Lilian Jackson Braun
Kot, który znał Szekspira
GTW
tom 7.
Kot, który znał Szekspira
Przełożyła
Anna Barcz
Tytuł oryginalny serii: The cat who... Series!
Tytuł oryginału: The Cat who Knew Shakespeare
Tłumaczenie z oryginału: Anna Barcz
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska
Korekta: Maciej Korbasiński
Skład: Elipsa Sp. z o.o.
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun
Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.
ISBN 978-83-61226-47-5
Elipsa Sp. z o.o.
01 -673 Warszawa, ul. Podleśna 37
tel./fax +48 (22) 833 38 22
Printed in EU
INFORMACJE (O 22) 624 16 07
(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Rozdział pierwszy
W Moose County, czterysta mil na północ od wszystkiego, zawsze w listopadzie zaczyna
padać śnieg, a potem pada, pada i pada.
Najpierw wszystkie frontowe schody giną pod półmetrową warstwą śniegu. Następnie
przestają być widoczne płoty i krzewy. Maszty flagowe stają się coraz krótsze, aż stają się tak
niskie, że można wokół nich zatańczyć taniec na rurze.
Słuchanie w radiu cogodzinnych prognoz pogody jest zimową rozrywką każdego z
mieszkańców Moose County, a odśnieżanie staje się ich głównym zajęciem. Odśnieżarki i
dmuchawy wyrzucają z siebie góry bieli, która przykrywa całe budynki i przez którą
nieszczęśni mieszkańcy muszą przekopywać się, by wydostać się na ulicę. W stolicy okręgu,
Pickax, nie jest niczym nadzwyczajnym zobaczyć narty biegówki w centrum handlowym
miasta. Jeśli lotnisko jest zamykane - a bywa tak często - Moose County staje się wyspą
śniegu i lodu. Wszystko zaczyna się w listopadzie od nawałnicy, którą mieszkańcy nazywają
„wielką”.
Wieczorem piątego listopada Jim Qwilleran odpoczywał w swojej wygodnie
urządzonej bibliotece w towarzystwie przyjaciół. Panował błogi nastrój, bo wszyscy zjedli
dobry obiad, na który gospodyni przygotowała zupę z małży i eskalopki cielęce a la Casimir.
Pan domu włożył do kominka pachnące kłody jabłoni, a płomień rzucał tańczące esy-floresy
na oprawne w skórę książki, które zapełniały cztery ściany półek biblioteki. Spod
zacienionych lamp padał złoty blask oświetlający skórzane meble i dywany z Buchary.
Qwilleran, mężczyzna w średnim wieku, słusznej postury i z krzaczastym wąsem,
usiadł przy swoim starym angielskim biurku i na jednym z wielu małych przenośnych
odbiorników rozmieszczonych w domu nastawił prognozę pogody, nadawaną w radiu o
godzinie dwudziestej pierwszej.
- Chłodniej wieczorem, ze spadkami temperatury o blisko piętnaście stopni -
przewidywał meteorolog stacji PKX FM. - Silne wiatry zapowiadające śnieg wieczorem i
jutro podczas dnia.
Qwilleran zgasił radio.
- Jeżeli nie macie nic przeciwko temu - rzekł do pozostałych dwóch przyjaciół -
chciałbym wyjechać z miasta na kilka dni. To już sześć miesięcy, odkąd ostatnim razem
wyjechałem na Niziny, i moi kumple w wydawnictwie myślą, że nie żyję. Pani Cobb będzie
podawała wam posiłki, a ja mam nadzieję wrócić przed opadami śniegu. Po prostu trzymajcie
za mnie łapy.
Dwie pary brązowych uszu obróciły się nagle na to zawiadomienie. Dwie brązowe
maski z długimi białymi wąsami i niesamowicie niebieskie oczy odwróciły się od płonącego
drewna i skierowały w stronę mężczyzny siedzącego przy biurku.
Im więcej mówisz do kotów, powiedziano kiedyś Qwilleranowi, tym mądrzejsze się
one stają. Okazjonalne powiedzenie „miły kotek” nie daje wymiernego efektu. Wymagana
jest inteligentna konwersacja.
Ta teoria wyraźnie się sprawdzała. Para syjamskich kotów na dywanie przed
kominkiem zareagowała, jak gdyby dokładnie rozumiała, co do nich mówił. Yum Yum,
przymilna mała kotka, wpatrzyła się w niego z wyrzutem. Koko, przystojny i umięśniony
kocur, podniósł się z miejsca, na którym wylegiwał się w dostojnej lwiej pozie, podszedł
sztywno do biurka i zamiauczał przeraźliwie: - Miau-au-AU!
- Spodziewałem się trochę więcej zrozumienia i rozwagi - stwierdził ich opiekun.
Qwilleran, który był w wieku około pięćdziesięciu lat, zmagał się z wyjątkowym
kryzysem wieku średniego. Dotychczasowe życie spędził w wielkich metropoliach, a teraz
został mieszkańcem trzytysięcznego miasta Pickax. Po karierze zapracowanego dziennikarza,
kiedy radził sobie mimo skromnej pensji, teraz był milionerem albo i nawet miliarderem. Nie
bardzo był pewien, kim. W każdym razie został jedynym spadkobiercą fortuny
Klingenschoenów, powstałej w Moose County w dziewiętnastym wieku. Spadek składał się
między innymi z rezydencji przy Main Street, służby w liczbie trzech osób, garażu na cztery
samochody i limuzyny. Czuł się jednak nieswojo w nowym życiu, choć minął już ponad rok.
Gdy był reporterem, martwił się głównie o to, by odtworzyć zdarzenie, sprawdzić fakty,
zdążyć na czas i zabezpieczyć źródła. Teraz jego głównym zmartwieniem, podobnie jak i
innych w Moose County, zdawała się być pogoda, szczególnie w listopadzie.
Qwilleran szarpał wąsy w zamyśleniu, trochę zmartwiony negatywną reakcją kotów
na jego oświadczenie.
- Trudno - rzekł. - Nie ma wyboru, muszę jechać. Arch Riker odchodzi na emeryturę z
„Daily Fluxion”, a ja w piątek wieczór mam być gospodarzem na jego pożegnalnym
przyjęciu.
W czasach, kiedy prowadził oszczędny, kawalerski styl życia w jednopokojowym
mieszkaniu, nigdy nie pragnął pieniędzy czy innych dóbr, choć trzeba przyznać, że pośród
swoich kolegów nie uchodził za zbyt hojnego. Kiedy w końcu przebrnął z trudem przez
postępowanie spadkowe, dzięki któremu otrzymał majątek Klingenschoenów, sprawił im
niemałą niespodziankę, ponieważ zaprosił całą załogę „Daily Fluxion” na obiad w klubie
prasowym.
Zaplanował, że weźmie ze sobą gościa: Juniora Goodwintera, młodego redaktora
naczelnego „Pickax Picayune”, jedynej gazety w Moose County. Wybrał numer redakcji.
- Cześć, Junior! Czy nie chciałbyś powygłupiać się przez parę dni i polecieć na Niziny
na przyjęcie? Ja zapraszam. Koktajle i obiad w klubie prasowym.
- Och, super! Nigdy nie widziałem klubu prasowego, tylko na filmach - odparł
dziennikarz. - Czy moglibyśmy także odwiedzić redakcję „Daily Fluxion”?
Junior wyglądał i ubierał się jak licealista, okazując przy tym dziecinny entuzjazm,
który był czymś niezwykłym u dziennikarza ze stopniem i wyróżnieniem państwowego
uniwersytetu.
- Możemy skoczyć na mecz hokeja, a także na kilka innych pokazów - powiedział
Qwilleran - ale będziemy musieli pilnować prognozy pogody i wrócić, zanim spadnie śnieg.
- Jest tam front niżowy przesuwający się w dół od strony Kanady, ale myślę, że
jesteśmy na razie bezpieczni - odparł Junior. - Z jakiej okazji jest przyjęcie?
- To zabawa z okazji odejścia Archa Rikera na emeryturę, i powiem ci od razu, co
chcę, żebyś zrobił: weź torbę sprzedawcy gazety „Picayune” i sto egzemplarzy ostatniego
numeru. Po obiedzie powiem kilka słów o Moose County i o „Picayune”, to będzie sygnał dla
ciebie, żeby zacząć rozdawać gazety.
- Włożę bejsbolówkę na bakier i będę krzyczał: „Wydanie nadzwyczajne! Wydanie
nadzwyczajne!” Czy tego ode mnie oczekujesz?
- Tak, właśnie - rzekł Qwilleran - ale prawdziwa wymowa powinna być:
„Wwyddanieee naaadzwyczajne!” Bądź gotowy w piątek o dziewiątej rano. Zabiorę cię z
twojego biura.
Prognoza pogody w piątek wcześnie rano nie była zachęcająca: „Front niżowy
wiszący nad Kanadą zwiększa prawdopodobieństwo obfitego śniegu dziś wieczorem i jutro, z
wiatrami zmieniającymi kierunek na północno-wschodni”.
Gospodyni Qwillerana wyraziła swoje obawy.
- Co pan zrobi, panie Q, jeżeli nie będzie mógł pan wrócić, nim spadnie śnieg? Jeżeli
to jest wielka nawałnica, to lotnisko zostanie zamknięte na Bóg raczy wiedzieć jak długo.
- Powiem pani, pani Cobb, co zrobię. Wynajmę sanie i stado psów husky, i w ten
sposób przybędę do Pickax.
- Och, panie Q! - zaśmiała się. - Nigdy nie wiem, czy panu wierzyć, czy nie.
Przygotowywała smakowity talerz kurzych wątróbek sauti, przybranych żółtkami
jajek ugotowanych na twardo i pokruszonych bekonem. Gdy postawiła go na podłodze,
wygłodniała Yum Yum łapczywie pochłonęła swoją część, ale Koko odmówił jedzenia.
Wyraźnie coś go trapiło.
Oba koty miały płowe futra i brązowe odznaki rodowodowego syjamczyka o
umaszczeniu sealpoint: brązowe pyszczki podkreślające niebieską barwę ich oczu; czujne
brązowe uszy noszone jak królewskie korony; dystyngowanie długie i szczupłe brązowe nogi;
brązowe ogony, które uderzały, zakręcały się i falowały w celu wyrażenia emocji oraz
własnego zdania. Koko miał jednak coś jeszcze: niepokojąco wysoki stopień inteligencji i
niesamowitą zdolność rozpoznawania, gdy coś było... nie tak!
Tego ranka strącił książkę z półki w bibliotece.
- Tak się nie robi! - powiedział do niego Qwilleran, odwołując się do jego inteligencji.
- To są stare, rzadkie i wartościowe książki, mają być traktowane z szacunkiem, jeśli nie z
czcią. - Obejrzał książkę. Był to cienki, oprawny w skórę egzemplarz Burzy, jeden z
trzydziestosiedmiotomowego wydania sztuk Szekspira należącego do zbiorów bibliotecznych
odziedziczonych po pannie Klingenschoen.
Qwilleran odłożył książkę na półkę z niejasnym poczuciem winy. Ten tytuł nie wróżył
najlepiej. Mimo tego był zdecydowany, by polecieć na Niziny i wziąć udział w przyjęciu -
wbrew Koko, pani Cobb i meteorologowi ze stacji PKX FM.
Na godzinę przed czasem wylotu prowadził swój małolitrażowy, energooszczędny
samochodzik do biura „Picayune”, by zabrać Juniora i torbę gazet. Wszystkie budynki na
Main Street miały ponad sto lat. Zbudowane były z szarego kamienia w różnych,
niepasujących do siebie stylach architektury. Siedziba „Picayune”, przypominająca stary
hiszpański klasztor, wciśnięta była pomiędzy siedzibę loży masońskiej w stylu wiedeńskim i
budynek pocztowy nawiązujący wyglądem do rzymskiego imperium. Wewnątrz czuć było
przyjemny zapach farby drukarskiej, pomieszczenia redakcyjne zaś zachowały wygląd
muzeum. Przy zniszczonym frontowym okienku nie było kolejki ogłoszeniodawców. Żadnej
czujnej i uśmiechniętej recepcjonistki, tylko dzwonek do wezwania obsługi.
Qwilleran przez chwilę w milczeniu kontemplował tę niezwykłą scenerię, jakby nie z
tej epoki: drewniane szafki i sfatygowane biurka ze złocistego dębu... niebezpiecznie
wyglądające szpikulce do nabijania zamówień reklamodawców i prenumeratorów... pożółkłe i
kruche stare egzemplarze „Picayune” poprzyklejane na ścianach, których nie malowano od
czasów Wielkiego Kryzysu. Po drugiej stronie niskiej dębowej ścianki, za nieumytą szybą,
znajdowała się zecernia. Przed drukarskimi kasztami stał tylko jeden mężczyzna,
niezważający na nic oprócz rzędu czcionek, które układał błyskawicznymi ruchami dłoni.
Nakład miejskiego wydania „Daily Fluxion” sięgał miliona; przestarzała drukarnia
„Picayune” drukowała trzysta dwadzieścia egzemplarzy każdego numeru. Podczas gdy
„Fluxion” przyswajała sobie każdą technologiczną nowinkę i każdą dziennikarską modę,
„Picayune” wciąż przypominała gazetę założoną przez pradziadka Juniora. Cztery strony,
ręczny skład, ogłoszenia drobne i lokalne plotki na stronie tytułowej. Wewnątrz znajdowały
się notatki ze spotkań towarzyskich i pogrzebów, krótkie relacje o tutejszej polityce, kroniki
policyjne i wypadki zostały zaś przeniesione na ostatnią stronę albo w ogóle je pomijano.
Qwilleran uderzył pięścią w dzwonek i Junior Goodwinter zbiegł z redaktorskiego
biura po drewnianych schodach w towarzystwie dużego białego kota.
- Kim jest twój dobrze odżywiony przyjaciel? - zapytał Qwilleran.
- To jest Wilhelm Allen, nasz redakcyjny łowca - wyjaśnił Junior zwyczajnie, jakby w
zespole każdej gazety był łowny kot.
Pisał większość tekstów do każdego numeru i sprzedawał większość ogłoszeń, jako że
pełnił funkcję redaktora naczelnego. Senior Goodwinter, właściciel i wydawca, ubrany w
skórzany fartuch i w papierową czapkę ze złożonej gazety, spędzał czas w zecerni, gdzie
składał gotowe, odlane czcionki w wierszowniku z miną oznaczającą skupienie i pośpiech.
Pracę tę wykonywał od ósmego roku życia.
Junior zawołał do niego:
- Do zobaczenia później, tato. Wracam za parę dni.
Zajęty w zecerni mężczyzna odwrócił się i życzliwie odpowiedział:
- Baw się dobrze, Junior, i uważaj na siebie.
- Jeżeli chcesz pojeździć moim jaguarem, kiedy mnie nie będzie, to kluczyki są na
moim biurku.
- Dzięki, synu, ale chyba nie będzie mi potrzebny. W warsztacie powiedzieli, że moje
auto powinno być gotowe przed siedemnastą. Trzymaj się, na razie.
- Dobra, tato, i ty się trzymaj!
Wymienili spojrzenia pełne ciepła i wzajemnego zrozumienia, a Qwilleran przez
moment pożałował, że nie ma syna. Pewnie chciałby takiego samego, dokładnie jak Junior.
Może trochę wyższego i silniejszego.
Junior złapał torbę z gazetami i swój worek marynarski, po czym we dwóch pojechali
na lotnisko. Razem tworzyli coś w rodzaju studium obrazującego różnice między
pokoleniami: Qwilleran, mężczyzna o poważnym wyrazie twarzy i siwiejących włosach,
bujnych wąsach i pełnych smutku oczach; Junior w adidasach, z raźną miną
podekscytowanego dziecka. Junior rozpoczął rozmowę nagłym pytaniem:
- Qwill, czy myślisz, że wyglądam za młodo?
- Za młodo na co?
- Mam na myśli Jody, która uważa, że nikt nigdy nie potraktuje mnie na poważnie.
- Z twoją sylwetką i młodzieńczą twarzą wciąż wyglądasz, jakbyś miał czternaście lat,
podczas gdy masz dwadzieścia pięć - powiedział mu Qwilleran. - To nie tak źle. Kiedyś
zmienisz się jednej nocy i nagle zaczniesz wyglądać, jakbyś miał sto dwa lata.
- Jody uważa, że jak zapuszczę brodę, to to pomoże.
- Niezły pomysł! Twoja dziewczyna miewa doskonałe pomysły.
- Moja babcia mówi, że nadaję się na jednego z siedmiu krasnoludków.
- Twoja babcia, jak słyszę, jest uroczą osobą, Junior.
- Babka Gage to jest charakterek! Mama mojej mamy, no wiesz. Pewnie ją widziałeś
gdzieś na mieście. Jeździ mercedesem i trąbi klaksonem na każdym skrzyżowaniu.
Qwilleran nie okazał zdziwienia. Wiedział, że mieszkańcy Moose County lubią
chodzić własnymi drogami.
- Czy miałeś wieści od Melindy, odkąd opuściła Pickax? - zapytał Junior.
- Kilkakrotnie. Jest ciągle zajęta w szpitalu, ale tam w Bostonie będzie jej się lepiej
powodzić. Ma szansę zrobić tam specjalizację.
- Tak naprawdę Melinda nigdy nie chciała być prowincjonalną lekarką, ale za to
bardzo chciała wyjść za ciebie za mąż, Qwill, i wprowadzić się do twojej rezydencji.
- Niestety nie jestem dobrym materiałem na męża. Już raz to odkryłem i nie byłbym w
porządku wobec Melindy, gdybym znów popełnił ten sam błąd. Mam nadzieję, że w Bostonie
spotka kogoś odpowiedniego w jej wieku.
- Słyszę, że masz teraz coś wspólnego z dyrektorką biblioteki.
Qwilleran nastroszył swoje szpakowate wąsy.
- Nie wiem, co sugeruje twoje finezyjne wyrażenie, ale pozwól mi stwierdzić, że
towarzystwo pani Duncan sprawia mi przyjemność. W naszych czasach, zdominowanych
przez wideo, miło jest spotkać kogoś, kto podziela zainteresowanie literaturą. Spotykamy się i
czytamy na głos.
- Och, z pewnością - odrzekł młodszy mężczyzna, szeroko się uśmiechając.
- Kiedy ty i Jody zamierzacie się pobrać?
- Z pensji, którą tata mi płaci, nie stać mnie nawet na własne mieszkanie. Wiesz, że
mieszkam wciąż z rodzicami na wsi. Jody zarabia dwa razy więcej ode mnie, a jest tylko
asystentką dentysty.
- Przecież masz jaguara.
- To był prezent od babki Gage z okazji ukończenia studiów. Ona jest jedyną osobą w
rodzinie, która jest jeszcze przy forsie. Otrzymam ją w spadku, kiedy odejdzie, ale to nie
nastąpi prędko. W wieku osiemdziesięciu dwóch lat wciąż staje codziennie na głowie i może
mnie pobić w robieniu pompek. Ludzie w Moose County żyją długo, o ile nic
nieprzewidzianego nie stanie im na przeszkodzie. Jeden z moich przodków zginął, kiedy jego
koń wystraszył się ogromnego stada kosów. W babkę Gage trafił piorun. Miałem ciotkę i
wuja, którzy zginęli, gdy ich samochód uderzył w jelenia. To było w listopadzie, w okresie
rui. Ósmak - wiesz, byk z ośmioma odgałęzieniami poroża - wpadł prosto na przednią szybę
wozu. Szeryf stwierdził, że wyglądało to na amatorski mord siekierą. Zgodnie z oficjalnymi
szacunkami w tym okręgu obecnie żyje dziesięć tysięcy jeleni.
Qwilleran zwolnił i zaczął wypatrywać śladów dzikiej zwierzyny.
- Teraz w sezonie myśliwi powodują, że zwierzęta są nerwowe - kontynuował Junior.
- Jelenie przechodzą przez szosę wczesnym rankiem lub o świcie.
- Wszystkie dziesięć tysięcy naraz? - Qwilleran zredukował prędkość do
siedemdziesięciu kilometrów.
- Ponury dziś dzień - skonstatował Junior. - Niebo wygląda na zachmurzone.
- A tak w ogóle, to kiedy najwcześniej spadł śnieg?
- Najwcześniej notowana nawałnica nadciągnęła drugiego listopada 1919, ale ta
„wielka” zazwyczaj pojawia się dopiero w połowie miesiąca. Najgorszą z dotychczasowych
odnotowano trzynastego listopada 1931. Trzy fronty niżowe z Alaski, Gór Skalistych i znad
Zatoki starły się ze sobą nad Moose County. Wielu ludzi wówczas zgubiło się w śniegu i
zamarzło na śmierć. Kiedy nadciąga wielka nawałnica, lepiej jest siedzieć w domu. Jeśli
złapie cię podczas prowadzenia auta, nie wysiadaj z niego.
Mimo niebezpieczeństw, które czyhały w północnej części kraju, Qwilleran zaczynał
zazdrościć tutejszym mieszkańcom. Oni to mieli korzenie! Korzenie rodzin takich jak
Goodwinterowie sięgały czasów, kiedy dorabiano się fortun w górnictwie i na tartakach. Do
najbardziej aktywnych organizacji w Pickax należały Towarzystwo Historyczne i Klub
Genealogiczny. Piętno, które odcisnęła historia, widać było w drodze na lotnisko: opuszczone
budynki i hałdy starych kopalni... wymarłe miasta, dające się zidentyfikować tylko dzięki
kilku pojedynczym kominom... opuszczona stacja kolejowa pośrodku pustkowia... kikuty
drzew pozostałe po pożarach lasu.
Po kilkuminutowej ciszy Qwilleran ośmielił się zadać Juniorowi osobiste pytanie:
- Jak się odnajdujesz w „Picayune” jako posiadacz dyplomu dziennikarskiego z
wyróżnieniem? Czy rozwijasz się? Uważasz, że to słuszne zatrzymywać się w
dziewiętnastym wieku?
- Żartujesz sobie? Moją ambicją jest uczynić z „Picayune” prawdziwą gazetę -
powiedział Junior - ale tata chce ją prowadzić, tak jak robiono to sto lat temu. Liczył, że jako
dzieci podtrzymamy tradycję, ale mój brat wyjechał do Kalifornii i zajął się reklamą, a siostra
wyszła za ranczera w Montanie, więc tylko ja pozostałem wierny naszemu posłannictwu.
- Okręg mógłby wspierać prawdziwą gazetę. Czemu nie założyć nowej? Twój tata
mógłby przecież dalej prowadzić „Picayune” w charakterze hobby. Nie byłoby konkurencji,
bo „Picayune” jest jedyna w swoim rodzaju. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad czymś
takim?
Junior rzucił mu paniczne spojrzenie.
- Nie stać by mnie było na założenie budki z lemoniadą! Jesteśmy spłukani! Dlatego
pracuję za marne grosze... Z każdym rokiem coraz bardziej chylimy się ku upadkowi. Tata
sprzedał naszą ziemię na wsi, a teraz ustanowił hipotekę na domu... Nie powinienem ci tego
mówić... Matka od dawna namawia go, żeby pozbył się gazety... Jest bardzo przygnębiona!
Ale tata nie chce słuchać. Gdy składa czcionki, jest szczęśliwy... i pogrąża się coraz głębiej w
deficycie. Mówi, że to sens jego życia... Czy kiedyś widziałeś go, jak robi skład? Może
składać ponad trzydzieści pięć liter na minutę bez patrzenia na kasztę. - Na twarzy Juniora
malował się podziw.
- Tak, obserwowałem go i jestem pod wrażeniem - powiedział Qwilleran. - Widziałem
także w piwnicy wasze maszyny drukarskie. Niektóre z nich wyglądają jak wytłaczarki do
wina.
- Tata kolekcjonuje stare prasy. Ma ich pełno w stajni. Pierwsza prasa mojego
pradziadka była napędzana pedałem, takim jak w starej maszynie do szycia.
- Czy twoja babcia nie odżałowałaby ci trochę forsy, gdybyś chciał założyć gazetę?
- Babka Gage nie da już ani jednego centa. Już kilka razy wyciągnęła nas z kłopotów i
wpłaciła za nas składki ubezpieczeniowe oraz opłaciła naszej trójce college... Hej, Qwill,
dlaczego ty nie założysz gazety? Masz forsy jak lodu!
- Nie jestem tym w ogóle zainteresowany i nie mam predyspozycji do prowadzenia
interesu, Junior. Dlatego założyłem Fundację Klingenschoenów. Oni wszystko załatwiają za
mnie i dają mi trochę kieszonkowego. Poświęciłem dwadzieścia pięć lat gazetom i wszystko,
czego teraz chcę, to czas i spokój, żeby móc pisać.
- A jak ci idzie twoja książka?
- W porządku - odparł Qwilleran, myśląc o swojej bezczynnej maszynie do pisania,
zaśmieconym biurku i nieuporządkowanych notatkach.
Na lotnisku zaparkowali na otwartym placu, który służył jako parking na długi postój.
Terminal nie był wiele większy od zwykłej budki, a zarządca lotniska, który pełnił zarazem
funkcję biletera, mechanika i pilota w niepełnym wymiarze godzin, zamiatał podłogę. - Czy
trafimy na wielką nawałnicę? - zastanawiał się niefrasobliwie.
Kiedy obaj dziennikarze weszli na pokład dwusilnikowego samolotu, mieli dość
rozsądku, by unikać osobistych rozmów podczas pierwszego etapu podróży. Poza nimi na
pokładzie znajdowało się piętnastu innych pasażerów i trzydzieści uszu miałoby co
nasłuchiwać. Moose County słynęło z poczty pantoflowej, która przynosiła więcej
wiadomości niż „Picayune” i przekazywała je szybciej niż stacja PKX FM. Qwilleran i Junior
rozmawiali więc roztropnie o sporcie, dopóki ich mały samolot nie wylądował w Minneapolis
i nie przesiedli się do odrzutowca.
- Mam nadzieję, że podają lunch na pokładzie - westchnął Junior. - A co mamy na
obiad w klubie prasowym?
- Zamówiłem francuską zupę cebulową, żeberka jako danie główne i jabłecznik.
- Och, świetnie!
W Chicago zatrzymali się przed ostatnim etapem podróży, po czym wylecieli.
Wylądowali, pojechali autokarem do hotelu „Stilton” i włączyli prognozę pogody, ale nastał
już czas, żeby udać się do klubu prasowego.
- Czy będą tam dziennikarze sportowi? - zapytał Junior.
- Będą wszyscy, od najwyższej kadry zarządzającej aż po najmłodszego chłopaka na
posyłki. Sądzę, że teraz nazywa się ich asystentami biurowymi.
- Czy nie pomyślą, że to staromodne, kiedy poproszę ich o autografy?
- Przypochlebisz się im - odrzekł Qwilleran.
W klubie Qwilleran traktowany był jak powracający bohater, co on sam interpretował
w ten sposób, że każdy zyskałby miano bohatera, gdyby postawił obiad i drinki całej załodze.
Fotograf dał mu kumplowskiego kuksańca w bok i spytał, jak to jest być milionerem.
- Powiem ci w przyszłym roku piętnastego kwietnia - odpowiedział Qwilleran.
Redaktor z działu podróżniczego chciał wiedzieć, jak mu się mieszka na odludziu.
- Czy Moose County nie leży w strefie śniegu?
- Jak najbardziej! Zbiera cały śnieg.
- W każdym razie, ty szczęściarzu, zdołałeś uciec przed wielkomiejską przemocą.
- Mamy tam mnóstwo przemocy - poinformował go Qwilleran. - Tornada, pioruny,
huragany, pożary lasów, dzika zwierzyna, przewracające się drzewa, wiosenne powodzie!
Jednak łatwiej jest pogodzić się z gwałtownością przyrody niż z przemocą stosowaną przez
człowieka. Nigdy nie mieliśmy tam szalonych snajperów, którzy zabijają dzieci w szkolnym
autobusie, jak tutaj w zeszłym tygodniu.
- Czy wciąż masz kota, który jest bystrzejszy od ciebie?
W klubie prasowym Qwilleran cieszył się opinią amatorskiego detektywa. Wiadomo
było również, że Koko jest po trosze odpowiedzialny za jego sukcesy.
Qwilleran wyjaśnił Juniorowi:
- Może nie zauważyłeś, ale zdjęcie Koko wisi w hallu razem z laureatami Nagrody
Pulitzera. Pewnego dnia opowiem ci o jego wyczynach. Nie uwierzysz w nie, ale i tak ci
opowiem.
Podczas tej szczęśliwej godziny Junior poznał felietonistów i reporterów, których
artykuły czytał w wydaniu stanowym „Fluxion”, i trudno mu było opanować
podekscytowanie. Inaczej sprawa się miała z gościem honorowym, który był wyraźnie
przygnębiony. Arch Riker był zadowolony, że uwolnił się od „Fluxion”, ale ponieważ
niedawno rozpadło się jego małżeństwo, nie mógł się tak naprawdę dobrze bawić.
- Jakie masz plany? - zapytał Qwilleran.
- No więc Święto Dziękczynienia spędzę z moim synem w Denver, a Boże Narodzenie
z córką w Oregonie. Potem nie wiem.
Po żeberkach i jabłeczniku redaktor naczelny przekazał Rikerowi w prezencie złoty
zegarek, a Qwilleran złożył hołd swojemu wieloletniemu przyjacielowi. Zakończył kilkoma
słowami o Moose County.
- Panie i panowie, większość z was nigdy nie słyszała o Moose County. To jedyny w
całym stanie okręg, który zszedł do podziemia: kartografowie czasami zapominają umieścić
go na mapie, a wielu z naszych ustawodawców myśli, że należy on do Kanady. Jednakże sto
lat temu, dzięki górnictwu i tartakom, Moose County było najbogatszym okręgiem w stanie.
Dzisiaj jest wakacyjnym rajem dla każdego zainteresowanego wędkowaniem, polowaniami,
pływaniem na łódkach czy biwakowaniem. Mamy dwie wyjątkowe cechy, które chciałbym
podkreślić: idealne temperatury od maja do października i gazetę, która nie zmieniła się od
czasu jej założenia, czyli od ponad wieku. Junior Goodwinter, najmłodszy redaktor naczelny
na świecie, sam pisze wszystkie artykuły. W czasach łączności satelitarnej nie jest łatwo pisać
gęsim piórem i atramentem z mątwy... Chciałbym przedstawić Juniora i „Pickax Picayune”!
Junior chwycił swoją bejsbolówkę, torbę z gazetami i ganiał w kółko po sali jadalnej,
krzycząc: - Wwyddanieee naaadzwyczajne! Wwyddanieee naaadzwyczajne! - jednocześnie
wyrzucając po garści gazet na każdy stół. Goście chwytali je i zaczynali czytać, najpierw z
chichotem, potem już otwarcie rechocząc. Na pierwszej stronie, w pierwszej szpalcie, znaleźli
ogłoszenia drobne:
NA SPRZEDAŻ: Używana kantówka w dobrym stanie. Także suknia ślubna, rozmiar 42,
nigdy nienoszona.
POSPIESZ SIĘ! Jeśli twój stary gruchot nie pociągnie kolejnej zimy, może znajdziesz
lepszego gruchota na giełdzie używanych samochodów u Hackpole'a albo i nie. Nie powiem
ci, dopóki ich nie zobaczysz.
ZA DARMO: Trzy szare kociaki, jeden z białymi skarpetkami. Prawie nauczone czystości.
WŁAŚNIE NADESZŁY: Nowa dostawa długich kalesonów w „Rodzinnym Sklepie Billa”.
Jakość może nie taka, jaka powinna być, i ceny poszły do góry od ostatniego roku, ale co z
tego?! Lepiej kup przed opadami śniegu.
Goście dzielili się ze sobą przykładami szczerej prawdy w reklamach ze strony
tytułowej, a następnie wiadomościami, które miały nagłówki wysokie na trzy milimetry.
REKORD PRAWIE POBITY: W kondukcie pogrzebowym kapitana Fugtree w zeszłym
tygodniu zebrało się 75 samochodów, tym samym był on najdłuższy od 1904 roku, kiedy 52
powozy i 37 karet odprowadziło na cmentarz Ephraima Goodwintera.
PRZYJĘCIE Z OKAZJI ŚLUBU: Panna Doreen Mayfus czyniła honory domu na przyjęciu w
zeszły czwartek. Rozegrano gry i rozdano nagrody. Przyszła żona otworzyła 24 prezenty.
Poczęstunek składał się z bułek z kiełbasą, kanapek z papryką i pierożków z owocami morza…
ROCZNICA UCZCZONA: Pan i pani Toodle obchodzili siedemdziesiątą rocznicę swojego
ślubu podczas obiadu wydanego przez siedmioro spośród ich jedenaściorga dzieci: Richarda
Toodle'a, Emila Toodle'a, Josepha Toodle'a, Conrada Toodle'a, Donnę Toodle, Dorothy
(Toodle) Fugtree i Estellę (Toodle) Campbell. Obecnych było także 30 wnuków, 82
prawnuków i 13 praprawnuków. Obiad odbył się w rodzinnej restauracji Toodle'ów. Tort
został udekorowany przez Betsy Ann Toodle.
Podczas tej wrzawy (każdy czytał na głos) menedżer klubu prasowego podszedł do
głównego stolika i wyszeptał do ucha gospodarza:
- Qwill, telefon do ciebie, z daleka. W moim biurze.
Spiesząc się do telefonu, Qwilleran zdążył krzyknąć:
- Dzięki wam wszystkim za przyjście! Bar jest do waszej dyspozycji!
Nie było go w sali jadalnej na tyle długo, że mógłby wykonać nawet kilka telefonów,
a kiedy wrócił, odciągnął Juniora od grupy redaktorów i reporterów.
- Junior, musimy się stąd wydostać. Jedziemy do domu. Zmieniłem nasze rezerwacje...
Arch, pożegnaj wszystkich od nas, dobrze? To coś nagłego... Chodź, Junior.
- Co?... Co? - wyjąkał Junior.
- Później ci powiem.
- Moja torba...
- Zapomnij o torbie.
Qwilleran popędzał młodego mężczyznę na schodach prowadzących w dół klubu i
wepchnął go do taksówki, która czekała z włączonym silnikiem przy krawężniku.
- Hotel „Stilton”, szybko! - krzyknął do kierowcy, jak tylko taksówka ruszyła. - I
przejeżdżaj na czerwonych światłach!
- O cholera - odezwał się Junior.
- Dzieciaku, jak szybko możesz wrzucić rzeczy do swojego worka? Mamy siedem
minut na spakowanie, wymeldowanie z hotelu i wejście do helikoptera, który czeka na dachu.
Dopóki nie władowali się do policyjnego helikoptera, Qwilleran wstrzymywał się od
wyjaśnień.
- Nagła rozmowa telefoniczna z Pickax! - krzyczał. - Zbliża się wielka nawałnica.
Musimy się pospieszyć, to superpilna sprawa. Przygotuj się na bieg. Samolot czeka tylko na
nas.
Kiedy w końcu zapięli pasy w odrzutowcu, Junior rzekł:
- Hej, jak to załatwiłeś? Nigdy dotąd nie leciałem helikopterem.
- Czasem doświadczenie nabyte podczas pracy dla „Fluxion” okazuje się pomocne -
wyjaśnił Qwilleran - a także to, że się współpracowało z wydziałem zabójstw oraz dokładało
do Funduszu dla Wdów po Policjantach. Wybacz, że zepsułem resztę naszych planów.
- W porządku. Przeżyję to jakoś.
- Możemy zdążyć na przesiadkę w Chicago i złapać samolot do Pickax z Minneapolis.
Mamy szczęście, że wszystko się tak ułożyło.
Przez resztę lotu Qwilleran nie był skory do rozmowy, za to Junior nie mógł przestać
mówić:
- Wszyscy byli świetni! Dziennikarze sportowi powiedzieli, że wpuszczą mnie do loży
prasowej, kiedy tylko będę w mieście... Facet, który prowadzi kolumnę „Newsroom Mouse”,
zamierza zrecenzować „Picayune” we wtorek, a publikują to w całym kraju, sam wiesz. Co ty
na to?... Pan Bates powiedział, że mógłbym dostać pracę, gdybym kiedyś zechciał wyjechać z
Pickax.
Qwilleran wstrzymał się z komentarzem. Dobrze wiedział, ile są warte obietnice
redaktora naczelnego. Facet miał poniekąd krótką pamięć...
Junior trajkotał dalej.
- We „Fluxion” zatrudniają wiele kobiet, nie? W recepcji, do zadań ogólnych, szefowe
działów, do robienia zdjęć. Czy znasz tę rudą fotograf, tę w zielonych pończochach?
Qwilleran pokręcił przecząco głową.
- Jest nowa, pojawiła się, gdy już odszedłem z gazety.
- Jest fotoreporterką i pracuje jako wolny strzelec w krajowych magazynach. Możliwe,
że przyjedzie do Moose County przyszłej wiosny i sfotografuje historię opuszczonych kopalń.
Nieźle, co?!
- Nieźle - powtórzył cicho Qwilleran.
Był wciąż podejrzanie milczący, gdy weszli po północy na pokład małego samolotu
pasażerskiego. Zajął miejsce przy oknie, a kiedy odwrócił się, by posłuchać Juniora, zobaczył
siedzącego po przeciwnej stronie korytarza mężczyznę, który trzymał otwarty magazyn.
Pasażer wpatrywał się w tę samą jego stronę przez cały czas lotu.
Nie czyta, pomyślał Qwilleran. Słucha. I nie pasuje tutaj. Nikt w Moose County nie
nosi się z taką wystudiowaną elegancją.
W terminalu lotniczym nieznajomy poszedł do okienka, by wynająć samochód.
- Junior - rzekł półgłosem Qwilleran - kim jest ten gość w czarnym płaszczu
przeciwdeszczowym?
- Nigdy wcześniej go nie widziałem - odparł Junior. - Wygląda jak wędrowny
sprzedawca.
Ten facet nie jest sprzedawcą, powiedział do siebie Qwilleran. Było coś wyjątkowego
w jego stylu chodzenia, zachowaniu, w sposobie, w jaki taksował otoczenie...
We wczesnych godzinach porannych, kiedy wracali do Pickax, Junior w końcu
przestał gadać i zauważył, że Qwilleran od dłuższego czasu milczy i najwyraźniej jest czymś
zaabsorbowany.
- Qwill, czy coś się złego wydarzyło w twoim domu? Mówiłeś, że to pilna sprawa.
- To jest nagły wypadek, ale nie u mnie. Twoja matka zadzwoniła do mojej gospodyni,
a pani Cobb zadzwoniła do klubu prasowego. Jesteś jak najprędzej potrzebny w domu. Nie
ma żadnej zbliżającej się nawałnicy. Skłamałem. - Qwilleran skręcił w prawo na światłach.
- Hej! Gdzie ty jedziesz? Nie podrzucisz mnie na farmę?
- Jedziemy do szpitala. Zdarzył się wypadek. Wypadek samochodowy.
- Mój tata?! - krzyknął Junior. - Jak poważny był ten wypadek?
- Bardzo poważny. Twoja matka czeka na ciebie w szpitalu. Junior, nie wiem, jak ci to
powiedzieć, ale muszę ci to przekazać. Twój tata zginął natychmiast. Stało się to na moście,
na starym drewnianym moście.
Zatrzymali się przy bocznych drzwiach do szpitala. Junior bez słowa wyskoczył z
samochodu i wbiegł do budynku.
Rozdział drugi
Poniedziałek, jedenasty listopada. „Ciężka chmura zakrywa cały okręg, zapowiadając śnieg
przed zmrokiem. Obecnie temperatura w Pickax wynosi minus sześć stopni, czynnik
chłodzenia wiatrem może spowodować subiektywne odczucie temperatury jako o osiem
stopni niższej” - tak mówił meteorolog stacji PKX FM.
W poniedziałek rano szkoły, sklepy, biura i restauracje w Pickax były zamknięte do
południa z powodu pogrzebu. Dzień był zimny, szary, wilgotny i przygnębiający. Mimo to
tłumy kłębiły się wokół kościoła Old Stone przy Park Circle. Inni obserwatorzy stali zbici w
grupkę w małym kolistym parku, trzęsąc się z zimna, przestępując z nogi na nogę,
wymachując rękoma, klaszcząc dłońmi w rękawiczkach, robiąc cokolwiek, by utrzymać
ciepło, a to znaczyło także - w wyjątkowych wypadkach - ukradkowy łyk z ćwierćlitrowej
butelki. Oczekiwali, że zobaczą pobity rekord: najdłuższy kondukt pogrzebowy od 1904 roku.
Wozy policyjne zablokowały śródmiejski odcinek Main Street, by ułatwić utworzenie
konduktu. Samochody mające fioletowe flagi na błotniku zostały ustawione po cztery w
rzędach od krawężnika do krawężnika.
Qwilleran przeciskał się przez tłum w parku, przyglądał się twarzom i wsłuchiwał w
niski, pełen szacunku szmer. Mali chłopcy, którzy wdrapali się na fontannę, żeby lepiej
widzieć, zostali przegonieni przez oficera policji i pouczeni, że mają nie wrzeszczeć i nie
ganiać się w tłumie.
W środku kościoła zgromadzili się reprezentanci licznych odgałęzień klanu
Goodwinterów, jak i przedstawiciele władz miasta, członkowie izby handlowej oraz Country
Clubu. Poza kościołem stali czytelnicy „Picayune”: przedsiębiorcy, gospodynie domowe,
farmerzy, emeryci, kelnerki, robotnicy i myśliwi. Byli świadkami wydarzenia, które będą
pamiętać przez całe życie i opowiadać przyszłym pokoleniom, tak jak ich dziadkowie
opowiadali o pogrzebie Ephraima Goodwintera.
Pośród nich był jeden człowiek, który z pewnością nie pasował do tej sceny.
Przechadzał się w tłumie, zerkając uważnie na wszystkie strony i badając twarze. Miał na
sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy. Qwilleran miał nadzieję, że ma ciepłą podpinkę, bo
zimno było przejmujące aż do szpiku kości.
Jakiś myśliwy w pomarańczowo-czarnym kamuflażowym stroju zapewniał ściszonym
głosem mężczyznę w farmerskiej czapce i z tabaką na policzku:
- Kondukt będzie długi. Dłuższy niż kapitana Fugtree, tak wygląda.
Farmer strząsnął tabakę.
- Naliczyłem blisko setkę wozów. Kapitan miał siedemdziesiąt pięć, tak podali w
gazecie.
- Szczęściarz, pochowają go, nim zacznie sypać śnieg. W radiu mówili, że w tę stronę
kieruje się wielka nawałnica.
- Nie można wierzyć niczemu, co mówią w radiu. Tamta nawałnica z Kanady ucichła,
zanim dotarła bliżej granicy.
- Gdzie to się stało? - zapytał myśliwy. - Mam na myśli wypadek.
- Stary drewniany most. To cholerstwo! Chodziliśmy po ludziach z okręgu, żeby
ruszyli tyłki z foteli i zabrali się za jego poszerzenie. Podobno jego wóz staranował kamienną
balustradę, przekoziołkował do góry nogami i wylądował na skałach w rzece. Samochód się
zapalił i trumna zamknięta, tak słyszałem.
- Powinni wyjaśnić to w sądzie.
- Prawdopodobnie jechał za szybko. Może uderzył w jelenia.
- Albo był na piątkowej bibie - powiedział myśliwy, przebiegle się uśmiechając.
- Nie on! To ona jest ćmą barową, a on nic, tylko praca, praca, praca. Założę się, że
zasnął za kółkiem. Cała rodzina ma pecha. Wiesz, co przytrafiło się ich staremu.
- Tak, ale prawdopodobnie na to zasłużył, z tego, co słyszałem.
- A później był ich wujek. Coś tu śmierdzi w tej historii.
- I ich dziadek. Nigdy nie dowiedzieli się, co mu się stało. Co teraz zrobią z gazetą?
- Dzieciak przejmie obowiązki - powiedział farmer. - Czwarte pokolenie. Nie
wiadomo, co mu strzeli do głowy. Młokos wyjeżdżał, by się uczyć, i nabrał dziwacznych
pomysłów.
Głosy ucichły, gdy dzwon zaczął bić na jedną, uroczystą nutę, a z kościoła wyniesiono
trumnę, za którą podążyła rodzina zmarłego. Okrytej ciężkim woalem wdowie towarzyszył
starszy syn. Junior szedł ze swoją siostrą z Montany. Miastowi mijali się nawzajem na
chodniku i w parku. Mężczyźni zdejmowali nakrycia głowy. Długo trwało oczekiwanie, aż
krewni zmarłego cicho wsiądą do samochodów, kierowani przez młodych mężczyzn w
czarnych surdutach i czarnych futrzanych czapkach. Na dany znak mężczyźni w mundurach
ustawili się w szeregu, dźwigając instrumenty dęte. Następnie długi kondukt samochodów
zaczął się posuwać przy dźwiękach żałobnego marsza, wygrywanego przez orkiestrę
pogrzebową z Pickax.
Qwilleran naciągnął nauszniki swojej zimowej czapki, postawił kołnierz płaszcza i
udał się przez park w miejsca, które teraz nazywał swoim domem.
Rezydencja Klingenschoenów, którą Qwilleran odziedziczył, była jednym z pięciu
najważniejszych budynków przy Park Circle, gdzie odnoga Main Street okrążała niewielki
trawiasty skwer z kamiennymi ławkami i kamienną fontanną. Po jednej stronie okrągłego
parku stały kościoły Old Stone, Little Stone i sędziwy budynek sądu okręgowego. Po
przeciwnej stronie parku znajdowała się biblioteka publiczna i rezydencja K, jak ją nazywali
mieszkańcy. Była to masywna bryła z kamienia polnego, wysoki na dwa piętra budynek,
który królował na przynależnych do niego rozległych terenach w przekonaniu, że to on góruje
nad wszystkimi gmachami w mieście, robi największe wrażenie i jest najdroższy.
Dla człowieka, który zamierzał spędzić dorosłe życie w wynajętych mieszkaniach i
hotelach, żyjąc po cygańsku, pałacowa rezydencja była niewygodna i kłopotliwa. Kiedyś
Qwilleran będzie mógł zapisać ją na własność miastu w charakterze muzeum, lecz póki co
przez pięć lat skazany był na życie w stylu Klingenschoenów, obnoszących się ze swoim
bogactwem: w przestrzennych pokojach z sufitami wysokimi na cztery metry, bogato
zdobionymi drewnem; wśród ton kryształowych żyrandoli i na kilometrach orientalnych
dywanów; wśród bezcennych antyków z Francji i Anglii oraz innych dzieł sztuki wartych
miliony.
Qwilleran rozwiązał ten problem, przeprowadzając się do dawnej służbówki,
znajdującej się nad garażem, podczas gdy gospodyni zajmowała urządzony z przepychem
apartament francuski w głównej części domu.
Iris Cobb nie była taką zwykłą gospodynią. Dawniej sprzedawała i wyceniała antyki
na Nizinach, teraz pełniła funkcję zarządczyni domu i kuratora przechowywanej w nim
kolekcji zabytków oraz owego arcydzieła architektury, które zostało przeznaczone na
muzeum. Miała także obsesję na punkcie kuchni i lubiła na ten temat trajkotać - w
wyblakłym, różowym fartuchu, który opinał jej przysadzistą figurę. Pomimo kwalifikacji
zawodowych owdowiała pani Cobb wypiekała bez końca ciastka i babki, którymi dogadzała
mężczyznom, a poprzez swoje grube oprawki okularów spoglądała na nich z uwielbieniem.
Pani Cobb czekała na wracającego po pogrzebie Qwillerana z krzepiącą potrawką z
ostrygami.
- Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam tyle samochodów - powiedziała. - Kondukt
musiał mieć chyba z pół mili!
- Najdłuższy w historii Pickax - odparł Qwilleran. - To był nie tylko pogrzeb
człowieka, ale być może również koniec stuletniej gazety.
- Czy widział pan wdowę? Ona musi to bardzo ciężko przeżywać - pani Cobb odniosła
się emocjonalnie do kobiety, która straciła męża, ponieważ sama przeszła dwa razy przez taką
samą tragedię.
- Pani Goodwinter towarzyszyło troje dorosłych dzieci, a także pewna starsza pani,
prawdopodobnie pani Gage, babcia Juniora. Była malutka, ale tak wyprostowana jak niejeden
generał... Jakieś telefony w czasie mojej nieobecności, pani Cobb?
- Nie, tylko pomocnik kelnera z „Old Stone Mill” przyniósł ciasteczka z wątróbki
wieprzowej. To nowy pomysł i szef kuchni chciałby poznać pana opinię. Włożyłam je do
zamrażarki.
Qwilleran chrząknął z niesmakiem.
- Już ja wystawię temu błaznowi opinię, i to szybko! Nie wziąłbym do ust ciasteczka z
wątróbki wieprzowej, nawet gdyby mi za to zapłacił!
- Och, panie Q, to nie jest jedzenie dla ludzi. To dla kotów. Szef kuchni wymyślił linię
mrożonych obiadów dla wybrednych zwierząt domowych.
- No dobrze, w takim razie niech pani wyjmie kilka z zamrażalnika i proszę je dać
naszym rozpieszczonym zwierzakom na kolację. Przy okazji, czy nie zauważyła pani jakichś
książek na podłodze w bibliotece? Koko strąca je z półki, a ja nie pochwalam jego nowego
hobby.
- Dziś rano sprzątałam i nic nie zauważyłam.
- Szczególnie podobają mu się te małe tomy Szekspira, oprawione w świńską skórę.
Wczoraj na podłodze znalazłem Hamleta.
Za grubymi szkłami okularów oczy pani Cobb błysnęły szelmowsko:
- Planuję omlet na kolację. Myśli pan, że on o tym wie?
- Pani Cobb, czasem dziwne rzeczy mu chodzą po głowie, ale do tego by się chyba nie
zniżył - powiedział Qwilleran. - Co dziś mamy? Poniedziałek? Domyślam się, że pani
wychodzi dziś wieczór. Jeżeli tak, to nakarmię koty.
Twarz gospodyni rozpromieniła się.
- Herb Hackpole zabiera mnie na kolację, mówił, że w wyjątkowe miejsce. Mam
nadzieję, że to „Old Stone Mill”. Ludzie mówią, że odkąd mają nowego kucharza, jedzenie
jest tam wyśmienite.
Qwilleran nastroszył wąsy na znak dezaprobaty.
- Był już najwyższy czas, żeby ten dusigrosz zabrał panią na kolację! Zdaje mi się, że
zawsze przychodzi pani do niego i gotuje mu na miejscu.
- Ale ja to lubię! - odparła pani Cobb z błyszczącymi oczami.
Hackpole był sprzedawcą używanych samochodów. Miał okropną reputację, ale jej
wydawał się atrakcyjny. Mężczyzna miał na rękach wytatuowane czerwone diabły,
przerzedzone włosy, które nosił obcięte krótko, po żołniersku, często się nie golił, ale ona
lubiła mężczyzn z zarostem. Qwilleran przypomniał sobie jej ostatniego męża, który był
wyjątkowym gburem, tymczasem ona bardzo go kochała. Teraz, odkąd zaczęła się spotykać z
Hackpole'em, jej okrągła, radosna twarz promieniała jeszcze bardziej.
- Jeżeli chce pan kogoś zaprosić na kolację - powiedziała pani Cobb - to można podać
pieczoną szynkę, do której dorobię sałatkę imbirowo-gruszkową, jeśli pan chce, i włożę
słodkie ziemniaki w naczyniu żaroodpornym do piekarnika. Wszystko, co pan będzie musiał
zrobić, to wyjąć je, kiedy zadzwoni dzwonek. - Wiedziała doskonale, że w kuchni Qwilleran
jest zupełnie bezradny.
- To bardzo miłe z pani strony, dziękuję - odparł. - Może zaproszę panią Duncan.
- Och, to świetna myśl! - stwierdziła gospodyni z konspiracyjną miną, jakby
wyczuwała romans. - Nakryję intarsjowany stół w bibliotece, położę obrus z haftem madera,
ustawię świece i tak dalej. Będzie miło i przytulnie dla dwojga. Pan O'Dell może przygotować
drewno jabłoni do rozpalenia w kominku. Pachnie przecudownie!
- Niech pani nie tworzy zbyt uwodzicielskiej atmosfery - zaniepokoił się Qwilleran. -
To bardzo dystyngowana dama.
- To jest przemiła osoba, panie Q, i w odpowiednim dla pana wieku, jeśli wolno mi tak
powiedzieć. Nigdy bym nie powiedziała, że jest bibliotekarką, to naprawdę osoba z
charakterem!
- Taka teraz moda - zauważył. - Mniej książek, a więcej kaset wideo... i przyjęć z
szampanem... no i więcej charakteru.
Po lunchu Qwilleran przespacerował się wzdłuż Park Circle do biblioteki publicznej,
która przypominała grecką świątynię. Została ona zbudowana na przełomie wieków przez
założyciela „Picayune”, Ephraima Goodwintera, którego portret wisiał w hallu. Mimo tego
był on częściowo zakryty przez ekspozycję nowych materiałów wideo, w dodatku płótno było
rozcięte, a uszkodzenie naprawiono bardzo nieudolnie.
Tłum dzieciaków wracających ze szkoły nie zdążył jeszcze wtargnąć do biblioteki w
celu odrabiania prac domowych, więc wszystkie cztery młode i sympatyczne bibliotekarki
pospieszyły Qwilleranowi na spotkanie. Krzaczasty wąs i pełne smutku oczy zawsze
podobały się młodym kobietom. Co więcej, Qwilleran zasiadał w komisji zarządzającej
biblioteką, a poza tym był najbogatszym człowiekiem w mieście.
Zadał bibliotekarkom proste pytanie, a one rzuciły się naraz w różnych kierunkach -
jedna do katalogu, jedna do półki z pozycjami dotyczącymi miejscowej historii, a dwie do
komputera. Odpowiedź ze wszystkich źródeł była negatywna. Podziękował im i udał się do
biura pani dyrektor biblioteki, które mieściło się na antresoli.
Pogrążony w przyjemnych myślach Qwilleran pokonywał po trzy schody naraz, w
ręku trzymając swoją grubą kurtkę z koca i myśliwski kapelusz z piórkiem. Polly Duncan
była czarującą, choć tajemniczą kobietą. Jej głos działał na niego zarówno kojąco, jak i
inspirująco.
Wyjrzała zza biurka i uśmiechnęła się do niego serdecznie, ale i rzeczowo.
- Qwill! Co za miła niespodzianka! Jakież to pilne zadanie sprowadza cię do mnie na
górę w takim pośpiechu?
- Przychodzę głównie po to, żeby posłuchać twojego melodyjnego głosu - rzekł,
pozwalając sobie na trochę więcej czaru. I zacytował jeden ze swoich ulubionych wersów z
Szekspira: - Zawsze tak cicho mówiłaś, miękko, łagodnie. Taki głos to skarb nieoceniony w
kobiecie.
- To z Króla Leara, akt piąty, scena trzecia - odpowiedziała natychmiast.
- Polly, twoja pamięć jest oszałamiająca - westchnął. - Czy to wciąż jawa, czy sny
jakieś roję?...
- To wers Hermii z aktu trzeciego, sceny drugiej ze Snu nocy letniej... Nie bądź taki
zdziwiony, Qwill. Mówiłam ci, że mój ojciec zajmował się naukowo Szekspirem. Jako dzieci
znaliśmy jego sztuki tak dobrze jak nasi rówieśnicy wyniki rozgrywek ligowych... Czy
poszedłeś dziś rano na pogrzeb?
- Obserwowałem go z parku i wpadłem na pewien pomysł. Według zastępu twoich
ochoczych asystentek nikt do tej pory nie napisał historii „Picayune”. Chciałbym spróbować.
Jak wiele byłoby przy tym pracy?
- Niech no pomyślę... Mógłbyś zacząć od naszych zbiorów genealogicznych o
Goodwinterach.
- Czy posiadasz stare numery gazety?
- Tylko z ostatnich dwudziestu lat. Przedtem wszystko zostało zniszczone przez
myszy, pęknięte rury lub z powodu złego gospodarowania zbiorami. Jestem pewna, że
redakcja „Picayune” ma komplet.
- Czy jest ktoś, z kim mógłbym porozmawiać? Ktoś, kto sięga pamięcią sześćdziesiąt,
siedemdziesiąt pięć lat wstecz?
- Mógłbyś spróbować w Klubie Złotej Jesieni. Wszyscy są tam po osiemdziesiątce.
Przewodniczącą klubu jest Euphonia Gage.
- To ta pani, która jeździ mercedesem i często trąbi klaksonem?
- Bardzo zwięzła charakterystyka! Senior Goodwinter był jej zięciem. Euphonia Gage
słynie z brutalnej szczerości, toteż mogłaby dostarczyć bardzo ciekawych informacji.
- Polly, jesteś skarbem! Przy okazji, czy masz dziś wieczorem czas, żeby zjeść razem
kolację? Pani Cobb przygotowuje posiłek, który jest za dobry dla jednego samotnego
kawalera. Pomyślałem, że mogłabyś się zgodzić, byśmy zjedli go razem.
- Wybornie! Nie mogę zostać za długo, ale mam nadzieję, że starczy nam czasu na
czytanie na głos po kolacji. Masz wspaniały głos, Qwill.
- Dziękuję - pogładził swoje wąsy z ochotą. - Pójdę do domu i przepłuczę sobie
gardło.
Gdy odwracał się do wyjścia, zerknął przez balustradę do czytelni.
- Kim jest tamten mężczyzna ze stosem książek na stole?
- Historyk z Nizin, badający wczesny okres eksploatacji kopalń. Zapytał, czy mogę
mu polecić jakieś dobre restauracje, a ja zasugerowałam „Stefanię” i „Old Stone Mill”. Czy
masz jakieś inne pomysły?
- Myślę, że mam - powiedział Qwilleran.
Nałożył szybko kapelusz na głowę i zawadiacko go przekrzywił. Obszedł dookoła
balkon w swoich żółtych gumiakach, zatrzymując się przy stole, przy którym siedział
nieznajomy.
Parodiując przyjaznego mieszkańca Północy, rzekł:
- Dzień doberek! Tamta pani mówi, że szukasz pan dobrej miejscówki z żarciem. Jak
ma być coś naprawdę dobrego, to polecam „Otto's Tasty Eats”. Wszystko można tam dostać
za jedyne pięć dolców. Pan tu u nas długo zabawi?
- Dopóki nie skończę pracy - odpowiedział lakonicznie historyk, pochylając się nad
swoją książką.
- Jeżeli chciałbyś pan sobie strzelić piwko, warto zajrzeć do „Hotel Booze”. Mają
także dobre hamburgery.
- Dziękuję - odpowiedział mężczyzna z lekceważeniem w głosie.
- Widzę, że czytasz pan o starych kopalniach. Mój dziadzio zginął podczas tąpnięcia w
jednej z nich w 1913 roku. Jeszcze nie było mnie wtedy na świecie. Widziałeś pan już jakieś
stare kopalnie?
- Nie - powiedział mężczyzna, zatrzaskując książkę i odchylając swoje krzesło do tyłu.
- Niedaleko stąd jest Dimsdale. Mają tam tanią restauracyjkę. Dobre miejsce, by zjeść
talerz fasoli i parówki.
Nieznajomy poszedł szybko w stronę schodów, ściskając czarny płaszcz
przeciwdeszczowy.
Qwilleran wyprostował kapelusz, zabrał kurtkę i poszedł w swoją stronę, zadowolony,
że rozzłościł mężczyznę i dał taki występ. Wiedział, że facet nie był tym, za kogo się
podawał, bo w oczywisty sposób wykazał brak zainteresowania tematem kopalń.
O siedemnastej trzydzieści Herb Hackpole przyjechał, by zabrać swoją partnerkę na
kolację, parkując na podjeździe i trąbiąc w klakson. Pani Cobb czmychnęła tylnymi drzwiami
podekscytowana jak młoda dziewczyna przed pierwszą randką.
O siedemnastej czterdzieści pięć Qwilleran nakarmił koty. Ciasteczka z wątróbki
wieprzowej po rozmrożeniu przypominały odrażającą szarą papkę, ale syjamczyki
przycupnęły nad talerzami i pochłonęły wynalazek szefa kuchni z ogonami nisko nad
podłogą, co zwiastowało całkowite usatysfakcjonowanie.
O osiemnastej przybyła Polly Duncan, pieszo, zostawiając swój mały, sześcioletni
samochód w kolorze rdzawoczerwonym z tyłu biblioteki. Jeżeli zauważono by go na
okrężnym podjeździe rezydencji K, plotkom w Pickax nie byłoby końca. Wiadomo było,
czym kto jeździ: marka, model, rok produkcji i kolor.
Polly nie była ani młoda, ani szczupła jak te kobiety robiące karierę, z którymi
umawiał się na Nizinach, ale była interesującą kobietą o głosie, od którego czasem kręciło mu
się w głowie. Wyglądała przy tym, jakby dało się ją z łatwością objąć i unieść, chociaż
jeszcze tego nie sprawdził. Bibliotekarka utrzymywała pewien dystans, mimo wyrazów
przyjaźni, i zawsze stanowczo zapewniała, że musi wcześnie wracać do domu.
Przywitał ją w drzwiach wejściowych, które były arcydziełem sztuki stolarskiej i
lśniły od polerowanych okuć z mosiądzu.
- Gdzie ten śnieg, który obiecywano? - spytał.
- W listopadzie stacja PKX FM codziennie zapowiada śnieg dla zasady - odparła - i
wcześniej czy później okazuje się, że mieli rację... Ten dom nigdy nie przestanie mnie
zachwycać!
Wpatrywała się ze zdumieniem w skórzane ściany hallu o barwie bursztynowej i w
ogromne schody, ekstrawagancko szerokie, z misternie wykonaną balustradą. Olśniewający
żyrandol zrobiony był z kryształu Baccarat. Dywany były antykami z tureckiej Anatolii.
- Ten dom nie powinien znajdować się w Pickax, tylko w Paryżu. Zadziwiające, że
Klingenschoenowie posiadali tyle skarbów i nikt o tym nie wiedział.
- To był rodzaj zemsty za brak społecznej akceptacji - Qwilleran prowadził ją na tyły
domu. - Kolację zjemy w bibliotece, ale pani Cobb chciała, żebym pokazał ci jej przenośny
ogród ziołowy w oranżerii.
Pokój z kamienną podłogą był w znacznej części przeszklony i chlubił się plantacją
wiekowych kauczukowców. Przez cały rok stały tam wiklinowe krzesła do letniego
wypoczynku, a dodatkiem zimowym był kuty żelazny wózek z ośmioma glinianymi
doniczkami, na których widniały etykietki: mięta, koper, tymianek, bazylia i lubczyk.
- W ciągu dnia wózek przesuwamy dookoła pomieszczenia, żeby padało na niego jak
najwięcej słońca - wyjaśnił. - To znaczy, o ile meteorolodzy PKX FM zapewnią nam
jakiekolwiek słońce.
Polly skinęła głową.
- Zioła lubią słońce, ale nie za wiele gorąca. Gdzie pani Cobb znalazła to sprytne
urządzenie?
- Sama je zaprojektowała, a jej przyjaciel wykonał to w swojej spawalni. Możliwe, że
znasz pana Hackpole'a, sprzedawcę używanych aut.
- Tak, jego warsztat właśnie zabezpieczył mój samochód przed mrozem. Jak ci się
jeździ tym nowym samochodem z napędem na przednią oś, Qwill?
- Będę lepiej zorientowany, jak spadnie śnieg.
W bibliotece światła były zapalone, polana płonęły w kominku, a na stole pysznił się
olśniewający serwis z porcelany, kryształu i srebra. Cztery ściany książek były ozdobione
wspaniałymi popiersiami Homera, Dantego i Szekspira.
- Czy Klingenschoenowie czytali te książki? - spytała Polly.
- Myślę, że były raczej na pokaz, jeśli pominąć zbiorek pikantnych powieści z lat
dwudziestych. Znalazłem na strychu pudełka z kryminałami i romansami w miękkiej oprawie.
- Przynajmniej coś czytali. Jest jeszcze jakaś nadzieja dla słowa drukowanego. -
Wręczyła mu książkę z przetartą i wyblakłą okładką. - Mam tu coś, co mogłoby cię
zainteresować, Malownicze miasto Pickax, to książka wydana przez Klub Entuzjastów przed
pierwszą wojną światową. Na stronie z zakładką jest zdjęcie budynku „Picayune” z
pracownikami na chodniku.
Qwilleran znalazł zdjęcie przedstawiające zatroskane twarze mężczyzn z sumiastymi
wąsami, w wysokich kołnierzach, skórzanych fartuchach, o podkrążonych oczach, z opaskami
na rękach i włosami wysmarowanymi brylantyną, z przedziałkiem pośrodku.
- Wyglądają, jakby stali przed plutonem egzekucyjnym - powiedział. - Dzięki. Przyda
się.
Nalał dla gościa aperitif. Wybrała wytrawne sherry, jeden kieliszek, i to wszystko. Dla
siebie nalał sok z białych winogron.
- Votre santé! - wzniósł toast, patrząc jej w oczy.
- Santé! - odpowiedziała powściągliwym spojrzeniem.
Miała na sobie szary, ponury garnitur, białą bluzkę i rdzawoczerwone mokasyny, co
było prawdopodobnie jej ubraniem roboczym, które ożywiła jedynie apaszką w tureckie
wzory. Moda nie należała do jej pasji, także jej prosta fryzura nie odpowiadała ostatnim
trendom, ale jej głos... ! Był jak zawsze miękki, delikatny i niski, a poza tym znała Szekspira
na wylot.
Po chwili milczenia, kiedy Qwilleran zastanawiał się, o czym Polly myśli, rzekł:
- Czy pamiętasz tego tak zwanego historyka z twojej czytelni? Miał stos książek o
eksploatacji starych kopalń. Wątpię, żeby powiedział nam prawdę.
- Dlaczego tak uważasz?
- Jego zrelaksowana poza. Sposób, w jaki trzymał książkę. Nie okazywał namiętnego
głodu wiedzy i nie robił notatek. Czytał bezmyślnie dla zabicia czasu.
- To kim on jest? Dlaczego miałby ukrywać swoją tożsamość?
- Myślę, że pracuje dla wydziału śledczego, narkotyki, FBI, coś takiego.
Polly spojrzała sceptycznie.
- W Pickax?
- Jestem przekonany, że jest co najmniej kilka trupów w tutejszych szafach, o których
zresztą większość mieszkańców wie wszystko. Macie tu plotkarstwo rozwinięte na
światowym poziomie.
- Nie nazwałabym tego plotkarstwem - powiedziała obronnie. - W małych miastach
ludzie dzielą się informacjami. To przejaw zainteresowania życiem społeczności, do której
należą.
Qwilleran podniósł cynicznie brew.
- A zatem najlepiej, żeby tajemniczy nieznajomy zakończył swoje zadanie przed
opadem śniegu, bo będzie zaśmiecał twoją czytelnię aż do wiosennej odwilży... Inne pytanie.
Co się stanie z „Picayune” po odejściu Seniora Goodwintera? Jakieś przypuszczenia?
- Prawdopodobnie umrze cichą śmiercią jako idea, która już przeżyła swój czas.
- Jak dobrze znałaś rodziców Juniora?
- Tylko okazjonalnie. Senior Goodwinter był pracoholikiem. Miły człowiek, ale nieco
aspołeczny. Gritty lubi życie wyższych sfer poza miastem: golf, karty, przyjęcia połączone z
tańcami. Chciałam, żeby zasiadała w komisji zarządzającej biblioteką, ale nie było to dla niej
zbyt interesujące.
- Gritty? Czy to imię pani Goodwinter?
- W zasadzie Gertrude, ale jest tu grupa osób, która trzyma się dziecinnych przezwisk:
Muffy, Buffy, Bunky czy Dodo. Muszę przyznać, że pani Goodwinter ma dużo odwagi, na
dobre i na złe. Jest jak jej matka. Euphonia Gage to kobieta z ikrą.
Oddalony dzwonek zadzwonił i Qwilleran zapalił świece, wrzucił do odtwarzacza
kasetę z muzyką Faurego i podał kolację.
- Najwyraźniej znasz wszystkich w Pickax - zauważył.
- Jak na nowo przybyłą jakoś sobie radzę. Mieszkam tu dopiero... od dwudziestu
pięciu lat.
- Miałem przeczucie, że pochodzisz ze wschodu. Z Nowej Anglii?
Skinęła głową.
- W czasie studiów wyszłam za mieszkańca Pickax i przyjechaliśmy tutaj, by
pokierować jego rodzinną księgarnią. Niestety, została zamknięta zaraz po tym, jak mój mąż
zginął, ale ja już nie chciałam wracać na wschód.
- Musiał być bardzo młody.
- Bardzo. Był w ochotniczej straży pożarnej. Pamiętam ten suchy i wietrzny dzień w
sierpniu. Nasza księgarnia mieściła się obok budynku straży i kiedy zawyły syreny, mój mąż
wybiegł ze sklepu. Ulica natychmiast się zablokowała, a mężczyźni zbiegali się ze wszystkich
stron, biegli, co sił w nogach, tupiąc i machając rękoma. Mechanik ze stacji benzynowej,
jeden z młodych pastorów, barman, mężczyzna ze sklepu żelaznego - wszyscy biegli, jak
gdyby od tego zależało ich życie. Samochody i ciężarówki zatrzymywały się i parkowały
gdziekolwiek, a kierowcy wyskakiwali i biegli do straży. Do tego czasu ogromne drzwi już
otwarto, a wóz strażacki i beczkowóz były wyprowadzane z mężczyznami zwisającymi u
boku.
- Doskonale to opisujesz, Polly.
Łzy naszły jej do oczu.
- To był pożar stodoły, a on zginął przygnieciony spadającą drewnianą belką.
Nastała długa cisza.
- To bardzo przykra historia - powiedział Qwilleran.
- Strażacy byli tacy sumienni. Kiedy syreny wyły, rzucali wszystko i biegli. W środku
nocy budzili się z mocnego snu, wciągali jakieś ubrania i biegli. Mimo to byli krytykowani:
przyjechali za późno... niewystarczająco licznie... nie napompowali wystarczającej ilości
wody... sprzęt się zepsuł - westchnęła. - Bardzo się starali. I dalej to robią. Wszyscy są
ochotnikami, sam wiesz.
- Junior Goodwinter jest ochotnikiem - Qwilleran rzekł - i dźwięk jego pagera cały
czas mu coś przerywa... Co zrobiłaś po tym wietrznym dniu w sierpniu?
- Poszłam do pracy w bibliotece i teraz jestem zadowolona.
- Pickax ma ludzką twarz, która - cóż można rzec - jest pocieszająca i działa
uspokajająco. Czemu jednak wszyscy mamy obsesję na punkcie prognoz pogody?
- Żyjemy bliżej żywiołów - odpowiedziała Polly. - Pogoda ma wpływ na wszystko: na
rolnictwo, wyrąb lasów, połowy ryb czy na sporty na wolnym powietrzu. Wszyscy też
przemierzamy duże odległości po stanowych drogach. W czasie kiepskiej pogody nie ma
możliwości wezwania taksówki.
Pani Cobb zostawiła nastawiony ekspres do kawy i mus czekoladowy w lodówce,
więc posiłek mile się zakończył.
- Gdzie koty? - spytała Polly.
- Siedzą zamknięte w kuchni. Koko zrzuca ostatnio książki z półek. Myśli, że jest
bibliotekarzem. Yum Yum z kolei jest kotką, która próbuje upolować swój ogon i kradnie
spinacze do papieru albo chowa różne rzeczy pod dywan. Za każdym razem, kiedy wchodzę
na taki guz na dywanie, wzdrygam się. Czy to mój zegarek na rękę? Czy mysz? Czy moje
okulary do czytania? Czy zgnieciona koperta z pojemnika na śmieci?
- Jakie tytuły poleca Koko?
- Dostał bzika na punkcie Szekspira - odparł Qwilleran - co może mieć związek z
oprawami ze świńskiej skóry. Zaraz przed tym, jak przyszłaś, zrzucił z półki Sen nocy letniej.
- A to ci zbieg okoliczności - powiedziała. - Noszę imię po jednej z bohaterek. -
Zatrzymała się, czekając, aż zgadnie.
- Hipolita?
- Zgadza się! Mój ojciec wszystkim nam nadał imiona bohaterów sztuk Szekspira.
Moi bracia to Marek Antoniusz i Brutus, a moja biedna siostra Ofelia musiała znosić sprośne
uwagi aż do piątej klasy... Dlaczego nie wypuścisz kotów? Chciałabym zobaczyć Koko w
akcji.
Kiedy koty już zostały wypuszczone, Yum Yum weszła z gracją do biblioteki,
stawiając łapy jedna naprzeciw drugiej i szukając wolnych kolan, Koko zaś, obnosząc się ze
swoją niezależnością, nie pokazał się od razu. W końcu Qwilleran oraz jego gość usłyszeli
stuk i zorientowali się, że Koko jest już w pokoju. Na podłodze leżał cienki tom Sławnej
historii żywota króla Henryka VIII.
- Musisz przyznać, że on wie, co robi - westchnął Qwilleran. - W tej sztuce jest
porywająca rola dla kobiety - w scenie, kiedy dochodzi do konfrontacji pomiędzy królową a
dwoma kardynałami.
- To niesamowite! - odrzekła. - Katarzyna zarzeka się, że jest biedną, słabą kobietą, a
tymczasem rozprawia się ostro z dwoma wykształconymi mężczyznami. „Macie twarze
anielskie, ale serca wasze zna tylko Niebo”. Qwill, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad
prawdziwą tożsamością Szekspira?
- Czytałem, że sztuki mogły zostać napisane przez Jonsona albo Oxforda.
- Ja uważam, że Szekspir był kobietą. Tyle jest tam wyrazistych kobiecych ról i
wspaniałych wystąpień kobiet.
- Są też wyraziste męskie role i wspaniałe wystąpienia mężczyzn - odpowiedział.
- Tak, ale twierdzę, że to kobieta może stworzyć wyraziste role dla mężczyzn z
większym powodzeniem, niż mężczyzna może napisać dobre role dla kobiet.
- Hmmm - mruknął grzecznie Qwilleran.
Koko siedział teraz wysoko na biurku, czekając pewnie na coś, więc Qwilleran
zrozumiał, że musi przeczytać prolog z tej sztuki. Potem Polly odczytała scenę konfrontacji
królowej w poruszający sposób.
- Miau! - odezwał się Koko.
- A teraz muszę iść - powiedziała Polly - zanim mój gospodarz domu zacznie się
denerwować.
- Twój gospodarz?
- Pan MacGregor, który jest miłym starszym wdowcem - wyjaśniła. - Wynajmuję
domek na jego farmie, a on uważa, że kobiety nie powinny same w nocy wychodzić z domu.
Siedzi, czekając na mnie, kiedy dojadę.
- Czy próbowałaś kiedyś zastosować na nim swoją teorię o Szekspirze? - zapytał
Qwilleran.
Po tym, jak Polly uprzejmie podziękowała i szybko się pożegnała, Qwilleran
powątpiewał w jej wymówkę, żeby wyjść wcześnie. Dobrze, że chociaż Koko nie wyprosił jej
z domu, jak to zwykł dawniej robić w stosunku do kobiecych gości. To był dobry znak.
Qwilleran sprzątał naczynia po kolacji i kuchnię, kiedy ze swojej randki wróciła pani
Cobb, zarumieniona i szczęśliwa.
- Och, nie musi pan tego robić, panie Q - powiedziała.
- Żaden kłopot. Dziękuję za wyśmienite danie. Jak się udał wieczór?
- Poszliśmy do „Old Stone Mill”. Jedzenie jest tam teraz znacznie lepsze. Zjadłam
wspaniałego pstrąga z nadzieniem w winnym sosie. Herb zamówił stek Diany, ale nie
smakował mu sos.
Ten facet, pomyślał Qwilleran, wolałby pewnie keczup. Do pani Cobb zaś powiedział:
- Pani Duncan opowiadała mi o jednostce ochotniczej straży pożarnej. Czy Hackpole
nie jest także strażakiem?
- Tak, i ma za sobą kilka emocjonujących doświadczeń, jak wynoszenie dzieci z
płonącego budynku, reanimacja za pomocą sztucznego oddychania i masażu serca czy
wyganianie krów z płonącej stodoły!
Interesujące, o ile prawdziwe, pomyślał.
- Następnym razem, kiedy panią odprowadzi, proszę go zaprosić na kielicha -
zasugerował. - Chciałbym się dowiedzieć, jak działa taki oddział straży w małym mieście.
- Och, dziękuję, panie Q! Będzie zachwycony. Myśli, że go pan nie lubi, bo podał go
pan do sądu.
- Nic takiego się nie stało. Po prostu zaprotestowałem przeciwko byciu atakowanym
przez psa, który zgodnie z prawem powinien być uwiązany. Jeżeli pani go lubi, pani Cobb,
jestem pewny, że to dobry człowiek.
Kiedy Qwilleran zamykał dom na noc, zadzwonił telefon. Był to głos Juniora
Goodwintera, terkoczącego w podnieceniu:
- Przyjeżdża! Przylatuje tu jutro!
- Kto przyjeżdża?
- Fotoreporterka, którą poznałem w klubie prasowym. Mówi, że „Fluxion” jutro
puszcza tę rubrykę, która będzie w tym tygodniu w całym kraju. Chce więc dać reportaż ze
zdjęciami do jakiegoś tygodnika - póki temat jest na czasie.
- Czy powiedziałeś jej... o swoim ojcu?
- Mówi, że tym bardziej trzeba to zrobić, że temat będzie jeszcze bardziej na czasie.
Muszę odebrać ją z lotniska jutro rano. Mamy zamiar znaleźć jakichś weteranów, którzy
dawniej pracowali dla „Picayune”, i namówić ich, by pozowali do zdjęć. Czy zdajesz sobie
sprawę, ile to może zmienić? Wszyscy usłyszą o Pickax, a „Picayune” być może znów
zacznie przynosić zyski, jeśli stąd i z owąd zaczniemy otrzymywać nowe subskrypcje na
prenumeratę.
Dziwne rzeczy się dzieją, pomyślał Qwilleran.
- Zadzwoń do mnie jutro wieczorem po zdjęciach. Daj mi znać, jak poszło, i
powodzenia!
Kiedy odkładał słuchawkę na miejsce, usłyszał miękki stuk, jakby następna książka
wylądowała na dywanie z Buchary. Koko siedział na półce z Szekspirem i wyglądał na
dumnego z siebie.
Qwilleran podniósł książkę i rozprostował pogniecione kartki. To był znowu Hamlet.
Jego uwagę przykuła linijka z pierwszej sceny: „Biła dwunasta; do łoża”.
Zwrócił się do kota, mówiąc:
- Możesz sobie myśleć, że jesteś inteligentny, ale to musi się skończyć! Te książki są
wydrukowane na delikatnym, biblijnym papierze. Nie znoszą takiego traktowania.
- Ik ik ik - zauważył Koko, a następnie ziewnął.
Rozdział trzeci
Wtorek, dwunasty listopada. „Tumany śniegu w ciągu dnia, potem spadek temperatury i
wiatry przemieszczające się w kierunku północno-wschodnim” - podawała stacja PKX FM,
więc pan O'Dell, konserwator domu, nawoskował łopaty do odgarniania śniegu i sprawdził
świece zapłonowe w swojej dmuchawie.
Było to dzień po udanym debiucie ciasteczek z wątróbki wieprzowej; Qwilleran
planował zjeść lunch w „Old Stone Mill”, by donieść szefowi kuchni o sukcesie i przy okazji
rozwiązać zagadkę, która nie dawała mu spokoju.
Kim był ten szef kuchni?
Jak się nazywał?
Skąd pochodził?
Jakie miał kwalifikacje?
I dlaczego nikt go dotąd nie widział?
Restauracja mieściła się w starym młynie z gigantycznym kołem wodnym.
Odnowiono ją ostatnio w dobrym guście. Kamienne ściany i ogromne drewniane belki zostały
wyeksponowane; podłoga z klonu została wygładzona i pomalowana na miodowy kolor.
Każdy stolik miał widok na koło młyńskie, które skrzypiało i obracało się bez ustanku, mimo
że woda w młynie wyschła siedemdziesiąt lat wcześniej. Wcześniej mówiono, że jedzenie jest
tutaj obrzydliwe.
Potem restauracja została nabyta przez przedsiębiorstwo XYZ SA z Pickax, czyli
deweloperów od apartamentów w dzielnicy Indian Village i mieszkań nad rzeką
Ittibittiwassee. Firma w granicach okręgu posiadała również sieć sklepów z artykułami na
przyjęcia i zabawy oraz nowy motel w Mooseville.
Pewnego dnia na spotkaniu w izbie handlowej pan X, czyli Don Exbridge z
przedsiębiorstwa XYZ, podszedł do Qwillerana. Był to wyprostowany jak świeca, wysoki na
metr dziewięćdziesiąt człowiek o uśmiechu, który budził sympatię i pomagał odnosić
sukcesy.
- Qwill, masz znajomości w restauracjach na Nizinach - powiedział Exbridge. - Gdzie
możemy znaleźć dobrego szefa kuchni do „Old Stone Mill”? Najlepiej kogoś, kto lubi otwartą
przestrzeń i nie będzie mu przeszkadzać mieszkanie na zadupiu.
- Pomyślę nad tym i zawiadomię cię - obiecał Qwilleran.
Następnie w jego głowie zaczęły kołatać myśli: Hixie Rice, poprzednia sąsiadka na
Nizinach... należąca do jednego z elitarnych klubów smakoszy... Uwielbiała jeść, co
potwierdzała jej figura... inteligentna młoda kobieta, nieszczęśliwa w miłości... pracowała w
reklamie i marketingu... a do Koko miała w zwyczaju zwracać się po francusku. Dlaczego,
zastanawiał się Qwilleran, wszyscy spryciarze pracują w reklamie, podczas gdy ciężko
tyrający, poważni myśliciele zostają dziennikarzami, zarabiając mniej pieniędzy?
Ostatni raz, kiedy miał kontakt z Hixie, spotykała się z kucharzem i chodziła na kursy
zarządzania restauracjami. Okazało się, że teraz to właśnie Hixie Rice i jej facet wylądowali
w Pickax i objęli pieczę nad „Old Stone Mill”. Natychmiast zmienili nudne menu na bardziej
wyszukane, ze świeżymi dodatkami. Nowy szef przeszkolił obecną załogę kuchni, schował
głębokie patelnie i ograniczył użycie soli.
Kiedy Qwilleran udał się we wtorek na lunch do restauracji „Old Stone Mill”, ledwo
poznał poprzednią członkinię Grupy Wsparcia Grubasów.
- Hixie, wyglądasz prawie jak anorektyczka! - powiedział. - Czy przestałaś nakładać
masło na bekon i wkładać cukier do polewy karmelowej na lody?
- Qwill, nie uwierzysz, ale prowadzenie restauracji wyleczyło mnie z obsesji jedzenia -
zaczęła wyjaśniać. - Całkiem straciłam apetyt. Osiem kilo masła... półmetrowy krążek sera...
dwieście kurczaków... trzydzieści tuzinów jaj!
Czy kiedykolwiek widziałeś dwieście gołych kurczaków naraz, Qwill?
Utrata wagi pozbawiła Hixie również jej astmatycznego, cienkiego głosu, a jej włosy
wyglądały teraz zdrowo i naturalnie.
- Wyglądasz świetnie! - skomplementował jej wygląd dziennikarz.
- I ty, Qwill, wyglądasz super. Twój głos brzmi jednak inaczej.
- Przestałem palić. Rosemary przekonała mnie do rzucenia fajki.
- Czy wciąż widujesz Rosemary?
- Nie, mieszka teraz w Toronto.
- Cały nasz stary gang smakoszy rozpadł się, ale myślałam, że wy dwoje będziecie się
trzymać na wieki.
- Pomiędzy Rosemary i Koko zachodziła zbyt duża rozbieżność charakterów -
wyjaśnił.
Hixie posadziła go w pobliżu obracającego się młyńskiego koła.
- Ten stolik uważany jest za najlepszy - powiedziała - chociaż ruch koła sprawia, że
niektórzy nasi klienci uskarżają się na chorobę morską. To skrzypienie, które doprowadza
mnie do szału, i nagranie odtwarzające szum rwącego strumienia ma psychologiczny wpływ
na gości restauracji. To oni w końcu zdzierają dywan w drodze do sali wypoczynkowej.
Polecam dzisiaj gicz jagnięcą z ratatouille.
- A co w sprawie świeżego łososia?
- Już go skreśliliśmy z jadłospisu. Trochę się spóźniłeś.
- Ha, węszę spisek... - powiedział Qwilleran. - Ale chciałbym z tobą porozmawiać.
Czy możesz się do mnie przysiąść?
Zamówił jagnięcinę, a Hixie usiadła przy nim z kieliszkiem campari i papierosem.
- Co powiedziały Koko i Yum Yum na ciasteczka? - spytała.
- Jak tylko je zjadły, ganiały się nawzajem w górę i na dół po schodach przez dwie
godziny, a oboje są bezpłodni! Czy odkryłaś koci afrodyzjak?
- To dopiero pierwsze z kilku mrożonek dla kotów, które chcemy wprowadzić na
rynek. Ludzie z XYZ kryją nas finansowo. Wyborne mrożonki dla kapryśnych kotów! Jak to
brzmi?
- Kiedy ty i twój partner zamierzacie wpaść, by porozmawiać z Koko po francusku?
Nie widziałaś jeszcze mojej wspaniałej noclegowni, w której teraz mieszkam.
- Trudno to wszystko pogodzić - powiedziała w tonie przepraszającym. - Pracujemy w
takich paskudnych godzinach. Nic mi o tym nie wspominali na kursach. Nie narzekam, tak
naprawdę nie posiadam się ze szczęścia! Kiedyś byłam na przegranej pozycji, sam wiesz, ale
wszystko zmieniło się, kiedy znalazłam cudownego mężczyznę. Nie jest pijakiem, nie ma nic
wspólnego z narkotykami i nie jest mężem innej kobiety.
- Cieszę się razem z tobą - zapewnił Qwilleran - to kiedy mógłbym faceta poznać?
- Teraz go tu nie ma.
- Jak się nazywa? Jak wygląda?
- Tony Peters, wysoki, blondyn, i bardzo przystojny.
- Gdzie się nauczył gotować?
- W Montrealu, w Paryżu... i w innych znanych miejscach.
- Chciałbym poznać faceta i uścisnąć mu dłoń. Ostatecznie to ja jestem
odpowiedzialny za wasz przyjazd do tego północnego raju.
- Obecnie - powiedziała Hixie - jest poza miastem. Jego matka miała udar i musiał
lecieć do Filadelfii.
- Niech lepiej wróci przed opadem śniegu albo będzie musiał pokonywać trasę za
pomocą rakiet śnieżnych. Po wielkiej śnieżycy zamykają lotnisko. A gdzie mieszkacie?
- Mamy wyjątkowy apartament w dzielnicy Indian Village. Pan Exbridge pociągał za
sznurki, żebyśmy mogli w nim zamieszkać. Wiesz, tam jest cała lista oczekujących.
- A co porabiacie, kiedy macie dzień wolny?
- Tony pisze książkę kucharską. Ja sprawdzam, co słychać u konkurencji.
- I co, poczyniłaś jakieś interesujące odkrycia?
- Obok „Old Stone Mill” najlepsze jedzenie jest w „Stefanii” - powiedziała Hixie - ale
ich szef kuchni przeżywa jakąś blokadę psychiczną. Zamówiłam nadziewanego karczocha, a
dostałam awokado. Kiedy kelner upierał się, że to karczoch, złapałam talerz i pognałam jak
burza do kuchni, by skonfrontować się z szefem kuchni, a ten arogancki gbur miał czelność
powiedzieć mi, że nie odróżniłabym nadziewanego karczocha od nadziewanego krokodyla!
Byłam wściekła! Poinformowałam go, że karczoch należy do rodziny astrowatych, awokado
zaś jest owocem w kształcie gruszki, który zawdzięcza swoją nazwę słowu w języku nahuatl i
oznacza jądro, choć i tak uważam, że nic na ten temat nie wiedział!
- Jak zareagował?
- Chwycił za topór i zaczął rąbać piersi z kurczaka, więc uciekłam, bo nie chciałam
wzbogacić statystyk zabójstw.
Później tego samego popołudnia Qwilleran usiadł przy biurku w bibliotece i myślał o Hixie i
jej tajemniczym towarzyszu. Koko wskoczył na blat biurka, usiadł wysoko i nagle podniósł
głowę.
- Czy pamiętasz Hixie? - zapytał go Qwilleran. - Brała lekcje francuskiego i mówiła
do ciebie: Bonjour, Monsieur Koko. Zawsze angażowała się w związki z facetami z
marginesu, a teraz ma tego niewidzialnego szefa kuchni. Jest coś dziwnego w tej opowieści o
nim, a w dodatku jego kuchnia serwuje świetne jedzenie. Przyniosłem ci gicz jagnięcą w
eleganckiej torbie. Hixie ucieszyła się, że smakowały ci ciasteczka.
Koko poruszył się na siedzeniu, zmrużył oczy i zamruczał falsetem:
- Ik ik.
W tym momencie pani Cobb zajrzała pytająco do pokoju.
- Usłyszałam, że pan rozmawia, i myślałam, że ma pan towarzystwo, panie Q.
Zamierzałam zaproponować herbatę i ciasteczka. Właśnie upiekłam bezy kajmakowe z
orzeszkami.
- Prowadzę tylko inteligentną rozmowę z Koko, tak jak doradzała Lori Bamba -
wyjaśnił. - Czuję się jak idiota, ale on chyba to lubi. A jeśli idzie o bezy, chętnie skosztuję,
tylko zamiast herbaty poproszę o kawę.
Pani Cobb pośpieszyła do kuchni, a Qwilleran kontynuował.
- Tak więc, Koko, dzisiaj była wielka sesja zdjęciowa w redakcji „Picayune”. Mam
nadzieję, że wyniknie z tego coś dobrego dla Juniora. Ciekawe, czy weterani wystarczająco
długo wytrzymali, pozując do zdjęć. Prawdopodobnie musiano ich umocować drutem do
jakichś podpórek.
Dzień minął bez śnieżycy zapowiadanej w radiu, za to temperatura gwałtownie spadła.
Późnym wieczorem Qwilleran słuchał prognozy pogody, kiedy w końcu zadzwonił Junior. W
jego głosie nie było już słychać takiego entuzjazmu jak dzień wcześniej. Przeciwnie, przybrał
raczej ton minorowy. Qwilleran pomyślał, że coś poszło nie tak: ruda wcale się nie pojawiła,
zdecydowała, że to nie ma sensu, zapomniała aparatu fotograficznego, rozbił się jej samolot
albo któryś z weteranów dostał ataku serca.
- Czy słyszałeś jakieś plotki? - pytał Junior.
- Na jaki temat?
- Na jakikolwiek.
- Nie wiem, o czym, dzieciaku, mówisz. Czy aby na pewno jesteś trzeźwy?
- Wolałbym nie być - odezwał się Junior posępnie. - Czy nie obraziłbyś się, jeżeli
wpadłbym zobaczyć się z tobą? Wiem, że jest późno...
- Pewnie, wpadaj.
- Jestem u Jody. Czy ją również mogę zabrać?
- Oczywiście. Czego chcielibyście się napić?
- Wystarczy kawa - odezwał się Junior po chwili wahania. - Kiedy wpadam w zły
nastrój i napiję się alkoholu, jestem w stanie podciąć sobie żyły.
Qwilleran napełnił termos kawą rozpuszczalną. W bibliotece miał już gotową tacę,
kiedy czerwony jaguar zatrzymał się na podjeździe.
Drobna Jody, z prostymi długimi włosami i dużymi niebieskimi oczami, wyglądała jak
porcelanowa lalka. Junior za to jakby nagle się postarzał.
- Dobry Boże! Co ci się stało? - wykrzyknął Qwilleran. - Junior, wyglądasz okropnie.
- Poprowadził młodą parę do biblioteki.
Junior opadł na skórzaną kanapę.
- Złe wieści!
- Czy sesja zdjęciowa się powiodła?
- Jasne, tylko co z tego? Czuję się jak głupek, sprowadzając ją tutaj na próżno.
- Junior, mówisz zagadkami. Wykrztuś to wreszcie z siebie! Jody odezwała się
dziewczęcym głosem:
- Powiedz panu Qwilleranowi o swojej matce, Juney.
Młody dziennikarz utkwił milcząco wzrok w Qwilleranie, zanim zdradził się z
wiadomościami.
- Zdecydowała się sprzedać.
- Co sprzedać?
- Sprzedać „Picayune”.
Qwilleran zmarszczył brwi.
- A co tam zostało do sprzedania? Nic nie zostało oprócz... wspaniałej... niezwykłej
idei.
- Najgorsze w tym wszystkim - westchnął Junior - że idea i lata tradycji pójdą na
śmietnik. Sprzedaje nazwę gazety.
Qwilleran nie mógł uwierzyć ani zrozumieć.
- Gdzie zamierza znaleźć kupca?
Jody pisnęła:
- Ona już ma kupca. Przedsiębiorstwo XYZ.
- Chcą zrobić z gazety ulotkę reklamową - jęknął Junior. Wyglądał, jakby zaraz miał
się rozpłakać. - Jeden z tych darmowych brukowców, zaśmieconych ogłoszeniami i
wydrukowanych tak, że farba zostaje ci na rękach. Żadnej treści. Mówię ci, Qwill, to jest cios
poniżej pasa.
- Czy ma prawo sprzedać gazetę? Co z testamentem twojego ojca?
- Wszystko zostawił jej. Wszystkie aktywa, cały majątek.
- Juney - odezwał się głos małej dziewczynki - powiedz panu Qwilleranowi o swoim
śnie.
- Tak, każdej nocy śni mi się mój ojciec. Stoi w swoim skórzanym fartuchu i
papierowej czapce, wszystko ma zakrwawione i mówi coś do mnie, ale nie mogę usłyszeć, co.
Qwilleran próbował poukładać swoje myśli.
- Junior, to wszystko dzieje się za szybko. Twój ojciec dopiero co wczoraj został
pochowany. To zbyt krótki czas na podejmowanie decyzji przez pogrążoną w smutku
małżonkę. Czy zasugerowałeś to swojej matce?
- Jakie to ma teraz znaczenie? Kiedy uprze się, że chce coś zrobić, zrobi to.
- Jak zareagowali twój brat z siostrą?
- Mój brat wrócił do Kalifornii i nie obchodzi go to. Moja siostra co prawda uważa, że
to zbrodnia, ale nie ma żadnego wpływu na naszą matkę.
- Czy to był jej pomysł? Czy XYZ złożyli najpierw ofertę?
Junior zwlekał z odpowiedzią.
- Ech... nie wiem.
- Dlaczego tak się spieszy ze sprzedażą?
- No wiadomo, pieniądze. Potrzebuje pieniędzy. Tata miał wiele długów, sam wiesz.
- Czy miał jakąś przyzwoitą polisę na życie?
- Jest polisa, ale to nic specjalnego. Babka Gage od lat zachowuje odsetki z
ubezpieczenia, żeby zabezpieczyć matkę i nas... Dom też jest wystawiony na sprzedaż.
- Farma?
- Czy to nie smutne? - wtrąciła Jody. - Sto lat była w posiadaniu rodziny
Goodwinterów.
Qwilleran rzekł:
- Wdowa nie powinna podejmować tak pochopnie decyzji, która zmieni całe jej
dotychczasowe życie.
- No wiesz, na domu ciąży hipoteka - odpowiedział Junior - a poza tym nigdy nie
chciała dużego domu. Lubi mieszkania. Chce pozbyć się domu przed opadem śniegu, żeby
nie utknąć tam na wsi na zimę.
- To zrozumiałe.
- Przenosi się do apartamentu w dzielnicy Indian Village.
- Myślałem, że nie ma tam wolnych mieszkań.
Jody wtrąciła:
- Przeprowadza się tam z przyjacielem.
Junior rzucił jej gniewne spojrzenie.
- Czy to możliwe, by znaleźć nabywcę domu tak szybko, sprzedając go bez straty? -
zapytał Qwilleran.
- Ma także nabywcę.
- Kogo? Wiesz, kto to jest?
- Herb Hackpole.
- Hackpole! Co ten samotny mężczyzna zrobi z taką dużą farmą?
- No wiesz, chciał znaleźć miejsce na wsi, żeby jego psy miały się gdzie wybiegać,
tym bardziej, że ma psy myśliwskie. Nie ma tam wcale dużej powierzchni, ale będzie miał
rozległe podwórze i dwie stodoły.
- A co z meblami? Mówiłeś, że twoi rodzice mieli sporo pamiątek rodzinnych.
- Zostaną zlicytowane na aukcji.
Jody dodała:
- Juney miał obiecane biurko po pradziadku, ale i ono będzie sprzedane.
Junior odezwał się zrezygnowanym głosem:
- Jeżeli zdążą z aukcją przed opadem śniegu, zainteresują kupców z Ohio i Illinois i
nawet mogą uzyskać niezłe ceny.
- A co z kolekcją zabytkowych pras drukarskich?
Junior wzruszył ramionami.
- Zostaną sprzedane na złom. Na wagę!
Troje z nich zapadło w odmienne stany milczenia: Junior w przygnębienie, Jody we
współczucie, a Qwilleran w oszołomienie. Starszy Goodwinter zginał w piątek wieczór, w
poniedziałek został pochowany, a dzisiaj był wtorek.
- Junior, kiedy usłyszałeś o tych drastycznych decyzjach?
- Matka zadzwoniła do mnie dziś w południe do biura, w środku sesji zdjęciowej. Pani
fotograf nic nie powiedziałem. Myślisz, że powinienem jej powiedzieć? To by mogło
zniszczyć całą historię albo przynajmniej ją przyćmić. Wyjechała godzinę temu. Odwiozłem
ją na lotnisko.
Nagle odezwał się biper Juniora.
- O nie! - zakrzyknął młody Goodwinter. - Tego mi jeszcze trzeba! Głupiego pożaru
stodoły! Odwieź Jody do domu, dobrze, Qwill?! - zawołał przez ramię, wybiegając z domu.
Miejska syrena straży już wyła. Wyły także policyjne koguty.
Qwilleran zorientował się, że zapomniał nalać kawy.
- Może filiżankę, Jody? Jeżeli nie jest za zimna.
Drobna młoda kobieta usiadła wygodniej na kanapie, kołysząc duży kubek w
drobnych dłoniach.
- Tak mi przykro z powodu Juneya. Powiedziałam mu, żeby wyjechał na Niziny i
starał się o pracę w „Daily Fluxion” i zapomniał o tym, co było tutaj.
- Nikt nie powinien teraz działać pod wpływem impulsu - poradził Qwilleran.
- Może mógłby dostać nakaz sądowy i odwieść ją od sprzedaży albo przekonać, by
odłożyła decyzję do czasu, kiedy będzie jasno myślała.
- To się nie powiedzie. Trzeba by było udowodnić, że jest niepoczytalna psychicznie.
Teraz to jej własność i może zrobić z nią, co zechce.
W tym momencie w drzwiach pojawiła się nagle pani Cobb w nocnej koszuli i
domowych pantoflach.
- Wyjrzyjcie przez okno! - zawołała. - Pożar na Main Street! Wygląda, jakby palił się
budynek loży masońskiej!
Qwilleran i Jody podskoczyli i wszyscy troje pospieszyli do frontowych okien.
- Nie, to domek Herba - powiedziała pani Cobb. - Tam odbywa się spotkanie. W
budynku może być trzydzieści albo czterdzieści osób!
- Pojadę sprawdzić - rzekł Qwilleran. - Chodź, Judy, zawiozę cię do domu.
Wyjdziemy tędy... tylnymi drzwiami... samochód jest w garażu.
Śródmiejski odcinek Main Street wypełniony był migającymi na niebiesko i czerwono
światłami. Ruch przekierowano, a wozy strażackie celowały reflektorami w centralną część
budynku. Pompy strażackie pracowały pełną parą, a strażacy polewali wodą dach
dwupiętrowego budynku, nad którym jarzyła się pomarańczowoczerwona łuna ognia z
buchającymi do góry płomieniami. Potem słychać było syk pary, a na końcu pojawiła się
chmura dymu.
Qwilleran zaparkował i razem z Jody podeszli bliżej.
- To „Picayune”! - krzyknął. - Cały budynek w płomieniach!
Jody zaczęła płakać.
- Biedny Juney! - powtarzała. - Biedny Juney!
- Polewają wodą lożę, próbując zapobiec rozprzestrzenieniu się ognia - powiedział
Qwilleran. - I biuro pocztowe także. Obawiam się, że redakcja i drukarnia zostaną całkowicie
zniszczone.
- Pewnie właśnie o tym ojciec próbował mu powiedzieć w śnie - jęknęła. - Czy
widzisz Juneya?
- Nie mogę rozpoznać nikogo w tych kaskach i gumowych płaszczach. Nawet twarze
mają czarne. Brudna robota! Biały kask należy do komendanta straży, to wszystko, co mogę
zobaczyć.
- Mam nadzieję, że Juney nie zrobi niczego szalonego, nie pobiegnie do budynku,
żeby coś uratować.
- Są specjalnie szkoleni, żeby nie ryzykować bez sensu - zapewnił ją Qwilleran.
- Ale on jest taki impulsywny i sentymentalny. Dlatego znosi to tak ciężko, mam na
myśli to, że jego matka sprzedaje „Picayune”. - Nagle na jej twarzy pojawił się wyraz
przerażenia. - O nie! Tam jest William Allen! Zawsze zamykają go w środku na noc. Chyba
robi mi się niedobrze...
- Spokojnie, Jody. Mógł uciec. Koty są inteligentne... No, chodź. Nie możemy tu
zostać. Jest mroźno, a ty cała się trzęsiesz. Mężczyźni będą na służbie kilka godzin, będą
sprzątać i szukać tlących się miejsc. Odwiozę cię do domu. Czy tak będzie w porządku?
- Tak, poczekam na Juneya, dopóki nie wróci do domu. Wiesz, że mieszka u mnie od
śmierci swego ojca.
W rezydencji K Qwilleran zastał panią Cobb przy kuchennym stole, wciąż w różowej nocnej
koszuli, popijającą kakao i wyglądającą na zmartwioną.
- Nie ma żadnych wiadomości w radiu - odezwała się zaniepokojona.
- To nie była loża - westchnął Qwilleran. - To był budynek „Picayune”. Jest
zniszczony. Działalność wydawnicza o ponad stuletniej tradycji przestała istnieć w pół
godziny.
- Czy widziałeś Herba? - nalała Qwilleranowi filiżankę kakao. Nie był to jego
ulubiony napój.
- Nie, ale jestem pewny, że tam był i wymachiwał raźno siekierą.
- Nie powinien wykonywać tak męczącej pracy. Wiesz, on jest po pięćdziesiątce, a
większość mężczyzn jest tam młodszych od niego.
- Pani Cobb, coś za bardzo się pani nim przejmuje - rzucił jej badawcze spojrzenie.
Gospodyni spuściła wzrok i uśmiechnęła się z zakłopotaniem:
- Tak, przyznaję, lubię go. Zawsze spędzaliśmy razem miło czas, a teraz zaczyna
rzucać różne aluzje.
- Na temat małżeństwa? - szorstko zadane pytanie odsłoniło przerażenie Qwillerana.
Pani Cobb jako gospodyni była złotą kobietą, zbyt wartościową, by ją stracić. Rozpieściła
jego i syjamczyki swoją kuchnią.
- Mimo to nie przestałabym pracować - dodała spiesznie. - Zawsze pracowałam, a to
jest najlepsza praca, jaką kiedykolwiek miałam. Jest spełnieniem moich marzeń. Naprawdę!
- I jest pani doskonałą osobą na to stanowisko. Proszę się z niczym nie spieszyć, pani
Cobb.
- Nie będę - obiecała. - Nie wyjawił jeszcze swoich zamiarów i nie poprosił mnie o
rękę, więc nie ma o czym mówić.
Napełniła ponownie swoją filiżankę kakao i zabrała ją na górę, mówiąc zmęczonym
głosem „dobranoc”.
Qwilleran obszedł dom przed zamknięciem go na noc i włączeniem systemu
alarmowego. Potem wrócił do swojej osobistej kwatery nad garażem, niosąc wiklinowy kosz
z przykrywką. Z wnętrza kosza, który bujał się energicznie wte i wewte, dobiegały
niewyraźne odgłosy.
Garaż na cztery samochody był wcześniej powozownią, zbudowaną z takiego samego
kamienia co reprezentacyjny budynek frontowy. Było tam czworo drzwi z łukami i
przegrodami, kopuła ze wskazującą kierunek wiatru chorągiewką na dachu i uchwyty ze
zdobionymi latarniami powozowymi na każdym rogu budynku.
Wnętrza na górze zostały odnowione zgodnie z gustem Qwillerana: nowocześnie i
wygodnie w spokojnych odcieniach beżu, rdzy i brązu. Były spokojne i proste, dzięki czemu
można było odetchnąć od pompy i przepychu rezydencji K.
W salonie były głębokie fotele, wygodne do czytania lampy, system muzyczny i mały
bar, gdzie Qwilleran przygotowywał drinki dla gości. On sam nie tykał alkoholu od czasu,
kiedy po pijanemu spadł z peronu metra w Nowym Jorku. Było to doświadczenie, które
otrzeźwiło go na zawsze. Nie jeździł także już więcej metrem.
Na pozostałe pokoje składały się gabinet do pisania, sypialnia i salonik dla kotów,
który pokryty był wykładziną i wyłożony poduszkami, zastawiony koszykami, słupkami do
ostrzenia pazurów, drzewami do wspinania, a za toaletę służyła im brytfanka do pieczenia
indyka. Była tam również półka z używanymi książkami kupionymi za grosze na
przyszpitalnym jarmarku dobroczynnym. Wśród nich był podręcznik algebry do pierwszej
klasy, uproszczona gramatyka angielskiego, kolekcja słynnych kazań i inne tytuły, jak Pożar
Rzymu, Elsie Dinsmore oraz Eneida Wergiliusza. Koko mógł je strącać z półki do woli.
Qwilleran otworzył wiklinowy koszyk w saloniku kotów i poprosił dwa niechętne
syjamczyki, żeby z niego wyskoczyły. Dlaczego - zadawał sobie pytanie - nie chcą nigdy
wejść do koszyka? I czemu kiedy już są w środku, nigdy nie chcą z niego wyjść? W końcu
Koko i Yum Yum ostrożnie wyszły, obwąchując teren i meble, jakby podejrzewały, że w
pokoju jest podsłuch albo podłożona bomba. Powtarzały to samo od roku, co wieczór.
- Koty - powiedział Qwilleran na głos. - Kto je zrozumie?
Pozostawił syjamczyki ich własnym zajęciom: myciu się nawzajem, wzajemnym
zapasom, pościgom, gryzieniu sobie uszu i obwąchiwaniu. On zaś włączył w salonie
wiadomości nadawane o północy. „Redakcja i drukarnia „Pickax Picayune” została
zniszczona dziś wieczorem w wyniku pożaru. Według komendanta straży pożarnej Bruce'a
Scotta budynek uległ całkowitemu zniszczeniu. Dwudziestu pięciu strażaków, trzy cysterny i
dwa wozy strażackie z Pickax oraz okoliczni mieszkańcy odpowiedzieli na alarm i wciąż
jeszcze są na miejscu. Nie stwierdzono żadnych ofiar. Władze samorządowe Mooseville
Village zdecydowały w drodze głosowania, by na dekoracje bożonarodzeniowe wydać pięćset
dolarów”.
Wyłączył radio zirytowany. Teraz ta sama piętnastosekundowa wiadomość będzie
powtarzana co godzinę bez szczegółowych informacji. Słuchacze nie dowiedzą się, jak zaczął
się pożar, kto go zgłosił, jaki sprzęt uległ zniszczeniu, ile lat miał budynek, jaka była jego
konstrukcja, jakie problemy napotkali strażacy w trakcie akcji ratunkowej, jakie zastosowano
środki ostrożności, jaka jest szacunkowa wartość strat i ile z tego pokryje ubezpieczenie.
Bez wątpienia Pickax potrzebowało gazety. Los „Picayune” był godny pożałowania,
ale trzeba było patrzeć realnie. „Picayune” stanowiła relikt z epoki koni i powozów.
Sentymentalizm i krótkowzroczność Seniora Goodwintera spowodowały bankructwo jego
gazety. Cóż, kiedy sensem jego życia, jego obsesją - jak powiadał Junior - było składanie
czcionek...
Sensem życia? Qwilleran ożywił się nagle i przeczesał wąsy palcami. Jeżeli gazeta
rzeczywiście była na skraju upadku, to czy wypadek Seniora Goodwintera mógł być
samobójstwem? Stary drewniany most był idealnym miejscem na nieszczęśliwy „wypadek”.
Wszyscy wiedzieli, że jest niebezpieczny. Starszy Goodwinter był ostrożnym, niepijącym
człowiekiem, a nie jednym z tych piątkowych pijaków czy gazujących młodzieniaszków,
którzy zwykle padali ofiarą wypadków na moście.
Qwilleran poczuł swędzenie na górnej wardze i już wiedział, że jego podejrzenie w
jakiś sposób jest uzasadnione. Swędzenie, mrowienie lub po prostu nieokreślony niepokój w
okolicach wąsów podpowiadał mu, kiedy znajduje się na właściwym tropie. I teraz właśnie
wąsy dawały mu znak.
Jeżeli Senior Goodwinter miałby targnąć się na swoje życie, zainscenizowany
wypadek pozwoliłby wykluczyć samobójstwo i zapewnić w rezultacie możliwość
zrealizowania polisy ubezpieczeniowej. Czyż Junior nie wspominał, że babka Gage od lat
płaciła składki?
„Wypadek” umożliwiłby wypłatę podwójnego albo nawet potrójnego odszkodowania
dla wdowy, chociaż było to raczej ryzykowne i wiązałoby się ze szczegółowym
dochodzeniem. Firmy ubezpieczeniowe nie dają się tak łatwo oszukać.
Możliwe, że Senior Goodwinter obawiał się czegoś gorszego niż utrata gazety.
Przedsięwziął ostateczne środki, żeby utrzymać „Picayune”, sprzedając ziemię i obciążając
hipoteką dom oraz żebrząc u swojej teściowej. Czy desperacja doprowadziła go do czegoś
niezgodnego z prawem? Czy obawiał się zdemaskowania? A co z mężczyzną w czarnym
płaszczu? Co ten gość robił w Pickax? Śmierć Goodwintera nastąpiła zaledwie parę godzin
przed tym, jak nieznajomy wysiadł z samolotu. Czy Senior wiedział o jego przyjeździe? I
dlaczego ten gość wciąż się tu kręcił? Czy ktoś jeszcze był w to zamieszany?
A teraz biura „Picayune” zostały zniszczone. Podejrzany termin wybrała sobie ta
katastrofa. Czy w piwnicy budynku było jeszcze coś oprócz starych pras i archiwalnych
egzemplarzy gazety? Może jakieś obciążające kogoś dowody, które należało usunąć? Kto
wiedział, co tam było? I kto rzucił zapaloną zapałkę?
Qwilleran ocknął się z zamyślenia i zgiął nogę, szykując się do spania. Dziwne myśli
cisnęły mu się do głowy. Co pani Cobb wrzuciła do tego kakao?
Z dołu, od strony saloniku kotów, dobiegł stłumiony, ale rozpoznawalny dźwięk: stuk!
Za nim następny stuk i następne stuk, stuk, stuk, szybką serią. Był to odgłos książek
spadających na pokrytą wykładziną podłogę. Koko zrzucał swoją prywatną kolekcję.
Rozdział czwarty
Środa, trzynasty listopada. „Nadal zimno, niebo zachmurzone i opady śniegu, tworzące
warstwę grubości dziesięciu centymetrów”.
- Zachmurzenie! - Qwilleran ryknął w stronę radia stojącego na biurku. - Czemu nie
wyjrzysz przez okno? Słońce świeci, jakby był środek lata!
Skierował swoją uwagę z powrotem na wtorkowy egzemplarz „Daily Fluxion”, w
którym materiał o „Pickax Picayune” zamieszczono w dobrym miejscu. Nie napisano go
całkowicie ściśle, ale małe miasta, takie jak Pickax, i tak były zadowolone z powodu
jakiejkolwiek uwagi poświęconej im ze strony wielkomiejskiej prasy. Później próbował
czytać o katastrofach, terroryzmie, przestępstwach i łapówkarstwie na Nizinach, ale jego
myśli wciąż dryfowały wokół Moose County.
Śnieg albo brak śniegu. Chciał pojechać na wieś, popatrzeć na stary drewniany most,
odwiedzić dom Goodwinterów, poznać wdowę. Mógłby wziąć kwiaty, złożyć kondolencje i
zadać grzecznie kilka pytań. Kiedy jeszcze pracował, takie rozmowy wychodziły mu
naprawdę nieźle. Smutne oczy i zwisające wąsy nadawały mu żałobny wygląd mogący
uchodzić za wyraz najgłębszego współczucia.
W książce telefonicznej okręgu znalazł adres Seniora Goodwintera przy Black Creek
Lane w North Middle Hummock, nie znalazł jednak tego miejsca na mapie okręgu.
Sprawdził, gdzie jest Middle Hummock i West Middle Hummock. Znalazł Mooseville,
Smiths Folly, Squunk Corners, Chipmunk i Brrr, które nie było błędem drukarskim, ale
najzimniejszym miejscem w okręgu. North Middle Hummock jednak jakby wcale nie było.
Udał się z tym pytaniem do pana O'Della, który znał wszystkie odpowiedzi.
Pani Fulgrove i pan O'Dell pomagali w rezydencji K. Kobieta z wielkim
zaangażowaniem szorowała i polerowała przez sześć dni w tygodniu; mężczyzna zajmował
się cięższymi pracami. Pan O'Dell był przez czterdzieści lat szkolnym woźnym i tysiące
uczniów przeszło u niego okres dojrzewania, ponieważ odpowiadał na ich pytania,
rozwiązywał ich problemy i pożyczał pieniądze na lunch. Woźny był w Pickax osobistością
powszechnie szanowaną i jeżeli tylko pan O'Dell zdecydowałby się kiedyś kandydować na
jakiś urząd, na przykład burmistrza, z pewnością zostałby wybrany przytłaczającą
większością głosów. Teraz, ze swoimi siwymi włosami, rumianą cerą i łagodnym wyrazem
twarzy, nadzorował posiadłość Klingenschoenów tak samo wprawnie, jak uprzednio
sprawował nadzór nad edukacją młodzieży w Pickax.
Qwilleran znalazł nadzorcę zajętego oliwieniem zawiasów drzwiczek od szafki na
narzędzia.
- Panie O'Dell, czy wie pan, gdzie dokładnie znajduje się dom Seniora Goodwintera?
Nie mogę znaleźć North Middle Hummock na mapie.
Nadzorca odpowiedział melodyjnym głosem:
- Myślę, że sam diabeł nie mógłby znaleźć tego na mapie, bo to od pięćdziesięciu lat
jakby wymarłe miasto, ale pan to je znajdzie, bo powiem panu, jak tam dotrzeć. Jedzie się na
wschód, trzeba minąć kopalnię Buckshot, gdzie wiatr gwiżdże w górniczym szybie, jak nie
ma wiatru, i gdzie spod powierzchni będą dobiegać jęki. Kiedy dotrze pan do starego
drewnianego mostu, trzeba się mieć na baczności, bo deski tam są chwiejne, jakby to były
zęby samego diabła. Niech pan zwróci uwagę na wysokie wzgórze, rośnie tam samotne
drzewo. Nazywają je drzewem wisielców. Dotrze pan potem do kościoła, w którym
czterdzieści pięć lat temu mnie i mojej młodej Irlandce ojciec Ryan udzielił ślubu. Niech Bóg
czuwa nad jego duszą. A kiedy dotrze pan do kupy drewna, to właśnie będzie to, co zostało z
North Middle Hummock.
- Czuję, że to już blisko - powiedział Qwilleran.
- Blisko? E tam. Jeszcze kawałek drogi, dwie mile, nim zobaczy pan farmę kapitana
Fugtree, taką z białym ogrodzeniem. Po drugiej stronie łąki, na której pasą się owce, nie
zwracaj pan uwagi na znak z napisem „Fugtree Sideroad”, bo tak naprawdę to jest właśnie
Black Creek Lane, a dom Goodwinterów stoi na jej końcu. Szary z żółtymi drzwiami.
Kiedy Qwilleran wybierał się w drogę do nieistniejącego North Middle Hummock
oraz na trasę do Black Creek Lane, która nosiła całkiem inną nazwę, zastanawiał się, jakim
cudem te wszystkie informacje mieszczą się w głowach tutejszych mieszkańców i mogą być
błyskawicznie odszukane. Jeżeli pan O'Dell potrafił z takimi szczegółami wyrecytować
przebieg trasy, to Senior Goodwinter, który codziennie jeździł tą krętą drogą, z pewnością
znał każdy zakręt, każdy wybój, każde miejsce, w którym należało uważać na żwir. To
nieprawdopodobne, żeby Senior rozbił samochód w wypadku.
Qwilleran nie usłyszał żadnego gwizdu ani jęków z kopalni Buckshot, natomiast deski
starego drewnianego mostu rzeczywiście były niebezpiecznie poluzowane. Choć balustrada
zbudowana została z kamienia, jechało się po nieumocowanych deskach. Nazwa „drzewo
wisielców” pasowała znakomicie do starego, rosochatego dębu odcinającego się groteskową
sylwetką na tle nieba. Reszta też się zgadzała: kościół, sterta drewna, biały płot i łąka z
owcami.
Wiejski dom, który znajdował się na końcu Black Creek Lane, był stary, mocno
zrujnowany i pokryty szarym gontem. Stał w ogrodzie pośród opadłych złotych i czerwonych
liści klonu. Koło progu drzwi kwitły chryzantemy.
Qwilleran podniósł miedzianą kołatkę w kształcie greckiej litery „pi” i stuknął w żółte
drzwi. Zaryzykował, wpadając bez zaproszenia, jak to na wsi bywa, a kiedy drzwi się
otworzyły, został bez zdziwienia powitany przez młodą, miłą kobietę w westernowej koszuli.
- Jestem Jim Qwilleran - przedstawił się. - Nie mogłem uczestniczyć w pogrzebie, ale
przyniosłem kwiaty dla pani Goodwinter.
- Ależ ja pana znam! - wykrzyknęła. - Widywałam pana zdjęcie w „Daily Fluxion”
przed wyjazdem do Montany. Proszę wejść! - Odwróciła się i krzyknęła w stronę schodów: -
Mamo! Masz gościa!
Kobieta, która zeszła po schodach, nie przypominała zrozpaczonej wdowy, nie miała
oczu czerwonych od płaczu i nieprzespanych nocy. W czerwonym dresie wyglądała krzepko,
jej oczy lśniły, a policzki były różowe, jakby właśnie wracała z joggingu.
- Pan Qwilleran! - wydała okrzyk z wyciągniętą ręką. - Jak miło, że pan wpadł!
Wszyscy tu czytaliśmy pańskie artykuły we „Fluxion” i jesteśmy bardzo zadowoleni, że pan u
nas zamieszkał.
Przekazał jej kwiaty.
- Wyrazy współczucia, pani Goodwinter.
- Proszę mówić do mnie Gritty, tak jak wszyscy - powiedziała. - I dziękuję za okazaną
życzliwość. Róże! Uwielbiam róże! Chodźmy do salonu. Reszta pokoi zamieniła się w
magazyn... Pug, słonko, włóż te piękne kwiaty do wazonu, dobrze? Dziękuję, kochanie.
Stuletni dom miał wiele małych pokoi, szerokie deski w podłodze i okna sześć na
sześć, z zachowanym oryginalnym falistym szkłem w co poniektórych. Niedobrane meble
stanowiły oczywiście pamiątki rodzinne, ale całe wnętrze było urządzone w przemyślany
sposób: biało-niebieskie kafelki, biało-niebieskie cętki na zasłonach i biało-niebieska
porcelana na ozdobnym talerzu. Wokół ogromnego pieca rozwieszono zabytkowy sprzęt
kuchenny.
Gritty oznajmiła:
- Mieliśmy nadzieję, że wstąpi pan do Country Clubu, panie Qwilleran.
- Nie myślałem ostatnio o wstępowaniu do czegokolwiek - usprawiedliwił się -
ponieważ koncentruję się na pisaniu książki.
- Mam nadzieję, że nie o Pickax - powiedziała wdowa ze śmiechem. - Byłaby
zakazana w Bostonie... Pug, skarbie, przynieś nam drinka, dobrze?... Czego się pan napije,
panie Qwilleran?
- Ginger ale lub wody sodowej, czegoś takiego. I wszyscy nazywają mnie Qwill.
- A co powiesz na colę z odrobiną rumu? - zerknęła ku niemu z ukosa. - Używaj życia,
Qwill!
- Dzięki, ale alkohol odstawiłem już kilka lat temu.
- Pięknie, to się chwali! Wyglądasz bardzo zdrowo. - Zmierzyła go wzrokiem od stóp
do głów. - Czy jesteś szczęśliwy w Moose County?
- Przyzwyczajam się; świeże powietrze, spokojny tryb życia, mili ludzie - odparł. - No
właśnie, w tym smutnym czasie przyjaciele i krewni z pewnością są dla ciebie pociechą...
- E tam, krewni! - machnęła ręką. - Ale tak, to szczęście, że mam dobrych przyjaciół.
Jej córka przyniosła tacę z napojami i Qwilleran podniósł swoją szklankę:
- Z nadzieją na przyszłość!
- Dobrze powiedziane...! - stwierdziła pani domu, unosząc swoją szklaneczkę z
podwójnym burbonem. - Zostaniesz na lunch, Qwill? Przygotowałam szynkowo-szpinakową
tartę z resztek z pogrzebu. Pug, skarbie, sprawdź, czy już jest gotowa, żeby wyciągnąć z
piekarnika. Wsuń nóż do środka.
Wizyta nie przebiegała zgodnie z oczekiwaniem Qwillerana. Musiał szybko zmienić
ton z kondolencyjnego na towarzyskie pogaduszki.
- Masz piękny dom - zauważył.
- Może i wygląda dobrze - powiedziała Gritty - ale to wrzód na wiesz czym. Mam już
dość opadających podłóg, skrzypiących drzwi, szamba, które wylewa, i schodów o zbyt
wąskich stopniach. Boże! Dawniej ludzie musieli mieć strasznie małe stopy. I małe tyłki!
Spójrz na te windsorskie krzesła! Sprzedaję dom i przenoszę się do apartamentu w dzielnicy
Indian Village, wiesz, koło pola golfowego.
Pug wtrąciła:
- Mama jest mistrzem golfowym. Wygrywa wszystkie turnieje.
- A co zrobisz ze swoimi zabytkowymi meblami, kiedy się przeprowadzisz? - zapytał
niewinnie Qwilleran.
- Sprzedaję je na aukcji. Lubisz aukcje? To główna rozrywka w Moose County, jeśli
nie liczyć wspólnego gotowania i mordobicia w knajpach.
- Och, mamo! - zaprotestowała Pug i odwróciła się do Qwillerana. - Ten sekretarzyk
należał do mojego pradziadka. To on założył „Picayune”.
- Wygląda jak trumna, a nie sekretarzyk - wtrąciła jej matka. - Byłam skazana na
mieszkanie ze starociami przez całe moje życie. Nigdy ich nie lubiłam. Dziwne, co?
Lunch został podany przy sosnowym stole w kuchni, a tarta na biało-niebieskich
talerzach. Gritty odezwała się:
- Mam nadzieję, że to mój ostatni posiłek, jaki kiedykolwiek jadłam na niebieskiej
porcelanie. Jedzenie wygląda na niej ohydnie, ale cały ten serwis przekazywany był w
rodzinie mojego męża z pokolenia na pokolenie, setki części, które nie chciały się tłuc.
- Byłem przerażony - powiedział Qwilleran - kiedy spaliły się biura „Picayune”.
Miałem nadzieję, że gazeta będzie nadal wychodzić pod kierownictwem Juniora.
- Phi, „Picayune” - żachnęła się Gritty. - Już trzydzieści lat temu powinni zamknąć
„Picayune”.
- Ale to jest unikat, który wszedł do historii prasy. Junior mógłby opiekować się tym
zabytkiem, nawet jeżeli gazetę drukowano by na papierze przy wykorzystaniu nowoczesnych
metod.
- Nie - powiedziała. - Ten chłopak poślubi swoją karlicę i razem wyjadą z Pickax na
Niziny do pracy. Prawdopodobnie w trakcie wesela - dodała ze śmiechem. - Junior jest
najsłabszy z całego rodzeństwa.
- Och, mamo, nie mów takich rzeczy - zaoponowała Pug i zwróciła się do Qwillerana:
- Mamy zawsze trzymają się takie żarty.
- To by ukryć, jak cierpi moje złamane serce - stwierdziła wdowa, beztrosko
wzruszając ramionami.
- Co się teraz stanie z budynkiem „Picayune”? Czy cokolwiek udało się ocalić?
- Wszystko przepadło - odpowiedziała bez widocznego żalu. - Budynek jest wypalony,
ale kamienne ściany ocalały. Są dość grube. Mogłoby być z tego małe centrum handlowe z
sześcioma albo ośmioma sklepami, ale musimy zaczekać i zorientować się, ile dostaniemy z
ubezpieczenia.
Podczas tej wizyty Qwilleranowi po głowie chodziły różne niepokojące myśli.
Wszystko to działo się zbyt szybko; jakby zostało zaplanowane. Co do wdowy, to albo w ten
nietypowy sposób stawia czoło żałobie... albo jest całkiem bez serca. Gritty... coś zgrzytało
mu w tym imieniu, niczym piasek w tarcie ze szpinakiem.
Po powrocie do domu zatelefonował do kliniki dentystycznej doktora Zollera.
Odebrała młoda recepcjonistka; Qwilleran pamiętał, że jej zęby wprost lśniły od lakieru.
- Pamela? Tu Jim Qwilleran. Czy mogę zamówić wizytę dzisiaj po południu? Chodzi
o czyszczenie zębów.
- Chwileczkę. Znajdę pana kartę... Był pan u nas w lipcu, panie Q. Następna wizyta
nie wcześniej niż w styczniu.
- To pilne. Piłem ostatnio sporo herbaty.
- Aha... No to w takim wypadku ma pan szczęście. U Jody właśnie ktoś zrezygnował.
Czy może pan przyjść zaraz?
- W trzy minuty i dwadzieścia sekund. - W Pickax nic od niczego nie było oddalone o
więcej niż pięć minut drogi.
Klinika zajmowała odnowioną z przepychem kamienną stajnię, która w czasach
zaprzęgów konnych służyła gościom starego hotelu „Pickax”. Jody przywitała Qwillerana
radośnie; w długim białym fartuchu sprawiała wrażenie jeszcze drobniejszej.
- Próbowałam się do ciebie dodzwonić - oznajmiła. - Juney prosił o przekazanie
wiadomości: leci na Niziny, żeby spotkać się z redaktorem, który obiecał mu pracę. Wyjechał
w południe.
- No, to koniec starej „Picayune” - westchnął Qwilleran.
- Zapnij pasy, czeka cię przejażdżka. - Ustawiła fotel dentystyczny na najniższym
poziomie. - Czy głowa leży wygodnie?
- Jak długo Junior został na miejscu akcji ratowniczej?
- Wrócił rano o wpół do szóstej i był skonany! Musieli zostać, żeby szukać żaru,
wiadomo... Teraz otwórz szeroko buzię.
- Czy coś ocalało? - spytał szybko, nim zastosował się do jej polecenia.
- Nie sądzę. Gazety, które się nie spaliły, są kompletnie przemoknięte. Jak tylko
ugasili pożar, pozwolili Juneyowi wejść do środka z butlą tlenu, żeby sprawdził, czy nie ma
tam gdzieś ognioodpornej kasetki, która należała do jego ojca. Ale dym był bardzo gęsty. Nic
nie było widać. Ojej! Czy cię ukłułam?
- Mmmmmm! - poinformował ją Qwilleran z ustami pełnymi dentystycznych
narzędzi.
Drobne palce Jody były delikatne, ale po nieprzespanej nocy jednak trzęsły jej się
ręce.
- Juney mówi, że nie wiedzą, co spowodowało ogień. Podczas zdjęć nie pozwalał
nikomu palić... Zresztą czy żar od papierosa mógłby wywołać taki pożar?
- Mnnnmmmmgh - zauważył Qwilleran.
- Biedny Juney! Był zdruzgotany, absolutnie zdruzgotany! Nie ma dość siły, żeby być
sikawkowym, a jednak komendant dał mu wąż do trzymania. Pomagało mu trzech mężczyzn
zamiast dwóch. Chodziło o to, żeby Juney nie czuł się taki bezradny... Teraz można
przepłukać.
- Budynek był dobrze ubezpieczony?
- Odrobinę szerzej, poproszę. Tak jest!... Jest jakaś polisa, ale większość z tych rzeczy
była bezcenna, stara i nie do zastąpienia... Teraz przepłukać.
- Szkoda, że te stare materiały nie były zachowane na mikrofilmach albo w
jakikolwiek inny sposób. Tak na wszelki wypadek.
- Juney powiedział, że to by kosztowało za dużo pieniędzy.
- Kto zgłosił pożar? - spytał, korzystając z chwili między dwoma płukaniami.
- Jakieś dzieciaki włóczące się po Main Street. Zobaczyły dym, a kiedy wozy
strażackie dotarły na miejsce, cały budynek był już w płomieniach... Boli?
- Mmmgh, mmmhhh! - brzmiała odpowiedź. Jody westchnęła.
- Domyślam się, że Juney weźmie tę pracę we „Fluxion”, a jego matka wszystko
sprzeda. - Zdecydowanym ruchem zdjęła mu śliniaczek. - Proszę bardzo! Czy czyścisz szpary
między zębami nicią dentystyczną po każdym posiłku, jak zalecał doktor Zoller?
- Przekaż doktorowi Zollerowi - poprosił Qwilleran - że nie tylko czyszczę po
posiłkach, ale nawet między daniami. W restauracjach znany jestem jako „ten świr z nitką”.
Z kliniki dentystycznej udał się do sklepu „Scottie's Men's Shop”. Matka Qwillerana
wywodziła się z klanu Mackintoshów, więc zawsze miał niejaką słabość do Szkotów, a w
dodatku właściciel sklepu, Scottie, miewał szkocki akcent, o ile trafił na klienta, który potrafił
to docenić.
Przez całe swoje zawodowe życie Qwilleran nie przywiązywał zbytnio wagi do ubrań.
Wystarczył mu bury uniform złożony z płaszcza, spodni oraz koszuli i krawata. Mimo
wszystko w stylu życia na północy kraju było coś takiego, co wywołało jego zainteresowanie
koszulami w szkocką kratę, irlandzkimi swetrami, skórzanymi płaszczami, policyjnymi
kapeluszami, wielkimi butami i spodniami z koźlej skóry. I im więcej Scottie podkreślał
swoje „r”, tym więcej Qwilleran kupował.
Wchodząc do sklepu, Qwilleran spytał:
- Co się stało z tą masą śniegu, która miała dzisiaj spaść?
- Wszystko to bzdurry - odparł Scottie, potrząsając swoją kudłatą głową z siwymi
włosami. - Nie wierzę w ani jedno słowo, którre mówią w rradiu. Prrawdziwsze informacje
przekazuje włochata dżdżownica, zwijając się w kłębek przed deszczem.
- Wyglądasz, jakbyś nie spał zeszłej nocy.
- Ach tak, to była zła noc, barrdzo zła - odpowiedział komendant ochotniczej straży
pożarnej. - Nie wrróciłem do domu przed szóstą. Chipmunk i Kennebeck wysłały załogi do
pomocy. Nie dałoby rrady bez nich i bez naszych kobiet, Boże, pobłogosław je. Rrobiły
kanapki i kawę przez całą noc.
- Jak zniósł to Junior?
- Ciężko było chłopakowi. Wiele rrazy byłem w redakcji gazety, by spędzić trrochę
czasu z jego starruszkiem. To była prawdziwa pułapka! Tony papierru! I starre drrewniane
przepierzenia, suche jak wiórr, i starra drrewniana podłoga! - Scottie znowu potrząsnął głową.
- Czy masz jakiś pomysł, jak pożar mógł się zacząć?
- Nie za bardzo. Rrobili tam wcześniej zdjęcia, może ktoś nieostrożnie wyrzucił
tlącego się jeszcze papierrosa. Do czyszczenia starrych prras używali łatwopalnego
rrozpuszczalnika, a kiedy już padnie na niego iskra, pali się jak szalony.
- Podejrzewasz, że to było podpalenie?
- Nic na to nie wskazuje. Według mnie nie ma powodu sprrowadzać tu szerryfa.
- W każdym razie, Scottie, przynajmniej ocaliłeś budynek loży i pocztę.
- Tak, w rzeczy samej, niewiele brakowało.
W drodze powrotnej do domu Qwilleran zatrzymał się przy bibliotece publicznej, by
zajrzeć do czytelni. Nie było tam mężczyzny, który podawał się za historyka, a bibliotekarki
nie widziały go od wtorku rano. Nie było też Polly Duncan. Powiedziano mu, że wyszła na
cały dzień.
Wieczorem na kolację pani Cobb podała boeuf Strogonow i kluseczki z makiem, a po
dokładce i kawałku dyniowego ciasta Qwilleran wziął kilka zamiejscowych gazet i dwa nowe
magazyny do biblioteki. Opuścił zasłony i włożył zapaloną zapałkę do perfekcyjnie ułożonej
przez pana O'Della kompozycji ze stosu drewna, podpałki i zwojów papieru. Następnie
rozłożył się na swoim ulubionym, wygodnym fotelu z nogami na pufie.
Natychmiast pojawiły się syjamczyki. Wiedziały, że zapalono ogień w kominku,
zanim zapach drewna rozszedł się wokół i zanim usłyszały trzask podpałki. Po chwilach
rozkoszowania się ciepłem płomienia Koko zaczął węszyć w książkach, a Yum Yum
wskoczyła Qwilleranowi na kolana, obracając się trzy razy, nim się ułożyła.
Kotka darzyła go wielkim uczuciem, była zaborcza i zazdrosna o jego kolana.
Wpatrywała się w niego pełnym zachwytu wzrokiem, mruczała, kiedy spojrzał w jej stronę, i
nic nie sprawiało jej większej rozkoszy niż dotykanie jego wąsów aksamitną łapką. On też
nazywał ją swoją małą ukochaną, ale jej uporczywe dążenie do kontaktu trochę go niepokoiło.
Wspomniał o tym Lori Bambie, młodej kobiecie, która o kotach wiedziała wszystko.
- Koty lubią przeciwną płeć - wyjaśniła Lori - i wiedzą, która jest, która. Trudno to
wytłumaczyć.
Yum Yum drzemała na jego kolanach, sprawiając wrażenie spełnionej, kiedy Qwilleran
usłyszał pierwszy stuk. Nie było sensu gniewać się na Koko. Wpadało mu to jednym uchem,
a wypadało drugim. Kiedy wcześniej otrzymał burę, to tylko go rozjątrzyło; znalazł swoją
własną, pomysłową metodę wzięcia odwetu. Qwilleran nauczył się, że przy każdym
nieporozumieniu syjamczyki zawsze mają ostatnie słowo.
Westchnął tylko, przenosząc śpiące futerko z kolan na puf, i poszedł sprawdzić, jaka
szkoda została uczyniona. Zgodnie z jego oczekiwaniami był to znowu Szekspir. Pani
Fulgrove właśnie oczyściła oprawy ze świńskiej skóry, w celu ich konserwacji, miksturą z
lanoliny i oleju zwierzęcego, a oba te produkty były pochodzenia zwierzęcego. Jakkolwiek by
wyjaśniać wyjątkowe zainteresowanie u Koko książkami, dwie z nich były na podłodze i były
to ulubione dramaty Qwillerana: Makbet i Juliusz Cezar.
Przekartkował drugi utwór, znajdując fragment, który szczególnie mu się podobał:
scenę spotkania w ciemności, kiedy to spiskowcy knują, by zamordować Cezara, ukrywając
twarze w pelerynach. „Zanurzmy ręce aż po łokcie w krwi Cezara, ostrza mieczy w niej
umoczmy”.
Spisek - zastanawiał się Qwilleran - był ulubionym środkiem wyrazu Szekspira,
służącym mu do zawiązania konfliktu, dodającym napięcia i zawłaszczającym uczucia
widowni. W Makbecie spisek dotyczył morderstwa starego króla. „Lecz któż by pomyślał, że
tyle krwi jest w tym starcu?”
Mrowienie na górnej wardze zaalarmowało Qwillerana. Czy podwójna tragedia
„Picayune” była wynikiem spisku? Nie miał żadnych wskazówek, tylko to wrażenie pod
wąsami. Nie miał tropu i żadnego pomysłu na logiczne dochodzenie.
Lata temu jako utytułowany dziennikarz kryminalny zbudował sieć anonimowych
informatorów. W Moose County nie miał żadnych źródeł. Mimo że mieszkańcy notorycznie
plotkowali, unikali plotkowania z przyjezdnymi, a Qwilleran, nawet po osiemnastu
miesiącach życia wśród nich, wciąż był przyjezdnym.
Spojrzał na kalendarz. Była środa, trzynasty listopada. Jutro wieczorem pod swoim
dachem będzie miał siedemdziesięciu pięciu wykwalifikowanych plotkarzy - samą śmietankę
towarzyską popijających herbatkę i udzielających się podczas przyjęć bywalców.
- Dobra, stary detektywie - powiedział do Koko. - Jutro wieczorem poszukamy
naszych informatorów.
Rozdział piąty
Czwartek,
czternasty
listopada.
Pogoda
sprzyjała
najważniejszemu
wydarzeniu
towarzyskiemu w tym sezonie: nie za zimno, niezbyt wietrznie, niezbyt mokro. Tego dnia
wieczorem siedemdziesięciu pięciu członków Towarzystwa Historycznego i Klubu Złotej
Jesieni miało po raz pierwszy obejrzeć rezydencję Klingenschoenów, po czym miała nastąpić
oficjalna zmiana nazwy rezydencji na Muzeum Klingenschoenów.
Odkąd Qwilleran odziedziczył pretensjonalny gmach, od razu stwierdził, że to absurd,
by taką rezydencję zajmował jeden kawaler i dwójka kotów. Zaproponował, w porozumieniu
z Towarzystwem Historycznym, otwarcie rezydencji dla zwiedzających, w charakterze
muzeum, przez dwa albo trzy popołudnia w tygodniu. Kiedy burmistrz ogłosił tę wiadomość
na spotkaniu w urzędzie, mieszkańcy Pickax bardzo się ucieszyli, a zaproszeni na wernisaż
goście poczuli się szczególnie wyróżnieni.
Qwilleran rozpoczął dzień jak zwykle w mieszkaniu nad garażem. Nastawił prognozę
pogody, wypił filiżankę rozpuszczalnej kawy, ubrał się i udał do saloniku kotów w korytarzu.
- Pociąg linii specjalnych odjeżdża z peronu czwartego - ogłosił, otwierając wiklinowy
koszyk.
Syjamczyki siedziały na parapecie z nosami w oknie, rozkoszując się migotaniem
listopadowego słońca, ignorując zaproszenie.
- Śniadanie zostanie teraz podane w wagonie restauracyjnym.
Nie zareagowały, nawet nie drgnęły im wąsy. Zniecierpliwiony Qwilleran wziął po
jednym kocie w każdą rękę i umieścił je bezceremonialnie w koszyku.
- Jeżeli zachowujesz się jak koty, będziesz traktowany po kociemu - wyjaśnił,
próbując przemówić im do rozsądku. - Zachowujcie się jak uprzejme, przyjacielskie,
inteligentne stworzenia, a będziecie traktowane tak samo.
Odgłosy szamotania i przepychania dobiegały z wnętrza kosza, kiedy niósł go przez
podwórze do głównego budynku domu.
To był pomysł pani Cobb, żeby syjamczyki spędzały dni pośród orientalnych
dywanów, francuskich gobelinów i rzadkich starych książek w rezydencji.
- Kiedy ktoś ma wartościowe antyki - wyjaśniała - należy obawiać się czterech rzeczy:
złodziei, pożaru, suchych upałów i myszy.
By rozproszyć jej obawy, Qwilleran zainstalował czujniki wilgoci, alarm
antywłamaniowy, wykrywacze dymu oraz bezpośrednie połączenie z policją i ze strażą
pożarną. Z pozostałymi niebezpieczeństwami miały poradzić sobie Koko i Yum Yum.
Kiedy Qwilleran wszedł przez tylne drzwi z wiklinowym koszykiem, gospodyni
zawołała z kuchni:
- Czy zjadłby pan omlet z grzybami, panie Q?
- Brzmi nieźle. Nakarmię koty. Co jest w lodówce?
- Wątróbki drobiowe saute. Koko pewnie wolałby, żeby je podgrzać z wczorajszym
boeuf Strogonow. Yum Yum nie będzie wybrzydzać.
Kiedy skończył swoje śniadanie - omlet z trzech jajek oraz dwie angielskie bułeczki z
masłem i dżemem z dzikich jagód - powiedział:
- Przepyszne! Najlepszy grzybowy omlet, jaki kiedykolwiek jadłem.
- Mój drogi! - gospodyni zakryła twarz rękoma z zawstydzeniem. - Czy zapomniałam
o nadzieniu? Taka jestem podekscytowana przed dzisiejszym wieczorem, że nie wiem, co
robię. A pan, panie Q?
- Odczuwam drobne zniecierpliwienie - odparł.
- Och, panie Q, chyba pan żartuje! Pracował pan nad tym od roku!
Miała rację. W celu przygotowania rezydencji do publicznego użytku na strychu
położono panele podłogowe, tworząc w ten sposób miejsce zebrań. Za powozownią
urządzono wybrukowany parking. Inżynierowie z Nizin zainstalowali windę. Dobudowano
przeciwpożarowe schody ewakuacyjne na tyłach domu. Pomyślano też o udogodnieniach dla
osób niepełnosprawnych: przy tylnym wejściu powstała rampa, a przyciski w windzie
umieszczono tak, żeby mogły z nich korzystać osoby poruszające się na wózku;
zainstalowano też specjalnie przystosowaną dodatkową łazienkę na parterze.
- Jaka jest kolejność wydarzeń dziś wieczorem? - Qwilleran spytał pani Cobb.
Zasiadała w komitecie Towarzystwa Historycznego w trakcie ustaleń.
- Członkowie zaczną przybywać o dziewiętnastej, by najpierw obejść muzeum z
przewodnikiem. Pani Exbridge przeszkoliła na tę okazję osiemnastu przewodników.
- A kto przeszkolił panią Exbridge? Niech pani nie będzie taka skromna, pani Cobb. Ja
wiem i pani wie, że bez pani całe to przedsięwzięcie nie byłoby możliwe.
- Och, dziękuję, panie Q - powiedziała, rumieniąc się wstydliwie - ale nie można mi
zbyt wiele przypisywać. Pani Exbridge wie bardzo dużo o antykach. Zamierza otworzyć
własny sklep z antykami, teraz, kiedy jej rozwód jest już na ukończeniu.
- Żona Dona Exbridge'a? Nie wiedziałem, że mieli problemy. Przykro to słyszeć. -
Qwilleran zawsze współczuł rozwodzącym się parom, bo sam przeszedł przez to bolesne
doświadczenie.
- Tak, jaka szkoda - westchnęła pani Cobb. - Nie wiem, o co poszło. Susan Exbridge
nie rozmawia o tym. Jest przemiłą kobietą. Jego nigdy nie poznałam.
- Za to ja wpadłem na niego kilka razy. Przyjemny gość, z uśmiechem i przyjacielskim
uściskiem dłoni dla każdego.
- No cóż, jest deweloperem, a ja nie mam o nich najlepszego zdania. Na Nizinach
wciąż użeraliśmy się z deweloperami i biurokracją. Chcieli zburzyć dwadzieścia sklepów z
antykami i zabytkowe domy.
- To co będzie po zwiedzaniu muzeum?
- Pójdziemy na górę do sali spotkań i wtedy pan wygłosi swoją przemowę.
- Tylko nie przemowę, proszę. Powiem zaledwie kilka słów.
- Później nastąpi krótkie spotkanie organizacyjne i drobny poczęstunek.
- Mam nadzieję, że nie upiekła pani siedemdziesięciu pięciu tuzinów ciastek dla tych
bezwstydnych wygłodnialców - powiedział Qwilleran. - Podejrzewam, że większość z nich
uczestniczy w spotkaniach z powodu pani cytrynowo--kokosowych batonów. Czy pani
towarzysz również nas zaszczyci?
- Herb? Nie, musi jutro wstać bardzo wcześnie rano. Wie pan, właśnie zaczął się sezon
łowiecki na jelenie. A co z kotami? Czy też będą uczestniczyć w wernisażu?
- Dlaczego nie? Yum Yum spędzi cały wieczór na górze lodówki, ale Koko lubi
paradować i pokazywać się.
Zadzwonił telefon i Koko skoczył na stół w kuchni, jakby wiedział, że to telefon od
Lori Bamby z Mooseville.
Lori pracowała u Qwillerana jako sekretarka na niepełnym etacie. Była to młoda
kobieta z długimi, złotymi warkoczami, które zawiązywała niebieskimi wstążkami,
przyciągającymi syjamczyki jak magnes.
- Cześć, Qwill! - powiedziała. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w niczym
ważnym. Czy to dziś ten wielki dzień?
- Tak. Dzisiaj wielkie otwarcie. Jakie wieści z Mooseville?
- Nick właśnie telefonował z pracy i poradził, żebym zadzwoniła do ciebie. Ktoś
urządził sobie kemping na terenie twojej posiadłości nad jeziorem. W drodze do pracy
zauważył zaparkowany tam pomiędzy drzewami samochód z przyczepą. Zastanawiał się, czy
za twoim pozwoleniem?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Z drugiej strony, nie ma w tym nic złego. Tam jest
mnóstwo miejsca, z którego nikt nie korzysta. - Qwilleran odziedziczył posiadłość nad
jeziorem razem z rezydencją w Pickax: osiemdziesiąt akrów lasu nad samą wodą i chatę z
bali.
- To nie jest najlepszy pomysł - zaoponowała Lori. - Tacy turyści na dziko mogą
zostawić mnóstwo śmieci, zniszczyć drzewa, wzniecić pożar lasu...
- Już dobrze. Przekonałaś mnie.
- Nick twierdzi, że powinieneś wezwać szeryfa.
- Zrobię to. Dziękuję za wiadomość. Jak tam w Mooseville? Jak dziecko?
- W końcu wypowiedział swoje pierwsze słowo. Powiedział moose bardzo wyraźnie,
więc myślimy, że wyrośnie na prezesa izby handlowej... Czyżbym słyszała w tle Koko?
- Chce zamienić z tobą kilka słów.
Qwilleran trzymał słuchawkę przy uchu Koko, które trzepotało i obracało się w
podekscytowaniu. Potem nastąpiła seria miauknięć, prychnięć i mruków w różnych
odmianach i z różną intensywnością.
Kiedy rozmowa się skończyła, Qwilleran odezwał się do gospodyni:
- Język angielski ma sześćset tysięcy słów. Koko używa tylko dwóch, ale z jego
„miau” i „ik” wychodzi tyle muzyki i znaczenia, więcej, niż niejeden nasz uczony przyjaciel
wyciągnąłby z całego słownika.
- Tak, Lori rzeczywiście zna się na kotach - powiedziała pani Cobb z odrobiną
zazdrości.
- Jeżeli Lori żyłaby trzysta lat temu w Salem, spalono by ją na stosie.
Gospodyni posmutniała.
- Myślę, że Koko mnie nie lubi.
- Dlaczego tak pani uważa, pani Cobb?
- Nigdy do mnie nie mówi, ani nie mruczy, ani się nie łasi.
- Syjamczyki - zaczął Qwilleran, odchrząkując i dobierając dokładnie słowa - są mniej
otwarte niż inne rasy, a Koko w szczególności nie jest kotem, który lubi siedzieć na kolanach,
mimo tego jestem pewien, że panią lubi.
- Yum Yum ociera się o moje kostki, kiedy gotuję, i czasem wskakuje mi na kolana.
Jest bardzo słodkim kotkiem.
- Koko jest mniej emocjonalny, a bardziej intelektualny - wyjaśnił Qwilleran. - Ma
swoje cechy i osobowość, a my musimy go rozumieć i akceptować takiego, jaki jest. Nie
będzie się kręcił wokół pani, ale szanuje panią i na pewno docenia pani wspaniałą kuchnię.
Wyplątał się z tej niezręcznej rozmowy z poczuciem ulgi. Koko zdołał zniechęcić do
siebie i Qwillerana już niejedną kobietę, tak więc impas w kontaktach pomiędzy kotem
obdarzonym nadmiarem charakteru i znakomitą gospodynią powinien zostać zażegnany jak
najprędzej.
Z biblioteki zatelefonował do biura szeryfa i w ciągu pół godziny w tylnych drzwiach
zjawił się brązowy mundur.
- Wydział szeryfa, proszę pana - powiedział zastępca szeryfa. - Otrzymałem
zgłoszenie przez radio w sprawie pana posiadłości na wschód od Mooseville. Nie ma żadnych
samochodów turystycznych, ale znaleziono świeże ślady ciężarówki i kilka pustych paczek po
papierosach. Zakopał pety, więc miał jakieś pojęcie o kempingu. To były kanadyjskie
papierosy. Mamy tu wielu turystów z Kanady. Żadnych śladów kłusownictwa w lesie,
włamania czy wandalizmu w pana chacie. Jutro zaczyna się sezon łowiecki, proszę pana, więc
jeśli nie życzy pan sobie intruzów z bronią w ręku, powinien pan postawić słupki.
Dzień dłużył się. Pogoda się utrzymywała. Podniecenie narastało. Pani Cobb
posłodziła zupę i posoliła sos jabłkowy. Dwa razy nadepnięto na ogon Koko.
O godzinie dziewiętnastej zapalono wszystkie lampy w rezydencji. Osiemdziesiąt
wysokich, wąskich okien błyszczało światłem w zimową noc, tworząc widok, którego Pickax
jeszcze nigdy nie widziało, a na Park Circle zaczął zbierać się tłum gapiów.
Przybyli goście zostali powitani przez Qwillerana i kierownictwo Towarzystwa
Historycznego. Potem przechodzili z pokoju do pokoju, zachwycając się bogactwem i
pałacowymi rozmiarami wnętrz. W salonie pyszniącym się dwoma bliźniaczymi kominkami i
dwoma żyrandolami na szkarłatnych, adamaszkowych ścianach wisiały niezwykle cenne
obrazy olejne. Jadalnia, zaprojektowana dla szesnastu osób, została wyłożona panelami
wyrzeźbionymi z orzecha włoskiego, które zostały sprowadzone z Anglii w dziewiętnastym
stuleciu. Zwiedzający byli tak zachwyceni muzeum, że Koko pozostał niezauważony, mimo
to kroczył dumnie pośród nich i przybierał posągowe pozy na rzeźbionym słupku od poręczy
czy na zabytkowym palisandrowym fortepianie.
O godzinie dwudziestej zwołano spotkanie na drugim piętrze w sali zgromadzeń,
Nigel Fitch, który był zarządcą majątku w banku, stuknął młotkiem aukcyjnym i poprosił
wszystkich o powstanie i chwilę ciszy dla uczczenia pamięci zmarłego Seniora Goodwintera.
Potem zaczęły się podziękowania. Najpierw prezes Towarzystwa podziękował meteorologom
za opóźnienie opadu śniegu. Podziękował też Qwilleranowi za użyczenie rezydencji na cele
muzeum.
Qwilleran powstał i podziękował członkom Towarzystwa za ich zachętę i wsparcie.
Podziękował
przedsiębiorstwu
XYZ
za
dofinansowanie
pracy
przy
projektach
architektonicznych, firmie CPA za skomputeryzowanie katalogu muzeum. Oddzielnie
podziękował pani Cobb za założenie muzeum na profesjonalnym poziomie. Później ona
podziękowała czterem komitetom, które pracowały nad otwarciem. Prezes cały czas spoglądał
wyczekująco w stronę windy.
Podczas omawiania spraw starych i nowych Polly Duncan, reprezentująca bibliotekę
publiczną, zaproponowała nowy projekt, polegający na stworzeniu historii mówionej Pickax,
innymi słowy, by zachować na wideo wspomnienia wiekowych mieszkańców okręgu.
- Osobą odpowiedzialną za projekt powinien być ktoś z umiejętnością prowadzenia
wywiadów - wyszczególniła, spoglądając na Qwillerana.
Odpowiedział, że mógłby spróbować.
Nigel Fitch, który zwykle energicznie prowadził spotkania, tego dnia najwyraźniej
zwlekał.
- Oczekujemy burmistrza - wyjaśnił - którego coś musiało zatrzymać w ratuszu.
Kiedy tylko Fitch zerkał w stronę windy, wszystkie głowy po stronie publiczności
odwracały się z nadzieją w tę samą stronę. W pewnym momencie dobiegły odgłosy ruszającej
windy i w wypełnionej sali zapadła cisza. Drzwi się otworzyły i wyszedł jeden z członków
Klubu Złotej Jesieni, wysoki i chudy, elegancko ubrany. Pozdrowił serdecznie prezesa
Towarzystwa i poszedł w stronę wolnego miejsca krokiem jakby robota.
- To pan Tibbitt - wyszeptała kobieta obok Qwillerana. - Dyrektor szkoły na
emeryturze. Ma dziewięćdziesiąt trzy lata. Poczciwy staruszek.
- Panie prezesie - odezwała się Susan Exbridge. - Chciałabym przedstawić propozycję.
Dwudziestego czwartego listopada Towarzystwo Śpiewacze zaprezentuje utwór Mesjasz
Haendla w kościele Old Stone, tak jak był on wykonywany w osiemnastym wieku, ze
śpiewakami w strojach z epoki. Planowaliśmy po koncercie wydać przyjęcie dla
wykonawców, a muzeum byłoby wymarzonym miejscem na tę okazję, jeżeli pan Qwilleran
nie będzie miał nic przeciwko.
- Z mojej strony nie widzę przeszkód - powiedział Qwilleran - jeśli ktoś zagwarantuje,
że nie będę musiał włożyć atłasowych spodenek do kolan.
Burmistrz wciąż nie nadjeżdżał. Fitch, spoglądając często na zegarek, rozpoczął
dyskusję na temat podwyżki składek, rekrutacji nowych członków i rozpoczęcia wysyłki
biuletynu Towarzystwa.
W końcu odezwała się charakterystycznym szumem winda i rozległ się odgłos
towarzyszący jej zatrzymywaniu się na drugim piętrze. Wszystkie głowy odwróciły się w
oczekiwaniu. Drzwi windy otworzyły się i wyszedł z niej Koko z podniesionym dumnie
ogonem i uszami, w zębach zaś ściskał martwą mysz.
Qwilleran zerwał się na równe nogi.
- Chciałbym jeszcze podziękować wiceprezesowi odpowiedzialnemu za tępienie
szkodników, w uznaniu jego zasług, jeśli chodzi o eliminowanie czynników grożących
kolekcji muzeum.
- Zamykam posiedzenie! - oznajmił Fitch.
W części nieoficjalnej bankier zagadnął Qwillerana:
- Masz niesamowitego kota. Jak on to zrobił?
Qwilleran wyjaśnił, że pewnie to pan O'Dell, który był na dole, wpuścił Koko do
windy, a potem nacisnął przycisk, wysyłając kota dla śmiechu na górę.
W rzeczywistości Qwilleran miał całkiem inne podejrzenia. Koko był zdolny, by
samemu wejść do windy i rozciągając się najdłużej, jak potrafił, nacisnąć przycisk łapą. Robił
to już wcześniej. Ten kot zafascynowany był przyciskaniem guzików, klawiszy, dźwigni czy
gałek. Lecz jak to wytłumaczyć bankierowi?
Kiedy burmistrz w końcu przyjechał, wziął na bok Qwillerana:
- Powiedz, Qwill, kiedy to miasto wyjdzie ze średniowiecza?
- Co przez to rozumiesz?
- Czy słyszałeś kiedyś o całym okręgu, który funkcjonuje bez gazety? Wszyscy
zdajemy sobie sprawę, że Senior był zwariowany, ale myśleliśmy, że Junior przejmie gazetę i
ją rozkręci. To bystry chłopak; chodził do mnie na zajęcia z politologii, kiedy jeszcze
uczyłem. Podejrzewam, że już słyszałeś: Gritty sprzedaje „Picayune”, wiesz komu. Zbiją na
tym fortunę, kiedy zrobią z niej gazetkę reklamową, a my wciąż nie będziemy mieli żadnego
tytułu z wiadomościami. Dlaczego ty, Qwill, nie założysz gazety?
- To proste. Kiedyś myślałem, że chciałbym mieć własną gazetę, własną ekskluzywną
restaurację i własny, pierwszoligowy klub piłkarski, ale musiałem spojrzeć prawdzie w oczy,
że nie jestem finansistą ani menedżerem od zarządzania.
- Dobra, a jak twoje kontakty na Nizinach? Wiem, że zwabiłeś tę młodą parę do
restauracji „Old Stone Mill”.
- Pomyślę nad tym - obiecał Qwilleran.
- Myśl szybko.
Po filiżankach łagodnej herbaty i delikatnie alkoholowym ponczu nie zabrakło
atmosfery do rozmowy.
- Niewiarygodna kolekcja antyków!
- Jak czujesz się w tutejszym klimacie?
- Niezapomniany wieczór! Jesteśmy pana dłużnikami, panie Qwilleran.
- Śnieg nigdy się tak nie opóźniał.
- Co pan porabia w Święto Dziękczynienia?
- Qwill, czy chciałbyś czterometrową choinkę do muzeum na Boże Narodzenie? Mam
na farmie cudne drzewko.
- Urocze miejsce na ślub. Mój syn niedługo się żeni.
Nikt nie wygłaszał teorii na temat wypadku Seniora czy pożaru „Picayune” mimo
pytań, które stawiał Qwilleran. Wciąż był traktowany jako ktoś z zewnątrz. I chociaż był
zawodowym podsłuchiwaczem, nie usłyszał niczego, co by sugerowało nielegalną działalność
lub spisek.
Pogodziwszy się z niepowodzeniem w tym względzie, zauważył, że pani Cobb jest
nietypowo rozentuzjazmowana. Rozmawiała bardzo żywiołowo, dużo się śmiała i bez
zawstydzenia przyjmowała komplementy. Musiało jej się przydarzyć coś niezwykłego.
Wygrała na loterii - zgadywał - została babcią po raz pierwszy, może burmistrz zaprosił ją na
obrady Komisji Konserwacji Zabytków? Jakikolwiek był powód, pani Cobb aż promieniała
szczęściem.
Potem Qwilleran zaobserwował parę starszych państwa siedzących w rogu z głowami
zwróconymi ku sobie. Słabowita staruszka w chodziku słuchała staruszka o lasce, który
opowiadał o pożarze „Picayune”. Qwilleran podszedł do nich dowiedzieć się, czy podoba im
się przyjęcie.
- Smaczne ciastka - odpowiedział staruszek - ale poncz przydałoby się ciut wzmocnić.
Dobrze, że nie spadł jeszcze śnieg.
- Nie wychodzimy za często, gdy jest już śnieg - powiedziała jego towarzyszka. -
Nigdy nie widziałam takiego wspaniałego domu!
- Owszem, ale podczas zebrania nie usłyszałem ani słowa.
Starsza pani obruszyła się.
- Amos, ty zawsze siadasz w tylnym rzędzie i zawsze potem narzekasz, że nic nie
możesz usłyszeć.
Qwilleran spytał ich, jak się nazywają.
- Jestem Amos Cook, lat osiemdziesiąt osiem - odpowiedział staruszek. - Mam tyle lat
i wciąż gotuję, he, he - pokiwał wesoło kciukiem. - A ta młoda cizia ma lat osiemdziesiąt
pięć. He, he.
- Jestem Hettie Spence i za miesiąc będę miała osiemdziesiąt sześć lat - powiedziała.
Staruszkowie obnosili się ze swoim wiekiem jak z medalami. - Byłam Fugtree, zanim
poślubiłam pana Spence. Miał sklep z narzędziami. Sami wychowaliśmy pięcioro naszych
dzieci - w tym czterech naszych chłopców - i trzy adoptowane dziewczynki. Wszyscy poszli
na studia. Mój najstarszy syn jest okulistą na Nizinach. - Opowiadała z podnieceniem,
trzepocząc powiekami, machając rękoma i unosząc ramiona.
- Moja siostrzenica poślubiła jednego z nich - wtrącił Amos.
- Pisałam nekrologi dla „Picayune”, dopóki nie odezwał się mój artretyzm -
powiedziała Hettie. - Napisałam nekrolog dla ostatniej pani Klingenschoen.
- Czytałem go - powiedział Qwilleran - napisany w sposób niezapomniany.
- Ojciec nie pozwolił mi iść na studia, ale zrobiłam kursy korespondencyjne i...
Amos przerwał:
- Ona i ja braliśmy udział w zdjęciach przed pożarem.
- I jak wam się podobało? - zapytał Qwilleran. - Czy pani fotograf była dobra? Ile
zdjęć wam zrobiła?
- Za wiele - poskarżył się. - Strasznie się zmęczyłem. Niedawno miałem operację
woreczka żółciowego. A ona tylko pstryk, pstryk, pstryk. Nie tak jak dawniej. Kiedyś trzeba
było patrzeć, jak leci ptaszek, dopóki twarz nie zrobiła się nieruchoma, a fotograf miał głowę
ukrytą w czarnej narzucie.
- W tamtych czasach przed zdjęciem trzeba było powiedzieć „plam” - dodała Hettie. -
I nie mieliśmy fotografek, to było męskie zajęcie.
- Nie pozwoliła mi palić fajki. Powiedziała, że mogłoby to zadymić zdjęcia. Nigdy nie
słyszałem niczego głupszego.
Qwilleran spytał, o której opuścili redakcję gazety.
- Mój wnuk odebrał nas o osiemnastej - powiedział Amos.
- O siedemnastej - poprawiła go Hettie.
- O osiemnastej, Hettie. Junior odwiózł dziewczynę na lotnisko o siedemnastej
trzydzieści.
- Cóż, mój zegarek wskazywał siedemnastą, wcześniej wzięłam lekarstwo.
- Zapomniałaś go nakręcić i wzięłaś za późno tabletkę. Dlatego masz zawroty głowy.
Qwilleran przerwał im.
- A pożar zaczął się cztery godziny później. Czy macie jakiś pomysł, co mogło być
jego przyczyną?
Starsza para spojrzała na siebie i potrząsnęła głowami.
- Jak długo pracował pan dla „Picayune”?
- Zostałem praktykantem w wieku dziesięciu lat i zostałem w tej robocie, dopóki nie
musiałem przestać. - Poklepał się po klatce piersiowej. - Słabe serduszko. Ale był czas, kiedy
zarządzałem drukarnią, jeszcze za życia Titusa. Pracowało nas wtedy trzech, dwóch
mężczyzn i chłopak do obsługi ręcznych pras. Zajmowało nam cały dzień, żeby wydrukować
parę tysięcy egzemplarzy. Wtedy gazeta kosztowała centa. Za dolara można było kupić cały
rocznik.
Qwilleran przypomniał sobie o książce, którą otrzymał od Polly.
- Czy bylibyście tak mili i zeszli ze mną na dół, żeby zobaczyć stare zdjęcie
pracowników „Picayune”? Może ich rozpoznacie.
- Moje oczy nie widzą najlepiej - stwierdziła Hettie. - Katarakta. I nie poruszam się
zbyt szybko, odkąd złamałam biodro.
Mimo wszystko Qwilleran podprowadził ich do biblioteki i pokazał swój egzemplarz
Malowniczego miasta Pickax. Włączył nagrywanie na magnetofonie, a wywiad został później
przepisany przez Lori Bambę.
Pytanie: Oto zdjęcie pracowników „Picayune”, zrobione około 1921 roku. Czy kogoś
rozpoznajecie?
Amos: Nie ma mnie na tym zdjęciu. Nawet nie wiem, kiedy było zrobione. Ale tu jest
Titus Goodwinter, ten w środku w meloniku i z podkręconymi wąsami.
Hettie: On zawsze nosił melonik. A kto to jest obok Titusa? Amos: Ten z opaskami na
rękach? Nie znam go. Hettie: Czy on nie był księgowym? Amos: Nie, księgowy miał czarne
zarękawki. Nazywał się Bill Watkins.
Hettie: Bill był szeryfem. Jego kuzyn, Barnaby, prowadził księgi. Chodziłam z nim do
szkoły. Został zabity przez spłoszonego konia z furmanką.
Amos: Nie, to szeryf próbował zatrzymać konia, Hettie. Barnaby umarł od postrzału w
głowę.
Hettie: Założę się, że nie. Barnaby nie używał broni palnej. Znałam całą jego rodzinę.
Amos (głośno): Nie powiedziałem, że to on miał broń! Jakiś myśliwy go postrzelił!
Hettie: Myślałam, że szeryf nosił zawsze broń.
Amos (głośniej): Mówimy o księgowym! Barnaby! Ten z czarnymi rękawami!
Hettie: Nie krzycz!
Amos: Nieważne, ten w meloniku to Titus Goodwinter.
Pytanie: Czy Titus założył gazetę?
Amos: Nie. Wcześniej zaczął wydawać gazetę Ephraim. Nie wiem, kiedy. Miał wielki
pogrzeb po śmierci. Powiesił się.
Hettie: Ephraim powiesił się, albo tak tylko mówią.
Amos: Na wielkim dębie niedaleko starego drewnianego mostu.
Pytanie: Czy to wtedy Titus zaczął zarządzać gazetą?
Amos: Nie, najpierw gazetę przejął najstarszy syn, ale zrzucił go koń.
Hettie: Miliony kosów podniosło się nagle z pola kukurydzy i jego koń się spłoszył.
Amos: Kosów wtedy było tyle, co teraz komarów.
Hettie: Potem gazetę przejął Titus. Z niego to był dziwak! Raz, kiedy jego koń nie
chciał przeskoczyć strumyka, zeskoczył z niego i go zastrzelił.
Amos: Swojego własnego konia! Zastrzelił go! Ten Titus w meloniku. Zawsze nosił
melonik.
Pytanie: Kim jest ten wściekle wyglądający mężczyzna na końcu szeregu?
Amos: To facet, który powoził furmanką, tak, Hettie?
Hettie: Tak, to Zack. Nigdy go nie lubiłam. Pił.
Amos: Zabił Titusa w bójce i poszedł do więzienia. Mimo to dobry był z niego wozak.
Miał śliczną córkę. Nazywała się Ellie. Przez pewien czas pracowała w gazecie.
Hettie: Ellie składała egzemplarze gazety, robiła herbatę i sprzątała.
Amos: Jednej ciemnej nocy rzuciła się do rzeki. Hettie: Biedna dziewczyna nie miała
matki, ojciec pił, a jej brat był łobuzem.
Amos: Titus od razu ją polubił.
Hettie: Był zawsze babiarzem, w tym meloniku i z podkręconymi wąsami.
Nigel Fitch przerwał rozmowę, mówiąc, że jest już gotowy, by odwieźć dwoje
starszych państwa do domu. Goście niechętnie wychodzili. Qwilleran wyrwał z
wychodzącego tłumu Polly i poprosił, żeby została jeszcze na pogawędkę o wrażeniach z
wernisażu.
- Jeden mały kieliszek sherry i muszę iść - powiedziała, kiedy weszli do biblioteki. -
Czy masz coś przeciwko zaangażowaniu cię w projekt historii mówionej?
- Ani trochę. Może okazać się interesujący. Czy wiedziałaś, że ojciec Seniora został
zamordowany, a jego dziadek się powiesił?
- Ta rodzina ma burzliwą historię, ale pamiętaj, że to był pionierski rejon, jak dawny
Dziki Zachód, choć działo się to nieco później. Teraz jesteśmy bardziej cywilizowani.
- Komputery i magnetowidy nie są wyznacznikami cywilizacji.
- To nie jest Szekspir, Qwill.
- Wczoraj odwiedziłem panią Goodwinter - powiedział. - Nie wyglądała jak typowa
wdowa, pogrążona w żałobie i biorąca środki na uspokojenie.
- Jest dzielną kobietą.
- Raczej zastanawia mnie fakt, że podjęła kilka nagłych decyzji o sprzedaży domu,
zlicytowaniu mebli i oddaniu starych pras na złom. Nie minął tydzień od śmierci Seniora, a
plakaty informujące o aukcji wiszą w całym mieście. To za szybko.
- Ludzie, którzy nigdy nie owdowieli, zawsze wiedzą najlepiej, jak mają zachowywać
się wdowy - powiedziała Polly. - Gritty to silna kobieta, jak jej matka. Euphonia Gage
powinna znaleźć się na twojej liście wywiadów historii mówionej.
- Co wiesz na temat przedsiębiorstwa XYZ?
- Tylko tyle, że łatwo odnoszą sukcesy we wszystkim, do czego by się nie zabrali.
- Czy znasz kogoś z kadry zarządzającej?
- Słabo. Don Exbridge jest czarującym mężczyzną. Jest założycielem i pomysłodawcą
spółki. Jego wspólnikiem jest Caspar Young, a doktor Zoller - sponsorem.
- Taka osobistość. Spodziewałem się, że udało mu się zbić fortunę na niciach
dentystycznych - odparł Qwilleran. - Czy wszyscy panowie X, Y i Z należą do Country
Clubu?
Swego czasu zbadał system powstawania klik w Pickax. Wszystko zależało od tego,
kto do jakiego należał klubu, do jakiego uczęszczał kościoła i jak długo jego rodzina
mieszkała w Moose County. Goodwinterowie liczyli sobie pięć pokoleń, Fitchowie - cztery.
- Muszę już iść - powiedziała Polly - zanim mój gospodarz wezwie szeryfa i wyślą za
mną oddział pościgowy. Pan MacGregor to bardzo miły staruszek i nie chciałabym go
martwić.
Po jej wyjściu Qwilleran zastanawiał się, czy jakaś pomocna dłoń przedsiębiorstwa
XYZ nie wpłynęła na decyzje pani Goodwinter. Wszyscy oni należeli do Country Clubu.
Grali w golfa. Grali w karty. Właśnie w ten sposób to wszystko działało.
Zastanawiał się także, czy Polly rzeczywiście miała starszego gospodarza o nazwisku
MacGregor, pilnującego jej zajęć. A może była to wymyślona wymówka, żeby wyjść
wcześnie? I czemu nie chciała zostać dłużej? Czegoś się obawiała. Prawdopodobnie plotek.
Pickax narzuciło samodzielnym kobietom wiktoriański wzorzec przyzwoitości, a one starały
się usilnie mu sprostać, mimo że prywatnie żyły już dawno w drugiej połowie XX wieku.
Gospodarz Polly - przypuszczał Qwilleran - mógł być kimś więcej niż tylko gospodarzem.
Rozdział szósty
Piątek, piętnasty listopada. To był pierwszy dzień rozpoczynającego się właśnie sezonu
łowieckiego na jelenie. W Muzeum Klingenschoenów nastał poranek po wernisażu, a pani
Cobb wciąż była w euforii i nieco roztrzepana.
Qwilleran pochwalił ją za sukces poprzedniego wieczoru.
- Wszyscy chwalili muzeum i poczęstunek, niekoniecznie w tej kolejności - zapewnił.
- Ofiarowano nam do hallu czterometrową choinkę na Boże Narodzenie, a Fitchowie
chcieliby wykorzystać muzeum na ślub swojego syna.
- To byłoby piękne miejsce na ślub - rozmarzyła się pani Cobb, dodając zabawnie: -
Koko mógłby nieść obrączki na ogonie.
- Od rana opowiada pani dowcipy - zaśmiał się Qwilleran. - Musi się pani świetnie
czuć.
Spojrzała na niego z fałszywą skromnością.
- Co by pan powiedział na zorganizowanie tutaj dwóch ślubów?
- Pani ślubu?
Jej oczy płonęły zza grubych oprawek okularów.
- Herb kupuje stuletni dom na wsi. Zadzwonił do mnie tuż przed wernisażem i
powiedział, że uważa, iż powinniśmy się pobrać.
- Hmm - odezwał się Qwilleran, zastanawiając się nad jakimś ciepłym słowem. - To
dom Goodwinterów. Widziałem go. Prawdziwa perła.
- Dobrze kupił, ponieważ właścicielka spieszyła się ze sprzedażą ze względu na śniegi.
- Jest nieodnowiony, ale pani będzie wiedziała, jak go wyremontować.
- To będzie frajda odrestaurować go i urządzić prostymi meblami.
- Czy Hackpole lubi antyki? - Qwilleran spytał z powątpiewaniem.
- Nie za bardzo, ale mówi, że mogę zrobić, co chcę. Jego główne zainteresowania to
polowanie i łowienie ryb. Ma szafy pełne broni, myśliwskich noży i wędek. Chce mi dać
strzelbę kaliber dwadzieścia dwa, cokolwiek to znaczy, na wiewiórki i króliki. - Jej zaciśnięte
wargi wyrażały dezaprobatę.
- Trudno mi sobie wyobrazić panią skradającą się pomiędzy drzewami i strzelającą do
małych zwierząt, pani Cobb.
Wzdrygnęła się.
- Herb opowiadał mi, jak się oporządza jelenia, i zrobiło mi się niedobrze. Przy okazji
pyta, czy lubi pan sarninę. Zawsze udaje mu się ustrzelić piękny okaz i mówi, że mięso jest
przepyszne, tylko jeleń musi się wykrwawiać powoli. Serce powinno wówczas
wypompowywać krew na zewnątrz - cytowała bez entuzjazmu.
- Hmm - odezwał się ponownie Qwilleran, a jego zwisające w dół wąsy opuściły się
jeszcze bardziej. Nie był zadowolony z przebiegu wydarzeń. Gospodyni, która pracuje na
ośmiogodzinnej zmianie, będzie różniła się od tej, która mieszka z nim, rozpieszczając jego i
koty swoją kuchnią przez ostatnie osiemnaście miesięcy. Wiedział jednak, że Iris Cobb, która
dwa razy owdowiała, pragnęła męża. Szkoda, że nie znalazła jakiegoś lepszego od
Hackpole'a.
Prawdą było, że żył na przyzwoitym poziomie z używanych samochodów, napraw,
spawania i złomu. Był także ochotnikiem straży pożarnej i to był jego atut. Wykonał w swojej
spawalni wózek na ziołowy ogród dla pani Cobb; zebrał jagody potrzebne jej do dżemu; był
doświadczonym myśliwym. Jednak w całym mieście uważany był za okropnego typa. Zdawał
się nie mieć przyjaciół oprócz pani Cobb. W dodatku ten niezręczny Romeo chciał jej
podarować strzelbę! Biedna kobieta! Marzyła o pewnej drogiej bluzce z jedwabiu na
urodziny, a Hackpole podarował jej drogi szwajcarski scyzoryk wojskowy. Ten facet ciekawił
Qwillerana coraz bardziej.
Jak mu się udało tak szybko zorganizować zakup domu Goodwinterów? Nie należał
do kliki Country Clubu, ale mógł mieć znajomości w przedsiębiorstwie XYZ. Jego zakład
spawalniczy prawdopodobnie wykonywał balustrady balkonowe w motelu „Mooseville” i w
budynkach osiedla Indian Village.
Zadzwonił telefon i Qwilleran odebrał go w bibliotece. Głos małej dziewczynki
powiedział:
- Panie Qwilleran, tu Jody. Juney wrócił z Nizin zeszłej nocy. Nie dostał pracy.
- Czy widział się z redaktorem naczelnym?
- Tak, z tym, który obiecał mu tę robotę. Facet oznajmił, że właśnie zatrudnili trzy
nowe reporterki i skończyli już nabór, ale będą o nim pamiętać.
- Typowe! - wymamrotał Qwilleran. - Typowe dla tego gościa.
- Juney próbował także w „Morning Rampage”, ale tam z kolei redukują zatrudnienie.
Jest strasznie załamany. Wrócił późno w nocy i w ogóle nie spał.
- Z jego wynikami na studiach nie będzie miał problemu, żeby gdzieś się zahaczyć,
Jody. Gazety co roku na wiosnę wysyłają łowców talentów na uniwersyteckie kampusy w
celach rekrutacji najlepszych studentów. Próbował tylko w jednym mieście. Powinien zacząć
wysyłać oferty po wszystkich stanach.
- To samo mu powiedziałam, ale nie chciał słuchać. Wyszedł wcześnie rano, mówiąc,
że idzie na polowanie. Powiedział, że najpierw pojedzie na farmę zabrać strzelbę brata, jeżeli
jego matka jeszcze jej nie sprzedała. Dlatego tak się martwię. Juney nie przepada tak bardzo
za lasem ani za polowaniem.
- Pomyśl o tym inaczej. Może zaszycie się w lesie będzie dobrą terapią, Judy.
Wyostrzy jego widzenie różnych spraw. A pogoda jest niezła. Nie martw się o niego.
- No, nie wiem.
- Kiedy wróci Junior, spotkamy się porozmawiać.
Qwilleran zarezerwował sobie popołudnie na spotkanie z babką Juniora, panią Gage,
na wywiad historii mówionej, ale została mu jeszcze godzina i poczuł się wyczerpany.
Zmartwiło go oświadczenie pani Cobb i rozczarowanie Juniora, więc skorzystał z własnej
rady i wyjechał z miasta na wieś.
Dzień był szary, nie napawał optymizmem, a bez śniegu ziemia wyglądała
przygnębiająco. Jechał na północ Mooseville, przez popularne tereny łowieckie, rozglądając
się po bokach, czy nie zobaczy samochodu Juniora. Tu i tam stały zaparkowane samochody
myśliwych, pikapy na opustoszałych leśnych terenach, ale nie było śladu czerwonego jaguara.
Wpadały mu w oko refleksy odblaskowych pomarańczowych sylwetek czających się
w polu albo wchodzących do lasu, usłyszał też strzały. Cieszył się, że sam włożył odblaskową
pomarańczową czapkę.
Dojechał do swojej posiadłości nad jeziorem i podążył krętą, błotnistą drogą do chaty.
Przyjrzał się śladom opon, pozostawionym przez parkującego turystę. Potem udał się do
chaty, by popatrzeć na jezioro. Z zamkniętymi oknami, bez prądu i wody, w środku było
zimniej niż na zewnątrz. Rozstawione na plaży zabezpieczenia przeciwśniegowe trzymały się
właściwej pozycji. Ponure jezioro wyglądało na gotowe, by zamarznąć. Wszystko to razem
tworzyło smętny, opustoszały widok. Usłyszał strzały dobiegające z lasu i pospieszył do
samochodu.
W drodze na spotkanie z Euphonią Gage wybrał objazd w dół przez MacGregor Road,
szukając domu, w którym mieszkała Polly i rzekomo jej czujny gospodarz. Na tej wiejskiej
drodze nie było więcej zamieszkanych miejsc, tylko otwarte pola i lasy. Nie było tu ruchu
poza jednym samochodem z jeleniem przywiązanym do dachu. Kierowca uśmiechnął się do
Qwillerana i pozdrowił go palcami ułożonymi w znak „v”.
Droga zakręcała nagle, a chodnik przechodził w żwir. Trochę dalej dwie skrzynki
pocztowe na drewnianych słupach wskazywały podjazd ogrodzony krzewami. Prowadził on
do kilku położonych obok siebie budynków: głównego domu z kamienia, małego
drewnianego domku z tyłu, jakichś szop i wiekowej stodoły chylącej się ku upadkowi. Na
skrzynkach pocztowych widniały nazwiska „MacGregor” i „Duncan”.
Nie było żadnego samochodu, żadnych rolniczych urządzeń ani ujadającego psa.
Jednak zza rogu głównego budynku z głośnym i groźnym gęganiem wyłoniła się gęś.
Qwilleran ostrożnie wysiadł z samochodu, bacznie obserwując ptaka, i poszedł w stronę
bocznych drzwi domu. Nie musiał pukać, gęś już go zaanonsowała.
- Czego pan chce?! - krzyknął gderliwy głos.
W drzwiach pojawił się przygarbiony starszy mężczyzna. Wyglądał, jakby miał za
chwilę się rozsypać, ubrany był w trzy swetry, a na spodnie naciągnął dziergane getry.
- Pan MacGregor? Jestem Jim Qwilleran. Chciałbym o coś zapytać, proszę pana.
- Co pan sprzedaje? Nie chcę niczego kupować.
- Nie jestem sprzedawcą. Poszukuję myśliwego, który jeździ czerwonym jaguarem.
- Czym czerwonym?
- Czerwonym samochodem. Jaskrawoczerwonym.
- Nie wiem - odpowiedział staruszek. - Jestem daltonistą.
- Mimo wszystko dziękuję, panie MacGregor. Miłego dnia.
Obserwując gęsi, Qwilleran wycofał się. Ustalił, że Polly rzeczywiście mieszkała w
domku należącym do farmy starego gospodarza o nazwisku MacGregor. Wracał
usatysfakcjonowany do miasta. Zauważył przy tym, że jej domek jest niezwykle mały.
O wpół do trzeciej zadzwonił dzwonkiem do drzwi dużego domu z kamienia na
Goodwinter Boulevard, by przeprowadzić wywiad z osiemdziesięciodwuletnią panią prezes
Klubu Złotej Jesieni. Kobieta, która otworzyła mu drzwi, była w odpowiednim wieku, ale nie
sprawiała wrażenia, jakby mogła stawać na głowie i robić pompki.
- Pani Gage jest w swoim atelier - poinformowała kobieta. - Proszę na prawo przez
frontowy salon.
Ponure pomieszczenie w ciemnych aksamitach, z topornie rzeźbionymi meblami i
tapicerką wyplataną z czarnego końskiego włosia, prowadziło do jasnego atelier, bez
wyposażenia, tylko z dwoma lustrami i matą do ćwiczeń. Małej postury kobieta w
trykotowym kostiumie gimnastycznym, rajstopach i pomarszczonych getrach siedziała w
pozycji kwiatu lotosu na macie. Podniosła się z łatwością i podeszła do niego.
- Pan Qwilleran! Tyle o panu słyszałam od Juniora! I oczywiście czytałam też pana
artykuły we „Fluxion” - jej głos był spokojny, ale dźwięczny. Zarzuciła rozciągnięty do kolan
sweter i poprowadziła go z powrotem do dusznego salonu.
Była filigranowa, ale silna, o siwych włosach i gładkiej skórze.
- Rozumiem, że to pani jest prezesem Klubu Złotej Jesieni - powiedział.
- Tak, mam osiemdziesiąt dwa lata, a najmłodszy członek klubu automatycznie zostaje
wybrany na prezesa.
- Podejrzewam, że kłamie pani co do wieku.
Jej uradowany wyraz twarzy świadczył o tym, że rozpoznała komplement.
- Zamierzam dożyć stu trzech lat. Myślę, że sto cztery to już zbyt wygórowane
oczekiwanie, jak pan sądzi? Tajemnicą są ćwiczenia, a prawidłowe oddychanie stanowi
najważniejszy czynnik. Czy pan, panie Qwilleran, wie, jak należy oddychać?
- Przez ostatnie pięćdziesiąt lat starałem się jak mogłem.
- Proszę wstać i pozwolić mi położyć dłonie na pana klatce piersiowej... Teraz
wciągnąć powietrze... wypuścić... wdech... wydech. Dobrze pan sobie radzi, ale mógłby pan
jeszcze nad tym popracować. Co mogę teraz dla pana zrobić?
- Chciałbym włączyć magnetofon i zadać pani kilka pytań dotyczących dawnego
Moose County.
- Z przyjemnością.
Następujący wywiad został później przepisany przez Lori Bambę:
Pytanie: Kiedy pani przodkowie przybyli do Moose County, pani Gage?
- Mój dziadek przybył tutaj w połowie dziewiętnastego wieku, zaraz po szkole
medycznej. Został pierwszym lekarzem i traktowany był jak błogosławieństwo niebios. Nie
było wówczas szpitali czy klinik. Wszystko było dość prymitywne. Jeździł do pacjentów na
koniu, czasem uciekając przed sforą wyjących wilków. Pewnego razu, po pożarze lasu, kiedy
wszystkie szlaki były nieprzejezdne, musiał przedzierać się z siekierą przez leśne chaszcze,
piętnaście mil, żeby opatrzyć tych, co ocaleli. Byli poparzeni, okaleczeni i oślepieni. Miał
przy sobie tylko tyle lekarstw, ile uniósł we własnym plecaku.
Jakich lekarstw używał?
- Dziadek przygotowywał własne mikstury i sam robił tabletki, używając ziół i roślin
takich jak proszek z rabarbaru, arniki i kulczyby wronie oko. Niektórzy jego pacjenci woleli
jednak staroświeckie metody, jak herbata z kocimiętki czy porządny łyk whiskey. Za jego
usługi nigdy nie płacili mu pieniędzmi. Dawali mu na przykład dwa kurczaki za nastawienie
złamanej kości albo koszyk jabłek za odebranie porodu.
Z jakimi dolegliwościami miał do czynienia?
- Ze wszystkimi. Gorączka, ospa wietrzna, chore płuca, chirurgia, stomatologia.
Wyrywał zęby specjalnym pokrętłem. Poza tym mnóstwo było nagłych przypadków
wywołanych przez wiosenne powodzie, jadowite węże, wypadki w tartaku, kopnięcia
zwierząt czy knajpiane awantury. Bardzo częste były amputacje. Zachowałam nawet jego
kolekcję piłek, noży i skalpeli.
Dlaczego tak często stosowano amputację?
- Nie było antybiotyków. Zainfekowana kończyna musiała być odcinana, zanim
pacjent by umarł od zakażonej krwi. Dziadek opowiadał mi, jak przeprowadzał operację przy
zapalonych świecach w drewnianej chacie, podczas gdy członkowie rodziny odganiali muchy
od otwartej rany. To było ponad sto lat temu, rozumiesz. Kiedy praktykę zaczął mój ojciec,
warunki już były inne. Miał gabinet w naszym salonie od frontu, a na wezwania pacjentów
jeździł powozem albo saniami. Zatrudniał woźnicę, który mieszkał w stajni i opiekował się
końmi. Kierowca, który nazywał się Zack, poszedł potem pracować do „Picayune” i źle
skończył, zabijając Titusa Goodwintera.
Czy znane są pani okoliczności tego zdarzenia?
- Musimy się troszkę cofnąć. Ojciec Zacka był górnikiem, który zginął w wyniku
eksplozji w kopalni. Zack stał się zgorzkniałym i niebezpiecznym mężczyzną, który
regularnie bił swoją żonę i dwójkę dzieci. Mój ojciec próbował ich godzić i zgłaszać kłótnie
do posterunkowego, ale nic w tej sprawie nie zostało zrobione. Młodsza córka Zacka także
pracowała w „Picayune”, Titus zaś, który był strasznym rozpustnikiem, uwiódł biedną
dziewczynę. Ona utopiła się, a Zack zaatakował Titusa myśliwskim nożem. Nie za ładna
historia.
Czy w tamtych czasach „Picayune” było dobrą gazetą?
- No... powiem panu... jeżeli wyłączy pan to urządzenie!
Koniec wywiadu.
Kiedy Qwilleran zatrzymał magnetofon, pani Gage powiedziała:
- Mogę mówić z panem otwarcie, ponieważ jest pan przyjacielem mojego ulubionego
wnuka. Junior bardzo pozytywnie się o panu wypowiadał. Otóż prawdą jest, że nigdy nie
byłam dobrego zdania o tej gałęzi Goodwinterów ani o gazecie, którą publikowali. Ephraim,
który założył „Picayune”, nie był dziennikarzem. Był bogatym właścicielem kopalni i
większości tartaków, człowiekiem, który dla pieniędzy zrobiłby wszystko. Z powodu jego
chciwości i niedbalstwa w kopalni doszło do potwornej eksplozji, w której zginęło trzydziestu
dziewięciu mężczyzn. W końcu odebrał sobie życie. Jego synowie nie byli lepsi. Jego wnuk,
Senior, był dziwnym typem. Interesowało go tylko składanie czcionek! - zaśmiała się
urągliwie.
- Dlaczego pani córka za niego wyszła? - Qwilleran zapytał otwarcie, skoro Euphonia
znana była ze szczerości.
- Gritty chciała poślubić któregoś z Goodwinterów, a zawsze robi to, na co ma ochotę.
To był dziwny wybór. Jest pełną werwy kobietą, która lubi dobrze się bawić. Senior nie miał
ani krzty ikry i zupełnie nie przypominał kogoś, z kim można by było zaszaleć. Trudno mi
wyjaśnić, jakim cudem powstał Junior. Jest zbyt mały, żeby być potomkiem Gritty, takiej
amazonki! I zbyt inteligentny, by być synem Seniora.
- Recesywne geny - powiedział Qwilleran. - Przypomina swoją babcię.
- Jest pan czarującym mężczyzną, panie Qwilleran. Szkoda, że Junior nie ma pana za
ojca.
- A pani jest czarującą kobietą, pani Gage.
Zamilkli na chwilę we wzajemnej sympatii. Zaczął się zastanawiać nad tym, co by
było, gdyby była trzydzieści lat młodsza. Miała... no, miała w sobie prawdziwą rogatą duszę!
Czy to wynik ćwiczeń oddechowych?
- Czy Junior dobrze się zapowiada? - spytała.
- Świetnie, pani Gage. Może być pani z niego dumna. Czy wiedziała pani, że
„Picayune” upada?
- Oczywiście, że wiedziałam. Próbowałam pomóc. Nie wiem, co ten mężczyzna zrobił
z pieniędzmi, dopóki...
- Dopóki co, pani Gage?
- Będę naprawdę szczera. Wyluzujmy się, jak mówi Junior. No wie pan, dowiedziałam
się w okrężny sposób, że Senior dość często wyjeżdżał na jeden dzień na Niziny. Dokładnie
do Minneapolis. Gdyby mój zięć miał choć odrobinę charakteru, przypuszczałabym, że
chodzi o jakąś kobietę. Jednak w tych okolicznościach mogłam tylko przypuszczać, że
kłopoty finansowe niefortunnie pchnęły go do hazardu - grał i oczywiście wszystko
przegrywał.
- Czy nie wydaje się pani, że jego śmierć mogła być samobójstwem?
Spojrzała z zaskoczeniem.
- Senior nie miałby odwagi, żeby się zabić, panie Qwilleran.
Przed wyjściem powiedział jeszcze:
- Jest pani wspaniałym rozmówcą, pani Gage. Mam nadzieję, że moglibyśmy spotkać
się raz jeszcze, może na kolację pewnego wieczoru.
- Z przyjemnością przyjmę zaproszenie, jeżeli podtrzyma je pan do wiosny. Jutro
wyjeżdżam na Florydę - odrzekła. - Było mi niezmiernie miło, panie Qwilleran. Proszę nie
zapominać o oddychaniu!
Qwilleran tego wieczoru był w dobrym humorze. Rozparł się wygodnie w skórzanym fotelu
w bibliotece, głaszcząc kotkę siedzącą mu na kolanach i czekając, kiedy z półki spadnie
kolejna książka. Przestał już protestować. Zabawa z książkami nabrała charakteru gry, w
którą on i Koko grali razem. Kot proponował tytuł, Qwilleran zaś czytał na głos przy
akompaniamencie mruków, ików i miauków.
Tym razem Koko wybrał Króla Henryka V. Dobry tekst - pomyślał Qwilleran.
Przekartkował strony i odszukał ulubione wersy: przemowę króla do swoich żołnierzy.
- Raz jeszcze w wyłom, kochani, raz jeszcze!
Koko przyjął pozycję do słuchania, siadając wysoko na biurku, w skupieniu, z ogonem
zawiniętym aż do przednich łap, a jego niebieskie oczy błyszczały w świetle lampy.
To była przejmująca mowa, obrazowa i pełna detali.
- Ale gdy uszy napełni ryk wojny, niech wzorem dla was będzie raczej tygrys!
- Yow! - odezwał się Koko.
Mając taką pełną zachwytu publiczność, Qwilleran odważył się udramatyzować tekst.
Ze strasznym wyrazem oczu zmarszczył brew, napiął mięśnie, odsłonił zęby, wydął nozdrza i
ciężko oddychał. Koko mruczał chrapliwie.
Na cały głos wykrzyczał ostatnią linijkę:
- Cry Godfor harry! I grzmij: „Bóg, Anglia, Król i święty Jerzy!”
- YOW-OW! - zaskowyczał Koko. Wystraszona Yum Yum uciekła z pokoju, a w
następnej chwili wbiegła pani Cobb.
- Och! Myślałam, że ktoś pana morduje, panie Q.
- Ja tylko czytałem dla Koko - wyjaśnił. - Chyba podoba mu się ludzki głos.
- On lubi pana głos. Zeszłego wieczoru wszyscy mówili, że powinien pan wstąpić do
teatru - oznajmiła pani Cobb.
Kiedy w domu wszystko wróciło na swoje miejsce, Qwilleranowi przypomniało się
imię: Harry. Harry Noyton. Miał z nim do czynienia jeszcze na Nizinach. Mężczyzna był
szalonym przedsiębiorcą, który niestrudzenie poszukiwał nowych wyzwań albo ryzykownych
przedsięwzięć. Choć jego przedsięwzięcia często zdawały się absurdalne, Harry zawsze
potrafił wyciągnąć z nich zyski. Mieszkał aktualnie sam w Chicago w luksusowym
apartamencie na ostatnim piętrze wieżowca, który sam wybudował.
Pod wpływem impulsu Qwilleran wybrał numer apartamentu Noytona. Głos sekretarki
poinformował go, że można go złapać w jego hotelu w Londynie.
- Czyżby zbieg okoliczności? - Qwilleran zapytał Koko. - Harry jest w Anglii! -
Spojrzał na zegarek. Trzecia trzydzieści. W Londynie to środek nocy. Nawet lepiej! Noyton
często budził go ze snu o nieludzkich porach i bez przeprosin.
Wybrał numer hotelu w Londynie, spodziewając się, że będzie to „Saint George”.
Mylił się, Harry zamieszkał w „Claridge's”. Kiedy głos Noytona zabrzmiał w słuchawce,
dźwięczał tak rześko jak w południe. Jego energia była fenomenalna.
- Qwill! Jak się masz? Słyszałem, że odkąd rzuciłeś „Fluxion”, masz forsy jak lodu.
Co tam słychać? Wiem, że coś pilnego, inaczej byś nie wydał na telefon nawet ćwierć dolara.
- Harry, czy nie chciałbyś zostać potentatem prasowym?
- Czy „Fluxion” jest na sprzedaż?
Qwilleran opisał sytuację w Pickax, dodając:
- To byłaby hańba sprostytuować stuletnią gazetę i zmienić ją w reklamowy śmieć.
Okręg potrzebuje gazety, a nazwa „Picayune” jest wprost wpisana w tutejszy krajobraz. W
tym tygodniu był o gazecie artykuł w prasie stanowej i będzie o „Picayune” słychać jeszcze
więcej. Jeżeli ktoś przedstawi wdowie lepszą ofertę, może pójdzie po rozum do głowy.
- Do diabła, porozmawiam z wdową. Jestem dobry w rozmowach z wdowami.
Qwilleran wierzył mu. Noyton był człowiekiem, który wszystko zawdzięczał sobie.
Miał talent do zdobywania kobiet, podobnie jak i pieniędzy, chociaż nigdy nie nabrał nawyku,
by wyglądać elegancko. Nawet w trzyczęściowym garniturze szytym na miarę wyglądał jak
strach na wróble. Miał kilka byłych żon i zawsze szukał następnej.
- Jutro lecę do domu - powiedział. - Jak się dostanę do Pickax? Nigdy nie słyszałem o
takim miejscu.
- Polecisz do Minneapolis, a potem złapiesz samolot do Moose County. Przykro mi,
ale nie znam rozkładu. Prawdopodobnie nigdy go nie było.
- Jakoś przylecę i dotrę. Nikt nie może mnie utrzymać na ziemi zbyt długo.
- Lepiej przyleć tu przed opadami śniegu.
- Zadzwonię do ciebie z Minneapolis.
- Dobra! Odbiorę cię z lotniska, Harry.
Z miłym uczuciem spełnionego obowiązku Qwilleran zaczął swój nocny obchód domu
i natrafił na jeszcze jedną książkę w oprawie ze świńskiej skóry na podłodze. Tym razem było
to Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
- Jeszcze się nie skończyło, stary - powiedział do Koko i złapał dwa protestujące koty
do wiklinowego koszyka.
Miał rację. O drugiej nad ranem wyrwał go ze snu telefon od Jody.
- Qwill, tak się martwię. Juney jeszcze nie wrócił do domu.
- Może został w domu u matki. Czy dzwoniłaś tam?
- Nikt się nie zgłaszał. Pug wróciła do Montany, a pani Goodwinter prawdopodobnie
nocuje... w dzielnicy Indian Village. Dzwoniłam wcześniej do babci Gage, ale ona myślała, że
Juney wciąż jest na Nizinach. Dzwoniłam nawet do Rogera, jego przyjaciela w Mooseville.
- A więc lepiej powiadommy policję. Zadzwonię do szeryfa. Ale ty nie ruszaj się z
domu!
- Chyba oszaleję, Qwill. Czuję, że chyba zaraz wyjdę i sama zacznę go szukać.
- Nie możesz tego zrobić, Jody. Powinnaś zadzwonić do jakiejś koleżanki, żeby
została z tobą. Może do Franceski?
- Nie cierpię dzwonić do niej tak późno.
- Ja zadzwonię. Córka szefa policji jest przyzwyczajona do nagłych wypadków. Teraz
się rozłącz, to zadzwonię do szeryfa. I napij się ciepłego mleka, Jody.
Rozdział siódmy
Sobota, szesnasty listopada. „Prawdopodobieństwo śnieżnych nawałnic wraz ze spadkiem
temperatur. Obecnie jest siedem stopni na minusie. W nocy temperatura spadła do dziewięciu
poniżej zera... A teraz wiadomości: Myśliwy, zgłoszony jako zaginiony wcześnie rano, został
znaleziony przez pomocników szeryfa przy wsparciu policji stanowej. Junior Goodwinter,
który obecnie przebywa w szpitalu w Pickax, jest w ciężkim stanie z powodu wyziębienia i
złamanej nogi”.
Qwilleran dowiedział się później od szefa policji Brodiego, że tego dnia, kiedy
rozpoczął się sezon łowiecki, jeden z policjantów w czasie rutynowego patrolu zauważył
zaparkowanego blisko lasu na poboczu czerwonego jaguara. Kiedy zgłoszono zaginięcie
Juniora, mogli zacząć poszukiwania od tego miejsca, z użyciem psów tropiących i konnego
oddziału wolontariuszy, czyli wyśmienicie jeżdżących konno okolicznych farmerów.
- Zdaje się - Qwilleran powiedział do pani Cobb przy śniadaniu - że nikt nie powinien
polować sam. Zbyt wiele czai się niebezpieczeństw.
- Herb zawsze wyrusza sam - westchnęła.
Ten facet nie może znaleźć nikogo do towarzystwa - pomyślał. Kiedy tylko ktoś
wspominał o Hackpole'u, od razu przychodziły mu do głowy nieżyczliwe myśli. Na głos
jednak powiedział:
- Jeżeli zabiera panią dziś wieczorem na kolację, to może zaprosić by go na drinka
przed waszym wyjściem?
- To by było miłe - zgodziła się pani Cobb. - Zaprosimy go tutaj do kuchni. Będzie się
czuł bardziej komfortowo.
- Czy chciałby, żeby go oprowadzić po muzeum?
- Wie pan, mówiąc szczerze, panie Q, on uważa, że dzieła sztuki to tylko coś, co
zbiera kurz, ale chciałabym pokazać mu piwnicę.
- A nie mówiła mi pani nigdy nic o jego przeszłości - nagabnął ją Qwilleran, choć coś
niecoś już słyszał od Juniora.
- Tutaj się wychował. Po odsłużeniu swojego w wojsku pracował na Wschodnim
Wybrzeżu. Tam się ożenił i miał kilkoro dzieci. Są już dorosłe, ale on nawet nie wie, gdzie się
teraz znajdują.
Pasuje do niego - pomyślał znowu.
- Wrócił do Moose County z powodu alergii swojej żony, ale wieś jej się nie
spodobała i odeszła od niego.
Uciekła z kierowcą, dostawcą piwa - tak słyszał Qwilleran.
- To bardzo samotny mężczyzna i żal mi go.
- Czy pokazywał już pani dom na wsi?
- Jeszcze nie, ale wiem, co chcę zrobić - zerwać tapety, pomalować ściany na biało i je
ozdobić za pomocą szablonów.
- Czy chciałaby pani mieć dużą sosnową szafę? Jeżeli tak, to będzie to pani prezent
ślubny.
Wydała stłumiony okrzyk zdziwienia.
- Ma pan na myśli niemiecką szafę pensylwańską? Och, uwielbiam ją! Ale czy jest
pan pewien, że chce się z nią rozstać?
- Moje życie bez niej już nie będzie takie samo - odpowiedział. - Podejrzewam ataki
lęku i okresy głębokiej depresji, ale chcę, żeby pani zatrzymała szafę.
- Och, panie Q, znowu pan sobie ze mnie żartuje. - Czy ustaliliście już datę ślubu?
- W przyszłą sobotę, jeżeli panu to odpowiada. Herb chciał, żebyśmy tylko poszli do
urzędu miasta, ale powiedziałam mu, że chcę wziąć ślub tutaj. Susan Exbridge będzie moją
druhną. Czy chciałby pan zostać drużbą?
O mało się nie zakrztusił.
- Z przyjemnością, pani Cobb. Czy ma pani listę gości? Urządzimy przyjęcie z
szampanem.
- To bardzo uprzejme z pana strony, ale Herb chyba nie chce żadnego przyjęcia, panie
Q.
- Proszę dać mi znać, jeżeli zmienicie zdanie. Chciałbym, żeby miała pani ślub godny
zapamiętania. Jest pani tutaj wartościowym nabytkiem.
- Chciałabym poprosić o jedną przysługę, jeśli pan pozwoli - powiedziała. - Czy
porozmawiałby pan z Koko o ziołowym ogrodzie? Ciągle go przesuwa.
- Czy próbowała pani porozmawiać o czymkolwiek z kotem? - zapytał Qwilleran. -
Mruży oczy, drapie się w ucho i robi dalej to samo.
- Nie wspominałabym o tym, ale... jak przesunęłam ogródek w słoneczne miejsce,
przepchnął go w ciemny kąt. Widziałam, jak to robi. Staje na tylnich nogach, kładzie łapy na
niższej półce i pcha.
Qwilleranowi drgnęły kąciki ust, kiedy wyobraził sobie, jak Koko pcha zioła na
kamiennej posadzce oranżerii, jakby to był dziecięcy wózek. Słońce nie rozpieszczało w
listopadzie, a ten kot chciał po prostu uzyskać najlepsze skrawki światła dla siebie.
- Dlaczego nie poprosi pani Hackpole'a, żeby zamontował jakieś hamulce na koła? -
zaproponował.
Dzwonek do drzwi zadzwonił.
- O mój Boże! Zapomniałam panu powiedzieć - rzuciła pani Cobb. - Ale jestem
roztrzepana. Hixie Rice miała tu wpaść po drodze do pracy. To prawdopodobnie ona. -
Podskoczyła do drzwi. - Niech pan siedzi. Ja otworzę.
Hixie zaparkowała swój mały samochód na okrężnym podjeździe i przypatrywała się z
rozkoszą wypolerowanym na błysk przez pana O'Della mosiężnym drzwiom wejściowym.
- Wszystko jest takie wielkie, Qwill! Powinieneś wynająć kamerdynera - powiedziała,
wchodząc i stukając obcasami na białym marmurze w hallu. - Proszę, przywiozłam
najnowszy smakołyk z naszej serii mrożonek dla kotów: nuggety z raka w sosie nantua
przybrane anchois.
Koko pojawił się nagle w hallu i stał, gapiąc się na Hixie bez wyrazu, oprócz ogona
zwiniętego na końcu w mały hak.
- Myślę, że mnie pamięta - powiedziała Hixie. - Comment ça va, Monsieur Koko?
- Eeke, eeke - odpowiedział. Kiedy Qwilleran oprowadzał Hixie po domu, Koko nie
odstępował ich ani na krok, niczym nadgorliwy ochroniarz.
- Wspaniałe dywany! - wykrzyknęła, wchodząc do salonu.
Dwa duże i stare dywany Aubusson miały kremowy odcień, obramowania i medaliony
ze spłowiałymi, różowymi różami w środku.
- Popatrz na Koko - powiedział Qwilleran. - Zawsze unika wchodzenia na wzór z
różami.
- Czy te stare barwniki nie były robione z jakichś owadów? Może je wyczuwa.
- Po stu latach? Nie próbuj tego wyjaśniać, Hixie. Co powiesz na filiżankę kawy?
Kiedy usadowili się wygodnie w bibliotece, Hixie przyglądała się czterem tysiącom
woluminów oprawnych w skórę.
- Qwill, czy jest to dla ciebie szokiem, że odziedziczyłeś mnóstwo pieniędzy? Czy nie
czujesz się bezradny, wyobcowany albo winny?
- Nieszczególnie.
- Nie uważasz, że ludzie są zazdrośni, pełni urazy i wrodzy?
- Hixie, mówisz jak z jakiejś książki. Tak naprawdę to dość uciążliwe posiadać dużo
pieniędzy, więc przeznaczam je na cele filantropijne i wszyscy po cichu zapominają.
Zaczęła zapalać papierosa, więc zaraz ją powstrzymał:
- Przepisy miejscowe. Zakaz palenia w muzeach... Jak się czuje matka twojego
przyjaciela?
- Kto?
- Mówiłaś, że matka Toniego miała udar i musiał lecieć do Filadelfii.
- Ach, ma się lepiej, wrócił i pracuje nad książką - odpowiedziała Hixie nonszalancko.
- Sama zamierzam napisać książkę poświęconą toaletom w wiejskich gospodach. Trudno
uwierzyć, że jest aż tak źle!
- Nie narzekaj. Masz szczęście, że są wewnątrz, a nie na podwórku za stodołą. Co im
zarzucasz?
- A zatem pozwól, że ci opowiem o kawiarni „Biegun Północny” w Brrr. Mają tylko
jedną toaletę, a żeby do niej dotrzeć, trzeba wyminąć bardzo zajętego kucharza i tłustą
kobietę, która pracuje na zmywaku. Kiedy już ją znalazłam, usytuowaną pomiędzy koszem na
odpadki i zwilgotniałym mopem, okazało się, że w środku jest ciemno, i nie mogłam znaleźć
włącznika światła. Przyszedł więc kucharz i pociągnął za zatłuszczony sznurek, który zwisał z
sufitu, i voila! Toaleta została oświetlona przez piętnastowatową żarówkę. Kolejny problem:
jak zamknąć drzwi. Były otwarte na oścież i faktycznie zablokowane. Próbowałam na siłę, ale
szczotka do WC i butelka ze środkiem dezynfekującym wylądowały mi na głowie. Widzisz,
oni trzymają drzwi otwarte, zahaczone do wyższej półki, gdzie znajdują się rzeczy do
sprzątania. Udało mi się je w końcu zamknąć i zaczęłam po omacku szukać kibla. Słyszałam
pod stopami bulgotanie jakiejś rury kanalizacyjnej w podłodze. Co chwilę słychać było
dławienie, bulgotanie i kipienie. Brzmiało to bardzo niepokojąco. Deska na kiblu było
przytwierdzona jedną śrubą i latała jak damskie siodło. Rura nie przestawała bulgotać.
Umywalka zaczęła także syczeć i wybijać wodę, więc szybko stamtąd uciekłam i
zatrzymałam się po drodze do domu w krzakach.
- Hixie, zawsze przesadzasz - powiedział Qwilleran. - A jakie mieli jedzenie?
- Wyborne! Naprawdę! Chciałabym teraz coś z tobą omówić. Czy Koko mógłby
lansować naszą serię mrożonek dla kotów? Zaprojektowalibyśmy naklejkę z napisem „Wybór
Koko” i mielibyśmy takie gadżety jak koszulki z Koko i inne. Może także darmowe naklejki
na zderzak z napisem: „Mój kot uwielbia Koko”. Jak by to było przyjęte?
- Nie sądzę, żeby dał się tak łatwo wykorzystać. Nie pakuje się w nic, dopóki to nie
jest jego pomysł.
- Mógłby wystąpić w reklamach telewizyjnych - napierała. - W następnym tygodniu
przywiozę kamerę wideo i zrobię mu test.
- Muszę to zobaczyć - odpowiedział Qwilleran. - Co słychać w restauracji „Old Stone
Mill”?
- Wczoraj wieczorem na kolację przyszedł mój szef i oznajmił, że odnowił nasz
kontrakt na lepszych warunkach.
- Gratulacje!
- Był w dobrym nastroju. Był z jakąś kobietą, nie żoną, i wypili dwie butelki naszego
najlepszego szampana.
- Słyszałem, że jego rozwód już się zakończył.
- Nie traci czasu. Oboje planowali odbyć rejs po morzach południowych i mieli
nadzieję, że uda im się uciec przed opadem śniegu.
- Jak ona wyglądała? - zapytał Qwilleran.
- Zdrowy, wysportowany typ. Głośno się śmiała w sposób, którego nie znoszę! Pan X
ma apartament w naszym kompleksie i sądzę, że ona się tam wprowadziła. Dlaczego wszyscy
dookoła tak bardzo obawiają się opadu śniegu?
Śnieg nie spadł w sobotę, mimo że ciągle był zapowiadany przez cogodzinne prognozy
pogody. Qwilleran przysłuchiwał się w bibliotece wiadomościom o osiemnastej, kiedy do
pokoju zajrzała pani Cobb.
- On już jest - powiedziała nerwowo.
Qwilleran poszedł za nią do kuchni, żeby przywitać mężczyznę, który kradł mu
gospodynię. Uścisnął dłoń Hackpole'a serdecznie i szczerze, w zamian za co jego palce
zostały zmiażdżone w żelaznym uścisku.
- Mówią, że dziś wieczorem można się spodziewać śniegu - powiedział Qwilleran,
wykorzystując standardowy temat w Moose County do otwarcia rozmowy.
- Jeszcze przez kilka dni nie będzie padało - odpowiedział Hackpole. - Byłem przez
cały dzień w lesie i mogę to orzec na podstawie zachowania jeleni.
- Słyszę, że jest pan doświadczonym myśliwym, i chciałbym o tym więcej posłuchać,
ale najpierw... co pan powie na drinka? A pani, pani Cobb, na co ma ochotę?
- Czy mogłabym dostać czystej whiskey? - spytała kokieteryjnie.
- Dla mnie kielicha i piwo - powiedział jej facet. Ubrany był w swój strój wieczorowo-
randkowy: sztruksową marynarkę i flanelową koszulę. Koko krążył wokół niego i w końcu
ośmielił się obwąchać mu buty.
- A sio! - krzyknął Hackpole, tupiąc nogą.
Koko nawet nie mrugnął.
- Co jest z tym kotem? Głuchy czy co? - zapytał. - Potrafię sprawić, że większość
kotów odskakuje na metr nad podłogę.
- Koko uważa, że obwąchiwanie butów to jego święte prawo - powiedział Qwilleran. -
Wie, że ma pan w domu psy.
Wszyscy troje zasiedli do zabytkowego kuchennego stołu, który wywodził się z
refektarza jakiegoś hiszpańskiego klasztoru.
- Wygląda, jakbyście potrzebowali nowego stołu - odezwał się gość, oglądając
trzystuletnie, dobrze zachowane ślady starości. Wychylił kieliszek i wetknął trzy palce do
górnej kieszeni marynarki.
Pani Cobb uderzyła go żartobliwie po ręce:
- Zakaz palenia, mój drogi. Szkodzi antykom, poza tym w muzeach to zakazane przez
prawo.
Zostawił papierosy w kieszeni i spojrzał nieufnie na Koko.
- Dlaczego tam siedzi i gapi się na mnie? - odezwał się z irytacją w głosie kogoś,
komu zabroniono zapalić.
- Koko pana ocenia - wyjaśnił Qwilleran. - Dane zostaną zapisane w minikomputerze
w jego mózgu.
- U nas w stodole zawsze było pełno kotów - powiedział gość. - Przywiązywaliśmy
puszki do ich ogonów i mieliśmy świetny poruszający się cel dla kalibru dwadzieścia dwa. -
Roześmiał się, lecz nikt nie podzielał jego rozbawienia.
Qwilleran powiedział:
- Jeżeli przywiąże pan puszkę do ogona Koko, usiądzie i będzie patrzył panu w oczy,
dopóki nie zacznie pan odczuwać zawrotów głowy. Wkrótce poczuje pan tępy ból pod lewą
łopatką, potem przeszywający ból w brzuchu. Stopy będą jak sparaliżowane i będzie panu
ciężko oddychać. Na końcu krew zacznie pana swędzić. Wie pan, jak to jest, gdy ma się
swędzącą krew?
Pani Cobb poklepała przyjaciela po ręku:
- Pan Qwilleran tylko żartuje, kochanie. On zawsze żartuje. - Zobaczyła, jak znowu
sięga po papierosy. - Oj! Nie wolno!
Hackpole rzucił paczkę na stół.
- Słyszałem, że jesteś całkiem niezłym strzelcem - zauważył uprzejmie Qwilleran.
- Tak, całkiem dobrym. Polowałem już na łosie, grizzly, wszystko. Chociaż jelenie
lubię najbardziej. Mam na koncie ósmaki, ale najlepsze mięso dają koziołki. Takiego na
przykład upolowałem wczoraj. Pierwszego dnia zawsze mi się udaje.
Założę się, że przez resztę roku uprawia kłusownictwo - pomyślał Qwilleran.
- To był czysty strzał. Upewniłem się tylko, że porządnie się wykrwawił. Później go
wybebeszyłem, przerzuciłem przez plecy i zaniosłem do pikapa. Byłem w domu przed
południem. Zważyłem go. Miał osiemnaście kilo.
Qwilleran w myślach odjął pięć.
Pani Cobb powiedziała z dumą w głosie:
- Herb jest myśliwym z podchodu.
- Tak. Założę się, że pan nie wie, co to jest polowanie z podchodu.
Qwilleran musiał przyznać, że nie ma pojęcia.
- My, myśliwi z podchodu, nie siedzimy w krzakach i nie czekamy, aż coś nam
przybiegnie. Trzeba się poruszać, szukając przeciwnika, bardzo powoli, bardzo ostrożnie i
cicho. Kiedy się dostrzeże byka, śledzi się go i czeka na najlepszy moment do oddania strzału.
Trzeba się poruszać jak jeleń i nie wydawać odgłosów takich jak dźwięk suwaka czy
zapalenie zapalniczki. Trzeba mieć dobry wzrok i określoną sprawność fizyczną. Polowanie z
podchodu daje wiele satysfakcji.
- Jestem pod wrażeniem - oświadczył z uznaniem Qwilleran, nalewając gościowi
następny kieliszek. - Wiem, że jest pan także ochotnikiem w straży pożarnej.
- Rzucam to - powiedział Hackpole, krzywiąc się z niezadowoleniem. - Wiele kobiet
się przyłącza. Nie mam nic przeciwko, kiedy w czasie całonocnego pożaru prowadzą knajpę,
ale jaki mają interes prowadzić wóz strażacki i kręcić się wszędzie w straży?
Przyszła panna młoda dodała:
- Cieszę się, że to rzucasz. To strasznie niebezpieczne zajęcie.
- Tak, na przykład wdychanie dymu. Albo kiedy wypuszcza się ogień i nagle wali się
dach. Kiedyś widziałem, jak wąż wyrwał się polewającemu i bił na wszystkie strony,
roztrzaskując głowy i łamiąc kości. Nie wie pan, jaką siłę ma woda lecąca przez taki wąż! To
są sprawy, o których większość ludzi nie ma pojęcia.
- Zawsze się zastanawiałem, do czego strażakom służą topory - powiedział Qwilleran.
- Żeby wyrąbać otwór i wypuścić nim ogień; dym i gorąco wydostają się na zewnątrz,
po czym wchodzimy do budynku i gasimy ogień.
- Ma pan jakieś przypuszczenia, co spowodowało pożar w „Picayune”?
- Wybuchł w piwnicy. To wiedzą wszyscy, ale nic więcej. Moja firma naprawiała te
stare prasy. Pod każdą z nich stała kuweta, do której spływały resztki rozpuszczalnika
używanego do ich czyszczenia z farby. Poza tym było tam mnóstwo szmat i papieru. Kiepska
sprawa! Schody zapaliły się i ogień poszedł aż na dach, był cug jak w kominie.
- No cóż, kochanie - powiedziała pani Cobb - powinniśmy już iść, ale najpierw
chciałabym, żebyś zobaczył pub w piwnicy.
Ci, którzy wznosili rezydencję, przenieśli z Londynu angielski pub i urządzili bar, z
knajpianymi stolikami i taboretami, nawet boazeria na ścianach była autentyczna.
To było coś, co Hackpole mógł docenić.
- Hej, moglibyście zdobyć pozwolenie na sprzedaż alkoholu i otworzyć na dole
tawernę - powiedział.
Kiedy wracali windą na parter, Qwilleran spytał, gdzie wybierają się na kolację.
- Do „Otto's Tasty Eats”. Płacisz i możesz jeść do woli.- Sięgnął do kieszeni w klapie.
- Gdzie są moje papierosy?
- Zostawiłeś je na kuchennym stole, mój drogi - powiedziała pani Cobb.
- Nie widzę, cholera! - zawołał z kuchni.
- Czy sprawdziłeś we wszystkich kieszeniach?
- Nieważne. Mam jeszcze jedną paczkę w schowku w aucie.
Qwilleran wyciągnął dłoń:
- Cieszę się, że się w końcu mogliśmy poznać, i pozwól mi pogratulować sobie
wspaniałej... - Przerwał mu głośny hałas. Doszedł z tylnej części budynku. On i gospodyni
pospieszyli do oranżerii, za nimi podążył wolniej ich gość. Miejsce było spowite ciemnością,
ale blady kształt zjawy niepostrzeżenie wymknął się z pomieszczenia, kiedy do niego weszli.
Kiedy zapalili światło, ujrzeli istną katastrofę. Na środku podłogi stał ruchomy ogród
ziołowy, a w pobliżu leżała stłuczona gliniana doniczka, z porozrzucaną we wszystkich
kierunkach ziemią i liśćmi. Inne rośliny zostały wyrwane z korzeniami. Cała podłoga była
usiana pozostałościami ogródka.
- O rany! O rany! - powtarzała pani Cobb w szoku i z przerażeniem.
- To nasz tutejszy duch - wyjaśnił Hackpole'owi Qwilleran. - Czy pani Cobb mówiła,
że mamy tutaj ducha?
Gospodyni dodała dumnie:
- Każdy stary dom powinien mieć ducha - drżał jej przy tym głos; ukradkiem
rozglądała się wokoło w poszukiwaniu winnego kota.
- Wszystko od nowa wymienimy - zapewnił ją Qwilleran. - Proszę się nie martwić.
Wy dwoje idźcie spokojnie na kolację, a ja posprzątam ten bałagan. Miłego wieczoru!
Jak tylko para opuściła dom, poszedł poszukać syjamczyków. Tak jak oczekiwał, były
w bibliotece i wyglądały na niewinne i zadowolone. Nadepnął na niewielkie wybrzuszenie i
znalazł papierosa pod dywanem z Buchary. To był wkład Yum Yum do całego
przedsięwzięcia. Koko trzymał podbródek na swojej łapie, a łapę na okładce książki ze
świńskiej skóry. Podniósł głowę i odwrócił błyszczące, pełne wyczekiwania oczy w stronę
mężczyzny.
- Nie będę wam czytał, bo na to nie zasłużyliście - powiedział cicho, ale stanowczo. -
To było podłe. Wiecie, jak bardzo pani Cobb kocha swój ziołowy ogród, a nasze potrawy
lepiej smakują z powodu roślin, które tam rosną. Więc nie oczekujcie ode mnie żadnego
zmiłowania! Leżcie sobie i kontemplujcie swoje grzechy, i postarajcie się być lepszymi
kotami w przyszłości... Wychodzę na kolację.
Zabrał Koko książkę. Był to znowu Hamlet. Powąchał go przed odłożeniem z
powrotem na półkę. Qwilleran miał wyostrzony zmysł węchu, ale wyczuwał jedynie zapach
starej książki. Powąchał Makbeta i pozostałe tytuły, którymi zainteresował się Koko.
Wszystkie miały zapach starej książki. Porównał zapach z książkami, których nie ruszał, z
Otellem, Jak wam się podoba i Antoniuszem i Kleopatrą. Musiał stwierdzić, że wszystkie
miały dokładnie taki sam zapach, zapach starej książki. Wyszedł na kolację.
Rozdział ósmy
Niedziela, siedemnasty listopada. „Drobny śnieg zmieni się w zamarzający deszcz” - taka
była prognoza. W rzeczywistości świeciło słońce i Qwilleran postanowił wybrać się na długi
spacer.
Gęsto się tłumaczył pani Cobb przy porannych naleśnikach:
- Bardzo mi przykro z powodu pani ziołowego ogrodu. Doniczka, którą strącił,
zawierała miętę, która przypomina kocimiętkę, jak przypuszczam. Dlaczego zniszczył
pozostałe, tego nie wiem. Zasadzimy je ponownie.
- To nie będzie takie proste - westchnęła pani Cobb. - Cztery z nich zostały
wyhodowane od nasion w inspekcie u Herba. Pozostałe to były sadzonki, których nie można
kupić o tej porze roku.
- Nie było sensu dawać mu bury. Chyba że złapie się kota na gorącym uczynku i da
prztyczka w nos, tylko wówczas skojarzy reprymendę ze swoim występkiem. Tak mówiła
Lori Bamba, a ona wie wszystko o kotach. Bez wątpienia papierosy zwinęła Yum Yum.
Znalazłem jednego pod dywanem i drugiego pod poduszką.
- A ja znalazłam pustą paczkę pod dywanem na schodach - powiedziała pani Cobb.
- Obawiałem się, że pani kolacja źle się zaczęła. Czy mimo to dobrze się pani bawiła?
Ścisnęła usta, potem przyznała:
- No więc mieliśmy małą sprzeczkę. Dowiedział się, że dym papierosowy szkodzi
antykom, i zakomunikował, że nie mogę ich mieć w domu na wsi. Praktycznie pali jednego za
drugim.
- Czy może pani użyć reprodukcji?
- Nie cierpię kopii, panie Q. Zbyt długo obcowałam z rzeczami prawdziwymi.
- Musi być jakieś rozwiązanie.
- Mam na myśli jedno, ale dobre - odparła rzeczowo. - Może rzuci swój cuchnący
nałóg. Nie słyszał pan chyba, żeby lekarze ostrzegali przed trującymi skutkami antyków!
Qwilleran wydał z siebie odgłosy pełnego zrozumienia i przeprosił, mówiąc, że chce
wyjść i kupić niedzielne wydanie „Fluxion”.
Wyszedł lekkim krokiem, a to z dwóch powodów. Poczuł rozłam pomiędzy panią
Cobb i Hackpole'em, który mógł oddalić wizję małżeństwa... I... otrzymał zaproszenie od
Polly Duncan.
- W czwartek mam wolne - mówiła. - Może wpadłbyś do mojego domku, a ja
przyrządziłabym pieczeń z puddingiem Yorkshire? Przyjedź w dzień, łatwiej ci będzie
znaleźć mój dom.
Szedł raźnym krokiem. Od przedmieść Pickax dzieliły go cztery mile. Podczas drogi
spotkał komendanta straży pożarnej, który także szedł do kiosku po niedzielne wydanie
„Fluxion”.
Qwilleran zagadnął:
- Gdzie ten śnieg, z którego słynie Moose County?
- Nie umiem odpowiedzieć, ale taka pogoda utrzyma się aż do opadów.
- Wytłumacz mi coś, Scottie. Pickax ma dziwnie rozmieszczone ulice. Nic tu nie
trzyma się kupy.
- Podobno wytyczało je dwóch górrrników i jeden drrwal w dniu wypłaty - wyjaśnił
Scottie. - Tak mówi legenda.
- Jak wozy strażackie znajdują właściwy adres? Do miasta wjeżdża się od południa
ulicą Południową - i ta jest w porządku - ale od północy jest ulica Wschodnia, od zachodu -
ulica Północna, a od wschodu - ulica Zachodnia. Boisko jest na rogu ulicy Południowo-
Północnej i Zachodnio-Południowej. To może doprowadzić logicznie myślącego człowieka
do szaleństwa.
- Nie szukaj tu logiki, chłopie - powiedział Scottie, potrząsając siwą kudłatą grzywą.
- Czy komendant okręgowej straży pożarnej przyleciał, by przeprowadzić analizę
pożaru w „Picayune”?
- Nie wołamy go do każdego pożaru, chyba, że podejrzewamy podpalenie albo ktoś
zginie. To był przypadkowy pożar, wywołany przez zatłuszczone szmaty i rrozpuszczalniki
znajdujące się w hali maszynowej.
- Jak można ustalić, że przyczyną pożaru było podpalenie?
- Czy ty coś planujesz, chłopie?
- Nie w najbliższej przyszłości, Scottie.
- No, bo jeślibyś kombinował coś w tym guście, to staraj się nie zostawić po sobie
dwugalonowej puszki, pomalowanej na czerrwono i śmierrdzącej benzyną. I nie powinieneś
rzucać za wcześnie zapałki, bo możesz wylecieć przez okno podczas eksplozji.
- Można jakoś stwierdzić, że pożar zaczął się od wybuchu?
- Aye. Po pierwsze wywala drzwi z zawiasów, a po drugie drobinki sadzy są mocno
wbite w ściany.
Qwilleran dokończył spacer, zatrzymując się na filiżankę kawy w taniej restauracji
przy ulicy Północnej, a niedzielną gazetę kupił w kiosku przy ulicy Zachodnio-Południowej.
Po południu, kiedy czytał „Fluxion” i liczył błędy typograficzne, zadzwonił dzwonek.
W drzwiach frontowych ujrzał oblicze starszego pana spoglądające bystro spod kaptura.
- Dzień dobry - powiedział gość wesołym, piskliwym głosem. - Czy ma pan jakieś
dziury po myszach do załatania?
- Przepraszam, nie zrozumiałem.
- Dziury po myszach. Jestem dobry w ich łataniu. - Qwilleran był zdziwiony.
Domokrążcy przychodzili zwykle do kuchennych drzwi i nigdy w niedzielę. Przeważnie byli
także młodsi.
- Właśnie odbywałem przechadzkę - wyjaśnił staruszek. - Ładny dzień na spacery.
Jestem Homer Tibbitt z Klubu Złotej Jesieni.
- Oczywiście! Nie poznałem pana w parce. Proszę wejść!
- Widziałem pana kota paradującego z myszą na przyjęciu i pomyślałem, że ma pan
jakieś mysie dziury, które można by załatać. Zrobię to za darmo.
- Proszę zdjąć płaszcz, usiądziemy i porozmawiamy o tym. Czy napiłby się pan
filiżanki kawy?
- Tak, o ile ma pan bezkofeinową, i prosiłbym, jeżeli można, odrobinę brandy do niej,
tak dla rozpalenia w starym piecu.
Poszli do biblioteki. Pan Tibbitt szedł energicznie, wymachując niezdarnie rękoma i
nogami. Ogień palił się w kominku, pan Tibbitt stanął tyłem do ciepła. - Jestem
przyzwyczajony do starych domów takich jak ten - powiedział. - Pełniłem ochotniczo funkcję
kustosza w muzeum Lockmaster w pobliskim okręgu. Słyszałeś o tym?
- Niestety nie. Niedawno tu przybyłem.
- To była rezydencja właściciela stoczni, cała w drewnie, i załatałem tam pięćdziesiąt
siedem dziur po myszach. W domu z kamienia, takim jak ten, myszy muszą być sprytniejsze,
ale tu w Pickax mamy bardzo bystre myszy.
- Co pana tutaj sprowadziło w tę krainę śniegów, panie Tibbitt?
- Urodziłem się tutaj, a nasze stare gospodarstwo stało puste. Był także inny powód.
Tam w Lockmaster zabiegał o mnie pewien emerytowany nauczyciel angielskiego. Chcieli
emerytowanych dyrektorów. Wcześniej byłem dyrektorem gimnazjum w Pickax. Teraz mam
dziewięćdziesiąt trzy lata. Zacząłem uczyć w szkole siedemdziesiąt lat temu.
- Trzeba było przywieźć tego nauczyciela od angielskiego do Pickax - powiedział
Qwilleran. - Nigdy nie słyszałem tylu zmasakrowanych czasowników i zaimków.
Były dyrektor skrzywił się w geście rezygnacji.
- Zawsze robiliśmy, co w naszej mocy, ale jest tutaj takie powiedzenie: Ludzie ze wsi
są inni, a ludzie z Moose County jeszcze bardziej.
Mimo dokuczających stawów staruszek był nadzwyczaj energiczny. Qwilleran
zauważył:
- Wiek emerytalny chyba panu służy, panie Tibbitt.
- Mam ciągle zajęcie, i to jest sposób! Teraz, jeżeli pan chce, żebym poszukał mysich
dziur...
Qwilleran zawahał się.
- Wie pan, mamy dozorcę...
- Znam Pata O'Della od pierwszej klasy. To dobry chłop, ale nie zna się na mysich
dziurach.
- Przed kampanią antymyszową, panie Tibbitt, chciałbym z okazji projektu historii
mówionej utrwalić na kasecie pana wspomnienia, jeżeli oczywiście pan się zgadza.
- Włącz pan tę maszynę. Proszę o pytania, ale najpierw o jeszcze jedną filiżankę kawy
z kapką brandy, może być z dwiema kapkami, byle bez kofeiny.
Nagrano następujący wywiad z Homerem Tibbittem:
Pytanie: Co może nam pan powiedzieć o wczesnych szkołach w Moose County?
- Począwszy od czasów, gdy jeszcze moja mama była belferką, szkoły były
zbudowane z drewnianych bali. Było to jedno pomieszczenie z deskami wokół ściany,
zastawione ciosanymi ławkami bez oparcia, z pękatym piecem w środku. I były tam straszne
przeciągi! Mama uczyła w jednej szkole, gdzie śnieg wlatywał przez szczeliny, a rano na
zaśnieżonej podłodze czasem widać było ślady zająca.
Czego wymagano od nauczyciela w tamtych czasach?
- Moja mama szła trzy mile do szkoły i musiała tam być na tyle wcześniej, żeby
zdążyć pozamiatać podłogę i rozpalić drewno w piecu. Uczyła osiem klas w jednym
pomieszczeniu, bez podręczników! Płacono jej dolara za dzień plus darmowe wyżywienie i
zakwaterowanie w rodzinie wiejskiej. Nauczyciele płci męskiej mieli płacone dwa dolary.
Ilu uczniów miała w tym jednym pomieszczeniu?
- Zapisanych było trzydziestu, czterdziestu, ale chodziła tylko połowa.
Jakich uczyła przedmiotów?
- Wymagano od niej uczenia czytania, pisania, arytmetyki, historii, geografii,
gramatyki, kaligrafii i ortografii. Organizowała także gry i specjalne zajęcia. Musiała dawać
wykłady na temat szkodliwości picia i palenia oraz noszenia zbyt obcisłych gorsetów.
A co z drużynami sportowymi? Czy były organizowane jakieś zawody atletyczne?
- Uprawiali sporty podczas wakacji. Istniała wprawdzie rywalizacja między szkołami,
ale związana z konkursami poprawnej wymowy, a nie meczami piłki nożnej.
Czy kiedy pan zaczął uczyć, warunki się polepszyły?
- Wciąż mieliśmy jednoklasowe szkoły, ale były lepiej zbudowane. Mieliśmy też
podręczniki. Nie mieliśmy jeszcze wewnątrz instalacji wodno-kanalizacyjnej... Czy mogę
poprosić o jeszcze jedną filiżankę kawy? Zasycha mi w gardle.
Czy znał pan jakichś Goodwinterów związanych z gazetą?
- Przeszedłem na emeryturę przed urodzeniem się Juniora, ale jego ojciec był w mojej
klasie. Senior był spokojnym chłopcem, nie za bardzo rozgarniętym. Dorastałem razem z
Titusem i Samsonem, i znałem najstarszego Goodwintera. Kiedy miałem jedenaście lat,
pomagałem po szkole w drukarni. Ephraim Goodwinter zarobił mnóstwo pieniędzy na
kopalniach, ale był skąpy. Słyszał pan kiedyś o eksplozji, która zabiła trzydziestu dwóch
ludzi? Inżynierowie ostrzegali Ephraima, ale nie chciał wydać ani grosza na zabezpieczenia.
Po wypadku chciał to jakoś wynagrodzić miastu, dofinansowując publiczną bibliotekę.
Czy to prawda, że się powiesił?
- Ha! To jeden z brudniejszych sekretów w Moose County. Rodzina twierdziła, że to
samobójstwo, i tak samo orzekł koroner, ale wszyscy wiedzieli, że to był lincz, i wiedzieli,
kto go dokonał. Całe miasto zjawiło się na jego pogrzebie. Mówiło się, że chcieli się upewnić,
że już nigdy nie wróci.
Co się stało z Titusem i Samsonem?
- Opowiadano bajeczkę o tym, jak koń Samsona wystraszył się stada kosów i w ten
sposób zginął Samson. Potem Titus został zamordowany przez woźnicę „Picayune”. Zginał z
melonikiem na głowie.
Kim był kierowca „Picayune”?
- To był Zack Whittlestaff. Ten okręg pełen jest dziwnych nazwisk: Cuttlebrink,
Dingleberry, Fitzbottom, niemalże elżbietańskich. Miałem nawet Falstaffa w jednej z moich
klas i Scroopa, wyjętego z Szekspira, he!
Skłaniałby się pan ku twierdzeniu, że to była wendeta przeciwko Goodwinterom?
- Rzeczywiście, krewni ofiar eksplozji nienawidzili Ephraima, tego może pan być
pewien. Zack był jednym z nich. Był zbirem. W szkole się nie uczył. Poślubił dziewczynę ze
Scroopów. Miałem dwoje ich dzieci w klasie. Dziewczyna narobiła sobie kłopotów i utopiła
się. Zostawiła list pożegnalny do kota, prawdopodobnie jedynego stworzenia, które kochało tę
biedną dziewczynę.
Koniec wywiadu.
Wywiad został przerwany telefonem z Minneapolis. Harry Noyton był już w drodze.
Jego czarterowy samolot miał wylądować na lotnisku w Pickax o siedemnastej trzydzieści.
- Jak tam pogoda? - spytał Noyton.
- Nie ma śniegu, ale jest zimno. Mam nadzieję, że zabrałeś ciepłe ubrania.
- Do diabła, nie posiadam żadnych ciepłych swetrów. Łapię ogrzewaną taksówkę,
kiedy tylko chcę gdzieś dotrzeć.
- W Moose County nie ma taksówek - powiedział Qwilleran. - Będziemy musieli ci
kupić jakieś kalesony i czapkę z nausznikami. Do zobaczenia o siedemnastej trzydzieści.
Pozwolił sobie przeznaczyć dużo czasu na jazdę samochodem. Droga na lotnisko
biegła przez tereny rogaczy. O zmierzchu będą karmione i będą się przemieszczać. Myśliwi
byli w lasach od trzech dni, denerwując i płosząc zwierzęta. Qwilleran jechał ostrożnie.
Podczas oczekiwania na samolot zamienił kilka słów z Charliem.
- Czy uważasz, że tej zimy spadnie śnieg?
- Trochę się spóźnia, ale jak już nadejdzie, będziemy mieli wielką śnieżycę.
- Słyszałem, że straciłeś dobrego klienta.
- Kogo?
- Seniora Goodwintera.
- Tak, wielka szkoda. To był miły gość. Zmarł z przepracowania. Większość ludzi leci
na Florydę albo do Las Vegas, a on tylko latał do Minneapolis w interesach i zawsze tego
samego dnia wracał. Dlatego mówię, że wykończyła go praca. Prawdopodobnie zasnął za
kierownicą.
Kiedy Noyton wyszedł z samolotu, miał lekki płaszcz przeciwdeszczowy, wiszący na
jego tyczkowatej sylwetce. W rękach trzymał torbę podróżną w sam raz na maszynkę do
golenia i dodatkową koszulę. To było w jego stylu. Przechwalał się, że mógłby polecieć
dookoła świata ze szczoteczką do zębów i z kartą kredytową.
- Qwill, jak się masz, stary? Wyglądasz jak farmer w tych wielkich butach i w
kapeluszu!
- A ty wyglądasz jak przybysz z obcej planety - powiedział Qwilleran. - Przestraszysz
tubylców tym trzyczęściowym garniturem. Jutro z rana zabierzemy cię do „Scottie's Men's
Shop” i kupimy ci jakiś strój dla kamuflażu... Zapnij pasy, Harry - dodał, jak tylko włączył
stacyjkę w swoim małym aucie.
- Do diabła, nigdy w życiu nie zapinałem pasów, z wyjątkiem samolotów.
Qwilleran wyłączył silnik i rozłożył ręce:
- Harry, w Moose County jest dziesięć tysięcy jeleni. Teraz jest sezon rui oraz
polowań. O tej porze wszystkie byki gonią wszystkie łanie, przecinając szosę tam i z
powrotem. Jeśli walniemy w byka, wylecisz przez szybę, więc się lepiej zapnij.
- Jezu! Bezpieczniej jest na lotnisku w Bejrucie!
- Zeszłej zimy byk gonił łanię po Main Street w Pickax i oba zwierzaki przeleciały
przez szklaną szybę sklepu meblarskiego. Wylądowały na wodnym łóżku.
Noyton zapiął pas i przez następne dziesięć mil zerkał niespokojnie na drogę,
Qwilleran zaś rozglądał się po polach i zaroślach w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu.
- Jeżeli natkniemy się na byka, Harry, to mam się z nim zderzyć czołowo, ryzykując,
że jego kopyta przebiją szybę, czy mam próbować go wyminąć, ryzykując, że wylądujemy do
góry nogami w rowie?
- Jezu! Czy muszę wybierać? - odpowiedział Noyton, ściskając kurczowo deskę
rozdzielczą obydwoma rękami.
Kiedy znaleźli się na przedmieściach Pickax, Qwilleran powiedział:
- Oto nasz program. Jutro przekażę cię burmistrzowi i ludziom od ekonomicznego
rozwoju regionalnego. Oni skontaktują cię z wdową. Dodam, że wdowa jest bardzo pogodna.
Dziś wieczorem zabiorę cię na kolację do „Old Stone Mill”. Czeka na ciebie także apartament
w pałacu, który odziedziczyłem. Możesz dokonać wyboru pomiędzy stylami: staroangielski z
baldachimowym łóżkiem, biedermeier z kwiatami namalowanymi na wszystkim albo empire
z wystarczającą liczbą sfinksów i gryfów, żebyś miał w nocy koszmary.
- Mówiąc szczerze, Qwill, wolałbym nocować w hotelu. To mi daje większą swobodę.
Zjadłem posiłek w Minneapolis i chciałbym teraz położyć się do łóżka. Jakiś sprzeciw?
- Żadnego. Hotel „New Pickax” mieści się w samym centrum, obok ratusza.
- „New”? Czyli budują tu nowe hotele? - ucieszył się Noyton.
- Hotel „New Pickax” został zbudowany w 1935 roku w miejsce starego, który
spłonął. Jest tam boy hotelowy na pół etatu, kolorowy telewizor w korytarzu, kanalizacja i
zamki w drzwiach.
Wysadził Noytona przy wejściu do hotelu.
- Zadzwoń do mnie jutro, kiedy będziesz już gotowy, to zabiorę cię na śniadanie.
Chciałbym z tobą prywatnie porozmawiać przed twoim spotkaniem z burmistrzem.
Pod koniec dnia Qwilleran i jego dwaj przyjaciele odpoczywali w bibliotece przed
zgaszeniem świateł. Yum Yum usiadła na jego kolanach z plecami w odpowiedniej pozycji
do głaskania, Koko zaś siedział wyprostowany i czujny w oczekiwaniu na rozmowę.
Qwilleran zaczął spokojnym, pojednawczym tonem:
- Nie wiem, co mam ci powiedzieć, Koko. Zazwyczaj nie przejawiasz niszczycielskiej
natury, chyba że masz powód. Dlaczego zniszczyłeś ogród ziołowy?
Kot zmrużył oczy i wydał cichy dźwięk bez otwierania pyszczka.
- Twoja skrucha już nic tu nie pomoże. Szkoda została wyrządzona. Jeżeli chcesz
zrazić naszą wspaniałą gospodynię, to jakbyś jej na złość odgryzł sobie wąsy. Kiedy wyjdzie
za mąż i zamieszka gdzie indziej, nie będziesz się tak dobrze odżywiać jak teraz.
Koko przeskoczył z biurka na półkę z książkami i zaczął dotykać łapami grzbietów
książek z wydania zbiorowego dramatów.
- Żadnego czytania dziś wieczorem. Miałem ciężki dzień. Ale puścimy sobie nagranie
pana Tibbitta i zobaczymy, jak brzmi.
Mały przenośny magnetofon sprawił, że cienki głos staruszka brzmiał jeszcze bardziej
nosowo i skrzecząco. Koko potrząsnął głową i nakrył uszy łapami.
Z magnetofonu rozległ się dzwonek telefonu i nagranie raptownie się zakończyło.
Qwilleran gładził wąsy w zamyśleniu.
- Ephraim został zlinczowany - powiedział na głos. - Titus zabity nożem. Drugi brat,
Samson, prawdopodobnie wpadł w zasadzkę. A Senior... co? Czy jego śmierć była
wypadkiem? Czy to było samobójstwo? Albo morderstwo?
- Yow! - powiadomił go Koko, a Qwilleran poczuł znaczące swędzenie pod wąsami.
Rozdział dziewiąty
Poniedziałek, osiemnasty listopada. „Nieoczekiwana fala zimna przyniosła niskie
temperatury: minus szesnaście stopni w Pickax zeszłej nocy, cztery stopnie zimniej w Brrr,
ale po południu nastąpi lekkie ocieplenie i pojawi się kilka płatków śniegu”.
Qwilleran niecierpliwym gestem wyłączył samochodowe radio. Mimo prognoz w
Moose County tego roku nie widziano jeszcze nawet drobinki śniegu. Do hotelu „New
Pickax” wybrał się limuzyną odziedziczoną po Klingenschoenach, żeby zrobić lepsze
wrażenie na gościu z Nizin.
Kiedy Noyton zobaczył długi czarny pojazd, zakrzyknął:
- Jezu! Qwill, naprawdę ci się udało! Jak to się stało? Czy ożeniłeś się z dziedziczką
naftowej fortuny? Nikt nigdy mi nie powiedział, dlaczego odszedłeś z „Fluxion”. Sądziłem,
że odszedłeś na emeryturę, żeby napisać książkę.
- To długa historia - odparł Qwilleran. - Najpierw chcę ci pokazać, gdzie mieszkam, i
ugościć cię jednym z niezapomnianych śniadań mojej gospodyni.
- Ty z gospodynią i limuzyną? Pamiętam, jak mieszkałeś w kawalerce i jeździłeś
autobusem.
- W zasadzie mieszkam nad garażem, a dom zmieniam w muzeum.
Noyton z podziwem rozejrzał się po rezydencji K i oznajmił:
- Znam królów w Europie, którzy nie mieszkają tak dobrze. Jedna rzecz mnie nurtuje:
Dlaczego tutaj jestem? Dlaczego sam nie sfinansujesz gazety?
To pytanie zadawano już Qwilleranowi do znudzenia. Wyjaśnił swoją sytuację:
- Jestem pisarzem, a nie przedsiębiorcą. - Opowiedział mu historię „Picayune” i
powtórzył jeszcze raz, że okręg potrzebuje gazety.
- Kto nią pokieruje? - brzmiało pierwsze pytanie Noytona.
- Arch Riker właśnie odszedł z „Fluxion”. Jest świetnym redaktorem i zna robotę na
wylot. Junior Goodwinter zaś jest ostatnim z długiej linii prasowych Goodwinterów.
Wykształcony dziennikarz. Jego akademickie wyniki są bardzo wysokie i ma niewyczerpaną
energię i entuzjazm.
- W moim typie. A kim jest wdowa?
- Gritty Goodwinter...
- Już mi się podoba!
- Chce sprzedać gazetę bliskiemu przyjacielowi, który zamierza tylko wykorzystać
nazwę stuletniej instytucji. Oczywiście możesz zapomnieć o „Picayune” i zacząć pod nową
nazwą, jak „Backwoods Gazette” czy „Moose Call”, ale „Picayune” w zeszłym tygodniu
miała artykuł wart milion dolarów i będzie miała drugi w tygodniku.
- Łapię, łapię - powiedział Noyton. - Odbierzemy gazetę tym łajdakom.
- Pani Goodwinter ma także stodołę pełną zabytkowych maszyn drukarskich. Mógłbyś
otworzyć muzeum drukarskie.
- Podoba mi się! - wykrzyknął Noyton. - A tak przy okazji, co cię skłoniło, żeby
zadzwonić właśnie do mnie?
Qwilleran zawahał się. Jedli śniadanie, a Koko był pod stołem, mając nadzieję, że ktoś
rzuci mu plaster bekonu.
- Więc to było tak: twoje imię po prostu pojawiło mi się w głowie. - Jak mógł inaczej
wytłumaczyć człowiekowi takiemu jak Noyton, że to kot zwrócił na niego uwagę przez
pewną książkę? Nie, to było zbyt naciągane.
Po śniadaniu dwaj mężczyźni złożyli wizytę w „Scottie's Men's Shop”. Właściciel
podkreślał swoje „r” i sprzedał Noytonowi płaszcz do kolan z szopów, australijski kapelusz i
skórzane buty z wytłoczonymi wzorami. Przez resztę dnia wysoki, niezgrabny mężczyzna z
pobrużdżoną twarzą był widziany w najrozmaitszych miejscach Pickax.
Widziano go, jak opuszcza hotel, wchodzi do ratusza, jeździ z burmistrzem, zjada
lunch z wpływowymi ludźmi z Country Clubu, wychodzi z biura prawnika, idzie do banku,
spotyka się na kolacji z wdową Goodwinter i zjada dwustugramowy stek z dwoma
pieczonymi ziemniakami.
Chodziły plotki, że jest teksaskim nafciarzem i że uczyni farmerów z Moose County
bogatymi. Oraz że jest spekulantem promującym podmorskie odwierty, które mogłyby
zrujnować przemysł turystyczny. Albo, że planuje wybudowanie elektrowni jądrowej, która
może wytworzyć promieniowanie, skazić wodę pitną i zatruć ryby. Lub że jest zwiadowcą z
Hollywood, który poszukuje w Moose County scenerii do filmu. Plotki przekazała
Qwilleranowi pani Cobb, ponieważ usłyszała je od pani Fulgrove, a ta z kolei została
poinformowana przez pana O'Della.
Qwilleran w tym czasie złożył poranną wizytę w szpitalu, by zobaczyć się z młodym
redaktorem gazety, który znany był z niesłabnącej energii i entuzjazmu. Całkiem oklapły
Junior siedział w fotelu z nogą w gipsie. Miał nieogoloną twarz i niezadowoloną minę. Jody
kręciła się wokół niego, starając się być radosna i pożyteczna, ale Junior pozostawał ponury.
- Ty idioto! - Qwilleran przywitał pacjenta. - Jeżeli musisz łamać nogę, to wybierz
sobie wygodniejsze miejsce.
Jody wtrąciła:
- Złapał w lesie straszne przeziębienie, ale na szczęście nie przeszło w zapalenie płuc.
Chce zostać w szpitalu, dopóki nie urośnie mu broda.
- Nie mam gdzie pójść - odezwał się Junior zrezygnowanym tonem. - Dom na wsi jest
sprzedany, Meble zostaną zlicytowane w środę. Nie mogę zatrzymać się u Jody. Mieszka w
malutkiej kawalerce.
- Mamy kilka wolnych łóżek, proszę bardzo, możesz ich użyć - zaproponował
Qwilleran.
- Po prostu nie wiem. Po prostu nie wiem, co zrobić.
- Więc zmyj ten smętny wyraz twarzy. Przynoszę dobre wieści. Mój znajomy z Nizin
chce kupić gazetę. Chce zaproponować twojej matce trzy razy wyższą ofertę od oferty XYZ i
chce wyłożyć kupę forsy na nowe zakłady drukarskie.
Junior spojrzał nieufnie.
- Czy on jest szalony?
- Szalony i nadziany. Ma w swoim posiadaniu biurowce, hotele, kluby piłkarskie, sieci
restauracji i kilka browarów w Stanach oraz za granicą. Spodobał mu się pomysł posiadania
gazety. Z czasem może zainwestować także w tygodniki.
- Nie wierzę w to. Chyba mam halucynacje. Albo ty je masz.
Judy zakrzyknęła:
- Och, Juney! Czy to nie wspaniałe?
Qwilleran kontynuował:
- Noyton jest teraz w Pickax. Miejscowi są napaleni. Plan jest następujący: Arch Riker
zostanie wydawcą, a ty będziesz redaktorem naczelnym prawdziwej gazety. Znam kilku
młodych dziennikarzy na Nizinach, którzy są niezadowoleni z życia w dużym mieście i
prawdopodobnie chętnie by się tutaj osiedlili. Nie zarabialiby tak dużo jak tam, ale z kolei tu
życie jest tańsze. Kto wie? Może Noyton sfinansuje porządne lotnisko i kupi linię lotniczą.
Musimy jednak trzymać jego zapał na wodzy, bo może mu strzelić do głowy, żeby
wybudować pięćdziesięciopiętrowy hotel w samym środku pola.
Junior nic nie mówił.
- Och, Juney - prosiła jego mała przyjaciółka - powiedz coś.
- Czy jesteś pewien, że coś z tego będzie?
- Noyton nigdy się nie cofa.
- Ale moja matka jest... bardzo blisko związana z Exbridge'em.
- Blisko?! Ona zwyczajnie ma z nim romans, i dobrze o tym wiesz. Ale jeśli jest tak
zachłanna, jak mi się zdaje, zapomni o XYZ i zapoluje na grubszą rybę. Noyton nie tylko
skusi ją szelestem banknotów, ale także swoim urokiem osobistym. Kobiety go lubią.
- Czy jest żonaty? - spytała Jody.
- Obecnie nie, ale dla ciebie jest za stary, Jody.
Zachichotała.
- Interesuje go również zakup starych pras ze stodoły na potrzeby muzeum
drukarskiego. Twój ojciec by się ucieszył, Junior.
- No cóż...
- Jody - zwrócił się Qwilleran - czy byłabyś tak uprzejma i przyniosła nam kawę z
kawiarenki? I kilka takich owsianych ciasteczek zrobionych z tektury i trocin? - Wręczył jej
banknot i zaczekał, aż wyjdzie. - Zanim wróci, odpowiedz mi na kilka pytań, dobrze? Czy
uważasz, że wypadek twojego ojca mógł być samobójstwem?
Junior otworzył szerzej oczy.
- Nie sądzę, by był skłonny do czegoś takiego.
- Zrujnował rodzinę. Twoja matka miała romans. I może być jeszcze jeden powód.
- Co masz na myśli?
- Pamiętasz tego nieznajomego w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym, który
przyleciał tym samym samolotem? Wziąłeś go za podróżującego sprzedawcę. Sądzę, że był
jakimś śledczym. Jeżeli twój ojciec zamieszany był w coś podejrzanego, mógł wiedzieć o
jego przyjeździe...
- Mój ojciec nie zrobiłby niczego nielegalnego - zaprotestował Junior. - Nie miał do
tego głowy.
- Następne pytanie: Czy to mogło być morderstwo?
- Co??? - Junior o mało nie wyskoczył z gipsu. - Dlaczego mogło... kto mógł...?
- Pomińmy to pytanie. Co było w metalowej kasetce, którą próbowałeś odszukać po
pożarze?
- Nie wiem. Tata utrzymywał jej zawartość w tajemnicy, ale wiedziałem, że jest
ważna.
- Jakiej była wielkości?
Junior kichnął i sięgnął po chusteczkę.
- Podobnej wielkości co pudełko chusteczek.
- Słyszę, że idzie Jody. Powiedz mi jeszcze jedno: Dlaczego twój tata tak często
odbywał jednodniowe podróże do Minneapolis?
- Nigdy mi tego nie wyjawił - twarz Juniora zrobiła się czerwona. - Wiem jednak, że
nie układało mu się z moją matką.
Jody wróciła z kawą.
- Nie było ciasteczek owsianych, więc wzięłam z melasą.
- Smakują jak spalone opony - westchnął Junior po kilku skubnięciach. - Czy goście
na wernisażu dopisali, Qwill?
- Dom był pełen! Zacząłem wywiady z weteranami i nagrywam ich opowieści na
taśmę. Czy masz jakieś sugestie, z kim jeszcze mógłbym porozmawiać? Mam już twoją
babcię i Homera Tibbitta.
- Pani Woolsmith - zaszczebiotała Jody cienkim głosem. - Ona by się nadawała.
Junior podrapał się po pojawiającej się brodzie.
- Powinieneś znaleźć tych, co pamiętają kopalnie i pierwsze farmy oraz rybaków,
którzy tu łowili, nim pojawiły się łodzie motorowe.
- Pani Woolsmith mieszkała na farmie - wtrąciła delikatnie Jody.
- Potrzebuję kogoś o niezawodnej pamięci - powiedział Qwilleran.
- I tak będziesz musiał z nich wyciągać - ostrzegł Junior. - Starsi ludzie lubią
pogawędzić o ciśnieniu krwi, protezach dentystycznych i o swoich prawnukach.
- Pani Woolsmith ma prawie wszystkie swoje zęby - zapewniła Jody.
- No, poddaj jakąś myśl - poprosił Juniora Qwilleran. - Nie ma pośpiechu.
- Zaczekaj chwilę! Mam! Jest taka kobieta w domu starców - przypomniał sobie nagle
Junior. - Ma ponad dziewięćdziesiąt lat, ale jest bardzo bystra i całe swoje życie spędziła na
farmie. Nazywa się Woolsmith. Sarah Woolsmith.
Jody zabrała płaszcz i torbę na ramię, a następnie bez słowa wyszła z pokoju.
- Hej, dokąd ona idzie?! - krzyknął Junior.
Po dokończeniu spotkania w szpitalu Qwilleran poszedł na lunch do restauracji
„Stefania”, zastanawiając się nad metalową kasetką Seniora i jego częstymi podróżami do
Minneapolis. Czerwona, zakłopotana twarz Juniora świadczyła o tym, że coś wiedział albo
podejrzewał przyczynę. To dziwne, ale młodzi ludzie, wyzwoleni w swoich własnych
związkach, mogą być zawstydzeni seksualnymi przygodami swoich rodziców. Kiedy zamyślił
się nad tą zastanawiającą reakcją, przy stoliku obok usłyszał znajomy głos.
Mężczyzna zamawiał kanapkę z wołową pieczenią, musztardą i chrzanem.
- Proszę wykroić tłuszcz i przynieść sałatę wymieszaną z sosem roquefort, bez ogórka
i zielonej papryki.
Jego głos brzmiał jak urywane pobrzękiwanie, a Qwilleran już gdzieś go słyszał.
Podniósł się i poszedł w stronę męskiej toalety, a po drodze zerknął na sąsiada. Był to tak
zwany historyk, którego spotkał w bibliotece. Mężczyzna zmienił strój ze sztywnego na
bardziej luźny, mniej rzucający się w oczy w Moose County, ale nie było wątpliwości co do
jego tożsamości. Był nieznajomym, którego wizyta kojarzyła się z fatalnym wypadkiem
Seniora, albo z jego samobójstwem, albo morderstwem.
Qwilleran spędził resztę lunchu na rozważaniu różnych możliwości. Układał
scenariusze z uwzględnieniem metalowej kasetki... cudzołóstwa... hazardu... związku z
narkotykami... szpiegostwa. Jednak coś mu mówiło, że poczciwy drukarz nie pasował do
żadnej z tych ról.
Rozdział dziesiąty
Wtorek, dziewiętnasty listopada. „Dzisiaj cieplej, ze wzrostem temperatury prawie do zera.
Istnieje niejakie prawdopodobieństwo, że po południu spadnie śnieg. W środę może nadejść
śnieżyca. Obecnie temperatura wynosi minus osiem stopni”.
- To okropne! - jęknęła pani Cobb. - Jutro jest aukcja, a trzeba tam dojechać wiejską
drogą. Mówią, że hotel już jest pełen przyjezdnych handlarzy. Przybyli dziś po południu na
przedpremierowy pokaz.
- Niech się pani nie martwi. Jeżeli przewidują śnieżycę, to znaczy, że będzie ładny
dzień - powiedział Qwilleran z cynizmem godnym wytrawnego znawcy pogody w Moose
County. - Jak przeprowadzą aukcję w tym domu? Tam są same małe pokoje.
- Główna aukcja będzie prawdopodobnie odbywać się w stodole. Na plakatach i w
ogłoszeniach radiowych ostrzegali, żeby ciepło się ubrać. Organizatorem jest Foxy Fred, więc
wszystko powinno przebiegać bez zakłóceń. Wybieram się na pokaz przedaukcyjny
dzisiejszego popołudnia, wezmę przy okazji katalog. O której godzinie przyjeżdża panna
Rice? Koty są głodne.
Zgodnie z sugestią Hixie syjamczyki dostały na śniadanie zaledwie łyżeczkę jedzenia,
tylko tyle, żeby powstrzymać je od przeżuwania własnych ogonów. Zgodnie z jej koncepcją
przed testem kamerowym Koko miał być głodny jak wilk, a Yum Yum cierpieć razem z nim.
Miauczały bez ustanku, gdy Qwilleran zajadał się sadzonymi jajkami na grzance z szynką.
Chodziły tam i z powrotem po podłodze, pakowały się pod nogi i podnosiły larum, kiedy ktoś
nadepnął przypadkowo na jeden z ogonów.
Koko oczywiście doskonale wiedział, że to Hixie jest odpowiedzialna za ów skandal.
Kiedy przyjechała, przywitał ją gniewnymi, rozszerzonymi źrenicami i wymachiwał ogonem
niczym szablą.
- Bonjour, Monsieur Koko - powiedziała. Odwrócił się i poszedł na sztywnych nogach
do pralni, gdzie zajął się ostentacyjnym rozgrzebywaniem żwirku w swojej kuwecie.
- Oto mój scenariusz - wyjaśniała Qwilleranowi. - Zaczniemy od ujęcia frontowych
drzwi, które symbolizują elegancję i dobrobyt. Potem wejdziemy do hallu, a kamera zrobi
panoramę od francuskich mebli po wielkie schody i kryształowy żyrandol.
- Wygląda mi to na scenę z brazylijskiego serialu.
- Potem zrobimy zbliżenie na sam szczyt schodów, gdzie będzie siedział Koko,
wyglądający na znudzonego.
- Jak mu to wytłumaczysz? - chciał się dowiedzieć Qwilleran.
Hixie zignorowała pytanie.
- Następnie kamerdyner zawiadomi oficjalnym tonem, że podano ciasteczka z
wieprzowej wątróbki. To będzie głos zza kadru. Ty możesz podłożyć głos, Qwill. Koko
natychmiast zbiegnie po schodach w swój charakterystyczny, płynny sposób, a kamera będzie
mu towarzyszyć do jadalni.
- Do jadalni? - Qwilleran wymamrotał z powątpiewaniem.
Syjamczyki były przyzwyczajone do spożywania posiłków w kuchni i niechętnie jadły
w innych pomieszczeniach.
Hixie kontynuowała z typową dla siebie swadą:
- Krótkie ujęcie długiego stołu jadalnego z ogromnym srebrnym świecznikiem i
pojedynczym eleganckim porcelanowym talerzem. Możemy posłużyć się talerzem z serwisu
Klingenschoenów, z niebieskim obramowaniem, ze złotym herbem i monogramem K... Potem
ujęcie Koko, jak z zapałem pożera ciasteczka z wieprzowej wątróbki. Możliwe, że trzeba
będzie kilka razy kręcić, by uchwycić ten moment, Qwill. Sztuką jest, by uniknąć nagrywania
go od tyłu.
- To nie będzie proste. Koty akurat lubią odwracać się ogonem.
- W porządku, teraz posadź go na najwyższym stopniu schodów.
Koko przysłuchiwał się ze skwaszoną miną. Kiedy Qwilleran zatrzymał się, by go
podnieść, wyślizgnął się z uścisku jak mokra kostka mydła, pomknął wzdłuż hallu i wskoczył
na sam szczyt pensylwańskiej szafy. Z tej ponad dwumetrowej grzędy przyglądał się
zwycięsko swoim prześladowcom. Siedział niebezpiecznie blisko dużej, unikatowej wazy z
majoliki.
- Nie odważę się po niego wspiąć - ostrzegł Qwilleran. - Wziął sobie zakładnika.
Prawdopodobnie wie, że waza warta jest dziesięć tysięcy dolarów.
- Nie wiedziałam, że jest taki drażliwy - odparła Hixie.
- Napijmy się w kuchni po filiżance kawy i zobaczymy, co się stanie, kiedy nie
będziemy zwracać na niego uwagi. Syjamczyki nie cierpią, gdy się je ignoruje.
Za parę minut Koko dołączył do nich, wchodząc z wyrazem nonszalancji powolnym,
dumnym krokiem. Usiadł jak kangur i zabrał się do lizania futerka na brzuszku. Kiedy uporał
się z tym, pozwolił zanieść się na szczyt schodów.
Hixie reżyserowała z dołu:
- Ułóż go w siedzącą kulkę, Qwill, przodem do kamery.
Posadził go delikatnie na stopniu z wykładziną, ale Koko zesztywniał. Zgiął grzbiet,
podkręcił ogon jak korkociąg i wykręcił nogi.
- Spróbuj jeszcze raz - odezwała się do nich Hixie. - Podwiń mu nogi pod tułów.
- Sama chodź na górę i podwiń mu nogi - poradził Qwilleran - a ja zejdę na dół i będę
kręcił film. Twój scenariusz jest dobry, Hixie, ale Koko chyba w nim nie zagra.
- Dobra, znieś go na dół, zrobimy zbliżenie z jedzeniem, żeby zobaczyć, jak wygląda
w kamerze.
Qwilleran przytaszczył Koko do jadalni. W tej chwili kot zamienił się w rzucającą się,
protestującą, prychającą kupkę fruwającego futra.
- Gotowe, pani Cobb! - Hixie krzyknęła w stronę kuchni.
Gospodyni, która brała udział w przedsięwzięciu jako pomocnik, wybiegła truchtem z
kuchni, niosąc talerz zawalony szarą wieprzową pastą.
- Czy to będzie w kolorze? - spytała.
Qwilleran posadził ostrożnie Koko naprzeciwko talerza, profilem do kamery, podczas
gdy Hixie przysunęła się z teleobiektywem. Koko spojrzał w dół na szarą maź, pogardliwie
kładąc po sobie uszy i odchylając wąsy do tyłu. Z obrzydzeniem sięgnął łapką po jeden
kawałek i zaraz wypluł go z niesmakiem. Otrząsnął łapę i dostojnym krokiem wyszedł z
pokoju, machając powoli ogonem.
Qwilleran powiedział:
- Jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała zrobić ujęcie kota, który powoli się
oddala, Koko może być twoim modelem.
- Wszystko to było dla niego nowe i dziwne - skwitowała Hixie niezrażona
niepowodzeniem. - Spróbujemy innego dnia.
- Obawiam się, że Koko zawsze będzie chodził własnymi drogami. Nic go nie
obchodzi sława, ani fortuna, ani publiczny występ. Słowo „współpraca” nigdy nie zagościło w
jego słowniku. Kiedykolwiek próbuję zrobić mu zdjęcie, przewraca się na tyłek, wystawia
jedną nogę wysoko w pornograficznej figurze i liże swoje intymne części... Chodź, pójdziemy
dokończyć naszą kawę.
Pani Cobb miała dla nich przygotowany dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą, który
podała im w bibliotece z kilkoma brzoskwiniowo-migdałowymi rogalikami swojej roboty.
- Co nowego w biznesie restauracyjnym? - zagadnął Qwilleran Hixie.
- Niewiele. Właśnie zatrudniliśmy pomocnika kelnera o imieniu Derek Cuttlebrink.
Uwielbiam zabawne nazwiska. W szkole miałam Betty Schipps (coś jak ships, statki), która
wyszła za mąż za faceta o nazwisku Fisch - niczym fish, ryba - i razem otworzyli restaurację
specjalizującą się w daniach z owoców morza. Czy kiedykolwiek zajrzałeś do książki
telefonicznej Moose County? Coś niesamowitego! Fugtree, Mayfus, Inchppt, Hackpole...
- Hackpole'a znam - powiedział Qwilleran. - Działa w branży związanej z używanymi
samochodami i naprawami mechanicznymi.
- To pozwól, że ci opowiem coś zabawnego. Kiedy przyszłam do pracy, początkowo
starałam się zachowywać czarująco, zapamiętywać twarze i pozdrawiać gości po imieniu.
Wcześniej chodziłam na specjalne kursy poprawiające zdolność zapamiętywania i używałam
metody skojarzeniowej. Pewnego dnia przyszedł pan Hackpole z jakąś wyfiokowaną babką,
której starał się zaimponować, i powiedziałam mu wówczas, że to nazwisko kojarzy mi się z
hakiem. Nie spodobało mu się to ani odrobinę.
- Brakuje mu poczucia humoru - powiedział Qwilleran, a ściszając głos, dodał: - A ta
„wyfiokowana babka” to była pani Cobb, moja wyborna gospodyni, której brzoskwiniowo-
migdałowe rogaliki właśnie wcinasz.
- No cóż, musisz przyznać, że mogła być wyfiokowana - wyszeptała Hixie.
- Nie bardziej niż pewna kobieta pracująca w reklamie, którą kiedyś znałem na
Nizinach.
- No dobra, trafiony, zatopiony! - przyznała. - Wpadnij dzisiaj na lunch do „Old Stone
Mill”.
- Jakie jest dzisiaj danie dnia?
- Potrawy z chili. Weź własną gaśnicę.
Niedługo przed południem Qwilleran miał jeszcze jednego gościa. Nick Bamba, mąż
jego sekretarki z Mooseville, podrzucił mu do podpisania torbę przepisanych przez nią na
maszynie listów. Nick został powitany wylewnie przez dwa obwąchujące go syjamczyki,
które zdawały się wyczuwać, że dzieli on mieszkanie z trzema kotami i z osobą, która
zawiązuje swe długie warkocze jakże kuszącymi wstążkami. Obaj panowie udali się do
biblioteki, a za nimi podążyły dwa sterczące brązowe ogony, pełne poczucia własnej
godności.
- Może drinka? - spytał Qwilleran. Lubił wizyty tego młodego, bystrego inżyniera,
który pracował w stanowym więzieniu i podzielał jego zainteresowanie kryminalistyką. - Co
tam słychać w więzieniu?
- Wystarczająco spokojnie, żebym był zaniepokojony - odpowiedział Nick. - Nalej mi
burbona. Jak ci się podoba taka pogoda?
- Zeszłej nocy w Brrr było minus dwadzieścia.
- Obliczono, że temperatura odczuwana podczas wiatru wynosiła minus trzydzieści
osiem stopni.
- Jak tam dziecko? - Qwilleran jakoś nie mógł zapamiętać ani imienia, ani płci
potomka Bamby.
- Ma się dobrze. To dobry chłopak, zdrowy, dzięki Bogu!
- Miło słyszeć. Czy zabrałeś Snuffles do weterynarza?
- Powiedział, że to jakieś zapalenie skóry, które łapią dachowce. Bierze teraz
hormony.
- Dziękuję, że zgłosiłeś tego intruza, Nick. Powiadomiłem szeryfa, zgodnie z twoją
sugestią.
- Widziałem, że masz teraz na swojej posesji słupy informacyjne.
- Pan O'Dell uwinął się i od razu postawił słupy: zakaz wstępu, zakaz polowania i
zakaz biwakowania.
- To niesamowity gość - przyznał Nick. - Kiedy byłem w szkole średniej, pomógł mi
wydostać się z niezłych tarapatów.
- Coś nowego w Mooseville?
- W Mooseville zazwyczaj nie dzieje się nic nowego. Ale... jeśli chodzi o ten wóz,
który nakryłem na twojej posesji. … W tych okolicach takich nie ma, musi należeć do
jakiegoś mieszczucha. Trzy odcienie brązu. Wykonany na indywidualne zamówienie. Od
tamtej pory widziałem go wiele razy na parkingu przy restauracji „Old Stone Mill”, z tyłu,
przy drzwiach kuchennych. Sprawdziłem nawet tablicę rejestracyjną. Wóz zarejestrowany jest
na niejaką Hixie Rice.
Po wyjściu Nicka Qwilleranowi przyszło do głowy, że Hixie jak dotąd jakoś nie
przejawiała zainteresowania turystyką. Nigdy nie widział jej w butach bez obcasów.
Poszedł wcześniej na lunch i zamówił miskę chili.
- Czy Koko otrząsnął się ze swojej irytacji? - spytała Hixie.
- Chyba tak. Jak tylko wyszłaś z domu, pożarł łapczywie ciasteczko... Nawiasem
mówiąc, kto jest właścicielem tego ładnego samochodu kempingowego, który stoi na
parkingu?
Hixie wyglądała na nieobecną myślami.
- Tego brązowego? Należy do jednej z naszych kucharek. Jej mąż pracuje w
Mooseville i musi codziennie dojeżdżać, a to sześćdziesiąt mil, więc on jeździ ich małym
samochodem, a ona dociera do pracy tym pożeraczem paliwa.
Co ukrywała? Qwilleran przypomniał sobie, że Hixie zawsze była wygadanym, choć
niekoniecznie zręcznym kłamczuchem, i że wciąż pakowała się w historie miłosne z udziałem
facetów z marginesu. Co kombinowała tym razem? Czy chodziło o tego niewidzialnego szefa
kuchni? Jego książkę kucharską? Jego chorą matkę w Filadelfii?
Rozdział jedenasty
Środa, dwudziesty listopada. Kiedy telefon zadzwonił o szóstej rano, Qwilleran wiedział, że
to może być tylko Harry Noyton. Kto inny byłby na tyle bezczelny i pozbawiony wrażliwości,
żeby dzwonić o tej porze? Wydukał zaspane powitanie i usłyszał irytująco wesoły głos:
- Pobudka! Wstawaj! Chyba nie masz zamiaru przespać całego dnia? Co powiesz na
to, by zaprosić mnie na męskie śniadanko?
- Czy oczekujesz ode mnie, że wyciągnę moją gospodynię z łóżka w środku nocy? -
mruknął Qwilleran.
- Tak czy inaczej przyjeżdżam. Chcę z tobą pogadać. Złapię taksówkę i będę za pięć
minut.
- Tu nie ma taksówek, Harry. Możesz się przejść. To tylko trzy przecznice.
- Nie przeszedłem pieszo nawet trzech przecznic, odkąd wypuścili mnie z piechoty.
- Spróbuj! Dobrze ci zrobi. Nie idź do głównego budynku, tylko do mojego
mieszkania nad garażem.
Qwilleran wciągnął na siebie jakieś ubranie i otworzył drzwi szafy wnękowej, która
skrywała minikuchnię. Z minizbiornika zaczerpnął ekspresowo zagotowanej wody do kawy
rozpuszczalnej.
Minimikrofalówka
rozmrażała
śniadaniowe
bułki,
wyciągnięte
z
zamrażalnika.
Chwilę później Noyton wchodził już po schodach.
- Czy to tutaj mieszkasz? Wolę to nowoczesne wnętrze od tej starzyzny w dużym
domu. Hej, jaka seksowna kanapa! Czy przyprowadzasz tutaj panienki?
Qwilleran był zawsze niezwykle gburowaty przed poranną kawą.
- Harry, ja tutaj pracuję. Piszę książkę.
- Nie żartuj! O czym?
- Musisz poczekać i kupić własny egzemplarz, kiedy zostanie opublikowana.
- Lubię was dziennikarzy - powiedział Noyton na poły żartobliwie. - Jesteście
niezależni! Dlatego spodobał mi się pomysł posiadania gazety. Tutaj jest sporo pieniędzy!
Ludzie mają własne samoloty, po trzy albo cztery auta, ogromne łodzie, futra z soboli.
Powinieneś zobaczyć, jakie klejnoty noszą kobiety z Country Clubu!
- Bierzesz pod uwagę odziedziczone bogactwa - westchnął Qwilleran. - Jest tu także
bieda i bezrobocie, zbyt wiele dzieciaków nie idzie na studia. Odważna gazeta mogłaby
pobudzić świadomość obywatelską, promować szkolenia zawodowe i rozwój kariery,
oferować stypendia. Fundacja Klingenschoenów nie może i nie powinna robić tego sama!
- O cholera! Wszystko już obmyśliłeś. To lubię w was dziennikarzach.
Qwilleran postawił kubki z kawą i talerz z cynamonowymi bułeczkami pani Cobb na
wizytowym stole.
- Harry, przysuń sobie krzesło. Jak ci się podoba hotel? Czy jest ci w nim wygodnie?
- Do diabła, dali mi apartament dla nowożeńców z okrągłym łóżkiem i różową
satynową pościelą.
- Jak poszły wczorajsze spotkania?
- Bez problemu! Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik! Dla tej Goodwinter to
było jak grom z jasnego nieba! Wypisałem sześciocyfrowe czeki do trzech różnych banków
za prawa do nazwy „Picayune” i za stary sprzęt drukarski.
- Jak ci się udało to załatwić?
- Burmistrz zabrał nas wszystkich, czyli ją i tych facetów od rozwoju ekonomicznego,
na lunch do klubu, do prywatnej sali konferencyjnej. To był tylko wstęp. Kiedy było po
spotkaniu, już byliśmy ze sobą po imieniu. Moi prawnicy zadzwonili do jej prawnika, jej
bankier zadzwonił do moich bankierów, i tak dobiliśmy targu. Miasto poparło mnie w stu
procentach. To stworzy miejsca pracy. Zwolnią nas z opodatkowania budynku na dziesięć lat.
Zanim Wybudujemy drukarnię, będziemy zlecać druk na zewnątrz.
- Co się stanie ze starym, spalonym budynkiem?
- Miasto przeznacza go do rozbiórki i będzie spłacać wdowę. Potem sprzeda plac po
cenie minimalnej. Okręgowi działacze też się włączyli. Okręg będzie w połowie
współfinansował muzeum drukarstwa. To będzie atrakcja turystyczna, niedaleko Mooseville...
Hej, jakie cholernie dobre bułki!
- Jak zareagowali przedsiębiorcy z XYZ, kiedy ich przelicytowałeś i podlizywałeś się
wdowie?
- XYZ nie ma niczego na papierze. Wszystko było załatwiane na gębę. Nie była
zobowiązana do robienia interesów z tymi złodziejami. Jeżeli biedna wdowa wybiera trzy
czwarte miliona zamiast marnej pięciocyfrowej sumy, czy można ją za to winić?
Qwilleran pomyślał, że ta wiadomość nie spodoba się Exbridge'owi. Wdowa będzie
musiała szybko wyprowadzić się z osiedla Indian Village. Pewnie w mieście już huczy od
plotek.
Noyton nakręcił się i nie przestawał mówić.
- Kilku radnych pokazało mi okolice i ukształtowanie terenu i wiesz co, kłamczuchu?!
Nic nie mówili o bykach pędzących prosto na przednią szybę! Podoba mi się w Mooseville.
Wszystko zbudowane jest z drewna. Chciałbym wybudować tam hotel. To jest odpowiedni
moment, żeby przyspieszyć rozwój tego miasta. Moglibyśmy go zbudować z betonowych
odlewanych bali. Jak ci się podoba ten pomysł?
- Harry, nie masz gustu. Zostaw projekt architektom.
- Do diabła, to moje pieniądze! Ja mówię architektom, co mają zaprojektować.
- Więc kiedy gazeta ruszy, nie mów redaktorom, jak mają ją redagować.
Na twarzy Noytona zagościł konfidencjonalny uśmieszek.
- Gritty pojechała z nami do Mooseville, usiedliśmy na tylnim siedzeniu i trochę
rozmawialiśmy, podczas czego doszło do niejakiego... hm, jak to określić?
- Ocieplenia stosunków?
- Potem zabrała mnie na kolację do miejsca, gdzie jest skrzypiące i stukające koło.
Powiedziałem, żeby dali mi puszkę oliwy i śrubokręt, to naprawię im to ustrojstwo. Poza tym
nieźle się bawiliśmy, Qwill, naprawdę nieźle. Wylądowaliśmy w moim hotelowym
apartamencie z butelką gorzały. Nie chciała wrócić do domu, więc przeorganizowałem nieco
pobyt w hotelu. Nie mogłem pozwolić, żeby zmarnowały się te różowe prześcieradła. Qwill,
ona jest w moim typie, z jajami i drobnej budowy. Pamiętasz Natalie? Moje życie już nigdy
nie było takie samo po stracie Natalie. I wiesz co? Gritty bardzo mnie kręci! Zabieram ją na
Hawaje, na małe wakacje. Mam tam mały interes do zrobienia. Nic wielkiego, osiedle
mieszkaniowe.
- Lepiej zabierz ją stąd przed opadami śniegu - powiedział Qwilleran - i zanim pojawi
się Exbridge ze strzelbą. Właśnie się rozwiódł z powodu Gritty.
- Nie boję się Exbridge'a - odparł Noyton. - Radziłem sobie z bystrzejszymi frajerami
od niego... Przy okazji, rozmawiałem z twoim kumplem redaktorem. Znalazłem go w
Teksasie i zapalił się do pomysłu. Potem Gritty zabrała mnie do szpitala, żebym poznał
Juniora, a ten skoczyłby pod sufit z radości, gdyby mógł!
- Dowiedz się, czy Gritty wie coś na temat małej, ognioodpornej kasetki, która
zaginęła w pożarze „Picayune” - poprosił Qwilleran. - Nikt nie wie, co zawiera, ale Junior
uważa, że jest ważna. Może leży zagrzebana w gruzach.
- Żaden problem! Zdobędziemy załogę i przeczeszemy teren. Nie mówiłem ci, że
złożyłem ofertę hotelowi „Pickax”? Sprowadzimy dobrego architekta wnętrz z Nizin i
zmienimy nazwę na hotel „Noyton”.
- Nie załatwiaj tego w ten sposób. Wynajmij tutejszego architekta i zachowaj starą
nazwę. Nie chcesz chyba, żeby ci poczciwi ludzie poczuli się zdominowani przez kogoś z
zewnątrz? Sztuką jest się dopasować, a nie rządzić.
- Dobra, generale. Tak jest, panie generale. Naprawdę nie chcesz przyłączyć się do
tego przedsięwzięcia?
- Nie, dzięki.
- Teraz muszę się stąd wydostać. Dzięki za kawę. Piłem już lepszą, ale ta na pewno
była mocna! Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia przed odjazdem na lotnisko. Wynająłem
samolot czarterowy do Minneapolis.
- Podwieźć cię na lotnisko?
Noyton pokręcił głową, wyglądając na zadowolonego z siebie.
- Gritty mnie odwozi, ale potrzebuję, żebyś jeszcze coś dla mnie zrobił, dobra?
Zostawi kluczyki od samochodu u Charliego na recepcji lotniska. Ktoś powinien go odebrać
przed opadami śniegu. Nie będzie go potrzebować, nie wróci do wiosny.
Noyton, tupiąc nowymi butami, właśnie zszedł po schodach, kiedy zadzwonił Junior.
- Chcesz usłyszeć najświeższe wiadomości?
- Dobre czy złe?
- I takie, i takie. Umowa co do „Picayune” jest sfinalizowana. Pieniądze są w banku.
Arch Riker jest w drodze do nas. Dzisiaj wychodzę ze szpitala. Zgoliłem brodę. Babka Gage
wyjeżdża na Florydę, więc będę pilnować domu aż do jej powrotu.
- Jakie są złe wiadomości?
- Jody jest na mnie zła. Nie wiem, co się z nią dzieje. Powiedziała tylko tyle, że jej nie
słucham i ignoruję ją, kiedy inni ludzie są wokół.
- Musisz zacząć dostrzegać jej punkt widzenia na równi ze swoim, jeżeli macie się
pobrać - powiedział Qwilleran. - Mówię tak z uwagi na własne złe doświadczenia. Nawet nie
wiesz, jak bardzo ona martwi się o ciebie. Martwiła się, kiedy zmarł twój ojciec, kiedy
walczyłeś z pożarem „Picayune”, kiedy nie powiodło ci się we „Fluxion” i kiedy zniknąłeś w
lesie.
Na chwilę zapadła cisza.
- Może masz rację, Qwill.
O godzinie ósmej Qwilleran nastawił poranną prognozę pogody. „Ostrzeżenie o
nadchodzącej śnieżycy obowiązuje dla całego Moose County... Powtarzam: Ostrzeżenie o
śnieżycy obowiązuje...”
Pani Cobb zadzwoniła do niego przez interkom.
- Panie Q, czy chce pan śniadanie?
- Nie, tym razem dziękuję, ale chcę porozmawiać z panią, nim pani wyjdzie na aukcję.
Włożył syjamczyki do wiklinowego kosza i wszyscy troje przeszli przez dziedziniec
do głównego budynku.
- Czy słyszał pan prognozę pogody? - zapytała pani Cobb. - Zdaje się, że tym razem to
ta doroczna wielka śnieżyca. Mam nadzieję, że zaczeka do końca aukcji. Susan Exbridge
przyjeżdża po mnie o dziesiątej. Herb mi powiedział, żebym nic nie kupowała, ale wie pan, że
na aukcjach nie panuję nad sobą!
- Jakie wrażenia z wystawy przed aukcją?
- Mieli różne piękne rzeczy i po raz pierwszy zobaczyłam dom. Nie mogę się
doczekać, kiedy się do niego zabiorę. Rozwiązaliśmy z Herbem nasz problem. Będzie miał
jedno skrzydło domu do palenia, na broń, wypchane trofea i takie tam. Czy wybiera się pan na
aukcję?
- Może wpadnę na trochę, żeby popatrzeć. Kiedy najlepiej przyjść?
- Nie za wcześnie. Rano robią loterię, a najlepsze pozycje trzymają na później. Około
południa jest lunch. Niech pan nie zapomni ciepło się ubrać, panie Q.
Kiedy pani Cobb krzątała się, podekscytowana, Qwilleran też kręcił się po domu, nie
mogąc znaleźć sobie miejsca. Jemu także udzielił się nastrój wyczekiwania: kto przyjdzie na
aukcję? Co będą kupować? Jak wysokie będą ceny? O czym ludzie będą rozmawiać? Co
podadzą na lunch? Czy ma włożyć grubą, kraciastą kurtkę z koca, myśliwski kapelusz i
kalosze?
Szosa była wyjątkowo zatłoczona. Samochody, furgonetki i pikapy kierowały się na
północ, a niektóre już wracały załadowane. Niecałą milę od farmy zaczął spotykać pojazdy
zaparkowane po obu stronach drogi. Zaparkował akurat na miejscu wyjeżdżającego pikapa i
resztę drogi przeszedł pieszo. Aukcyjni maniacy wlekli się do wozów, taszcząc stojące lampy
i bujane krzesła. Jedna kobieta niosła stojak z paprocią o przywiędłych gałęziach.
- Nic mnie to nie obchodzi, kochanie - oznajmiła skwaszonemu małżonkowi. -
Chciałam po prostu mieć coś, co należało do Goodwinterów, nawet jeśli byłaby to stara
szczoteczka do zębów.
Na podwórzu od frontu stała zaparkowana ciężarówka z napisem „Aukcje Foxy
Freda”. Klienci sunęli wśród szeleszczących liści, oglądając artykuły gospodarstwa
domowego: koce, rowery, sprzęt gospodarczy, wyroby ze szkła, przyrządy do prania,
narzędzia ogrodnicze. Duże meble wciąż były wewnątrz domu, reszta rzeczy zaś została
stłoczona w ogromnej stodole, gdzie licytacja szła pełną parą.
Foxy Fred, ubrany w kapelusz jak z westernu oraz czerwoną kurtkę puchową, stał na
platformie i przemawiał do setki albo i więcej chętnych, którzy stali zgromadzeni ramię przy
ramieniu.
- Oto oryginalna latarnia ze starej stodoły, z knotem w komplecie. Kto da pięć?...
Pięć?... Kto da cztery?... Widzę jednego dolara... Kto da dwa? Dajcie dwa... Dwa już mam.
Kto da trzy? Gdzie jest trzy? Trzy dolce! Żadne pieniądze! Chcę cztery, chcę cztery, chcę
cztery.
Aby wziąć udział w aukcji, trzeba było pobrać kartę opatrzoną numerem od tej samej
kobiety odzianej w czerwoną kurtkę, która rejestrowała zakupy w księdze i odbierała
pieniądze. Qwilleran nie miał zamiaru nic licytować, ale mimo to wziął kartę z numerem 124.
- Uwaga! Uwaga! - krzyczał pracownik firmy aukcyjnej. Faceci w czerwonych
firmowych wiatrówkach podnieśli wysoko obite tapicerką krzesło, by zademonstrować je
zgromadzonej publiczności.
Mimo całego zamieszania licytacja przebiegała powoli. Klienci byli albo znudzeni,
albo ospali od ciepła bijącego z przenośnych piecyków. Nagle Foxy Fred skupił ich uwagę.
Zaraz po dwóch ofertach zezwolił na sprzedaż fotelu na biegunach po bardzo niskiej cenie.
Publiczność protestowała.
- Jeżeli wam się nie podoba, obudźcie się i licytujcie! - skrzyczał ich.
Qwilleran powolnym krokiem wyszedł ze stodoły i zobaczył panią Cobb z Susan
Exbridge na lunchu.
- Jak wam smakuje? - spytał.
- Nie to samo co w „Old Stone Mill” - westchnęła pani Exbridge - ale w porządku.
Niech pan spróbuje kiełbaski. Jest domowej roboty.
- Nowy szef kuchni w „Old Stone Mill” odmienił tę restaurację - powiedział
Qwilleran. - Czy ktokolwiek go poznał osobiście?
- Widziałam go na parkingu Indian Village - odparła Susan. - Jest wysoki, ma blond
włosy i jest bardzo przystojny, ale raczej nieśmiały.
- Nie zgadnie pan, co kupiłam! - wtrąciła się pani Cobb. - Ręcznie robioną kołyskę z
drzewa wiśniowego! Niedługo urodzi mi się pierwszy wnuk.
- Czy przyjezdni handlarze też licytują? - zapytał Qwilleran.
- Ociągają się, czekając na lepsze okazje, ale jest ich tutaj wielu. Zawsze potrafię
rozpoznać handlarza. Przeważnie wyglądają inteligentnie, ale trzymają się z tyłu. Widzi pan
tego niskiego mężczyznę z rękoma w kieszeniach? Albo tę kobietę w puszystym, brązowym
kapeluszu? Oni są handlarzami. Mężczyzna w kożuchu, jak sądzę, jest z ochrony. Nie
licytuje. Nawet nie słucha. Tylko obserwuje ludzi.
Zanim Qwilleran obejrzał się, by go zobaczyć, miał przeczucie, że to mógłby być
nieznajomy podający się za historyka. Mężczyzna przechadzał się bez celu w tłumie.
W tym momencie zrobiło się ogólne poruszenie i jak na dany znak wszyscy ruszyli w
stronę stodoły. W środku budynku zaczęto rozmawiać o wiele głośniej, podniecenie sięgnęło
szczytu, gdy tragarze zaczęli przynosić rzeczy większego kalibru.
- Uwaga! Popatrzcie! - głos licytatora unosił się ponad gwarem. - Rokokowe krzesło z
epoki wiktoriańskiej, wspaniały belter, chyba część salonowego apartamentu, dwa krzesła i
kanapa. Tapicerka z czarnego włosia końskiego. Kto da dwa tysiące za komplet? Dwa tysiące
na start. Ktoś daje dwa tysiące?
Ktoś podniósł kartę.
- Jest! - krzyknął jeden z tragarzy, którego dodatkowym obowiązkiem było
obserwować tłum.
- Dwa tysiące już jest. Kto da dwa i pół, dwa i pół. Dajcie dwa i pół.
- Jest!
- Dwa i pół! Kto da trzy?
- Jest!
- Trzy! Ktoddawięcej, ktoddawięcej...! Kto da cztery?
- Jest!
Nastrój był coraz gorętszy. Przypomina to ostatnią połowę dziewiątej rundy w meczu
bejsbolowym, kiedy wynik jest remisowy, pomyślał Qwilleran.
Kiedy w końcu meble zostały zlicytowane za sumę, która wydawała mu się
astronomiczna, publiczność rozluźniła się i odetchnęła.
Ktoś dotknął jego rękawa i zaraz usłyszał kobiecy głos:
- Jak to się stało, Qwill, że tego nie licytowałeś?
- Hixie! Nie wiedziałem, że lubisz aukcje!
- Bo nie lubię, ale klienci mówili o tej aukcji, więc się wymknęłam, kiedy przerzedził
się lunchowy tłum.
- Cicho tam z tyłu! - krzyczał Foxy Fred, więc Qwilleran wziął pod rękę Hixie i
zaprowadził ją na zewnątrz, przez podwórze do domu.
- Najcenniejsze przedmioty są tutaj - powiedział, biorąc katalog. Pomiędzy dużymi
meblami wciąż były w domu dwa łóżka w stylu generała Granta, organy z salonu, wielki
sosnowy kredens, czarny kredens orzechowy ze stolikiem karcianym i potężne biurko z
nadstawką. - To biurko jest jedyną rzeczą, którą skuszę się licytować - zdradził Qwilleran.
Nie była zbytnio zainteresowana antykami.
- Słyszałeś ostatnie plotki? - spytała.
- Które? W tym tygodniu miasto aż kipi od plotek.
- To nie jest zwykła pogłoska. Przyjaciółka i współlokatorka mojego szefa uciekła z
innym mężczyzną. Byli wczoraj wieczorem na kolacji - para zakochanych ptaszków w
średnim wieku, która zachowywała się jak dzieci. Posadziłam ich przy atrakcyjnym stoliku
obok koła młyńskiego, a facet wściekał się na skrzypienie i poprosił o oliwiarkę.
- Czy Exbridge już wie?
- Na pewno, bo jest dosłownie wściekły! Kiedy przyszedł dzisiaj na lunch, był w
morderczym nastroju. Krwawa Mary okazała się za ciepła, zupa za zimna, a cielęcina za
twarda. Zagroził, że wywali Antoine'a.
- Kogo?
- Lubi, jak się na niego mówi Tony, ale naprawdę ma na imię Antoine.
Qwilleran obracał palcami w kieszeni, bawiąc się swoją kartą.
- Muszę wracać do stodoły sprawdzić, co tam się dzieje - powiedział. - Do zobaczenia
później.
Atmosfera w stodole udzielała się i jemu, ogarnęła go gorączka licytacji, czyli
nerwowe podniecenie i niebezpieczna pokusa, by zaznać przygody...
- Ludzie, dopiero teraz robi się gorąco! - krzyczał Foxy Fred i pod aukcyjny młotek
błyskawicznie trafiły kolejno: dębowa lodówka, osiemnastowieczny kandelabr i stół z czasów
królowej Anny. Następnie zlicytowane zostały organy z salonu i sosnowy kredens.
- Dalej mamy biurko z okrągłą nadstawką z drewna wiśniowego - zachęcał licytator. -
Stan idealny. Datowane na 1881 rok. Świetnej proweniencji. Należało do Ephraima
Goodwintera, właściciela kopalni oraz tartaków, który założył „Pickax Picayune” i
sfinansował bibliotekę publiczną w Pickax. Powinniśmy zacząć od pięciu tysięcy... Pięć
tysięcy?... Cztery tysiące?
- Tysiąc - powiedziała kobieta blisko platformy. To była ta handlarka w puszystej,
futrzanej czapce.
- Tysiąc już jest. Za mało! Piękne biurko, z siedmioma szufladami, mnóstwo
przegródek, może z sekretną skrytką. Kto da dwa tysiące?
Qwilleran podniósł swoją kartę.
- Jest! - krzyknął pomocnik.
- Dwa tysiące od teraz. Zróbmy trzy. Czy słyszę trzy? Czysta wiśnia. Historyczne
biurko.
- Jest!
- Mamy trzy tysiące. Kto da trzy i pół? Proszę, proszę, nie słyszę...
Śpiewne zawodzenie licytatora miała hipnotyzujący wpływ na Qwillerana. Podniósł
swoją kartę.
- Trzy i pół za to biurko warte pięć tysięcy, ludzie! Bezcen. Dajcie cztery, cztery,
och...
- Jest!
Dżersejowy golf uwierał Qwillerana w szyję. Zdjął kurtkę.
- Cztery tysiące. Kto da cztery i pół, cztery i pół, cztery i pół. To prawie darmo. Czysta
wiśnia. Okucia z mosiądzu.
- Jest!
- Cztery tysiące pięćset. Czy słyszę pięć tysiaków? Ludzie, ucieka wam. Pozwolicie je
sobie sprzątnąć sprzed nosa?
- Cztery sześćset! - zawołał Qwilleran.
- Cztery tysiące sześćset! Kto da siedemset? Proszę, proszę...
- Jest!
Kobieta w brązowej czapce naprawdę chciała kupić to biurko.
- Cztery siedemset. Czy słyszę cztery osiemset? Proszę, proszę...
Qwilleran podniósł swoją kartę.
- Jest!
- Cztery tysiące i osiemset. Ucieka, ludzie, ucieka.
- Cztery dziewięćset! - rzuciła handlarka.
- Pięć! - krzyknął Qwilleran.
- To mi się podoba! Czy słyszę pięć sto?
Wszystkie głowy odwróciły się w stronę handlarki. Czapka zatrzęsła się przecząco.
- Czy słyszę pięć sto? Pięć sto? Sprzedaję za pięć tysięcy. Sprzedaję, sprzedaję,
sprzedaję... SPRZEDANE numerowi sto dwadzieścia cztery.
Publiczność klaskała. Pani Cobb pomachała katalogiem, wyrażając entuzjastyczne
poparcie. Qwilleran otarł spocone czoło.
Po ustaleniu kwestii związanych z dostarczeniem biurka pojechał do domu
zdezorientowany, właściwie w szoku. Pięć tysięcy za kawałek mebla wciąż wydawało się
olbrzymią sumą dla byłego felietonisty z „Daily Fluxion”. W restauracji w Middle Hummock
próbował dodzwonić się do Juniora, ale w domu babki Gage nikt nie odbierał.
Po przyjeździe do domu odkrył dlaczego. Na sekretarce była wiadomość: „Cześć!
Lecimy na Niziny, żeby się pobrać. Rodzice Jody mieszkają niedaleko Cleveland. Mam
nadzieję, że wrócimy przed opadami śniegu. A, i znaleźli kasetkę taty!”
Pani Cobb wyszła na kolację z Susan Exbridge, więc Qwilleran przeszukał lodówkę i
znalazł trochę zupy z soczewicy tudzież zimnego kurczaka. Podgrzał sobie zupę, a kurczaka
pokroił syjamczykom.
- Żadnego czytania dziś wieczorem - zwrócił się do Koko. - Mam już dość wrażeń jak
na jeden dzień. Reszta jest milczeniem. To z Hamleta, jakbyś nie wiedział.
Wysoki skrzynkowy zegar w hallu wybił siedem razy, więc Qwilleran włączył
prognozę pogody. Ostrzeżenie o śnieżycy obowiązywało cały dzień, ale pogoda wciąż jeszcze
się nie zepsuła. Z powątpiewaniem słuchał aktualnej prognozy: „Ostrzeżenie o nawałnicy
zostało odwołane dziś późnym popołudniem, ale stan pogotowia nadal obowiązuje. Wiatr
wieje z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę i wciąż przyspiesza. Obecna
temperatura wynosi minus osiem w Pickax i minus czternaście w Brrr. A teraz skrót
najważniejszych wydarzeń... Dwie osoby zginęły w wypadku samochodowym na drodze
prowadzącej do lotniska o godzinie szesnastej czterdzieści pięć. Nazwisk nie ujawniamy do
czasu zidentyfikowania ich przez krewnych. Samochód jechał na zachód i zderzył się z
potężnym jeleniem, następnie wpadł do rowu.
- Junior! - jęknął Qwilleran. - Nie, tylko nie to! Nad tym „Picayune” chyba ciąży jakaś
klątwa! Piąta osoba nie żyje! I ta biedna mała Jody...
Rozdział dwunasty
Czwartek, dwudziesty pierwszy listopada. „Ostrzeżenie o nadchodzącej śnieżycy nadal
obowiązuje w Moose County - oznajmił prezenter stacji PKX FM - z nasilającymi się
wiatrami z kierunku północno-wschodniego, temperatura ta sama... I wydarzenia... oto
najświeższe wiadomości dotyczące nieszczęśliwego wypadku, który wydarzył się wczoraj na
szosie prowadzącej na lotnisko. Ofiarami wypadku, do którego doszło o godzinie szesnastej
czterdzieści pięć, są Gertruda Goodwinter, lat czterdzieści osiem, pochodząca z North Middle
Hummock, i Harry Noyton, lat pięćdziesiąt dwa, z Chicago. Zgodnie z oświadczeniem biura
szeryfa ich samochód potrącił i zabił dużych rozmiarów jelenia, potem wpadł do rowu i
przekoziołkował”.
Qwilleran poszedł wcześnie rano do komisariatu policji, by zobaczyć się z Andrew
Brodiem. Mimo że pracownicy biura szeryfa byli bardzo uprzejmi i chętni do udzielenia
informacji, tylko z komendantem policji w Pickax mógł po przyjacielsku porozmawiać i
prywatnie uzyskać jakieś informacje.
Brodie siedział przy swoim biurku, które było zawalone papierami, i narzekał jak
zwykle.
- Co cię sprowadza? - zapytał, wygłosiwszy uprzednio litanię skarg na system
komputerowy.
- Czy wiesz cokolwiek na temat wczorajszego nieszczęśliwego wypadku na drodze na
lotnisko?
- Zajmuje się nim szeryf i policja stanowa - odparł - my pomagamy w odnalezieniu
najbliższych krewnych. Nie będzie to łatwe, niedawno zmarł jej mąż, a jej matka jest na
Florydzie, Junior zaś gdzieś w samolocie, dwoje pozostałych dzieci poza stanem. Facet, który
był z nią... trzeba było powyciągać z łóżek prawników i bankierów, żeby się o nim co nieco
dowiedzieć.
- Na początku myślałem, że to Junior i Jody zginęli. Wiedziałem, że Jody przyjaźni się
z twoją córką, więc próbowałem dzwonić do twojego domu wczoraj wieczorem, ale bez
skutku.
- Razem z żoną odwiedzaliśmy znajomych - odpowiedział Brodie - a Francesca była
na próbie z powodu tego koncertu w kościele, podczas którego będą przebierać się w stroje z
epoki. To będzie niezłe widowisko. Sami przygotowują dla siebie kostiumy.
- Z przyjemnością to zobaczę - zapewnił uprzejmie Qwilleran, po czym wygłosił
komentarz na temat pogody, rzucił parę słów o sezonie łowieckim i aukcji u Goodwinterów,
zanim znowu wrócił w rozmowie do wypadku. - Czy wiesz, kto prowadził samochód?
- Nie mam pojęcia. Oboje wypadli z samochodu, jak rozumiem.
- Podejrzewam, że nie mieli zapiętych pasów.
- Na to wygląda.
- Czy szeryf uważa, że jechali za szybko?
- Biorąc pod uwagę ślady hamowania, raczej tak. Według śledczego byli także po
kilku kieliszkach. Byk był spory, bo ważył ponad dwieście kilo. Pewnie nic nie wiesz o tym
facecie, z którym była? Nazywał się Noyton.
- Trochę wiem - powiedział Qwilleran. - Na przykład, że istnieje co najmniej kilka
jego byłych i bardzo chciwych żon oraz kłótliwe dzieci, które przez następne dziesięć lat będą
włóczyć się wzajemnie po sądach.
Kiedy wyszedł z biura Brodiego, zaczął zastanawiać się, jak Exbridge zareaguje na
śmierć Gritty i jak była pani Exbridge zareaguje na to, że jej były mąż stracił swą byłą
kochankę. Jego ciekawość sprawiła, że postanowił znowu zjeść lunch w „Old Stone Mill”.
Poza tym liczył, że Hixie podzieli się z nim swoimi niedyskretnymi obserwacjami.
Dzisiaj jednak zdawała się zdenerwowana i bardzo zajęta. Rozsadzała gości, unikała
rozmowy. Qwilleran jadł bardzo powoli zupę z zielonego groszku i dziobał kanapkę z
wołowiną, przeciągając posiłek tak długo, aż większość klientów wyszła.
Potem zaproponował Hixie, że postawi jej drinka, więc usiadła przy jego stole, choć
nadal była w kiepskim nastroju.
- Okropny wypadek na drodze prowadzącej na lotnisko - zauważył. - Czy ta kobieta
nie była kochanką twojego szefa?
- Nie mogę zajmować się dzisiaj jego problemami - odparła. - Mam własne.
- Co się stało?
- Tony wyszedł nagle dziś rano, tuż przed nasilonym ruchem w porze lunchu!
Żadnego wyjaśnienia. Po prostu wyszedł przez okno.
- Przez okno?
- I wziął mój samochód. Mój samochód zamiast tego głupiego wozu kempingowego!
- Myślałem, że samochód kempingowy należy do jednej z twoich kucharek.
Hixie pominęła pytanie machnięciem ręki.
- Był zarejestrowany na mnie. To znaczy kupiłam mu go na urodziny. Dlaczego nie
wziął wozu kempingowego? Dlaczego zabrał moje auto?
- Prawdopodobnie miał do załatwienia jakąś pilną sprawę.
- Ale dlaczego wyszedł przez okno łazienki? I dlaczego zabrał ze sobą swoje noże?
Wiesz, Qwill, chyba wiem, o co tu chodzi - to zimny drań. Gdyby zamierzał wrócić, nie
zabierałby ze sobą swoich noży. Wiesz, jacy kucharze są wrażliwi na punkcie swoich noży.
Niemalże śpią z nimi.
- Czy wydarzyło się coś niezwyczajnego, co mogło spowodować jego wyjście?
Hixie krzywo spojrzała na kieliszek campari, zanim odpowiedziała:
- No więc około jedenastej nakrywaliśmy do lunchu i jakiś mężczyzna zastukał do
drzwi. Były zamknięte i jedna z kelnerek poszła zobaczyć, o co mu chodzi. Spytał o Antoine'a
Delapierre. Powiedziała, że nie pracuje u nas nikt o tym imieniu, ale on wszedł do środka.
Składałam serwetki i od razu się zorientowałam, że nie jest to kolejny sprzedawca
ziemniaczanych chrupek. Patrzył zimnym wzrokiem i wyglądał na zdeterminowanego.
- Czy miał na sobie kożuch i czapkę z zajęczego futra?
- Coś w tym rodzaju. A więc spytałam, czego chce, a on na to, że jest przyjacielem
Antoine'a Delapierre. Tony go usłyszał, złapał noże i uciekł przez okno łazienki dla
personelu. Więcej go nie widzieliśmy. Zostawił otwarte okno i zwiał moim samochodem!
Dlaczego w ogóle dałam temu idiocie zapasowy komplet kluczyków?
„Dlatego, że był wysokim, bardzo przystojnym blondynem” - pomyślał Qwilleran i
zaraz zrobiło mu się jej żal. Hixie, urodzony pechowiec, znowu przegrała. Tym razem jednak
nie płakała, ale była wściekła.
- Więc tak naprawdę nie nazywał się Tony Peters? - spytał.
- Wielu ludzi zmienia swoje imiona z powodu kariery - powiedziała zwyczajnie, ale
nerwowo latały jej oczy.
- Masz jakieś przypuszczenia, o co w tym wszystkim chodziło?
- Nie mam nawet mglistego pojęcia. Kiedy ten mężczyzna wlazł do kuchni,
nabzdyczyłam się i wyprosiłam go na zewnątrz.
Qwilleran nie wypytywał jej dalej. I tak prędzej czy później Hixie wyrzuci z siebie
prawdę. Do pewnego stopnia był z siebie zadowolony, bo jego podejrzenie sprawdziło się:
nieznajomy w rzeczywistości był szpiclem.
Musiał jednak wrócić do domu i przebrać się do kolacji. Był umówiony z Polly
Duncan w jej domu na MacGregor Road, gdzie czekała go pieczeń wołowa i pudding
Yorkshire!
Pani Cobb zajęta była pieczeniem herbatników z orzechami.
- Czy musi pan wyjeżdżać poza miasto, panie Q? - spytała. - W radiu ostrzegali przed
śnieżycą.
- Już wczoraj ostrzegali, a nic się nie wydarzyło. Sądzę, że mają popsuty komputer.
Cały miesiąc powtarzają prognozę pogody z zeszłego roku. Więc nie ma powodu do
niepokoju.
Wziął garść herbatników i poszedł szukać kotów. Zawsze się z nimi żegnał, kiedy
wychodził z domu na parę godzin. To była jedna z rad otrzymanych od Lori Bamby.
Kotów nie było w bibliotece, ale pod popiersiem Szekspira na podłodze leżał
egzemplarz Burzy. Qwilleran zatrzymał się na chwilę. Koko już raz wypchnął ten groźny
tytuł, ale pogoda nie przeszła w nawałnicę. Owszem, to wtedy Senior Goodwinter rozbił się
na starym drewnianym moście, ale pogoda była w porządku.
Qwilleran jechał na północ. Było zimno i wiał silny wiatr, ale on miał na sobie
zamszową kurtkę samochodową z kołnierzem z futra bobrowego, taką samą czapkę futrzaną i
wełnianą koszulę w szkocką kratę, buty myśliwskie podbite futrem, a pod spodem oczywiście
długie, czerwone kalesony, które stanowiły standardowe wyposażenie każdego mieszkańca
Moose County.
Niebo było zachmurzone, wiatr gwizdał, ale Qwill w duszy czuł jasność, a przy tym
na nowo odżyła w nim ambicja. Po tym wieczornym spotkaniu znowu zabierze się do pisania
książki. To ucieszy Polly.
Jej zaproszenie na kolację bardzo go ucieszyło. Miał nadzieję, że oznacza to początek
końca jej dziwacznego zachowania i trzymania go na dystans. Sądził zresztą, że wie, w czym
rzecz. Na ostatnim spotkaniu zarządu biblioteki Fundacja Klingenschoenów przyznała środki
na zakup książek, sprzętu wideo i na nowy piec, ale ani dolara dla personelu. Później
dowiedział się, jak niewiele zarabia dyrektorka biblioteki. Malutki domek Polly, stary
samochód i skromny strój, wszystko to wskazywało na jej trudną sytuację finansową.
Qwilleran wiedział, że jest przy tym dumną kobietą. Czy krępował ją ich nierówny status
finansowy? Wiedział i ona bez wątpienia także wiedziała, że miejscowi plotkarze z rozkoszą
wytkną jej interesowność.
Kiedy jechał pogrążony w rozmyślaniach, prawie nie zauważył białych kropek, które
pojawiły się na przedniej szybie. Nieco później ogromne płatki śniegu tworzące krystaliczne
wzory przypomniały mu emocjonującą scenę z dzieciństwa - łapanie śnieżynek na język. Za
chwilę jezdnię pokryła cienka warstwa bieli i Qwilleran zwolnił, żeby nie wpaść w poślizg.
Kiedy skręcił z głównej szosy w MacGregor Road, pola i drzewa iglaste pokryte już
były białym śnieżnym welonem - piękny widok, chociaż wirujący śnieg osłabiał widoczność.
Zmrok zapadał dziwnie wcześnie. Jechał teraz na wschód, a śnieg znowu padał mu na szybę
na tyle obficie, że trzeba było włączyć wycieraczki. „Trochę pada - powiedział do siebie w
myśli. - Nie potrwa to zbyt długo”. Jechał teraz bardzo powoli i ostrożnie.
Dom Polly, jak zapamiętał z poprzedniej, potajemnej wizyty, mieścił się trzy mile od
drogi głównej - dwie mile asfaltówką, potem zakręt i mila żwiru. Nie widział żadnych
samochodów. Jechał teraz przez tunel intensywnej bieli. Miał nadzieję, że uda mu się nie
zjechać z asfaltówki, ale nie było żadnych śladów opon, których mógłby się trzymać. Nikt nie
przejeżdżał tą drogą, odkąd zaczął padać śnieg. Nie było już widać, gdzie jest droga, a gdzie
pole.
Nagle coś zamajaczyło mu z przodu samochodu i ledwo zdążył zahamować. Mało
brakowało, a wjechałby w krzaki. Dojechał do zakrętu drogi. Teraz należało skręcić w lewo,
przejechać kawałek i skręcić w prawo na ostatni, nieutwardzony kawałek MacGregor Road.
Próbował kilkakrotnie, zanim wreszcie odnalazł zakręt. Potem powinno być łatwiej, tylko
mila do dwóch wiejskich skrzynek, MacGregor i Duncan. Sprawdził licznik.
Najtrudniejszą rzeczą było utrzymać się na drodze, po obu jej stronach biegł bowiem
rów odprowadzający wodę. Wycieraczki, które pracowały jak szalone, były bezsilne wobec
zmasowanego ataku płatków śniegu. Jechał jak przez białą pierzynę. Maska samochodu była
niewidoczna. Pocieszał się, że nie musi przynajmniej martwić się o jelenie. Uciekły,
pochowały się przed śniegiem. Tyle przynajmniej nauczył się od Hackpole'a. Nie miał jednak
czasu myśleć ani o nim, ani nawet o Polly. Problem polegał na tym, że trzeba było jechać w
linii prostej, choć śnieg oślepiał go całkowicie.
Znowu z przodu zamajaczyły mu jakieś zarośla. Jednak zjechał z drogi! Kręcąc
kierownicą, wpadł w poślizg. Opanował go, ale samochód zaczął zsuwać się na bok, w dół po
zboczu, i w końcu zatrzymał się, nachylony pod kątem sześćdziesięciu stopni. Rów
kanalizacyjny! Jeszcze trochę i byłoby dachowanie. Wyłączył stacyjkę i siedział, otoczony
przez ściany bieli.
Wiedział, że w tych warunkach nie wydostanie samochodu, nawet gdyby miał napęd
na cztery koła. Im dłużej się wahał, tym bardziej śnieg walił w przednie i tylne szyby
nieprzejrzystą substancją, dość grubą i szarobiałą w zmroku. Otwierając drzwi, sprawdził
teren butem. Chlup! Tak, wylądował w rowie. Jeżeli wdrapałby się po jego zboczu na górę,
dotarłby do drogi i mógłby resztę przejść na piechotę. Wiedział, że zostało mu mniej niż pół
mili.
Naciągnął głębiej czapkę, opuścił nauszniki, postawił kołnierz kurtki i wciągnął
rękawice, przygotowując się w ten sposób na spotkanie z żywiołem. Jeżeli wdrapie się na
górę i skręci w prawo, stanie przodem do farmy. Dalej trzeba będzie iść po omacku. W
śnieżycy nie było żadnej możliwości określenia kierunku. Wiatr ciskał śniegiem ze
wszystkich stron.
Pod butami poczuł coś twardego - może nawierzchnię drogi - ale przysypaną już
dziesięcioma, piętnastoma, dwudziestoma centymetrami śniegu, w zależności od wysokości
zaspy. Posuwał się do przodu, oślepiony przez śnieg, zastanawiając się nad każdym krokiem.
Działał według prostego planu: jeżeli zacznie się zsuwać ku dołowi na prawo, będzie musiał
kierować się bardziej w lewo, bo będzie to znaczyć, że schodzi do prawego rowu; jeżeli
zsunie się na lewo - odwrotnie.
Szedł tak do przodu zygzakiem, nie śmiejąc nawet mieć nadziei, że nadjedzie jakiś
samochód. Zresztą czy zobaczyłby w porę jego światła? Czy odgłos silnika zdołałby przebić
się przez wycie wichru? Bo teraz wiatr już wrzeszczał i darł się, krzycząc wniebogłosy pośród
drzew, których Qwilleran nie był w stanie zobaczyć.
Chociaż miał ciepłą czapkę i kurtkę z futrzanym kołnierzem, a spodnie miał
wciągnięte w buty, natrętna wilgoć wciskała się szczelinami. Strzepnął śnieg z rękawiczek i
przetarł twarz, ale nic to nie dało, za parę sekund znów pokryła ją maska marznącej wilgoci.
Miał wrażenie, że idzie tak już od godziny. Czy kręcił się w kółko? Jeżeli na początku
pomylił kierunki i skręcił w przeciwną stronę, szedł teraz w stronę głównej drogi i czekały go
jeszcze trzy mile marszu...
Poszukiwanie drogi na oślep było frustrujące i napawało lękiem. Był całkowicie
zdezorientowany. Ręce w rękawiczkach trzymał przed sobą jak lunatyk, ale nie napotykały
niczego. Z trudem zmuszał się, by nie zamykać oczu. Przemarznięte powieki bolały go, czy
już je sobie odmroził? Jego policzki i czoło skostniały od szalejącego wiatru i wilgoci.
Krzyczał: - Hop, hop! - Krzyczał: - Pomocy! - Krzyczał w pustkę, przełykając śnieg.
Co ja teraz zrobię? - pytał sam siebie, już nie pod wpływem paniki. Czuł się
pokonany. Czuł obezwładniające pragnienie, by upaść na kolana, zwinąć się w kłębek i nie
męczyć się już, dać za wygraną. - Cały czas idź - powiedział do siebie. - Nie przestawaj iść!
Pamiętał skrzynki pocztowe. Musi na nie wpaść albo nigdy ich nie znajdzie. Brnął
przed siebie, centymetr za centymetrem, nie widząc, nie czując i nie wiedząc, gdzie się
znajduje. Śnieg pod butami robił się coraz głębszy, także warstwa śniegu na jego ubraniu
rosła. Zatrzymywał się na chwilę, próbując normalnie pooddychać, ale dławił go wiatr, a
śnieg dusił.
Nagle, bez ostrzeżenia, coś przed nim wyrosło i wpadł na dwie skrzynki stojące obok
siebie, przykryte półmetrową warstwą śniegu. Oplótł je rękoma jak tonący marynarz
trzymający się pływających szczątków wraku. Oparł się na nich, zgięty wpół, próbując złapać
oddech.
Jeszcze metr czy dwa do podjazdu. Ale ile dokładnie? Trzeba było to stwierdzić
metodą prób i błędów. Kiedy potknął się i uderzył kolanem o betonowy okrąglak, pod którym
biegł płytki wykop, już wiedział, gdzie się znajduje. Przypomniał sobie, że wzdłuż podjazdu
rośnie żywopłot. Mógł teraz podążać wzdłuż niego, by nie zgubić już drogi. Tak też czynił,
ale żywopłot w pewnej chwili nagle się skończył. Ceglany dom farmera powinien być na
lewo. Domek Polly powinien być prosto z przodu.
Znowu zataczał się jak ślepy w stronę, która wydawała mu się właściwa. Było już
ciemno i zdał sobie sprawę, że przecież śnieg w ciemności nie jest biały, a jednak chyba
widział przed sobą jakiś blask. Podążył za nim, zbliżając się coraz bardziej, aż przewrócił się
na schodach i upadł w zaspę. Ręce plątały mu się z nogami. Przed sobą zobaczył jakieś drzwi.
Oparł się o nie i uderzył obiema pięściami. Drzwi otworzyły się i wpadł do kuchni.
- O mój Boże! Qwill! Co się stało? Czy jesteś ranny?
Klęczał na kolanach i rękach w lawinie śniegu, który posypał się z jego ubrania, kiedy
upadł. Polly ciągnęła go za ręce. Podpełzał dalej do pokoju i usłyszał, jak drzwi za nim się
zatrzasnęły, odcinając odgłos nawałnicy. Wewnątrz było jasno i cicho.
- Czy wszystko w porządku? Czy możesz wstać? Nie myślałam, że się zjawisz. Co się
stało z twoim samochodem?
Chciał zostać na podłodze, ale pozwolił, żeby pomogła mu się podnieść.
- Pozwól, że cię otrzepię. Stój spokojnie.
Stał w milczeniu, nieruchomo, kiedy ściągała mu czapkę, rękawice i rzuciła je na
kuchenny stół. Za pomocą ręczników usunęła śnieg i lód z jego wąsów oraz brwi. Strzepnęła
stos śniegu z kurtki, spodni i butów. Stał spokojnie, osłupiały i otępiały pośród topniejącego
śniegu i lodu.
Zabrała się do jego kurtki.
- Musisz zdjąć te przemoknięte rzeczy, zaraz przyniosę ci coś gorącego do picia.
Usiądź. Pozwól, że zdejmę ci buty.
Podprowadziła go do krzesła, na którym usiadł posłusznie.
- Skarpety masz suche. Jak się czują twoje stopy? Nie są zdrętwiałe, prawda? Koszulę
masz mokrą wokół kołnierza. Wezmę ją do suszarni. Twoje spodnie również. Są całkiem
przemoczone. Całe szczęście, że włożyłeś długie kalesony. Przyniosę jakieś koce.
Wciąż nie mógł nic powiedzieć. Zawinęła go w koce i zaprowadziła na kanapę,
namawiając, żeby się położył. Wsunęła mu do ust termometr.
- Idę zaparzyć gorącej herbaty i zadzwonię do lekarza. Muszę się upewnić, czy
prawidłowo z tobą postępuję.
Qwilleran zamknął oczy i o niczym innym nie myślał, tylko o cieple, suchym wnętrzu
i bezpieczeństwie. Usłyszał gwizd czajnika, szczęknięcie słuchawki telefonu, wyciskanie
gąbki z wodą do kubła.
Polly wróciła z kubkiem gorącej herbaty na tacy i powiedziała:
- Telefon nie działa. Linia wysiadła. Zastanawiam się, czy ci nie przynieść gorącej
miski z wodą. Jak się czujesz? Czy chcesz usiąść i napić się trochę herbaty? - wzięła
termometr z jego ust i zerknęła na jego skalę.
Qwilleran zaczynał przychodzić do siebie. Podniósł się do pozycji siedzącej bez jej
pomocy. Wziął kubek herbaty, posyłając Polly wdzięczne spojrzenie. Upił łyk gorącego
naparu i westchnął głęboko, z ulgą. Potem wypowiedział swoje pierwsze słowa:
- „Wdzięczny ci jestem, zmarzłem okrutnie”.
- Dzięki Bogu! - śmiała się i płakała. - Żyjesz! Ale mnie przestraszyłeś! Teraz już
wszystko w porządku. Skoro cytujesz Szekspira, wiem, że nic ci nie będzie.
Zarzuciła ręce na jego omotane kocami ramiona i przytuliła głowę do jego piersi. W
tym momencie wysiadł prąd. Połowa Moose County utonęła w czerni razem z małym
domkiem.
Rozdział trzynasty
Piątek, dwudziesty drugi listopada. Qwilleran otworzył oczy w małej sypialni zalanej
oślepiającym światłem.
- Qwill, obudź się, obudź się! Chodź i zobacz, co się stało! - ktoś w niebieskim
szlafroku stał przy oknie, przyglądając się z zachwytem widokowi na zewnątrz. - Mieliśmy
burzę lodową!
Nie spieszył się z pobudką, jak przez mgłę przypominał sobie ostatnią noc: Polly... jej
domek... śnieżycę.
- Nie leż tak, Qwill. Chodź zobaczyć. Jest pięknie!
- Ty jesteś piękna - powiedział. - Życie jest piękne!
W sypialni było chłodno, ale ciche dudnienie i pogłos gdzieś w domu znaczyły, że
ogrzewanie pracowało. Zwlókł się z łóżka i zawinął kocem, dołączając do Polly przy oknie.
Ujrzał zaczarowany krajobraz, lśniący jasno w zimnym, ostrym listopadowym słońcu.
Wiatr ustał. Zapanowała cisza. Wszystko pokrywała gruba warstwa srebrzyście mieniącego
się lodu. Każda gałąź na drzewie, każda witka lśniła kryształowym blaskiem. Linie
wysokiego napięcia i druciane płoty zmieniły się w diamentowe struny.
- Trudno uwierzyć, że zeszłej nocy mieliśmy ogromną śnieżycę - westchnął. - Nie
mogę uwierzyć, że wczoraj błądziłem w śniegu.
- Czy dobrze spałeś? - spytała.
- Bardzo dobrze. I nie z powodu wczorajszej wędrówki przez śnieg ani tego, że za
dużo zjadłem pieczeni wołowej... Czuję coś smacznego.
- Kawa - oznajmiła zachęcająco - i babeczki w piekarniku.
Babeczki były z czarnymi porzeczkami, a Polly podała je ze śmietankowym serem i
dżemem agrestowym.
- Żywopłot, wzdłuż którego dotarłeś tu przez śnieżycę - powiedziała Polly - to rząd
porzeczkowych krzaków, posadzonych przez MacGregora lata temu. Pozwala ludziom z
sąsiedniej farmy zbierać z nich owoce, a oni dostarczają nam w zamian przetwory... Qwill,
czy coś cię trapi?
- Pani Cobb będzie się martwić. Czy telefon działa?
- Jeszcze nie. Prąd włączyli pół godziny temu.
- Czy przejeżdżają tędy pługi śnieżne?
- W końcu tak, ale nie jesteśmy na ich priorytetowej liście. Najpierw odśnieżają ulice
w mieście i główne drogi.
- Czy słyszałaś cokolwiek w radiu?
- Wszystko jest pozamykane. Szkoły, sklepy, biura. Biblioteka będzie zamknięta do
poniedziałku. Wszystkie zebrania odwołane. Dziś rano odśnieżyli helikopter, żeby
ewakuować pacjenta ze szpitala. Ludzie porzucili w zaspach wiele samochodów. W
samochodzie, który wypadł z drogi, znaleziono ciało mężczyzny. Udusił się spalinami. Qwill,
a czy ty wozisz łopatę w bagażniku?
Pokręcił głową z poczuciem winy.
- Jeżeli utkniesz w śnieżycy, musisz wygarniać śnieg z rury wydechowej, żeby
ogrzewanie mogło pracować.
- Jeśli zasypie nas śnieg - powiedział Qwilleran - to wolę być zasypany tutaj z tobą niż
gdziekolwiek indziej. Tak tu spokojnie. Jak znalazłaś to miejsce?
- Mój mąż zginął na tej farmie podczas gaszenia pożaru w stodole, a państwo
MacGregor byli dla mnie bardzo uprzejmi. Zaproponowali mi, żebym zamieszkała w tym
domku za darmo. Wcześniej służył mężczyźnie wynajętemu do pracy na farmie.
- I co się z nim stało?
- To gatunek na wymarciu. Farmerzy mają teraz pracowników, którzy mieszkają w
domach w mieście.
- Nie martwisz się o swojego gospodarza w taką pogodę jak ta?
- Jest na Florydzie. Jego syn we wtorek odwiózł go na lotnisko. Ja muszę tylko karmić
jego ulubioną gęś. Czy słyszałeś kiedykolwiek o opiekunce do gęsi?
W kuchni zrobiło się nagle cicho. Piecyk wykonał swoją robotę i wyłączył się.
Agregat lodówki także umilkł. Pompa napełniła zbiornik z wodą i zgasła. Cisza panująca
wewnątrz i na zewnątrz została nagle zakłócona przez oddalone dudnienie.
- Pług śnieżny! - krzyknęła Polly. - Jakie to dziwne!
Przez okno wychodzące na zachód ujrzeli chmurę śniegu wzbijającą się na wysokość
szczytów drzew. Potem ujrzeli maszynę, za którą jechał mniejszy pług i samochód szeryfa.
Konwój zatrzymał się naprzeciw domu na farmie i mały pług zaczął odśnieżać podjazd. W
końcu samochód szeryfa podjechał pod same drzwi.
- Czy jest tu pan Qwilleran? - zapytał oficer.
Qwilleran pokazał się.
- Mój samochód jest w rowie, gdzieś przy drodze.
- Widzieliśmy go - powiedział oficer. - Mogę zabrać pana do miasta... jeżeli chce pan
jechać - dodał, spoglądając na kobietę w niebieskim szlafroku.
Nieco zawiedziony Qwilleran odwrócił się w stronę Polly.
- Chyba powinienem jechać. Czy poradzisz sobie?
Przytaknęła głową.
- Zadzwonię do ciebie, jak tylko zreperują linie. Oficer grzecznie się odwrócił, żeby
mogli się pożegnać. Podczas drogi powrotnej do Pickax, spędzonej w towarzystwie oficera,
Qwilleran stwierdził:
- Domyślam się, że to była ta „wielka śnieżyca”.
- Owszem.
- Czy wiele szkód uczyniła?
- Jak zwykle.
- Jak mnie znaleźliście?
- Po prostu szukaliśmy. Dostaliśmy telefon od komendanta policji w Pickax,
burmistrza i od komendanta drogówki. - Podniósł słuchawkę. - Tu wóz dziewięćdziesiąt
cztery do centrali: mamy go!
Pickax, miasto z szarego kamienia, było teraz pokryte bielą i błyszczało od lodu. Ulica
Park Circle wyglądała jak tort weselny. W rezydencji K każde okno, drzwi i poręcz
zwieńczone były grubą warstwą śniegu, a pan O'Dell jeździł na elektrycznym pługu i
odśnieżał chodniki oraz podjazd. Pani Cobb powitała Qwillerana z widoczną ulgą.
- Strasznie się martwiłam, ponieważ koty bardzo dziwnie się zachowywały -
powiedziała. - Wiedziały, że coś jest nie tak. Koko miauczał przez całą noc.
- Gdzie są teraz?
- Odsypiają na lodówce! Ja nie zmrużyłam oka. Zaczęło padać zaraz po tym, jak pan
wyszedł, i zaczęłam się obawiać, że zgubi pan drogę albo zakopie się w śniegu. Telefony nie
działały, ale jak tylko je naprawiono, zadzwoniłam do każdego, kogo znałam, nawet do
burmistrza.
- Pani Cobb, pani jest cała roztrzęsiona! Proszę usiąść, napijmy się herbaty, to
opowiem pani o tym, co mi się przydarzyło.
Kiedy skończył, pani Cobb wykrzyknęła:
- Koty miały rację! Wiedziały, że ma pan kłopoty.
- Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Zadzwonię do warsztatu Hackpole'a, żeby
wyciągnęli samochód z rowu. A jak tam przygotowania do ślubu? Czy wszystko przebiega
zgodnie z planem?
- No więc... - zaczęła niepewnie, spuszczając wzrok.
- Czy coś nie tak?
- Więc Herb zaczął mi mówić, że nie chce, żebym pracowała po ślubie, przynajmniej
nie tutaj w muzeum. Uważa, że powinnam zostać w domu i... i...
- I co? Zwilżyła usta.
- I mam prowadzić jego księgi rachunkowe.
- CO?! - krzyknął Qwilleran. - I chce zmarnować lata pani doświadczenia i wiedzy?
Ten facet jest stuknięty!
- Powiedziałam mu, że nie będzie żadnego ślubu, jeżeli nie będę mogła pracować w
muzeum - odparła wyzywająco.
- Dobrze pani zrobiła! To wymagało odwagi. Cieszę się, że broniła pani swojego
zdania. - Wiedział, jak bardzo pragnęła swojego domu i męża. Nie tylko mężczyzny, ale i
męża.
- W każdym razie ustąpił, więc chyba wszystko jest w porządku. Przywieźli moją
ślubną garsonkę z różowego zamszu i wygląda bosko! Mój syn wysłał ją z Saint Louis i
nawet nie wymaga ani jednej poprawki. Syn przyjechałby na ślub, gdyby nie ta niepewna
pogoda. Poza tym już na dniach spodziewają się dziecka. Mam nadzieję, że to będzie
chłopczyk.
Qwilleran wolał uniknąć szczegółowych ustaleń, ale gospodyni chciała z nim
porozmawiać o przebiegu ślubu.
- Susan Exbridge będzie ubrana na szaro. Zamówiłam dla nas bukieciki z różowych
róż i różowych pąków dla pana oraz Hackpole'a.
- Wiem, że nie chce pani przyjęcia - zaczął Qwilleran - ale moglibyśmy otworzyć
jedną butelkę szampana i wznieść toast za nowożeńców.
- To samo powiedziała Susan. Chce przynieść trochę kawioru i tatara.
Na te słowa dwie zaspane, brązowe głowy podniosły się znad lodówki.
Qwilleran stłumił śmiech, kiedy wyobraził sobie Hackpole'a z bukiecikiem pąków róż,
a potem jego reakcję na rybią ikrę i surowe mięso.
- A może muzyka w tle? - zasugerował. - Wystarczy włożyć kasetę do odtwarzacza.
- Och, byłoby miło! Wybierze pan coś, panie Q?
Sprzedaną narzeczoną, pomyślał.
- A gdzie pani chce, żeby odbyła się ceremonia?
- W salonie, naprzeciw kominka. Proszę za mną. Pokażę panu, co mam na myśli.
Wyszli z kuchni, a za nimi podążyły syjamczyki, które lubiły uczestniczyć w
domowych naradach.
- Moglibyśmy stanąć twarzą do urzędnika za małym stołem - powiedziała pani Cobb. -
Ogień w kominku sprawi, że będzie przytulnie. Postawimy wazon z różowymi różami na
stole, żeby komponował się z różami na dywanie.
W tym momencie usłyszeli za sobą gwałtowne prychnięcie. Koko nastroszył ogon,
wygiął grzbiet w łuk i pokazał pazury. Uszy i wąsy położył po sobie, a jego oczy przybrały
diabelski wyraz.
- Wielkie nieba! Co się stało? - zakrzyknęła pani Cobb.
- Stanął na różach! - zauważył Qwilleran. - Zawsze unika chodzenia po różach!
- Przestraszył mnie.
- Wygląda, jakby zobaczył ducha - powiedział Qwilleran, ale i on sam poczuł lekkie
drżenie górnej wargi, więc energicznie potarł wąsy.
Kiedy wrócili do kuchni, pani Cobb powiedziała:
- Jestem taka wdzięczna, że zabrał mnie pan do Pickax, panie Q. To było wspaniałe
doświadczenie, poznałam Herba i wychodzę za mąż pośród tych wszystkich przedmiotów,
które kocham. Jestem bardzo wdzięczna.
- Niech mi pani nie przypisuje tylu zasług. To pani zrobiła świetną robotę i zasługuje
pani na to, co najlepsze. Na pewno nie chce pani wziąć wolnego tygodnia?
- Nie, zjemy tylko kolację w hotelu „Pickax” i spędzimy noc w apartamencie dla
nowożeńców - powiedziała. - Podróż poślubną odbędziemy na wiosnę. Herb chce mnie
zabrać na ryby do północnej Kanady.
Qwilleran nie mógł sobie wyobrazić pani Cobb zarzucającej wędkę na pstrąga, i tym
bardziej nie wyobrażał sobie Hackpole'a na różowych, satynowych poduszkach.
- Ale mogłaby pani wziąć tydzień wolnego, choćby od zaraz, żeby sobie odpocząć -
zaproponował.
- No cóż - odparła tonem niemal przepraszającym - w poniedziałek jest spotkanie
komitetu w sprawie przybrania choinki, a w niedzielę jest koncert, na którym zostanie
wykonany Mesjasz, i przyjęcie w kostiumach z epoki. Za nic nie mogę tego stracić!
- A co z Herbem?
- Nie obrazi się. W telewizji jest program, który ogląda w każdy niedzielny wieczór.
Qwilleran miał wątpliwości co do tego małżeństwa, w dodatku coraz większe. Będzie
się czuł jak hipokrytą, stojąc w charakterze drużby obok mężczyzny, którego szczerze nie
lubił. Zrobi to jednak dla pani Cobb. Ona nigdy nie szczędziła mu swojego czasu, starań i
dobrego słowa... Była tak spragniona pochwał i tak zawstydzona, gdy je otrzymała... Tak
kompetentna w swojej dziedzinie i taka naiwna w dziedzinie uczuć... Zawsze gotowa do
pomocy i spełniająca zachcianki innych - zwłaszcza umięśnionych mężczyzn z tatuażami.
- Wciąż się pani trzęsie, pani Cobb - powiedział. - To podniecenie i brak snu. Proszę
iść na górę i odetchnąć. Ja nakarmię koty i pójdę gdzieś na kolację. I proszę nie
przygotowywać żadnych posiłków na jutro, to jest dzień pani ślubu.
Podziękowała mu wylewnie i poszła do swojego apartamentu.
Qwilleran zaś skierował się do biblioteki, żeby wybrać muzykę na ślub: Bach na czas
trwania ceremonii, a Schubert do szampana i kawioru. Koko podążył za nim i przyglądał się
każdej kasecie, obwąchując niektóre i niepewnie sięgając po inne łapką.
- Koci bibliotekarz jest wystarczająco trudny do zniesienia - powiedział Qwilleran. -
Proszę! Nie chcemy jeszcze kociego dyskdżokeja.
- Nyik, nyik, nyik - odezwał się Koko z irytacją, nachylając jedno ucho do przodu, a
drugie do tyłu.
Zadzwonił telefon.
- Uprzejma firma telekomunikacyjna wznowiła usługi dla wieśniaków na MacGregor
Road.
Melodyjny głos sprawił, że Qwilleran poczuł mrowienie na karku.
- Myślałem o tobie, Polly. Myślałem o tym wszystkim.
- Wszystko dobrze się skończyło, Qwill, ale drżę na myśl o tobie w tej zamieci.
- Ja też trochę jeszcze drżę na tę myśl. Kiedy znowu będę mógł cię zobaczyć?
- Chciałabym przyjechać na koncert w niedzielę wieczór.
- Może weźmiesz rzeczy na noc? Jeżeli po koncercie pojedziesz do domu, w
poniedziałek rano znów będziesz musiała jechać do Pickax. Masz do dyspozycji następujące
apartamenty: angielski, empire i biedermeier.
- Chyba spodobałby mi się apartament w stylu angielskim - odpowiedziała Polly. -
Zawsze chciałam przenocować w łóżku z baldachimem i z romantycznymi zasłonami.
- MIAU! - odezwał się Koko.
Qwilleran delikatnie odłożył słuchawkę i powiedział do niego:
- A ty pilnuj własnego nosa, młody kocie!
Rozdział czternasty
Sobota, dwudziesty trzeci listopada. „Niebo zachmurzone, dalsze opady śniegu” - zapowiadał
meteorolog. Mimo tego świeciło słońce, a Pickax lśniło pod białą pierzyną, która opadła na
miasto w czwartek. W Pickax śnieg nie szarzał z czasem, pozostawał biały.
Kiedy Qwilleran poszedł do głównego budynku, by przygotować śniadanie dla kotów,
spotkał panią Fulgrove i pana O'Della oddających się swoim codziennym zajęciom.
- Ładny dzień na ślub - zauważył.
- Pogoda w dzień ślubu o niczym nie świadczy - stwierdził zarządca. - Kiedy ja się
żeniłem z moją, z nieba biły pioruny, psy wyły, a na drodze leżały martwe ptaki, a jednak
przeżyliśmy razem czterdzieści pięć lat bez jednego złego słowa między nami. A kiedy
odeszła, Boże, daj odpoczynek jej duszy, to bez słowa skargi i bez jednej łzy.
Pani Cobb była zdenerwowana. Nie mając żadnych potraw do przyrządzenia, ciasta do
upieczenia, dla zabicia czasu gadała ó urządzeniu domu i czekała, aż nadejdzie pora jej
wizyty u fryzjera. Koty też były niespokojne, wyczuwały, że coś będzie się działo. Krążyły
nieustannie, a Koko mówił coś sam do siebie, pomiaukując i prychając, a co jakiś czas strącał
książkę z półki. Qwilleran cieszył się, że udało mu się wymknąć. O godzinie czternastej
umówiony był na wywiad z panią Sarą Woolsmith.
Dziewięćdziesięciopięcioletnia staruszka z farmy była długoletnią mieszkanką
ośrodka opiekuńczego dla osób starszych przy szpitalu w Pickax. Były to dwa nowoczesne
budynki, które nie pasowały do charakteru miasta zabudowanego w większości kopiami
zamków i twierdz.
Przełożona pielęgniarek oczekiwała Qwillerana w recepcji.
- Pani Woolsmith czeka na pana w czytelni - oznajmiła. - Macie państwo dla siebie
całe pomieszczenie, ale proszę ograniczyć wizytę do kwadransa. Pani Woolsmith bardzo
szybko się męczy. Cieszy się z tego wywiadu. Niewielu ludzi chce słuchać staruszków, którzy
opowiadają o dawnych czasach.
W czytelni spostrzegł słabą, małą starowinkę o nerwowych dłoniach, siedzącą na
wózku inwalidzkim i ściskającą swój szal. Towarzyszyła jej wolontariuszka, która przywiozła
ją na wózku z pokoju.
- Saro, to jest pan Qwilleran - powiedziała powoli i wyraźnie wolontariuszka. -
Odbędzie z panią miłą rozmowę. - Na boku wyszeptała do Qwillerana: - Ma dziewięćdziesiąt
pięć lat i prawie wszystkie swoje zęby, ale słabo widzi. To poczciwa staruszka i wszyscy ją
bardzo kochamy. Usiądę blisko drzwi i poinformuję pana, kiedy czas dobiegnie końca.
- Gdzie są moje zęby? - zaskrzeczała ostro pani Woolsmith.
- Proteza jest w pani buzi i ślicznie pani wygląda w nowym szalu - mocno uścisnęła
rękę starszej pani.
Qwilleran nie chciał tracić czasu na zbędne wstępy i od razu przeszedł do rzeczy:
- Czy opowie mi pani, jak wyglądało życie na farmie w czasach pani młodości, pani
Woolsmith? Włączę teraz nagrywanie.
Podniósł magnetofon, żeby go jej pokazać, ale ona rozejrzała się tylko, patrząc we
wszystkich kierunkach prócz właściwego.
Później spisano następujący wywiad:
Pytanie: Czy urodziła się pani w Moose County?
- Nie wiem, dlaczego chcesz ze mną rozmawiać. Nic szczególnego nie zrobiłam w
życiu. Mieszkałam na farmie i wychowałam dzieci. Raz, kiedy mieliśmy włamanie, moje
nazwisko pojawiło się w gazecie.
Jakie to było gospodarstwo i co pani w nim robiła?
- Było w gazecie o tym włamaniu, więc oderwałam ten kawałek. Jest w mojej torebce.
Gdzie moja torebka? Wyciągnij i przeczytaj. Możesz mi przeczytać. Lubię tego słuchać.
Sarah Woolsmith, lat 65, ze Squunk Corners siedziała sama i robiła na drutach sweter
w swoim salonie w ostatni czwartek o godzinie jedenastej, kiedy jakiś mężczyzna w chustce na
twarzy włamał się do niej i powiedział: „Oddawaj wszystkie pieniądze”. Wyciągnęła z torebki
i dała mu osiemnaście dolarów oraz siedemdziesiąt trzy centy. Mężczyzna zbiegł, nie robiąc
jej krzywdy, choć mocno ją przestraszył.
- W tamtych czasach często robiłam na drutach. Z Johnem mieliśmy siedmioro dzieci.
Pięciu chłopaków. Dwóch zginęło w czasie wojny. John zginął podczas wielkiej śnieżycy w
trzydziestym siódmym. Poszedł przyprowadzić krowy i zamarzł. Piętnaście krów wtedy
zamarzło i wszystkie kurczaki też. Zimy były srogie w tamtych czasach. Teraz mam koc
elektryczny. A ty też masz koc elektryczny? Kiedy byłam młodą dziewczyną, ja i moje siostry
spałyśmy pod stosem kołder. Rano patrzyłyśmy, czy jest szron na suficie. Wyglądało to
ładnie, wszystko błyszczało. W dzbanie, z którego brałyśmy wodę do mycia, był lód. Czasem
się przeziębiałyśmy. Mama smarowała nam klatki piersiowe olejem ze skunksa i gęsim
tłuszczem. Nie lubiłyśmy tego. (Śmiech) Mój brat strzelał do dzikich królików, ale ja
potrafiłam dogonić je i złapać. Tata był ze mnie dumny. Tata nie miał konia. Zaprzęgał mamę
do pługa i tak uprawiali ziemię. Nie chodziłam do szkoły. Pomagałam mamie w kuchni. Raz
zachorowała i musiałam nakarmić szesnastu mężczyzn. Byłam wtedy jeszcze taaka mała. To
był czas żniw. Wszyscy byli sąsiadami. W tamtych czasach sąsiedzi pomagali sobie
nawzajem.
Czy kiedykolwiek miała pani czas na...
- My, kobiety, prałyśmy ubrania w balii i robiłyśmy nasze własne mydło. Wyrabiałam
też ocet i masło. Wypychałyśmy poduszki piórami z kurczaków. Mieliśmy ich dużo. (Śmiech)
Raz na tydzień jechaliśmy wozem do miasta, odbieraliśmy pocztę i za centa kupowaliśmy
laski lukrecji. Poślubiłam Johna i zamieszkałam na dużej farmie. Krowy, konie, świnie,
kurczaki. Zatrudnialiśmy chłopaków z sąsiedztwa do pomocy. Pięć centów za godzinę.
Jelenie przyszły i zjadły naszą kukurydzę. Raz przyszły koniki polne i zjadły wszystko.
Zjadły nawet pranie wiszące na sznurku. (Śmiech) Chłopaki z sąsiedztwa pracowali w polu
po dwanaście godzin na dzień. Co pani pamięta z...
- Nigdy nie zamykaliśmy drzwi. Sąsiedzi mogli wejść do środka i pożyczyć sobie
garnuszek cukru. To chłopak z sąsiedztwa zabrał mi pieniądze. Wiedziałam, kto to jest, ale
nie powiedziałam posterunkowemu. Poznałam go po głosie. Czasem pracował na naszej
farmie.
Dlaczego nie powiedziała pani posterunkowemu?
- Miał na imię Basil. Żal mi go było. Jego ojciec siedział w więzieniu. Zabił
mężczyznę.
Czy to była rodzina Whittlestaffów?
- Wychyliłam się przez okno, kiedy zabrał mi pieniądze. Widać było księżyc.
Zobaczyłam go, jak biegł przez nasze ziemniaczane pole. Wiem, gdzie się kierował. Pociąg
towarowy zatrzymywał się w Watertown, aby nabrać wody. Jego gwizd było słychać na dwie
mile. Chłopcy wskakiwali na pociągi towarowe, żeby stąd uciec. Jeden spadł na tory i zginął.
Ja nigdy nie jechałam pociągiem.
Koniec wywiadu.
Wolontariuszka przerwała monolog pani Woolsmith:
- Czas minął, droga pani. Teraz proszę się pożegnać i pójdziemy na górę, żeby się
zdrzemnąć.
Staruszka wyciągnęła chudą, trzęsącą się rękę, a Qwilleran ujął ją obiema dłońmi,
zachwycając się tym, że te kruche rączki kiedyś tarły na tarze ubrania, doiły krowy i kopały
ziemniaki.
Wolontariuszka odprowadziła go do korytarza.
- Pani Sarah pamięta wszystko, co wydarzyło się siedemdziesiąt pięć lat temu -
powiedziała - ale nie pamięta ostatnich wydarzeń. Przy okazji, jestem Irma Hasselrich.
- Czy jest pani spokrewniona z pełnomocnikiem Fundacji Klingenschoenów?
- To mój ojciec. Był oskarżycielem w procesie, kiedy Zack Whittlestaff został skazany
za zabicie Titusa Goodwintera. Syn Zacka, który okradł panią Sarę i uciekł, wrócił po latach i
zwrócił te osiemnaście dolarów i siedemdziesiąt pięć centów, ale ona tego nie pamięta.
Przysyła jej także czekoladki na każde Boże Narodzenie. Całkiem nieźle mu się powodzi.
Oczywiście zmienił nazwisko. Gdybym ja się nazywała Basil Whittlestaff, to też bym
zmieniła - zaśmiała się. - Sprzedaje używane samochody i prowadzi warsztat. Wredny typ, ale
podobno porządnie wykonuje swoją pracę.
Qwilleran poszedł do domu, żeby przebrać się na ślub. Nie odczuwał żadnej
przyjemności w związku ze zbliżającą się uroczystością. Był już świadkiem na ślubie Archa
Rikera dwadzieścia pięć lat temu; był wtedy młody, szalony i nie zawsze trzeźwy. Podczas
ceremonii podał panu młodemu obrączkę tak niezręcznie, że ten upuścił ją, a dwustu gości
miało niezły ubaw.
A teraz miał być świadkiem Basila Whittlestaffa.
O godzinie siedemnastej listopadowy zmierzch przemalował śnieżną biel Pickax na
kolor bladoniebieski. W rezydencji K kotary były zasłonięte, kryształowe żyrandole zapalone,
pan O'Dell zaś rozpalił świąteczny ogień w salonowym kominku.
Gdy wybrzmiało piąte uderzenie skrzynkowego zegara stojącego w hallu, pan O'Dell
wrzucił kasetę do magnetofonu i w całym domu rozbrzmiały poważne akordy preludium
organowego Bacha. W salonie naprzeciw kominka czekał urzędnik magistratu. Pan młody i
jego drużba czekali w hallu. Po chwili wyczekiwania na podeście powyżej pojawiły się
druhna z panną młodą i zaczęły schodzić dostojnym krokiem.
Pani Cobb, na co dzień ubrana w fartuch, luźny kostium ze spodniami lub dres, w
różowej garsonce z zamszu wyglądała niemal oszałamiająco. Susan Exbridge zawsze
wyglądała olśniewająco, także teraz.
Zanim zdążyli się ustawić do ślubnej ceremonii przed urzędnikiem, ten miał już
czerwoną twarz od bijącego za nim ciepła. Z dwóch stron sykały na niego oburzone
syjamczyki, ich terytorium przed paleniskiem zostało bowiem zawłaszczone przez
nieznajomego.
Qwilleran nie czuł się zbyt pewnie; Hackpole wiercił się nerwowo, urzędnik zaś otarł
czoło, nim wygłosił zwyczajową formułę:
- Zebraliśmy się tutaj, żeby połączyć tego oto mężczyznę i tę oto kobietę...
Mimo pięknego, kojącego wystroju atmosfera była napięta.
- Jeżeli ktokolwiek ze zgromadzonych może podać powód, dla którego tych dwoje nie
może zgodnie z prawem zawrzeć związku, niech teraz przemówi albo zamilknie na zawsze.
- Miau! - odezwał się Koko.
Hackpole zmarszczył brwi. Obie kobiety zachichotały. Qwillerana ogarnęło mieszane
uczucie rozbawienia i niepokoju.
Herbert wziął sobie za żonę Iris, a Iris wzięła sobie za męża Herberta. A potem
nadszedł czas na obrączki.
Przyszła kolej na Qwillerana. Obrączka była w jego kieszeni, więc zaczął jej szukać.
Nie ta kieszeń. Ach! Znalazł ją. I znowu się skompromitował! Ślubna obrączka wyślizgnęła
się z jego ręki i potoczyła po dywanie.
Zachwycona Yum Yum natychmiast pobiegła za nią. Domowy złodziejaszek
zamieszkujący rezydencję Klingenschoenów, łasy na wszystko, co błyszczy, skoczył, uderzył
łapką i skarb potoczył się pod chińskie biurko. Rozjuszony Qwilleran ruszył w pościg. Kiedy
zdobycz była już w jego zasięgu, kotka dopadła obrączki pierwsza, podbijając ją jedną łapą, i
pobiegła za nią do hallu, gdzie uderzyła drugą łapką. Wsuwała właśnie obrączkę pod
anatolijski dywan, kiedy drużba w końcu ją złapał.
Spocony urzędnik zakończył ceremonię w rekordowym tempie:
- Ogłaszam was mężem i żoną.
Zażenowany Hackpole pocałował pannę młodą, potem były uściski w ramionach i
uściski dłoni, gratulacje i serdeczne życzenia.
Lekka muzyka fortepianowa Schuberta okazała się w sam raz na tę okazję. Pani
Fulgrove i pan O'Dell pojawili się z tacami szampana i przystawek. Qwilleran ze
skrzyżowanymi palcami i z kieliszkiem soku z białych winogron zaproponował toast za
przyszłe szczęście nowożeńców.
Uroczysty moment nie trwał długo. Urzędnik magistratu połknął szampana i wyszedł
w pośpiechu. Nowa pani Hackpole zwabiła małżonka do jadalni, żeby zobaczył
przedstawiające dziką zwierzynę płaskorzeźby na masywnym, niemieckim kredensie.
- Mam nadzieję, że będzie szczęśliwa - powiedział Qwilleran do Susan Exbridge. -
Niestety, chyba już na dobre przylgnie do mnie miano najgorszego drużby w historii ślubów.
- Ale Koko wspaniale prezentował się jako kot-świadek - zaśmiała się Susan. - Jego
miauknięcie w odpowiednim momencie rozładowało atmosferę.
Hackpole'owie wrócili z krótkiego zwiedzania i stwierdzili, że już sobie pójdą. Pan
młody dzwonił samochodowymi kluczykami i popychał pannę młodą w stronę tylnich drzwi.
- Poczekaj chwilę - powiedział Qwilleran. - Daj mi kluczyki, to przyprowadzę twój
samochód przed frontowe drzwi. Nie będziemy rzucać ryżem, ale powinniście odjechać w
godnym stylu.
- Ale mamy dwa samochody - zaoponował Hackpole. - Jej jest w garażu.
- Odbierzecie go jutro. Nikt nigdy nie słyszał, żeby panna młoda i pan młody
odjeżdżali w oddzielnych wozach.
Qwilleran i Susan obserwowali, jak nowożeńcy odjeżdżają do apartamentu dla
nowożeńców w nowym hotelu „Pickax”.
- A więc pojechali - westchnął Qwilleran - na dobre i na złe.
Susan przyjęła jego zaproszenie na kolację do restauracji „Stefania”, gdzie na
stolikach okrytych obrusami sięgającymi aż do ziemi lśniły nastrojowo świece, a ciepłe
kolory i delikatna muzyka tworzyły romantyczny nastrój. Był to wieczór przed oratorium
Mesjasz, więc rozmawiali o przyjęciu mającym odbyć się w muzeum po przedstawieniu.
- Bliźniacy Fitch będą filmować na wideo - powiedziała Susan.
Qwilleran wyraził swoje poparcie.
- Moi przyjaciele z Nizin zwykle nie wierzą w kulturalną działalność tego oddalonego
okręgu.
- Uważam, że jesteśmy północno-wschodnim Luksemburgiem środkowych Stanów -
powiedziała Susan, dramatycznie gestykulując. - Pozwól, że ci opowiem o niespodziance,
którą planujemy dla publiczności słuchającej oratorium. Czy wiesz, dlaczego jest taka
tradycja, żeby wstać, gdy chór śpiewa Alleluja?
- Słyszałem, że król Anglii był pod takim wrażeniem, kiedy usłyszał to po raz
pierwszy, że zerwał się, a kiedy król wstaje, wszyscy wstają. Czy to nie ta historia?
- Tak właśnie! Około 1742 roku. Jutro wieczorem w przedstawieniu weźmie udział
król Jerzy II z całym królewskim dworem, w uroczystych strojach z osiemnastego wieku.
Zagra ich nasza grupa teatralna... Powinieneś przyłączyć się do niej, Qwill. Masz dobry głos i
dobrą prezencję. Moglibyśmy wystawić Czarną magię na Manhattanie, a Koko mógłby zagrać
Pyewacketa.
- Wątpię, czy w ogóle chciałby zagrać rolę kota - powiedział Qwilleran. - Jest
nieznośnym snobem. Obawiam się, że wolałby raczej tytułową rolę z Ryszarda Trzeciego.
Kolacja z Susan była przyjemnym następstwem ślubnej uroczystości, która okazała się
tak stresująca. Wręczył jej naręcze różowych róż, żeby zabrała je do domu, a ona obdarzyła
go teatralnym pocałunkiem. Na chwilę zapomniał o rozżaleniu z powodu utraty gospodyni i o
niechęci, jaką żywił do jej wybranka. Wróciło jednak, gdy podjął conocny obchód domu
przed powrotem do swojej siedziby nad garażem.
Na dywanie w bibliotece leżał cienki tom. Był to egzemplarz Otella, a Qwilleranowi
od razu na myśl przyszedł jeden z najbardziej znanych cytatów: „Musisz też rzec im o kimś,
kto pokochał; nie nazbyt mądrze, lecz nazbyt gorąco”.
Kiedy niósł syjamczyki w wiklinowym koszu przez dziedziniec, przypomniał sobie
jeszcze jeden fragment, od którego aż wąsy mu się zjeżyły: „Zabij mnie jutro, oszczędź mnie
dziś tylko”.
Rozdział piętnasty
Niedziela, dwudziesty czwarty listopada. Przez noc spadło jeszcze pięć centymetrów śniegu.
Kiedy w niedzielę rano Qwilleran niósł wiklinowy koszyk do głównego budynku, dzwony z
brązu na wieży kościoła Old Stone i odtwarzane z taśmy bicie dzwonów z kościoła Little
Stone ogłaszały poranne nabożeństwa. Pan O'Dell, który uczestniczył już w porannej mszy,
zajęty był odśnieżaniem.
- No, odśnieżyłem podjazd i parking na wieczorne przyjęcie - powiedział. - Myślę, że
nie będzie już dzisiaj padało.
Qwilleran podkręcił w domu termostat i przygotowywał śniadanie dla kotów, kiedy
usłyszał, że drzwi kuchenne otworzyły się, a następnie zatrzasnęły. To pewnie pan O'Dell -
pomyślał. Chce się napić czegoś ciepłego w ten zimny poranek. Jednak nikt się nie zjawił, a
zamiast tego na tyłach domu rozległ się rozpaczliwy szloch. Wstał i poszedł sprawdzić, co się
dzieje.
- Pani Cobb! - wykrzyknął. - Co pani tu robi? Co się stało?
Twarz miała wymizerowaną i bladą jak ściana, włosy potargane. Stała oparta o tylnie
drzwi. Na widok Qwillerana zalała się łzami, zakrywając twarz dłońmi.
Zaprowadził ją do kuchni i posadził na krześle.
- Jak pani tu dotarła? Szła pani przez śnieg w tych kapciach?
- Nie wiem - jęknęła - po prostu... uciekłam. Musiałam uciec.
- Co takiego się wydarzyło? Czy może mi pand powiedzieć? - zdjął z niej
przemoczone pantofle i owinął jej stopy ręcznikami.
Pokręciła głową. Jej łkanie przeszło w bolesny jęk.
- Popełniłam... popełniłam straszliwy... błąd.
- Nie rozumiem, pani Cobb. Czy może mi pani powiedzieć, co się stało?
- To potwór! Poślubiłam potwora! Och, co ja mam zrobić?
- Czy odniosła pani jakieś obrażenia?
Pokręciła przecząco głową, wylewając z siebie strugi łez. Qwilleran podał jej pudełko
chusteczek.
- Czy znęcał się nad panią fizycznie?
- Och, och, och! Nie mogę o tym mówić! - położyła głowę na stole i potrząsała nią w
konwulsjach.
- Czy nadużył alkoholu? Odpowiedziała drżącym głosem, że tak.
- Zaparzę filiżankę herbaty.
- To na nic... zwymiotuję - jęknęła. - Wymiotowałam całą noc.
- Lepiej niech się pani napije chociaż wody. Jest pani pewnie odwodniona.
- Też zwymiotuję.
- A zatem dzwonię po lekarza. - Wybrał numer domowy doktora Halifaksa, ale
pielęgniarka, która opiekowała się jego niepełnosprawną żoną, powiedziała, że lekarz jest w
kościele.
Qwilleran wybiegł na zewnątrz i zawołał zarządcę:
- Panie O'Dell, szybko! Niech pan pędzi do kościoła Old Stone i złapie doktora Hala.
Proszę szukać siwej głowy, potem niech pan przejdzie nawą i skinie na niego.
- Pojadę skuterem śnieżnym! - zapewnił pan O'Dell, marszcząc brwi ze zdziwienia.
Zawył silnikiem i odjechał na dwumiejscowej maszynie. Qwilleran wrócił do kuchni,
gdzie Koko ocierał się o nogi pani Cobb. Schyliła się i chciała go dotknąć, ale on sam
wskoczył na jej kolana. Przytuliła go, a on na to pozwolił, strzygąc uszami z powodu
kapiących na niego łez.
Gdy tylko Qwilleran usłyszał ryk silnika, pobiegł do tylnich drzwi.
- Niezłe wyczucie czasu - powiedział stary doktor. - Wyciągnęliście mnie z kościoła
tuż przed zbiórką na tacę. Co się stało?
Qwilleran przedstawił w skrócie przebieg wydarzeń i pokierował go do kuchni.
Doktor Hal jednak zaraz wrócił.
- Lepiej zabierzmy ją od razu do szpitala. Gdzie jest u pana telefon? Zamówię
prywatny pokój.
- Nie wiem, o co poszło - Qwilleran zniżył głos - ale mąż może jej szukać. Powinien
pan zastrzec, że nie wolno jej odwiedzać.
Pomógł doktorowi Halowi odprowadzić pacjentkę do tylnich drzwi.
- Będę potrzebować jakichś rzeczy - powiedziała słabym głosem.
- Spakujemy pani torbę i przyślemy do szpitala. Proszę się o to nie martwić, pani
Cobb. - Qwilleran chyba nigdy nie zdołałby nazywać ją panią Hackpole.
Zarządca przyprowadził samochód i Qwilleran zwrócił się do niego:
- Kiedy mnie nie będzie, niech pan pójdzie do kościoła Little Stone i złapie panią
Fulgrove. Niech przyjdzie i spakuje osobiste rzeczy pani Cobb na krótki pobyt w szpitalu.
Droga do szpitala minęła w ciszy, przerywanej tylko co jakiś czas szlochem.
- Tak się o pana martwię.
- Nie ma po co. To mądre z pani strony, że wróciła pani do domu.
Po odwiezieniu pacjentki do szpitala wrócił i zastał bardzo przejętą panią Fulgrove.
- Spakowałam wszystko, co mi przyszło do głowy - powiedziała - co nie było łatwe,
ponieważ sama nigdy nie byłam w szpitalu, dzięki Bogu, ale włożyłam do torby to, co wydało
mi się potrzebne, a także małe radio, żeby postawić je koło łóżka. Szukałam Biblii, ale nie
mogłam znaleźć, więc spakowałam jej swoją. To jej przyniesie ulgę.
- Czy pani Cobb prosiła, żeby dziś wieczorem przyszła pani do pracy podczas
przyjęcia?
- Tak, ale dziś jest niedziela, a ja w dzień święty nie pracuję, więc nie mogę przyjąć
zapłaty. Chętnie jednak pomogę, zwłaszcza, że ta biedna duszyczka jest w szpitalu, a ja czuję
się mocno na siłach.
Qwilleran poprosił zarządcę, by dostarczył rzeczy pani Cobb do szpitala.
- Czy uważa pan, panie O'Dell, że sobie poradzimy z urządzeniem przyjęcia bez pani
Cobb?
- Cóż, zrobimy, co w naszej mocy. Kobiety ze stowarzyszenia pomogą przygotować
wazę ponczu. One to lubią. Czy mam zabrać maleństwa na drugą stronę dziedzińca, kiedy
zacznie się przyjęcie?
- Nie sądzę. Koty lubią przyjęcia. Niech zostaną w rezydencji.
- Kiedy kobiety ze stowarzyszenia wyjdą na koncert, pozamykam wszystko i pójdę na
trochę do kościoła, ale wrócę przed końcem koncertu. Pani Cobb mówiła, że trzeba włączyć
wszystkie światła i rozpalić wszystkie kominki. Szkoda, że nie będzie mogła wziąć w tym
udziału. A co jej dolega?
- Dokuczliwy wirus - wyjaśnił Qwilleran.
Około południa zadzwonił telefon i w słuchawce rozległ się ochrypły głos:
- Gdzie ona jest? Gdzie jest moja żona?
- Czy to pan Hackpole? - spytał Qwilleran. - Nie wie pan? Ona jest w szpitalu. Mówią,
że doznała szoku.
Rozmówca rozłączył się, klnąc głośno.
Qwilleran zadzwonił po południu do szpitala. Powiedziano mu, że pacjentka spokojnie
odpoczywa i przebywa sama, ponieważ zgodnie z nakazem doktora Halifaksa nikomu nie
wolno jej odwiedzać.
W południe przyjechała Susan Exbridge z komitetem pań, by przygotować poncz i
udekorować stół. W tym samym momencie przyjechała Polly Duncan z rzeczami na noc.
Panie przywitały się grzecznie, ale chłodno. Komitet pań zdawał się zaskoczony, widząc
Polly na terenie rezydencji.
W drodze na kolację do restauracji „Old Stone Mill” Qwilleran powiedział do Polly:
- Widzę, że znasz Susan Exbridge.
- Wszyscy znają Susan Exbridge. Ona jest w każdej organizacji, stowarzyszeniu i w
każdym komitecie.
- Uważa, że powinienem wstąpić do grupy teatralnej.
- Spostrzegłbyś, jak wiele czasu to pochłania - ostrzegła go Polly cierpko. - Jeżeli na
poważnie zamierzasz pisać książkę, to by na pewno ze sobą kolidowało.
Rzekła to szorstkim tonem, który był u niej niespotykany, więc Qwilleran
zrezygnował z dalszej rozmowy o pani Exbridge.
W restauracji klienci ustawili się w kolejkę, Hixie zaś gorączkowo próbowała usadzić
gdzieś wszystkich. Nie miała czasu na pogawędki, a Qwilleran i jego gość musieli poczekać
na stolik oraz menu. Sądząc po dobiegających z sali strzępkach rozmów, wszyscy wybierali
się na koncert i byli mocno podekscytowani.
Qwilleran powiedział do Polly:
- Moja mama śpiewała kiedyś w chórze, wykonywali oratorium Mesjasz w każde
Boże Narodzenie. Mój ulubiony fragment to partia Alleluja, zwłaszcza jeśli wykonawcy
potrafią rozegrać wszystkie pauzy. Zwłaszcza tuż przed końcem; dwie sekundy grobowej
ciszy, a potem nagle BUCH!
Hixie wręczyła im karty menu, przepraszając za opóźnienie. Do karty przypięta była
mała kartka ze słowami „Specjalnie z okazji koncertu”, zachęcająca do gotowych dań, na
które nie trzeba było długo czekać. Do karty menu Qwillerana przypięta była jeszcze jedna
mała kartka, odręcznie napisana przez Hixie: „Muszę z Tobą porozmawiać na osobności.
Zadzwonię jutro”.
Zaraz po osiemnastej trzydzieści restauracja opustoszała i goście przenieśli się do
kościoła Old Stone. Wyniosłe sanktuarium było wypełnione po brzegi, zarówno ławki
kościelne z miękkim obiciem, jak i rozkładane krzesła w obu nawach zostały zajęte. Pierwsze
trzy rzędy były odgrodzone liną, a publiczność nie miała pojęcia, dlaczego. Krążyły różne
plotki i domysły. Czuć było nastrój pełen napięcia i oczekiwania.
- Czy nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy usiedli w tylnim rzędzie bocznej nawy?
- Qwilleran spytał Polly. - Chciałbym wyjść tuż przed dźwiękami ostatnich nut, żeby być w
muzeum, nim przyjadą goście.
O godzinie dziewiętnastej pan O'Dell wślizgnął się na składane krzesło blisko nich i
obaj mężczyźni wymienili porozumiewawcze skinienia.
Potem pojawili się wykonawcy: najpierw orkiestra w szarych szatach. Następnie scenę
zapełnił upudrowany chór w perukach, ubrany w pastelowe kostiumy: kobiety w
koronkowych gorsetach i obszernych, udrapowanych spódnicach; mężczyźni w spodniach po
kolana, krótkich marynarkach do pasa i pończochach. Potem nastąpiło widowiskowe wejście
solistów w aksamitach obsypanych klejnotami, co wywołało wśród publiczności niezwykłe
poruszenie.
Dyrygent odwrócił się w stronę oczekującej widowni:
- Panie i panowie, powstańmy wszyscy, by powitać Jego Wysokość króla Jerzego!
Drzwi z tyłu otwarły się na oścież, orkiestra zagrała muzykę koronacyjną, a dwór
królewski kroczył dostojnie przez nawę główną, olśniewając przepychem czerwonych
aksamitów, gronostajów, białej satyny i fioletowego adamaszku. Publiczność zaniemówiła,
przypatrywała się temu orszakowi w niemym zachwycie i dopiero po chwili rozległ się
ogłuszający aplauz.
Qwilleran wyszeptał do Polly:
- Chciałbym, żeby moja mama mogła to zobaczyć. Oszalałaby z wrażenia.
Kościół znany był z doskonałej akustyki, chór miał za sobą wiele godzin prób, a
soliści i muzycy byli profesjonalistami. Organy cechowały się wyśmienitym brzmieniem.
Rozpoczęło się przedstawienie, którego Qwilleran miał nigdy nie zapomnieć, i to z
niejednego powodu.
Pod koniec oratorium pan O'Dell wymknął się, dając Qwilleranowi porozumiewawczy
znak. Orkiestra grała początkowe takty zmierzające ku pierwszemu podniosłemu „alleluja”,
od którego ciarki przechodziły po plecach. Król i jego dwór powstali, publiczność też, a
Qwilleran zatopił się w królestwie muzyki i w swojej własnej, osobistej nostalgii.
Wyśpiewywane „alleluja” wznosiło się coraz wyżej w radosnym uniesieniu i opadało
do dramatycznego momentu zapierającej dech pauzy - dwóch sekund absolutnej ciszy!
W tym ułamku czasu Qwilleran usłyszał fałszywą nutę - wycie syreny. Bruce Scott,
który siedział kilka rzędów przed nim, zerwał się z ławki i popędził przez nawę. Dwóch
innych mężczyzn także szybko wyszło. Qwilleran zmarszczył brwi. Syreny pożarowe
odezwały się wyjątkowo nie w porę.
Chór dokończył Alleluja i zaczęła się aria. Otworzyły się drzwi za Qwilleranem; ktoś
dotknął jego ramienia i szepnął mu coś do ucha.
Qwilleran natychmiast poderwał się z miejsca i wybiegł przez narteks, a potem po
schodach na zewnątrz. Po drugiej stronie parku muzeum jarzyło się, ale nie od świateł w
oknach, lecz od szalejących płomieni.
- Och, mój Boże! Koty! - krzyknął.
Pobiegł przez ulicę, wymijając samochody. Przeciął park, przedzierając się
gorączkowo przez głęboki śnieg. Budynek otaczały mrugające czerwone i niebieskie światła.
Słychać było dźwięk zbliżających się kolejnych wozów na sygnale.
- Koty! - krzyczał.
Ubrane w czarne skafandry sylwetki rozwijały węże i podnosiły drabiny.
- Zostań tam! - rozkazała któraś z nich.
Qwilleran minął je i biegł dalej.
- Koty! - wrzeszczał.
Czerwony płomień rozprzestrzenił się na okna na pierwszym piętrze. Eksplodowały
szyby i pokazały się języki ognia.
- Zatrzymać go!
Kierował się do tylnich drzwi, stamtąd było najbliżej do kuchni.
- Trzymajcie go!
Pochwyciły go silne ramiona. Spojrzał w górę i zobaczył, że ogień doszedł już do
drugiego piętra. Drabiny podniosły się wyżej. Okna prysnęły, a na zewnątrz wzbił się czarny
dym.
Qwilleran jęknął rozpaczliwie.
Rozdział szesnasty
Poniedziałek, dwudziesty piąty listopada. Qwilleran włączył radio w sypialni swojego
mieszkania nad garażem. „Podajemy najważniejsze wiadomości w skrócie: w niedzielę
wieczorem Muzeum Klingenschoenów przy Park Circle zostało całkowicie zniszczone przez
pożar, powstały wskutek podpalenia, jak oznajmił komendant straży pożarnej Bruce Scott. W
budynku znaleziono zwęglone ciało, prawdopodobnie podpalacza, którego jeszcze nie
zidentyfikowano. W akcji gaszenia pożaru brało udział trzydziestu strażaków, cztery cysterny
i trzy wozy strażackie, przy wsparciu okolicznych mieszkańców i wolontariuszy z Pickax.
Żaden ze strażaków nie doznał obrażeń... Dzisiaj będzie cieplej i pokaże się słońce...”
- Słońce! - mruknął Qwilleran, wyłączając radio. Popatrzył smutnymi oczami na szary
widok za oknem: zimne, zachmurzone, ołowiane niebo... czarna ziemia z zamarzniętym
błotem i sadzą... szkielet pozostały po dwupiętrowym, kamiennym budynku, który onegdaj
był atrakcją turystyczną. Okna, drzwi i dach były zniszczone. Osmalone kamienne ściany
zasłaniały górę zwęglonego gruzu. Cierpki zapach spalenizny, który utrzymywał się w
ruinach, był wyczuwalny także w jego mieszkaniu.
Polly podeszła do niego z boku i trzymała go za rękę w milczącym współczuciu.
- Dziękuję ci, że mi pomogłaś przetrwać tę okropną noc - powiedział. - Czy jest ci
wystarczająco ciepło? - Miała na sobie jego piżamę. - Ogrzewanie uruchomili dopiero
godzinę temu. Prąd włączyli około piątej rano, ale telefon wciąż nie działa. Ostatni wóz
strażacki odjechał dopiero o brzasku.
- Nie rozumiem tego - oznajmiła Polly, spoglądając na przygnębiającą scenerię
pogorzeliska.
- Tego się nie da zrozumieć. Czy napiłabyś się kawy? Nie mam na śniadanie nic
oprócz zamrożonych bułek. O której powinnaś być w bibliotece?
- MIAU-AU-AU! - z sąsiedniego pokoju dochodziło głośne i domagające się uwagi
miauczenie.
- Koko usłyszał słowo „śniadanie” - zauważył Qwilleran i poszedł otworzyć drzwi od
saloniku kotów.
Wyszły, węsząc na wszystkie strony, z podniesionymi optymistycznie ogonami.
- Przykro mi - powiedział. - Jedynym zapachem tego ranka jest stęchły dym. Nie
będzie jedzenia, dopóki nie pójdę do sklepu. Cieszcie się, że żyjecie.
- Idzie tutaj pan O'Dell - zauważyła Polly.
- Lepiej idź i się ubierz.
Złapała swoje ubrania i zniknęła w łazience. Zarządca wchodził już po schodach.
Qwilleran powitał go niewesołym głosem:
- To smutny dzień, panie O'Dell, ale jesteśmy wdzięczni, że ocalił pan koty.
- Ja? Gdzie tam. Ten zuch sam się ocalił i tę małą też. Wył jak upiór i drapał w drzwi
schowka z narzędziami, które wywoskowałem nie dalej jak tydzień temu. Otworzyłem te
drzwi i patrzę, a tam stoi ten ich koszyk, a on koniecznie chciał do niego wejść. Fuknął na
kotkę i w końcu ona też wskoczyła za nim. Chciał pan, żebym zostawił je w domu, ale on
narobił takiego wrzasku, że w końcu przyniosłem je tutaj, dopiero potem poszedłem
posłuchać sobie trochę muzyki. To chyba cud!
- Koko wiedział, że wydarzy się coś złego - wyjaśnił Qwilleran. - Wyczuł
niebezpieczeństwo. Czy słyszał pan cokolwiek o podpalaczu? W radiu powiedzieli, że wciąż
go nie zidentyfikowano.
- Tak, słyszałem - powiedział O'Dell. - Mój stary kumpel Brodie przyjechał zobaczyć
się ze mną rano. Próbował także dodzwonić się do pana.
- Linia była nieczynna przez całą noc. Co Brodie miał do powiedzenia?
Zarządca niewesoło pokręcił głową.
- No, co tu gadać. Naprawdę współczuję biednej kobiecie, ona w szpitalu, a jej nowy
mąż spalony na śmierć, i w dodatku przestępca.
Qwilleran milczał. Tak, to było w stylu Hackpole'a: spalić muzeum, żeby jego żona
nie mogła już w nim pracować. Musiał być obłąkany! Myślał, że się wywinie z czegoś
takiego?
- Byłem tam, kiedy wkładali go do worka - powiedział gospodarz. - Był czarny jak
spalony hot-dog, pęknięty i różowy w środku.
- Proszę oszczędzić nam szczegółów, panie O'Dell. Teraz musimy martwić się o panią
Cobb. Wszyscy wiemy, jak wiele znaczyło dla niej to muzeum.
- Czy jest coś, co mógłbym zrobić dla tej biedaczki?
- Może pan wziąć te pieniądze, kupić kwiaty i zawieźć je do szpitala. Tylko nie
różowe róże! Chwileczkę: napiszę do niej krótki liścik.
O'Dell wyszedł; Polly wyłoniła się z łazienki ubrana w śnieżnobiałą sukienkę, którą
miała na sobie podczas koncertu.
- To niezupełnie strój, jaki zazwyczaj noszę podczas ciężkiej pracy pomiędzy regałami
- powiedziała. - Jak mam wyjaśnić, że mój bagaż spłonął w pożarze muzeum?
- Przykro mi z powodu twoich rzeczy, Polly.
- A mnie najbardziej przykro z powodu tych czterech tysięcy woluminów.
- Tak, mnie też najbardziej szkoda biblioteki - zgodził się z nią Qwilleran. - Ocaliłem
tylko jedną rzecz. Kiedy pracownicy firmy aukcyjnej dostarczyli biurko, poprosiłem ich, żeby
wynieśli z domu prezent ślubny dla pani Cobb, czyli pensylwańską szafę typu Schrank, która
stoi teraz w garażu obok starego biurka Ephraima Goodwintera.
Wreszcie, po godzinach milczenia, odezwał się z dawna wyczekiwany dzwonek
telefonu. Qwilleran podniósł słuchawkę.
- Tak?... Telefon nie działał, doktorze. Jaki jest jej stan?... To niedobrze, ale jest coś
jeszcze gorszego. Zidentyfikowali ciało podpalacza... Może lepiej będzie, jeżeli przyjdę do
szpitala i sam z nią porozmawiam?... Dobrze, dam panu znać.
Odłożył słuchawkę i przez chwilę spoglądał na nią w zamyśleniu.
- Co się stało, Qwill?
- Stan pani Cobb już się poprawiał, ale w pewnej chwili włączyła radio i usłyszała
wiadomość o pożarze. Od tej pory wciąż histeryzuje.
Polly wyszła do pracy, a telefon nie przestawał dzwonić. Przyjaciele, członkowie
stowarzyszeń, nieznajomi dzwonili, by wyrazić, jak bardzo są wstrząśnięci tym, co się stało, i
by złożyć mu wyrazy współczucia. Wścibscy chcieli wiedzieć, kto był podpalaczem i
dlaczego to uczynił. Po Main Street jeździły tam i z powrotem samochody, których
właściciele chcieli przyjrzeć się ruinom.
Niespodziewanie z Nizin zadzwonił Junior Goodwinter.
- Qwill! Nie mogę w to uwierzyć! Judy miała telefon od Franceski. Powiedziała, że
jeszcze nie wiadomo, kto podłożył ogień.
- To był Hackpole! Jeden z twoich strażaków.
- Już nie! Wyrzucili go zeszłej wiosny za naruszenie regulaminu. Jeżeli w ogóle
pojawiał się na szkoleniach, zawsze był na bani.
- Jest mi niezmiernie przykro z powodu wypadku twojej matki, Junior. To straszne -
westchnął Qwilleran.
- Tak, wiem, cóż mogę powiedzieć.
- Nie było ogłoszenia o pogrzebie.
- Nie będzie pogrzebu. Rozmawiałem z bratem i siostrą, i zdecydowaliśmy, że
pożegnalną uroczystość urządzimy później.
- Jak to wszystko wpłynie na dalsze losy „Picayune”?
- Tego jeszcze nikt nie wie, ale mam dobre wiadomości. Pamiętasz ognioodporną
kasetkę mojego ojca? Zawierała klucz do sejfu w Minneapolis. Tato odkładał tam sto lat
historii „Picayune” na mikrofilmach, bo nie chciał, żeby ktokolwiek się dowiedział, na co
wydaje pieniądze.
- Ja też mam dla ciebie dobrą wiadomość - stwierdził
Qwilleran. - Biurko twojego pradziadka jest w moim garażu. Będzie twoje, jak
weźmiecie ślub z Jody.
- Och, super! - krzyknął Junior.
Telefon nie przestawał dzwonić. Hixie Rice zadzwoniła, by sprawdzić, czy
syjamczyki są bezpieczne i czy nie potrzebują jedzenia. Krótko po tym jej wysokie obcasy
stukały po schodach na górę, ponieważ przywiozła im torbę kotletów cordon bleu z kurczaka.
- To było coś strasznego, kiedy dowiedziałam się o tym pożarze - mówiła, rozglądając
się jednocześnie za popielniczką. - Czy mogę zapalić, Qwill?
- Mnie nie przeszkadza - powiedział - ale nie dmuchaj dymem w stronę kotów.
Zmieniłby im się kolor futra na niebieski.
Schowała do kieszeni papierosy.
- Powinnam rzucić palenie. Mówią, że ten cholerny nałóg powoduje zmarszczki.
- Filiżankę kawy? - zaproponował Qwilleran.
- Jeżeli to twoja słynna rozpuszczalna trucizna, to nie, dziękuję.
- Jakieś wieści o twoim szefie kuchni i jego nożach?
- Uważaj teraz - odpowiedziała. - Słyszałeś o niezidentyfikowanym mężczyźnie,
znalezionym w samochodzie, który utknął w zaspie? Więc to był Tony, uciekający do Kanady
moim samochodem!
- Doprawdy nie wiem, Hixie, gdzie ty ich znajdujesz.
- Kiedy mówiłam, że uciekł przez okno w łazience, nie opowiedziałam ci całej historii.
Tony był Kanadyjczykiem francuskiego pochodzenia, mieszkającym tu nielegalnie. Zmienił
nazwisko i rozjaśnił włosy. To mi tak bardzo nie przeszkadzało, ale... próbował oszukać firmę
ubezpieczeniową.
- To niedobrze.
- Sprzedał swój wóz w szemranym warsztacie i zgłosił policji, że mu go ukradziono.
Tamten facet był śledczym z ubezpieczalni. Kiedy po raz pierwszy przyjechał tu węszyć,
Tony wziął samochód kempingowy i spędził kilka dni w lesie...
- Na mojej posesji! Powiedziałaś mi, że wyjechał zobaczyć się z chorą matką w
Filadelfii. I co teraz? Czy strata partnera odbije się na twojej pracy?
- O tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać, Qwill. Mój szef planował rejs na
Karaiby z Goodwinterową, dopóki nie uciekła z innym facetem i nie zabiła się w wypadku.
- Więc teraz koleś chce, żebyś ty ją zastąpiła - zgadł Qwilleran.
- No wiesz, ma rezerwację i bilety...
- Hixie, jesteś jak bohaterka artykułu z magazynu o prawdziwych historiach. Jeżeli
szukasz rady, to nie mam nic do dodania.
- W porządku. Chciałam tylko cię zobaczyć. Jesteś taki wyrozumiały.
Kiedy Hixie, stukając szpilkami, zeszła po schodach, Qwilleran przygotował się do
wizyty w szpitalu. Rozmyślał o nocy poślubnej pani Cobb: czy Hackpole groził, że spali
muzeum? Dlaczego ich nie ostrzegła?
Zastał ją w fotelu; miała na sobie różowy szlafrok. Patrzyła za okno, ale bez okularów.
Różowe goździki i lwie paszcze stały na stoliku obok łóżka, ale nie było już na nim radia.
Oparty o wazon stał bilecik z napisem: „Tęsknimy za tobą - Koko i Yum i Yum”.
- Pani Cobb - powiedział po cichu.
Sięgnęła po okulary leżące na okiennym parapecie.
- Och, panie Q! Czuję się tak podle z powodu tego wszystkiego. Bałam się, że koty
zginęły w pożarze, i o mało nie umarłam! Ale teraz przynajmniej wiem, że są bezpieczne.
Kwiaty są takie ładne. Mogłabym płakać, ale nie mam już łez. Kiedy usłyszałam o muzeum,
chciałam się zabić! Byłam pewna, że to zrobił Herb. Czy to on?
Qwilleran skinął powoli głową.
- Ciało zostało zidentyfikowane. Jest wiele zeznań i dowodów. Przykro mi, że
przynoszę pani tak smutne wiadomości.
- To nieważne. Najgorsze już się wydarzyło. I czuję się bardzo winna. To wszystko
moja wina. Dlaczego związałam się z tym człowiekiem? Zrobił mi to na złość, żeby pokazać,
że jest górą.
Qwilleran przysunął sobie krzesło i usiadł. Mówił łagodnie:
- Wiem, że to dla pani bolesne, pani Cobb. Ale proszę pamiętać, że nikt pani nie
obwinia.
- Wyjadę, kiedy tylko wypuszczą mnie ze szpitala. Mogę zamieszkać w Saint Louis.
Dzwoniłam już do syna.
- Proszę nie uciekać. Wszyscy tu panią lubią. Cenią panią jako wartościową osobę,
członkinię Towarzystwa Historycznego i obywatelkę Pickax. Mogłaby pani otworzyć
antykwariat, robić wyceny staroci - albo zacząć działalność w branży spożywczej, na
przykład zająć się kateringiem albo otworzyć fabrykę ciasteczek. Pani miejsce jest tutaj.
- Nie mam dokąd pójść i gdzie mieszkać. To był mój dom.
- Zapewne dom Goodwinterów będzie należał do pani...
- Och, nigdy nie mogłabym tam zamieszkać... nie po tym, co się stało.
- To jest gniazdo rodzinne Juniora. Chciałby, żeby zajmował je ktoś taki jak pani, z
pani miłością i oddaniem dla starych domów.
- Nie rozumie pan...
Opadające wąsy i smutne oczy Qwillerana wyrażały najczystsze współczucie.
- Może poczuje się pani lepiej, jeżeli o tym porozmawiamy? Wczoraj rano ledwo pani
doszła do domu, brnąc przez śnieg po nieprzespanej nocy. Musiał zrobić coś naprawdę złego,
żeby doprowadzić panią do tego stanu.
- Opowiedział mi... o...
Qwilleran wiedział, kiedy się nie odzywać.
- Zaczął pić. Po kilku głębszych zawsze robił się gadatliwy i przechwalał się, ale mi to
wcale nie przeszkadzało.
Qwilleran skinął głową ze zrozumieniem.
- Opowiadał mi na przykład o swoich wyczynach w wojsku. Nie wierzyłam mu nawet
w połowie. Ale lubił tak sobie pogadać i nie widziałam w tym nic złego. Kiedyś oznajmił mi,
że jego ojciec zabił ojca Seniora w bójce, a jego wujek brał udział w linczu na Ephraimie
Goodwinterze. Był z tego dumny! Ależ ze mnie była idiotka! Nie zwracałam na to uwagi i
jeszcze prawiłam mu komplementy. Westchnęła i wyjrzała za okno.
- A wtedy... w sobotnią noc w hotelu... zaczął od przechwałek na temat zabijania jeleni
poza sezonem łowieckim... o oszukiwaniu klientów... o nadużyciach w zeznaniach
podatkowych. Uważał, że jest strasznym spryciarzem. No a potem powiedział, że wykonał
„brudną robotę” dla przedsiębiorstwa XYZ. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czy mu wierzyć,
czy nie - spojrzała na Qwillerana, szukając poparcia albo dezaprobaty.
Przytaknął, nic nie mówiąc, i zachęcił ją spojrzeniem do dalszych zwierzeń.
- To była moja noc poślubna! - jęknęła głucho.
- Rozumiem, rozumiem.
- Potem opowiedział mi, że jego warsztat wykonywał dla Goodwinterów naprawy
samochodów i że znał się z Gritty bardzo dobrze. Trzymał butelkę w swoim biurze i pili
razem. On z tą Goodwinter! Uważał to za jakiś zaszczyt! Sądzę, że mogę panu to wszystko
zdradzić, skoro jej już nie ma. Obojga nie ma...
Nastała długa pauza. Qwilleran czekał cierpliwie. Pani Cobb wzięła głęboki oddech i
powiedziała:
- Gritty chciała pozbyć się męża i poślubić Exbridge'a, ale Senior był spłukany, więc
po rozwodzie zostałaby bez grosza. Za to gdyby zginął w wypadku, mogła dostać pieniądze z
ubezpieczenia - oprócz dochodu ze sprzedaży gazety oraz antyków.
Na początku pani Cobb mówiła spokojnie, ale teraz nerwowo zaciskała i rozkładała
dłonie. Qwilleran powiedział:
- Niech się pani uspokoi i weźmie kilka głębokich oddechów, pani Cobb... Przyjemny
jest ten pokój. Leżałem tu, kiedy spadłem z roweru. Nawet zmienili ten szkaradny kolor,
który był wtedy na ścianach.
- Tak, teraz jest ładny róż - odparła - jak w salonie piękności.
- Czy smakuje pani jedzenie?
- Nie miałam apetytu, ale na tacy wygląda nieźle.
- Ciasteczka mają okropne, proszę mi wierzyć. Powinni zastosować kilka pani
przepisów.
Uśmiechnęła się blado. Po chwili Qwilleran spytał:
- Czy Herb powiedział w końcu, jak to było z Seniorem Goodwinterem?
Pani Cobb wyjrzała przez okno, potem spojrzała na swoje dłonie.
- Senior oddał samochód do warsztatu Herba, żeby zrobili przegląd przed zimą - jej
głos drżał. - Herb coś w nim zmajstrował, nie pamiętam co, ale chodziło o to, żeby Senior
stracił nad nim panowanie, a wóz stanął w płomieniach...
- ...na nierównej nawierzchni, jak na przykład na deskach starego mostu?
Przytaknęła.
- ...i w zamian za tę przysługę tak tanio kupił tamten dom, prawda?
Przełknęła ślinę i ponownie przytaknęła.
- A spalenie budynku „Picayune” było częścią umowy?
- Och, panie Q! To było straszne! Powiedziałam mu, że jest mordercą, a on na to, że
teraz jestem żoną mordercy i żebym trzymała buzię na kłódkę, bo inaczej będzie ze mną
marnie. Wyglądał przerażająco! Chciał mnie uderzyć! Uciekłam do łazienki, zamknęłam
drzwi i zrobiło mi się niedobrze. Poszedł potem spać i chrapał przez całą noc. Musiałam
stamtąd uciec! Ubrałam się i siedziałam do rana, nie zmrużywszy oka. Kiedy zaczął się
budzić, wybiegłam z pokoju, zostawiając ślubną garsonkę, torebkę, wszystko.
- To stąd miał klucze do muzeum.
Jęknęła, a jej twarz, zawsze tak radosna, była zbolała i wymizerowana.
Kiedy Qwilleran powrócił do swojego mieszkania, otworzył puszkę z tuńczykiem, rozdrobnił
jej zawartość i ułożył kawałki na zwykłym, porcelanowym talerzu.
- Koniec z domowym jedzeniem - poinformował syjamczyki. - Koniec z wykwintnymi
potrawami. Koniec z jedzeniem na zabytkowej porcelanie.
Pochłonęły tuńczyka z pochylonymi głowami, podniesionymi ogonami, jak
najzwyczajniejsze koty. A jednak zachowanie Koko było nadzwyczajne. Dwie godziny przed
pożarem muzeum chciał się za wszelką cenę wydostać z budynku. Wiedział, co się miało stać.
Czy wiedział coś jeszcze?
Czy wyczuł, że małżeństwo pani Cobb skończy się tragicznie? Jak inaczej
wytłumaczyć jego dziwaczne zachowanie na różowych różach dywanu w salonie? A kiedy
zdewastował ogródek ziołowy - czy wiedział, że ma on jakiś związek z Herbem
Hackpole'em? Nie, to absurd, nie do zaakceptowania nawet przez bujną wyobraźnię
Qwillerana. Najprawdopodobniej Koko skusił się na liście mięty, będącej, jak wiadomo,
rośliną z tej samej rodziny co kocimiętka, i jak to się mówi, „dostał kota”. Wciąż były to
pytania, na które Qwilleran nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
Jeszcze trudniej było wytłumaczyć szekspirowskie zainteresowanie Koko. Czy po
prostu fascynowała go świńska skóra oprawy albo zwierzęcy olej służący do konserwacji
skóry, a może jakiś szczególny rodzaj kleju stosowany przez dziewiętnastowiecznego
introligatora? Jeżeli tak, to dlaczego skoncentrował się akurat na Hamlecie?
Koko podniósł głowę znad talerza z tuńczykiem i spojrzał na Qwillerana tak znacząco,
że jego pan poczuł nieomylne swędzenie pod wąsami. No bo w sumie o czym opowiadała ta
sztuka? Ojciec Hamleta umiera nagle; jego matka czym prędzej wychodzi ponownie za mąż;
duch ojca objawia, że został on zamordowany. Ba, imię matki brzmiało Gertruda.
Po kręgosłupie Qwillerana przeszedł dreszcz. NIE! - powiedział do siebie.
Podobieństwo do tragedii Goodwinterów było zbyt... nie, to zupełnie nieprawdopodobne...
brać pod uwagę taką możliwość to czyste szaleństwo. Skłonność Koko do Hamleta to tylko
zbieg okoliczności. Tak przynajmniej Qwilleran usiłował sobie to wszystko wytłumaczyć.
Syjamczyki skończyły kolację i zaczęły obrządek mycia.
W pokoju czuć było teraz rybą, już nie tylko wstrętną spalenizną. Gdy uchylił na kilka
centymetrów okno, żeby przewietrzyć pomieszczenie, znów poczuł, że serce mu się ściska na
widok tragicznych szczątków szlachetnej budowli. Koko próbował mu coś powiedzieć, a
gdyby Qwilleran potrafił go w porę zrozumieć, można było zapobiec tej bezsensownej
katastrofie.
Co będzie dalej? - zastanawiał się. Nie można tak zostawić tych ruin, czy więc należy
je rozebrać? Wypalony szkielet miał dwa piętra wysokości, ściany z porządnego kamienia,
ponad pół metra grubości u podstawy. Do tego atrakcyjne położenie przy Main Street i Circle
Park, w sąsiedztwie siedziba sądu, biblioteka publiczna i dwa kościoły...
Koko wskoczył na parapet i odezwał się:
- Ik ik ik - spoglądając na Qwillerana radośnie i wyczekująco.
- Wybacz, mało ostatnio ze sobą rozmawialiśmy - przeprosił go Qwilleran. - Zbyt
wiele się działo. Prawdopodobnie nie rozumiesz, co to jest pożar i jakie są jego
konsekwencje. Czy będziesz tęsknił za grą w Szekspira? Trzydzieści siedem bezcennych
tomików przepadło na zawsze w płomieniach. Ale co powinniśmy uczynić z pozostałościami
muzeum?
Kiedy mówił, zaczął padać śnieg; po cichu i powoli, wypełniając czarne koleiny i
zasypując lód ciemny od sadzy, litościwie opuszczając białą kurtynę na ohydną scenę
zniszczenia.
Qwilleran klepnął się w czoło; nagle zrozumiał!
- Mam. Teatr! - wykrzyknął.
- YOW! - zgodził się Koko.
- W Pickax potrzebny jest teatr. „Chcąc niepewności przekroczyć granicę, sumienie
króla w teatrze pochwycę” - jak powiedział Hamlet. Będziemy mieli miejsce na sztukę, a ty,
Koko, będziesz mógł zagrać Ryszarda Trzeciego. .. Zaraz, gdzie ty jesteś?
Kot zniknął.
- Gdzie do diabła poszedł ten kot? - mruknął gniewnie Qwilleran, marszcząc brwi.
Koko tymczasem udał się do swojej jadalni; próbował zlizać ceramiczny połysk z
porcelanowego talerza.