Lilian Jackson Braun
Kot, który wiedział i inne
opowiadania
Kot tom 30.
Przełożył Stanisław Kroszczyński
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!
Tytuł oryginału: The CatWhoHad 14Tales
1 Kot, który wiedział
- Opowiadanie Kot, który wiedział zostało opublikowane po raz pierwszy w „Ellery
Queen’s Mystery Magazine” w grudniu 1963 roku.
Już w bardzo młodym wieku Phuut Phat zorientował się, że ludzie należą do gatunków
niższych. Nie widzą w ciemnościach. Jedzą i piją najprzedziwniejsze rzeczy. Przede wszystkim
jednak mają tylko pięć zmysłów - ci dwoje, którzy mieszkali z nim razem, nie potrafili nawet
przekazać sobie myśli, nie uciekając się do użycia słów.
Przez ponad rok, czyli odkąd przybył do tego domu, Phuut Phat usiłował wprowadzić
własny, o wiele doskonalszy system porozumiewania się, ale dwójka jego uczniów czyniła nader
mizerne postępy w tej dziedzinie. W porze kolacji siadał i koncentrował się, aż wreszcie któreś z
nich nagle stwierdzało: „Pora nakarmić kota” - jakby samo wpadło na tę myśl.
Jednak ich zdolność odbierania wiadomości przekazywanych przez Phuut Phata
ograniczała się do spraw najprostszych i podstawowych. Poza tym nie docierało do nich nic i
Phuut Phat stracił już nadzieję, że kiedykolwiek się rozwiną.
Poza tym jednak żyło mu się w tym domu całkiem wygodnie. Wszystko odbywało się
regularnie, zgodnie z codzienną rutyną, a tę Phuut Phat cenił nade wszystko. Ubolewał nad
wszelkimi jej zakłóceniami - które szczęśliwie zdarzały się nieczęsto - jak spóźnione posiłki,
niepotrzebne hałasy, obce osoby w domu lub wątróbka w inne dni niż niedziela. Zawsze w
niedzielę jadał wątróbkę.
Dom, w którym mieszkał Phuut Phat, mieścił się w eleganckiej dzielnicy miasta. Był
dwupiętrowy, pełen puszystych dywanów, miękkich foteli i wysokich mebli, na których szczycie
mógł zasiadać, by spoglądać z góry na podejrzanych gości. Wystarczył jeden sus, żeby Phuut
Phat znalazł się na najwyższej komodzie, a kiedy pomykał z kuchni mieszczącej się na parterze
na piętro do salonu i ku sypialniom na drugim piętrze, wyglądało to niemal, jakby frunął nad
wyłożonymi miękkim chodnikiem schodami - albowiem Phuut Phat był kotem syjamskim. Jego
płowa sierść była delikatniejsza od gronostajów. Tam, gdzie futerko przybierało kolor
ciemnobrązowy, przypominało lśniący aksamit. Takich miejsc było osiem (a przed tą wizytą u
doktora dziewięć). Jego skośne oczy miały barwę nieprzeniknionego błękitu.
Mieszkających w tym samym domu ludzi Phuut Phat na swój użytek określał jako
Jedynkę i Dwójkę. Jedynka zapewniała mu wszystkie wygody, zaspokajała jego próżność
wyszukanymi komplementami, a czasem ozdabiała mu szyję klejnotami zdjętymi z własnego
nadgarstka.
Natomiast Dwójka przydawał się o tyle, że służył rozrywce i zabawie. Mówił niewiele,
umiał jednak potrząsać kluczykami umocowanymi na lśniącym łańcuszku, przesuwając je w tę i
z powrotem ku uciesze Phuut Phata. Ponadto co rano w garderobie wiązał krawat, którego
grubszy koniec zataczał w powietrzu fascynujące kręgi, a Phuut Phat, żeby mu sprawić
przyjemność, skakał i chwytał go perłowymi pazurkami.
Te codzienne igraszki, drzemki na puchowych poduszkach, wycieczki na schody
przeciwpożarowe, gdzie miał swój kojec, oraz dwa posiłki dziennie wyznaczały rytm życia Phuut
Phata.
Aż kiedyś pewnej niedzieli zorientował się, że ustalony porządek uległ niepokojącemu
zakłóceniu. Niedzielne gazety, które zazwyczaj leżały rozrzucone na podłodze biblioteki, by
mógł rozszarpywać je pazurami na strzępy, zebrano w stos i ułożono schludnie na biurku.
Przestawiono meble. W domu znalazło się mnóstwo kwiatów, których nie pozwolono mu gryźć.
Jedynka była zdenerwowana, a Dwójka był zbyt zajęty, żeby się z nim bawić. Pojawiła się jakaś
obca w białym ubraniu, która zaczęła tłuc garnkami i pobrzękiwać szkłem, a kiedy Phuut Phat
zwabiony zapachem krewetek oraz wędzonych ostryg zjawił się w kuchni, aby dokonać
inspekcji, kucharka przegoniła go bezceremonialnie.
Phuut Phat przeszkadzał wszystkim. Wreszcie, żeby już nie plątał się pod nogami,
umieszczono go w drucianym kojcu na tarasie schodów przeciwpożarowych, skąd obserwował
wróble uwijające się w ogrodzie na dole, aż poczuł pustkę w żołądku. Wtedy podniósł wrzask,
żeby wpuszczono go z powrotem do domu.
Zastał Jedynkę przed toaletką; była zajęta swoimi włosami i w ogóle jej nie obchodziło,
że jest głodny. Wskoczył lekko na stolik, siadł wyprostowany pośród lśniących buteleczek,
wyprężył ogon i skupił spojrzenie błękitnych oczu na czole Jedynki. Zaczął się koncentrować -
koncentrować - i koncentrować. Z Jedynką zawsze trudno się było porozumieć. Jej umysł
przeskakiwał z myśli na myśl całkiem jak jeden z tych wróbli, które nie były w stanie usiedzieć
ani przez chwilę na tej samej gałązce. Jakby wcale nie potrafiła się zrelaksować. Phuut Phat
musiał zmobilizować całą swą wolę, aby przekazać jej, czego chce.
Nagle spojrzała w jego stronę. Coś wreszcie zaświtało w jej głowie.
- Ach, John - zawołała do Dwójki, który szczotkował właśnie zęby. - Może mógłbyś
poprosić Millie, żeby nakarmiła Phusia? Zapomniałam dać mu jeść, zupełnie wyleciało mi to z
głowy. Jest już po piątej, a ja jeszcze nie uporałam się z moimi włosami. Powinieneś już włożyć
marynarkę, niedługo zaczną schodzić się goście. I proszę, powiedz Howardowi, żeby zapalił
świece. Mógłbyś też przygotować kilka płyt... Nie, zaczekaj chwileczkę. Jeżeli Millie wciąż
jeszcze przygotowuje przystawki, może sam byś nakarmił Phusia? Wystarczy otworzyć mu jakąś
puszkę.
Na te słowa Phuut Phat począł wpatrywać się w Jedynkę z taką intensywnością, że
wysyłane przezeń fale energii psychicznej stały się niemal widoczne.
- Ojej, zapomniałam - zorientowała się Jedynka. - Dzisiaj niedziela, więc spodziewa się,
że dostanie wątróbkę. Ale najpierw pomóż mi zapiąć suknię i załóż Phusiowi na szyję moją
bransoletkę ze szmaragdami. A może nie, ja założę szmaragdy, a jemu damy ametysty... John!
Zdajesz sobie sprawę, że jest piętnaście po piątej?! Naprawdę, powinieneś już włożyć marynarkę.
- A ty powinnaś się uspokoić - stwierdził Dwójka. - Przecież nikt nigdy nie przychodzi
punktualnie na przyjęcia. Powiedz mi, Helen, dlaczego upierasz się, żeby urządzać spędy na tyle
osób, skoro tak się przy tym denerwujesz?
- Denerwuję się? Wcale się nie denerwuję. A poza tym to ty wpadłeś na pomysł, żeby
zaprosić jednocześnie twoich klientów i moich przyjaciół. Sam mówiłeś, że w ten sposób
upieczemy całą masę pieczeni na jednym cholernym rożnie... A teraz, proszę cię, nakarm już
Phusia. Tak się we mnie wpatruje, że głowa mnie od tego rozbolała.
Phuut Phat ledwie zdążył pochłonąć krem z wątróbki, umyć pyszczek i zająć strategiczną
pozycję w salonie, gdy zaczęli nadchodzić ludzie. Jego poirytowanie zakłóceniem codziennej
rutyny łagodziła nieco świadomość, że goście będą się nim zachwycać. Jego imię w języku
syjamskim podobno znaczyło „cudne zjawisko”, a on sam doskonale zdawał sobie sprawę ze
swej urody. Ułożył się więc między dwoma georgiańskimi lichtarzami ze srebra, unosząc wysoko
głowę i wyciągając jedną łapkę do przodu, a drugą podwijając z gracją; jego ogon tymczasem
zwisał niedbale przez krawędź marmurowego gzymsu nad kominkiem. Czekał na komplementy.
Gości było naprawdę wielu, a Phuut Phat jak zwykle miał okazję stwierdzić, że tylko
nieliczni z nich wiedzą, jak należy odnosić się do kota. Niektórzy gadali jakieś bzdury
fałszywym, afektowanym tonem. Inni wykonywali gwałtowne ruchy w jego kierunku albo, co
było doprawdy oburzające, próbowali wziąć go na ręce.
Właściwie tylko jeden naprawdę potrafił się zachować odpowiednio, z szacunkiem i
rezerwą. Phuut Phat zmrużył oczy na znak uznania. Był to mężczyzna o dystyngowanym
wyglądzie, który ciężko opierał się o lśniącą laskę. Zachowując należyty dystans, powoli
wyciągnął rękę w jego stronę, by Phuut Phat mógł ją powąchać. Kot uprzejmie poruszył wąsami.
- Jesteś żywą rzeźbą - stwierdził gość.
- To jest Phuut Phat - oznajmiła Jedynka, która przecisnęła się ku nim przez zatłoczony
salon. - Jest najważniejszą osobą w tym domu.
- Prawdziwy koci arystokrata - zauważył człowiek ze lśniącą laską, zwracając się do
gospodyni tym samym wytwornym tonem, którym zyskał sympatię Phuut Phata.
- O tak, mógłby zdobywać medale na wystawach. Ale to domator, wychodzi tylko do
klatki, którą urządziliśmy dla niego na schodach przeciwpożarowych.
- Świetny pomysł! - stwierdził gość. - Powinienem urządzić coś takiego dla mojej kotki.
Mamy szylkretową kotkę perską. Czy mógłbym obejrzeć tę klatkę?
- Ależ oczywiście. Jest przy oknie biblioteki.
- Macie państwo piękny dom.
- Dziękuję. Zarzucano nam, że urządziliśmy go pod kolor Phuut Phata, ale właściwie to
poniekąd prawda. Zresztą jak pan może zauważył, nie ma u nas żadnych łatwo tłukących się
bibelotów. Kiedy Phuut Phat zrywa się do lotu, nic nie jest w stanie go powstrzymać.
- W rzeczy samej, zauważyłem, że zbieracie.państwo georgiańskie srebra - stwierdził
gość. - jest tu kilka pięknych okazów.
- Widać, że zna pan się na srebrze. Pańska laska to także rzadki okaz.
Uśmiechnął się gorzko.
- Człowiek robi, co może, żeby z przykrej konieczności czerpać choć odrobinę satysfakcji
estetycznej.
Jakby dla zilustrowania tych słów, postąpił dwa kroki, mocno kulejąc.
- Może miałby pan ochotę obejrzeć moją kolekcję sreber na dole, w jadalni? -
zaproponowała Jedynka. - Same wczesne egzemplarze, mniej więcej z czasów Wrena.
Phuut Phat, który zorientował się, że rozmowa nie dotyczy już jego niezwykłych zalet,
zeskoczył na dół i chyłkiem wymknął się z salonu, poruszając nerwowo koniuszkiem ogona.
Znalazł na podłodze oliwkę i wturlał ją pod grzejnik. Kilka razy ktoś o mało go nie rozdeptał. W
desperacji uciekł na górę do pokoju gościnnego, gdzie odkrył stos futer z norek oraz soboli.
Ułożył się wygodnie na samym jego szczycie i usnął.
Po tak drastycznym zakłóceniu domowej rutyny Phuut Phat potrzebował kilku dni, by
przyjść do siebie, toteż cały następny tydzień upłynął mu jak we śnie - i nic dziwnego, spędził
bowiem ten czas głównie w ten właśnie sposób. Potem jednak znów nadeszła niedziela i krem z
wątróbki, gazety rozsypane na podłodze i błogi nastrój odprężenia wśród domowników.
- Phusiu! Nie tarzaj się w tych gazetach - zawołała Jedyn ka. - John, pobrudzi sobie
futerko od farby drukarskiej. Daj mu „Wall Street Journal”, jest czystszy.
- Może chciałby pójść do swojego kojca i zażyć nieco słoneczka.
- O właśnie, kochanie, zapomniałam cię spytać: kim był ten czarujący pan ze srebrną
laską na naszym przyjęciu? Jakoś umknęło mi jego nazwisko.
- Nie mam pojęcia - stwierdził Dwójka. - Myślałem, że to ty go zaprosiłaś.
- Cóż, widocznie przyprowadził go ze sobą któryś z gości. Przypomniało mi się, bo chciał
urządzić u siebie w domu taki sam kojec. Ma szylkretowego persa. A mówiłam ci, że
Hendersonowie mają dwa kociaki birmańskie? Jesteśmy do nich zaproszeni w następną niedzielę
na drinka i żeby obejrzeć kotki.
Minął kolejny tydzień, który odznaczył się tym, że Phuut Phat znalazł sobie nowy punkt
obserwacyjny. Odkrył mianowicie, że można wskoczyć na szczyt staroświeckiej szafy
wznoszącej się niczym wieża w hallu przy wejściu do biblioteki. Poza tym jednak był to tydzień
jak wszystkie inne, po którym nastąpił równie pozbawiony wydarzeń weekend - ku zadowoleniu
Phuut Phata.
W niedzielę Jedynka i Dwójka wybierali się na oględziny birmańskich kociaków, toteż
Phuut Phat otrzymał swój posiłek wcześniej niż zwykle, po czym zasnął na sofie w bibliotece.
Obudził go dzwonek telefonu. Wokół panował mrok, poza nim nie było nikogo w domu.
Podniósł głowę i zaskrzeczał na aparat, ganiąc w ten sposób urządzenie za zakłócenie jego
spokoju, aż dzwonek posłusznie umilkł. Phuut Phat znów pogrążył się we śnie z pyszczkiem
opartym o łapkę.
Gdy telefon zadzwonił po raz drugi, Phuut Phat wstał i obrzucił go pogardliwym
spojrzeniem, przeciągając się z grzbietem wygiętym w łuk i ogonem skręconym w znak
zapytania.
Aby wyrazić swą irytację, wskoczył na biurko i podrapał pazurami okładkę słownika
Webster’s Unabridged. Przez chwilę zajmował się żuciem skórzanej zakładki. Potem zachciało
mu się pić. Zeskoczył więc i podążył do garderoby, gdzie znajdowała się jego miseczka z wodą.
Wszystkie światła były pogaszone, noc pochmurna, a jednak przemierzał mroczne pokoje
pewnie, omijając nogi mebli i zatrzymując się niekiedy, by sprawdzić jakiś niedostrzegalny dla
ludzkiego oka pyłek znajdujący się na dywanie w hallu. Nic nie mogło umknąć jego uwadze.
Phuut Phat chłeptał wodę, poruszając z wielką prędkością języczkiem, gdy nagle coś
sprawiło, że podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Jego ogon zamarł w bezruchu. Wróble na
podwórzu? Krople deszczu uderzające o schody przeciwpożarowe? A potem znów zapadła cisza.
Pił więc dalej, ale znów zaniepokoił go podejrzany odgłos. Zdecydowanie działo się coś
niedobrego. Ogon Phuut Phata napuszył się jak wiewiórcza kita; kot z nastroszonymi wąsami
bezgłośnie przemknął do hallu, spoglądając ku bibliotece.
Dostrzegł jakąś postać na schodach przeciwpożarowych. Ten ktoś dobierał się do
bibliotecznego okna.
Spoglądał jak skamieniały - aż okno otworzyło się i do pokoju wsunęła się czarna
sylwetka. Phuut Phat jednym susem znalazł się na samym szczycie wysokiej szafy.
Gdy znalazł się wysoko i mógł obserwować wszystko z góry, poczuł się bezpiecznie.
Tylko czy poczucie bezpieczeństwa to nie za mało? W zamierzchłych stuleciach jego przodkowie
strzegli świątyń Orientu. Kryli się w cieniach, czaili na wysokich murach, gotowi w każdej chwili
zaatakować intruza i zmienić jego twarz w krwawą masę, drąc skórę na strzępy tak właśnie, jak
Phuut Phat szarpał niedzielne gazety. Poczuł, że gra w nim pierwotny instynkt, lecz w tej samej
chwili przypomniał sobie również, że jest przecież kotem cywilizowanym i jak najbardziej
oswojonym.
Tymczasem włamywacz, skradając się na palcach, znalazł się już w hallu; Phuut Phat
zorientował się, że go zna. To był ten mężczyzna ze lśniącą laską. Jednak tym razem jego
obecność miała w sobie coś złowrogiego. Z główki laski dobywał się nikły promyk niebieskiego
światła. Mężczyzna nie opierał się już o laskę, lecz trzymał ją przed sobą, gdy kierował się ku
schodom. Gdy intruz mijał szafę, sierść na grzbiecie Phuut Phata najeżyła się. Instynkt
nakazywał: „Teraz, skocz na niego!” Jednak jakiś nieokreślony lęk powstrzymał go od działania.
Bezgłośnie, całkiem jak kot, włamywacz zszedł na dół, nieświadom tego, że w
ciemnościach obserwuje go para czujnych oczu. Po chwili uszu Phuut Phata doszły stłumione
odgłosy z jadalni. Czuł Zło. Na szczycie szafy nic mu nie groziło, a jednak zadrżał.
Gdy mężczyzna pojawił się znów, dźwigał spory ciężar, który zaniósł do okna biblioteki.
Potem zakradł się na drugie piętro, a po dobiegających dźwiękach Phuut Phat zorientował się, że
buszuje w sypialni. Kot oblizał nerwowo nosek.
Włamywacz pojawił się znów, podążając za plamą niebieskiego światła. Gdy zbliżył się
do szafy, Phuut Phat uniósł się, wiodąc zmagania z jakąś niewidzialną siłą. Odczuwał przemożny
impuls nakazujący mu zaatakować, a zarazem paraliżujący lęk.
„Na co czekasz? Skacz!!!” - nakazał dziki instynkt odziedziczony po przodkach.
„Nie ruszaj się z miejsca!” - ostrzegł obezwładniający strach.
„Skacz wreszcie!... Teraz... teraz... TERAZ!!!”
Phuut Phat wylądował na głowie mężczyzny, rozdzierając miękkie ciało pazurami
ostrymi jak brzytwy.
Ohydny wrzask, jaki wydał z siebie intruz, podziałał na Phuut Phata niczym elektryczny
wstrząs. Kot poszybował w powietrzu - popędził jak strzała schodami na górę - do sypialni - by
skryć się pod łóżkiem.
Przez dłuższy czas drżał na całym ciele, czuł suchość w pyszczku, jego uszy niemal
wywróciły się na lewą stronę pod wpływem owego straszliwego przeżycia. W tym wszystkim
było coś bardzo złego i bardzo dziwnego, chociaż nie był w stanie pojąć, co tak naprawdę
wprawiło go w takie pomieszanie. Wiedział jednak, że z czasem powróci spokój, więc póki co
leżał skulony w ciemnościach. Na łapkach miał ślady krwi. Powąchał je z obrzydzeniem i zaczął
wylizywać.
Czynił to powoli, ze wstrętem. Potem podwinął łapki pod tułów i czekał.
Kiedy Jedynka i Dwójka wrócili do domu, wyczuł ich jeszcze, nim trzasnęły drzwi
taksówki. Powinien wybiec im na spotkanie, ale był oszołomiony przejściami tego wieczoru,
rozedrgany wewnętrznie, słaby i niepewny siebie. Dosłyszał szczęk zamka w drzwiach
wejściowych, odgłos kroków na schodach, pstryknięcie włącznika światła w sypialni, gdzie krył
się pod łóżkiem.
Jedynka wydała cichy okrzyk, a potem zawołała głośno:
- John! Ktoś był w naszej sypialni. Okradli nas! W głosie Dwójki pobrzmiewało
niedowierzanie:
- Dlaczego tak sądzisz?
- Moja kasetka z biżuterią! Zobacz! Jest otwarta - i pusta! Dwójka szybko otworzył drzwi
szafy.
- Twoje futra wciąż tu są, Helen. A co z pieniędzmi? Miałaś w domu jakieś pieniądze?
- Nie, nigdy nie trzymam gotówki w domu. Ale srebra! Co ze srebrami? John, biegnij na
dół, żeby sprawdzić. Ja nie mam odwagi... Nie! Zaczekaj! - teraz w głosie Jedynki słychać było
panikę. - Gdzie jest Phuut Phat? Co się stało z Phuut Phatem?
- Nie mam pojęcia - stwierdził Dwójka, również mocno zaniepokojony. - Nie widziałem
go, odkąd przyszliśmy.
Przeszukali cały dom, wołając kota po imieniu; ich ograniczone zmysły nie były w stanie
wyczuć, że Phuut Phat znajduje się przecież tuż obok, pod łóżkiem - pogrążony w rozważaniach
o zmiennych kolejach losu na tym małym świecie.
Kiedy wreszcie któreś z nich, czołgając się na czworakach, dostrzegło parę oczu
lśniących pod łóżkiem, został delikatnie wydobyty ze swej kryjówki, a Jedynka wzięła go na
ręce, kołysząc i wtulając wilgotną, słoną twarz w jego futerko, podczas gdy Dwójka stał obok,
głaszcząc go niezdarnie. Uspokojony Phuut Phat przestał drżeć. Próbował zamruczeć, ale na to
było jeszcze za wcześnie, miał zbyt ściśnięte gardło.
Jedynka dalej trzymała Phuut Phata na rękach - a on wcale nie miał ochoty zeskoczyć,
nawet gdy do domu wpuszczono dwóch obcych ludzi. Ludzi, którzy zadawali pytania i oglądali
wszystkie pomieszczenia.
- Jesteśmy ubezpieczeni - powiedziała im Jedynka - ale tych sreber nie da się zastąpić
niczym innym. Były bardzo stare i bardzo rzadkie. Poruczniku, czy jest jakaś szansa, że je
odzyskamy? - nerwowo bawiła się uszkami Phuut Phata.
- Na tym etapie śledztwa trudno stwierdzić - odparł detektyw - ale może państwo
będziecie mogli nam pomóc. Czy ostatnio nie wydarzyło się coś dziwnego? Na przykład jakieś
dziwne telefony?
- Owszem - stwierdziła Jedynka. - Ostatnio kilka razy ktoś do nas dzwonił, ale nie
odzywał się, kiedy podnosiliśmy słuchawkę.
- Stara sztuczka. Sprawdzają w ten sposób, czy jesteście państwo w domu.
Jedynka popatrzyła w oczy Phuut Phata.
- Phusiu, czy telefon dzwonił, kiedy nas nie było? - spytała, kołysząc go na rękach. - Jaka
szkoda, że Phuut Phat nie może nam opowiedzieć, co się zdarzyło! Musiał się okropnie
wystraszyć. Dzięki Bogu, że nic mu się nie stało.
Phuut Phat uniósł łapkę, aby ją polizać. Na jednym z pazurków pozostał jeszcze ślad
ludzkiej krwi.
- Gdyby tylko Phuś mógł nam powiedzieć, kto tu był! Phuut Phat zamarł w bezruchu z
wyciągniętym różowym języczkiem. Wbił wzrok w czoło Jedynki.
- Zauważyliście państwo jakichś obcych w okolicy? - dopytywał się porucznik. - Kogoś
podejrzanego?
Ciało Phuut Phata stężało, jego błękitne oczy skupiły się na punkcie położonym pomiędzy
brwiami Jedynki, nieco powyżej nich. Przecież wiedział.
- Nic nie przychodzi mi do głowy. A ty coś zauważyłeś, John?
Dwójka potrząsnął głową.
- Biedny Phuś - powiedziała Jedynka. - Zobacz, jak się we mnie wpatruje. Na pewno jest
głodny. Phusiu, chciałbyś coś przegryźć?
Kot poruszył się niecierpliwie.
- Intrygują mnie te plamy krwi na parapecie - rzekł detektyw. - Czy państwa kotek jest na
tyle agresywny, żeby zaatakować obcego i podrapać do krwi?
- Boże jedyny, nie! - zawołała Jedynka. - To rozpieszczone domowe zwierzątko. Kiedy
przyszliśmy, znaleźliśmy go pod łóżkiem, był śmiertelnie przerażony.
- Tak więc jest pani pewna, że ostatnio nie wydarzyło się nic niezwykłego? A może był w
domu ktoś, kto mógł widzieć srebra albo biżuterię? Może niedawno w państwa domu robotnicy
dokonywali jakichś napraw? Może ktoś, kto mył okna?
- Żałuję, ale nic nie przychodzi mi do głowy - stwierdziła Jedynka. - Naprawdę, nie
przypominam sobie żadnej podejrzanej osoby.
Phuut Phat poddał się.
Wyrwał się z objęć Jedynki i zeskoczył na podłogę. Pomaszerował w kierunku drzwi z
opuszczonym łebkiem, nie posiadając się z oburzenia. Przecież wiedział, kto to był. Wiedział!
Człowiek z błyszczącą laską. Jednak na próżno usiłował się z nią porozumieć. Ludzki umysł jest
tak zamknięty, że nic naprawdę ważnego nie jest w stanie do niego dotrzeć. A Jedynka była tak
zaabsorbowana własną gadaniną, że jej umysł absolutnie nie był w stanie nikogo ani niczego
słuchać...
Nagle uwagę Phuut Phata zwrócił brzęk kluczyków. Odwrócił się i ujrzał Dwójkę
kołyszącego nimi na łańcuszku w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Nie mówił nic. Dwójka
zawsze więcej myślał, niż mówił. Być może Phuut Phat próbował porozumieć się nie z tym
umysłem, co należało. Być może tak naprawdę to Dwójka był numerem jeden w tym domu, a
Jedynka numerem dwa?
Phuut Phat usiadł i w bezruchu zaczął się koncentrować, wyciągając szyję. Kluczyki na
łańcuszku kołysały się, a Phuut Phat skupił spojrzenie niebieskich oczu na trzech zmarszczkach
między brwiami a włosami Dwójki. Kluczyki kołysały się w lewo i w prawo, w lewo i w prawo.
Phuut Phat skupiał się coraz bardziej.
- Chwileczkę - odezwał się Dwójka, wyrywając się z zamyślenia. - Właśnie coś przyszło
mi do głowy. Helen, pamiętasz nasze przyjęcie sprzed dwóch tygodni? Był na nim taki facet,
którego oboje nie znaliśmy. Facet ze srebrną laską.
- Ależ tak! Interesował go kojec dla kota na schodach przeciwpożarowych. Dlaczego
wcześniej o nim nie pomyślałam? Tak, poruczniku, bardzo interesował się naszą kolekcją sreber.
- Czy to coś panu mówi, poruczniku? - spytał Dwójka.
- A i owszem - detektyw oraz drugi policjant wymienili spojrzenia, tamten skinął głową.
- Ten człowiek - dodała Jedynka - wyrażał się w bardzo wytworny sposób i miał
nienaganne maniery. Mocno kulał.
- Znamy go - stwierdził ponuro detektyw. - Tylko udaje kalekę. Budzi w ten sposób
współczucie - i zaufanie. Znamy jego sposoby działania i to, co państwo opowiedzieli, pasuje do
niego jak ulał. Nie wiedzieliśmy tylko, że znów zaczął działać w tym sąsiedztwie.
- Tylko skąd te plamy krwi na parapecie? - zastanawiała się Jedynka.
Phuut Phat wygiął tułów, przeciągając się błogo, i wyszedł z pokoju, by rozejrzeć się za
jakimś miękkim, ciemnym i spokojnym miejscem. Zamierzał porządnie się wyspać. Był
zrelaksowany i usatysfakcjonowany. Udało mu się nawiązać istotny kontakt z ludzkim umysłem,
toteż doszedł do wniosku, że może jednak, mimo wszystko, istnieje jakaś nadzieja. Być może
nadejdzie taki dzień, że nauczą się otwierać na nadchodzące komunikaty, odbierać je i rozumieć.
To prawda, że czeka ich jeszcze długa droga, nim zdadzą sobie sprawę ze swoich możliwości.
Ale jednak - jednak nie są tak zupełnie beznadziejni.
2 Noc wielkiej kałuży
Dla Percy’ego duchy nie były niczym nowym. W Anglii, gdzie przyszedł na świat,
pojawiały się bezustannie. Tylko że brytyjskie zjawy potrafiły się zachować zgodnie z regułami
dobrego wychowania, natomiast po wizycie dwójki nieokrzesanych prostaków, którzy nawiedzili
letnią rezydencję Percy’ego w Michigan, pozostał mu niesmak i rozgoryczenie.
Percy był kawalerem w średnim wieku, cenił sobie spokój i wygodę, miał też swoje
luksusowe nawyki. Takim samym lekceważeniem obdarzał małe dzieci, jazgocące psy i
hałaśliwych dorosłych. On sam szczycił się nieskazitelnymi manierami oraz nieposzlakowaną
opinią. Właściwie Percy’ego można by uznać za konserwatywnego nudziarza - gdyby oczywiście
był człowiekiem. Ponieważ jednak przyszedł na ten świat jako kot, cieszył się powszechną
estymą z racji wzorowego zachowania.
Był korpulentny, pręgowany - szary i czarny wzór na jego futerku był równie
symetryczny jak prążki na skrzydłach motyla. Coś w stanowczym wyrazie jego pyszczka
nadawało mu wygląd osobnika wiernego swoim przekonaniom, przywodząc zarazem na myśl
dobrodusznego tygrysa ludojada.
Letnie weekendy Percy spędzał w otoczonym lasami letnim domku położonym na
uważanym za dość ekskluzywną okolicę wybrzeżu jeziora Big Pine. Przesypiał tam całe godziny
w towarzystwie Corneliusa i Margaret lub przyglądał się bez mrugnięcia okiem spokojnej tafli
jeziora.
Cornelius również nade wszystko cenił sobie wygodę, także był w średnim wieku i lubił
spokój. Również był korpulentny i podobnie jak Percy miał wygląd zarazem stanowczy i
dobroduszny. Podczas weekendów układał puzzle, odbywał niespieszne przechadzki razem z
żoną albo próbował się nauczyć łowić ryby. Margaret dziergała na drutach swetry lub krzątała się
z upodobaniem w nowocześnie wyposażonej kuchni. Goście - jeśli takowi się zjawiali - byli
spokojni, kulturalni, w średnim wieku i nie przejawiali skłonności do nadmiernego wysiłku.
Życie toczyło się monotonnie i jednostajnie, czyli dokładnie tak, jak Percy’emu to odpowiadało -
dopóki nie nadeszła noc wielkiej kałuży.
Do letniego domku na sobotę i niedzielę zaproszono Billa Diddletona z żoną. Barek został
zaopatrzony w kosztowne trunki, które Cornelius lubił serwować, a w lodówce znalazły się
specjalności Margaret, takie jak bisque z krewetek i cielęcina w auszpiku tudzież ciasto z
jagodami. Uwielbiała raczyć gości smakowitymi potrawami, a Cornelius również nie posiadał się
z radości, gdy trafiła się okazja, by przyodziać na siebie kucharski fartuch i przyrządzić steki,
które specjalnie w tym celu sprowadzał z Teksasu.
- Ciekawe, jaka jest ta nowa żona Billa - mruknęła znad swej robótki Margaret, gdy
czekali na przybycie Diddletonów. - Mam nadzieję, że potrafi docenić dobrą kuchnię.
- Brakuje jednego kawałka układanki - stwierdził Cornelius, przyglądając się ze
zmarszczonymi brwiami puzzlowej wersji Mony Lizy.
- Leży na podłodze, obok twojego lewego buta, mój drogi. Jak sądzisz, czy Bili
przypadnie do gustu Percyemu? Obawiam się, że nasz Percy nie przepada za osobami o tak
ekspansywnym charakterze.
Na dźwięk swojego imienia Percy podniósł głowę. Zauważył, że kłębek włóczki potoczył
się na podłogę, ale nie stanowiło to dla niego nawet najmniejszej pokusy. Nigdy nie przeszkadzał
Margaret w jej robótkach ani Corneliusowi w układaniu puzzli. Pan domu uśmiechnął się
przyjaźnie do swego milczącego podopiecznego.
- Percy, ten pan, który wkrótce tu się zjawi, jest jednym z moich najlepszych klientów,
toteż wszyscy będziemy dokładali wszelkich starań, by przez najbliższe trzydzieści sześć godzin
jakoś znieść jego ekscesy.
Percy zmrużył oczy, wyrażając niedbałą zgodę. Jednak gdy Diddletonowie pojawili się,
wzniecając krzyk, rejwach i ogólny harmider, schronił się czym prędzej na antresoli, skąd mógł
przyglądać się wszystkiemu, zachowując dyskretny dystans.
Kobieta była drobna i nerwowa, a przemawiała przy tym piskliwym głosem, toteż Percy
natychmiast zakwalifikował ją do tej samej kategorii co małe, dziamgające pieski. Tym niemniej
z zafascynowaniem przyglądał się jej biżuterii połyskującej w promieniach słońca wpadających
do wnętrza domu. Mężczyzna był muskularny, arogancki i tryskający energią, całkiem jak
boksery, z którymi Percy’emu zdarzyło się mieć do czynienia. Srebrzysty pręgowaniec miał
bardzo określone poglądy dotyczące tej akurat psiej rasy.
Gdy tylko Bili Diddleton znalazł się we wnętrzu, natychmiast zwrócił uwagę na poziomą
belkę biegnącą pod stropem salonu. Podskoczył i uwiesił się na niej, a następnie w tej pozycji
przebył całą jej długość. To nietuzinkowe zachowanie sprawiło, że Percy poczuł się zażenowany.
- No proszę, proszę! - odezwał się Cornelius najjowialniejszym tonem, na jaki go było
stać. - Przypuszczam, mój stary, że po tym pokazie atletycznej sprawności gotów jesteś na
drinka. A co pani mogę podać, pani Diddleton, jeśli wolno spytać?
- Mów mi Deedee - zachichotała.
- Ach, tak! Oczywiście. Z przyjemnością. Pozwolę sobie zaoferować osiemnastoletnią
szkocką...
- Mam lepszy pomysł - oznajmił Bili. - Pokaż mi barek, a sporządzę ci takiego drinka, że
w życiu go nie zapomnisz. Masz sok pomidorowy?
- Ten koktajl to specjalność Billa, pyszności - zapiszczała jego żona. - Składa się z soku
pomidorowego, piwa imbirowego, szkockiej... - uniosła wzrok, próbując przypomnieć sobie
czwarty składnik, i natychmiast wrzasnęła przenikliwie. Między słupkami balustrady ujrzała
pozbawioną ciała głowę, która wpatrywała się w nią zielonymi oczami.
- To tylko nasz Percy - wyjaśniła Margaret. - Wcale nie jest taki groźny, na jakiego
wygląda.
- Kot! Nie znoszę kotów!
Percy nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ten weekend nie zaczyna się najlepiej - i miał
rację. Na lunch Margaret przewidziała suflet z homarami, a następnie jedną ze swych
specjalności, czyli sałatę, którą przygotowywała od razu na stole, rozkoszując się pochwałami
gości. Tym razem jednak Bili Diddleton uparł się, że sałatą zajmie się osobiście.
- Siądź sobie i odpocznij, Meg - rzekł - a ja ci pokażę, jak eksperci radzą sobie z
zielskiem.
- Czy to nie cudownie, że Bili cię wyręczy? - zauważyła Deedee. - Jest doskonałym
kucharzem. Przygotował też na ten weekend jedno ze swoich wspaniałych ciast.
- Właściwie tort. Nazywam go „szczęśliwa siódemka” - wtrącił Bili. - Siedem warstw, z
siedmioma różnymi odmianami wódy. Musi się przegryźć przez dwadzieścia cztery godziny,
zanim się do niego dobierzemy... Co jest, Meg? Boisz się tych kilku kalorii?
- Ależ nie - odparła Margaret, siląc się na wesołość. - Tyle że ja planowałam...
- Wyjaśnijmy to sobie od razu, kotku. Nie chcę, żebyście robili sobie kłopot z naszego
powodu. Fajnie, że nas tutaj zaprosiliście, więc weźmiemy na siebie część roboty.
- Bili ma takie dobre serce - szepnęła Deedee do Margaret.
- A to jeszcze nie wszystko. Słuchajcie, przywiozłem ze sobą cztery fantastyczne steki.
Dziś wieczorem pokażę wam, jak przyrządzić na grillu dobre mięso.
- Ach tak? No proszę, proszę! - rzekł zgnębiony Cornelius i dodał, żeby zmienić temat: -
A tak przy okazji, czy lubicie może stare cmentarze? Natrafiliśmy w lesie na dawne miejsce
pochówków, prawdziwy zabytek. Na nagrobkach - ciągnął, zapalając się do ulubionego tematu -
widnieją imiona drwali”którzy przybyli tu ongiś w poszukiwaniu zarobku. Za dawnych czasów te
okolice stanowiły największy ośrodek przemysłu drzewnego na Środkowym Zachodzie.
Znajdowało się tutaj pięćdziesiąt tartaków oraz pięćdziesiąt saloonów.
Temat ten był jednym z koników Corneliusa, który interesował się historią i wiedział
niemało o przeszłości otaczającej ich krainy. Odmalował więc słowami barwny obraz
przeszłości, kiedy to wraz z rozpoczęciem sezonu rzeką napływały łodzie pełne rosłych,
brodatych mężczyzn w czerwonych chustach na szyjach; całe tysiące drwali opanowywały
powstałe przy tartakach miasteczka, wrzeszcząc, plując śliną żółtą od przeżutego tytoniu i pijąc
na umór. Nosili buty z kolcami ostrymi jak gwoździe, dzięki którym, gdy padał deszcz, nie
ślizgali się na drewnianych chodnikach. Tymi samymi szpikulcami przebijali też sobie
wzajemnie żołądki, kiedy doszło do bójki. Drwali zabitych podczas bijatyk w saloonach albo
wrzucano do jeziora, albo - o ile zostało im jeszcze coś z wypłaty - grzebano ich na tym właśnie
cmentarzu. Nagrobek kosztował dwanaście dolarów, a w tę cenę wliczone było także epitafium.
- W późniejszych czasach przemysł drzewny przeniósł się dalej na zachód - opowiadał
Cornelius - a przytartaczne osady spaliły się lub rozsypały ze starości. Pozostały tylko kamienne
nagrobki, na których widnieją napisy, w których mowa jest na przykład o ospie wietrznej albo o
sójkach. Otóż kiedy któryś z drwali został zabity - albo „spławiony”, jak to wówczas określano,
zapewne w nawiązaniu do ściętych, a więc martwych drzew, które spławiano rzeką - otóż
powiadano, że zamordowani drwale po śmierci wcielają się w szare sójki. Natomiast „ospa
wietrzna” to rodzaj obrazowego porównania. Chodzi o to, że skóra człowieka skopanego butami
opatrzonymi w kolce wyglądała, jakby była pokryta wysypką.
- Mamy dwa ulubione nagrobki - dodała Margaret - na obu są błędy ortograficzne.
Morgan Black został „spławion” w roku 1861, a „Świński Ogon” Beebe „zmar ot wysypki” w
tym samym roku.
- No to zasuwamy! - zawołał Bili. - Niech no sobie zobaczę tę trupiarnię. Moim zdaniem
to były szczere, proste chłopaki - tak jak ja!
- A nie ma tam trującego bluszczu? - zaniepokoiła się Deedee, kurcząc się w fotelu.
- Ani trochę - uspokoiła ją Margaret. - Chodzimy na ten cmentarz w każdy weekend.
Ku zadowoleniu Percy’ego wszyscy czworo wybrali się na oględziny historycznych
nagrobków. Jednak niestety wrócili zbyt prędko jak na jego gust. Najwyraźniej ta wycieczka
pobudziła wyobraźnię Billa Diddletona.
- Szkoda, cholera, że ten cmentarz jest taki zapuszczony - stwierdził. - Fajnie by było
wyciąć zielsko, poprostować nagrobki i wybudować płot dookoła. Chętnie spędziłbym tu kiedyś
tydzień, żeby się tym zająć - zapadło znaczące milczenie, ale Bili nie zniechęcił się, za to
przyszła mu do głowy nowa myśl: - Ejże, a czy może chłopaki łażą sobie po nocach? Chodzi mi
o to, czy widujecie tu czasem jakieś duchy?
- Bili! - oburzyła się jego małżonka. - Nawet nie mów takich rzeczy!
- Idę o zakład, że jak wejdę w trans, bez problemu sprowadzę tu kilku gości z zaświatów.
Tacy jak oni na pewno nie poszli sobie grzeczniutko do nieba - puścił oko do Corneliusa. - Może
byśmy zaprosili ze dwóch, żeby dotrzymali nam towarzystwa dziś w nocy? Na przykład ci wasi
ulubieńcy, Morgan Black i „Świński Ogon” Beebe? Ej, wy tam, przybywajcie!
Po kolacji usiedli wszyscy przy kominku. Bili odchylił głowę do tyłu, wyprostował się,
zamknął oczy i zaczął mruczeć pod nosem. W domku zapanowała niesamowita cisza, słychać
było tylko trzaskanie polan w ogniu.
Margaret zadrżała, a w tej samej chwili Deedee krzyknęła piskliwie:
- Przestań już! To wcale nie jest śmieszne. Ciarki mnie przechodzą!
Bili drgnął, jakby przebudzony, i zabrał się do poprawiania ognia.
- No dobra, to jeszcze po kielichu i spać. Pora iść w kimę, jeżeli mamy wstać jutro o
piątej i iść na ryby. Meg, kotku, zostawiam „szczęśliwą siódemkę” na barze, żeby się przegryzła
przez noc. Chyba kot się do niej nie dobierze, co?
- Oczywiście, że nie - zapewniła Margaret, a Percy - który przyglądał się temu
wszystkiemu z niesmakiem - odwrócił głowę, nie posiadając się z oburzenia.
Kiedy tamci poszli spać, przeszedł się w ciemnościach po domu, przeciągając się i ciesząc
samotnością. Ogień na kominku przygasł, na palenisku pozostał tylko żar. Była to spokojna
bezksiężycowa noc, za oknami widać było tylko czarne niebo, czarne jezioro i czarne sylwetki
sosen.
Percy umościł się na dywaniku przed kominkiem i począł wylizywać futerko w cieple
bijącym od paleniska, kiedy doszedł go od strony szczytów sosen jakiś dziwny dźwięk, na tyle
niezwykły, że kot zamarł w bezruchu z wyciągniętym języczkiem. Brzmiało to trochę jak wycie
wiatru w górnych gałęziach, które zazwyczaj zapowiadało burzę, ale wąsy Percy’ego dały mu
znać, że tym razem nie ma to nic wspólnego z pogodą. Gdy tak spoglądał w stronę czarnych
okien, przez szkło przeniknęła czyjaś obecność. Uczyniła to bezgłośnie, bezszelestnie. Percy
poczuł chłodny powiew na wilgotnym po toalecie futerku.
Owa obecność, gdy znalazła się wewnątrz, wydała z siebie niski, bolesny jęk, zwijając się
przez chwilę w bezkształtnej masie. Percy przyglądał jej się z zainteresowaniem, ona zaś
tymczasem przybrała kształt - zwalisty kształt ludzki.
Jak wspomnieliśmy, zjawy nie były dla Percy’ego niczym nowym. Jeszcze jako młody
kociak kiedyś w Anglii próbował otrzeć się o kostki pewnego ducha i ku swemu zdziwieniu
przekonał się, że jest to niewykonalne, po prostu jakby otarł się grzbietem o powietrze. Ta zjawa
była największa i najtoporniejsza ze wszystkich, jakie dotąd widział. W miarę jak nabierała
kształtów, dostrzegł brodatą postać w czapce włożonej na bakier, zszarganej kurcie i portkach
wsuniętych w ciężkie buciory. „Stukstukstuk” - rozległy się kroki na wypolerowanej drewnianej
podłodze.
- Jasny gwint! - odezwał się głuchy, pobrzmiewający echem głos. - A co to znowu za
chałupa? - duch przyglądał się ze zdumieniem puszystym dywanom, mosiężnym ornamentom na
kamiennej obudowie komina i stolikowi ze szklanym blatem, na którym można było dostrzec
niedokończoną układankę.
Percy poprawił się na swym dywaniku, podwijając łapki pod siebie, bo zrobiło się
chłodno. Cały pokój wypełniła zatęchła wilgoć. Znów rozległo się „stukstukstuk”. Odwrócił
głowę i ujrzał jeszcze jedną postać, która zmaterializowała się za nim. Był to również mężczyzna,
odziany w takie same proste łachy jak poprzedni, był jednak niższy od niego i nie nosił brody, za
to po jego plecach spływał długi warkocz spleciony z włosów.
- Któż to jak nie „Świński Ogon” Beebe! - ryknęła pierwsza zjawa głosem na pozór
chrapliwym i gromkim, lecz w rzeczywistości niemal bezdźwięcznym. Głosem, który dosłyszeć
mógł tylko kot.
- Niech mnie diabli, przecież to Morgan Black! - zawołał drugi tym samym ryczącym i
bezgłośnym szeptem. Obaj drwale stali naprzeciwko siebie na szeroko rozstawionych nogach, z
ramionami luźno zwisającymi w dół. - Suszy mnie jak jasna cholera - poskarżył się Świński
Ogon.
- A mnie łeb nawala jak nie wiem co - stwierdził Morgan, stęknął i dotknął rękami skroni.
- Pewnie obaj byliśmy nieźle ubzdryngoleni, jak nas spławili. Gadaj, stary opoju: jak żeś
oberwał?
- Normalnie. Była rozróba w saloonie „Pod Czerwoną Beką”.
Morgan siadł ciężko na sosnowej skrzyni, zdjął głowę z ramion i ułożył ją na kolanach,
żeby porządnie wymasować sobie skronie.
- A mnie dorwali w Sawdust Flats - Świński Ogon zachichotał upiornie. - Łyknąłem parę
kielichów gorzały i właśnie miałem pójść do Sadie Lou, żeby naostrzyć sobie siekierkę, jak to
mówią, kiedy napatoczyłem się na tego gościa z „Blue Nose”, co ma krzywe nogi, no to od razu
żem mu dał w oko. No i nimem się obejrzał, a tu wyskoczyło na mnie siedmiu jego koleżków.
Jak już skończyli mnie młócić buciskami, to taką miałem wysypkę na całej skórze, że w życiu
podobnej nie widziałeś. No i do Sadie Lou żem nie dolazł...
- To było w sześćdziesiątym pierwszym - stwierdziła bezgłośnie głowa Morgana. - Dobry
był rok, rzeka wyjątkowo spławna na wiosnę.
- A ja właśnie zajmowałem się spławianiem bali. Hop, hop, z jednego na drugi! Mógłbym
dopłynąć do brzegu na bańce mydlanej!
- Gadanie.
Świński Ogon siadł ostrożnie w miękkim skórzanym fotelu Corneliusa.
- Ożeż ty! Chałupkacukiereczek, ja cię kręcę! - zaczął śpiewać, zawodząc upiornie: - Jak
wycinaliśmy las, brnąc w śniegu po pas, tyleśmy narąbali, że było pełno bali... A my też
narąbani, hej ho!
- Przymknij się - warknął Morgan. - Zaraz łeb mi się rozsypie na kawałki.
- Dobrze ci gadać, a ja to co? Suszy mnie tak, że wypiłbym całą Tittabawassee.
Najchętniej odgryzłbym ucho temu frajerowi, który nas wezwał! Nie mogli zostawić nas w
spokoju?
Morgan starannie umocował głowę z powrotem na ramionach.
- Nadchodzi świt. Zaraz się zmywamy.
- Było nie było, jakąś pamiątkę trzeba po sobie zostawić - stwierdził Świński Ogon. -
Czuję, jak mnie nosi. Juhuuu!!! - wydał z siebie okrzyk będący zaświatową wersją dziarskiego
wrzasku drwala, przewracając stolik i wyciągając druty z robótki Margaret. Percy aż skurczył się
ze zgrozy.
Następnie drwal przeszedł się po całym pokoju: stukstukstuk. Buciory uderzały kolcami o
podłogę, lecz nie zostawiały najmniejszego nawet śladu na wypastowanych deskach.
- A to co za breja?! - odezwał się, zrzucając siedmiowarstwowy tort z baru. Wypiek
wylądował na podłodze z nieapetycznym pacnięciem. - Juhuuu!
W oddali rozległo się pobrzmiewające echem pianie koguta na jednej z farm oznajmiające
bliski świt.
- Przymknijże się, ty konusie jeden! - w głosie Morgana pobrzmiewała groźba. Wstał ze
skrzyni, zaciskając pięści. - Chcesz, żeby łeb mi odpadł? Gdybym tylko mógł cię dorwać, to...
- Godzina wybiła! - zawołał śpiewnie Świński Ogon. - Dnieje na bagniskach!
Morgan Black rzucił się na niego, ale w tej samej chwili obie postacie rozpłynęły się w
powietrzu. Jeszcze przez moment w salonie unosiła się wilgotna mgiełka.
- Dnieeeje na bagniskach! - grzmiał ostatni zamierający krzyk, jaki Percy usłyszał wraz z
kolejnym pianiem koguta. Mgiełka zaczęła znikać i topnieć, i kurczyć się, aż nie pozostało z niej
nic prócz sporej kałuży na deskach podłogi. Potem zapanowała cisza i słychać już było tylko
szum fal u brzegu jeziora i pierwsze ćwierkanie budzących się ptaków.
Kiedy ci tak hałaśliwi przybysze ulotnili się wreszcie, zadowolony Percy zwinął się w
kłębek na dywaniku, zakrywając jedną łapką uszy - i usnął. Obudził go pełen rozjuszenia wrzask.
- Jasna cholera! - ryknął Bili Diddleton. Ubrany był w strój rybacki i gumowe buty. -
Jasna cholera, tort diabli wzięli!
- Nie mogę zrozumieć, jak to się stało - powtarzał Cornelius. - Nigdy dotąd nie robił
takich psikusów, przenigdy.
- Trzy godziny przygotowywałem ten tort. Osiemnaście jajek i siedem różnych gatunków
wódy!
Na dźwięk jego głosu u balustrady pojawiły się dwie zaspane kobiety.
- Patrzcie na mój tort! - krzyknął do nich Bili. - Przeklęte kocisko zrzuciło go na podłogę.
Margaret czym prędzej zbiegła na dół.
- Nie wierzę, żeby Percy mógł pozwolić sobie na coś takiego. Gdzie on jest? - tymczasem
Percy, przytłoczony ciężarem potwarzy, jaką nań rzucono, uznał, że najrozsądniej będzie
zniknąć.
- Tam się schował! - zadudnił głos Billa. - Bydlak właśnie dał nura pod kanapę.
Zaraz potem rozległ się okrzyk Margaret, zdumionej i zaskoczonej.
- Moja robótka! Wyciągnął z niej druty. Percy! Niedobry kotek!
Percy położył uszy po sobie w pozbawionej nadziei rezygnacji, a zarazem niemym
oburzeniu - osamotniony w ciemnościach pod tapczanem.
- To całkiem nie w jego stylu - przekonywał Cornelius. - Naprawdę nie mogę pojąć, co
skłoniło go do takiego zachowania... Margaret! Moja układanka rozsypana, stolik przewrócony!
Ten kot chyba musiał oszaleć!
Teraz po schodach z wolna zeszła Deedee.
- Zauważyliście, że podłoga jest cała mokra? Na samym środku pokoju jest wielka kałuża.
- Nietrudno zgadnąć, co to takiego! - żachnął się Bili, wprost ociekając sarkazmem i
żądzą zemsty.
- Percy! - zawołali Margaret i Cornelius unisono. - Coś ty narobił?!
Do cna przytłoczony tym ostatnim niesprawiedliwym posądzeniem, Percy aż skurczył się,
marząc tylko o tym, by zniknąć jak tamci nocni goście. Był wyjątkowo schludnym kotem i
szczególnie skrzętnie przestrzegał wszelkich zasad czystości wiążących się z jego kuwetką.
Margaret obeszła kałużę.
- Jakoś nie mogę uwierzyć, żeby Percy zrobił coś takiego.
- A kto inny mógł zostawić kałużę na podłodze? - spytał Bili wielce zjadliwym tonem. -
Może duchy?
- Duchy! - pisnęła głośno Deedee. - Wiedziałam! Wszystko przez te twoje głupie
zaklęcia, Bili! - zajrzała do wielkiego kieliszka na brandy stojącego na barku. - Gdzie jest mój
pierścionek z diamentem? Włożyłam go do tego kielicha, kiedy pomagałam wczoraj Margaret w
kuchni. Och, Bili! Tutaj stało się coś strasznego. Jest mi zimno, cała się trzęsę. Czuję w
powietrzu coś złowrogiego i zatęchłego. Wracajmy do domu. Proszę!
Bili stał pośrodku pokoju, skrobiąc się lewą stopą w kostkę prawej nogi.
- Wiecie co, chyba rzeczywiście powinniśmy wracać, zapim Deedee całkiem się rozklei.
- Zaraz przygotuję śniadanie - zaproponowała Margaret. - Od razu wszyscy poczujemy się
lepiej.
- Nie chcę żadnego śniadania - zawodziła żałosnym tonem Deedee. - Ja chcę do domu.
Dostałam jakiejś wysypki na kostkach, oszaleć można! - zademonstrowała im białe bąble.
- To od trującego bluszczu, dziewczynko - stwierdził Bili. - Chyba mam to samo.
- Niemożliwe - zaprotestowała Margaret. - Na tym cmentarzu nigdy nie było ani jednego
źdźbła trującego bluszczu!
Diddletonowie pospiesznie spakowali swoje rzeczy i odjechali znad jeziora Big Pine, nim
jeszcze słońce wzniosło się nad szczyty drzew.
Urażona duma Percy’ego nie pozwoliła mu opuścić schronienia pod kanapą, odmówił
spożycia śniadania i jeszcze przez dłuższy czas po owej nocy wielkiej kałuży odnosił się z
niejakim chłodem do Corneliusa i Margaret. Co prawda szybko wybaczyli mu wszystko, ale co
komu z przebaczenia za grzechy, których się nie popełniło? O incydencie opowiedziano innym
gościom, którzy pojawiali się w kolejne weekendy, toteż ku ubolewaniu Percy’ego jego reputacja
wielce ucierpiała na całej tej historii.
Pod koniec lata pierścionek z diamentem należący do Deedee znalazł się za sosnową
skrzynią. Jednak państwo Diddletonowie nigdy nie odwiedzili już letniej rezydencji nad
jeziorem. Należy też odnotować fakt, iż Cornelius i Margaret przestali chodzić na groby drwali.
Niemal z dnia na dzień cały cmentarz porosły jadowite pnącza.
- Jakie to dziwne - rzekła Margaret. - Nigdy przedtem nie rósł tu trujący bluszcz!
- Nie mogę tego pojąć - oznajmił Cornelius.
3 Fenomenalna koteczka
Pierwszy raz ze zjawiskiem kociej hiperaktywności mechanicznej zetknęliśmy się
piętnaście lat temu. W tamtych czasach mój mąż i ja nie mieliśmy w domu żadnego zwierzątka,
toteż pełni najlepszych zamiarów zgodziliśmy się zapewnić dom oraz utrzymanie pewnej
młodziutkiej syjamskiej kotce na czas kilku tygodni, podczas których moja mieszkająca na stałe
w St. Louis siostra miała przebywać za granicą. Geraldine zapewniła nas, że taki kociak w domu
to sama radość. W liście napisała:
„Nie powierzyłabym SinSin nikomu innemu oprócz was. Na pewno nie sprawi wam
najmniejszego kłopotu. Pamiętajcie tylko, żeby nie wychodziła na dwór i nie miała kontaktu z
żadnymi kocurami. Jest już w takim wieku, że coś mogłoby jej strzelić do łebka, a ja nie chcę
żadnej wpadki, bo to kotka z imponującym rodowodem i zamierzam skrzyżować ją z nie mniej
rasowym kocurkiem, kiedy przyjdzie co do czego. W zamian za opiekę SinSin zapewni wam
kocie ciepło i rozrywkę. To naprawdę przemiła i bardzo mechaniczna kotka. Co wam przywieźć
z Paryża?”
- Co to znaczy „mechaniczna kotka”? - spytałam Howarda. Zajęty był naszą wieżą stereo,
która już od kilku tygodni zachowywała się dość chimerycznie.
- Za czasów mojego dzieciństwa zabawki były nakręcane - odparł - ale teraz pewnie
wszystkie są na baterie.
- Nie, Geraldine pisze tak o swoim kociaku, prawdziwym - wyjaśniłam. - Czy miałbyś coś
przeciwko temu, gdybyśmy zaopiekowali się małą kotką na jakiś czas?
- Jeśli chcesz, to proszę bardzo - rzekł Howard - tylko mnie w to nie angażuj. Będę tak
długo grzebał w tym sprzęcie, dopóki nie znajdę przyczyny awarii. Wydaje mi się, że to coś we
wzmacniaczu.
Jednak już bardzo niedługo mój mąż dokonał pewnego zaskakującego odkrycia: kiedy w
grę wchodziła SinSin, nie sposób było uniknąć zaangażowania.
Odebraliśmy ją na lotnisku. Wewnątrz specjalnego pojemnika z otworami
wentylacyjnymi widać było drobny kłębuszek futerka. Kłębuszek drgnął. Był żywy.
Umieściliśmy koci transporter na tylnej kanapie samochodu.
- Teraz mogę odetchnąć - stwierdziłam. - Podróż minęła jej bezpiecznie.
Howard zasiadł za kierownicą z błogim wyrazem niezaangażowania na obliczu.
Opuściliśmy lotnisko i tylko odrobinę przekraczaliśmy ograniczenie prędkości, gdy nagle w
paniczne przerażenie wprawił nas szatański wrzask, który rozległ się za nami. Brzmiało to jak
krzyk rannej mewy, lecz było równie donośne jak ryk syreny karetki pogotowia. Howard zjechał
na pobocze i omal nie wpadliśmy do rowu. Okazało się, że SinSin, która przed podróżą
otrzymała słaby środek uspokajający, przychodziła właśnie do siebie i postanowiła nam się
przedstawić.
- Może chce wyjść z tego pudła - wyraziłam przypuszczenie, mając jednocześnie
nadzieję, że nie jest to zwykły sposób przemawiania naszej nowej lokatorki. Gdy wydobyłam ją z
pojemnika, ogarnęły mnie wątpliwości. Cóż to za cudowne stworzenie, które powierzono mej
opiece? Jej jasne futerko było w dotyku delikatniejsze od mojej kurtki z wiewiórek i sprawiało
wrażenie o wiele cenniejszego. Rozmieszczone na nim ciemnobrązowe akcenty wyglądały tak
szykownie, że od razu poczułam się zwykłą, zaniedbaną kurą domową. Natomiast jej oczy... były
błękitne jak niebo i pełne tajemnic przerastających możliwość mojego pojmowania.
Przejęta i zdenerwowana, posadziłam ją na starym swetrze, zastanawiając się, czy
dziesięcioletni kaszmir jest dla niej czymś wystarczająco dobrym. Ciałko SinSin było smukłe,
zwinne i sprężyste.
Po drodze do domu zatrzymaliśmy się przy supermarkecie, aby kupić zapas kociej karmy
i torbę żwirku do jej kuwety. Właśnie, czy plastikowa kuweta wystarczy? Czy może spodziewała
się czegoś z porcelany albo kryształowej patery?
Poszliśmy po zakupy, pozostawiając ją na kaszmirowym sweterku. Oczywiście starannie
zamknęliśmy samochód. A jednak gdy wróciliśmy na parking objuczeni torbami, wokół
samochodu zgromadził się tłumek ciekawskich gapiów, a SinSin znajdowała się na zewnątrz, na
masce wozu. Jedno z tylnych okien było otwarte na oścież!
Siedziała tak sobie niczym starożytny egipski posążek, wyciągając szyję i napawając się
zachwytami gawiedzi, które najwyraźniej uważała za coś w najoczywistszy sposób naturalnego.
Z mocno bijącym sercem przecisnęłam się przez tłum. Próbowałam ją złapać, ale ona tylko
odsunęła się niedbałym, wyniosłym ruchem i wskoczyła na dach samochodu. Pośród widowni
rozległy się śmiechy.
- Nie straszcie jej - rzuciłam błagalnym tonem.
W ślad za nią wspiął się teraz Howard, wykonując dziwne, gwałtowne ruchy i mrucząc
coś pod nosem, gdy usiłował przechytrzyć siedmiomiesięczną kotkę. Rozbawienie gawiedzi nie
poprawiło jego nastroju, toteż gdy wreszcie udało mu się schwytać SinSin, można było o nim
powiedzieć wszystko prócz tego, by był niezaangażowany.
Odjechaliśmy spod supermarketu i kłóciliśmy się właśnie zawzięcie, czyją winą było
pozostawienie otwartego okna, gdy nagle do rzeczywistości przywołał nas chłodny podmuch.
Tym razem otwarte było drugie tylne okno, a SinSin, wyciągając szyję, podziwiała mijany
krajobraz i mrugała oczyma na wietrze.
Wrzasnęłam, a Howard nadepnął na hamulec. Wreszcie nas oświeciło. Elektryczne szyby!
SinSin po prostu przypadkiem stanęła na przycisk otwierający okno - najpierw jedno, potem
drugie. Nie trzeba dodawać, że resztę podróży spędziła zamknięta w swoim pojemniku, na cały
głos wyrażając sprzeciw wobec takiego stanu rzeczy.
Gdy weszliśmy do domu, nowo przybyła obwąchała wszystko z wyraźną dezaprobatą,
wzgardziła kolacją podaną na jednym z moich najlepszych talerzyków, zignorowała mięciutkie
legowisko, które jej przygotowaliśmy, i nawet nie spojrzała na głupie zabawki, które dla niej
kupiliśmy. Obserwowaliśmy każdy jej ruch z niepokojem, a Howard przyglądał jej się z takim
zafascynowaniem, że całkiem zapomniał o swojej wieży stereo.
- Powinniśmy zostawić ją na trochę w spokoju - stwierdziłam po jakimś czasie. -
Wybierzmy się do kina, niech pobędzie trochę sama. Będzie mogła zaznajomić się z nowym
miejscem w swoim własnym tempie.
Wyszliśmy więc, ale jakoś nie potrafiłam skupić się na akcji filmu. Żeby tylko SinSin nie
zrobiła sobie jakiejś krzywdy! Czy aby na pewno w naszym domu nie ma czegoś, co mogłoby
być dla niej niebezpieczne? Niektóre okna zostawiliśmy otwarte, były w nich tylko siatki - czy
przypadkiem nie wypchnie którejś z nich i nie ucieknie? A co będzie, jeżeli zacznie obgryzać
liście którejś z moich roślin doniczkowych i się otruje?
Do domu wróciliśmy około północy, a gdy wjechaliśmy na naszą cichą uliczkę, mój
niepokój przerodził się w przerażenie. Na gankach, chodnikach i trawnikach pełno było
sąsiadów. Chodzili w tę i we w tę, wymachując ramionami oraz perorując z oburzeniem.
Najwyraźniej protestowali w ten sposób przeciw czemuś. Tak, niewątpliwie nie przypadły im do
gustu jazgotliwe dźwięki gitar i łomot ciężkiej rockowej muzyki... dobiegającej najwyraźniej z
naszego domu.
Pod nasze drzwi zajechał radiowóz, błyskając światłami na dachu.
- Co też państwu przyszło do głowy? - zrugał nas policjant. - Czy tak postępują
odpowiedzialni ludzie? Co to za pomysł, żeby wyjść z domu i zostawić radio rozkręcone na
pełny regulator? Niby porządni ludzie, a tu proszę, takie rzeczy!
Dźwięk wydawany przez wieżę Howarda był wprost ogłuszający. Rzucił się, żeby ją
wyłączyć, tymczasem ja próbowałam wytłumaczyć się przed policjantami i przeprosić sąsiadów.
- Z tym sprzętem coś jest nie tak - stwierdziłam. - Czasem działa, czasem nie działa, ale
żeby się sama włączyła? Tego nigdy byśmy się nie spodziewali.
Biedna SinSin! Odniosłam wrażenie, że ona ucierpiała najbardziej. Leżała skulona pod
łóżkiem, najwidoczniej wstrząśnięta tym, że przyszło jej wbrew własnej woli mieszkać w tak
hałaśliwym domu. Pozwoliła jednak Howardowi wyciągnąć się ze swej kryjówki i dała mu się
ugłaskać. Mój mąż był bardzo dumny z tego, że udało mu się uspokoić to wrażliwe zwierzątko.
Następnego dnia rano wszyscy czuliśmy się lepiej. Gdy zasiedliśmy do leniwego
niedzielnego śniadania, SinSin zabawiała nas, uganiając się za jakimś drobiazgiem, który skądś
wytrzasnęła. Jak okazało się później, była to część mojej maszyny do pisania. Łapczywie
pochłonęła swój poranny posiłek i w ogóle widać było, że zaakceptowała swoje nowe otoczenie.
Oboje promienieliśmy z zadowolenia.
- A tak nawiasem mówiąc - rzucił Howard - grzanki będą dużo cieplejsze, jeśli
podłączysz opiekacz do prądu.
- To dziwne - zauważyłam, wpychając wtyczkę do kontaktu. - Byłam pewna, że jest
włączony.
W tym momencie oboje zerwaliśmy się na równe nogi, gdy z salonu dobiegł nas gromki,
solenny głos:
- Odśpiewajmy teraz wszyscy razem hymn siedemdziesiąty trzeci - a kościelne organy
zadudniły pierwszymi akordami.
Pobiegliśmy tam oboje i oczom naszym ukazało się coś wręcz niewiarygodnego. SinSin
dotykała łapkami przycisków wieży.
- Niesamowite! - zaparło mi dech w piersiach.
- Coś podobnego! - zawołał Howard z podziwem, zachwytem i niejaką dumą. - Sprytne
zwierzątko, prawda?
A to był dopiero początek.
Zasiedliśmy znów do śniadania, rozmawiając o tym, jaki to zmyślny kociak nam się trafił,
aż nagle ujrzeliśmy, jak przycupnęła na ułamek sekundy, wskoczyła bez trudu na stół kuchenny i
wyłączyła ekspres do kawy. Chwyciła mianowicie wtyczkę zębami i stanowczym ruchem
pociągnęła ją do tyłu. Następnie zeskoczyła i poszła sobie, kiwając z satysfakcją ogonem.
Geraldine użyła w swym liście trafnego określenia. W samej rzeczy SinSin odznaczała się
szczególnymi uzdolnieniami mechanicznymi. Mogliśmy tylko żywić nadzieję, że to młode
stworzenie o tak specyficznych upodobaniach ma dość rozumu, aby uniknąć porażenia prądem.
Czego nie mogła dokonać pazurkami, robiła właśnie zębami. Jej mały pyszczek miał moc
obcęgów. SinSin przejawiała skłonność do wszystkiego, co dało się włączyć, wyłączyć lub
przełączyć - a więc do przycisków, guzików, dźwigienek, zasuwek, zatrzasków, pstryczków,
pokręteł, wajch... Gdy zdarzyło jej się mieć do czynienia z jakimkolwiek urządzeniem
mechanicznym, przechylała tylko główkę na bok i spoglądała na nie z ukosa, kombinując tak
długo, aż nie rozgryzła, jak to coś działa.
Ulubionym terenem jej zabaw była kuchnia, istny ogród pokus i rozkoszy. Gdy zaczęła
interesować się leżącym tam zwykle na stole telefonem i jego klawiaturą, zrazu próbowaliśmy
chować go w szufladzie, ale SinSin niemal natychmiast odkryła, że otwarcie tejże nie sprawia jej
najmniejszego kłopotu, a to dzięki plastikowym kółkom umożliwiającym płynne wsuwanie i
wysuwanie szuflady - niemal bez użycia siły. Włożyliśmy więc telefon do szafki wiszącej na
ścianie i tam był bezpieczny - oczywiście o ile uchwyty jej drzwiczek były mocno związane
drutem. Nie było to może najwygodniejsze rozwiązanie, ale lepsze to od horrendalnych
rachunków za rozmowy międzymiastowe, jakie z pewnością wkrótce zaczęłyby nadchodzić,
gdyby nie przedsięwzięte środki ostrożności.
- Przecież to tylko na parę tygodni - przypomniał mi Howard.
Przez te kilka tygodni SinSin codziennie wyłączała wszystkie lampy, a od czasu do czasu
także lodówkę. Pewnego popołudnia, gdy została sama w domu, rozpracowała elektryczny
młynek do kawy. Zmieliła wszystkie ziarna, jakie były w pojemniczku, i spaliła silnik
urządzenia.
Ciekawe, że przyciski z napisem OFF jakoś nie budziły jej zainteresowania, natomiast te,
na których widniał napis ON, wręcz przeciwnie, uruchamiały zielone i czerwone światełka,
inicjowały brzęczenie, warczenie i buczenie nadające sens jej poczynaniom. Szczególną radość
sprawiało jej włączanie jednego lub kilku telewizorów naraz w samym środku nocy, gdy mrok
panujący we wnętrzach rozpraszało migające światło kineskopu, a ciszę wypełniała zgiełkliwa
muzyka lub podekscytowane głosy telewizyjnych prezenterów.
W naszym domu właściwie nie ma wydzielonych pokojów i drzwi między nimi, nie
mamy też piwnicy, toteż wyjątkowo trudno było nam zamknąć gdzieś tego przemyślnego
zwierzaka - lub uniemożliwić SinSin dostęp do którejś z części wnętrza. Jednak zadbaliśmy o to,
by pod żadnym pozorem nie mogła dostać się do żadnej z łazienek. Po prostu stan liczników
ciepłej i zimnej wody wzrósł w zastraszającym tempie, gdyż SinSin uwielbiała ocierać się
łebkiem o krany, a potem przyglądać się z lubością wodzie wirującej w odpływie umywalki;
potrafiła też siedzieć całymi godzinami na rezerwuarze, spuszczając wodę raz za razem. Nie było
sensu na nią krzyczeć, mała czarodziejka tylko mrużyła swe anielsko błękitne oczęta, aż w końcu
dawałam za wygraną i brałam ją na ręce, żeby kotkę przytulić.
Z czasem nauczyliśmy się przewidywać jej psikusy, chować drobniejsze urządzenia i
maskować te większe za pomocą dywanów lub koców; opracowaliśmy też szereg antykocich
zabezpieczeń na bazie drutu i taśmy klejącej. Howard nawet nie tknął swojej wieży hifi przez
całe długie tygodnie!
- Sprawmy sobie własnego kota, kiedy SinSin wróci do domu - zaproponował, gdy po raz
czterdziesty rozwiązała sznurówki u jego butów.
Gdy czas jej pobytu u nas miał już się ku końcowi, uznaliśmy, że mamy powody do
satysfakcji. Nie dopuściliśmy, by nawiązała kontakt z innymi kotami albo popełniła samobójstwo
lub spaliła dom.
A jednak SinSin miała w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę. Dwa dni przed
spodziewanym powrotem mojej siostry z Europy SinSin osiągnęła wiek dojrzały. Zaraz też, nie
szczędząc głosu, oznajmiła nam o tym doniosłym wydarzeniu.
Histeryczny skowyt i zawodzenie rozlegało się nieprzerwanie, godzinami. Choć
pozamykaliśmy wszystkie okna, jej popisy wokalne przenikały ściany domu, toteż reakcje
sąsiadów oscylowały między zwykłą wściekłością a pogróżkami, w których mowa była o
rychłym wytoczeniu nam procesu.
W desperacji zatelefonowaliśmy do weterynarza. Był już późny wieczór, więc
zadzwoniliśmy na telefon domowy. Lekarz oznajmił:
- To typowe dla syjamskich królowych. Najlepiej od razu skojarzyć ją z kocurem, bo w
przeciwnym wypadku oszalejecie państwo od tego hałasu.
- Nie możemy - wyjaśniłam. - Moja siostra z St. Louis ma własne.plany dotyczące jej
zamążpójścia.
- W takim razie proponuję watę w uszy i zapraszam jutro rano do kliniki. Dam jej środek
uspokajający.
; Póki co to Howard i ja łyknęliśmy pigułki na uspokojenie, a następnie zamknęliśmy
SinSin w pomieszczeniu gospodarczym, zabezpieczywszy uprzednio drutem krany, pamiętając
także o wyłączeniu z kontaktów pralki oraz suszarki.
Pomieszczenie to było najbardziej oddalone od naszej sypialni, nie dość jednak odległe, a
połknięta przeze mnie pigułka nie wystarczyła, by zapobiec efektowi potwornego harmidru, jaki
obudził mnie parę godzin po północy. Skowyt SinSin był zgoła niczym w porównaniu z
kakofonią wrzasków, pomruków, prychania, jaka zaatakowała moje uszy - brzmiało to niczym
ścieżka dźwiękowa efektów specjalnych z horroru. Omal nie spadłam z łóżka, a następnie po
omacku zaczęłam przedzierać się w stronę pomieszczenia gospodarczego, krzycząc jednocześnie
wniebogłosy, żeby obudzić Howarda. Kiedy otwarłam drzwi, ujrzałam wokół siebie połyskujące
w półmroku iskierki. Iskierki czerwone i białe, jarzące się w ciemnościach jak odpryski
fajerwerków, a to pośród wrzasków, łoskotu i łomotu. Kiedy stanęłam tak w drzwiach, zdębiała z
przerażenia, iskierki również znieruchomiały i zawisły w przestrzeni. Dopiero wtedy zdałam
sobie sprawę, że podobnie jak nieszczęścia, iskierki te pogrupowane są w pary. Jak pary oczu.
Zaspany Howard wtoczył się za mną do pokoju i wymacał włącznik światła. Iskierki
znikły, natomiast oczom naszym ukazało się całe mnóstwo kotów - kotów na pralce, kotów na
suszarce, kotów na koszach z bielizną... jeden z nich spoglądał na nas ze skrzynki z
bezpiecznikami. Koty znajdowały się wewnątrz szafek, pod nimi i na nich. Koty szare, czarne,
rude, pręgowane i łaciate, a wszystkie spoglądały na nas z wyrzutem i oburzeniem.
Pośrodku całego tego zamieszania królowała SinSin, była nieco oszołomiona, ale
najwyraźniej bardzo z siebie dumna. Udało jej się otworzyć klapę, przez którą dostawca wstawiał
butelki z mlekiem, i tym samym wpuścić do środka całą kocurzą populację z sąsiedztwa.
Odsyłając SinSin z powrotem do St. Louis, wysłaliśmy też pisemne wyjaśnienie, którego
jednak Geraldine nie przyjęła najlepiej, a we właściwym czasie moja niewdzięczna siostra
odesłała nam całą czwórkę potomków SinSin.
Każde z czworga kociąt wyglądało inaczej, ale wszystkie przejawiały szczególne
zamiłowania i uzdolnienia techniczne, choć nie dorównywały pod tym względem swojej matce,
przewyższając jednak zarazem w tej dziedzinie dachówce i koty domowe zamierzchłej epoki. Co
więcej, pojawiające się nowe technologie okazywały się coraz łatwiej przyswajalne dla kolejnych
następujących pokoleń. Czy działo się tak dlatego, że oglądały telewizję, miast wpatrywać się w
mysie dziury? Czy może to kwestia przemian genetycznych związanych z dodatkami zawartymi
w kociej karmie? Zjawisko w każdym razie wydaje się godne dalszej obserwacji, a my akurat
mamy po temu znakomite warunki.
Obecnie Howard i ja prowadzimy coś w rodzaju schroniska dla bezdomnych lub
niechcianych kotów, które jest jednocześnie szkołą z internatem dla prawdziwie uzdolnionych i
hiperaktywnych technologicznie przedstawicieli kociego rodu, starając się zapewnić im
odpowiedni start życiowy i przyszłą karierę.
Nie należy lekceważyć fenomenu, jakim jest nasilająca się rewolucja technologiczna
pośród kotów. Być może już bardzo niedługo nadejdą czasy, kiedy wszelkie urządzenia domowe,
w szczególności komputery, będą musiały spełniać określone normy kotoodporności. W
przeciwnym razie coś, co obecnie zaliczamy jeszcze do kocich psikusów, grozi KATASTROFĄ,
kryzysem i wszechcywilizacyjnym kociokwikiem.
4 Bohater z ulicy Drummond
W wyniku nieprzyjemnego incydentu, jaki miał miejsce na trawniku przed domem
Jamisonów, kot wycofał się pod krzak jałowca, aby przemyśleć sytuację, a mały Vernon Jamison
pobiegł z rykiem do domu. Ryczał całymi godzinami; z czasem zabrakło mu łez i płacz przestał
brzmieć przekonująco, wciąż jednak rozlegał się z całą donośnością, na którą stać marudnego
sześciolatka. Przed domem tymczasem zgromadziła się dzieciarnia z całej okolicy, czyniąc
zgiełk, przepychając się i krążąc wokół pewnego miejsca na trawniku - zakrytego teraz
wiklinowym koszykiem - tego właśnie miejsca, gdzie doszło do wspomnianego wydarzenia.
Wreszcie pani Jamison zdecydowała się zadzwonić do agencji reklamowej, w której
pracował jej małżonek.
- Vernon płacze przez całe popołudnie i nie można go uspokoić - powiadomiła męża. -
Nie wiem już, co mam robić.
- Od czego się zaczęło?
- Urwał ogon Ślimakowi.
- Co urwał komu?
- Ogon! Urwał ogon Śliniakowi! - pani Jamison podniosła głos. - Chodzi o tego
szarobiałego kota, który włóczy się po sąsiedztwie. Wszystkie dzieciaki znęcają się nad tym
nieszczęsnym zwierzęciem, a dziś Vernon pociągnął go za ogon. Kawałek ogona został mu w
rączce, no i od tego czasu Vernon płacze. Teraz już dostał gorączki.
Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza.
- Hm - odezwał się pan Jamison. - A czy ktoś zainteresował się temperaturą kota?
- Och, Sliniakowi nic się nie stało. Siedzi sobie pod jałowcem i ma tylko trzy czwarte
ogona, ale chyba mu to nie przeszkadza. Gorzej, że dzieciaki z całej dzielnicy zadeptują twój
trawnik.
- Mój trawnik! - zakrzyknął pan Jamison do telefonu. - Zaraz tam będę!
Wzdłuż ulicy Drummond, przy której mieszkali państwo Jamisonowie, wznosiły się
bliźniacze domki, nieróżniące się od siebie niczym oprócz wyglądu frontowych trawników.
Niektóre z nich przypominały krowie pastwiska, inne zwykły ugór. Tylko gazon przed domkiem
państwa Jamisonów przywodził na myśl zielony aksamit.
Każda z rodzin posiadała dwa samochody, trzy rowery, trójkołowy rowerek dla dziecka,
wózek dziecięcy i kosiarkę do trawy, nikt jednak nie przyznawał się do posiadania kota imieniem
Sliniak. Był to kot pokaźnych rozmiarów, jak się rzekło szarobiały, który zawdzięczał swoje imię
niemiłemu defektowi - kot ten bowiem ślinił się niezwykle obficie. Całe strugi śliny bezustannie
spływały mu po wąsach i futrze, połyskiwały na jego piersi i gromadziły się w kałużę na każdym
podeście, jaki obrał akurat, by zdrzemnąć się w promieniach słońca. Jeśli któryś z mieszkańców
ulicy Drummond siadał na ogrodowym krzesełku i w następnej chwili zrywał się co prędzej na
równe nogi, oznaczało to, że wcześniej w tym samym miejscu spał sobie smacznie Sliniak.
Sliniak nie faworyzował nikogo i odwiedzał kolejno wszystkie domy, obdarzając je swym
wilgotnym błogosławieństwem.
Sliniak miał jeszcze jedną skazę na urodzie. Dwa lata wcześniej pewien mechanik
naprawiający telewizory cofał się swoim samochodem i nieszczęśliwie najechał na jego ogon,
którego końcówka odtąd zwisała żałośnie i najwyraźniej była nieczuła na ból. Okoliczne
dzieciaki udowodniły to wielokrotnie, przejeżdżając po ogonie Sliniaka rowerkami, a ponieważ
kot wyglądał tak, jak wyglądał, starały się go drażnić i robić miny mające wystraszyć go na
śmierć.
Sliniak tymczasem na wszystkie te szykany nie zwracał najmniejszej uwagi, a nawet z
upodobaniem włóczył się tam właśnie, gdzie zwykli gromadzić się milusińscy, ochoczo
wystawiając się na zniewagi i odpowiadając mruczeniem, gdy go tarmoszono.
- Zjeżdżaj stąd, Sliniak! - wrzeszczaładzieciarnia. - Ty parszywe kocisko! - a Sliniak
ocierał się wówczas o ich kostki, wpatrując się z uwielbieniem w swych dręczycieli.
O ile Sliniak przyjął utratę koniuszka ogona ze stoickim spokojem, Vernon, gdy ujrzał
złowieszczą pozostałość w swej lewej dłoni, dał upust przerażeniu i poczuciu winy istnym
maratonem ryku. Dopiero zapewnienie, że zaraz z pracy przyjdzie ojciec, zdołało go uciszyć.
Kiedy pojawił się pan Jamison, przede wszystkim przegonił ze stanowiącego jego dumę trawnika
ssących kciuki gapiów w wieku przedszkolnym, a następnie zawołał do żony:
- Co ten koszyk robi na moim trawniku?
- Przykryłam nim ogon Sliniaka - wyjaśniła. - Nie chciałam go dotykać. Vernon jest w
łóżeczku, dostał kakao.
Na widok ojca Vernon otworzył buzię, wydając przenikliwy wrzask, i złapał pana
Jamisona za rękaw.
- Dosyć tego, młodzieńcze! - uciszył go ojciec, uwalniając rękaw marynarki od
kurczowego uchwytu lepkich rączek Vernona. - Płacz nic tu nie pomoże, a już na pewno nie
naprawi kociego ogona. To był wypadek. Nic już nie da się poradzić - możesz tylko przeprosić i
obiecać, że w przyszłości będziesz dobry dla tego nieszczęsnego zwierzaka. To stworzenie boże,
więc musimy odnosić się do niego z szacunkiem.
- Ale on jest wstręciuch - zaoponował Vemon, pociągając nosem. - Ciągle tylko się ślini.
- Pewnie cierpi na alergię. Jeżeli postanowisz, że będziesz dla niego dobry, na pewno ci
przebaczy. I nie wycieraj nosa paluchami.
- A co zrobimy z jego ogonem? - zaszlochał Vernon, wczepiając się w rękaw marynarki
ojca.
- Wykopiemy dołek na podwórku za domem i godnie pochowamy koci ogon. Przestań już
mnie ciągnąć za rękaw! Ile razy ci powtarzałem, żebyś zostawił w spokoju moje ubranie?
Pochówkowi Ślimakowego ogona przyglądała się cała horda małoletnich żałobników;
swą mokrą obecność zaznaczył też kot we własnej osobie, ocierając się o łydki tych wszystkich,
którzy zechcieli na to pozwolić. Incydent, który kosztował go utratę części ogona, w żadnym
stopniu nie zmniejszył uwielbienia Sliniaka dla swoich prześladowców.
Pod koniec tygodnia ulica Drummond zapomniała już o kocim ogonie, a to pod wpływem
nowych, ekscytujących wydarzeń. Rozpoczęto mianowicie budowę kolejnej partii domków i
okolica zaroiła się od ciężarówek, spychaczy oraz koparek.
Pewnego popołudnia, gdy wszyscy mieszkańcy poniżej dziesiątego roku życia
nadzorowali wykopki, Vernon przybiegł do domu po swoje trzecie ciasteczko czekoladowe, a
przy okazji oznajmił matce:
- Sliniak obwąchuje trawnik przed naszym domem. Zdaje mi się, że znalazł jakąś norę.
- O Boże! Mam nadzieję, że to nie krety, które rozkopują trawnik - zawołała pani
Jamison. - Twój ojciec chyba dostałby zawału.
Godzinę później Vernon przybiegł do domu po puszkę coli.
- Mamo? Sliniak ciągle obwąchuje to miejsce. Daj mi coś, żebym mógł zatkać norę.
- Ani mi się waż tykać trawnika twojego ojca. Pójdę i zobaczę, co to takiego.
Pani Jamison musiała przyznać, że Słiniak naprawdę odgrywał przedziwny rytuał,
obwąchując zawzięcie trawę, potem cofając się i marszcząc nosek. Po kilku sekundach wracał
jednak w to samo miejsce, z wyraźnym obrzydzeniem powtarzał identyczne ruchy, kichał i
obnażał zęby.
Vernon przepłoszył kota, a pani Jamison przykucnęła, by dokładniej zbadać otwór w
ziemi.
- O matko, to gaz! Gaz się ulatnia! - krzyknęła. - Biegnę zadzwonić po twojego ojca.
Pilnuj, żeby wszyscy trzymali się z daleka. Jeżeli to rzeczywiście wyciek gazu, w każdej chwili
może dojść do wybuchu!
Vernon pobiegł czym prędzej do dzieciarni zgromadzonej przy koparkach.
- Słuchajcie, znalazłem dziurę, którą leci gaz! - pochwalił się. - Cała ulica wyleci w
powietrze. Mama dzwoni po gliny.
Nie minęło parę minut, a na ulicy Drummond pojawiły się dwa samochody pogotowia
gazowego i zahamowały z piskiem opon przed domkiem państwa Jamisonów. Pracownicy
pogotowia wyładowali z nich czujniki oraz sprzęt do kopania w ziemi. Dwaj mężczyźni ruszyli
biegiem do sąsiednich domów, aby wszędzie odciąć dopływ gazu.
Vernon, który aż podskakiwał z podniecenia, podążył w ślad za jednym z nich.
- Hej, to ja znalazłem to miejsce, gdzie gaz się ulatnia - wrzasnął, chwytając pracownika
pogotowia za połę kurtki.
- Bohater z ciebie - stwierdził technik, uśmiechając się z przymusem i uwalniając się od
Vernona. - Niewykluczone, że uchroniłeś całą okolicę przed poważnymi kłopotami.
- Jestem bohaterem! - oznajmił Vernon kilka minut potem, gdy pojawił się jego ojciec.
Pan Jamison tylko jęknął.
- Już po moim pięknym trawniku! Przecież nie zostanie tu ani źdźbło trawy.
- A ja miałam ciasto w piekarniku i też przepadło - poskarżyła się jego żona, która
przechadzała się tam i z powrotem po pokoju, próbując uciszyć niemowlę, które dawno już
należało nakarmić.
Rozległ się dzwonek u drzwi. Na progu ujrzeli młodą kobietę z dyktafonem, za którą stał
mężczyzna dzierżący w dłoniach aparat fotograficzny.
- Jesteśmy z „Daily Times” - poinformowała. - O ile się nie mylę, państwa synek ocalił
całą dzielnicę od katastrofy.
- To ja, to ja, to ja! - rozdarł się Vernon. - Jestem bohaterem! - i chwycił reporterkę za
rękę.
- Vernonie! - zgromił go ojciec. - Trzymaj ręce z daleka od tej pani.
- Chcielibyśmy zrobić mu zdjęcie.
- Nie jestem pewien, czy życzę sobie, żeby zdjęcie mojego syna pojawiło się w gazecie -
zastanowił się pan Jamison. - To byłoby...
- Ale ja chcę, ale ja chcę! Ja chcę mieć zdjęcie w gazecie! - wrzasnął Vernon i pociągnął
za pasek od aparatu. - Zrób mi zdjęcie!
- Spokojnie, młodzieńcze - rzekł fotograf.
- Kochanie - szepnęła pani Jamison do męża - niech już mu zrobią to zdjęcie. Nie ma w
tym nic złego.
Tak więc cała rodzina zgromadziła się obok sterty ziemi, która kiedyś była trawnikiem -
Vernon uczepiony ramienia fotografa, a pani Jamison z niemowlęciem na ręku, które to dziecię
darło się wniebogłosy. Reporterka tymczasem usiłowała z nią porozmawiać.
- Proszę mi opowiedzieć, jak to się stało.
- No więc... - zastanowiła się pani Jamison - Vernon przybiegł do domu i oznajmił mi, że
Sliniak obwąchuje trawnik przed naszym domem.
- Kto taki obwąchiwał trawnik? - zdziwiła się dziennikarka.
- No, Sliniak. Taki bezdomny kot, co się tu kręci... O, widzi pani? Siedzi tam, pod
jałowcem. Straszny łazęga, ale uwielbia dzieci.
- Ma ogon jak u owcy.
- To dziwaczna historia - odparła matka Vernona i westchnęła ciężko. - Kilka tygodni
temu mój syn urwał mu ogon.
- Naprawdę? Tak łatwo urwać kotu ogon?
- Akurat w tym wypadku było łatwo. Poza tym Sliniak najwyraźniej nie miał nic
przeciwko temu.
- Hm. A co wydarzyło się dzisiaj?
- No... Sliniak obwąchiwał jakiś otwór w ziemi, więc poszłam zobaczyć, o co chodzi, i
poczułam gaz. To wszystko.
Tymczasem fotograf zdołał rozewrzeć paluszki Vernona zaciśnięte na pasku od aparatu i
próbował upozować go przed jałowcami.
- A teraz pochyl się - polecił - tak jakbyś sprawdzał to miejsce, w którym poczułeś gaz.
- Chwileczkę - przerwała pani Jamison. - Najpierw muszę go uczesać i włożyć mu czystą
koszulkę. To tylko chwilka.
Fotograf sapnął niecierpliwie i spojrzał w niebo, a reporterka rzekła do niego półgłosem:
- To nie dzieciak wyczuł gaz, tylko ten kot. - Właściwie to nawet lepiej. Zróbmy zdjęcia
kotu - mężczyzna wycelował aparat w Sliniaka i wystrzelał całą rolkę filmu.
Kiedy pojawił się Vernon w czystej koszulce oraz z włosami przylizanymi na mokro,
fotograf zarządził:
- A teraz stań tam, gdzie ci mówiłem, i weź twojego kota na ręce, tak żeby było go widać.
- To nie mój kot! - wrzasnął Vernon. - Nie chcę mieć zdjęcia z tym parszywym starym
Sliniakiem.
- Chcesz - zapewnił go fotograf. - Na pewno chcesz. Przecież teraz jest sławny.
Wyniuchał gaz i uratował całą dzielnicę.
- Nieprawda, wcale że nie uratował! - rozwrzeszczał się Vernon, tłukąc fotoreportera
pięściami. - To ja uratowałem dzielnicę! Zjeżdżaj stąd, Sliniak! - i rzucił w kota kamykiem,
Sliniak zaś zmrużył rozkosznie oczy i zamruczał głośno.
- Vernonie! - rzekł ostrym tonem pan Jamison. - Rób, co ci każe pan dziennikarz, albo
jazda do domu!
- Już dobrze, dobrze - fotograf nagle zrobił się dziwnie zgodny. - Zrobimy tak, jak ten
młody człowiek sobie życzy - a następnie skierował aparat w stronę Vernona i pstryknął
migawką - nie zakładając jednak do aparatu nowego filmu. A zwracając się do reporterki, dodał
półgłosem: - Wiejmy stąd. Nie mogę znieść tego bachora, który ciągle się mnie czepia za rękaw i
próbuje mi wyrwać aparat. Zobaczymy, jak ci z telewizji okiełznają gówniarza. Właśnie tu
zajechali.
W wiadomościach o szóstej telewidzowie mogli podziwiać Sliniaka w całej okazałości,
również następnego dnia w „Daily Times” ukazało się jego zdjęcie. Notka pod spodem głosiła:
„Mieszkający na przedmieściach kot bez ogona zapobiegł wczoraj eksplozji. Czujne zwierzę
wywąchało gaz ulatniający się z rury uszkodzonej w wyniku prac budowlanych”.
Zdjęcie kota ukazało się na pierwszej stronie i trzeba stwierdzić, że w pełni oddawało
dobroduszny charakter Sliniaka, z całą jego poczciwością i mokrym pyszczkiem. Tak się złożyło,
że w sezonie ogórkowym wobec braku innych, istotniejszych wydarzeń media z całego kraju
przekazały tę wiadomość swoim odbiorcom. Niemal z dnia na dzień Śliniak stał się osobistością
sławną w całych Stanach Zjednoczonych.
Cieszy się w tej chwili takim zainteresowaniem i otrzymuje tyle atrakcyjnych ofert, że
pan Jamison podjął się roli jego agenta. Ponieważ nikt z okolicznych mieszkańców nie był w
stanie udowodnić swych praw własności do Sliniaka, mieszkańcy ulicy Drummond uznali go za
dobro wspólne, przy czym postanowiono, że właściciele wszystkich posesji położonych przy
ulicy Drummond posiadać będą taką samą liczbę udziałów w kocie. Na pierwszym walnym
zebraniu udziałowców doszło do gorącej dyskusji na temat proponowanej zmiany nazwy ulicy,
aby uczcić jej bohatera. Nie osiągnięto jednak konsensusu i sprawę odłożono do następnego
spotkania.
Vernon został wysłany do szkoły z internatem. Teraz w jego dawnym pokoju rezyduje
Sliniak. Nie ślini się już. Po dwóch wizytach w klinice weterynaryjnej i przejściu na nową dietę,
złożoną z wyważonej pod względem składników odżywczych kociej karmy, wyzbył się tej
nieapetycznej przywary. Tym niemniej na Tshirtach i naklejkach wciąż widnieje jako Śliniak, a
jego dzieje mają posłużyć jako kanwa dla pełnometrażowego filmu.
5 Szalony myszołowca z muzeum
Gdy zaparkowałam przed bramą muzeum w Lockmaster, obok mnie powoli przejechał
radiowóz, a siedzący za kierownicą policjant obejrzał sobie dokładnie tablicę rejestracyjną
mojego wozu. Już to powinno mi dać do myślenia, był to bowiem znak, że w tym sennym
miasteczku dzieje się coś niezwykłego. Jasne, że jeśli chodzi o muzea, bezpieczeństwo stanowi
kwestię o podstawowym znaczeniu, jednak na prowincji mało kto myśli w ten sposób.
Zdjęłam okulary przeciwsłoneczne, poprawiłam makijaż, wyciągnęłam ze schowka na
rękawiczki broszurę Towarzystwa Historycznego oraz wydobyłam spod fotela małe czarne
pudełko. Okazało się już dawno, że podczas zbierania materiałów do mojej książki, która miała
zostać zatytułowana Małe muzea na północnym wschodzie środkowych Stanów Zjednoczonych,
kasetowy dyktafon jest znacznie przydatniejszy od notesu, jeśli chodzi o utrwalanie informacji.
Policyjny patrol znów się pojawił, ja tymczasem przerzuciłam pasek magnetofonu przez
ramię, przejrzałam jeszcze raz broszurę, przypominając sobie podstawowe informacje o miejscu,
które za chwilę miałam odwiedzić. Czytałam na głos:
„Muzeum w Lockmaster mieści się w budynku z roku 1850 wybudowanym przez
Fredericka Lockmastera, zamożnego przedsiębiorcę, potentata przemysłu drzewnego,
stoczniowego oraz kolejowego. Wystrój wnętrza tej wspaniałej wiktoriańskiej rezydencji również
pochodzi z epoki, w której powstał budynek. Siedziba znajdowała się w posiadaniu rodziny aż
przez pięć pokoleń. Ostatnio została przekazana Towarzystwu Historycznemu z przeznaczeniem
na muzeum”.
Idąc wyłożonym cegłami chodnikiem prowadzącym do domu, dyktowałam dalej:
„...Trzykondygnacyjna konstrukcja drewniana z wieżyczkami, dwuspadowym dachem,
balkonami, oknami wykuszowymi i werandami. Położona na terenie obszernego ogrodu
okolonego zdobnym ogrodzeniem z kutego żelaza”.
Muzeum można było zwiedzać tylko po południu, ale udało mi się wynegocjować
prywatną wizytę o godzinie jedenastej. Gustowna tabliczka na drzwiach głosiła ZAMKNIĘTE.
Nacisnęłam na przycisk dzwonka. Czekając, aż ktoś się odezwie, nagrywałam dalej:
„Wspaniałe rzeźbienia przy wejściu, półkoliste witrażowe okienko nad drzwiami i
okienka boczne z trawionego szkła”.
Tymczasem owego wspaniałego wejścia wciąż nikt nie otwierał. Zadzwoniłam powtórnie
i czekając, aż ktoś się objawi, odwróciłam się, by obejrzeć sobie krajobraz. Radiowóz objeżdżał
właśnie kwartał, już po raz trzeci podczas mojej obecności.
Było to piętnaste małomiasteczkowe muzeum, które zwiedzałam, toteż mniej więcej
wiedziałam, czego należy się spodziewać. Wewnątrz panować będzie uroczysta cisza. Personel
muzeum składać się będzie z dwóch przemiłych pań w wieku około siedemdziesięciu pięciu lat,
które na powitanie poproszą mnie, bym wpisała się do księgi gości, a na pożegnanie powiedzą mi
„dziękujemy za wizytę”, zaś podczas gdy ja będę zwiedzać, one podzielą się ze sobą półgłosem
uwagami na temat ostatniego pogrzebu, jaki odbył się w okolicy.
Jednak w Lockmaster sprawy miały się zgoła inaczej. Właśnie miałam zadzwonić po raz
trzeci, kiedy usłyszałam szczęknięcie otwieranego zamka i zgrzyt odsuwanej ciężkiej zasuwy.
Potem drzwi uchyliły się nieznacznie; wyjrzała zza nich drobna kobiecina o
przestraszonych oczach i rozwichrzonych siwych włosach. Najwyraźniej była czymś
zdenerwowana. Jedną rękę trzymała za plecami, a w drugiej dzierżyła sękaty kij, trochę grubszy
od laski i nieco cieńszy od maczugi. Towarzyszył jej przekarmiony zwierzak o jaskraworudym
futrze, który przyglądał mi się z nieprzyjaznym błyskiem w zmrużonych żółtych ślepiach.
Przedstawiłam się, włączając jednocześnie magnetofon. Kot - o ile to był kot -
odpowiedział głębokim gardłowym pomrukiem, który przeszedł w groźne warknięcie.
- Marmolado! Przestań natychmiast! - jęknęła kobieta. Teraz spostrzegłam, że jej oddech
był przyspieszony, jakby przybyła na moje spotkanie w pośpiechu z jakiegoś odległego zakątka
domu. - Proszę wejść - zwróciła się do mnie. - To jest Marmolada, który pełni tu obowiązki
myszołowcy. Zazwyczaj jest dość przyjazny, ale ostatnio miał traumatyczne przeżycia. Mam
nadzieję, że mu pani wybaczy.
Gdy znalazłam się w przestronnym frontowym hallu, rude kocisko wygięło grzbiet w
pałąk i napuszyło ogon jak lisią kitę, zwiększając w ten sposób dwukrotnie swój rozmiar,
pokazało długie żółte kły i położyło uszy po sobie, gotowe do ataku.
- Czy ten kot często ogląda horrory? - zainteresowałam się.
- Uciekaj stąd, Marmolado. Nie przeszkadzaj nam! - kobieta odsunęła zwierzaka kijem,
który Marmolada chwycił zębami. - Dobry kotek, dobry kotek - rzekła, starając się odzyskać
swój drąg. Wtedy zauważyłam, że lewą dłoń ma owiniętą chusteczką, na której widniały krwawe
plamy.
- Co się pani stało? - spytałam zaskoczona.
- Mam nadzieję, że nie musiała pani długo czekać - stwierdziła, wciąż jeszcze mocno
zdyszana. - Nie słyszałam dzwonka. Mój aparat słuchowy chyba jest zepsuty. A może po prostu
bateria jest słaba. To Marmolada powiadomił mnie o pani przybyciu. Musi nam pani wybaczyć,
bo dziś rano mieliśmy tu małe zamieszanie. Ja tylko zastępuję panią Sheffield. Pogotowie zabrało
ją półtorej godziny temu. Strasznie się spieszyłam, żeby panią wpuścić do środka.
Z głównego hallu widziałam salon - przestronny i wystawnie urządzony, jednak stoły i
krzesła były poprzewracane, a podłoga usiana szczątkami potłuczonej porcelany.
- Co tu się stało? - spytałam nieco głośniej.
- Nazywam się Rhoda Finney. Prawdziwym autorytetem, jeśli chodzi o kolekcję należącą
do muzeum, jest właśnie pani Sheffield, jednak zrobię co w mojej mocy, żeby przekazać pani
najważniejsze informacje. Może najpierw pozbędę się tej chustki. Krwawienie już chyba ustało.
Nic poważnego - i zwracając się do kota, który przybrał teraz pozę buldoga i bardzo podejrzliwie
przypatrywał się nam obu, dodała: - Mieliśmy małe nieporozumienie, co, kiciu?
Zwierzak zaczął oblizywać pazury. Jednak kiedy wyczuł na sobie moje spojrzenie,
przerwał tę czynność, mianowicie po to, by obdarzyć mnie przeciągłym syknięcioprychnięciem,
które wyglądało dość niebezpiecznie, a potem znów zajął się sobą.
- Obawiam się, że mamy tu w salonie straszny bałagan - ciągnęła dalej pani Finney - ale
póki co kazano nam niczego nie dotykać. Pani Sheffield półtorej godziny temu zobaczyła, co się
stało, i dostała zawału. Na szczęście pan Tibbitt przybył w porę i ją znalazł. Pan Tibbitt pełni
funkcję naszego stróża. Ma dziewięćdziesiąt lat - to taki miły staruszek.
-, Czy to sprawka wandali? - teraz spytałam już naprawdę głośno. Marmolada rzucił mi
bardzo nieprzychylne spojrzenie, natomiast pani Finney opowiadała dalej, jakbym nie odezwała
się ani słowem.
- Aby w pełni pojąć, jakie jest historyczne znaczenie tej siedziby, trzeba zdać sobie
sprawę, że zamieszkiwało ją pięć pokoleń rodu Lockmasterów. Twórcą rodzinnej fortuny był
Frederick. Jako drzewny potentat miał dostęp do najlepszych gatunków drewna i tylko takich
użył przy budowie domu; konstrukcja jest dziełem cieśli okrętowych zatrudnionych w jego
stoczniach. Proszę zwrócić uwagę na tę klatkę schodową, co za wspaniała robota - i
przyciszonym głosem dodała: - Frederick był bardzo przystojnym mężczyzną, nosił brodę i miał
całe tuziny kochanek! Właściwie nie powinnyśmy opowiadać takich intymnych szczegółów, ale
dzięki temu postać nabiera życia, staje się ciekawsza, nie uważa pani? Oczywiście jestem pewna,
że pani.tego nie wydrukuje... Chodźmy teraz do salonu. Proszę uważać na potłuczoną porcelanę.
Ściany zawieszone były gobelinami i obrazami olejnymi, a W głębi na podwyższeniu
królowały bogato zdobione organy, nad którymi wisiały cztery portrety. Obok brodacza
Fredericka można było tam podziwiać jakiegoś oficera z czasów wojny domowej, wytwornego
dandysa z czasów edwardiańskich i współcześnie wyglądającego biznesmena w szarym,
dwurzędowym garniturze.
- Cztery pokolenia - wyjaśniła moja przewodniczka. - Syn Fredericka nosił imię Charles.
Nazywamy go „Charles Koneser”. Po wojnie, podczas której odznaczył się szczególnym
bohaterstwem, nabył te dzieła starych mistrzów, które widzi pani w tym pomieszczeniu, oraz
tkaniny z Gobelin i francuskie meble... wszystkie sygnowane. A także te organy, bardzo rzadki
okaz. Wszystkie eksponaty opisane są w naszym katalogu, który sprzedajemy po trzy dolary
sztuka, ale pani oczywiście dostanie go gratis... O mój Boże! Nasz bezcenny dywan z Aubusson,
cały poplamiony krwią! Myśli pani, że to da się sprać? Teraz są takie firmy i mają specjalny
sprzęt... Marmolada od rana wylizuje sobie pazury. Chyba smak ludzkiej krwi sprawił, że tak
nagle zdziczał.
Moje wysiłki, by wtrącić jakieś pytanie czy komentarz, zostały całkowicie zignorowane.
Pani Finney poprowadziła mnie do następnego pokoju.
- A teraz przechodzimy do trzeciego pokolenia - oznajmiła. - Theo był wielkim
podróżnikiem, zwiedził cały świat. Polował na grubą zwierzynę. Też był kobieciarzem, podobnie
jak jego dziadek, ale o tym proszę nie pisać. Zastrzelił się w Indiach - i podobno to wcale nie był
wypadek, przynajmniej tak ludzie mówią. Tutaj mamy palarnię dla panów.
Na wybitych skórą ścianach zawieszono głowy rozmaitych egzotycznych zwierząt oraz
prymitywne włócznie myśliwskie. Rudy kocur wciąż podążał za nami; teraz zaczął obwąchiwać
moje buty, z bardzo nieprzyjemnym wyrazem pyszczka.
- Kiciu, przestań! - ofuknęła go moja przewodniczka. - Nie wypada... Idź poszukać
myszy... A więc idziemy dalej: czwarte pokolenie urządziło tę wspaniałą bibliotekę zawierającą
tysiące rzadkich woluminów i pierwszych wydań. To dzieło Filipa Filantropa, jak go nazywamy.
Właśnie on i jego przeurocza żona, Margaret, przekazali tę siedzibę w darowiźnie Towarzystwu
Historycznemu po tym, jak wydziedziczyli syna. Prawdziwa rodzinna tragedia! Był jedynakiem.
Nasz stróż nazwał go „Dennis Wyrodek”. Dennis przebywa teraz w więzieniu i prawdę mówiąc,
wszystkim nam kamień spadł z serca, gdy się znalazł za kratkami. Ale tego proszę nie pisać w
swojej książce, dobrze?
Zrezygnowałam już z zadawania pytań, podążałam tylko potulnie za moją
przewodniczką.
Teraz oddychała już normalnie. Z wyraźną lubością ciągnęła swą opowieść:
- Dennis był moim uczniem, kiedy pracowałam w szkole podstawowej, i już wtedy
wiedziałam doskonale, że nigdy do niczego nie dojdzie. Jego ojciec był zdania, że syn powinien
chodzić do zwykłej, publicznej szkoły, jak wszystkie inne dzieci, jednak nie był to dobry pomysł
i skończyło się na tym, że musiał go od nas wypisać. A potem został relegowany z aż trzech
college’ów - i to wcale nie najlepszych. Wciąż pakował się w tarapaty, doprawdy bardzo
niestosowne... Aż wreszcie aresztowano go, poszło o jakieś narkotyki, czy coś w tym rodzaju...
Marmolado! Zostaw gościa w spokoju!
Kot teraz zrobił się nagle bardzo serdeczny, zaczął ocierać się o rnoje kostki i
pieszczotliwie skubać moje nylonowe pończochy.
- Przez Dennisa jego matce pękło serce - stwierdziła pani Finney. - Na górze może pani
obejrzeć jej osobiste apartamenty, w całości utrzymane w tonie brzoskwiniowym. Nie pójdę z
panią, bo moje kolana się buntują podczas pokonywania tych dwudziestu dwóch stopni, jednak z
pewnością stwierdzi pani, że warto było się fatygować. Proszę koniecznie obejrzeć szklane
gablotki, w których znajduje się zgromadzona przez Margaret kolekcja jajek Faberge. Swego
czasu znajdował się tam również zbiór bezcennych klejnotów, które były w posiadaniu rodziny
od czterech pokoleń. Kiedy zostały skradzione, podupadła na zdrowiu i wkrótce potem umarła.
Koniecznie też musi pani obejrzeć jej łazienkę, jest cała wyłożona czarnym onyksem. Filip
całkiem niedawno zginął w katastrofie lotniczej, w Europie. Wszystko to bardzo smutne.
Następnie znalazłyśmy się we wspaniałej jadalni mogącej pomieścić dwudziestu czterech
gości i podczas gdy moja przewodniczka wychwalała tamtejsze boazerie, nagle znów pojawił się
Marmolada. Przyniósł martwą mysz, którą upuścił na czubek mojego buta. Bardzo ostrożnie
zrzuciłam ją, aby nie urazić zwierzaka, a zwłaszcza by znów go nie rozjuszyć. Trzeba przyznać,
że był to bardzo niezwykły kot.
- Jakie to słodkie z jego strony! - wykrzyknęła pani Finney. - Przyniósł pani prezent, żeby
przeprosić za swoje niegrzeczne zachowanie. Kici, kici, dobry kotek!
W tej samej chwili na tyłach domu dały się słyszeć jakieś hałasy, a potem pojawił się
łykowaty staruszek. Zdawał się jak najbardziej pełen wigoru, tylko jego nogi i ramiona poruszały
się jakoś sztywno, jakby był robotem. Choć było lato, miał na sobie ciemny, wyjściowy garnitur,
co prawda mocno już sfatygowany i wypchany na łokciach oraz kolanach. Bez żadnego wstępu
zaanonsował wysokim, skrzypiącym głosem:
- Specjaliści od odcisków palców przyjadą dziś po południu, więc nie możemy otworzyć
muzeum. To może potrwać nawet kilka dni. Wszystko zależy od postępów w śledztwie.
Pani Finney przedstawiła mi go:
- Oto pan Tibbitt, nasz stróż, którego wszyscy uwielbiamy. Był moim dyrektorem, kiedy
uczyłam w szkole podstawowej... Skoro już pan przyszedł, panie Tibbitt, chciałabym pobiec do
szpitala, żeby sprawdzić, jak się miewa pani Sheffield.
- Dobrze się miewa. Jest na ostrym dyżurze - zapewnił ją pan Tibbitt. - Choć prawda jest
taka, że nigdy nic nie wiadomo. W jej wieku starczy byle co i trach! - rzucił okiem na lewą rękę
pani Finney. - Lepiej niech pani pokaże te zadrapania lekarzom. A jak tam Marmolada? Już mu
lepiej?
- Stał się nieco bardziej towarzyski - wtrąciłam. - Kilka minut temu podarował mi mysz.
- Był wściekły jak osa, kiedy tu przyszedłem dziś rano - stwierdził pan Tibbitt. - Warczał,
prychał i miotał się jak tygrys po klatce. Szkoda, że nie może nam powiedzieć, co wydarzyło się
tu w nocy. Właśnie wracam z komisariatu. Powiedziałem im wszystko, co wiedziałem. Musi pani
wiedzieć, że w tym mieście kiedyś mieliśmy tylko jednego policjanta. A i ten nie miał nic do
roboty, tylko przeprowadzał dzieci przez ulicę i w sobotę wieczorem odwoził pijaków do domu.
Ale potem zaczęli pojawiać się turyści i trzeba było kupić aż trzy radiowozy.
Elokwentna Rhoda Finney znikła z horyzontu, pozostawiając mnie pod opieką nie mniej
elokwentnego pana Tibbitta. Teraz jednak przynajmniej mogłam zadać kilka pytań:
- Myśli pan, że ci wandale to turyści?
- Nie, akurat o to ich nie można winić. Jest coś, o czym nie mówiłem przy Rhodzie, bo
pewnie znowu musiałbym wzywać karetkę. Słyszała pani o tych trzech skazańcach, którzy
wczoraj uciekli z więzienia?
- Rzeczywiście, jakbym coś słyszała podobnego w porannych wiadomościach przez radio.
- Otóż jeden z nich wywodzi się z rodu Lockmasterów - oznajmił pan Tibbitt.
- Dennis Wyrodek?
- O, widzę, że Rhoda dopuściła panią do rodzinnych sekretów. Owszem, tamtych dwóch
złapali na bagnach, ale Dennis jest wciąż na wolności. Ale daleko nie zajedzie. Jest na to za mało
bystry.
- To myśli pan, że właśnie Dennis zdemolował salon?
- Nie mam żadnych wątpliwości. Dobrze wiedział, jak można dostać się do domu -
otworzył klapę, przez którą w dawnych czasach wrzucano węgiel do piwnicy.
- Czy to mogła być zemsta za to, że został wydziedziczony? I dlaczego narobił bałaganu
akurat w salonie? Skoro taki jest zawzięty, można by się spodziewać, że spali cały dom...
- Już mówiłem, jest nie dość bystry, żeby na to wpaść. Policjanci znaleźli śrubokręt leżący
na podłodze, więc sądzą, że Dennis chciał nim zniszczyć portret swojego ojca wiszący nad
organami. Ten chłopak jest chory. Nie jestem pewien, co chciał tu zmajstrować, ale najwyraźniej
kot mu to uniemożliwił. Nie ma co, te jego zębiska mogą przegryźć człowiekowi gardło. Mnie
się wydaje, że Dennis zakradł się do salonu i po ciemku nadepnął Marmoladzie na ogon... No i
nagle jakby rzuciło się na niego dziesięć kotów z wrzaskiem, zębami i pazurami.
- Z tego wniosek, że państwa oficjalny myszołowca pracuje na drugim etacie jako
ochroniarz?
- Hm, mam taką swoją teoryjkę - powiedział pan Tibbitt, a w jego zmętniałych oczach
pojawił się błysk. - Marmolada, o ile nie śpi, większość czasu spędza na czatach obok tych
starych organów. Podejrzewam, że znajduje się tam jakaś wyjątkowo wydajna mysia dziura.
Zawsze się złościł, kiedy likwidowałem mysie gniazda, choć muszę stwierdzić, że nigdy nie był
tak rozwścieczony jak dziś rano.
- Chyba go rozumiem - stwierdziłam. - Podejrzewał, że ktoś dobiera się do źródła źródeł,
do strategicznych zasobów, do najważniejszego złoża...
- No to spróbujmy przetestować moją teoryjkę - zaproponował pan Tibbitt i poprowadził
mnie do salonu. Szedł krokiem raźnym, choć nieco niepewnym.
Poszłam za nim. Kot rzeczywiście tam był i wpatrywał się w organy, skulony jak do
skoku, z wyciągniętą głową - obraz idealnego skupienia i koncentracji.
- Niech pani podejdzie do organów - poinstruował mnie pan Tibbitt. - Zobaczymy, jak
zareaguje.
- Pan chyba żartuje? - zaprotestowałam. Ale emerytowany dyrektor szkoły nie żartował,
więc choć z ociąganiem, weszłam do tamtego pomieszczenia, powoli, na paluszkach. Uszy
Marmolady drgnęły. Nasłuchiwał. Podeszłam bliżej, wówczas odwrócił głowę w moją stronę.
Poderwał się, żółte ślepia wpatrywały się we mnie groźnie.
- No, niechże pani idzie dalej - ponaglił mnie pan Tibbitt ze swojego bezpiecznego punktu
obserwacyjnego przy wejściu.
Kocur wygiął grzbiet w łuk, nastroszył ogon i obnażył morderczo wyglądające kły. A
przecież ten sam zwierzak przed chwilą ocierał się o moje kostki i przyniósł mi prezent!
Postąpiłam jeszcze krok: Marmolada zaczął warczeć i prychać jak opętany. Uciekłam z
wrzaskiem, przewracając po drodze miśnieńską podstawkę pod doniczkę.
- Widziała pani? Miałem rację - ucieszył się pan Tibbitt.
- Wielkie dzięki - tylko tyle byłam w stanie wykrztusić.
Od tamtego wydarzenia minęło kilka tygodni, podczas których zwiedziłam jeszcze
dziesięć innych małomiasteczkowych muzeów w całym stanie. Nie miały co prawda do
zaoferowania zwiedzającym takich atrakcji jak obrazy starych mistrzów, afrykańskie oszczepy
czy jajka Faberge, za to emanowały ciszą i spokojem. Personel mówił niewiele, prosił tylko o
wpisanie się do księgi gości, a potem, żegnając się: „Dziękujemy za wizytę”. W żadnym z nich
nie grasował wojowniczy myszołowca, w żadnym nie było świeżej krwi na dywanie.
Przy każdej nadarzającej się okazji przeglądałam lokalne gazety i słuchałam radia, które
informowało o pogrzebach tudzież rozgrywkach kręglarskich, jednak nie było już ani słowa o
włamaniu do muzeum w Lockmaster ani też o zbiegłym więźniu. Tylko kaseta tkwiąca w małej
czarnej skrzynce stanowiła dowód, że cała ta historia mi się nie przyśniła.
Kiedy pędziłam już szosą w stronę domu, moją uwagę zwrócił drogowskaz sygnalizujący
zjazd do odległego o pięćdziesiąt mil Lockmaster. Postanowiłam więc zajrzeć tam jeszcze raz.
Muzeum było otwarte dla zwiedzających, toteż parkowało przed nim kilka samochodów,
natomiast radiowozu nie było nigdzie widać. Na drzwiach wisiała tabliczka z napisem:
OTWARTE. ZAPRASZAMY!
Przy stoliku w sieni siedziały dwie przemiłe, siwowłose starsze panie i rozmawiały o
artretyzmie.
- Prosimy wpisać się do księgi gości - odezwała się jedna z nich.
- Katalogi po trzy dolary - oznajmiła druga.
W salonie panował idealny porządek, zwiedzający przemierzali wnętrza, starając się
czynić jak najmniej hałasu i rozmawiając niemal szeptem. Na próżno rozglądałam się za Rhodą
Finney, Marmoladą czy panem Tibbittem... A więc jednak to był sen, a czarna skrzynka mnie
okłamała!
Przesnułam się po parterze, a potem weszłam po dwudziestu dwóch stopniach, by raz
jeszcze rzucić okiem na łazienkę z czarnego onyksu i klejnoty Faberge. I tam - pośród
brzoskwiniowych aksamitnych draperii i buduarowych foteli z obiciami w tym samym kolorze -
ujrzałam znajomą postać: staruszka w ciemnym garniturze. Był przykucnięty, właśnie zatykał
mysią dziurę. Lecz czynności tej przyglądał się uważnie jakiś nieznany mi kot, szary i chudy!
- Panie Tibbitt! - zawołałam. - Pamięta mnie pan? Gdzie się podział Marmolada?
Z trudem wstał, rozprostowując każdy staw z osobna.
- Marmolada odszedł na wczesną emeryturę - odpowiedział tym samym wysokim głosem,
który pamiętałam. - Biedne kocisko całkiem zwariowało, zaczął się rzucać na gości i
przewodników. Nigdy nie przyszedł do siebie po tamtych przeżyciach. Teraz mieszka u mnie.
- Nie brak mu tutejszej diety obfitującej w myszy?
- Nie, nie, nie. On nigdy nie jadł myszy. Był w pełni profesjonalnym łowcą. Pracownicy
muzeum zawsze zapewniali mu odpowiednią kocią karmę.
- A co z Dennisem Wyrodkiem? W gazetach nic nie było na ten temat.
- Z przyjemnością mogę stwierdzić, że znów wylądował w więzieniu - powiadomił mnie
pan Tibbitt. - No i znaleźli klejnoty.
- Jakie znów klejnoty?
- Jak to, nie pamięta pani? Tę kolekcję bezcennych kamieni szlachetnych, która
znajdowała się w posiadaniu rodziny od roku 1850! Oczywiście to Dennis je ukradł. Wtedy
jeszcze tu mieszkał, toteż ukrył je w domu, zamierzając wydobyć je ze skrytki, kiedy sprawa
przycichnie. Jubilerzy na całym świecie otrzymali opis tych kamyków, policja wszędzie ich
szukała, a tymczasem one przez cały ten czas znajdowały się tutaj, na miejscu. Kiedy Dennis
uciekł, powrócił tu po swój łup. Oczywiście nie udało mu się. Ten chłopak nigdy nie potrafił
niczego zrobić porządnie.
- A kto znalazł klejnoty? I skąd się dowiedziano, że są w domu?
- Siądę sobie i odpocznę minutkę. Zaczynam się starzeć - stwierdził pan Tibbitt,
rozglądając się za krzesłem, które nie byłoby obite brzoskwiniowym jedwabiem czy aksamitem.
Okazało się, że w onyksowej łazience jest też zwykła, czarna ławeczka. Tutaj emerytowany
dyrektor dokończył swej opowieści: - Policjanci zwrócili uwagę na dziwne zachowanie
Marmolady i zaczęli podejrzewać, że z organami jest coś nie tak. Przypomnieli sobie tamtą
nierozwikłaną zagadkę skradzionych klejnotów.
- Ale Marmolada chyba interesował się myszami, nie muzyką?
- Tak czy inaczej, sprowadzili eksperta od takich organów i powiedzieli mu o śrubokręcie.
Pamięta pani, koło instrumentu i rodzinnych portretów znaleziono śrubokręt leżący na podłodze.
Pamiętałam.
- Okazało się, że to był bardzo ważny ślad! Facet od organów odkręcił kilka śrubek,
uniósł pokrywę wiatrownicy - no i proszę, najspokojniej w świecie leżały tam sobie diamenty i
szmaragdy warte fortunę!
Wyłączyłam magnetofon i pożegnałam się z panem Tibbittem. Kiedy schodziłam na dół
po dwudziestu dwóch stopniach, zawołał za mną:
- Tylko niech pani nie pisze o tym wszystkim w swojej książce!
6 Kot, który chadzał nad przepaścią
Tylko Dakh Wbng wie, co tak naprawdę wydarzyło się tamtej księżycowej nocy na
ścieżce wiodącej wzdłuż skraju urwiska. Kot ze swej natury nie bywa mściwy i nie przejawia
skłonności do bohaterstwa. Czyni tylko to, co niezbędne, aby zapewnić sobie wyżywienie, ciepło,
wygodę, święty spokój i aby od czasu do czasu podrapano go za uszkiem. Ale Dakh Wong jest
kotem syjamskim, a rasa ta słynie ze swej inteligencji i wierności.
Dakh Wong ma nietypowe ubarwienie, mianowicie jego futerko jest wyjątkowo ciemne i
między ciemnobrązowymi uszkami a takim samym ogonem przybiera odcień ciemnopłowy,
tylko na brzuszku jest jaśniejsze. Jest kotem silnym i zwinnym, lecz skrywa swe możliwości pod
płaszczykiem nienagannych manier, a jego skośne oczy pełne są szafirowych sekretów.
Jako młode kocię Dakh Wong wiódł żywot przyjemny, obfitujący w jedzenie, ciepło,
wygodę, troskę i - nade wszystko - spokój. Aż pewnego dnia, kiedy był już dorosły, oddano go w
ręce nieznajomej osoby, a w rezultacie po raz pierwszy zetknął się ze złem i dane mu było
poznać ludzką podłość.
Nim został umieszczony w koszyku i zabrany, znajomy, łagodny głos powiedział:
- Dakh Wong to wyjątkowy kot. Nie sprzedałabym go nikomu prócz ciebie, Hildo.
- Wiesz, że u mnie będzie mu dobrze, Elizabeth.
- A co na to twój mąż? Czy lubi zwierzęta?
- Woli psy, ale to ja potrzebuję mieć zwierzątko. Jack przebywa prawie cały czas poza
domem. Te wszystkie budowy, przy których się zatrudnia, rozrzucone są po całym stanie.
- Naprawdę, Hildo, nie mam pojęcia, jak ty wytrzymujesz w tej głuszy. Przecież kiedy
byłaś jeszcze dziewczyną z miasta, nie mogłaś usiedzieć w miejscu.
- Jestem trochę samotna, ale mam moje pianino. Chciałabym uczyć gry na nim dzieci z
okolic.
- To czemu tego nie robisz? Dobrze by ci zrobiło, jakbyś się czymś zajęła.
- Jack nie chce się zgodzić.
- Na Boga, co mu do tego?
Hilda sprawiała wrażenie zażenowanej.
- No, wiesz, czasami jest dziwny... Mam nadzieję, że Dakh Wong lubi muzykę. Czy w
ogóle koty lubią muzykę?
Elizabeth przyjrzała się uważnie swojej starej przyjaciółce.
- Hildo, czy między tobą i Jackiem wszystko układa się tak, jak powinno? Martwię się o
ciebie.
- Oczywiście, że wszystko się układa... Słuchaj, muszę już lecieć, bo inaczej nie zdążę na
autobus. Mam nadzieję, że kot dobrze zniesie tę podróż - Dakh Wong obwąchiwał dziwną parę
butów, szczególnie zainteresowały go sznurowadła z frędzelkami. Nigdy jeszcze nie widział
takich frędzelków.
- Zobacz, Elizabeth! To niesamowite, rozwiązał mi sznurówki.
- Pozwól, zawiążę ci.
- Dziękuję - a potem rozległo się westchnienie: - Czy te buty nie są okropne? A lekarz
mówi, że już nigdy nie będę mogła nosić zwykłych, ładnych bucików.
- To był okropny wypadek, Hildo, i to pod niejednym względem. Masz szczęście, że
uszłaś z życiem.
- Wiesz, to nie była tak naprawdę wina Jacka.
- Tak, tak. Już mi mówiłaś. Dalej masz bóle?
- Prawie nie. Tylko już zawsze będę kulała w taki paskudny sposób. Choćby dlatego nie
mam nic przeciwko temu, żeby się schować przed ludźmi na tej mojej wsi.
Wtedy właśnie Dakh Wong zmienił właścicielkę; zaprotestował - ale niezbyt głośno - i
zapierał się trochę łapkami, jednak kiedy znalazł się już wewnątrz przykrytego koszyka, ułożył
się spokojnie i przez całą długą podróż nie odezwał się ani razu. Od czasu do czasu czuł
podnoszący go na duchu dotyk silnych palców wsuwanych do wnętrza koszyka, a wówczas
pozwalał się gładzić po uszach i miękkim futerku.
Nowa siedziba Dakh Wonga była po prostu niewielkim domkiem na wsi, w górach, nad
urwiskiem. Dakh Wong odkrył fascynujący nowy świat chodników z frędzlami, przestrzeni pod
grzejnikami, szerokich parapetów i miękkich foteli. Był tam też koncertowy fortepian.
Bardzo szybko ten dziwny mebel przypadł mu do gustu, ale też od razu okazało się, że
kotom wstęp na i do niego jest wzbroniony. Jednak gdy gasło światło, wolno mu było ułożyć się
na cieplutkim łóżku, przytulić się i wsłuchiwać w bicie serca swojej pani. Tylko w weekendy z
nią nie sypiał.
- Hildo, powtarzam po raz ostatni: wywal tego zwierzaka z naszego łóżka!
- Przecież ci nie przeszkadza, Jack. Leży po mojej stronie.
- Nie chcę, żeby kręcił się po tej sypialni! Zamknij go w piwnicy.
- Tam jest zimno i wilgotno. Będzie wył przez całą noc.
- Dobra, jeżeli dla ciebie kot jest ważniejszy ode mnie, to ja idę się położyć na sofie.
- Nie fatyguj się. Sama pójdę się tam położyć.
- Dzięki.
- Wiedziałam, że ten pomysł ci się spodoba.
- Nie trzaskaj drzwiami.
Dakh Wong zeskoczył z rozgrzanego łóżka i podążył śladem kapci schodzących powoli
schodami, ostrożnie, po jednym stopniu naraz. Położył po sobie uszka, a jego futro nastroszyło
się nieco. Nie lubił podniesionych głosów, a napięcie, które wyczuł, sprawiło, że poczuł się
nieswojo.
Nie tylko kłótnie sprawiały, że w piątkowe wieczory, soboty i niedziele Dakh Wong
odczuwał dyskomfort. Musiał też wystrzegać się stóp. Nie mógł czuć się bezpiecznie nigdzie na
całej przestrzeni podłogi. A tymczasem nade wszystko lubił wyciągnąć się jak długi na dywanie
oświetlonym słońcem. Podłoga była jego terytorium, a stopy powinny go obchodzić dookoła.
Jednak w weekendy jego prawa nie były przestrzegane.
Pewnej soboty obudził się nagle, przerażony, gdy miażdżący ciężar przygniótł koniuszek
jego ogona, a następnego dnia poczuł brutalne uderzenie w miękkie podbrzusze, kiedy leżał ufnie
wyciągnięty pośrodku przedpokoju.
- Cholera z tym kotem! Potknąłem się o niego! Mogłem złamać nogę. Hildo, czy słyszysz,
co do ciebie mówię?
- Powinieneś patrzeć pod nogi. Znowu piłeś?
- Bardziej ci zależy na tym śmierdzącym zwierzaku niż na mnie.
- Pachnie dużo ładniej niż to cygaro, które palisz.
- To jest mój dom i będę palił, co będę chciał, i będę chodził, gdzie mi się będzie
podobać, i jeżeli ten pchlarz będzie wchodził mi w drogę...
- Zaczynasz mówić jak ci prostacy, z którymi się zadajesz.
- ...jeżeli będzie mi wchodził w drogę, to go utopię!
- On wcale nie ma pcheł, a tobie nie wolno go nawet tknąć. On należy do mnie. Nie mam
zamiaru usychać tu samotnie, w tym miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi. Nie masz pojęcia,
jak to jest, kiedy przez cały tydzień nie ma do kogo ust otworzyć...
- Kobiety! O co wam wszystkim chodzi? Najpierw domagacie się całego mnóstwa
urządzeń, które oszczędzają wam pracy, a potem narzekacie, że nie macie nic do roboty. Może
byś” zajęła się pieczeniem chleba ałbo kucharzeniem, zamiast kupować gotowe rzeczy - skoro
tak ci się nudzi?
- Usiądź wreszcie i przestań chodzić, albo przynajmniej zdejmij te ubłocone buciory.
Zapaskudzisz całą podłogę.
- Może spróbuj prać na tarce, jeżeli taka jesteś znudzona?
- Jestem pianistką, a nie praczką. Chyba już zapomniałeś, że zrezygnowałam z kariery,
żeby za ciebie wyjść. Myślę, że niedługo zacznę dawać lekcje...
- Tak, tak. Żeby ludzie pomyśleli, że nie jestem w stanie utrzymać... chorej żony?
- Gdybyś usiadł wreszcie i posłuchał...
- I żeby brudne dzieciaki tutejszych wieśniaków kręciły się po moim domu? Wykluczone!
Po moim trupie!
- Uważaj! O mało nie nadepnąłeś mu na łapkę!
- Wstrętne kocisko!
Dakh Wong wkrótce nauczył się, że w weekendy najlepiej jest schodzić mu z oczu.
Większość czasu spędzał na dworze. Lubił wysoko położone miejsca, a ścieżka wiodąca wzdłuż
skraju przepaści nadawała się znakomicie, by obserwować z niej szeroki świat. U stóp
kamiennego urwiska płynął spieniony strumień, a za nim rósł las, z którego poszycia dochodziły
tajemnicze odgłosy.
Dakh Wong potrafił siedzieć na tej ścieżce całymi godzinami, a wszystkie zmysły wciąż
dostarczały mu rozrywki. Przyglądał się liściom niesionym przez wiatr, wciągał noskiem zapach
dzikich czereśni i rozkoszny aromat rozgrzanej w słońcu ziemi, kosztował smaków takich jak
goryczka źdźbła trawy lub kwaśne owady, które chwytał; nasłuchiwał odgłosów gleby, gdy
korzenie sięgały w dół, poszukując wilgoci. Nasłuchiwał też hałasów dobiegających z domu -
dźwięków kłótni, trzaskania drzwiami, kroków okrutnych buciorów. Te wysoko sznurowane
ciężkie buciska o grubych podeszwach i tępych nosach sprawiały, że czuł się małym i
bezbronnym stworzonkiem.
Gdy mijał weekend, znów powracało poczucie bezpieczeństwa. Jakby wiedział, że jest
potrzebny, bo trzymał się blisko niej i siadywał obok fortepianu, podczas gdy palce tańczyły po
klawiszach, a stopa naciskała pedał. Buty zawiązane były skórzanymi sznurówkami, a frędzelki
na ich końcach podskakiwały przy każdym ruchu.
Popołudniami towarzyszył frędzelkom na ścieżce wzdłuż urwiska. Po jednej stronie rosły
krzewy dzikiej czereśni, po drugiej pęki traw zwisające nad przepaścią. Buty z frędzelkami
zawsze przemierzały tę ścieżkę niepewnie, z wahaniem, ostrożnie. Zatrzymywały się przy
drewnianej ławeczce, żeby odpocząć, a potem podążały do drucianego ogrodzenia na końcu
ścieżki. Znajdowała się tam furtka, a za nią następny dom, lecz buty z frędzelkami nigdy nie szły
dalej, zatrzymywały się przy furtce.
Pewnego dnia, po popołudniowym spacerze, na wielkim okrągłym stole w kuchni pojawił
się jeden talerz, jeden spodek i filiżanka, a Dakh Wong usadowił się na krześle, by obserwować,
jak kęsy wędrują z talerza do ust, przenoszone widelcem.
- Dobrze mi z tobą, Dakh Wong. Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
Zmrużył oczy.
- Jesteś dużym, silnym, dzielnym i mądrym kotem. Dakh Wong oblizał łapkę i przesunął
nią po swym pyszczku.
- Miałbyś może ochotę na trochę kraba z puszki? Dakh Wong z gardłowym pomrukiem
wskoczył na stół.
- Ojejku! Kotom nie wolno chodzić po stole.
Dakh Wong usiadł z godnością, zachowując stosowny dystans od dzbanuszka ze
śmietanką.
- Ale co tam, przecież nikt nie widzi. Jesteśmy tu tylko my dwoje, ty i ja. A my nikomu o
tym nie powiemy.
Przez resztę tygodnia spożywali posiłki razem, jednak gdy nadszedł piątkowy wieczór,
Dakh Wong wyczuł, że tego dnia wszystko będzie inaczej.
Na stole pojawił się brązowy obrus, mosiężne świeczniki i dwa talerze zamiast jednego.
Dakh Wong był w kuchni sam, dokonując inspekcji nakrytego stołu. Miejsce, które zazwyczaj
zajmował, zastawione było naczyniami, ale między świecznikami mógł zmieścić się bez trudu.
Wskoczył leciutko, przeszedł zręcznie pośród szkła i porcelany, a następnie ułożył się w
malowniczej pozie na samym środku brązowego obrusa.
Po chwili usłyszał znajome odgłosy. Na podwórzu zaparkował samochód, zachrzęścił
żwir i ciężkie buciory, których Dakh Wong się bał, podeszły do drzwi. Kot zwinął się w kłębek.
Okrutne buty nie mogą go dosięgnąć, kiedy leży na stole.
Drzwi otwarły się i zamknęły z głośnym trzaskiem, aż cały dom lekko zadrżał.
- Ej, Hildo! Hildo! Gdzie jesteś, do diabła? Co się stało z tymi drzwiami?
- Jestem tutaj. Byłam na górze, przebierałam się.
- A to po co? Ktoś ma przyjść?
- Nie, nikt. Pomyślałam, że byłoby miło...
- Coś ty, do diabła, zrobiła z tymi drzwiami?
- To jest klapa dla kota. Poleciłam ją zainstalować, żeby Dakh Wong mógł wchodzić i
wychodzić, kiedy chce. Zobacz, jest na zawiasach...
- Klapa dla kota! Zniszczyłaś zupełnie dobre drzwi! Kto to zrobił?! Kto wyciął tę dziurę?
- Taki bardzo miły pan, który mieszka obok. Nie zapłaciłam ani centa, jeżeli o to ci
chodzi.
- Skąd znasz tego mężczyznę? Dlaczego nie wziął od ciebie pieniędzy?
- Poszłam kiedyś na spacer tą ścieżką wzdłuż urwiska, przecież lekarz kazał mi dużo
chodzić - a sąsiad właśnie naprawiał płot, więc zaczęliśmy rozmawiać. Dakh Wong był wtedy ze
mną, a tamten pan stwierdził, że przydałoby się zrobić dla niego wejście. Więc przyszedł tutaj ze
skrzynką pełną narzędzi...
- I ty wpuściłaś do domu obcego mężczyznę, chociaż byłaś sama?
- Jack, ten pan ma siedemdziesiąt lat. I trzynaścioro wnucząt. Jeden z jego wnuków chce
grać na pianinie, a ja będę go uczyć, czy to ci się podoba, czy nie.
- Ile ma lat?
- A co to ma za znaczenie?
- Chcę wiedzieć, co tu się dzieje, kiedy mnie nie ma.
- Daj spokój, Jack.
- Ja cię już nie interesuję, więc pewnie kręcisz z kimś na boku.
- Obrażasz mnie. Nie musisz być taki niemiły.
- Nie potrafisz docenić prawdziwego mężczyzny. Szkoda, że nie wyszłaś za jednego z
tych długowłosych pedałów.
- Jack, przestań mnie męczyć. Przebierzesz się czy chcesz koniecznie zapaskudzić całą
podłogę tymi buciskami?
- Dobre sobie. Wycięłaś wielką dziurę w drzwiach, ale robisz mi piekło, żebym tylko broń
Boże nie porysował podłogi!
Głosy stawały się coraz donioślejsze, a Dakh Wong czuł się coraz bardziej niepewnie.
Poruszył się nerwowo.
- Hildo! Ten bydlak jest na stole!... Jasna cholera, won stąd!
Brutalna dłoń zrzuciła Dakh Wonga na podłogę, a bezlitosny bucior uderzył go w brzuch
z taką siłą, że aż wyleciał w powietrze.
- Jack! Jak możesz kopać mojego kota!
- Ten wszarz nie będzie mi chodził po stole!
Dakh Wong wymknął się przez klapę w drzwiach i zatrzymał się na ganku, by wylizać
obolałe miejsce, nim udał się nad urwisko. Pośród traw rosnących przy ścieżce zwinął się w
zamyślony kłębek i począł nasłuchiwać brzęczenia wieczornych owadów.
Wkrótce usłyszał, że samochód odjechał, czyniąc przy tym więcej hałasu niż zwykle, a
potem zobaczył idące ścieżką buty z frędzelkami.
; - Dakh Wong! Gdzie jesteś?... Biedny kotek! Nic ci się nie stało?
Silne dłonie uniosły Dakh Wonga i przygładziły jego futro. Pozwolił się mocno przytulić,
a jego ucho drgnęło, gdy spadła na nie kropelka wilgoci.
- Już nie wiem, co mam robić. Naprawdę nie wiem. Tak dalej być nie może.
Złowrogie buciory nie pojawiły się już tego weekendu, ani następnego, ani jeszcze
następnego, za to dom zaczęły odwiedzać inne obce stopy. Goście przychodzili przez furtkę
znajdującą się u końca ścieżki nad przepaścią, niosąc ze sobą gwar i śmiech, drobne przysmaki
dla Dakh Wonga, i uważali, gdzie stąpają.
Pewnego wieczoru, który nastąpił po popołudniu wypełnionym muzyką, goście odeszli
ścieżką, a Dakh Wong wyciągnął się jak długi pośrodku dywanu w salonie. Nagle uniósł łebek.
W ciemnościach na zewnątrz rozległ się złowrogi odgłos - znajomy łoskot ciężkich buciorów na
ganku. Zwalisty mężczyzna chwiejnie wtoczył się do domu.
- Jack!... Więc jednak zdecydowałeś się wrócić! Gdzie byłeś?
- A co to ma za znaczenie?
- Znowu piłeś.
- Piłem... i myślałem... i piłem... i...
Dakh Wong usłyszał, że w kuchni coś ciężkiego spadło na podłogę.
- Jesteś pijany jak bela! Nie jesteś nawet w stanie usiedzieć na krześle.
- Chcę znaleźć kota. Gdzie jest ten śmierdziel? Zaraz go utopię.
- Jack, lepiej idź sobie.
Rozległ się kolejny łoskot. Dakh Wong przemknął przez dom jak brązowy cień, przez
kuchnię i na zewnątrz. Przycupnął pod schodami, by nasłuchiwać gniewnych głosów.
- Ostrzegam cię, Jack. Nie urządzaj burd. Idź już sobie.
- Chcesz mnie wywalić z mojej własnej chałupy?
- Z nami koniec, Jack. Nieodwołalnie.
- Znaczy się, że co?
- Występuję o rozwód.
- Hurra! Teraz się wreszcie zabawię.
- Już się nieźle zabawiasz, jak to nazwałeś. Myślisz, że nie wiem, co się dzieje w tej
przyczepie, w której mieszkasz? Otóż wiem, zapewniam cię, ze wiem, co tam wyprawiacie - ty
razem z twoimi koleżkami!
- Dobra, dobra. Będziesz miała swój rozwód. I tak nikt cię nie chce. Kto by chciał taką...
taką kalekę!
- Jestem kaleką z twojej winy, to ty prowadziłeś po pijanemu! A teraz będziesz mi za to
płacił - i płacił - i płacił.
- Ty zdziro!
- Kiedy dopadną cię moi prawnicy, nie zostawią ci nawet centa dla twoich kumpli!
- Ty obrzydła kaleko, ty czarownico! Połamię ci te paluchy!
- Nawet nie waż się mnie tknąć!
- Zabiję cię...
- Przestań!... PRZESTAŃ...
Dakh Wong usłyszał krzyki, a potem kroki. Zaraz potem zobaczył buty z frędzelkami,
które kulejąc, oddalały się pospiesznie od domu i znikły w ciemnościach. Kierowały się w stronę
przepaści, i to prędzej, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się to widzieć.
Skoczył w ślad za nimi i odgłosem szlochania oraz cichych jęków, podczas gdy stopy
czyniły nadludzkie wysiłki, by jak najszybciej dotrzeć do furtki. Ścieżka była jasno oświetlona
księżycową poświatą, wijąc się między mrocznymi krzewami dzikiej czereśni a czernią
przepaści.
Tymczasem w domu rozległ się jakiś łomot, potem znów - i donośne przekleństwa.
Następnie Dakh Wong ujrzał okrutne buciory przechodzące przez podwórze i kierujące się w
stronę ścieżki.
Przed sobą miał buciki z frędzlami uciekające w panice, za sobą - nadciągające ciężkie
buciska. Położył uszy, a jego smukły ogon najeżył się niczym szczotka. Stanął pośrodku ścieżki,
wyginając grzbiet w łuk.
A potem, niespodziewanie, jakby nagle opanowało go rozleniwienie, przycupnął na
ścieżce, położył się i zamarł w bezruchu. Tak się złożyło, że swą ciemną postać ułożył tam
właśnie, gdzie na ścieżkę padał cień gałęzi, toteż w tej plamie mroku Dakh Wong był tylko
niewidocznym kłębkiem ciemnobrązowego futerka.
Buciory dudniły coraz bliżej, głos zagrzmiał tużtuż:
- Dorwę cię, ty zdziro! Załatwię cię na cacy!
Dakh Wong zamknął oczy. Buty nadeszły, uderzyły go boleśnie w bok. Prychnął wściekle
i zerwał się na równe łapy; tymczasem mężczyzna stracił równowagę, zachwiał się... i złe
buciory znikły za krawędzią urwiska. Słychać jeszcze było drobną lawinę kamyków spadających
do przepaści, a potem już tylko głośny plusk, gdy coś bardzo ciężkiego wpadło do płynącego w
dole strumienia. Kot zabrał się do wylizywania obolałego boku.
Jedynie Dakh Wong wie, co naprawdę stało się tamtej nocy na ścieżce wiodącej wzdłuż
urwiska i dlaczego postąpił wtedy tak, a nie inaczej. Koty z natury nie są mściwe ani nie miewają
też skłonności do bohaterskich czynów, lecz Dakh Wong jest kotem syjamskim, a kiedy słyszy,
jak ludzie rozmawiają o nieszczęśliwym wypadku, do którego doszło na ścieżce, jego szafirowe
oczy pełne są nieodgadnionych tajemnic.
7 Kochankowie z Kanionu
(Poniższy wywiad z panią P.R.G. został nagrany w domu spokojnej starości dla kobiet w
grudniu 1985 roku w ramach projektu dotyczącego ustnych przekazów historycznych
zainicjowanego przez Gattville Community College).
- Ależ oczywiście, z przyjemnością podzielę się moimi wspomnieniami z lat
dwudziestych. A o czym właściwie chciałabyś posłuchać, moja droga?
- Jak wyglądało życie kobiet w latach dwudziestych?
- Och, wspaniale! Dopiero co zyskałyśmy prawo do głosu, o tym chyba wiesz? Nosiłyśmy
krótkie włosy i krótkie spódniczki nad kolano, i nie nosiłyśmy już halek. Mówili na nas
„chłopczyce”. Moi rodzice nie posiadali się z oburzenia, bo tańczyłam tego okropnego
charlestona, paliłam papierosy w długich cygarniczkach i próbowałam udawać, że nie mam
biustu. Niektóre z nas wyjeżdżały do Paryża, a tam to dopiero był ubaw. Piękne czasy...!
A najlepsze z tego wszystkiego było, że nareszcie uzyskałyśmy dostęp do całego
mnóstwa wspaniałych zawodów - nie byłyśmy już skazane wyłącznie na stenografię i uczenie w
szkole. Czułyśmy, że nadszedł nasz czas, rozumiesz?
- A jakie zawody uważano wtedy za wspaniałe?
- Można było pracować w reklamie... zostać dziennikarką... albo handlowcem... dostać
pracę w wydawnictwie... i temu podobne. Ja zostałam ilustratorką i nigdy nie zapomnę mojej
pierwszej pracy w agencji reklamowej. Mieściła się w budynku naprzeciwko Kociego Kanionu.
Pamiętasz historię Pałace Theater i skandal, jaki był z tym związany? No nie, jasne, że nie
pamiętasz. Jesteś o wiele za młoda.
- Co to był Koci Kanion?
- Ogromna, ogromna wyrwa w ziemi, w której aż roiło się od bezdomnych kotów! Z
początku gazety podniosły wrzawę, pisząc, że to obelga dla uczciwych obywateli i pomnik
korupcji. A wszystko zaczęło się od tego, że zburzyli Pałace Theater. Ale najpierw zadzwonię po
herbatkę... Halo, Marie? Czy mogę prosić o dzbanek herbaty i jakieś ciasteczka do numeru sto
pięć? I dwie filiżanki, jeśli można prosić. Mam gościa. Dziękuję, Marie.
Zaraz, o czym to ja mówiłam? Aha, no właśnie, Pałace Theater. Wyglądał jak grecka
świątynia, istniał od zawsze i słynął z doskonałej akustyki. Występowali w nim wszyscy wielcy
artyści tamtej epoki - Caruso, pani Barrymore, boska Sarah - po prostu wszyscy.
- Gdzie się znajdował?
- W samym sercu miasta na East Side. Teraz tamtędy biegnie autostrada. Musisz
wiedzieć, że w latach dwudziestych śródmieście obfitowało w rozmaite atrakcje, a przy tym było
tam czysto i bezpiecznie. To zbrodnia, że zburzono Pałace Theater, no ale spekulanci od
nieruchomości postanowili wybudować wielgachny biurowiec o wysokości dwudziestu dwóch
pięter.
- Czy nikt nie próbował ich powstrzymać?
- Owszem, kilka osób napisało oburzone listy do gazet, ale nie było żadnych demonstracji
czy kampanii protestacyjnych, jak to się teraz robi. Prawdziwe manifestacje odbywały się tylko
na rzecz praw wyborczych kobiet, nim je nam przyznano, albo wtedy, gdy protestowali robotnicy
lub jeśli chodziło o odwołanie - albo utrzymanie - prohibicji.
Tak więc teatr został zburzony i rozkopano cały obszar między czterema ulicami na East
Side. Zaczęły powstawać fundamenty nowego drapacza chmur. Jednak gdy tylko budowa
ruszyła, władze miejskie prawie od razu nakazały wstrzymanie prac. Z początku dlatego, że
użyto cementu niespełniającego odpowiednich norm, ale potem okazało się, że cały projekt jest
wadliwy i z inżynieryjnego punktu widzenia nie nadaje się do realizacji! Zaraz też wyszło na jaw,
że przy okazji ktoś wziął ogromną łapówkę, wszczęto procesy; ujawniono, iż w sprawę
zamieszani byli też politycy, ktoś popełnił samobójstwo... Sprawy sądowe ciągnęły się całymi
latami, gazety wciąż o tym trąbiły - a tymczasem teren budowy ogrodzono płotem. Wówczas
zdarzyło się coś dziwnego, mianowicie wszystkie dzikie i bezdomne koty z całego miasta
odkryły ten wielki wybetonowany wykop, tak samo jak swego czasu odkryły paryskie cmentarze
i rzymskie ruiny. Czy byłaś w Europie, moja droga? Powinnaś się tam wybrać, póki jesteś młoda.
- Jaka była reakcja opinii publicznej na tę kocią inwazję?.
- Wyobraź sobie, że ludzie zaczęli przychodzić na East Side, żeby przyglądać się tym
stadom kotów gnieżdżących się w wykopie, który stał się prawdziwą atrakcją turystyczną. Jeden
z lokalnych dziennikarzy nazwał miejsce Kocim Kanionem, a po jakimś czasie władze miejskie
wybudowały tam specjalny płot widokowy.
- Co to jest płot widokowy?
- To było zwykłe, drewniane ogrodzenie złożone z trzech poziomych belek, ale na górnej
belce umieszczono szeroką półkę, o którą można było się wygodnie oprzeć. Na tyle szeroką, że
mieścił się tam koszyk z wiktuałami i termos, toteż pracownicy okolicznych biur często
przychodzili tam na lunch.
Wyobraź sobie, że biurowce wokół Kanionu miały po cztery czy pięć pięter, ale prawie w
żadnym nie było windy!
Znajdowały się tam również małe hoteliki, przytulne knajpki, sklepy odzieżowe, galerie i
zakłady kapelusznicze. Na pewno w życiu nie widziałaś zakładu kapeluszniczego, moja droga,
ale w tamtych czasach były ważniejsze niż stacje benzynowe. Kapelusze nosili wszyscy, a mało
kto mógł sobie pozwolić na automobil.
Moja agencja reklamowa znajdowała się na piętrze ponad galerią sztuki i jej okna
wychodziły na Koci Kanion. Pierwszego dnia pracy wprost nie mogłam się doczekać pory
lunchu, żeby móc pobiec z moim szkicownikiem do tego płotu widokowego, o którym ci
mówiłam.
Wykop był bardzo głęboki i przedstawiał sobą bardzo urozmaicony krajobraz; wznosiły
się tam betonowe słupy, piętrzyły betonowe płyty, w szczelinach pieniło się zielsko... a po tym
wszystkim uganiały się koty, skacząc niczym kozice, inne zaś skubały chwasty albo myły się w
słońcu.
Była tam jedna biała puszysta kotka inna od pozostałych. Widać było, że jest młoda, ale
nie zadawała się z innymi kociakami. Siedziała na wysoko położonej półce - spokojna, wyniosła,
jak księżniczka na tronie. Stałam przy płocie i rysowałam ją, kiedy podszedł do mnie jakiś młody
człowiek i zajrzał mi przez ramię.
- Świetne rysunki - stwierdził. - Pewnie jest pani artystką i wystawia pani w jednej z tych
galerii?
- Nie - odpowiedziałam. - Właśnie zaczęłam pracować w agencji reklamowej. Uwielbiam
ten płot. Ktoś wpadł na doskonały pomysł.
- Dziękuję - odparł. - To był projekt mojej firmy. Jestem architektem.
To był bardzo przystojny młody człowiek, a ja uważałam, że być architektem to coś
wyjątkowo szałowego. Robił zdjęcia Kanionu jednym z tych skrzynkowych aparatów
fotograficznych, które sprzedawano wówczas po dolarze za sztukę. A trzeba ci wiedzieć, moja
droga, że robiło się nimi lepsze fotografie niż wieloma nowomodnymi i skomplikowanymi
aparatami. Ten młody człowiek powiedział do mnie:
- Mógłbym bez końca przyglądać się pejzażowi, jaki tworzą te wszystkie plany, masy,
wyniesienia i zagłębienia. Przypominają mi jakąś abstrakcyjną kompozycję, a jednocześnie jakby
miniaturowe średniowieczne miasto - a właściwie dwa miasta, pomiędzy którymi rozciąga się
pole bitwy.
Opowiedział mi wtedy, że koty zajmujące jedną stronę wykopu nigdy nie zadają się z
tymi, które mieszkają po przeciwnej stronie. Jedynie w nocy, kiedy księżyc wchodził w
określoną fazę, oba kocie plemiona spotykały się na betonowej płaszczyźnie pośrodku i wówczas
rozpoczynała się straszna, krwawa bitwa.
Koty po tamtej stronie były raczej bure - najczęściej szare - a te po naszej różnokolorowe
- rude, czarne, łaciate, pręgowane... wszelkiej barwy i maści. Architekt, który miał na imię Paul,
nazywał je „Bure” i „Pstre”.
- Jeśli będzie pani tu zaglądać odpowiednio często - powiedział - szybko zorientuje się
pani, kto jest władcą którego królestwa i które koty są jego wojownikami. Na przykład królem
Pstrych jest ten czarnobiały kocur o wojowniczym wyglądzie.
A ja na to:
- A ta mała, biała kotka, która siedzi w słońcu, to Księżniczka. Nigdy nie zniża się do
żadnych pospolitych czynności, nie gania za motylami i nie uprawia zapasów z innymi młodymi
kotami. Siedzi tylko na swym tronie i snuje piękne, szlachetne myśli. Jeśli zdarzy jej się zejść do
kociego pospólstwa, kroczy powoli, z godnością.
O, nadchodzi nasza herbata... Dziękuję ci, Marie... Mam nadzieję, że ciasteczka są z
czekoladą... Tak! Podobnych przysmaków nie mieliśmy w latach dwudziestych.
- Czym się żywiły te wszystkie koty?
- Czym się żywiły? Po prostu wyłaziły z Kanionu i szły na żebry przy kuchennych
drzwiach okolicznych restauracji. Poza tym jestem pewna, że polowały na gryzonie i grzebały w
śmietnikach. No i oczywiście ludzie, którzy przyszli je oglądać, dzielili się z nimi swoimi
posiłkami. Na własne oczy widziałam, jak koty zajadały się pączkami, winogronami, oliwkami,
kanapkami z masłem orzechowym, jajkami na twardo... Nie grymasiły, chętnie częstowały się
wszystkim, co im rzucono.
Niektóre zaprzyjaźniały się z odwiedzającymi, którzy zabierali je do domu. Strasznie
chciałam przygarnąć tę białą kotkę, ale właściciel mieszkania, które wynajmowałam, był po
prostu tyranem i nawet nie chciał o tym słyszeć. A moja Księżniczka miała niebiańsko błękitne
oczy! Odkryłam to pewnego dnia, gdy wzięłam ze sobą moją lornetkę teatralną. Gdy
powiedziałam o tym Paulowi, on odparł, że lubi dziewczyny, które mają niebieskie oczy. A
muszę ci powiedzieć, moja droga, że kiedy byłam młoda, moje oczy miały bardzo intensywny
odcień. Jednak z wiekiem zblakły, niestety.
- A jak radziły sobie koty w niepogodę?
- Tam było pełno wnęk i szczelin, w których mogły się schronić, a zimą władze miejskie
dostarczały do Kanionu bele słomy, które także stanowiły pewne zabezpieczenie przed chłodem.
Zresztą te zwierzaki były odporne, przeszły twardą szkołę życia.
Ale, ale! Jeszcze nie opowiedziałam ci o kociej mamie!
Kiedy po raz drugi spotkałam się z Paulem przy płocie widokowym, rozmawialiśmy o
moim ulubionym aktorze. Słyszałaś kiedyś o takim gwiazdorze, który nazywał się Francis X.
Bushman? Powiadano, że to najprzystojniejszy mężczyzna na świecie. Otóż gawędziliśmy sobie
o jego roli w filmie Ben Hur, kiedy z tramwaju wysiadła jakaś dziwna postać objuczona dwiema
wielkimi torbami. Ubrana była byle jak, w jakieś nędzne, wypchane ciuchy, a na nogach miała
męskie półbuty. Wyglądała jak czarownica.
- Oho, nadchodzi kocia mama - stwierdził Paul. - Pojawia się tu prawie codziennie.
Chociaż na ogrodzeniu wisiały tabliczki z napisem „Wstęp wzbroniony”, kobieta
przecisnęła się między belkami i zeszła na dół do Kanionu. Rozpoczęła oględziny kotów. Któryś
z nich kulał, więc ona wyciągnęła mu coś z łapki za pomocą pesety. Wpuszczała im krople do
oczu, przemywała rany wacikami. Gdy jakiś zwierzak sprawiał wrażenie osowiałego, wpychała
mu do pyszczka pigułkę. Na koniec podeszła do Księżniczki i poczęstowała ją czymś do
jedzenia. Pewnie był to smaczny kąsek godny jej wysokości, może na przykład pieczona pierś
bażanta. Nie wiem, co takiego jej przyniosła, ale biała kotka posiliła się bardzo ochoczo.
- Czy ta „kocia mama” była opłacana przez władze miejskie?
- Nie, robiła to zupełnie bezinteresownie, a przy tym nadzwyczaj fachowo i z wielkim
spokojem. No i była przy tym niezwykle tajemniczą postacią. Paul powiedział mi, że czytał w
gazecie poświęcony jej artykuł, z którego jednak niewiele się dowiedział. Mieszkała gdzieś na
farmie w pobliżu granic miasta. Kiedy zdarzyło jej się znaleźć w Kanionie martwego kota,
zabierała go ze sobą tramwajem i urządzała mu pogrzeb. Niektórzy utrzymywali, że to jakaś
zdziwaczała milionerka, sama wiesz, kochana, jakie plotki ludzie rozpowiadają. Inni twierdzili,
że była swego czasu pielęgniarką w szpitalu, lecz usunięto ją z pracy w wyniku oskarżenia o to,
że z litości przyspieszyła zgon nieuleczalnie chorego pacjenta. Inni zaklinali się i twierdzili, że
wiedzą z całą pewnością - rzekomo była to wdowa po lekarzu, którego zastrzeliła z powodu
zdrady małżeńskiej, i miała za sobą pobyt w więzieniu. Jak było naprawdę, tego nigdy się nie
dowiedziałam.
Najpierw zajmowała się Pstrymi, a potem przechodziła przez pole bitwy i nie mniej
troskliwie zajmowała się Burymi. Następnie wspinała się z powrotem na górę, żeby przejść
wzdłuż płotu, potrząsając puszką i powtarzając: „Kilka centów na lekarstwa dla kotków? Kilka
centów na kotki?” Muszę przyznać, że miała wyjątkowo dźwięczny głos.
Pewnego dnia spytałam ją o moją białą ulubienicę. Dlaczego tak różniła się od innych i
trzymała się na uboczu? Skąd ta jej wyniosłość? Kocia mama popatrzyła na mnie, zaskoczona:
- Ta biała kotka? - powtórzyła. - To pani nie wie? Przecież jest ślepa.
Jakby grom we mnie strzelił.
- Skąd tu się wzięła? - spytałam.
- Jakiś cholerny s... ją wyrzucił.
No wiesz, kochana, użyła takiego słowa, że nie mogę go powtórzyć. A potem poszła
dalej, wyciągając do gapiów rękę z puszką i prosząc o datki na koty.
Było w tej białej koteczce coś takiego, że serce mi się ściskało. Błagałam właściciela
mieszkania, żeby pozwolił mi ją wziąć do domu, ale nie, nie ma mowy - powtarzał - żadnych
zwierząt. W biurze mój pulpit do rysowania ustawiony był przy oknie wychodzącym na północ,
czyli na Kanion, toteż kiedy tylko podnosiłam wzrok, żeby dać oczom odpocząć, machinalnie
zaczynałam rozglądać się za kłębuszkiem białego futerka odcinającym się od szarości betonu i
zieleni chwastów.
Pewnego dnia ujrzałam coś pięknego. Młody kocur z plemienia Burych śmiało
przekroczył granicę, a działo się to w biały dzień. Wiedziałam, że jest młody, bo był smukły i
zwinny, pewny siebie, a szedł krokiem dumnym i zdecydowanym. Dostrzegł moją Księżniczkę
siedzącą na osłonecznionej półce i podszedł do niej bardzo blisko. Rzecz jasna, nie mogła go
zobaczyć, ale byłam pewna, że wyczuła jego obecność. Pozostał przy niej przez jakąś minutę, a
potem dał drapaka na swoją stronę, jakby ktoś go trafił z procy.
Nazwałam go sobie Książę z Bajki. Odtąd często ją odwiedzał, a pewnego dnia ujrzałam,
jak dotykają się noskami z Księżniczką. To było takie romantyczne i takie smutne, aż chciało mi
się płakać.
Pewnie zrobiłam się sentymentalna, bo Paul i ja zaczęliśmy „mieć się ku sobie”, jak to się
wtedy mówiło, no i wiesz, cały czas bujałam w obłokach...
- A co w tamtych czasach młodzi ludzie robili na randkach?
- No, na przykład chodziłam z Paulem na kolacje do jakiegoś lokalu, za pięć dań płaciło
się tylko dolara! A potem do klubu jazzowego albo do kinematografu. Wówczas kinoteatry
urządzone były z wielkim przepychem, ale wyświetlały oczywiście tylko czarnobiałe filmy,
nieme, a aktorzy wyglądali, jakby ktoś ich unurzał w mące. Czasami Paul odwiedzał mnie w
moim mieszkaniu, a ja go częstowałam kurczakiem a la king przyrządzonym na podgrzewaczu.
Potem słuchaliśmy koncertu symfonicznego przez radio; z orkiestrą, która grała na żywo,
wyobrażasz sobie? Nie to co teraz.
- Czy pani i Paul byliście już wtedy ze sobą?
- Nie w takim sensie, jak wy, młodzi, teraz to rozumiecie! To były prawdziwe zaloty,
całkiem staromodne. Mówiło się, że „chłopczyce” są bezwstydne i rozwiązłe, ale ja w każdym
razie byłam okropnie romantyczna. Ale zaraz, zaraz, o czym to ja mówiłam...?
- O tym, że szary kocur trącał się noskiem ze ślepą kotką.
- O tak, to było takie ich zalecanie się, takie wzruszające...! Zaczynał się październik,
zbliżała się zima. Liście spadały z drzew, a ja miałam takie dziwne przeczucie, że coś się kończy
i nigdy już nie będzie tak jak przedtem. Paul wyjechał w interesach do Chicago na kilka dni, w
dodatku swoim autem, a nie pociągiem. Patrzyłam, jak jego ford model T oddala się, i czułam się
strasznie samotna.
Właśnie wtedy zauważyłam też, że Książę z Bajki nie odwiedził tego dnia Księżniczki.
Rysowałam przy swoim pulpicie, ale wciąż zerkałam przez okno. Minęło parę dni, ale nadal się
nie pojawiał. Siedziała na tym swoim skrawku betonu, czekała na niego i czekała, a ja
wiedziałam, że za nim tęskni.
A potem któregoś dnia... Księżniczka także znikła! To miejsce, które zawsze zajmowała,
było puste, nie było jej też widać nigdzie w okolicy. Wciąż spoglądałam przez okno w tamtą
stronę, przeszukiwałam wzrokiem szary, betonowy pejzaż niedokończonej budowy, próbując
dopatrzyć się jej białego futerka. A była taka bieluteńka! No i po pracy poszłam nad Kanion,
wypatrywałam oczy w nadziei, że ją ujrzę. Ale na próżno. Zachodziłam w głowę, co też się z nią
stało.
Następnego ranka wyglądałam uważnie przez okno mojej agencji, czekając, aż pojawi się
kocia mama ze swoimi torbami. Kiedy przyjechała, popędziłam w dół po schodach i przebiegłam
ulicę, nie zwracając uwagi na samochody; krzyczałam za nią i machałam rękami, żeby na mnie
zaczekała.
- Proszę pani, proszę pani! Chodzi mi o tę białą kotkę - wołałam, ledwo mogłam złapać
oddech. - Wie pani, chodzi mi o tę ślepą kotkę. Gdzie się podziała? Nigdzie jej nie ma!
- A, tak. Wiem - kocia mama skinęła głową. - Nie żyje. Wczoraj ją pochowałam.
Rozpłakałam się.
- Nie, nie, to niemożliwe! - wyszlochałam. - Co jej się stało?
- Najadła się trujących ziół - wyjaśniła kocia mama. - Niektóre z tych chwastów są
trujące, wszystkie koty wiedzą, że trzeba ich się wystrzegać.
- Ale ona przecież była ślepa - jęknęłam. - Nie mogła wiedzieć, że są trujące!
- Gdzie tam - obruszyła się tamta kobieta. - Pewnie, że wiedziała. Wszystkie koty wiedzą.
To instynkt, moja pani.
Wróciłam do biura, zalana łzami, a mój szef powiedział mi, żebym poszła do domu.
Wieczorem tego samego dnia, kiedy snułam się z kąta w kąt po moim mieszkaniu, nie mogąc
sobie znaleźć miejsca, zadzwonił telefon. To był Paul! Dojechał na miejsce bezpiecznie, udało
mu się wszystko załatwić i bardzo za,mną tęsknił. A potem, zanim zdążyłam przekazać mu
smutną wiadomość, opowiedział mi o przedziwnym wydarzeniu.
Tego dnia, kiedy wyjechał do Chicago, po jakimś czasie w chłodnicy jego auta
zagotowała się woda. W tamtych czasach to się zdarzało bardzo często, jak wiesz. Zatrzymał się
więc, żeby dolać wody, a kiedy odkręcał przykrywkę chłodnicy, usłyszał żałosne miauczenie.
Podniósł więc klapę silnika, spod której wyskoczył szary kot, który dał nura w krzaki. Paul
szukał go przez chwilę, ale nie znalazł, był jednak pewien, że to Książę z Bajki, który jakimś
sposobem wlazł do silnika forda T zaparkowanego przed budynkiem, w którym mieściło się
biuro Paula. Na pewno chciał się ogrzać, a potem nie był w stanie się wydostać.
- Ale tego chyba nie mógł wiedzieć na pewno, prawda? Przecież jest dużo szarych kotów.
- Poczekaj, kochana, to jeszcze nie cała historia... Następnego dnia spotkaliśmy się z
Paulem przy płocie widokowym. Kocia mama odbywała swój obchód. Niektóre koty wspinały
się na brzeg wykopu, aby żebrać o resztki jedzenia. A w dole środkiem pola bitwy podążał szary
kot.
- To on! - zawołałam. Wyglądał doprawdy żałośnie, był brudny i wychudzony, jedno
ucho miał nadszarpnięte, a całe futro poplamione krwią. Widać było, że idzie z trudem, jakby
bolały go wszystkie łapy. Kierował się w stronę kanionu opanowaną przez Pstrych.
- Musiał przebyć całą tę drogę z powrotem, nie wiem, ile to mil! - zdumiał się Paul.
- Jest strasznie wynędzniały, widać, że ma za sobą okropne przejścia - stwierdziłam. - Czy
kocia mama go zauważyła? Może ona będzie mogła mu pomóc?
- Obawiam się - dodał Paul - że poparzył sobie łapki pod klapą silnika... Patrz na niego,
dokąd on idzie?
Szary kot oczywiście szukał Księżniczki. Nieszczęsne zwierzę chwiejnym krokiem
podeszło do miejsca, gdzie zwykle się spotykali. A potem wymizerowany Książę z Bajki
odwrócił się i z wielkim trudem wdrapał się na górę, by wyjść z wykopu. Chciałam do niego
podejść, ale Paul powiedział:
- Nie dotykaj go. Teraz pewnie pójdzie poszukać sobie czegoś do jedzenia, a kiedy się
pożywi, zacznie się myć. Koci język najlepiej leczy wszystkie kocie rany.
Kiedy ranny kot, kulejąc, wyszedł na ulicę za nami, oznajmiłam:
- Nie będę więcej tu przychodzić. Za bardzo się wzruszam i przejmuję ich losem. Zaraz
poproszę szefa, żeby przestawili moją rysownicę w inne miejsce...
Przerwał mi pisk opon hamującego automobilu, a potem krzyki przechodniów. Ktoś biegł
w stronę płotu, krzycząc:
- Gdzie jest ta pani, która leczy koty?!
Paul ruszył w tamtą stronę, ale prawie od razu zawrócił.
- Chodźmy stąd - rzekł, prowadząc mnie w przeciwnym kierunku. - Nie patrz w tamtą
stronę.
To było sześćdziesiąt lat temu, a ja wciąż pamiętam, jakby zdarzyło się wczoraj.
- Smutna historia.
- Tak, kochanie, bardzo smutna historia. Smutna, ale jest jeszcze epilog.
Wyszłam za mąż, oczywiście za mojego architekta. A wiesz, co dostałam od niego w
ślubnym prezencie? Dwa kociaki. Kocurek był szary, a koteczka biała i puszysta. Nazwałam je
Romeo i Julia.
8 Tipsy kontra inspekcja
(Poniższy wywiad z panem C. W. został nagrany na taśmę magnetofonową w domu
spokojnej starości dla emerytowanych marynarzy w listopadzie 1985 roku w ramach projektu
dotyczącego ustnych przekazów historycznych zainicjowanego przez Gattville Community
College).
- No pewno, że pamiętam czasy Wielkiego Kryzysu, jeszcze jak. Herbert Hoover,
prohibicja, kolejki po chleb, kuchnie polowe z gorącą zupą, Franklin Delano Roosevelt,
zniesienie prohibicji... To wszystko miało miejsce za moich czasów i dobrze to pamiętam. Jeśli
chcesz wiedzieć, młody człowieku, nie żyło się wtedy lekko. Brałem się za zmywanie garów,
zamiatałem ulice - imałem się każdej roboty, jaką mogłem dostać. Przede wszystkim na statkach,
jeśli mi się udało. To było jeszcze, zanim zlikwidowali nabrzeże portowe i wybudowali te
flkuśne wieżowce, posadzili drzewa i takie tam różne.
- Ajak wyglądało nabrzeże w latach trzydziestych?
- Przy biegnącej nim ulicy znajdowały się przede wszystkim doki i magazyny portowe.
Trochę dalej - kamienice czynszowe, sklepy rzeźnickie, sklepy kolonialne, kilka niedrogich
knajpek, dwa kościoły, szkoła. Były tam i lokale z nielegalnym wyszynkiem, ale to przed
zniesieniem prohibicji. Nie powiem, przyjemna była okolica. Wszyscy się tu znali. Budynek
szkoły zaopatrzony był w schody przeciwpożarowe, które opuszczało się z pierwszego piętra, z
tym że były zabudowane, więc wyglądały jak ogromna, cynowa rynna. Teraz po tym wszystkim
już śladu nie ma.
A był u mnie w zeszłym tygodniu taki jeden kumpel. Robił za rzeźnika w Nick’s Market
na nabrzeżu. „Prosiak”, tak żeśmy go nazywali. Dalej jest tłusty jak świnia i pali te swoje
cygaraśmierdziuchy. Gadaliśmy sobie o dawnych czasach. O tym, jak to hamburgery kosztowały
trzynaście centów za funta. Albo tramwaje: za bilet płaciło się dziesiątaka. Aż tu Prosiak mówi
do mnie:
- Idę o zakład, że nie pamiętasz, jak to było z Tipsy i facetem od inspekcji zdrowotnej.
A ja mu na to:
- Lepiej się nie zakładaj, bobyś przegrał. Opowiadałem o Tipsy moim wnukom. Ta
historia przetrwa, kiedy ani mnie, ani ciebie nie będzie już pośród żywych. r A co to za historia,
która opowiedział pan wnukom?
- Już ci mówię. Chodziło o to, że dzięki tej Tipsy śmialiśmy się w czasach, kiedy mało co
nas cieszyło. Nie było roboty. Nie było zasiłków dla bezrobotnych. Nie miałem z czego opłacić
czynszu. Niektórzy z nas przymierali głodem, nim nastały lepsze czasy. Tak to już było w
czasach Wielkiego Kryzysu, chłopcze. A Tipsy dawała nam radość.
- Ale kto to był ta Tipsy?
- Najzabawniejsza kotka, jaką ktokolwiek widział! Kręciła się w okolicach „Nick’s
Market”, polując na myszy. Wtedy to nikt nawet nie myślał o karmie dla kotów, nie wydaje mi
się. Ludzie sami nie mieli co do garnka włożyć. Koty i psy same musiały się starać o swoje
żarcie.
- A co wspólnego miała Tipsy z inspekcję zdrowotne?
- No właśnie, to jest cała historia! Widziałem na własne oczy, jak inspektor po raz
pierwszy natknął się na Tipsy. Poszedłem sobie do sklepu Nicka, żeby kupić u niego na krechę
coś na ząb, a przy okazji pogadać sobie z Prosiakiem. Żona Nicka siedziała przy kasie,
nachmurzona jak buldog. Nick wtedy jeszcze siedział w kiciu za bimbrownictwo. A Tipsy
siedziała sobie na wystawie sklepu, pośród pęczków marchwi i główek kapusty, i się myła.
Powiem ci, że w całym tym sklepie kotka była najczystsza.
No, aż tu wchodzi jakiś facet w brązowym garniaku, białej koszuli i krawacie, no mówię
ci, wygląda niczym ważniak z ratusza. Przytachał ze sobą grubą księgę w czarnych okładkach.
Wetknął nos do lodówki na mięso, powęszył trochę na zapleczu i zapisał coś w tej swojej
księdze. Popatrzył krzywo na Tipsy, ale ta nie zwróciła na niego uwagi, tylko podrapała się w
ucho.
No i mówi ten cały inspektor do żony Nicka:
- Macie dwa tygodnie, żeby posprzątać w sklepie i pozbyć się zwierzaka.
- Zwierzaka? - żona Nicka rzuciła mu wściekłe spojrzenie. - Chwileczkę, co ze
zwierzakiem? Jakiego zwierzaka?
- Proszę pozbyć się tego kota! - nakazał inspektor, głośno i wyraźnie, bo zorientował się,
że kobiecina coś nie za bardzo rozumie po angielsku. - Kota! Tego kota, który siedzi na
wystawie!
Na to żona Nicka wstała i wzięła się pod boki, podeszła do urzędasa, jakby chciała mu
przyłożyć.
- Żadnego kota się nie pozbędę. A inspektor:
- Takie jest zarządzenie władz miejskich, moja paniusiu. W sklepach spożywczych nie
wolno trzymać kotów.
- Ha! - odpowiada ona. - Znaczy się, władze miejskie popierają myszy w sklepach
spożywczych?
- Od tego są pułapki! Pułapki, rozumie pani? - rzecze inspektor. - Jeżeli ten zwierzak
jeszcze tu będzie za dwa tygodnie, może się paniusia spodziewać grzywny w wysokości
dziesięciu dolarów.
A ona wtedy otwiera kasę i wręcza mu dychę.
- To ja zapłacę od razu, a kot zostanie.
- Nie chcę od pani pieniędzy - on na to. - Ja tylko mówię, jakie jest prawo. Tłumaczę:
niech pani się pozbędzie kota!
- Dobra, niech będzie dwadzieścia - i kobiecina podaje mu już dwa banknoty.
Wtedy Prosiak wychodzi zza swojej lady z mięsem, a musisz wiedzieć, że żona Nicka to
była jego teściowa, no więc mówi do niej:
- Widzi mama? A nie mówiłem? Trzeba wywalić ze sklepu tego śmierdziela.
- Akurat! Jeśli ktoś tu śmierdzi, to chyba ty!
Wtedy Prosiak zwraca się do inspektora, próbując załagodzić sprawę:
- Panie, zrozum pan. Ona pochodzi z Europy. Wciąż jej powtarzam, że kot nie może
siedzieć na warzywach, bo to niehigieniczne.
- Aha! - powiada ona do Prosiaka. - Już ty pilnuj swoich hamburgerów, żeby były
higieniczne, tylko żeby mi więcej w nich nie było niedopałków cygar.
- Dlaczego była taka uparta?
- Jeśli chcesz wiedzieć, chłopcze, to Tipsy przyciągała klientów do sklepu. Siedziała sobie
na wystawie i łapała muchy, ale z zewnątrz wyglądało to, jakby machała łapą do ludzi idących
chodnikiem. Dzieciaki nie posiadały się z zachwytu i przychodziły właśnie tam, żeby wydać
swoje kilka centów. Ale dorośli też mieli z tego niezły ubaw. Aż miło było popatrzeć, jak ktoś się
uśmiecha pomimo całego tego Wielkiego Kryzysu.
- A skąd wzięło się to imię - Tipsy? Znaczy chyba tyle co „wstawiona”, „na cyku”?
- A widzisz, w tym rzecz, bo to zabawna historia. Cała była biała, tylko na łebku miała
czarną łatę. Wyglądało to, jakby czapka zsunęła jej się na oko. Jak jakiemuś pijaczkowi. Ale
mało tego, bo w dodatku jeszcze trochę koślawo łaziła, tak właśnie, jakby się zataczała. Pewnie
miała coś nie tak z łapką.
- I co się stało, kiedy minęły dwa tygodnie? Została w sklepie?
- Zaraz ci powiem, co było dalej. Prosiak zawsze kłócił się ze swoją teściową, no i teraz
doszedł do wniosku, że rzeczywiście, kota trzeba się pozbyć. Któregoś wieczoru, kiedy stara
poszła na górę, żeby się położyć, wpakował Tipsy do pudła i w tym pudle zatargał ją do
drugstore’u sześć ulic dalej. Akurat tam byłem, wpadłem sobie na lody. W tamtych czasach
można było dostać trzy kulki za dziesięć centów. Mieli tylko w trzech smakach: czekoladowym,
waniliowym i truskawkowym.
- Hej, Sam - mówi Prosiak do właściciela. - Dalej masz kłopot z myszami? No to mam
coś dla ciebie.
- Ale ja nie chcę kota - stwierdził Sam.
Jednak Prosiak i tak wypuścił Tipsy z pudełka, a ona zaraz zaczęła latać po sklepie.
Dostała kota, jak to mówią. Trzeba było słyszeć, jak klienci pokrzykiwali, jaki się zrobił rwetes. I
mówią do Sama:
- Nie ma mowy, Sam, musisz ją zatrzymać.
No i Tipsy została. Od razu poczuła się jak u siebie w domu. Złapała parę myszy, a potem
poszła sobie spać na czystych ręcznikach za dystrybutorem wody sodowej.
Sam zawsze grał z nami w karty na zapleczu baru Gusa, więc usłyszałem od niego, co się
wydarzyło następnego dnia. Tipsy zabawiała gości, kiedy do sklepu wszedł ten sam inspektor.
Od razu zauważył Tipsy i dobrze jej się przyjrzał. Chyba ją rozpoznał, ale nie był pewien.
- Proszę bardzo, oranżada dla pana - rzecze Sam. - Wszystko w porządeczku?
- Wszystko oprócz kota - wyjaśnia inspektor. - Prawo zabrania trzymać zwierzęta w
zakładach sprzedających żywność lub napoje.
Sam nie był kimś, kto chciałby zadzierać z ratuszem i władzami, więc wywalił Tipsy na
dwór.
- A co na to klienci?
- Pewnie, że trochę byli rozczarowani, ale to jeszcze nie koniec, słuchaj dalej. Ta mała
bestyjka swoim chwiejnym krokiem powędrowała prosto z powrotem do sklepu Nicka, chociaż,
jak mówiłem, dzieliło ją od niego sześć ulic. Kiedy następnego dnia Prosiak przyszedł do roboty,
ujrzał przed wystawą sklepu zgromadzony tłum, ludzie śmiali się w kułak, a dzieciaki
podskakiwały. Tipsy urzędowała w najlepsze pośród fasolki szparagowej i machała łapkami do
widzów.
Wieczorem Prosiak wpakował ją do pudła po mleku w proszku i zaniósł do Gusa. Za
prohibicji Gus prowadził nielegalną knajpę. Po zniesieniu prohibicji założył w tym samym
miejscu „Drwalkę Gusa”. Urządził lokal tak, że od środka wyglądał jak chata z bali.
Akurat dostałem u niego robotę i pomagałem za barem, kiedy Prosiak wmaszerował z
tym swoim kartonem.
Gus trzepnął go w plecy i mówi do mnie:
- Nalej temu frajerowi czerwonej herbatki, niech sobie kiszki rozgrzeje - Gus od czasu do
czasu lubił posługiwać się żargonem drwali.
Gus to w ogóle był fajny facet, chociaż wyglądał, jakby był pomylony. Siwe kudły
sterczały mu na wszystkie strony, miał nos jak haczyk i wodniste oczy. W dawnych czasach
prowadził saloon na północy kraju, gdzie miał klientelę złożoną głównie z drwali. Twardy był z
niego gość. Kiedy go poznałem, nie był już pierwszej młodości, ale i tak zdarzało się, że w jednej
chwili przeskakiwał przez bar, żeby wywalić za drzwi jakiegoś robotnika z huty albo dokera,
kiedy tamten zaczynał rozrabiać.
Pamiętam tamten bar, cały zrobiony był z bali, a za kontuar robiła sosnowa decha gruba
na trzy cale. To było coś! Stał tam też żelazny, pękaty piec, od którego do komina biegła rura,
miała chyba z piętnaście metrów długości. Ściany całe zawieszone były zwierzęcymi łbami - łosi
i jeleni. Wypchany szop pracz, wypchana łasica - takie tam. Gus przechwalał się, że sam je
wszystkie ustrzelił, ale nikt mu w to nie chciał wierzyć. Bo Gus miał słabość do zwierzaków.
Wszyscy wiedzieli, że prędzej by ustrzelił człowieka niż choćby królika. Tam, na północy, miał
oswojoną wiewiórkę ziemną; jakiś pijak założył się z drugim, że żywcem odgryzie zwierzakowi
głowę - no i odgryzł, ale Gus za to o mało go nie zabił, bo przyłożył mu z całej siły w łeb
bosakiem do przenoszenia bali.
- I co powiedział Gus, kiedy zobaczył Tipsy?
- Jak zobaczył pudło, spytał Prosiaka:
- Co tu masz, tłuściochu?
- Nowy wynalazek do zabijania szczurów - odpowiada Prosiak.
Gus zajrzał do pudła, a Tipsy prychnęła mu prosto w nos. Stary był zachwycony.
- Ale ma charakterek, no nie?! - zawołał.
Postawił ją na barze, a Tipsy dalej przed siebie po tej desce, zataczając się od jednego
końca do drugiego. Lawirowała między kuflami i kieliszkami, a z tą czarną łatą na oku - no
mówię ci, sto pociech!
I mówię do Gusa, tak dla śmichu:
- To co, szefie, tej pani trunków już nie podajemy? Powiadam ci, chłopcze, Tipsy stała się
atrakcją całego nabrzeża. Codziennie odstawiała na barze regularną komedię.
Dawałeś jej zgaszonego peta, a ona dawaj za nim gonić, łapać, rzucać w powietrze, tłuc
go łapkami, a potem nagle siadała na nim i udawała głupią, że to niby nie wie, gdzie się podział.
Odkąd się pojawiła, nalewałem gościom o wiele więcej gorzały i piwa.
Gus mieszkał na górze i pozwalał jej spać na swojej poduszce.
- I wiecie co? - powiadał. - Ta bestyjka owija mi się wokół łba jak futrzana czapa -
przechwalał się - a kiedy chce wyjść, to gryzie mnie w nos.
No i wychodziła, wychodziła. Zaczęła się robić coraz grubsza i coraz bardziej leniwa, no i
wszyscy wiedzieliśmy, że będzie się kocić. I niech mnie, jeżeli Gus nie zaczął jej kupować mięsa
i nie postarał się o pudło z piaseczkiem, żeby nie musiała zasuwać na dwór.
. - Czy interes przestał się kręcić, kiedy Tipsyjuż nie dawała swoich przedstawień?
- A skąd, w życiu! Wszystko szło jak po maśle. Ludziska zakładali się, ile będzie
kociaków i jakiego koloru. W końcu zrobiła się gruba jak beka i kiedy próbowała łazić, nie
wiadomo było - śmiać się czy płakać. Gus zrobił się nerwowy. Przygotował już pudełko, w
którym kocięta miały przyjść na świat, i nie pozwalał nikomu stroić sobie żartów z wyglądu
Tipsy.
Aż tu pewnego dnia któż to wchodzi do baru, jak nie nasz inspektor od higieny. Zobaczył
Tipsy i mało go szlag nie trafił. Znowu zaczął swoją gadkę o dziesięciu dolarach kary.
Kiedy się wyniósł, mówię do Gusa:
- No i co teraz zrobisz?
- Jasny gwint, zapłacę i tyle - odpowiada. - Ta mała jest tego warta.
Dziesięć dolców! To było więcej, niż człowiek zarabiał na tydzień, o ile w ogóle dostał
jakąś robotę.
Następnego wieczoru do baru wparowała banda marynarzy z frachtowca przewożącego
cement zacumowanego przy nabrzeżu. Zaczęli rzucać świńskie gadki o Tipsy, a Gus się
wściekał. Wreszcie jeden z tych kretynów próbował dać jej trochę whiskey w popielniczce. Gus
przeskoczył przez bar jakby diabeł w niego wstąpił i łapie marynarza za klapy:
- Ty taki owaki! - wrzeszczy. - Wynocha mi stąd, bo cię na kopach wyniosę!
Wmieszali się inni marynarze, no a stali bywalcy nie mogli na to pozwolić. To dopiero
była rozróba! Pięści poszły w ruch, porozbijane łby, powywracane stoły...! Ktoś chyba
zamachnął się krzesłem, bo całe piętnaście metrów rury od pieca zwaliło się w dół. W całym
lokalu zrobiło się czarno od dymu i sadzy!
- A gdzie była Tipsy podczas tej bójki?
- Właśnie do tego zmierzam. W końcu jedni i drudzy dali nogę, a Gus i ja przez całą noc
sprzątaliśmy. Kiedyśmy się już z tym jako tako uporali, zaczęliśmy jej szukać. Ale nic z tego,
kamień w wodę.
Gus jakby bzika dostał. Przeczesaliśmy piwnicę, pudła na lód, kosze ze śmieciami,
szukaliśmy wszędzie. Ja poszedłem pytać w okolicznych sklepach, a Gus wybrał się na nabrzeże.
Ale nic z tego, po Tipsy ślad zaginął.
- Przepadła - mówi Gus i wyciera nochal. - Tamten statek odpłynął wczoraj w nocy.
Marynarze ukradli ją, jak nic. Kto wie, może ją utopili? - Nigdy nie widziałem faceta tak
załamanego.
Wieczorem w barze nie było wesoło. Wszystkie zakłady odwołano, a o dziesiątej było już
pusto. Następnego dnia - to samo. Goście brali po jednym piwku, czasem dwa, a potem sobie szli
gdzie indziej. Gus nie miał serca do niczego.
Zostaliśmy sami w barze, tylko ja i on, i nawet nie chciało nam się gadać. Aż tu nagle
słyszymy coś dziwnego. Do licha, jakby miauknięcie, czy co? Gus od razu zrywa się i wrzeszczy:
- To Tipsy! Gdzie ona jest? Musiała gdzieś ugrzęznąć.
Zaczęliśmy nasłuchiwać. No i tak, znów miauknięcie. Dochodziło z czarnej dziury w
ścianie, dziury, w którą kiedyś wetknięta była rura od pieca. W środku coś jakby się poruszało...
A potem wylazł stamtąd czarny kot. Niósł w pyszczku coś małego i czarnego, z początku
pomyślałem, że może mysz.
- To nie Tipsy - mówię, ale jak zeskoczyła na dół i zatoczyła się, wszystko stało się jasne.
To była Tipsy, a jakże.
- Jak zareagował Gus?
- Chłopie, o mało nie zwariował. Zaczął wrzeszczeć, skakać z radości i tak dalej. Po
nabrzeżu wieść rozeszła się lotem błyskawicy i jeszcze tej samej nocy był u nas taki ruch jak u
nikogo.
Tipsy wylizała do czysta wszystkie kociaki. Okazało się, że dwa są pręgowane, a cztery
czarnobiałe. Cała rodzinka kłębiła się teraz w tym swoim pudełku na barze, aż tu... zgadnij, kto
przychodzi!
- Inspektor?
- Ano właśnie, nikt inny! Gus bierze od niego mandat i tak jakby uśmiecha się
półgębkiem.
- Ile to mnie będzie kosztować, panie inspektorze? Dziesięć baksów? - pyta.
- Siedemdziesiąt dolarów - mówi tamten. - Po dziesięć za każde zwierzę w zakładzie.
Grzywna płatna w ratuszu. W ciągu najbliższych tygodni może pan się spodziewać kolejnej
inspekcji.
- Siedemdziesiąt cholernych dolców! - mówię potem do Gusa. - To już lepiej je potopić.
- Nie ma mowy - odpowiada Gus. - Wystawimy je na loterii i zbierzemy tyle, że starczy
na tę karę.
No i fakt, bilety sprzedawały się jak gorące bułeczki. Ale Gus nie oddał kociaków tak od
razu, o nie. Nie pozwolił, żeby odebrać je mamie, bo były za młode. No i tak się stało, że cała
ferajna baraszkowała po knajpie, kiedy ten cholerny inspektor znów się pojawił.
Przeliczył ogony i znów wypisał mandat na siedemdziesiąt dolarów.
- Czego pan się napijesz, inspektorze? - pyta Gus i puszcza do mnie oko. - Ja stawiam.
- Przykro mi. Przepisy nie pozwalają - odpowiada inspektor i tak śmiesznie potrząsa nogą,
bo jeden z tych pręgowanych zaczął mu się wspinać po spodniach.
Wreszcie kociaki miały siedem tygodni i nadszedł czas, żeby wylosować zwycięzców. To
było w sobotę wieczorem, knajpa pękała w szwach. Jednak Gus był jakiś dziwnie spokojny.
Myślałem, że szkoda mu Tipsy, że będzie musiała rozstać się ze swoimi małymi. Aż tu po
losowaniu nagle mówi jakby nigdy nic:
- Wszystkie drinki na koszt firmy, dopóki wódy starczy. O północy zamykają mi knajpę.
Goście podnieśli wielki rwetes, nikt nie chciał mu wierzyć.
- Śmieszna rzecz, chłopaki - mówi Gus. - Za prohibicji prowadziłem spelunę, a kiedyś na
północy o mało nie załatwiłem jednego faceta - nikt palcem nie kiwnął. A teraz sprawiłem sobie
małego kotka i odbierają mi licencję.
Prosiak też tam był i powiedział:
- Gus, nie rób z siebie durnia. Sprawa nie jest warta świeczki. Pozbądź się kota.
Na to Gus:
- Ani mi to w głowie. Tipsy i ja zbudujemy sobie chatkę na północy, dobrze będzie nam
się żyło. W North Kennebeck będzie miała używanie. Lasy, pola i żadnych urzędasów.
Wtedy ostatni raz widzieliśmy Gusa i jego Tipsy.
- Czy słyszał pan, co się z nimi potem działo?
- Nie, tego nie mogę powiedzieć. Ale parę lat temu pojechaliśmy sobie z kumplami na
ryby, na północ. Takim dużym wozem kempingowym. Zatrzymaliśmy się właśnie w North
Kennebeck, żeby nakopać trochę robaków. Żadnych chat tam już nie ma, a wszystkie drogi
pokryte są asfaltem. Wszędzie osiedla mieszkaniowe, ulice z krawężnikami... Chyba w tym
mieście pełno jest kotów, bo jak zajrzałem do sklepu, to zobaczyłem z pięćdziesiąt różnych
rodzajów kociego żarcia w puszkach. Pytałem ludzi, czy ktoś może słyszał o takim jednym
starym, co miał na imię Gus. Ale nikt go nie pamiętał. No i nic dziwnego, przecież to było ze
czterdzieści kilka lat temu. Czas płynie, nie ma co.
Poszliśmy do restauracji w North Kennebeck i zamówiliśmy kanapki. Po pięć dolców!
Przypomniały mi się czasy Wielkiego Kryzysu, kiedy sandwicze można było dostać za dziesięć
centów sztuka, a wielką michę zupy za pięć. Chociaż nie powiem, knajpka była przyjemna, taka
właśnie jakby chata z bali. Ludziska powiadali, że stoi już od bardzo dawna. Właściciele się
zmieniali, ale nazwa pozostała. Tawerna „U Tipsy”, chłopcze, tak się to miejsce nazywało.
9 Kot zwany Sumieniem
(Poniższy wywiad z panią A.J.T. został nagrany w domu spokojnej starości w Gattville w
październiku 1985 roku w ramach projektu dotyczącego ustnych przekazów historycznych z
inicjatywy Gattville Community College).
- Nie krzycz na mnie! Nie jestem głucha. Nic już nie widzę, ale słuch mam dobry. Chcesz
wiedzieć, ile mam lat? W gazecie pisali, że sto, ale ja tam nie wiem. Ostatnie moje urodziny,
jakie pamiętam, to dwudzieste piąte. Dostałam wtedy dwadzieścia pięć czerwonych róż na te
dwudzieste piąte urodziny. I to drogich! Takich, co to kosztowały pewnie z dolara za tuzin.
Przyjechały z Chicago pociągiem, a chłopak z dworca przywiózł mi je rowerem do domu. Róże
w grudniu! Wyobrażasz sobie?! Na pogrzeb pana Freddiego przyjechał cały wagon pełen
kwiatów, ale to było w kwietniu.
Przysuń mój fotel do okna, żebym poczuła słońce... O właśnie, tak jest dużo lepiej. Masz
głos, jakbyś był jeszcze bardzo młody. Jesteś może z gazety?
- Me, proszę pani. Jestem z college’u.
- Co? Z jakiego college’u? Z college’u? Ci z gazety zrobili mi zdjęcie. Też zrobisz mi
zdjęcie...? Mów głośniej! Wszyscy tylko mamroczą.
- Me będę robić zdjęć, proszę pani. Chcemy tylko zarejestrować pani wspomnienia
dotyczące Gattville w dawnych czasach. Zbieramy ustne przekazy historyczne.
- Ustne co? Ja tam nic nie wiem. Będziesz zapisywał, co ci opowiem? A mogłabym
powiedzieć niejedno. Za mojej młodości był wybuch w spichlerzu i pół miasta się spaliło. A
znowu któregoś lata przyjechał cyrk i uciekł z niego lew.
Co to za dźwięk? Słyszę jakiś szum.
- To tylko magnetofon, proszę pani...
- Co takiego? Co to znowu za pomysły...? A słyszałeś o inwazji szarańczy? Kiedy
nadciągnęły do Gattville, najpierw słychać było ich brzęczenie. A potem na całą okolicę spadła
czarna chmura. Zjadały wszystko, zboża, drzewa, wszystko - nawet pranie rozwieszone na
sznurach.
A znowu innym razem do Gattville przyjechał sam prezydent. Ale nie wysiadł z pociągu,
tylko wygłosił przemówienie z tylnego pomostu wagonu... Jesteś tam jeszcze?
- Tak, proszę pani. To wszystko jest bardzo ciekawe.
- Całe miasto - no, prawie - poszło na dworzec i krzyczeli: „Teddy! Teddy!” Największy
tłum, jaki kiedykolwiek widziałam w Gattville, jeżeli nie liczyć pogrzebu pana Freddiego. Ciotka
Ulah poszła na dworzec z transparentem na kiju: PRAWA WYBORCZE DLA KOBIET! A po
drugiej stronie było napisane: ZAMKNĄĆ SALOONY! Z tej ciotki to było niezłe ziółko, nie
powiem.
- To był Theodore Roosevelt, tak?
- Gdzie jest mój kot? Chcę mojego kota. Sprawdź na łóżku... Nie? W takim razie na stole.
To nie jest prawdziwy kot. Prawdziwego nie pozwolą mi tu trzymać, ale lubię mieć coś
futrzanego na kolanach. Mówię do niego i głaszczę go. Ma tylko jedno oko, ale co z tego? I tak
to tylko guziki. Może mógłbyś mi przysłać taki guzik? Potem ktoś naprawi mu to oko.
Miałam takie buciki z szarej giemzy, a przy nich dwanaście guziczków z masy perłowej.
Ależ były śliczne! Włożyłam je na pogrzeb i całkiem mi się zniszczyły, kiedy szłam za trumną.
Błoto było, bo to przecież kwiecień... Kot też był na pogrzebie. W Gattville zawsze było
mnóstwo kotów. Trzy w sklepie, a w spichlerzu zawsze siedem albo i osiem. Kuzyn Willie
powiadał, że nasze miasto powinno nazywać się Catville, Kocie Miasto. Ciotka Ulah złościła się i
twierdziła, że nie wolno tak mówić, ale wujaszek Bili śmiał się jak opętany.
Bank też miał swojego kota. Stare dokumenty trzymano w pudłach, w piwnicy, no i
pewnej zimy zalęgły się tam myszy, które narobiły niezłego bigosu. Tak więc sprawili sobie
kotkę. Na imię miała Konstancja. Była czarna, z białymi łapkami, i miała zielone oczy. Ojejku,
co to były za oczy! Gdy spoglądała, ludzie czuli się nieswojo. Zdawało się, że Konstancja zna
wszystkie twoje myśli i patrzy na ciebie z wyrzutem. Wujaszek Bili nazwał ją Sumienie.
Powiedział kiedyś: „Gdyby ktoś włamał się i chciał obrabować bank, Sumienie tylko by na niego
popatrzyła, a facet by zmiatał, gdzie pieprz rośnie”. No i potem wszyscy już nazywali ją
Sumienie.
Posłuchaj! Słyszysz sójki? To mi przypomina tamten pogrzeb. Czy za oknem rośnie
drzewo? Sójki lubią dęby...
- Przepraszam panią, ale co to był za pogrzeb, o którym pani mówiła?
- Nie krzycz tak! Nie jestem przecież głucha... Pogrzeb? No jak to, przecież pogrzeb pana
Freddiego. Chyba wiesz, co się z nim stało? Pisali o tym na pierwszej stronie „County Gazette”.
Wszyscy przepadali za panem Freddiem. Bardzo przystojny był z niego mężczyzna. Nosił taki
mały wąsik, miał pofalowane włosy i błękitne oczy. Kiedy dorastał tu, w Gattville, mówili na
niego po prostu Freddie. Ale potem został dyrektorem banku, miał swoje prywatne biuro, kasjera,
stenotypistkę i w ogóle. Toteż wtedy ludzie zaczęli mówić na niego „pan Freddie”. Rozumiesz,
darzyli go szacunkiem. Wcale nie był stary. Miał zaledwie czterdzieści lat, kiedy umarł... Jesteś
tam jeszcze?
- Tak, proszę pani. Bardzo ciekawie pani opowiada.
- Farmerzy przyjeżdżali do miasta, żeby poprosić o pożyczkę na kupno nasion, a pan
Freddie przyjmował ich bardzo uprzejmie, jakby czynili bankowi nie wiadomo jaki honor.
Kobiety zawsze przynosiły mu ciasteczka swojego wypieku albo słoik domowych konfitur.
Najbardziej lubił konfitury z agrestu. Dziewczyny zaglądały do banku, że niby chcą rozmienić
pięć centów, a to tylko po to, żeby pan Freddie się do nich uśmiechnął.
Był żonaty, ale nie był szczęśliwy. Ożenił się z wdową, dużo starszą od siebie, kiedy
jeszcze był w college’u. Rzadko kiedy pojawiała się w Gattville, właściwie tylko w niedziele, bo
ciągle - chorowała.
Pan Freddie nie chodził do kościoła, ale wszyscy powtarzali, że jest prawdziwym darem
niebios. Po wybuchu w spichlerzu zorganizował nam ochotniczą straż pożarną. I zadbał, żeby
miasto zlikwidowało drewniane chodniki, a zamiast nich położyło ceglane. Namówił ich też,
żeby w szkole założyć kanalizację. Kiedy burzyli stare latryny na szkolnym dziedzińcu, wujaszek
Bili stwierdził, że odtąd udając się za potrzebą, uczniowie będą składać hołd panu Freddiemu.
Wujaszka Billa zawsze trzymały się takie żarty.
Słyszysz? To ta starucha z drugiej strony korytarza! Nic tylko zrzędzi. Dlaczego starzy
ludzie muszą czynić wokół siebie tyle zamieszania?... O czym to ja mówiłam?
- O pogrzebie, proszę pani.
- O pogrzebie?... A, tak. O pogrzebie pana Freddiego. To był bardzo pracowity człowiek,
nieraz tyrał po sześć albo i siedem dni w tygodniu, chyba że wyjeżdżał do Chicago. Musiał
pracować do późnego wieczora, bo w godzinach otwarcia banku bezustannie nachodzili go
klienci. Wchodzili do jego prywatnego gabinetu i zwierzali mu się ze swoich kłopotów.
W Gattville nie było prawnika, a pan Freddie znał się na tych rzeczach i radził im, co
mają robić. Albo kiedy mieli kłopoty w rodzinie. A nawet jak ktoś nie mógł spać w nocy. Pan
Freddie wszystkich wysłuchiwał - był taki życzliwy, z sympatią - kiedy wychodzili z banku, od
razu czuli się lepiej. Powiadało się, że z pana Freddiego więcej pożytku niż z księdza i doktora
razem wziętych. Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego się powiesił.
O, słyszysz? Idzie pielęgniarka. Słyszę jej buty: skrzypskrzypskrzyp na podłodze. Moje
buciki nigdy nie skrzypiały.
- Czas na pigułkę, słodka staruszeczko! Wyciągamy rączkę... A teraz do buzi! Tutaj jest
szklanka wody... Niedługo przyjdę znowu, kiedy będzie pora drzemki. Bądź grzeczną
dziewczynką. Nie flirtuj za bardzo z tym miłym młodym panem.
- Phi, też coś! Słyszałeś, jak mnie nazwała? Nie jestem żadną staruszeczką i wcale nie
jestem słodka. Głupia pielęgniara! Skrzypskrzypskrzyp! Ja tam zawsze miałam porządne buciki.
Na przykład takie z białej giemzy z osiemnastoma guziczkami i koronką na górze. To były buciki
na lato.
- Przepraszam, proszę pani. Mówiła pani, że pan Freddie odebrał sobie życie?
- Co takiego? A, tak. To Matt go znalazł. Matt był kasjerem. Pan Freddie zawsze
przychodził do banku najwcześniej i otwierał, ale kiedy Matt zjawił się tam w sobotę rano, drzwi
były zamknięte na klucz. To było dziwne, bo wtedy wypadał dzień wypłaty w tartakach, czyli dla
banku huk roboty. Tak więc Matt obszedł budynek, żeby sprawdzić, czy jest już powóz pana
Freddiego i koń w stajni. No i tam go właśnie znalazł, powieszonego! To było straszne!
Matt biegł środkiem ulicy i krzyczał: „Ratunku! Morderstwo!” Poleciał prosto do kuźni.
Bo widzisz, kowal był jednocześnie konstablem. Zatelegrafowali do sądu okręgowego i wkrótce
do miasta galopem nadjechał koroner. Miał co prawda jeden z tych nowomodnych automobili,
ale mówił, że nie ma do niego zaufania. Głupia maszyna ciągle tylko się psuła.
Telefonistka z centrali zadzwoniła do wszystkich abonentów - w Gattville było już
dziewiętnaście telefonów - no i wkrótce całe miasto wyległo na ulicę. Nikomu się w głowie nie
mieściło, że pan Freddie mógłby zrobić coś takiego. Tego dnia chyba nikt nie tknął żadnej
roboty. Tylko właściciel saloonu miał mnóstwo pracy. Wujek Bili powiedział, że saloon był
pełny po brzegi.
Stary Joshua przez całą noc sporządzał trumnę, był stolarzem. A panna Tillie, krawcowa,
wyłożyła ją aksamitem. Biedny pan Freddie! Położyli go na stole w poczekalni banku. Przecież
nie mogli go zanieść do domu.
- Dlaczego?
- Co?... No przecież z powodu jego żony. Kiedy to się stało, całkiem pomieszało jej się w
głowie. A zawsze była słabego zdrowia... Chcę się napić wody. Na stole jest dzbanek... Co to ja
mówiłam?
- Opowiadała pani o pogrzebie...
- Naczelnik stacji kolejowej zebrał zamówienia na kwiaty i zatelegrafował do Chicago.
Nigdy nie widziałeś tylu kwiatów naraz! Na pogrzeb przyszło całe miasto. Oczywiście poza żoną
pana Freddiego i pielęgniarką, która musiała się nią zajmować. Naczelnik stacji też nie mógł, z
powodu telegrafu i pociągów, ale wszyscy inni przyszli - nawet tacy, co zwykle tylko
przesiadywali w saloonie, i ta tłusta dziewczyna, która mieszkała w ruderze za torami, też.
Wszystkie kobiety płakały. Mężczyźni także powyjmowali chusteczki do nosa. Tyle było
siąkania i chlipania, że mało kto słyszał, co mówi kaznodzieja. Panna Tillie zwyczajnie zemdlała.
Potem mężczyźni ponieśli trumnę na cmentarz na wzgórzu. Musiałam w moich nowych
bucikach brnąć przez głębokie błoto i cały czas unosić rąbek spódnicy. Błękitne sójki skrzeczały
z wielkiego dębu, tak jakoś gniewnie, pogardliwie. I wtedy zobaczyłam Sumienie, tę kotkę z
banku, jak szła razem z procesją. Trzymała się trochę na uboczu, przedzierając się przez zarośla.
Pewnie nie chciała ubłocić sobie tych białych łapek.
Gdzie są moje krople od kaszlu? Zobacz na stole. Od tego gadania zasycha mi w gardle.
Rzadko kiedy mam okazję z kimś rozmawiać. Tylko mówię do mojego kota. Nikt nigdy do mnie
nie przychodzi. Dawniej odwiedzała mnie matka i przynosiła czekoladki, ale już nie przychodzi.
- Czy wyszło na jaw, dlaczego pan Freddie popełnił samobójstwo?
- Co takiego? Mówże głośniej! Nie mamrocz pod nosem!... Następnego dnia po pogrzebie
bank znowu był otwarty. Matt wyelegantował się jak nie wiem co, włożył swój najlepszy
garnitur, jakby to była niedziela. Myślał, że teraz to on zostanie dyrektorem banku. Nigdy nie
lubiłam tego Matta. Nosił takie przylizane włosy. Wydawało mu się, że to niby szykowne!
Tymczasem nowego dyrektora przysłali z Chicago. Nosił takie okulary na sprężynce, tak
samo jak prezydent, i miał taki wyraz twarzy, jakby te okulary bardzo go bolały. To się nazywało
pincenez. Wszyscy wiedzieli, że bank już nigdy nie będzie taki jak przedtem. Nikt już nie witał
ich uśmiechem, skończyły się pogaduszki! Jakby nad miasto nadciągnęła wielka, czarna chmura.
Gorsza od szarańczy. No a potem ten okularnik zaczął wynajdywać różne rzeczy.
Starzeję się. Gdzie jest mój szal? Czy mamy teraz zimę? Kiedyś lubiłam zimę, ale teraz
wszystko jest inaczej. Nie słychać już dzwoneczków sań.
- Przepraszam, proszę pani. Opowiadała pani o nowym dyrektorze banku. Co takiego
odkrył?
- Co znowu?... A, co to był za skandal! Klienci się skarżyli, bo nagle okazało się, że
muszą płacić za prowadzenie rachunku. Pan Freddie nigdy nie kazał im płacić. Ale okularnik
wyjaśnił, że tylko właściciele naprawdę dużych rachunków zwolnieni są z opłat. Wtedy wszczął
się rwetes! Przecież to wszystko byli najbogatsi ludzie w mieście - właściciele hotelu, ci od
tartaków, spichlerza i tak dalej. Wujek Bili mówił, że już wtedy przeczuwał coś niedobrego. Był
księgowym w hotelu, no i mieli zdeponowaną w banku sporą sumkę. A okularnik powiadomił
ich, że saldo wynosi tylko połowę tego, co zdeponowali!
A potem do miasta zaczęli zjeżdżać się obcy - inspektorzy, kontrolerzy i nie wiem kto
jeszcze. Okazało się, że brakuje mnóstwa pieniędzy. Najpierw, że dziesięciu tysięcy, potem
pięćdziesięciu, a wreszcie osiemdziesięciu tysięcy dolarów. Mówili, że pan Freddie prowadził
podwójną księgowość i że te lewe wpisy zrobione były jego charakterem pisma.
Matt powiedział inspektorom, że o wszystkim wiedział, że pan Freddie kradnie pieniądze,
i ostrzegł go, ale pan Freddie odpowiedział: „Nic się nie przejmuj, to nie twoja sprawa. Tak się
zrobi, żeby wszystko się zgadzało”. Matt bał się powiedzieć coś więcej, bo pan Freddie
wyrzuciłby go z pracy. Tak powiedział inspektorom.
Osiemdziesiąt tysięcy dolarów! Wujek Bili powiedział, że to tyle, ile normalny człowiek
nie zarobi przez całe życie.
- Co pan Freddie zrobił z tymi pieniędzmi?
- Że co? Nikt nie mógł dojść, gdzie się podziały te pieniądze. Wdowa ich nie miała. Pan
Freddie nie był hazardzistą. Nie był rozrzutnikiem. Przecież nawet nie miał porządnego powozu,
tylko taką jednokonną bryczkę. Byle jaką. A płaszcz nosił ze zwykłej wełny, nie podszyty
futrem, jak jakiś bogacz.
Wujek Bili powiedział: „Do licha, jeżeli Freddie tak gładko obrobił bank, to dlaczego
założył sobie sznur na szyję?” I powiedział: „Na mój rozum ta kotka, Sumienie, zjawiła się w
jego gabinecie i tak na niego popatrzyła, że mu poszło w pięty”.
- Czy kiedykolwiek znaleziono te osiemdziesiąt tysięcy?
- Niby co?... Ta stara znów się wydziera. Która jest godzina?
- Dochodzi trzecia, proszę pani. Czy ta sprawa została kiedykolwiek wyjaśniona?
- Co takiego?... Nie wiem. Jestem już zmęczona. Wiem tyle, że Matt rzucił pracę i
wyjechał. Do Chicago, czy dokądś tam. I jeszcze coś się stało, ale nie chcę o tym mówić.
- Dlaczego nie? Proszę opowiedzieć. Przecież to już historia.
- No... nie wiem... Biedna Sumienie!... Znaleźli ją w szopie na tyłach banku. Była
sztywna jak kij! Ktoś udusił ją drutem.
- Kto taki? Może Matt?
- Jestem zmęczona. Nie chcę już rozmawiać. Nikomu jeszcze nie opowiedziałam reszty
tej historii. Zjadłabym czekoladkę. Masz może czekoladki?
- Me, proszę pani, ale następnym razem przyniosę czekoladki. Może opowiedziałaby pani
tę historię do końca? Bardzo ciekawie pani opowiada.
- Nie pamiętam. Teraz chcę się zdrzemnąć. - Jakie czekoladki lubi pani najbardziej?
- Czekoladki?... Najbardziej takie nadziewane, w bombonierkach. Abigail zawsze takie
dostawała, kiedy wyjeżdżała do Chicago.
- Kim była Abigail?
- W Chicago dostawała mnóstwo prezentów: jedwabne sukienki, giemzowe rękawiczki,
wysokie botki zapinane na guziczki. Ludzie w Gattville brali ją na języki. Skończyła dwadzieścia
jeden lat, a nie miała męża. Ale mało ją to obchodziło... Była najładniejszą dziewczyną w
mieście. Wszyscy tak mówili.
- Przepraszam panie, ale kto to był Abigail?
- No jak to, przecież tą stenotypistką w banku! Umiała pisać na maszynie i w ogóle.
Wiedziała, co się stało, ale to była tajemnica.
- Czy wiedziała, co stało się z tymi osiemdziesięcioma tysiącami dolarów?
- Obiecałam, że nie powiem, ale... czy ja wiem? Nigdy mnie nie odwiedza. Byłyśmy
dobrymi przyjaciółkami, ale teraz nigdy do mnie nie przychodzi.
- Czy to Abigail dostała te pieniądze?
- Abigail?... Nie, gdzie tam. Abigail nie miała tych pieniędzy... Ten Matt je dostał. Był
kasjerem w banku. Pan Freddie mu je dał.
- Dlaczego? Czy pani pamięta?
- Czy pamiętam? Oczywiście, że pamiętam! Matt groził mu, że wszystko powie, jeżeli
pan” Freddie mu nie zapłaci. Z początku chciał tylko trochę. Matt powiedział panu Freddiemu, że
wszystko tak urządzi, żeby nikt się nie dowiedział... Która jest godzina? Jestem już zmęczona.
- Bardzo proszę, niech pani mi powie, dlaczego Matt groził panu Freddiemu? Co takiego
miał powiedzieć? Teraz już może pani wyjawić ten sekret. Przecież to wszystko zdarzyło się
bardzo dawno temu.
- Nie wiem. Nie pamiętam... Chodziło o Chicago. Wiesz, oni tam ze sobą, we dwójkę...
- Abigail i pan Freddie?
- Abigail mi o tym opowiedziała... Jeździła w odwiedziny do babki. A potem spotykała
się z panem Freddiem w hotelu. Kupował jej prezenty. No i wyprawiali tam różne rzeczy.
- Co pani rozumie przez „różne rzeczy”?
- No chyba wiesz! Różne rzeczy! Abigail mi o tym powiedziała... Wiedziała, że to grzech,
ale żal jej było pana Freddiego. Jej matka nie była dla niego dobra. Ciągle tylko chorowała.
- Chce pani powiedzieć, że żoną pana Freddiego była matka Abigail? To znaczy, że był
ojczymem Abigail?
- Nie wiem. Zadajesz za dużo pytań.
- Co stało się z Abigail po pogrzebie i po tym, jak odkryto nadużycia w banku?
- Nie wiem. Wyjechała. Nie wiem, dokąd wyjechała. Nigdy nie przyszła mnie odwiedzić.
A byłyśmy dobrymi przyjaciółkami... Niepotrzebnie skrzywdziła tę kotkę, Sumienie. Bardzo
żałuję, że to zrobiła... A teraz już idź sobie, jestem zmęczona. Gdzie jest pielęgniarka?... Słyszę
jej kroki: skrzypskrzyp...
- Oj, niegrzeczna dziewczynka! Za dużo mówiłyśmy, a teraz jesteśmy zmęczone. Teraz
trzeba już do łóżeczka. Abby, powiedz do widzenia młodemu panu. Obudź się i powiedz do
widzenia. Abigail! Abigail! Obudź się!
10 SuSu i duch
- Opowiadanie SuSu i duch zostało opublikowane po raz pierwszy w „Ellery Queen’s
Mystery Magazine” w kwietniu 1964 roku.
Kiedy moja siostra i ja wróciłyśmy z wakacji, dowiedziałyśmy się, że nasz ekscentryczny
sąsiad, który poruszał się na wózku, został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Było nam
przykro, ale zarazem nie byłyśmy zaskoczone. To był dziwak, trudny człowiek, którego nikt nie
lubił, toteż nikt w naszym bloku nie przejął się jego zniknięciem. Nikt oprócz naszej syjamskiej
kotki.
Otóż przyjaźń, jaka łączyła SuSu i pana van Vlieta, była zjawiskiem tak niezwykłym, że
aż niepokojącym.
Po pierwsze, gdyby nie SuSu, w ogóle nie zawarłybyśmy znajomości z panem van
Vlietem, ponieważ raczej nie utrzymywałyśmy kontaktów z sąsiadami. To był bardzo duży
budynek i mieszkało w nim pełno różnych dziwnych typów, od których naszym zdaniem
najlepiej było trzymać się z daleka. Z drugiej jednak strony tamto mieszkanie miało liczne zalety:
pokoje duże, czynsz umiarkowany, a z okien roztaczał się piękny widok na rzekę. Był tam też
niewielki park położony nad rzeką u stóp budynku i w nim właśnie po raz pierwszy ujrzałyśmy
pana van Vlieta.
Pewnego niedzielnego popołudnia moja siostra Gertrudę i ja wyszłyśmy z SuSu na spacer
do tego parku. Właściwie nie wiem, czy można nazwać parkiem ten dość szeroki trawnik
dzielący nasz budynek od dawnego nabrzeża. Od czasu do czasu cumowały tam jeszcze barki i
holowniki, a SuSu - która lękała się tych wielkich potworów - wolała nie zbliżać się za bardzo do
brzegu.
Był to jeden z ostatnich pogodnych dni listopada. Wkrótce rzeka miała zamarznąć,
czekała nas pora mroźnych wiatrów. Zimą nasz „park” pustoszał, nikt tam nie chodził - bo i po
co?
SuSu lubiła żuć trawę i tym właśnie była bardzo zajęta, kiedy coś odwróciło jej uwagę,
wabiąc ją ku rzece. Ciągnąc uparcie za smycz, zaprowadziła nas przez trawnik do biegnącego
nabrzeżem chodnika, gdzie ujrzałyśmy mężczyznę w średnim wieku siedzącego w wózku
inwalidzkim. Wózku doprawdy niezwykłym: wykonany był niemal całkowicie z lanego żeliwa,
jak podstawa staromodnej maszyny do szycia, i wybity wyleniałym pluszem. Wysokie oparcie i
wyszukane zdobienia sprawiały, że ów fotel na kółkach przypominał ruchomy tron, a zasiadał w
nim człowiek o wyglądzie udzielnego monarchy. Owa majestatyczna postura kontrastowała
jednak w absurdalny sposób z jego zszarganym odzieniem.
Ku naszemu zaskoczeniu to właśnie do niego ciągnęła nas SuSu. Zagruchała radośnie i
wskoczyła mu na kolano, a on pogłaskał ją po futerku.
- Rozpoznaje mnie - wyjaśnił nam z wyraźnym obcym akcentem, jakby germańskim. - W
poprzednim życiu ja także byłem kotem.
Spojrzałam znacząco na Gertrudę, ale moja siostra bez mrugnięcia okiem przyjęła jego
słowa do wiadomości.
Nie można powiedzieć, żeby miał miłą powierzchowność - ostry podbródek, uszy
umieszczone zbyt wysoko i oczy, które były właściwie tylko szparkami; a kiedy uśmiechał się,
wyglądał jeszcze gorzej. Tym niemniej SuSu wyraźnie była pod jego urokiem. Ocierała się o
jego kostki, a on drapał ją tam, gdzie należy drapać kota. Razem stanowili przedziwną parę -
SuSu ze swoim przepysznym jasnym futerkiem, o wyglądzie kotki luksusowej i kosztownej -
oraz ten człowiek na wózku w znoszonej kurtce, z kolanami przykrytymi kapą zjedzoną przez
mole.
W trakcie niezbyt długiej rozmowy wyszło na jaw, że pan van Vliet wraz ze swym
towarzyszem, który popychał wózek, wprowadzili się właśnie do dużego apartamentu na naszym
piętrze. Zastanawiałam się, po co tym dwóm tak wiele pokoi. Zaś co do jego towarzysza, trudno
było stwierdzić, czy jest niemową, czy tylko nietowarzyskim mrukiem. Ten niski i krępy
mężczyzna o okrągłej głowie bez szyi jakby umieszczonej bezpośrednio na ramionach miał w
oczach jakiś taki nieprzyjemny błysk. Stał za wózkiem swojego mocodawcy w ponurym
milczeniu.
Gdy wracałyśmy do siebie, Gertrudę spytała:
- Jak ci się podoba nasz nowy sąsiad?
- Wolę koty, zanim się wcielą w ludzi - odparłam.
- Ale to ciekawa postać - stwierdziła moja siostra, jak zwykle nastawiona życzliwie
wobec otoczenia.
Kilka dni później piłyśmy kawę po kolacji, a SuSu - również spożywszy swój wieczorny
posiłek - dokonywała toalety, siedząc w blasku lampy. Przyglądałyśmy się jej ruchom pełnym
gracji, gdy nagle zawahała się i zamarła w bezruchu z jedną łapką w powietrzu. Widać było, że
nasłuchuje. A potem z jej gardła dobył się zupełnie nowy, nigdy jeszcze przez nas niesłyszany
dźwięk, który przypominał melodyjne gaworzenie. W następnej chwili stanowczym krokiem
skierowała się ku drzwiom naszego mieszkania. Tam usiadła, nasłuchując i wyczekując, chociaż
my obie wciąż jeszcze niczego nie słyszałyśmy.
Minęły jeszcze całe dwie minuty, nim rozległ się dzwonek u drzwi. Poszłam, żeby
otworzyć, i nie mogę powiedzieć, żebym była zachwycona widokiem pana van Vlieta w jego
królewskim fotelu na kółkach.
SuSu tymczasem od razu wskoczyła mu na kolana - z doprawdy niezwykłą dla niej
ufnością - a on, kiedy pogładził ją po uszach i podrapał pod pyszczkiem, obdarzył mnie
uśmiechem wąskich ust i szparkowatych oczu, mówiąc:
- Goedenavond. Właśnie rozpakowywałem stare skrzynie i znalazłem coś, co chciałbym
paniom podarować.
Wytwornym gestem wręczył mi mały obrazek w ramie, toteż poczułam się zobowiązana,
żeby zaprosić go do środka. Wtoczył się na swoim żelaznym fotelu do naszego mieszkania z
pewnym trudem, podczas gdy gumowe opony zostawiały głębokie bruzdy w puszystym dywanie.
- Jak pan daje radę poruszać się samodzielnie na tak ciężkim wózku? - spytałam. -
Przecież musi ważyć chyba z tonę.
- Ale to dzieło sztuki - oświadczył pan van Vliet, gładząc pieszczotliwie podłokietniki
wyłożone pluszem.
Gertrudę natychmiast po jego przyjściu zerwała się i przygotowała mu filiżankę kawy.
Kosztując jej, stwierdził:
- Chciałbym, żeby pani nauczyła parzyć kawę tego mojego niezgułę. Przyrządza
najgorszą zootje, jaką kiedykolwiek miałem w ustach. W Holandii lubimy, żeby kawa była sterk,
i dodajemy trochę cykorii. Ale ten człowiek to klootzak. Nie trzymałbym go ani przez minutę,
gdybym mógł sam sobie poradzić.
SuSu pocierała łebkiem o guziki kurtki Holendra, a on uśmiechał się, zadowolony,
pokazując małe, kwadratowe zęby.
- Czy wszystkie koty tak lgną do pana? - spytałam, trochę zazdrosna. SuSu tymczasem
wpadła w ekstazę, ponieważ zaczął drapać ją po karku.
- To całkiem naturalne - stwierdził. - Umiem czytać w ich myślach, a one oczywiście
czytają w moich. Z pewnością wie pani, że dla kotów to nic nadzwyczajnego. Idzie człowiek do
lodówki po piwo, a kot ani drgnie, jednak jeśli wybierze się pani do kuchni, by przygotować kotu
posiłek, co się dzieje? Nim dotknie pani klamki, kot wpada do kuchni jak bomba, niezależnie od
tego, gdzie się akurat znajdował. Pani fale mózgowe docierają do kota nawet wtedy, kiedy
wydaje się, że śpi.
Gertrudę zgodziła się z nim:
- Rzeczywiście, chyba to prawda.
- Jasne, że to prawda - pan van Vliet wyprostował się z godnością. - Wszystko, co mówię,
jest prawdą. Koty potrafią znacznie więcej, niż się paniom wydaje. Nie tylko odczytują nasze
myśli, ale umieją też i są w stanie przekazać człowiekowi jakąś myśl, zaszczepić mu ją w głowie.
A także wyczuwają, kiedy coś ma się zdarzyć.
- Z pewnością ma pan rację - rzekła moja siostra. - SuSu wiedziała, że pan się zjawi na
długo, nim usłyszała dzwonek.
- Oczywiście, że mam rację. Ja zawsze mam rację - oznajmił pan van Vliet. - Moja babka
we Vlissingen miała kocura imieniem Donker, zanim umarła, a potem jeszcze przez wiele lat po
swoim pogrzebie wracała, żeby pogłaskać kota. Każdego wieczoru Donker sadowił się przed
fotelem, na którym zawsze urzędowała grootmoeder, a potem przeciągał się i mruczał, chociaż
niby nikogo tam nie było. To się powtarzało każdego wieczora, o wpół do dziewiątej.
Po tej wizycie zaczęłam nazywać go Duchem Babci, i on bowiem pojawiał się u nas kilka
razy na tydzień właśnie o wpół do dziewiątej. Przypuszczałam, że to z powodu kawy parzonej
przez Gertrudę.
- Stęskniłem się już za moją ślicznotką - powtarzał, a SuSu była po prostu wniebowzięta.
Prawdę mówiąc, byłam zadowolona, że pan van Vliet nigdy nie zostawał u nas długo, chociaż
Gertrudę zazwyczaj zachęcała go, by posiedział jeszcze trochę.
Ten obrazek, który nam podarował, niespecjalnie przypadł mi do gustu. Było to
sylwetkowe przedstawienie trzech postaci - mężczyzny we fraku i cylindrze, kobiety w czepku i
szerokiej sukni oraz kota z ogonem wzniesionym dumnie jak lanca. Powiesiłam jednak obrazek
na ścianie, żeby sprawić przyjemność mojej siostrze, chociaż w niezbyt honorowym miejscu, bo
nad zlewem w kuchni.
Któregoś dnia Gertrudę, która jest bibliotekarką, wróciła do domu bardzo
podekscytowana.
- Słuchaj, pod tymi sylwetkami jest podpis - oznajmiła. - Sprawdziłam w bibliotece, kim
był Augustin Edouart. Okazuje się, że to był bardzo sławny artysta i nasze sylwetki mają ponad
sto lat. Ten obrazek może być sporo wart.
- Wątpię - stwierdziłam. - Takie wycinanki robiliśmy, kiedy byłam w trzeciej klasie.
Jednak ponieważ moja siostra nalegała, zaniosłam to dzieło do antykwariusza - a ten
stwierdził, że to niezły okaz, wart prawdopodobnie kilkaset dolarów.
Kiedy Gertrudę to usłyszała, zawołała:
- Jeżeli handlarz mówi kilkaset, to znaczy, że pewnie rzecz jest warta parę tysięcy. Myślę,
że powinnyśmy oddać ten obrazek panu van Vlietowi. Biedak nie wie, jak cenne rzeczy rozdaje.
Zgodziłam się z nią; prawdopodobnie mógłby go sprzedać i kupić sobie porządny fotel
inwalidzki.
O wpół do dziewiątej wieczorem tego samego dnia SuSu zaczęła prężyć się i gaworzyć.
- Oto nadciąga Duch Babci - zauważyłam, a wkrótce potem usłyszałam dzwonek.
- Panie van Vliet - powiedziałam, gdy Gertrude nalała już mu kawy - pamięta pan te
sylwetki, które od pana dostałyśmy? Okazało się, że są wartościowe, musi je pan zabrać z
powrotem.
- Oczywiście, że to wartościowa rzecz - stwierdził. - Przecież nie dawałbym w prezencie
czegoś, co jest tylko rommell.
- Ale czy zna się pan na antykach?
- Mevrouw, w moim mieszkaniu mam antyki warte co najmniej milion dolarów.
Zapraszam obie panie, jutro musicie koniecznie przyjść i obejrzeć sobie moje skarby. Postaram
się, żeby mój klootzak gdzieś sobie poszedł na ten czas, to będziemy mogli wypić w spokoju
filiżankę kawy.
- A tak przy okazji, co to znaczy klootzak?. - spytałam.
, - Nic dobrego - wyjaśnił pan van Vliet. - Gdyby ktoś mnie tak nazwał, dałbym mu w
nos... Niech panie wezmą ze sobą moją ślicznotkę. Na pewno spodoba jej się ta graciarnia, będzie
mogła sobie pozwiedzać.
Nasza kotka sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, o czym mowa.
- SuSu będzie zachwycona - rzekła Gertrudę. - Przez całą zimę nie wychodzi z
mieszkania.
- Proszę zrobić jej na drutach sweterek i wyprowadzać na spacery do parku, także zimą -
polecił Holender tym rozkazującym tonem, który zawsze mnie irytował. - Nieraz otulam się
kocem i wybieram się wieczorem do parku. To świetnie robi na bezsenność.
- Ale SuSu nie cierpi na bezsenność - powiadomiłam go. - Śpi dwadzieścia godzin na
dobę.
Pan van Vliet popatrzył na mnie z wyższością.
- Myli się pani. Koty nigdy nie śpią. Ludziom tylko się wydaje, że one śpią, a tymczasem
koty są najbardziej rozbudzonymi stworzeniami na tej planecie.
Po jego odejściu odezwałam się do Gertrude:
- Wiem, że lubisz tego faceta, ale przyznasz chyba, że jest mocno szurnięty.
- Jest tylko trochę ekscentryczny.
- Jeżeli naprawdę ma antyki warte milion dolarów, w co osobiście wątpię, dlaczego
mieszka w tym paskudnym bloku? Dlaczego przynajmniej nie kupi sobie wózka, którym łatwiej
byłoby mu się poruszać?
- Pewnie dlatego, że jest Holendrem - brzmiało wyjaśnienie Gertrudę.
- A co powiesz na te niestworzone historie, które opowiada o kotach?
- Zaczynam przypuszczać, że są prawdziwe.
- No i kim jest ten człowiek, który z nim mieszka? Służącym, pielęgniarzem, opiekunem
czy czym tam jeszcze? Spotykam go nieraz w windzie, ale on nie odzywa się ani słowem, nigdy.
Mam wrażenie, jakby wcale nie miał imienia, a pan van Vliet traktuje go niczym niewolnika. Nie
jestem pewna, czy powinnyśmy jutro tam iść. Cała ta sytuacja jest zbyt dziwaczna.
A jednak poszłyśmy. Apartament Holendra zapchany był po brzegi meblami i bibelotami.
Gospodarz krzyknął do swego towarzysza:
- Zabierz ten rommel, żeby panie mogły usiąść.
Krępy mężczyzna z ponurym wyrazem twarzy zdjął jakieś malowidła i ozdobne tkaniny z
rzeźbionej sofy.
- A teraz wynoś mi się stąd! - krzyknął pan van Vliet. - Kup sobie piwo - i rzucił tamtemu
trochę pieniędzy, całkiem jakby rzucał psu kość.
Podczas gdy SuSu rozpoznawała nowy teren, piliśmy kawę, a potem pan van Vliet
oprowadził nas po swych skarbach, lawirując fotelem na kółkach pośród labiryntu mebli.
Pokazywał nam coś tam niejakiego Chippendalea, jakiegoś Thomasa
Afflecka i jeszcze coś z Newport. Wedle jego słów były to bezcenne okazy, ale dla mnie
wyglądały na zatęchłe relikty dawno minionej przeszłości.
- Zajmuję się handlem antykami - wyjaśnił pan van Vliet. - Teraz jestem przykuty do tego
nieszczęsnego fotela, ale kiedyś miałem własny antykwariat i brałem udział we wszystkich
znaczących targach. No a potem... trafił mi się paskudny wypadek samochodowy i teraz
sprzedaję z tego mieszkania. Wyłącznie osobom, które przedtem się ze mną umówią.
- I jak panu idzie? - zainteresowała się życzliwa Gertrudę.
- Całkiem nieźle, nie narzekam. Ludzie z muzeów znają mnie, a kolekcjonerzy z całego
kraju przyjeżdżają tu, bo i czemu nie? Kupuję. Sprzedaję. Całą fizyczną robotę wykonuje ten mój
człowiek, Frank. Jest doskonałym asystentem dla antykwariusza - mocny w barach, słaby w
głowie.
- Gdzie go pan znalazł?
- Gdzieś tam, na śmietniku. Nauczyłem go, w jaki sposób może być użyteczny dla mnie,
nie tyle jednak, żeby potrafił być użyteczny sam dla siebie. Sprytnie pomyślane, co? - pan van
Vliet mrugnął okiem. - Frank to właśnie klootzak, ale bez niego byłbym bezsilny... Ho, ho!
Patrzcie panie na tę ślicznotkę. Znalazła skarb!
SuSu obwąchiwała właśnie srebrne naczynie z dwoma uchwytami.
Pan van Vliet pokiwał głową z uznaniem.
- To kubek na caudle, czyli gorącą mieszankę wina, jajek, chleba i cukru z przyprawami,
którą kiedyś podawano obłożnie chorym. Naczynie wykonał Jeremiah Dummer z Bostonu w
siedemnastym wieku dla pewnej damy z Salem. Powiadano, że była czarownicą. Patrzcie na tę
ślicznotkę. Ona wie!
Odkaszlnęłam i powiedziałam:
- No tak, tak. Szczęśliwie się składa, że ma pan Franka.
- Myśli pani, że o tym nie wiem? - obruszył się pan van Vliet. - Właśnie dlatego dbam,
żeby nie miał pieniędzy. Gdybym zaczął mu płacić, Bóg wie co zacząłby sobie myśleć. A
klootzak, który zaczyna myśleć - ho, ho, nie ma nic gorszego!
- Jak dawno zdarzył się pański wypadek?
- Pięć lat temu, a wszystko to była wina tego idioty. To on, to on mi to zrobił! - głos
naszego sąsiada narastał w miarę tych słów aż do krzyku, mężczyzna poczerwieniał na twarzy,
tłukąc pięściami oparcia swojego fotela. Jednak wtedy podeszła SuSu i otarła się o jego kostki, a
on pogłaskał ją i wyraźnie się uspokoił. - No tak, tak. Pięć lat w tym przeklętym fotelu.
Jechaliśmy na targi antyków moim kombi. Prawie sto na godzinę, a ten kretyn nie zatrzymał się
na czerwonym świetle i walnął prosto w ciężarówkę. W ciężarówkę wiozącą żwir!
Gertrudę zasłoniła twarz dłońmi.
- Jakie to okropne, panie van Vliet!
- Pamiętam, jak pakowałem rzeczy do samochodu na te targi. Narzekałem wtedy, że
mięśnie mnie bolą. Ha! Ile bym dziś dał za takie zakwasy!
- Czy Frank też był ranny?
Pan van Vliet machnął niecierpliwie ręką.
- Owszem, w głowę. Przez sześć godzin wyciągali kawałki kryształu z Waterford z jego
durnego łba. Odtąd zrobił się już zupełnie gek - postukał palcem w skroń.
- Gdzie pan znalazł taki niezwykły fotel inwalidzki? - spytałam.
- Ho, ho, mevrouw, niech pani nigdy nie pyta handlarza, gdzie coś znalazł. Został
wykonany dla pewnego milionera, który wzbogacił się na budowie kolei, w 1872 roku. Plusz jest
oryginalny. Pomyślałem sobie, że skoro już muszę spędzić resztę życia w fotelu inwalidzkim,
sprawię sobie taki, który zapewni mi przynajmniej przyjemność estetyczną. A teraz przejdźmy do
celu dzisiejszej wizyty. Drogie panie, chciałbym panie prosić o pewną przysługę.
Podjechał do biurka, a Gertrudę i ja wymieniłyśmy zaniepokojone spojrzenia.
- Na tym biurku leży nowy testament, który właśnie sporządziłem, i potrzebuję świadków.
Kilka wyjątkowo rzadkich okazów chcę przekazać muzeom. Cała reszta ma być sprzedana, a
uzyskane środki przeznaczone na założenie fundacji.
- A co z Frankiem? - zaniepokoiła się Gertrudę, która zawsze troszczy się o bliźnich.
- E tam! Ten klootzak na nic nie zasługuje!... Nim jednak panie podpiszą te papiery,
muszę zanotować jeszcze jedną rzecz. Jak brzmi pełne imię mojej ślicznotki?
Obie zawahałyśmy się, ale w końcu powiedziałam:
- W jej rodowodzie zapisane jest imię Superior Suda z Syjamu.
- Doskonale! Będzie to więc Fundacja Superior Suda. Będzie mi bardzo miło. Pisanie
testamentu to dość paskudna rzecz, tak samo jak fotel inwalidzki, więc warto wymyślić sobie coś
miłego.
- Hm, A jaki będzie cel tej... fundacji? - spytałam niepewnie.
Pan van Vliet obdarzył nas jednym ze swych enigmatycznych uśmiechów.
- Będzie ona sponsorować badania naukowe - oznajmił. - Chciałbym, żeby różne uczelnie
zajęły się studiowaniem wysoko rozwiniętych zdolności percepcyjnych i mentalnych kota
domowego oraz zastosowaniem uzyskanej wiedzy dla udoskonalenia umysłu ludzkiego. Drogie
panie, nie mógłbym w żaden lepszy sposób zadysponować moim majątkiem. Człowiek jest o całe
eony w tyle za najskromniejszym dachowcem - popatrzył na nas chytrze, mrużąc oczy. - Akurat
coś o tym wiem.
Poświadczyłyśmy podpis naszego sąsiada. Co innego mogłyśmy zrobić? Kilka dni
później wyjechałyśmy na wakacje i nie ujrzałyśmy pana van Vlieta już nigdy więcej.
Co roku w zimie Gertrudę i ja wybierałyśmy się na południe, spędzając tam razem z SuSu
trzy tygodnie. Po naszym powrocie przykra wiadomość o naszym ekscentrycznym sąsiedzie
została nam przekazana w sposób nader bezceremonialny.
Gdy wiozłyśmy windą nasze bagaże na górę, spotkałyśmy w niej Franka, który odezwał
się po raz pierwszy. Już to samo w sobie było dla nas wstrząsem.
Bez żadnych wstępów czy formułek grzecznościowych oznajmił nam po prostu:
- Zabrali go.
- Jak to? Co pan mówi? - odezwałyśmy się obie naraz.
- No, zabrali go - było trochę zaskakujące, że głos tego muskularnego mężczyzny brzmiał
tak piskliwie i nieczysto.
- Co się stało panu van VIietowi? - dopytywała się moja siostra.
- Odbiło mu. Przyjechali jego krewni z Pensylwanii i zabrali go ze sobą. Siedzi teraz u
czubków.
Widziałam wyraz twarzy Gertrudę, gdy spytała:
- Czy to coś poważnego? Frank wzruszył tylko ramionami.
- A co się stanie ze wszystkimi jego antykami?
- Jego krewni powiedzieli mi, żebym się pozbył tych rupieci.
- Ale przecież są bardzo cenne, prawda?
- Skąd. Śmiecie. Wtykał wszystkim ten kit o muzeach i tak dalej - znów wzruszył
ramionami i postukał się palcem w czoło. - Był tego, gek.
Dotarłyśmy z siostrą do naszego mieszkania w zdumionym milczeniu, choć właściwie nie
mogłam się doczekać, żeby to powiedzieć:
- A mówiłam ci, że ten twój Holender jest niespełna rozumu.
- Jaka szkoda - rzekła półgłosem.
- Zwróć uwagę na zmianę, jaka zaszła we Franku. Teraz zachowuje się jak wolny
człowiek. To musiało być coś strasznego, ta niewola u starego Scrooge’a.
- Będzie mi brakować pana van Vlieta - szepnęła Gertrudę. - Był bardzo interesującym
człowiekiem. SuSu na pewno też będzie za nim tęsknić.
Jednak jeszcze tego samego dnia wieczorem miałyśmy okazję przekonać się, że SuSu
wcale nie ma zamiaru wyrzec się swojego przyjaciela tak łatwo, jak my to uczyniłyśmy.
Rozpakowywałyśmy po kolacji nasze bagaże, gdy SuSu rozpoczęła swe przedstawienie.
Zaczęła pląsać i mruczeć gardłowo, dokładnie w taki sam sposób, jak robiła to przez całą zimę,
kiedy tylko pan van Vliet zbliżał się do naszych drzwi. Gertrudę i ja spoglądałyśmy na nią,
spodziewając się w każdej chwili odgłosu dzwonka. Gdy SuSu pobiegła truchtem ku drzwiom,
poszłyśmy za nią. Zachowywała się wprost przedziwnie. Wyginała szyję, poruszała łebkiem tak,
jakby się o coś ocierała, a potem przewróciła się na grzbiet i przeciągnęła rozkosznie, przez cały
czas mrucząc na cały głos... ale dzwonek oczywiście się nie odezwał.
Spojrzałam na zegarek.
- Jest wpół do dziewiątej. SuSu pamięta.
- To wzruszające, przyznasz? - powiedziała Gertrudę. Nie był to jednak koniec pokazów
w wykonaniu SuSu, lecz zaledwie początek. Odtąd niemal co wieczór o tej samej porze
odprawiała ten sam rytuał.
Przypomniało mi się, że kiedy przeniosłyśmy miejsce do spania SuSu z pokoju
gościnnego, nasza kotka jeszcze przez kilka dni i tak spała tam gdzie przedtem.
- Koty zawsze potrzebują trochę czasu, żeby zmienić swoje przyzwyczajenia. Ale po
jakimś czasie zapomni o wizytach pana van Vlieta.
SuSu nie zapomniała. Minęło tymczasem kilka tygodni. Niespodziewanie wcześnie
nadeszło przedwiośnie i gwałtowne roztopy. Ludzie zaczęli wychodzić na ulice bez płaszczy,
kabriolety jeździć ze spuszczonymi dachami, a na nabrzeżu pojawiło się już kilku myślących
pozytywnie wędkarzy, choć rzeką wciąż jeszcze płynęła kra.
Pewnego z tych ciepłych wieczorów postanowiłyśmy zabrać SuSu do parku na pierwszy
wiosenny spacer, spodziewając się, że zainteresują ją wyschnięte źdźbła zeszłorocznej trawy.
Ona jednak ciągnęła prosto ku rzece. Zaciekawiło nas to, więc pozwoliłyśmy się jej prowadzić i
oto na chodniku biegnącym wzdłuż brzegu znów ujrzałyśmy, jak powtarza swój niezwykły
występ - mrucząc, wyginając grzbiet, wyciągając szyję.
- Znowu to robi - stwierdziłam. - Chciałabym wiedzieć, co jej strzeliło do łebka.
Gertrudę odpowiedziała niemal niedosłyszalnym szeptem:
- Pamiętasz, co pan van Vłiet opowiadał o kotach i o duchach?
- Popatrz na tego zwierzaka! Mogłabym przysiąc, że ociera się o czyjeś kostki.
Wolałabym, żeby już przestała, bo zaczynam czuć się nieswojo.
- Zastanawiam się - rzekła moja siostra bardzo powoli - czy pan van Vliet naprawdę
znajduje się w szpitalu psychiatrycznym.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Czy może jest... gdzieś tam? - Gertrudę lekko drżącą ręką wskazała w stronę rzeki. -
Myślę, że pan van Vliet nie żyje, a SuSu o tym wie.
- Przestań fantazjować - ofuknęłam ją. - Naprawdę przesadzasz, Gertrudę!
- A ja myślę, że Frank zepchnął tego nieszczęśnika do wody na jego wózku. Pewnie
którejś nocy, kiedy pan van Vliet nie mógł spać i zażądał, żeby Frank go zawiózł do parku.
- Nie mówisz poważnie, Gertrudę.
- Nie widzisz tego?... Mroźna noc. Późno, nad rzeką nie ma nikogo. Pan van Vliet
owinięty w koc na swoim wózku. Boże jedyny, przecież ten wózek poszedł na dno, jakby był z
ołowiu! Coś strasznego! Lodowata woda. I ten biedny, bezbronny człowiek.
- Ale przecież...
- A teraz Frank jest wolny i ma te wszystkie antyki. Może sprzedać je i do końca życia
tarzać się w bogactwie. Nikogo nie obchodzi, że van Vliet zniknął bez śladu, nikt nie będzie
zadawać pytań.
- Pewnie zniszczy testament - dodałam, poddając się sugestywnej wizji Gertrudę.
- Czy zdajesz sobie sprawę, ile jest warta komoda z Newport? Sprawdziłam to w
bibliotece. Mebel bardzo podobny do tego, który widziałyśmy w mieszkaniu pana van Vlieta,
został sprzedany za kilkaset tysięcy dolarów podczas aukcji na Wschodnim Wybrzeżu.
- No tak, ale co z tymi krewnymi w Pensylwanii?
- Dałabym głowę, że pan van Vliet nie miał żadnych krewnych, ani w Pensylwanii, ani
gdzie indziej.
- Nawet jeśli to prawda, to co właściwie mamy zrobić? - spytałam ze złością. -
Powiadomić dozorcę budynku? Może zgłosić się na policję? I powiedzieć im, że zostało
popełnione morderstwo, a wiemy o tym stąd, że nasza kotka codziennie o wpół do dziewiątej
widzi ducha ofiary? Wyjdziemy na dwie stare panny, które są odrobinę gek.
Prawdę mówiąc, rzeczywiście zaczęłam się trochę niepokoić o Gertrudę - dopóki kilka
dni później nie znalazłam w gazecie pewnej krótkiej notki...
Przerzucałam strony podczas śniadania, aż tu nagle, na samym dole siódmej strony, coś
rzuciło mi się w oczy. Nie do wiary...
- Posłuchaj tego - odezwałam się do siostry. - „W dole rzeki wyłowiono ciało
niezidentyfikowanego mężczyzny. Policja twierdzi, że zwłoki prawdopodobnie przebywały kilka
tygodni pod lodem... Mężczyzna około pięćdziesięciu pięciu lat miał uszkodzony kręgosłup, więc
z pewnością był niepełnosprawny... Nie zgłoszono zaginięcia żadnej osoby odpowiadającej temu
opisowi”.
Przez dłuższą chwilę moja siostra wpatrywała się w dzbanek z kawą. Potem wstała i
podeszła do telefonu.
- Teraz - powiedziała drżącym głosem - wystarczy, żeby policja zbadała dno rzeki na
wysokości naszego domu. Znajdą tam staroświecki wózek inwalidzki. Żeliwny. Z resztkami
oryginalnego pluszu - zamrugała oczami. - Proszę cię, wystukaj numer - podała mi słuchawkę. -
Nie widzę cyferek na klawiszach.
11 Stach i Strach
Kiedy poznałam Jane, miała zwyczaj powtarzać: „Wolę mieć koty niż dzieci”. Minęło
dziesięć lat; miała już i dziecko, i kota. Stacha i Stracha, Stracha i Stacha... doprawdy przedziwną
parkę. Miała też za męża zdolnego inżyniera, który robił karierę; śliczny domek na
przedmieściach Chicago i co rokunowy samochód.
Przez te dziesięć lat utrzymywałyśmy ze sobą dość luźny kontakt, głównie za
pośrednictwem kartek świątecznych i pocztówek wysyłanych z wakacji. Jednak pewnej wiosny
wybrałam się na konferencję do Chicago, więc zadzwoniłam do Jane, żeby z nią pogadać.
Była zachwycona!
- Lindo, po prostu musisz wpaść tutaj z wizytą, kiedy już się uporasz ze wszystkimi
spotkaniami. Ed ma budowę w Arabii Saudyjskiej, a ja zostałam tu sama ze Stachem i ze
Strachem. Bardzo bym chciała, żebyś zobaczyła ich obu. No i pogadamy sobie o dawnych
czasach.
Opisała mi dokładnie drogę:
- Kiedy opuścisz autostradę, przejedziesz cztery mile na północ, potem skręć w lewo przy
fabryce cydru, aż znajdziesz się w Maplewood Farms. To będzie taka kręta szosa. Mieszkamy w
ostatnim domu, białym z czarnymi okiennicami, a przed nim rośnie ogromny klon. Nie możesz
zabłądzić.
W piątek późnym popołudniem wynajęłam samochód i ruszyłam w drogę ku luksusowym
przedmieściom, wspominając sobie przy okazji, jak to kiedyś obie mieszkałyśmy w namiotach i
wcale nie skarżyłyśmy się na nasz los. A teraz Jane miała dom w Maplewood Farms, a ja
apartament w Nowym Jorku z widokiem na Upper East Side.
Kiedy Jane i ja poznałyśmy się, obie wyszłyśmy właśnie za młodych inżynierów, którzy
budowali tamę w północnej głuszy. Pierwsze lato przekoczowałyśmy w rozbitych bezładnie tu i
tam namiotach i byłyśmy przekonane, że to wspaniała przygoda. Cóż, byłyśmy młode, świeżo po
ślubie, niemal jeszcze miałyśmy ryż we włosach. Po jakimś czasie dla inżynierów wybudowano
domki, choć słowo „budy” byłoby właściwie lepszym określeniem. Pamiętam, że Jane
udekorowała wnętrze swojej chatki zdjęciami kotów, a na Gwiazdkę Ed podarował jej
bursztynową perską kotkę, którą nazwała Mapie Sugar. Właśnie wtedy wygłosiła owo sławetne
oświadczenie o kotach i dzieciach. Wszystko to wydawało się zamierzchłą przeszłością.
Gdy dotarłam do Maplewood Farms, zwolniłam, jadąc krętą szosą i podziwiając
malownicze domostwa, aż u jej kresu dostrzegłam wóz straży pożarnej. Na trawnikach i na
chodniku stały grupki ludzi, którzy przyglądali się, ale nie okazywali niepokoju. Właściwie
wszyscy sprawiali wrażenie raczej rozbawionych.
Zaparkowałam samochód i podeszłam do dwóch par, które stały pośrodku ulicy, sącząc
koktajle.
- Co się stało? - spytałam.
Kobieta w marokańskim kaftanie uśmiechnęła się i wyjaśniła:
- Strach wspiął się na wielki klon i nie potrafi z niego zejść.
- Trzeci raz w tym miesiącu - uzupełnił mężczyzna w haftowanej meksykańskiej koszuli.
- Oto na co idą nasze podatki!... Przynieść ci drinka, kochanie?
Drugi z mężczyzn zaproponował:
- Może powinno się ściąć to drzewo?
- Albo trzymać Stracha na smyczy - rzuciła pierwsza kobieta i wszyscy się roześmiali.
Drabina strażaków wzniosła się ku gałęziom wielkiego klonu, po czym na górę wspiął się
jeden ze strażaków. Zniknął pośród zieleni. Minęła chwila czy dwie i pojawił się znowu, a
zgromadzeni gapie powitali go triumfalnym okrzykiem. Na rękach niósł sześcioletniego chłopca
ubranego w dżinsy i bluzę z napisem „Chicago Cubs”.
Jane, która czekała u stóp drabiny, przytuliła i dobrotliwie zbeształa dzieciaka - uroczego
chłopczyka, który po ojcu odziedziczył blond włosy, a po matce wielkie, brązowe oczy. Potem ze
łzami w oczach padłyśmy sobie w objęcia.
- Myślałam, że Strach to twój kot!
- Nie, kot ma na imię Stach - wyjaśniła Jane. - Siedzi tam, na schodkach przed domem.
Nie może się doczekać, żeby cię poznać.
Stach okazał się wspaniałym, pokaźnych rozmiarów kociskiem o gęstym jasnym futrze
oraz nieskazitelnie białym podgardlu. Podążył za nami do domu, powiewając puszystym ogonem
solennie i z godnością.
Jane poleciła synkowi:
- Pokaż cioci Lindzie pokój gościnny, a potem zaprowadź ją na taras.
Strach zawlókł moją torbę na górę, a potem przyglądał się z wielkim zainteresowaniem,
jak ją rozpakowywałam.
- Czy jesteś moją ciocią? - zainteresował się.
- Nie taką prawdziwą, ale możesz do mnie mówić „ciociu Lindo”. Będzie mi bardzo miło.
A potem całą czwórką zebraliśmy się na sekwojowym tarasie, z którego rozciągał się
widok na nieskazitelny gazon oraz porosły drzewami jar, u którego wejścia rosły kępki żonkili.
Jane, Stach i ja rozsiedliśmy się wygodnie na wyłożonych poduszkami fotelach z kutego żelaza,
tymczasem Strach - który teraz miał na sobie jednoczęściowy kombinezon w wojskowy kamuflaż
- postanowił usadowić się u moich stóp na puszystym dywaniku. Był naprawdę przemiłym
chłopczykiem i wyglądał uroczo we fryzurce w stylu Bustera Browna. Dość zaborczo oparł się o
moje nogi, a kiedy pogładziłam go po włosach, popatrzył na mnie i uśmiechnął się,
uszczęśliwiony, a potem polizał palce i przygładził swoje blond pukle. Pomyślałam sobie, że jest
równie próżny jak jego przystojny ojciec.
Gdy piliśmy sobie wódkę z sokiem pomarańczowym, spytałam Jane, dlaczego tak
dziwnie nazywa swojego synka.
- Tak naprawdę ma na imię Ed, po ojcu - odpowiedziała Jane - ale urodził się w
Halloween i odtąd Ed mówi na niego „Strach”. Oczywiście w szkole nauczycielka zwraca się do
niego per Edward, ale dla wszystkich kolegów i sąsiadów nadał jest Strachem... Lindo, jesteś
żywym obrazem kobiety sukcesu, zupełnie jak na zdjęciach w magazynach. Zazdroszczę ci.
- Czy jesteś inżynierem? - wtrącił się Strach.
- Nie, jestem szefem działu sprzedaży w firmie produkującej podzespoły elektroniczne.
- O - powiedział, a po chwili spytał jeszcze: - Czy to coś trudnego?
- Nie, jeżeli ktoś lubi obwody drukowane i mikroprocesory.
- O - powiedział i wdrapał mi się na kolana.
- Strachu, kochanie - upomniała go mama - zawsze pytaj o zgodę, zanim wejdziesz komuś
na kolana.
- Wszystko w porządku - zapewniłam ją. - Lubię małych chłopców.
- Wiesz, on uwielbia, jak go pieścić.
- A kto tego nie lubi?... A powiedz mi, kiedy Ed pojawi się w domu?
- Dopiero za trzy tygodnie.
- Nie przeszkadza ci, że wyjeżdża na tak długo? Zawahała się.
- Owszem... ale wiesz, coś za coś. Dzięki temu żyjemy sobie dostatnio. Mamy pieniądze
na gospodynię, która przychodzi pięć razy w tygodniu, na dobrą szkołę dla Stracha i fantastyczne
wakacje.
Podczas naszej rozmowy kot nasłuchiwał, odwracając głowę i patrząc na tę z nas, która
mówiła.
, - Stach wygląda na bardzo inteligentnego kota - zauważyłam.
- Bo rzeczywiście tak jest. Dobrze mi w jego towarzystwie. Właściwie jakby był
człowiekiem. No, prawie... Lindo, nigdy nie powiedziałaś mi, dlaczego rozwiodłaś się z Billem.
- Chciałam być niezależna, poświęcić się własnej karierze - odpowiedziałam. - Miałam
powyżej uszu roli małżonki inżyniera budującego tamy. Zaczęłam dostawać hyzia, nie mogłam
wytrzymać w obozowisku, a w dodatku Bili strasznie chlał. Krótko mówiąc, wszystko było nie
tak.
W tej chwili na trawnik sfrunął rudzik, ptaszek z czerwonym brzuszkiem, który pewnie
dostrzegł tam jakiegoś robaka. Na jego widok Strach ożywił się niezmiernie, zeskoczył z moich
kolan i ruszył w pogoń za ptaszkiem, który zręcznie wymykał mu się, oddalając się jednak tylko
na tyle, by znaleźć się tuż poza zasięgiem chłopca.
- Ten rudzik przylatuje każdego wieczoru, kiedy siedzimy na tarasie - stwierdziła Jane. -
Chyba lubi drażnić się ze Strachem. Co ciekawe, Stach nie wykazuje najmniejszego
zainteresowania ptakami.
- Czy planujesz więcej dzieci, Jane?
- Chcielibyśmy adoptować dziewczynkę. Po tym, co przeszłam ze Strachem, nie odważę
się na drugi poród. Wiesz, urodził się w obozowisku - jakiś rok czy dwa po tym, jak ty
wyjechałaś. Nie miałam właściwej opieki prenatalnej, bo nie zamierzałam chodzić do tego tak
zwanego lekarza w obozowisku. Pamiętasz go może?
Skinęłam głową.
- Pamiętam, że w jego gabinecie czuć było whiskey zamiast środkami odkażającymi.
- Dostawiał się do każdej kobiety. Mówię ci, do każdej!
- Przedsiębiorstwo nie było w stanie skłonić jakiegoś naprawdę dobrego lekarza, żeby
pracował w takich warunkach.
Nagle przez płot przeskoczył spory pies, który pobiegł prosto w stronę chłopca. Strach
wylegiwał się właśnie na trawniku, żując źdźbło trawy, ale zerwał się na równe nogi i popędził
do najbliższego drzewa.
- Strachu, bardzo cię proszę, żadnego wspinania się! - zawołała jego matka. - Juneau nic
ci nie zrobi. Chce tylko się z tobą pobawić.
Do płotu podszedł mężczyzna w meksykańskiej koszuli, wołając:
- Do mnie, Juneau. Do domu, piesku - i zwracając się do nas, wytłumaczył: - Znowu
zerwała się z łańcucha. Bardzo przepraszam.
Dokładnie w chwili, gdy skończyłyśmy drugiego drinka, Stach zeskoczył ze swego fotela
z głośnym łomotem dobrych paru kilogramów kota uderzających o deski i podszedł do Jane,
kładąc łapę na jej kolanie.
- Stach informuje mnie, że czas już na kolację. Lindo, włożę kokilki do mikrofalówki,
żeby się zagrzały, i nakarmię tymczasem kota. Pani Phipps przygotowała dla nas przed wyjściem
zapiekankę z kurczaka. Może zechcesz poszukać mojej latorośli i powiedzieć jej, że pora już się
umyć.
Przeszłam się po ogrodzie, dostrzegając przy okazji perfekcyjnie profesjonalne grządki z
kwiatami, aż odnalazłam Stracha. Grzebał w ziemi pośród żonkili.
- Co porabiasz? - zainteresowałam się.
- Grzebię w ziemi - poinformował mnie.
- Zabłocisz sobie cały kombinezon. Chodź się umyć. Pora na kolację.
Wstał i pociągnął nosem, unosząc głowę.
- Kurczak! - zapiszczał głośno i pobiegł do domu, ale nie prosto, lecz zataczając radosne
kręgi. Kilka minut później pojawił się przy stole; wyglądał nieskazitelnie w spodenkach khaki,
tygrysio pręgowanej koszulce oraz ze starannie wyszczotkowaną blond fryzurką.
Jedliśmy przy stole na tarasie. Stach próbował wskoczyć na sekwojową balustradkę, ale
omsknęła mu się łapa i spadł na dół, lądując przy tym na grzbiecie.
- Słowo daję, nigdy nie widziałam tak niezdarnego kota - mruknęła Jane. - Chodź do nas,
Stachu. Ciocia Linda nie będzie miała nic przeciwko temu, jeżeli siądziesz z nami do kolacji -
wskazała czwarte krzesło, a on wskoczył na nie, po czym usadowił się, wyprostowany i uważny.
- Matką Stacha była ta kotka, Mapie Sugar. Pamiętasz ją, Lindo? Miała pięć kociaków, ale tylko
ten przeżył. Trochę dziwny, ale czyż nie jest piękny?
Strach wybierał kawałki kurczaka ze swojej kokilki i pochłaniał je łapczywie.
- Tylko nie zapomnij o brokułach, kochanie - napomniała go mama. - Od tego chłopcy
rosną duzi i silni. Chwaliłeś się cioci Lindzie, że będziesz uczył się pływać?
- Ale ja nie chcę pływać - oznajmił na to.
- Zobaczysz, kochanie, będzie bardzo fajnie. Może któregoś dnia zdobędziesz
mistrzostwo w pływaniu, tak jak twój tatuś, zanim jeszcze miał wypadek.
- Ale ja nie chcę pływać - powtórzył i podrapał się gwałtownie w ucho.
- Bardzo proszę, nie przy stole - pouczyła go mama. Aby zmienić temat, który wyraźnie
okazał się drażliwy, spytałam:
- A co lubisz najbardziej, Strachu?
- Chodzić do zoo - odparł natychmiast.
- Masz jakieś ulubione zwierzątka?
- Lwy i tygrysy! - jego oczy zabłysły.
- Oj, zapomniałabym! - zawołałam. Przeprosiłam ich i pobiegłam na górę po prezenty,
które przygotowałam na tę okazję: apaszkę od znanego projektanta dla Jane oraz czapeczkę z
futrzastym tygrysem dla Stracha. Mój podarunek dla Stacha - plastikowa piłeczka z dzwonkiem
w środku - wydawał się żałośnie nieodpowiedni dla tak statecznego kota. Przyszło mi do głowy,
że dużo lepsza byłaby kaseta wideo z jakimś szekspirowskim przedstawieniem.
Kiedy Strach powędrował do łóżka, Jane i ja oddałyśmy się wieczornej pogawędce w
salonie, przy czym towarzyszył nam - rzecz jasna - Stach. Jane opowiadała o swojej pracy
charytatywnej i o tym, co się dzieje w country clubie oraz o projektach inżynieryjnych na całej
planecie, którymi zajmował się Ed. Natomiast ja (zanudzając ją pewnie na śmierć) perorowałam
na temat tyrystorów, ignitronów tudzież transformatorowych czujników przemieszczeń liniowych
o układzie różnicowym z przesuwanym rdzeniem. Stach nasłuchiwał uważnie, wtrącając od
czasu do czasu nader rzeczowe „miau”.
- Przypomina mi jakiegoś sędziego sądu najwyższego albo nobliwego premiera. Ile on ma
lat?
- Tyle samo co Strach. Mówi się, że w kocim życiu każdy rok liczy się za siedem lat u
człowieka, więc tak naprawdę miałby czterdzieści dwa do czterdziestu dziewięciu lat. On i Strach
przyszli na świat tego samego dnia, zawsze obchodzimy wspólne urodziny. Nie opowiadałam ci
nigdy o tym, jak urodził się Strach, prawda? To prawdziwy cud, że wyszłam z tego żywa...
Napijmy się jeszcze, to ci opowiem.
Nalała sherry i mówiła dalej:
- Ed zamierzał we właściwym czasie przewieźć mnie samolotem do szpitala, ale Strach
zaczął się rodzić o trzy tygodnie za wcześnie, kiedy Eda nie było. Wyjechał, żeby zatrudnić
nowych pracowników. Lekarz był jak zwykle w jednym ze swoich legendarnych ciągów, więc
stanowczo odmówiłam i stwierdziłam, że nie pozwolę mu się nawet dotknąć. Żona szefa i taka
jedna dziewczyna z działu personalnego były przy mnie, ale ja wrzeszczałam jak opętana i
jęczałam, a one wpadły w panikę. Wreszcie szeryf przywiózł z najbliższego miasteczka
akuszerkę, i dopiero wtedy podniosłam wrzask! Brakowało jej tylko miotły i czarnego
spiczastego kapelusza. Z początku myślałam, że przebrała się na Halloween!
- Dobry Boże! - jęknęłam. - Przysłali ci Córę! Nazywała się Córa Sykes albo Sypes, czy
jakoś tak. Opiekowała się mną, kiedy rozchorowałam się paskudnie na tę okropną gorączkę
błotną. Miałam wrażenie, że próbuje mnie otruć.
- Była zła do szpiku kości. Nienawidziła wszystkich, którzy mieli cokolwiek wspólnego z
tamą.
- Właściwie nic dziwnego, że była rozgoryczona - odezwałam się w obronie Córy. - Po
ukończeniu tamy jej farma miała być całkowicie zalana. Została zmuszona do opuszczenia domu,
w którym spędziła całe swoje życie.
Jane zamyśliła się.
- Lindo, czy wierzysz w czary?
- Raczej nie.
- Po tym, jak wyjechałaś, dużo mówiło się w obozowisku o tej kobiecie. Ona sama
twierdziła - ba, przechwalała się - że jej przodkowie przybyli tam z Salem w Massachusetts. Coś
ci to mówi?... Wielu ludziom mówiła, że rzuciła klątwę na tamę.
- O tym coś słyszałam.
- Odniosłam wrażenie, że ta klątwa działa. Po tym strasznym wypadku Eda nastąpiła cała
seria dziwnie pechowych wydarzeń i coś w rodzaju epidemii. Mało komu o tym opowiadałam,
Lindo, ale... Strach urodził się niewidomy.
- Jane! Nie miałam pojęcia! Ale teraz wszystko już dobrze, prawda?
- Owszem, w porządku, ale wtedy byliśmy przerażeni. Gadałyśmy tak i gadałyśmy, aż
wreszcie przypomniałam sobie, że następnego dnia muszę wcześnie wstać, żeby zdążyć na
samolot.
Kiedy położyłam się do łóżka, zrobiło mi się nieswojo. Maplewood Farms oraz przeżycia
związane z budową tamy były czymś tak odległym od przyjaznego świata generatorów
tachometrycznych czy poczciwych standardowych złączek, że szczerze zatęskniłam za Nowym
Jorkiem. Było też coś niepokojącego w zachowaniu chłopca i sposobie bycia tego kota.
Postanowiłam, że przemyślę to później, kiedy będę mogła spojrzeć na wszystko z dystansu. Póki
co byłam tak wykończona po pracowitym tygodniu, że senność brała górę nad wszystkimi
innymi odczuciami.
O jakiejś nieprzyzwoicie wczesnej godzinie i jeszcze przez sen poczułam coś bardzo
dziwnego. Nie otwierając na razie oczu, próbowałam zorientować się, o co chodzi. Nie, nie
byłam w moim nowojorskim apartamencie. Ani w hotelu w Chicago. Byłam w Maplewood
Farms, a Strach lizał mnie po twarzy!!!
Usiadłam gwałtownie.
- Mamusia pyta: „jajka czy francuskie tosty?” - wyrecytował.
- Dziękuję, Strachu, ale wystarczy mi bułka i kubek kawy. Jest za wcześnie na cokolwiek
innego.
Prawdę mówiąc, odetchnęłam z ulgą, gdy nadeszła chwila pożegnania i ruszyłam w
stronę lotniska. Cała ta sytuacja w Maplewood Farms była jak dla mnie zbyt niezwykła i
sprawiała, że czułam się nader nieswojo. Jednak póki siedziałam za kierownicą, nie miałam
odwagi o tym myśleć. Dopiero gdy zajęłam miejsce w samolocie i dodałam sobie sił szklaneczką
krwawej Mary, dokonałam przeglądu wszystkich faktów: Strach wspinał się na drzewa, gonił za
ptakami i lizał po twarzy. Właściwie jeszcze tylko brakowałoby, żeby mruczał! To prawda, że
Jane zawsze miała szmergla na punkcie kotów, ale czy to możliwe, żeby z tego powodu jej
chłopczyk zachowywał się tak szczególnie... Hm, strach pomyśleć...
Jednak niestety wszystko się zgadzało. Przypomniałam sobie, że chłopiec ocierał się o
mnie głową, kiedy był zadowolony, i jak mrużył przy tym oczy. Bał się psów. Nie miał ochoty na
lekcje pływania. W zoo najbardziej podobały mu się wielkie koty. Ślinił palce, zanim przygładził
włosy. A potem przypomniałam sobie jeszcze jedno: urodził się ślepy, jak mały kociak!
Wzdrygnęłam się i zamówiłam kolejną krwawą Mary.
O ile ten chłopiec przejawiał aż nazbyt wiele kocich cech, Stach nie posiadał żadnej z
nich. Czy można to jakoś wytłumaczyć? Cóż... obaj przyszli na świat tego samego dnia. W
dodatku w tej samej chacie. Dla obu matek - czyli dla Jane i dla Mapie Sugar - były to trudne
narodziny. No i była przy tym ta wstrętna baba, Córa, mniejsza o jej nazwisko.
Dawni znajomi z czasów tamtej budowy opowiedzieli mi o klątwie Córy rzuconej na
tamę i choć nie wierzę w takie bzdury, musiałam przyznać, że zarówno sam projekt był pechowy,
jak i ludziom związanym z nim szczęście nie sprzyjało. Na przykład moje małżeństwo rozpadło
się, a Bili popadł w alkoholizm. Przystojny, próżny i wysportowany mąż Jane stracił nogę, gdy
przewrócił się na niego buldożer. Inni ginęli zmiażdżeni przez pnie ścinanych drzew lub
pogrzebani w błocie, gdy obsunęła się ściana wykopu. Co więcej, tama nigdy nie została
ukończona!
Projekt, który kosztował życie i zdrowie tylu ludzi, podczas realizacji którego dokonano
ogromnych spustoszeń w środowisku naturalnym, który kosztował miliardy dolarów - został w
końcu zarzucony. Pojawiły się pogłoski, że to z powodu nacisków politycznych, przekroczenia
budżetu, objęcia władzy przez nową administrację w Waszyngtonie...
Teraz zaczęłam się zastanawiać: czy w tym, co powiadano na temat Córy, nie było jednak
odrobiny prawdy? Kiedy sprowadzono ją do obozowiska, żeby zaopiekowała się mną podczas
choroby, nieustannie, choć bezgłośnie, poruszała ustami. Czy mamrotała wówczas pod nosem
jakieś zaklęcia?
Czy rzuciła coś w rodzaju klątwy na te dwa stworzenia, które narodziły się w jej
obecności? Czy istnieje możliwość zamiany cech osobowości między niemowlęciem a kotem?
Czy owa czarownica zamieniła w pewnym sensie ich dusze? Wiem o wiele więcej na temat
tyrystorów i ignitronów niż o duszach, ale bez wątpienia taka koncepcja, o ile zupełnie nie była
racjonalna, to wydawała się całkiem spójna. Na wysokości dziesięciu tysięcy metrów nie takie
pomysły przychodzą do głowy.
Wszystko to miało miejsce na początku czerwca. Po powrocie wysłałam do Jane kartkę z
podziękowaniami, a w sierpniu otrzymałam od niej pocztówkę z Alaski. Jane wraz z Edem
wybrali się tam na wakacje, żeby pokazać Strachowi góry lodowe i białe niedźwiedzie, ale on
zafascynowany był głównie tamtejszym ptactwem.
A potem w grudniu jak zwykle przyszła od nich kosztowna kartka świąteczna, wraz z
załączonym krótkim listem.
Kochana Lindo... smutna wiadomość!... Mój ulubieniec, Stach, w dniu Halloween został
rozjechany przez samochód dostawczy z piekarni. Samochód, którym przywieziono tort
urodzinowy dla niego i dla Stracha! Nigdy już nie będę miała drugiego takiego kota jak Stach.
Wciąż mi go brakuje... Poza tym u nas wszystko w porządku. Strach skończył siedem lat i robi
się już z niego mały mężczyzna. Przestał drapać się w ucho i lizać ludzi po twarzy, zresztą kiedy
u nas byłaś, pewnie sama zauważyłaś te różne jego dziecięce przywary. Uczy się pływać, a na
Gwiazdkę chce dostać psa. Mam wrażenie, że po prostu przeszedł pewną fazę w rozwoju.
Pozdrowienia, Jane
Moje przypuszczenia okazały się słuszne! Przedziwne przemieszanie cech ludzkich i
kocich było sprawką tej zgorzkniałej, kipiącej nienawiścią kobiety, która wałęsała się w pobliżu
budowy. A śmierć Stacha w jakiś tajemniczy sposób przełamała klątwę.
12 Kot, który miał za długie wąsy
W porównaniu z innymi wiejskimi posiadłościami mieszczącymi się w okolicy,
Hopplewood Farm nie była zbyt rozległa. Jej areał starczał akurat na potrzeby pana i pani Hopple
oraz ich trojga dzieci - a więc wznosił się tam dom z ośmioma sypialniami i garaż na sześć
samochodów, poza tym znalazło się jeszcze miejsce na basen kąpielowy, kort do gry w tenisa
oraz teren golfowy tudzież stajnię i sąsiadujący z nią corral otoczony kilkusetmetrowym
ogrodzeniem, łączkę wystarczająco dużą, by pan Hopple mógł lądować na niej swoją awionetką,
i oczywiście kwatery dla służby, cieplarnię i hangar.
Domostwo w przeszłości było zbudowanym z kamienia młynem i nadal zdobiło je
gigantyczne koło młyńskie, które nie obracało się już od wielu lat. Obecni właściciele
przebudowali swą siedzibę wielkim nakładem kosztów i umeblowali ją amerykańskimi antykami
sprzed dwóch lub więcej stuleci. Zdjęcia tego wnętrza dwukrotnie publikowano w
specjalistycznych czasopismach.
Państwo Hopple, których przodkowie wywodzili się spośród wczesnych osadników, byli
zdrowymi, prostodusznymi ludźmi o prostych upodobaniach, kochającymi rodzinę i naturę.
Lubili urządzać pikniki na łące oraz wyprawiać się na wycieczki swoim dwunastometrowej
długości wozem kempingowym. Otaczali się zwierzętami. Oprócz czterech klaczy pełnej krwi
arabskiej i pociągowego kucyka mieli też rasowe psy myśliwskie zamieszkujące psiarnię za
szklarniami, hodowlę angorskich królików, nieco polskich kur, które znosiły jaja w pstrokatych
skorupkach, i mieszkające wewnątrz domu stadko czterech egzotycznych kotów zwanych przez
rodzinę „gangiem”.
Ponadto przez krótki czas przebywał tam również kot, który miał zbyt długie wąsy.
Gang składał się z pary syjamczyków o czekoladowych pyszczkach i łapkach,
szylkretowego persa oraz czerwonego kota abisyńskiego. Wszystkie posiadały imponujące
rodowody tudzież sprawiały wrażenie, jakby doskonale o tym wiedziały. Ich łapki nigdy nie
zbrukały się włóczęgą po podwórku i okolicach, zwłaszcza że miały do swej dyspozycji obszerny
apartament wyposażony w pluszowy dywan, miękkie siedziska, wybitą skórą drabinę, rozmaite
tajne kryjówki oraz cztery kosze do spania. Przez wielkie okna mogły obserwować koło
młyńskie, na którym ptaki zakładały swe gniazda, a kiedy pogoda sprzyjała, mogły wychodzić
sobie na zabezpieczony siatką balkon. Miały też swoją łazienkę z czterema kuwetami
opatrzonymi kocimi imionami.
Kiedy na scenie pojawił się kot o zbyt długich wąsach, zaczynał się czerwiec, toteż w
domu przebywała tylko jedna z pociech państwa Hopple, mianowicie Donald, sześcioletni
chłopczyk o wielkich, rozmarzonych oczach, którego szofer dowoził codziennie do prywatnej
szkoły położonej w sąsiednim okręgu. John był uczniem wojskowej szkoły z internatem w Ohio,
a Mary przebywała w pensjonacie dla dziewcząt w Wirginii. Donald, John i Mary. Państwo
Hopple lubili zwyczajne, proste imiona nawiązujące do amerykańskiej tradycji.
Swą najmłodszą pociechę otaczali troską i uczuciem, a także obsypywali zabawkami,
które miały za zadanie rozwinąć jego zdolności oraz zainteresowania. Donald miał swój własny
komputer, teleskop i kolekcję kaset wideo, specjalną dziecinną gitarę i kije golfowe
odpowiednich rozmiarów oraz strój kosmonauty NASA. Tym niemniej ku zmartwieniu swego
ojca chłopczyk w najmniejszym stopniu nie wykazywał zainteresowania sugerowanymi mu w ten
sposób formami rozrywki. Najbardziej lubił baraszkować z nierasowymi kotami wszelkiej maści
zamieszkującymi stajnię i opowiadać im historyjki na dobranoc.
Temat ten został poruszony w rozmowie pewnego piątkowego wieczoru na początku
czerwca. Pan Hopple przyleciał właśnie z Chicago, a przez poprzednich dziesięć dni przebywał
na Bliskim Wschodzie w interesach. W szytym u londyńskiego krawca garniturze z wełny
czesankowej, półbutach (oczywiście również na miarę) i bardzo realistycznie wyglądającym
tupeciku sprawiał wrażenie wzorca zamożnego przedsiębiorcy, człowieka sukcesu w każdym
calu. Gdy wylądował, na łączce czekał już na niego dżip, małżonka powitała go czule i radośnie,
a najmłodszy syn podskakiwał z ukontentowania i prosił, żeby tatuś pozwolił mu nieść swój
neseser.
Następnie, podczas gdy mały Donald brał prysznic, a później przebierał się do kolacji,
jego rodzice rozkoszowali się szarą godziną w swym małżeńskim apartamencie. Pan Hopple,
który miał na sobie jedwabny szlafrok, otworzył wielką holenderską szafę, która kiedyś ponoć
należała do Petera Stuyvesanta, a teraz służyła jako barek.
- To co zwykle, kochanie? - spytał.
- Nie wydaje ci się, że z tej okazji powinniśmy napić się szampana, kotku? - zasugerowała
jego żona. - Taka jestem szczęśliwa, że wróciłeś bezpiecznie do domu. W lodówce chłodzi się
butelka Dom Perignon.
Pan małżonek rozlał szampana i wzniósł czuły toast ku czci swej uroczej żony. Pani
Hopple swego czasu, czyli dwadzieścia lat wcześniej, zdobyła tytuł ogólnokrajowej miss i wciąż
prezentowała się nader atrakcyjnie, czy to w strojach od paryskich projektantów na balu
charytatywnym, czy to w dżinsach, gdy krzątała się po gospodarstwie.
- Przede wszystkim opowiedz mi, co tam słychać u naszego drobiazgu - poprosił pan
Hopple. - Myślałem o nich przez cały ten tydzień.
Państwo Hopple nigdy nie nazywali swych dzieci „dziećmi”.
- Mam dobre wiadomości od Johna - powiadomiła go małżonka z promiennym
uśmiechem. - Zdobył kolejne dwa wyróżnienia z matematyki i dostał się do drużyny golfowej.
Zamierza wybrać się w lecie na naukowy obóz matematyczny, ale najpierw chciałby zaprosić do
domu pięciu kolegów z roku na polowanie i ryby.
- Zuch chłopak! Ma przed sobą niezłe perspektywy, nie ma to jak zdrowa równowaga:
ciało i umysł. Brawo! Czy interesuje się już dziewczynami?
- Nie sądzę, kochanie. Ma dopiero dziesięć lat, chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Za to
Mary w ten weekend będzie miała pierwszą randkę, i to z synem ambasadora...
- Ambasadora? Jakiego kraju? - przerwał jej pospiesznie pan Hopple.
- Z jakiejś południowoamerykańskiej republiki, jak mi się zdaje. Nawiasem mówiąc, tej
wiosny wygrała wszystkie możliwe zawody hippiczne i prosi nas o podpisanie zgody na to, żeby
grała w polo. Ma świetne stopnie. Zaczyna mówić o Harvardzie, chce iść na zarządzanie.
- Zuch dziewucha! Pewnego dnia moja firma będzie nazywała się Hopple & Córka SA.
No a jak tam postępy Donalda?
Pani Hopple wciąż promieniała.
- Jego nauczyciel twierdzi, że w czytaniu prześciga swych rówieśników o trzy lata, a przy
tym cechuje się nadzwyczaj bujną wyobraźnią. Być może będziemy mieli w rodzinie pisarza,
kochanie. Donald wciąż wymyśla rozmaite historyjki. Pan Hopple pokręcił z ubolewaniem
głową.
- Miałem nadzieję, że Donald zdobędzie się na coś więcej. Czy spędza wiele czasu przy
komputerze albo bawiąc się teleskopem?
- Obawiam się, że ani trochę, ale nie chcę go do niczego zmuszać. To takie inteligentne
dziecko, a do tego jakie grzeczne! W tej chwili interesuje się przede wszystkim kotami.
Trójkolorowa kotka w stajni okociła się w zeszłym miesiącu, pewnie pamiętasz, a Donald
zachowuje się jak troskliwy ojciec chrzestny. Czasami wydaje mi się, że może będzie z niego
weterynarz.
- Jakoś nie miałbym ochoty w przyszłości przedstawiać go swoim znajomym słowami
„mój syn, koński lekarz”. Z dwojga złego już lepiej, żeby został literatem - pan Hopple dolał
szampana do kieliszków. - A co nowego w gospodarstwie, moja kochana?
- W tym tygodniu akurat sporo się zdarzyło, mój miły. Spisałam całą listę. Po pierwsze,
wygląda na to, że w nocy ze środy na czwartek mieliśmy przerwę w dostawie prądu; rano
wszystkie elektryczne zegary spóźniały się o czterdzieści siedem minut. Sprawdziłam, w nocy
nie było żadnej burzy, która mogłaby być tego przyczyną. Swoją drogą, trochę szkoda. Deszcz
bardzo by się przydał. Poza tym od tego czasu mamy kiepski odbiór telewizji. Technik sprawdził
wszystkie odbiorniki i stwierdził, że działają bez zarzutu. Natomiast personel się skarży. Nasz
konserwator twierdzi, że to za sprawą testów nuklearnych.
- No właśnie, a co poza tym, jeśli chodzi o personel? - państwo Hopple nigdy nie
nazywali służby „służbą”.
- Całkiem sporo. Obie pokojówki oznajmiły, że są ciężarne.
Musiałam zwolnić stajennego z powodu jego sposobu wyrażania się... A kucharka
domaga się premii.
- Daj jej tyle, ile żąda - polecił pan Hopple. - Suzette jest dla nas bezcenna. Mam nadzieję,
że przynajmniej ogrodnicy są w pełni zdrowia i zadowoleni z życia.
Pani Hopple zerknęła na listę.
- Pan Bunsen skarży się na artretyzm, podobno pogorszyło mu się. Powinniśmy zatrudnić
jeszcze jednego pomocnika dla niego.
- Zatrudnijmy dwóch. To lojalny pracownik - stwierdził jej małżonek. - Jak się sprawdza
nasz nowy konserwator?
- Mam tylko jedno zastrzeżenie. Kiedy odwozi Donalda do szkoły, straszy chłopca
jakimiś absurdalnymi opowieściami o rosyjskich spiskach i przybyszach z kosmosu czy zatrutej
żywności.
- Natychmiast z nim porozmawiam. Czy udało ci się znaleźć kogoś na miejsce tamtego
stajennego?
- Szczęśliwie tak. Dyrektor szkoły polecił mi jednego z uczniów klasy maturalnej, który
wyraża się, jak przystało. Ma dobre maniery, a poza tym ostatnio uzyskał pierwszą nagrodę w
stanowej olimpiadzie w dziedzinie wiedzy ścisłej. Kto wie, może będzie miał pozytywny wpływ
na naszego synka, kochanie. Dzisiaj Donald po raz pierwszy włożył swój strój kosmonauty.
- To brzmi obiecująco. Jak nazywa się ten chłopak?
- Bobbie Wynkopp. Mieszka w tym małym domku obok naszej południowej bramy.
- Przypomnij mi, kochanie, żebym go zapytał, czy widział jakichś intruzów na
południowej łące. Kiedy podchodziłem dziś do lądowania, widziałem ślady ognisk. Nie mam nic
przeciwko piknikowiczom, ale nie życzę sobie, żeby przy tej suszy ktoś zaprószył ogień.
Rozległ się melodyjny dźwięk gongu i państwo Hopple, dokończywszy toalety, udali się
na dół, by spożyć kolację.
Donałd zasiadł do stołu w swoim jedwabnym włoskim garniturku, wyraźnie żądny
aprobaty i uwagi swoich rodziców, nie mogąc się doczekać, kiedy rozmowa skieruje się na jego
temat. Gdy służąca podała pory w winegrecie, pan Hopple zadał wreszcie właściwe pytanie:
- Ha, młody człowieku, jak tam twoje przygody w tym tygodniu?
- Znakomicie, proszę taty! - odparł chłopczyk, a jego wielkie oczy lśniły. - Widziałem w
stajni bardzo dziwnego kota - siedział na dwóch poduszkach i dobrał się do porów, z wprawą
posługując się przystosowanymi do jego chłopięcych rozmiarów nożem oraz widelcem, które
sporządzono specjalnie do jego użytku, wzorując się na rodzinnych srebrach. - Nie mam pojęcia,
skąd się wziął. Ma bardzo długie wąsy - Donald wyciągnął obie rączki, pokazując dłońmi
długość rzędu czterdziestu czy pięćdziesięciu centymetrów.
- Coś mi się zdaje, że zmyślasz - stwierdził pan Hopple z szerokim uśmiechem.
Donald wiedział, że ojciec tylko z nim się tak przekomarza.
- Naprawdę! Jest trochę za mały, żeby mieć takie długie wąsy. To dziwny kot, mówię
wam.
Jego matka wtrąciła dobrotliwie:
- Małe kotki często mają długie wąsy i wielkie uszy, złotko. Potem, kiedy dorastają,
wszystko się wyrównuje.
Donald potrząsnął głową.
- To nie jest mały kotek, mamo. Zachowuje się całkiem jak dorosły. Czasem jego wąsy są
bardzo długie, a czasami robią się krótkie. To dziwny kot. Nazwałem go Wąsacz.
- Patrzcie państwo! - odezwał się jego ojciec, starając się zachować należytą powagę. -
Kot ze składanymi wąsami!
Donald wyjaśnił:
- Te wąsy robią mu się długie, kiedy czegoś szuka. On wszędzie wtyka nos. Jest strasznie
wścibski.
- Kochanie, raczej należałoby powiedzieć, że jest dociekliwy - poprawiła go dyskretnie
mama.
- Jego wąsy świecą w ciemności - opowiadał dalej chłopczyk z coraz większą swadą. -
Kiedy znajdzie się w jakimś ciemnym kącie, robią się zielone, tak samo jak ekrany naszych
komputerów. A jego uszy kręcą się w kółko i w kółko - tu Donald zakręcił w powietrzu palcem,
próbując uzmysłowić rodzicom, jak wiruje bąk, słowo „żyroskop” nie było mu bowiem jeszcze
znane. - Właśnie w ten sposób fruwa. Unosi się prosto jdo góry, jak helikopter.
Dorośli szybko wymienili się spojrzeniami.
- Ten twój pan Wąsacz to bystry gość - zauważył pan Hopple. - Jakiego jest koloru?
Donald zastanowił się przez moment.
- Czasami jest niebieski, ale najczęściej jest zielony. Chociaż wczoraj widziałem, jak
zrobił się cały fioletowy. Ale to dlatego, że się wściekł.
- Rozgniewał się, kochanie - poprawiła go mama. - A co sądzi nasz nowy stajenny o panu
Wąsaczu?
- Bobbie go nie widział. Wąsacz nie lubi dorosłych. Kiedy tylko widzi dorosłych, zaraz
znika. Myk - i już go nie ma!
Pani Hopple zadzwoniła w dzwonek, dając w ten sposób znać personelowi, że czas na
kolejne danie.
- A jaki głos ma to niezwykłe zwierzątko, kochanie? Czy burczy jak nasze syjamczyki,
czy też może miauczy jak wszystkie inne koty?
Donald rozważał odpowiedź na to pytanie, przeżuwając, a następnie przełykając ostatni
kęs pora. W następnej chwili wydał z siebie dość nieoczekiwany ciąg dźwięków:
- AWK AWK ngngngngnghhhhhhhhhhhhhhh bipbipbip bipbipbip AWK.
Służąca, która weszła, by zebrać ze stołu talerze, popatrzyła na Donalda z wyraźnym
niepokojem, a nawet gdy przyniosła następne danie, spoglądała w stronę chłopczyka mocno
podejrzliwie.
Właśnie w tej chwili chłopczyk zawołał:
- O, tam jest! Patrzcie, tam jest Wąsacz! - pokazał paluszkiem na okno, lecz nim dorośli
zdążyli się odwrócić, Wąsacz zniknął.
Główne danie utrzymane było w wiejskim stylu, zgodnie z gustem obojga państwa
Hopple: mieszanka białej fasoli, jagnięciny, mięsa z wieprzowych żeberek, domowej kiełbasy,
ziół i odrobiny gotowanego bażanta. Ich kucharka, towar importowany ze słynącej z win
francuskiej krainy, nie chciała nawet tknąć takiego wynalazku jak kuchenka mikrofalowa, toteż
zgodnie z jej życzeniem zbudowali prymitywną kuchnię opalaną węglem - ku zadowoleniu
Suzette. Cassoulet, który został im właśnie podany, grzał się na fajerkach przez cały dzień. Wraz
z jego nadejściem na stół zmienił się temat rozmowy i do końca posiłku nie pojawiła się już
żadna wzmianka o Wąsaczu.
Po kolacji Donald poświęcił się swym zwykłym obowiązkom polegającym na
nakarmieniu gangu - co oznaczało, że musiał zawieźć ich posiłek na górę oszkloną windą,
opłukać ich zabytkową miskę na wodę (srebrną, przypisywaną Paulo-wi Revere) i napełnić ją na
nowo wodą mineralną z butelki. Jego rodzice tymczasem sączyli kawę, którą podano im w
bibliotece.
- Miałaś rację co do małego - zauważył pan Hopple. - Daje się ponosić wyobraźni.
Na co jego żona odparła:
- Opowieść Donalda jest prawdopodobnie oparta na rzeczywistych faktach. Zapewne to
jakiś bezdomny kot, pewnie komuś okociła się kotka i wyrzucił małe, może na przykład z
samochodu.
- Masz na wszystko wyjaśnienie, kochanie. I tak świetnie sobie radzisz na gospodarstwie.
Czy masz jakieś określone plany na weekend?
- Nie, mój drogi. Wiedziałam, że po tak długiej podróży będziesz potrzebował spokoju i
wypoczynku. Zaprosiłam tylko wnuczęta ogrodnika na lunch z Donaldem. Są w jego wieku, a on
powinien od czasu do czasu spotykać się ze zwykłymi dziećmi.
Zazwyczaj co sobotę państwo Hopple spożywali wystawne śniadanie w oranżerii, ale
ponieważ tego dnia obie pokojówki cierpiały na poranne mdłości, cała rodzina zgromadziła się w
kuchni. Zasiedli do starego drewnianego stołu pochodzącego z francuskiego klasztoru, pod
baldachimem miedzianych garnków i suszących się ziół, a Suzette przyrządziła jajecznicę na
otwartym ogniu, używając do tego wielkiej miedzianej patelni o bardzo długiej rączce.
Po śniadaniu Donald spytał:
- Mamo, mamo, czy mogę zanieść trochę karmy gangu kotkom w stajni?
- Hm, oczywiście - odparła miękko - ale zastanów się, czy na pewno warto je dokarmiać
w ten sposób. W końcu to tylko nierasowe dachówce.
- Dwa z tych kotków są bardzo mądre, mamo. Tak samo mądre jak syjamczyki.
- Dobrze, Donaldzie. Skoro jesteś takiego zdania, zamierzam to uszanować.
Kiedy znikł w podskokach, pani Hopple zwróciła się do małżonka:
- Widzisz? Cała historia o Wąsaczu była tylko wytworem jego fantazji. Już o niej
zapomniał... A przy okazji, miałam ci przypomnieć, żebyś spytał Bobbiego o ślady po ogniskach.
Mąż podziękował jej za odświeżenie pamięci, podszedł do interkomu i połączył się ze
stajnią.
- Dzień dobry, Bobbie. Mówi Hopple. Nie poznaliśmy się jeszcze, ale słyszałem o tobie
wiele dobrego.
- Dziękuję panu.
- Ponieważ mieszkasz blisko południowej bramy, chciałem cię spytać, czy zauważyłeś
jakichś obcych na łące. Ktoś tam palił ognisko, a to mi się nie podoba.
- Nie, proszę pana. Nic podobnego nie widziałem - poinformował go nowy stajenny - ale
przez trzy dni mnie tu nie było. Wie pan, wyjechałem na konferencję naukową.
- W takim razie jeśli zauważysz jakichś intruzów dopuszczających się niedozwolonych
czynności, bardzo proszę, żebyś natychmiast do nas zadzwonił. O dowolnej porze.
- Jasne, proszę pana - odpowiedział Bobbie.
- Jeszcze jedno pytanie: czy widziałeś... czy widziałeś jakieś dziwne koty w stajni albo
gdzie indziej na terenie posiadłości?
- Tylko kilka kociaków i starą kotkę, która jest ich matką.
- Żadnego przybłędy o nietypowo długich wąsach?
Tu nastąpiła chwila milczenia, po której młody człowiek odpowiedział:
- Nie, słyszałem tylko dość dziwne odgłosy, trochę to przypominało kwakanie, a potem
jakby pikanie jakiegoś elektronicznego urządzenia. Nie mogłem dojść, co to takiego.
- Dziękuję, Bobbie. Jestem z ciebie zadowolony, tak trzymać! Pan Hopple wyłączył
interkom.
- Te dziwaczne dźwięki to oczywiście Donald - powiedział do żony. - Jak myślisz,
powinniśmy od razu iść z tym do doktora czy jeszcze trochę poczekać?
- Ależ kochanie, on po prostu się bawi. Wkrótce z tego wyrośnie. To zupełnie normalne,
że małe dzieci wyobrażają sobie nieistniejących przyjaciół i prowadzą z nimi rozmowy.
- Zapewniam cię, że ja nigdy czegoś takiego nie robiłem - oświadczył jej małżonek i udał
się do swego gabinetu, poprosiwszy uprzednio, by mu nie przeszkadzać.
Gdy zbliżało się południe, konserwator wziął mercedesa i pojechał do miasta, aby
przywieźć bliźnięta Bunsen (braciszka i siostrzyczkę). Pani Hopple powitała je ciepło i wręczyła
koszyk piknikowy, do którego kucharka zapakowała dość jedzenia dla tuzina dzieciaków.
- Donaldzie, mój kochany, nie zapomnij wziąć ze sobą pa-gera - przypomniała mu. - Dam
ci sygnał, kiedy nadejdzie czas, żebyś przyprowadził swych gości z powrotem.
Donald zawiózł bliźnięta na łąkę wózkiem zaprzężonym w kucyka. Ponieważ uważnie
obserwował swego ojca w sytuacjach towarzyskich, potrafił doskonale odgrywać rolę gospodarza
i cały piknik przebiegł pomyślnie. Nikt się z nikim nie pobił, nikt się nie przewrócił i nikt nie
zwymiotował.
Gdy pani Hopple wezwała synka za pośrednictwem page-ra, powiózł swych gości z
powrotem ku domowi, zaglądając po drodze w kilka szczególnie interesujących miejsc, takich
jak psiarnia, królikarnia, kurnik i stajnia.
- Czy dobrze się bawiliście? - zwróciła się pani Hopple do podekscytowanych bliźniąt.
- Zjadłem cztery takie te z czekoladą - powiadomił ją chłopczyk.
- Mama kazała pani powiedzieć, że dziękujemy - wyrecytowała dziewczynka.
- A ja widziałem węża - dodał chłopiec.
- I widzieliśmy Wąsacza - uzupełniła dziewczynka.
- Jest zielony!
- Wcale że nie, jest niebieski i ma zielone wąsy.
- Oczy mu się świecą.
- A z wąsów sypią się iskry. - I umie latać.
- Naprawdę? - zdziwiła się uprzejmie mama Donalda. - A może powiedział wam coś
ciekawego?
Bliźnięta popatrzyły po sobie, a w następnej chwili chłopczyk zakwakał po kaczemu,
dziewczynka zaś wypowiedziała następujące słowa:
- Bip-bip-bip!
Oho - pomyślała sobie pani Hopple - mój Donald nieźle ich wyszkolił! Mimo wszystko
jednak wzmianka o iskrach wzbudziła u niej pewien niepokój. Ponieważ państwo Hopple
mieszkali tak daleko od miasta, nic dziwnego, że lękali się ognia. Wyszła więc w pośpiechu i
dosiadła motorynki, by udać się do stajni.
Bobbie był w corralu i zapewniał koniom niezbędną ilość ruchu. Donald rozprzęgał
kucyka. W stajni - owszem, było kilka kotów, ale ani śladu stwora z rozżarzonymi wąsami. Pani
Hopple odzyskała zwykłe pogodne usposobienie i nawet zaśmiała się z samej siebie i ze swej
łatwowierności.
W drodze powrotnej do domu dogoniła ogrodnika, który mozolnie wspinał się pod górę,
niosąc kosz tulipanów i żonkili. Zganiła go dobrotliwie:
- Panie Bunsen, dlaczego nie kazał pan zanieść kwiatów któremuś z chłopaków?
- E tam. Trzeba rozruszać stare gnaty - odparł staruszek - bo inaczej całkiem mi
zesztywnieją.
- Pan Hopple poczynił już kroki, żeby zatrudnić dla pana pomocników.
- E tam. Na co to się zda? W dzisiejszych czasach młodzi nie garną się do roboty.
- A tak przy okazji, pańskie wnuczęta są przeurocze, panie Bunsen. Bardzo miło mi było
je gościć.
- Za dużo telewizji oglądają - poskarżył się. - Trawa żółknie na potęgę. Dwa tygodnie bez
deszczu!... I to jeszcze nie wszystko. Jakieś paskudztwo zalęgło się w szklarni. Zeżarło pączki
geranium. A jeszcze do tego traktor się zepsuł. Nie mam pojęcia, co z nim jest. Po prostu nie
chciał dziś odpalić i już.
- Musi pan koniecznie w poniedziałek rano zadzwonić po mechanika - doradziła mu pani
Hopple. - Proszę powiedzieć, że zapłacimy za ekspresową naprawę.
- Ba. Akurat dużo to zmieni. I tak przyjedzie, kiedy będzie mu się chciało.
Wyraźnie negatywne nastawienie do rzeczywistości przejawiane przez pana Bunsena w
żadnej mierze nie wpłynęło na samopoczucie pani Hopple, która zawsze była w dobrym
humorze. Deklamując sobie w myślach jakiś fragment wiersza Wordswortha, zaniosła kwiaty do
specjalnego pokoju w całości wyłożonego ceramicznymi kafelkami. Właśnie zastanawiała się,
które z pięćdziesięciu lub więcej zgromadzonych tam wazonów będą odpowiednie, gdy usłyszała
dobiegający z pobliskiej kuchni jakiś dziwny hałas, więc pobiegła sprawdzić, co się dzieje.
Suzette stała przy kominku - który teraz był wygaszony i wysprzątany do czysta - tłukąc
garnkami i patelniami oraz wrzeszcząc coś do komina. Z jej urywanych okrzyków, składających
się w trzech częściach ze słów angielskich, a w dwóch z francuszczyzny, pani Hopple
dowiedziała się, że diable pojawił się sur le toit i próbował dostać się przez cheminee do la
cuisine.
Pani Hopple wyraziła swe uznanie dla determinacji kucharki w jej zmaganiach z
nieczystą siłą na dachu, zapewniając ją zarazem, że w kominie jest solidna krata, toteż nic nie
może się tą drogą dostać do kuchni - ani szop pracz czy wiewiórka albo myszy polne, ani też sam
diabeł.
Powróciwszy do komórki z wazonami, wybrała srebrne wiaderko od szampana na
czerwone tulipany i zaczęła zastanawiać się, do czego włożyć żonkile, kiedy w czynności tej
przeszkodził jej brzęczyk interkomu.
- Chciałem powiedzieć, że traktor działa, pani Hopple - oznajmił ogrodnik. - Odpalił,
jakby nigdy nic. Za to okazało się, że w cieplarni kilka szyb jest stłuczonych.
Podziękowała panu Bunsenowi i znów zajęła się kwiatami, uśmiechając się do siebie na
myśl o tym, że staruszek nie mógł się powstrzymać, by dobrej wiadomości nie okrasić jakąś
wieścią o niepomyślnym wydźwięku. Gdy układała już żonkile w miedzianym dzbanie, do
pomieszczenia wpadł Donald.
- Nigdzie nie mogłem cię znaleźć, mamo! - zawołał, bardzo wzburzony. - Wszystkie
króliki gdzieś znikły! Myślę, że ktoś je ukradł!
- Nie, kochanie - odparła spokojnie. - Myślę, że znajdziesz je w cieplarni, gdzie
przypuszczalnie raczą się pączkami geranium. A teraz chciałabym wiedzieć, co powiesz na
truskawki z bitą śmietaną dziś wieczorem? - był to ulubiony deser całej rodziny, toteż Donald
najpierw kilka razy radośnie podskoczył, a potem uściskał serdecznie swą mamę.
Chwilę później oznajmiła Suzette, używając przy tym języka zrozumiałego dla kucharki:
- Teraz wybieram się na fermę, żeby przywieźć fraises oraz creme.
Pani Hopple zawsze z radością witała każdy pretekst, by przejechać się po okolicznych
drogach swoim kabrioletem marki Ferrari. A teraz właśnie wybierała się na farmę truskawkową
po świeżo zebrane owoce i do mleczarskiego gospodarstwa, by zaopatrzyć się tam w tłustą
śmietankę.
Przede wszystkim pobiegła na górę, by znaleźć jakąś chustę, którą będzie mogła upiąć
włosy. Mijając drzwi do apartamentu zajmowanego przez gang, usłyszała wydawane przez
Donalda te śmieszne odgłosy, na które koty odpowiadały donośnym miauczeniem. Już położyła
dłoń na klamce, ale w ostatniej chwili rozmyśliła się, postanawiając, że nie będzie wtrącać się do
zabawy swojego synka. Gdy po kilku chwilach wracała, ubrana w kaszmirowy sweterek i w
jedwabnej chustce na głowie, Donald właśnie wychodził z kociego apartamentu, najwyraźniej
bardzo z siebie zadowolony.
- Dobrze się bawisz, kochanie? - spytała.
- Był tam Wąsacz - powiadomił ją. - Wspiął się po kole młyńskim i zaglądał przez okno.
Wpuściłem go do środka. Strasznie lubi nasze koty.
- Powiedziałabym, że raczej „bardzo lubi nasze koty”, kochanie. Mam nadzieję, że
zamknąłeś potem okno. Przecież nie chcemy, żeby nasz gang wymknął się na zewnątrz, prawda?
Cała w skowronkach udała się do garażu i usadowiła się w wygodnym fotelu samochodu.
Nacisnęła guzik pilota, by otworzyć bramę, i przekręciła kluczyk w stacyjce. Nic jednak się nie
wydarzyło. Silnik nawet nie zakaszlał, a solidna brama ani drgnęła. Pani Hopple powtórzyła
próbę po raz drugi. I jeszcze raz, wkładając w to całą siłę woli. Na próżno.
Konserwator nie przywiózł jeszcze z powrotem mercedesa, którym odwiózł bliźnięta do
domu, ale przecież miała do dyspozycji jeszcze trzy inne samochody. Wsiadła do rollsa, który
również nie zapalił. Cadillac także nie zareagował. Podobnie jak i dżip.
Cóż za tajemnicza sprawa - pomyślała - coś tu jednak jest nie tak. Konserwator z
pewnością stwierdziłby, że to wina KGB albo kwaśnych deszczów.
Zdecydowanym krokiem pomaszerowała do domu i natychmiast udała się do gabinetu
swego męża, który był bardzo zajęty swoim komputerem, neseserem i dyktafonem. Wysłuchał
jednak cierpliwie jej nieprawdopodobnej historii, westchnął ciężko i udał się do garażu, by
osobiście zbadać sytuację. Pani Hopple tymczasem wykonała serię ćwiczeń oddechowych, by
odzyskać utraconą równowagę.
- Wszystko w porządku - oznajmił pan Hopple po powrocie. - Wszystkie samochody
działają, a brama się otwiera. Myślę, kochanie, że przyda ci się nieco urozmaicenia. Zjedzmy dziś
kolację w restauracji. Włożysz swoją nową sukienkę od Saint Laurenta, pojedziemy do klubu.
Suzette da chłopcu kolację.
- Nie możemy, mój drogi. Obiecałam Donaldowi, że dziś na deser będą truskawki z bitą
śmietaną.
Tak więc państwo Hopple zostali w domu i spędzili rodzinny wieczór w tradycyjnym
stylu. Kolację podano na tarasie, po czym na gazonie odbyła się partyjka krokieta, a następnie
prażenie kukurydzy na gorących węglach ogrodowego kominka. Donald nie wspominał już o
Wąsaczu, a jego rodzice nie zadawali pytań na temat niezwykłego kota.
Wczesnym rankiem w niedzielę, kiedy czerwcowe słońce i świergoczące ptactwo
bezskutecznie próbowały obudzić wszystkich, którzy jeszcze spali, dokonał tego dzwonek
telefonu, który rozdzwonił się w Hopplewood Farm.
Pan Hopple - bardzo jeszcze senny - uniósł się na łokciu i rzucił okiem na cyfrowy
radiobudzik.
- Czwarta trzydzieści! Któż to dzwoni o tak nieludzkiej godzinie?
Pani Hopple uniosła się do pozycji siedzącej.
- Ten stary zegar nad kominkiem pokazuje piątą dwadzieścia pięć. To znaczy, że znowu
była przerwa w dostawie prądu.
Jej małżonek odkaszlnął i podniósł słuchawkę: - Tak?
- Witam, panie Hopple. Tu mówi Bobbie Wynkopp. Proszę wybaczyć, że dzwonię tak
wcześnie, ale sam pan powiedział, że jeżeli cokolwiek zobaczę...
- Tak, tak, Bobbie. O co chodzi?
- Chciałem spytać... to wypalone miejsce na łące, które pan widział... jakich było
rozmiarów?
- Bo ja wiem... Na ile mogłem to ocenić z powietrza... hm... to był krąg o średnicy rzędu
trzech metrów.
- Otóż to. Właśnie pojawił się drugi.
- Co takiego? Czy widziałeś jakichkolwiek intruzów? - pan Hopple całkiem już się
rozbudził.
Po chwili milczenia Bobbie odezwał się:
- Panie Hopple, obawiam się, że pan mi nie uwierzy, ale dziś w nocy obudziłem się, bo
nagle w moim pokoju zrobiło się strasznie jasno. Wie pan, śpię na strychu, a okno mam od strony
łąki. To było takie dziwne zielone światło. Otóż wyjrzałem przez okno... ale nie uwierzy mi pan,
panie Hopple.
- Bardzo proszę, Bobbie, mów dalej.
- No... tam lądował jakiś... pojazd. Nie taki jak pański samolot, panie Hopple. Był cały
okrągły, coś na kształt frisbee. Opadał prosto w dół - bardzo powoli, zupełnie bezgłośnie, wie
pan. No i bardzo jasno świecił.
- Bobbie, jeżeli chcesz mi wmówić, że pojawił się tam latający spodek, to mogę tylko
powiedzieć, że coś ci się przyśniło... albo miałeś jakieś urojenia.
- Nic podobnego, proszę pana. Przysięgam, absolutnie nie spałem! A nie zażywam
niczego takiego, co to wie pan... Może pan spytać, kogo pan chce.
- Dobrze, dobrze. Mów dalej, Bobbie.
- Najdziwniejsze było to, że... ten pojazd był bardzo mały! O wiele za mały, żeby
pomieścić jakąkolwiek załogę, wie pan, chyba że ci... no, kosmici... mieliby po trzydzieści
centymetrów wzrostu. No więc wylądował i coś zaczęło się wokół niego dziać. Nie bardzo
widziałem co, bo nad łąką zaczęła unosić się mgła. Pobiegłem na górę po lornetkę mojego taty.
Nie mogłem jej znaleźć po ciemku, bo nie działało światło. Wie pan, nie było prądu... Halo, panie
Hopple, czy pan mnie słucha?
- Ależ tak, słucham cię uważnie. A twoi rodzice? Czy oni również widzieli ten... pojazd?
- Nie, i bardzo żałuję, że go nie widzieli. Bo tak to wygląda, jakbym zwariował albo coś
zmyślał. Moja mama była w szpitalu na nocnym dyżurze, no a kiedy mój tato pójdzie spać, to już
nic go nie jest w stanie obudzić.
- No tak. A co zobaczyłeś przez lornetkę?
- Było już za późno. Startowali. To coś uniosło się prosto do góry - wie pan, strasznie
powoli. A zanim zdążyłem ustawić ostrość... hop! Znikło i już. Nie żartuję. Wcale nie mogłem
potem zasnąć. Kiedy już trochę się rozjaśniło, poszedłem na łąkę, żeby się rozejrzeć. To coś
wypaliło krąg w trawie, właśnie o średnicy około trzech metrów. Sam pan może go zobaczyć.
Nie wiem, może trzeba sprowadzić kogoś, żeby sprawdził, czy nie ma tam jakiegoś
promieniowania albo czegoś takiego. Sam nie wiem, czy dobrze zrobiłem, że tam poszedłem.
- Dziękuję ci, Bobbie. To niezwykle interesująca opowieść. Jeszcze porozmawiamy o tej
sprawie, ale najpierw muszę zorientować się w sytuacji. Póki co na twoim miejscu traktowałbym
to jako informację ściśle tajną.
- Tak jest, panie Hopple. Ściśle tajne!
Gdy skończyli rozmowę, małżonka pana Hopple spytała:
- Czy stało się coś złego?... Kochanie, czy coś się stało?
Pan Hopple stał już przy oknie wychodzącym na południową stronę i spoglądał ku łące,
bardzo uważnie.
- Słucham cię, moja droga? Co mówiłaś? Ten młodzieniec opowiedział mi przedziwną
historię... Trzy metry przekroju! Ma rację, to bardzo niedużo.
Rozległ się głośny łomot, gdy sześcioletni chłopiec zderzył się z drzwiami i wpadł jak
bomba do sypialni.
- Kochanie! - przypomniała mu mama. - Zawsze pukamy przed wejściem.
- Już ich nie ma! Już ich nie ma! - zawołał dziecięcym, piskliwym głosem. - Chciałem im
powiedzieć dzień dobry, a ich już nie ma!
- Tak, ale kogo nie ma, złotko?
- Gangu! Kotów! Wyszły przez okno i potem na dół po kole młyńskim!
- Donaldzie! Zostawiłeś otwarte okno?
- Nie, mamo. Okno jest wybitne. To znaczy, wybite - poprawił się natychmiast,
dostrzegłszy spojrzenie mamy. - Szkło jest jakby... roztopione! Myślę, że Wąsacz to zrobił. On je
porwał!
Wyprosiła go stanowczo z sypialni.
- Idź się ubrać, kochanie. Odnajdziemy gang. Zorganizujemy wielkie poszukiwania.
Pani Hopple narzuciła na siebie peniuar i szybkim krokiem wyszła z sypialni. Gdy po
chwili wróciła, jej mąż wciąż wpatrywał się w dal przez południowe okno.
- Donald mówi prawdę - rzekła. - Szkło w oknie naprawdę się stopiło. Jakie to dziwne!
Pan Hopple ani drgnął, wpatrzony w przestrzeń, niby w transie.
- Kochanie, co ci jest? Słyszałeś, co powiedział Donald? Jej pan i mąż otrząsnął się.
Odszedł od okna i stwierdził:
- Możesz sobie organizować wielkie poszukiwania, jeśli masz na to ochotę, ale gangu już
nie odnajdziemy. Nie wrócą do nas. Ani Wąsacz, też nie.
I miał rację, jak zwykle. Koty znikły jak kamfora. Przepadły też dwa najbystrzejsze
kociaki ze stajni - tak przynajmniej twierdził Donald. Natomiast króliki rzeczywiście odnalazły
się w cieplarni, gdzie używały sobie w najlepsze.
Teraz życie w Hopplewood Farm toczy się całkiem zwykłym trybem. Brama garażu
otwiera się za każdym razem, silniki samochodów działają bez zarzutu. Telewizory świetnie
odbierają wszystkie programy. Przerwy w dostawie prądu zdarzają się tylko wtedy, gdy
naprawdę są po temu poważne przyczyny, takie jak gwałtowne burze czy testy nuklearne.
Króliczki nie opuszczają swojej królikami. Na traktorze można polegać. Nikt nie próbuje wkraść
się przez komin. Szyby w oknach nie ulegają termicznym przekształceniom.
Tylko mały Donald, który być może podejrzewa znacznie więcej, niż może się to
wydawać, podczas kolacji rozmawia przy stole o planetach i planetoidach, a w nocy, kiedy jego
rodzice sądzą, że śpi słodko, wpatruje się w niebo przez swój teleskop.
13 Grzech Madame Phloi-
- Opowiadanie Grzech Madame Phloi zostało po raz pierwszy opublikowane w „EHery
Queen’s Mystery Magazine” w czerwcu 1962 roku.
Madame Phloi od samego początku darzyła instynktowną i silną niechęcią człowieka,
który wprowadził się do sąsiedniego apartamentu. Był gruby, a mankiety jego spodni wydawały
nieprzyjemny zapach hydrantu przeciwpożarowego.
Spotkali się po raz pierwszy w zdezelowanej windzie, która miała ruszyć w mozolną
drogę na dziesiąte piętro tego starego budynku, ongiś bardzo eleganckiego i modnego, teraz
jednak popadającego już z wolna w ruinę. Madame Phloi odbyła właśnie przechadzkę po
miejskim parku, podczas której przeżuwała źdźbła miejskiej trawy i goniła za spłowiałymi
motylkami; gdy wraz ze swą towarzyszką weszła do windy, ta ostatnia była już w połowie
wypełniona nowym sąsiadem.
Trudno wyobrazić sobie dwie bardziej kontrastujące postacie niż ten grubas i Madame,
ale nie było to niczym aż tak niezwykłym w apartamentowcu, który miał za sobą wspaniałą
przeszłość i żadnej przyszłości przed sobą. Sąsiad był potężnie zbudowany, niechlujny, odziany
byle jak. Madame Phloi była długonogą arystokratką o błękitnych oczach, a jej płowozłote
futerko na łapkach, pyszczku i koniuszku ogona przechodziło w ciemny brąz.
Madame Phloi odnosiła się do ludzi grubych z lekceważeniem. Przecież gdy ktoś taki
siadł, nie sposób było mu wskoczyć na kolana, miejsce należne kotu zajmował już bowiem
własny brzuch tłuściocha. No a jaki pożytek z człowieka, któremu nie można rozłożyć się na
kolanach? Tym niemniej zwykła grzeczność wymagała, by powąchać jego spodnie, jednak
natychmiast potem Madame Phloi cofnęła się, marszcząc nosek i obnażając zęby.
- Zabierz pani ode mnie tego kota! - wrzasnął grubas, tupiąc gwałtownie na Madame
Phloi. Jej towarzyszka pociągnęła za smycz, choć nie było takiej potrzeby, bo Madame jednym
susem do tyłu znalazła się w bezpiecznym kącie windy. Urządzenie zadrżało, lecz nadal z
wysiłkiem pięło się pod górę.
- Nie lubi pan zwierząt? - zapytał ze zdziwieniem miły głos na drugim końcu smyczy.
- Paskudne, fałszywe stworzenia - tłuścioch wykrzywił się z wielką niechęcią. - Tam
gdzie poprzednio mieszkałem, zakradł się jakiś kot i zeżarł mi papugę.
- Bardzo mi przykro z tego powodu. Ale jeśli chodzi o Madame Phloi i Thapthima,
zapewniam, że nie ma powodów do zmartwienia. Nigdy nie opuszczają naszego mieszkania,
chyba że na smyczy.
- Co? Ma pani aż dwa? No to niech pani je trzyma z dala ode mnie, bo poukręcam im łby.
Nie ukręciłem kotu łba, odkąd miałem czternaście lat, ale dobrze pamiętam, jak to się robi.
Podłużnym czarnym pudłem, które trzymał w ręce, grubas wykonał gwałtowny ruch w
stronę Madame Phloi, która przecież spokojnie siedziała sobie w kąciku, nie zagrażając nikomu,
choć cała spięta i z uszami położonymi po sobie. Po tej zaczepce jej futerko nastroszyło się,
próbowała umknąć, ale nie miała dokąd. Nawet gdy jej towarzyszka wzięła ją na ręce, gdzie była
bezpieczna, Madame Phloi drżała na całym ciele.
Uspokoiła się dopiero w domu, czyli w swoim skromnym, lecz zaopatrzonym w
odpowiednią liczbę poduszek apartamencie. Na sztywnych łapkach powędrowała ku słonecznej
plamie, gdzie spał Thapthim, i polizała czubek jego głowy. Potem przeprowadziła kompletną
toaletę własnej osoby, a mianowicie po to, by pozbyć się z futerka smrodu tamtego osobnika.
Thapthim nie obudził się.
To zaspane, pozbawione ambicji, życzliwe całemu światu stworzenie - jej syn -
pozostawało dla Madame Phloi zagadką, gdyż ona sama była zawsze czujna i pełna energii. Nie
próbowała go zrozumieć, po prostu go kochała. Spędzała godziny, czyszcząc mu łapki, pierś i
inne okolice ciała, gdzie bez trudu mógłby sięgnąć sam własnym języczkiem. Podczas posiłków
jadła powoli, żeby zostawić mu coś na deser, kiedy upora już się ze swoją miseczką, a on zawsze
łakomie rzucał się na dodatkową porcję. A kiedy spał, czyli przez większość czasu, pełniła przy
nim straż, przybierając królewską, wyprostowaną pozę - nim nie ogarnęło jej zmęczenie.
Wówczas zwijała się w kłębu-szek i zapadała w niespokojną półdrzemkę.
Trzeba przyznać, że Thapthim był przemiłym kotem. Lubiły go inne koty, duże i małe
psy, ludzie, a nawet do pewnego stopnia osoby cierpiące na lęki i fobie dotyczące kotów. Jego
pyszczek wyglądał jak prześliczny brązowy kwiatek, a wielkie błękitne oczy spoglądały na świat
czule i ufnie. Odkąd był maleńkim kociątkiem, nie miał nic przeciwko temu, by mruczeć za
dotknięciem dłoni - czyjejkolwiek dłoni. Z czasem stał się tak przyjazny, że zaczynał mruczeć
nawet wtedy, gdy ktoś w pokoju na niego popatrzył. Co gorsza, przychodził, kiedy go wołano,
pałaszował wszystko, co znalazło się w jego miseczce, a kiedy padało polecenie, by skądś
zszedł... schodził!
Jego mądra rodzicielka nie mogła pochwalać tak niekocich manier, bo wskazywały one
na niejaki brak charakteru i raczej nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. Starała się świecić mu
przykładem: kiedy podawano kolację, obwąchiwała talerzyk wyniośle i odchodziła, choćby
potrawa była niewiadomo jak kusząca. Tak powinien postępować każdy szanujący się
przedstawiciel kociego rodu. Owszem, po minucie czy dwóch powracała i obdarzała posiłek
łaską swej uwagi, jednak zawsze czyniła to bez widocznego entuzjazmu.
Gdy w stronę kota wyciągają się ludzkie ręce, kocią powinnością jest cofnąć się,
odskoczyć, podroczyć się nieco i poflirto-wać, nim nastąpi moment harmonii, a kot pozwoli się
schwytać i pogłaskać. Musiała z przykrością stwierdzić, że Thapthim na wszelkie oznaki
życzliwości ze strony ludzi reagował, przewracając się od razu na grzbiet, mrucząc donośnie i
przymykając z rozkoszy oczęta.
Już od wczesnego wieku poznał zasady, którymi rządził się ten dom:
- Nie wolno spać w szafce z garnkami.
- Tylko czasami wolno siadać na stole, na którym stoi maszyna do pisania.
- Siadać na stole, gdzie znajduje się dzbanek z kawą, nie wolno nigdy.
Otóż smutną prawdą było to, że Thapthim przestrzegał wszystkich tych reguł.
Tymczasem Madame Phloi wiedziała doskonale, że każdy zakaz to wyzwanie, a kwestią dobrego
tonu i charakteru jest, by go łamać. Posłuszeństwo byłoby zaprzeczeniem własnej godności... Ale
wszystko wskazywało na to, że jej syn nigdy nie zrozumie, jakimi naprawdę istotnymi
wartościami należy się kierować w życiu.
Rzecz jasna Thapthim budził powszechny zachwyt w człowieczym świecie maszyn do
pisania oraz pełnych kawy dzbanków i wyrażano się z uznaniem o tym, jaki to grzeczny kotek.
Tyle że Madame Phloi również cieszyła się niemałym uznaniem, i to w dodatku z właściwych
powodów. Szanowano ją za jej niezależność, podziwiano, gdyż zawsze potrafiła postawić na
swoim w nader przebiegły sposób, zachwycano się jej białym futerkiem na piersi i tajemniczym
błyskiem w błękitnych niczym ostróżki oczach. Była klasyczną kotką syjamską, zarówno z
wyglądu, jak i ze sposobu bycia. Przechylając wdzięcznie na bok główkę i spoglądając tymi
prześlicznymi oczyma, potrafiła wyczarować spod noża i widelca cały stek.
Dopóki do sąsiedniego mieszkania nie wprowadził się tamten grubas z czarnym pudłem,
Madame Phloi nie napotkała na swej drodze żadnych wrogów. Dwoje jej towarzyszy, którzy
zajmowali to samo mieszkanie co ona i Thapthim, były to bezimienne istoty wielkiej
poczciwości, które często wychodziły i wracały. Jedno z nich stanowiło idealny cel, jeśli miało
się ochotę coś przekąsić między posiłkami, wystarczyło dotknąć łapką jego kostki i przysmak
pojawiał się jakby znikąd. To drugie służyło do ogrzewania kotów podczas chłodnych nocy, a
kiedykolwiek Madame miała ochotę, by podrapano ją po brzuszku lub wymasowano kości
policzkowe, na tę właśnie istotę zawsze mogła liczyć.
Jednak jej życie nie składało się tylko z pieszczot i przysmaków; Madame Phloi miała też
swoje obowiązki. Pełniła mianowicie funkcję oficjalnego obserwatora i nasłuchiwacza
domowego.
W domu było sześć okien, które należało obserwować, ich zewnętrzne parapety
przechodziły bowiem w biegnący wokół całego budynku szeroki gzyms, po którym z
upodobaniem przechadzały się gołębie. Kroczyły dumnie, przeszukiwały sobie piórka i całkiem
nie zwracały uwagi na Madame, która siedziała na parapecie wewnątrz i przyglądała im się
beznamiętnie, lecz uważnie przez siatkę w oknie.
O ile jej dzienna praca polegała na przyglądaniu się, to po zapadnięciu zmroku trzeba
było nasłuchiwać, a to wymagało znacznie większego skupienia. Madame Phloi wsłuchiwała się
w odgłosy dobiegające z wnętrza ścian. Słyszała skrobanie korników, szumiące rury, a czasem
pęknięcie jakiejś starej gipsowej płyty, głównie jednak odzywały się głosy duchów niezliczonych
pokoleń nieżyjących już myszy.
Któregoś dnia wieczorem, wkrótce po incydencie w windzie, Madame Phloi wsłuchiwała
się w odgłosy budynku. Thapthim oczywiście spał, a tamci dwoje w milczeniu przewracali kartki
książek. Nagle rozległ się dziwny i zarazem okropny dźwięk dochodzący zza ściany. Uszy
Madame stanęły na baczność, a zaraz potem kotka położyła je po sobie.
Otóż zza tej ściany dobiegało jakieś niekończące się rozdzierające skrzypienie, czegoś
takiego Madame jeszcze nigdy nie słyszała. Był to odgłos mrożący krew w żyłach i
przyprawiający jej uszka o ból. Wrażenie było tak przykre, że Madame Phloi uniosła łebek i
zaprotestowała na swój sposób, wydając rozdzierający skowyt. Jazgot obudził nawet Thapthima.
Rozejrzał się dookoła, mocno zaniepokojony, potrząsnął gwałtownie łebkiem i zasłonił uszy
łapkami, próbując w ten sposób odciąć się od obmierzłego hałasu.
Tamci dwoje również zwrócili uwagę na dziwny odgłos.
- Słyszysz? - odezwało się jedno z nich, to, które miało taki łagodny głos.
- To pewnie nasz nowy sąsiad - stwierdziła druga istota. - Nie do wiary!
- Kto by pomyślał, że taki gbur jest w stanie zagrać coś tak subtelnego? Zdaje mi się, że
to Prokofiew?
- Moim zdaniem raczej Bartok.
- Kiedy jechałam z nim windą, niósł pudło ze skrzypcami. Próbował uderzyć nim
Madame Phloi.
- To jakiś szaleniec... Ale popatrz na koty! Najwyraźniej nie przepadają za muzyką
skrzypcową.
Madame Phloi i Thapthim wybiegli w podskokach z pokoju tak pospiesznie, że zderzyli
się ze sobą po drodze do kryjówki pod łóżkiem.
Nie był to jedyny odgłos z sąsiedniego mieszkania, jaki dotarł do uszu Madame Phłoi. Już
następnego wieczoru, gdy wkroczyła do salonu, by rozpocząć nasłuchiwanie, jej uszy
zarejestrowały stłumione przez ścianę trzepotanie, któremu towarzyszyło bardzo komunikatywne
świergotanie. Taka muzyka odpowiadała jej jak najbardziej, ułożyła się więc wygodnie na sofie,
by się nią napawać, podkuliwszy uprzednio brązowe łapki pod kremowy brzuszek.
Wkrótce jednak przyjemność tę jej zakłócono; głośno trzasnęły drzwi, a potem za ścianą
rozległ się dudniący jak grzmot głos grubasa.
- Coś ty tu narobiła, parszywe ptaszysko! - usłyszała. - Musiałaś akurat do skrzypiec?!
Wracaj do klatki, i to już, bo inaczej łeb ci rozwalę!
Groźba ta wywołała całą falę pospiesznego świergotu.
- Zamknij się, głupie bydlę! Zamknij się i wracaj do klatki, bo cię...
Tutaj nastąpił ogłuszający trzask, a potem zapanowała już cisza, tylko od czasu do czasu
słychać było żałosne „pip!”.
Madame Phloi była wprost zafascynowana. Właściwie gdy następnego dnia podjęła
obserwację okien, gołębie wydały jej się zupełnie nieinteresujące. Thapthim rzecz jasna spał, a
tamci wyszli na cały dzień, przedtem jednak pamiętali, by otworzyć okno i położyć poduszeczkę
na chłodnym marmurowym parapecie.
Na niej właśnie siedziała - mały, lecz czujny kłębuszek futerka - wdychając rozkoszne
letnie zapachy, widząc wszystko i wiedząc wszystko. Wiedziała na przykład, że ta istota, która
idzie właśnie korytarzem dziesiątego piętra, ma na stopach stare tenisówki i lekko kuleje, a zaraz
zatrzyma się przy ich drzwiach, odstawi kubeł i otworzy zamek za pomocą uniwersalnego klucza.
Właściwie ledwo raczyła odwrócić główkę, gdy do pokoju wkroczył pomywacz okien.
Należał on do licznej świty jej wielbicieli. Pachniał przyjaźnie, choć czuć go też było wilgotną
piwnicą i mopem do mycia podłogi. Mówił do rzeczy, nie obrażał inteligencji Madame
piskliwymi, czułostkowymi głupotami, jak to zdarzało się niektórym.
- Zeskakuj, koteczko - odezwał się melodyjnym głosem. - Charlie musi wyjąć tę siatkę.
Zobacz, przyniosłem tu trochę serka dla ślicznej kici.
Wręczył jej skromny podarunek w postaci kawałka cheddara, który Madame Phloi
obwąchała i zorientowała się, że jest w niewłaściwym gatunku. Dotknęła go łapką, którą
natychmiast otrząsnęła.
- Ho, ho! Jaka wybredna koteczka - zaśmiał się Charlie. - A teraz siedź sobie tutaj i patrz,
jak Charlie będzie mył to okno. Tylko nie wyskakuj mi na gzyms, bo Charlie tam za tobą nie
pójdzie. Co to, to nie! Wszystko tu takie stare, że aż się sypie, a ten gzyms to już najbardziej.
Któregoś dnia jakiś gołąb tupnie za mocno i wszystko poleci w dół!... Ejże, tu jest stłuczone
szkło! Ktoś rozbił okno.
Charlie usiadł na marmurowym parapecie i wychylił się tyłem nad przepaścią,
opuszczając okno, by umyć je od zewnątrz. Podczas gdy Madame Phloi uważnie śledziła każdy
jego ruch za szybą, do pokoju wszedł zaspany Thapthim, ziewnął, przeciągnął się i pochłonął ser.
- A teraz Charlie z powrotem założy siatkę, żebyście mogły sobie patrzeć na te
zwariowane gołębie. Siatka też się rozłazi. Wszystko się sypie, cały ten dom.
Pamiętał, żeby położyć z powrotem poduszeczkę na twardym i zimnym parapecie. Potem
zajął się kolejnymi oknami, a Madame powróciła na swe stanowisko, sadowiąc się jednak na
samym skraju poduszki, by większą jej część zostawić dla Thapthima.
Tego ranka gołębie pojawiły się późno, pewnie wystraszyła je czynność mycia okien.
Właśnie kiedy za oknem zaszumiała pierwsza para błękitnoszarych skrzydeł nadlatującego
gościa, Madame Phloi zauważyła maleńką szczelinę w siatce, tuż przy ramie. Każdy otwór,
choćby najmniejszy, stanowił dla niej pokusę, ba, wręcz przymus, żeby udowodnić samej sobie,
że potrafi przecisnąć się wszędzie, choćby było nie wiadomo jak ciasno, choćby nawet nie było
po temu żadnego rozsądnego powodu...
Odczekała, aż Charlie, kulejąc, opuści mieszkanie, i zaczęła napierać na siatkę nosem - z
początku ostrożnie i nieśmiało, a potem uparcie i stanowczo. Cal po calu przerdzewiała siatka
odrywała się od ramy, aż wreszcie cały jej róg zwisł luźno. Wówczas Madame Phloi przeszła na
drugą stronę: nos i uszy, szczupłe barki, wytworne przednie łapki, smukły tors, tylne łapki
sprężyste jak stal i wreszcie długi, dumny ogon. Po raz pierwszy w życiu znalazła się na gołębiej
promenadzie. Przeszedł ją rozkoszny dreszcz.
Po drugiej stronie siatki letargiczny Thapthim, niebotycznie zdumiony tym przedziwnym
rozwojem wypadków, spoglądał na swą nieustraszoną rodzicielkę, wysunąwszy różowy języczek
na pół centymetra. Przez moment zetknęli się noskami przez siatkę, a potem Madame podjęła
odkrywczą wyprawę. Szła ostrożnie, starannie dobierając miejsca, w których stawiała łapki,
gołębie bowiem pozostawiły na gzymsie mnóstwo niechlujnych pamiątek.
Gzyms miał około sześćdziesięciu centymetrów szerokości. Zachowując wielką
ostrożność, podeszła do samej krawędzi, spuszczając nosek i unosząc wysoko ogon. Dziesięć
pięter niżej poruszały się rozmaite przedmioty oraz istoty, ale nie dopatrzyła się w nich niczego
interesującego. Idąc samą krawędzią, ominęła potłuczone szkło i skierowała się w stronę
mieszkania grubasa - powodowana jakąś na poły zapomnianą ciekawością.
Okno stało otworem, nie było w nim siatki. Madame Phloi zajrzała dyskretnie do
wewnątrz. Ku swemu zaskoczeniu ujrzała cielsko grubasa rozwalone na podłodze; jego ogromny
brzuch unosił się i opadał rytmicznie, czemu towarzyszyło chrapanie. Phloi była zaniepokojona,
widząc człowieka leżącego na podłodze, była bowiem zdania, że podłoga jest miejscem
przeznaczonym wyłącznie dla kotów. Oblizała nerwowo nosek i wpatrywała się w niego
wielkimi oczyma. W ciemnym kącie pokoju coś zatrzepotało i zaskrzeczało. Grubas otworzył
oczy.
- PSIK! Wynocha mi stąd, ale już! - wrzasnął, dźwigając się na nogi i potrząsając pięścią
w stronę okna.
Madame Phloi trzema susami znalazła się przy oknie swojego mieszkania i przecisnęła
się przez siatkę do bezpiecznego wnętrza. Zerknęła jeszcze za siebie, aby sprawdzić, czy grubas
jej nie ściga, a upewniwszy się, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, wymyła Thapthimowi
uszy, potem wylizała swoje własne łapki i zasiadła w oczekiwaniu na gołębie.
Tak jak każdy normalny kot Madame Phloi żyła zgodnie z Regułą Trzech. Wzbraniała się
przed każdą nowością trzykrotnie, nim ją w końcu zaakceptowała. Próbowała pokonać
przeszkodę trzykrotnie, zanim rezygnowała, i po trzykroć podejmowała daną czynność, nim się
nią nużyła. Nic więc dziwnego, że odbyła jeszcze dwa wypady na gołębią promenadę i w końcu
udało jej się namówić do tego również Thapthima, który za ostatnim razem przyłączył się do niej.
Razem przycupnęli na krawędzi, spoglądając na świat położony w dole. Poczucie
swobody było upajające. Thapthim dokonał brawurowego i lekkomyślnego skoku w pogoni za
gołębiem, lądując na grzbiecie matki. Ta ofuknęła go i pacnęła łapką w ucho. On pacnął ją w nos.
Rozpoczęły się wielkie zapasy na niby; tarzali się oboje w tych zmaganiach tuż przy krawędzi
przepaści, nic sobie nie robiąc z czyhającego niebezpieczeństwa i wydając przy tym gardłowe
pomruki świadczące o najwyższym ukontentowaniu.
Nagle Madame Phloi zerwała się na równe łapy i przycupnęła w obronnej pozycji. Grubas
wychylił się przez okno.
- Kici, kici, kici! - szczebiotał właśnie takim falsetem, jakiego nie znosiła, wysuwając
spodek z czymś do jedzenia. Madame zamarła, ale Thapthim zwrócił swe piękne, ufne oczy na
nieznajomego i ruszył w jego stronę po gzymsie. Mrucząc i kołysząc przyjaźnie ogonem, wszedł
prosto w pułapkę. Wszystko wydarzyło się w ciągu kilku sekund: spodek cofnął się, a Thapthim
został uderzony podłużnym czarnym pudłem niczym kijem bejsbolo-wym, wypadł poza krawędź
gzymsu i znikł. Spadał w ciszy.
Kiedy kobieta i mężczyzna wrócili do domu, śmiejąc się i gawędząc pogodnie, dźwigając
całe naręcza zakupów, od razu zorientowali się, że stało się coś złego. Nikt nie powitał ich w
drzwiach. Madame Phloi zwinięta w smutny kłębuszek na parapecie wpatrywała się w
uszkodzoną siatkę, a Thapthima nigdzie nie było.
- W siatce jest dziura! - usłyszała głos, ten łagodniejszy.
- Założę się, że wyszedł na gzyms.
- Mógłbyś wychylić się i sprawdzić? Tylko ostrożnie.
- Przytrzymaj Phloi.
- Widzisz go?
- Ani śladu! Pełno tu szkła, a okno u sąsiada jest wybite.
- Przypuszczasz, że ten człowiek...? Niedobrze mi na samą myśl.
- Nie martw się na zapas, kochanie. Znajdziemy go... Słyszysz? Dzwonek do drzwi. Może
ktoś go znalazł i właśnie odnosi do domu.
W drzwiach stał Charlie, przestępując z nogi na nogę.
- Przepraszam państwa - odezwał się. - Nie zginął państwu jeden z kotków?
- Tak! Znalazł go pan?
- Biedaczysko - rzekł Charlie. - Znalazłem go dokładnie pod państwa oknem, leżał w
krzakach.
- Nie żyje! - jęknął ten łagodny głos. - Tak, proszę pani. Wysoko tutaj.
- Gdzie... gdzie on teraz jest?
- Zabrałem go do piwnicy, proszę pani. Zajmę się nim, proszę pani. Tak mi się zdaje, że
lepiej, żebyście państwo już nie oglądali tego biedaka.
A Madame Phloi wciąż wpatrywała się w dziurę i czekała na powrót Thapthima. Od
czasu do czasu sprawdzała też inne okna, tak na wszelki wypadek. Ale czas mijał, a on nie
wracał, więc sprawdziła za kaloryferami i pod łóżkiem. Zażądała, by otworzyć drzwi szafek, i
próbowała dostać się do schowka. Obwąchała dokładnie drzwi wejściowe. Wreszcie pośrodku
salonu wydała pojedynczy, rozpaczliwy i donośny jęk.
Nieco później tego samego wieczoru pojawił się znów Charlie.
- Chciałem tylko powiedzieć pani, że wszystkim ładnie się zająłem - powiedział. -
Miałem takie pudełko, w sam raz właściwych rozmiarów - białe, z eleganckiego sklepu. I
owinąłem go starą niebieską zasłoną. Jego futerko ładnie wyglądało na tym tle. No i pochowałem
biedaka dokładnie pod państwa oknami, pośród krzaków.
A Madame Phloi wciąż szukała, wciąż i wciąż powracała na parapet, by pilnować
miejsca, gdzie Thapthim zniknął.
Wzgardziła jedzeniem. Odrzuciła wszelkie wysiłki, które miały na celu, by ją pocieszyć.
Przez całą noc siedziała w ciemnościach z szeroko otwartymi oczami i czekała.
Teraz okno w salonie było szczelnie zamknięte, lecz następnego dnia Madame, która
została sama w pustym mieszkaniu, zabrała się do siatek w sypialni. Jedna z nich była nowa i nic
nie dało się zrobić, ale druga przerdzewiała już nieco i wkrótce kotka przeciskała się już przez
szparę, która pod jej naporem wciąż się poszerzała.
Znalazłszy się na gzymsie, ominęła ostrożnie potłuczone szkło, zbliżając się do miejsca,
gdzie zniknął Thapthim. I oto wszystko się powtórzyło. Pojawił się on - ten gruby człowiek -
trzymając w ręce spodeczek.
- Kici, kici, tutaj.
Madame Phloi przycupnęła, a następnie cofnęła się nieco.
- Dać kici mleczka? - znów ten sam obrzydły falset, ale tym razem nie uciekła do domu.
Siedziała bez ruchu na gzymsie, kilkanaście centymetrów poza jego zasięgiem. - Kici, kici.
Dobry kotek.
Madame Phloi podpełzła bardzo ostrożnie ku spodkowi w wyciągniętej ręce, a grubas
ukradkiem wykonywał jakieś manewry drugą ręką.
Madame cofnęła się ukośnie - trochę w stronę domu, a trochę zbliżając się do skraju
przepaści.
- Kici, kici. Dobry kotek - nawoływał grubas, wychylając się nieco bardziej z okna, ale
pod nosem powtarzał też: - Fałszywy zwierzak! Dorwę cię, choćby nie wiem co. Zachciało ci się
mojej papużki, co?
Madame Phloi wszystkimi zmysłami wyczuwała niebezpieczeństwo. Położyła uszy po
sobie, jej wąsy nastroszyły się, a biały brzuszek przywarł do powierzchni gzymsu.
Zbliżyła się jednak nieco, a gruby mężczyzna próbował złapać ją ręką. Szybko cofnęła się
o krok, wpatrując się bez mrugnięcia oczu w jego twarz ociekającą potem. Zauważyła, że
odstawił spodek na bok i wystawił nieco więcej tłustego brzucha za okno.
Znów podeszła, znalazła się niemal w zasięgu jego palców, a on gwałtownym ruchem
wyciągnął po nią oba potężne ramiona.
- Tym razem cię dorwę, śmierdzielu - warknął pod nosem i opierając jedno z kolan o
parapet, rzucił się na Madame Phloi. Gdy wymknęła się mu między palcami, wylądował na
gzymsie całym swym ciężarem.
Zmurszała konstrukcja nie wytrzymała, kawałek gzymsu zapadł się pod nim. Grubas
wrzasnął, usiłując chwycić się powietrza, a w tej samej chwili kremowopłowa błyskawica znikła
z pola widzenia.
Tłuścioch nie spadał w milczeniu.
A Madame Phloi? Kiedy kobieta i mężczyzna wrócili do domu, zastali ją zgiętą we dwoje
pośrodku plamy słońca na jej dywanie w salonie. Zajęta była dokonywaniem toalety swego
pięknego, brązowego ogona.
14 Noworoczna tragedia
- Opowiadanie Noworoczna tragedia zostało po raz pierwszy opublikowane w „EHery
Queens Mystery Magazine” w marcu 1968 roku.
1 stycznia
Kochany Tomku, oto zaczął się kolejny nowy rok. Modlę się i mam nadzieję, że wojna
wkrótce się skończy, a Ty otrzymasz przydział bliżej domu. Myślę o Tobie bez przerwy.
Jest godzina czwarta nad ranem i pewnie powiesz, że.to dziwna pora na pisanie listów, ale
jestem taka zdenerwowana. Kochany synku, dopiero co pod naszym domem wydarzył się
okropny wypadek. Jestem w domu sama - Jim jest w pracy - a ja muszę komuś o tym
opowiedzieć.
Jim ma dzisiaj specjalny dyżur nocny właśnie z powodu Nowego Roku, więc do północy
czytałam sobie na sofie jakiś kryminał, a gdy wybiła dwunasta, otworzyłam okno, żeby
posłuchać trąbienia klaksonów i bicia w dzwony. (Przepraszam za ten gryzmoł. Na stole siedzi
kot, który przygląda się, jak piszę, i właśnie potrącił łapką mój długopis. Taki bezdomny
dacho-wiec, którego przygarnęłam).
O północy cała okolica wyglądała jak choinka w Boże Narodzenie: zielone światła na
stacji benzynowej, czerwony neon na „Wallys Tavern”, migające światła na skrzyżowaniach.
Samochody jechały powoli, bo najpierw padała zamarzająca mżawka, a potem śnieg, a ja
odmówiłam krótką modlitwę, prosząc Pana Boga, żeby Jim wrócił bezpiecznie do domu.
Potem włożyłam na siebie ten śliczny ciepły szlafrok, który dostałam od Ciebie na
Gwiazdkę, i zdrzemnęłam się na sofie, bo obiecałam, że będę na niego czekać. Od czasu do czasu
budziły mnie syreny - policyjne, pogotowia, strażackie - a potem znów zapadałam w drzemkę.
Nagle całkowicie rozbudził mnie bardzo głośny hałas. Bum-bum - i jeszcze głośniejszy
trzask, a potem dźwięk tłuczonego szkła. Coś się stało za domem, bo stamtąd dobiegły te
odgłosy. Pobiegłam do okna w kuchni i wyjrzałam. Zobaczyłam czarny samochód, który
najwyraźniej wjechał na chodnik i uderzył w ścianę tego starego magazynu. Drzwi po obu
stronach były otwarte, wewnątrz paliło się światło, a z fotela kierowcy zwisał jakiś kształt, z
głową na śniegu. Nawet nie mogłam stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta.
Byłam wstrząśnięta, ale miałam jednak dość przytomności umysłu, żeby zadzwonić po
policję. Kiedy znów podeszłam do okna, na ulicy panował absolutny spokój, jak w kostnicy.
Żadnych samochodów, nikt nie podbiegł do rozbitego wozu. W oknach wszystkich domów było
ciemno. A tam w dole ktoś leżał samotnie i umierał albo już nie żył.
Pomyślałam o Tobie, Tomku, i o tym, co bym czuła, gdybyś był ranny i samotny, i nie
mogłam powstrzymać łez. Postanowiłam, że muszę zejść na dół. Złapałam kurtkę myśliwską
Jima i zbiegłam trzy piętra po schodach, bo nie chciałam czekać na windę, a potem przez tylne
wyjście, tani gdzie stoją kubły na śmieci, wybiegłam na ulicę.
To był młody mężczyzna mniej więcej w Twoim wieku i myślałam, że serce mi pęknie.
Miał zakrwawioną głowę, plamy krwi były też na śniegu. Od razu wiedziałam, że już nie żyje.
Ale nie mogłam go zostawić samego, więc zaczęłam się modlić, dopóki nie zobaczyłam świateł
radiowozu skręcającego w tę uliczkę.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że stoję w śniegu, a mam na sobie kapcie, szlafrok i
myśliwską kurtkę, więc pobiegłam z powrotem do budynku i patrzyłam, co działo się dalej,
ukryta w cieniu bramy.
Z radiowozu wyskoczył policjant i zawołał do swojego kolegi:
- Wezwij ludzi z kostnicy. Temu gościowi już nic nie pomoże!
I właśnie wtedy zobaczyłam, że w ciemnościach coś się porusza. Z początku pomyślałam,
że to jakiś okropny szczur, bo jest ich sporo w tej okolicy. A potem z cienia wyłonił się czarny
kot i podszedł prosto do mnie, wyciągając łapkę. Zrozumiałam, że chce, żeby go zabrać ze
śniegu. Wzięłam go na ręce - sam zresztą wiesz, jak bardzo lubię koty - a łapki miał po prostu
lodowate. Ja też już się trzęsłam, więc pojechaliśmy oboje na górę, żeby się ogrzać.
Patrzyłam przez okno, jak zabierają ciało, i nie mogłam nie myśleć o jego biednej matce i
o tym, jak policjanci zastukają do jej drzwi, a potem zawiozą ją do kostnicy. Chciałabym
wiedzieć, kim był. Może napiszą o tym w gazecie.
Chciałabym, żeby Jim już wrócił. A ten kot siedzi na stole, wpatruje się we mnie i rzuca
cień na papier, tak że nie widzę, co piszę. Jest bardzo smukły i czarny, z żółtymi oczami. Musi
należeć do kogoś w tym domu, ale póki co najwyraźniej nie ma zamiaru sobie pójść.
Wciąż myślę o tym młodym człowieku, który pewnie wypił za dużo podczas
noworocznego przyjęcia. Może nawet mieszkał w tym budynku i właśnie wracał do domu? Nie
znam żadnego z naszych sąsiadów. Jim twierdzi, że to same szumowiny i lepiej trzymać się od
nich z daleka. Rzeczywiście to nie jest najlepsza dzielnica, ale mieszkanie jest bardzo porządne i
Jim ma blisko do komisariatu.
W przyszłym roku pójdzie na emeryturę, a wtedy kupimy sobie mały domek w Northport
i tam się przeprowadzimy. Swoją drogą, nigdy nie przypuszczałam, że jeszcze kiedyś wyjdę za
mąż - i to za policyjnego detektywa! Pamiętasz, jak Ty i ja, kiedy jeszcze mieszkaliśmy właśnie
w Northport, zaczytywaliśmy się przygodami Herkulesa Poirot czy inspektora Maigreta?
Słyszę, że Jim już wraca. Dokończę później.
1 stycznia, po południu
Wracam do mojego listu... Jim postanowił się zdrzemnąć. Opowiedziałam mu o wypadku,
na co stwierdził:
- Kolejny pijak! Ludzie sami się proszą o nieszczęście.
Nie opowiedziałam mu, że zeszłam na dół w szlafroku i kapciach, więc trochę się
plątałam, gdy chciał wiedzieć, skąd wziął się kot. Siedzi tu dalej i chodzi za mną jak cień.
Właśnie podali przez radio, kto to był! Pierwsza ofiara wypadku drogowego w tym roku:
Wallace Sloan, dwadzieścia pięć lat, zamieszkały pod numerem 18309 w Hamilton. Samochód
uderzył w dwa słupki, a następnie rozbił się o ceglany budynek.
Wrak został już odholowany, a teraz pojawiła się ekipa, która naprawia słupki. Spytałam
dozorcę, czy ktoś nie szuka czarnego kota, ale nie, o niczym nie wiedział.
Kochany synku, uważaj na siebie. Modlimy się, żebyś jak najprędzej wrócił do domu.
Twoja kochająca matka
4 stycznia Kochany Tomku, bardzo się cieszę, że ciasto się nie pokruszyło w drodze. Czy
karmią tam Was przyzwoicie? Czy dostałeś mój list, w którym pisałam o wypadku? Teraz wiem
już trochę więcej: kiedy Jim usłyszał nazwisko tamtego biedaka, powiedział:
- To ten młody facet, który był właścicielem „Wally’s Tavern”. Straszna speluna.
Potem w poniedziałkowej gazecie przeczytałam nekrolog. Wallace Sloan pozostawił żonę
i czwórkę dzieci! A był jeszcze taki młody! Od razu pomyślałam o jego rodzinie. Wiem dobrze,
co to znaczy być wdową z małym dzieckiem. A co dopiero, kiedy jest ich czworo! Biedna
kobieta!
Tomku, pewnie powiesz, że dziwnie się zachowuję, ale - poszłam na jego pogrzeb. Jim
myślał, że wybrałam się do centrum po zakupy, bo rozpoczęły się styczniowe wyprzedaże. To
była strasznie smutna ceremonia, bardzo przygnębiająca, bo prawie nie było żałobników, a
wdowa wyglądała, jakby sama była jeszcze dzieckiem. Gdy wyszliśmy z domu pogrzebowego,
nawiązałam rozmowę z sąsiadką państwa Sloan. Powiedziała mi:
- Ludzie mysią, że Wally był pijany, jak to wszyscy w Nowy Rok, ale coś pani powiem:
on nigdy nie tknął ani kropli alkoholu. Ciężko pracował, dniami i nocami. Pewnie nie mógł
inaczej, w końcu czworo dzieciaków... i piąte w drodze. Przypuszczam, że był śmiertelnie
zmęczony i po prostu zasnął za kierownicą.
Dziwna sprawa! Bo widzisz, Tomku, jechał w kierunku wschodnim, najwyraźniej z tego
dużego parkingu za stacją benzynową, gdzie zostawiają swoje samochody klienci baru. Jeżeli nie
był pijany, to jak mógł zasnąć, ujechawszy zaledwie kilkadziesiąt metrów? W dodatku na tej
ulicy? Przecież tu jest tyle dziur w asfalcie i wybojów!
Właściwie nie wiem, dlaczego tak zajęła mnie ta historia. Pewnie czytam zbyt wiele
kryminałów. A Ty, Tomku, czy masz czas na lekturę? Może chcesz, żebym Ci wysłała coś do
czytania?
Tak więc nie bardzo wiem dlaczego, ale zaczęłam się rozpytywać w sklepiku i teraz wiem
na pewno dwie rzeczy. Po pierwsze, Wally Sloan zawsze parkował za stacją benzynową, a po
drugie, nigdy nie pił.
Kot nadal u nas mieszka i chodzi za mną krok w krok. Pewnie jednak nie ma właściciela.
Nazwałam go Cień. Kupiłam trochę karmy i urządziłam mu toaletkę. Wcale nie chce nigdzie
wychodzić, tylko trzyma się ciągle blisko mnie. Naprawdę, bardzo miły kotek.
Muszę już nakryć do stołu. Jim teraz pracuje w dzień. Na kolację będziemy mieli
klopsiki, takie jak lubisz. Wkrótce znów napiszę.
Ucałowania od mamy
5 stycznia
Kochany Tomku, słuchałam dziś wiadomości i dziękowałam Bogu, że jesteś w obsłudze
naziemnej. Czy u Ciebie wszystko w porządku? Czy potrzebujesz czegoś, co mogłabym Ci
wysłać?
Muszę opowiedzieć Ci najnowsze wieści! Dzisiaj odwiedziłam żonę Wally’ego Sloana.
Opowiedziałam jej zmyśloną historyjkę, że niby poznałam Wally’ego w jego lokalu. Zaniosłam
jej domowe ciasto owocowe i duży słoik moich konfitur z truskawek, a ona o mało nie zemdlała.
Chyba ludzie z miasta nie są przyzwyczajeni do czegoś takiego. Nie to co w Northport.
Pomyślałam sobie, że może będzie to dla niej jakąś pociechą, że ktoś czuwał przy nim w
tę noc, kiedy zdarzył się wypadek. Kiedy opowiedziałam jej, jak się za niego modliłam, uścisnęła
moją dłoń, a potem wybiegła z płaczem do sypialni.
Mają ładny dom. Była tam też jej matka, więc spytałam ją:
- Sądzi pani, że córka jakoś sobie poradzi? - bo wiesz, myślałam o tych czterech
maleństwach.
- Pewnie, że da sobie radę - odpowiedziała matka; była jakaś taka oschła i rozgniewana. -
Poradzi sobie, ale nie dzięki niemu! Nie zostawił nic prócz długów.
- Jaka szkoda - powiedziałam. - Przecież Wally tak ciężko pracował.
Obruszyła się.
- Akurat. Prowadził bar, ale co to za praca? Mógł dostać porządną posadę w centrum, ale
wolał zadawać się z hołotą i spędzać całe dnie na wyścigach.
Ha, drogi Watsonie! To coś nowego. Wiemy już, że Wally był hazardzistą! Po powrocie
do domu postanowiłam opracować plan działania. Kot ciągle kręcił się przy mnie, wtykając swój
nosek we wszystko, co próbowałam robić. Powiedziałam więc do niego:
- Cieniu, co zrobiłaby na moim miejscu panna Marple? A jak postąpiłaby Hildegarde
Withers?
Cień zawsze spogląda na mnie tak, jakby wiedział, o czym mówię - albo jakby sam
próbował mi coś powiedzieć.
Po kolacji Jim poszedł na spotkanie swojego klubu, a ja przeszłam się po domu, od drzwi
do drzwi. Pod numerem 408 otworzył mi jakiś starszy pan. Spytałam:
- Przepraszam najmocniej, jestem sąsiadką spod numeru 410. W Nowy Rok przybłąkał
się do mnie kot, a ktoś powiedział, że to może pański. Jest czarny.
- Nasz kot to rudzielec - oświadczył - i wygrzewa się właśnie na kaloryferze.
Zadzwoniłam do około dwudziestu mieszkań. Niektórzy sąsiedzi od razu mówili „nie” i
zatrzaskiwali mi drzwi przed nosem, ale większość z nich była bardzo sympatyczna. Najpierw
zamienialiśmy parę słów o kotach, a potem wspominałam mimochodem o wypadku. Niektórzy
znali Wally’ego, bo chodzili do jego baru.
Pod numerem 503 powitała mnie jakaś kobieta w średnim wieku, która wyglądała jak
prawdziwa... jak by to powiedzieć... zdzira? Zaprosiła mnie na drinka. Gdyby Jim się dowiedział,
że przyjęłam jej zaproszenie, chyba dostałby zawału, no ale nic mu nie powiedziałam. Zresztą
wypiłam tylko małe piwo. A oto co usłyszałam:
- Teraz ta cholerna knajpa jest zamknięta i człowiek musi chlać w domu. Co to za
przyjemność, ja się pytam?
Miała szkliste oczy i włosy w nieładzie.
- Szkoda faceta - dodała. - Z Wally’ego był miły gość. Chojny. A takich lubię.
- Czyli z tego wynika, że jego bar przynosił znaczne dochody - zauważyłam.
Uśmiechnęła się do mnie (a ma okropne zęby!):
- Pani chyba żartuje. Wally dorabiał sobie na boku, jak każdy, nie?
Wspomniałam, że o ile wiem, grał na wyścigach.
- Grał? Gdzie tam, do diabła. Przyjmował zakłady i z tego miał forsę! Gdyby się wydało,
straciłby licencję na wyszynk, więc raczej się z tym krył. Gus robił za jego pośrednika.
- Gus?
- No, wie pani, Gus. Ten mechanik ze stacji benzynowej. Zbierał zakłady dla Wally’ego.
W sylwestra była niezła zadyma w barze. Gus zwlekał z wypłatą, a tamten facet próbował
odebrać swoją forsę na siłę.
- Ale nikomu nic się nie stało?
- Nie, tylko Gus ma podbite limo. Wally wywalił ich obu z knajpy. Trudno mieć
Lany’emu za złe, bo postawił pięć stówek, a jego koń wygrał, dwadzieścia do jednego.
- Larry? Kto to taki?
- No zna pani Larry’ego, to ten z trzeciego piętra. Robi za pielęgniarza w szpitalu. Kawał
chłopa. Jakby chciał, toby starł Gusa na miazgę.
Rzecz jasna zeszłam od razu na dół i sprawdziłam skrzynki pocztowe. Pod numerem 311
mieszka L. Marcus. Wróciłam na górę i zadzwoniłam do jego drzwi, ale nie było go w domu.
Ciekawa jestem, dlaczego Gus zwlekał z wypłatą. Dwadzieścia do jednego! Przecież to
daje dziesięć tysięcy, prawda? Jak myślisz, czy wypadek Wallyego był jakoś związany z tym
zakładem?
Napiszę Ci, jeżeli dowiem się czegoś więcej.
Twoja kochająca mama
PS. Dzisiaj jest piątek. Wczoraj nie miałam kiedy wysłać tego listu do Ciebie. A dziś rano
głaskałam Cienia i rozmyślałam o tym wypadku. Pamiętałam wszystko wyraźnie, ze
szczegółami. Czarno-biała scena, jak w starym filmie. Czarna krew na białym śniegu, czarna
ściana magazynu - zaparkowane w pobliżu samochody przykryte białym śniegiem - czarne ślady
opon tam, gdzie samochód Wallyego wjechał na chodnik - dwa przewrócone słupki, czarne -
nawet kot był czarny.
A potem przypomniałam sobie coś, co dotyczyło samochodu Wally’ego. Był cały czarny!
A przecież jeżeli stał na otwartym parkingu, to na masce i na dachu powinien być śnieg, prawda?
A był mróz i padało bez przerwy przez cały wieczór. Trochę śniegu musiałoby zostać, nawet po
tym zderzeniu.
Tomku, czy pamiętasz wypadek wujka Roya trzy lata temu? Pamiętasz, co było
przyczyną? Otóż to nasunęło mi pewien pomysł, więc wybrałam się na stację benzynową, żeby
porozmawiać z Gusem. Jim pojechał dziś do pracy razem ze swoim partnerem, więc
wyprowadziłam samochód z garażu i powiedziałam Gusowi, że pasek klinowy wydaje jakieś
dziwne dźwięki (oczywiście to nieprawda). A potem zaczęłam mówić o wypadku.
- Wszyscy wiemy, że Wally nie pił. Może coś było nie tak z jego samochodem?
- Owszem - przyznał Gus. - Mówił mi, że ma luzy w kierownicy. Na to ja, żeby zostawił
wóz na parkingu i dał mi kluczyki, a ja zajmę się tym w poniedziałek. Ale wychodzi na to, że
postanowił jednak pojechać nim do domu, kretyn! Przecież dalibyśmy mu jakąś zastępczą brykę.
Potem spytałam go, czy nie wie czegoś o czarnym kocie, bo zaraz po wypadku taki
właśnie się do mnie przybłąkał. Na to odpowiedział:
- Dzieciaki Wally’ego mają czarnego kota. Wally czasami zabierał go do baru, kiedy
szczury zanadto się rozpleniły.
- A czy w sylwestra kot był w barze?
- Nie wiem - odparł. - Nie było mnie tam. A jednak miał wyraźnie podbite oko!
- Ojej - powiedziałam. - Coś się panu stało w oko.
- Nic takiego - odrzekł. - Grałem w hokeja na lodzie. Na razie to tyle, Tomku. Napiszę,
kiedy będę mogła. Wciąż czytam Twoje listy, od nowa i od nowa.
Twoja mama
9 stycznia
Kochany Tomku, tylko kilka słów, żeby Ci napisać, że moje podejrzenia okazały się
słuszne! W piątek wieczorem po kolacji powiedziałam do Jima:
- Kochanie, czy wierzysz w Opatrzność? Kiedy zginął Wally Sloan, Opatrzność sprawiła,
że przez okno wyjrzała żona detektywa, wścibska starsza pani, która lubi czytać kryminały - i
dodałam: - Mam wrażenie, że Wally Sloan został zamordowany. Chyba mechanik z warsztatu
poluzował coś przy kierownicy jego samochodu, tak że Wally stracił panowanie nad wozem, gdy
wjechał na pierwsze wyboje. Znasz Gusa ze stacji benzynowej? Policja powinna go przesłuchać.
Poza tym kobieta spod numeru 503 może coś wiedzieć. Aha, i pielęgniarz spod 311.
Tomku, szkoda, że nie mogłeś widzieć miny, jaką zrobił Jim.
To było w piątek. Dzisiaj ludzie z wydziału zabójstw wiedzą już wszystko. Gus przegrał
pięćset dolarów Larry’ego w kości, w ogóle nie obstawił tamtego konia! A potem próbował się
wykpić, zwalając wszystko na Wally’ego. Żeby sprawa się nie wydała, uszkodził samochód,
powodując śmiertelny wypadek.
Na tym samochodzie nie było śniegu, więc byłam pewna, że był pod dachem w
warsztacie, no i jakoś przyszło mi do głowy, że to pewnie Gus przy nim majstrował. Jim jest
teraz ze mnie bardzo dumny, a mam nadzieję, że Ty również, Tomku, mój kochany.
Ucałowania od mamy
PS. Zapomniałam Ci powiedzieć. W piątek wieczorem Cień zniknął. Jakimś tajemniczym
sposobem wydostał się z mieszkania i od tego czasu już go nie widzieliśmy. Zupełnie jakby
chciał mi coś powiedzieć, a kiedy prawda wyszła na jaw, uznał swoje zadanie za spełnione. Jaka
szkoda. To był taki miły kotek. Bardzo go polubiłam.
Spis treści
1 Kot, który wiedział- ..................................................................................................................... 2
2 Noc wielkiej kałuży ................................................................................................................... 11
3 Fenomenalna koteczka............................................................................................................... 20
4 Bohater z ulicy Drummond ....................................................................................................... 27
5 Szalony myszołowca z muzeum ............................................................................................... 33
6 Kot, który chadzał nad przepaścią ............................................................................................ 42
7 Kochankowie z Kanionu ........................................................................................................... 50
8 Tipsy kontra inspekcja ............................................................................................................... 59
9 Kot zwany Sumieniem ............................................................................................................... 67
10 SuSu i duch ............................................................................................................................... 74
11 Stach i Strach ............................................................................................................................ 85
12 Kot, który miał za długie wąsy ............................................................................................... 94
13 Grzech Madame Phloi- .......................................................................................................... 108
14 Noworoczna tragedia ............................................................................................................. 117