KRYMINAŁ
Lilian Jackson Braun
Kot, który zszedł pod podłogę
Cykl: Kot, który… tom 09
Wydawca: Elipsa
Warszawa 2008
Rozdział pierwszy
Gdyby Jim Qwilleran przeczytał tego właśnie ranka horoskop w gazecie, być może nic
by się nie wydarzyło. Jednak astrologia nigdy nie należała do jego zainteresowań.
Pijąc trzecią kawę w swoim kawalerskim mieszkaniu nad garażem, spojrzał na
podłogę zasłaną gazetami. Zdążył już pochłonąć wiadomości krajowe i zagraniczne,
przestudiować artykuły redakcyjne, pośmiać się z komentarzy i przejrzeć działy sportowe. Jak
zwykle darował sobie doniesienia z giełdy i komiksy, a jeśli chodzi o horoskop, to nigdy mu
nie przyszło do głowy, by do niego zajrzeć.
Rada, z którą się nie zapoznał, była złowieszcza. W „Daily Fluxion" napisano: „Nie
jest rzeczą rozsądną zmieniać obecnie styl życia. Musisz się zadowolić tym, co masz".
„Morning Ram-page" natomiast przestrzegał: „Niewykluczone, że czujesz się niespokojny i
znudzony, ale unikaj dziś podejmowania pochopnych decyzji. Możesz tego później żałować".
Szczęśliwie nieświadomy owych przestróg zrodzonych przez konstelacje, Qwilleran
rozłożył się wygodnie na swoim wielkim fotelu z kubkiem kawy w dłoni i z kotem na
kolanach, podczas gdy drugi zwierzak zajął miejsce tuż obok, na półce z książkami. Stanowili
niezwykłe trio. Mężczyzna był krępym człowiekiem o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, po
pięćdziesiątce, niedbale ubranym, o siwiejących włosach, smutnych oczach i niezwykle
bujnych wąsach, które wymagały przycięcia. Jego towarzysze natomiast wywodzili się z
arystokracji - dwa koty syjamskie, które odznaczały się zgrabnymi, szlachetnymi kształtami i
doskonale utrzymanym futrem, i które uważały, że należy je rozpieszczać, co traktowały jako
przywilej królewski.
Podarta bluza bawełniana Qwillerana i jego zagracone mieszkanie nie stanowiły
jakiejkolwiek wskazówki co do kwalifikacji zawodowych i statusu materialnego właściciela.
Był weteranem dziennikarstwa, który widział niejedno, obecnie emerytowanym i
mieszkającym w małym północnym miasteczku Pickax; niedawno odziedziczył miliony czy
też miliardy z masy spadkowej Klingenschoenów; tłum księgowych zatrudnionych przez
wykonawców testamentu nie zdołał jeszcze określić dokładnej sumy.
Jednakże Qwilleran nie dbał o bogactwo i miał skromne potrzeby. Wystarczało mu w
zupełności mieszkanie nad garażem, tego ranka zaś zadowolił się na śniadanie kawą i
czerstwym pączkiem. Natomiast jego współlokatorzy odznaczali się bardziej
wyrafinowanymi podniebieniami. Otworzył dla nich puszkę krabów królewskich z Alaski, po
czym zmieszał jej zawartość z surowym żółtkiem i przybrał kilkoma okruchami doskonałego
angielskiego cheddara.
- Specjalność dnia: skorupiaki a la tartare fromagere - oznajmił, stawiając na podłodze
talerz, a dwa drgające nosy zastygły na chwilę nad potrawą, niczym koneserzy zbierający
bukiet wyśmienitego wina.
Po śniadaniu koty przycupnęły obok siebie, jakby oczekując, że coś się wydarzy.
Qwilleran dokończył lekturę gazet, wypił jeszcze dwie filiżanki kawy i oddał się
rozmyślaniom.
- No dobra, moi drodzy - powiedział, ocknąwszy się z kofeinowych refleksji. -
Podjąłem decyzję: jedziemy nad jezioro. Spędzimy trzy miesiące w drewnianej chacie.
Miał w zwyczaju omawiać wszystkie sprawy z kotami. Było to bardziej
satysfakcjonujące niż mówienie głośno do siebie, a jego słuchacze zdawali się lubić brzmienie
ludzkiego głosu, który kierował w ich stronę konwersacyjne dźwięki.
Yum Yum, przyjazna mała kotka, zamruczała z zadowoleniem. Koko, samiec, wydał z
siebie przenikliwe, lecz dwuznaczne „miau!".
- Co chciałyście przez to powiedzieć? - spytał Qwilleran, a otrzymawszy w
odpowiedzi jedynie nieodgadnione spojrzenie niebieskich oczu, ciągnął: - Mam trzy powody,
by pragnąć wyjazdu z miasta: Pickax jest nudne przy ładnej pogodzie; Polly Duncan opuściła
mnie na całe lato; skończyły się nam kostki lodu.
Od dwóch lat mieszkał w Pickax - nie z wyboru, tylko na mocy testamentu Fanny
Klingenschoen - a w lipcu stare kamienne budynki i brukowane ulice wydawały się
nieciekawe. Pobliski kurort Mooseville natomiast rozkwitał liśćmi, kwiatami, ptakami,
blaskiem słońca, niebieskim niebem, łagodnymi falami, wiatrem znad jeziora i hordami
beztroskich turystów.
Drugi powód niezadowolenia Qwillerana był bardziej istotny. Polly Duncan, główna
bibliotekarka w Pickax, wokół której zaczynało się koncentrować jego życie, spędzała lato w
Anglii na zasadzie wymiany wakacyjnej, on zaś czuł się niespokojny i niespełniony. Choć
wiedział niewiele o rozrywkach na świeżym powietrzu, a wędkowanie interesowało go
jeszcze mniej, wykombinował sobie, że drewniana chata na samotnej wydmie z widokiem na
rozległe błękitne jezioro wyleczy go z apatii.
Był jeszcze trzeci powód, mniej subtelny, ale bardziej konkretny: lodówka w jego
mieszkaniu odmówiła posłuszeństwa. Qwilleran zawsze oczekiwał, że urządzenia domowe
będą działać bez zarzutu, i zdradzał irracjonalne zniecierpliwienie, kiedy sprzęt się psuł. Na
nieszczęście miejscowy specjalista od lodówek wyjechał na biwak do północnej Kanady, a
drugi serwisant - było ich tylko dwóch w całym okręgu - wylądował w szpitalu z powodu
przepukliny jądra galaretowatego.
Biorąc wszystko pod uwagę, lato w Mooseville wydawało się Jimowi Qwilleranowi
doskonałym pomysłem.
- Zapewne nie pamiętacie tego domku - zwrócił się do kotów. - Spędziliśmy tam przed
dwoma laty kilka tygodni i podobało się wam. Chata ma dwie osłonięte werandy. Będziecie
mogły obserwować ptaki, wiewiórki i robaki, nie mocząc sobie przy tym łap.
Licząca siedemdziesiąt pięć lat chata wraz z akrami lasu i półmilowym brzegiem
jeziora należała do licznych dóbr, jakie Qwilleran odziedziczył z masy spadkowej Fanny
Klingenschoen, i była zarządzana przez wykonawców ostatniej woli do chwili spełnienia
wszystkich warunków testamentu. Musiał tylko przekazać swe życzenie adwokatom, a ekipa
techniczna włączyłaby prąd, uaktywniła kanalizację, podłączyła telefon i usunęła kurz z
mebli. „Nie musi się pan niczym martwić! - zapewnił go adwokat Hasselrich z
bezgranicznym optymizmem. - Znajdzie pan klucz pod wycieraczką. Wystarczy tylko
otworzyć drzwi, wejść do chaty i cieszyć się relaksującym latem".
Jak się jednak okazało, nie było to takie proste. Wakacje zaczęły się od martwego
pająka, a skończyły na martwym stolarzu, Jim Qwilleran zaś - szanowany dziennikarz,
najbogatszy człowiek w okręgu i przyzwoity człowiek - został posądzony o morderstwo.
On jednak, w błogiej nieświadomości, uwierzył adwokatowi na słowo. Przygotowując
się do wyprawy nad jezioro, włożył do swojego małego samochodu kilka letnich ubrań,
pudełko z książkami, opiekacz do indyków ze żwirkiem, służący kotom za kuwetę,
skomputeryzowany ekspres do kawy, maszynę do pisania i oba koty syjamskie w ich
podróżnej klatce. Był to wiklinowy koszyk wyłożony puchową poduszką. Yum Yum
wskoczyła do niego z wielką ochotą. Koko zwlekał. Miał jakiś tajemniczy koci powód, by nie
pójść w ślady swej towarzyszki.
- Nie bądź takim smutasem - przekonywał Qwilleran. - Wskakuj i ruszamy w drogę.
Powinien się domyślić, że kocich kaprysów nie należy lekceważyć. Kot zdawał się
mieć szósty zmysł, którym wyczuwał niebezpieczne sytuacje.
Kiedy wyruszyli wreszcie na wycieczkę do Mooseville - miasteczko znajdowało się
zaledwie trzydzieści mil dalej - podróż nabrała uroku safari. Niebo było słoneczne,
czerwcowy wiaterek łagodny, a pogoda na tyle ładna, by Qwilleran mógł włożyć szorty i
sandały. Chcąc uniknąć turystycznych korków na drodze, ruszył na północ Sandpit Road
zamiast główną szosą, machając przyjaźnie do nieznajomych w pikapach albo trąbiąc z
sympatią na każdego farmera w swoim traktorze. W ciągu kilku minut otrząsnął się z
wszelkich napięć wywołanych przez Kamienne Miasto, bo choć Pickax liczyło zaledwie trzy
tysiące mieszkańców, odznaczało się komercyjnym gwarem głównej siedziby okręgu. Z
narastającym uniesieniem planował swoje lato. Zamierzał dużo czytać, udawać się na długie
spacery po plaży i pływać w kajaku, ilekroć jezioro byłoby spokojne. Miał także
zobowiązanie natury zawodowej: dwa artykuły tygodniowo dla lokalnej gazety Moose
County, na drugą stronę. Miał nadzieję, że jego kolumna zatytułowana „Piórkiem Qwilla"
dostarczy pisarskiej satysfakcji (redaktor dał mu carte blanche w doborze tematów) i będzie
na tyle wymagająca, by doprowadzić do wrzenia twórcze soki.
- Jak tam z tyłu? Wszyscy zadowoleni? - zawołał przez ramię, nie otrzymując jednak z
koszyka jakiejkolwiek odpowiedzi.
Qwilleran żałował tylko jednego, jeśli chodzi o nadchodzące lato: że nie będzie dzielił
go z Polly Duncan. Jej odpowiednik, bibliotekarka ze środkowej Anglii, przyjechała już do
Pickax. Młoda, obcesowa, energiczna w działaniu i oszczędna w słowach, stanowiła
przeciwieństwo Polly, która odznaczała się łagodną naturą i cichym, niskim melodyjnym
głosem. Polly miała zaokrągloną sylwetkę, a jej pozbawione stylu włosy były poprzecinane
pasemkami siwizny, lecz zapewniała ona Qwilleranowi niezwykle inspirujące towarzystwo.
Ich randkom z kolacjami towarzyszyły ożywione dyskusje, a weekendy w jej wiejskiej
samotni sprawiały, że czuł się o dwadzieścia lat młodszy.
Kiedy Qwilleran snuł refleksje o nieobecności Polly, od północy zaczął się zbliżać
jakiś samochód, znacznie przekraczając dozwoloną szybkość. Rozpoznał kierowcę. Był to
Roger MacGillivray, młody reporter lokalnej gazety. Qwilleran pomyślał z przekąsem, że
Roger pędzi do redakcji, by przekazać sensacyjną wiadomość o jakimś doniosłym wydarzeniu
w Mooseville: ktoś złapał wielgachną rybę albo czyjaś prababka skończyła dziewięćdziesiąt
dziewięć lat. Wstrzymać druk!
Roger był sympatycznym młodym człowiekiem i miał dość interesującą teściową.
Spędzała letnie miesiące w domku oddalonym o pół mili od chaty Fanny Klingenschoen.
Mildred Hanstable uczyła ekonomii i sztuki w szkołach w Pickax, pisywała artykuły do działu
porad kulinarnych w miejscowej gazecie i była przypadkowo znakomitą kucharką. Qwilleran
pomyślał sobie, że może w ciągu najbliższych tygodni spodziewać się kilku zaproszeń na
obiad. Mildred miała co prawda męża, ale był „nieobecny" i nikt nigdy o nim nie wspominał.
Niebawem farmy ziemniaczane, rancza owcze i odkrywki piasku zostały daleko w
tyle, droga zaś zagłębiła się w bujne i wiecznie zielone lasy. Niejakie poruszenie w
wiklinowym koszyku dowodziło, że koty wyczuwają atmosferę jeziora, wciąż odległego o
milę. Sam Qwilleran zauważył pewną zmianę - ożywczą lekkość. Magia Mooseville!
Każdego lata przyciągała tłumy turystów z zanieczyszczonych, trapionych przestępczością
obszarów wielkomiejskich w południowej części stanu, zwanej przez miejscowych Nizinami.
- Już niedługo - oznajmił swoim pasażerom.
Nagle pokazało się jezioro, akwen tak rozległy, że jego niebieska tafla stykała się w
jakimś niewidocznym punkcie z błękitem nieba. Stojący na poboczu znak firmowy jakiejś
izby handlowej witał gości w „Mooseville, 400 mil na północ od wszystkiego!". W tym
miejscu trasa biegła wzdłuż wybrzeża, wznosząc się stopniowo ku szczytowi słynnych wydm.
Qwilleran zmarszczył czoło, dostrzegając niepokojące zmiany: zobaczył błoto na chodnikach
i wywrotki wyjeżdżające z lasu, usłyszał też zawodzenie pił łańcuchowych i ogłuszający hałas
koparek. Z żalem przyjął do wiadomości oznaki rozbudowy, uświadamiając sobie jej
nieuniknioność. Następnie pojawił się łuk w stylu rustykalnym, oznaczający wjazd do klubu
„Na Wydmach", prywatnego osiedla turystów, gdzie mieszkała także Mildred Hanstable.
Pół mili dalej skręcił w polną drogę oznaczoną literą K na cedrowym słupie.
Wiklinowy koszyk zaczął podskakiwać niecierpliwie. Koty wiedziały! Były tu ostatni raz dwa
lata temu, a jednak zapamiętały ten zapach; wyczuwały otoczenie. Prywatna droga wiła się
pośród lasu, obok dzikich wiśni w rozkwicie, przez zagajnik białych brzóz, w górę i w dół
łagodnych wydm, zrodzonych przed wiekami przez aktywność jeziora, teraz zaś porośniętych
gęsto wielkimi dębami i strzelistymi sosnami o ciężkich czubkach.
Droga kończyła się polaną, na której stała malownicza stara chata - jej bale i spoiwa
poczerniały ze starości - niemal przygnieciona przez solidny komin z kamienia polnego.
- Jesteśmy na miejscu! - oznajmił Qwilleran, podnosząc wieko kosza. - Zostańcie tu, a
ja się rozejrzę.
Podczas gdy koty skakały wewnątrz samochodu i stawały na tylnych łapach, by
patrzeć przez szyby, on podszedł do krawędzi wydmy i spenetrował wzrokiem spokojne
jezioro. Łagodne fale obmywały z uwodzicielskim rytmicznym pluskiem piaszczystą plażę.
Wiaterek był istną pieszczotą. Wśród gałęzi drzew wiśniowych śmigały stadka maleńkich
żółtych ptaków.
I właśnie tu, w tym cichym raju, miał spędzić całe lato!
Tak jak obiecał Hasselrich, klucz leżał pod wycieraczką na osłoniętym ganku, i
Qwilleran z zapałem otworzył drzwi. Gdy tylko to zrobił, poczuł na twarzy silny podmuch
chłodnego powietrza - stęchłe tchnienie chaty, która była zamknięta przez całą zimę.
Wzdrygnął się odruchowo i wycofał na ganek skąpany w letnim cieple. Coś było nie tak!
Hasselrich zawiódł go! Sięgnął ostrożnie za framugę drzwi i odszukał kontakt; światło w
hallu zapłonęło, wiedział więc, że w domku jest prąd. Ktoś też zjawił się wcześniej, by zdjąć
pokrowce z mebli w salonie. Qwilleran wyszedł pospiesznie na ciepły ganek, by przemyśleć
tę niespodziewaną komplikację.
Pamiętał mgliście z poprzedniego pobytu grzejnik zainstalowany natrętnie na ścianie
salonu. Wziął pospiesznie kurtkę z samochodu, żałując, że ma na sobie szorty i sandały, i
jeszcze raz odważył się wkroczyć w stęchły chłód domu. Zapalił pospiesznie światło, po
czym otworzył wewnętrzne okiennice, które zaciemniały wnętrze. W mrocznym kącie
majaczył ogrzewacz ścienny - płaska metalowa skrzynka ze szparami wentylacyjnymi i
pokrętłami, a także tabliczką, która miała czelność głosić dumnie: „Komfort-grzejnik".
Qwilleran sapnął gniewnie w wąsy. Termostat był nastawiony na dwadzieścia dwa
stopnie Celsjusza, ale termometr wskazywał dziesięć, Qwilleran zaś miał wrażenie, że
temperatura jest bliska zeru, w dodatku zeru wilgotnemu. Przesunął termostat na najwyższy
poziom, ale nie poczuł powiewu gorąca, nie rozległo się nawet ciche kliknięcie. Kopnął
metalową skrzynkę, co było prymitywną techniką, która sprawdzała się w przypadku starych
urządzeń parowych, ale nie zrobiło wrażenia na komfort-grzejniku.
Qwilleran spędził całe życie w swoim mieszkaniu i pokojach hotelowych, gdzie
wystarczyło jedynie powiadomić kierownika, by kapiący kran został naprawiony, a
obluzowana klamka umocowana. Co do grzejników wykazywał się całkowitą ignorancją.
Jednego był w każdym razie pewien: nie mógł narazić swoich kotów na ten arktyczny chłód.
Były zwierzętami domowymi, przyzwyczajonymi do centralnego ogrzewania i
nasłonecznionych parapetów w porze letniej.
W domku był oczywiście kominek, obok, w drewnianym pojemniku, spoczywały
polana, ale nie mógł znaleźć zapałek. Odruchowo poszukał w kieszeni kurtki, choć przestał
palić fajkę ponad rok wcześniej. Sprawdził też inne urządzenia i stwierdził, że kanalizacja
funkcjonuje, a w telefonie jest sygnał. Poczęstował grzejnik jeszcze jednym kopniakiem i
sklął jego upór. W tym momencie usłyszał niecierpliwe miauczenie dobiegające z
samochodu.
Wyrzucając z siebie stosowne przekleństwo, wyszukał pewien numer w cienkiej
książce telefonicznej Mooseville.
- Dzień dobry! - zaćwierkał miły kobiecy głos.
- Mildred, tu Qwill - powiedział pospiesznie. - Jestem w chacie. Przyjechałem właśnie
z kotami, żeby spędzić tu lato.
- To cudownie! - zawołała. - Możesz przyjść na jutrzejsze przyjęcie na plaży.
- Zapomnij o przyjęciach - warknął. - Jest coś nie tak z cholernym grzejnikiem! W
domku jest zimno jak w podziemnej jaskini! Co mam zrobić? Znasz kogoś, do kogo mógłbym
zadzwonić?
- Może zgasł płomień pilota - podsunęła z nadzieją w głosie. - Sprawdziłeś, czy się
pali?
- Nie wiem nawet, gdzie go szukać ani jak wygląda.
- Z przodu powinny być małe drzwiczki...
Qwilleran kichnął.
- Powiedz mi tylko, kto naprawia takie rzeczy, Mildred. Jestem bliski podwójnego
zapalenia płuc.
- Jesteś na liście pana Glinko? - spytała.
Zaczął tracić cierpliwość.
- Glinko? Kto to jest Glinko?
- Nikt ci nie mówił o panu Glinko? Możesz dzwonić do niego o każdej porze dnia i
nocy, a on przyśle ci hydraulika, elektryka czy jakiegokolwiek fachowca, którego akurat
potrzebujesz. To prawdziwa wygoda dla...
- Dobrze, jaki jest do niego numer? - przerwał jej, trzęsąc się i przytupując dla
rozgrzewki.
- Nie tak szybko, Qwill. Najpierw musisz podjechać do jego sklepu, wpisać się na
listę, uiścić opłatę i dać mu klucz do swojego domku.
- Nie podoba mi się pomysł z rozdawaniem kluczy każdemu, kto się nawinie - rzucił
poirytowany.
- Ludzie są tu absolutnie uczciwi - zapewniła go z nutą przy-gany w głosie. - Za długo
mieszkałeś na Nizinach. Wszystkich podejrzewasz.
Qwilleran podziękował jej zwięźle, pobiegł do samochodu i znów wsadził koty do ich
koszyka podróżnego.
- Przepraszam. Wybieracie się na jeszcze jedną przejażdżkę - oznajmił.
Skierowali się do śródmieścia Mooseville, trzy mile na zachód, gdzie w sklepie
żelaznym Hugginsa można było dorobić klucze.
- Spędza pan tu lato, panie Q? - spytał właściciel.
- Owszem, jeśli tylko uda mi się pozbyć zimna z chaty, Cecil. Gdzie mogę znaleźć
fachowca, który naprawi grzejnik?
- Glinko ich zatrudnia - wyjaśnił Cecil. - Niech pan się z nim skontaktuje.
Mildred powiedziała, że Glinko prowadzi swój interes tuż za pocztą, i Qwilleran
znalazł tam tylko jeden budynek: warsztat - brudny od smaru, obskurny warsztat z wielkimi
drzwiami, które były otwarte. W środku stał samochód z podniesioną maską. Spod maski
sterczały w powietrzu dwie patykowate nogi w starych podartych dżinsach, podczas gdy
tułów krył się pośród zaworów, świec i cylindrów. Głowy nie było widać.
- Przepraszam - powiedział Qwilleran do kołyszących się stóp. - Gdzie mogę znaleźć
pana Glinko?
Tułów cofnął się z czeluści maski i ukazała się głowa - twarz niemal zakryta przez
dziko rozrośnięte bokobrody, przypominające szczurze gniazdo włosy pod zatłuszczonym
beretem i dwoje jasnych, wesołych oczu. Podobny do gnoma osobnik zsunął się po zderzaku i
wylądował zgrabnie na betonowej podłodze.
- Masz go pan przed sobą - oznajmił z bezzębnym uśmiechem. - Z kim mam
przyjemność?
- Nazywam się Qwilleran, zatrzymałem się w chacie Fanny Klingenschoen niedaleko
klubu „Na Wydmach".
Gnom przytaknął ze zrozumieniem.
- Stoi tam słup z dużym K.
- Zgadza się - odparł Qwilleran. - Mam problem z ogrzewaniem. Potrzebuję kogoś, kto
to naprawi.
- Niech pan pójdzie pogadać z żoną - mały człowieczek skinął głową w stronę domu
na tyłach. - Ona się tym zajmuje.
Qwilleran wymamrotał podziękowania i ruszył w stronę domu, przedzierając się przez
wysokie chwasty, kawały betonu i części samochodowe. Na zarośniętym parkingu stały
jeszcze trzy samochody, oczekując zainteresowania ze strony pana Glinko, każdy w cenie
około czterdziestu tysięcy dolarów.
Dom nie przedstawiał się wiele lepiej od warsztatu. Schodki frontowe były zapadnięte
i Qwilleran wszedł ostrożnie po resztkach desek i zastukał w pęknięte drzwi z siatką na
owady. Kobieta, która wytoczyła się z głębi domu, podrygując obfitym ciałem w bufiastej
sukience jak namiot, była uśmiechnięta i emanowała życzliwością. Przedstawił się i oznajmił:
- Rozumiem, że nadzoruje pani serwis naprawczy.
- Serwis! - huknęła, trzęsąc z rozbawienia pulchnymi policzkami. - A to dobre! Ale się
Glinko uśmieje. Cha, cha, cha! Wchodź pan i wstąp do klubu. Piwo?
- Dziękuję, ale w samochodzie czeka na mnie dwoje przyjaciół - odmówił grzecznie.
Wprowadziła go do salonu, gdzie nic nie wskazywało, by prowadzono tu jakikolwiek
biznes.
- Dwie stówy wstępnego - oświadczyła kobieta. - Pięćdziesiąt opłaty rocznej albo
stówa, jak chce mieć pan pierwszeństwo w kolejce.
Qwilleran pomyślał, że opłata jest wygórowana, ale podał swoje nazwisko i adres
domku i zdecydował się na usługę priorytetową.
- Muszę jak najszybciej naprawić grzejnik. Kiedy może pani wyekspediować
fachowca?
- Wyekspediować! - zawołała z rozbawieniem. - A to dobre! Muszę się tego nauczyć!
Niech pomyślę... Potrzebuje pan jak najszybciej hydraulika, hę? - Spojrzała w górę, jakby
wykaz pracowników znajdował się na poplamionym suficie. - Ralph pojechał do Pickax po
nowe rury... Jerry dostał kataru siennego, nic nie widzi i nie może prowadzić... Mały Joe ma
akurat robotę niedaleko pana, zakłada nową toaletę w domu Urbanków. Wyślę wiadomość
przez radio.
- Mam teraz zapłacić za usługę? - spytał Qwilleran.
- Nie. Zapłaci pan Małemu Joe, jak wykona robotę. Ale musi dać mi pan klucz.
Wręczył jej z niechęcią nowy klucz.
- Wypiszę pani czek na trzysta dolarów. Może być? Pani Glinko potrząsnęła głową i
wyszczerzyła zęby.
- Przyjmujemy tylko gotówkę.
- Wobec tego muszę pojechać do banku. Zechce pani zapisać moje nazwisko i adres?
Qwilleran - przeliterował.
- Mam to już w głowie - zapewniła, stukając się palcem w skroń. - Wyekspediuję
Małego Joe po obiedzie. - Jezu, wyekspediuję! Cha, cha, cha!
- Dopiero po obiedzie? - próbował protestować.
- To my jemy obiad. Wy, ludzie z miasta, jecie lunch. Cha, cha, cha!
Po wizycie w banku, gdzie wziął trochę gotówki dla pani Glinko, Qwilleran podjechał
na parking, skąd rozciągał się widok na przystań. Tam uwolnił koty z koszyka.
- Nie ma sensu wracać do domu - poinformował zwierzęta. - Damy czas temu
facetowi, żeby mógł naprawić grzejnik. Miejmy nadzieję, że system pani Glinko okaże się
skuteczny.
Kupił w barku hot-doga i kawę i raczył się nimi, siedząc w wozie. Zaproponował kilka
okruchów kotom, ale odmówiły grzecznie. Wspólnie obserwowali flotyllę kołyszącą się przy
pomoście: łodzie wędkarskie do wynajęcia, małe jachty i żaglówki o wysokich masztach.
Pomyślał sobie, że do Mooseville płynie strumień pieniędzy i że niebawem miejscowi zaczną
się bogacić i spędzać wakacje na południu. Zastanawiał się, gdzie państwo Glinko będą
spędzać zimy. W Palm Springs? Caneel Bay?
O drugiej ruszył powoli do domku, powątpiewając w wiarygodność i skuteczność pani
Glinko. Z ulgą jednak dostrzegł na polanie zaparkowaną furgonetkę - zardzewiały,
nieoznakowany pojazd z szeroko otwartymi tylnymi drzwiami; w środku znajdował się sprzęt
i typowe narzędzia hydraulika.
Drzwi chaty także były otwarte, zarówno od frontu, jak i od tyłu, i wnętrze domku
owiewał ciepły czerwcowy wiatr. Mały Joe miał dość rozumu, by przewietrzyć lokum.
Wykazał się rozsądkiem, jak stwierdził w duchu Qwilleran. Dlaczego sam tego nie zrobiłem?
Drzwiczki grzejnika były uchylone, przed nim zaś na podłodze leżało rozciągnięte
ciało. Qwilleran dostrzegł najpierw zabłocone buty robocze, potem wytarte dżinsy. Nim jego
wzrok spoczął na spłowiałej czerwonej koszuli w kratę, wiedział, że to nie jest mechanik.
- Witam - powiedział niepewnie. - Jest pan hydraulikiem? Ciało przekręciło się i po
chwili na podłodze usiadła dobrze zbudowana młoda kobieta o mysich włosach upchniętych
pod czapką i powiedziała:
- W pilocie był martwy pająk. Całe urządzenie jest od środka zabrudzone. Właśnie je
czyszczę. Ma pan miotłę? Napaskudziłam na podłodze. - Zostało to oznajmione bez
jakiegokolwiek wyrazu na szerokiej płaskiej twarzy. Szare oczy spoglądały obojętnie.
- Zaskoczyła mnie pani - wyznał Qwilleran. - Spodziewałem się faceta o imieniu Joe.
- Jestem Joanna - wyjaśniła. - Mój tata miał na imię Joe, tak więc był Duży Joe i Mały
Joe.
Cały czas miała spuszczony wzrok.
- On też był hydraulikiem?
- Raczej stolarzem, ale robił różne rzeczy.
Uświadamiając sobie, że kobieta mówi w czasie przeszłym, wyczuł rodzinną tragedię.
- Co się stało, Joanno? - spytał współczującym tonem, w którym pobrzmiewało
szczere zainteresowanie i jednocześnie zawodowa ciekawość. Przyszło mu do głowy, że
hydraulik płci żeńskiej stanowiłby odpowiedni temat dla „Piórka Qwilla".
- Mój tata zginął tragicznie. - Wciąż siedziała na podłodze, nie patrząc mu w oczy.
- Przykro mi to słyszeć, bardzo przykro. Czy to był wypadek samochodowy?
Potrząsnęła ze smutkiem głową i wyjaśniła swoim spokojnym i trzeźwym głosem:
- Spadła na niego tylna klapa wywrotki.
- To straszne! - zawołał Qwilleran. - Kiedy to się stało?
- Dwa miesiące temu.
- Wyrazy współczucia. Ile miał lat? - spytał; Joanna wyglądała na jakieś dwadzieścia
pięć.
- Czterdzieści trzy. - Odwróciła się do grzejnika, jakby chcąc zakończyć przykrą dla
niej rozmowę. Zapaliła pilota, zamknęła drzwiczki i dźwignęła się na nogi. - Gdzie jest
miotła?
Qwilleran przyglądał się, jak zamiata, dostrzegając przy tym, że jest bardzo sumienna.
Joanna była silną osobą o zdrowym wyglądzie, ale nigdy się nie uśmiechała.
- Zaraz wracam - powiedziała, zanosząc do samochodu skrzynkę z narzędziami. Kiedy
wróciła, mruknęła: - Trzydzieści pięć dolarów.
Zakładając, że podobnie jak pani Glinko woli gotówkę, odliczył kilka banknotów z
portfela i przyjął od niej rachunek z adnotacją „Zapłacono - Jo Trupp". Pomyślał, że suma jest
wysoka, ale cieszył się, że ogrzewanie działa.
Następnie wręczyła mu jakiś żółty papier.
- Musi pan to podpisać - wyjaśniła, nie patrząc na niego. - To dla pani Glinko.
Był to kwit potwierdzający, że zapłacił Jo Trupp za naprawę grzejnika - dwadzieścia
pięć dolarów. Dwadzieścia pięć? Wahał się przez chwilę, zastanawiając nad tą rozbieżnością,
gdy uświadomił sobie, że ma do czynienia z korupcją na niewielką skalę. Nie zamierzał
jednak zawstydzać biednej dziewczyny z powodu dziesięciu dolarów. Musiała bez wątpienia
zapłacić pani Glinko procent od zysku i zapewne lubiła uszczknąć trochę dla siebie.
Gdy tylko furgonetka zniknęła na pofałdowanej drodze, a klimat w domku stał się
znośny, Qwilleran mógł wreszcie podziwiać wnętrze: pomalowane na biało ściany z bali,
wysoki sufit z krzyżującymi się belkami, polakierowane drewniane podłogi kryte indiańskimi
chodnikami, dwie białe sofy ustawione pod kątem przy kominku i wreszcie niezrównany
widok z okien wychodzących na północ. Na jeziorze, niedaleko, ścigały się żaglówki. Sto mil
dalej, po drugiej stronie, leżała Kanada.
Wniósł do środka wiklinowy koszyk i podniósł ostrożnie wieko. Natychmiast z jego
wnętrza wychyliły się dwie brązowe maski o szerokich niebieskich oczach i sterczących
uszach, po czym zaczęły obracać się jak peryskopy. Upewniwszy się, że wszystko jest w
porządku, koty wyskoczyły ze środka: zwinne ciała o blado-płowym futrze - jego barwę
podkreślały szczupłe brązowe nogi - przypominających bicze beżowych ogonach i tych
brązowych ciekawskich maskach. Qwilleran przeprosił je za długi pobyt w koszyku i
niewyobrażalną zwłokę, ale zignorowały go i ruszyły wprost do kominka, by obwąchać
miejsce, gdzie dwa lata wcześniej na podłodze spoczywała niedźwiedzia skóra; przesiąknięta
wówczas krwią, była nie do odratowania, dlatego zastąpił ją indiański chodniczek. Następnie
Koko spojrzał z zainteresowaniem na głowę łosia zawieszoną nad kominkiem, Yum Yum zaś
rozpłaszczyła się na podłodze, by wpełznąć pod sofę, gdzie kiedyś chowała swoje zabawki.
Po kilku minutach znajdowały się wysoko w górze i śmigały po belkach pod sufitem, skakały
po gzymsie kominka, przebiegały po kanapach i ślizgały się po ręcznie tkanych chodnikach
na wypolerowanej podłodze.
Qwilleran przyniósł z samochodu bagaże i zadzwonił do Mildred Hanstable.
- Słuchaj, Mildred, przepraszam, że nie byłem dziś rano zbyt grzeczny. Rozmawiałem
z tobą trochę obcesowo.
- Nic się nie stało, Qwill. Wiem, że byłeś zdenerwowany. Wszystko skończyło się
dobrze?
- Nadzwyczaj! Dziękuję za pomoc. Glinko zajęła się sprawą w mgnieniu oka. Muszę
jednak z tobą pomówić o tej niezwykłej parze i ich dość nietypowym podejściu do biznesu.
Mildred wybuchnęła śmiechem.
- Wszystko działa, więc nie psuj tego. A może wpadniesz dziś na kolację? Przygotuję
zapiekankę z sałatką i wyjmę z zamrażalnika placek z owocami.
Qwilleran przyjął bezzwłocznie zaproszenie i wybrał się specjalnie do Mooseville,
żeby kupić dla Mildred butelkę jej ulubionej szkockiej whisky i sok z białych winogron dla
siebie. Dorzucił jeszcze zapas smakołyków dla swoich kotów.
Kiedy wrócił z miasta, Koko przebywał w tylnym korytarzu, zajęty nowym
odkryciem. Korytarz służył jako pomieszczenie dla wycieraczki w kolorze błota, garderoba z
wieszakami na kurtki, składzik na środki czystości i inne rzeczy. Koko wczołgał się pod
dywanik, po czym zaczął się wiercić i wydawać gardłowe pomruki.
Qwilleran podniósł chodniczek. Pod spodem znajdowała się klapa o powierzchni
około pół metra kwadratowego, z wpuszczonym w drewno metalowym kółkiem-uchwytem.
Kot obwąchiwał z zacięciem owo znalezisko.
Qwilleran ujrzał w wyobraźni podziemie pełne rur i tajemniczą plątaninę przewodów,
a jego ciekawość dorównywała kociej.
- Usuń się, stary, rzucimy na to okiem - powiedział. Znalazł w składziku latarkę i
podniósł ciężki dębowy właz. - To piasek! Nic tylko piasek!
Koko balansował na krawędzi otworu, gotów skoczyć w czeluść.
- Nie! - zagrzmiał Qwilleran i kot się skrzywił, cofnął i od-maszerował, by zająć się
nonszalanckim lizaniem futra.
Nim Qwilleran wyruszył do chaty Mildred, jego towarzysze zostali nakarmieni i teraz
wylegiwali się na ganku z widokiem na jezioro. Siedzieli w plamie światła słonecznego,
całkowicie zadowoleni ze swego losu, czemu nie należało się dziwić. Skonsumowali puszkę
czerwonego tuńczyka (bez ciemnej skóry) i dwie wędzone ostrygi. Teraz zażywali relaksu w
leniwych pozach, Qwilleran zaś udał się na palcach po swój aparat fotograficzny, ale gdy
tylko koty zauważyły, że patrzy na nie przez celownik, Yum Yum zaczęła się drapać po uchu,
zezując idiotycznie niebiańskimi oczami, podczas gdy Koko przewrócił się na bok i zajął
nasadą swojego ogona, wysuwając jedną łapę ku firmamentowi.
Obydwoje zostali przegnani z ganku i zamknięci w chacie, nim Qwilleran wyruszył
spacerkiem do domku Mildred, pół mili dalej. Z jego działką graniczył odludny kawałek
plaży, obmywany leniwymi falami. Dalej widać było nawis skalny nad wodą, znany
powszechnie jako Mewi Punkt, choć rzadko można było zauważyć tu mewę, chyba że jezioro
wyrzuciło na brzeg jakąś zdechłą rybę. Za Mewim Punktem na wydmie przycupnęło
dwanaście domków - istny kalejdoskop stylów architektonicznych: rustykalnego,
nowoczesnego, spokojnego czy po prostu paskudnego, jak chociażby budowla
przypominająca kształtem łódkę, należąca rzekomo do emerytowanego kapitana żeglugi
morskiej.
Ostatni w szeregu był żółty domek Mildred. Nieco dalej, na wydmie, trwały prace
budowlane. Wylano już fundamenty, zaczęto też wznosić drewniany szkielet.
Na szczyt wydmy prowadziło dwadzieścia drewnianych stopni, aż do tarasu z jego
stołem i żółtym parasolem, i gdy Qwilleran dotarł na górę, Mildred już czekała na niego, a jej
pulchną figurę okrywała luźna sukienka plażowa.
- Co to takiego? - spytał Qwilleran, machając ręką w stronę budowy.
- Osiedle mieszkalne - odparła ze smutkiem. - Nie jestem z tego powodu szczęśliwa,
ale zaproponowali nam dostęp do klubu i basenu, więc nie jest tak źle. Woda w jeziorze i tak
jest za zimna, żeby się kąpać, więc. czemu nie?
Przekazując gospodyni butelki, zaproponował, że przygotuje drinki, więc Mildred
skierowała go do wnętrza domu i pokazała, gdzie znaleźć szklanki i lód. Ich głosy wydawały
się stłumione, ponieważ na ścianach wisiały ręcznie tkane kołdry o wzorach tradycyjnych i
dziko nowoczesnych. Na rogach były wyszyte inicjały H.M.
- Wymagają pewnie mnóstwa roboty - zauważył Qwilleran, wyczuwając temat do
swojej rubryki.
- Ja zajmuję się tylko aplikacją - wyjaśniła. - Kołdry szyją moje pracownice.
Prócz pracy w szkole, pisania do lokalnej gazety i zbierania pieniędzy na szpital
Mildred nadzorowała niedochodowy projekt dla rękodzielników o niskich zarobkach.
Qwilleran popatrzył na nią z podziwem.
- Odznaczasz się niewyczerpaną energią, Mildred. Nie usiedzisz w miejscu!
- Więc dlaczego nie mogę zrzucić wagi? - spytała, ignorując skromnie komplement.
- Jesteś przystojną kobietą. Nie martw się o kilogramy.
- Lubię gotować i lubię jeść - wyjaśniła. - A moja córka mówi, że mam za mało
ćwiczeń z prawdziwego zdarzenia. Możesz mnie sobie wyobrazić, jak uprawiam jogging?
- Co u Sharon? Cieszy się macierzyństwem?
- No cóż, prawdę powiedziawszy, ma dość siedzenia w domu. Chce wrócić do
uczenia. Roger uważa, że powinna zaczekać jeszcze rok. Co ty na to, Qwill?
- Pytasz bezdzietnego kawalera, nieudanego męża, pozbawionego krewnych i
własnego zdania!... Tak przy okazji, widziałem Rogera, jadąc z Pickax. Gnał na złamanie
karku do redakcji, żeby oddać artykuł do sobotniego wydania.
Mildred podsunęła mu skwierczący półmisek z nadziewanymi grzybami i rumaki.
- Podobał mi się twój artykuł o preparatorze zwierząt, Qwill.
- Dzięki. To był ciekawy temat, dowiedziałem się też, że wypchana głowa zwierzęcia
nie powinna nigdy wisieć nad kominkiem; schnie od tego. Niewykluczone, ze będę musiał
zawieźć do szpitala łeb łosia, który wisi w mojej chacie, żeby zrobili mu lifting twarzy.
Chciałbym też zrobić coś ze ścianami pomalowanymi na biało. Wyglądałyby lepiej, gdyby
miały naturalny kolor drewna.
- Ale wnętrze byłoby ciemniejsze - zauważyła Mildred. - Możesz oczywiście
zainstalować świetliki.
- Nie przeciekają?
- Nie, jeśli zatrudnisz solidnego stolarza.
- A gdzie go znajdę? Przypuszczam, że mam zadzwonić do pana Glinko. Czy ktoś
zwrócił uwagę na jego zdzierstwo, Mildred? To monopol, narzucanie cen, ograniczanie
wolności konkurencji i unikanie podatków. Nie przyjmują czeków i chyba nie prowadzą
księgowości.
- Wszystko ma w głowie pani Glinko - wyjaśniła Mildred. - Ta kobieta to chodzący
komputer.
- Urząd skarbowy patrzy podejrzliwie na chodzące komputery.
- Ale musisz przyznać, że to ogromna wygoda dla takich turystów jak my, którzy
spędzają tu lato.
- Cały czas się zastanawiam, co jeszcze zapewniają prócz hydraulików i stolarzy.
- Jesteś cyniczny, Qwill. Co się stało z twoim grzejnikiem?
- Martwy pająk w płomieniu pilota, tak przynajmniej twierdził hydraulik; nie wiem,
czy w to wierzyć. Glinko przysłała mi do tej roboty kobietę!
Mildred przytaknęła.
- Małego Joe.
- Nie takiego małego. Znasz ją?
- Oczywiście, że ją znam! - Mildred uczyła w miejscowej szkole przez ponad
dwadzieścia lat i znała całe pokolenie uczniów, a także ich rodziców. - Nazywa się Joanna
Trupp. Jej ojciec zginął tej wiosny w dziwny sposób.
- Ten okręg charakteryzuje się wysokim odsetkiem śmiertelnych wypadków -
zauważył Qwilleran.
- Ludzie dożywają wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat albo umierają młodo -
polowania, utonięcia, kraksy samochodowe, śmierć pod kołami traktorów...
Mildred przywołała go do stołu.
- Czy Mały Joe jest kompetentnym hydraulikiem? - ciągnął. - Zastanawiam się, czy
nie napisać artykułu o jej nietypowym zajęciu.
- Nie wiem, czego wymaga się od solidnego hydraulika - wzruszyła ramionami
Mildred. - Ale w szkole zawsze była dobra z prac ręcznych. Nie mam pojęcia, dlaczego
zdecydowała się zdobyć uprawnienia hydraulika. Po co jakakolwiek kobieta miałaby
naprawiać toalety i odpływy, wtykać głowę pod zlew kuchenny i wpełzać pod domy? Nie
lubię nawet sprzątać łazienki!
Zapiekanka składała się z indyka, domowych kluseczek i karczochów, i wprawiła
Qwillerana w doskonały humor. Sałatka cesarska pogłębiła jeszcze jego zadowolenie. Placek
z malinami przyprawił go niemal o niebiańską rozkosz.
Mildred, podając kawę na tarasie, powiedziała:
- Jutro wieczorem jest przyjęcie na wydmach. Może przyjdziesz jako mój chłopak i
poznasz kilku przyjezdnych? Wszystko organizują Doc i Dottie Madley. On jest dentystą z
Pickax, jak wiesz. Przyjeżdżają to na weekendy.
- Kto jeszcze będzie?
- Prawdopodobnie Comptonowie; poznałeś ich, oczywiście... Urbankowie są na
emeryturze; on jest chemikiem, pasjonat golfa i nudziarz... John i Vicky Bushland mają studio
fotograficzne w sąsiednim okręgu. On jest zapalonym wędkarzem. Wszyscy nazywają go
„Krzaczastym", co jest zabawne, bo nie ma zbyt dużo włosów... adwokat z Nizin, świeżo po
rozwodzie. Nie wiem, czy przyjedzie w tym roku... Jest jeszcze młoda kobieta, która
wynajmuje chatę Dunfieldów...
- A ten emerytowany kapitan?
- Kapitan Phlogg nigdy się nie udziela towarzysko, dzięki Bogu. To wariat, i to pod
niejednym względem.
- Chciałbym o nim napisać, ale to antypatyczny stary dziwak. Byłem kilka razy w jego
sklepie z antykami, ale to farsa!
- Jest oszustem - poinformowała go Mildred konfidencjonalnym tonem. - Nigdy nie
pływał po morzu! Był po prostu cieślą okrętowym w starej stoczni niedaleko Purple Point.
- Co on robi w takiej enklawie towarzyskiej jak klub „Na Wydmach"?
- Chcesz posłuchać historyjki, która tu krąży? Phlogg kupił działkę nad jeziorem,
kiedy była warta grosze. Wyłudzał drewno ze stoczni i zbudował domek własnymi rękami, a
teraz ceny działek z dostępem do jeziora sięgają dwóch tysięcy dolarów za stopę kwadratową!
A teraz dobra rada, Qwill - nigdy nie wypuszczaj kotów. Trzyma psa, który cieszy się
reputacją kociego zabójcy. Comptonowie podali go do sądu, kiedy ich pupil został
pokiereszowany.
Rozległ się stłumiony dźwięk telefonu i Mildred przeprosiła Qwillerana. Słyszał jej
rozmowę zza rozsuwanych drzwi.
- Cześć, Roger! Słyszałam, że pilnujesz dziś wieczór dzieciaka... Nie, a o co chodzi?...
Kto?... Och, to straszne! Jak to się stało?... Co pocznie jego rodzina? Mają trójkę dzieci!... No
cóż, dziękuję, że mi powiedziałeś, Roger, ale to naprawdę zła wiadomość. Może uda nam się
zebrać dla nich trochę pieniędzy.
Wróciła na taras, wyraźnie zmartwiona.
- To był Roger - powiedziała. - Utopił się młody człowiek, z którym chodził do
szkoły.
- Jak to się stało? - spytał Qwilleran.
- Pojechał na ryby i nie wrócił do domu. Znaleźli ciało u ujścia rzeki. Jutro będzie o
tym w gazecie.
- Wypadek z łódką?
- Nie, łowił z brzegu. To okropne. Przez całą zimę był bez pracy, właśnie go zatrudnili
przy tej budowie osiedla.
Mildred zaproponowała mu jeszcze kawy, ale Qwilleran odmówił, tłumacząc, że chce
wrócić do domu, nim zaatakują komary. Prawdziwy powód był inny - doznawał dziwnego
wrażenia w górnej wardze, lekkiego mrowienia pod wąsami, które w jakiś niewytłumaczalny
sposób zawsze zwiastowało kłopoty.
Pokonał półmilowy odcinek plaży szybciej niż zwykle. Ostatnie kilkaset metrów
przebiegł, ulegając dziwnemu impulsowi. Kiedy wspinał się po wydmie, słyszał przeraźliwe
miauczenie Koko, a gdy otworzył drzwi, poczuł zapach gazu!
Rozdział drugi
Kiedy Qwilleran wrócił od Mildred i stwierdził, że chata jest pełna trujących
wyziewów, zadzwonił na numer państwa Glinko.
- Usługi Glinko! - oznajmił kobiecy głos, z naciskiem na nowe słowo.
Opisał szybko sytuację, nie kryjąc zrozumiałego niepokoju.
- Cha, cha, cha! - roześmiała się pani Glinko. - Proszę nie zapalać zapałek!
- Nie musi mi pani tego mówić - odwarknął. - Proszę tylko kogoś szybko przysłać.
Otworzył drzwi i okna, koty zaś zamknął w szopie na narzędzia. Po kilku minutach na
polanę podjechała furgonetka, a kierowca wkroczył do chaty i zaczął węszyć, nie kryjąc
sceptycyzmu. Nagle wyszedł z powrotem na dwór i spojrzał w stronę dachu. Qwilleran
wyszedł za nim i też popatrzył w górę.
- Ptasie gniazda - oświadczył mężczyzna. - To zdarza się cały czas. Widzi pan tę
słomę sterczącą z wylotu wentylacyjnego? Jakiś ptak zbudował tam gniazdo, a czad z
pańskiego grzejnika przenika do wnętrza domu. Wystarczy wejść tam po drabinie i wyczyścić
wylot.
Qwilleran zrobił, jak mu powiedziano, dochodząc przy tym do wniosku, że usługi
Glinko, jakkolwiek przeżarte korupcją, są na przyzwoitym poziomie. Firma poradziła sobie z
dwiema awariami w ciągu jednego dnia fachowo i punktualnie. Znalazł w szopie na narzędzia
drabinę, wspiął się na dach i wyciągnął z otworu wentylacyjnego kłąb zaschniętej trawy i
skorupki jajek, dumny ze swej skuteczności. Miał nawet wrażenie, że zaczyna powoli
przyzwyczajać się do wiejskiego życia. Tu, wysoko w górze, odczuwał upajającą radość. Nie
miał ochoty schodzić na dół, ale długi czerwcowy dzień dobiegał już końca, poza tym
nadciągały komary, z szopy zaś dochodziły pełne protestu miauczenia.
Sadowiąc się na ganku w towarzystwie kotów, wreszcie się odprężył. Przed domkiem
krążyły małe żółte ptaki, jakby prowokując swych odwiecznych wrogów; Koko i Yum Yum
rzucały się co chwila w bezowocną pogoń, dopóki się nie zmęczyły, wyrażając
niezadowolenie nerwowym podrygiwaniem ogonów. Tak skończył się ich pierwszy
gorączkowy dzień letnich wakacji w Mooseville. Był ledwie zapowiedzią tego, co się miało
jeszcze wydarzyć.
Qwilleran zapomniał o utonięciu przyjaciela Rogera MacGillivraya aż do następnego
ranka, kiedy to kupił gazetę. Udał się do Mooseville na śniadanie w hotelu „Northern Lights"
i zaczął czytać przy stoliku. Na pierwszej stronie widniał tekst Rogera:
Mieszkaniec Mooseville topi się w rzece Buddy Yarrow, lat 29, mieszkaniec
Mooseville, utonął w czwartek wieczorem w rzece Ittibittiwassee, kiedy łowił ryby. Jego ciało
znaleziono u ujścia rzeki w piątek rano. Policja prowadziła poszukiwania przez całą noc,
kiedy jego żona Linda, lat 28, zgłosiła zaginięcie męża.
Według rzecznika biura szeryfa Yarrow zsunął się prawdopodobnie z brzegu do wody.
W miejscu, gdzie znaleziono pudełko z przynętami, doszło do obsunięcia błotnistej ziemi,
rzeka zaś ma tam znaczną głębokość.
Yarrow był dobrym pływakiem, jak zeznała jego żona, co nasunęło prowadzącym
śledztwo przypuszczenie, że jej mąż uderzył się głową o kamień, spadając do wody. W
raporcie koronera mówi się o poważnych obrażeniach czaszki. Policja podejrzewa, że silny
prąd, będący rezultatem zeszłotygodniowych opadów, porwał ogłuszoną lub nieprzytomną
ofiarą aż do ujścia rzeki, gdzie zwłoki zaplątały się w zwisające nad wodą gałęzie wierzb.
„Zawsze łowił w zakolu rzeki - powiedziała Linda Yarrow. - Nie miał łódki. Lubił wędkować
z brzegu". Oprócz żony, Lindy Tobin z domu, Yarrow pozostawił trójkę dzieci: Bobbiego lat
5, Terry lat 3 i sześciomiesięczną Tammy. Uczył się w szkołach w okręgu Mooseville i był
ostatnio zatrudniony przy budowie osiedla East Shore.
Zamieszczono też zdjęcia ofiary, zapewne z albumu rodzinnego: uczeń szkoły średniej
w zespole lekkoatletycznym, potem uśmiechnięty pan młody, potem wędkarz spoglądający
zmrużonymi oczami w słońce i trzymający w ręku zdobycz.
Na drugiej stronie gazety znajdowała się kolumna „Piórkiem Qwilla", gdzie
zamieszczono artykuł o psie imieniem Switch, pomocniku elektryka z Purple Point. Switch
pomagał swemu panu, wyjmując ze skrzynki narzędzia i wchodząc z nimi w pysku po
drabinie.
Qwilleran odnotował dwa błędy na swojej kolumnie i trzy w historii o utonięciu.
Dostrzegł też literówkę w swoim nazwisku.
Miał kilka pomysłów do swojej kolumny, ale wciąż umykał mu jeden temat: sklep ze
starociami w Mooseville, nazywany „Śmietnikiem Kapitana" i prowadzony przez Phlogga. Z
człowiekiem tym nie sposób było porozmawiać, zachowywał się lekceważąco i niegrzecznie i
unikał wszelkich spotkań. Sprzedawał śmieci, a nawet gorzej, podróbki. Mimo to „Śmietnik
Kapitana" stanowił atrakcję turystyczną - na zasadzie: tak złe, że aż dobre.
W sobotę rano, po śniadaniu składającym się ze steku, jajek, smażonych ziemniaków
w plasterkach, tostów i kawy, Qwille-ran opracował nową metodę dziennikarską, która miała
w końcu skłonić Phlogga do należytej uwagi. Wyszedł z hotelu i udał się do obskurnej rudery,
która nie cieszyła się sympatią okręgowego wydziału budownictwa, ale jednocześnie miała
poparcie ze strony miejscowej izby handlowej. Znalazł kapitana Phlogga, jak zwykle
zarośniętego i w zmiętoszonej czapce marynarskiej, w ciemnym kącie sklepu. Mężczyzna
palił cuchnącą fajkę i pociągał z butelki. W istnym gąszczu pordzewiałych, zapleśniałych i
połamanych przedmiotów związanych z morzem, które otaczały właściciela sklepu, tylko
wytrawny i cierpliwy kolekcjoner znalazłby coś wartościowego. Niektórzy spędzali tu
godziny, grzebiąc w rupieciach.
Kapitan trzymał przy boku złowieszczo wyglądający marynarski pachołek, zmuszając
tym samym Qwillerana do zachowania bezpiecznej odległości.
- Dzień dobry, kapitanie. Jestem dziennikarzem. Rozumiem, że nie jest pan
emerytowanym kapitanem żeglugi morskiej; jest pan emerytowanym stolarzem.
- Że co? Że co? - zaskrzeczał kapitan, reagując bardziej bezpośrednio, niż mu się
kiedykolwiek zdarzyło.
- Czy to prawda, że pracował pan jako cieśla dla stoczni w Purple Point, zanim
obłowił się pan na spekulacji gruntami?
- Za cholerę nie wiem, o czym pan gada - oznajmił mężczyzna, pykając zawzięcie z
fajki.
- Podejrzewam, że mieszka pan w domu na wydmach, który zbudował pan własnymi
rękami z drewna skradzionego w stoczni. Czy to prawda?
- Nie pański interes.
- Czy to nie pan jest właścicielem groźnego psa, który biega samopas niezgodnie z
prawem?
Stary człowiek warknął jakieś paskudne przekleństwo rodem ze stoczni i dźwignął się
na nogi. Qwilleran zaczął się wycofywać.
- Czy kiedykolwiek stanął pan przed sądem w związku ze swoim psem?
- Wynocha stąd! - Kapitan Phlogg sięgnął po swój pachołek.
W tym momencie do sklepu wkroczyła grupa rozchichotanych turystów, Qwilleran
zaś wycofał się pospiesznie, zadowolony z osiągniętych wstępnie rezultatów. Zamierzał
podręczyć jeszcze tego człowieka irytującymi pytaniami i wyciągnąć z niego historię godną
druku. Izba handlowa nie byłaby pewnie zadowolona, ale dałoby się z tego wykroić zabawny
artykuł, oczywiście pod warunkiem wykreślenia wulgaryzmów i przekleństw.
Po powrocie do chaty Qwilleran zastał przy drzwiach podekscytowanego Koko,
podczas gdy Yum Yum siedziała w zwartej pozycji, obserwując tę scenę z niejaką
konsternacją. Koko biegał tam i z powrotem, starając się zwrócić na siebie uwagę. Miauczał
przy tym i popiskiwał. Qwilleran rozejrzał się szybko po wnętrzu. Salon, aneks jadalny,
kuchnia i barek tworzyły otwartą przestrzeń, która nie odznaczała się niczym niezwykłym. W
łazience i w sypialni też wszystko wydawało się w porządku.
- O co chodzi, Koko? - spytał. - Wszedł tu jakiś intruz?
Qwilleran pomyślał z niepokojem o drugim kluczu w rękach pani Glinko. Trudno było
się nawet zorientować, ile osób mogło mieć do niego dostęp.
- Co próbujesz mi powiedzieć, stary?
W odpowiedzi kot wskoczył na barek, stamtąd na blat kuchenny. Qwilleran zaczął
szukać na nim jakichś niepokojących oznak, gdy nagle wdepnął w coś mokrego. Na
polakierowanej podłodze wszelkie plamy utrzymywały się tak długo, aż nie zostały wytarte, a
tu była istna kałuża. Qwilleranowi przemknęła przez głowę myśl o kocim występku, ale
szybko pozbył się podejrzeń. Koty były zbyt schludne, by można było je oskarżać o podobne
uchybienie.
Otworzywszy szafkę pod zlewem, stwierdził, że jej wnętrze jest zalane, usłyszał też
nieznaczny plusk. Jęknął i sięgnął po słuchawkę telefonu.
- Cha, cha, cha. Kapie! - zawołała z radością pani Glinko. - Bez paniki,
wyekspediujemy kogoś w try miga.
Po piętnastu minutach na polanę zajechała - ta sama co wcześniej - stara furgonetka,
która miał na sobie więcej rdzy niż lakieru, i zza kierownicy wysunęła się Joanna.
- Cieknie? - spytała tym swoim rzeczowym i monotonnym głosem, wsadzając głowę
pod zlew. - Te rury są stare!
- Chatę zbudowano siedemdziesiąt pięć lat temu - poinformował ją Qwilleran.
- Nie ma zamknięcia dopływu. Jak mogę się dostać na dół?
Pokazał jej właz, ona zaś podniosła bez trudu ciężką drewnianą klapę i zsunęła się do
dziury. Koko wykazywał niezwykłe zainteresowanie i trzeba go było trzy razy odpędzać.
Kiedy Joanna wynurzyła się z powrotem, cała w pajęczynach, pogrzebała fachowo pod
zlewem, zeszła ponownie pod podłogę, by otworzyć zawór, i przedstawiła rachunek.
Qwilleran ponownie zapłacił trzydzieści pięć dolarów i podpisał kwit na dwadzieścia pięć.
Uczyniło to zeń wspólnika w drobnym szwindlu, ale odczuwał więcej sympatii wobec Joanny
niż wobec pani Glinko. Wytłumaczył sobie, że rozbieżność w wysokości dziesięciu dolarów
można uznać za coś w rodzaju napiwku.
- Co jest pod podłogą? - spytał.
- Mało miejsca, można się tylko czołgać. Piasek, rury, zbiorniki i mnóstwo pająków.
Ogólnie sporo kurzu.
- To mało przyjemne.
- Raz w takim miejscu wlazłam na węża. Mój tata wpakował się na skunksa. -
Rozejrzała się po domku; jej obojętna twarz nie zdradzała większych emocji, dopóki kobieta
nie dostrzegła Koko i Yum Yum siedzących na sofie. - Ładne koty.
- Siedzą zawsze w domu i nigdy nie wychodzą - oznajmił z naciskiem Qwilleran. -
Jeśli kiedykolwiek zdarzy ci się przyjść tu pod moją nieobecność, nie wypuszczaj ich! W
sąsiedztwie grasuje zły pies.
- Lubię zwierzęta - powiedziała. - Kiedyś miałam jeżozwierza i świstaka.
- Co to za żółte ptaki, które tu latają?
- Dzikie kanarki. Jest tutaj też mnóstwo pręgowców. Trzymam kilka, a także lisa.
- Nietypowe zwierzaki - skomentował, zastanawiając się, czy ta kobieta może
przywlec na swoich butach jakieś zarazki, typowe dla dzikiej fauny.
- Raz uratowałam dwa małe niedźwiadki. Jakiś myśliwy zastrzelił ich matkę.
- Wolno ci trzymać w niewoli dzikie zwierzęta?
- Nikomu o tym nie mówię - wzruszyła ramionami. - Świstak był prawie martwy, jak
go znalazłam. Karmiłam go zakraplaczem.
- Gdzie je trzymasz?
- Za domem. Niedźwiadki zdechły.
- Bardzo interesujące - oznajmił w zamyśleniu Qwilleran. Właściwie mógłby napisać
artykuł o Joannie hydrauliku, ale nie mógłby wspomnieć o Joannie zoologu. - Dziękuję za
szybką usługę - dodał tonem pożegnania.
Kiedy już wyszła z chaty, człapiąc ciężkimi butami, uświadomił sobie zmianę w jej
wyglądzie. Obuwie, dżinsy, spłowiała koszula w kratę i czapka były te same co poprzednio,
ale ich właścicielka miała umalowane usta i czyste włosy; były związane w koński ogon.
Usiadł do artykułu dla środowego wydania - o Starym Samie grabarzu, który kopał
szpadlem groby od sześćdziesięciu lat. Miał mnóstwo notatek na temat Starego Sama, a także
chwytliwy tytuł, ale brakowało mu odpowiedniego miejsca do pracy. W chacie za biurko
mógł służyć tylko stół jadalny, który był jednakże okrągły. Papiery uparcie zsuwały się z
pochyłych krawędzi i spadały na podłogę, gdzie koty traktowały je jak tobogany, ślizgając się
na nich z radością po wypolerowanej podłodze. Lubiły także siadać na jego notatkach i owijać
ogony wokół wałka jego elektrycznej maszyny do pisania.
- Wiesz, czego potrzebuję? Osobnego gabinetu - powiedział do Yum Yum, która
próbowała właśnie ukraść pisak. Nawet czytanie było trudne, kiedy człowiek miał na
kolanach stado kotów, a zaborczość, jaką okazywała mu ta mała dama, nie pozwalała rozsiąść
się wygodnie i skoncentrować. Niemniej jednak robił w tych niesprzyjających warunkach, co
mógł, dopóki nie skończył artykułu i nie nadeszła pora, by przygotować się do wieczornego
przyjęcia.
W miarę zbliżania się wyznaczonej godziny silne słońce wczesnego wieczoru zaczęło
się zniżać nad jeziorem i Qwilleran włożył ciemne okulary przed spacerem po plaży do
domku Mildred. Uznał, że kobieta wygląda promiennie w lekkiej i przezroczystej sukience
wiśniowego koloru, która spływała powabnie po jej obfitej sylwetce i odsłaniała nagie
ramiona, pulchne i kusząco gładkie.
- O! - zawołała. - Z tymi wąsami i w okularach wyglądasz sexy, Qwill!
Odpłacił jej ostrożnym komplementem, ale przygładził zadowolony wąsy.
Ruszyli wzdłuż wybrzeża do plażowego domku Madleyów z tarasem z sekwoi, do
którego prowadziły stare, wytarte schody na zboczu wydmy. Goście już się zbierali, wszyscy
w ciemnych okularach, co nadawało im niejaką anonimowość. Stanowili barwny tłumek - w
sukienkach plażowych, koszulkach żeglarskich, pumpach, bluzkach bez pleców, espadrylach
z surowej skóry, sandałach, koszulach hawajskich i wiejskich. Nawet Lyle Compton, kurator
oświaty, nosił odważne spodnie w kratę. Można było dostrzec tylko jedną prostą sukienkę
białego koloru. Okrywała ona chorobliwie chudą młodą kobietę o ciemnych i krótko
przyciętych włosach. Przedstawiono ją jako Russell Simms. Gospodyni zwróciła się do
Qwillerana:
- Oboje jesteście nowicjuszami. Russel też dopiero tu przyjechała.
- Jest pani z Nizin?
Russell przytaknęła i popatrzyła przez swoje ciemne okulary na jezioro.
- Russell wynajmuje dom Dunfieldów - wspomniała Dottie Madley, oddalając się, by
powitać nowych gości.
- Piękny widok - zauważył Qwilleran.
Russell zdobyła się na nieśmiałe spojrzenie i znów skupiła wzrok na wodzie.
- I bezustannie się zmienia - ciągnął. - Dziś jezioro jest spokojne, a jutro może zerwać
się wicher i nagle pojawią się szalejące fale. Jest pani pierwszy raz w tym okręgu?
- Tak - odparła.
- Zamierza tu pani spędzić całe lato?
- Chyba tak. - Jej ciemne okulary z uporem odmawiały jakiegokolwiek kontaktu z jego
ciemnymi okularami.
- Russell... dość nietypowe imię jak dla kobiety.
- Tradycja rodzinna - wymamrotała, jakby przepraszając za coś.
- Co chce pani robić podczas lata?
- Chciałabym... czytać... i spacerować po plaży.
- W mieście jest wspaniałe muzeum, jeśli interesują panią wraki, i kiepski sklep ze
starociami. Jak to się stało, że wynajęła pani chatę Dunfieldów?
- Znalazłam ogłoszenie.
- W „Daily Fluxion"? Pisywałem do tej niezwykle żywej i kontrowersyjnej gazety.
- Nie. W „Morning Rampage".
Wszelkie próby nawiązania rozmowy ze strony Qwillerana spełzały na niczym i
odczuł ulgę, kiedy Dottie przedstawiła nową parę i odciągnęła Russell, by zapoznać ją ze
świeżo rozwiedzionym adwokatem.
Wszyscy obecni na tarasie rozpoznawali Qwillerana - albo przynajmniej jego wąsy.
Kiedy mieszkał na Nizinach i pisał dla „Fluxion", zdjęcie jego smutnych oczu i obwisłych
wąsów ukazywało się regularnie u góry szpalty. Kiedy zjawił się nagle w Pickax jako
spadkobierca fortuny Klingenschoenów, stał się natychmiast znaną osobistością. Kiedy
założył Fundację Klingenschoenów z myślą o przekazaniu swego ogromnego bogactwa
miejscowej społeczności, stał się lokalnym bohaterem.
Krążył swobodnie po tarasie z sekwoi, postukując kostkami lodu w szklance z piwem
korzennym, dokuczając żartobliwie Dottie, prawiąc komplementy żonie chemika, zagadując
Bushyego o ryby, słuchając ze zrozumieniem i współczuciem wdowca, który opowiadał, jak
rozsypał prochy swej żony z helikoptera nad Wyspą Trzech Drzew.
Leo Urbank, chemik, obnosił się ze swymi stopniami naukowymi, koneksjami
zawodowymi i znajomościami klubowymi w formie słownego resume i spytał Qwillerana,
czy gra w golfa. Otrzymawszy odpowiedź negatywną, oddalił się.
Bushy, fotograf, zaproponował Qwilleranowi wyprawę na ryby któregoś wieczoru.
Był młodszy niż inni mężczyźni, chociaż już zaczął łysieć. Qwilleran zawsze lubił
towarzystwo fotografów, Bushy zaś pasował do pozytywnego obrazu: towarzyski,
sympatyczny, pewny siebie.
Kurator oświaty spytał Qwillerana:
- Miałeś jakieś wiadomości od Polly Duncan, od kiedy uciekła z Moose County?
Qwilleran znał Lyle'a Comptona dobrze: wysokiego, chudego, nieco ponurego
mężczyznę o przewrotnym poczuciu humoru i ciętym języku.
- Dostałem kartkę, Lyle - odparł. - Została powitana na lotnisku przez miejscowe
szychy i otrzymała od nich bukiet kwiatów.
- To znacznie więcej, niż my zrobiliśmy dla tej biednej kobiety, która tu przyjechała.
Wygląda na to, że Polly lepiej wyszła na tym interesie. Skoro jest taką wielbicielką Szekspira,
może zostanie w Anglii na stałe.
Qwilleran poruszył nerwowo wąsami na tę sugestię, choć wiedział doskonale, że
Compton go podpuszcza.
- Nic z tego nie wyjdzie - wzruszył ramionami. - Kiedy Polly rozgłosi swoją teorię, że
Szekspir był kobietą, zostanie deportowana... Tak na marginesie, wiesz coś o tym młodym
człowieku, który utonął?
Jako kurator szkolny Compton znał wszystkich w okręgu i chętnie dzielił się
informacjami, choć zawsze zastrzegał, że nie jest plotkarzem, tylko urodzonym krzewicielem
oświaty.
- Buddy Yarrow? Tak, był lubiany w szkole. Musiał się jednak sporo uczyć, żeby
dostawać jako takie stopnie. Ożenił się z dziewczyną Tobinów, zbyt szybko dorobili się
gromadki dzieci. Harował, żeby je utrzymać.
Mildred usłyszała, o czym rozmawiają.
- Zwróciłam się do Fundacji Klingenschoenów o wsparcie finansowe dla Yarrowów -
powiedziała. - Mam nadzieję, że szepniesz słówko, Qwill.
Dottie Madley wtrąciła:
- Buddy zbudował zejście na plażę i bardzo porządnie wykonał robotę - nie zostawił
nawet odrobiny trocin czy gwoździ. Glinko go nam przysłała.
- Ktoś tu wspomniał o pani Glinko? - zainteresował się Urbank. - Zepsuła się u nas
instalacja wodna i Glinko przysłała nam panią hydraulik, wyobraźcie sobie!
- Pewnie naprawia wszystko spinką - zauważył Doc.
Qwilleran o mało się nie skrzywił. Już dawno temu zwalczył w sobie skłonność do
żartobliwych uwag na temat spinek i staników.
- Doc! - odezwała się Mildred głosem surowej nauczycielki. - To niemodny
seksistowki żargon. Idź do toalety i przepłucz sobie usta mydłem.
- Przestanę dowcipkować o szpilkach - odgryzł się Doc - kiedy wy dziewczyny
przestaniecie mówić na kibel toaleta.
- Sprzeciw! - zawołał John Bushland. - Obraźliwa uwaga na temat mniejszości!
Właśnie wtedy Qwilleran powiedział coś, co wybuchło jak bomba. Wspomniał po
prostu o swoich wakacyjnych planach, ale reakcja obecnych zaskoczyła go.
- Nie rób tego! - poradził gospodarz.
- Będziesz żałował - dodała jego żona ze śmiertelną powagą.
- Jedyny błąd, jaki w życiu popełniłem - oświadczył adwokat. - Próbowaliśmy tego
zeszłego lata i rozpadło się nam małżeństwo.
- Kiedy zabraliśmy się do tego, moja żona doznała niemal załamania nerwowego -
wyznał chemik.
Bushy dodał z powagą:
- Po raz pierwszy w życiu miałem ochotę kogoś zamordować!
Qwilleran wspomniał po prostu, że chciałby rozbudować nieco swoją chatę z bali.
Dowiedział się teraz, że każdy z obecnych na przyjęciu napotkał na swej drodze
doprowadzające do szału albo nieprawdopodobne przeszkody, kiedy próbował powiększyć
domek, przerobić kuchnię, dobudować ganek albo położyć nowy dach.
- Na czym polega problem? - spytał z łagodnym zdziwięniem Qwilleran.
- Wszyscy porządni fachowcy są w lecie zajęci poważnymi robotami - wyjaśnił Doc
Madley.
- W tej chwili budują to osiedle na wybrzeżu, wielki motel w Mooseville, dom dla
starych ludzi w North Kennebeck, nowe skrzydło szpitala w Pickax i dwie szkoły. Do tak
małej roboty jak twoja potrzebujesz podziemnego budowlańca.
- Jeśli uda ci się go znaleźć - uprzedził Urbank.
- Przepraszam za swoją ignorancję - powiedział Qwilleran - ale co to takiego
podziemny budowlaniec?
- Trzeba kopać, żeby go znaleźć - odparł Compton tonem wyjaśnienia.
- A Glinko? Wydawało mi się, że jego firma to piękna odpowiedź na wszystkie
problemy, duże i małe.
- Glinko może podesłać ci kogoś w sytuacji awaryjnej albo na jeden dzień, ale nie
zajmuje się projektami budowlanymi.
- Czy ci podziemni fachowcy ogłaszają się w książce telefonicznej?
- Ogłaszają! - wykrzyknął Bushy. - Nie mają nawet telefonów. Niektórzy biwakują w
namiotach.
- Więc jak ich wytropić?
- Trzeba chodzić po barach - ktoś podsunął.
- Albo po składach drewna - dodał ktoś inny. - Jeśli zobaczysz faceta, który kupuje
deski, gwoździe i sklejkę i nie dostaje kredytu, to łap go! To jest człowiek, którego
potrzebujesz.
- Nie dawaj mu nawet centa zadatku - ostrzegł Compton. - Płać mu tylko za
przepracowane godziny.
- I módl się, żeby wrócił następnego dnia - powiedziała Urbank. - Spędziliśmy raz całe
lato, czekając, aż dokończy robotę, a potem się dowiedzieliśmy, że siedzi w więzieniu w
jakimś innym okręgu.
- Nasz fachowiec mieszkał na parkingu przyczep - powiedziała Dottie. - I Doc jeździł
tam każdego ranka, żeby wyciągnąć go z łóżka.
- Jeśli zależy ci na oszczędnościach, to podziemny budowlaniec jest idealnym
rozwiązaniem - dorzucił Doc. - Może nigdy nie skończyć roboty, ale nie jest drogi.
- I musisz mieć go cały czas na oku, bo inaczej wstawi drzwi w miejsce okna -
uprzedził Bushy.
- Hmm - mruknął Qwilleran, niezdolny do jakiejkolwiek innej reakcji werbalnej po
owej zdumiewającej tyradzie przyjaciół.
- Na ogół znają swoją robotę, ale są cholernie niefrasobliwi. Nie obchodzą ich plany
czy schematy. Mówisz im, o co ci chodzi, rysujesz na piasku patykiem i wymachujesz
dłońmi.
- Oczywiście jak już dojdzie do najgorszego, pozostaje zawsze Potężny Lou -
powiedział Doc tonem pocieszenia.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem i dyskusja zmarła litościwą śmiercią, gdy gospodyni
zaprosiła gości do bufetu.
Wszyscy pochowali okulary do kieszeni, weszli do środka i zaczęli się częstować
kurczakiem na zimno, sałatką ziemniaczaną i marchewkami. Niektórzy zasiedli przy małych
stolikach, inni trzymali talerzyki na kolanach. Compton postawił swój na gzymsie kominka.
Adwokat zajmujący miejsce obok Qwillerana odezwał się cicho:
- Próbowałeś rozmawiać z tą nową dziewczyną? Jestem błyskotliwy na sali sądowej,
ale nie mogłem wyciągnąć z niej nawet jednego słowa!
Mildred spytała swoim głosem nauczycielki:
- Ktoś widział zeszłej nocy naszych gości?
- O której godzinie? - zainteresował się Bushy.
- Około drugiej nad ranem.
- O tej porze się zwykle pojawiają - zauważyła Sue Urbank.
- Powiem wam, co mi się przytrafiło - wtrącił fotograf. - Wypłynąłem swoją łódką
ostatniej nocy, żeby połowić po zmroku, i właśnie zakładałem przynętę na haczyk, kiedy
zauważyłem jakiś blask nad głową. Wiedziałem, oczywiście, co to jest, sięgnąłem więc po
aparat - nie ruszam się nigdzie bez niego - ale kiedy znów spojrzałem w górę, już zniknęło!
- Co to było? - spytał Qwilleran.
- Kolejny raz UFO - odparł rzeczowym tonem Bushy.
Qwilleran zerknął na pozostałych, ale nikt nie wydawał się zdziwiony.
- Udało ci się kiedykolwiek zrobić zdjęcie? - spytał ktoś fotografa.
- Nigdy. Zabrakło szczęścia. Za szybko umykają.
- Zanotowano jakieś porwania? - spytał Qwilleran z uśmiechem sceptyka.
- Jeszcze nie - odparł Doc. - Ale jestem pewien, że Mildred pójdzie na pierwszy ogień.
Mildred nie straciła zimnej krwi.
- Doktorze, mam nadzieję, że wszyscy pańscy pacjenci podadzą pana do sądu!
- Zabawne - odezwała się Sue Urbank. - Nie widziałam ani jednego gościa zeszłego
lata, ale w tym roku pojawiają się prawie każdej nocy.
- Możemy się spodziewać nienormalnej pogody, biorąc pod uwagę tę aktywność w
okolicy jeziora - zawyrokowała Dottie.
Qwilleran wciąż patrzył na nich z niedowierzaniem. Mildred dostrzegła jego reakcję i
spytała:
- Mam do ciebie zadzwonić, Qwill, kiedy pojawią się którejś nocy około drugiej?
- To miłe z twojej strony - powiedział. - Ale chcę się porządnie wysypiać.
Podczas tej pogawędki Russell Simms milczała, wpatrując się w swój talerz i
przeżuwając powoli jedzenie. W pewnym momencie Qwilleran zerknął znienacka w jej stronę
i zauważył, że przygląda mu się kątem oka. Przygładził wąsa.
- Czytał ktoś dziś rano horoskop? - spytał Urbank. - W moim było napisane, że
dokonam mądrej inwestycji, poszedłem więc do sklepu i kupiłem nowy komplet kijów
golfowych.
- W moim było napisane, że powinienem współdziałać ze swoją partnerką - oznajmił
adwokat. - Niestety, nie mam jej obecnie. Ktoś się zgłasza na ochotnika?
Bushy wtrącił:
- We „Fluxion" napisali, żebym wyszedł z domu i się zabawił. W „Rampage"
poradzili, żebym został w domu i zabrał się do jakiejś roboty.
- Nie czytuję horoskopów - poinformował Compton.
- To prawda - potwierdziła jego żona. - Sama muszę mu je czytać, kiedy się goli.
- Zawsze wiedziałem, Lyle, że jesteś hipokrytą - wyznał doktor.
- Kurator hipokryta jest bardziej godny zaufania niż dentysta, który nie zadaje swoim
pacjentom bólu - zauważył Compton. - Nigdy nie ufaj bezbolesnemu dentyście.
- Spod jakiego znaku jesteś, Qwill? - spytała Mildred.
- Nie wiem - odparł. - Zostałem pominięty, kiedy je rozdawali.
Trzy osoby spytały go o dzień urodzin i doszły do wniosku, że jest spod znaku
Bliźniąt na rogu Byka. Mildred oznajmiła, że rok będzie dla Bliźniąt bardzo ciekawy.
- Możesz się spodziewać niespodziewanego - dodała.
Kiedy podano kawę i goście przenieśli się z powrotem na taras, Compton zszedł na
plażę, żeby zapalić cygaro. Qwilleran podążył za nim.
- Doc to żartowniś.
- Dusza towarzystwa - zgodził się Compton. - Ale jeśli chcesz sobie wyleczyć zęby, to
lepiej idź do mechanika samochodowego.
- Jak ci się podobała ta rozmowa o UFO i horoskopach?
- Nie oczekuj racjonalnych argumentów po tym plażowym tłumie - odparł kurator. -
To inteligentni ludzie, ale miesza się im trochę w głowach, kiedy tu przyjeżdżają. Ma to
pewnie związek z atmosferą.
- Podejrzewam, że kapitan Phlogg nie zaszczyca swą obecnością tych przyjęć.
- Nie, to nie jest towarzyski typ. Ma wielkiego psa, który włóczy się po wydmach
niczym bydlę Baskerville'ów, a ja trzymam załadowaną strzelbę pod ręką. Jeśli kiedykolwiek
przyłapię go na swoim kawałku plaży, to oberwie! Między oczy!
- Mam wrażenie, że otworzyłem istną puszkę Pandory, kiedy wspomniałem o
rozbudowie chaty - powiedział Qwilleran.
- Nie zamierzasz chyba tego robić, co?
- Potrzebuję więcej przestrzeni, i to jak najszybciej. Domek jest w sam raz na
weekendy czy krótkie wakacje, ale nie nadaje się na całe lato. Zatrudniłeś kiedykolwiek
podziemnego budowlańca?
- Jakieś dwa miesiące temu - odparł Compton. - Wylał cement pod garaż na dwa
samochody i z grubsza go wygładził, a potem już się nie pojawił. Zrobiłem wszystko,
pomijając wynajęcie prywatnego detektywa. Facet był przyjezdny, wiesz, jeden z tych, co to
pojawiają się tutaj w sezonie; mogłem tylko zostawić wiadomość w tawernie „Pod Wrakiem".
Nie widzieli go już od pięciu tygodni, a my pozostaliśmy z niewykończonym garażem. Nie
możemy znaleźć nikogo, kto zechciałby dokończyć to draństwo.
- Niezbyt zachęcające - zauważył Qwilleran.
- Musisz doświadczyć tego na własnej skórze, żeby uwierzyć.
- Ktoś wspomniał o Potężnym Lou...
- Daj sobie spokój! Może nawet widziałeś go, jak pałęta się po mieście - ciężarowiec,
któremu się wydaje, że jest budowlańcem. Ma fortunę w narzędziach, ale nie wie, z którego
końca wbić gwóźdź.
- Z czego się utrzymuje?
- Nie musi się z niczego utrzymywać. Do jego rodziny należały wszystkie odkrywki
piasku w okręgu.
Zaczął się spektakularny zachód słońca - kula ognia zanurzająca się w jeziorze i
barwiąca jego wody na czerwono. Potem zaatakowały komary i goście weszli do środka, żeby
pograć w karty. Qwilleran zasugerował Mildred, żeby opuścić przyjęcie.
- Chodźmy do domu, przyrządzimy sobie deser lodowy - powiedziała. - Wciąż jestem
głodna. Zauważyłeś, że było na trzynaścioro? To zły omen.
- Wszyscy zatrujemy się sałatką ziemniaczaną - zawyrokował wesoło Qwilleran. -
Miałaś okazję pogadać z tą młodą kobietą w białej sukience? Ma na imię Russell. Zachowuje
się jak lunatyczka.
- Nie mam pojęcia, co się z nią dzieje - przyznała Mildred. - Widziałeś jej oczy, kiedy
zdjęła okulary? Niesamowite!
- Może wylądowała tu na pokładzie jednego z tych waszych pozaziemskich statków?
- Przecież nie wierzysz w kosmicznych gości - przypomniała mu z wyrzutem Mildred.
- Poczekaj tylko, aż sam zobaczysz!
Kiedy dotarli do jej domu, podała francuskie lody domowej roboty z truskawkami i
drobinkami czegoś chrupkiego.
- Co myślisz o przybraniu? - spytała.
- Wygląda jak wyschnięte jedzenie dla kotów - oznajmił szczerze. - Ale jest dobre!
- To płatki śniadaniowe własnej roboty; wspaniały poranek z mlekiem i pokrojonym w
plasterki bananem. Co jadasz na śniadanie, Qwill?
- Nie jadłem płatków od dwunastego roku życia.
- Więc dam ci trochę, żebyś mógł zabrać do domu. - Mildred zawsze obdarzała swoich
przyjaciół specjałami swojej roboty.
- A teraz mi powiedz o tej rozbudowie.
- Nic wielkiego, pokój do spania i pracy z toaletą, no i miejsce dla kotów. Możesz
wykonać surowy szkic? Coś, co mógłbym pokazać budowlańcowi?
- Bez problemu - zapewniła. - Narysuję to nawet w rzucie pionowym. Nie dasz rady
dopasować nowej części do swoich ścian z bali, ale możesz zastosować sklejkę i zabejcować
pod kolor.
Wykonała szkice, a potem omawiali szczegóły; został u niej dłużej, niż zamierzał.
Kiedy w końcu się pożegnał, Mildred dała mu plastikowy pojemnik z płatkami i pożyczyła
latarkę, żeby nie szedł po ciemku plażą.
- Uważaj na skały przy Mewim Punkcie - ostrzegła, spryskując go środkiem na
komary. Po chwili dorzuciła żartobliwie: - I uważaj na kosmicznych przybyszów!
Wracając do siebie, był pewien, że uda mu się znaleźć renomowanego budowlańca,
bez konieczności szukania jakichś niepewnych robotników. Miał znajomości w Pickax i
pieniądze ze spadku do dyspozycji. Wyświadczył wielu ludziom i różnym organizacjom
przysługi. Nie przewidywał żadnych problemów.
Dotarł na miejsce, wspiął się na wydmę, obszedł chatę i otworzył tylne drzwi.
- Wróciłem! - zawołał. - Gdzie komitet powitalny?... Do diabła!
Potknął się o zmięty chodniczek, który miał zakrywać klapę włazu do piwnicy. Zapalił
światło i zaczął szukać kotów. Gdy tylko dostrzegł Yum Yum siedzącą w swej pełnej
niepokoju pozie na kanapie, od razu się zorientował, że coś jest nie tak, a potem zauważył na
chodniczku pod kominkiem istne konfetti. Cała strona gazety została rozerwana na drobne
kawałeczki! Kompletnemu zniszczeniu uległa historia o utonięciu Buddy'ego Yarrowa, a
wraz z nią kolumna Qwillerana po drugiej stronie - opowieść o Switchu, psie elektryka.
- Gdzie u diabła jesteś?! - wrzasnął Qwilleran.
Dostrzegł kątem oka jakiś ruch nad głową i jego spojrzenie powędrowało wzdłuż
kamiennego kominka ku gzymsowi - ogromnej belce, wyciętej z sosnowego kloca o długości
sześciu metrów. Koko nie siedział na tym drewnianym gzymsie ani na belkach pod sufitem.
Przycupnął na łbie łosia, między rogami, emanując satysfakcją z każdego wąsa.
- Nie udawaj takiego zadowolonego z siebie! - warknął na niego Qwilleran. -
Cokolwiek próbujesz mi powiedzieć, twój styl komunikacji mi nie odpowiada. Poza tym
zwinąłeś chodnik w hallu, o mało się nie przewróciłem! Mogłem skręcić sobie kark!
Koko zmrużył oczy i zrobił niewinną minę.
- Ty diable! - rzucił Qwilleran, zbierając kawałki gazety i zastanawiając się, dlaczego
Koko to zrobił.
Rozdział trzeci
Gdyby Qwilleran przeczytał w poniedziałek rano swój horoskop, zaoszczędziłby sobie
kilku rozmów telefonicznych. Większość przyjezdnych konsultowała się z gwiazdami w
„Morning Rampage", który przysyłano codziennie do Mooseville z Nizin. W poniedziałek
rano „Rampage" przekazywał czytelnikom spod znaku Bliźniąt: „Słuchaj rad swoich
współpracowników. Nie upieraj się, by robić wszystko po swojemu".
Qwilleran jednak nigdy nie czytał horoskopów. Najpierw zadzwonił do
przedsiębiorstwa XYZ w Pickax i usłyszał od Dona Exbridge'a:
- Chciałbym ci pójść na rękę, ale mamy problemy z robotą, to będzie cud, jeśli
wywiążemy się z terminów. Grozi nam utrata ogromnych pieniędzy.
Potem zadzwonił do Moose County Construction, drugiej największej firmy
budowlanej w okolicy, i usłyszał zapewnienie, że chętnie wykonaliby zleconą pracę -
przyszłego lata. W końcu właściciel Kennebeck Building Industries oświadczył, że będzie dla
nich przywilejem i ogromną przyjemnością rozbudowa chaty Klingenschoena - po Dniu
Pracy.
Qwilleran pragnął mieć nowe skrzydło w lipcu, nie we wrześniu, a jego
niezadowolenie pogłębiły dwa inne wydarzenia. Najpierw na jego lewym pośladku pojawiła
się wysypka ukąszeń jakichś insektów; doprowadzała go do szału pomimo zastosowania
kosztownego preparatu, zalecanego przez farmaceutę z Mooseville. I to jeszcze nie wszystko:
zlew w kuchni znów przeciekał!
Wzburzony, zadzwonił kolejny raz do pani Glinko i wypadł jak burza z domu, nie
kryjąc irytacji i frustracji; miał nadzieję, że opustoszała połać piachu o długości pół mili
między jego chatą a wydmami, na których stały letnie domki, pomoże mu odzyskać właściwą
perspektywę.
Spacerując, zaczął sobie uświadamiać, że przez całe dorosłe życie zadowalał się
małymi pieniędzmi; teraz, kiedy miał do dyspozycji nieograniczone fundusze, zachowywał
się jak zepsute dziecko. Usiadł na kłodzie wyrzuconej na piasek przez niedawny sztorm,
sadowiąc się ostrożnie, by oszczędzać pokąsany pośladek. Jezioro marszczyło się łagodnie, a
woda obmywała brzeg z cichym i uspokajającym pluskiem. Po plaży krążyły tam i z
powrotem biegusy. W górze skrzeczały mewy.
Zauważył, że jest ich mnóstwo na niebie od wschodu; zataczały koła, nurkowały i
krzyczały. Coś niezwykłego działo się za skałami i wierzbami, za miejscem zwanym Mewim
Punktem. Ruszył powoli w stronę cypla, by nie psuć ptakom zabawy, i gdy dotarł do drzew,
zobaczył na plaży kobietę, bezbarwną postać w płowych spodniach i swetrze. Stała nad samą
wodą i wyciągała z kieszeni swetra jedzenie, które rzucała rozradowanym ptakom. Rozpoznał
ciemne krótkie włosy Russell i jej senne ruchy. Mewy ogarnęło szaleństwo, skrzeczały i
krzyczały, walcząc między sobą w powietrzu o skrawki, nurkowały nawet i wyrywały jej z
palców okruchy. Ona zaś mówiła do nich w języku, którego nie potrafił zrozumieć.
Obserwował ten spektakl, dopóki nie opróżniła kieszeni. Potem ruszyła powolnym krokiem
na wchód, w stronę domków.
Kiedy Qwilleran szedł niespiesznie z powrotem do chaty, jego irytację stłumił spokój
plaży i zachowanie mew. Wspinaczka po wydmie była trudnym zadaniem. Brnąc po suchym
drobnym piasku, robił dwa kroki pod górę i zsuwał się dwa w dół. Co chwila musiał walczyć
z lawinami upartych ziarenek. Inni mieszkańcy wybrzeża zainstalowali sobie schody przy
domkach, pokonując w ten sposób erozję. Naprawdę był mu potrzebny stolarz...
Na polanie stała znajoma furgonetka, w kuchni zaś przebywała Joanna, borykając się z
przeciekającym zlewem.
- Jak mogło to się stać tak szybko? Przecież to naprawiłaś - oświadczył nieco
oskarżycielskim tonem.
- Potrzebuje pan nowej rury. Ten staroć jest do niczego.
- Więc dlaczego mi nie powiedziałaś? Dlaczego nie założyłaś nowej rury?
- Właśnie to zrobiłam - odparła po prostu, leżąc na podłodze, wsparta na łokciu.
Głowę miała pod zlewem.
Kiedy Qwilleran zobaczył rachunek, żachnął się.
- Co to za rura? Wykładana złotem?
- Plastikowa - wyjaśniła na swój obojętny sposób. - Mogę się napić wody?
Podał jej szklankę.
- Proszę bardzo. Myślę, że wiesz, gdzie się nalewa.
- Zamierza pan siedzieć tu całe lato? - spytała. Znów miała na wargach szminkę -
czerwoną o purpurowym odcieniu.
- Taki mam zamiar - odparł z zamierzoną zwięzłością, podejrzewając, że być może
pragnie mu składać wizyty towarzyskie każdego dnia.
Rozejrzała się po chacie, zatrzymując wzrok na indiańskich chodnikach z ich
jaskrawoczerwonymi plamami.
- Ładne chodniki.
Z jej furgonetki dobiegał skrzekliwy głos.
- To chyba krótkofalówka w twoim wozie - powiedział.
Kiedy już odjechała do następnej roboty, Qwilleran zaczął żywić wątpliwości co do
metody stosowanej przez panią Glinko. Czy Joanna, naprawiając zlew po raz pierwszy, mogła
zostawić poluzowane złącze, żeby znów zaczęło kapać? Czy taką technikę stosowała pani
Glinko? Czy szkoliła swoich ludzi jak dickensowski Fagin?
Pełen podejrzeń, sfrustrowany i niezadowolony, potrzebował terapii pod postacią
godzinnego lunchu w klubie prasowym z kilkoma znajomymi dziennikarzami, ale nie było
żadnego klubu prasowego w promieniu czterystu mil od Moose County. Pomyślał jednak o
swoim starym przyjacielu Archu Rikerze i zadzwonił do redakcji w Pickax.
Moose County, przez wiele lat pozbawione przyzwoitej prasy, miało teraz
profesjonalną gazetę z prawdziwego zdarzenia, która ukazywała się dwa razy w tygodniu,
zaspokajając lokalne zapotrzebowanie na wiadomości i ogłoszenia. Była to „Moose County
coś tam", tytuł, który zrodził się z jakiegoś żartu i przetrwał. Wydawcą i redaktorem był
wieloletni przyjaciel Qwillerana z Nizin. Właśnie do niego teraz zadzwonił - do Archa Rikera.
- Masz wolną chwilę dziś wieczorem, Arch? Dawno się nie widzieliśmy.
- Fakt! - odparł Riker. Z powodu zbliżającego się ślubu i przygotowań do nowej
publikacji nie mógł sobie przez wiele tygodni pozwolić na kawalerskie kolacje. - Jestem
wolny i głodny. Co proponujesz?
- Przeprowadziłem się na lato do chaty. Przyjedź tutaj, wybierzemy się do hotelu
„Northern Lights". Podają spaghetti w poniedziałki... Jak tam twoja urocza narzeczona?
- Urocza, akurat! Zerwaliśmy ze sobą w miniony weekend - warknął Riker do
telefonu. - Będę u ciebie o szóstej... zaczekaj! Gdzie ta twoja chata? Nigdy tam nie byłem.
- Jedź szosą na północ aż do jeziora, potem skręć w lewo, jakieś trzy mile dalej
zobaczysz literę K na cedrowym słupie.
Krótko po szóstej na polanie pojawił się samochód redaktora i Qwilleran wyszedł, by
powitać swego brzuchatego i rumianego przyjaciela w średnim wieku.
- Człowieku, idealne miejsce na letnie wakacje! - zawołał Riker, podziwiając wiekowe
bale chaty, wysokie sosny i niekończącą się połać wody.
- Wejdź do środka i przyrządź sobie martini - zaproponował Qwilleran. - Posiedzimy
chwilę na ganku.
Redaktor wszedł do chaty, nie kryjąc zachwytu i zazdrości, kiedy zobaczył ogromny
kamienny kominek, belki na suficie, głowę łosia nad gzymsem paleniska i kontuar barku,
zrobiony z pojedynczego kawałka sosny.
- Ale z ciebie szczęściarz!
Zaczął mieszać swojego drinka ze skupieniem naukowca chemika, podczas gdy
Qwilleran opierał się o bar i przyglądał tej procedurze, wiedząc doskonale, że nie należy
przeszkadzać. Potem spytał ze szczerą troską starego przyjaciela:
- Co zaszło między tobą i Amandą?
- Jest najbardziej zrzędliwą, zadufaną w sobie, upartą, nieprzewidywalną kobietą, jaką
kiedykolwiek spotkałem - odparł Riker. - Miałem dość!
Qwilleran przytaknął. Znał Amandę Goodwinter.
- Fatalnie. Traci porządnego faceta. Rosie się odzywa czasem?
- Pisze do dzieciaków, a one mi wszystko przekazują. Rosie wyszła ponownie za mąż;
mówią, że musi utrzymywać tego gościa.
- Rosie też straciła porządnego faceta. Jak ci się tu mieszka? Przyzwyczaiłeś się?
Riker skosztował martini, skrzywił się i przytaknął z aprobatą.
- Tak, cieszę się, że tu jestem. Z ulgą wyrwałem się z „Fluxion", a po rozwodzie
chciałem wyjechać z miasta. Nigdy nie sądziłem, że polubię życie na prowincji, tak daleko od
wszystkiego, ale moje nastawienie się zmienia. Tak jak mój punkt widzenia.
- To znaczy?
- Pamiętasz historię z pierwszej strony o pożarze fermy drobiu? Tę z zeszłego
tygodnia? Spłonęło tysiąc pięćset kurcząt. Jeśli pracowałbym na Nizinach, to pewnie
napisałbym jakiś zabawny kawałek o największym w świecie grillu drobiowym, zakładając z
góry, że ferma była ubezpieczona i nikt nie poniósł straty. - Łyknął martini. - Tymczasem
szczerze współczułem właścicielowi. Nigdy nie spotkałem Douga Cottle'a, ale przejeżdżałem
obok jego fermy - schludny dom, dobrze utrzymane podwórze i wielki kojec dla kurcząt. I
kiedy to się stało, naprawdę zrobiło mi się cholernie przykro z powodu ogromnych strat i losu
tych nieszczęsnych ptaków, uwięzionych w płonącym budynku. Wyobraziłem sobie, jak
marzenia i lata pracy tego człowieka idą z dymem w samym środku nocy!... Ale ironia, co?
Opisywałem setki pożarów, kiedy mieszkałem na Nizinach, i nigdy się tak nie czułem.
Starzeję się?
Zanieśli drinki na ganek od strony jeziora, gdzie stały drewniane fotele z grubych bali,
zbitych przez jakiegoś anonimowego stolarza w jakichś zamierzchłych czasach.
- Siadaj, Arch. Są wygodniejsze, niż się wydaje.
Riker zagłębił się ostrożnie w głębokie siedzisko i odetchnął z zadowoleniem.
- Piękny widok! Mogę się założyć, że masz tu niesamowite zachody słońca. I
mnóstwo szczygłów.
- Co ty wiesz o ptakach, Arch?
- Kiedy masz na karku rodzinę, uczysz się wielu rzeczy, których nie chciałeś znać.
- Mój hydraulik twierdzi, że to dzikie kanarki.
- Twój hydraulik nie miał trójki dzieci, które dostały odznaki z dziedziny ornitologii.
Miałeś wiadomości od Polly, Qwill? Podoba jej się Anglia?
- Dostałem dwie kartki. Poprosili ją, żeby dawała wykłady.
- Przypuszczam, że będziesz się często spotykał z Mildred pod nieobecność Polly.
Qwilleran zastrzygł wąsami.
- Jeśli myślisz o tym, o czym myślę, że myślisz, to odpowiedź brzmi: „Nie!" Mildred
mieszka pół mili dalej; oboje piszemy dla tej samej gazety; jej zięć jest jednym z moich
najlepszych przyjaciół; poza tym ona świetnie gotuje. Ale to nie znaczy, że zamierzam
narażać na niebezpieczeństwo swój związek z Polly. Zresztą Mildred ma męża, cokolwiek to
znaczy.
- Dobra, dobra! - zawołał Riker, unosząc dłonie w geście rezygnacji. On i Qwilleran
dorastali razem w Chicago, a ich przyjaźń przetrwała walki na pięści w podstawówce, kłótnie
w szkole średniej, rywalizację na studiach i bezustanne sprzeczki.
- Teraz, kiedy zerwałeś z Amandą, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś sam zabrał
Mildred na kolację, Arch - powiedział Qwilleran.
- Na skali od jednego do dziesięciu dałbym twojej eks narzeczonej dwa, a Mildred
dziewięć.
- Nieźle!
- Ciebie oceniam na sześć z plusem.
Riker posłał mu kwaśne spojrzenie.
- Nie zapominaj, że jestem twoim szefem.
- A ty nie zapominaj, że jestem twoim sponsorem. - „Moose County coś tam" istniało
dzięki pożyczce z Fundacji Klingenschoenów, załatwionej po cichu przez Qwillerana. - I jeśli
nie zaczniesz pisać poprawnie mojego nazwiska na mojej szpalcie, to odsetki pójdą w górę.
- Przepraszam. Wymierzyliśmy składaczowi dwadzieścia batów i daliśmy godzinę na
opuszczenie miasta. - Riker rozejrzał się po ganku. - Gdzie super kot? Czytał ostatnio w
jakichś umysłach? Przewidział jakieś zbrodnie? Wywęszył jakieś zwłoki?
- Głównie zajmuje się własną osobą - myje sobie ogon, gada z wiewiórkami, zjada
pająki - tego typu rzeczy. Ale wczoraj podarł tytułową stronę twojej gazety, Arch. To
powinno dać ci coś do myślenia na temat „Coś tam". Może to jego sprzeciw wobec
nadmiernej liczby literówek.
Koko był legendą wśród dziennikarzy zamieszkujących Niziny - jedyny kot w historii
dziennikarstwa, który był członkiem honorowym klubu prasowego. Oprócz kociej ciekawości
i syjamskiej inteligencji odznaczał się intuicją, która pozwalała mu wpaść na trop
przestępstwa. Posługując się nosem i pazurem, potrafił dokopać się do informacji, która
wprawiała w zdumienie istoty ludzkie, zmuszone polegać wyłącznie na sile umysłu.
- Byłby z niego doskonały reporter śledczy - zauważył Riker. - Zawsze trzymaliśmy w
domu koty, ale żaden z nich nie mógłby się równać z Koko. Myślę, że ma to związek z jego
wąsami. Są doprawdy wspaniałe.
- Owszem - zgodził się cicho Qwilleran, głaszcząc się po własnych wąsach, równie
wspaniałych.
Riker nachylił się gwałtownie i spojrzał z uwagą na niewielki wzgórek pyłu
drzewnego na podłodze ganku.
- Masz tu mrówki stolarki!
- Co? Stolarki?
- Mrówki, które przegryzają się przez stare drewno. Lepiej ściągnij tu specjalistę od
fumigacji.
Qwilleran jęknął. Wyobraził sobie, jak znów dzwoni do Glinko.
Riker opacznie zrozumiał jego reakcję.
- Nie chcesz chyba, żeby ganek zawalił ci się pod stopami, prawda? Powinieneś
wezwać stolarza, żeby obejrzał dokładnie konstrukcję.
Qwilleran znowu jęknął.
- Pozwól, że ci opowiem o radościach wynikających z mieszkania w chacie liczącej
siedemdziesiąt pięć lat, czyli wspaniałym miejscu na lato, jak to określiłeś. - Wyjaśnił
przyjacielowi zasady systemu Glinko, opisując parę małżeńską, która działała według owych
reguł, i zrelacjonował wizyty Joanny Trupp. - Trzy wizyty hydraulika w ciągu czterech dni!
- Wygląda mi na to, że przyjeżdża tu dla twoich wąsów -oświadczył Riker. - Wiesz,
jak kobiety reagują na tę szczotkę na twojej górnej wardze! Zamierzasz zaprosić ją na lunch?
Qwilleran zignorował tę dowcipną uwagę.
- A mnie wygląda na to, że cały ten serwis Glinko to jeden wielki szwindel. Będę
wiedział coś więcej pod koniec lata. Jeśli moje podejrzenia są słuszne, to twoja gazeta
powinna ujawnić ten skandal!
- Zatrudnij Koko w charakterze śledczego - zaproponował redaktor z szerokim
uśmiechem.
- Mówię poważnie, Arch! Ta sprawa śmierdzi!
- Daj spokój, Qwill. Robisz z igły widły. Podejrzewałbyś własną babkę.
Qwilleran poruszył się niespokojnie na swoim fotelu.
- Co się z tobą dzieje? - spytał Riker. - Strasznie się dzisiaj wiercisz. Coś mi się zdaje,
że masz mrówki nie tylko w deskach ganku.
- To te ukąszenia owadów, swędzą jak diabli - wyjaśnił z irytacją Qwilleran. - Około
dwunastu ukąszeń w jednym miejscu, w dodatku nie chcą zniknąć.
Jego przyjaciel przytaknął ze zrozumieniem.
- To ugryzienia pająków. Nasze dzieciaki przywoziły coś takiego z obozów letnich. Po
tygodniu zejdzie.
W tym momencie na ganek wkroczył dumnie Koko i spojrzał znacząco na Qwillerana.
- Przepraszam, muszę nakarmić koty - podniósł się z fotela. - Nalej sobie jeszcze,
Arch, a potem wybierzemy się do miasta na kolację.
Kurort wakacyjny Mooseville był długi na dwie mile i szeroki na dwie przecznice, i
ciągnął się wzdłuż wybrzeża, u podnóża piaszczystych zboczy.
- Któregoś dnia jakiś jurny jeleń zacznie gonić jakąś seksowną łanię po tych wydmach
i cały ten piasek zacznie się zsuwać - przepowiedział Riker.
- Będziemy tu mieli drugie Pompeje. Żebyśmy tylko zdążyli o tym napisać przed
oddaniem numeru do druku.
Na obrzeżach miasteczka szosa biegnąca wzdłuż wybrzeża
przechodziła w główną ulicę z lokalnym portem, przystanią i hotelem „Northern
Lights" od strony północnej. Po drugiej stronie stały budynki użyteczności publicznej i
siedziby różnych firm, wzniesione całkowicie z drewnianych bali albo cementu, które
przypominał je kształtem. Poczta, ratusz, bank i sklepy też naśladowały drewnianą
konstrukcję i tylko tawerna „Pod Wrakiem" i wyłamywała się z tego trendu. Najgłośniejszy i
najpopularniejszy bar w miasteczku mieścił się w drewnianym kadłubie wyrzuconego na
brzeg statku.
- Wstąpimy na jednego, a potem przejdziemy się do hotelu, żeby coś zjeść -
zaproponował Qwilleran.
Wnętrze lokalu emanowało atmosferą starego żaglowca z pochyłymi grodziami i
masywnymi belkami, ale zamiast trzeszczącego kadłuba, szumu fal i śpiewających delfinów
źródłem efektów dźwiękowych była telewizja, szafa grająca, automaty elektroniczne i
hałaśliwi goście.
- Jak w pokoju prasowym „Fluxion"! - wrzasnął Riker.
- Kto to jest?
- Turyści! Letnicy! Miejscowi! - odkrzyknął Qwilleran. Zapracowana kelnerka z
talentem do odczytywania z ruchu warg przyjęła od nich zamówienie: jedno martini z oliwką
i woda sodowa z plasterkiem cytryny. Kiedy barman otrzymał zamówienie, pomachał w
stronę ich stolika. Tylko Qwilleran zamawiał kiedykolwiek wodę sodową z dodatkiem
cytryny.
Qwilleran przeprosił Rikera i przepchnął się do zatłoczonego baru, żeby zamienić
kilka słów z mężczyzną, który nalewał piwo. Nastąpiła pantomima: marszczenie czoła,
potrząsanie głową, wzruszenie ramion i inne gesty wyrażające bezradność.
- Co to było?! - wrzasnął Riker.
- Powiem ci później.
Do baru wkroczył chwiejącym się krokiem stary człowiek w podniszczonej czapce
marynarskiej i wspiął się na stołek; ćmy barowe zajmujące sąsiednie miejsca odfrunęły czym
prędzej.
- Kto to taki?!
- Handlarz starzyzną! - odkrzyknął Qwilleran i wskazał innego barwnego staruszka w
kombinezonie - rumianego, bystrookiego i zwinnego jak małpa. - Grabarz!
Wkrótce wyszli z tawerny i ruszyli do hotelu po drugiej stronie ulicy, gdzie sala
restauracyjna była tak cicha, że, jak narzekał Riker, dzwoniło mu w uszach. Plastikowe
obrusy na stołach i papierowe śliniaki na gościach dowodziły, że jest to wieczór spaghetti.
- Teraz ci wyjaśnię - powiedział Qwilleran. - To moje wakacyjne lokum, które tak
podziwiasz, jest za małe na normalne codzienne życie. Chcę je trochę powiększyć i coś
dobudować. Rozmawiałem z Hasselrichem, mam zgodę zarządzających testamentem, ale
pojawił się problem: znalezienie budowlańca.
- To nie powinno być trudne - odrzekł Riker. - W okręgu jest kilka dużych firm
budowlanych.
- Niestety mają poważne roboty w miesiącach letnich i nie interesuje ich taki drobiazg.
Letnicy muszą polegać na ludziach, którzy przyjeżdżają do miasta w zardzewiałych
gruchotach i mieszkają w namiotach.
- Mają uprawnienia?
- Obywają się bez nich, ponieważ ci ludzie to zło konieczne. Władze patrzą na to
przez palce.
- Nigdy o niczym takim nie słyszałem!
- Jest mnóstwo rzeczy, o których nie usłyszysz, Arch, dopóki nie zawitasz do Moose
County. To jak życie na innej planecie... a skoro mówimy o planetach, słyszałeś coś o UFO?
- Od czasu do czasu prasa przynosi jakieś informacje, ale to nic nowego.
- Nie, chodzi mi o to, czy słyszałeś coś o niedawnej aktywności w okolicy jeziora.
- Nie - odparł redaktor z rozbawieniem. - Jakieś plotki?
- Letnicy rozmawiają o przybyszach z kosmosu tak, jak ty rozmawiasz o koszykówce.
Może byś to zlecił Rogerowi?
- Dlaczego sam o tym nie napiszesz? Ty na to wpadłeś.
- Jestem niedowiarkiem. Obaj wiemy doskonale, że to tylko rodzaj meteorologicznego
fenomenu, ale Roger przysięga, że to statki międzyplanetarne, a Mildred zachowuje się tak,
jakby była po imieniu z ich załogami.
Sałata była krucha, chleb czosnkowy chrupiący, a spaghetti aldente.
- To najlepsze, co tu podają - oznajmił Qwilleran. - Miejscowi przychodzą tu w
poniedziałki. W pozostałe dni karmią turystów szarymi klopsami, szarymi pieczonymi
ziemniakami i szarymi brokułami.
Młoda para przy sąsiednim stoliku pomachała do Qwillerana i gdy Riker oznajmił, że
musi wracać do redakcji, Qwilleran poszedł porozmawiać z Nickiem i Lori Bambą.
- Kto dziś siedzi przy dziecku? - spytał.
- Moja teściowa - wyjaśniła Lori. - Dzięki Bogu za teściowe. Już dawno przestałam
cię prosić o pomoc, Qwill.
- Przysuń sobie krzesło - zaprosił go Nick. - Zjesz z nami deser.
Lori była sekretarką Qwillerana na pół etatu. Siedząc w domu, odpowiadała na jego
pocztę jedną ręką, a w drugiej trzymała butelkę z odżywką dla dziecka.
- Twoja korespondencja podwoiła się od czasu, gdy pojawiła się ta twoja rubryka -
powiedziała. - Ledwie nadążam z odpowiedziami.
- Zacznij pisać na maszynie obiema dłońmi - podsunął.
- Jak tam koty?
- Znakomicie. Przenieśliśmy się na lato do chaty; chcę ją rozbudować. Wiecie może,
gdzie mógłbym znaleźć jakiegoś fachowca?
Lori i Nick wymienili znaczące spojrzenie.
- Clem Cottle? - zasugerował Nick.
- Doskonale! Clem potrzebuje akurat pracy.
- I nie jest specjalnie zajęty na farmie od czasu tego pożaru... mówimy o synu Douga
Cottle'a, Qwill - wyjaśnił Nick. - Wiesz, to ci, u których wybuchł ten pożar.
- Clem się żeni i przydadzą mu się pieniądze - dodała Lori.
- Ten facet zna się na rzeczy? - spytał Qwiłl.
- Jest dobry i można na nim polegać - zapewnił Nick. - Kiedy ma zacząć? Zaraz do
niego zadzwonię. Gramy w tej samej lidzie softballu.
- Chciałbym, żeby najpierw zbudował schody na plażę.
- Pewnie, może to zrobić jedną ręką.
Nick przeprosił i poszedł zadzwonić, a Lori zwróciła się do Qwillerana:
- Żałuję, że Nick nie może znaleźć pracy, która odpowiadałaby jego doświadczeniu i
umiejętnościom. Żeby starczyło na życie i jeszcze coś zostało. Posada inżyniera w więzieniu
stanowym to nic specjalnego. Widzi na okrągło paskudne rzeczy albo po prostu smutne.
- Ale ma w sobie wrodzoną werwę, która pomaga mu utrzymać się na powierzchni.
Zawsze wypływa.
- To jego oficjalny wizerunek - powiedziała Lori. - Ale ja widuję go w domu... właśnie
wraca.
- Clem jest zainteresowany - poinformował Nick. - Chce z tobą mówić.
Głos w telefonie odznaczał się gardłowym brzmieniem człowieka, który spędził życie
na farmie - i na boisku.
- Witam, panie Qwilleran. Podobno potrzebuje pan stolarza.
- Tak, chodzi mi o kilka robót, ale najpilniejsze są schody na plażę, zanim moja chata
zsunie się do wody. Wiesz, co mam na myśli?
- Pewnie, kilka lat temu pomagałem Buddy'emu Yarrowi przy takich schodach,
pracowaliśmy dla kilkorga ludzi z klubu. Wiem, jaki rodzaj drewna jest potrzebny, żeby się
dużo nie marnowało.
- Kiedy mógłbyś zacząć?
- Może być jutro?
- Nawet nie śniłem o dogodniejszym terminie. Wiesz, gdzie mieszkam?
- Droga z dużym K na słupie. Jeździłem tamtędy milion razy.
- A więc do zobaczenia jutro.
Qwilleran przygładził z zadowoleniem wąsa i wrócił do stolika.
- Jestem dłużnikiem waszych dzieciaków - oznajmił i wziął do ręki rachunek za
kolację.
Kiedy wrócił do domu, koty powitały go spojrzeniami pełnymi łapczywości, więc
zaczął szukać jakiegoś smakołyku, który sprawiłby im radość. Wciąż nie otworzył
plastikowego pojemnika z płatkami Mildred.
- Może to wygląda jak karma dla kotów - wyjaśnił - ale to płatki śniadaniowe dla
ludzi.
(Zazwyczaj odmawiały spożycia czegokolwiek przeznaczonego dla kotów).
Potem rozłożył się na kanapie z gazetą, podczas gdy Yum Yum usadowiła mu się na
nogach, a Koko wspiął się na oparcie sofy; oba koty czekały, aż zacznie czytać głośno o
deficycie handlowym i niedawnym przejęciu takiej czy inne firmy.
O północy nadeszła pora, by zamknąć drzwi i wewnętrzne okiennice. W czerwcu świt
nadchodził wcześnie i jeśli okna nie były przysłonięte, wnętrze chaty oświetlał różowy blask
słońca, koty zaś nabierały błędnego przekonania, że to czas na śniadanie.
Brzeg jeziora był zwykle bardzo ciemny i bardzo cichy w spokojne, bezksiężycowe
noce i Qwilleran spał jak kamień do drugiej trzydzieści. O tej właśnie godzinie wyrwał go ze
snu jakiś dźwięk, na tyle alarmujący, że usiadł na łóżku i zaczął nasłuchiwać z niepokojem.
Po chwili znów to usłyszał: głęboki, nieprzerwany, dudniący jęk, który stawał się coraz
głośniejszy i coraz bardziej gniewny, by zakończyć się przeraźliwym wrzaskiem.
Rozpoznając okrzyk Tarzana w wykonaniu Koko, który w ten sposób reagował na bezdomne
koty, Qwilleran warknął: „Spokój!"
Znów się położył. Wtedy uświadomił sobie, że błyska jakieś światło. Wyskoczył z
łóżka i popędził do salonu. Zielonkawe światło, przenikające z wielką siłą przez przysłonięte
okiennice, barwiło upiornym blaskiem białe ściany, białe sofy, a nawet blade futro Koko. Kot
siedział na poręczy kanapy - grzbiet wygięty w łuk, zje-żony gon, uszy odchylone do tyłu,
wzrok wlepiony w okno.
Qwilleran rozchylił energicznym ruchem okiennice i został oślepiony przez jaskrawe,
pulsujące światło. Ruszył biegiem do drzwi wejściowych i wypadł na ganek, drąc się: „Hej,
wy tam!"
Światło jednak zniknęło, nic też nie było słychać, zerwał się tylko wiatr, który świstał
w konarach drzew wiśniowych. Qwilleran cofnął się po omacku do chaty, wciąż oślepiony
tamtym blaskiem.
Kiedy odzyskał wzrok i gdy ogon Koko przybrał normalną postać, a Yum Yum
wypełzła spod kanapy, doszedł do wniosku, że to był żart. Podejrzewał, że to ten fotograf z
klubu błyskał swoim fleszem, by zrobić kawał niedowiarkowi, i że stoi za tym Mildred.
Rozdział czwarty
We wtorek wczesnym rankiem sen przerwało Qwilleranowi zawodzenie piły
elektrycznej i donośny stukot młotka. Spojrzał jednym okiem na zegarek przy łóżku; było
dopiero wpół do siódmej. Na ogół wstawał późno, ale uświadomił sobie, że stolarz zabrał się
do roboty i że trwa budowa schodów na plażę. Wciągnął dres i wyszedł na szczyt wydmy.
Na polanie stał jasnoniebieski pikap - jeden z pięciu tysięcy w tym kolorze, jakie
jeździły po okręgu, według jego prywatnych obliczeń. Ten wyróżniał się rysunkiem na
drzwiach kabiny, ukazującym rozkrzyczanego i machającego skrzydłami kurczaka. Na
klamce wisiała kurtka softballowa: czerwona z białymi literami, które układały się w napis
„Koguty". Na polanie piętrzył się stos drewna, ustawiono także kozioł do cięcia. Stolarz
natomiast znajdował się w połowie piaszczystego zbocza, wbijając każdy gwóźdź trzema
oszczędnymi ruchami młotka. Łup, łup, łup.
- Dzień dobry - powiedział Qwilleran zaspanym głosem, kiedy stukot ustał.
Młody człowiek podniósł wzrok znad roboty.
- Mam nadzieję, że pana nie obudziłem.
- Ależ skąd - odparł Qwilleran z przyjaznym sarkazmem. - Zawsze wstaję o szóstej
rano i przebiegam kilka mil przed śniadaniem.
Stolarz nie wychwycił żartu.
- To dobrze - oznajmił. - Och, zapomniałbym, jestem Clem Cottle.
Wspiął się po wydmie, wyciągnąwszy sękatą dłoń. Był jednym z pięciu tysięcy dobrze
zbudowanych, zdrowych, młodych blondynów w Moose County - ponownie wynik
prywatnych obliczeń Qwillerana.
- Twoja twarz wydaje mi się znajoma - zauważył.
- Czasem pomagam przy barze w tawernie „Pod Wrakiem".
Clem nie tracił czasu na rozmowy, tylko zabrał się do budowy schodów.
- Jakiego drewna używasz?
Miało zielonkawy odcień, jak to niesamowite światło, które przesączało się do chaty w
środku nocy.
- Jest specjalnie obrobione, nie trzeba go malować. Wszyscy teraz takiego używają.
Łup, łup, łup.
Jako ktoś, kto zmiażdżyłby sobie palec przy pierwszym uderzeniu młotka, Qwilleran
obserwował stolarza z niekłamanym podziwem. Każdy gwóźdź wchodził prosto, we
właściwym miejscu, wbijany maksymalnie oszczędnym ruchem.
- Jesteś prawdziwym fachowcem! Gdzie się tego nauczyłeś?
- Tata mnie wszystkiego nauczył. - Łup, łup, łup. - Sam buduję sobie dom. W
październiku się żenię.
- Przykro mi z powodu pożaru. To musiało być wstrząsające przeżycie.
Clem przestał wbijać gwoździe i spojrzał na Qwillerana.
- Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będę przez coś takiego przechodził - powiedział
posępnie. - Zbudziłem się w środku nocy i pomyślałem, że mój pokój się pali. Ściany były
czerwone! Niebo też było czerwone! Z Mooseville i innych miast przyjechali ochotnicy, ale
było już za późno.
- Co twój ojciec teraz zrobi?
Clem wzruszył ramionami.
- Zacznie wszystko od początku.
- Miałbyś ochotę na kawę albo coś zimnego?
- Nie, dzięki. Za wcześnie na przerwę. Łup, łup, łup.
Qwilleran przygotował kawę dla siebie i wprawił w zdumienie koty, serwując im
śniadanie o dwie godziny za wcześnie - puszka kurczaka bez kości z dodatkiem bulionu w
galarecie. Nie mogąc uwierzyć w swe szczęście, dreptały radośnie w kółko, pomrukując i
pomiaukując.
- Zasłużyłyście na to - powiedział. - Macie jak dotąd niezbyt udane wakacje...
cieknąca woda, hydraulicy, niesamowite światło w nocy, a teraz jeszcze hałaśliwy stolarz!
Patrzył, jak pochłaniają jedzenie. Wydawało się, że lubią mieć widownię; był czas,
kiedy nie chciały jeść, dopóki stał obok. Teraz odczuwał przyjemność, patrząc, jak pochylają
się nad talerzykami. Kładły ogony na podłodze, strzygły uszami i wąsami, i poruszały
gwałtownie głowami, przeżuwając jedzenie w pyszczkach. Kiedy zaproponował im na deser
trochę płatków śniadaniowych Mildred, Koko wspiął się na tylne nogi, pełen wyczekiwania.
Qwilleran z taką uwagą przyglądał się zachowaniu swoich towarzyszy, że nagły
dźwięk telefonu go wystraszył. Usłyszał w słuchawce podniecony głos Mildred.
- Słyszałeś nowiny, Qwill?
- Nie włączyłem jeszcze radia - powiedział. - Co się stało? Przed hotelem rozbił się
jakiś latający spodek? Pewnie będzie wymagał naprawy w warsztacie pana Glinko.
- Widzę, że jesteś od rana w dobrym nastroju, Qwill! Posłuchaj: kilka minut temu
zadzwonił do mnie Roger. Kapitan Phlogg nie żyje! Znaleźli go w jego sklepie, był martwy.
- Biedak zapił się w końcu na śmierć. Izba handlowa będzie zrozpaczona. Kto znalazł
ciało?
- Policjant z Mooseville, robił obchód o północy. Zobaczył światło wewnątrz sklepu.
Kapitan siedział bezwładnie w swoim fotelu. Ale nie dlatego dzwonię - wyznała. - Jego pies
wył całą noc. Myślisz, że powinnam podejść do niego i go nakarmić?
- Chcesz stracić rękę? Radziłbym powiadomić szeryfa. Zastanawiam się, czy facet nie
miał gdzieś w okolicy krewnych.
- Roger twierdzi, że nie. Nie bardzo wiem, co będzie dalej.
- Zostanie pochowany na koszt stanu, a władze zaczną szukać spadkobierców i
ewentualnego majątku. Myślisz, że miał gdzieś schowane pieniądze? Nigdy nie wiadomo, z
takimi biednymi ekscentrykami różnie bywa... No cóż, tak czy owak będzie lepiej, jak
zadzwonisz do szeryfa w sprawie tego psa, Mildred. Dobrze o tobie świadczy, że się
przejmujesz.
Qwilleran odłożył ostrożnie słuchawkę, rozmyślając ciepło o swojej miłej, troskliwej
sąsiadce... i zaczął się zastanawiać, dlaczego nie dostał od Polly Duncan długiego listu.
Wyszedł na wydmę, gdzie robota dobiegała już końca, i zwrócił się do Clema:
- Chcę rozbudować chatę. Jesteś zainteresowany?
Clem ocenił wzrokiem stare ściany z bali.
- Nie da się niczego dopasować do tej stolarki.
- Zdaję sobie z tego sprawę, ale wystarczyłaby mi sklejka z odpowiednią bejcą.
- A stary fundament jest z kamienia polnego. Ostatni kamieniarz zmarł dwa lata temu.
Musiałby pan podłożyć cementowe bloki pod nową część.
- Nie mam zastrzeżeń.
- Jakby chciał pan połączyć obie części?
Qwilleran pokazał mu szkice nowego skrzydła, stojącego pod kątem prostym w
stosunku do chaty, z drzwiami otwierającymi się bezpośrednio na tylny hall. Clem zaniósł
papiery do swojego wozu, skalkulował koszty i przedstawił wyliczenia na kartce papieru.
- Pański domek znajduje się poza granicami miasteczka, nie będzie więc potrzebne
pozwolenie. To znaczy powinien je pan mieć, ale nikt sobie tym nie zawraca głowy.
Mógłbym zacząć jutro kopać dół pod fundamenty i wylać cement następnego dnia.
Stwardnieje przez weekend.
- Dam ci zadatek.
- Nie ma potrzeby! Mam kredyt w składzie drewna. Nasza rodzina jest tu od 1872.
- Jedno pytanie. Wiesz coś o mrówkach stolarkach? Wgryzają się w podpory ganku.
- Niech pan kupi środek na insekty i porządnie go rozpyli - poradził Clem.
Kiedy niebieski pikap z szalonym kurczakiem na drzwiach odjechał, Qwilleran
pomyślał z zadowoleniem o dokonanej transakcji. Rachunek za schody był rozsądny, a Clem
przyjął czek i nie kręcił nosem, że nie dostaje gotówki. Młody człowiek był nie tylko uczciwy
i fachowy, ale też zaradny. Pracował na farmie ojca, dorabiał na lewo w tawernie „Pod
Wrakiem" i budował sobie dom. Qwilleran był gotów zlekceważyć alarmistyczne plotki o
kłopotach budowlanych. Lyle Compton nazwał letników niepoważnym towarzystwem, a ich
rozmowa o UFO i horoskopach zdawała się potwierdzać tę opinię. Nie należało wierzyć w ich
koktajlowe uwagi na temat podziemnych budowlańców.
Był tak zadowolony z ostatnich wydarzeń, że gdy ktoś zadzwonił do niego z siedziby
władz stanowych w Pickax, zgodził się pełnić rolę jurora podczas parady Czwartego Lipca.
Była to obywatelska funkcja, z której zwykle rezygnował, ale jego rozmówczyni miała głos
jak Polly Duncan. Powiedziała, że parada odbędzie się w Mooseville i że Mildred Hanstable
zgodziła się zasiadać w jury; potrzebny był jeszcze ktoś trzeci. Jego obecność dodałaby
uroczystości odpowiedniego prestiżu. Dorzuciła, że zawsze czytuje rubrykę „Piórkiem
Qwilla" i że jest to najlepsza rzecz w tej gazecie. Przygładzając skromnie wąsy, Qwilleran
zgodził się oceniać platformy biorące udział w paradzie.
Na lunch udał się do hotelu i gdy szedł przez hall, dostrzegł coś kątem oka. Zdjęcie
młodego człowieka. W hotelu panował staroświecki zwyczaj ogłaszania wydarzeń
towarzyskich na specjalnej tablicy. Złocona rama, kilka wstążek i sztuczne kwiaty zapewniały
odpowiednią oprawę. Qwilleran zwykle mijał to miejsce przyspieszonym krokiem, patrząc w
inną stronę, ale tym razem przystanął, by przyjrzeć się dokładniej. Na tablicy wisiała
fotografia młodych ludzi wraz z wydrukowaną kartą, na której było napisane: „Pan i pani
Wimsey ogłaszają zaręczyny swojej córki Maryellen z Gemem Cottle, synem pana i pani
Cottle. Wszyscy pochodzą z Black Creek. Ślub jest planowany na październik". Clem
pozował sztywno w garniturze i krawacie. Dziewczyna sprawiała wrażenie dorodnej,
inteligentnej i bezpretensjonalnie ładnej.
Wimsey! Nazwisko było mu znane. W cienkiej książce telefonicznej Moose County
były dziesiątki Wimseyów, Goodwinterów, Trevelyanów i Cuttlebrinków. Rodziny żyły tu na
ogół od pokoleń, a coroczne zjazdy gromadziły nieraz setki członków klanu. W miastach,
gdzie Qwilleran mieszkał i pracował, nikt nie słyszał o takich spotkaniach, i teraz pomyślał:
„Oho! Kolejny temat do rubryki Qwilla".
Po lunchu zaszedł do sklepu żelaznego Hugginsa, żeby kupić środek na insekty, jak
doradził mu Clem. Był piękny letni dzień i główna ulica roiła się od turystów, zawsze
różniących się od miejscowych ubraniami, mową i zachowaniem. Młodzi byli tak hałaśliwi i
rozebrani, jak tylko pozwalało na to prawo. Turyści z miasta, zwłaszcza ci w średnim wieku,
spoglądali na tubylców z żartobliwą wyższością. Tłumy jasnowłosych wycieczkowiczów
kroczyły w ślad za przewodnikami, zwiedzając muzeum wraków i wpatrując się posłusznie w
pewien punkt jeziora, gdzie przed stoma laty, jak im wmawiano, zatonął statek pełen złotych
sztab i wciąż leżał na dnie! Qwilleran znów odnotował sobie w pamięci temat do swojej
rubryki.
Właściciel sklepu żelaznego, korzystając z okazji, wystawił na chodnik wiaderka, piłki
plażowe, rowery i przyrządy ratownicze.
Qwilleran, którego nie opuszczał doskonały nastrój, poczuł zew przygody.
- Ile chcesz za lekki dziesięciobiegowy rower, Cecil? - spytał.
- Gdzie zamierza pan jeździć, panie Q? Ruch na szosie jest tego lata zabójczy. Lepiej
kupić rower wyczynowy i trzymać się polnych dróg. To znacznie bezpieczniejsze!
- Te rowery wyglądają jak gruchoty, na których pedałowałem, rozwożąc gazety.
- Niech pan weźmie jeden i spróbuje, panie Q. Nie będzie pan rozczarowany. Proszę
pojechać w stronę rzeki - poradził Cecil Huggins. - Pół mili Sandpit Road, a potem proszę
skręcić w Dumpy Road i jechać do końca, do samego Hogback. Jak pojedzie pan przez pola
do rzeki, to trafi pan na wspaniały szlak. Niech pan tylko uważa na lawiny błotne. Tam
właśnie zginął Buddy Yarrow.
Kiedy siodełko i kierownica zostały odpowiednio dopasowane do stu osiemdziesięciu
siedmiu centymetrów wzrostu Qwillerana, wyruszył trasą zaproponowaną przez Cecila.
Musiał przyznać, że rower świetnie sobie radzi z trudnym terenem i że jest to frajda. Skacząc
nad koleinami, korzeniami i dziurami wypłukanymi przez wodę, czuł się jak nieustraszony
dwunastolatek; nigdzie nie widział ciężarówek ani tablic elektronicznych, nie czuł też w
powietrzu tlenku węgla.
Dumpy Road przypominała nieco podupadłą kolonię domów o niskim standardzie, ale
prowadziła nad brzeg Ittibittiwassee, która bulgotała w niespokojnych zatoczkach i szemrała
na kamykach jak strumień z wiersza Tennysona. Wszystko stanowiło dla Qwillerana powód
do zachwytu: plusk i szmer nurtu; wierzby płaczące nad wodą; kwiaty polne, ptaki i
czmychające zwierzęta, których nie potrafił zidentyfikować, gdyż nigdy nie interesował się
przyrodą. Zazdrościł mieszkańcom, którzy ratowali małe niedźwiadki i sami budowali sobie
domy. Byli potomkami pionierów zasiedlających kiedyś ten północny kraj, ścinających
drzewa, by wznosić z nich swoje drewniane chaty, i zbierających zioła na leki. Qwilleran
zastanawiał się, jak radzono sobie w dawnych czasach z ukąszeniami pająków. Przerywał
często jazdę, stawał na pedałach i rozglądał się ciekawie.
Za każdym zakrętem czekała nowa niespodzianka: jeleń przy wodopoju; samotny
wędkarz w woderach; jakaś zwinna i brązowa istota o płaskim ogonie, która nurkowała co
chwila. Pojawiła się jednak zgrzytliwa nuta: zobaczył przed sobą coś w rodzaju rozległej
rupieciarni, która stanowiła skazę na pierwotnym pięknie brzegu rzeki - szereg
przypominających pudełka konstrukcji z siatki i odpadów drewnianych. Zsiadł z roweru i
zbliżył się ostrożnie, prowadząc swój wehikuł. Zorientował się, że to klatki w niezbyt dobrym
stanie. W jednej z nich spało jakieś zwierzę zwinięte w kłębek; wyglądało jak lis. W innej
baraszkowały małe stworzenia z paskami na grzbietach; goniły się nawzajem i wspinały na
koło, które się obracało. Zauważył też starą, wkopaną w ziemię wannę z deszczówką;
brodziły w niej kaczki.
Było to bez wątpienia małe zoo Joanny i Qwilleran miał nadzieję, że właścicielki tu
nie ma. Jej dom - niewiele więcej niż duże pudło z oknami, wsparte na betonowych blokach -
stał frontem do drogi zwanej Hogback i był zewsząd otoczony przez różne elementy instalacji
i armatury. Pęknięte albo zardzewiałe zlewy, muszle klozetowe, zbiorniki olejowe i
podgrzewacze wody były porozrzucane po całym podwórzu, niczym nagrobki na cmentarzu
hydrauliki. Żałobną atmosferę podkreślał rząd krzyży nad małymi mogiłami.
Przyglądał im się z uwagą, gdy drogą nadjechała w tumanie kurzu furgonetka.
Zatrzymała się gwałtownie i z kabiny wyskoczyła Joanna.
- Jeździłem rowerem nad rzeką, kiedy zauważyłem twoje zoo - wyjaśnił, niezbyt
zadowolony, że go przyłapała, gdy myszkował na jej terenie.
- Widział pan moje pręgowce? - spytała z większym niż zwykle ożywieniem. -
Zbudowałam im młyn diabelski.
- Czym je karmisz? - Starał się niezgrabnie udawać zainteresowanie.
- Ziarnem słonecznika i żołędziami. Powinien pan zobaczyć, jak siedzą, zajadając, a
potem myją sobie pyszczki. Chce pan potrzymać któregoś? Lubią, jak się je głaszcze.
- Nie, dzięki - odparł. - Wszystko, co żywi się żołędziami, ma prawdopodobnie ostre
zęby. Co się z nimi dzieje w zimie?
- Daję im słomę, a one śpią.
- Te krzyże... to groby?
- Tam pochowałam niedźwiadki. I świstaka. I kilka pręgowców.
Spoglądając na podwórze pełne emerytowanego sprzętu, spytał:
- Dlaczego postanowiłaś zostać hydraulikiem, Joanno?
- Mój tata pokazał mi, jak to robić, więc zdałam egzamin i zdobyłam uprawnienia. -
Zauważyła, że Qwilleran patrzy na jej ruderę. - Pewnego dnia, jak już będę miała dość
pieniędzy, znajdę kogoś, kto zbuduje mi prawdziwy dom. Chce pan piwo?
- Nie, dzięki. Pożyczyłem ten rower i jeśli szybko go nie oddam, ruszy za mną w
pościg sam szeryf. Jak najszybciej wrócić do Mooseville?
Pokazała mu Hogback Road, on zaś ruszył po koleinach z maksymalną szybkością,
zaciskając dłonie na kierownicy i koncentrując się na zachowaniu równowagi, pewien, że go
obserwuje. Miał nadzieję, że nie wywali się na jej oczach.
Następne dni były niezwykle brzemienne w wydarzenia, zarówno dla Qwillerana, jak i
dla kotów. Clem Cottle i jego młodszy brat oznaczyli miejsce pod wschodnie skrzydło chaty i
chwycili za łopaty, po czym zaczęli kopać jak szaleni i układać drewniany szalunek.
Nazajutrz rano na polanę wtoczyła się betoniarka i niebawem dwaj młodzi ludzie biegali tam i
z powrotem, pchając przed sobą taczki pełne mokrego cementu. Yum Yum schowała się pod
sofę i nawet dzielny Koko wycofał się dyskretnie pod łóżko w pokoju gościnnym; wymykał
się stamtąd chyłkiem, by popatrzeć, co się dzieje.
Qwilleran udał się na następną przejażdżkę swoim nowym rowerem. Tym razem
wybrał boczną drogę, prowadzącą do opuszczonego dziewiętnastowiecznego cmentarza,
który odwiedził przed dwoma laty. Zobaczył ku swemu zdumieniu, że zniszczone przez
chuliganów kamienne nagrobki zostały odrestaurowane, że chwasty plewiono i że nigdzie nie
widać puszek po piwie. Nowa tablica głosiła: „Cmentarz pionierów, zakaz urządzania
pikników". Podejrzewał, że stoi za tym Mildred Hanstable, i po powrocie do domu zadzwonił
do niej.
- Cześć, Qwill! - rzuciła radosnym tonem. - Widziałam cię, jak jeździłeś na jednym z
tych śmiesznych rowerów.
- Jestem teraz istnym demonem na kołach - odparł. - Sieję postrach w okolicy.
Odwiedziłem stary cmentarz. Kto o niego dba?
- Klub studentów historii. Odnawiają wszystkie zaniedbane cmentarze i katalogują
rodzinne mogiły w okręgu. Wcześni osadnicy chowali swoich zmarłych na własnej ziemi, jak
wiesz, i miejsca te są prawnie chronione, ale najpierw trzeba wiedzieć, gdzie się znajdują.
Kolejny pomysł do rubryki, pomyślał.
- Słyszałem, że będziesz jednym z jurorów podczas parady Czwartego Lipca. Co
powiesz, jakbyśmy potem poszli na kolację? Do „Rybnego Zbiornika".
- Wspaniale! - zawołała. - Podają tam fantastyczny grog marynarski, a ja zawsze
muszę się porządnie napić po tej paradzie. Jak ci smakowały płatki śniadaniowe?
- Są doskonałe - odpowiedział w imieniu innych. - Twoja kuchnia to źródło
prawdziwych cudów, Mildred. I jeszcze jeden cud: znalazłem stolarza bez konieczności
schodzenia pod ziemię.
- Kogo?
- Clema Cottle z Black Creek.
- Masz szczęście! - przyznała Mildred. - Clem to solidny stolarz i porządny młody
człowiek. Żeni się z Maryellen Wimsey, uczęszczała na moje zajęcia ze sztuki. Urocza
dziewczyna.
Przez kilka następnych dni Maryellen zajeżdżała na polanę w południe swoim małym
żółtym samochodem, przywożąc ciepły lunch i zostając dostatecznie długo, by pozbierać
niesforne gwoździe i zgarniać skrawki drewna na schludne kupki.
Clem meldował się w pracy codziennie rano o wpół do siódmej - czasem z młodszym
bratem, ale najczęściej sam. Wylał fundamenty, zainstalował główny odpływ, położył legary i
cementową podłogę, po czym zabrał się do szkieletu.
Pojawiali się też inni goście prócz Maryellen. Mieszkańcy wydm, którzy nigdy
wcześniej nie wybrali się na spacer po plaży, zaczęli nagle przejawiać zainteresowanie
ćwiczeniami fizycznymi. Przyciągani odgłosami pracy, kierowani ciekawością czy też
zazdrością, przechodzili niby to przypadkiem obok chaty, machali do Qwillerana siedzącego
na ganku albo wchodzili na nowe drewniane schody, by sprawdzić postępy robót stolarza.
Mildred Hanstable i Sue Urbank były jego pierwszymi gośćmi, gratulując mu sukcesu, jakim
było znalezienie przyzwoitego budowlańca. Mildred przyniosła mu drugi pojemnik płatków
śniadaniowych.
Leo Urbank poświęcił nawet swój cenny czas golfowy, by obejrzeć nową konstrukcję,
i wysunął przypuszczenie, że nigdy nie zostanie ukończona.
- Zapamiętaj moje słowa - przestrzegł. - Ci fachowcy na początku pracują ostro, ale w
połowie roboty odpadają.
Comptonowie byli najbardziej niespodziewanymi gośćmi. Lisa regularnie biegała w
ciepłym dresie wzdłuż brzegu jeziora, ale jej mąż uważał plażę za miejsce, gdzie można
wyłącznie wypalić cygaro. A jednak się zjawił, brnąc po piasku, a potem wspinając się na
schody.
- Kiedy facet skończy u ciebie - powiedział - może zajrzałby do nas i popracował przy
garażu.
- Zaproteguję cię - obiecał Qwilleran. - Przypuszczam, że znasz Clema Cottle.
- Pewnie - odparł kurator. - W pewnym momencie do szkoły chodziło trzynastu ludzi
o tym nazwisku. Clem był najbystrzejszy. Szkoda, że uczęszczał do college'u niespełna dwa
lata. Ale wszyscy byli sumienni - porządny ród. Cieszyłbym się, gdybym mógł powiedzieć to
samo o wszystkich starych rodzinach. W tak niewielkiej społeczności zawsze jest mnóstwo
chowu wsobnego.
Pewnego wieczoru po plaży spacerowali John i Vicky Bushlandowie, chcąc zrobić
zdjęcia zachodu słońca, i Qwilleran zaprosił ich na osłonięty ganek, skąd mogli podziwiać
piękny widok bez obecności komarów.
- Gdzie macie studio? - spytał.
- W Lockmaster. Znajduje się tam od osiemdziesięciu lat.
- Nie znam tego miasta.
- Leży na południowy zachód, sześćdziesiąt mil stąd; główna siedziba okręgu, tak jak
Pickax, tyle że jest większe.
- W czym się specjalizujecie?
- Normalnie: portrety, śluby, spotkania klubowe. Kiedy mój dziadek rozkręcał ten
interes, fotografował mnóstwo pogrzebów. Na cmentarzu otwierali trumnę i stawiali pionowo,
opierając na jednym końcu, a potem wokół niej gromadzili się żałobnicy. Można jeszcze
znaleźć takie zdjęcia w rodzinnych albumach. Mój dziadek był wspaniałym facetem. Robił
dwa rodzaje fotografii - pionowe i poziome, jak je nazywał.
- Fotografujecie zwierzęta? - spytał Qwilleran.
- Trochę. Niektórzy ludzie chcą, żeby robić zdjęcia ich dzieciom z ulubieńcem
rodziny.
- A koty?
- W Lockmaster nie ma ich dużo - odparł fotograf. - Głównie psy i konie.
- Ale koty to wspaniałe modele - zauważyła Vicky. - Nigdy nie przyjmują pozy, która
nie byłaby fotogeniczna.
Qwilleran dmuchnął nieznacznie w wąsy.
- Polemizowałbym z tym. Ilekroć chcę im zrobić jakieś ciekawe zdjęcie, moje koty
ziewają albo zwijają się w kłębek, a nic nie jest mniej fotogeniczne niż kocie gardło albo
grzbiet.
Wyczuwając, że o nich mowa, koty wkroczyły na ganek i zaczęły pozować jako para -
Yum Yum rozłożyła się leniwie, opierając mordkę o łapy i kładąc uszy; Koko siedział
wyprostowany, owinąwszy się zgrabnie ogonem.
- Rozumiesz teraz, co miałam na myśli?! - zawołała Vicki.
- Spójrz, jak się rozkłada światło! - zawołał Bushy, podnosząc aparat do oka, ale nim
zdążył zrobić zdjęcie, oba koty mignęły swoimi futrami i zniknęły. Niezrażony, a nawet
wręcz przeciwnie, fotograf zaproponował: - Chciałbym ściągnąć tych dwoje do mojego studia
i popracować z nimi. Mógłbyś przywieźć je do Lockmaster?
- Czemu nie - odparł Qwilleran. - Lubią podróżować.
- Przywieź je któregoś wieczora, po zamknięciu studia, będę mógł spędzić z nimi
więcej czasu. Wystarczy wcześniej zadzwonić. - Wręczył Qwilleranowi wizytówkę. -
Chciałbym, żeby wzięły udział w konkursie na kalendarz.
Nie wszyscy goście, którzy zjawiali się u Qwillerana podczas tych pierwszych
ekscytujących dni budowy, byli mieszkańcami wydm. Pewnego popołudnia na polanę
zajechała furgonetka Joanny.
- Co takiego pan tu robi? - spytała.
- Rozbudowuję chatę - wyjaśnił Qwilleran.
Patrzyła chwilę na domek w milczeniu.
- Nic już nie cieknie? - odezwała się w końcu.
- Jak dotąd nic.
- Znalazł pan moją szminkę?
- Słucham? - nie zrozumiał Qwilleran.
- Moją szminkę. Pomyślałam sobie, że może wysunęła mi się z kieszeni, kiedy tu
byłam.
- Nie widziałem - wzruszył ramionami, dostrzegając przy okazji, że jej twarz jest
pozbawiona cienia koloru, jak na początku.
- Może wpadła pod chatę.
- Zajrzyj tam, proszę bardzo, tylko żeby Koko za tobą nie poszedł.
Joanna weszła do środka i po chwili rozległ się dwukrotny trzask klapy prowadzącej
do piwnicy. Wróciła, wyraźnie rozczarowana.
- Będę musiała kupić drugą.
Po jej odjeździe Qwilleran zaczął się zastanawiać, dlaczego tak długo zwlekała, by
spytać o zgubioną szminkę. Czy była to wymówka, dzięki której mogła złożyć towarzyską
wizytę? Zrobiło mu się żal dziewczyny - była pospolita i miała tak niewiele możliwości. Nie
zamierzał jej jednak zapraszać na lunch. Jadał ze swoją lekarką i dekoratorką wnętrz, ale
Joanna dostawała dziesięciodolarowy napiwek za każdą robotę; mogła sama sobie kupić
lunch.
Przed trzecim lipca postawiono więźbę, a deski dachowe znalazły się na swoim
miejscu. Clem pracował szybko.
- Spróbuję zadaszyć przed deszczami - wyjaśnił, zbierając narzędzia w czwartek
wieczorem.
- Bierzesz sobie wolne w długi weekend? - spytał Qwilleran.
- Nie da rady. Będę tu wczesnym rankiem w sobotę, ale jutro mam robotę w związku z
paradą. Szef w barze ma dobry pomysł, a ja obiecałem, że to zrobię.
- Będziesz jechał na platformie?
- Nic w tym rodzaju - odparł młody człowiek z szerokim uśmiechem. - Będę szedł
środkiem ulicy. Potem jest mecz - Koguty przeciwko drużynie więzienia stanowego. Jeśli lubi
pan rozgrywki, powinien pan przyjść i popatrzeć.
Qwilleran lubił młodego stolarza i gdy szalony kurczak się oddalał, pomachał na
pożegnanie. Był to ostatni raz, kiedy widział Clema Cottle.
Rozdział piąty
Czwarty Lipca zaczął się od świątecznego świtu pełnego słońca i Qwilleran był w
doskonałym humorze, pomimo drobnych otarć wywołanych ostatnią jazdą na rowerze.
Wschodnie skrzydło z deskami dachowymi na swoim miejscu zaczęło przypominać
domostwo z prawdziwego zdarzenia.
- No cóż, moi drodzy, wszystko na najlepszej drodze! - oznajmił kotom. - Za kilka
tygodni będziecie mieć własne lokum. Co chciałybyście na śniadanie? Indyka z delikatesów?
Czy krewetki koktajlowe z puszki?
Koko był akurat nieobecny i nie mógł głosować, ale Yum Yum ocierała się o kostki
Qwillerana i owijała ogon wokół jego nogi, czyniąc to z miłosnym oddaniem; domyślił się, że
kotka woli indyka. Zaczął siekać plastry białego mięsa.
- Co to za hałas? - Odłożył nóż i podniósł wzrok. - Słyszałaś ten stukot? O, znowu!
Stuk, stuk, stuk.
Czując, jak jego doskonały nastrój ulatnia się gwałtownie, wyobraził sobie kolejny
przeciek albo jakąś mechaniczną awarię.
- Znowu!
Przez jego umysł przemykały różne możliwości: pompa elektryczna; podgrzewacz
wody; lodówka. Mogło to oznaczać kolejny telefon do tej roześmianej hieny w Mooseville.
Stuk, stuk, stuk.
Qwilleran podążył za tym dźwiękiem, który zaprowadził go poprzez schowek, obok
łazienki, do pokoju gościnnego. Stukanie ustało, ale na parapecie siedział Koko, spoglądając
na budowę; każdy jego wąs i włos nad oczami wyglądał w promieniach słońca jak lśniący
patyczek.
- Słyszysz to, Koko?
Kot obrócił głowę, by spojrzeć na Qwiłlerana, i w tym momencie jego brązowy ogon
zastukał o parapet trzy razy. Stuk, stuk, stuk.
Qwilleran westchnął z ulgą.
- W porządku, stukaczu, chodź na śniadanie i proszę cię, nie baw się więcej w ten
sposób.
Początek parady był wyznaczony na drugą; Qwilleran włożył ubranie, które uznał za
stosowne na taką okazję: białe spodnie, zapinaną na guziki koszulę i niebieski blezer. Był
pewien, że jurorzy będą zmuszeni nosić jakieś absurdalne oznaki swego urzędu, i
przygotowywał się na najgorsze. Mildred, kiedy podjechał po nią, miała na sobie jedną ze
swoich zwiewnych sukienek w niebiesko-białe paski.
- Skrzyżuj palce - poradziła, wsiadając do samochodu.
- Jak mam rozumieć tę tajemniczą uwagę?
- Pewnie nie widziałeś zeszłorocznej parady?
- Nie widziałem. Nie chodzę z zasady na takie imprezy.
- W zeszłym roku poszłam z Sharon i Rogerem i nie kryłam przerażenia! To było
wyłącznie polowanie na słodycze! Politycy jechali w najnowszych modelach samochodów i
rozrzucali po tłumie łakocie. Królowe piękności jechały w kabrioletach i też rozrzucały po
tłumie łakocie. Właściciel komisu samochodowego jechał w trzyletnim wozie, na którym
widniała cena! I też rozrzucał po tłumie łakocie. Nie było platform z kwiatami ani
maszerujących orkiestr - tylko samochody z nagłośnieniem, które puszczały na cały regulator
muzykę pop, i samochody reklamujące salon wideo i smażone ryby w North Kennebeck. Ale
najgorsze było to, że nie widziałam nawet jednej flagi! To był Dzień Niepodległości i ani
jednej amerykańskiej flagi!
- Jak ludzie na to reagowali?
- Na te darmowe słodycze? Żartujesz? Podobało im się!
- Przypuszczam, że miałaś powody do zmartwienia - oznajmił Qwilleran.
- Zmartwienia? Byłam wściekła! Kiedy weekend się skończył, dosiadłam konia i
ruszyłam do boju. Nie widziałeś mnie, Qwill, kiedy jestem wściekła! „Coś tam" jeszcze się
nie ukazywało, nie mogłam więc wysłać do gazety odpowiedniego listu, ale napisałam do
każdego urzędnika, wybranego czy mianowanego, do każdego przywódcy społeczności, do
każdej izby handlowej, każdej grupy obywatelskiej i każdego dyrektora szkoły w okręgu.
Przynudzałam na spotkaniach władz i rad miejskich. Naprawdę zrobiłam z siebie publiczną
zołzę. Wiesz, Qwill, że każda organizacja weteranów i konfraternia ma wielką flagę i poczet
sztandarowy. Dwie szkoły średnie i trzy gimnazja mają orkiestry dęte. Stroje nie są
odpowiednie, zdarza im się czasem fałszować, ale maszerują, walą w bębny i dmuchają w
trąbki. Gdzie się podziali w Dniu Niepodległości? To właśnie chciałam wiedzieć.
- No i co uzyskałaś?
- Niedługo się dowiemy. Powołali komisję okręgową do organizacji tegorocznej
parady, ale mnie do niej nie zaproszono, może to i lepiej. Wygląda na to, że mają ambitne
plany, ale wiesz, co się dzieje, kiedy jakiś komitet bierze wszystko w swoje ręce. Czasem nic!
Na chodnikach w Mooseville tłoczyli się już uczestnicy parady, a parkingi pękały w
szwach. Policja odgrodziła kilka przecznic przy głównej ulicy, ale Qwilleran znalazł wolne
miejsce obok warsztatu Glinko. Potem przepchali się razem z Mildred do trybuny wzniesionej
przed ratuszem. Członkini komitetu z trójkolorową szarfą skierowała ich do stołu jury, gdzie
wręczyła im kartki do zapisywania wyników i kapelusze słomkowe z trójkolorowymi
opaskami. Mildred nasadziła swój prosto, a Qwilleran oświadczył, że teraz wygląda
zawadiacko. Swój kapelusz włożył na bakier, a Mildred zauważyła, że wygląda fantazyjnie,
zwłaszcza z tymi wielkimi wąsami.
- Platformy powinny być oceniane pod względem oryginalności, wykonania i
przesłania - poinformowała członkini komitetu. - Przy wykorzystaniu sugerowanego systemu
punktacji.
Trzeci juror jeszcze nie przybył. Mildred przypuszczała, że będzie to spiker z
miejscowego radia. Qwilleran stawiał raczej na kuratora szkolnego; Lyle Compton zawsze
udzielał się podczas takich uroczystości.
- Twierdzi, że to należy do jego obowiązków - wyznała Mildred. - Ale przypuszczam,
że przygotowuje się do wyborów do legislatury stanowej.
- Mój stolarz bierze udział w paradzie - powiedział Qwilleran. - W jakimś numerze
sponsorowanym przez właściciela baru.
- Mam nadzieję, że w tym roku nie będzie tak komercyjnie jak w zeszłym.
Rozmowę przerwało przybycie trzeciego jurora, kobiety. Narobiła dużo zamieszania,
narzekając na niewygodne stopnie prowadzące na trybunę. Potem potknęła się o krzesła
składane i przewróciła trójnogi, które podtrzymywały głośniki.
- Kto ma ochotę jechać trzydzieści mil, żeby zobaczyć paradę? - gderała. - Powinna
się odbywać w stolicy okręgu!
Członkini komitetu starała się ją przekonać.
- Pomyśleliśmy sobie, że Mooseville to centrum miejscowej populacji w czasie
wielkiego święta, panno Goodwinter. Wszyscy turyści tu zjeżdżają.
- Turyści, też mi coś! Dlaczego nie siedzą w domach? Niech idą sobie na swoje parady
i zostawią więcej miejsc na parkingach mieszkańcom. Musiałam przejść na piechotę kawał
drogi.
Była to Amanda Goodwinter, dekoratorka wnętrz z Pickax, członkini rady miejskiej i
była narzeczona Archa Rikera. Ubrana jak zwykle bezbarwnie, miała na głowie męską
czapeczkę golfową, która przykrywała ściśle jej sztywne szare włosy.
- Nie mam pojęcia, co tu robię - dodała zrzędliwym tonem. - Nienawidzę parad! I nie
zamierzam wkładać tego głupiego słomkowego kapelusza! - Walnęła nakryciem głowy o stół
i spojrzała na kartkę sędziowską. - Oryginalność, wykonanie i przesłanie? Co to znaczy?
Parada to parada. Dlaczego ma nieść ze sobą jakieś przesłanie? - Krzywiąc się i bocząc,
usadowiła się na składanym krześle. - Jeszcze pięć minut i rozboli mnie głowa.
- Dzień dobry, Amando - przywitał się uprzejmie Qwilleran.
- Co ty tu robisz? Widać zdurniałeś tak samo jak ja!
Z dali dobiegło walenie bębnów, a do sędziowskiego stołu przypłynęły głosy ludzi
stojących niżej:
Podniecony nastolatek: „Chyba nadjeżdżają!"
Funkcjonariusz policji: „Z powrotem na chodnik, synu".
Dziecko: „Czy będą rzucać cukierki?"
Matka: „Nie zapomnij oddać honorów sztandarowi, tak jak uczyli cię w szkole".
Starszy człowiek: „Orkiestra zacznie za chwilę grać".
Wrzeszczący dzieciak: „Zabrał mi lizaka!
Inny rozwrzeszczany dzieciak: „Podnieś mnie! Nic nie widzę!"
Jedna z orkiestr szkolnych zaczęła grać z werwą Gwiaździsty sztandar, dwie
przecznice dalej błysnęły instrumenty, w których odbijało się słońce. Na czele pochodu jechał
wóz szeryfa z włączonymi światłami na dachu, posuwając się z prędkością czterech mil na
godzinę. Po chwili wszyscy wstrzymali oddech, odwracając głowy i wykrzywiając szyje.
Milczące oczekiwanie trwało dostatecznie długo, by dodać powagi maszerującemu
pocztowi sztandarowemu, który składał się z wysokiego i dobrze zbudowanego chorążego, a
także dwóch mężczyzn i dwóch kobiet po bokach, wymachujących rękami i patrzących
wprost przed siebie. Jakby na umówiony sygnał, gdy poczet przechodził obok trybuny, zerwał
się wiatr i gwiaździsty sztandar spowił swą materią poważne oblicza pocztu.
Kiedy przemaszerował i goście na trybunie znów usiedli na swoich miejscach,
Qwilleran zobaczył, że po twarzy Mildred spływają łzy.
- To mnie naprawdę bierze - wyznała zdławionym głosem.
- Gratuluję! - powiedział Qwilleran. - Wygrałaś swoją bitwę.
- Jeszcze nie. Czekam na słodycze.
Nie było słodyczy. Nim wybiła dwunasta w południe, widzowie zobaczyli wielkiego
marszałka na dumnie kroczącym koniu, przystrojonym pióropuszami i błyszczącą uprzężą;
siedem pocztów sztandarowych, reprezentujących różne organizacje z całego okręgu; cztery
orkiestry uczniowskie, w tym szkockich kobziarzy z oddalonego o sześćdziesiąt mil
Lockmaster; dziesięć platform, dwa zespoły wiertaczy i trzy wozy strażackie z włączonymi
syrenami; wreszcie czternaście psów z Klubu Świętego Bernarda, które ciągnęły na smyczach
swoich panów.
Każde miasto w okręgu wystawiło swoją platformę. Pickax uhonorowało człowieka,
który pracował w dziewiętnastowiecznych kopalniach: przed widzami przesunął się w ciszy
żywy obraz, czyli brudni górnicy ze świeczkami w kapeluszach i kilofami, zwojami lin i
młotami w dłoniach.
Sawdust City, niegdyś centrum przemysłu drzewnego, wystawiło na platformie
obozowisko drwali - kucharz podrzucał naleśniki, rębacze kłócili się przy kartach, a ktoś
przebrany za niedźwiedzia kradł kolację.
Potem przyszedł czas na Mooseville - na jego platformie tłoczyli się sportowcy i
miłośnicy aktywności na świeżym powietrzu: wędkarze z długimi kijami i kołowrotkami,
wioślarze z lornetkami i kamizelkami ratunkowymi, golfiści ze swoimi kijami i biwakowicze
z grillem i hot-dogami. Przewodziła im wszystkim aktualna królowa corocznego festiwalu
wędkarskiego, która zamiast sukni balowej miała strój w barwach maskujących i koronę z
rogów jelenich.
- Niezrozumiałe! Przeładowane! - zrzędziła Amanda. - Brak jakiejkolwiek organizacji!
- Ale obrazowe - przekonywała Mildred.
- I niesie jasne przesłanie - dodał Qwilleran.
- Jeden wielki bałagan! - upierała się Amanda.
Leżące nad samym jeziorem miasto Brrr, nazwane tak dlatego, że było to
najchłodniejsze miejsce w okręgu podczas zimowych miesięcy, przedstawiło scenę z
plastikowym śniegiem, igloo z papier mache i takim samym niedźwiedziem polarnym. W
syntetycznych zaspach śniegu rozsiadła się para miłośników opalania w kostiumach
kąpielowych. Sądząc po gwizdach, platforma ta cieszyła się największym aplauzem widzów.
- Za grosz smaku! - oświadczyła Amanda. - Ale czego w końcu można się spodziewać
po jakiejś zapadłej dziurze?
Nawet okropna mieścina Chipmunk zdołała dostarczyć swoją platformę. Znane jako
bimbrowa stolica okręgu w czasach prohibicji i słynące ze swego zabójczego samogonu,
Chipmunk wskrzesiło domową destylarnię i umieściło ją na okrytej czernią platformie.
Wizualną puentę stanowiły ciała leżące na przyczepie, pozbawione życia albo w stanie
głębokiej śpiączki.
- No, wreszcie ktoś wykazał się poczuciem humoru! - skomentowała Amanda. - I jeśli
mowa o przesłaniu, to macie je jak na dłoni.
Pozostali jurorzy przyznali jej rację i pierwsza nagroda przypadła cieszącej się złą
sławą mieścinie Chipmunk.
Komercyjne przedsięwzięcia ze sloganami reklamowymi relegowano na sam koniec
parady. Samochód pomocy drogowej, ciągnący wrak wozu, był sponsorowany przez firmę
Busters Collision Sevice, której hasło brzmiało: „Spotkamy się przy wypadku".
Warsztat zajmujący się naprawą chłodnic reklamował się sloganem: „Twój wóz
popuszcza? Dobrze trafiłeś!"
Następnie pojawił się samotny mężczyzna, idący środkiem ulicy z osłem na
postronku. Tłum zareagował śmiechem.
- Nie widzę, co tam jest napisane! - poskarżyła się Amanda.
Qwilleran odczytał hasło widniejące na derce zwierzęcia: „Nie bądź skończonym
osłem - zajrzyj do tawerny «Pod Wrakiem»!"
Amanda prychnęła.
Ostatnia platforma w paradzie była sponsorowana przez firmę „Instalacje wodne i
grzewcze Trevelyana" - zbiorowisko staromodnych urządzeń łazienkowych z dziadkiem
Trevelyanem siedzącym w żeliwnej wannie na nóżkach i palącym cygaro z kaczana
kukurydzy. Transparent głosił: „Gdyby nie twój hydraulik, nie miałbyś gdzie spocząć".
Parada dobiegła końca. Widzowie zaczęli tłoczyć się na trasie przemarszu. Dopiero
wtedy Qwilleran uświadomił sobie, że nie widział Clema Cottle. Mężczyzna prowadzący osła
był etatowym barmanem z tawerny „Pod Wrakiem".
- Wspaniała parada! - oznajmiła Mildred. - Nie rzucili nawet jednego cukierka!
Cudowni byli ci kobziarze szkoccy! Czyż nie mają wspaniałych nóg? Dobrze byś wyglądał w
kilcie, Qwill.
- Organizatorzy zadbali o właściwie tempo - zauważył. - Nie było przerw, platformy
nie najeżdżały na siebie, a orkiestry nie wchodziły sobie w drogę.
- Wszystko trwało za długo - gderała Amanda.
- Potężny Lou był najwspanialszym wielkim marszałkiem, jakiego kiedykolwiek
widziałam - zachwyciła się Mildred. - Miał drogie skórzane odzienie nabijane srebrnymi
gwoździami i własnego konia. Czyż to nie piękne?
Qwilleran i Mildred wyprzedzili tłum, by zjeść w knajpce rybnej wczesną kolację. Był
to nowy lokal, mieszczący się w starym magazynie portowym na nabrzeżach, gdzie wiekowe
belki trzeszczały w takt ruchów jeziora. Zamówili słynną zupę z małży i gotowaną sieję
kanadyjską - u kelnera, który kiedyś uczęszczał na zajęcia ze sztuki, prowadzone przez
Mildred.
- Co słychać w klubie? - spytał Qwilleran.
- No cóż, ludzie z towarzystwa opieki nad zwierzętami od razu zajęli się psem
kapitana Phlogga... Doc i Dottie kupują łódź, którą będą cumowali w Brrr... A Urbankowie
(tylko tego nie powtarzaj) rozchodzą się, jak się przypadkowo dowiedziałam. Układało im się
dobrze do emerytury, ale tak to już jest. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak Susan wytrzymała z
nim te wszystkie lata.
- A co u twojej sąsiadki?
- U Russell? Staram się nawiązać przyjacielskie stosunki, ale nie reaguje. To dziwna
osoba.
- Widziałem ją na plaży, karmiła mewy - wyznał Qwilleran. - Rozmawia z nimi.
- Jest samotna. Nie chcesz z nią pogadać, Qwill? Jesteś zawsze taki wyrozumiały,
może się rozrusza przy starszym mężczyźnie.
- Przepraszam, Mildred, ale miałem dość kłopotów z młodszymi kobietami. Nawet
pani hydraulik zrobiła się zbyt przyjacielska.
- W jaki sposób?
- Zaczęła malować sobie usta i myć włosy. Rozpoznaję pierwsze sygnały
ostrzegawcze.
- Czytałeś dziś rano horoskop?
- Wiesz sama, że nie wierzę w te bzdury, Mildred.
- No cóż, tak dla twojej wiadomości, w „Morning Rampage" napisali, że twoja
charyzma zapewni ci powodzenie u płci przeciwnej, a romans jest tuż-tuż.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Byłbym szczęśliwszy, gdyby udzielali bardziej praktycznych porad, na przykład:
„Nie zamawiaj dziś ryby w restauracji, bo udławisz się na śmierć". Moja sieja ma pełno ości.
- Odeślij ją do kuchni! - podsunęła Mildred. - Nie jedz jej! Moja jest doskonale
oczyszczona.
Qwilleran wezwał kelnera i przekazał zastrzeżenia.
- Wszystkie ryby mają ości - skomentował kelner.
- Ale nie wszyscy kelnerzy mają mózgi - odwarknęła Mildred. - Harley, zabierz ten
talerz do kuchni i przynieś panu Qwilleranowi przyzwoity filet - i żadnych tłumaczeń!
Kelner oddalił się czym prędzej.
- Jak długo cieszysz się autorytetem u tych dzieciaków? - spytał Qwilleran. - Harley
ma co najmniej dwadzieścia pięć lat. Jest jakaś ustawa określająca w tym wypadku granice
wieku?
- Każdy, kto przewinął się przez moje zajęcia, jest skazany na mnie do końca życia -
odparła rzeczowo.
- To, że zna się każdego, ma pewnie dobre i złe strony. Jak długo muszę mieszkać w
Moose County, zanim poznam całą populację?
- Za późno dla ciebie, Qwill. Trzeba się tu urodzić, dorastać i uczyć przez dwadzieścia
lat w szkole.
W drzwiach wejściowych doszło do lekkiego zamieszania, gdy do lokalu wkroczył
sam wielki marszałek i usiadł samotnie przy stole, wciąż połyskując srebrnymi gwoździami.
- Zastanawiam się, dlaczego nie ma żadnego towarzystwa -powiedział Qwilleran.
- To odludek - wyjaśniła Mildred.
Ale kelner, podając talerz ze świeżą rybą, zauważył ze złośliwym uśmiechem:
- Dlatego, że nie wpuścili tu jego konia.
Mildred sięgnęła nad stołem i postukała kłykcie kelnera trzonkiem swojego noża.
- To było niestosowne, Harley. Nie spodziewaj się napiwku! - Zwracając się do
Qwillerana, dodała: - Potężny Lou to jedna z charakterystycznych postaci miasteczka,
barwnych i nieszkodliwych. Jeśli się zastanawiałeś, czy o nim napisać, to zrezygnuj z tego
pomysłu! Lepiej nie budzić licha!
- Myślałem o artykule na temat zjazdów rodzinnych. To zamknięte imprezy czy też
jakiś dziennikarz zdoła tam wtargnąć?
- Będą zachwyceni, jeśli przyjdzie do nich ktoś z prasy! Naprawdę!
- Co robią podczas takich spotkań?
- Najpierw jest zebranie organizacyjne, na którym wybierają ludzi odpowiedzialnych
za zjazd w kolejnym roku, ale głównie jedzą i bawią się.
- W gazecie ukazało się ogłoszenie o zjeździe rodzinnym Wimseyów. Ma się odbyć w
najbliższą niedzielę na czyjejś farmie.
- To największa rodzina w okręgu obok Goodwinterów - powiedziała Mildred.
- Znasz Cecila Hugginsa ze sklepu żelaznego? Jest spokrewniony z nimi przez żonę.
Powiedz mu, że chcesz napisać o zjeździe. A kiedy się tam już zjawisz, zwróć się przede
wszystkim do Emmy Wimsey. Jest wiekowa, ale umysł ma wciąż sprawny, po za tym zna
wspaniałą historię o kocie! Kiedy ją usłyszałam, przebiegł mi dreszcz po plecach!
Kiedy kelner przyniósł im menu z deserami, powiedział:
- Przepraszam, jeśli palnąłem gafę, pani Hanstable. Po prostu mi się wyrwało.
- Twoje przeprosiny dobrze o tobie świadczą, Harley. Wróciłeś do łask. - Zwróciła się
do Qwillerana: - Może deser zjemy w domu, co ty na to? Mogłabym przyrządzić puchar
lodowy z domowym sokiem pomarańczowym i świeżymi malinami.
Nim wyszli, Qwilleran zamówił świeżo gotowany ogon homara dla swoich kotów. W
drodze powrotnej Mildred krytycznie oceniła jego pozycję za kierownicą.
- Masz zesztywniała szyję czy co, Qwill?
- Obolałe barki - pewnie od jazdy na rowerze. Nadwyrężyłem mięśnie albo coś sobie
naciągnąłem, kiedy przejeżdżałem przez wystający korzeń.
Kiedy dotarli do jej żółtego domku, powiedziała:
- Zdejmij koszulę. Mam doskonały szwajcarski olejek, który dostałam od Sharon,
wysmaruję cię.
Kiedy nacierała mu wszystkie obolałe miejsca, pofrunął myślami nad Atlantykiem do
Polly Duncan. W Anglii Czwarty Lipca był tylko zwykłą datą „4 lipca" i Polly pracowała
pewnie cały dzień w bibliotece, robiąc przerwę o szesnastej na herbatę i ciasto z kminkiem.
Pewnie wybrała się potem na wczesne przedstawienie do teatru i poszła na rybę z frytkami z
jakimś przyjacielem (jakim przyjacielem? - zastanawiał się). Teraz zaś siedziała w swoim
mieszkaniu, oglądając telewizję i popijając colę - i pisząc do niego nową kartkę.
- Możesz już włożyć koszulę - oznajmiła Mildred. - Ten olejek nie zostawia plam. To
świetna rzecz.
Po lodach Qwilleran przyznał, że czuje się lepiej, wewnętrznie i zewnętrznie, ale nie
chciał został dłużej, tłumacząc, że musi nakarmić koty, zanim zaczną obgryzać nogę od stołu.
Wracając do siebie, rozmyślał o dobrotliwej naturze Mildred i jej energii. W pojedynkę
całkowicie odmieniła święto Czwartego Lipca - przekształcając je z parodii w spektakularny
sukces. Wykazała stanowczość w restauracji przy okazji tej historii z rybą. Troszczyła się o
samotną dziewczynę w sąsiedztwie. Zainicjowała zbiórkę pieniędzy dla rodziny Buddy'ego
Yarrowa. Wszystko, co robiła, zasługiwało na podziw. I była wspaniałą kucharką! Mógł jej
wybaczyć te horoskopy i UFO.
Kiedy Qwilleran otworzył drzwi swojej chaty, chodniczek na klapie włazu do piwnicy
był przekrzywiony jak zawsze. Wyprostował go odruchowo i powitał koty, które wiedziały od
razu, że przyniósł coś jadalnego, morskiego i drogiego.
- Jak minął wam dzień? - spytał. - Jakieś niezwykłe wydarzenia? Telefony?
Yum Yum ocierała mu się o kostki, a Koko kroczył dumnie i zaczął kręcić ósemki,
kiedy Qwilleran siekał mięso homara. Po uczcie cała trójka usadowiła się na ganku od strony
jeziora, gdzie Koko zamienił się w egipską rzeźbę, Yum Yum zaś rozłożyła się leniwie w
pozie Kleopatry. Qwilleran wszedł ukradkiem do wnętrza domku po aparat, ale gdy wkrótce
wrócił, Yum Yum zezowała i drapała się w ucho, a Koko wygiął się groteskowo, by polizać
sobie jakieś miejsce na brzuchu, doskonale czyste.
Wciąż było jasno i gdzieś nad brzegiem znów zakrzyczały mewy. Qwilleran zszedł po
drewnianych schodach i ruszył w stronę wrzawy. Nad Mewim Punktem łopotały dziesiątki
skrzydeł. Poruszając się wolno, fotografował tę scenę, nie przeszkadzając kobiecie, która
karmiła ptaki. Potem usiadł na głazie i czekał, aż rzuci im ostatni kawałek.
- Doskonały spektakl! - pochwalił. - Fantastyczny powietrzny balet. Zrobiłem kilka
zdjęć.
- Och - powiedziała tylko Russell, zbliżając się z wahaniem.
- Proszę przysunąć sobie kamień i usiąść. - Wskazał głaz oddalony o metr od swojego,
Russell zaś usiadła posłusznie. - Była pani na paradzie?
- Nie lubię tłumów - odparła ze smutkiem, zwracając się do jeziora.
- Straciła pani wyjątkowe przedstawienie. - Podniósł kamyczek i cisnął go do wody. -
Udane wakacje?
Przytaknęła bez entuzjazmu.
- Mam nadzieję, że odwiedziła pani muzeum.
- Było interesujące - przyznała.
Zacisnąwszy zęby, czekał na przypływ inspiracji... Temat jedzenia, jak sobie
przypomniał, pomagał bezpiecznie przełamać lody w trudnych sytuacjach towarzyskich.
Spytał:
- Odkryła pani jakąś dobrą restaurację w mieście?
Po dłuższej chwili oznajmiła:
- Rzadko chodzę do restauracji.
- Woli pani gotować?
- Nie jadam dużo.
To tłumaczyło jej patykowatą figurę i być może niski poziom energii życiowej.
Znalazł kilka płaskich kamyków i zaczął puszczać kaczki na wodzie. Podjął jeszcze jedną
desperacką próbę.
- Czytała pani ostatnio jakieś książki?
- Nic szczególnego - odpowiedziała.
- W Mooseville jest niewielka biblioteka, a także pewna kobieta, która organizuje
wymianę paperbacków, na wypadek gdyby skończyła się pani lektura.
Od strony sąsiedniego kamienia nie dobiegł żaden komentarz, więc Qwilleran puścił
jeszcze kilka kaczek.
- Jak się pani podoba chata Dunfieldów?
Russell poruszyła się niespokojnie na swoim kamieniu.
- Nie wiem.
- W czym kłopot?
- Czuję się tam nieswojo.
Wydawało się, że jest skulona.
- Jeśli coś panią martwi, to proszę się nie krępować i porozmawiać z sąsiadką, Mildred
Hanstable. Jest miłą i wyrozumiałą kobietą. I jeśli będzie pani potrzebowała jakiejkolwiek
pomocy, może pani zadzwonić do niej albo do mnie.
- Jest pan bardzo miły - oznajmiła nagle Russell.
- No cóż, dziękuję - odparł. - Ale tak naprawdę mnie pani nie zna. Zaginam rogi w
książkach. Czasem robię błędy ortograficzne. I raz włożyłem brązowe buty do czarnego
garnituru.
Prawie się uśmiechnęła, ale niezupełnie. Wskazała jego chatę i powiedziała:
- Buduje pan coś.
- Powiększam domek. Proszę przyjść któregoś dnia i rzucić okiem. Wszyscy nasi
sąsiedzi interesują się postępami w robocie.
Bez dalszych uprzejmości oddaliła się ku wschodowi, a Qwilleran ruszył niespiesznie
w stronę zachodzącego słońca, rozmyślając o tej małomównej młodej kobiecie, która tak
naprawdę ani razu na niego nie spojrzała. Nie ulegało wątpliwości, że nikt nie opowiedział jej
historii chaty Dunfieldów, a mimo to czuła się tam nieswojo. Przypominała poniekąd Koko;
wyczuwała złowróżbną obecność.
Po powrocie do domku Qwilleran odkrył koci figiel. Yum Yum biegała jak szalona po
salonie, podczas gdy Koko przyglądał się temu spektaklowi z wyniosłym spokojem,
usadowiony na łbie łosia. Wydawało się, że Yum Yum trzyma w pysku coś małego i szarego.
- Rzuć to! - wrzasnął Qwilleran, co było dla niej sygnałem do ucieczki.
Biegała z tym czymś w zębach dookoła chaty, podczas gdy Qwilleran gonił ją z
wdziękiem neandertalczyka, wykorzystując cały swój spryt, by ją złapać, ale za każdym
razem potrafiła go przechytrzyć. Zmęczywszy się w końcu, wskoczyła na stół i zrzuciła mysz
na jego maszynę do pisania.
- Dziękuję! - powiedział. - Bardzo dziękuję!
Rozdział szósty
Ku rozczarowaniu mieszkańców chaty padało w sobotę - i to lało jak z cebra. Gołe
deski dachowe przy wschodnim skrzydle nie chroniły przed ulewą; woda spływała przez
szpary i lała się strumieniami, mocząc bezlitośnie odsłonięty fundament podłogi. Qwilleran
nie oczekiwał, że Clem zjawi się w pracy, a mimo to stolarz nie odpowiadał na telefon.
Wcześniej był wyjątkowo sumienny, jeśli chodzi o zgłaszanie wszelkich zmian planu -
podejście do biznesu, które Qwilleran doceniał.
- Ten młody człowiek ma głowę na karku - zwrócił się do kotów. - Odniesie sukces.
Za kilka lat, jeśli skończy z tym kurzym interesem i zajmie się na poważnie budownictwem,
to będzie prawdziwą konkurencją dla XYZ.
Koko ledwie raczył machnąć w odpowiedzi ogonem. Stuk, stuk, stuk. Większość
ranka spędził na parapecie, obserwując miejsce budowy. Nic się nie działo, ale czekał. Stuk,
stuk, stuk. Kot zawsze zdradzał zainteresowanie ludzkimi czynnościami. Przyglądał się, jak
Joanna naprawiała zlew w kuchni, w Pickax zaś nadzorował tapetowanie ścian w wykonaniu
Pete'a Parrottsa, mycie okien i czyszczenie dywanów w wykonaniu pana O’Della i stukanie
na maszynie w wykonaniu Owillerana. Koko patrzył na każdą z tych czynności niezwykle
uważnie, jak sumienny terminator, który uczy się zawodu. Teraz się okazało, że chce być
stolarzem.
Pierwszym punktem porządku dnia był telefon, którego numer Owilleran zdążył już
poznać na pamięć.
- Tu Owilleran z chaty K na wschodnim brzegu jeziora.
- Cha, cha, cha! Nie musisz mi pan tego mówić - wybuchnęła gromkim śmiechem pani
Glinko. - Co mamy tym razem do roboty?
Chciał powiedzieć: „Do diabła, myśli pani, że siedzę cały dzień i zastanawiam się, co
by tu zniszczyć?" Ale kobieta była tak nieustępliwie radosna i tak sumiennie usłużna, że nie
potrafił się na nią gniewać.
- Sprawa wygląda tak, pani Glinko: obawiam się, że do mojej
siedemdziesięciopięcioletniej chaty zaczynają przychodzić myszy. Czy jest ktoś, kto mógłby
mi poradzić, jak powstrzymać tę inwazję?
Jeden gryzoń nie oznaczał jeszcze inwazji, ale Qwilleran pomyślał sobie, że dobrze
jest udramatyzować nieco sytuację.
- W porządalu. Wyekspediuję Młodego Jake'a - oznajmiła. - Będzie wiedział, co robić.
Chodzi do college'u. Cha, cha, cha!
Młody Jake zjawił się bezzwłocznie - jeszcze jeden postawny blondyn, typowy dla
okolic Moose County, w jeszcze jednej odwiecznej furgonetce niebieskiego koloru.
- Mamy drobny problem, jak widzę? - oznajmił uprzejmym tonem starego wiejskiego
lekarza.
Qwilleran zrelacjonował incydent z zeszłego wieczoru.
- To pierwsza mysz, jaką widziałem, ale mogło chodzić o rekonesans.
- Czy pański kot wykazywał szczególne zainteresowanie jakimś konkretnym miejscem
w chacie?
- Od dwóch dni spędza mnóstwo czasu na obserwacji piecyka w kuchni i lodówki.
Myślałem, że to tylko niema prośba o posiłek.
- Przyjrzymy się - oznajmił Jake. - Jak mogę się dostać pod podłogę?
Kiedy został poinformowany, gdzie znajduje się właz, wręczył Qwilleranowi latarkę.
- Rozejrzę się na dole, a pan niech świeci w narożniki pomieszczeń i za urządzeniami,
tam gdzie znajdują się rury albo przewody. Kiedy zobaczę światło, zakleję szczelinę
uszczelniaczem. Te małe dranie potrafią się przecisnąć przez otwór o szerokości włosa. - Jake
zsunął się w otwór z zawodową wprawą i zaczął wydawać głośno polecenia: - Niech się pan
przesunie na wschód. Doskonale... Proszę nie poruszać latarką!... Tu wszystko w porządku.
Dalej... Stop!... Fałszywy alarm. Dalej. Są przewody. Nie tak szybko! Teraz niech się pan nie
rusza!... Och! Mam. Proszę trzymać latarkę w tej samej pozycji!
Kiedy robota dobiegła końca, ekspert wyłonił się z dziury cały w pajęczynach.
- Miejsca, gdzie przewody elektryczne dochodzą do domu, to zaproszenie dla myszy -
wyjaśnił. - Przepraszam na chwilę, wyjdę się otrzepać.
- Mam wrażenie, że zna się pan na rzeczy - wyznał Qwilleran, kiedy mężczyzna
wrócił z rachunkiem.
- Usługa jest objęta gwarancją. Jeśli pojawią się problemy, znów pana odwiedzę. Bez
dodatkowej opłaty.
- Doskonale. To pańska specjalność?
- Nie, jestem lekarzem ogólnym, ale miałem do czynienia z takimi przypadkami w
domkach stojących blisko jeziora, i to nie raz. Dorabiam podczas wakacji letnich.
- Jeśli jest pan Młodym Jakiem, to jest pewnie także Stary Jake - domyślił się
Qwilleran.
- Mój ojciec. Pewnie zna go pan. Doktor Armbruster, chirurg w szpitalu w Pickax.
Sam robię specjalizację. Też z chirurgii-
Kolejny pomysł do rubryki w gazecie, pomyślał Qwilleran, kiedy lekarz ogólny
odjechał swoją furgonetką. Wypuścił koty z pokoju gościnnego, gdzie siedziały zamknięte,
gdy klapa była podniesiona.
- Dziękuję za zachowanie spokoju i uprzejmą współpracę - powiedział. - Zasłużyłyście
na nagrodę. Płatki śniadaniowe!
Yum Yum pognała do kuchni, a Koko wspiął się na tylnych nogach.
Kiedy deszcz ustał koło południa, Qwilleran był niemal pewien, że za chwilę na
polanie pojawi się samochód z szalonym kurczakiem; Clem nigdy nie marnował nawet
godziny, nigdy też nie przepuścił okazji, by zarobić dolara na swój bliski ślub z Maryellen.
Była wspaniałą młodą kobietą i trafiał jej się porządny młody człowiek.
Nic się jednak nie wydarzyło w sobotnie popołudnie, nikt też nie zadzwonił. Teraz
wszystko musiało zaczekać do poniedziałku.
W niedzielę słońce świeciło pięknie, temperatura była w sam raz, a Qwilleran
odczuwał podniecenie nieopierzonego reportera, któremu zlecono ciekawą historię; w ponad
dwudziesto-pięcioletniej karierze dziennikarskiej nigdy nie pozbył się tego dreszczyku
emocji, zrodzonego z wyzwania i oczekiwania, choć tym razem chodziło jedynie o zjazd
rodzinny. Nie ma nudnych historii, powiedział sobie - są tylko nudni reporterzy.
Śpiewał pod prysznicem, namydlając się obficie, gdy nagle zaczęła lecieć zimna
woda. Było to coś więcej niż szok dla jego mokrego ciała; był to cios wymierzony w jego
równowagę umysłową. Owinięty ręcznikiem, pognał do małego hallu, gdzie miejsce z pralko-
suszarką dzielił podgrzewacz wody. Urządzenie nie zdradzało jakichkolwiek oznak awarii:
nie ciekło, nie brzęczało, nie buchało parą. Cylindryczny zbiornik milczał i wprawiał w
zdumienie.
Przeklinając fatalny moment, w którym doszło do tego nieszczęśliwego zdarzenia,
Qwilleran ponownie zadzwonił do pani Glinko.
- Znowu pan! - zauważyła z ogromną radością. - Co panu dokucza tym razem?
- Podgrzewacz wody.
- W porządalu. Spróbuję znaleźć Małego Joe. Może siedzi w kościele. Cha, cha, cha!
- Jadę zbierać materiały do artykułu - wyjaśnił Qwilleran. - Ale ma pani klucz, a
Joanna wie, gdzie co jest.
Niezadowolony z tego niefortunnego obrotu rzeczy, ale pełen zrozumienia dla
ekscentryczności wiekowych urządzeń wodnych, pożegnał się z kotami, upominając, by
zachowywały się odpowiednio, po czym ruszył na stuletnią farmę Wimseyów przy Sandpit
Road. Widział wcześniej ten rozległy kompleks - stodoły, szopy, zagrody, ogrodzenia i pola
uprawne - opatrzony tabliczką, która informowała, że gospodarstwo znajduje się w rękach tej
samej rodziny od stu lat. Stał tam też wielki kamienny dom z dawnych czasów, z grządkami i
ogrodem przykuchennym, rozległym frontowym trawnikiem, na którym rosły stare bzy, i
podwórzem mogącym pomieścić ponad trzydzieści samochodów; stały teraz jeden przy
drugim z okazji zjazdu.
Ustawiono już długie stoły, powoli zjawiały się też rodziny z koszykami
wiklinowymi, przenośnymi lodówkami i krzesłami składanymi.
Cecil Huggins czekał już na Qwillerana i teraz przedstawiał go wybranej starszyźnie
rodu.
- Co mamy robić? - spytali.
- To, co robicie zwykle - odparł. - Zapomnijcie, że tu jestem.
- No cóż, wmieszaj się w tłum i poczęstuj się, kiedy odezwie się dzwon na obiad -
zaproponowali. - A jeśli chcesz sobie porzucać podkową, to zawsze znajdziesz chętnych przy
szopie na kukurydzę.
Goście reprezentowali każdy wiek: niemowlęta na rękach, brzdące w wózkach,
staruszki w fotelach na kółkach, ciężarne kobiety, dzieci grające w frisbee, popijający piwo
mężowie i starsi ludzie, którzy rzucali podkową. Qwilleran zauważył, że mężczyźni
rozmawiają na ogół z mężczyznami, kobiety z kobietami, matki małych dzieci z matkami
małych dzieci. Starsi zaś, którzy siedzieli na leżakach pod wielkim rozłożystym drzewem,
rozmawiali między sobą. Gdy jednak rozległ się dźwięk dzwonu, cały klan zebrał się i
utworzył żywe i hałaśliwe skupisko ludzkie. Qwilleran naliczył sto jedenaście osób i
wyobraził sobie, że drzewo genealogiczne tej rodziny przypomina złącza komputera.
W tłumie było kilku gości honorowych. Młody żołnierz, który przyjechał na urlop po
szkoleniu podstawowym, witany był jak generał brygady. Oddano hołd nowo narodzonemu
dziecku, jakby chodziło o pierworodnego jakiegoś następcy tronu. Para, która ogłosiła
niedawno swe zaręczyny, spotykała się z wylewnym przyjęciem. Qwilleran spodziewał się
zobaczyć gdzieś Clema i jego narzeczoną, obdarzonych identycznym statusem gwiazd, ale
byli nieobecni.
Przechodząc od jednej grupy do drugiej, słuchając i obserwując, zaczął zadawać sobie
pytanie, czy życie go przypadkiem nie oszukało. Widział kuzynów w pierwszym, drugim i
trzecim pokoleniu, którzy gawędzili o sprawach rodzinnych i byli szczęśliwi, mogąc się znów
spotkać. Jego jedyna „rodzina" składała się z osamotnionej eks małżonki w Connecticut,
wrogich teściów w New Jersey i dwóch kotów syjamskich.
Cecil Huggins spytał Qwillerana, jak podoba mu się nowy rower, i zasugerował, by
jego właściciel spenetrował kilka bocznych dróg.
- Niech pan spróbuje wybrać się na MacGregor Road - poradził sklepikarz. - Kiedy
kończy się asfalt, zaczyna się spory kawałek ładnej drogi.
Qwilleran znał doskonale ten ładny kawałek; przy tej drodze znajdowała się letnia
kryjówka Polly Duncan.
- A potem, jeśli zechce spróbować pan czegoś bardziej ambitnego, proponowałbym
Old Brrr Road. Zostawili ją na pastwę losu po wybudowaniu szosy nad jeziorem w latach
dwudziestych i wszystko tam powróciło do natury! Całkowicie! Mój dziadek miał niegdyś
sklep wielobranżowy przy Brrr Road, w miejscu nazywanym wtedy Huggins Corners. Nie
pozostał nawet kamyczek! Ale w swoim czasie było to kwitnące imperium. Przypuszczam, że
dlatego właśnie zająłem się towarami żelaznymi. Sklepikarstwo mam we krwi.
Pani Huggins trąciła męża w łokieć.
- Powiedz panu Q o babci i bochenku chleba!
- Tak, to doskonałe! - zaśmiał się Cecil. - Powinienem to spisać. Widzi pan... Babcia
piekła chleb, który był sprzedawany w sklepie, a dziadek zawsze układał świeże bochenki na
ladzie obok drzwi, gdzie klienci mogli poczuć ich zapach zaraz po wejściu do sklepu. Chleb
leżał obok tytoniu do żucia i cukierków za pensa. Niech pan mi tylko nie mówi, że nie znali
się w tamtych czasach na handlu... No cóż, był tam taki jeden stary gość, który zachodził do
sklepu, żeby podkradać krakersy z beczki - albo zwędzić ogórka kiszonego, kiedy uważał, że
nikt nie patrzy.
- Miał mnóstwo pieniędzy zakopanych na podwórzu - powiedziała pani Huggins. - Ale
nie lubił wydawać nawet pensa.
- Zgadza się. Josh Cummins się nazywał. I po partyjce warcabów, którą rozgrywał ze
swoimi kumplami koło pieca, zawsze brał bochenek chleba - ten, który leżał najbliżej drzwi -
i nigdy za niego nie płacił. Irytowało to dziadka za każdym razem, i to coraz bardziej, ale nie
chciał chwycić starego za kołnierz i oskarżyć go o kradzież. Nie robi się takich rzeczy w
małym miasteczku. Obmyślił więc pewien podstęp. Powiedział babce, żeby upiekła chleb z
brudną skarpetą w środku.
- A w tamtych czasach skarpety brudziły się porządnie - wtrąciła pani Huggins.
- Więc babka upiekła chleb, a dziadek położył ten bochenek przy samych drzwiach,
kiedy Josh miał wyjść ze sklepu - ciągnął Cecil. - I oczywiście ten stary facet wziął chleb i
poszedł sobie... i nigdy więcej nie ukradł ani jednego bochenka!
- I nigdy nie znaleźli pieniędzy zakopanych na jego podwórzu - oznajmiła pani
Huggins.
- Zgadza się - potwierdził jej mąż. - I nigdy nie znajdą. Jest teraz zalane asfaltem pod
parking przy szkole średniej. I nigdy też nie znajdą tego, co stary pan Klingenschoen zakopał
w swojej posiadłości nad jeziorem. Wszystkich tych kosztowności, które, jak mówią, ukrył
jeszcze w latach dwudziestych, tuż przed śmiercią, kiedy już był lekko pomylony. Powinien
pan zacząć kopać, panie Q.
- Przykro mi, Cecil. Nie chcę więcej płacić podatku dochodowego.
- O, wzywają na obiad! - zawołała pani Huggins, kiedy ktoś pociągnął za sznurek i
uderzył w wielki, odlany z żelaza dzwon zawieszony na wysokim słupie.
Długie stoły uginały się od pieczonych kurczaków, fasoli i pasztecików mięsnych;
kanapek z szynką, jajek na ostro, sałatki ziemniaczanej i galaretek wszelkiego koloru; ciast
czekoladowych, placków jagodzianach i pierników z melasy.
Kiedy dzwon zadźwięczał po raz drugi, doszło do krótkiej narady, po czym wręczono
nagrody najstarszej obecnej osobie, a także najmłodszej i rodzinie, która przybyła z
najdalszego zakątka. Potem wszyscy się rozeszli - starsi z powrotem na swoje krzesła pod
drzewem, młodzi na boisko do softballu, kilku mężczyzn na werandę, żeby obejrzeć
sprawozdanie z rozgrywek wielkiej ligi, a młode matki do domu, gdzie ułożyły swoje
maluchy do drzemki.
Qwiłleran kręcił się po tłumie, podsłuchując rozmowy o wędkarstwie, zbiorach,
telewizji, pogrzebach, dzieciach, przepisach, wypadkach, operacjach i dawnych dobrych
czasach.
Dwie kobiety spierały się o to, jak przyrządzać paszteciki z mięsem.
- Mój dziadek - powiedziała pierwsza - szedł każdego dnia do kopalni w Buckshot z
pasztecikami w koszyku, a moja babcia robiła je codziennie przez całe życie. Mam jej przepis
i wiem, że nigdy nie stosowała niczego prócz mięsa, ziemniaków i odrobiny cebuli.
Druga oznajmiła:
- No cóż, w mojej rodzinie pasztecik nie był pasztecikiem, dopóki nie znalazło się w
nim trochę rzepy.
- Nigdy! - sprzeciwiła się żarliwie pierwsza. - Moja babka prędzej zatrułaby studnię!
Wśród starszych wspomnienia krążyły jak bzyczące pszczoły wokół bzów. Siwowłosy
mężczyzna z niebieską wstążką z napisem „Najstarszy" perorował:
- Kiedy zacząłem przyjeżdżać na te imprezy, zawsze była kolejka do ubikacji czy
wychodka, jak to wtedy nazywano. Teraz można wypożyczyć kilka takich przenośnych toalet.
Czasy się zmieniły, to pewne.
Jeden ze słuchaczy spytał:
- A banki? Bywało tak, że mogłeś odwiedzić bankiera w jego domu po kolacji, a on
szedł z tobą do miasta i otwierał bank, jak ci się skończyła gotówka. W żadnym nie było
zamków, alarmów, kamer ani nic takiego.
W końcu Qwilleran odszukał w grupie młodych kobiet Maryellen Wimsey.
- Gdzie jest Clem? - spytał.
- Nie mógł przyjść - odparła po prostu.
- Mam nadzieję, że nie jest chory. Nie zgłosił się wczoraj do pracy, nie było go też w
piątek na paradzie.
- Wyjechał z miasta - wyjaśniła dziewczyna, unikając jego wzroku.
- Wróci jutro? Czekam na niego w chacie. Musimy położyć gont.
- Mam nadzieję - odparła niepewnie.
Qwilleran zerknął na grupę pod dużym drzewem.
- Wiesz, która z tych kobiet to Emma Wimsey?
- Tak - przytaknęła Maryellen radośnie, jakby zadowolona ze zmiany tematu. - To ta
na wózku. W niebieskim swetrze.
Kiedy zbliżył się do zgromadzenia starszych, został powitany przez energiczną
kobietę w żółtym blezerze z emblematem „Zależy nam".
- Panie Qwilleran, pewnie mnie pan nie pamięta. Jestem Irma Hasselrich.
- Oczywiście, że pamiętam - zapewnił. - Jest pani córką adwokata i wolontariuszką w
domu opieki w Pickax.
Pośród ubranych swobodnie uczestników uroczystości wyróżniała się staranną
fryzurą, makijażem i dobrym krojem ubrania. Pani Hasselrich nie była młoda, ale uderzająco
atrakcyjna.
- Och, to wspaniałe, że pan pamięta! - zawołała. - Przyszedł pan do ośrodka w zeszłym
roku, żeby przeprowadzić wywiad z jedną z pań.
- Z żoną farmera, jak sobie przypominam. To była chyba pani Woolsmith.
- Ta kochana osoba już odeszła - powiedziała ze wzruszeniem pani Hasselrich. - Miała
dziewięćdziesiąt pięć lat i prawie wszystkie zęby.
- A co panią dziś tu sprowadziło? - spytał Qwilleran.
- Przywiozłam trzy nasze pensjonariuszki furgonetką wyposażoną w dźwig do
wózków. Abner Huggins, która zdobyła nagrodę dla najstarszej osoby, Emmę Huggins
Wimsey, lat osiemdziesiąt dziewięć, i Clarę Wimsey Ward, lat osiemdziesiąt dwa.
- Chciałbym poznać Emmę Wimsey. Podobno zna jakąś niezwykle interesującą
historię. Chciałbym nagrać ją na taśmę.
- Będzie zachwycona! - zapewniła wolontariuszka. - Uczyła kiedyś w szkole, bez
trudu się pan z nią porozumie. Ma słabe serce, ale pamięć znakomitą... Emmo! Emmo,
kochanie! Masz gościa!
- Kto to jest? Kto to jest? - zawołał jakiś drżący i pełen wyczekiwania głos.
- Reporter z gazety. Chce chyba usłyszeć tę historię o Dyńce.
- O Boże! Nigdy nie pisali o mnie w gazecie, tylko wtedy, gdy wyszłam za Horacego.
Czy dobrze wyglądam?
- Wyglądasz cudownie... Emmo, to jest pan Qwilleran.
Emma Wimsey była kruchą kobietą o rzednących siwych włosach, której policzki były
uroczo zaróżowione, prawdopodobnie dzięki pani Hasselrich. Choć na pierwszy rzut oka
słaba, emanowała żywotnością, na swetrze zaś nosiła emaliowaną spinkę w kształcie kota z
długim wygiętym ogonem.
- Miło mi pana poznać - powiedziała. Qwilleran ujął serdecznie drobną dłoń.
- Pani Wimsey, jest mi bardzo przyjemnie - zapewnił. Zachowywał się wytwornie
wobec ludzi powyżej siedemdziesiątki, co zawsze sprawiało im radość.
Pani Hasselrich zaproponowała, by przepchnąć wózek w jakieś spokojne miejsce;
znaleźli zacieniony skrawek po drugiej stronie bzów.
- Jest ci dość ciepło, kochanie? - spytała wolontariuszka. Qwilleran przyniósł krzesła
składane i ustawił swój magnetofon.
- Dlaczego nazwała pani swoją kotkę Dyńką, pani Wimsey? - zaczął.
- Jej futerko było pomarańczowego koloru, poza tym zjawiła się w Halloween.
Miałam wtedy sześć lat. Łączyła nas taka przyjaźń! Bawiłyśmy się w sekretną grę... - jej głos
zamarł tęsknie.
- Jak wyglądała ta sekretna gra, pani Wimsey?
- No cóż, kiedy moja matka położyła mnie już do łóżka i zamknęła drzwi sypialni,
zjawiała się Dyńka i skrobała w drzwi, jakby chciała się dostać do środka. Wyskakiwałam z
łóżka i chwytałam ją za łapę. Cofała ją i wysuwała drugą. Och, to była wspaniała zabawa, i
nigdy nas nie przyłapano!
- Jak długo się w to bawiłyście? - spytał Qwilleran. - To znaczy przez ile lat?
- Tak długo, jak dorastałam, przez cały czas. Niech pomyślę... Dyńka zdechła, zanim
poszłam do college'u nauczycielskiego. Normalna szkoła, mówili wtedy. Nauczanie w szkole
było w tamtych czasach najbardziej odpowiednim zajęciem dla nadobnej młodej damy. Mój
dziadek miał pierwszy tartak w Sawdust City; byliśmy szanowani.
Jej powieki zadrgały.
- Emmo, kochanie, powiedz panu Qwilleranowi o pożarze w college'u.
- Tak, pożar. Mieszkałam w akademiku, uczyłam się cały czas i zupełnie zapomniałam
o tej grze Dyńki. Pewnej nocy obudziłam się nagle, ponieważ usłyszałam skrobanie pod
drzwiami! Przez chwilę wydawało mi się, że jestem z powrotem w domu i że kotka chce się
bawić. Ale Dyńka już nie żyła! Wtedy wyczułam ogień. Pobiegłam korytarzem, krzycząc:
„Pali się! Pali się!" Waliłam do każdych drzwi. - Umilkła, by ujrzeć to jeszcze raz w
wyobraźni.
- Udało się pani uciec?
- Tak, i przyjechali strażacy i ugasili pożar.
- Czy powiedziała pani komukolwiek, co panią zbudziło?
- Och, nie! Wyśmialiby mnie! Ale następnym razem też usłyszałam skrobanie.
- Kiedy to było?
- Po ślubie z Horacym. Mieszkaliśmy na farmie i mieliśmy pięcioro dzieci, w tym
czwórkę chłopców... - Skupienie na twarzy zniknęło, pojawił się na niej wyraz tęsknoty.
Pani Hasselrich powiedziała łagodnie:
- Powiedz panu Qwilleranowi o wichurze.
- To było tornado!
- Tak, moja droga. Powiedz, co się wydarzyło.
- No cóż, pewnej nocy, kiedy byłam w ciąży z czwartym dzieckiem, obudziłam się i
pomyślałam, że znów słyszę skrobanie pod drzwiami, jakby robiła to Dyńka. Usiadłam i
zaczęłam nasłuchiwać, a wiatr zawodził okropnie! Zbudziłam Horacego, a on wyskoczył z
łóżka i powiedział: „Zabierz dzieci do piwnicy!" To było prawdziwe tornado, zdmuchnęło
dach z domu! Ale nic nam na dole nie groziło!
Zamilkła, oczy jej błyszczały.
- Czy był to ostatni raz, kiedy usłyszała pani to drapanie pod drzwiami?
Czekał cierpliwie, aż stara kobieta zbierze myśli.
- Nie - odparła. - Był jeszcze jeden raz, kiedy Horacy umarł, a dzieci odeszły.
Sprzedałam farmę i kupiłam mały domek w mieście - to było w Black Creek. Mieszkałam
sama i pewnej nocy znów rozległo się to skrobanie. Zaczęłam nasłuchiwać i wydało mi się, że
ktoś chodzi po kuchni. Wyskoczyłam więc z łóżka i podeszłam na palcach do drzwi.
Zobaczyłam blask latarki! Nie pamiętam, czy się bałam. Chyba nie.
- Co pani zrobiła?
- Zamknęłam cicho drzwi sypialni i zadzwoniłam na policję z telefonu, który miałam
w pokoju. Moi synowie kazali mi go zamontować. Nigdy wcześniej go nie miałam.
- Kto to był w kuchni?
- Włamywacz. Złapali go. To był ten ostatni raz, jak usłyszałam to skrobanie. - Emma
zwróciła się do wolontariuszki. - To był ostatni raz?
- Tak, kochanie - odparła pani Hasselrich. - To był ostatni raz, jak usłyszałaś
skrobanie.
- Dziękuję, pani Wimsey - powiedział Qwilleran. - To niezwykła historia. Jak pani ją
tłumaczy?
- To było działanie Pana - odparła nieduża kobieta z błyszczącym wzrokiem. - Pan
działa w tajemny sposób.
Opowieść Emmy Wimsey prześladowała go, kiedy jechał z powrotem do domu. Jako
dziennikarz zwykle drwił sobie z nadprzyrodzonych historii, ale jako codzienny towarzysz
kota syjamskiego, który potrafił wyczuć niebezpieczeństwo i czasem przekazać jakąś
informację, miewał wątpliwości. Było coś w tym północnym regionie, jakaś pierwotna siła,
która podważała oparte na nauce przekonania.
Kiedy dotarł do chaty, otworzył drzwi i zawołał:
- Gdzie banda? Przywiozłem smażonego kurczaka z farmy!
Nadbiegła Yum Yum.
- Gdzie twój pomagier? - spytał, zerkając na łeb łosia. - Gdzie jesteś, Koko? Smażone
kurczaki!
Spodziewał się usłyszeć miauczenie i prychanie, albo przynajmniej stukot
towarzyszący zeskakiwaniu z jakiegoś wysokiego miejsca, ale nie usłyszał jakiejkolwiek
odpowiedzi.
- Płatki śniadaniowe! - To było ich nowe hasło.
Nie doczekał się odpowiedzi. Zaniepokojony, sprawdził w sypialniach, zajrzał pod
łóżka, otworzył garderoby i szafki kuchenne, a nawet drzwi do łazienki - coraz bardziej
zdenerwowany.
Gdy przez jego głowę przebiegła mrożąca krew w żyłach myśl, poczuł ucisk w gardle
i rumieniec na twarzy. Joanna była tu, żeby naprawić podgrzewacz wody, i wypuściła Koko
na dwór!
Sprawdził kran z ciepła wodą. Tak, była tutaj.
- O Boże! - jęknął i wypadł z chaty.
Rozdział siódmy
Koko zaginął!
Qwilleran wybiegł z domku, wołając kota po imieniu. Obejrzał z uwagą konary drzew.
Sprawdził w szopie na narzędzia. Przetrząsnął zarośla. Zbiegł po schodach na plażę i wołał...
wołał...
Potem, w panice, rzucił się pędem do chaty i złapał książkę telefoniczną. Zaczął
wyszukiwać drżącą dłonią nazwiska Joanny Trupp przy Hogback Road. Nie znalazł go. Mógł
się wcześniej domyślić. Wykręcił numer pani Glinko w nadziei, że uda jej się połączyć z
dziewczyną przez radio.
Jeden sygnał... drugi... ale nim ktokolwiek zdążył odebrać po drugiej stronie,
Qwilleran usłyszał gdzieś w dali miauczenie. Odłożył gwałtownie słuchawkę i znów wybiegł
na dwór.
- Koko! - wrzasnął i zaczął nasłuchiwać. Nie było odpowiedzi. Ponownie przeszukał
okoliczny teren, lękając się, że kot jest być może ranny - pokiereszowany przez psa albo
jakieś dzikie zwierzę - i leży bezradnie w zaroślach, zbyt słaby, by wzywać głośno pomocy.
Jak go znaleźć na tych zalesionych połaciach?
Jeszcze raz zawołał kota po imieniu i nasłuchiwał ciszy. Czy wyobraził sobie
miauczenie, tak jak Emma Wimsey wyobrażała sobie skrobanie pod drzwiami?
Zrezygnowany, wrócił do chaty, świadomy przyspieszonego pulsu. Usiadł na sofie i
włożył głowę w dłonie... Czyżby usłyszał niewyraźne miauczenie? Zdawało mu się, że
dochodzi z kominka! Próbował zajrzeć od dołu, ale zasuwa do regulowania ciągu była
zablokowana. Zajrzał też do drewnianej skrzyni. Pod wpływem jakiegoś dzikiego impulsu
pobiegł do szopy na narzędzia i przyniósł drabinę, po czym wspiął się na dach i zajrzał do
komina. Nie było żadnej osłony czy płomienicy, żadnego zabezpieczenia! Małe zwierzę
mogło tam wpaść i utknąć! Jeśli Koko wybiegł z domu i stwierdził, że nie może wrócić, bo
drzwi są zamknięte, mógł wspiąć się na dach i spróbować wejść przez komin. Słuszne
rozumowanie – do pewnego stopnia. Skąd Koko mógł wiedzieć, że zasuwa do regulowania
ciągu była zamknięta? A jeśli tam utkwił?
Qwilleran zsunął się na dół, ocierając sobie dłonie i drąc spodnie. Pobiegł do chaty,
wsadził głowę do kominka i wrzasnął w głąb mrocznej czeluści.
Usłyszał jakąś daleką odpowiedź, ale tym razem dobiegła z przeciwległego końca
chaty. Rzucił się w stronę pokoju gościnnego.
- Koko!
Ponownie usłyszał tę widmową odpowiedź. Doprowadzało go to do szału, Yum Yum
zaś biegała jak szalona po chacie i darła się histerycznie.
- Zamknij się! - wrzasnął na nią.
Spokojnie, nakazał sobie w myślach. Staraj się rozumować spokojnie. Nasłuchuj bez
emocji. Musi być - gdzieś.
- Koko!
Tym razem odpowiedź dotarła z tylnej części chaty. Popędził do przedpokoju, kopnął
dywanik i podniósł ciężką klapę.
- Miau! - oznajmił Koko, wyskakując z dziury i strząsając z futra pajęczyny.
Qwilleran spuścił klapę z hukiem.
- Jak długo tam siedziałeś? - spytał stanowczym tonem.
- Miau! - powtórzył Koko, ściągając łapą pajęczyny z wąsów. Podszedł spokojnie do
miski z wodą w kącie kuchni i pił przez dłuższą chwilę.
Qwilleran umył i zabandażował dłonie.
- Nigdy więcej mi tego nie rób! - nakazał surowo.
Teraz było jasne, co się stało: Joanna zeszła pod chatę, żeby zająć się zepsutym
podgrzewaczem wody; Koko podążył za nią bez jej wiedzy i zapewne penetrował jakiś
odległy zakątek piwnicy, kiedy Joanna spuściła klapę, zamykając go w podziemiach. Potem
położyła chodniczek na swoim miejscu i odjechała. Jak długo Koko tam siedział? Godzinę?
Dwie godziny? Trzy? Będzie miał nauczkę!
Qwilleran przeprosił Yum Yum za to, że na nią krzyknął, a następnie posiekał dla
kotów smażonego kurczaka, choć z trudem utrzymywał nóż w drżącej dłoni. Postawił talerz
na podłodze i poszedł przejść się po plaży, żeby się uspokoić.
Pustka wybrzeża, łagodny plusk fal, rozległa tafla jeziora i nieba... wszystkie te
zrodzone przez naturę środki uspokajające łagodziły mu podrażnione nerwy. Nerwy? Nigdy,
przez całe życie, nie zdradzał objawów nerwowości. A jednak drżały mu ręce, kiedy zaglądał
do książki telefonicznej; wciąż drżały, kiedy siekał kurczaka. Podczas swej kariery reportera
kryminalnego stykał się bez zmrużenia powiek z sytuacjami zagrażającymi życiu.
Oczywiście, był wtedy młodszy. Teraz miał pięćdziesiąt kilka lat, a ostatni raz badał się dwa
lata temu. Może pił za dużo kawy. Polly Dun-can namawiała go, by się ograniczył. Każda
kobieta, którą poznał w ostatnim czasie, ciosała mu kołki na głowie w kwestii zdrowia. Każda
z wyjątkiem Mildred, mówiąc ściślej. Jawiły się jako chór grecki, powtarzając: „Odżywiaj się
właściwie... zażywaj więcej ruchu... rzuć palenie!" Dał sobie spokój z fajką. Kupił rower.
Jadał gotowane ryby. A teraz jeszcze Polly wszczęła kampanię mającą na celu ograniczenie
jego spożycia kofeiny.
Spacerował niespiesznie po plaży, oddychając głęboko i przystając czasem, by
popatrzeć na spokojne jezioro. Nim dotarł do Mewiego Punktu, zobaczył idącą ku niemu
Russell, jak zwykle w ciemnych okularach i tym samym bezbarwnym stroju.
- Witam! - rzucił. - Gdzie zgubiła pani swoich pierzastych przyjaciół?
- Nakarmiłam ich wcześnie - wyjaśniła.
- Po prostu pani spaceruje?
Skinęła głową.
- Ja spaceruję, żeby obniżyć ciśnienie - wyznał. - Właśnie przytrafiło mi się coś
traumatycznego.
Popatrzyła na jego zabandażowane dłonie.
- Widzę, że się pan skaleczył.
- To nic takiego, ale stanowi część tej historii. Widzi pani, myślałem, że kot zaginął mi
w lesie. Mam dwa koty, których nie wypuszczam z domu. Kiedy wróciłem do chaty i
stwierdziłem, że jednego z nich nie ma, to słowo daję, wpadłem w panikę! Moje koty znaczą
dla mnie bardzo dużo. Prawdę powiedziawszy, to jedyna rodzina, jaką posiadam. Martwiłem
się, że dopadły je włóczące się psy, dzikie zwierzęta, jastrzębie, nawet porywacze. Okazało
się, że w domu zjawił się pod moją nieobecność hydraulik i otworzył właz prowadzący do
podpiwniczenia. Koko wszedł pod podłogę i został tam uwięziony. Koko to samiec. Yum
Yum to kotka. Są syjamczykami. Chciałaby je pani poznać?
Uświadomił sobie, że gada jak prostak, ale rozmowa o tym stresującym incydencie
dobrze mu robiła.
Po chwili wahania Russell odpowiedziała nieśmiałym „tak". Qwilleran mówił przez
całą drogę do chaty.
Skorzystała z propozycji i przycupnęła na brzeżku krzesła. Siedzieli na ganku od
strony jeziora.
- Ma pani ochotę na piwo imbirowe? - spytał.
- Nie, dziękuję.
- Koty kręcą się gdzieś w pobliżu - wyjaśnił Qwilleran. - Pokażą się, kiedy usłyszą, że
o nich rozmawiamy. Są niewiarygodnie próżne i lubią być podziwiane. Yum Yum to
przylepa, jest bardzo uczuciowa i ma wszelkie kocie cechy. Koko jednak to zupełnie inna
sprawa! Jest nadzwyczajnym zwierzakiem, który przejawia zadziwiającą intuicję, jeśli chodzi
o ludzi, sytuacje, a nawet przyszłe wydarzenia... Zastanawiam się, gdzie są obydwoje.
Przepraszam na chwilę.
Znalazł koty pogrążone w głębokim śnie na łóżku w pokoju gościnnym - Koko był
najwyraźniej wyczerpany po dramatycznej przygodzie, a Yum Yum z zadowoleniem zwinęła
się w kłębek obok swego towarzysza, poza tym oboje byli napchani kurczakiem. Wziął je na
ręce, wsunął sobie każde pod pachę i zaniósł na ganek. Ich głowy i łapy zwisały bezwładnie, a
ciała przypominały martwy ciężar. Położył je ostrożnie na chodniczku.
Yum Yum otrząsnęła się ze snu i spojrzała na Russell z łagodną ciekawością, po czym
zaczęła się głęboko zastanawiać nad sznurowadłami przy płóciennych butach kobiety. Koko
natomiast zastygł w miejscu, zjeżył ogon i prychnął na gościa, okazując wrogość, którą
zwykle obdarzał wiewiórki i swych bezdomnych pobratymców.
- Koko! Co to za maniery! - skarcił go Qwilleran.
- Są interesujące - przyznała Russell.
Ogon kota odzyskał z wolna swą normalną postać i po chwili Koko ruszył z powrotem
do wnętrza chaty, rzuciwszy jedno czy dwa spojrzenia na nieznajomą.
Zakłopotany Qwilleran zaproponował pospiesznie:
- Chciałaby pani obejrzeć nowe skrzydło?
Udali się na tyły chaty.
- Duży komin - zauważyła Russell, kiedy przechodzili obok wielkiego bloku z
kamienia polnego. Na widok werandy oznajmiła: - Jeszcze jeden ganek.
- To wygodne mieć jeden z przodu, a drugi z tyłu. Na jednym jest zawsze chłodno, a
na drugim można się schować.
- Wysokie drzewa - zauważyła, spoglądając w górę na strzeliste sosny.
- Bardzo stare - powiedział, przytakując i robiąc mądrą minę.
Kiedy stali przed wschodnim skrzydłem, wyjaśnił jej szczegóły planu, przedyskutował
metody połączenia nowej części ze starą i opisał elewację ze sklejki.
Russell przyglądała się wszystkiemu w milczeniu, przytakując wymijająco, a gdy już
zapoznał ją ze wszystkimi szczegółami, oznajmiła głuchym głosem:
- Mam nadzieję, że... uda się im... dokończyć.
Gdy tylko Russell zeszła po schodkach na plażę, Qwilleran odczuł potrzebę rozmowy
z Mildred Hanstable.
- Dziękuję, że naprowadziłaś mnie na trop Emmy Wimsey - powiedział. - Świetna jest
ta historia z kotem w roli głównej, poza tym daje do myślenia. Będę musiał to trochę
podretuszować, ale chyba się spodoba czytelnikom.
- A jak zjazd rodzinny? Warto było się tam wybrać?
- Jak najbardziej! To oświecające widzieć, jak żyją inni. Będąc tam, czułem zazdrość,
ale teraz, kiedy jestem w domu, cała ta idea spotkań z krewnymi wydaje mi się nieco
przygniatająca.
- Jak długo tam siedziałeś?
- Około trzech godzin, a gdy wróciłem, doznałem prawdziwego szoku. Myślałem, że
Koko zaginął.
- Co?!
- Ta dziewczyna, hydraulik, wpuściła go pod podłogę; przeżyłem kilka denerwujących
chwili, nim go znalazłem.
- To okropne, Qwill! Wiem, jakimi uczuciami darzysz te kociaki.
- Potem miałem gościa, tę twoją sąsiadkę. Spędziliśmy razem pół godziny i przez cały
ten czas wypowiedziała może z piętnaście słów.
- To dobrze, że zaczyna się powoli rozkręcać. Cieszy mnie to - powiedziała Mildred.
- Kim jest ta kobieta? - spytał retorycznie Qwilleran. – Skąd pochodzi? Dlaczego tu
jest? Wydaje się, że jest pod trzydziestkę, ale ubiera się tak, jak robiły to panie w 1935. I
najwyraźniej stać ją na wynajmowanie chaty za tysiąc dolarów miesięcznie.
- Może to biedna dziewczyna, która odziedziczyła trochę pieniędzy po starym wuju.
- I garderobę po starej ciotce. Kiedy Koko zobaczył ją pierwszy raz, zareagował jak na
widok przybysza z obcej planety. Myślę, że ona wie więcej od nas... I jeszcze jedna
ciekawostka dotycząca tej dziewczyny, Mildred; wyczuwa coś podejrzanego, jeśli chodzi o
domek Dunfieldów. Powiedziałaś jej, co się tam wydarzyło?
- Ani słowa!
- A kiedy pokazałem jej nowe skrzydło, oświadczyła: „Mam nadzieję, że uda im się
dokończyć"! Zaczynam się martwić.
- Masz ku temu powody? - zdziwiła się Mildred. - Zatrudniłeś wspaniałego młodego
człowieka.
- O tym właśnie mówię. Jest zbyt dobry, by być prawdziwym. - Qwilleran przygładził
wąsy koniuszkami palców. - Clem nie maszerował w piątkowej paradzie; nie zjawił się
wczoraj w robocie; nie towarzyszył podczas zjazdu swojej narzeczonej. Maryellen
tłumaczyła, że Clem wyjechał z miasta, ale nie brzmiało to przekonująco.
- Och, Qwill! Zawsze jesteś taki podejrzliwy. To nic dziwnego, że ktoś wyjeżdża z
miasta podczas długiego świątecznego weekendu.
Qwilleran prychnął w wąsy, mruknął coś, że jest jak najlepszej myśli, i pożegnał się.
Nie wspomniał, że Koko od trzech dni stuka znacząco ogonem o parapet.
Rozdział ósmy
Qwilleran przywykł w weekendy do pobudki o wpół do siódmej rano, ogłaszanej
przez warkot samochodu Clema, wycie piły i stukot młotka. W poniedziałek jednak spał do
ósmej i tylko ciężar dwóch kotów na jego klatce piersiowej zmusił go do otwarcia oczu.
Jego wątpliwości co do miejsca pobytu stolarza nie okazały się bezpodstawne: Clem
się nie pojawił. Qwilleran spoglądał co chwila na zegarek i przygładzał nerwowo wąsy. W
końcu zadzwonił na kurzą fermę. Odebrała jakaś kobieta o znużonym głosie - matka Clema,
jak się domyślił.
- Halo, pani Cottle? Tu Jim Qwilleran. Chciałbym rozmawiać z Clemem, jeśli tam
jest.
Zapadła pełna napięcia cisza.
- Chce pan... porozmawiać... z Clemem?
- Daj mi słuchawkę - odezwał się szorstki głos męski. - Kto to jest?
- Pan Cottle? Tu mówi Jim Qwilleran. Clem wykonuje dla mnie pewne roboty
stolarskie i nie pokazał się w sobotę. Chciałbym wiedzieć, kiedy mogę się go spodziewać.
- Nie ma go w mieście - warknął mężczyzna.
- Wie pan, kiedy wróci?
- Nie wiem. Powiem mu, żeby do pana zadzwonił. - Hodowca kurczaków odłożył
słuchawkę.
Była to sytuacja, która domagała się moralnego wsparcia kofeiny, i Qwilleran
przyrządził sobie filiżankę kawy- słabszej niż zwykle, pomny nerwowego zachowania
poprzedniej nocy. Jak długo powinien czekać na Clema? Czy Clem kiedykolwiek wróci?
Nieprzyjemne mrowienie na górnej wardze narastało z każdą chwilą. Kiedy powinien zacząć
poszukiwania jakiegoś zmiennika? Czy ktokolwiek będzie chciał dokończyć robotę zaczętą
przez innego stolarza? Gdzie znajdzie kogoś, kto dorównałby Clemowi? A potem pojawiło się
palące pytanie: co stało się z Clemem Cottle?
Jego pupile ocknęły się właśnie z trzygodzinnej porannej drzemki i jeszcze nie ułożyły
się do czterogodzinnej sjesty. To była ich pora kocich psot. Yum Yum waliła w ołówek
skradziony ze stołu, a Koko paradował z przepoconą skarpetą, której Qwilleran użył do jazdy
na rowerze.
- Co mam zrobić, Koko? - spytał. - Masz zawsze mnóstwo dobrych pomysłów.
Powiedz mi, co dalej?
Koko zignorował go wyniośle, spacerując po chacie i odkurzając deski skarpetą
trzymaną między przednimi łapami.
- Chcesz mi dać do zrozumienia, że w domu jest brudno? - Qwilleran zauważył zbitki
kłaczków w narożnikach chaty i kurz pokrywający niemal wszystko. - No cóż, może i tak.
Przejechał ściereczką po krawędziach mebli i starł bez szczególnego entuzjazmu kilka
blatów.
Skarpeta przypomniała mu opowieść Cecila o babce i bochenku chleba. Osadnicy z
dawnych czasów odznaczali się swoistym poczuciem humoru. Sklep wielobranżowy dziadka
zniknął bez śladu, nie pozostał po nim nawet patyczek, jak się wyraził Cecil. Stał kiedyś na
rogu Brrr Road i Huggins Corners. W całym okręgu roiło się od widmowych wiosek i
zakątków, które rozpłynęły się w niebycie; zawsze fascynowały Qwillerana. Odzyskał swoją
skarpetę, znalazł drugą do pary, przebrał się w szorty i podkoszulek, i wyruszył na rowerze,
by odszukać miejsce, gdzie niegdyś stał sklep wielobranżowy dziadka Hugginsa.
Tylko rower wyczynowy albo wóz z napędem na cztery koła mógł poradzić sobie z
piaszczystymi koleinami Old Brrr Road, ruch zaś był tu tak niewielki, że nie przeszkadzał
chwastom. Była to kiedyś jedyna droga między Mooseville i Brrr, przemierzana przez wozy,
dyliżanse, lekarzy na koniach i pieszych, którzy nie mieli nic przeciwko temu, by odbyć
dziesięciomilową wędrówkę w celu wymiany ryb na kilkadziesiąt jajek. Gdzieniegdzie widać
było resztki jakiejś stodoły albo szczątki kamiennego komina wyrastającego z pola
nieużytków. Prymitywny most nad Ittibittiwassee nie był niczym więcej jak tylko kupą
trzeszczących desek.
Qwilleran minął polanę ze spopielonymi resztkami pośrodku. Rozbijali tu obóz
myśliwi albo stawiali swoje namioty skauci. Zobaczył przed sobą tył niebieskiej
półciężarówki, która parkowała na poboczu, maską w stronę płytkiego rowu. Ktoś się pewnie
wybrał zapolować na czworonożne szkodniki, jak przypuszczał. Kiedy jednak podjechał
bliżej, zobaczył wymalowanego na drzwiach szalonego kurczaka.
Położył rower na ziemi i podszedł ostrożnie do wozu, lękając się tego, co może w nim
znaleźć. Okna były spuszczone, a kabina pusta, lecz w stacyjce tkwiły kluczyki - nic
niezwykłego na północy kraju. Kiedy przekręcił kluczyk, motor zaskoczył, więc w baku była
benzyna. Gdzie jednak znajdował się kierowca? Qwilleran dotknął w zamyśleniu wąsa. Clem
wcale nie „wyjechał z miasta", jak upierali się jego ojciec i narzeczona.
Dokonawszy tego tajemniczego odkrycia, Qwilleran stracił zainteresowanie sklepem
wielobranżowym dziadka Hugginsa. Zawrócił i ruszył w stronę wydm, nie mogąc się
nadziwić, jakim zbiegiem okoliczności - i to fortunnym - był fakt, że Koko ukradł mu
skarpetę. Teraz pozostało tylko określić właściwy sposób działania.
Kiedy pedałował po krętej dróżce, która prowadziła do chaty, z polany odjeżdżał
właśnie mały żółty samochód. Qwilleran porzucił swój rower i podszedł do drzwi wozu.
- Szukasz mnie, Maryellen?
- Chciałam z panem porozmawiać - wyjaśniła cichym głosem.
- Wycofaj samochód - powiedział. - I wejdź do chaty.
Zaprowadził rower do szopy na narzędzia i spotkał się z dziewczyną na tylnym ganku.
- Usiądźmy tutaj. Od strony jeziora wieje wiatr. Mogę dać coś do picia?
- Nie, dziękuję - odparła, wpatrując się w dłonie, które zaciskała na kolanach.
- O co chodzi? - spytał Qwilleran, choć mógł się domyślić.
- Martwię się o Clema.
- Ja też, ale wczoraj mi mówiłaś, że nie ma go w mieście.
- Tak kazał mi powiedzieć pan Cottle.
- Jak to tłumaczy?
- Twierdzi, że młody człowiek musi się zabawić po raz ostatni, nim się ustatkuje.
Powiedział, że sam tak zrobił, będąc w wieku Clema. Ale pani Cottle wcale tak nie uważa, ja
też nie. To do niego niepodobne znikać nagle bez słowa! Jest zbyt rozsądny, by robić coś
takiego.
- Jeśli mam sądzić po krótkiej znajomości z twoim narzeczonym, to muszę się
zgodzić, ale dlaczego przychodzisz z tym do mnie?
- Nie wiedziałam, do kogo innego mogłabym się zwrócić. Nie chcę niepokoić swoich
rodziców. Tata ma kłopoty z sercem, a mama łatwo się rozkleja. Clem zawsze mówił, że jest
pan ważnym człowiekiem w okręgu, więc dlatego przyszłam. - Spojrzała na niego błagalnie.
- Nie spodoba ci się to, co powiem, Maryellen, ale... właśnie jeździłem rowerem po
Old Brrr Road i widziałem wóz Clema.
Jej twarz i szyja oblały się jasnym rumieńcem.
- Nie jest rozbity - ciągnął. - Kluczyki są w stacyjce, nie brakuje też benzyny. Stoi na
poboczu, do połowy w rowie. Czy Clem miałby jakikolwiek powód, by korzystać z tej starej
drogi?
Potrząsnęła wolno głową.
- Nie jest myśliwym. Tylko myśliwi się tam zapuszczają. - Jej oczy zrobiły się
okrągłe. - Co to według pana znaczy?
- To znaczy, że ojciec Clema powinien przestać się oszukiwać i zawiadomić szeryfa o
zaginięciu syna.
Na początku kariery reporterskiej, kiedy Qwilleran pisywał do rubryk policyjnych
gazet na Nizinach, miał dobre układy z różnymi służbami porządku publicznego i zawsze
mógł przedyskutować taką czy inną sprawę ze znajomymi dziennikarzami w klubie
prasowym. W Moose County nie miał takich kontaktów. Był oczywiście Arch Riker, ale jego
stary przyjaciel tylko żartował sobie z podejrzeń Qwillerana. I był także Andrew Brodie, ale
szef policji w Pickax rozkładał ręce, kiedy sprawa nie dotyczyła jego jurysdykcji, a farma
państwa Cottle w Black Creek znajdowała się na terenie podległym szeryfowi.
W tych okolicznościach jedynym kontaktem Qwillerana był zięć Mildred, który
pisywał do rubryki policyjnej w „Moose County coś tam". Porzuciwszy pracę w szkole na
rzecz dziennikarstwa, Roger McGillivray nie mógł jeszcze uchodzić za doświadczonego
reportera, ale był chętnym słuchaczem i miał w sobie dużo entuzjazmu.
Qwilleran zadzwonił do redakcji.
- Możesz porzucić na jeden wieczór obowiązki rodzicielskie i spotkać się ze mną na
kolacji?
- Jasne! Teraz kolej na Sharon. Pilnowałem dzieciaka dwa razy w zeszłym tygodniu,
kiedy miała wolne - odparł Roger.
- Chcesz się wybrać na boozeburgera w Brrr?
- Pewnie - powiedział Qwilleran. - Albo moglibyśmy pójść do tej nowej restauracji,
jeśli lubisz ostrą kuchnię.
- Chętnie spróbuję. Mam dla ciebie ostre wiadomości.
Nowa restauracja nazywała się „Punkt Zapalany" i reklamowała się w „Coś tam" jako
„doskonałe miejsce na doskonałą kuchnię". Zajmowała dawną remizę strażacką w Brrr i
liczyła trzydzieści stolików wciśniętych w wąską przestrzeń, gdzie niegdyś mieściły się dwa
wozy gaśnicze. Zachowano oryginalne ściany z cegieł i metalowy sufit, poza tym nic nie
pochłaniało dźwięków prócz spoconych ciał, które tłoczyły się w lokalu, spragnione dań
meksykańskich, luizjańskich i indyjskich.
- Głośno, co? - zauważył Qwilleran, kiedy stali z Rogerem w kolejce do stolika.
- Ludzie lubią, kiedy jest głośno - odparł Roger. - Są wtedy przekonani, że się świetnie
bawią.
Zarumieniona kelnerka posadziła ich przy małym stoliku, wciśniętym między dwa
inne o identycznych rozmiarach. Z jednej strony mieli parę skąpo ubranych poszukiwaczy
plażowych skarbów, którzy krzyczeli do siebie, by cokolwiek zrozumieć. Z drugiej strony
siedziały dwie kobiety o przenikliwych i świdrujących głosach, w typowo wakacyjnych
strojach.
- Nie jest to miejsce odpowiednie do wymiany poufnych informacji - zauważył
Qwilleran.
- Zjedzmy i wyjdźmy stąd - zaproponował Roger. - Pójdziemy do restauracji „Pod
Czarnym Niedźwiedziem" na kawę z plackiem. Tam sobie pogadamy.
Kelnerzy krzątali się wokół, potrącając krzesła stłoczonych gości i wpadając na siebie.
Qwilleran poczuł nagle na karku coś mokrego. Wytarł się serwetką; była czerwona. Zbliżył
się pospiesznie kelner, by przyjąć od nich zamówienie.
- Enchiladas! - oznajmił głośno Qwilleran.
- Jak ostry ma być sos?
- Jak diabli!
- Luizjański kotlet schabowy z kostką! - wrzasnął Roger.
Po złożeniu zamówienia popatrzyli na siebie tępo, pokonani przez gwar o wysokim
natężeniu. Qwilleran ujrzał - po drugiej stronie stolika - bladego, szczupłego i niecierpliwego
młodego człowieka, którego starannie przycięta czarna broda i równie starannie przystrzyżone
czarne włosy podkreślały jasną cerę. Roger z kolei zobaczył krzepkiego pięćdziesięciolatka,
którego wspaniałe szpakowate wąsy były znane w całym okręgu i kilku miejscach na
Nizinach.
Choć komunikacja słowna była utrudniona, dobiegające z niedaleka głosy docierały
do nich z zaskakującą klarownością. Ostry kobiecy głos oznajmił: - Mój kot zawsze
wymiotuje zbitkami włosów wielkimi jak kciuk.
Qwilleran zmarszczył czoło.
- Jak tam Sharon? - wrzasnął do Rogera.
- Nie może się doczekać, kiedy wreszcie wróci do pracy!
- W jakim wieku jest Junior?
- Sześć miesięcy, dwa tygodnie, trzy dni!
Qwilleran zauważył nagle, że tuż obok niego unosi się z podłogi wielka goła stopa, i
usłyszał, jak poszukiwacz plażowych skarbów mówi do swej towarzyszki:
- Popatrz na ten paznokieć. Myślisz, że mi zejdzie? Zrobił się czarny, jak spuściłem na
niego kotwicę.
Ostry głos po drugiej stronie mówił:
- Jej mąż jest w szpitalu. Rozcięli go od ucha do ucha i wyjęli mu guza wielkości
brukselki.
W tym momencie na ich stoliku, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, wylądowały z
hukiem dwa talerze. Qwilleran powąchał zawartość swojego i oświadczył:
- To nie jest meksykańskie jedzenie. To hinduskie curry.
- Zamówiłem kotlet schabowy z kością - powiedział Roger. - Ale to jest jakiś omlet.
- Zabieramy się stąd! - Qwilleran wziął oba talerze i zaniósł do wyjścia, gdzie podał je
zdumionej właścicielce knajpy.
- Niech pani je podgrzeje i poda komuś innemu. Chodź, Roger, idziemy do restauracji
„Pod Czarnym Niedźwiedziem".
Restauracja „Pod Czarnym Niedźwiedziem" mieszcząca się w stuletnim „Hotel
Booze" słynęła z boozeburgerów i domowych placków z nadzieniem. Wnętrze było obskurne,
a umeblowanie marne, ale można było rozmawiać. Qwilleran i Roger usiedli ostrożnie na
chwiejnych krzesłach i zostali powitani przez Gary'ego Pratta, kudłatego właściciela o czarnej
brodzie. Miał ramiona godne dokera i opaleniznę żeglarza.
- Wygląda na to, że pływałeś na swojej łodzi - zauważył Qwilleran.
- W każdą niedzielę! - odparł potężnie zbudowany mężczyzna zaskakująco wysokim
głosem.
- Czy „Punkt Zapalny" bruździ ci w interesie?
- Wszyscy moi klienci poszli tam tylko raz, w dniu otwarcia, ale potem wrócili
solidarnie. Co dla was?
- Boozeburger i wołowina dla mnie - zamówił Roger.
- Boozeburger i kawa - zamówił Qwilleran. - Okej, Roger, wysłuchajmy twoich
gorących wiadomości.
- Znasz Wyspę Trzech Drzew?
- Tylko z nazwy. Jest na jeziorze, naprzeciwko mojego domu, jak mi się zdaje, ale nie
widać jej z brzegu.
- Leży w odległości kilku mil - to płaska i piaszczysta plaża ze wzgórkiem pośrodku i
paroma drzewami. Należy do faceta, który wynajmuje łodzie wędkarzom; jest tam przystań i
szopa. Wędkarze cumują na wyspie, żeby wypić i oczyścić połów. Dzieciaki opalają się na
piasku i korzystają z szopy, Bóg jeden wie po co.
- Gdzie tu wiadomość? Facet postanowił wybudować tam osiedle mieszkaniowe?
- Wiadomość jest taka - a otrzymałem ją od pilota, który lata helikopterem szeryfa - że
na plaży wylądowało UFO!
Qwilleran patrzył na Rogera z pogardliwym niedowierzaniem.
- Nabiera cię.
- Mówił poważnie. Znam dobrze tego gościa. Znalazł wielką wypaloną łatę na wyspie
- idealnie okrągłą.
- Jakieś dzieciaki roznieciły ognisko - wzruszył ramionami Qwilleran.
- Nie, ta łata jest za duża.
- Co na to szeryf?
- Pilot nie złożył oficjalnego raportu. Mogłoby to podważyć jego wiarygodność w
wydziale.
- Do czego zmierzasz?
- Pomyślałem sobie, że moglibyśmy skombinować gdzieś licznik Geigera czy coś w
tym rodzaju i popłynąć tam, a potem napisalibyśmy artykuł do gazety. Bushy ma łódkę i jest
chętny.
Qwilleran na chwilę stracił mowę. Jednak na początku kariery, jako reporter, tropił
jeszcze dziwniejsze tematy. Roger był młody. Nie należało go zniechęcać.
- Chciałbyś się z nami tam wybrać? - spytał Roger.
Qwilleran przygładził w zamyśleniu wąsy. Choć nie przykładał wielkiej wagi do tej
plotki, nie chciał stać z boku.
- Mogę się wybrać na przejażdżkę, czemu nie.
- Jako osoba trzecia, niezainteresowana sprawą, mógłbyś potwierdzić nasze ustalenia,
co dodałoby powagi tej historii.
- Nie wrabiaj mnie w firmowanie niedorzecznych opowieści, mój chłopcze. Co na to
wszystko Bushy?
- Jest gotów się tam wybrać! Zależało mi po prostu na twoim udziale.
Kelnerka przyniosła im boozeburgery - szerokie na piętnaście centymetrów, wysokie
na dziesięć i słynne na cały okręg. Dwaj mężczyźni przeżuwali przez chwilę w milczeniu.
Góra jedzenia wymagała najwyższej koncentracji i kilku papierowych serwetek, a tak się
składało, że w restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem" liczyli po pięć centów za serwetkę,
w dodatku nie najwyższej jakości.
- Wszystko w porządku? - spytał Gary Pratt, krążąc po sali niczym czarny niedźwiedź,
którego przypominał z wyglądu.
- Następnym razem przyniosę własne serwetki - oświadczył Qwilleran. - Jakie dzisiaj
serwujesz placki?
- Czekoladowa beza, ale szybko idą. Chcecie zamówić kilka?
- Wszystko zależy od tego, jak tniesz placek - linijką czy mikrometrem. Znam twoje
zagrywki, Garry. To, co tracisz na burgerach, odbijasz sobie na plackach i papierowych
serwetkach.
- W przypadku tak zdrowych gości jak wy proponowałbym po dwa kawałki dla
każdego; i nie policzę za serwetki.
- Umowa stoi.
Gary oddalił się ciężkim krokiem, rechocząc swoim wysokim śmiechem.
Nim podano im na stół cztery kawałki placka, przyszła kolej na Qwillerana i jego
sensacyjną plotkę. Oświadczył:
- Zamiast ścigać UFO, Roger, powinieneś zająć się śledztwem w sprawie ożywionej
aktywności kryminalnej w Mooseville.
Roger przełknął i odłożył widelec.
Rozdział dziewiąty
- Jak tam placek? - spytał właściciel knajpki, który krążył między stolikami.
- Najlepszy, jakiego kiedykolwiek kosztowałem - wyznał Qwilleran. - Czy wciąż
przyrządza te placki twoja babka?
- Nie, starsza pani zmarła, ale moja ciotka ma jej przepisy
- Jest treściwy, ale nie zapychający, kremowy, ale nie lepki.
- Powinienem podnieść cenę - oznajmił Gary, po czym oddalił się, by wybić sumę na
zabytkowej mosiężnej kasie.
Qwilleran zwrócił się do Rogera.
- Jest coś przyjemnego w brzmieniu starej kasy: stuk klucza, brzęk cyferek, szurgot
wyskakującej szuflady... Dlaczego nie zacząłeś jeszcze swojego placka?
- Zabiłeś mi ćwieka - odparł Roger, który wpatrywał się w przestrzeń. - Jakiego
rodzaju aktywność kryminalną masz na myśli? Dzieje się coś, o czym nie wiem?
Jak większość rodowitych mieszkańców okręgu uważał za swój przywilej wiedzieć
wszystko, co się dzieje, a jako reporter uważał za swój obowiązek wiedzieć to w pierwszej
kolejności.
- To się dzieje pod twoim nosem. Jeśli zamierzasz być dziennikarzem, musisz zacząć
myśleć, a nie tylko wykonywać zawód.
- Do diabła! Powiedz mi coś konkretnego!
- Natrafiłem piętnaście lat temu na podobny przypadek w Rio, ale człowiek spodziewa
się takich rzeczy, jeśli chodzi o Amerykę Południową; w Mooseville raczej nie.
Qwilleran celowo - dla tym większego efektu - zwlekał z wyjaśnieniem. Roger
wpatrywał się w niego z uniesionym widelcem.
- Mam poważne podejrzenia - ciągnął Qwilleran, przygładzając wąsy - że ktoś w
Mooseville rzucił klątwę na stolarzy.
Roger się wyraźnie odprężył.
- Na czym polega ten żart, Qwill? Czekam na puentę.
- To nie żart. Stolarze umierają albo znikają w zastraszającym tempie. Każdy, kto
wierzy w UFO, powinien bez trudu zaakceptować odwieczną mistykę klątwy - złego ducha,
który ma zgubny wpływ na skądinąd normalną społeczność.
Roger odłożył swój widelec. Te wszystkie stwierdzenia padły z ust weterana
dziennikarstwa, którego podziwiał i szanował.
- Skąd wziąłeś' tę statystykę zgonów, Qwill?
- To rzecz powszechnie wiadoma. Mieliśmy dwa wypadki, jedną śmierć z tak
zwanych przyczyn naturalnych i dwa zaginięcia. I wszystko to wydarzyło się w ciągu dwóch
ostatnich miesięcy. Wydaje się, że serię tę zapoczątkował Joe Trupp.
- Wszyscy wiedzą, że spadła na niego klapa wywrotki - przypomniał Roger. - Typowy
przykład nieszczęśliwego zgonu. Tak oświadczył koroner.
- Na tym właśnie polega piękno klątwy. Wszystko wygląda tak naturalnie, tak
normalnie, tak przypadkowo. Potem przyszła kolej na budowlańca, który stawiał garaż w
domu Lyle'a Comptona. Facet zniknął bez śladu, a wszelkie próby jego odnalezienia spełzły
na niczym.
- Znasz tych sezonowych robotników. Przyjeżdżają i wyjeżdżają. Podejrzewam, że
połowa z nich to zbiegli więźniowie, a kiedy prawo zaczyna im deptać po piętach, dają nogę!
- Jak w takim razie wytłumaczysz przypadek Buddy'ego Yarowa, który utopił się
podczas wędkowania? Nie był ani sezonowym robotnikiem, ani zbiegiem. Był normalnym
człowiekiem z rodziną, szanowanym i cenionym fachowcem. I doświadczonym wędkarzem. I
doskonałym pływakiem.
- Tak, wiem - odparł ze smutkiem Roger. - Znałem dobrze Buddy'ego. Ale koroner
ustalił, że chłopak zsunął się po błotnistym brzegu - po tych ulewnych deszczach - i uderzył
głową o głaz.
- A kapitan Phlogg? - nie ustępował Qwilleran. - Owszem, udawał kapitana żeglugi
morskiej, ale tak naprawdę był stolarzem.
- Wszyscy wiedzieli, że prędzej czy później zapije się na śmierć.
- Roger, jeśli nie zamierzasz zjeść tego placka czekoladowego, to podsuń go w moją
stronę.
Młody człowiek zabrał się do deseru i zaczął go konsumować, choć bez szczególnej
przyjemności.
- To cztery ofiary - powiedział. - Jest ich więcej?
- Podejrzewam, że piątą będzie Clem Cottle.
- Clem Cottle! Co się z nim stało? Nie było żadnego oficjalnego komunikatu.
Qwilleran dokończył drugi kawałek placka, nim wyjaśnił:
- Nie wiem, co się z nim stało. Zajmował się dobudową nowego skrzydła w mojej
chacie i wykonywał doskonałą robotę. Kiedy odjeżdżał do domu w czwartek wieczorem,
powiedział mi, że pójdzie nazajutrz w paradzie. Dodał też, że zjawi się u mnie w sobotę. Nie
było go na paradzie i nie pracował u mnie w sobotę, nie uczestniczył też wczoraj w zjeździe
rodzinnym Wimseyów, była tam tylko jego narzeczona. Dziś rano też się nie pokazał, więc
zadzwoniłem do jego rodziców. Ojciec powiedział, że Clem wyjechał z miasta i że nie ma
pojęcia, kiedy ma wrócić.
- Nie widzę w tym nic niezwykłego.
- Tyle że Maryellen wyglądała na zaniepokojoną, a pani Cottle niemal szlochała,
odbierając telefon.
- Myślisz, że wpakował się w jakieś kłopoty?
- Zaczekaj chwilę. Co powiesz na to: dziś po południu wybrałem się rowerem na
przejażdżkę po Old Brrr Road i znalazłem ciężarówkę Clema, stała na poboczu maską do
rowu. Nie było śladu kraksy; po prostu stała tam, porzucona, z kluczykami w stacyjce!
- Co zrobiłeś?
- Powiedziałem Maryellen, że najwyższy czas powiadomić władze. Może nie mamy
do czynienia z klątwą w starym stylu, ale musisz przyznać, że w Mooseville dzieje się coś
dziwnego. W mieście przebywa kilku szczególnych osobników. Nie będę wymieniał
jakichkolwiek nazwisk. Znasz ich równie dobrze jak ja. Może nawet lepiej. Mieszkasz tu całe
życie.
- Jezu! - westchnął oszołomiony Roger. - Nie myślisz chyba, że coś takiego mogłoby
się zdarzyć w Mooseville.
- Pomyśl o tym - doradził Qwilleran. - Miej oczy otwarte, kiedy będziesz działał. Nie
wierz we wszystko, co słyszysz. Nie ograniczaj się do tego, co oczywiste... i skończ swój
placek. Pójdę zapłacić.
Kiedy Roger wyszedł, Qwilleran pomyślał: Chłopak będzie miał się nad czym
zastanawiać, niańcząc dzieciaka. Nie będzie zawracał sobie głowy UFO.
Podszedł do baru, gdzie Gary nalewał zamówione drinki.
- Squunk z dodatkiem czegoś mocniejszego? - spytał właściciel baru.
Woda mineralna ze źródła bijącego w Squunk Corners stanowiła składnik ulubionego
drinka Qwillerana w knajpie „Pod Czarnym Niedźwiedziem". Gary podjeżdżał z gąsiorami
pod źródło i napełniał je za darmo, po czym sprzedawał cenny płyn w swoim barze z bliżej
nieokreśloną marżą. Qwilleran zauważył:
- Biorąc pod uwagę, ile zarabiasz na tej wodzie i serwetkach papierowych, mógłbyś
spokojnie kupić nowe krzesła - albo przynajmniej posklejać stare.
- Lokal straciłby swój charakter. Zwłaszcza żeglarze uwielbiają tę zapyziałą
atmosferę.
- Pływasz czasem na Wyspę Trzech Drzew, Gary?
- Nie! Co tam można znaleźć? Tylko cuchnącą szopę. Na plaży można się nieźle
opalić, ale mi wystarcza własny pokład, mam na nim dosyć słońca. A woda jest za zimna na
kąpiel. To jedyny minus tego jeziora. Nie wypadaj za burtę, bo zamienisz się natychmiast w
kostkę lodu.
- Widziałeś kiedykolwiek UFO nad jeziorem?
- Pewnie. Widuję je cały czas. Lubią nas. Nie wiem dlaczego.
Do rozmowy przyłączył się mężczyzna siedzący kilka stołków dalej. Miał na sobie
jedwabną koszulę jakiegoś znanego projektanta i pantofle ze skóry aligatora.
- Widziałem UFO siedemnaście razy w tym roku - oznajmił.
W tłumie swobodnie ubranych mieszkańców rzucał się wyraźnie w oczy.
- Potężny Lou jest oficjalnym kronikarzem pozaziemskiej aktywności - oznajmił
właściciel baru. - Znasz Potężnego Lou?
Qwilleran odwrócił się i skinął głową mężczyźnie, który prowadził paradę jako wielki
marszałek. Tamten zignorował prezentację, ale nie omieszkał powiedzieć:
- Zapisuję wszystko w zeszycie.
Gary oddalił się, by obsłużyć jakiegoś gościa, a Qwilleran poszedł do toalety. Kiedy
powrócili do rozmowy, Qwilleran spytał:
- Znasz jakiegoś dobrego stolarza, który podjąłby się niewielkiej roboty? Dobudowuję
skrzydło do swojej chaty, ale facet zostawił mnie na lodzie.
- Trudno takiego teraz znaleźć. Pracują dla wielkich firm.
- Myślałem nawet o podziemnym budowlańcu.
- Zabawne, że o tym wspominasz - powiedział Gary. - Iggy wrócił do miasta. Nie dalej
jak zeszłej nocy.
- Iggy? - powtórzył Qwilleran. - Możesz go polecić?
- To dobry fachowiec, jak mi się wydaje, ale leniwy. Musisz go pilnować.
- Ma w tej chwili jakąś robotę?
- Wątpię. Był bez grosza.
- Jest aż tak kiepski?
- Nie, żartowałem. Mam go do ciebie przysłać? Pewnie zajrzy później do baru. Zapisz
mi swój adres.
Qwilleran umieścił dane na rachunku.
- Poproś go, żeby zjawił się u mnie jutro rano.
- Spróbuję, ale wątpię, czy słowo „wcześnie" znajduje się w jego słowniku.
- Możesz mi coś o nim powiedzieć? - poprosił Qwilleran.
- Przede wszystkim to najchudszy facet, jakiego kiedykolwiek widziałem - z
wiecznym nałogiem nikotynowym. Ale jest silny jak wół! Nie mogę tego pojąć. Ten facet
prawie nie je.
- Ale pije?
- Za kołnierz nie wylewa, jednak skutkuje to głównie tym, że jest leniwy. I poczekaj,
aż zobaczysz jego ciężarówkę! Przysięgam, że jedyna rzecz, dzięki której karoseria trzyma się
na podwoziu, to pedał hamulca - powiedział Gary i ruszył na drugi koniec baru, przywołany
przez jakiegoś klienta.
Potężny Lou uregulował rachunek i rzucił na kontuar spory banknot w charakterze
napiwku. Potem zbliżył się do Qwillerana z zarozumiałą miną.
- Potrzebuje pan budowlańca? - spytał. - Mogę zająć się drobną robotą między jednym
kontraktem a drugim. To moja wizytówka.
Podał karteczkę z wytłoczonym napisem na przyzwoitym papierze: „Potężny Lou,
przedsiębiorca budowlany". Widniał tam też numer telefonu, ale nie było adresu.
- Dziękuję. - Qwilleran schował wizytówkę do portfela. - Może się odezwę.
Spojrzał pytającym wzrokiem na właściciela baru, kiedy wielki mężczyzna wyszedł z
knajpy. Gary wzruszył współczująco ramionami.
- Jest nieszkodliwy - powiedział. - Jeszcze wody?
- Nie, dzięki, prowadzę.
Kiedy Qwilleran wychodził z baru, zauważył, że przywołują go goście przy jednym ze
stolików. Lyle i Lisa Comptonowie siedzieli właśnie nad kawą.
- Usiądź i napij się z nami - zaproponował kurator szkolny.
Qwilleran usiadł ostrożnie na rozchybotanym krześle.
- Właśnie chciałem się z wami spotkać! Jak się nazywał facet, który budował wam
garaż?
- Mert - odparł Compton. - Nigdy mi nie podał swojego nazwiska, a ja bałem się
pytać. Ci faceci z podziemia są bardzo podejrzliwi. Cenią sobie prywatność.
- Zatrudniam faceta imieniem Iggy.
- Co się stało z Clemem Cottle? - zainteresowała się Lisa. - Liczyliśmy, że zajmie się
naszym garażem, jak już skończy u ciebie.
- Clem... hm... nie pojawiał się ostatnio, a ja nie zamierzam dłużej czekać. Schodzę
pod ziemię i mam nadzieję, że się uda.
- Pozwól, że dam ci dobrą radę - powiedział Lyle. - Nie dawaj Iggy'emu ani grosza
zadatku. Załatw ze składem drewna, żeby wystawiali rachunek bezpośrednio na ciebie. I notuj
godziny, które przepracował.
- Nie irytuj go także, bo porzuci robotę - dodała Lisa.
- I jeszcze jedno - uprzedził kurator. - W okręgu obowiązuje przepis zabraniający
zatrudniania budowlańca bez uprawnień, jeśli nie jest z tobą spokrewniony. Daj więc
wszystkim do zrozumienia, że Iggy to twój bliski krewny.
Qwilleran wrócił do chaty, gdzie został powitany hałaśliwie przez koty.
- Zgadnijcie, kto się tu jutro zjawi - powiedział bez entuzjazmu. - Kuzyn Iggy.
Rozdział dziesiąty
We wtorek rano Qwillerana zbudziło podskakiwanie materaca i ciosy, które spadały
na jego ciało. Koty toczyły na jego łóżku i osobie poranną walkę. Wstał i rozprostował kości,
krzywiąc się, gdy niektóre mięśnie przypomniały mu o wyprawie rowerowej na Old Brrr
Road.
- Jest to dzień, w którym mamy poznać naszego nowego pracownika budowlanego -
oznajmił kotom, nakładając na kilka sardynek sos serowy i dodając jeszcze kilka kropel
witamin w płynie, a na koniec posypując wszystko posiekanymi żółtkami na twardo. -
Miejmy nadzieję, że się zjawi. Trzymajcie za to wąsy.
- Miau - odezwał się Koko, uderzając ogonem o podłogę trzy razy.
Qwilleran zadzwonił na wszelki wypadek do składu drewna i uprzedził, że zgłosi się
do nich po materiały budowlane gość imieniem Iggy, zlecił też, żeby wystawiali rachunek na
biuro Klingenschoenów w Pickax.
- Stary pysk koński? Wrócił? - spytał ze śmiechem mężczyzna po drugiej stronie linii.
- Życzę szczęścia!
Koty pochłonęły śniadanie i popatrzyły z nadzieją na Qwillerana, prosząc bezgłośnie o
dokładkę.
- No dobrze - westchnął zrezygnowany i dał im trochę płatków śniadaniowych
Mildred. Do tej pory zdążyły uporać się z jedną szesnastą pojemniczka. - Pozostał jeszcze
jeden i piętnaście szesnastych drugiego - poinformował.
O dziewiątej nie było jeszcze śladu budowlańca. O dziesiątej Qwilleran zaczął się
wiercić niespokojnie. Kiedy usłyszał cichy warkot wozu pokonującego kręty i stromy
podjazd, wyszedł na polanę, choć wiedział doskonale, że dźwięk nie przypomina hałasu, jaki
robi ciężarówka, która trzyma się dzięki pedałowi hamulca. Nie mylił się; na polanę zajechał
mały kompakt Mildred. Spuściła szybę.
- Jadę do fryzjera i nie mogę zostać u ciebie na dłużej, ale przywiozłam ci trochę
płatków śniadaniowych. - Podała mu plastikowy pojemnik. - Przygotowałam rano nową
mieszankę.
- Dziękuję - powiedział, udając entuzjazm. Pomyślał: Będę musiał załatwić sobie
jeszcze jednego kota. Miał teraz zapas dwóch pojemników i piętnastu szesnastych trzeciego. -
Jesteś pewna, że nie chcesz wpaść na filiżankę kawy?
- Nie dzisiaj, dzięki. Ale powiedz mi - są jakieś wiadomości o Clemię Cottle? Roger
dzwonił wczoraj wieczorem i powiedział, że zgłoszono jego zaginięcie. Będzie o tym w
jutrzejszej gazecie.
- Nie wiem nic nowego - odparł i pomyślał: Komu potrzebna gazeta, kiedy tutejsza
poczta pantoflowa działa tak sprawnie?
- Co zrobisz ze swoją budową, Qwill?
- Zatrudniłem podziemnego budowlańca. Ma przyjechać dziś rano.
- Nie wiem, czy ci o tym mówić, bo zdaję sobie sprawę, że podchodzisz do takich
spraw sceptycznie, ale zastanawiałam się... - Zagryzła wargę. - Naprawdę czuję się okropnie z
powodu zaginięcia Clema. Miał przed sobą tak wspaniałą przyszłość. Sharon umawiała się z
nim na randki, kiedy chodzili do szkoły.
- O co chodzi, Mildred?
- No cóż, mam przyjaciółkę, która mogłaby rzucić trochę światła na tę tajemnicę.
- Czy twoja przyjaciółka dysponuje jakimiś dowodami?
- Nie, jest jasnowidzem. Czasem dostaje wiadomości ze świata duchów.
- Och - jęknął Qwilleran.
- Pani Ascott jest bardzo stara i mieszka w Lockmaster, ale jeśli uda mi się ją
namówić, żeby się tu zjawiła, to może zdoła nam coś powiedzieć. - Mildred czekała na jakiś
zachęcający sygnał ze strony Qwillerana, a nie doczekawszy się żadnego, ciągnęła: - Pani
Ascott przyjechała tu w tym roku, tyle że wcześniej, na chrzest mojego wnuka - jest matką
chrzestną, rozumiesz - i zaprosiłam wtedy kilkoro przyjaciół. Była tak miła, że zgodziła się
odpowiadać na ich pytania... co ty na to, Qwill?
- Rób, co uważasz za... hm... stosowne, Mildred.
- Znajdziesz czas w sobotę wieczorem?
- Ja? Czego po mnie oczekujesz?
- Po prostu przyjdź na spotkanie i jeśli będziesz miał ochotę zadać pytanie, zrobisz to.
Sharon i Roger też będą. Są zachwyceni umiejętnościami pani Ascott.
Uhu, pomyślał Qwilleran. Są też zachwyceni UFO. A także horoskopami. I kartami
tarota.
- To mógłby być dobry temat dla „Piórka Qwilla".
- Dobra - powiedział. - Zjawię się tam jako obserwator. Kto jeszcze będzie?
- Kilkoro ludzi z naszego klubu. Muszę lecieć do fryzjera.
Było prawie południe, kiedy Qwilleran usłyszał coś, co przypominało strzały
karabinowe w lesie albo huk małej armaty. Wybuchy stawały się coraz głośniejsze, natarcie
zbliżało się nieubłaganie, aż wreszcie na polanę wtoczyła się rozklekotana pół-ciężarówka i
zatrzymała się z ostatnim końcowym strzałem i grzechotem poluzowanych mechanizmów.
- Dzień dobry - przywitał się uprzejmie Qwilleran, podchodząc do wozu -
zardzewiałego pikapa z zadaszoną skrzynią.
Z samochodu wysiadł wychudzony człowiek w brudnym podkoszulku i podartych
dżinsach. Qwillerana najbardziej poruszył widok jego zębów, największych - prawdziwych
czy sztucznych - jakie kiedykolwiek widział. Trzydzieści dwa gigantyczne zęby, które
wyszczerzyły się w uśmiechu, kiedy mężczyzna się zbliżył, trzymając papierosa w palcach i
oceniając wzrokiem nieruchomość, jakby rozważał jej kupno.
Pierwszą myślą Qwillerana było: Nie mogą być prawdziwe. Drugą myślą było: Nie są
nawet jego!
- Iggy? - spytał tym samym przyjacielskim tonem.
- Tak mnie nazywają! - odparł mężczyzna. Wskazał drewniany szkielet konstrukcji
przy chacie. - To jest ta robota, która ma być dokończona?!!!
Miał dziwny sposób mówienia, zaczynał zdanie bardzo cicho, prawie niesłyszalnie, a
kończył krzykiem.
- To jest ta robota - odparł Qwilłeran. - Można już kłaść gonty i mam nadzieję, że
przywieziesz je przed następnym deszczem. Będziesz musiał ściągnąć je ze składu drewna.
Poprzedni fachowiec zamówił takie, które pasują kolorem do dachu.
- Nie da się nic dopasować do tego starego cholerstwa -oświadczył Iggy. - Gont
zmienia kolor!!!
- Ludzie w składzie drewna rozumieją ten problem i oferują nam najbardziej
odpowiedni towar.
Iggy stał tylko, wyginając chude ciało w łuk, z jedną ręką w kieszeni spodni, w drugiej
trzymając papierosa; wyraźnie mu się nie spieszyło.
- Trzeba załatwić towar w kolorze zielonym - zawyrokował, wkładając papierosa do
ust i pocierając palce jeden o drugi.
- Rachunek za gont będzie wystawiony na moje nazwisko; wypłata pod koniec
każdego dnia.
Iggy wciąż stał w miejscu.
- Jakieś pytania? - zainteresował się uprzejmie Qwilleran.
- Masz pan papierosy?!!!
- Przepraszam, nie palę.
- Nie umiem pracować, jak nie mam dymu w oczach!!! - wyjaśnił Iggy z krzywym
uśmiechem.
Qwilleran wręczył mu kilka banknotów jednodolarowych.
- Wskakuj na swojego wierzchowca. Skład zamykają w porze lunchu, od dwunastej do
pierwszej jest nieczynny.
- No to na razie!!!
Jak długo miało trwać to „na razie", Qwilleran nie spytał, co nie było mądrym
posunięciem. Poczekał, aż pikap odjedzie przy akompaniamencie eksplozji, po czym
rozmroził w mikrofalówce kanapkę z delikatesów i zjadł pospiesznie, by zdążyć przed
powrotem Iggy'ego z zapasem gontu. W końcu skład drewna znajdował się tylko dwie mile
dalej, przy Sandpit Road. Jak się okazało, nie było pośpiechu. Minęły trzy godziny, nim
pojawił się wóz Iggy'ego, sapiąc, krztusząc się i strzelając.
- Nie mogłem znaleźć tego cholernego składu - wyjaśnił stolarz z końskim
uśmiechem, który napiął mu skórę na kościach twarzy do granic wytrzymałości. Zaczął
rozładowywać paczki gontu, a Qwilleran nie mógł się nadziwić, ile ten chudy osobnik potrafi
unieść za jednym zamachem.
Wszedł do chaty, żeby popracować przy maszynie do pisania, i ledwie wkręcił do niej
kartkę papieru, gdy w drzwiach zjawił się Iggy z zębatym pytaniem.
- Gdzie są gwoździe?!!!
- Nie wziąłeś gwoździ ze składu? - nie mógł wyjść ze zdumienia Qwilleran.
- Nic żeś pan nie mówił o żadnych gwoździach!!!
- Więc wracaj tam w te pędy, zanim zamkną. Otwierają o szóstej rano, a zamykają o
czwartej po południu.
- Za cholerę nie wstanę o szóstej rano!!! - oświadczył Iggy ze swoim łykowatym
uśmiechem.
- No to jazda! Jazda! - nakazał Qwilleran i wrócił do swojej maszyny, strofując koty,
które siedziały spokojnie na notatkach, a ich zgrabne pyszczki nie zdradzały cienia troski czy
zmartwienia.
Po dwóch minutach w drzwiach znów ukazał się garnitur monstrualnych zębów.
- Masz pan drabinę?!!!
Qwilleran odetchnął głęboko i policzył do dziesięciu.
- Nie masz drabiny w swoim pikapie? Nie słyszałem o stolarzu, który nie miałby
drabiny.
- Cholerstwo jest za duże, żeby się z nim pałętać!!!
- W szopie na narzędzia stoi drabina. Taka zwykła.
- Potrzebuję drabiny rozsuwanej!!!
- Więc kup ją w składzie i powiedz im, żeby dopisali do mojego rachunku, i pospiesz
się, bo zamkną. Może uda nam się dziś choć trochę popracować! - Czuł się zirytowany.
Próbując cokolwiek napisać, Qwilleran koncentrował się z trudem do chwili, gdy
powrócił pikap, zakłócając ciszę przeraźliwym hurgotem. Po chwili z dachu dobiegły miłe dla
ucha dźwięki. Stuk, stuk, stuk. Przynajmniej facet wiedział, jak posługiwać się młotkiem.
Po chwili, zżerany ciekawością, Qwilleran wyszedł na zewnątrz, żeby ocenić postęp
robót. Pod wpływem tego, co ujrzał, rzucił się biegiem w stronę budowy, krzycząc i
wymachując rękami: - Zły kolor! Zły kolor! - Gont był jasnoniebieski.
- Mieli akurat to cholerstwo na składzie! - zawołał Iggy z dachu. - Możesz je pan
pomalować!!!
Stuk, stuk, stuk.
- Przestań! Nie chcę ich malować. Chcę mieć właściwy kolor! Gont ma być brązowy.
Zadzwonię do składu... Nie, jest już za późno. Zamknęli... Zdejmij to! Zdejmij! Zadzwonię do
nich rano.
Tak zakończył się pierwszy dzień. Qwilleran obliczył czas pracy fachowca: pół
godziny roboty, pięć godzin jazdy tam i z powrotem.
- Jest gorzej, niż myślałem - oznajmił kotom, które wyczuwały jego wzburzenie i
zachowywały pełne współczucia milczenie. - Zapłaciłem mu za pięć i pół godziny pracy, a
efekt jest żaden! - wrzasnął. - Do diabła, zaczynam mówić jak Iggy!
Kiedy stolarz zgłosił się w środę rano do pracy - lub też kiedy się pojawił, by odbyć na
początek rytuał wypalenia kilku papierosów, nie spiesząc się zbytnio - Qwilleran kazał mu
zwrócić wszystkie nierozpakowane niebieskie płytki do składu drewna i przywieźć brązowe,
które zostały wcześniej zamówione. Iggy był chętny do współpracy. Błyskał zębami i
przytakiwał na wszystko, potem wypalił jeszcze jednego papierosa.
Choć skład od chaty dzieliło zaledwie pięć minut drogi, nawet dla takiego gruchota jak
paralityczny wóz Iggy'ego, minęły dwie godziny, zanim stolarz się pojawił, przywożąc
właściwy towar.
- Masz pan młotek?!!! - spytał.
- Młotek!? Co się stało z twoim? - spytał Qwilleran. - Pracowałeś nim wczoraj.
- Musiałem oddać cholerstwo w zastaw za śniadanie!!!
Qwilleran prychnął zniecierpliwiony w wąsy. Młotek znajdował się w składziku, ale
pomysł, by swój własny młotek pożyczać stolarzowi zatrudnionemu do prac budowlanych,
wydał mu się wręcz wyjątkowo niestosowny.
- Masz, weź te pieniądze - powiedział. - Wykup swój młotek z zastawu.
Minęły kolejne dwie godziny, nim Iggy zjawił się ponownie, szczerząc w uśmiechu
zęby i zionąc dymem, by po niewytłumaczalnie długiej przerwie zabrać się do krycia dachu.
Stuk, stuk, stuk. Qwilleran nasłuchiwał jednym uchem, starając się jednocześnie
skoncentrować na pisaniu przy stole jadalnym. Stolarz miał ekscentryczny zwyczaj mówienia
do siebie w trakcie pracy.
Cały czas mamrotał, waląc młotkiem: „Właź, cholero!... Rany! Nie tam. Złe miejsce...
No, doskonale. Teraz jest, jak trzeba... Potrzebny drugi gwóźdź... Gdzie ta płytka?"
Zdarzały się także długie chwile milczenia, kiedy to zapałał papierosa, zaciągał się
głęboko i rozkoszował krajobrazem ze swojego stanowiska na dachu. Podczas każdej z tych
przerw w monologu ogon Koko wybijał monotonny rytm: stuk, stuk, stuk.
- Skończ z tym! - wrzasnął na niego Qwilleran. - Działasz mi na nerwy!
Chcąc uciec od irytującego otoczenia, pojechał do Moose-ville na lunch, kupując przy
okazji egzemplarz „Moose County coś tam", dzięki czemu się dowiedział, że przewidywane
są opady. Wstąpił jak zwykle na pocztę i stwierdził, że czekają na niego dwie ciekawe
przesyłki - jedną z nich była kartka od Polly Duncan.
Drogi Qwill,
jestem bardzo zajęta spotkaniami z różnymi ludźmi, wykładami i zwiedzaniem
pięknych okolic wiejskich. „Ten drugi Eden... ten drogi kamień oprawiony w srebrne morze...
ten skrawek świata pobłogosławiony... ta Anglia". Ale myślę o twoim cichym i spokojnym
lecie w Mooseville.
Pozdrowienia Polly
Qwilleran prychnął w wąsy. Liczył na długi list, nie kartkę pocztową, gdzie byłoby
mniej Szekspira, a więcej prywatnych wiadomości i kilka czułości, ale było to lepsze niż nic.
W jego skrytce znajdowała się także następująca przesyłka:
Drogi panie Qwilleran,
piszę w imieniu pani Emmy Wimsey, która niezwykle docenia czas i uwagę, jaką pan
poświęcił jej w niedzielę. Był pan tak łaskawy! Mogę bez obawy o pomyłkę powiedzieć, że
pańska wizyta stanowiła jeden z najważniejszych momentów w jej długim życiu. Mówi o panu
cały czas.
Z poważaniem
Irma Hasselrich, DSSMC
Naczelny kanarek
Przeczytał to dwa razy. W środku dnia, który nie układał się najlepiej, pochwała ze
strony pani Hasselrich poprawiła mu humor. Potrafił rozszyfrować skrót: Dom Spokojnej
Starości Moose County. Ale co to znaczyło „Naczelny kanarek"?
Kiedy Qwilleran wrócił do chaty, dach był w połowie pokryty gontem, ale Iggy
zniknął, nie było go na terenie działki ani w ciężarówce. Stolarz, jak niebawem odkrył,
siedział na osłoniętym ganku i spał na szezlongu z sekwoi. Zdjął buty i zasłonił twarz
kawałkiem opakowania po gontach. Miał dziury w skarpetach. Pochrapywał cicho.
Qwilleran trącił nogą stopy mężczyzny.
- Wstawać! Wstawać! Co to ma być? Kurort? Nie płacę ci za spanie! Pokryjmy ten
dach, zanim zacznie padać!
Iggy usiadł, wyszczerzył zęby i sięgnął po papierosy.
Teraz Qwilleran był tak rozdrażniony jak przed lunchem. Wrócił do stołu i zaczął
pisać pełen wyrzutów list do Polly. „Spokojne lato", jak się wyraziła. Postanowił, że oświeci
ją szczegółowo na temat swego „spokojnego lata". Po chwili jego wzrok padł na przesyłkę od
Irmy Hasselrich. Przeczytał ją jeszcze raz i zadzwonił do domu spokojnej starości w Pickax.
Połączył się z recepcją, gdzie odebrała pani Hasselrich.
- Tu Jim Qwilleran - powiedział. - Właśnie otrzymałem pani list, jest bardzo miły.
Miałem wyjątkowo frustrujący dzień, a dzięki pani polepszył mi się humor. Chciałbym
jednak o coś spytać: co to za funkcja „naczelnego kanarka"?
Roześmiała się śpiewnie i wyjaśniła:
- Nasi wolontariusze noszą żółte fartuchy, kiedy mają dyżur, i są nazywani kanarkami
- zabawne skojarzenie, nie sądzi pan? Pełnię w tym roku funkcję przewodniczącej
wolontariuszy i jestem upoważniona do noszenia żółtej bluzy - jako naczelny kanarek.
Miała głos, jaki lubił u kobiet - starannie modulowany, melodyjny, kulturalny.
Przypomniał sobie żółtą bluzę, którą miała na sobie podczas zjazdu rodzinnego i która
doskonale pasowała do jej ciemnych lśniących włosów, równie lśniących ciemnych oczu i
stylowego makijażu. Była przystojną kobietą i odznaczała się optymistyczną osobowością
ojca. Qwilleran zjadł kilka razy lunch z Hasselrichem; przyszło mu do głowy, że chętnie
zaprosiłby na kolację jego córkę. Była w odpowiednim wieku - nie za młoda, ale wciąż
młodzieńcza. Powiedział:
- Proszę przekazać pani Wimsey, że jej opowieść o Dyńce znajdzie się w tym
tygodniu w gazecie.
- Wspaniale! Bardzo dziękuję, że nas pan uprzedził.
Qwilleran wrócił do pracy już w nieco bardziej twórczym nastroju i zdołał zachować
spokój do godziny czwartej, kiedy to Iggy oświadczył, że chce skończyć na dzisiaj.
- Wracaj na dach! - warknął Qwilleran. - Nie dostaniesz ani centa, dopóki nie położysz
całego gontu. Nie obchodzi mnie, czy będziesz musiał zastawić swoją ciężarówkę, żeby kupić
sobie obiad. Dokończ ten dach! Ma dzisiaj padać.
Była ósma, kiedy Iggy wbił ostatni gwóźdź i odebrał wynagrodzenie.
- Zanim odjedziesz - uprzedził Qwilleran - pokażę ci szkic skrzydła.
Wyjaśnił, gdzie w ścianie chaty będą wycięte drzwi, które połączą starą część z nową.
Wyjaśnił, że należy to zrobić w ostatniej chwili, na samym końcu - z różnych powodów.
Wyjaśnił, jak ma wyglądać elewacja i rodzaj okien.
- W składzie mają wymiary i przygotują wszystko na jutro rano. Nie przyjeżdżaj tutaj,
tylko jedź do nich. Zabierz elewację i gwoździe - podkreślił z naciskiem - i przywieź to tutaj.
Niezrażony Iggy odjechał, machając przyjaźnie na pożegnanie, a Qwilleran zaczął
spacerować w zadumie po swoich włościach, próbując wyobrazić sobie ukończone skrzydło;
chodził między słupami szkieletowymi, by zorientować się w rozkładzie pomieszczeń, patrzył
przez otwory okienne, wyobrażając sobie widok, jaki będzie się z nich rozciągał. Irytowała go
tylko jedna rzecz; całe podwórze od tyłu zasłane było niedopałkami papierosów, które
zapowiadany deszcz zmieniłby w grząski pudding. Znalazł jakiś worek i napełnił go
kompromitującymi śmieciami. Sam jeszcze do niedawna palił fajkę i nie miał pretensji, gdy
robili to jego przyjaciele, ale bezustanny nałóg Iggy'ego był równoznaczny z lenistwem i
opóźnieniami w pracy, za które on, Qwilleran, płacił z własnej kieszeni. Jako dziennikarz za
dziewięćdziesiąt minut pracy pobierał wynagrodzenie należne za godzinę i nie mógł znieść
niefrasobliwości Iggy'ego, chociaż wszystko było opłacane z masy spadkowej Fanny
Klingenschoen.
W czwartek rano wręczył stolarzowi puszkę po kawie i oświadczył:
- Za każdy niedopałek, który wyląduje na ziemi zamiast w tym pojemniku, potrącę ci
dziesięć centów.
Uświadomił sobie, że ryzykuje zrażenie do siebie tego człowieka i utratę jego usług,
ale Iggy był nieodmiennie posłuszny. Wyszczerzył tylko te swoje niesamowite zęby i zapalił
następnego papierosa.
Pomimo niesprzyjających zapowiedzi deszcz nie padał i krycie ścian zewnętrznych
pięło się z wolna w górę, w tempie trzy deski na jednego papierosa, przy akompaniamencie
bezustannej rozmowy: „Gdzie to cholerstwo?... Właź!... Dawaj młotek. Gdzie jest młotek?...
No, jest! Odpowiedni rozmiar... Jeszcze jeden gwóźdź... No, siedzi cholerstwo".
Przed umieszczeniem deski na właściwym miejscu Iggy cofał się o krok, spoglądał na
szkielet konstrukcji, potem przycinał drewno o odpowiedniej długości i przybijał
gwoździami. Mniejsze kawałki mierzył własną stopą albo dłonią.
- Nie używasz miarki? - zainteresował się Qwilleran.
- Nie ma potrzeby - zapewnił stolarz ze swoim pożółkłym uśmiechem. - Oceniam
cholerstwo na oko!!!
Nie kryjąc zdumienia i jednocześnie dezaprobaty, Qwilleran wszedł do środka, żeby
zaparzyć filiżankę kawy, ale kiedy podłączył do prądu swój skomputeryzowany ekspres, ze
ściany poleciały iskry! Radio zamilkło. Lodówka przestała szumieć. Bez chwili wahania
sięgnął po słuchawkę i zadzwonił do pani Glinko z żądaniem przysłania elektryka.
- W porządalu - odparła pani Glinko. - Wyekspediuję Stukniętego Maca. Jest na
wschodnim brzegu, montuje komuś automatyczne wyłączniki - jeszcze jeden z dzianych
gości, takich jak pan. Cha, cha, cha!
- Dziany gość nie miałby nic przeciwko temu, żeby przeczyścić także komin -
oświadczył Qwilleran. - Jest coś z nim nie tak.
- W porządalu. Wyekspediuję Małego Harry ego, jeśli nie będzie akurat zajęty.
Rodowici mieszkańcy Mooseville uwielbiali przydomki, którymi na mocy niepisanej
umowy obdarzali określone osoby: Starego
Sama, Dużego Joe, Szalonego Martina, Potężnego Lou, Grubego Williama i tak dalej.
Mały Harry był młodym człowiekiem szczupłej budowy ciała, który nosił wysoki
błyszczący cylinder, oznakę swej profesji, odrobinę niedopasowany do poznaczonego
smugami podkoszulka i dżinsów. Szybko ustalił, dlaczego zasuwa do regulowani ciągu się
zakleszczyła; w kominie zbudował sobie gniazdo szop.
- Górny wylot komina powinien być osłonięty - poinformował. - Wygląda na to, że
kiedyś znajdowała się tam osłona, ale coś ją zerwało. I nigdzie nie widzę gaśnicy. Powinien
pan mieć gaśnicę. Nie chciałby pan puścić z dymem takiej ładnej starej chaty, prawda? -
spytał protekcjonalnie. - Jakim drewnem pan pali?
- Nie paliłem żadnym - wyjaśnił Qwilleran. - Nie mogłem otworzyć zasuwy. Dlatego
pan tu jest.
- Moja praca polega na edukacji, nie na czyszczeniu kominów - odparł wyniośle
młody człowiek. - Jeśli pali pan świeżym drewnem, zbiera się kreozot, co może doprowadzić
do pożaru komina. Gorący popiół to kolejna przyczyna ognia. Czego pan używa do usuwania
popiołu i gdzie go pan wyrzuca?
- Nie usuwałem jeszcze popiołu, ponieważ nie paliłem żadnym drewnem, ponieważ
nie mogłem otworzyć klapy ciągu! - oznajmił Qwilleran, podnosząc głos. - Jeśli zechce pan
wrócić w przyszłym tygodniu, kiedy nie będę taki zajęty, z radością podpiszę Podstawową
Instrukcję Użytkowania Kominka, numer sto jeden. Teraz jednak, jeśli zechce mi pan
wybaczyć...
Był już w podłym nastroju, nim zjawił się elektryk. Stuknięty Mac - ogromny osobnik
z wypchanymi bicepsami i pozbawiony szyi - znalazł luźny przewód w kontakcie ściennym i
oświadczył, że instalacja jest do niczego.
- Trzeba sprawdzić cały dom. Włazi mysz albo pręgowiec, zżera przewody i ma pan
piękny pożar. Te stare bale są suche jak hubka, a palą się jak zapałki. Cała chałupa może
pójść z dymem szybciej, niż zdąży pan splunąć.
Obijał się po wnętrzu jak buldożer, sprawdzając odsłonięte elementy instalacji i
strasząc Koko i Yum Yum.
- Ma pan koty - zauważył, kiedy śmigały po belkach pod sufitem. - Przy takich
przewodach może je porazić prąd.
Qwilleran zacisnął zęby i nie odezwał się.
Na odchodnym elektryk spytał:
- Co to za stolarz? Jeden z tych włóczęgów? Nie rozumiem, dlaczego wy, przyjezdni,
najmujecie takich nierobów. Zakładałem instalację w garażu pewnych ludzi kawałek dalej, a
cholerny stolarz podwędził mi narzędzia i zwiał! Nie mam za grosz szacunku do stolarzy.
Hydraulicy, ci są okej, ale stolarze? Gdybym był prezydentem, kazałbym wszystkich
rozstrzelać, i to z samego rana!
Wkrótce znów zaczęło padać i Iggy miał wymówkę, by skończyć robotę. Błysnął z
wdzięcznością zębami, kiedy Qwilleran mu zapłacił, po czym skierował się do swego
rozklekotanego cygańskiego wozu, służącego mu za środek transportu.
- Zaczekaj chwilę! - zawołał za nim Qwilleran. - Nie schowałeś desek pod dach!
- Nic się temu cholerstwu nie stanie!!! - zapewnił Iggy.
- Nieważne, masz je wnieść pod dach!
Iggy dopalił papierosa, rzucił niedopałek na ziemię i zaniósł drewno do nowego
skrzydła.
- Koko, tylko ty i ja jesteśmy jeszcze normalni - oznajmił Qwilleran, kiedy pikap
stolarza ruszył drogą dojazdową, krztusząc się i strzelając. - Ale nie upłynie dużo czasu, kiedy
i ja zwariuję.
Koko kręcił się i wiercił irracjonalnie, jak to mu się zdarzało przed gwałtowną burzą, a
instynkt rzadko go zawodził. Niebawem ostry wiatr zaczął chłostać z wściekłością jezioro.
Drzewa przyginały się do ziemi i nawet wysokie sosny zaczęły się kołysać niebezpiecznie.
Okna chaty zalewały strugi deszczu, o dach łomotał lipcowy grad, a nowe skrzydło,
częściowo tylko zakryte deskami, omiatały płachty wody. W końcu czarna chmura, która
majaczyła nad wydmą, gruchnęła piorunami i ogłuszającyi.1 grzmotem. Cała chata zatrzęsła
się w posadach i... pompa przestała działać. A więc z powrotem do telefonu.
- Pani Glinko, tu Qwilleran.
- Nic pan nie mów, niech zgadnę. Coś walnęło!
- Nieważne. Wiem tylko jedno - nie mamy kropli wody.
- Napij się pan piwa. Cha, cha, cha.
- Proszę, tylko bez żartów.
- W porządalu. Nie gorączkuj się pan. Wyekspediuję kogoś.
Podczas gdy Qwilleran krzątał się z ręcznikami, wycierając horyzontalną ulewę, która
wdzierała się do środka przez zamknięte drzwi i okna, z Pickax zadzwonił Arch Riker i spytał
od niechcenia:
- Pada u ciebie?
- Pada? Zalewa nas! - zawołał Qwilleran. - Jezioro się podnosi! Gałęzie drzew spadają
jak bomby! I pompa siadła. Hydraulik jest w drodze. Mieliśmy dziś już wizytę elektryka i
przeczyszczaliśmy komin... Nie wiem, Arch. Mam dość wiejskiego życia. Jestem gotów się
poddać.
- Jak przebiega twoja budowa?
- W zwolnionym tempie. To długa historia. Mógłbym z radością zamordować faceta,
który się tym w tej chwili zajmuje.
- Zniesiesz dobre wiadomości? - spytał redaktor. - Wszyscy tu uważają, że twój
artykuł do weekendowego wydania jest świetny - zwłaszcza ta historia o starszej damie i jej
kocie. To lepsze niż fikcja. Może zaczniesz się specjalizować w takich wspomnieniach?
- Wiedziałem, że wyląduję w końcu w rubryce geriatrycznej - westchnął kwaśno
Qwilleran.
- Sam chciałeś - przypomniał mu Riker. - Mogłeś być reporterem śledczym na
Nizinach, ale wybrałeś Pickax i dolce Klingenschoenów.
- Może zaangażujesz Towarzystwo Historyczne? To specjaliści od przekazów ustnych.
- Nie. Ty to robisz lepiej.
- No cóż, nie możemy teraz rozmawiać. Właśnie przyjechał hydraulik.
Do chaty wkroczyła Joanna w swoich ciężkich roboczych butach.
- Siadła panu pompa?
- Nie wiem. Ty jesteś hydraulikiem. Wiem tylko tyle, że nie ma wody.
- Pewnie motor się spalił.
Odsunęła nogą chodniczek, podniosła klapę, jakby to było wieczko pudełka płatków
śniadaniowych, i zniknęła pod podłogą. Kilka minut później wynurzyła się z czeluści, cała w
pajęczynach.
- Muszę po coś pojechać - oznajmiła i odjechała tajemniczo, by wrócić po jakimś
czasie z tym, co jej było potrzebne, znów zanurzyła się pod podłogę i wkrótce wrzasnęła z
dołu:
- Niech pan odkręci wodę!
Z kranu trysnęło i Qwilleran odczuł głęboką wdzięczność. W przeciwieństwie do
Iggyego Joanna wykonywała swoją robotę bez zwlekania, pomyłek, wymówek, mamrotania i
niedopałków. Potem go zaskoczyła, oświadczając:
- Nie widziałam ostatnio Clema. Zrobił odpływy w nowym skrzydle. Chce pan, żebym
dokończyła instalację?
- Wydaje się, że to dobry pomysł, ale mam teraz innego fachowca. Wspomnę mu o
tym, kiedy przyjdzie jutro - odparł Qwilleran.
Ale Iggy nie pojawił się nazajutrz... ani następnego dnia... ani następnego.
Rozdział jedenasty
Dzień bez Iggy'ego powinien oznaczać błogosławioną ciszę, ale Qwilleran odczuwał
tylko niepokój, kiedy stolarz nie pojawił się w pracy w piątkowy ranek. Gdzie się podział?
Dlaczego nie wrócił? Czy kiedykolwiek wróci? Szkielet wschodniego skrzydła był nasiąkły
wodą i pełen smutku. Qwilleran przez cały ranek sprawdzał godzinę na zegarku i nasłuchiwał
wybuchowego przyjazdu pikapa, ale w lesie otaczającym chatę panował spokój, pomijając
piski i świergoty, bzyczenie i skrzeki, które oznaczały, że ptaki, owady i małe zwierzęta
zajmują się powszednimi sprawami, cokolwiek to było; Qwilleran nie starał się nawet
udawać, że to wie.
Po przejściu nocnej burzy wiatr zelżał, a jezioro znów się wygładziło. Zarośla wciąż
roztaczały bujną woń lasu deszczowego; drzewa ociekały kroplami, ziemię zasnuwały
połamane gałęzie, ale słońce przezierało się z wysiłkiem przez mleczną mgiełkę dnia.
Qwilleran nie był w nastroju do pisania. Spędzał czas na usuwaniu skutków wichury -
składał duże gałęzie za szopą na narzędzia i łamał je na opał do kominka. Stolarz pozostawił
wszędzie wióry i ścinki drewna i Qwilleran zebrał je na schludne kupki, razem z
porozrzucanymi kawałkami opakowania po goncie. Ilekroć odległą szosą przejeżdżała
hałaśliwie jakaś ciężarówka, nieruchomiał i nasłuchiwał, żałując teraz, że zachowywał się
szorstko wobec Iggyego.
W południe, kiedy wybierał się do Mooseville, został zaskoczony przez telefon od
Nickiego Bamby.
- Słuchaj, Qwill, wiesz, że jesteś odcięty?
- Odcięty?! Co chcesz przez to powiedzieć?
- Właśnie przejeżdżałem niedaleko ciebie, na twoim podjeździe leży wielkie drzewo.
Zwiało też słup z literą K.
- Teraz wszystko jasne!
- Co jest jasne?
- Spodziewałem się przyjazdu budowlańca - wyjaśnił Qwilleran. - Ale się nie pojawił.
Teraz rozumiem, dlaczego nie mógł przyjechać.
- Nie zadzwoniłby do ciebie?
- Nie ten! Nie miałby dość rozumu ani monet do automatu. A wątpię, czy bez
drogowskazu odnalazłby drogę do chaty. Zajęło mu pół dnia odszukanie składu drewna, a
mają drogowskaz wysoki na trzy metry. Dziękuję, że mi powiedziałeś o tym drzewie, Nick.
- W porządku, Qwill. Dam ci Lori. Chce z tobą rozmawiać.
Lori Bamba była nie tylko sekretarką Qwillerana na pół etatu; była także jego doradcą
w sprawach dotyczących kotów. Miała trzy własne, a Koko i Yum Yum wiedziały o tym.
Ilekroć telefonowała, Koko wyczuwał, kto to jest. Teraz wskoczył na barek i zamruczał
gardłowo.
- Cześć, Lori - powiedział Qwilleran. - Koko chce ci powiedzieć kilka słów.
Przyłożył słuchawkę do głowy kota; po chwili rozległy się miauczenia, piski i
melodyjne pomruki, które Lori zdawała się rozumieć.
- W porządku, wystarczy - oznajmił Qwilleran, odsuwając Koko. - Co jest, Lori?
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że biorę sobie urlop i że nie będę mogła pisać na
maszynie przez jakieś dziesięć dni. Mam ci kogoś znaleźć?
- Nie ma potrzeby. Jeśli będzie coś pilnego, sam się tym zajmę. Reszta może poczekać
do twojego powrotu. Dokąd się wybierasz?
- Lecę na Niziny, żeby dzieciak mógł poznać dziadków. Ni gdy go nie widzieli. Nick
przyjedzie później po nas samochodem i w drodze powrotnej spędzimy trochę czasu na
biwaku.
- Czy dziecko nie jest za małe na namiot, mrówki i fasolkę w puszkach?
Lori wybuchnęła śmiechem.
- Mamy wóz kempingowy, nie za duży, ale dostatecznie wygodny. Możesz go
pożyczyć, jeśli będziesz chciał się kiedyś wybrać z Koko i Yum Yum pod chmurkę.
- Doceniam propozycję i wspomnę im o tym, ale nie wydaje mi się, by miały ochotę
na pobyt pod gołym niebem.
Koko wiedział, że o nim mowa, i zaczął odpychać słuchawkę od ucha Qwillerna.
- Miłej podróży, Lori, i daj mi jeszcze Nicka.
Koko stracił zainteresowanie, kiedy na linii pojawił się mąż Lori.
- Słyszałeś o Clemie Cottle? - spytał Qwilleran.
- Nie mogłem uwierzyć! - wyznał Nick. - Jak myślisz, co się stało?
- Nikt nie wie. Robił mi schody na plażę i byłem bardzo wdzięczy, że mi go
poleciliście. Potem zaczął stawiać nowe skrzydło. Grał w futbol Czwartego Lipca?
- Nie. Koguty przegrały z nami dwanaście do trzech. To ich najlepszy miotacz.
- Wydaje się, że nie widziano go od chwili, kiedy odjechał w czwartek wieczorem
spod mojej chaty. Nie wiemy, oczywiście, co ustaliła policja, jeśli cokolwiek ustaliła. Daj mi
znać, jak się czegoś dowiesz. - Funkcja Nicka w więzieniu stanowym czyniła z niego
wiarygodne źródło informacji. -Jeszcze raz dziękuję za tę wiadomość o drzewie.
Qwilleran bezzwłocznie zadzwonił do pani Glinko.
- Proszę wyekspediować ekipę do usunięcia zwalonego drzewa - zażądał. - Jest duże,
zagradza dojazd do mojej chaty.
- Cha, cha, cha! Posiedzi pan dzisiaj w domu - oświadczyła radośnie pani Glinko. - Co
mają z tym zrobić? Porąbać na opał? To będzie kosztowało ekstra.
- Niech to zabiorą - polecił Qwilleran. - Natychmiast.
Zwalone drzewa, znikający budowlańcy, szopy w kominie, przeciekające zlewy,
ptasie gniazda w wywietrznikach, ugryzienia pająków na tyłku! Zaczynał tęsknić za swoim
nudnym mieszkaniem w Pickax.
Następnego ranka wybrał się na spacer wzdłuż długiego podjazdu aż do szosy i z
zadowoleniem stwierdził, że ekipa przysłana przez panią Glinko usunęła zwalone drzewo.
Pojechał do miasta na śniadanie i kupił w sklepie żelaznym dużą literę K.
- Czytałem w gazecie o Clemie Cottle - wyznał właściciel sklepu. - Napisali, że
widziano go po raz ostatni, kiedy pracował dla pana.
- To prawda. Nie należy wierzyć we wszystko, co piszą w gazetach, ale czasem mają
rację.
- Był zaręczony z jedną z dziewczyn Wimseyów, wie pan. Nie potrafię sobie
wyobrazić, co się stało.
- Policja prowadzi śledztwo, Cecil. Wie prawdopodobnie więcej, niż chce ujawnić.
Właściciel sklepu żelaznego zmarszczył czoło.
- Zastanawiam się, czy ma to jakiś związek z tym wielkim pożarem na kurzej fermie
Douga Cottle.
- Jaki?
- Nie wykombinowałem jeszcze, ale nie daje mi to spokoju. Ta ferma była
ubezpieczona, o czym przypadkowo wiem. Clem i jego ojciec nie żyli ze sobą w zgodzie.
Moja żona dowiedziała się tego od swojej siostry; to jej córka zamierzała wyjść za Clema...
Niewiele z tego rozumiem. Próbuję poskładać wszystko do kupy i nic mi jakoś nie wychodzi.
Ma pan jakieś teorie?
- Ani jednej - odparł Qwilleran. - Policyjną robotę zostawiam policji.
Po przybiciu nowej litery K do słupa - co wymagało ośmiu uderzeń młotka w każdy
gwóźdź zamiast trzech - usiadł i zaczął czekać niespokojnie na Iggy'ego. Czy ten człowiek
poszedł w tango? Znalazł inną robotę, bardziej intratną? I wreszcie zasadnicze pytanie: czy
podzielił los pięciu poprzednich stolarzy?
Iggy, jak przyszło mu teraz do głowy, nie był złym facetem. Potrafił wykonywać
swoją pracę, kiedy już się do niej zabrał, nie był też nadąsany, krnąbrny ani nieuczciwy - po
prostu leniwy i niezbyt rozgarnięty, i miał irytujące nałogi.
Qwilleran zastanawiał się przez chwilę, czy nie powiadomić biura szeryfa o
zaginięciu. Wysłuchaliby go uprzejmie, ale - zważywszy na reputację podziemnych
budowlańców - czy potraktowaliby zgłoszenie poważnie? Poza tym jak mógł zidentyfikować
Iggy'ego? Chudy facet z wystającymi zębami i wozem, który cholernie strzelał? Jaki był
numer rejestracyjny? Jak brzmiało, jeśli już o tym mowa, nazwisko tego człowieka? Nie miał
pojęcia.
Qwilleran zadzwonił natomiast do restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem" w Brrr i
spytał Gary'ego Pratta, czy Iggy się pokazał.
- Nie widziałem go od czasu, kiedy sam go do ciebie posłałem - odparł właściciel
baru. - Jak mu idzie?
- Kiedy pracuje i jeśli pracuje, odwala kawał dobrej roboty, ale trzeba go bezustannie
popędzać i pilnować, a nigdy nie chciałem być majstrem. Tak przy okazji, wiesz, jak ma na
nazwisko?
- Nie mam pojęcia. A kartą kredytową się nie posługuje - odpowiedział Gary ze
śmiechem.
- Pewnie nie wiesz, gdzie mieszka.
- Przypuszczam, że śpi w swoim pikapie, przy jakiejś bocznej drodze.
- Jeśli go zobaczysz, Gary, to powiedz mu, że droga do chary jest już przejezdna. Była
zablokowana przez wielkie drzewo, które zwaliła zeszłej nocy burza, ale już je odsunęli.
- Jasne, że mu powiem - zapewnił Gary.
- Kiedy wpadniesz? Mamy dzisiaj w karcie żeberka z rusztu i placek z orzechami
pekanowymi, przepis mojej babki.
- Spróbuję następnym razem - obiecał Qwilleran.
Pod wpływem nagłego impulsu wskoczył na rower i zaczął penetrować drogi polne
wokół Mooseville, gdzie Iggy mógł zaparkować swojego pikapa i odpłynąć w niebyt na kilka
dni. Zajrzał nawet na Old Brrr Road, gdzie wcześniej znalazł porzucony wóz Clema.
Samochód z szalonym kurczakiem został już usunięty, a pikapa Iggy'ego nie było nigdzie
widać.
Pod wpływem kolejnego impulsu zatrzymał się przy składzie drewna i spytał, czy
Iggy kupował od czwartku jakiekolwiek materiały na rachunek biura Klingenschoenów.
Interes prowadzili trzej poczciwi bracia.
- Hej, Joe! - zawołał brat Jim. - Był tu w ciągu dwóch ostatnich dni koński pysk?
- Nie widziałem go - odparł Joe. - A na pewno zauważyłbym takie zębiska.
- I nie słyszałem go - dodał Jack. - Za każdym razem, jak jego gruchot zajeżdża na
plac, wydaje mi się, że zaatakował nas jakiś świr uzbrojony w uzi.
Kiedy Qwilleran wrócił do chaty, na polanie parkował samochód - znajomy
czterodrzwiowy sedan w brązowym kolorze - a po miejscu budowy kręcił się Roger.
- Osoby nieupoważnione będą karane! - zawołał Qwilleran.
- Hej! - powitał go Roger. - Po raz pierwszy widzę twój projekt. Niezły! I masz nowe
K na drogowskazie.
- Stare załatwiła burza. Straciłem też duże drzewo.
- Dobrze, że masz pięć tysięcy innych.
- Poczekaj, wprowadzę tylko swojego wierzchowca do stajni. Qwilleran wtoczył
rower do szopy na narzędzia i zawiesił go na hakach, po czym oprowadził Rogera po zarysie
przyszłych pokoi.
- A ten, z oknami na południe i wschód, to pomieszczenie dla kotów. Są chwile, kiedy
wszyscy potrzebujemy prywatności. Wstąpisz na drinka?
- Chyba nie powinienem - odparł Roger. - Jadę do Lockmaster po panią Ascott, a ona
nie pochwala niczego, co jest mocniejsze od gorącej wody z cytryną. Ma kiepski wzrok, ale
doskonały węch, a Mildred nie chce, żebyśmy ją obrazili. Będziesz dziś na spotkaniu?
- Obiecałem w chwili słabości, że będę - powiedział Qwilleran bez śladu ożywienia.
- Może wybierzesz się ze mną? Do Lockmaster jedzie się godzinę, a w drodze
powrotnej możemy zatrzymać się na obiad. Znam jedno dobre miejsce. Pani Ascott będzie
siedziała z tyłu, nie odzywając się ani słowem. Prawdę powiedziawszy, budzi we mnie lęk.
Cieszyłbym się, gdybym miał jakieś towarzystwo.
To było właśnie to, co chciał usłyszeć Qwilleran: że zatrzymają się w dobrym lokalu
na obiad.
- Muszę wziąć prysznic i nakarmić koty - uprzedził. - Ile mamy czasu?
- Musimy wyjechać przed szóstą.
- Byłbyś tak dobry i dał im jedzenie?
- Ja? W życiu nie karmiłem kota! - Roger twierdził, że boi się kotów, i rozejrzał się z
niepokojem, kiedy wszedł do chaty.
- Gdzie one są?
Qwilleran wskazał Koko, który siedział na głowie łosia, i Yum Yum na belce ponad
stołem jadalnym.
- Czułbym się znacznie lepiej, gdyby znajdowały się na podłodze. Czy nie jest to
odpowiednie miejsce dla kotów?
- Nie syjamskich! Ale ściągnę je w tej sekundzie. Uważaj!... Płatki śniadaniowe!
Koko zeskoczył z głowy łosia na gzyms kominka, następnie na drewniane pudło, a
stamtąd na podłogę, Yum Yum zaś pofrunęła w powietrzu z belki na kontuar barku, co
zmusiło Rogera do gwałtownego uniku i wycofania się w stronę wyjścia. Koty zostały za swą
szybką reakcję nagrodzone kilkoma kąskami płatków śniadaniowych Mildred.
- Tu jest puszka z łososiem - wyjaśnił Qwilleran. - A tu masz otwieracz do konserw i
łyżeczkę. Po prostu rozprowadź to po talerzyku, zmieszaj, tylko wcześniej usuń skórę. Nie
lubią skóry.
- W naszym domu jadamy skórę, jeśli mamy dość szczęścia kupić łososia w puszce -
odparł Roger. - Rany, to czerwony łosoś! Na ogół kupujemy tuńczyka, kiedy jest w
sprzedaży.
- Zauważyłem, że nosisz marynarkę i krawat - powiedział Qwilleran.
- Pani Ascott nie pochwala niestarannego ubioru.
- Okej, będę gotowy przed szóstą. Jak chcesz posłuchać muzyki, wsadź kasetę do
stereo. Koko lubi Brahmsa.
W oznaczonym czasie wyłonił się - w marynarce i krawacie, nadzwyczaj schludny, z
wyjątkiem ekstrawaganckich wąsów, które zawsze sprawiały wrażenie niesfornych.
- Wolałbym jechać swoim wozem - zaproponował.
- Dzięki, ale pani Ascott bardziej pasuje do tylnej kanapy mojego sedana. Odznacza
się dość znacznymi rozmiarami.
- Jak wróci do domu?
- Zostanie na noc, a rano odwiezie ją Mildred z Sharon. Do Lockmaster było
sześćdziesiąt mil w linii prostej, po głównej szosie, i gdy tylko Roger się rozpędził, Qwilleran
spytał:
- Czy policja wpadła na jakiś trop w sprawie Clema Cottle?
- Nic o tym nie mówi.
- Znasz jego ojca?
- Spotkałem go, ale nie znam go za dobrze.
- Jaki jest? Wydawał się dość obcesowy, kiedy rozmawiałem z nim przez telefon.
- Owszem, jest obcesowy. To mu dobrze wychodzi. Pod tym względem różni się od
Clema, który odziedziczył charakter po matce. Jest miła.
- Czy ojciec i syn są w dobrych stosunkach?
- Z tego, co słyszałem, to nie za bardzo. Winił Clema za ten pożar - chodziło o coś, co
Clem zrobił czy też nie zrobił z instalacją elektryczną.
- Stanowy inspektor straży pożarnej zbadał tę sprawę?
- Nie musiał. Nikt nie zginął, a szef straży pożarnej nie stwierdził podpalenia.
Kiedy przekroczyli granicę okręgu, droga zaczęła przecinać tereny myśliwskie, pełne
pofałdowanych wzgórz i zamożnych stadnin. Jak okiem sięgnąć wszędzie ciągnęły się
ogrodzenia; znikały i biegły zakolami po zielonej okolicy. W tym krajobrazie i domostwach
wyczuwało się atmosferę pewnego wyrafinowania, którego brakowało Moose County,
mówiono też, że restauracje są tu znacznie lepsze. Roger podjechał na parking lokalu
nazywanego „Palomino Paddock".
Kiedy Qwilleran zauważył właścicielkę w długiej i eleganckiej sukni, a także kilkoro
gości w smokingach i zarządcę piwnicy z winami, przyszło mu do głowy, że powinien
zapłacić za ten posiłek. Kiedy ich posadzono (z wielką pompą) i podano menu
(wystudiowanym gestem), zorientował się, że „Palomino Paddock" nie jest lokalem
odpowiednim dla młodego człowieka, którego stać tylko na tuńczyka.
- Ponieważ prowadzisz, ja stawiam - zaproponował. Zaczęli od zupy kremu z porów.
Qwilleran spytał:
- Co wiesz o pani Ascott?
- Niewiele. Przez lata przyjaźniła się z moją teściową. Jak wiesz, Mildred czyta z talii
tarota, więc przypuszczam, że mają ze sobą coś wspólnego. Czy wróżyła ci kiedyś z kart?
- Raz, kilka lat temu. Przyznaję to z niechęcią, ale przewidziała wszystko, choć wtedy
tak nie uważałem. Powiedziałeś, że pani Ascott odznacza się dużymi rozmiarami.
- Jest potężna! Nie gruba, ale po prostu monumentalna jak powiada Sharon. Starsze
duże kobiety budzą respekt, o wiele bardziej niż młode duże kobiety. Zawsze ma
półprzymknięte oczy, ale są długie jak diabli! Sharon uważa, że pani Ascott stosuje
odpowiedni makijaż, by wydawały się dłuższe, jak robią to w Indiach. Rzadko odzywa się w
towarzystwie, wypowiada monosylaby cichym głosem. Ale kiedy przystępuje do działania i
zaczyna przepowiadać przyszłość, jest przerażająca. Przypomina sierżanta od musztry. Nie
miałbym odwagi wspominać o tym Mildred albo Sharon, ale czasami myślę sobie, że to
mężczyzna.
Obaj zamówili antrykot i Qwilleran oświadczył, że jest to najprawdziwsze mięso z
wołu, którego nie poddano zastrzykom, promieniowaniu czy transfuzji krwi.
- Mówiąc o pani Ascott - ciągnął Roger - chcesz usłyszeć coś niezwykłego?... Kiedy
urodziło się nasze dziecko, poprosiliśmy ją, żeby została matką chrzestną. Przyjechała tu na
chrzest, a Mildred zorganizowała spotkanie dla kilkorga przyjaciół z panią Ascott, która miała
przekazywać wiadomości ze świata duchów. Było to niesamowite. Miała dla mnie i dla
Sharon wiadomość od ducha, który miał na imię Harriet. Ta Harriet powiedziała, że
powinniśmy przenieść łóżeczko dziecka do innego pokoju. Tylko tyle - przenieść je do innego
pokoju.
- Jak zareagowałeś?
- Czułem się jak idiota, ale Sharon się upierała, więc przenieśliśmy łóżeczko z pokoju
dziecinnego do naszej sypialni, w której zrobiło się ciasno. Dwie noce później... z sufitu w
pokoju dziecinnym odpadł cały tynk!
- Znaliście kiedykolwiek kogoś o imieniu Harriet?
- Sharon nie znała - odparł Roger. - Ale tak miała na imię moja praprababka.
Qwilleran rzucił mu krótkie, pełne niedowierzania spojrzenie.
- Chcesz, żebym w to uwierzył?
- To prawda! Spytaj Sharon. Spytaj Mildred.
Lockmaster było w XIX wieku siedzibą bogatych handlarzy drewnem, a ich
posiadłości stanowiły fantazyjny przykład architektury wiktoriańskiej. W jednej z nich, jak się
okazało ekskluzywnym pensjonacie, Qwilleran i Roger znaleźli panią Ascott. Ubrana w długą
czarną suknię, z czarną opaską na farbowanych ciemno włosach, szła wolnym i
majestatycznym krokiem do czekającego samochodu, prowadzona pod rękę przez Rogera.
Usiadła pośrodku tylnej kanapy, patrząc prosto przed siebie swymi długimi i zmrużonymi
oczami.
- Jest pani wygodnie, pani Ascott? - spytał Qwilleran.
- Mhm - odparła.
Z przodu w trakcie powrotnej jazdy do Mooseville toczyły się ożywione dyskusje o
bejsbolu, polityce i wzroście poważnej przestępczości na Nizinach. Kiedy podjechali pod dom
Mil-dred, dwaj mężczyźni pomogli wysiąść pani Ascott z samochodu i wprowadzili ją do
środka, na podobieństwo dwóch holowników manewrujących w porcie oceanicznym
liniowcem. Kobieta została powitana z uwielbieniem przez Mildred i Sharon, a następnie
posadzona na honorowym miejscu pośrodku sofy w salonie - kwiecistej kanapy, którą
Mildred niedawno okryła nowym obiciem, co kosztowało ją godziny potu i łez. Mam
nadzieję, że wzmocniła sprężyny, pomyślał Qwilleran.
Twarzami do sofy siedzieli w półkręgu goście, rozmawiając przyciszonymi głosami:
John i Vicky Bushlandowie, Sue Urbank z mężem, Comptonowie i inni, których Qwilleran
nie znał. Na dworze wciąż było jasno, ale ściana okienna była przysłonięta kotarami, lampy
zaś zapalone. Nieznaczna woń kadzidła nadawała scenerii mistycznej aury.
Mildred powitała zebranych słowami:
- Jest dla nas ogromnym przywilejem gościć dzisiejszego wieczoru panią Ascott. Ma
nam tyle do powiedzenia na temat spraw wykraczających poza naszą percepcję, że nie będę
marnować czasu i przedstawiać tej słynnej kobiety, której objawienia mówią same za siebie.
Gości poproszono, by zapisali na karteczkach swoje inicjały, złożyli je i wrzucili do
koszyka, który następnie umieszczono przed wróżbitką na stoliku do kawy. Zapadła cisza jak
makiem zasiał. Pani Ascott, ignorując zawartość koszyka, wlepiła wzrok w jakiś odległy
punkt nad głowami obecnych. W końcu zaczęła mówić grzmiącym głosem, zwracając się do
inicjałów.
- Do SFU... Mam wrażenie... błędu... Podjąłeś ważką decyzję... niezbyt trafną... Czy
nie za późno na zmianę planów?
- Nie - odparła Sue Urbank cichym, wystraszonym głosem.
- Więc zrób to!
Po zebranych przebiegł pełen zdumienia pomruk.
- Do RJM... Zmieniliście karierę zawodową... z pewnymi obawami... Nie lękajcie się...
postąpiliście mądrze.
Roger i Sharon wymienili radosne spojrzenia.
- Pamiętajcie o obowiązkach... unikajcie niepotrzebnego ryzyka.
- Tak. Dziękujemy pani - odparł Roger.
Pani Ascott wciąż wpatrywała się spod ciężkich powiek w przeciwległą ścianę.
- Do LMC... Widzę ból... Pamiętaj o swoim wieku i postępuj dyskretnie... Możesz
mieć kłopoty... z kolanami.
Lisa Compton jęknęła, przytakując jednocześnie.
- Do SKM... Widzę w swej wyobraźni... że jesteście dręczeni... niezdecydowaniem...
Najpierw obowiązek, potem pożądanie.
MacGillivrayowie wymienili niezbyt radosne spojrzenia.
- Do JWB... Mam wizję... wielkiej straty... materialnej straty... ale ocalicie to, co liczy
się naprawdę.
Bushy przesunął nerwowo dłonią po niemal bezwłosej głowie.
- Do LFC... Widzę lokum... Sprzedajecie nieruchomość?
- Próbuję - przyznał Compton.
- Nie bądź niecierpliwy... nie spiesz się... Na horyzoncie pojawia się dobra oferta.
- Dziękuję.
- Do VRB... Moja droga... coś, czego od dawna pragniesz... będzie twoje.
Vicky Bushland z trudem zapanowała nad cichym piskiem.
W tym momencie pani Ascott poprosiła o szklankę wody; nastąpiła krótka przerwa,
podczas której goście szeptali do siebie, a Qwilleran pomyślał, że Mildred mogła ujawnić tej
kobiecie kłopoty swoich przyjaciół: bliski rozwód Sue Urbank, kryzys zawodowy Rogera,
kolana Lisy Compton. Wszyscy wiedzieli, że Lyle zamierzał sprzedać dom w Pickax i kupić
mieszkanie na osiedlu, a Sharon pragnęła nająć opiekunkę do dziecka i wrócić do szkoły,
Vicky zaś chciała rozpaczliwie zajść w ciążę.
Pani Ascott powróciła do swego rytuału wraz z przesłaniem dla MTH:
- Byłoby rzeczą rozsądną... przebadać się dokładnie... i to natychmiast!
Qwilleran pomyślał, że to dość okrutne ogłaszać coś takiego publicznie; odwrócił
głowę, by sprawdzić reakcję Mildred. Zaciskała wargi.
Kiedy sesja dobiegła końca, każdy otrzymał jakieś przesłanie z wyjątkiem JQ, i
Qwilleran doszedł do wniosku, że medium wyczuło jego sceptycyzm albo że Mildred
ostrzegła kobietę.
W tym momencie gospodyni podniosła się z miejsca i oświadczyła:
- Pani Ascott zgodziła się odpowiedzieć na kilka bezpośrednich pytań, jeśli
ktokolwiek zechce je zadać.
Zapadła cisza; w końcu Qwilleran spytał wyzywającym tonem:
- Czy może nam pani powiedzieć coś o miejscu pobytu człowieka nazwiskiem Clem
Cottle?
Pani Ascott wlepiła spojrzenie niewidzących oczu w górną część ściany. Wreszcie
oznajmiła:
- Mam wrażenie oddalenia... znacznego oddalenia. Jest bardzo daleko. Czy służy w
siłach zbrojnych?
- Nie - odparł Qwilleran. - Jest stolarzem.
- Pragnie wrócić... ale nie może.
Blefuje, pomyślał Qwilleran, ale po chwili enigmatyczna kobieta dodała:
- Ty jesteś JQ? Mam dla ciebie wiadomość... od ducha płci żeńskiej... Na imię ma...
Joy... Podejmij wszelkie środki... by chronić swą rodzinę... Masz... dwoje dzieci?
- Nie, madame. Mam dwa koty.
Po audytorium przeleciał stłumiony chichot.
- Jest jeszcze jedna wiadomość... od Joy... nie całkiem jasna... coś o kopaniu...
Przesłanie... zaczyna słabnąć... znika... To wszystko.
- Dziękuję - powiedział Qwilleran, nieco poruszony.
Kontynuowała przekazywanie wiadomości od innych duchów pozostałym gościom,
ale on myślał tylko o tajemniczych wieściach od Joy, swojej sympatii z czasów młodości,
która nie żyła od dwóch lat.
Rozdział dwunasty
W niedzielę rano Qwilleran rozmyślał z mieszanymi uczuciami o wiadomościach
przekazanych przez panią Ascott. Podejrzewał, że nie wyczuwała żadnych wibracji ze strony
Clema Cottle i tylko próbowała zachować twarz. Nie podobała mu się jej złowieszcza uwaga
na temat zdrowia Mildred; można było w sposób znacznie mniej przerażający nakłonić
przyjaciółkę do badań lekarskich. Z drugiej jednak strony sama myśl o przesłaniu od Joy
Wheatley, z którą łączyły go przez lata tak bliskie stosunki, była wyjątkowo niepokojąca.
Przypomniał sobie opowieść Rogera o Harriet i suficie w pokoju dziecięcym.
Siedział na ganku z niedzielnymi gazetami, rzucając po skończonej lekturze kolejne
strony na podłogę. Yum Yum lubiła się po nich tarzać i trącać łapami, bawiąc się znakomicie.
W pewnym momencie wszedł do środka i zadzwonił do Mildred, by porozmawiać o
wydarzeniach minionego wieczoru. Oczywiście nikt nie odbierał, Mildred i Sharon odwoziły
panią Ascott do Lockmaster. Kiedy czekał ze słuchawką przy uchu, dotarł do niego
nieomylny dźwięk rozdzieranego papieru. Koko stał na gazecie; pochylał przednią część
ciała, tylną zaś unosił, prężąc ogon w znak zapytania. Zębami i pazurami rozdzierał „Moose
County coś tam". Już po raz drugi Koko zaatakował rubrykę Qwilla.
- Dosyć tego! - skarcił go Qwilleran. - Uspokój się albo odeślemy cię do
Waszyngtonu. Dostaniesz pracę w Pentagonie.
Dlaczego kot nigdy nie podarł „Daily Fluxion" czy „Morning Rampage", albo „New
York Timesa"? Czy miało to jakiś związek z jakością papieru albo zapachem farby
drukarskiej? Cierpliwie pozbierał porozrywane kawałki gazety. Koko zniszczył opowieść
Emmy Wimsey o Dyńce.
Qwilleran poznał wielu ludzi w podeszłym wieku, od kiedy przeprowadził się do
Moose County: niewiarygodną ciotkę Fanny; babkę Gage, która robiła pompki i stawała na
głowie; Homera Tibbitta, wciąż wykonującego pracę wolontariusza w wieku
dziewięćdziesięciu lat. Kiedy przebywał w ich towarzystwie, miał wrażenie, że rozmawia ze
swoimi dziadkami, których nigdy nie poznał. Teraz odczuwał silną potrzebę udania się do
Pickax i odwiedzenia domu spokojnej starości. Mógłby skorzystać z okazji i poznać jeszcze
więcej wspomnień. Mógłby też zawieźć kwiaty Emmie Wimsey. Zastanawiał się, czy
naczelny kanarek będzie miał akurat dyżur. Z zadowoleniem przygładził koniuszkami palców
wąsy.
Niedzielne popołudnie było ulubioną porą odwiedzin w ośrodku. Parking był
zapełniony do ostatniego miejsca i krewni rozmawiali z pensjonariuszami w poczekalni, hallu
i jadalni. „Kanarki" kręciły się w swoich żółtych fartuchach; przyprowadzały starszych ludzi
z ich pokoi i pilnowały, by się nie zmęczyli zbytnio albo nie podekscytowali. Potem zawoziły
ich na wózkach do windy.
Irma Hasselrich, jak zwykle w swoim żółtym blezerze, miała dyżur w recepcji.
- Och, pan Qwilleran! - powitała go. - Wszyscy czytaliśmy pański artykuł o Emmie i
Dyńce. Jest uroczy!
- Dziękuję - powiedział. - Ale to nie moja zasługa. Bądź co bądź to opowieść Emmy.
- Czytaliśmy jej to trzy razy, wzruszyła się do łez. Uważam ze swej strony, że pięknie
pan to napisał - z taką szczerością i współczuciem.
Qwilleran przygładził z zadowoleniem wąsy. Choć udawał skromność, w głębi ducha
uwielbiał komplementy pod swoim adresem.
- Czy wolno jej przyjmować kwiaty? - spytał; przywiózł ze sobą bukiet stokrotek w
zielonej bibułce.
- Oczywiście. Będzie zachwycona! Poproszę, by ktoś przyprowadził ją do czytelni,
gdzie jest cisza i spokój. Mamy dziś tu straszny ruch. Tak na marginesie, Emma miała
ostatnio kłopoty ze zdrowiem, lekarz ograniczył jej wizyty do dziesięciu minut.
Kiedy tylko Emma wjechała na wózku do czytelni, wyciągnęła skurczone dłonie, by
ująć rękę Qwillerana, a jej cienkie wargi drżały w uśmiechu.
- Dziękuję... za ten piękny... artykuł - powiedziała, zacinając się, wyraźnie słabym
głosem. Bardziej niż kiedykolwiek wydawała się krucha i zwiewna.
- Pisałem go z prawdziwą przyjemnością - odparł. - Małe podziękowanie za to, że
podzieliła się pani ze mną historią o Dyńce.
- O! - zawołała. - Nigdy nie dostałam... kwiatów w... zielonym kolorze. Nigdy... nie
mieliśmy... pieniędzy na... luksusowe rzeczy.
- Jeśli wolno spytać... uczyła pani w szkole po ukończeniu college'u?
- Tak. Szkoła miała... jedną salę. Był tam... pękaty piecyk... i lampy na olej...
Starał się zadawać pytania, które pozwoliłyby jej skupić uwagę i poruszyć pamięć, ale
jej odpowiedzi były pełne wahania i mgliste.
- Opowiedziała pani historię Dyńki znakomicie. Pamięta pani także inne?
- Znałam kiedyś... mnóstwo historii... zapisywałam je... Nie wiem, gdzie się podziały.
- Emmo, kochanie - wtrąciła wolontariuszka. - Są bezpieczne w twoim pokoju.
Uchwyciła spojrzenie Qwillerana i postukała znacząco w zegarek. Emma wyglądała
na znużoną.
- Spotkamy się jeszcze któregoś dnia - powiedział. - A tymczasem do widzenia.
Ujął jej zimne ręce w swoje.
- Do widzenia - odparła słabiutkim głosem.
Kiedy Emma, ściskając stokrotki jak cenny skarb, została zabrana do swojego pokoju,
Qwilleran poszedł do recepcji porozmawiać z Irmą Hasselrich.
- Wydaje się, że słabnie coraz bardziej - zauważył.
- Och, z nimi nigdy nic nie wiadomo - odparła wesoło. - Te kobiety, które spędziły
życie na farmie, odznaczają się niezwykłą wytrzymałością.
Optymizm był wśród kanarków obowiązkowy.
- Gazeta chciałaby zamieścić jeszcze więcej wspomnień starszych ludzi. Ilu macie tu
pensjonariuszy?
- Sześćdziesięciu pięciu, pozostali są na liście oczekujących.
- Czy można by się czegoś o nich dowiedzieć? Pracownicy na pewno się orientują,
którzy z tych ludzi mają dobrą pamięć i ciekawą historię do opowiedzenia.
- Poruszę tę sprawę na dzisiejszym zebraniu dla personelu - obiecała. - Nie chcemy
jednak nikogo dyskryminować, prawda? Moglibyśmy zranić uczucia tych kochanych ludzi.
Są jak dzieci.
Qwilleran pomyślał, że jej prostolinijna delikatność jest pociągająca, ale dostrzegł też
w swej rozmówczyni niewątpliwą złożoność. Zainteresowała go ta niezwykła kobieta,
prawdopodobnie około czterdziestki, która nigdy nie wyszła za mąż, która poświęciła swe
życie niesieniu pomocy innym i która wciąż mieszkała ze swoimi rodzicami w Indian Village.
Tyle zdołał się dowiedzieć od jej ojca, jowialnego prawnika zarządzającego Fundacją
Klingenschoenów.
- Mogłaby mi pani bardzo pomóc w tej sprawie, gdyby zechciała pani bliżej wyjaśnić
politykę ośrodka. Może znalazłaby pani któregoś wieczoru czas na wspólną kolację -
powiedział.
- Niestety - odparła. - W tym tygodniu mam codziennie dyżur w recepcji, ale mimo
wszystko to bardzo miłe z pana strony.
- Co pani powie na sobotę wieczorem?
- Naprawdę bym chciała, ale wypadają akurat urodziny ojca.
Nim Qwilleran zdążył prychnąć w wąsy, usłyszał, jak ktoś go woła:
- Panie Qwilleran! Panie Qwilleran! Dobrze, że pana złapałam. - To była opiekunka
Emmy. Wymachiwała torbą na zakupy. - Emma chce, żeby pan to przechował.
- Co to takiego?
- Trochę pamiątek i kilka historii z jej życia.
- Nie powinna przekazać tego swojej rodzinie?
- Jej rodzina nie jest tym specjalnie zainteresowana, a Emma mówi, że będzie pan
wiedział, co z tym zrobić. Jest tam między innymi pudełko słodyczy, prezent walentynkowy
od jej męża, prawdopodobnie sprzed siedemdziesięciu pięciu lat.
- Proszę jej podziękować ode mnie - powiedział. - I przekazać, że napiszę do niej.
Kiedy odwrócił się, żeby dokończyć rozmowę z Irmą, okazało się, że już odeszła i że
zastępuje ją jakaś pracownica ośrodka.
- Pani Hasselrich jest potrzebna na zebraniu - wyjaśniła. - Chce pan jej coś przekazać?
Nie miał nic do przekazania. Zaniósł pamiątki Emmy na parking, zadając sobie
pytanie: Co ja tu robię? Mogłem być reporterem śledczym na Nizinach.
Kiedy Qwiłleran wrócił do chaty, Koko z miejsca zaczął wykazywać zainteresowanie
torbą na zakupy i jej zawartością. Zawsze ciekawiło go wszystko, co nowe i inne, wcześniej
nieobecne w domostwie, a pamiątki pani Wimsey - które przeleżały siedemdziesiąt pięć lat na
jakiejś farmie - zachowały prawdopodobnie kuszącą woń. Pośród notatników, kopert i
luźnych kartek znalazł pudełko po słodyczach, pokryte spłowiałym i niemal wytartym
brokatem w różowym kolorze, z żółtą koronką w kształcie serca - żałosnym wspomnieniem
minionego szczęścia. Qwilleran wepchnął dokumenty z powrotem do torby, a pudełko
dorzucił do bałaganu panującego na stole, gdzie Koko zaczął obwąchiwać brokat i koronkę,
cały czas uderzając ogonem o blat. Stuk, stuk, stuk.
Rozdział trzynasty
W poniedziałek rano, kiedy Qwilleran przygotowywał kotom wołowinę zmieszaną z
twarogiem i przybraną sosem pomidorowym, lasem wstrząsnęła eksplozja i na polanę wtoczył
się zardzewiały pikap z krytą skrzynią.
- Iggy wrócił! - oświadczył Qwilleran tonem podniecenia i jednocześnie grozy. -
Pewnie skończyły mu się pieniądze na papierosy.
Choć miał ochotę zasypać swego pracownika pytaniami i wyrzutami, powstrzymał się.
Zaczekał, aż stolarz wygramoli się z wozu. Kiedy Iggy zbliżał się do chaty z szybkością
zmęczonego ślimaka, Qwilleran wyszedł na dwór.
- Trzeba skończyć dzisiaj to cholerstwo!!! - oświadczył Iggy.
- Jakie cholerstwo masz na myśli? - spytał Qwilleran.
- Te deski! - Wskazał elewację.
- Doskonale! I byłbym wdzięczny, gdybyś pozbył się tych śmieci - Qwilleran pokazał
mu ścinki, wióry i porozdzierane opakowania. - Mam dziś coś do załatwienia w Pickax, ale
wrócę na czas, żeby wypłacić ci dniówkę. Do zobaczenia po lunchu.
Ruszył z powrotem do chaty, by uporać się ze śniadaniem dla kotów, ale zastał je na
blacie szafki, gdzie same dokończyły posiłek. Przed wyjazdem do Pickax rozejrzał się po
wnętrzu, szukając wzrokiem pokus, jakie pod jego nieobecność mogłyby czyhać na koty;
schował szczoteczki do zębów i egzemplarze „Moose County coś tam", pozamykał wszystkie
szuflady, ukrył telefon w szafce kuchennej i nie pozostawił na wierzchu żadnych skarpet.
- Pilnujcie stolarza - polecił. - Nie pozwólcie, by puścił chatę z dymem.
Zamknął przed odjazdem drzwi od tyłu i od frontu. Nie było żadnego powodu, by Iggy
miał dostęp do domu.
Sprawą, którą miał do załatwienia w Pickax, było comiesięczne spotkanie przy lunchu
z zarządcami Fundacji Klingenschoenów. Wstąpił do mieszkania, żeby zabrać kilka książek,
wpadł do redakcji, by wymienić się przyjacielskimi złośliwościami z pracownikami działu
wiadomości lokalnych, a następnie zameldował się na spotkaniu zarządu fundacji,
odbywającym się w hotelu „New Pickax", wzniesionym w 1935. Od tego czasu nigdy nie
zmieniono wystroju wnętrza, podobnie jak menu. Mieszkańcy Pickax byli strażnikami
obyczaju i tradycji.
W czasie lunchu Qwilleran zauważył:
- Widzę, że odgrzali kurczaka po królewsku z trzydziestego piątego. - Jego żart nie
wywołał żadnej reakcji ze strony bankierów, księgowych, doradców inwestycyjnych i
prawników, którzy zarządzali fundacją, ale tryskający energią pan Hasselrich oświadczył, że
kurczak jest według niego dobry.
Po lunchu przeanalizowali przedsięwzięcia dobroczynne i rozważali nowe wnioski o
granty i pożyczki. Były to na dobrą sprawę pieniądze Qwillerana, ale jego myśli odbiegały
uparcie od omawianych spraw. Gładził się co chwila po wąsach; miał wrażenie, że coś
przywołuje go do jego chaty nad jeziorem.
Ruszył nad wybrzeże szybciej niż zwykle, opuściwszy szyby w wozie; im bardziej się
zbliżał do wody, tym świeższe wydawało mu się powietrze. Kiedy jednak skręcił w podjazd,
atmosfera uległa zmianie, on zaś uświadomił sobie obecność nieprzyjemnego zapachu... To
był dym! Ale nie drzewny! Wyraźnie wyczuwał trującą woń spalenizny - czegoś toksycznego.
Pokonywał zakręty i pagórki podjazdu niczym wagonik kolejki górskiej, by wcisnąć hamulec
na szczycie wydmy. Polana tonęła w kłębach czarnego, gryzącego dymu. Stał tam pikap
stolarza, a Iggy spał w najlepsze za kierownicą.
- Zwariowany idiota! - mruknął Qwilleran, kaszląc i dławiąc się.
Wyskoczył z samochodu i walnął pięścią w drzwi półcieżarówki.
- Zbudź się! Zbudź się! Nie kazałem ci tego palić! - darł się między atakami kaszlu.
Iggy wygramolił się niespiesznie z kabiny. Dławiący dym nie robił na jego
łykowatych płucach żadnego wrażenia.
- Szybko! Pomóż mi, musimy zdławić ogień piaskiem! Przyniosę łopaty!
Qwilleran rzucił się pędem do szopy i otworzył gwałtownym ruchem drzwi. To, co
ujrzał, wydawało się zbyt nieprawdopodobne, by można było to pojąć. Z mroku spoglądały na
niego dwie pary oczu.
- Miau! - dobiegło z głębi szopy, czemu towarzyszył przeraźliwy głos kota płci
żeńskiej.
- Jak się tu dostałyście?! - krzyknął.
- Miau! - odpowiedział z oburzeniem Koko.
Qwilleran chwycił dwie łopaty i zatrzasnął drzwi szopy przed nosem zdumionych
zwierzaków.
Pracując gorączkowo, przy sporadycznej pomocy Iggy'ego, ugasił tlące się płytki
gontu i wodoodporne opakowania.
Kiedy skończył, oparł się o stylisko łopaty, oddychając ciężko.
- Jak koty... dostały się do szopy? - wysapał.
- Koty? - spytał szczerze zdumiony Iggy. - Jakie koty?!!!
- Moje koty! Jak dostały się do szopy?
- W życiu nie widziałem tu żadnych kotów!!!
- Pokażę ci. Podejdź do szopy. Jazda!
Iggy, nakłaniany szturchańcami, podreptał wąską ścieżką w stronę schowku na
narzędzia. Qwilleran otworzył drzwi.
- Jak nazwiesz te zwierzęta?
Dwa pełne wdzięku stworzenia przechadzały się po ciemnym pomieszczeniu,
wyraźnie obrażone; ich mięśnie poruszały się z gracją pod jedwabnym futrem, wąsy prężyły
się dumnie, uszy podrygiwały, ogony sterczały do góry jak ostrza rapierów.
- Jak je nazwiesz? - powtórzył Qwilleran.
- A to ci śmieszne cholerstwo, no nie?
Qwilleran miał ochotę złapać tego człowieka za siedzenie spodni i wyrzucić go, ale
zacisnął zęby i zapłacił mu za pięciogodzinny dzień pracy, po czym Iggy odjechał w swoim
prychającym, pogniecionym pikapie, machając beztrosko na pożegnanie i szczerząc w
uśmiechu zęby.
Qwilleran ujął koty pod brzuchy, wyniósł je z szopy, odsunął łokciem wąską zasuwkę
przy drzwiach ganku i rzucił obydwoje winowajców na drewniany szezlong. Zastygły w
pozach, w jakich wylądowały, i popatrzyły na niego złym wzrokiem.
- Darujcie sobie to bezczelne spojrzenie! - powiedział. - Czekam na wyjaśnienia z
waszej strony!
Otworzył drzwi chaty, wszedł do przedpokoju - i wydał okrzyk zdumienia. W ścianie
widniała dziura, szeroka mniej więcej na metr i wysoka na dwa. Poniżej podłoga była pokryta
trocinami, z widocznymi odciskami kocich łap.
Rzecz zaczęła się powoli wyjaśniać. Za otworem znajdowało się wschodnie skrzydło
chaty. Iggy wyciął dziurę z przeznaczeniem na drzwi łączące obie części domu. Dzięki temu
ten próżniak miał łatwy dostęp do chaty, gdzie mógł się zdrzemnąć na białej sofie albo, co
gorsza, w łóżku Qwiłlerana. Koty zaś miały dostęp do wschodniego skrzydła. Przeszły po
cichu przez wycięty otwór w ścianie i od niechcenia zeskoczyły z okna. Ale jak wylądowały u
kresu swej wędrówki w szopie na narzędzia?
Jakkolwiek zdołały tego dokonać, wydawało się, że sprawiło im to ogromną frajdę,
gdyż wyglądały teraz ciekawie zza nóg Qwillerana, zanurzone łapami w trocinach, gotowe
powtórzyć przygodę. Złapał je i zamknął na klucz, oświadczając z emfazą: - Z powrotem do
pokoju gościnnego, drodzy przyjaciele! - Kiedy miauczały oburzone, znalazł kawał sklejki,
pozostałość po robotach stolarskich, i przybił ją ze złością do prostokątnego otworu w ścianie,
waląc się przy okazji młotkiem w kciuk. Zdawało mu się, że słyszy - między jednym a
drugim uderzeniem - jak ktoś kaszle na zewnątrz.
Na tylnym podwórzu stała Russell Simms, zasłaniając sobie usta i nos dłonią.
- Coś się pali - oświadczyła stłumionym głosem.
- Proszę wejść na ganek od strony jeziora - poradził. - Zaraz tam będę.
Na frontowym ganku powietrze było świeże i czyste; Qwilleran odetchnął głęboko.
- Proszę usiąść - zwrócił się do kobiety - a opowiem pani nieprawdopodobną historię.
Wróciłem z Pickax i stwierdziłem, że ten idiota spalił kilka płytek dachowych! Wyciął także
dziurę w ścianie chaty. Koty mi uciekły.
- Widziałam je - powiedziała cicho.
- Widziała je pani? Gdzie były?
- Na podwórzu.
- A gdzie wtedy podziewał się stolarz?
- Nie wiem.
- Spał pewnie w chacie, w moim własnym łóżku, ten tępak! A więc to pani zamknęła
koty w szopie! Bardzo przezornie. Ala jak się to pani udało?
Wsunęła dłoń do kieszeni swetra i wyjęła kilka kawałków suszonej kociej karmy,
którą wcześniej rzucała mewom.
- Fishy Fritters! - Zawołał zdumiony Qwilleran. - Zwabiła je tym pani do szopy?
Kiedy próbuję je tym nakarmić, dostają ataku kociego szału... No cóż, to prawdziwy cud, że
akurat się tu pani znalazła. Gdybym stracił koty, zamordowałbym tego człowieka!
- Miałam dziwne wrażenie, że powinnam tu przyjść - wyznała nieśmiało.
- Nie wiem, jak pani dziękować. Mogę się czymś odwdzięczyć?
Spytała z wahaniem:
- Powie mi pan coś?
- Oczywiście.
- Szczerze?
- Oczywiście!
- Co jest nie tak z moim domkiem?
Zdjęła ciemne okulary i po raz pierwszy spojrzała na niego wprost; powieki miała
lekko przymknięte, a źrenice zwężone. Nic dziwnego, że Mildred określiła jej oczy jako
niesamowite!
Odczekawszy zbyt długą chwilę, wyjaśnił pospiesznie:
- Nie wydaje mi się... to znaczy, nigdy nie uważałem, by z tą chatą było coś nie tak.
Kiedy mieszkali tam Dunfieldowie, wydawała się... dość wygodna.
- Dlaczego ją wynajmują?
- Pan Dunfield umarł, a jego żona nie chce już dłużej mieszkać nad jeziorem.
- Kiedy umarł?
- Jakieś dwa lata temu.
- Jak to się stało? - Jej przenikliwe oczy wpatrywały się w niego z uwagą.
- No cóż... doszło do dość nieszczęśliwego zdarzenia. Był wspaniałym człowiekiem,
emerytowanym szefem policji, moim przyjacielem... Przykro mi to mówić, ale został
zamordowany.
- Wiedziałam! - oznajmiła Russell, wzdrygając się gwałtownie.
Zerwała się z miejsca, opuściła czym prędzej ganek i zbiegła po schodach na plażę.
Patrzył, jak zmierza wzdłuż brzegu w stronę swojego domu, krokiem szybszym niż zwykle.
Rozdział czternasty
- Przysięgam, że mógłbym zabić tego faceta! - oświadczył gwałtownie Qwilleran. Jadł
lunch z Rogerem i Bushym i relacjonował wydarzenia poprzedniego popołudnia - opowiadał,
jak podziemny budowlaniec spalił gont i wypuścił koty z chaty. - Gdyby zgubiły się w lesie,
zatłukłbym go deską, słowo daję!
- Kiedy dwa łata temu powiększaliśmy swoją chatę, facet pomalował nowe skrzydło
pod naszą nieobecność na zjadliwie zielony kolor. Nasz dom jest biały, jak wiecie! Potem
wyjaśnił, że mieli akurat zieloną farbę w sprzedaży! Żona była tak zdenerwowana, że omal
nie poroniła... Jak się nazywa ten twój gość?
- Iggy. To wszystko, co o nim wiem.
- Rany! To on pomalował nas na zielono! Musisz go mieć cały czas na oku.
- Wiem. Zaczął malować gont na gryzący błękit.
Raczyli się kanapkami w „BA", podupadłej restauracji we wschodniej części
Mooseville. W którymś momencie wielki szyld stracił z powodu wichury literę „R", której
nigdy z powrotem nie umieszczono na swoim miejscu. Wędkarze i żeglarze lubili ten lokal,
ponieważ znajdował się blisko przystani, poza tym serwowali tu tanie jedzenie w dużych
ilościach i choć nie mieli pozwolenia na wyszynk, podawali nielegalny alkohol w filiżankach
do kawy. Bywali tu często zastępcy szeryfa, z czego Qwilleran wywnioskował, że restauracja
wzbudza podejrzenia albo że policja jest skorumpowana.
Trzej mężczyźni jedli w nakryciach na głowach, w zgodzie z miejscową tradycją -
Qwilleran w pomarańczowym myśliwskim kapeluszu, który bardzo lubił, Roger w czapce
futbolowej, a Bushy w czapce kapitańskiej, którą nosił na bakier.
- Iggy akurat siedział przy robocie, kiedy wyjechałem dziś rano - opowiadał
Qwilleran. - Ale tym razem zamknąłem koty w pokoju gościnnym. Ma dzisiaj osadzić
framugi okien. Bez wątpienia zajmie mu to tydzień, zważywszy na drzemki i przerwy na
papierosa.
Bushy przytaknął ze zrozumieniem.
- Jeśli chcesz wiedzieć, pali nie tylko tytoń.
- Nie tolerowałbym tego, ale jest moją ostatnią deską ratunku... Masz jakieś
wiadomości o Clemie, Roger?
- Policja prowadzi śledztwo. To wszystko, co wiem - odparł młody reporter.
- Tak się domyślałem. Chcąc nie chcąc, jestem skazany na Iggy’ego. To nie tylko
leniwy i cholernie irytujący facet; popełnia też głupie błędy, ale nie jestem w stanie pilnować
go bezustannie. Cieszę się, kiedy mogę wyrwać się na parę godzin.
- Spędziłeś choć trochę czasu na jeziorze? - spytał fotograf.
- Ostatnim razem dwa lata temu. Wypłynąłem na wyczarterowanym kutrze i złapałem
coś, czego nie wolno mi było złapać; rozpętało się piekło. Co mamy w planach, Bushy?
- Pomyślałem sobie, że moglibyśmy wyruszyć na wyspę zaraz po lunchu, poświęcić
kilka godzin na badanie wybrzeża, a potem połowić i usmażyć połów na plaży. Mam
przenośny piecyk i dzbanek na kawę; możemy pokroić ziemniaki i rzucić na patelnię.
- Wziąłem piwo i napój imbirowy - powiedział Roger.
- Sprawdziłeś prognozę pogody? - spytał Qwilleran.
- Słyszałem, że po stronie kanadyjskiej zdarzają się silne wiatry.
- Na szczęście nas ominą - uspokoił go Bushy.
- Ale na wyspie bywa zimno. Przyda ci się sweter pod kurtkę.
- Wziąłem go - poinformował Roger.
- Ja też - dodał Qwilleran.
- A więc jesteśmy gotowi do drogi!
Łódź fotografa okazała się skromnym jachtem motorowym o nazwie „Uśmiechnij
się", a jego właściciel był doświadczonym żeglarzem. Kiedy pruli wodę, Qwilleran spojrzał
przez ramię na niknące w dali wybrzeże u podnóża piaszczystych wzgórz, okolone
nabrzeżami i masztami cumujących jednostek. Mooseville wyglądało tak spokojnie jak
wioska rybacka we Włoszech; doznał nagłego uczucia tęsknoty za dawnymi czasami, innymi
miejscami, innymi przyjaciółmi.
Był to jeden z tych dni, kiedy niebo jest niebieskie, a chmury pierzaste; poruszały się z
dumą niczym ogromne statki. Płynęli szybko, jak zauważył Qwilleran. Kapitan otworzył
przepustnicę do końca i nikt nie starał się nawet przekrzyczeć hałasu. Niebawem na jeziorze
pojawiła się wyspa - najpierw szczyty drzew, potem szeroka plaża, wreszcie niewielka, kryta
płaskim dachem szopa. Policzył. Na Wyspie Trzech Drzew rosły trzy drzewa.
Bushy przygasił motor i zaczęli zbliżać się z cichym terkotem do mola z
prefabrykowanej stali.
- W zimie rozbierają nabrzeże i przechowują w szopie - wyjaśnił. - Nie jest specjalnie
wygodna, ale można się w niej schronić. Najczęściej jest wykorzystywana do oprawiania ryb,
więc nie da się tam długo wytrzymać, chyba że ktoś ma przy sobie klamerkę.
Ścisnął sobie nos dwoma palcami.
Przywiązali jacht do nabrzeża i zeszli na brzeg. Wyspa była niska i płaska, a plaża
szeroka i gładka.
- Miejsce w sam raz dla statków kosmicznych - ocenił Roger. - Lądowisko znajduje
się po drugiej stronie wyspy, jak powiedział mi pilot. Ktoś chce się napić, zanim zaczniemy
badać okolicę?
Przyniósł lodówkę z łodzi i rozłożyli się na piasku. Bushy i Qwilleran zdjęli koszule,
ale biały na twarzy Roger oznajmił stanowczym tonem:
- Nie liczcie na mnie! Zawsze doznaję oparzeń!
Qwilleran, leżąc na piasku, usłyszał nad głową dźwięk, który przypominał gwizdanie.
Usiadł i zaczął nasłuchiwać, przygładzając wąsy; przypomniał sobie, że już to słyszał kiedyś,
gdy spędzał wakacje w chacie. Zaczęła się wtedy gwałtowana burza. Nie wspomniał o tym;
bądź co bądź był zaprzysięgłym szczurem lądowym, podczas gdy Roger i Bushy spędzili nad
tym jeziorem całe życie. Ponieważ nie zdradzali najmniejszego niepokoju, położył się z
powrotem.
- No dobra, załoga - odezwał się pół godziny później kapitan. - W drogę. Lepiej
zanieście lodówkę na pokład i przy okazji nie zapomnijcie o swetrach. Przynieś też mój,
dobrze, Roger?
- Od której strony zaczynamy? Zgodnie z ruchem wskazówek zegara czy z
przeciwnej? - spytał Qwilleran.
Rzucili monetą i ruszyli na zachód. Z pokładu łodzi wyglądało to jak niewielki krąg
lądu, niewiele większy niż wizja samotnej wyspy jakiegoś rysownika, ale gdy szli wzdłuż
brzegu, okazało się, że czeka ich długa wędrówka. Plaża, która początkowo jawiła się jako
twarda i gładka połać, była rozległym pasmem głębokiego i drobnego piasku; każdy krok
wymagał wysiłku, stopy zsuwały się do tyłu. Po półgodzinnym marszu wciąż nie widzieli
chociażby śladu spalonego miejsca, ani na brzegu, ani na trawie porastającej środek wyspy.
Fotograf trzymał aparat w pogotowiu.
- Nie poddawajcie się! Obeszliśmy dopiero połowę wyspy.
- Skąd wiesz? - spytał Roger. - Mam wrażenie, jakbyśmy obeszli ją już dwa razy.
Szli dalej. Wkrótce włożyli swetry, dotarłszy do zawietrznej strony. Od Kanady,
pokonując setki mil wody, napływała bryza.
- Patrzcie! Widzicie to? - zawołał podniecony Roger.
- Trąba wodna!
- Wybryk natury? - spytał Qwilleran. - Czy ma to jakiś związek z instalacją
wodociągową?
Od czasu przyjazdu do Mooseville hydraulika nie dawała mu spokoju.
- To ogon chmury, która wiruje i wciąga wodę jak fontanna.
- Nie brzmi zbyt przyjemnie.
Bushy musiał przyznać, że chmury przesuwają się szybciej, niżby tego pragnął, a
Qwilleran zauważył, że niebo ma na północy nietypową barwę.
- Nie podoba mi się to - oznajmił Bushy. - Myślę, że powinniśmy ruszyć biegiem w
stronę łodzi i popłynąć z powrotem. Sztormy pojawiają się na tym jeziorze bardzo szybko.
Jazda!
Próbowali wrócić kłusem, ale przy każdym kroku przeszkadzał im głęboki piach i
narastający wiatr. Niebo zrobiło się żółto-szare, a na wodzie pojawiły się fale.
Bushy zawołał, starając się przekrzyczeć wiatr:
- Chyba będziemy musieli spędzić noc na wyspie!
Qwilleran pomyślał: Koty nie dostaną kolacji. Zgłodnieją do rana, zamknięte na cztery
spusty w tym małym pokoiku. Będą wściekłe.
Kiedy dotarli do miejsca, skąd mogli widzieć łódź, okazało się, że jacht kołysze się
dziko i uderza o metalowe molo. Gdy patrzyli bezradnie, cumy zerwały się i jacht wystrzelił
w górę na wysokiej fali, by przewrócić się do góry dnem.
- O mój Boże! - jęknął kapitan.
Wiatr wdarł się pod dziób i łódź zaczęła się miotać jak zdychający rekin. Bushy
podbiegł do linii wody i patrzył, jak jacht tonie, dopóki wielka fala nie zmusiła go do
ucieczki.
- Niech to diabli! - powiedział Qwilleran.
- Przeklęty pech! - rzucił Roger.
Przygnębiony żeglarz zaproponował:
- Schrońmy się przed tym wiatrem.
Pochyliwszy głowy, z czapkami zasuniętymi głęboko na oczy, brnęli w górę
piaszczystego zbocza do szopy, prowizorycznej konstrukcji z drewna i blachy falistej, która
grzechotała na wietrze. Miała dwa okna, ale były zabite na zimę i nikt jeszcze nie zdążył ich
odsłonić. Mężczyźni weszli do środka i musieli oprzeć się o drzwi, by je zamknąć, zmagając
się z silnym wiatrem. Przy zamkniętych oknach było ciemno, poza tym wiało. Woń ryb
wydawała się ich najmniejszym zmartwieniem. Qwilleran potknął się o drewnianą skrzynkę.
- Gdzieś tu jest piecyk - powiedział Bushy, macając w mroku. - Nie wiem tylko, czy
znajdziemy jakieś drewno. Mamy zapałki?
Zapałki, pechowo, znajdowały się na pokładzie, wraz z przenośnym piecykiem,
ekspresem do kawy, wędkami i radiem. A żaden z trójki nie palił.
- Jeśli potknę się jeszcze o dwie skrzynki, to będziemy mieli na czym siedzieć -
oznajmił Qwilleran.
Drewniane skrzynki zachrobotały o nierówną podłogę i trzej mężczyźni usiedli w
ciemności. Przez kilka minut panowało milczenie; każdy był zajęty własnymi myślami.
- Ktoś zabrał ze sobą domino? - spytał Qwilleran. Bushy wybuchnął śmiechem.
- Kochałem tę łódź, ale na szczęście była ubezpieczona, więc głowy do góry;
wymyślmy coś, co będziemy mogli robić przez kilka następnych godzin. Jak nie wrócę do
wieczora, moja żona zadzwoni do szeryfa; wyślą helikopter, ale możemy długo poczekać.
- Jest czwarta trzydzieści - poinformował Roger, którego zegarek fosforyzował w
ciemności.
- O tej godzinie sprzedają alkohol ze zniżką - oznajmił Bushy. - Napiłbym się
podwójnego martini.
- Jak długo trwają te burze? - spytał Qwilleran.
- Od piętnastu minut do piętnastu godzin.
- Gdybym miał wybór, zdecydowałbym się na krótszą wersję.
- Nigdy więcej nie tknę ryby - wyznał Roger. - Tu cuchnie!
- Wie ktoś, z jaką prędkością wieje wiatr?
- Powiedziałbym, że osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.
- Raczej sto, jeśli mam być szczery.
- Cicho! Słyszeliście? - spytał Bushy z nutą niepokoju w głosie. - Jakby coś się
rozchlapało obok szopy! - Otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. - Do diabła! Jezioro się
podnosi!
Qwilleran zastanawiał się, czy wyspa kiedykolwiek została całkowicie zalana i czy
jego towarzysze myślą o tym samym. Twarze i uczucia były niewidoczne w tej absolutnej
ciemności.
Po upływie kolejnych trzydziestu minut mgła wodna chłostała ściany ich schronienia,
a pod drzwiami płynęła woda. O szopę zaczęły się rozbijać fale.
Nikt się nie odzywał. Czekali - na następne gigantyczne uderzenie wody. Napięcie
było niemal wyczuwalne. Qwilleran stykał się wcześniej z sytuacjami zagrożenia życia -
zdecydowany przeżyć za wszelką cenę albo całkowicie zrezygnowany. Tylko wtedy, gdy
chodziło o Koko czy Yum Yum, zamartwiał się na śmierć. Teraz, z rosnącym niepokojem,
zastanawiał się, co się z nimi stanie. Czy Mildred je adoptuje? Czy będą za nim tęsknić?
Koko przyzwyczaiłby się, ale Yum Yum przestałaby jeść; była emocjonalnie zależna od
Qwillerana i usychałaby z żalu.
Kolejna fala uderzyła w szopę, która się przechyliła.
- Przesuwamy się! - wrzasnął Bushy, gdy ściany zadrżały i stęknęły.
- Zniesie nas do wody! - krzyknął Roger. Po raz pierwszy dał głośno wyraz lękowi. -
Wychodzę stąd!
- Zaczekaj! Bez paniki! - starał się go uspokoić Qwilleran. - Zastanówmy się, co
powinniśmy zrobić. Masz jakiś pomysł, Bushy?
- W którą stronę się przesuwamy?
- Chyba... na środek wyspy.
Przy kolejnym uderzeniu wody chata znów się przesunęła.
- O Boże! - zawołał Roger z jękiem.
- Jeśli się modlisz, to poproś o jakieś sugestie - doradził Qwilleran.
Znów uderzyła fala, wszystko zadrżało, a potem szopa znieruchomiała z nagłym
wstrząsem.
- Co to jest?
- Uderzyliśmy w coś!
- Chyba w drzewo!
Fale waliły i grzmiały, chata się trzęsła, ale już się nie przesuwała. Zakleszczyła się
między trzema drzewami na Wyspie Trzech Drzew.
- Utknęliśmy! - zawołał Bushy. - Co teraz?
Uderzenie fali otworzyło drzwi i do środka wdarła się woda.
- Trzeba wejść na dach - powiedział Qwilleran. - Nie możemy tu siedzieć jak
uwięzione zwierzęta. Woda nie podniesie się tak wysoko... mam rację? - spytał, gdy jego
dwaj towarzysze milczeli.
- Jak się tam dostaniemy?
- Poustawiamy skrzynki jedna na drugiej.
- Zaczekajmy na następną falę, a potem szybko na dach, zanim uderzy następna.
- Okej, przeszła. Niech mnie ktoś podsadzi.
Qwilleran był najwyższy i najbardziej masywny z całej trójki. Stojąc po kolana w
lodowatej wodzie, podsadził Bushy'ego, a potem Rogera. Oni z kolei podali mu dłonie, kiedy
następna fala sięgnęła mu do pach. Rozpłaszczyli się na dachu jak tonący żeglarze na rafie.
Szopa tkwiła między trzema drzewami i przechylała się, dach był przekrzywiony pod
niebezpiecznym kątem.
- Rozgośćcie się - zaproponował Bushy.
- Zimno tu - zajęczał Roger.
- Na dole jest jeszcze zimniej. Machaj ramionami, poruszaj kolanami, dzieciaku, ale
nie kołysz naszą łodzią.
Wiatr wył i zawodził; fale rozbijały się z hukiem. Czas upływał, widać było
złowieszcze chmury, które sunęły ku odległemu lądowi.
- Nie śmierdzi tak tutaj, jeśli kogokolwiek to interesuje - zauważył Roger.
- Przynajmniej widać, co się dzieje - powiedział Qwilleran.
- Deprywacja sensoryczna w tym ciemnym wnętrzu przyprawiała mnie o dreszcze.
Spuścił nauszniki swojej czapki myśliwskiej i starał się nie myśleć o chłodzie. W
porównaniu z kąpielą, jakiej wcześniej doznał, nie odczuwał tak bardzo zimna wiatru, ale był
przemoczony do suchej nitki.
- Szósta. Jesteśmy uwięzieni już od godziny.
- Mam wrażenie, jakby minął tydzień - oznajmił Bushy. - Napiłbym się brandy.
- Mnie wystarczyłaby filiżanka kawy - wyznał Qwilleran. - Nawet ta z „Dimsdale
Diner".
- Gdybym nie rzucił palenia, to teraz miałbym ochotę na papierosa.
Przywierali do dachu, zabijając czas bezsensowną rozmową i siląc się wbrew
wszystkiemu na żarty.
- Siódma piętnaście - obwieścił Roger.
- Zdrętwiałem z zimna czy wiatr zelżał?
- Trochę pada, ale wciąż jest zimno.
- Zrobi się zimniej, nim zrobi się cieplej, więc ruszajcie się, chłopaki.
Qwilleran wyobraził sobie koty, domagające się hałaśliwie kolacji. Czy też robiły
raban tylko wtedy, kiedy miały widownię? Jak się zachowywały, gdy nikogo nie było w
pobliżu?... Co jeszcze działo się na wybrzeżu? Wiedział, że wkrótce się ściemni i że żona
Bushy'ego zawiadomi szeryfa; Sharon zadzwoni do matki, a Mildred zatelefonuje do szeryfa,
na posterunek policji w Mooseville, do policji stanowej; była kobietą zdecydowaną i
energiczną. Zastanawiał się, czy przyjdzie jej do głowy, żeby pojechać do chaty i nakarmić
koty. Wykazywała się troską w takich sytuacjach; myślała nawet o cieszącym się złą sławą
psie kapitana Phlogga Ale jak miałaby się dostać do chaty? Był zapasowy klucz, ale leżał
schowany na ganku, pod stojakiem na drewno. Zajrzałaby pewnie pod wycieraczkę albo
sprawdziła framugę drzwi, ale komu przyszłoby do głowy sprawdzić wydrążone polano na
dnie stojaka?... Qwilleran odczuwał coraz silniejszy głód. Żałował teraz, że zjadł wcześniej
ćwierć-funtowego cheeseburgera z sałatką zamiast półfuntowego z frytkami.
- Szkoda, że nie przejąłem się dziś rano swoim horoskopem - powiedział Bushy. -
Było tam napisane, że powinienem zostać w domu i zająć się tym, co od dawna odkładałem.
- W moim było powiedziane, że odbędę podróż i że nigdy jej nie zapomnę, to znaczy
jeśli przeżyję - oznajmił Roger. - Coś mi mówi, że czeka mnie zapalenie płuc.
- Może będzie lepiej, jak zacznę czytać takie bzdury - zauważył Qwilleran ponuro.
- Kiedy się urodziłem - powiedział Bushy - moi rodzice mieli sąsiadkę, która umiała
postawić horoskop; powiedziała, że będę długo żył, więc nie musicie się martwić, chłopaki.
- To twój horoskop, nie mój - zauważył Roger. - Kwalifikuję się pod namiot tlenowy.
- Ta astrolożka powiedziała też, że zostanę malarzem portrecistą (nie pomyliła się
zbytnio) i że ożenię się z Koziorożcem (Vicky jest spod tego znaku), i że moim słabym
punktem będzie głowa. Brzmiało to tak, jakbym był słaby na umyśle, ale okazało się, że mam
wysoki współczynnik inteligencji i że stracę włosy.
- Co myślicie o sobotnim seansie pani Ascott? - spytał Qwilleran.
- Do diabła - rzucił wojowniczo Bushy. - Pamiętacie, co powiedziała o stracie natury
materialnej? Wiedziała, że moją łódź szlag trafi, więc dlaczego mi nie poradziła, żebym się
trzymał suchego lądu? Nie będę udawał, że wiem, jak to wszystko działa, ale byliśmy tam
wszyscy trzej i już wtedy planowaliśmy tę wyprawę. Dlaczego nie poczuła jakichś wibracji i
nas nie ostrzegła?
- Dziewczyny wciąż uważają, że jest wspaniała, ale wydaje mi się, że to już nie to, co
dawniej. Powiedziała Mildred, żeby się przebadała, choć ta w zeszłym tygodniu była u
lekarza, jak co roku. Okazało się, że wszystko jest w porządku, może z wyjątkiem nadwagi.
To rzuca niejaki cień na inne rewelacje pani Ascott.
- Nie potrafiła określić, gdzie przebywa Clem Cottle - dodał Qwilłeran. - Ale ta
wiadomość od Joy zdrowo mnie poruszyła. Byliśmy ze sobą bardzo blisko.
- Wspomniała coś o kopaniu w ziemi - przypomniał sobie Roger. - Myślicie, że
chodziło jej o zakopany skarb starego Klingenschoena? Może chce, żebyś zaczął kopać?
- Ty się tym zajmij, Roger, a ja podzielę się z tobą.
Mieli przed sobą jeszcze wiele godzin i rozmawiali, by nie szczękały im zęby. Roger
opowiadał o zwariowanych dzieciakach, z którymi miał do czynienia jako nauczyciel historii.
Fotograf mówił o swoich klientkach, które pragnęły wyglądać jak dziewczęta z okładek
modnych magazynów, podczas gdy w rzeczywistości wyglądały jak suszone śliwki.
Qwilleran opowiadał o kotach: o tym, jak nabrały nadmiernego apetytu na płatki
śniadaniowe Mildred... jak Koko darł gazety, ale tylko „Coś tam"... i jak obsesyjnie
interesował się klapą w tylnym hallu.
- Zszedł raz pod podłogę, kiedy hydraulik naprawiał grzejnik wody. Nie rozumiem, co
go tak ciekawi.
- Pewnie są tam myszy i pręgowce - odparł Roger. - Te drugie potrafią wykopać tunel
pod domem i spędzić tam całą zimę z zapasem żołędzi.
- Nie chcę cię martwić - wtrącił Bushy - ale masz pewnie pod podłogą cały hotel tych
zwierzaków, istny „Hilton" pręgowców... Słuchaj, czytałem tę twoją historię o kobiecie, która
słyszała skrobanie kota pod drzwiami, choć już dawno zdechł. Jak to wyjaśnisz?
- Nawet nie próbuję - wyznał Qwilleran. - I powiem wam jeszcze jedno, czego nie
potrafię wytłumaczyć. Znacie Russell Simms, tę, która wynajmuje chatę Dunfieldów?
Poczuła, że z jakiegoś powodu powinna odwiedzić moją chatę, i zjawiła się w samą porę, by
uratować moje koty. Cholerny cud! Odczuwa też dziwne wibracje, jeśli chodzi o jej domek.
- Powiedziałeś jej o morderstwie?
- Tak, ale trzeba było trzymać gębę na kłódkę. Rano zadzwoniła do mnie Mildred;
Russell wyprowadziła się z chaty, choć zapłaciła za cały sezon.
- Dziwna dziewczyna - zauważył Roger. - Zwróciliście uwagę, jakie ma oczy?
- Powiem wam tylko jedno - oznajmił Bushy. - Nie chciałbym znaleźć się na tej
wyspie sam na sam z Russell Simms i panią Ascott.
Roger zaczął chichotać i śmiać się, wpadając nieomal w histerię.
- Uspokój się - nakazał mu Bushy. - Trzęsiesz szopą.
- Niech się śmieje - powiedział Qwilleran. - Będzie mu cieplej.
- Ale ta chałupa oderwie się od drzew i popłynie do Kanady, a nie mam przy sobie
świadectwa urodzenia!
O wpół do dziesiątej zaczął zapadać zmierzch i wiatr przerodził się w uporczywą
bryzę.
- Przydałby mi się koc - westchnął Bushy.
- Przydałby mi się śpiwór i termofor - oświadczył Bushy.
- A mnie przydałby się Komfort-grzejnik - dodał Qwilleran.
Robili pompki na metalowym dachu, żeby się rozgrzać, i masowali sobie ręce i nogi.
O wpół do jedenastej wciąż rozmawiali.
- Opowiem wam historię, która jest trochę niesamowita - zaproponował Bushy. - To
przytrafiło się mojej ciotce w czasach Wielkiego Kryzysu. Jej mąż dostał pracę w hucie na
Nizinach, mieszkali wtedy w jednopokojowym mieszkaniu. Na nic więcej nie było ich stać.
Mąż harował, wracał do domu zmęczony, kładł się do łóżka i chrapał. Chrapał głośno, w
dodatku bez przerwy, co doprowadzało ciotkę do szału. Nie mogła zmrużyć oka. To była istna
tortura! Nawet waciki w uszach nie pomagały. Miała ochotę zabić wuja! Pewnej nocy
przyśniło jej się, że zatłukła go na śmierć lampą stołową, i zbudziła się zlana zimnym potem.
Obok niej leżał martwy mąż. Dostał zakrzepicy tętnicy wieńcowej.
W ciszy, która zapadła po wysłuchaniu tej opowieści, usłyszeli warkot helikoptera i
zobaczyli światło reflektora. Pilot spuścił drabinkę i ściągnął ich z dachu.
- Macie tam koce i gorący napój w termosie! - zawołał, przekrzykując hałas, kiedy
maszyna skierowała się ku stałemu lądowi. - Zabieram was do Pickax! Wylądujemy na dachu
szpitala!
Pasażerowie milczeli. Qwilleranowi zdawało się, że już nigdy nie będzie miał ochoty
rozmawiać.
- Wybrzeże nawiedziło tornado! - wrzasnął pilot. - Mnóstwo zniszczeń! Oblecę plażę,
sami zobaczycie.
Skręcili ku wydmom, a światło reflektora ujawniło rozmiary kataklizmu: drzewa
wyrwane z korzeniami i zniszczone do szczętu miejsce budowy osiedla.
- Spójrzcie tam! - krzyknął pilot.
Jego pasażerowie popatrzyli we wskazanym kierunku. Dach chaty Dunfiełdów był
zerwany, wnętrze przypominało gruzowisko po przejściu huraganu.
Dziewczyna miała szczęście, pomyślał Qwilleran. Wyprowadziła się w samą porę.
Helikopter leciał wzdłuż wybrzeża, aż dotarł nad Mewi Punkt i nieruchomość Fanny
Klingenschoen. Chatę, schowaną pośród drzew, niełatwo było dostrzec, ale Qwilleran
wypatrzył brązowy dach, ogromny komin, dwa ganki - wszystko było na swoim miejscu,
solidne niczym skała, jak przez siedemdziesiąt pięć lat. Tylko...
- Gdzie jest nowe skrzydło?! - zawołał Qwilleran. - Zniknęło!
Rozdział piętnasty
Trzej mężczyźni uratowani z zalanej wyspy znaleźli się w szpitalu w Pickax, gdzie
stwierdzono u nich wyziębienie organizmu, ale Qwilleran nie pozwolił sobie nawet zmierzyć
temperatury, dopóki nie zadzwonił do Mildred i nie poprosił, by wzięła klucz i nakarmiła
koty. Kiedy we czwartek zwolnili go do domu, to właśnie Mildred odwiozła go do chaty w
strugach ulewnego deszczu, będącego skutkiem wichury.
- Ty i Bushy jesteście pewnie w doskonałej formie, bo inaczej by was nie wypuścili.
Roger musi zostać na dalszą obserwację - powiedziała. - To musiało być dla was koszmarne
przeżycie. Wiedziałeś, że opisali to wczoraj w zamiejscowych gazetach?
- Nie widziałem żadnych gazet ani nie telefonowałem; doktor Halifax dał mi krople
nasenne. - Głos Qwillerana był przygaszony.
- „Morning Rampage" zamieścił na trzeciej stronie informację, że zaginęło trzech
ludzi, którzy wypłynęli na jezioro, a po południu „Daily Fluxion" ogłosił na pierwszej stronie:
„Były pracownik redakcji «Fluxion» uratowany z zatopionej wyspy".
- Nie napisali, że szukaliśmy lądowiska UFO, mam nadzieję. Jak się o tym
dowiedzieli? Ostatni raz pisali o Moose County w 1913, przy okazji tej katastrofy w kopalni.
Przednią szybę wozu zalewały strugi rzęsistego deszczu, ograniczając widoczność
praktycznie do zera; Mildred zjechała na pobocze, by zaczekać, aż ten potop nieco zelżeje.
- Niezwykła pogoda jak na lipiec - zauważyła. - Oczywiście wiemy wszyscy, jaka jest
przyczyna.
- To znaczy? - spytał niewinnie.
- Jak to, przybysze z kosmosu, a co innego?!
- Nie mówisz poważnie, Mildred.
- Nie spodziewasz się chyba, że taki statek powietrzny nie zakłóci atmosfery?
Qwilleran wyznał szczerze:
- Dwa tygodnie temu o drugiej w nocy za oknami mojej chaty pojawiło się pulsujące
światło. Wiesz coś o tym? Czy to był jakiś kawał?
Mildred nie kryła oburzenia.
- Co masz na myśli?
- Sądziłem, że ktoś zrobił mi żart.
- Jesteś naprawdę okropny, Qwill, jeśli twierdzisz coś takiego... Jesteś pewien, że
czujesz się dobrze?
- Czuję się doskonale. Jestem trochę zmęczony, to wszystko. Leki mnie osłabiają.
Deszcz zaczął z wolna słabnąć. Mildred uruchomiła silnik i wjechała na szosę.
- Przykro mi z powodu tego, co stało się z twoim nowym skrzydłem, Qwill.
- Jest całkowicie zniszczone?
- Fundamenty są nietknięte, ale reszta to ruina. Niektóre deski poleciały
nieprawdopodobnie daleko. A domek Dunfieldów to tragedia! Jakie to szczęście, że biedna
dziewczyna zdążyła się wyprowadzić. Chyba się nigdy nie dowiemy, kim była albo skąd
pochodziła, albo dlaczego tu przyjechała.
Jechali przez kilka minut w milczeniu, nasłuchując deszczu, który atakował
uporczywie samochód. Qwilleran powiedział:
- Przybiłem kawałek sklejki do otworu między chatą i wschodnim skrzydłem. Mam
nadzieję, że wiatr jej nie zerwał.
- Jest na swoim miejscu. Jesteś lepszym stolarzem, niż myślisz. Tornado nie naruszyło
nawet jednej płytki na dachu. Pod tym względem trąby powietrzne bywają całkowicie
zwariowane. Niszczą cały domy, nie dotykając nawet krzewu bzu, który rośnie przed
frontowym gankiem.
- Wyobraź sobie, co musiały przeżywać koty! Były pewni-przerażone! Mówią, że
tornado przypomina odrzutowiec, kiedy przechodzi przez czyjąś posesję.
- Wciąż siedziały w sypialni, kiedy przyjechałam tam wczoraj rano, ale zachowywały
się jak dzikie zwierzęta. Nie wiem, czy były zdenerwowane burzą, czy po prostu głodne.
Przywiozłam im trochę indyka, a zeszłej nocy dostały klopsy, rano zaś resztki pasty
łososiowej. Smakowało im.
- Były uwięzione w sypialni prawie dwadzieścia cztery godziny - zauważył Qwilleran.
- Na szczęście miały kuwetę i wodę do picia. Koty nienawidzą zamkniętych drzwi, bez
względu na to, po której się znajdują stronie, jak wiesz. Jeśli są na zewnątrz, to chcą wrócić
do środka, jeśli są w środku, to chcą wyjść na zewnątrz.
W polu widzenia pojawił się słup z literą K i Mildred wrzuciła prawy kierunkowskaz.
- Mój samochód został pod „Ba". Mogłabyś mnie tam podrzucić? - spytał. -
Postawiłem go na parkingu, kiedy wyruszyliśmy na Wyspę Trzech Drzew.
- Jesteś pewien, że możesz prowadzić? Jeśli czujesz się senny, poproszę Sharon, żeby
przyprowadziła go z powrotem.
- Dziękuję, Mildred, ale nic mi nie jest. Nie martw się.
- Za każdym razem, gdy podjeżdżałam do twojej chaty, a byłam tam trzykrotnie, na
polanie stała półciężarówka. Przypuszczam, że należy do twojego stolarza, ale nigdzie go nie
widziałam.
- Wstawiał okna w dniu, kiedy przeszło tornado. Mam nadzieję, że nic mu się nie
stało. Jest tak chudy, że silny wiatr zdmuchnąłby go jak piórko.
Kiedy podjechali pod „Ba", Mildred odrzuciła jego zaproszenie na kawę i pączki,
mówiąc, że serwowane tu wypieki nadają się bardziej na kotwice.
- Dzięki za podwiezienie, Mildred. Dobrze, że zajęłaś się kotami.
- Żaden problem. Prawdę powiedziawszy, sprawiło mi to przyjemność.
Qwilleran kupił egzemplarz „Coś tam" z połowy tygodnia, ten sam, który trafił do
druku jeszcze przed nadejściem tornado. Potem pojechał wolno do chaty, rozmyślając o tym,
że Mildred jest wspaniałą kobietą, która byłaby dla kogoś wspaniałą żoną, gdyby tylko
zdołała pozbyć się nieobecnego męża. Kiedy skręcił w podjazd, zaczął się lękać pierwszego
obrazu zniszczenia, ale pragnął też zobaczyć koty. Były chwile podczas tych długich,
zimnych i mokrych godzin, kiedy wydawało mu się, że nigdy więcej ich nie zobaczy. Zadrżał
na to wspomnienie.
Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak opisała to Mildred. Na polanie stał pikap
Iggyego, a wschodnie skrzydło leżało w ruinie, lecz Qwilleran nie przejmował się tym
zbytnio; cieszył się, że żyje. Siąpiący deszcz zamieniał polanę w jezioro, ale on brnął przez
kałuże, nie dostrzegając ich prawie. Po tym wszystkim, co przeżył, co znaczyła odrobina
deszczówki? Otworzył drzwi i powiedział tępo:
- Jestem w domu.
Koty obserwowały go z pewnej odległości; w ich oczach malowało się nieme
rozżalenie.
- Cieszcie się, że wasz chlebodawca się nie utopił - oznajmił. - Płatki śniadaniowe!
Dwaj niewdzięcznicy przybiegli w podskokach, by dostać smakołyk; Koko przebył
kilka ostatnich kroków na tylnych łapach.
Qwilleran przyrządził sobie kawę. Kiedy pił ją z ulgą i zadowoleniem, zadzwonił Arch
Riker.
- Dzięki Bogu, że was uratowali, Qwill - powiedział redaktor. - Słyszałem o tym we
wtorek wieczorem w radiu i zadzwoniłem do gazet na Nizinach. Ale było za późno, żeby
wydrukować to wydaniu tygodniowym. Dlaczego nic nigdy się nie dzieje w odpowiednim
terminie? A tak przy okazji, co robiłeś na tej wyspie?
- Pewnie nie uwierzysz, Arch, ale szukaliśmy wypalonego kręgu, gdzie rzekomo miało
wylądować UFO.
- Odbija ci, Qwill!
- Tak czy inaczej - odparł znużony - zastanawiam się, czy nie wrócić do Pickax i nie
uznać lata za straconą sprawę. Wschodnie skrzydło jest w ruinie. Niebo jest szare. Jezioro też,
a nawet bardziej. Deszcz wali w dach i zalewa okna, a ta cholerna pogoda ma podobno
potrwać dłużej. A wszystko z powodu tego parszywego UFO.
Po krótkiej chwili milczenia Riker spytał:
- Jaki lek dali ci w szpitalu, Qwill?
- Spytaj doktora Halifaksa. To jego tajemna formuła. Pickax zalane?
- Main Street wygląda jak Canale Grandę w Wenecji. Wszystkie strumienie i rzeki w
okręgu wezbrały, może popłynie parę mostów. Lepiej zostań na miejscu, dopóki nie
przestanie padać. Wydajesz się zmęczony. Odpocznij. Nadrób zaległości w lekturze.
Zapomnij o „Piórku Qwilla". Kiedy wrócisz do formy, będziesz mógł napisać przerażającą i
dramatyczną relację ze swojej przygody.
Wciąż padało, deszcz walił w dach i przygniatał nadbrzeżną trawę.
- Niech diabli wezmą tych przybyszy! - zawołał Qwilleran, wygrażając pięścią
posępnemu niebu.
Poszedł na tylny ganek i spojrzał na półciężarówkę, która stała na polanie. Facet
pewnie w niej zamieszkał! Może spał w tej chwili na skrzyni! Qwilleran uświadomił sobie, że
powinien to sprawdzić, ale deszcz lał ogłuszająco, przyprawiając go o senność.
Po chwili Yum Yum wybaczyła mu to, że ją porzucił, że zostawił w małym pokoiku
bez jedzenia, że pachniał szpitalem. Kiedy rozłożył się na sofie, wskoczyła lekko na jego
pierś i wydała z siebie uwodzicielskie zawodzenie, co oznaczało, że domaga się pieszczot.
Koko natomiast buszował nadpobudliwie po chacie: penetrował odległe zakątki, szukał
jakiejś gazety, którą mógłby podrzeć, wskakiwał i zeskakiwał z głowy łosia - krótko mówiąc,
marnotrawił bezmyślnie energię.
Dopiero gdy zwinął chodniczek i zaczął obwąchiwać klapę, wydając przy tym
wilgotne parsknięcia, Qwilleran ocknął się i zaczął nasłuchiwać. Marszczył wąsy, rozważając
różne możliwości: niewykluczone, że to Iggy znajduje się pod podłogą i śpi! Może zobaczył
chmurę w kształcie leja i zszedł pod chatę w poszukiwaniu schronienia. Ale jak by się dostał
do chaty? Drzwi były solidnie zamknięte... No cóż, mógł wyłamać tymczasowe przejście,
wejść do przedpokoju, potem przybić sklejkę z powrotem, by osłonić się przed szalejącym
wiatrem. Musiał wiedzieć, że wszystkie te wakacyjne domki mają pod podłogą wąskie wnęki,
znalazłby więc klapę, zsunął się na dół i zamknął właz za sobą. Potem rozłożyłby się na
piasku i zasnął. Iggy mógł spać wszędzie!
Qwilleran doszedł do wniosku, że to interesująca teoria, ale mało prawdopodobna.
Nawet senny stolarz nie przesypiał za jednym zamachem trzydziestu sześciu godzin.
Niemniej jednak odsunął Koko na bok, uchylił właz i wykrzyknął imię mężczyzny. Iggy nie
odpowiedział, za to kot wydał z siebie przeraźliwy miauk.
Qwilleran zdawał sobie sprawę, że nie rozumuje zbyt jasno. Czuł się otumaniony.
Wpatrując się w deszcz, który spadał z gontu nieprzerwaną kaskadą, pomyślał, że Iggy mógł
odnieść jakieś obrażenia, kiedy dach przykrywający wschodnie skrzydło załamał się; mógł
nawet zginąć; być może jego ciało leżało pod zwałowiskiem drewna; mogło nawet pofrunąć
w las wraz z kawałkami zadaszenia i elewacji. Qwilleran zdał sobie sprawę, że musi to
zbadać, lecz powstrzymywał go deszcz, nie wspominając już o tym, że brakowało mu
ambicji.
Jednak ciekawość wzięła górę nad zmęczeniem, gdy zaczął lekko poruszać wąsami,
obserwując zachowanie Koko. Kot obwąchiwał właz gorliwie i z pasją. Qwilleran
przypomniał sobie, że gdzieś widział latarkę; zaczął grzebać w szufladach i szafkach, nim
znalazł ją w przedpokoju. Koko, wyczuwając jego zamiary, dreptał na wyprostowanych
nogach i z naprężonym ogonem.
Qwilleran podniósł klapę w podłodze i oświetlił mroczną dziurę. Widać było tylko
piasek. Spróbował rozpłaszczyć się na deskach i wsunąwszy głowę w otwór, kierować
strumień światła w różne miejsca. Wszędzie widział piach, kilka kamieni i rur, które biegły
nie wiadomo gdzie.
Koko krążył nerwowo po przedpokoju, miaucząc i pomrukując na widok tego
wielkiego mężczyzny, który leżał na podłodze. Teraz zajrzał do dziury, wspierając się na
przygiętych nogach, na samej krawędzi otworu.
- Nie! - oznajmił stanowczo Qwilleran.
- Miau! - odparł Koko zdecydowanie i skoczył w mroczną czeluść.
- Koko! Wyłaź stamtąd!
Kot zniknął w ciemności i nie odpowiedział, nie mówiąc już o tym, że nie posłuchał.
Qwilleran spróbował posłużyć się magicznymi słowami: - Płatki śniadaniowe! Płatki
śniadaniowe! - Yum Yum przybiegła czym prędzej, ale Koko się nie odezwał - najbardziej
uparte stworzenie, jakie Qwilleran kiedykolwiek spotkał, nie wyłączając byłej żony i dwóch
nieprzejednanych redaktorów. Znów przyświecił sobie latarką, zastanawiając się, czy nie
pójść w ślady kota. Przestrzeń między piachem a legarami podłogowymi wynosiła raptem
nieco ponad pół metra, miejscami jeszcze mniej.
- Do diabła, nie włażę za tobą! - wrzasnął w ślad za złoczyńcą, który zszedł pod chatę.
- Możesz tam siedzieć przez cały dzień! Byłem uwięziony na wyspie; byłem bliski śmierci;
ledwie uniknąłem zapalenia płuc i straciłem wschodnie skrzydło. Nie zamierzam pełzać
brzuchem po piasku, goniąc za kotem!
Qwilleran dźwignął się na nogi, zamknął z hukiem ciężką dębową klapę i ułożył na
niej starannie chodniczek, zostawiając Koko samego w ciemności. Potem pojechał do
Mooseville na lunch, najpierw jednak pogłaskał z miłością Yum Yum i obdarował ją
kawałkiem bekonu, który udało mu się zachować ze szpitalnego śniadania.
- Mam nadzieję, że wyczuje ten bekon - powiedział do kotki. - Niech się zamartwia!
Qwilleran nie był w nastroju do rozmowy i znalazł sobie odosobniony stolik w hotelu
„Northern Lights". Nawet w takiej sytuacji kelnerka chciała koniecznie dowiedzieć się czegoś
o jego przeżyciach na wyspie. Słyszała wiadomości w radiu i czytała o tym wydarzeniu w
„Daily Fluxion".
Qwilleran wskazał swoje gardło i wypowiedział bezgłośnie: „Nie mogę mówić".
- Złapał pan zaziębienie! - zauważyła.
Przytaknął.
- Musiało być panu zimno w tym przemoczonym ubraniu i przy wietrze wiejącym z
prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę!
Przytaknął.
- Co pan powie na zupę grzybową? Dobrze panu zrobi. Przytaknął po raz trzeci i
wskazał także półfuntowego cheeseburgera z frytkami i surówką. Kiedy wzmocnił się
treściwym jedzeniem i trzema filiżankami kawy, znów poczuł się ożywiony i pełen werwy.
Kiedy wrócił do chaty, deszcz wciąż stukał o dach, zalewając resztki wschodniego
skrzydła, topiąc las i zasłaniając widok jeziora. Yum Yum powitała go nerwowo. Nie lubiła
zostawać sama. Zajęczała żałośnie.
- Okej, kochanie - powiedział Qwilleran. - Damy mu jeszcze jedną szansę.
Podniósł klapę, spodziewając się, że Koko wyskoczy z dziury, otrząśnie się i przez
następną godzinę będzie sobie czyścił futro, ale się nie pokazał. Qwilleran ponownie
rozpłaszczył się na podłodze i wsunął głowę poza krawędź otworu - manewr zarówno
niewygodny, jak i pozbawiony godności. Wtedy właśnie usłyszał odległy pomruk - dźwięk,
jaki Koko wydawał, kiedy zajmował się jakimś absorbującym zadaniem. Po prostu mówił do
siebie pod kocim nosem.
- Co ty robisz, Koko?
Znów rozległ się ten pomruk, niemal warczenie.
Qwilleran urodził się obdarzony tą samą ciekawością, która od wieków zabijała koty,
zrzucił więc przeciwdeszczową kurtkę i opuścił się do dziury. Otwór miał powierzchnię około
pół metra kwadratowego, on zaś był dobrze zbudowanym człowiekiem. Przeprowadził kilka
prób, nim opracował odpowiednią technikę: kucnąć, wsunąć nogi do dziury pod kątem
prostym, przytrzymując się krawędzi, wreszcie opuścić się do końca i przekręcić na brzuch.
Teraz mógł oświetlić latarką wszystkie zakamarki pod podłogą. Był to, jak wcześniej się
domyślał, głównie piasek, teraz jednak dostrzegał gdzieniegdzie kawałki betonu czy zastygłej
zaprawy, garść skorupek po żołędziach pozostawionych przez ryjące tunele pręgowce, a także
puszkę po piwie. Miał nadzieję, że nie natknie się na węże czy skunksy. Było tu pełno kurzu,
musiał kilkakrotnie kichnąć. Pajęczyny łaskotały go w twarz; były szczególnie nieprzyjemne,
gdy czuł je wąsach.
Nie miał czasu zastanawiać się nad puszką po piwie. Niepokojące było zachowanie
Koko. Kot znajdował się w samym środku tej wąskiej czeluści, mniej więcej pod stołem
jadalnym, i kopał zajadle.
Świadomy ostrzeżenia pani Ascott, zaczął morderczą wędrówkę na brzuchu w stronę
kota. Kawałki zaprawy miały ostre krawędzie, legary zaś podtrzymujące podłogę były grube -
twarde i oporne. Widział przed sobą fruwający piasek, odrzucany przez niezmordowane kocie
łapy.
Qwilleran poczuł, jak jeżą mu się wąsy, kiedy zbliżył się do Koko, doznał też
dziwnego mrowienia na skórze głowy.
- Coś ty tam znalazł?! - zawołał.
Koko zignorował go i kopał dalej. Qwilleran podczołgał się bliżej, starając się cały
czas oświetlać miejsce wykopaliska. Kot odkrywał coś, czego Qwilleran nie potrafił jeszcze
zidentyfikować. Było to coś zwartego, o kształcie coraz bardziej określonym. Qwilleran
podpełzł odrobinę bliżej. I wtedy zgasło światło. Potrząsnął latarką, przesunął tam i z
powrotem włącznik, przeklinając, ale bateria była bez wątpienia wyczerpana. Odrzucił
zbędny przedmiot.
Teraz działał w całkowitej ciemności. Wiedział, że kot jest na wyciągnięcie ręki,
wysunął więc prawe ramię i chwycił garść pokrytej futrem skóry. Koko opierał się i
protestował głośno, gdy Qwilleran odciągnął go i zaczął drugą ręką macać w poszukiwaniu
znaleziska.
Był to but - płócienny but ze sznurowadłem, w bucie znajdowała się stopa, do stopy
zaś przytwierdzona była noga.
Rozdział szesnasty
Po odkryciu zwłok Qwilleran powiadomił szeryfa, ale wcześniej jednak dał cynk
redakcji „Moose County coś tam". Dwa protestujące koty zostały ponownie zamknięte w
pokoju gościnnym, podczas gdy policjanci wyciągali ponure znalezisko Koko z miejsca
pochówku i wciągali przez dziurę w podłodze, co nie było prostą operacją! Towarzyszyły
temu postękiwania, krzyki, spory i mamrotane pod nosem przekleństwa. Deszcz padał
nieustępliwie i pojazdy biura szeryfa, policji stanowej, koronera i ekipy technicznej zamieniły
podjazd i polanę w błotniste bajoro.
Postronni goście byli zatrzymywani przy wjeździe na posesję, jednym z nich był Arch
Riker. Redaktor i wydawca „Coś tam" postanowił sam zająć się tą sprawą, ponieważ Roger
McGillivray wciąż leżał w szpitalu. Riker sądził także, że Qwilleran, w obecnym stanie
zdrowia, potrzebuje moralnego wsparcia. Noc spędzona na Wyspie Trzech Drzew i
zniszczenie wschodniego skrzydła, na dodatek odkrycie zwłok pod domem mogłyby
wstrząsnąć nawet doświadczonym dziennikarzem, jeśli przypadkiem zażywał pigułki doktora
Halifaksa. Redaktor, po okazaniu legitymacji prasowej, mógł zaparkować na poboczu szosy i
iść dalej pieszo w strugach deszczu. Kiedy zbliżył się do chaty, pozwolono mu poruszać się
tylko po tylnym ganku.
Wnętrze przedpokoju tonęło w błocie, deptane licznymi stopami w trakcie ponurej,
oficjalnej procedury. Panowała atmosfera, jakiej chata nigdy wcześniej nie doświadczyła:
groźna cisza sceny morderstwa będącego przedmiotem śledztwa, przerywana szorstkimi
komentarzami i poleceniami przedstawicieli prawa, nie wspominając o sporadycznych
skargach ze strony kotów zamkniętych w pokoju gościnnym. Qwillerana poproszono, by
pozostał w pobliżu, ale nie przeszkadzał; policjanci pobierali próbki piasku, robili zdjęcia,
dokonywali pomiarów i posypywali przedmioty proszkiem w celu pobrania odcisków palców.
Pomimo środków uspokajających doktora Halifaksa Qwilleran czuł, jak jego energia i
ciekawość odradzają się w cudowny sposób za sprawą podniecenia wywołanego
przestępstwem. Kiedy poproszono go, by zidentyfikował ciało, mógł powiedzieć, że jest to
stolarz zwany Iggy’m, co zgadzało się z danymi w prawie jazdy, które znaleziono w pikapie.
Zaskoczyło go, że Iggy posiadał coś tak konwencjonalnego jak prawo jazdy, i sprawiło mu
przykrość - teraz, kiedy człowiek ten był martwy - że nigdy nie poznał jego nazwiska, nigdy o
nie nie spytał, nigdy nie odczuł potrzeby, by spytać. Pomimo tego, że człowiek ten okropnie
pracował i równie okropnie się zachowywał, był istotą ludzką, która-w przeciwieństwie do
psa - zasługiwała na coś więcej niż tylko imię. Nazywał się Ignatius K. Small.
Według Qwillerana przyczyną śmierci był cios w głowę, choć nikt jakoś nie pomyślał
o tym, by poinformować go o ustaleniach koronera. Tego dnia Qwilleran nie był
najbogatszym człowiekiem w okręgu; nie był największym filantropem; nie był gwiazdą
reportażu w „Coś tam". Był jedynie mieszkańcem domu, w którym znaleziono ciało
zamordowanej osoby.
Kiedy detektywi byli gotowi go przesłuchać, wskazał im dwie białe sofy, ale uznano
to w tej sytuacji za propozycję przesadnie towarzyską. Rudowłosy detektyw z policji stanowej
w Pickax wolał siedzieć przy stole jadalnym, a zastępca szeryfa wolał pozostać w pozycji
stojącej. Stół był jak zwykle zawalony rekwizytami pisarskimi: maszyna do pisania, papiery,
książki, teczki, pióra i ołówki, nożyczki, zszywacz, spinacze i klej kauczukowy - plus ostatni
nabytek pod postacią pudełka pokrytego spłowiałym różowym brokatem z ozdobnym
koronkowym sercem. Zwróciło uwagę detektywa i Qwilleranowi przemknęło przez głowę:
Niech sobie myśli o tym, co chce.
Wszyscy w okręgu znali nazwisko Klingenschoen, majątek Klingenschoenów,
tożsamość spadkobiercy Fanny Klingenschoen, a także rozmiar jego wąsów. Niemniej jednak
detektyw zadawał rutynowe pytania grzecznym tonem, bez cienia groźby, i Qwilleran
odpowiadał niezwłocznie i szybko.
- Pańskie imię i nazwisko, sir?
- James Qwilleran, pisane przez „w". Bez inicjału.
- Mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy? - Detektyw wziął je do ręki, po czym oddał,
niemal nie przyglądając się wąsom na zdjęciu i na twarzy. - Pański aktualny adres?
- Park Circle 315, Pickax.
- Od jak dawna pan tam mieszka?
- Dwa lata i miesiąc.
- Gdzie pan mieszkał przedtem?
- W Chicago, Nowym Jorku, Waszyngtonie, San Francisco...
- Często się pan przeprowadza, panie Qwilleran. Jaką pracę pan wykonywał?
- Byłem dziennikarzem przydzielonym do różnych redakcji.
- Czym się pan teraz zajmuje?
- Jestem właściwie na emeryturze, ale pisuję dla „Moose County coś tam".
- Co pan robi w Mooseville?
- Planuję - czy też planowałem - spędzić tu lato.
- Teraz pańskie plany uległy zmianie?
- To zależy od pogody.
- Kiedy pan tu przyjechał?
- Jakieś trzy tygodnie temu.
- Czy prócz pana ktoś tu jeszcze mieszka?
- Dwa koty syjamskie.
- Jest pan właścicielem tej nieruchomości?
- Jestem jej spadkobiercą; należy obecnie do masy spadkowej testamentu Fanny
Klingenschoen.
- Jakie związki łączyły pana z Ignatiusem Smallem?
- Zatrudniłem go w celu rozbudowania chaty.
- Jak długo pan go znał, panie Qwilleran?
- Około dziesięciu dni.
Były to rutynowe pytania, które miały na celu pozbawić go pewności siebie, i
Qwilleran czekał na stary, znajomy cios.
I doczekał się.
- Kto pochował go pod domem?
- Nie mam pojęcia - odparł bezzwłocznie Qwilleran. - Wolałbym, żeby pan Small
został pochowany gdzie indziej, i mam wrażenie, że pańscy ludzie też by woleli.
- Kiedy widział go pan po raz ostatni, panie Qwilleran?
- We wtorek rano.
- W jakich okolicznościach?
- Zgłosił się do pracy krótko przed tym, jak miałem pojechać do miasta na lunch.
Powiedział, że zamierza osadzać okna, a ja zapłaciłem mu z góry za cały dzień roboty.
- Gotówką?
- Tak.
- Jaką sumę?
Qwilleran sięgnął po notatnik na stole.
- Pięćdziesiąt pięć dolarów.
- Spodziewał się pan jeszcze jakiegoś pracownika we wtorek?
- Nie.
- I gdzie pan przebywał w czasie między wyjazdem do miasta i znalezieniem ciała?
- Jadłem lunch z przyjaciółmi - Johnem Bushlandem i Rogerem McGillivrayem w
„BA". Potem wsiedliśmy na łódź Bushlanda i popłynęliśmy na Wyspę Trzech Drzew. Przejść
się trochę - dodał. - Ale zerwał się sztorm i straciliśmy łódź. Po spędzeniu na wyspie kilku
godzin zostaliśmy uratowani przez helikopter z biura szeryfa. Wszystko to zostało opisane w
„Morning Rampage" i „Daily Fluxion".
- Kiedy pan tu wrócił?
- Kilka godzin temu.
- Gdzie pan przebywał między momentem, kiedy uratowano pana z wyspy, a chwilą
powrotu dziś rano?
- W szpitalu w Pickax, gdzie pozostawałem pod opieką doktora Halifaksa.
- Wie pan cokolwiek o tym, co się wydarzyło pod pańską nieobecność?
- Oczywiście! Tornado zniszczyło nowe skrzydło, które budowałem.
- W jaki sposób znalazł pan zwłoki?
- Mój kot zachowywał się podejrzanie, drapał podłogę i próbował się dostać pod
chatę. Otworzyłem właz, żeby sprawdzić, co go tak denerwuje; zeskoczył do dziury i nie
chciał wyjść, zostawiłem go więc pod podłogą i pojechałem na lunch.
Z pokoju gościnnego dobiegł przeraźliwy krzyk. Koko wiedział, że o nim mowa.
- Jak długo pana nie było?
- Około godziny.
- I co się stało, kiedy pan wrócił?
- Kotka robiła dużo wrzawy, bo samiec siedział pod podłogą, otworzyłem więc właz i
stwierdziłem, że kopie coś w piachu i wydaje dziwne odgłosy. Zszedłem więc za nim i
zobaczyłem, że wygrzebał stopę.
Policjant zwrócił się do zastępcy szeryfa, który pokazał chromowaną latarkę w
plastikowej torebce.
- Widział pan tę latarkę już wcześniej, panie Qwilleran?
- Jest typowa, ale wygląda jak ta, której używałem, znajdując się pod podłogą, dopóki
nie zgasła nagle. Wyczerpana bateria.
Zastępca szeryfa wyjął ostrożnie latarkę z opakowania i przesunął włącznik; zabłysło
światło. Qwilleran wzruszył ramionami.
- No cóż, wszystko tak teraz produkują.
- Kiedy wrócił pan ze szpitala, panie Qwilleran, czy panel ze sklejki był przybity w
tym samym miejscu co teraz?
- Dokładnie.
- Tak pan go zostawił we wtorek?
- Tak.
- Kiedy pan wtedy wyjeżdżał, zamknął pan drzwi?
- Tak. Zawsze tego pilnuję.
- Czy ktoś jeszcze ma klucz?
- Opłacam składkę w serwisie pani Glinko, więc mają mój klucz. Jest też zapasowy,
chowam go na osłoniętym ganku, na wypadek gdybym zgubił saszetkę z kluczami albo
zamknął się niechcący.
- Gdzie on jest?
- Proszę za mną.
Ruszyli na ganek, gdzie Riker czekał cierpliwie i nadstawiał ucha. Qwilleran mrugnął
porozumiewawczo do redaktora i sięgnął ku górnej framudze drzwi.
- Niech go pan nie dotyka - uprzedził zastępca szeryfa i wspiął się na palce, by zajrzeć
we wskazane miejsce. - Nie ma go tam.
- Proszę zajrzeć pod wycieraczkę - podsunął Qwilleran.
- Tam też nie ma - powiedział funkcjonariusz.
- To niezwykłe.
Detektyw zanotował coś.
- Pozostanie pan przez jakiś czas w tej okolicy, panie Qwilleran?
- To znaczy gdzie?
- Tutaj, pod tym adresem.
- Niewykluczone, że wrócę do Pickax, jeśli pogoda się nie poprawi.
- Proszę nas informować o miejscu pobytu. Być może będziemy potrzebować pańskiej
pomocy. I bylibyśmy zobowiązani, gdyby zgłosił się pan do nas na pobranie odcisków
palców, musimy je porównać z tymi, które znaleźliśmy... i jeszcze jedno - dodał, zerkając
przez ramię na Rikera. - Proszę nie rozmawiać z nikim o tej sprawie.
Funkcjonariusze wzięli latarkę, puszkę po piwie, wycieraczkę i inne przedmioty w
plastikowych torebkach, po czym wyszli; niemal natychmiast dopadł ich redaktor, zasypując
pytaniami.
Qwilleran tymczasem uwolnił cierpiące zwierzaki z ich więzienia.
- Straciłeś swój chodniczek - zwrócił się do Koko.
Nalał podwójną szkocką dla przyjaciela, dla siebie szklankę soku z białych winogron i
spodeczek tego samego dla kota.
- Masz ochotę zamoczyć sobie wąsy? - spytał, stawiając naczynie na podłodze.
Radiowozy odjechały niebawem, a do chaty przyczłapał rozczarowany redaktor i
osunął się niepocieszony na sofę.
- Nie chcą gadać.
- Przekaż czytelnikom, że policja prowadzi śledztwo.
- Ty szczurze! Po to wlokłem się pół mili po błocie i w deszczu?
- Gdyby to w twojej piwnicy pojawił się trup - oznajmił swemu przyjacielowi
Qwilleran - to też byś trzymał gębę na kłódkę.
- Nie podejrzewają cię chyba?
- Podejrzewają każdego, nie wyłączając małych zielonych ludzików w UFO.
- Jestem twoim najstarszym przyjacielem - przekonywał Riker. - Zawsze rozmawiałeś
ze mną o różnych sprawach.
- Do tej chwili nigdy nie byłem w nie osobiście zaangażowany. Po raz pierwszy mam
własnego trupa. Ale powiem ci jedno: ktoś tu w okolicy nienawidzi stolarzy.
Redaktor opróżnił jednym haustem szklankę i wstał.
- A jakie ty żywisz uczucia wobec stolarzy, Qwill?
- Takie same jak wobec redaktorów. Są chwile, kiedy mam ochotę ich zamordować!
Wciąż lało, więc Qwilleran podrzucił Rikera do jego wozu zaparkowanego przy
szosie.
- Może wybierzemy się gdzieś na kolację, zwiadowco?
- Nie da rady - odparł Riker. - Przeczytałem swój horoskop w dzisiejszym „Rampage".
Napisali, że nawiążę relacje z osamotnioną przyjaciółką, więc wieczorem wychodzę z
Amandą.
Kiedy Qwilleran wrócił do chaty, dopilnował pewnej drobnej rzeczy. Sięgnął do
stojaka z drewnem na ganku i wyciągnął ze schowka klucz. Wytarł odciski palców Mildred i
w ich miejscu zostawił mnóstwo własnych, po czym wsunął klucz z powrotem do
wydrążonego kloca. Następnie zadzwonił do swej przyjaciółki.
- Jak tam Roger?
- Biedny chory chłopiec. Sharon siedzi przy nim w szpitalu, a ja zajmuję się
dzieckiem. Jak się czujesz?
- Doskonale, dziękuję. - Nie podali jeszcze w radiu informacji o morderstwie, a
Qwilleran nie zamierzał tego robić.
- Masz dzisiejsze gazety z Nizin?
- Mam „Fluxion".
- Jak wygląda mój horoskop na dzisiejszy dzień?
- Zaczekaj, przyniosę gazetę. - Rozległ się szelest papieru.
- No, jest. Bliźnięta. „Nie narzekaj dzisiaj na brak silnych wrażeń. Wybierz się w
podróż! Odwiedź przyjaciela! Zrób coś, co od dawna pragnąłeś zrobić". I co ty na to?
Kiedy podziękował Mildred i odłożył słuchawkę, zaczął się zastanawiać nad radą. W
końcu zadzwonił do Bushy'ego, ale połączył się tylko z automatyczną sekretarką i usłyszał, że
gospodarze wybrali się do Lockmaster i że można się z nimi tam skontaktować. Odszukał
wizytówkę fotografa i wykręcił numer. Odebrał Bushy, który nie sprawiał wrażenia człowieka
po nocy spędzonej na Wyspie Trzech Drzew.
- Co u ciebie? - spytał Qwilleran.
- Cieszę się, że jest mi ciepło i sucho, i że żyję. Dosłownie fruwam z radości. A ty?
- Ledwie się czołgam.
- No tak, straciłeś część domu, prawda? Jak miewały się koty, kiedy wróciłeś?
- Były w niezłej formie. Mildred uraczyła je epikurejskim posiłkiem.
- Nie zapominaj, że masz je przyprowadzić do studia na sesję zdjęciową. Może dzisiaj
wieczorem? To tylko godzina drogi. Pogadamy o Trzech Drzewach. Dobrze nam to zrobi.
Qwilleran się zgodził. W końcu horoskop mu to podpowiedział.
- Co powiecie na małą przejażdżkę? - spytał koty, rozmrażając dwa kartony gulaszu
wołowego dla siebie i dla nich. - Zawodowy fotograf zrobi wam portrety do konkursowego
kalendarza. Wygracie w cuglach.
Zabrały się skrupulatnie do posiłku, pochłaniając mięso i zlizując sos, pozostawiając
jednak marchewkę i ziemniaki nietknięte na obrzeżu talerza. Następnie zaczęły się myć w
idealnie zgodnym rytmie, niczym doskonale wyszkolony chór: język-łapa na trzy czwarte...
język-nos na trzy czwarte... język-ucho na trzy czwarte. Kiedy pojawił się wiklinowy kosz,
wskoczyły do niego i usadowiły się na poduszce wypchanej pierzem, jakby się domyślały, że
będą pozować do artystycznego kalendarza. Nim Qwilleran dotarł do Lockmaster, oboje spali
w najlepsze.
Posiadłości magnatów drzewnych w Lockmaster ozdobione były wieżyczkami,
wimpergami, oknami wykuszowymi i werandami. Teraz mieścił się w nich zakład
pogrzebowy, muzeum, dwie firmy ubezpieczeniowe, trzy agencje nieruchomości i studio
fotograficzne Bushlanda.
Bushy i jego żona przywitali Qwillerana na progu i wszyscy troje uściskali się
serdecznie, jakby niedawna przygoda uczyniła z nich starych przyjaciół.
- Niemal odchodziłam od zmysłów we wtorek wieczorem - wyznała ze łzami w
oczach Vicky.
- Przynajmniej było ci ciepło i sucho - przypomniał jej mąż.
- To zdumiewające, że ty i Bushy znieśliście to znacznie lepiej od Rogera, choć jest od
was o wiele młodszy.
- Roger to anemik - wzruszył ramionami Bushy. - Potrzebuje codziennie porządnej
porcji czerwonego wina. Moja matka była Włoszką i twierdziła, że czerwone wino jest
znakomitym lekiem na wszystko. Dlaczego nie wcierałem go sobie w głowę? Może bym nie
wyłysiał.
- Wprowadź koty do studia, Qwill - poprosiła Vicky.
Salon frontowy był umeblowany staroświeckimi sprzętami w stylu wiktoriańskim,
które stanowiły oryginalne tło dla współczesnych fotografii. Qwilleran postawił koszyk przed
marmurowym kominkiem i podniósł wieko. Wszyscy zachowywali się cicho, czekając, aż
pokażą się koty, jednak ponad krawędzią koszyka widać było tylko czubek ucha. Qwilleran
zajrzał do środka i stwierdził, że oba koty leżą zwinięte w kłębek, przypominając futrzaną
poduszkę; głowy, nogi i ogony były ukryte przed wzrokiem.
- Pobudka! - wrzasnął Qwilleran. - Pozujecie do zdjęć!
Z poduszki wyłoniły się dwie głowy - Koko spoglądał bystro, całkowicie przytomny,
Yum Yum była wyraźnie zaspana i zezowała.
- Chodźmy do drugiego pokoju napić się czegoś, a one tymczasem oswoją się z
otoczeniem - zaproponował Bushy.
Przez następne pół godziny Bushy i Qwilleran przeżywali ponownie horror, którego
doświadczyli na wyspie.
- Teraz, kiedy o tym myślę - wyznał Qwilleran - to dochodzę do wniosku, że zniosłem
to wszystko z większym hartem niż wówczas, gdy znalazłem martwego pająka w piecyku.
- Czułem w sobie jakąś wewnętrzną siłę, która pozwalała mi walczyć z zimnem -
oświadczył Bushy.
Im dłużej rozmawiali, tym mniej przerażająca wydała im się owa przygoda. Zaczęli
dostrzegać ironiczny humor całej sytuacji. Mogli się z tego śmiać i prawdopodobnie robiliby
to przez długie lata. Kiedy wrócili do salonu, by przystąpić do sesji fotograficznej, koty spały
w najlepsze na dnie koszyka.
- No dobra, kochani, okażcie chęć do współpracy! - polecił Qwilleran.
Wsunął do kosza obie dłonie, chwycił Koko mniej więcej w połowie grzbietu,
zamierzając go wyjąć, ale kot wpił się pazurami w wiklinę i nie dał się wyciągnąć.
- No chodź, kochana - powiedział, wsuwając delikatnie ręce pod ciało Yum Yum, ale i
ona dysponowała osiemnastoma sprawnymi haczykami, które wczepiły się w uchylone wieko
koszyka. - Będę potrzebował pomocy.
Vicky sięgnęła do koszyka, przemawiając łagodnie do kotów, i ostrożnie odczepiła
lewą łapę kotki, podczas gdy Qwilleran zrobił to samo z prawą. Potem podnieśli ją
wspólnymi siłami, ale tylne pazury trzymały mocno. Nim zdołali uporać się z tylną częścią
kota, przednia zdążyła zakleszczyć się o wiklinę.
Qwilleran poczuł, jak zaczynają go boleć plecy. Wyprostował się, rozciągnął
kręgosłup i odetchnął głęboko kilka razy.
- Musi być jakiś sposób - powiedział. - Troje inteligentnych dorosłych ludzi powinno
poradzić sobie z dwoma kotami, które nie mają stopni uniwersyteckich ani prawa jazdy.
- Odwróćmy koszyk do góry nogami i wytrząśnijmy je na zewnątrz - podsunął Bushy.
Spróbowali tej metody, ale z koszyka wypadła jedynie poduszka, nie zaś koty.
- Proponuję, żebyśmy wrócili do pokoju i napili się jeszcze - oznajmił Bushy.
Zrobili tak, a Koko i Yum Yum pozostały przez resztę wieczoru przytwierdzone do
swego podróżnego kosza.
Wracając do domu, Qwilleran nastawił radio na wiadomości o dwudziestej trzeciej i
usłyszał, co następuje: „Policja donosi o znalezieniu zwłok człowieka, którego
zidentyfikowano jako Ignatiusa K. Smalla, stolarza imającego się dorywczych robót. Jego
ciało było zakopane pod domkiem letniskowym na wschód od Mooseville. Według koronera
przyczyną śmierci był cios w głowę, zgon nastąpił około czwartej po południu we wtorek.
Nieruchomość należy do masy spadkowej Fanny Klingenschoen. Obecnie przebywa tam
James Qwilleran, zamieszkały na stałe w Pickax".
- Idioci! - powiedział Qwilleran. - Zrobili ze mnie podejrzanego numer jeden!
Rozdział siedemnasty
Kiedy rozgłośnia PKX FM zaczęła powtarzać informację o zabójstwie stolarza co pół
godziny, telefon Qwillerana oszalał, on zaś stwierdził, że rozmawia z zatroskanymi
przyjaciółmi i znajomymi żartownisiami. „Nie, nie zrobiłem tego, a nawet gdybym zrobił, to
myślisz, że bym ci powiedział?..." „Dziękuję, nie potrzebuję jeszcze adwokata; jeśli nie masz
roboty, zacznij szukać klientów wśród ofiar wypadków". Były też telefony od wariatów, ale
nauczył się radzić sobie z nimi jeszcze w czasach, gdy pracował dla gazet w wielkich
miastach.
Obserwując swoje koty pochłonięte śniadaniem, starał się zrekonstruować scenę
zabójstwa z ich perspektywy. Były zamknięte w pokoju gościnnym z wodą i kuwetą. Przez
chwilę siedziały na parapecie i przyglądały się stolarzowi; Koko zapewne stukał ogonem w
takt uderzeń młotka. Napiły się, poszurały żwirkiem w kuwecie i ucięły sobie kocią drzemkę
na łóżku... Być może przyjechał jakiś samochód i zbudził je - w każdym razie zbudził Koko.
Czy słyszał już wcześniej ten konkretny silnik? Co usłyszał potem? Głosy? Kłótnię? Hałasy
towarzyszące walce? Czy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi? Podnoszonej klapy? Potem
zaczęły docierać niewyraźne odgłosy spod podłogi. W końcu klapa znów huknęła i samochód
odjechał... A może zabójca przybył na piechotę od strony plaży? Nie można było wykluczyć
takiej możliwości... Wszystko przebiegało cicho, Koko zaś napił się jeszcze trochę wody, a
później spał, dopóki nie obudził go grzmot tornada i przeraźliwy trzask wschodniego skrzydła
chaty. Oba koty skuliły się pod łóżkiem. Potem usłyszały deszcz uderzający o dach. Zapadła
ciemność, a one były głodne.
Wszystko to wydarzyło się trzy dni temu. Teraz były nasycone białym mięsem
tuńczyka i siedziały gdzieś wysoko w górze, łącząc się duchowo ze swoimi błogimi
wnętrznościami. Koko usadowił się na głowie łosia, podczas gdy Yum Yum przycupnęła na
belce pod sufitem, spoglądając na stół, gdzie Qwilleran robił często ciekawe rzeczy z
maszyną do pisania, nożyczkami i klejem kauczukowym. Koty pozostały na swoich
posterunkach nawet wtedy, gdy do chaty wpuszczono dwóch funkcjonariuszy z policji
stanowej.
Tym razem rudowłosy detektyw z posterunku w Pickax przedstawił inspektora z
Nizin, bez wątpienia specjalistę od zabójstw. Wyjaśnił, że potrzebują dodatkowych
informacji. Qwilleran uznał za rzecz dziwną, że władze stanowe wysyłały człowieka czterysta
mil dalej w sprawie śmierci stolarza pracującego dorywczo, podczas gdy setki morderstw w
stolicy stanu wciąż czekały na wyjaśnienie. Prychnąwszy cynicznie w sumiaste wąsy, doszedł
do wniosku, że funkcjonariusz z wydziału zabójstw chciał po prostu uciec na chwilę od
miejskiego gwaru i być może połowić przy okazji ryby.
- Proszę usiąść - powiedział Qwilleran, robiąc nieco porządku na stole.
Inspektor przysunął sobie krzesło, podczas gdy lokalny funkcjonariusz pozostał w
pozycji stojącej.
Po wstępnej rozgrzewce inspektor spytał:
- Czy Ignarius Small był w pańskim przekonaniu dobrym stolarzem?
- Wydawało się, że zna swój fach.
- Polecono go panu?
- Nie. Był zamiejscowy i jedyny, którego mogłem znaleźć. W tym zakątku brakuje
stolarzy podczas letnich miesięcy.
- Jak go pan znalazł, sir?
- Ci podziemni budowlańcy, jak ich tu nazywają, przesiadują w knajpach. Przysłał go
właściciel baru.
- Mógłby pan opisać, jakim był człowiekiem?
- Dużo się uśmiechał... i był otwarty na polecenia i sugestie.
- Zawsze je wykonywał?
- W miarę swoich możliwości, że się tak wyrażę. Nie był zbyt bystry, zbywało mu też
na energii.
- A więc określiłby go pan jako... leniwego?
- Jeśli można tak powiedzieć o człowieku, który zasypia w trakcie przykrywania
dachu, to owszem, można go określić mianem leniwego albo cierpiącego na narkolepsję.
- Co pan wówczas odczuwał, sir?
Qwilleran pomyślał: oho, zaczyna sondować, uważaj na każdy krok... Zwracając się
do inspektora, wyjaśnił:
- Byłem zadowolony, że udało mi się znaleźć kogoś, kto chce dla mnie pracować. W
tej sytuacji nie mogłem być wybredny.
- Popełniał błędy?
- Sporadycznie, ale zawsze dało się to naprawić.
- Czy kiedykolwiek stracił pan z jego powodu panowanie nad sobą?
- Co pan ma na myśli?
- Czy kiedykolwiek groził mu pan fizycznie?
Qwilleran popatrzył na detektywa obojętnym wzrokiem, zmrużywszy posępnie oczy.
- Czy zechciałby pan mówić jaśniej?
- Czy... groził mu pan... że walnie go w głowę deską?
Qwilleran natychmiast przypomniał sobie lunch w „BA" z Bushym i Rogerem.
Podsłuchiwano ich!
W tym momencie zadzwonił telefon; okryte futrem ciało runęło z belki pod sufitem,
wylądowało na stole, wpadło w panikę, zaczęło przebierać dziko łapami, rozrzucając papiery i
pióra, przeleciało obok głowy inspektora na najbliższą półkę z książkami, skoczyło na barek i
zderzyło się z innym okrytym futrem ciałem, które spadło z głowy łosia, odbiło się od oparcia
sofy śmignęło obok stołu, przemknęło po oparciach krzeseł i wpadło na lampę. Telefon wciąż
dzwonił. Okryte futrem ciała fruwały w każdym kierunku. Szu! Fiu! Trzej mężczyźni uchylali
się gwałtownie. Po chwili sygnał telefonu umilkł i oba koty spoczęły na sofie, gdzie zaczęły
się oddawać wzajemnemu lizaniu wyimaginowanych ran.
- Przepraszam - powiedział Qwilleran. - Dostały kociego ataku.
- Telefon je przestraszył - zauważył miejscowy policjant.
Inspektor podniósł się ze swojego miejsca.
- Dziękuję za współpracę, sir. Może będziemy jeszcze chcieli z panem rozmawiać.
Kiedy detektywi wyszli, Qwilleran zwrócił się do kotów:
- Nigdy nie przestraszyłyście się telefonu!
Dał im na pocieszenie kilka okruchów jedzenia.
Rozpalił ogień w kominku, by rozproszyć mrok zasnutego chmurami nieba i przegnać
wilgoć będącą efektem dwudniowej nieprzerwanej ulewy, potem wyciągnął się na sofie z
filiżanką kawy. Koty zwinęły się w przytulny kłębek na chodniczku tuż obok - grzbietami do
ciepłego ognia, wlepiwszy spojrzenie niebieskich oczu w twarz Qwillerana, czekając na
rozmowę.
- Przyszła mi do głowy myśl - oznajmił Qwilleran, gładząc się po wąsach - że w
Mooseville grasuje seryjny morderca - absolutny socjopata.
Koko odpowiedział pełnym zdecydowania „miau!".
- Dziękuję, sir, za ten objaw zaufania. W przeciwieństwie do ciebie izba handlowa
odrzuci tę sugestię; to nie najlepsza reklama dla turystycznej miejscowości. Podejrzewam
jednak, że policja coś wywęszyła. Po co w przeciwnym razie ściągaliby tu swoje szychy? Jest
dla nich dość roboty na Nizinach. Podejrzewają, tak jak ja, że kilka odosobnionych
przypadków to w gruncie rzeczy seryjne morderstwa!
- Miau! - odezwał się ponownie Koko, zdradzając niezwykłe zainteresowanie
tematem.
- Przykro mi, stary - westchnął Qwilleran. - Jedno ciało wystarczy. Nie będziesz
więcej kopał! - Pogładził w zamyśleniu wąsy. - Gdzie zamierzają szukać podejrzanych? Może
to być najzwyklejszy osobnik cierpiący na ukryte zaburzenia osobowości, który zabija, nawet
o tym nie wiedząc. Jest głęboko przekonany, że to nie on. To może być kurator oświaty albo
szef izby handlowej! Dlatego tak trudno schwytać tego rodzaju przestępcę. Powiedziałbym,
że policja ma przed sobą trudne zadanie. Zabójcą jest być może ktoś, kto miał kiedyś
nieprzyjemne doświadczenia z konkretnym stolarzem i zaczął przenosić swój uraz na
wszystkich przedstawicieli tego zawodu. Albo może to być inny stolarz - monopolista, który
pragnie zgarniać wszystko dla siebie. Jeśli mamy do czynienia z takim przypadkiem, to gdzie
się taki człowiek podziewał, kiedy potrzebowałem fachowca?
Qwilleran wstał, by nalać sobie jeszcze kawy. Koty pozostały na swoich miejscach. Po
powrocie na sofę podjął przerwany wątek:
- Nie daje mi spokoju logistyka ostatniej zbrodni: jak spuścić ciało przez właz,
zaciągnąć je na środek podpiwniczenia, nie pozostawiając widocznego śladu, i zakopać pod
sypkim piaskiem - wszystko w przestrzeni o wysokości nieco ponad pół metra, może nawet
mniejszej. Oczywiście Iggy był chudy jak frytka; nie mógł ważyć więcej niż czterdzieści parę
kilo. Qwilleran zaczął przygładzać energicznie wąsy. - Czy to możliwe, by Iggy znajdował się
już pośrodku podpiwniczenia, kiedy został zaatakowany? Czy to możliwe, by zabójca zwabił
go tam opowieścią o skarbie Klingenschoena?... Koko, słyszałeś te hałasy pod podłogą? Jeśli
odpowiedź jest twierdząca, zastukaj ogonem trzy razy.
Na chodniczku przed kominkiem nie drgnął nawet jeden wąs; oba koty ucinały sobie
popołudniową drzemkę.
Qwilleran zakrył palenisko, nie budząc zwierzaków, i pojechał do Mooseville odebrać
pocztę i kilka swoich rzeczy, które skonfiskowała policja.
Na poczcie zauważył, że klienci rozmawiają o morderstwie, liżąc znaczki i otwierając
przesyłki, ale szybko zmieniają temat na jego widok. Jego korespondencja była obfita - zbyt
obfita, zważywszy na to, że sekretarka, którą zatrudniał, wyjechała na wakacje. Zawsze tak
było. Wiedział, że jego cudowne ocalenie na Wyspie Trzech Drzew spowoduje kolejną falę
listów od życzliwych, rozgłos zaś związany ze sprawą morderstwa przyniesie jeszcze większy
zalew korespondencji.
Kiedy Qwilleran wszedł do sklepu żelaznego, miał świadomość, że jest pożerany
wzrokiem przez innych klientów. Zwrócił się do właściciela:
- Dzięki, że przykręciłeś kurek z deszczem, Cecil.
Huggins był prezesem izby handlowej i uważał, że z racji swej funkcji jest
odpowiedzialny za pogodę.
- Za późno! - odparł ze smutkiem. - Turyści wyjeżdżają tłumnie, a wędkarze robią mi
piekło. Nie widzieliśmy słońca od trzech dni... Pozwoli pan, że o coś spytam - dodał
zniżonym głosem. - Czy to prawda, co mówią w radiu?
- Smutne, ale prawdziwe.
- Morderstwo szkodzi interesom, jak pan wie. Bardziej niż deszcz. Turystom się nie
podoba, że na wolności grasuje morderca. Jak zwłoki znalazły się pod pańskim domkiem,
panie Q?
- Sam chciałbym to wiedzieć.
- Czy policja bardzo pana niepokoi?
- Powiedziałbym, że niepokoi każdego.
- Mają jakichś podejrzanych?
Do rozmowy wtrącił się klient - wielki mężczyzna w krzykliwym stroju kowbojskim i
drogich butach.
- Hej, to pan jest tym facetem, który ma trupa pod podłogą? - spytał z pucołowatym
uśmiechem.
- Z przyjemnością informuję, że trup nie znajduje się już pod podłogą - odparł
grzecznie Qwilleran.
- Jak się tam znalazł?
- Lou - zwrócił się do niego łagodnie właściciel sklepu, biorąc go za ramię - zajrzyj do
działu narzędziowego. Jest tam nowa wyrzynarka elektryczna, właśnie ją dostaliśmy.
Spodoba ci się. Dam ci jako stałemu klientowi zniżkę w wysokości pięciu centów.
Wielki mężczyzna oddalił się czym prędzej na drugi koniec sklepu, a Cecil potrząsnął
głową i wyjaśnił:
- Czasem się naprzykrza, ale wydaje dużo pieniędzy na narzędzia, więc nie chcę go
obrażać. Czasem mam wyrzuty sumienia, bo wiem, że nigdy nie używa zakupionego sprzętu,
ale facet z jego forsą musi ją na coś wydać, więc niech wydaje na piły elektryczne. Tak
mówię. Mam rację?
- Nie jest to pozbawione sensu - przyznał Qwilleran.
- Słyszałeś coś o powodziach?
- Najgorsze od lat! Strumienie w okręgu wylewają do Itti-bittiwassee, a ta zatapia
farmy i porywa mosty. Fatalnie! Mówią przez radio, które drogi są zamknięte.
Qwilleran kupił nową latarkę i dorobił sobie jeszcze jeden klucz.
- Masz wykaz klientów, którzy dorabiają klucze, Cecil?
- Nic z tego, panie Q. Biorąc pod uwagę wykazy, które muszę przechowywać dla
władz, nie mogę zawracać sobie głowy ludźmi, którzy zgubili klucze.
Właściciel sklepu odprowadził Qwillerana do drzwi i gdy znaleźli się z dala od
sprzedawców i klientów, oznajmił:
- Jest coś, co powinienem panu powiedzieć, panie Q. Niektórzy z miejscowych
rozmawiali dziś rano o panu w sposób, który mi się nie podoba. Jest pan wielkim gościem,
kiedy rozdaje pan pieniądze z majątku K, ale niech tylko ochłapie pana odrobina błota, są
gotowi wdeptać pana w rynsztok.
- Interesująca uwaga - odparł Qwilleran. - Ale nie bardzo rozumiem.
Cecil rozejrzał się pospiesznie i wyszeptał:
- Pewien miejscowy element - wichrzyciele i ci niezbyt rozgarnięci - uważa, że to pan
zamordował stolarza i zakopał jego ciało. Jeśli nie znają prawdy, to ją sobie wymyślają, poza
tym lubią narozrabiać.
Qwilleran potraktował to lekko.
- Może powinienem zadzwonić do pani Glinko i wynająć ochroniarza.
- Na pana miejscu, panie Q, wróciłbym do Pickax i poczekał, aż wszystko przycichnie.
Jest jeszcze coś, o czym się cicho mówi: kiedy widziano Clema Cottle po raz ostatni,
pracował dla pana.
Qwilleran podziękował mu za troskę i wyszedł ze sklepu. Pomyślał, że właśnie
dowiedział się czegoś nowego o mieszkańcach Mooseville - doskonały temat do jego rubryki.
Kiedy jednak wrócił do chaty, dobre samopoczucie z miejsca go opuściło. Wnętrze
wyglądało jak pobojowisko. Przypomniał sobie ostrzeżenie Cecila... ale potem zorientował
się w naturze zniszczeń i zidentyfikował winowajców. Stół był zmieciony do czysta, z
wyjątkiem maszyny do pisania; indiańskie chodniczki, co do jednego, były wepchnięte w
kąty, a frędzle obgryzione; torba Emmy Wimsey leżała przewrócona, a zawartość rozsypała
się po podłodze.
- Niedobre koty! - ryknął Qwilleran.
Yum Yum wpełzła pod sofę; Koko wskoczył z podłogi na drewnianą skrzynię,
stamtąd na gzyms kominka, stamtąd zaś na głowę łosia, zamieniając się w zwinną niewyraźną
plamę jasno-ciemnego futra. Łajanie nie zdałoby się na nic. Był to koci protest przeciwko
uwięzieniu i zaniedbaniu przez kilka ostatnich dni. Pewnie koty winiły go nawet za brak
słońca.
Qwilleran pozbierał cierpliwie z podłogi pozrzucane przybory pisarskie. Wyprostował
cierpliwie chodniczki. Pozbierał cierpliwie papiery Emmy.
- Mam nadzieję, że wy, koty, zdajecie sobie sprawę, że ubiegam się o świętość, robiąc
to z taką wyrozumiałością - powiedział.
Brakowało połowy piór i ołówków, ale wiedział, gdzie są. Za pomocą miotły
przyniesionej ze schowka sięgnął pod ulubioną sofę Yum Yum i odzyskał, co następuje:
Kilka kulek kocich włosów.
Szczoteczkę do zębów o czerwonej rączce.
Dwa pisaki i jeden złoty długopis.
Trzy ołówki.
Kartkę od Polly Duncan, poznaczoną śladami pazurów.
Opakowanie po taniej szmince, bez wątpienia Joanny.
Białą skarpetę z zielonym sportowym paskiem.
Qwilleran ukoił swe uczucia filiżanką kawy i sesją z otwieraczem do listów. Najpierw
przeczytał kartkę od Polly Duncan; nie mogła przywyknąć do angielskiego klimatu; miała
kłopoty z oddychaniem.
- Uważa, że ma problemy! - powiedział na użytek tego, kto zechciał słuchać.
Następnie otworzył list z domu spokojnej starości.
Drogi panie Owilleran,
pomyślałam sobie, że chciałby pan o tym wiedzieć. Wczoraj nasza droga Emma
obchodziła urodziny. Dostała tort ze świeczkami i miała na głowie papierowy kapelusz. Kiedy
jedna z pracownic kładła ją do łóżka, Emma powiedziała: „Słyszę skrobanie pod drzwiami".
Krótko potem zmarła spokojnie podczas snu. Skończyła właśnie dziewięćdziesiąt lat.
Z poważaniem Irma Hasselrich
Emma Wimsey miała długie życie, pomyślał Qwilleran. Zdobyła wykształcenie,
założyła rodzinę, pracowała na farmie, czciła swego Pana, zbierała małe opowieści i spędziła
ostatnie dni pośród tych troskliwych kanarków w żółtych fartuchach. Dopiero gdy wyobraził
sobie tę maleńką kobietę w papierowym kapeluszu podczas swych dziewięćdziesiątych
urodzin, poczuł ukłucie smutku. Otwierając jej walentynkowe pudełko, zrobiło mu się żal, że
nikt z jej rodziny nie pragnął tego nędznego dziedzictwa. Gdyby zostawiła po sobie zegar
stojący i pianino z drewna różanego, jej bliscy walczyliby o spadek - gorzki temat do „Piórka
Qwilla".
Pudełko kryło w swym wnętrzu świecidełka i karteluszki, między innymi pożółkły
wycinek ze starego wydania „Pickax Picayune", prawdopodobnie sprzed siedemdziesięciu lat.
Uroczystość ślubna Emma Huggins i Horacy Wimsey z Black Creek połączyli się
węzłem małżeńskim podczas nabożeństwa niedzielnego w kościele w Mooseville o czwartej
po południu. W weselu uczestniczyło sześć osób. Poczęstunek podano w podziemiach
kościelnych.
Pośród pamiątek znajdowała się dziesięciocentówka z bawołem i pens z głową
Lincolna; niebieska wstążka, trofeum zdobyte na jakimś konkursie domowych marynat;
cienki pierścionek z kilkoma maleńkimi granatami, z których jednego brakowało; kawałeczek
kości słoniowej, bez wątpienia dziecięcy ząbek, zapewne pierworodnego.
Koty wyszły z ukrycia, by uczestniczyć w podniecającym zdarzeniu, i gdy Qwilleran
zajmował się zawartością torby, wierciły się niespokojnie. Widząc kartki, zawsze wiedziały,
co to jest; lubiły, kiedy im czytał na głos. W torbie znajdowały się zeszyty szkolne zapisane
codziennymi refleksjami i plik rękopisów na liniowanym papierze.
- Jest to dorobek pisarski kobiety mieszkającej na farmie; uczęszczała do college'u
nauczycielskiego, uczyła przez jakiś czas i zrezygnowała z pracy, by zająć się rodziną -
wyjaśnił swoim słuchaczom. - Nigdy nie zapomniała ortografii, interpunkcji i kompozycji
dobrego zdania, i z pewnością odczuwała potrzebę pisania.
Przeglądając jej zbiór, natrafił na opowieść zatytułowaną Twarz na moście. Była
opatrzona przypisem: „Prawdziwa historia, którą opowiadałam swoim dzieciom wiele razy.
Zawsze słuchały jej z lękiem".
- Oto historia, która zmrozi wam wąsy - poinformował koty i zaczął głośno czytać.
Twarz na moście Kiedy zaczęłam uczyć w jednoizbowej szkole niedaleko Black
Creek, mieszkałam u pewnej rodziny na farmie i musiałam pokonać codziennie trzy mile bez
względu na pogodę. Zawsze wychodziłam wcześnie, ponieważ trzeba było rozpalić w piecu,
przygotować lampy naftowe, umyć szklane klosze i zamieść podłogę.
Pewnego dnia pod koniec listopada, nim śnieg zaczął pokrywać brązowy krajobraz
bielą, wyruszyłam do szkoły w gęstej ciemności. Nad strumieniem był przerzucony
zadaszony most; och, jakże się bałam przechodzić tamtędy po ciemku! Owego dnia, kiedy
wkroczyłam w mroczny tunel, zobaczyłam coś, co przyprawiło mnie o drżenie kolan. Na
drugim końcu znajdowała się jakaś dziwna rzecz - było to małe, okrągłe, białe i unosiło się w
powietrzu. Stałam bez ruchu z otwartymi ustami, gdy się zbliżało, lekko rozkołysane.
Chciałam się odwrócić i uciec, ale stopy miałam przyrośnięte do ziemi. I wtedy
uzmysłowiłam sobie, że to TWARZ - nie ciało, a jedynie biała twarz! Zaczęła wydawać
dziwne dźwięki: „U-u-gh! U-u-gh!"
Próbowałam krzyknąć, ale z moich ust nie dobył się żaden dźwięk. Wtedy w moją
stronę wyciągnęły się dwie białe dłonie. „U-u-gh! U-u-gh!"
Kiedy biała twarz zbliżyła się do mnie, o mało nie zemdlałam, ale wówczas
rozpoznałam ją. Była to pewna blada młoda dziewczyna z naszego kościoła. Miała na sobie
czarne ubranie i czarny szal na głowie, i próbowała mi powiedzieć, żebym się nie bała. Była
głuchoniema.
Qwilleran przygładził z zadowoleniem wąsy. To była opowieść, jaka spodobałaby się
jego czytelnikom, poza tym naprawdę się wydarzyła w Black Creek; być może ten most
wciąż się tam znajdował. Zagłębił się z ciekawością w torbę pełną rękopisów i zaczął czytać,
jak syn Emmy został zaatakowany przez rój dzikich pszczół, które goniły go do samego
domu, i jak dłonie kuzynki Emmy dostały się do wyżymaczki jednej z pierwszych pralek
elektrycznych. Były tam też miejscowe legendy, przygody drwali i górników, a także
opowieść o Dyńce, kotce, która drapała pod drzwiami.
Qwilleran rozmyślał gorączkowo. „Moose County coś tam" mógł zamieścić te lokalne
historie pod nazwiskiem Emmy na stronie drugiej wraz z tekstem „Piórkiem Qwilla";
zamierzał napisać wstęp do jednego i drugiego. Arch Riker też mógłby to wydrukować;
miejscowy folklor cieszył się coraz większym zainteresowaniem. Gdyby Fundacja
Klingenschoenów zdecydowała się wydać to w formie książki, wpływy mogłyby stanowić
zaczątek Stypendium Emmy Wimsey - chyba że wtrąciliby się chciwi spadkobiercy; tą
sprawą zająłby się Hasselrich.
- Jeśli opublikujemy tę książkę - zwrócił się do kotów - to mała dama zatańczy w
swoim grobie. I mam nadzieję, że jej pozbawieni serca krewni udławią się!
Zagłębiając się w lekturze, był w stanie rozróżnić między wczesnym i późniejszym
etapem pisarstwa Emmy. W przypadku starszych manuskryptów papier był pożółkły,
atrament zaś wyblakły. Teksty były pisane dłonią drżącą od wieku albo osłabienia.
Jeden z nich różnił się w sposób przejmujący od pozostałych w tym zbiorze.
Nabazgrany na firmowej papeterii domu opieki, powstał najprawdopodobniej po przybyciu
Emmy do owej placówki. Pismo było prawie nieczytelne, talent narracyjny autorki też stracił
swą dawną siłę. Rzecz zatytułowana Tragedia rodzinna stanowiła po prostu relację z faktów,
pozbawioną wdzięku czy emocji. Qwilleran nie miał ochoty czytać tego głośno.
Mój mąż był farmerem. Mieliśmy czterech synów i jedną córkę. Była piękna. Na imię
miała Violet. Mogła zdobyć wspaniałego młodego człowieka, ale zakochała się w
nieokrzesanym osobniku. Jej bracia błagali ją, by się z nim nie wiązała, ale ona nie chciała ich
słuchać, więc ojciec ją wydziedziczył. Mąż Yiolet nigdy nie zbudował jej prawdziwego
domu. Mieszkali w szopie. Ich mała córeczka chodziła do szkoły w łachmanach. Mężczyźni z
mojej rodziny nie pozwalali mi jej odwiedzać. Zaglądałam przez okno do izby szkolnej, by
popatrzeć na swoją wnuczkę. Dawałam nauczycielce ubrania dla niej. Pewnego dnia
dziewczynka przyszła do klasy zapłakana. Jej matka zachorowała, była cała czarna i sina.
Nauczycielka zawiadomiła szeryfa. Aresztował męża Yiolet za to, że ją pobił. Ten łajdak nie
siedział długo w więzieniu. Yiolet była w ciąży. Zmarła w czasie porodu. Starsza córka
musiała doglądać domu i opiekować się dzieckiem.
Nauczycielka powiedziała, że w ciągu jednej nocy zmieniła się z małej dziewczynki w
kobietę. Krążyło mnóstwo plotek. Niemowlę wyrosło na piękne dziecko. Wiedziałam, że
dzieje się coś strasznego. Kiedy dziewczynka miała dwanaście lat, zastrzeliła się z ojcowskiej
strzelby. Modliłam się do Pana, by go ukarał. Moje prośby zostały wysłuchane. Pewnego dnia
przygniotła go tylna klapa od wywrotki i zabiła.
Qwilleran nie tracił czasu, tylko zadzwonił do właściciela sklepu żelaznego, który był
spokrewniony przez małżeństwo z Wimseyami. Zapytał Cecila wprost, bez owijania w
bawełnę.
- Tak - padła odpowiedź. - Mały Joe to wnuczka Emmy. Naprawdę nazywa się
Joanna, Joanna Trupp. Nie chce mieć nic wspólnego z Wimseyami czy Hugginsami; trzyma
się na uboczu. Nie wiem dlaczego. Nigdy nie daliśmy jej żadnego powodu. Wszyscy krewni
jej współczują. To smutna sprawa. Ale z tego, co wiem, jest dobrym hydraulikiem.
- Dlaczego mówisz, że to smutna sprawa? - zainteresował się Qwilleran.
- Widzi pan, Duży Joe wykorzystywał seksualnie obie córki po śmierci żony. Pewnie
dlatego młodsza się zabiła. Miała dopiero dwanaście lat. Zastrzeliła się ze strzelby taty. Duży
Joe był wredny! Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Bóg wie doskonale, że każde rodzinne
drzewo wypuszcza jedną gałąź, która jest niezdrowa i uschnięta. Mam nadzieję, że Joanna
daje sobie radę.
Rozdział osiemnasty
Gdy tylko Qwilleran uzyskał potwierdzenie, że Joanna to wnuczka Emmy Wimsey,
wiedział, co zrobić z pudełkiem walentynkowym. Znalazł pośród pamiątek po Emmie dwie
sztuki biżuterii; czuł, że powinien je zaproponować Joannie. Dorzucił jeszcze szminkę, którą
Yum Yum schowała pod sofą, po czym umocował pudełko przy rowerze.
Joanna mieszkała przy Hogback Road, jednej z dróg, która została z powodu wylania
rzeki zamknięta, ale dzięki swemu wyczynowemu rowerowi mógł ominąć tereny pod wodą.
Nigdy nie miał do czynienia z powodzią. Jako reporter zajmował się pożarami, zamieszkami,
katastrofami samolotowymi, trzęsieniami ziemi i wojnami, ale nie powodziami. Trudno było
sobie wyobrazić przyjazną Ittibittiwassee wylewającą się z brzegów, oszalałą, zatapiającą
farmy i niszczącą mosty. Teraz mógł to zobaczyć na własne oczy, poza tym był to niezły
temat do jego rubryki.
Ruszył wzdłuż wybrukowanej Sandpit Road, a potem na wschód, po żwirowej
Dumpy, i choć znajdował się w odległości pół mili od rzeki, wyczuł zmianę w atmosferze.
Odgłosy towarzyszące zwykle okolicy - świergoty, szelesty, krakania, skrzeczenia - umilkły i
wszędzie rozbrzmiewała cisza zalanych pól pod ciężkim niebem. Kiedy przed jego oczami
pojawiła się Ittibittiwassee, nie była już rzeką; była jeziorem, a z jego szklanej tafli, jak okiem
sięgnąć, wynurzały się przechylone drzewa, stodoły i szopy. Nad mokradłami krążyły
jastrzębie, wypatrując padliny. Sceneria tonęła w niesamowitej i chorobliwej ciszy.
Hogback Road była nieprzejezdna, ale Qwilleran ruszył przez las, który rósł na
wyższym terenie, równoległym do drogi. Kiedy pokonał ostatnią wydmę, zobaczył podwórze.
Większość znajdującego się tam sprzętu i instalacji była zatopiona. Klatki ze zwierzętami
porwała powódź, a buda o płaskim dachu była niebezpiecznie przechylona, grożąc upadkiem.
Nigdzie nie dostrzegł furgonetki; jego właścicielki też nie było nigdzie widać. Mimo
wszystko zawołał ją głośno po imieniu raz czy dwa, a jego głos niósł się zaskakująco
donośnie po tym sztucznym jeziorze.
Grząski pas ziemi na krawędzi rozlewiska dowodził, że woda zaczyna się cofać albo
wsiąkać w piaszczystą glebę, odsłaniając pobojowisko: namokłe papiery i szmaty, kawałki
drewna, opakowania po jedzeniu, puszki po piwie i zabłocony kawałek materiału w szkocką
kratę, który przypominał koszulę, w której Joanna chodziła na co dzień. Podniósł toporny
drewniany krzyż, który niegdyś znaczył grób jakiegoś zwierzęcia, i wydobył z błota duży
czerwony chodnik. Potem wskoczył z powrotem na rower i ruszył przez las, kierując się w
stronę miasta.
Dumpy Road, ze swymi koszmarnymi przyczepami mieszkalnymi w otoczeniu
wraków samochodowych, przedstawiała w ten szary dzień jeszcze bardziej przygnębiający
widok niż zwykle. Była pokryta koleinami i pełna zdradzieckich pułapek po ulewnym
deszczu. Qwilleran musiał cały czas koncentrować się na jeździe. Nagle coś świsnęło mu koło
ucha, przerażająco blisko; zobaczył uderzający o ziemię kamień wielkości grejpfruta.
Odwrócił się, by stwierdzić, skąd nadleciał, i poczuł, jak drugi pocisk ociera mu się o ramię.
Jednocześnie dostrzegł dwie postaci chowające się za budą.
Qwilleran nie zwiedzał już więcej tego dnia okolicy. Pojechał z powrotem do chaty i
zadzwonił do pani Glinko.
- Widziała pani ostatnio Małego Joe? - spytał.
- Znowu coś cieknie? - odparła z typowym dla siebie humorem.
- Nie, ale jej dom został zniszczony przez powódź, więc martwię się o nią. Nie
chcielibyśmy stracić pierwszorzędnego hydraulika, prawda?
- Nic jej nie jest. Kręci się gdzieś w okolicy. Chce pan, żebym ją wyekspediowała?
Cha, cha, cha!
- Nie, dzięki.
Qwilleran zwrócił się do kotów, które chodziły za nim krok w krok, jakby
zaniepokojone - albo głodne.
- Nie jest to raj wakacyjny, jaki sobie wymarzyłem - powiedział do nich. - Chciałbym
przeczytać swój horoskop na dzisiaj.
Ponownie podniósł słuchawkę i zadzwonił do Mildred Han-stable.
- Mówi Qwill. Jak Roger?... To dobrze. Martwiłem się o niego... Nie, absolutnie. Ani
wzmianki o podejrzanych. Kiedy Roger wróci do roboty, może się czegoś dowiemy. Tak na
marginesie, masz jakieś gazet z Nizin?... Doskonale. Jaki jest mój horoskop na dzisiaj?
Słuchał przez chwilę, potem powiedział:
- Dziękuję, Mildred. Umówmy się na kolację w przyszłym tygodniu.
Przygładził wąsa. Przepowiednia w „Morning Rampage" głosiła: „Zanosi się na
ciekawe wydarzenia. Zostań trochę dłużej tam, gdzie jesteś". „Daily Fluxion" natomiast
radził: „Musisz wiedzieć, kiedy zrezygnować z działania w niesprzyjającej sytuacji. Ogranicz
straty".
Qwilleran zastanawiał się poważnie nad sprzecznymi sugestiami, podgrzewając dwa
opakowania chili dla siebie i otwierając puszkę krabów dla kotów. Był skłonny pójść za radą
udzieloną przez „Rampage". Jego rozważania zostały przerwane przez narastający warkot
samochodu od strony podjazdu. Wyszedł na ganek, by sprawdzić, kto to. Był to wóz
kempingowy skromnych rozmiarów, a kierowcą w polowym stroju, który wyskoczył z
kabiny, był Nick Bamba.
- Cześć! - rzucił. - Jadę na Niziny po Lori i dziecko, postanowiłem więc zajrzeć do
ciebie i zobaczyć, jak sobie radzisz. Hej! Co się stało z nowym skrzydłem?
- Zostało przebudowane przez tornado - poinformował go Qwilleran. - Wejdź,
napijesz się burbona. Jadłeś już?
- Nie, przekąszę coś po drodze.
- Właśnie rozmrażam chili. Może się poczęstujesz? Nie jest najgorsze. Nawet Koko
zje to w ostateczności.
Qwilleran nalał drinki i wyłożył na talerzyk trochę sera i krakersów.
- Kto zajmie się kotami pod twoją nieobecność? - spytał.
- Jeden z naszych sąsiadów na osiedlu. Potężny Lou.
Qwilleran nie krył zdziwienia.
- Mówisz o jedynym w swoim rodzaju osobniku? Można na nim polegać?
- Och, pewnie. Ma doskonałe podejście do kotów.
- Nie przypomina typowego opiekuna tego gatunku zwierząt.
- Nie, ale to porządny facet. Czesze je, gada do nich i tak dalej. Koty go lubią. - Nick
łyknął drinka, wyraził zadowolenie i oznajmił: - Miałeś dwie niemiłe przygody w tym
tygodniu, Qwill. Najpierw wylądowałeś na bezludnej wyspie, a potem znalazłeś trupa pod
domem! Pojawili się jacyś podejrzani?
- Wiem tylko to, co usłyszałem w radiu. Policja mi się nie zwierza.
- Ale musisz mieć jakieś teorie - upierał się Nick, który wiedział, że w przeszłości
podejrzenia Qwillerana się nieraz sprawdzały.
- Nie wiem. Jestem w kropce. Ktoś musiał mieć klucz, żeby dostać się do środka i
zakopać ciało. Korzystam z usług pani Glinko, a wszyscy jej pracownicy mają dostęp do
mojego klucza - i Bóg jeden wie, kto mógł go jeszcze pożyczyć. Co wiesz o tym interesie,
Nick? Jest legalny i uczciwy?
- O ile mi wiadomo, to tak.
- Zgarniają forsę - opłaty od przyjezdnych i prowizje od swoich pracowników. Co
robią z tymi wszystkimi pieniędzmi? Żyją jak biedacy.
- Mają mnóstwo wydatków - wyjaśnił Nick. - Troje dzieciaków w college'u, jedno na
Harvardzie.
Qwilleran nawet nie próbował ukrywać zdumienia.
- Powiedziałeś Harvard? Uniwersytet harwardzki?
- Te uczelnie na Wschodnim Wybrzeżu nie są tanie.
Qwilleran postawił na stoliku burbona i kubełek z lodem.
- Poczęstuj się, Nick.
- Zamierzasz zostać w Mooseville? - spytał młody człowiek.
- Jeśli pogoda się nie pogorszy.
- Nie miałem na myśli pogody.
- Co cię gryzie? Wal śmiało!
Nick wahał się przez chwilę, potem powiedział:
- Myślę, że postąpiłbyś mądrze, pakując koty i wracając do Pickax. Mamy tu trochę
miejscowej hołoty, poza tym dotarły do mnie nieprzyjemne pogłoski. Nie zapominaj, że
pracuję w więzieniu stanowym, a nie ma lepszego miejsca, żeby coś usłyszeć.
Qwilleran przygładził wąsy. Cecil go ostrzegał; rzucono w niego niedużym
kamieniem na Dumpy Road; odebrał też kilka niepokojących telefonów.
- Co to za hołota, o której wspominałeś?
- Nienawidzą przyjezdnych, bo uważają, że mają pieniądze. Izba handlowa trzyma ich
pod kloszem w sezonie letnim, ale od czasu burzy miasteczko opustoszało i dranie są bardziej
widoczni. Zbierają się, wypijają kilka drinków i zaczynają szaleć. Radzę ci, Qwill, wracaj do
Pickax jeszcze dziś wieczorem!
- Nigdy przed niczym nie uciekałem, mój chłopcze, a wierz mi, bywałem w różnych
sytuacjach.
- Jesteś tu sam, odizolowany. Jest tylko jeden podjazd i żadnej drogi ucieczki. Mogą
zniszczyć chatę, podłożyć ogień, zrobić coś kotom.
Na wzmiankę o kotach - Koko usadowionym na głowie łosia i Yum Yum, która
wyglądała krucho i bezcennie na sofie - Qwilleran zaczął się zastanawiać. Zamyślił się tak
głęboko, że niemal podskoczył na dźwięk telefonu.
- Halo? - odezwał się ostrożnie.
- Hej, Qwill, tu Gary z restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem" - odparł właściciel
baru.
Qwilleran zareagował zaskoczeniem. Gary nigdy nie dzwonił do niego.
- Co słychać? - spytał teraz.
- Pomijając deszcz, moskity i komary, wszystko w porządku.
- Przykro mi z powodu Iggy’ego. To nie był zły gość. Tępy, ale nieszkodliwy.
- Tak, to nieszczęście - przyznał Qwilleran, bez typowego dla siebie animuszu.
- Przenosisz się z powrotem do Pickax?
- Nic jeszcze nie zdecydowałem.
- Na twoim miejscu bym to zrobił - powiedział Gary stłumionym głosem, jakby
przysłaniał słuchawkę dłonią. - Zbiera się tu banda rozrabiaków, coś szykują. Posłuchaj mojej
rady i wiej!... Muszę kończyć.
Qwilleran odłożył powoli słuchawkę; Nick przyglądał mu się badawczo.
- Kłopoty? - spytał.
- Kolejne ostrzeżenie - od Gary'ego Pratta.
- Widzisz? Co ci mówiłem? Jeśli nie wyjedziesz - oznajmił Nick dobitnie - to zostaję z
tobą. Mam radio policyjne. Zablokuję podjazd swoim wozem i będę tu siedział ze strzelbą w
ręku.
Nie czekając na jakikolwiek sprzeciw ze strony Qwillerana, wyszedł pospiesznie na
polanę i postawił wóz w poprzek drogi. Kiedy wrócił, miał ze sobą przenośny reflektor,
strzelbę i karabin.
- Powiadomiłem szeryfa - oświadczył.
Jedli chili i pili kawę, a Qwilleran relacjonował swoją przygodę na Wyspie Trzech
Drzew, udrękę z podziemnym budowlańcem i odkrycie zwłok, dokonane przez Koko. Niebo
pociemniało wcześnie wraz z upływem posępnego dnia, zapalił więc lampy.
- Żadnych świateł! - powiedział stanowczo Nick. - Zamkniemy też wewnętrzne
okiennice.
Koty wyczuły nastrój niespokojnego oczekiwania; one też obserwowały i
zachowywały czujność. Kiedy tak wszyscy siedzieli w ciemności, Qwilleran spytał:
- Co wiesz o skarbie zakopanym na tej posesji?
- Słyszałem plotki przez całe życie. Niektórzy uważają, że stary człowiek zakopał
kosztowności i złoto. Inni mówią, że były to świadectwa udziałowe, dziś już bez wartości.
- Ktoś próbował tego szukać?
- Niby gdzie? Masz tu ze czterdzieści akrów lasu i pół mili plaży.
- Czy przestrzeń pod domem nie byłaby najbardziej logicznym miejscem na ukrycie
skarbu?
- Hej, człowieku! Coś tam jest! - zawołał ironicznie Nick. - Masz łopatę?
Qwilleran przygładził wąsy.
- Przypuśćmy, że ktoś z miejscowych domyślił się, że łup jest schowany pod domem, i
zwabił tam stolarza obietnicą podziału. Potem kazał mu kopać, uderzył go w głowę po
odkryciu skarbu i wepchnął do dziury, którą tamten zdążył wykopać.
- A potem zwiał z całym kramem! Sprytne posunięcie - oznajmił Nick.
- Jeśli to prawda, to mamy wyjaśnienie, jak ciało Iggy’ego się tam znalazło. Ale
podejrzewam, że to tylko część historii - powiedział Qwilleran. - Uważam, że mordercą jest
seryjny zabójca, który grasuje po Mooseville.
- Co?!
- Miau! - dobiegło z głowy łosia.
- Koko zgadza się ze mną. Twierdzę, że ofiarą był nie tylko mój stolarz, ale także
Clem Cottle i Buddy Yarrow, i również...
Przerwał mu nagły tupot, gdy kot zeskoczył ze swojego siedziska, wydając z głębi
gardła głuchy pomruk.
- Co jest? - rzucił Nick. - Słyszy kogoś na podjeździe!
- Nie, spójrz na niego! Obwąchuje klapę od włazu. Tak samo się zachowywał, kiedy
znalazł ciało Iggy'ego.
Nick zerwał się na równe nogi.
- Tam jest coś jeszcze. Chcesz, żeby sprawdził?
- Ja tam zejdę - zaproponował Qwilleran.
- Nie, ja. Jestem od ciebie mniejszy.
Nick złapał reflektor, podniósł klapę w podłodze i zsunął się zwinnie w otwór. Koko
podążył za nim.
Yum Yum zbliżała się ostrożnie, ale Qwilleran złapał ją i zamknął w sypialni
gościnnej.
- Przykro mi, kochanie. To nie jest zajęcie dla wrażliwej kotki.
Nick rozmawiał pod podłogą z Koko i otrzymywał w odpowiedzi sporadyczne „ik, ik,
ik".
- Znalazłeś coś? - krzyknął Qwilleran. - Co on robi?
- Jest na przeciwległym końcu! - zawołał Nick.
- No dalej, Koko, stary draniu. Co tam masz?
- Miau!
- Kopie?
- Nie. Nie kopie. Ale jest podniecony.
W miarę jak Nick posuwał się w stronę przeciwległego końca, jego głos słabł coraz
bardziej. Cisza zdawała się trwać bez końca.
- Jest coś?
Nie było odpowiedzi.
- Nick! Co się tam dzieje?
- Hej, Qwill! - rozległ się stłumiony głos. - Zejdź tutaj!
Qwilleran zsunął się w otwór, najpierw wkładając nogi i przytrzymując się krawędzi
otworu, a potem przekręcił się na brzuch, tak jak zrobił to przedtem. Odległy zakątek był
jasno oświetlony przez silny reflektor. Nick i Koko dotarli możliwie daleko. Znajdowali się
przy kamiennej podporze; mężczyzna wpatrywał się w legaty nad głową, a kot stał na tylnych
nogach i machał przednimi łapami w powietrzu.
Qwilleran pełzł po piasku jak jaszczurka, zdumiony własną zwinnością, ignorując
pajęczyny, które kleiły mu się do twarzy, i przeciskając się przez wąską czeluść; niemal
ocierał się głową o deski.
- Spójrz tylko! - powiedział Nick, kiedy Qwilleran podczołgał się bliżej. - Musisz się
wcisnąć między fundament a pierwszy legar, bo inaczej tego nie zobaczysz. Tylko kot mógł
to znaleźć!
Qwilleran wcisnął się w wąską przestrzeń i spojrzał w górę, gdy Nick oświetlił deski
nad ich głowami. Na legarach widniały jakieś znaki, ale drewno pociemniało już ze starości i
trudno było cokolwiek odczytać.
- To jest napisane krwią! - krzyknął Nick. - Koko musiał wyczuć krew.
- Miałem rację! - zawołał Qwilleran, odczytawszy niejasną informację. - To były
seryjne morderstwa!
- Miau! - skomentował Koko, który popędził po piasku w stronę wyjścia i wydostał się
spod podłogi.
- Wyjdźmy z tej cholernej dziury - zaproponował Nick. - Jestem cały w pajęczynach.
Potrzymaj latarkę.
Zaczął czołgać się na brzuchu do dziury, a Qwilleran posuwał się za nim z
reflektorem, ale wcześniej wyciągnął rękę i dotknął znaków na legarze. To nie była krew; to
była szminka.
Obaj mężczyźni otrzepali z piasku ubrania, a potem rozsiedli się na białych sofach;
rozmawiali, pili i nasłuchiwali intruzów, trzymając broń w pogotowiu. Koty, świadome
napięcia, usadowiły się obok nich z uniesionymi zadami, jakby gotowe do skoku. Helikopter
szeryfa przeleciał dwukrotnie nad brzegiem jeziora i oświetlił reflektorem posesję Fanny
Klingenschoen.
O świcie Nick oznajmił, że wyrusza w dalszą podróż na Niziny, jeśli Qwilleran obieca
powrócić do Pickax.
- I kiedy zamierzasz zgłosić policji to, co znaleźliśmy?
- Jak tylko umieszczę sobie w żołądku trochę jedzenia i spryskam twarz wodą -
zapewnił Qwilleran, który miał wprawę w wymyślaniu fałszywych odpowiedzi, kiedy
wymagała tego sytuacja.
Gdy tylko wóz kempingowy odjechał spod chaty, zadzwonił pod nocny numer Glinko.
- Tu znowu Qwilleran - powiedział, połykając głoski z udawanego pośpiechu. - Mam
problem z hydrauliką!
- W porządalu. Wyekspediuję Ralpha - oświadczyła pani Glinko, jakby zgłoszenia
awarii o piątej rano były czymś normalnym.
- A mogłaby pani wyekspediować Małego Joe? Zna tę instalację.
- Och, chce pan Małego Joe? - odparła kobieta z lubieżnym śmiechem. - I to szybko,
co?
- Toaleta się zapchała - wyjaśnił ponuro Qwilleran.
- Okej, spróbuję ją znaleźć. Trudno powiedzieć, gdzie dziewczyna się teraz szlaja.
Zanim Qwiłleran spacyfikował koty za pomocą wczesnego śniadania i rozpalił ogień
w kominku, by odegnać poranny chłód, na polanę zajechała furgonetka Joanny. Choć jej
ubranie nigdy nie było szczególnie schludne, o tej godzinie wyglądało tak, jakby w nim spała.
Wzrok miała zamglony.
- Zapchana toaleta? - spytała, ziewając.
- Muszę cię przeprosić - powiedział. - Fałszywy alarm. Sama się naprawiła, ale
doceniam twój pośpiech. Zapłacę za robotę po godzinach.
- Spałam w samochodzie na Old Brrr Road, kiedy Glinko mnie obudziła. Zalało mi
dom.
- Przykro mi to słyszeć. Zamierzasz go odbudować?
- Tak, zbuduję sobie taką ładną chatę jak ta. - Przesunęła pełnym podziwu spojrzeniem
po wnętrzu.
- Mogę ci zaproponować śniadanie? Kawę i bułeczki z cynamonem?
- Pewnie - odparła, przytomniejąc nagle.
- A może wolisz ciastko z jabłkiem?
- Mogę dostać to i to?
- Dlaczego nie? Przygotuję wszystko w mgnieniu oka. Jaką kawę pijesz?
Joanna była zafascynowana mikrofalówką i skomputeryzowanym ekspresem do kawy,
a Qwilleran wiedział, jak odgrywać rolę uprzejmego gospodarza. Jedli przy barku; Joanna
opowiadała o tornadzie, swoich zwierzętach i klatkach, które porwała powódź. Kiedy
zaproponował drugą filiżankę kawy przy kominku, zawahała się, patrząc niepewnie na białe
sofy, a potem na swoje ubranie.
- Jestem za brudna.
- Ależ skąd. Usiądź i czuj się jak u siebie w domu. I przygotuj się na niespodziankę. -
Wręczył jej pudełko Emmy Wimsey. - To należało do twojej babci. Być może nigdy cię nie
odwiedziła, ale bardzo cię kochała. Są tu pewne pamiątki, które na pewno chciałaby ci
przekazać.
Oglądała świecidełka i pamiątki w pudełku i promieniała zadowoleniem. Jeśli
nieoczekiwana gościnność Qwillerana wydała jej się nagłą i podejrzaną zmianą w jego
zachowaniu, to nie dała nic po sobie poznać. Bądź co bądź zjadła śniadanie z najbogatszym
człowiekiem w okręgu - i w otoczeniu, które dla mieszkanki Hogback Road było synonimem
luksusu.
Qwilleran z drugiej strony myślał z najwyższą niechęcią o zbliżającej się konfrontacji
i odczuwał wyrzuty sumienia z powodu metod, do jakich się uciekł. W końcu powiedział:
- Nie zamierzam dobudowywać nowego skrzydła. Zamordowano mojego stolarza.
Wiedziałaś o tym?
- Iggy? - spytała zaskoczona.
- Ignatius K. Small, tak się nazywał. A kilka dni wcześniej zaginął Clem Cottle.
Wczoraj pojechałem na rowerze na Hogback Road obejrzeć szkody wyrządzone przez
powódź i znalazłem jego kurtkę leżącą w błocie obok twojego domu.
Kiedy spojrrała zdziwiona, dodał od niechcenia:
- Czerwona kurtka sportowa z wizerunkiem koguta. Jak według ciebie się tam
znalazła?
- Hm... Clem zamierzał... zbudować dla mnie nowy dom - odpowiedziała niepewnie. -
Przyszedł do mnie, żeby mi powiedzieć... ile to będzie kosztowało.
Qwilleran ciągnął tym samym tonem swobodnej rozmowy:
- No cóż, obawiam się, że straciłaś dobrego stolarza. Jestem pewien, że Clem nie żyje.
Buddy Yarrow to jeszcze jeden dobrze się zapowiadający młody człowiek, który został
zabity; wpadł do rzeki niedaleko twojego domu. I był jeszcze stolarz Mert, który zniknął,
choć znaleziono jego wóz na złomowisku. I czy nie mówiłaś mi, że twój ojciec był stolarzem?
Czekał na jakąś reakcję z jej strony, ale niczego nie dostrzegł. Przybierając
oskarżycielski ton i patrząc jej w oczy, powiedział:
- Czy nie wydaje się dziwne, Joanno, że tylu stolarzy zginęło albo zniknęło? Jak to
wyjaśnisz?
Jej oczy poruszały się niespokojnie, kiedy starała się znaleźć jakąś odpowiedź.
- Nie wiem - powiedziała cicho.
- Myślę, że wiesz, jak samochód Clema znalazł się w rowie przy Old Brrr Road.
Zakopałaś jego ciało na swojej posesji?
Joanna spojrzała na niego, sparaliżowana szokiem.
- A co z Mertem? Zaprosiłaś go do domu na piwo i walnęłaś w głowę ołowianą rurką?
- Nie! - Wyglądała na przerażoną.
- Czy kazałaś zrobić w sklepie żelaznym duplikat mojego klucza, żebyś mogła zejść
pod podłogę? Myślę, że zwabiłaś tam Iggy’ego podczas tornada - pod pozorem
bezpieczeństwa - on zaś nigdy stamtąd nie wyszedł.
Strach na jej twarzy ustąpił i pojawił się na niej groźny grymas - była dużą silną
dziewczyną - i Qwilleran pomyślał sobie, że lepiej sięgnąć po pogrzebacz przy kominku.
Chodząc tam i z powrotem obok paleniska, powiedział:
- Wiesz to wszystko, Joanno. Na dole, pod podłogą, znajduje się lista wszystkich
pięciu stolarzy i daty ich zabójstw.
Jej oczy poruszały się dziko.
- Nie zrobiłam tego!
- Ale wiesz coś o tym. Ktoś ci pomagał?
- Nie miałam z tym nic wspólnego!
- Policja będzie cię podejrzewać, ponieważ nazwiska zostały wypisane twoją szminką.
- Ktoś inny to zrobił! - krzyknęła. - Ukradła moją szminkę!
- Kto?
- Louise! - zawołała. - Ukradła moją szminkę.
- Kto to jest Louise?
- Dziewczyna. Ona robi... złe rzeczy.
- Po co miałaby zabijać pięciu stolarzy?
W jej głosie pojawiła się nuta histerii.
- Są źli! Jej tata był stolarzem! Był złym człowiekiem!
Zerwała się nagle i skoczyła do drzwi.
- Nie zapomnij pudełka babci - powiedział Qwilleran.
Joanna wybiegła z chaty i odjechała swoją furgonetką; spod kół wozu tryskał żwir.
Powoli i z uczuciem smutku Qwilleran wykręcił numer policji stanowej.
Rozdział dziewiętnasty
Słońce świeciło, Pickax wysychało, a dzwony w kościele Old Stone przy Park Circle
biły radośnie, kiedy Qwilleran przybył do swego mieszkania nad garażem Fanny
Klingenschoen. W jego samochodzie znajdowała się maszyna do pisania, letnie rzeczy,
ekspres do kawy, koty syjamskie w koszyku podróżnym i oczywiście opiekacz do indyka.
Sprawdził horoskop w weekendowym wydaniu „Moose Counry coś tam", które teraz
zamieszczało kolumnę astrologiczną w odpowiedzi na żądanie czytelników. „Macie coś do
wyjaśnienia, Bliźnięta - oznajmiał anonimowy astrolog. - Spotkajcie się ze starym
przyjacielem i zrzućcie to z serca".
Qwilleran zadzwonił do Archa Rikera.
- Okej, szefie, wróciłem do Pickax i jestem gotów do rozmowy. Może wpadniesz do
mnie wieczorem na drinka? Facet od lodówki skończył już urlop, więc nie zabraknie nam
kostek lodu.
- Masz coś przeciwko temu, żebym przyprowadził ze sobą Amandę?
- Jeśli ty ją możesz znosić, to i ja mogę - odparł Qwilleran z pełną werwy szczerością,
typową dla starego przyjaciela. - Domyślam się, że twój ponownie zerwany związek jest
ponownie nawiązany.
- Jemy kolację z Hasselrichami o szóstej, więc wpadniemy do ciebie trochę później, o
dziesiątej. Wyświadcz mi przysługę, Qwill, i podawaj Amandzie rozcieńczone drinki. Jest
dostatecznie nieznośna na trzeźwo.
- Powiedz mi jedno, Arch. Jak to się stało, że się złamałeś i kupiłeś kolumnę z
horoskopami do „Coś tam"?
- Zapoznałem się z badaniami. Horoskopy cieszą się większą poczytnością niż
cokolwiek innego w gazecie, nie wyłączając prognozy pogody.
O dziesiątej wieczorem obydwoje zjawili się na schodach prowadzących do dawnego
mieszkania dla służby nad garażem; Amanda narzekała i krzywiła się, że są takie wąskie i
strome.
- Wiedziałem, że nie wytrzymasz długo w Mooseville, Qwill - oznajmił Riker. - Za
długo miałeś do czynienia z chodnikami, światłami na skrzyżowaniach i hydrantami.
- Jak zniosłeś te cholerne komary? - spytała Amanda. - I ten piasek? I te hałaśliwe
ptaki! Doprowadzają mnie do szału! I cała ta woda! Kto chce patrzeć przez cały czas na jakieś
płaskie rozlewisko?
- Cieszę się, że mój powrót spotkał się z waszą aprobatą - oznajmił wesoło Qwilleran,
rozkładając zamaszyście serwetki, podkładki i miseczki z orzeszkami.
- Jesteś dziś w świetnym nastroju - zauważył redaktor.
- Rozmawiałem z Polly. Lekarze poradzili jej, żeby skróciła pobyt. Ma bronchit i
astmę. Niewłaściwy klimat, jak mi się zdaje-
- Szkoda, że traci taką okazję - powiedział Riker. - Ale cieszę się ze względu na
ciebie, że wraca. Kobieta z bronchitem i astmą jest lepsza od żadnej.
Zachichotał, Amanda zaś spojrzała na niego gniewnie.
- Jak kolacja z Hasselrichami? - spytał Qwilleran.
- To przemili gospodarze - zapewnił Riker. - Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
- Są tak czarujący, że o mało nie wyrzygałam! - warknęła jego towarzyszka.
- Była tam ich niezamężna córka?
- Irma? Tak, jest równie serdeczna co rodzice - odparł redaktor. - I atrakcyjna.
Amanda wydała jakiś nieprzyjemny dźwięk.
- Irma jest dla mnie zagadką - wyznał Qwilleran. - Dużo bym dał, żeby wiedzieć, co w
niej siedzi.
- Powiem ci, co w niej siedzi - odezwała się z typową dla siebie wojowniczością
Amanda. - Kiedy miała osiemnaście lat, zamordowała swojego chłopaka, i stary sędzia
Goodwinter - jeszcze nim całkowicie stracił rozum - skazał ją na dwadzieścia lat więzienia,
ale Hasselrichowie postarali się odpowiednio, by skrócił jej wyrok. Dostała nadzór rodziców,
plus dziesięć lat prac społecznych. Od tej pory służy społeczeństwu ad nauseaml
Riker zerknął na Qwillerana i przewrócił wymownie oczami.
- A więc poznajmy najświeższe wiadomości na temat sprawy morderstw w
Mooseville, Qwill. Jak zwykle wszystko się wydarzyło, kiedy nasze świąteczne wydanie
poszło już do druku. Będę szczęśliwy, kiedy skończą wreszcie nowy budynek, żebyśmy mogli
drukować pięć dni w tygodniu.
- Przede wszystkim wypuszczę koty z ich pokoju. W przeciwnym razie Koko narobi
rabanu, kiedy usłyszy, że o nim rozmawiamy.
Otworzył drzwi na końcu korytarza i do pokoju wkroczyły dwa dumne koty
syjamskie, prężąc pionowo ogony i wąsy. Yum Yum zaczęła kontemplować sznurowadła.
Koko wspiął się bez wysiłku na półkę z książkami zawieszoną prawie dwa metry nad podłogą
i usadowił się między Simenonem i Conan Doyle'em.
- No cóż, w piątek wieczorem zjawił się u mnie Nick Bamba - zaczął Qwilleran. -
Siedzieliśmy po cichu przy zgaszonym świetle i z nabitą bronią na kolanach, na wypadek
gdyby coś się stało, kiedy Koko zaczął nagle robić niesamowity rwetes. Chciał zejść pod
podłogę! Puściliśmy go, a on doprowadził nas do imion pięciu stolarzy, którzy są
przypuszczalnymi ofiarami morderstw: Joe, Mert, Buddy, Clem i Iggy - i dat ich śmierci.
Kapitana Phlogga tam nie było; najwidoczniej stary moczymorda zapił się na śmierć, tak jak
wszyscy sądzili.
- Gdzie były te imiona? - spytał Riker.
- Wymazane na legarze podłogowym, w ciasnym zakątku, gdzie tylko kot mógł je
znaleźć. Nick myślał, że napisano je krwią, ale to była szminka. Wtedy zrozumiałem, że
zabójcą jest Joanna Trupp.
Amanda prychnęła pogardliwie.
- Co mogłoby powstrzymać mężczyznę od kupna szminki, gdyby chciał napisać coś
na legarze?
- To prawda - przyznał Qwilleran. - Ale trzy pierwsze imiona wypisane były szminką,
którą Joanna zgubiła w mojej chacie. Yum Yum schowała ją pod sofą. Dwa ostatnie imiona,
najpewniej dopisane, kiedy kupiła nową szminkę, miały inny kolor - bardziej pomarańczowy.
- Jak myślisz, dlaczego posługiwała się szminką? - spytał Riker. - Czy też jestem
naiwny?
- Z tego samego powodu, z jakiego ludzie używają szminki, kiedy wypisują słowa
pożegnania na lustrze w łazience: to poręczne. Gdyby Joanna była malarzem, a nie
hydraulikiem, posłużyłaby się pewnie czerwoną emalią. Zwróć uwagę na znaczenie koloru...
Pojawia się kolejne pytanie: dlaczego prowadziła rejestr ofiar?
- Ponieważ kobiety lubią sporządzać listy - oświadczył Riker figlarnie.
Amanda spojrzała na niego ze złością.
- Ponieważ każde zabójstwo wzmacniało jej ego. Był to wykaz jej zwycięstw w
prywatnej wojnie, jaką prowadziła.
- Założę się, że tłukła tych gości ołowianą rurką albo kluczem nastawnym - powiedział
Riker.
- Możemy założyć, że walnęła ojca tylną klapą wywrotki. Mert i Clem nie zostali
znalezieni; kiedy wody opadną, na terenie jej posesji zaczną się poszukiwania zakopanych
zwłok. Ich wozy znaleziono zaledwie kawałek drogi dalej. To obsunięcie ziemi, które zabiło
Buddy'ego Yarrowa, też miało miejsce niedaleko jej domu.
- Jedno pytanie! - zastrzegł Riker. - Skoro pierwszych czterech uznano za ofiary
wypadków czy zaginięcia, kiedy zacząłeś podejrzewać, że chodzi o morderstwa?
- Podświadomie zapewne, kiedy Koko zaczął uderzać ogonem. Obserwował, jak
stolarz wbija młotkiem gwoździe, łup, łup, łup, i gdy facet nie pojawił się przy budowie,
Koko zaczął uderzać ogonem, stuk, stuk, stuk.
- Dla mnie to wszystko bzdury - mruknęła Amanda. - Może dolejesz, Sherlocku?
Woda squunk była wyśmienita, ale nie zapomnij dodać tym razem burbona.
Qwilleran napełnił jej szklankę, mrugając porozumiewawczo do Rikera.
- Pewnie nie powinno mnie to nic obchodzić - ciągnął Qwilleran - ale wczoraj
powłóczyłem się trochę po okolicy, pytając o to i owo. Cecil Huggins przypomniał sobie, że
dorabiał klucz dla Joanny; mógł to być klucz do mojej chaty. Chłopaki ze składu drewna
pamiętali, jak Clem wspominał, że zamierza zbudować nowy dom przy Hogback Road.
Nocny barman z tawerny „Pod Wrakiem" pamiętał, kiedy Mert zjawił się tam ostatni raz;
Joanna stawiała mu drinki.
- Korzystne zeznania! - zaprorestowała Amanda. - Pogłoski! Poszlaki!
- Przyznaję, ale możesz być pewna, że współczynnik śmiertelności wśród stolarzy
zmniejszy się znacznie w sytuacji, gdy Joanna - i Louise - przebywają w areszcie.
- Louise? Kto to jest Louise? - spytał Riker.
- Ach! Teraz dochodzimy do najciekawszej części. Joanna nie zdawała sobie sprawy,
że zabija. Stworzyła sobie drugą osobowość - drugą dziewczynę - do brudnej robory. Był to
bez wątpienia jedyny sposób, by poradzić sobie ze srraszliwą przeszłością. Przez lata były z
siostrą wykorzystywane seksualnie przez własnego ojca. Kiedy młodsza się zabiła - z
rozpaczy, poczucia winy, nienawiści do samej siebie czy czegokolwiek - musiało to rozbudzić
morderczą nienawiść w Joannie. Niedługo potem „Louise" zaaranżowała ten wypadek z klapą
wywrotki, w którym zginął Duży Joe. Pokrętne rozumowanie Joanny wyglądało tak: Duży
Joe był stolarzem; był złym człowiekiem; a zatem wszyscy stolarze są złymi ludźmi.
Likwidowanie ich, po kolei, stało się dla „Louise" czymś w rodzaju świętej misji.
- Szokujące! - zauważył Riker.
- Na tym polega przypadek seryjnych zabójców - powiedział Qwilleran. - Ich
motywacja nie ma większego sensu. Dlatego tak trudno ich złapać.
- Miau! - dobiegło z półki na książki i wszyscy odwrócili się w tamtą stronę.
- Teraz, kiedy zabójczyni stolarzy została zatrzymana, Koko nie uderza już ogonem -
oznajmił Qwilleran. - Cieszę się, że jest po wszystkim. Żałuję tylko, że mordercą okazała się
ta dziewczyna.
- Co się z nią stanie?
- Jej los spoczywa w rękach sądu i lekarzy, jak mi się wydaje. Będzie wymagała
długiej terapii. Może uda się ją wyleczyć i uzyskać odpowiedzi na niektóre pytania.
W ciszy, jaka nastąpiła, rozległ się nieznaczny, ale wyraźny dźwięk: stuk, stuk, stuk;
dobiegał z półki, gdzie stały książki Conan Doyle'a.
Amanda zapiała z zachwytu.
- Zawsze wiedziałam, że jesteś gadułą, Qwill, ale podobają mi się twoje wąsy.
Po wyjściu gości Qwilleran zaparzył sobie kawy, nalał spodeczek soku z białych
winogron dla Koko i dał Yum Yum okruch sera. Potem wyciągnął się w wielkim fotelu w
swoim pisarskim gabinecie, podczas gdy koty usadowiły się na biurku w fotogenicznych
pozach, czekając na początek monologu.
- Teraz, kiedy wróciliśmy do Pickax - zaczął - nie mogę uwierzyć, że spędziliśmy te
trzy zwariowane tygodnie w Mooseville. Tamtejsza atmosfera ma w sobie coś trującego, co
wypacza rzeczywistość. Powinno to być zbadane przez agentów brygady antynarkotykowej...
czy nawet Agencję Ochrony Środowiska; może to wynik radioaktywności UFO.
Koko zmrużył oczy na znak zgody.
- A wasze zachowanie też mogło doprowadzić normalnego człowieka do obłędu.
Kiedy odstawiłyście ten koci atak szału, to naprawdę byłyście przerażone dźwiękiem
telefonu? Czy też próbowałyście odwrócić uwagę inspektora w tym pełnym napięcia
momencie?
Koko zamrugał niewinnie, a Yum Yum ziewnęła.
- Chciałbym także wiedzieć, młody człowieku, dlaczego zareagowałeś tak
nieuprzejmie na osobę Russell Simms. Wprawiłeś mnie w zakłopotanie! To prawda, że było
w niej coś niesamowitego; poruszała się jak kot i miała oczy jak kot, wydawało się też, że
posiada szósty zmysł... Hej, dokąd to? Wracajcie natychmiast!
Koko zeskoczył z biurka i wyszedł z pokoju charakterystycznym sztywnym krokiem,
który oznaczał pełną wyniosłości dezaprobatę. Przystanął w drzwiach, by machnąć
pogardliwie ogonem - dwukrotnie - po czym kontynuował swą hardą wędrówkę.
- Chyba go obraziłem - zwrócił się Qwilleran do Yum Yum. - Bywa humorzasty, ale
geniusz zasługuje na wyrozumiałość, prawda? Koko miał obsesję na punkcie tej klapy w
podłodze na długo przed tym, jak Iggy został zamordowany, a nawet przed zniknięciem
Clema, i nie chodziło wcale o myszy pod podłogą; wiedział, że stanie się tam coś
nienormalnego. Koko mógłby nauczyć panią Ascott tego czy owego.
Yum Yum zamruczała delikatnie.
- Ten drań ośmieszył mnie w obecności Archa i Amandy. Zaczyna zdradzać
przewrotne poczucie humoru. Ale nadal twierdzę, że jego uderzanie ogonem miało coś
wspólnego z seryjnymi z; bójstwami.
- Miau! - Koko znów pojawił się w drzwiach, stojąc na tylnych nogach i machając
łapami w powietrzu.
- Powiedziałem „seryjnymi" - wyjaśnił Qwilleran. - Nie „śniadaniowymi".
Ale Koty patrzyły na niego, a każdy ich wąs drgał wyczekująco. Qwilleran spojrzał na
zegarek.
- W porządku, moi drodzy, czas na wieczorny posiłek. - I dał im garść płatków
śniadaniowych Mildred.