domek numer pięć. - W tej chwili odbywają się tam gruntowne porządki.
- Byle nie zbyt gruntowne - odparł Qwilleran. - Koko chętnie by jeszcze powęszył. Może trafiłby na jakiś ślad pominięty przez panów detektywów. Nie twierdzę, że koty są mądrzejsze od ludzi, ale na pewno niektóre koty przewyższają inteligencją niektóre osoby, z całym szacunkiem dla organów ścigania... Kiedy możemy się wprowadzić?
- Daj im jeszcze z godzinkę. A, jest też pocztówka do ciebie.
Odkładając słuchawkę, Qwilleran oznajmił syjamczykom:
- Pakujcie walizki!
Najwyraźniej zdawały sobie sprawę, na co się zanosi. Zadowolony Koko paradował w kółko na swych eleganckich długich łapkach. Yum Yum z miejsca dała nogę.
Kartka od Polly pochodziła z Colonial Williamsburg. Zdjęcie przedstawiało oddział brytyjskich „czerwonych kurtek” maszerujących Duke of Gloucester Street.
Drogi Qwillu, pałac gubernatora jest fantastyczny! Byłam w kościele na cudownym koncercie. Z Mona już wszystko w porządku. Poznałyśmy ciekawego sprzedawcę antyków z Ohio.
Całuję
Polly
Qwilleran sapnął przez wąsy, zastanawiając się, co takiego ciekawego mogło być w sprzedawcy antyków. Do tego z Ohio.
W chwili gdy Qwilleran z zapałem zabierał się do francuskiego tosta i kotlecików wieprzowych, podszedł do niego kelner z bezprzewodową słuchawką.
- Telefon do pana, panie Qwilleran. Odbierze pan przy stoliku?
- Nie. Jestem stanowczo przeciwny używaniu telefonu oraz sztućców jednocześnie. Proszę zanotować nazwisko i numer telefonu. Oddzwonię po drugiej filiżance kawy.
Osobą dzwoniącą okazał się Roger MacGillivray. Telefonował z domu. Był czwartek, a środy i czwartki miał wolne, ponieważ w te dni opiekował się dziećmi, podczas gdy jego żona Sharon jechała do motelu w Mooseville, gdzie w niepełnym wymiarze godzin zajmowała się księgowością. Gazeta wyraziła zgodę, aby te dwa dni Roger odpracowywał w weekendy, i w ten sposób wszyscy byli zadowoleni.
- Roger? Dzwoniłeś - powiedział Qwilleran, gdy jego przyjaciel odebrał telefon. - O co chodzi?
- Chcesz iść na próbę Klubu Inscenizatorów? Zamierzają przypomnieć pewne wydarzenie z 1860 i zatrudnili mnie w charakterze konsultanta historycznego. Mam wrażenie, że całkiem dobrze mi poszło. Przedstawienie będzie pokazywane w każdą sobotę lipca. Liczymy, że stanie się atrakcją turystyczną.
- Ma jakiś tytuł?
- Sobotnia popijawa w „Hotel Booze”.
- A szeryf o tym wie? Bo może się okazać, że dostaniecie szlaban po pierwszym występie.
- Ale to zupełnie przyzwoite przedstawienie - historyczne, pouczające.
- O której ta próba?
- O ósmej.
- Może wpadniesz do pensjonatu i zjesz ze mną kolację, Rog. Chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej na ten temat.
Nadeszła pora, żeby przeprowadzić się do domku. Gdy tylko Qwilleran zamknął pierwszą z walizek, Yum Yum zniknęła pod łóżkiem. Dzięki latarce udało mu się ją zlokalizować dokładnie pod środkową częścią ogromnego łoża. Koty posiadają doskonały zmysł przestrzenny, dzięki któremu Yum Yum wiedziała, że w tym miejscu nic jej nie grozi. Nawet magiczne słowo „smakołyk” tym razem nie pomogło. Została na swojej pozycji, podczas gdy Koko dopilnował, żeby z jej porcji nic się nie zmarnowało. Oczy kotki świeciły jak małe żaróweczki, kiedy padał na nie strumień latarki.
Wkrótce pojawił się bagażowy Trent, żeby przenieść walizki do domku.
- Wszystko przygotowane do przeprowadzki, panie Qwilleran? - zapytał.
- Wszystko z wyjątkiem kota.
- Z tym nie powinno być problemu. To łóżko jest na kółkach. Wystarczy, że je pan odsunie od ściany.
Łóżko zmieniło miejsce, a wraz z nim Yum Yum. W dalszym ciągu znajdowała się dokładnie pod jego środkową częścią.
- Masz jeszcze jakiś sprytny pomysł, Trent? - spytał Qwilleran.
- Gaz łzawiący. Paralizator.
- A może miotła? Machnąłbyś parę razy pod łóżkiem, a ja spróbuję ją złapać.
Pomysł był świetny, lecz niestety nie wypalił. Kotka wystrzeliła spod łóżka jak pocisk armatni prosto do wieży, a potem po kręconych schodach w górę. Trent popędził za nią, krzyknął „mam cię!” i chwycił powietrze, bo Yum Yum dokładnie w tym momencie wykonała skok w przestrzeń, rozłożywszy szeroko łapy niczym latająca wiewiórka. Qwilleran nauczył się już przewidywać trajektorię jej lotu, więc złapał ją z pewnością siebie skrzydłowego przejmującego podanie z ostatniej linii. Yum Yum momentalnie stała się bezwładna i została umieszczona w klatce.
- Mała diablica - powiedział Qwilleran. - Lubi robić z człowieka idiotę... Dzięki, Trent. Zadzwonię do ciebie, jak znowu będę potrzebował profesjonalnego łapacza kotów.
Qwilleran wypakował bagaże z terenówki pod tylnymi drzwiami domku. Koko, ponieważ znał już teren, od razu poczuł się jak u siebie. Qwilleran pokazał kotom miejsce, gdzie będą stać ich miseczki oraz kuweta, a potem poczęstował je powitalnym smakołykiem.
Pukanie do drzwi ganku wygoniło koty do kryjówki.
- Witamy na odludziu - powiedziała Wendy, podając Qwilleranowi dzban mrożonej herbaty.
- A gdzie kocie śliczności? - spytała Hannah, która przyniosła ze sobą talerz ciasteczek.
Usiedli na ganku. Qwilleran zapytał o Doyle'a.
- Jeśli nie jeździ na rowerze, to płynie kajakiem w górę strumienia i fotografuje dziką przyrodę.
- A co ty wtedy robisz, Wendy?
- Puszczam sobie klasykę i spisuję rodzinną historię. Moja prababka zostawiła stosy listów, niektóre z nich pochodzą jeszcze z czasów wojny domowej. Czego tam nie ma: codzienne problemy, romanse, klęski żywiołowe, bohaterzy wojenni... Jest nawet wzmianka o jednym takim, co zhańbił rodzinę, zajmując się łapaniem dezerterów - i to dla obu stron! Zanim wynaleziono telefon, ludzie pisywali do siebie długie listy pięknym charakterem pisma, zazwyczaj bardzo oficjalne, czasami poetyckie, tak jakby spodziewali się, że ich słowa zostaną kiedyś opublikowane. Potrafili na przykład zacząć tak: „I znowu, najdroższy kuzynie, sięgam po pióro, ażeby połączyć się myślami z Tobą, który przebywasz w oddali”. Naprawdę, to doświadczenie wiele mnie nauczyło.
- Byłoby cudownie, gdyby ktoś spisał historię Scottenów i Harleyów - rzuciła Hannah, zerkając z nadzieją na Qwillerana.
Tylko się nie wyrywaj - przykazał sobie Qwilleran, choć pomysł od razu przypadł mu do gustu. Na wielkich wodach wzdłuż wybrzeża Moose County, na których pokolenia rybaków walczyły o przetrwanie, rozegrał się niejeden dramat. Pewnego dnia na pewno napisze książkę...
W tym momencie z wnętrza domku doleciało kategoryczne „Yow!” i goście uznali to za sygnał, żeby zabrać pusty dzbanek oraz talerz i wrócić do siebie.
Domek nie był duży, lecz dobrze rozplanowany. Prostotę wnętrza osiągnięto dzięki nowoczesnej zabudowie umożliwiającej przechowywanie dość dużej ilości rzeczy. Część sypialną na przykład wyposażono w dwa wbudowane w ścianę składane łóżka, które w ciągu dnia można było zamknąć, a wnękę wykorzystano na szafę z mnóstwem półek, wieszaków i szuflad. W podobnie oszczędny sposób, czyli głównie przy użyciu szuflad, urządzono małą kuchnię, kącik jadalny oraz część dzienną. Stół kuchenny i ławy stanowiły część zabudowy, które to rozwiązanie zastosowano również w saloniku, gdzie zadbano ponadto o tapicerowane siedziska. W sumie osiągnięto przytulną, wygodną i praktyczną przestrzeń przypominającą pod wieloma względami wnętrze jachtu. Kotom również podobało się tu bardziej niż w apartamencie 3FF.
Do zajętego rozpakowywaniem rzeczy Qwillerana dotarły nagle przerażające dźwięki, których źródło zdawało się znajdować pod łóżkiem. Przypominały one kocią zabawę z upolowaną myszą.
- Koko! Co ty wyprawiasz? - krzyknął Qwilleran pod łóżko, świecąc tam latarką.
Syjamczyk z upodobaniem tarmosił parę butów wyglądających jak te, które wpadły mu w oko podczas pierwszej wizyty w domku. Qwilleran wyciągnął je szczotką i upewnił się, że jest to ta sama para całkiem nowych brązowych półbutów.
- Niestety, nie mój numer - powiedział i usiadł, żeby pomyśleć.
O ile dobrze pamiętał, poprzednim razem uznał, że przyczyną kociego zainteresowania był talk do stóp lub pachnąca nowością skóra. Najwyraźniej jednak Koko specjalnie ukrył buty, by zająć się nimi ponownie w przyszłości. Czyżby przeczuwał, że tu jeszcze wróci? Ta jego zdolność przewidywania wydarzeń bywała nieco denerwująca. A teraz, zapomniawszy już zupełnie o butach, z przejęciem wpatrywał się w przestrzeń za domkami. Być może wiedział, że niedługo limuzyna ma przywieźć z lotniska panią Truffle, lokatorkę domku numer cztery.
Qwilleran wrócił do rozmieszczania swojego wakacyjnego dobytku: materiały i maszyna do pisania zajęły stolik kuchenny, książki trafiły na półki wiszące na ścianie nad sofą, szelki i smycz Koko wylądowały w szufladzie w kuchni. Nawet dla brązowych półbutów znalazło się miejsce w szufladzie pod telewizorem. Qwilleranowi zostało już tylko odświeżyć się i nakarmić koty przed spotkaniem z Rogerem o piątej trzydzieści.
Roger podjechał na podjazd pensjonatu swą szarą terenówką i obaj mężczyźni przespacerowali się razem do jadalni. Okazało się, że fotograf i kelnerka, która wskazała im stolik, to dobrzy znajomi.
- Dasz radę dotrzeć dziś na próbę, Cathy? - zapytał Roger.
- Tak, pani Bamba pozwoliła mi wyjść o siódmej trzydzieści.
Qwilleran nie był w stanie tłumić dłużej swojej niezaspokojonej ciekawości:
- Masz mi w tej chwili opowiedzieć, o czym jest to przedstawienie i co Cathy ma z tym wspólnego.
- Och, jest jedną z naszych panienek do tańca... To znaczy tak je nazywamy w inscenizacji.
Roger, młody mężczyzna posiadający rodzinę na utrzymaniu, rzadko bywał na obiadach, a jeśli już, to u „babci”, czyli swojej teściowej Mildred Riker. Qwilleran postarał się więc namówić go na małe kulinarne szaleństwo, tłumacząc:
- I tak wrzucam to sobie w koszta, Rog.
Qwilleran został powoli wprowadzony w szczegóły Sobotniej popijawy.
- Jest rok 1860 - zaczął Roger. - Miasteczko North Cove, obecnie Brrr. Wiosenna sobotnia noc. W saloonie w „Hotel Booze” pełno drwali, traczy, flisaków i marynarzy. Na górze można przenocować za ćwierć dolara. Co prawda nie ma tam łóżek, ale podłogi wystarcza dla dwunastu chłopa. W saloonie odbywa się picie, hazard i flirty z panienkami. Kłótnie kończą się rękoczynami. Ci, co przesadzili z alkoholem, lądują przed hotelem na drewnianym chodniku do czasu, aż wytrzeźwieją.
- I wystawiacie to „Pod Czarnym Niedźwiedziem”? - upewnił się Qwilleran.
- Aha. Publiczność siedzi przy stolikach ustawionych pod ścianami, a akcja rozgrywa się przy barze i stołach w środkowej części sali. Aktorzy podzieleni są na dwu - lub trzyosobowe grupki przy barze i trzy - lub czteroosobowe przy stołach. Każda z grup ma inne zadanie: gra w karty, kości, podrywanie panienek, siłowanie się na rękę i różne takie. Łapiesz?
- Łapię.
- Na pomysł tej inscenizacji wpadł Thornton Haggis, który również gra właściciela salonu. Podczas przedstawienia dyskretnie reżyseruje akcję tak, aby każda grupka miała swoje pięć minut i żeby nie zapanował w tym wszystkim totalny chaos.
- Kto właściwie należy do tego klubu?
- Głównie młodzi mężczyźni, ale też kilka ich sióstr i dziewczyn. Moim zadaniem jest zapoznanie ich z realiami okresu, kiedy nie było tu nic poza gęstym lasem. Pierwszymi przybyszami byli francuscy kupcy. Potem pojawiły się kompanie drzewne z Maine i Kanady. Wtedy powstały tu obozowiska drwali, zaczęto wycinać lasy, spławiać bale strumieniem do tartaków, które powstawały wszędzie tam, gdzie nurt był wystarczająco silny.
- Jakie drzewa głównie wycinano? - zapytał Qwilleran, przypominając sobie, co słyszał na temat orzecha.
- W tamtych czasach królowała sosna. Na Niziny transportowano ogromne ilości sosnowych desek, ponieważ w tamtejszych miastach bardzo dużo się wtedy budowało. A smukłe, proste pnie idealnie nadawały się na maszty do szkunerów. Wiesz o tym, że drzewa wycinało się przede wszystkim zimą? Drwale żyli w gęstych lasach, w obozowiskach panowały bardzo prymitywne warunki.
Rąbali drzewa, na własnych barkach wynosili je z lasu po skutych lodem ścieżkach, ładowali na zaprzężone w woły wozy, przewozili nad brzeg zamarzniętego strumienia. Tam bale leżały do wiosny i wtedy dopiero spławiano je do tartaków.
Podano im zamówione steki z pieczonymi ziemniakami. Mężczyźni skupili się na jedzeniu. Rog od czasu do czasu dorzucał jakąś' informację:
- W Sawdust City znajdował się tartak, hotel, saloon i zakład pogrzebowy... Z Kanady przybywali słynący z odwagi flisacy... Życie było pełne niebezpieczeństw.
W pewnym momencie do Qwillerana podszedł szybkim krokiem Nick i wyszeptał mu coś na ucho. Qwilleran zerwał się na równe nogi, rzucił:
- Coś złego stało się Yum Yum! - i wypadł z jadalni.
- Idę z tobą! - dołączył do niego Nick.
- Jak się o tym dowiedziałeś?
- Ktoś do nas zadzwonił, chyba Underhillowie.
Mężczyźni biegli drogą na skróty.
- Co powiedzieli?
- Że twój kot wydziera się, jakby go ktoś mordował.
Qwilleran wyjął z kieszeni klucz. Nie było czasu do stracenia - już z daleka słychać było kocie zawodzenie. Gdy byli blisko domku, nagle wszystko ucichło.
- Ale... co się stało? - wysapał Nick.
- Nie mam pojęcia.
Qwilleran przekręcił klucz w zamku i wpadł do domku, w którym panowała absolutna cisza. Przez chwilę rozglądał się dookoła jak w amoku. Nick, który właśnie stanął w progu, krzyknął:
- Gdzie one są?
Yum Yum leżała w wygodnej pozycji na telewizorze. Koko, wyprostowany i nieporuszony, siedział na parapecie i wpatrywał się w domek numer cztery, z którego dolatywał właśnie wściekły głos:
- Nie obchodzi mnie, kim pani jest! Chcę rozmawiać z kierownikiem!... Halo? Pani jest kierownikiem? Niech mnie pani nie pyta, co się stało! Doskonale pani wie, co się stało! Pozwoliliście na to, żeby w domku obok zamieszkała wyjąca hiena! Nie zniosę tego dłużej! Chcę się stąd wynieść natychmiast! Albo zadzwonię po szeryfa!... Nie chcę więcej przeprosin. Proszę w tej chwili załatwić mi jakiś porządny hotel. I taksówkę, która przewiezie moje rzeczy. Tylko niech się pani nie wydaje, że zapłacę za taksówkę!
- Lepiej pójdę pomóc Lori - westchnął Nick. - Wytłumaczę wszystko twojemu gościowi.
Niedługo potem pod domek numer cztery podjechał van, do którego bagażowy zapakował liczne walizki i pudła pani Truffle. Qwilleran uznał, że powinien zadzwonić do biura. Odebrała Lori.
- Gdzie ją odsyłacie? - zapytał.
- Udało nam się zarezerwować jej apartament w „Mackintosh Inn”.
- I bardzo dobrze, Barry Morghan będzie wiedział, jak sobie z nią poradzić - wyśle kwiaty do jej pokoju. Albo nawet sam je zaniesie.
- I dostanie nimi po głowie. Ona ma alergię na kwiaty.
- Przykro mi, że Koko spowodował te wszystkie problemy, Lori.
- Ale nie ma o czym mówić! Poza tym tak naprawdę to rozwiązał problem. Inaczej nigdy byśmy się jej nie pozbyli.
Qwilleran odłożył słuchawkę i poszedł szukać Koko. Kot siedział na środku salonu, pochylony nad lewym brązowym półbutem. Qwilleran pamiętał, że schował obydwa buty do szafki pod telewizorem. Teraz szuflada była wysunięta. Jakaś zwinna łapka najwyraźniej poradziła sobie z tą przeszkodą. Ale dlaczego tylko jeden but znalazł się na zewnątrz?
Qwilleran pogładził wąsy. Musiał być jakiś powód, dla którego Koko to zrobił. Ten kot nigdy nie robił nic bez powodu, nawet jeśli czasem wydawał się on niejasny lub wątpliwy. Ale ta mała główka zawsze pracowała na pełnych obrotach.
Qwilleran wyjął drugi but z szuflady i usiadł, żeby dokładnie się im przyjrzeć. Obydwa sznurowadła zostały już starannie wygryzione, co zapewne było zasługą Yum Yum. Buty wydawały się idealnie do siebie pasować, chociaż... gdy ważyło się je w rękach, lewy zdawał się być odrobinę cięższy. Czyżby Koko o tym wiedział? Czy może to tylko zbieg okoliczności?
Kiedy tak Qwilleran wpatrywał się w kota, próbując rozszyfrować jego intencje, wróciło do niego dawno zapomniane wydarzenie. Był wtedy świeżo upieczonym absolwentem dziennikarstwa i miał przed sobą pierwszy dzień w pracy oraz pierwsze zawodowe zadanie. Dostał polecenie, żeby pojechać do „Superior Shoe Company”, zebrać tam materiał na dobry reportaż, napisać go i dostarczyć przed piętnastą, czyli przed zamknięciem numeru, do redakcji. Nie musiał się przejmować objętością. „Ile ci wyjdzie, tyle napiszesz” - usłyszał od naczelnego.
Im dłuższy będzie ten tekst, doszedł do wniosku młody reporter, tym większe przyciągnie zainteresowanie kolegów z redakcji, o ile nie popadnie w wodolejstwo.
Pojechał do dzielnicy handlowej. Budynek zajmowały szwalnie, hurtownie jubilerskie, pracownie kostiumów teatralnych, zakłady krawieckie realizujące indywidualne zamówienia oraz „Superior Shoe Company”. Po raz pierwszy w życiu Qwilleran jechał wtedy taksówką na koszt gazety. Po raz pierwszy błysnął nowiutką legitymacją prasową. Rozmowa przebiegła mniej więcej tak:
- Jestem Jim Qwilleran. Przyjechałem w sprawie artykułu. Czy redakcja zawiadomiła pana?
- Tak, siadaj sobie - jego rozmówca był chuderlawym mężczyzną w średnim wieku o zniszczonych dłoniach. Wnętrze wypełniało mnóstwo przeróżnych małych urządzeń.
- Mogę spytać, jak się pan nazywa, proszę pana?
- Mów mi Bill. Mnie tam reklama niepotrzebna. Ale lubię czasem coś dobrego w gazecie przeczytać... Mam siostrzeńca, który pisze do „New York Timesa”.
- Ciekawy sklep. Jak długo robisz buty?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Ze dwadzieścia lat, plus minus...
- Specjalizujesz się w czymś konkretnym?
- Owszem - mężczyzna wyciągnął spod lady but, oderwał flek, usunął inne tajemnicze części i pokazał pusty w środku obcas.
- Jaki jest cel tego typu rozwiązań? - sztuczka polegała na tym, żeby zadawać pytania tonem niezdradzającym ciekawości, tak jakby znało się już odpowiedź.
- Można tu schować diamenty, złote monety, resztę - mężczyzna wykrzywił twarz w uśmiechu.
Wywiad potrwał jeszcze jakiś czas, po czym podekscytowany Qwilleran pognał do redakcji. Pomimo że wycisnął z siebie siódme poty, pisząc ten artykuł, udało mu się zachować zimną krew, wręczając go naczelnemu, który przyjął go chłodnym skinieniem głowy.
Oczywiście tekst nigdy nie ujrzał światła dziennego, ponieważ był niczym innym jak tylko rodzajem rytualnej inicjacji dla nieopierzonych reporterów. Qwilleran nigdy nikomu o tym nie wspominał, podobnie jak inni wpuszczeni w maliny adepci dziennikarstwa, ale często zastanawiał się, ile takich wywiadów udzielił Bill i czy faktycznie miał siostrzeńca w „New York Timesie”.
Qwilleran wrócił do pracy nad lewym butem Hacketta. Zdjął flek, gumową podkładkę i metalową osłonkę. Wnętrze obcasa wypełnione było bryłkami złota! Koko oczywiście od razu wiedział, że to nie jest zwykły but. Teraz gdy jego racja została wykazana, jakby nigdy nic poszedł do kuchni i zaczął chłeptać wodę z miseczki.
Qwilleran doprowadził but do normalnej postaci i schował całą parę do walizki, czyli jedynego kotoodpornego miejsca w domku, z wyjątkiem lodówki. Półbuty należało oddać policji, ponieważ stanowiły dowód rzeczowy. Czy powinien powiedzieć im o skrytce w obcasie? Czy raczej pozwolić im, żeby sami ją sobie znaleźli?
Kłębiło mu się w głowie jeszcze kilka tego typu pytań, więc zasiadł do dziennika, żeby je uporządkować.
Czwartek, 10 lipca
Nie znam wartości rynkowej złota, ale tajemniczy pan Hackett wypełnił nim cały obcas, a kto wie, ile mógł pomieścić bagażnik jego auta? Czy był poszukiwaczem złota udającym przedstawiciela handlowego, czy odwrotnie, sprzedawcą pokryć dachowych hobbystycznie zajmującym się poszukiwaniem złota? Czy ktoś wiedział o jego zajęciu? A może te grudki były przypadkowym znaleziskiem?
Mógł mieć partnera lub konkurencję - kogoś, kto uznał, że dla takiego łupu warto zabić. Gdzie doszło do ostatecznej rozgrywki? Niedaleko strumienia, to jasne.
Czy to oznacza, że Hackett działał na terenie rezerwatu? Czy to niezgodne z prawem? Czy z tego właśnie powodu podał fałszywe nazwisko w książce meldunkowej? Jutro muszę trochę powęszyć.
Rozdział ósmy
Przygotowania do pierwszej nocy w domku nad strumieniem przebiegły bez zakłóceń. Qwilleran ułożył niebieską poduchę na jednym z łóżek, co koty przyjęły z zadowoleniem, a sam zajął łóżko pod przeciwległą ścianą. Jednak w środku nocy coś musiało im się odwidzieć, bo gdy Qwilleran się obudził, pierwszym, co ujrzał, była Yum Yum śpiąca obok niego na poduszce. Koko zaś ułożył się wygodnie w zgięciu pod jego kolanami. I tak zaczął się kolejny dzień najbogatszego człowieka północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych.
Najpierw nakarmił koty i posprzątał ich kuwetę. Później zadzwonił do kwiaciarni, żeby zamówić bukiet z okazji premiery z poleceniem dostarczenia go do domku Hanny Howley.
- Chodziłoby mi o osiągnięcie, że się tak wyrażę, efektu dramatycznego. Z niewielką ilością przybrania. Proszę, broń Boże, nie dodawać tych strzępiastych ozdóbek, które kwiaciarki tak kochają - uściślił.
Zgodnie z teatralnym zwyczajem do bukietu dołączony był liścik: „Połamania nóg dziś wieczorem”. Postanowił się nie podpisywać.
- Może sama zgadnie - wyjaśnił kwiaciarce.
Następnie wziął tekst do piątkowej rubryki z zamiarem wysłania go faksem z biura i udał się do pensjonatu na śniadanie.
- Mogę go wysłać od razu - powiedział Nick.
- Nie pali się! Termin upływa w południe. Jeśli przyjdzie tak wcześnie, jakiś nadgorliwy redaktor z czerwonym długopisem zaraz wprowadzi w nim jakieś zmiany. Najlepiej dla tekstu, kiedy przychodzi w momencie, gdy wszyscy zaczynają się martwić, skąd wytrzasnąć artykuł złożony z tysiąca słów, żeby wypełnić wielką dziurę na stronie drugiej... Jak się miewa Lori?
- Skacze z radości dzięki wyprowadzce pani Truffle.
Qwilleranowi przemknęło przez myśl, że być może to obecność pani Truffle miała większy związek z mroczną atmosferą pensjonatu niż nieszczęsna Elsa Limburger.
- Kim są małomówni lokatorzy z domku numer dwa? - zapytał.
- Thompsonowie. Ona dochodzi do siebie po ciężkiej chorobie, a on wypływa wynajętym kutrem na połowy głębinowe. Łowi duże pstrągi, czyści je, a potem wysyła pod konkretny domowy adres. Przynajmniej tak mi tłumaczył. Kartka do ciebie, Qwill.
Zdjęcie przedstawiało pałac gubernatora w Colonial Williamsburg. Z obojętnym wyrazem twarzy Qwilleran wsunął pocztówkę do kieszeni.
- Co polecacie dziś na śniadanie, Nick?
- Frittatę z włoskim sosem. Jest bardzo dobra.
- A czy ostrzegłbyś starego kumpla, gdyby była niedobra? - zapytał zaczepnie Qwilleran.
- Jeśli nie będzie ci smakować, odeślij ją do kuchni. Dostaniesz w zamian płatki na mleku na koszt firmy.
W jadalni Qwilleran rzucił okiem na kartkę od Polly.
Drogi Qwillu,
sprzedawca antyków zabrał nas dziś na lunch. To uroczy człowiek. Dzwoniłam do domu. Koty straciły apetyt. Mógłbyś je odwiedzić i podnieść na duchu?
Całuję
Polly
Qwilleran sapnął w wąsy. Kocur Polly dopiero niedawno zaczął go tolerować, a żeby dotrzeć z Black Creek do Indian Village, gdzie przebywały Catta i Brutus, trzeba było przejechać połowę stanu, ale...
Gdy podeszła do niego kelnerka, zapytał o śniadaniowy specjał. Dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę i spojrzała na niego zakłopotana.
- Ostatni klient narzekał na zbyt ostry sos, a poprzedni mówił, że frittata jest zbyt sucha, ale przecież każdemu co innego smakuje.
Qwilleran zjadł więc jajka na szynce, a do codziennego dwudziestoprocentowego napiwku dołożył premię za szczerość.
Po powrocie do domku zadzwonił do oficjalnego historyka Moose County. Dziewięćdziesięcioośmiolatek Homer Tibbitt mieszkał z młodszą od siebie osiemdziesięcioośmioletnią żoną w ośrodku dla emerytów Ittibittiwassee Estates.
Telefon odebrała Rhoda:
- O wilku mowa! Właśnie plotkowaliśmy o tobie przy śniadaniu. Homer właśnie ucina sobie drzemkę pośniadaniową.
- Kto dzwoni? Kto dzwoni? - w tle rozległ się skrzeczący głos.
- Media - powiedziała Rhoda, oddając mężowi słuchawkę.
Mężczyźni zaczęli rozmowę od przyjacielskiej wymiany impertynencji.
- Ty stary łajdaku! Jak można zaczynać dzień od drzemki?
- Ty podstępny szczeniaku, dzwonisz do mojej żony, wiedząc o tym, że śpię?
- Jak ci się podoba dzisiejsza pogoda?
- A co ja mogę wiedzieć o pogodzie. Ona nie pozwala mi wychodzić z domu.
- Słyszałem, że twój przeszczep kolana udał się bardzo dobrze.
- Tak dobrze, że myślę o przeszczepie łokcia, jeśli ty zostaniesz dawcą.
Dopiero gdy uprzejmościom stało się zadość, Qwilleran mógł przejść do swojego pytania:
- Czy Moose County ogarnęła kiedyś gorączka złota?
- Jakaś namiastka owszem, zanim w dziewiętnastym wieku odkryli tu prawdziwe bogactwa: węgiel i lasy. Na tym wtedy robiło się fortuny. Za mojego życia zdarzył się okres histerii na tle rzekomych żył złota, ale nigdy nie znaleziono nic godnego uwagi. Według mnie więcej można teraz wykopać puszek z gotówką z tutejszych ogródków niż kiedykolwiek...
Po krótkiej szamotaninie Qwilleran usłyszał w słuchawce głos Rhody:
- Zapytaj pana MacMurchie. Zajmował się kiedyś sprzedażą sprzętu do wypłukiwania złota.
W słuchawce ponownie dało się słyszeć odgłosy przepychanki, którą tym razem wygrał Homer:
- Zapytaj Thorntona Haggisa. Bawił się kiedyś nad rzeką ze swoimi chłopakami w poszukiwaczy złota.
Qwilleran od razu zadzwonił do emerytowanego kamieniarza i umówił się z nim na lunch. Thornton był jednym z bardziej aktywnych miejscowych, jakich poznał po sprowadzeniu się do północnej krainy.
Thorn, jak go nazywano, ukończył historię sztuki na uniwersytecie na Nizinach, po czym wrócił do Moose County, aby przejąć rodzinny interes. Kiedy przeszedł na emeryturę, poświęcił się bez reszty różnym działaniom społecznym: udzielał się w Centrum Sztuki, włączył się w akcję organizowaną przez biuro szeryfa, która miała na celu zapobieganie wypalaniu traw, a teraz przygotowywał się do roli właściciela saloonu w zbliżającym się przedstawieniu. Nie zdziwiło więc Qwillerana, że w swoim czasie Thorn zajmował się również poszukiwaniem złota.
Na miejsce spotkania zgodnie wybrali restaurację „Nasty Pasty” w Mooseville, słynącą z najlepszych pasztecików w okręgu. Qwilleran uznał, że najlepiej będzie wypełnić sobie pozostały czas, delektując się leśnym spokojem w towarzystwie kotów. Jednak Koko najwyraźniej nie miał ochoty się wyciszać: ofuknął jakąś wiewiórkę, która ośmieliła się wkroczyć na jego terytorium, a na kwakanie dobiegające od strony strumienia reagował nerwowym strzyżeniem uszami. Qwilleran szybko założył kotu szelki, posadził go sobie na ramieniu i zszedł nad brzeg strumienia. Po gładkiej tafli wody sunęła formacja złożona z dwóch dorosłych kaczek na przedzie i dziewięciu kaczątek, wykonując doskonale zsynchronizowane zwroty to w prawo, to w lewo.
Za plecami Qwillerana odezwał się męski głos:
- Tylko samice kwaczą. Samce wydają dźwięki bardziej zbliżone do gęgania - Doyle Underhill miał dla niego kolejną ciekawostkę ze świata przyrody. - Czy to jest kot, który wykurzył stąd panią Truffle? Powinniśmy mu wręczyć medal.
Fotograf wybierał się właśnie do hangaru ze sprzętem pływającym. Miał ze sobą aparat.
- Lubisz kajaki, Qwill? Jeśli miałbyś ochotę popływać, chętnie zabiorę cię ze sobą.
- Niestety, Doyle, mam traumatyczne doświadczenie związane z wiosłowaniem. Otóż płynąłem sobie raz wzdłuż brzegu dużego jeziora, kiedy nagle powiało od lądu, kajak zmienił kurs i po chwili mknął w najlepsze na północ. Zgłupiałem kompletnie. Kiedy już niemal widziałem kanadyjski brzeg, jakiś głęboki głos dobiegający z bliżej nieokreślonego kierunku powiedział mi, żebym wiosłował w tył. Udało mi się wrócić bezpiecznie, ale straciłem na dobre sympatię do kajaków.
- Czyli przytrafiła ci się paranormalna przygoda.
- A nie, to był mój sąsiad, emerytowany komendant policji. Stał na plaży i mówił przez megafon... Jak oceniasz tereny w górnej części strumienia pod względem fotograficznym?
- Fantastycznie! Niedawno zrobiłem zdjęcie ogromnej sowy, która przeleciała jak bombowiec tuż nad moją głową.
- Co robisz ze zdjęciami?
- Czasem sprzedaję do kolorowych magazynów lub banków zdjęć.
- Słyszałeś o wystawie fotograficznej w Centrum Sztuki? W niedzielę odbędzie się wernisaż połączony z przyjęciem na cześć autora, Johna Bushlanda.
- Bez przerwy trafiam na jego nazwisko! Jest świetny! Nie wiedziałem, że mieszka w okolicy.
- Powinniście pojechać tam między drugą a piątą i spotkać się z nim. Łatwo go rozpoznacie po łysinie. Lubi, żeby mówić na niego Bushy.
- Na pewno się wybierzemy, dzięki za informację. Szkoda, że już nie lubisz kajaków, Qwill. Kiedy tam pływam w górze strumienia, naprawdę czuję się zespolony z naturą.
Parę minut później, wyminąwszy bezpiecznym łukiem stadko kaczek, fotograf żwawo machał wiosłami, zmagając się z prądem strumienia.
Gdy Qwilleran dotarł do „Nasty Pasty”, Thornton Haggis czekał już na niego przy stoliku w rogu sali. Zmierzwiona śnieżnobiała czupryna sprawiała, że od razu rzucał się w oczy.
- Widzę, że żona zabrania ci chodzić do fryzjera - zgodnie ze zwyczajem Qwilleran zaczaj: rozmowę od zaczepki.
- Niech jej będzie tym razem. Gram właściciela saloonu w inscenizacji i koledzy twierdzą, że dzięki takim włosom wyglądam jak nobliwy patriarcha.
- Jak to się stało, że się w to zaangażowałeś?
- W dość pokrętny sposób. Kiedy moi synowie byli nastolatkami, nie cierpieli historii. A potem, już jako ojcowie dzieciom i poważni biznesmeni, byli pierwszymi, którzy dołączyli do Klubu Inscenizatorów. No i namówili mnie.
Obaj mężczyźni zdecydowali się na specjalność zakładu, czyli paszteciki.
- Lubię je, ponieważ dodają do ciasta oleju roślinnego, a nie smalcu jak dawniej, ale za to siekają mięso jak dawniej, a nie mielą zgodnie z obecnymi zwyczajami. Do tego używają miejscowych ziemniaków i doprawiają nadzienie szałwią, cebulą oraz odrobiną masła.
- Czy gotowanie zalicza się do twoich licznych umiejętności, Thorn?
- Nie, ale lubię czytać książki kucharskie.
- Homer powiedział mi, że bawiłeś się kiedyś w poszukiwacza złota.
- Tak, moi synowie mieli wtedy dziesięć i dwanaście lat. Chwilę później interesowali się już piłką nożną i dziewczynami, ale przez to jedno lato wypłukiwanie złota było miłą rodzinną rozrywką. Znaleźliśmy nawet kilka grudek, które wtopiliśmy w plastik i zrobiliśmy z tego breloczki do kluczy. Do tej pory używam swojego.
- A gdzie chodziliście kopać? Czy może raczej płukać?
- Tam, gdzie teraz jest rezerwat i poszukiwacze złota nie mają wstępu. Ale w tamtych czasach mogłeś sobie wycinać drzewa, rozbijać namioty, polować na jelenie w sezonie i na króliki przez cały boży rok. Podobno żyły tam kiedyś niedźwiedzie czarne, ale jedyny, jakiego widziałem, to ten wypchany okaz w „Hotel Booze”. A teraz, jeżeli jesteś na tyle głupi, żeby polować na niedźwiedzie, musisz się liczyć z tym, że prędzej ty zostaniesz ustrzelony, a potem oddany do wypchania. Postawiono przed nimi paszteciki i Qwilleran wrócił do tematu:
- Skąd wiedziałeś, gdzie szukać złota?
- Wszyscy wiedzieli. Od dawna panowało przekonanie, że pod strumieniem biegną trzy żyły. Nie było pokolenia, żeby ktoś nie próbował swoich sił. A ponieważ nikomu nie udawało się wykopać fortuny, sprawa umierała śmiercią naturalną, do czasu aż znowu jakiś staruszek gawędziarz nie zaczął opowiadać historyjek.
Ponieważ do pasztecików nie podawano widelców, panowie musieli zabrać się do rzeczy gołymi rękami i w pełnym skupieniu. W końcu Qwilleran mógł zadać następne pytanie:
- Czy powinienem coś wiedzieć o Sobotniej popijawie?
- To nie jest wyłącznie o mordobiciu - zastrzegł Thornton. - Sporo tam śmiechu, wygłupów, śpiewania, tańców, a przede wszystkim przechwałek. Roger MacGillhray dotarł do ogromnej ilości materiałów na temat tamtych czasów. Zrobił nam kurs ówczesnego slangu.
- Istnieje jakiś scenariusz?
- Wszystko jest improwizowane, ale każda grupa odgrywa w kółko tę samą scenę.
- Czy w przedstawieniu pojawia się broń palna?
- To nie były czasy broni palnej, tylko walki wręcz. W obozowiskach drwali obowiązywał zakaz picia i bijatyk. Ci, którzy tam rządzili, utrzymywali ład i porządek własnymi pięściami. Jednakże w większości barów w pobliskich miejscowościach trzymano broń, z oczywistych względów.
- Znasz jakieś ciekawe wyrażenia z tamtego okresu? - spytał Qwilleran?
Thornton oczywiście znał niejedno. Ten człowiek zawsze wszystko wiedział.
- Rozdaliśmy członkom klubu słowniczek popularnych zwrotów slangowych. Dla ciebie też mam kopię.
Qwilleran spojrzał na kartkę. Jeśli ktoś został „spławiony”, znaczyło to, że go zabito. Jeśli miał „ospę wietrzną” - brał udział w bijatyce i dostał kopniaka butem podkutym stalowymi kolcami, jakich używali drwale, żeby nie ześlizgiwać się z kłód. Jeśli drwal mówił, że idzie „wypolerować siekierkę”, znaczyło, że wybiera się do prostytutki. Qwilleran znalazł tam jeszcze dużo barwnych określeń.
- Kiedy będziesz oglądał inscenizację, weź pod uwagę, że ci drwale mieli nie więcej niż dwadzieścia lat. W jednym obozowisku pracował dwunastoletni kucharz. A prowadzili wtedy naprawdę niebezpieczne życie: przygniatały ich drzewa, tonęli podczas spławiania bali wzburzonym strumieniem, w tartakach okaleczały ich zerwane ostrza. Zakłady pogrzebowe nie nadążały z produkcją sosnowych trumien.
- To dlatego zalewali się w trupa w sobotnie noce?
- I jednocześnie uczyli się lekko traktować śmierć. Mój pradziadek wykuwał na nagrobkach nazwiska i epitafia za dwa centy za słowo. Jeśli nieboszczyk nie miał pieniędzy w kieszeni, jego kumple robili zrzutkę i fundowali mu kamień nagrobny z jakimś bezczelnym tekstem, który by mu się spodobał. To ci powinno wystarczyć, żeby zrozumieć finał. Niektórzy widzowie mogą mieć z tym problem.
- A co jest w finale?
- Poczekaj, a zobaczysz - wykręcił się od odpowiedzi Thorn.
Po lunchu Qwilleran zadzwonił do biura swojego prawnika. G. Allen Barter reprezentował go we wszystkich sprawach związanych z Fundacją Klingenschoenów, oszczędzał mu wycieczek do Chicago, zebrań zarządu oraz rutynowych decyzji. Na dodatek zgadzali się ze sobą całkowicie w kwestiach dotyczących celów i zasad działania fundacji.
- Podejrzewam, że masz wolne soboty, w przeciwieństwie do nas, wiecznie zagonionych dziennikarzy.
- A ja po przeczytaniu twojego dzisiejszego felietonu uznałem, że jesteś na wakacjach. Doszedłem do wniosku, że najpewniej w pisaniu wyręczyły cię tym razem wiewiórki.
- Nie byłoby w tym nic dziwnego. One są dużo mądrzejsze, niż ci się wydaje.
- Czyżbyś miał dla mnie jakąś propozycję na sobotę?
- Zgadza się. Lunch w pensjonacie „Nutcracker”. Mają najlepsze grillowane kanapki po tej stronie rzeki Hudson.
- Wybornie! Wolno mi spytać, czy zapraszając mnie, kierujesz się jakimś ukrytym motywem?
- Potrzebuję kilku informacji na temat Czarnego Lasu.
- Wziąć ze sobą akta?
- Wystarczą te, które masz w głowie, Bart.
Przed wyjściem na piątkową premierę Qwilleran obejrzał kasetę pożyczoną od Hanny.
Pamiętał z grubsza intrygę, postacie i piosenki, ale miło było sobie to wszystko odświeżyć. Zgodnie z jego przewidywaniami Koko żywo zareagował na początkowy utwór: Jam król wszystkich światów, jam jest król piratów∗. Wtórował muzykom przeszywającym zawodzeniem, przy czym Qwilleran nie był do końca pewien, czy kot zachowywał się tak, bo mu się podobało, czy raczej cierpiał okrutne męki. Yum Yum wprost okazała swoje znudzenie, siadając tyłem do ekranu i strzygąc uszami.
Żadna z premier na Broadwayu nie wywołała takiego entuzjazmu jak ten, który panował w auli liceum Mooseland. Publiczność prezentowała się niezwykle elegancko, w tłumie można było nawet dostrzec długie suknie i smokingi. W hallu panował nieopisany gwar. Każdy miał tu kogoś znajomego w obsadzie: krewnego, przyjaciela, sąsiada, kolegę z pracy, klienta, pacjenta lub znajomego z parafii.
Parking zapchany był samochodami i Qwilleran musiał posłużyć się legitymacją prasową, żeby skorzystać z miejsc przeznaczonych dla oficjeli i niepełnosprawnych, po czym wbił się w podekscytowany tłum, kłaniając się na prawo i lewo.
Przy ustawionym w hallu stoliku przyjmowano zamówienia na trójkolorowe, długie do kolan pirackie pończochy. Cały dochód z ich sprzedaży miał zostać przeznaczony na pokrycie kosztów utrzymania chóru. Spodziewano się, że skarpety staną się hitem sezonu wśród turystów.
Qwilleran skorzystał z okazji, żeby dać upust swojej ulubionej słabostce, czyli podsłuchiwaniu.
- Ja zawsze uwielbiałam piratów. Są tacy serdeczni!
- A ja policjantów. Mają dobre serca i są uroczo nieśmiali.
- O, jest Elizabeth Hart. A gdzie Derek Cuttlebrink? Przecież on nie odstępuje jej na krok.
- Spójrz, doktor Prelligate przyszedł z tą dekoratorką wnętrz.
- Nie oglądaj się teraz, ale ten facet z wąsami to pan Q.
Qwilleran kierował się ku swemu miejscu w piątym rzędzie, żałując, że nie ma z nim Polly. Ona znała tę operetkę na pamięć. Zastanawiał się, komu przypadło miejsce obok niego, jeśli oczywiście Cathy udało się odstąpić bilet. Ku jego zaskoczeniu osobą tą okazała się sama Cathy.
- Nigdy nie byłam na żadnej operze, więc pomyślałam, że się trochę dokształcę.
- Uprzedzam, że to nie jest Tosca albo Pajace. To muzyczna farsa. Lubisz farsę?
- Jeszcze nie wiem. A co to takiego?
Cathy najwyraźniej nie lubiła udawać kogoś, kim nie jest, i była chętna do poznawania nowych rzeczy, co wzbudziło uznanie Qwillerana.
- To taka komedia, w której elementy absurdalne są traktowane absolutnie serio. Na czas spektaklu powinnaś wyłączyć swój krytycyzm, zdrowy rozsądek, a nawet zdrowe zmysły.
- Brzmi zabawnie - stwierdziła poważnym tonem. - A o czym to jest?
- Wiesz coś o Penzance?
- Nie sądzę.
Musiał mówić szybko. Orkiestra czekała już tylko na ostatnich widzów, którzy w pośpiechu zajmowali miejsca.
- To takie miasteczko portowe na wybrzeżu Anglii, niegdyś ulubione miejsce spotkań piratów. Młody chłopak imieniem Frederick, który miał terminować na pilota, na skutek pomyłki swojej niedosłyszącej niani trafia na praktykę do piratów. Kiedy kończy dwadzieścia jeden lat, jego kontrakt wygasa. Przez cały czas towarzyszy mu niania, która powodowana poczuciem winy również przystąpiła do piratów. W tej roli występuje Hannah Hawley, zajmująca jeden z domków pensjonatu.
- Czytałam o pani Hawley w pańskim felietonie w tym tygodniu! - ucieszyła się Cathy. - Strasznie bym chciała zobaczyć któryś z jej domków.
Gdy tylko zgasły światła, Wujek Louie, jak poufale nazywano dyrygenta, podszedł do podium i skłonił się publiczności z figlarnym uśmieszkiem. Potem odwrócił się, zastukał dwukrotnie batutą, uniósł ręce i zdecydowanym gestem dał orkiestrze sygnał do rozpoczęcia uwertury. Szalone takty z miejsca wprowadziły publiczność w przyjemny nastrój, który przez najbliższe trzy godziny miał się utrzymywać dzięki żywiołowej muzyce, kilku romantycznym melodiom, dowcipnym tekstom i zwariowanej intrydze. Tylko Cathy siedziała zdezorientowana, nie bardzo wiedząc, co ma o tym wszystkim myśleć.
Kurtyna poszła w górę, odsłaniając plażę w Penzance, na której rozhasani piraci świętowali uwolnienie Fredericka. Na głowach mieli czerwone bandany, a na nogach specjalnie wydziergane na tę okazję pończochy. Ich służąca, Ruth, ubrana była w wywatowany, niechlujny kostium, przez co wyglądała na przysadzistą i zaniedbaną kobietę.
- Czy to pani Hawley? - szepnęła Cathy.
Jej partia solowa, w której tłumaczyła się ze swej pomyłki, wykonana została z takim przejęciem i zaangażowaniem, że publiczność, złożona nie tylko z Hawleyów i Scottenów, od razu nagrodziła ją gromkimi brawami.
Innym ulubieńcem publiczności okazał się prosty jak struna generał ubrany w zbyt mocno dopasowany mundur, poruszający się sztywnym żołnierskim krokiem. Odśpiewana przez niego w tempie karabinu maszynowego pieśń zachwyciła widownię. Jego urodziwe córki, czyli dwanaście członkiń żeńskiego chóru, w kapeluszach i rękawiczkach furkotały po plaży w swych długich sukniach. Jedna z nich, śpiewająca sopranem lirycznym, zakochała się w byłym piracie - romantycznym tenorze. Qwilleran uznał, że jak na razie przedstawienie jest całkiem niezłe. Spojrzał na Cathy. Siedziała jak pilna uczennica i chłonęła wiedzę.
Potem na scenie zaczęły się problemy. Piraci (dwunastu członków męskiego chóru) zapragnęli poślubić córki generała. W międzyczasie okazało się, że na skutek błędu podczas czytania kontraktu Fredericka został on zwolniony z pirackiej służby zbyt wcześnie. Po haniebnym kłamstwie generała opadła kurtyna i pierwszy akt dobiegł końca.
Po tych wszystkich zawirowaniach fabuły zadowolona publiczność ruszyła do hallu, gdzie można było wzmocnić się szklaneczką ponczu. Qwilleran zwrócił się do Cathy:
- Idę rozprostować kości. Masz ochotę się przyłączyć? - wolał nie pytać jej jeszcze o wrażenia. - Roger MacGillhray mówił mi, że grasz panienkę do tańca w inscenizacji. W jaki sposób do nich trafiłaś?
- Mój chłopak gra jednego z flisaków, tych, co przyjeżdżali z Kanady na wiosnę i spławiali strumieniem bale. Uczy języków romańskich w liceum, więc zna francuski. W inscenizacji wystąpią w czerwonych szarfach i czerwonych wełnianych czapkach.
- Jaka jest rola panienek do tańca?
- Kręcą się po saloonie. Klienci zwracają się do nas „cip, cip”. To taki odpowiednik dzisiejszego gwizdania na widok atrakcyjnej kobiety.
Nim zdążył to skomentować, podeszło do nich małżeństwo Abernethych i Qwilleran musiał dokonać prezentacji:
- Cathy, z załogi pensjonatu „Natcrucker”. - I dodał: - Przepraszam, Cathy, nie znam twojego nazwiska.
- Hooper z Hooperów z Trownto Beach.
- Moje nazwisko panieńskie to Cooper, z Cooperów z Purple Point - powiedziała wesoło Neli. - Mój kuzyn poślubił Hooperkę.
- Czyli moją ciotkę. Byłam wtedy jeszcze dzieckiem. Rzucałam kwiatki na ich ślubie. A potem odbyło się to słynne wesele, na którym wybuchł tort! - Cathy z trudem powstrzymywała chichot, ale Neli nawet nie próbowała z tym walczyć. Dodała, śmiejąc się:
- W środku były fajerwerki, które miały wystrzelić w odpowiednim momencie, ale coś tam się popsuło. Pamiętam, że kiedy zapalił się obrus, mój kuzyn ugasił go szampanem.
- Wszyscy wrzeszczeli jak opętani!
- A matka panny młodej zemdlała!
Obie panie pokładały się ze śmiechu. Panowie wymienili spojrzenia i pokiwali głowami. Neli udało się opanować na tyle, żeby wyjaśnić:
- W „Pickax Picayune” pojawiła się notka na ten temat zatytułowana „Wesele Hooper-Cooper”, ale nawet słowem nie wspomnieli o tej eksplozji. Teraz, kiedy ktoś urządza ogromne wesele, mówimy, że szykuje się „prawdziwy Hooper-Cooper”.
- Ciekawe, dlaczego mnie to nie śmieszy? - zastanowił się Qwilleran.
- Bo pana tam nie było - stwierdziły jednogłośnie kobiety.
Mrugnęły światła, dając sygnał widzom, że czas wracać na miejsca. Kiedy szli przez audytorium, Neli rzuciła:
- Proszę nie zapomnieć o naszym uroczystym lunchu, panie Q.
- A planujecie fajerwerki? - ciekawiło go, co łączy Neli z college'em, ale nie była to odpowiednia pora, żeby się o to dowiadywać.
Cathy wykorzystała moment przed zgaśnięciem świateł i powrotem Wujka Louie, żeby zapytać:
- Co się będzie działo w drugim akcie?
- Oszustwo, zemsta, intryga i happy end. Piraci stoczą bój z policjantami, którzy co prawda zwyciężą, ale czysto formalnie - wręczył jej książeczkę z libretto. - Weź to i przeczytaj sobie. Obiecuję, że będziesz pod wrażeniem, jak swobodnie W. S. Gilbert poczynał sobie z rymami. Kto inny zrymowałby „plotkę pokątną” z „przeciwprostokątną”?
- Dziękuję. Mam to potem oddać?
- Nie musisz. Potraktuj to jako wkład w twoją edukację.
Kiedy ostatni triumfalny chór ucichł, widownia poderwała się z miejsc, klaszcząc, wiwatując i gwiżdżąc. Cathy była zadowolona, że piraci okazali się w gruncie rzeczy poczciwcami.
- O to właśnie chodzi u Gilberta i Sullivana - podsumował Qwilleran.
- Cudowne te ich pończochy! - powiedziała Cathy, która uważała również, że policjanci wyglądali uroczo w angielskich wysokich czapkach. - Ale żal mi Ruth - dodała.
- Nie ma co lać nad nią łez. Widziałaś przecież, że na końcu wyszła z policjantem i puściła oko do publiczności.
Hannah Hawley była niekwestionowaną gwiazdą tego przedstawienia. I to nie tylko dlatego, że publiczność składała się w dużej mierze z Hawleyów i Scottenów.
Głośnego chóru Qwilleran mógł również posłuchać, kiedy otwierał kluczem drzwi swojego domku. Dobrze wiedział, że to nie radość spowodowana jego powrotem jest przyczyną hałasu, lecz potrzeba poinformowania go, że zaniedbał swoje obowiązki. Odruchowo skontrolował teren pod kątem ewentualnych szkód wyrządzonych przez koty, zupełnie jak Nick Bamba sprawdzający, czy w zwolnionym pokoju działają wszystkie żarówki lub czy z kranów nie kapie woda.
Na szczęście tym razem obyło się bez poszarpanych na strzępy gazet, porozrzucanych długopisów i ołówków, ale dwie rzeczy zostały zrzucone z półki nad sofą: kaseta Hanny z Piratami oraz książka Wszystko o orzechu czarnym należąca do Bruce'a. Ta ostatnia pozycja przypomniała mu o ciasteczkach orzechowych, które wciąż znajdowały się w zamrażalniku. Zaparzył sobie filiżankę kawy.
Rozdział dziewiąty
W sobotę Qwilleran obudził się o brzasku jutrzenki, jak mawiano w dawnych czasach. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego już nikt nie używał tego określenia, skoro wciąż można było znaleźć obydwa słowa w słowniku. Gdyby towarzyszyła mu Polly, na pewno odbyliby teraz ożywioną dyskusję na ten temat. Właśnie w weekendy najbardziej mu jej brakowało. Tego dnia pojedzie do niej do domu, żeby pocieszyć koty, które też nie mogły doczekać się jej powrotu.
Ale najpierw przyrządził sobie kawę, rozmroził słodką bułkę i wyszedł ze śniadaniem na ganek. Koty znajdowały się w pobliżu zajęte poranną toaletą, gdy nagle zaczęły nerwowo strzyc uszami. Ktoś zbliżał się ścieżką nad brzegiem strumienia.
Intruzem okazał się chłopiec z domku numer dwa. Podszedł do ganku, wołając:
- Kotek, skocz przez płotek!
Koty uznały, że najlepiej będzie zachować wyniosłą powściągliwość wobec tego stworzenia, które było większe od wiewiórki, lecz mniejsze od człowieka.
Qwilleran odezwał się do chłopca:
- Czy twoja matka wie... - lecz przerwał mu ostry głos i na ścieżce pojawiła się kobieta o niezdrowym wyglądzie.
- Mówiłam ci, żebyś nie przeszkadzał ludziom!
- Chcę zobaczyć kotki!
Kobieta złapała zawiedzionego chłopca za nadgarstek i zaciągnęła go do domu.
Spotkanie z Barterem wymagało pewnych przygotowań ze strony Qwillerana. Z zadowoleniem pomyślał o czekającej go przejażdżce rowerowej. Rezerwat Czarny Las stykał się od południa z terenem pensjonatu i zajmował wiele mil powierzchni.
Włożył strój rowerowy, na którego widok koty zawsze wpadały w popłoch, czyli dopasowany zielono-czerwony kombinezon, żółty kask i sportowe okulary przeciwsłoneczne. Najpierw podjechał pod domek Hanny i zastukał w drzwi kuchenne. Kobieta wydała z siebie krótki okrzyk przerażenia, lecz zaraz potem się roześmiała.
- Ach, to ty, Qwill. Myślałam, że najechali nas kosmici. Wejdź.
- Nie dziś, dzięki. Mam do przejechania szmat drogi przed południem. Wpadłem tylko, żeby ci powiedzieć, że wczorajsze owacje jak najbardziej ci się należały.
- Mnóstwo moich znajomych siedziało na widowni.
- Znajomych czy nie, stworzyłaś wspaniałą postać i masz rewelacyjny głos.
- Dziękuję - odparła, a jej głos zdradzał, że zna swoją wartość.
- Porozmawiamy sobie o tym jutro wieczorem przy kolacji. Proponuję, żebyśmy się wszyscy spotkali tutaj, a potem przeszli razem do pensjonatu.
Qwilleran pedałował Gully Road, mijając z prawej strony gospodarstwa rolne i Czarny Las z lewej. Rozmyślał o Fanny Klingenschoen. Wyruszyła w świat, w szybkim tempie zarobiła pokaźną sumkę, po czym wróciła i wykupiła połowę Moose County. Stała się posiadaczką lasów, wiosek górniczych oraz rezydencji w centrum Pickax. Można by nawet uznać, że przyczyniła się do ochrony przyrody, gdyby nie to, że tak naprawdę powodowała nią chęć odegrania się na „szanowanych obywatelach”, którzy pogardzali jej prowadzącymi beztroski żywot przodkami. Teraz z tych dzikich terenów Fundacja Klingenschoenów utworzyła rezerwat, żeby uchronić je przed nierozważną eksploatacją i w ten sposób wziąć udział w akcji ratowania zielonej planety.
Gdyby te pieniądze trafiły w nieodpowiednie ręce, Qwilleran był tego świadom, wycięto by miliony drzew pod budowę jakiegoś osiedla, pola golfowego albo nawet i autostrady. Czyste wody i powietrze tej północnej krainy zostałyby zatracone wraz z przyrostem populacji, z którym nieuchronnie wiąże się zanieczyszczenie środowiska. Qwilleran czytał to i owo o drzewach, tlenie i kwaśnych deszczach.
Fundacja K utworzyła trzy takie strefy specjalnej ochrony. Rezerwat Czarny Las był największą z nich. Qwilleran chciał dowiedzieć się czegoś na jego temat, zanim spotka się z adwokatem.
Już przez ponad milę jechał drogą, po której obu stronach gęsto rosły drzewa, gdy niespodziewanie pośród zarośli dojrzał świeżo wymalowaną tablicę, którą ktoś specjalnie postarzył, z napisem: „Czarny Las. Rezerwat przyrody”.
Za nią zaczynała się droga szeroka na tyle, że zmieściłby się na niej samochód, lecz wystające korzenie, połamane gałęzie, kamienie i koleiny sprawiały, że trudno było uznać ją za coś innego niż leśną ścieżkę. Nie miała nazwy. Na przekrzywionym słupie widniała tylko tabliczka z numerem i ostrzeżeniem: „Ślepy zaułek”. Jednak ciekawość Qwillerana i solidna budowa jego roweru przesądziły sprawę.
Okazało się, że droga kończy się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej wysokim głazem narzutowym, rodzajem prezentu pozostawionego przez prehistoryczny lodowiec. Qwilleran z zacięciem pedałował na stojąco i kręcił kierownicą, zbliżając się do skały, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że droga okręgowa numer 1124 biegła tuż obok, skręcając najpierw w lewo, potem w prawo, a potem znowu w lewo...
- Co u diabła?! - krzyknął Qwilleran, niemal wjeżdżając prosto w tył ogromnej ciężarówki z tablicami z Wisconsin. Wyglądała, jakby należała do dużej firmy przeprowadzkowej. Przeszedł z rowerem obok ciężarówki. Na boku widniał napis: „Diamond Moving and Storage”. Okno w kabinie było opuszczone. Kierowca rozmawiał przez telefon komórkowy.
- Jakieś problemy? Zgubił się pan? - zagadnął Qwilleran przyjaznym tonem.
Na widok żółtego kasku, wielkich czarnych okularów i bujnego owłosienia na twarzy, którego nie powstydziłby się angielski pies pasterski, mężczyzna wypuścił z ręki telefon.
- Eee... Odpoczywam. Całą noc jechałem.
- A skąd pan jechał?
- Z Milwaukee... Gdzie tu można coś zjeść?
- Na stacji benzynowej w Black Creek. Ale przecież pan tu nie zawróci, a tyłem z tą naczepą też pan nie wyjedzie.
- Już to wcześniej robiłem.
- No cóż... powodzenia.
Qwilleran wskoczył na rower i docisnął pedały, zdając sobie sprawę, że właśnie obraził profesjonalistę. Przypomniało mu się, jak w czasach, kiedy jeszcze pracował dla gazety w dużym mieście, fascynowały go wyczyny kierowców samochodów dostawczych, którymi zwożone były ogromne rolki papieru drukarskiego. Żeby podjechać pod drukarnię, trzeba było wykonać nadzwyczaj skomplikowane zawracanie na trzy - z ruchliwej uliczki przez wąską alejkę na jeszcze węższy podjazd pod rampę.
Qwilleran kontynuował wyczerpującą przejażdżkę drogą 1124, manewrując pomiędzy wielkimi głazami, kępami drzew, zdradliwie wyglądającymi mokradłami. Natknął się również na stare drzewo, które miało przynajmniej półtora metra średnicy, a w pewnym momencie musiał nawet zsiąść z roweru i przenieść go nad zwalonym w poprzek drogi pniem.
Nie udało mu się wprawdzie wypatrzyć żadnej dzikiej zwierzyny większej niż wiewiórka, ale słyszał w zaroślach podejrzane trzaski oraz głośny szelest wśród gałęzi wysoko w górze. Docierały tu również odgłosy cywilizacji: dźwięk syreny alarmowej, wystrzały ze strzelby myśliwego polującego na króliki, zgrzyt piły łańcuchowej przerabiającej drzewo na szczapy opałowe, stukanie młotka, którym ktoś zbijał sobie zapewne taras z cedrowych desek.
Gdzieniegdzie od głównej drogi odchodziły w głąb lasu wąskie ścieżki ginące w tajemniczych mrokach, które stanowiłyby idealną scenerię dla opowieści o wilkach i upiornych wiedźmach.
Gdy 1124 urwała się w końcu przy strumieniu, Qwilleran poczuł, że ma już dość, i wrócił do rzeczywistości, czyli na Gully Road. Po drodze zauważył, że ciężarówka zniknęła, a wraz z nią, o czym przypomniał sobie później, zwalone drzewo. Przed spotkaniem z adwokatem Qwilleran znalazł jeszcze czas na prysznic, podanie kotom lunchu oraz odkorkowanie wina, żeby zdążyło pooddychać. Barter jak zwykle wyglądał na stuprocentowego prawnika, pomimo dżinsów, koszulki polo, czapki bejsbolowej i sportowych butów. Wkroczył do domku i rozejrzał się krytycznie po wnętrzu.
- Ciasnawo - wygłosił werdykt.
- Nie myśl o tym jak o małym domku, lecz jak o przestronnej łodzi - wyjaśnił mu Qwilleran.
- A gdzie koty?
- Na ganku. Może dołączysz do nich i nalejesz sobie wina, a ja w tym czasie zadzwonię do pensjonatu, żeby przygotowano nam kanapki.
Koko zignorował gościa, ale Yum Yum potrafiła wyczuć sznurowadła na pięćdziesiąt kroków i zaczęła skradać się do nich bezszelestnie.
- Zdrowie! - adwokat wzniósł kieliszek i zbliżył go do szklanki Qwillerana z wodą squunk i odrobiną soku żurawinowego, po czym powiedział: - Moja żona pyta, czy urządzacie w tym roku konkurs na limeryk. W zeszłym roku udało jej się zdobyć nagrodę.
- Pamiętam, napisała o Brrr. Przekaż jej, że czytelnicy domagają się powtórki. Czy twoja żona ułożyła kiedyś limeryk o tobie?
- Owszem, lecz nie zamierzam go cytować... Co chciałbyś wiedzieć o terenach, które objęliśmy ochroną, Qwill?
- Wiem, że są chronione przed jakimikolwiek planami zabudowy przestrzennej. Wiem też, że Fundacja K otoczyła opieką trzy takie miejsca. Do Piney Woods myśliwi mają wstęp w sezonie polowań na jelenie. W Great Oaks można rozbić namiot, lecz obowiązuje tam zakaz wjazdu przyczepami kempingowymi...
- A w Święto Pracy udostępnione są wszystkie pola namiotowe - wszedł mu w zdanie adwokat. - Można również korzystać z plaży na odcinku trzydziestu mil. Zbieracze agatów są tym zachwyceni.
- A co z Czarnym Lasem, Bart? Wybrałem się tam na rowerze i nie zauważyłem, żeby coś się w nim działo.
- To największy i najambitniejszy z naszych projektów. Chcemy zezwolić na spacery i fotografowanie, lecz zakazać polowań, biwakowania, jazdy samochodami terenowymi i eksploatacji dóbr naturalnych.
- Czyli czego?
- Drewna, minerałów, roślin. Ale najpierw potrzebny jest dokładny spis tego wszystkiego. Zaprosiliśmy botaników, geologów, ornitologów, naukowców z wielu dyscyplin. Uważa się, że Czarny Las stanowi niewyczerpane źródło wiedzy dla badaczy przyrody. Już teraz wiadomo, że zamieszkują go niedźwiedzie, wilki, lisy, rysie, bobry, szopy, skunksy, a także wydry i jelenie.
- No i wiewiórki - dodał Qwilleran. - Jak zamierzacie powstrzymać turystów od wykopywania rzadkich roślin, dokarmiania jeleni i palenia ognisk?
- Właśnie nad tym pracujemy. Zatrudniamy strażników leśnych, którzy będą kontrolować sytuację i prowadzić programy edukacyjne.
Usłyszeli dźwięk klaksonu. Bagażowy dostarczył im grillowane kanapki i frytki pod specjalnym przykryciem zachowującym ciepło oraz kawę w kubkach termicznych. Rozmowa zeszła na tematy zawodowe.
- Jakie plany wiążesz z tym stuletnim meblem, który poleciłeś umieścić w magazynie? - spytał Bart.
- Żadnych konkretnych, na razie tylko nadzieję - odparł Qwilleran. - Powinien znaleźć się w muzeum. A w Moose County go nie mamy.
- Jest przecież Wiejskie Muzeum Goodwinterów.
- Zbyt prymitywne. Mebel, który stoi w magazynie, wyróżnia się klasą, dobrym pochodzeniem, wysoką jakością oraz urodą. Któryś z tych wielkich domów przy ulicy Miłej mógłby się nadać na muzeum.
- To wymagałoby zmiany statusu tej ulicy. Mieszkańcy mogliby się temu sprzeciwić.
- Fundacji udało się stworzyć Centrum Sztuki. Myślę, że powiodłoby się też z muzeum. Przemyśl tę sprawę - dodał Qwilleran.
Barter podniósł się do wyjścia.
- Kanapki były świetne, a okolica działa niezwykle kojąco. Z żalem ją opuszczam.
- Słyszałem, że przyjęliście nowego wspólnika. Hasselrich, Bennett, Barter i Adams, zgadza się?
- Mavis Adams z Rochester w Minnesocie. Szeroki umysł. Miła kobieta, lubi koty. Ma nawet pomysł na nowy program opieki nad zwierzętami.
- Bart, twoje sznurowadła są rozwiązane.
Przygotowując się do wypełnienia swej misji dobroczynnej, Qwilleran spakował kilka przekąsek. Nic wyrafinowanego - koty Polly przyzwyczajone były do prostej diety. Natomiast koty Qwillerana z niepokojem obserwowały, jak ich osobiste jedzenie ląduje w plastikowej torbie na zakupy wraz z ich osobistym krawatem.
- Wybieram się z wizytą do waszych kuzynów w Indian Village - poinformował je Qwilleran. - Chcecie, żebym im coś przekazał?
Nie chciały. Chciały tylko, żeby już sobie poszedł, dzięki czemu one będą mogły udać się na swoją popołudniową drzemkę.
Po dotarciu do mieszkania Polly otworzył drzwi własnym kluczem. Syjamczyki natychmiast znalazły się tuż przy nim, zdradzając więcej ciekawości niż entuzjazmu. Zdał egzamin, choć było oczywiste, że wolałyby na jego miejscu Polly. Ona rozmawiała z nimi po kociemu, a on opowiadał im o pogodzie, pytał o zdrowie i o to, jak im się układa z opiekunką.
- Tę przekąskę przesyłają wam w podarunku wasi kuzyni, obecnie przebywający na wakacjach w Black Creek.
Podeszły nieufnie do miski, zerkając na niego z powątpiewaniem, by po chwili pochłonąć łapczywie swoje porcje. Potem przyszedł czas na zabawę z krawatem.
- Jak tam, dzieciaki, zdarza wam się czasem uprawiać jakiś sport?
Wyciągnął postrzępiony krawat, zakręcił nim w powietrzu i przeciągnął zachęcająco po podłodze. Bardzo ciekawe - zdawały się mówić, siedząc nieruchomo na pobliskich krzesłach. W końcu Qwilleran sięgnął po „Wilson Quarterly” i przeczytał im analizę sytuacji politycznej w Indonezji. Po chwili koty spały, a on mógł na palcach opuścić mieszkanie. Zrobił to wszystko dla Polly. Zastanawiał się, gdzie teraz jest. Pewnie stroi się na kolację ze sprzedawcą antyków z Ohio.
Z samochodu zadzwonił na domowy numer komendanta policji Pickax. Odebrała jego żona:
- Jest pod prysznicem. Wybieramy się do „Tipsy”. On uwielbia tamtejsze steki, ja wolę rybę. A jeśli nie pójdziemy do „Tipsy”, to do „Linguini”... O, jest już!
Andy warknął coś do słuchawki niecierpliwie, tak jakby wciąż ociekał wodą.
- Andy, mówi Qwill. Co byś powiedział na przejażdżkę do Black Creek, żeby: a - wypić kropelkę wyśmienitej whisky, b - zastanowić się nad tajemniczym morderstwem?
- W każdą sobotę ja i moja żona wychodzimy na kolację, a potem oglądamy coś na wideo.
- Co chcecie obejrzeć dziś?
- Tym razem wypadła jej kolej i wybrała Nad Złotym Stawem. Trzeci raz! Już mi się chce ziewać. Pasuje ci jedenasta?
- Trafisz do mnie? Domek numer pięć.
W drodze powrotnej Qwilleran wstąpił do pensjonatu na kawałek ciasta orzechowego oraz, miał nadzieję, po następną kartkę od Polly. Lori wręczyła mu ją z uśmiechem:
- Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie obejrzeć sobie tego fantastycznego zdjęcia, Qwill. Te wszystkie szkunery na pełnych żaglach! Tak bardzo chciałabym je zobaczyć! Polly na pewno cudownie się bawi.
Pocztówka została wysłana z Mystic Seaport w Connecticut. Polly pisała:
Drogi Qwillu,
morskie powietrze, ogromne żaglowce i portowa atmosfera! Walter zaznajomił nas z grogiem marynarskim. Pyszności! Mam ochotę tańczyć!
Całuję
Polly
Qwilleran sapnął w wąsy. Czyżby była wstawiona, kiedy to pisała? A ten cały Walter najwyraźniej sprowadzał ją na manowce. Zwykle wypijała niewielki kieliszek sherry. Poza tym nie pamiętał, żeby kiedykolwiek mówiła, że ma ochotę tańczyć.
- Gdzie jest Nick? - zapytał dość szorstko.
- Miał zmienić filtry w piwnicy, ale równie dobrze może naprawiać dachówkę. Wiesz, jak to z nim jest, wszędzie go pełno - odpowiedziała Lori z wyraźną dumą w głosie.
Qwilleran odnalazł przyjaciela.
- Co wiesz o grogu marynarskim, Nick?
- To taki trunek. Dość mocny, jak słyszałem.
- Znasz składniki?
- Nasz barman powinien znać, ale on zaczyna zmianę później. Możemy sprawdzić w jego podręczniku o drinkach. Chodź ze mną.
W pustym barze Nick odnalazł grubą na pięć centymetrów książkę, z której przeczytał:
- Rum jamaica, biały rum, sok z limonki, sok pomarańczowy, sok ananasowy, nektar z guawy, liście mięty, łyżeczka falernum.
- A co to takiego falernum?
- Pojęcia nie mam. Kojarzy mi się z Karaibami.
- Kojarzy się jak najgorzej - mruknął Qwilleran, wyobrażając sobie Polly ruszającą w tan z marynarzami. - Dzięki, Nick.
Gdy Qwilleran zjeżdżał wzgórzem w stronę strumienia, już z daleka słyszał ciekawą kombinację różnych melodii: Hannah ćwiczyła głos przed następnym przedstawieniem, z magnetofonu Wendy płynęły utwory Schuberta, a gdy otwierał drzwi do swojego domku, również powitalne zawodzenie Koko i Yum Yum. Jednak kiedy tylko przekroczył próg, koty momentalnie ucichły. Wiedziały, gdzie był i co robił - bratał się z konkurencją!
- Wasza strata - skwitował i zrobił sobie kubek kawy.
O zmierzchu usiadł na ganku, żeby wrócić myślami do rozmowy z adwokatem i wycieczki po Czarnym Lesie. Sforsował się podczas tej przejażdżki i zaczynał już gdzieniegdzie czuć mięśnie. Jednak musiał przyznać, że taki gęsty las miał w sobie coś magicznego. Rozumiał, dlaczego tego typu miejsca inspirowały Hansa Christiana Andersena i braci Grimm. Teraz kiedy już wyzwolił się nieco z czarownej atmosfery lasu, mógł pomyśleć o podejrzanej obecności ciężarówki na ukrytej wśród drzew drodze 1124.
Żałował, że nie spisał jej numerów. Brodie mógłby je sprawdzić. Zastanawiało go również, dlaczego nie natknął się na nią, gdy wracał ze swej wyczerpującej wyprawy? Zawróciła czy wjechała głębiej w las którąś z tych trudno dostępnych ścieżek? Jak wytłumaczyć zniknięcie zwalonego drzewa? I czy przewróciło się na drogę w sposób naturalny, czy też ktoś zadbał, żeby tam się znalazło?
Wchodząc ciężkim krokiem do domku, komendant policji zapytał Qwillerana z niezadowoleniem w głosie:
- Dlaczego nie wymienisz tego przestarzałego grata na jakieś atrakcyjne sportowe autko?
- Lubię ten samochód. To stary dobry wysłużony pojazd.
- To gruchot - nie odpuszczał Andy. - Gippel ma właśnie świeżą dostawę SUV-ów. Na pewno ubilibyście targu. Wystarczyłoby, żebyś rzucił na nie okiem, i zaraz coś byś sobie wybrał. Którego byś nie wziął, na pewno pasowałby lepiej do autora „Piórkiem Qwilla” niż ten twój rzęch. Założę się, że Polly doceniłaby kolory.
- Czyżbyś był na liście płac Gippela? - zapytał Qwilleran. - Siądź sobie na ganku, zaraz przyniosę tacę.
- Jakieś wieści od Polly? - zagadnął Brodie, gdy już usiedli przy stole, na którym znalazły się ich drinki i deska serów.
- Regularnie dostaję od niej pocztówki. Przyczepił się do niej jakiś sprzedawca antyków. Pewnie interesują go pamiątki rodzinne Duncanów. Susan Exbridge uważa, że są warte fortunę.
- Ten gość może chcieć ją oskubać. Na pierwszy rzut oka Polly wygląda na miłą kobietkę, ale w gruncie rzeczy to twarda babka i facet dostanie figę z makiem. O co chodzi z tym morderstwem?
- Przede wszystkim: czy wiadomo już, kim naprawdę był Hackett?
- Wiadomo, że nie był przedstawicielem firmy zaopatrującej tartaki i firmy budowlane. Nikt nigdy nie słyszał ani o nim, ani o tej jego firmie. Musiał przyjechać tu w jakimś innym celu, pewnie związanym z narkotykami.
- Albo i nie. Pozwól, że ci pokażę buty, które tu po nim zostały. Policja je przeoczyła, bo były wsunięte pod łóżko - Qwilleran wyjął brązowe półbuty. - Co o nich myślisz?
- Porządna skóra, wyglądają na drogie - stwierdził i z trudno ukrywanym zaskoczeniem obserwował Qwillerana odsuwającego flek i prezentującego mu schowaną w obcasie grudkę złota. - Hmm... Niezły łup - zauważył.
- Moim zdaniem to tylko taka tania sztuczka. Coś do pokazania znajomym. Uważam, że niedawno udało mu się znaleźć coś większego i już zdążył zapakować to do swojego samochodu razem z kilofem i sprzętem do nurkowania. Podwodne poszukiwanie złota jest teraz strasznie modne w niektórych częściach kraju, jak czytałem. No i, o czym zapewne wiesz, miejscowi od zawsze mówią o żyłach złota, które rzekomo biegną pod strumieniem. Na pewno właśnie kręcił się przy brzegu, gdy ktoś walnął go w głowę i wrzucił do wody.
- To byłby nawet niezły motyw. Na pewno lepszy niż w filmie, który obejrzałem dziś po raz trzeci w życiu.
- Przypuszczam, że jechał drogą 1124, a potem jedną ze ścieżek w stronę strumienia. Ktoś musiał o tym wiedzieć, być może jego partner, który wiedział też, że Hackett szykuje się do wyjazdu. Najprawdopodobniej przyjechał tu za nim z Nizin.
- Miło słyszeć, że ten skunks to nie jeden z naszych - skomentował Andy, wciąż jeszcze powściągliwy wobec przedstawionej mu właśnie wersji wypadków.
- Podstawowe pytanie brzmi: dlaczego Hackett podał fałszywe dane w księdze meldunkowej. Odpowiedź: bo dowiedział się, że „eksploatacja minerałów” w Czarnym Lesie jest teraz nielegalna. Chciał jeszcze raz się obłowić, zanim strażnicy leśni zaczną kręcić się po tych złotodajnych terenach... Pozwól, że uzupełnię twojego drinka, Andy... Musisz spróbować tego roqueforta, jest świetny.
Komendant opuścił domek z parą półbutów owiniętą w gazetę i poleceniem oddania ich policjantom stanowym.
- Powiedz im, że znalazł je administrator pensjonatu i przekazał tobie. Dodaj, że podejrzewasz, że coś jest nie tak z lewym butem. Mnie w to nie mieszaj... Niech sobie sami wymyślą przebieg wypadków. Chociaż moim zdaniem moja wersja jest całkiem niezła.
Rozdział dziesiąty
Chociaż Qwilleran tęsknił za codziennymi wieczornymi pogawędkami telefonicznymi z Polly, jednak najbardziej brakowało mu jej w weekendy. Zaledwie dwie niedziele wcześniej jedli na śniadanie naleśniki orzechowe, wybrali się na spacer nad brzegiem jeziora, pojechali na wspaniałą kolację do „Boulder House Inn”, przez ten cały czas zabawiając się wzajemnie długimi dyskusjami na mniej lub bardziej sensowne tematy.
Przypomniał sobie, jak opowiadała mu, że podczas wykonywania nudnych zajęć domowych recytuje sobie zapamiętane sonety. Znała ich dwadzieścia. Szekspira Gdy w kręgu myśli słodkich, uciszonych∗ i Wordswortha „Ziemia nic piękniejszego nie ukaże oczom∗∗„. Najbardziej lubiła sonety, ponieważ miały tylko czternaście wersów i układ rymów sprzyjający zapamiętywaniu. Poza tym podobał jej się rytm pentametru jambicznego.
- Gdyby Wordsworth żył - powiedziała wtedy - umówiłabym się z nim na lunch.
Pamiętał też, jak zaskoczyła ją wiadomość, że tylko czterech amerykańskich prezydentów uznało wąsy za twarzowe: Theodore Roosevelt, Grover Cleveland, Chester K. Arthur i William Howard Taft. (Arthur co prawda zapuścił bokobrody, które przyćmiły jego wąsy). Czterech innych nosiło pełny zarost, czyli brodę i wąsy: Ulisses S. Grant, Rutherford B. Hayes, James A. Garfield i Benjamin Harrison. Od 1913 roku prezydenci golili się na gładko.
I gdzie teraz była Polly? Popijała sobie grog marynarski w towarzystwie jakiegoś obcego faceta. No, może niezupełnie obcego, przecież byli ze sobą po imieniu.
Niedziele bez Polly były fatalne. Niedziele bez „New York Timesa” nie do pomyślenia. Zadzwonił do sklepu w Pickax, żeby odłożyli dla niego egzemplarz. W międzyczasie poddał koty próbie wysiłkowej za pomocą zszarganego do cna krawata, wyszczotkował je na wysoki połysk i poczytał im książkę, którą znalazł na półce nad sofą. Była to Uncle Wiggilys Story Book, wydanie z 1921 roku z oryginalnymi barwnymi ilustracjami piórkiem.
Przeczytał im historię o tym, jak pewna dobrze urodzona kocica wybrała się na przejażdżkę kabrioletem z szoferem i w pewnym momencie od samochodu odpadło koło. Wkrótce na miejscu wypadku pojawiły się złe psy, przed którymi kotka musiała uciec na drzewo. Na szczęście z opresji wyratował ją leciwy królik dżentelmen w meloniku i rękawiczkach. Qwilleran sumiennie podszedł do sprawy - z pełnym zaangażowaniem miauczał, mruczał, ujadał, popiskiwał jak mysz oraz wydawał wszystkie inne dźwięki, które czyniły opowieść bardziej pasjonującą. Wysiłek opłacił się, koty słuchały z przejęciem.
Potem już mógł pojechać do Pickax po gazetę. W drodze powrotnej zauważył przed sobą znajomego pikapa. Zamigotał przednimi światłami, wyminął samochód i zjechał na pobocze. Pikap zahamował za nim, kierowcy wysiedli i uścisnęli sobie dłonie na powitanie. To był Ernie Kempie, emerytowany agent ubezpieczeniowy i aktywny wolontariusz.
- Ernie, słyszałem o twoich sukcesach!
- Qwill, nie masz pojęcia, przez co ja przeszedłem! - jego tubalny głos wibrował energią. - Masz chwilę na filiżankę herbatki w „Dimsdale Diner”?
Kawiarnię urządzono w przerobionym wagonie towarowym ustawionym przy wiejskiej drodze. Była w opłakanym stanie zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Podawano tu wyjątkowo podłą kawę, ale zarośnięty chwastami parking zawsze był pełen pikapów i vanów. Farmerzy i lokalni biznesmeni wpadali tu zapalić, przekąsić coś, pośmiać się i wymienić informacjami. Jedną część sali zajmował duży stół, przy którym wszyscy się spotykali.
Qwilleran i Kempie usiedli przy barze i zamówili kawę podawaną w styropianowych kubkach i pączki na papierowych serwetkach. Chcąc nie chcąc, przysłuchiwali się głośnym rozmowom prowadzonym przy stole:
- Komary to mi nie przeszkadzają, ale te cholerne kleszcze!
- Do kogo ta mowa. Pół dnia zajęło mi ostatnio iskanie mojego psa.
- A kto iska ciebie?
- Używam olejku terpentynowego. To jedyny sposób.
- Sztuka polega na tym, żeby wyciągnąć skurkowańca, zanim się głęboko wgryzie.
- Trzeba tylko pilnować, żeby jego głowa wylazła, bo jak nie, to jesteś załatwiony.
Kempie zapytał Qwillerana:
- Może wyszlibyśmy na zewnątrz. Mam wrażliwy żołądek.
W zaciszu parkingu Ernie mógł opowiedzieć Qwilleranowi swoją historię:
- Pamiętasz, jak Vivian zabrała naszą córkę na Zachód, jak ją rzucił chłopak i była w dołku? Moi teściowie mają tam ranczo i myśleliśmy, że może spotka jakiegoś porządnego faceta. Vivian jeździła tam kilka razy, żeby zobaczyć, jak córka sobie radzi, i za każdym razem zostawała na dłużej. Powinienem był wyczuć, że coś jest nie tak. No i wyobraź sobie, moja żonka poznała innego mężczyznę! Cóż, pomyślałem, trudno. Dałem jej rozwód i kolekcję rzadkich lalek wartą milion dolarów. Poświęciłem pięć lat na jeżdżenie za nimi po Anglii, Niemczech i Francji.
- No ale przecież wpadłeś na pomysł, żeby otworzyć giełdę staroci - przypomniał Qwilleran - i to był znakomity pomysł.
- A i owszem. Znalazłem nawet idealny budynek w Pickax, złożyłem ofertę kupna i nawiązałem kontakty z dostawcami. Skończyło się na tym, że właściciel zatrzymał budynek i ukradł mój pomysł.
- Pamiętam. Wszystkich nas to zszokowało.
- A mnie już zupełnie ścięło z nóg. To cud, że nie stoczyłem się wtedy na dno butelki.
Qwilleran pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Ja tam nawet kiedyś byłem. Jak się z tego wygrzebałeś?
- Nie uwierzysz, a ja też zwykle o tym nie opowiadam, ale mój ojciec do mnie przemówił. Odszedł z tego świata dwadzieścia lat temu, lecz przypomniały mi się jego słowa. Raz ktoś ukradł mi rękawicę do bejsbolu, a innym razem nie zostałem wybrany do głównego składu i on powiedział mi wtedy: „Bądź ponad tym, synu. Bądź ponad tym”. Facet był tylko zwykłym farmerem, ale miał sporą mądrość życiową i słuchałem jego rad. Wyobrażałem sobie siebie w balonie, wysoko na niebie, jak patrzę z góry na sytuację, która mnie rozczarowała, i z takiej wysokości to wszystko wydawało mi się bez znaczenia. Teraz znowu się przekonałem, że zachowanie dystansu wobec problemu korzystnie wpływa na perspektywę.
- Słyszałem, że pojechałeś na Florydę ubiegłej zimy.
- Tak, to teraz bardzo popularny kierunek. Szczęście się do mnie uśmiechnęło i poznałem pewną miłą Szkotkę, właścicielkę pchlego targu z Black Creek. Rozmawialiśmy o tym, jak bardzo zmieniło się to miasteczko i że giełda antyków z prawdziwego zdarzenia byłaby dużo bardziej atrakcyjna niż pchli targ. Efekt - zostaliśmy partnerami! Ona odpowiada za kontakty z wystawcami, a ja za sprawy finansowe. W sobotę wielkie otwarcie, w piątek ma ukazać się pierwsza reklama. Nasi Szkoci chcą sobie u nas urządzić imprezę. Miałbyś ochotę wpaść i zobaczyć, jak to się rozkręca? Właśnie wprowadzają się wystawcy. Przywitałbyś się z Janelle Van Roop. Ona mówi, że się znacie. Zatrudniliśmy ją jako menedżerkę, będzie zbierać opłaty dzienne.
- To prawda. Mieliśmy okazję się spotkać ubiegłego lata - przyznał Qwilleran. - Sympatyczna młoda kobieta.
Zachodził w głowę, jak to możliwe, żeby ta urocza, nieśmiała osóbka o łagodnym głosie i twarzy ukrytej pod burzą długich włosów mogła zarządzać czymkolwiek innym niż dom opieki dla starszych pań. Właśnie tam ją poznał, w ośrodku dla wdów po rybakach.
- Chętnie rzucę na to okiem - powiedział do Kemple'a.
Wkrótce potem wjechał za pikapem w boczną uliczkę Black Creek, gdzie ogromny, przypominający stodołę budynek lśnił bielą świeżej farby. Przez środek odmalowano napis: „Antique Village”. Przez otwarte wielkie dwuskrzydłowe drzwi wnoszono właśnie fotele bujane, stoły i kredensy.
- Sporo tu było sprzątania - odezwał się Kempie. - Dopiero co pomalowaliśmy wszystko na biało. Jeśli masz jakieś sugestie, wal śmiało.
Wzdłuż ścian budynku ciągnął się szereg boksów otwartych na halę. Stworzono je z myślą o meblach dosuwanych do ścian, obrazach, zegarach i temu podobnych. Na środku, przez zastosowanie ażurowych przepierzeń, utworzono większe przestrzenie przeznaczone na meble wolno stojące.
Kempie wyjaśnił Qwilleranowi dudniącym szeptem:
- U nas płacą mniej za metr kwadratowy i to zachęca ich do wystawiania mebli. Właśnie na tym nam zależy. Nie chcemy być kolejną stodołą wypełnioną stertą bibelotów. Niedługo przyjedzie kilka większych rzeczy, w tym stół art deco, pianino przerobione na biurko, wysoki na dwa metry kredens i rzeźbiona ława kościelna.
- Pan Q! - rozległ się donośny i serdeczny okrzyk. - Pamiętasz mnie? Janelle z ośrodka „Bezpieczna Przystań”.
- Oczywiście, że cię pamiętam - odparł, ukrywając zaskoczenie. Dwa lata college'u, kontakt ze światem pracującym i fryzura bizneswoman zupełnie odmieniły tę drobną i delikatną dziewczynę. Od razu widać było, że ma się do czynienia z osobą rzutką i samodzielną.
- Janelle, oprowadź naszego gościa - polecił jej szef. - Ja muszę wykonać kilka telefonów.
- Widziałeś już meble z recyklingu? Jest taki młody mężczyzna w Sawdust City, który przerabia stare okiennice, drzwi, okna, poręcze i gzymsy kominkowe na stoły, biurka, serwantki, kufry i różne inne rzeczy. Znakomicie nadają się do domków letniskowych. Właściwie w każdym wnętrzu stanowią ciekawy akcent.
Qwilleran przyjrzał się nietypowym meblom. Artyście udało się zharmonizować całkowity miszmasz części składowych dzięki zastosowaniu uproszczonej gamy kolorystycznej złożonej z bieli, terakoty i nasyconej zieleni.
- I co o tym sądzisz? - spytała Janelle.
- Niewątpliwie oryginalne. Niektóre nawet całkiem dowcipne. Z pewnością przemówią do ludzi, którzy nie traktują siebie z przesadną powagą.
Nagle gdzieś w pobliżu rozległ się bezczelny okrzyk:
- Kuku! Kuku!
- Kto to powiedział? - zażartował Qwilleran, udając oburzenie.
Janelle zaśmiała się krótko i wyjaśniła mu, że to jeden z zegarów Arnolda.
- Ma sklepy w Lockmaster i Mooseville, ale uznał, że warto również wynająć miejsce u nas.
W części należącej do Arnolda znajdowały się mosiężne komplety kominkowe, świeczniki z czerwonego szkła, podniszczone orientalne dywaniki, klatki dla ptaków zrobione z witek, oprawione w ramy grafiki przedstawiające wodospad Niagara i rzekę Hudson, kilka głośno tykających kuchennych zegarów oraz jeden egzemplarz z kukułką przypominający ten, który Gus Limburger obiecał swojemu pomocnikowi.
Któryś z handlarzy zawołał Janelle i musiała przeprosić go na chwilę. Qwilleran rozejrzał się wokół. Jego uwagę przyciągnął zabawny świecznik, czyli dwie małpki z brązu trzymające w łapkach świece, wysoka mosiężna lampa oliwna z Indii, mała poduszeczka, na której z całego haftu pozostała tylko data: „1847”. Szczególnie jednak poruszył go pewien obraz olejny o wymiarach trzydzieści na czterdzieści centymetrów przedstawiający scenkę na plaży. Sądząc po nader przyzwoitych strojach kąpielowych, pochodził prawdopodobnie z lat dwudziestych.
- A ten eksponat? - zapytał Janelle, gdy do niego wróciła.
- To wypożyczony obraz, nie jest na sprzedaż. To taki rodzaj wizytówki. Poprosiliśmy sprzedawców o wystawienie swoich osobistych skarbów. Do każdego z nich dołączymy karteczkę z opisem i nazwiskiem właściciela. Ten akurat należy do mnie.
- Zwraca uwagę. W jaki sposób stał się twoją własnością?
- To długa historia z trochę niesamowitym zakończeniem.
- Z przyjemnością jej wysłucham.
- Och, z przyjemnością ci ją opowiem - odpowiedziała, zerkając w stronę korytarza, gdzie panował coraz większy zamęt.
- Kiedy nie będziesz zajęta - dodał szybko - i kiedy będę miał przy sobie dyktafon.
- Może jutro rano, około dziewiątej trzydzieści?
- Umowa stoi - zdążył powiedzieć, zanim któryś z handlarzy krzyknął:
- Panno Van Roop!
Z biura wyszedł Kempie.
- I jak ci się podobało?
- Zapowiada się ciekawie. Co to za podwyższenie na końcu korytarza?
- Używali go podczas aukcji, kiedy jeszcze był tu pchli targ. Jeszcze nie zdecydowaliśmy, co z tym zrobić.
- Jak byś przyjął propozycję wstawienia tu w charakterze jednego z tych eksponatów nie na sprzedaż pewnego mebla z 1904 roku o wartości muzealnej, wykonanego z drewna czarnego orzecha? Wiąże się z nim bardzo romantyczna historia.
- Podpuszczasz mnie czy żarty sobie stroisz?
- Mebel należy do Fundacji K i poszukuje tymczasowego domu do czasu, aż powstanie nowe muzeum. Jest odpowiednio ubezpieczony, oczywiście.
- Wiem, wszystko, co robi fundacja, jest zrobione jak należy. Czego będą od nas wymagać?
- Jakiegoś zabezpieczenia wokół tego podwyższenia, żeby klienci nie mogli do niego podchodzić.
- Damy chłopakowi Janelle kawałek starej balustrady i na pewno coś wymodzi. To ten młodzieniec, co robi meble z pozostałości po starych domach. Kiedy by to przywieźli? Może powinniśmy się postarać o uzbrojoną ochronę? - zapytał, chichocząc.
- A co byś powiedział na rozdawanie ulotek z opisaną historią tego mebla? Są tam trzy lustra, wszystkie pęknięte w ten sam niezwykły sposób. Wygląda to dość tajemniczo.
- Robi się coraz lepiej. Skąd weźmiemy te ulotki?
- Tylko ja znam tę historię - powiedział Qwilleran. - Przygotuję dla ciebie jeden egzemplarz, a ty skserujesz go sobie w Pickax.
- Niech no tylko moja partnerka się o tym dowie! - ucieszył się Kempie.
Qwilleran wrócił do domu w doskonałym humorze. Puścić wodze fantazji, pociągnąć za sznurki, nadać bieg sprawie i upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu - czy można wyobrazić sobie lepiej spędzony dzień? Żeby to uczcić, powitał koty obietnicą:
- Na kolację będzie krab!
Najpierw zadzwonił do adwokata.
- Bart, nie będę cię przepraszał, że dzwonię do ciebie do domu w niedzielę, bo wiem, że chcesz to usłyszeć. W przyszły weekend rusza giełda antyków pod czujnym okiem Erniego Kemple'a. Są zainteresowani wystawieniem w charakterze eksponatu muzealnego naszej sypialni. Myślę, że powinniśmy ją ubezpieczyć.
- Ile jest warta?
- Przynajmniej siedemdziesiąt pięć tysięcy. Liczy sobie sto lat, jest unikalna i ma interesującą przeszłość.
- Kto to potwierdzi?
- Susan Exbidge.
Zaraz potem Qwilleran zadzwonił do sprzedawczyni antyków.
- Susan, jeśli zadzwoni do ciebie Allen Barter w sprawie stuletniej sypialni z czarnego orzecha, z którą wiąże się niezwykle romantyczna historia, nic się nie stanie, jeśli mu powiesz, że jest warta siedemdziesiąt pięć tysięcy. Później ci to wyjaśnię.
- Czego tylko sobie życzysz, kotku - mruknęła przymilnie.
- Słyszałaś, że ma powstać nowe muzeum? Założę się, że będą cię chcieli w zarządzie.
Na koniec zadzwonił do Nicka Bamby.
- Znalazłem nowy dom dla naszej sypialni. Wystawią ją dla publiczności w „Antique Village”. Możesz się nimi zająć, jak zadzwonią w tej sprawie? Powinni się odezwać jeszcze w tym tygodniu. Potem umieścimy ją w muzeum, które niedługo u nas powstanie. Tylko nie powtarzaj tej informacji. To ma być utrzymane w tajemnicy, dopóki nie znajdzie się odpowiednie miejsce.
Qwilleran z zadowoleniem odłożył słuchawkę. Rozpowszechnianie pozbawionych podstaw informacji było jednym z jego ulubionych zajęć na tym oddalonym czterysta mil od reszty świata ustroniu. O szóstej przeszedł spacerkiem wzdłuż strumienia do domku numer jeden, gdzie na ganku czekali już Underhillowie.
- Robi sobie twarz - wyjaśniła Wendy. - Kupiła nowy kostium na dzisiejszy wieczór. Wygląda przecudnie!
- Widziałeś naszych nowych sąsiadów z domku numer cztery? - zapytał Doyle. - Twierdzą, że przyjechali tu łowić na muchę, i dziś nawet jeden z nich stał z wędką w strumieniu, ale moim zdaniem to gliniarze pracujący nad sprawą Hacketta.
- A oto i ona!
Hannah rzeczywiście wyglądała świetnie, o niebo lepiej niż grana przez nią obszarpana i przysadzista Ruth. Zgromadzeni na ganku fani zaczęli klaskać i wykrzykiwać:
- Brawo!... Gratulacje!... Czy mogę prosić o autograf?
Na te wyrazy uznania gwiazda odpowiedziała uśmiechem zdradzającym dużą pewność siebie. Towarzystwo wyruszyło w stronę pensjonatu, odprowadzane przez wiewiórki domagające się fistaszków.
- Mnożą się jak króliki - stwierdził Doyle. - Ciekawe, co się stanie, gdy przekroczą liczbę dziesięciu tysięcy?
- Wywiozą je do Kanady - odparł Qwilleran - pod osłoną nocy.
W pensjonacie powitała ich Cathy Hooper, z zadowoleniem wypełniająca swoje tymczasowe obowiązki menedżerskie.
- Państwo Bambowie pojechali do Mooseville - poinformowała ich - razem z Lovey i babcią. Wybierają się do kościoła, a potem na niedzielny obiad.
Dla grupki Qwillerana zarezerwowano jego ulubiony stolik przy oknie. Gospodarz wieczoru zamówił butelkę szampana dla gości, a dla siebie „szampana dla ubogich”, czyli piwo imbirowe. Zadbał również o to, by na stole znalazły się kwiaty dla Hanny. Wznoszono toasty na jej cześć, a komplementom nie było końca.
- Wiesz, Hannah, kaseta z Piratami, którą mi pożyczyłaś, ma jakieś niezwykle silne działanie na mojego kota - odezwał się Qwilleran - chociaż na ogół nie interesuje się ekranem telewizora, jeśli nie pojawiają się na nim egzotyczne ptaki. Puściłem ją dwukrotnie i za każdym razem był wyjątkowo ożywiony.
- Zatrzymaj ją sobie jeszcze - powiedziała. - Pomimo że podobały mi się i próby, i samo przedstawienie, cieszę się, że to już koniec. Będę mogła zająć się innymi sprawami. Zwrócisz mi ją, jak będziesz stąd wyjeżdżał.
- A czym chcesz się teraz zająć? - zainteresowała się Wendy.
Hannah zawahała się przez moment.
- Właściwie... martwię się trochę o tego chłopca z sąsiedniego domku. To strasznie zaniedbane dziecko. Nic na to nie poradzę, ale od razu myślę o swoim wnuku, który jest w jego wieku. Trzymam trochę gier, książek i układanek na wypadek jego wizyty. Zamierzam zapytać Marge, czy nie pozwoliłaby mu czasem wpaść do mnie na szklankę mleka, ciasteczka i partyjkę chińczyka.
Zdecydowali się na jagnięcinę: panie zamówiły comber, panowie kotlety z udźca. Qwilleran podniósł temat książek będących na wyposażeniu domków.
- Przypuszczam, że wszyscy mamy na półkach trochę popularnej klasyki. Proponuję program wymiany. Oferuję Alicję w krainie czarów. Są chętni?
- Mogłabym to przeczytać moim wnukom, kiedy mnie odwiedzą - uznała Hannah.
- Jeśli ktoś ma Fanny HM, dam dwie książki za jedną - rzucił Doyle.
- A przyjąłbyś Lolitę po francusku? - zapytał go Qwilleran.
- Daję Portret Doriana Graya - zaproponowała Wendy. - Myślę, że to Ogdena Nasha.
- Oscara Wilde'a - poprawił ją Qwilleran. - Ja wezmę, chociaż wolę Trollope'a.
Potem przyszła kolej na Jules'a Verne'a i Henry'ego Jamesa. Przybycie na stół przystawek przerwało rozmowę o książkach. Po chwili Qwilleran zagadnął o wystawę zdjęć Bushlanda.
- Facet ma wielki talent - stwierdził Doyle. - A do tego twardo stąpa po ziemi. Zaprosił nas na łódkę.
- Znam Bushy'ego - włączyła się Hannah. - To on fotografował moje miniatury. Jego przodkowie byli rybakami.
- A ty jesteś zadowolony ze swoich zdjęć przyrodniczych? - Qwilleran zwrócił się do Doyle'a.
- No cóż, działam na ograniczonym terenie, to znaczy wzdłuż strumienia. Najwięcej ciekawych okazów żyje w głębi lądu, ale Wendy nie pozwala mi się tam zapuszczać.
- W tych lasach są niedźwiedzie i wilki - zaczęła tłumaczyć się jego żona. - I bagna. Nie chcę, żeby się po nich włóczył zupełnie sam. A gdyby coś mu się stało, na przykład złamałby nogę i nikt by o tym nie wiedział?
- Mógłbym zabierać ze sobą telefon komórkowy.
- Na pewno by ci to pomogło, gdyby zaszła cię od tyłu niedźwiedzica w chwili, kiedy robisz zdjęcie jej małych. Samice są bardzo opiekuńcze, potrafią być bardzo niebezpieczne. Widzieliście przecież tego ogromnego wypchanego niedźwiedzia w kawiarni „Hotel Booze”! Qwill, co ty o tym sądzisz?
Niewiele mógł zrobić w tej sytuacji.
- Myślę, że partner byłby rozsądnym rozwiązaniem.
- Qwill, pamiętasz, jak niedźwiedzie przychodziły na wysypisko śmieci w Mooseville? Turyści za nimi przepadali, ale zaczęli je dokarmiać i ekolodzy podnieśli krzyk. A potem wysypisko przerobili na nowoczesną przetwórnię śmieci, a niedźwiedzie gdzieś zniknęły.
- Pewnie rozesłali je po zoo w całym kraju - zasugerował Doyle.
- Ja wiem, co się z nimi stało! - wykrzyknęła Wendy, a jej brązowe oczy rozbłysły. - Moja znajoma jest strażniczką leśną. Mówiła mi, że przewieziono je do Czarnego Lasu. Ponoć mają tam naturalne pożywienie i doskonałe warunki do rozmnażania.
- Wendy zawsze przesadza - skomentował jej mąż.
- A on nigdy mnie nie słucha, chociaż wie, jak mnie to martwi, kiedy naraża się na ryzyko!
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał Qwilleran, prosząc obsługę, żeby sprzątnięto ich talerze.
- Może zerkniemy na desery? Polecam ciasto orzechowe.
Doyle zdążył się już uspokoić, lecz twarz Wendy wciąż była zaczerwieniona.
- Skoro mowa o cieście - wtrąciła Hannah pospiesznie - czytałam raz Danny'emu bajkę. Bardzo był ciekaw, dlaczego kosy mogły śpiewać, jeśli zostały upieczone w cieście.
To przypomniało Qwilleranowi, jak chłopiec zażądał, żeby koty przeskoczyły przez płotek.
Wendy zrezygnowała z deseru. Podczas czekania na trzy porcje ciasta orzechowego Qwilleran próbował jeszcze przywrócić uroczysty nastrój, ale jego wysiłki spełzły na niczym.
Kiedy schodzili nad strumień, Hannah zabawiała rozmową Doyle'a, a Qwilleran starał się rozweselić Wendy. O wymianie książek nikt już nie pamiętał.
Rozdział jedenasty
W poniedziałek wcześnie rano Qwilleran udał się do pensjonatu na szybkie śniadanie, zabierając ze sobą recenzję Piratów do wysłania z biura. Opowiedział również Lori i Nickowi o planach przewiezienia sypialni.
- Natychmiast wysyłam dwóch ludzi, żeby zabrali ją z magazynu - zapalił się Nick.
- Nie tak szybko! - utemperował go Qwilleran. - Najpierw trzeba wszystko dopracować. A kiedy przyjdzie czas, żeby ją przewieźć, powinieneś przy tym być. Nie chcemy przecież, żeby coś się stało z lustrami. To przez te pęknięcia są tajemnicze, a jak się potłuką, to nici z tajemnicy.
- Czy my też skorzystamy jakoś na tej wystawie?
- Elegancka tabliczka - zaczął Qwilleran - będzie informować, że mebel ten odkryto w wieży pensjonatu „Nutcracker”, gdzie był zamknięty przez ponad sto lat. To samo znajdzie się na ulotkach wręczanych zwiedzającym.
- Qwill, gdybyś pracował w reklamie, byłbyś mistrzem! - ucieszyła się Lori.
- Licz się ze słowami - upomniał ją Qwilleran. - Dla dziennikarza to zniewaga.
Village”, Janelle czekała już na niego w biurze. Nalała im po filiżance kawy. Obraz, zabrany z sali ekspozycyjnej, leżał teraz na biurku. Qwilleran przyjrzał mu się, próbując przeanalizować, na czym polegała siła jego oddziaływania. Z pozoru prosta scenka - ktoś się opala, kto inny buduje zamek z piasku, jeszcze kto inny czyta książkę, wiklinowe kosze dające schronienie przed słońcem. Jednak artyście udało się tak wiernie odtworzyć nastrój upalnego leniwego dnia nad morzem, że pomimo tych wszystkich lat i kilometrów dzielących oglądającego od przedstawionej sceny mógł się on poczuć, jakby również był na tej plaży. Gdyby nie brak turystycznych chłodziarek wypełnionych piwem i plażowiczek topless, wydawałoby się, że obraz powstał współcześnie.
Gdy Qwilleran przyjechał z dyktafonem do „Antique
- No dobrze, to jak udało ci się wejść w posiadanie tego malowidła? - zapytał.
- Uczyłam się jeszcze wtedy w college'u - zaczęła Janelle - i w wakacje po raz pierwszy w życiu wybrałam się z koleżanką do Chicago. Gapiłyśmy się na drapacze chmur, piszczałyśmy w windach, chichotałyśmy na schodach ruchomych i objadałyśmy się jedzeniem, o którego istnieniu nie miałyśmy wcześniej pojęcia. Pewnego dnia zaszłyśmy do galerii, gdzie sprzedawano meble pochodzące z europejskich zamków i obrazy wielkie jak billboardy. I wtedy wśród tych gigantów ujrzałam ten mały obrazek i po prostu nie mogłam oderwać od niego oczu. Zapytałam o niego mężczyznę, który kręcił się w pobliżu z ważną miną. Powiedział mi, że przyjechał do nich w większej dostawie i że zwykle nie mają w ofercie tak małych rzeczy, ale jeśli mi się podoba, może być mój za dziesięć dolarów. Kolana się pode mną ugięły!
- Dowiedziałaś się czegoś na jego temat?
- Naklejka na odwrocie podaje datę 1921 rok i nazwę jakiejś galerii w Amsterdamie. Jest na nim nawet podpis, ale nikt nie potrafi go rozszyfrować.
- Nie widzę tu żadnych fanatyków słońca, bikini czy skuterów wodnych - zauważył Qwilleran.
Małe dziecko z blaszanym wiaderkiem i łopatką kopało w piasku, a nad nim pochylała się z matczyną troską kobieta ubrana w błękitną krótką sukienkę z bufiastymi rękawkami. Stanowiła centralny punkt kompozycji - w swoim śmiesznym kapelusiku w kształcie hełmu i pończochach kończących się nad kolanami.
- Pokazałam to raz pewnej starszej pani - ciągnęła Janelle - która powiedziała mi, że to suknia kąpielowa i że kobieta ma na sobie również pantofle kąpielowe, pończochy kąpielowe oraz gumowy kapelusz kąpielowy. W tym właśnie stroju zanurzała się w wodzie... Ale nie słyszałeś jeszcze najlepszego. Mieszkałam w tamtym okresie w domu rodzinnym i mama zgodziła się, żebym powiesiła mój skarb w salonie. Na widok obrazu moja babcia zawołała: „Znam tę plażę! Byłam tam, kiedy malowano ten obraz!... Ja jestem tym dzieckiem kopiącym w piasku! A to moja matka!” Qwill, mówię ci, ciarki przeszły mi po plecach. Kobieta w błękitnej sukni była moją prababką! Być może dlatego ten obraz zrobił na mnie tak duże wrażenie w tej galerii.
- Hm - zadumał się, przyklepując wąsy. - Niezwykły zbieg okoliczności!
Od kiedy zamieszkał z Koko, zdobył pewną wiedzę w zakresie zbiegów okoliczności.
- Kuku! Kuku! - doleciał ironiczny komentarz z głównego hallu.
- I wzajemnie - odkrzyknął Qwilleran przez ramię. - Janelle, dziękuję ci za tę dającą do myślenia opowieść. Zamierzam dać ją do piątkowego numeru, więc w sobotę spodziewaj się tu wycieczek czytelników.
Z hallu dobiegł ich kolejny okrzyk:
- Panno Van! Panno Van! Ktoś zrobił błąd w moim nazwisku na identyfikatorze.
Przed powrotem do domku zatrzymał się w pensjonacie, żeby zabrać pocztę, w której znalazły się również dwie pocztówki od Polly. Pierwsza z nich przedstawiała starą nadmorską wioskę i zawierała złe wieści:
Drogi Qwillu,
zgubiłam jeden ze złotych kolczyków. Szukałam wszędzie. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Skręciłam kostkę, ale to niepoważnego.
Całuję
Polly
Qwilleran natomiast miał pojęcie - opiła się grogu marynarskiego, a to zdecydowanie nie był jej trunek... Druga kartka, wysłana dzień później, przyszła ze Sturbridge Village i ukazywała biały kolonialny dom, przed którym stał zaprzęgnięty w jednego konia powóz.
Drogi Qwillu,
co za cudowne miejsce! Mogłabym spędzić tu tydzień. Jest tak spokojnie. Malownicze farmy, łąki, drewniane płotki. Walter znalazł kolczyk.
Całuję
Polly
Qwilleranowi przemknęło przez myśl pytanie, dlaczego Polly nie wspomniała, gdzie Walter go znalazł. Ale na szczęście miał również inne zmartwienia, jak na przykład to, co napisze do jutrzejszej rubryki. Zastanawiał się nad tematem „wąsy w Białym Domu” - kto, gdzie i dlaczego... golić albo nie golić... związki pomiędzy zarostem a konfliktami zbrojnymi... wpływ na politykę...
Wyniósł na ganek maszynę do pisania i zdążył wkręcić w nią kartkę, gdy na jego kolanach lekko jak piórko wylądowała Yum Yum, mrucząc głęboko. Była w jednym ze swoich miłosnych nastrojów, co zazwyczaj polegało na tym, że chodziła za nim wszędzie i ocierała mu się o łydki. A teraz zamierzała uważnie przyglądać się, jak uderza w klawisze, wsłuchiwać się w ich stukot oraz wodzić wzrokiem za wałkiem, który najpierw sam przesuwa się powoli w lewo, a potem Qwilleran przesuwa go błyskawicznym ruchem w prawo.
Powodowany z jednej strony uprzejmością, a z drugiej zwyczajnym instynktem samozachowawczym uniósł ją i zaczął przechadzać się tam i z powrotem. Masował jej uszka, gładził brodą po karczku i szeptał czułości, których nigdy w życiu nie powtórzyłby przy świadkach. W pewnej chwili Yum Yum mruknęła głośniej, zeskoczyła na podłogę, pomaszerowała do kuchni, by napić się wody, po czym umościła się na niebieskiej poduszce i zapadła w drzemkę. - Koty! - skomentował Qwilleran, wracając do maszyny. Stukot klawiszy rozchodził się echem po wodzie i z przepływającego właśnie kajaka ktoś wykrzyknął w jego stronę pozdrowienie. To był Doyle zmierzający w górę strumienia, aby ugrzęznąć tam w bagnie, narazić się na pogryzienie przez wściekłego lisa, zmasakrowanie przez niedźwiedzicę, lub jakieś inne nieszczęście, którego tak obawiała się jego żona.
Niedługo potem ścieżką nadeszła sama Wendy. Niosła książki, jednak nie zbliżała się jak zwykle raźnym krokiem, lecz wlokła noga za nogą. Wyszedł jej na spotkanie. Podniosła dwa cienkie tomy, mówiąc:
- Znalazłam dla ciebie Trollope'a, Qwill. W bibliotece pensjonatu. Powiedzieli, że mogę je wziąć.
- To miło z twojej strony. Wejdziesz na szklankę soku?
- Dziękuję, nie jestem spragniona. Wolałabym z tobą porozmawiać - jej oczy pozbawione były zwykłego blasku. - Chcę cię przeprosić za naszą kłótnię przy kolacji.
- W ogóle się tym nie przejmuj, Wendy. Każdego z nas od czasu do czasu ponosi.
- A czy ty też myślisz, że las to niebezpieczne miejsce?
Słyszał wprawdzie o jadowitych wężach i kleszczach, które znienacka spadają na człowieka z drzew, ale mimo to...
- Wspominałaś coś o znajomej, która pracuje tu jako strażnik leśny. Czy to przypadkiem nie jest jedna z córek doktora Abernethy?
- Tak, poznałyśmy się w college'u. Jest zupełnie zwariowana na punkcie Moose County i właściwie to jej sprawka, że tu przyjechaliśmy. Tyle mówiła o pięknie tutejszej natury, idealnej letniej pogodzie, o tym, że czas biegnie tu wolniej...
- Ale nic o zagrożeniach czyhających w lesie?
- Bo wydawało się wtedy, że to bez znaczenia. Nie wiedziałam jeszcze, że Doyle uprze się, żeby fotografować małe niedźwiedzie... A ja niestety już taką mam naturę, że muszę się zamartwiać. A teraz martwię się o bezpieczeństwo mojego męża. Nie możesz powiedzieć komuś, kto się przejmuje, żeby po prostu przestał to robić. Jesteśmy małżeństwem dopiero dwa lata. Chcemy mieć dzieci i cudowną przyszłość. Na domiar złego nie wolno mi się denerwować. Dbam o swoje zdrowie i staram się zachowywać spokój, ale zawsze... zdarza się coś takiego i znowu zaczynam się zadręczać.
Qwilleran potakiwał współczująco, zastanawiając się, co by tu jeszcze powiedzieć.
- Gdybyś mógł z nim porozmawiać. Ciebie posłucha. Ma dla ciebie dużo szacunku. A do tego jesteś stąd...
Myślał szybko: najbardziej oczywiste rozwiązanie problemu nie zawsze jest najlepsze.
- Bardzo dobrze cię rozumiem, Wendy, i szczerze ci współczuję. Chcę pomóc, ale musisz mi dać trochę czasu do namysłu. Widzisz, do sprawy można podejść dobrze lub źle. Obiecuję, że się nad tym zastanowię.
- Będę ci taka wdzięczna! - wstała. - Pracujesz, pójdę już.
Odprowadził ją nad strumień.
- Będziemy w kontakcie. Dzięki za książki.
Z zadowoleniem stwierdził, że przyniosła mu dwa z jego ulubionych tytułów: He knew he was right oraz The Eustace Diamonds.
Zaparzył sobie kawę i wyszedł z nią na ganek, gdzie rozsiadł się w fotelu, układając nogi na podnóżku. Po chwili wskoczył tam również Koko i usiadł w pozie wyrażającej pełną gotowość współpracy, którą podkreślało życzliwe spojrzenie jego błyszczących niebieskich oczu. Trzeba to zrobić sprytnie - doszedł do wniosku Qwilleran - najlepiej wkręcając Doyle'a w jakieś interesujące przedsięwzięcie, bo z pewnością paranoiczny lęk przed śmiercią, jaki okazywała Wendy, nie był najlepszym argumentem. Być może znalezienie sposobu zajmie trochę czasu. To powinno być coś, co zadziała na ego fotografa lub będzie związane z jego nieokiełznaną potrzebą robienia zdjęć bądź sprawi mu frajdę, jak na przykład zlecenie wykonania fotoreportażu dla małej lokalnej gazety.
Qwilleran wykonał trzy telefony: do redaktora naczelnego, który wyszedł akurat do dentysty; do adwokata, który miał właśnie spotkanie z klientem, i do Bushlanda, którego również nie zastał, ponieważ fotograf pojechał służbowo w teren. W powyższej sytuacji zostawił trzy wiadomości z prośbą o jak najszybsze oddzwonienie.
Jako pierwszy odpowiedział Barter. Wysłuchał propozycji z uprzejmym zainteresowaniem.
- Widziałeś te tłumy na wczorajszym wernisażu Bushlanda? Przypadkiem dowiedziałem się, że był tam również wydawca renomowanych albumów o sztuce. Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tym, że Fundacja K powinna wydać krajobrazy Bushlanda? No to chyba powinniśmy się pospieszyć, zanim ktoś nas ubiegnie i podpisze z nim umowę... Poza tym bawi u nas właśnie na wakacjach znakomity fotograf dzikiej przyrody, który przy okazji zgromadził już bardzo obszerny materiał zdjęciowy. Tego też powinniśmy przechwycić i wydać album. Myślałem o dużym formacie w twardej okładce zatytułowanym Uroki Moose County autorstwa Bushlanda i Underhilla.
- Świetny pomysł. Jestem całkowicie za.
- Uważam, że powinniśmy dogadać się z nimi możliwie szybko, bo jak nie, to dorwie ich ten wydawca.
- Jak szybko?
- Szczerze mówiąc, myślę, że najlepiej byłoby, gdybyś poleciał z obydwoma panami do Chicago w środę na jednodniową wycieczkę.
- Nie widzę przeszkód. Umówię spotkanie i zarezerwuję bilety, a ty zawiadom fotografów.
- Z przyjemnością. Przypuszczam, że obaj powinni wziąć ze sobą jakieś prace do pokazania.
W zasadzie Qwilleran nie widział ani jednej fotografii Doyle'a. Wszystkie jego filmy miały być wywołane dopiero po powrocie do Clevełand. No ale skoro zrobił zdjęcie wystarczająco dobre, żeby znaleźć się na okładce „Smitlisonian”... Oczywiście, jeśli było to prawdą. Młodzi fotografowie słyną z tego, że lubią się przechwalać.
I tak jego wielki plan zaczął się urzeczywistniać i zdobywać podstawy prawne jeszcze przed telefonem od Bushlanda. W końcu nie ma w tym nic złego - pomyślał - jeśli od czasu do czasu zastosuje się niewinną hiperbolę lub powie prawdę, zanim ona nastąpi. Zwłaszcza, że przez lata posługiwał się w pracy tego typu technikami.
Kiedy nareszcie zadzwonił Bushy, Qwilleran powiedział mu:
- Jest taki fotograf z Nizin, który zrobił u nas ostatnio sporo zdjęć. Fundacja K chciałaby wydać album z twoimi krajobrazami i jego dziką przyrodą. Nazwałoby się to Uroki Moose County. Dla śmiechu można by dodać do tego kolorowy portret grubego przypieczonego pasztecika na całą stronę.
- No co ty?! - ucieszył się Bushy. - To najlepsza rzecz, jaka mi się przytrafiła od czasu, gdy helikopter uratował ciebie, mnie i Rogera z Wyspy Trzech Drzew.
- Ale oznacza to, że trzeba się sprężać, z różnych powodów. Nasz prawnik chce, żebyście polecieli do Chicago i pokazali wasze zdjęcia już w środę. Szkopuł w tym, że żadne ze zdjęć Doyle'a nie zostało jeszcze wywołane. Czy mógłby jutro skorzystać z twojej ciemni w Centrum Sztuki?
- No pewnie! Powiedz mu, żeby zadzwonił do kierowniczki i że ja się zgodziłem.
Co więcej, Bushy poznał Doyle'a oraz jego żonę na wystawie i uznał ich za miłą parę. Rzeczywiście, Doyle podobno miał dobre kwalifikacje, choć Bushy nie miał okazji widzieć okładki „Smithsonian”.
Qwilleran mógł już wrócić do swego traktatu na temat prezydenckich wąsów, w którym zaproponował ogólnonarodowe referendum: „Czy chcesz, żeby głowa państwa: a) była gładko ogolona, b) miała długie baki, c) nosiła starannie przystrzyżony wąsik, d) inne”. Skoro czytelnicy uznali, że wakacje w „Piórkiem Qwilla” to sezon wygłupów, i w dodatku zachęcali go do tego, żeby poziom ten utrzymać, nie było powodu, żeby sprawiać im zawód.
Przez cały ten czas Qwilleran wypatrywał na strumieniu żółtego kajaka, ale Doyle nie wracał. Byłoby ironią losu, pomyślał, gdyby właśnie tego dnia zrealizowały się lęki Wendy.
Na szczęście zgrabne czółno błysnęło w końcu w oddali, a chwilę potem Doyle nadszedł od strony wypożyczalni, o czym zawczasu uprzedził głośno Koko.
Qwilleran wyszedł mu naprzeciw.
- Jak polowanie?
- Miałem kilka świetnych strzałów! - odparł zadowolony fotograf.
Qwilleran odegrał swoją rolę: Fundacja K i album, Bushland i Underhill, jednodniowy wypad do Chicago, podpisanie umowy w środę.
- Przepraszam za taki krótki termin - dodał.
- Nie ma sprawy.
- Będą chcieli zobaczyć próbki. Jeśli miałbyś czas, żeby jutro coś wywołać, w Centrum Sztuki jest ciemnia do twojej dyspozycji.
- Nie ma sprawy.
Później, podczas samotnej kolacji w pensjonacie, przypomniał sobie, co jeszcze powiedział mu Doyle:
- Udało mi się też przyłapać skunksa w nieco komicznej sytuacji. I kilka młodych lisów. Tylko nie mów Wendy, bo się domyśli, że byłem w lesie. Przykro mi z powodu tej wczorajszej sceny przy kolacji. Ona potrafi się przejmować byle czym.
Przeżuwając stek, co zawsze wprowadzało go w refleksyjny nastrój, Qwilleran porównał reakcję dwóch fotografów na jego propozycję. Bushy, którego talent ocierał się o geniusz, ucieszył się jak dziecko. Doyle natomiast przyjął to opanowanym „nie ma sprawy”.
Qwilleran mógł mieć tylko cichą nadzieję, że sowa, skunks i lisy były tak dobre, jak wydawało się fotografowi. Kiedy zbierał się do domku, wsunął sobie do kieszeni połowę bułki na zakwasie dla kaczek. Karmił właśnie okruchami zgłodniałe stadko, gdy z domku numer jeden zawołał go miły kobiecy głos - Hannah zapraszała go na szklaneczkę mrożonej herbaty. Choć był już wypełniony kawą, przyjął zaproszenie.
- Nie masz pojęcia, jaką przyjemność sprawił mi wczorajszy wieczór. Jesteś cudownym gospodarzem, Qwill.
Na stole leżała do połowy ułożona układanka, którą Hannah zmiotła szybko do pudełka, tłumacząc:
- Danny spędził u mnie popołudnie. Muszę ci to opowiedzieć, Qwill... Tego ranka poszłam do Marge i powiedziałam jej, że tęsknię za moim wnukiem i że chciałabym, żeby Danny mógł do mnie codziennie przychodzić na jakąś lekturę albo grę. Najpierw się zawahała, ale w końcu wyraziła zgodę. Odwiedził mnie po południu i bawiliśmy się świetnie. Zaśpiewałam mu piosenkę: „Jestem mały czajniczek, lecz chwat, co się zowie, z przodu mam śliczny dzióbek, pokrywkę na głowie”. Po raz pierwszy widziałam, jak się śmieje. Potem nauczyłam go używać słów „proszę” i „dziękuję”. Tego dziecka nikt nie wychowuje i zdaje się, że w ogóle trudno tu mówić o jakimkolwiek życiu rodzinnym. On ma tylko jedną koszulkę. Mój wnuk zostawił kiedyś u mnie swoją niebieską z kieszonką, więc mu ją podarowałam. Był taki szczęśliwy z powodu tej kieszonki! Nigdy czegoś takiego nie miał.
- Przepraszam, że zmieniam temat, ale ciekawi mnie to, co masz na palcu.
Oblała się rumieńcem i wyjaśniła:
- Nie poznałeś Wujka Louie, naszego dyrygenta, prawda? Troszkę się sobą wzajemnie interesowaliśmy. On też owdowiał. Dziś zabrał mnie na lunch i dał to.
- No proszę! Wszystkiego najlepszego dla was obojga.
- Prosił też, żebym cię o coś zapytała. On chciałby skomponować operetkę, coś w stylu Gilberta i Sullivana. Chciałby wiedzieć, czy podjąłbyś się napisania libretta.
Qwilleran podniósł się do wyjścia.
- Tylko pod warunkiem, że Koko zagra główną rolę.
Idąc ścieżką do domu, zwrócił uwagę na to, że pod domkiem Underhillów nie było samochodu, co mogło oznaczać, że Doyle zabrał gdzieś Wendy, żeby uczcić jego propozycję. Nie miał racji. Wendy zbiegła z ganku i niemal w podskokach zbliżała się w jego stronę.
- Och, Qwill! Strasznie ci dziękuję za to, co zrobiłeś. Doyle pojechał do Centrum Sztuki, żeby wywołać pierwszą część zdjęć. Ma tyle do zrobienia!
- Nie musisz mi dziękować - odpowiedział. - Ten album to świetny pomysł, który doczeka się nareszcie realizacji.
Rozdział dwunasty
Łaskotanie wąsami nosa i delikatne uderzanie łapką powieki jak zwykle okazało się szybką, cichą oraz skuteczną metodą budzenia. Qwilleran zerwał się na równe nogi we wtorkowy poranek i pierwszym, co zobaczył, były dwie futrzane sylwetki zeskakujące z łóżka i biegnące w stronę kuchni. Pomimo tej brutalnej pobudki czuł się doskonale po poniedziałkowym sukcesie. Udzieliło mu się podniecenie, jakie musieli odczuwać dwaj młodzi fotograficy tuż przed wydaniem swojego pierwszego albumu. Przypomniała mu się jego pierwsza książka, Miasto bratniej zbrodni, teraz już zupełnie zapomniana. Na szczęście udało mu się ocalić jeden egzemplarz dzięki nieżyjącemu już Eddingtonowi Smithowi.
Znienacka naszła go myśl, że zdjęcia Doyle'a mogą wypaść słabo w zestawieniu z doskonałymi krajobrazami Bushy'ego. Tak czy inaczej, warto było zaryzykować. Nietrudno o dobry portret sowy, jeleń z pięknym porożem zawsze wygląda dostojnie, a skunks kosmicznie. Te rozmyślania przerwał telefon od adwokata.
- Dodzwoniłem się do chłopaków z Chicago. Spotkanie jest możliwe dopiero w czwartek - powiedział Bart.
- W porządku. Doyle będzie miał dodatkowy dzień na przygotowanie zdjęć.
- Napiszesz przedmowę do tej książki, Qwill?
- Oczywiście. Zgłaszam się też na ochotnika do podpisów pod zdjęciami.
W ten sposób nawet jeśli zdjęciom Doyle'a brakować będzie polotu, nadrobi się to błyskotliwym komentarzem.
Tak jak poprzedniego dnia Qwilleran wyszedł z maszyną do pisania na ganek. Tym razem, żeby napisać tekst do wtorkowego numeru. Koko usiadł obok urządzenia, obserwując je w akcji. W pewnym momencie podniósł gwałtownie łebek i nadstawił uszy na znak, że ktoś nadchodzi. To była Wendy, trzymała w ręce białe pudełko z piekarni.
- Chodź, chodź! - zawołał w jej stronę. - Co tam tak ostrożnie niesiesz? Koko myślał, że to bomba.
- Doyle pojechał do Centrum Sztuki, a Hannah i ja wybrałyśmy się do Fishport po kilka tych słodkich bułeczek, które tak lubisz. Możesz trzymać je w zamrażalniku. To takie moje skromne podziękowanie - jej oczy znowu błyszczały i wprost tryskała entuzjazmem. - Wiesz, Qwill, tak się martwiłam o Doyle'a, że nie mogłam pracować nad książką, a teraz nagle poczułam przypływ natchnienia.
- Jeszcze mi nie opowiadałaś, co cię w ogóle do tego skłoniło. Mówiłaś tylko, że była to jakaś dramatyczna przygoda - wiecznie nienasycony apetyt felietonisty wyczuł pożywkę. - Chciałbym nagrać tę historię.
Po chwili dyktafon znalazł się na stoliku i zarejestrował następującą rozmowę:
Co spowodowało, że postanowiłaś napisać romantyczną historię rodzinna, zamiast po prostu wykreślić drzewo genealogiczne?
Jakoś nie widziałam siebie wędrującej po całym okręgu od sądu do sądu w poszukiwaniu aktów urodzenia, ślubu i zgonu. Uwielbiałam za to opowieści mojej praciotki o naszej rodzinie, które sięgały aż do 1800 roku. Umierając, zostawiła mnóstwo osobistej korespondencji, a że nikt z moich kuzynów jej nie chciał, więc zebrała ją moja mama i upchnęła gdzieś u ciotki na strychu.
Pewnego dnia mój mąż i ja jechaliśmy przez bezdroża Ohio. W pewnym momencie dojechaliśmy do skrzyżowania, gdzie w miejscu byłej farmy powstać miał kompleks gastronomiczno-usługowy. Tablica informowała o planowanej stacji benzynowej, dwóch barach fastfoodowych, pralni samoobsługowej oraz wypożyczalni wideo. Budynki gospodarcze wyburzono wcześniej. Trwała właśnie rozbiórka samego domu, dużego dwupiętrowego budynku w stylu kolonialnym. Usunięto już drzwi i ramy okienne, co sprawiało dość upiorne wrażenie. Coś zmusiło mnie do krzyknięcia: „Stop!” Nie było to skierowane do robotników, tylko do mojego męża. Chciałam, żeby zatrzymał samochód.
Zaparkowaliśmy na poboczu. Ten widok rozdzierał moje serce. Pod jedną ze ścian domu stała wywrotka, tuż obok niej druga. Do jednego z okien na piętrze zamontowano taki specjalny rękaw, przez który wyrzucano rzeczy osobiste: ubrania, kapelusze, buty, bieliznę, pończochy, kosmetyki, szczotki do włosów, zdjęcia w ramkach, książki, ręczniki, pościel, lampy, małe radio i w końcu... pudło na kapelusze! Spadła z niego pokrywa i wyfrunęły setki listów. Wiatr rozwiał je po błotnistym podwórku.
Kiedy to zobaczyłam, coś we mnie puściło. Doyle patrzył, jak płaczę, i myślał, że zwariowałam. Nie znałam przecież osoby, która tam mieszkała, nosiła wyrzucane właśnie ubrania, czytała książki, gromadziła listy, ale płakałam rzewnymi łzami.
W ten właśnie sposób trafiła do mnie korespondencja mojej praciotki. Czytam i opisuję każdy z listów: daty, nazwisko i adres nadawcy oraz odbiorcy, treść.
Ułożenie tak obszernego materiału w spójną całość wydaje się ogromnym przedsięwzięciem.
Tak, to wyzwanie. Zaczynam od zapoznania się z wydarzeniami i emocjami, jakie im towarzyszyły. Potem decyduję, czy będzie to prawdziwa historia rodzinna... czy ją trochę zbeletryzuję.
Ale przede wszystkim... poddaję się tym wszystkim radościom i smutkom, przeżywam sukcesy i porażki, walkę pionierów o przetrwanie, niekiedy potworne katastrofy. Ci ludzie potrafili też dostrzec komiczną stronę codzienności: jakiegoś wuja gonił byk, kuzyn utknął na drzewie i spędził tak całą noc, ciotka przypaliła obiad, kiedy pastor miał przyjść z wizytą.
Miałaś problemy z odczytaniem ich charakteru pisma?
Nie większe niż z moim własnym. Przykładano wtedy ogromną wagę do pisma. Zanurzano pióro w atramencie i pisano powoli, starannie. Poza tym listy były dość oficjalne, choć niekiedy również bardzo poetyckie. Kiedy wrócę do domu, zrobię kopie kilku z nich i ci wyślę, Qwill.
Qwilleran wyłączył dyktafon i pochwalił Wendy za dobrze opowiedzianą historię.
- Wczoraj wieczorem zadzwoniłam do mojej matki w Cleveland - powiedziała - kiedy Doyle był w Centrum Sztuki. Ona wie o mojej skłonności do zamartwiania się, więc doceniła twój pomysł na odciągnięcia Doyle'a od wypadów do lasu. Tylko co będzie po jego powrocie z Chicago? Mama zaproponowała, żebyśmy wyjechali stąd w ten weekend i spędzili kilka dni na wyspie Mackinac. To miałby być taki nasz drugi miesiąc miodowy i przy okazji drugi prezent ślubny od niej i ojca.
- Świetna myśl - pochwalił Qwilleran. - Chociaż będzie nam was brakować.
W biurze pensjonatu, dokąd udał się, żeby wysłać felieton do wtorkowego numeru, Lori wręczyła mu kartkę od Polly. Był to inny tym razem widok z Sturbridge Village.
Drogi Qwillu,
uwielbiam to miejsce! Kupiłam sobie mnóstwo rzeczy do domu. Mona uczuliła się na leki. Jeśli będzie musiała wrócić do domu, zrezygnuję z wypożyczonego samochodu i będę podróżować z Walterem.
Całuję
Polly
Ciekawy rozwój sytuacji, pomyślał Qwilleran. Nawet raz nie napisała: „Żałuję, że cię tu nie ma”.
- Wszystko w porządku? - zapytała Lori.
- Jak najlepszym.
- Underhillowie nas opuszczają.
- Szkoda, to miła para.
- Dlaczego nie można mieć więcej takich gości jak oni, a mniej jak pani Truffle?
W gablocie w hallu wieszano właśnie nową wystawę pod nadzorem Susan Exbridge. Była to zbieranina figurek z drewna, mis, metalowych zwierzątek oraz dziwnych przedmiotów przywodzących na myśl narzędzia tortur. Tabliczka przyczepiona do gabloty informowała: „Kolekcja dziadków do orzechów pensjonatu «Nutcracker»„.
- Qwill, skarbie! - wykrzyknęła Susan z typową dla siebie teatralną manierą. - No i jak ci się to podoba?
- Musieli zajadać się orzechami w tamtych czasach.
- To było podstawowe pożywienie amerykańskich pionierów - przytaknęła.
- Wydawało mi się, że kiedyś kładziono je po prostu na twardej powierzchni i walono w nie kamieniem.
- W osiemnastym wieku orzechy były obowiązkowym zakończeniem każdego posiłku. Z tego też powodu artyści i wynalazcy prześcigali się w projektowaniu wymyślnych dziadków do orzechów... Nie bardzo mogę teraz rozmawiać. Zadzwoń do mnie do sklepu, kochaneczku - rzuciła na pożegnanie i wyszła, mijając się w drzwiach z Cathy.
- Niech pan nie zapomni o dzisiejszym przedstawieniu, panie Qwilleran. Zaczynamy o ósmej.
- Już nawet zarezerwowałem stolik, Cathy, ale dzięki za przypomnienie - odpowiedział.
Jakiś czas wcześniej, rozmawiając z Rikerem, Qwilleran zapytał:
- Czy ty i twoja urocza żona zechcielibyście wybrać się ze mną na premierę Sobotniej popijawy?
- A czy ty i twój wilczy apetyt zechcielibyście wpaść do nas przedtem na kolację? - zrewanżował się zaproszeniem Arch.
Nie zdarzyło się dotychczas, aby ktokolwiek odmówił redaktorce rubryki kulinarnej.
Rikerowie spędzali lato w żółtym domku letniskowym położonym nad wydmami. Dojazd do redakcji zajmował stamtąd zaledwie pół godziny, ale widok z ich tarasu na ciągnącą się niemal po horyzont taflę jeziora psychologicznie zwiększał tę odległość. Gdy przybył Qwilleran, właśnie delektowali się tym widokiem, popijając aperitif.
- Co się stało z domem Dunfielda? - zapytał.
Zupełnie normalny budynek z czerwonej sekwoi zastąpił teraz surowy sześcian z białym tynkiem i szklanymi taflami zamiast okien.
- Pamiętasz, że wdowa nie mogła go ani sprzedać, ani wynająć, bo wszyscy myśleli, że jest nawiedzony? Postanowiła więc go wyburzyć go i sprzedać ziemię - wyjaśnił Riker. - Niezabudowana działka z dostępem do jeziora jest warta więcej niż taka, na której stoi stary dom. Jak ci się podoba ten? Wygląda jak kostka lodu, nie? Nasi sąsiedzi nie mogą się zdecydować, czy w porównaniu z nim nasz dom wygląda jak rudera, czy też tamten dom wygląda śmiesznie w porównaniu z naszym.
- Kto w nim zamieszkał? - zapytał Qwilleran, chociaż domyślał się odpowiedzi.
- Jakaś kobieta z Nizin. Poszłam tam raz, żeby ją powitać jako nową sąsiadkę. No dobrze, szczerze mówiąc, bardziej z ciekawości. Zachowywała się strasznie sztywno. Skupiła się na narzekaniu: że surferzy hałasują, mewy jeszcze bardziej, że po plaży chodzą ludzie i gapią się na jej dom, a niektórzy nawet posuwają się do tego, że robią mu zdjęcia, że na brzegu można trafić na zdechłą rybę. Nie mogłam sobie odmówić tej drobnej przyjemności i powiedziałam jej, żeby się nie bała, kiedy zobaczy zielone światło nad powierzchnią jeziora, bo to tylko UFO.
- Wszystko wskazuje na to, że to ta sama czarująca osóbka, która mieszkała niedawno w pensjonacie. Lepiej trzymajcie Toulouse'a w domu, ona nie znosi kotów.
Wspomniany zwierzak wylegiwał się na szerokiej balustradzie, emanując spokojem ducha kota, który przygarnął autorkę rubryki kulinarnej Mildred uszczknęła dla niego kawałek kraba z tartinek, które właśnie przyniosła.
- Czy to prawda - zapytała - że zwierzęta domowe mają być tematem następnego konkursu limeryków?
- Uważam, że to dobry pomysł. Takie rymowanki mogą być zabawne, dziwaczne, przesadzone, absurdalne. Jeśli dostanę jeszcze trochę tego czegoś z krabem, to mogę dać jakiś przykład.
W czasie potrzebnym na przełknięcie tartinki Qwilleran ułożył taki oto utwór:
Czarnobiały kotek imieniem Toulouse
ma w życiu pełny luz:
jada jesiotra
i pate de foie gras,
sypia na stercie bluz.
- Lepiej nie mogłeś tego ująć - skwitował Arch.
Kolację podano alfresco, zaczynając od puree z cukinii garnirowanego świeżymi borówkami.
- Millie lubi dorzucić garść borówek do wszystkiego - wyjaśnił Arch.
- Bo są bardzo zdrowe - pouczyła go żona.
Później na stole pojawiła się wołowina z warzywami zapiekana w cieście, na co Arch powiedział:
- Wiesz, że Millie jest potomkiem kucharza z obozowiska drwali?
- Mój pradziadek - przytaknęła z dumą. - Drwale żywili się głównie fasolą i soloną wieprzowiną, a także sucharami, gotowaną rzepą oraz herbatą parzoną razem z melasą.
- A naleśniki? Myślałem, że jedli ich całe stosy, takich wielkich na cały talerz.
- To brzmi jak wytwór chorej wyobraźni jakiegoś hollywoodzkiego scenarzysty - skomentował Arch.
Ponieważ nie mieli już czasu na deser z prawdziwego zdarzenia, Mildred podała kawę oraz ciasteczka, które nazwała orzechowymi bombkami. Były to kulki o średnicy trzech centymetrów - maślano-orzechowe, nie za słodkie, o lekko czekoladowym posmaku. Gospodyni spakowała kilka na wynos swojemu gościowi.
- A właśnie - zaczął Qwilleran - mówiłem wam, że zostałem zaproszony jako gość honorowy na uroczysty lunch dla wykładowców college'u?
- A cóż takiego się stało? - zapytał cierpko Arch. - Czyżby te akademickie łepetyny w końcu spostrzegły, że pisuje dla nas autor, który oszczędnie stosuje przymiotniki i zna zasady interpunkcji?
Qwilleran opowiedział, jak doszło do przełamania lodów:
- Robiłem wywiad z doktorem Abernethym i jego żoną, która ma jakieś koneksje wśród władz college'u. To ona zaprosiła mnie na to spotkanie. Mają już umówionego mówcę z Nizin, a ja mam wygłosić tylko jakiś zabawny komentarz złożony z nie więcej niż dwudziestu pięciu słów.
- Napisz limeryk - doradziła Mildred.
- A wiecie, że zwycięski limeryk z ubiegłego roku wisi teraz w hallu „Hotel Booze” powiększony i oprawiony w ramkę?
Pani, co w Brrr zamieszkała,
zawsze się w futrze kąpała,
aż kiedyś zabłysła odwagą
i wykapała się nago,
lecz zaraz „brrr!” zawołała!
Do hotelu towarzystwo pojechało we własnych samochodach ze względu na to, że Qwilleran musiał zostać po przedstawieniu, żeby zebrać materiał do artykułu. Trasa wiodła wokół jeziora i kończyła się w mieście Brrr.
Restauracja „Pod Czarnym Niedźwiedziem” zajmowała połowę hotelowego parteru i teraz całkowicie przekształciła się w scenę. Qwilleran i jego goście zaprowadzeni zostali do zarezerwowanego wcześniej stolika. Pod przeciwległą ścianą ciągnął się długi bar, przy którym stało dwadzieścia stołków. Na środku sali znajdowało się kilka stołów z ustawionymi na nich krzesłami do góry nogami, tak jakby ktoś zapomniał je zdjąć po ostatnim zamiataniu.
Napoje podawano do godziny ósmej. Właściciel hotelu, Gary Pratt, krążył od stolika do stolika, witając gości i zachęcając ich do obejrzenia porozkładanych na stolikach programów. Zarówno jego człapiący chód, jak i zmierzwiona czarna broda sprawiały, że mężczyzna wydawał się łudząco podobny do ustawionego przy wejściu ponaddwumetrowego wypchanego niedźwiedzia.
Program wymieniał Rogera MacGillivraya jako historyka i konsultanta, reżyserów Carol i Larry'ego Lanspeaków, kierownika sceny Thorntona Haggisa grającego również jedną z głównych postaci, czyli niejakiego Whitey'a, właściciela saloonu.
Oprócz niego występował Jake, jego pomocnik, pani Watts i Lucy, barmanki, oraz stały klient George. Ponadto obozująca w lesie grupa drwali, kanadyjscy flisacy, robotnicy z tartaków u ujścia rzeki, panienki do tańca oraz marynarze ze szkunerów zakotwiczonych w porcie.
Mildred, rodowita mieszkanka tych okolic, znała oczywiście wszystkich. „Lucy” była córką jej fryzjerki, „Jack” uczył matematyki w liceum i trenował drużynę zapaśników, „Śmierdziuch” pracował w „Toodles Market”, a „George” był agentem ubezpieczeniowym.
O ósmej zamigotało światło na znak, że przedstawienie zaraz się zacznie, a po chwili zapadła ciemność, rozjaśniona jedynie ustawionymi na stolikach świeczkami. Publiczność umilkła, tylko za drzwiami wejściowymi po prawej stronie baru słychać było odgłosy zamieszania. Nagle otworzyły się drzwi po drugiej stronie sali i wszedł Whitey przewiązany w pasie fartuchem. Jego bujna siwa czupryna fosforyzowała w ponurym wnętrzu saloonu. Za nim szedł zwalisty pomocnik Jake we flanelowej kraciastej koszuli. Barmanki, jedna w średnim wieku, druga młoda, nosiły długie szare babcine sukienki wykończone białymi kołnierzykami oraz marszczone czepki.
Jack zabrał się do roboty. Zdjął krzesła i postawił je przy stołach. Barmanki przetarły blaty. Whitey nalewał do kieliszków whisky, którą udawała zimna herbata.
Rozległo się niecierpliwe walenie w drzwi i okrzyki: „Otwierać!” Whitey spojrzał na zegarek zawieszony na długim łańcuszku na jego szyi, po czym skinął przyzwalająco do pomocnika.
Ten otworzył drzwi i zasłoniwszy je swymi ogromnymi ramionami, wpuszczał po trochu do środka spragnioną hordę, drąc się przy tym: „Tylko bez korków!”
Chodziło mu o stalowe kolce, którymi drwale podkuwali sobie buty, żeby lepiej utrzymywać się na pniach. Łatwo było sobie wyobrazić podłogę po kontakcie z takim obuwiem, nie mówiąc o delikwencie, który dostał czymś takim kopniaka w czasie bójki.
No i zaczęło się! Do środka wtoczyli się krzepcy drwale z brodami i kucykami, w zgrzebnych ubraniach oraz żylaści żeglarze w koszulkach w pasy, wąskich spodniach i kapeluszach z wywiniętym rondem. Przez ich głośne okrzyki przebijała młodzieńcza energia.
- Whitey, ty stary ciemięgo! Jeszcześ nie kipnął?
- Polej no tu, Whitey, a nie żałuj! Takie mnie pragnienie naszło, że bagno bym osuszył!
- Gdzie George? Mam u niego kolejkę!
- George jeszcze nie przyszedł?
Drwale rozeszli się do stolików. W ruch poszły karty i kości. Żeglarze stronili od tego rozwrzeszczanego tłumku, skupiając się przy barze. Tam też stanęli trzej flisacy z Quebecu w czerwonych czapkach i szarfach. W tym gronie stanowili swoistą elitę z racji tego, że ich zajęcie wymagało wyjątkowej odwagi i sprawności. Oni też wzbudzali największe zainteresowanie panienek do tańca, które kręciły się po sali, szeleszcząc skąpymi spódniczkami i kokietując odsłoniętymi ramionami.
Barmanki krzątały się wokół stolików. W pewnym momencie Lucy krzyknęła:
- Uszczypnął mnie!
- To strzel go w pysk! - odkrzyknęła pani Watts, lecz zanim Lucy zdążyła zastosować się do tej rady, na miejscu pojawił się duży Jake. Chwycił winowajcę za kołnierz, podniósł, spojrzał znacząco w oczy i upuścił z powrotem na krzesło.
- Hurra! - krzyknęli pozostali drwale.
W saloonie Whiteya można było flirtować z panienkami, lecz nie opłacało się zadzierać z jego pomocnikiem.
Whitey dał znak trzem żeglarzom, na co oni pochylili się ku sobie i odśpiewali szanty: Zbij gościa z nóg bracie, zbij gościa z nóg i jeszcze błazeńską Z pijanym żeglarzem co zrobimy, gdy przyjdzie raniutko.
W tym samym czasie przy karcianym stoliku głośno licytowano się na centy. Gracze w kości głośnym rykiem zaklinali szczęśliwe numery. Inni opowiadali sobie po cichu sprośne dowcipy zakończone wybuchem obscenicznego śmiechu.
Dziewczęta, które przysiadły na stołkach barowych, założyły nogę na nogę i zaintonowały Uwięzili ptaszynę w pozłacanej klatce. Klienci pokrzykiwali w ich stronę: „Czy nie jest kapitalna ta w środku? Cip cip cip!”
Do jednej z rozwrzeszczanych grupek próbował dołączyć trzymający się do tej pory na uboczu podejrzanie spokojny drwal, ale został od razu przegoniony. Ktoś wydarł się na niego: „Spływaj, Śmierdziuch!” Drwal spróbował dołączyć do towarzystwa przy barze, lecz tam również go nie chciano. Któryś z flisaków warknął: „Cassetoi, Bouc Puant!” Whitey wskazał mu miejsce na końcu kontuaru i kazał Lucy zanieść mu drinka. Śmierdziuch siedział tam sam i dla rozrywki przygrywał sobie na harmonijce jakieś proste melodie.
To była bardzo wesoła noc w „Hotel Booze”. Dwóch drwali wykonało kawałek o „zamarzniętym drwalu, który mieszał kawę kciukiem”. Dwaj żeglarze przeszli na rękach przez salę, a jeden z nich robił gwiazdy wzdłuż baru, przy którym siedziało mocno już rozochocone towarzystwo wspierające się na swoich szklankach.
- Polej no jeszcze tego pysznego burbona, Whitey!
Przy karcianym stoliku zrobiło się gorąco. „Kantujesz, do kaduka!” W ruch poszły pięści. Natychmiast zjawił się tam Jack, złapał za kołnierz obu zabijaków i wywalił ich bocznymi drzwiami z lokalu. Po chwili wrócił, otrzepując dłonie. Whitey dał sygnał żeglarzom, którzy zaśpiewali: Michael, row the boat ashore, hallelujah. Eksmitowana dopiero co dwójka zakradła się cichaczem do saloonu. Jeden z nich przykładał do nosa poplamioną na czerwono ścierkę i służył za podporę swojemu kulejącemu kompanowi.
- Whitey! Czemu nie ma tu George'a? Może poszedł wypolerować siekierkę? - krzyknął ktoś z sali.
- George już tu nie przyjdzie - odpowiedział Whitey. - Wdał się w bijatykę w czwartek w nocy i dał się spławić.
- Spławić! Tam do licha! Gdzie go trzymają?
- W salonie pogrzebowym Pete'a. Obłożony lodem, bo przed poniedziałkiem go nie zakopią. Pete zmajstrował dla niego sosnową trumnę, ale George'a nie było stać na nagrobek, więc będziemy na niego zbierać.
Whitey postawił na kontuarze blaszaną puszkę i zadzwonił monetami, które w niej były. Kumple zmarłego przeparadowali przed nią jeden po drugim, wrzucając po kilka centów. Któryś z drwali krzyknął:
- Chodźcie! Idziemy po niego! Przyniesiemy starego George'a na ostatniego kielicha z kompanami!
- Hurra!
Sześciu ochotników rzuciło się do drzwi. Whitey i barmanki nalewali do kieliszków, a klienci wznosili toasty z głośnym przytupem. Wkrótce rozległo się walenie do drzwi. Jake otworzył obydwa skrzydła i zrobił przejście żałobnikom niosącym sosnową trumnę. Sala pełna zabijaków nagle ucichła. Mężczyźni z trumną krzyknęli:
- Zabierać stąd te stołki! Trzeba go oprzeć... Dosuniemy trumnę do baru... Whitey, masz łom? Dawaj go tu... Tak go trzymaj...
Wieko trumny odpadło z trzaskiem. Publiczność wydała stłumiony okrzyk. W środku był George - sztywny, z białą twarzą, w zakrwawionym ubraniu. Dwa wystrzały rozdarły pełną napięcia ciszę i światła zgasły.
Ciemności trwały tylko tyle, ile potrzebowali aktorzy, żeby ustawić się w rzędzie przed publicznością - łącznie z trupio bladym George'em - która wiwatowała, gwizdała i klaskała.
Rikerowie musieli wracać do domu od razu, lecz większość widzów zmieszała się z wykonawcami i składała im gratulacje.
- Pokazaliśmy prawdziwe wydarzenie, które miało miejsce właśnie tu, w „Hotel Booze” - wyjaśniał Whitey. - Niestety nie wiemy, jak naprawdę miał na imię nieboszczyk George ani która z tablic nagrobnych na starym cmentarzu drwali jest jego. Mój pradziad był kamieniarzem. Tę historię przekazywano w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie.
Qwilleran odciągnął Śmierdziucha na stronę, żeby pogratulować mu i zadać kilka pytań.
- Czyj to był pomysł, żeby wprowadzić postać, która ma nieprzyjemny zapach?
- Rogera, lecz ja sam się do niej zgłosiłem. Nieduża rola, ale miałem przynajmniej okazję zagrać na harmonijce. Słyszałem, że w obozowiskach drwali panował potworny smród. Wyobraź sobie - czterdziestu chłopa w jednej izbie suszących swoje przemoczone skarpety przy piecu, a do tego nie ma jak się umyć. Fuj!
Qwilleran kręcił się wśród artystów i rozdawał komplementy: Jake'owi pogratulował silnego ramienia, flisakom francuskiego akcentu, panienki pochwalił za sugestywne prowokacje. Dowiedział się przy okazji, że śpiewający żeglarze należą do chóru Piratów z Penzance, a akrobaci trenują gimnastykę w miejscowym liceum.
- Słyszałeś coś o filmie, który mają kręcić w Moose County o czasach drwali? - spytał go Jake.
- Nic a nic! Skąd to wiesz? - jako dziennikarz Qwilleran nie cierpiał być niedoinformowany.
- Tego lata dorabiam na stacji benzynowej mojego ojca. Raz przyjechał jeden facet samochodem na zamiejscowych numerach. Powiedział, że wysłano go tu na rekonesans i że szuka umięśnionych statystów do filmu o drwalach. Kazał mi to zachować w tajemnicy, bo podobno jakiś inny producent też o tym myśli, a oni chcieliby uprzedzić konkurencję.
- To miałaby być hollywoodzka produkcja czy raczej niezależny dokument?
- Tego nie powiedział, a ja nie pytałem, bo nie byłem zainteresowany. Mam tę robotę u ojca i rolę w inscenizacji. Do tego w sierpniu zostanę ojcem. Po raz pierwszy!
- Gratuluję!
- Dzięki. Niesamowita sprawa. I trochę przerażająca - Jake uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Ci producenci nie powinni mieć problemów ze znalezieniem u nas statystów. W Moose County co drugi mężczyzna ma warunki, żeby zagrać takiego drwala.
- Mój ojciec twierdzi, że pochodzimy od wikingów. Zna kilka ciekawych historii na ten temat.
Qwilleran wracał do domu w dobrym nastroju. Obejrzał dobry spektakl. Zjadł dobrą kolację. I wpadł na kilka tropów do wykorzystania w „Piórkiem Qwilla” i Opowieściach z tej i nie z tej ziemi.
Przywitały go głośne pretensje i drgające spazmatycznie ogony kotów, co oznaczało: „Jesteś spóźniony! Gdzie się podziewałeś?! Co z naszą kolacją?!”
- Ominęło was interesujące przedstawienie - powiedział Qwilleran, przygotowując ich posiłek.
Jemu samemu wystarczył kubek kawy i jedna z orzechowych bombek, w które zaopatrzyła go Mildred. Polly nie pochwaliłaby tego posiłku, był zbyt kaloryczny. Gdzie też ona bawiła dziś wieczorem? - pomyślał i sięgnął po następną bombkę.
Rozdział trzynasty
W środę nad domkiem numer pięć nastał słoneczny, obiecujący piękny dzień poranek. Qwilleran z uśmiechem wspominał Sobotnią popijawę. Do tej pory niektóre z szant chodziły mu po głowie. Wakacje w Black Creek sprawiły mu sporą frajdę, jak to zwykle z wakacjami bywa. Znalazł ciekawe tematy do swojej rubryki, poznał nowych ludzi, rozwiązał ich problemy i dowiedział się kilku rzeczy na temat wiewiórek i drzewa orzechowego. A niedługo wróci Polly. Prawdopodobnie, bo może zdecyduje się wracać okrężną drogą przez Ohio.
Wziął się do otwierania puszki z krabowym przysmakiem, żeby poczęstować nim koty.
- Zasłużyłyście sobie. Zachowywałyście się ostatnio bardzo przyzwoicie.
Wpatrywały się w niego uważnie, ich ogony falowały delikatnie. Nagle Koko odwrócił się gwałtownie i popędził na ganek. Zrobił to w takim tempie, że Qwilleranowi wypadł z rąk otwieracz. Poszedł szybko za kotem.
Strumieniem płynął żółty kajak, w którym siedział Doyle i machał zawzięcie wiosłami. W tym czasie fotograf miał być w ciemni i wywoływać zdjęcia do albumu! Qwilleran wzruszył ramionami i wrócił do domku, żeby nakarmić koty. Jemu przypadła na śniadanie jedna ze słodkich bułeczek, które dostał od Wendy.
Kiedy siedział z drugim kubkiem kawy na ganku, poczuł dziwne swędzenie w okolicy lewej skroni. Odwrócił się i zobaczył, że Koko świdruje go wzrokiem. Jeśli ten kot zamierzał wykonać swój stary numer z przekazywaniem myśli, to powinien być bardziej precyzyjny. Qwilleran odniósł jednak niejasne wrażenie, że o czymś zapomniał.
Zerwał się z fotela i podszedł do maszyny. No tak, przecież miał napisać notkę o sypialni zamkniętej w wieży. Potrzebna była już na piątek. Założył, że wygląd mebla przemówi do wyobraźni zwiedzających. Musiał tylko dodać do tego kilka informacji, które zdobył przy okazji Powiastki o przerwanym banknocie, oraz odrobinę pisarskiej fantazji i tekst był gotowy. Zatytułował go: Tajemnica trzech pękniętych luster.
Ponad sto lat przed nastaniem ery komputerowych milionerów zasiedlający amerykańską ziemię pionierzy zdobywali fortuny dzięki swojej odwadze i ciężkiej pracy. Jeden z takich przedsiębiorczych osadników zbudował sobie okazały pałac w Black Creek, którego wnętrza wypełnił wspaniałymi meblami z drewna czarnego orzecha. Miał dwóch synów, ale to córka Elsa była jego oczkiem w głowie. Wystarał się dla niej o najlepszą partię w okolicy i zaplanował wesele, o którym głośno było w całym okręgu.
Jednakże na dzień przed ślubem Elsa uciekła z domu z mężczyzną, którego naprawdę kochała. Na nieszczęście był on synem najgorszego wroga jej ojca, a trzeba zrozumieć, że działo się to na początku dwudziestego wieku, kiedy to dorosłe córki winne były bezwzględne posłuszeństwo swoim rodzicom. Ojciec wpadł w szał. Przeklął Elsę i wyładował swój gniew na meblach, które zamówił specjalnie do sypialni nowożeńców. Zaciśniętą pięścią uzbrojoną w duży złoty sygnet stłukł trzy lustra. Przez sto lat ten zniszczony posag stał zamknięty w rezydencji, którą obecnie zajmuje pensjonat „Nutcracker”.
Elsa i jej wybraniec przeżyli wspólnie sześć lat. Byli jednymi z ofiar wielkiego trzęsienia ziemi, które nawiedziło San Francisco w 1906 roku.
Bez zaglądania do biura po swoją codzienną kartkę od Polly Qwilleran ruszył prosto do „Antique Village”. Na tę okazję wybrał silverlighta - jego wakacje były stanowczo zbyt ubogie w wysiłek fizyczny. Uznał, że zabawy krawatem z kotami się nie liczą.
Kiedy hamował przed wejściem do budynku, z drugiej strony ulicy ktoś zawołał donośnym głosem:
- Cześć, Qwill! Fantastycznie wyglądasz w tym kasku. Nie powinieneś w ogóle go zdejmować.
To był Ernie Kemp taszczący duży kołowrotek. Qwilleran zaproponował:
- Przytrzymam ci drzwi, jeśli pozwolisz mi zaparkować silverlighta u siebie w biurze.
We wnętrzu panował nieopisany gwar i rozgardiasz. Janelle starała się przebywać w kilku miejscach jednocześnie. Qwilleran został przedstawiony sprawiającej miłe wrażenie partnerce Erniego, pani Munroe. Okazało się również, że spec od mebli z odzysku wynalazł gdzieś kamienną balustradę, która posłużyła do ogrodzenia podwyższenia.
- Trochę się spóźniłem z tym tekstem, ale zakład poligraficzny w Pickax wydrukuje ci to z dnia na dzień.
- Od razu tam pojadę.
- Lepiej najpierw to przeczytaj.
- Będzie jeszcze lepiej, jeśli pójdę po dziewczyny i ty sam nam to przeczytasz.
Kiedy obie asystentki stawiły się w biurze, Qwilleran odczytał historię tragicznej miłości. Janelle ocierała oczy, pani Munroe przełknęła parę razy ślinę, a Ernie potrząsał głową, niewątpliwie myśląc o swojej własnej córce. Potem wziął od Qwillerana kartkę i pojechał do Pickax.
Qwilleran skorzystał z telefonu, żeby zorganizować przewóz zabytkowej sypialni, a potem oznajmił, że chciałby się trochę rozejrzeć. W jednym z boksów wystawiono na sprzedaż piłę poprzeczną, niemal dwumetrowej długości, z uchwytami na obu końcach i przerażającymi pięciocentymetrowymi zębami. Podobną Qwilleran odziedziczył wraz z drewnianą chatą. Wisiała na ścianie i robiła tak upiorne wrażenie, że Qwilleran w końcu się jej pozbył.
- Ta piła reprezentuje wczesną historię Moose County - zagadnął go sprzedawca. - Kto wie, ile tysięcy drzew nią wycięto? Kiedy zamykam oczy, to słyszę rytmiczne zgrzytanie tych ostrych zębów na pniu jakiegoś ogromnego dębu. To w pewnym sensie taki symbol ludzkiej determinacji i walki o przetrwanie własne i swojej rodziny. Jak słyszę teraz dźwięk piły łańcuchowej, to aż mi się krew gotuje. Jeszcze jeden gwóźdź do trumny matki ziemi.
- Kuku! Kuku! - ten ptak najwyraźniej wtrącał się do każdej rozmowy, ale tym razem przypomniał Qwilleranowi, że pora wracać do domu na lunch. Przed odjazdem poprosił sprzedawcę o wizytówkę.
Przed udaniem się do pensjonatu zdążył jeszcze wziąć prysznic i zmienić ubranie. Na miejscu Nick wręczył mu pocztówkę od Polly.
- Przewozimy dziś sypialnię - dodał. - Wybieram się tam. Dopilnuję, żeby obchodzili się z nią jak należy.
Obrazek przedstawiał Independence Hall. Co ona robi w Filadelfii? - pomyślał zaskoczony. Z treścią pocztówki zapoznał się dopiero, kiedy usiadł przy stoliku. Dowiedział się, że zdjęcie wykonano w Muzeum Henry'ego Forda w Dearborn, w stanie Michigan.
Drogi Qwillu,
to muzeum jest fenomenalne! I do tego ogromne! Znajdziesz tu wszystko od sreber z okresu Jerzego V aż po lokomotywy. Pokonuję te wszystkie kilometry na wózku inwalidzkim. Pozdrowienia od Waltera.
Całuję
Polly
- Wzajemnie, Walter, stary chłopie - mruknął Qwilleran do pocztówki.
Wisząca w hallu tablica informująca o zbliżających się imprezach przypomniała mu, że uroczysty lunch dla wykładowców college'u ma się odbyć następnego dnia. Rozważał przez chwilę napisanie limeryku, jak sugerowała Mildred, z rymami „pedagogiczny”, „endemiczny”, „polemiczny”, lecz uznał je za mało zabawne.
Siedział przy oknie i obserwował wiewiórki, nadające swoimi ogonami jakieś tajemne sygnały.
Zamówił jajka na szynce i obmyślił plan działania. Poprosi organizatorów o rozstawienie torebek z fistaszkami przy każdym nakryciu z jego, felietonisty „Moose County coś tam”, wizytówką. Kiedy zostanie przedstawiony zgromadzonym, wyjaśni poważnym tonem, że o ile w innych gazetach wakacje rozpoczynają sezon ogórkowy, to te orzechy dla jego rubryki oznaczają inaugurację sezonu wiewiórkowego, a konkretnie konkurs na limeryk, im bardziej zwariowany, tym lepiej. A potem poda przykład:
Raz pewna swawolna wiewiórka,
znajoma z mojego podwórka,
studiować poszła do szkoły,
ach, żywot studencki wesoły,
lecz roku niestety powtórka.
Potem usiądzie, wśród śmiechu i gromkich braw, lub też ponurej ciszy, z czym również się liczył.
Z przyjemnością zjadł posiłek, uzupełniony trzema filiżankami kawy, i wrócił nad strumień w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, całkowicie nieświadomy czekających go komplikacji.
Z domku numer jeden dobiegały odgłosy śpiewania i dziecięcy śmiech.
W następnym panował spokój, z wyjątkiem tańczącego na szybach niebieskiego światła i odgłosów telewizora, którego prawdopodobnie nikt nie oglądał.
Domek trzeci nie rozbrzmiewał jak zwykle dźwiękami muzyki, a Wendy, która zeszła z ganku, żeby się z nim przywitać, wyglądała na przygaszoną.
- Co słychać? - zapytał. - Udało się zarezerwować pokój w „Grand Hotelu”?
Pokiwała głową z roztargnieniem i spojrzała na zegarek.
- Moja mama wszystko załatwiła.
- Doyle wywołał zdjęcia?
- Nie do końca. Ma się spotkać z Bushym o piątej w ciemni, żeby dopasować próbki. Do tego czasu, jak pewnie się domyślasz, postanowił sobie trochę powiosłować. Spałam, kiedy wychodził. Zostawił mi liścik.
- Zabrał aparat?
Roześmiała się gorzko.
- Naturalnie. Na wypadek, gdyby przelatywało lub przepływało obok niego coś nadzwyczaj interesującego. Ale obiecał, że nie będzie zapuszczał się do lasu.
- To dobrze - bąknął Qwilleran bez przekonania. - Tylko nie wyjeżdżajcie bez zostawienia mi adresu. Chcę wam wysłać wycinek z twoją opowieścią.
W tym momencie leśną ciszę przeszyły dwa wystrzały.
- Co to było? - przestraszyła się Wendy.
- Ktoś poluje na króliki. Niektóre tutejsze rodziny żywią się nimi, bo tylko na to je stać.
Wendy raz po raz zerkała na zegarek.
- Która jest u ciebie?
- Za piętnaście czwarta - odpowiedział.
- O piątej spotyka się z Bushym, a zawsze po pływaniu lubi wziąć prysznic i przebrać się. Napisał, że będzie o trzeciej. Znowu zaczynam się niepokoić.
- Wendy, nie można bez przerwy się o coś martwić - upomniał ją. - Żyjemy w czasach, kiedy ludzie giną niespodziewanie w wypadku na autostradzie albo zastrzeleni przez jakiegoś szaleńca w supermarkecie - wzdrygnął się, słysząc dobiegające z jego domku złowieszcze zawodzenie. Zaczęło się od pomruku, a skończyło mrożącym krew w żyłach wrzaskiem. Qwilleran znał ten dźwięk. Koko wyczuł śmiertelne niebezpieczeństwo, a on nigdy się nie mylił.
- Przepraszam - powiedział do Wendy. - Mój kot chce mi powiedzieć coś ważnego.
Pobiegł do domku i od razu zadzwonił do pensjonatu. Musiał chwilę poczekać, ponieważ Nick znajdował się właśnie w piwnicy.
- Nick, czy mógłbyś rzucić wszystko i przyjść tutaj? Doyle Underhill nie wrócił jeszcze z przejażdżki kajakiem, a mam powody podejrzewać, że spotkało go coś złego. Myślałem o tym, żebyśmy wzięli łódź i popłynęli w górę strumienia. Zabierz telefon komórkowy.
Potem zadzwonił do domku numer jeden.
- Hannah, jesteś bardzo zajęta? Doyle nie wrócił jeszcze do domu, a jest już spóźniony na ważne spotkanie. Mam złe przeczucia. Nick Bamba i ja popłyniemy sprawdzić, co się stało. Mogłabyś zająć się Wendy w tym czasie? Jest bardzo zdenerwowana. Tylko się nie zdradź, że my też się martwimy.
Qwilleran założył kotu szelki, posadził go sobie na ramieniu i poszedł nad strumień, gdzie spotkał się z Nickiem. Wypłynęli aluminiową łodzią motorową. Nick siedział przy sterze, a pozostała dwójka na dziobie, wpatrując się w zielony tunel z gałęzi. Koko siedział spokojnie. Nie interesowały go nawet kaczki, wyskakujące spod wody ryby ani kraczące wrony.
- Od dawna go nie ma?
- Wyszedł wcześnie rano, Wendy jeszcze spała. Napisał jej, że nie zejdzie na brzeg i wróci przed trzecią.
- Dokąd zwykle dopływa?
- Nigdy o tym nie mówił. Ale wystarczająco daleko, żeby móc fotografować dzikie zwierzęta. Uważasz, że w tych lasach może być niebezpiecznie?
- Za żadne skarby nie zgodziłbym się wejść do tej dżungli.
- A Doyle nie mógł się wyzwolić spod jej hipnotyzującego wpływu.
- Jeśli trafimy na najdrobniejszy ślad, od razu dajemy znać szeryfowi. Będą potrzebowali opisu zaginionego. Co mam im powiedzieć?
- Metr osiemdziesiąt, średniej budowy, przed trzydziestką, gładko ogolony, krótkie ciemne włosy. Zwykle na te wyprawy wkłada niebieskie dżinsy, biały T-shirt, czasami granatową dżinsową kurtkę i zawsze jasnożółtą bejsbolówkę.
- To im wystarczy, Qwill. W tutejszym biurze szeryfa mają wszystko co trzeba: helikopter, psy tropiące oraz dużą grupę pościgową złożoną z ochotników. Mogą wypuścić w teren nawet do dwudziestu osób.
Nagle Koko zaczął się wiercić na ramieniu swojego pana.
- Błagam, tylko bez pazurów - zaprotestował Qwilleran.
- Yow-w-w!
- To znaczy, że jesteśmy blisko.
Przed nimi piętrzyły się wyrwane z korzeniami drzewa, utrudniając przeprawę strumieniem. Za gałęziami migotało coś żółtego.
- To kajak! - krzyknął Qwilleran.
Na brzegu, pół metra nad powierzchnią strumienia, leżał kajak, spod którego wystawały wiosła, kurtka i plecak.
- Zawołaj go - powiedział Nick.
Qwilleran krzyknął najgłośniej, jak potrafił:
- Doyle!
- Yow-ow-ow! - zawtórował mu Koko.
- Cicho bądź! - wrzasnął Qwilleran, przytrzymując pysk kota.
Nie było żadnego odzewu, a panująca w lesie cisza wydawała się jeszcze bardziej nieprzenikniona niż zwykle.
- Zadzwoń do szeryfa, Nick.
Chwilę później szeryf został zawiadomiony przez administratora pensjonatu o zaginięciu jednego z gości. Uprzedzono go również, że może chodzić o przestępstwo. Ostatnio widziano zaginionego, jak płynął żółtym kajakiem w górę strumienia. Kajak został odnaleziony na brzegu, razem z wiosłami i plecakiem, trzy mile od pensjonatu. Miejsce można rozpoznać po leżących w strumieniu drzewach, zagajniku orzechowym i gnieździe orła na wierzchołku sosny. Nick dodał jeszcze, że za dziesięć minut będzie w wypożyczalni łodzi z plecakiem i kurtką, żeby psy mogły złapać trop.
Na łódce płynącej powoli w dół strumienia panowała cisza. Mężczyźni wiedzieli, że zrobili wszystko, co było do zrobienia. Różnica pomiędzy nimi polegała na tym, że o ile Nick mógł mieć jeszcze nadzieję na szczęśliwy obrót wypadków, o tyle Qwillerana pozbawiło złudzeń dobrze mu znane śmiertelne zawodzenie kota.
Kiedy dopłynęli do hangaru, Qwilleran zostawił Nicka z pracownikami szeryfa, a sam zaniósł Koko do domku. Najpierw zadzwonił do Hanny. Ponieważ nie odbierała, uznał, że wciąż jest u Wendy, ale tam również nikogo nie zastał. Samochód Hanny zniknął, lecz terenówka Underhillów wciąż stała na swoim miejscu. Może wybrały się razem na obiad?
Ponieważ właśnie minęła piąta, Qwilleran zadzwonił do Centrum Sztuki. Telefon odebrał Bushy.
- Cześć, a gdzie nasz kolega? - zapytał. - Odwaliłem już swoją działkę i w zasadzie mógłbym wracać do domu.
Qwilleran opowiedział mu, co się wydarzyło.
- Znajdą go - stwierdził z przekonaniem Bushy. - Pamiętasz, jak zaginął Junior Goodwinter? Odnalazł się ze złamaną nogą dopiero następnego dnia.
Qwilleran rzucił jakiś zdawkowy komentarz, ale wciąż brzmiało mu w uszach wycie Koko i wiedział, że kotu nie zdarzało się mylić.
- Przepraszam, Bushy, ale ktoś nadjeżdża - usłyszał zbliżający się charakterystyczny warkot paska klinowego, oznajmujący powrót Hanny.
Wyszedł, żeby się z nią przywitać.
- Hannah, powinnaś poprosić Olsena, żeby rzucił swoim wprawnym okiem na ten pasek, bo możesz się doigrać. Gdzie Wendy?
- W szpitalu. Tak mi jej żal. Wejdźmy do środka, opowiem ci wszystko.
Gdy usiedli już na ganku, zapytał:
- Co się wydarzyło po naszym wyjeździe?
- Najpierw zaparzyłam i zaniosłam jej dzbanek herbatki rumiankowej. Dobrze robi na nerwy. Leżała na sofie, powiedziała, że nie czuje się dobrze i że zdrętwiały jej całe ręce. Zawiadomiłam Lori, a ona od razu zadzwoniła pod dziewięćset jedenaście. Karetka przyjechała prawie natychmiast. Zabrali ją do szpitala w Pickax. Pojechałam za nimi swoim samochodem.
- Słyszeliśmy syrenę, kiedy płynęliśmy kajakiem. Nie mieliśmy pojęcia, że to do jednego z domków. Jak zniosła informację, że musi jechać do szpitala?
- Była opanowana i dobrze zorganizowana. Upewniła się, że ma ze sobą kartę ubezpieczeniową. Poprosiła mnie o spakowanie jej piżamy, kapci i zostawienie kartki dla Doyle'a. Chciała też, żebym zadzwoniła z ich telefonu do jej matki w Cleveland.
Qwilleran pokiwał głową. To była cała Wendy - zapobiegliwa w każdej sytuacji.
- Co powiedzieli w szpitalu?
- Zostałam w poczekalni do czasu, aż doktor Dianę wyszła i zapewniła mnie, że wszystko jest pod kontrolą. W drodze powrotnej wstąpiłam do biura. Powiedziano mi, że zniknięcie Doyle'a to poważna sprawa. To straszne! Myślisz, że będą o tym mówić w wiadomościach o jedenastej?
- Tylko o tym, że szeryf zorganizował poszukiwania w okolicznych lasach. Ale jeżeli pojawiłyby się jakieś poważniejsze wiadomości, Nick Bamba będzie o tym wiedział wcześniej. Ma znajomości w biurze szeryfa.
Gdy Qwilleran wrócił do siebie, Yum Yum spała już na niebieskiej poduszce, lecz Koko trzymał straż na sofie, pilnując kasety z Piratami oraz książki Trollope'a, którą ostatnio czytał Qwilleran. Była to powieść wiktoriańska o wyrachowanej młodej kobiecie, która wychodzi za mąż dla pieniędzy, wiedząc o tym, że jej wybrankowi nie zostało wiele życia.
Przed jedenastą zapadły ciemności i tylko światła latarek rozświetlały czasem nocne niebo.
Rozdział czternasty
Qwilleran spał tej nocy niespokojnie. Ciążyła mu wiedza, którą nie mógł się z nikim podzielić. Podczas gdy inni mieli jeszcze nadzieję lub modlili się o to, żeby Doyle bezpiecznie wrócił do domu, Qwilleran był przekonany, że fotograf nie żyje, a do tego nie zginął śmiercią naturalną. Tyle razy już słyszał ten skowyt i zawsze oznaczał on morderstwo. Z drugiej strony skąd Koko mógł to wiedzieć? Qwilleran gładził się po wąsach i próbował przekonać samego siebie, że kot miał tylko złe przeczucie.
Syjamczyki spały dobrze. Uaktywniły się dość wcześnie i wskoczyły Qwilleranowi na brzuch, żeby podzielić się z nim nowiną, że zaczął się kolejny dzień. Koko wykonał przeciągłe fortissimo prosto w jego ucho, a Yum Yum parę razy pacnęła go łapą w nos, chociaż musiał przyznać, że robiła to bardzo delikatnie.
W wiadomościach o godzinie siódmej nie wspomniano o poszukiwaniach zaginionego. Przespacerował się do pensjonatu z nadzieją, że dzięki swoim znajomościom Nickowi udało się zdobyć jakieś poufne informacje. Codzienna poczta jeszcze nie została przywieziona, ale Qwilleran mógł wytrzymać bez kartki od Polly. Jej wyprawa z Walterem nagle stała się mniej denerwująca w świetle tego, co spotkało Doyle'a.
Szybko zjadł śniadanie i wrócił nad strumień, nie czekając na pocztę. Przybył w samą porę. Dokładnie w tym samym czasie pod domek podjechał na motorze kurier z pakunkiem od Bushlanda, do którego dołączony był liścik.
Qwill,
postanowiłem zostać w ciemni i wywołać resztę zdjęć Doyle'a. Przesyłam ci wszystko. Lepiej, żebyś ty je miał. Na pewno wiesz, co z nimi zrobić. Mam nadzieję, ze znajdą gościa. Zamierzałem zabrać jego i Wendy na przejażdżkę łodzią w ten weekend, jeśli chodzi o zdjęcia, niektóre są bardzo dobre (podoba mi się to z dwiema wiewiórkami), a inne niezbyt, ale to było do przewidzenia, jest też kilka niezłych portretów Wendy i parę fotek z pikniku, jak opychasz się hot-dogiem. Zadzwoniłem do Bartera. Właśnie wszystko odwołuje.
Bushy
Odbitki, w rozmiarze dwadzieścia na trzydzieści, zajmowały trzy płaskie żółte pudełka. Qwilleran zabrał je i wyszedł z nimi na ganek. Chciał się przekonać, czy zaproszenie Doyle'a do udziału w albumie było dobrym pomysłem.
Pierwsze zdjęcie przedstawiało dwie wiewiórki na tle lasu. Siedziały na ściętym pniaku zwrócone ku sobie profilem, ze wzniesionymi puszystymi ogonami, i tworzyły idealnie symetryczny układ. Najwyraźniej Doyle użył teleobiektywu. Było coś w sposobie, w jaki na siebie patrzyły, co sprawiało, że wyglądały niczym dwaj mężowie stanu na konferencji omawiający jakąś niezwykle ważną sprawę. O czym mogły dyskutować? O nowych metodach zdobywania orzechów?
Z rozmyślań wyrwał go pomruk wydobywający się z gardła Koko. Ktoś się zbliżał, w dobrych bądź złych zamiarach. (Qwilleran uważał swojego kota za rodzaj uniwersalnego elektronicznego detektora imitującego kota rasy syjamskiej - pojawiającego się na rynku sporadycznie - używanego masowo przez wojsko, a niekiedy zastępowanego przez psy).
Tym razem podejrzanym indywiduum okazała się Hannah Hawley. Szła bardzo szybko.
Qwilleran wyszedł ją powitać, zadbawszy wcześniej o to, żeby zdjęcia trafiły z powrotem do pudełek. Znał słabość Koko do odbitek.
- Przykro mi, stary - zwrócił się do kota. - Te są do oglądania, a nie do lizania.
- Czy coś już wiadomo? - spytała z miejsca Hannah.
- Nic.
- Mama Wendy przylatuje o piątej. Zarezerwowałam dla niej pokój we „Friendship Inn”.
Był to motel w pobliżu szpitala w Pickax oferujący noclegi rodzinom chorych.
- Wejdź, usiądziemy na ganku i napijemy się wody mineralnej.
Kiedy tylko Hannah zajęła fotel, na kolana wskoczyła jej Yum Yum. Wykonała trzy pełne, niespieszne obroty, zanim udało jej się wygodnie umościć. Koko zaś wybrał stół i przysiadł obok pudełek ze zdjęciami jak kot stróżujący.
- Przyszłam do ciebie - zaczęła Hannah, gdy Qwilleran wrócił na ganek z wodą - żeby opowiedzieć ci, co mi się dziś przytrafiło. Otóż rano odwiedziła mnie Marge, a nigdy wcześniej tego nie robiła, żeby zapytać, czy nie dałabym jej trochę mleka dla Danny'ego. Miała jechać z Joe wczoraj wieczorem na zakupy, ale coś im wypadło. Wyglądała, jakby miała kaca albo przesadziła z lekami, które rzekomo zażywa... Qwill, zawsze kiedy słyszę fałszywą nutę, dostaję gęsiej skórki, a ten cały Joe zawsze tak na mnie działa.
Zanuciła znany mu kawałek z Gilberta i Sullivana:
Wbrew temu, co mogło by się zdawać,
mleko śmietankę chce udawać!
- Myślisz, że Joe podaje się za kogoś, kim nie jest? - pogładził się po wąsach. Czuł, że wrażliwość Hanny na fałsz była podobnego rodzaju co jego własne przeczucia.
- Wiesz, rozmawiałam z moimi krewnymi, którzy są rybakami. Powiedzieli mi, że o tej porze roku nie wypożycza się kutrów, co najwyżej w weekendy.
- No tak, to daje do myślenia - mruknął Qwilleran.
- No dobrze, ty na pewno jesteś zajęty... a ja mam pieczeń w piekarniku.
- Yow! - odezwał się Koko.
- O, zna słowo „pieczeń”. Przyniosę mu kawałek.
- Jak sądzisz, czy jest coś, co mógłbym zrobić dla Wendy? Ucieszyłyby ją kwiaty?
- Najlepsze, co możesz zrobić, to wierzyć, że Doyle jest bezpieczny. Ulży mi, kiedy przyjedzie jej matka.
- Może w takim razie odbiorę ją z lotniska i zawiozę do „Friendship Inn”?
- To byłoby bardzo miłe z twojej strony, Qwill.
- Jak ona się nazywa?
- Panieńskie nazwisko Wendy to Satterlee.
Hannah wróciła do swojej pieczeni, zostawiając Qwillerana z wątpliwościami dotyczącymi Joe. Czym w takim razie, jeśli nie łowieniem, zajmował się całymi dniami? Poszukiwaniem złota w niedozwolonych miejscach? Czy Hackett z nim współpracował, czy konkurował? Czy to Joe uderzył go w głowę, wrzucił do strumienia i ukradł mu samochód? Bagażnik był najprawdopodobniej wypchany grudkami złota. Ale kto nim odjechał? Musiał uczestniczyć w tym ktoś jeszcze, kogo zadaniem było wywiezienie samochodu poza stan i wymiana tablic rejestracyjnych.
Czas przeznaczony na wymyślanie możliwych scenariuszy minął i przyszłą pora, żeby przebrać się na spotkanie z wykładowcami college'u. Zdecydował się na szarą koszulkę polo, która dyskretnie podkreślała jego szpakowate wąsy, oraz letnią marynarkę w barwach klanu Mackintoshów. Ten strój zawsze przyciągał pełne podziwu spojrzenia i choć Qwilleran na ogół udawał, że kwestie stroju w ogóle go nie obchodzą, nie miał nic przeciwko pełnym podziwu spojrzeniom. Ponadto Polly powtarzała, że powinien częściej nosić się na szaro, ponieważ to podkreślało kolor jego oczu. Z jakiegoś powodu te właśnie słowa przypominał sobie zawsze podczas ubierania się na jakąś specjalną okazję. No cóż, widocznie na próżność nie ma rady.
Gdy zajrzał po drodze do biura, Lori i Cathy zgodnie stwierdziły, że wygląda świetnie. Pocztówka od Polly przedstawiała, jak poprzednio, Independence Hall.
Drogi Qwillu,
zwiedziłam całe muzeum, a potem jeszcze Greenfield Village. Ta ziemia jest przesiąknięta historia. Niedługo będę w domu. Żałuję, że nie możesz poznać Waltera. Polubiłbyś go.
Całuję
Polly
Qwilleran sapnął w wąsy. Ten Walter wydawał się już niemal członkiem rodziny.
Hall pełen był kobiet i mężczyzn zmierzających do zarezerwowanej specjalnie na tę okazję sali.
Wymieniano głośne pozdrowienia, serdeczne uściski dłoni, niektórzy nawet padali sobie w objęcia. Qwilleran był nieco zaskoczony tym, że perspektywa lunchu w pensjonacie „Nutcracker” mogła wzbudzić w tych ludziach tak entuzjastyczny nastrój. Zwłaszcza, że dostaną do jedzenia tylko potrawkę z kurczaka. Qwilleran odczekał, aż towarzystwo zajmie miejsce przy długich stołach ustawionych prostopadle do stołu mówcy. Podeszła do niego Neli i przywitała się z nim wylewnie.
- Wygląda pan znakomicie, panie Qwilleran. Jak zwykle zresztą!
Odprowadziła go ku szczytowi stołu, gdzie wyznaczono mu miejsce pomiędzy piersiastą panią o farbowanych rudych włosach a starszym jegomościem z kozią bródką i złotym kolczykiem. Ich nazwiska nic mu nie mówiły, pomimo że oni znali jego, ale jako autor stałej rubryki zdążył już przywyknąć do tego typu sytuacji.
Ich życzliwość, ekstrawagancki wygląd, pokrzykiwanie i głośne wybuchy wesołości wydawały mu się... niezbyt akademickie.
W pewnej chwili Neli wstała i brzdęknęła łyżeczką o szklankę z wodą na znak rozpoczęcia spotkania.
- Witam przedstawicieli trzech okręgów na corocznym spotkaniu Miłośników Cennych Ceramicznych Ciekawostek. Tym razem nasze zebranie poświęcone jest kubkom dla wąsaczy.
Qwilleran przełknął ślinę. Ale wpadka! Nie przerywając konwersacji z rudowłosą kobietą i mężczyzną z kozią bródką, próbował szybko wymyślić nowy limeryk.
Neli mówiła właśnie:
- Mamy zaszczyt gościć wśród nas wybitny autorytet w dziedzinie staroci, tematyce tak bliskiej naszemu sercu. Wygłosi przygotowaną specjalnie na tę okazję mowę. (Oklaski). Ponadto naszym gościem honorowym jest dzisiaj autor felietonów, który swoim dowcipem i mądrością umila nam życie w każdy wtorek i piątek. (Oklaski, trzy razy głośniejsze i bardziej entuzjastyczne, jak zauważył pełen złych przeczuć Qwilleran. Ile czasu zostało mu na ułożenie limeryku o kubkach dla wąsaczy? Jedyne rymy, jakie przychodziły mu do głowy, to: wąsy, dąsy, pąsy).
- Ale najpierw - ciągnęła Neli - bawmy się i cieszmy wspaniałym posiłkiem, który szef kuchni przygotował specjalnie dla nas.
(Ponownie oklaski. Czy oni wiedzieli, że dostaną tylko potrawkę z kurczaka?)
Z nadzieją, że uda mu się podchwycić jakiś pomysł na limeryk, Qwilleran zajął się tym, co zwykle robią dziennikarze: zadawaniem pytań i słuchaniem odpowiedzi.
Dowiedział się, że liczba wąsaczy wzrasta po wojnach. Pierwszy kubek zaprojektowany z myślą o wąsach powstał w Anglii w pierwszej dekadzie dziewiętnastego wieku. Wąsy nacierano wówczas pomadą. Niestety podczas picia gorącej herbaty mazidło często rozpuszczało się i spływało po brodach lub wręcz kapało do napoju. Kubek dla wąsaczy - z otworem, przez który się pije - nie powinien być mylony z kubkiem do golenia, który ma dwa otwory.
Mężczyzna siedzący po lewej stronie Qwillerana utrzymywał, że posiada około pięćdziesięciu kubków dla wąsaczy, ale dokładnej liczby nie poda, bo już dawno stracił rachubę. Kobieta z jego prawej strony opowiedziała, że właśnie weszła w posiadanie glazurowanego naczynia z ręcznie malowanymi żółtymi różyczkami. Neli zaś wyznała, że największą przyjemność sprawia jej wyszukiwanie egzemplarzy z napisami, jak na przykład: „Dla najukochańszego taty”.
Rozmawiali o śladach pozostawionych przez garncarzy, wadach i rzadkich okazach takich jak kubek w kształcie kociołka na trzech nóżkach czy łyżka do zupy dla mańkuta ze srebra standardowego.
Qwilleran uznał, że w tak miłej atmosferze nawet potrawka z kurczaka i sałatka z brokułów smakują wybornie, i cieszył się już na zapowiedziany deser. Drzwi do jadalni powoli uchyliły się i do środka wślizgnął się Nick Bamba. Znalazł Qwillerana, szepnął mu coś do ucha i szybko wyszedł.
- Nie! - wyrwał się Qwilleranowi niekontrolowany okrzyk.
Podszedł do Nelly, po cichu przekazał jej wiadomość i pospieszył za Nickiem, który czekał na niego w hallu.
- Właśnie podali w wiadomościach, że ciało zaginionego znaleziono w Czarnym Lesie. Nazwiska na razie nie ujawniono. Przyczyna śmierci nieznana.
- To zazwyczaj znaczy, że wiedzą, ale nie chcą powiedzieć. Skąd wiedziałeś, że został zastrzelony?
- Zadzwoniłem do mojego informatora w biurze szeryfa. Nie wiedział, kto najpierw znalazł ciało, wilki czy ekipa ratunkowa.
- Ja też wolę tego nie wiedzieć... Co z jego aparatem?
- O tym nie wspominał. A był wartościowy?
- Na pewno film miał dużą wartość dla zabójcy. Wygląda mi to na sprawkę kolejnego poszukiwacza złota, który nie życzył sobie żadnych dowodów w postaci zdjęć. To straszna tragedia dla Wendy. Co teraz zrobimy?
- Uznaliśmy, że doktor Dianę powinna poznać fakty. Sama uzna, co będzie najlepsze dla pacjentki. Lori już do niej dzwoniła.
- Dobrze zrobiłeś, Nick. Odbieram niedługo matkę Wendy z lotniska. Powiem jej tylko to, co policja przekazała mediom.
- Przepraszam, że wyciągnąłem cię z przyjęcia, Qwill.
- Nie przepraszaj. Słusznie postąpiłeś.
Qwilleran wrócił do domku skrótem i zaparzył sobie kubek mocnej kawy.
Koty wyczuły, że się martwi, i zachowywały się cicho. Nie potrwało to długo, bo Koko zaczął skakać po meblach i głośno zapowiadać zbliżającego się gościa.
To był Trent, bagażowy z pensjonatu, z opakowaną srebrnym papierem okrągłą paczuszką przewiązaną srebrną wstążką.
- Zamierzali dać to panu podczas spotkania, ale wyszedł pan wcześniej.
- Myślisz, że sprezentowali mi kulę do gry w kręgle?
- Albo zmumifikowaną czaszkę - powiedział Trent z uśmiechem.
Qwilleran tak naprawdę domyślał się, co jest w środku. Obdarowano go kubkiem dla wąsacza ze spodkiem do kompletu. Na szczęście nie tym ręcznie malowanym w żółte różyczki, lecz przyzwoitych rozmiarów fajansowym egzemplarzem z poręcznym uchem. Tym, co go wyróżniało, jak dowiedział się później, była reklama męskich płaszczy, spodni i kamizelek szytych na zamówienie. Do tego firma gwarantowała, że ich stroje zawsze będą idealnie dopasowane. Rysunek przedstawiający krawca w surducie oraz jego klienta w cylindrze sugerował, że przedmiot pochodził z początków dwudziestego wieku.
Do prezentu dołączony był liścik od Neli:
Jesteśmy wstrząśnięci wiadomością o tym, co przytrafiło się Pana znajomemu. Rozumiemy, że musiał Pan opuścić nas tak nagle. Po Pańskim wyjściu opowiedziałam o Panu kilka miłych rzeczy. Składamy wyrazy współczucia. Proszę przyjąć od nas ten upominek jako wyraz naszego szacunku.
Qwilleran usiadł, żeby napisać parę słów podziękowania, kiedy usłyszał charakterystyczny hałas samochodu z uszkodzonym paskiem klinowym. Wiedział, że to Hannah wróciła do domu. Nie był zaskoczony, gdy chwilę później zadzwoniła do niego i powiedziała niemal na bezdechu:
- Słyszałeś ostatnie wiadomości?
- Jakie wiadomości? - zapytał.
Powtórzyła mu to, co mówili w radiu PKX FM, i dodała:
- Biedna Wendy, tak mi jej żal. Dzięki Bogu jej matka jest już w drodze - po czym dorzuciła konfidencjonalnym szeptem: - Wiesz, jej rodzice byli przeciwni temu małżeństwu. Uważali, że Doyle jest egocentrykiem.
- No cóż, to się zdarza w najlepszych rodzinach.
- Dzwoniłam do szpitala. Pielęgniarka powiedziała mi, że stan Wendy się ustabilizował... To chyba tyle, co miałam ci do powiedzenia.
- Ja też mam ci coś do powiedzenia, Hannah. Powinnaś sprawdzić ten pasek klinowy. Twój silnik nie pracuje jak powinien.
Koko bez przerwy kręcił się wokół zostawionych na stole pudełek. Wiedział, co zawierają, i miał ogromną ochotę polizać lśniącą substancję powlekającą fotografie Doyle'a. Qwilleran nie był w stanie do nich zajrzeć. Ostatecznie i tak wspólnie z Bushym będą musieli dokonać wyboru prac do albumu. Qwilleran bezczynnie przeczekał dwie godziny, jakie zostały mu do wyjazdu na lotnisko.
Samolot, który dowoził pasażerów z lotnisk w dużych miastach do Pickax, zwany był przez miejscowych dowcipnisiów „chlubą braci Wright”. Często dodawano do tego nieoficjalny slogan „lepszy rydz niż nic”.
Qwilleran dotarł na miejsce, zanim maszyna sfrunęła z nieba i wyhamowała na płycie lotniska. Pasażerowie obładowani walizkami i torbami zakupów ochoczo schodzili po trapie, szczęśliwi, że znaleźli się na stałym lądzie.
Jako ostatnia wysiadła kobieta w eleganckiej garsonce, z małą walizeczką. Sprawiała wrażenie osoby opanowanej i stanowczej. Qwilleran pomyślał, że wygląda bardziej jak członek zarządu poważnej spółki niż czyjaś matka.
- Pani Satterlee? Jestem Jim Qwilleran. Przyjechałem, żeby zawieźć panią do szpitala.
- Co z Wendy? - zapytała krótko.
- Jej stan jest stabilny, ma bardzo dobrą opiekę. Może wezmę pani walizkę? Mój samochód stoi tam.
Obeszło się bez żadnych towarzyskich wstępów typu pogawędka o pogodzie czy dziwnych warunkach lotu, lecz kiedy Qwilleran przekręcił kluczyk w stacyjce, zapytała wprost:
- Czy wie pan, co spowodowało atak Wendy? Dzwoniła do mnie dwa razy w tygodniu, ale podejrzewam, że nie mówiła mi wszystkiego. Twierdziła, że bawią się wspaniale.
- I takie też sprawiali wrażenie. Tylko raz, pewnego wieczoru podczas wspólnej kolacji, być może pod wpływem zbyt dużej ilości wina, ona i Doyle trochę się posprzeczali. Wendy nie chciała, żeby robił zdjęcia w lesie. Uważała, że pełno tam niedźwiedzi, jadowitych węży i wściekłych lisów. Dzień później, kiedy Doyle pływał kajakiem, Wendy przyszła przeprosić mnie za swój wybuch, usprawiedliwiając się skłonnością do wyszukiwania problemów.
- To prawda, zawsze taka była - przytaknęła jej matka - ale musi unikać stresu z powodu wrodzonej wady serca. Doyle wie o tym i nie powinien jej niepotrzebnie denerwować. Sądziłam, że mieli przenieść się do innej miejscowości na kilka dni.
- Taki był plan - powiedział Qwilleran - ale wczoraj Doyle postanowił wybrać się na ostatnią przejażdżkę kajakiem. Niestety nie wrócił z niej o umówionej porze. Wtedy właśnie Wendy trafiła do szpitala, a my zgłosiliśmy zaginięcie. Szeryf od razu zarządził poszukiwania.
- Nasi kardiolodzy chcą, żeby ją przewieźć do Cleveland, jak tylko będzie mogła podróżować, nawet jeśli miałoby to oznaczać wyczarterowanie samolotu.
- Omówi to pani z jej lekarką, Dianę Lanspeak. Zatrzyma się pani w motelu na terenie szpitala.
I wtedy pani Satterlee zadała pytanie, na które z bólem serca musiał odpowiedzieć.
- Znaleźli Doyle'a?
Zawahał się, zanim odpowiedział:
- Znaleźli jego ciało.
- Co za potworność... dla Wendy. I to w jej stanie! - nastąpiła długa cisza. - Co mu się stało?
Qwilleran ponownie się zawahał.
- Biuro szeryfa nie ujawniło więcej informacji.
Na tym w zasadzie ich rozmowa się skończyła. Pokazał jej imponujący jak na tak małą społeczność szpital, a potem zawiózł ją do „Friendship Inn”. Motel otaczał kwitnący o tej porze roku ogród, w którym odwiedzający pacjentów szpitala mogli przysiąść na jednej z licznych ławeczek i oddać się rozmyślaniom.
- To jest mój numer telefonu - powiedział na pożegnanie. - Proszę do mnie dzwonić bez wahania, gdyby czegoś pani potrzebowała.
Wieczorem Qwilleran wyszedł na ganek, by w ciszy i spokoju wrócić do wydarzeń poprzedniego dnia. Zadał sobie kilka pytań.
O której godzinie on i Wendy usłyszeli wystrzał przypisany przez niego myśliwym polującym na króliki? Po jakim czasie Koko podniósł alarm?
Przypomniał mu się jeszcze jeden drobny incydent, który wydarzył się wcześniej tego samego dnia. Koko obserwował przez okno sypialni podjeżdżający z hałasem pod sąsiedni domek samochód. Widocznie coś mu się w nim nie spodobało, bo zaczął głośno i z wyraźnym przejęciem na niego warczeć. Qwillerana rozbawiły wydawane przez kota odgłosy.
- To tylko zepsuty tłumik - wytłumaczył Koko. - Twój też nie działa najlepiej.
O której to się stało? Hałaśliwym samochodem przyjechał Joe, który wrócił na chwilę do domu, a potem znów gdzieś pojechał.
Rozdział piętnasty
G. Allen Barter zadzwonił do domku numer pięć w piątek rano. Zbyt rano.
- Tak? - odebrał zaspany Qwilleran.
- Qwill, PKX FM podało, że ciało zaginionego znaleziono w Czarnym Lesie.
- Zgadza się.
- Plotkarze donoszą, że chodzi o morderstwo.
- Zgadza się, ale nie rozpowiadaj tego. Policja ma swoje powody, dla których trzyma to w tajemnicy.
- Czy zdajesz sobie sprawę - ciągnął prawnik - że dwóch z gości pensjonatu należącego do Fundacji K zostało zamordowanych w lesie należącym do Fundacji K? I to w przeciągu dwóch tygodni. O co tu chodzi?
- Mam jakieś pomysły: jeden sprawca... różne motywy.
- A domyślasz się, kto nim jest?
Qwilleran z satysfakcją pogładził wąsy.
- Mam przeczucia, ale na razie martwię się tymi, którzy przeżyli. Wendy Underhill trafiła do szpitala z atakiem serca. Lekarz uważa, że na razie nie powinno się jej mówić o tym, co spotkało jej męża. Jej matka, która przyleciała wczoraj z Cleveland, wie, że znaleziono jego ciało, ale nie wie, że został zamordowany. W drodze jest już ojciec Doyle'a. Spotkała ich straszna tragedia, a do tego będą musieli podjąć trudne decyzje w obcym miejscu. Powinniśmy im jakoś pomóc. Mógłbyś włączyć do akcji swój oddział dobrych samarytan.
Tego określenia Qwilleran używał w stosunku do asystentów Bartera specjalizujących się w różnego rodzaju usługach społecznych i dochodzeniowych.
- Rozumiem, masz rację - powiedział Barter. - Kim trzeba się zająć w pierwszej kolejności i gdzie ich można znaleźć?
- Wendy jest w szpitalu w Pickax pod opieką doktor Diane. Jej matka, pani Satterlee, zatrzymała się we „Friendship Inn”. To silna i trzeźwo myśląca kobieta interesu. Dobrze byłoby odebrać ojca Doyle'a z lotniska o piątej i zawieźć go do motelu. Ja nic o nim nie wiem, ale pani Satterlee udzieli ci niezbędnych informacji.
- A co będzie z albumem? - spytał Barter.
- Uważam, że powinniśmy go wydać jako rodzaj hołdu dla człowieka, którego życiową pasją było robienie zdjęć.
Gdyby nie ta pasja - pomyślał Qwilleran - teraz by żył.
Tego dnia Qwilleran zrezygnował z wysyłania faksem swojego felietonu. Zamiast tego osobiście zawiózł go do redakcji „Moose County coś tam” i rzucił na biurko Juniora Goodwintera.
- Wróciłeś już z wakacji, Qwill? - zapytał naczelny.
- Jakich wakacji? Nie miałem chwili spokoju w ciągu ostatnich dwóch tygodni.
- Może napisałbyś coś o jutrzejszej inscenizacji?
- Zleć to Rogerowi - odpowiedział Qwilleran. - Mieszka blisko, a przy okazji wpadłyby mu nadgodziny. Poza tym zna slang drwali. Też powinieneś się na to wybrać, to pouczające. Wiesz, co to znaczy „wypolerować siekierkę”?
- Nie. Co?
- Idź, to się dowiesz.
Z redakcji udał się na śniadanie do „Loiss Luncheonette” z myślą o znakomitych, lekko ściętych jajkach sadzonych z frytkami. Lois Inchpot była postawną, ciężko pracującą i apodyktyczną kobietą, której obskurny lokal przez lata pełnił funkcję ulubionego miejsca spotkań mieszkańców Pickax. Należeć do „rodziny” Lois było zaszczytem. Jej klienci regularnie urządzali składki na nowe sprzęty do kuchni, a kiedy odrapane ściany rozpaczliwie domagały się malowania, nie zabrakło ochotników, którzy poświęcili swój zasłużony weekendowy odpoczynek, żeby wykonać to zadanie. Qwilleran, jako że nigdy nie splamił swych rąk fizyczną pracą, zakupił wtedy niezbędną farbę.
Kiedy Lois zobaczyła go przez kuchenne drzwi, krzyknęła:
- Gdzieś się podziewał? Straciłeś apetyt na szarlotkę?
- Wyjechałem z miasta, ale bez ustanku o niej myślałem!
- W takim razie zasłużyłeś na kubek kawy na koszt zakładu. Obsłuż się.
W środku jak zwykle panowała familiarna atmosfera. Pomiędzy stolikami prowadzone były głośne rozmowy, a po cichu wymieniano się najświeższymi miejscowymi plotkami. Gdy goście zorientowali się, że właśnie przybył najlepiej poinformowany człowiek okręgu, rozległy się okrzyki:
- Jak się żyje wśród wiewiórek? Nie żal wracać do cywilizowanego świata?
- Łowiło się trochę w strumieniu, panie Q?
- Znaleźli już tego gościa, co się w lesie zgubił?
Qwilleran spojrzał na zegarek i powiedział:
- Włączmy wiadomości, to się dowiemy.
Z głośnika popłynął głos prezentera rozgłośni PKX FM: „Kierowcy białej furgonetki aresztowanemu wczoraj przez policję zostanie postawiony dziś zarzut niebezpiecznej jazdy. Zatrzymany wymusił pierwszeństwo na autobusie szkolnym, a potem uderzył w jego bok, w wyniku czego doszło do zniszczenia mienia miejskiego. Autobus rozwoził do domu uczniów szkoły średniej w Pickax. Wszyscy mieli zapięte pasy i nikt nie ucierpiał. Obydwa wozy uległy zniszczeniu”.
Przy stoliku obok jakiś mężczyzna w kombinezonie mechanika skomentował:
- To mój sąsiad. Jego żona urządziła mu piekło. To był nowiutki samochód, nie jakiś stary rupieć.
- Przymknij się! Chcemy posłuchać wiadomości! - zbeształ go ktoś z sali.
Prezenter kontynuował: „... która zeskoczyła lub spadła z mostu Old Stone, zostało wyłowione z Black Creek dziś w godzinach porannych przez ekipę ratunkową biura szeryfa. Zgłoszenie pochodziło od wędkarza łowiącego z mostu, który usłyszał plusk i natychmiast zgłosił to przez swój telefon komórkowy. Nie ustalono jeszcze tożsamości młodej kobiety... „
- Usłyszał plusk! - oburzył się mechanik. - To czemu nie wskoczył i jej nie uratował?
- Zamknij się!
Z głośników popłynęła następna informacja: „... którego ciało znaleziono wczoraj w Czarnym Lesie. Biuro szeryfa nie udziela na ten temat więcej informacji”.
- Śmierdząca sprawa - skwitował mechanik. - Coś przed nami ukrywają.
W kwiaciarni Qwilleran zapytał miłą sprzedawczynię o długich blond włosach i wiecznie zdziwionych niebieskich oczach, której imienia nigdy nie mógł zapamiętać (Cindy? Mindy? Candy?):
- Czy uda się spełnić moją prośbę?
- Wysłaliśmy je w pierwszej kolejności, panie Q. Przywieziono nam je z Chicago. Są przepiękne.
Następnie Qwilleran podjechał do składu jabłek, czyli oficjalnego lokum jego i kotów, gdzie spakował swój kilt, pled, buty oraz inne utensylia potrzebne na Szkocką Noc. Uzmysłowił sobie, jak dziwnie cicho było w tym dużym budynku, gdy brakowało w nim pary płowych futrzaków.
Wrócił do pensjonatu po odbiór pocztówki od Polly. Na stojącej w hallu komodzie stał ogromny srebrny wazon pełen żonkili. Goście oglądali je z podziwem.
- Ale ich dużo!... Mają taki intensywny kolor!... Wyglądają, jakby śmiały im się buźki! - rozpływano się w zachwytach. - Kim jest Annę Mackintosh Qwilleran?
Mała elegancka karteczka oznajmiała, że bukiet ten dedykowany jest jej pamięci. Qwilleran przemknął do biura, licząc na to, że nikt go nie rozpozna.
Małżonkowie Bamba znajdowali się w biurze - jedno przy komputerze, a drugie nad termosem z kawą.
- Są nadzwyczajne, Qwill - powiedziała Lori. - Podoba ci się ten srebrny wazon?
- Szarpnąłeś się, bracie! - dodał Nick. - Co to za okazja? Chcesz kawy?
Qwilleran wziął kubek i przysunął sobie krzesło.
- Dziś są urodziny mojej matki. Zmarła ponad trzydzieści lat temu, ale ja wciąż pamiętam, jak co roku recytowała swój wiersz urodzinowy:
Szedłem sam - obłok wolnym lotem
Tak nieraz płynie długie chwile -
Gdy nagle oczy olśnił złotem
Rozmigotany tłum: żonkile!∗
- Jaki fantastyczny pomysł! - zachwyciła się Lori. - Też sobie znajdę wiersz urodzinowy. Może coś z Emily Dickinson. A ty masz swój?
- Nie, ale gdybym miał, byłby to Kipling: Jeśli zachowasz spokój, gdy wszyscy wokół go tracą.
- A ja wybrałbym Pójdę przez wzgórze do przytułku - włączył się Nick.
- Czy on nie jest nieznośny? - zapytała Lori, patrząc z czułością na swojego męża.
Qwilleran odebrał pocztówkę, rzucając ukradkowe spojrzenie na fotografię. Wciąż byli w Muzeum Henry'ego Forda i Greenfield Village. Ciekawe, że użył liczby mnogiej zamiast pojedynczej. Polly pisała:
Drogi Qwillu,
Walter i ja wybieramy się na pożegnalną kolację w piątek wieczorem. Przylecę w sobotę o piątej po południu, o ile obsłudze technicznej nie zabraknie taśmy klejącej.
Całuję
Polly
Dowcip wydał mu się dość swobodny jak na Polly. Czyżby Walter zaznajomił ją również z ponczem rybaka? To był ulubiony trunek dawnych Amerykanów. Jerzy Waszyngton go pił. Qwilleran sapnął w wąsy.
Koty ucieszyły się na jego widok, co go nie zdziwiło, ponieważ nie dał im jeszcze popołudniowej przekąski.
- Jutro się wyprowadzamy - powiedział, kiedy zajęły się chrupaniem.
Zaledwie minutę później zadzwoniła Hannah. Prawdopodobnie wypatrywała jego samochodu. Mówiła szybko, z trudem łapiąc powietrze:
- Qwill, wydarzyło się coś dziwnego. Mogę wpaść na minutkę?
- Oczywiście. Nawet na dwie - zażartował, ale Hannah już odłożyła słuchawkę.
Za chwilę truchtem pokonywała ścieżkę.
- Nie chcę, żeby Danny się obudził i zobaczył, że jest sam.
Odmówiła soku. Przez umysł Qwillerana przemknęło wspomnienie ostatnich wiadomości: upadek do strumienia... niezidentyfikowane zwłoki... młoda kobieta.
- Uspokój się, Hannah - powiedział do niej. - Weź głęboki oddech i zacznij od początku.
- Była mniej więcej ósma rano, dopiero co się obudziłam. Jak zwykle najpierw wyszłam na ganek, żeby pooddychać świeżym powietrzem. Wyobraź sobie, jak się zdziwiłam, kiedy zobaczyłam przed moim domkiem Danny'ego. Oglądał książkę z obrazkami. Było naprawdę wcześnie, więc zapytałam, czy jego mama wie, że tu jest. Odpowiedział, że mama wyjechała i kazała mu przyjść do cioci Hanny, gdyby nie wracała, i że nie jadł jeszcze śniadania. Miał na sobie tę niebieską koszulkę ode mnie i wyjął coś z kieszonki.
Wydawało się, że nie będzie w stanie skończyć, więc Qwilleran powiedział:
- Napij się trochę soku - odczekał, aż wypije kilka łyków, i zapytał: - Co było w tej kieszonce?
- Trochę pieniędzy... i list. Przyniosłam go, żeby ci pokazać.
Wyjęła zatłuszczony papierek z pudełka po ciastkach zapisany nieudolnym charakterem pisma:
zaopiekuj się Dannym
powiedz mu, że jego mama jest chora
nie mamy dokąd pójść
nienawidzę swojego życia
Joe jest złym człowiekiem
Danny'emu będzie lepiej beze mnie
Marge
- Biedna kobieta - powiedziała Hannah drżącym głosem. - Bezdomna, uzależniona od alkoholu albo nawet i narkotyków. Kiedy usłyszałam wiadomości, wiedziałam od razu, że to ona. Jak sobie o tym wszystkim pomyślę, to dochodzę do wniosku, że miałam w życiu bardzo dużo szczęścia. Wydaje mi się, że niektórym po prostu pisany jest taki los.
- Tak... - Qwilleran przypomniał sobie, jak niewiele brakowało, żeby i on tak skończył. Kiedyś, bardzo dawno temu...
Hannah zaczęła szlochać, więc musiał podać jej chusteczki.
- Przecież mogłam jej pomóc - mówiła - ale była taka niedostępna. Pewnie bała się Joe.
Qwilleran zastanawiał się, czy Marge wiedziała, że Joe zamiast łowieniem ryb zajmował się poszukiwaniem złota? Czy wiedziała, że zabił z tego powodu dwie osoby?
Hannah chlipała i ocierała oczy.
- Tak bym chciała adoptować Danny'ego. Mój wnuk jest w jego wieku. Scottenowie i Howleyowie mieli zawsze udane życie rodzinne, a ja nawet szkoliłam się na nauczycielkę. Ale... nawet nie wiadomo, jak on się nazywa ani skąd pochodzi. Jeśli przejdzie pod opiekę państwa, resztę dzieciństwa spędzi, przechodząc od jednej rodziny zastępczej do drugiej. Nie znam się na prawie, ale wiem, jak ciężkie życie mają sieroty.
Qwilleran przerwał ten potok słów.
- Hannah, Fundacja K się tym zajmie. Mają cały sztab specjalistów, którzy potrafią zadbać o to, co jest dla Danny'ego najlepsze.
- Naprawdę? Ale opieka społeczna...
- Nie przejmuj się opieką społeczną. Oni zawsze chętnie współpracują z fundacją. No już, rozchmurz się i wracaj do Danny'ego. A ja tymczasem wykonam telefon i puszczę maszynę w ruch.
- Chyba powinnam ci o czymś powiedzieć - zawahała się Hannah. - Jak tylko Danny zasnął, poszłam zabrać jego rzeczy. Okazało się, że niepotrzebnie to zrobiłam, bo dzieciaczyna prawie nic nie ma. Nie znalazłam nawet szczoteczki do zębów ani piżamy. I wiesz co, Qwill? W domku nie ma żadnego śladu, że Joe kiedykolwiek w nim był.
Poza odciskami palców, pomyślał Qwilleran.
Kiedy Hannah wróciła do siebie, a dobrzy samarytanie dostali sygnał do działania, Qwilleran zadzwonił do Nicka:
- Powiedz swojemu kumplowi z biura szeryfa, żeby wyciągnął z szuflady taśmę do zabezpieczania miejsca przestępstwa. Trzeba przeszukać jeden z twoich domków. Proponuję, żebyś wpadł do mnie na nieoficjalną naradę.
Czekając na wizytę administratora pensjonatu, Qwilleran przejrzał szybko jedno z pudełek ze zdjęciami Doyle'a. To, które Bushy oznaczył napisem: „Różne”. Fotografie przedstawiały typowe wakacyjne scenki: tawernę „Pod Wrakiem” w Mooseville, przystań kutrów rybackich, „Hotel Booze” w Brrr, ogrody w więzieniu stanowym, zabytkowy pensjonat „Nutcracker”, Wendy karmiącą wiewiórki, malowniczy most Old Stone oraz piknik, na którym towarzystwo zajada się hot-dogami. Tego właśnie zdjęcia szukał Qwilleran.
- Oczywiście musiało być na samym dnie pudełka - zwrócił się do Koko, który przyglądał mu się z wyrazem wyższości na pyszczku. - Dlaczego nie powiedziałeś, żebym zaczął od dołu?
Kiedy przybył Nick, Qwilleran zaprosił go na ganek, poczęstował piwem i wręczył zdjęcie z pikniku.
- Poznajesz kogoś?
- Ten z wąsami pisuje do miejscowej gazety... tu jest pani Howley... a facet w czapce bejsbolowej to chyba Joe Thompson.
- Mógł się zameldować pod fałszywym nazwiskiem - zasugerował Qwilleran. - Podejrzewam, że uciekł po zastrzeleniu Doyle'a. Policja uważa, że stało się to około czwartej. Niedużo później Joe wrócił na chwilę do domku, a potem wyjechał, zostawiając kobietę i dziecko, z którymi mieszkał. Czy słyszałeś może w wiadomościach o samobójstwie w Black Creek?
- Coś mi się obiło o uszy.
- Myślę, że samobójczynią o nieustalonej tożsamości jest właśnie ta wychudzona kobieta na zdjęciu. Zostawiła list pożegnalny w kieszonce koszulki swojego syna. Napisała w nim, że Joe to zły człowiek.
Nick, ojciec trójki dzieci, zapytał od razu:
- A gdzie jest teraz ten mały?
- Pani Hawley się nim zajęła. Chce go adoptować.
Nick podniósł się do wyjścia:
- Lori chyba ma rację, Qwill. Coś jest nie tak z tym miejscem.
Qwilleran musiał otrząsnąć się z przygnębiającej atmosfery, jaka zapanowała nad strumieniem po ostatnich wydarzeniach, i przygotować się psychicznie na beztroską zabawę podczas Nocy Szkockiej. Aktorskie doświadczenie pomagało mu w podobnych sytuacjach „dostroić się”, a przejażdżka rowerowa załatwiała resztę. Kiedy tak pedałował rytmicznie, oddychał głęboko, napawał się otaczającą go ciszą i kojącą nerwy zielenią, czuł, jak powraca mu dobry nastrój.
Wrócił do domu, żeby się przebrać. Koty, które gdy zobaczyły go po raz pierwszy w kilcie i długich do kolan skarpetach, wpadły w popłoch, teraz tylko spojrzały na niego z politowaniem. Obiecał, że wystara się dla nich o haggis do spróbowania.
Przed „Antique Village” panował spory ruch. Goście w szkockich strojach podjeżdżali pod budynek i przekazywali swoje samochody pod opiekę studentów college'u, którzy odstawiali je na parking.
Przy drzwiach witali przybyłych Ernie Kempie i jego wspólniczka, Annę Munroe. Czerwone, niebieskie i zielono-złote kraciaste spódnice wspaniale prezentowały się wśród zabytkowych mebli i bibelotów. Przy dźwiękach dud młoda dziewczyna z niezwykłą lekkością i wdziękiem prezentowała szkockie tańce. Goście popijali poncz i whisky. Można było też spróbować tradycyjnych szkockich potraw, wśród których królował haggis.
Janelle Van Roop krążyła w pobliżu zagrodzonej barierką sypialni Elsy, wręczając ulotki autorstwa Qwillerana. Obraz przedstawiający jej prababkę opisany w „Piórkiem Qwilla” wisiał teraz w zamykanej gablocie.
Na imprezę stawili się wszyscy znakomici potomkowie szkockich rodów: MacWhannell, Abernethy, Ogilvie, Campbell, MacMurchie i wiele innych osób. Qwilleran często słyszał pytanie: „Gdzie jest Polly Duncan?”
Kiedy rozmawiał z Erniem Kemple'em, dobiegło go znajome:
- Kuku! Kuku!
- Przepraszam - powiedział do Erniego - wzywają mnie.
Chwilę później odnalazł boks specjalizujący się w zegarach.
Wśród nich był jeden wyglądający identycznie jak ten, który skradziono z rezydencji Limburgerów. A w każdym razie tak się Qwilleranowi wydawało. Było to prawdziwe cacko: rustykalna skrzynka opleciona dekoracyjnym listowiem, z trzema ciężarkami w kształcie szyszek i kołyszącym się rytmicznie wahadłem. W ostatniej chwili powstrzymał się od zapytania sprzedawcy prosto z mostu, skąd ma ten zegar. Zamiast tego zagadnął kulturalnie:
- Czy wie pan coś o jego pochodzeniu?
- Prawdopodobnie został zrobiony na początku dwudziestego wieku w Schwarzwaldzie z drewna lipowego. Co jeszcze? Ręczna robota, staromodny napęd mechaniczny, ośmiodniowa rezerwa chodu. Kukułka wyskakuje co godzinę, ale jest sposób, żeby ją uciszyć na noc. Co prawda niektórzy to lubią. Twierdzą, że kukanie nie przeszkadza im w spaniu, a wręcz uspokaja.
Qwilleran pomyślał, że prędzej by zwariował od takiego ciągłego kukania, o ile koty wcześniej nie wspięłyby się po ścianie i nie przerobiły nadgorliwego ptaszka na trociny. No ale na szczęście zegar nie był dla niego.
- Ile pan za niego chce? - spytał obojętnym tonem.
- Trzysta, ale jeśli wiedziałbym, że przechodzi w dobre ręce, zszedłbym do dwustu siedemdziesięciu pięciu.
- Aha - powiedział Qwilleran i zaczął zbierać się do odejścia.
- Dwieście pięćdziesiąt!
- Hm... To na prezent. Mam pan jakieś pudełko? Tylko niezbyt ozdobne.
- Coś tam się znajdzie, proszę mi dać dziesięć minut. Zapłaci pan czekiem czy gotówką?
Qwilleran ponownie wbił się w tłumek, żeby pogadać ze znajomymi. Neli Abernethy wyznała mu:
- Proszę nie mówić nikomu, ale sekret mojego ciasta orzechowego to syrop klonowy i kropelka octu winnego. Dzięki temu nie jest tak słodkie.
Erniemu Kempie'owi również zebrało się na zwierzenia. Nachylił się do Qwillerana i powiedział swoim donośnym szeptem:
- Moja była żona chce, żebyśmy się pogodzili. Po moim trupie!
Niewidomy od urodzenia Burgess Campbell przyszedł w towarzystwie Alexandra, swojego psa przewodnika.
- Pomyślałem, że wpadnę w ramach zacieśnienia braterstwa. Poza tym Alexander ma fioła na punkcie haggisu. Kupiłeś coś, Qwill?
- Tak, udało mi się wypatrzeć parę wihajstrów w przystępnej cenie.
To był ich prywatny żart, na który Burgess zareagował głośnym rechotem. Zaniepokojony tym pies szturchnął go nosem.
- Alex to świetny kumpel - powiedział jego pan. - Szkoda tylko, że nie ma poczucia humoru.
Qwilleran odebrał zegar i wrócił nad strumień. Zapukał do tylnych drzwi domku numer jeden.
- Qwill, jak wspaniale wyglądasz! - zawołała Hannah na widok jego szkockiego stroju. - Wejdź, proszę. Co tam dźwigasz?
- Udało mi się odnaleźć zegar, który Gus Limburger obiecał twojemu bratankowi. Ten, co został skradziony z rezydencji, jak pewnie pamiętasz.
- Aubrey będzie zachwycony! Gdzie go znalazłeś?
- To poufna informacja... Jak się miewa Danny?
- Śpi właśnie. Kupiłam mu szczoteczkę do zębów, pokazałam, jak się je myje, i nauczyłam modlitwy. Później zaśpiewałam mu Danny Boy, tylko trochę zmieniłam słowa. To dobry dzieciak. Nawet zjadł marchewkę, kiedy go o to poprosiłam. Nie wejdziesz, Qwill?
- Dziękuję za zaproszenie, ale muszę wrócić do siebie i nakarmić koty.
Jego słowa uwiarygodnione zostały głośnym zawodzeniem dobiegającym z domku numer pięć. Koko rozpoznał dźwięk silnika samochodu swojego pana z takiej odległości! Kiedy Qwilleran zaparkował na tyłach domku, hałasy ucichły. Jak wychodził, było jeszcze widno, teraz we wnętrzu panowały ciemności. Włączył światło. Zdjęcia Doyle'a leżały porozrzucane dosłownie wszędzie.
- Niedobry kot! - krzyknął Qwilleran, dla wzmocnienia efektu klaszcząc w dłonie.
Winowajca Koko przemknął jak strzała na drugi koniec pomieszczenia. Yum Yum, zwinięta w kłębek na telewizorze, przyglądała się temu z niepokojem.
- Już mi stąd! - otworzył im drzwi na ganek, co przyjęły ochoczo i już po chwili delektowały się pełnym tajemnic letnim wieczorem.
Przebrał się w domowe ubranie i na czworakach pozbierał odbitki z podłogi, wrzucając je jak leci do żółtych pudełek. Później je poukłada. Teraz zależało mu tylko na jednej z nich - przedstawiającej osoby na pikniku jedzące hot-dogi.
Miał nadzieję, że Koko nie uszkodził zanadto żadnej z nich, jak mu się to wcześniej zdarzało. Jego szorstki języczek oraz ślina o szczególnych właściwościach zostawiały trwały ślad na lśniącej powierzchni zdjęć.
Qwilleran uznał, że w świetle dziennym będzie mu łatwiej doszukać się ewentualnych zniszczeń.
Rozdział szesnasty
Nastał dzień przeprowadzki. Qwilleran zaskoczył koty wczesną pobudką oraz szwedzkim stołem złożonym ze wszystkiego, co znajdowało się w lodówce. On sam wybrał się do pensjonatu na jeszcze jedno niezapomniane śniadanie, a potem do Olsena po benzynę i na sprawdzenie oleju tudzież opon. Pokazał Jake'owi zdjęcie z pikniku, pytając:
- Poznajesz tego gościa w bejsbolówce?
- Jasne. Wpada tu zatankować i kupić coś do żarcia na wynos w barze. Ale już od kilku dni go nie widziałem. Aha, to on szukał statystów do tego filmu o drwalach. Pomysł nie wypalił, lecz on postanowił zostać i połowić.
- Udanego lata, Jake. Wracam do Pickax, ale zamierzam czasem tu przyjechać, żeby sprawdzić ciśnienie w oponach, po starej znajomości. I sukcesów w Klubie Inscenizatorów!
Zaraz za rogiem znajdowała się giełda antyków, więc Qwilleran podjechał tam na chwilkę, żeby dowiedzieć się kilku rzeczy. Okazało się, że Szkocka Noc udała się znakomicie, choć może niekoniecznie dla sprzedawców. Poncz owocowy cieszył się takim samym zainteresowaniem jak szkocka.
- Wszyscy po prostu padali z wrażenia na widok sypialni z orzecha czarnego - dodała Janelle - a kilka pań chce wręcz utworzyć klub Elsy, przy czym nie chodzi im o kolejne plotkarskie kółko, lecz grupę dyskusyjną skupiającą się na problemach współczesnych kobiet, trudnych wyborach, jakich przychodzi im dokonywać, obiegowych poglądach na kwestie kobiece i temu podobnych.
Qwilleran powiedział, że na pewno panie będą mogły liczyć na wsparcie ze strony „Piórkiem Qwilla”, jeśli zdecydują się zrealizować ten pomysł.
Po powrocie do domku przekonał się, że koty również dokonały pewnego pożegnalnego rytuału. Wszystkie dwadzieścia trzy wbudowane szuflady stały otworem! I kto powiedział, że zwierzęta nie mają poczucia humoru?
Cała trójka stałych rezydentów składu jabłek z zadowoleniem przyjęła powrót do domu. Koty ścigały się jak oszalałe po schodkach łączących antresole na trzech poziomach.
Qwilleran po rozpakowaniu się poszedł na zakupy do „Toodle s Market”, z których wrócił zaopatrzony w mrożony makaron z sosem serowym dla siebie i luzowanego indyka dla kotów. Potem zaprosił koty na werandę, a sam zajął się porządkowaniem zdjęć Doyle'a. Tylko dwie odbitki ucierpiały w kontakcie z szorstkim języczkiem Koko. Oczywiście nie były to pierwsze lepsze odbitki, lecz te najistotniejsze dla sprawy. Skąd ten kot wiedział? Co próbował przekazać? A może to tylko przypadek?
Qwilleran zerknął na zegarek. Miał spotkać się z Polly o piątej trzydzieści. Co prawda samolot nigdy nie przylatywał na czas, ale samo kręcenie się po lotnisku stanowiło nie lada atrakcję. Oczekującym jak zwykle dopisywał charakterystyczny dla mieszkańców Moose County dobry nastrój:
- Słyszałem, że czujnik natężenia komarów wyszedł poza skalę.
- No, a w sklepach już dawno zabrakło repelentów.
- Turyści muszą je kupować na czarnym rynku.
- A oto i nasz cud techniki!
Od strony południa pojawił się na niebie mały punkcik.
- Czy mi się wydaje, czy nadal ma obydwa skrzydła?
Kiedy koła samolotu dotknęły gruntu, zgromadzeni uczcili to radosnym okrzykiem. Chwilę później już w najlepsze witano się i obejmowano. Jako ostatnia zeszła ze schodków Polly, wsparta na lasce, stąpając ostrożnie. Jedna z nogawek jej spodni lekko odstawała na wysokości kostki.
Pomimo że większość przybyłych była witana przez swoich bliskich tak euforycznie, jakby udało im się wyjść cało z jakiejś bardzo niebezpiecznej przygody, Qwilleran i Polly postanowili odłożyć powitalne czułości na później. Plotkarze nigdy nie tracą czujności.
- Czy potrzebny ci będzie wózek?
- Nie, kochany, dziękuję. Ta laska służy wyłącznie do tego, żeby wymuszać szczególne względy.
- Ty przebiegła istoto! Prześwietliłaś kostkę?
- Nie, to nic poważnego.
- A gdzie mój kumpel Walter?
- Wysłałam go z powrotem do Ohio - odpowiedziała jakby nigdy nic.
Przeszło mu przez głowę, że mogła sobie tego całego Waltera po prostu wymyślić. Nie, ona nie była na tyle podstępna ani wyrachowana, żeby bawić się w takie gierki... chociaż ta akurat nie byłaby najgorsza. Zapakowali jej walizki do bagażnika i ruszyli w stronę Indian Village, gdzie znajdowało się jej mieszkanie.
- Tak się stęskniłam za Brutusem i Cattą - odezwała się Polly. - Ciekawe, czy one też za mną tęskniły?
- Nie mam wątpliwości, że tak - odpowiedział. - Widziałem to rozczarowanie w ich oczach na mój widok, kiedy pojechałem dotrzymać im towarzystwa.
- Już nie mogę się doczekać, żeby je zobaczyć... A jak twoje wczasy w pensjonacie?
- Interesujące. Doszło do dwóch morderstw, samobójstwa i jednego ataku serca. A to wszystko wśród przybyszów z Nizin, wynajmujących domki nad strumieniem.
Z rezerwą, jakby podejrzewała, że robi sobie z niej żarty, spytała:
- Opowiesz mi coś więcej na ten temat?
- Zaczęło się od osobnika podającego się za przedstawiciela handlowego, a tak naprawdę poszukiwacza złota, działającego nielegalnie na terenach rezerwatu. Przypuszczalnie został zamordowany z powodu wartego czterdzieści tysięcy samochodu z bagażnikiem pełnym złotych grudek. Następnie zginął utalentowany fotograf dzikiej przyrody, który zapuszczał się z aparatem do lasu w okolicach górnej części strumienia. Prawdopodobnie inny poszukiwacz złota nie życzył sobie, żeby ktoś robił mu zdjęcia, kiedy łamie prawo. Młoda żona fotografa dostała ataku serca i trafiła do szpitala. Nadążasz?
- Nadążam. Ale nie mogę uwierzyć!
- Kolejny gość pensjonatu, podający się za zapalonego wędkarza, a w gruncie rzeczy jeszcze jeden poszukiwacz złota, jest podejrzewany o obydwa morderstwa. Niestety udało mu się zbiec swoim samochodem i zabrać wszystkie swoje rzeczy. Porzucił kobietę i dziecko, w których towarzystwie podróżował. Nie widomo na razie, dlaczego ona z nim była. Na pewno miała poważne problemy: prawdopodobnie bezdomna, uzależniona od narkotyków. Skoczyła z mostu Old Stone dziś rano, zostawiając list pożegnalny w kieszonce T-shirtu swojego syna.
- Och, Qwill! - nie wytrzymała Polly. - To brzmi bardziej jak jakaś potwornie przygnębiająca powieść niż prawdziwa historia.
- Kolejny rozdział właśnie powstaje - odparł.
Pominął milczeniem niezwykły udział Koko w tym dramacie. Polly posiadała niezwykle pragmatyczny rozum, którego nie było sensu atakować ideą kota o paranormalnych zdolnościach. Fakt, że Koko miał aż sześćdziesiąt wąsów, podczas gdy jej ukochany Brutus tylko zgodne z normą czterdzieści osiem, co najwyżej odcisnął bolesny ślad w jej macierzyńskiej podświadomości. Qwilleran nauczył się nie przechwalać swoimi kotami.
Kiedy dotarli na miejsce i Qwilleran wszedł do mieszkania z jej walizkami, zastał ją na dywaniku przed kominkiem, roztkliwiającą się nad dwójką swoich podekscytowanych kotów w sposób, który przekraczał granice wytrzymałości Qwillerana.
- Zadzwonię do ciebie, jak już się rozpakujesz - powiedział - i zaplanujemy sobie coś na jutro.
Koty Qwillerana natomiast w ogóle nie były podekscytowane jego widokiem, zapewne z racji tego, że widywały go dzień w dzień przez kilka lat. Nakarmił je, rozmroził sobie makaron z sosem serowym, a potem skończył rozpakowywać bagaże. Gdy szedł do swojego gabinetu na pierwszym piętrze, Koko podążał za nim, mrucząc gardłowo. Qwilleran niósł pudło, w którym znajdowały się najróżniejsze rzeczy potrzebne mu do pisania, w tym rozmaite teczki, książki, papier do maszyny, miękkie ołówki, a także zdjęcia zrobione przez Doyle'a.
Gdy tylko trzy płaskie żółte pudełka znalazły się na biurku, Koko przysiadł na nich niczym, nie przymierzając, kura na jajkach.
- Tylko bez wygłupów - ostrzegł go Qwilleran, na co kot zmrużył oczy jak zwykle, gdy planował jakiś nikczemny występek. - Może masz ochotę pogadać z krukami?
I nie czekając na odpowiedź, zaniósł kota z powrotem na werandę.
Potem zajął się wybieraniem zdjęć, które mogłyby znaleźć się w albumie. Sporo z nich się nadawało: ogromna sowa w locie, dwie debatujące wiewiórki, bobry w akcji, pocieszne szopy pracze, sarna i jej młode pijące ze strumienia oraz wiele innych. Koko zniszczył tylko dwa, lecz z pewnością Bushy będzie mógł ponownie je wywołać.
Jedno z tych zdjęć przedstawiało skunksa, którego Doyle uznał za zabawnego. To dzikie zwierzątko zostało przyłapane przez fotografa podczas popołudniowej drzemki na czymś, co przypominało siedzenie traktora. Prawdopodobnie słońce nagrzało metal, a skunks na takim podwyższeniu czuł się całkowicie bezpiecznie.
Qwilleran z miejsca wymyślił podpis pod zdjęcie: „Ten skunks już nigdy nie będzie chciał spać gdzie indziej niż na siedzeniu wózka widłowego”.
- Wózka widłowego! - powtórzył głośno. - Co robi wózek widłowy w Czarnym Lesie?
Wystarczyło, że ponownie spojrzał na zdjęcie z wiewiórkami, żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie. Złapał za słuchawkę i wykręcił numer domowy Brodiego, wiedząc, że oderwie go od tradycyjnej sobotniej projekcji wideo.
- Andy! Jak skończysz oglądać, wpadnij do składu jabłek na kropelkę. Przy okazji moglibyśmy ponownie przyjrzeć się sprawie gości pensjonatu.
Więcej nie musiał dodawać, Brodie mieszkał zaledwie pięć minut drogi od niego. Qwilleran szybko przyniósł koty z werandy, ustawił na barku whisky i pasztet z kurzych wątróbek... oraz kubek dla wąsacza, licząc, że rozbawi tym Brodiego.
- Co ta za paskudztwo? - zapytał komendant na powitanie.
- Kubek dla wąsacza. Stuletni, bardzo wartościowy. Dostałem w prezencie.
Andy chrząknął tylko i nie czekając na zaproszenie, nalał sobie szkockiej. Za chwilę o jego nogi zaczęły ocierać się obydwa koty, poświęcając również trochę uwagi butom policjanta.
- Chyba znowu coś do mnie mają - powiedział. - Nie wiesz, o co im chodzi tym razem?
- To ten twój zwierzęcy magnetyzm, Andy... Jaki film dziś widziałeś?
- Miał tytuł Wożąc Miss Daisy. Żona wybrała. Ostatniej soboty widzieliśmy dobrą rzecz, o łodzi podwodnej. A to co w tej salaterce? Masło orzechowe?
- To pasztet z wątróbek drobiowych, prosto z działu garmażeryjnego „Toodles Market”. Będzie ci smakować. Rozsmaruj trochę na krakersie.
Wtem rozległ się ogłuszający łoskot. Z blatu zniknął znienacka kubek wąsacza. Na skraju barku siedzieli sprawcy, spoglądający z zaciekawieniem na kamienną posadzkę, żeby ocenić efekt swoich poczynań.
Andy'ego tak to ubawiło, że aż się zakrztusił.
- Ten kot jest mądrzejszy, niż myślałem.
- Poczekaj, aż zobaczysz zdjęcia, które Koko wybrał z kolekcji Doyle'a - powiedział Qwilleran.
Brodie przyjrzał się wiewiórkom.
- Co mają znaczyć te trzy pniaki w tle? Wygląda na to, że cały zagajnik został wycięty! Gdzie to było zrobione?
- W rezerwacie, czyli tam, gdzie wycinka drzew jest zakazana. Tyle zostało z drzew orzecha czarnego, który jest wart niewyobrażalne pieniądze.
- Skąd wiesz takie rzeczy?
- Pożyczyłem książkę od doktora Abernethy'ego. Andy, czy myślisz, że mamy tu piratów leśnych?
- Chyba nazwałbym ich drzewokradami.
- Na jedno wychodzi - Qwilleran spojrzał na Koko i przypomniało mu się zainteresowanie, jakie kot okazywał kasecie od Hanny. - Nasz podejrzany musi dużo wiedzieć o lesie. Jakiś czas temu rozmawiał z Olsenem na temat zatrudniania statystów do filmu o drwalach. Prawdopodobnie poznawał wtedy teren i wyszukiwał najlepsze drzewa. Pewnie przywiózłby własnych ludzi. Widziano tu nawet samochód do przeprowadzek. Można przypuszczać, że dostarczył piły łańcuchowe, wózki widłowe, drwali i pewnie też namioty maskujące. Potem wywieźli trzymetrowe pnie na Niziny. Żeby usprawnić rabunek, mogli je zostawiać w jakimś magazynie w sąsiednim okręgu i wracać po następny załadunek. Z tego, co wiem, samochód miał numery z Wisconsin i logo „Diamond Company”.
Qwilleran spojrzał na Koko i pomyślał o powieści Trollope'a, którą czytał.
- Niedługo po tym, jak Underhill został zamordowany, podejrzany przyjechał samochodem do domku numer dwa, skąd zabrał swoje rzeczy. Koko przyglądał się temu i warczał, a on wie, kiedy ludzie mają nieczyste sumienie.
Brodie chrząknął i zerknął na kota, który odwzajemnił się życzliwym spojrzeniem. Dawno temu komendant dowcipkował sobie z intuicji oraz odkryć Koko, do czasu aż pewien detektyw nie zarzekał się przed nim, że to zwierzę naprawdę ma „dar”. Dolał sobie whisky i wysłuchał reszty opowieści: o tym, jak kot ujawnił, że pierwsza ofiara zajmowała się poszukiwaniem złota; jak wiedział, że strumieniem płyną zwłoki, a nie zwalone drzewo; o jego wrzaskach, które doprowadziły do tego, że musieli opuścić apartament 3FF - tak jakby wiedział, że wszystko wydarzy się nad strumieniem.
- Właściwie dlaczego nie? - zadumał się Brodie. - Podobno koty potrafią przeczuć trzęsienie ziemi... Nie masz nic przeciwko, żebym dał te zdjęcia stanowym? A tak zupełnie między nami, wiedzą już, kim jest podejrzany. Właśnie trwa obława. Przekażę im, co mi powiedziałeś, oczywiście nie mieszając cię do tej sprawy.
- Koko też wolałby, żeby go w to nie mieszać.
Qwilleran odprowadził swojego gościa do samochodu.
- Przyjemna noc - rzucił Brodie.
- Tak. Przespaceruję się chyba wokół domu, zanim wrócę do środka. Trzy kółka to dwieście metrów według mojego krokomierza.
- Byłbym zapomniał, Qwill. Moją żonę naszła jedna myśl i chciała, żebym cię o to zapytał. Wszyscy wiedzą, że Fanny Klingenschoen nigdy nie dawała nic za darmo. Czy myślisz, że przez tę hojność Fundacji K Fanny przewraca się w grobie?
Qwilleran roześmiał się.
- Wiem tylko, że jakieś trzysta lat temu pewien mądry człowiek powiedział, że z pieniędzmi jest jak z gnojem - nie ma z niego pożytku, dopóki nie rozrzuci się go wokół.
Przed powrotem do domu i podaniem kotom kolacji Qwilleran okrążył skład jabłek dwa razy. Zastanawiał się, w jakim stopniu do rozwiązania sprawy przyczyniła się umiejętność ponadzmysłowego postrzegania jego kota o sześćdziesięciu wąsach, a w jakim była to tylko kwestia zbiegu okoliczności. Natomiast co do niezbyt czytelnego sposobu, w jaki Koko próbował się z nim porozumieć (piraci z operetki mieli naprowadzić go na trop „piratów leśnych”)... to już chyba należało uznać za mieszankę przypadku i jego, Qwillerana, bujnej wyobraźni.
Po wejściu do domu musiał najpierw zabrać się do sprzątnięcia z podłogi szczątków kubka dla wąsaczy. Zajrzał do schowka w poszukiwaniu szufelki i zmiotki, krzycząc przez ramię:
- Które z was, diablęta, przyznaje się do zniszczenia tego cennego przedmiotu?
- Yargle! - odpowiedział kot, który chciał jeść i mówić jednocześnie.
I jedno, i drugie siedziało na barku. Koko przełknął ostatni kęs pasztetu z wątróbek, a Yum Yum posłała pustej miseczce pożegnalne spojrzenie.
∗ Przełożył Zbigniew Kubiak
∗ Przełożył Zygmunt Kubiak.
∗ Przełożył Maciej Słomczyński.
∗∗ Przełożył Zygmunt Kubiak
∗ Przełożył Stanisław Barańczak.