Kot który
mówił po
indyczemu
Lilian Jackson Braun
tom 26.
Kot, który mówił po
indyczemu
Przełożył
Tomasz Rosiński
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Talked Turkey
Tłumaczenie z oryginału: Tomasz Rosiński
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska
Korekta: Maciej Korbasiński
Skład: Elipsa Sp. z o.o.
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun
Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.
ISBN 978-83-61226-66-6
Elipsa Sp. z o.o.
01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37
tel./fax +48 (22) 833 38 22
Printed in EU
INFORMACJE (0 22) 624 16 07
(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Spis treści:
Prolog
W Moose County, czterysta mil na północ od wszystkiego, wszyscy lubią Jima Qwillerana. I to nie dlatego, że jest bogatym kawalerem, który rozdaje pieniądze na prawo i lewo, ani dlatego że jest poczytnym felietonistą miejscowej gazety. Przyczyną jego powodzenia nie jest też fakt, że ma odwagę być sobą, mieszkać w starym, wyremontowanym składzie z dwoma dziwacznymi kotami. To prawda, jest typem mężczyzny, który podoba się kobietom: wysoki, dobrze zbudowany, w średnim wieku. Jego twarz zdobią potężne wąsiska, podziwiane przez mężczyzn i uwielbiane przez niewiasty. Ale nade wszystko ludek zamieszkujący Moose County lubił Qwillerana, bo miał wyjątkową zdolność słuchania.
Jako dziennikarz wyrobił ją w sobie w stopniu większym niż inni. Ponadto nigdy nie ruszał się z domu bez dyktafonu. Kryzys, który przeszedł w połowie swego życia, obdarzył go dużą dawką psychologicznej spostrzegawczości i wyrozumiałości dla błędów innych. Jego wzrok koił rany innych ludzi, a jego słowa działały jak balsam na zbolałe dusze.
Jeśli otworzylibyśmy na pierwszej stronie jego prawo jazdy, dowiedzielibyśmy się, że tak naprawdę nazywał się James Mackintosh Qwilleran. Jego nazwisko czytało się ze szkocka, z twardym „w”. Przyjaciele zwracali się do niego „Qwill”, a ci, którzy byli z nim na bardziej oficjalnej stopie, nazywali go „panem Q”.
Kiedy mieszkał na Nizinach, miał w nosie swoje szkockie korzenie, mimo że jego matka pochodziła z potężnego klanu Mackintoshów. Ale odkąd przeprowadził się do Moose County, zasiedlonego przez potomków szkockich imigrantów, na oficjalne okazje wkładał kilt, rozczulał się na dźwięk dud i uwielbiał cytować złotą myśl Roberta Burnsa: „Świnia, człowiek - jedno plemię; patrzy w gwiazdy, a sra na ziemię”.
Tego roku latem Qwilleran powziął ambitny plan. Poza pisaniem dwa razy na tydzień felietonu „Piórkiem Qwilla” do „Moose County coś tam” postanowił dawać wykłady w publicznej bibliotece na temat nowości wydawniczych i napisać nową książkę. W dodatku na jego barkach leżało przygotowanie obchodów rocznicy stupięćdziesięciolecia Pickax, która przypadała właśnie w tym roku, a szefowa budowanej w tym mieście księgarni zaprosiła go do współpracy.
I nagle wszystkie te ambitne plany wzięły w łeb...
Rozdział pierwszy
W jednym ze swych ostatnich felietonów Qwilleran zamieścił taką oto uwagę: „Miasto bez porządnej księgarni jest jak kurczak bez nóg”.
Oddani mu czytelnicy od razu się z nim zgodzili, mimo że większość z nich nie kupiła w swoim życiu ani jednej książki. A Fundacja Klingenschoenów w Chicago, która zarządzała spadkiem przejętym przez Qwillerana, uznała za celowe księgarnię w Pickax otworzyć.
Przez ostatnie pięćdziesiąt lat jedynym miejscem, w którym można tu było kupić książkę, był antykwariat Eddingtona Smitha mieszczący się w malowniczym budynku za pocztą. Po jego śmierci wszystkie zgromadzone tam tomy strawił ogień. Ale mimo tego pechowego końca Qwilleran uznał to miejsce za idealne na otwarcie nowego interesu. To przełomowe przedsięwzięcie miało nawiązywać do chlubnej tradycji i tam, gdzie niegdyś dziadek Eddingtona podkuwał konie, stanąć miała nowa księgarnia. Zresztą wieść głosiła, że rodzina Eddingtonów czerpała swe zyski nie tylko z kowalstwa...
W każdym razie miejsce, na którym niegdyś wznosiła się stara kuźnia, stało się miejscem ważnego wydarzenia. Ludek Moose County lubił świętować: parady, parapetówki, dożynki i pogrzeby były tu obchodzone szczególnie hucznie. Zjawiali się wtedy dygnitarze, przygrywał szkolny zespół muzyczny, a scenę przystrajano girlandami kwiatów. Tym razem nie miało być inaczej. Sugerowano, że całą imprezę winien poprowadzić burmistrz, ale piastująca tę zaszczytną funkcję Amanda Goodwinter gwałtownie zaprotestowała:
- Na pewno mnie w to nie wrobicie! Weźcie sobie jakiegoś konferansjera albo innego błazna!
W sobotę do Pickax zjechały samochody z różnych stron. Zjawili się dziennikarze i fotoreporterzy z sąsiednich okręgów. Policja stanowa kierowała ruchem, wspierając siły lokalnego szeryfa. Nigdy w historii Pickax nie było podobnego święta.
Qwilleran notował w swoim dzienniku:
Sobota, 31 maja
Stary Eddington pewnie przewraca się w grobie. To był taki skromny człowiek i na pewno wyznanie, które uczyniła mu przed śmiercią jego babka, wprawiło go w niemałą konfuzję. Starał się je utrzymać w tajemnicy, lecz na próżno! Wszyscy tu i tak wiedzieli, że jego dziadek prócz kowalstwa trudnił się piractwem. Zakładał na czoło czerwoną bandanę, na maszt zaciągał czarną flagę i wiózł do Nowego Świata złote monety, które wymieniał na tak cenione w Europie bobrowe futra. Mówiono, że jego skarb został ukryty pod podjazdem kuźni.
Tak więc zamiast kilkuset świętujących mamy ich parę tysięcy. Okręgowe szosy są zakorkowane, zewsząd ciągną tutaj wielbiciele sensacji. Całe rodziny zjechały się na piknik. A czy skarb starego pirata zostanie kiedykolwiek znaleziony? I czy w ogóle jest czego szukać? Okolica huczy od plotek, a tylko w ćwierci z nich jest jakieś ziarno prawdy. Ale zawsze jest o czym pogadać.
Właśnie słychać dźwięk trzech syren. To policja eskortuje telewizyjne wozy transmisyjne z Nizin, które niespodzianie nawiedziły Moose County. Wielkomiejskie media interesują się prowincją tylko wówczas, gdy dzieje się tam coś niezwykłego, a w epoce technologii cyfrowych zakopany skarb jest bez wątpienia czymś niezwykłym.
Na miejsce zajechał szkolny zespół muzyczny. Młodzież wysypała się z autokarów i rozpoczęła swoją kocią muzykę. Nazywają to próbami. Ten jazgot wpisuje się w atmosferę powszechnej ekscytacji.
Policja otoczyła taśmą rejon wykopów. Dygnitarze weszli na trybuny. Operator koparki zajął miejsce w kabinie. Gliny i służby porządkowe odgradzają miejsce od napierającego tłumu.
Orkiestra gra patriotyczne pieśni, tworząc wzniosłą atmosferę. Ramię koparki uniosło się i opadło z hukiem. Wszyscy z zapartym tchem obserwowali pracę maszyny. Wreszcie pod szczękami koparki coś zgrzytnęło. Oczom zgromadzonych ukazało się metalowe wieko skrzyni.
Andrew Brodie, komendant policji, dostojnym krokiem podszedł sprawdzić jej zawartość. Po chwili podniósł dłoń z kciukiem skierowanym do dołu. Skrzynia była pusta.
Zawiedziony tłum tylko jęknął głucho. Wszelako po paru sekundach wszystkim wrócił dobry humor. Ludek z Moose County lubił się śmiać nawet z własnej naiwności. Jedynie przybyłym z Nizin ekipom telewizyjnym nie było do śmiechu. Cały dzień pracy, setki metrów taśmy filmowej poszły na marne.
Nawet najstarsi ludzie w Pickax nie pamiętali takiego roku. Odrestaurowano stary budynek opery i zaczęto tam wystawiać sztuki. Planowano huczne obchody stupięćdziesięciolecia miasta. A miejscowa drużyna futbolowa znów święciła tryumfy, wygrywając z reprezentantami okręgu Bixby. No a poza tym w Pickax staraniem Fundacji K miała powstać księgarnia z prawdziwego zdarzenia!
Nie była to jedna z wielu pustych plotek. Teren pod budowę był już uzbrojony. Polly Duncan, wieloletnia dyrektorka miejscowej biblioteki, złożyła dymisję, aby pełną parą zaangażować się w nowe przedsięwzięcie. W tej sprawie już dwukrotnie jeździła do Chicago, aby spotkać się z szefostwem Fundacji K.
Zdarzył się też niefortunny incydent, o którym jednak szybko zapomniano. Na plaży znaleziono ciało nagiego mężczyzny. Denat został zabity strzałem w tył głowy, tak jakby ktoś wykonał na nim egzekucję. Znaleziska dokonano tego samego dnia, w którym całe Pickax żyło sprawą skarbu Eddingtonów. Niektórzy nawet wiązali te zdarzenia ze sobą, ale sprawa szybko została puszczona w niepamięć.
Z imprezy Qwilleran wracał do domu piechotą. Skład, w którym mieszkał - mimo że otoczony dzikim lasem - znajdował się w odległości paru przecznic od centrum.
I mimo że nazwa „skład” nie obiecuje niczego wielkiego, był to prawdziwy cud architektury Czterokondygnacyjny, wzniesiony na planie ośmiokąta, przypominał bardziej romańską fortecę niż gospodarczy magazyn.
Niegdyś zwożono tam jabłka na cydr. Obecnie całą zbędną infrastrukturę usunięto, a wnętrze zostało gruntownie przebudowane. W ścianach wycięto okna różnych rozmiarów i kształtów. Wpadające przez nie słońce oświetlało drewniane ściany i stropy koloru gryczanego miodu.
Pośrodku składu wznosił się kominek, stanowiący centrum salonu. Po bokach umieszczono trzy antresole połączone spiralną rampą. To tam znajdowały się pomieszczenia mieszkalne, sypialnie, pokoje gościnne, pomieszczenia gospodarcze.
- Może nie mieszkamy w pałacu godnym dziedzica fortuny Klingenschoenów, ale zawsze dom to dom - mawiał do swych kotów Qwilleran.
W odpowiedzi Koko wydawał z siebie przeciągłe „yow”, a Yum Yum wtórowała mu cichym piśnięciem.
Wracając do domu z imprezy, spodziewał się komitetu powitalnego czekającego na parapecie kuchennego okna. Ale tu spotkał go zawód.
Otworzył drzwi i znalazł Yum Yum siedzącą na lodówce. Wyraz jej pyszczka wskazywał, że coś ją trapi. Na podłodze obok z niewyraźną miną kręcił się Koko.
- Coś wam zaszkodziło? - spytał wąsacz, puszczając filuternie oko.
W odpowiedzi kot zawył tak przerażająco, że Qwilleran aż zadrżał z przerażenia. Znał ten dźwięk doskonale. Był to „krzyk śmierci”. Ktoś gdzieś musiał paść ofiarą zabójstwa.
Skąd Koko o tym mógł wiedzieć? Tego Qwilleran nie potrafił wytłumaczyć. Najwidoczniej niektóre koty, podobnie jak ludzie, posiadają parapsychiczne zdolności.
Koko i Yum Yum były parą kotów syjamskich czystej krwi. Ich płową sierść zdobiły plamki brązowych włosów. Kocur w swym wyglądzie i postawie zdradzał skłonności przywódcze, natomiast kotka była trzpiotką, przymilną, ale też mającą swój własny rozum. Oba koty miały głębokie, błękitne oczy, zdradzające ich błękitną krew.
Koko można było uznać za głowę domu. To on decydował o porze posiłków, on witał gości, zapraszał ich do domu i zawsze komunikował wszystkim swoje zdanie na każdy temat, nawet jeśli było to - dla profanów nic nieznaczące - „ik-ik-ik”.
Kocur wiedział, że zbliża się czas kolacji, wskoczył więc na stół kuchenny i spojrzał znacząco w stronę pustych misek. Qwilleran podrobił więc pierś z indyka i patrzył, jak zajadają. Koko tylko raz zerknął na telefon wiszący na ścianie, który parę sekund później zadzwonił. W słuchawce wąsacz usłyszał głos Polly Duncan, kobiety jego życia. Dzwoniła z Chicago, gdzie właśnie skończyła omawiać szczegóły z przedstawicielami Fundacji Klingenschoenów. Powiedziała, że wraca następnego dnia rano, a Qwilleran zadeklarował się odebrać ją z lotniska. Spytał też, czy może liczyć na jakiś prezent z wielkiego miasta.
- Owszem, i założę się, że będziesz zachwycony!
- Co to jest? Daj mi jakąś wskazówkę.
- Żadnych wskazówek. A bientôt!
- A bientôt!
Jeszcze tego samego wieczora, kiedy Qwilleran studiował któryś z pobudzających do myślenia fragmentów „Wilson Quarterly”, Koko wskoczył na półkę z książkami i zawył, co było znakiem, że chce, aby Qwilleran poczytał na głos. Koty przepadały za tembrem jego głosu, a Yum Yum przytulała się, pragnąc niejako usłyszeć jego brzmienie od wewnątrz, wzbogacone o rezonans klatki piersiowej. Lekturę, rzecz jasna, wybierał Koko. Tym razem Qwilleran miał przeczytać książeczkę o sowie i kotce, które wypłynęły na morze w zielonej łódeczce. Koty stosownie do przebiegu akcji ilustrowały lekturę miauczeniem, zawodzeniem i mruczeniem, a Qwilleran zachodził w głowę, jak u diaska te nieznające ludzkiego języka zwierzęta potrafią odgadnąć, o co w tym wszystkim chodzi, a przede wszystkim jakim kryterium kierował się Koko, wybierając właśnie tę a nie inną książkę.
Zgodnie z rozkładem samolot z Polly na pokładzie miał przylecieć w niedzielę w samo południe. Niemniej jednak - zgodnie z wieloletnią tradycją - wszystkie loty z Chicago, ale i z innych miejscowości także, opóźnione były co najmniej o godzinę. Ta tradycja pozwalała krewnym i przyjaciołom oczekującym na przylatujących uciąć dłuższą pogawędkę na temat obsługi na lotnisku.
- Wyobraź sobie, że stabilizator im latał, a nikt nie miał taśmy klejącej, aby go podkleić.
- Ten pilot to chyba odwiedził tam fryzjera.
- Zapomnieli zatankować i musieli awaryjnie lądować w Milwaukee...
Te pogaduszki były esencją życia mieszkańców Moose County od pionierskich czasów, kiedy to umilały osadnikom nie zawsze wesołą egzystencję. Ludzie ci nauczyli się traktować nawet największe katastrofy z dużą dozą poczucia humoru.
Wreszcie mały, zgrabny samolocik wylądował na lotnisku. Polly wyszła zeń jako ostatnia, ostrożnie stąpając po stopniach schodów, jakby wierzyła w rozpowszechnianą w Pickax plotkę, iż zbudowano je ze zużytych części rowerowych.
Qwilleran wyszedł jej naprzeciw i przejął bagaże.
- Wziąłbym resztę, gdybym miał klucz do luku bagażowego - powiedział, puszczając do niej oko. Był to jeden z tych żarcików, którymi zwykł ją częstować na powitanie. Czułości wymieniali dyskretnie, wiedząc, że i tak ludzie mają ich na językach, komentując każdy szczegół ich związku.
- Dobry miałaś lot?
- Jakoś przeżyłam - odpowiedziała. - A jak impreza?
- Zgodnie z przewidywaniami skrzynia pełna skarbów okazała się pusta.
- Powinniśmy ją wystawić w bibliotecznej gablocie.
- Pójdziesz ze mną na lunch do „Tipsy”?
- Obawiam się, że nie mogę - powiedziała Polly. - Mam serdecznie dosyć tych wszystkich lunchów, przyjęć, zakąsek, kolacji... Po prostu chciałabym znaleźć się w domu, przywitać się z kotem, zjeść odrobinę sera, jakieś owoce i pomyśleć o planie na jutro... Jak tu cicho i miło!
Pojechali zatem do Indian Village, mijając pastwiska, farmy ziemniaczane i szyby opuszczonych kopalni.
- Dzisiaj przyjeżdża Benson - odezwała się po długiej chwili milczenia.
- Kto taki?
- Architekt projektujący księgarnię. Chce zobaczyć, jak postępują prace. Bardzo chciałby obejrzeć twój skład. Mówiłam mu o nim, ale mi nie wierzył. Twierdził, że to jakaś architektoniczna kwadratura koła. Bardzo interesujący facet.
Qwilleran dmuchnął w wąsy. Za każdym razem, kiedy Polly opuszczała Pickax, spotykała jakiegoś „bardzo interesującego faceta”. Najpierw był trener dżokejów z Lockmaster, później profesor z Montrealu, następnie antykwariusz z Wirginii, a teraz ten architekt z Chicago.
- Fundacja K - kontynuowała Polly - chce, aby księgarnia nazywała się „Feniks”, od mitycznego egipskiego ptaka, który odradzał się z popiołów.
- Naprawdę? Miejscowi będą sądzili, że to na cześć stolicy Arizony. Myślę, że o nazwie powinni zadecydować sami mieszkańcy Pickax.
- Może masz rację, ale to nie ze mną o tym rozmawiaj... Czy zaglądałeś do Brutusa i Catty?
- O tak, mają się dobrze. Ich opiekun je przekarmia. W lodówce masz wszystko, co poleciłaś mi kupić.
Milczeli aż do bramy Indian Village. Po prawej mieściły się rogatki, po lewej stara świetlica, a przy River Road ciągnęły się budynki mieszkalne.
Qwilleran zaparkował przy osiedlu „Wierzby”.
- No, leć przywitać się z kotami - powiedział. - A ja wniosę walizki.
- Czy zostaniesz coś przekąsić? - spytała cichym, zmysłowym głosem, który tak lubił.
Wprawdzie nie przepadał za wegetariańskimi przekąskami Polly, ale tęsknota za jej towarzystwem ostatecznie zwyciężyła.
Późnym popołudniem Qwilleran zabrał telefon, notes, żółty ołówek i wspólnie z kotami udał się do altany. Była to ośmiokątna konstrukcja, usytuowana parę metrów od składu, osłonięta ze wszystkich stron. Obok znajdował się ptasi ogródek, z karmnikami i pojnikiem. Wąsacz zabrał się właśnie do pisania felietonu do wtorkowego wydania gazety. Yum Yum zajęła się polowaniem na insekty, które spacerowały po drugiej stronie okiennej rolety. Koko zaś usadowił się na podłodze i obserwował rodzinę siedmiu kruków paradujących przy karmnikach. Czy była to ta sama krucza familia, która również w liczbie siedmiu zamieszkała w ptasim ogrodzie zeszłego roku? - zastanawiał się Qwilleran. Wyglądały identycznie, ale czyż wszystkie kruki na świecie nie wyglądają tak samo? Qwilleran nazwał je Bunkrami, na cześć doktor Teresy Bunker. Qwilleran uważał ją za nieco stukniętą, podobnie jak jej kuzyna Joe, meteorologa z lokalnego radia PKX FM. Sam Joe przedstawiał się jako Pogodny Jimmy i znany był z tego, że okraszał własne prognozy różnymi żartami i dykteryjkami.
Rozważania Qwillerana przerwał dzwonek telefonu. Dzwonił Thornton Haggis, jego przyjaciel, znawca historii Moose County, wolontariusz i właściciel zakładu kamieniarskiego.
- Cześć, Qwill! Jesteś zajęty? Dzwonię, by podzielić się z tobą pewną informacją.
- Gdzie jesteś?
- Właśnie skończyłem robotę w Centrum Sztuki. Mogę być u ciebie za pięć minut.
- Okej. Jesteśmy w altance. Masz ochotę na szklaneczkę wina?
- Nie dzisiaj. Mam gości. Żona zaprosiła na wieczór nowego pastora i paru ludzi z parafii.
Centrum Sztuki znajdowało się zaraz za wiekowym sadem. Prowadziła do niego stara droga, którą niegdyś przemierzały wozy wypełnione jabłkami. Wkrótce zjawił się na niej Thornton z bujną białą czupryną a la mop. Koty syjamskie były nią zafascynowane. Nigdy nie widziały czegoś równie białego na głowie.
Thornton trzymał w dłoni coś, co wyglądało na pięciokilowy ciężarek do sztangi.
- To dla ciebie - powiedział, kładąc tajemniczy przedmiot na stole. - Spóźniony prezent urodzinowy.
- Świetny! Nie wiedziałem, że potrafisz zrobić coś takiego na swojej tokarce.
Obróbka drewna była hobby Thorntona.
- To drewno drzewa oliwnego. Może służyć jako talerzyk deserowy, ale również jako miska dla kotów.
Koko i Yum Yum wskoczyły na stół i obwąchały dokładnie okrągłe naczynie wytoczone z jednego kawałka drewna, z wierzchu ozdobione skromnym wzorkiem, wewnątrz zaś zaskakujące kształtem naturalnych słoi.
- Zamiast kamieniarstwem powinieneś zająć się rękodziełem, poważnie! Postawię to na biurku. Będę tu kładł przybory do pisania: spinacze, gumki, monety... A teraz siadaj i mów, z czym przychodzisz.
- Wiem, że Pickax ma stupięćdziesięcioletnią historię, ale Brrr ma lat dwieście i ta dwusetna rocznica jego założenia wypada właśnie w tym roku. Pytanie, jak ją uczcić. Komitet powołany na tę okoliczność doszedł do wniosku, że ludziom zakręci się w głowie od tych okrągłych rocznic. Więc w czerwcu bądź lipcu planuje się tylko huczniejsze niż zwykle urodzinowe przyjęcie. Wiesz, tort z dwustoma świeczkami, parada dwustu łódek i różnego rodzaju imprezy oraz występy. Grupa zajmująca się odtwarzaniem historycznych wydarzeń wystawi bójkę drwali w saloonie. Czy i ty mógłbyś się przyłączyć do naszej inicjatywy? Mógłbyś na przykład wystawić jakiś monodram w dniu obchodów i jeszcze parę razy w ciągu lata. Ludzie naprawdę byliby szczęśliwi!
Mówiąc o monodramie, Thornton miał na myśli Wielki pożar 1869 roku, opisujący kataklizm, który zdewastował lasy w całej okolicy.
- Hmm - zamyślił się Qwilleran, gładząc wąsy. - W 1913 był wielki sztorm, który zniszczył wiele statków i nadbrzeżną zabudowę.
- Wspaniały pomysł! Czy masz to może napisane?
- Nie, i w tym problem. Do przedstawienia o pożarze lasu wykorzystałem kolekcję historycznych dokumentów zgromadzonych przez Gage'a. Tymczasem nie znam żadnego zbioru dotyczącego sztormu z 1913 roku.
- Ja ci przygotuję całe dossier! - zapewnił Thornton, który do wszystkich przedsięwzięć podchodził z maniakalnym entuzjazmem. - To znaczy, że mogę poinformować Gary'ego Pratta o twoim akcesie?
Thornton zbierał się do wyjścia.
- A co jecie dzisiaj na kolację?
- Jakieś resztki indyka. Wszyscy przepadamy za indykiem.
- Yow! - potwierdził Koko.
I Thornton ruszył w kierunku Centrum Sztuki.
Kiedy Qwilleran odprowadzał wzrokiem przyjaciela, wpadł mu do głowy pewien pomysł. Ostatnio skompletował zbiorek dwudziestu siedmiu lokalnych legend na stupięćdziesięciolecie Pickax. Książka pod tytułem Opowieści z tej i nie z tej ziemi miała być wydana pod auspicjami Fundacji Klingenschoenów. Czy jej premiera nie mogłaby się zbiec z obchodami dwusetnych urodzin Brrr?
Chwycił za telefon i wykręcił numer G. Allena Bartera, swojego adwokata, który był pośrednikiem między Qwilleranem a fundacją.
- Nie sądzę, aby były tu jakieś przeszkody - odrzekł po namyśle Bart. - Tekst jest już złamany, czeka na druk. Projekt okładki też jest gotowy.
- Jaki kolor? - spytał Qwilleran.
- Dokładnie nie wiem, ale mówili, że coś wpadającego w oko.
Późnym wieczorem zadzwonił komendant policji Brodie.
- Muszę z tobą pogadać - wysapał w słuchawkę. - Na osobności.
- Najlepiej będzie, jeśli do mnie wpadniesz. Tylko respektuj ograniczenia prędkości!
Szklaneczka szkockiej z lodem stała już na barze, kiedy komendant policji wkroczył do składu. Trzymał się tak prosto, że nawet bez munduru wyglądał, jakby wciąż jeszcze był na służbie. Siadł za barem, jednym haustem wychylił zawartość szklanki i zatopił rękę w misce z orzeszkami.
- Dziś w południe byłeś naprawdę niezły, Andy. Szkoda tylko, że w skrzyni ze skarbami nie było skarbów.
W odpowiedzi Brodie mruknął coś niewyraźnego.
- Gdzie teraz powędruje ten kuferek?
- Na razie jest na komisariacie. Potem się zadecyduje, co z nim zrobić. Powinien stanąć na centralnym miejscu nowej księgarni, w kuloodpornej gablocie. Księgarnię też powinniście nazwać „Skrzynia Pirata” albo jakoś podobnie.
- Czy wiesz, co się mogło stać z zawartością?
- To pytanie ma sens, jeśli założymy, że była tam w ogóle jakaś zawartość. Moim zdaniem jeśli Eddington w ogóle zgromadził jakieś pieniądze, to ulokował je w obligacjach. Ale coś mi się nie widzi, żeby tak było. Wszyscy wiemy, jaką zardzewiałą konserwą jeździł jego wnuk.
- To był skromny człowiek, ale bardzo bystry antykwariusz, Andy. Raz na parę tygodni kupował książkę za dolara, a później sprzedawał ją za tysiąc. A z tyłu sklepu miał warsztat introligatorski... Ale co to za sprawa, która cię do mnie sprowadza?
- Jak daleko rozciąga się plaża, którą odziedziczyłeś po Fanny Klingenschoen?
- Nie jest tego dużo. To jakieś pół mili, od klubu „Na Wydmach” na wschodzie po Coopers Lane na zachodzie. To ta fatalna droga prowadząca do promu wycieczkowego.
- Wiem, gdzie to jest. Był tam kiedyś plac zabaw, ale szeryf go zamknął.
- W każdym razie cała plaża należąca do Klingenschoenów ma być rezerwatem przyrody, choć oficjalna decyzja jeszcze nie zapadła. A dlaczego pytasz?
Komendant policji znów wyciągnął rękę po ser leżący na talerzyku i wychylił kolejną szklaneczkę.
- Wyborna!... No więc zastępca szeryfa był wczoraj na patrolu, tuż przed zmierzchem. Zauważył sępy krążące nad kępą drzew. Podszedł bliżej i znalazł ciało na twojej posesji, jakieś sto metrów od Cooper's Lane. Dobrze ubrany mężczyzna, zabity strzałem w tył głowy, żadnych poszlak, z których można by wnioskować o jego tożsamości. Jutro w gazecie ukaże się informacja, ale nie chciałbym, żebyś czuł się zaskoczony.
Qwilleran poczuł znajome mrowienie nad górną wargą.
- Wiecie, kiedy to się stało?
- To dobre pytanie. Prawdopodobnie tego samego dnia po południu. Zapewne w czasie imprezy. Wszyscy policjanci zajęci byli wówczas rozładowywaniem korków na drogach.
- Jak przypuszczasz, Andy, to robota kogoś stąd?
- Nie wiadomo. Równie dobrze mógł go kropnąć jakiś przybysz z Nizin. Wezwaliśmy Stanowe Biuro Śledcze. Tylko nikomu o tym nie mów... Jak się nazywa ten ser?
- Port salut. Kupiłem go w sklepie „Łyczek i Zakąska”.
Brodie chrząknął dwuznacznie. Dał Koko kawałeczek sera i pozwolił Yum Yum rozwiązać sznurówki. Cała trójka musiała się do siebie długo przekonywać, ale wreszcie połączyła ją szczera przyjaźń.
- Ciekaw jestem, czy tu uda wam się coś wywęszyć - zwrócił się Qwilleran do kotów, kiedy komendant policji opuścił jego domostwo.
Nagle uświadomił sobie, że dzień przedtem, właśnie po południu, Koko wydał z siebie ów osławiony, mrożący krew w żyłach dźwięk! Po raz kolejny szósty zmysł poinformował go o morderstwie, które miało miejsce dobre trzydzieści mil stąd!
Qwilleran z niedowierzaniem potrząsnął głową. Dręczyło go jeszcze jedno pytanie. Czy to zabójstwo wiąże się z czymś jeszcze?
Rozdział drugi
Miasteczko Brrr było nie tylko najstarszym, ale również najzimniejszym miasteczkiem w całym okręgu. (Było tam tak chłodno, że turystów ostrzegano, by nie kąpali się w jeziorze). Zarazem jednak była to mieścina pełna uroku ze względu na zabytki przyrody i starą zabudowę. Była tam również zatoka, przy której wznosił się stromy klif, który wieńczył gmach „Hotel Booze”. Na jego dachu widniały widoczne na milę napisy: „JEDZENIE... POKOJE... CHLANIE”.
Hotelowy bar „Pod Czarnym Niedźwiedziem” serwował najlepsze kanapki z wołowiną w całym okręgu. Przy wejściu witał klientów wypchany niedźwiedź stojący na dwóch łapach, a jego właściciel Gary Pratt z kosmatą brodą i bujnym owłosieniem sam przypominał strasznego grizzly.
Poniedziałkowym popołudniem Qwilleran zadzwonił do niego, aby porozmawiać o rocznicowych obchodach. Następnie wpadł do „Czarnego Niedźwiedzia” na lunch. W lokalu panował nieład tak miły sercu rybaków, żeglarzy i przesiadujących na długich krzesłach barowych turystów gustujących w prowincjonalnej egzotyce.
- Życzysz sobie kanapeczkę? - spytał Gary zza baru. - Zjesz, a później pogadamy.
- To sprytny pomysł, by zamiast o „obchodach dwóchsetlecia” mówić po prostu o urodzinach. To akcentuje osobowość miasta i spodoba się turystom.
- To paradoks, ale większość ludzi jest za organizacją obchodów nie po to, by uczcić dwusetlecie istnienia Brrr, ale aby zaznaczyć, że jesteśmy pięćdziesiąt lat starsi od Pickax. Robimy paradę z dwustoma łodziami, bo Pickax zorganizować jej nie może. Tak czy owak, to będzie fantastyczne widowisko. Przyjedzie nawet telewizja z Nizin.
- A macie aż dwieście łodzi?
- Pewnie! Już wszystko zostało policzone, a właściciele wyrazili zgodę. Będzie też tort z drewna wysokości trzech metrów z dwustoma elektrycznymi świeczkami. Każdy będzie mógł wypowiedzieć własne życzenie i je zdmuchnąć. Pomyśl, czy Pickax stać by było na coś takiego?
Roztaczając wizję obchodów dwusetlecia Brrr, Gary zapomniał o barze i swoich klientach. Qwilleran podziwiał wizjonerską pasję, wgryzając się w „niedźwiedzią kanapkę”, jak ją nazywali bywalcy. Później rozmowa przeniosła się na monodram o Wielkim Sztormie. Gary zaproponował, by premiera odbyła się w jego barze, w sali tanecznej, gdzie niegdyś wystawiano Wielki pożar.
- Wtedy miałem asystentkę, która w odpowiednim momencie puszczała z taśmy odgłosy lamentów i trzask palącego się drzewa - przypomniał Qwilleran. - Myślisz, że Nancy Fisher zgodzi się na powtórkę? Była w tym niezła.
- Mam nie najlepsze wiadomości - mruknął Gary. Nancy wyszła za hodowcę psów tresującego siberian husky na wyścigi w Iditarod i przeniosła się z nim do Minnesoty. Ale znam faceta, który mógłby ją zastąpić.
Qwilleran pokręcił głową.
- Kobieta byłaby lepsza, Gary. Jest ładniejsza, budzi większe zainteresowanie. Potrzebny mi jest ktoś, kto miałby czas trenować. Potrzebne są liczne próby, aby się zgrać w czasie. Od koordynacji zależą losy całego przedstawienia.
- Wybacz na moment - powiedział Gary i podszedł do baru obsłużyć dwóch klientów.
Qwilleran sączył ze szklanki squunk, wodę mineralną z lokalnego źródła.
Za moment Gary wrócił do niego z kawałkiem jabłecznika.
- Czy znasz Lish Caroll? Mogłeś nie mieć przyjemności, bo wyjechała stąd, zanim się do nas sprowadziłeś.
- Z całą odpowiedzialnością mogę rzec, że nigdy w życiu nie poznałem nikogo o nazwisku Lish.
- Mówimy na nią Alicia - kontynuował barman. - Jest w moim wieku, chodziliśmy razem do szkoły średniej. Była niezła w matmie i naukach ścisłych. Zawsze bałem się takich dziewcząt. Zabawne, miała zawsze takie małe stópki. Kiedy docinaliśmy jej z tego powodu, powiedziała, że ludzie z małymi stopami mają duże mózgi. Pamiętam to jak dziś. Patrzyła na nas z taką pogardą! Nie potrafiła jej ukryć. No a po szkole wyjechała. Teraz spotkałem ją, jest w odwiedzinach u swojej babci. Nie wiem, jak długo tu jeszcze zabawi, ale zawsze miałem wrażenie, że ona idealnie nadaje się do naciskania guzików. Słowem, wymarzona kandydatka na twoją asystentkę.
- Gdzie mieszka?
- Przypuszczam, że w Milwaukee.
- W Milwaukee?
Qwilleran przepadał za ludźmi stamtąd i pytał dalej, aby zaspokoić ciekawość.
- Kim jest z zawodu?
- Dokładnie nie wiem. Ale krążyły różne plotki... Przepraszam!
Gary dał znak kelnerce, która sprzątała stoliki, aby go zastąpiła, i zaprosił wąsacza na zaplecze. Zainteresowanie Qwillerana tajemniczą Lish rosło z minuty na minutę.
Gary zamknął drzwi i nalał dwa kubki kawy z dzbanka pracowników. Qwilleran z satysfakcją stwierdził, że była ona lepsza od tej, którą serwowano klientom. Dla niego „lepsza” oznaczała mocniejszą.
- Otóż Lish za czasów szkolnych mieszkała ze swoją babką. Wzięła nawet jej nazwisko. Może znasz panią Carroll, która żyje w domku podobnym do Mount Vernon. Nie? W Lockmaster, gdzie Lish spędziła dzieciństwo, wybuchł skandal. Jej ojciec posiadał cholernie dużo ziemi, a jej matka należała do lokalnej elity. Ale stary za jakąś machloję poszedł do pudła, a w sprawę zamieszane były jego pracownice. Matka nie wytrzymała tego wstydu i przedawkowała barbiturany. A Lish wylądowała u babki.
- Ta historia nie brzmi zbyt wiarygodnie. To jakiś melodramat z tabloidów.
- Ale tak było. Wszystko to opisano w „Lockmaster Ledger”. Jeszcze kawy? Finał historii jest taki: stara pani Carroll przeprowadza się do Ittibittiwassee Estates, a Lish zajmuje jej wielki dom. Mam mówić dalej?
- Nigdy nie mam dość kawy i sensacyjnych historii, Gary.
- Więc problem w tym, że Lish przyjechała tu z facetem, który nie do końca dogaduje się z babcią Carroll. Lish twierdzi, że to jej szofer i że ona sama, z powodu słabego serca, nie może prowadzić. Ona jest bardzo wysoka, a z niego taki kurdupelek, że wygląda przy niej jak mopsik.
- Zachodzą tu czasami? Czy Lish to atrakcyjna kobieta?
- No cóż... Na pewno ma inteligentną twarz. A jej szofer to taki elegancik z długimi włosami. Gość nie wylewa za kołnierz. Nazywam ich Lish i Lush.
Qwilleran wrócił do domu i rozmyślał o młodej kobiecie z inteligentną twarzą. Bez wątpienia dałaby sobie radę z magnetofonem. Ale wolał współpracować z ludźmi o bardziej pociągającej osobowości. Na jej korzyść przemawiało jedno: mieszka, a przynajmniej mieszkała w Milwaukee.
Zainteresowanie, jakie wzbudziła w nim ta kobieta, było zrozumiałe. Ale potrzebował jeszcze jednej opinii, aby zweryfikować słowa Garye'go. Przyszedł mu na myśl Pogodny Jimmy, który pochodził przecież z Lockmaster. Chwycił za słuchawkę i wykręcił jego numer.
- Qwill, gdzieś się podziewał?! Nie odzywałeś się, odkąd wróciłeś do składu.
Dwaj mężczyźni zajmowali sąsiednie mieszkania w Indian Village, gdzie Qwilleran mieszkał zimą. Na ogrzanie składu wydałby bowiem majątek.
- Muszę z tobą pogadać, Joe. Może byśmy wypili razem kawę? Pomiędzy wieczorną prognozą o osiemnastej a tą o dwudziestej trzeciej. Zjemy po kanapeczce z indykiem, jeśli wpadniesz po drodze do Lois...
Wkrótce samochód Pogodnego Jimmy'ego zajechał koło składu. Na dźwięk silnika koty aż podskoczyły z radości. Czyżby rozpoznały sąsiada z Indian Village? Czy wyczuły w nim właściciela słynnego kocura Huragana? Czy wiedziały, że w kanapkach, które ze sobą wiezie, jest indyk?
Po głośnym powitaniu i poklepywaniu po plecach mężczyźni udali się do altany. Qwilleran niósł ze sobą tacę z drinkami i płócienną torbę z telefonem.
- Byłeś na wykopywaniu skarbów? - spytał Qwilleran.
- Niestety, miałem rodzinny zlot w Horseradish. Ale czytałem o wszystkim w gazecie.
Qwilleran zauważył, że ten stary kawaler znalazł upodobanie w wizytach u krewnych ze swego rodzinnego miasteczka.
- Pewnie Polly jest podekscytowana tym całym zamieszaniem wokół księgarni - kontynuował, zerkając na Qwillerana. - Czy macie już jakąś nazwę? Co sądzisz o tym, aby nazwać ją „Skrzynia Pirata”?... Mam nadzieję, że Polly zatrudni tam na etacie jakiegoś kota. A jak trzeba będzie uświetnić otwarcie standardami na pianinie, zgłaszam się na ochotnika!
- A są jakieś specjalne kawałki na otwarcie księgarni?
- Daj mi pomyśleć... Nokturny Johna Fielda byłyby dobre na taką ceremonię.
- Yow! - potwierdził Koko.
- Widzisz? On też tak sądzi - ucieszył się Pogodny Jimmy.
- Nie daj się zwieść, Joe. Koko ma po prostu chrapkę na kawałeczek indyka z twojej kanapki.
- A propos, Qwill, nigdy ci nie mówiłem, jak bardzo podoba mi się twój felieton Fajny Koko.
Pogodny Jimmy miał na myśli ostatnią odsłonę kolumny „Piórkiem Qwilla”, która rozpoczynała się od kocich powiedzonek: „Kot bez ogona jest jak polityk bez głowy... Kot może spoglądać na króla, ale nigdy nie będzie lizał mu butów... Każdy pies ma swój dzień w roku; kot ma ich trzysta sześćdziesiąt pięć”.
- Jeśli Huragan wymyślił jakieś zgrabne powiedzonko, wyślij je do redakcji. Na pewno je opublikujemy. - A później dodał konfidencjonalnym tonem: - Czy pamiętasz wielką aferę gruntową w Lockmaster?
- Jasne! Tak zwana sprawa Kransona. To jeden z najbarwniejszych epizodów w dziejach tego nudnego okręgu! A dlaczego pytasz?
- Spróbuję odpowiedzieć pytaniem na pytanie. Pamiętasz mój monodram o Wielkim Pożarze?
- No przecież! Widziałem go ze trzy razy!
- No więc piszę podobną rzecz, tym razem o Wielkim Sztormie z 1913. Moją asystentką ma być córka Kransona.
- Przykro mi, ale nic nie wiem o tej niewieście.
- Szkoda - westchnął Qwilleran. - Odtąd będę cię pytał tylko o najnowsze ploteczki z Horseradish.
Pogodny Jimmy udał, że nie usłyszał tego ostatniego przycinka. Zresztą i tak zbierał się już do wyjścia. Zbliżał się czas kolejnej prognozy pogody.
Dopiero we wtorek Polly poczuła się na tyle zadomowiona, że przyjęła zaproszenie Qwillerana na kolację. Wcześniej niż zazwyczaj opuściła bibliotekę. Miała nową fryzurę, staranny makijaż i letni kostium kupiony w Chicago w kolorze pomarańczowego sorbetu; słowem, wyglądała szałowo.
Kiedy Qwilleran zajechał pod jej dom, nie mógł się powstrzymać, by nie wydać okrzyku zachwytu:
- Wyglądasz tak... cudownie!
„Cudowna” było to jedyne słowo, które, jak sądził, mogło opisać kobietę promieniejącą urodą, a nadto dobrze ubraną i uczesaną.
- Ty także, kochanie - odwzajemniła się z mniejszą emfazą. Zapewne jednak zauważyła, że na okoliczność wspólnej kolacji Qwilleran przystrzygł wąsy i dopasował kolorem blezer, koszulę i krawat. Kiedy wychodzili gdzieś razem, starali się zadbać o swoją garderobę, choć zazwyczaj nie przywiązywali do niej zbyt wielkiej wagi.
Tym razem kolację mieli zjeść w „Old Grist Mill”, restauracji łączącej lokalny koloryt z dozą wytwornej elegancji. Jej właścicielka, Elizabeth Hart, pochodziła z Chicago. Nad wszystkim czuwał jej narzeczony, Derek Cuttlebrink, urodzony w pobliskim Wildcat.
- Aleście się odstrzelili - powitał ich z wysokości swych prawie dwóch metrów. - Co ma być? Na dobry początek wytrawna sherry i coś dla mężczyzn po przejściach? - Następnie wręczył im kartę dań i dodał szeptem: - Tylko jak ognia unikajcie jagnięcia w sosie curry, jeśli chcecie trochę pożyć.
- Jak leci w bibliotece? - spytał Qwilleran Polly, kiedy drinki zostały podane.
- Poznałam nową panią dyrektor, Myrtle Parsons. Urocza osoba! Przedtem dyrektorowała w szkolnej bibliotece w Bixby, więc to dla niej nie lada awans. Na razie wtajemniczam ją w nowe obowiązki. Ostatnio zaproszono Myrtle na spotkanie naszych Wielmożnych Dam, gdzie zrobiła na wszystkich bardzo dobre wrażenie.
„Wielmożnymi Damami” Polly nazywała miejscowe matrony wchodzące w skład rady bibliotecznej. Wszystkie one, bez wyjątku, miały siwe włosy, były bogate i hołdowały arystokratycznym dziwactwom.
- Być może będziesz musiała opuścić bibliotekę wcześniej, niż to planowaliśmy - zauważył Qwilleran.
- Mam nadzieję, że tak będzie. Ci ludzie z Fundacji K kazali mi przestudiować sześciusetstronicowe tomiszcze. Jest tam wszystko, od podstaw księgowości do strategii zarządzania.
Podano przystawki. Qwilleran dostał ostrygi po francusku, Polly zupę pomidorową, nieco za kwaśną.
- Projekt budynku księgarni jest fantastyczny. Będzie to długi, wąski gmach, z oryginalnym wejściem. Ściany działowe mają być półprzezroczyste, tak samo dach. Wszędzie półki z książkami. Między kondygnacjami będzie kursowała winda, choć przewidziane są też i schody, do wyboru, do koloru.
- Nie wiedziałem, że będą dwie kondygnacje. Na jednej książki, a na drugiej...?
Ale Polly nie zdołała odpowiedzieć, bo na ich stoliku właśnie pojawiła się kolacja. Qwilleran, by wykazać się mężnym sercem, zamówił jagnięcinę w sosie curry. Polly wzięła łososia w sosie jogurtowym z zapiekanymi kartoflami i sałatką ze szparagów. Porcja na talerzu, jak twierdziła, była stanowczo za duża.
Qwilleran wyobrażał sobie, że jedna z kondygnacji - najlepiej ta dolna - powinna mieścić izbę pamięci Eddingtona Smitha. Byłyby tam książki i drobne pamiątki po zmarłym. Pracowaliby tam wolontariusze, a rachunki płaciłaby Rada Wspierania Czytelnictwa. Obok mógłby się znaleźć pokój służący różnym oficjalnym celom, na przykład spotkaniom z odwiedzającymi Pickax pisarzami, oraz siedziba Klubu Literackiego. Taki klub posiadało Lockmaster, a opiekę nad nim roztoczyła redakcja „Lockmaster Ledger”, organizująca literackie dyskusje i prelekcje. Qwilleran był jego częstym gościem.
- Będzie tam także miejsce na szklaną gablotę, a w niej znajdą się różne stare książki, rękopisy, kolekcja przyborów piśmienniczych, introligatorskich, drukarskich. Będziemy je wypożyczać od antykwariatów i prywatnych kolekcjonerów.
- Żadnego baru?
- Żadnego baru, żadnych gadżetów. Wystarczy, że na rogu będzie sklepik z pamiątkami i lodziarnia.
Na deser był koktajl jeżynowy, jak dla Polly zbyt słodki.
- Wszystko jest już ustalone, Qwill. A coś cię martwi?
- Właściwie nic. A co to za prezent mi przywiozłaś z wielkiego miasta?
- Płytę z nagraniem fortepianowych utworów Masseneta. Na twoim sprzęcie będzie brzmiała cudownie.
- Świetnie! - powiedział. - W takim razie możemy do mnie wpaść posłuchać muzyki.
Qwilleran chciał opowiedzieć Polly o swoich planach na najbliższe dni, ale była ona zbyt zaaferowana sprawami nowej księgarni. Postanowił więc nie rozcieńczać jej entuzjazmu. Rzadko kiedy znajdowała się w takim stanie.
Następnego wieczora jechał do Lockmaster podpisywać książkę, po raz pierwszy od wielu lat. Kiedyś, gdy na Nizinach zajmował się dziennikarstwem śledczym, napisał Miasto bratniej zbrodni. Od tego czasu żaden z jego pomysłów na książkę się nie zmaterializował. Aż do czasu, kiedy odkrył bogactwo pionierskiego folkloru, co zaowocowało wydaniem Opowieści z tej i nie z tej ziemi.
W Lockmaster mieszkało wielu jego przyjaciół i wielbicieli, wiernych czytelników kolumny „Piórkiem Qwilla”, dlatego też Kip MacDiarmid, wydawca „Lockmaster Ledger”, postanowił zaprosić go do Klubu Literackiego, który mieścił się w pomieszczeniu przylegającym do księgarni.
Sala była pełna. Wąsacza przywitano gorącym aplauzem. Ktoś nawet krzyknął: „A gdzie Koko?” Qwilleran podszedł do pulpitu prelegenta, spojrzał po publiczności i przygładził niesforne wąsy. Po długiej owacji na stojąco zapanowała cisza. Wąsacz rozpoczął:
- To będzie opowieść o kobiecie, która wprawiła w przerażenie męską populację miasteczka w Moose County. Opowieść prawdziwa, jak zaręcza Gary Pratt, właściciel „Hotel Booze” w szkockim miasteczku Brrr.
Po publiczności przeszedł szmer rozkosznego podniecenia. Qwilleran, by opowieść nabrała znamion autentyzmu, wymodelował głos tak, by przypominał wysoki tembr Gary'ego.
HILDA Z NOŻYCAMI
Dziadek często opowiadał mi o tej starej dziwaczce, która terroryzowała wszystkich mężczyzn w okolicy. Działo się to jakieś siedemdziesiąt lat temu. Hilda, bo tak było jej na imię, włóczyła się po mieście, kłapiąc swoimi nożycami: ciach-ciach, ciach-ciach. Podśmiewano się z niej, nazywając ją Hildą z Nożycami. Ale w ludziach budziła też jakiś dziwny lęk.
Jaki był tego powód? Przede wszystkim nikt nie wiedział, czy Hilda jest rzeczywiście głupia, czy też głupią udaje. Ze sklepu brała wszystko, nie płacąc ani centa. Bezkarnie łamała przepisy, nie płaciła podatków. Szeryf upominał ją, ale zawsze z bezpiecznej odległości. Jego słowa zagłuszało jednak kłapanie nożyc. Hilda nie wiedziała, co to płot. Sama mieszkała w szałasie z kartonów wraz z licznymi kundlami, bez prądu czy bieżącej wody. Mój dziadek miał farmę przy drodze. Szałas Hildy znajdował się na jego terenie, ale on nie dostał za dzierżawę ani centa. Zresztą kto mówił o jakiejkolwiek dzierżawie! Hilda bez pytania brała wodę z jego studni, a drzewo z jego drewutni.
Pewnego wieczora, a był to zaraz po Halloween, wielebny Wimsey wracał do domu ze spotkania modlitewnego w Squunk Corners. Było zimno, a samochód wielebnego nie miał ogrzewania. Prawdę powiedziawszy, jego model T nie posiadał nawet bocznych szyb, więc wielebny jechał okutany od stóp do głów. Kiedy tak przemierzał szosę jakieś trzydzieści kilometrów na godzinę, ujrzał na drodze dziwną postać, spacerującą w szlafroku i pantoflach. W ręku niosła osławione nożyce.
Wielebny Wimsey znał Hildę doskonale. Należała do jego najwierniejszych owieczek, wszelako do czasu, kiedy zasugerował, aby nie przychodziła na nabożeństwo z nożycami. Ta niewinna, zdawałoby się, uwaga dotknęła do żywego Hildę, która od tego czasu do kościoła przychodzić przestała. Niemniej jednak wielebny nie mógł teraz pozwolić marnotrawnej córce zamarznąć na śmierć. Dziś w takiej sytuacji zadzwoniłby po służby porządkowe. Ale mowa tu o czasach, kiedy nie było telefonów komórkowych. Więc Wimsey, chcąc nie chcąc, zatrzymał się i spytał Hildę, dokąd idzie.
- Umówiłam się z przyjacielem - odpowiedziała.
- Może cię podwieźć?
Hilda spojrzała na niego niechętnie.
- Noc niby zimna... - mruknęła i wsiadła do samochodu, kładąc nożyce na kolanach.
Milczeli przez długi czas. Wreszcie wielebny spytał, gdzie ów przyjaciel mieszka.
- O tam - Hilda wskazała pobliskie pole po kukurydzy.
- Czy nie za późno na odwiedziny? - spytał. - Może będzie lepiej, jeśli zabiorę cię z powrotem do domu.
- Przecież powiedziałam, gdzie idę - wrzasnęła, jakby mówiła do głuchego, i poruszyła nożycami: ciach-ciach.
- W porządku. A wiesz, jak tam dotrzeć?
- To tam - powiedziała, wskazując w lewą stronę.
Więc wielebny, gdy tylko nadarzyła się okazja, skręcił w lewo. Jechał tak dobrą milę, wokół żadnych zabudowań. Spytał, jak wygląda dom jej przyjaciela.
- Powiem ci, jak tam dotrzemy - ucięła i zrobiła ciach-ciach.
- A wiesz, przy jakiej to drodze?
- Nie wiem, jak się nazywa - ciach-ciach.
- Droga czy przyjaciel? Czy jedno i drugie?
- Nie twój interes. Jedź i nie marudź.
Trzęsła się z zimna, więc wielebny zatrzymał się, by okryć ją swoim płaszczem.
- Pozwól, nie będzie ci tak zimno...
- Tylko bez żadnych numerów! - krzyknęła głośno i odepchnęła jego ramię, ciach-ciach.
Wielebny Wimsey jechał więc dalej i zastanawiał się, co robić. Przemierzali pagórkowate pastwiska, mijali farmy z ujadającymi psami. Z daleka ujrzeli światła Brrr, ale gdy wielebny skręcił w tamtym kierunku, Hilda zrobiła groźne ciach-ciach.
Wreszcie Duch Święty napełnił duszę wielebnego mądrością.
- Kończy nam się benzyna - zauważył. - Jeśli nie zajedziemy do miasta zatankować, zamarzniemy tu na śmierć.
Wielebny zapewniał mego dziadka, że skłamał wtedy po raz pierwszy i ostatni w swoim życiu. Więc w duchu modlił się do Boga o wybaczenie. Prosił też Pana, aby Hilda dała się na ten trik nabrać. Na szczęście stara dziwaczka nie protestowała. Prawdopodobnie jej uległość wynikała z faktu, że była w pierwszym stadium hipotermii. Wielebny Wimsey znalazł jakiś sklepik i zatrzymał się przed nim, żeby skorzystać z telefonu na korbkę.
Za dwie minuty na miejsce zajechał zastępca szeryfa.
- Lepiej proszę się szybko wytłumaczyć, obywatelu Wimsey - powiedział, zsiadając z motocykla. - Inaczej aresztuję pana za porwanie.
Okazało się, że psy Hildy wyły tak przeraźliwie, że dziadek, zaniepokojony jej losem, zadzwonił do szeryfa.
Finał tej historii jest taki, że Hildę umieszczono w domu opieki. Odebrano jej też słynne nożyce. Całe miasto odetchnęło. Spytałem dziadka, jak to się stało, że przez tyle lat tolerowano jej ekscentryczne zachowania.
Wystąpienie Qwillerana nagrodzono gromkimi brawami. Następnie wąsacz zabrał się do podpisywania książek. Żałował tylko, że nie jest teraz w „Skrzyni Pirata” w Pickax. Tak, to zdecydowanie najlepsza nazwa dla tej księgarni.
Rozdział trzeci
Był czwartek - najwyższy czas, by napisać kolejny felieton do rubryki „Piórkiem Qwilla”. Tymczasem Qwilleran miał kompletną pustkę w głowie. Oznaczało to jedno: należy sięgnąć po system Koko. Wąsacz wypowiadał magiczne zaklęcie „Książka!”, a kot przybiegał, wskakiwał na biblioteczkę, obwąchiwał grzbiety i zrzucał wybrany tytuł na podłogę. A wąsacz podnosił książkę i brał się do roboty.
Qwilleran gotów był przyznać, że jest w tym coś idiotycznego, ale najważniejsze, że system działał. Koko miał przy tym niezłą zabawę, a Qwilleran mógł zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem. Napisać felieton na temat książki zrzuconej przez kota - czy ktoś prócz niego to potrafi?
Tym razem wybór padł na Tygrysa w domu Carla Van Vechtena, jedną z ostatnich książek, które wąsacz nabył w antykwariacie Eddingtona Smitha. Na jej okładce widniały plamy, jakby zostawiono ją na deszczu. Litery na grzbiecie były wytarte, ale sto pięćdziesiąt kartek w środku pozostało nietknięte. Było to limitowane wydanie z 1920 roku na papierze z konopi, w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy. Na stronie tytułowej widniała odręczna dedykacja autora.
Qwilleran opisał ją jako rzadkie połączenie literackiego kunsztu i naukowej kompetencji. Opisując dzieje udomowienia kota od Egiptu po czasy współczesne, autor wymienia wielu artystów i mężów stanu, którzy byli hodowcami i miłośnikami kotów. Można tam też było znaleźć imiona tyranów i maniakalnych zbrodniarzy, którzy szczególną nienawiścią darzyli właśnie te wspaniałe zwierzęta. Szczególnie zajmującą lekturą były rozdziały książki poświęcone mitom i przesądom związanym z kotami.
Qwilleran, który sam mieszkał z kotem obdarzonym mediumicznymi zdolnościami, upodobał sobie część o kulcie kotów w religiach azjatyckich. W Syjamie uważano je za zwierzęta królewskie, a przecież to właśnie stamtąd wywodzili się przodkowie Koko. Czytelnicy „Piórkiem Qwilla” wiedzieli o tym, że nie jest to zwyczajny kot, ale o jego paranormalnych umiejętnościach wąsacz nie informował nawet swoich najbliższych, Polly i Archa, z obawy, że go wyśmieją. Jedyną osobą, której mógł się zwierzyć, był komendant policji w Pickax, a i jemu trudno było we wszystkie te opowieści uwierzyć. Niegdyś Qwilleran niemal zdołał przekonać pewnego detektywa z Nizin oraz emerytowanego policjanta z Kalifornii. Uderzający był fakt, na który wąsacz zwrócił uwagę, że wszyscy oni byli z jednej branży.
Perspektywa następnego monodramu wprawiła Qwillerana w stan podniecenia. Pamiętał dobrze poprzednie występy: entuzjazm publiczności, napięcie na twarzach widzów, łzy w ich oczach... W college'u myślał, że zostanie aktorem, ale los chciał inaczej i ostatecznie wybrał dziennikarstwo. Nadal jednak jego dramatyczne talenty pozostawały w ukryciu, czekając na odkrycie.
Teraz, aby odświeżyć pamięć, przejrzał skrypt Wielkiego pożaru. Jego publiczność musiała uwierzyć, że radio istniało już w 1869 roku. W każdym razie w rzeczonym monodramie informacje o katastrofie podaje właśnie spiker radiowy, czyta biuletyny prasowe z różnych stron okręgu i rozmawia ze świadkami pożaru przez telefon.
Nawet w czasach Wielkiego Sztormu w 1913 roku radio było jeszcze pieśnią przyszłości. Nie było lokalnych stacji, odbiorników, do których produkcji używano kocich wąsów, reklam ciasteczek w blaszanych pudełkach oraz pękatych pieców. A później pomyślał, czyby tak reklam nieco nie zaktualizować. Mogłyby one zachwalać olej do piecyków bądź pięciokilogramowe worki z płatkami owsianymi.
W 1913 roku nie działała w Moose County żadna gazeta z prawdziwego zdarzenia. Jej namiastką była „Pickax Picayune”, prowadząca kronikę towarzyską i zamieszczająca nekrologi. Na południu, w okręgu Lockmaster, w owym czasie media musiały znaleźć podatniejszy grunt do rozwoju. Qwilleran postanowił zadzwonić do swego przyjaciela Kipa MacDiarmida, wydawcy „Lockmaster Ledger”.
- Kip, mam do ciebie gorącą prośbę! Zrób mi kserówkę twojej gazety z 1913 roku, a ja ze swej strony zapraszam cię na lunch do Ingleharta.
- Nie ma sprawy - odparł Kip. - Powiedz tylko, jakie numery cię interesują.
- Po prostu jakieś trzy czy cztery rozkładówki z reklamami sklepów, krawców, warsztatów. Data obojętna.
Dwaj dziennikarze spotkali się w restauracji mieszczącej się w starej wiktoriańskiej rezydencji na głównej ulicy Lockmaster. Siedli przy oknie. Kip trzymał w dłoni kieliszek czerwonego wina, Qwilleran sączył ze szklanki wodę mineralną z plasterkiem cytryny. Nie była to jednak jego ulubiona woda squunk, której w Lockmaster nie znano.
- Niezłe było zamieszanie z tym skarbem pirackim - odezwał się Kip. - Wiedziałeś, że skrzynia jest pusta?
- Skądże!
- Myślę, że tę księgarnię powinniście nazwać „Skrzynia Pirata”. Czy Polly cieszy się ze zmiany pracy?
- Myślę, że tak - powiedział Qwilleran. - Wygląda teraz dwadzieścia lat młodziej. A tak a propos, chciała z tobą porozmawiać o klubie literackim. Planuje otworzyć podobny u nas, w Pickax.
- Powiem Moirze, aby się z nią skontaktowała. To nasza sekretarka odpowiedzialna za sprawy klubowe.
- A słyszałeś o dwusetleciu Brrr? Z tej okazji przygotowuję monodram o Wielkim Sztormie z 1913 roku. To dlatego prosiłem cię o te kserówki z „Ledgera”.
- A wiesz, że wówczas pismo nosiło nazwę „Lockmaster Logger”?
Tak się zagadali, że nadeszła pora na lunch. Kip polecał zrazy z indyka faszerowane bekonem i rzepą. Qwilleran postanowił zamówić swoje ulubione kanapki Reubena.
- A myślisz już nad następną książką?
- Na twój prywatny użytek powiem ci, że piszę właśnie rzecz, której tytuł będzie brzmiał Prywatne życie kota, który... Taka seria esejów o moich prywatnych doświadczeniach z dwoma syjamczykami. Tylko nie wygadaj się Polly! Ona uzna, że to niepoważne. Chciałaby, żebym napisał coś na miarę Zbrodni i kary i zgarnął Pulitzera... A co u Moiry? Powinniśmy znów odwiedzić razem „Mackintosh Inn”.
- Świetny pomysł. Słyszałeś, że Moira znalazła właśnie pomarańczowego kotka? Pytała, czy nie przydałby ci się taki do księgarni.
Qwilleran zawahał się. Przypomniał sobie grube pomarańczowe maszkary, które niegdyś widywał, więc odparł ostrożnie:
- To będzie decyzja Polly, nie moja. Ale to prawda, że książki dobrze się komponują z kotami.
- Więc powiem Moirze, by zadzwoniła do Polly. Wiem, że księgarnia to jeszcze odległa sprawa; dopiero kopiecie pod fundamenty. Ale w razie czego możecie go sobie zarezerwować. Taki kociak może przyciągnąć masę klientów. Jak sądzisz, kiedy księgarnia zostanie otwarta?
- Przed zimą.
- A tak a propos, przenosisz się do swojej letniej chaty?
- Na to wygląda. Lato się zbliża.
- Słyszałem, że w pobliżu zamordowano człowieka. Masz już jakieś alibi?
Gdy tak gadali, Qwilleranowi przypomniały się czasy, kiedy pracował za kiepskie pieniądze w „Daily Fluxion”, a większość dnia spędzał w klubie prasowym.
- Musimy się częściej spotykać, Kip - powiedział, wstając od stolika.
- Zawsze do usług! - ukłonił się Kip.
Dopiero kiedy Qwilleran wracał samochodem do Pickax, przypomniał sobie, że zapomniał spytać Kipa o skandal z defraudacją gruntów i o osieroconą córkę lokalnego patrycjusza, która zmieniła nazwisko i przeprowadziła się do Moose County.
W składzie koty czekały na niego przy wejściu, witając go wymownym spojrzeniem, jakby wiedziały, że niesie dla nich smakowite resztki kanapki Reubena. Po nakarmieniu swoich pupilków Qwilleran zamknął się w gabinecie na pierwszym piętrze wraz ze sporym termosem na kawę i począł trudzić się nad następnym felietonem poświęconym czerwcowi. Pospiesznie gryzmolił na papierze:
W czerwcu wszystko idzie w rozsypkę. (Wykazać) Czy jest coś równie romantycznego jak czerwcowy dzień? (Poezja)
„Czerwiec” jak czerw - robak, piekło (z ros.), ale słowo ładne.
Miesiąc ślubów, wręczania dyplomów. Zwroty podatku też w czerwcu.
Z Parnasu ściągnął Qwillerana dzwonek telefonu.
- Qwill, kochanie - odezwał się w słuchawce głos podekscytowanej Polly - nawet nie domyślasz się, jakie mnie dzisiaj spotkało szczęście.
- Niech pomyślę... - zaczął, ale przerwał, czekając na nowinę.
- Zadzwoniła do mnie Moira MacDiarmid i zaoferowała mi pomarańczowego kotka jako maskotkę księgarni! Ma prawdziwy szkocki rodowód! Czy to nie wspaniałe? Dzięki niemu przyciągniemy masę klientów, którzy zaczną odwiedzać to miejsce choćby po to, aby go pogłaskać.
- Samiec czy samica? - zapytał rzeczowo wąsacz.
- To mały chłopczyk. Tak nazywają kotki w jego wieku profesjonalni hodowcy. Ma parę miesięcy i kiedy księgarnia ruszy, będzie już całkiem sporym kotem.
- Jak wygląda?
- Ma miękką, gęstą sierść o barwie tłustej śmietany z morelowymi plamkami. Do tego wielkie zielone oczy. To ponoć straszny pieszczoch! Wyobrażasz go sobie, jak spaceruje po zielonym dywanie wśród półek z książkami? Naturalnie będzie to zieleń soczysta, trawiasta, chyba że Fran Brodie stanie okoniem. Znasz ją, ona jest strasznie uparta.
- Nie obawiaj się, Polly - uspokoił ją wąsacz. - Fran jest tylko pracownikiem najemnym. Po prostu powiedz jej, czego chcesz, a jak się nie podoba, to do widzenia!
Qwilleran wyczuł, że to właśnie chciała usłyszeć. Podobnie jak Yum Yum Polly nigdy nie pałała sympatią do młodej, seksownej projektantki wnętrz.
- Więc pomysł z kotkiem ci się podoba? - spytała.
- Pod warunkiem, że nie będzie to jeden z tych piętnastokilogramowych kastratów z reklam w telewizji.
- Na pewno nie! - zapewniła Polly. - Dundee ma bardzo dobre geny.
- Dundee? Tak się nazywa?
- Prawda, że ładnie? Zwłaszcza, że jego przodkowie pochodzą z miasta słynącego z produkcji dżemu pomarańczowego. Tak więc musiałam do ciebie zadzwonić. To za dobra wiadomość, aby ją trzymać pod kloszem.
- Dobrze zrobiłaś, Polly.
- Zatem a bientôt! - szepnęła głosem pełnym intymnego ciepła.
- A bientôt!
Qwilleran odłożył słuchawkę i kładąc plecy na oparciu fotela, pogrążył się w rozmyślaniach.
Minęło zaledwie parę chwil, gdy do jego uszu doszedł dźwięk szamotaniny za drzwiami. Koty, ilekroć chciały zwrócić na siebie uwagę wąsacza, improwizowały małą bójkę. Qwilleran otworzył więc drzwi i pozwolił im wbiec do gabinetu.
- Wy oszuści! - zbeształ je, choć w reprymendzie tej więcej było czułości niż nagany.
Ale koty nie zamierzały się u niego rozgościć i robiąc rundkę po pokoju, pognały ku schowkowi na szczotki. Przesłanie tego happeningu było jasne: Koko i Yum Yum za długo siedziały w zamknięciu.
Wkrótce płócienna torba z logo biblioteki publicznej w Pickax została wyjęta z szafki, a koty bez ceregieli wskoczyły do środka, moszcząc się na jej dnie. Nie miały też nic przeciwko sąsiedztwu gazet, telefonu, butelki wody mineralnej squunk, przyborów do pisania oraz wyświechtanego krawata. W końcu podróż do altanki trwała nie dłużej niż minutę. Po opuszczeniu wehikułu koty z miejsca zajęły się swoją ulubioną zabawą w mordowanie starego krawata.
Qwilleran przemeblował altankę tak, by koty mogły do woli znęcać się nad swoją ofiarą: ciągnąć, wyrywać ją sobie, podrzucać, tarzać się w niej, okrążać w wojennym tańcu. A kiedy wreszcie miały tej zabawy dosyć, kładły się w którymś z ulubionych kącików altany i patrzyły przed siebie bądź wspinały się po jej ściankach.
Tymczasem Qwilleran zanotował parę kolejnych spostrzeżeń dotyczących czerwca. Wpadł mu do głowy pomysł, by rozpisać konkurs na czerwcową przyśpiewkę. Zwycięzcy prześle jeden ze swoich żółtych ołówków ze złotym napisem „Piórko Qwilla”.
Był tak zajęty obmyślaniem szczegółów felietonu, że z początku nie zauważył znajomego dźwięku „ik-ik-ik”. W języku Koko był to komunikat informujący o pełzającym wężu, przechodzącym obok psie bądź kłusującym myśliwym. Teraz oba koty utkwiły wzrok w zaroślach przy ptasim ogródku. Qwilleran spojrzał więc w tamtą stronę, ale ponieważ pozbawiony był szóstego zmysłu, nic tam nie zobaczył.
Kiedy tak mrużył oczy, wpatrując się w krzewy, wyłoniły się z nich trzy długonogie ptaki. To były najdziwniejsze istoty, jakie kiedykolwiek widział. Miały długie, wężowate szyje, małe, raczej brzydkie główki, chudy korpus i długie, cienkie nożyska.
Wkroczyły na scenę dostojnie, jakby rozważały możliwość kupna jego posiadłości... zanim przeraźliwy wrzask, który dobył się z gardła Koko, nie posłał tych ptaszysk z powrotem w zarośla.
Cała trójka w altanie siedziała teraz cicho: koty z nastroszonymi ogonami, a Qwilleran z nastroszonym wąsem. Jego pierwszą myślą było zadzwonić do Thorntona Haggisa, który całe życie mieszkał w Moose County i znał wszystkie lokalne tajemnice, a ostatnio dostał nawet tytuł wolontariusza roku. Thorntona zawsze można znaleźć przy jakiejś pracy społecznej. A to pchał wózki z pacjentami domu spokojnej starości, a to siedział w recepcji w szpitalu. Tym razem Qwilleran zastał go w recepcji w Centrum Sztuki.
- Właśnie zastępuję recepcjonistkę, która wyskoczyła do fryzjera. Wiem, po co dzwonisz, Qwill! Chodzi ci zapewne o dossier Wielkiego Sztormu! Byłem tu i tam, materiały dla ciebie są prawie gotowe. Podrzucę ci je, przypuśćmy... Jutro?
- Świetnie! Jakbyś mnie nie zastał, wrzuć do starej skrzyni przed wejściem.
Obok kuchennych drzwi stał marynarski kufer na większe przesyłki. Listonosz wrzucał tam paczki, Celia jedzenie, a raz nawet ktoś zostawił tam dwa małe kotki.
- Ale nie dzwonię po to, Thorn, aby cię poganiać. Parę minut temu widziałem dziwną rzecz. Siedzę w altanie, a tu z krzaków wyłaniają się trzy okropne ptaszyska. - Tu nastąpiła krótka charakterystyka: - Te pokraki miały prawie metr wysokości, pod dziobem wisiały im takie czerwone worki, nic tylko płakać.
Po chwili ciszy Thorn odezwał się wyraźnie rozbawiony:
- Piłeś coś do lunchu, Qwill?... Wygląda to na dzikie indyki, ale te nie występują w Moose County... A przynajmniej nikt ich nie widział od jakichś trzydziestu lat. Moi synowie polują na nie, ale jeżdżą do Minnesoty albo Michigan.
- Ciekawe - mruknął Qwilleran. - To koty pierwsze je dostrzegły. W końcu Koko prychnął jak jakiś smok, a one zwiały.
Qwilleran bardzo pragnął, by ktoś wytłumaczył mu pochodzenie nadzwyczajnych umiejętności Koko. Westchnąwszy, zasiadł do swego dziennika i napisał list do samego siebie:
Czwartek, 12 czerwca
Znowu czytaliśmy Tygrysa w domu. Ale warto było! Zawsze chciałem napisać jakąś naukową dysertację, która podsumowałaby lata moich badań nad kotami. Cóż, skoro brak mi akademickiego temperamentu...
Ale ta książka zainspirowała mnie do zgłębienia rodowodu Koko. Czy pochodzi on od jakichś szlachetnie urodzonych książąt Syjamu? Niestety nie wiadomo. Wiadomo jedynie tyle, że posiadał go facet nazwiskiem Mountclemens, który z kolei dostał go od kogoś z Milwaukee.
Pracowałem wtedy dla „Daily Fluxion” i wynajmowałem mieszkanko w starym wiktoriańskim domu u tegoż Mountclemensa. On sam przedstawiał się jako George Bonifield Mountclemens Trzeci. Był to pompatyczny osioł, a na jego arystokratyczne korzenie nigdy nie dałem się nabrać. Ale wśród skarbów wątpliwej wartości był jeden cenniejszy nad złoto: Kao K'o-Kung. Kiedy Mountclemens został zabity, kot wyprowadził się wraz ze mną i został przechrzczony na Koko.
Ale zawsze sobie obiecywałem, że jak spotkam kogoś z Milwaukee, zadam mu parę pytań: Czy mieszka tam rodzina Mountclemensów? I czy jest tam jakiś hodowca kotów syjamskich z prawdziwego zdarzenia? Ta Lish może coś o tym wiedzieć.
Rozdział czwarty
Qwilleran dokończył rozprawę o czerwcu w piątkowy poranek. Tym razem felieton był nieco krótszy niż zwyczajowe tysiąc słów. W zamian - już od paru tygodni - do każdego tekstu dodawał Almanach Fajnego Koko:
Tako rzecze Fajny Koko: Pół michy śmietany lepsze od braku śmietany... Szczęście nie uśmiecha się dwa razy (więc łap szynkę, póki nikt nie widzi)... Zamiast dzwonić na kolację, po prostu wpatrzmy się intensywnie w pusty talerz.
Pomysł dodatku zrodził się w jego głowie przy okazji lektury Almanachu biednego Ryszarda pióra Benjamina Franklina. Miał to być jednorazowy wybryk, ale reakcja czytelników była tak entuzjastyczna, że postanowił go kontynuować. Obligowały go do tego same bon moty Koko: „Człowiek pracuje od wschodu do zachodu słońca, a kot nie przejmuje się takimi drobnostkami... Pies, choćbyś nazwał go Marlon, zawsze będzie śmierdział psem... Tępe zwierzę wie więcej o człowieku niż tępy człowiek o zwierzęciu”.
Wszelako Qwillerana, którego zawsze cechował słomiany zapał, męczyła zabawa w Fajnego Koko. W dodatku redakcję zalewały listy sugerujące następne kocie powiedzonka. Wąsacz postanowił więc rozpocząć jakąś nową serię.
W piątkowym wydaniu „Piórkiem Qwilla” ogłosił więc:
FAJNY KOKO WYJECHAŁ NA WIECZNE WAKACJE.
Z lekkością na duszy Qwilleran udał się z kotami na plażę. Chciał sprawdzić, jak spisała się załoga O'Della, której zlecił posprzątanie letniej chaty. Miał nadzieję, że dojazd także został jako tako oczyszczony z gałęzi.
Po drodze koty wyglądały z koszyka. Skąd mogły wiedzieć, że wybierają się właśnie na plażę, a nie do znienawidzonego weterynarza? Może wyczuły zapach jeziora albo rozpoznały głosy rozgorączkowanych wczasowiczów?
Kiedy dotarli na miejsce, przywitały ich kałuże, ślad ekspansji jeziora, którego fale przy większym wietrze wlewały się na drogę. Na tylnim siedzeniu zapanowała wrzawa. Samochód skręcił w alejkę prowadzącą do posiadłości Klingenschoenów, wzdłuż której rosły dzikie wiśnie i dębina.
Chata Qwillerana zbudowana była z grubych bali. Pośrodku wznosił się komin zbudowany z miejscowego kamienia. Z werandy roztaczał się widok na jezioro. Pierwszy wszedł do środka Qwilleran, aby zobaczyć, czy wszystko jest w najlepszym porządku. Później wpuścił do domu koty, które z miejsca się tam rozgościły, myszkując po kątach i popiskując z uciechy. Następną godzinę zajęła syjamczykom inspekcja dwóch zabudowanych werand, dywanów, mebli, pieca i kominka, boazerii, miejsca, w którym dostawały pożywienie, żwirku w kuwecie i pustego naczynia na wodę, które wkrótce zostało napełnione.
Lodówka też była pusta, jeśli nie liczyć kostek lodu w zamrażalniku. Ale Qwilleran wkrótce zapełnił ją przeróżnymi specjałami.
Na werandzie od strony jeziora umieszczony był podest, na którym, w zamyśle Qwillerana, miał stać miedziany model łodzi. Koko miał jednak inny pomysł na jego wykorzystanie. Sadowił się na podeście i obserwował stamtąd plażę, falujące trzciny, mewy odbierające sobie upolowaną zdobycz i spacerowiczów szukających agatów. Zbliżał się właśnie sezon turystyczny i z oddali widać było wałęsającą się parę: kobietę maszerującą sprężystym krokiem po wybrzeżu i wlokącego się za nią mężczyznę ze zmęczoną twarzą i rękami w kieszeniach.
Qwilleran, który znał wszystkich miejscowych, skonstatował, że muszą to być jacyś przybysze. Kiedy parę minut później wracali tą samą drogą i zatrzymali się na moment, aby przyjrzeć się jego chacie, starał się nie zdradzać własnej obecności. Kobieta wskazała na werandę, a mężczyzna zastanawiał się nad wiekiem budynku i rozmiarami komina. Zazwyczaj uwagę turystów przykuwały koty, których piękne futerko prowokowało domysły, że są to jakieś niezwykle cenne egzemplarze. Toteż, lękając się porwania, Koko i Yum Yum nigdy nie pokazywały się na werandzie bez wąsacza.
Kobieta ciągle coś tłumaczyła swemu towarzyszowi, a on nie mówił nic, tylko stał z rękami w kieszeniach i potakiwał obojętnie. Qwilleranowi nie przeszło przez myśl, że to mogą być owi Lish i Lush z Milwaukee, o których wspominał mu Bary.
Koko na ich widok wydobył z siebie nieokreślony dźwięk, podobny do bulgotania wody w imbryczku. Nie lubił, gdy wskazywano go palcami. Od biedy akceptował komplementy, ale bez żadnych zbędnych gestów... Dlaczego? Któż byłby w stanie to pojąć!
W niedzielne południe Qwilleran i Polly udali się do klubu „Na Wydmach”, aby zjeść wczesny obiad z Rikerami, ich najbliższymi przyjaciółmi. Arch był zażywnym wydawcą miejscowej gazety, a jego żona Mildred równie okazałą redaktorką działu kulinarnego. Mimo iż mieli już swoje lata, poznali się całkiem niedawno. Oboje mieli za sobą nieudane związki.
Klub składał się z rzędu rybackich chatynek z widokiem na błękitny bezkres jeziora. Nosiły one oryginalne nazwy: „Słoneczny Zawrót Głowy”, „Wiele Sosen” czy „Żadnych Dębów”. Chata Rikera pomalowana była na jasnożółty kolor kontrastujący z czarnymi okiennicami. Jej drewniany ganek wychodził na strome zbocze wydmy. Na barierce przycupnął Toulouse, będący oczkiem w głowie Mildred. Qwilleran lubił drapać go za uszkiem i nazywać „swoim słodkim brutalem”.
- To prawdziwy epikurejczyk - zauważyła Polly.
- Miał w życiu farta - powiedział Qwilleran. - Nieczęsto głodny i brudny przybłęda trafia na redaktora działu kulinarnego lokalnej gazety. Jak by to rzekł Fajny Koko, gdyby nie przebywał na wakacjach: „Głodny kot, który trafia pod właściwe drzwi, jest ulubieńcem bogów!”
Od strony plaży nadeszli Comptonowie, wdrapując się na ganek po stromych schodkach. Lyle od dwudziestu lat pełnił rolę szkolnego kuratora. Wsławił się krwawymi bataliami przeciwko reszcie świata: urzędnikom, rodzicom i nauczycielom. Mimo wszystko ceniono go za kompetencje i duże poczucie humoru. W środowisku miejscowych pedagogów nazywano go Scrooge, a domek Lyle'a nosił nazwę „Przeklęty Humbug”. Jego żona Lisa wiodła żywot emerytowanej nauczycielki. Tryskała optymizmem właściwym potomkini Campbellów, którzy zasiedlali Brrr równo dwieście lat temu.
Był rześki czerwcowy dzionek. Słońce wychylało się zza białych obłoczków, od jeziora wiała delikatna bryza. Na ganek wniesiono aperitif.
- Czy rzeczywiście Fajny Koko nie będzie już pisywał do „Coś tam”? - zagadnęła Qwillerana Lisa. - Wszystkim bardzo się jego złote myśli podobały.
- Mam nadzieję, że czytelnicy pójdą jego śladem. Ja tymczasem mam kupę roboty.
- A jakiej to roboty, jeśli można spytać?
- Piszę nowy monodram, tym razem o Wielkim Sztormie z 1913 roku. Ma on uświetnić obchody dwusetnej rocznicy założenia Brrr. Pomaga mi w tym Thornton Haggis, który zbiera potrzebne materiały. Forma ma być podobna do Wielkiego pożaru. Z rekomendacji Gary'ego Pratta w charakterze asystentki zamierzam zatrudnić wnuczkę pani Carroll, niejaką Alicie Carroll.
Qwilleran rozejrzał się po zebranych, badając, jaka będzie ich reakcja.
- Alicia wróciła do miasta? - spytała z niedowierzaniem Mildred. - Rozmawiałam dziś rano po kościele z jej babcią, która przeprowadza się do Ittibittiwassee Estates.
- A co się stanie z Małym Mount Vernon? - spytała Lisa.
- Miejmy nadzieję, że przekaże je miastu na muzeum.
- Wątpię, czy Alicii ten pomysł się spodoba - pokręciła głową Mildred. - Zdaje się, że robi karierę na Nizinach, w Milwaukee, i pewnie...
Ale Lyle jej przerwał:
- Jak by to rzekł Fajny Koko: „Przy pięknie Milwaukee bledną Moose County uroki”.
Mildred kontynuowała przerwany wątek:
- Racja, ale zauważ, że Alicia nie przyjeżdża tu sama. Podróżuje z młodym facetem, który ponoć jest jej szoferem, bo ona ze względu na chore serce nie może sama prowadzić. A poza tym ten pomysł niezbyt pasuje do jej matki.
- Kiedy Alicia zamieszkała u nas, byłam zastępcą dyrektora szkoły. Nie tylko miała same piątki, ale w dodatku myślała bardzo samodzielnie i miała świetne pomysły. Na przykład szkoła zazwyczaj sprzedawała kartki świąteczne i ciasteczka, aby zebrać pieniądze na szkolną orkiestrę. Alicia zaproponowała, by zrobić loterię. Poszliśmy za jej radą i odnieśliśmy ogromny sukces, choć mówiono, że Alicia zrobiła przy tym jakiś przekręt.
- Pamiętam, że odrabiała pracę domową w bibliotece - dodała Polly. - Zbieraliśmy wtedy pieniądze na nową wykładzinę. Na biurku bibliotekarza stał wielki słój, do którego ludzie wrzucali drobne. Alicia zaproponowała loterię, a ja powiedziałam, że muszę skonsultować ten pomysł z radą. Jednak Wielmożne Damy powiedziały, że żadnego hazardu w bibliotece nie będzie, wyjęły książeczki czekowe i następnego dnia zakupiono nową wykładzinę.
- A widzicie? I konserwatyzm ma swoje dobre strony! - tryumfował Qwilleran.
- Czyje to? - spytał Riker. - Benjamina Franklina czy Fajnego Koko?
- Zmieniając temat - odchrząknął Qwilleran - słyszałem gdzieś, że jakieś trzydzieści lat temu wyginęła tu cała populacja dzikich indyków. Jaka była przyczyna?
Comptonowie wymienili zdziwione spojrzenia.
- Zaraza - odparł po chwili Lyle. - Wybiła je co do jednego. Natura bywa czasem bardzo surową matką. Kiedyś wybije i nasza godzina, jeśli nadal będziemy zatruwali atmosferę i zanieczyszczali wodę.
Zapadło milczenie, które przerwał Arch:
- Komuś jeszcze drinka?
Następnie zaczęto omawiać sprawę urodzinowej imprezy w Brrr. Okazało się, że Lisa i Mildred pracują przy przedsięwzięciu zwanym Marmoladowym Szaleństwem.
- Powiedz im - zachęcała Mildred Lisa.
- Nie, to ty im powiedz. To był twój pomysł.
- No więc... Brrr założyli Szkoci i dotąd stanowią sporą część żyjącej tam populacji. Ludzie trzymają w domach zeszyty z przepisami i część z nich pisane było dwieście lat temu. W każdym z takich zeszytów znajdziesz przepis na pomarańczową marmoladę, ale, uwierzcie mi, niemal każdy jest inny. Co gospodyni, to inna teoria. Marmoladowe Szaleństwo przedstawiać będzie przepisy i ich realizację...
- A nad wszystkim będą czuwać uzbrojone straże? - przerwał Arch.
- Naturalnie! - zapewniła Lisa. - W tradycyjnych strojach i uzbrojone na dawną modłę.
- Będzie można spróbować marmolady i ocenić, który przepis jest najlepszy. Naturalnie w konkursie wezmą udział tylko wyroby domowej roboty. Do kupienia będą też małe słoiczki marmolady. Dochód ze sprzedaży zostanie przeznaczony na cele charytatywne.
- Gdzie się odbędzie ta cała impreza? - spytała Polly.
- Gary Pratt udostępni nam salę na dole. Będą tam odbywały się przeróżne imprezy, na czele z występem Qwilla, prawda?
Po obiedzie Lyle przeszedł się na plażę, aby zapalić, a Qwilleran podreptał za nim, puszczając kaczki na jeziorze.
- Masz rzut wytrawnego bejsbolisty - zauważył. - Marnujesz swój talent.
Przeszli jeszcze parę metrów, wreszcie Qwilleran zapytał:
- Czy o tych dzikich indykach powiedziałeś mi całą historię?
- Nie do końca... Nie chciałem mówić tego przy Mildred, ale krążyły plotki, że... dzikie indyki zostały otrute. Tutejsi hodowcy twierdzili, że to zaraza, ale ponieważ oni zawsze krzywym okiem patrzyli na myśliwych, więc nikt nie brał ich słów na poważnie. Paru ludzi na dowód, że to plotki, zjadło dzikiego indyka. Pierwszy mąż Mildred, który miał farmę indyków, mówił, że takie historie mają na celu wykończyć go finansowo.
- Czy prowadzono jakieś śledztwo w sprawie zatrutych indyków? - spytał Qwilleran.
- Nie, bo nikomu nie było to na rękę. Sam wiesz, jak to u nas wygląda.
- Jutro późniejszym lotem przylatuje ten architekt z Chicago - oznajmiła Polly, kiedy wracali z Qwilleranem do domu. - Pytał mnie, czy mogłabym mu zarezerwować miejsce w hotelu na dwie noce. To pozwoliłoby mu obgadać wszystkie ważne sprawy z budowniczymi.
- Na jakiej stopie z nim jesteś? - zapytał Qwilleran. - Jeśli jesteście na ty, mógłbym go odebrać z lotniska. A jeśli stosunki między wami są oficjalne, wyślemy limuzynę.
- Limuzyna będzie lepsza - odpowiedziała po chwili namysłu Polly. - Chociaż bardzo chciał obejrzeć twój skład oraz gospodę „Boulder House”. Uważa, że postawienie takich budowli urąga prawom fizyki. Więc jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu, wpadłby do ciebie któregoś wieczora.
- Jak do mnie trafi?
- Budowlańcy go podrzucą.
- A oni? Przecież nie znam żadnego z nich.
- Spokojna głowa, każdy wie, gdzie jest twój skład. Dasz im po drinku. On lubi szkocką. Ja wyjdę wcześniej z biblioteki i się przebiorę. Wpadniecie do mnie i zabierzemy go do gospody „Boulder House”.
- Twoje obycie w sprawach biznesowych doprawdy mi imponuje - powiedział z uznaniem Qwilleran. W duchu cieszył się, że jego obawy co do charakteru znajomości Polly z Benem Hedgesem - a może Hodgesem? - były płonne.
Rozdział piąty
Dla Qwillerana wtorek okazał się dniem nader „interesującym”, choć niechętnie używał tego słowa.
Po pierwsze, przed wyjściem z biblioteki zadzwoniła Polly, informując wąsacza, że Benson Hodges zeszłego wieczora zainstalował się w „Mackintosh Inn”. Nazajutrz planuje rozmówić się z inżynierami i tego samego dnia wrócić do domu. Kolacja w „Boulder House” jest więc odwołana.
- Nadal chciałby obejrzeć skład, jeśli to tylko możliwe. Wpadłby do ciebie na drinka przed odlotem.
- Aż tak bardzo mi na tym nie zależy, Polly. W końcu kolację w „Boulder House” możemy zjeść we dwoje. Zabiorę cię z domu o szóstej.
Następnie zadzwonił Gary Pratt.
- Czołem, Qwill! Lish będzie dzisiaj u mnie.
- Wspaniale! Już biorę ze sobą stary skrypt, magnetofon i lecę! Nowy monodram będę miał dopiero w następnym tygodniu.
- Tylko ostrzegam cię, Qwill! Pierwsze spotkanie z Lish jest jak skok do jeziora z hotelowego molo.
- Okej. Włożę kąpielówki.
Kiedy dotarł do „Hotel Booze”, z satysfakcją przeczytał na tablicy w korytarzu wycięty limeryk z „Piórkiem Qwilla”:
Pewna mieszkająca w Brrr nimfetka
lubiła nad wszystko inne pływać w skarpetkach,
lecz raz dla ochłody
boso weszła do wody
i tam pożarła ją królewska krewetka.
O umówionej godzinie Gary przedstawił Alicii Carroll Qwillerana i zaprowadził ich do małego pokoiku, z trudem ukrywając rozbawienie. Qwilleran na wstępie wręczył jej kartkę z wierszykiem.
Mieszkała w Brrr panienka Alicią zwana,
ze swej oziębłości powszechnie znana,
lecz przy kawiorze stała się, mój Boże! ciepła, miła i kochana.
- Skoro już tak dobrze mnie znasz, mów mi Lish - powiedziała chrypiącym głosem zdradzającym skłonność do nadużywania nikotyny.
Miała dosyć prostą, lecz elegancką fryzurę, szary, świetnie skrojony kostium i pełne godności, ale też i swobody maniery. Jej twarz, w zasadzie przystojna - wysokie brwi, wystające kości policzkowe i mocna szczęka - wymagała odrobiny makijażu.
Qwilleran wyjął z torby magnetofon i wręczył jej scenariusz.
- Zasadniczo sprawa wygląda następująco. Siedzę za stołem z mikrofonem i ogłaszam wiadomości. W tle idą inne głosy, efekty dźwiękowe, za nie będziesz odpowiadać ty. Po prostu w odpowiednim momencie wciskasz guzik magnetofonu, który podłączony jest do głośników. W zasadzie nie ma w tym nic trudnego, poza tym że trzeba wszystko robić na czas, tak aby publiczność miała wrażenie realizmu.
Lish skinęła głową.
- Będziemy mieli jakąś próbę?
- Problem w tym, że nowy skrypt nie jest jeszcze gotowy. To, co tu mam, to monodram z poprzedniego roku. Nowy skrypt skończę pisać za jakieś parę dni.
- To całe moje zadanie? - spytała Lish, dokładnie w tym samym momencie naciskając prawy guzik.
Cóż miał rzec? Zignorował więc pytanie i ciągnął dalej:
- W sumie będzie osiem przedstawień. Pierwsze wieczorem czwartego lipca, reszta w pozostałe soboty lipca i sierpnia. Na wszystkich przedstawieniach musisz być obecna. - I dodał, puszczając oko: - Tak to jest w show-biznesie.
- Nie ma sprawy - odparła Lish. - A teraz porozmawiajmy o pieniądzach.
Na szczęście Qwillerana uprzedzono już o tym, że jego przyszła asystentka twardo stąpa po ziemi.
- Całe dwumiesięczne obchody organizują setki wolontariuszy, którzy nie mają z tego ani centa - odparł chłodnym, biznesowym tonem. - Ale jeśli nie pracujesz bez wynagrodzenia, musisz się dogadać z Garym Prattem. A jeśli interesują cię roboty zlecone, znam kogoś, kto nie najgorzej płaci.
- Jakiego typu to praca? - spytała z wyuczoną niedbałością.
- W sumie nic wielkiego, zupełnie jak wciskanie guzika - odparł. - Następnym razem, kiedy będziesz w Milwaukee, mogłabyś się rozejrzeć, czy nie ma tam jakichś Mountclemensów albo Bonifieldów. A także przejrzeć książkę telefoniczną, czy są tam jacyś profesjonalni hodowcy kotów syjamskich.
- W porządku. Na kiedy potrzebujesz tych informacji?
Qwilleran dostrzegł błysk w jej oku. Nieźle pogrywa, pomyślał, ale cóż nam szkodzi... Wchodzę!
- Chodzi o...
I tutaj przedstawił jej całą historię Kao K'o-Kunga i domysły co do jego pochodzenia, głównie po to, aby ją zabawić.
Później wrócił do domu i czekał na telefon od Gary'ego.
- I jak ci się spodobał nasz mały, żarłoczny potworek? Wszyscy wiedzą, że rodzice zostawili jej spory majątek, a spadek po babce też jest niczego sobie.
- Co jej powiedziałeś?
- Że przy imprezie pracuje dwustu wolontariuszy, ale spróbujemy zrobić wśród publiczności zbiórkę na asystentkę pana Qwillerana. Więc zmiękła. Ale trzeba mieć zawsze kogoś na podorędziu. Lish może się zemścić i na przykład któregoś dna nie przyjść.
- Masz jakiś pomysł?
- Możemy wtajemniczyć moją żonę, ale pamiętaj, że ona ma ręce pełne roboty. Jest w komitecie organizującym paradę łodzi. Czy w ogóle kiedyś ją poznałeś, Qwill? To baba kuta na cztery nogi!
- To co taka kobieta robi z tobą, Gary? - powiedział Qwilleran, rozpoczynając tym samym zwyczajową serię przyjacielskich przycinków
Qwilleran rozpoczął pracę nad scenariuszem Wielkiego sztormu. Na początku planował parę słów wstępu, aby wprowadzić publiczność w treść przedstawienia. Przedtem ten zaszczyt przypadał asystentkom: Hixie Rice i Nancy Fisher. Ale obie z nich miały miłą powierzchowność i przyjemny tembr głosu. Tymczasem twarz Alicii nie przywykła do uśmiechu, a jej chrypiący głos, zwłaszcza w sali bankietowej, brzmiałby jak krakanie. W razie czego Gary mógł sam odegrać rolę konferansjera, ale jego niedźwiedzia postura mogła wywołać nielicujący z treścią spektaklu chichot. Qwilleran nadal więc wolał kobiety, najlepiej młode kobiety.
Później pomyślał o żonie Gary'ego. Mąż mówił, że jest sprytna, ale czy ma ujmującą osobowość? Co to za typ kobiety? Cóż to za nieszczęsna niewiasta może wybrać ekscentrycznego, owłosionego hotelarza? To prawda, Gary był wspaniałym facetem, ale czy jakakolwiek kobieta byłaby w stanie jego zalety w pełni docenić?
Chwycił za ołówek i naszkicował zagajenie:
Witamy na przedstawieniu Wielki sztorm 1913 roku, monodramie napisanym i wystawianym przez Jima Qwillerana na kanwie historycznych badań przeprowadzonych przez Thorntona Haggisa. Musicie sobie wyobrazić - mam nadzieję, że nie będziecie z tym mieli przesadnych trudności - że w 1913 roku powszechne już były odbiorniki radiowe. Informacje o sztormie, tonących statkach, zniszczonych domostwach będą bowiem podawane przez miejscową rozgłośnię - wówczas nieistniejącą - której studio mieścić się będzie w budynku sądu.
(Światła na widowni powoli gasną).
(Światła na scenie zapalają się, ukazując drewniany stół - centrum przedstawienia - ze stojącym mikrofonem, aparatem telefonicznym i drewnianym krzesłem. Po prawej, za konsolą, siedzieć będzie inżynier dźwięku.
Wchodzą: radiowy meteorolog w ciężkiej szubie i wysokich butach. Rzuca papiery na stół, szubę wiesza na krześle, testuje mikrofon: raz, dwa, raz... Z głośników leci muzyka: walc z Fausta Gounoda. Muzyka cichnie, a meteorolog rozpoczyna:)
Słuchacie PKK FM, nadajemy prognozę pogody wraz z informacją na temat sztormu i dramatycznych wydarzeń z regionu... Ale najpierw o tym, co mają wam do zaoferowania nasi sponsorzy. Dom towarowy Lanspeaków ma w ofercie trzyrzędowe garnitury po trzy dolary sztuka, a w prezencie dla klientów, którzy zjawią się tam już dzisiaj, muszka gratis. „Toddle's Market” ma dla was specjalną ofertę: świeżutkie ananasy po piętnaście centów, pomarańcze - dziesięć centów za tuzin, i szparagi - dwa pęczki za ćwierć dolara... Warsztaty z Pickax informują: „Jeśli chcesz się przesiąść do samochodu, rzuć okiem na nasz fantastyczny cennik. W tym roku za kabriolet Maxwella zapłacicie tylko sześćset dolarów, a za zwykłą osobówkę - pięćset pięćdziesiąt. Światła i szyby dodajemy gratis”.
Było już późno, więc Qwilleran przerwał pisanie i zaczął zbierać się do wyjścia. Z rozbawieniem myślał o cenach samochodów Anno Domini 1913 i o reakcji, jaką reklama warsztatów wywoła u publiczności. Ananas za piętnaście centów i samochód za sześćset dolców to prawdziwe ceny, które wziął z „Lockmaster Logger”. Aby ruszyć dalej, musiał opracować dokumentację przygotowaną przez Thorntona, zawierającą kopie autentycznych dokumentów wyszperanych w bibliotecznym archiwum.
Lada chwila miał doń wpaść architekt, więc Qwilleran w pośpiechu ogolił się, wziął prysznic, przyciął wąsy. Koty dostały wcześniejszą kolację i instrukcję, jak zachowywać się wobec gościa. Nagle - godzinę przed umówioną porą - na podwórze zajechała wywrotka. Wysiadł z niej młody mężczyzna w nienagannym garniturze. W jednej dłoni trzymał neseserek, w drugiej średniej wielkości torbę podróżną.
Grając rolę serdecznego gospodarza z prowincji, Qwilleran wyszedł na spotkanie gościa z otwartymi ramionami:
- Czy mam zaszczyt z panem Hedgesem?
- Hodgesem - poprawił go mężczyzna. - Nie zostanę na kolacji. Odlatuję o piątej trzydzieści. Rano mam spotkanie w Chicago. Mogę zadzwonić po taksówkę?
- Przede wszystkim proszę wejść i rozgościć się w naszych skromnych progach. Zaraz będą drinki, a taksówką zajmę się sam.
Architekt dokładnie obejrzał fasadę budynku.
- Interesujące! - brzmiała ostateczna konkluzja.
- Prawda? - potwierdził Qwilleran.
- Ile ma lat?
- Ponad setkę - lakonicznie odparł Qwilleran, dostosowując się do gościa, który najwyraźniej nie miał w zwyczaju konstruować zdań złożonych.
Gość dostrzegł dwa koty siedzące w oknie kuchennym i przyglądające mu się uważnie.
- Syjamskie - skomentował, a jego mina wskazywała, że świat nie ma dla niego żadnych tajemnic.
- Bingo! A teraz proszę za mną. Bagaże zostawimy o tu, w skrzyni przy drzwiach kuchennych.
- To bezpieczne?
Po tym pytaniu można było poznać mieszkańca wielkiego miasta.
- Jak w Banku Federalnym!
Obeszli skład dookoła, dochodząc do wejścia frontowego z pięknymi dwuskrzydłowymi drzwiami pośrodku. Następnie udali się w stronę altany, podziwiając po drodze zarośla, w których uwijały się różnokolorowe ptaki.
- Ptasi ogród - wskazał dłonią Qwilleran. - I altana dla kotów.
- Ośmiokątna - dodał Hodges.
Kiedy wreszcie dotarli do obszernego foyer wielkości garażu dla dwóch samochodów, uwagę gościa zwrócił poziomy rower.
- Jeździsz tym? - spytał.
- Ciągle. Pić?
- Szkocką z odrobiną wody.
- Czuj się jak u siebie w domu. Z rampy jest dobry widok na całość.
Hodges z drinkiem w dłoni obchodził skład w milczeniu.
- No i co? - spytał Qwilleran, kiedy gość zszedł z góry.
- Ciekawe. Ale nie w moim stylu. Kto projektował?
- Dennis Hough, niezarejestrowany. Zresztą to teraz mało ważne. Powiesił się tutaj, jak tylko skończył robotę... Jeszcze kropelka? - Qwilleran potrząsnął butelką szkockiej.
- Tym razem mniej wody - rzucił Hodges i rozsiadł się za barem. - Dobrze się tu mieszka?
- Idzie wytrzymać.
- Trudno ogrzać?
- Na zimę przeprowadzam się do spółdzielczego mieszkania.
- Pani Duncan to miła kobieta. Czy kiedyś była mężatką?
- Tylko raz.
- Czy księgarnia zarobi tu na siebie?
- Powinna.
W tym momencie rozległ się klakson taksówki. Hodges dopił resztę szkockiej.
- Długa droga na lotnisko?
- Zależy. Czasem jeleń wyskoczy na drogę. Wtedy jedzie się dłużej. Dlatego już teraz zamówiłem taksówkę. Będzie bezpieczniej.
- Proszę nas odwiedzić w Chicago - rzucił architekt na pożegnanie.
- Nie omieszkam.
Raz jeszcze winszował sobie magnetofonu w kieszeni marynarki. Inaczej któż uwierzyłby, że tak lakoniczna konwersacja miała w ogóle miejsce?
Pół godziny później Qwilleran wiózł już Polly do „Boulder House”.
- Mówiłaś, że ten Hedges to interesujący facet, czy mi się tylko tak zdawało? - zapytał.
- Hodges - poprawiła go. - Benson to umysłowość renesansowa. Ma szeroką wiedzę, ale nie lubi strzępić języka. Sądzę, kochanie, że twoja skłonność do notorycznego zapominania jego nazwiska byłaby ciekawym kąskiem dla psychoanalityka.
W odpowiedzi Qwilleran tylko odchrząknął i dalszą drogę - ku zadowoleniu Polly - odbyli w milczeniu.
Gospoda „Boulder House” liczyła sobie z górą wiek. Wzniesiona była z kamieni wielkich jak spora wanna, nieociosanych i postawionych jeden na drugim bez wyraźnego planu. W jadalni za podłogę służyła lita skała, stojąca w tym miejscu od setek milionów lat. Maskotką lokalu był kocur imieniem Rocky, który wspinał się po nierównej ścianie domu jak górska kozica. Restaurację prowadziła Silas Dingwall, przypominająca wyglądem wesołą karczmareczkę ze średniowiecznych drzeworytów. Zaprowadziła Qwillerana i Polly do stolika przy oknie z widokiem na jezioro i na przystawkę zaserwowała dwa talerze francuskich ostryg.
Polly nie przepadała za mięczakami, więc Qwilleran zjadł zawartość dwóch talerzy, a ona wtajemniczała go w subtelności projektu księgarni.
- Wyobraź sobie, że nawet odległości między półkami na książki i szerokość tychże półek nie są dziełem przypadku. Półki za szerokie sprawiają, że klient czuje się niekomfortowo. Z półkami zbyt wąskimi z kolei się dusi, czuje się przytłoczony...
Qwilleran w odpowiedzi wydał z siebie nieokreślony pomruk, a Polly kontynuowała swój wywód.
- To pierwsze wrażenie, tworzące się w podświadomości, to połowa sukcesu. To ono decyduje, czy klient sięgnie po książkę lub przyjrzy się dokładniej okładce.
Po daniu głównym i sałacie, kiedy czekali na deser, pani Dingwall rzekła:
- Był tu dziś fotograf, robił zdjęcia do pamiątkowej księgi na dwusetlecie Brrr. Kupiliśmy w niej cztery strony.
- Mam nadzieję, że Rocky też został sfotografowany - powiedziała Polly.
- O tak! Na zdjęciu wygląda, jakby zaglądał do toalety. Taki Tomcio Podglądacz.
- A kto robił zdjęcia? - spytał Qwilleran.
- Pan Bushland. To prawdziwy dżentelmen! Przyszedł tu z młodą damą, równie miłą jak on, która ustawiała oświetlenie.
- Bushy jest bezkonkurencyjny - orzekł Qwilleran. - Zgarnął wiele nagród. Rocky może liczyć na międzynarodową sławę.
Później, kiedy pani Dingwall już odeszła, wąsacz zwrócił się do Polly:
- Po raz pierwszy słyszę, żeby jakiegoś fotografa nazywano dżentelmenem. I to dobrego fotografa!
W pewnym momencie jedna z kelnerek wybiegła z kuchni i jak burza ruszyła w stronę pani Dingwall. Obie natychmiast udały się na zaplecze. Kiedy stamtąd wyszły, miały zatroskaną minę.
- Coś się stało? - spytał Qwilleran.
Pani Dingwall, rozglądając się dookoła, podeszła do stolika wąsacza i szepnęła:
- Wypadek lotniczy! Jeden z lecących stąd samolotów rozbił się gdzieś koło Wisconsin. To chyba ten o piątej trzydzieści do Chicago. Ale nie znam żadnych szczegółów.
Polly ukryła twarz w dłoniach. Jej ciałem wstrząsały spazmatyczne dreszcze.
- To niemożliwe! Niemożliwe! Niemożliwe!... - powtarzała w kółko.
Qwilleran poprosił o rachunek i rzekł do Polly:
- Zadzwonię do redakcji, dowiem się, co się stało, a później zaczniemy rozpaczać.
Kiedy byli już w samochodzie, udało mu się skontaktować z wydawcą.
- Nikt nie zginął, nikt nie jest ranny - powiedział. - Po prostu przymusowe lądowanie, które odbyło się bez zakłóceń... Być może jest trochę prawdy w dowcipach o naszym lotnisku i samolotach naprawianych taśmą klejącą.
- Zastanawiam się, co teraz powie o nas Benson.
- Pewnie jak zwykle powie „interesujące”.
Rozdział szósty
W środy w „New York Timesie” publikowano zawsze dział kulinarny. Qwilleran szedł wtedy do miasta, żeby kupić gazety. Nie dlatego, żeby czuł nieodzowne pragnienie poznania tajników przyrządzania marokańskiego sufletu z sera. Jego kulinarne działania ograniczały się do karmienia kotów i przygotowania kanapek. Po prostu lubił czytać o wielkich kucharzach i znanych restauracjach.
Była to również doskonała wymówka, żeby wyskoczyć do szkockiej piekarni na rogaliki z marmoladą i kawę.
- To najlepsza marmolada, jaką w życiu jadłem - powiedział rumianej kobiecie przy kasie. - Czy sami ją produkujecie?
- A tak, kolego - odpowiedziała. - Według przepisu mojej prababki. Tajemnica tkwi w tym, jak długo gotuje się pomarańcze w syropie. A jak tam małe kociaczki, panie Q?
Kiedy Qwilleran wrócił do domu z gazetami, ciastkami i słoiczkiem domowej marmolady, Koko wyszedł mu naprzeciw. Wszędzie było go pełno. Wskakiwał na stół i biegł do drzwi, a zaraz znów był na blacie i tak w kółko. Nie robił tego bez przyczyny.
- A czemuż to, mój młody przyjacielu, uważasz, że możesz się tak miotać po mieszkaniu? - zapytał Qwilleran. - Jesteś tylko malutkim słabym kociaczkiem - i zaśmiał się przy tym.
Koko nigdy się jednak nie mylił. Na sekretarce ktoś zostawił wiadomość, a kot wiedział, że to ważne. Gardłowy głos Lish Carroll brzmiał na taśmie jeszcze mniej atrakcyjnie: „Clarence wiezie mnie do Milwaukee. Zdecydowałam się zająć twoim projektem. Wrócę na próby”.
Qwilleran był usatysfakcjonowany. Lish dobrze odnosiła się do przedstawienia. Mogła też rozwiązać tajemnicę pochodzenia Koko, a nawet jego niezwykłych talentów. W takiej sytuacji skąd mogła się brać niechęć Koko? Czy to brzmienie jej głosu? Czyżby pamiętał jej wskazujący palec? Czy też (to byłoby jednak śmieszne) wyczuwał, że ktoś wykrada mu tajemnice jego dziedzictwa?
- Wszyscy na zewnątrz, do altanki! - oświadczył.
Wyprawa musiała się odbyć na raty. Trzeba było przenieść koty, kawę, maszynę do pisania, bezprzewodowy telefon i gruby plik papierów Thorntona. Przebranie i segregacja materiałów zajmie mu ze dwie godziny.
Kiedy tylko Qwilleran zdołał przyjrzeć się bliżej papierom, okazało się, że czeka go ogromna praca z przerobieniem suchych dokumentów w zapierające dech w piersiach relacje radiowe, zaczynające się siedemnastego listopada 1913 roku.
Lektura niosła ze sobą wielkie emocje, w przerwie z ulgą zadzwonił do Polly do biblioteki.
- Qwill, tak się cieszę, że dzwonisz! Właśnie rozmawiałam z biurem Bensona w Chicago. Jego sekretarka powiedziała mi, że przyleciał do miasta późnym wieczorem, a dzisiaj miał wczesne spotkanie, ale zdążył jej przekazać, że jedyna nieprzyjemność, jaka go spotkała, to przymusowe lądowanie. Zgadnij, co jej powiedział. Że to było interesujące doświadczenie. A co u ciebie, Qwill? Co porabiałeś?
- Pracuję nad scenariuszem. Skończyłem pierwszy odcinek, po którym gasną światła i publiczność słyszy minutowy utwór. Jak myślisz, co to powinno być?
- Francesca da Rimini - odpowiedziała bez namysłu. - To dobra muzyka na burzę.
- Użyliśmy jej do sceny pożaru w Wielkim pożarze - zaoponował.
- Kochanie, nikt tego nie będzie pamiętał!
- Chyba masz rację.
- A bientôt!
- A bientôt!
Qwilleran potrzebował teraz innego pisarskiego wyzwania. Zabrał się więc do Prywatnego życia kota, który... Jak dotąd napisał dwanaście skeczy. Niektóre były humorystyczne, inne badawcze. Był to zapis osiągnięć Koko i dziwactw Yum Yum.
Pokrzepił się filiżanką kawy i napisał, co następuje:
PRZYPADEK SREBRNEGO NAPARSTKA
To jest tak: w Moose County są tysiące domowych i wiejskich kotów. Są też tysiące miłośników tych zwierząt, a czytelnicy mojej kolumny „Piórkiem Qwilla” lubią od czasu do czasu czytać o antenatach syjamczyków. Podziwiają przystojnego Koko, ale kochają słodką Yum Yum o uroczym sposobie bycia i żelaznej woli. Prawdę mówiąc, w okręgu powstał nawet fanklub Yum Yum.
Członkowie tej nieoficjalnej organizacji przesyłają jej szydełkowe zabawki i piszczące plastikowe myszki. Największym skarbem Yum Yum jest jednak srebrny naparstek, prezent od oddanej czytelniczki, która nie może już go używać. Jak powiada ta szacowna kobieta, koty uwielbiają naparstki.
Yum Yum zawsze miała skłonność do niedużych świecących przedmiotów. Toczy je delikatnie łapką, przenosi z miejsca na miejsce w drobnych ząbkach. Chowa naparstek, zapomina, gdzie schowała, by opłakiwać jego zaginięcie aż do czasu, kiedy odnajdzie go pod jednym z dywanów, za poduszką na kanapie lub w koszu na śmiecie.
Zdarzyło się już, że ukryła go w kieszeni mojej marynarki, w misce orzechów i w odpływie kuchennego zlewu. Zamierzałem jej go odebrać, ale nie miałem serca. Umarłaby chyba ze smutku.
Apeluję do wrażliwych czytelników: co robić? Każda sugestia będzie mile widziana. Piszcie do mnie na adres szpitala w Pickax, oddział psychiatryczny.
Rozdział siódmy
Trzeci tydzień czerwca zapowiadał się dla Qwillerana niezwykle gorąco. Czuł potrzebę, żeby spisać plan działania:
Napisać na wtorek „Piórkiem Qwilla”. Może o Klubie Ofiar Bólu Zębów?
Napisać kolumnę na piątek. O epidemii „ktosiów”.
Przygotować drugi odcinek skryptu na niedzielną próbę.
Zamówić żonkile.
Zarezerwować stolik na piątek.
Zadzwonić do Bushy'ego w sprawie książki o Brrr i „miłej młodej kobiety”, która dla niego pracuje.
Na liście Qwillerana nie znalazł się punkt obowiązkowy w rozkładzie każdego tygodnia, a mianowicie czas spędzony na wartościowych zajęciach z syjamczykami. Czas ten Qwilleran nazywał „czasem świętym” i nic nie mogło z nim kolidować, i to niezależnie od natłoku zajęć. Powtarzał sobie: to moja jedyna rodzina! To prawda, dotrzymywały mu towarzystwa, dostarczały rozrywki i od czasu do czasu zmartwień. Raz zdarzyło mu się nawet powiedzieć Thorntonowi Haggisowi:
- Każdy, kto mieszka sam, musi zaopiekować się jakimś stworzeniem, inaczej przepadnie.
A Thornton odpowiedział:
- Jedyne niebezpieczeństwo, jakie wedle mojej opinii na ciebie czyha, to takie, że znikniesz w oparach hiperboli!
Tego ranka syjamczyki dostały na śniadanie dwie porcje czerwonego łososia. Po posiłku był zawsze czas na kocie ablucje, których sens tylko one rozumiały. Qwilleran czesał je srebrną szczotką, która należała do świętej pamięci Iris Cobb.
Dwaj mężczyźni przyglądali się infantylnym zabawom Yum Yum z naparstkiem. Temu, jak toczyła go po podłodze, chowała, zapominała, odnajdywała i znów chowała w innej sekretnej kryjówce. Po tych psotach dwa koty poświęciły się atletycznym zmaganiom z krawatem, po których legły wyczerpane na boku. Leżały tak bez ruchu, tylko niestrudzone ogony uderzały wciąż o podłogę. Wtedy przychodziła kolej na Qwillerana. Przydeptywał delikatnie krawat czubkiem buta i próbował wyciągnąć go spomiędzy pozornie bezwładnych ciał. W jednej chwili koty odżywały. Cztery przednie nogi atakowały wściekle but Qwillerana. To była ich wspólna zabawa. Potem nadchodził czas na czytanie. Oficjalny bibliotekarz rodziny, Koko, wskakiwał na półki, obwąchiwał okładki i dokonywał selekcji. Ostatnio jego wybór padał na wiersze Roberta Service'a, zapewne z powodu jego dziwnych rymów. „Chciałem złota, szukałem, drapałem ziemię, niewolnik namiętności ślepej”.
„Moose County coś tam” miało podobno dziesięć tysięcy prenumeratorów, którzy w większości byli członkami Klubu Ofiar Bólu Zębów, jak go nazywał w swojej rubryce Qwilleran. Należeli do niego sarkastyczni czytelnicy, którzy zadawali wciąż to samo pytanie: „Dlaczego zęby muszą boleć zawsze w weekendy, a przestają, kiedy zasiądziesz na fotelu dentystycznym w poniedziałek rano?” Czytelnicy zadawali swoje pytania bez odpowiedzi i wysyłali je na kartkach pocztowych na adres redakcji. Kiedy uzbierała się ich odpowiednia ilość, Qwilleran poświęcał im kolejną kolumnę. Wyczekiwali jej niecierpliwie zarówno członkowie, jak i postronni: „Dlaczego kierowca przed tobą jedzie zawsze zbyt wolno, a ten za tobą zbyt szybko? Zauważyliście, że dziesięć minut oczekiwania spędzone na stojąco jest zawsze dwa razy dłuższe od dziesięciu minut na siedząco?”
Arch Riker żartował z przyjaciela, że pozwala czytelnikom wykonywać swoją pracę, ale tak naprawdę był zadowolony z zaangażowania czytelników. Ludzie rozmawiali o uciążliwych zwyczajach swoich pobratymców w barach, a potem zaczęli nadsyłać do redakcji swoje własne spostrzeżenia.
Qwilleran także miał jedną nieznośną cechę. Nie mógł znieść pytań bez odpowiedzi. Kim była miła młoda kobieta, która pomagała Johnowi Bushlandowi fotografować „Boulder House” do albumu o Brrr? Qwilleran, Bushy i Roger MacGillivray mieli wypadek na łodzi, który połączył ich na całe życie. Zawodowe sukcesy fotografa i jego życiowe niepowodzenia zawsze żywo interesowały Qwillerana. Bushy nie miał szczęścia do asystentek, ale teraz „młoda miła kobieta” pomagała mu przy naświetlaniu. Kim była? Qwilleran zadzwonił do studia.
- Studio Johna Bushlanda, w czym mogę pomóc? - kobiecy głos był dziwnie znajomy.
- Tu Jim Qwilleran. Z kim rozmawiam? - zapytał z komicznym formalizmem.
- Qwill! Tu Janice Barth! Pamiętasz mnie z domu Thelmy? Pamiętasz papugi... gofry?
- Oczywiście, zwłaszcza pamiętam gofry. Pomagasz Bushy'emu w studiu?
- Tak. Uczy mnie wywoływać zdjęcia, więc mam też wstęp do ciemni. Mam go poprosić, żeby do ciebie oddzwonił?
Kiedy fotograf oddzwonił, Qwilleran powiedział:
- Moje źródła mówią mi, że zrobiłeś zdjęcia „Boulder House” do albumu o Brrr i że miałeś młodą ładną asystentkę.
- Qwill! Ty wścibski draniu! Znowu węszyłeś! Cóż, w skrócie: Janice nie tylko u mnie pracuje, ale próbujemy uwić wspólne gniazdko.
- Co? Żenisz się z nią? Kiedy? Gdzie?
- To będzie cywilny ślub w domu przy ulicy Miłej. Roger i jego żona będą świadkami. Potem będzie skromna kolacja w gospodzie „Boulder House”, na którą być może zostaniesz zaproszony.
- Jeśli tak stawiasz sprawę, draniu, to być może, ale niekoniecznie, zapłacę za kolację w prezencie ślubnym dla starego kumpla, który próbował mnie utopić. A na razie ktoś powinien ostrzec Janice, że jedyne, czego szukasz, to darmowa pomoc w ciemni. A co z papugami? Czy musisz utrzymywać wszystkie pięć?
I tak sobie gawędzili, a potem Qwilleran wrócił do pracy nad Wielkim sztormem. Wpadł na genialny pomysł!
Zadzwonił do swojego przyjaciela Simmonsa w Kalifornii. Emerytowany detektyw był ochroniarzem w klubie Thelmy Thackeray, a z czasem stał się również przyjacielem rodziny z nieustającym zaproszeniem na niedzielne gofry. Dla Janice był prawie wujkiem. Kiedy Janice przesłała mu bilet lotniczy do Pickax, Qwilleran i Simmons nawiązali wspaniały kontakt, jak emerytowany glina z byłym dziennikarzem śledczym. Teraz Qwilleran przyśle mu bilet, a Simmons będzie niespodziewanym gościem na ślubnej kolacji. Janice będzie zachwycona.
Qwilleran złapał go w domu córki, gdzie Simmons robił za niańkę.
- Brzmi świetnie! - powiedział. - Ale mam robotę na Czwartego Lipca, z której aż żal rezygnować. Powiem ci, co mogę zrobić. Złapię nocny lot do Chicago i poranne połączenie do Moose County. Dzięki, że o mnie pomyślałeś, Qwill. Cieszę się też z powodu Janice.
- Zainteresuje cię pewnie, że na mojej ziemi znaleziono martwe ciało na plaży. Policja prowadzi dochodzenie, bez rezultatów. Może ty i ja wspólnie rozwiązalibyśmy tę sprawę?
W ciągu tygodnia Qwilleran pracował nad drugim odcinkiem Wielkiego sztormu. Napisał też artykuł do piątkowej kolumny „Piórkiem Qwilla”, opisując złe obyczaje panujące wśród użytkowników telefonów. Winę składał na karb pośpiechu, rozmawiania z samochodu, irytacji, jaką wzbudzają niekończące się telefony reklamowe i komercyjne. Coraz częściej ludzie krzyczeli do słuchawki „Kto tam?” albo wręcz „Kto?”. Niecywilizowanym rozmówcą mógł się okazać odbierający telefon lub ten, który źle się połączył.
Qwilleran pisał: „Czy to moda, czy też społeczna choroba? A może fenomen dotyczący okolic znajdujących się czterysta mil na północ od wszystkiego? Jeśli jesteś członkiem klubu «ktosiów», napisz do nas. Qwill będzie wdzięczny za oświecenie”.
Dwudziesty czerwca był datą zakreśloną w kalendarzu Qwillerana. Był to dzień urodzin jego matki. Umarła, kiedy był w college'u, po jej śmierci jego życie zmieniało się jak w kalejdoskopie.
Po wielu latach wspomnienia o Anne Mackintosh Qwilleran zaczęły do niego wracać. Przeczytał listy, które napisała do przyjaciela przed jego narodzinami. Stały się kluczem do wczesnego dzieciństwa Qwillerana. Matka wychowywała go samotnie. Jego ojciec zmarł, zanim chłopiec się urodził. Dopiero teraz potrafił docenić jej wysiłki zmierzające do zapewnienia mu normalnego wychowania.
Jamie, tak go nazywała. Miał szkolnego kolegę, do którego mówiła Archie. Tata Archiego zabierał obu chłopców do zoo, na parady, na mecze. Kiedy obaj podrośli, pan Riker udzielał im ojcowskich porad.
Qwilleran przypominał sobie różne rzeczy o Lady Anne, jak ją teraz nazywał. To, jak zawsze recytowała ten sam wiersz podczas swoich urodzin, jak jej palce biegały po klawiaturze fortepianu, kiedy grała Lot trzmiela, i jej bransoletkę pobrzękującą na przegubie dłoni.
Losy Qwillerana i Archa Rikera znów się splotły, od kiedy Arch został wydawcą gazety. Jedynym godnym sposobem uczczenia urodzin Lady Anne było wspólne spotkanie z Rikerami i Polly.
Pod koniec dnia cała czwórka zebrała się w składzie, aby wypić za nią toast. Polly przeczytała wiersz Wordswortha, który zaczyna się:
Szedłem sam - obłok wolnym lotem
Tak nieraz płynie długie chwile
Gdy nagle oczy olśnił złotem
Rozmigotany tłum: żonkile!
W „Piórkiem Qwilla” wąsacz promował pomysł, aby każdy miał swój urodzinowy wiersz. On sam adoptował Kiplinga Jeśli zachowasz spokój, gdy wszyscy wokół go tracą.
Pogodny Jimmy, prezenter pogody w stacji radiowej PKX FM, wybrał Carla Sandbuga Mgła przychodzi na drobnych kocich stópkach.
Mildred, którą w życiu spotkało więcej tragedii niż przeciętnego człowieka, recytowała Lizette Woodworth Reese Kiedy rozmyślam nad życiem i jego latami... zastanawiam się nad spokojem łez...
Polly cytowała Wordswortha, chociaż musiała zmienić słówko tu i ówdzie: Moje serce skacze, gdy podtrzymuje tęczę na niebie...
Arch powoływał się na anonim: Wiem dwie rzeczy o koniu, a jedna z nich jest raczej błaha.
Gospodarz zaprosił gości do „Old Grist Mill”, gdzie w foyer stały dwa wiadra na szampana pełne żonkili. Bilecik dedykowany był pamięci Anne Mackintosh Qwilleran.
- Skąd wziąłeś tyle kwiatów? - zapytała Mildred. - I to bez wstążek, bez przybrania?
- Żonkile są z Chicago. Prosiłem kwiaciarkę, żeby przesłała je prosto do restauracji, gdzie zostaną zużyte do sałatki.
- Qwill był zawsze mistrzem twórczej fikcji - skomentował Riker.
To powiedziawszy, wypili toast za pamięć Lady Anne.
Rozmawiali o przyjęciu urodzinowym miasta Brrr. Zostało zapełnionych pięćset stron księgi pamiątkowej. Zamówiono dwadzieścia tysięcy koszulek z logo, które widniało też na oficjalnym plakacie, ukazującym czerwony napis „Brrr 200” na białym tle z niebieskim kołem ratunkowym wokół. Mówiono też o małżeństwie Johna Bushlanda. Para miała zamieszkać w domu Thelmy. Polly cytowała statystyki sprzedaży książek w przeliczeniu na metry kwadratowe, a Qwilleran oświadczył, że scenariusz Wielkiego sztormu będzie gotowy na niedzielną próbę, nawet jeśli miałby się nie kłaść w sobotę spać.
Tydzień się jeszcze nie kończył. W sobotę Qwilleran poprawił część drugą Wielkiego sztormu i kiedy Thornton zadzwonił do niego z Centrum Sztuki, był gotowy, żeby zaprosić go do siebie i odczytać mu skrypt.
Qwilleran czytał i gestykulował, ale musiał też przyciskać guziki zwalniające nagrania z relacją naocznych świadków, więc trwało to dłużej niż na scenie. Mimo to Thornton ocenił przedstawienie jako trzymające w napięciu i realistyczne. Qwilleran zaprotestował skromnie, ale właściwie sam tak uważał.
Umówili się z Polly, że odłożą swoją cotygodniową sobotnią randkę. Ona miała przestudiować plan parteru księgarni, a on nastawić się psychicznie na próbę.
W niedzielę rano zadzwonił Gary Pratt. Swoim wysokim głosem, brzmiącym pod wpływem emocji jeszcze bardziej piskliwie, powiedział:
- Qwill, nie zgadniesz, co się stało! Dzwoniła Lish. Jest jeszcze w Milwaukee! Nie zdąży na próbę! Czy to nie świństwo? Powiedziała, że robi dla ciebie jakieś badania i że zabierze jej to więcej czasu, niż się spodziewała. Czy to prawda?
- Niby tak, ale to było mało ważne zlecenie, w każdym razie mniej ważne od próby.
- Prosiła, żeby ci przekazać, że ma dla ciebie świeże informacje.
Qwilleran wymamrotał coś bez przekonania.
- Nie wybierasz się przypadkiem w naszą stronę, Qwill? Muszę pogadać i zrzucić coś z serca. Maxine mówi, że powinienem porozmawiać z tobą.
- Jakieś kłopoty? - spytał Qwilleran.
- Cóż... i tak, i nie.
Pytania bez odpowiedzi były dla Qwillerana jak narkotyk. Nagle poczuł, że musi zjeść burgera przyrządzanego na sposób „Hotel Booze”. Kiedy zobaczył Gary'ego, powiedział:
- Wyglądasz jak chory niedźwiedź.
- Nie zmrużyłem oka ostatniej nocy. Martwię się o to, co powiedziała Lish, kiedy była tu ostatnio z Lushem. Pewnego dnia Mount Vernon będzie należał do niej. Ma zamiar przerobić go na pensjonat, a na tyłach posiadłości wybudować apartamenty. Wtedy nie przywiązywałem do tego wagi, ludzie lubią gadać o wielkich przedsięwzięciach, ale ostatniej nocy pomyślałem sobie: Hej! Może ona mówiła to serio? Wiesz, jest taka opowieść o pijaczynie, który chwalił się, że wysadzi w powietrze ratusz, i nikt mu nie wierzył.
- A on naprawdę go wysadził! - dopowiedział Qwilleran. - To klasyczna sytuacja.
- Właśnie, a teraz jej babka przeniosła się do domu starców, bo potrzebuje ciągłej opieki. Może nie pożyje długo? A wtedy być może Lish spełni swoje zamiary! Żołądek mi się wywraca, kiedy myślę, że ten piękny dom zostanie przerobiony na cele komercyjne! Jest nazywany klejnotem koronnym alei Parkowej w Brrr. Nigdy nie lubiłem Lish w szkolnych czasach. Była nadęta! Miała własny samochód i specjalne pozwolenie dla nieletnich kierowców. Miała same piątki. Jedyne, czego jej brakowało, to zainteresowanie chłopaków. Koledzy nie mogli jej znieść.
- Dlaczego zarekomendowałeś ją do pokazu?
- Widzisz, chciałem pokazać jej, co tu się teraz dzieje. Jacy ludzie tu mieszkają. Żeby wiedziała, że nie jesteśmy wieśniakami.
- Wygląda na to, że masz kłopot, stary - powiedział rozbawiony Qwilleran - ale nie martw się, znajdzie się jakieś rozwiązanie. Trzeba tylko trochę pomyśleć. Wiesz, kiedy Lish i Lush wracają?
- Może jej babka coś wie. Zastanawiam się, co babka myśli o Lushu. Sam wiesz, że chciałaby, żeby Lish poślubiła doktora, ustabilizowała się, założyła rodzinę, została prezesem PTA i śpiewała w chórze parafialnym. Czy to nie zabawne? Tylko czemu się nie śmieję?
Rozdział ósmy
Qwilleran miał mieszane uczucia co do odwołanej próby. Ciężko pracował, żeby zdążyć z tekstem na czas, ale jeśli miało to oznaczać długo oczekiwane informacje o pochodzeniu Koko, nazwałby to uczciwą wymianą. Tylko człowiek, który przez lata mieszkał z kotem-medium, mógł zrozumieć jego podejście.
W niedzielę rano zadzwonił do Polly, chociaż był pewien, że będzie w kościele. Zostawił wiadomość: „Próba odroczona. Zabieram koty na plażę. Zadzwonię wieczorem. A bientôt!”
Złapał Yum Yum, zanim zorientowała się, co się święci, i mimo protestów włożył ją do podróżnego koszyka. Koko z ochotą wszedł do środka sam. Qwilleran włożył do kosza piknikowego zimne napoje owinięte w lód, kanapkę z szynką i przekąski dla kotów. Na wierzch położył dwa melasowo-imbirowe ciasteczka ze szkockiej piekarni. Zastanawiał się, jak to możliwe, że te płaskie, jednolite, brązowe ciastka są takie wilgotne i smaczne. Po chwili wahania zapakował do koszyka wszystkie cztery. Zastanawiał się, jak przeżył bez nich kilkadziesiąt lat swego życia na Nizinach.
Ze składu do leśnego domku jechało się zaledwie pół godziny. Od razu po przyjeździe wszyscy troje pospieszyli do przeszklonej werandy wychodzącej na jezioro.
Dzień był piękny. Woda rozbijała się delikatnie o brzeg. Brodźce biegały po piasku jak rzucane wiatrem zabawki. Lekka bryza kołysała wysoką trawą, która porastała zbocze wydmy. Na jednym ze źdźbeł kołysał się maleńki ptaszek. Koko wskoczył na podest i przyjął elegancką pozę egipskiego kota. Yum Yum uganiała się za owadami po drugiej stronie werandy, a Qwilleran wyciągnął się na fotelu i oparł stopy na podnóżku.
Po chwili Koko wydał z siebie gardłowe gulgotanie i nastawił uszy na wschód. Po kilku minutach dwóch spacerowiczów zbierających agaty ukazało się ich oczom. Qwilleran stanął przy zejściu na plażę i krzyknął:
- Hej, nie wstąpilibyście na drinka?
Lisa i Lyle Comptonowie, oboje w koszulkach z napisem „Brrr 200”, chętnie przyjęli zaproszenie. Usiedli na werandzie, a Qwilleran nalał im wody squunk z odrobiną soku z żurawin. Koty przywykły do obecności Comptonów i ignorowały ich, co było nie lada komplementem. Yum Yum nadal uganiała się za żukami, a Koko wyciągał szyję na podeście.
- Nie mogę się doczekać twojego monodramu o Wielkim Sztormie. Moi rodzice przeżyli go, ale nie chcieli o tym mówić. Mieli pionierskie nawyki i grali twardzieli, opowiadali dowcipy o swoich niepowodzeniach - zaczął Lyle.
Lisa przytaknęła.
- Mój dziadek też to przeżył. W trakcie najbardziej wietrznej nocy wiatr zerwał dach jego kurnika. Deska z budynku wleciała przez kuchenne okno. Rodzina spała na górze i nikt nie zorientował się aż do rana, kiedy znaleźli kurczęta grzejące się na kuchni.
- Jest też ta historia, którą wszyscy opowiadają, o parze facetów, Alfie Kirbym i Billu Durbym, którzy pracowali dla kolei, jeden jako palacz, a drugi jako maszynista. Dwie albo trzy noce w tygodniu musieli spędzać na dworcu i kompania wynajmowała im dwupokojowy domek między torami a brzegiem jeziora. Durby, starszy stopniem, zajmował pokój od strony jeziora. Jedyny problem polegał na tym, że w zimne noce bryza uderzała w okna, a rano na suficie był szron. W tamtą pamiętną noc Durby zaproponował Kirby'emu pięć dolarów za wymianę pokoi, a Kirby, zawsze łasy na pieniądze, zgodził się. Wiatry były jednak tej nocy tak silne, że obróciły domek o sto osiemdziesiąt stopni, tak że Durby, stratny o pięć dolarów, nadal spał od strony jeziora.
- Yow! - powiedział ostro Koko ze swojego podestu.
- Co to oznacza? - spytał Lyle.
- Koko uważa, że to dobra opowieść, ale nie wierzy w ani jedno słowo. Wolałbym się dowiedzieć, jak wygląda szkocka noc w wydaniu Brrr.
Lisa, której panieńskie nazwisko brzmiało Campbell, i Lyle, którego matka była z domu Ross, chętnie dostarczyli mu szczegółów. To będzie początek dwumiesięcznych obchodów. Wszystkie klany zbiorą się w rodowych strojach. Park naprzeciwko będzie udekorowany japońskimi lampionami, które nocą wyglądają tajemniczo, a w dzień świątecznie. Na scenie zagrają kobziarze, będzie szkocki kwartet i szkockie tańce. Panna Agatha Burns zapali tort z dwustoma elektrycznymi świeczkami.
- Powinienem ją znać? - zapytał Qwilleran.
Szybko poinformowano go, że panna Burns jest stuletnią emerytowaną nauczycielką, która mieszka teraz w domu opieki i porusza się na wózku.
- Trzy pokolenia uczniów głosowały zawsze na pannę Burns jako swoją ulubioną nauczycielkę - powiedziała Lisa. - Miała charyzmę. A jej lekcje nigdy nie były nudne.
- Czego uczyła? - spytał Qwilleran.
- Tego, co stanowa rada edukacji nazywa wymarłymi językami - powiedział ż niesłychanym zapałem Lyle. - Potrafisz sobie wyobrazić, że mój ojciec miał w szkole cztery języki, z łaciną i rocznym kursem klasycznej greki? I to tu, na antypodach cywilizacji. Za to rada nakazała nam wycięcie z programu tych dwóch języków, zakupienie autobusów zatruwających środowisko i połączenie się z liceum w Pickax. Dawniej dzieciaki chodziły do szkoły po kilka mil i nic im się nie działo.
- A czego uczyła w zamian? - zapytał Qwilleran.
- Angielskiego - odpowiedziała Lisa - ale uczyła nas też łacińskich korzeni angielskich słów.
- Czy „Piórkiem Qwilla” o pannie Agacie byłoby dobrym pomysłem na otwarcie obchodów dwusetlecia Brrr?
- Idealnym! - powiedział Lyle. - Niestety Agatha miała wylew i nie mówi. Lepiej byłoby zrobić wywiad z jej byłymi uczniami. Jest ich pełno w Klubie Złotej Jesieni i w Ittibittiwassee Estates.
- Czy babka Alicii jest wśród nich?
- Jest raczej skryta - powiedziała Lisa. - Niełatwo byłoby z nią porozmawiać.
To akurat nie było żadną przeszkodą dla weterana dziennikarstwa. Miał talent do zjednywania sobie najbardziej opornych rozmówców. Jego głęboki łagodny głos uspokajał ich i nastrajał pozytywnie do zwierzeń. Słuchał uważnie, kiwał współczująco głową, wpatrywał się w nich z tkliwym wyrazem twarzy i zyskiwał zaufanie.
- Byliście kiedykolwiek w domu Carrollów? - spytał.
- Jeden raz - odpowiedziała Lisa. - Nigdy nie byli specjalnie gościnni. To była herbata na cele charytatywne. To piękny dom, pełen amerykańskich i angielskich antyków: chippendale, Newport, Duncan Phyfe i Bóg wie co jeszcze!
- Jeśli stara dama żywi sentymentalną wiarę w to, że jej wnuczka porzuci Milwaukee i zamieszka w rodzinnej rezydencji, to jest stuknięta. Alicia sprzeda antyki handlarzowi z Nowego Jorku, a dom zostawi w rękach dewelopera, który go podzieli na apartamenty, a na tyłach postawi bloki.
- Yow! - znad podestu wydobył się władczy głos.
Goście wstali z foteli.
- Mówi nam, że mamy iść do domu.
Qwilleranowi przyszedł do głowy pewien pomysł i spieszno mu było wcielić go w życie. Wróciwszy do składu, zadedykował egzemplarz Opowieści z tej i nie z tej ziemi doktor Wendell Carroll i doktorowi Hectorowi Carrollowi oraz doktorowi Erasmusowi Carrollowi, trzem pokoleniom lekarzy, którzy służyli Moose County od czasów pionierskich. Dołączył bilecik i swój zastrzeżony numer telefonu. Przypiął go do opowieści zatytułowanej Do pacjenta galopem i nadał przesyłkę kurierem do Ittibittiwassee Estates.
Nie musiał długo czekać na telefon. Słodki, dobrze ułożony głos powiedział:
- Panie Qwilleran, mówi Edythe Carroll. Nie mieliśmy okazji się poznać. Jestem doprawdy wzruszona, że przesyła mi pan tę wyjątkową książkę. To, co pan zapisuje z życia pierwszych lekarzy na tym terenie, jest takie prawdziwe! Doktor Erasmus nie oddałby tego lepiej.
Jak na kogoś, kto się wywyższa i unika obcych, pani Carroll była zadziwiająco rozmowna. Qwilleran umiał się znaleźć.
- Wspomina pan w swoim liściku, że ma pan pomysł, który chciałby pan przedyskutować. Czy uczyni mi pan ten honor i wypije ze mną jutro herbatę?
Qwilleran przystrzygł wąsy, ubrał się odpowiednio na spotkanie z wdową po doktorze Wendellu i pojechał do domu opieki.
Przyjęła go z wdziękiem w apartamencie urządzonym rodzinnymi pamiątkami. Miała siwe włosy, modnie ułożone; miała na sobie jedwabną, lawendową sukienkę. Jej policzki były lekko podkreślone różem.
- Czy lubi pan antyki? - zapytała, prowadząc Qwillerana do małego salonu.
- Podziwiam kształty i materiał poszczególnych egzemplarzy - powiedział szczerze. - Niestety wielu ludzi gromadzi ich zbyt dużo na małych przestrzeniach. Pani mieszkanie jest jednak urządzone z wielkim smakiem.
- Dziękuję! - odpowiedziała z wyraźnym zadowoleniem. - Mój świętej pamięci mąż także nie znosił zagraconych pomieszczeń.
Qwilleran zwrócił uwagę na chiński kabinet, w którym zgromadzono wiele chińskich drobiazgów wyglądających jak miniaturowe solniczki. Kiedy przyjrzał się im dokładniej, okazało się, że to porcelanowe buciki.
Zatrzymał się i powiedział:
- To zadziwiająca kolekcja! Niczego podobnego przedtem nie widziałem!
- Miniaturowe porcelanowe buty są częstym obiektem kolekcjonerskim - odpowiedziała. - Mój mąż i ja mieliśmy ten romantyczny zwyczaj, którym nie będę pana zanudzać. Proszę usiąść przy stoliku, przyniosę herbatę.
Kiedy pojawiła się w kuchennych drzwiach z pełną tacą, Qwilleran skoczył na równe nogi, by jej pomóc. Starszym damom zawsze podobały się jego dworskie maniery, które, jak to mówią, wyssał z mlekiem matki. Doskonale zdawał sobie sprawę, że i tym razem zrobią pozytywne wrażenie.
Usiedli przy stoliku w stylu królowej Anny, a pani Carroll nalała herbatę do porcelanowych filiżanek.
- To darjeeling, najlepiej smakuje z odrobiną ciepłego mleka. - Podniosła pytająco mały srebrny miecznik.
- Tak, poproszę - powiedział. - Czy czuje się pani w nastroju, aby opowiedzieć mi historię pani porcelanowej kolekcji? Zapewniam, że nie będę się nudził.
- Obiecuje pan? - zawołała z wyraźnym ożywieniem. - Jako młoda dziewczyna uczęszczałam do akademii w Lockmaster i uczyłam się baletu. W jednym z naszych pokazów wzięła udział grupa młodych chłopców, w której znajdował się doktor Wendell Carroll, specjalizujący się w chirurgii stóp. Później, jako mój mąż, często powtarzał, że zakochał się właśnie w moich drobnych stopach. Gdy zostaliśmy małżeństwem, zaczęliśmy kolekcjonować te kruche bibeloty. Za każdym razem, kiedy Dell wracał z konferencji medycznej w Chicago albo innym wielkim mieście, wpadał do domu, krzycząc: „Edie! Znalazłem jeszcze jeden!”
Spojrzała czule na chińską gablotę. Siedzieli przez kilka chwil w ciszy. Potem Qwilleran zapytał:
- Czy poznała pani nauczycielkę o nazwisku Agatha Burns? Ma sto lat, a ja piszę o niej artykuł.
- Tak, oczywiście! Cóż to była za kobieta, inspirująca! Dzięki jej zachętom napisałam nawet kilka łacińskich wierszy i jeden z nich zdobył nagrodę. Piętnaście dolarów! Kupiłam za nie używaną maszynę do pisania. Nadal ją posiadam! Spodziewam się, że pan używa komputera.
- Wręcz przeciwnie, używam elektrycznej maszyny z odzysku, która czyta w moim umyśle i wie, który klawisz nacisnę. Ale nic nie dorówna starej ręcznej maszynie ze stukającymi klawiszami, głośnym dzwonkiem i dostojnym uderzeniem wracającej karetki.
Doceniła jego humor i kiwnęła z uznaniem głową.
- Czy mogę nazywać panią Edythe? To imię ma przyjemne brzmienie.
- Ależ proszę - zgodziła się.
- Edythe, czy kiedykolwiek myślała pani o przekazaniu Mount Vernon miastu jako pomnik pamięci lekarzy z rodu Carrollów? Razem ze wspaniałymi antykami, tak aby całość mogła stać się muzeum.
Łzy napłynęły jej do oczu. Otarła je batystową chusteczką z koronkowym obszyciem.
- Och, nie wiem, co powiedzieć! Jestem wzruszona pana przemiłą sugestią. Nie wie pan nawet, co by to dla mnie znaczyło, panie Qwilleran.
- Proszę mówić do mnie Qwill - powiedział słodkim głosem, który działał cuda. - Nie wiem, jakie są pani plany związane z domem, ale proszę rozważyć propozycję uhonorowania trzech pokoleń lekarzy. Pani antyki mogliby podziwiać ludzie z całych Stanów. Jeden pokój można by poświęcić pionierom medycyny i ich prymitywnemu ekwipunkowi: piłom, których używali do amputacji bez znieczulenia... lekarstwom, które sami przyrządzali... składanym stołom operacyjnym, które mieściły się w lekarskich torbach i które rozstawiano w kuchniach pacjentów. Towarzystwo Historyczne jest pełne podobnych reliktów, nie wspominając o największej w świecie kolekcji nocników.
Pani Carroll, chcąc zapobiec impulsywnym deklaracjom, przerwała mu ostro.
- Moja wnuczka spodziewa się, że odziedziczy dom.
- Czy będzie chciała podzielić się nim z miastem? - spytał, choć doskonale wiedział, że to absurdalne pytanie.
- Obawiam się, że nie. Sprzeda go za najwyższą cenę, jaką będzie mogła uzyskać. Wszystko zamieni na gotówkę. Dla niej to tylko targowisko różności, choć może mówi tak dlatego, że chce mnie przerazić.
- Czy spisała pani testament?
- Jest w kancelarii prawnej. - Przygryzła wargi, zanim zaczęła mówić dalej: - Alicia i jej kierowca są poza miastem i poszłam sprawdzić, w jakim stanie zostawili dom. Byłam załamana. Pojemniki po jedzeniu na moim ulubionym mahoniowym stole... ubrania rozrzucone na dywanach... śmiecie w zlewie. Alicia nigdy nie była porządnicka, ale coś takiego! To musiał być ten jej kierowca! Nie wiem, co robić.
- Czy mogę coś zaproponować, Edythe?
Na dźwięk swojego imienia zaczęła słuchać z uwagą.
- Oczywiście!
- Proszę zadzwonić bez zwłoki do prawnika. Może doradzi wynajęcie gospodyni... zmianę zamków i zmianę testamentu. Proszę mu powiedzieć, że chce pani, aby dom został przeznaczony na Muzeum Carrollów. W całym okręgu nie ma nic podobnego!
Przerwał nagle, przypominając sobie plany założenia Muzeum Klingenschoenów. Z mniejszym zapałem mówił dalej:
- Czy nazwanie rezydencji Mount Vernon to był pani pomysł?
- Mojego teścia. Szczerze podziwiał Jerzego Waszyngtona.
- W takim razie to kolejny powód, dla którego powinna pani zachować dom. Proszę nie zwlekać, żeby nie było za późno.
Qwilleran wracał z Ittibittiwassee Estates z poczuciem dużej satysfakcji. Martwił się tylko, by nikt nie dowiedział się o jego udziale w całej sprawie.
Tego wieczoru, kiedy przyszła pora wieczornej pogawędki z Polly, nie zdradził się ani słowem.
- Spędziłam spokojny dzień w bibliotece, kochanie, a ty co robiłeś? - zapytała.
- Pracowałem nad wtorkową kolumną. Odrobiłaś pracę domową?
- Tak. Czy zdawałeś sobie sprawę, jak ważna jest szerokość przejścia w bibliotece? Fizycznie i psychologicznie! Musi być wystarczająco dużo miejsca, żeby czytelnicy i personel mogli się spokojnie przemieszczać. Tylko w księgarni dobry jest czasem tłok, ale też nie do końca. Klienci muszą się czuć swobodnie.
- Ach, rozumiem! - powiedział Qwilleran. - Co za ważki temat!
- Biorę wolny wieczór na spotkanie klubu ornitologicznego. Prelegent jest specjalistą od sikory cuglowej.
- To ptak czy koń? - spytał złośliwie.
- Przepiękny mały ptaszek z żółtym brzuszkiem.
- Dziwna nazwa. Dlaczego cuglowa?
- Może weźmiesz udział w spotkaniu i podniesiesz ten temat?
- Może. Co dają na kolację? Znowu potrawkę z kurczaka?
Było to zwykłe droczenie się pary dobrych przyjaciół, którzy rozmawiali ze sobą każdego wieczoru.
- A bientôt!
- A bientôt!
Rozdział dziewiąty
Kiedy we wtorek rano Qwilleran wychodził, syjamczyki odprowadzały go do wyjścia. Przysiadły na tylnych nogach i czekały na pożegnanie, jakby wiedziały, co ma zamiar powiedzieć. Zawsze mówił im, gdzie się udaje, co będzie robił i kiedy spodziewa się wrócić. Po jego wyjściu biegały po składzie, rozwlekając papiery i wywracając kosz na śmiecie. Jak powiedziałby Fajny Koko: Kiedy człowieka nie ma, koty harcują.
Qwilleran pojechał do Brrr, które dotąd kojarzyło mu się wyłącznie z wyśmienitymi burgerami w restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem”. Po raz pierwszy zauważył mały park po przeciwnej stronie ulicy. Stała tam skromna fontanna i niewygodne ławki, na których nikt nie siadał z obawy przed przymarznięciem.
Jego ciekawość wzrosła. Qwilleran objechał miasteczko. Trafił na dzielnicę biznesową... pomnik Szkotów, którzy założyli miasto... rząd ulic mieszkalnych i szeroką aleję znaną jako Parkowa. Po obu jej stronach stały kamienne rezydencje o imponujących rozmiarach, pochodzące z dziewiętnastego wieku. Na końcu, błyszcząc w słońcu, stała replika Mount Vernon, zbudowana przez drugiego doktora Carrolla. Rezydencja, podobnie jak oryginał, miała czerwony dach i szerokie trawniki, ale trawa wymagała przycięcia.
Prawdziwym powodem, dla którego Qwilleran wybrał się do Brrr, było spotkanie z Maxine Pratt, która była odpowiedzialna za efekty dźwiękowe w przedstawieniu. Zjechał uliczką, która okrążała hotel i prowadziła do portu. Na chodniku zobaczył młodą kobietę w marynarskiej czapce i błękitnym kombinezonie. Wydawała polecenia olbrzymiemu blondynowi, który dzierżył w rękach młot. Kiedy wskazywała i tłumaczyła, chłopak kiwał ze zrozumieniem głową, a potem podreptał naprawić luźne deski w ogrodzeniu.
Kobieta odwróciła się i zauważyła słynne wąsy.
- Qwill! - zawołała.
- Jesteś żoną Gary'ego czy tylko nosisz jej kombinezon? - imię Maxine wyhaftowane było na kieszonce.
- Gary tyle mi o tobie opowiadał!
- Dlaczego taka urocza kobieta jak ty wyszła za takiego włochatego brutala?
- Może wygląda jak niedźwiedź, ale to baranek. Wypływaliśmy na jego łodzi, a on mówił mi o niebie, po którym suną białe żagle, i o szepczącej bryzie. Zrozumiałam, że nie może być do końca zły.
- Cieszę się, że się zeszliście - powiedział Qwilleran. - A kiedy ty i ja możemy się spotkać na próbę techniczną? Jedyne, czego nam potrzeba, to cichy pokój i dwa krzesła.
- Jutro o ósmej? - zaproponowała.
- Przyniosłem ci spis utworów i skrypt, żebyś mogła zobaczyć, co się dzieje między nimi.
- Qwill, jesteś taki zorganizowany!
- Zapewniam cię, że to o wiele prostsze niż organizacja parady dwustu łodzi. Jak to będzie wyglądało? Będą płynąć pojedynczo?
- Nie, we flotach po dwadzieścia pięć. Na wybrzeżu jest osiem miast i każde będzie miało swoją flotę i szefa portu.
Qwilleran zauważył kilku ożywionych turystów idących w ich stronę chodnikiem, więc zwrócił się do Maxine:
- Opowiesz mi resztę jutro. Zabierz przemowę, z którą zwrócisz się do publiczności.
- Znam ją już na pamięć! - powiedziała z dumą w głosie.
Qwilleran zjadł lunch w „Lois's Luncheonette”. Wtorkową specjalnością był zawsze indyk i Lois przesyłała kilka kawałków gratis dla kotów. Po jedzeniu wrócił do składu, żeby w samotności raz jeszcze przejrzeć tekst przedstawienia.
Musiał teraz zdecydować, ile uczucia ma włożyć w głos prezentera. Na ile obiektywne powinny być pierwsze wiadomości? Ile troski ma towarzyszyć następnym wydaniom, kiedy sytuacja zaczynała się pogarszać? Tekst radiowych komentarzy i ton jego głosu będzie wzmagał reakcje publiczności. Kiedy osiągnął już odpowiedni poziom dramatyzmu i realizmu zarazem, pozwolił sobie na filiżankę kawy. Potem powtórzył pokaz, tym razem wplatając relacje świadków nagrane na magnetofon. Jak na razie szło nie najgorzej. Z pomocą asystentki tempo wzrośnie i emocje widzów nasilą się.
Mimo niepokojących dźwięków, jakie dochodziły z taśmy, syjamczyki spały spokojnie na poduszce, dopóki jakiś niesłyszalny dla człowieka hałas nie wyrwał ich ze snu. Koty nastawiły czujnie uszy. Znaczyło to wyraźnie, że ktoś się zbliża. Qwilleran zostawił koty w altance i poszedł w stronę podwórka, gdzie podjeżdżał właśnie samochód. Dobrze wyregulowany silnik mruczał cicho. Koty nie słyszały więc kroków, ale motor.
Tak czy owak z przyjemnością zobaczył adwokata G. Allena Bartera.
- Bart! Co sprawia, że skradasz się przez las jak kłusownik? Napijesz się?
- Nie dzisiaj, dzięki. Jadę właśnie do domu. Byłem w ratuszu i pomyślałem, że łatwiej będzie wpaść niż rozmawiać przez telefon komórkowy, który tu ciągle traci zasięg.
Poszli do altanki. Bart przywitał się z syjamczykami, które odpowiedziały milczeniem i zapadły w czujny sen.
- Piękny dzień. Przerwałem wam w czymś?
- Wcale. Siadaj, tylko ostrzegam, wszędzie jest kocia sierść. Powiedz mi, z czym przychodzisz.
- Cóż, nasz starszy partner otrzymał telefon od ważnej, ale spanikowanej klientki. Powiedziała, że ty, Qwill, poradziłeś jej, żeby wydziedziczyła wnuczkę, wyrzuciła ją z domu przy alei Parkowej, zmieniła zamki i wynajęła ochronę.
Qwilleran odpowiedział spokojnie.
- Poradziłem jej, żeby wynajęła gospodynię, ale przypuszczam, że ochroniarz mógłby na przykład skosić trawę.
- Powiedziała też, że ty, Qwill, doradziłeś jej, żeby podarowała swój dom wspólnocie na muzeum.
- To wszystko?
- Czy to nie dosyć? Skąd twoja znajomość z wdową po doktorze Carrollu? Interesuje mnie to tylko ze względu na to, że jesteś moim klientem. Według mojego partnera wszystko to ma sens. A właściwie czy ktokolwiek wie, kiedy młodzi mają wrócić z... skądkolwiek?
- Z Milwaukee, są tam w interesach. Wynająłem Alicię, żeby przeprowadziła dla mnie poszukiwania, więc jestem pewien, że zgłosi się do mnie, choćby po wypłatę.
- Była już w składzie?
- Nie. Gary jest wyjątkowo lojalny. Nie daje nikomu mojego telefonu i adresu. Nie na moją prośbę, to był jego pomysł, ale doceniam to.
Barter pokiwał głową.
- To sensowny człowiek, ma dużo zdrowego rozsądku... tylko dlaczego musi nosić tę absurdalną brodę?
- Pochodzi z rodu pionierów, a ci byli i nadal są indywidualistami. Chociaż muszę powiedzieć, że zgolił ją na swój ślub i wszyscy twierdzili, że to pozbawiło go tożsamości.
- A swoją drogą ten rodzinny dramat ma też zabawną stronę - powiedział Bart. - Jestem żółtodziobem w tutejszym savoir vivre, pochodzę z Nizin, ale zawsze zadziwiało mnie, jak miejscowi wpadają w odwiedziny do swoich krewnych bez ostrzeżenia i zostają u nich na noc. Zaskoczenie zdaje się być elementem zabawy. Zabierają ze sobą śpiwory i nocują na dywanie w salonie. Śpiwory to kolejny element przygody... Cóż, pani Carroll mówi, że jej wnuczka zawsze pojawia się bez uprzedzenia. Przypuśćmy, że dziewczyna wpadnie na wakacyjny weekend i nie dostanie się do Mount Vernon. W Ittibittiwassee Estates niechętnym okiem spoglądają na nieślubne pary nocujące na dywanach w salonie. Wszystkie pokoje są już wynajęte na lato. Dwa listy wysłane do Alicii zawierały listę hoteli z informacją o braku miejsc. Co będzie, jeśli para zjawi się tutaj, nie zaczepiając o bazę w Milwaukee? Co wtedy?
- Nie patrz na mnie - powiedział Qwilleran. - Mój pokój gościnny nie jest wolny. Koty nie przepadają za Alicią. Nigdy jej nie spotkały, ale Koko prycha za każdym razem, kiedy ona dzwoni.
Nie wspomniał o naturze zadania, jakie zlecił Alicii. Sam uznał już tę sprawę za straconą.
Chwilę później z rogu altanki rozległo się mrożące krew w żyłach wycie.
Prawnik poderwał się na równe nogi.
- Co to było do diabła?
- Samce kotów syjamskich próbują w ten sposób zwrócić na siebie uwagę.
- Brzmi to raczej jak zabójczy ból brzucha. Lepiej daj mu jakąś pastylkę... Skoro już jestem na nogach, to chyba pójdę do domu.
Bart wyszedł, a Qwilleran spojrzał na Koko badawczo. Ten przerażający dźwięk nie miał nic wspólnego z niestrawnością. Oznaczał, że ktoś gdzieś został zamordowany, a zbrodnia miała jakieś znaczenie dla Moose County. Qwilleran nadal miał gęsią skórkę. Pocierał oba ramiona, żeby przywrócić krążenie.
Przed próbą techniczną z Maxine Qwilleran uraczył się samotną kolacją w restauracji „Pod Czarnym Niedzwiedziem”. Usiadł przy barze, aby zamienić kilka słów z Garym, który uwijał się, przyjmując zamówienia.
Barman nie mówił nic. Rozglądał się z napięciem, roztaczając wokół siebie atmosferę tajemnicy.
W końcu Qwilleran powiedział:
- Jest coś, co chciałbyś mi powiedzieć, Gary? Tylko mi nie mów, że Prattowa jest w ciąży.
Gary zignorował zaczepkę. Zanim jednak zwierzył się Qwilleranowi, przetarł szmatą bar.
- Właśnie słyszałem niesamowitą plotkę - zniżył głos.
- Zachowasz ją dla siebie czy zamierzasz się nią ze mną podzielić?
- Obiecaj, że nie piśniesz ani słówka!
- Słowo! - Qwilleran, rasowy dziennikarz, nie mógł znieść pozostawania w niewiedzy.
Gary rozejrzał się czujnie po lokalu.
- Mount Vernon, całe, z antykami, przechodzi na własność Brrr jako muzeum.
- Nie żartuj! Gdzie o tym słyszałeś?
- Obiecałem, że nie powiem, ale wkrótce informacja ukaże się na pierwszej stronie „Coś tam”.
- Ciekawe, kto zaaranżował ten interes, prawda, Gary?
- Hmm... Tak... Cóż, nigdy się pewnie nie dowiemy. Mnie interesuje, co się stanie z Lish i Lush. Będą biwakowali przed domem?
Za chwilę Gary został poproszony przez kelnerkę o nalanie kilku drinków i tak skończyły się barowe ploty.
Qwilleran śmiał się jeszcze w duchu, kiedy wychodząc, spotkał w korytarzu Maxine. Wyglądała zbyt oficjalnie, by można było przypuszczać, że słyszała pogłoski o Mount Vernon.
- Dobra, to od czego zaczynamy? - spytała, klaszcząc radośnie w dłonie. - Jestem okropnie podekscytowana!
- Oboje, ty przy magnetofonie i ja przy mikrofonie, będziemy siedzieli naprzeciwko publiczności. Najpierw chciałbym usłyszeć twój wstęp. Staniesz na przedzie sceny, twarzą do publiczności, i wygłosisz swoją mowę. Potem od razu wrócisz na swoje miejsce i wciśniesz pierwszy guzik. Usiądziesz. Wstaniesz dopiero przy końcowym ukłonie.
- Jest przewidziana jakaś przerwa?
- Nie dla ciebie i nie dla publiczności. Ja wyjdę na chwilę, żeby zaznaczyć upływ czasu. W tym czasie puścisz muzykę burzową.
- Jaki wyraz twarzy powinnam przybrać?
- Zaniepokojony, poważny, ale żadnych szczególnych reakcji na wiadomości radiowe.
- Co mam na siebie włożyć?
- Coś ponadczasowego... może bluzkę i spódnicę? Bluzkę z golfem i długą spódnicę. Przynieś je na naszą ostatnią próbę.
Maxine była taka zgodna i sprawna, że Qwilleran zaczął rozważać przedłużenie występów ponad zaplanowane siedem.
Tego wieczora syjamczyki były niespokojne. Co rusz wskakiwały na kuchenny blat i wpatrywały się w ciemny las za oknem.
- Spodziewacie się kogoś? - zapytał zaczepnie Qwilleran.
W końcu między drzewami pojawiły się światła samochodu i pojazd zatrzymał się przed kuchennymi drzwiami. Gość zachowywał się ze swobodą stałego bywalca. Koty szalały po kuchni. Ich ciała zdawały się mówić: Wreszcie tu jest!
- Co cię sprowadza w tumanach kurzu? - zapytał Qwilleran.
- Lepiej przygotuj coś do picia - odpowiedział komendant policji. - Mam dla ciebie świeżutkie policyjne informacje.
Brodie usiadł przy barze. Qwilleran podał szkocką i ser. Koty obserwowały obu mężczyzn z bezpiecznej odległości.
- Nie trzymaj mnie w niepewności, Andy, znaleźli wandala, który smarował po oknach? - zapytał żartobliwie Qwilleran.
Brodie zbył żart cichym pomrukiem i powiedział:
- W północnym Michigan było morderstwo. Ten sam scenariusz co u nas. Ta sama broń, typ ofiary, zalesiony teren...
- Czy takie podobieństwa pomagają w śledztwie? - zapytał nieobecnym głosem Qwilleran.
Myślał o wyciu Koko, jego żałobnej pieśni. Nie po raz pierwszy ten niesamowity kot wyczuł zbrodnię, która wydarzyła się w jakimś odległym miejscu. Nieważne, jak daleko, ważne, że miała związek z tu i teraz. Był to jeden z powodów, dla których Qwilleran chciał zbadać pochodzenie Koko.
Rozdział dziesiąty
W ten sobotni wieczór w składzie zapanowała istna panika. Wszyscy - rzecz jasna z wyjątkiem kotów, które z wysokości pieca spokojnie obserwowały całe zamieszanie - przemierzali podłogę na kolanach, zaglądając pod dywan, meble, poduszki na sofie, grzebiąc w koszu na śmiecie.
- Mam! Znalazłam! - krzyknęła tryumfalnie Mildred.
- Dzięki Bogu! Myślałem już, że to połknęła! - odetchnął Qwilleran.
- Lepiej schowaj to do jakiejś szuflady zamykanej na klucz - poradził tonem eksperta Arch.
Polly - naśladując głos spikera PKX FM - ogłosiła:
- Szalony naparstek został wreszcie ujęty w rezydencji Jamesa Mackintosha Qwillerana. Później serwowano zakąski i drinki, i wszyscy świetnie się bawili.
- Jeśli chodzi o mnie, poproszę podwójne martini - powiedział Arch.
Qwilleran nalał Polly szklaneczkę wytrawnej sherry, a sobie i Mildred zaserwował koktajl Q. Później zasiedli za długim koktajlowym stolikiem, na którym gospodarz postawił misę z orzeszkami w czerwonych łupinkach.
- Nie cierpię łupinek - marudził Arch.
- Są bardzo zdrowe, kochanie - łagodnym tonem pouczyła go żona.
- Nie dbam o swoje zdrowie.
- Arch próbuje rżnąć twardziela - wyjaśniła Mildred.
Cała czwórka znała się jak łyse konie (Qwilleran i Riker chodzili nawet razem do przedszkola), więc w rozmowie obowiązywała zasada: wszystkie chwyty dozwolone.
- Masz jakieś wieści od swojej siostry, Arch? - spytał wąsacz.
- Jasne. Ze swoim drugim mężem mieszka w Kansas. Zajmuje się handlem nieruchomościami i pisaniem pamiętnika.
- Wyczuwam tu jakąś aluzję - powiedziała Mildred.
- Czas na spowiedź, Arch! - zaśmiał się Qwilleran. - Twój mąż ukradł raz siostrzyczce jej pamiętnik.
- Po prostu go pożyczyłem. Leżał bezczynnie w szufladzie, a ona jeździła wtedy na łyżwach. Byliśmy wtedy w piątej klasie, ona w siódmej i już zaczęła się spotykać z chłopakami...
- Rozumiecie nasze podniecenie! - włączył się Qwilleran. - Każdy chłopak miał tam swój kryptonim. Pamiętam, że Jerzy Waszyngton patrzył na nią dziwnym wzrokiem, tak że robiło jej się słabo. A Benjamin Franklin powiedział do niej „Cześć!” na lekcji historii, a twoja siostra omal nie zemdlała.
- Zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności - zapewnił Arch. - Ale moja siostra była sprytniejsza i od razu wiedziała, co i jak. Do tego właśnie wydarzenia pił ten stary cap - tu Arch wycelował wskazujący palec w wąsacza. - Ale oczywiście tylko mnie spotkała kara. Tygodniowe kieszonkowe przepadło mi na jej korzyść.
- Jeśli dobrze pamiętam - dodał Qwilleran - w geście solidarności oddałem ci połowę mojego.
- To prawda. Ale co z trzema deserami, które mnie ominęły? Przy podwieczorku musiałem siedzieć i patrzeć, jak siostra pałaszuje moje lody. To było okropne!
Mildred i Polly spojrzały po sobie znacząco.
W tej chwili na scenę wkroczyła Yum Yum, niosąc w pyszczku następny naparstek. Wszyscy zastanawiali się, skąd to upodobanie do naparstków (może dlatego, że są małe i można je łatwo ukryć albo toczyć po podłodze).
- Może zrobimy głosowanie? Najpierw jednak proponuję jeszcze po małym. Albo najlepiej pójdźmy gdzieś na kolację.
Arch skapitulował i wszyscy udali się do pensjonatu „Nutcracker” na brzegu Black Creek. Lokal ten mieścił się w starej wiktoriańskiej rezydencji obitej czarnym orzechem. Jego specjalnością był schab z rożna, który też zamówiła cała czwórka. Jedzenie było wyśmienite; rozmowa skrzyła się dowcipem, a na pożegnanie klientów wyszedł sam szef kuchni i ucałował damom rączki. Słowem, wszystko było wspaniale do czasu...
O północy Qwilleran miał koszmarny sen. Lish i Lush wprowadzili się do jego pokoju gościnnego mimo gorących protestów Koko. Sen był tak realistyczny, że Qwilleran chwycił latarkę i przespacerował się w samej piżamie trzy razy wkoło składu, płosząc śpiące w zaroślach zwierzęta.
Kiedy wreszcie był z powrotem, siadł do biurka i zanotował w swoim dzienniku:
(Sobota, 28 czerwca) Niedziela, nad ranem, 29 czerwca
Czemu, do jasnej cholery, zamówiłem tę wieprzowinę na kolację? I czemu się w ogóle przejmuję tą primadonną ery materializmu i konsumpcjonizmu? I czemu zleciłem jej poszukiwania przodków Koko? I skąd ta nagła rozrzutność? Pięćdziesiąt dolarów zaliczki! W ogóle to poszukiwanie starożytnych korzeni to gigantyczna bzdura! Koko jest za mądry, aby dbać o swoje pochodzenie. A ty? Jemu za wszystko starcza parę przysmaków, trochę pieszczot, zabawa z towarzyszką życia - prawdziwy filozof!
W poniedziałkowe południe z Kalifornii zadzwonił Simmons, podając godzinę swojego przylotu.
- Nie ma sprawy. Odbiorę cię z lotniska - zadeklarował Qwilleran. - Zostawimy twoje bagaże u mnie w składzie. Tam też przebierzesz się na wesele.
- Masz jakiś pomysł na prezent ślubny?
- Wszystko z wyjątkiem gofrownicy - zaśmiał się Qwilleran, a potem dodał poważniejszym tonem: - Zamieszkają w domu Thelmy, całkowicie urządzonym, więc nie szalej.
- I jeszcze jedno, Qwill. Kiedy pracowałem w klubie Thelmy jako zamaskowany wykidajło, zdarzyła się dziwna rzecz. Zanotowałem ją w zeszycie. Nie jestem pisarzem, a zeszyt miałem jeszcze z czasów szkolnych, ale myślałem, czyby go nie opakować i nie wręczyć w prezencie Janice. Ona kolekcjonuje miejscowe anegdoty.
- Wyśmienity pomysł! Ale musisz zachować kopię dla siebie.
- Masz rację. Właśnie tak zrobię!
- Możesz skserować zeszyt u mnie. Mam kopiarkę w domu.
Qwilleran sam był ciekaw zawartości zeszytu, więc przyszedł mu do głowy pomysł, aby przy okazji zrobić kopię dla siebie.
- Dobry pomysł! W takim razie do zobaczenia!
- Czekam!
Prawdę powiedziawszy, Qwilleran bardziej niecierpliwił się na myśl o tajemnicy Simmonsa, choć pragnął też z nim szczerze porozmawiać. Tu, zatopiony w małomiasteczkowym sosie, musiał się ciągle cenzurować, nawet rozmawiając z Polly czy Archem.
Qwilleran ruszył do „Boulder House”, wioząc ze sobą egzemplarz Opowieści z tej i nie z tej ziemi dla Silasa Dingwalla, któremu zawdzięczał opowieść zatytułowaną Zagadka Dank Hollow. Spodziewał się, że restaurator będzie w skowronkach, widząc swoje imię i nazwisko utrwalone drukiem, a także rozpoznając w tekście swoje własne zdania niekiedy przytoczone dosłownie. W rzeczywistości Silas był wytrawnym gawędziarzem, który w chłodne wieczory zabawiał przy kominku swych gości opowieściami o kontrabandzie, które - jak solennie zapewniał - były w stu procentach prawdziwe.
- Skoro tu jestem, chciałbym porozmawiać o weselnej kolacji - zwrócił się Qwilleran do Dingwalla. - Pamiętaj, za wszystko płacę ja i nikt inny. Zaproszone będą trzy pary plus jeden gość z Kalifornii, ale to ostatnie jest niespodzianką. Gdzie byś nas posadził?
- Myślałem o tej przeszklonej werandzie na pierwszym piętrze. Jest tam cicho, przytulnie. Będziecie mieli widok na jezioro. Mamy tam owalny stół, który można przybrać jakimś pięknym obrusem.
- Super! A teraz powiedz mi, gdzie ukryjemy niezapowiedzianego gościa z Kalifornii.
Dingwall, który wprost uwielbiał takie intrygi, wyszeptał:
- Mam pomysł! Zadekuję go w biurze. Damy mu coś do picia, żeby się nie nudził. To biorę na siebie, w końcu będzie gościem w moim domu!
- Tylko uprzedzam cię, Silas - jowialnie odparł Qwilleran - że to syn wytrawnego agenta policji podatkowej.
- Może być i synem samego diabła! Jeśli to twój druh, przyjmę go tutaj czym chata bogata!
- Chciałbym, żeby na stole stały kwiaty. Jak sądzisz, jakie będą pasowały?
- Mam takie dwa niskie wazony. Wsadzimy tam jakieś wiązanki pasujące do haftów na obrusach.
- Myślę, że najlepiej będzie, jeśli do tej roboty zatrudnimy panią Duncan. Mogę do niej zadzwonić od ciebie?
Na parę minut Qwilleran zniknął na zapleczu. Polly, zagadnięta o kwiaty, nie miała żadnych wątpliwości:
- Lilie! Naturalnie, że lilie! Mają olbrzymie kwiaty, z krótkimi łodygami wyglądają naprawdę uroczo! No i co może najważniejsze, można je kupić we wszystkich kolorach tęczy. Ale kolor lilii dobiera się do sukni panny młodej i druhny... Wiedziałeś o tym wcześniej?
- Na Boga, nie! - A później błagalnym tonem dodał: - Czy mogłabyś sama zadzwonić do Janice i Sharon MacGillivray i dowiedzieć się o te suknie?
- Chętnie. Przy okazji sama będę wiedziała, w co się ubrać.
Qwilleran wrócił do Dingwalla i oświadczył:
- Okazało się, że to bardziej skomplikowane, niż sądziłem. Kwiaciarka dostarczy ci kwiaty w sobotę rano.
Całą drogę do domu Qwilleran rozmyślał nad tematem wtorkowego felietonu. Powinien być oryginalny, zajmujący, prowokujący do myślenia, czyniący czytelników lepszymi, a co najważniejsze - łatwy do napisania. Ale nic mu nie przychodziło do głowy. To oznaczało, że czas na kolejną recenzję.
- Książka! - krzyknął, wparowując do składu. Koko błyskawicznie wskoczył na półkę i zrzucił cieniutką książeczkę, najświeższy zakup Qwillerana, której autorem był Lewis Caroll. Niestety zarówno kot, jak i człowiek nie byli w stanie docenić jej uroku i dlatego z miejsca powędrowała ona na najwyższą półkę. Dlaczego więc Koko znowu do niej wracał? A przecież ten wszechstronnie utalentowany kocur nic nigdy nie robił bez celu.
Qwilleran zapakował do torby koty, przekąskę i Polowanie na Żmirłacza w papierowej okładce.
- Świeże powietrze dobrze nam zrobi - westchnął i z całym ekwipunkiem pomaszerował do altany.
Rozsiadł się tam na swoim ulubionym fotelu i zapadł w krótką drzemkę. Po nocnych koszmarach czuł się niewyspany i potrzebował trochę odpoczynku.
Ale po paru minutach obudziła go istna kakofonia, której sprawcą był jak zwykle Koko. W krzakach należących do ptasiego ogrodu panowało poruszenie. Wkrótce wymaszerowały stamtąd znajome ptaki: z wężowatymi szyjami, czerwonym podgardlem i patykowatymi nogami.
Ale na tym nie koniec. W ślad za nimi podążyło piętnaście filigranowych replik wielkości zaledwie kilkunastu centymetrów. Wszyscy obserwatorzy zgromadzeni w altance osłupieli z wrażenia. Wkrótce ptaki znowu znikły w zaroślach, a wraz z nimi ich małe klony.
Pod wrażeniem tego, co zobaczył, Qwilleran chwycił za słuchawkę telefonu i wykręcił numer Gary'ego.
- Widziałem u ciebie na tablicy ogłoszenie o jakimś indyczym spędzie. Co to za impreza?
- Comiesięczne spotkanie klubu łowieckiego. Zapraszają różnych prelegentów z Minnesoty. Będą mówić o dzikich indykach. Wstęp wolny. Jeśli chcesz wpaść jutro o siódmej, to zapraszamy. Interesujesz się dzikimi indykami?
- Właściwie nie. Tylko tak pytam.
Rozdział jedenasty
Qwilleran przybył do „Hotel Booze” na długo przed wykładem o indykach, chcąc przedtem w spokoju zjeść kanapkę i wypić kawę. Na zebranie, które odbywało się w sali konferencyjnej, chciał się wślizgnąć niepostrzeżenie na samym początku prelekcji. Niestety, jego obecność na imprezach zawsze skupiała powszechną uwagę. Był dziennikarzem i jego pióro często bezlitośnie piętnowało prowincjonalne śmiesznostki.
Podniecony tłum kłębił się w lobby, czekając na otwarcie drzwi do sali konferencyjnej. Ustawiono tam blisko sto krzeseł. Prócz tego było też mnóstwo miejsc stojących.
Qwilleran wszedł na końcu i stanął przy drzwiach, bynajmniej nie ze strachu przed pożarem (choć taka myśl na moment zagościła w jego głowie), ale by w każdej chwili móc opuścić salę.
Gdy wreszcie zajęto miejsca, hałas jeszcze się wzmógł. Dyskutowano, szeptano, a nawet wrzeszczano. Wreszcie z wielu gardeł rozległ się ekstatyczny krzyk:
- Jest! Nareszcie przybył! Harry!
Atletycznie zbudowany mężczyzna w średnim wielu szybkim krokiem przemierzył salę i wskoczył na podwyższenie.
- Witam serdecznie, najdrożsi przyjaciele! Gdyż wszyscy przyjaciele dzikiej przyrody są również moimi przyjaciółmi!
(Głośny aplauz).
Zgaszono światła, a na olbrzymim ekranie w tle prelegenta pojawiło się zdjęcie długonogiego ptaszyska z czerwonym podgardlem i wybałuszonymi oczyma.
- To dziwne stworzenie, które tu za mną widzicie, to właśnie dziki indyk. Kiedy ojcowie założyciele dotarli do naszej pięknej ziemi, były tu całe stada tych szlachetnych ptaków. Dzisiaj jest ich także sporo, choć, jak słyszałem, nie tutaj. Benjamin Franklin sugerował, że indyk powinien stać się naszym symbolem narodowym. Myślę, że tym razem nasz staruszek Franklin robił sobie jaja. Trudno sobie wyobrazić kraj, którego mieszkańcy obżeraliby się symbolem narodowym. W wielu stanach Ameryki dzikiego indyka nadal uważa się za cenne trofeum myśliwskie, ale tylko tam, gdzie żyją ich jeszcze setki tysięcy. Specjalne ustawy mówią, kiedy zaczyna się sezon polowań, z jakiej broni można do nich strzelać, a nawet jak je wabić. Dlatego chciałem dziś rzec wam, moi przyjaciele, parę słów o tym wspaniałym ptaku. Większość z was, podobnie jak ja, to zapewne bardziej miłośnicy natury niż myśliwi. Więc pod tym kątem właśnie chciałem spojrzeć na dzikie indyki. Czy widzieliście kiedyś równie pokracznego ptaka? Spójrzcie na szyję! Jest za długa. A głowa za mała. Oczy ogromne! A tułów bez zachowania elementarnej proporcji. Na komisji wojskowej przepadłby z kretesem. (Śmiech). Mimo wszystko przyznacie, że ma mnóstwo seksapilu. Świadczy o tym choćby jego cholerna płodność. Samice znoszą zwykle piętnaście jaj! To, co się z nich wykluwa, nazywamy kurczakami.
Później prelegent sięgnął do danych statystycznych, co jeszcze bardziej umocniło jego autorytet w oczach zahipnotyzowanej publiczności.
- Dziki indyk potrafi biec z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, a frunąć z prędkością osiemdziesięciu kilometrów. Gniazda wije na gałęziach dębu bądź sosny. Żywi się trawą, orzechami, jagodami i insektami. Komunikuje się za pomocą odgłosów „klak”, „gobl”, „jelp”, „kekl” i „pur”.
To one, na pewno one! - pomyślał podekscytowany Qwilleran. A dzisiejsza kakofonia świadczy o tym, że Koko przyswoił sobie indyczy język... Jak on zdołał to zrobić?... Czyżby to on wezwał tu dzikie indyki po trzydziestu latach nieobecności?... Niesamowite!
Qwilleran na palcach opuścił salę konferencyjną. Warto było tu przybyć! Przynajmniej wiedział, że te bazyliszki w ogrodzie to prawdziwe ptaki, a nie wytwór jego chorej wyobraźni.
W lobby jakaś przystojna kobietka siedziała za długim stołem przy tacy pełnej brązowych przedmiotów wyglądem przypominających ciastka czekoladowe.
- Dobry wieczór! - ukłonił się jej Qwilleran.
- Czy to jedyny punkt programu? - spytała.
- Niezupełnie. Będzie jeszcze pokaz slajdów. Ale spieszę się na następne spotkanie.
Kobieta dostrzegła zainteresowanie, z jakim Qwilleran spoglądał na tacę.
- To specjalne wabiki do przywoływania indyków - wyjaśniła. - Harry lubi je robić, to jego hobby. Tak w ogóle jestem Jackie, jego żona.
Wąsacz uścisnął wyciągniętą do niego dłoń.
- Pani mąż jest wspaniałym mówcą. No a poza tym świetnie zna się na tym, o czym mówi, co w obecnych czasach jest sporą rzadkością. Więc mówi pani, że on sam je zrobił?
- A to nie byle co. Prawdziwa sztuka. Wymaga skupienia i ma własności terapeutyczne. Nasi dwaj synowie utopili się na letnim obozie...
Skąd zupełnie obcej kobiecie tak nagle zebrało się na wyznania? - zastanawiał się Qwilleran. Poza tym, że nie ma nic lepszego niż podzielić się swoimi cierpieniami z jakimś sympatycznym nieznajomym.
- Harry stara się wszystkie swoje emocje, nawet te najbardziej mroczne, przemienić w konstruktywną energię. Robi więc indyczki i je sprzedaje, a zarobione pieniądze przeznacza na obozy dla niepełnosprawnej młodzieży. Dzisiaj ma sporo słuchaczy, więc mam nadzieję, że rozejdą się wszystkie.
Jackie na tyle go przekonała, że ostatecznie przemógł swoje szkockie skąpstwo i spytał:
- A po ile one? Wziąłbym trzy.
- Pokażę panu, jak to działa. Nie musi pan być myśliwym, żeby mieć z nich pożytek. Po prostu idzie pan do lasu i przyzywa ptaki, pocierając patyczkiem o te oto rowki.
Po czym sprzedawczyni zademonstrowała sposób używania wabików i podała jeden wąsaczowi, aby spróbował. Zasada ich działania była prosta, wręcz prymitywna. Ale efekt zadziwiająco przypominał dźwięki wydawane przez nowych mieszkańców ptasiego ogrodu.
Qwilleran zabrał indycze wabiki do domu i zamknął je w szufladzie. Teraz nie czas myśleć o głupotach, miał inne rzeczy na głowie. Próba generalna miała się odbyć w środę wieczorem, na czwartek trzeba było się przebrać w szkocką kratę, a felieton o Agacie Burns wciąż jeszcze nie był napisany. Koko wyczuł obecność w szufladzie nowego, intrygującego przedmiotu i kręcił się, węsząc wokół biurka.
Qwilleran żałował, że nie nagrał wystąpienia Harry'ego, barwnego opisu upierzenia dzikich indyków, ich różnokolorowego ogona okraszonego białymi piórkami, czerwonej głowy u samca i niebieskawej u samicy, ich wspaniałego wzroku i genialnego słuchu. Ciekawe, skąd się wzięły te z ptasiego ogrodu. Czyżby usłyszały kocie nawoływania aż w sąsiednim stanie?
Qwilleran był zły na siebie, że indyki tak pochłonęły jego uwagę. Powinien czym prędzej napisać felieton i przygotować się do próby generalnej. Godzina zero zbliżała się wielkimi krokami.
O siódmej wieczorem w środę Qwilleran zjawił się w „Hotel Booze” ze scenariuszem, kostiumem i rekwizytami oraz wysokiej klasy magnetofonem z kolumnami. Za moment miała się tu odbyć próba generalna.
Maxine wyglądała bardzo elegancko w zapinanej pod szyją kamizelce i kasztanowej peruce na krótko obciętych włosach.
- Przed pierwszą wojną światową to był ostatni krzyk mody - wyjaśniła nieco zaskoczonemu wąsaczowi. - Mój fryzjer pokazywał mi na rycinach Gibsona. Tę perukę dostałam właśnie pocztą lotniczą.
Qwilleran z miejsca pomyślał o różnicy między entuzjastyczną i dbałą o szczegóły Maxine a rzeczową do bólu Lish, która rozmowę rozpoczyna od pytania o stawkę.
W sali konferencyjnej ściśnięto rzędy krzeseł, aby zrobić miejsce dla dwóch stołów, dwóch krzeseł i starego, biurowego wieszaka, na którym radiowy meteorolog mógł powiesić szubę i kapelusz po strzepnięciu z nich płatków sztucznego śniegu.
- Mogę podglądać? - spytał Gary Pratt.
Qwilleran stanął w głębi sali i oczekiwał na sygnał do wejścia. Wkrótce zgasły światła w sektorze dla publiczności, a rozświetliły się reflektory skierowane na scenę. Maxine wkroczyła na scenę, aby wygłosić swoje wprowadzenie. Później siadła przy magnetofonie i z głośników rozbrzmiał dżingiel PKX FM. Następnie głos spikera przeczytał reklamy ananasów za piętnaście centów i samochodów sprzedawanych z dodatkowym wyposażeniem: szybami i światłami.
W tym czasie Qwilleran wszedł na scenę, strzepując śnieg z ubrania i spoglądając z niepokojem na zegarek. Marinę czekała na jego sygnał, aby ściszyć następującą po reklamach muzykę. Następnie przez jakieś pół godziny meteorolog przemawiał do publiczności przez atrapę mikrofonu i rozmawiał ze świadkami katastrofy przez atrapę telefonu.
Gdy próba dobiegła końca, Gary ruszył w kierunku sceny, klaszcząc w dłonie i krzycząc: „Brawo!” Następnie poklepał po plecach meteorologa swoją niedźwiedzią łapą i wyściskał inżyniera dźwięku.
- Zapraszam do biura, Qwill. Mam dla ciebie ważną informację.
- Złą czy dobrą?
- Jedno i drugie.
Rozdział dwunasty
Kiedy po spakowaniu sprzętu Qwilleran wpadł do biura, Gary usadził go na krześle przy biurku.
- Musiało ci zaschnąć w gardle. Czego się napijesz?
- Wody squunk, jeśli można. Zacznijmy od złej wiadomości...
- Lish zmierza ku nam z Wisconsin.
- Odebrała list od prawnika?
- Najwyraźniej, gdyż postanowiła zarezerwować u mnie parę pokoi. Powiedziałem jej, że na weekend mamy komplet gości. Spytała więc, czy może przespać się u mnie na parkingu. To ja jej na to, że nie mam licencji na pole kempingowe. To ona znowu poprosiła mnie o twój telefon. To ja szybko kombinuję, co tu zrobić, i wreszcie mówię, że właśnie zmieniłeś numer, a ten nowy jest zastrzeżony.
- Niezły masz refleks.
- No cóż... sądziłem, że nie chcesz mieć na głowie Lish i tego jej fagasa. Zresztą jakby jej zależało, mogłaby zostawić wiadomość w redakcji, nie? A w Brrr jest mnóstwo kempingów z toaletami, kuchniami i innymi wygodami. Ale przypuszczam, że jej chodzi o Mount Vernon. Chce narobić smrodu wokół tej sprawy, a jak się zaweźmie, to niech Bóg ma nas w swej opiece, Qwill! Myślisz, że powinienem poinformować o całej sprawie policję?
- W każdym razie nic by to nie zaszkodziło - powiedział Qwilleran, który pluł sobie w brodę z racji feralnego zlecenia, jakie dał Lish. Koko od początku wiedział, z kim ma do czynienia.
- Teraz przejdźmy do wiadomości dobrych.
- Rezerwacje na Wielki sztorm są już niemal wykupione. Obawiam się, że musicie się szykować na parę dodatkowych przedstawień. Wyobraź sobie, że choć wstęp jest darmowy, ludzie zostawiają darowizny wysokości dziesięciu, dwudziestu dolarów.
- Miejmy nadzieję, że się nie zawiodą. Rzecz nie jest tak intrygująca jak w przypadku Wielkiego pożaru.
- Oni nie dla sztuki przychodzą, ale dla ciebie! Ale to, co obejrzałem dzisiejszego wieczora, to naprawdę dobry kawałek teatru. Uważam, że powinniśmy dodać przedstawienia w niedzielne poranki plus parę występów w dni powszednie.
- Skoro tak mówisz - odparł skromnie wąsacz. Zanim stał się dziennikarzem, wszystko wskazywało na to, że skończy na deskach któregoś z teatrów. (W grę wchodziła jeszcze kariera bejsbolisty i pianisty jazzowego).
- A co o tym sądzi Maxine? Czy jest gotowa na takie poświęcenie?
- Moja żona oszalała na punkcie tego przedstawienia! Wciąż o nim gada, od rana do wieczora.
Qwilleran poświęcił następny poranek na szlifowanie felietonu o Agacie Burns świadom, że ma to być nie tyle zwyczajny reportaż, co hołd złożony stuletniej nauczycielce. Piątkowe „Coś tam” wyjątkowo wychodziło wcześniej. Już o dziesiątej rano miało kłuć wszystkich czołówką: SZCZĘŚLIWA DWUSETKA!
Pobiegł do centrum z maszynopisem, wstępując po drodze do kwiaciarni, aby zamówić kwiaty na weselną kolację. Claudine powitała go serdecznie, a w jej niebieskich oczach znalazł jak zwykle pełnię zrozumienia.
- Czy masz jakieś lilie z krótkimi łodyżkami?
Kwiaciarka rozejrzała się dookoła.
- Prawdę mówiąc, nigdy o takich nie słyszałam. Wszystkie lilie rosną na długich łodygach. Ale mogę zadzwonić do swego dostawcy z Chicago. Na kiedy ich potrzebujesz?
- Muszę je mieć najpóźniej na sobotę wieczór. Kazano mi przygotować dwie krótkie wiązanki z żółtych lilii bez żadnego przybrania.
- Myślę, że nic się nie stanie, jak po prostu przytniemy łodyżki.
- A masz odpowiednie wazony?
Wkrótce Claudine znalazła dwa niskie wazony, imitacje rżniętego szkła. Rozpoczęła się dyskusja. Czy dwa wazony mają być takie same? Ile kwiatów włożyć do każdego z nich? Cztery będzie za mało, sześć za dużo. A jeśli pięć, to w jakiej konfiguracji: trzy białe, dwie żółte czy odwrotnie - trzy żółte i dwie białe? Wreszcie wybrano rozwiązanie kompromisowe: w jednej wazie przeważały białe, w drugiej żółte, a obie w sobotę zostaną dostarczone do „Boulder House”.
Claudine wyglądała na szczęśliwą, że nie musi już dzwonić do Chicago.
Wczesnym popołudniem Qwilleran wybrał się do najbardziej ekskluzywnego sklepu w mieście. Złote litery na witrynie głosiły: EXBRIDGE & COBB. ANTYKI.
- Czy masz jakieś miniaturowe buciki z porcelany? - spytał właścicielkę Susan Exbridge.
- Nie, ale wiem, gdzie możesz coś podobnego dostać. Zacząłeś zbierać bibeloty? W Lockmaster jest paru poważnych kolekcjonerów.
- Widziałem coś podobnego u Edythe Carroll. Któregoś dnia zaprosiła mnie na herbatę i pomyślałem, że chciałbym wzbogacić jej kolekcję.
- To ryzykowny pomysł - zauważyła Susan. - Kolekcjonerstwo to sprawa bardzo intymna. Przez wiele lat Edythe zajmowała się tym wspólnie z mężem. Teraz, kiedy jego już nie ma, przestało ją to bawić. Ostatni okaz pochodził z Miśni. Kupili go podczas wycieczki do Niemiec. Edythe trzyma go na stoliku przy łóżku.
Qwilleran pokiwał głową na znak zrozumienia.
- No tak, dzięki za wytłumaczenie. Muszę powiedzieć, że zaintrygowała mnie ta kolekcja w kredensie za szkłem. Ale dlaczego właśnie porcelanowe buciki?
- Chodź ze mną do biura. Zaparzę kawy i powiem ci, co mi na ten temat wiadomo.
W pokoju, do którego weszli, każdy kawalątek ściany zajęty był przez półki i półeczki, na których stały książki i publikacje poświęcone antykom.
- Wszystko to odziedziczyłam po nieodżałowanej Iris Cobb. Tyle jej zawdzięczam!
- Jak my wszyscy - odrzekł Qwilleran i pociągnął łyk kawy. - Więc wracając do tych porcelanowych bucików, kto wpadł na ten absurdalny pomysł, aby je wyrabiać?
- W czasach wiktoriańskich był to popularny wzór naczyń na wykałaczki, solniczek czy tabakierek. W dziewiętnastym wieku ludzie za nimi szaleli. A fabryki porcelany prześcigały się w produkcji miniaturowych kozaczków, pantofelków, baletek czy kapci. Dekorowano je w najróżniejsze wzory: kwiatuszki, ptaszki, cherubinki i tak dalej. Kolekcjonerzy potrafią z każdego detalu wyczytać datę produkcji, a często i nazwisko dekoratora. Cena jednego takiego bucika sięga często tysiąca dolarów.
- Hmm - mruknął Qwilleran - sporo na ten temat wiesz, zważywszy na fakt, że porcelanowych bucików nie sprzedajesz.
- Przegadałam mnóstwo czasu z Edythe - wyjaśniła Susan. - Po śmierci jej męża poprosiła mnie o pomoc w skatalogowaniu zbiorów w Mount Vernon. Większość została rozparcelowana przez rodzinę. Sam wiesz, w końcu była z domu Goodwinter. A teraz, kiedy zdecydowała się przekazać swoją rezydencję na muzeum, ważne jest, by wszystko dokładnie opisać i wycenić. Kiedy wyprowadzała się do Ittibittiwassee, dokładnie wybraliśmy te rzeczy, które zabrała ze sobą do nowego mieszkania. Najcenniejsza była chińska szafeczka z bucikami. Ale czemu ja cię tym wszystkim zanudzam?
- Ponieważ bardzo mnie to interesuje.
- No tak. I umiesz trzymać język za zębami. - A później z właściwą sobie elegancją przeszła do głównego interesującego ją wątku: - Mam nadzieję, że nie chcesz stąd wyjść z pustymi rękoma?
- A ile chcesz za ten olbrzymi kredens?
- Nie stać cię na niego - powiedziała i odprowadziła go do wyjścia.
Na szkocki wieczór Qwilleran włożył klanowy kilt Mackintoshów - czerwony w zieloną kratę. Polly miała na sobie kraciastą szarfę spiętą szpilą z półszlachetnym kamieniem. Tartan Duncanów był równie kolorowy co klanu Robertsonów.
- Qwill, wyglądasz naprawdę wspaniale!... Chyba się rozpłaczę - wyszeptała wzruszona Polly.
- Sprawia to duch Mackintoshów, który we mnie wstępuje, ilekroć wkładam to wdzianko. Każdy Szkot tak ma.
- To prawda. Zauważyłam, że ludzie innych narodowości wyglądają w szkockich ubraniach tak... zwyczajnie.
W jej głosie dało się wyczuć nutkę współczucia dla wszystkich nie-Szkotów zamieszkujących Ziemię.
Ci nie-Szkoci ów czwartkowy wieczór spędzali przed telewizorami, z zazdrością oglądając obchody transmitowane przez stanowych nadawców.
Już po południu ulice prowadzące do „Hotel Booze” wypełniły się Szkotami, którzy gwoli oszczędności zaparkowali na przedmieściach i teraz udawali się spacerkiem na miejsce obchodów. W oczach mieniło się od różnokolorowych tartanów noszonych z iście klanową dumą. Qwilleran i Polly przystanęli na moment, by zamienić parę słów z MacGillivrayami, Campbellami, Ogilviemi, MacLeodami i jeszcze innymi Campbellami.
Przez cały ten tłum przebiegł szmer, gdy dzwon na wieży ratuszowej zadzwonił siedem razy. Oczy wszystkich zwróciły się w stronę hotelu. Na ganek wyszedł komendant policji Andrew Brodie w futrzanej czapie dudziarza, trzymając pod pachą wór z piszczałkami, i rozbrzmiały dźwięki Scotland the Brave. Za nim pojawiła się Mayor Ramsey pchająca wózek inwalidzki. Siedziała na nim Agatha Burns, drobna, cicha, uśmiechnięta staruszeczka. Na jej widok wszystkim mocniej zabiły serca. Nawet tym, którzy nie byli jej uczniami. Wszyscy wychowani byli w atmosferze kultu dla jej osoby.
Kiedy dotarli do podwyższenia, na którym pod łopoczącą flagą stanową znajdował się stolik z urodzinowym tortem, burmistrz wziął do ręki mikrofon i ogłosił, że niniejszym historyczne miasto Brrr wchodzi w trzecie stulecie swego istnienia. Agatha Burns nacisnęła guzik i dwieście elektrycznych świeczek rozbłysło na drewnianej atrapie tortu.
Później był poczęstunek w hotelu połączony z próbowaniem pomarańczowej marmolady, zabawa w parku, szkockie pogaduchy i ploty.
Lisa i Lyle Comptonowie też tam byli (ona z domu Campbell, on z klanu Rossów). Polly uznała, że w szkockiej kracie jest im bardzo do twarzy. Lyle gratulował Qwillowi ostatniego felietonu o Agacie Burns.
- Czy będziesz na niedzielnej ceremonii przekazania rezydencji Carrollów na rzecz miasta? - spytał go wąsacz.
Lyle nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej. Mówił, że jego zdaniem Edythe powinna zachować klucze do Mount Vernon. Później dyskutowano o Marmoladowym Szaleństwie, a Polly pochwaliła się, że maskotką księgarni będzie marmoladowy kocur imieniem Dundee.
Po imprezie Qwilleran odwiózł Polly do Indian Village. Nie udało mu się jednak wprosić do niej na górę.
- Chyba całą noc spędzę na nauce - usprawiedliwiała się. - Ale to wszystko takie pasjonujące! Wiedziałeś, że księgarnia o przychodzie wynoszącym pięćdziesiąt tysięcy dolarów winna zatrudniać jedną i osiem dziesiątych osoby?
- A gdzie znaleźć osiem dziesiątych osoby? - spytał rozdrażniony Qwilleran. - Wprawdzie czasem czuję się, jakby moje dwie dziesiąte gdzieś się zapodziały, ale mam i tak sporo roboty.
Polly z wielkodusznością eksperta zignorowała tę złośliwość.
- A co sądzisz o tym, by kasa i biurko stały po lewej, patrząc od wejścia? W książce piszą, że ludzie zazwyczaj kierują się w prawą stronę...
- A jest tam coś o Dundeem? Czy dasz mu wolną rękę?
- O tym nie piszą w podręczniku - powiedziała Polly. - Mac i Katie na swoją kwaterę wybrały biurko bibliotekarza.
Qwilleran wracał do domu szybciej niż zazwyczaj, jakby pchała go tam jakaś tajemna siła. Znał to uczucie. Pojawiało się zawsze wtedy, gdy koty go potrzebowały.
Na podwórzu przed szopą ujrzał kombi na tablicach z Wisconsin. Spodziewał się ujrzeć koty siedzące na oknie w kuchni. Ale najwyraźniej jego podopieczni skryli się gdzieś przed przybyszami, którzy zwiedzali teraz altanę.
Qwilleran wyjął z bagażnika swoją najsilniejszą latarkę, choć na razie ze względów bezpieczeństwa pozostawił ją niewłączoną. Następnie udał się na tyły budynku. Dopiero wtedy wcisnął guzik.
Zaskoczeni i oślepieni przez światło Lish i Lush zerwali się na równe nogi.
- Czy przypadkiem nie pomyliliście adresów? - natarł Qwilleran na intruzów, pijących piwo i zajadających kanapki.
- Wybacz, ale nie mieliśmy twojego numeru. To Clarence, mój kierowca. Ja sama nie mam prawka. Problemy zdrowotne, sam rozumiesz.
Clarence skinął głową, a Qwilleran odpowiedział tym samym.
- Czy masz wolny pokój gościnny? - spytała Lish z właściwą sobie rzeczowością. - W hotelu wszystkie miejsca są zarezerwowane.
- Pokój gościnny mam tylko jeden - odparł po chwili milczenia wąsacz - i zajmuje go mój przyjaciel z Kalifornii, policyjny detektyw, który zatrzymał się tu w sprawach służbowych.
Lish i Lush wymienili zaniepokojone spojrzenia, a Qwilleran kontynuował:
- Wszelako w okolicy pełno jest różnego rodzaju kempingów, gdzie możecie się zatrzymać. Najlepszy jest w Great Oaks. Powiem wam, jak tam dotrzeć. A co z raportem, który u ciebie zamówiłem?
- Jest na ukończeniu, ale wiem, co trzeba. Jeśli zależy ci na czasie, mogę o wszystkim teraz opowiedzieć...
- Przepraszam was na moment. Muszę nakarmić koty.
Koko i Yum Yum jadły już wcześniej, ale Qwilleran chciał znaleźć pretekst, by wpaść do składu i zabrać stamtąd dyktafon oraz książeczkę czekową. Po chwili wrócił do altany i usiadł na fotelu.
- Więc mów, jak tam twoje śledztwo - poprosił.
- Okazało się bardziej pracochłonne, niż myślałam, ale opłaciło się, przynajmniej tobie. Najpierw, tak jak sugerowałeś, zajrzałam do książki telefonicznej. Na liście abonentów nie było żadnych Mountclemensów ani Bonifieldów. Następne parę dni szukałam po różnych instytucjach. Później miałam parę interesów do załatwienia, więc zleciłam poszukiwania jednej takiej urzędniczce, miłej i bardzo chętnej do pomocy, zwłaszcza od kiedy dowiedziała się, że mam zamożnego zleceniodawcę. Intuicja mnie nie omyliła! Kiedy wróciłam, zastałam moją urzędniczkę bardzo podekscytowaną. Podziękowała mi, że przez parę dni mogła poczuć się jak detektyw. Okazuje się, że nie było żadnych Mountclemensów, ale jeden Monty Clemens, syn George'a Clemensa i Bonnie Field. Monty był artystą, który trudnił się także pisaniem recenzji z wystaw i temu podobnymi rzeczami. Niewykluczone, że na okoliczność tego drugiego zatrudnienia postanowił zmienić imię i nazwisko i z dosyć pospolitego Monty'ego Clemensa przemianować się na dostojnego George'a Bonifielda Mountclemensa. George już nie żyje, ale Bonnie ma się, jak na swój wiek, całkiem nieźle. Przebywa obecnie w domu starców na przedmieściach. Dotarłam tam i dowiedziałam się od niej, że w przeszłości zajmowała się hodowlą kotów. Specjalizowała się jednak nie w syjamczykach, ale w persach. W latach sześćdziesiątych George dostał powołanie i wyjechał do Wietnamu. Kiedy wojna się skończyła, robił jakieś interesy w Bangkoku. Jeździł wte i wewte, a wracając do domu, opowiadał żonie o bajecznych kotach hodowanych w Tajlandii. Niektóre z nich, jak twierdził, mają rodowód sięgający czasów, kiedy kraj ten nazywano Syjamem, a koty hodowano na dworze królewskim jako strażników z racji ich ponadprzeciętnej inteligencji. Opowiadano też o ich parapsychicznych zdolnościach! Zazwyczaj nie sprzedawano ich cudzoziemcom, ale znajomy postanowił zrobić dla George'a wyjątek i odstąpił mu odchowanego samca. Kiedy George zadzwonił do Bonnie, ta była bardzo podekscytowana. Wymogła na nim, aby załatwił kotkę do pary. I tym razem George'owi dopisało szczęście, choć na oba koty wydał majątek. Pojawił się jednak następny problem: jak wwieźć koty do Stanów bez kwarantanny. George znów stanął na wysokości zadania i zwierzęta przerzucono do kraju samolotem wojskowym. Bonnie do dziś szlocha, gdy wyobraża sobie drogę swych pupilków przez ocean. Odtąd Bonnie porzuciła hodowlę persów na rzecz syjamczyków. Odniosła tu niemałe sukcesy. A wszyscy jej klienci donosili, że zakupione koty posiadały mediumiczne zdolności.
- Spisałaś się rewelacyjnie, Lish - pochwalił Qwilleran. - Ile ci jestem winien?
- Bawiłam się przy tym znakomicie, więc chętnie nie wzięłabym od ciebie ani grosza. Problem w tym, że samo śledztwo pochłonęło mnóstwo pieniędzy: wynagrodzenie urzędniczki, podróże, sam rozumiesz. Bonnie także wymagała wsparcia; zajęta hodowlą kotów zapomniała o płaceniu składek na fundusz emerytalny. Ja sama przepracowałam efektywnie jakieś dziewiętnaście godzin. Więc zgódźmy się na tysiąc minus pięćdziesiąt dolarów zaliczki.
- W porządku. Już wypisuję czek.
- Wolałabym gotówkę. Nie wiem, czy tutaj zdołam wypłacić tak wielką sumę.
- No cóż... A gdybym tak... zadzwonił do Gary'ego Pratta, aby zrealizował ci ten czek w „Hotel Booze”? Hotele zawsze mają zapas gotówki.
Qwilleran dyskretnie wyłączył dyktafon, dziękując Lish za wykonaną robotę. Następnie wypisał czek i energicznie zerwał się z miejsca, dając w ten sposób jasny sygnał: wywiad skończony.
Lish kopnęła w kostkę szofera, który drzemał w fotelu, i poleciła swe usługi na przyszłość.
- Gdzie mogę cię szukać w Milwaukee? - spytał Qwilleran.
- Wkrótce się przeprowadzam, ale... jeszcze dokładnie nie wiem gdzie. Tak czy owak, będziemy w kontakcie.
- Dobra. A teraz powiem wam, jak trafić na kemping w Great Oaks.
Czas jakiś stał na drodze, patrząc na znikający za drzewami samochód. Następnie wszedł do środka, zaparzył kawę i rozmyślał nad odegraną przed momentem farsą.
Rozdział trzynasty
Qwilleran obserwował wieczorne ablucje kotów i rozmyślał nad raportem Lish.
Po pierwsze, sam mógł na poczekaniu wymyślić taką historyjkę w oparciu o posiadane informacje.
Po drugie, podczas referowania własnych „odkryć” Lish nieustannie śliniła usta.
Po trzecie, nie chciała mu podać swego adresu.
Po czwarte, Lish i Lush wymienili między sobą błyskawiczne znaczące spojrzenia, kiedy Qwilleran wspomniał o policyjnym detektywie i prowadzonym przezeń śledztwie.
Po piąte i może najważniejsze, gdy była mowa o Alicii Carroll, Koko zawsze obnażał pazury i wydawał z siebie groźny pomruk.
No ale koniec końców może owe tysiąc dolarów policzyć jako inwestycję w książkę, którą zamierzał napisać: Prywatne życie kota, który...
Czwarty lipca był dla domagających się śniadania kotów taką samą datą jak każda inna. Ale dla Qwillerana był to dzień premiery Wielkiego sztormu.
Najpierw zadzwonił do Gary'ego Pratta w sprawie autoryzacji czeku.
- No, no! Ale cię oskubała! - dziwił się hotelarz. - I było warto? Dowiedziałeś się czegokolwiek?
- Może - odpowiedział wymijająco Qwilleran. - Ale teraz koncentruję się na przedstawieniu. Jak się miewa Maxine?
- Ma atak manii, czyli po staremu. Czy mogę ci w czymś pomóc?
- No cóż... Zasadniczo nie jadam obfitych posiłków przed przedstawieniem, ale krzepiące śniadanko, takie jak w „Czarnym Niedźwiedziu” jest na taką okazję idealne... A później może mały spacerek po Brrr, wśród tłumu wczasowiczów... parada łodzi... dzieci zdmuchujące elektryczne świeczki... no a na koniec mała drzemka, tuż przed występem.
Ciche zazwyczaj Brrr obecnie pogrążone było w świątecznym amoku. Szkockie tartany poszły w odstawkę. Zastąpiły je plakaty i T-shirty z napisem „Brrr 200” w kolorach czerwonym, białym i niebieskim. Na straganach sprzedawano rocznicowe gadżety, w które obficie zaopatrywali się spacerujący po miasteczku wczasowicze.
W parku vis-a-vis hotelu zabawa trwała w najlepsze. Dzieci, młodzież, a nawet dorośli ustawiali się w kolejce, aby zdmuchnąć elektryczne świeczki i wypowiedzieć własne życzenia.
Wzdłuż wybrzeża trwały przygotowania do parady łodzi. Dwieście jednostek stało już w szyku i czekało na sygnał, aby opuścić Fishport i ruszyć na zachód, w stronę Deep Harbor. Gapie z lornetkami w dłoniach stali na murkach, ławkach, a nawet wspinali się na drzewa i dachy okolicznych domów.
W południe, kiedy dzwon na wieży ratuszowej wybił dwunastą, zapadła głucha cisza. Przez głośniki rozległ się komunikat spikera informujący, że pierwsze łodzie opuściły już port. Podniósł się krzyk. Po następnych piętnastu minutach ogłoszono, że łodzie z Mooseville dołączyły do parady, a następne łodzie z Brrr odcumują za osiem minut.
Oczy wszystkich skierowały się teraz na zachód. Ci o najbystrzejszym wzroku poczęli wiwatować, co wrażliwsi zaczęli nawet płakać ze szczęścia. Po paru minutach łodzie z amerykańskimi flagami trzepoczącymi na maszcie dotarły do nadbrzeża Brrr. Później znowu zapadła cisza i nastąpiło niecierpliwe oczekiwanie. Wreszcie pojawiła się oczekiwana flotylla z Mooseville, a później znowu łodzie z Brrr.
Qwilleran pokiwał głową i pomyślał, że Wielkiemu sztormowi trudno będzie przyćmić paradę łodzi.
Qwilleran dotarł do „Hotel Booze” na godzinę przed podniesieniem kurtyny.
- W czymś mogę pomóc? - przywitał go Gary. - Coś do jedzenia? A może do picia?
- Wszystko, czego mi trzeba, to ciche miejsce, abym mógł się przygotować do występu.
Razem przeszli do pomieszczeń na tyłach budynku, skąd wąsacz miał wkroczyć na scenę. Za kulisy musiały mu starczyć łazienka, ubikacja i schowek na szczotki oraz hotelowy magazyn, w którym kłębiło się od stołów i krzeseł. Mimo wszystko Qwilleran obrał to kompletnie zagracone pomieszczenie na swoją kwaterę.
Chwilę później zajrzała doń Maxine i dla próby wygłosiła mu wprowadzenie. Qwilleran wysłuchał z uwagą i zasugerował, że pomiędzy ostatnim zdaniem a resztą tekstu powinna być dwusekundowa przerwa.
- To przykuje ich uwagę. A wtedy będziemy ich mieli w garści.
Maxine spróbowała:
- Musicie sobie wyobrazić, mam nadzieję, że nie będziecie z tym mieli przesadnych trudności, że w 1913 roku powszechne już były odbiorniki radiowe. Informacje o sztormie, tonących statkach, zniszczonych domostwach będą bowiem podawane przez miejscową rozgłośnię, także wówczas nieistniejącą... której studio mieścić się będzie w budynku sądu.
Wreszcie wybiła godzina zero. Qwilleran uchylił drzwi prowadzące na scenę i spojrzał na rozgadaną publiczność. Ale gdy tylko światła zgasły, zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Usłyszał tylko pomruk uznania na widok kreacji Maxine, który umilkł, gdy rozległo się sakramentalne: „Musicie sobie wyobrazić.
Kiedy Maxine zasiadła za konsolą i wcisnęła guzik w magnetofonie, z głośników popłynęła muzyka, a później reklamy, które, zgodnie z oczekiwaniami, wywołały powszechne rozbawienie. Później znowu muzyka, która stanowiła tło dla wejścia wąsacza. Ten strząsnął śnieg z ubrania, zasiadł za biurkiem i zaczął:
Dzisiejsze wieczorne wiadomości rozpoczynamy nieco później. Nie nasza to wina, lecz pogody, która najwyraźniej chce nas zasypać śniegiem, byśmy podzielili los nieszczęsnych mieszkańców Pompei. W szczegółach wygląda to tak... (Czyta).
Niedziela. Dziewiąty listopada. Śnieżna wichura zaatakowała Moose County i wywołała prawdziwy sztorm na jeziorach. A gdzie indziej...
Waszyngton. Prezydent Woodrow Wilson wieszczy rychłą wojnę z Meksykiem.
Nowy Jork. Publiczność, która odwiedziła wystawę nowoczesnego malarstwa, była tak wzburzona, że wywołała zamieszki uliczne. Dwaj policjanci ucierpieli w starciach z krewkimi wielbicielami neoklasycyzmu.
Podczas gdy Wilson grozi Meksykanom, a neoklasycy awangardzie, nam grozi zmiecenie z powierzchni ziemi przez wiatr wiejący z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Wichura już zasypała wszystkie drogi, a w centrum Pickax widoczność jest żadna. Trudno cokolwiek dostrzec na wyciągnięcie ręki, toteż uprasza się o niewychodzenie z domu.
Ten kataklizm wziął nas z zaskoczenia. Owszem, ostatnio jezioro było dosyć niespokojne, ale wczoraj alarm sztormowy został odwołany i łodzie wypłynęły z portu. W końcu jest to końcówka sezonu. Wprawdzie synoptycy ostrzegali, że to nie koniec pogodowych anomalii, ale słońce świeciło, a temperatura jak na październik była dosyć wysoka. Dzisiaj wczesnym rankiem pogoda nadal była dobra i myśliwi polujący na kaczki wybrali się łodziami na łowy. Rybacy w niedzielę mają wolne, więc w porcie panowała prawdziwa cisza przed burzą.
Jeszcze przed południem zerwał się silny wiatr, a niebo przybrało kolor miedzi. Ten niezwykły fakt zaniepokoił miejscowych. Około dziesiątej wiatr wiał z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Ludzie, zamiast udać się do kościoła, zostali w domach. Siła wichury była tak wielka, że bano się wychodzić na ulicę. Mały chłopiec, który wymknął się z domu, został porwany przez wiatr i potoczył się jak piłka w dół Main Street.
Śnieg zaczął padać po południu. Z każdą godziną stawał się coraz gęstszy. Najpierw szacowano poziom opadów na dwadzieścia centymetrów, później trzydzieści, a ostatnio czterdzieści. Drogi lokalne i stanowe są nieprzejezdne. Zalegają na nich dwumetrowe zaspy. A to - jak mówią nasi eksperci - może być dopiero początek.
A teraz raport z Fishport. Dwaj polujący na kaczki myśliwi wypłynęli stamtąd wczesnym rankiem, dwie mile na południe od centrum. Odtąd słuch o nich zaginął. Ich łodzie znaleziono na wybrzeżu, prawdopodobnie wyrzucone tam przez wodę.
Według naszych informatorów z Deep Harbor pasażerski statek z Nizin nie mógł wpłynąć do portu ze względu na uszkodzenie steru. Fale porwały go na środek jeziora.
Nie mamy żadnych informacji ze sztabu kryzysowego, ale mam nadzieję, że uzyskamy je teraz z pierwszej ręki. Spróbuję się teraz połączyć z Purple Point. (Podnosi słuchawkę).
Tu centrala? Dzwonię z PKX FM. Proszę mnie połączyć ze sztabem kryzysowym w Brrr... Jasne, że wiem, ale proszę zrobić wszystko, co w waszej mocy. Nasi słuchacze... Dziękuję... Czy to sztab kryzysowy w Brrr? Czy mogę rozmawiać z kapitanem?... Dzwonię z PKX FM... Dzień dobry, kapitanie! Jesteśmy na antenie. Proszę powiedzieć, jaka sytuacja jest obecnie w Brrr?
KAPITAN Z TAŚMY: Fatalna! Cóż mam rzec! Jest bardzo, bardzo źle! Fale wyrzuciły na brzeg okręt, ale nie możemy do niego dotrzeć. Wszystkie nasze łodzie ratunkowe są zniszczone. Całe szczęście, że ich załoga żyje. Próbowaliśmy dopłynąć na miejsce katastrofy małymi łódkami. Załadowaliśmy je na sanie i kazaliśmy koniom ciągnąć, aby dotrzeć jak najbliżej rozbitego okrętu. Ale nic z tego. Łodzie dotarły w pobliże Seagull Island i pełne wody musiały zawrócić. Mamy jeszcze ślizgacza, ale uwięzionego w zamarzniętym piasku na plaży.
PREZENTER: Kapitanie, jaka jest nazwa rozbitego okrętu?
KAPITAN Z TAŚMY: Tego nie wiemy. To musiał być frachtowiec. Wysyłali do nas sygnał, ale słyszalność jest bardzo kiepska. Wiatr wyje, fale uderzają o brzeg, jakby ktoś walił z dział. Nic nie widać. Wychodzisz, a przed tobą biała ściana.
PREZENTER: A czy jest jakaś szansa na uratowanie załogi? Jak pan sądzi, ilu jest tam ludzi?
KAPITAN Z TAŚMY: Myślę, że około dwudziestu pięciu, albo i więcej. Jeśli około południa okręt rozbity był w drobiazgi, wszyscy już nie żyją. W temperaturze, jaką ma obecnie woda, człowiek jest w stanie przetrzymać góra dwadzieścia minut. Wciąż odbieramy znaki życia, ale do jutra rana okręt zmieni się w bryłę lodu.
PREZENTER: Jeszcze wczoraj mieliśmy piękną pogodę. Skąd nadszedł ów niespodziewany sztorm?
KAPITAN Z TAŚMY: Trudno powiedzieć. Wydaje się, że nadszedł z dwóch kierunków. Niczego podobnego nigdy nie widziałem. Wiatr o prędkości sześćdziesięciu dwóch węzłów, czyli grubo ponad sto kilometrów na godzinę. To potworna siła. A do tego temperatura poniżej zera. Całe wybrzeże pokrywa lód! Nasze cementowe nadbrzeża zaczynają pękać. Walą się hangary na łodzie. Ludzie chcieliby ratować dobytek, ale nie mogą się stąd ruszyć. Jesteśmy kompletnie bezradni.
PREZENTER: Dziękuję, kapitanie. Mamy nadzieję, że z bożą pomocą pogoda wkrótce się poprawi.
A teraz dalsze wiadomości z miast leżących w pobliżu wybrzeża.
Mooseville. Sześciu myśliwych polujących na kaczki wyprawiło się w stronę Wyspy Trzech Drzew. Właściciel łódki jest pewien, że nie była ona w stanie dać rady tak silnej i wysokiej fali. Północny wiatr spiętrzał ją na wysokość paru metrów i jeśli myśliwi zacumowali przy Lone Tree Island, raczej nie przeżyli burzy. Cała ta wyspa została zalana przez wodę.
Port George. Kutry i szkunery rybackie rozbiły się o rafy. Budynki stojące przy brzegu straciły drzwi, okna, a nawet kominy. Część plaży zasypana została przez drewno z tartaku. Olbrzymie pnie drzew, ciśnięte na skały, rozpadały się na drzazgi wielkości zapałki.
I jeszcze Purple Point. Tam zniszczeniu uległo miejscowe molo. Woda zmyła towary czekające w porcie na załadunek - tysiące beczek jabłek i dwadzieścia pięć ton prasowanej słomy.
Z Trawnto Beach również przyszły tragiczne informacje: Statek z latarnią morską zerwał się z cum i podryfował na środek jeziora. To dodatkowe zagrożenie dla okrętów, które nadal nie dobiły do brzegu. Tymczasem, jak donoszą, największe z naszych stalowych frachtowców gna wiatr o prędkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Próby zawrócenia przy fali o wysokości dziesięciu metrów zakończyły się niepowodzeniem. Tamtejszy sztab kryzysowy został zmieciony z powierzchni ziemi.
(Spogląda na zegarek).
A teraz łączymy się z Deep Harbor. Jest tam nasz korespondent... Dzień dobry, tu PKK FM. Mogę prosić o połączenie z mobilną jednostką w Deep Harbor?
(Z taśmy słychać szum wiatru, fal, a w tle głos korespondenta:)
Tu, w Deep Harbor, hałas jest nie do wytrzymania. Wyje wiatr, rozszalała woda uderza o brzeg, niszcząc drewniane nadbrzeża, demolując rybackie chaty. Kiedy trafia w falochron, zda się, że eksplodowała beczka prochu. Z drewnianych falochronów zostały tylko drzazgi. Przez te piekielne hałasy przebija się od czasu do czasu syrena statku wzywającego pomocy. Na próżno! Pomoc nie nadejdzie, gdyż wszystkie łodzie ratunkowe zostały roztrzaskane przez sztorm.
Woda wdarła się w głąb lądu dalej niż kiedykolwiek. Rybacy stracili łodzie, chaty, sieci i całą infrastrukturę. Dziś w nocy nikt tu nie zmruży oka. Oddaję głos do Pickax.
PREZENTER: Dziękujemy za relację. Podczas gdy trwa ewakuacja mieszkańców nadbrzeżnych miejscowości, ci z naszych słuchaczy, którzy mieszkają w głębi lądu, proszeni są o nieopuszczanie domów. Jeden z farmerów, który postanowił przedrzeć się do stodoły, został zasypany przez śnieg spadający z dachu. Wszystko to stało się w ułamku sekundy.
Moose County jest teraz odcięte od świata. Pociągi nie kursują. Pasażerowie jadący do i z Nizin zostali uwięzieni na torach. Zniszczenie łodzi i infrastruktury oznacza, że mieszkańcy nadbrzeżnych miejscowości zostali pozbawieni środków do życia. Żywność, węgiel i nafta z pomocy federalnej nie dotrą tutaj jeszcze przez wiele dni.
W Pickax aż do odwołania zamknięto sklepy, biura i urzędy. Nawet strażacy, policjanci czy lekarze nie mogą działać, dopóki trwa ta szalona śnieżyca. Kiedy tylko opady się unormują, na ulice wyruszą setki wolontariuszy, by odśnieżać domy i drogi oraz naprawiać powstałe zniszczenia.
Ale póki co ojcowie naszego miasta apelują: Nie wychodźcie z domu! Oszczędzajcie wodę, prowiant i paliwo! I czekajcie na dalsze instrukcje, o których poinformujemy was w serwisie PKX FM.
Na tym kończymy nasze informacje. Tu PKX FM, jest niedziela, dziewiąty listopada...
Kiedy Qwilleran zszedł ze sceny, z głośników popłynęła Francesca da Rimini. Chwilę później wrócił w innym ubraniu i z innym plikiem papierów w dłoni. Z grobową miną dał sygnał Maxine. Muzyka ucichła, światła na scenie zapaliły się ponownie.
Mamy środę, dwunasty listopada. Największy kataklizm w dziejach naszego okręgu przeszedł już do historii. Całe Moose County odradza się jak Feniks z popiołów. Obliczane są straty. Farmerzy donoszą o stadach bydła, które zamarzły na pastwisku. Rybacy o rozbitych łodziach, zniszczonych domach, nadbrzeżach, sieciach. Gospodarka Moose County legła w gruzach. Ale nie tylko gospodarka. Wszystkie podstawy normalnego życia. Rodziny opłakują straconych bliskich. To boli najbardziej. Podczas sztormu około dwustu marynarzy straciło życie, a ich ciała fala wyrzuciła na kanadyjskie plaże. Zaginęli rolnicy, roztrzaskani przez huragan lub zabici przez mróz.
Zdołano uratować załogę parowca „Hanna”, który rozbił się na rafach. Po trzydziestu sześciu godzinach akcji ratunkowej! Dwudziestu pięciu oficerom - kobietom i mężczyznom - należą się wyrazy szczególnego uznania za wytrzymałość i odwagę. Wrak statku zostanie usunięty dopiero na wiosnę.
Załoga „Hanny” miała wielkie szczęście. Inni mieli go o wiele mniej. Statki - jak donosili naoczni świadkowie - „pękały jak wydmuszki”. W pewnym momencie na horyzoncie pojawił się olbrzymi wieloryb, który z bliska okazał się być frachtowcem wywróconym dnem do góry i utrzymującym się na wodzie dzięki resztkom powietrza w kabinie.
Wśród szczęśliwych ocalonych znalazło się sześciu myśliwych, którzy wyprawili się na kaczki i którzy zacumowali przy Lone Tree Island. Znaleziono ich w poniedziałek, wyczerpanych, we wczesnym stadium zapalenia płuc. Z jednym z nich za chwilę się połączymy, aby opowiedział wam swoją przygodę ze sztormem.
(Podnosi słuchawkę telefonu).
Będziemy dzwonić do Mooseville... Halo? Tu PKX FM. Dziękujemy, że zgodził się pan z nami porozmawiać. Proszę powiedzieć słuchaczom, co się stało tamtego feralnego poranka.
MYŚLIWY Z TAŚMY: No cóż, w niedzielę o świcie postanowiliśmy wspólnie z pięcioma kumplami wybrać się na jezioro zapolować na kaczki. Kiedy byliśmy na miejscu, zerwał się silny wiatr. Nikt się tym specjalnie nie przejął. Ale wkrótce usłyszeliśmy znajomy świst, który zawsze zwiastuje problemy. Byliśmy jakieś dwie mile od lądu. Więc powiedziałem: Chłopaki, zbieramy się, póki jeszcze nie jest za późno. Ale kumple chcieli jeszcze oddać parę strzałów. No i zerwała się taka wichura, że nawet kaczki fruwały ogonem do przodu.
Później zobaczyliśmy, jak nasza łódź odpływa od brzegu. Zerwała się cuma! Więc my dalej, do wody. A woda zimna jak jasna cholera! Więc wracamy na wyspę. Właściwie nic tam nie ma: parę mizernych drzewek, jakiś szałas. Ubrania mieliśmy ciepłe, więc weszliśmy do szałasu i rozpaliliśmy ogień na prowizorycznym kominku, który tam się znajduje. I wtedy zaczął padać śnieg. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego! Wokół biała ściana. No a później jezioro zaczęło się podnosić. Podpełzało coraz bliżej i bliżej w stronę szałasu. Skupiliśmy się przy kominku aż do momentu, gdy i ten został zalany. Cała wyspa była pod wodą. W międzyczasie zapadł zmrok, a my staliśmy po pas w lodowatej wodzie. Ktoś wpadł na pomysł, byśmy związali się razem liną. Nie wiem dlaczego, ale przystaliśmy na to. Wtedy szałas się poruszył.
Pomyślałem, że zaraz zatoniemy z tą kupą desek. Ale na szczęście szałas utknął między drzewami. I tam zawiśliśmy jak lisy w pułapce.
PREZENTER: Jak długo to trwało?
MYŚLIWY Z TAŚMY: Jakieś szesnaście... może osiemnaście godzin. Około drugiej nad ranem wichura się uspokoiła, a myśmy nadal tam siedzieli, drżąc z zimna... aż przybyła pomoc w łodzi z Mooseville.
PREZENTER: Co sprawiło, że się nie załamaliście w tym... koszmarze? Rozmawialiście między sobą? Śpiewaliście? Opowiadaliście kawały?
MYŚLIWY Z TAŚMY: (Pauza). Cóż, rozmawialiśmy... rozmawialiśmy o... rodzinie. No i modliliśmy się, cały czas...
PREZENTER: Dziękuję. Bardzo się cieszymy, że wyszliście cało z opresji. Oby szczęście nigdy was nie opuszczało!
A teraz wiadomości z Fishport. Niestety niewesołe. Ciała dwóch myśliwych polujących na kaczki znaleziono na plaży, daleko od miejsca, gdzie znaleziono wrak ich łodzi.
Obok Deep Harbor burza pozostawiła po sobie tajemnicze szczątki. Siedem lat temu pięciu ludzi na łodzi motorowej znikło w niewyjaśnionych okolicznościach. Wedle naocznych świadków po prostu rozpłynęli się w powietrzu. Nie znaleziono śladu łodzi ani załogi. Tymczasem w niedzielę jezioro wyrzuciło na brzeg kokpit motorówki, a w nim jedno ciało, kompletnie rozłożone po siedmiu latach na dnie jeziora. Miejscowe służby donoszą, że naporu fal nie wytrzymały betonowe falochrony, które zostały rozkruszone na drobne kawałki.
Ten sztorm jeszcze długo będzie przedmiotem wielu debat. Jak wytłumaczyć dziwne zachowanie wiatru i wody? Według ekspertów federalnych kataklizm był rezultatem nałożenia się trzech frontów atmosferycznych. Jeden przybył z Alaski, drugi z Gór Skalistych, trzeci znad Zatoki Meksykańskiej. Wszystkie spotkały się nad naszym jeziorem.
Podkreśla się, że ostrzeżenia przed sztormem płynęły z wielu źródeł. Że wywieszono ostrzegawcze flagi dla rybaków i żeglarzy: z czerwonym kwadratem na czarnym tle z białą obwódką.
Emerytowany kapitan, który zastrzegł anonimowość, tłumaczył PKX FM:
SZKOCKI KAPITAN Z TAŚMY: Żal, naprawdę żal! Właściciele łodzi ignorują ostrzeżenia służb meteorologicznych. Dla nich liczy się tylko forsa. Za pracę w niebezpiecznych warunkach płaci się jakąś premię i ludzie na widok większej forsy tracą rozum. Ale nie każdy sztorm wygląda jak ten. To największy kataklizm na jeziorze, o jakim słyszałem. Z nim nie mieliśmy szans.
PREZENTER: A oto rezultat niedzielnych „anomalii pogodowych”: osiem frachtowców zatopionych... stu osiemdziesięciu ośmiu zabitych... dziewięć łodzi zniszczonych... Łącznie, licząc zatopione towary, miliony dolarów strat. Ale któż wyceni traumę mieszkańców, przepłakane miesiące i lata, ranę w sercu, która nigdy się nie zagoiła? Kto przeżył ten sztorm, do końca życia nie mógł o nim zapomnieć.
Rozdział czternasty
„Łącznie, licząc zatopione towary, miliony dolarów strat. Ale któż wyceni traumę mieszkańców, przepłakane miesiące i lata, ranę w sercu, która nigdy się nie zagoiła? Kto przeżył ten sztorm, do końca życia nie mógł o nim zapomnieć...” Te ostatnie słowa prezenter wypowiedział z wielką emfazą. Światła na scenie zgasły.
Publiczność podniosła się z miejsc i nagrodziła wąsacza gromkimi brawami.
Światła na scenie znów rozbłysły. Qwilleran wziął za rękę swoją asystentkę i oboje głęboko ukłonili się rozentuzjazmowanej publiczności. Aplauz narastał. Maxine spojrzała na wąsacza znacząco i oboje skierowali się w stronę kulis.
- Oklaski publiczności są jak narkotyk - powiedziała zamyślona. - Wiesz, mam wrażenie, że spodobała im się moja peruka.
- Spodobał im się nie tylko twój wygląd - powiedział Qwilleran - ale przede wszystkim twoje wspaniałe wprowadzenie.
- Prawdę mówiąc, to mój pierwszy raz na scenie. Zawsze byłam tak nieśmiała, że wymigiwałam się nawet od uczestnictwa w szkolnych akademiach.
W tym momencie jak z pod ziemi wyłonił się jej mąż.
- Kochanie, byłaś cudowna! Boska! Wspaniała! A ty, Qwill, hipnotyzowałeś, po prostu hip-no-ty-zo-wa-łeś! No i ten scenariusz! Genialny!
- Napisało go samo życie - odparł skromnie Qwilleran. - No i każdy z widzów miał krewnych, którzy przeżyli bądź nie ten kataklizm.
- Wiem o tym. Moi dziadkowie zawsze wspominali Wielki Sztorm na różnego rodzaju rodzinnych spędach. No to może przejdziemy do baru uczcić twój sukces?
- Proponuję, by świętowanie odłożyć do ostatniego przedstawienia. Zresztą jutro mam imprezę. Muszę pędzić do domu.
- Nie zapomnij nakarmić kotów! - krzyknął za nim Gary.
Jadąc do domu, Qwilleran myślał o przyjęciu, jakie zgotowała mu publiczność. W Moose County każdy występ na żywo był nie lada sensacją. Dobry bądź zły - nieważne. I wywoływał żywy entuzjazm, a nawet zbiorową histerię. Zresztą owacje na stojąco nie oznaczały tu, jak gdzie indziej, zachęty do bisów, ale raczej życzenie, by jak najszybciej udać się do domu. Prócz tego publiczność oklaskiwała go za jego wąsy, a dramaturgiczne umiejętności były zdecydowanie na drugim miejscu. Qwilleran wiedział, że ma dobre pióro i wspaniały, aktorski głos. W końcu prawie codziennie czytał swoim kotom.
Wjeżdżał na podwórze. Reflektory samochodu oświetliły kuchenne okno, w którym siedział Koko. Również on zgotował mu owację na stojąco.
Kocura zawsze przepełniała energia. Koniecznie musiał poinformować swego pana, że jest dla niego wiadomość na sekretarce, albo że nadchodzi pora posiłku, albo że do składu zbliża się jakiś gość. Z kolei Yum Yum zawsze trzymała się z tyłu i wyglądała na zastraszoną.
Tym razem Koko kolejny raz zrzucił z półki Polowanie na Żmirłacza. Qwilleran nie był zachwycony tym wyborem. Ostatecznie więc postanowił pogwałcić prawo Koko do wyboru lektury i przeczytał parę wierszy Roberta Service'a, delektując się ich energicznym rytmem: „Do Malamuta wtargnęła banda oprychów podpitych...”
Simmons przyleciał w sobotę rano. Qwilleran odebrał go z lotniska.
- Janice to wartościowa kobieta - powiedział gość. - Cieszę się, że wreszcie trafiła na swą drugą połowę. Kim jest ten szczęśliwiec?
- John Bushland, znany i nagradzany fotograf oraz jeden z moich najlepszych przyjaciół. Mówimy na niego Bushy. Jest w tym określeniu pewna doza ironii. Bushy jest łysy jak kolano.
- Mam nadzieję, że lubi towarzystwo. I papugi. Gdzie będzie kolacja?
- W gospodzie „Boulder House”. To malownicze miejsce przy wybrzeżu. Ty i ja przybędziemy tam nieco wcześniej. Ukryjemy cię w biurze z całą baterią whisky. Impreza zaś odbędzie się na tarasie z widokiem na jezioro. A kiedy wzniesiemy toast, pojawisz się ty i...
- Panna młoda dostanie ataku serca - dokończył Simmons.
Wkrótce dotarli do składu, gdzie Simmons już kiedyś mieszkał.
- Nadal robi wrażenie - pochwalił ekstrawagancką rezydencję dziedzica Klingenschoenów.
Simmons został powitany przez koty jak stary przyjaciel domu.
- Sympatyczne bestyjki. Ten większy wygląda na inteligentnego, a ta mniejsza to prawdziwa trzpiotka.
Przeszli do pokoju gościnnego, a wąsacz podał kawę i szkockie rogaliki.
- Wiesz, Qwill - kontynuował - kiedyś niespecjalnie lubiłem koty, ale moja matka Lottie po prostu szalała za nimi. Po jej śmierci zacząłem patrzeć na nie jej oczyma. Patrzę na kota i od razu wiem, co Lottie by o nim powiedziała. To takie... dziwne!
- Może otrzymałeś to od niej w spadku - mruknął wąsacz. - Moja matka umarła, kiedy chodziłem do college'u i nie obchodziło mnie nic prócz jazzu i bejsbolu. I wtedy nagle przeżyłem fascynację słowem. Wybrałem dziennikarstwo, pisałem książki, zapisałem się do Klubu Szekspirowskiego. Mogę to wytłumaczyć tylko w jeden sposób: ona przekazała mi swoją miłość do słowa. Była bibliotekarką.
O piątej po południu Simmons został zakonspirowany w „Boulder House”, a Qwilleran i Polly zajęli się zabawianiem nowożeńców i ich gości. Bushy, Roger i Qwilleran przyjaźnili się ze sobą, a ich wzajemne kontakty nabrały szczególnej serdeczności, kiedy we trójkę przeżyli wypadek na jeziorze.
Trzy pary ubrane były odświętnie, ale nieformalnie. Janice, Sharon i Polly miały na sobie pastelowe sukienki z krótkim rękawem, a mężczyźni letnie marynarki i koszule bez krawata.
Właśnie kiedy wspominali swoją przygodę na łodzi, do stolika podszedł jegomość w jasnobłękitnym garniturze.
- Simmons! - wykrzyknęła Janice. - Co ty tu robisz?
- Szukam okazji, by się napić na krzywy ryj - odparł ze śmiechem.
Zza pazuchy wyjął szkolny zeszyt i wręczył go pannie młodej.
- Tu masz Sekrety klubu „U Thelmy”.
Janice była w siódmym niebie:
- To chyba najszczęśliwszy dzień w moim życiu. I to z wielu powodów. A te Sekrety to chyba będę czytała w noc poślubną - dodała, puszczając oko.
Młodożeńców pytano o ich plany. Zgodnie z oczekiwaniami okazało się, że na razie zamieszkają w rezydencji Thelmy na ulicy Miłej. Bushy rezygnuje ze swojego studia i urządzi ciemnię w piwnicy domu. Za to Janice z dnia na dzień robi coraz większe postępy w wywoływaniu filmów i robieniu odbitek. Lada dzień otwierają studio fotografii portretowej.
Janice i Bushy zaprosili przyjaciół na poprawiny, które miały się odbyć nazajutrz. Tego dnia zaplanowali wspólną wyprawę na wyspy i piknik pod latarnią morską. Pan młody zakupił niedawno nową łódź, którą ochrzcił „View Finder”, a panna młoda znana była z organizacji świetnych obiadów na świeżym powietrzu. Po południu planowali odwieźć Simmonsa na lotnisko.
Simmons z chęcią przyjął zaproszenie nowożeńców. Podobnie MacGillivrayowie i Polly. Jedynie Qwilleran musiał odmówić. O drugiej był umówiony.
Później rozpoczęło się opowiadanie różnych mniej lub bardziej zabawnych historii o klubie Thelmy i jej papugach. A Polly zrewanżowała się relacją o różnych kłopotliwych pytaniach zadawanych bibliotekarzom.
Podano kolację. Na owalnym stole leżał biały obrus przystrojony dwoma wazonami z liliami białymi i żółtymi. Opowieściom i żartom nie było końca, a wszyscy bawili się znakomicie. Jedzenie również było wyśmienite, choć możliwe, że nikt na to nie zwrócił uwagi. Deser jedzono zaś w milczeniu, kontemplując zachód słońca nad majestatycznym jeziorem.
Przyjęcie skończyło się przyjacielskimi uściskami. Bushlandowie i MacGillivrayowie wzięli do domu bukiety lilii, a Qwilleran podrzucił Polly do Indian Village i wspólnie z gościem ruszyli w stronę składu.
- Bardzo interesująca kobieta ta Polly - zauważył Simmons. - Rzadko słyszy się tak przyjemny tembr głosu. Czy była kiedyś zamężna? I co to za księgarnia, o której mówiła?
- Jest właśnie w budowie. Tę dawną, która działała tu przez pięćdziesiąt lat, strawił pożar.
- Wypadek czy podpalenie?
- Podpalenie. Podpalacz i jego dwóch wspólników siedzą w więzieniu. Spalona księgarnia mieściła się w budynku kuźni postawionym w 1850 roku. Jej właściciel, malownicza postać, trudnił się również piractwem i, jak głosiła lokalna legenda, pod podjazdem zakopał skarb. Więc kiedy rozpoczęliśmy kopanie fundamentów, zjechały się tu tysiące ludzi obejrzeć pirackie złoto. Owszem, znaleziono skrzynię. Ale w środku nic nie było.
- A co na to ludzie? Nie było zamieszek?
- Wiesz, tu ludzie wszystko traktują lekko. To nie Los Angeles.
Kiedy dotarli do składu, Qwilleran spytał gościa, czy nie ma ochoty na coś mocniejszego.
- Chętnie spróbuję tego twojego squunka.
- Czerwonego czy białego?
- Jasne, że czerwonego!
Kiedy usiedli za dużym koktajlowym stołem, Qwilleran wręczył gościowi książkę.
- To prezent. Kolekcja miejscowych legend, świeża rzecz. O piratach, duchach i innych odrażających istotach. Możesz poczytać wnukom przed zaśnięciem. Czytasz im książki?
- To raczej ośmioletni czyta je mi! - zaśmiał się Simmons. - A ty wciąż czytasz swoim kotom?
- Jasne, a Koko rewanżuje mi się tym samym. Zaczynam się poważnie martwić.
- A co to za książka, ta na podłodze? - zainteresował się gość.
- Koko ciągle zrzuca ją z półki, mając nadzieję, że mu ją poczytam. To Polowanie na Żmirłacza.
- A co to takiego Żmirłacz? Brzmi jak anagram.
- Raczej krzyżówka żmii i żarłacza. Zbitka pozbawiona sensu. Koko wyczuł, że to dziełko autora Alicji w krainie czarów, która należy do jego ulubionych książek.
Kocur wiedział, że o nim mowa, więc wskoczył na stół i usadowił się między dwoma mężczyznami.
- Towarzyski kotek - zauważył Simmons.
- Wyczuł, że jesteś gliną. On lubi gliny.
- A propos, przez telefon mówiłeś mi o jakimś wypadku na twojej posesji. O co chodzi?
- Jestem w posiadaniu stu akrów lasu koło plaży. I tam właśnie, w tym lesie, znaleziono zabitego mężczyznę. Facet był dobrze ubrany. Zabójstwo wygląda na egzekucję. Gość nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Śledztwo przejęło Stanowe Biuro Śledcze. Komendant miejscowej policji powiedział mi, że identyczny wypadek miał miejsce w północnym Michigan.
Simmons pokiwał głową.
- Sam pamiętam podobną sprawę na Zachodnim Wybrzeżu. Jeden gość kręcił się wokół baru dla wędkarzy i myśliwych, mówiąc, że zna wspaniałe miejsce do polowania. Pokazywał zdjęcia jeziora z kaczkami i pstrągami skaczącymi w wodospadzie. To miejsce należało do jego przyjaciela, który musiał je pilnie sprzedać, by mieć kasę na zaległe alimenty. Inaczej groziło mu więzienie, więc gość był w stanie pozbyć się terenu za dziesiątą część faktycznej wartości. Wreszcie znalazł klienta, który zjawił się u niego z umówioną sumą. Wspólnie z przyjacielem wziął go na przejażdżkę, aby obejrzeć rzeczone tereny łowieckie, i załatwił w lesie. Niezły biznes, nie?
- Szybko go złapali?
- Paru klientów zdołało się jeszcze przewinąć. Wreszcie znalazł kupca z sąsiedniego stanu i śledczy zdołali wpaść na trop zabójcy.
- Na szczęście, sądząc po cenach gruntów, takie zabójstwa zdarzają się nader rzadko.
- Yow - potwierdził Koko, spoglądając jednocześnie w stronę swojej pustej miseczki.
- Dlaczego on wciąż tak na mnie patrzy? - spytał Simmons.
- A która jest godzina?
- Punkt jedenasta.
- Więc czas na małą przekąskę przed snem. Czy chcesz go nakarmić?
- Ja? A jak się to robi?
- Widzisz ten szklany słój na kredensie w kuchni? Jest pełen kocich smakołyków. Po prostu wsyp z pół kubka do jednej miski i troszeczkę do drugiej. Potem postaw je na podłodze, a resztę zostaw kotom.
Simmons zastosował się do instrukcji, mrucząc pod nosem:
- Widzisz, mamo? Coś takiego, ja karmię koty!
Na niedzielnym występie znowu był komplet publiczności. Podekscytowany tłum kłębił się w „Hotel Booze”, najwyraźniej znając już opinie przyjaciół i krewnych o sobotniej premierze. Podczas przedstawienia słychać było westchnienia, a nawet szlochy. Być może to wnuczka farmera przysypanego śniegiem albo potomkini bohaterskich ratowników dawała w ten sposób upust swym emocjom. Kiedy występ dobiegł końca, widzowie wdarli się na scenę, aby uściskać artystów i pogratulować udanego show.
Wśród nich był Thornton Haggis, który w rozdawanym przed przedstawieniem programie wymieniony był jako bez mała współautor sztuki.
- Qwill, ty czarodzieju! Moje suche notatki przemieniłeś w przejmującą i żywą opowieść!
- W takim razie zapraszam cię do siebie! Uczcijmy razem narodziny tego dziecięcia!
Kiedy Qwilleran pakował sprzęt, przybiegł Gary ze słuchawką bezprzewodowego telefonu w dłoni.
- Telefon do ciebie! Ponoć w ważnej sprawie.
W słuchawce usłyszał głos Susan Exbridge.
- Qwill, w tej chwili jesteś potrzebny w Mount Vernon! Stało się tu coś strasznego. Muszę z tobą pogadać.
- Gdzie cię znajdę? Pewnie tam straszny tłum.
- Bez przesady. Będę obserwowała podjazd. Jak zobaczę twój wóz, wsiądę i pójdziemy pogadać na osobności.
Osłupiały Qwilleran poprosił Maxine, by sama dokończyła pakować sprzęt, i czym prędzej opuścił hotel kuchennymi drzwiami.
Rozdział piętnasty
Przekazanie Mount Vernon gminie w celu urządzenia tam Muzeum Carrollów nie miało być huczną uroczystością. W ogóle chodziło tu o załatwienie formalności bez udziału publiczności. Tymczasem kiedy Qwilleran przybył na miejsce znienacka wezwany przez Susan Exbridge, dookoła budynku zaparkowane było mnóstwo samochodów. Część z nich należało do dziennikarzy i fotoreporterów. Były nawet limuzyny, które z lotniska przywiozły ekipę telewizyjną z Nizin. Wszyscy oni znajdowali się wewnątrz budynku, ale Susan czekała nań, przechadzając się niecierpliwie po chodniku przed rezydencją.
Kiedy wąsacz zaparkował, natychmiast wskoczyła do terenówki.
- Zaparkuj tam - poinstruowała go.
- A gdzie jest Edythe? Wszystko z nią w porządku?
- Oficjalnie? Wszystko w porządku. Podczas ceremonii, która odbyła się na dziedzińcu, seniorka rodu Carrollów przekazała przedstawicielom magistratu pęk kluczy i obdarowana została bukietem róż. Wszystko to pobłogosławił pastor, a teraz goście są już w środku, mam na myśli urzędników, prasę, przedstawicieli towarzystwa historycznego... Ja czekam na Edythe, którą mam odwieźć do domu, i... Qwill, potrzebuję twojej rady.
- Nie ma sprawy. Kiedy tylko zdołam zaparkować, zamieniam się w słuch.
Znalazł miejsce, z którego mógł obserwować dygnitarzy wychodzących z budynku. Kiedy Susan zaczęła mówić, jego ręka dyskretnie wsunęła się do kieszeni marynarki.
- Cóż, może zacznę od tego, że... Edythe zawsze wolała być w cieniu. Jej mąż, można tak powiedzieć, chował ją pod kloszem. Spędzili razem pięćdziesiąt wspaniałych lat: doktor Dell i jego baletnica. To była prawdziwa namiętność! Wiedząc o tym, podejrzewałam, że cała ta impreza będzie dla niej wielkim stresem, więc zaoferowałam jej swoje towarzystwo. Zeszłego wieczora zjedliśmy u niej kolację i położyłam się spać w mało komfortowych warunkach. Za sypialnię posłużył mi zagracony pokoik, gdzie Edythe zabawiała się warsztatem tkackim oraz trzymała rower treningowy doktora Della, z którym trudno jej było się rozstać. Rano, kiedy jedliśmy pyszne, europejskie śniadanie, zadzwoniono z recepcji z informacją, że na dole czeka osoba podająca się za wnuczkę pani Carroll i chce, aby ją wpuścić na górę. Edythe wyraziła zgodę, ale wyglądała na zaniepokojoną. „Co mam zrobić? - wzruszyła ramionami. - W końcu to moja krew”. Starzy ludzie często tak mówią: „to moja krew”. Nienawidzę tego wyrażenia. Ale dzwonek u drzwi zadźwięczał. Na progu stanęła „krew Edythe” z turystycznym workiem na plecach, z którym wyglądała jak bezdomna. Edythe uścisnęła ją serdecznie i spytała o powód wizyty. „Mam już dosyć spania na kempingu - oświadczyła Alicia. - Jeśli nie masz dla mnie łóżka, ulokuję się na podłodze”. Edythe pokazała jej prysznic oraz pokój, w którym ostatniej nocy spałam, i dała parę czystych ręczników. Po toalecie i zmianie ubrań Alicia nadal wyglądała jak mieszkanka dworcowych peronów. Zapewne chciała w ten sposób wzbudzić w babce wyrzuty sumienia. „Będę spała w tej graciarni pod rowerem dziadka, bo poskąpiłaś mi swojego domu” - rozpoczęła ofensywę Alicia. „Na wakacyjne wypady nie potrzebujesz rezydencji z sześcioma sypialniami - odparła spokojnym tonem Edythe. - Na niczym ci przecież nie zbywa”. Uznałam za stosowne przeprosić obie panie i powiedziałam, że wrócę za dwie godziny, aby zabrać Edythe na uroczystość przekazania kluczy. Zresztą byłam umówiona z klientami, którzy mieli do sprzedania jakieś pradawne meble. Kiedy wróciłam, Edythe była gotowa do wyjścia. W jedwabnej sukni koloru lawendowego wyglądała naprawdę świetnie. Lawenda bardzo pasuje do jej srebrnych włosów i alabastrowej cery. Ale jej twarz była zupełnie szara. Okazało się, że Alicia oświadczyła jej, że w dzieciństwie doktor Dell ją molestował i dlatego wyniosła się z miasta. Jestem pewna, że to bzdury. Każdy w Brrr ci to powie. Ale mimo wszystko dla Edythe był to potężny cios. Jeśli Alicia będzie chciała podważyć reputację jej męża, wpędzi ją tym do grobu, jestem tego pewna.
Qwilleran dyskretnie wyłączył dyktafon i rzekł:
- Współczuję Edythe, ale cóż możemy zrobić?
- Po prostu z nią być. Po całej uroczystości spotkamy się na herbacie. Twoja obecność na pewno podniesie ją na duchu. Proszę cię o to w imieniu Edythe.
Qwilleran dał się przekonać. W mgnieniu oka z cokolwiek zmęczonego aktora przedzierzgnął się w ważną osobistość. „Zmienił biegi” - jak zwykł mawiać.
- W takim razie pójdźmy na górę - zadecydował. Był przyzwyczajony do ściskania dłoni i konwencjonalnych powitań. W końcu to integralna część jego dziennikarskiej profesji.
Towarzystwo w salonie ubrane było wieczorowo. Qwilleran miał na sobie strój sportowy, ale ważnym osobistościom taką ekstrawagancję wybaczano. Zresztą większość wiedziała, że wpadł tu zaraz po przedstawieniu, o którym skądinąd mówiono, że jest wspaniałe.
Wokół stołu z przekąskami krążyli goście z filiżankami w dłoniach. Qwillerana przywitały westchnienia i przymilne uśmiechy. Autor kolumny „Piórkiem Qwilla” we własnej osobie!
Najpierw Qwilleran podszedł uścisnąć dłoń Edythe. Rzeczywiście, wyglądała cudownie. Wąsacz wyraził uznanie dla jej wspaniałego gestu. Rzadko które miasto, zauważył, ma to szczęście, że w gronie jego obywateli znajdują się równie wspaniałomyślni ludzie.
Następnie przywitał się z burmistrzem o żelaznym uścisku.
- Liczyłem, że mnie pan wyręczy - powiedział, uśmiechając się szeroko. - Pańskie przemówienie na pewno byłoby lepsze.
- Na przemian z żoną czytamy na głos pańskie felietony - dołączył się pastor. - Ona we wtorek, a ja w piątek.
Przewodniczący lokalnego towarzystwa historycznego błagał Qwillerana, by ten któregoś razu zaszczycił zebranie towarzystwa jakimś odczytem.
Qwilleran wmusił nawet w siebie filiżankę herbaty!
Kiedy impreza dobiegła końca, podszedł do Edythe i zaoferował jej pomoc:
- Czy mogę cię odstawić do Ittibittiwassee Estates, tej ostoi obywatelskiej cnoty i przyzwoitości? Ślicznie ci w tym lawendowym kolorze.
- Dziękuję - uśmiechnęła się blado. - Lawenda to kwiat moich urodzin. Jestem z listopada.
- A masz swój urodzinowy wiersz?
- Nigdy o tym nie myślałam, aż do czasu, kiedy przeczytałam twój felieton. Kiedy mnie spytałeś, pomyślałam o ulubionym wierszu mojego męża, trzydziestym sonecie Szekspira. Dell szczególnie uwielbiał jego dwie ostatnie strofy!
W lobby Ittibittiwassee Estates zgotowano mu godne VIP-a powitanie. Winda zawiozła ich na najwyższe piętro, gdzie skierowali się w stronę pokoju numer czterysta. Qwilleran otworzył drzwi kluczem, który wręczyła mu Edythe. Przepuścił właścicielkę, która wkroczyła pewnym krokiem do mieszkania. Jednak zaraz po przekroczeniu progu ugięły się pod nią nogi. Qwilleran w ostatniej chwili chwycił omdlałe ciało. Twarz z alabastrowego zmieniła kolor na siny.
- Dzwoń po pogotowie! - krzyknął do Susan.
Wkrótce przybyli pielęgniarze z noszami.
- Pójdę z nią - powiedziała Susan.
- Czy sądzisz, że mogę wezwać policję?
- Nawet nie pytaj.
Dopiero teraz Qwilleran miał czas, by przyjrzeć się pobojowisku. Szklane drzwi chińskiej szafeczki były otwarte, a zawartość jej czterech półeczek znikła. Na podłodze walały się resztki pobitej porcelany.
Jedynie malutki bucik na szafeczce przy łóżku stał nieuszkodzony.
Worek Lish leżał w koszu na śmieci. Drzwi szafy otwarte były na oścież. Na półkach zostały małe, modne torebki, ale brak było wielkich waliz. Prawdopodobnie użyto ich do transportu łupów. Ich i... ręczników? Żadnego z nich Qwilleran nie znalazł w łazience ani w szafce na bieliznę. Widocznie zawinięto w nie porcelanowe buciki, aby się nie obtłukły.
Wkrótce do mieszkania wparowała Susan.
- Na miejscu jest kardiolog - powiedziała. - A co z policją?
- Szeryf przyśle tu swego zastępcę. Będzie zapewne pytał o liczbę i wartość skradzionych przedmiotów.
- Ich wykaz znajduje się w szufladzie biurka. Doktor Dell opisał tam dokładnie każdy eksponat ze swojej kolekcji. Jeszcze przed inflacją Edythe mówiła, że wszystkie razem warte są ponad dziesięć tysięcy.
Qwilleran zadeklarował, że poczeka na zastępcę szeryfa. A Susan poinformowała go, że doktor MacKenzie zamówił już ambulans ze szpitala.
Po drodze do domu Qwilleran wpadł do Polly. Chciał się przekonać, że już jest w domu cała i bezpieczna. Miał nadzieję, że tym razem wycieczka jachtem Bushy'ego miała bardziej konwencjonalny przebieg.
- Cieszę się, że nie utonęłaś - przywitał ją. - Jak było?
- Łódka wspaniała, wyprawa również. Naturalnie jeśli ktoś lubi wycieczki po jeziorze. No a do tego wyśmienite towarzystwo! Lunch palce lizać! Przywiozłam ze sobą parę kanapek z krabem i roquefortem. Bez skórki. Ale nie wiem, czy lubisz takie piknikowe smakołyki...
- Też pytanie!
- Możemy schrupać je z selerem naciowym i popić szklaneczką mrożonej herbaty. Co ty na to?
Qwilleran wolałby kawę z lodem, ale pomyślał, że tuż po obchodach Święta Niepodległości mrożona herbata będzie bardziej na miejscu.
- Do tego jakaś miła muzyka? - spytała.
- Nie miałabyś nic przeciwko temu, gdybyśmy najpierw odsłuchali wiadomości o szóstej?
Najpierw podano wyniki rozgrywek futbolowych, poinformowano o pożarze szopy przy Sandpit Road i o tragicznym wypadku na Bixby Highway. Młoda kobieta zmierzająca na południe przekroczyła żółtą linię i zderzyła się czołowo z autobusem jadącym z lotniska. Poinformowano też, że samochód, który prowadziła, był na tablicach z innego stanu.
- Niesamowite! - powiedziała Polly. - A mówią, że atak serca miewają tylko stare baby.
- Atak serca? Może po prostu dzwoniła do swego chłopaka z komórki.
- A jak dzisiejsze przedstawienie?
- Chyba nie najgorzej. Zarezerwowałem ci miejsce na następną niedzielę.
- A byłeś na przekazaniu Mount Vernon, kochanie?
- Na samo wręczenie kluczy się nie załapałem. Przyszedłem na poczęstunek, ale ciastka były raczej średnie.
Kiedy Qwilleran przybył do składu, koty powitały go kotłowaniną, która wyrażała protest przeciwko tak późnemu powrotowi. Czas kolacji dawno już minął. Następnie Koko i Yum Yum usadowiły się na barze i niecierpliwie obserwowały wąsacza, który nakładał im jedzenie do miseczek, większe porcje niż zazwyczaj. W tym momencie zadzwonił telefon. Qwilleran podbiegł do słuchawki, sądząc, że to Susan chce go poinformować o stanie zdrowia Edythe.
- Qwill! - ze słuchawki dobiegł go głos Gary'ego Pratta. - Słyszałeś wiadomości o szóstej? Na Bixby Highway miał miejsce tragiczny wypadek! To była Lish Carroll!
- Skąd wiesz?
- Zastępca szeryfa, z którym chodziłem do szkoły średniej, wpadł do baru, aby podzielić się tą informacją. Obaj z zainteresowaniem przyglądaliśmy się jej powrotowi w rodzinne strony.
- Ale przecież ona nie miała prawa jazdy!
- Nie byłbym tego taki pewien. O jej wadzie serca nic nam nie wiadomo, ale nikt tu nie miał z nią kontaktu od szóstej klasy. A teraz muszę wracać do roboty. Do usłyszenia!
Pierwsza myśl Qwillerana była taka: Ciekawe, czy porcelanowe buciki również się potłukły?
Myśl druga to zadzwonić do Susan i powiedzieć jej o wypadku. Lekarz opiekujący się Edythe może nie życzyć sobie, aby informować ją o zdarzeniu. Susan właśnie wróciła do domu ze szpitala.
- Przez dwadzieścia cztery godziny opiekowałam się nią jak starszą siostrą - powiedziała. - Ale o wszystkim musi zadecydować doktor MacKenzie. Powiedział mi, że Edythe jest bardzo dzielna, ale i tak musi ją u siebie zatrzymać przynajmniej na tydzień. Nie protestowała. Bardzo jej się ten lekarz spodobał, a do tego jest wdowcem.
Po załatwieniu tej sprawy Qwilleran nakarmił koty, a następnie zajął się własnym żołądkiem. Wstawił zupę na gaz i żeby zaspokoić pierwszy głód, wziął kawał polędwicy wołowej imponującej wielkości, wsadził między dwie pajdy chleba i pożarł, zagryzając korniszonem.
Jeszcze nie zdążył wyłączyć palnika kuchenki pod zupą, gdy Koko zaczął wariować. Jak opętany skakał na kredens, starając się wcisnąć nos w szczelinę między parapetem a roletą kuchennego okna. Qwilleran wiedział, że za moment stanie się coś ważnego. Zachowanie kota było tak ostentacyjne, że wąsacz w tej chwili wyobraził sobie czołg wjeżdżający na jego podwórze.
Qwilleran wyszedł na zewnątrz, przedtem przykrywając garnek i chowając przed kotami kanapkę do szafki. Na próżno nasłuchiwał warkotu silnika i chrzęstu żwiru na drodze - nieomylnych znaków, że do składu zbliża się samochód. Wkrótce za to na ścieżce dojrzał postać mężczyzny w wysokich butach, obcisłych dżinsach i dżinsowej kurtce. Była to druga połowa duetu Lish i Lush.
Rozdział szesnasty
Qwilleran wyszedł gościowi naprzeciw.
- Clarence! Co za niespodzianka! Skąd przybywasz?
- Z kempingu - wymamrotał mężczyzna takim głosem, jakby za moment miał paść martwy.
- Z Great Oaks? To jakieś dziesięć mil stąd! Mam nadzieję, że ktoś cię tu podrzucił.
Qwilleran wiedział, że to mało prawdopodobne. Ludzie z Moose County nie przepadali za obcymi autostopowiczami noszącymi fryzury z Nizin.
- Może jesteś głodny, Clarence? Mężczyzna przytaknął i rzekł:
- Nie mogę ci za nic zapłacić. Ona odjechała. Nie zostawiła ani centa.
- W takim razie zapraszam cię do altany na miskę zupy i kanapkę. - I wskazując przybyszowi fotel na biegunach, dodał: - Usiądź tu sobie. Zdejmij buty. Tu masz orzeszki, żebyś się nie nudził, czekając na obiad. Szklankę soku?
- A piwo?
- Przykro mi. Piwa nie mam.
Qwilleran skłamał, bo w jego barku były alkohole każdego rodzaju. Niemniej jednak uznał, że bezpieczniej będzie nie częstować gościa czymś mocniejszym.
Gospodarz udał się do kuchni, aby podgrzać zupę i zrobić kanapkę dla Clarence'a. Koty wlepiały w niego swe ogromne, błękitne ślepia. Yum Yum wydawała się lekko rozkojarzona, Koko miał zaś tajemniczą minę. On zawsze musiał wiedzieć, kto, co i jak. Qwilleran zastanawiał się, jak powiedzieć Clarence'owi o wypadku, o ile ten o nim jeszcze nie wiedział. (Wyrażenie „odjechała”, którego użył, wskazywało na to, że Clarence nie zna najnowszych wiadomości). Lush nie wydawał się też wymarzonym partnerem do konwersacji. Z rzadka posługiwał się zdaniami, komunikując się z otoczeniem za pomocą pojedynczych słów i monosylab.
Clarence był wygłodzony jak wilk, więc pożarł nie tylko swoją, ale także porcję gospodarza. Qwilleran w gruncie rzeczy nie miał mu tego za złe. Trwoniąc dziedzictwo Klingenschoenów na cele publiczne, przyzwyczaił się do tego typu sytuacji.
- Jak długo pracujesz dla Lish? - zaczął.
- Nie wiem - odpowiedział gość, wzruszając ramionami.
- Tak to jest, czas płynie niepostrzeżenie, lata zdają się być jak miesiące... A zostawiła ci jakieś instrukcje?
Clarence pokręcił głową, pochłaniając kanapkę gospodarza.
- Dlaczego wyjechała i dokąd? Wiesz coś o tym?
- Nie.
- A ty, jeśli mogę spytać, gdzie mieszkasz? Oczywiście nie chciałbym być natrętny, więc jeśli...
- Nigdzie.
- Po prostu... podróżujesz, tak?
Clarence skinął głową.
- No tak, młodzi ludzie nie lubią stabilizacji - powiedział Qwilleran, starając się, aby nie zabrzmiało to jak rodzaj wyrzutu. - Lish jest nie w ciemię bita. Mówiła, że jesteś dobrym kierowcą. Lubisz swoją pracę?
Clarence ponownie przytaknął.
- A w czym się specjalizujesz?
- W mokrej robocie.
- W mokrej robocie? Typu pranie, zmywanie?
W odpowiedzi Clarence odsłonił połę sztruksowej kurtki i Qwilleran mógł dostrzec kaburę z rewolwerem.
- Jasne! - powiedział Qwilleran, nie znajdując w głowie żadnego stosowniejszego komentarza.
Po chwili milczenia odezwał się znowu:
- A co byś powiedział na miseczkę lodów? Po sutej kolacji musi być deser, no nie? Z czekoladową polewą czy bez?
Wkrótce gospodarz zjawił się w altanie, niosąc lody.
- Po ciężkim dniu nie ma nic lepszego od lodów. A teraz powiedz mi coś o tej mokrej robocie. To musi być bardzo interesujące.
- Kropnąłem tylko dwóch.
- Wspaniale! A gdzie?
- Jednego gdzieś tu, blisko plaży. A drugiego na północ stąd.
- A kto to był? Wiesz o nich coś więcej?
W odpowiedzi Clarence wzruszył tylko ramionami.
- Mam nadzieję, że twój szef był zadowolony z roboty? Może nawet przyjechaliście tu świętować twój zawodowy sukces?
- Nie. Wszystko przez tę starą, jej babkę. Myślę, że ona miała być następna. Ale Lish wyjechała.
Qwilleran zamyślił się. Gdyby nie tragiczne losy bohaterów, można by to uznać za finał komedii.
- A co teraz zamierzasz zrobić, skoro ona zabrała samochód?
- E tam! Wróci.
- To nie takie proste. Wczoraj po południu Lish miała wypadek. Mówili o tym w radiu. Twoja szefowa nie żyje.
Mężczyzna spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.
- Słyszałeś, co powiedziałem? Lish zginęła... w wypadku... A z samochodu został wrak.
Na twarzy Clarence'a Qwilleran dostrzegł grymas smutku.
- A ja tak o niego dbałem!
Ta reakcja zafrapowała wąsacza. Szefowa Clarence'a nie żyła, samochód zamienił się w kupę złomu, a on w takiej chwili myśli o godzinach spędzonych przy myciu karoserii! Jego mętny wzrok mógł sugerować, że Clarence jest na haju, a jego niewrażliwość wynika z uzależnienia. Qwilleran też był kiedyś uzależniony - od alkoholu. Bezdomny, bezpłodny, bezrobotny i pełen nienawiści do innych. I wtedy pewien nieznajomy wyciągnął go z tej Doliny Śmierci, dosłownie i w przenośni. To był prawdziwy zwrot w jego życiu. Różnica polegała na tym, że Qwilleran nikogo nie zamordował. Owszem, to Lish była tu mózgiem, ale Clarence pociągnął za cyngiel. Prawdopodobnie także to ona, a nie on, miała wzbogacić się na tych zabójstwach. Teraz, gdy zbiegła z całym łupem, zdarzył się ten wypadek. Drogę zajechał jej autobus wiozący ludzi z lotniska i Clarence został sam, bez grosza przy duszy i z brzemieniem odpowiedzialności na swoich barkach. Czy był na haju czy nie - to nie miało teraz żadnego znaczenia. Clarence był zabójcą i za swe czyny winien odpowiedzieć.
- Nie uważasz, że to trochę nie fair, że tak nagle wyjechała? - spytał Qwilleran. - W końcu powinna cię chronić. To ty strzelałeś zamiast niej i w ostatecznym rachunku to ty, a nie ona, pójdziesz siedzieć.
Twarz Clarence'a wykrzywił bolesny grymas.
- Może zadzwonię do mojego prawnika? - zaproponował Qwilleran. - On na pewno coś ci poradzi. Telefon mam w domu, więc ty tu tymczasem posiedź, a ja załatwię całą sprawę. Koko, mój kot, dotrzyma ci towarzystwa. Żebyś się nie czuł samotny. Lubisz koty?
Clarence przytaknął bez entuzjazmu.
Po chwili Qwilleran wrócił do altany, niosąc torbę ze swoim pupilkiem. Posadził go delikatnie na stole, tuż przy łokciu Clarence'a. Mężczyzna i kot spojrzeli na siebie badawczo, a Qwilleran popędził do składu.
Po pierwsze, wypełnił swój obywatelski obowiązek i zadzwonił do Andrew Brodiego. Komendant policji, jak w każde sobotnie popołudnie, wylegiwał się w domu przed telewizorem, skacząc z kanału na kanał.
- Andy, wskakuj w mundur! Facet, który zabił tego gościa znalezionego na plaży, jest teraz u mnie w altanie... Nie, nic nie robi, to znaczy bawi się z Koko. Ale to niezły gagatek, więc sam go nie zaaresztuję. Podejrzewam, że jego partnerka naszprycowała go jakimiś narkotykami, a następnie zabrała cały łup. To ona wjechała w autobus jadący z lotniska.
Nagle Qwilleran zamarł. Z podwórza dobiegł go huk wystrzału.
- Boże! Zastrzelił Koko!
Rzucił słuchawkę i wybiegł ze składu. Gdy dobiegł do altany ujrzał... kota stojącego na stole z wygiętym grzbietem i nastroszonym ogonem. Z fotela zwisało bezwładne ciało Clarence'a. W jego czole widniała dziura po pocisku.
Qwilleran ruszył w stronę telefonu:
- Andy... Andy... - wysapał, z trudem łapiąc oddech. - Mam nowe wieści...
- Nie ruszaj się z miejsca! - krzyczał Brodie. - I nie pozwól mu zbiec!
- On nigdzie już nie ucieknie. Przyjeżdżaj tu i sprowadź karawan.
Rozdział siedemnasty
Na szczęście dla Qwillerana cała historia nie stała się pożywką dla tutejszych plotkarzy. Policja i miejscowe media jak zwykle uszanowały jego anonimowość. Było to o tyle proste, że bandyci leżeli w grobie, a Koko - jedyny świadek zdarzenia - milczał jak grób. Edythe Carroll wkrótce wróciła do Ittibittiwassee Estates, pozostając pod opieką doktora MacKenzie. Co zaś się tyczy kolekcji porcelanowych bucików, zdołała ona przetrwać wypadek w twardej walizce, owinięta w grube ręczniki. Na całe szczęście.
Qwilleran mógł wreszcie skoncentrować się na swoich felietonach oraz przedstawieniach Wielkiego sztormu, które dawał dwa razy w tygodniu przy pełnej widowni. Któregoś poranka Polly Duncan i Rikerowie urządzili w jego altanie piknik. Nad drinkami czuwał Arch, a obiad serwowała Mildred, która na tę okazję przygotowała specjalny niskokaloryczny deser.
- Jak ci się udało odczyścić ten fotel? - zagadnął Qwillerana Arch Riker, mrużąc filuternie oko.
- Wiesz, koty spędzają tu sporo czasu i froterują meble swoim futerkiem. Dlatego nie muszę ich czyścić.
Prawda była zgoła inna. Od czasu strzału w altanie koty omijały ją szerokim łukiem. Dopiero kiedy ekipa sprzątaczy wyszorowała wszystko dokładnie, przesycając drewno aromatem detergentów, Koko i Yum Yum wróciły na swoje miejsce.
Piknik rozpoczął się od zakąsek i konwersacji. Qwillerana chwalono za dramatyczny kunszt, Maxine za jej kreację, panią Carroll za hojność, a miasto Brrr za niezwykle udane urodzinowe obchody.
- Kto wpadł na pomysł, by ustawić ten kretyński tort? - spytała Mildred.
- Jak to kto? Gary Pratt - powiedział Arch. - To świr. Kto widział, żeby tak o siebie nie dbać! Z tym zarostem wygląda jak prawdziwy niedźwiedź.
- Właśnie dlatego został przewodniczącym izby handlowej - odparł Qwilleran. - A tu jest Moose County i każdy może wyglądać, jak chce.
- W takim razie pas! - powiedział Arch, który był wielbicielem brydża. - A teraz pomówmy o czymś przyjemniejszym. Jak się mają sprawy z księgarnią?
Polly cierpliwie czekała na to pytanie.
- Mamy już kota, to przystojniak w kolorze marmolady, z turkusowymi oczyma. Już zadecydowane, że wykładzinę dobierzemy pod kolor jego sierści. Dogadałam się też z byłym nauczycielem z akademii w Lockmaster, który będzie moim asystentem.
- Jak się nazywa? - spytała Mildred, która szczyciła się tym, że zna wszystkich w promieniu kilkudziesięciu mil.
- Alden Wade. Kot nazywa się Dundee. Mam tu gdzieś jego zdjęcie. Chcielibyście je zobaczyć?
- Zdjęcie nauczyciela czy kota? - rezolutnie spytał Arch.
- Mój mąż wznosi się dzisiaj na wyżyny poczucia humoru - odparowała Mildred.
Umaszczenie Dundeego, a szczególnie plamki o kolorze jogurtu morelowego, zachwyciły wszystkich zebranych. No i do tego te obłędne zielone oczy!
- Przepraszam, że zmieniam temat - odezwał się Arch - ale już dłużej nie wytrzymam. Co to jest za drewienko? - i tu wskazał na leżący w drugim końcu stołu niewielki przedmiot.
- Wabik na dzikie indyki - odparł Qwilleran. - Sprzedaje je Klub Łowiecki, a dochód przeznacza na cele dobroczynne, więc kupiłem parę, aby obdarować przyjaciół myśliwych. Ale póki co komunikuję się za ich pomocą z Koko, który, Bóg raczy wiedzieć jak, nauczył się mówić po indyczemu.
- No, dosyć tych atrakcji jak na jeden dzień! Zmykamy do domu.
Goście odnieśli brudne naczynia do składu. Kobiety zabrały się do sprzątania kuchni, a Qwilleran nakarmił koty. Arch uznał, że najlepiej zrobi, jeśli od wszystkich tych zajęć będzie się trzymał z daleka. Ograniczył się więc do roli komentatora.
- Ooo! Nowy telefon!... A skąd masz tę drewnianą miskę na spinacze?... Hmm, widzę, że Koko znowu zrzucił książkę Wujcia Wiggily'ego... Czytujesz jeszcze swoim kotom?
Goście wkrótce odjechali, a Qwilleran przetransportował koty do altany. Wraz z nimi do płóciennej torby wrzucił książkę o króliku w cylindrze, który miał maniery prawdziwego dżentelmena. Yum Yum przemyciła w pyszczku srebrny naparstek i kiedy byli już na miejscu, zabawiała się toczeniem go po betonowej podłodze. Koko zaś usadowił się przy rolecie, jakby oczekiwał na jakieś niezwykle ważne wydarzenie.
- Czekasz na listonosza? - zagadnął go Qwilleran. - A może na Świętego Mikołaja? Wiem! Czekasz na Godota!
Kot odwrócił głowę i spojrzał na człowieka z politowaniem.
Nagle Qwilleran poczuł znużenie. Jego przyczyną były nie tylko występy i towarzyszące im emocje. Zapewne afera związana z przybyciem Lish i Lusha, której zwieńczeniem było samobójstwo w altanie, miała tu swój niemały udział. Poczuł, że należy mu się chwila relaksu, nicnierobienia przy upajających dźwiękach letniego popołudnia. Może na chwilę się zdrzemnął. Pewnie coś mu się nawet przyśniło. Słyszał też kląskania i bulgotania, które wydawał z siebie Koko.
Był pewien, że słyszał też, jak poruszyły się zarośla, z których wyłoniły się dwa dzikie indyki, a za nimi gromadka małych - wszystkie tego samego rozmiaru. Większe, z czerwonymi fałdkami na szyi, pomaszerowały ścieżką w stronę składu i obserwowały go z minami znawców współczesnej architektury.
Czy to Koko je tu zaprosił? Czy to ich właśnie wypatrywał?
Kiedy Qwilleran zaczął przyglądać się im uważniej, indyki zdecydowały się na niespieszny odwrót. Najpierw rodzice, później pisklęta żegnające otwartą przestrzeń tęsknym wzrokiem. Zapewne Koko też jest zawiedziony, pomyślał wąsacz. Myślał, że zostaną dłużej.
Nagle powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk. Qwilleran aż podskoczył na fotelu. Tymczasem Koko wylądował na stoliku obok.
- Ty draniu! - krzyknął wąsacz.
Tymczasem Koko uderzył łapą w tom opowiadań i poematów Wujcia Wiggily'ego.
Rad nierad Qwilleran rozpoczął lekturę. Ale koty straciły już zainteresowanie dla Zabójstwa Dana McGrew i Polowania na Żmirłacza. Qwilleran mimochodem pomyślał, że fakt ów zbiegł się w czasie z odkryciem, że to Lish i Lush byli „leśnymi zabójcami”.
Simmons, który sądził, że imię Żmirłacz jest anagramem, byłby naprawdę ubawiony, gdyby wiedział, że angielskie Snark, czyli Żmirłacz, czytane od tyłu daje „Krans”, a Kranson to prawdziwe nazwisko Alicii Carroll, które nosiła, zanim przeprowadziła się do babki.
Po raz kolejny przypadkowe fakty układały się w logiczną całość... A do tego przypomnieć należy pierwszą reakcję Koko na Lish. Gdy ujrzał ją na plaży, zabulgotał jak imbryk na gazie. Wszystkie koty potrafią wyczuć, czy dany człowiek jest dobry czy zły. A Koko miał tę zdolność opanowaną do perfekcji. Potrafił też wyczuć morderstwo na odległość wielu mil i sygnalizował je swoim żałosnym wyciem. I zawsze była to zbrodnia związana bądź z Qwilleranem, bądź z jego przyjaciółmi.
- Yow! - skwitował Koko i spojrzawszy Qwilleranowi głęboko w oczy, zatopił pazury w blat stołu.
- Zniszczysz politurę! - jęknął Qwilleran, ale Kao K'o-Kung nic sobie z tego nie robił.
- N-n-now! - miauknęła Yum Yum i nie czekając na zaproszenie, wskoczyła na kolana wąsacza. Otarła się główką o jego brodę i wręczyła mu srebrny naparstek, swoją ulubioną zabawkę.
Przepisy
„Tak się zagadali, że nadeszła pora na lunch... Qwilleran postanowił zamówić swoje ulubione kanapki Reubena”.
Kanapka Reubena
12 kromek żytniego chleba
3 łyżki masła lub margaryny
1/2 kg peklowanej wołowiny
1 1/2 filiżanki dobrze odciśniętej kiszonej kapusty
6 plasterków szwajcarskiego sera
Posmaruj każdą kromkę masłem lub margaryną. Odwróć kromki i na odwrotnej stronie rozsmaruj sos Reubena. Połóż wołowinę na sześciu kromkach. Przykryj ją kiszoną kapustą. Na wierzch ułóż po jednym kawałku żółtego sera. Przykryj kanapki pozostałymi kromkami pieczywa, sosem do środka. Ułóż kanapki na grillu lub na dużej patelni. W czasie pieczenia dociśnij kanapki przykrywką lub talerzem, żeby się nie rozpadły. Trzymaj na ogniu przez 6 minut lub tak długo, aż zarumienia się od spodu. Następnie odwróć kanapki i smaż do chwili, kiedy stopi się ser. Porcja na sześć kanapek.
Sos Reubena
1 filiżanka majonezu
1/4 filiżanki śmietany
1/3 filiżanki sosu chili
1 łyżeczka drobno posiekanej cebuli
4 łyżeczki słodkiej zaprawy octowej
1 łyżeczka soku z cytryny
1/2 łyżeczki sosu Worcestershire
1/2 łyżeczki chrzanu
Zmieszaj majonez, śmietanę i sos chili w małej miseczce. Wymieszaj cebulę z zaprawą octową, sokiem z cytryny, sosem Worcestershire i chrzanem. Połącz dokładnie wszystkie składniki.
„Qwilleran włożył do kosza piknikowego zimne napoje owinięte w lód, kanapkę z szynką i przekąski dla kotów. Na wierzch położył dwa melasowo-imbirowe ciasteczka ze szkockiej piekarni. Zastanawiał się, jak to możliwe, że te płaskie, jednolite, brązowe ciastka są takie wilgotne i smaczne. Po chwili wahania zapakował do koszyka wszystkie cztery”.
Imbirowe ciastka z melasą
1 1/2 filiżanki mąki
3/4 łyżeczki sody
1/2 łyżeczki soli
1 łyżeczka imbiru
1 łyżeczka cynamonu
1/2 filiżanki masła lub margaryny w temperaturze pokojowej
3/4 filiżanki cukru
1 jajko
1/4 filiżanki melasy
1/2 filiżanki wiórków kokosowych
1/2 filiżanki szatkowanych orzechów pekanowych
Nagrzej piekarnik do temperatury 190 stopni. Zmieszaj mąkę, sodę, sól, imbir i cynamon. Utrzyj masło z cukrem, dodaj jajko i melasę. Ucieraj do uzyskania puszystej masy. Dodawaj powoli suche składniki. Na koniec dosyp orzechy i wiórki kokosowe. Dobrze wymieszaj. Nakładaj łyżką ciasto na wyłożoną papierem do pieczenia blachę. Uformuj ciasteczka w odległości 5 cm od siebie. Piecz 8 do 10 minut. Przed zdjęciem z blachy lekko przestudź. Porcja ciasta wystarcza na mniej więcej 30 ciasteczek.
William Wordsworth, Wędrując jak samotny obłok, przełożył Stanisław Barańczak.