Lilian Jackson Braun
Kot, który się włączał i
wyłączał
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who… Series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Tumed On and Off
Tłumaczenie z oryginału: Tomasz Rosiński
Rozdział pierwszy
W grudniu pogoda wypowiedziała miastu wojnę. Najpierw bombardował je grad, później
nękały mroźne wiatry. No a teraz ciągle pada ten nieznośny śnieg. Śnieżyca wymiotła ludzi z
Canard Street, przy której mieścił się klub prasowy, tak jakby czuła jakąś szczególną niechęć
do tej profesji. Ze złośliwą precyzją największe z płatków śnieżnych celowały prosto w szyję
jedynego śmiałka, który w taką porę odważył się wyjść na ulicę i rozpaczliwie machał ręką,
starając się zatrzymać taksówkę.
Ale na razie jego starania nie przynosiły żadnego rezultatu, więc postawił kołnierz
zimowego płaszcza i mocniej nacisnął na uszy kapelusz przypominający wyglądem wieprzowy
pasztet. W całą tę operację zaangażowana była tylko jego prawa ręka, lewa spoczywała
bezpiecznie w prawej kieszeni. Właściwie nic w tym człowieku nie przykuwało uwagi, może
poza wielkimi, krzaczastymi wąsiskami. No i absolutną trzeźwością. Było już bowiem trochę
po północy, dziewięć dni przed Bożym Narodzeniem; a mimo to ten facet wychodził z
klubowego baru trzeźwy jak świnia.
Wreszcie jakiś taksówkarz zlitował się nad jego losem. Wąsacz wskoczył do taksówki i
rozsiadł się wygodnie na tylnim siedzeniu. Nie wyjmując lewej ręki z kieszeni, podał kierowcy
nazwę podrzędnego hotelu.
— Medford Manor? Pomyślmy… Najpierw pojadę Zwinger Street, a potem autostradą —
myślał na głos taksówkarz z tak poważną miną, jakby układał plan bitwy. — No… albo
Bulwarem Centralnym…
— Jedźmy Zwinger Street — zadecydował pasażer. Zazwyczaj wracał bulwarem, bo tak
było taniej. Teraz wybrał wariant droższy, ale szybszy.
— Dziennikarz? — zagadnął taksówkarz, a jego twarz rozświetlił uśmiech człowieka, który
zgłębił wszystkie tajemnice świata.
W odpowiedzi wąsacz mruknął coś w rodzaju potwierdzenia.
— Ha, od razu wiedziałem! Nie wygląda pan na jednego z tych nadzianych facetów, którzy
wysiadują w klubie. Oni ubierają się zupełnie inaczej. Nie chodzi o to, że dziennikarze chodzą
jak ofermy, czy coś w tym stylu. Ale… no sam pan wie. Zawsze zabieram dziennikarzy stąd,
sprzed wejścia do klubu. Napiwki dają raczej marne, ale fajne z nich chłopaki. A poza tym
nigdy człowiek nie wie, kiedy mu się taki znajomy z gazety przyda. Prawdę mówię?
Tu taksówkarz odwrócił głowę i posłał wąsaczowi porozumiewawczy uśmiech.
— A teraz patrz pan! — krzyknął taksówkarz i w ostatniej chwili wyminął pijanego
mężczyznę starającego się przebrnąć na drugą stronę Zwinger Street.
— Z „Daily Fluxion” czy z „Morning Rampage”, jeśli wolno spytać?
— Z „Flurion”.
Taksówka zatrzymała się na czerwonym świetle. Kierowca odwrócił się w stronę pasażera i
jął mu się uważnie przyglądać.
— Widziałem pańskie zdjęcie w gazecie. Takie małe, przy nazwisku autora. Po wąsach
poznaję.
Pasażer potwierdził przypuszczenie kiwnięciem głowy.
Jechali teraz przez zaniedbaną część miasta. Małe knajpki gnieździły się w starych,
chylących się ku upadkowi domach, które w czasach swej świetności służyły za rezydencje
miejscowej elicie.
— Zamknij pan lepiej drzwi — poradził taksówkarz. — Nawet pan sobie nie wyobrażasz,
jakie szumowiny kręcą się tu o tej porze. Pijacy, włóczędzy, bandziory, wszystkie śmiecie tego
świata. Kiedyś mieszkali tu bogacze, no a teraz, sam pan widzisz. Dlatego ludzie nazywają to
miejsce Junktown.
— Junktown? — powtórzył pasażer, który po raz pierwszy żywiej zareagował na nieustanną
paplaninę kierowcy.
— A to dobre! Dziennikarz, a nigdy nie słyszał o Junktown?
— Jestem tu… Dopiero od niedawna mieszkam w tym mieście — odpowiedział pasażer, w
zakłopotaniu gładząc prawą ręką sumiaste wąsy.
Jego lewa dłoń wciąż jeszcze spoczywała w kieszeni płaszcza, gdy taksówka, przejechawszy
całe miasto, dojechała wreszcie do celu. Wąsacz wysiadł z samochodu i wszedł do
opustoszałego lobby Medford Manor. Za biurkiem drzemał stary recepcjonista. Wąsacz
przemknął obok niego i wsiadł do windy. Tam, na stołeczku, oparty o ścianę, spał bagażowy,
miękko chrapiąc. Wąsacz nacisnął guzik i wraz ze śpiącym pasażerem ruszył na szóste piętro.
Następnie wysiadł z windy i powlókł się korytarzem do pokoju 606. Przez chwilę jego
prawa ręka eksplorowała kieszenie spodni w poszukiwaniu kluczy. Wreszcie znalazł je,
otworzył zamek i wszedł do pokoju. Zanim zapalił światło, zamknął cicho drzwi. Przez chwilę
stał i nasłuchiwał. Potem wzrokiem nienawykłym do ciemności zlustrował pokój: szerokie
łóżko, fotel, porzucone w nieładzie ubrania, uchylone drzwi szafy.
— No dalej, wyłaźcie! — powiedział zniecierpliwiony i ostrożnie wyciągnął dłoń z lewej
kieszeni płaszcza. — Wiem, że tu jesteście. Dosyć tej zabawy w chowanego!
Jęknęły sprężyny łóżka, potem rozległ się niski pomruk przechodzący w rozdzierający
wrzask, a na koniec dało się słyszeć dwa miękkie uderzenia o podłogę. Między frędzlami
narzuty na łóżko ukazały się dwie głowy.
— Co ja się z wami mam! Znowu siedziałyście w sprężynach materaca!
Spod łóżka wyślizgnęły się dwa syjamskie koty. Najpierw dwa brązowe łebki, jeden
bardziej trójkątny, drugi mniej. Później dwa jasnobrązowe futerka, jedno bardziej puszyste,
drugie mniej. A na końcu dwa brunatne ogony, jeden trochę krzywy tuż przy czubku.
Wąsacz wyciągnął w ich kierunku lewą dłoń. Trzymał w niej smakołyk zawinięty w
zatłuszczoną papierową serwetkę.
— Spójrzcie, co wam przyniosłem. Indyk z klubu prasowego.
Dwa aksamitne nosy węszyły przez chwilę w powietrzu, wąsy na pyszczkach drgnęły i koty
z zachwytu zawyły unisono.
— Cśśś! To stare babsko, co mieszka obok, naśle na was hycla i skończycie w schronisku.
Wąsacz wyjął scyzoryk i przystąpił do krojenia indyka. Podekscytowane koty biegały w
kółko po pokoju, urządzając prawdziwą kocią muzykę.
— Cisza!
Koty jednak ani myślały przestać. Przeciwnie, wyły jeszcze głośniej.
— Naprawdę nie wiem, dlaczego jestem dla was taki dobry, wy niewdzięcznicy! Narażam
się dla was, wynosząc żarcie ze stołówki. Nie wspomnę już o mojej kieszeni! Jest cała ubabrana
w sosie…
Ale jego skargi utonęły w ogólnym harmiderze.
— Czy możecie wreszcie się zamknąć!
W tym momencie zadzwonił telefon.
— No i co teraz? Nie mówiłem? Będzie afera.
Mężczyzna pospiesznie postawił na podłodze szklaną popielniczkę z kawałkami indyka i
odebrał telefon.
— Czy to pan Qwilleran? — usłyszał w słuchawce drżący głos portiera. — Dzwonię, bo
pani Mason, zajmująca pokój 604, skarży się, że pańskie koty…
— Tak, wiem. Obiecuję panu, że już będziemy cicho. Koty hałasowały, bo były głodne.
— Bo jeśli nie przeszkadzałoby to panu… Pokój 619 jest wolny. Mógłby pan tam się jutro
przenieść. Bagażowy by panu pomógł.
— Naprawdę, to nie będzie konieczne. Wyprowadzę się stąd, jak tylko znajdę sobie jakieś
normalne lokum.
— Mam nadzieję, że pan się na mnie nie gniewa, panie Qwilleran. Menedżer powiedział…
— Ja? Gniewam się? Skąd to panu przyszło do głowy, panie McIldoony! Doskonale
rozumiem, że hotel to nie schronisko dla zwierząt. Zapewniam pana, że wyniesiemy się stąd
jeszcze przed świętami… Przynajmniej mam taką nadzieję — dodał cicho, rozglądając się po
nędznym pokoju.
Nie ma co, zdarzało mu się mieszkać w lepszych miejscach. Ale wtedy był młody, odnosił
sukcesy, miał żonę. A ileż się wtedy działo! Szczególnie gdy pracował w Nowym Jorku,
redagując kronikę kryminalną. Tymczasem jednak tonął w długach, co nie było zbyt miłą
perspektywą dla człowieka utrzymującego się z pensji dziennikarza w podłej dziurze na
Środkowym Zachodzie. Medford Manor to wszystko, na co go obecnie stać. Jedynym
luksusem jest ta oto para towarzyszy, których wyrafinowane gusta mogły go wkrótce
doprowadzić do ruiny.
Koty siedziały cicho. Większy pożerał indyka, ze spuszczoną głową i podniesionym
ogonem, którego koniec kiwał się nieznacznie w rytm ruchu żuchwy. Tuż przy nim siedziała
mała kotka, cierpliwie czekając na swoją kolejkę.
Qwilleran zdjął płaszcz i wczołgał się pod łóżko, aby naprawić rozdarcie w materacu. Kiedy
dwa tygodnie temu wprowadził się do hotelu, już wtedy była tam mała dziurka, która z czasem
nabrała całkiem pokaźnych rozmiarów. Qwilleran zdążył już nawet napisać na ten temat
felieton do „Daily Fluxion”.
„Każdy najmniejszy otwór nawet w najbardziej udomowionym kocie budzi uśpione
instynkty — pisał tam. — Dla kota powiększenie dziury, tak by mógł się przez nią prześlizgnąć,
jest wręcz sprawą honoru”.
Po załataniu dziury i zabezpieczeniu sprężyn materaca Qwilleran w poszukiwaniu fajki i
tytoniu zanurzył dłoń w kieszeni płaszcza i wyjął z niej garść pomiętych kopert. Pierwsza,
nadana z Connecticut, była jeszcze nieotwarta, ale i bez czytania wiedział dokładnie, co się w
niej znajduje. Miał dość tych aluzyjnych listów, których rozwlekłą treść można było zawrzeć w
dwóch słowach: zwróć pieniądze!
Drugi list — pisany brązowym atramentem, kobiecym stylem pisma — czytał już kilka razy.
Z umówionego rendez–vous, w wigilię świąt Bożego Narodzenia, nici. Pisała, że tamten
inżynier także nalegał na spotkanie, więc Qwilleran musi poczekać. Wszystko to wyraziła z
takim taktem i wyczuciem, że odnosiło się wrażenie, iż sama perspektywa randki z inżynierem
przyprawia ją o torsje.
Zmiął list i wrzucił do kosza. No cóż, czego mógł się spodziewać! W końcu ona była jeszcze
piękna i młoda, a jego wąsy i skronie przyprószyła już siwizna. Mimo to czuł lekkie
rozgoryczenie. Na wigilijnym przyjęciu w klubie prasowym będzie sam jak palec. A przecież ta
randka to jedyny prezent na Gwiazdkę, jakiego sobie życzył.
List trzeci to informacja od wydawcy, przypominająca o konkursie na najlepszy tekst roku.
Nagroda to trzy tysiące dolarów plus dwadzieścia pięć mrożonych indyków od Cybernetic
Poultry Farms, Inc.
— Jeśli chcesz być wielbiony i publikowany we „Fluxion” aż do chwalebnej śmierci, weź
udział w naszym konkursie! — powiedział z sarkazmem w głosie Qwilleran.
— Miau! — zawtórował Koko, który aby go wesprzeć, przerwał na moment wieczorną
toaletę.
Kotka nie przyłączyła się doń, gdyż zajęta była pałaszowaniem resztki indyka. Koko zawsze
zostawiał jej połowę jedzenia, a jeśli nie dokładnie połowę, to w każdym razie słuszne
czterdzieści procent.
Qwilleran pogładził miękkie i puszyste futerko Koko, podziwiając jego rzadkie
umaszczenie, przechodzące od jasnego brązu do ciemnobrunatnej sierści koloru foki. Niewiele
kotów ma takie, myślał z zadowoleniem. Następnie zapalił fajkę i zanurzył się w miękkim
fotelu, opierając nogi o łóżko. Ta nagroda mogłaby mu się przydać. Parę setek wysłałoby się do
Connecticut, za resztę kupiłoby się trochę mebli. Gdyby miał własne meble, mógłby się
rozejrzeć za jakimś lokum do wynajęcia, za czymś w sam raz dla siebie i swoich kotów.
Jeszcze miał trochę czasu, jeszcze mógł napisać jakiś wystrzałowy kawałek, który powali na
kolana całe jury. W końcu termin zgłoszeń mija trzydziestego pierwszego grudnia, a szefowi
bardzo zależało na specjalnym, świątecznym numerze. Arch Riker zrobił nawet zebranie działu
felietonu, na którym mitygował podwładnych: „No chłopaki, kto ma jakiś fajny pomysł na
świąteczny numer?” Bez specjalnej nadziei rozglądał się po zgromadzonych: grubasie z działu
miejskiego, krytyku o trupio bladej fizjonomii, Qwilleranie od wszystkiego i facecie, który
specjalizował się w pisaniu o podróżach, hobby, lotnictwie, nieruchomościach i ogrodnictwie.
A oni odwzajemnili mu się pustym spojrzeniem weteranów, którzy w ciągu długoletnich bojów
o czytelnika wystrzelali już całą amunicję.
Wąsacz poczuł na sobie badawczy wzrok Koko.
— Aby zdobyć nagrodę — wyjaśnił swemu pupilowi — trzeba znaleźć wystrzałowy temat.
— Miau — przytaknął Koko.
Wskoczył na łóżko i jął przyglądać się Qwilleranowi, mrużąc powieki na znak, że doskonale
rozumie jego bolączkę. W mdłym świetle hotelowych lamp jego jasnoszafirowe oczy miały
kolor czarnego onyksu. Od czasu do czasu rozbłyskały w nich diamentowe i rubinowe iskierki.
— To musi być pomysł nietuzinkowy, nie jakaś tam tania sensacja.
Qwilleran zmarszczył brwi i jął ustnikiem fajki kłuć zapamiętale swoje wąsy. Z rosnącą
irytacją myślał o Jacku Jaunti, młodym bystrzaku z niedzielnego dodatku do „Fluxion”, który
incognito zatrudnił się jako lokaj u Parcivala Duxbury’ego, aby opisać prywatne życie
najbogatszego człowieka w mieście. Ta historia z pewnością nie przysporzyła gazecie sympatii
lokalnych potentatów, ale przez dwa tygodnie sprzedaż pisma wzrosła. Wróble na dachu
ćwierkały, że w tym roku to właśnie Jaunti zdobędzie pierwszą nagrodę. Qwilleran szczerze nie
cierpiał wszystkich tych młodych wilczków, którzy tupetem nadrabiają brak talentu.
— Absurd! Przecież to półanalfabeta — oświadczył swojemu jednoosobowemu
audytorium.
Koko nadal mrużył oczy. Egzystencjalne rozterki wąsacza najwyraźniej kołysały go do snu.
Tymczasem kotka skradała się po dywanie w poszukiwaniu zabawek. Wspięła się na kosz,
by zbadać jego zawartość. Wyciągnęła stamtąd zwitek papieru wielkości myszy, po czym
wzięła go ostrożnie w zęby i przyniosła w darze Qwiłleranowi. Kartka zapisana brązowym
atramentem wylądowała na jego kolanach.
— Dzięki, ale ten list już czytałem — odpowiedział, siląc się na uprzejmość. — I prawdę
mówiąc, wolałbym o nim jak najszybciej zapomnieć.
Wymacał w szufladzie nocnego stolika gumową myszkę do ścierania i rzucił ją na środek
pokoju. Kotka skoczyła za nią, ale przeczuwając podstęp, powściągnęła swe myśliwskie
zapędy, obwąchała gumkę ostrożnie i wyprężyła grzbiet, manifestując swoje desinteressement.
Następnie wróciła do kosza na śmieci, tym razem wyławiając stamtąd zmiętą chusteczkę, którą
natychmiast podarowała wąsaczowi.
— Musisz grzebać w śmieciach? — spytał Qwilleran, któremu i ten prezent niezbyt przypadł
do gustu. — Dałem ci przecież lepszą zabawkę.
Nagle dreszcz podniecenia wstrząsnął ciałem Qwillerana od stóp po czubki jego wąsów, a
policzki rozpalił gorączkowy rumieniec. Śmiecie! Eureka!
— Jasne jak słońce! Junktown! — wykrzyknął w stronę Koko. — Boże Narodzenie w
Junktown. Oto temat na wyciskacz łez z prawdziwego zdarzenia!
A następnie rozparł się wygodnie w fotelu i się rozmarzył:
— Przy dobrym zbiegu okoliczności może to być prawdziwy przełom w mojej karierze.
Dziennikarz od wszystkiego to, zdawałoby się, niezła fucha dla faceta pod pięćdziesiątkę.
Ale wywiady z artystami, projektantami wnętrz i japońskimi specami od ikebany jakoś
Qwillerana nie bawiły. Zawsze wiedział, że jego przeznaczeniem jest kronika kryminalna.
Chciał pisać o oszustach, złodziejach biżuterii i handlarzach narkotykami. To były jego muzy.
Boże Narodzenie w Junktown! Kiedyś tak zarabiał na życie. Zbierał materiały, włócząc się
po podejrzanych dzielnicach. Pamiętał jeszcze, jak to się robi: kupujesz tandetne ciuchy z
secondo–handu, przestajesz się golić, włóczysz się po knajpach, ulicach, ciemnych zaułkach,
poznajesz ludzi i słuchasz, słuchasz, słuchasz. Musisz porzucić społeczne uprzedzenia i
utożsamić się z tymi ludźmi, z ich osobistymi dramatami, a następnie przekazać to innym, tak
aby chwyciło za serce.
— Słuchasz mnie, Koko? — zwrócił się do swego rozmówcy. — W Wigilię całe miasto
zapłacze rzewnymi łzami.
Kocur wciąż patrzył na niego swymi przymrużonymi ślepiami. Niski dźwięk, który wydał z
siebie, świadczył o tym, że ma coś ważnego do zakomunikowania.
— O co chodzi? — spytał wąsacz.
Wiedział, że miska z wodą jest pełna, a piasek w kuwecie czysty.
W odpowiedzi Koko wstał i przespacerował się po łóżku. Następnie otarł się jedną stroną
pyszczka o wezgłowie, spojrzał przez ramię na wąsacza i otarł drugą stronę pyszczka,
zahaczając kłem o metalowe wykończenie.
— Czegoś ci trzeba, Koko? A jeśli tak, to czego?
Kocur tylko głośno ziewnął i wskoczył na wezgłowie. Przez chwilę balansował na nim jak
linoskoczek. Następnie przespacerował się w tę i we w tę, oparł przednie łapy o ścianę,
wyciągnął szyję i otarł się o wyłącznik światła. Klik i w pokoju zapadła ciemność. Mrucząc z
zadowolenia, Koko wymościł sobie miejsce na łóżku, zwinął się w kłębek i zasnął snem
sprawiedliwego.
Rozdział drugi
— Boże Narodzenie w Junktown! Czy nie uważasz, że to wystrzałowy temat?
Arch Riker, któremu Qwilleran wyjawił swój pomysł na artykuł roku, siedział przy biurku i
jak co dzień rano przeglądał korespondencję. Większość listów natychmiast rzucał przez ramię
do wielkiego drucianego kosza na śmieci, który stał z tyłu za nim.
Qwilleran przysiadł na rogu jego biurka i obserwował starego przyjaciela, czekając na
reakcję. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewał się okrzyku entuzjazmu ani czegoś w tym
stylu. Na twarzy Rikera malował się stoicyzm starego biurokraty: żadnego zaskoczenia,
żadnego entuzjazmu, żadnego rozczarowania.
— Junktown? — mruknął pod nosem. — No może… Ale jak zamierzasz to zrobić?
— Po prostu powłóczę się trochę po Zwinger Street, wmieszam się w tłum, zasięgnę języka.
Riker wyciągnął się na krześle i założył dłonie za głowę.
— Dobra, próbuj szczęścia.
— To naprawdę gorący temat. I jeśli włoży się w to dużo serca…
„Serce” — w redakcji „Fluxion” słowo to działało jak zaklęcie. Szefostwo gazety zawsze
apelowało do dziennikarzy, aby w swoją pracę wkładali serce, nawet jeśli piszą prognozę
pogody.
Riker kiwnął głową.
— Tak, to się naczelnemu spodoba. No i przyciągnie czytelników. Na przykład moją żonę,
ona ciągle się tam włóczy. To już nałóg.
Ostatnie zdanie powiedział cicho, jakby do siebie. Ale na wąsaczu zrobiło ono ogromne
wrażenie.
— Czy ja dobrze słyszę? Mówisz o Rosie?
Riker z zamyślonym wyrazem twarzy bujał się na swoim krześle.
— Wciągnęła się parę lat temu i odtąd żyjemy na skraju katastrofy finansowej.
Qwilleranowi dosłownie opadła szczęka. Gładził wąsy, starając się ukryć swoje zdziwienie.
Znał Rosie szmat czasu. Kiedyś razem z nim i Archem pisała teksty do kroniki kryminalnej.
— Do licha, jak to się stało, Arch?
— Ach, normalnie! Poszła tam raz i drugi z innymi babami. No i pewnego dnia stało się.
Doszło do tego, że sam zacząłem tam łazić. Na przykład ostatnio zapłaciłem dwadzieścia osiem
dolców za starą, malowaną puszkę po herbacie. Blaszane pojemniki kręcą mnie najbardziej:
różne puszki, pudełka, lampy naftowe…
— O… o… o czym ty, do stu diabłów, mówisz? — wyjąkał Qwilleran.
— Jak to? O śmieciach, starociach… A myślałeś, że o czym?
— O narkotykach, do jasnej cholery!
— A skądże! Nasz nałóg to antyki, a nie narkotyki — wyjaśnił Arch. — Tak na przyszłość,
Junktown to dzielnica antykwariatów.
— Wczoraj taksówkarz opowiadał mi, że to dzielnica bandytów i ćpunów.
— Ach, wiesz, jacy są ci taksówkarze! Naturalnie, w sąsiedztwie może kręcić się jakieś
podejrzane towarzystwo, zwłaszcza po zmroku. Ale w dzień spotkasz tam tylko porządnych
obywateli, tyle że trochę ześwirowanych, jak Rosie czy ja. Zresztą jeśli się nie mylę, twoja była
żona też zbierała starocie.
— Być może. Pamiętam, że raz zaciągnęła mnie do jakiegoś antykwariatu w Nowym Jorku,
ale ja nie cierpię starzyzny.
— To fatalnie — zasmucił się Arch. — Boże Narodzenie w Junktown brzmiało nieźle. No,
ale jeśli nie cierpisz starzyzny… Co zaś się tyczy narkotyków, zapomnij o tym. Szef się na to
nigdy nie zgodzi.
— Ale dlaczego? Mógłbym z tego upichcić prawdziwy bożonarodzeniowy wyciskacz łez,
że Dickens to przy tym pikuś!
Riker pokręcił głową.
— Reklamodawcy by protestowali. Człowiek przyprawiony o wstrząs moralny zapomina o
zakupach.
Qwilleran aż prychnął z oburzenia.
— Zresztą dlaczego nie mógłbyś się przemóc, Qwill, i napisać coś z sercem o antykach?
— Mówiłem ci już, nie cierpię starzyzny!
— Jak przespacerujesz się po Junktown, zmienisz zdanie. Złapiesz haczyk, jak Rosie, ja i
reszta porządnych ludzi w tym mieście i na całym bożym świecie.
— Zakład?
Arch wyjął z kieszeni portfel i wyszperał w nim małą żółtą karteczkę.
— Tu masz namiary na najlepszych antykwariuszy w Junktown. Tylko chciałbym ją dostać
z powrotem.
Qwilłeran zerknął na zapisane na kartce nazwy: „Annytyki”, „Królestwo Kiczu”, „Trzy
Zwariowane Siostrzyczki”, „Zaczarowany Kuferek”, i poczuł, że zbiera mu się na wymioty.
— Posłuchaj, Arch! Muszę wygrać ten cholerny konkurs. Aby to zrobić, potrzebuję tematu,
który podnosi poziom adrenaliny. Dlatego antyki odpadają. A nie chcę, by te dwadzieścia pięć
mrożonych indyków przeszło mi koło nosa.
— Możesz się mile rozczarować, Qwill. Tam kręci się pełno oryginałów. Zresztą jaki dzisiaj
dzień? Piątek? Dziś po południu jest aukcja.
— No nie, tylko nie aukcja! Zanudzę się na śmierć.
— Ta zapowiada się bardzo ciekawie. Licytowane będą zbiory pewnego antykwariusza,
którego parę miesięcy temu ktoś sprzątnął z tego świata. Wszystko, co do tej pory zgromadził,
idzie pod młotek.
— Nie zmienia to faktu, że aukcje to największe nudziarstwo na świecie. Przynajmniej taka
jest moja opinia.
— A co powiesz o tym? Na aukcje przychodzi dużo samotnych panienek, wdów, rozwódek.
Miejsce w sam raz dla wolnego strzelca jak ty. Zresztą nie chce mi się dłużej strzępić języka. I
tak muszę tam kogoś wysłać, więc potraktuj to jak polecenie służbowe. Do roboty!
Qwilleran zacisnął zęby i syknął:
— Daj mi talon na taksówkę. Przejadę się po okolicy.
Zanim jednak przystąpił do dzieła, udał się do fryzjera przyciąć włosy i przystrzyc wąsy.
Zawsze tak robił, kiedy szedł w teren, choć obiecywał sobie zarzucić ten rytuał przynajmniej do
świąt. Później złapał taksówkę i przejechał się wzdłuż Zwinger Street. Jego duszę przepełniała
gorycz.
Najbliżej centrum wznosiły się nowoczesne biurowce, budynki przychodni i ekskluzywne
apartamentowce. Następnie droga prowadziła przez ośnieżone pustkowie. Kiedyś stały tu
nędzne kamienice, obecnie nie było niczego. Dalej stało parę starych budynków, czekających
na rozbiórkę, których okna zabite były deskami. Wjeżdżali do Junktown.
We dnie ulica robiła jeszcze bardziej ponure wrażenie. Stały przy niej stare wiktoriańskie
rezydencje, brudne i zaniedbane. Niektóre z nich przekształcono w tanie pensjonaty, oferujące
pokoje za podejrzanie niski czynsz. Fasady innych szpeciły okna wystawowe, zniekształcające
ich pierwotną formę. W rynsztokach leżał szary śnieg zmieszany ze śmieciami, a puste puszki
po piwie przymarzły do nieodśnieżonego chodnika.
— Okropna okolica — zauważył taksówkarz. — Miasto powinno zrównać to wszystko z
ziemią.
— Bez obaw, już wkrótce nie pozostanie tu kamień na kamieniu — proroczo obwieścił
Qwilleran.
Kiedy tylko ujrzał pierwszy sklep ze starociami, kazał się zatrzymać i wysiadł bez
entuzjazmu. Rozejrzał się po ponurej okolicy. Więc tak wyglądają święta w Junktown! W
przeciwieństwie do handlowej dzielnicy miasta Zwinger Street nie udekorowano na Boże
Narodzenie. Nad ulicą nie zwisały kolorowe łańcuchy, migoczące aniołki nie trąbiły na chwałę
bożą z wysokości latarni. Przechodniów idących chodnikiem dałoby się zliczyć na palcach
jednej ręki. Nawet samochody wstydliwie przemykały jezdnią, pragnąc się stąd jak najszybciej
wydostać.
Uderzenie mroźnego, północnego wiatru skłoniło Qwillerana do rozpoczęcia rekonesansu.
Podszedł do pierwszego antykwariatu. Jego drzwi były zamknięte, a w środku nie paliło się
żadne światło. Qwilleran dotknął nosem mroźnej szyby. Przytykając dłonie do skroni, ujrzał w
środku gigantyczną rzeźbę w kształcie drzewa, którego gałęzie wiły się w konwulsyjnych
skrętach, a z tych gałęzi zwisały naturalnej wielkości małpy. Pierwsza małpa trzymała lampę.
Druga małpa trzymała zegar. Trzecia małpa trzymała rozłożony parasol.
Wystarczy. Qwilleran odstąpił od dalszych oględzin.
W domu obok swe usługi oferowały „Trzy Zwariowane Siostrzyczki”. Ale również i ten
sklep był zamknięty na cztery spusty, mimo że wisząca na drzwiach kartka głosiła co innego.
Wąsacz postawił kołnierz płaszcza i zakrył uszy odzianymi w rękawiczki dłońmi. Co za
głupi pomysł z tym przycinaniem włosów! Następnie próbował dostać się do „Zaczarowanego
Kuferka” — zamknięty — i antykwariatu „Technityki” mieszczącego się w suterenie, jednak
jego drzwi wyglądały, jakby nie otwierano ich od początku świata. Między antykwariatami
przycupnęło parę sklepików o brudnych witrynach. W norze reklamującej się w intrygujący
sposób: „Popopopoulos: owoce, papierosy, rękawice robocze i inne drobiazgi”, kupił paczkę
tytoniu, który okazał się do niczego.
Z rosnącym rozgoryczeniem szedł dalej, mijając przedpotopowy zakład fryzjerski, obskurny
dom starców, aż dotarł do wielkiego, staroświeckiego sklepu na rogu ulicy. Drzwi od frontu
zamknięte były na kłódkę, a okna oklejone ogłoszeniami o mającej się odbyć aukcji. Przez
szybę w drzwiach dojrzał zakurzone meble, zegary, lustra, róg myśliwski przerobiony na lampę
i marmurowe imitacje greckich posągów przedstawiające kobiety w dziwacznych pozach.
W szybie ujrzał odbicie mężczyzny zbliżającego się w jego stronę niepewnym krokiem.
— Fajna breja, co? — zagadnął przybysz grubym, lecz przyjaźnie brzmiącym głosem.
Qwilleran zwrócił się ku niemu twarzą. Mimo wczesnej pory facet miał już sporo w czubie.
Zionęło od niego tanią whisky, ślina ciekła z kącików ust. Sfatygowany płaszcz, który miał na
sobie, w czasach swej świetności musiał być końską derką. A mimo to swoim wyglądem i
zachowaniem budził jakąś irracjonalną sympatię.
— Wiesz, co to jest? To wszystko? Breja! — powtórzył facet, wpatrując się tępo w drzwi
sklepu i wykrzywiając w uśmiechu zaślinione usta.
I jakby rozkoszując się tym słowem, jego grząską dosadnością, wbił wzrok w Qwillerana i
powtórzył najdobitniej, jak tylko potrafił:
— Brrrrrrejjjja!
Wąsacz cofnął się z obrzydzeniem, ocierając twarz papierową chusteczką. Ale przybysz ani
myślał porzucić Qwillerana.
— Niestety! Nie wejdziesz do środka — poinformował go uprzejmie. — Zamknięte.
Zamknięte po tym morderstwie.
A następnie, wyczuwszy zainteresowanie wąsacza, dodał:
— Zasztyletowany. Szszsztyllletem.
Widać słowo „sztylet” również cholernie mu się podobało. Ukontentowany jego
soczystością zatopił wyimaginowane ostrze w brzuchu dziennikarza.
— Spadaj na drzewo! — mruknął Qwilleran i ruszył dalej.
Przeszedł obok stajni przerobionej na zakład renowacji mebli. Z ciekawości i tu pociągnął za
klamkę. Jak się można domyślić, drzwi były zamknięte.
Qwilleran miał wrażenie, które coraz silniej nękało jego duszę, że wszystkie te sklepy i
antykwariaty nie są prawdziwe — że to tylko dekoracje wypożyczone z teatru. Gdzie się, u
licha, podziali ich właściciele? Gdzie kolekcjonerzy gotowi zapłacić dwadzieścia osiem
dolców za starą puszkę po herbacie? Minął jedynie dwójkę dzieci w brudnych kombinezonach,
robotnika niosącego obiad w styropianowym pudełku, starszą panią w czerni taszczącą torby z
zakupami i tego rozmownego pijaka, który teraz siedział na zamarzniętym chodniku.
W tym momencie w rzeźbionym oknie wykuszu dostrzegł ruch. Wykusz zdobił fasadę
ciemnoszarej kamienicy z czarną sztukaterią i mosiężnymi kołatkami u drzwi. Z początku
Qwilleran myślał, że jest to zwykły budynek mieszkalny. Ale później dojrzał dyskretny szyld
„Błękitny Smok — Antyki”.
Pospiesznie wspiął się na osiem stopni i szarpnął za klamkę, w głębi duszy obawiając się, że
i tym razem odejdzie z kwitkiem. Ale, o dziwo, drzwi się otwarły i Qwilleran wkroczył do
przestronnego pomieszczenia, onieśmielającego swym wytwornym przepychem. Na podłodze
leżał dywan w orientalne wzory, ściany zdobiły dyskretne chińskie tapety. Na eleganckim
stoliku stał wazon, a w nim świeżo ścięte chryzantemy. Nad nimi wisiało lustro w złotej ramie
ze zwieńczeniem w kształcie trzech śliwek. W powietrzu unosił się aromat egzotycznego
drewna. Wszystko to przywodziło na myśl śmierć, a przygnębiające wrażenie potęgowało
monotonne tykanie zegara.
Przez chwilę wąsacz chłonął tę tajemniczą atmosferę, ale wkrótce poczuł na sobie czyjś
wzrok. Błyskawicznie odwrócił się i stanął twarzą w twarz z hebanową figurą nubijskiego
niewolnika z turbanem na głowie. Oczy ze szlachetnych kamieni błysnęły nań złowrogo.
Teraz już Qwilleran nie miał żadnych wątpliwości. Junktown znajduje się gdzieś między
snem a jawą. Miał wrażenie, jakby znalazł się w nawiedzonym zamku, gdzieś w głębi mrocznej
kniei.
Wejście na górę zagradzała niebieska lina, ale drzwi do sąsiedniego pokoju stały otworem,
co Qwilleran zinterpretował jako zaproszenie. Ostrożnie wszedł do pomieszczenia o wysokim
stropie, w którym piętrzyły się najróżniejsze meble, obrazy, srebra i mnóstwo białobłękitnej
chińskiej porcelany. Z misternie rzeźbionego sufitu zwisał srebrny żyrandol.
Posadzka zaskrzypiała nieprzyjemnie, więc Qwilleran, aby dodać sobie odwagi, odkaszlnął
głośno. Przy oknie dostrzegł wielkiego smoka z błękitnej porcelany, ruszył więc w jego
kierunku. Nagle potknął się, tak że niemal wyłożył się jak długi. Spojrzał pod nogi i ujrzał
stopę. Wyglądała jak zwykła ludzka stopa w kapciach w chińskie kwiatowe wzory. Qwilleran
wstrzymał oddech i cofnął się parę kroków. Stopa należała do figury kobiety, naturalnej
wielkości, odzianej w błękitne satynowe kimono. Kobieta siedziała w rzeźbionym orientalnym
fotelu; w prawej dłoni trzymała cygarniczkę. Jej błękitnobiałe porcelanowe oblicze okalała
granatowoczarna peruka.
Qwilleran znów zaczął oddychać, dziękując Bogu, że niczego tu nie zdemolował, gdy wtem
zauważył smużkę dymu dobywającą się z cygarniczki. Siedząca na fotelu kobieta była żywa!
— Szuka pan czegoś konkretnego? — spytała lodowato. Podczas gdy usta wypowiadały te
słowa, na maskowatej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Wielkie ciemne oczy, obramowane
czarną obwódką, wpatrywały się w wąsacza, nie wyrażając żadnych emocji.
— Nie. Po prostu oglądam — powiedział Qwiłleran, przełykając ślinę.
— Od podwórza są jeszcze dwa pokoje, a na dole znajdzie pan osiemnastowieczną grafikę i
malarstwo.
Mówiła powoli, starannie artykułując każdą głoskę.
Wąsacz przyjrzał się uważnie jej twarzy, robiąc w głowie notatki do artykułu. Wystające
kości policzkowe, cera bez skazy, czarne włosy uczesane na orientalną modłę, kolczyki z
jadeitu. Przypuszczał, że ma około trzydziestki. Qwilleran uwielbiał kobiety pod trzydziestkę.
Czuł, że wraca mu pewność siebie.
— Pracuję w „Daily Fluxion”. Zbieram materiał do reportażu o Junktown.
Starał się, by jego głos brzmiał miękko i sympatycznie.
— Raczej unikam rozgłosu — odpowiedziała kobieta, wpatrując się w wąsacza lodowatym
wzrokiem.
Tylko trzy razy w ciągu całej dziennikarskiej kariery Qwilleran spotkał się z taką reakcją. I
w każdym z trzech wypadków miał do czynienia z ludźmi ściganymi — przez prawo, przez
szantażystów, przez mściwą małżonkę. Dla nich ujawnienie tożsamości równało się
śmiertelnemu niebezpieczeństwu. Ale człowiek prowadzący interes, który unika rozgłosu,
któremu nie zależy na reklamie, i to darmowej reklamie? To nie mieściło mu się w głowie!
— Reszta antykwariatów zamknięta na cztery spusty — próbował podejść ją z innej strony.
— Zwykle otwierają o jedenastej. Ale antykwariusze rzadko są punktualni.
Qwilleran machinalnie rozejrzał się po pokoju.
— Za ile ten niebieski smok przy oknie?
— Nie jest na sprzedaż.
Kobieta przyłożyła cygarniczkę do ust i zaciągnęła się dymem.
— Jeśli interesuje pana orientalna porcelana, mam komplet filiżanek z czasu dynastii Hsuan
Te.
— Nie, dziękuję. Interesują mnie ciekawe historie, nic poza tym. Wie pani coś o dzisiejszej
aukcji? Wyprzedają tamten antykwariat na rogu.
Kobieta zakrztusiła się dymem i Qwilleran po raz pierwszy poczuł, że ma do czynienia z
człowiekiem z krwi i kości.
— Licytacja rozpoczyna się o pierwszej trzydzieści.
— Wiem. Przeczytałem ogłoszenie. Co to był za facet, ten antykwariusz, który zginął?
— Andrew Glanz. Wybitny znawca antyków — głos kobiety brzmiał teraz nisko.
— Kiedy to się stało?
— Szesnastego października.
— To był napad? Prawdę mówiąc, nic takiego nie obiło mi się o uszy. A morderstwa
antykwariusza w Junktown na pewno bym nie przeoczył.
— Dlaczego pan sądzi, że to było… morderstwo? — spytała, patrząc na niego nieufnie.
— Słyszałem od kogoś… A w takiej okolicy, sama pani rozumie…
— To był wypadek.
— Rozbił się samochodem?
— Nie, spadł z drabiny.
Kobieta zgasiła papierosa w popielniczce.
— Jeśli pan pozwoli, wolałabym o tym nie mówić. To było dla mnie takie… takie…
— Rozumiem. Przyjaciel? — zapytał Qwilleran tym współczującym tonem, którym niegdyś
zmiękczał serca oziębłych dziewcząt i wielokrotnych zabójców.
— Tak. Ale nie mówmy już o tym, panie… panie…
— Qwilleran.
— To irlandzkie nazwisko? — spytała, najwyraźniej zadowolona, że nadarzyła się okazja do
zmiany tematu.
— Szkockie. Dlatego wymawia się je z twardym „w”. A ja z kim mam przyjemność?
— Duckworth.
— Panna czy pani?
— Jak najbardziej panna… W tym pokoju mam parę staroci ze Szkocji. Chodźmy, pokażę
coś panu.
Panna Duckworth wstała z fotela, poprowadziła Qwillerana między mahoniowymi
kredensami i stołami wyłożonymi orzechowym fornirem. Wąsacz podziwiał jej wysoką,
zgrabną sylwetkę, którą tak powabnie podkreślało kimono z błękitnego jedwabiu.
— Te wilki do kominka pochodzą ze Szkocji. I ta mosiężna taca również. Lubi pan mosiądz?
To typowe dla mężczyzn.
Uwagę Qwillerana przykuł przedmiot oparty o ścianę w najdalszym kącie pokoju.
— Co tam stoi w rogu? — zapytał, wskazując na spory kawał starego żelastwa o metrowej
średnicy.
Gdy podeszli bliżej, okazało się, że jest to tarcza herbowa, której lico otaczają trzy
prychające koty.
— Kiedyś musiała zdobić wejście rezydencji. A może nawet wisiała na bramie jakiegoś
zamku?
— Ależ tak! To herb Mackintoshów! — wykrzyknął uradowany Qwilleran. — Znam
doskonale tę inskrypcję: „Kotów nie tykaj, jeno w rękawicy”. Moja mama była z domu
Mackintosh. I dumny z siebie Qwilleran pogładził wąsy.
— W takim razie powinien pan to kupić — orzekła panna Duckworth.
— Ale co bym z tym złomem robił? Nie mam nawet mieszkania. A tak z czystej ciekawości,
ile pani za to chce?
— Normalnie zażądałabym dwustu dolarów. Ale jeśli się panu tak podoba, to spuszczę do
stu dwudziestu pięciu i będziemy kwita. Dokładnie za tyle to kupiłam.
Właścicielka „Błękitnego Smoka” wzięła tarczę do rąk i zbliżyła się do Qwillerana, aby ten
mógł ją dokładniej obejrzeć.
— Radziłabym panu łapać okazję. Drugi raz się nie powtórzy. A przecież zawsze może pan
ją odsprzedać komuś innemu za tę samą bądź większą cenę. Właśnie to najbardziej lubię w
antykach. Przy kominku będzie się prezentować naprawdę imponująco. Proszę zobaczyć, tu
jeszcze widać ślady czerwonej i niebieskiej farby.
Kiedy to mówiła, jej mimika ożywiła się nieco, a w oczach pojawił się błysk. Qwilleran
rozmarzył się. Może zaprosić tę porcelanową lalę na wigilijne przyjęcie w klubie?
— Pomyślę o tym — odpowiedział i jeszcze raz, bez sympatii, rzucił okiem na herb swych
przodków. — A tymczasem muszę się trochę zakręcić koło tej popołudniowej aukcji. Czy pani
wie, gdzie mogę znaleźć jakąś fotografię Andrew Glanza? Będzie mi potrzebna do artykułu.
W oczach panny Duckworth na powrót zgasły iskierki entuzjazmu.
— O czym dokładnie ma być ten artykuł? — spytała.
— A, nic wielkiego. Po prostu relacja z aukcji plus sylwetka zmarłego kolekcjonera.
Patrząc na sufit, myślała o czymś przez chwilę.
— No bo jeśli to prawda, co pani powiedziała, panno Duckworth… że to taki wielki
znawca…
— Mam parę jego zdjęć na górze — przerwała. — Chce je pan obejrzeć?
I zdjęła linę zagradzającą wejście na schody.
— Proszę chwilę zaczekać. Zamknę psa.
Na szczycie schodów stał owczarek niemiecki—. Jego głuche, pełne nienawiści warczenie
budziło w wąsaczu respekt. Panna Duckworth zamknęła psa w kuchni na górze, a następnie
poprowadziła gościa długim korytarzem, na którego ścianach wisiały oprawione w ramki
fotografie. Qwilleran rozpoznał na nich wielu miejscowych VIP–ów. Zdjęć zmarłego
kolekcjonera było aż trzy: Glanz wygłaszający odczyt, Glanz z dyrektorem muzeum
historycznego i portret studyjny, a na nim młody mężczyzna z kwadratową szczęką, którego
wyraziste rysy łagodziło inteligentne, wrażliwe spojrzenie dobrego, uczciwego człowieka.
Qwilleran spojrzał na pannę Duckworth, która raz po raz zaciskała pięści i prostowała
dłonie.
— Czy mogę pożyczyć? — spytał, wskazując na portret. — Odniosę go, jak tylko nasz
fotograf sporządzi kopię.
Kobieta smutno skinęła głową.
— Piękne mieszkanie — pochwalił wąsacz, spoglądając w stronę salonu z meblami na
wysoki połysk, całego w złotym aksamicie i niebieskim jedwabiu. — Nie spodziewałem się, że
w Junktown ludzie żyją w takim luksusie.
— Mam nadzieję, że zaczną się tu osiedlać porządni obywatele. To jedyna szansa, by
wszystkie te piękne domy nie popadły w ruinę — westchnęła panna Duckworth. — Jak dotąd
moim śladem poszli jedynie Cobbowie. Mieszkają niedaleko, na parterze antykwariat, a na
górze mieszkania do wynajęcia.
— Mieszkania do wynajęcia? — zainteresował się wąsacz. — A nie orientuje się pani, czy w
tej chwili mają coś wolnego?
— Owszem — szepnęła antykwariuszka i spuściła wzrok. — Jedno, od strony podwórza,
stoi puste.
— To może być coś w sam raz dla mnie. Noszę się z zamiarem wynajęcia jakiegoś kąta.
— Pani Cobb to bardzo miła kobieta. Ale radzę panu nie zadzierać z jej mężem.
— Bez obaw, jestem łagodny jak baranek. Więc czemu miałbym się obawiać jej męża?
Ale panna Duckworth zajęta już była nasłuchiwaniem odgłosów dochodzących z holu na
parterze. Właśnie weszły tam jakieś klientki, wypełniając dom ekstatyczną paplaniną.
— Proszę zejść na dół — szepnęła do Qwillerana. — Zaraz do pana dołączę, tylko
wypuszczę psa z kuchni.
Po pokoju na dole kręciły się dwie kobiety. Sądząc po ubiorze i fizjonomii, obie musiały być
kurami domowymi z przedmieścia; ten typ antropologiczny Qwilleran znał doskonale z
pokazów ikebany i wernisaży w amatorskich galeriach. Ich wygląd jak zawsze wprawił go w
konsternację. Jedna miała na sobie skórzaną kurtkę o wojskowym kroju, do tego moherowy
kapelusz ozdobiony morskimi muszelkami. Druga wystroiła się w eskimoską parkę i spodnie w
pepitkę, które, dla zadania szyku, wpuściła w myśliwskie buty z pasiastymi sznurówkami.
— Co za urocze miejsce! — wykrzyknęła w zachwycie „parka”.
— Ojej, i są tu stare kryształy Steubena! — zawtórowała jej „skórzana kurtka”.
— O rany, Freda, popatrz tutaj! Karafka! Moja babcia miała identyczną. Ciekawe, ile za nią
chce.
— Drożyzna, ale wszystko w dobrym gatunku. Jak nie będziesz się tak podniecać, może
spuści parę dolarów — poradziła „skórzana kurtka” i dodała, konfidencjonalnie zniżając głos:
— Wiesz, że to była dziewczyna Andy’ego?
— Masz na myśli… tego Andy ego, który…? „Skórzana kurtka” przytaknęła:
— Przecież wiesz, jak biedak skończył.
Na samą myśl o tym „parka” wzdrygnęła się. Na jej twarzy pojawił się grymas niesmaku i
oburzenia.
— Idzie!
Panna Duckworth weszła — czy też raczej wpłynęła — do pokoju, chłodna, spokojna i
krucha jak chińska porcelana. Qwilleran udał się w głąb sklepu, aby jeszcze raz spojrzeć na
herbową tarczę Mackintoshów. Nie podobała mu się. Była za duża, a do tego niestarannie
wykonana. Dotknął dłonią chłodnego metalu i jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Zresztą czy
dałby radę ją podnieść? Dźwignął na próbę i mimo woli jęknął żałośnie. To żelastwo ważyło
dobre pięćdziesiąt kilo!
I wtedy przypomniał sobie, że panna Duckworth uniosła tarczę z taką łatwością, jakby ta
zrobiona była z tektury.
Rozdział trzeci
Koło południa Zwinger Street powoli budziła się do życia. Mdłe zimowe słońce zaczęło
nieco rozpraszać grudniowy mrok, choć na razie z dość mizernym rezultatem. Trudno więc
powiedzieć, by zrobiło się jakoś raźniej czy weselej. Chodniki zapełniły się kobietami, niekiedy
w towarzystwie mężczyzn. Wszyscy ubrani jak przystało na wielbicieli antyków: ostentacyjnie
staromodnie, niechlujnie i dziwacznie. Włóczyli się od sklepu do sklepu, czekając na aukcję o
wpół do drugiej.
Qwilleran uznał, że najwyższy czas coś przekąsić. Znalazł bar, gdzie zjadł hot–doga, a
raczej niejadalną parówkę w bułce o smaku i konsystencji gąbki, popił lurą z marnym skutkiem
imitującą kawę oraz zagryzł syntetycznym ciastkiem z papier maché. Zadzwonił też do Rikera,
aby ten przysłał mu fotografa.
— Chodzi o tę aukcję. Można tu strzelić parę niezłych fotek. Takich odlotowych ciuchów
dawno już nie widziałem.
— A nie mówiłem! — tryumfował Riker. — Junktown to barwne miejsce.
— Tylko w żadnym razie nie przysyłaj mi Tiny’ego Spoonera. To osioł i lebiega, zaraz coś
strąci, potłucze i afera gotowa.
— Daj spokój, przecież nie będziemy robić fotoreportażu. Powiedz lepiej, stary, znalazłeś
coś dla siebie?
— NIE! — Qwilleran ryknął do słuchawki, choć tak naprawdę coraz cieplej myślał o tarczy
herbowej Mackintoshów.
Koło godziny pierwszej sala, w której miała się odbyć aukcja, była wypełniona ludźmi.
Budynek, w którym Andrew Glanz prowadził swój biznes, wybudowano gdzieś w latach
dwudziestych. Pod sufitem wisiały krzesła z drabinkowym oparciem, miedziane garnki, klatki
na ptaki, sanki i żyrandole. Na podłodze stały meble, setki mebli. Trudno byłoby się w tym
wszystkim dopatrzyć jakiejś myśli, po prostu składano je jeden przy drugim, gdzieniegdzie
zostawiając miejsce dla rzędów rozkładanych krzeseł. Wąskie schody prowadziły na galerię.
Na jej barierce wisiały orientalne tkaniny i wyblakłe gobeliny. Rozstawione tabliczki
ostrzegały nieostrożnych klientów: „Zniszczyłeś, kupiłeś”.
Bywalcy krążyli po pokojach i z mądrymi minami oglądali wystawione na aukcję
eksponaty. Gdy podchodzili do talerza, patrzyli na jego spód, jeśli do kryształowego dzbanka,
uderzali weń delikatnie paznokciem, nasłuchując dźwięku wydawanego przez szkło.
Qwilleran przecisnął się przez tłum, notując w pamięci zasłyszane rozmowy.
— Patrz na tego konia na biegunach. Dokładnie takiego samego mieliśmy kiedyś na strychu.
A mój mąż go porąbał i spalił w kominku.
— Jeśli jest tam namalowany ludzik z parasolem stojący na moście, to porcelana z Kantonu.
A jeśli ludzik siedzi w pijalni herbaty, z Nankinu… Albo odwrotnie.
— Co sądzisz o tym? Całkiem fajna waza na poncz.
— Na szczęście nie wystawiają tej iglicy!
— Patrz, drabina Andy’ego!
— U mojej babci też był dzban Meissena, tyle że niebjęski.
— Sądzisz, że jednak wystawią iglicę?
Kiedy wybiła godzina aukcji, wszyscy zajęli miejsca, zwróciwszy pełne wyczekiwania
spojrzenia na podest. Qwilleran siadł na samym końcu, by nie przeoczyć wejścia fotoreportera
„Fluxion”. Publiczność była różnorodna, znaleźć tam można było przedstawicieli wszystkich
grup wiekowych, klas i profesji. Facet w palcie z Hudson Bay trzymał na kolanach pieska w
ubranku idealnie dopasowanym do garderoby właściciela. Inny miał na głowie czapkę
Świętego Mikołaja i długi szal w kolorze tęczy, który zwisał aż do podłogi.
Obok Qwillerana usiadła pulchna dama. Na zwisającej z szyi tasiemce dyndały dwie pary
okularów.
— Nigdy wcześniej nie byłem na aukcji — zwierzył się jej Qwilleran, licząc na wzajemność.
— Jako żółtodziób będę pani wdzięczny za wszystkie cenne rady.
Dobry Bóg stworzył sąsiadkę Qwillerana z nadzwyczajnym wyczuciem proporcji i miary:
okrągłe źrenice błyszczały w okrągłych oczach osadzonych na okrągłej twarzy. W odpowiedzi
na zaczepkę posłała mu półokrągły uśmiech.
— Na początek dobra rada: niech panu nie przyjdzie do głowy drapać się za uchem, bo
niechcący kupi pan lustro.
To mówiąc, wskazała palcem na wąskie lustro w zdobionej ramie, wysokie na dobre cztery
metry. A potem dodała z ciężkim westchnieniem:
— Ja niestety nie będę mogła dzisiaj niczego kupić. Rano byłam u okulisty. Zapuścił mi
atropinę do oczu, tak że ledwo co widzę.
— Co to za iglica, o której wszyscy tu w kółko gadają? Pulchna sąsiadka wzruszyła
ramionami.
— Słyszał pan o wypadku Andy ego?
— Mówi się, że spadł z drabiny.
— Żeby tylko to! — jej twarz wykrzywił bolesny grymas. — Ale nie mówmy o takich
przykrych sprawach, bo znów zaczyna boleć mnie brzuch… Od razu wiedziałam, że pan nie
stąd. W końcu przyjeżdżają do nas kolekcjonerzy z różnych miast.
— Właściwie to pracuję w „Daily Fluxion”.
— Dziennikarz! — westchnęła, przygładzając dłonią szare włosy i kierując w jego stronę
pełne podziwu spojrzenie. — I będzie pan pisał o aukcji? Tak w ogóle, nazywam się Iris Cobb.
Mój mąż ma tu sklep, „Rupieciarnię”, parę domów dalej.
— Ach, to pani! Słyszałem, że wynajmuje pani mieszkania…
— Czyżby był pan zainteresowany? U nas na pewno się panu spodoba! Wszystko urządzone
antykami…
Kobieta przerwała i poczęła patrzeć uważnie w stronę drzwi.
— Ciekawe, czy jest tutaj mój mąż. Niestety, prawie nic nie widzę.
— Może ja mógłbym pani pomóc. Jak szanowny małżonek wygląda?
— Wysoki, bardzo przystojny… Pewnie się jeszcze nie zdążył ogolić. Czerwona flanelowa
koszula…
— Tak, widzę go. Stoi tam, z tyłu, koło starego zegara. Kobietę wyraźnie ucieszyła ta
wiadomość.
— Chwała Bogu, będzie trzymał rękę na pulsie. Teraz już nie muszę się denerwować.
— Na razie rozmawia ze Świętym Mikołajem.
— To Ben Nicholas. Wynajmuje u nas mieszkanko, a sam prowadzi sklep „Trochę Śmieci”.
Kompletny idiota — dodała z pobłażliwym uśmieszkiem.
— Kogoś jeszcze powinienem znać? A ten blondyn, co chodzi o kulach, cały ubrany na
biało?
— Russell Patch, restauruje antyki. Nosi tylko białe rzeczy. A później, zniżywszy głos,
dodała szeptem:
— A ten naprzeciw nas, taki chudy, to Hollis Prantz. Niedawno otworzył antykwariat
„Technityki”. A tamten z neseserkiem to Robert Maus, gminny radca prawny.
Qwilleran był pod wrażeniem. Teahandle, Burris, Hansblow, Maus i Castle to nazwiska
miejscowych patrycjuszy.
— Gdyby nie pan Maus, już dawno ta część miasta…
Na dźwięk młoteczka ogłaszającego rozpoczęcie aukcji wszystkie rozmowy ucichły.
Licytator przemówił:
— Na dzisiejszą aukcję wystawiono dużo cennych przedmiotów. Na szczęście na sali widzę
ludzi znających się na rzeczy. Kupujcie i nie ociągajcie się, by nie wyjść stąd z pustymi rękoma.
Tych, którzy nie licytują, proszę o zachowanie ciszy, tak abym mógł usłyszeć każdą ofertę.
Zaczynamy!
I rąbnął w pulpit marmurowym młoteczkiem.
— Na początek licytujemy ten oto dzban z Bennington, z rączką w kształcie charta,
prawdziwe marzenie każdego szanującego się kolekcjonera. Drobne obicie nie ma tu
znaczenia. Kto da piątaka? Jest pięć. Będzie sześć? Czy będzie sześć? Jest! Jest sześć.
Czyżbym słyszał siedem? Tam, mamy siedem. I osiem, mamy osiem! Kto da dziewięć? Nikt?
W takim razie osiem. Sprzedane za osiem dolarów.
Wśród publiczności podniosły się głosy protestu.
— Za szybko? Bo to nie kurs medytacji transcendentalnej, tylko aukcja — odgryzł się
licytator. — Mamy kupę rzeczy do sprzedania, a dobrze byłoby zdążyć przed północą.
— Ma gadane — szepnęła uradowana pani Cobb. — A jak się rozkręci, to… Zresztą sam
pan zobaczy.
W tempie jeden antyk na minutę zlicytowano parę glinianych figurek, srebrny kałamarz,
cynowy puchar, tabakierkę i dywanik do odmawiania pacierza. Asystenci uwijali się jak w
ukropie: jedni biegali między rzędami krzeseł, drudzy wnosili licytowane przedmioty na podest
i je stamtąd znosili.
— I wreszcie nadszedł czas na ten wspaniały, odlany z żelaza piec — ogłosił licytator,
podnosząc głos. — Nie będziemy go taszczyć na podest, zresztą nie ma takiej potrzeby. Wasze
sokole oczy wypatrzą go z pewnością tam, na półpiętrze. Kto da pięćdziesiąt?
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę rzeźbionego monstrum o pękatej sylwetce, stojącego
na wygiętych nóżkach.
— Mamy już pięćdziesiąt, czekamy na siedemdziesiąt pięć! To rzadki skarb… Słyszę
siedemdziesiąt pięć. A kto powie sto? Sto to nic za takie cudo! Mamy sto! Ale tam słyszę sto
dziesięć. Jest wart przynajmniej dwa razy tyle. Sto dwadzieścia! Sto trzydzieści tam, z tyłu! Na
co czekacie? Wielki piec, piękny piec! W sam raz, aby ukryć w nim nieboszczyka… Sto
czterdzieści! A może sto pięćdziesiąt? Sto pięćdziesiąt! Sprzedane!
Licytator zwrócił się do asystenta:
— Szczęśliwym nabywcą jest CC. Cobb.
Z początku panią Cobb aż zatkało z wrażenia.
— Przecież to złom! — szepnęła oburzona. — Nie dałabym za ten kawał żelastwa
złamanego centa! Och, wszystko dlatego, że Ben Nicholas także licytował! Licytacja była
szybka, za szybka. Naturalnie Ben nie chciał tego kupić. Licytował, bo wiedział, że mój mąż
mu nie odpuści. Zawsze tak go wrabia.
Odwróciła się i spojrzała swymi niewidzącymi oczyma w stronę czerwonej flanelowej
koszuli i czapki Świętego Mikołaja.
— Za moment przerwa — oświadczył licytator — ale przed przerwą zlicytujemy jeszcze
parę akcesoriów biurowych.
Były to przeróżne encyklopedie i słowniki, biurowa szafa, dyktafon i maszyna do pisania.
Jak wszystkie rzeczy będące w jakikolwiek sposób użyteczne nie cieszyły się one
zainteresowaniem zgromadzonego na aukcji tłumu. Pani Cobb, aby nieco ukoić swój żal, po
długich wahaniach postanowiła kupić dyktafon.
— A teraz maszyna do pisania! Stan jak widać. Brak jednej litery… Kto da pięćdziesiąt?
Czy będzie pięćdziesiąt? A czterdzieści? Brakuje tylko „z”, reszta w najlepszym porządku.
Trzydzieści? Czy ktoś da trzydzieści?
— Dwadzieścia! — krzyknął Qwilleran ku swemu własnemu zaskoczeniu.
— Sprzedane za dwadzieścia baksów! Nabywcą jest ten dżentelmen z wąsami. Nie ma co,
ma pan głowę do interesów! A teraz piętnastominutowa przerwa!
Qwilleran nie mógł jeszcze ochłonąć. Nie znajdował żadnego wytłumaczenia dla swego
wybryku. Przecież nie zamierzał niczego licytować!
— Rozprostujmy nogi — zaproponowała pani Cobb i pociągnęła Qwillerana za rękaw.
Ale gdy tylko wstali z krzeseł, wyrosła przed nimi postać w czerwonej flanelowej koszuli.
— Po cholerę ci ten kretyński dyktafon? — zwrócił się gniewnie do żony.
— Poczekaj, to się dowiesz — odpowiedziała, zalotnie kręcąc głową. — A tymczasem
chciałam ci przedstawić pana, który jest reporterem w „Daily Fluxion” i chciałby u nas wynająć
mieszkanko.
— Nic nikomu nie wynajmiemy. I nie cierpię gryzipiórków — zawarczał pan Cobb i oddalił
się z rękoma w kieszeniach.
— Mój mąż to największy gbur w całym Junktown — szepnęła z dumą w głosie pani Cobb.
— Ale wygląda świetnie, nie uważa pan?
Qwilleran szukał w myślach jakiejś taktownej odpowiedzi, gdy nagle, od strony drzwi
wejściowych, dobiegł go ogłuszający dźwięk tłuczonej porcelany zmieszany z piskami i
krzykami. Przy wejściu stał fotograf „Daily Fluxion”.
Tiny Spooner mierzył sto osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu. Wraz ze sprzętem
fotograficznym, którym obwieszony był od stóp do głów, ważył dobre dwieście kilo. Tiny
nigdzie się bowiem nie ruszał bez kompletu swoich aparatów, pudełek z filtrami i soczewkami,
światłomierzy, lamp, toreb na filmy, a przede wszystkim przewieszonych przez ramię
statywów.
— Co za szkoda! — zmartwiła się pani Cobb. — To pewnie ta waza z sewrskiej porcelany
stojąca na postumencie empire.
— Ile mogła kosztować?
— Na moje oko jakieś osiemset dolarów.
— Muszę coś załatwić — powiedział Qwilleran. — Zaraz wracam.
Przerażony Tiny Spooner wciąż stał przy drzwiach, bojąc się poruszyć.
— Pomóż mi! To nie ja! — szepnął błagalnie do Qwillerana. —Ja byłem daleko, kiedy to
wszystko runęło.
Poprawił sprzęt, który wisiał na jego szyi, i jeden ze statywów ugodził w popiersie Marii
Antoniny. Gdyby nie refleks Qwillerana, marmurowa rzeźba roztrzaskałaby się o posadzkę.
— Kurcze! — jęknął Tiny.
Licytator przyglądał się szczątkom wazy, instruując asystentów, by wyzbierali je co do
jednego. Qwilleran doszedł do wniosku, że to wspaniała okazja, aby się przedstawić.
— Chcielibyśmy zrobić parę fotek podczas licytacji — zagaił. — Oczywiście proszę sobie
nie przeszkadzać. Wyjdzie bardziej naturalnie i spontanicznie.
— Przydałby się podnośnik. Można by wtedy zrobić zdjęcie z góry — bąknął Tiny. — Jest
tu może jakaś drabina?
Po tym pytaniu zapanowało kłopotliwe milczenie. Ktoś zaśmiał się nerwowo.
— Zresztą chyba nie ma takiej potrzeby — po chwili oględzin rzekł Tiny. — Tam jest
galeria. Zrobię zdjęcie ze schodów.
— Tylko pamiętaj — ostrzegł go Qwilleran. — Zepsujesz, kupujesz!
Spooner omiótł salę pogardliwym spojrzeniem.
— Zależy ci na jakimś szczególe czy mam po prostu sfotografować cały ten bajzel? Nie
będzie to proste. Tyle tu śmieci. Kłębowisko dynamicznych linii i żadnego kontrastu.
Obwieszony ekwipunkiem poczłapał ku schodom. Jeden ze statywów omal nie stłukł
szklanych drzwi biblioteczki.
Qwilleran wtajemniczył panią Cobb w istotę fatum ciążącego na Spoonerze:
— Tacy są właśnie fotoreporterzy! Ten ma wprawdzie doktorat z matematyki, ale to jeszcze
pogarsza sprawę.
— Dobre nieba! — wykrzyknęła pani Cobb. — Skoro jest taki bystry, to dlaczego pracuje w
gazecie?
W tym momencie rozległo się stukanie młoteczka, oznajmiające, że druga część aukcji się
rozpoczęła. Teraz miano licytować najcenniejsze eksponaty: angielską biblioteczkę, komodę w
stylu Boulle, siedemnastowieczną grecką ikonę i małą kolekcję brązowych figurek z Beninu.
Raz po raz błyskał flesz Spoonera, a wtedy damy na widowni przygładzały włosy,
przybierały wytworne pozy i robiły bardzo mądre miny.
— A teraz — uroczystym tonem zakomunikował licytator — przystępujemy do licytacji tej
oto pary pięknych francuskich krzeseł z oryginalnym…
I w tym momencie rozległ się rozpaczliwy krzyk.
— Uwaga!
Jeden z asystentów rzucił się w stronę upadającego lustra, olbrzymiego, sięgającego niemal
sufitu. Gdyby nie jego refleks, chwilę później runęłoby na widownię.
Publiczność odetchnęła z ulgą.
— No nieźle — westchnął Qwilleran i jął się rozglądać za Spoonerem.
Fotograf stał oparty o barierkę balkonu. Wąsacz spojrzał nań pytającym wzrokiem, ale
Spooner tylko obojętnie wzruszył ramionami.
— Na żadnej aukcji nie widziałam tylu wypadków — szepnęła pani Cobb. — Zaczynam się
trochę bać. Wierzy pan w duchy?
Publiczność była podekscytowana. Na sali panował hałas. Licytator mówił coraz głośniej i
szybciej, potęgując jeszcze napięcie. Gestykulował rękoma, wskazując palcem na kolejnych
licytujących i podnosząc kciuk do góry, kiedy transakcja dobiegła końca. Wszystko to
nakręcało atmosferę zbiorowego szaleństwa.
— Chcesz go czy nie?… Mam pięćset… Słyszę sześćset?… Co się z wami dzieje?… Ma
dwieście lat!… Chcę siedemset… Siedemset… A niech was licho, sam go za tyle wezmę!…
No dalej, dalej… Kupione! Zabierać to stąd!
Kciuk poszedł w górę, marmurowy młotek huknął o pulpit, a podniecenie publiczności
sięgnęło zenitu.
Dwustuletnie biurko zniesiono z podestu. Wszyscy czekali niecierpliwie, co będzie
następne.
Moment wahania. Licytator zamienił parę zdań z panem Mausem i zrobił taką minę, jakby
rozważał w sercu ciężki dylemat. Wreszcie kiwnął głową, że się zgadza, i dał znak asystentowi.
Cała widownia westchnęła. Asystent wniósł na podest dziwnie wyglądający przedmiot, smukły
i wysoki na jakiś metr. Jego sześcienna podstawa zwieńczona była mosiężną kulą, z której —
na podobieństwo głowni miecza — wystrzeliwał szpic z czarnego metalu.
— No tak — szepnął głos za plecami Qwillerana. — Oto i mamy iglicę!
Pani Cobb kręciła z niedowierzaniem głową, a później ukryła twarz w dłoniach.
— Mamy tutaj — tym razem wolno i z namaszczeniem zaintonował licytator — iglicę,
będącą niegdyś zwieńczeniem dachu. Prawdopodobnie zdobiła któryś z nieistniejących już
domów na Zwinger Street. Kula cała wykonana z mosiądzu. Trzeba ją tylko trochę
wypolerować. Czekam na oferty.
Ludzie siedzący wokół Qwillerana nie kryli swego oburzenia.
— Aż ciarki mi chodzą po plecach!
— Nie spodziewałam się, że będą mieli tyle tupetu, by to licytować.
— Kto to kupi? Czy widzicie, kto licytuje?
— To niesmaczne, bardzo niesmaczne!
— Czy właśnie na to ostrze spadł Andy?
— Nie spadł, tylko został nadziany. Nie słyszałaś o tym?
— Sprzedane! — ogłosił licytator. — Iglica wędruje do pana CC. Cobba.
— Nie! — krzyknęła przerażona pani Cobb.
Ale jej krzyk zagłuszył potężny huk. Starodawny żyrandol z brązu zerwał się z sufitu i rozbił
o podłogę tuż obok krzesła, na którym siedział radca Maus.
Rozdział czwarty
W czasach swej świetności była to pyszna rezydencja w wiktoriańskim stylu — cała z
czerwonej cegły, jeśli nie liczyć białych kolumn przy wejściu, do którego prowadziły szerokie
schody z bogato zdobioną żelazną balustradą. Obecnie fasada wymagała gruntownego
remontu, tak samo jak spękane i pokruszone schody.
To tu właśnie mieścił się antykwariat Cobbów o wdzięcznej nazwie „Rupieciarnia”. Po obu
stronach wejścia znajdowały się wykusze z kolorowymi szybkami w oknach, za którymi
dostrzec można było ustawione na parapecie bibeloty.
Po zakończeniu aukcji Qwilleran udał się tam z panią Cobb, która porzuciła go w holu
urządzonym w najgorszym guście.
— Zaraz przyjdę — rzuciła na odchodne. — A pan niech rozejrzy się trochę po naszym
sklepie. A nuż wpadnie coś panu w oko? Ja tymczasem zobaczę, w jakim stanie jest
mieszkanko, to, o którym żeśmy rozmawiali. Nikt tam nie zaglądał od dwóch miesięcy, więc
trzeba pewnie zetrzeć kurze.
— Od dwóch miesięcy? — zainteresował się Qwilleran, bo zdał sobie sprawę, że dwa
miesiące temu był październik. — Kto tam mieszkał ostatnio?
Pani Cobb zatrzymała się na schodach i rzuciła Qwilleranowi zakłopotane spojrzenie.
— Wynajmował je Andy Glanz. Ale panu to nie przeszkadza, prawda? Wie pan, niektórzy
ludzie miewają opory.
Kiedy poszła na górę, Qwilleran ruszył holem ku pomieszczeniom sklepowym. Przestronny
korytarz, mimo że zaniedbany, wydał mu się całkiem miły. Na jego ścianach, obitych
drewnem, zachowały się jeszcze stare lampy gazowe poprzerabiane na elektryczne. W
pokojach piętrzyły się najróżniejsze rupiecie w różnym stopniu rozkładu. Jedno pomieszczenie
zajmowały wykończenia budynków: kolumny werandy, kominki, wyblakłe marmurowe płyty,
witraże, żelazne furtki i fragmenty poręczy. Klienci, którzy wracali z aukcji, przechadzali się
wśród tego gruzowiska, mrużąc oczy i nie wyrażając żadnego entuzjazmu, jak przystało na
znawców. Na pierwszy rzut oka widać było, że to starzy wyjadacze.
Qwilleran przeszedł do drugiego pomieszczenia, zagraconego przez kute w mosiądzu łóżka,
skrzynie, kołyski, maślnice, wiatrowskazy, żelazka, portrety Abrahama Lincolna oraz stary
wciągnik przerobiony na lampę. Był tam również mahoniowy bar z mosiężną barierką, rodem z
saloonu na Dzikim Zachodzie. Za barem stał mężczyzna w czerwonej koszuli, nieogolony i na
swój perwersyjny sposób przystojny, patrząc na Qwillerana z nienawiścią i obrzydzeniem.
Wąsacz postanowił zignorować to spojrzenie i wziął do ręki leżącą na jednym ze stołów
książkę. Na jej oprawionym w skórę, popękanym grzbiecie widniały resztki złotych liter,
startych przez czas. Qwilleran otworzył ją, szukając karty tytułowej.
— Gdzie z tymi rękami! — warknął pan Cobb głosem człowieka, który nie zna się na
żartach. — Kupisz, to będziesz ruszał.
Wąsy Qwillerana zjeżyły się nieco.
— Jak mam kupić książkę, jeśli nie znam jej tytułu?
— Do diabła z tytułem! — odparł pan Cobb. — Podoba się, bierz. A jak nie, zabieraj
cuchnące łapska. Gdyby każdy przybłęda był taki ciekawski, już dawno nie byłoby co oglądać.
— W takim razie ile pan za nią chce? — spytał Qwilleran.
— Nie wiem, czy chcę ją sprzedać. W każdym razie nie wiem, czy tobie.
Inni klienci przerwali szperanie w rupieciach, aby przyjrzeć się, jak antykwariusz
poniewiera Qwillerana. Ten, czując, że mimo wszystko sympatia widowni jest po jego stronie,
ruszył do kontrataku.
— To dyskryminacja! Inaczej tego nie da się nazwać! — krzyknął. — Doniosę o tym komu
trzeba i będzie pan musiał zamknąć interes! I tak miejsce to wygląda jak szczurza nora, a nie jak
antykwariat. Ci z magistratu zaraz zrobią z panem porządek… Więc ile pan chce za tę zatęchłą
makulaturę?
— Daj cztery dolce i stul wreszcie pysk!
— Najwyżej trzy — odrzekł Qwilleran, kładąc monety na barze.
Cobb zgarnął je do portfela i uśmiechając się tryumfująco, rzekł do obserwującej zdarzenie
publiczności:
— Istnieje wiele sposobów, by oskubać frajera.
Qwilleran otworzył książkę i przeczytał tytuł: Dzieła imć doktora Izmaela Higginbothama,
będące zbiorem interesujących traktatów wykładających niektóre istotne punkty Bożej Nauki, w
sposób nierozwlekły, acz wyczerpujący.
Tymczasem do pokoju wparowała pani Cobb:
— Czyżby ten dziad zdołał już pana na coś naciągnąć?
— Zamknij się, stara raszplo!
Podczas swojej nieobecności pani Cobb nie tylko ogarnęła mieszkanie, ale również zrobiła
makijaż, poprawiła fryzurę i nałożyła różową sukienkę. Wyglądała teraz jak prawdziwa
pulchna piękność.
— Chodźmy na górę — zaszczebiotała słodko, biorąc Qwillerana pod rękę. — Pogadamy
przy kawce, a Cornball Cobb niech usycha z zazdrości.
Pani Cobb pierwsza weszła na skrzypiące schody. Apetyczne biodra tańczyły przed oczyma
Qwillerana. Grube łydki prężyły się podczas wspinaczki po wyścielonych zielonym dywanem
stopniach. Widok ten nie pobudzał wyobraźni Qwillerana, nie napawał go też obrzydzeniem.
Mógł co najwyżej czuć nieco żalu do Stwórcy, że nie obdarzył wszystkich kobiet na świecie
figurą Mary Duckworth.
— Niech pan się nie przejmuje CC. — rzuciła przez ramię. — To blagier.
Przestronny hol na piętrze zawalony był starymi krzesłami, stołami, biurkami i skrzyniami.
Przez uchylone drzwi Qwilleran mógł dostrzec siermiężny wystrój pomieszczeń mieszkalnych.
— My mieszkamy po tej stronie — poinstruowała go pani Cobb, wskazując małym, grubym
paluszkiem drzwi, zza których dobiegał hałas radiowych reklam. — A po tej stronie są dwa
mniejsze mieszkanka. To z oknem od frontu zajmuje Ben Nicholas. Drugie jest o wiele
przytulniejsze, bo ma okna od podwórza.
Qwilleran wyjrzał przez okno na końcu holu. Na podwórzu stały zaparkowane dwa kombi, a
obok nich jakaś metalowa rama od łóżka, kamień szlifierski, błotnik, koła zapasowe, stara
lodówka bez drzwi oraz tara z kijanką i wyżymaczką. Wszystko to razem, zasypane brudnym,
zmarzniętym śniegiem, tworzyło jedną i nierozerwalną całość.
— To dlaczego Nicholas wybrał mieszkanie z oknem od frontu? — zapytał Qwilleran.
— Bo tam jest wykusz. No a poza tym może mieć oko na swój kram po drugiej stronie ulicy.
Pani Cobb zaprowadziła go do wolnego mieszkania. Wystrój przestronnego pokoju o
czterech wysokich oknach wprawił Qwillerana w konsternację. Najpierw jego wzrok padł na
salonowe organy z pożółkłego dębu, dalej na dwa krzesła z wysokimi oparciami, których
siedziska podtrzymywały gargulce, następnie na okrągły stół, nieco krzywy, haftowaną chustę i
lampę naftową z dwoma kloszami malowanymi w tandetne różyczki, dywanik, wyblakły
wskutek wieku i melancholii, i fotel na biegunach zrobionych z dwóch gałęzi, prawdopodobnie
zżartych już przez korniki.
— Jeśli się nie mylę, lubi pan antyki? — spytała pani Cobb z nutą niepokoju w głosie.
— Prawdę mówiąc, niespecjalnie — odpowiedział Qwilleran w przypływie szczerości. — A
czy powinienem?
I wskazał stojący na piedestale fotel na stalowej ramie z podpórkami na głowę i nogi.
— To stary fotel dentystyczny. Idealny do czytania. Można go podnosić i opuszczać tym
pedałem. Widzi pan ten obraz nad kominkiem? Znakomity przykład prymitywizmu.
Z powściągliwym wyrazem twarzy Qwilleran spojrzał na arcydzieło l’art brut. Był to portret
czyjejś pra–pra–prababki w skali jeden na jeden. Kwadratowa szczęka, cienkie usta i stalowe
oczy potęgowały upiorny nastrój panujący w pomieszczeniu.
— A co pan sądzi o łóżku? Prawda, że wspaniałe? — kontynuowała pani Cobb z
entuzjazmem w głosie. — Trudno takie drugie znaleźć. Przyjechało z New Jersey.
Qwilleran odwrócił głowę w stronę łóżka, które stało przy ścianie, i jego twarz wykrzywił
bolesny grymas. Zamysł rzemieślnika z New Jersey był przerażający w swej prostocie.
Postanowił stworzyć łóżko w kształcie wycieczkowej gondoli, z głową łabędzia z jednej i
ogonem z drugiej strony.
— Wyrafinowane — mruknął Qwilleran, a słysząc to, pani Cobb zaniosła się
spazmatycznym śmiechem.
Mieszkanie miało jeszcze drugie pomieszczenie, od strony frontu, które zostało podzielone
na trzy części: przebieralnię, małą kuchnię i łazienkę.
— Kuchnię urządził sam CC, to prawdziwy majster–klepka — pochwaliła męża pani Cobb.
— Lubi pan gotować?
— Właściwie nie. Stołuję się w klubie prasowym.
— Kominek działa, trzeba tylko przynieść na górę trochę drewna. Podoba się tu panu?
Zwykle brałam sto pięć dolarów, ale panu wynajmę za osiemdziesiąt pięć.
Qwilleran raz jeszcze rozejrzał się po pokoju i w zamyśleniu pogładził wąsy. Wszystkie te
meble budziły w nim niechęć, ale cena była kusząca, w sam raz na jego kieszeń.
— Potrzebowałbym jakiegoś biurka, mocnej lampy do czytania i półki na książki.
— Ależ oczywiście. Mamy wszystko, co trzeba.
Qwilleran siadł na łóżku, wypróbowując jego sprężyny. Test wypadł pomyślnie, w dodatku
łóżko wbudowane było w podłogę, co stanowiło dobre zabezpieczenie przed destrukcyjnymi
zapędami kotów.
— Zapomniałem panią poinformować — odezwał się po chwili. — Mam parę syjamskich
kotów.
— To świetnie! Zrobią porządek z naszymi myszami. Będą miały ucztę nie lada.
— Obawiam się, że nie przepadają za surowizną. Lubią mięso skruszałe, delikatnie
przysmażone i podane z tłuszczykiem.
Pani Cobb wybuchła serdecznym śmiechem, trochę zbyt serdecznym jak na gust
Qwillerana.
— A jak się wabią?
— Koko i Yum Yum.
— Ojej! Przepraszam na chwilę! — krzyknęła pani Cobb i wybiegła z pokoju. Po chwili
wróciła, tłumacząc, że właśnie piecze placek. Rzeczywiście, od strony holu dolatywał aromat
cynamonu, goździków i jabłek, wprawiając wąsy Qwillerana w lekkie drżenie.
Podczas gdy pani Cobb zajmowała się poprawianiem wiszących na ścianie obrazków i
ścieraniem kurzu, Qwilleran oglądał łazienkę. Na jej środku, wsparta na lwich łapach, stała
archaiczna wanna ze staroświeckimi kurkami, a dookoła piętrzyła się plątanina rur. Lodówka w
kuchni była całkiem nowa, ale największy entuzjazm wzbudził w Qwilleranie regał ze starymi,
oprawionymi w skórę woluminami, zajmujący jedną ścianę przebieralni.
— Jeśli będzie panu potrzebny, możemy zabrać książki do siebie — powiedziała pani Cobb.
— Znaleźliśmy je na strychu. Należały do człowieka, który z górą sto lat temu postawił ten
dom. Był wydawcą gazet, ważną postacią w ruchu abolicjonistów. Ten dom związany jest z
historią naszego miasta.
Qwilleran odcyfrowywał nazwiska na grzbietach: Dostojewski, Emerson, Chesterfield…
— Książki nie przeszkadzają mi ani trochę. Wręcz przeciwnie, z przyjemnością je przejrzę.
— Więc bierze pan to mieszkanie? — jej okrągłe oczy pałały radością. — No nic, napijemy
się kawy, zjemy ciasta i wtedy podejmie pan decyzję.
Wkrótce Qwilleran rozsiadł się w złoconym krześle przy krzywym stole, pałaszując ze
smakiem gorące ciasto polane po wierzchu serowym sosem. Pani Cobb z przyjemnością
obserwowała, jak jej przyszły lokator starannie wyjada z talerzyka okruszki.
— Może jeszcze?
— Chyba nie powinienem — powiedział z żalem w głosie, wskazując ręką na swoją talię. —
Ale ciasto przepyszne!
— Och, proszę się nie martwić o figurę. Jest bez zarzutu. Wąsacz nie dał się długo prosić.
Nałożył sobie jeszcze kawałek,
a pani Cobb rozpoczęła opowieść o urokach mieszkania w starym domu.
— Mamy tu ducha — oświadczyła radośnie. — To niewidoma kobieta, która kiedyś tu
mieszkała. Spadła ze schodów i umarła. CC. twierdzi, że upodobała sobie moje okulary. Kiedy
idę spać, kładę je na nocnym stoliku, a rano znajduję na parapecie. A kiedy wkładam do
szuflady kredensu, rano są na nocnym stoliku… Jeszcze kawy?
— Dziękuję. Czy okulary wędrują tak każdej nocy?
— Tylko podczas pełni.
Pani Cobb przez chwilę siedziała zamyślona.
— Czy zauważył pan, ile dziwnych rzeczy stało się dzisiaj podczas aukcji? Najpierw ta
sewrska waza, później żyrandol, który się urwał. A do tego stojące lustro ni stąd, ni zowąd
zaczyna się chwiać… To musi coś znaczyć.
— Co ma pani na myśli?
— To tak, jakby duch Andy’ego chciał coś rzec, przeciwko czemuś zaprotestować.
— Wierzy pani w takie historie?
— Nie wiem. I tak, i nie.
— A cóż takiego miałby Andy do powiedzenia?
Qwilleran zrobił minę człowieka naiwnego, który kompletnie nie domyśla się, o czym
mowa. Ta udawana naiwność była najpotężniejszą bronią w jego dziennikarskim arsenale.
Dzięki niej potrafił zjednać sobie nawet ludzi chorobliwie nieufnych. Pani Cobb odkaszlnęła.
— Może był oburzony, że licytator sprzedaje jego rzeczy za tak niską cenę. Wśród nich były
naprawdę bezcenne eksponaty.
— Wszyscy na aukcji mówili, że jego śmierć to wypadek. Ale spotkałem na ulicy jednego
człowieka, który twierdził, że Andy został zamordowany.
— Nie, to musiał być wypadek. Tak ustaliła policja. A jednak… — zawahała się.
— A jednak co?
— No cóż… Nie mogę sobie wyobrazić, że Andy mógł być tak nieostrożny, by się
poślizgnąć i na to spaść. Był bardzo… bardzo ostrożny, a poza tym młody… Rozumie pan?
Qwilleran pogładził się po wąsach i rzekł:
— Ciekawy człowiek ten Andy. Musi mi pani opowiedzieć o nim coś więcej. Zabiorę tylko
z hotelu walizki i koty.
— To znaczy, że się pan zdecydował? — klasnęła w dłonie pani Cobb. — Tak się cieszę! To
wspaniale mieszkać pod jednym dachem z prawdziwym człowiekiem pióra. To bardzo w
dobrym guście, rozumie pan, o czym mówię?
Qwilleran od razu opłacił czynsz za następny miesiąc i dostał klucz do drzwi na dole.
— Mieszkań na górze nie zamykamy — powiedziała pani Cobb. — Ale jeśli pan sobie tylko
życzy, mogę dać klucz do pańskiego lokum.
— Nie ma potrzeby. Nie posiadam niczego, co mogłoby skusić złodzieja.
Pani Cobb spojrzała na niego z szelmowskim uśmiechem i dodała:
— A Mathilda i tak przechodzi przez drzwi.
— Kto taki?
— Mathilda. Nasz duch.
Qwilleran pospiesznie wrócił do hotelu. Zanim jednak wziął się do pakowania walizek,
zadzwonił do działu fotograficznego „Daily Fluxion” i poprosił do telefonu Spoonera.
— Jak tam zdjęcia, Tiny?
— W porządku. Właśnie się suszą. Ale pod względem graficznym zupełnie niewyraziste. Za
dużo chaotycznych linii.
— Nic nie szkodzi. Wrzuć mi je do skrzynki. Odbiorę w poniedziałek… Aha, jeszcze jedno.
Powiedz mi, Tiny, tylko szczerze. Czy to ty…
— W żadnej z tych katastrof nie maczałem palców, przysięgam! Nawet nie byłem w
pobliżu. Po prostu patrzę, a ta waza sama zaczyna się trząść…
— A żyrandol i duże lustro?
— Przecież mówię ci, że to nie ja! Stałem minimum sześć metrów od nich, więc jak, u licha
ciężkiego, miałem je strącić?!
Rozdział piąty
Koty przeczuwały, że coś się święci. Kiedy Qwilleran wrócił do Medford Manor, siedziały
przytulone do siebie, patrząc na niego z trwożnym oczekiwaniem.
— No kochani, opuszczamy tę norę! — rzucił wesoło wąsacz.
Zdjął z szafki kartonowe pudło po zupie z wyciętymi otworami. Koko był rutyniarzem —
wszak przeżył już dwie przeprowadzki — więc bez namysłu wskoczył do pudła. Ale Yum Yum
ani myślała pójść w jego ślady.
— No dalej, skarbie!
W odpowiedzi Yum Yum przemieniła się w bryłę ołowiu, wczepiwszy się w wykładzinę
wszystkimi dwudziestoma pazurkami. Dopiero kiedy Qwilleran wyjął otwieracz i małą
puszeczkę z niebieską etykietą, kotka zmieniła zdanie i z dzikim wrzaskiem skoczyła na szafę.
— W porządku, siostrzyczko — powiedział wąsacz, chwytając ją i pakując do pudełka. —
Może to był i świński podstęp, ale Bóg mi świadkiem, nie miałem innego wyjścia. A
kurczaczka zjemy w Junktown.
Kiedy Qwilleran ze swymi dwiema walizkami, czterema kartonami pełnymi książek i
pudłem z kotami dotarł wreszcie do Cobbów, z trudem poznał swe mieszkanie. Po organach i
fotelu dentystycznym nie było śladu. Na ich miejscu stał teraz pękaty piec zakupiony na aukcji.
Pojawiły się też dwie lampy. Lampa pierwsza, służąca do czytania, była niegdyś mosiężną kasą
sklepową, druga zaś to przerobiony muszkiet. Za to starożytne topory wojenne, które budziły w
Qwilleranie dreszcz grozy, wciąż wisiały nad kominkiem, tworząc wraz z wypłowiałym
dywanem melancholijno–upiorny tandem. Do pokoju wniesiono mający służyć za biurko
sekretarzyk, biblioteczkę, staromodny fotel Morrisa, wielką kwadratową kanapę z oparciem
odchylanym do tyłu, czarne poduszki z miękkiej skóry i otomanę do kompletu.
Gdy tylko Qwilleran otworzył pudło po zupie, Yum Yum wyskoczyła z niego i zaczęła
biegać po pokoju jak obłąkana, kończąc swój szaleńczy rajd na szczycie wysokiego kredensu.
Koko wyszedł z kartonu powoli i z godnością. Następnie udał się na rekonesans po mieszkaniu.
Najpierw zbadał złocone krzesła z czerwonymi siedziskami, komentując ich miękkość
pochlebnym miauknięciem. Później trzykrotnie okrążył pękaty piec i nie znalazłszy dlań
żadnego zastosowania, wskoczył na obramowanie kominka. Tam obwąchał prymitywistyczny
portret i otarł pyszczek o róg jego ramy, przekrzywiając ją o czterdzieści pięć stopni. Na koniec
ułożył się wygodnie na półce nad kominkiem między dwoma mosiężnymi świecznikami.
— Och, jaki on uroczy! — wykrzyknęła w zachwycie pani Cobb, ukazując się w progu z
mydłem i czystymi ręcznikami. — Czy to Koko? Jak się masz, Koko! Podoba ci się tutaj?
Wpatrzyła się w niego swymi krótkowzrocznymi oczyma, trącając palcem pyszczek i
przemawiając pieszczotliwym falsetem. Ludzie często w ten sposób zwracają się do kotów i
Koko był na tym punkcie przewrażliwiony. Uważał, że takie traktowanie jest zamachem na
kocią godność, toteż w odpowiedzi kichnął jej prosto w twarz, spowijając ją w delikatną
mgiełkę.
— Kotki na pewno polubią to miejsce — powiedziała z przekonaniem pani Cobb,
poprawiając przekrzywiony portret. — Stąd będą mogły obserwować gołębie na podwórzu.
Poszła do łazienki zanieść ręczniki. Zanim wróciła do pokoju, Koko — w akcie zemsty —
otarł pyszczek o obraz, który ponownie przekrzywił się pod kątem czterdziestu pięciu stopni.
Qwilleran odkaszlnął i zwrócił się do gospodyni:
— Widzę, że trochę tu pani przemeblowała.
— Kiedy pan wyszedł, zjawił się klient i kupił fotel dentystyczny. Mam nadzieję, że się pan
nie gniewa. Na jego miejsce wstawiłam piec, aby nie było w tym kącie tak goło. A jak się panu
podoba sekretarzyk?
— Mój dziadek…
— Stół kuchenny może byłby lepszy. Mógłby pan na nim postawić swoją maszynę. Aha,
mamy w domu automatyczną pralkę, więc nie musi pan chodzić do pralni. Po prostu brudne
rzeczy proszę przynosić do mnie…
— Ależ nie, pani Cobb, to już zbyt wiele zachodu!
— Przecież to żaden kłopot! A tak w ogóle, proszę do mnie mówić Iris.
Zaciągnęła na okna zasłony, w kolorze jasno– i ciemnozłotym.
— Zrobiłam je z teatralnej kurtyny. CC. kupił ją za bezcen, bo był podarta.
— A ta ściana nad łóżkiem to również pani pomysł?
— Nie, to Andy wytapetował ją pożółkłymi kartkami ze starych książek. Wybierał te z
osobliwym krojem czcionki. W ogóle Andy był książkowym molem.
— Jak tylko się wypakuję i nakarmię koty — powiedział Qwilleran — chciałbym z panią
pogadać o tym Andym.
— Zatem jak będzie pan już wolny, proszę do mnie wpaść. Będę prasować.
A następnie dodała konspiracyjnym szeptem:
— CC. nie ma w domu. Poszedł oglądać zastawę stołową z czasów Jakuba I.
Qwilleran wypakował walizki i ułożył książki na regale. Niebieską poduszkę, na której
zwykły wylegiwać się koty, umieścił na lodówce. Znalazł też nowe miejsce dla grubego
słownika, o który zazwyczaj lubiły ostrzyć pazury. Następnie udał się do mieszkania po drugiej
stronie korytarza. Pani Cobb prasowała ubrania w przestronnej kuchni. Poprosiła go, by usiadł
na krześle (A–552–001) stojącym przy zdezelowanym sosnowym stole (D–573–091).
— Czy meble w mieszkaniu także są na sprzedaż? — zapytał Qwilleran.
— Nic tu u nas dłużej nie postoi. Na przykład w ostatni wtorek śniadanie jedliśmy przy
okrągłym dębowym stole, obiad przy wiśniowym, rozkładanym, a kolację przy sosnowym, na
kozłach.
— To musi być bardzo męczące tak nosić te meble z góry na dół.
— Człowiek się przyzwyczaja. Obecnie nie mogę niczego dźwigać. Dwa miesiące temu
nadwerężyłam sobie kręgosłup.
— To w jaki sposób tak prędko zdołała pani przemeblować moje mieszkanie?
— To nie ja, tylko CC Wziął do pomocy Mikę’a, syna sklepikarza z sąsiedztwa. Miły
chłopak, choć uważa, że handlarze anty—
kami mają nie po kolei w głowie. Cóż, pewnie ma rację — dodała, rzucając Qwilleranowi
ukradkowe spojrzenie.
— Pani Cobb…
— Proszę mówić do mnie Iris. A ja będę do pana mówiła Jim, zgoda?
— Znajomi mówią do mnie Qwill.
— Och, to urocze! W porządku, Qwill.
I pani Cobb uśmiechnęła się do piżamy, którą właśnie prasowała.
— Iris, czy możesz mi powiedzieć coś więcej na temat Andyego? Piszę artykuł o aukcji,
trochę informacji o byłym właścicielu zawsze się przyda.
Gospodyni odstawiła żelazko i przez chwilę patrzyła przed siebie zamyślonym wzrokiem.
— Wspaniały młody człowiek. Wspaniała osobowość… Uczciwy, inteligentny… Był
człowiekiem pióra, jak pan. Uwielbiam pisarzy i dziennikarzy! Nie zgadłby pan, ale moi
przodkowie byli angielskimi arystokratami.
— Gdzie Andy pisywał?
— Przeważnie do magazynów branżowych. Ale bawił się również w beletrystykę. Myślę, że
któregoś dnie i ja chwycę za pióro. W tym biznesie spotyka się tylu ciekawych ludzi!
— Co pani wie o tym wypadku? Jak do niego doszło?
— No cóż, wieczorem jadł ze Smokiem kolację, w jej mieszkaniu…
— Ma pani na myśli pannę Duckworth?
— Tak. Nazywamy ją Smokiem ze względu na ekscentryczny i taki… wyniosły sposób
bycia. Ludzie boją się jej trochę. No więc jedli razem kolację, a później Andy poszedł po coś do
swego sklepu. A kiedy długo nie wracał, Mary poszła zobaczyć, czy coś się nie stało. I znalazła
go leżącego w kałuży krwi.
— Czy wezwała policję?
— Nie. Przybiegła tu do nas, roztrzęsiona, zapłakana. I wtedy CC. zadzwonił na komisariat.
Ustalili, że Andy spadł z drabiny, kiedy zdejmował żyrandol z sufitu. Na podłodze, obok ciała,
znaleziono pełno rozrzuconych i pobitych kryształków. Bo ten żyrandol był cały kryształowy:
pięć kryształowych ramion obwieszonych małymi pryzmatami.
— A czy to prawda, co mówią ludzie, że upadł na tamtą iglicę?
Pani Cobb potakująco kiwnęła głową.
— To właściwie jedyna rzecz, która w tej całej historii nie trzyma się kupy — mówiła
zamyślona. — Andy był zawsze taki ostrożny! Czasem aż do przesady. Nie mogę uwierzyć, że
okazał się tak lekkomyślny i wdrapał się na drabinę, pod którą stała iglica. Wszyscy
antykwariusze wskutek nieostrożności nabawiają się kontuzji, niszczą meble, tłuką ceramikę.
Ale coś takiego nigdy nie przydarzyło się Andy’emu.
— Może wypił z panną Duckworth parę kieliszków za dużo i to uśpiło jego czujność?
— Ależ on w ogóle nie pił! Ona owszem, ale Andy nie tolerował używek. Był bardzo
purytański. Zawsze sądziłam, że gdyby nie zajął się antykami, byłby idealnym sługą bożym.
Był tak oddany swej pracy! Wie pan, to rodzaj powołania. Staje się sensem życia.
— A może to samobójstwo?
— Skądże! To do Andy ego niepodobne!
— Przecież nie wiemy, co siedzi w ludzkich głowach…jakie trapią je zmartwienia…
— Nigdy w to nie uwierzę.
Qwilleran wyjął z kieszeni tweedowej marynarki woreczek z tytoniem i fajkę.
— Nie będzie miała pani nic przeciwko, jeśli zapalę?
— Skądże. Może szklaneczkę piwa? CC. ma w lodówce zapas puszek.
— Nie, dziękuję. Nie piję.
Iris zafascynowana wpatrywała się w iskierki rozbłyskujące w cybuchu fajki, ilekroć wąsacz
zaciągał się dymem.
— Zawsze chciałam, by CC. palił fajkę. Tytoń fajkowy tak ładnie pachnie!
Wąsacz uśmiechnął się i wrócił do przerwanego wątku:
— Czy sądzi pani, że mogło to być morderstwo? Że ktoś wtargnął do sklepu i zabił Andy
ego?
— Nie wiem.
— Czy komuś mogło zależeć na tym, aby go sprzątnąć?
Iris zamyśliła się, przyciskając żelazko do prasowanej koszuli.
— Sama nie wiem… ale powiem panu coś. Tylko proszę nie mówić tego CC On by mnie
wyśmiał… Chodzi o horoskop Andy’ego. Przeczytałam go w gazecie. W „Daily Fluxion” są
najlepsze horoskopy, ale kupujemy „Morning Rampage”, bo ma więcej stron. A my
potrzebujemy dużo papieru do pakowania szkła i porcelany.
— I co „Morning Rampage” miał do powiedzenia na temat Andy’ego?
— Był spod znaku Wodnika. Pisano, że powinien uważać na oszustów.
Przerwała i spojrzała na Qwillerana pytającym wzrokiem.
— Przeczytałam to dopiero po jego śmierci.
Qwilleran wypuścił kłęby aromatycznego dymu i odpowiedział z rzeczową miną:
— No cóż, nie można tego nazwać twardymi dowodami… Czy Andy był zaręczony z
Duckworth?
— Na pewno nie oficjalnie. Zresztą między nimi bywało różnie. Raz lepiej, raz gorzej —
odpowiedziała Iris, podnosząc brwi.
— To bardzo atrakcyjna kobieta — zauważył Qwilleran, myśląc o zimnych oczach Smoka.
— Jak zareagowała na śmierć Andy ego?
— Była zdruzgotana. Nikt się tego nie spodziewał. Zawsze była taka zimna. CC. twierdzi, że
Andy przed śmiercią zrobił jej dzieciaka. Ale nie wierzę w to. Andy był takim konserwatystą!
— A może był bardziej ludzki, niż ci się wydaje?
— No cóż, Andy zginął przed Halloween, tymczasem zbliża się Boże Narodzenie, a Mary
jest chuda jak patyk. Ale się zmieniła, to fakt. Stała się taka markotna i jakby nieobecna.
— A majątek Andy’ego? Kto jest jego spadkobiercą?
— Nie wiem. Tym zajmuje się pan Maus. Rodzice Andy’ego żyją gdzieś na północy stanu.
— A jaką opinią cieszył się Andy w środowisku antykwariuszy? Iris myślała przez chwilę
nad odpowiedzią.
— Był szanowany przez wszystkich, w końcu znał się świetnie na antykach. Ale niektórzy
mieli do niego żal, że był za miękki.
— Za miękki? W jakim sensie?
— Jak to powiedzieć… W tym interesie każdy robi, co może, aby zarobić trochę grosza.
Pracujesz dzień i noc, i często nic z tego nie masz. Są takie miesiące, że nie starcza nam na
opłacenie rachunków, bo CC. zrobi jakiś szalony zakup, tak jak z tym piecem. Słowem kupi
coś, czego nikt od nas nie odkupi.
Iris otarła rękawem pot z czoła i mówiła dalej.
— Więc jeśli masz okazję zarobić, nie wahasz się ani chwili. Ale dla Andy’ego liczyła się
tylko etyka i często krytykował ludzi, którzy starali się wziąć za jakąś rzecz dolara czy dwa
więcej, niż się należało. Nie żebym go potępiała, ale czasem posuwał się za daleko. To jedyne,
co mnie w nim drażniło… Tylko proszę, nie pisz o tym w swoim artykule. Bo tak w ogóle to był
wspaniały facet. I taki ciepły i troskliwy, nawet wobec obcych.
— Na przykład?
— Cóż, na przykład zawsze był bardzo miły dla Papy Popopopoulosa. Ludzie zazwyczaj
unikali tego samotnego staruszka. Mówiono, że kiedyś dobierał się do chłopców… Albo dla
Anny Peabody. Kiedy antykwariusze z okolicy urządzali spotkania, Andy zawsze pilnował, by
Anna była na nich obecna, i jeśli zaszłaby taka potrzeba, przyniósłby ją tam na rękach. Ona ma
już dziewięćdziesiątkę, a mimo to nadal prowadzi swój antykwariat, choć przez ostatnie cztery
lata niczego nie sprzedała.
Jej żelazko gładko sunęło po sportowej koszuli w czarno–czerwone pasy.
— Ten biznes ma jedną podstawową zaletę — dodała po chwili. — Nie muszę prasować
białych koszul.
— A Andy jak sobie radził? Miał dochody?
— Dokładnie nie wiem. Ale chyba nie dokładał do interesu. Poza tym żył z pisania
artykułów. No i prowadził w YWCA wieczorowy kurs poświęcony antykom. Tu każdy jakoś
stara się dorobić na boku. Chyba że ma bogatego wujka. Na przykład CC. jest zawodowym
pikieciarzem. Dzisiaj rano też pikietował, mimo że był tęgi mróz.
— A przeciwko czemu?
— Nie mam pojęcia. Zresztą idzie tam, gdzie go wyśle agencja. Lubi tę pracę. A w złą
pogodę płacą półtorej stawki.
— A czy pani Duckworth też gdzieś dorabia?
— Myślę, że nie potrzebuje. Moim zdaniem ma pieniądze, dużo pieniędzy. Sprzedaje tylko
najdroższe rzeczy i tylko wyselekcjonowanej klienteli. Ma tam stół do kart wykonany przez
Thomasa Sheratona. Boże, czego bym nie zrobiła, żeby taki mieć! Niestety, kosztuje majątek i
pozwolić na niego mogą sobie tylko najbogatsi.
— Czy to nie dziwne, że tak ekskluzywny sklep mieści się w Junktown?
— Może chciała być blisko swojej sympatii? Zresztą w tym biznesie lokalizacja nie gra
żadnej roli. Tu klient pójdzie na koniec świata, żeby znaleźć to, czego mu potrzeba.
— Ale czy to nie odrobinę lekkomyślne? — upierał się Qwilleran. — W końcu sama pani
powiedziała, że Smok trzyma tam mnóstwo cennych rzeczy. Tymczasem okolica tu raczej
nieszczególna…
Iris spojrzała nań surowo, marszcząc czoło:
— Mówisz zupełnie jak inni! Wszystkim się zdaje, że jak dzielnica jest stara i
nieodremontowana, to mieszkają tam przestępcy i podejrzane typy. Ale to bzdury! Od kiedy tu
mieszkamy, nie mieliśmy żadnych nieprzyjemności.
Iris umilkła i w gniewnym skupieniu prasowała kołnierzyk bluzki. Wąsacz wstał.
— Cóż, powinienem już chyba wrócić do siebie. Mam trochę pracy, no i jeszcze nie
wypróbowałem maszyny do pisania. Chyba to na niej napiszę artykuł o aukcji.
— Aha, zapomniałabym. Przed odejściem zerknij, proszę, do pudełka stojącego na skrzyni
empire. Są tam stare klucze. Któreś powinny pasować do twojego mieszkania.
Qwilleran poszperał w pudełku, ale znalazł tam tylko klucze dziesięciocentymetrowe.
— Przecież nie potrzebuję się zamykać — mruknął, machnąwszy ręką, i wrócił do siebie.
Gdy wszedł, wymacał ręką włącznik. Trzy światła zapaliły się jednocześnie: lampka do
czytania obok fotela Morrisa, lampa stojąca przy biurku i malowany ręcznie rupieć przy
rozkładanym stoliku. Qwilleran rozejrzał się za kotami, jak to miał zawsze w zwyczaju po
przyjściu do domu.
Siedziały na złoconych krzesłach jak monarchowie na tronach, z łapkami podkulonymi pod
siebie i uszami postawionymi w szpic, tak że przypominały królewską koronę.
— Widzę, że wam się tu podoba — zauważył Qwilleran. — Nie ma co, aklimatyzacja nie
zajęła wam dużo czasu.
— Miau — odpowiedział Koko, mrużąc oczy.
Yum Yum zamruczała, patrząc na Qwillerana lekko znudzonym wzrokiem i zdając się
pytać: „Ale o co chodzi?” Zwykle komunikowała się ze światem za pomocą przenikliwego
wrzasku, ale w momentach ukontentowania z jej zamkniętego pyszczka dobywało się wysokie
„Mmmm”.
Wąsacz zasiadł do pracy. Otworzył walizkową maszynę do pisania, którą kupił po południu
na aukcji, i na próbę uderzył w parę klawiszy. To zastanawiające, że Andy, taki roztropny,
uczciwy, inteligentny i przystojny facet, miał u siebie w biurze tak zdezelowany sprzęt.
Wewnątrz maszyny walały się okruchy gumki do ścierania, taśma była kompletnie
podziurawiona. Co więcej, brakującą literą nie było rzadko występujące „z”, ale wszechobecne
„e”. Qwilleran zaczął pisać:
„Duch zmarł*go Andr*w Glanza nawi*dził Junktown, ki*dy najl*psz* towarzystwo w
naszym mi*ści* z*brało si*, aby zlicytować pozostał* po tym znanym kol*kcjon*rz*
prz*dmioty”.
Tu Qwilłeran zajął się opisem owego „najlepszego towarzystwa”: jego ostentacyjnie
dziwacznych strojów, głupawych konwersacji i sztucznych min. Podczas dnia nie zrobił ani
jednej notatki, ale po dwudziestu pięciu latach pracy w gazecie jego umysł pracował jak
kamera.
Mimo wszystko robota szła mu mozolnie. Krzywy stół, na którym pracował, wciąż się
chwiał. Brak litery „e” powoli go wykańczał, zwłaszcza że gwiazdki, które dla wygody zecera
wstawiał w jej miejsce, męczyły mu oczy. A do tego wciąż jeszcze czuł na sobie chłodny,
przenikliwy wzrok tamtej kobiety. Znał dobrze ten rodzaj spojrzenia. Oznaczał jedną z dwóch
rzeczy. Albo piękna panna Duckworth jest krótkowidzem, albo czegoś się boi.
Rozmyślania Qwillerana przerwał ostrzegawczy pomruk, który dobył się z gardła Koko.
Wkrótce potem usłyszał kroki. Ktoś wspiął się po schodach i wszedł do mieszkania od frontu.
Parę minut później w sąsiednim pokoju rozległ się dzwonek telefonu. Od strony korytarza
dobiegł go odgłos ciężkich kroków.
W Qwilleranie zwyciężyła ciekawość. Wybiegł na korytarz, aby przyjrzeć się bliżej
facetowi w czapce Świętego Mikołaja. Istotnie, był to Ben Nicholas. Tym razem jednak nad
okrągłą, pozbawioną brwi twarzą widniał przekrzywiony napoleoński piróg.
Mężczyzna wyciągnął ręce w teatralnym geście zaskoczenia i wybałuszył małe,
przekrwione oczka.
— O panie, przestraszyliście nas! — szepnął drżącym głosem.
— Przepraszam, to niechcący. Jestem Qwilleran, nowy lokator.
— W takim razie witamy w naszych skromnych progach! — powiedział Ben, wykonując
zamaszysty ruch ręką.
Nagle spojrzał w dół.
— No proszę, a co tu mamy?
Koko, który wybiegł za Qwilleranem na korytarz, teraz przymilnie ocierał pyszczek o
gumowe kalosze nieznajomego.
— Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał — rzekł zdumiony Qwilleran. — Zazwyczaj
musi minąć sporo czasu, zanim Koko kogoś polubi.
— Nie ma się co dziwić! Wcale a wcale! Ben Nicholas to przyjaciel wszystkich zwierząt i
ptaków.
— A więc to pan prowadzi ten sklep vis–à–vis domu? Pracuję w „Daily Fluxion” i piszę
tekst o Junktown.
— W takim razie proszę nas zaszczycić i wpaść do nas kiedyś. No i coś o nas napisać,
najlepiej pochlebnego.
— Wpadnę jutro — obiecał Qwilłeran.
— Fenomenalnie! — ucieszył się Nicholas. — No ale komu w drogę, temu czas! Klienci
czekają. Zatem adieu!
I pomachawszy ręką, zbiegł po schodach, ciągnąc za sobą swój długi szal.
Pani Cobb miała rację, pomyślał Qwilleran. Ben Nicholas był idiotą. Ale najwyraźniej nie
przeszkadzało to Koko, który z miejsca go polubił.
Na korytarzu za drzwiami ucichły wszelkie hałasy. Znowu zapanowała cisza. Wąsacz wrócił
do pracy. Pisał teraz o rzeczach, na których w ogóle się nie znał (cuki*rnica z M*iss*n
ozdobiona h*rb*m, dawn* am*rykański* wyroby z dr*wna, kompoti*ra z Quazal w*
kwinkunksy), raz po raz wędrując do słownika stojącego na regale.
Kiedy wreszcie skończył, wyciągnął kartkę z maszyny i zaczął czytać. Wtem kątem oka
dostrzegł poruszający się w mroku kształt. Odwrócił głowę i spojrzał zza sekretarzyka w jego
stronę. W tym momencie drzwi na korytarz powoli otwarły się na szerokość dłoni.
— Kto tam? — spytał Qwilleran.
Nikt nie odpowiedział. Wąsacz rzucił się do drzwi i otworzył je na oścież. Na zewnątrz nie
było nikogo, ale na końcu holu, zagraconym starymi meblami, coś się poruszyło. Qwilleran
przetarł dłonią zmęczone oczy i jął wpatrywać się w tę plątaninę kształtów: szuflad, siedzeń,
oparć i stołowych nóg z mahoniu, sosny oraz orzecha. Wreszcie za niskim, obitym materiałem
kufrem dostrzegł czubek brązowego ogona.
— Koko! — krzyknął ostro.
Ale kot nie zareagował.
— Koko, natychmiast tu wracaj!
Poznał, że to Koko, bo na czubku ogona nie dostrzegł kokardki.
Lecz kot zignorował Qwillerana, tak jak to zwykle czynił, kiedy zajęty był własnymi
sprawami.
Chcąc nie chcąc, Qwilleran ruszył w stronę kłębowiska. Tymczasem Koko zniknął za
organami. Wąsacz mógł się jedynie domyślać, w jaki sposób kot zdołał się wymknąć na
korytarz. Drzwi w starych domach mają zwykle luźne, słabo trzymające zasuwki albo są tak
spęczniałe od wilgoci bądź pokryte grubą warstwą farby, że nie mieszczą się we framudze.
Zapewne Koko otworzył je łapą. Zawsze wiedział, kiedy trzeba ciągnąć, a kiedy pchać.
Qwilleran oparł się o marmurowy blat komody i zajrzał za organy.
— Wyłaź stamtąd, Koko! Nie ma tam nic dla ciebie!
Koko wskoczył na stołek do fortepianu. Kręcił się niespokojnie i z wąsami cofniętymi do
tyłu intensywnie węszył. Jego superczuły nos wodził w górę i w dół po ostrzu osadzonym na
mosiężnej kuli.
Qwilleranowi wąsy stanęły dęba. Jego kot wyszedł z pokoju i udał się prosto do iglicy! A
teraz obwąchiwał ją dokładnie, z otwartym pyszczkiem i odsłoniętymi kłami, co było oznaką
odrazy i niechęci.
Qwilleran sięgnął za organy i chwycił kota za kark. Koko wydał z siebie przeraźliwy wrzask,
jakby ktoś go mordował.
— Pani Cobb! — zawołał przez uchylone drzwi jej mieszkania. — Namyśliłem się. Jednak
wezmę te klucze.
Przeszukując pudełko stojące na skrzyni empire, Qwilleran gładził delikatnie wąsy. Czuł u
ich nasady jakieś dziwne mrowienie. Znał to uczucie. Ilekroć go doświadczał, w powietrzu
wisiało morderstwo.
Rozdział szósty
Późny wieczór Qwilleran spędził na buszowaniu po abolicjonistycznej bibliotece.
Szczególnie długo ślęczał nad zabytkowymi egzemplarzami „Liberatora”, zszytymi i
oprawionymi w skórę. Było już po północy, gdy uświadomił sobie, że nie ma nic na śniadanie.
Na rogu był sklep nocny, więc Qwilleran narzucił na siebie płaszcz i swój najnowszy nabytek,
jeśli idzie o garderobę — tweedowy kapelusz typu pork–pie w biało–czarną kratkę, z
jaskrawo–czerwonym piórem. To było najczerwieńsze pióro, jakie Qwilleran zdołał znaleźć. A
czerwień była jego ulubionym kolorem.
Zamknął drzwi mieszkania dziesięciocentymetrowym kluczem i zszedł na dół po
skrzypiących schodach. Właśnie zaczął padać śnieg. Tym razem nie była to furia żywiołów, ale
prawdziwy zimowy poemat, jak ze świątecznych pocztówek. Qwilleran przystanął więc na
schodach ganku i z ukontentowaniem rozglądał się dookoła. O tej porze ruch był niewielki.
Przydymione światło starych latarni, wiktoriańskie fasady budynków i prószący śnieg —
wszystko to nadawało Junktown jakiś czarodziejski urok. Śnieżny puch pobielił bogato
zdobione nadproża, polukrował balustrady, samochody zaparkowane przy ulicy i wieczka
puszek leżących w rynsztoku.
Za najbliższym skrzyżowaniem ciągnął się chodnik prowadzący do sklepu spożywczego,
drogerii i baru „Pod Lwim Ogonem”. Jakiś człowiek właśnie stamtąd wyszedł i chwiejnym,
choć dostojnym krokiem ruszył przed siebie, coraz to opierając dłoń o nieistniejącą barierkę.
Dziewczyna w futrze i obcisłych spodniach spacerowała przed domem państwa Cobb, patrząc
wymownie na Przejeżdżające samochody. Kiedy jej wzrok napotkał spojrzenie Qwillerana,
ruszyła w jego kierunku, ale on pokręcił przecząco głową. Ben Nicholas wyłonił się ze sklepu
naprzeciwko i skierował się w stronę baru, wolno i uroczyście, poruszając bezgłośnie ustami i
nie zwracając najmniejszej uwagi na stojącego na ganku wąsacza.
Kładąc kołnierz płaszcza, Qwilleran wszedł do staromodnego sklepu spożywczego. Na
chodniku, oparte o wystawę, stały choinki za niecałe pięć dolarów. W środku dominował
zapach octu, kiełbasek i ostrego sera. Wąsacz kupił kawę rozpuszczalną i słodki rogalik na
śniadanie, a także kawałek steku i trochę konserw dla kotów. Do tego trochę cheddara, serek
topiony dla Yum Yum i mały plasterek sera z niebieską pleśnią dla Koko. Istniało pewne
ryzyko, że kocur wzgardzi tym smakołykiem, zazwyczaj bowiem jadał prawdziwy francuski
roquefort.
Gdy tylko wąsacz wyszedł ze sklepu, natrętne myśli, które dręczyły go cały wieczór, nie
dając chwili spokoju, zmaterializowały się przed nim. Na chodniku ujrzał pannę Duckworth.
Jej twarz, o kolorze błękitnej porcelany, mokra była od śniegu. Spod oszronionych rzęs
patrzyły nań zimne, szare oczy. Milczała.
— No cóż, jak pani widzi, wciąż kręcę się po okolicy — zagaił Qwilleran, aby przerwać
kłopotliwą ciszę. — Posłuchałem pani rady i wprowadziłem się do pani Cobb.
— Naprawdę? W takim razie gratuluję trafnego wyboru.
Mówiąc te słowa, spojrzała na niego z uznaniem, tak jakby mieszkanie w Junktown czyniło
człowieka lepszym i szlachetniejszym. Zdjęła obszyty futerkiem kaptur, odsłaniając
granatowoczarne włosy spięte w kok.
— Byłem też na aukcji. Ciekawe doświadczenie. Przyszło tam mnóstwo handlarzy,
kolekcjonerów, ale pani nie widziałem.
Panna Duckworth smutnie pokręciła głową.
— Miałam przyjść, ale zabrakło mi odwagi.
— Panno Duckworth — powiedział Qwilleran, z miejsca przechodząc do rzeczy —
chciałbym napisać wspominkowy tekst o Andrew Glanzu. Sęk w tym, że za mało o nim wiem.
Liczę, że pani mi pomoże.
Na te słowa wzruszyła tylko ramionami.
— Wiem, że to dla pani bolesny temat. Ale Andy na to zasłużył. Mamy dług względem
niego.
Panna Duckworth myślała przez chwilę.
— Zgoda — powiedziała wreszcie — ale pod jednym warunkiem.
Nie chcę być cytowana; wszystko, co panu powiem, to informacje anonimowe.
— Będzie, jak pani sobie życzy. Słowo honoru!
— Wierzę panu — szepnęła cicho i spojrzała na jego twarz, szukając potwierdzenia. —
Więc kiedy?
— Jak najszybciej.
— Skoro tak panu zależy na czasie, proszę wpaść do mnie jeszcze dziś.
— Jeśli to dla pani nie jest za późno…
— O tej porze nigdy nie śpię — oświadczyła ponurym głosem.
— W takim razie proszę pozwolić, tylko zaniosę zakupy na górę i zaraz będę u pani.
Pięć minut później Qwilleran brnął po zaśnieżonym chodniku w stronę „Błękitnego
Smoka”. Podniecenie, które czuł, miało tylko częściowo związek z historią Andrew Glanza.
Niebawem siedział już na aksamitnej sofie w błękitno—złotym salonie i rozkoszował się
aromatem olejku sandałowego. Pies morderca i tym razem zamknięty został w kuchni.
— Trzymam Hepplewhite’a ze względu na moją rodzinę — usprawiedliwiała się panna
Duckworth. — Oni nie mogą pojąć, jak mogę tu mieszkać. Ale ja się uparłam. Więc pogodzili
się z tym i dali mi psa do ochrony. Tylko że on często traktuje swoje zadanie zbyt poważnie.
— Ludzie różnie mówią o tej okolicy — zauważył Qwilleran. — Czy naprawdę jest tu
niebezpiecznie?
— Jak dotąd nie miałam tu żadnych nieprzyjemnych sytuacji — odpowiedziała panna
Duckworth. — Ale oczywiście zachowuję pewne środki ostrożności, jak każda kobieta
mieszkająca samotnie.
Podniosła dzbanek do kawy ze srebrnej tacy i Qwilleran mógł podziwiać jej miękkie, kocie
ruchy, które zawsze tak zachwycały go u Koko i Yum Yum. Jaką sensację wzbudziłaby,
pojawiając się na wigilijnym balu w klubie prasowym! Ubrana była w obcisłe spodnie w
zachwycającym odcieniu błękitu i sweter z kaszmiru, specjalnie pofarbowany na ten sam kolor,
co świadczyło, że nie musiała się liczyć z pieniędzmi.
— Czy była pani kiedyś modelką? — spytał.
— Nie — uśmiechnęła się cierpliwie, jakby pytano ją o to po raz tysięczny. — Ale w
college’u udzielałam się w sekcji tańca nowoczesnego.
Podała mu filiżankę z kawą, ale sama sięgnęła po kryształową karafkę ze srebrną etykietą i
— ku zaskoczeniu Qwillerana — nalała sobie szklaneczkę szkockiej.
— Więc dziś po południu wynająłem mieszkanie i niezwłocznie wprowadziłem się tam z
moimi przyjaciółmi, parą syjamskich kotów.
— To ciekawe. Nigdy nie domyśliłabym się, że lubi pan koty.
— Przygarnąłem je, bo były sierotami — tłumaczył się Qwilleran. — Najpierw kocura, a
później kocicę, do pary.
— Chciałabym mieć kota — powiedziała. — Bardzo pasują do antyków. Są takie…
dostojne.
— Widzę, że mało pani zna syjamczyki. Kiedy zaczynają biegać po domu, ma się wrażenie,
jakby w okolicy szalało karaibskie tornado.
— Teraz, kiedy już znalazł pan lokum, może pan śmiało kupić tarczę herbową
Mackintoshów. Nad kominkiem będzie wyglądała doskonale. Czy chce pan wziąć ją do domu i
przymierzyć?
— Jest chyba za ciężka, żeby nosić ją tak wte i wewte. Choć dziś rano widziałem, z jaką
łatwością dźwigała pani te pięćdziesiąt kilo żelastwa.
— Jestem silna. Inaczej nie mogłabym prowadzić antykwariatu.
— W wolnych chwilach podnosi pani ciężary?
Uśmiechnęła się.
— W wolnych chwilach czytam o antykach, chodzę na wykłady o antykach i odwiedzam
muzea z antykami.
— Pani ironizuje, prawda?
—Panna Duckworth spojrzała na niego ciekawie.
— W antykach tkwi jakaś mistyczna moc — powiedziała. — Nie chodzi tu tylko o ich wiek
czy urodę. Przedmioty, które były własnością innych ludzi, nabierają własnej osobowości, w
której można się nawet zakochać. Gdy się z nimi dłużej przebywa, są jak starzy przyjaciele.
Czy rozumie mnie pan? Mam nadzieję, że ludzie to kiedyś pojmą.
— Ujęła to pani bardzo jasno, panno Duckworth.
— Mary.
— Okej. Mary. Ale skoro czujesz, że masz do spełnienia taką misję, dlaczego nie chcesz
podzielić się swoimi wrażeniami na łamach gazety? Nawet nie pozwoliłaś mi się cytować. W
jej oczach pojawiło się wahanie.
— Powiem ci dlaczego — powiedziała nagle. — To przez rodzinę. Oni nie aprobują tego, co
robię. Tego, że mieszkam na Zwinger Street i zbieram antyki.
— Ale dlaczego?
— Mój ojciec jest bankowcem. To szycha. A w dodatku Anglik. Słowem, zabójcza
mieszanka. Pomaga mi finansowo, ale tylko za cenę dyskrecji. Dlatego muszę unikać
wszelkiego rozgłosu.
Dolała Qwilleranowi kawy, a sobie nalała drugą szklaneczkę szkockiej.
— Czy kiedy przychodzą do ciebie goście, zawsze serwujesz im kawę, a sama pijesz
najlepszą whisky? — spytał zaczepnie
— Tylko kiedy moi goście są abstynentami — odpowiedziała z szelmowskim uśmiechem.
— Skąd wiesz, że nie piję?
Milczała przez chwilę, powoli sącząc alkohol.
— Zadzwoniłam po południu do ojca, aby zasięgnąć informacji o tobie. Stąd wiem, że
pracowałeś jako dziennikarz śledczy w Nowym Jorku, potem w Los Angeles i gdzie indziej. I
że napisałeś na ten temat ważną książkę. I że zgarnąłeś parę nagród.
Skrzyżowała ramiona i spojrzała na niego tryumfalnie.
— I czego się jeszcze o mnie dowiedziałaś?
— Że potem po latach tłustych nadeszły lata chude. Nieudane małżeństwo, alkoholizm. Ale
zdołałeś się podźwignąć i w lutym zatrudnili cię w „Daily Fluxion”. Jak dotąd sprawujesz się
bez zarzutu.
Twarz Qwillerana oblał rumieniec. Zwykle to on grzebał w życiorysach innych ludzi. A
teraz sam znalazł się po drugiej stronie.
— Chyba powinienem się cieszyć, że moja postać tak cię zainteresowała — powiedział z
nutą rozdrażnienia w głosie. — A kim jest twój ojciec? I co to za bank?
Jeszcze przez moment dziewczyna napawała się swoim tryumfem. Powoli sączyła drinka.
Siedziała z rozpuszczonymi włosami, założywszy nogę na nogę.
— Czy mogę ci ufać?
— Będę milczał jak grób!
— Nazywa się Parcival Duxbury, a bank — Midwest National.
— Duxbury? A więc Duckworth to nie jest twoje prawdziwe nazwisko?
— Powiedzmy, że to pseudonim przyjęty dla celów profesjonalnych.
Qwilleran przez chwilę czuł się podle, niemal tak podle jak wówczas, gdy po raz pierwszy
przeczytał list pisany brązowym atramentem. Jego fantazje na temat wigilijnego balu nigdy się
nie ziszczą. Można się spodziewać, że Parcival Duxbury wpadnie tam z kurtuazyjną wizytą. A
więc, choćby ze względu na ryzyko spotkania z ojcem, Mary nigdy nie przyjmie jego
zaproszenia.
— Duxbury w Junktown — powiedział powoli wąsacz, jakby delektował się tą cokolwiek
szokującą zbitką. — To tytuł na pierwszą stronę.
— Pamiętaj, że obiecałeś — przypomniała mu Mary, poruszywszy się niespokojnie.
— I obietnicy dotrzymam — uspokoił ją. — Ale proszę, oświeć mnie, dlaczego właśnie
Zwinger Street? Taki ekskluzywny sklep bardziej pasuje do centrum. Albo do Lost Lakę Hills.
— To proste, zakochałam się — powiedziała, rozkładając w geście bezradności ręce. —
Zakochałam się w tych pięknych, starych domach. Każdy z nich jest jak człowiek, ma swój
charakter, osobowość. Powinno się je wszystkie odnowić. To była idea, która mi przyświecała,
kiedy się tu osiedlałam. A później, gdy pomieszkałam tu parę miesięcy, zakochałam się w
tutejszych ludziach.
— Antykwariuszach?
— Niezupełnie. Oczywiście antykwariuszy bardzo cenię za ich poświęcenie i pasję… Ale to
nie miłość. Zakochałam się w zwykłych ludziach, którzy tu mieszkają. W robotnikach,
staruszkach, ludziach samotnych, imigrantach, analfabetach, a nawet typach spod ciemnej
gwiazdy. Pewnie myślisz, że zwariowałam…
— Nie, choć to zaskoczenie. Ale miłe zaskoczenie. Naturalnie jeśli cię dobrze zrozumiałem.
Są tacy… stąpający twardo po ziemi. I to cię uwiodło.
— Raczej autentyczni, naturalni i niepowtarzalni. Kontakt z nimi sprawił, że moje
poprzednie życie wydało mi się takie bezużyteczne i powierzchowne. Chciałabym coś dla nich
zrobić, ale kompletnie nie wiem co. Nie mam własnych pieniędzy, a poza rym ojciec liczy, że
będę tu siedziała cicho jak mysz pod miotłą.
Qwilleran przyglądał się jej z rosnącą sympatią i podziwem, ale najwyraźniej Mary
odczytała jego spojrzenie opacznie, gdyż zerwała się zawstydzona.
— Ależ jestem głupia! Może jesteś głodny? Przyniosę coś do jedzenia.
Wyszła do kuchni i po chwili wróciła z krakersami, kawiorem oraz wędzonym łososiem.
— Obiecałaś mi powiedzieć coś więcej o Andym Glanzu — przypomniał jej wąsacz.
—Jakim był człowiekiem? Co sądzono o nim tu, w środowisku kolekcjonerów?
Wypita whisky sprawiła, że Mary nieco się rozluźniła. Odrzuciła głowę do tyłu i patrząc w
sufit, zbierała myśli. Obcisłe spodnie i długonoga, kocia sylwetka nie pasowały do salonu,
urządzonego w pedantycznej osiemnastowiecznej stylistyce.
— Andy dużo zrobił dla Junktown — zaczęła — ze względu na swoją dydaktyczną pasję.
Dawał odczyty po kobiecych klubach. Sprawił, że na Zwinger Street zawitali kolekcjonerzy i
muzealni kuratorzy.
— Czy można by go nazwać majordomusem Junktown?
— Na twoim miejscu unikałabym takich określeń. CC. Cobb uważa się za
niekwestionowanego pioniera. Twierdzi, że to on otworzył tu pierwszy sklep ze starociami i
stworzył ideę dzielnicy antykwariuszy.
— Jak opisałabyś charakter Andyego?
— Uczciwy, uczciwy aż do bólu. Każdy z nas miał coś na sumieniu, jakieś drobne oszustwo,
ale nie Andy. Poza tym był człowiekiem odpowiedzialnym, jak to się mówi, typ społecznika.
Kiedyś przejeżdżaliśmy nocą obok opuszczonego domu przeznaczonego do rozbiórki. W oknie
paliło się światło. Andy wysiadł, wszedł do środka i przyłapał na gorącym uczynku faceta
demontującego instalację sanitarną. Odwieźliśmy go na komisariat.
— To nielegalne?
— Opuszczone domy są własnością miasta. Więc, przynajmniej formalnie, facet popełniał
kradzież. Ale żeby w takiej sytuacji narażać się i interweniować? To mógł zrobić tylko Andy.
Qwilleran zmienił pozycję na sofie.
— A czy inni handlarze również doceniali jego prawość?
— Taaak… i nie. Między antykwariuszami zawsze panuje zazdrość, nawet jeśli na pozór
wszyscy jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi.
— A z kim jeszcze przyjaźnił się Andy? Chodzi mi o osobę, z którą mógłbym o nim
porozmawiać.
— Proszę pójść do pani McGuffey. To emerytowana nauczycielka. Andy pomógł jej
rozkręcić sklep z antykami. To jeszcze jeden dowód jego dobroci.
— Gdzie ją mogę znaleźć?
— W „Piggin, Noggin i Firkin”, za następną przecznicą.
— A jakie były jego stosunki z państwem Cobb?
Mary wzięła głęboki oddech.
— Andy był urodzonym dyplomatą. Umiał sobie ułożyć poprawne stosunki nawet z CC.
— Pani Cobb była nim zauroczona?
— Wszystkie kobiety go uwielbiały. Mężczyźni byli, jak się zdaje, bardziej powściągliwi.
Zresztą zwykle tak jest, nieprawdaż?
— A jego relacje z Benem Nicholasem?
— Były przyjazne. Chociaż Andy uważał, że Ben za dużo czasu spędza w barze.
— Że jest pijakiem?
— Benowi trudno byłoby żyć bez brandy. Ale zawsze wie, kiedy przestać. Kiedyś był
aktorem. W każdym mieście znajdzie się antykwariat prowadzony przez byłego aktora,
zazwyczaj chama i pyszałka.
— A taki blondyn chodzący o kulach? Kto to jest?
— Russell Patch. Był kiedyś przyjacielem i wspólnikiem Andy’ego. Później się rozstali i
Russ otworzył własny interes. Szczerze mówiąc, nie wiem, o co dokładnie poszło.
— Mimo że byłaś z Andym najbliżej? — powiedział, spoglądając na nią badawczo.
Mary Duckworth zerwała się na równe nogi i zaczęła chodzić po pokoju, szukając
cygarniczki. Gdy ją znalazła, znów siadła na sofie. Qwilleran podsunął jej zapaloną zapałkę,
zaciągnęła się głęboko, a następnie odłożyła papierosa i skuliła się, obejmując ramionami
kolana, jakby jej ciało przeszył straszliwy ból.
— Brakuje mi Andy’ego — wyszeptała.
Qwilleran czuł, że mógłby teraz odegrać rolę romantycznego pocieszyciela. Ale mimo że
tego pragnął, nie uległ pokusie.
— Przeżyłaś straszną tragedię i to doświadczenie cały czas jest w tobie obecne. Ale
najgorsze, co możesz w tej sytuacji zrobić, to tłumić to w sobie. Czemu mi o tym nie opowiesz?
To znaczy o wszystkim, co wydarzyło się tamtego wieczora. Skąd wiesz, może tego właśnie
potrzebujesz, może musisz to wreszcie z siebie wyrzucić?
Na dźwięk tych słów, wypowiedzianych niskim, przyjaznym głosem, oczy jej zawilgotniały.
— Najstraszniejsze jest to, że właśnie tego wieczora żeśmy się posprzeczali… Byłam na
niego wściekła. Andy zrobił… zrobił coś, co mnie… bardzo zirytowało. Próbował się
tłumaczyć, ale ja przez całą kolację mu dokuczałam i robiłam wyrzuty.
— Gdzie jedliście kolację?
— Tutaj. Przygotowałam wołowinę à la Bordelaise i to był niewypał. Mięso było za twarde,
no a do tego doszła ta nasza sprzeczka… O dziewiątej Andy poszedł do sklepu. Powiedział, że
umówił się z klientem. Jakaś kobieta z przedmieścia wraz z mężem mieli przyjechać po
żyrandol.
— Zamierzał tu później wrócić?
— Nic takiego nie mówił. Zresztą pożegnał mnie raczej ozięble. Ale kiedy wyszedł,
poczułam się tak podle, że postanowiłam popędzić za nim i go przeprosić. No i wtedy
znalazłam go…
— Sklep był otwarty?
— Dostałam się wejściem od podwórza. To, co tam zobaczyłam… Nie jestem w stanie o
tym mówić…
— Co pani zrobiła dalej?
— Nie pamiętam. Iris mówiła, że do nich przybiegłam i że CC. zadzwonił na policję. Później
zabrała mnie do domu i położyła do łóżka. Mam kompletną dziurę w pamięci.
Zajęci rozmową dopiero teraz usłyszeli warczenie dobiegające zza drzwi kuchni, najpierw
ciche, jakby chrapanie, później coraz głośniejsze i groźniejsze.
— Nie powinnam ci była o tym mówić — szepnęła.
— Przynajmniej to z siebie wyrzuciłaś.
— Ale nie napiszesz o tym, prawda?
— Nie napiszę.
Mary odetchnęła i uspokoiła się nieco. Qwilleran pykał fajeczkę i patrzył na nią, rozkoszując
się widokiem jej wielkich, obramowanych długimi rzęsami oczu. Ich dawny chłód gdzieś
zniknął i teraz wyglądały niezwykle pięknie.
— Miałeś rację — odezwała się po chwili. — Ulżyło mi. Przez parę tygodni, noc w noc,
dręczył mnie pewien koszmar. Był tak realistyczny, że miałam wrażenie, że to nie sen, ale
prawda. Prawie zwariowałam. Myślałam…
Przerwała, bo w tym momencie warczenie psa przeszło w głośne ujadanie.
— Coś się dzieje — powiedziała Mary, zrywając się na równe nogi. Niepokój sprawił, że jej
oczy stały się jeszcze większe.
— Zobaczę, co się stało — zadeklarował Qwilleran. Hepplewhite szczekał, patrząc w okno
wychodzące na ogród.
— Z tyłu budynku zaparkowany jest policyjny wóz — raportował wąsacz. — Zostań tutaj, a
ja zobaczę, co się stało. Są tu jakieś tylne drzwi?
Zbiegł na dół wąskimi czarnymi schodami, a później ruszył alejką przez ogród. Okazało się
jednak, że kłódka jest zamknięta. Musiał więc wrócić do domu po klucz. Gdy był z powrotem,
koło policyjnego samochodu zaparkował już karawan. Niebieskie koguty dwóch policyjnych
samochodów oświetlały twarze paru gapiów oraz leżące na ziemi ciało. Z nieba sypał błękitny
śnieg.
Qwilleran podszedł do jednego z kręcących się policjantów.
— Jestem dziennikarzem z „Daily Fluxion”. Co tu się wydarzyło?
— To co zwykle — mruknął mundurowy opryskliwym tonem. — Gość przedawkował
borygo.
— Wiecie, kto to?
— Jasne. Miał portfel wypchany kartami kredytowymi i brylantową bransoletkę z
wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem.
Ciało denata ładowano właśnie do karawanu. Qwilłeran podszedł bliżej. Od razu zwrócił
uwagę na kurtkę nieboszczyka. Już kiedyś tę kurtkę widział.
Mary czekała na niego na werandzie. Chociaż była ciepło ubrana, cała dygotała z zimna.
— C–c–co się stało?
— Zwinęli jakiegoś pijaczynę — odpowiedział uspokajającym tonem. — Lepiej wejdź do
środka. Masz dreszcze.
Weszli po schodach na górę. Usiedli w salonie, a Qwilleran nalał kawy sobie i jej. Uważnie
przyglądał się jej twarzy, kiedy zamyślona grzała zmarznięte ręce nad filiżanką.
— Jeszcze zanim zaszczekał pies, mówiłaś mi o śnie, który cię nawiedzał…
—To nie był zwykły sen, tylko koszmar! To przez wyrzuty sumienia, że tamtego wieczora
byłam dla niego taka niemiła. Tak myślę.
— A o czym był ten koszmar?
— Śniło mi się… Ciągle śniłam, że spycham Andy’ego z drabiny wprost na tę iglicę!
Qwiłleran przez chwilę milczał, a potem rzucił w zamyśleniu:
— Może w tym śnie jest jakieś ziarnko prawdy.
— Co masz na myśli?
— Mam przeczucie, że ześlizgnięcie się Andy’ego z drabiny to nie był wypadek —
powiedział wolno i znów poczuł mrowienie u nasady wąsów.
Mary nie mogła się z tym pogodzić.
— Przecież policja wykluczyła wszystkie inne wersje.
— A prowadzili śledztwo? Przyszli tu i cię przesłuchali? Zawsze przesłuchuje się osobę,
która znalazła ciało, to standardowa procedura.
Mary pokręciła przecząco głową.
— Pytali się ludzi z sąsiedztwa?
— Po co mieli to robić? To musiał być wypadek. I prawdę mówiąc, nie wiem, skąd przyszło
ci do głowy, że to mogło być… coś innego.
— Powiedział mi o tym jeden z twoich gadatliwych sąsiadów… Dziś rano…
— Nonsens!
— Ale musiał mieć chyba jakieś przesłanki, aby mówić o morderstwie.
— Mówisz, jakbyś nie znał ludzi! Plotą, co im ślina na język przyniesie. I dlaczego
opowiadał o tym właśnie tobie?
— Tego nie wiem — odpowiedział zamyślony. — Ale dziwnym zbiegiem okoliczności
człowiek ten jedzie właśnie Zwinger Street do kostnicy.
W jej oczach ujrzał strach. W tym momencie rozległ się dzwonek telefonu. Mary siedziała
nieruchomo, jakby wrośnięta w fotel. Telefon wciąż dzwonił.
— Mam odebrać? — spytał Qwilleran, przyglądając się jej uważnie.
Wahała się przez chwilę, a później skinęła głową. Qwilleran ruszył na poszukiwanie
telefonu. Znalazł go w bibliotece, po drugiej stronie korytarza.
— Halo?… Halo?… Kto mówi?… Cisza.
— Ktokolwiek to był, odłożył słuchawkę — zaraportował, kiedy wrócił do salonu.
Zauważywszy szczególną bladość na jej twarzy, zapytał:
— Czy odbierałaś już podobne głuche telefony? Albo telefony od jakichś wariatów? A może
dlatego chodzisz tak późno spać?
— Nie, nie — pokręciła głową, jakby budząc się z transu. — Zawsze byłam nocnym
markiem. Moi przyjaciele wiedzą o tym. Pewnie to któryś z nich dzwonił porozmawiać o
filmie, który obejrzał w telewizji. Często tak jest. A odłożył słuchawkę, bo odebrał mężczyzna.
Pewnie pomyślał, że jestem zajęta. Albo że to pomyłka.
Mówiła zbyt szybko i zbyt dużo, aby rozwiać podejrzenia Qwillerana.
Rozdział siódmy
Gdy Qwilleran wracał do domu, śnieg na chodniku sięgał mu do kostek. Jego monotonne
skrzypienie stanowiło doskonały podkład dla pojedynczych dźwięków nocy: jazgotu szafy
grającej w barze „Pod Lwim Ogonem”, zawodzenia elektrycznego silnika gdzieś w oddali,
bezsilnego ujadania psa. Po drodze wąsacz zatrzymał się na rogu przed całonocną drogerią i
zadzwonił do swojego człowieka, pełniącego dyżur w biurze prasowym komendy miejskiej
policji, z pytaniem o dwa morderstwa popełnione w Junktown.
— Jedno popełniono dziś wieczorem, drugie szesnastego października — poinformował
rozmówcę. — Jak coś znajdziesz, od—dzwoń pod ten numer. Będę czekał.
Oczekując na telefon, zamówił kanapkę z szynką i porządkował w głowie informacje.
Śmierć faceta w palcie z końskiej derki mogła być bez znaczenia, ale strach czający się w
oczach Mary był autentyczny, a ślepy upór przy oficjalnej wersji wydarzeń i niechęć do
dywagacji na temat ewentualnego morderstwa dawały dużo do myślenia. Jeśli było
morderstwo, musiał być powód, tym bardziej więc intrygowały Qwillerana opowieści o
wielkiej prawości Andy’ego, człowieka, który wyręczał policję w ściganiu drobnych
złodziejaszków. Znał ten typ ludzi. Z pozoru wszystko w jak najlepszym porządku. Ale gdy się
przyjrzeć uważniej, obraz zaczyna się komplikować. Tacy faceci mają wielki talent do tego, by
pakować się w kłopoty.
Wkrótce zadzwonił dziennikarz z komendy.
— Sprawa z października figuruje w kartotece jako wypadek —powiedział. — A o tym
dzisiejszym frajerze nic nie znalazłem. Nie możesz poczekać do rana?
Qwilleran poczłapał do domu, wspiął się na górę po skrzypiących żałośnie schodach,
olbrzymim kluczem otworzył drzwi mieszkania i rozejrzał się za kotami. Spały na swojej
niebieskiej poduszce, przytulone do siebie, tworząc futrzany kłębek z jednym nosem, jednym
tułowiem i trzema uszkami. Jedno oko łypnęło na wąsacza, a ten, nie mogąc się powstrzymać,
pogłaskał oba kociaki. Kiedy czuły się dobrze, ich sierść stawała się miękka i delikatna jak
jedwab. A kiedy były zaspane, ciemniała, nabierając brunatnego koloru.
Niedługo potem Qwilleran wyciągnął się na swoim łóżku, drętwiejąc z przerażenia na myśl,
co by to było, gdyby jego kumple z klubu prasowego dowiedzieli się, że sypia w gondoli o
kształcie łabędzia.
Później usłyszał dziwny dźwięk, jakby ciche mruczenie, podobne do tego, jakie wydają
koty, tyle że głośniejsze. Dźwięk ów przypominał również gruchanie gołębi, ale był nieco
bardziej gardłowy. Wąsacza frapowała jego mechaniczna uporczywość. Jak się zdaje, dobiegał
on zza ściany wytapetowanej stronicami starych książek. Qwilleran, najpierw z
zaciekawieniem, później z coraz większym znużeniem, wsłuchiwał się w ten monotonny
sygnał, aż w końcu usnął.
W pierwszą noc na nowym miejscu spał wyśmienicie. Śniła mu się tarcza herbowa
Mackintoshów, z trzema kotami i resztką czerwonej oraz błękitnej farby. Przyjemne sny były
zawsze kolorowe; w tych mniej radosnych dominowała sepia, jak w starej rotograwiurze.
W sobotni poranek zbudził się z uczuciem, jakby jakiś wielki ciężar przygniatał jego pierś.
Gdy oczy miał jeszcze zamknięte, a umysł zmącony snem, pewien był, że to wielka żelazna
tarcza herbowa przyszpila go do łóżka i miażdży ciało. Kiedy jednak trochę oprzytomniał i
uniósł powieki, pierwsze, co zauważył, to wpatrujące się weń niebieskofioletowe, nieco
zezowate oczy. Mała Yum Yum, ważąca tyle co piórko, siedziała na jego piersiach i mruczała
rozkosznie. Qwilleran odetchnął z ulgą, co najwyraźniej kotce bardzo się spodobało.
Wyciągnęła przed siebie aksamitną łapkę i delikatnie dotknęła jego wąsów. A później zaczęła
ocierać swą miękką główkę o zarost na policzku dziennikarza.
Wtem z góry dobiegło ich ostrzegawcze miauknięcie. To Koko, usiadłszy na łabędzim
ogonie, przypominał, że czas na śniadanie. Niewykluczone też, że chciał w ten sposób
przywołać do porządku Yum Yum, spoufalającą się z panem domu. Koko miał nadzwyczaj
rozwinięty zmysł hierarchii ważności.
W grzejnikach dało się słyszeć charakterystyczne syczenie i pobrzękiwanie. Kiedy wreszcie
stary dom się nagrzał, czuć było zapach pieczonych ziemniaków. Qwilleran wstał, podrobił
mięso dla kotów i podgrzał je w łyżce bulionu. Koko nadzorował całą tę operację, a Yum Yum
ganiała po pokoju, uciekając przed wyimaginowanym prześladowcą. Wąsacz z odrazą myślał o
swoim rogaliku, który przez noc nabrał konsystencji kauczukowej piłki.
Kiedy tylko wyłożył mięso na jeden ze starych biało–niebieskich talerzy, które znalazł w
kuchennej szafce, usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył i do mieszkania weszła Iris Cobb z
przepraszającym uśmiechem na twarzy.
— Czyżbym wyciągnęła cię z łóżka? — spytała, widząc Qwillerana w czerwonym
szlafroku. — Słyszałam, jak rozmawiałeś z kotami, i myślałam, że jesteś już dawno na nogach.
Przyniosłam ci świeżą zasłonkę do wanny, jeśli będziesz chciał wziąć prysznic. Czy dobrze
spałeś?
— Tak. Łóżko okazało się bardzo wygodne.
Qwilleran wydął dolną wargę i dmuchnął w wąsy, na których osiadło parę włosków kociej
sierści.
— A ja miałam koszmarną noc. CC. strasznie chrapał, a ja nie mogłam zmrużyć oka. Czegoś
ci trzeba? Wszystko w porządku?
— Właściwie tak. Tylko gdzieś znikła moja szczotka do zębów.
— To nasza Mathilda! — wykrzyknęła z tryumfem w głosie Iris. — Pewnie ją schowała.
Musisz rozejrzeć się dookoła, na pewno gdzieś ją znajdziesz. Aha, czy chciałbyś może jakieś
szklane dzbanki albo figurki? Z takimi bibelotami w mieszkaniu zaraz robi się trochę
przytulniej…
— Nie, dziękuję. Ale chciałbym jak najprędzej zainstalować tu telefon.
— Naturalnie. Chodź od razu do nas. Stamtąd zadzwonisz do operatora i załatwisz sprawę
telefonu. A może nie jadłeś jeszcze śniadania? Dziś rano upiekłam CC. kukurydziane bułeczki,
zanim poszedł pikietować. Zostało mi jeszcze pół blachy. Skusisz się?
Qwilleran pomyślał o swoim gumowatym rogalu zawiniętym w zatłuszczoną torebkę i
przyjął zaproszenie.
Kiedy już siedział u Cobbów w kuchni, smarując masłem kolejną ciepłą bułeczkę i zajadając
jajka na bekonie, Iris wprowadzała go w tajniki transakcji między antykwariuszami.
— Pamiętasz fotel dentystyczny z twojego mieszkania? CC. znalazł go na strychu starej
przychodni, która szła do rozbiórki. Ben Nicholas odkupił go od nas za pięćdziesiąt dolarów, a
następnie odsprzedał Andy’emu za sześćdziesiąt. Z kolei Russ dał Andy’emu za ten sam fotel
siedemdziesiąt pięć i obił siedzenie skórą. Kiedy CC. to zobaczył, z miejsca zapragnął go z
powrotem. Russ wziął za odnowiony fotel sto dwadzieścia pięć, a nie dalej jak wczoraj
sprzedaliśmy go za dwieście dwadzieścia dolarów.
— Całkiem sprytnie — mruknął Qwilleran.
— Tylko nie pisz o tym w gazecie.
— Czy między wami, mam na myśli antykwariuszy, nie ma żadnych niesnasek, animozji?
— Owszem, zdarzają się. Kiedyś Andy zwolnił Russa za to, że ten pił w pracy. Ale szybko
się pogodzili. Russ to ten facet z pięknymi blond włosami. Ja też miałam piękne blond włosy,
ale przez jedną noc zupełnie osiwiałam. Kiedy zmarł mój pierwszy mąż. Może powinnam coś z
nimi zrobić.
Po śniadaniu Qwilleran zadzwonił do operatora z prośbą o założenie nowego telefonu,
podpiętego do numeru 6331 na Zwinger Street.
— Będzie pan musiał uiścić pięćdziesiąt dolarów depozytu — zaśpiewał damski głos w
słuchawce.
— Pięćdziesiąt?! Już na samym wstępie?! Co za zdzierstwo!
— Przykro nam. Jest pan w strefie trzynaście. W strefie trzynaście obowiązuje pięćdziesiąt
dolarów depozytu.
— A co tu ma do rzeczy jakaś strefa! — pieklił się Qwilleran. — Potrzebuję telefonu,
natychmiast! I nie będę wam płacił żadnego zbójeckiego haraczu! Jestem dziennikarzem w
„Daily Fluxion” i zaraz zadzwonię w tej sprawie do naczelnego!
— Chwileczkę, proszę zaczekać.
— Co za bezczelność! — Qwilleran zwrócił się do pani Cobb. — Na dzień dobry chcą ze
mnie zedrzeć ośmiokrotność miesięcznego rachunku!
— Odkąd mieszkamy w Junktown, ciągle spotykają nas podobne szykany — powiedziała
Iris, potakując głową.
Tymczasem śpiewny głos znów odezwał się w słuchawce:
— Przykro mi! Depozyt musi pan uiścić. Telefon założymy panu natychmiast.
Kiedy wrócił do mieszkania, wciąż jeszcze gotował się w środku z oburzenia. W dodatku
okazało się, że zgubił czerwone pióro od kapelusza. Był pewien, że widział je jeszcze
poprzedniego wieczora. Ale jakie to miało teraz znaczenie! Bez pióra jego tweedowy kapelusz
o kroju pork–pie znacznie stracił na uroku. Wąsacz szukał na korytarzu i klatce schodowej,
przetrząsnął całe mieszkanie — bez rezultatu. Znalazł jedynie garść kocich kłaczków i
czerwoną gumkę–myszkę.
Humor nie poprawił się mu nawet, gdy wyszedł na ulicę. Wszystko dziś sprzysięgło się
przeciwko niemu, nawet pogoda. Wszystko było szare — niebo, śnieg, ludzie. Nagle biały
jaguar przemknął ulicą i wjechał do garażu w starej stajni. Qwilleran ujrzał w tym wydarzeniu
palec losu. Czym prędzej podążył za samochodem.
W starej stajni mieścił się zakład renowacji antyków Russella Patcha. Jego połowę
zajmował przestronny garaż, drugą zaś salon wystawowy. Nowiutki jaguar kontrastował ze
starymi, zdezelowanymi meblami — odartymi z farby, zbutwiałymi, popękanymi;
rozmokniętymi lub też po prostu poszarzałymi od brudu i ze starości. W powietrzu unosił się
zapach lakieru i terpentyny.
Qwilleran usłyszał dochodzące z głębi garażu szuranie, stukanie. Wkrótce spomiędzy
rupieci wyłonił się młody, krzepki mężczyzna, poruszający się zwinnie o żelaznych kulach.
Cały ubrany był na biało — biały garnitur, biała, rozchełstana koszula, białe skarpetki i białe
tenisówki.
Qwilleran przedstawił się gospodarzowi.
— Wiem, wiem — powiedział Patch, uśmiechając się szeroko. — Widziałem pana na
aukcji. Jak pan widzi, trudno tu zachować anonimowość.
Wąsacz rozejrzał się po sklepie.
— To są dopiero prawdziwe rupiecie. Ktoś to w ogóle kupuje?
— Pewnie, że tak. Jest nawet całkiem spory ruch w interesie. Wszystko, co pan tu widzi, to,
by tak rzec, surowiec. Ale na życzenie klienta wyczaruję z niego prawdziwe cudo. Widzi pan
ten kredens? Usunę nogi, najpierw pomaluję całość na fiołkowy kolor, później zrobię pasy —
karmazyn z umbrą — a na końcu nadam połysk weneckiego brązu. I tak powstanie idealny
mebel do rezydencji w Lost Lake Hills za dwieście tysięcy dolarów.
— Od jak dawna pan się tym zajmuje?
— Własny interes prowadzę od sześciu miesięcy. Przedtem, przez cztery lata, pracowałem
dla Andy’ego Glanza. Chce pan zobaczyć, jak wygląda efekt końcowy?
Zaprowadził Qwillerana do pracowni, gdzie włożył biały kitel, wyglądem przypominający
rzeźnicki fartuch, cały w czerwonych i brązowych plamach.
— Ten fotel na biegunach — powiedział — całe lata leżał sobie na podwórzu, smagany
wiatrami i deszczami. Doprowadziłem go do porządku, zastosowałem czerwony podkład, a
teraz niech pan patrzy.
Nałożył na dłonie parę plastikowych rękawic, wziął pędzel i zaczął rozprowadzać po
siedzeniu fotela gęstą brązową maź.
— Andy nauczył pana, jak to się robi?
— Jak to się robi, nauczyłem się sam — odpowiedział Patch nieco urażonym tonem.
— Wszyscy mówią — kontynuował Qwilleran — że to był fantastyczny facet. Nie tylko
wykształcony, ale hojny, uczynny…
— No tak — przytaknął bez przekonania Patch.
— Kogo nie spytam, słyszę same ochy i achy.
Patch nic nie odpowiedział. Wydawał się bez reszty pochłonięty pędzlowaniem fotela. Ale
Qwilleran zauważył, że mięśnie jego twarzy drgają nerwowo.
— Jego śmierć to wielki cios dla całego Junktown — odezwał się, kując żelazo, póki gorące.
— Tak żałuję, że nie miałem przyjemności go poznać…
— Może nie powinienem tego mówić — nie wytrzymał Patch — ale to cud, że
przepracowałem u niego aż cztery lata.
— Co ma pan na myśli?
— Nikt nie mógł go zadowolić.
— Perfekcjonista?
— Był takim świętym wśród antykwariuszy i od innych oczekiwał tego samego. Mówię to,
bo wszyscy w Junktown będą panu opowiadać, że Andy wylał mnie za picie. A to nieprawda.
Rozeszliśmy się, bo nie mogłem znieść tej jego postawy wobec innych ludzi.
Patch po raz ostatni pociągnął pędzlem po czerwonym siedzisku i wrzucił go do puszki po
zupie pomidorowej.
— Można powiedzieć, że był… świętoszkowaty?
— Myślę, że to dobre słowo. Nie mam do niego o to wielkich pretensji. Po prostu chciałbym,
aby miał pan pełny obraz. Tu wszyscy na okrągło mówią o uczciwości Andy’ego. No cóż,
czasem można być za uczciwym.
— To znaczy?
— Dobra, dam panu przykład. Jedzie pan szosą za miasto i widzi stare mosiężne łóżko
rdzewiejące przed stodołą, czarne, pokrzywione. Uderza pan do farmera i daje mu za ten złom
dwa dolce. Prawdopodobnie ten farmer będzie panu ręce całował, bo sam nie miał pojęcia, co z
tą zawalidrogą zrobić. A tu z nieba spada mu gość, który zabiera bezużyteczne żelastwo i
jeszcze płaci. Pan też jest szczęśliwy. Bo jeśli pan łóżko oczyści, weźmie pan za nie cztery
dychy… Ale to nie dla Andy’ego! O nie! Jeśli wie, że może opylić łóżko za dwie stówy, to da
farmerowi setkę. I w ten sposób szkodził nie tylko sobie, ale nam wszystkim.
Patch przerwał. Grymas niechęci zniknął mu z twarzy i w jego miejsce pojawił się złośliwy
uśmieszek.
— Ale parę razy się przeliczył. Pamiętam, jak pewnego razu wybraliśmy się razem za
miasto. Ależ się wtedy uśmiałem! Farmer okazał się chciwym skurczybykiem. I pomyślał, że
skoro Andy chce mu dać setkę, to łóżko warte jest przynajmniej tysiaka. Więc nie chciał go
sprzedać… Chce pan jakiś inny przykład? Choćby łowy. Tu wszyscy chodzą na łowy.
— Na łowy? To znaczy?
— Plądrują stare domy. Są przeznaczone do rozbiórki, ale jest tam jeszcze wiele
wartościowych rzeczy: kominki, boazerie. Więc zabierasz je stamtąd, bo za moment wjadą tu
spychacze.
— Czy to legalne?
— Formalnie nie. Ale przecież to nic złego. Po prostu ratujesz te rzeczy przed zniszczeniem.
Skoro nikt tego nie potrzebuje, a ci robole od rozbiórki mają to głęboko… Więc chodzimy tam
na łowy, jedni częściej, inni rzadziej. Ale nie Andy! Andy mówił, że to własność miasta, więc
on tego nie tknie. I nie dość, że sam nie chciał zarabiać, to innym także nie dawał. Więc kiedy
wsypał Cobba, powiedziałem — dość. To już przegięcie.
Qwilleran musnął ręką wąsy.
— Czy to znaczy, że Andy złożył na Cobba doniesienie?
Patch przytaknął.
— Cobbowi wlepili taki mandat, że nie mógł go zapłacić. Gdyby Iris nie pożyczyła skądś
pieniędzy, poszedłby siedzieć. CC. ma niewyparzoną gębę, ale to porządny gość. Tym bardziej
to, co zrobił Andy, było zwykłym świństwem. Więc strzeliłem parę drinków i wygarnąłem
Andy’emu, co o tym wszystkim myślę.
— Czy Cobb wie, że Andy na niego doniósł?
— To był anonimowy donos. Cobb próbował się dostać do domu Pringle’ów — przedtem
poinformował nas dokładnie o swoich planach — a policja zajechała cichutko przed ganek i
zgarnęła go. Wszystko wyglądało na zwyczajny zbieg okoliczności. Ale chodziły słuchy, że to
Andy zadzwonił po gliny.
Patch sięgnął po kłębek waty stalowej i zaczął wygładzać siedzisko fotela.
— Muszę to teraz wypolerować, zanim stwardnieje — wyjaśnił.
— A co z życiem osobistym? — spytał Qwilleran. — Tu też był takim formalistą?
Russel Patch głośno się roześmiał.
— O to proszę spytać Smoka. A jeśli idzie o resztę, proszę mnie źle nie zrozumieć. Wie pan,
nigdy nie żywiłem do niego niechęci ani urazy. Niektórzy tak robią. Ja nie. Mogę komuś
nawymyślać, ale chwilę później mi przechodzi. Rozumie pan?
Kiedy Qwilleran wyszedł ze stajni, kupił w drogerii nową szczoteczkę do zębów i zadzwonił
z budki na rogu do domu Rikera.
— Arch, mam tu na oku ciekawy temat. Słyszałeś o tym antykwariuszu, który zginął dwa
miesiące temu?
— Oczywiście. To on sprzedał mi ten blaszany pojemnik na kawę z Pensylwanii.
— Facet ponoć ześlizgnął się z drabiny i podobno nadział się na metalowe ostrze, ale ja
coraz bardziej zaczynam wątpić w tę historię.
— Proszę cię, Qwilł, to ma być nostalgiczny, świąteczny kawałek, a nie żaden kryminał. Aż
do końca sezonu zakupowego chwalimy pokój na ziemi i tryumf dobra nad złem, takie jest
polecenie naczelnego.
— A jeśli w tej miłej i spokojnej okolicy, pełnej nostalgicznego uroku, naprawdę dzieje się
coś niedobrego?
— Skąd o tym wiesz?
— Mój nos mi to podpowiada… a poza tym wczoraj miałem dziwną przygodę. Jeden z
tutejszych zatrzymał mnie na ulicy i mi to powiedział… Że Andy został zamordowany.
— Kto taki? Kto ci o tym powiedział? — dopytywał się Riker.
— Nie wiem, jakaś ćma barowa. Ale, jak mawiali starożytni, in vino veritas. Facet musiał
wiele wiedzieć, jednak dwanaście godzin potem znaleziono go na ulicy martwego.
— Pijacy zawsze umierają na ulicy. Nie wiesz tego?
— I coś jeszcze. Dziewczyna Andy’ego najwyraźniej czegoś bardzo się boi. Ale jeszcze nie
wiem czego.
— Słuchaj, Qwill, dlaczego nie możesz po prostu napisać czegoś o antykach, znaleźć sobie
jakiegoś miłego lokum…
— Wynająłem mieszkanie. Przeprowadziłem się do nawiedzonego domu na Zwinger Street.
Mieszkam nad „Rupieciarnią” Cobba.
— Wspaniale, kupiłem tam żyrandol do jadalni! — ucieszył się Riker. — No to w takim
razie odpocznij sobie, mamy przecież weekend, przejdź się do „Trzech Zwariowanych
Siostrzyczek”. Zobaczysz, odbije ci szajba od tej pogoni za sensacją. Kiedy będziesz miał
pierwszy tekst?
— W poniedziałek rano.
— Więc nastrój się jakoś tak… świątecznie — poradził Riker. — I nie rób z byle wypadku
sprawy dla federalnych. Słyszysz, patentowany ośle?
Te ostatnie słowa ostatecznie upewniły Qwillerana o słuszności własnej intuicji. Nie bez
przyczyny jego stary przyjaciel nazwał go osłem.
Rozdział ósmy
Z uporem maniaka Qwilleran przemierzał Zwinger Street w poszukiwaniu prawdy o śmierci
Andy ego Glanza. Minął antykwariat „Trochę Śmieci” (zamknięte), „Błękitnego Smoka”, sklep
z farbami (w likwidacji), księgarnię (sama pornografia), aż dotarł do „Annytyków”,
tajemniczego sklepu pachnącego zapleśniałymi szmatami i gnijącym drewnem.
W środku zastał drobną staruszeczkę o siwych, natapirowanych włosach, przywodzących na
myśl kwiat dmuchawca. Spojrzała na Qwillerana obojętnie i jakby nic nie robiąc sobie z jego
obecności, kiwała się w bujanym fotelu.
— Jestem Jim Qwilleran z „Daily Fliudon” — przedstawił się możliwie najuprzejmiej.
— Nie. Dawno nie miałam — odburknęła staruszka. — Ludzie kupują teraz takie z
chińskimi rączkami i podwójnym wieczkiem.
Qwilleran przez chwilę oglądał jakiś fragment dekoracji o bliżej nieokreślonej przydatności
i spróbował po raz drugi, tym razem o wiele głośniej:
— Jaka jest pani specjalność, pani Peabody?
— Nie uznaję żadnego targowania! Jak się panu nie podobają moje ceny, to trudno. Kupi
ktoś inny.
Qwilleran ukłonił się i wyszedł ze sklepu. Minął salon bilardowy (okna zabite deskami),
meksykańską knajpę, której wentylatory wydmuchiwały na chodnik ciepłe, aromatyczne
powietrze (zjełczały tłuszcz, smażona cebula, kwaśny sos), aż doszedł do warzywniaka
ojczulka Popopopoulosa. Dobiegł go stamtąd zapach przejrzałych bananów i przegrzanego
olejowego pieca. Właściciel siedział na pomarańczowej skrzynce po piwie i czytał grecką
gazetę, żując swoje imponujące, pożółkłe od tytoniowego dymu wąsy.
Qwilleran zatupał nogami i zatarł zmarznięte ręce.
— Zimno dzisiaj — zaczął.
Sprzedawca spojrzał na niego uważnie.
— Tytoniu? — spytał.
Qwilleran pokręcił głową.
— Nie tytoniu. Wpadłem pogadać. Szczerze mówiąc, ten tytoń, który ostatnio u pana
kupiłem, nie był pierwszej świeżości.
Popopopoulos wstał ze skrzynki i zbliżył się tanecznym krokiem.
— Owoców? Ładny owoce.
— Nie, może kiedy indziej. Miło tu u pana. Od jak dawna handluje pan tu, w Junktown?
— Granatów? Ładny granaty.
Sprzedawca wziął do ręki suchy, pomarszczony owoc o jasno–czerwonej skórce.
— Granaty robią dzieci!
Qwilleran czym prędzej opuścił warzywniak. Pomysł z wzięciem na spytki dwójki
protegowanych Andy’ego okazał się chybiony.
I właśnie wtedy ujrzał szyld sklepu „Trzy Zwariowane Siostrzyczki”. Przez okno mógł
dojrzeć piętrzące się umywalki, szklane i porcelanowe komplety, spluwaczki i — jakżeby
inaczej — kołowrotki. Arch Riker z wypiekami na twarzy ruszyłby na zakupy, ale
Qwilleranowi już na sam widok antyków robiło się niedobrze. Z założonymi rękami wkroczył
do środka. Gdy tylko otworzył drzwi, z wnętrza dobiegł go znajomy zapach. Cóż tu mamy?
Ależ naturalnie, to zupa z małży!
Trzy kobiety, ubrane w jednakowe pomarańczowe płaszcze, przerwały swoje zajęcia i
spojrzały ciekawie w stronę wąsacza. Qwilleran odwzajemnił to zainteresowanie, toteż przez
moment wszyscy trwali w milczeniu, przyglądając się sobie uważnie. Brunetka siedząca przy
stole i adresująca świąteczne kartki miała piękne niebieskie oczy i sympatyczne dołeczki w
policzkach. Ponętny zielonooki rudzielec o oszałamiającym uśmiechu polerował mosiężny
samowar. Obok niego, na drabinie, stała szczupła blondynka o zgrabnych nogach, wieszając
pod sufitem świąteczne dekoracje.
Z początku Qwilleran aż zaniemówił z wrażenia. Gdy już nieco ochłonął, wybąkał:
— Jestem z „Daily Fluxion”.
— Tak, wiemy! — odpowiedziały chórem wszystkie trzy i rudzielec dodał dziarsko:
—Widziałyśmy pana na aukcji i podziwiałyśmy pańskie wąsy. Równie seksownych nigdy nie
widziałyśmy w Junktown!
Podskoczyła do niego na jednej nodze i podała mu ciepłą dłoń.
— Przepraszam, to przez moje śródstopie. Jestem Cluthra. Okropne imię, prawda?
— A ja Amberina — przedstawiła się brunetka.
— Ja nazywam się Ivrene — zaszczebiotała blondynka stojąca na szczycie drabiny. — I
haruję tu najciężej, bo jestem najmłodsza.
— Ivy, chyba się zupa przypala! — krzyknął rudzielec zaniepokojony dobiegającym z
sąsiedniego pokoju zapachem.
Blondynka błyskawicznie zeskoczyła z drabiny i pognała ratować zupę.
— A może pan również skusi się na miseczkę zupy z krakersami i serem? — spytała
brunetka.
W takim towarzystwie Qwilleran skusiłby się nawet na suchara z gęsim sadłem.
— Proszę podać mi swoje palto — powiedział rudzielec. — Tu jest bardzo gorąco.
Jednocześnie zrzuciła z ramion pomarańczowy płaszczyk i Qwilleran mógł podziwiać
głęboki dekolt, eksponujący nad wyraz ponętne kształty.
— Proszę usiąść tutaj, panie Qwilleran — powiedziała brunetka, zabierając drucianą
trzepaczkę do dywanów z wiktoriańskiej kanapy.
— Papierosa? — zapytał rudzielec.
— A ja przyniosę popielniczkę — zaoferowała brunetka.
— Dziękuję, zapalę fajkę — odpowiedział oszołomiony Qwilleran, szukając w kieszeniach
spodni woreczka z tytoniem.
Gdyby mnie teraz widzieli kumple z redakcji, zzielenieliby z zazdrości, pomyślał. Pykając
fajeczkę i przysłuchując się dwóm równolegle prowadzonym rozmowom, wodził wzrokiem po
rzędach ołowianych żołnierzy, metalowych cherubinów, nocników i blaszanych puszek po
tytoniu, kawie i herbacie. Napisy na nich były częściowo zatarte przez zadrapania i rdzę.
Qwilleran wpadł na pewien pomysł. Arch Riker mówił, że kolekcjonuje puszki.
Nadarzała się zatem okazja, by kupić mu śmieszny świąteczny podarunek.
— Czy tamte puszki po tytoniu także są na sprzedaż? — zapytał. — Ile panie chcą za tę
małą, kompletnie zdezelowaną?
— Warta jest dziesięć, ale panu sprzedamy za jedyne pięć dolarów.
— W takim razie biorę! — powiedział i rzucił na biurko pięciodolarową monetę.
Kobiety wymieniły między sobą porozumiewawcze spojrzenia, ale Qwilleran tego nie
zauważył.
Wkrótce najmłodsza podała zupę w starych kubkach do golenia.
— Właśnie dzwonił Smok — poinformowała Qwillerana. — Prosiła, by dziś po południu
pan do niej wpadł.
— A skąd wie, że tu jestem?
— Na tej ulicy nic się przed nikim nie ukryje — wyjaśnił rudzielec.
— Może ma tu podsłuch? — szepnęła najmłodsza.
— Ivy, nie gadaj głupot!
I siostry kontynuowały przerwaną rozmowę w harmonijnym trio: Cluthra głosem dziarskim,
Amberina z melodyjną intonacją i Ivrene, wyśpiewując swoje ozdobniki z wysokości drabiny.
Mimochodem Qwilleran poruszył temat Andy’ego Glanza.
— Supergość! — powiedział rudzielec, unosząc brwi. W jej głosie brzmiała nuta czułości.
— Bez wątpienia — potwierdził Qwilleran. — Taki wykształcony, świetny znawca
antyków…
— Cluthra nie o tym mówi — roześmiała się najmłodsza. — Ona nie traci czasu na
rozmowy. Z miejsca przechodzi do rzeczy. — I szeptem dodała: — Wyzwala w nich bestię!
— Ivy! — rudzielec ostro zganił siostrę.
— A nie jest tak? Przecież sama mówiłaś. Brunetka szybko zmieniła temat.
— Ludzie nie mogą uwierzyć, że jesteśmy siostrami. Prawda jest taka, że mamy wspólnego
ojca, a różne matki.
— Czy w trójkę utrzymujecie się z tego interesu?
— Oczywiście, że nie! Na mnie zarabia mąż, a antykwariat to moje hobby. Ivy uczy się w
szkole sztuk pięknych, a Cluthra…
— A Cluthra żyje z alimentów — rzuciła najmłodsza, ściągając na siebie karcące spojrzenia
sióstr.
— A miesiąc bieżący to kompletna katastrofa — skarżyła się brunetka. — Tylko Sylvia
zarabia tu jakieś porządne pieniądze.
— Kto to Sylvia? — spytał Qwilleran.
— Bogata wdowa — padła odpowiedź ze szczytu drabiny.
— To dlatego, że Sylvia sprzedaje samą szmirę — wyjaśnił rudzielec.
— Jeszcze wczoraj byłaś innego zdania — przypomniała jej Ivy.
— Gdzie ma sklep? I jak ma na nazwisko? — dopytywał Qwilleran.
— Sylvia Katzenhide. Jej antykwariat, „Królestwo Kiczu”, znajdzie pan przecznicę dalej.
— Cluthra nazywa ją Kocim Zadkiem — zaszczebiotała Ivy, nie bacząc na mordercze
spojrzenia starszych sióstr.
— Jeśli zechce pan odwiedzić Sylvię, proszę zaopatrzyć się w zatyczki do uszu — poradził
rudzielec.
— Gada jak najęta — wyjaśniła brunetka.
— Jakby miała werbalne rozwolnienie — dodała blondynka.
— Ivy!
— Powtarzam tylko twoje słowa.
Kiedy wyszedł od „Trzech Zwariowanych Siostrzyczek”, był w szampańskim nastroju.
Jeszcze będąc w drzwiach, usłyszał, jak mała Ivy mówi do swoich sióstr: „Fajny koleś ten
Qwilleran, nie?” Ów nieoczekiwany komplement sprawił, że pognał w dół ulicy prężnym
krokiem dwudziestolatka.
Po drodze zastanawiał się, czy ma teraz pójść do Mary Duckworth, czy też odwiedzić
gadatliwą Sylvię Katzenhide. Musiał się jeszcze skontaktować z panią McGuffey, a także
rozmówić na osobności z Ivy. To jeszcze siksa, ale dlatego mógłby z niej więcej wycisnąć. A
poza tym była urocza, jak to zwykle siksy.
Na dworze promienie chłodnego słońca przebijały się przez zimową mgłę. Nie było ono w
stanie rozgrzewać ani serc, ani czubków nosów mieszkańców Junktown, za to zamieniło
puszysty śnieg w mokrą breję, po której ślizgały się samochody, ochlapując przechodniów.
Qwilleran pomyślał o Koko i Yum Yum — beztroskich kotach, wylegujących się w ogrzanym
pokoju na miękkich poduszkach, nietroszczących się o pogodę, dobrze odżywionych,
niemających pojęcia, co to goniące terminy albo piekielny dylemat. Dawno już w swoich
sprawach nie konsultował się z Koko. Teraz jednak postanowił znowu spróbować.
W tej grze udział brał również słownik Webstera. Koko zahaczał pazurem o książkę, a
Qwilleran otwierał ją we wskazanym miejscu. Zwykle hasła na samej górze kolumny
sugerowały rozwiązanie zagadki bądź problemu. Nie wierzycie? No cóż, wasza sprawa. W
każdym razie dotychczas system działał. Parę miesięcy wcześniej to właśnie dzięki niemu
Qwilleran odnalazł skradzioną kolekcję zadów. Nikt się nie domyślał, że prawdziwymi ojcami
sukcesu byli Koko i Noah Webster. Qwilleran czuł, że być może nadszedł czas, by w tę grę
zagrać jeszcze raz.
Ale gdy otworzył drzwi mieszkania, nie zastał żadnego z kotów. Najwyraźniej podczas jego
nieobecności ktoś tu był. Qwilleran zauważył zmiany w wystroju pokoju. Przybyło też parę
bezużytecznych ozdóbek. Z półki nad kominkiem zniknął mosiężny świecznik, który zdołał już
polubić. Na jego miejscu stały teraz ceramiczne świnki, drwiąco spoglądając na wąsacza.
Zawołał koty po imieniu, ale bez rezultatu. Przeszukał całe mieszkanie po najciemniejsze
zakamarki, nawet szuflady w kredensie. W desperacji klęknął na palenisku i zajrzał do
przewodu kominowego. Były raczej marne szanse, że wydostały się tą drogą, ale z kotami nic
nigdy nie wiadomo.
Kiedy tak siedział z tułowiem w kominku, usłyszał w pokoju jakiś ruch. Szybko odwrócił
głowę i zobaczył swoje zguby spacerujące beztrosko po dywanie z dumnie wyprężonymi
ogonami, Koko na przedzie, a Yum Yum parę kroków za nim. Wzięły się tu znikąd, jak to koty
mają w zwyczaju. Potrafiły cicho jak mgła przemknąć się na swoich miękkich małych łapkach,
ale czasem tupały tak głośno, że trzęsły się ściany domu.
— Co za urwisy! — krzyknął Qwilleran.
— Miau? — miauknął Koko, jakby się pytał: „Czy nas wołałeś? Co dziś na obiad?”
— Szukałem was wszędzie! Gdzieście się, diablęta, schowały?
Zdaje się, że nadeszły z kierunku łazienki. Teraz mrugały swymi intensywnie niebieskimi
oczami, jakby nie rozumiały, w czym problem. Yum Yum trzymała w trójkątnym pyszczku
szczoteczkę do zębów, którą w dowód sympatii złożyła u stóp wąsacza.
— Grzeczna dziewczynka. Gdzie ją znalazłaś?
Spojrzała na niego ciekawie zezowatymi oczyma, w których malowało się zupełne
niezrozumienie.
— Gdzie była, kochanie? Pod wanną?
Yum Yum siadła, wyraźnie z siebie zadowolona, a Qwilleran pogłaskał jej mały łebek.
Gdyby spojrzał w stronę Koko, zauważyłby w jego skośnych oczach jakieś dziwne, nielicujące
z kocią naturą zamyślenie.
— No choć tu do mnie, Koko, staruszku! — zwrócił się do kocura wąsacz. — Pobawimy się
we wróżkę?
Na zachętę Qwilleran uderzył dłonią w okładkę słownika — zazwyczaj tak zaczynali — a
Koko wskoczył na opasłą księgę i na znak gotowości do pracy wbił pazury w jej starą,
poniszczoną oprawę. Ale nagle jakby się rozmyślił. Zeskoczył na dół, a potem dał susa na
parapet i zajął się oglądaniem dokazujących na podwórzu gołębi.
— Wróżby! Pamiętasz zabawę we wróżby? No dalej, stary leniu!
Qwilleran otwierał książkę, zahaczając paznokciami przypadkową stronicę, jakby chcąc
przypomnieć kocurowi zasady gry. Ale Koko kompletnie go ignorował. Był zbyt zajęty tym, co
dzieje się na dworze, by bawić się w gusła.
Wąsacz nie zamierzał mu odpuścić. Złapał kota za kark i znów postawił na słowniku.
— No dalej, stary małpiszonie!
Ale Koko tylko wyprężył się i zjeżył sierść na znak, że wobec użycia przemocy stanowczo
odmawia współpracy.
— No dobra, zapomnijmy o tym — machnął ręką rozczarowany Qwilleran. — Nie jesteś już
tym kotem co dawniej. Wracaj do swych cholernych gołębi.
I Koko ponownie wrócił do obserwacji podwórka, gdzie Ben Nicholas drobił ptakom skórkę
od chleba.
Cóż było robić! Qwilleran postanowił, że tak czy inaczej — nawet bez pomocy Koko —
musi kontynuować poszukiwania. Zszedł na dół, kiedy z „Rupieciarni” wyfrunęła pani Cobb.
— Jak tam weekend w Junktown? Dobrze pan się bawi? — spytała wesoło.
— Dotarłem do ciekawych informacji — odpowiedział. — Dziwi mnie, dlaczego policja nie
zainteresowała się śmiercią Andy’ego. Nie przychodzili tu? Nie pytali się ludzi w okolicy?
Pokręciła głową, a zza jej pleców jakiś szorstki męski głos krzyknął:
— Powiem ci, dlaczego się nie pytali. Junktown to zadupie, a kogo tam obchodzi, co się
dzieje na zadupiu.
— Mąż jest bardzo wrażliwy na tym punkcie — wyjaśniła szeptem pani Cobb. — Cały czas
walczy z magistratem. I ma dużo racji. Dla policji najwygodniej było uznać, że to wypadek, i
zamknąć całą sprawę. Ich nie obchodzi Junktown. Ale czemu pytałeś o policję? Coś się
okazało? Kogoś podejrzewasz?
Iris była wyraźnie podekscytowana. Był to ten rodzaj ekscytacji, który najczęściej można
zaobserwować u kobiet obgadujących koleżanki.
— Nic pewnego jeszcze nie wiem. Ale nie rozumiem, dlaczego tak łatwo zaakceptowano
wersję mówiącą, że to był wypadek.
— Może masz rację. Może wydarzyło się tam coś, o czym nie wiemy.
Ciałem pani Cobb wstrząsnął teatralny dreszcz.
— Na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki — powiedziała. — Aha, tak przy okazji, ten
mosiężny świecznik sprzedałam. Ale w zamian przyniosłam porcelanową świnkę, bardzo
rzadką. Jak okręcisz główkę, możesz używać jej jako kubka.
— Dzięki — mruknął Qwilleran.
Już na ganku dopadł go niepokój. Ta szczoteczka, którą przyniosła mu Yum Yum! Jej rączka
miała kolor niebieski, a przecież jego szczoteczka była zielona. A jeśli…
Rozdział dziewiąty
Nie ociągając się, Qwilleran pobiegł do „Błękitnego Smoka”. W pamięci miał jeszcze obraz
biednej, bezbronnej Mary z poprzedniego wieczora. Ale na miejscu przywitała go dawna panna
Duckworth, owinięta w japońskie kimono, zimna i niedostępna. Prócz niej w sklepie nie było
nikogo. Siedziała w rzeźbionym fotelu, wysoka i smukła jak stróżka dymu unosząca się z jej
cygarniczki.
— Przekazano mi wiadomość — odezwał się Qwilleran, nieco speszony tak chłodnym
przyjęciem. — Chciałaś się ze mną widzieć, nieprawdaż?
— Tak. Bardzo się martwię — powiedziała, odkładając cygarniczkę do popielniczki i
kierując na Qwillerana swoje chłodne spojrzenie.
— Z jakiego powodu?
— Wczoraj nie do końca dobrze się czułam. I obawiam się, że byłam zbyt wylewna.
— To było bardzo miłe spotkanie. Pod każdym względem.
— Nie o to chodzi. Nie powinnam była mówić ci o mojej rodzinie.
— Nie musisz się niczego obawiać. Dałem ci słowo.
— Powinnam była pamiętać, jak Jack Jaunti wyrolował mojego ojca. Ale na nieszczęście
szkocka, którą wypiłam…
— Po prostu byłaś odprężona. Nic w tym złego. Uwierz mi, nie zawiodę twojego zaufania.
Mary Duckworth spojrzała na niego tak, jakby chciała prześwietlić na wylot wszystkie
sekrety duszy. W jego wąsach było coś takiego, co wzbudzało zaufanie. Bywały wąsy
wskazujące na podłość, pychę, cierpienie, ale te zdobiące górną wargę Qwillerana rozwiewały
wszelką nieufność.
Mary odetchnęła i odezwała się do niego nieco cieplejszym tonem:
— Niestety ci wierzę. Powiedziałam to, bo…
— A teraz mogę już usiąść?
— Ojej! Ależ jestem źle wychowana! Oczywiście, rozgość się. Filiżankę kawy?
— Nie, dziękuję. Właśnie jadłem zupę u siostrzyczek.
— Pewnie z małżami — powiedziała Marr a jej twarz wykrzywił ironiczny grymas. — Ten
sklep przywodzi mi na myśl targ rybny.
— Była świetna!
— Bo z puszki.
W głosie Mary słychać było nutę zazdrości, co z satysfakcją stwierdził Qwilleran.
— A jak noc? Bez koszmarów?
— Bez koszmarów. Po raz pierwszy od miesięcy spałam dobrze. Miałeś rację.
Potrzebowałam wyrzucić to wszystko z siebie. — Spojrzała na wąsacza ciepło, jak nigdy dotąd,
i szepnęła: — Jestem ci bardzo wdzięczna, Qwill.
— Skoro czujesz się lepiej — powiedział — mogłabyś coś dla mnie zrobić? Chciałbym
tylko zaspokoić próżną ciekawość.
— Więc czego jesteś ciekaw? — spytała, przybierając na powrót postawę obronną.
— Chodzi o parę szczegółów dotyczących wypadku. Uwierz mi, nie zamierzam cię dręczyć,
szukać dziury w całym. Chciałbym tylko wyjaśnić sobie samemu pewne rzeczy.
Mary przygryzła wargi.
— Nie wiem, czy mam ci coś jeszcze do powiedzenia. Znasz przecież całą historię.
— Czy możesz mi naszkicować plan pomieszczenia, w którym znalazłaś ciało?
Qwilleran podał jej długopis oraz wyrwaną z notesu i złożoną na cztery kartkę papieru, jego
standardowy ekwipunek w terenie. Następnie stuknął fajką o popielniczkę i przystąpił do
rytuału nabijania cybucha tytoniem.
Mary obrzuciła go nieufnym spojrzeniem i zaczęła rysować.
— To było w pracowni… na tyłach sklepu Andyego. Tu są drzwi od podwórza… Tu, po
prawej, był długi stół do pracy i różne pudełka na narzędzia. Przy ścianach stały meble i inne
przedmioty czekające na naprawę, czyszczenie czy polerowanie.
— Także żyrandole?
— Żyrandole wisiały na górze. Było ich może z dziesięć. Andy specjalizował się w
oświetleniu.
— A gdzie stała drabina?
— Środek pokoju był pusty, pole o średnicy jakichś pięciu metrów. Na jego krawędzi stała
rozłożona drabina — powiedziała Mary, stawiając w tym miejscu X. — Kryształowy żyrandol
leżał zaraz obok, rozbity w drobny mak.
— Po prawej czy lewej stronie? — spytał Qwilleran.
— Po prawej — odparła Mary, rysując drugi X.
— A gdzie leżało ciało?
— Po lewej w stosunku do drabiny.
— Twarzą do dołu?
Mary przytaknęła.
Qwilleran przyłożył płonącą zapałkę do cybucha i powoli zaciągnął się dymem.
— Andy był praworęczny czy leworęczny?
Mary aż prychnęła z oburzenia.
— Widzę, że pod pozorem pisania o aukcji twoja gazeta wysłała cię tu na przeszpiegi!
— Zapewniam cię, że sprawa ta w najmniejszym stopniu nie interesuje moich szefów.
„Fluxion” dba jedynie o to, jak sprzedać trochę powierzchni reklamowej pomiędzy miłymi
pogadankami o antykach. Jak wiesz, przez wiele lat byłem dziennikarzem śledczym. Węszenie
weszło mi w krew.
Mary spojrzała na jego dobroduszną twarz ze zwisającymi wąsami i odezwała się głosem, w
którym brzmiała nuta czułości:
— Tęsknisz za starą pracą, co, Qwill? Dziennikarz śledczy musi strasznie się nudzić, pisząc
o antykach.
— Praca jak praca — powiedział, wzruszając ramionami. — Dziennikarz pisze o tym, o
czym mu każą. Jego prywatne zainteresowania nie grają tu roli.
Mary spuściła wzrok.
— Był praworęczny — odezwała się po chwili milczenia. — Czy to coś zmienia?
Qwilleran przyjrzał się jej szkicowi.
— Tu jest drabina… a tu gdzieś leżał rozbity żyrandol. A iglica, na którą się nadział… była
gdzieś po lewej?
— Tak.
— Na środku pracowni? Dziwne miejsce dla tak niebezpiecznego przedmiotu.
— No cóż, leżała… nie do końca na środku, gdzieś na granicy tego pustego miejsca,
przysunięta do antyków przy ścianie.
— Widziałaś ją wcześniej?
— Chyba nie w tym miejscu. Iglica, jak wszystko, wędrowała z kąta w kąt. Dzień wcześniej
leżała na warsztacie. Andy polerował jej mosiężną kulę.
— Ludzie wiedzieli, że Andy ją ma?
— O tak! I pukali się w głowę. Ale Andy żartował, że pewnie kupią ją jacyś goście z
przedmieścia, aby serwować na niej precle.
— Jak Andy wszedł w jej posiadanie? Licytator mówił, że iglica pochodzi z wyburzonego
budynku tu, w okolicy.
— Andy kupił ją od Russella Patcha. On często plądruje stare domy. Zresztą w ten sposób
połamał nogi. Wspólnie z Cobbem włamywali się do pustostanu, Russ ześlizgnął się z dachu…
— Czegoś tu nie rozumiem — przerwał jej Qwilleran. — Andy potępiał plądrowanie
opuszczonych domostw, ale chętnie kupował rzeczy od tych, którzy plądrowali? Gdyby
trzymać się litery prawa, trzeba by nazwać Andy’ego paserem.
Mary wzruszyła ramionami, manifestując swą wiarę w nieskazitelność Andy’ego i
potępienie dla wścibskości Qwillerana.
Wąsacz palił w milczeniu fajkę i myślał o tej niesamowitej dziewczynie, która pod
wymyślonym nazwiskiem skrywała prawdziwą tożsamość. Była istną plątaniną sprzeczności.
Ufna jak dziecko i podejrzliwa jak dzikie zwierzę, giętka jak wierzba i twarda jak dąb,
współczująca i zupełnie obojętna. Jej absolutne przekonanie co do pewnych faktów
sąsiadowało z niewiedzą i bezradnością co do innych.
Po chwili rzekł:
— Jest ci na rękę utrzymywać, że to wypadek?
Mary nic nie odpowiedziała, a jedynie spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Może to było samobójstwo?
— Nie!
— Może próba włamania?
— Dlaczego szukasz dziury w całym? — spytała, utkwiwszy w Qwilleranie wzrok. —
Kiedy po mieście zaczną krążyć plotki, Junktown tylko na tym ucierpi. Nie wiem, czy zdajesz
sobie z tego sprawę, ale ludzie czują się tu naprawdę bezpiecznie, i to mimo tych zrujnowanych
domów czy nieposprzątanych ulic. A teraz ty chcesz to wszystko zniszczyć.
W jej głosie zabrzmiała nuta goryczy.
— Być może rzeczywiście jestem naiwna, sądząc, że Junktown ma przed sobą jakąś
przyszłość. Miasto najchętniej zrównałoby je z ziemią, a potem wybudowało tu nowoczesne,
wielopiętrowe apartamentowce. Na razie pozwalają nam dogorywać, a banki przezornie nie
udzielają kredytów na renowację starych rezydencji.
— A twój ojciec? — spytał Qwilleran. — On też sądzi, że tak będzie lepiej?
— On uważa, że plany magistratu są racjonalne. Widzisz, nikt nie chce spojrzeć na
Junktown jako na wspólnotę żywych ludzi. Dla nich wszystkich to tylko kolumna w miejskich
statystykach. Gdyby odwiedzili to miejsce, poznali jego mieszkańców, dowiedzieliby się, że
mieszkają tu przybysze z zagranicy, starzy ludzie, którzy nie mają ochoty przeprowadzać się na
przedmieścia, mali biznesmeni, jak pan Lombardo, słowem, ludzie wielu narodów, ras, grup
wiekowych i zawodowych, włączając w to paru zupełnie nieszkodliwych meneli. I tak właśnie
powinno wyglądać miasto — jak dobrze przyrządzony gulasz. Tymczasem biurokraci nie lubią
mieszanek, oni zawsze myślą à la carte. Nigdy nie byliby w stanie zmieszać cebuli i marchwi z
mięsem.
— Czy ktoś próbował z nimi walczyć?
— CC. ma na swoim koncie wiele takich potyczek, ale cóż może jeden człowiek?
— Ze swoim nazwiskiem mogłabyś niejednego dokonać.
— Ojciec prędzej by się mnie wyrzekł, niż udzielił poparcia. Wiesz, jak jestem
zarejestrowana w miejskiej ewidencji? Jako handlarz odpadami! Niezły temat na artykuł: córka
Duxbury’ego handluje odpadami… Czy widzisz ten fotel chippendale obok kominka?
Wyceniony jest na dwa tysiące dolarów. Ale mimo to zaklasyfikowana jestem jako handlarz
odpadami klasy C.
— W takim razie powinniście się jakoś zorganizować.
— Masz absolutną rację. Nie ma nikogo, kto by reprezentował Junktown w magistracie.
Mary odeszła do okna.
— Spójrz na te ohydne pojemniki na śmieci. W innych częściach miasta stawia się je od
podwórza. Ale decydenci miejscy uznali, że w Junktown alejki na podwórzach są za wąskie,
więc pojemniki stoją na chodniku. Powinni je byli opróżnić w czwartek. Dziś mamy sobotę i
nadal są pełne.
— Może to przez tę przeklętą pogodę — gdybał Qwilleran.
— Mówisz jak biurokrata. Wybacz, ciągle słyszymy takie wymówki.
Qwilleran wstał i podszedł do okna. Rzeczywiście, ulica przedstawiała sobą żałosny widok.
— Czy rzeczywiście nie macie tu problemów z przestępczością?
— Antykwariusze nigdy nie mieli żadnych kłopotów. Po zmroku możesz tu spotkać różnych
ludzi spacerujących po ulicy. A gdzie indziej możesz ich zauważyć? Wielu z moich zamożnych
klientów z przedmieść nie czuje się bezpiecznie nawet w swoim garażu.
Wąsacz z podziwem spojrzał na Mary.
— Może dałabyś się dziś wieczorem zaprosić na kolację? — spytał ni stąd, ni zowąd.
— Dziś jem kolację u rodziców — wyznała z żalem w głosie. — Matka ma urodziny. Ale
dziękuję za zaproszenie.
Podeszła do sekretarzyka. Z szuflady wyjęła mały srebrny przedmiot i wsunęła go do dłoni
Qwillerana.
— Pamiątka z Junktown — powiedziała. — To miarka. Daję takie moim klientom. Ich
zawsze interesuje wysokość, szerokość, długość, głębokość, grubość, średnica wszystkiego, co
tu widzą.
Qwilleran rzucił okiem na tylnią ścianę sklepu.
— Widzę, że nikt się jeszcze nie skusił na tarczę herbową Mackintoshów.
Chciał jeszcze dodać, że tej nocy śnił o niej, ale w porę ugryzł się w język.
— Wciąż czeka na ciebie. Sądzę, że ty i ona jesteście dla siebie stworzeni. Kiedy właściwy
klient znajdzie właściwy antyk, wytwarza się jakaś chemia. Zupełnie jak przy zakochaniu. Ty i
to żelastwo wyraźnie macie się ku sobie, mówię ci!
Qwilleran spojrzał na Mary: mówiła to wszystko absolutnie serio. Pogładził wąsy, borykając
się z uporczywą myślą, że sto dwadzieścia pięć dolarów to równowartość dwóch nowych
garniturów.
— Zapłacisz po świętach, jeśli ci się spodoba — powiedziała, czytając w jego myślach. —
Weź go do domu i zobacz, jak wam się żyje razem. Tu tylko stoi i się kurzy.
— W porządku — zadecydował wiedziony nagłym impulsem Qwilleran. — Dam ci
dwadzieścia pięć dolarów zaliczki.
Wąsacz chwycił owalną tarczę i chwiejnym krokiem ruszył ku wyjściu.
— Czy dasz sobie radę sam? Może lepiej poproś o pomoc CC? — spytała zaniepokojona
Mary. — Tylko uważaj, nie upuść jej na stopy! — krzyknęła za nim, kiedy taszczył ciężar po
schodach.
Gdy wreszcie dotarł do domu, przystanął na chwilę w przedsionku „Rupieciarni”, aby złapać
oddech. Ze sklepu dobiegł go nieprzyjemny głos Cobba, który kłócił się z jakimś klientem:
— Nie odróżniłbyś czarnego orzecha od dziury w swojej głowie! — krzyczał CC —Jak się
na tym nie znasz, to co robisz w tym interesie!
— Jeśli to jest czarny orzech, to zjem moje kule. I kogo chcesz oszukać, co? Dam ci
najwyżej dwie dychy! I ani centa więcej!
Qwilłeran postanowił sam wnieść swój zakup na górę.
Koty spały na krześle, zwinięte w jin i jang. Qwilleran postanowił ich nie budzić. Oparł
tarczę herbową o ścianę i wyszedł z mieszkania. Nie miał czasu do stracenia: jeszcze dzisiaj
planował złożyć wizytę w trzech miejscach. Wczoraj obiecał wpaść do Bena, ale najpierw
zamierzał spotkać się z gadatliwą Sylvią Katzenhide. Jako dziennikarz gadatliwość cenił sobie
ponad wszystko. Czyniła ona jego pracę łatwą i przyjemną.
Zanim Qwilleran wkroczył do „Królestwa Kiczu”, musiał jeszcze potrzymać drzwi jakiemuś
elegancko ubranemu dżentelmenowi, który wyniósł ze sklepu duży przedmiot opakowany w
gazetę. Z pakunku wystawały długie czarne rury. W środku sklepu jakaś klientka zawzięcie
targowała się o cenę fotela z samochodowych opon.
— Moja droga — zwróciła się do niej Sylvia — wiek i surowiec nie przesądzają o wartości.
Liczy się pomysłowość i oryginalność, plus odrobina kontrowersyjności. Więc albo w to
wchodzisz, albo wychodzisz, jak mawia mój syn.
Pani Katzenhide była przystojną, zadbaną i zadowoloną z siebie kobietą. Wyglądała na
czterdziestkę, choć zarazem każdy bez wahania stwierdziłby — i trafnie — że ma przynajmniej
pięćdziesiąt pięć lat. Qwilleran widywał dziesiątki takich kobiet, głównie w muzeach,
wszystkie ubrane identycznie: w dobrze skrojoną tweedową marynarkę, bluzkę z dżerseju,
złoty łańcuszek na szyi i buty z aligatora. Do tego standardowego stroju pani Katzenhide
włożyła czarne pończochy, manifestujące tak cenioną w Junktown ekscentryczność.
Qwilleran przedstawił się i zapytał:
— Czy ten dżentelmen, który wyszedł od pani przed chwilą, niósł wypchanego…
— Tak, wypchanego kraba. Obrzydliwość! Cieszę się, że wreszcie się go pozbyłam. To był
sędzia Bennet z Sądu Okręgowego. Miał pan okazję go poznać? A ten krab to prezent
świąteczny dla żony. Pani Bennet uwielbia robaki, skorupiaki i inne paskudztwa.
— Skąd pomysł na sklep z takimi rzeczami?
— Z takimi kiczowatymi koszmarkami? To pomysł syna. Twierdził, że muszę się czymś
zająć, aby za dużo nie myśleć. — Zapaliła papierosa i mówiła dałej: — Znał pan mojego
ostatniego męża? Był doradcą do spraw korporacji w naszym magistracie. Mój syn również
uczy się na prawnika… Przepraszam, może papierosa?
Qwilleran odmówił.
— Ale dlaczego kicz, a nie coś bardziej…
— Wyrafinowanego? Wszyscy znajomi też się o to pytali. Problem w tym, że aby zajmować
się prawdziwymi antykami, trzeba się na tym choć trochę znać. A poza tym mój syn uważa, że
ludzie nade wszystko pragną kiczu. Jak coś jest ohydne, źle wykonane i zużyte, sprzedaje się
jak ciepłe bułeczki. Dziwne, ale tak jest.
— Więc, jak zgaduję, nie kupiła pani nic…
— Na wczorajszej aukcji? — dokończyła pani Katzenhide, która miała genialną zdolność
odgadywania cudzych myśli. — Właściwie nic, poza małym świecznikiem. Kiedy mój mąż
odszedł na tamten świat, porzuciłam nasz dom w Lost Lakę Hills i przeprowadziłam się do
apartamentowca Skyline Towers. Mam tam urocze mieszkanko, w którym — zapewniam pana
— nie ma ani jednej kiczowatej rzeczy.
— A jak się układają pani stosunki z tutejszymi antykwariuszami? Co sądzą o pani
kontrowersyjnej specjalizacji? Czy…
— Czy utrzymujemy kontakty? Ależ tak! Regularnie uczęszczam na ich spotkania i dobrze
się wśród nich czuję. Zaraz na początku, kiedy otworzyłam sklep, zachodził tu często Andy
Glanz. Pomagał, doradzał, naprawdę wiele mu zawdzięczam.
Pani Katzenhide westchnęła głośno.
— Jego odejście to dla nas wielka strata. Znał pan Andy’ego?
— Nie, nigdy nie miałem przyjemności. Czy był…
— Był arystokratyczny w każdym calu. Nawet kiedy ubrany w robocze portki zdzierał farbę
z mebli, zachowywał się wspaniale i godnie. Bardzo przystojny, inteligentny. Zawsze sądziłam,
że powinien był się ożenić. Idealny materiał na męża. Jaka szkoda, że nie dane mu to było!
— Ale, jak się zdaje, spotykał się…
— Ze Smokiem? To było co innego. Choć gdyby chcieli być ze sobą, stanowiliby idealną
parę. No ale on wplątał się w aferę z tą drugą…
— Czyli?
Qwilleran zamilkł, czekając w napięciu na imię tej drugiej kobiety.
— I znów paplam bez opamiętania! — skarciła się pani Katzenhide. — Mój syn mówi, że
odkąd mam ten sklep, stałam się straszną plotkarą. I ma rację. Więcej nie powiem ani słowa!
I nie powiedziała.
To postanowienie nie było Qwilleranowi na rękę. Jego wiedza wciąż ograniczała się do
niesprecyzowanych przeczuć. Badał sprawę, którą nikt nie chciał się zająć, i nadal nie był
niczego pewien, błądząc po omacku. Na jego miejscu każdy rozsądny człowiek już dawno
dałby sobie spokój.
Gładząc w zamyśleniu wąsy, Qwilleran przystąpił do następnego punktu niby—śledztwa w
sprawie niby—zabójstwa. Udał się do sklepu „Trochę Śmieci”, aby porozmawiać z Benem
Rozdział dziesiąty
Na widok wąsacza właściciel antykwariatu zerwał się z sofy i rozpostarł ramiona w
melodramatycznym geście. Miał na sobie gruby, rozciągnięty sweter, podkreślający krągłość
sylwetki. Jego głowę zdobił wysoki jedwabny cylinder, którym chwilę potem Ben zamiótł
podłogę, kłaniając się Qwilleranowi w pas.
— Jak idą interesy? Da się wytrzymać? — spytał Qwilleran, rozglądając się po
odstręczającym wnętrzu sklepu.
— Piekielna nuda, piekielna męka, piekielny banał, a do tego żadnego zysku — pożalił się
Ben, wkładając cylinder na przerzedzone włosy.
Qwilleran wziął do rąk maskę gazową z pierwszej wojny światowej.
— Interesuje pana historia? W takim razie proszę rzucić okiem na ten bezcenny zabytek —
powiedział Ben, stawiając przed Qwilleranem sztuczną nogę w pończosze. — Noga ta stała na
pokładzie „Mayflower”.
— Słyszałem, że pracował pan kiedyś w teatrze? — zapytał wąsacz. Na dźwięk tych słów
mały, pulchny antykwariusz wyprężył się jak struna. Odnosiło się wrażenie, że duma dodała
mu parę centymetrów wzrostu.
— Naszego Friara Laurence’a, wystawionego na Broadwayu, krytycy okrzyknęli sensacją.
Nasz Dogberry był wielki. Kto widział naszego Bottoma, ten zapamięta go do końca życia i
jeszcze dłużej… Co z panem? Ta bladość na licu, te dreszcze…
Qwilleran jak zahipnotyzowany wpatrywał się w kota leżącego przed nim na poduszce.
— Ten… ten kot — wymamrotał. — On nie żyje!
— Wspaniała robota! Jak świetnie wypreparowany, jak wypchany! — zachwalał Bem. —
Podoba się panu?
— Nie podoba — odpowiedział Qwilleran i dmuchnął w wąsy. — A w czym się pan
specjalizuje? Czy w ogóle ma pan jakiegoś konika?
— Tak. Podchmielony włóczę się po mieście.
— Może zrezygnujmy z tych popisów. Mnie nie musi pan czarować. Jeśli chce pan reklamę
za darmo, proszę odpowiadać na pytania. A więc specjalizuje się pan w czymś?
Ben Nicholas pomyślał chwilę i rzekł:
— Sprzedaję wszystko, na czym da się zarobić.
— Jak długo prowadzi pan interes w Junktown?
— Za długo.
— Znał pan dobrze Andy ego Glanza?
Ben złożył ramiona na piersiach i spojrzał w sufit.
— Szlachetny, mądry, odważny i uczciwy — zaintonował śpiewnie. — Odkąd święty Andy
opuścił ten padół łez, Junktown pogrążyło się w nieukojonej żałobie!
Nagle Ben uderzył dłońmi o uda i wykrzyknął energicznie:
— A może by tak na kufelka do pobliskiego pubu, co?
— Nie, dziękuję. Nie dzisiaj — odpowiedział Qwilleran. — A to co takiego? Składana półka
na książki?
Podniósł z ziemi konstrukcję na zawiasach z obitego mosiądzem hebanu.
— Ile pan za to chce?
— Proszę wziąć, proszę wziąć! Niech to będzie prezent od starego, wesołego Świętego
Mikołaja.
— Dziękuję. Wolałbym kupić, jeśli nie jest za droga.
— W normalnych okolicznościach żądałbym piętnastu, ale w dowód prawdziwie
chrześcijańskiej hojności oddam ją za marne osiem zielonych.
W tym momencie inny klient, który od dłuższego już czasu czekał z nadzieją, że Ben w
końcu zwróci na niego uwagę, odezwał się urażonym tonem:
— Są talizmany dla konia?
— Wynocha! Wynocha! — zwrócił się do niego Ben, wymachując rękami. — Ten
dżentelmen jest z gazety. Właśnie robi z nami wywiad.
— Właściwie to już skończyłem — powiedział wąsacz. — W poniedziałek przyślę
fotografa, zrobi parę zdjęć.
I mówiąc to, położył odliczone osiem dolarów na kantorku.
— Bardzo dziękuję, łaskawco, bardzo dziękuję.
Nicholas zdjął cylinder i w geście szacunku przyłożył do serca. Qwilleran ze zdziwieniem
zauważył czerwone pióro zatknięte za wstążkę kapelusza. To było jego czerwone pióro! Co do
tego nie było wątpliwości, bo pióro nosiło ślady kocich zębów. Dwa tygodnie temu Qwilleran
drażnił piórem Koko. Kocur okazał się szybszy od człowieka. Jego kieł pozostawił na dutce
znak, po którym teraz Qwilleran mógł niechybnie rozpoznać swoją własność.
Qwilleran wyszedł powoli ze sklepu. Stanął na szczycie kamiennych schodów,
zastanawiając się, w jaki sposób jego czerwone pióro znalazło się za wstążką cylindra Bena.
Kiedy tak stał, marszcząc brwi, poczuł, że cały świat wali się na niego z góry. Przytłoczony
ciężarem stworzenia, padł na kolana. Rozległ się trzask t straszny rumor, po czym wąsacz,
sprowadzony do parteru, przysypany został kupą lodu i śniegu.
Zaraz potem usłyszał głos antykwariusza biegnącego mu na ratunek.
— Przeklęta lawina! — krzyczał, pomagając Qwilleranowi się podnieść. — Zeszła z dachu
tego nie znającego przyzwoitości domu! Powinniśmy podać do sądu właściciela, byłoby z tego
piękne odszkodowanie.
Wąsacz otrzepał ubranie ze śniegu.
— Całe szczęście, że miałem na głowie kapelusz.
— Proszę wejść do środka i trochę ochłonąć. Parę kropelek brandy i zapomni pan o
wszystkim.
— Nie, muszę lecieć. Ale dziękuję.
Kiedy, cały obolały, dotarł do swego mieszkania, Koko ogarnął właśnie atak szaleństwa. Jak
zwykle w takich razach biegał po pokoju jak opętany, od drzwi do sekretarzyka, od
sekretarzyka do łóżka i z powrotem. Yum Yum przycupnęła na biblioteczce, z przerażeniem
obserwując swego obłąkanego towarzysza.
— Oho, widzę, że podczas mojej nieobecności zainstalowali telefon! Mam nadzieję, że przy
okazji pogryzłyście tych złodziei po łydkach.
Kiedy Qwilleran wykręcił numer redakcji, aby umówić fotografa na poniedziałek rano,
Koko przerwał szaloną zabawę i obserwował wąsacza z zainteresowaniem. Następnie
uroczystym krokiem, z wyprostowanym ogonem, udał się do kuchni, aby nadzorować
przygotowania do kolacji. Z wąsami zakrzywionymi do dołu, co było znakiem pełnego
napięcia oczekiwania, siadł na suszarce do naczyń i bacznie obserwował każdy ruch
Qwillerana: siekanie kurzej wątróbki, duszenie w maśle na wolnym ogniu, przyprawianie
śmietaną i curry.
— Nie ma co, Koko, dołączyłem do klubu inwalidów! Pani Cobb ma coś z plecami,
rudzielec ma coś ze śródstopiem, Russ Patch się połamał, no a ja mam stłuczone kolano. Trzeba
będzie zapomnieć o potańcówkach w klubie.
— Miau! — miauknął Koko pocieszająco.
Sobotnie wieczory Qwilleran spędzał właśnie w klubie prasowym, zwykle w towarzystwie
młodej osóbki, która pisała brązowym atramentem. Ale teraz nie brał jej pod uwagę. Jedyna
nadzieja w gadatliwej blondyneczce. Klub prasowy zawsze robił wrażenie na kobietach, więc
nie spodziewał się, że Ivy odmówi. W książce telefonicznej znalazł numer do „Trzech
Zwariowanych Siostrzyczek”, ale nikt nie podnosił słuchawki.
Zdesperowany zadzwonił do dziennikarki z działu kobiecego „Fluxion”, która zajmowała
się życiem wyższych sfer.
— Chciałabym, ale chyba nic z tego — odpowiedziała. — Dziś wieczorem muszę jeszcze
zaadresować i wysłać kartki świąteczne, bo inaczej marne szanse, że dotrą przed Nowym
Rokiem.
— Tak przy okazji, czy możesz mi powiedzieć parę słów o rodzinie Duxbury?
— Nie przepadają za życiem towarzyskim. Ograniczają się do niezbędnego minimum. A
czemu się pytasz?
— Mają córki?
— Pięć córek. Wszystkie noszą imiona angielskich królowych. Wszystkie żonate, z
wyjątkiem jednej. Wyprowadziła się z domu jakieś dziesięć lat temu i…
— I co?
— I wsiąkła. Nikt jej nie widuje, nie ma o niej żadnych wieści.
— Jak ma na imię?
— Mary. Zawsze odstawała od reszty rodziny.
Podziękował i odłożył słuchawkę. Tego wieczora do klubu prasowego udał się sam.
Klub mieścił się w starym budynku w samym centrum miasta i jakimś cudem nie został
jeszcze wyburzony. Kiedyś mieściła się tu więzienie, o czym wymownie świadczyła jego
architektura: grube mury, liczne wieżyczki, otwory strzelnicze i krenelażowe blanki. Miasto już
wiele razy chciało puścić tędy drogę szybkiego ruchu albo wybudować na terenie dawnego
zakładu karnego centrum handlowe. Ale głosy protestu ze strony pracowników „Daily
Fluocion” i „Morning Rampage”, do których przyłączali się przeróżni malkontenci, zawsze
blokowały inicjatywy władz.
Wchodząc po schodach klubu, Qwilleran natknął się na Lodge’a Kendalla, policyjnego
reportera, który najwyraźniej kierował się już do domu.
— Nie idź jeszcze, postawię ci drinka — zagadnął go wąsacz.
— Nie mogę, Qwill. Obiecałem żonie, że dziś wieczorem pojedziemy kupić choinkę. Jeśli
się człowiek nie pospieszy, to nie znajdzie ładnego drzewka. Nie cierpię krzywych choinek!
— W takim razie nie zatrzymuję. Mam tylko jedno pytanie. Która część miasta ma najgorsze
statystyki kryminalne?
— Strip albo Sunshine Gardens. Choć moim zdaniem Skyline Park wkrótce je wyprzedzi.
— A Zwinger Street?
— O Zwinger Street wiem niewiele.
— Wynająłem tam mieszkanie.
— Odbiło ci? Przecież to slumsy!
— Mi się tam całkiem podoba.
— Skoro tak mówisz… Tylko się nie rozpakowuj. Za chwilę wjadą tam buldożery — rzucił
na odchodne Kendall.
Qwilleran obsłużył się w bufecie i podszedł z talerzem do baru, w którym panowała
kompletna pustka.
— Gdzie wszystkich wymiotło? — spytał stojącego za barem Bruna.
— Świąteczne zakupy. Sklepy zamykają dziś o dziewiątej.
— Mam do ciebie osobiste pytanie, Bruno. Zbierasz coś, jakieś śmiecie? Słowem, jesteś
kolekcjonerem?
Barman znany był z tego, że interesował się niemal wszystkim.
— Owszem, zbieram pałeczki do mieszania drinków. Mam ich chyba z dziesięć tysięcy, z
każdego zakątka kraju.
— Nie o tym mówię. Pytałem o antyki. Właśnie kupiłem kawał żelaznej bramy szkockiego
zamku. Ma chyba ze trzysta lat.
— Tego właśnie nie lubię w antykach — skrzywił się Bruno — że są takie stare.
Qwilleran skończył jeść i zapragnął wrócić do Junktown. Jego umysł zajmowały o wiele
ważniejsze sprawy niż krzywe choinki czy pałeczki do mieszania drinków. Nikt nie zauważył,
jak chyłkiem wymknął się z klubu.
Stojąc na schodach rezydencji Cobbów, spojrzał w górę. Dach nad oknami mansardy
przykryty był czapą śniegu. Nie inaczej było z dachem rezydencji Mary. Ale tylko z budynku
Bena, mimo że zbudowany był identycznie, śnieg zleciał mu na głowę.
W mieszkaniu koty czekały na niego usadowione na złoconych krzesłach. Jakby zgodnie z
odwiecznym porządkiem Yum Yum spoczywała po lewicy Koko. Wąsacz podrobił kawałki
szynki, które zwędził z bufetu, a następnie zasiadł do maszyny, aby dokończyć artykuł o
Junktown. Koko wskoczył na stół i zaczął ciekawie przyglądać się nowemu urządzeniu,
młoteczkom uderzającym o papier, wałkowi przesuwającemu się w poprzek maszyny. A kiedy
Qwilleran na moment przerywał pisanie, aby zebrać myśli, ocierał o nią pyszczek, zmieniając
ustawienie marginesu.
Pisanie szło Qwilleranowi jak po grudzie. Rozpraszało go rozlegające się nad jego głową
skrobanie i stukanie. Do tego od strony korytarza dobiegały rozkoszne zapachy — najpierw
anyżku, później topionego masła, a na końcu czekolady.
Wreszcie usłyszał głośne pukanie do drzwi. Gdy otworzył, ujrzał panią Cobb stojącą w
progu z mosiężną tacą w dłoniach.
— Słyszałam, że pisze pan na maszynie — zaczęła z przepraszającym uśmiechem — więc
pomyślałam, że chętnie by pan coś przekąsił.
Na tacy leżały czekoladowe ciasteczka z orzechowym nadzieniem, porcelanowy dzbanek i
dwie filiżanki.
Prawdę powiedziawszy, Qwilleran potrzebował teraz chwili skupienia. Zarazem jednak
widok ciasteczek zupełnie go rozanielił, więc nie protestował, kiedy pani Cobb, nie czekając na
zaproszenie, wkroczyła do pokoju.
— Cały wieczór spędziłam przy gorącym piecu — powiedziała. — Na górze jest teraz
zebranie antykwariuszy z okolicy. Radzą nad organizacją imprezy bożonarodzeniowej. CC.
cały dzień przygotowywał specjalną salę konferencyjną. Nazwał ją „Królestwem Przepukliny”.
Sam wiesz, jaki jest los antykwariusza… Ojej, ty kulejesz! Co się stało?
— Stłukłem kolano.
— Musisz uważać! Z kolanami nie ma żartów — ostrzegła go. — Najlepiej będzie, jeśli
usiądziesz na fotelu Morrisa, a nogę położysz o tu, na otomanie, a ja postawię przekąski na
stoliku obok.
Sama rozsiadła się na bujanym fotelu, który ugiął się pod ciężarem jej ciała. Z wysokości
półki nad kominkiem Koko śledził każdy jej ruch, ale ona najwyraźniej nie wyczuła na sobie
wzroku tego przenikliwego obserwatora.
Jak na kogoś, kto przez ostatnie parę godzin harował w kuchni, Iris Cobb wyglądała
zaskakująco elegancko i odświętnie. Jej włosy były starannie uczesane. Miała na sobie
jaskraworóżową sukienkę wyszywaną koralikami. Dwie pary okularów wisiały na sznureczku.
Jedna z nich wysadzana była sztucznymi diamencikami.
Qwilleran ugryzł czekoladowe ciasteczko z orzechowym nadzieniem, miękkie i jeszcze
ciepłe w środku. Obserwująca jego reakcję gospodyni kręciła się nerwowo w fotelu. Wreszcie
odezwała się:
— Przyszłam, żeby coś wyjaśnić. To, co powiedziałam ci o horoskopie Andy ego… Wiesz,
nie mówiłam tego do końca serio. Tak naprawdę nigdy się takimi rzeczami specjalnie nie
przejmowałam. A na pewno nie chciałam ci w ten sposób sugerować…
— Czego sugerować?
— No wiesz, słyszałam, że jesteś dziennikarzem śledczym. I pomyślałam, że mogli cię tu
przysłać, aby…
— To stare dzieje — żachnął się Qwilleran. — Kto ci o tym powiedział?
— Smok był tu u mnie pożyczyć trochę pszczelego wosku. Mówiła, że w Nowym Jorku, czy
gdzie indziej, byłeś znanym dziennikarzem śledczym. I pomyślałam, że przysłali cię tutaj w
jakiejś śmierdzącej sprawie… Tak naprawdę zawsze uważałam, że z Andym to był wypadek, i
przykro mi, jeśli zasugerowałeś się moją paplaniną.
— Nie przejmuj się. Nie dostałem żadnego śledczego zlecenia. A o Andy’ego pytałem z
czystej ciekawości.
— No to kamień spadł mi z serca — powiedziała uspokojona i jęła rozglądać się po pokoju
wzrokiem gospodarza. — Czy nie przeszkadza ci ta tapeta na ścianie? — spytała z dezaprobatą
w głosie. — Ja bym chyba zwariowała, gdybym przed snem musiała patrzyć na te wydarte
kartki z książek. Na szczęście zostały przymocowane bardzo słabym klejem. Możesz je w
każdej chwili zerwać.
— Prawdę mówiąc, całkiem lubię tę ścianę — wyznał Qwilleran, sięgając po drugie
ciasteczko. — To Don Kichot zmieszany z Samuelem Pepysem.
— No tak, każdy ma swój gust. Wyjeżdżasz gdzieś na święta? Mogłabym się zaopiekować
kotami.
— Dziękuję, ale nie mam żadnych świątecznych planów.
— A jakieś świąteczne przyjęcie w pracy?
— W klubie prasowym mamy spotkanie w Wigilię i nic poza tym.
— Zazdroszczę ci! Masz pasjonującą pracę.
Iris przestała się bujać w fotelu i spojrzała na wąsacza z niekłamanym podziwem.
— Koko! — krzyknął Qwilleran. — Przestań molestować Yum Yum! I gwoli wyjaśnienia
zwrócił się do pani Cobb:
— Oba są wykastrowane, ale Koko często zachowuje się w bardzo podejrzany sposób.
Właścicielka zachichotała i nalała Qwilleranowi drugą filiżankę kawy.
— Jeśli nigdzie się nie wybierasz na święta, musisz koniecznie spędzić je z nami! CC.
przygotuje wspaniałą choinkę, a z St. Louis przyjedzie mój syn. Jest tam architektem czy kimś
podobnym. Jego ojciec, mój pierwszy mąż, był nauczycielem. A moi przodkowie to angielscy
arystokraci, choć może na to nie wyglądam. Nigdy nie miałam czasu czytać. W tym biznesie
dosłownie na nic nie masz czasu. Już cztery lata, jak tu mieszkamy, ale wciąż…
Iris Cobb trajkotała jak najęta, a Qwilleran zastanawiał się, o co właściwie chodzi tej
gadatliwej kobiecie. Przez lata dziennikarskiej kariery przyzwyczaił się, że ludzie hołubią go i
podkarmiają — to drugie stanowiło szczególny przywilej jego profesji — ale wolałby, żeby
jego gospodyni była odrobinę mniej wylewna. Wciąż miał nadzieję, że Iris przypomni sobie
wreszcie o gościach i wróci do „Królestwa Przepukliny”.
Te niezgrabne podchody świadczyły raczej o jej niewinności. Przesadna uprzejmość i
uczynność świadczyły o elementarnym braku wyczucia. Szare komórki nie były jej
najmocniejszą stroną, a jej próba odwrócenia uwagi Qwillerana od wypadku Andy’ego ujęła go
swą niezdarnością. Czyżby podejrzewała, że jej mąż może być zamieszany w ewentualne
morderstwo?
— Zatruł się jedzeniem, rzadki przypadek botulizmu — powiedziała pani Cobb.
— Kto taki? — ocknął się Qwilleran.
— Mój pierwszy mąż. Wiedziałam, że jakaś tragedia wisi w powietrzu. Miał to wypisane na
dłoni. Kiedyś czytałam ludziom z dłoni, tak dla przyjemności. Jeśli chcesz, mogę powróżyć z
twojej, co ty na to?
— Wiesz, niespecjalnie wierzę w chiromancję — wyjąkał Qwilleran, powoli wydobywając
się z miękkiego fotela Morrisa.
— Och, daj spokój, to tylko zabawa! A może przy okazji poznasz swoją przyszłość. Jeśli
wyczytam coś szczególnie nieprzyjemnego, obiecuję, że ci nie powiem. Nie ruszaj się. Zostań
tam, gdzie siedzisz, a ja przycupnę na otomanie.
Jej pulchne pośladki spoczęły tuż przy jego stłuczonej nodze. Iris kordialnie klepnęła
Qwillerana po udzie i sięgnęła po jego dłoń:
— A teraz proszę o rękę!
Trzymając dłoń wąsacza w ciepłym, wilgotnym uścisku, gładziła ją delikatnie, aby
wyprostować zwinięte i odmawiające współpracy palce. Uwięziony w fotelu, Qwilleran kręcił
się niespokojnie, gorączkowo myśląc nad sprytną, a zarazem taktowną ucieczką.
— Bardzo interesujące linie — orzekła Iris, nakładając jedną z par swoich okularów.
Kiedy tak gładziła jego rękę i nachylała twarz, studiując przyszłość Qwillerana, w pokoju
rozległ się rozdzierający pisk i wrzask. Koko z okrzykiem bojowym rzucił się na Yum Yum.
Kotka dzielnie odparła ten niespodziewany atak. Sczepione w jeden kłębek koty kotłowały się
po pokoju.
Pani Cobb zerwała się na równe nogi.
— Mój Boże! — krzyknęła. — One się pozabijają!
Qwilleran krzyknął na koty, wymierzył klapsa, próbował włożyć stopę między walczące
strony, wreszcie huknął porządnie w wystający koci tyłek. Koko wydarł się żałośnie, a Yum
Yum, korzystając z okazji, prysnęła w bok. Koko natychmiast ruszył za nią w pogoń. Na stół i
ze stołu, wokół fotela i pod stolikiem kotka gnała co sił w nogach, a za nią oszalały ze
wściekłości kocur. Pościg trwał dłuższą chwilę przy akompaniamencie krzyków wąsacza i
pisku pani Cobb. Na czwartym okrążeniu Yum Yum zanurkowała pod stolik, a Koko
poszybował nad nim. W ostatniej chwili Qwilleran zdołał chwycić dzbanek z kawą, ale kocur
wylądował na tacy, strącając z niej cukiernicę i dzbanek ze śmietanką.
— Mój dywan! — krzyknęła gospodyni. — Leć po ręcznik, prędko! A ja polecę po gąbkę!
Kiedy wybiegła z mieszkania, zebrani w „Królestwie Przepukliny” antykwariusze ruszyli na
dół.
— Co to za piekielny hałas? — pytali. — Czy kogoś tu mordują?
— Mała rodzinna sprzeczka — wyjaśnił Qwilleran, wskazując głową na koty.
Koko i Yum Yum siedziały spokojnie w fotelu Morrisa, jak gdyby nigdy nic. Kotka robiła
do zebranych słodką minkę, a Koko lizał ją po pyszczku.
Rozdział jedenasty
Cobb znowu chrapał w nocy. Qwilleran, którego o trzeciej w nocy obudziło bolące kolano,
łyknął aspirynę i nasłuchiwał odgłosów zza ściany. Żałował, że nie ma lodu, który mógłby
przyłożyć do stłuczenia. I żałował, że w ogóle przeprowadził się do Junktown. Wszyscy tutaj
ulegają jakimś wypadkom i ta skłonność okazała się zaraźliwa. Po cholerę płacił za miesiąc z
góry? Nieważne, w końcu może tu jeszcze trochę zostać, do czasu, kiedy skończy tę serię
artykułów. Później się stąd wyniesie z bolesnym bagażem mądrości życiowej: Strzeż się jak
ognia gospodyń wróżących z ręki i tuczących cię plackiem z jabłkami domowej roboty! Nie
było co rozpaczać, stało się. Teraz musi skoncentrować się na pisaniu, i to nie jakichś smutnych
kawałków o dogorywających sprzedawcach rupieci.
W tym momencie Qwilleran poczuł znajome mrowienie u nasady wąsów i rozpoczął
wewnętrzny dialog.
Musisz przyznać, że jest coś podejrzanego w opisie pracowni Andy ego.
„W końcu został zamordowany. Ktoś go napadł i chciał ograbić”.
Nieee. Rabuś po prostu walnąłby go w głowę i zwiał. Na pierwszy rzut oka widać, że
wszystko było wyreżyserowane. Wyreżyserowane, słyszałeś?
„Chyba nie masz na myśli tego emerytowanego aktora! To stary dziwak i do tego przyjaciel
zwierząt. Koko od razu do niego przylgnął”.
Nie zapominaj o dzisiejszym wypadku! Jak sądzisz, dlaczego ta masa śniegu i lodu spadła
właśnie wtedy, kiedy ty tam stałeś? Jeden z tych sopli mógł przedziurawić ci mózg. A jeśli idzie
o Koko, wiesz, że jego sympatie i antypatie są irracjonalne. Nie polubił pani Cobb tylko
dlatego, że aż pisnęła z uciechy na jego widok.
„Skądinąd to ciekawe, w jakich okolicznościach nadwerężyła sobie plecy dwa miesiące
temu”.
Tym tropem daleko nie zajdziesz. Przecież ona nie ma temperamentu mordercy! To bardziej
podobne do Mary Duckworth — zimnej indywidualistki zdolnej do wszystkiego.
„Uprzedziłeś się. Przecież wiesz, że potrafi być ciepła, ludzka, współczująca. Poza tym nie
miała żadnego powodu”.
Czyżby? A ta kłótnia z Andym? Kto wie, może to było coś naprawdę poważnego.
„Kłócili się o tę drugą kobietę, to pewne. Ale to nadal nie jest powód do morderstwa, jeśli
rzeczywiście go kochała”.
A może poszło o coś ważniejszego niż sprawa tej drugiej kobiety?
„Ale Mary mówiła, że zawsze był taki uprzejmy i rozsądny”.
Jednak był również dogmatyczny i nietolerancyjny Może znów chciał spełnić jakiś
„obywatelski obowiązek”? U takich ludzi to rodzaj obsesji.
„Niech ci będzie. A teraz się zamknij i daj mi się trochę zdrzemnąć.
I Qwilleran zasnął. Rano obudziły go harce głodnych kotów, które grały na jego łóżku w
klasy. Jakimś cudem udało im się nie urazić bolącego kolana. Dawno już zauważył, że koty
posiadają jakiś szósty zmysł, dzięki któremu nie wyrządzają krzywdy osobom, które lubią. Z
wdzięczności za ten dar boży przygotował im na śniadanie pyszne kraby z puszki.
Kiedy następnie przyłożył zimny mokry ręcznik do kolana, rozległo się pukanie. Wąsacz
westchnął ciężko i pokuśtykał do drzwi.
W wejściu stała Iris Cobb, w płaszczu i kapeluszu. W rękach trzymała talerz z ciastem.
— Właśnie idę do kościoła — powiedziała ze słodkim wyrazem twarzy. — Czy masz ochotę
na przeplataniec z żurawiną? Jestem od rana na nogach, więc go upiekłam. Znowu nie mogłam
spać.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział zakłopotany Qwilleran. — Widzę, że chcesz mnie
utuczyć.
— Jak tam nasz dywan? Widać jeszcze tę plamę po śmietanie?
— Prawie zeszła. Ale jeśli będziesz go oddawać do czyszczenia, pozwól, że ja zapłacę.
— A kolano? Jest jakaś poprawa?
— Rano zawsze jest gorzej. Ale przykładam zimny kompres.
— Gdybyś zechciał zjeść dziś z nami kolację około siódmej, nie musiałbyś ruszać się z
domu… CC mógłby opowiedzieć ci wiele interesujących rzeczy o Junktown.
A widząc wahanie Qwillerana, dodała:
— Dziś będą ziemniaki tłuczone z kwaśną śmietaną i potrawka z wołowiny, nic
wykwintnego. Do tego sałatka z sosem roquefort i kokosanki na deser.
— W takim razie o siódmej — skapitulował wąsacz.
Gdy się ubrał, pokuśtykał do drogerii po gazety, bo nie wyobrażał sobie niedzieli bez lektury
weekendowych numerów. Po powrocie połknął dwa jajka na twardo, które gotowane były na
miękko, i zaburzył sobie proces trawienia lekturą nowej kolumny Jacka Jauntiego. Jaunti, który
był od niego jakieś dwa razy młodszy, obwieszczał tam światu swoje mądrości z patosem
godnym delfickiej wyroczni i ignorancją właściwą pretensjonalnym młodzieńcom.
Resztę dnia wąsacz spędził na pielęgnacji stłuczonego kolana i stukaniu w uszkodzoną
maszynę. Jego dolegliwość uruchomiła w kotach samarytańskie skłonności. Kiedy tylko
Qwilleran siadał, Yum Yum wskakiwała mu na kolana, a Koko kręcił się zatroskany pod
nogami, popiskując cichutko. Gdy wąsacz spoglądał w jego kierunku, kocur wydawał z siebie
pomruk głębokiego współczucia.
Kiedy wybiła siódma, zapach wołowiny marynowanej w czosnku i liściach selera zwabił
Qwillerana do mieszkania państwa Cobb.
W salonie zastał CC, bez koszuli i butów, z nogą założoną na poręcz fotela i puszką piwa w
dłoni. Gospodarz warknął coś pod nosem na powitanie, ale Qwilleran, który spodziewał się o
wiele gorszego przyjęcia, nie czuł się tym bynajmniej urażony. Pani Cobb zwróciła swe
rozmodlone oczy w stronę lokatora i usadowiła go w eleganckim fotelu.
— To Karol II — objaśniła. — Nasz najcenniejszy mebel. Pokazała też Qwilleranowi inne
skarby, które nie wzbudziły w nim wielkiego entuzjazmu: wypchaną sowę, drewnianą figurę
orła, olejny portret dziecka o twarzy zmęczonego życiem czterdziestolatka i aptekarski stolik z
dwudziestoma malutkimi szufladkami, które mogą się przydać jedynie aptekarzom. Ze
stojącego na nim radia płynęła monotonna muzyka.
Pani Cobb, grająca rolę gościnnej pani domu, podała mięsne zakąski i koktajl żurawinowy w
małych szklaneczkach na papierowych podstawkach.
— Na kim chcesz zrobić wrażenie tym dziwacznym żarciem?
— Na naszym lokatorze, ma się rozumieć! Nigdy nie męczyłabym się z pierożkami dla
takiego gbura jak ty.
CC. zwrócił w stronę Qwillerana swoją nieogoloną, choć przystojną twarz:
— Kiedy zacznie cię faszerować swymi smakołykami, miej się na baczności, szefuniu.
Może cię otruć, jak swego pierwszego męża.
Mówił to wszystko zaczepnym tonem, ale Qwilleran dostrzegł w jego oczach jakiś dziwny,
namiętny błysk.
— Jeśli kogoś otruję — odpowiedziała Iris — to w pierwszej kolejności Cornballa Cobba…
Jeśli chcecie, mogę wam puścić do posłuchania coś bardzo interesującego.
Sięgnęła pod mały stolik i wyciągnęła spoczywający na dolnej półce dyktafon. Przewinęła
taśmę, wcisnęła zielony guzik i powiedziała:
— A teraz słuchajcie!
Kiedy taśma zaczęła się kręcić, z głośnika dyktafonu dobyły się dźwięki chrapania, stękania,
gwizdania, chrząkania.
— Wyłącz to gówno! — krzyknął Cobb, bardziej dla zasady niż w gniewie.
Iris zaśmiała się.
— No to teraz już wiesz, jak chrapiesz. Nie wierzyłeś mi, co? Brzmi jak organy w kościele!
— I na to wydałaś moje ciężko zarobione pieniądze!
Podniósł się z fotela i rąbnął pięścią w czerwony guzik. Magnetofon zamilkł. CC z
powrotem usadowił się w fotelu wyraźnie z siebie zadowolony.
— Zamierzam użyć tych nagrań jako dowodu w sprawie rozwodowej — powiedziała pani
Cobb, puszczając oko do Qwillerana, który zakłopotany wiercił się w swoim fotelu.
Wtajemniczany wbrew swej woli w intymne szczegóły życia małżeńskiego swoich
gospodarzy, czuł się jak podglądacz i nie było mu z tym zbyt dobrze.
— Kiedy wreszcie będzie jedzenie? — spytał niecierpliwie pan Cobb.
— Nie cierpi mojej kuchni — trajkotała jego żona. — Ciekawe, co by zrobił, jakbym
przestała mu gotować!
— Mogę jeść cokolwiek — warknął CC, choć po jego głosie znać było, że jest w
szampańskim humorze. — Co za breję dziś mamy?
Wkrótce zasiedli za wielkim kuchennym stołem i zaczęli jeść. Kolacja była przepyszna.
Qwilleran starał się wyobrazić sobie CC. ogolonego, w białej koszuli i garniturze. Gdyby
zadbał o siebie, mógłby zrobić karierę. Byłby duszą towarzystwa, zaufanym doradcą, idolem
kobiet w średnim wieku. Dlaczego więc wyprowadził się do Junktown i przybrał maskę
grubianina?
— Odwiedziłem wczoraj „Trzy Zwariowane Siostrzyczki” — rzucił wąsacz, ciekaw, z jaką
ta informacja spotka się reakcją.
— I co sądzisz o rudej? — spytał Cobb ze wzrokiem utkwionym w talerzu. — Gdybyś tam
nie wpadł, sama by cię znalazła. Nie przepuściłaby takiej gratki.
— A co pan sądzi o naszym starym lokatorze? — wtrąciła się do rozmowy pani Cobb. —
Czy ten mały człowieczek nie jest zabawny?
— Chyba aktorstwo weszło mu w krew — zauważył Qwilleran. — Mówił, że kiedyś grał na
Broadwayu.
CC. prychnął.
— Najbliżej Broadwayu to on był w sklepie z zabawkami u Macy’ego.
— Ben uwielbia przebierać się za Świętego Mikołaja — wyjaśniła Iris. — W każde święta
wkłada czerwony płaszcz, przykleja brodę i idzie do szpitala dziecięcego…
— Pewnie mu za to płacą — przerwał jej CC — On niczego nie zrobi za darmo.
— Pewnego razu — kontynuowała Iris — patrzę, a na środku ulicy leży nieszczęsny
zraniony gołąb. Dziesiątki innych gołębi lata dookoła, starając się obronić go przed
przejeżdżającymi samochodami. Ben wyszedł z pudełkiem na buty i uratował biednego ptaka.
— W jego sklepie widziałem okropną rzecz — powiedział Qwilleran. — Wypchanego kota
leżącego na aksamitnej poduszce.
— To poduszka na igły. Takie rzeczy były kiedyś bardzo popularne.
— Czy Ben Nicholas jest w stanie wyżyć ze sprzedaży tych śmieci? Czy i on także gdzieś
dorabia?
— Nie martw się o niego, szefuniu. Sam chciałbyś mieć tyle zaskórniaków co Ben. Zdążył
się dorobić, zanim podatki poszły w górę.
CC. właśnie kończył jeść. Odepchnąwszy od siebie talerzyk deserowy, oświadczył:
— Dziś wieczorem idę na szaber. Ktoś chce się przyłączyć?
— Gdzie pan idzie? — spytał Qwilleran.
— Do domów przeznaczonych do rozbiórki. W starym domu Ellsworthów została boazeria
z czarnego orzecha, jeśli ktoś jej nie zwinął. Russ mówił, że były tam witraże, ale już znikły.
— Może dałbyś temu spokój — miękko perswadowała Iris. —Jest tak zimno, wszystko
oblodzone, a poza tym… wiesz, że to nielegalne.
— Nielegalne, a i tak wszyscy to robią. Jak myślisz, skąd Smok ma ten rosyjski świecznik ze
srebra? Rżnie taką paniusię z wyższych sfer, a nocą lata z łomem po opuszczonych domach, jak
wszyscy.
— CC. został już raz złapany — wyjaśniła Qwilleranowi pani Cobb. — Musieliśmy wtedy
słono zapłacić za te jego nocne wypady. Kto inny może wyciągnąłby z tego jakieś wnioski…
— Do diabła! To się już nigdy nie powtórzy! — krzyknął jej mąż. — Ktoś dał cynk policji i
wiem kto. Ale mówię, to się już nie powtórzy!
— Może przejdziemy na kawę do salonu? — zaproponowała pani Cobb.
W salonie Cobb zapalił papierosa, a wąsacz swoją fajkę. Po chwili Qwilleran wrócił do
przerwanej rozmowy.
— Jak zrozumiałem, Junktown niespecjalnie może liczyć na pomoc ze strony miasta?
— Gorzej, szefuniu, znacznie gorzej! Traktują nas jak zarazę, którą trzeba wyplenić.
Prosiliśmy o nowe latarnie. Powiedzieli, że nowych latarni nie będzie, bo Junktown w ciągu
najbliższych dziesięciu lat zniknie z powierzchni ziemi. W ciągu dziesięciu lat! Więc
zamontowaliśmy na własny koszt stare oświetlenie gazowe. Ale miasto powiedziało: nie ma
mowy! Latarnie muszą mieć wysokość dwunastu metrów.
— CC całe dnie przesiadywał w magistracie. W tym czasie mógł zarobić spore pieniądze,
pikietując w pracy.
— Mieliśmy olbrzymie wiązy przy ulicy — kontynuował jej mąż — ale miasto je wycięło,
bo poszerzali ulicę. Więc posadziliśmy drzewka na trawniku. Co na to miasto? Ciach, ciach!
Poszerzyli ulicę o następne pół metra.
— Powiedz Qwillowi o znakach!
— O znakach, no tak. Zawiesiliśmy takie stare znaki na drzewach zaatakowanych przez
robaki. I co? Zdjęli je, bo były niebezpieczne. Później Russ na swojej stajni powiesił cedrowe
tablice. Kazali zdjąć. Dlaczego? Bo wystawały centymetr nad linię chodnika! Tak jest,
szefuniu, miasto chce nas wykończyć. Deweloperzy będą mieli nowe tereny, politycy dostaną
w łapę, a robotnicy pracę.
— Teraz chcieliśmy urządzić imprezę świąteczną dla przyciągnięcia klientów — dodała
pani Cobb. — Ale musieliśmy zrezygnować. Za dużo użerania się z biurokracją.
— Musisz dostać pozwolenie na udekorowanie ulicy. Jeśli chcesz puszczać kolędy, musisz
dostać zgodę Komisji do spraw Walki z Hałasem. Chcesz zrobić loterię? Bez zezwolenia
Komisji do spraw Gier Hazardowych się nie obejdzie. Jeśli chcesz serwować zimne przekąski,
musisz dostarczyć Komisji Sanitarnej swoje badania krwi.
— Może z pomocą „Daily Fluxion” dałoby się sprawę pchnąć do przodu — zasugerował
Qwilleran. — Mam paru znajomych w magistracie.
— Mam tego wszystkiego po dziurki w nosie! Idę na szaber.
— Poszedłbym z panem — zadeklarował Qwilleran — gdyby nie to przeklęte kolano.
Pani Cobb zwróciła się do męża zatroskanym tonem:
— Nie idź sam! Nie możesz wziąć ze sobą Bena?
— Bena?! Tę starą ciotę?! On się nawet do noszenia latarki nie przyda!
— Więc może Mike’a. Dasz mu parę dolców, to pójdzie. Wyjrzała za okno.
— Znowu pada. Wolałabym, żebyś został.
Cobb wlał w siebie jeszcze jedną filiżankę kawy i bez zbędnych pożegnań opuścił dom,
zawinięty w gruby płaszcz, w wysokich butach i wełnianej czapce na głowie. Qwilleran
również wstał i podziękował gospodyni za wspaniały obiad.
— Czy naprawdę sądzisz, że „Fluxion” może uratować naszą imprezę? — spytała,
odprowadzając go do drzwi i wręczając zawiniątko ze smakołykami dla kotów. — CC. jest
bardzo przywiązany do tego pomysłu. Na myśl o świętach cieszy się jak dzieciak. Kiedy ma
złamane serce, ja cierpię wraz z nim.
— Jutro zobaczę, co się da zrobić.
— Czy to nie wspaniałe, że on, sam jeden, walczy z całym miastem? — mówiła w uniesieniu
Iris, a jej oczy płonęły blaskiem. — Pamiętam, jak poszłam z nim na zebranie rady miejskiej.
CC. bardzo się wtedy uniósł, więc w końcu burmistrz kazał mu siedzieć cicho. Na to on tak mu
wygarnął: „Słuchaj, koleś, nie uciszaj mnie, bo to ja płacę za twoją pracę!” Byłam wtedy taka
dumna ze swojego męża, że aż się popłakałam.
Qwilleran przeszedł przez korytarz, otworzył drzwi i zajrzał do środka. Koty błyskawicznie
zeskoczyły ze swoich złoconych tronów, doskonale wiedząc, że w pakunku, który przyniósł,
znajduje się wołowina. Yum Yum jęła łasić się, ocierając pyszczek o jego łydkę, a Koko głośno
domagał się posiłku.
Wąsacz schylił się, aby pogłaskać kocura, i znieruchomiał. Na podłodze, obok sekretarzyka,
leżał banknot dolarowy. Banknot ów — co najbardziej go zafrapowało — zgięty był wzdłuż.
Zatem nie mógł należeć do Qwillerana, bo ten nigdy nie składał banknotów w taki sposób.
— Skąd to się tu znalazło? — spytał koty. — Czy ktoś tu był podczas mojej nieobecności?
Ten ktoś musiał mieć klucze do jego mieszkania, a nie byli to gospodarze. Intruz
najwyraźniej przeglądał maszynopis leżący na sekretarzyku, a nawet wyjął z maszyny w
połowie zapisaną kartkę. Czyżby ciekawiło go, o czym Qwilleran pisze? W grę wchodził tylko
drugi lokator. Może Ben podejrzewał, że wąsacz wcale nie jest dziennikarzem, więc postanowił
to sprawdzić. Gdy wychodził, zgubił banknot. Pewnie gdy szukał czegoś w kieszeni: chusteczki
czy okularów. W sumie było to wydarzenie dosyć błahe, ale zirytowało Qwillerana do tego
stopnia, że poszedł podzielić się swoimi podejrzeniami z panią Cobb.
— Podczas mojej nieobecności ktoś myszkował po moim pokoju. Czy to mógł być Ben?
Czy Ben ma klucze?
— Nie, to na pewno nie on! I dlaczego miałby mieć klucze do twojego mieszkania?
— Więc jeśli nie on, to kto?
Na twarzy gospodyni pojawił się znany już Qwilleranowi błogi wyraz.
— Tylko nie mów! Już wiem! — powiedział, marszcząc brwi. — To ta kobieta, co przenika
przez drzwi.
Rozdział dwunasty
Kiedy nad ranem Qwilleran otworzył oczy, nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Dopiero ból
w kolanie przypomniał mu, że obudził się w Junktown, krainie obolałych, stłuczonych i
połamanych kończyn.
Na dworze było jeszcze ciemno, więc zamknął oczy i zapadł w drzemkę. Wtem rozległo się
pukanie do drzwi — nie tak nachalne, nie tak energiczne i radosne jak zwykle. Było głuche,
ciężkie i złowrogie. Krzywiąc się z bólu, Qwilleran spus’cił nogi z łóżka, narzucił na siebie
szlafrok i poczłapał do drzwi.
Gdy je otworzył, ujrzał Iris Cobb. Na jej okrągłej, zazwyczaj wesołej twarzy malowały się
niepokój i napięcie. Oczy miała zapuchnięte. Ubrana była w zimowy płaszcz, długi wełniany
szal okręcał jej szyję i głowę.
— Przepraszam — wyjąkała drżącym głosem. — Mam kłopot. CC. nie wrócił do domu.
— Która jest godzina?
— Piąta. Zawsze wraca przed drugą.
Qwilleran zamrugał oczyma, potrząsnął głową i przesunął dłonią po włosach, jakby starał
się przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego wieczora.
— Sądzisz, że policja znowu go zwinęła?
— Jeśli tak by było, zadzwoniłby do mnie z komisariatu. Tak jak ostatnim razem.
— A co z tym chłopakiem, który miał z nim iść?
— Mieszka tu, na rogu. Byłam u niego, ale jego matka powiedziała, że nie był z CC, bo
wieczorem poszedł do kina.
— Chcesz, bym zadzwonił na policję?
— Nie! Nie chcę, aby dowiedzieli się, że CC znowu szabrował. Mam przeczucie, że coś mu
się mogło stać, upadł albo się zranił.
— Czy mam go poszukać?
— Jeśli tylko możesz… Och, tak ci dziękuję! Pojadę z tobą.
— Daj mi tylko parę minut, muszę się ubrać.
— Strasznie mi przykro, że tak zawracam ci głowę. Obudziłabym Bena, ale on pił pół nocy.
— W porządku.
— Tylko ubierz się ciepło. I włóż wysokie buty. Tymczasem zadzwonię po taksówkę. CC.
zabrał nasze kombi.
Jej głos, zazwyczaj tak melodyjny, brzmiał teraz płasko i przygnębiająco.
— Masz latarkę?
— Tylko małą. Dużą zabrał ze sobą CC.
Starając się nie kuleć, Qwilleran wziął gospodynię pod ramię i zszedł z nią na dół, po
ośnieżonych schodach ganku, do czekającej przed domem taksówki.
— Jeśli weźmiemy kurs na opuszczony dom, będzie to wyglądało podejrzanie. Zwłaszcza o
tej porze. Powiem więc kierowcy, by nas wyrzucił na rogu. To nadal wygląda dziwnie, ale…
Taksówkarz nie posiadał się ze zdziwienia:
— Róg Piętnastej i Zwinger? Przecież tam nic nie ma! To miasto duchów.
— Mamy tam przesiadkę do innego samochodu — wytłumaczył Qwilleran. — Zaraz
przyjedzie po nas mój brat. Taki nagły alarm, jak to w rodzinie.
Kierowca, którego najwyraźniej nie przekonały tłumaczenia wąsacza, wzruszył tylko
ramionami i popędził w dół Zwinger Street. W drodze Iris Cobb milczała, a jej ciałem raz po raz
wstrząsały dreszcze. Qwilleran położył dłoń na jej ręce i ścisnął delikatnie, starając się dodać
jej otuchy.
— Kiedy wczoraj wracałam z kościoła, widziałam coś dziwnego — szepnęła. — Setki
gołębi krążyło nad Junktown, wciąż w kółko i w kółko, wielka czarna chmura. Jakby szła
burza.
Na skrzyżowaniu z Piętnastą Qwilleran wręczył taksówkarzowi złożonego dolara, tego
samego, którego przed paroma godzinami znalazł w swoim pokoju, a następnie pomógł
wysiąść pani Cobb z taksówki. Wokół panowały egipskie ciemności. W innych częściach
miasta niebo jaśniało, odbijając światło latarni; tu, gdzie nikt już nie mieszkał, latarnie nie
działały.
Czekali jeszcze przez chwilę, aż taksówka zniknie im z oczu. Później Qwilleran wziął panią
Cobb pod ramię i ruszyli, stąpając po zamarzniętych koleinach zrobionych przez ciężarówki
wywożące gruz. Część domów była już wyburzona, ale przy końcu stał jeszcze nienaruszony
duży, solidny dom z kamienia.
— To ten — powiedziała. — Kiedyś otaczało go żelazne ogrodzenie. Pewnie jacyś
szabrownicy je rozmontowali.
Z boku rezydencji znajdowała się brama, a za nią wjazd na posesję. Na drodze ujrzeli ślady
opon, częściowo zasypane śniegiem, ale trudno było określić, czy zostały zrobione tej nocy,
czy trochę dawniej.
— Pewnie zaparkował z tyłu budynku, aby samochód nie rzucał się w oczy — powiedział
Qwilleran.
Ruszyli więc ostrożnie drogą prowadzącą na podwórze.
— Tam, widzę nasz samochód! — krzyknęła Iris. — CC. musi być tutaj… Słyszysz coś?
Przez chwilę zamarli, nasłuchując. Wokół panowała martwa cisza, jeśli nie liczyć odgłosów
cichego warkotu silników i pisku opon, dochodzących od strony autostrady.
Weszli tylnymi drzwiami.
— Nie wiem, czy zdołam wspiąć się po schodach — jęknęła Iris. — Nogi mam jak z waty.
Mam straszne przeczucie…
— Zobaczysz, wszystko będzie dobrze — pocieszał Qwilleran, prowadząc ją za rękę. — Tu
jest luźna deska. Przejdziemy tędy.
Drzwi nosiły ślady niedawnego włamania. Przez zakurzoną werandę przeszli do obszernego
pomieszczenia, które okazało się być kuchnią. Z jej wystroju pozostały tylko wiszące szafki.
Rozmontowany kominek z różowego marmuru i brudny, mosiężny żyrandol leżały na środku
podłogi, czekając na wyniesienie.
Znowu przystanęli, nasłuchując. Dookoła panowała niezmącona cisza. W pomieszczeniu
było zimno i wilgotno.
Świecąc przed siebie latarką, Qwilleran poprowadził panią Cobb przez spiżarnię do jadalni.
Dziury w ścianach wskazywały na to, że stąd właśnie pochodziły kominek i żyrandol, które
widzieli w kuchni. Obok mieścił się salon z drugim kominkiem, jeszcze niezdemontowanym. Z
salonu do holu głównego prowadziły rozsuwane drzwi, których jedno skrzydło było lekko
uchylone.
Wąsacz przecisnął się przez nie, a za nim struchlała ze strachu pani Cobb.
W holu panował bałagan nie do opisania. Qwilleran skierował światło latarki na ogrodzone
balustradą schody, dalej na elementy boazerii i rzeźbione dekoracje leżące wzdłuż ściany. I
nagle, pod schodami…
Pani Cobb krzyknęła:
— On tam jest!
Rzuciła się w stronę drewnianego kloca przygniatającego skulone ciało.
— Boże! Czy on… Czy on…?
— Może po prostu stracił przytomność — wąsacz starał się ją uspokoić. — Odsuń się, a ja
zobaczę, co mu jest.
Blok z czarnego orzecha, przygważdżający ciało do ziemi, był okropnie ciężki. Z wielkim
wysiłkiem Qwilleran zdołał go dźwignąć i oprzeć o ścianę.
Pani Cobb wpadła w histerię:
— Boję się, że… O mój Boże! Dlaczego?! Powiedz, dlaczego?!
Qwilleran oświetlił twarz leżącego, nieruchomą i przeraźliwie bladą. Iris Cobb szarpała
wąsacza za rękaw, krzycząc:
— Czy możesz mi powiedzieć? Czy on oddycha?
— Nie wygląda to najlepiej.
— Może po prostu przemarzł. Może spadł i uderzył się w głowę, i tak leżał nieprzytomny na
tym mrozie…
Chwyciła lodowatą dłoń męża, a następnie nachyliła się nad nim i swoim gorącym
oddechem zaczęła ogrzewać jego zimne usta i nos.
Nie usłyszeli nawet zbliżających się kroków. Nagle w holu zrobiło się jasno; reflektor o
olbrzymiej mocy oświetlił ich pochylone sylwetki. Oślepieni spojrzeli w stronę wejścia, skąd
dobiegł ich szorstki głos:
— Jesteśmy z policji! Co tu robicie?
Pani Cobb wybuchła płaczem:
— Mój mąż jest ranny! Szybko! Zabierzcie go do szpitala!
— Co tu robicie? — powtórzył zniecierpliwiony policjant.
— Nie ma czasu! Nie ma chwili do stracenia! — miotała się w ataku histerii. — Dzwońcie
po karetkę! Dzwońcie, póki nie jest za późno!
Jeden z policjantów wszedł w strumień światła i pochylił się nad leżącym ciałem. Następnie
wstał i pokręcił głową.
— Nieee! Nieee! — zawodziła pani Cobb. — Oni mogą go jeszcze uratować! Na pewno
potrafią mu pomóc! Trzeba się spieszyć!
— Za późno, droga pani — powiedział cicho policjant, a później zwrócił się do partnera: —
Zamelduj, że znaleźliśmy denata.
Słysząc te słowa, pani Cobb wydała z siebie rozdzierający krzyk.
— Musimy pojechać na komendę, żebyście złożyli państwo zeznania — poinformował
policjant.
Qwilleran pokazał mu swoją kartę policyjną.
— Jestem z „Daily Fluxion”.
Policjant kiwnął głową i dodał nieco uprzejmiejszym tonem:
— Czy zechce pan przejechać się z nami do centrum? Detektyw zada panu parę pytań.
Rutynowe czynności.
Qwilleran troskliwie objął panią Cobb ramieniem.
— Jak nas tu znaleźliście? — spytał policjantów.
— Taksówkarz dał cynk, że dwójka pasażerów wysiadła na rogu Zwinger i Piętnastej… Co
mu się stało? Spadł ze schodów?
— Na to wygląda. Kiedy nie wrócił na noc do domu, postanowiliśmy…
Iris Cobb znów się rozpłakała.
— Pewnie niósł ten panel — szlochała. — Poślizgnął się… Może źle stanął… Mówiłam,
żeby nie szedł. Mówiłam!
Odwróciła wykrzywioną cierpieniem twarz w stronę Qwillerana.
— Boże, co ja teraz zrobię?… Co zrobię?… Tak go kochałam! Tak kochałam!
Rozdział trzynasty
Po odwiezieniu Iris Cobb z komendy Qwilleran powiadomił o wypadku Mary Duckworth,
prosząc ją, aby zaopiekowała się wdową. Następnie udał się do redakcji. Z pobladłą ze
zmęczenia twarzą i obwisłymi wąsami wkroczył do gabinetu Archa Rikera i rzucił mu na
biurko dziesięć kartek maszynopisu.
— Cos’ się stało? — spytał zaniepokojony Arch.
— Miałem kiepski ranek. Wstałem o piątej. Mój gospodarz nie żyje. Biedaczek sfrunął ze
schodów.
— Cobb nie żyje?
— Plądrował nocą opuszczone domy, a kiedy nad ranem nie wrócił, poszliśmy go szukać. Ja
i pani Cobb, ma się rozumieć. Znaleźliśmy go martwego obok schodów. Policja zabrała nas na
przesłuchanie. Pani Cobb jest zdruzgotana.
— Fatalnie!
— Wszystko to stało się w domu Ellswortha, na Piętnastej.
— Znam to miejsce — powiedział Riker. — Takie wielkie kamienne mauzoleum.
Czterdzieści lat temu Hector Ellsworth był tu burmistrzem.
— Naprawdę? — spytał wąsacz z lekkim rozbawieniem w głosie. — W takim razie można
to uznać za ostatnią batalię Cobba z magistratem. Wreszcie zamknęli mu usta! Naprawdę,
zaczynam wierzyć w duchy.
— Jak to wyglądało? Da się o tym coś sensownego napisać?
— Prawdopodobnie był to głupi wypadek. I to podczas plądrowania cudzego domu.
— Plądrowania? Przecież wszyscy chodzą na szaber, nawet Rosie! Nigdzie nie rusza się bez
łomu.
— W takim razie powiedz żonie, że w ten sposób zawłaszcza mienie należące do miasta.
Cobba już raz złapali. Wsadzili do pudła i wlepili spory mandat. Ale on zlekceważył tę
nauczkę.
— To nie brzmi jak słodka bożonarodzeniowa opowieść, o której marzy szef.
— Jest jeszcze jedna sprawa — powiedział Qwilleran. — Cobb chciał urządzić gwiazdkową
imprezę w Junktown, ale miasto go spławiło. Nie pozwolili mu udekorować ulicy, puszczać
kolęd, serwować zakąsek. Słowem piętrzyli wszystkie możliwe przeszkody. Dlaczego nie
mielibyśmy porozmawiać z gośćmi z magistratu, tak aby impreza mogła się jednak odbyć w
środę po południu? To niewiele, ale przynajmniej jest szansa, że pani Cobb poczuje się trochę
lepiej.
— Poproszę szefa, by porozmawiał z burmistrzem.
— Rzecz w tym, że tu potrzebna jest zgoda pięciu urzędów. Gdyby tak burmistrz mógł jakoś
uchylić tę piekielną procedurę.
— Rozumiem. A może byś napisał coś o tej inicjatywie, o bożonarodzeniowej imprezie w
Junktown? Puścimy to w jutrzejszym numerze. Niech się tam zjawią wszyscy wielbiciele
staroci. I napisz coś o Cobbie — tylko z sercem!
Qwilleran kiwnął głową. W jego umyśle natychmiast pojawiły się gotowe, okrągłe zdania.
To będzie panegiryk o człowieku, który starał się zniechęcić wszystkich do siebie. Ale w
świecie zbieraczy staroci, gdzie większość rzeczy postawiona jest na głowie, wszyscy bardzo
pokochali zarówno tego człowieka, jak i jego perwersyjne pragnienie bycia nienawidzonym.
Przed wyjściem Qwilleran wpadł do czytelni „Fluxion”, aby poszukać czegoś o Hectorze
Ellsworcie, oraz do kasy po zaległą wypłatę. Dopiero w porze obiadowej wrócił do Junktown.
W drzwiach mieszkania państwa Cobb zastał Mary Duckworth, ubraną skromnie, ale
elegancko. Mimo pozorów żałoby jej twarz promieniowała radością.
— Jak Iris? — spytał.
— Dałam jej środki uspokajające i teraz śpi. Pogrzeb odbędzie się w Cleveland.
Zarezerwowałam jej bilet na samolot.
— Czy mogę być w czymś pomocny? Może przyprowadzę ich kombi. Pewnie stoi jeszcze
przed domem Ellswortha. A później odwiozę Iris na lotnisko.
— Jeśli byłbyś tak uprzejmy. Właśnie pakuję jej walizki.
— Kiedy się obudzi, poinformują ją, że wszystkie formalności związane z
bożonarodzeniową imprezą są załatwione. Szkoda, że CC. tego nie doczekał.
— Wiem o tym — odrzekła Mary. — Właśnie dzwoniono z biura burmistrza. Ich ludzie
przyjdą tu po południu omówić szczegóły. A na wieczór zwołałam zebranie antykwariuszy z
okolicy.
— W „Królestwie Przepukliny”? Mogę przyjść?
— Będziemy zaszczyceni.
— A propos, czy możesz wpaść do mnie na moment? Chciałbym ci coś pokazać.
Kiedy weszli do jego mieszkania, koty, które leżały zwinięte w kłębek na fotelu Morrisa, jak
na komendę podniosły głowy. Yum Yum błyskawicznie rzuciła się do ucieczki. Koko pozostał
na stanowisku. Prężąc grzbiet i strosząc ogon, obserwował uważnie nieznajomą. Jego
spojrzenia nie można było nazwać wrogim, a jedynie niepochlebnym.
— Czy wyglądam jak ogr? — spytała Mary.
— Koko wyczuł Hepplewhite’a — tłumaczył Qwilleran. — Wie, że masz dużego psa. Koty
potrafią takie rzeczy wywąchać.
Rzucił płaszcz na łóżko, a kapelusz na sekretarzyk. I wtedy, obok maszyny do pisania,
zauważył mały czarny przedmiot, z daleka przypominający zwłoki małego ptaszka.
Zaintrygowany zbliżył się do niego i jął mu się uważnie przyglądać.
— A to co, do licha! Skąd to mogło się tu wziąć?
Mary podeszła do sekretarzyka, aby obejrzeć znalezisko.
— To biżuteria, a ściśle mówiąc, broszka — wyjaśniła.
Qwilleran pogładził wąsy z niedowierzaniem.
— Dziwne rzeczy się tu dzieją. Wczoraj w tym samym miejscu jakiś dobroczynny duszek
podrzucił mi dolarowy banknot!
Ostrożnie wziął broszkę w palce. Wykonana była z pukla włosów.
— Czy są prawdziwe?
— Jak najbardziej! To biżuteria pamiątkowa. Z włosów zmarłych robiło się kiedyś
naszyjniki, bransoletki i inne ozdoby.
— Kto takie ohydztwo zbiera?
— Na przykład Iris. Ma tego sporą kolekcję. Niektóre rzeczy zakłada na specjalne okazje.
Qwilleran z odrazą rzucił broszkę na sekretarzyk.
— Usiądź — zwrócił się do Mary — i pozwól, że powiem ci, czego dowiedziałem się o
domu Ellsworthów, grzebiąc w archiwach „Fluxion”.
Podsunął jej złocone krzesło, przewracając kocią poduszkę na drugą stronę.
— Czy wiedziałaś, że Ellswortłi był kiedyś burmistrzem tego miasta?
— Tak, słyszałam o nim co nieco.
— Zmarł w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat, dorabiając się na stare lata reputacji
ekscentryka. Był zbieraczem kompulsywnym. Nigdy niczego nie wyrzucał. Miał w domu
dwudziestodwuletnią kolekcję gazet, sznurków i butelek po occie. Były oczywiście i inne,
cenniejsze zbiory, ale lwia część tych skarbów gdzieś przepadła… Domyślasz się, co chcę
powiedzieć?
Mary pokręciła przecząco głową.
— Przypuśćmy, że ostatniej nocy ktoś szukał w domu Ellswortha ukrytego skarbu… i
przypuśćmy, że wtedy właśnie zjawił się tam CC. po orzechową boazerię… i przypuśćmy, że
tamci sądzili, że Cobb także przyszedł po skarb…
— Czy nie uważasz, że dajesz się zbytnio ponieść fantazji?
— A może Cobb właśnie pod boazerią znalazł to, czego wszyscy szukali? I może wtedy
nadszedł morderca i zrzucił go ze schodów? Może to fantazje, ale w granicach
prawdopodobieństwa.
Dziewczyna spoglądała na Qwillerana z rosnącą ciekawością.
— Czy to prawda, co mówił mój ojciec, że od czasu, kiedy pracujesz dla „Fluxion”,
wytropiłeś już dwa morderstwa?
— Cóż, byłem tylko pomocnikiem… to znaczy nie robiłem tego sam. Ktoś mnie instruował.
Qwilleran dotknął dłonią wąsów i rzucił znaczące spojrzenie w stronę Koko. Kocur ani na
chwilę nie spuszczał z nich oka, przysłuchując się uważnie rozmowie.
— Czy naprawdę sądzisz, że Cobb mógł zostać zamordowany?
— Nie powinno się pochopnie wykluczać takiej możliwości… nawet jeśli policja uznaje
całe zdarzenie za wypadek. Taki człowiek jak Cobb musiał mieć wielu wrogów.
— Tu się mylisz. Wszyscy wiedzieli, że jego gburowatość to była poza. Chodziło o to, aby
przyciągnąć jak najwięcej klientów.
Klienci sądzą, że im sklep czystszy, a sprzedawca bardziej uprzejmy, tym drożej sobie liczy.
— Może masz rację. I dlatego motyw ze skarbem Ellsworthów wydaje mi się całkiem
prawdopodobny.
Mary wstała i podeszła do okna.
— Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie — powiedziała po chwili milczenia — ale kiedy
CC. wychodził późnymi wieczorami na szaber, nie zawsze trafiał do opuszczonych domów.
— Przypuszczasz, że prowadził podwójne życie?
— Nie przypuszczam, ale wiem.
— Kto to był?
Mary milczała przez chwilę, jakby wahając się, czy wyjawić Qwilleranowi tajemnicę.
— To jedna z trzech siostrzyczek.
Qwilleran chrząknął znacząco.
— Zdaje się, że wiem, która.
— To klasyczna nimfomanka — powiedziała Mary, parny przed siebie zimnym,
porcelanowym wzrokiem.
— Czy Iris coś podejrzewa?
— Nie sądzę. Ona jest krótkowzroczna pod wieloma względami.
— A ty skąd o tym wiesz?
— Pani Katzenhide mieszka w tym samym apartamentowcu co jego kochanka. Często
widywała CC, jak późnym wieczorem przemyka się do jej mieszkania. Jak się domyślasz, nie
chodził tam, aby dyskutować o sygnaturach na angielskich srebrach.
Qwilleran przyglądał się twarzy Mary Duckworth. W jej oczach dostrzegł nieznany dotąd,
radosny błysk.
— Czy coś się stało, Mary? — zapytał. — Tak się zmieniłaś na twarzy.
Uśmiechnęła się radośnie.
— Czuję się, jakby w moim spowitym chmurami życiu nagle zaświeciło słońce.
— To znaczy?
— Nie mogę ci teraz powiedzieć. Lepiej już wrócę do Iris. Za moment powinna się obudzić.
W takim stanie ani na moment nie powinna zostać sama.
Kiedy wyszła, Qwilleran jeszcze raz obejrzał broszkę, a potem
spojrzał pytająco w stronę Koko, który właśnie, w dowód łaski, pozwolił, aby Yum Yum
umyła mu ucho.
— No dobra, Koko, zabawa skończona. Skąd to masz? Kocur usiadł i zmrużył niewinnie
oczy.
— A więc to tak! Ty stary paserze! Założę się, że znalazłeś broszkę i kazałeś Yum Yum ją
przynieść. A teraz, kiedy odkryłem twój niecny postępek, zaprowadź mnie do swego skarbca.
Koko wstał, przeciągnął się i powoli, z godnością wymaszerował z pokoju, prowadząc
Qwillerana do łazienki.
— Banknot i broszka były pod wanną? — spytał wąsacz.
— Miau! — miauknął Koko, jakby chciał rzec: „Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam”.
Qwilleran klęknął i zajrzał pod wannę, ale przenikliwy ból w kolanie zmusił go do
zaniechania poszukiwań.
— Założę się, że od pół wieku nikt nie ścierał tu kurzu — rzucił w stronę Koko, który
siedział w kuwecie z zatroskaną miną, nie zwracając na nic i na nikogo uwagi.
Wkrótce potem Qwilleran udał się do domu Ellsworthów, aby zabrać stamtąd kombi, a przy
okazji samemu powęszyć. Obejrzał ślady opon na śniegu i dokładnie zbadał zakurzoną podłogę
i ściany domu oraz zagracające go rupiecie, szukając odpowiedzi na pytanie, co mogło się
wydarzyć zeszłej nocy.
Na szczęście wszystkie powierzchnie pokryte były białym gipsowym pyłem. Ciemne smugi
na podłodze wskazywały, że ciągnięto po niej jakieś wielkie i ciężkie przedmioty. Siady
nakładały się na siebie, tworząc niewyraźny palimpsest, ale gdzieniegdzie widać je było
całkiem wyraźnie. Były to odciski traktorów na podeszwach, młotka z pazurem, łap jakiegoś
zwierzęcia i arabeskowy wzór, jakby zrobiony piórkiem. (Qwilleran wyobrażał sobie, że takie
ślady może zostawiać merdający psi ogon). Wąsacz zauważył też punktowe ślady zostawione
w regularnych odstępach, jakby ktoś chodził po domu Ellswortha o kulach. Najwyraźniej
rezydencja dawnego burmistrza była miejscem wycieczek wszystkich antykwariuszy z
Junktown. Dawne ślady były słabo widoczne, te najświeższe przykrywała ledwo dostrzegalna
warstewka gipsu.
Na stosie gruzu Qwilleran znalazł łom i latarkę Cobba. Następnie zaczął badać schody.
Gipsowy pył na stopniach był kompletnie zatarty, ale na półpiętrze dostrzec można było ślady
trzech rodzajów butów. Rzecz jasna trudno było powiedzieć, kiedy zostały zrobione i czy
pochodzą z tego samego czasu. Były jednak wyraźne, a więc stosunkowo świeże.
Wąsacz wyjął z kieszeni złożoną kartkę i naszkicował odciski podeszew. Jedna podeszwa
była w romby, druga w kratkę, a trzecia w maleńkie kropki. Podeszwa kaloszy Qwillerana
ozdobiona była wzorem w małe kółka.
Badanie śladów opon nic nie wniosło do śledztwa. Na ich podstawie trudno było określić, ile
samochodów parkowało ostatnimi czasy na podwórku. Zamarznięte ślady krzyżowały się ze
sobą, tworząc plątaninę nie do rozszyfrowania.
Kiedy Qwilleran wsiadł wreszcie do samochodu i ruszył w stronę bramy, zauważył, że na
miejscu, gdzie stał jego wóz, pozostał szary prostokąt, kontrastujący z bielą śniegu leżącego
naokoło. Co więcej, obok niego Qwilleran zauważył drugi podobny prostokąt. A więc
niedzielnego wieczora, zanim spadł śnieg, parkowały tu dwa samochody. Wąsacz wyskoczył z
wozu, dziękując w duchu Mary Duckworth za srebrną miarkę, i zmierzył długość oraz
szerokość drugiego z prostokątów. Był krótszy od śladu pozostawionego przez samochód
Cobba, a jedna z jego krawędzi nie była do końca prostokątna, tak jakby z jednej strony
śnieżyca podwiewała pod karoserię.
Qwilleran zdawał sobie sprawę, że na razie nie ma się czym ekscytować. Nawet jeśli
znajdzie właściciela drugiego samochodu, nie ma żadnych dowodów, że przyczynił się on do
śmierci Cobba. Niemniej jednak samo śledztwo wprawiało go zawsze w dobry nastrój, więc
opuszczał dom Ellsworthów z uczuciem satysfakcji. Wiedziony jakimś nieokreślonym
przeczuciem, cofnął się jeszcze na podwórze, by zabrać do domu dwa znaleziska Cobba:
marmurowy kominek i poczerniały od brudu żyrandol.
Gdy wrócił, odwiózł panią Cobb na lotnisko.
— Nawet nie mam nic czarnego do ubrania — skarżyła się po drodze. — CC. zawsze chciał,
bym chodziła w jaskrawych ciuchach. Szczególnie lubił różowy.
Siedziała skurczona na tylnim siedzeniu, w tanim płaszczu z podszewką ze sztucznego
futerka, niedzielnym kapeluszu, który wkładała, idąc do kościoła, i dwoma parami okularów
zwisającymi na tasiemce.
— Może kupisz coś w Cleveland — pocieszał ją Qwilleran. — Naturalnie jeśli uważasz, że
to konieczne. Ktoś tam na ciebie czeka? Krewni? Znajomi?
— Szwagier, no i Denis, jeśli już przyleciał z St. Louis.
— Denis to twój syn?
— Tak.
— Co porabia w St. Louis?
— Pół roku temu skończył studia, a teraz pracuje.
— Lubi antyki?
— Czy lubi? On ich nie cierpi! Jest architektem.
Niech sobie pogada, pomyślał Qwilleran, to jej dobrze zrobi.
— Ile ma lat?
— Dwadzieścia dwa.
— Kawaler?
— Zaręczony. Z bardzo miłą dziewczyną. Chciałam dać im trochę starego srebra na
Gwiazdkę, ale Denis musi mieć wszystko nowe… Boże, o mały włos, a bym zapomniała! Mam
prezenty dla listonosza i pana, który rozwozi mleko. Za zegarem w kuchni są dwie koperty z
kartką świąteczną i pieniędzmi. Czy mógłbyś im je wręczyć? Pewnie nie wrócę tak prędko. W
górnej szufladzie skrzyni empire znajdziesz małe świąteczne paczuszki dla Koko i Yum Yum.
Aha, i powiedz Benowi, że zrobię mu jego ulubione ciasto nasączane bourbonem, jak tylko
wrócę… z Cleveland.
— Nigdy go nie jadłem. Jak się je robi? — spytał Qwilleran, starając się podtrzymać
rozmowę.
— Mąka, jaja, orzechy włoskie, szklanka bourbona i gotowe.
— I tak nic nie przebije wczorajszych kokosanek.
— To były ulubione ciastka CC. — powiedziała i umilkła, patrząc przed siebie
niewidzącymi oczyma.
Rozdział czternasty
Kiedy Qwilleran wrócił z lotniska, przed domem ujrzał ćwierćtonowego fotografa „Fluxion”
pakującego się do volkswagena.
— Tiny! — krzyknął. — Udało się?
— Byłem w pięciu miejscach — odpowiedział Tiny. — Wypstrykałem sześć rolek. Chyba
starczy, nie?
— Przyszedł mi do głowy jeszcze jeden pomysł. Masz przy sobie szerokokątny obiektyw?
Mógłbyś sfotografować moje mieszkanie. Aby pokazać, jak ludzie żyją w Junktown.
Schody zajęczały żałośnie pod fotografem, który wspiął się za wąsaczem na górę. Na widok
olbrzyma obwieszonego sprzętem Yum Yum czmychnęła w najdalszy kąt. Koko zachował
spokój i obserwował przybysza z wyraźną wyższością.
Tiny ze zgrozą rozejrzał się po pokoju.
— Jak możesz żyć w tym śmietniku?
— Można się przyzwyczaić.
— Czy to łóżko? Wygląda jak pogrzebowa barka na Nilu. A kto to ten zakonserwowany
przyjemniaczek nad kominkiem? Wiesz, ci antykwariusze to zwyczajni nekrofile i rabusie
grobów. Jeden gość kazał mi fotografować zdechłego kota. A trzy babki sprzedające
zardzewiałe puszki chciały mi wcisnąć pogrzebową biżuterię z inkaskich grobów.
— Po prostu jesteś uprzedzony — powiedział Qwilleran.
Po trzech dniach pobytu w Junktown pouczał Tiny’ego, jakby sam całe życie pasjonował się
antykami. To cecha nader częsta u dziennikarzy.
— Antyki mają duszę, mają swoją biografię, zupełnie jak ludzie. Weźmy tę półkę na książki.
Patrzysz na nią i myślisz, gdzie wcześniej stała, kto ją posiadał, jakie książki na niej trzymał,
jakaż dłoń polerowała ten mosiądz. Angielskiego kamerdynera? Poety z Massachusetts? A
może nauczyciela z Ohio?
— Wszyscy jesteście bandą nekrofilów! — wykrzyknął Tiny. — O proszę, nawet ten kot!
I wskazał ręką na Yum Yum, która wyłoniła się zza sekretarzyka, niosąc w pyszczku zdechłą
mysz.
— Wypluj natychmiast to paskudztwo! — krzyknął wąsacz, tupiąc nogą.
Kotka położyła łup na środku pokoju i ruszyła na dalsze łowy. Qwilleran wziął szare
truchełko na gazetę, wrzucił do sedesu i spuścił wodę.
Kiedy Tiny wyszedł, wąsacz siadł przy maszynie do pisania. Dookoła panowała
nienaturalna cisza. Koty drzemały, radio w mieszkaniu Cobbów nie grało, Ben wałęsał się po
dzielnicy, a „Rupieciarnia” stała zamknięta. Wtem rozległ się natarczywy dzwonek do drzwi.
Na ganku stał jakiś człowiek — o przeciętnej twarzy, przeciętnej tuszy, w przeciętnej kurtce.
— Przepraszam, że przeszkadzam. Jestem Hollis Prantz. Mam na tej ulicy sklep. Właśnie
usłyszałem smutne wieści o moim przyjacielu CC. Cobbie.
Qwilleran skinął głową, przybierając odpowiednio zatroskany wyraz twarzy.
— Paskudny moment na śmierć — zauważył Prantz. — Słyszałem również, że pani Cobb
wyjechała z miasta.
— Poleciała do Cleveland na pogrzeb.
— Szkoda, bo przyszedłem w pewnej sprawie. CC. odłożył dla mnie stare odbiorniki
radiowe, więc jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, jutro ulżyłbym temu i tak już ponad
miarę zagraconemu domowi i zabrałbym je do siebie. Proszę wierzyć, pani Cobb bardzo by się
ucieszyła. W takich chwilach liczy się każda pomoc.
— Rozumiem, że chciałby pan teraz rzucić na nie okiem — powiedział wąsacz, kierując
gościa ku „Rupieciarni”.
— Ależ ich nie ma w sklepie! Nieodżałowany Cobb powiedział mi, że trzyma je w swoim
mieszkaniu.
Qwilleran zamyślił się, gładząc wąsy.
— Dobra — powiedział po chwili — chodźmy zatem na górę. Pomogę panu szukać.
— Ach, proszę się nie kłopotać! Poradzę sobie.
I pan Prantz wielkimi susami popędził na górę.
— Ależ pomogę z przyjemnością — nalegał wąsacz, starając się nadążyć za gościem i
jednocześnie przyjrzeć się jego podeszwom. Nie spuszczał Prantza z oczu, gdy ten
przeszukiwał szafę na ubrania, szafkę pod oknem, garderobę.
— Słuchaj, przyjacielu. Czuję się podle, zajmując twój czas. Wiem, że jesteś cholernie
zajęty. Mówiono mi, że piszesz serię artykułów o Junktown.
— Nie ma problemu — odparł Qwilleran. — Cieszę się, że nadarzył się pretekst, aby
rozprostować nogi.
Wzrok gościa błąkał się po pokoju, ale wciąż wracał do aptekarskiego stolika z malutkimi
szufladkami. Na jego blacie stał świecznik, wypchana sowa, blaszane pudełko, jakieś koperty i
spracowane radio Cobba.
— To był stary sprzęt, jeden z pierwszych modeli — wyjaśnił zrezygnowany Prantz. —
Obudowa jak ul, w środku kryształ. Rzadka rzecz… Przykro mi, że tak pana fatygowałem.
— Żadna to fatyga. Wybiorę się do pana z rewizytą — uśmiechnął się Qwilłeran,
odprowadzając go do drzwi wyjściowych.
— Zapraszam! Mój sklep różni się od całej reszty. Ale bardzo potrzebna mu reklama.
Uwagę wąsacza znów pochłonęło obuwie Prantza.
— Proszę mi powiedzieć, gdzie można kupić takie buty? Bardzo mi się podobają.
— Ach, są stare i już nie pamiętam, skąd je mam — odpowiedział gość. — Ale w sklepach
jest takich na pęczki.
— A podeszwy mają dobre? Nie ślizgają się?
— Raczej nie. Choć traktory na podeszwach trochę już się starły. Tak więc Prantz opuścił
dom państwa Cobbów, nie zaspokajając ciekawości wąsacza. Po jego wyjściu Qwilleran
zadzwonił do Mary Duckworth.
— Wiesz coś o Hollisie Prantzu? — spytał.
— Niewiele. Jest tu nowy. Sprzedaje dawne maszyny, radia, wszystko, co stare i związane z
techniką.
— Pierwszego dnia przechodziłem koło jego sklepu. Wyglądał jak punkt naprawy
telewizorów.
— Facet znany jest ze swoich dziwnych teorii.
— Jakich teorii?
— Dotyczących jakiejś „sztucznie przyspieszonej starości”. Szczerze mówiąc, dotąd nie
wiem, czy to geniusz, czy tylko psychol.
— Przyjaźnił się z państwem Cobb?
— Stara się zaprzyjaźnić z każdym. Stara się aż nazbyt. A dlaczego pytasz?
— Prantz przed chwilą stąd wyszedł. Zaprosił mnie do siebie — odpowiedział wąsacz. — A
tak przy okazji, czy kiedykolwiek byłaś w domu Ellswortha?
— Nie, ale wiem, który to budynek. Styl włoski, piaskowiec, na Piętnastej Ulicy.
— A kiedy chodzisz na szaber, zawsze zabierasz ze sobą Hepplewhite’a?
— Na szaber?! Nigdy nie chodziłam na szaber. Interesuje mnie tylko osiemnastowieczna
Anglia.
Po rozmowie z Mary Qwilleran postanowił odszukać Koko.
— Choć do mnie, staruszku! — zwrócił się w nieokreślonym kierunku. — Jest robota do
wykonania.
Koko nie dawał znaku życia. Wąsacz zauważył, że Yum Yum patrzy znacząco w stronę
trzeciej półki regału z książkami. Domyślił się, że Koko skrył się za biografiami wielkich ludzi.
Tam Qwilleran ujrzał go po raz pierwszy — między monografią o van Goghu i biografią
Leonarda da Vinci.
Wyciągnął kota zza rzędu książek i pokazał mu plątaninę skórzanych pasków i białej
tasiemki.
— Pamiętasz jeszcze, co to jest?
Qwilleran nie zakładał Koko smyczy od wczesnej jesieni, kiedy to kot uratował mu życie.
Użył do tego właśnie czterech metrów nylonowej tasiemki, która normalnie służyła jako
smycz. Teraz Koko spokojnie pozwolił sobie założyć obróżkę na szyję i zapiąć skórzane paski
na brzuchu. Kot mruczał, a jego ciało aż dygotało w oczekiwaniu dalszych wydarzeń.
— Zostawimy Yum Yum, aby pilnowała domu — poinformował kocura wąsacz. — A sami
pobawimy się w psa tropiącego i detektywa.
Ale kiedy tylko otworzył drzwi mieszkania, Koko wskoczył jak królik na stertę mebli
stojących na końcu korytarza i zanim Qwilleran zdążył pociągnąć za nylonową tasiemkę,
wcisnął się między oparcie a siedzisko krzesła, zanurkował pod skrzynią, zrobił błyskawiczną
rundkę wokół kołowrotka i w rezultacie zaplątał smycz w rodzaj gordyjskiego węzła. A
następnie, uwolniony od zbędnych obowiązków, zajął się obwąchiwaniem iglicy.
— Myślisz, że jesteś taki mądry, co? — cedził przez zęby Qwilleran, usiłując wyplątać
smycz i wydobyć zza mebli upartego kocura.
Gdy wreszcie mu się ta sztuka udała, zaniósł prychającego i wrzeszczącego kota do
mieszkania państwa Cobb.
— Tu będziemy szukać. Co sądzisz o tym pomyśle?
Koko dokładnie obwąchał orientalny dywan, zanim postawił na nim łapę. Następnie, ku
zadowoleniu Qwillerana, pomaszerował prosto do aptekarskiego stolika, zatrzymując się po
drodze przy miedzianym wiaderku na węgiel, aby otrzeć o nie grzbiet. Potem dał susa na
krzesło, z krzesła na blat i jął dokładnie obwąchiwać leżącą na stoliku kopertę.
— Masz coś ciekawego? — ożywił się Qwilleran.
Niestety w rozpieczętowanej kopercie znalazł tylko rachunek telefoniczny.
Następnie Koko, stojąc na tylnich łapach, przystąpił do badania dwudziestu czterech
aptekarskich szufladek z porcelanowymi uchwytami. O jedną z nich otarł swój pyszczek; koci
kieł zahaczył o uchwyt, który wydał cichutki dźwięk. Qwilleran szybko wyjął wskazaną
szufladkę, gdzie znalazł drewnianą sztuczną szczękę i nic ponadto. Czuł się nieco niezręcznie,
robiąc to nielegalne przeszukanie, ale postanowił pójść za ciosem. Otworzył więc resztę
szufladek, gdzie znalazł wygięte srebrne łyżki, jakieś stare okulary, zaśniedziałą biżuterię i parę
bransoletek z ludzkich włosów. Większość szufladek była pusta.
Kiedy tak przeglądał ich zawartość, przed jego oczyma przeleciało ptasie piórko. Koko
zdołał wspiąć się na górę i teraz ocierał się o wypchaną sowę.
— Mogłem się domyślić! — powiedział Qwilleran z wyraźną naganą. — Już stąd złaź!
Zostaw w spokoju tego ptaka!
Koko zeskoczył na podłogę i ruszył ku drzwiom wyjściowym, prowadząc za sobą wąsacza.
— Jestem rozczarowany twoją postawą — powiedział Qwilleran z wyrzutem w głosie. —
Zwykle byłeś dobry w te klocki. No cóż, sprawdźmy jeszcze na górze.
CC. urządził strych tak, by przypominał stodołę z czasów Dzikiego Zachodu. Ściany obił
starymi wypłowiałymi deskami, wieszając na nich lampy naftowe, stołeczki do dojenia i inne
rolnicze akcesoria. Na stoliku w rogu stał cielak z papier mâché, zapewne ozdoba sklepu
mięsnego z dziewiętnastego stulecia. Obok, na wiązce siana, przycupnęła wypchana kura.
Na środku pomieszczenia ustawiono w podkowę kilka nadzwyczaj zdezelowanych siedzeń.
Qwilleran z fascynacją przyglądał się ich spektakularnemu kalectwu: pokrzywionemu
metalowemu krzesłu, Windsorowi bez dwóch szczebelków, bujanemu fotelowi na werandę z
jednym oparciem oraz innym meblom w różnym stadium rozkładu. Kiedy tak oglądał te wraki,
Koko zaczaił się na białą kwokę siedzącą w gnieździe.
Wąsacz szarpnął za smycz.
— Naprawdę nie wiem, co się z tobą dzieje! — zbeształ kota. — Najpierw gołębie, potem
sowa, a teraz ta kura! Muszę dawać ci mniej drobiu. No choć, idziemy!
Koko popędził na dół i zaczął szturmować drzwi mieszkania, zza których dobiegało
rozpaczliwe miauczenie Yum Yum.
— Wykluczone! Jeszcze nie skończyliśmy węszyć. Zostało nam jedno miejsce. Tylko tym
razem podejdź do rzeczy bardziej profesjonalnie.
Mieszkanie Bena był zagracone meblami ustawionymi bez ładu i składu. Niemal każdy
centymetr powierzchni był zajęty, a najróżniejsze graty i śmieci piętrzyły się aż po sufit. Długi,
robiony na drutach szalik zwisał z żyrandola, a jego brudne frędzle niemal sięgały podłogi. Na
stołach, krzesłach, wieszakach i kloszach lamp leżały słynne czapki Bena, wśród nich
jedwabny cylinder i czapka Świętego Mikołaja.
Rozkład mieszkania Bena był taki sam jak Qwillerana, jeśli nie liczyć wykuszu. Wąsacz
rozejrzał się po pokojach, jednym uchem łowiąc każdy, choćby najmniejszy dźwięk. Lada
chwila mógł nadejść Ben. Tak jak się spodziewał, w kuchni piętrzyły się niepozmywane
naczynia, a wanna w łazience aż poczerniała od brudu. W garderobie, którą od podłogi do sufitu
zawalały najróżniejsze pudła, Qwilleran próbował znaleźć buty, ale najwyraźniej jedyną parę
Ben miał na sobie.
— Marnujemy tu czas — burknął i skierował się ku drzwiom.
Jakby od niechcenia wyrwał z kapelusza Bena swoje czerwone pióro i zabrał ze sobą.
— Nic mi dzisiaj nie pomogłeś — rzucił w stronę kota, szarpnąwszy lekko za smycz. —
Żałuję, że cię ze sobą zabrałem. Zaprzepaściłeś swój talent.
A Koko siedział na środku pokoju, bawiąc się frędzlami szalika Bena.
Rozdział piętnasty
Kiedy nadszedł czas spotkania w „Królestwie Przepukliny”, Qwilleran, kulejąc, wdrapał się
na drugie piętro. Stłuczona noga, mimo że powoli wracał do zdrowia, wieczorem wciąż dawała
mu się we znaki.
Antykwariusze siedzieli w kółku. Zanim przyjrzał się twarzom, wąsacz dokładnie obejrzał
ich buty: aksamitne kozaczki, zamszowe trzewiki, ortopedyczny usztywniacz, wysokie,
nienagannie białe trzewiki, gumiaki i kalosze. Wszedłszy na górę, goście nie zdjęli ani palt, ani
obuwia, co stanowiło dla Qwillerana niemiłe rozczarowanie.
Usiadł na pierwszym z brzegu wolnym miejscu — kościelnym tronie z dziurawą poduszką,
między zabandażowaną stopą Cluthry a kulami Russa Patcha.
— Mógłby ktoś pomyśleć, że czekamy na autobus do Lourdes — powiedział rudzielec,
pochylając się w stronę Qwillerana. — Co się i: panu stało?
— Przysypała mnie śnieżna lawina.
— Myślałam, że nie dam rady się tu wspiąć. Ale chęć zobaczenia się z panem dodała mi
skrzydeł.
I dziewczyna puściła do Qwillerana oko.
— Zdjęcia zrobione?
— Zrobione. Ale ten fotograf to kawał chłopa!
— Coś zbił?
— Tylko mały kufelek.
— My, dziennikarze, zawsze wysyłamy słonie do sklepów z porcelaną — wyjaśnił
Qwilleran.
Jego uwagę bez reszty pochłaniały podeszwy zgromadzonych antykwariuszy. Jak na złość
jednak stopy wszystkich były jakby przytwierdzone do podłogi. Zwrócił się więc do Russella
Patcha:
— Piękne buty. I do tego białe. Pewnie niełatwo było je znaleźć?
— Musiałem dać je do przeróbki — wyjaśnił Patch i wyprostował zdrową nogę, aby lepiej
zaprezentować swoje obuwie.
— Oho ho! I nawet podeszwy w tym samym kolorze! — wykrzyknął Qwilleran, z
satysfakcją gładząc wąsy. — A te kule to pewnie nie pomagają w szaberku, co?
— Jakoś daję sobie radę. Zresztą już wkrótce nie będę ich potrzebował.
— A coś pan znalazł w domu Ellswortha?
— Dałem sobie spokój. Zanim się zorientowałem, ktoś gwizdnął stamtąd kuchenne szafki.
A tylko one mnie interesowały.
Kłamią jak najęci, pomyślał Qwilleran. Wszyscy antykwariusze to łgarze. Aktorzy niezdolni
odróżnić fantazję od rzeczywistości.
— A co pan robi z tymi szafkami?
— Te naprawdę stare nadają się idealnie na obudowy do głośników, zwłaszcza jak się je
wykończy w rustykalnym stylu. Mam całą ścianę zastawioną takim sprzętem, wszystko warte
jakieś dwadzieścia tysięcy. Trzydzieści sześć kolumn. Lubi pan muzykę? Mam na taśmach
dosłownie wszystko. Opery, symfonie, muzykę kameralną, jazz…
— Musiał pan wydać na to fortunę — zauważył Qwilleran, którego zafrapowała rozrzutność
Patcha.
— Sztuka jest bezcenna! Wpadnie pan do mnie któregoś wieczora, to puszczę panu parę
świetnych nagrań. Mieszkam nad sklepem.
— Cały dom należy do pana?
— Tak się jakoś złożyło. Z początku go wynajmowałem, ale zainwestowałem tak dużo w
przeróbki, to znaczy ja i mój partner, że postanowiłem go kupić. Aby nie stracić
zainwestowanego czasu i pieniędzy.
Qwilleran zaniechał jednak dalszej rozmowy, bo zjawiła się Mary Duckworth, w krótkiej
spódniczce w błękitną kratkę. Usiadła na kuchennym krześle z czasów Warrena Hardinga,
zakładając nogę na nogę. Po raz pierwszy Qwilleran miał okazję podziwiać jej kolana. Sam
uważał się za konesera tego detalu kobiecego ciała i musiał stwierdzić, że kolana panny
Duckworth są wręcz idealne. Szczupłe i zgrabne, posiadały po bokach dwa delikatne dołeczki,
których widok elektryzował jego wąsy.
— O Boże! I ona tutaj! — szepnął mu do ucha niski kobiecy głos. — Proszę ją trzymać ode
mnie z daleka. Może chcieć mi złamać drugą nogę.
Kształtne piersi rudzielca falowały w uniesieniu.
— To ona tak mnie załatwiła! Specjalnie zrzuciła mi na stopę żelazną urnę.
— Mary?
— Ta kobieta jest zdolna do wszystkiego! — syknęła sąsiadka Qwillerana przez zaciśnięte
zęby. — Ona nie pasuje do Junktown. Jej sklep także. Z takim towarem i takimi cenami
powinna wynieść się do centrum.
Wkrótce zjawił się Ben Nicholas, witany ogólnym aplauzem.
Ben pełnił na dole funkcję odźwiernego i teraz, kiedy wszyscy już byli w komplecie, mógł
dołączyć do reszty antykwariuszy. Zebranie się rozpoczęło.
Na wstępie Sylvia Katzenhide przedstawiła plan środowej imprezy.
— Miasto planuje zamknąć ruch uliczny na długości czterech przecznic i udekorować
latarnie plastikowymi aniołkami. Nie będą to bożonarodzeniowe cherubinki, bo te już się
skończyły, ale aniołki wielkanocne w kolorze różowym. Kolędy śpiewać będzie chór przy
Wydziale Zdrowia.
— Uważam, że na czas imprezy powinniśmy otworzyć „Rupieciarnię” — zabrał głos
Qwilleran. — W końcu ta impreza to dziecko pana Cobba. Mogę przez parę godzin dopilnować
tego interesu.
— Jesteś taki słodki! — szepnęła Cluthra, ściskając mu ramię. — Ja i moje siostry na pewno
ci pomożemy. Będziemy się zmieniać.
Ktoś rzucił pomysł, aby przesłać pocztą kwiatową wieniec na pogrzeb CC. I właśnie kiedy
rozpoczęto zbieranie składki na ten cel, rozległ się piekielny hałas. Piętro niżej ktoś na cały
regulator nastawił radio z rozrywkową muzyką — głośną, jazgotliwą, prostacką. Przez parę
sekund siedzieli jak zahipnotyzowani, aż w jednej chwili wszyscy zaczęli mówić, jeden przez
drugiego.
— Co to?
— Skąd ta muzyka?
— Czy ktoś jest na dole?
— Wszyscy są na górze!
— Gdzie to radio?
— Ktoś jest piętro niżej!
— Ale kto, do licha?
— Jak wszedł?
— Przecież drzwi są zamknięte na klucz!
— Nie ma co gadać, tylko trzeba zejść na dół — rzucił Qwilleran, zrywając się z fotela.
Chwycił drewniany młot wiszący na ścianie i ruszył wąskimi schodami na dół, utykając na
lewą nogę. Za nim podążyła reszta mężczyzn: Russ zbrojny w swoje kule i Ben z widłami w
dłoniach.
Hałas dobiegał z mieszkania państwa Cobb. Drzwi na korytarz były otwarte. W środku
panowała ciemność.
Qwilleran wszedł do środka i namacał kontakt. Jasne światło zalało salon państwa Cobb.
— Kto tam?! — krzyknął wąsacz, mimowolnie naśladując ton policjanta spotkanego w
domu Ellswortha.
Żadnej odpowiedzi. Ze stojącego na aptekarskim stoliku radia płynęły dźwięki tandetnego
szlagieru.
Przetrząsnęli mieszkanie, sprawdzając każdy jego zakamarek (wystraszony Ben przezornie
trzymał się z tyłu), ale nic nie znaleźli.
— Nikogo tu nie ma — powiedział Qwilleran.
— Może to radio z budzikiem — zastanawiał się głośno Russ.
— Ja tu żadnego budzika nie widzę — mruknął wąsacz, wyłączając odbiornik.
Zauważył, że papiery na blacie były porozrzucane, kubek na długopisy i ołówki
przewrócony. Z podłogi podniósł rachunek telefoniczny, notes z adresami i szare pióro.
Dopiero kiedy mężczyźni, cali i zdrowi, wyszli z mieszkania państwa Cobb, kobiety
odważyły się zejść na dół.
— Jeśli to człowiek, to którędy zdołał wejść? — zastanawiała się Cluthra.
— Co to było? Czy ktoś z was może mi na to pytanie odpowiedzieć?
— To tylko radio — uspokajał Russ. — Samo się włączyło.
— Ale w jaki sposób?
— Tego, niestety, nie wiem — Qwilleran rozłożył ręce w geście bezradności, choć… miał
już pewną hipotezę.
Kiedy goście rozeszli się do domów, a Ben Nicholas udał się na cowieczorną nasiadówkę do
baru „Pod Lwim Ogonem”, Qwilleran wrócił do siebie, aby rozmówić się z kotami. Yum Yum
siedziała na lodówce. Jej oczy błyszczały, a uszy postawiła w szpic. Wszystko to bardzo
podejrzane, pomyślał wąsacz. Koko pił wodę z miseczki. Jego ogon leżał na ziemi, jak zawsze,
kiedy kocur był bardzo spragniony.
— W porządku, Koko — odezwał się Qwilleran. — Teraz powiedz mi, jak to zrobiłeś.
Działacie w jednej drużynie z Mathildą?
Koko nie przerywał picia, ale czubek jego ogona poruszył się nieznacznie.
Qwilleran chodził po mieszkaniu, starając się racjonalnie wytłumaczyć wydarzenia ostatniej
godziny. Wiedział, że Koko z łatwością mógł włączyć radio, choćby pocierając brodą o gałkę.
Ale jak do licha ten koci Houdini wydostał się z mieszkania? Wąsacz odsunął łóżko–gondolę,
szukając otworu między podłogą a ścianą, przez który mógłby się prześlizgnąć kocur.
Sprawdził, czy w łazience nie ma żadnych małych drzwiczek (hydraulicy z początku wieku
lubowali się w takich drzwiczkach). W kuchni, tuż pod sufitem, obejrzał okno wychodzące na
korytarz. Koty mogłyby z łatwością wydostać się przez nie na wolność, gdyby było otwarte.
Okno było jednak zamknięte na haczyk.
Zadzwonił telefon.
— Qwill — powiedział w słuchawce ciepły głos Mary. — Czy robisz coś z tym stłuczonym
kolanem? Dziś wieczorem miałam wrażenie, że strasznie cierpisz.
— Przykładałem zimne kompresy na opuchlinę.
— To na nic. Potrzebujesz lampy na podczerwień. Mam taką w domu. Mogę ci ją podrzucić.
— Świetnie! Naprawdę wielkie dzięki, chętnie skorzystam.
Przygotowując się na sesję z lampą na podczerwień, Qwilleran włożył letnie szorty z
zeszłych wakacji i podziwiał siebie w wysokim lustrze przebieralni, wciągając brzuch i prężąc
pierś. Zawsze sądził, że w szkockiej spódniczce wyglądałby szałowo. Nogi miał proste,
muskularne, umiarkowanie owłosione, w sam raz, aby podkreślić męskość, lecz nie na tyle, by
przywodzić na myśl kopalnych praprzodków. Puchlina wokół lewego kolana nieco psuła tę
doskonałość proporcji, ale na szczęście z dnia na dzień było lepiej.
— Będę miał gościa — zwrócił się do kotów — więc proszę was, zachowujcie się taktownie
i dyskretnie. Żadnych dzikich wrzasków! Żadnej bieganiny i kotłowaniny! Niczego, co
mogłoby naruszyć status quo.
W odpowiedzi Koko zmrużył oczy i poruszył wąsami, co wyglądało jak porozumiewawczy
uśmiech. Yum Yum w ogóle zignorowała słowa Qwillerana, bez reszty zajęta czyszczeniem
nastroszonego futerka na piersiach, które rosło w dwóch różnych kierunkach.
Wkrótce zjawiła się Mary, niosąc sporej wielkości koszyk. Koko przyglądał się jej nieufnie,
nie zdradzając żadnej chęci na zadzierzgnięcie bliższej znajomości.
— Nie oszalał ze szczęścia na mój widok — zauważyła. — Ale przynajmniej tym razem
stara się zachować pozory.
— Przyzwyczai się, tylko daj mu trochę czasu — zapewnił Qwilleran.
Mary wyjęła z koszyka ciasto owocowe domowej roboty, ekspres do kawy i lampę na
podczerwień. Następnie podłączyła ekspres do prądu, ustawiła lampę tak, by promienie padały
na obolałe kolano Qwillerana, i rozsiadła się w bujanym fotelu. W jednej chwili ten wiejski
rupieć, który dotychczas zdawał się wąsaczowi szczytem bezguścia, przeistoczył się w
arcydzieło kunsztu meblarskiego, zachwycające swą naturalną bezpretensjonalną prostotą.
— Czy już wiesz, kto dziś wieczorem włączył radio w mieszkaniu państwa Cobb? — spytała
Mary.
— To nie pierwsza dziwna rzecz, która zdarzyła się w tym domu… Tak a propos, czy wiesz,
dlaczego Hollis Prantz nie przyszedł na zebranie?
— Połowa antykwariuszy nie przyszła. Pewnie domyślili się, że będzie zbiórka na kwiaty.
— Prantz był tu dziś po południu. Szukał jakichś starych odbiorników radiowych, które
rzekomo trzymał dla niego CC. Tak przynajmniej twierdził. Myślisz, że mówił prawdę?
— Jesteś zbyt podejrzliwy. Tutejsi antykwariusze przeważnie handlują między sobą… Jak
kolano? Nie jest za gorąco?
Wkrótce w kuchni rozległo się bulgotanie przechodzące w czkawkę, co oznaczało, że kawa
jest już gotowa. Dźwięk ów przeraził Yum Yum, która rzuciła się do ucieczki. Koko,
przeciwnie, uznał go za tak interesujący, że przerwał drzemkę i udał się do kuchni, aby zbadać
jego źródło.
— Koko to prawdziwy twardziel — z dumą w głosie powiedział Qwilleran. — Co innego
Yum Yum; jest płochliwa, jak każda kotka. Mogłaby śmiało rzec: „Boję się, więc jestem”.
Straszny pieszczoch, lubi siedzieć na kolanach, łapie myszy — słowem kot w wersji
standardowej.
— Nigdy nie miałam kota — powiedziała Mary, wlewając kawę do małych filiżaneczek i
dorzucając odrobinę skórki cytrynowej. — Ale kiedy moją pasją był taniec, wiele godzin
spędziłam, obserwując je, studiując ich ruchy.
— Nie można mieć kota — poprawił ją Qwilleran. — Z kotem można co najwyżej wspólnie
mieszkać, tak jak ze współlokatorem… a nawet być przez niego posiadanym. Szczególnie
syjamczyki potrafią człowieka okręcić wokół palca.
— Tak, zwierzęta są czasami jak ludzie… Poczęstuj się ciastem, Qwill.
Qwilleran nałożył na talerzyk ciemny, wilgotny, aromatyczny kawałek placka.
— Koko ma w sobie nawet coś nadludzkiego. Wyposażony jest w szósty zmysł. Dzięki
niemu ma dostęp do informacji, do których nie dotarłby żaden człowiek, choćby nie wiem jak
szukał i się trudził.
Qwilleran nadal chciał wierzyć w prawdziwość swoich słów, ale gdzieś w głębi jego serca
czaiło się zwątpienie.
Mary z podziwem spojrzała na cudowne zwierzę. Koko, z nogą podniesioną w górze,
zajmował się właśnie higieną intymną. Czując na sobie ciekawy wzrok gościa, przerwał toaletę
i spojrzał na Mary z wyraźnym lekceważeniem. Później, dokończywszy ablucje, przystąpił do
rytuału ostrzenia pazurów. Wskoczył na łóżko i stojąc na tylnych łapach, zaczął zdrapywać ze
ściany poprzyklejane stronice książek, których postrzępione rogi odstawały już znacznie.
— Nie! Już stąd! Zostaw! A poszedł! — interweniował Qwilleran.
Koko posłuchał, ale dopiero po pewnym czasie, najwidoczniej uznawszy pedicure za
skończony.
— Dałem Koko słownik, aby mógł ostrzyć pazury — wyjaśnił wąsacz — ale on nie
zamierza się ograniczać i drapie po wszystkich książkach. Jestem przekonany, że umie czytać.
Zwykle się tym nie chwali, ale czasami czyta, jak wówczas, kiedy odkrył fałszerstwa dzieł
sztuki.
— Mówisz poważnie?
— Absolutnie poważnie… Powiedz, wśród antyków często znajdują się fałszerstwa?
— Nie u nas. Ot, czasem jakiś nieuczciwy sprzedawca opchnie komuś
dziewiętnastowieczną reprodukcję Chippendale’a jako osiemnastowieczne płótno albo kiepski
artysta namaże coś na starym blejtramie i powie, że to wczesny prymitywizm… Jak ci smakuje
placek? Zrobił go jeden z moich klientów, Robert Maus.
— Ten adwokat?
— Znasz go? Świetnie gotuje.
— Czy to nie on był prawnikiem Andy ego? Skądinąd to zastanawiające, taka szycha
reprezentuje taką płotkę — zauważył Qwilleran.
— Robert jest zapalonym kolekcjonerem i moim przyjacielem. Reprezentował Andy’ego po
znajomości.
— Czy w jego przenikliwym umyśle nigdy nie zrodziła się myśl, że to nie był wypadek?
Mary spojrzała na niego z niepokojem.
— Wciąż szukasz dziury w całym?
Qwilleran postanowił, że nie będzie się już dłużej ceregielił. Dość miał wysłuchiwania
peanów na temat Andy’ego, wygłaszanych przez każdą napotkaną kobietę w Junktown.
— Wiedziałaś, że Andy doniósł policji na Cobba?
— To jakieś bzdury.
— Pytanie brzmi, dlaczego na Cobba, a nie na Russa czy na kogoś innego. Miał z nim na
pieńku?
— Nie mam…
— Może nawet Andy groził Cobbowi… na przykład, że powie Iris o jego nocnych
eskapadach. Przykro mi to mówić, ale twój przyjaciel Andy musiał być niezłym kombinatorem.
Ciekawe, o co chodziło?… Może o to, że Cobb wszedł mu w paradę, odwiedzając wieczorami
Cluthrę.
Mary oblała się rumieńcem.
— A więc i o tym już wiesz.
— Przepraszam, jeśli cię uraziłem…
Mary wzruszyła ramionami. Qwilleran już wcześniej zauważył, że kiedy wzrusza
ramionami, wygląda nadzwyczaj pięknie.
— Wiedziałam, że Andy widuje się z Cluthrą. O to właśnie pokłóciliśmy się tamtej nocy.
Andy i ja nigdy nie byliśmy naprawdę razem. Dobrze się rozumieliśmy. A może nie tyle
rozumieliśmy, co po prostu pasowaliśmy do siebie. Ale ja zaczęłam myśleć o Andym jako o
swojej własności.
Sięgnęła ręką do lampy na podczerwień i ją wyłączyła.
— Nawet z naświetlaniem nie należy przesadzać. Jak kolano?
— Lepiej. O wiele lepiej.
Qwilleran zaczął nabijać fajkę.
— Kiedy tamtego wieczora Andy udał się na spotkanie z klientem, to którędy wyszedł?
— Drzwiami od podwórza, a później alejką na zaplecze jego sklepu.
— A ty poszłaś za nim tą samą drogą? Czy po drodze kogoś spotkałaś?
Mary rzuciła nań badawcze spojrzenie.
— Raczej nie. Może minęłam jakiegoś lokatora tutejszych pensjonatów. Oni chadzają
tamtędy, cichutko jak duchy.
— Ile czasu upłynęło, zanim zdecydowałaś się pójść za Andym?
Wahała się przez chwilę.
— Myślę, że… około godziny… Jeszcze trochę ciasta?
— Nie, dziękuję. W tym czasie klienci mogli dotrzeć do sklepu, pocałować klamkę i odejść,
zupełnie nieświadomi, że Andy leży martwy w pracowni. Jeżeli wcześniej ktoś wszedł za nim
drzwiami od zaplecza, to ten ktoś musiał go wcześniej spostrzec… Ile budynków jest pomiędzy
sklepem Andy’ego a twoim domem?
— Stajnia Russa, sklep z różnościami, ten dom, pensjonat, w którym Ben ma swój
antykwariat.
— Dom państwa Cobbów i twój są identyczne z tym, w którym antykwariat ma Ben,
nieprawdaż?
— Jesteś spostrzegawczy. Wszystkie trzy zostały wybudowane przez tę samą rodzinę.
— Wiem, że Russ mieszka nad warsztatem. Kto jest jego sublokatorem? Też jakiś
antykwariusz?
— Nie. Stanley jest fryzjerem.
— Zastanawia mnie, skąd Russ ma tyle kasy. Kupił ten dom, jeździ jaguarem, słucha muzyki
na sprzęcie wartym dwadzieścia tysięcy dolarów, nosi buty do przeróbki… Czy jest jakimś
dzieckiem szczęścia? Kimś w rodzaju Simona Pure’a? A może Andy czegoś się o nim
dowiedział? Skąd on bierze forsę na to wszystko? Dorabia na boku?
— Wiem tylko, że bardzo ciężko pracuje. Czasem słyszę, jak majstruje przy swoich meblach
o trzeciej w nocy.
— Dziwi mnie jeszcze jedno — powiedział Qwilleran, odkładając fajkę na popielniczkę. —
Dlaczego dziś wieczorem mnie okłamał. Spytałem go, czy szabrował w domu Ellswortha, a on
zaprzeczył. Ale w tym domu widać ślady jego kul i białych butów, tych samych, które dzisiaj
tak dumnie mi prezentował.
— Antykwariusze nie lubią zdradzać źródeł swego zaopatrzenia — wyjaśniła Mary. —
Więc albo nie mówią nic, albo kłamią i nikt im tego nie ma za złe. Równie złym pomysłem jest
opowiadanie antykwariuszowi o skarbach na strychu twojej babci…
— Czyżby? A któż zadekretował podobną etykietę?
Mary uśmiechnęła się z wyższością i ten uśmiech również się Qwilleranowi bardzo
spodobał.
— Ta sama instancja, która pozwoliła dziennikarzom wtrącać się w nie swoje sprawy.
— Brawo! Jeden — jeden.
Przez chwilę patrzyli na siebie w pełnym słodkiego napięcia milczeniu.
— Czy mówiłam ci już o dwudziestu dolarach, które znalazłam? — spytała wreszcie.
— Niektórzy to mają szczęście! Gdzie je znalazłaś?
— W kieszeni sweterka, tego samego, który miałam na sobie tamtego wieczora, kiedy Andy
zginął. Sweter był cały we krwi, więc po powrocie do domu zwinęłam go i wrzuciłam na
najdalszą półkę szafy. W ten weekend znalazła go sprzątaczka i tak odkryłam dwadzieścia
dolarów.
— Skąd się tam znalazły?
— Leżały na podłodze pracowni Andy’ego, więc je podniosłam.
— Chcesz powiedzieć, że były tam, kiedy znalazłaś ciało? I że tak po prostu, jakby nic,
podniosłaś je i włożyłaś do kieszeni? Nie pomyślałaś, że to mógłby być ważny dowód w
sprawie?
Mary wzruszyła ramionami i spuściła głowę na znak skruchy. Z wyrzutami sumienia było jej
bardzo do twarzy.
— W końcu jestem dzieckiem bankiera — szepnęła.
— Banknot był złożony?
Kiwnęła potakująco głową.
— Jak?
— Wzdłuż i na pół.
— Czy tak składał pieniądze Andy?
— Nie. Zawsze nosił pieniądze w portfelu.
Qwilleran nagle odwrócił głowę.
— Koko! Natychmiast to zostaw! — krzyknął do kota, który wdrapał się na stół i ocierał
pyszczek o regulator lampy.
U nasady wąsów znowu poczuł to dziwne mrowienie, które zawsze informowało go, że
rozwiązanie tajemnicy jest w zasięgu ręki, trzeba tylko znaleźć właściwy klucz.
— Co to byli za ludzie, ci, którzy mieli oglądać żyrandol?
— Nie wiem. Andy mówił coś o kobiecie z przedmieścia i jej mężu, z którym miała się
skonsultować w sprawie zakupu.
Qwilleran pochylił się do przodu, jakby miał jej do wyjawienia jakiś sekret.
— Bo widzisz, jeśli Andy w tym feralnym momencie zdejmował żyrandol z sufitu, to
znaczyłoby, że klienci już się zdecydowali i transakcja była przyklepana. Inaczej po co miałby
się fatygować? Jeśli więc to był rzeczywiście wypadek, to klienci Andy’ego musieli być
świadkami całego zdarzenia. Dlaczego więc nie wezwali policji? I kim byli? A jeśli w ogóle nie
przyszli, to ktoś musiał wyprawić Andy ego na tamten świat. Pytanie — kto?
Mary znowu spuściła głowę.
— Myślę, że to dobry moment, aby ci o tym powiedzieć… Tamtego wieczora byłam u
Andy’ego dwa razy. Za pierwszym razem przez uchylone drzwi zobaczyłam, że z kimś gada,
więc pomyślałam, że przyjdę później.
— Kto to był? Rozpoznałaś tego drugiego?
— Tak, ale bałam się komukolwiek o tym mówić.
— Musisz mi zaufać. To bardzo ważne.
— Kłócili się, Andy i Cobb. Bałam się, że tamtego wieczora CC. mnie widział. Nawet sobie
nie wyobrażasz, jak odetchnęłam, kiedy dziś rano dowiedziałam się o jego śmierci. Wiem, że to
podłe.
— I cały ten czas żyłaś w strachu przed nim! Czy groził ci?
— Właściwie nie, ale… od tamtego czasu zaczęły się głuche telefony.
— Wiedziałem! — tryumfował Qwilleran. — Wiedziałem, że telefon tamtego wieczora,
kiedy byłem u ciebie, to jakaś śmierdząca sprawa! Jak często…
— Mniej więcej raz w tygodniu… zawsze ten sam głos… zniekształcony. Brzmiał trochę jak
szept aktora na scenie… zachrypnięty… astmatyczny…
— Co mówił?
— Zawsze jakieś melodramatyczne głupoty. Niejasne aluzje do śmierci Andy’ego. Niejasne
pogróżki. Jestem przekonana, że teraz, po śmierci CC, telefonów nie będzie.
— Nie byłbym tego taki pewien. Tamtego wieczora w sklepie Andy’ego musiał być ktoś
trzeci… posiadacz dwudziestodolarowego banknotu. CC miał portfel, więc on odpada. Ktoś
jeszcze… Ciekaw jestem, jak Ben Nicholas trzyma swoje pieniądze…
— Qwill…
— Czy istnieje na świecie kobieta, która składa banknoty wzdłuż?
— Qwill, ty tylko żartujesz, prawda? Nie chcę, aby jakieś gazety, policja, radio wracały do
tej sprawy. Dla mnie jest ona zamknięta i niech tak pozostanie.
Spojrzała na niego. W jej oczach widział determinację.
— Czemu tak sądzisz?
— Dajmy na to, że nie zrezygnujesz i nadal będziesz badał tę sprawę… i przypuśćmy, że
odkryjesz, kto jest mordercą… Wtedy złożysz donos na policję, prawda?
— Prawda.
— I będzie śledztwo, a później proces.
Qwilleran znów przytaknął.
— A ponieważ to ja znalazłam ciało, będę musiała zeznawać. Tak czy nie? I wtedy wszyscy
dowiedzą się, kim jestem.
Mary wysunęła się z bujanego fotela i przyklękła obok wąsacza.
— Qwill, to będzie dla mnie koniec wszystkiego, rozumiesz? Wszystkiego, co dla mnie w
życiu ważne! Zniszczą mnie… mój ojciec, inni ludzie. Doskonale wiesz, że tak właśnie będzie!
Fajka, którą Qwilleran wyjął z ust, upadła na ziemię.
— A zwłaszcza obawiam się dziennikarzy — szepnęła. — Wiesz, co dla nich znaczy sławne
nazwisko. Zrobią wszystko, aby mnie zdemaskować, prześwietlić, oczernić, skompromitować.
Klęczała obok niego, żebrząc o litość.
— Andy nie żyje. I nic nie zwróci mu życia. Więc daj temu spokój. Proszę cię, Qwill!
Wzięła go za rękę i patrzyła mu w oczy błagalnym wzrokiem.
— Zrób to dla mnie — szepnęła.
Pochyliła głowę i przytuliła swój ciepły, miękki policzek do jego dłoni. Qwilleran ujął ją za
brodę i zbliżył jej twarz do swojej.
— Błagam cię, Qwill. Daj temu wszystkiemu spokój.
— Mary, nie mogę…
— Obiecaj mi, proszę…
Ich wargi niemal się ze sobą stykały. Oddech zamarł w piersiach. Czas stanął w miejscu.
Nagle usłyszeli:
— Grrrowrrr… jeouuu!
A później:
— Hhhhhhhhhh!
— Grrrowrrr! Ouf!
— Koko! — krzyknął z furią w głosie wąsacz.
— Ak–ak–ak–ak–ak–ak!
— Yum Yum!
— GRRRRR!
— Koko! Natychmiast przestań!
Rozdział szesnasty
Tej nocy Qwilleranowi śniła się Niagara. Huk mas wody, lecących w dół i rozbijających się
o skały, był tak przerażający, że wyrwał go ze snu. Zaspanymi oczyma rozejrzał się po
ciemnym pokoju. Mimo że już się obudził, nadal słyszał szum wody. Trwało to jeszcze jakąś
chwilę, aż wreszcie, czkając i dusząc się, Niagara zamilkła.
Wąsacz usiadł na łóżku–gondoli i nasłuchiwał. Za moment znów się rozpoczęło. Nie był to
ogłuszający huk spienionych odmętów jak w jego śnie, a raczej zasysający wir wodny, później
żałosne wycia oraz piski. I cisza.
Jego umysł, budzący się powoli ze snu, zaczął dociekać przyczyny hałasu. Instalacja
kanalizacyjna! Instalacja kanalizacyjna w starym domu! Ale przecież był środek nocy.
Qwilleran zwlekł się z łóżka i poczłapał do łazienki.
Włączył światło i jego oczom ukazał się następujący widok. Koko, stojąc łapami na
barokowej wannie, trącał łapką porcelanowy guzik przedpotopowej spłuczki, z fascynacją
obserwując płynącą rwącym potokiem wodę. Yum Yum przycupnęła na krawędzi marmurowej
umywalki. Jej oczy świeciły intensywnym blaskiem.
— Ty małpo! — zachrypiał Qwilleran. — Skąd wiesz, jak to działa?
Nie mógł się zdecydować, czy ma się gniewać z powodu zakłóconego snu, czy też wyrazić
podziw dla mechanicznych zdolności kocura. W końcu chwycił go za kark i — przy
akompaniamencie pisków i wrzasków — wyniósł do pokoju, sadowiąc na fotelu Morrisa.
— O co ci chodzi?! Taki hałas zmarłego by obudził. A mamy tu w domu paru zmarłych.
Urażony Koko lizał futerko na grzbiecie, jakby kontakt z dłonią wąsacza wymagał
dezynfekcji i kwarantanny.
Zółtoszare niebo oznajmiało, że nadchodzi kolejny zimowy dzień, szykując śmiałkom,
którzy wystawią nos za drzwi, nowy zestaw szykan i tortur. Otwierając konserwę z małżami,
Qwilleran zastanawiał się nad kolejnymi krokami w śledztwie. Po pierwsze, musi się
dowiedzieć, jak Ben składa banknoty. Chciałby też odkryć, w jaki sposób czerwone pióro
przemieściło się z jego tweedowego kapelusza na jedwabny cylinder sąsiada. W tej sprawie
przesłuchał już Koko, ale kocur w odpowiedzi tylko zmrużył jedno ślepię. No i jeszcze sprawa
lawiny śnieżnej, która go przysypała na ganku antykwariatu Bena. Rozmawiał o niej z Mary,
która jak zwykle zlekceważyła jego podejrzenia.
— Sprawa jest prosta — powiedziała, uśmiechając się pobłażliwie. — Na strychu budynku,
w którym Ben ma antykwariat, mieszczą się ogrzewane sypialnie.
Nie obiecał Mary, że porzuci swoje prywatne śledztwo. Choć był tego bliski i tylko raban,
jaki narobiły koty, go ocalił. Więc przyrzekł tylko tyle, że nie zrobi niczego, co mogłoby jej
zaszkodzić, a ona się uspokoiła i dalszą część wieczora spędzili bardzo przyjemnie. Co więcej,
Mary przyjęła zaproszenie na wigilijną imprezę w klubie! Powiedziała, że pójdzie tam jako
Mary Duxbury, nie Mary Duckworth, sprzedawczyni staroci. Ukrywanie swej tożsamości nie
będzie miało sensu, bo dziennikarze z kroniki towarzyskiej i tak ją rozpoznają.
Jednak Qwilleran wciąż stał przed dylematem. Jeśli zaniecha śledztwa, zaprzeczy
wyznawanym przez siebie wartościom. Z drugiej strony jego kontynuacja z pewnością rzuci
cień na reputację Junktown. A przecież ta wzgardzona przez magistrat dzielnica i tak ma wielu
wrogów. Bardziej od kryminalnej sensacji potrzebna jej była rzetelna promocja.
Wybiła godzina, kiedy w Junktown otwierano sklepy, więc Qwilleran ruszył na swój
obchód. Pogoda znów zaskoczyła go sadystyczną inwencją. Zimny, mokry wiatr omiatał
Zwinger Street, mrożąc szpik w kościach i pozostawiając w powietrzu zapach stęch—lizny.
Najpierw postanowił odwiedzić Bena, ale sklep „Trochę Śmieci” był zamknięty. Później
skierował się ku antykwariatowi Prantza. Po raz pierwszy od czasu, kiedy wąsacz sprowadził
się do Junktown, „Technityki” były otwarte. Kiedy wszedł do środka, z pokoju na zapleczu
wyłonił się właściciel, w granatowym fartuchu i z pędzlem w dłoni.
— Właśnie lakieruję szafki kuchenne na sprzedaż — wytłumaczył. — Każdy przygotowuje
się na jutrzejsze święto.
— Więc proszę sobie nie przeszkadzać — rzucił Qwilleran, rozglądając się po sklepie. Stały
tam telewizory sprzed piętnastu lat, stare liczniki na prąd, szczątki prehistorycznych
odbiorników radiowych, przedpotopowy generator przedwojennego automobilu.
— Chciałem spytać o jedną rzecz — zagadnął wąsacz po chwili. — Czy da się z tego żyć?
— Nikt nawet o tym nie marzy — odpowiedział Prantz. — Wszyscy traktujemy to jako
hobby.
— Chyba że ktoś jest ascetą — dorzucił Qwilleran.
— Tak się składa, że mam pewne zabezpieczenie. Kiedyś harowałem jak wół i skończyło się
atakiem serca. Więc obecnie staram się nie przemęczać.
— To ciekawe, w końcu jest pan jeszcze młody — zauważył Qwilleran, spoglądając na
rozmówcę, który na oko miał jakieś czterdzieści lat.
— Uważam, że to prezent od losu. Sądzę, że Cobb też mógł umrzeć na atak serca. W jego
wieku trzeba uważać na dźwiganie ciężkich rzeczy.
— A co pan robił przedtem?
— Byłem malarzem pokojowym i tapetowałem — powiedział antykwariusz takim tonem,
jakby za coś przepraszał. — Ot, praca jak praca, trzeba było z czegoś żyć. Ale teraz, prowadząc
ten sklep, odnalazłem swoje powołanie.
— Skąd pomysł?
— Proszę chwilkę poczekać, odłożę pędzel.
Za parę sekund Prantz zjawił się ponownie, dźwigając stare biurowe krzesło.
— Proszę spocząć.
Qwilleran studiował zdezelowane wnętrzności starej maszyny do pisania, porządkując nowe
informacje i wrażenia. „Nie podobasz mi się, bratku — myślał. — Mówisz zbyt gładko, abym
mógł ci uwierzyć”.
Antykwariusz uśmiechnął się szeroko.
— Mówię panu, ludzie biorą dziś wszystko, bo prawdziwych antyków jest jak na lekarstwo.
Przerabiają na lampy stare, zżarte przez korniki skrzynki na listy. Wieszają w ramkach
dwudziestoletnie plakaty, reklamujące występy otyłych striptizerek. Więc czemu mają nie
kupić starego gaźnika czy kineskopu?
Ton jego głosu z oficjalnie uprzejmego zmienił się w konfidencjonalny.
— Poza tym pracuję nad czymś specjalnym. To idea na miarę naszych czasów —
błyskawiczna starość. Chciałbym wysyłać rzeczy na przedwczesną emeryturę, aby szybciej
stawały się antykami. Im prędzej przedmiot wyjdzie z użycia, tym prędzej trafi do
kolekcjonera. Kiedyś pomiędzy jednym a drugim mijały stulecia. Teraz wystarczy trzydzieści
lat i przedmiot staje się antykiem. Dlaczego więc jeszcze nie przyspieszyć tej tendencji? Antyk
piętnastoletni, dziesięcioletni, to jest myśl… Tylko proszę o tym nie pisać! — dodał, jakby
budząc się z pięknego snu. —To dopiero projekt w fazie koncepcyjnej.
Qwilleran wbił się w swój zimowy płaszcz i opuścił „Technityki”. Przed wyjściem Hollis
Prantz rozmienił mu pięć dolarów na banknoty złożone wpół. Ale mimo to wąsacz nie wyzbył
się wobec niego podejrzeń.
— Panie Qwilleran! Panie Qwilleran!
Odwrócił się i ujrzał biegnącą w jego kierunku postać w futrze z oposów, z rozwianymi
blond włosami i zeszytami pod pachą. Ivy, najmłodsza z trzech siostrzyczek, z trudem łapała
oddech.
— Gdy pana zobaczyłam, wysiadłam z autobusu — wysapała. — Miałam dziś zajęcia z
rysunku. Może idzie pan do nas?
— Nie, idę do antykwariatu pani McGuffey.
— Proszę tego nie robić! Pani McGuffey jest cholernie nudna! Tak mówi Cluthra.
— Biznes to biznes. Wszystko gotowe do świąt?
— No pewnie! Na Gwiazdkę dostanę sztalugi! Prawdziwe!
— Cieszę się, że cię spotkałem — powiedział Qwilleran. — Chciałbym jakoś udekorować
mieszkanie na święta, ale Bóg poskąpił mi artystycznych talentów. No a do tego jeszcze to
cholerne kolano…
— Z przyjemnością panu pomogę! Jaką pan lubi choinkę? Ubraną tradycyjnie czy może
jakoś tak odlotowo?
— Choinka nie wchodzi w rachubę; nie przetrwałaby pięciu minut. Mam w domu parę
szalonych kotów. Ale pomyślałem, że można by kupić jakiś łańcuch u Lombardo i…
— Świetny pomysł! Skoczę do naszego sklepu po taker i możemy zaczynać.
Kiedy Ivy przyszła do mieszkania Qwillerana, na środku podłogi leżały już cedrowe
girlandy. Koty — zazwyczaj nieufnie nastawione do wszystkich nowinek — omijały je
szerokim łukiem. Yum Yum, która nie przepadała za gośćmi, zaszyła się w jakiś kąt. Na
posterunku został Koko, który obserwował podejrzliwie każdy ruch dziewczyny.
Przed rozpoczęciem pracy wąsacz poczęstował Ivy colą. Rozsiadła się wygodnie w bujanym
fotelu, jej proste blond włosy opadały na ramiona jak peleryna. Seksowna figura nie licowała z
dziecięcą mimiką. Kiedy mówiła, wydymała i sznurowała usteczka zupełnie jak mała
dziewczynka.
— Ivrene, Amberina, Cluthra… Skąd takie dziwne imiona? —zapytał.
— Nie wiesz? To gatunki artystycznego szkła. Matka miała fioła na punkcie Art Nouveau.
Ja tam wolałabym się nazywać Kim bądź Leslie. Kiedy skończę osiemnaście lat, zmienię imię i
wyjadę na studia do Paryża. Naturalnie jeśli do tego czasu siostrzyczki nie roztrwonią spadku
po matce. Teraz są moimi prawnymi opiekunkami — dodała, marszcząc brwi.
— Chyba dobrze się razem bawicie, prowadząc ten sklep?
Ivy zawahała się.
— Nie do końca. Czuję się tam jak Kopciuszek. Cluthra cały czas wynajduje mi jakąś nową
robotę… No a Amberina śmieje się z moich artystycznych aspiracji. Najchętniej widziałaby
mnie jako księgową albo pielęgniarkę, albo kogoś równie nudnego.
— A od kogo dostaniesz ten wspaniały gwiazdkowy prezent?
— Jaki prezent?
— Sztalugi.
— Ach, to od Toma, męża Amberiny. Jest dla mnie taki miły! Chyba w sekrecie podkochuje
się we mnie, ale nikomu o tym nie mów.
— Będę milczał jak grób — obiecał Qwilleran, przykładając rękę do piersi. — Pochlebia mi
twoje zaufanie. Powiedz, co myślisz o ostatnich wydarzeniach w Junktown? Czy sądzisz, że to
zwykły zbieg okoliczności?
— Cluthra mówi, że Smok specjalnie spuścił jej urnę na stopę. Myśli nawet o tym, aby ją
podać do sądu i zażądać odszkodowania. W grę wchodzą wielkie pieniądze! Pięć tysięcy
dolarów!
— Astronomiczna kwota — potwierdził Qwilleran. — Ale chodzi mi raczej o ostatnie
wypadki śmiertelne.
— Biedny CC! To był psychopata, ale żal mi go. Miał prze—chlapane ze swoją żoną. Czy
wiesz, że ona zamordowała swego pierwszego męża? Oczywiście nikt tego nie udowodnił,
ale…
— A Andy? Znałaś go?
— Bajeczny facet! Szalałam za nim. Czy to nie straszne umrzeć w taki sposób?
— A może ktoś mu pomógł?
W oczach Ivy błysnęły iskierki świadczące o tym, że domyśla się, o kogo chodzi.
— Może Smok?
— Ależ panna Duckworth kochała Andy’ego! Nie mogłaby zrobić czegoś takiego
ukochanej osobie.
Dziewczyna myślała przez parę sekund.
— Nie mogła go kochać — oświadczyła w końcu. — Ona jest czarownicą! Tak mówi
Cluthra. A przecież każdy wie, że czarownice nikogo nie kochają.
— Trzeba przyznać, że tu w Junktown żyje sporo ekscentryków. A co sądzisz o Russellu
Patchu?
— Kiedyś mi się podobał, zanim rozjaśnił włosy. Wydaje mi się, że on robi jakieś brudne
interesy, ale…
— A jego współlokator?
— Stan jest fryzjerem w Skyline Towers. Znasz to miejsce, same bogate wdowy i kochanki
milionerów… Wyjawiają mu wszystkie swoje sekrety i dają mu niewiarygodne prezenty.
Cluthra także do niego chodzi. Ludzie sądzą, że ten rudy to jej naturalny kolor. Ale żebyś
zobaczył kiedyś, jakie ma szare odrosty…
— Sylvia Katzenhide też tam mieszka, prawda? Dziewczyna skinęła głową i dodała:
— Cluthra mówi, że to prawdziwa szantażystka! Ona na każdego ma haka.
— Nawet na Bena Nicholasa i Hollisa Prantza?
— Tego nie wiem — powiedziała Ivy, siorbiąc colę. — Moim zdaniem ten Ben to
narkoman. Jeśli chodzi o tego drugiego, to trudniej byłoby coś znaleźć. Ale może to
zboczeniec?
Później, gdy już girlandy przymocowane zostały do ściany nad kominkiem i Ivy ze swoim
takerem poszła pomagać siostrom, Qwilleran zwrócił się do Koko:
— Pamiętaj, stary, nikt tak nie łże jak dzieci. Eksperyment z Ivy kosztował go całe dziesięć
dolców, a jedyny pożytek z dekoracji był ten, że zasłaniały twarz źle dysponowanej starszej
pani wiszącej nad kominkiem. Już dawno postanowił zastąpić ją tarczą herbową
Mackintoshów, gdy tylko znajdzie kogoś, kto pomoże mu ją zawiesić.
Zanim udał się do miasta, aby zostawić w redakcji maszynopis, zadzwonił jeszcze w dwa
miejsca. Najpierw do Cluthry, której powiedział, że zbiera informacje na temat prywatnego
życia antykwariuszy: jak mieszkają, co kolekcjonują, jak mają urządzone mieszkania.
Następnie do Russa Patcha, któremu oświadczył, że jego koty szaleją za muzyką. Spytał też
Bena, czy ten nie mógłby go zabrać na szaber. W końcu zobaczyć na własne oczy to nie to
samo, co mieć informacje z trzeciej ręki. Poprosił go też o rozmienienie pięciodolarowego
banknotu.
— Dobry Bóg mi świadkiem — wykrzyknął z emfazą Ben — że gdybym miał w kieszeniach
taką kwotę, już dawno rzuciłbym ten interes w diabły!
Kiedy wkroczył do redakcji „Daily Fluxion”, uderzyło go jej estetyczne ubóstwo. Rzędy
nowoczesnych, metalicznie połyskujących biurek, które niegdyś działały na jego umysł
dyscyplinująco i kojąco zarazem, teraz wydawały mu się odrażająco zimne, sterylne i
nieludzkie.
— Widziałeś swój artykuł w dzisiejszym wydaniu? — zapytał Arch Riker. — Szef jest
bardzo zadowolony!
— Cała ostatnia strona! Tego się nie spodziewałem — pokręcił głową Qwilleran i rzucił na
biurko maszynopis. — A to następny tekst. Jutro też coś będę miał. Idę na wywiad z facetem,
który bije wszystkich śmieciarzy z Zwinger Street na głowę, sprzedając technityki.
— Rosie mi o nim wspominała. Jest w Junktown od niedawna.
— Ma nie po kolei w głowie albo tylko udaje wariata. Jestem pewien, że coś kombinuje.
Twierdzi, że miał atak serca, a biega po schodach jak łania. Powoli zaczynam się orientować w
tutejszych szachrajstwach.
— Tylko nic nie kombinuj — ostrzegł go Riker. — Skup się lepiej na pisaniu.
— Ale Arch! Znalazłem parę fenomenalnych tropów w sprawie śmierci Andy’ego! Chyba
też wiem, kto maczał palce W śmierci Cobba.
— Na Boga, Qwill, policja uznała, że to był wypadek. Skąd ta mania podejrzliwości?
— Choćby stąd, że wszyscy w Junktown są gorliwymi wyznawcami wersji o wypadku. Zbyt
gorliwymi.
— Wiem, o co ci chodzi, Qwill. Jeśli udowodnisz, że Junktown jest jaskinią zbójców, ludzie
przestaną tam zaglądać. Szczytna myśl! Słuchaj, muszę zapełnić czymś pięć stron w gazecie,
więc nie mogę się z tobą spierać cały boży dzień.
— Ale przyznasz, że jeśli popełniono zbrodnię, trzeba o tym napisać — upierał się Qwill.
— W porządku, jeśli chcesz się bawić w śledztwo, twoja sprawa. Ale poza czasem pracy! I
pamiętaj, aż do świąt drukujemy same optymistyczne kawałki! Jeśli twoja seria publikacji o
antykach będzie wyglądała jak dotychczas, masz duże szanse na pierwszą nagrodę.
Kiedy Qwilleran wrócił do Junktown, Ivy zdążyła rozpuścić płotkę, że tak naprawdę jest
prywatnym detektywem i trzyma u siebie dwa syjamczyki, którym źle patrzy z oczu i które są
groźniejsze od wściekłego amstafa.
— Czy to prawda? — spytał młodzieniec z bokobrodami, prowadzący „Zaczarowany
Kuferek”, przyglądając się wąsaczowi zza ciemnych szkieł okularów.
— Czy to prawda? — pytała kobieta z antykwariatu „Tylko Krzesła”.
— Fajnie by było — odpowiedział Qwilleran. — Ale prawda jest o wiele nudniejsza. Jestem
zwykłym dziennikarzem i piszę, o czym mi każą pisać.
Antykwariuszka przymknęła powieki.
— Widzę pana jako Yorkshire Windsor. Każdy człowiek przypomina jakiś rodzaj fotela.
Zgrabny, lekki sheraton kojarzy się z baletnicą; angielski chippendale wygląda jak facet, od
którego wynajmuję tę ruderę. A pan to Yorkshire Windsor… Nie wierzy pan? Wystarczy
trochę treningu i wszyscy przyjaciele zamienią się panu w krzesła.
Po wysłuchaniu tej pouczającej pogadanki oraz zapoznaniu się ze spekulacjami Ivy i teorią
Prantza przyszedł czas na panią McGuffey, która w przeciwieństwie do poprzedniej trójki
wydała się Qwilleranowi całkiem rozsądną kobietą.
Spytał o nazwę jej sklepu.
— Proszę spojrzeć: wszędzie same drewniane skrzynie. A ten kubek ma uszko jak filiżanka.
Ten czerpak przecieka, więc używam go jako chochli. A w tym antałku trzymam różne
drobiazgi.
— Skąd czerpie pani informacje o tych rzeczach?
— Z książek. Kiedy do sklepu nikt nie zagląda, po prostu siedzę i czytam. To całkiem miłe
zajęcie dla emerytowanej nauczycielki. Jeśli chciałby pan pożyczyć jakąś książkę o antykach
albo historii, służę moją biblioteką.
— Ma pani może coś o historii Junktown? W szczególności interesują mnie dzieje domu
państwa Cobb.
— O, to najważniejszy dom na całej ulicy! Wybudowany przez Williama Towne Spencera,
słynnego abolicjonistę. Miał dwóch młodszych braci, Jamesa i Philipa, którzy postawili
mniejsze repliki jego rezydencji. A także siostrę Mathildę, starą pannę, niewidomą od
urodzenia. Kiedy miała trzydzieści dwa lata, spadła ze schodów i umarła.
Po wszystkich tych niedorzecznych teoriach, których tego dnia wysłuchał, słowa pani
McGuffey działały na duszę jak ożywczy balsam.
— Zauważyłem, że mieszkańcy Junktown mają skłonność do niefortunnych upadków —
powiedział Qwilleran. — Ciekawe, że ta upiorna tradycja jest aż tak stara.
Antykwariuszka pokiwała smutno głową.
— Biedna pani Cobb! Będzie jej trudno prowadzić ten interes bez męża.
— Mówiła, że CC. był tu kimś w rodzaju przywódcy antykwariuszy…
— Może ma rację. Ale tak między nami… nie cierpiałam tego człowieka. Zupełny brak
manier. A przecież tak nie można. Moim zdaniem największą stratą dla Junktown było odejście
Andrew Glanza. Wspaniały młody człowiek, bardzo obiecujący, a do tego naukowiec! Byłam z
niego bardzo dumna, bo dwadzieścia pięć lat temu był moim uczniem, na północy stanu, w
Boyerville. Jaki to był bystry dzieciak! I miał lekkie pióro. Żywiłam nadzieję, że kiedyś
zostanie pisarzem.
Na jej twarzy malowało się wzruszenie.
— Pisał teksty o antykach?
— — Tak, ale również pracował nad powieścią, co do której miałam mieszane uczucia. Dał
mi do przeczytania pierwsze dziesięć rozdziałów. Wprawdzie nie zniechęcałam go, ale… Mam
kłopoty z czytaniem tej dzisiejszej prozy. Jednak, jak to się mówi, taka literatura, jacy
czytelnicy.
— O czym była powieść Andy’ego?
— O nas, antykwariuszach, którzy żyją w społeczności podobnej do Junktown. Ale prócz
tego Andy wprowadził sporo czarnych charakterów: alkoholików, handlarzy narkotyków,
homoseksualistów, prostytutek, pedofilów. Gdyby tacy ludzie tu mieszkali, w tej chwili
zamknęłabym sklep i wyniosła się stąd na zawsze.
Qwilleran pogładził w zamyśleniu wąsy.
— Ale czy rzeczywiście Junktown wolne jest od takiej patologii? Może w rzeczywistości…
— Ależ proszę nie mówić takich rzeczy! Może z wyjątkiem… — tu pani McGuffey ściszyła
głos, zezując na klienta przechadzającego się po sklepie. — Ale chciałabym, żeby to zostało
między nami… Mówi się, że ten mały człowieczek, co ma warzywniak, przejmuje zakłady.
— Chciała pani powiedzieć: przyjmuje zakłady. Jest bukmacherem?
— Coś takiego mówią. Tylko proszę nie pisać o tym w gazecie. Junktown to bardzo
porządna okolica.
W tym momencie z głębi sklepu dobiegł ich głos klienta:
— Przepraszam, szukam maślnicy.
— Jedną chwilkę! — powiedziała antykwariuszka, posyłając klientowi uroczy uśmiech. —
Zaraz panu wszystko pokażę.
— Co się stało z rękopisem powieści? — spytał Qwilleran, kierując się ku wyjściu.
— Proszę spytać pannę Duckworth, jego przyjaciółkę. Jak sądzę, przekazał jej rękopis.
Bardzo chciała go przeczytać, ale — i tu pani McGuffey zawiesiła głos, przygotowując
słuchacza na porażający finał — ale chciał, by pierwsza zapoznała się z nim jego stara
nauczycielka.
Rozdział siedemnasty
Wszechobecna lepka wilgoć, przenikająca przez ubrania i wsiąkająca w ciało, przemieniła
się teraz w zimny, zacinający deszcz, toteż Qwilleran — na ile pozwoliło mu stłuczone kolano
— do „Błękitnego Smoka” udał się biegiem.
— Dziś w nocy idę na szaber — oświadczył Mary Duckworth. — Ben Nicholas pokaże mi,
jak się to robi.
— Gdzie idziecie?
— Do starego teatru na Zwinger Street. Jest zabity deskami, ale Ben twierdzi, że wie, jak
sforsować tylne wejście. Chcę zobaczyć, jak to wygląda. Dopiero wtedy będę mógł napisać
tekst o ludziach, którzy ryzykują areszt, by uratować przed zniszczeniem cenne elementy
architektury i wystroju wnętrz. W ten sposób z ich działalności zostanie zdjęte odium
potępienia.
Mary patrzyła na niego z podziwem.
— Qwill, nawróciłeś się!
— Może to za dużo powiedziane. Po prostu aby o czymś pisać, muszę to najpierw zobaczyć
na własne oczy. Tak a propos, czy mogłabyś mi pożyczyć rękopis powieści Andy ego? Pani
McGuffey mówiła mi o niej, że traktuje o Junktown…
— Ależ skąd mam go mieć?
— Pani McGuffey mówiła…
— Andy pozwolił mi przeczytać pierwszy rozdział, i to wszystko.
— To co się z nim stało?
— Nie mam pojęcia. Może Robert Maus wie coś więcej.
— Zadzwonisz do niego?
— Teraz?
Qwilleran zrobił błagalną minę.
Mary spojrzała na stojący zegar.
— To niezbyt dogodna pora. Pewnie teraz przygotowuje obiad. Czy to naprawdę aż takie
pilne?
Mimo wszystko wykręciła numer.
— Dzień dobry, Williamie! Czy mogę rozmawiać z panem Mausem… Powiedz, że dzwoni
Mary Duxbury… Tego się obawiałam. Ale nie zajmę dużo czasu.
Odwróciła się do Qwillerana.
— Kamerdyner mówi, że Bob właśnie przygotowuje sos holenderski do kalarepy.
— Powiedz, że „Daily Fluxion” ma kompromitujące materiały na jego klienta, to od razu
przejdzie mu chęć na gotowanie.
Maus podszedł wreszcie do telefonu (Qwilleran wyobraził go sobie w fartuszku i z łyżką
ociekającą sosem w dłoni) i powiedział, że nic nie wie o żadnym rękopisie, a przynajmniej nie
było go w domu Andy’ego.
— To gdzie on, do diabła, jest? — jęknął dziennikarz. — Czy to możliwe, że ktoś go
zniszczył? Ktoś, komu zależało, by powieść nie ujrzała światła dziennego? O czym był
rozdział, który czytałaś?
— O kobiecie, która planuje otruć męża. Od razu mnie wciągnął.
— To dlaczego Andy nie pozwolił ci przeczytać więcej?
— Pracę nad powieścią trzymał w tajemnicy. Zresztą to częste u pisarzy, prawda? Nie
cierpią, gdy ktoś im zagląda przez ramię, zanim nie skończą.
— Może ta powieść była zbyt… dokumentalna? Pani McGuffey twierdzi, że wszystko to
były czcze fantazje. Ale ona żyje we własnym świecie, więc skąd może wiedzieć, co jest fikcją,
a co prawdą? Może dla wielu osób ta powieść była niewygodna, a nawet… groźna?
— To niemożliwe! Andy był taki delikatny…
Qwilleran zazgrzytał zębami. Taki delikatny, taki uczciwy, taki mądry, taki inteligentny!
Znał tę litanię na pamięć.
— Skąd wiesz, może ciebie też tam opisał — spytał z jadowitym uśmiechem — i dlatego nie
chciał, byś znała ciąg dalszy? Ta książka mogłaby narobić niezłego bigosu!
W oczach Mary dostrzegł błysk.
— Andy nigdy by mi tego nie zrobił!
— Nie byłbym aż taki pewien — powiedział Qwilleran, zbierając się do wyjścia.
Gdy był już w drzwiach, odwrócił się nagle i powiedział:
— Hollis Prantz wyznał mi dzisiaj, że zanim zajął się antykami, był malarzem pokojowym i
kładł tapety, ale przez słabe serce musiał wycofać się z interesu i tak znalazł pasję swego życia.
Ciekawe, prawda? Mimo tego słabego serca uwijał się dzisiaj jak w ukropie przy lakierowaniu
szafek.
— Lakierowaniu?
Mary aż wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia.
— Mówił, że musi je polakierować przed jutrzejszą imprezą, bo i tak ma w sklepie mało
towaru.
— Ależ nie lakieruje się w taki dzień jak dziś! Te szafki nigdy nie wyschną! Jak położysz
lakier w wilgotną pogodę, to drewno na zawsze pozostanie mokre.
— Jesteś tego pewna?
— Oczywiście! Może ci się zdawać, że jest suche, ale w słotę wilgoć i tak z niego wylezie.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
— Zadziwiająca niekompetencja, prawda?
— Nikt, kto był zawodowym malarzem, nie popełniłby takiego błędu! — potwierdziła
podekscytowana Mary,
Na dworze deszcz zamienił się w wilgotny śnieg, padający tak gęsto, jakby to była mgła.
Widząc, że to nie żarty, Qwilleran wszedł do sklepu z ubraniami i zakupił czerwoną czapkę
uszatkę. Jeśli idzie o latarkę i łom, postanowił pożyczyć je od państwa Cobb.
Ale nim zadebiutuje jako szabrownik, musiał jeszcze wpaść do Russella Patcha, aby
obejrzeć sprzęt grający za dwadzieścia patyków. Wrócił więc do domu i ponownie nałożył
Koko niebieską uprząż. Wprawdzie biała smycz gdzieś się zapodziała, ale przy wizycie
towarzyskiej nie była potrzebna. I bez niej Koko wyglądał jak prawdziwy profesjonalista, a
uprząż pozwalała wygodnie przetransportować go do starej stajni, znajdującej się dwa domy
dalej.
Koko znalazł schronienie pod płaszczem Qwillerana, tak że do domu Russa dotarł zupełnie
suchy. Kiedy weszli do sklepu, gospodarz zaprowadził ich wąziutkimi schodkami na górę.
Podłoga wspaniałego mieszkania na piętrze wyłożona była biało—czarną terakotą. Przy
ścianach stały marmurowe rzeźby, niektóre pomalowane na czarno, inne na jaskrawoczerwono.
Russell przedstawił swego sublokatora, młodzieńca o anemicznej cerze, z którego
nieśmiałością nie licował olbrzymi brylantowy pierścień na palcu serdecznym. Qwilleran
odwzajemnił się, prezentując Koko, który przybył na górę, siedząc na jego ramieniu. Kocur
rzucił dwóm nieznajomym niedbałe spojrzenie i odwrócił się do nich tyłem.
Piłowanie smyczków, dobywające się z każdego kąta pokoju, działało Qwilleranowi na
nerwy.
— Lubi pan barok? — spytał Russ. — Czy może woli pan coś innego?
— Ja lubię, ale Koko pewnie wolałby coś spokojniejszego — odpowiedział Qwilleran.
— Stan, nastaw sonaty Schuberta!
Sprzęt grający znajdował się w starej kuchennej szafce, odnowionej w stylu włoskiego
renesansu. Koko z miejsca uznał, że warto ją dokładniej obejrzeć, więc zeskoczył z ramienia
Qwillerana i ruszył na przeszpiegi.
— Stan, zrób nam drinki — polecił Russ. — Mam nadzieję, że to grzeczny kotek. Choć
słyszałem o nim co innego.
— I pewnie słyszał pan, że jestem detektywem? Ludzie łżą jak najęci — powiedział
Qwilleran.
— To dobrze. Bo nie lubię ścierwojadów, co grzebią się w brudach. Długo pracowaliśmy,
aby zdjąć z tego miejsca odium, i nie pozwolę tego zaprzepaścić.
— A propos, wygrzebałem pewną interesującą informację. Pański przyjaciel Andy pisał
powieść o Junktown.
— Wiem o tym. Zawsze mówiłem mu, że to strata czasu. Nikt dziś nie czyta książek, chyba
że o zbrodni i seksie.
— Może o tym właśnie była jego książka. Czytał pan rękopis? Russ zaśmiał się głośno.
— Nie, ale i bez czytania mogę sobie wyobrazić, co tam powypisywał. Boże, jaki to był
głupek!
— A najciekawsze jest to, że rękopis zniknął bez śladu.
— Pewnie go zniszczył. Mówiłem już panu, Andy był perfekcjonistą.
Qwilleran pociągnął łyk imbirowego piwa i zwrócił się do Stana: — Pan także zajmuje się
antykami?
— Nie, jestem fryzjerem.
— Słyszałem, że to niezła fucha.
— Choćbyś strzygł szejka Bahrajnu, nie dorobiłbyś się jaguara i pierścienia z brylantem —
wtrącił się Russ. — Stan gra na giełdzie, ot co.
— Interesuje się pan giełdą? — spytał Stan.
— Prawdę mówiąc, nigdy nie miałem żadnego kapitału, a sama teoria w ogóle mnie nie
pociągała.
— Można zaczynać od naprawdę małych sum — przekonywał Stan. — Wpłacić na fundusz
inwestycyjny albo zrobić jak ja. Wszystkie pieniądze daję brokerowi, a on co roku podwaja
sumę.
— To pięknie — powiedział Qwilleran, zapalając fajkę. Pomyślał o nagrodzie za najlepszy
artykuł i o tym, że gdyby wygrane pieniądze ulokować u brokera Stana, można by z nich
wyciągnąć… dwa, cztery, osiem, szesnaście tysięcy w pięć lat. Może rzeczywiście marnuje
czas, uganiając się za mordercą handlarzy staroci?
Koko, po dokładnym zbadaniu nowego miejsca, wyciągnął się obok wywietrznika,
kompletnie ignorując płynącego z głośników Schuberta.
— Chciałbym zrobić pewien eksperyment — po dłuższej chwili odezwał się Russ. — Mam
tu u siebie muzykę elektroniczną — obróbka komputerowa, wysokie częstotliwości, biały szum
i tym podobne rzeczy. Ciekaw jestem, jak się spodoba pańskiemu kotu. W końcu zwierzęta
mają o wiele czulszy słuch od naszego.
— Niech będzie — zgodził się Qwilleran.
Wkrótce wybrzmiały ostatnie dźwięki sonaty Schuberta i z trzydziestu sześciu głośników
ustawionych w pomieszczeniu zaczęły dobywać się gwizdy i świsty, dudnienie i skomlenie,
szumy i piski. Koko zerwał się na nogi i postawił uszy w szpic. Wyglądał, jakby za moment
miał oszaleć. Zaczął biegać po pokoju od ściany do ściany.
— Wyraźnie mu się nie podoba — stwierdził Qwilleran, dając Russowi znak ręką, aby
wyłączył sprzęt.
Ale gospodarz ani myślał spełnić jego życzenie. Wibracje wywracające wnętrzności na nice
przyprawiły Koko o obłęd. Zrozpaczony rzucał się na ścianę, osaczony zewsząd przez muzykę
z piekła rodem.
— Proszę to wyłączyć!
— Dlaczego? — zdziwił się Russ. — Fenomenalny eksperyment! Stan, widziałeś kiedyś coś
podobnego?
Z głośników dobył się przeciągły pisk i Koko z prędkością odrzutowca wylądował na szafce.
— Wyłącz to! — wrzasnął Qwilleran, przekrzykując hałas.
Ale było za późno. Koko sfrunął z góry, lądując na głowie Russa Patcha, i wbił pazury w
jego czoło. Z gardła mężczyzny dobył się przerażający krzyk i kocur, uznawszy, że rachunki
zostały już wyrównane, wylądował na podłodze.
Russ dotknął czoła. Jego dłoń była rubinowa od krwi.
— Dobrze ci tak — powiedział cicho Stan, wyłączając muzykę.
Parę minut później Koko i Qwilleran byli już na ulicy. Kocur zachowywał się normalnie, ale
wąsacz wiedział, że to pozory.
— Wybacz, staruszku — powiedział. — To była bardzo głupia zabawa.
Zaniósł Koko na rękach do mieszkania i ostrożnie postawił na podłodze. Od razu przybiegła
Yum Yum, czule dotykając kocura noskiem, ale ten nie zwracał na nią uwagi. Napił się wody, a
później zaczął ocierać się o spodnie Qwillerana, który wziął go na ręce i nosił jak niemowlę po
pokoju, aż nadszedł czas kolejnego spotkania.
Zamknął koty w mieszkaniu, a sam skierował się korytarzem ku schodom. Zza zamkniętych
drzwi dobył się rozdzierający serce lament. Kiedy zaczął schodzić na dół, lament stał się
głośniejszy i bardziej żałosny. Qwilleran współczuł Koko; w tej trudnej chwili kocur
potrzebował jego towarzystwa. Wrócił więc i zabrał cierpiącego przyjaciela na spotkanie z
Cluthrą.
Rozdział osiemnasty
Kiedy rozmawiali przez telefon, Cluthra nalegała, by przyszedł „jakoś później”, „najlepiej
po dziewiątej”, „kiedy będą mogli oboje się zrelaksować”. Ale Qwilleran miał inne plany na
wieczór, więc udając głupiego, nalegał na siódmą trzydzieści.
Wsiedli z Koko do taksówki, która zawiozła ich do Skyline Towers. Tam winda zabrała ich
na siedemnaste piętro. Na szczęście Koko dobrze znosił jazdę w górę; tylko „spadanie” wraz z
windą w dół budziło w nim trwogę.
Cluthra powitała ich w bladozielonej szyfonowej kreacji ze strusimi piórami.
— Och, nie wiedziałam, że zabierzesz ze sobą przyjaciela! — powiedziała swoim
zmysłowym głosem, gładko przechodząc na ty.
— Koko miał dziś wieczorem paskudną przygodę i nie mogłem go zostawić w domu.
I Qwilleran opowiedział jej o okropnym eksperymencie z muzyką elektroniczną.
— Uważaj na tych facetów w bieli — powiedziała. — Wyglądają mi bardzo podejrzanie.
Zaprowadziła go do salonu całego w beżach, żółciach i brązach. Wszystko było tu w prążki
— prążkowane makatki, prążkowane draperie, prążkowane poszewki na poduszki. Tkaniny na
ścianach tłumiły głos, tak że Qwilleran miał wrażenie, jakby ktoś zamknął go w wielkiej
trumnie. W tle romantycznie zawodziły skrzypce, a dookoła unosił się zapach słodkich perfum,
jeszcze potęgując duszną atmosferę.
Qwilleran rozglądał się po pokoju, zastanawiając się nad liczbą wszystkich prążków. Jest ich
dziesięć tysięcy, sto tysięcy, a może raczej pół miliona?
— Chcesz drinka? — spytała Cluthra, mrużąc zielone oczy, jakby zachęcała go do wypicia
jakiejś czarodziejskiej mikstury.
— Woda mineralna z dużą ilością lodu wystarczy. Nie piję alkoholu.
— Ależ mam dla ciebie, skarbie, coś znacznie lepszego. Coś specjalnego dla specjalnego
gościa.
I po chwili zjawiła się, niosąc szklankę z różowym, buzującym i bardzo aromatycznym
płynem.
Qwilleran powąchał zawartość i zmarszczył brwi.
— Syrop wiśniowy domowej roboty — objaśniła Cluthra. — Mężczyźni lubią wiśnie, bo są
cierpkie.
Wąsacz wypił mały łyczek, ostrożnie, jakby to była cykuta. Ale mile się rozczarował; napój
był całkiem smaczny.
— Sama pani go robiła? — spytał.
— Oczywiście, że nie! To prezent od mojej klientki. Jest zielarką i zawsze dodaje do syropu
trochę jałowca, dziewanny, lubczyku i czegoś tam jeszcze. Po dziewannie facetom stroszą się
włosy na piersiach i nie tylko. Wiedziałeś o tym, kotku?
I mówiąc to, Cluthra puściła do Qwillerana oko. Qwilleran usiadł na pierwszym z brzegu
krześle, przezornie sadowiąc kota na swoich kolanach.
— Usiadłeś na jedynym połamanym meblu w tym domu — poskarżyła się Cluthra.
Sama ułożyła się na prążkowanej sofie, eksponując ponętne kształty, prześwitujące przez
szyfonową sukienkę. Lamówka ze strusich piór podkreślała jej ramiona, opadając kaskadami w
dół.
— Dlaczego nie siądziesz obok mnie? — spytała, wskazując na sofę. —Tu jest znacznie
przyjemniej. Przecież nie gryzę.
— Z tym chorym kolanem wolę siedzieć na krześle — tłumaczył Qwilleran, zdając sobie
sprawę z nikłej mocy tego argumentu.
Cluthra spojrzała na niego z wyrzutem.
— Oszukałeś nas — powiedziała. — Nie jesteś prawdziwym dziennikarzem. Ale i tak
lubimy cię jak dawniej.
— Jeśli będziesz wierzyć we wszystko, co mówi twoja młodsza siostra, to ładnie na tym
wyjdziesz — mruknął. — Prawda jest taka, że jestem źle opłacanym reporterem z „Fluxion”,
którego prywatnie interesują tajemnicze wypadki. A Ivy ma bujną wyobraźnię.
— To taki wiek.
— A tak a propos, czy wiesz, że Andy pisał o Junktown?
— Kiedy Andy u mnie bywał — odpowiedziała Cluthra, tajemniczo się uśmiechając — nie
traciliśmy czasu na rozmowy o książkach.
— Znasz dobrze Hollisa Prantza? Cluthra uniosła dłonie w błagalnym geście.
— Dobry Boże, uchroń mnie od facetów w swetrach zapinanych na guziki!
Qwilleran pociągnął łyk lodowato zimnego napoju. W mieszkaniu było bardzo gorąco, a
Koko grzał jego kolana jak futrzana narzutka. Ale w czasie rozmowy kot uspokoił się na tyle, że
postanowił ruszyć na rekonesans po mieszkaniu. Wkrótce też jego sylwetka znikła, wtapiając
się we wszechobecne brązy i beże. Qwilleran zmarszczył brwi. Czuł, że zaczyna mu brakować
powietrza. W pomieszczeniu było piekielnie gorąco i kolorowe prążki jęły tańczyć mu przed
oczyma. Widział je nawet, gdy spoglądał na biały sufit. Więc zrezygnowany postanowił
zamknąć oczy.
— Wszystko w porządku, skarbie?
— Oczywiście! Po prostu oczy mi się zmęczyły, to wszystko. A poza tym masz tu bardzo
ciepło.
— Może chcesz się położyć? Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zasłabnąć. Choć tu do mnie na
sofę.
Qwilleran nie był nieczuły na uroki tego zaproszenia; sprężysta sofa i miękkie poduszki to
wszystko, czego mu w tej chwili było trzeba. Za aureolą rudych włosów dostrzegł jakiś ruch.
Na oparcie sofy — cicho i ostrożnie — wspinał się Koko.
— Zdejmij płaszcz i odpręż się — nalegała dziewczyna. — Przy cioci Cluthrze nie musisz
się krępować.
Patrzyła z uznaniem na jego wąsy i szerokie ramiona, mrugając zalotnie długimi rzęsami.
Qwilleran żałował, że tu przyszedł. Nie przepadał za nachalnymi kobietami. Nie cierpiał
prążków, które teraz przyprawiały go o zawroty głowy. Poza tym czuł, że z jego oczami jest coś
nie w porządku. Może powinien zacząć nosić okulary? Albo to przez ten przeklęty napój. Przez
moment rozważał tę możliwość. Jałowiec, dziewanna, lubczyk. Co to, do diabła, ten lubczyk?
Nagle bez ostrzeżenia Cluthra kichnęła.
— Och, przepraszam!
Qwilleran wykorzystał tę chwilę jej słabości do zmiany tematu.
— Jutro chowają starego CC. Cobba — powiedział, starając się zapanować nad ogarniającą
go sennością.
— To był prawdziwy facet — odparła Cluthra, mrugając powiekami. — W dzisiejszych
czasach tacy jak on to rzadkość.
Znowu kichnęła.
— Przepraszam! Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje.
Qwilleran podejrzewał, w czym rzecz. To Koko przyszedł mu z pomocą, przyprawiając
molestującą wąsacza antykwariuszkę o alergię.
— Iris będzie samej bardzo ciężko — kontynuował z najwyższym trudem.
Cluthra wyciągnęła z jakiegoś sekretnego schowka szyfonową chusteczkę i otarła nią
zaczerwienione i załzawione oczy.
— Schońszą zię broblemy z duchami — powiedziała, pociągając nosem. — CC. spesjalnie
buził zię nosa i hradł Iriz ohulary.
— To się nazywa poświęcenie! — westchnął Qwilleran. — Słuchaj, czy ty przypadkiem nie
masz alergii na kocią sierść?
Tak więc wizyta u Cluthry znalazła swój niespodziewany, choć szczęśliwy dla wąsacza
finał. Parę minut później był już na dworze, a mroźne powietrze pozwoliło mu otrzeźwieć i
uwolnić się od prążkowanej wizji świata. Przez jakiś czas w uszach wybrzmiewały słowa,
którymi pożegnał go rudzielec:
— Musisz odwieziś mie innym hazem, bez zwojeho wutrzaha.
Kiedy dotarli do domu, Qwilleran przebrał się na szaber. Najpierw jednak zajrzał do
słownika i przeczytał: „lubczyk — zioło lecznicze”. Co za dolegliwości ów lubczyk leczy, tego
niestety nie napisano. Później otworzył puszkę krewetek dla kotów i zajął się dopieszczaniem
Koko. Wciąż dźwięczał mu w głowie głos Cluthry — niski, chrypiący, zmysłowy. Niektórzy
powiedzieliby: głos pijaczki.
O umówionej godzinie Ben czekał na podwórzu w swoim zżartym przez rdzę kombi, które
było szczytem prowizorki. Światła przednie samochodu trzymały się na jednej śrubce, a za
antenę radiową służył druciany wieszak do ubrań. Kierowca — zawinięty w grube wełniane
palto, długi pasiasty szalik i z czapką pilotką na głowie — przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik
zaniósł się kaszlem. Samochodem wstrząsnął dreszcz przypominający przedśmiertne drgawki i
wóz ruszył. Przez dziurę po tablicy rozdzielczej wlatywały do środka płatki śniegu. Na
szczęście Teatr Garricka był niedaleko. Stał dumnie wśród innych budynków przeznaczonych
do wyburzenia, jakby ktoś przeniósł go tu żywcem z piętnastowiecznej Wenecji.
— Biedny Garrick! Znamy doskonale tę scenę — odezwał się Ben posępnie. — Kiedyś
grały tu największe nazwiska. Później… był tu wodewil. A później puszczano nieme filmy.
Potem filmy dźwiękowe, dwa seanse w cenie jednego. Kino włoskie, horrory, a na końcu nic. A
teraz bywa tu tylko Benjamin X. Nicholas, grający przed duchami i oklaskiwany przez gołębie.
Qwilleran i Ben skierowali się ku tylniemu wejściu z latarkami w dłoniach. Antykwariusz
poinstruował wąsacza, w jaki sposób posługiwać się łomem. Deski, którymi zabite było
wejście, nie stawiały włamywaczom żadnego oporu. Wkrótce weszli do środka ciemnego,
wilgotnego i całkowicie pustego budynku.
Ben poprowadził Qwillerana wąskim korytarzem, obok portierni i szkieletu metalowych
schodów, aż na scenę. Na miejscu, gdzie kiedyś zasiadała widownia, nie było niczego poza
plątaniną starych kabli, pokrytych grubą warstwą kurzu i tynku, oraz dwoma rzędami skrzyń.
Qwilleran skierował światło latarki na sufit, gdzie uwieczniono czasy świetności teatru: Romeo
pod balkonem Julii, Antoniusz obejmujący czule Kleopatrę. Jeśli z teatru nie pozostało już nic
prócz murów, dlaczego Ben go tu zabrał? Nie musiał długo czekać na rozwiązanie zagadki.
Stary aktor wyszedł na środek sceny i rozpoczął swój upiorny występ.
— Rzymianie, współobywatele i łaskawcy moi! — wydeklamował z przejęciem.
— Rzymianie, współobywatele — odpowiedziało mu echo.
— Posłuchajcie mnie przez życzliwość dla mnie — ciągnął Ben.
— Współobywatele… łaskawcy moi… Rzymianie… posłuchajcie… łaskawcy…
życzliwość — zawtórowały duchy dawnych aktorów.
— Niestety! — powiedział Ben, gdy skończył orację Brutusa, po której Qwilleran dwa czy
trzy razy klasnął w dłonie. — Niestety, urodziliśmy się za późno… Ale do dzieła! Czego
pożąda nasze serce? Fragmentu rzeźby? Okruchów marmuru? Nie mamy tu zbyt dużego
wyboru. Wynieśli stąd wszystko, łajdacy! Nie pomyśleli o nas! Ale, ale… Proszę spojrzeć.
Ben kopnął kratę grzejnika.
— Błyskotka z brązu! Urocza, prawda?
Ściana nie stawiała wielkiego oporu i Qwilleran bez większego trudu zdołał wyrwać kratę.
Uniosła się chmura pyłu, obaj mężczyźni kaszleli i tarli załzawione oczy. W ciemnościach
usłyszeli trzepotanie skrzydeł. Qwilleran domyślił się, że zbudzili zimujące tu nietoperze.
— Wynośmy się stąd — powiedział.
— Czekaj! Mamy tu jeszcze jeden skarb! — wykrzyknął Ben, oświetlając latarką skrzynie.
Wszystkie pozbawione już były dekoracji i okuć, z wyjątkiem pierwszej z lewej, której wieko
wciąż jeszcze zdobił dmący w trąbę cherubin, obwieszony girlandami kwiatów.
— Za to dostalibyśmy sporo grosza.
— Ile?
— Sto dolarów dałby każdy ze sprzedawców. Dwieście można by wziąć od roztropnego
kolekcjonera. A trzysta od frajera.
— Ale czy damy radę?
— Innym się udało, a przecież my nie jesteśmy gorsi. Zbierzmy w sobie wszystkie siły.
— Potrzyma pan obie latarki — zwrócił się Qwilieran do Bena — a ja zobaczę, co da się
zdziałać za pomocą łomu.
Wąsacz przechylił się przez barierkę oddzielającą scenę od publiczności i usiłował
podważyć wieko skrzyni.
— Natrzyj, Macduffie! — krzyczał Ben.
— Poświeć tu przez barierkę — instruował go Qwilleran. — Bo nic nie widzę.
Nagle znieruchomiał. Coś poruszyło się w kurzu na podłodze. Odwrócił się w stronę Bena,
ale oślepiło go światło dwóch latarek. Intuicja kazała mu w ostatniej chwili odskoczyć do tyłu.
Rozległ się trzask łamanych desek, z podłogi podniósł się tuman kurzu. Dwa strumienie światła
tańczyły jak szalone po ścianach i suficie.
— Co się, do licha, stało! — sapał Qwilleran. — Chyba barierka się urwała.
Barierki rzeczywiście na dawnym miejscu nie było, a dno pudła osunęło się w ciemną
czeluść.
— Święci nad nami czuwali! — ryknął Ben, krztusząc się od kurzu bądź nadmiaru emocji.
— Daj mi pan latarkę i wynośmy się stąd — powiedział Qwilleran.
Wracali do Junktown z brązową kratą na tylnim siedzeniu. Qwilleran przez całą drogę
milczał, jakby rozpamiętywał ostatnie wydarzenia i to, co ujrzał na zakurzonej podłodze.
— Dzisiejszy występ trudno uznać za udany. Zabrakło w nim ognia — tłumaczył się Ben,
pociągając nosem. — To dlatego, że przemarzliśmy na kość. Ale pójdźmy do pubu, napijmy się
brandy, a wtedy będziemy świadkami występu godnego teatralnego konesera.
Budynek baru „Pod Lwim Ogonem” w latach dwudziestych zajmował oddział banku.
Zbudowany w stylu rzymskiej świątyni, obecnie został sprofanowany przez krzykliwy neon i
ściany z kolorowych luksferów. Dekoracje wewnątrz lokalu były raczej skąpe. Panował tam
hałas nie do opisania, a powietrze było siwe od papierosowego dymu. Większość tłoczących się
ludzi sprawiała wrażenie stałych bywalców. Przeważali faceci w roboczych kombinezonach i
podejrzane typy, które zazwyczaj nie ruszają się ze swoich melin przed zapadnięciem zmroku.
Wejście Bena spotkało się z żywiołową reakcją. Tupano, śmiano się, walono pięściami o
stół. Ben przyjął ów aplauz z wdzięcznością i uniósł ręce do góry na znak, że prosi o ciszę.
— Tego wieczora — ogłosił uroczystym głosem — zaprezentujemy scenkę z Ryszarda III.
Brandy dla wszystkich na mój rachunek!
Dostojnym krokiem przeszedł przez tłum, z szalikiem ciągnącym się po podłodze, i zniknął.
Parę sekund później pojawił się, stojąc na małej galeryjce.
— Zimę goryczy naszej przemieniło dziś słońce Yorku… — zaczął recytację.
Jego głos brzmiał dźwięcznie i donośnie, toteż na sali zapanowało uroczyste milczenie.
— Lekko stąpając przez komnatę damy — grzmiał Ben z galerii, a jego publiczność zanosiła
się śmiechem.
Swoją orację zakończył melodramatycznym okrzykiem:
— Postanowiłem okazać się łotrem i próżną radość dni tych znienawidzić!
Rozległy się gromkie brawa i okrzyki zachwytu, za które aktor odwdzięczył się głębokim
ukłonem. A barman zabrał się do nalewania brandy do szklanek.
Kiedy Ben zszedł z galerii, rzucił na bar plik banknotów. Qwilleran zauważył, że złożone
były wzdłuż.
— Król Ryszard czy ciotka Karola, co za różnica? — zwrócił się do Qwillerana.
Na twarzy Bena malowała się straceńcza melancholia.
— Czas wielkich artystów się skończył i nigdy nie wróci! Komik w pumpach, oto dzisiejszy
„artysta”! Ewentualnie toreador, linoskoczek lub długowłosy gitarzysta. Niedługo i oni odejdą
w niepamięć i nadejdzie czas bejsbolistów i murarzy. Zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, mój panie!
Tymczasem spragniona widownia domagała się bisów.
— Proszę nam wybaczyć — zwrócił się Ben do Qwillerana. — Musimy służyć ludzkości
naszym talentem.
I ponownie wdrapał się na galerię.
Wąsacz skorzystał z okazji, aby wymknąć się z baru „Pod Lwim Ogonem”. W drodze do
domu zastanawiał się, skąd Ben ma pieniądze, aby tak hojnie płacić za aplauz publiczności… i
czy wiedział, że skrzynia w teatrze była paskudną pułapką.
Qwilleran wszedł do domu. Zastał koty śpiące na poduszce i uśmiechające się przez sen. W
jego głowie kłębiły się pytania. Na jakim szwindlu Ben się dorobił? Czy rzeczywiście jest
idiotą, czy tylko udaje? Czy jego hojność ma jakiś związek z wydarzeniami w domu
Ellswortha? Ben tam był, to Qwilleran wiedział na sto procent. To jego ciągnący się po ziemi
szalik zostawił na zakurzonej podłodze arabeskowy wzór. Z kolei przyjęcie, jakie zgotowali mu
w barze stali bywalcy, świadczy o tym, że nie od dziś Ben szasta pieniędzmi na prawo i lewo.
Wąsaczowi utkwiły w głowie słowa Cobba: „Najbliżej Broadwayu to on był w sklepie z
zabawkami u Macy’ego”. A parę minut później Cobb powiedział coś, co by pozornie przeczyło
temu zdaniu: „Zdążył się dorobić, zanim podatki poszły w górę”. Słysząc to, Iris spojrzała na
męża zdziwiona. Czy więc Ben miał prócz aktorstwa i antyków jakieś trzecie źródło dochodów,
które pozwalało mu kupować wielbicieli? Czyżby CC. o tym wiedział? Qwilleran miał w
zanadrzu kilka hipotetycznych odpowiedzi, ale były to tylko gdybania. Wszystko to nie dawało
mu zasnąć.
Starał się więc pomyśleć o czymś przyjemniejszym: bożonarodzeniowym przyjęciu w
klubie prasowym. Wyobrażał sobie dziennikarską społeczność — a szczególnie Jacka Jaunti —
jak nie może ochłonąć na widok jego i Mary Duxbury, idących razem pod rękę. Oczyma duszy
widział reporterów zahipnotyzowanych magicznym nazwiskiem jego towarzyszki. Qwilleran
uświadomił sobie, że pod koniec wieczora powinien wręczyć Mary bożonarodzeniowy prezent.
Ale cóż można podarować córce milionera?
Zanim zasnął, odpowiedź na to zdawałoby się beznadziejne pytanie rozjaśniła jego duszę.
To był genialny pomysł, tak genialny, że wąsacz aż siadł na łóżku z wrażenia. A jeśli szefowie
„Fluxion” połkną haczyk, może przy okazji uda się uratować Junktown.
Qwilleran zanotował w głowie, że pierwsza rzecz, jaką ma zrobić rano, to telefon do
wydawcy. A później przyłożył głowę do poduszki i zasnął z uśmiechem na ustach.
Rozdział dziewiętnasty
Środowego poranka wąsacz obudził się ze świadomością, że jakiś ciężar leży mu na
obojczyku. Była to Yum Yum, która schowała się pod jego kołdrę, najbezpieczniejsze miejsce,
jakie przyszło jej do głowy. Koko, który po wczorajszym szoku zdołał już dojść do siebie,
postanowił zbadać niepokojące hałasy dochodzące zza okna. Z tylnimi łapami na fotelu i
przednimi opartymi na szybie, przyglądał się lodowym kulkom bombardującym parapet.
— Grad! — krzyknął Qwilleran. — Tego nam jeszcze było trzeba! Nici z imprezy!
Koko opuścił swój punkt widokowy i ruszył w stronę łóżka, aby wykurzyć stamtąd Yum
Yum.
Grad pokrył całe miasto lodem. Ale około południa pogoda się opamiętała i zza chmur
wyszło prawdziwe słońce. Junktown skrzyło się, jakby spadł na nie deszcz brylantów. Budynki
przemieniły się w kryształowe pałace. Przewody elektryczne i telefoniczne, znaki drogowe i
latarnie ozdobiły girlandy kryształków lodu. Nawet pojemniki na śmieci tego dnia wyglądały
uroczo. Był to jedyny przyjazny gest, na jaki stać było pogodę tej zimy.
Około południa Zwinger Street zapełniła się wielbicielami antyków. Anioły przycupnęły na
latarniach, z głośników płynęły kolędy, a Ben Nicholas, z długą białą brodą, w czerwonych
bufiastych spodniach, stał na ganku swego sklepu, zapraszając klientów do środka. Tiny
Spooner robił zdjęcia, a po ulicy kręcił się nawet fotoreporter z „Morning Rampage”.
Qwilleran wmieszał się w tłum, przysłuchując się prowadzonym rozmowom, i tak aż do
popołudnia, kiedy nadeszła jego zmiana w „Rupieciarni”. Zastał tam Cluthrę, urabiającą
jakiegoś klienta.
— Jest naprawdę baaardzo stary. Malowany farbą z dodatkiem mleka. Proszę brać czym
prędzej, bo taka okazja może się nie powtórzyć. Sprzedając za dwadzieścia siedem pięćdziesiąt,
pani Cobb nie zarabia na tym ani centa. W Cape Cod kazali by panu zapłacić sześćdziesiąt pięć.
Klient skapitulował, wypisał czek i opuścił sklep, promieniejąc z radości, dźwigając pod
pachą stary zardzewiały nocnik.
Cluthra przystąpiła do krótkiego instruktażu.
— Widzisz, kochanie, te numerki przy każdym przedmiocie? Czytasz je od tyłu i wiesz, jaka
jest cena wyjściowa. Możesz pójść parę dolców w dół bądź w górę. W zależności od tego, jak
wyczujesz klienta. Uważaj na to krzesło ze schodkowym oparciem; ma złamaną nogę. Musisz
także nauczyć się spławiać ludzi. Co trzeci będzie chciał opowiedzieć ci o skarbach na strychu
swojej babci.
Ruch w interesie był duży; tego dnia kupujący przeważali nad oglądającymi. Qwilleran
postanowił prowadzić szczegółowy rejestr wydarzeń.
„Dwa «cosie» z błękitnego szkła wiszące za oknem sprzedane za 18,50 dol.
Jakaś kobieta pyta o świeczniki z Sheffield.
Facet pyta o końskie talizmany.
Skrzynka w kształcie szpuli — wziąłem 30 dol.
Ucałowałem klientkę i sprzedałem jej blaszane pudełko na noże za 35 dol.”.
Klientka, którą tak wylewnie przywitał Qwilleran, sama wpadła mu w objęcia.
— Qwill, kopa lat! Co ty tu robisz?
— Rosie Riker! A to niespodzianka! Wyglądasz świetnie!
Mówiąc szczerze, przebrana w ekscentryczne ciuszki Rosie wyglądała jak zdziwaczała
emerytka.
— Wszystko u ciebie dobrze, Qwill? Cały czas suszę głowę Archowi, by wreszcie zaprosił
cię na obiad. Mogę tu usiąść? Jestem na nogach od dobrych trzech godzin.
— Tylko nie na tym ze schodkowym oparciem! Ma złamaną nogę.
— Jak myślisz, wyłączą kiedyś te kolędy? Więc wszystko w porządku? Co tu porabiasz?
— Zastępuję panią Cobb, która jest na pogrzebie męża.
— Wyglądasz fantastycznie. Cieszę się, że nie zgoliłeś tych romantycznych wąsów! Masz
jakieś wieści od Miriam?
— Nie z pierwszej ręki. Od czasu do czasu nęka mnie eks–teściowa. Miriam znów siedzi w
Connecticut, w tym sanatorium. Ponoć potrzebuje pieniędzy.
— Nie daj się im, Qwill! Sam wiesz, że źle im się nie powodzi.
— A co tam u ciebie, Rosie? Szukasz czegoś?
— Rozglądam się za prezentem dla Archa. Jak tam twoje koty?
— Świetnie! Koko z dnia na dzień staje się coraz bystrzejszy. Otwiera drzwi, włącza i
wyłącza światło, a nawet uczy się pisać na maszynie.
— Żartujesz!
— Ociera się pyszczkiem o wałek i zmienia ustawienia marginesów. Nie zawsze wtedy, gdy
trzeba.
— Po prostu czyści zęby — wyjaśniła Rosie. — Nasz weterynarz nam o tym powiedział.
Powinieneś wziąć Koko do dentysty, my byliśmy już z naszym. Wiesz, jak ważna jest
profilaktyka… Słuchaj, masz tu jakieś puszki? Chciałabym kupić jedną Archowi.
Qwilleran wyszperał blaszane pudełko na noże i z ciężkim sercem odjął od wyjściowej ceny
dwa dolary.
— Twój tekst o aukcji był znakomity! — pochwaliła go Rosie.
— W tle jest o wiele ciekawsza historia.
— O co chodzi? Arch mi nic nie powiedział. On nigdy nic mi nie mówi.
Qwilleran w skrócie opowiedział o wypadku Andy’ego.
— Nie wierzę — zakończył swą opowieść — że Andy po prostu poślizgnął się i upadł. Żeby
w ten sposób spaść na iglicę, musiałby być nie lada akrobatą. Tamtego wieczora mieli zjawić
się u niego jacyś klienci po żyrandol. Jeśli rzeczywiście zdejmował wówczas żyrandol,
wszystko musiało być już przyklepane. Więc w czasie wypadku musieliby być na miejscu!…
Wszystko to nie trzyma się kupy. Nie sądzę, aby to małżeństwo od żyrandola w ogóle było w
sklepie. Myślę, że cały ten wypadek został zainscenizowany. A klienci przyszli trochę później i
zastali drzwi zamknięte.
Kiedy mówił to wszystko, na twarzy Rosie malowało się coraz większe przerażenie.
— Qwill, sądzę, że Arch i ja… Myślę, że to my mogliśmy być tymi klientami. Kiedy to się
stało?
— W połowie października. A dokładnie szesnastego października.
— Postanowiłam kupić ten żyrandol przed Halloween, ale chciałam przedtem poradzić się
Archa. Więc po kolacji pojechaliśmy do Junktown. Andy specjalnie dla nas miał otworzyć
sklep. Jednak kiedy przybyliśmy na miejsce, zastaliśmy drzwi zamknięte. Nikogo nie było w
środku. Gdy wracaliśmy, zauważyłam w oknie „Rupieciarni” inny żyrandol. Bardzo nam się
spodobał, więc go kupiliśmy.
— Czy Cobb otwierał swój antykwariat o tak późnej godzinie?
— Nie, ale zauważyliśmy człowieka, który wchodził na ganek, i poprosiliśmy go, aby
zawołał CC. Zeszła do nas pani Cobb i ubiliśmy interes. Dopiero parę tygodni później
dowiedziałam się o wypadku Andy’ego, ale nigdy nie łączyłam…
— Kim był ten człowiek, którego spotkaliście na ganku?
— To antykwariusz. Prowadzi sklep „Trochę Śmieci”. Ostatecznie byliśmy bardzo
zadowoleni, bo żyrandol od Cobbów zrobiony był ze starej puszki. Ten mosiężny żyrandol od
Andy’ego wyglądałby w naszej jadalni zbyt pretensjonalnie.
— Powiedziałaś „mosiężny”?
— Tak, typowy williamsburg.
— Nie szklany? Nie chodziło o kryształowy, pięcioramienny żyrandol?
— O nie! Kryształowe nadają się do pałaców!
To wtedy Qwiileran ucałował z radości Rosie Riker.
Późnym popołudniem w jego buchalterii pojawiły się nowe pozycje:
„Plater do pieczonego indyka sprzedany za 75 dol.
Klient zbił kieliszek — zainkasowałem 4 dol. Żadnej litości.
Obieraczka do jabłek, którą da się przerobić na lampę — wziąłem 12 dol.
Krata z brązu znaleziona w Teatrze Garricka — sprzedana za 45 dol.
Fotograf siadł na krześle drabinkowym. Za zniszczenie zapłaci «Fluxion».
SEKRETARZYK SPRZEDANY — 750 dol.!”
Kobieta, która wpadła do sklepu, pytając o sekretarzyk, nie była starą wyjadaczką.
Qwilleran poznał to po jej entuzjazmie i eleganckim ubraniu.
— Facet ze sklepu naprzeciwko powiedział, że macie tu sekretarzyk — zaczęła, z trudem
łapiąc oddech. — Muszę taki kupić, jeszcze przed świętami.
— Sekretarzyk jest aktualnie w użyciu — odparł apatycznie Qwilleran — a użytkownik
bardzo nie chce się z nim rozstać.
— Pieniądze nie grają roli — powiedziała. — To ma być gwiazdkowy prezent dla męża.
Wypiszę panu czek, a jutro przyjedzie kierowca, aby zabrać mebel.
Qwilleran uznał ten dzień za nadzwyczaj udany. Sprzedał antyki za łączną sumę tysiąca
dolarów. Uzyskał ważne informacje od Rosie Riker, potwierdzające jego przypuszczenia na
temat śmierci Andy’ego. I wreszcie z sukcesem sprzedał swój pomysł wydawcy „Daily
Fluxion”. Jeśli planowane przedsięwzięcie się uda — a szef sądził, że tak — Qwilleran pomoże
naprawdę wielu ludziom.
Po kolacji zajął się opróżnianiem schowków w sekretarzyku, gdy usłyszał na schodach
ciężkie kroki. Wyjrzał za drzwi i pozdrowił drapiącego się na górę sąsiada. Ben wciąż miał na
sobie strój Świętego Mikołaja.
— Słuchaj, ile tak na oko wart jest ten sekretarzyk? — spytał. — Nie było na nim żadnego
numerka, więc opchnąłem go wraz z krzesłem za siedemset pięćdziesiąt dolców. Dużo to czy
mało?
— Wspaniała cena! — powiedział z uznaniem Ben. — Powinieneś, mój panie, założyć tu
własny interes.
Wkroczył do swego mieszkania, ale w drzwiach odwrócił się i spojrzał rezolutnie na
wąsacza.
— Czy nie wstąpiłby pan do mnie na kropelkę brandy i okruszynę wykwintnego sera?
— Ten wykwintny ser brzmi bardzo interesująco — odparł Qwilleran, który dopiero co zjadł
skromną ilość wołowiny z puszki.
Gospodarz zabrał miedzianą grzałkę z siedzenia wiktoriańskiej sofy, rozsiadając się na
miękkich poduszkach wypchanych końskim włosem. Qwilleran przycupnął na samym rożku
sofy, przyglądając się piętrzącym się w mieszkaniu eksponatom: popiersiu Hiawathy,
drewnianemu śmigłu, pustym ramkom na fotografie, zdezelowanemu dziecięcemu wózkowi,
pojemnikowi obitemu skórą, drewnianemu cebrowi, łysej lalce.
Na talerz z 1870 roku, reklamujący lekarstwo na świąd, Ben wyłożył krakersy i trochę sera.
Sam z głuchym jękiem usiadł na plecionym krześle.
— Jesteśmy słabi — szepnął. — Któż zaleczy nasze rany?
I pociągnął sporego łyka z popękanego kubka.
Następnie powoli odkleił białą brodę. Z pomalowanymi różem policzkami oraz nosem i
brwiami pociągniętymi grubą kreską wyglądał tragikomicznie.
— Jestem tu w Junktown prawie od tygodnia — odezwał się Qwilleran. — I nadal nie wiem,
z czego tak naprawdę żyją antykwariusze.
— Jakoś dajemy sobie radę, choć mogłoby być lepiej.
— Jak pan zdobywa towar? Skąd jest to wszystko tutaj?
Ben zamachał ręką przed twarzą anioła z utłuczonym nosem.
— Ten oto potworek zdobił niegdyś fasadę Teatru Garricka. Oryginalny piaskowiec ze
śladami oryginalnych ptasich gówienek. A ta miednica i dzbanek to skarby znalezione w Mount
Vernon. Na dnie osad oryginalnego ludzkiego brudu i mydła. Nie do podrobienia.
Przez następne pół godziny Qwilleran zamęczał gospodarza pytaniami, z których każde
prowokowało erupcję kwiecistego pustosłowia. Kiedy już gotował się do wyjścia, zbierając
okruszki krakersów z sofy, zauważył coś, co wprawiło go w osłupienie — jasny, sztywny włos.
Podniósł go i schował do kieszeni.
Gdy wrócił do mieszkania, obejrzał włos przy lampie. Długi na osiem centymetrów, lekko
podwinięty, zwężony na końcu… Nie miał najmniejszych wątpliwości, skąd pochodził.
Podszedł do telefonu i wykręcił numer.
— Mary! Coś znalazłem. Narzuć coś na siebie i czym prędzej tu przychodź.
Następnie odwrócił się w stronę kotów, które z błogimi minami wylegiwały się na
złoconych krzesłach.
— Koniec tej zabawy! Czy wiecie coś o tym?
Ale Koko podrapał się tylko za uchem, a Yum Yum rozpoczęła wieczorną toaletę.
Rozdział dwudziesty
Gdy tylko Ben wyszedł z domu, rozległ się dzwonek do drzwi. Była to Mary Duckwortłi,
ubrana w błękitny sztruksowy kombinezon i futro.
Qwilleran pokazał jej sztywny jasny włos.
— Wiesz, co to jest?
— Pewnie włosie ze szczotki do ubrań.
— To wąs kota syjamskiego — poprawił ją Qwilleran. — Znalazłem go na sofie w salonie
Bena. Albo te dwa urwisy wpadły na jakiś pomysł, jak się tam dostać, albo to kolejny żart
Mathildy Spencer.
Mary uważnie przyjrzała się znalezisku.
— Jest szarobiały.
— A więc to wąs Yum Yum. Wąsy Koko są całe białe.
— Czy masz jakiś pomysł, którędy mogły stąd wyjść?
Qwilleran zaprowadził Mary do garderoby.
— Łazienkę już sprawdziłem. Nie ma tam żadnej dziury, ani w ścianie, ani w podłodze.
Jedyna rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, to ten regał na książki. Za nim może znajdować się
przejście.
Koko, który poszedł za nimi, otarł pyszczek o książki z najniższej półki.
— Jakie piękne oprawy! — zachwycała się Mary. — Za każdą z tych książek Iris może
dostać niezłą sumkę.
Z gardła Koko dobyło się stłumione miauknięcie. Qwilleran spojrzał w dół. Na najniższej
półce, w miejscu, gdzie niegdyś stały czytane przez wąsacza oprawione numery „Liberatora”,
widniała szpara między książkami. W szparze tej wąsacz ujrzał znikający ogon Koko.
— Koko, wychodź stamtąd! — krzyknął. —Tam jest pełno kurzu!
Kocur odpowiedział cichym miauknięciem.
— Brzmi, jakby znalazł się w innym pomieszczeniu — zauważyła Mary.
Qwilłeran zaczął pospiesznie wyjmować wszystkie książki z półki, rzucając je na podłogę.
— Przynieś latarkę, Mary. Jest na sekretarzyku.
Skierował światło na ścianę i ujrzał wąskie deseczki ze ściętymi brzegami, takie same jak w
salonie.
— Na razie nic — wysapał. — Opróżnijmy następne półki… Uch!
— Ostrożnie! Pamiętaj o kolanie. Qwill, może lepiej ja to zrobię.
Mary położyła się na ziemi i przyglądała się uważnie odsłoniętej przez Qwillerana ściance.
— Widzę jakiś otwór!
— Jak duży?
— Jakby brakowało jednej deski!
— I co w tym otworze? Może weź latarkę.
— Następna ściana, jakieś pół metra w głąb. Tam jest coś w rodzaj u bardzo wąskiej celi.
— Mary, czy sądzisz…?
— Qwill, czy to nie…?
Ta myśl przyszła im do głowy jednocześnie.
— Przecież to kryjówka! — wykrzyknął Qwilleran.
— Właśnie! — potwierdziła Mary. — William Towne Spencer sam wybudował ten dom.
— A przecież wielu abolicjonistów…
— …miało w domach kryjówki…
— …żeby przechowywać zbiegłych niewolników.
Mary znów włożyła głowę w otwór.
— Ona się przesuwa! — krzyknęła radośnie. — Cała ta ściana to ruchome drzwi! Jest tu też
jakaś smycz — zaraportowała, wyciągając trzy i pół metra białej tasiemki. — I szczoteczka do
zębów.
— Yow! — odezwał się Koko, wychylając łebek z kryjówki. Wreszcie wyszedł stamtąd
leniwym, chwiejnym krokiem.
— Spróbuj je otworzyć! — komenderował Qwilleran. — Poszło?
— Może na centymetr. Pewnie są wypaczone.
— Założę się, że Koko zrobił tę szczelinę, a Yum Yum z tego skorzystała. Ona jest pierwsza
do szperania i zbierania śmieci… No to zagadka rozwiązana! Co powiesz na kawę?
— Niestety, muszę iść do domu. Pakuję prezenty na Gwiazdkę…
Nagle Mary urwała. Spojrzała na sekretarzyk, a później na wąsacza.
— Opróżniłeś szufladki! Wyprowadzasz się?
— Nie ja, tylko sekretarzyk. Sprzedałem go wczoraj za siedemset pięćdziesiąt dolarów.
— Niemożliwe! Wart jest najwyżej dwieście!
Pokazał jej swoje wczorajsze zapiski.
— Nie najgorzej jak na początek, co?
— Kim była ta kobieta, co szukała świeczników z Sheffield? — spytała, przelatując
wzrokiem po liście klientów. — Było trzeba ją odesłać do mnie… A kto pytał o końskie
talizmany? Nikt już takich rzeczy nie kupuje!
— A co to jest?
— Medaliony, którymi dekorowano uprząż. W Anglii wierzono, że przynoszą szczęście i
chronią przez złym okiem… A co to za klientka, którą całowałeś? Może cena, którą
wytargowałeś, nie była warta takich poświęceń?
— To żona mojego przełożonego — wyjaśnił Qwilleran. — Tak a propos, kupiłem dla niego
prezent, tak dla żartu. Czy zapakowałabyś go dla mnie?
I podał Mary zardzewiałą puszkę na tytoń.
— Mam nadzieję, że zwariowane siostrzyczki nie wzięły za to od ciebie dziesięciu dolarów?
Qwilleran poczuł nieprzyjemne swędzenie w okolicy górnej wargi.
— Dziesięć dolarów? Chciały dziesięć, ale dałem im pięć.
— To jeszcze nie tak źle. Większość sklepów sprzedaje je za siedem pięćdziesiąt.
Nieco rozgoryczony odprowadził Mary do drzwi. Na schodach minęli Bena.
— Czy „Trochę Śmieci” to dochodowy interes? — zapytał ją szeptem.
— Niespecjalnie. Ben jest za leniwy, by szukać nowego towaru, więc i obroty ma małe.
— Wczoraj zabrał mnie do baru. Stawiał wszystkim na prawo i lewo, jakby miał w domu
drukarnię pieniędzy.
Mary wzruszyła ramionami.
— Pewnie mu się poszczęściło. Mniej więcej raz na rok każdy antykwariusz ma taki
moment, kiedy uda mu się ubić jakiś dobry interes. Na przykład sprzeda sekretarzyk za
siedemset pięćdziesiąt dolarów. Tak już jest w tym biznesie.
— Tak à propos. Zeszłej nocy byłem z Benem w Teatrze Garricka. Wszystko tam
rozkradziono z wyjątkiem jednej skrzyni. Omal nie złamałem nogi, starając się do niej dobrać.
— Ben cię nie ostrzegł? Ta skrzynia już wielu napytała biedy. Lepiej jej nie dotykać.
— Dlaczego?
— W latach czterdziestych nawet inżynierowie demontujący urządzenia w teatrze zostawili
ją w spokoju. Kazali jedynie założyć kłódki. Nazywają ją „skrzynią duchów”.
— Czy Ben o tym wie?
— Wszyscy o tym wiedzą. Dlatego nikt nigdy nie odważył się usunąć jej obić i zdobień.
Nawet Russ Patch dał sobie spokój, choć pakuje się we wszystkie kłopoty.
Mimo mroźnego wiatru Qwilleran stał chwilę na ganku, patrząc za wracającą do domu
Mary. A potem zamyślony wrócił do siebie na górę. Koty czekały już na korytarzu, zastygłe w
identycznej pozie z zawiniętymi ogonami. Czubek jednego ogona był lekko przekrzywiony.
— Wy nicponie! Więc cały czas krążyliście wte i wewte, bawiąc się w duchy?
Koko otarł pyszczek o barierkę przy schodach, zaczepiając kłem o starodawny mahoń.
— Chcesz pójść na czyszczenie zębów? — uśmiechnął się zjadliwie wąsacz. — Po świętach
wybierzemy się do kociego dentysty.
Koko przymilnie potarł ucho o barierkę.
— Nie udawaj niewiniątka! Nie jestem taki głupi, jak myślisz. I Qwilleran podrapał kocura
po grzbiecie.
— Co jeszcze nabroiliście za moimi plecami? I co planujecie? Była noc ze środy na
czwartek. Rankiem Qwilleran miał poznać odpowiedź.
Qwilleran obudził się wczesnym rankiem z twarzą wtuloną w futerko Yum Yum, które
pachniało czystością. Zapach ten przywodził mu na myśl słodkie czasy dzieciństwa
spędzonego na słonecznym podwórzu, gdzie matka wieszała wypraną bieliznę. Zapach
czystości jest bowiem zapachem słońca i świeżego powietrza, a także kociego futerka.
Z kuchni dobiegł go znajomy dźwięk.
— Yauuuk!
Było to połączenie zwyczajowego „dzień dobry” i ziewnięcia. W ten sposób Koko witał
każdy nowy dzień. Kocur zeskoczył z lodówki na szafkę, a z szafki na podłogę i wkroczył do
salonu. Zatrzymał się na środku dywanu; przednie łapy wysunął jak najdalej przed siebie,
wyprostował ogon, jakby celował nim prosto w niebo, i rozciągał się leniwie przez dłuższą
chwilę. Później powoli wysunął do tyłu lewą łapkę i trwał tak, aż uznał, że poranną gimnastykę
ma już za sobą. Wtedy zbliżył się do łóżka–gondoli i klarnetowym falsetem upomniał się o
śniadanie.
Qwilleran czuł, że gdyby w tej chwili wstał z łóżka, umarłby niechybnie. Wystawił więc
jedynie rękę, aby pogłaskać swego pupilka. Koko wykonał jednak zgrabny unik i otarł się o róg
gondoli. Następnie pomaszerował w drugi kąt, by potrzeć nogę o uchwyt szuflady, a pyszczek o
kanciastą krawędź krzesła Morrisa.
— Co ty znowu kombinujesz? — zachrypiał wąsacz. Tymczasem Koko pospacerował do
pękatego pieca, obejrzał go dokładnie i potarł pyszczek o drzwiczki popielnika, najpierw prawą
stronę, później lewą. Zawiasy jęknęły i drzwiczki uchyliły się delikatnie. Koko wsadził pazur w
szczelinę i otworzył je na oścież.
W ułamku sekundy Qwilleran wyskoczył z łóżka i znalazł się przy popielniku. Ze środka
wyjął plik papierów w plastikowej teczce, gruby na jakieś pięć centymetrów. Był to
maszynopis, zapisany nierówną czcionką, bez litery „e”.
Rozdział dwudziesty pierwszy
W szary poranek w przeddzień Wigilii Qwilleran zaczął czytać powieść Andy’ego. Jej
główną bohaterką była kobieta w średnim wieku, bez reszty głupia, a do tego chora na
gadulstwo. Planuje ona otruć swego męża, wsypując strychninę do whisky z wodą sodową,
którą namiętnie pija jej mąż. Chce się od niego uwolnić, aby związać się z innym facetem, który
ją bardziej kręci.
Przebrnął przez sześć rozdziałów, kiedy do jego mieszkania zapukał szofer w uniformie,
któremu towarzyszyli elegancko umundurowani tragarze. Kiedy wynieśli sekretarzyk,
Qwilleran uznał, że najwyższy czas ubrać się i pójść do miasta. Włożył więc maszynopis do
popielnika i poczłapał do łazienki, aby się ogolić.
W redakcji „Fluodon” Qwilleran umówiony był na spotkanie z naczelnym. Ich rozmowa
przeciągnęła się aż do pory lunchu. Dalszą jej część odbyli więc w zarezerwowanej salce klubu
prasowego, w towarzystwie paru dyrektorów z wydawnictwa. Propozycja wąsacza zrobiła na
wszystkich ogromne wrażenie, toteż wracał on do Junktown w doskonałym nastroju.
Dotarł do domu i wbiegł po schodach (z jego kolanem było coraz lepiej), ale na korytarzu
zwolnił kroku. Drzwi mieszkania Cobbów były uchylone. Gdy ostrożnie zajrzał do środka,
ujrzał Iris kręcącą się po pokoju ze szmatką w ręku.
— Nie spodziewałem się, że wrócisz tak szybko — przywitał ją.
— Przyjechałam ze względu na sklep — odrzekła ponuro, czyszcząc oparcia bujanego fotela
z Bostonu. — Po bożonarodzeniowej imprezie może się zacząć ruch w interesie, a przecież
trzeba z czegoś żyć. Mój syn Denis przyjechał ze mną.
— Wczoraj sprzedaliśmy trochę rzeczy — pochwalił się Qwilleran. — Przywiązałem się do
mojego sekretarzyka, ale ostatecznie i on poszedł. Za siedemset pięćdziesiąt dolarów.
Iris spojrzała na niego bardziej z wdzięcznością niż z podziwem.
— Tak przy okazji, czy trzymacie tu jakieś stare radia dla Hollisa Prantza? — zapytał.
— Stare radia? Nigdy nie mieliśmy u siebie takich rzeczy.
Wieczorem Qwilleran skończył lekturę powieści. Andy Glanz niczym go nie zaskoczył. Jej
bohaterami, poza przejawiającą mordercze skłonności żoną, był jej mąż — stary dziwkarz,
rozwódka nimfomanka, zagubiona w świecie córka multimilionera, prowadząca incognito
ekskluzywny antykwariat, a w późniejszych rozdziałach — emerytowana nauczycielka, tak
naiwna i dobroduszna, że aż głupia. Aby dodać opowiadaniu wigoru, Andy wprowadził też
inne postaci: mafioso hazardzistę, nimfetkę, dealera narkotyków, sodomitę, skorumpowanego
polityka i emerytowanego gliniarza, którego rolą było wygłaszanie wzniosłych dyrdymałów.
Dlaczego więc Andy ukrył maszynopis w piecu?
W pewnej chwili lekturę przerwało pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł młody przystojny
mężczyzna w białej koszuli i muszce, przedstawiając się jako syn Iris Cobb.
— Matka wspominała, że potrzebuje pan biurka. Jeśli pomoże mi pan, możemy je przenieść
z mieszkania mamy.
— Chodzi panu o aptekarski stolik? Nie chciałbym jej zabierać…
— Powiedziała, że go nie potrzebuje.
— Jak się czuje pańska matka?
— Nie najlepiej. Wczoraj wzięła tabletki uspokajające i wcześniej poszła spać.
Przenieśli biurko razem z krzesłem (klasyczny windsor z twardym siedziskiem) i Qwilleran
poprosił Denisa o pomoc w wywindowaniu tarczy herbowej Mackintoshów nad kominek.
Wreszcie wąsacz uwolnił się od prymitywistycznego bohomaza, który psuł mu humor i
trawienie.
Qwilleran znów otworzył powieść Andyego. Czytał już w życiu gorsze książki, ale było ich
niewiele. Andy nie miał ucha do dialogów i był bardzo kiepskim psychologiem. Tym, co
zafascynowało wąsacza, były nader częste aluzje do handlu narkotykami. Jeden z
występujących w powieści antykwariuszy, prócz mahoniowych kredensów i dzbanków
Meissena, sprzedawał marihuanę. Kiedy tylko w jego sklepie zjawiał się klient i pytał o kubki
Quimpera, znaczyło to, że chce kupić trochę towaru.
Po przejrzeniu czterystu stron maszynopisu bez żadnego „e” Qwilleran czuł się wyczerpany.
Bolała go głowa i oczy. Oparł czoło o krzesło Morrisa i zamknął powieki. Kubki Quimpera!
Nigdy nie słyszał, by ktoś tu pytał o kubki Quimpera, ale faktem jest również, że na temat
kubków i innych antyków nie miał bladego pojęcia. Zanim przybył do Junktown, wielu nazw
nigdy nie słyszał: świnki z Sussex, czerpaki… końskie talizmany.
Końskie talizmany! Wąsy Qwillerana tak się nastroszyły, że aż musiał je przygładzić ręką.
Nikt już nie kupuje końskich talizmanów, powiedziała Mary. A tymczasem w ciągu
parodniowego pobytu w Junktown już dwukrotnie słyszał, jak ktoś o nie pytał.
Po raz pierwszy w antykwariacie „Trochę Śmieci”, ale wtedy Ben bez ceregieli spławił
klienta. Wczoraj to samo pytanie padło w „Rupieciarni”. Oba budynki stoją naprzeciw siebie i
oba są identyczne, więc łatwo je pomylić.
Qwilleran gładził wąsy, starając się opanować rosnącą ekscytację, i gorączkowo obmyślał
plany na jutrzejszy dzień. Wigilia świąt Bożego Narodzenia to będzie naprawdę szalony dzień:
wieczorem przyjęcie w klubie prasowym, wcześniej kolejne spotkania z naczelnym i lunch z
Archem Rikerem. Słowem na śledztwo zostawał tylko poranek, a było jeszcze wiele spraw do
wyjaśnienia i wciąż pojawiały się nowe tropy.
W Wigilię Qwilleran wstał, kiedy jeszcze na dworze było zupełnie ciemno. Obudził go
Koko, który z satysfakcją pocierał pyszczek o wyłącznik w ścianie, na przemian zapalając i
gasząc górne światło.
Wąsacz wstał, otworzył puszkę mielonej wołowiny dla kotów, ogolił się i ubrał. Kiedy
wybiła godzina otwarcia sekretariatu redakcji, zadzwonił i zamówił kuriera, dokładnie na
jedenastą trzydzieści, ani wcześniej, ani później.
— Ma być największa ofiara losu, jaką macie — powiedział do przyjmującego zamówienia.
— Głupek, oberwaniec, skóra i kości. Najlepiej, żeby miał katar i okulary jak denka butelek.
Czekając na kuriera, Qwilleran rozkładał swoje papiery, długopisy, ołówki, spinacze i kleje
po szufladkach aptekarskiego stolika. W jednej z nich znalazł dyktafon kupiony na aukcji przez
Iris Cobb. Zaszedł więc do niej, aby go zwrócić.
— Nie chcę go — powiedziała, uśmiechając się smutno. — Nie chcę go nawet oglądać.
Może tobie przyda się w pracy.
Wyrostek, którego przysłał sekretariat, okazał się wyjątkowo zaniedbany i niedożywiony, a
ponadto był prawdziwym czerwonookim albinosem. Większość kurierów pracujących dla
„Fluxion” podpadało pod tę charakterystykę, ale ów bił ich na głowę.
— Ale jaja! — zachrypiał, rozglądając się po mieszkaniu Qwillerana. — Czy redakcja płaci
panu za mieszkanie w tym bajzlu?
— Nikt cię nie pytał o zdanie — syknął Qwilleran, sięgając do kieszeni po portfel. —A teraz
słuchaj. Masz tu dziesięć dolców. Idź do sklepu naprzeciwko…
— W dechę te koty! Gryzą?
— Tylko kurierów… Słuchaj uważnie. Pójdziesz do sklepu, co się nazywa „Trochę Śmieci”,
i powiesz, że chcesz kupić koński talizman.
— Koński co?
— Facet, który prowadzi ten sklep, to świr. Więc się nie przejmuj, jeśli go nie zrozumiesz. I
pamiętaj, nie znasz mnie! I nie pracujesz dla „Fluxion”, zrozumiane? Tylko spytasz o końskie
talizmany i pokażesz mu forsę. I bierz, cokolwiek ci da.
— Końskie talizmany! Ale jaja!
— Tylko nie idź tam od razu. Pójdź najpierw na róg, potem zawróć i dopiero wtedy do
„Trochę Śmieci”… I postaraj się nie wyglądać zbyt inteligentnie! — krzyknął za wychodzącym
kurierem, choć był to zbytek ostrożności.
Qwilleran siadł za biurkiem i czekał na chudego albinosa. Nawet kiedy Koko wskoczył na
aptekarski stolik i wygiął grzbiet, co było zwyczajową zachętą do głaskania, długo nie
reagował, aż wreszcie pogładził machinalnie grzbiet przyjaciela.
Kwadrans później kurier był z powrotem.
— Dziesięć baksów za to! — wyjąkał albinos. — Wszyscy jesteście ostro po…
— Pewnie masz rację — powiedział łagodnym tonem Qwilleran, oglądając mosiężny
medalion, który wręczył mu chłopak.
Nie tego się spodziewał. Ale mrowienie u nasady wąsów informowało go, że jest na dobrym
tropie. Postanowił więc nie przejmować się i czekać na następną okazję.
W południe spotkał się z Archem Rikerem w klubie prasowym i wręczył mu puszkę po
tytoniu, opakowaną w numer „Harpers Weekly” z 1864 roku.
— Fantastyczna! — Arch aż podskoczył z radości. — Ale nie trzeba było się na mnie
wykosztowywać. Niestety nie mam nic dla ciebie, Qwill, dlatego postawię ci lunch.
Po południu Qwilleran odbył owocną naradę z redaktorem naczelnym, z którym następnie
udał się do pokoju zajmowanego przez dodatek kobiecy na szklaneczkę różowej lemoniady i
świąteczne ciasteczka, później na małego z fotografami (wąsacz wysączył kolejną szklankę
lemoniady). Potem pojechał taksówką do domu.
Z Mary umówiony był dopiero za trzy godziny. Dla zabicia czasu wyjął więc maszynopis
Andy’ego i ponownie przeczytał rozdział o narkotykowym dealerze. O piątej Qwilleran udał
się do pralni chemicznej, specjalizującej się w ekspresowych usługach, aby odebrać stamtąd
swój najlepszy garnitur. Przy odbiorze okazało się, że na spodniach garnituru widnieje
czerwona plama.
— Musiałeś pan coś w nich zostawić — powiedziała kobieta w pralni i włożyła rękę do
szuflady, wyjmując kopertę z jego nazwiskiem.
— Dziękuję — odparł, oglądając znalezisko. — Naprawdę dziękuję! Proszę wypić moje
zdrowie!
1 położył na ladzie dolarowy napiwek. W kopercie znalazł miarkę od Mary i zwiniętą kartkę.
Obracając w dłoniach mały srebrny przedmiot, wrócił do siebie. Wyjrzał przez okno na
podwórze. Wczesny zimowy zmierzch czynił je jeszcze bardziej wilgotnym, ponurym i
odrażającym. Qwillerana nie interesowało jednak snucie melancholijnych refleksji, ale dwa
zaparkowane koło siebie kombi.
Najszybciej na podwórze można się było dostać przez „Rupieciarnię”. Wąsacz jednak chciał
uniknąć spotkania z Iris oraz długich, pokrętnych tłumaczeń. Postanowił więc wybrać inną
drogę, przez biegnącą z tyłu domów alejkę. Po krótkim rekonesansie wyjął miarkę i zmierzył
szary samochód. Było dokładnie tak, jak sądził. Jego wymiary jota w jotę zgadzały się z tymi,
jakie zapisał w domu Ellswortłia, badając ślady na śniegu.
Obszedł dookoła samochód Bena i zauważył następną zbieżność. Z przodu, po lewej stronie,
brak było zderzaka.
Qwilleran wiedział dokładnie, co powinien teraz zrobić. Zakupił u Lombardo butelkę
najlepszej brandy i zaszedł do antykwariatu „Trochę Śmieci”. Mimo uchylonych drzwi
wejściowych sklep Bena był zamknięty. Skierował się więc ku „Rupieciarni”.
— Czy wie ktoś, co się stało z Benem? — zapytał. — Chciałem z nim pogadać.
— Pewnie jest w szpitalu dziecięcym — powiedziała Iris. — Chodzi tam co roku przebrany
za Świętego Mikołaja.
Poszedł do siebie. Koty siedziały na środku podłogi, zwracając główki w stronę wąsacza,
jakby mówiły: „Mamy ci coś ważnego do przekazania”. Przymrużone oczy Yum Yum patrzyły
przed siebie uporczywie i Qwilleran czuł, że kryje się za tym jakiś komunikat. Koko zaś
wpatrywał się w jakiś punkt na czole wąsacza tak intensywnie, że jego ciało aż zastygło w
napięciu.
Wąsacz wiedział, że tym razem nie chodzi o obiad, ale o coś znacznie ważniejszego.
— Coś się stało? — spytał. — Co próbujecie mi w ten sposób powiedzieć?
W odpowiedzi Koko odwrócił główkę i spojrzał na mały błyszczący przedmiot na podłodze
obok biblioteczki.
— A to co? — zdziwił się Qwilleran.
Tak naprawdę od początku znał odpowiedź na to pytanie.
Podniósł kawałek srebrnego papierka, położył na biurko, a następnie dokładnie obejrzał pod
lampą. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak pomarszczony kawałek gumy, ale Qwilleran nie dał
się zwieść pozorom. Był to prostokąt o szerokości ołówka i grubości ostrza żyletki.
Kiedy zaczął się do niego dobierać, Koko wskoczył na stół, aby uważniej przyjrzeć się
znalezisku. Na swoich miękkich brązowych łapach ostrożnie stąpał między ołówkami,
długopisami, spinaczami, popielniczką, woreczkiem na tytoń i srebrną miarką. Wreszcie
nacisnął na zielony guzik dyktafonu Iris.
— Hrrrr… sss… hhhhrr… sss…
Qwilleran uderzył ręką w czerwony guzik, uciszając chrapanie Cobba. I w tej chwili usłyszał
stąpanie ciężkich butów, dobiegające od strony korytarza. To Święty Mikołaj gramolił się po
schodach, przytrzymując się poręczy.
— Zapraszam na wigilijny toast — przywitał go Qwilleran. — Mam butelkę niezłej brandy.
Ben przyjął zaproszenie. Miał na sobie wysokie czarne buty, ze sztucznym futerkiem na
cholewach. Jego oczy pałały, a chuch miał ciężki, co wskazywało, że nie wracał bezpośrednio
ze szpitala dziecięcego.
— Ho, ho, ho! — wykrzyknął jowialnie na widok dwóch kotów. Yum Yum od razu rzuciła
się do ucieczki, chroniąc się na biblioteczce. Ale Koko został na miejscu, patrząc uważnie na
gościa.
— Wesołych świąt! — zagrzmiał Ben tubalnym głosem Świętego Mikołaja.
Koko wygiął grzbiet, nastroszył ogon i szczerząc kły, wydał z siebie groźny syk. Aby móc
lepiej obserwować wszystko, co się dzieje, wskoczył na stolik i siedział tam, poruszając z
dezaprobatą końcówkami wąsów i czubkami uszu. Miał stamtąd dobry widok na krzesło
Morrisa, w którym rozsiadł się Qwilleran ze swoją kawą, i na bujany fotel, gdzie spoczął Ben,
popijając brandy. Od czasu do czasu zerkał również ku talerzowi z wędzonymi ostrygami,
stojącemu na stoliczku obok.
— Wypijmy za starego przyjaciela Cobba, gdziekolwiek teraz jest! — wzniósł toast
Qwilleran.
— Zdrowie tego drania!
Ben uniósł do góry szklankę.
— Jak słyszę, nie był pan admiratorem naszego gospodarza?
— Kto gra fair, fauluje, a kto fauluje, gra fair.
— Chciałbym się dowiedzieć, co się wydarzyło tamtej nocy w domu Ellswortha. Czy Cobb
miał atak serca, czy też poślizgnął się na schodach? Mógł mieć śnieg na podeszwach. Pamięta
pan, wtedy padało.
Ben schował zaczerwieniony nos w szklance z brandy.
— To znaczy padało po północy — ciągnął Qwilleran. — Pamięta pan? Nie dało się nie
zauważyć, płatki były takie wielkie… Wychodził pan wieczorem?
— Padało i wiało, wiało i padało — powiedział Ben.
Jego twarz wykrzywił grymas wstrętu.
— Kiedy następnego dnia poszedłem do domu Ellswortha, na miejscu, gdzie stał samochód
Cobba, był ciemny prostokąt. Czyli śnieg spadł, kiedy Cobb zajmował się plądrowaniem domu.
I ciekawa rzecz, był tam wtedy ktoś jeszcze. Podobny ślad na śniegu zostawił inny samochód.
Proszę sobie wyobrazić, że ten drugi wóz nie miał lewego zderzaka, świadczył o tym ów ślad.
Qwilleran uważnie przyglądał się twarzy Bena.
— Nieprawość przerwała swoje zapory; niechże dalej działa — powiedział tajemniczo Ben.
Qwilleran próbował jeszcze parę razy zbić Bena z tropu, ale na próżno. Antykwariusz był
lepszym aktorem od niego. Wąsacz spojrzał ukradkiem na zegarek. Było już późno, a on musiał
się jeszcze ogolić i ubrać, zanim spotka się z Mary.
Mimo wszystko podjął jeszcze jedną próbę.
— Nie wiem, czy to prawda — powiedział — ale słyszałem, że stary Ellsworth ukrył w
swoim domu jakieś…
Przerwał mu hałas dochodzący z aptekarskiego stolika:
— Hrrrr… ssss… hrrrr… ssss…
— Koko! Już mi stąd! — krzyknął.
Koko jednym susem znalazł się na półce nad kominkiem.
— Jeśli to prawda — kontynuował Qwilleran — to być może Cobb tamtej nocy coś
znalazł…
Z magnetofonu wciąż dobiegało nieubłagane chrapanie CC.
— …a ktoś postanowił z tego skorzystać i go sprzątnął.
Qwilleran wyciągnął się na oparciu i utkwił badawczy wzrok w swoim gościu. Zdawało mu
się, że zauważył nerwowy ruch gałek ocznych. Tego nie mogło być w jego roli.
— Na przykład zrzucając go ze schodów. Mógł wtedy z łatwością zabrać jego łup.
— Hrrrr… pf!!! — zawtórował mu dyktafon. — Grrrrumf… Tsssso myśślisz…
Później parę sekund pustej taśmy i…
— Myślałeś, że zamydlisz mi oczy, stary głupcze?… Czy wiesz, w co wdepnąłeś?… Nie
wywiniesz się z tego!… Po moim trupie!
Qwilleran wyprostował się na krześle. To był głos Cobba.
— Ci popaprańcy przychodzą tu do mnie… — kontynuował CC. — Końskie talizmany, mój
Boże!… Już ja dobrze wiem, co z ciebie za antykwariusz!… I czego tam szukasz w Garricku!
Dobre sobie!
Ben upuścił szklankę z brandy i sięgnął ręką do magnetofonu.
— Nie! — krzyknął Qwilleran, zrywając się z krzesła i przypadając do stołu. — Muszę tego
wysłuchać!
— Ja tu pikietuję za marne trzy dolce na godzinę — kontynuował Cobb — a ty bierzesz
dychę za działkę…
Wąsacz tryumfalnie spojrzał na dyktafon.
— …ale to już koniec, aktorku! — zakończył CC. — Już nigdy nie wejdziesz mi w drogę!
W pokoju zrobił się nagle ruch. Qwilleran jedynie kątem oka zdołał dostrzec, jak Ben rzuca
się w stronę kominka i chwyta pogrzebacz. A następnie ciężkim buciorem kopie stolik, który
pofrunął w drugi kąt pokoju.
Qwilleran odruchowo chwycił za stojące przy stoliku krzesło, ani na chwilę nie spuszczając
z oczu czerwonej kurtki Mikołaja. Pech jednak chciał, że wskutek szarpnięcia wiekowy
windsor rozleciał się zupełnie i w dłoniach wąsacza zostało jego oparcie i parę szczebelków.
Mężczyźni stanęli twarzą w twarz: Ben, trzymając pogrzebacz, i Qwilleran z bezużytecznym
oparciem krzesła w dłoniach. I nagle w pokoju rozległ się hałas spadającego metalu. Blaszana
tarcza zsunęła się z półki nad kominkiem i ugodziła Bena prosto w kark. Pogrzebacz wypadł
mu z ręki i poszybował w stronę Qwillerana, który w samą porę uchylił się, upadając na
podłogę i wywracając talerz z ostrygami.
Scenę tę z pewnością należałoby uwiecznić: Święty Mikołaj na podłodze przygnieciony
tarczą herbową Mackintoshów, Qwilleran na kolanach, a Koko pochylony nad rozrzuconymi
na dywanie owocami morza.
Kiedy policja zabrała Bena na komisariat, a Iris i Denis pomogli wąsaczowi doprowadzić
pokój do ładu, zadzwonił telefon. Qwilleran pokuśtykał do stolika i podniósł słuchawkę.
— Co się u was dzieje, Qwill? — spytała zaniepokojona Mary. —Właśnie usłyszałam
dźwięk syren i zobaczyłam policjantów wyprowadzających Bena z waszego domu. Czy stało
się coś złego?
— Ogólna katastrofa, no i boli mnie kolano.
— Znowu je uraziłeś?
— Teraz chodzi o drugie kolano. Jestem unieruchomiony i nie wiem, czy będę mógł wybrać
się na dzisiejsze przyjęcie.
— Możemy spędzić ten wieczór u ciebie. Ale co z Benem?
— Wyjaśnię ci, kiedy tu przyjedziesz.
Wkrótce Mary przybyła na miejsce, ubrana w błękitną szyfonową sukienkę, dźwigając
świąteczne prezenty.
— Powiesz mi wreszcie, co się, do licha, stało z Benem… i twoim kolanem? — spytała.
— Dzięki twojej miarce udało mi się odkryć, jaką rolę odegrał Ben w wypadku Cobba.
— Nie wierzę! Czy przyznał się do winy?
— Nie był zbyt rozmowny. Zresztą o czym tu mówić? Po prostu pomógł mu wyprawić się na
tamten świat, spychając ze schodów.
— I naprawdę u Ellswortha zakopany był skarb?
— Nie wiem. Ale to zabójstwo to wynik szantażu. Ben handlował heroiną, Mary. Ktoś mu
dawał towar w Teatrze Garricka, a Ben pakował go w pięciogramowe paczuszki.
— Ale jak na to wpadłeś?
— Koty przyniosły mi jedną z mieszkania Bena, a powieść Andy’ego dostarczyła mi
następnej wskazówki. Hasłem rozpoznawczym były końskie talizmany.
— Sprytne.
— Rzecz w tym, że klienci od czasu do czasu trafiali przez pomyłkę do „Rupieciarni” i Cobb
zwietrzył, w czym rzecz. I tu rozpoczyna się najciekawsza część historii. CC, w zamian za
milczenie, zażądał udziału w zyskach. Jego rozmowa z Benem nagrała się na dyktafonie.
Sądzę, że to sprawka Koko, bo Iris musiała być wówczas w kościele. Po prostu nacisnął zielony
guzik i tak oto mamy dowód w sprawie.
— Ależ niewiarygodny zbieg okoliczności!
— Owszem, niewiarygodny, ale nie zbieg okoliczności. Przekonasz się o tym, gdy lepiej
poznasz Koko. Powtarzam, wszystko to musiało wydarzyć się w niedzielę rano, kiedy Iris była
w kościele, a ja w drogerii.
— Koko, jesteś bohaterem — powiedziała Mary do kota, który leżał wygodnie na sofie. —
Zasłużyłeś na nagrodę. Co powiesz o kaczce?
A następnie zwróciła się do Qwillerana:
— Pomówmy o dzisiejszej kolacji. Proponuję zamówić coś z restauracji „Toledo”. Co
powiesz na ostrygi Rockefellera, kaczkę à la presse, chateaubriand i francuskie ciasto
truskawkowe?
— Brzmi świetnie — powiedział Qwilleran — ale nie wiem, czy to odpowiednie jedzenie
dla kotów. Właśnie zjadły puszkę wędzonych ostryg i modlę się, żeby nie dostały zatrucia.
Spojrzał na Koko uważnie.
— Interesuje mnie jeszcze jeden „zbieg okoliczności”. Jak to się stało, że tarcza
Mackintoshów zwaliła się właśnie w tym momencie, kiedy Ben miał mi rozpłatać głowę
pogrzebaczem?
Patrzył na Koko z wdzięcznością i podziwem, a ten, jakby nie o nim była mowa, zwinął się
w kłębek i czyścił jasne futerko na podbrzuszu.
W tym momencie zadzwonił telefon.
— Pewnie to nasz dziennikarz śledczy. Powiem mu, żeby zadzwonił później, kiedy policja
będzie znała więcej szczegółów.
I Qwilleran pokuśtykał do telefonu.
— Tak, Lodge. Coś nowego?… Tak przypuszczałem… Jak na to wpadł… A to heca, więc
cały czas trzymał rękę na pulsie!… Tak, poznałem tego faceta… Nie, nie wspomnę o tym.
Qwilleran odłożył słuchawkę. Postanowił nie informować Mary o tym, że Wydział do spraw
Narkotyków od trzech miesięcy węszył w Junktown i że Hollis Prantz był zamaskowanym
policjantem. Informacje o wyniku przesłuchania Bena postanowił zachować na później.
Wkrótce z najdroższej restauracji w mieście przybyła kolacja: w podgrzewaczach ze
srebrnymi przykrywkami, umieszczonych w pojemnikach z kruszonym lodem. Mary wręczyła
Qwilleranowi prezenty: pudło konserw z homara dla kotów i parę mosiężnych świeczników
rodem ze Szkocji dla ich właściciela.
— Ja też mam dla ciebie niespodziankę — powiedział wąsacz. — Ale najpierw trochę
bolesnej prawdy. Śmierć Andy’ego to nie był wypadek. Glanz był pierwszą ofiarą Bena.
— Ale dlaczego? Dlaczego?
— Ben obawiał się, że Andy na niego doniesie. Zarówno Andy, jak i Cobb wiedzieli o tym,
skąd Ben ma pieniądze. Więc nasz przyjaciel bał się, że może utracić to, na czym zależało mu
najbardziej, czyli widownię dla swoich aktorskich popisów, którą kupował za brandy. Tamtej
nocy, szesnastego października, ujrzał Cobba wychodzącego ze sklepu Andy’ego i zrozumiał,
że musi szybko działać.
— I to on zabił tego biedaka na alejce przed moim domem?
— Nie. Do tego Ben się nie przyznał. Tym razem policja miała rację. W jednym przypadku
na trzy.
Mary oddychała ciężko.
— Ale co teraz będzie ze mną? Na pewno będzie proces! Będę przesłuchiwana!
— Nie panikuj — uspokajał ją Qwilleran. — Wszystko tak urządziłem, że będziesz mogła
wreszcie wyjść z ukrycia. Przez ostatnie dwa dni odbyłem wiele rozmów z szefostwem
redakcji, przedstawicielami władz miasta, twoim ojcem…
— Moim ojcem?!
— Całkiem równy facet ten twój tata. Powołaliśmy Komitet Ochrony Zabytków pod
auspicjami burmistrza, „Daily Fluxion” i banku twojego ojca, który zgodził się nawet objąć
funkcję honorowego prezesa. Ale to ty będziesz motorem całego przedsięwzięcia.
— Ja?
— Tak, ty! Najwyższy czas, aby zaprzęgnąć twój entuzjazm i kompetencje do pracy. No a
poza tym szaber zostanie zalegalizowany. Trzeba tylko będzie wyrobić specjalne pozwolenie
i…
— Qwill, zrobiłeś to wszystko dla Junktown?
— Nie dla Junktown, ale dla ciebie — powiedział. — A kiedy zabierzesz się do roboty i
okaże się, że jesteś w stanie uratować tę dzielnicę, skończą się i telefony z pogróżkami. Ktoś
starał się zastraszyć cię, wygonić stąd. Myślę, że nawet wiem kto, ale to teraz nieważne.
Szczęście i wdzięczność malujące się na twarzy Mary były najlepszym prezentem
gwiazdkowym, który Qwilleran mógł sobie wymarzyć. O wiele, wiele lepszym od szkockich
świeczników, a nawet od tysiąca dolarów nagrody, które spodziewał się wkrótce dostać.
Jego radość nie trwała jednak długo. Oczy Mary, tak przed chwilą wesołe, zasnuły się mgłą.
— Mój Boże, gdyby Andy teraz żył — szepnęła. — Ile byśmy razem…
— Koko! — krzyknął wąsacz. — Zostawisz ją wreszcie w spokoju?!
Koko stał na łóżku i ostrzył pazury o kartki, którymi Andy obkleił ścianę.
— Od czasu, kiedy się tu wprowadziliśmy, nie daje jej spokoju — poskarżył się Qwilleran.
— Tak że rogi kartek zaczęły się już zadzierać.
Mary przez moment wpatrywała się uważnie w ścianę nad łóżkiem, a później podeszła do
niej powoli. Koko natychmiast zeskoczył na podłogę.
— Qwill — powiedziała — tu jest coś jeszcze.
Pociągnęła za zadarty róg stronicy Don Kichota, która z łatwością odkleiła się od ściany.
Qwilleran również podszedł do łóżka.
— Widzisz? Pod spodem coś jest. To chyba…
— Forsa!
— To pieniądze!
Pod stroną odlepioną od ściany Mary znalazła trzy banknoty studolarowe.
Qwilleran natychmiast zabrał się do fragmentu Samuela Pepysa i odkrył następne trzysta
dolarów.
— Iris mówiła mi, że Andy użył do obklejenia ściany bardzo słabego kleju. Teraz już wiemy
dlaczego!
— Ale skąd miał tyle pieniędzy?! — krzyknęła Mary. — Nie mógł ich przecież zarobić na
antykach! Zresztą wszystko od razu wydawał na nowe rzeczy.
Odkleiła następną stronę.
— Cała ściana obklejona studolarówkami! Jak to możliwe…
— Może dorabiał na boku — zauważył cierpko Qwilleran. — Czy to możliwe, że kręcił
interesy z Popopopoulosem?
— Nie wierzę! — powiedziała oszołomiona Mary. — Andy był taki… On był taki… Ale
dlaczego tak je ukrył?
— To proste — powiedział wąsacz, odchrząknąwszy dyplomatycznie. — Miał
nierejestrowane dochody.
Powiedział to najdelikatniej, jak potrafił, ale Mary i tak wybuchła płaczem. Objął Mary, aby
ją pocieszyć, a jej to najwyraźniej nie przeszkadzało.
Nie zauważyli, jak Koko wdrapał się bezszelestnie na łóżko, otarł brodę o jego drewniane
wezgłowie, a później wyciągnął szyję i otarł pyszczek o framugę, a następnie wyciągnął ją
jeszcze bardziej i zahaczył kłem o wyłącznik. W pokoju zapanowała ciemność.
A para leżąca na łóżku była do tego stopnia zajęta sobą, że jej dwaj bezszelestni towarzysze
mogli bez obaw przenieść się do stołu, aby skosztować kaczki à la presse.