Braun Lilian Jackson Kot który 30 Kot który wiedział i inne opowiadania

background image

Lilian Jackson Braun

Kot, który wiedział i inne

opowiadania

Kot tom 30.

Przełożył Stanisław Kroszczyński

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!

Tytuł oryginału: The CatWhoHad 14Tales

background image

1 Kot, który wiedział

- Opowiadanie Kot, który wiedział zostało opublikowane po raz pierwszy w „Ellery

Queen’s Mystery Magazine” w grudniu 1963 roku.

Już w bardzo młodym wieku Phuut Phat zorientował się, że ludzie należą do gatunków

niższych. Nie widzą w ciemnościach. Jedzą i piją najprzedziwniejsze rzeczy. Przede wszystkim

jednak mają tylko pięć zmysłów - ci dwoje, którzy mieszkali z nim razem, nie potrafili nawet

przekazać sobie myśli, nie uciekając się do użycia słów.

Przez ponad rok, czyli odkąd przybył do tego domu, Phuut Phat usiłował wprowadzić

własny, o wiele doskonalszy system porozumiewania się, ale dwójka jego uczniów czyniła nader

mizerne postępy w tej dziedzinie. W porze kolacji siadał i koncentrował się, aż wreszcie któreś z

nich nagle stwierdzało: „Pora nakarmić kota” - jakby samo wpadło na tę myśl.

Jednak ich zdolność odbierania wiadomości przekazywanych przez Phuut Phata

ograniczała się do spraw najprostszych i podstawowych. Poza tym nie docierało do nich nic i

Phuut Phat stracił już nadzieję, że kiedykolwiek się rozwiną.

Poza tym jednak żyło mu się w tym domu całkiem wygodnie. Wszystko odbywało się

regularnie, zgodnie z codzienną rutyną, a tę Phuut Phat cenił nade wszystko. Ubolewał nad

wszelkimi jej zakłóceniami - które szczęśliwie zdarzały się nieczęsto - jak spóźnione posiłki,

niepotrzebne hałasy, obce osoby w domu lub wątróbka w inne dni niż niedziela. Zawsze w

niedzielę jadał wątróbkę.

Dom, w którym mieszkał Phuut Phat, mieścił się w eleganckiej dzielnicy miasta. Był

dwupiętrowy, pełen puszystych dywanów, miękkich foteli i wysokich mebli, na których szczycie

mógł zasiadać, by spoglądać z góry na podejrzanych gości. Wystarczył jeden sus, żeby Phuut

Phat znalazł się na najwyższej komodzie, a kiedy pomykał z kuchni mieszczącej się na parterze

na piętro do salonu i ku sypialniom na drugim piętrze, wyglądało to niemal, jakby frunął nad

wyłożonymi miękkim chodnikiem schodami - albowiem Phuut Phat był kotem syjamskim. Jego

płowa sierść była delikatniejsza od gronostajów. Tam, gdzie futerko przybierało kolor

ciemnobrązowy, przypominało lśniący aksamit. Takich miejsc było osiem (a przed tą wizytą u

doktora dziewięć). Jego skośne oczy miały barwę nieprzeniknionego błękitu.

Mieszkających w tym samym domu ludzi Phuut Phat na swój użytek określał jako

background image

Jedynkę i Dwójkę. Jedynka zapewniała mu wszystkie wygody, zaspokajała jego próżność

wyszukanymi komplementami, a czasem ozdabiała mu szyję klejnotami zdjętymi z własnego

nadgarstka.

Natomiast Dwójka przydawał się o tyle, że służył rozrywce i zabawie. Mówił niewiele,

umiał jednak potrząsać kluczykami umocowanymi na lśniącym łańcuszku, przesuwając je w tę i

z powrotem ku uciesze Phuut Phata. Ponadto co rano w garderobie wiązał krawat, którego

grubszy koniec zataczał w powietrzu fascynujące kręgi, a Phuut Phat, żeby mu sprawić

przyjemność, skakał i chwytał go perłowymi pazurkami.

Te codzienne igraszki, drzemki na puchowych poduszkach, wycieczki na schody

przeciwpożarowe, gdzie miał swój kojec, oraz dwa posiłki dziennie wyznaczały rytm życia Phuut

Phata.

Aż kiedyś pewnej niedzieli zorientował się, że ustalony porządek uległ niepokojącemu

zakłóceniu. Niedzielne gazety, które zazwyczaj leżały rozrzucone na podłodze biblioteki, by

mógł rozszarpywać je pazurami na strzępy, zebrano w stos i ułożono schludnie na biurku.

Przestawiono meble. W domu znalazło się mnóstwo kwiatów, których nie pozwolono mu gryźć.

Jedynka była zdenerwowana, a Dwójka był zbyt zajęty, żeby się z nim bawić. Pojawiła się jakaś

obca w białym ubraniu, która zaczęła tłuc garnkami i pobrzękiwać szkłem, a kiedy Phuut Phat

zwabiony zapachem krewetek oraz wędzonych ostryg zjawił się w kuchni, aby dokonać

inspekcji, kucharka przegoniła go bezceremonialnie.

Phuut Phat przeszkadzał wszystkim. Wreszcie, żeby już nie plątał się pod nogami,

umieszczono go w drucianym kojcu na tarasie schodów przeciwpożarowych, skąd obserwował

wróble uwijające się w ogrodzie na dole, aż poczuł pustkę w żołądku. Wtedy podniósł wrzask,

żeby wpuszczono go z powrotem do domu.

Zastał Jedynkę przed toaletką; była zajęta swoimi włosami i w ogóle jej nie obchodziło,

że jest głodny. Wskoczył lekko na stolik, siadł wyprostowany pośród lśniących buteleczek,

wyprężył ogon i skupił spojrzenie błękitnych oczu na czole Jedynki. Zaczął się koncentrować -

koncentrować - i koncentrować. Z Jedynką zawsze trudno się było porozumieć. Jej umysł

przeskakiwał z myśli na myśl całkiem jak jeden z tych wróbli, które nie były w stanie usiedzieć

ani przez chwilę na tej samej gałązce. Jakby wcale nie potrafiła się zrelaksować. Phuut Phat

musiał zmobilizować całą swą wolę, aby przekazać jej, czego chce.

Nagle spojrzała w jego stronę. Coś wreszcie zaświtało w jej głowie.

background image

- Ach, John - zawołała do Dwójki, który szczotkował właśnie zęby. - Może mógłbyś

poprosić Millie, żeby nakarmiła Phusia? Zapomniałam dać mu jeść, zupełnie wyleciało mi to z

głowy. Jest już po piątej, a ja jeszcze nie uporałam się z moimi włosami. Powinieneś już włożyć

marynarkę, niedługo zaczną schodzić się goście. I proszę, powiedz Howardowi, żeby zapalił

świece. Mógłbyś też przygotować kilka płyt... Nie, zaczekaj chwileczkę. Jeżeli Millie wciąż

jeszcze przygotowuje przystawki, może sam byś nakarmił Phusia? Wystarczy otworzyć mu jakąś

puszkę.

Na te słowa Phuut Phat począł wpatrywać się w Jedynkę z taką intensywnością, że

wysyłane przezeń fale energii psychicznej stały się niemal widoczne.

- Ojej, zapomniałam - zorientowała się Jedynka. - Dzisiaj niedziela, więc spodziewa się,

że dostanie wątróbkę. Ale najpierw pomóż mi zapiąć suknię i załóż Phusiowi na szyję moją

bransoletkę ze szmaragdami. A może nie, ja założę szmaragdy, a jemu damy ametysty... John!

Zdajesz sobie sprawę, że jest piętnaście po piątej?! Naprawdę, powinieneś już włożyć marynarkę.

- A ty powinnaś się uspokoić - stwierdził Dwójka. - Przecież nikt nigdy nie przychodzi

punktualnie na przyjęcia. Powiedz mi, Helen, dlaczego upierasz się, żeby urządzać spędy na tyle

osób, skoro tak się przy tym denerwujesz?

- Denerwuję się? Wcale się nie denerwuję. A poza tym to ty wpadłeś na pomysł, żeby

zaprosić jednocześnie twoich klientów i moich przyjaciół. Sam mówiłeś, że w ten sposób

upieczemy całą masę pieczeni na jednym cholernym rożnie... A teraz, proszę cię, nakarm już

Phusia. Tak się we mnie wpatruje, że głowa mnie od tego rozbolała.

Phuut Phat ledwie zdążył pochłonąć krem z wątróbki, umyć pyszczek i zająć strategiczną

pozycję w salonie, gdy zaczęli nadchodzić ludzie. Jego poirytowanie zakłóceniem codziennej

rutyny łagodziła nieco świadomość, że goście będą się nim zachwycać. Jego imię w języku

syjamskim podobno znaczyło „cudne zjawisko”, a on sam doskonale zdawał sobie sprawę ze

swej urody. Ułożył się więc między dwoma georgiańskimi lichtarzami ze srebra, unosząc wysoko

głowę i wyciągając jedną łapkę do przodu, a drugą podwijając z gracją; jego ogon tymczasem

zwisał niedbale przez krawędź marmurowego gzymsu nad kominkiem. Czekał na komplementy.

Gości było naprawdę wielu, a Phuut Phat jak zwykle miał okazję stwierdzić, że tylko

nieliczni z nich wiedzą, jak należy odnosić się do kota. Niektórzy gadali jakieś bzdury

fałszywym, afektowanym tonem. Inni wykonywali gwałtowne ruchy w jego kierunku albo, co

było doprawdy oburzające, próbowali wziąć go na ręce.

background image

Właściwie tylko jeden naprawdę potrafił się zachować odpowiednio, z szacunkiem i

rezerwą. Phuut Phat zmrużył oczy na znak uznania. Był to mężczyzna o dystyngowanym

wyglądzie, który ciężko opierał się o lśniącą laskę. Zachowując należyty dystans, powoli

wyciągnął rękę w jego stronę, by Phuut Phat mógł ją powąchać. Kot uprzejmie poruszył wąsami.

- Jesteś żywą rzeźbą - stwierdził gość.

- To jest Phuut Phat - oznajmiła Jedynka, która przecisnęła się ku nim przez zatłoczony

salon. - Jest najważniejszą osobą w tym domu.

- Prawdziwy koci arystokrata - zauważył człowiek ze lśniącą laską, zwracając się do

gospodyni tym samym wytwornym tonem, którym zyskał sympatię Phuut Phata.

- O tak, mógłby zdobywać medale na wystawach. Ale to domator, wychodzi tylko do

klatki, którą urządziliśmy dla niego na schodach przeciwpożarowych.

- Świetny pomysł! - stwierdził gość. - Powinienem urządzić coś takiego dla mojej kotki.

Mamy szylkretową kotkę perską. Czy mógłbym obejrzeć tę klatkę?

- Ależ oczywiście. Jest przy oknie biblioteki.

- Macie państwo piękny dom.

- Dziękuję. Zarzucano nam, że urządziliśmy go pod kolor Phuut Phata, ale właściwie to

poniekąd prawda. Zresztą jak pan może zauważył, nie ma u nas żadnych łatwo tłukących się

bibelotów. Kiedy Phuut Phat zrywa się do lotu, nic nie jest w stanie go powstrzymać.

- W rzeczy samej, zauważyłem, że zbieracie.państwo georgiańskie srebra - stwierdził

gość. - jest tu kilka pięknych okazów.

- Widać, że zna pan się na srebrze. Pańska laska to także rzadki okaz.

Uśmiechnął się gorzko.

- Człowiek robi, co może, żeby z przykrej konieczności czerpać choć odrobinę satysfakcji

estetycznej.

Jakby dla zilustrowania tych słów, postąpił dwa kroki, mocno kulejąc.

- Może miałby pan ochotę obejrzeć moją kolekcję sreber na dole, w jadalni? -

zaproponowała Jedynka. - Same wczesne egzemplarze, mniej więcej z czasów Wrena.

Phuut Phat, który zorientował się, że rozmowa nie dotyczy już jego niezwykłych zalet,

zeskoczył na dół i chyłkiem wymknął się z salonu, poruszając nerwowo koniuszkiem ogona.

Znalazł na podłodze oliwkę i wturlał ją pod grzejnik. Kilka razy ktoś o mało go nie rozdeptał. W

desperacji uciekł na górę do pokoju gościnnego, gdzie odkrył stos futer z norek oraz soboli.

background image

Ułożył się wygodnie na samym jego szczycie i usnął.

Po tak drastycznym zakłóceniu domowej rutyny Phuut Phat potrzebował kilku dni, by

przyjść do siebie, toteż cały następny tydzień upłynął mu jak we śnie - i nic dziwnego, spędził

bowiem ten czas głównie w ten właśnie sposób. Potem jednak znów nadeszła niedziela i krem z

wątróbki, gazety rozsypane na podłodze i błogi nastrój odprężenia wśród domowników.

- Phusiu! Nie tarzaj się w tych gazetach - zawołała Jedyn ka. - John, pobrudzi sobie

futerko od farby drukarskiej. Daj mu „Wall Street Journal”, jest czystszy.

- Może chciałby pójść do swojego kojca i zażyć nieco słoneczka.

- O właśnie, kochanie, zapomniałam cię spytać: kim był ten czarujący pan ze srebrną

laską na naszym przyjęciu? Jakoś umknęło mi jego nazwisko.

- Nie mam pojęcia - stwierdził Dwójka. - Myślałem, że to ty go zaprosiłaś.

- Cóż, widocznie przyprowadził go ze sobą któryś z gości. Przypomniało mi się, bo chciał

urządzić u siebie w domu taki sam kojec. Ma szylkretowego persa. A mówiłam ci, że

Hendersonowie mają dwa kociaki birmańskie? Jesteśmy do nich zaproszeni w następną niedzielę

na drinka i żeby obejrzeć kotki.

Minął kolejny tydzień, który odznaczył się tym, że Phuut Phat znalazł sobie nowy punkt

obserwacyjny. Odkrył mianowicie, że można wskoczyć na szczyt staroświeckiej szafy

wznoszącej się niczym wieża w hallu przy wejściu do biblioteki. Poza tym jednak był to tydzień

jak wszystkie inne, po którym nastąpił równie pozbawiony wydarzeń weekend - ku zadowoleniu

Phuut Phata.

W niedzielę Jedynka i Dwójka wybierali się na oględziny birmańskich kociaków, toteż

Phuut Phat otrzymał swój posiłek wcześniej niż zwykle, po czym zasnął na sofie w bibliotece.

Obudził go dzwonek telefonu. Wokół panował mrok, poza nim nie było nikogo w domu.

Podniósł głowę i zaskrzeczał na aparat, ganiąc w ten sposób urządzenie za zakłócenie jego

spokoju, aż dzwonek posłusznie umilkł. Phuut Phat znów pogrążył się we śnie z pyszczkiem

opartym o łapkę.

Gdy telefon zadzwonił po raz drugi, Phuut Phat wstał i obrzucił go pogardliwym

spojrzeniem, przeciągając się z grzbietem wygiętym w łuk i ogonem skręconym w znak

zapytania.

Aby wyrazić swą irytację, wskoczył na biurko i podrapał pazurami okładkę słownika

Webster’s Unabridged. Przez chwilę zajmował się żuciem skórzanej zakładki. Potem zachciało

background image

mu się pić. Zeskoczył więc i podążył do garderoby, gdzie znajdowała się jego miseczka z wodą.

Wszystkie światła były pogaszone, noc pochmurna, a jednak przemierzał mroczne pokoje

pewnie, omijając nogi mebli i zatrzymując się niekiedy, by sprawdzić jakiś niedostrzegalny dla

ludzkiego oka pyłek znajdujący się na dywanie w hallu. Nic nie mogło umknąć jego uwadze.

Phuut Phat chłeptał wodę, poruszając z wielką prędkością języczkiem, gdy nagle coś

sprawiło, że podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Jego ogon zamarł w bezruchu. Wróble na

podwórzu? Krople deszczu uderzające o schody przeciwpożarowe? A potem znów zapadła cisza.

Pił więc dalej, ale znów zaniepokoił go podejrzany odgłos. Zdecydowanie działo się coś

niedobrego. Ogon Phuut Phata napuszył się jak wiewiórcza kita; kot z nastroszonymi wąsami

bezgłośnie przemknął do hallu, spoglądając ku bibliotece.

Dostrzegł jakąś postać na schodach przeciwpożarowych. Ten ktoś dobierał się do

bibliotecznego okna.

Spoglądał jak skamieniały - aż okno otworzyło się i do pokoju wsunęła się czarna

sylwetka. Phuut Phat jednym susem znalazł się na samym szczycie wysokiej szafy.

Gdy znalazł się wysoko i mógł obserwować wszystko z góry, poczuł się bezpiecznie.

Tylko czy poczucie bezpieczeństwa to nie za mało? W zamierzchłych stuleciach jego przodkowie

strzegli świątyń Orientu. Kryli się w cieniach, czaili na wysokich murach, gotowi w każdej chwili

zaatakować intruza i zmienić jego twarz w krwawą masę, drąc skórę na strzępy tak właśnie, jak

Phuut Phat szarpał niedzielne gazety. Poczuł, że gra w nim pierwotny instynkt, lecz w tej samej

chwili przypomniał sobie również, że jest przecież kotem cywilizowanym i jak najbardziej

oswojonym.

Tymczasem włamywacz, skradając się na palcach, znalazł się już w hallu; Phuut Phat

zorientował się, że go zna. To był ten mężczyzna ze lśniącą laską. Jednak tym razem jego

obecność miała w sobie coś złowrogiego. Z główki laski dobywał się nikły promyk niebieskiego

światła. Mężczyzna nie opierał się już o laskę, lecz trzymał ją przed sobą, gdy kierował się ku

schodom. Gdy intruz mijał szafę, sierść na grzbiecie Phuut Phata najeżyła się. Instynkt

nakazywał: „Teraz, skocz na niego!” Jednak jakiś nieokreślony lęk powstrzymał go od działania.

Bezgłośnie, całkiem jak kot, włamywacz zszedł na dół, nieświadom tego, że w

ciemnościach obserwuje go para czujnych oczu. Po chwili uszu Phuut Phata doszły stłumione

odgłosy z jadalni. Czuł Zło. Na szczycie szafy nic mu nie groziło, a jednak zadrżał.

Gdy mężczyzna pojawił się znów, dźwigał spory ciężar, który zaniósł do okna biblioteki.

background image

Potem zakradł się na drugie piętro, a po dobiegających dźwiękach Phuut Phat zorientował się, że

buszuje w sypialni. Kot oblizał nerwowo nosek.

Włamywacz pojawił się znów, podążając za plamą niebieskiego światła. Gdy zbliżył się

do szafy, Phuut Phat uniósł się, wiodąc zmagania z jakąś niewidzialną siłą. Odczuwał przemożny

impuls nakazujący mu zaatakować, a zarazem paraliżujący lęk.

„Na co czekasz? Skacz!!!” - nakazał dziki instynkt odziedziczony po przodkach.

„Nie ruszaj się z miejsca!” - ostrzegł obezwładniający strach.

„Skacz wreszcie!... Teraz... teraz... TERAZ!!!”

Phuut Phat wylądował na głowie mężczyzny, rozdzierając miękkie ciało pazurami

ostrymi jak brzytwy.

Ohydny wrzask, jaki wydał z siebie intruz, podziałał na Phuut Phata niczym elektryczny

wstrząs. Kot poszybował w powietrzu - popędził jak strzała schodami na górę - do sypialni - by

skryć się pod łóżkiem.

Przez dłuższy czas drżał na całym ciele, czuł suchość w pyszczku, jego uszy niemal

wywróciły się na lewą stronę pod wpływem owego straszliwego przeżycia. W tym wszystkim

było coś bardzo złego i bardzo dziwnego, chociaż nie był w stanie pojąć, co tak naprawdę

wprawiło go w takie pomieszanie. Wiedział jednak, że z czasem powróci spokój, więc póki co

leżał skulony w ciemnościach. Na łapkach miał ślady krwi. Powąchał je z obrzydzeniem i zaczął

wylizywać.

Czynił to powoli, ze wstrętem. Potem podwinął łapki pod tułów i czekał.

Kiedy Jedynka i Dwójka wrócili do domu, wyczuł ich jeszcze, nim trzasnęły drzwi

taksówki. Powinien wybiec im na spotkanie, ale był oszołomiony przejściami tego wieczoru,

rozedrgany wewnętrznie, słaby i niepewny siebie. Dosłyszał szczęk zamka w drzwiach

wejściowych, odgłos kroków na schodach, pstryknięcie włącznika światła w sypialni, gdzie krył

się pod łóżkiem.

Jedynka wydała cichy okrzyk, a potem zawołała głośno:

- John! Ktoś był w naszej sypialni. Okradli nas! W głosie Dwójki pobrzmiewało

niedowierzanie:

- Dlaczego tak sądzisz?

- Moja kasetka z biżuterią! Zobacz! Jest otwarta - i pusta! Dwójka szybko otworzył drzwi

szafy.

background image

- Twoje futra wciąż tu są, Helen. A co z pieniędzmi? Miałaś w domu jakieś pieniądze?

- Nie, nigdy nie trzymam gotówki w domu. Ale srebra! Co ze srebrami? John, biegnij na

dół, żeby sprawdzić. Ja nie mam odwagi... Nie! Zaczekaj! - teraz w głosie Jedynki słychać było

panikę. - Gdzie jest Phuut Phat? Co się stało z Phuut Phatem?

- Nie mam pojęcia - stwierdził Dwójka, również mocno zaniepokojony. - Nie widziałem

go, odkąd przyszliśmy.

Przeszukali cały dom, wołając kota po imieniu; ich ograniczone zmysły nie były w stanie

wyczuć, że Phuut Phat znajduje się przecież tuż obok, pod łóżkiem - pogrążony w rozważaniach

o zmiennych kolejach losu na tym małym świecie.

Kiedy wreszcie któreś z nich, czołgając się na czworakach, dostrzegło parę oczu

lśniących pod łóżkiem, został delikatnie wydobyty ze swej kryjówki, a Jedynka wzięła go na

ręce, kołysząc i wtulając wilgotną, słoną twarz w jego futerko, podczas gdy Dwójka stał obok,

głaszcząc go niezdarnie. Uspokojony Phuut Phat przestał drżeć. Próbował zamruczeć, ale na to

było jeszcze za wcześnie, miał zbyt ściśnięte gardło.

Jedynka dalej trzymała Phuut Phata na rękach - a on wcale nie miał ochoty zeskoczyć,

nawet gdy do domu wpuszczono dwóch obcych ludzi. Ludzi, którzy zadawali pytania i oglądali

wszystkie pomieszczenia.

- Jesteśmy ubezpieczeni - powiedziała im Jedynka - ale tych sreber nie da się zastąpić

niczym innym. Były bardzo stare i bardzo rzadkie. Poruczniku, czy jest jakaś szansa, że je

odzyskamy? - nerwowo bawiła się uszkami Phuut Phata.

- Na tym etapie śledztwa trudno stwierdzić - odparł detektyw - ale może państwo

będziecie mogli nam pomóc. Czy ostatnio nie wydarzyło się coś dziwnego? Na przykład jakieś

dziwne telefony?

- Owszem - stwierdziła Jedynka. - Ostatnio kilka razy ktoś do nas dzwonił, ale nie

odzywał się, kiedy podnosiliśmy słuchawkę.

- Stara sztuczka. Sprawdzają w ten sposób, czy jesteście państwo w domu.

Jedynka popatrzyła w oczy Phuut Phata.

- Phusiu, czy telefon dzwonił, kiedy nas nie było? - spytała, kołysząc go na rękach. - Jaka

szkoda, że Phuut Phat nie może nam opowiedzieć, co się zdarzyło! Musiał się okropnie

wystraszyć. Dzięki Bogu, że nic mu się nie stało.

Phuut Phat uniósł łapkę, aby ją polizać. Na jednym z pazurków pozostał jeszcze ślad

background image

ludzkiej krwi.

- Gdyby tylko Phuś mógł nam powiedzieć, kto tu był! Phuut Phat zamarł w bezruchu z

wyciągniętym różowym języczkiem. Wbił wzrok w czoło Jedynki.

- Zauważyliście państwo jakichś obcych w okolicy? - dopytywał się porucznik. - Kogoś

podejrzanego?

Ciało Phuut Phata stężało, jego błękitne oczy skupiły się na punkcie położonym pomiędzy

brwiami Jedynki, nieco powyżej nich. Przecież wiedział.

- Nic nie przychodzi mi do głowy. A ty coś zauważyłeś, John?

Dwójka potrząsnął głową.

- Biedny Phuś - powiedziała Jedynka. - Zobacz, jak się we mnie wpatruje. Na pewno jest

głodny. Phusiu, chciałbyś coś przegryźć?

Kot poruszył się niecierpliwie.

- Intrygują mnie te plamy krwi na parapecie - rzekł detektyw. - Czy państwa kotek jest na

tyle agresywny, żeby zaatakować obcego i podrapać do krwi?

- Boże jedyny, nie! - zawołała Jedynka. - To rozpieszczone domowe zwierzątko. Kiedy

przyszliśmy, znaleźliśmy go pod łóżkiem, był śmiertelnie przerażony.

- Tak więc jest pani pewna, że ostatnio nie wydarzyło się nic niezwykłego? A może był w

domu ktoś, kto mógł widzieć srebra albo biżuterię? Może niedawno w państwa domu robotnicy

dokonywali jakichś napraw? Może ktoś, kto mył okna?

- Żałuję, ale nic nie przychodzi mi do głowy - stwierdziła Jedynka. - Naprawdę, nie

przypominam sobie żadnej podejrzanej osoby.

Phuut Phat poddał się.

Wyrwał się z objęć Jedynki i zeskoczył na podłogę. Pomaszerował w kierunku drzwi z

opuszczonym łebkiem, nie posiadając się z oburzenia. Przecież wiedział, kto to był. Wiedział!

Człowiek z błyszczącą laską. Jednak na próżno usiłował się z nią porozumieć. Ludzki umysł jest

tak zamknięty, że nic naprawdę ważnego nie jest w stanie do niego dotrzeć. A Jedynka była tak

zaabsorbowana własną gadaniną, że jej umysł absolutnie nie był w stanie nikogo ani niczego

słuchać...

Nagle uwagę Phuut Phata zwrócił brzęk kluczyków. Odwrócił się i ujrzał Dwójkę

kołyszącego nimi na łańcuszku w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Nie mówił nic. Dwójka

zawsze więcej myślał, niż mówił. Być może Phuut Phat próbował porozumieć się nie z tym

background image

umysłem, co należało. Być może tak naprawdę to Dwójka był numerem jeden w tym domu, a

Jedynka numerem dwa?

Phuut Phat usiadł i w bezruchu zaczął się koncentrować, wyciągając szyję. Kluczyki na

łańcuszku kołysały się, a Phuut Phat skupił spojrzenie niebieskich oczu na trzech zmarszczkach

między brwiami a włosami Dwójki. Kluczyki kołysały się w lewo i w prawo, w lewo i w prawo.

Phuut Phat skupiał się coraz bardziej.

- Chwileczkę - odezwał się Dwójka, wyrywając się z zamyślenia. - Właśnie coś przyszło

mi do głowy. Helen, pamiętasz nasze przyjęcie sprzed dwóch tygodni? Był na nim taki facet,

którego oboje nie znaliśmy. Facet ze srebrną laską.

- Ależ tak! Interesował go kojec dla kota na schodach przeciwpożarowych. Dlaczego

wcześniej o nim nie pomyślałam? Tak, poruczniku, bardzo interesował się naszą kolekcją sreber.

- Czy to coś panu mówi, poruczniku? - spytał Dwójka.

- A i owszem - detektyw oraz drugi policjant wymienili spojrzenia, tamten skinął głową.

- Ten człowiek - dodała Jedynka - wyrażał się w bardzo wytworny sposób i miał

nienaganne maniery. Mocno kulał.

- Znamy go - stwierdził ponuro detektyw. - Tylko udaje kalekę. Budzi w ten sposób

współczucie - i zaufanie. Znamy jego sposoby działania i to, co państwo opowiedzieli, pasuje do

niego jak ulał. Nie wiedzieliśmy tylko, że znów zaczął działać w tym sąsiedztwie.

- Tylko skąd te plamy krwi na parapecie? - zastanawiała się Jedynka.

Phuut Phat wygiął tułów, przeciągając się błogo, i wyszedł z pokoju, by rozejrzeć się za

jakimś miękkim, ciemnym i spokojnym miejscem. Zamierzał porządnie się wyspać. Był

zrelaksowany i usatysfakcjonowany. Udało mu się nawiązać istotny kontakt z ludzkim umysłem,

toteż doszedł do wniosku, że może jednak, mimo wszystko, istnieje jakaś nadzieja. Być może

nadejdzie taki dzień, że nauczą się otwierać na nadchodzące komunikaty, odbierać je i rozumieć.

To prawda, że czeka ich jeszcze długa droga, nim zdadzą sobie sprawę ze swoich możliwości.

Ale jednak - jednak nie są tak zupełnie beznadziejni.

2 Noc wielkiej kałuży

Dla Percy’ego duchy nie były niczym nowym. W Anglii, gdzie przyszedł na świat,

pojawiały się bezustannie. Tylko że brytyjskie zjawy potrafiły się zachować zgodnie z regułami

dobrego wychowania, natomiast po wizycie dwójki nieokrzesanych prostaków, którzy nawiedzili

background image

letnią rezydencję Percy’ego w Michigan, pozostał mu niesmak i rozgoryczenie.

Percy był kawalerem w średnim wieku, cenił sobie spokój i wygodę, miał też swoje

luksusowe nawyki. Takim samym lekceważeniem obdarzał małe dzieci, jazgocące psy i

hałaśliwych dorosłych. On sam szczycił się nieskazitelnymi manierami oraz nieposzlakowaną

opinią. Właściwie Percy’ego można by uznać za konserwatywnego nudziarza - gdyby oczywiście

był człowiekiem. Ponieważ jednak przyszedł na ten świat jako kot, cieszył się powszechną

estymą z racji wzorowego zachowania.

Był korpulentny, pręgowany - szary i czarny wzór na jego futerku był równie

symetryczny jak prążki na skrzydłach motyla. Coś w stanowczym wyrazie jego pyszczka

nadawało mu wygląd osobnika wiernego swoim przekonaniom, przywodząc zarazem na myśl

dobrodusznego tygrysa ludojada.

Letnie weekendy Percy spędzał w otoczonym lasami letnim domku położonym na

uważanym za dość ekskluzywną okolicę wybrzeżu jeziora Big Pine. Przesypiał tam całe godziny

w towarzystwie Corneliusa i Margaret lub przyglądał się bez mrugnięcia okiem spokojnej tafli

jeziora.

Cornelius również nade wszystko cenił sobie wygodę, także był w średnim wieku i lubił

spokój. Również był korpulentny i podobnie jak Percy miał wygląd zarazem stanowczy i

dobroduszny. Podczas weekendów układał puzzle, odbywał niespieszne przechadzki razem z

żoną albo próbował się nauczyć łowić ryby. Margaret dziergała na drutach swetry lub krzątała się

z upodobaniem w nowocześnie wyposażonej kuchni. Goście - jeśli takowi się zjawiali - byli

spokojni, kulturalni, w średnim wieku i nie przejawiali skłonności do nadmiernego wysiłku.

Życie toczyło się monotonnie i jednostajnie, czyli dokładnie tak, jak Percy’emu to odpowiadało -

dopóki nie nadeszła noc wielkiej kałuży.

Do letniego domku na sobotę i niedzielę zaproszono Billa Diddletona z żoną. Barek został

zaopatrzony w kosztowne trunki, które Cornelius lubił serwować, a w lodówce znalazły się

specjalności Margaret, takie jak bisque z krewetek i cielęcina w auszpiku tudzież ciasto z

jagodami. Uwielbiała raczyć gości smakowitymi potrawami, a Cornelius również nie posiadał się

z radości, gdy trafiła się okazja, by przyodziać na siebie kucharski fartuch i przyrządzić steki,

które specjalnie w tym celu sprowadzał z Teksasu.

- Ciekawe, jaka jest ta nowa żona Billa - mruknęła znad swej robótki Margaret, gdy

czekali na przybycie Diddletonów. - Mam nadzieję, że potrafi docenić dobrą kuchnię.

background image

- Brakuje jednego kawałka układanki - stwierdził Cornelius, przyglądając się ze

zmarszczonymi brwiami puzzlowej wersji Mony Lizy.

- Leży na podłodze, obok twojego lewego buta, mój drogi. Jak sądzisz, czy Bili

przypadnie do gustu Percyemu? Obawiam się, że nasz Percy nie przepada za osobami o tak

ekspansywnym charakterze.

Na dźwięk swojego imienia Percy podniósł głowę. Zauważył, że kłębek włóczki potoczył

się na podłogę, ale nie stanowiło to dla niego nawet najmniejszej pokusy. Nigdy nie przeszkadzał

Margaret w jej robótkach ani Corneliusowi w układaniu puzzli. Pan domu uśmiechnął się

przyjaźnie do swego milczącego podopiecznego.

- Percy, ten pan, który wkrótce tu się zjawi, jest jednym z moich najlepszych klientów,

toteż wszyscy będziemy dokładali wszelkich starań, by przez najbliższe trzydzieści sześć godzin

jakoś znieść jego ekscesy.

Percy zmrużył oczy, wyrażając niedbałą zgodę. Jednak gdy Diddletonowie pojawili się,

wzniecając krzyk, rejwach i ogólny harmider, schronił się czym prędzej na antresoli, skąd mógł

przyglądać się wszystkiemu, zachowując dyskretny dystans.

Kobieta była drobna i nerwowa, a przemawiała przy tym piskliwym głosem, toteż Percy

natychmiast zakwalifikował ją do tej samej kategorii co małe, dziamgające pieski. Tym niemniej

z zafascynowaniem przyglądał się jej biżuterii połyskującej w promieniach słońca wpadających

do wnętrza domu. Mężczyzna był muskularny, arogancki i tryskający energią, całkiem jak

boksery, z którymi Percy’emu zdarzyło się mieć do czynienia. Srebrzysty pręgowaniec miał

bardzo określone poglądy dotyczące tej akurat psiej rasy.

Gdy tylko Bili Diddleton znalazł się we wnętrzu, natychmiast zwrócił uwagę na poziomą

belkę biegnącą pod stropem salonu. Podskoczył i uwiesił się na niej, a następnie w tej pozycji

przebył całą jej długość. To nietuzinkowe zachowanie sprawiło, że Percy poczuł się zażenowany.

- No proszę, proszę! - odezwał się Cornelius najjowialniejszym tonem, na jaki go było

stać. - Przypuszczam, mój stary, że po tym pokazie atletycznej sprawności gotów jesteś na

drinka. A co pani mogę podać, pani Diddleton, jeśli wolno spytać?

- Mów mi Deedee - zachichotała.

- Ach, tak! Oczywiście. Z przyjemnością. Pozwolę sobie zaoferować osiemnastoletnią

szkocką...

- Mam lepszy pomysł - oznajmił Bili. - Pokaż mi barek, a sporządzę ci takiego drinka, że

background image

w życiu go nie zapomnisz. Masz sok pomidorowy?

- Ten koktajl to specjalność Billa, pyszności - zapiszczała jego żona. - Składa się z soku

pomidorowego, piwa imbirowego, szkockiej... - uniosła wzrok, próbując przypomnieć sobie

czwarty składnik, i natychmiast wrzasnęła przenikliwie. Między słupkami balustrady ujrzała

pozbawioną ciała głowę, która wpatrywała się w nią zielonymi oczami.

- To tylko nasz Percy - wyjaśniła Margaret. - Wcale nie jest taki groźny, na jakiego

wygląda.

- Kot! Nie znoszę kotów!

Percy nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ten weekend nie zaczyna się najlepiej - i miał

rację. Na lunch Margaret przewidziała suflet z homarami, a następnie jedną ze swych

specjalności, czyli sałatę, którą przygotowywała od razu na stole, rozkoszując się pochwałami

gości. Tym razem jednak Bili Diddleton uparł się, że sałatą zajmie się osobiście.

- Siądź sobie i odpocznij, Meg - rzekł - a ja ci pokażę, jak eksperci radzą sobie z

zielskiem.

- Czy to nie cudownie, że Bili cię wyręczy? - zauważyła Deedee. - Jest doskonałym

kucharzem. Przygotował też na ten weekend jedno ze swoich wspaniałych ciast.

- Właściwie tort. Nazywam go „szczęśliwa siódemka” - wtrącił Bili. - Siedem warstw, z

siedmioma różnymi odmianami wódy. Musi się przegryźć przez dwadzieścia cztery godziny,

zanim się do niego dobierzemy... Co jest, Meg? Boisz się tych kilku kalorii?

- Ależ nie - odparła Margaret, siląc się na wesołość. - Tyle że ja planowałam...

- Wyjaśnijmy to sobie od razu, kotku. Nie chcę, żebyście robili sobie kłopot z naszego

powodu. Fajnie, że nas tutaj zaprosiliście, więc weźmiemy na siebie część roboty.

- Bili ma takie dobre serce - szepnęła Deedee do Margaret.

- A to jeszcze nie wszystko. Słuchajcie, przywiozłem ze sobą cztery fantastyczne steki.

Dziś wieczorem pokażę wam, jak przyrządzić na grillu dobre mięso.

- Ach tak? No proszę, proszę! - rzekł zgnębiony Cornelius i dodał, żeby zmienić temat: -

A tak przy okazji, czy lubicie może stare cmentarze? Natrafiliśmy w lesie na dawne miejsce

pochówków, prawdziwy zabytek. Na nagrobkach - ciągnął, zapalając się do ulubionego tematu -

widnieją imiona drwali”którzy przybyli tu ongiś w poszukiwaniu zarobku. Za dawnych czasów te

okolice stanowiły największy ośrodek przemysłu drzewnego na Środkowym Zachodzie.

Znajdowało się tutaj pięćdziesiąt tartaków oraz pięćdziesiąt saloonów.

background image

Temat ten był jednym z koników Corneliusa, który interesował się historią i wiedział

niemało o przeszłości otaczającej ich krainy. Odmalował więc słowami barwny obraz

przeszłości, kiedy to wraz z rozpoczęciem sezonu rzeką napływały łodzie pełne rosłych,

brodatych mężczyzn w czerwonych chustach na szyjach; całe tysiące drwali opanowywały

powstałe przy tartakach miasteczka, wrzeszcząc, plując śliną żółtą od przeżutego tytoniu i pijąc

na umór. Nosili buty z kolcami ostrymi jak gwoździe, dzięki którym, gdy padał deszcz, nie

ślizgali się na drewnianych chodnikach. Tymi samymi szpikulcami przebijali też sobie

wzajemnie żołądki, kiedy doszło do bójki. Drwali zabitych podczas bijatyk w saloonach albo

wrzucano do jeziora, albo - o ile zostało im jeszcze coś z wypłaty - grzebano ich na tym właśnie

cmentarzu. Nagrobek kosztował dwanaście dolarów, a w tę cenę wliczone było także epitafium.

- W późniejszych czasach przemysł drzewny przeniósł się dalej na zachód - opowiadał

Cornelius - a przytartaczne osady spaliły się lub rozsypały ze starości. Pozostały tylko kamienne

nagrobki, na których widnieją napisy, w których mowa jest na przykład o ospie wietrznej albo o

sójkach. Otóż kiedy któryś z drwali został zabity - albo „spławiony”, jak to wówczas określano,

zapewne w nawiązaniu do ściętych, a więc martwych drzew, które spławiano rzeką - otóż

powiadano, że zamordowani drwale po śmierci wcielają się w szare sójki. Natomiast „ospa

wietrzna” to rodzaj obrazowego porównania. Chodzi o to, że skóra człowieka skopanego butami

opatrzonymi w kolce wyglądała, jakby była pokryta wysypką.

- Mamy dwa ulubione nagrobki - dodała Margaret - na obu są błędy ortograficzne.

Morgan Black został „spławion” w roku 1861, a „Świński Ogon” Beebe „zmar ot wysypki” w

tym samym roku.

- No to zasuwamy! - zawołał Bili. - Niech no sobie zobaczę tę trupiarnię. Moim zdaniem

to były szczere, proste chłopaki - tak jak ja!

- A nie ma tam trującego bluszczu? - zaniepokoiła się Deedee, kurcząc się w fotelu.

- Ani trochę - uspokoiła ją Margaret. - Chodzimy na ten cmentarz w każdy weekend.

Ku zadowoleniu Percy’ego wszyscy czworo wybrali się na oględziny historycznych

nagrobków. Jednak niestety wrócili zbyt prędko jak na jego gust. Najwyraźniej ta wycieczka

pobudziła wyobraźnię Billa Diddletona.

- Szkoda, cholera, że ten cmentarz jest taki zapuszczony - stwierdził. - Fajnie by było

wyciąć zielsko, poprostować nagrobki i wybudować płot dookoła. Chętnie spędziłbym tu kiedyś

tydzień, żeby się tym zająć - zapadło znaczące milczenie, ale Bili nie zniechęcił się, za to

background image

przyszła mu do głowy nowa myśl: - Ejże, a czy może chłopaki łażą sobie po nocach? Chodzi mi

o to, czy widujecie tu czasem jakieś duchy?

- Bili! - oburzyła się jego małżonka. - Nawet nie mów takich rzeczy!

- Idę o zakład, że jak wejdę w trans, bez problemu sprowadzę tu kilku gości z zaświatów.

Tacy jak oni na pewno nie poszli sobie grzeczniutko do nieba - puścił oko do Corneliusa. - Może

byśmy zaprosili ze dwóch, żeby dotrzymali nam towarzystwa dziś w nocy? Na przykład ci wasi

ulubieńcy, Morgan Black i „Świński Ogon” Beebe? Ej, wy tam, przybywajcie!

Po kolacji usiedli wszyscy przy kominku. Bili odchylił głowę do tyłu, wyprostował się,

zamknął oczy i zaczął mruczeć pod nosem. W domku zapanowała niesamowita cisza, słychać

było tylko trzaskanie polan w ogniu.

Margaret zadrżała, a w tej samej chwili Deedee krzyknęła piskliwie:

- Przestań już! To wcale nie jest śmieszne. Ciarki mnie przechodzą!

Bili drgnął, jakby przebudzony, i zabrał się do poprawiania ognia.

- No dobra, to jeszcze po kielichu i spać. Pora iść w kimę, jeżeli mamy wstać jutro o

piątej i iść na ryby. Meg, kotku, zostawiam „szczęśliwą siódemkę” na barze, żeby się przegryzła

przez noc. Chyba kot się do niej nie dobierze, co?

- Oczywiście, że nie - zapewniła Margaret, a Percy - który przyglądał się temu

wszystkiemu z niesmakiem - odwrócił głowę, nie posiadając się z oburzenia.

Kiedy tamci poszli spać, przeszedł się w ciemnościach po domu, przeciągając się i ciesząc

samotnością. Ogień na kominku przygasł, na palenisku pozostał tylko żar. Była to spokojna

bezksiężycowa noc, za oknami widać było tylko czarne niebo, czarne jezioro i czarne sylwetki

sosen.

Percy umościł się na dywaniku przed kominkiem i począł wylizywać futerko w cieple

bijącym od paleniska, kiedy doszedł go od strony szczytów sosen jakiś dziwny dźwięk, na tyle

niezwykły, że kot zamarł w bezruchu z wyciągniętym języczkiem. Brzmiało to trochę jak wycie

wiatru w górnych gałęziach, które zazwyczaj zapowiadało burzę, ale wąsy Percy’ego dały mu

znać, że tym razem nie ma to nic wspólnego z pogodą. Gdy tak spoglądał w stronę czarnych

okien, przez szkło przeniknęła czyjaś obecność. Uczyniła to bezgłośnie, bezszelestnie. Percy

poczuł chłodny powiew na wilgotnym po toalecie futerku.

Owa obecność, gdy znalazła się wewnątrz, wydała z siebie niski, bolesny jęk, zwijając się

przez chwilę w bezkształtnej masie. Percy przyglądał jej się z zainteresowaniem, ona zaś

background image

tymczasem przybrała kształt - zwalisty kształt ludzki.

Jak wspomnieliśmy, zjawy nie były dla Percy’ego niczym nowym. Jeszcze jako młody

kociak kiedyś w Anglii próbował otrzeć się o kostki pewnego ducha i ku swemu zdziwieniu

przekonał się, że jest to niewykonalne, po prostu jakby otarł się grzbietem o powietrze. Ta zjawa

była największa i najtoporniejsza ze wszystkich, jakie dotąd widział. W miarę jak nabierała

kształtów, dostrzegł brodatą postać w czapce włożonej na bakier, zszarganej kurcie i portkach

wsuniętych w ciężkie buciory. „Stukstukstuk” - rozległy się kroki na wypolerowanej drewnianej

podłodze.

- Jasny gwint! - odezwał się głuchy, pobrzmiewający echem głos. - A co to znowu za

chałupa? - duch przyglądał się ze zdumieniem puszystym dywanom, mosiężnym ornamentom na

kamiennej obudowie komina i stolikowi ze szklanym blatem, na którym można było dostrzec

niedokończoną układankę.

Percy poprawił się na swym dywaniku, podwijając łapki pod siebie, bo zrobiło się

chłodno. Cały pokój wypełniła zatęchła wilgoć. Znów rozległo się „stukstukstuk”. Odwrócił

głowę i ujrzał jeszcze jedną postać, która zmaterializowała się za nim. Był to również mężczyzna,

odziany w takie same proste łachy jak poprzedni, był jednak niższy od niego i nie nosił brody, za

to po jego plecach spływał długi warkocz spleciony z włosów.

- Któż to jak nie „Świński Ogon” Beebe! - ryknęła pierwsza zjawa głosem na pozór

chrapliwym i gromkim, lecz w rzeczywistości niemal bezdźwięcznym. Głosem, który dosłyszeć

mógł tylko kot.

- Niech mnie diabli, przecież to Morgan Black! - zawołał drugi tym samym ryczącym i

bezgłośnym szeptem. Obaj drwale stali naprzeciwko siebie na szeroko rozstawionych nogach, z

ramionami luźno zwisającymi w dół. - Suszy mnie jak jasna cholera - poskarżył się Świński

Ogon.

- A mnie łeb nawala jak nie wiem co - stwierdził Morgan, stęknął i dotknął rękami skroni.

- Pewnie obaj byliśmy nieźle ubzdryngoleni, jak nas spławili. Gadaj, stary opoju: jak żeś

oberwał?

- Normalnie. Była rozróba w saloonie „Pod Czerwoną Beką”.

Morgan siadł ciężko na sosnowej skrzyni, zdjął głowę z ramion i ułożył ją na kolanach,

żeby porządnie wymasować sobie skronie.

- A mnie dorwali w Sawdust Flats - Świński Ogon zachichotał upiornie. - Łyknąłem parę

background image

kielichów gorzały i właśnie miałem pójść do Sadie Lou, żeby naostrzyć sobie siekierkę, jak to

mówią, kiedy napatoczyłem się na tego gościa z „Blue Nose”, co ma krzywe nogi, no to od razu

żem mu dał w oko. No i nimem się obejrzał, a tu wyskoczyło na mnie siedmiu jego koleżków.

Jak już skończyli mnie młócić buciskami, to taką miałem wysypkę na całej skórze, że w życiu

podobnej nie widziałeś. No i do Sadie Lou żem nie dolazł...

- To było w sześćdziesiątym pierwszym - stwierdziła bezgłośnie głowa Morgana. - Dobry

był rok, rzeka wyjątkowo spławna na wiosnę.

- A ja właśnie zajmowałem się spławianiem bali. Hop, hop, z jednego na drugi! Mógłbym

dopłynąć do brzegu na bańce mydlanej!

- Gadanie.

Świński Ogon siadł ostrożnie w miękkim skórzanym fotelu Corneliusa.

- Ożeż ty! Chałupkacukiereczek, ja cię kręcę! - zaczął śpiewać, zawodząc upiornie: - Jak

wycinaliśmy las, brnąc w śniegu po pas, tyleśmy narąbali, że było pełno bali... A my też

narąbani, hej ho!

- Przymknij się - warknął Morgan. - Zaraz łeb mi się rozsypie na kawałki.

- Dobrze ci gadać, a ja to co? Suszy mnie tak, że wypiłbym całą Tittabawassee.

Najchętniej odgryzłbym ucho temu frajerowi, który nas wezwał! Nie mogli zostawić nas w

spokoju?

Morgan starannie umocował głowę z powrotem na ramionach.

- Nadchodzi świt. Zaraz się zmywamy.

- Było nie było, jakąś pamiątkę trzeba po sobie zostawić - stwierdził Świński Ogon. -

Czuję, jak mnie nosi. Juhuuu!!! - wydał z siebie okrzyk będący zaświatową wersją dziarskiego

wrzasku drwala, przewracając stolik i wyciągając druty z robótki Margaret. Percy aż skurczył się

ze zgrozy.

Następnie drwal przeszedł się po całym pokoju: stukstukstuk. Buciory uderzały kolcami o

podłogę, lecz nie zostawiały najmniejszego nawet śladu na wypastowanych deskach.

- A to co za breja?! - odezwał się, zrzucając siedmiowarstwowy tort z baru. Wypiek

wylądował na podłodze z nieapetycznym pacnięciem. - Juhuuu!

W oddali rozległo się pobrzmiewające echem pianie koguta na jednej z farm oznajmiające

bliski świt.

- Przymknijże się, ty konusie jeden! - w głosie Morgana pobrzmiewała groźba. Wstał ze

background image

skrzyni, zaciskając pięści. - Chcesz, żeby łeb mi odpadł? Gdybym tylko mógł cię dorwać, to...

- Godzina wybiła! - zawołał śpiewnie Świński Ogon. - Dnieje na bagniskach!

Morgan Black rzucił się na niego, ale w tej samej chwili obie postacie rozpłynęły się w

powietrzu. Jeszcze przez moment w salonie unosiła się wilgotna mgiełka.

- Dnieeeje na bagniskach! - grzmiał ostatni zamierający krzyk, jaki Percy usłyszał wraz z

kolejnym pianiem koguta. Mgiełka zaczęła znikać i topnieć, i kurczyć się, aż nie pozostało z niej

nic prócz sporej kałuży na deskach podłogi. Potem zapanowała cisza i słychać już było tylko

szum fal u brzegu jeziora i pierwsze ćwierkanie budzących się ptaków.

Kiedy ci tak hałaśliwi przybysze ulotnili się wreszcie, zadowolony Percy zwinął się w

kłębek na dywaniku, zakrywając jedną łapką uszy - i usnął. Obudził go pełen rozjuszenia wrzask.

- Jasna cholera! - ryknął Bili Diddleton. Ubrany był w strój rybacki i gumowe buty. -

Jasna cholera, tort diabli wzięli!

- Nie mogę zrozumieć, jak to się stało - powtarzał Cornelius. - Nigdy dotąd nie robił

takich psikusów, przenigdy.

- Trzy godziny przygotowywałem ten tort. Osiemnaście jajek i siedem różnych gatunków

wódy!

Na dźwięk jego głosu u balustrady pojawiły się dwie zaspane kobiety.

- Patrzcie na mój tort! - krzyknął do nich Bili. - Przeklęte kocisko zrzuciło go na podłogę.

Margaret czym prędzej zbiegła na dół.

- Nie wierzę, żeby Percy mógł pozwolić sobie na coś takiego. Gdzie on jest? - tymczasem

Percy, przytłoczony ciężarem potwarzy, jaką nań rzucono, uznał, że najrozsądniej będzie

zniknąć.

- Tam się schował! - zadudnił głos Billa. - Bydlak właśnie dał nura pod kanapę.

Zaraz potem rozległ się okrzyk Margaret, zdumionej i zaskoczonej.

- Moja robótka! Wyciągnął z niej druty. Percy! Niedobry kotek!

Percy położył uszy po sobie w pozbawionej nadziei rezygnacji, a zarazem niemym

oburzeniu - osamotniony w ciemnościach pod tapczanem.

- To całkiem nie w jego stylu - przekonywał Cornelius. - Naprawdę nie mogę pojąć, co

skłoniło go do takiego zachowania... Margaret! Moja układanka rozsypana, stolik przewrócony!

Ten kot chyba musiał oszaleć!

Teraz po schodach z wolna zeszła Deedee.

background image

- Zauważyliście, że podłoga jest cała mokra? Na samym środku pokoju jest wielka kałuża.

- Nietrudno zgadnąć, co to takiego! - żachnął się Bili, wprost ociekając sarkazmem i

żądzą zemsty.

- Percy! - zawołali Margaret i Cornelius unisono. - Coś ty narobił?!

Do cna przytłoczony tym ostatnim niesprawiedliwym posądzeniem, Percy aż skurczył się,

marząc tylko o tym, by zniknąć jak tamci nocni goście. Był wyjątkowo schludnym kotem i

szczególnie skrzętnie przestrzegał wszelkich zasad czystości wiążących się z jego kuwetką.

Margaret obeszła kałużę.

- Jakoś nie mogę uwierzyć, żeby Percy zrobił coś takiego.

- A kto inny mógł zostawić kałużę na podłodze? - spytał Bili wielce zjadliwym tonem. -

Może duchy?

- Duchy! - pisnęła głośno Deedee. - Wiedziałam! Wszystko przez te twoje głupie

zaklęcia, Bili! - zajrzała do wielkiego kieliszka na brandy stojącego na barku. - Gdzie jest mój

pierścionek z diamentem? Włożyłam go do tego kielicha, kiedy pomagałam wczoraj Margaret w

kuchni. Och, Bili! Tutaj stało się coś strasznego. Jest mi zimno, cała się trzęsę. Czuję w

powietrzu coś złowrogiego i zatęchłego. Wracajmy do domu. Proszę!

Bili stał pośrodku pokoju, skrobiąc się lewą stopą w kostkę prawej nogi.

- Wiecie co, chyba rzeczywiście powinniśmy wracać, zapim Deedee całkiem się rozklei.

- Zaraz przygotuję śniadanie - zaproponowała Margaret. - Od razu wszyscy poczujemy się

lepiej.

- Nie chcę żadnego śniadania - zawodziła żałosnym tonem Deedee. - Ja chcę do domu.

Dostałam jakiejś wysypki na kostkach, oszaleć można! - zademonstrowała im białe bąble.

- To od trującego bluszczu, dziewczynko - stwierdził Bili. - Chyba mam to samo.

- Niemożliwe - zaprotestowała Margaret. - Na tym cmentarzu nigdy nie było ani jednego

źdźbła trującego bluszczu!

Diddletonowie pospiesznie spakowali swoje rzeczy i odjechali znad jeziora Big Pine, nim

jeszcze słońce wzniosło się nad szczyty drzew.

Urażona duma Percy’ego nie pozwoliła mu opuścić schronienia pod kanapą, odmówił

spożycia śniadania i jeszcze przez dłuższy czas po owej nocy wielkiej kałuży odnosił się z

niejakim chłodem do Corneliusa i Margaret. Co prawda szybko wybaczyli mu wszystko, ale co

komu z przebaczenia za grzechy, których się nie popełniło? O incydencie opowiedziano innym

background image

gościom, którzy pojawiali się w kolejne weekendy, toteż ku ubolewaniu Percy’ego jego reputacja

wielce ucierpiała na całej tej historii.

Pod koniec lata pierścionek z diamentem należący do Deedee znalazł się za sosnową

skrzynią. Jednak państwo Diddletonowie nigdy nie odwiedzili już letniej rezydencji nad

jeziorem. Należy też odnotować fakt, iż Cornelius i Margaret przestali chodzić na groby drwali.

Niemal z dnia na dzień cały cmentarz porosły jadowite pnącza.

- Jakie to dziwne - rzekła Margaret. - Nigdy przedtem nie rósł tu trujący bluszcz!

- Nie mogę tego pojąć - oznajmił Cornelius.

3 Fenomenalna koteczka

Pierwszy raz ze zjawiskiem kociej hiperaktywności mechanicznej zetknęliśmy się

piętnaście lat temu. W tamtych czasach mój mąż i ja nie mieliśmy w domu żadnego zwierzątka,

toteż pełni najlepszych zamiarów zgodziliśmy się zapewnić dom oraz utrzymanie pewnej

młodziutkiej syjamskiej kotce na czas kilku tygodni, podczas których moja mieszkająca na stałe

w St. Louis siostra miała przebywać za granicą. Geraldine zapewniła nas, że taki kociak w domu

to sama radość. W liście napisała:

„Nie powierzyłabym SinSin nikomu innemu oprócz was. Na pewno nie sprawi wam

najmniejszego kłopotu. Pamiętajcie tylko, żeby nie wychodziła na dwór i nie miała kontaktu z

żadnymi kocurami. Jest już w takim wieku, że coś mogłoby jej strzelić do łebka, a ja nie chcę

żadnej wpadki, bo to kotka z imponującym rodowodem i zamierzam skrzyżować ją z nie mniej

rasowym kocurkiem, kiedy przyjdzie co do czego. W zamian za opiekę SinSin zapewni wam

kocie ciepło i rozrywkę. To naprawdę przemiła i bardzo mechaniczna kotka. Co wam przywieźć

z Paryża?”

- Co to znaczy „mechaniczna kotka”? - spytałam Howarda. Zajęty był naszą wieżą stereo,

która już od kilku tygodni zachowywała się dość chimerycznie.

- Za czasów mojego dzieciństwa zabawki były nakręcane - odparł - ale teraz pewnie

wszystkie są na baterie.

- Nie, Geraldine pisze tak o swoim kociaku, prawdziwym - wyjaśniłam. - Czy miałbyś coś

przeciwko temu, gdybyśmy zaopiekowali się małą kotką na jakiś czas?

- Jeśli chcesz, to proszę bardzo - rzekł Howard - tylko mnie w to nie angażuj. Będę tak

długo grzebał w tym sprzęcie, dopóki nie znajdę przyczyny awarii. Wydaje mi się, że to coś we

background image

wzmacniaczu.

Jednak już bardzo niedługo mój mąż dokonał pewnego zaskakującego odkrycia: kiedy w

grę wchodziła SinSin, nie sposób było uniknąć zaangażowania.

Odebraliśmy ją na lotnisku. Wewnątrz specjalnego pojemnika z otworami

wentylacyjnymi widać było drobny kłębuszek futerka. Kłębuszek drgnął. Był żywy.

Umieściliśmy koci transporter na tylnej kanapie samochodu.

- Teraz mogę odetchnąć - stwierdziłam. - Podróż minęła jej bezpiecznie.

Howard zasiadł za kierownicą z błogim wyrazem niezaangażowania na obliczu.

Opuściliśmy lotnisko i tylko odrobinę przekraczaliśmy ograniczenie prędkości, gdy nagle w

paniczne przerażenie wprawił nas szatański wrzask, który rozległ się za nami. Brzmiało to jak

krzyk rannej mewy, lecz było równie donośne jak ryk syreny karetki pogotowia. Howard zjechał

na pobocze i omal nie wpadliśmy do rowu. Okazało się, że SinSin, która przed podróżą

otrzymała słaby środek uspokajający, przychodziła właśnie do siebie i postanowiła nam się

przedstawić.

- Może chce wyjść z tego pudła - wyraziłam przypuszczenie, mając jednocześnie

nadzieję, że nie jest to zwykły sposób przemawiania naszej nowej lokatorki. Gdy wydobyłam ją z

pojemnika, ogarnęły mnie wątpliwości. Cóż to za cudowne stworzenie, które powierzono mej

opiece? Jej jasne futerko było w dotyku delikatniejsze od mojej kurtki z wiewiórek i sprawiało

wrażenie o wiele cenniejszego. Rozmieszczone na nim ciemnobrązowe akcenty wyglądały tak

szykownie, że od razu poczułam się zwykłą, zaniedbaną kurą domową. Natomiast jej oczy... były

błękitne jak niebo i pełne tajemnic przerastających możliwość mojego pojmowania.

Przejęta i zdenerwowana, posadziłam ją na starym swetrze, zastanawiając się, czy

dziesięcioletni kaszmir jest dla niej czymś wystarczająco dobrym. Ciałko SinSin było smukłe,

zwinne i sprężyste.

Po drodze do domu zatrzymaliśmy się przy supermarkecie, aby kupić zapas kociej karmy

i torbę żwirku do jej kuwety. Właśnie, czy plastikowa kuweta wystarczy? Czy może spodziewała

się czegoś z porcelany albo kryształowej patery?

Poszliśmy po zakupy, pozostawiając ją na kaszmirowym sweterku. Oczywiście starannie

zamknęliśmy samochód. A jednak gdy wróciliśmy na parking objuczeni torbami, wokół

samochodu zgromadził się tłumek ciekawskich gapiów, a SinSin znajdowała się na zewnątrz, na

masce wozu. Jedno z tylnych okien było otwarte na oścież!

background image

Siedziała tak sobie niczym starożytny egipski posążek, wyciągając szyję i napawając się

zachwytami gawiedzi, które najwyraźniej uważała za coś w najoczywistszy sposób naturalnego.

Z mocno bijącym sercem przecisnęłam się przez tłum. Próbowałam ją złapać, ale ona tylko

odsunęła się niedbałym, wyniosłym ruchem i wskoczyła na dach samochodu. Pośród widowni

rozległy się śmiechy.

- Nie straszcie jej - rzuciłam błagalnym tonem.

W ślad za nią wspiął się teraz Howard, wykonując dziwne, gwałtowne ruchy i mrucząc

coś pod nosem, gdy usiłował przechytrzyć siedmiomiesięczną kotkę. Rozbawienie gawiedzi nie

poprawiło jego nastroju, toteż gdy wreszcie udało mu się schwytać SinSin, można było o nim

powiedzieć wszystko prócz tego, by był niezaangażowany.

Odjechaliśmy spod supermarketu i kłóciliśmy się właśnie zawzięcie, czyją winą było

pozostawienie otwartego okna, gdy nagle do rzeczywistości przywołał nas chłodny podmuch.

Tym razem otwarte było drugie tylne okno, a SinSin, wyciągając szyję, podziwiała mijany

krajobraz i mrugała oczyma na wietrze.

Wrzasnęłam, a Howard nadepnął na hamulec. Wreszcie nas oświeciło. Elektryczne szyby!

SinSin po prostu przypadkiem stanęła na przycisk otwierający okno - najpierw jedno, potem

drugie. Nie trzeba dodawać, że resztę podróży spędziła zamknięta w swoim pojemniku, na cały

głos wyrażając sprzeciw wobec takiego stanu rzeczy.

Gdy weszliśmy do domu, nowo przybyła obwąchała wszystko z wyraźną dezaprobatą,

wzgardziła kolacją podaną na jednym z moich najlepszych talerzyków, zignorowała mięciutkie

legowisko, które jej przygotowaliśmy, i nawet nie spojrzała na głupie zabawki, które dla niej

kupiliśmy. Obserwowaliśmy każdy jej ruch z niepokojem, a Howard przyglądał jej się z takim

zafascynowaniem, że całkiem zapomniał o swojej wieży stereo.

- Powinniśmy zostawić ją na trochę w spokoju - stwierdziłam po jakimś czasie. -

Wybierzmy się do kina, niech pobędzie trochę sama. Będzie mogła zaznajomić się z nowym

miejscem w swoim własnym tempie.

Wyszliśmy więc, ale jakoś nie potrafiłam skupić się na akcji filmu. Żeby tylko SinSin nie

zrobiła sobie jakiejś krzywdy! Czy aby na pewno w naszym domu nie ma czegoś, co mogłoby

być dla niej niebezpieczne? Niektóre okna zostawiliśmy otwarte, były w nich tylko siatki - czy

przypadkiem nie wypchnie którejś z nich i nie ucieknie? A co będzie, jeżeli zacznie obgryzać

liście którejś z moich roślin doniczkowych i się otruje?

background image

Do domu wróciliśmy około północy, a gdy wjechaliśmy na naszą cichą uliczkę, mój

niepokój przerodził się w przerażenie. Na gankach, chodnikach i trawnikach pełno było

sąsiadów. Chodzili w tę i we w tę, wymachując ramionami oraz perorując z oburzeniem.

Najwyraźniej protestowali w ten sposób przeciw czemuś. Tak, niewątpliwie nie przypadły im do

gustu jazgotliwe dźwięki gitar i łomot ciężkiej rockowej muzyki... dobiegającej najwyraźniej z

naszego domu.

Pod nasze drzwi zajechał radiowóz, błyskając światłami na dachu.

- Co też państwu przyszło do głowy? - zrugał nas policjant. - Czy tak postępują

odpowiedzialni ludzie? Co to za pomysł, żeby wyjść z domu i zostawić radio rozkręcone na

pełny regulator? Niby porządni ludzie, a tu proszę, takie rzeczy!

Dźwięk wydawany przez wieżę Howarda był wprost ogłuszający. Rzucił się, żeby ją

wyłączyć, tymczasem ja próbowałam wytłumaczyć się przed policjantami i przeprosić sąsiadów.

- Z tym sprzętem coś jest nie tak - stwierdziłam. - Czasem działa, czasem nie działa, ale

żeby się sama włączyła? Tego nigdy byśmy się nie spodziewali.

Biedna SinSin! Odniosłam wrażenie, że ona ucierpiała najbardziej. Leżała skulona pod

łóżkiem, najwidoczniej wstrząśnięta tym, że przyszło jej wbrew własnej woli mieszkać w tak

hałaśliwym domu. Pozwoliła jednak Howardowi wyciągnąć się ze swej kryjówki i dała mu się

ugłaskać. Mój mąż był bardzo dumny z tego, że udało mu się uspokoić to wrażliwe zwierzątko.

Następnego dnia rano wszyscy czuliśmy się lepiej. Gdy zasiedliśmy do leniwego

niedzielnego śniadania, SinSin zabawiała nas, uganiając się za jakimś drobiazgiem, który skądś

wytrzasnęła. Jak okazało się później, była to część mojej maszyny do pisania. Łapczywie

pochłonęła swój poranny posiłek i w ogóle widać było, że zaakceptowała swoje nowe otoczenie.

Oboje promienieliśmy z zadowolenia.

- A tak nawiasem mówiąc - rzucił Howard - grzanki będą dużo cieplejsze, jeśli

podłączysz opiekacz do prądu.

- To dziwne - zauważyłam, wpychając wtyczkę do kontaktu. - Byłam pewna, że jest

włączony.

W tym momencie oboje zerwaliśmy się na równe nogi, gdy z salonu dobiegł nas gromki,

solenny głos:

- Odśpiewajmy teraz wszyscy razem hymn siedemdziesiąty trzeci - a kościelne organy

zadudniły pierwszymi akordami.

background image

Pobiegliśmy tam oboje i oczom naszym ukazało się coś wręcz niewiarygodnego. SinSin

dotykała łapkami przycisków wieży.

- Niesamowite! - zaparło mi dech w piersiach.

- Coś podobnego! - zawołał Howard z podziwem, zachwytem i niejaką dumą. - Sprytne

zwierzątko, prawda?

A to był dopiero początek.

Zasiedliśmy znów do śniadania, rozmawiając o tym, jaki to zmyślny kociak nam się trafił,

aż nagle ujrzeliśmy, jak przycupnęła na ułamek sekundy, wskoczyła bez trudu na stół kuchenny i

wyłączyła ekspres do kawy. Chwyciła mianowicie wtyczkę zębami i stanowczym ruchem

pociągnęła ją do tyłu. Następnie zeskoczyła i poszła sobie, kiwając z satysfakcją ogonem.

Geraldine użyła w swym liście trafnego określenia. W samej rzeczy SinSin odznaczała się

szczególnymi uzdolnieniami mechanicznymi. Mogliśmy tylko żywić nadzieję, że to młode

stworzenie o tak specyficznych upodobaniach ma dość rozumu, aby uniknąć porażenia prądem.

Czego nie mogła dokonać pazurkami, robiła właśnie zębami. Jej mały pyszczek miał moc

obcęgów. SinSin przejawiała skłonność do wszystkiego, co dało się włączyć, wyłączyć lub

przełączyć - a więc do przycisków, guzików, dźwigienek, zasuwek, zatrzasków, pstryczków,

pokręteł, wajch... Gdy zdarzyło jej się mieć do czynienia z jakimkolwiek urządzeniem

mechanicznym, przechylała tylko główkę na bok i spoglądała na nie z ukosa, kombinując tak

długo, aż nie rozgryzła, jak to coś działa.

Ulubionym terenem jej zabaw była kuchnia, istny ogród pokus i rozkoszy. Gdy zaczęła

interesować się leżącym tam zwykle na stole telefonem i jego klawiaturą, zrazu próbowaliśmy

chować go w szufladzie, ale SinSin niemal natychmiast odkryła, że otwarcie tejże nie sprawia jej

najmniejszego kłopotu, a to dzięki plastikowym kółkom umożliwiającym płynne wsuwanie i

wysuwanie szuflady - niemal bez użycia siły. Włożyliśmy więc telefon do szafki wiszącej na

ścianie i tam był bezpieczny - oczywiście o ile uchwyty jej drzwiczek były mocno związane

drutem. Nie było to może najwygodniejsze rozwiązanie, ale lepsze to od horrendalnych

rachunków za rozmowy międzymiastowe, jakie z pewnością wkrótce zaczęłyby nadchodzić,

gdyby nie przedsięwzięte środki ostrożności.

- Przecież to tylko na parę tygodni - przypomniał mi Howard.

Przez te kilka tygodni SinSin codziennie wyłączała wszystkie lampy, a od czasu do czasu

także lodówkę. Pewnego popołudnia, gdy została sama w domu, rozpracowała elektryczny

background image

młynek do kawy. Zmieliła wszystkie ziarna, jakie były w pojemniczku, i spaliła silnik

urządzenia.

Ciekawe, że przyciski z napisem OFF jakoś nie budziły jej zainteresowania, natomiast te,

na których widniał napis ON, wręcz przeciwnie, uruchamiały zielone i czerwone światełka,

inicjowały brzęczenie, warczenie i buczenie nadające sens jej poczynaniom. Szczególną radość

sprawiało jej włączanie jednego lub kilku telewizorów naraz w samym środku nocy, gdy mrok

panujący we wnętrzach rozpraszało migające światło kineskopu, a ciszę wypełniała zgiełkliwa

muzyka lub podekscytowane głosy telewizyjnych prezenterów.

W naszym domu właściwie nie ma wydzielonych pokojów i drzwi między nimi, nie

mamy też piwnicy, toteż wyjątkowo trudno było nam zamknąć gdzieś tego przemyślnego

zwierzaka - lub uniemożliwić SinSin dostęp do którejś z części wnętrza. Jednak zadbaliśmy o to,

by pod żadnym pozorem nie mogła dostać się do żadnej z łazienek. Po prostu stan liczników

ciepłej i zimnej wody wzrósł w zastraszającym tempie, gdyż SinSin uwielbiała ocierać się

łebkiem o krany, a potem przyglądać się z lubością wodzie wirującej w odpływie umywalki;

potrafiła też siedzieć całymi godzinami na rezerwuarze, spuszczając wodę raz za razem. Nie było

sensu na nią krzyczeć, mała czarodziejka tylko mrużyła swe anielsko błękitne oczęta, aż w końcu

dawałam za wygraną i brałam ją na ręce, żeby kotkę przytulić.

Z czasem nauczyliśmy się przewidywać jej psikusy, chować drobniejsze urządzenia i

maskować te większe za pomocą dywanów lub koców; opracowaliśmy też szereg antykocich

zabezpieczeń na bazie drutu i taśmy klejącej. Howard nawet nie tknął swojej wieży hifi przez

całe długie tygodnie!

- Sprawmy sobie własnego kota, kiedy SinSin wróci do domu - zaproponował, gdy po raz

czterdziesty rozwiązała sznurówki u jego butów.

Gdy czas jej pobytu u nas miał już się ku końcowi, uznaliśmy, że mamy powody do

satysfakcji. Nie dopuściliśmy, by nawiązała kontakt z innymi kotami albo popełniła samobójstwo

lub spaliła dom.

A jednak SinSin miała w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę. Dwa dni przed

spodziewanym powrotem mojej siostry z Europy SinSin osiągnęła wiek dojrzały. Zaraz też, nie

szczędząc głosu, oznajmiła nam o tym doniosłym wydarzeniu.

Histeryczny skowyt i zawodzenie rozlegało się nieprzerwanie, godzinami. Choć

pozamykaliśmy wszystkie okna, jej popisy wokalne przenikały ściany domu, toteż reakcje

background image

sąsiadów oscylowały między zwykłą wściekłością a pogróżkami, w których mowa była o

rychłym wytoczeniu nam procesu.

W desperacji zatelefonowaliśmy do weterynarza. Był już późny wieczór, więc

zadzwoniliśmy na telefon domowy. Lekarz oznajmił:

- To typowe dla syjamskich królowych. Najlepiej od razu skojarzyć ją z kocurem, bo w

przeciwnym wypadku oszalejecie państwo od tego hałasu.

- Nie możemy - wyjaśniłam. - Moja siostra z St. Louis ma własne.plany dotyczące jej

zamążpójścia.

- W takim razie proponuję watę w uszy i zapraszam jutro rano do kliniki. Dam jej środek

uspokajający.

; Póki co to Howard i ja łyknęliśmy pigułki na uspokojenie, a następnie zamknęliśmy

SinSin w pomieszczeniu gospodarczym, zabezpieczywszy uprzednio drutem krany, pamiętając

także o wyłączeniu z kontaktów pralki oraz suszarki.

Pomieszczenie to było najbardziej oddalone od naszej sypialni, nie dość jednak odległe, a

połknięta przeze mnie pigułka nie wystarczyła, by zapobiec efektowi potwornego harmidru, jaki

obudził mnie parę godzin po północy. Skowyt SinSin był zgoła niczym w porównaniu z

kakofonią wrzasków, pomruków, prychania, jaka zaatakowała moje uszy - brzmiało to niczym

ścieżka dźwiękowa efektów specjalnych z horroru. Omal nie spadłam z łóżka, a następnie po

omacku zaczęłam przedzierać się w stronę pomieszczenia gospodarczego, krzycząc jednocześnie

wniebogłosy, żeby obudzić Howarda. Kiedy otwarłam drzwi, ujrzałam wokół siebie połyskujące

w półmroku iskierki. Iskierki czerwone i białe, jarzące się w ciemnościach jak odpryski

fajerwerków, a to pośród wrzasków, łoskotu i łomotu. Kiedy stanęłam tak w drzwiach, zdębiała z

przerażenia, iskierki również znieruchomiały i zawisły w przestrzeni. Dopiero wtedy zdałam

sobie sprawę, że podobnie jak nieszczęścia, iskierki te pogrupowane są w pary. Jak pary oczu.

Zaspany Howard wtoczył się za mną do pokoju i wymacał włącznik światła. Iskierki

znikły, natomiast oczom naszym ukazało się całe mnóstwo kotów - kotów na pralce, kotów na

suszarce, kotów na koszach z bielizną... jeden z nich spoglądał na nas ze skrzynki z

bezpiecznikami. Koty znajdowały się wewnątrz szafek, pod nimi i na nich. Koty szare, czarne,

rude, pręgowane i łaciate, a wszystkie spoglądały na nas z wyrzutem i oburzeniem.

Pośrodku całego tego zamieszania królowała SinSin, była nieco oszołomiona, ale

najwyraźniej bardzo z siebie dumna. Udało jej się otworzyć klapę, przez którą dostawca wstawiał

background image

butelki z mlekiem, i tym samym wpuścić do środka całą kocurzą populację z sąsiedztwa.

Odsyłając SinSin z powrotem do St. Louis, wysłaliśmy też pisemne wyjaśnienie, którego

jednak Geraldine nie przyjęła najlepiej, a we właściwym czasie moja niewdzięczna siostra

odesłała nam całą czwórkę potomków SinSin.

Każde z czworga kociąt wyglądało inaczej, ale wszystkie przejawiały szczególne

zamiłowania i uzdolnienia techniczne, choć nie dorównywały pod tym względem swojej matce,

przewyższając jednak zarazem w tej dziedzinie dachówce i koty domowe zamierzchłej epoki. Co

więcej, pojawiające się nowe technologie okazywały się coraz łatwiej przyswajalne dla kolejnych

następujących pokoleń. Czy działo się tak dlatego, że oglądały telewizję, miast wpatrywać się w

mysie dziury? Czy może to kwestia przemian genetycznych związanych z dodatkami zawartymi

w kociej karmie? Zjawisko w każdym razie wydaje się godne dalszej obserwacji, a my akurat

mamy po temu znakomite warunki.

Obecnie Howard i ja prowadzimy coś w rodzaju schroniska dla bezdomnych lub

niechcianych kotów, które jest jednocześnie szkołą z internatem dla prawdziwie uzdolnionych i

hiperaktywnych technologicznie przedstawicieli kociego rodu, starając się zapewnić im

odpowiedni start życiowy i przyszłą karierę.

Nie należy lekceważyć fenomenu, jakim jest nasilająca się rewolucja technologiczna

pośród kotów. Być może już bardzo niedługo nadejdą czasy, kiedy wszelkie urządzenia domowe,

w szczególności komputery, będą musiały spełniać określone normy kotoodporności. W

przeciwnym razie coś, co obecnie zaliczamy jeszcze do kocich psikusów, grozi KATASTROFĄ,

kryzysem i wszechcywilizacyjnym kociokwikiem.

4 Bohater z ulicy Drummond

W wyniku nieprzyjemnego incydentu, jaki miał miejsce na trawniku przed domem

Jamisonów, kot wycofał się pod krzak jałowca, aby przemyśleć sytuację, a mały Vernon Jamison

pobiegł z rykiem do domu. Ryczał całymi godzinami; z czasem zabrakło mu łez i płacz przestał

brzmieć przekonująco, wciąż jednak rozlegał się z całą donośnością, na którą stać marudnego

sześciolatka. Przed domem tymczasem zgromadziła się dzieciarnia z całej okolicy, czyniąc

zgiełk, przepychając się i krążąc wokół pewnego miejsca na trawniku - zakrytego teraz

wiklinowym koszykiem - tego właśnie miejsca, gdzie doszło do wspomnianego wydarzenia.

Wreszcie pani Jamison zdecydowała się zadzwonić do agencji reklamowej, w której

background image

pracował jej małżonek.

- Vernon płacze przez całe popołudnie i nie można go uspokoić - powiadomiła męża. -

Nie wiem już, co mam robić.

- Od czego się zaczęło?

- Urwał ogon Ślimakowi.

- Co urwał komu?

- Ogon! Urwał ogon Śliniakowi! - pani Jamison podniosła głos. - Chodzi o tego

szarobiałego kota, który włóczy się po sąsiedztwie. Wszystkie dzieciaki znęcają się nad tym

nieszczęsnym zwierzęciem, a dziś Vernon pociągnął go za ogon. Kawałek ogona został mu w

rączce, no i od tego czasu Vernon płacze. Teraz już dostał gorączki.

Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza.

- Hm - odezwał się pan Jamison. - A czy ktoś zainteresował się temperaturą kota?

- Och, Sliniakowi nic się nie stało. Siedzi sobie pod jałowcem i ma tylko trzy czwarte

ogona, ale chyba mu to nie przeszkadza. Gorzej, że dzieciaki z całej dzielnicy zadeptują twój

trawnik.

- Mój trawnik! - zakrzyknął pan Jamison do telefonu. - Zaraz tam będę!

Wzdłuż ulicy Drummond, przy której mieszkali państwo Jamisonowie, wznosiły się

bliźniacze domki, nieróżniące się od siebie niczym oprócz wyglądu frontowych trawników.

Niektóre z nich przypominały krowie pastwiska, inne zwykły ugór. Tylko gazon przed domkiem

państwa Jamisonów przywodził na myśl zielony aksamit.

Każda z rodzin posiadała dwa samochody, trzy rowery, trójkołowy rowerek dla dziecka,

wózek dziecięcy i kosiarkę do trawy, nikt jednak nie przyznawał się do posiadania kota imieniem

Sliniak. Był to kot pokaźnych rozmiarów, jak się rzekło szarobiały, który zawdzięczał swoje imię

niemiłemu defektowi - kot ten bowiem ślinił się niezwykle obficie. Całe strugi śliny bezustannie

spływały mu po wąsach i futrze, połyskiwały na jego piersi i gromadziły się w kałużę na każdym

podeście, jaki obrał akurat, by zdrzemnąć się w promieniach słońca. Jeśli któryś z mieszkańców

ulicy Drummond siadał na ogrodowym krzesełku i w następnej chwili zrywał się co prędzej na

równe nogi, oznaczało to, że wcześniej w tym samym miejscu spał sobie smacznie Sliniak.

Sliniak nie faworyzował nikogo i odwiedzał kolejno wszystkie domy, obdarzając je swym

wilgotnym błogosławieństwem.

Sliniak miał jeszcze jedną skazę na urodzie. Dwa lata wcześniej pewien mechanik

background image

naprawiający telewizory cofał się swoim samochodem i nieszczęśliwie najechał na jego ogon,

którego końcówka odtąd zwisała żałośnie i najwyraźniej była nieczuła na ból. Okoliczne

dzieciaki udowodniły to wielokrotnie, przejeżdżając po ogonie Sliniaka rowerkami, a ponieważ

kot wyglądał tak, jak wyglądał, starały się go drażnić i robić miny mające wystraszyć go na

śmierć.

Sliniak tymczasem na wszystkie te szykany nie zwracał najmniejszej uwagi, a nawet z

upodobaniem włóczył się tam właśnie, gdzie zwykli gromadzić się milusińscy, ochoczo

wystawiając się na zniewagi i odpowiadając mruczeniem, gdy go tarmoszono.

- Zjeżdżaj stąd, Sliniak! - wrzeszczaładzieciarnia. - Ty parszywe kocisko! - a Sliniak

ocierał się wówczas o ich kostki, wpatrując się z uwielbieniem w swych dręczycieli.

O ile Sliniak przyjął utratę koniuszka ogona ze stoickim spokojem, Vernon, gdy ujrzał

złowieszczą pozostałość w swej lewej dłoni, dał upust przerażeniu i poczuciu winy istnym

maratonem ryku. Dopiero zapewnienie, że zaraz z pracy przyjdzie ojciec, zdołało go uciszyć.

Kiedy pojawił się pan Jamison, przede wszystkim przegonił ze stanowiącego jego dumę trawnika

ssących kciuki gapiów w wieku przedszkolnym, a następnie zawołał do żony:

- Co ten koszyk robi na moim trawniku?

- Przykryłam nim ogon Sliniaka - wyjaśniła. - Nie chciałam go dotykać. Vernon jest w

łóżeczku, dostał kakao.

Na widok ojca Vernon otworzył buzię, wydając przenikliwy wrzask, i złapał pana

Jamisona za rękaw.

- Dosyć tego, młodzieńcze! - uciszył go ojciec, uwalniając rękaw marynarki od

kurczowego uchwytu lepkich rączek Vernona. - Płacz nic tu nie pomoże, a już na pewno nie

naprawi kociego ogona. To był wypadek. Nic już nie da się poradzić - możesz tylko przeprosić i

obiecać, że w przyszłości będziesz dobry dla tego nieszczęsnego zwierzaka. To stworzenie boże,

więc musimy odnosić się do niego z szacunkiem.

- Ale on jest wstręciuch - zaoponował Vemon, pociągając nosem. - Ciągle tylko się ślini.

- Pewnie cierpi na alergię. Jeżeli postanowisz, że będziesz dla niego dobry, na pewno ci

przebaczy. I nie wycieraj nosa paluchami.

- A co zrobimy z jego ogonem? - zaszlochał Vernon, wczepiając się w rękaw marynarki

ojca.

- Wykopiemy dołek na podwórku za domem i godnie pochowamy koci ogon. Przestań już

background image

mnie ciągnąć za rękaw! Ile razy ci powtarzałem, żebyś zostawił w spokoju moje ubranie?

Pochówkowi Ślimakowego ogona przyglądała się cała horda małoletnich żałobników;

swą mokrą obecność zaznaczył też kot we własnej osobie, ocierając się o łydki tych wszystkich,

którzy zechcieli na to pozwolić. Incydent, który kosztował go utratę części ogona, w żadnym

stopniu nie zmniejszył uwielbienia Sliniaka dla swoich prześladowców.

Pod koniec tygodnia ulica Drummond zapomniała już o kocim ogonie, a to pod wpływem

nowych, ekscytujących wydarzeń. Rozpoczęto mianowicie budowę kolejnej partii domków i

okolica zaroiła się od ciężarówek, spychaczy oraz koparek.

Pewnego popołudnia, gdy wszyscy mieszkańcy poniżej dziesiątego roku życia

nadzorowali wykopki, Vernon przybiegł do domu po swoje trzecie ciasteczko czekoladowe, a

przy okazji oznajmił matce:

- Sliniak obwąchuje trawnik przed naszym domem. Zdaje mi się, że znalazł jakąś norę.

- O Boże! Mam nadzieję, że to nie krety, które rozkopują trawnik - zawołała pani

Jamison. - Twój ojciec chyba dostałby zawału.

Godzinę później Vernon przybiegł do domu po puszkę coli.

- Mamo? Sliniak ciągle obwąchuje to miejsce. Daj mi coś, żebym mógł zatkać norę.

- Ani mi się waż tykać trawnika twojego ojca. Pójdę i zobaczę, co to takiego.

Pani Jamison musiała przyznać, że Słiniak naprawdę odgrywał przedziwny rytuał,

obwąchując zawzięcie trawę, potem cofając się i marszcząc nosek. Po kilku sekundach wracał

jednak w to samo miejsce, z wyraźnym obrzydzeniem powtarzał identyczne ruchy, kichał i

obnażał zęby.

Vernon przepłoszył kota, a pani Jamison przykucnęła, by dokładniej zbadać otwór w

ziemi.

- O matko, to gaz! Gaz się ulatnia! - krzyknęła. - Biegnę zadzwonić po twojego ojca.

Pilnuj, żeby wszyscy trzymali się z daleka. Jeżeli to rzeczywiście wyciek gazu, w każdej chwili

może dojść do wybuchu!

Vernon pobiegł czym prędzej do dzieciarni zgromadzonej przy koparkach.

- Słuchajcie, znalazłem dziurę, którą leci gaz! - pochwalił się. - Cała ulica wyleci w

powietrze. Mama dzwoni po gliny.

Nie minęło parę minut, a na ulicy Drummond pojawiły się dwa samochody pogotowia

gazowego i zahamowały z piskiem opon przed domkiem państwa Jamisonów. Pracownicy

background image

pogotowia wyładowali z nich czujniki oraz sprzęt do kopania w ziemi. Dwaj mężczyźni ruszyli

biegiem do sąsiednich domów, aby wszędzie odciąć dopływ gazu.

Vernon, który aż podskakiwał z podniecenia, podążył w ślad za jednym z nich.

- Hej, to ja znalazłem to miejsce, gdzie gaz się ulatnia - wrzasnął, chwytając pracownika

pogotowia za połę kurtki.

- Bohater z ciebie - stwierdził technik, uśmiechając się z przymusem i uwalniając się od

Vernona. - Niewykluczone, że uchroniłeś całą okolicę przed poważnymi kłopotami.

- Jestem bohaterem! - oznajmił Vernon kilka minut potem, gdy pojawił się jego ojciec.

Pan Jamison tylko jęknął.

- Już po moim pięknym trawniku! Przecież nie zostanie tu ani źdźbło trawy.

- A ja miałam ciasto w piekarniku i też przepadło - poskarżyła się jego żona, która

przechadzała się tam i z powrotem po pokoju, próbując uciszyć niemowlę, które dawno już

należało nakarmić.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Na progu ujrzeli młodą kobietę z dyktafonem, za którą stał

mężczyzna dzierżący w dłoniach aparat fotograficzny.

- Jesteśmy z „Daily Times” - poinformowała. - O ile się nie mylę, państwa synek ocalił

całą dzielnicę od katastrofy.

- To ja, to ja, to ja! - rozdarł się Vernon. - Jestem bohaterem! - i chwycił reporterkę za

rękę.

- Vernonie! - zgromił go ojciec. - Trzymaj ręce z daleka od tej pani.

- Chcielibyśmy zrobić mu zdjęcie.

- Nie jestem pewien, czy życzę sobie, żeby zdjęcie mojego syna pojawiło się w gazecie -

zastanowił się pan Jamison. - To byłoby...

- Ale ja chcę, ale ja chcę! Ja chcę mieć zdjęcie w gazecie! - wrzasnął Vernon i pociągnął

za pasek od aparatu. - Zrób mi zdjęcie!

- Spokojnie, młodzieńcze - rzekł fotograf.

- Kochanie - szepnęła pani Jamison do męża - niech już mu zrobią to zdjęcie. Nie ma w

tym nic złego.

Tak więc cała rodzina zgromadziła się obok sterty ziemi, która kiedyś była trawnikiem -

Vernon uczepiony ramienia fotografa, a pani Jamison z niemowlęciem na ręku, które to dziecię

darło się wniebogłosy. Reporterka tymczasem usiłowała z nią porozmawiać.

background image

- Proszę mi opowiedzieć, jak to się stało.

- No więc... - zastanowiła się pani Jamison - Vernon przybiegł do domu i oznajmił mi, że

Sliniak obwąchuje trawnik przed naszym domem.

- Kto taki obwąchiwał trawnik? - zdziwiła się dziennikarka.

- No, Sliniak. Taki bezdomny kot, co się tu kręci... O, widzi pani? Siedzi tam, pod

jałowcem. Straszny łazęga, ale uwielbia dzieci.

- Ma ogon jak u owcy.

- To dziwaczna historia - odparła matka Vernona i westchnęła ciężko. - Kilka tygodni

temu mój syn urwał mu ogon.

- Naprawdę? Tak łatwo urwać kotu ogon?

- Akurat w tym wypadku było łatwo. Poza tym Sliniak najwyraźniej nie miał nic

przeciwko temu.

- Hm. A co wydarzyło się dzisiaj?

- No... Sliniak obwąchiwał jakiś otwór w ziemi, więc poszłam zobaczyć, o co chodzi, i

poczułam gaz. To wszystko.

Tymczasem fotograf zdołał rozewrzeć paluszki Vernona zaciśnięte na pasku od aparatu i

próbował upozować go przed jałowcami.

- A teraz pochyl się - polecił - tak jakbyś sprawdzał to miejsce, w którym poczułeś gaz.

- Chwileczkę - przerwała pani Jamison. - Najpierw muszę go uczesać i włożyć mu czystą

koszulkę. To tylko chwilka.

Fotograf sapnął niecierpliwie i spojrzał w niebo, a reporterka rzekła do niego półgłosem:

- To nie dzieciak wyczuł gaz, tylko ten kot. - Właściwie to nawet lepiej. Zróbmy zdjęcia

kotu - mężczyzna wycelował aparat w Sliniaka i wystrzelał całą rolkę filmu.

Kiedy pojawił się Vernon w czystej koszulce oraz z włosami przylizanymi na mokro,

fotograf zarządził:

- A teraz stań tam, gdzie ci mówiłem, i weź twojego kota na ręce, tak żeby było go widać.

- To nie mój kot! - wrzasnął Vernon. - Nie chcę mieć zdjęcia z tym parszywym starym

Sliniakiem.

- Chcesz - zapewnił go fotograf. - Na pewno chcesz. Przecież teraz jest sławny.

Wyniuchał gaz i uratował całą dzielnicę.

- Nieprawda, wcale że nie uratował! - rozwrzeszczał się Vernon, tłukąc fotoreportera

background image

pięściami. - To ja uratowałem dzielnicę! Zjeżdżaj stąd, Sliniak! - i rzucił w kota kamykiem,

Sliniak zaś zmrużył rozkosznie oczy i zamruczał głośno.

- Vernonie! - rzekł ostrym tonem pan Jamison. - Rób, co ci każe pan dziennikarz, albo

jazda do domu!

- Już dobrze, dobrze - fotograf nagle zrobił się dziwnie zgodny. - Zrobimy tak, jak ten

młody człowiek sobie życzy - a następnie skierował aparat w stronę Vernona i pstryknął

migawką - nie zakładając jednak do aparatu nowego filmu. A zwracając się do reporterki, dodał

półgłosem: - Wiejmy stąd. Nie mogę znieść tego bachora, który ciągle się mnie czepia za rękaw i

próbuje mi wyrwać aparat. Zobaczymy, jak ci z telewizji okiełznają gówniarza. Właśnie tu

zajechali.

W wiadomościach o szóstej telewidzowie mogli podziwiać Sliniaka w całej okazałości,

również następnego dnia w „Daily Times” ukazało się jego zdjęcie. Notka pod spodem głosiła:

„Mieszkający na przedmieściach kot bez ogona zapobiegł wczoraj eksplozji. Czujne zwierzę

wywąchało gaz ulatniający się z rury uszkodzonej w wyniku prac budowlanych”.

Zdjęcie kota ukazało się na pierwszej stronie i trzeba stwierdzić, że w pełni oddawało

dobroduszny charakter Sliniaka, z całą jego poczciwością i mokrym pyszczkiem. Tak się złożyło,

że w sezonie ogórkowym wobec braku innych, istotniejszych wydarzeń media z całego kraju

przekazały tę wiadomość swoim odbiorcom. Niemal z dnia na dzień Śliniak stał się osobistością

sławną w całych Stanach Zjednoczonych.

Cieszy się w tej chwili takim zainteresowaniem i otrzymuje tyle atrakcyjnych ofert, że

pan Jamison podjął się roli jego agenta. Ponieważ nikt z okolicznych mieszkańców nie był w

stanie udowodnić swych praw własności do Sliniaka, mieszkańcy ulicy Drummond uznali go za

dobro wspólne, przy czym postanowiono, że właściciele wszystkich posesji położonych przy

ulicy Drummond posiadać będą taką samą liczbę udziałów w kocie. Na pierwszym walnym

zebraniu udziałowców doszło do gorącej dyskusji na temat proponowanej zmiany nazwy ulicy,

aby uczcić jej bohatera. Nie osiągnięto jednak konsensusu i sprawę odłożono do następnego

spotkania.

Vernon został wysłany do szkoły z internatem. Teraz w jego dawnym pokoju rezyduje

Sliniak. Nie ślini się już. Po dwóch wizytach w klinice weterynaryjnej i przejściu na nową dietę,

złożoną z wyważonej pod względem składników odżywczych kociej karmy, wyzbył się tej

nieapetycznej przywary. Tym niemniej na Tshirtach i naklejkach wciąż widnieje jako Śliniak, a

background image

jego dzieje mają posłużyć jako kanwa dla pełnometrażowego filmu.

5 Szalony myszołowca z muzeum

Gdy zaparkowałam przed bramą muzeum w Lockmaster, obok mnie powoli przejechał

radiowóz, a siedzący za kierownicą policjant obejrzał sobie dokładnie tablicę rejestracyjną

mojego wozu. Już to powinno mi dać do myślenia, był to bowiem znak, że w tym sennym

miasteczku dzieje się coś niezwykłego. Jasne, że jeśli chodzi o muzea, bezpieczeństwo stanowi

kwestię o podstawowym znaczeniu, jednak na prowincji mało kto myśli w ten sposób.

Zdjęłam okulary przeciwsłoneczne, poprawiłam makijaż, wyciągnęłam ze schowka na

rękawiczki broszurę Towarzystwa Historycznego oraz wydobyłam spod fotela małe czarne

pudełko. Okazało się już dawno, że podczas zbierania materiałów do mojej książki, która miała

zostać zatytułowana Małe muzea na północnym wschodzie środkowych Stanów Zjednoczonych,

kasetowy dyktafon jest znacznie przydatniejszy od notesu, jeśli chodzi o utrwalanie informacji.

Policyjny patrol znów się pojawił, ja tymczasem przerzuciłam pasek magnetofonu przez

ramię, przejrzałam jeszcze raz broszurę, przypominając sobie podstawowe informacje o miejscu,

które za chwilę miałam odwiedzić. Czytałam na głos:

„Muzeum w Lockmaster mieści się w budynku z roku 1850 wybudowanym przez

Fredericka Lockmastera, zamożnego przedsiębiorcę, potentata przemysłu drzewnego,

stoczniowego oraz kolejowego. Wystrój wnętrza tej wspaniałej wiktoriańskiej rezydencji również

pochodzi z epoki, w której powstał budynek. Siedziba znajdowała się w posiadaniu rodziny aż

przez pięć pokoleń. Ostatnio została przekazana Towarzystwu Historycznemu z przeznaczeniem

na muzeum”.

Idąc wyłożonym cegłami chodnikiem prowadzącym do domu, dyktowałam dalej:

„...Trzykondygnacyjna konstrukcja drewniana z wieżyczkami, dwuspadowym dachem,

balkonami, oknami wykuszowymi i werandami. Położona na terenie obszernego ogrodu

okolonego zdobnym ogrodzeniem z kutego żelaza”.

Muzeum można było zwiedzać tylko po południu, ale udało mi się wynegocjować

prywatną wizytę o godzinie jedenastej. Gustowna tabliczka na drzwiach głosiła ZAMKNIĘTE.

Nacisnęłam na przycisk dzwonka. Czekając, aż ktoś się odezwie, nagrywałam dalej:

„Wspaniałe rzeźbienia przy wejściu, półkoliste witrażowe okienko nad drzwiami i

background image

okienka boczne z trawionego szkła”.

Tymczasem owego wspaniałego wejścia wciąż nikt nie otwierał. Zadzwoniłam powtórnie

i czekając, aż ktoś się objawi, odwróciłam się, by obejrzeć sobie krajobraz. Radiowóz objeżdżał

właśnie kwartał, już po raz trzeci podczas mojej obecności.

Było to piętnaste małomiasteczkowe muzeum, które zwiedzałam, toteż mniej więcej

wiedziałam, czego należy się spodziewać. Wewnątrz panować będzie uroczysta cisza. Personel

muzeum składać się będzie z dwóch przemiłych pań w wieku około siedemdziesięciu pięciu lat,

które na powitanie poproszą mnie, bym wpisała się do księgi gości, a na pożegnanie powiedzą mi

„dziękujemy za wizytę”, zaś podczas gdy ja będę zwiedzać, one podzielą się ze sobą półgłosem

uwagami na temat ostatniego pogrzebu, jaki odbył się w okolicy.

Jednak w Lockmaster sprawy miały się zgoła inaczej. Właśnie miałam zadzwonić po raz

trzeci, kiedy usłyszałam szczęknięcie otwieranego zamka i zgrzyt odsuwanej ciężkiej zasuwy.

Potem drzwi uchyliły się nieznacznie; wyjrzała zza nich drobna kobiecina o

przestraszonych oczach i rozwichrzonych siwych włosach. Najwyraźniej była czymś

zdenerwowana. Jedną rękę trzymała za plecami, a w drugiej dzierżyła sękaty kij, trochę grubszy

od laski i nieco cieńszy od maczugi. Towarzyszył jej przekarmiony zwierzak o jaskraworudym

futrze, który przyglądał mi się z nieprzyjaznym błyskiem w zmrużonych żółtych ślepiach.

Przedstawiłam się, włączając jednocześnie magnetofon. Kot - o ile to był kot -

odpowiedział głębokim gardłowym pomrukiem, który przeszedł w groźne warknięcie.

- Marmolado! Przestań natychmiast! - jęknęła kobieta. Teraz spostrzegłam, że jej oddech

był przyspieszony, jakby przybyła na moje spotkanie w pośpiechu z jakiegoś odległego zakątka

domu. - Proszę wejść - zwróciła się do mnie. - To jest Marmolada, który pełni tu obowiązki

myszołowcy. Zazwyczaj jest dość przyjazny, ale ostatnio miał traumatyczne przeżycia. Mam

nadzieję, że mu pani wybaczy.

Gdy znalazłam się w przestronnym frontowym hallu, rude kocisko wygięło grzbiet w

pałąk i napuszyło ogon jak lisią kitę, zwiększając w ten sposób dwukrotnie swój rozmiar,

pokazało długie żółte kły i położyło uszy po sobie, gotowe do ataku.

- Czy ten kot często ogląda horrory? - zainteresowałam się.

- Uciekaj stąd, Marmolado. Nie przeszkadzaj nam! - kobieta odsunęła zwierzaka kijem,

który Marmolada chwycił zębami. - Dobry kotek, dobry kotek - rzekła, starając się odzyskać

swój drąg. Wtedy zauważyłam, że lewą dłoń ma owiniętą chusteczką, na której widniały krwawe

background image

plamy.

- Co się pani stało? - spytałam zaskoczona.

- Mam nadzieję, że nie musiała pani długo czekać - stwierdziła, wciąż jeszcze mocno

zdyszana. - Nie słyszałam dzwonka. Mój aparat słuchowy chyba jest zepsuty. A może po prostu

bateria jest słaba. To Marmolada powiadomił mnie o pani przybyciu. Musi nam pani wybaczyć,

bo dziś rano mieliśmy tu małe zamieszanie. Ja tylko zastępuję panią Sheffield. Pogotowie zabrało

ją półtorej godziny temu. Strasznie się spieszyłam, żeby panią wpuścić do środka.

Z głównego hallu widziałam salon - przestronny i wystawnie urządzony, jednak stoły i

krzesła były poprzewracane, a podłoga usiana szczątkami potłuczonej porcelany.

- Co tu się stało? - spytałam nieco głośniej.

- Nazywam się Rhoda Finney. Prawdziwym autorytetem, jeśli chodzi o kolekcję należącą

do muzeum, jest właśnie pani Sheffield, jednak zrobię co w mojej mocy, żeby przekazać pani

najważniejsze informacje. Może najpierw pozbędę się tej chustki. Krwawienie już chyba ustało.

Nic poważnego - i zwracając się do kota, który przybrał teraz pozę buldoga i bardzo podejrzliwie

przypatrywał się nam obu, dodała: - Mieliśmy małe nieporozumienie, co, kiciu?

Zwierzak zaczął oblizywać pazury. Jednak kiedy wyczuł na sobie moje spojrzenie,

przerwał tę czynność, mianowicie po to, by obdarzyć mnie przeciągłym syknięcioprychnięciem,

które wyglądało dość niebezpiecznie, a potem znów zajął się sobą.

- Obawiam się, że mamy tu w salonie straszny bałagan - ciągnęła dalej pani Finney - ale

póki co kazano nam niczego nie dotykać. Pani Sheffield półtorej godziny temu zobaczyła, co się

stało, i dostała zawału. Na szczęście pan Tibbitt przybył w porę i ją znalazł. Pan Tibbitt pełni

funkcję naszego stróża. Ma dziewięćdziesiąt lat - to taki miły staruszek.

-, Czy to sprawka wandali? - teraz spytałam już naprawdę głośno. Marmolada rzucił mi

bardzo nieprzychylne spojrzenie, natomiast pani Finney opowiadała dalej, jakbym nie odezwała

się ani słowem.

- Aby w pełni pojąć, jakie jest historyczne znaczenie tej siedziby, trzeba zdać sobie

sprawę, że zamieszkiwało ją pięć pokoleń rodu Lockmasterów. Twórcą rodzinnej fortuny był

Frederick. Jako drzewny potentat miał dostęp do najlepszych gatunków drewna i tylko takich

użył przy budowie domu; konstrukcja jest dziełem cieśli okrętowych zatrudnionych w jego

stoczniach. Proszę zwrócić uwagę na tę klatkę schodową, co za wspaniała robota - i

przyciszonym głosem dodała: - Frederick był bardzo przystojnym mężczyzną, nosił brodę i miał

background image

całe tuziny kochanek! Właściwie nie powinnyśmy opowiadać takich intymnych szczegółów, ale

dzięki temu postać nabiera życia, staje się ciekawsza, nie uważa pani? Oczywiście jestem pewna,

że pani.tego nie wydrukuje... Chodźmy teraz do salonu. Proszę uważać na potłuczoną porcelanę.

Ściany zawieszone były gobelinami i obrazami olejnymi, a W głębi na podwyższeniu

królowały bogato zdobione organy, nad którymi wisiały cztery portrety. Obok brodacza

Fredericka można było tam podziwiać jakiegoś oficera z czasów wojny domowej, wytwornego

dandysa z czasów edwardiańskich i współcześnie wyglądającego biznesmena w szarym,

dwurzędowym garniturze.

- Cztery pokolenia - wyjaśniła moja przewodniczka. - Syn Fredericka nosił imię Charles.

Nazywamy go „Charles Koneser”. Po wojnie, podczas której odznaczył się szczególnym

bohaterstwem, nabył te dzieła starych mistrzów, które widzi pani w tym pomieszczeniu, oraz

tkaniny z Gobelin i francuskie meble... wszystkie sygnowane. A także te organy, bardzo rzadki

okaz. Wszystkie eksponaty opisane są w naszym katalogu, który sprzedajemy po trzy dolary

sztuka, ale pani oczywiście dostanie go gratis... O mój Boże! Nasz bezcenny dywan z Aubusson,

cały poplamiony krwią! Myśli pani, że to da się sprać? Teraz są takie firmy i mają specjalny

sprzęt... Marmolada od rana wylizuje sobie pazury. Chyba smak ludzkiej krwi sprawił, że tak

nagle zdziczał.

Moje wysiłki, by wtrącić jakieś pytanie czy komentarz, zostały całkowicie zignorowane.

Pani Finney poprowadziła mnie do następnego pokoju.

- A teraz przechodzimy do trzeciego pokolenia - oznajmiła. - Theo był wielkim

podróżnikiem, zwiedził cały świat. Polował na grubą zwierzynę. Też był kobieciarzem, podobnie

jak jego dziadek, ale o tym proszę nie pisać. Zastrzelił się w Indiach - i podobno to wcale nie był

wypadek, przynajmniej tak ludzie mówią. Tutaj mamy palarnię dla panów.

Na wybitych skórą ścianach zawieszono głowy rozmaitych egzotycznych zwierząt oraz

prymitywne włócznie myśliwskie. Rudy kocur wciąż podążał za nami; teraz zaczął obwąchiwać

moje buty, z bardzo nieprzyjemnym wyrazem pyszczka.

- Kiciu, przestań! - ofuknęła go moja przewodniczka. - Nie wypada... Idź poszukać

myszy... A więc idziemy dalej: czwarte pokolenie urządziło tę wspaniałą bibliotekę zawierającą

tysiące rzadkich woluminów i pierwszych wydań. To dzieło Filipa Filantropa, jak go nazywamy.

Właśnie on i jego przeurocza żona, Margaret, przekazali tę siedzibę w darowiźnie Towarzystwu

Historycznemu po tym, jak wydziedziczyli syna. Prawdziwa rodzinna tragedia! Był jedynakiem.

background image

Nasz stróż nazwał go „Dennis Wyrodek”. Dennis przebywa teraz w więzieniu i prawdę mówiąc,

wszystkim nam kamień spadł z serca, gdy się znalazł za kratkami. Ale tego proszę nie pisać w

swojej książce, dobrze?

Zrezygnowałam już z zadawania pytań, podążałam tylko potulnie za moją

przewodniczką.

Teraz oddychała już normalnie. Z wyraźną lubością ciągnęła swą opowieść:

- Dennis był moim uczniem, kiedy pracowałam w szkole podstawowej, i już wtedy

wiedziałam doskonale, że nigdy do niczego nie dojdzie. Jego ojciec był zdania, że syn powinien

chodzić do zwykłej, publicznej szkoły, jak wszystkie inne dzieci, jednak nie był to dobry pomysł

i skończyło się na tym, że musiał go od nas wypisać. A potem został relegowany z aż trzech

college’ów - i to wcale nie najlepszych. Wciąż pakował się w tarapaty, doprawdy bardzo

niestosowne... Aż wreszcie aresztowano go, poszło o jakieś narkotyki, czy coś w tym rodzaju...

Marmolado! Zostaw gościa w spokoju!

Kot teraz zrobił się nagle bardzo serdeczny, zaczął ocierać się o rnoje kostki i

pieszczotliwie skubać moje nylonowe pończochy.

- Przez Dennisa jego matce pękło serce - stwierdziła pani Finney. - Na górze może pani

obejrzeć jej osobiste apartamenty, w całości utrzymane w tonie brzoskwiniowym. Nie pójdę z

panią, bo moje kolana się buntują podczas pokonywania tych dwudziestu dwóch stopni, jednak z

pewnością stwierdzi pani, że warto było się fatygować. Proszę koniecznie obejrzeć szklane

gablotki, w których znajduje się zgromadzona przez Margaret kolekcja jajek Faberge. Swego

czasu znajdował się tam również zbiór bezcennych klejnotów, które były w posiadaniu rodziny

od czterech pokoleń. Kiedy zostały skradzione, podupadła na zdrowiu i wkrótce potem umarła.

Koniecznie też musi pani obejrzeć jej łazienkę, jest cała wyłożona czarnym onyksem. Filip

całkiem niedawno zginął w katastrofie lotniczej, w Europie. Wszystko to bardzo smutne.

Następnie znalazłyśmy się we wspaniałej jadalni mogącej pomieścić dwudziestu czterech

gości i podczas gdy moja przewodniczka wychwalała tamtejsze boazerie, nagle znów pojawił się

Marmolada. Przyniósł martwą mysz, którą upuścił na czubek mojego buta. Bardzo ostrożnie

zrzuciłam ją, aby nie urazić zwierzaka, a zwłaszcza by znów go nie rozjuszyć. Trzeba przyznać,

że był to bardzo niezwykły kot.

- Jakie to słodkie z jego strony! - wykrzyknęła pani Finney. - Przyniósł pani prezent, żeby

przeprosić za swoje niegrzeczne zachowanie. Kici, kici, dobry kotek!

background image

W tej samej chwili na tyłach domu dały się słyszeć jakieś hałasy, a potem pojawił się

łykowaty staruszek. Zdawał się jak najbardziej pełen wigoru, tylko jego nogi i ramiona poruszały

się jakoś sztywno, jakby był robotem. Choć było lato, miał na sobie ciemny, wyjściowy garnitur,

co prawda mocno już sfatygowany i wypchany na łokciach oraz kolanach. Bez żadnego wstępu

zaanonsował wysokim, skrzypiącym głosem:

- Specjaliści od odcisków palców przyjadą dziś po południu, więc nie możemy otworzyć

muzeum. To może potrwać nawet kilka dni. Wszystko zależy od postępów w śledztwie.

Pani Finney przedstawiła mi go:

- Oto pan Tibbitt, nasz stróż, którego wszyscy uwielbiamy. Był moim dyrektorem, kiedy

uczyłam w szkole podstawowej... Skoro już pan przyszedł, panie Tibbitt, chciałabym pobiec do

szpitala, żeby sprawdzić, jak się miewa pani Sheffield.

- Dobrze się miewa. Jest na ostrym dyżurze - zapewnił ją pan Tibbitt. - Choć prawda jest

taka, że nigdy nic nie wiadomo. W jej wieku starczy byle co i trach! - rzucił okiem na lewą rękę

pani Finney. - Lepiej niech pani pokaże te zadrapania lekarzom. A jak tam Marmolada? Już mu

lepiej?

- Stał się nieco bardziej towarzyski - wtrąciłam. - Kilka minut temu podarował mi mysz.

- Był wściekły jak osa, kiedy tu przyszedłem dziś rano - stwierdził pan Tibbitt. - Warczał,

prychał i miotał się jak tygrys po klatce. Szkoda, że nie może nam powiedzieć, co wydarzyło się

tu w nocy. Właśnie wracam z komisariatu. Powiedziałem im wszystko, co wiedziałem. Musi pani

wiedzieć, że w tym mieście kiedyś mieliśmy tylko jednego policjanta. A i ten nie miał nic do

roboty, tylko przeprowadzał dzieci przez ulicę i w sobotę wieczorem odwoził pijaków do domu.

Ale potem zaczęli pojawiać się turyści i trzeba było kupić aż trzy radiowozy.

Elokwentna Rhoda Finney znikła z horyzontu, pozostawiając mnie pod opieką nie mniej

elokwentnego pana Tibbitta. Teraz jednak przynajmniej mogłam zadać kilka pytań:

- Myśli pan, że ci wandale to turyści?

- Nie, akurat o to ich nie można winić. Jest coś, o czym nie mówiłem przy Rhodzie, bo

pewnie znowu musiałbym wzywać karetkę. Słyszała pani o tych trzech skazańcach, którzy

wczoraj uciekli z więzienia?

- Rzeczywiście, jakbym coś słyszała podobnego w porannych wiadomościach przez radio.

- Otóż jeden z nich wywodzi się z rodu Lockmasterów - oznajmił pan Tibbitt.

- Dennis Wyrodek?

background image

- O, widzę, że Rhoda dopuściła panią do rodzinnych sekretów. Owszem, tamtych dwóch

złapali na bagnach, ale Dennis jest wciąż na wolności. Ale daleko nie zajedzie. Jest na to za mało

bystry.

- To myśli pan, że właśnie Dennis zdemolował salon?

- Nie mam żadnych wątpliwości. Dobrze wiedział, jak można dostać się do domu -

otworzył klapę, przez którą w dawnych czasach wrzucano węgiel do piwnicy.

- Czy to mogła być zemsta za to, że został wydziedziczony? I dlaczego narobił bałaganu

akurat w salonie? Skoro taki jest zawzięty, można by się spodziewać, że spali cały dom...

- Już mówiłem, jest nie dość bystry, żeby na to wpaść. Policjanci znaleźli śrubokręt leżący

na podłodze, więc sądzą, że Dennis chciał nim zniszczyć portret swojego ojca wiszący nad

organami. Ten chłopak jest chory. Nie jestem pewien, co chciał tu zmajstrować, ale najwyraźniej

kot mu to uniemożliwił. Nie ma co, te jego zębiska mogą przegryźć człowiekowi gardło. Mnie

się wydaje, że Dennis zakradł się do salonu i po ciemku nadepnął Marmoladzie na ogon... No i

nagle jakby rzuciło się na niego dziesięć kotów z wrzaskiem, zębami i pazurami.

- Z tego wniosek, że państwa oficjalny myszołowca pracuje na drugim etacie jako

ochroniarz?

- Hm, mam taką swoją teoryjkę - powiedział pan Tibbitt, a w jego zmętniałych oczach

pojawił się błysk. - Marmolada, o ile nie śpi, większość czasu spędza na czatach obok tych

starych organów. Podejrzewam, że znajduje się tam jakaś wyjątkowo wydajna mysia dziura.

Zawsze się złościł, kiedy likwidowałem mysie gniazda, choć muszę stwierdzić, że nigdy nie był

tak rozwścieczony jak dziś rano.

- Chyba go rozumiem - stwierdziłam. - Podejrzewał, że ktoś dobiera się do źródła źródeł,

do strategicznych zasobów, do najważniejszego złoża...

- No to spróbujmy przetestować moją teoryjkę - zaproponował pan Tibbitt i poprowadził

mnie do salonu. Szedł krokiem raźnym, choć nieco niepewnym.

Poszłam za nim. Kot rzeczywiście tam był i wpatrywał się w organy, skulony jak do

skoku, z wyciągniętą głową - obraz idealnego skupienia i koncentracji.

- Niech pani podejdzie do organów - poinstruował mnie pan Tibbitt. - Zobaczymy, jak

zareaguje.

- Pan chyba żartuje? - zaprotestowałam. Ale emerytowany dyrektor szkoły nie żartował,

więc choć z ociąganiem, weszłam do tamtego pomieszczenia, powoli, na paluszkach. Uszy

background image

Marmolady drgnęły. Nasłuchiwał. Podeszłam bliżej, wówczas odwrócił głowę w moją stronę.

Poderwał się, żółte ślepia wpatrywały się we mnie groźnie.

- No, niechże pani idzie dalej - ponaglił mnie pan Tibbitt ze swojego bezpiecznego punktu

obserwacyjnego przy wejściu.

Kocur wygiął grzbiet w łuk, nastroszył ogon i obnażył morderczo wyglądające kły. A

przecież ten sam zwierzak przed chwilą ocierał się o moje kostki i przyniósł mi prezent!

Postąpiłam jeszcze krok: Marmolada zaczął warczeć i prychać jak opętany. Uciekłam z

wrzaskiem, przewracając po drodze miśnieńską podstawkę pod doniczkę.

- Widziała pani? Miałem rację - ucieszył się pan Tibbitt.

- Wielkie dzięki - tylko tyle byłam w stanie wykrztusić.

Od tamtego wydarzenia minęło kilka tygodni, podczas których zwiedziłam jeszcze

dziesięć innych małomiasteczkowych muzeów w całym stanie. Nie miały co prawda do

zaoferowania zwiedzającym takich atrakcji jak obrazy starych mistrzów, afrykańskie oszczepy

czy jajka Faberge, za to emanowały ciszą i spokojem. Personel mówił niewiele, prosił tylko o

wpisanie się do księgi gości, a potem, żegnając się: „Dziękujemy za wizytę”. W żadnym z nich

nie grasował wojowniczy myszołowca, w żadnym nie było świeżej krwi na dywanie.

Przy każdej nadarzającej się okazji przeglądałam lokalne gazety i słuchałam radia, które

informowało o pogrzebach tudzież rozgrywkach kręglarskich, jednak nie było już ani słowa o

włamaniu do muzeum w Lockmaster ani też o zbiegłym więźniu. Tylko kaseta tkwiąca w małej

czarnej skrzynce stanowiła dowód, że cała ta historia mi się nie przyśniła.

Kiedy pędziłam już szosą w stronę domu, moją uwagę zwrócił drogowskaz sygnalizujący

zjazd do odległego o pięćdziesiąt mil Lockmaster. Postanowiłam więc zajrzeć tam jeszcze raz.

Muzeum było otwarte dla zwiedzających, toteż parkowało przed nim kilka samochodów,

natomiast radiowozu nie było nigdzie widać. Na drzwiach wisiała tabliczka z napisem:

OTWARTE. ZAPRASZAMY!

Przy stoliku w sieni siedziały dwie przemiłe, siwowłose starsze panie i rozmawiały o

artretyzmie.

- Prosimy wpisać się do księgi gości - odezwała się jedna z nich.

- Katalogi po trzy dolary - oznajmiła druga.

W salonie panował idealny porządek, zwiedzający przemierzali wnętrza, starając się

czynić jak najmniej hałasu i rozmawiając niemal szeptem. Na próżno rozglądałam się za Rhodą

background image

Finney, Marmoladą czy panem Tibbittem... A więc jednak to był sen, a czarna skrzynka mnie

okłamała!

Przesnułam się po parterze, a potem weszłam po dwudziestu dwóch stopniach, by raz

jeszcze rzucić okiem na łazienkę z czarnego onyksu i klejnoty Faberge. I tam - pośród

brzoskwiniowych aksamitnych draperii i buduarowych foteli z obiciami w tym samym kolorze -

ujrzałam znajomą postać: staruszka w ciemnym garniturze. Był przykucnięty, właśnie zatykał

mysią dziurę. Lecz czynności tej przyglądał się uważnie jakiś nieznany mi kot, szary i chudy!

- Panie Tibbitt! - zawołałam. - Pamięta mnie pan? Gdzie się podział Marmolada?

Z trudem wstał, rozprostowując każdy staw z osobna.

- Marmolada odszedł na wczesną emeryturę - odpowiedział tym samym wysokim głosem,

który pamiętałam. - Biedne kocisko całkiem zwariowało, zaczął się rzucać na gości i

przewodników. Nigdy nie przyszedł do siebie po tamtych przeżyciach. Teraz mieszka u mnie.

- Nie brak mu tutejszej diety obfitującej w myszy?

- Nie, nie, nie. On nigdy nie jadł myszy. Był w pełni profesjonalnym łowcą. Pracownicy

muzeum zawsze zapewniali mu odpowiednią kocią karmę.

- A co z Dennisem Wyrodkiem? W gazetach nic nie było na ten temat.

- Z przyjemnością mogę stwierdzić, że znów wylądował w więzieniu - powiadomił mnie

pan Tibbitt. - No i znaleźli klejnoty.

- Jakie znów klejnoty?

- Jak to, nie pamięta pani? Tę kolekcję bezcennych kamieni szlachetnych, która

znajdowała się w posiadaniu rodziny od roku 1850! Oczywiście to Dennis je ukradł. Wtedy

jeszcze tu mieszkał, toteż ukrył je w domu, zamierzając wydobyć je ze skrytki, kiedy sprawa

przycichnie. Jubilerzy na całym świecie otrzymali opis tych kamyków, policja wszędzie ich

szukała, a tymczasem one przez cały ten czas znajdowały się tutaj, na miejscu. Kiedy Dennis

uciekł, powrócił tu po swój łup. Oczywiście nie udało mu się. Ten chłopak nigdy nie potrafił

niczego zrobić porządnie.

- A kto znalazł klejnoty? I skąd się dowiedziano, że są w domu?

- Siądę sobie i odpocznę minutkę. Zaczynam się starzeć - stwierdził pan Tibbitt,

rozglądając się za krzesłem, które nie byłoby obite brzoskwiniowym jedwabiem czy aksamitem.

Okazało się, że w onyksowej łazience jest też zwykła, czarna ławeczka. Tutaj emerytowany

dyrektor dokończył swej opowieści: - Policjanci zwrócili uwagę na dziwne zachowanie

background image

Marmolady i zaczęli podejrzewać, że z organami jest coś nie tak. Przypomnieli sobie tamtą

nierozwikłaną zagadkę skradzionych klejnotów.

- Ale Marmolada chyba interesował się myszami, nie muzyką?

- Tak czy inaczej, sprowadzili eksperta od takich organów i powiedzieli mu o śrubokręcie.

Pamięta pani, koło instrumentu i rodzinnych portretów znaleziono śrubokręt leżący na podłodze.

Pamiętałam.

- Okazało się, że to był bardzo ważny ślad! Facet od organów odkręcił kilka śrubek,

uniósł pokrywę wiatrownicy - no i proszę, najspokojniej w świecie leżały tam sobie diamenty i

szmaragdy warte fortunę!

Wyłączyłam magnetofon i pożegnałam się z panem Tibbittem. Kiedy schodziłam na dół

po dwudziestu dwóch stopniach, zawołał za mną:

- Tylko niech pani nie pisze o tym wszystkim w swojej książce!

6 Kot, który chadzał nad przepaścią

Tylko Dakh Wbng wie, co tak naprawdę wydarzyło się tamtej księżycowej nocy na

ścieżce wiodącej wzdłuż skraju urwiska. Kot ze swej natury nie bywa mściwy i nie przejawia

skłonności do bohaterstwa. Czyni tylko to, co niezbędne, aby zapewnić sobie wyżywienie, ciepło,

wygodę, święty spokój i aby od czasu do czasu podrapano go za uszkiem. Ale Dakh Wong jest

kotem syjamskim, a rasa ta słynie ze swej inteligencji i wierności.

Dakh Wong ma nietypowe ubarwienie, mianowicie jego futerko jest wyjątkowo ciemne i

między ciemnobrązowymi uszkami a takim samym ogonem przybiera odcień ciemnopłowy,

tylko na brzuszku jest jaśniejsze. Jest kotem silnym i zwinnym, lecz skrywa swe możliwości pod

płaszczykiem nienagannych manier, a jego skośne oczy pełne są szafirowych sekretów.

Jako młode kocię Dakh Wong wiódł żywot przyjemny, obfitujący w jedzenie, ciepło,

wygodę, troskę i - nade wszystko - spokój. Aż pewnego dnia, kiedy był już dorosły, oddano go w

ręce nieznajomej osoby, a w rezultacie po raz pierwszy zetknął się ze złem i dane mu było

poznać ludzką podłość.

Nim został umieszczony w koszyku i zabrany, znajomy, łagodny głos powiedział:

- Dakh Wong to wyjątkowy kot. Nie sprzedałabym go nikomu prócz ciebie, Hildo.

- Wiesz, że u mnie będzie mu dobrze, Elizabeth.

background image

- A co na to twój mąż? Czy lubi zwierzęta?

- Woli psy, ale to ja potrzebuję mieć zwierzątko. Jack przebywa prawie cały czas poza

domem. Te wszystkie budowy, przy których się zatrudnia, rozrzucone są po całym stanie.

- Naprawdę, Hildo, nie mam pojęcia, jak ty wytrzymujesz w tej głuszy. Przecież kiedy

byłaś jeszcze dziewczyną z miasta, nie mogłaś usiedzieć w miejscu.

- Jestem trochę samotna, ale mam moje pianino. Chciałabym uczyć gry na nim dzieci z

okolic.

- To czemu tego nie robisz? Dobrze by ci zrobiło, jakbyś się czymś zajęła.

- Jack nie chce się zgodzić.

- Na Boga, co mu do tego?

Hilda sprawiała wrażenie zażenowanej.

- No, wiesz, czasami jest dziwny... Mam nadzieję, że Dakh Wong lubi muzykę. Czy w

ogóle koty lubią muzykę?

Elizabeth przyjrzała się uważnie swojej starej przyjaciółce.

- Hildo, czy między tobą i Jackiem wszystko układa się tak, jak powinno? Martwię się o

ciebie.

- Oczywiście, że wszystko się układa... Słuchaj, muszę już lecieć, bo inaczej nie zdążę na

autobus. Mam nadzieję, że kot dobrze zniesie tę podróż - Dakh Wong obwąchiwał dziwną parę

butów, szczególnie zainteresowały go sznurowadła z frędzelkami. Nigdy jeszcze nie widział

takich frędzelków.

- Zobacz, Elizabeth! To niesamowite, rozwiązał mi sznurówki.

- Pozwól, zawiążę ci.

- Dziękuję - a potem rozległo się westchnienie: - Czy te buty nie są okropne? A lekarz

mówi, że już nigdy nie będę mogła nosić zwykłych, ładnych bucików.

- To był okropny wypadek, Hildo, i to pod niejednym względem. Masz szczęście, że

uszłaś z życiem.

- Wiesz, to nie była tak naprawdę wina Jacka.

- Tak, tak. Już mi mówiłaś. Dalej masz bóle?

- Prawie nie. Tylko już zawsze będę kulała w taki paskudny sposób. Choćby dlatego nie

mam nic przeciwko temu, żeby się schować przed ludźmi na tej mojej wsi.

Wtedy właśnie Dakh Wong zmienił właścicielkę; zaprotestował - ale niezbyt głośno - i

background image

zapierał się trochę łapkami, jednak kiedy znalazł się już wewnątrz przykrytego koszyka, ułożył

się spokojnie i przez całą długą podróż nie odezwał się ani razu. Od czasu do czasu czuł

podnoszący go na duchu dotyk silnych palców wsuwanych do wnętrza koszyka, a wówczas

pozwalał się gładzić po uszach i miękkim futerku.

Nowa siedziba Dakh Wonga była po prostu niewielkim domkiem na wsi, w górach, nad

urwiskiem. Dakh Wong odkrył fascynujący nowy świat chodników z frędzlami, przestrzeni pod

grzejnikami, szerokich parapetów i miękkich foteli. Był tam też koncertowy fortepian.

Bardzo szybko ten dziwny mebel przypadł mu do gustu, ale też od razu okazało się, że

kotom wstęp na i do niego jest wzbroniony. Jednak gdy gasło światło, wolno mu było ułożyć się

na cieplutkim łóżku, przytulić się i wsłuchiwać w bicie serca swojej pani. Tylko w weekendy z

nią nie sypiał.

- Hildo, powtarzam po raz ostatni: wywal tego zwierzaka z naszego łóżka!

- Przecież ci nie przeszkadza, Jack. Leży po mojej stronie.

- Nie chcę, żeby kręcił się po tej sypialni! Zamknij go w piwnicy.

- Tam jest zimno i wilgotno. Będzie wył przez całą noc.

- Dobra, jeżeli dla ciebie kot jest ważniejszy ode mnie, to ja idę się położyć na sofie.

- Nie fatyguj się. Sama pójdę się tam położyć.

- Dzięki.

- Wiedziałam, że ten pomysł ci się spodoba.

- Nie trzaskaj drzwiami.

Dakh Wong zeskoczył z rozgrzanego łóżka i podążył śladem kapci schodzących powoli

schodami, ostrożnie, po jednym stopniu naraz. Położył po sobie uszka, a jego futro nastroszyło

się nieco. Nie lubił podniesionych głosów, a napięcie, które wyczuł, sprawiło, że poczuł się

nieswojo.

Nie tylko kłótnie sprawiały, że w piątkowe wieczory, soboty i niedziele Dakh Wong

odczuwał dyskomfort. Musiał też wystrzegać się stóp. Nie mógł czuć się bezpiecznie nigdzie na

całej przestrzeni podłogi. A tymczasem nade wszystko lubił wyciągnąć się jak długi na dywanie

oświetlonym słońcem. Podłoga była jego terytorium, a stopy powinny go obchodzić dookoła.

Jednak w weekendy jego prawa nie były przestrzegane.

Pewnej soboty obudził się nagle, przerażony, gdy miażdżący ciężar przygniótł koniuszek

jego ogona, a następnego dnia poczuł brutalne uderzenie w miękkie podbrzusze, kiedy leżał ufnie

background image

wyciągnięty pośrodku przedpokoju.

- Cholera z tym kotem! Potknąłem się o niego! Mogłem złamać nogę. Hildo, czy słyszysz,

co do ciebie mówię?

- Powinieneś patrzeć pod nogi. Znowu piłeś?

- Bardziej ci zależy na tym śmierdzącym zwierzaku niż na mnie.

- Pachnie dużo ładniej niż to cygaro, które palisz.

- To jest mój dom i będę palił, co będę chciał, i będę chodził, gdzie mi się będzie

podobać, i jeżeli ten pchlarz będzie wchodził mi w drogę...

- Zaczynasz mówić jak ci prostacy, z którymi się zadajesz.

- ...jeżeli będzie mi wchodził w drogę, to go utopię!

- On wcale nie ma pcheł, a tobie nie wolno go nawet tknąć. On należy do mnie. Nie mam

zamiaru usychać tu samotnie, w tym miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi. Nie masz pojęcia,

jak to jest, kiedy przez cały tydzień nie ma do kogo ust otworzyć...

- Kobiety! O co wam wszystkim chodzi? Najpierw domagacie się całego mnóstwa

urządzeń, które oszczędzają wam pracy, a potem narzekacie, że nie macie nic do roboty. Może

byś” zajęła się pieczeniem chleba ałbo kucharzeniem, zamiast kupować gotowe rzeczy - skoro

tak ci się nudzi?

- Usiądź wreszcie i przestań chodzić, albo przynajmniej zdejmij te ubłocone buciory.

Zapaskudzisz całą podłogę.

- Może spróbuj prać na tarce, jeżeli taka jesteś znudzona?

- Jestem pianistką, a nie praczką. Chyba już zapomniałeś, że zrezygnowałam z kariery,

żeby za ciebie wyjść. Myślę, że niedługo zacznę dawać lekcje...

- Tak, tak. Żeby ludzie pomyśleli, że nie jestem w stanie utrzymać... chorej żony?

- Gdybyś usiadł wreszcie i posłuchał...

- I żeby brudne dzieciaki tutejszych wieśniaków kręciły się po moim domu? Wykluczone!

Po moim trupie!

- Uważaj! O mało nie nadepnąłeś mu na łapkę!

- Wstrętne kocisko!

Dakh Wong wkrótce nauczył się, że w weekendy najlepiej jest schodzić mu z oczu.

Większość czasu spędzał na dworze. Lubił wysoko położone miejsca, a ścieżka wiodąca wzdłuż

skraju przepaści nadawała się znakomicie, by obserwować z niej szeroki świat. U stóp

background image

kamiennego urwiska płynął spieniony strumień, a za nim rósł las, z którego poszycia dochodziły

tajemnicze odgłosy.

Dakh Wong potrafił siedzieć na tej ścieżce całymi godzinami, a wszystkie zmysły wciąż

dostarczały mu rozrywki. Przyglądał się liściom niesionym przez wiatr, wciągał noskiem zapach

dzikich czereśni i rozkoszny aromat rozgrzanej w słońcu ziemi, kosztował smaków takich jak

goryczka źdźbła trawy lub kwaśne owady, które chwytał; nasłuchiwał odgłosów gleby, gdy

korzenie sięgały w dół, poszukując wilgoci. Nasłuchiwał też hałasów dobiegających z domu -

dźwięków kłótni, trzaskania drzwiami, kroków okrutnych buciorów. Te wysoko sznurowane

ciężkie buciska o grubych podeszwach i tępych nosach sprawiały, że czuł się małym i

bezbronnym stworzonkiem.

Gdy mijał weekend, znów powracało poczucie bezpieczeństwa. Jakby wiedział, że jest

potrzebny, bo trzymał się blisko niej i siadywał obok fortepianu, podczas gdy palce tańczyły po

klawiszach, a stopa naciskała pedał. Buty zawiązane były skórzanymi sznurówkami, a frędzelki

na ich końcach podskakiwały przy każdym ruchu.

Popołudniami towarzyszył frędzelkom na ścieżce wzdłuż urwiska. Po jednej stronie rosły

krzewy dzikiej czereśni, po drugiej pęki traw zwisające nad przepaścią. Buty z frędzelkami

zawsze przemierzały tę ścieżkę niepewnie, z wahaniem, ostrożnie. Zatrzymywały się przy

drewnianej ławeczce, żeby odpocząć, a potem podążały do drucianego ogrodzenia na końcu

ścieżki. Znajdowała się tam furtka, a za nią następny dom, lecz buty z frędzelkami nigdy nie szły

dalej, zatrzymywały się przy furtce.

Pewnego dnia, po popołudniowym spacerze, na wielkim okrągłym stole w kuchni pojawił

się jeden talerz, jeden spodek i filiżanka, a Dakh Wong usadowił się na krześle, by obserwować,

jak kęsy wędrują z talerza do ust, przenoszone widelcem.

- Dobrze mi z tobą, Dakh Wong. Jesteś moim najlepszym przyjacielem.

Zmrużył oczy.

- Jesteś dużym, silnym, dzielnym i mądrym kotem. Dakh Wong oblizał łapkę i przesunął

nią po swym pyszczku.

- Miałbyś może ochotę na trochę kraba z puszki? Dakh Wong z gardłowym pomrukiem

wskoczył na stół.

- Ojejku! Kotom nie wolno chodzić po stole.

Dakh Wong usiadł z godnością, zachowując stosowny dystans od dzbanuszka ze

background image

śmietanką.

- Ale co tam, przecież nikt nie widzi. Jesteśmy tu tylko my dwoje, ty i ja. A my nikomu o

tym nie powiemy.

Przez resztę tygodnia spożywali posiłki razem, jednak gdy nadszedł piątkowy wieczór,

Dakh Wong wyczuł, że tego dnia wszystko będzie inaczej.

Na stole pojawił się brązowy obrus, mosiężne świeczniki i dwa talerze zamiast jednego.

Dakh Wong był w kuchni sam, dokonując inspekcji nakrytego stołu. Miejsce, które zazwyczaj

zajmował, zastawione było naczyniami, ale między świecznikami mógł zmieścić się bez trudu.

Wskoczył leciutko, przeszedł zręcznie pośród szkła i porcelany, a następnie ułożył się w

malowniczej pozie na samym środku brązowego obrusa.

Po chwili usłyszał znajome odgłosy. Na podwórzu zaparkował samochód, zachrzęścił

żwir i ciężkie buciory, których Dakh Wong się bał, podeszły do drzwi. Kot zwinął się w kłębek.

Okrutne buty nie mogą go dosięgnąć, kiedy leży na stole.

Drzwi otwarły się i zamknęły z głośnym trzaskiem, aż cały dom lekko zadrżał.

- Ej, Hildo! Hildo! Gdzie jesteś, do diabła? Co się stało z tymi drzwiami?

- Jestem tutaj. Byłam na górze, przebierałam się.

- A to po co? Ktoś ma przyjść?

- Nie, nikt. Pomyślałam, że byłoby miło...

- Coś ty, do diabła, zrobiła z tymi drzwiami?

- To jest klapa dla kota. Poleciłam ją zainstalować, żeby Dakh Wong mógł wchodzić i

wychodzić, kiedy chce. Zobacz, jest na zawiasach...

- Klapa dla kota! Zniszczyłaś zupełnie dobre drzwi! Kto to zrobił?! Kto wyciął tę dziurę?

- Taki bardzo miły pan, który mieszka obok. Nie zapłaciłam ani centa, jeżeli o to ci

chodzi.

- Skąd znasz tego mężczyznę? Dlaczego nie wziął od ciebie pieniędzy?

- Poszłam kiedyś na spacer tą ścieżką wzdłuż urwiska, przecież lekarz kazał mi dużo

chodzić - a sąsiad właśnie naprawiał płot, więc zaczęliśmy rozmawiać. Dakh Wong był wtedy ze

mną, a tamten pan stwierdził, że przydałoby się zrobić dla niego wejście. Więc przyszedł tutaj ze

skrzynką pełną narzędzi...

- I ty wpuściłaś do domu obcego mężczyznę, chociaż byłaś sama?

- Jack, ten pan ma siedemdziesiąt lat. I trzynaścioro wnucząt. Jeden z jego wnuków chce

background image

grać na pianinie, a ja będę go uczyć, czy to ci się podoba, czy nie.

- Ile ma lat?

- A co to ma za znaczenie?

- Chcę wiedzieć, co tu się dzieje, kiedy mnie nie ma.

- Daj spokój, Jack.

- Ja cię już nie interesuję, więc pewnie kręcisz z kimś na boku.

- Obrażasz mnie. Nie musisz być taki niemiły.

- Nie potrafisz docenić prawdziwego mężczyzny. Szkoda, że nie wyszłaś za jednego z

tych długowłosych pedałów.

- Jack, przestań mnie męczyć. Przebierzesz się czy chcesz koniecznie zapaskudzić całą

podłogę tymi buciskami?

- Dobre sobie. Wycięłaś wielką dziurę w drzwiach, ale robisz mi piekło, żebym tylko broń

Boże nie porysował podłogi!

Głosy stawały się coraz donioślejsze, a Dakh Wong czuł się coraz bardziej niepewnie.

Poruszył się nerwowo.

- Hildo! Ten bydlak jest na stole!... Jasna cholera, won stąd!

Brutalna dłoń zrzuciła Dakh Wonga na podłogę, a bezlitosny bucior uderzył go w brzuch

z taką siłą, że aż wyleciał w powietrze.

- Jack! Jak możesz kopać mojego kota!

- Ten wszarz nie będzie mi chodził po stole!

Dakh Wong wymknął się przez klapę w drzwiach i zatrzymał się na ganku, by wylizać

obolałe miejsce, nim udał się nad urwisko. Pośród traw rosnących przy ścieżce zwinął się w

zamyślony kłębek i począł nasłuchiwać brzęczenia wieczornych owadów.

Wkrótce usłyszał, że samochód odjechał, czyniąc przy tym więcej hałasu niż zwykle, a

potem zobaczył idące ścieżką buty z frędzelkami.

; - Dakh Wong! Gdzie jesteś?... Biedny kotek! Nic ci się nie stało?

Silne dłonie uniosły Dakh Wonga i przygładziły jego futro. Pozwolił się mocno przytulić,

a jego ucho drgnęło, gdy spadła na nie kropelka wilgoci.

- Już nie wiem, co mam robić. Naprawdę nie wiem. Tak dalej być nie może.

Złowrogie buciory nie pojawiły się już tego weekendu, ani następnego, ani jeszcze

następnego, za to dom zaczęły odwiedzać inne obce stopy. Goście przychodzili przez furtkę

background image

znajdującą się u końca ścieżki nad przepaścią, niosąc ze sobą gwar i śmiech, drobne przysmaki

dla Dakh Wonga, i uważali, gdzie stąpają.

Pewnego wieczoru, który nastąpił po popołudniu wypełnionym muzyką, goście odeszli

ścieżką, a Dakh Wong wyciągnął się jak długi pośrodku dywanu w salonie. Nagle uniósł łebek.

W ciemnościach na zewnątrz rozległ się złowrogi odgłos - znajomy łoskot ciężkich buciorów na

ganku. Zwalisty mężczyzna chwiejnie wtoczył się do domu.

- Jack!... Więc jednak zdecydowałeś się wrócić! Gdzie byłeś?

- A co to ma za znaczenie?

- Znowu piłeś.

- Piłem... i myślałem... i piłem... i...

Dakh Wong usłyszał, że w kuchni coś ciężkiego spadło na podłogę.

- Jesteś pijany jak bela! Nie jesteś nawet w stanie usiedzieć na krześle.

- Chcę znaleźć kota. Gdzie jest ten śmierdziel? Zaraz go utopię.

- Jack, lepiej idź sobie.

Rozległ się kolejny łoskot. Dakh Wong przemknął przez dom jak brązowy cień, przez

kuchnię i na zewnątrz. Przycupnął pod schodami, by nasłuchiwać gniewnych głosów.

- Ostrzegam cię, Jack. Nie urządzaj burd. Idź już sobie.

- Chcesz mnie wywalić z mojej własnej chałupy?

- Z nami koniec, Jack. Nieodwołalnie.

- Znaczy się, że co?

- Występuję o rozwód.

- Hurra! Teraz się wreszcie zabawię.

- Już się nieźle zabawiasz, jak to nazwałeś. Myślisz, że nie wiem, co się dzieje w tej

przyczepie, w której mieszkasz? Otóż wiem, zapewniam cię, ze wiem, co tam wyprawiacie - ty

razem z twoimi koleżkami!

- Dobra, dobra. Będziesz miała swój rozwód. I tak nikt cię nie chce. Kto by chciał taką...

taką kalekę!

- Jestem kaleką z twojej winy, to ty prowadziłeś po pijanemu! A teraz będziesz mi za to

płacił - i płacił - i płacił.

- Ty zdziro!

- Kiedy dopadną cię moi prawnicy, nie zostawią ci nawet centa dla twoich kumpli!

background image

- Ty obrzydła kaleko, ty czarownico! Połamię ci te paluchy!

- Nawet nie waż się mnie tknąć!

- Zabiję cię...

- Przestań!... PRZESTAŃ...

Dakh Wong usłyszał krzyki, a potem kroki. Zaraz potem zobaczył buty z frędzelkami,

które kulejąc, oddalały się pospiesznie od domu i znikły w ciemnościach. Kierowały się w stronę

przepaści, i to prędzej, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się to widzieć.

Skoczył w ślad za nimi i odgłosem szlochania oraz cichych jęków, podczas gdy stopy

czyniły nadludzkie wysiłki, by jak najszybciej dotrzeć do furtki. Ścieżka była jasno oświetlona

księżycową poświatą, wijąc się między mrocznymi krzewami dzikiej czereśni a czernią

przepaści.

Tymczasem w domu rozległ się jakiś łomot, potem znów - i donośne przekleństwa.

Następnie Dakh Wong ujrzał okrutne buciory przechodzące przez podwórze i kierujące się w

stronę ścieżki.

Przed sobą miał buciki z frędzlami uciekające w panice, za sobą - nadciągające ciężkie

buciska. Położył uszy, a jego smukły ogon najeżył się niczym szczotka. Stanął pośrodku ścieżki,

wyginając grzbiet w łuk.

A potem, niespodziewanie, jakby nagle opanowało go rozleniwienie, przycupnął na

ścieżce, położył się i zamarł w bezruchu. Tak się złożyło, że swą ciemną postać ułożył tam

właśnie, gdzie na ścieżkę padał cień gałęzi, toteż w tej plamie mroku Dakh Wong był tylko

niewidocznym kłębkiem ciemnobrązowego futerka.

Buciory dudniły coraz bliżej, głos zagrzmiał tużtuż:

- Dorwę cię, ty zdziro! Załatwię cię na cacy!

Dakh Wong zamknął oczy. Buty nadeszły, uderzyły go boleśnie w bok. Prychnął wściekle

i zerwał się na równe łapy; tymczasem mężczyzna stracił równowagę, zachwiał się... i złe

buciory znikły za krawędzią urwiska. Słychać jeszcze było drobną lawinę kamyków spadających

do przepaści, a potem już tylko głośny plusk, gdy coś bardzo ciężkiego wpadło do płynącego w

dole strumienia. Kot zabrał się do wylizywania obolałego boku.

Jedynie Dakh Wong wie, co naprawdę stało się tamtej nocy na ścieżce wiodącej wzdłuż

urwiska i dlaczego postąpił wtedy tak, a nie inaczej. Koty z natury nie są mściwe ani nie miewają

też skłonności do bohaterskich czynów, lecz Dakh Wong jest kotem syjamskim, a kiedy słyszy,

background image

jak ludzie rozmawiają o nieszczęśliwym wypadku, do którego doszło na ścieżce, jego szafirowe

oczy pełne są nieodgadnionych tajemnic.

7 Kochankowie z Kanionu

(Poniższy wywiad z panią P.R.G. został nagrany w domu spokojnej starości dla kobiet w

grudniu 1985 roku w ramach projektu dotyczącego ustnych przekazów historycznych

zainicjowanego przez Gattville Community College).

- Ależ oczywiście, z przyjemnością podzielę się moimi wspomnieniami z lat

dwudziestych. A o czym właściwie chciałabyś posłuchać, moja droga?

- Jak wyglądało życie kobiet w latach dwudziestych?

- Och, wspaniale! Dopiero co zyskałyśmy prawo do głosu, o tym chyba wiesz? Nosiłyśmy

krótkie włosy i krótkie spódniczki nad kolano, i nie nosiłyśmy już halek. Mówili na nas

„chłopczyce”. Moi rodzice nie posiadali się z oburzenia, bo tańczyłam tego okropnego

charlestona, paliłam papierosy w długich cygarniczkach i próbowałam udawać, że nie mam

biustu. Niektóre z nas wyjeżdżały do Paryża, a tam to dopiero był ubaw. Piękne czasy...!

A najlepsze z tego wszystkiego było, że nareszcie uzyskałyśmy dostęp do całego

mnóstwa wspaniałych zawodów - nie byłyśmy już skazane wyłącznie na stenografię i uczenie w

szkole. Czułyśmy, że nadszedł nasz czas, rozumiesz?

- A jakie zawody uważano wtedy za wspaniałe?

- Można było pracować w reklamie... zostać dziennikarką... albo handlowcem... dostać

pracę w wydawnictwie... i temu podobne. Ja zostałam ilustratorką i nigdy nie zapomnę mojej

pierwszej pracy w agencji reklamowej. Mieściła się w budynku naprzeciwko Kociego Kanionu.

Pamiętasz historię Pałace Theater i skandal, jaki był z tym związany? No nie, jasne, że nie

pamiętasz. Jesteś o wiele za młoda.

- Co to był Koci Kanion?

- Ogromna, ogromna wyrwa w ziemi, w której aż roiło się od bezdomnych kotów! Z

początku gazety podniosły wrzawę, pisząc, że to obelga dla uczciwych obywateli i pomnik

korupcji. A wszystko zaczęło się od tego, że zburzyli Pałace Theater. Ale najpierw zadzwonię po

herbatkę... Halo, Marie? Czy mogę prosić o dzbanek herbaty i jakieś ciasteczka do numeru sto

pięć? I dwie filiżanki, jeśli można prosić. Mam gościa. Dziękuję, Marie.

background image

Zaraz, o czym to ja mówiłam? Aha, no właśnie, Pałace Theater. Wyglądał jak grecka

świątynia, istniał od zawsze i słynął z doskonałej akustyki. Występowali w nim wszyscy wielcy

artyści tamtej epoki - Caruso, pani Barrymore, boska Sarah - po prostu wszyscy.

- Gdzie się znajdował?

- W samym sercu miasta na East Side. Teraz tamtędy biegnie autostrada. Musisz

wiedzieć, że w latach dwudziestych śródmieście obfitowało w rozmaite atrakcje, a przy tym było

tam czysto i bezpiecznie. To zbrodnia, że zburzono Pałace Theater, no ale spekulanci od

nieruchomości postanowili wybudować wielgachny biurowiec o wysokości dwudziestu dwóch

pięter.

- Czy nikt nie próbował ich powstrzymać?

- Owszem, kilka osób napisało oburzone listy do gazet, ale nie było żadnych demonstracji

czy kampanii protestacyjnych, jak to się teraz robi. Prawdziwe manifestacje odbywały się tylko

na rzecz praw wyborczych kobiet, nim je nam przyznano, albo wtedy, gdy protestowali robotnicy

lub jeśli chodziło o odwołanie - albo utrzymanie - prohibicji.

Tak więc teatr został zburzony i rozkopano cały obszar między czterema ulicami na East

Side. Zaczęły powstawać fundamenty nowego drapacza chmur. Jednak gdy tylko budowa

ruszyła, władze miejskie prawie od razu nakazały wstrzymanie prac. Z początku dlatego, że

użyto cementu niespełniającego odpowiednich norm, ale potem okazało się, że cały projekt jest

wadliwy i z inżynieryjnego punktu widzenia nie nadaje się do realizacji! Zaraz też wyszło na jaw,

że przy okazji ktoś wziął ogromną łapówkę, wszczęto procesy; ujawniono, iż w sprawę

zamieszani byli też politycy, ktoś popełnił samobójstwo... Sprawy sądowe ciągnęły się całymi

latami, gazety wciąż o tym trąbiły - a tymczasem teren budowy ogrodzono płotem. Wówczas

zdarzyło się coś dziwnego, mianowicie wszystkie dzikie i bezdomne koty z całego miasta

odkryły ten wielki wybetonowany wykop, tak samo jak swego czasu odkryły paryskie cmentarze

i rzymskie ruiny. Czy byłaś w Europie, moja droga? Powinnaś się tam wybrać, póki jesteś młoda.

- Jaka była reakcja opinii publicznej na tę kocią inwazję?.

- Wyobraź sobie, że ludzie zaczęli przychodzić na East Side, żeby przyglądać się tym

stadom kotów gnieżdżących się w wykopie, który stał się prawdziwą atrakcją turystyczną. Jeden

z lokalnych dziennikarzy nazwał miejsce Kocim Kanionem, a po jakimś czasie władze miejskie

wybudowały tam specjalny płot widokowy.

- Co to jest płot widokowy?

background image

- To było zwykłe, drewniane ogrodzenie złożone z trzech poziomych belek, ale na górnej

belce umieszczono szeroką półkę, o którą można było się wygodnie oprzeć. Na tyle szeroką, że

mieścił się tam koszyk z wiktuałami i termos, toteż pracownicy okolicznych biur często

przychodzili tam na lunch.

Wyobraź sobie, że biurowce wokół Kanionu miały po cztery czy pięć pięter, ale prawie w

żadnym nie było windy!

Znajdowały się tam również małe hoteliki, przytulne knajpki, sklepy odzieżowe, galerie i

zakłady kapelusznicze. Na pewno w życiu nie widziałaś zakładu kapeluszniczego, moja droga,

ale w tamtych czasach były ważniejsze niż stacje benzynowe. Kapelusze nosili wszyscy, a mało

kto mógł sobie pozwolić na automobil.

Moja agencja reklamowa znajdowała się na piętrze ponad galerią sztuki i jej okna

wychodziły na Koci Kanion. Pierwszego dnia pracy wprost nie mogłam się doczekać pory

lunchu, żeby móc pobiec z moim szkicownikiem do tego płotu widokowego, o którym ci

mówiłam.

Wykop był bardzo głęboki i przedstawiał sobą bardzo urozmaicony krajobraz; wznosiły

się tam betonowe słupy, piętrzyły betonowe płyty, w szczelinach pieniło się zielsko... a po tym

wszystkim uganiały się koty, skacząc niczym kozice, inne zaś skubały chwasty albo myły się w

słońcu.

Była tam jedna biała puszysta kotka inna od pozostałych. Widać było, że jest młoda, ale

nie zadawała się z innymi kociakami. Siedziała na wysoko położonej półce - spokojna, wyniosła,

jak księżniczka na tronie. Stałam przy płocie i rysowałam ją, kiedy podszedł do mnie jakiś młody

człowiek i zajrzał mi przez ramię.

- Świetne rysunki - stwierdził. - Pewnie jest pani artystką i wystawia pani w jednej z tych

galerii?

- Nie - odpowiedziałam. - Właśnie zaczęłam pracować w agencji reklamowej. Uwielbiam

ten płot. Ktoś wpadł na doskonały pomysł.

- Dziękuję - odparł. - To był projekt mojej firmy. Jestem architektem.

To był bardzo przystojny młody człowiek, a ja uważałam, że być architektem to coś

wyjątkowo szałowego. Robił zdjęcia Kanionu jednym z tych skrzynkowych aparatów

fotograficznych, które sprzedawano wówczas po dolarze za sztukę. A trzeba ci wiedzieć, moja

droga, że robiło się nimi lepsze fotografie niż wieloma nowomodnymi i skomplikowanymi

background image

aparatami. Ten młody człowiek powiedział do mnie:

- Mógłbym bez końca przyglądać się pejzażowi, jaki tworzą te wszystkie plany, masy,

wyniesienia i zagłębienia. Przypominają mi jakąś abstrakcyjną kompozycję, a jednocześnie jakby

miniaturowe średniowieczne miasto - a właściwie dwa miasta, pomiędzy którymi rozciąga się

pole bitwy.

Opowiedział mi wtedy, że koty zajmujące jedną stronę wykopu nigdy nie zadają się z

tymi, które mieszkają po przeciwnej stronie. Jedynie w nocy, kiedy księżyc wchodził w

określoną fazę, oba kocie plemiona spotykały się na betonowej płaszczyźnie pośrodku i wówczas

rozpoczynała się straszna, krwawa bitwa.

Koty po tamtej stronie były raczej bure - najczęściej szare - a te po naszej różnokolorowe

- rude, czarne, łaciate, pręgowane... wszelkiej barwy i maści. Architekt, który miał na imię Paul,

nazywał je „Bure” i „Pstre”.

- Jeśli będzie pani tu zaglądać odpowiednio często - powiedział - szybko zorientuje się

pani, kto jest władcą którego królestwa i które koty są jego wojownikami. Na przykład królem

Pstrych jest ten czarnobiały kocur o wojowniczym wyglądzie.

A ja na to:

- A ta mała, biała kotka, która siedzi w słońcu, to Księżniczka. Nigdy nie zniża się do

żadnych pospolitych czynności, nie gania za motylami i nie uprawia zapasów z innymi młodymi

kotami. Siedzi tylko na swym tronie i snuje piękne, szlachetne myśli. Jeśli zdarzy jej się zejść do

kociego pospólstwa, kroczy powoli, z godnością.

O, nadchodzi nasza herbata... Dziękuję ci, Marie... Mam nadzieję, że ciasteczka są z

czekoladą... Tak! Podobnych przysmaków nie mieliśmy w latach dwudziestych.

- Czym się żywiły te wszystkie koty?

- Czym się żywiły? Po prostu wyłaziły z Kanionu i szły na żebry przy kuchennych

drzwiach okolicznych restauracji. Poza tym jestem pewna, że polowały na gryzonie i grzebały w

śmietnikach. No i oczywiście ludzie, którzy przyszli je oglądać, dzielili się z nimi swoimi

posiłkami. Na własne oczy widziałam, jak koty zajadały się pączkami, winogronami, oliwkami,

kanapkami z masłem orzechowym, jajkami na twardo... Nie grymasiły, chętnie częstowały się

wszystkim, co im rzucono.

Niektóre zaprzyjaźniały się z odwiedzającymi, którzy zabierali je do domu. Strasznie

chciałam przygarnąć tę białą kotkę, ale właściciel mieszkania, które wynajmowałam, był po

background image

prostu tyranem i nawet nie chciał o tym słyszeć. A moja Księżniczka miała niebiańsko błękitne

oczy! Odkryłam to pewnego dnia, gdy wzięłam ze sobą moją lornetkę teatralną. Gdy

powiedziałam o tym Paulowi, on odparł, że lubi dziewczyny, które mają niebieskie oczy. A

muszę ci powiedzieć, moja droga, że kiedy byłam młoda, moje oczy miały bardzo intensywny

odcień. Jednak z wiekiem zblakły, niestety.

- A jak radziły sobie koty w niepogodę?

- Tam było pełno wnęk i szczelin, w których mogły się schronić, a zimą władze miejskie

dostarczały do Kanionu bele słomy, które także stanowiły pewne zabezpieczenie przed chłodem.

Zresztą te zwierzaki były odporne, przeszły twardą szkołę życia.

Ale, ale! Jeszcze nie opowiedziałam ci o kociej mamie!

Kiedy po raz drugi spotkałam się z Paulem przy płocie widokowym, rozmawialiśmy o

moim ulubionym aktorze. Słyszałaś kiedyś o takim gwiazdorze, który nazywał się Francis X.

Bushman? Powiadano, że to najprzystojniejszy mężczyzna na świecie. Otóż gawędziliśmy sobie

o jego roli w filmie Ben Hur, kiedy z tramwaju wysiadła jakaś dziwna postać objuczona dwiema

wielkimi torbami. Ubrana była byle jak, w jakieś nędzne, wypchane ciuchy, a na nogach miała

męskie półbuty. Wyglądała jak czarownica.

- Oho, nadchodzi kocia mama - stwierdził Paul. - Pojawia się tu prawie codziennie.

Chociaż na ogrodzeniu wisiały tabliczki z napisem „Wstęp wzbroniony”, kobieta

przecisnęła się między belkami i zeszła na dół do Kanionu. Rozpoczęła oględziny kotów. Któryś

z nich kulał, więc ona wyciągnęła mu coś z łapki za pomocą pesety. Wpuszczała im krople do

oczu, przemywała rany wacikami. Gdy jakiś zwierzak sprawiał wrażenie osowiałego, wpychała

mu do pyszczka pigułkę. Na koniec podeszła do Księżniczki i poczęstowała ją czymś do

jedzenia. Pewnie był to smaczny kąsek godny jej wysokości, może na przykład pieczona pierś

bażanta. Nie wiem, co takiego jej przyniosła, ale biała kotka posiliła się bardzo ochoczo.

- Czy ta „kocia mama” była opłacana przez władze miejskie?

- Nie, robiła to zupełnie bezinteresownie, a przy tym nadzwyczaj fachowo i z wielkim

spokojem. No i była przy tym niezwykle tajemniczą postacią. Paul powiedział mi, że czytał w

gazecie poświęcony jej artykuł, z którego jednak niewiele się dowiedział. Mieszkała gdzieś na

farmie w pobliżu granic miasta. Kiedy zdarzyło jej się znaleźć w Kanionie martwego kota,

zabierała go ze sobą tramwajem i urządzała mu pogrzeb. Niektórzy utrzymywali, że to jakaś

zdziwaczała milionerka, sama wiesz, kochana, jakie plotki ludzie rozpowiadają. Inni twierdzili,

background image

że była swego czasu pielęgniarką w szpitalu, lecz usunięto ją z pracy w wyniku oskarżenia o to,

że z litości przyspieszyła zgon nieuleczalnie chorego pacjenta. Inni zaklinali się i twierdzili, że

wiedzą z całą pewnością - rzekomo była to wdowa po lekarzu, którego zastrzeliła z powodu

zdrady małżeńskiej, i miała za sobą pobyt w więzieniu. Jak było naprawdę, tego nigdy się nie

dowiedziałam.

Najpierw zajmowała się Pstrymi, a potem przechodziła przez pole bitwy i nie mniej

troskliwie zajmowała się Burymi. Następnie wspinała się z powrotem na górę, żeby przejść

wzdłuż płotu, potrząsając puszką i powtarzając: „Kilka centów na lekarstwa dla kotków? Kilka

centów na kotki?” Muszę przyznać, że miała wyjątkowo dźwięczny głos.

Pewnego dnia spytałam ją o moją białą ulubienicę. Dlaczego tak różniła się od innych i

trzymała się na uboczu? Skąd ta jej wyniosłość? Kocia mama popatrzyła na mnie, zaskoczona:

- Ta biała kotka? - powtórzyła. - To pani nie wie? Przecież jest ślepa.

Jakby grom we mnie strzelił.

- Skąd tu się wzięła? - spytałam.

- Jakiś cholerny s... ją wyrzucił.

No wiesz, kochana, użyła takiego słowa, że nie mogę go powtórzyć. A potem poszła

dalej, wyciągając do gapiów rękę z puszką i prosząc o datki na koty.

Było w tej białej koteczce coś takiego, że serce mi się ściskało. Błagałam właściciela

mieszkania, żeby pozwolił mi ją wziąć do domu, ale nie, nie ma mowy - powtarzał - żadnych

zwierząt. W biurze mój pulpit do rysowania ustawiony był przy oknie wychodzącym na północ,

czyli na Kanion, toteż kiedy tylko podnosiłam wzrok, żeby dać oczom odpocząć, machinalnie

zaczynałam rozglądać się za kłębuszkiem białego futerka odcinającym się od szarości betonu i

zieleni chwastów.

Pewnego dnia ujrzałam coś pięknego. Młody kocur z plemienia Burych śmiało

przekroczył granicę, a działo się to w biały dzień. Wiedziałam, że jest młody, bo był smukły i

zwinny, pewny siebie, a szedł krokiem dumnym i zdecydowanym. Dostrzegł moją Księżniczkę

siedzącą na osłonecznionej półce i podszedł do niej bardzo blisko. Rzecz jasna, nie mogła go

zobaczyć, ale byłam pewna, że wyczuła jego obecność. Pozostał przy niej przez jakąś minutę, a

potem dał drapaka na swoją stronę, jakby ktoś go trafił z procy.

Nazwałam go sobie Książę z Bajki. Odtąd często ją odwiedzał, a pewnego dnia ujrzałam,

jak dotykają się noskami z Księżniczką. To było takie romantyczne i takie smutne, aż chciało mi

background image

się płakać.

Pewnie zrobiłam się sentymentalna, bo Paul i ja zaczęliśmy „mieć się ku sobie”, jak to się

wtedy mówiło, no i wiesz, cały czas bujałam w obłokach...

- A co w tamtych czasach młodzi ludzie robili na randkach?

- No, na przykład chodziłam z Paulem na kolacje do jakiegoś lokalu, za pięć dań płaciło

się tylko dolara! A potem do klubu jazzowego albo do kinematografu. Wówczas kinoteatry

urządzone były z wielkim przepychem, ale wyświetlały oczywiście tylko czarnobiałe filmy,

nieme, a aktorzy wyglądali, jakby ktoś ich unurzał w mące. Czasami Paul odwiedzał mnie w

moim mieszkaniu, a ja go częstowałam kurczakiem a la king przyrządzonym na podgrzewaczu.

Potem słuchaliśmy koncertu symfonicznego przez radio; z orkiestrą, która grała na żywo,

wyobrażasz sobie? Nie to co teraz.

- Czy pani i Paul byliście już wtedy ze sobą?

- Nie w takim sensie, jak wy, młodzi, teraz to rozumiecie! To były prawdziwe zaloty,

całkiem staromodne. Mówiło się, że „chłopczyce” są bezwstydne i rozwiązłe, ale ja w każdym

razie byłam okropnie romantyczna. Ale zaraz, zaraz, o czym to ja mówiłam...?

- O tym, że szary kocur trącał się noskiem ze ślepą kotką.

- O tak, to było takie ich zalecanie się, takie wzruszające...! Zaczynał się październik,

zbliżała się zima. Liście spadały z drzew, a ja miałam takie dziwne przeczucie, że coś się kończy

i nigdy już nie będzie tak jak przedtem. Paul wyjechał w interesach do Chicago na kilka dni, w

dodatku swoim autem, a nie pociągiem. Patrzyłam, jak jego ford model T oddala się, i czułam się

strasznie samotna.

Właśnie wtedy zauważyłam też, że Książę z Bajki nie odwiedził tego dnia Księżniczki.

Rysowałam przy swoim pulpicie, ale wciąż zerkałam przez okno. Minęło parę dni, ale nadal się

nie pojawiał. Siedziała na tym swoim skrawku betonu, czekała na niego i czekała, a ja

wiedziałam, że za nim tęskni.

A potem któregoś dnia... Księżniczka także znikła! To miejsce, które zawsze zajmowała,

było puste, nie było jej też widać nigdzie w okolicy. Wciąż spoglądałam przez okno w tamtą

stronę, przeszukiwałam wzrokiem szary, betonowy pejzaż niedokończonej budowy, próbując

dopatrzyć się jej białego futerka. A była taka bieluteńka! No i po pracy poszłam nad Kanion,

wypatrywałam oczy w nadziei, że ją ujrzę. Ale na próżno. Zachodziłam w głowę, co też się z nią

stało.

background image

Następnego ranka wyglądałam uważnie przez okno mojej agencji, czekając, aż pojawi się

kocia mama ze swoimi torbami. Kiedy przyjechała, popędziłam w dół po schodach i przebiegłam

ulicę, nie zwracając uwagi na samochody; krzyczałam za nią i machałam rękami, żeby na mnie

zaczekała.

- Proszę pani, proszę pani! Chodzi mi o tę białą kotkę - wołałam, ledwo mogłam złapać

oddech. - Wie pani, chodzi mi o tę ślepą kotkę. Gdzie się podziała? Nigdzie jej nie ma!

- A, tak. Wiem - kocia mama skinęła głową. - Nie żyje. Wczoraj ją pochowałam.

Rozpłakałam się.

- Nie, nie, to niemożliwe! - wyszlochałam. - Co jej się stało?

- Najadła się trujących ziół - wyjaśniła kocia mama. - Niektóre z tych chwastów są

trujące, wszystkie koty wiedzą, że trzeba ich się wystrzegać.

- Ale ona przecież była ślepa - jęknęłam. - Nie mogła wiedzieć, że są trujące!

- Gdzie tam - obruszyła się tamta kobieta. - Pewnie, że wiedziała. Wszystkie koty wiedzą.

To instynkt, moja pani.

Wróciłam do biura, zalana łzami, a mój szef powiedział mi, żebym poszła do domu.

Wieczorem tego samego dnia, kiedy snułam się z kąta w kąt po moim mieszkaniu, nie mogąc

sobie znaleźć miejsca, zadzwonił telefon. To był Paul! Dojechał na miejsce bezpiecznie, udało

mu się wszystko załatwić i bardzo za,mną tęsknił. A potem, zanim zdążyłam przekazać mu

smutną wiadomość, opowiedział mi o przedziwnym wydarzeniu.

Tego dnia, kiedy wyjechał do Chicago, po jakimś czasie w chłodnicy jego auta

zagotowała się woda. W tamtych czasach to się zdarzało bardzo często, jak wiesz. Zatrzymał się

więc, żeby dolać wody, a kiedy odkręcał przykrywkę chłodnicy, usłyszał żałosne miauczenie.

Podniósł więc klapę silnika, spod której wyskoczył szary kot, który dał nura w krzaki. Paul

szukał go przez chwilę, ale nie znalazł, był jednak pewien, że to Książę z Bajki, który jakimś

sposobem wlazł do silnika forda T zaparkowanego przed budynkiem, w którym mieściło się

biuro Paula. Na pewno chciał się ogrzać, a potem nie był w stanie się wydostać.

- Ale tego chyba nie mógł wiedzieć na pewno, prawda? Przecież jest dużo szarych kotów.

- Poczekaj, kochana, to jeszcze nie cała historia... Następnego dnia spotkaliśmy się z

Paulem przy płocie widokowym. Kocia mama odbywała swój obchód. Niektóre koty wspinały

się na brzeg wykopu, aby żebrać o resztki jedzenia. A w dole środkiem pola bitwy podążał szary

kot.

background image

- To on! - zawołałam. Wyglądał doprawdy żałośnie, był brudny i wychudzony, jedno

ucho miał nadszarpnięte, a całe futro poplamione krwią. Widać było, że idzie z trudem, jakby

bolały go wszystkie łapy. Kierował się w stronę kanionu opanowaną przez Pstrych.

- Musiał przebyć całą tę drogę z powrotem, nie wiem, ile to mil! - zdumiał się Paul.

- Jest strasznie wynędzniały, widać, że ma za sobą okropne przejścia - stwierdziłam. - Czy

kocia mama go zauważyła? Może ona będzie mogła mu pomóc?

- Obawiam się - dodał Paul - że poparzył sobie łapki pod klapą silnika... Patrz na niego,

dokąd on idzie?

Szary kot oczywiście szukał Księżniczki. Nieszczęsne zwierzę chwiejnym krokiem

podeszło do miejsca, gdzie zwykle się spotykali. A potem wymizerowany Książę z Bajki

odwrócił się i z wielkim trudem wdrapał się na górę, by wyjść z wykopu. Chciałam do niego

podejść, ale Paul powiedział:

- Nie dotykaj go. Teraz pewnie pójdzie poszukać sobie czegoś do jedzenia, a kiedy się

pożywi, zacznie się myć. Koci język najlepiej leczy wszystkie kocie rany.

Kiedy ranny kot, kulejąc, wyszedł na ulicę za nami, oznajmiłam:

- Nie będę więcej tu przychodzić. Za bardzo się wzruszam i przejmuję ich losem. Zaraz

poproszę szefa, żeby przestawili moją rysownicę w inne miejsce...

Przerwał mi pisk opon hamującego automobilu, a potem krzyki przechodniów. Ktoś biegł

w stronę płotu, krzycząc:

- Gdzie jest ta pani, która leczy koty?!

Paul ruszył w tamtą stronę, ale prawie od razu zawrócił.

- Chodźmy stąd - rzekł, prowadząc mnie w przeciwnym kierunku. - Nie patrz w tamtą

stronę.

To było sześćdziesiąt lat temu, a ja wciąż pamiętam, jakby zdarzyło się wczoraj.

- Smutna historia.

- Tak, kochanie, bardzo smutna historia. Smutna, ale jest jeszcze epilog.

Wyszłam za mąż, oczywiście za mojego architekta. A wiesz, co dostałam od niego w

ślubnym prezencie? Dwa kociaki. Kocurek był szary, a koteczka biała i puszysta. Nazwałam je

Romeo i Julia.

8 Tipsy kontra inspekcja

background image

(Poniższy wywiad z panem C. W. został nagrany na taśmę magnetofonową w domu

spokojnej starości dla emerytowanych marynarzy w listopadzie 1985 roku w ramach projektu

dotyczącego ustnych przekazów historycznych zainicjowanego przez Gattville Community

College).

- No pewno, że pamiętam czasy Wielkiego Kryzysu, jeszcze jak. Herbert Hoover,

prohibicja, kolejki po chleb, kuchnie polowe z gorącą zupą, Franklin Delano Roosevelt,

zniesienie prohibicji... To wszystko miało miejsce za moich czasów i dobrze to pamiętam. Jeśli

chcesz wiedzieć, młody człowieku, nie żyło się wtedy lekko. Brałem się za zmywanie garów,

zamiatałem ulice - imałem się każdej roboty, jaką mogłem dostać. Przede wszystkim na statkach,

jeśli mi się udało. To było jeszcze, zanim zlikwidowali nabrzeże portowe i wybudowali te

flkuśne wieżowce, posadzili drzewa i takie tam różne.

- Ajak wyglądało nabrzeże w latach trzydziestych?

- Przy biegnącej nim ulicy znajdowały się przede wszystkim doki i magazyny portowe.

Trochę dalej - kamienice czynszowe, sklepy rzeźnickie, sklepy kolonialne, kilka niedrogich

knajpek, dwa kościoły, szkoła. Były tam i lokale z nielegalnym wyszynkiem, ale to przed

zniesieniem prohibicji. Nie powiem, przyjemna była okolica. Wszyscy się tu znali. Budynek

szkoły zaopatrzony był w schody przeciwpożarowe, które opuszczało się z pierwszego piętra, z

tym że były zabudowane, więc wyglądały jak ogromna, cynowa rynna. Teraz po tym wszystkim

już śladu nie ma.

A był u mnie w zeszłym tygodniu taki jeden kumpel. Robił za rzeźnika w Nick’s Market

na nabrzeżu. „Prosiak”, tak żeśmy go nazywali. Dalej jest tłusty jak świnia i pali te swoje

cygaraśmierdziuchy. Gadaliśmy sobie o dawnych czasach. O tym, jak to hamburgery kosztowały

trzynaście centów za funta. Albo tramwaje: za bilet płaciło się dziesiątaka. Aż tu Prosiak mówi

do mnie:

- Idę o zakład, że nie pamiętasz, jak to było z Tipsy i facetem od inspekcji zdrowotnej.

A ja mu na to:

- Lepiej się nie zakładaj, bobyś przegrał. Opowiadałem o Tipsy moim wnukom. Ta

historia przetrwa, kiedy ani mnie, ani ciebie nie będzie już pośród żywych. r A co to za historia,

która opowiedział pan wnukom?

- Już ci mówię. Chodziło o to, że dzięki tej Tipsy śmialiśmy się w czasach, kiedy mało co

nas cieszyło. Nie było roboty. Nie było zasiłków dla bezrobotnych. Nie miałem z czego opłacić

background image

czynszu. Niektórzy z nas przymierali głodem, nim nastały lepsze czasy. Tak to już było w

czasach Wielkiego Kryzysu, chłopcze. A Tipsy dawała nam radość.

- Ale kto to był ta Tipsy?

- Najzabawniejsza kotka, jaką ktokolwiek widział! Kręciła się w okolicach „Nick’s

Market”, polując na myszy. Wtedy to nikt nawet nie myślał o karmie dla kotów, nie wydaje mi

się. Ludzie sami nie mieli co do garnka włożyć. Koty i psy same musiały się starać o swoje

żarcie.

- A co wspólnego miała Tipsy z inspekcję zdrowotne?

- No właśnie, to jest cała historia! Widziałem na własne oczy, jak inspektor po raz

pierwszy natknął się na Tipsy. Poszedłem sobie do sklepu Nicka, żeby kupić u niego na krechę

coś na ząb, a przy okazji pogadać sobie z Prosiakiem. Żona Nicka siedziała przy kasie,

nachmurzona jak buldog. Nick wtedy jeszcze siedział w kiciu za bimbrownictwo. A Tipsy

siedziała sobie na wystawie sklepu, pośród pęczków marchwi i główek kapusty, i się myła.

Powiem ci, że w całym tym sklepie kotka była najczystsza.

No, aż tu wchodzi jakiś facet w brązowym garniaku, białej koszuli i krawacie, no mówię

ci, wygląda niczym ważniak z ratusza. Przytachał ze sobą grubą księgę w czarnych okładkach.

Wetknął nos do lodówki na mięso, powęszył trochę na zapleczu i zapisał coś w tej swojej

księdze. Popatrzył krzywo na Tipsy, ale ta nie zwróciła na niego uwagi, tylko podrapała się w

ucho.

No i mówi ten cały inspektor do żony Nicka:

- Macie dwa tygodnie, żeby posprzątać w sklepie i pozbyć się zwierzaka.

- Zwierzaka? - żona Nicka rzuciła mu wściekłe spojrzenie. - Chwileczkę, co ze

zwierzakiem? Jakiego zwierzaka?

- Proszę pozbyć się tego kota! - nakazał inspektor, głośno i wyraźnie, bo zorientował się,

że kobiecina coś nie za bardzo rozumie po angielsku. - Kota! Tego kota, który siedzi na

wystawie!

Na to żona Nicka wstała i wzięła się pod boki, podeszła do urzędasa, jakby chciała mu

przyłożyć.

- Żadnego kota się nie pozbędę. A inspektor:

- Takie jest zarządzenie władz miejskich, moja paniusiu. W sklepach spożywczych nie

wolno trzymać kotów.

background image

- Ha! - odpowiada ona. - Znaczy się, władze miejskie popierają myszy w sklepach

spożywczych?

- Od tego są pułapki! Pułapki, rozumie pani? - rzecze inspektor. - Jeżeli ten zwierzak

jeszcze tu będzie za dwa tygodnie, może się paniusia spodziewać grzywny w wysokości

dziesięciu dolarów.

A ona wtedy otwiera kasę i wręcza mu dychę.

- To ja zapłacę od razu, a kot zostanie.

- Nie chcę od pani pieniędzy - on na to. - Ja tylko mówię, jakie jest prawo. Tłumaczę:

niech pani się pozbędzie kota!

- Dobra, niech będzie dwadzieścia - i kobiecina podaje mu już dwa banknoty.

Wtedy Prosiak wychodzi zza swojej lady z mięsem, a musisz wiedzieć, że żona Nicka to

była jego teściowa, no więc mówi do niej:

- Widzi mama? A nie mówiłem? Trzeba wywalić ze sklepu tego śmierdziela.

- Akurat! Jeśli ktoś tu śmierdzi, to chyba ty!

Wtedy Prosiak zwraca się do inspektora, próbując załagodzić sprawę:

- Panie, zrozum pan. Ona pochodzi z Europy. Wciąż jej powtarzam, że kot nie może

siedzieć na warzywach, bo to niehigieniczne.

- Aha! - powiada ona do Prosiaka. - Już ty pilnuj swoich hamburgerów, żeby były

higieniczne, tylko żeby mi więcej w nich nie było niedopałków cygar.

- Dlaczego była taka uparta?

- Jeśli chcesz wiedzieć, chłopcze, to Tipsy przyciągała klientów do sklepu. Siedziała sobie

na wystawie i łapała muchy, ale z zewnątrz wyglądało to, jakby machała łapą do ludzi idących

chodnikiem. Dzieciaki nie posiadały się z zachwytu i przychodziły właśnie tam, żeby wydać

swoje kilka centów. Ale dorośli też mieli z tego niezły ubaw. Aż miło było popatrzeć, jak ktoś się

uśmiecha pomimo całego tego Wielkiego Kryzysu.

- A skąd wzięło się to imię - Tipsy? Znaczy chyba tyle co „wstawiona”, „na cyku”?

- A widzisz, w tym rzecz, bo to zabawna historia. Cała była biała, tylko na łebku miała

czarną łatę. Wyglądało to, jakby czapka zsunęła jej się na oko. Jak jakiemuś pijaczkowi. Ale

mało tego, bo w dodatku jeszcze trochę koślawo łaziła, tak właśnie, jakby się zataczała. Pewnie

miała coś nie tak z łapką.

- I co się stało, kiedy minęły dwa tygodnie? Została w sklepie?

background image

- Zaraz ci powiem, co było dalej. Prosiak zawsze kłócił się ze swoją teściową, no i teraz

doszedł do wniosku, że rzeczywiście, kota trzeba się pozbyć. Któregoś wieczoru, kiedy stara

poszła na górę, żeby się położyć, wpakował Tipsy do pudła i w tym pudle zatargał ją do

drugstore’u sześć ulic dalej. Akurat tam byłem, wpadłem sobie na lody. W tamtych czasach

można było dostać trzy kulki za dziesięć centów. Mieli tylko w trzech smakach: czekoladowym,

waniliowym i truskawkowym.

- Hej, Sam - mówi Prosiak do właściciela. - Dalej masz kłopot z myszami? No to mam

coś dla ciebie.

- Ale ja nie chcę kota - stwierdził Sam.

Jednak Prosiak i tak wypuścił Tipsy z pudełka, a ona zaraz zaczęła latać po sklepie.

Dostała kota, jak to mówią. Trzeba było słyszeć, jak klienci pokrzykiwali, jaki się zrobił rwetes. I

mówią do Sama:

- Nie ma mowy, Sam, musisz ją zatrzymać.

No i Tipsy została. Od razu poczuła się jak u siebie w domu. Złapała parę myszy, a potem

poszła sobie spać na czystych ręcznikach za dystrybutorem wody sodowej.

Sam zawsze grał z nami w karty na zapleczu baru Gusa, więc usłyszałem od niego, co się

wydarzyło następnego dnia. Tipsy zabawiała gości, kiedy do sklepu wszedł ten sam inspektor.

Od razu zauważył Tipsy i dobrze jej się przyjrzał. Chyba ją rozpoznał, ale nie był pewien.

- Proszę bardzo, oranżada dla pana - rzecze Sam. - Wszystko w porządeczku?

- Wszystko oprócz kota - wyjaśnia inspektor. - Prawo zabrania trzymać zwierzęta w

zakładach sprzedających żywność lub napoje.

Sam nie był kimś, kto chciałby zadzierać z ratuszem i władzami, więc wywalił Tipsy na

dwór.

- A co na to klienci?

- Pewnie, że trochę byli rozczarowani, ale to jeszcze nie koniec, słuchaj dalej. Ta mała

bestyjka swoim chwiejnym krokiem powędrowała prosto z powrotem do sklepu Nicka, chociaż,

jak mówiłem, dzieliło ją od niego sześć ulic. Kiedy następnego dnia Prosiak przyszedł do roboty,

ujrzał przed wystawą sklepu zgromadzony tłum, ludzie śmiali się w kułak, a dzieciaki

podskakiwały. Tipsy urzędowała w najlepsze pośród fasolki szparagowej i machała łapkami do

widzów.

Wieczorem Prosiak wpakował ją do pudła po mleku w proszku i zaniósł do Gusa. Za

background image

prohibicji Gus prowadził nielegalną knajpę. Po zniesieniu prohibicji założył w tym samym

miejscu „Drwalkę Gusa”. Urządził lokal tak, że od środka wyglądał jak chata z bali.

Akurat dostałem u niego robotę i pomagałem za barem, kiedy Prosiak wmaszerował z

tym swoim kartonem.

Gus trzepnął go w plecy i mówi do mnie:

- Nalej temu frajerowi czerwonej herbatki, niech sobie kiszki rozgrzeje - Gus od czasu do

czasu lubił posługiwać się żargonem drwali.

Gus to w ogóle był fajny facet, chociaż wyglądał, jakby był pomylony. Siwe kudły

sterczały mu na wszystkie strony, miał nos jak haczyk i wodniste oczy. W dawnych czasach

prowadził saloon na północy kraju, gdzie miał klientelę złożoną głównie z drwali. Twardy był z

niego gość. Kiedy go poznałem, nie był już pierwszej młodości, ale i tak zdarzało się, że w jednej

chwili przeskakiwał przez bar, żeby wywalić za drzwi jakiegoś robotnika z huty albo dokera,

kiedy tamten zaczynał rozrabiać.

Pamiętam tamten bar, cały zrobiony był z bali, a za kontuar robiła sosnowa decha gruba

na trzy cale. To było coś! Stał tam też żelazny, pękaty piec, od którego do komina biegła rura,

miała chyba z piętnaście metrów długości. Ściany całe zawieszone były zwierzęcymi łbami - łosi

i jeleni. Wypchany szop pracz, wypchana łasica - takie tam. Gus przechwalał się, że sam je

wszystkie ustrzelił, ale nikt mu w to nie chciał wierzyć. Bo Gus miał słabość do zwierzaków.

Wszyscy wiedzieli, że prędzej by ustrzelił człowieka niż choćby królika. Tam, na północy, miał

oswojoną wiewiórkę ziemną; jakiś pijak założył się z drugim, że żywcem odgryzie zwierzakowi

głowę - no i odgryzł, ale Gus za to o mało go nie zabił, bo przyłożył mu z całej siły w łeb

bosakiem do przenoszenia bali.

- I co powiedział Gus, kiedy zobaczył Tipsy?

- Jak zobaczył pudło, spytał Prosiaka:

- Co tu masz, tłuściochu?

- Nowy wynalazek do zabijania szczurów - odpowiada Prosiak.

Gus zajrzał do pudła, a Tipsy prychnęła mu prosto w nos. Stary był zachwycony.

- Ale ma charakterek, no nie?! - zawołał.

Postawił ją na barze, a Tipsy dalej przed siebie po tej desce, zataczając się od jednego

końca do drugiego. Lawirowała między kuflami i kieliszkami, a z tą czarną łatą na oku - no

mówię ci, sto pociech!

background image

I mówię do Gusa, tak dla śmichu:

- To co, szefie, tej pani trunków już nie podajemy? Powiadam ci, chłopcze, Tipsy stała się

atrakcją całego nabrzeża. Codziennie odstawiała na barze regularną komedię.

Dawałeś jej zgaszonego peta, a ona dawaj za nim gonić, łapać, rzucać w powietrze, tłuc

go łapkami, a potem nagle siadała na nim i udawała głupią, że to niby nie wie, gdzie się podział.

Odkąd się pojawiła, nalewałem gościom o wiele więcej gorzały i piwa.

Gus mieszkał na górze i pozwalał jej spać na swojej poduszce.

- I wiecie co? - powiadał. - Ta bestyjka owija mi się wokół łba jak futrzana czapa -

przechwalał się - a kiedy chce wyjść, to gryzie mnie w nos.

No i wychodziła, wychodziła. Zaczęła się robić coraz grubsza i coraz bardziej leniwa, no i

wszyscy wiedzieliśmy, że będzie się kocić. I niech mnie, jeżeli Gus nie zaczął jej kupować mięsa

i nie postarał się o pudło z piaseczkiem, żeby nie musiała zasuwać na dwór.

. - Czy interes przestał się kręcić, kiedy Tipsyjuż nie dawała swoich przedstawień?

- A skąd, w życiu! Wszystko szło jak po maśle. Ludziska zakładali się, ile będzie

kociaków i jakiego koloru. W końcu zrobiła się gruba jak beka i kiedy próbowała łazić, nie

wiadomo było - śmiać się czy płakać. Gus zrobił się nerwowy. Przygotował już pudełko, w

którym kocięta miały przyjść na świat, i nie pozwalał nikomu stroić sobie żartów z wyglądu

Tipsy.

Aż tu pewnego dnia któż to wchodzi do baru, jak nie nasz inspektor od higieny. Zobaczył

Tipsy i mało go szlag nie trafił. Znowu zaczął swoją gadkę o dziesięciu dolarach kary.

Kiedy się wyniósł, mówię do Gusa:

- No i co teraz zrobisz?

- Jasny gwint, zapłacę i tyle - odpowiada. - Ta mała jest tego warta.

Dziesięć dolców! To było więcej, niż człowiek zarabiał na tydzień, o ile w ogóle dostał

jakąś robotę.

Następnego wieczoru do baru wparowała banda marynarzy z frachtowca przewożącego

cement zacumowanego przy nabrzeżu. Zaczęli rzucać świńskie gadki o Tipsy, a Gus się

wściekał. Wreszcie jeden z tych kretynów próbował dać jej trochę whiskey w popielniczce. Gus

przeskoczył przez bar jakby diabeł w niego wstąpił i łapie marynarza za klapy:

- Ty taki owaki! - wrzeszczy. - Wynocha mi stąd, bo cię na kopach wyniosę!

Wmieszali się inni marynarze, no a stali bywalcy nie mogli na to pozwolić. To dopiero

background image

była rozróba! Pięści poszły w ruch, porozbijane łby, powywracane stoły...! Ktoś chyba

zamachnął się krzesłem, bo całe piętnaście metrów rury od pieca zwaliło się w dół. W całym

lokalu zrobiło się czarno od dymu i sadzy!

- A gdzie była Tipsy podczas tej bójki?

- Właśnie do tego zmierzam. W końcu jedni i drudzy dali nogę, a Gus i ja przez całą noc

sprzątaliśmy. Kiedyśmy się już z tym jako tako uporali, zaczęliśmy jej szukać. Ale nic z tego,

kamień w wodę.

Gus jakby bzika dostał. Przeczesaliśmy piwnicę, pudła na lód, kosze ze śmieciami,

szukaliśmy wszędzie. Ja poszedłem pytać w okolicznych sklepach, a Gus wybrał się na nabrzeże.

Ale nic z tego, po Tipsy ślad zaginął.

- Przepadła - mówi Gus i wyciera nochal. - Tamten statek odpłynął wczoraj w nocy.

Marynarze ukradli ją, jak nic. Kto wie, może ją utopili? - Nigdy nie widziałem faceta tak

załamanego.

Wieczorem w barze nie było wesoło. Wszystkie zakłady odwołano, a o dziesiątej było już

pusto. Następnego dnia - to samo. Goście brali po jednym piwku, czasem dwa, a potem sobie szli

gdzie indziej. Gus nie miał serca do niczego.

Zostaliśmy sami w barze, tylko ja i on, i nawet nie chciało nam się gadać. Aż tu nagle

słyszymy coś dziwnego. Do licha, jakby miauknięcie, czy co? Gus od razu zrywa się i wrzeszczy:

- To Tipsy! Gdzie ona jest? Musiała gdzieś ugrzęznąć.

Zaczęliśmy nasłuchiwać. No i tak, znów miauknięcie. Dochodziło z czarnej dziury w

ścianie, dziury, w którą kiedyś wetknięta była rura od pieca. W środku coś jakby się poruszało...

A potem wylazł stamtąd czarny kot. Niósł w pyszczku coś małego i czarnego, z początku

pomyślałem, że może mysz.

- To nie Tipsy - mówię, ale jak zeskoczyła na dół i zatoczyła się, wszystko stało się jasne.

To była Tipsy, a jakże.

- Jak zareagował Gus?

- Chłopie, o mało nie zwariował. Zaczął wrzeszczeć, skakać z radości i tak dalej. Po

nabrzeżu wieść rozeszła się lotem błyskawicy i jeszcze tej samej nocy był u nas taki ruch jak u

nikogo.

Tipsy wylizała do czysta wszystkie kociaki. Okazało się, że dwa są pręgowane, a cztery

czarnobiałe. Cała rodzinka kłębiła się teraz w tym swoim pudełku na barze, aż tu... zgadnij, kto

background image

przychodzi!

- Inspektor?

- Ano właśnie, nikt inny! Gus bierze od niego mandat i tak jakby uśmiecha się

półgębkiem.

- Ile to mnie będzie kosztować, panie inspektorze? Dziesięć baksów? - pyta.

- Siedemdziesiąt dolarów - mówi tamten. - Po dziesięć za każde zwierzę w zakładzie.

Grzywna płatna w ratuszu. W ciągu najbliższych tygodni może pan się spodziewać kolejnej

inspekcji.

- Siedemdziesiąt cholernych dolców! - mówię potem do Gusa. - To już lepiej je potopić.

- Nie ma mowy - odpowiada Gus. - Wystawimy je na loterii i zbierzemy tyle, że starczy

na tę karę.

No i fakt, bilety sprzedawały się jak gorące bułeczki. Ale Gus nie oddał kociaków tak od

razu, o nie. Nie pozwolił, żeby odebrać je mamie, bo były za młode. No i tak się stało, że cała

ferajna baraszkowała po knajpie, kiedy ten cholerny inspektor znów się pojawił.

Przeliczył ogony i znów wypisał mandat na siedemdziesiąt dolarów.

- Czego pan się napijesz, inspektorze? - pyta Gus i puszcza do mnie oko. - Ja stawiam.

- Przykro mi. Przepisy nie pozwalają - odpowiada inspektor i tak śmiesznie potrząsa nogą,

bo jeden z tych pręgowanych zaczął mu się wspinać po spodniach.

Wreszcie kociaki miały siedem tygodni i nadszedł czas, żeby wylosować zwycięzców. To

było w sobotę wieczorem, knajpa pękała w szwach. Jednak Gus był jakiś dziwnie spokojny.

Myślałem, że szkoda mu Tipsy, że będzie musiała rozstać się ze swoimi małymi. Aż tu po

losowaniu nagle mówi jakby nigdy nic:

- Wszystkie drinki na koszt firmy, dopóki wódy starczy. O północy zamykają mi knajpę.

Goście podnieśli wielki rwetes, nikt nie chciał mu wierzyć.

- Śmieszna rzecz, chłopaki - mówi Gus. - Za prohibicji prowadziłem spelunę, a kiedyś na

północy o mało nie załatwiłem jednego faceta - nikt palcem nie kiwnął. A teraz sprawiłem sobie

małego kotka i odbierają mi licencję.

Prosiak też tam był i powiedział:

- Gus, nie rób z siebie durnia. Sprawa nie jest warta świeczki. Pozbądź się kota.

Na to Gus:

- Ani mi to w głowie. Tipsy i ja zbudujemy sobie chatkę na północy, dobrze będzie nam

background image

się żyło. W North Kennebeck będzie miała używanie. Lasy, pola i żadnych urzędasów.

Wtedy ostatni raz widzieliśmy Gusa i jego Tipsy.

- Czy słyszał pan, co się z nimi potem działo?

- Nie, tego nie mogę powiedzieć. Ale parę lat temu pojechaliśmy sobie z kumplami na

ryby, na północ. Takim dużym wozem kempingowym. Zatrzymaliśmy się właśnie w North

Kennebeck, żeby nakopać trochę robaków. Żadnych chat tam już nie ma, a wszystkie drogi

pokryte są asfaltem. Wszędzie osiedla mieszkaniowe, ulice z krawężnikami... Chyba w tym

mieście pełno jest kotów, bo jak zajrzałem do sklepu, to zobaczyłem z pięćdziesiąt różnych

rodzajów kociego żarcia w puszkach. Pytałem ludzi, czy ktoś może słyszał o takim jednym

starym, co miał na imię Gus. Ale nikt go nie pamiętał. No i nic dziwnego, przecież to było ze

czterdzieści kilka lat temu. Czas płynie, nie ma co.

Poszliśmy do restauracji w North Kennebeck i zamówiliśmy kanapki. Po pięć dolców!

Przypomniały mi się czasy Wielkiego Kryzysu, kiedy sandwicze można było dostać za dziesięć

centów sztuka, a wielką michę zupy za pięć. Chociaż nie powiem, knajpka była przyjemna, taka

właśnie jakby chata z bali. Ludziska powiadali, że stoi już od bardzo dawna. Właściciele się

zmieniali, ale nazwa pozostała. Tawerna „U Tipsy”, chłopcze, tak się to miejsce nazywało.

9 Kot zwany Sumieniem

(Poniższy wywiad z panią A.J.T. został nagrany w domu spokojnej starości w Gattville w

październiku 1985 roku w ramach projektu dotyczącego ustnych przekazów historycznych z

inicjatywy Gattville Community College).

- Nie krzycz na mnie! Nie jestem głucha. Nic już nie widzę, ale słuch mam dobry. Chcesz

wiedzieć, ile mam lat? W gazecie pisali, że sto, ale ja tam nie wiem. Ostatnie moje urodziny,

jakie pamiętam, to dwudzieste piąte. Dostałam wtedy dwadzieścia pięć czerwonych róż na te

dwudzieste piąte urodziny. I to drogich! Takich, co to kosztowały pewnie z dolara za tuzin.

Przyjechały z Chicago pociągiem, a chłopak z dworca przywiózł mi je rowerem do domu. Róże

w grudniu! Wyobrażasz sobie?! Na pogrzeb pana Freddiego przyjechał cały wagon pełen

kwiatów, ale to było w kwietniu.

Przysuń mój fotel do okna, żebym poczuła słońce... O właśnie, tak jest dużo lepiej. Masz

głos, jakbyś był jeszcze bardzo młody. Jesteś może z gazety?

background image

- Me, proszę pani. Jestem z college’u.

- Co? Z jakiego college’u? Z college’u? Ci z gazety zrobili mi zdjęcie. Też zrobisz mi

zdjęcie...? Mów głośniej! Wszyscy tylko mamroczą.

- Me będę robić zdjęć, proszę pani. Chcemy tylko zarejestrować pani wspomnienia

dotyczące Gattville w dawnych czasach. Zbieramy ustne przekazy historyczne.

- Ustne co? Ja tam nic nie wiem. Będziesz zapisywał, co ci opowiem? A mogłabym

powiedzieć niejedno. Za mojej młodości był wybuch w spichlerzu i pół miasta się spaliło. A

znowu któregoś lata przyjechał cyrk i uciekł z niego lew.

Co to za dźwięk? Słyszę jakiś szum.

- To tylko magnetofon, proszę pani...

- Co takiego? Co to znowu za pomysły...? A słyszałeś o inwazji szarańczy? Kiedy

nadciągnęły do Gattville, najpierw słychać było ich brzęczenie. A potem na całą okolicę spadła

czarna chmura. Zjadały wszystko, zboża, drzewa, wszystko - nawet pranie rozwieszone na

sznurach.

A znowu innym razem do Gattville przyjechał sam prezydent. Ale nie wysiadł z pociągu,

tylko wygłosił przemówienie z tylnego pomostu wagonu... Jesteś tam jeszcze?

- Tak, proszę pani. To wszystko jest bardzo ciekawe.

- Całe miasto - no, prawie - poszło na dworzec i krzyczeli: „Teddy! Teddy!” Największy

tłum, jaki kiedykolwiek widziałam w Gattville, jeżeli nie liczyć pogrzebu pana Freddiego. Ciotka

Ulah poszła na dworzec z transparentem na kiju: PRAWA WYBORCZE DLA KOBIET! A po

drugiej stronie było napisane: ZAMKNĄĆ SALOONY! Z tej ciotki to było niezłe ziółko, nie

powiem.

- To był Theodore Roosevelt, tak?

- Gdzie jest mój kot? Chcę mojego kota. Sprawdź na łóżku... Nie? W takim razie na stole.

To nie jest prawdziwy kot. Prawdziwego nie pozwolą mi tu trzymać, ale lubię mieć coś

futrzanego na kolanach. Mówię do niego i głaszczę go. Ma tylko jedno oko, ale co z tego? I tak

to tylko guziki. Może mógłbyś mi przysłać taki guzik? Potem ktoś naprawi mu to oko.

Miałam takie buciki z szarej giemzy, a przy nich dwanaście guziczków z masy perłowej.

Ależ były śliczne! Włożyłam je na pogrzeb i całkiem mi się zniszczyły, kiedy szłam za trumną.

Błoto było, bo to przecież kwiecień... Kot też był na pogrzebie. W Gattville zawsze było

mnóstwo kotów. Trzy w sklepie, a w spichlerzu zawsze siedem albo i osiem. Kuzyn Willie

background image

powiadał, że nasze miasto powinno nazywać się Catville, Kocie Miasto. Ciotka Ulah złościła się i

twierdziła, że nie wolno tak mówić, ale wujaszek Bili śmiał się jak opętany.

Bank też miał swojego kota. Stare dokumenty trzymano w pudłach, w piwnicy, no i

pewnej zimy zalęgły się tam myszy, które narobiły niezłego bigosu. Tak więc sprawili sobie

kotkę. Na imię miała Konstancja. Była czarna, z białymi łapkami, i miała zielone oczy. Ojejku,

co to były za oczy! Gdy spoglądała, ludzie czuli się nieswojo. Zdawało się, że Konstancja zna

wszystkie twoje myśli i patrzy na ciebie z wyrzutem. Wujaszek Bili nazwał ją Sumienie.

Powiedział kiedyś: „Gdyby ktoś włamał się i chciał obrabować bank, Sumienie tylko by na niego

popatrzyła, a facet by zmiatał, gdzie pieprz rośnie”. No i potem wszyscy już nazywali ją

Sumienie.

Posłuchaj! Słyszysz sójki? To mi przypomina tamten pogrzeb. Czy za oknem rośnie

drzewo? Sójki lubią dęby...

- Przepraszam panią, ale co to był za pogrzeb, o którym pani mówiła?

- Nie krzycz tak! Nie jestem przecież głucha... Pogrzeb? No jak to, przecież pogrzeb pana

Freddiego. Chyba wiesz, co się z nim stało? Pisali o tym na pierwszej stronie „County Gazette”.

Wszyscy przepadali za panem Freddiem. Bardzo przystojny był z niego mężczyzna. Nosił taki

mały wąsik, miał pofalowane włosy i błękitne oczy. Kiedy dorastał tu, w Gattville, mówili na

niego po prostu Freddie. Ale potem został dyrektorem banku, miał swoje prywatne biuro, kasjera,

stenotypistkę i w ogóle. Toteż wtedy ludzie zaczęli mówić na niego „pan Freddie”. Rozumiesz,

darzyli go szacunkiem. Wcale nie był stary. Miał zaledwie czterdzieści lat, kiedy umarł... Jesteś

tam jeszcze?

- Tak, proszę pani. Bardzo ciekawie pani opowiada.

- Farmerzy przyjeżdżali do miasta, żeby poprosić o pożyczkę na kupno nasion, a pan

Freddie przyjmował ich bardzo uprzejmie, jakby czynili bankowi nie wiadomo jaki honor.

Kobiety zawsze przynosiły mu ciasteczka swojego wypieku albo słoik domowych konfitur.

Najbardziej lubił konfitury z agrestu. Dziewczyny zaglądały do banku, że niby chcą rozmienić

pięć centów, a to tylko po to, żeby pan Freddie się do nich uśmiechnął.

Był żonaty, ale nie był szczęśliwy. Ożenił się z wdową, dużo starszą od siebie, kiedy

jeszcze był w college’u. Rzadko kiedy pojawiała się w Gattville, właściwie tylko w niedziele, bo

ciągle - chorowała.

Pan Freddie nie chodził do kościoła, ale wszyscy powtarzali, że jest prawdziwym darem

background image

niebios. Po wybuchu w spichlerzu zorganizował nam ochotniczą straż pożarną. I zadbał, żeby

miasto zlikwidowało drewniane chodniki, a zamiast nich położyło ceglane. Namówił ich też,

żeby w szkole założyć kanalizację. Kiedy burzyli stare latryny na szkolnym dziedzińcu, wujaszek

Bili stwierdził, że odtąd udając się za potrzebą, uczniowie będą składać hołd panu Freddiemu.

Wujaszka Billa zawsze trzymały się takie żarty.

Słyszysz? To ta starucha z drugiej strony korytarza! Nic tylko zrzędzi. Dlaczego starzy

ludzie muszą czynić wokół siebie tyle zamieszania?... O czym to ja mówiłam?

- O pogrzebie, proszę pani.

- O pogrzebie?... A, tak. O pogrzebie pana Freddiego. To był bardzo pracowity człowiek,

nieraz tyrał po sześć albo i siedem dni w tygodniu, chyba że wyjeżdżał do Chicago. Musiał

pracować do późnego wieczora, bo w godzinach otwarcia banku bezustannie nachodzili go

klienci. Wchodzili do jego prywatnego gabinetu i zwierzali mu się ze swoich kłopotów.

W Gattville nie było prawnika, a pan Freddie znał się na tych rzeczach i radził im, co

mają robić. Albo kiedy mieli kłopoty w rodzinie. A nawet jak ktoś nie mógł spać w nocy. Pan

Freddie wszystkich wysłuchiwał - był taki życzliwy, z sympatią - kiedy wychodzili z banku, od

razu czuli się lepiej. Powiadało się, że z pana Freddiego więcej pożytku niż z księdza i doktora

razem wziętych. Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego się powiesił.

O, słyszysz? Idzie pielęgniarka. Słyszę jej buty: skrzypskrzypskrzyp na podłodze. Moje

buciki nigdy nie skrzypiały.

- Czas na pigułkę, słodka staruszeczko! Wyciągamy rączkę... A teraz do buzi! Tutaj jest

szklanka wody... Niedługo przyjdę znowu, kiedy będzie pora drzemki. Bądź grzeczną

dziewczynką. Nie flirtuj za bardzo z tym miłym młodym panem.

- Phi, też coś! Słyszałeś, jak mnie nazwała? Nie jestem żadną staruszeczką i wcale nie

jestem słodka. Głupia pielęgniara! Skrzypskrzypskrzyp! Ja tam zawsze miałam porządne buciki.

Na przykład takie z białej giemzy z osiemnastoma guziczkami i koronką na górze. To były buciki

na lato.

- Przepraszam, proszę pani. Mówiła pani, że pan Freddie odebrał sobie życie?

- Co takiego? A, tak. To Matt go znalazł. Matt był kasjerem. Pan Freddie zawsze

przychodził do banku najwcześniej i otwierał, ale kiedy Matt zjawił się tam w sobotę rano, drzwi

były zamknięte na klucz. To było dziwne, bo wtedy wypadał dzień wypłaty w tartakach, czyli dla

banku huk roboty. Tak więc Matt obszedł budynek, żeby sprawdzić, czy jest już powóz pana

background image

Freddiego i koń w stajni. No i tam go właśnie znalazł, powieszonego! To było straszne!

Matt biegł środkiem ulicy i krzyczał: „Ratunku! Morderstwo!” Poleciał prosto do kuźni.

Bo widzisz, kowal był jednocześnie konstablem. Zatelegrafowali do sądu okręgowego i wkrótce

do miasta galopem nadjechał koroner. Miał co prawda jeden z tych nowomodnych automobili,

ale mówił, że nie ma do niego zaufania. Głupia maszyna ciągle tylko się psuła.

Telefonistka z centrali zadzwoniła do wszystkich abonentów - w Gattville było już

dziewiętnaście telefonów - no i wkrótce całe miasto wyległo na ulicę. Nikomu się w głowie nie

mieściło, że pan Freddie mógłby zrobić coś takiego. Tego dnia chyba nikt nie tknął żadnej

roboty. Tylko właściciel saloonu miał mnóstwo pracy. Wujek Bili powiedział, że saloon był

pełny po brzegi.

Stary Joshua przez całą noc sporządzał trumnę, był stolarzem. A panna Tillie, krawcowa,

wyłożyła ją aksamitem. Biedny pan Freddie! Położyli go na stole w poczekalni banku. Przecież

nie mogli go zanieść do domu.

- Dlaczego?

- Co?... No przecież z powodu jego żony. Kiedy to się stało, całkiem pomieszało jej się w

głowie. A zawsze była słabego zdrowia... Chcę się napić wody. Na stole jest dzbanek... Co to ja

mówiłam?

- Opowiadała pani o pogrzebie...

- Naczelnik stacji kolejowej zebrał zamówienia na kwiaty i zatelegrafował do Chicago.

Nigdy nie widziałeś tylu kwiatów naraz! Na pogrzeb przyszło całe miasto. Oczywiście poza żoną

pana Freddiego i pielęgniarką, która musiała się nią zajmować. Naczelnik stacji też nie mógł, z

powodu telegrafu i pociągów, ale wszyscy inni przyszli - nawet tacy, co zwykle tylko

przesiadywali w saloonie, i ta tłusta dziewczyna, która mieszkała w ruderze za torami, też.

Wszystkie kobiety płakały. Mężczyźni także powyjmowali chusteczki do nosa. Tyle było

siąkania i chlipania, że mało kto słyszał, co mówi kaznodzieja. Panna Tillie zwyczajnie zemdlała.

Potem mężczyźni ponieśli trumnę na cmentarz na wzgórzu. Musiałam w moich nowych

bucikach brnąć przez głębokie błoto i cały czas unosić rąbek spódnicy. Błękitne sójki skrzeczały

z wielkiego dębu, tak jakoś gniewnie, pogardliwie. I wtedy zobaczyłam Sumienie, tę kotkę z

banku, jak szła razem z procesją. Trzymała się trochę na uboczu, przedzierając się przez zarośla.

Pewnie nie chciała ubłocić sobie tych białych łapek.

Gdzie są moje krople od kaszlu? Zobacz na stole. Od tego gadania zasycha mi w gardle.

background image

Rzadko kiedy mam okazję z kimś rozmawiać. Tylko mówię do mojego kota. Nikt nigdy do mnie

nie przychodzi. Dawniej odwiedzała mnie matka i przynosiła czekoladki, ale już nie przychodzi.

- Czy wyszło na jaw, dlaczego pan Freddie popełnił samobójstwo?

- Co takiego? Mówże głośniej! Nie mamrocz pod nosem!... Następnego dnia po pogrzebie

bank znowu był otwarty. Matt wyelegantował się jak nie wiem co, włożył swój najlepszy

garnitur, jakby to była niedziela. Myślał, że teraz to on zostanie dyrektorem banku. Nigdy nie

lubiłam tego Matta. Nosił takie przylizane włosy. Wydawało mu się, że to niby szykowne!

Tymczasem nowego dyrektora przysłali z Chicago. Nosił takie okulary na sprężynce, tak

samo jak prezydent, i miał taki wyraz twarzy, jakby te okulary bardzo go bolały. To się nazywało

pincenez. Wszyscy wiedzieli, że bank już nigdy nie będzie taki jak przedtem. Nikt już nie witał

ich uśmiechem, skończyły się pogaduszki! Jakby nad miasto nadciągnęła wielka, czarna chmura.

Gorsza od szarańczy. No a potem ten okularnik zaczął wynajdywać różne rzeczy.

Starzeję się. Gdzie jest mój szal? Czy mamy teraz zimę? Kiedyś lubiłam zimę, ale teraz

wszystko jest inaczej. Nie słychać już dzwoneczków sań.

- Przepraszam, proszę pani. Opowiadała pani o nowym dyrektorze banku. Co takiego

odkrył?

- Co znowu?... A, co to był za skandal! Klienci się skarżyli, bo nagle okazało się, że

muszą płacić za prowadzenie rachunku. Pan Freddie nigdy nie kazał im płacić. Ale okularnik

wyjaśnił, że tylko właściciele naprawdę dużych rachunków zwolnieni są z opłat. Wtedy wszczął

się rwetes! Przecież to wszystko byli najbogatsi ludzie w mieście - właściciele hotelu, ci od

tartaków, spichlerza i tak dalej. Wujek Bili mówił, że już wtedy przeczuwał coś niedobrego. Był

księgowym w hotelu, no i mieli zdeponowaną w banku sporą sumkę. A okularnik powiadomił

ich, że saldo wynosi tylko połowę tego, co zdeponowali!

A potem do miasta zaczęli zjeżdżać się obcy - inspektorzy, kontrolerzy i nie wiem kto

jeszcze. Okazało się, że brakuje mnóstwa pieniędzy. Najpierw, że dziesięciu tysięcy, potem

pięćdziesięciu, a wreszcie osiemdziesięciu tysięcy dolarów. Mówili, że pan Freddie prowadził

podwójną księgowość i że te lewe wpisy zrobione były jego charakterem pisma.

Matt powiedział inspektorom, że o wszystkim wiedział, że pan Freddie kradnie pieniądze,

i ostrzegł go, ale pan Freddie odpowiedział: „Nic się nie przejmuj, to nie twoja sprawa. Tak się

zrobi, żeby wszystko się zgadzało”. Matt bał się powiedzieć coś więcej, bo pan Freddie

wyrzuciłby go z pracy. Tak powiedział inspektorom.

background image

Osiemdziesiąt tysięcy dolarów! Wujek Bili powiedział, że to tyle, ile normalny człowiek

nie zarobi przez całe życie.

- Co pan Freddie zrobił z tymi pieniędzmi?

- Że co? Nikt nie mógł dojść, gdzie się podziały te pieniądze. Wdowa ich nie miała. Pan

Freddie nie był hazardzistą. Nie był rozrzutnikiem. Przecież nawet nie miał porządnego powozu,

tylko taką jednokonną bryczkę. Byle jaką. A płaszcz nosił ze zwykłej wełny, nie podszyty

futrem, jak jakiś bogacz.

Wujek Bili powiedział: „Do licha, jeżeli Freddie tak gładko obrobił bank, to dlaczego

założył sobie sznur na szyję?” I powiedział: „Na mój rozum ta kotka, Sumienie, zjawiła się w

jego gabinecie i tak na niego popatrzyła, że mu poszło w pięty”.

- Czy kiedykolwiek znaleziono te osiemdziesiąt tysięcy?

- Niby co?... Ta stara znów się wydziera. Która jest godzina?

- Dochodzi trzecia, proszę pani. Czy ta sprawa została kiedykolwiek wyjaśniona?

- Co takiego?... Nie wiem. Jestem już zmęczona. Wiem tyle, że Matt rzucił pracę i

wyjechał. Do Chicago, czy dokądś tam. I jeszcze coś się stało, ale nie chcę o tym mówić.

- Dlaczego nie? Proszę opowiedzieć. Przecież to już historia.

- No... nie wiem... Biedna Sumienie!... Znaleźli ją w szopie na tyłach banku. Była

sztywna jak kij! Ktoś udusił ją drutem.

- Kto taki? Może Matt?

- Jestem zmęczona. Nie chcę już rozmawiać. Nikomu jeszcze nie opowiedziałam reszty

tej historii. Zjadłabym czekoladkę. Masz może czekoladki?

- Me, proszę pani, ale następnym razem przyniosę czekoladki. Może opowiedziałaby pani

tę historię do końca? Bardzo ciekawie pani opowiada.

- Nie pamiętam. Teraz chcę się zdrzemnąć. - Jakie czekoladki lubi pani najbardziej?

- Czekoladki?... Najbardziej takie nadziewane, w bombonierkach. Abigail zawsze takie

dostawała, kiedy wyjeżdżała do Chicago.

- Kim była Abigail?

- W Chicago dostawała mnóstwo prezentów: jedwabne sukienki, giemzowe rękawiczki,

wysokie botki zapinane na guziczki. Ludzie w Gattville brali ją na języki. Skończyła dwadzieścia

jeden lat, a nie miała męża. Ale mało ją to obchodziło... Była najładniejszą dziewczyną w

mieście. Wszyscy tak mówili.

background image

- Przepraszam panie, ale kto to był Abigail?

- No jak to, przecież tą stenotypistką w banku! Umiała pisać na maszynie i w ogóle.

Wiedziała, co się stało, ale to była tajemnica.

- Czy wiedziała, co stało się z tymi osiemdziesięcioma tysiącami dolarów?

- Obiecałam, że nie powiem, ale... czy ja wiem? Nigdy mnie nie odwiedza. Byłyśmy

dobrymi przyjaciółkami, ale teraz nigdy do mnie nie przychodzi.

- Czy to Abigail dostała te pieniądze?

- Abigail?... Nie, gdzie tam. Abigail nie miała tych pieniędzy... Ten Matt je dostał. Był

kasjerem w banku. Pan Freddie mu je dał.

- Dlaczego? Czy pani pamięta?

- Czy pamiętam? Oczywiście, że pamiętam! Matt groził mu, że wszystko powie, jeżeli

pan” Freddie mu nie zapłaci. Z początku chciał tylko trochę. Matt powiedział panu Freddiemu, że

wszystko tak urządzi, żeby nikt się nie dowiedział... Która jest godzina? Jestem już zmęczona.

- Bardzo proszę, niech pani mi powie, dlaczego Matt groził panu Freddiemu? Co takiego

miał powiedzieć? Teraz już może pani wyjawić ten sekret. Przecież to wszystko zdarzyło się

bardzo dawno temu.

- Nie wiem. Nie pamiętam... Chodziło o Chicago. Wiesz, oni tam ze sobą, we dwójkę...

- Abigail i pan Freddie?

- Abigail mi o tym opowiedziała... Jeździła w odwiedziny do babki. A potem spotykała

się z panem Freddiem w hotelu. Kupował jej prezenty. No i wyprawiali tam różne rzeczy.

- Co pani rozumie przez „różne rzeczy”?

- No chyba wiesz! Różne rzeczy! Abigail mi o tym powiedziała... Wiedziała, że to grzech,

ale żal jej było pana Freddiego. Jej matka nie była dla niego dobra. Ciągle tylko chorowała.

- Chce pani powiedzieć, że żoną pana Freddiego była matka Abigail? To znaczy, że był

ojczymem Abigail?

- Nie wiem. Zadajesz za dużo pytań.

- Co stało się z Abigail po pogrzebie i po tym, jak odkryto nadużycia w banku?

- Nie wiem. Wyjechała. Nie wiem, dokąd wyjechała. Nigdy nie przyszła mnie odwiedzić.

A byłyśmy dobrymi przyjaciółkami... Niepotrzebnie skrzywdziła tę kotkę, Sumienie. Bardzo

żałuję, że to zrobiła... A teraz już idź sobie, jestem zmęczona. Gdzie jest pielęgniarka?... Słyszę

jej kroki: skrzypskrzyp...

background image

- Oj, niegrzeczna dziewczynka! Za dużo mówiłyśmy, a teraz jesteśmy zmęczone. Teraz

trzeba już do łóżeczka. Abby, powiedz do widzenia młodemu panu. Obudź się i powiedz do

widzenia. Abigail! Abigail! Obudź się!

10 SuSu i duch

- Opowiadanie SuSu i duch zostało opublikowane po raz pierwszy w „Ellery Queen’s

Mystery Magazine” w kwietniu 1964 roku.

Kiedy moja siostra i ja wróciłyśmy z wakacji, dowiedziałyśmy się, że nasz ekscentryczny

sąsiad, który poruszał się na wózku, został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Było nam

przykro, ale zarazem nie byłyśmy zaskoczone. To był dziwak, trudny człowiek, którego nikt nie

lubił, toteż nikt w naszym bloku nie przejął się jego zniknięciem. Nikt oprócz naszej syjamskiej

kotki.

Otóż przyjaźń, jaka łączyła SuSu i pana van Vlieta, była zjawiskiem tak niezwykłym, że

aż niepokojącym.

Po pierwsze, gdyby nie SuSu, w ogóle nie zawarłybyśmy znajomości z panem van

Vlietem, ponieważ raczej nie utrzymywałyśmy kontaktów z sąsiadami. To był bardzo duży

budynek i mieszkało w nim pełno różnych dziwnych typów, od których naszym zdaniem

najlepiej było trzymać się z daleka. Z drugiej jednak strony tamto mieszkanie miało liczne zalety:

pokoje duże, czynsz umiarkowany, a z okien roztaczał się piękny widok na rzekę. Był tam też

niewielki park położony nad rzeką u stóp budynku i w nim właśnie po raz pierwszy ujrzałyśmy

pana van Vlieta.

Pewnego niedzielnego popołudnia moja siostra Gertrudę i ja wyszłyśmy z SuSu na spacer

do tego parku. Właściwie nie wiem, czy można nazwać parkiem ten dość szeroki trawnik

dzielący nasz budynek od dawnego nabrzeża. Od czasu do czasu cumowały tam jeszcze barki i

holowniki, a SuSu - która lękała się tych wielkich potworów - wolała nie zbliżać się za bardzo do

brzegu.

Był to jeden z ostatnich pogodnych dni listopada. Wkrótce rzeka miała zamarznąć,

czekała nas pora mroźnych wiatrów. Zimą nasz „park” pustoszał, nikt tam nie chodził - bo i po

co?

SuSu lubiła żuć trawę i tym właśnie była bardzo zajęta, kiedy coś odwróciło jej uwagę,

background image

wabiąc ją ku rzece. Ciągnąc uparcie za smycz, zaprowadziła nas przez trawnik do biegnącego

nabrzeżem chodnika, gdzie ujrzałyśmy mężczyznę w średnim wieku siedzącego w wózku

inwalidzkim. Wózku doprawdy niezwykłym: wykonany był niemal całkowicie z lanego żeliwa,

jak podstawa staromodnej maszyny do szycia, i wybity wyleniałym pluszem. Wysokie oparcie i

wyszukane zdobienia sprawiały, że ów fotel na kółkach przypominał ruchomy tron, a zasiadał w

nim człowiek o wyglądzie udzielnego monarchy. Owa majestatyczna postura kontrastowała

jednak w absurdalny sposób z jego zszarganym odzieniem.

Ku naszemu zaskoczeniu to właśnie do niego ciągnęła nas SuSu. Zagruchała radośnie i

wskoczyła mu na kolano, a on pogłaskał ją po futerku.

- Rozpoznaje mnie - wyjaśnił nam z wyraźnym obcym akcentem, jakby germańskim. - W

poprzednim życiu ja także byłem kotem.

Spojrzałam znacząco na Gertrudę, ale moja siostra bez mrugnięcia okiem przyjęła jego

słowa do wiadomości.

Nie można powiedzieć, żeby miał miłą powierzchowność - ostry podbródek, uszy

umieszczone zbyt wysoko i oczy, które były właściwie tylko szparkami; a kiedy uśmiechał się,

wyglądał jeszcze gorzej. Tym niemniej SuSu wyraźnie była pod jego urokiem. Ocierała się o

jego kostki, a on drapał ją tam, gdzie należy drapać kota. Razem stanowili przedziwną parę -

SuSu ze swoim przepysznym jasnym futerkiem, o wyglądzie kotki luksusowej i kosztownej -

oraz ten człowiek na wózku w znoszonej kurtce, z kolanami przykrytymi kapą zjedzoną przez

mole.

W trakcie niezbyt długiej rozmowy wyszło na jaw, że pan van Vliet wraz ze swym

towarzyszem, który popychał wózek, wprowadzili się właśnie do dużego apartamentu na naszym

piętrze. Zastanawiałam się, po co tym dwóm tak wiele pokoi. Zaś co do jego towarzysza, trudno

było stwierdzić, czy jest niemową, czy tylko nietowarzyskim mrukiem. Ten niski i krępy

mężczyzna o okrągłej głowie bez szyi jakby umieszczonej bezpośrednio na ramionach miał w

oczach jakiś taki nieprzyjemny błysk. Stał za wózkiem swojego mocodawcy w ponurym

milczeniu.

Gdy wracałyśmy do siebie, Gertrudę spytała:

- Jak ci się podoba nasz nowy sąsiad?

- Wolę koty, zanim się wcielą w ludzi - odparłam.

- Ale to ciekawa postać - stwierdziła moja siostra, jak zwykle nastawiona życzliwie

background image

wobec otoczenia.

Kilka dni później piłyśmy kawę po kolacji, a SuSu - również spożywszy swój wieczorny

posiłek - dokonywała toalety, siedząc w blasku lampy. Przyglądałyśmy się jej ruchom pełnym

gracji, gdy nagle zawahała się i zamarła w bezruchu z jedną łapką w powietrzu. Widać było, że

nasłuchuje. A potem z jej gardła dobył się zupełnie nowy, nigdy jeszcze przez nas niesłyszany

dźwięk, który przypominał melodyjne gaworzenie. W następnej chwili stanowczym krokiem

skierowała się ku drzwiom naszego mieszkania. Tam usiadła, nasłuchując i wyczekując, chociaż

my obie wciąż jeszcze niczego nie słyszałyśmy.

Minęły jeszcze całe dwie minuty, nim rozległ się dzwonek u drzwi. Poszłam, żeby

otworzyć, i nie mogę powiedzieć, żebym była zachwycona widokiem pana van Vlieta w jego

królewskim fotelu na kółkach.

SuSu tymczasem od razu wskoczyła mu na kolana - z doprawdy niezwykłą dla niej

ufnością - a on, kiedy pogładził ją po uszach i podrapał pod pyszczkiem, obdarzył mnie

uśmiechem wąskich ust i szparkowatych oczu, mówiąc:

- Goedenavond. Właśnie rozpakowywałem stare skrzynie i znalazłem coś, co chciałbym

paniom podarować.

Wytwornym gestem wręczył mi mały obrazek w ramie, toteż poczułam się zobowiązana,

żeby zaprosić go do środka. Wtoczył się na swoim żelaznym fotelu do naszego mieszkania z

pewnym trudem, podczas gdy gumowe opony zostawiały głębokie bruzdy w puszystym dywanie.

- Jak pan daje radę poruszać się samodzielnie na tak ciężkim wózku? - spytałam. -

Przecież musi ważyć chyba z tonę.

- Ale to dzieło sztuki - oświadczył pan van Vliet, gładząc pieszczotliwie podłokietniki

wyłożone pluszem.

Gertrudę natychmiast po jego przyjściu zerwała się i przygotowała mu filiżankę kawy.

Kosztując jej, stwierdził:

- Chciałbym, żeby pani nauczyła parzyć kawę tego mojego niezgułę. Przyrządza

najgorszą zootje, jaką kiedykolwiek miałem w ustach. W Holandii lubimy, żeby kawa była sterk,

i dodajemy trochę cykorii. Ale ten człowiek to klootzak. Nie trzymałbym go ani przez minutę,

gdybym mógł sam sobie poradzić.

SuSu pocierała łebkiem o guziki kurtki Holendra, a on uśmiechał się, zadowolony,

pokazując małe, kwadratowe zęby.

background image

- Czy wszystkie koty tak lgną do pana? - spytałam, trochę zazdrosna. SuSu tymczasem

wpadła w ekstazę, ponieważ zaczął drapać ją po karku.

- To całkiem naturalne - stwierdził. - Umiem czytać w ich myślach, a one oczywiście

czytają w moich. Z pewnością wie pani, że dla kotów to nic nadzwyczajnego. Idzie człowiek do

lodówki po piwo, a kot ani drgnie, jednak jeśli wybierze się pani do kuchni, by przygotować kotu

posiłek, co się dzieje? Nim dotknie pani klamki, kot wpada do kuchni jak bomba, niezależnie od

tego, gdzie się akurat znajdował. Pani fale mózgowe docierają do kota nawet wtedy, kiedy

wydaje się, że śpi.

Gertrudę zgodziła się z nim:

- Rzeczywiście, chyba to prawda.

- Jasne, że to prawda - pan van Vliet wyprostował się z godnością. - Wszystko, co mówię,

jest prawdą. Koty potrafią znacznie więcej, niż się paniom wydaje. Nie tylko odczytują nasze

myśli, ale umieją też i są w stanie przekazać człowiekowi jakąś myśl, zaszczepić mu ją w głowie.

A także wyczuwają, kiedy coś ma się zdarzyć.

- Z pewnością ma pan rację - rzekła moja siostra. - SuSu wiedziała, że pan się zjawi na

długo, nim usłyszała dzwonek.

- Oczywiście, że mam rację. Ja zawsze mam rację - oznajmił pan van Vliet. - Moja babka

we Vlissingen miała kocura imieniem Donker, zanim umarła, a potem jeszcze przez wiele lat po

swoim pogrzebie wracała, żeby pogłaskać kota. Każdego wieczoru Donker sadowił się przed

fotelem, na którym zawsze urzędowała grootmoeder, a potem przeciągał się i mruczał, chociaż

niby nikogo tam nie było. To się powtarzało każdego wieczora, o wpół do dziewiątej.

Po tej wizycie zaczęłam nazywać go Duchem Babci, i on bowiem pojawiał się u nas kilka

razy na tydzień właśnie o wpół do dziewiątej. Przypuszczałam, że to z powodu kawy parzonej

przez Gertrudę.

- Stęskniłem się już za moją ślicznotką - powtarzał, a SuSu była po prostu wniebowzięta.

Prawdę mówiąc, byłam zadowolona, że pan van Vliet nigdy nie zostawał u nas długo, chociaż

Gertrudę zazwyczaj zachęcała go, by posiedział jeszcze trochę.

Ten obrazek, który nam podarował, niespecjalnie przypadł mi do gustu. Było to

sylwetkowe przedstawienie trzech postaci - mężczyzny we fraku i cylindrze, kobiety w czepku i

szerokiej sukni oraz kota z ogonem wzniesionym dumnie jak lanca. Powiesiłam jednak obrazek

na ścianie, żeby sprawić przyjemność mojej siostrze, chociaż w niezbyt honorowym miejscu, bo

background image

nad zlewem w kuchni.

Któregoś dnia Gertrudę, która jest bibliotekarką, wróciła do domu bardzo

podekscytowana.

- Słuchaj, pod tymi sylwetkami jest podpis - oznajmiła. - Sprawdziłam w bibliotece, kim

był Augustin Edouart. Okazuje się, że to był bardzo sławny artysta i nasze sylwetki mają ponad

sto lat. Ten obrazek może być sporo wart.

- Wątpię - stwierdziłam. - Takie wycinanki robiliśmy, kiedy byłam w trzeciej klasie.

Jednak ponieważ moja siostra nalegała, zaniosłam to dzieło do antykwariusza - a ten

stwierdził, że to niezły okaz, wart prawdopodobnie kilkaset dolarów.

Kiedy Gertrudę to usłyszała, zawołała:

- Jeżeli handlarz mówi kilkaset, to znaczy, że pewnie rzecz jest warta parę tysięcy. Myślę,

że powinnyśmy oddać ten obrazek panu van Vlietowi. Biedak nie wie, jak cenne rzeczy rozdaje.

Zgodziłam się z nią; prawdopodobnie mógłby go sprzedać i kupić sobie porządny fotel

inwalidzki.

O wpół do dziewiątej wieczorem tego samego dnia SuSu zaczęła prężyć się i gaworzyć.

- Oto nadciąga Duch Babci - zauważyłam, a wkrótce potem usłyszałam dzwonek.

- Panie van Vliet - powiedziałam, gdy Gertrude nalała już mu kawy - pamięta pan te

sylwetki, które od pana dostałyśmy? Okazało się, że są wartościowe, musi je pan zabrać z

powrotem.

- Oczywiście, że to wartościowa rzecz - stwierdził. - Przecież nie dawałbym w prezencie

czegoś, co jest tylko rommell.

- Ale czy zna się pan na antykach?

- Mevrouw, w moim mieszkaniu mam antyki warte co najmniej milion dolarów.

Zapraszam obie panie, jutro musicie koniecznie przyjść i obejrzeć sobie moje skarby. Postaram

się, żeby mój klootzak gdzieś sobie poszedł na ten czas, to będziemy mogli wypić w spokoju

filiżankę kawy.

- A tak przy okazji, co to znaczy klootzak?. - spytałam.

, - Nic dobrego - wyjaśnił pan van Vliet. - Gdyby ktoś mnie tak nazwał, dałbym mu w

nos... Niech panie wezmą ze sobą moją ślicznotkę. Na pewno spodoba jej się ta graciarnia, będzie

mogła sobie pozwiedzać.

Nasza kotka sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, o czym mowa.

background image

- SuSu będzie zachwycona - rzekła Gertrudę. - Przez całą zimę nie wychodzi z

mieszkania.

- Proszę zrobić jej na drutach sweterek i wyprowadzać na spacery do parku, także zimą -

polecił Holender tym rozkazującym tonem, który zawsze mnie irytował. - Nieraz otulam się

kocem i wybieram się wieczorem do parku. To świetnie robi na bezsenność.

- Ale SuSu nie cierpi na bezsenność - powiadomiłam go. - Śpi dwadzieścia godzin na

dobę.

Pan van Vliet popatrzył na mnie z wyższością.

- Myli się pani. Koty nigdy nie śpią. Ludziom tylko się wydaje, że one śpią, a tymczasem

koty są najbardziej rozbudzonymi stworzeniami na tej planecie.

Po jego odejściu odezwałam się do Gertrude:

- Wiem, że lubisz tego faceta, ale przyznasz chyba, że jest mocno szurnięty.

- Jest tylko trochę ekscentryczny.

- Jeżeli naprawdę ma antyki warte milion dolarów, w co osobiście wątpię, dlaczego

mieszka w tym paskudnym bloku? Dlaczego przynajmniej nie kupi sobie wózka, którym łatwiej

byłoby mu się poruszać?

- Pewnie dlatego, że jest Holendrem - brzmiało wyjaśnienie Gertrudę.

- A co powiesz na te niestworzone historie, które opowiada o kotach?

- Zaczynam przypuszczać, że są prawdziwe.

- No i kim jest ten człowiek, który z nim mieszka? Służącym, pielęgniarzem, opiekunem

czy czym tam jeszcze? Spotykam go nieraz w windzie, ale on nie odzywa się ani słowem, nigdy.

Mam wrażenie, jakby wcale nie miał imienia, a pan van Vliet traktuje go niczym niewolnika. Nie

jestem pewna, czy powinnyśmy jutro tam iść. Cała ta sytuacja jest zbyt dziwaczna.

A jednak poszłyśmy. Apartament Holendra zapchany był po brzegi meblami i bibelotami.

Gospodarz krzyknął do swego towarzysza:

- Zabierz ten rommel, żeby panie mogły usiąść.

Krępy mężczyzna z ponurym wyrazem twarzy zdjął jakieś malowidła i ozdobne tkaniny z

rzeźbionej sofy.

- A teraz wynoś mi się stąd! - krzyknął pan van Vliet. - Kup sobie piwo - i rzucił tamtemu

trochę pieniędzy, całkiem jakby rzucał psu kość.

Podczas gdy SuSu rozpoznawała nowy teren, piliśmy kawę, a potem pan van Vliet

background image

oprowadził nas po swych skarbach, lawirując fotelem na kółkach pośród labiryntu mebli.

Pokazywał nam coś tam niejakiego Chippendalea, jakiegoś Thomasa

Afflecka i jeszcze coś z Newport. Wedle jego słów były to bezcenne okazy, ale dla mnie

wyglądały na zatęchłe relikty dawno minionej przeszłości.

- Zajmuję się handlem antykami - wyjaśnił pan van Vliet. - Teraz jestem przykuty do tego

nieszczęsnego fotela, ale kiedyś miałem własny antykwariat i brałem udział we wszystkich

znaczących targach. No a potem... trafił mi się paskudny wypadek samochodowy i teraz

sprzedaję z tego mieszkania. Wyłącznie osobom, które przedtem się ze mną umówią.

- I jak panu idzie? - zainteresowała się życzliwa Gertrudę.

- Całkiem nieźle, nie narzekam. Ludzie z muzeów znają mnie, a kolekcjonerzy z całego

kraju przyjeżdżają tu, bo i czemu nie? Kupuję. Sprzedaję. Całą fizyczną robotę wykonuje ten mój

człowiek, Frank. Jest doskonałym asystentem dla antykwariusza - mocny w barach, słaby w

głowie.

- Gdzie go pan znalazł?

- Gdzieś tam, na śmietniku. Nauczyłem go, w jaki sposób może być użyteczny dla mnie,

nie tyle jednak, żeby potrafił być użyteczny sam dla siebie. Sprytnie pomyślane, co? - pan van

Vliet mrugnął okiem. - Frank to właśnie klootzak, ale bez niego byłbym bezsilny... Ho, ho!

Patrzcie panie na tę ślicznotkę. Znalazła skarb!

SuSu obwąchiwała właśnie srebrne naczynie z dwoma uchwytami.

Pan van Vliet pokiwał głową z uznaniem.

- To kubek na caudle, czyli gorącą mieszankę wina, jajek, chleba i cukru z przyprawami,

którą kiedyś podawano obłożnie chorym. Naczynie wykonał Jeremiah Dummer z Bostonu w

siedemnastym wieku dla pewnej damy z Salem. Powiadano, że była czarownicą. Patrzcie na tę

ślicznotkę. Ona wie!

Odkaszlnęłam i powiedziałam:

- No tak, tak. Szczęśliwie się składa, że ma pan Franka.

- Myśli pani, że o tym nie wiem? - obruszył się pan van Vliet. - Właśnie dlatego dbam,

żeby nie miał pieniędzy. Gdybym zaczął mu płacić, Bóg wie co zacząłby sobie myśleć. A

klootzak, który zaczyna myśleć - ho, ho, nie ma nic gorszego!

- Jak dawno zdarzył się pański wypadek?

- Pięć lat temu, a wszystko to była wina tego idioty. To on, to on mi to zrobił! - głos

background image

naszego sąsiada narastał w miarę tych słów aż do krzyku, mężczyzna poczerwieniał na twarzy,

tłukąc pięściami oparcia swojego fotela. Jednak wtedy podeszła SuSu i otarła się o jego kostki, a

on pogłaskał ją i wyraźnie się uspokoił. - No tak, tak. Pięć lat w tym przeklętym fotelu.

Jechaliśmy na targi antyków moim kombi. Prawie sto na godzinę, a ten kretyn nie zatrzymał się

na czerwonym świetle i walnął prosto w ciężarówkę. W ciężarówkę wiozącą żwir!

Gertrudę zasłoniła twarz dłońmi.

- Jakie to okropne, panie van Vliet!

- Pamiętam, jak pakowałem rzeczy do samochodu na te targi. Narzekałem wtedy, że

mięśnie mnie bolą. Ha! Ile bym dziś dał za takie zakwasy!

- Czy Frank też był ranny?

Pan van Vliet machnął niecierpliwie ręką.

- Owszem, w głowę. Przez sześć godzin wyciągali kawałki kryształu z Waterford z jego

durnego łba. Odtąd zrobił się już zupełnie gek - postukał palcem w skroń.

- Gdzie pan znalazł taki niezwykły fotel inwalidzki? - spytałam.

- Ho, ho, mevrouw, niech pani nigdy nie pyta handlarza, gdzie coś znalazł. Został

wykonany dla pewnego milionera, który wzbogacił się na budowie kolei, w 1872 roku. Plusz jest

oryginalny. Pomyślałem sobie, że skoro już muszę spędzić resztę życia w fotelu inwalidzkim,

sprawię sobie taki, który zapewni mi przynajmniej przyjemność estetyczną. A teraz przejdźmy do

celu dzisiejszej wizyty. Drogie panie, chciałbym panie prosić o pewną przysługę.

Podjechał do biurka, a Gertrudę i ja wymieniłyśmy zaniepokojone spojrzenia.

- Na tym biurku leży nowy testament, który właśnie sporządziłem, i potrzebuję świadków.

Kilka wyjątkowo rzadkich okazów chcę przekazać muzeom. Cała reszta ma być sprzedana, a

uzyskane środki przeznaczone na założenie fundacji.

- A co z Frankiem? - zaniepokoiła się Gertrudę, która zawsze troszczy się o bliźnich.

- E tam! Ten klootzak na nic nie zasługuje!... Nim jednak panie podpiszą te papiery,

muszę zanotować jeszcze jedną rzecz. Jak brzmi pełne imię mojej ślicznotki?

Obie zawahałyśmy się, ale w końcu powiedziałam:

- W jej rodowodzie zapisane jest imię Superior Suda z Syjamu.

- Doskonale! Będzie to więc Fundacja Superior Suda. Będzie mi bardzo miło. Pisanie

testamentu to dość paskudna rzecz, tak samo jak fotel inwalidzki, więc warto wymyślić sobie coś

miłego.

background image

- Hm, A jaki będzie cel tej... fundacji? - spytałam niepewnie.

Pan van Vliet obdarzył nas jednym ze swych enigmatycznych uśmiechów.

- Będzie ona sponsorować badania naukowe - oznajmił. - Chciałbym, żeby różne uczelnie

zajęły się studiowaniem wysoko rozwiniętych zdolności percepcyjnych i mentalnych kota

domowego oraz zastosowaniem uzyskanej wiedzy dla udoskonalenia umysłu ludzkiego. Drogie

panie, nie mógłbym w żaden lepszy sposób zadysponować moim majątkiem. Człowiek jest o całe

eony w tyle za najskromniejszym dachowcem - popatrzył na nas chytrze, mrużąc oczy. - Akurat

coś o tym wiem.

Poświadczyłyśmy podpis naszego sąsiada. Co innego mogłyśmy zrobić? Kilka dni

później wyjechałyśmy na wakacje i nie ujrzałyśmy pana van Vlieta już nigdy więcej.

Co roku w zimie Gertrudę i ja wybierałyśmy się na południe, spędzając tam razem z SuSu

trzy tygodnie. Po naszym powrocie przykra wiadomość o naszym ekscentrycznym sąsiedzie

została nam przekazana w sposób nader bezceremonialny.

Gdy wiozłyśmy windą nasze bagaże na górę, spotkałyśmy w niej Franka, który odezwał

się po raz pierwszy. Już to samo w sobie było dla nas wstrząsem.

Bez żadnych wstępów czy formułek grzecznościowych oznajmił nam po prostu:

- Zabrali go.

- Jak to? Co pan mówi? - odezwałyśmy się obie naraz.

- No, zabrali go - było trochę zaskakujące, że głos tego muskularnego mężczyzny brzmiał

tak piskliwie i nieczysto.

- Co się stało panu van VIietowi? - dopytywała się moja siostra.

- Odbiło mu. Przyjechali jego krewni z Pensylwanii i zabrali go ze sobą. Siedzi teraz u

czubków.

Widziałam wyraz twarzy Gertrudę, gdy spytała:

- Czy to coś poważnego? Frank wzruszył tylko ramionami.

- A co się stanie ze wszystkimi jego antykami?

- Jego krewni powiedzieli mi, żebym się pozbył tych rupieci.

- Ale przecież są bardzo cenne, prawda?

- Skąd. Śmiecie. Wtykał wszystkim ten kit o muzeach i tak dalej - znów wzruszył

ramionami i postukał się palcem w czoło. - Był tego, gek.

Dotarłyśmy z siostrą do naszego mieszkania w zdumionym milczeniu, choć właściwie nie

background image

mogłam się doczekać, żeby to powiedzieć:

- A mówiłam ci, że ten twój Holender jest niespełna rozumu.

- Jaka szkoda - rzekła półgłosem.

- Zwróć uwagę na zmianę, jaka zaszła we Franku. Teraz zachowuje się jak wolny

człowiek. To musiało być coś strasznego, ta niewola u starego Scrooge’a.

- Będzie mi brakować pana van Vlieta - szepnęła Gertrudę. - Był bardzo interesującym

człowiekiem. SuSu na pewno też będzie za nim tęsknić.

Jednak jeszcze tego samego dnia wieczorem miałyśmy okazję przekonać się, że SuSu

wcale nie ma zamiaru wyrzec się swojego przyjaciela tak łatwo, jak my to uczyniłyśmy.

Rozpakowywałyśmy po kolacji nasze bagaże, gdy SuSu rozpoczęła swe przedstawienie.

Zaczęła pląsać i mruczeć gardłowo, dokładnie w taki sam sposób, jak robiła to przez całą zimę,

kiedy tylko pan van Vliet zbliżał się do naszych drzwi. Gertrudę i ja spoglądałyśmy na nią,

spodziewając się w każdej chwili odgłosu dzwonka. Gdy SuSu pobiegła truchtem ku drzwiom,

poszłyśmy za nią. Zachowywała się wprost przedziwnie. Wyginała szyję, poruszała łebkiem tak,

jakby się o coś ocierała, a potem przewróciła się na grzbiet i przeciągnęła rozkosznie, przez cały

czas mrucząc na cały głos... ale dzwonek oczywiście się nie odezwał.

Spojrzałam na zegarek.

- Jest wpół do dziewiątej. SuSu pamięta.

- To wzruszające, przyznasz? - powiedziała Gertrudę. Nie był to jednak koniec pokazów

w wykonaniu SuSu, lecz zaledwie początek. Odtąd niemal co wieczór o tej samej porze

odprawiała ten sam rytuał.

Przypomniało mi się, że kiedy przeniosłyśmy miejsce do spania SuSu z pokoju

gościnnego, nasza kotka jeszcze przez kilka dni i tak spała tam gdzie przedtem.

- Koty zawsze potrzebują trochę czasu, żeby zmienić swoje przyzwyczajenia. Ale po

jakimś czasie zapomni o wizytach pana van Vlieta.

SuSu nie zapomniała. Minęło tymczasem kilka tygodni. Niespodziewanie wcześnie

nadeszło przedwiośnie i gwałtowne roztopy. Ludzie zaczęli wychodzić na ulice bez płaszczy,

kabriolety jeździć ze spuszczonymi dachami, a na nabrzeżu pojawiło się już kilku myślących

pozytywnie wędkarzy, choć rzeką wciąż jeszcze płynęła kra.

Pewnego z tych ciepłych wieczorów postanowiłyśmy zabrać SuSu do parku na pierwszy

wiosenny spacer, spodziewając się, że zainteresują ją wyschnięte źdźbła zeszłorocznej trawy.

background image

Ona jednak ciągnęła prosto ku rzece. Zaciekawiło nas to, więc pozwoliłyśmy się jej prowadzić i

oto na chodniku biegnącym wzdłuż brzegu znów ujrzałyśmy, jak powtarza swój niezwykły

występ - mrucząc, wyginając grzbiet, wyciągając szyję.

- Znowu to robi - stwierdziłam. - Chciałabym wiedzieć, co jej strzeliło do łebka.

Gertrudę odpowiedziała niemal niedosłyszalnym szeptem:

- Pamiętasz, co pan van Vłiet opowiadał o kotach i o duchach?

- Popatrz na tego zwierzaka! Mogłabym przysiąc, że ociera się o czyjeś kostki.

Wolałabym, żeby już przestała, bo zaczynam czuć się nieswojo.

- Zastanawiam się - rzekła moja siostra bardzo powoli - czy pan van Vliet naprawdę

znajduje się w szpitalu psychiatrycznym.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Czy może jest... gdzieś tam? - Gertrudę lekko drżącą ręką wskazała w stronę rzeki. -

Myślę, że pan van Vliet nie żyje, a SuSu o tym wie.

- Przestań fantazjować - ofuknęłam ją. - Naprawdę przesadzasz, Gertrudę!

- A ja myślę, że Frank zepchnął tego nieszczęśnika do wody na jego wózku. Pewnie

którejś nocy, kiedy pan van Vliet nie mógł spać i zażądał, żeby Frank go zawiózł do parku.

- Nie mówisz poważnie, Gertrudę.

- Nie widzisz tego?... Mroźna noc. Późno, nad rzeką nie ma nikogo. Pan van Vliet

owinięty w koc na swoim wózku. Boże jedyny, przecież ten wózek poszedł na dno, jakby był z

ołowiu! Coś strasznego! Lodowata woda. I ten biedny, bezbronny człowiek.

- Ale przecież...

- A teraz Frank jest wolny i ma te wszystkie antyki. Może sprzedać je i do końca życia

tarzać się w bogactwie. Nikogo nie obchodzi, że van Vliet zniknął bez śladu, nikt nie będzie

zadawać pytań.

- Pewnie zniszczy testament - dodałam, poddając się sugestywnej wizji Gertrudę.

- Czy zdajesz sobie sprawę, ile jest warta komoda z Newport? Sprawdziłam to w

bibliotece. Mebel bardzo podobny do tego, który widziałyśmy w mieszkaniu pana van Vlieta,

został sprzedany za kilkaset tysięcy dolarów podczas aukcji na Wschodnim Wybrzeżu.

- No tak, ale co z tymi krewnymi w Pensylwanii?

- Dałabym głowę, że pan van Vliet nie miał żadnych krewnych, ani w Pensylwanii, ani

gdzie indziej.

background image

- Nawet jeśli to prawda, to co właściwie mamy zrobić? - spytałam ze złością. -

Powiadomić dozorcę budynku? Może zgłosić się na policję? I powiedzieć im, że zostało

popełnione morderstwo, a wiemy o tym stąd, że nasza kotka codziennie o wpół do dziewiątej

widzi ducha ofiary? Wyjdziemy na dwie stare panny, które są odrobinę gek.

Prawdę mówiąc, rzeczywiście zaczęłam się trochę niepokoić o Gertrudę - dopóki kilka

dni później nie znalazłam w gazecie pewnej krótkiej notki...

Przerzucałam strony podczas śniadania, aż tu nagle, na samym dole siódmej strony, coś

rzuciło mi się w oczy. Nie do wiary...

- Posłuchaj tego - odezwałam się do siostry. - „W dole rzeki wyłowiono ciało

niezidentyfikowanego mężczyzny. Policja twierdzi, że zwłoki prawdopodobnie przebywały kilka

tygodni pod lodem... Mężczyzna około pięćdziesięciu pięciu lat miał uszkodzony kręgosłup, więc

z pewnością był niepełnosprawny... Nie zgłoszono zaginięcia żadnej osoby odpowiadającej temu

opisowi”.

Przez dłuższą chwilę moja siostra wpatrywała się w dzbanek z kawą. Potem wstała i

podeszła do telefonu.

- Teraz - powiedziała drżącym głosem - wystarczy, żeby policja zbadała dno rzeki na

wysokości naszego domu. Znajdą tam staroświecki wózek inwalidzki. Żeliwny. Z resztkami

oryginalnego pluszu - zamrugała oczami. - Proszę cię, wystukaj numer - podała mi słuchawkę. -

Nie widzę cyferek na klawiszach.

11 Stach i Strach

Kiedy poznałam Jane, miała zwyczaj powtarzać: „Wolę mieć koty niż dzieci”. Minęło

dziesięć lat; miała już i dziecko, i kota. Stacha i Stracha, Stracha i Stacha... doprawdy przedziwną

parkę. Miała też za męża zdolnego inżyniera, który robił karierę; śliczny domek na

przedmieściach Chicago i co rokunowy samochód.

Przez te dziesięć lat utrzymywałyśmy ze sobą dość luźny kontakt, głównie za

pośrednictwem kartek świątecznych i pocztówek wysyłanych z wakacji. Jednak pewnej wiosny

wybrałam się na konferencję do Chicago, więc zadzwoniłam do Jane, żeby z nią pogadać.

Była zachwycona!

- Lindo, po prostu musisz wpaść tutaj z wizytą, kiedy już się uporasz ze wszystkimi

background image

spotkaniami. Ed ma budowę w Arabii Saudyjskiej, a ja zostałam tu sama ze Stachem i ze

Strachem. Bardzo bym chciała, żebyś zobaczyła ich obu. No i pogadamy sobie o dawnych

czasach.

Opisała mi dokładnie drogę:

- Kiedy opuścisz autostradę, przejedziesz cztery mile na północ, potem skręć w lewo przy

fabryce cydru, aż znajdziesz się w Maplewood Farms. To będzie taka kręta szosa. Mieszkamy w

ostatnim domu, białym z czarnymi okiennicami, a przed nim rośnie ogromny klon. Nie możesz

zabłądzić.

W piątek późnym popołudniem wynajęłam samochód i ruszyłam w drogę ku luksusowym

przedmieściom, wspominając sobie przy okazji, jak to kiedyś obie mieszkałyśmy w namiotach i

wcale nie skarżyłyśmy się na nasz los. A teraz Jane miała dom w Maplewood Farms, a ja

apartament w Nowym Jorku z widokiem na Upper East Side.

Kiedy Jane i ja poznałyśmy się, obie wyszłyśmy właśnie za młodych inżynierów, którzy

budowali tamę w północnej głuszy. Pierwsze lato przekoczowałyśmy w rozbitych bezładnie tu i

tam namiotach i byłyśmy przekonane, że to wspaniała przygoda. Cóż, byłyśmy młode, świeżo po

ślubie, niemal jeszcze miałyśmy ryż we włosach. Po jakimś czasie dla inżynierów wybudowano

domki, choć słowo „budy” byłoby właściwie lepszym określeniem. Pamiętam, że Jane

udekorowała wnętrze swojej chatki zdjęciami kotów, a na Gwiazdkę Ed podarował jej

bursztynową perską kotkę, którą nazwała Mapie Sugar. Właśnie wtedy wygłosiła owo sławetne

oświadczenie o kotach i dzieciach. Wszystko to wydawało się zamierzchłą przeszłością.

Gdy dotarłam do Maplewood Farms, zwolniłam, jadąc krętą szosą i podziwiając

malownicze domostwa, aż u jej kresu dostrzegłam wóz straży pożarnej. Na trawnikach i na

chodniku stały grupki ludzi, którzy przyglądali się, ale nie okazywali niepokoju. Właściwie

wszyscy sprawiali wrażenie raczej rozbawionych.

Zaparkowałam samochód i podeszłam do dwóch par, które stały pośrodku ulicy, sącząc

koktajle.

- Co się stało? - spytałam.

Kobieta w marokańskim kaftanie uśmiechnęła się i wyjaśniła:

- Strach wspiął się na wielki klon i nie potrafi z niego zejść.

- Trzeci raz w tym miesiącu - uzupełnił mężczyzna w haftowanej meksykańskiej koszuli.

- Oto na co idą nasze podatki!... Przynieść ci drinka, kochanie?

background image

Drugi z mężczyzn zaproponował:

- Może powinno się ściąć to drzewo?

- Albo trzymać Stracha na smyczy - rzuciła pierwsza kobieta i wszyscy się roześmiali.

Drabina strażaków wzniosła się ku gałęziom wielkiego klonu, po czym na górę wspiął się

jeden ze strażaków. Zniknął pośród zieleni. Minęła chwila czy dwie i pojawił się znowu, a

zgromadzeni gapie powitali go triumfalnym okrzykiem. Na rękach niósł sześcioletniego chłopca

ubranego w dżinsy i bluzę z napisem „Chicago Cubs”.

Jane, która czekała u stóp drabiny, przytuliła i dobrotliwie zbeształa dzieciaka - uroczego

chłopczyka, który po ojcu odziedziczył blond włosy, a po matce wielkie, brązowe oczy. Potem ze

łzami w oczach padłyśmy sobie w objęcia.

- Myślałam, że Strach to twój kot!

- Nie, kot ma na imię Stach - wyjaśniła Jane. - Siedzi tam, na schodkach przed domem.

Nie może się doczekać, żeby cię poznać.

Stach okazał się wspaniałym, pokaźnych rozmiarów kociskiem o gęstym jasnym futrze

oraz nieskazitelnie białym podgardlu. Podążył za nami do domu, powiewając puszystym ogonem

solennie i z godnością.

Jane poleciła synkowi:

- Pokaż cioci Lindzie pokój gościnny, a potem zaprowadź ją na taras.

Strach zawlókł moją torbę na górę, a potem przyglądał się z wielkim zainteresowaniem,

jak ją rozpakowywałam.

- Czy jesteś moją ciocią? - zainteresował się.

- Nie taką prawdziwą, ale możesz do mnie mówić „ciociu Lindo”. Będzie mi bardzo miło.

A potem całą czwórką zebraliśmy się na sekwojowym tarasie, z którego rozciągał się

widok na nieskazitelny gazon oraz porosły drzewami jar, u którego wejścia rosły kępki żonkili.

Jane, Stach i ja rozsiedliśmy się wygodnie na wyłożonych poduszkami fotelach z kutego żelaza,

tymczasem Strach - który teraz miał na sobie jednoczęściowy kombinezon w wojskowy kamuflaż

- postanowił usadowić się u moich stóp na puszystym dywaniku. Był naprawdę przemiłym

chłopczykiem i wyglądał uroczo we fryzurce w stylu Bustera Browna. Dość zaborczo oparł się o

moje nogi, a kiedy pogładziłam go po włosach, popatrzył na mnie i uśmiechnął się,

uszczęśliwiony, a potem polizał palce i przygładził swoje blond pukle. Pomyślałam sobie, że jest

równie próżny jak jego przystojny ojciec.

background image

Gdy piliśmy sobie wódkę z sokiem pomarańczowym, spytałam Jane, dlaczego tak

dziwnie nazywa swojego synka.

- Tak naprawdę ma na imię Ed, po ojcu - odpowiedziała Jane - ale urodził się w

Halloween i odtąd Ed mówi na niego „Strach”. Oczywiście w szkole nauczycielka zwraca się do

niego per Edward, ale dla wszystkich kolegów i sąsiadów nadał jest Strachem... Lindo, jesteś

żywym obrazem kobiety sukcesu, zupełnie jak na zdjęciach w magazynach. Zazdroszczę ci.

- Czy jesteś inżynierem? - wtrącił się Strach.

- Nie, jestem szefem działu sprzedaży w firmie produkującej podzespoły elektroniczne.

- O - powiedział, a po chwili spytał jeszcze: - Czy to coś trudnego?

- Nie, jeżeli ktoś lubi obwody drukowane i mikroprocesory.

- O - powiedział i wdrapał mi się na kolana.

- Strachu, kochanie - upomniała go mama - zawsze pytaj o zgodę, zanim wejdziesz komuś

na kolana.

- Wszystko w porządku - zapewniłam ją. - Lubię małych chłopców.

- Wiesz, on uwielbia, jak go pieścić.

- A kto tego nie lubi?... A powiedz mi, kiedy Ed pojawi się w domu?

- Dopiero za trzy tygodnie.

- Nie przeszkadza ci, że wyjeżdża na tak długo? Zawahała się.

- Owszem... ale wiesz, coś za coś. Dzięki temu żyjemy sobie dostatnio. Mamy pieniądze

na gospodynię, która przychodzi pięć razy w tygodniu, na dobrą szkołę dla Stracha i fantastyczne

wakacje.

Podczas naszej rozmowy kot nasłuchiwał, odwracając głowę i patrząc na tę z nas, która

mówiła.

, - Stach wygląda na bardzo inteligentnego kota - zauważyłam.

- Bo rzeczywiście tak jest. Dobrze mi w jego towarzystwie. Właściwie jakby był

człowiekiem. No, prawie... Lindo, nigdy nie powiedziałaś mi, dlaczego rozwiodłaś się z Billem.

- Chciałam być niezależna, poświęcić się własnej karierze - odpowiedziałam. - Miałam

powyżej uszu roli małżonki inżyniera budującego tamy. Zaczęłam dostawać hyzia, nie mogłam

wytrzymać w obozowisku, a w dodatku Bili strasznie chlał. Krótko mówiąc, wszystko było nie

tak.

W tej chwili na trawnik sfrunął rudzik, ptaszek z czerwonym brzuszkiem, który pewnie

background image

dostrzegł tam jakiegoś robaka. Na jego widok Strach ożywił się niezmiernie, zeskoczył z moich

kolan i ruszył w pogoń za ptaszkiem, który zręcznie wymykał mu się, oddalając się jednak tylko

na tyle, by znaleźć się tuż poza zasięgiem chłopca.

- Ten rudzik przylatuje każdego wieczoru, kiedy siedzimy na tarasie - stwierdziła Jane. -

Chyba lubi drażnić się ze Strachem. Co ciekawe, Stach nie wykazuje najmniejszego

zainteresowania ptakami.

- Czy planujesz więcej dzieci, Jane?

- Chcielibyśmy adoptować dziewczynkę. Po tym, co przeszłam ze Strachem, nie odważę

się na drugi poród. Wiesz, urodził się w obozowisku - jakiś rok czy dwa po tym, jak ty

wyjechałaś. Nie miałam właściwej opieki prenatalnej, bo nie zamierzałam chodzić do tego tak

zwanego lekarza w obozowisku. Pamiętasz go może?

Skinęłam głową.

- Pamiętam, że w jego gabinecie czuć było whiskey zamiast środkami odkażającymi.

- Dostawiał się do każdej kobiety. Mówię ci, do każdej!

- Przedsiębiorstwo nie było w stanie skłonić jakiegoś naprawdę dobrego lekarza, żeby

pracował w takich warunkach.

Nagle przez płot przeskoczył spory pies, który pobiegł prosto w stronę chłopca. Strach

wylegiwał się właśnie na trawniku, żując źdźbło trawy, ale zerwał się na równe nogi i popędził

do najbliższego drzewa.

- Strachu, bardzo cię proszę, żadnego wspinania się! - zawołała jego matka. - Juneau nic

ci nie zrobi. Chce tylko się z tobą pobawić.

Do płotu podszedł mężczyzna w meksykańskiej koszuli, wołając:

- Do mnie, Juneau. Do domu, piesku - i zwracając się do nas, wytłumaczył: - Znowu

zerwała się z łańcucha. Bardzo przepraszam.

Dokładnie w chwili, gdy skończyłyśmy drugiego drinka, Stach zeskoczył ze swego fotela

z głośnym łomotem dobrych paru kilogramów kota uderzających o deski i podszedł do Jane,

kładąc łapę na jej kolanie.

- Stach informuje mnie, że czas już na kolację. Lindo, włożę kokilki do mikrofalówki,

żeby się zagrzały, i nakarmię tymczasem kota. Pani Phipps przygotowała dla nas przed wyjściem

zapiekankę z kurczaka. Może zechcesz poszukać mojej latorośli i powiedzieć jej, że pora już się

umyć.

background image

Przeszłam się po ogrodzie, dostrzegając przy okazji perfekcyjnie profesjonalne grządki z

kwiatami, aż odnalazłam Stracha. Grzebał w ziemi pośród żonkili.

- Co porabiasz? - zainteresowałam się.

- Grzebię w ziemi - poinformował mnie.

- Zabłocisz sobie cały kombinezon. Chodź się umyć. Pora na kolację.

Wstał i pociągnął nosem, unosząc głowę.

- Kurczak! - zapiszczał głośno i pobiegł do domu, ale nie prosto, lecz zataczając radosne

kręgi. Kilka minut później pojawił się przy stole; wyglądał nieskazitelnie w spodenkach khaki,

tygrysio pręgowanej koszulce oraz ze starannie wyszczotkowaną blond fryzurką.

Jedliśmy przy stole na tarasie. Stach próbował wskoczyć na sekwojową balustradkę, ale

omsknęła mu się łapa i spadł na dół, lądując przy tym na grzbiecie.

- Słowo daję, nigdy nie widziałam tak niezdarnego kota - mruknęła Jane. - Chodź do nas,

Stachu. Ciocia Linda nie będzie miała nic przeciwko temu, jeżeli siądziesz z nami do kolacji -

wskazała czwarte krzesło, a on wskoczył na nie, po czym usadowił się, wyprostowany i uważny.

- Matką Stacha była ta kotka, Mapie Sugar. Pamiętasz ją, Lindo? Miała pięć kociaków, ale tylko

ten przeżył. Trochę dziwny, ale czyż nie jest piękny?

Strach wybierał kawałki kurczaka ze swojej kokilki i pochłaniał je łapczywie.

- Tylko nie zapomnij o brokułach, kochanie - napomniała go mama. - Od tego chłopcy

rosną duzi i silni. Chwaliłeś się cioci Lindzie, że będziesz uczył się pływać?

- Ale ja nie chcę pływać - oznajmił na to.

- Zobaczysz, kochanie, będzie bardzo fajnie. Może któregoś dnia zdobędziesz

mistrzostwo w pływaniu, tak jak twój tatuś, zanim jeszcze miał wypadek.

- Ale ja nie chcę pływać - powtórzył i podrapał się gwałtownie w ucho.

- Bardzo proszę, nie przy stole - pouczyła go mama. Aby zmienić temat, który wyraźnie

okazał się drażliwy, spytałam:

- A co lubisz najbardziej, Strachu?

- Chodzić do zoo - odparł natychmiast.

- Masz jakieś ulubione zwierzątka?

- Lwy i tygrysy! - jego oczy zabłysły.

- Oj, zapomniałabym! - zawołałam. Przeprosiłam ich i pobiegłam na górę po prezenty,

które przygotowałam na tę okazję: apaszkę od znanego projektanta dla Jane oraz czapeczkę z

background image

futrzastym tygrysem dla Stracha. Mój podarunek dla Stacha - plastikowa piłeczka z dzwonkiem

w środku - wydawał się żałośnie nieodpowiedni dla tak statecznego kota. Przyszło mi do głowy,

że dużo lepsza byłaby kaseta wideo z jakimś szekspirowskim przedstawieniem.

Kiedy Strach powędrował do łóżka, Jane i ja oddałyśmy się wieczornej pogawędce w

salonie, przy czym towarzyszył nam - rzecz jasna - Stach. Jane opowiadała o swojej pracy

charytatywnej i o tym, co się dzieje w country clubie oraz o projektach inżynieryjnych na całej

planecie, którymi zajmował się Ed. Natomiast ja (zanudzając ją pewnie na śmierć) perorowałam

na temat tyrystorów, ignitronów tudzież transformatorowych czujników przemieszczeń liniowych

o układzie różnicowym z przesuwanym rdzeniem. Stach nasłuchiwał uważnie, wtrącając od

czasu do czasu nader rzeczowe „miau”.

- Przypomina mi jakiegoś sędziego sądu najwyższego albo nobliwego premiera. Ile on ma

lat?

- Tyle samo co Strach. Mówi się, że w kocim życiu każdy rok liczy się za siedem lat u

człowieka, więc tak naprawdę miałby czterdzieści dwa do czterdziestu dziewięciu lat. On i Strach

przyszli na świat tego samego dnia, zawsze obchodzimy wspólne urodziny. Nie opowiadałam ci

nigdy o tym, jak urodził się Strach, prawda? To prawdziwy cud, że wyszłam z tego żywa...

Napijmy się jeszcze, to ci opowiem.

Nalała sherry i mówiła dalej:

- Ed zamierzał we właściwym czasie przewieźć mnie samolotem do szpitala, ale Strach

zaczął się rodzić o trzy tygodnie za wcześnie, kiedy Eda nie było. Wyjechał, żeby zatrudnić

nowych pracowników. Lekarz był jak zwykle w jednym ze swoich legendarnych ciągów, więc

stanowczo odmówiłam i stwierdziłam, że nie pozwolę mu się nawet dotknąć. Żona szefa i taka

jedna dziewczyna z działu personalnego były przy mnie, ale ja wrzeszczałam jak opętana i

jęczałam, a one wpadły w panikę. Wreszcie szeryf przywiózł z najbliższego miasteczka

akuszerkę, i dopiero wtedy podniosłam wrzask! Brakowało jej tylko miotły i czarnego

spiczastego kapelusza. Z początku myślałam, że przebrała się na Halloween!

- Dobry Boże! - jęknęłam. - Przysłali ci Córę! Nazywała się Córa Sykes albo Sypes, czy

jakoś tak. Opiekowała się mną, kiedy rozchorowałam się paskudnie na tę okropną gorączkę

błotną. Miałam wrażenie, że próbuje mnie otruć.

- Była zła do szpiku kości. Nienawidziła wszystkich, którzy mieli cokolwiek wspólnego z

tamą.

background image

- Właściwie nic dziwnego, że była rozgoryczona - odezwałam się w obronie Córy. - Po

ukończeniu tamy jej farma miała być całkowicie zalana. Została zmuszona do opuszczenia domu,

w którym spędziła całe swoje życie.

Jane zamyśliła się.

- Lindo, czy wierzysz w czary?

- Raczej nie.

- Po tym, jak wyjechałaś, dużo mówiło się w obozowisku o tej kobiecie. Ona sama

twierdziła - ba, przechwalała się - że jej przodkowie przybyli tam z Salem w Massachusetts. Coś

ci to mówi?... Wielu ludziom mówiła, że rzuciła klątwę na tamę.

- O tym coś słyszałam.

- Odniosłam wrażenie, że ta klątwa działa. Po tym strasznym wypadku Eda nastąpiła cała

seria dziwnie pechowych wydarzeń i coś w rodzaju epidemii. Mało komu o tym opowiadałam,

Lindo, ale... Strach urodził się niewidomy.

- Jane! Nie miałam pojęcia! Ale teraz wszystko już dobrze, prawda?

- Owszem, w porządku, ale wtedy byliśmy przerażeni. Gadałyśmy tak i gadałyśmy, aż

wreszcie przypomniałam sobie, że następnego dnia muszę wcześnie wstać, żeby zdążyć na

samolot.

Kiedy położyłam się do łóżka, zrobiło mi się nieswojo. Maplewood Farms oraz przeżycia

związane z budową tamy były czymś tak odległym od przyjaznego świata generatorów

tachometrycznych czy poczciwych standardowych złączek, że szczerze zatęskniłam za Nowym

Jorkiem. Było też coś niepokojącego w zachowaniu chłopca i sposobie bycia tego kota.

Postanowiłam, że przemyślę to później, kiedy będę mogła spojrzeć na wszystko z dystansu. Póki

co byłam tak wykończona po pracowitym tygodniu, że senność brała górę nad wszystkimi

innymi odczuciami.

O jakiejś nieprzyzwoicie wczesnej godzinie i jeszcze przez sen poczułam coś bardzo

dziwnego. Nie otwierając na razie oczu, próbowałam zorientować się, o co chodzi. Nie, nie

byłam w moim nowojorskim apartamencie. Ani w hotelu w Chicago. Byłam w Maplewood

Farms, a Strach lizał mnie po twarzy!!!

Usiadłam gwałtownie.

- Mamusia pyta: „jajka czy francuskie tosty?” - wyrecytował.

- Dziękuję, Strachu, ale wystarczy mi bułka i kubek kawy. Jest za wcześnie na cokolwiek

background image

innego.

Prawdę mówiąc, odetchnęłam z ulgą, gdy nadeszła chwila pożegnania i ruszyłam w

stronę lotniska. Cała ta sytuacja w Maplewood Farms była jak dla mnie zbyt niezwykła i

sprawiała, że czułam się nader nieswojo. Jednak póki siedziałam za kierownicą, nie miałam

odwagi o tym myśleć. Dopiero gdy zajęłam miejsce w samolocie i dodałam sobie sił szklaneczką

krwawej Mary, dokonałam przeglądu wszystkich faktów: Strach wspinał się na drzewa, gonił za

ptakami i lizał po twarzy. Właściwie jeszcze tylko brakowałoby, żeby mruczał! To prawda, że

Jane zawsze miała szmergla na punkcie kotów, ale czy to możliwe, żeby z tego powodu jej

chłopczyk zachowywał się tak szczególnie... Hm, strach pomyśleć...

Jednak niestety wszystko się zgadzało. Przypomniałam sobie, że chłopiec ocierał się o

mnie głową, kiedy był zadowolony, i jak mrużył przy tym oczy. Bał się psów. Nie miał ochoty na

lekcje pływania. W zoo najbardziej podobały mu się wielkie koty. Ślinił palce, zanim przygładził

włosy. A potem przypomniałam sobie jeszcze jedno: urodził się ślepy, jak mały kociak!

Wzdrygnęłam się i zamówiłam kolejną krwawą Mary.

O ile ten chłopiec przejawiał aż nazbyt wiele kocich cech, Stach nie posiadał żadnej z

nich. Czy można to jakoś wytłumaczyć? Cóż... obaj przyszli na świat tego samego dnia. W

dodatku w tej samej chacie. Dla obu matek - czyli dla Jane i dla Mapie Sugar - były to trudne

narodziny. No i była przy tym ta wstrętna baba, Córa, mniejsza o jej nazwisko.

Dawni znajomi z czasów tamtej budowy opowiedzieli mi o klątwie Córy rzuconej na

tamę i choć nie wierzę w takie bzdury, musiałam przyznać, że zarówno sam projekt był pechowy,

jak i ludziom związanym z nim szczęście nie sprzyjało. Na przykład moje małżeństwo rozpadło

się, a Bili popadł w alkoholizm. Przystojny, próżny i wysportowany mąż Jane stracił nogę, gdy

przewrócił się na niego buldożer. Inni ginęli zmiażdżeni przez pnie ścinanych drzew lub

pogrzebani w błocie, gdy obsunęła się ściana wykopu. Co więcej, tama nigdy nie została

ukończona!

Projekt, który kosztował życie i zdrowie tylu ludzi, podczas realizacji którego dokonano

ogromnych spustoszeń w środowisku naturalnym, który kosztował miliardy dolarów - został w

końcu zarzucony. Pojawiły się pogłoski, że to z powodu nacisków politycznych, przekroczenia

budżetu, objęcia władzy przez nową administrację w Waszyngtonie...

Teraz zaczęłam się zastanawiać: czy w tym, co powiadano na temat Córy, nie było jednak

odrobiny prawdy? Kiedy sprowadzono ją do obozowiska, żeby zaopiekowała się mną podczas

background image

choroby, nieustannie, choć bezgłośnie, poruszała ustami. Czy mamrotała wówczas pod nosem

jakieś zaklęcia?

Czy rzuciła coś w rodzaju klątwy na te dwa stworzenia, które narodziły się w jej

obecności? Czy istnieje możliwość zamiany cech osobowości między niemowlęciem a kotem?

Czy owa czarownica zamieniła w pewnym sensie ich dusze? Wiem o wiele więcej na temat

tyrystorów i ignitronów niż o duszach, ale bez wątpienia taka koncepcja, o ile zupełnie nie była

racjonalna, to wydawała się całkiem spójna. Na wysokości dziesięciu tysięcy metrów nie takie

pomysły przychodzą do głowy.

Wszystko to miało miejsce na początku czerwca. Po powrocie wysłałam do Jane kartkę z

podziękowaniami, a w sierpniu otrzymałam od niej pocztówkę z Alaski. Jane wraz z Edem

wybrali się tam na wakacje, żeby pokazać Strachowi góry lodowe i białe niedźwiedzie, ale on

zafascynowany był głównie tamtejszym ptactwem.

A potem w grudniu jak zwykle przyszła od nich kosztowna kartka świąteczna, wraz z

załączonym krótkim listem.

Kochana Lindo... smutna wiadomość!... Mój ulubieniec, Stach, w dniu Halloween został

rozjechany przez samochód dostawczy z piekarni. Samochód, którym przywieziono tort

urodzinowy dla niego i dla Stracha! Nigdy już nie będę miała drugiego takiego kota jak Stach.

Wciąż mi go brakuje... Poza tym u nas wszystko w porządku. Strach skończył siedem lat i robi

się już z niego mały mężczyzna. Przestał drapać się w ucho i lizać ludzi po twarzy, zresztą kiedy

u nas byłaś, pewnie sama zauważyłaś te różne jego dziecięce przywary. Uczy się pływać, a na

Gwiazdkę chce dostać psa. Mam wrażenie, że po prostu przeszedł pewną fazę w rozwoju.

Pozdrowienia, Jane

Moje przypuszczenia okazały się słuszne! Przedziwne przemieszanie cech ludzkich i

kocich było sprawką tej zgorzkniałej, kipiącej nienawiścią kobiety, która wałęsała się w pobliżu

budowy. A śmierć Stacha w jakiś tajemniczy sposób przełamała klątwę.

12 Kot, który miał za długie wąsy

W porównaniu z innymi wiejskimi posiadłościami mieszczącymi się w okolicy,

Hopplewood Farm nie była zbyt rozległa. Jej areał starczał akurat na potrzeby pana i pani Hopple

oraz ich trojga dzieci - a więc wznosił się tam dom z ośmioma sypialniami i garaż na sześć

background image

samochodów, poza tym znalazło się jeszcze miejsce na basen kąpielowy, kort do gry w tenisa

oraz teren golfowy tudzież stajnię i sąsiadujący z nią corral otoczony kilkusetmetrowym

ogrodzeniem, łączkę wystarczająco dużą, by pan Hopple mógł lądować na niej swoją awionetką,

i oczywiście kwatery dla służby, cieplarnię i hangar.

Domostwo w przeszłości było zbudowanym z kamienia młynem i nadal zdobiło je

gigantyczne koło młyńskie, które nie obracało się już od wielu lat. Obecni właściciele

przebudowali swą siedzibę wielkim nakładem kosztów i umeblowali ją amerykańskimi antykami

sprzed dwóch lub więcej stuleci. Zdjęcia tego wnętrza dwukrotnie publikowano w

specjalistycznych czasopismach.

Państwo Hopple, których przodkowie wywodzili się spośród wczesnych osadników, byli

zdrowymi, prostodusznymi ludźmi o prostych upodobaniach, kochającymi rodzinę i naturę.

Lubili urządzać pikniki na łące oraz wyprawiać się na wycieczki swoim dwunastometrowej

długości wozem kempingowym. Otaczali się zwierzętami. Oprócz czterech klaczy pełnej krwi

arabskiej i pociągowego kucyka mieli też rasowe psy myśliwskie zamieszkujące psiarnię za

szklarniami, hodowlę angorskich królików, nieco polskich kur, które znosiły jaja w pstrokatych

skorupkach, i mieszkające wewnątrz domu stadko czterech egzotycznych kotów zwanych przez

rodzinę „gangiem”.

Ponadto przez krótki czas przebywał tam również kot, który miał zbyt długie wąsy.

Gang składał się z pary syjamczyków o czekoladowych pyszczkach i łapkach,

szylkretowego persa oraz czerwonego kota abisyńskiego. Wszystkie posiadały imponujące

rodowody tudzież sprawiały wrażenie, jakby doskonale o tym wiedziały. Ich łapki nigdy nie

zbrukały się włóczęgą po podwórku i okolicach, zwłaszcza że miały do swej dyspozycji obszerny

apartament wyposażony w pluszowy dywan, miękkie siedziska, wybitą skórą drabinę, rozmaite

tajne kryjówki oraz cztery kosze do spania. Przez wielkie okna mogły obserwować koło

młyńskie, na którym ptaki zakładały swe gniazda, a kiedy pogoda sprzyjała, mogły wychodzić

sobie na zabezpieczony siatką balkon. Miały też swoją łazienkę z czterema kuwetami

opatrzonymi kocimi imionami.

Kiedy na scenie pojawił się kot o zbyt długich wąsach, zaczynał się czerwiec, toteż w

domu przebywała tylko jedna z pociech państwa Hopple, mianowicie Donald, sześcioletni

chłopczyk o wielkich, rozmarzonych oczach, którego szofer dowoził codziennie do prywatnej

szkoły położonej w sąsiednim okręgu. John był uczniem wojskowej szkoły z internatem w Ohio,

background image

a Mary przebywała w pensjonacie dla dziewcząt w Wirginii. Donald, John i Mary. Państwo

Hopple lubili zwyczajne, proste imiona nawiązujące do amerykańskiej tradycji.

Swą najmłodszą pociechę otaczali troską i uczuciem, a także obsypywali zabawkami,

które miały za zadanie rozwinąć jego zdolności oraz zainteresowania. Donald miał swój własny

komputer, teleskop i kolekcję kaset wideo, specjalną dziecinną gitarę i kije golfowe

odpowiednich rozmiarów oraz strój kosmonauty NASA. Tym niemniej ku zmartwieniu swego

ojca chłopczyk w najmniejszym stopniu nie wykazywał zainteresowania sugerowanymi mu w ten

sposób formami rozrywki. Najbardziej lubił baraszkować z nierasowymi kotami wszelkiej maści

zamieszkującymi stajnię i opowiadać im historyjki na dobranoc.

Temat ten został poruszony w rozmowie pewnego piątkowego wieczoru na początku

czerwca. Pan Hopple przyleciał właśnie z Chicago, a przez poprzednich dziesięć dni przebywał

na Bliskim Wschodzie w interesach. W szytym u londyńskiego krawca garniturze z wełny

czesankowej, półbutach (oczywiście również na miarę) i bardzo realistycznie wyglądającym

tupeciku sprawiał wrażenie wzorca zamożnego przedsiębiorcy, człowieka sukcesu w każdym

calu. Gdy wylądował, na łączce czekał już na niego dżip, małżonka powitała go czule i radośnie,

a najmłodszy syn podskakiwał z ukontentowania i prosił, żeby tatuś pozwolił mu nieść swój

neseser.

Następnie, podczas gdy mały Donald brał prysznic, a później przebierał się do kolacji,

jego rodzice rozkoszowali się szarą godziną w swym małżeńskim apartamencie. Pan Hopple,

który miał na sobie jedwabny szlafrok, otworzył wielką holenderską szafę, która kiedyś ponoć

należała do Petera Stuyvesanta, a teraz służyła jako barek.

- To co zwykle, kochanie? - spytał.

- Nie wydaje ci się, że z tej okazji powinniśmy napić się szampana, kotku? - zasugerowała

jego żona. - Taka jestem szczęśliwa, że wróciłeś bezpiecznie do domu. W lodówce chłodzi się

butelka Dom Perignon.

Pan małżonek rozlał szampana i wzniósł czuły toast ku czci swej uroczej żony. Pani

Hopple swego czasu, czyli dwadzieścia lat wcześniej, zdobyła tytuł ogólnokrajowej miss i wciąż

prezentowała się nader atrakcyjnie, czy to w strojach od paryskich projektantów na balu

charytatywnym, czy to w dżinsach, gdy krzątała się po gospodarstwie.

- Przede wszystkim opowiedz mi, co tam słychać u naszego drobiazgu - poprosił pan

Hopple. - Myślałem o nich przez cały ten tydzień.

background image

Państwo Hopple nigdy nie nazywali swych dzieci „dziećmi”.

- Mam dobre wiadomości od Johna - powiadomiła go małżonka z promiennym

uśmiechem. - Zdobył kolejne dwa wyróżnienia z matematyki i dostał się do drużyny golfowej.

Zamierza wybrać się w lecie na naukowy obóz matematyczny, ale najpierw chciałby zaprosić do

domu pięciu kolegów z roku na polowanie i ryby.

- Zuch chłopak! Ma przed sobą niezłe perspektywy, nie ma to jak zdrowa równowaga:

ciało i umysł. Brawo! Czy interesuje się już dziewczynami?

- Nie sądzę, kochanie. Ma dopiero dziesięć lat, chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Za to

Mary w ten weekend będzie miała pierwszą randkę, i to z synem ambasadora...

- Ambasadora? Jakiego kraju? - przerwał jej pospiesznie pan Hopple.

- Z jakiejś południowoamerykańskiej republiki, jak mi się zdaje. Nawiasem mówiąc, tej

wiosny wygrała wszystkie możliwe zawody hippiczne i prosi nas o podpisanie zgody na to, żeby

grała w polo. Ma świetne stopnie. Zaczyna mówić o Harvardzie, chce iść na zarządzanie.

- Zuch dziewucha! Pewnego dnia moja firma będzie nazywała się Hopple & Córka SA.

No a jak tam postępy Donalda?

Pani Hopple wciąż promieniała.

- Jego nauczyciel twierdzi, że w czytaniu prześciga swych rówieśników o trzy lata, a przy

tym cechuje się nadzwyczaj bujną wyobraźnią. Być może będziemy mieli w rodzinie pisarza,

kochanie. Donald wciąż wymyśla rozmaite historyjki. Pan Hopple pokręcił z ubolewaniem

głową.

- Miałem nadzieję, że Donald zdobędzie się na coś więcej. Czy spędza wiele czasu przy

komputerze albo bawiąc się teleskopem?

- Obawiam się, że ani trochę, ale nie chcę go do niczego zmuszać. To takie inteligentne

dziecko, a do tego jakie grzeczne! W tej chwili interesuje się przede wszystkim kotami.

Trójkolorowa kotka w stajni okociła się w zeszłym miesiącu, pewnie pamiętasz, a Donald

zachowuje się jak troskliwy ojciec chrzestny. Czasami wydaje mi się, że może będzie z niego

weterynarz.

- Jakoś nie miałbym ochoty w przyszłości przedstawiać go swoim znajomym słowami

„mój syn, koński lekarz”. Z dwojga złego już lepiej, żeby został literatem - pan Hopple dolał

szampana do kieliszków. - A co nowego w gospodarstwie, moja kochana?

- W tym tygodniu akurat sporo się zdarzyło, mój miły. Spisałam całą listę. Po pierwsze,

background image

wygląda na to, że w nocy ze środy na czwartek mieliśmy przerwę w dostawie prądu; rano

wszystkie elektryczne zegary spóźniały się o czterdzieści siedem minut. Sprawdziłam, w nocy

nie było żadnej burzy, która mogłaby być tego przyczyną. Swoją drogą, trochę szkoda. Deszcz

bardzo by się przydał. Poza tym od tego czasu mamy kiepski odbiór telewizji. Technik sprawdził

wszystkie odbiorniki i stwierdził, że działają bez zarzutu. Natomiast personel się skarży. Nasz

konserwator twierdzi, że to za sprawą testów nuklearnych.

- No właśnie, a co poza tym, jeśli chodzi o personel? - państwo Hopple nigdy nie

nazywali służby „służbą”.

- Całkiem sporo. Obie pokojówki oznajmiły, że są ciężarne.

Musiałam zwolnić stajennego z powodu jego sposobu wyrażania się... A kucharka

domaga się premii.

- Daj jej tyle, ile żąda - polecił pan Hopple. - Suzette jest dla nas bezcenna. Mam nadzieję,

że przynajmniej ogrodnicy są w pełni zdrowia i zadowoleni z życia.

Pani Hopple zerknęła na listę.

- Pan Bunsen skarży się na artretyzm, podobno pogorszyło mu się. Powinniśmy zatrudnić

jeszcze jednego pomocnika dla niego.

- Zatrudnijmy dwóch. To lojalny pracownik - stwierdził jej małżonek. - Jak się sprawdza

nasz nowy konserwator?

- Mam tylko jedno zastrzeżenie. Kiedy odwozi Donalda do szkoły, straszy chłopca

jakimiś absurdalnymi opowieściami o rosyjskich spiskach i przybyszach z kosmosu czy zatrutej

żywności.

- Natychmiast z nim porozmawiam. Czy udało ci się znaleźć kogoś na miejsce tamtego

stajennego?

- Szczęśliwie tak. Dyrektor szkoły polecił mi jednego z uczniów klasy maturalnej, który

wyraża się, jak przystało. Ma dobre maniery, a poza tym ostatnio uzyskał pierwszą nagrodę w

stanowej olimpiadzie w dziedzinie wiedzy ścisłej. Kto wie, może będzie miał pozytywny wpływ

na naszego synka, kochanie. Dzisiaj Donald po raz pierwszy włożył swój strój kosmonauty.

- To brzmi obiecująco. Jak nazywa się ten chłopak?

- Bobbie Wynkopp. Mieszka w tym małym domku obok naszej południowej bramy.

- Przypomnij mi, kochanie, żebym go zapytał, czy widział jakichś intruzów na

południowej łące. Kiedy podchodziłem dziś do lądowania, widziałem ślady ognisk. Nie mam nic

background image

przeciwko piknikowiczom, ale nie życzę sobie, żeby przy tej suszy ktoś zaprószył ogień.

Rozległ się melodyjny dźwięk gongu i państwo Hopple, dokończywszy toalety, udali się

na dół, by spożyć kolację.

Donałd zasiadł do stołu w swoim jedwabnym włoskim garniturku, wyraźnie żądny

aprobaty i uwagi swoich rodziców, nie mogąc się doczekać, kiedy rozmowa skieruje się na jego

temat. Gdy służąca podała pory w winegrecie, pan Hopple zadał wreszcie właściwe pytanie:

- Ha, młody człowieku, jak tam twoje przygody w tym tygodniu?

- Znakomicie, proszę taty! - odparł chłopczyk, a jego wielkie oczy lśniły. - Widziałem w

stajni bardzo dziwnego kota - siedział na dwóch poduszkach i dobrał się do porów, z wprawą

posługując się przystosowanymi do jego chłopięcych rozmiarów nożem oraz widelcem, które

sporządzono specjalnie do jego użytku, wzorując się na rodzinnych srebrach. - Nie mam pojęcia,

skąd się wziął. Ma bardzo długie wąsy - Donald wyciągnął obie rączki, pokazując dłońmi

długość rzędu czterdziestu czy pięćdziesięciu centymetrów.

- Coś mi się zdaje, że zmyślasz - stwierdził pan Hopple z szerokim uśmiechem.

Donald wiedział, że ojciec tylko z nim się tak przekomarza.

- Naprawdę! Jest trochę za mały, żeby mieć takie długie wąsy. To dziwny kot, mówię

wam.

Jego matka wtrąciła dobrotliwie:

- Małe kotki często mają długie wąsy i wielkie uszy, złotko. Potem, kiedy dorastają,

wszystko się wyrównuje.

Donald potrząsnął głową.

- To nie jest mały kotek, mamo. Zachowuje się całkiem jak dorosły. Czasem jego wąsy są

bardzo długie, a czasami robią się krótkie. To dziwny kot. Nazwałem go Wąsacz.

- Patrzcie państwo! - odezwał się jego ojciec, starając się zachować należytą powagę. -

Kot ze składanymi wąsami!

Donald wyjaśnił:

- Te wąsy robią mu się długie, kiedy czegoś szuka. On wszędzie wtyka nos. Jest strasznie

wścibski.

- Kochanie, raczej należałoby powiedzieć, że jest dociekliwy - poprawiła go dyskretnie

mama.

- Jego wąsy świecą w ciemności - opowiadał dalej chłopczyk z coraz większą swadą. -

background image

Kiedy znajdzie się w jakimś ciemnym kącie, robią się zielone, tak samo jak ekrany naszych

komputerów. A jego uszy kręcą się w kółko i w kółko - tu Donald zakręcił w powietrzu palcem,

próbując uzmysłowić rodzicom, jak wiruje bąk, słowo „żyroskop” nie było mu bowiem jeszcze

znane. - Właśnie w ten sposób fruwa. Unosi się prosto jdo góry, jak helikopter.

Dorośli szybko wymienili się spojrzeniami.

- Ten twój pan Wąsacz to bystry gość - zauważył pan Hopple. - Jakiego jest koloru?

Donald zastanowił się przez moment.

- Czasami jest niebieski, ale najczęściej jest zielony. Chociaż wczoraj widziałem, jak

zrobił się cały fioletowy. Ale to dlatego, że się wściekł.

- Rozgniewał się, kochanie - poprawiła go mama. - A co sądzi nasz nowy stajenny o panu

Wąsaczu?

- Bobbie go nie widział. Wąsacz nie lubi dorosłych. Kiedy tylko widzi dorosłych, zaraz

znika. Myk - i już go nie ma!

Pani Hopple zadzwoniła w dzwonek, dając w ten sposób znać personelowi, że czas na

kolejne danie.

- A jaki głos ma to niezwykłe zwierzątko, kochanie? Czy burczy jak nasze syjamczyki,

czy też może miauczy jak wszystkie inne koty?

Donald rozważał odpowiedź na to pytanie, przeżuwając, a następnie przełykając ostatni

kęs pora. W następnej chwili wydał z siebie dość nieoczekiwany ciąg dźwięków:

- AWK AWK ngngngngnghhhhhhhhhhhhhhh bipbipbip bipbipbip AWK.

Służąca, która weszła, by zebrać ze stołu talerze, popatrzyła na Donalda z wyraźnym

niepokojem, a nawet gdy przyniosła następne danie, spoglądała w stronę chłopczyka mocno

podejrzliwie.

Właśnie w tej chwili chłopczyk zawołał:

- O, tam jest! Patrzcie, tam jest Wąsacz! - pokazał paluszkiem na okno, lecz nim dorośli

zdążyli się odwrócić, Wąsacz zniknął.

Główne danie utrzymane było w wiejskim stylu, zgodnie z gustem obojga państwa

Hopple: mieszanka białej fasoli, jagnięciny, mięsa z wieprzowych żeberek, domowej kiełbasy,

ziół i odrobiny gotowanego bażanta. Ich kucharka, towar importowany ze słynącej z win

francuskiej krainy, nie chciała nawet tknąć takiego wynalazku jak kuchenka mikrofalowa, toteż

zgodnie z jej życzeniem zbudowali prymitywną kuchnię opalaną węglem - ku zadowoleniu

background image

Suzette. Cassoulet, który został im właśnie podany, grzał się na fajerkach przez cały dzień. Wraz

z jego nadejściem na stół zmienił się temat rozmowy i do końca posiłku nie pojawiła się już

żadna wzmianka o Wąsaczu.

Po kolacji Donald poświęcił się swym zwykłym obowiązkom polegającym na

nakarmieniu gangu - co oznaczało, że musiał zawieźć ich posiłek na górę oszkloną windą,

opłukać ich zabytkową miskę na wodę (srebrną, przypisywaną Paulo-wi Revere) i napełnić ją na

nowo wodą mineralną z butelki. Jego rodzice tymczasem sączyli kawę, którą podano im w

bibliotece.

- Miałaś rację co do małego - zauważył pan Hopple. - Daje się ponosić wyobraźni.

Na co jego żona odparła:

- Opowieść Donalda jest prawdopodobnie oparta na rzeczywistych faktach. Zapewne to

jakiś bezdomny kot, pewnie komuś okociła się kotka i wyrzucił małe, może na przykład z

samochodu.

- Masz na wszystko wyjaśnienie, kochanie. I tak świetnie sobie radzisz na gospodarstwie.

Czy masz jakieś określone plany na weekend?

- Nie, mój drogi. Wiedziałam, że po tak długiej podróży będziesz potrzebował spokoju i

wypoczynku. Zaprosiłam tylko wnuczęta ogrodnika na lunch z Donaldem. Są w jego wieku, a on

powinien od czasu do czasu spotykać się ze zwykłymi dziećmi.

Zazwyczaj co sobotę państwo Hopple spożywali wystawne śniadanie w oranżerii, ale

ponieważ tego dnia obie pokojówki cierpiały na poranne mdłości, cała rodzina zgromadziła się w

kuchni. Zasiedli do starego drewnianego stołu pochodzącego z francuskiego klasztoru, pod

baldachimem miedzianych garnków i suszących się ziół, a Suzette przyrządziła jajecznicę na

otwartym ogniu, używając do tego wielkiej miedzianej patelni o bardzo długiej rączce.

Po śniadaniu Donald spytał:

- Mamo, mamo, czy mogę zanieść trochę karmy gangu kotkom w stajni?

- Hm, oczywiście - odparła miękko - ale zastanów się, czy na pewno warto je dokarmiać

w ten sposób. W końcu to tylko nierasowe dachówce.

- Dwa z tych kotków są bardzo mądre, mamo. Tak samo mądre jak syjamczyki.

- Dobrze, Donaldzie. Skoro jesteś takiego zdania, zamierzam to uszanować.

Kiedy znikł w podskokach, pani Hopple zwróciła się do małżonka:

- Widzisz? Cała historia o Wąsaczu była tylko wytworem jego fantazji. Już o niej

background image

zapomniał... A przy okazji, miałam ci przypomnieć, żebyś spytał Bobbiego o ślady po ogniskach.

Mąż podziękował jej za odświeżenie pamięci, podszedł do interkomu i połączył się ze

stajnią.

- Dzień dobry, Bobbie. Mówi Hopple. Nie poznaliśmy się jeszcze, ale słyszałem o tobie

wiele dobrego.

- Dziękuję panu.

- Ponieważ mieszkasz blisko południowej bramy, chciałem cię spytać, czy zauważyłeś

jakichś obcych na łące. Ktoś tam palił ognisko, a to mi się nie podoba.

- Nie, proszę pana. Nic podobnego nie widziałem - poinformował go nowy stajenny - ale

przez trzy dni mnie tu nie było. Wie pan, wyjechałem na konferencję naukową.

- W takim razie jeśli zauważysz jakichś intruzów dopuszczających się niedozwolonych

czynności, bardzo proszę, żebyś natychmiast do nas zadzwonił. O dowolnej porze.

- Jasne, proszę pana - odpowiedział Bobbie.

- Jeszcze jedno pytanie: czy widziałeś... czy widziałeś jakieś dziwne koty w stajni albo

gdzie indziej na terenie posiadłości?

- Tylko kilka kociaków i starą kotkę, która jest ich matką.

- Żadnego przybłędy o nietypowo długich wąsach?

Tu nastąpiła chwila milczenia, po której młody człowiek odpowiedział:

- Nie, słyszałem tylko dość dziwne odgłosy, trochę to przypominało kwakanie, a potem

jakby pikanie jakiegoś elektronicznego urządzenia. Nie mogłem dojść, co to takiego.

- Dziękuję, Bobbie. Jestem z ciebie zadowolony, tak trzymać! Pan Hopple wyłączył

interkom.

- Te dziwaczne dźwięki to oczywiście Donald - powiedział do żony. - Jak myślisz,

powinniśmy od razu iść z tym do doktora czy jeszcze trochę poczekać?

- Ależ kochanie, on po prostu się bawi. Wkrótce z tego wyrośnie. To zupełnie normalne,

że małe dzieci wyobrażają sobie nieistniejących przyjaciół i prowadzą z nimi rozmowy.

- Zapewniam cię, że ja nigdy czegoś takiego nie robiłem - oświadczył jej małżonek i udał

się do swego gabinetu, poprosiwszy uprzednio, by mu nie przeszkadzać.

Gdy zbliżało się południe, konserwator wziął mercedesa i pojechał do miasta, aby

przywieźć bliźnięta Bunsen (braciszka i siostrzyczkę). Pani Hopple powitała je ciepło i wręczyła

koszyk piknikowy, do którego kucharka zapakowała dość jedzenia dla tuzina dzieciaków.

background image

- Donaldzie, mój kochany, nie zapomnij wziąć ze sobą pa-gera - przypomniała mu. - Dam

ci sygnał, kiedy nadejdzie czas, żebyś przyprowadził swych gości z powrotem.

Donald zawiózł bliźnięta na łąkę wózkiem zaprzężonym w kucyka. Ponieważ uważnie

obserwował swego ojca w sytuacjach towarzyskich, potrafił doskonale odgrywać rolę gospodarza

i cały piknik przebiegł pomyślnie. Nikt się z nikim nie pobił, nikt się nie przewrócił i nikt nie

zwymiotował.

Gdy pani Hopple wezwała synka za pośrednictwem page-ra, powiózł swych gości z

powrotem ku domowi, zaglądając po drodze w kilka szczególnie interesujących miejsc, takich

jak psiarnia, królikarnia, kurnik i stajnia.

- Czy dobrze się bawiliście? - zwróciła się pani Hopple do podekscytowanych bliźniąt.

- Zjadłem cztery takie te z czekoladą - powiadomił ją chłopczyk.

- Mama kazała pani powiedzieć, że dziękujemy - wyrecytowała dziewczynka.

- A ja widziałem węża - dodał chłopiec.

- I widzieliśmy Wąsacza - uzupełniła dziewczynka.

- Jest zielony!

- Wcale że nie, jest niebieski i ma zielone wąsy.

- Oczy mu się świecą.

- A z wąsów sypią się iskry. - I umie latać.

- Naprawdę? - zdziwiła się uprzejmie mama Donalda. - A może powiedział wam coś

ciekawego?

Bliźnięta popatrzyły po sobie, a w następnej chwili chłopczyk zakwakał po kaczemu,

dziewczynka zaś wypowiedziała następujące słowa:

- Bip-bip-bip!

Oho - pomyślała sobie pani Hopple - mój Donald nieźle ich wyszkolił! Mimo wszystko

jednak wzmianka o iskrach wzbudziła u niej pewien niepokój. Ponieważ państwo Hopple

mieszkali tak daleko od miasta, nic dziwnego, że lękali się ognia. Wyszła więc w pośpiechu i

dosiadła motorynki, by udać się do stajni.

Bobbie był w corralu i zapewniał koniom niezbędną ilość ruchu. Donald rozprzęgał

kucyka. W stajni - owszem, było kilka kotów, ale ani śladu stwora z rozżarzonymi wąsami. Pani

Hopple odzyskała zwykłe pogodne usposobienie i nawet zaśmiała się z samej siebie i ze swej

łatwowierności.

background image

W drodze powrotnej do domu dogoniła ogrodnika, który mozolnie wspinał się pod górę,

niosąc kosz tulipanów i żonkili. Zganiła go dobrotliwie:

- Panie Bunsen, dlaczego nie kazał pan zanieść kwiatów któremuś z chłopaków?

- E tam. Trzeba rozruszać stare gnaty - odparł staruszek - bo inaczej całkiem mi

zesztywnieją.

- Pan Hopple poczynił już kroki, żeby zatrudnić dla pana pomocników.

- E tam. Na co to się zda? W dzisiejszych czasach młodzi nie garną się do roboty.

- A tak przy okazji, pańskie wnuczęta są przeurocze, panie Bunsen. Bardzo miło mi było

je gościć.

- Za dużo telewizji oglądają - poskarżył się. - Trawa żółknie na potęgę. Dwa tygodnie bez

deszczu!... I to jeszcze nie wszystko. Jakieś paskudztwo zalęgło się w szklarni. Zeżarło pączki

geranium. A jeszcze do tego traktor się zepsuł. Nie mam pojęcia, co z nim jest. Po prostu nie

chciał dziś odpalić i już.

- Musi pan koniecznie w poniedziałek rano zadzwonić po mechanika - doradziła mu pani

Hopple. - Proszę powiedzieć, że zapłacimy za ekspresową naprawę.

- Ba. Akurat dużo to zmieni. I tak przyjedzie, kiedy będzie mu się chciało.

Wyraźnie negatywne nastawienie do rzeczywistości przejawiane przez pana Bunsena w

żadnej mierze nie wpłynęło na samopoczucie pani Hopple, która zawsze była w dobrym

humorze. Deklamując sobie w myślach jakiś fragment wiersza Wordswortha, zaniosła kwiaty do

specjalnego pokoju w całości wyłożonego ceramicznymi kafelkami. Właśnie zastanawiała się,

które z pięćdziesięciu lub więcej zgromadzonych tam wazonów będą odpowiednie, gdy usłyszała

dobiegający z pobliskiej kuchni jakiś dziwny hałas, więc pobiegła sprawdzić, co się dzieje.

Suzette stała przy kominku - który teraz był wygaszony i wysprzątany do czysta - tłukąc

garnkami i patelniami oraz wrzeszcząc coś do komina. Z jej urywanych okrzyków, składających

się w trzech częściach ze słów angielskich, a w dwóch z francuszczyzny, pani Hopple

dowiedziała się, że diable pojawił się sur le toit i próbował dostać się przez cheminee do la

cuisine.

Pani Hopple wyraziła swe uznanie dla determinacji kucharki w jej zmaganiach z

nieczystą siłą na dachu, zapewniając ją zarazem, że w kominie jest solidna krata, toteż nic nie

może się tą drogą dostać do kuchni - ani szop pracz czy wiewiórka albo myszy polne, ani też sam

diabeł.

background image

Powróciwszy do komórki z wazonami, wybrała srebrne wiaderko od szampana na

czerwone tulipany i zaczęła zastanawiać się, do czego włożyć żonkile, kiedy w czynności tej

przeszkodził jej brzęczyk interkomu.

- Chciałem powiedzieć, że traktor działa, pani Hopple - oznajmił ogrodnik. - Odpalił,

jakby nigdy nic. Za to okazało się, że w cieplarni kilka szyb jest stłuczonych.

Podziękowała panu Bunsenowi i znów zajęła się kwiatami, uśmiechając się do siebie na

myśl o tym, że staruszek nie mógł się powstrzymać, by dobrej wiadomości nie okrasić jakąś

wieścią o niepomyślnym wydźwięku. Gdy układała już żonkile w miedzianym dzbanie, do

pomieszczenia wpadł Donald.

- Nigdzie nie mogłem cię znaleźć, mamo! - zawołał, bardzo wzburzony. - Wszystkie

króliki gdzieś znikły! Myślę, że ktoś je ukradł!

- Nie, kochanie - odparła spokojnie. - Myślę, że znajdziesz je w cieplarni, gdzie

przypuszczalnie raczą się pączkami geranium. A teraz chciałabym wiedzieć, co powiesz na

truskawki z bitą śmietaną dziś wieczorem? - był to ulubiony deser całej rodziny, toteż Donald

najpierw kilka razy radośnie podskoczył, a potem uściskał serdecznie swą mamę.

Chwilę później oznajmiła Suzette, używając przy tym języka zrozumiałego dla kucharki:

- Teraz wybieram się na fermę, żeby przywieźć fraises oraz creme.

Pani Hopple zawsze z radością witała każdy pretekst, by przejechać się po okolicznych

drogach swoim kabrioletem marki Ferrari. A teraz właśnie wybierała się na farmę truskawkową

po świeżo zebrane owoce i do mleczarskiego gospodarstwa, by zaopatrzyć się tam w tłustą

śmietankę.

Przede wszystkim pobiegła na górę, by znaleźć jakąś chustę, którą będzie mogła upiąć

włosy. Mijając drzwi do apartamentu zajmowanego przez gang, usłyszała wydawane przez

Donalda te śmieszne odgłosy, na które koty odpowiadały donośnym miauczeniem. Już położyła

dłoń na klamce, ale w ostatniej chwili rozmyśliła się, postanawiając, że nie będzie wtrącać się do

zabawy swojego synka. Gdy po kilku chwilach wracała, ubrana w kaszmirowy sweterek i w

jedwabnej chustce na głowie, Donald właśnie wychodził z kociego apartamentu, najwyraźniej

bardzo z siebie zadowolony.

- Dobrze się bawisz, kochanie? - spytała.

- Był tam Wąsacz - powiadomił ją. - Wspiął się po kole młyńskim i zaglądał przez okno.

Wpuściłem go do środka. Strasznie lubi nasze koty.

background image

- Powiedziałabym, że raczej „bardzo lubi nasze koty”, kochanie. Mam nadzieję, że

zamknąłeś potem okno. Przecież nie chcemy, żeby nasz gang wymknął się na zewnątrz, prawda?

Cała w skowronkach udała się do garażu i usadowiła się w wygodnym fotelu samochodu.

Nacisnęła guzik pilota, by otworzyć bramę, i przekręciła kluczyk w stacyjce. Nic jednak się nie

wydarzyło. Silnik nawet nie zakaszlał, a solidna brama ani drgnęła. Pani Hopple powtórzyła

próbę po raz drugi. I jeszcze raz, wkładając w to całą siłę woli. Na próżno.

Konserwator nie przywiózł jeszcze z powrotem mercedesa, którym odwiózł bliźnięta do

domu, ale przecież miała do dyspozycji jeszcze trzy inne samochody. Wsiadła do rollsa, który

również nie zapalił. Cadillac także nie zareagował. Podobnie jak i dżip.

Cóż za tajemnicza sprawa - pomyślała - coś tu jednak jest nie tak. Konserwator z

pewnością stwierdziłby, że to wina KGB albo kwaśnych deszczów.

Zdecydowanym krokiem pomaszerowała do domu i natychmiast udała się do gabinetu

swego męża, który był bardzo zajęty swoim komputerem, neseserem i dyktafonem. Wysłuchał

jednak cierpliwie jej nieprawdopodobnej historii, westchnął ciężko i udał się do garażu, by

osobiście zbadać sytuację. Pani Hopple tymczasem wykonała serię ćwiczeń oddechowych, by

odzyskać utraconą równowagę.

- Wszystko w porządku - oznajmił pan Hopple po powrocie. - Wszystkie samochody

działają, a brama się otwiera. Myślę, kochanie, że przyda ci się nieco urozmaicenia. Zjedzmy dziś

kolację w restauracji. Włożysz swoją nową sukienkę od Saint Laurenta, pojedziemy do klubu.

Suzette da chłopcu kolację.

- Nie możemy, mój drogi. Obiecałam Donaldowi, że dziś na deser będą truskawki z bitą

śmietaną.

Tak więc państwo Hopple zostali w domu i spędzili rodzinny wieczór w tradycyjnym

stylu. Kolację podano na tarasie, po czym na gazonie odbyła się partyjka krokieta, a następnie

prażenie kukurydzy na gorących węglach ogrodowego kominka. Donald nie wspominał już o

Wąsaczu, a jego rodzice nie zadawali pytań na temat niezwykłego kota.

Wczesnym rankiem w niedzielę, kiedy czerwcowe słońce i świergoczące ptactwo

bezskutecznie próbowały obudzić wszystkich, którzy jeszcze spali, dokonał tego dzwonek

telefonu, który rozdzwonił się w Hopplewood Farm.

Pan Hopple - bardzo jeszcze senny - uniósł się na łokciu i rzucił okiem na cyfrowy

radiobudzik.

background image

- Czwarta trzydzieści! Któż to dzwoni o tak nieludzkiej godzinie?

Pani Hopple uniosła się do pozycji siedzącej.

- Ten stary zegar nad kominkiem pokazuje piątą dwadzieścia pięć. To znaczy, że znowu

była przerwa w dostawie prądu.

Jej małżonek odkaszlnął i podniósł słuchawkę: - Tak?

- Witam, panie Hopple. Tu mówi Bobbie Wynkopp. Proszę wybaczyć, że dzwonię tak

wcześnie, ale sam pan powiedział, że jeżeli cokolwiek zobaczę...

- Tak, tak, Bobbie. O co chodzi?

- Chciałem spytać... to wypalone miejsce na łące, które pan widział... jakich było

rozmiarów?

- Bo ja wiem... Na ile mogłem to ocenić z powietrza... hm... to był krąg o średnicy rzędu

trzech metrów.

- Otóż to. Właśnie pojawił się drugi.

- Co takiego? Czy widziałeś jakichkolwiek intruzów? - pan Hopple całkiem już się

rozbudził.

Po chwili milczenia Bobbie odezwał się:

- Panie Hopple, obawiam się, że pan mi nie uwierzy, ale dziś w nocy obudziłem się, bo

nagle w moim pokoju zrobiło się strasznie jasno. Wie pan, śpię na strychu, a okno mam od strony

łąki. To było takie dziwne zielone światło. Otóż wyjrzałem przez okno... ale nie uwierzy mi pan,

panie Hopple.

- Bardzo proszę, Bobbie, mów dalej.

- No... tam lądował jakiś... pojazd. Nie taki jak pański samolot, panie Hopple. Był cały

okrągły, coś na kształt frisbee. Opadał prosto w dół - bardzo powoli, zupełnie bezgłośnie, wie

pan. No i bardzo jasno świecił.

- Bobbie, jeżeli chcesz mi wmówić, że pojawił się tam latający spodek, to mogę tylko

powiedzieć, że coś ci się przyśniło... albo miałeś jakieś urojenia.

- Nic podobnego, proszę pana. Przysięgam, absolutnie nie spałem! A nie zażywam

niczego takiego, co to wie pan... Może pan spytać, kogo pan chce.

- Dobrze, dobrze. Mów dalej, Bobbie.

- Najdziwniejsze było to, że... ten pojazd był bardzo mały! O wiele za mały, żeby

pomieścić jakąkolwiek załogę, wie pan, chyba że ci... no, kosmici... mieliby po trzydzieści

background image

centymetrów wzrostu. No więc wylądował i coś zaczęło się wokół niego dziać. Nie bardzo

widziałem co, bo nad łąką zaczęła unosić się mgła. Pobiegłem na górę po lornetkę mojego taty.

Nie mogłem jej znaleźć po ciemku, bo nie działało światło. Wie pan, nie było prądu... Halo, panie

Hopple, czy pan mnie słucha?

- Ależ tak, słucham cię uważnie. A twoi rodzice? Czy oni również widzieli ten... pojazd?

- Nie, i bardzo żałuję, że go nie widzieli. Bo tak to wygląda, jakbym zwariował albo coś

zmyślał. Moja mama była w szpitalu na nocnym dyżurze, no a kiedy mój tato pójdzie spać, to już

nic go nie jest w stanie obudzić.

- No tak. A co zobaczyłeś przez lornetkę?

- Było już za późno. Startowali. To coś uniosło się prosto do góry - wie pan, strasznie

powoli. A zanim zdążyłem ustawić ostrość... hop! Znikło i już. Nie żartuję. Wcale nie mogłem

potem zasnąć. Kiedy już trochę się rozjaśniło, poszedłem na łąkę, żeby się rozejrzeć. To coś

wypaliło krąg w trawie, właśnie o średnicy około trzech metrów. Sam pan może go zobaczyć.

Nie wiem, może trzeba sprowadzić kogoś, żeby sprawdził, czy nie ma tam jakiegoś

promieniowania albo czegoś takiego. Sam nie wiem, czy dobrze zrobiłem, że tam poszedłem.

- Dziękuję ci, Bobbie. To niezwykle interesująca opowieść. Jeszcze porozmawiamy o tej

sprawie, ale najpierw muszę zorientować się w sytuacji. Póki co na twoim miejscu traktowałbym

to jako informację ściśle tajną.

- Tak jest, panie Hopple. Ściśle tajne!

Gdy skończyli rozmowę, małżonka pana Hopple spytała:

- Czy stało się coś złego?... Kochanie, czy coś się stało?

Pan Hopple stał już przy oknie wychodzącym na południową stronę i spoglądał ku łące,

bardzo uważnie.

- Słucham cię, moja droga? Co mówiłaś? Ten młodzieniec opowiedział mi przedziwną

historię... Trzy metry przekroju! Ma rację, to bardzo niedużo.

Rozległ się głośny łomot, gdy sześcioletni chłopiec zderzył się z drzwiami i wpadł jak

bomba do sypialni.

- Kochanie! - przypomniała mu mama. - Zawsze pukamy przed wejściem.

- Już ich nie ma! Już ich nie ma! - zawołał dziecięcym, piskliwym głosem. - Chciałem im

powiedzieć dzień dobry, a ich już nie ma!

- Tak, ale kogo nie ma, złotko?

background image

- Gangu! Kotów! Wyszły przez okno i potem na dół po kole młyńskim!

- Donaldzie! Zostawiłeś otwarte okno?

- Nie, mamo. Okno jest wybitne. To znaczy, wybite - poprawił się natychmiast,

dostrzegłszy spojrzenie mamy. - Szkło jest jakby... roztopione! Myślę, że Wąsacz to zrobił. On je

porwał!

Wyprosiła go stanowczo z sypialni.

- Idź się ubrać, kochanie. Odnajdziemy gang. Zorganizujemy wielkie poszukiwania.

Pani Hopple narzuciła na siebie peniuar i szybkim krokiem wyszła z sypialni. Gdy po

chwili wróciła, jej mąż wciąż wpatrywał się w dal przez południowe okno.

- Donald mówi prawdę - rzekła. - Szkło w oknie naprawdę się stopiło. Jakie to dziwne!

Pan Hopple ani drgnął, wpatrzony w przestrzeń, niby w transie.

- Kochanie, co ci jest? Słyszałeś, co powiedział Donald? Jej pan i mąż otrząsnął się.

Odszedł od okna i stwierdził:

- Możesz sobie organizować wielkie poszukiwania, jeśli masz na to ochotę, ale gangu już

nie odnajdziemy. Nie wrócą do nas. Ani Wąsacz, też nie.

I miał rację, jak zwykle. Koty znikły jak kamfora. Przepadły też dwa najbystrzejsze

kociaki ze stajni - tak przynajmniej twierdził Donald. Natomiast króliki rzeczywiście odnalazły

się w cieplarni, gdzie używały sobie w najlepsze.

Teraz życie w Hopplewood Farm toczy się całkiem zwykłym trybem. Brama garażu

otwiera się za każdym razem, silniki samochodów działają bez zarzutu. Telewizory świetnie

odbierają wszystkie programy. Przerwy w dostawie prądu zdarzają się tylko wtedy, gdy

naprawdę są po temu poważne przyczyny, takie jak gwałtowne burze czy testy nuklearne.

Króliczki nie opuszczają swojej królikami. Na traktorze można polegać. Nikt nie próbuje wkraść

się przez komin. Szyby w oknach nie ulegają termicznym przekształceniom.

Tylko mały Donald, który być może podejrzewa znacznie więcej, niż może się to

wydawać, podczas kolacji rozmawia przy stole o planetach i planetoidach, a w nocy, kiedy jego

rodzice sądzą, że śpi słodko, wpatruje się w niebo przez swój teleskop.

13 Grzech Madame Phloi-

- Opowiadanie Grzech Madame Phloi zostało po raz pierwszy opublikowane w „EHery

background image

Queen’s Mystery Magazine” w czerwcu 1962 roku.

Madame Phloi od samego początku darzyła instynktowną i silną niechęcią człowieka,

który wprowadził się do sąsiedniego apartamentu. Był gruby, a mankiety jego spodni wydawały

nieprzyjemny zapach hydrantu przeciwpożarowego.

Spotkali się po raz pierwszy w zdezelowanej windzie, która miała ruszyć w mozolną

drogę na dziesiąte piętro tego starego budynku, ongiś bardzo eleganckiego i modnego, teraz

jednak popadającego już z wolna w ruinę. Madame Phloi odbyła właśnie przechadzkę po

miejskim parku, podczas której przeżuwała źdźbła miejskiej trawy i goniła za spłowiałymi

motylkami; gdy wraz ze swą towarzyszką weszła do windy, ta ostatnia była już w połowie

wypełniona nowym sąsiadem.

Trudno wyobrazić sobie dwie bardziej kontrastujące postacie niż ten grubas i Madame,

ale nie było to niczym aż tak niezwykłym w apartamentowcu, który miał za sobą wspaniałą

przeszłość i żadnej przyszłości przed sobą. Sąsiad był potężnie zbudowany, niechlujny, odziany

byle jak. Madame Phloi była długonogą arystokratką o błękitnych oczach, a jej płowozłote

futerko na łapkach, pyszczku i koniuszku ogona przechodziło w ciemny brąz.

Madame Phloi odnosiła się do ludzi grubych z lekceważeniem. Przecież gdy ktoś taki

siadł, nie sposób było mu wskoczyć na kolana, miejsce należne kotu zajmował już bowiem

własny brzuch tłuściocha. No a jaki pożytek z człowieka, któremu nie można rozłożyć się na

kolanach? Tym niemniej zwykła grzeczność wymagała, by powąchać jego spodnie, jednak

natychmiast potem Madame Phloi cofnęła się, marszcząc nosek i obnażając zęby.

- Zabierz pani ode mnie tego kota! - wrzasnął grubas, tupiąc gwałtownie na Madame

Phloi. Jej towarzyszka pociągnęła za smycz, choć nie było takiej potrzeby, bo Madame jednym

susem do tyłu znalazła się w bezpiecznym kącie windy. Urządzenie zadrżało, lecz nadal z

wysiłkiem pięło się pod górę.

- Nie lubi pan zwierząt? - zapytał ze zdziwieniem miły głos na drugim końcu smyczy.

- Paskudne, fałszywe stworzenia - tłuścioch wykrzywił się z wielką niechęcią. - Tam

gdzie poprzednio mieszkałem, zakradł się jakiś kot i zeżarł mi papugę.

- Bardzo mi przykro z tego powodu. Ale jeśli chodzi o Madame Phloi i Thapthima,

zapewniam, że nie ma powodów do zmartwienia. Nigdy nie opuszczają naszego mieszkania,

chyba że na smyczy.

- Co? Ma pani aż dwa? No to niech pani je trzyma z dala ode mnie, bo poukręcam im łby.

background image

Nie ukręciłem kotu łba, odkąd miałem czternaście lat, ale dobrze pamiętam, jak to się robi.

Podłużnym czarnym pudłem, które trzymał w ręce, grubas wykonał gwałtowny ruch w

stronę Madame Phloi, która przecież spokojnie siedziała sobie w kąciku, nie zagrażając nikomu,

choć cała spięta i z uszami położonymi po sobie. Po tej zaczepce jej futerko nastroszyło się,

próbowała umknąć, ale nie miała dokąd. Nawet gdy jej towarzyszka wzięła ją na ręce, gdzie była

bezpieczna, Madame Phloi drżała na całym ciele.

Uspokoiła się dopiero w domu, czyli w swoim skromnym, lecz zaopatrzonym w

odpowiednią liczbę poduszek apartamencie. Na sztywnych łapkach powędrowała ku słonecznej

plamie, gdzie spał Thapthim, i polizała czubek jego głowy. Potem przeprowadziła kompletną

toaletę własnej osoby, a mianowicie po to, by pozbyć się z futerka smrodu tamtego osobnika.

Thapthim nie obudził się.

To zaspane, pozbawione ambicji, życzliwe całemu światu stworzenie - jej syn -

pozostawało dla Madame Phloi zagadką, gdyż ona sama była zawsze czujna i pełna energii. Nie

próbowała go zrozumieć, po prostu go kochała. Spędzała godziny, czyszcząc mu łapki, pierś i

inne okolice ciała, gdzie bez trudu mógłby sięgnąć sam własnym języczkiem. Podczas posiłków

jadła powoli, żeby zostawić mu coś na deser, kiedy upora już się ze swoją miseczką, a on zawsze

łakomie rzucał się na dodatkową porcję. A kiedy spał, czyli przez większość czasu, pełniła przy

nim straż, przybierając królewską, wyprostowaną pozę - nim nie ogarnęło jej zmęczenie.

Wówczas zwijała się w kłębu-szek i zapadała w niespokojną półdrzemkę.

Trzeba przyznać, że Thapthim był przemiłym kotem. Lubiły go inne koty, duże i małe

psy, ludzie, a nawet do pewnego stopnia osoby cierpiące na lęki i fobie dotyczące kotów. Jego

pyszczek wyglądał jak prześliczny brązowy kwiatek, a wielkie błękitne oczy spoglądały na świat

czule i ufnie. Odkąd był maleńkim kociątkiem, nie miał nic przeciwko temu, by mruczeć za

dotknięciem dłoni - czyjejkolwiek dłoni. Z czasem stał się tak przyjazny, że zaczynał mruczeć

nawet wtedy, gdy ktoś w pokoju na niego popatrzył. Co gorsza, przychodził, kiedy go wołano,

pałaszował wszystko, co znalazło się w jego miseczce, a kiedy padało polecenie, by skądś

zszedł... schodził!

Jego mądra rodzicielka nie mogła pochwalać tak niekocich manier, bo wskazywały one

na niejaki brak charakteru i raczej nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. Starała się świecić mu

przykładem: kiedy podawano kolację, obwąchiwała talerzyk wyniośle i odchodziła, choćby

potrawa była niewiadomo jak kusząca. Tak powinien postępować każdy szanujący się

background image

przedstawiciel kociego rodu. Owszem, po minucie czy dwóch powracała i obdarzała posiłek

łaską swej uwagi, jednak zawsze czyniła to bez widocznego entuzjazmu.

Gdy w stronę kota wyciągają się ludzkie ręce, kocią powinnością jest cofnąć się,

odskoczyć, podroczyć się nieco i poflirto-wać, nim nastąpi moment harmonii, a kot pozwoli się

schwytać i pogłaskać. Musiała z przykrością stwierdzić, że Thapthim na wszelkie oznaki

życzliwości ze strony ludzi reagował, przewracając się od razu na grzbiet, mrucząc donośnie i

przymykając z rozkoszy oczęta.

Już od wczesnego wieku poznał zasady, którymi rządził się ten dom:

- Nie wolno spać w szafce z garnkami.

- Tylko czasami wolno siadać na stole, na którym stoi maszyna do pisania.

- Siadać na stole, gdzie znajduje się dzbanek z kawą, nie wolno nigdy.

Otóż smutną prawdą było to, że Thapthim przestrzegał wszystkich tych reguł.

Tymczasem Madame Phloi wiedziała doskonale, że każdy zakaz to wyzwanie, a kwestią dobrego

tonu i charakteru jest, by go łamać. Posłuszeństwo byłoby zaprzeczeniem własnej godności... Ale

wszystko wskazywało na to, że jej syn nigdy nie zrozumie, jakimi naprawdę istotnymi

wartościami należy się kierować w życiu.

Rzecz jasna Thapthim budził powszechny zachwyt w człowieczym świecie maszyn do

pisania oraz pełnych kawy dzbanków i wyrażano się z uznaniem o tym, jaki to grzeczny kotek.

Tyle że Madame Phloi również cieszyła się niemałym uznaniem, i to w dodatku z właściwych

powodów. Szanowano ją za jej niezależność, podziwiano, gdyż zawsze potrafiła postawić na

swoim w nader przebiegły sposób, zachwycano się jej białym futerkiem na piersi i tajemniczym

błyskiem w błękitnych niczym ostróżki oczach. Była klasyczną kotką syjamską, zarówno z

wyglądu, jak i ze sposobu bycia. Przechylając wdzięcznie na bok główkę i spoglądając tymi

prześlicznymi oczyma, potrafiła wyczarować spod noża i widelca cały stek.

Dopóki do sąsiedniego mieszkania nie wprowadził się tamten grubas z czarnym pudłem,

Madame Phloi nie napotkała na swej drodze żadnych wrogów. Dwoje jej towarzyszy, którzy

zajmowali to samo mieszkanie co ona i Thapthim, były to bezimienne istoty wielkiej

poczciwości, które często wychodziły i wracały. Jedno z nich stanowiło idealny cel, jeśli miało

się ochotę coś przekąsić między posiłkami, wystarczyło dotknąć łapką jego kostki i przysmak

pojawiał się jakby znikąd. To drugie służyło do ogrzewania kotów podczas chłodnych nocy, a

kiedykolwiek Madame miała ochotę, by podrapano ją po brzuszku lub wymasowano kości

background image

policzkowe, na tę właśnie istotę zawsze mogła liczyć.

Jednak jej życie nie składało się tylko z pieszczot i przysmaków; Madame Phloi miała też

swoje obowiązki. Pełniła mianowicie funkcję oficjalnego obserwatora i nasłuchiwacza

domowego.

W domu było sześć okien, które należało obserwować, ich zewnętrzne parapety

przechodziły bowiem w biegnący wokół całego budynku szeroki gzyms, po którym z

upodobaniem przechadzały się gołębie. Kroczyły dumnie, przeszukiwały sobie piórka i całkiem

nie zwracały uwagi na Madame, która siedziała na parapecie wewnątrz i przyglądała im się

beznamiętnie, lecz uważnie przez siatkę w oknie.

O ile jej dzienna praca polegała na przyglądaniu się, to po zapadnięciu zmroku trzeba

było nasłuchiwać, a to wymagało znacznie większego skupienia. Madame Phloi wsłuchiwała się

w odgłosy dobiegające z wnętrza ścian. Słyszała skrobanie korników, szumiące rury, a czasem

pęknięcie jakiejś starej gipsowej płyty, głównie jednak odzywały się głosy duchów niezliczonych

pokoleń nieżyjących już myszy.

Któregoś dnia wieczorem, wkrótce po incydencie w windzie, Madame Phloi wsłuchiwała

się w odgłosy budynku. Thapthim oczywiście spał, a tamci dwoje w milczeniu przewracali kartki

książek. Nagle rozległ się dziwny i zarazem okropny dźwięk dochodzący zza ściany. Uszy

Madame stanęły na baczność, a zaraz potem kotka położyła je po sobie.

Otóż zza tej ściany dobiegało jakieś niekończące się rozdzierające skrzypienie, czegoś

takiego Madame jeszcze nigdy nie słyszała. Był to odgłos mrożący krew w żyłach i

przyprawiający jej uszka o ból. Wrażenie było tak przykre, że Madame Phloi uniosła łebek i

zaprotestowała na swój sposób, wydając rozdzierający skowyt. Jazgot obudził nawet Thapthima.

Rozejrzał się dookoła, mocno zaniepokojony, potrząsnął gwałtownie łebkiem i zasłonił uszy

łapkami, próbując w ten sposób odciąć się od obmierzłego hałasu.

Tamci dwoje również zwrócili uwagę na dziwny odgłos.

- Słyszysz? - odezwało się jedno z nich, to, które miało taki łagodny głos.

- To pewnie nasz nowy sąsiad - stwierdziła druga istota. - Nie do wiary!

- Kto by pomyślał, że taki gbur jest w stanie zagrać coś tak subtelnego? Zdaje mi się, że

to Prokofiew?

- Moim zdaniem raczej Bartok.

- Kiedy jechałam z nim windą, niósł pudło ze skrzypcami. Próbował uderzyć nim

background image

Madame Phloi.

- To jakiś szaleniec... Ale popatrz na koty! Najwyraźniej nie przepadają za muzyką

skrzypcową.

Madame Phloi i Thapthim wybiegli w podskokach z pokoju tak pospiesznie, że zderzyli

się ze sobą po drodze do kryjówki pod łóżkiem.

Nie był to jedyny odgłos z sąsiedniego mieszkania, jaki dotarł do uszu Madame Phłoi. Już

następnego wieczoru, gdy wkroczyła do salonu, by rozpocząć nasłuchiwanie, jej uszy

zarejestrowały stłumione przez ścianę trzepotanie, któremu towarzyszyło bardzo komunikatywne

świergotanie. Taka muzyka odpowiadała jej jak najbardziej, ułożyła się więc wygodnie na sofie,

by się nią napawać, podkuliwszy uprzednio brązowe łapki pod kremowy brzuszek.

Wkrótce jednak przyjemność tę jej zakłócono; głośno trzasnęły drzwi, a potem za ścianą

rozległ się dudniący jak grzmot głos grubasa.

- Coś ty tu narobiła, parszywe ptaszysko! - usłyszała. - Musiałaś akurat do skrzypiec?!

Wracaj do klatki, i to już, bo inaczej łeb ci rozwalę!

Groźba ta wywołała całą falę pospiesznego świergotu.

- Zamknij się, głupie bydlę! Zamknij się i wracaj do klatki, bo cię...

Tutaj nastąpił ogłuszający trzask, a potem zapanowała już cisza, tylko od czasu do czasu

słychać było żałosne „pip!”.

Madame Phloi była wprost zafascynowana. Właściwie gdy następnego dnia podjęła

obserwację okien, gołębie wydały jej się zupełnie nieinteresujące. Thapthim rzecz jasna spał, a

tamci wyszli na cały dzień, przedtem jednak pamiętali, by otworzyć okno i położyć poduszeczkę

na chłodnym marmurowym parapecie.

Na niej właśnie siedziała - mały, lecz czujny kłębuszek futerka - wdychając rozkoszne

letnie zapachy, widząc wszystko i wiedząc wszystko. Wiedziała na przykład, że ta istota, która

idzie właśnie korytarzem dziesiątego piętra, ma na stopach stare tenisówki i lekko kuleje, a zaraz

zatrzyma się przy ich drzwiach, odstawi kubeł i otworzy zamek za pomocą uniwersalnego klucza.

Właściwie ledwo raczyła odwrócić główkę, gdy do pokoju wkroczył pomywacz okien.

Należał on do licznej świty jej wielbicieli. Pachniał przyjaźnie, choć czuć go też było wilgotną

piwnicą i mopem do mycia podłogi. Mówił do rzeczy, nie obrażał inteligencji Madame

piskliwymi, czułostkowymi głupotami, jak to zdarzało się niektórym.

- Zeskakuj, koteczko - odezwał się melodyjnym głosem. - Charlie musi wyjąć tę siatkę.

background image

Zobacz, przyniosłem tu trochę serka dla ślicznej kici.

Wręczył jej skromny podarunek w postaci kawałka cheddara, który Madame Phloi

obwąchała i zorientowała się, że jest w niewłaściwym gatunku. Dotknęła go łapką, którą

natychmiast otrząsnęła.

- Ho, ho! Jaka wybredna koteczka - zaśmiał się Charlie. - A teraz siedź sobie tutaj i patrz,

jak Charlie będzie mył to okno. Tylko nie wyskakuj mi na gzyms, bo Charlie tam za tobą nie

pójdzie. Co to, to nie! Wszystko tu takie stare, że aż się sypie, a ten gzyms to już najbardziej.

Któregoś dnia jakiś gołąb tupnie za mocno i wszystko poleci w dół!... Ejże, tu jest stłuczone

szkło! Ktoś rozbił okno.

Charlie usiadł na marmurowym parapecie i wychylił się tyłem nad przepaścią,

opuszczając okno, by umyć je od zewnątrz. Podczas gdy Madame Phloi uważnie śledziła każdy

jego ruch za szybą, do pokoju wszedł zaspany Thapthim, ziewnął, przeciągnął się i pochłonął ser.

- A teraz Charlie z powrotem założy siatkę, żebyście mogły sobie patrzeć na te

zwariowane gołębie. Siatka też się rozłazi. Wszystko się sypie, cały ten dom.

Pamiętał, żeby położyć z powrotem poduszeczkę na twardym i zimnym parapecie. Potem

zajął się kolejnymi oknami, a Madame powróciła na swe stanowisko, sadowiąc się jednak na

samym skraju poduszki, by większą jej część zostawić dla Thapthima.

Tego ranka gołębie pojawiły się późno, pewnie wystraszyła je czynność mycia okien.

Właśnie kiedy za oknem zaszumiała pierwsza para błękitnoszarych skrzydeł nadlatującego

gościa, Madame Phloi zauważyła maleńką szczelinę w siatce, tuż przy ramie. Każdy otwór,

choćby najmniejszy, stanowił dla niej pokusę, ba, wręcz przymus, żeby udowodnić samej sobie,

że potrafi przecisnąć się wszędzie, choćby było nie wiadomo jak ciasno, choćby nawet nie było

po temu żadnego rozsądnego powodu...

Odczekała, aż Charlie, kulejąc, opuści mieszkanie, i zaczęła napierać na siatkę nosem - z

początku ostrożnie i nieśmiało, a potem uparcie i stanowczo. Cal po calu przerdzewiała siatka

odrywała się od ramy, aż wreszcie cały jej róg zwisł luźno. Wówczas Madame Phloi przeszła na

drugą stronę: nos i uszy, szczupłe barki, wytworne przednie łapki, smukły tors, tylne łapki

sprężyste jak stal i wreszcie długi, dumny ogon. Po raz pierwszy w życiu znalazła się na gołębiej

promenadzie. Przeszedł ją rozkoszny dreszcz.

Po drugiej stronie siatki letargiczny Thapthim, niebotycznie zdumiony tym przedziwnym

rozwojem wypadków, spoglądał na swą nieustraszoną rodzicielkę, wysunąwszy różowy języczek

background image

na pół centymetra. Przez moment zetknęli się noskami przez siatkę, a potem Madame podjęła

odkrywczą wyprawę. Szła ostrożnie, starannie dobierając miejsca, w których stawiała łapki,

gołębie bowiem pozostawiły na gzymsie mnóstwo niechlujnych pamiątek.

Gzyms miał około sześćdziesięciu centymetrów szerokości. Zachowując wielką

ostrożność, podeszła do samej krawędzi, spuszczając nosek i unosząc wysoko ogon. Dziesięć

pięter niżej poruszały się rozmaite przedmioty oraz istoty, ale nie dopatrzyła się w nich niczego

interesującego. Idąc samą krawędzią, ominęła potłuczone szkło i skierowała się w stronę

mieszkania grubasa - powodowana jakąś na poły zapomnianą ciekawością.

Okno stało otworem, nie było w nim siatki. Madame Phloi zajrzała dyskretnie do

wewnątrz. Ku swemu zaskoczeniu ujrzała cielsko grubasa rozwalone na podłodze; jego ogromny

brzuch unosił się i opadał rytmicznie, czemu towarzyszyło chrapanie. Phloi była zaniepokojona,

widząc człowieka leżącego na podłodze, była bowiem zdania, że podłoga jest miejscem

przeznaczonym wyłącznie dla kotów. Oblizała nerwowo nosek i wpatrywała się w niego

wielkimi oczyma. W ciemnym kącie pokoju coś zatrzepotało i zaskrzeczało. Grubas otworzył

oczy.

- PSIK! Wynocha mi stąd, ale już! - wrzasnął, dźwigając się na nogi i potrząsając pięścią

w stronę okna.

Madame Phloi trzema susami znalazła się przy oknie swojego mieszkania i przecisnęła

się przez siatkę do bezpiecznego wnętrza. Zerknęła jeszcze za siebie, aby sprawdzić, czy grubas

jej nie ściga, a upewniwszy się, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, wymyła Thapthimowi

uszy, potem wylizała swoje własne łapki i zasiadła w oczekiwaniu na gołębie.

Tak jak każdy normalny kot Madame Phloi żyła zgodnie z Regułą Trzech. Wzbraniała się

przed każdą nowością trzykrotnie, nim ją w końcu zaakceptowała. Próbowała pokonać

przeszkodę trzykrotnie, zanim rezygnowała, i po trzykroć podejmowała daną czynność, nim się

nią nużyła. Nic więc dziwnego, że odbyła jeszcze dwa wypady na gołębią promenadę i w końcu

udało jej się namówić do tego również Thapthima, który za ostatnim razem przyłączył się do niej.

Razem przycupnęli na krawędzi, spoglądając na świat położony w dole. Poczucie

swobody było upajające. Thapthim dokonał brawurowego i lekkomyślnego skoku w pogoni za

gołębiem, lądując na grzbiecie matki. Ta ofuknęła go i pacnęła łapką w ucho. On pacnął ją w nos.

Rozpoczęły się wielkie zapasy na niby; tarzali się oboje w tych zmaganiach tuż przy krawędzi

przepaści, nic sobie nie robiąc z czyhającego niebezpieczeństwa i wydając przy tym gardłowe

background image

pomruki świadczące o najwyższym ukontentowaniu.

Nagle Madame Phloi zerwała się na równe łapy i przycupnęła w obronnej pozycji. Grubas

wychylił się przez okno.

- Kici, kici, kici! - szczebiotał właśnie takim falsetem, jakiego nie znosiła, wysuwając

spodek z czymś do jedzenia. Madame zamarła, ale Thapthim zwrócił swe piękne, ufne oczy na

nieznajomego i ruszył w jego stronę po gzymsie. Mrucząc i kołysząc przyjaźnie ogonem, wszedł

prosto w pułapkę. Wszystko wydarzyło się w ciągu kilku sekund: spodek cofnął się, a Thapthim

został uderzony podłużnym czarnym pudłem niczym kijem bejsbolo-wym, wypadł poza krawędź

gzymsu i znikł. Spadał w ciszy.

Kiedy kobieta i mężczyzna wrócili do domu, śmiejąc się i gawędząc pogodnie, dźwigając

całe naręcza zakupów, od razu zorientowali się, że stało się coś złego. Nikt nie powitał ich w

drzwiach. Madame Phloi zwinięta w smutny kłębuszek na parapecie wpatrywała się w

uszkodzoną siatkę, a Thapthima nigdzie nie było.

- W siatce jest dziura! - usłyszała głos, ten łagodniejszy.

- Założę się, że wyszedł na gzyms.

- Mógłbyś wychylić się i sprawdzić? Tylko ostrożnie.

- Przytrzymaj Phloi.

- Widzisz go?

- Ani śladu! Pełno tu szkła, a okno u sąsiada jest wybite.

- Przypuszczasz, że ten człowiek...? Niedobrze mi na samą myśl.

- Nie martw się na zapas, kochanie. Znajdziemy go... Słyszysz? Dzwonek do drzwi. Może

ktoś go znalazł i właśnie odnosi do domu.

W drzwiach stał Charlie, przestępując z nogi na nogę.

- Przepraszam państwa - odezwał się. - Nie zginął państwu jeden z kotków?

- Tak! Znalazł go pan?

- Biedaczysko - rzekł Charlie. - Znalazłem go dokładnie pod państwa oknem, leżał w

krzakach.

- Nie żyje! - jęknął ten łagodny głos. - Tak, proszę pani. Wysoko tutaj.

- Gdzie... gdzie on teraz jest?

- Zabrałem go do piwnicy, proszę pani. Zajmę się nim, proszę pani. Tak mi się zdaje, że

lepiej, żebyście państwo już nie oglądali tego biedaka.

background image

A Madame Phloi wciąż wpatrywała się w dziurę i czekała na powrót Thapthima. Od

czasu do czasu sprawdzała też inne okna, tak na wszelki wypadek. Ale czas mijał, a on nie

wracał, więc sprawdziła za kaloryferami i pod łóżkiem. Zażądała, by otworzyć drzwi szafek, i

próbowała dostać się do schowka. Obwąchała dokładnie drzwi wejściowe. Wreszcie pośrodku

salonu wydała pojedynczy, rozpaczliwy i donośny jęk.

Nieco później tego samego wieczoru pojawił się znów Charlie.

- Chciałem tylko powiedzieć pani, że wszystkim ładnie się zająłem - powiedział. -

Miałem takie pudełko, w sam raz właściwych rozmiarów - białe, z eleganckiego sklepu. I

owinąłem go starą niebieską zasłoną. Jego futerko ładnie wyglądało na tym tle. No i pochowałem

biedaka dokładnie pod państwa oknami, pośród krzaków.

A Madame Phloi wciąż szukała, wciąż i wciąż powracała na parapet, by pilnować

miejsca, gdzie Thapthim zniknął.

Wzgardziła jedzeniem. Odrzuciła wszelkie wysiłki, które miały na celu, by ją pocieszyć.

Przez całą noc siedziała w ciemnościach z szeroko otwartymi oczami i czekała.

Teraz okno w salonie było szczelnie zamknięte, lecz następnego dnia Madame, która

została sama w pustym mieszkaniu, zabrała się do siatek w sypialni. Jedna z nich była nowa i nic

nie dało się zrobić, ale druga przerdzewiała już nieco i wkrótce kotka przeciskała się już przez

szparę, która pod jej naporem wciąż się poszerzała.

Znalazłszy się na gzymsie, ominęła ostrożnie potłuczone szkło, zbliżając się do miejsca,

gdzie zniknął Thapthim. I oto wszystko się powtórzyło. Pojawił się on - ten gruby człowiek -

trzymając w ręce spodeczek.

- Kici, kici, tutaj.

Madame Phloi przycupnęła, a następnie cofnęła się nieco.

- Dać kici mleczka? - znów ten sam obrzydły falset, ale tym razem nie uciekła do domu.

Siedziała bez ruchu na gzymsie, kilkanaście centymetrów poza jego zasięgiem. - Kici, kici.

Dobry kotek.

Madame Phloi podpełzła bardzo ostrożnie ku spodkowi w wyciągniętej ręce, a grubas

ukradkiem wykonywał jakieś manewry drugą ręką.

Madame cofnęła się ukośnie - trochę w stronę domu, a trochę zbliżając się do skraju

przepaści.

- Kici, kici. Dobry kotek - nawoływał grubas, wychylając się nieco bardziej z okna, ale

background image

pod nosem powtarzał też: - Fałszywy zwierzak! Dorwę cię, choćby nie wiem co. Zachciało ci się

mojej papużki, co?

Madame Phloi wszystkimi zmysłami wyczuwała niebezpieczeństwo. Położyła uszy po

sobie, jej wąsy nastroszyły się, a biały brzuszek przywarł do powierzchni gzymsu.

Zbliżyła się jednak nieco, a gruby mężczyzna próbował złapać ją ręką. Szybko cofnęła się

o krok, wpatrując się bez mrugnięcia oczu w jego twarz ociekającą potem. Zauważyła, że

odstawił spodek na bok i wystawił nieco więcej tłustego brzucha za okno.

Znów podeszła, znalazła się niemal w zasięgu jego palców, a on gwałtownym ruchem

wyciągnął po nią oba potężne ramiona.

- Tym razem cię dorwę, śmierdzielu - warknął pod nosem i opierając jedno z kolan o

parapet, rzucił się na Madame Phloi. Gdy wymknęła się mu między palcami, wylądował na

gzymsie całym swym ciężarem.

Zmurszała konstrukcja nie wytrzymała, kawałek gzymsu zapadł się pod nim. Grubas

wrzasnął, usiłując chwycić się powietrza, a w tej samej chwili kremowopłowa błyskawica znikła

z pola widzenia.

Tłuścioch nie spadał w milczeniu.

A Madame Phloi? Kiedy kobieta i mężczyzna wrócili do domu, zastali ją zgiętą we dwoje

pośrodku plamy słońca na jej dywanie w salonie. Zajęta była dokonywaniem toalety swego

pięknego, brązowego ogona.

14 Noworoczna tragedia

- Opowiadanie Noworoczna tragedia zostało po raz pierwszy opublikowane w „EHery

Queens Mystery Magazine” w marcu 1968 roku.

1 stycznia

Kochany Tomku, oto zaczął się kolejny nowy rok. Modlę się i mam nadzieję, że wojna

wkrótce się skończy, a Ty otrzymasz przydział bliżej domu. Myślę o Tobie bez przerwy.

Jest godzina czwarta nad ranem i pewnie powiesz, że.to dziwna pora na pisanie listów, ale

jestem taka zdenerwowana. Kochany synku, dopiero co pod naszym domem wydarzył się

okropny wypadek. Jestem w domu sama - Jim jest w pracy - a ja muszę komuś o tym

opowiedzieć.

background image

Jim ma dzisiaj specjalny dyżur nocny właśnie z powodu Nowego Roku, więc do północy

czytałam sobie na sofie jakiś kryminał, a gdy wybiła dwunasta, otworzyłam okno, żeby

posłuchać trąbienia klaksonów i bicia w dzwony. (Przepraszam za ten gryzmoł. Na stole siedzi

kot, który przygląda się, jak piszę, i właśnie potrącił łapką mój długopis. Taki bezdomny

dacho-wiec, którego przygarnęłam).

O północy cała okolica wyglądała jak choinka w Boże Narodzenie: zielone światła na

stacji benzynowej, czerwony neon na „Wallys Tavern”, migające światła na skrzyżowaniach.

Samochody jechały powoli, bo najpierw padała zamarzająca mżawka, a potem śnieg, a ja

odmówiłam krótką modlitwę, prosząc Pana Boga, żeby Jim wrócił bezpiecznie do domu.

Potem włożyłam na siebie ten śliczny ciepły szlafrok, który dostałam od Ciebie na

Gwiazdkę, i zdrzemnęłam się na sofie, bo obiecałam, że będę na niego czekać. Od czasu do czasu

budziły mnie syreny - policyjne, pogotowia, strażackie - a potem znów zapadałam w drzemkę.

Nagle całkowicie rozbudził mnie bardzo głośny hałas. Bum-bum - i jeszcze głośniejszy

trzask, a potem dźwięk tłuczonego szkła. Coś się stało za domem, bo stamtąd dobiegły te

odgłosy. Pobiegłam do okna w kuchni i wyjrzałam. Zobaczyłam czarny samochód, który

najwyraźniej wjechał na chodnik i uderzył w ścianę tego starego magazynu. Drzwi po obu

stronach były otwarte, wewnątrz paliło się światło, a z fotela kierowcy zwisał jakiś kształt, z

głową na śniegu. Nawet nie mogłam stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta.

Byłam wstrząśnięta, ale miałam jednak dość przytomności umysłu, żeby zadzwonić po

policję. Kiedy znów podeszłam do okna, na ulicy panował absolutny spokój, jak w kostnicy.

Żadnych samochodów, nikt nie podbiegł do rozbitego wozu. W oknach wszystkich domów było

ciemno. A tam w dole ktoś leżał samotnie i umierał albo już nie żył.

Pomyślałam o Tobie, Tomku, i o tym, co bym czuła, gdybyś był ranny i samotny, i nie

mogłam powstrzymać łez. Postanowiłam, że muszę zejść na dół. Złapałam kurtkę myśliwską

Jima i zbiegłam trzy piętra po schodach, bo nie chciałam czekać na windę, a potem przez tylne

wyjście, tani gdzie stoją kubły na śmieci, wybiegłam na ulicę.

To był młody mężczyzna mniej więcej w Twoim wieku i myślałam, że serce mi pęknie.

Miał zakrwawioną głowę, plamy krwi były też na śniegu. Od razu wiedziałam, że już nie żyje.

Ale nie mogłam go zostawić samego, więc zaczęłam się modlić, dopóki nie zobaczyłam świateł

radiowozu skręcającego w tę uliczkę.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że stoję w śniegu, a mam na sobie kapcie, szlafrok i

background image

myśliwską kurtkę, więc pobiegłam z powrotem do budynku i patrzyłam, co działo się dalej,

ukryta w cieniu bramy.

Z radiowozu wyskoczył policjant i zawołał do swojego kolegi:

- Wezwij ludzi z kostnicy. Temu gościowi już nic nie pomoże!

I właśnie wtedy zobaczyłam, że w ciemnościach coś się porusza. Z początku pomyślałam,

że to jakiś okropny szczur, bo jest ich sporo w tej okolicy. A potem z cienia wyłonił się czarny

kot i podszedł prosto do mnie, wyciągając łapkę. Zrozumiałam, że chce, żeby go zabrać ze

śniegu. Wzięłam go na ręce - sam zresztą wiesz, jak bardzo lubię koty - a łapki miał po prostu

lodowate. Ja też już się trzęsłam, więc pojechaliśmy oboje na górę, żeby się ogrzać.

Patrzyłam przez okno, jak zabierają ciało, i nie mogłam nie myśleć o jego biednej matce i

o tym, jak policjanci zastukają do jej drzwi, a potem zawiozą ją do kostnicy. Chciałabym

wiedzieć, kim był. Może napiszą o tym w gazecie.

Chciałabym, żeby Jim już wrócił. A ten kot siedzi na stole, wpatruje się we mnie i rzuca

cień na papier, tak że nie widzę, co piszę. Jest bardzo smukły i czarny, z żółtymi oczami. Musi

należeć do kogoś w tym domu, ale póki co najwyraźniej nie ma zamiaru sobie pójść.

Wciąż myślę o tym młodym człowieku, który pewnie wypił za dużo podczas

noworocznego przyjęcia. Może nawet mieszkał w tym budynku i właśnie wracał do domu? Nie

znam żadnego z naszych sąsiadów. Jim twierdzi, że to same szumowiny i lepiej trzymać się od

nich z daleka. Rzeczywiście to nie jest najlepsza dzielnica, ale mieszkanie jest bardzo porządne i

Jim ma blisko do komisariatu.

W przyszłym roku pójdzie na emeryturę, a wtedy kupimy sobie mały domek w Northport

i tam się przeprowadzimy. Swoją drogą, nigdy nie przypuszczałam, że jeszcze kiedyś wyjdę za

mąż - i to za policyjnego detektywa! Pamiętasz, jak Ty i ja, kiedy jeszcze mieszkaliśmy właśnie

w Northport, zaczytywaliśmy się przygodami Herkulesa Poirot czy inspektora Maigreta?

Słyszę, że Jim już wraca. Dokończę później.

1 stycznia, po południu

Wracam do mojego listu... Jim postanowił się zdrzemnąć. Opowiedziałam mu o wypadku,

na co stwierdził:

- Kolejny pijak! Ludzie sami się proszą o nieszczęście.

Nie opowiedziałam mu, że zeszłam na dół w szlafroku i kapciach, więc trochę się

plątałam, gdy chciał wiedzieć, skąd wziął się kot. Siedzi tu dalej i chodzi za mną jak cień.

background image

Właśnie podali przez radio, kto to był! Pierwsza ofiara wypadku drogowego w tym roku:

Wallace Sloan, dwadzieścia pięć lat, zamieszkały pod numerem 18309 w Hamilton. Samochód

uderzył w dwa słupki, a następnie rozbił się o ceglany budynek.

Wrak został już odholowany, a teraz pojawiła się ekipa, która naprawia słupki. Spytałam

dozorcę, czy ktoś nie szuka czarnego kota, ale nie, o niczym nie wiedział.

Kochany synku, uważaj na siebie. Modlimy się, żebyś jak najprędzej wrócił do domu.

Twoja kochająca matka

4 stycznia Kochany Tomku, bardzo się cieszę, że ciasto się nie pokruszyło w drodze. Czy

karmią tam Was przyzwoicie? Czy dostałeś mój list, w którym pisałam o wypadku? Teraz wiem

już trochę więcej: kiedy Jim usłyszał nazwisko tamtego biedaka, powiedział:

- To ten młody facet, który był właścicielem „Wally’s Tavern”. Straszna speluna.

Potem w poniedziałkowej gazecie przeczytałam nekrolog. Wallace Sloan pozostawił żonę

i czwórkę dzieci! A był jeszcze taki młody! Od razu pomyślałam o jego rodzinie. Wiem dobrze,

co to znaczy być wdową z małym dzieckiem. A co dopiero, kiedy jest ich czworo! Biedna

kobieta!

Tomku, pewnie powiesz, że dziwnie się zachowuję, ale - poszłam na jego pogrzeb. Jim

myślał, że wybrałam się do centrum po zakupy, bo rozpoczęły się styczniowe wyprzedaże. To

była strasznie smutna ceremonia, bardzo przygnębiająca, bo prawie nie było żałobników, a

wdowa wyglądała, jakby sama była jeszcze dzieckiem. Gdy wyszliśmy z domu pogrzebowego,

nawiązałam rozmowę z sąsiadką państwa Sloan. Powiedziała mi:

- Ludzie mysią, że Wally był pijany, jak to wszyscy w Nowy Rok, ale coś pani powiem:

on nigdy nie tknął ani kropli alkoholu. Ciężko pracował, dniami i nocami. Pewnie nie mógł

inaczej, w końcu czworo dzieciaków... i piąte w drodze. Przypuszczam, że był śmiertelnie

zmęczony i po prostu zasnął za kierownicą.

Dziwna sprawa! Bo widzisz, Tomku, jechał w kierunku wschodnim, najwyraźniej z tego

dużego parkingu za stacją benzynową, gdzie zostawiają swoje samochody klienci baru. Jeżeli nie

był pijany, to jak mógł zasnąć, ujechawszy zaledwie kilkadziesiąt metrów? W dodatku na tej

ulicy? Przecież tu jest tyle dziur w asfalcie i wybojów!

Właściwie nie wiem, dlaczego tak zajęła mnie ta historia. Pewnie czytam zbyt wiele

kryminałów. A Ty, Tomku, czy masz czas na lekturę? Może chcesz, żebym Ci wysłała coś do

czytania?

background image

Tak więc nie bardzo wiem dlaczego, ale zaczęłam się rozpytywać w sklepiku i teraz wiem

na pewno dwie rzeczy. Po pierwsze, Wally Sloan zawsze parkował za stacją benzynową, a po

drugie, nigdy nie pił.

Kot nadal u nas mieszka i chodzi za mną krok w krok. Pewnie jednak nie ma właściciela.

Nazwałam go Cień. Kupiłam trochę karmy i urządziłam mu toaletkę. Wcale nie chce nigdzie

wychodzić, tylko trzyma się ciągle blisko mnie. Naprawdę, bardzo miły kotek.

Muszę już nakryć do stołu. Jim teraz pracuje w dzień. Na kolację będziemy mieli

klopsiki, takie jak lubisz. Wkrótce znów napiszę.

Ucałowania od mamy

5 stycznia

Kochany Tomku, słuchałam dziś wiadomości i dziękowałam Bogu, że jesteś w obsłudze

naziemnej. Czy u Ciebie wszystko w porządku? Czy potrzebujesz czegoś, co mogłabym Ci

wysłać?

Muszę opowiedzieć Ci najnowsze wieści! Dzisiaj odwiedziłam żonę Wally’ego Sloana.

Opowiedziałam jej zmyśloną historyjkę, że niby poznałam Wally’ego w jego lokalu. Zaniosłam

jej domowe ciasto owocowe i duży słoik moich konfitur z truskawek, a ona o mało nie zemdlała.

Chyba ludzie z miasta nie są przyzwyczajeni do czegoś takiego. Nie to co w Northport.

Pomyślałam sobie, że może będzie to dla niej jakąś pociechą, że ktoś czuwał przy nim w

tę noc, kiedy zdarzył się wypadek. Kiedy opowiedziałam jej, jak się za niego modliłam, uścisnęła

moją dłoń, a potem wybiegła z płaczem do sypialni.

Mają ładny dom. Była tam też jej matka, więc spytałam ją:

- Sądzi pani, że córka jakoś sobie poradzi? - bo wiesz, myślałam o tych czterech

maleństwach.

- Pewnie, że da sobie radę - odpowiedziała matka; była jakaś taka oschła i rozgniewana. -

Poradzi sobie, ale nie dzięki niemu! Nie zostawił nic prócz długów.

- Jaka szkoda - powiedziałam. - Przecież Wally tak ciężko pracował.

Obruszyła się.

- Akurat. Prowadził bar, ale co to za praca? Mógł dostać porządną posadę w centrum, ale

wolał zadawać się z hołotą i spędzać całe dnie na wyścigach.

Ha, drogi Watsonie! To coś nowego. Wiemy już, że Wally był hazardzistą! Po powrocie

do domu postanowiłam opracować plan działania. Kot ciągle kręcił się przy mnie, wtykając swój

background image

nosek we wszystko, co próbowałam robić. Powiedziałam więc do niego:

- Cieniu, co zrobiłaby na moim miejscu panna Marple? A jak postąpiłaby Hildegarde

Withers?

Cień zawsze spogląda na mnie tak, jakby wiedział, o czym mówię - albo jakby sam

próbował mi coś powiedzieć.

Po kolacji Jim poszedł na spotkanie swojego klubu, a ja przeszłam się po domu, od drzwi

do drzwi. Pod numerem 408 otworzył mi jakiś starszy pan. Spytałam:

- Przepraszam najmocniej, jestem sąsiadką spod numeru 410. W Nowy Rok przybłąkał

się do mnie kot, a ktoś powiedział, że to może pański. Jest czarny.

- Nasz kot to rudzielec - oświadczył - i wygrzewa się właśnie na kaloryferze.

Zadzwoniłam do około dwudziestu mieszkań. Niektórzy sąsiedzi od razu mówili „nie” i

zatrzaskiwali mi drzwi przed nosem, ale większość z nich była bardzo sympatyczna. Najpierw

zamienialiśmy parę słów o kotach, a potem wspominałam mimochodem o wypadku. Niektórzy

znali Wally’ego, bo chodzili do jego baru.

Pod numerem 503 powitała mnie jakaś kobieta w średnim wieku, która wyglądała jak

prawdziwa... jak by to powiedzieć... zdzira? Zaprosiła mnie na drinka. Gdyby Jim się dowiedział,

że przyjęłam jej zaproszenie, chyba dostałby zawału, no ale nic mu nie powiedziałam. Zresztą

wypiłam tylko małe piwo. A oto co usłyszałam:

- Teraz ta cholerna knajpa jest zamknięta i człowiek musi chlać w domu. Co to za

przyjemność, ja się pytam?

Miała szkliste oczy i włosy w nieładzie.

- Szkoda faceta - dodała. - Z Wally’ego był miły gość. Chojny. A takich lubię.

- Czyli z tego wynika, że jego bar przynosił znaczne dochody - zauważyłam.

Uśmiechnęła się do mnie (a ma okropne zęby!):

- Pani chyba żartuje. Wally dorabiał sobie na boku, jak każdy, nie?

Wspomniałam, że o ile wiem, grał na wyścigach.

- Grał? Gdzie tam, do diabła. Przyjmował zakłady i z tego miał forsę! Gdyby się wydało,

straciłby licencję na wyszynk, więc raczej się z tym krył. Gus robił za jego pośrednika.

- Gus?

- No, wie pani, Gus. Ten mechanik ze stacji benzynowej. Zbierał zakłady dla Wally’ego.

W sylwestra była niezła zadyma w barze. Gus zwlekał z wypłatą, a tamten facet próbował

background image

odebrać swoją forsę na siłę.

- Ale nikomu nic się nie stało?

- Nie, tylko Gus ma podbite limo. Wally wywalił ich obu z knajpy. Trudno mieć

Lany’emu za złe, bo postawił pięć stówek, a jego koń wygrał, dwadzieścia do jednego.

- Larry? Kto to taki?

- No zna pani Larry’ego, to ten z trzeciego piętra. Robi za pielęgniarza w szpitalu. Kawał

chłopa. Jakby chciał, toby starł Gusa na miazgę.

Rzecz jasna zeszłam od razu na dół i sprawdziłam skrzynki pocztowe. Pod numerem 311

mieszka L. Marcus. Wróciłam na górę i zadzwoniłam do jego drzwi, ale nie było go w domu.

Ciekawa jestem, dlaczego Gus zwlekał z wypłatą. Dwadzieścia do jednego! Przecież to

daje dziesięć tysięcy, prawda? Jak myślisz, czy wypadek Wallyego był jakoś związany z tym

zakładem?

Napiszę Ci, jeżeli dowiem się czegoś więcej.

Twoja kochająca mama

PS. Dzisiaj jest piątek. Wczoraj nie miałam kiedy wysłać tego listu do Ciebie. A dziś rano

głaskałam Cienia i rozmyślałam o tym wypadku. Pamiętałam wszystko wyraźnie, ze

szczegółami. Czarno-biała scena, jak w starym filmie. Czarna krew na białym śniegu, czarna

ściana magazynu - zaparkowane w pobliżu samochody przykryte białym śniegiem - czarne ślady

opon tam, gdzie samochód Wallyego wjechał na chodnik - dwa przewrócone słupki, czarne -

nawet kot był czarny.

A potem przypomniałam sobie coś, co dotyczyło samochodu Wally’ego. Był cały czarny!

A przecież jeżeli stał na otwartym parkingu, to na masce i na dachu powinien być śnieg, prawda?

A był mróz i padało bez przerwy przez cały wieczór. Trochę śniegu musiałoby zostać, nawet po

tym zderzeniu.

Tomku, czy pamiętasz wypadek wujka Roya trzy lata temu? Pamiętasz, co było

przyczyną? Otóż to nasunęło mi pewien pomysł, więc wybrałam się na stację benzynową, żeby

porozmawiać z Gusem. Jim pojechał dziś do pracy razem ze swoim partnerem, więc

wyprowadziłam samochód z garażu i powiedziałam Gusowi, że pasek klinowy wydaje jakieś

dziwne dźwięki (oczywiście to nieprawda). A potem zaczęłam mówić o wypadku.

- Wszyscy wiemy, że Wally nie pił. Może coś było nie tak z jego samochodem?

- Owszem - przyznał Gus. - Mówił mi, że ma luzy w kierownicy. Na to ja, żeby zostawił

background image

wóz na parkingu i dał mi kluczyki, a ja zajmę się tym w poniedziałek. Ale wychodzi na to, że

postanowił jednak pojechać nim do domu, kretyn! Przecież dalibyśmy mu jakąś zastępczą brykę.

Potem spytałam go, czy nie wie czegoś o czarnym kocie, bo zaraz po wypadku taki

właśnie się do mnie przybłąkał. Na to odpowiedział:

- Dzieciaki Wally’ego mają czarnego kota. Wally czasami zabierał go do baru, kiedy

szczury zanadto się rozpleniły.

- A czy w sylwestra kot był w barze?

- Nie wiem - odparł. - Nie było mnie tam. A jednak miał wyraźnie podbite oko!

- Ojej - powiedziałam. - Coś się panu stało w oko.

- Nic takiego - odrzekł. - Grałem w hokeja na lodzie. Na razie to tyle, Tomku. Napiszę,

kiedy będę mogła. Wciąż czytam Twoje listy, od nowa i od nowa.

Twoja mama

9 stycznia

Kochany Tomku, tylko kilka słów, żeby Ci napisać, że moje podejrzenia okazały się

słuszne! W piątek wieczorem po kolacji powiedziałam do Jima:

- Kochanie, czy wierzysz w Opatrzność? Kiedy zginął Wally Sloan, Opatrzność sprawiła,

że przez okno wyjrzała żona detektywa, wścibska starsza pani, która lubi czytać kryminały - i

dodałam: - Mam wrażenie, że Wally Sloan został zamordowany. Chyba mechanik z warsztatu

poluzował coś przy kierownicy jego samochodu, tak że Wally stracił panowanie nad wozem, gdy

wjechał na pierwsze wyboje. Znasz Gusa ze stacji benzynowej? Policja powinna go przesłuchać.

Poza tym kobieta spod numeru 503 może coś wiedzieć. Aha, i pielęgniarz spod 311.

Tomku, szkoda, że nie mogłeś widzieć miny, jaką zrobił Jim.

To było w piątek. Dzisiaj ludzie z wydziału zabójstw wiedzą już wszystko. Gus przegrał

pięćset dolarów Larry’ego w kości, w ogóle nie obstawił tamtego konia! A potem próbował się

wykpić, zwalając wszystko na Wally’ego. Żeby sprawa się nie wydała, uszkodził samochód,

powodując śmiertelny wypadek.

Na tym samochodzie nie było śniegu, więc byłam pewna, że był pod dachem w

warsztacie, no i jakoś przyszło mi do głowy, że to pewnie Gus przy nim majstrował. Jim jest

teraz ze mnie bardzo dumny, a mam nadzieję, że Ty również, Tomku, mój kochany.

Ucałowania od mamy

PS. Zapomniałam Ci powiedzieć. W piątek wieczorem Cień zniknął. Jakimś tajemniczym

background image

sposobem wydostał się z mieszkania i od tego czasu już go nie widzieliśmy. Zupełnie jakby

chciał mi coś powiedzieć, a kiedy prawda wyszła na jaw, uznał swoje zadanie za spełnione. Jaka

szkoda. To był taki miły kotek. Bardzo go polubiłam.

background image

Spis treści

1 Kot, który wiedział- ..................................................................................................................... 2

2 Noc wielkiej kałuży ................................................................................................................... 11

3 Fenomenalna koteczka............................................................................................................... 20

4 Bohater z ulicy Drummond ....................................................................................................... 27

5 Szalony myszołowca z muzeum ............................................................................................... 33

6 Kot, który chadzał nad przepaścią ............................................................................................ 42

7 Kochankowie z Kanionu ........................................................................................................... 50

8 Tipsy kontra inspekcja ............................................................................................................... 59

9 Kot zwany Sumieniem ............................................................................................................... 67

10 SuSu i duch ............................................................................................................................... 74

11 Stach i Strach ............................................................................................................................ 85

12 Kot, który miał za długie wąsy ............................................................................................... 94

13 Grzech Madame Phloi- .......................................................................................................... 108

14 Noworoczna tragedia ............................................................................................................. 117


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Braun Lilian Jackson 30 Kot, ktory wiedzial i inne opowiadania
Jackson Braun Lilian Kot, ktory wiedzial i inne opowiadania t 30
Braun Lilian Jackson Kot ktory sie wlaczal i wylaczal
Braun Lilian Jackson Kot ktory wachal klej
Braun Lilian Jackson Kot, który 27 Kot, który wykradał banany
Braun Lilian Jackson Kot, który 07 Kot, ktory znal Szekspira
Braun Lilian Jackson Kot któty 02 Kot, ktory jadal welne
Braun Lilian Jackson Kot, który…26 Kot który mówił po indyczemu GTW
Braun Lilian Jackson Kot, który 03 Kot, który się włączał i wyłączał
Braun Lilian Jackson Kot ktory zszedl pod podloge
Braun Lilian Jackson Kot, który 03 Kot, który się włączał i wyłączał
Braun Lilian Jackson Kot, który 28 Kot, który spuścił bombę
Braun Lilian Jackson Kot ktory bawil sie w listonosza
Braun Lilian Jackson Kot ktory nie polubil czerwieni
Braun Lilian Jackson 21 Kot, który patrzył w gwiazdy
Braun Lilian Jackson 29 Kot, który miał 60 wąsów GTW
Braun Lilian Jackson 27 Kot, ktory wykradal banany
Braun Lilian Jackson 29 Kot, ktory mial 60 wasow
Braun Lilian Jackson 08 Kot, który wąchał klej

więcej podobnych podstron