KRYMINAŁ
Braun Jackson Lilian
Kot, który zszedł pod podłogę Tom 09
Rozdział pierwszy
Gdyby Jim Qwilleran przeczytał tego właśnie ranka horoskop w gazecie, być może nic by się nie wydarzyło. Jednak astrologia nigdy nie należała do jego zainteresowań.
Pijąc trzecią kawę w swoim kawalerskim mieszkaniu nad garażem, spojrzał na podłogę zasłaną gazetami. Zdążył już pochłonąć wiadomości krajowe i zagraniczne, przestudiować artykuły redakcyjne, pośmiać się z komentarzy i przejrzeć działy sportowe. Jak zwykle darował sobie doniesienia z giełdy i komiksy, a jeśli chodzi o horoskop, to nigdy mu nie przyszło do głowy, by do niego zajrzeć.
Rada, z którą się nie zapoznał, była złowieszcza. W „Daily Fluxion" napisano: „Nie jest rzeczą rozsądną zmieniać obecnie styl życia. Musisz się zadowolić tym, co masz". „Morning Ram-page" natomiast przestrzegał: „Niewykluczone, że czujesz się niespokojny i znudzony, ale unikaj dziś podejmowania pochopnych decyzji. Możesz tego później żałować".
Szczęśliwie nieświadomy owych przestróg zrodzonych przez konstelacje, Qwilleran rozłożył się wygodnie na swoim wielkim fotelu z kubkiem kawy w dłoni i z kotem na kolanach, podczas gdy drugi zwierzak zajął miejsce tuż obok, na półce z książkami. Stanowili niezwykłe trio. Mężczyzna był krępym człowiekiem o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, po pięćdziesiątce, niedbale ubranym, o siwiejących włosach, smutnych oczach i niezwykle bujnych wąsach, które wymagały przycięcia. Jego towarzysze natomiast wywodzili się z arystokracji - dwa koty syjamskie, które odznaczały się zgrabnymi, szlachetnymi kształtami i doskonale utrzymanym futrem, i które uważały, że należy je rozpieszczać, co traktowały jako przywilej królewski.
Podarta bluza bawełniana Qwillerana i jego zagracone mieszkanie nie stanowiły jakiejkolwiek wskazówki co do kwalifikacji zawodowych i statusu materialnego właściciela. Był weteranem dziennikarstwa, który widział niejedno, obecnie emerytowanym i mieszkającym w małym północnym miasteczku Pickax; niedawno odziedziczył miliony czy też miliardy z masy spadkowej Klingenschoenów; tłum księgowych zatrudnionych przez wykonawców testamentu nie zdołał jeszcze określić dokładnej sumy.
Jednakże Qwilleran nie dbał o bogactwo i miał skromne potrzeby. Wystarczało mu w zupełności mieszkanie nad garażem, tego ranka zaś zadowolił się na śniadanie kawą i czerstwym pączkiem. Natomiast jego współlokatorzy odznaczali się bardziej wyrafinowanymi podniebieniami. Otworzył dla nich puszkę krabów królewskich z Alaski, po czym zmieszał jej zawartość z surowym żółtkiem i przybrał kilkoma okruchami doskonałego angielskiego cheddara.
- Specjalność dnia: skorupiaki a la tartare fromagere - oznajmił, stawiając na podłodze talerz, a dwa drgające nosy zastygły na chwilę nad potrawą, niczym koneserzy zbierający bukiet wyśmienitego wina.
Po śniadaniu koty przycupnęły obok siebie, jakby oczekując, że coś się wydarzy. Qwilleran dokończył lekturę gazet, wypił jeszcze dwie filiżanki kawy i oddał się rozmyślaniom.
- No dobra, moi drodzy - powiedział, ocknąwszy się z kofe-inowych refleksji. - Podjąłem decyzję: jedziemy nad jezioro. Spędzimy trzy miesiące w drewnianej chacie.
Miał w zwyczaju omawiać wszystkie sprawy z kotami. Było to bardziej satysfakcjonujące niż mówienie głośno do siebie, a jego słuchacze zdawali się lubić brzmienie ludzkiego głosu, który kierował w ich stronę konwersacyjne dźwięki.
Yum Yum, przyjazna mała kotka, zamruczała z zadowoleniem. Koko, samiec, wydał z siebie przenikliwe, lecz dwuznaczne „miau!".
- Co chciałyście przez to powiedzieć? - spytał Qwilleran, a otrzymawszy w odpowiedzi jedynie nieodgadnione spojrzenie niebieskich oczu, ciągnął: - Mam trzy powody, by pragnąć wyjazdu z miasta: Pickax jest nudne przy ładnej pogodzie; Polly Duncan opuściła mnie na całe lato; skończyły się nam kostki lodu.
Od dwóch lat mieszkał w Pickax - nie z wyboru, tylko na mocy testamentu Fanny Klingenschoen - a w lipcu stare kamienne budynki i brukowane ulice wydawały się nieciekawe. Pobliski kurort Mooseville natomiast rozkwitał liśćmi, kwiatami, ptakami, blaskiem słońca, niebieskim niebem, łagodnymi falami, wiatrem znad jeziora i hordami beztroskich turystów.
Drugi powód niezadowolenia Qwillerana był bardziej istotny. Polly Duncan, główna bibliotekarka w Pickax, wokół której zaczynało się koncentrować jego życie, spędzała lato w Anglii na zasadzie wymiany wakacyjnej, on zaś czuł się niespokojny i niespełniony. Choć wiedział niewiele o rozrywkach na świeżym powietrzu, a wędkowanie interesowało go jeszcze mniej, wykombinował sobie, że drewniana chata na samotnej wydmie z widokiem na rozległe błękitne jezioro wyleczy go z apatii.
Był jeszcze trzeci powód, mniej subtelny, ale bardziej konkretny: lodówka w jego mieszkaniu odmówiła posłuszeństwa. Qwilleran zawsze oczekiwał, że urządzenia domowe będą działać bez zarzutu, i zdradzał irracjonalne zniecierpliwienie, kiedy sprzęt się psuł. Na nieszczęście miejscowy specjalista od lodówek wyjechał na biwak do północnej Kanady, a drugi serwisant - było ich tylko dwóch w całym okręgu - wylądował w szpitalu z powodu przepukliny jądra galaretowatego.
Biorąc wszystko pod uwagę, lato w Mooseville wydawało się Jimowi Qwilleranowi doskonałym pomysłem.
- Zapewne nie pamiętacie tego domku - zwrócił się do kotów. - Spędziliśmy tam przed dwoma laty kilka tygodni i podobało się wam. Chata ma dwie osłonięte werandy. Będziecie mogły obserwować ptaki, wiewiórki i robaki, nie mocząc sobie przy tym łap.
Licząca siedemdziesiąt pięć lat chata wraz z akrami lasu i półmilowym brzegiem jeziora należała do licznych dóbr, jakie Qwilleran odziedziczył z masy spadkowej Fanny Klingenschoen, i była zarządzana przez wykonawców ostatniej woli do chwili spełnienia wszystkich warunków testamentu. Musiał tylko przekazać swe życzenie adwokatom, a ekipa techniczna włączyłaby prąd, uaktywniła kanalizację, podłączyła telefon i usunęła kurz z mebli. „Nie musi się pan niczym martwić! - zapewnił go adwokat Hasselrich z bezgranicznym optymizmem. - Znajdzie pan klucz pod wycieraczką. Wystarczy tylko otworzyć drzwi, wejść do chaty i cieszyć się relaksującym latem".
Jak się jednak okazało, nie było to takie proste. Wakacje zaczęły się od martwego pająka, a skończyły na martwym stolarzu, Jim Qwilleran zaś - szanowany dziennikarz, najbogatszy człowiek w okręgu i przyzwoity człowiek - został posądzony o morderstwo.
On jednak, w błogiej nieświadomości, uwierzył adwokatowi na słowo. Przygotowując się do wyprawy nad jezioro, włożył do swojego małego samochodu kilka letnich ubrań, pudełko z książkami, opiekacz do indyków ze żwirkiem, służący kotom za kuwetę, skomputeryzowany ekspres do kawy, maszynę do pisania i oba koty syjamskie w ich podróżnej klatce. Był to wiklinowy koszyk wyłożony puchową poduszką. Yum Yum wskoczyła do niego z wielką ochotą. Koko zwlekał. Miał jakiś tajemniczy koci powód, by nie pójść w ślady swej towarzyszki.
- Nie bądź takim smutasem - przekonywał Qwilleran.
- Wskakuj i ruszamy w drogę.
Powinien się domyślić, że kocich kaprysów nie należy lekceważyć. Kot zdawał się mieć szósty zmysł, którym wyczuwał niebezpieczne sytuacje.
Kiedy wyruszyli wreszcie na wycieczkę do Mooseville - miasteczko znajdowało się zaledwie trzydzieści mil dalej - podróż nabrała uroku safari. Niebo było słoneczne, czerwcowy wiaterek łagodny, a pogoda na tyle ładna, by Qwilleran mógł włożyć szorty i sandały. Chcąc uniknąć turystycznych korków na drodze, ruszył na północ Sandpit Road zamiast główną szosą, machając przyjaźnie do nieznajomych w pikapach albo trąbiąc z sympatią na każdego farmera w swoim traktorze. W ciągu kilku minut otrząsnął się z wszelkich napięć wywołanych przez Kamienne Miasto, bo choć Pickax liczyło zaledwie trzy tysiące mieszkańców, odznaczało się komercyjnym gwarem głównej siedziby okręgu. Z narastającym uniesieniem planował swoje lato. Zamierzał dużo czytać, udawać się na długie spacery po plaży i pływać w kajaku, ilekroć jezioro byłoby spokojne. Miał także zobowiązanie natury zawodowej: dwa artykuły tygodniowo dla lokalnej gazety Moose County, na drugą stronę. Miał nadzieję, że jego kolumna zatytułowana „Piórkiem Qwilla" dostarczy pisarskiej satysfakcji (redaktor dał mu carte blanche w doborze tematów) i będzie na tyle wymagająca, by doprowadzić do wrzenia twórcze soki.
- Jak tam z tyłu? Wszyscy zadowoleni? - zawołał przez ramię, nie otrzymując jednak z koszyka jakiejkolwiek odpowiedzi.
Qwilleran żałował tylko jednego, jeśli chodzi o nadchodzące lato: że nie będzie dzielił go z Polly Duncan. Jej odpowiednik, bibliotekarka ze środkowej Anglii, przyjechała już do Pickax. Młoda, obcesowa, energiczna w działaniu i oszczędna w słowach, stanowiła przeciwieństwo Polly, która odznaczała się łagodną naturą i cichym, niskim melodyjnym głosem. Polly miała zaokrągloną sylwetkę, a jej pozbawione stylu włosy były poprzecinane pasemkami siwizny, lecz zapewniała ona Qwilleranowi niezwykle inspirujące towarzystwo. Ich randkom z kolacjami towarzyszyły ożywione dyskusje, a weekendy w jej wiejskiej samotni sprawiały, że czuł się o dwadzieścia lat młodszy.
Kiedy Qwilleran snuł refleksje o nieobecności Polly, od północy zaczął się zbliżać jakiś samochód, znacznie przekraczając dozwoloną szybkość. Rozpoznał kierowcę. Był to Roger MacGillivray, młody reporter lokalnej gazety. Qwilleran pomyślał z przekąsem, że Roger pędzi do redakcji, by przekazać sensacyjną wiadomość o jakimś doniosłym wydarzeniu w Mooseville: ktoś złapał wielgachną rybę albo czyjaś prababka skończyła dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Wstrzymać druk!
Roger był sympatycznym młodym człowiekiem i miał dość interesującą teściową. Spędzała letnie miesiące w domku oddalonym o pół mili od chaty Fanny Klingenschoen. Mildred Han-stable uczyła ekonomii i sztuki w szkołach w Pickax, pisywała artykuły do działu porad kulinarnych w miejscowej gazecie i była przypadkowo znakomitą kucharką. Qwilleran pomyślał sobie, że może w ciągu najbliższych tygodni spodziewać się kilku zaproszeń na obiad. Mildred miała co prawda męża, ale był „nieobecny" i nikt nigdy o nim nie wspominał.
Niebawem farmy ziemniaczane, rancza owcze i odkrywki piasku zostały daleko w tyle, droga zaś zagłębiła się w bujne i wiecznie zielone lasy. Niejakie poruszenie w wiklinowym koszyku dowodziło, że koty wyczuwają atmosferę jeziora, wciąż odległego o milę. Sam Qwilleran zauważył pewną zmianę - ożywczą lekkość. Magia Mooseville! Każdego lata przyciągała tłumy turystów z zanieczyszczonych, trapionych przestępczością obszarów wielkomiejskich w południowej części stanu, zwanej przez miejscowych Nizinami.
- Już niedługo - oznajmił swoim pasażerom.
Nagle pokazało się jezioro, akwen tak rozległy, że jego niebieska tafla stykała się w jakimś niewidocznym punkcie z błękitem nieba. Stojący na poboczu znak firmowy jakiejś izby handlowej witał gości w „Mooseville, 400 mil na północ od wszystkiego!". W tym miejscu trasa biegła wzdłuż wybrzeża, wznosząc się stopniowo ku szczytowi słynnych wydm. Qwilleran zmarszczył czoło, dostrzegając niepokojące zmiany: zobaczył błoto na chodnikach i wywrotki wyjeżdżające z lasu, usłyszał też zawodzenie pił łańcuchowych i ogłuszający hałas koparek. Z żalem przyjął do wiadomości oznaki rozbudowy, uświadamiając sobie jej nieuniknioność. Następnie pojawił się łuk w stylu rustykalnym, oznaczający wjazd do klubu „Na Wydmach", prywatnego osiedla turystów, gdzie mieszkała także Mildred Hanstable.
Pół mili dalej skręcił w polną drogę oznaczoną literą K na cedrowym słupie. Wiklinowy koszyk zaczął podskakiwać niecierpliwie. Koty wiedziały! Były tu ostatni raz dwa lata temu, a jednak zapamiętały ten zapach; wyczuwały otoczenie. Prywatna droga wiła się pośród lasu, obok dzikich wiśni w rozkwicie, przez zagajnik białych brzóz, w górę i w dół łagodnych wydm, zrodzonych przed wiekami przez aktywność jeziora, teraz zaś porośniętych gęsto wielkimi dębami i strzelistymi sosnami o ciężkich czubkach.
Droga kończyła się polaną, na której stała malownicza stara chata - jej bale i spoiwa poczerniały ze starości - niemal przygnieciona przez solidny komin z kamienia polnego.
- Jesteśmy na miejscu! - oznajmił Qwilleran, podnosząc wieko kosza. - Zostańcie tu, a ja się rozejrzę.
Podczas gdy koty skakały wewnątrz samochodu i stawały na tylnych łapach, by patrzeć przez szyby, on podszedł do krawędzi wydmy i spenetrował wzrokiem spokojne jezioro. Łagodne fale obmywały z uwodzicielskim rytmicznym pluskiem piaszczystą plażę. Wiaterek był istną pieszczotą. Wśród gałęzi drzew wiśniowych śmigały stadka maleńkich żółtych ptaków.
I właśnie tu, w tym cichym raju, miał spędzić całe lato!
Tak jak obiecał Hasselrich, klucz leżał pod wycieraczką na osłoniętym ganku, i Qwilleran z zapałem otworzył drzwi. Gdy tylko to zrobił, poczuł na twarzy silny podmuch chłodnego powietrza - stęchłe tchnienie chaty, która była zamknięta przez całą zimę. Wzdrygnął się odruchowo i wycofał na ganek skąpany w letnim cieple. Coś było nie tak! Hasselrich zawiódł go! Sięgnął ostrożnie za framugę drzwi i odszukał kontakt; światło w hallu zapłonęło, wiedział więc, że w domku jest prąd. Ktoś też zjawił się wcześniej, by zdjąć pokrowce z mebli w salonie. Qwilleran wyszedł pospiesznie na ciepły ganek, by przemyśleć tę niespodziewaną komplikację.
Pamiętał mgliście z poprzedniego pobytu grzejnik zainstalowany natrętnie na ścianie salonu. Wziął pospiesznie kurtkę z samochodu, żałując, że ma na sobie szorty i sandały, i jeszcze raz odważył się wkroczyć w stęchły chłód domu. Zapalił pospiesznie światło, po czym otworzył wewnętrzne okiennice, które zaciemniały wnętrze. W mrocznym kącie majaczył ogrzewacz ścienny - płaska metalowa skrzynka ze szparami wentylacyjnymi i pokrętłami, a także tabliczką, która miała czelność głosić dumnie: „Komfort-grzejnik".
Qwilleran sapnął gniewnie w wąsy. Termostat był nastawiony na dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza, ale termometr wskazywał dziesięć, Qwilleran zaś miał wrażenie, że temperatura jest bliska zeru, w dodatku zeru wilgotnemu. Przesunął termostat na najwyższy poziom, ale nie poczuł powiewu gorąca, nie rozległo się nawet ciche kliknięcie. Kopnął metalową skrzynkę, co było prymitywną techniką, która sprawdzała się w przypadku starych urządzeń parowych, ale nie zrobiło wrażenia na komfort-grzejniku.
Qwilleran spędził całe życie w swoim mieszkaniu i pokojach hotelowych, gdzie wystarczyło jedynie powiadomić kierownika, by kapiący kran został naprawiony, a obluzowana klamka umocowana. Co do grzejników wykazywał się całkowitą ignorancją. Jednego był w każdym razie pewien: nie mógł narazić swoich kotów na ten arktyczny chłód. Były zwierzętami domowymi, przyzwyczajonymi do centralnego ogrzewania i nasłonecznionych parapetów w porze letniej.
W domku był oczywiście kominek, obok, w drewnianym pojemniku, spoczywały polana, ale nie mógł znaleźć zapałek. Odruchowo poszukał w kieszeni kurtki, choć przestał palić fajkę ponad rok wcześniej. Sprawdził też inne urządzenia i stwierdził, że kanalizacja funkcjonuje, a w telefonie jest sygnał. Poczęstował grzejnik jeszcze jednym kopniakiem i sklął jego upór. W tym momencie usłyszał niecierpliwe miauczenie dobiegające z samochodu.
Wyrzucając z siebie stosowne przekleństwo, wyszukał pewien numer w cienkiej książce telefonicznej Mooseville.
- Dzień dobry! - zaćwierkał miły kobiecy głos.
- Mildred, tu Qwill - powiedział pospiesznie. - Jestem w chacie. Przyjechałem właśnie z kotami, żeby spędzić tu lato.
- To cudownie! - zawołała. - Możesz przyjść na jutrzejsze przyjęcie na plaży.
- Zapomnij o przyjęciach - warknął. - Jest coś nie tak z cholernym grzejnikiem! W domku jest zimno jak w podziemnej jaskini! Co mam zrobić? Znasz kogoś, do kogo mógłbym zadzwonić?
- Może zgasł płomień pilota - podsunęła z nadzieją w głosie. - Sprawdziłeś, czy się pali?
- Nie wiem nawet, gdzie go szukać ani jak wygląda.
- Z przodu powinny być małe drzwiczki... Qwilleran kichnął.
- Powiedz mi tylko, kto naprawia takie rzeczy, Mildred. Jestem bliski podwójnego zapalenia płuc.
- Jesteś na liście pana Glinko? - spytała. Zaczął tracić cierpliwość.
- Glinko? Kto to jest Glinko?
- Nikt ci nie mówił o panu Glinko? Możesz dzwonić do niego o każdej porze dnia i nocy, a on przyśle ci hydraulika, elektryka czy jakiegokolwiek fachowca, którego akurat potrzebujesz. To prawdziwa wygoda dla...
- Dobrze, jaki jest do niego numer? - przerwał jej, trzęsąc się i przytupując dla rozgrzewki.
- Nie tak szybko, Qwill. Najpierw musisz podjechać do jego sklepu, wpisać się na listę, uiścić opłatę i dać mu klucz do swojego domku.
- Nie podoba mi się pomysł z rozdawaniem kluczy każdemu, kto się nawinie - rzucił poirytowany.
- Ludzie są tu absolutnie uczciwi - zapewniła go z nutą przy-gany w głosie. - Za długo mieszkałeś na Nizinach. Wszystkich podejrzewasz.
Qwilleran podziękował jej zwięźle, pobiegł do samochodu i znów wsadził koty do ich koszyka podróżnego.
- Przepraszam. Wybieracie się na jeszcze jedną przejażdżkę - oznajmił.
Skierowali się do śródmieścia Mooseville, trzy mile na zachód, gdzie w sklepie żelaznym Hugginsa można było dorobić klucze.
- Spędza pan tu lato, panie Q? - spytał właściciel.
- Owszem, jeśli tylko uda mi się pozbyć zimna z chaty, Cecil. Gdzie mogę znaleźć fachowca, który naprawi grzejnik?
- Glinko ich zatrudnia - wyjaśnił Cecil. - Niech pan się z nim skontaktuje.
Mildred powiedziała, że Glinko prowadzi swój interes tuż za pocztą, i Qwilleran znalazł tam tylko jeden budynek: warsztat - brudny od smaru, obskurny warsztat z wielkimi drzwiami, które były otwarte. W środku stał samochód z podniesioną maską. Spod maski sterczały w powietrzu dwie patykowate nogi w starych podartych dżinsach, podczas gdy tułów krył się pośród zaworów, świec i cylindrów. Głowy nie było widać.
- Przepraszam - powiedział Qwilleran do kołyszących się stóp. - Gdzie mogę znaleźć pana Glinko?
Tułów cofnął się z czeluści maski i ukazała się głowa - twarz niemal zakryta przez dziko rozrośnięte bokobrody, przypominające szczurze gniazdo włosy pod zatłuszczonym beretem i dwoje jasnych, wesołych oczu. Podobny do gnoma osobnik zsunął się po zderzaku i wylądował zgrabnie na betonowej podłodze.
- Masz go pan przed sobą - oznajmił z bezzębnym uśmiechem. - Z kim mam przyjemność?
- Nazywam się Qwilleran, zatrzymałem się w chacie Fanny Klingenschoen niedaleko klubu „Na Wydmach".
Gnom przytaknął ze zrozumieniem.
- Stoi tam słup z dużym K.
- Zgadza się - odparł Qwilleran. - Mam problem z ogrzewaniem. Potrzebuję kogoś, kto to naprawi.
- Niech pan pójdzie pogadać z żoną - mały człowieczek skinął głową w stronę domu na tyłach. - Ona się tym zajmuje.
Qwilleran wymamrotał podziękowania i ruszył w stronę domu, przedzierając się przez wysokie chwasty, kawały betonu i części samochodowe. Na zarośniętym parkingu stały jeszcze trzy samochody, oczekując zainteresowania ze strony pana Glinko, każdy w cenie około czterdziestu tysięcy dolarów.
Dom nie przedstawiał się wiele lepiej od warsztatu. Schodki frontowe były zapadnięte i Qwilleran wszedł ostrożnie po resztkach desek i zastukał w pęknięte drzwi z siatką na owady. Kobieta, która wytoczyła się z głębi domu, podrygując obfitym ciałem w bufiastej sukience jak namiot, była uśmiechnięta i emanowała życzliwością. Przedstawił się i oznajmił:
- Rozumiem, że nadzoruje pani serwis naprawczy.
- Serwis! - huknęła, trzęsąc z rozbawienia pulchnymi policzkami. - A to dobre! Ale się Glinko uśmieje. Cha, cha, cha! Wchodź pan i wstąp do klubu. Piwo?
- Dziękuję, ale w samochodzie czeka na mnie dwoje przyjaciół - odmówił grzecznie.
Wprowadziła go do salonu, gdzie nic nie wskazywało, by prowadzono tu jakikolwiek biznes.
- Dwie stówy wstępnego - oświadczyła kobieta. - Pięćdziesiąt opłaty rocznej albo stówa, jak chce mieć pan pierwszeństwo w kolejce.
Qwilleran pomyślał, że opłata jest wygórowana, ale podał swoje nazwisko i adres domku i zdecydował się na usługę priorytetową.
- Muszę jak najszybciej naprawić grzejnik. Kiedy może pani wyekspediować fachowca?
- Wyekspediować! - zawołała z rozbawieniem. - A to dobre! Muszę się tego nauczyć! Niech pomyślę... Potrzebuje pan jak najszybciej hydraulika, hę? - Spojrzała w górę, jakby wykaz pracowników znajdował się na poplamionym suficie. - Ralph pojechał do Pickax po nowe rury... Jerry dostał kataru siennego, nic nie widzi i nie może prowadzić... Mały Joe ma akurat robotę niedaleko pana, zakłada nową toaletę w domu Urbanków. Wyślę wiadomość przez radio.
- Mam teraz zapłacić za usługę? - spytał Qwilleran.
- Nie. Zapłaci pan Małemu Joe, jak wykona robotę. Ale musi dać mi pan klucz.
Wręczył jej z niechęcią nowy klucz.
- Wypiszę pani czek na trzysta dolarów. Może być? Pani Glinko potrząsnęła głową i wyszczerzyła zęby.
- Przyjmujemy tylko gotówkę.
- Wobec tego muszę pojechać do banku. Zechce pani zapisać moje nazwisko i adres? Qwilleran - przeliterował.
- Mam to już w głowie - zapewniła, stukając się palcem w skroń.
- Wyekspediuję Małego Joe po obiedzie.
- Jezu, wyekspediuję! Cha, cha, cha!
- Dopiero po obiedzie? - próbował protestować.
- To my jemy obiad. Wy, ludzie z miasta, jecie lunch. Cha, cha, cha!
Po wizycie w banku, gdzie wziął trochę gotówki dla pani Glinko, Qwilleran podjechał na parking, skąd rozciągał się widok na przystań. Tam uwolnił koty z koszyka.
- Nie ma sensu wracać do domu - poinformował zwierzęta.
- Damy czas temu facetowi, żeby mógł naprawić grzejnik. Miejmy nadzieję, że system pani Glinko okaże się skuteczny.
Kupił w barku hot-doga i kawę i raczył się nimi, siedząc w wozie. Zaproponował kilka okruchów kotom, ale odmówiły grzecznie. Wspólnie obserwowali flotyllę kołyszącą się przy pomoście: łodzie wędkarskie do wynajęcia, małe jachty i żaglówki o wysokich masztach. Pomyślał sobie, że do Mooseville płynie strumień pieniędzy i że niebawem miejscowi zaczną się bogacić i spędzać wakacje na południu. Zastanawiał się, gdzie państwo Glinko będą spędzać zimy. W Palm Springs? Caneel Bay?
O drugiej ruszył powoli do domku, powątpiewając w wiarygodność i skuteczność pani Glinko. Z ulgą jednak dostrzegł na polanie zaparkowaną furgonetkę - zardzewiały, nieoznakowany pojazd z szeroko otwartymi tylnymi drzwiami; w środku znajdował się sprzęt i typowe narzędzia hydraulika.
Drzwi chaty także były otwarte, zarówno od frontu, jak i od tyłu, i wnętrze domku owiewał ciepły czerwcowy wiatr. Mały Joe miał dość rozumu, by przewietrzyć lokum. Wykazał się rozsądkiem, jak stwierdził w duchu Qwilleran. Dlaczego sam tego nie zrobiłem?
Drzwiczki grzejnika były uchylone, przed nim zaś na podłodze leżało rozciągnięte ciało. Qwilleran dostrzegł najpierw zabłocone buty robocze, potem wytarte dżinsy. Nim jego wzrok spoczął na spłowiałej czerwonej koszuli w kratę, wiedział, że to nie jest mechanik.
- Witam - powiedział niepewnie. - Jest pan hydraulikiem? Ciało przekręciło się i po chwili na podłodze usiadła dobrze
zbudowana młoda kobieta o mysich włosach upchniętych pod czapką i powiedziała:
- W pilocie był martwy pająk. Całe urządzenie jest od środka zabrudzone. Właśnie je czyszczę. Ma pan miotłę? Napaskudziłam na podłodze. - Zostało to oznajmione bez jakiegokolwiek wyrazu na szerokiej płaskiej twarzy. Szare oczy spoglądały obojętnie.
- Zaskoczyła mnie pani - wyznał Qwilleran. - Spodziewałem się faceta o imieniu Joe.
- Jestem Joanna - wyjaśniła. - Mój tata miał na imię Joe, tak więc był Duży Joe i Mały Joe.
Cały czas miała spuszczony wzrok.
- On też był hydraulikiem?
- Raczej stolarzem, ale robił różne rzeczy. Uświadamiając sobie, że kobieta mówi w czasie przeszłym,
wyczuł rodzinną tragedię.
- Co się stało, Joanno? - spytał współczującym tonem, w którym pobrzmiewało szczere zainteresowanie i jednocześnie zawodowa ciekawość. Przyszło mu do głowy, że hydraulik płci żeńskiej stanowiłby odpowiedni temat dla „Piórka Qwilla".
- Mój tata zginął tragicznie. - Wciąż siedziała na podłodze, nie patrząc mu w oczy.
- Przykro mi to słyszeć, bardzo przykro. Czy to był wypadek samochodowy?
Potrząsnęła ze smutkiem głową i wyjaśniła swoim spokojnym i trzeźwym głosem:
- Spadła na niego tylna klapa wywrotki.
- To straszne! - zawołał Qwilleran. - Kiedy to się stało?
- Dwa miesiące temu.
- Wyrazy współczucia. Ile miał lat? - spytał; Joanna wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć.
- Czterdzieści trzy. - Odwróciła się do grzejnika, jakby chcąc zakończyć przykrą dla niej rozmowę. Zapaliła pilota, zamknęła drzwiczki i dźwignęła się na nogi. - Gdzie jest miotła?
Qwilleran przyglądał się, jak zamiata, dostrzegając przy tym, że jest bardzo sumienna. Joanna była silną osobą o zdrowym wyglądzie, ale nigdy się nie uśmiechała.
- Zaraz wracam - powiedziała, zanosząc do samochodu skrzynkę z narzędziami. Kiedy wróciła, mruknęła: - Trzydzieści pięć dolarów.
Zakładając, że podobnie jak pani Glinko woli gotówkę, odliczył kilka banknotów z portfela i przyjął od niej rachunek z adnotacją „Zapłacono - Jo Trupp". Pomyślał, że suma jest wysoka, ale cieszył się, że ogrzewanie działa.
Następnie wręczyła mu jakiś żółty papier.
- Musi pan to podpisać - wyjaśniła, nie patrząc na niego.
- To dla pani Glinko.
Był to kwit potwierdzający, że zapłacił Jo Trupp za naprawę grzejnika - dwadzieścia pięć dolarów. Dwadzieścia pięć? Wahał się przez chwilę, zastanawiając nad tą rozbieżnością, gdy uświadomił sobie, że ma do czynienia z korupcją na niewielką skalę. Nie zamierzał jednak zawstydzać biednej dziewczyny z powodu dziesięciu dolarów. Musiała bez wątpienia zapłacić pani Glinko procent od zysku i zapewne lubiła uszczknąć trochę dla siebie.
Gdy tylko furgonetka zniknęła na pofałdowanej drodze, a klimat w domku stał się znośny, Qwilleran mógł wreszcie podziwiać wnętrze: pomalowane na biało ściany z bali, wysoki sufit z krzyżującymi się belkami, polakierowane drewniane podłogi kryte indiańskimi chodnikami, dwie białe sofy ustawione pod kątem przy kominku i wreszcie niezrównany widok z okien wychodzących na północ. Na jeziorze, niedaleko, ścigały się żaglówki. Sto mil dalej, po drugiej stronie, leżała Kanada.
Wniósł do środka wiklinowy koszyk i podniósł ostrożnie wieko. Natychmiast z jego wnętrza wychyliły się dwie brązowe maski o szerokich niebieskich oczach i sterczących uszach, po czym zaczęły obracać się jak peryskopy. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, koty wyskoczyły ze środka: zwinne ciała o blado-płowym futrze - jego barwę podkreślały szczupłe brązowe nogi - przypominających bicze beżowych ogonach i tych brązowych ciekawskich maskach. Qwilleran przeprosił je za długi pobyt w koszyku i niewyobrażalną zwłokę, ale zignorowały go i ruszyły wprost do kominka, by obwąchać miejsce, gdzie dwa lata wcześniej na podłodze spoczywała niedźwiedzia skóra; przesiąknięta wówczas krwią, była nie do odratowania, dlatego zastąpił ją indiański chodniczek. Następnie Koko spojrzał z zainteresowaniem na głowę łosia zawieszoną nad kominkiem, Yum Yum zaś rozpłaszczyła się na podłodze, by wpełznąć pod sofę, gdzie kiedyś chowała swoje zabawki. Po kilku minutach znajdowały się wysoko w górze i śmigały po belkach pod sufitem, skakały po gzymsie kominka, przebiegały po kanapach i ślizgały się po ręcznie tkanych chodnikach na wypolerowanej podłodze.
Qwilleran przyniósł z samochodu bagaże i zadzwonił do Mil-dred Hanstable.
- Słuchaj, Mildred, przepraszam, że nie byłem dziś rano zbyt grzeczny. Rozmawiałem z tobą trochę obcesowo.
- Nic się nie stało, Qwill. Wiem, że byłeś zdenerwowany. Wszystko skończyło się dobrze?
- Nadzwyczaj! Dziękuję za pomoc. Glinko zajęła się sprawą w mgnieniu oka. Muszę jednak z tobą pomówić o tej niezwykłej parze i ich dość nietypowym podejściu do biznesu.
Mildred wybuchnęła śmiechem.
- Wszystko działa, więc nie psuj tego. A może wpadniesz dziś na kolację? Przygotuję zapiekankę z sałatką i wyjmę z zamrażalnika placek z owocami.
Qwilleran przyjął bezzwłocznie zaproszenie i wybrał się specjalnie do Mooseville, żeby kupić dla Mildred butelkę jej ulubionej szkockiej whisky i sok z białych winogron dla siebie. Dorzucił jeszcze zapas smakołyków dla swoich kotów.
Kiedy wrócił z miasta, Koko przebywał w tylnym korytarzu, zajęty nowym odkryciem. Korytarz służył jako pomieszczenie dla wycieraczki w kolorze błota, garderoba z wieszakami na kurtki, składzik na środki czystości i inne rzeczy. Koko wczołgał się pod dywanik, po czym zaczął się wiercić i wydawać gardłowe pomruki.
Qwilleran podniósł chodniczek. Pod spodem znajdowała się klapa o powierzchni około pół metra kwadratowego, z wpuszczonym w drewno metalowym kółkiem-uchwytem. Kot obwąchiwał z zacięciem owo znalezisko.
Qwilleran ujrzał w wyobraźni podziemie pełne rur i tajemniczą plątaninę przewodów, a jego ciekawość dorównywała kociej.
- Usuń się, stary, rzucimy na to okiem - powiedział. Znalazł w składziku latarkę i podniósł ciężki dębowy właz. - To piasek! Nic tylko piasek!
Koko balansował na krawędzi otworu, gotów skoczyć w czeluść.
- Nie! - zagrzmiał Qwilleran i kot się skrzywił, cofnął i od-maszerował, by zająć się nonszalanckim lizaniem futra.
Nim Qwilleran wyruszył do chaty Mildred, jego towarzysze zostali nakarmieni i teraz wylegiwali się na ganku z widokiem na jezioro. Siedzieli w plamie światła słonecznego, całkowicie zadowoleni ze swego losu, czemu nie należało się dziwić. Skonsumowali puszkę czerwonego tuńczyka (bez ciemnej skóry) i dwie wędzone ostrygi. Teraz zażywali relaksu w leniwych pozach, Qwilleran zaś udał się na palcach po swój aparat fotograficzny, ale gdy tylko koty zauważyły, że patrzy na nie przez celownik, Yum Yum zaczęła się drapać po uchu, zezując idiotycznie niebiańskimi oczami, podczas gdy Koko przewrócił się na bok i zajął nasadą swojego ogona, wysuwając jedną łapę ku firmamentowi.
Obydwoje zostali przegnani z ganku i zamknięci w chacie, nim Qwilleran wyruszył spacerkiem do domku Mildred, pół mili dalej. Z jego działką graniczył odludny kawałek plaży, obmywany leniwymi falami. Dalej widać było nawis skalny nad wodą, znany powszechnie jako Mewi Punkt, choć rzadko można było zauważyć tu mewę, chyba że jezioro wyrzuciło na brzeg jakąś zdechłą rybę. Za Mewim Punktem na wydmie przycupnęło dwanaście domków - istny kalejdoskop stylów architektonicznych: rustykalnego, nowoczesnego, spokojnego czy po prostu paskudnego, jak chociażby budowla przypominająca kształtem łódkę, należąca rzekomo do emerytowanego kapitana żeglugi morskiej.
Ostatni w szeregu był żółty domek Mildred. Nieco dalej, na wydmie, trwały prace budowlane. Wylano już fundamenty, zaczęto też wznosić drewniany szkielet.
Na szczyt wydmy prowadziło dwadzieścia drewnianych stopni, aż do tarasu z jego stołem i żółtym parasolem, i gdy Qwilleran dotarł na górę, Mildred już czekała na niego, a jej pulchną figurę okrywała luźna sukienka plażowa.
- Co to takiego? - spytał Qwilleran, machając ręką w stronę budowy.
- Osiedle mieszkalne - odparła ze smutkiem. - Nie jestem z tego powodu szczęśliwa, ale zaproponowali nam dostęp do klubu i basenu, więc nie jest tak źle. Woda w jeziorze i tak jest za zimna, żeby się kąpać, więc. czemu nie?
Przekazując gospodyni butelki, zaproponował, że przygotuje drinki, więc Mildred skierowała go do wnętrza domu i pokazała, gdzie znaleźć szklanki i lód. Ich głosy wydawały się stłumione, ponieważ na ścianach wisiały ręcznie tkane kołdry o wzorach tradycyjnych i dziko nowoczesnych. Na rogach były wyszyte inicjały H.M.
- Wymagają pewnie mnóstwa roboty - zauważył Qwilleran, wyczuwając temat do swojej rubryki.
- Ja zajmuję się tylko aplikacją - wyjaśniła.
- Kołdry szyją moje pracownice.
Prócz pracy w szkole, pisania do lokalnej gazety i zbierania pieniędzy na szpital Mildred nadzorowała niedochodowy projekt dla rękodzielników o niskich zarobkach.
Qwilleran popatrzył na nią z podziwem.
- Odznaczasz się niewyczerpaną energią, Mildred. Nie usiedzisz w miejscu!
- Więc dlaczego nie mogę zrzucić wagi? - spytała, ignorując skromnie komplement.
- Jesteś przystojną kobietą. Nie martw się o kilogramy.
- Lubię gotować i lubię jeść - wyjaśniła. - A moja córka mówi, że mam za mało ćwiczeń z prawdziwego zdarzenia. Możesz mnie sobie wyobrazić, jak uprawiam jogging?
- Co u Sharon? Cieszy się macierzyństwem?
- No cóż, prawdę powiedziawszy, ma dość siedzenia w domu. Chce wrócić do uczenia. Roger uważa, że powinna zaczekać jeszcze rok. Co ty na to, Qwill?
- Pytasz bezdzietnego kawalera, nieudanego męża, pozbawionego krewnych i własnego zdania!... Tak przy okazji, widziałem Rogera, jadąc z Pickax. Gnał na złamanie karku do redakcji, żeby oddać artykuł do sobotniego wydania.
Mildred podsunęła mu skwierczący półmisek z nadziewanymi grzybami i rumaki.
- Podobał mi się twój artykuł o preparatorze zwierząt, Qwill.
- Dzięki. To był ciekawy temat, dowiedziałem się też, że wypchana głowa zwierzęcia nie powinna nigdy wisieć nad kominkiem; schnie od tego. Niewykluczone, ze będę musiał zawieźć do szpitala łeb łosia, który wisi w mojej chacie, żeby zrobili mu lifting twarzy. Chciałbym też zrobić coś ze ścianami pomalowanymi na biało. Wyglądałyby lepiej, gdyby miały naturalny kolor drewna.
- Ale wnętrze byłoby ciemniejsze - zauważyła Mildred.
- Możesz oczywiście zainstalować świetliki.
- Nie przeciekają?
- Nie, jeśli zatrudnisz solidnego stolarza.
- A gdzie go znajdę? Przypuszczam, że mam zadzwonić do pana Glinko. Czy ktoś zwrócił uwagę na jego zdzierstwo, Mildred? To monopol, narzucanie cen, ograniczanie wolności konkurencji i unikanie podatków. Nie przyjmują czeków i chyba nie prowadzą księgowości.
- Wszystko ma w głowie pani Glinko - wyjaśniła Mildred.
- Ta kobieta to chodzący komputer.- Urząd skarbowy patrzy podejrzliwie na chodzące komputery.
- Ale musisz przyznać, że to ogromna wygoda dla takich turystów jak my, którzy spędzają tu lato.
- Cały czas się zastanawiam, co jeszcze zapewniają prócz hydraulików i stolarzy.
- Jesteś cyniczny, Qwill. Co się stało z twoim grzejnikiem?
- Martwy pająk w płomieniu pilota, tak przynajmniej twierdził hydraulik; nie wiem, czy w to wierzyć. Glinko przysłała mi do tej roboty kobietę!
Mildred przytaknęła.
- Małego Joe.
- Nie takiego małego. Znasz ją?
- Oczywiście, że ją znam! - Mildred uczyła w miejscowej szkole przez ponad dwadzieścia lat i znała całe pokolenie uczniów, a także ich rodziców.
- Nazywa się Joanna Trupp. Jej ojciec zginął tej wiosny w dziwny sposób.- Ten okręg charakteryzuje się wysokim odsetkiem śmiertelnych wypadków - zauważył Qwilleran.
- Ludzie dożywają wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat albo umierają młodo - polowania, utonięcia, kraksy samochodowe, śmierć pod kołami traktorów...
Mildred przywołała go do stołu.
- Czy Mały Joe jest kompetentnym hydraulikiem? - ciągnął.
- Zastanawiam się, czy nie napisać artykułu o jej nietypowym zajęciu.
- Nie wiem, czego wymaga się od solidnego hydraulika -wzruszyła ramionami Mildred.
- Ale w szkole zawsze była dobra z prac ręcznych. Nie mam pojęcia, dlaczego zdecydowała się zdobyć uprawnienia hydraulika. Po co jakakolwiek kobieta miałaby naprawiać toalety i odpływy, wtykać głowę pod zlew kuchenny i wpełzać pod domy? Nie lubię nawet sprzątać łazienki!
Zapiekanka składała się z indyka, domowych kluseczek i karczochów, i wprawiła Qwillerana w doskonały humor. Sałatka cesarska pogłębiła jeszcze jego zadowolenie. Placek z malinami przyprawił go niemal o niebiańską rozkosz.
Mildred, podając kawę na tarasie, powiedziała:
- Jutro wieczorem jest przyjęcie na wydmach. Może przyjdziesz jako mój chłopak i poznasz kilku przyjezdnych? Wszystko organizują Doc i Dottie Madley. On jest dentystą z Pickax, jak wiesz. Przyjeżdżają to na weekendy.
- Kto jeszcze będzie?
- Prawdopodobnie Comptonowie; poznałeś ich, oczywiście... Urbankowie są na emeryturze; on jest chemikiem, pasjonat golfa i nudziarz... John i Vicky Bushland mają studio fotograficzne w sąsiednim okręgu. On jest zapalonym wędkarzem. Wszyscy nazywają go „Krzaczastym", co jest zabawne, bo nie ma zbyt dużo włosów... adwokat z Nizin, świeżo po rozwodzie. Nie wiem, czy przyjedzie w tym roku... Jest jeszcze młoda kobieta, która wynajmuje chatę Dunfieldów...
- A ten emerytowany kapitan?
- Kapitan Phlogg nigdy się nie udziela towarzysko, dzięki Bogu. To wariat, i to pod niejednym względem.
- Chciałbym o nim napisać, ale to antypatyczny stary dziwak. Byłem kilka razy w jego sklepie z antykami, ale to farsa!
- Jest oszustem - poinformowała go Mildred konfidencjonalnym tonem.
- Nigdy nie pływał po morzu! Był po prostu cieślą okrętowym w starej stoczni niedaleko Purple Point.
- Co on robi w takiej enklawie towarzyskiej jak klub „Na Wydmach"?
- Chcesz posłuchać historyjki, która tu krąży? Phlogg kupił działkę nad jeziorem, kiedy była warta grosze. Wyłudzał drewno ze stoczni i zbudował domek własnymi rękami, a teraz ceny działek z dostępem do jeziora sięgają dwóch tysięcy dolarów za stope kwadratową! A teraz dobra rada, Qwill - nigdy nie wypuszczaj kotów. Trzyma psa, który cieszy się reputacją kociego zabójcy. Comptonowie podali go do sądu, kiedy ich pupil został pokiereszowany.
Rozległ się stłumiony dźwięk telefonu i Mildred przeprosiła Qwillerana. Słyszał jej rozmowę zza rozsuwanych drzwi.
- Cześć, Roger! Słyszałam, że pilnujesz dziś wieczór dzieciaka... Nie, a o co chodzi?... Kto?... Och, to straszne! Jak to się stało?... Co pocznie jego rodzina? Mają trójkę dzieci!... No cóż, dziękuję, że mi powiedziałeś, Roger, ale to naprawdę zła wiadomość. Może uda nam się zebrać dla nich trochę pieniędzy.
Wróciła na taras, wyraźnie zmartwiona.
- To był Roger - powiedziała. - Utopił się młody człowiek, z którym chodził do szkoły.
- Jak to się stało? - spytał Qwilleran.
- Pojechał na ryby i nie wrócił do domu. Znaleźli ciało u ujścia rzeki. Jutro będzie o tym w gazecie.
- Wypadek z łódką?
- Nie, łowił z brzegu. To okropne. Przez całą zimę był bez pracy, właśnie go zatrudnili przy tej budowie osiedla.
Mildred zaproponowała mu jeszcze kawy, ale Qwilleran odmówił, tłumacząc, że chce wrócić do domu, nim zaatakują komary. Prawdziwy powód był inny - doznawał dziwnego wrażenia w górnej wardze, lekkiego mrowienia pod wąsami, które w jakiś niewytłumaczalny sposób zawsze zwiastowało kłopoty.
Pokonał półmilowy odcinek plaży szybciej niż zwykle. Ostatnie kilkaset metrów przebiegł, ulegając dziwnemu impulsowi. Kiedy wspinał się po wydmie, słyszał przeraźliwe miauczenie Koko, a gdy otworzył drzwi, poczuł zapach gazu!
Rozdział drugi
Kiedy Qwilleran wrócił od Mildred i stwierdził, że chata jest pełna trujących wyziewów, zadzwonił na numer państwa Glinko.
- Usługi Glinko! - oznajmił kobiecy głos, z naciskiem na nowe słowo.
Opisał szybko sytuację, nie kryjąc zrozumiałego niepokoju.
- Cha, cha, cha! - roześmiała się pani Glinko. - Proszę nie zapalać zapałek!
- Nie musi mi pani tego mówić - odwarknął. - Proszę tylko kogoś szybko przysłać.
Otworzył drzwi i okna, koty zaś zamknął w szopie na narzędzia. Po kilku minutach na polanę podjechała furgonetka, a kierowca wkroczył do chaty i zaczął węszyć, nie kryjąc sceptycyzmu. Nagle wyszedł z powrotem na dwór i spojrzał w stronę dachu. Qwilleran wyszedł za nim i też popatrzył w górę.
- Ptasie gniazda - oświadczył mężczyzna. - To zdarza się cały czas. Widzi pan tę słomę sterczącą z wylotu wentylacyjnego? Jakiś ptak zbudował tam gniazdo, a czad z pańskiego grzejnika przenika do wnętrza domu. Wystarczy wejść tam po drabinie i wyczyścić wylot.
Qwilleran zrobił, jak mu powiedziano, dochodząc przy tym do wniosku, że usługi Glinko, jakkolwiek przeżarte korupcją, są na przyzwoitym poziomie. Firma poradziła sobie z dwiema awariami w ciągu jednego dnia fachowo i punktualnie. Znalazł w szopie na narzędzia drabinę, wspiął się na dach i wyciągnął z otworu wentylacyjnego kłąb zaschniętej trawy i skorupki jajek, dumny ze swej skuteczności. Miał nawet wrażenie, że zaczyna powoli przyzwyczajać się do wiejskiego życia. Tu, wysoko w górze, odczuwał upajającą radość. Nie miał ochoty schodzić na dół, ale długi czerwcowy dzień dobiegał już końca, poza tym nadciągały komary, z szopy zaś dochodziły pełne protestu miauczenia.
Sadowiąc się na ganku w towarzystwie kotów, wreszcie się odprężył. Przed domkiem krążyły małe żółte ptaki, jakby prowokując swych odwiecznych wrogów; Koko i Yum Yum rzucały się co chwila w bezowocną pogoń, dopóki się nie zmęczyły, wyrażając niezadowolenie nerwowym podrygiwaniem ogonów. Tak skończył się ich pierwszy gorączkowy dzień letnich wakacji w Mooseville. Był ledwie zapowiedzią tego, co się miało jeszcze wydarzyć.
Qwilleran zapomniał o utonięciu przyjaciela Rogera MacGil-livraya aż do następnego ranka, kiedy to kupił gazetę. Udał się do Mooseville na śniadanie w hotelu „Northern Lights" i zaczął czytać przy stoliku. Na pierwszej stronie widniał tekst Rogera:
Mieszkaniec Mooseville topi się w rzece Buddy Yarrow, lat 29, mieszkaniec Mooseville, utonął w czwartek wieczorem w rzece Ittibittiwassee, kiedy łowił ryby. Jego ciało znaleziono u ujścia rzeki w piątek rano. Policja prowadziła poszukiwania przez całą noc, kiedy jego żona Linda, lat 28, zgłosiła zaginięcie męża.
Według rzecznika biura szeryfa Yarrow zsunął się prawdopodobnie z brzegu do wody. W miejscu, gdzie znaleziono pudełko z przynętami, doszło do obsunięcia błotnistej ziemi, rzeka zaś ma tam znaczną głębokość.
Yarrow był dobrym pływakiem, jak zeznała jego żona, co nasunęło prowadzącym śledztwo przypuszczenie, że jej mąż uderzył się głową o kamień, spadając do wody. W raporcie koronera mówi się o poważnych obrażeniach czaszki. Policja podejrzewa, że silny prąd, będący rezultatem zeszłotygodniowych opadów, porwał ogłuszoną lub nieprzytomną ofiarą aż do ujścia rzeki, gdzie zwłoki zaplątały się w zwisające nad wodą gałęzie wierzb. „Zawsze łowił w zakolu rzeki - powiedziała Linda Yarrow. - Nie miał łódki. Lubił wędkować z brzegu". Oprócz żony, Lindy Tobin z domu, Yarrow pozostawił trójkę dzieci: Bobbiego lat 5, Terry lat 3 i sześciomiesięczną Tammy. Uczył się w szkołach w okręgu Mooseville i był ostatnio zatrudniony przy budowie osiedla East Shore.
Zamieszczono też zdjęcia ofiary, zapewne z albumu rodzinnego: uczeń szkoły średniej w zespole lekkoatletycznym, potem uśmiechnięty pan młody, potem wędkarz spoglądający zmrużonymi oczami w słońce i trzymający w ręku zdobycz.
Na drugiej stronie gazety znajdowała się kolumna „Piórkiem Qwilla", gdzie zamieszczono artykuł o psie imieniem Switch, pomocniku elektryka z Purple Point. Switch pomagał swemu panu, wyjmując ze skrzynki narzędzia i wchodząc z nimi w pysku po drabinie.
Qwilleran odnotował dwa błędy na swojej kolumnie i trzy w historii o utonięciu. Dostrzegł też literówkę w swoim nazwisku.
Miał kilka pomysłów do swojej kolumny, ale wciąż umykał mu jeden temat: sklep ze starociami w Mooseville, nazywany „Śmietnikiem Kapitana" i prowadzony przez Phlogga. Z człowiekiem tym nie sposób było porozmawiać, zachowywał się lekceważąco i niegrzecznie i unikał wszelkich spotkań. Sprzedawał śmieci, a nawet gorzej, podróbki. Mimo to „Śmietnik Kapitana" stanowił atrakcję turystyczną - na zasadzie: tak złe, że aż dobre.
W sobotę rano, po śniadaniu składającym się ze steku, jajek, smażonych ziemniaków w plasterkach, tostów i kawy, Qwille-ran opracował nową metodę dziennikarską, która miała w końcu skłonić Phlogga do należytej uwagi. Wyszedł z hotelu i udał się do obskurnej rudery, która nie cieszyła się sympatią okręgowego wydziału budownictwa, ale jednocześnie miała poparcie ze strony miejscowej izby handlowej. Znalazł kapitana Phlogga, jak zwykle zarośniętego i w zmiętoszonej czapce marynarskiej, w ciemnym kącie sklepu. Mężczyzna palił cuchnącą fajkę i pociągał z butelki. W istnym gąszczu pordzewiałych, zapleśniałych i połamanych przedmiotów związanych z morzem, które otaczały właściciela sklepu, tylko wytrawny i cierpliwy kolekcjoner znalazłby coś wartościowego. Niektórzy spędzali tu godziny, grzebiąc w rupieciach.
Kapitan trzymał przy boku złowieszczo wyglądający marynarski pachołek, zmuszając tym samym Qwillerana do zachowania bezpiecznej odległości.
- Dzień dobry, kapitanie. Jestem dziennikarzem. Rozumiem, że nie jest pan emerytowanym kapitanem żeglugi morskiej; jest pan emerytowanym stolarzem.
- Że co? Że co? - zaskrzeczał kapitan, reagując bardziej bezpośrednio, niż mu się kiedykolwiek zdarzyło.
- Czy to prawda, że pracował pan jako cieśla dla stoczni w Purple Point, zanim obłowił się pan na spekulacji gruntami?
- Za cholerę nie wiem, o czym pan gada - oznajmił mężczyzna, pykając zawzięcie z fajki.
- Podejrzewam, że mieszka pan w domu na wydmach, który zbudował pan własnymi rękami z drewna skradzionego w stoczni. Czy to prawda?
- Nie pański interes.
- Czy to nie pan jest właścicielem groźnego psa, który biega samopas niezgodnie z prawem?
Stary człowiek warknął jakieś paskudne przekleństwo rodem ze stoczni i dźwignął się na nogi. Qwilleran zaczął się wycofywać.
- Czy kiedykolwiek stanął pan przed sądem w związku ze swoim psem?
- Wynocha stąd! - Kapitan Phlogg sięgnął po swój pachołek.
W tym momencie do sklepu wkroczyła grupa rozchichotanych turystów, Qwilleran zaś wycofał się pospiesznie, zadowolony z osiągniętych wstępnie rezultatów. Zamierzał podręczyć jeszcze tego człowieka irytującymi pytaniami i wyciągnąć z niego historię godną druku. Izba handlowa nie byłaby pewnie zadowolona, ale dałoby się z tego wykroić zabawny artykuł, oczywiście pod warunkiem wykreślenia wulgaryzmów i przekleństw.
Po powrocie do chaty Qwilleran zastał przy drzwiach podekscytowanego Koko, podczas gdy Yum Yum siedziała w zwartej pozycji, obserwując tę scenę z niejaką konsternacją. Koko biegał tam i z powrotem, starając się zwrócić na siebie uwagę. Miauczał przy tym i popiskiwał. Qwilleran rozejrzał się szybko po wnętrzu. Salon, aneks jadalny, kuchnia i barek tworzyły otwartą przestrzeń, która nie odznaczała się niczym niezwykłym. W łazience i w sypialni też wszystko wydawało się w porządku.
- O co chodzi, Koko? - spytał. - Wszedł tu jakiś intruz? Qwilleran pomyślał z niepokojem o drugim kluczu w rękach
pani Glinko. Trudno było się nawet zorientować, ile osób mogło mieć do niego dostęp.
- Co próbujesz mi powiedzieć, stary?
W odpowiedzi kot wskoczył na barek, stamtąd na blat kuchenny. Qwilleran zaczął szukać na nim jakichś niepokojących oznak, gdy nagle wdepnął w coś mokrego. Na polakierowanej podłodze wszelkie plamy utrzymywały się tak długo, aż nie zostały wytarte, a tu była istna kałuża. Qwilleranowi przemknęła przez głowę myśl o kocim występku, ale szybko pozbył się podejrzeń. Koty były zbyt schludne, by można było je oskarżać o podobne uchybienie.
Otworzywszy szafkę pod zlewem, stwierdził, że jej wnętrze jest zalane, usłyszał też nieznaczny plusk. Jęknął i sięgnął po słuchawkę telefonu.
- Cha, cha, cha. Kapie! - zawołała z radością pani Glinko.
- Bez paniki, wyekspediujemy kogoś w try miga.
Po piętnastu minutach na polanę zajechała - ta sama co wcześniej - stara furgonetka, która miał na sobie więcej rdzy niż lakieru, i zza kierownicy wysunęła się Joanna.
- Cieknie? - spytała tym swoim rzeczowym i monotonnym głosem, wsadzając głowę pod zlew.
- Te rury są stare!
- Chatę zbudowano siedemdziesiąt pięć lat temu - poinformował ją Qwilleran.
- Nie ma zamknięcia dopływu. Jak mogę się dostać na dół?
Pokazał jej właz, ona zaś podniosła bez trudu ciężką drewnianą klapę i zsunęła się do dziury. Koko wykazywał niezwykłe zainteresowanie i trzeba go było trzy razy odpędzać. Kiedy Joanna wynurzyła się z powrotem, cała w pajęczynach, pogrzebała fachowo pod zlewem, zeszła ponownie pod podłogę, by otworzyć zawór, i przedstawiła rachunek. Qwilleran ponownie zapłacił trzydzieści pięć dolarów i podpisał kwit na dwadzieścia pięć. Uczyniło to zeń wspólnika w drobnym szwindlu, ale odczuwał więcej sympatii wobec Joanny niż wobec pani Glinko. Wytłumaczył sobie, że rozbieżność w wysokości dziesięciu dolarów można uznać za coś w rodzaju napiwku.
- Co jest pod podłogą? - spytał.
- Mało miejsca, można się tylko czołgać. Piasek, rury, zbiorniki i mnóstwo pająków. Ogólnie sporo kurzu.
- To mało przyjemne.
- Raz w takim miejscu wlazłam na węża. Mój tata wpakował się na skunksa. - Rozejrzała się po domku; jej obojętna twarz nie zdradzała większych emocji, dopóki kobieta nie dostrzegła Koko i Yum Yum siedzących na sofie. - Ładne koty.
- Siedzą zawsze w domu i nigdy nie wychodzą - oznajmił z naciskiem Qwilleran. - Jeśli kiedykolwiek zdarzy ci się przyjść tu pod moją nieobecność, nie wypuszczaj ich! W sąsiedztwie grasuje zły pies.
- Lubię zwierzęta - powiedziała. - Kiedyś miałam jeżozwie-rza i świstaka.
- Co to za żółte ptaki, które tu latają?
- Dzikie kanarki. Jest tutaj też mnóstwo pręgowców. Trzymam kilka, a także lisa.
- Nietypowe zwierzaki - skomentował, zastanawiając się, czy ta kobieta może przywlec na swoich butach jakieś zarazki, typowe dla dzikiej fauny.
- Raz uratowałam dwa małe niedźwiadki. Jakiś myśliwy zastrzelił ich matkę.
- Wolno ci trzymać w niewoli dzikie zwierzęta?
- Nikomu o tym nie mówię - wzruszyła ramionami. - Świstak był prawie martwy, jak go znalazłam. Karmiłam go zakraplaczem.
- Gdzie je trzymasz?
- Za domem. Niedźwiadki zdechły.
- Bardzo interesujące - oznajmił w zamyśleniu Qwilleran. Właściwie mógłby napisać artykuł o Joannie hydrauliku, ale nie mógłby wspomnieć o Joannie zoologu. - Dziękuję za szybką usługę - dodał tonem pożegnania.
Kiedy już wyszła z chaty, człapiąc ciężkimi butami, uświadomił sobie zmianę w jej wyglądzie. Obuwie, dżinsy, spłowiała koszula w kratę i czapka były te same co poprzednio, ale ich właścicielka miała umalowane usta i czyste włosy; były związane w koński ogon.
Usiadł do artykułu dla środowego wydania - o Starym Samie grabarzu, który kopał szpadlem groby od sześćdziesięciu lat. Miał mnóstwo notatek na temat Starego Sama, a także chwytliwy tytuł, ale brakowało mu odpowiedniego miejsca do pracy. W chacie za biurko mógł służyć tylko stół jadalny, który był jednakże okrągły. Papiery uparcie zsuwały się z pochyłych krawędzi i spadały na podłogę, gdzie koty traktowały je jak tobogany, ślizgając się na nich z radością po wypolerowanej podłodze. Lubiły także siadać na jego notatkach i owijać ogony wokół wałka jego elektrycznej maszyny do pisania.
- Wiesz, czego potrzebuję? Osobnego gabinetu - powiedział do Yum Yum, która próbowała właśnie ukraść pisak. Nawet czytanie było trudne, kiedy człowiek miał na kolanach stado kotów, a zaborczość, jaką okazywała mu ta mała dama, nie pozwalała rozsiąść się wygodnie i skoncentrować. Niemniej jednak robił w tych niesprzyjających warunkach, co mógł, dopóki nie skończył artykułu i nie nadeszła pora, by przygotować się do wieczornego przyjęcia.
W miarę zbliżania się wyznaczonej godziny silne słońce wczesnego wieczoru zaczęło się zniżać nad jeziorem i Qwilleran włożył ciemne okulary przed spacerem po plaży do domku Mildred. Uznał, że kobieta wygląda promiennie w lekkiej i przezroczystej sukience wiśniowego koloru, która spływała powabnie po jej obfitej sylwetce i odsłaniała nagie ramiona, pulchne i kusząco gładkie.
- O! - zawołała. - Z tymi wąsami i w okularach wyglądasz sexy, Qwill!
Odpłacił jej ostrożnym komplementem, ale przygładził zadowolony wąsy.
Ruszyli wzdłuż wybrzeża do plażowego domku Madleyów z tarasem z sekwoi, do którego prowadziły stare, wytarte schody na zboczu wydmy. Goście już się zbierali, wszyscy w ciemnych okularach, co nadawało im niejaką anonimowość. Stanowili barwny tłumek - w sukienkach plażowych, koszulkach żeglarskich, pumpach, bluzkach bez pleców, espadrylach z surowej skóry, sandałach, koszulach hawajskich i wiejskich. Nawet Lyle Compton, kurator oświaty, nosił odważne spodnie w kratę. Można było dostrzec tylko jedną prostą sukienkę białego koloru. Okrywała ona chorobliwie chudą młodą kobietę o ciemnych i krótko przyciętych włosach. Przedstawiono ją jako Russell Simms. Gospodyni zwróciła się do Qwillerana:
- Oboje jesteście nowicjuszami. Russel też dopiero tu przyjechała.
- Jest pani z Nizin?
Russell przytaknęła i popatrzyła przez swoje ciemne okulary na jezioro.
- Russell wynajmuje dom Dunfieldów - wspomniała Dottie Madley, oddalając się, by powitać nowych gości.
- Piękny widok - zauważył Qwilleran.
Russell zdobyła się na nieśmiałe spojrzenie i znów skupiła wzrok na wodzie.
- I bezustannie się zmienia - ciągnął. - Dziś jezioro jest spokojne, a jutro może zerwać się wicher i nagle pojawią się szalejące fale. Jest pani pierwszy raz w tym okręgu?
- Tak - odparła.
- Zamierza tu pani spędzić całe lato?
- Chyba tak. - Jej ciemne okulary z uporem odmawiały jakiegokolwiek kontaktu z jego ciemnymi okularami.
- Russell... dość nietypowe imię jak dla kobiety.
- Tradycja rodzinna - wymamrotała, jakby przepraszając za coś.
- Co chce pani robić podczas lata?
- Chciałabym... czytać... i spacerować po plaży.
- W mieście jest wspaniałe muzeum, jeśli interesują panią wraki, i kiepski sklep ze starociami. Jak to się stało, że wynajęła pani chatę Dunfieldów?
- Znalazłam ogłoszenie.
- W „Daily Fluxion"? Pisywałem do tej niezwykle żywej i kontrowersyjnej gazety.
- Nie. W „Morning Rampage".
Wszelkie próby nawiązania rozmowy ze strony Qwillerana spełzały na niczym i odczuł ulgę, kiedy Dottie przedstawiła nową parę i odciągnęła Russell, by zapoznać ją ze świeżo rozwiedzionym adwokatem.
Wszyscy obecni na tarasie rozpoznawali Qwillerana - albo przynajmniej jego wąsy. Kiedy mieszkał na Nizinach i pisał dla „Fluxion", zdjęcie jego smutnych oczu i obwisłych wąsów ukazywało się regularnie u góry szpalty. Kiedy zjawił się nagle w Pickax jako spadkobierca fortuny Klingenschoenów, stał się natychmiast znaną osobistością. Kiedy założył Fundację Klingenschoenów z myślą o przekazaniu swego ogromnego bogactwa miejscowej społeczności, stał się lokalnym bohaterem.
Krążył swobodnie po tarasie z sekwoi, postukując kostkami lodu w szklance z piwem korzennym, dokuczając żartobliwie Dottie, prawiąc komplementy żonie chemika, zagadując Bushyego o ryby, słuchając ze zrozumieniem i współczuciem wdowca, który opowiadał, jak rozsypał prochy swej żony z helikoptera nad Wyspą Trzech Drzew.
Leo Urbank, chemik, obnosił się ze swymi stopniami naukowymi, koneksjami zawodowymi i znajomościami klubowymi w formie słownego resume i spytał Qwillerana, czy gra w golfa. Otrzymawszy odpowiedź negatywną, oddalił się.
Bushy, fotograf, zaproponował Qwilleranowi wyprawę na ryby któregoś wieczoru. Był młodszy niż inni mężczyźni, chociaż już zaczął łysieć. Qwilleran zawsze lubił towarzystwo fotografów, Bushy zaś pasował do pozytywnego obrazu: towarzyski, sympatyczny, pewny siebie.
Kurator oświaty spytał Qwillerana:
- Miałeś jakieś wiadomości od Polly Duncan, od kiedy uciekła z Moose County?
Qwilleran znał Lyle'a Comptona dobrze: wysokiego, chudego, nieco ponurego mężczyznę o przewrotnym poczuciu humoru i ciętym języku.
- Dostałem kartkę, Lyle - odparł. - Została powitana na lotnisku przez miejscowe szychy i otrzymała od nich bukiet kwiatów.
- To znacznie więcej, niż my zrobiliśmy dla tej biednej kobiety, która tu przyjechała. Wygląda na to, że Polly lepiej wyszła na tym interesie. Skoro jest taką wielbicielką Szekspira, może zostanie w Anglii na stałe.
Qwilleran poruszył nerwowo wąsami na tę sugestię, choć wiedział doskonale, że Compton go podpuszcza.
- Nic z tego nie wyjdzie - wzruszył ramionami.
- Kiedy Polly rozgłosi swoją teorię, że Szekspir był kobietą, zostanie deportowana... Tak na marginesie, wiesz coś o tym młodym człowieku, który utonął?
Jako kurator szkolny Compton znał wszystkich w okręgu i chętnie dzielił się informacjami, choć zawsze zastrzegał, że nie jest plotkarzem, tylko urodzonym krzewicielem oświaty.
- Buddy Yarrow? Tak, był lubiany w szkole. Musiał się jednak sporo uczyć, żeby dostawać jako takie stopnie. Ożenił się z dziewczyną Tobinów, zbyt szybko dorobili się gromadki dzieci. Harował, żeby je utrzymać.
Mildred usłyszała, o czym rozmawiają.
- Zwróciłam się do Fundacji Klingenschoenów o wsparcie finansowe dla Yarrowów - powiedziała. - Mam nadzieję, że szepniesz słówko, Qwill.
Dottie Madley wtrąciła:
- Buddy zbudował zejście na plażę i bardzo porządnie wykonał robotę - nie zostawił nawet odrobiny trocin czy gwoździ. Glinko go nam przysłała.
- Ktoś tu wspomniał o pani Glinko? - zainteresował się Urbank. - Zepsuła się u nas instalacja wodna i Glinko przysłała nam panią hydraulik, wyobraźcie sobie!
- Pewnie naprawia wszystko spinką - zauważył Doc. Qwilleran o mało się nie skrzywił. Już dawno temu zwalczył
w sobie skłonność do żartobliwych uwag na temat spinek i staników.
- Doc! - odezwała się Mildred głosem surowej nauczycielki.
- To niemodny seksistowki żargon. Idź do toalety i przepłucz sobie usta mydłem.
- Przestanę dowcipkować o szpilkach - odgryzł się Doc
- kiedy wy dziewczyny przestaniecie mówić na kibel toaleta.
- Sprzeciw! - zawołał John Bushland. - Obraźliwa uwaga na temat mniejszości!
Właśnie wtedy Qwilleran powiedział coś, co wybuchło jak bomba. Wspomniał po prostu o swoich wakacyjnych planach, ale reakcja obecnych zaskoczyła go.
- Nie rób tego! - poradził gospodarz.
- Będziesz żałował - dodała jego żona ze śmiertelną powagą.
- Jedyny błąd, jaki w życiu popełniłem - oświadczył adwokat. - Próbowaliśmy tego zeszłego lata i rozpadło się nam małżeństwo.
- Kiedy zabraliśmy się do tego, moja żona doznała niemal załamania nerwowego - wyznał chemik.
Bushy dodał z powagą:
- Po raz pierwszy w życiu miałem ochotę kogoś zamordować!
Qwilleran wspomniał po prostu, że chciałby rozbudować nieco swoją chatę z bali. Dowiedział się teraz, że każdy z obecnych na przyjęciu napotkał na swej drodze doprowadzające do szału albo nieprawdopodobne przeszkody, kiedy próbował powiększyć domek, przerobić kuchnię, dobudować ganek albo położyć nowy dach.
- Na czym polega problem? - spytał z łagodnym zdziwięniem Qwilleran.
- Wszyscy porządni fachowcy są w lecie zajęci poważnymi robotami - wyjaśnił Doc Madley.
- W tej chwili budują to osiedle na wybrzeżu, wielki motel w Mooseville, dom dla starych ludzi w North Kennebeck, nowe skrzydło szpitala w Pickax i dwie szkoły. Do tak małej roboty jak twoja potrzebujesz podziemnego budowlańca.
- Jeśli uda ci się go znaleźć - uprzedził Urbank.
- Przepraszam za swoją ignorancję - powiedział Qwilleran - ale co to takiego podziemny budowlaniec?
- Trzeba kopać, żeby go znaleźć - odparł Compton tonem wyjaśnienia.
- A Glinko? Wydawało mi się, że jego firma to piękna odpowiedź na wszystkie problemy, duże i małe.
- Glinko może podesłać ci kogoś w sytuacji awaryjnej albo na jeden dzień, ale nie zajmuje się projektami budowlanymi.
- Czy ci podziemni fachowcy ogłaszają się w książce telefonicznej?
- Ogłaszają! - wykrzyknął Bushy. - Nie mają nawet telefonów. Niektórzy biwakują w namiotach.
- Więc jak ich wytropić?
- Trzeba chodzić po barach - ktoś podsunął.
- Albo po składach drewna - dodał ktoś inny. - Jeśli zobaczysz faceta, który kupuje deski, gwoździe i sklejkę i nie dostaje kredytu, to łap go! To jest człowiek, którego potrzebujesz.
- Nie dawaj mu nawet centa zadatku - ostrzegł Compton.
- Płać mu tylko za przepracowane godziny.
- I módl się, żeby wrócił następnego dnia - powiedziała Urbank. - Spędziliśmy raz całe lato, czekając, aż dokończy robotę, a potem się dowiedzieliśmy, że siedzi w więzieniu w jakimś innym okręgu.
- Nasz fachowiec mieszkał na parkingu przyczep - powiedziała Dottie. - I Doc jeździł tam każdego ranka, żeby wyciągnąć go z łóżka.
- Jeśli zależy ci na oszczędnościach, to podziemny budowlaniec jest idealnym rozwiązaniem - dorzucił Doc.
- Może nigdy nie skończyć roboty, ale nie jest drogi.
- I musisz mieć go cały czas na oku, bo inaczej wstawi drzwi w miejsce okna - uprzedził Bushy.
- Hmm - mruknął Qwilleran, niezdolny do jakiejkolwiek innej reakcji werbalnej po owej zdumiewającej tyradzie przyjaciół.
- Na ogół znają swoją robotę, ale są cholernie niefrasobliwi. Nie obchodzą ich plany czy schematy. Mówisz im, o co ci chodzi, rysujesz na piasku patykiem i wymachujesz dłońmi.
- Oczywiście jak już dojdzie do najgorszego, pozostaje zawsze Potężny Lou - powiedział Doc tonem pocieszenia.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem i dyskusja zmarła litościwą śmiercią, gdy gospodyni zaprosiła gości do bufetu.
Wszyscy pochowali okulary do kieszeni, weszli do środka i zaczęli się częstować kurczakiem na zimno, sałatką ziemniaczaną i marchewkami. Niektórzy zasiedli przy małych stolikach, inni trzymali talerzyki na kolanach. Compton postawił swój na gzymsie kominka.
Adwokat zajmujący miejsce obok Qwillerana odezwał się cicho:
- Próbowałeś rozmawiać z tą nową dziewczyną? Jestem błyskotliwy na sali sądowej, ale nie mogłem wyciągnąć z niej nawet jednego słowa!
Mildred spytała swoim głosem nauczycielki:
- Ktoś widział zeszłej nocy naszych gości?
- O której godzinie? - zainteresował się Bushy.
- Około drugiej nad ranem.
- O tej porze się zwykle pojawiają - zauważyła Sue Urbank.
- Powiem wam, co mi się przytrafiło - wtrącił fotograf. - Wypłynąłem swoją łódką ostatniej nocy, żeby połowić po zmroku, i właśnie zakładałem przynętę na haczyk, kiedy zauważyłem jakiś blask nad głową. Wiedziałem, oczywiście, co to jest, sięgnąłem więc po aparat - nie ruszam się nigdzie bez niego - ale kiedy znów spojrzałem w górę, już zniknęło!
- Co to było? - spytał Qwilleran.
- Kolejny raz UFO - odparł rzeczowym tonem Bushy. Qwilleran zerknął na pozostałych, ale nikt nie wydawał się
zdziwiony.
- Udało ci się kiedykolwiek zrobić zdjęcie? - spytał ktoś fotografa.
- Nigdy. Zabrakło szczęścia. Z.av/siL. szybko umykają.
- Zanotowano jakieś porwania? - spytał Qwilleran z uśmiechem sceptyka.
- Jeszcze nie - odparł Doc. - Ale jestem pewien, że Mildred pójdzie na pierwszy ogień.
Mildred nie straciła zimnej krwi.
- Doktorze, mam nadzieję, że wszyscy pańscy pacjenci podadzą pana do sądu!
- Zabawne - odezwała się Sue Urbank. - Nie widziałam ani jednego gościa zeszłego lata, ale w tym roku pojawiają się prawie każdej nocy.
- Możemy się spodziewać nienormalnej pogody, biorąc pod uwagę tę aktywność w okolicy jeziora - zawyrokowała Dottie.
Qwilleran wciąż patrzył na nich z niedowierzaniem. Mildred dostrzegła jego reakcję i spytała:
- Mam do ciebie zadzwonić, Qwill, kiedy pojawią się którejś nocy około drugiej?
- To miłe z twojej strony - powiedział. - Ale chcę się porządnie wysypiać.
Podczas tej pogawędki Russell Simms milczała, wpatrując się w swój talerz i przeżuwając powoli jedzenie. W pewnym momencie Qwilleran zerknął znienacka w jej stronę i zauważył, że przygląda mu się kątem oka. Przygładził wąsa.
- Czytał ktoś dziś rano horoskop? - spytał Urbank. - W moim było napisane, że dokonam mądrej inwestycji, poszedłem więc do sklepu i kupiłem nowy komplet kijów golfowych.
- W moim było napisane, że powinienem współdziałać ze swoją partnerką - oznajmił adwokat. - Niestety, nie mam jej obecnie. Ktoś się zgłasza na ochotnika?
Bushy wtrącił:
- We „Fluxion" napisali, żebym wyszedł z domu i się zabawił. W „Rampage" poradzili, żebym został w domu i zabrał się do jakiejś roboty.
- Nie czytuję horoskopów - poinformował Compton.
- To prawda - potwierdziła jego żona. - Sama muszę mu je czytać, kiedy się goli.
- Zawsze wiedziałem, Lyle, że jesteś hipokrytą - wyznał doktor.
- Kurator hipokryta jest bardziej godny zaufania niż dentysta, który nie zadaje swoim pacjentom bólu - zauważył Comp-ton. - Nigdy nie ufaj bezbolesnemu dentyście.
- Spod jakiego znaku jesteś, Qwill? - spytała Mildred.
- Nie wiem - odparł. - Zostałem pominięty, kiedy je rozdawali.
Trzy osoby spytały go o dzień urodzin i doszły do wniosku, że jest spod znaku Bliźniąt na rogu Byka. Mildred oznajmiła, że rok będzie dla Bliźniąt bardzo ciekawy.
- Możesz się spodziewać niespodziewanego - dodała.
Kiedy podano kawę i goście przenieśli się z powrotem na taras, Compton zszedł na plażę, żeby zapalić cygaro. Qwilleran podążył za nim.
- Doc to żartowniś.
- Dusza towarzystwa - zgodził się Compton. - Ale jeśli chcesz sobie wyleczyć zęby, to lepiej idź do mechanika samochodowego.
- Jak ci się podobała ta rozmowa o UFO i horoskopach?
- Nie oczekuj racjonalnych argumentów po tym plażowym tłumie - odparł kurator. - To inteligentni ludzie, ale miesza się im trochę w głowach, kiedy tu przyjeżdżają. Ma to pewnie związek z atmosferą.
- Podejrzewam, że kapitan Phlogg nie zaszczyca swą obecnością tych przyjęć.
- Nie, to nie jest towarzyski typ. Ma wielkiego psa, który włóczy się po wydmach niczym bydlę Baskerville'ów, a ja trzymam załadowaną strzelbę pod ręką. Jeśli kiedykolwiek przyłapię go na swoim kawałku plaży, to oberwie! Między oczy!
- Mam wrażenie, że otworzyłem istną puszkę Pandory, kiedy wspomniałem o rozbudowie chaty - powiedział Qwilleran.
- Nie zamierzasz chyba tego robić, co?
- Potrzebuję więcej przestrzeni, i to jak najszybciej. Domek jest w sam raz na weekendy czy krótkie wakacje, ale nie nadaje się na całe lato. Zatrudniłeś kiedykolwiek podziemnego budowlańca?
- Jakieś dwa miesiące temu - odparł Compton. - Wylał cement pod garaż na dwa samochody i z grubsza go wygładził, a potem już się nie pojawił. Zrobiłem wszystko, pomijając wynajęcie prywatnego detektywa. Facet był przyjezdny, wiesz, jeden z tych, co to pojawiają się tutaj w sezonie; mogłem tylko zostawić wiadomość w tawernie „Pod Wrakiem". Nie widzieli go już od pięciu tygodni, a my pozostaliśmy z niewykończonym garażem. Nie możemy znaleźć nikogo, kto zechciałby dokończyć to draństwo.
- Niezbyt zachęcające - zauważył Qwilleran.
- Musisz doświadczyć tego na własnej skórze, żeby uwierzyć.
- Ktoś wspomniał o Potężnym Lou...
- Daj sobie spokój! Może nawet widziałeś go, jak pałęta się po mieście - ciężarowiec, któremu się wydaje, że jest budowlańcem. Ma fortunę w narzędziach, ale nie wie, z którego końca wbić gwóźdź.
- Z czego się utrzymuje?
- Nie musi się z niczego utrzymywać. Do jego rodziny należały wszystkie odkrywki piasku w okręgu.
Zaczął się spektakularny zachód słońca - kula ognia zanurzająca się w jeziorze i barwiąca jego wody na czerwono. Potem zaatakowały komary i goście weszli do środka, żeby pograć w karty. Qwilleran zasugerował Mildred, żeby opuścić przyjęcie.
- Chodźmy do domu, przyrządzimy sobie deser lodowy - powiedziała. - Wciąż jestem głodna. Zauważyłeś, że było na trzynaścioro? To zły omen.
- Wszyscy zatrujemy się sałatką ziemniaczaną - zawyrokował wesoło Qwilleran. - Miałaś okazję pogadać z tą młodą kobietą w białej sukience? Ma na imię Russell. Zachowuje się jak lunatyczka.
- Nie mam pojęcia, co się z nią dzieje - przyznała Mildred.
- Widziałeś jej oczy, kiedy zdjęła okulary? Niesamowite!
- Może wylądowała tu na pokładzie jednego z tych waszych pozaziemskich statków?
- Przecież nie wierzysz w kosmicznych gości - przypomniała mu z wyrzutem Mildred. - Poczekaj tylko, aż sam zobaczysz!
Kiedy dotarli do jej domu, podała francuskie lody domowej roboty z truskawkami i drobinkami czegoś chrupkiego.
- Co myślisz o przybraniu? - spytała.
- Wygląda jak wyschnięte jedzenie dla kotów - oznajmił szczerze. - Ale jest dobre!
- To płatki śniadaniowe własnej roboty; wspaniały poranek z mlekiem i pokrojonym w plasterki bananem. Co jadasz na śniadanie, Qwill?
- Nie jadłem płatków od dwunastego roku życia.
- Więc dam ci trochę, żebyś mógł zabrać do domu. - Mildred zawsze obdarzała swoich przyjaciół specjałami swojej roboty.
- A teraz mi powiedz o tej rozbudowie.
- Nic wielkiego, pokój do spania i pracy z toaletą, no i miejsce dla kotów. Możesz wykonać surowy szkic? Coś, co mógłbym pokazać budowlańcowi?
- Bez problemu - zapewniła. - Narysuję to nawet w rzucie pionowym. Nie dasz rady dopasować nowej części do swoich ścian z bali, ale możesz zastosować sklejkę i zabejcować pod kolor.
Wykonała szkice, a potem omawiali szczegóły; został u niej dłużej, niż zamierzał. Kiedy w końcu się pożegnał, Mildred dała mu plastikowy pojemnik z płatkami i pożyczyła latarkę, żeby nie szedł po ciemku plażą.
- Uważaj na skały przy Mewim Punkcie - ostrzegła, spryskując go środkiem na komary. Po chwili dorzuciła żartobliwie: - I uważaj na kosmicznych przybyszów!
Wracając do siebie, był pewien, że uda mu się znaleźć renomowanego budowlańca, bez konieczności szukania jakichś niepewnych robotników. Miał znajomości w Pickax i pieniądze ze spadku do dyspozycji. Wyświadczył wielu ludziom i różnym organizacjom przysługi. Nie przewidywał żadnych problemów.
Dotarł na miejsce, wspiął się na wydmę, obszedł chatę i otworzył tylne drzwi.
- Wróciłem! - zawołał. - Gdzie komitet powitalny?... Do diabła!
Potknął się o zmięty chodniczek, który miał zakrywać klapę włazu do piwnicy. Zapalił światło i zaczął szukać kotów. Gdy tylko dostrzegł Yum Yum siedzącą w swej pełnej niepokoju pozie na kanapie, od razu się zorientował, że coś jest nie tak, a potem zauważył na chodniczku pod kominkiem istne konfetti. Cała strona gazety została rozerwana na drobne kawałeczki! Kompletnemu zniszczeniu uległa historia o utonięciu Buddy'ego Yarrowa, a wraz z nią kolumna Qwillerana po drugiej stronie - opowieść o Switchu, psie elektryka.
- Gdzie u diabła jesteś?! - wrzasnął Qwilleran. Dostrzegł kątem oka jakiś ruch nad głową i jego spojrzenie powędrowało wzdłuż kamiennego kominka ku gzymsowi - ogromnej belce, wyciętej z sosnowego kloca o długości sześciu metrów. Koko nie siedział na tym drewnianym gzymsie ani na belkach pod sufitem. Przycupnął na łbie łosia, między rogami, emanując satysfakcją z każdego wąsa.
- Nie udawaj takiego zadowolonego z siebie! - warknął na niego Qwilleran. - Cokolwiek próbujesz mi powiedzieć, twój styl komunikacji mi nie odpowiada. Poza tym zwinąłeś chodnik w hallu, o mało się nie przewróciłem! Mogłem skręcić sobie kark!
Koko zmrużył oczy i zrobił niewinną minę.
- Ty diable! - rzucił Qwilleran, zbierając kawałki gazety i zastanawiając się, dlaczego Koko to zrobił.
Rozdział trzeci
Gdyby Qwilleran przeczytał w poniedziałek rano swój horoskop, zaoszczędziłby sobie kilku rozmów telefonicznych. Większość przyjezdnych konsultowała się z gwiazdami w „Morning Rampage", który przysyłano codziennie do Mooseville z Nizin. W poniedziałek rano „Rampage" przekazywał czytelnikom spod znaku Bliźniąt: „Słuchaj rad swoich współpracowników. Nie upieraj się, by robić wszystko po swojemu".
Qwilleran jednak nigdy nie czytał horoskopów. Najpierw zadzwonił do przedsiębiorstwa XYZ w Pickax i usłyszał od Dona Exbridge'a:
- Chciałbym ci pójść na rękę, ale mamy problemy z robotą, to będzie cud, jeśli wywiążemy się z terminów. Grozi nam utrata ogromnych pieniędzy.
Potem zadzwonił do Moose County Construction, drugiej największej firmy budowlanej w okolicy, i usłyszał zapewnienie, że chętnie wykonaliby zleconą pracę - przyszłego lata. W końcu właściciel Kennebeck Building Industries oświadczył, że będzie dla nich przywilejem i ogromną przyjemnością rozbudowa chaty Klingenschoena - po Dniu Pracy.
Qwilleran pragnął mieć nowe skrzydło w lipcu, nie we wrześniu, a jego niezadowolenie pogłębiły dwa inne wydarzenia. Najpierw na jego lewym pośladku pojawiła się wysypka ukąszeń jakichś insektów; doprowadzała go do szału pomimo zastosowania kosztownego preparatu, zalecanego przez farmaceutę z Mooseville. I to jeszcze nie wszystko: zlew w kuchni znów przeciekał!
Wzburzony, zadzwonił kolejny raz do pani Glinko i wypadł jak burza z domu, nie kryjąc irytacji i frustracji; miał nadzieję, że opustoszała połać piachu o długości pół mili między jego chatą a wydmami, na których stały letnie domki, pomoże mu odzyskać właściwą perspektywę.
Spacerując, zaczął sobie uświadamiać, że przez całe dorosłe życie zadowalał się małymi pieniędzmi; teraz, kiedy miał do dyspozycji nieograniczone fundusze, zachowywał się jak zepsute dziecko. Usiadł na kłodzie wyrzuconej na piasek przez niedawny sztorm, sadowiąc się ostrożnie, by oszczędzać pokąsany pośladek. Jezioro marszczyło się łagodnie, a woda obmywała brzeg z cichym i uspokajającym pluskiem. Po plaży krążyły tam i z powrotem biegusy. W górze skrzeczały mewy.
Zauważył, że jest ich mnóstwo na niebie od wschodu; zataczały koła, nurkowały i krzyczały. Coś niezwykłego działo się za skałami i wierzbami, za miejscem zwanym Mewim Punktem. Ruszył powoli w stronę cypla, by nie psuć ptakom zabawy, i gdy dotarł do drzew, zobaczył na plaży kobietę, bezbarwną postać w płowych spodniach i swetrze. Stała nad samą wodą i wyciągała z kieszeni swetra jedzenie, które rzucała rozradowanym ptakom. Rozpoznał ciemne krótkie włosy Russell i jej senne ruchy. Mewy ogarnęło szaleństwo, skrzeczały i krzyczały, walcząc między sobą w powietrzu o skrawki, nurkowały nawet i wyrywały jej z palców okruchy. Ona zaś mówiła do nich w języku, którego nie potrafił zrozumieć. Obserwował ten spektakl, dopóki nie opróżniła kieszeni. Potem ruszyła powolnym krokiem na wchód, w stronę domków.
Kiedy Qwilleran szedł niespiesznie z powrotem do chaty, jego irytację stłumił spokój plaży i zachowanie mew. Wspinaczka po wydmie była trudnym zadaniem. Brnąc po suchym drobnym piasku, robił dwa kroki pod górę i zsuwał się dwa w dół. Co chwila musiał walczyć z lawinami upartych ziarenek. Inni mieszkańcy wybrzeża zainstalowali sobie schody przy domkach, pokonując w ten sposób erozję. Naprawdę był mu potrzebny stolarz...
Na polanie stała znajoma furgonetka, w kuchni zaś przebywała Joanna, borykając się z przeciekającym zlewem.
- Jak mogło to się stać tak szybko? Przecież to naprawiłaś -oświadczył nieco oskarżycielskim tonem.
- Potrzebuje pan nowej rury. Ten staroć jest do niczego.
- Więc dlaczego mi nie powiedziałaś? Dlaczego nie założyłaś nowej rury?
- Właśnie to zrobiłam - odparła po prostu, leżąc na podłodze, wsparta na łokciu. Głowę miała pod zlewem.
Kiedy Qwilleran zobaczył rachunek, żachnął się.
- Co to za rura? Wykładana złotem?
- Plastikowa - wyjaśniła na swój obojętny sposób. - Mogę się napić wody?
Podał jej szklankę.
- Proszę bardzo. Myślę, że wiesz, gdzie się nalewa.
- Zamierza pan siedzieć tu całe lato? - spytała. Znów miała na wargach szminkę - czerwoną o purpurowym odcieniu.
- Taki mam zamiar - odparł z zamierzoną zwięzłością, podejrzewając, że być może pragnie mu składać wizyty towarzyskie każdego dnia.
Rozejrzała się po chacie, zatrzymując wzrok na indiańskich chodnikach z ich jaskrawoczerwonymi plamami.
- Ładne chodniki.
Z jej furgonetki dobiegał skrzekliwy głos.
- To chyba krótkofalówka w twoim wozie - powiedział.
Kiedy już odjechała do następnej roboty, Qwilleran zaczął żywić wątpliwości co do metody stosowanej przez panią Glinko. Czy Joanna, naprawiając zlew po raz pierwszy, mogła zostawić poluzowane złącze, żeby znów zaczęło kapać? Czy taką technikę stosowała pani Glinko? Czy szkoliła swoich ludzi jak dickensowski Fagin?
Pełen podejrzeń, sfrustrowany i niezadowolony, potrzebował terapii pod postacią godzinnego lunchu w klubie prasowym z kilkoma znajomymi dziennikarzami, ale nie było żadnego klubu prasowego w promieniu czterystu mil od Moose County. Pomyślał jednak o swoim starym przyjacielu Archu Rikerze i zadzwonił do redakcji w Pickax.
Moose County, przez wiele lat pozbawione przyzwoitej prasy, miało teraz profesjonalną gazetę z prawdziwego zdarzenia, która ukazywała się dwa razy w tygodniu, zaspokajając lokalne zapotrzebowanie na wiadomości i ogłoszenia. Była to „Moose County coś tam", tytuł, który zrodził się z jakiegoś żartu i przetrwał. Wydawcą i redaktorem był wieloletni przyjaciel Qwillerana z Nizin. Właśnie do niego teraz zadzwonił - do Archa Rikera.
- Masz wolną chwilę dziś wieczorem, Arch? Dawno się nie widzieliśmy.
- Fakt! - odparł Riker. Z powodu zbliżającego się ślubu i przygotowań do nowej publikacji nie mógł sobie przez wiele tygodni pozwolić na kawalerskie kolacje. - Jestem wolny i głodny. Co proponujesz?
- Przeprowadziłem się na lato do chaty. Przyjedź tutaj, wybierzemy się do hotelu „Northern Lights". Podają spaghetti w poniedziałki... Jak tam twoja urocza narzeczona?
- Urocza, akurat! Zerwaliśmy ze sobą w miniony weekend -warknął Riker do telefonu. - Będę u ciebie o szóstej... zaczekaj! Gdzie ta twoja chata? Nigdy tam nie byłem.
- Jedź szosą na północ aż do jeziora, potem skręć w lewo, jakieś trzy mile dalej zobaczysz literę K na cedrowym słupie.
Krótko po szóstej na polanie pojawił się samochód redaktora i Qwilleran wyszedł, by powitać swego brzuchatego i rumianego przyjaciela w średnim wieku.
- Człowieku, idealne miejsce na letnie wakacje! - zawołał Riker, podziwiając wiekowe bale chaty, wysokie sosny i niekończącą się połać wody.
- Wejdź do środka i przyrządź sobie martini - zaproponował Qwilleran. - Posiedzimy chwilę na ganku.
Redaktor wszedł do chaty, nie kryjąc zachwytu i zazdrości, kiedy zobaczył ogromny kamienny kominek, belki na suficie, głowę łosia nad gzymsem paleniska i kontuar barku, zrobiony z pojedynczego kawałka sosny.
- Ale z ciebie szczęściarz!
Zaczął mieszać swojego drinka ze skupieniem naukowca chemika, podczas gdy Qwilleran opierał się o bar i przyglądał tej procedurze, wiedząc doskonale, że nie należy przeszkadzać. Potem spytał ze szczerą troską starego przyjaciela:
- Co zaszło między tobą i Amandą?
- Jest najbardziej zrzędliwą, zadufaną w sobie, upartą, nieprzewidywalną kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem - odparł Riker. - Miałem dość!
Qwilleran przytaknął. Znał Amandę Goodwinter.
- Fatalnie. Traci porządnego faceta. Rosie się odzywa czasem?
- Pisze do dzieciaków, a one mi wszystko przekazują. Rosie wyszła ponownie za mąż; mówią, że musi utrzymywać tego gościa.
- Rosie też straciła porządnego faceta. Jak ci się tu mieszka? Przyzwyczaiłeś się?
Riker skosztował martini, skrzywił się i przytaknął z aprobatą.
- Tak, cieszę się, że tu jestem. Z ulgą wyrwałem się z „Fluxion", a po rozwodzie chciałem wyjechać z miasta. Nigdy nie sądziłem, że polubię życie na prowincji, tak daleko od wszystkiego, ale moje nastawienie się zmienia. Tak jak mój punkt widzenia.
- To znaczy?
- Pamiętasz historię z pierwszej strony o pożarze fermy drobiu? Tę z zeszłego tygodnia? Spłonęło tysiąc pięćset kurcząt. Jeśli pracowałbym na Nizinach, to pewnie napisałbym jakiś zabawny kawałek o największym w świecie grillu drobiowym, zakładając z góry, że ferma była ubezpieczona i nikt nie poniósł straty. - Łyknął martini. - Tymczasem szczerze współczułem właścicielowi. Nigdy nie spotkałem Douga Cottle'a, ale przejeżdżałem obok jego fermy - schludny dom, dobrze utrzymane podwórze i wielki kojec dla kurcząt. I kiedy to się stało, naprawdę zrobiło mi się cholernie przykro z powodu ogromnych strat i losu tych nieszczęsnych ptaków, uwięzionych w płonącym budynku. Wyobraziłem sobie, jak marzenia i lata pracy tego człowieka idą z dymem w samym środku nocy!... Ale ironia, co? Opisywałem setki pożarów, kiedy mieszkałem na Nizinach, i nigdy się tak nie czułem. Starzeję się?
Zanieśli drinki na ganek od strony jeziora, gdzie stały drewniane fotele z grubych bali, zbitych przez jakiegoś anonimowego stolarza w jakichś zamierzchłych czasach.
- Siadaj, Arch. Są wygodniejsze, niż się wydaje.
Riker zagłębił się ostrożnie w głębokie siedzisko i odetchnął z zadowoleniem.
- Piękny widok! Mogę się założyć, że masz tu niesamowite zachody słońca. I mnóstwo szczygłów.
- Co ty wiesz o ptakach, Arch?
- Kiedy masz na karku rodzinę, uczysz się wielu rzeczy, których nie chciałeś znać.
- Mój hydraulik twierdzi, że to dzikie kanarki.
- Twój hydraulik nie miał trójki dzieci, które dostały odznaki z dziedziny ornitologii. Miałeś wiadomości od Polly, Qwill? Podoba jej się Anglia?
- Dostałem dwie kartki. Poprosili ją, żeby dawała wykłady.
- Przypuszczam, że będziesz się często spotykał z Mildred pod nieobecność Polly.
Qwilleran zastrzygł wąsami.
- Jeśli myślisz o tym, o czym myślę, że myślisz, to odpowiedź brzmi: „Nie!" Mildred mieszka pół mili dalej; oboje piszemy dla tej samej gazety; jej zięć jest jednym z moich najlepszych przyjaciół; poza tym ona świetnie gotuje. Ale to nie znaczy, że zamierzam narażać na niebezpieczeństwo swój związek z Polly. Zresztą Mildred ma męża, cokolwiek to znaczy.
- Dobra, dobra! - zawołał Riker, unosząc dłonie w geście rezygnacji. On i Qwilleran dorastali razem w Chicago, a ich przyjaźń przetrwała walki na pięści w podstawówce, kłótnie w szkole średniej, rywalizację na studiach i bezustanne sprzeczki.
- Teraz, kiedy zerwałeś z Amandą, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś sam zabrał Mildred na kolację, Arch - powiedział Qwilleran.
- Na skali od jednego do dziesięciu dałbym twojej eks narzeczonej dwa, a Mildred dziewięć.
- Nieźle!
- Ciebie oceniam na sześć z plusem. Riker posłał mu kwaśne spojrzenie.
- Nie zapominaj, że jestem twoim szefem.
- A ty nie zapominaj, że jestem twoim sponsorem. - „Moose County coś tam" istniało dzięki pożyczce z Fundacji Klingenschoenów, załatwionej po cichu przez Qwillerana.
- I jeśli nie zaczniesz pisać poprawnie mojego nazwiska na mojej szpalcie, to odsetki pójdą w górę.
- Przepraszam. Wymierzyliśmy składaczowi dwadzieścia batów i daliśmy godzinę na opuszczenie miasta. - Riker rozejrzał się po ganku. - Gdzie superkot? Czytał ostatnio w jakichś umysłach? Przewidział jakieś zbrodnie? Wywęszył jakieś zwłoki?
- Głównie zajmuje się własną osobą - myje sobie ogon, gada z wiewiórkami, zjada pająki - tego typu rzeczy. Ale wczoraj podarł tytułową stronę twojej gazety, Arch. To powinno dać ci coś do myślenia na temat „Coś tam". Może to jego sprzeciw wobec nadmiernej liczby literówek.
Koko był legendą wśród dziennikarzy zamieszkujących Niziny - jedyny kot w historii dziennikarstwa, który był członkiem honorowym klubu prasowego. Oprócz kociej ciekawości i syjamskiej inteligencji odznaczał się intuicją, która pozwalała mu wpaść na trop przestępstwa. Posługując się nosem i pazurem, potrafił dokopać się do informacji, która wprawiała w zdumienie istoty ludzkie, zmuszone polegać wyłącznie na sile umysłu.
- Byłby z niego doskonały reporter śledczy - zauważył Riker. - Zawsze trzymaliśmy w domu koty, ale żaden z nich nie mógłby się równać z Koko. Myślę, że ma to związek z jego wąsami. Są doprawdy wspaniałe.
- Owszem - zgodził się cicho Qwilleran, głaszcząc się po własnych wąsach, równie wspaniałych.
Riker nachylił się gwałtownie i spojrzał z uwagą na niewielki wzgórek pyłu drzewnego na podłodze ganku.
- Masz tu mrówki stolarki!
- Co? Stolarki?
- Mrówki, które przegryzają się przez stare drewno. Lepiej ściągnij tu specjalistę od fumigacji.
Qwilleran jęknął. Wyobraził sobie, jak znów dzwoni do Glinko.
Riker opacznie zrozumiał jego reakcję.
- Nie chcesz chyba, żeby ganek zawalił ci się pod stopami, prawda? Powinieneś wezwać stolarza, żeby obejrzał dokładnie konstrukcję.
Qwilleran znowu jęknął.
- Pozwól, że ci opowiem o radościach wynikających z mieszkania w chacie liczącej siedemdziesiąt pięć lat, czyli wspaniałym miejscu na lato, jak to określiłeś. - Wyjaśnił przyjacielowi zasady systemu Glinko, opisując parę małżeńską, która działała według owych reguł, i zrelacjonował wizyty Joanny Trupp. - Trzy wizyty hydraulika w ciągu czterech dni!
- Wygląda mi na to, że przyjeżdża tu dla twoich wąsów -oświadczył Riker. - Wiesz, jak kobiety reagują na tę szczotkę na twojej górnej wardze! Zamierzasz zaprosić ją na lunch?
Qwilleran zignorował tę dowcipną uwagę.
- A mnie wygląda na to, że cały ten serwis Glinko to jeden wielki szwindel. Będę wiedział coś więcej pod koniec lata. Jeśli moje podejrzenia są słuszne, to twoja gazeta powinna ujawnić ten skandal!
- Zatrudnij Koko w charakterze śledczego - zaproponował redaktor z szerokim uśmiechem.
- Mówię poważnie, Arch! Ta sprawa śmierdzi!
- Daj spokój, Qwill. Robisz z igły widły. Podejrzewałbyś własną babkę.
Qwilleran poruszył się niespokojnie na swoim fotelu.
- Co się z tobą dzieje? - spytał Riker. - Strasznie się dzisiaj wiercisz. Coś mi się zdaje, że masz mrówki nie tylko w deskach ganku.
- To te ukąszenia owadów, swędzą jak diabli - wyjaśnił z irytacją Qwilleran. - Około dwunastu ukąszeń w jednym miejscu, w dodatku nie chcą zniknąć.
Jego przyjaciel przytaknął ze zrozumieniem.
- To ugryzienia pająków. Nasze dzieciaki przywoziły coś takiego z obozów letnich. Po tygodniu zejdzie.
W tym momencie na ganek wkroczył dumnie Koko i spojrzał znacząco na Qwillerana.
- Przepraszam, muszę nakarmić koty - podniósł się z fotela. - Nalej sobie jeszcze, Arch, a potem wybierzemy się do miasta na kolację.
Kurort wakacyjny Mooseville był długi na dwie mile i szeroki na dwie przecznice, i ciągnął się wzdłuż wybrzeża, u podnóża piaszczystych zboczy.
- Któregoś dnia jakiś jurny jeleń zacznie gonić jakąś seksowną j łanię po tych wydmach i cały ten piasek zacznie się zsuwać - przepowiedział Riker.
- Będziemy tu mieli drugie Pompeje. Żebyśmy j tylko zdążyli o tym napisać przed oddaniem numeru do druku.
Na obrzeżach miasteczka szosa biegnąca wzdłuż wybrzeża
przechodziła w główną ulicę z lokalnym portem, przystanią i hotelem „Northern Lights" od strony północnej. Po drugiej stronie stały budynki użyteczności publicznej i siedziby różnych firm, wzniesione całkowicie z drewnianych bali albo cementu, które
przypominał je kształtem. Poczta, ratusz, bank i sklepy też naśladowały drewnianą konstrukcję i tylko tawerna „Pod Wrakiem" i wyłamywała się z tego trendu. Najgłośniejszy i najpopularniejszy bar w miasteczku mieścił się w drewnianym kadłubie wyrzuconego na brzeg statku.
- Wstąpimy na jednego, a potem przejdziemy się do hotelu, żeby coś zjeść - zaproponował Qwilleran.
Wnętrze lokalu emanowało atmosferą starego żaglowca z pochyłymi grodziami i masywnymi belkami, ale zamiast trzeszczącego kadłuba, szumu fal i śpiewających delfinów źródłem efektów dźwiękowych była telewizja, szafa grająca, automaty elektroniczne i hałaśliwi goście.
- Jak w pokoju prasowym „Fluxion"! - wrzasnął Riker.
- Kto to jest?
- Turyści! Letnicy! Miejscowi! - odkrzyknął Qwilleran. Zapracowana kelnerka z talentem do odczytywania z ruchu
warg przyjęła od nich zamówienie: jedno martini z oliwką i woda sodowa z plasterkiem cytryny. Kiedy barman otrzymał zamówienie, pomachał w stronę ich stolika. Tylko Qwilleran zamawiał kiedykolwiek wodę sodową z dodatkiem cytryny.
Qwilleran przeprosił Rikera i przepchnął się do zatłoczonego baru, żeby zamienić kilka słów z mężczyzną, który nalewał piwo. Nastąpiła pantomima: marszczenie czoła, potrząsanie głową, wzruszenie ramion i inne gesty wyrażające bezradność.
- Co to było?! - wrzasnął Riker.
- Powiem ci później.
Do baru wkroczył chwiejącym się krokiem stary człowiek w podniszczonej czapce marynarskiej i wspiął się na stołek; ćmy barowe zajmujące sąsiednie miejsca odfrunęły czym prędzej.
- Kto to taki?!
- Handlarz starzyzną! - odkrzyknął Qwilleran i wskazał innego barwnego staruszka w kombinezonie - rumianego, bystrookiego i zwinnego jak małpa. - Grabarz!
Wkrótce wyszli z tawerny i ruszyli do hotelu po drugiej stronie ulicy, gdzie sala restauracyjna była tak cicha, że, jak narzekał Riker, dzwoniło mu w uszach. Plastikowe obrusy na stołach i papierowe śliniaki na gościach dowodziły, że jest to wieczór spaghetti.
- Teraz ci wyjaśnię - powiedział Qwilleran. - To moje wakacyjne lokum, które tak podziwiasz, jest za małe na normalne codzienne życie. Chcę je trochę powiększyć i coś dobudować. Rozmawiałem z Hasselrichem, mam zgodę zarządzających testamentem, ale pojawił się problem: znalezienie budowlańca.
- To nie powinno być trudne - odrzekł Riker. - W okręgu jest kilka dużych firm budowlanych.
- Niestety mają poważne roboty w miesiącach letnich i nie interesuje ich taki drobiazg. Letnicy muszą polegać na ludziach, którzy przyjeżdżają do miasta w zardzewiałych gruchotach i mieszkają w namiotach.
- Mają uprawnienia?
- Obywają się bez nich, ponieważ ci ludzie to zło konieczne. Władze patrzą na to przez palce.
- Nigdy o niczym takim nie słyszałem!
- Jest mnóstwo rzeczy, o których nie usłyszysz, Arch, dopóki nie zawitasz do Moose County. To jak życie na innej planecie... a skoro mówimy o planetach, słyszałeś coś o UFO?
- Od czasu do czasu prasa przynosi jakieś informacje, ale to nic nowego.
- Nie, chodzi mi o to, czy słyszałeś coś o niedawnej aktywności w okolicy jeziora.
- Nie - odparł redaktor z rozbawieniem. - Jakieś plotki?
- Letnicy rozmawiają o przybyszach z kosmosu tak, jak ty rozmawiasz o koszykówce. Może byś to zlecił Rogerowi?
- Dlaczego sam o tym nie napiszesz? Ty na to wpadłeś.
- Jestem niedowiarkiem. Obaj wiemy doskonale, że to tylko rodzaj meteorologicznego fenomenu, ale Roger przysięga, że to statki międzyplanetarne, a Mildred zachowuje się tak, jakby była po imieniu z ich załogami.
Sałata była krucha, chleb czosnkowy chrupiący, a spaghetti aldente.
- To najlepsze, co tu podają - oznajmił Qwilleran. - Miejscowi przychodzą tu w poniedziałki. W pozostałe dni karmią turystów szarymi klopsami, szarymi pieczonymi ziemniakami i szarymi brokułami.
Młoda para przy sąsiednim stoliku pomachała do Qwillerana i gdy Riker oznajmił, że musi wracać do redakcji, Qwiłleran poszedł porozmawiać z Nickiem i Lori Bambą.
- Kto dziś siedzi przy dziecku? - spytał.
- Moja teściowa - wyjaśniła Lori. - Dzięki Bogu za teściowe. Już dawno przestałam cię prosić o pomoc, Qwill.
- Przysuń sobie krzesło - zaprosił go Nick. - Zjesz z nami deser. Lori była sekretarką Qwillerana na pół etatu. Siedząc w domu,
odpowiadała na jego pocztę jedną ręką, a w drugiej trzymała butelkę z odżywką dla dziecka.
- Twoja korespondencja podwoiła się od czasu, gdy pojawiła się ta twoja rubryka - powiedziała. - Ledwie nadążam z odpowiedziami.
- Zacznij pisać na maszynie obiema dłońmi - podsunął.
- Jak tam koty?
- Znakomicie. Przenieśliśmy się na lato do chaty; chcę ją rozbudować. Wiecie może, gdzie mógłbym znaleźć jakiegoś fachowca?
Lori i Nick wymienili znaczące spojrzenie.
- Ciem Cottle? - zasugerował Nick.
- Doskonale! Ciem potrzebuje akurat pracy.
- I nie jest specjalnie zajęty na farmie od czasu tego pożaru... mówimy o synu Douga Cottle'a, Qwill - wyjaśnił Nick. - Wiesz, to ci, u których wybuchł ten pożar.
- Ciem się żeni i przydadzą mu się pieniądze - dodała Lori.
- Ten facet zna się na rzeczy? - spytał Qwiłl.
- Jest dobry i można na nim polegać - zapewnił Nick. - Kiedy ma zacząć? Zaraz do niego zadzwonię. Gramy w tej samej lidzie softballu.
- Chciałbym, żeby najpierw zbudował schody na plażę.
- Pewnie, może to zrobić jedną ręką.
Nick przeprosił i poszedł zadzwonić, a Lori zwróciła się do Qwillerana:
- Żałuję, że Nick nie może znaleźć pracy, która odpowiadałaby jego doświadczeniu i umiejętnościom. Zęby starczyło na życie i jeszcze coś zostało. Posada inżyniera w więzieniu stanowym to nic specjalnego. Widzi na okrągło paskudne rzeczy albo po prostu smutne.
- Ale ma w sobie wrodzoną werwę, która pomaga mu utrzymać się na powierzchni. Zawsze wypływa.
- To jego oficjalny wizerunek - powiedziała Lori. - Ale ja widuję go w domu... właśnie wraca.
- Ciem jest zainteresowany - poinformował Nick. - Chce z tobą mówić.
Głos w telefonie odznaczał się gardłowym brzmieniem człowieka, który spędził życie na farmie - i na boisku.
- Witam, panie Qwilleran. Podobno potrzebuje pan stolarza.
- Tak, chodzi mi o kilka robót, ale najpilniejsze są schody na plażę, zanim moja chata zsunie się do wody. Wiesz, co mam na myśli?
- Pewnie, kilka lat temu pomagałem Buddy'emu Yarrowi przy takich schodach, pracowaliśmy dla kilkorga ludzi z klubu. Wiem, jaki rodzaj drewna jest potrzebny, żeby się dużo nie marnowało.
- Kiedy mógłbyś zacząć?
- Może być jutro?
- Nawet nie śniłem o dogodniejszym terminie. Wiesz, gdzie mieszkam?
- Droga z dużym K na słupie. Jeździłem tamtędy milion razy.
- A więc do zobaczenia jutro.
Qwilleran przygładził z zadowoleniem wąsa i wrócił do stolika.
- Jestem dłużnikiem waszych dzieciaków - oznajmił i wziął do ręki rachunek za kolację.
Kiedy wrócił do domu, koty powitały go spojrzeniami pełnymi łapczywości, więc zaczął szukać jakiegoś smakołyku, który sprawiłby im radość. Wciąż nie otworzył plastikowego pojemnika z płatkami Mildred.
- Może to wygląda jak karma dla kotów - wyjaśnił - ale to płatki śniadaniowe dla ludzi.
(Zazwyczaj odmawiały spożycia czegokolwiek przeznaczonego dla kotów).
Potem rozłożył się na kanapie z gazetą, podczas gdy Yum Yum usadowiła mu się na nogach, a Koko wspiął się na oparcie sofy; oba koty czekały, aż zacznie czytać głośno o deficycie handlowym i niedawnym przejęciu takiej czy inne firmy.
O północy nadeszła pora, by zamknąć drzwi i wewnętrzne okiennice. W czerwcu świt nadchodził wcześnie i jeśli okna nie były przysłonięte, wnętrze chaty oświetlał różowy blask słońca, koty zaś nabierały błędnego przekonania, że to czas na śniadanie.
Brzeg jeziora był zwykle bardzo ciemny i bardzo cichy w spokojne, bezksiężycowe noce i Qwilleran spał jak kamień do drugiej trzydzieści. O tej właśnie godzinie wyrwał go ze snu jakiś dźwięk, na tyle alarmujący, że usiadł na łóżku i zaczął nasłuchiwać z niepokojem. Po chwili znów to usłyszał: głęboki, nieprzerwany, dudniący jęk, który stawał się coraz głośniejszy i coraz bardziej gniewny, by zakończyć się przeraźliwym wrzaskiem. Rozpoznając okrzyk Tarzana w wykonaniu Koko, który w ten sposób reagował na bezdomne koty, Qwilleran warknął: „Spokój!"
Znów się położył. Wtedy uświadomił sobie, że błyska jakieś światło. Wyskoczył z łóżka i popędził do salonu. Zielonkawe światło, przenikające z wielką siłą przez przysłonięte okiennice, barwiło upiornym blaskiem białe ściany, białe sofy, a nawet blade futro Koko. Kot siedział na poręczy kanapy - grzbiet wygięty w łuk, zje-żony gon, uszy odchylone do tyłu, wzrok wlepiony w okno.
Qwilleran rozchylił energicznym ruchem okiennice i został oślepiony przez jaskrawe, pulsujące światło. Ruszył biegiem do drzwi wejściowych i wypadł na ganek, drąc się: „Hej, wy tam!"
Światło jednak zniknęło, nic też nie było słychać, zerwał się tylko wiatr, który świstał w konarach drzew wiśniowych. Qwilleran cofnął się po omacku do chaty, wciąż oślepiony tamtym blaskiem.
Kiedy odzyskał wzrok i gdy ogon Koko przybrał normalną postać, a Yum Yum wypełzła spod kanapy, doszedł do wniosku, że to był żart. Podejrzewał, że to ten fotograf z klubu błyskał swoim fleszem, by zrobić kawał niedowiarkowi, i że stoi za tym Mildred.
Rozdział czwarty
We wtorek wczesnym rankiem sen przerwało Qwilleranowi zawodzenie piły elektrycznej i donośny stukot młotka. Spojrzał jednym okiem na zegarek przy łóżku; było dopiero wpół do siódmej. Na ogół wstawał późno, ale uświadomił sobie, że stolarz zabrał się do roboty i że trwa budowa schodów na plażę. Wciągnął dres i wyszedł na szczyt wydmy.
Na polanie stał jasnoniebieski pikap - jeden z pięciu tysięcy w tym kolorze, jakie jeździły po okręgu, według jego prywatnych obliczeń. Ten wyróżniał się rysunkiem na drzwiach kabiny, ukazującym rozkrzyczanego i machającego skrzydłami kurczaka. Na klamce wisiała kurtka softballowa: czerwona z białymi literami, które układały się w napis „Koguty". Na polanie piętrzył się stos drewna, ustawiono także kozioł do cięcia. Stolarz natomiast znajdował się w połowie piaszczystego zbocza, wbijając każdy gwóźdź trzema oszczędnymi ruchami młotka. Łup, łup, łup.
- Dzień dobry - powiedział Qwilleran zaspanym głosem, kiedy stukot ustał.
Młody człowiek podniósł wzrok znad roboty.
- Mam nadzieję, że pana nie obudziłem.
- Ależ skąd - odparł Qwilleran z przyjaznym sarkazmem.
- Zawsze wstaję o szóstej rano i przebiegam kilka mil przed śniadaniem.
Stolarz nie wychwycił żartu.
- To dobrze - oznajmił. - Och, zapomniałbym, jestem Ciem Cottle.
Wspiął się po wydmie, wyciągnąwszy sękatą dłoń. Był jednym z pięciu tysięcy dobrze zbudowanych, zdrowych, młodych blondynów w Moose County - ponownie wynik prywatnych obliczeń Qwillerana.
- Twoja twarz wydaje mi się znajoma - zauważył.
- Czasem pomagam przy barze w tawernie „Pod Wrakiem".
Ciem nie tracił czasu na rozmowy, tylko zabrał się do budowy schodów.
- Jakiego drewna używasz?
Miało zielonkawy odcień, jak to niesamowite światło, które przesączało się do chaty w środku nocy.
- Jest specjalnie obrobione, nie trzeba go malować. Wszyscy teraz takiego używają.
Łup, łup, łup.
Jako ktoś, kto zmiażdżyłby sobie palec przy pierwszym uderzeniu młotka, Qwilleran obserwował stolarza z niekłamanym podziwem. Każdy gwóźdź wchodził prosto, we właściwym miejscu, wbijany maksymalnie oszczędnym ruchem.
- Jesteś prawdziwym fachowcem! Gdzie się tego nauczyłeś?
- Tata mnie wszystkiego nauczył. - Łup, łup, łup. - Sam buduję sobie dom. W październiku się żenię.
- Przykro mi z powodu pożaru. To musiało być wstrząsające przeżycie.
Ciem przestał wbijać gwoździe i spojrzał na Qwillerana.
- Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będę przez coś takiego przechodził - powiedział posępnie. - Zbudziłem się w środku nocy i pomyślałem, że mój pokój się pali. Ściany były czerwone! Niebo też było czerwone! Z Mooseville i innych miast przyjechali ochotnicy, ale było już za późno.
- Co twój ojciec teraz zrobi? Ciem wzruszył ramionami.
- Zacznie wszystko od początku.
- Miałbyś ochotę na kawę albo coś zimnego?
- Nie, dzięki. Za wcześnie na przerwę. Łup, łup, łup.
Qwilleran przygotował kawę dla siebie i wprawił w zdumienie koty, serwując im śniadanie o dwie godziny za wcześnie - puszka kurczaka bez kości z dodatkiem bulionu w galarecie. Nie mogąc uwierzyć w swe szczęście, dreptały radośnie w kółko, pomrukując i pomiaukując.
- Zasłużyłyście na to - powiedział. - Macie jak dotąd niezbyt udane wakacje... cieknąca woda, hydraulicy, niesamowite światło w nocy, a teraz jeszcze hałaśliwy stolarz!
Patrzył, jak pochłaniają jedzenie. Wydawało się, że lubią mieć widownię; był czas, kiedy nie chciały jeść, dopóki stał obok. Teraz odczuwał przyjemność, patrząc, jak pochylają się nad talerzykami. Kładły ogony na podłodze, strzygły uszami i wąsami, i poruszały gwałtownie głowami, przeżuwając jedzenie w pyszczkach. Kiedy zaproponował im na deser trochę płatków śniadaniowych Mildred, Koko wspiął się na tylne nogi, pełen wyczekiwania.
Qwilleran z taką uwagą przyglądał się zachowaniu swoich towarzyszy, że nagły dźwięk telefonu go wystraszył. Usłyszał w słuchawce podniecony głos Mildred.
- Słyszałeś nowiny, Qwill?
- Nie włączyłem jeszcze radia - powiedział. - Co się stało? Przed hotelem rozbił się jakiś latający spodek? Pewnie będzie wymagał naprawy w warsztacie pana Glinko.
- Widzę, że jesteś od rana w dobrym nastroju, Qwill! Posłuchaj: kilka minut temu zadzwonił do mnie Roger. Kapitan Phlogg nie żyje! Znaleźli go w jego sklepie, był martwy.
- Biedak zapił się w końcu na śmierć. Izba handlowa będzie zrozpaczona. Kto znalazł ciało?
- Policjant z Mooseville, robił obchód o północy. Zobaczył światło wewnątrz sklepu. Kapitan siedział bezwładnie w swoim fotelu. Ale nie dlatego dzwonię - wyznała. - Jego pies wył całą noc. Myślisz, że powinnam podejść do niego i go nakarmić?
- Chcesz stracić rękę? Radziłbym powiadomić szeryfa. Zastanawiam się, czy facet nie miał gdzieś w okolicy krewnych.
- Roger twierdzi, że nie. Nie bardzo wiem, co będzie dalej.
- Zostanie pochowany na koszt stanu, a władze zaczną szukać spadkobierców i ewentualnego majątku. Myślisz, że miał gdzieś schowane pieniądze? Nigdy nie wiadomo, z takimi biednymi ekscentrykami różnie bywa... No cóż, tak czy owak będzie lepiej, jak zadzwonisz do szeryfa w sprawie tego psa, Mildred. Dobrze o tobie świadczy, że się przejmujesz.
Qwilleran odłożył ostrożnie słuchawkę, rozmyślając ciepło o swojej miłej, troskliwej sąsiadce... i zaczął się zastanawiać, dlaczego nie dostał od Polly Duncan długiego listu.
Wyszedł na wydmę, gdzie robota dobiegała już końca, i zwrócił się do Cierna:
- Chcę rozbudować chatę. Jesteś zainteresowany? Ciem ocenił wzrokiem stare ściany z bali.
- Nie da się niczego dopasować do tej stolarki.
- Zdaję sobie z tego sprawę, ale wystarczyłaby mi sklejka z odpowiednią bejcą.
- A stary fundament jest z kamienia polnego. Ostatni kamieniarz zmarł dwa lata temu. Musiałby pan podłożyć cementowe bloki pod nową część.
- Nie mam zastrzeżeń.
- Jakby chciał pan połączyć obie części?
Qwilleran pokazał mu szkice nowego skrzydła, stojącego pod kątem prostym w stosunku do chaty, z drzwiami otwierającymi się bezpośrednio na tylny hall. Ciem zaniósł papiery do swojego wozu, skalkulował koszty i przedstawił wyliczenia na kartce papieru.
- Pański domek znajduje się poza granicami miasteczka, nie będzie więc potrzebne pozwolenie. To znaczy powinien je pan mieć, ale nikt sobie tym nie zawraca głowy. Mógłbym zacząć jutro kopać dół pod fundamenty i wylać cement następnego dnia. Stwardnieje przez weekend.
- Dam ci zadatek.
- Nie ma potrzeby! Mam kredyt w składzie drewna. Nasza rodzina jest tu od 1872.
- Jedno pytanie. Wiesz coś o mrówkach stolarkach? Wgryzają się w podpory ganku.
- Niech pan kupi środek na insekty i porządnie go rozpyli - poradził Ciem.
Kiedy niebieski pikap z szalonym kurczakiem na drzwiach odjechał, Qwilleran pomyślał z zadowoleniem o dokonanej transakcji. Rachunek za schody był rozsądny, a Ciem przyjął czek i nie kręcił nosem, że nie dostaje gotówki. Młody człowiek był nie tylko uczciwy i fachowy, ale też zaradny. Pracował na farmie ojca, dorabiał na lewo w tawernie „Pod Wrakiem" i budował sobie dom. Qwilleran był gotów zlekceważyć alarmistyczne plotki o kłopotach budowlanych. Lyle Compton nazwał letników niepoważnym towarzystwem, a ich rozmowa o UFO i horoskopach zdawała się potwierdzać tę opinię. Nie należało wierzyć w ich koktajlowe uwagi na temat podziemnych budowlańców.
Był tak zadowolony z ostatnich wydarzeń, że gdy ktoś zadzwonił do niego z siedziby władz stanowych w Pickax, zgodził się pełnić rolę jurora podczas parady Czwartego Lipca. Była to obywatelska funkcja, z której zwykle rezygnował, ale jego rozmówczyni miała głos jak Polly Duncan. Powiedziała, że parada odbędzie się w Mooseville i że Mildred Hanstable zgodziła się zasiadać w jury; potrzebny był jeszcze ktoś trzeci. Jego obecność dodałaby uroczystości odpowiedniego prestiżu. Dorzuciła, że zawsze czytuje rubrykę „Piórkiem Qwilla" i że jest to najlepsza rzecz w tej gazecie. Przygładzając skromnie wąsy, Qwilleran zgodził się oceniać platformy biorące udział w paradzie.
Na lunch udał się do hotelu i gdy szedł przez hall, dostrzegł coś kątem oka. Zdjęcie młodego człowieka. W hotelu panował staroświecki zwyczaj ogłaszania wydarzeń towarzyskich na specjalnej tablicy. Złocona rama, kilka wstążek i sztuczne kwiaty zapewniały odpowiednią oprawę. Qwilleran zwykle mijał to miejsce przyspieszonym krokiem, patrząc w inną stronę, ale tym razem przystanął, by przyjrzeć się dokładniej. Na tablicy wisiała fotografia młodych ludzi wraz z wydrukowaną kartą, na której było napisane: „Pan i pani Wimsey ogłaszają zaręczyny swojej córki Maryellen z Gemem Cottle, synem pana i pani Cottle. Wszyscy pochodzą z Black Creek. Ślub jest planowany na październik". Ciem pozował sztywno w garniturze i krawacie. Dziewczyna sprawiała wrażenie dorodnej, inteligentnej i bezpretensjonalnie ładnej.
Wimsey! Nazwisko było mu znane. W cienkiej książce telefonicznej Moose County były dziesiątki Wimseyów, Goodwin-terów, Trevelyanów i Cuttlebrinków. Rodziny żyły tu na ogół od pokoleń, a coroczne zjazdy gromadziły nieraz setki członków klanu. W miastach, gdzie Qwilleran mieszkał i pracował, nikt nie słyszał o takich spotkaniach, i teraz pomyślał: „Oho! Kolejny temat do rubryki Qwilla".
Po lunchu zaszedł do sklepu żelaznego Hugginsa, żeby kupić środek na insekty, jak doradził mu Ciem. Był piękny letni dzień i główna ulica roiła się od turystów, zawsze różniących się od miejscowych ubraniami, mową i zachowaniem. Młodzi byli tak hałaśliwi i rozebrani, jak tylko pozwalało na to prawo. Turyści z miasta, zwłaszcza ci w średnim wieku, spoglądali na tubylców z żartobliwą wyższością. Tłumy jasnowłosych wycieczkowiczów kroczyły w ślad za przewodnikami, zwiedzając muzeum wraków i wpatrując się posłusznie w pewien punkt jeziora, gdzie przed stoma laty, jak im wmawiano, zatonął statek pełen złotych sztab i wciąż leżał na dnie! Qwiłleran znów odnotował sobie w pamięci temat do swojej rubryki.
Właściciel sklepu żelaznego, korzystając z okazji, wystawił na chodnik wiaderka, piłki plażowe, rowery i przyrządy ratownicze.
Qwilleran, którego nie opuszczał doskonały nastrój, poczuł zew przygody.
- Ile chcesz za lekki dziesięciobiegowy rower, Cecil? - spytał.
- Gdzie zamierza pan jeździć, panie Q? Ruch na szosie jest tego lata zabójczy. Lepiej kupić rower wyczynowy i trzymać się polnych dróg. To znacznie bezpieczniejsze!
- Te rowery wyglądają jak gruchoty, na których pedałowałem, rozwożąc gazety.
- Niech pan weźmie jeden i spróbuje, panie Q. Nie będzie pan rozczarowany. Proszę pojechać w stronę rzeki - poradził Cecil Huggins. - Pół mili Sandpit Road, a potem proszę skręcić w Dumpy Road i jechać do końca, do samego Hogback. Jak pojedzie pan przez pola do rzeki, to trafi pan na wspaniały szlak. Niech pan tylko uważa na lawiny błotne. Tam właśnie zginął Buddy Yarrow.
Kiedy siodełko i kierownica zostały odpowiednio dopasowane do stu osiemdziesięciu siedmiu centymetrów wzrostu Qwille-rana, wyruszył trasą zaproponowaną przez Cecila. Musiał przyznać, że rower świetnie sobie radzi z trudnym terenem i że jest to frajda. Skacząc nad koleinami, korzeniami i dziurami wypłukanymi przez wodę, czuł się jak nieustraszony dwunastolatek; nigdzie nie widział ciężarówek ani tablic elektronicznych, nie czuł też w powietrzu tlenku węgla.
Dumpy Road przypominała nieco podupadłą kolonię domów o niskim standardzie, ale prowadziła nad brzeg Ittibittiwassee, która bulgotała w niespokojnych zatoczkach i szemrała na kamykach jak strumień z wiersza Tennysona. Wszystko stanowiło dla Qwillerana powód do zachwytu: plusk i szmer nurtu; wierzby płaczące nad wodą; kwiaty polne, ptaki i czmychające zwierzęta, których nie potrafił zidentyfikować, gdyż nigdy nie interesował się przyrodą. Zazdrościł mieszkańcom, którzy ratowali małe niedźwiadki i sami budowali sobie domy. Byli potomkami pionierów zasiedlających kiedyś ten północny kraj, ścinających drzewa, by wznosić z nich swoje drewniane chaty, i zbierających zioła na leki. Qwilleran zastanawiał się, jak radzono sobie w dawnych czasach z ukąszeniami pająków. Przerywał często jazdę, stawał na pedałach i rozglądał się ciekawie.
Za każdym zakrętem czekała nowa niespodzianka: jeleń przy wodopoju; samotny wędkarz w woderach; jakaś zwinna i brązowa istota o płaskim ogonie, która nurkowała co chwila. Pojawiła się jednak zgrzytliwa nuta: zobaczył przed sobą coś w rodzaju rozległej rupieciarni, która stanowiła skazę na pierwotnym pięknie brzegu rzeki - szereg przypominających pudełka konstrukcji z siatki i odpadów drewnianych. Zsiadł z roweru i zbliżył się ostrożnie, prowadząc swój wehikuł. Zorientował się, że to klatki w niezbyt dobrym stanie. W jednej z nich spało jakieś zwierzę zwinięte w kłębek; wyglądało jak lis. W innej baraszkowały małe stworzenia z paskami na grzbietach; goniły się nawzajem i wspinały na koło, które się obracało. Zauważył też starą, wkopaną w ziemię wannę z deszczówką; brodziły w niej kaczki.
Było to bez wątpienia małe zoo Joanny i Qwilleran miał nadzieję, że właścicielki tu nie ma. Jej dom - niewiele więcej niż duże pudło z oknami, wsparte na betonowych blokach - stał frontem do drogi zwanej Hogback i był zewsząd otoczony przez różne elementy instalacji i armatury. Pęknięte albo zardzewiałe zlewy, muszle klozetowe, zbiorniki olejowe i podgrzewacze wody były porozrzucane po całym podwórzu, niczym nagrobki na cmentarzu hydrauliki. Żałobną atmosferę podkreślał rząd krzyży nad małymi mogiłami.
Przyglądał im się z uwagą, gdy drogą nadjechała w tumanie kurzu furgonetka. Zatrzymała się gwałtownie i z kabiny wyskoczyła Joanna.
- Jeździłem rowerem nad rzeką, kiedy zauważyłem twoje zoo - wyjaśnił, niezbyt zadowolony, że go przyłapała, gdy myszkował na jej terenie.
- Widział pan moje pręgowce? - spytała z większym niż zwykle ożywieniem. - Zbudowałam im młyn diabelski.
- Czym je karmisz? - Starał się niezgrabnie udawać zainteresowanie.
- Ziarnem słonecznika i żołędziami. Powinien pan zobaczyć, jak siedzą, zajadając, a potem myją sobie pyszczki. Chce pan potrzymać któregoś? Lubią, jak się je głaszcze.
- Nie, dzięki - odparł. - Wszystko, co żywi się żołędziami, ma prawdopodobnie ostre zęby. Co się z nimi dzieje w zimie?
- Daję im słomę, a one śpią.
- Te krzyże... to groby?
- Tam pochowałam niedźwiadki. I świstaka. I kilka pręgowców. Spoglądając na podwórze pełne emerytowanego sprzętu, spytał:
- Dlaczego postanowiłaś zostać hydraulikiem, Joanno?
- Mój tata pokazał mi, jak to robić, więc zdałam egzamin i zdobyłam uprawnienia. - Zauważyła, że Qwilleran patrzy na jej ruderę. - Pewnego dnia, jak już będę miała dość pieniędzy, znajdę kogoś, kto zbuduje mi prawdziwy dom. Chce pan piwo?
- Nie, dzięki. Pożyczyłem ten rower i jeśli szybko go nie oddam, ruszy za mną w pościg sam szeryf. Jak najszybciej wrócić do Mooseville?
Pokazała mu Hogback Road, on zaś ruszył po koleinach z maksymalną szybkością, zaciskając dłonie na kierownicy i koncentrując się na zachowaniu równowagi, pewien, że go obserwuje. Miał nadzieję, że nie wywali się na jej oczach.
Następne dni były niezwykle brzemienne w wydarzenia, zarówno dla Qwillerana, jak i dla kotów. Ciem Cottle i jego młodszy brat oznaczyli miejsce pod wschodnie skrzydło chaty i chwycili za łopaty, po czym zaczęli kopać jak szaleni i układać drewniany szalunek. Nazajutrz rano na polanę wtoczyła się betoniarka i niebawem dwaj młodzi ludzie biegali tam i z powrotem, pchając przed sobą taczki pełne mokrego cementu. Yum Yum schowała się pod sofę i nawet dzielny Koko wycofał się dyskretnie pod łóżko w pokoju gościnnym; wymykał się stamtąd chyłkiem, by popatrzeć, co się dzieje.
Qwilleran udał się na następną przejażdżkę swoim nowym rowerem. Tym razem wybrał boczną drogę, prowadzącą do opuszczonego dziewiętnastowiecznego cmentarza, który odwiedził przed dwoma laty. Zobaczył ku swemu zdumieniu, że zniszczone przez chuliganów kamienne nagrobki zostały odrestaurowane, że chwasty plewiono i że nigdzie nie widać puszek po piwie. Nowa tablica głosiła: „Cmentarz pionierów, zakaz urządzania pikników". Podejrzewał, że stoi za tym Mildred Hanstable, i po powrocie do domu zadzwonił do niej.
- Cześć, Qwill! - rzuciła radosnym tonem. - Widziałam cię, jak jeździłeś na jednym z tych śmiesznych rowerów.
- Jestem teraz istnym demonem na kołach - odparł. - Sieję postrach w okolicy. Odwiedziłem stary cmentarz. Kto o niego dba?
- Klub studentów historii. Odnawiają wszystkie zaniedbane cmentarze i katalogują rodzinne mogiły w okręgu. Wcześni osadnicy chowali swoich zmarłych na własnej ziemi, jak wiesz, i miejsca te są prawnie chronione, ale najpierw trzeba wiedzieć, gdzie się znajdują.
Kolejny pomysł do rubryki, pomyślał.
- Słyszałem, że będziesz jednym z jurorów podczas parady Czwartego Lipca. Co powiesz, jakbyśmy potem poszli na kolację? Do „Rybnego Zbiornika".
- Wspaniale! - zawołała. - Podają tam fantastyczny grog marynarski, a ja zawsze muszę się porządnie napić po tej paradzie. Jak ci smakowały płatki śniadaniowe?
- Są doskonałe - odpowiedział w imieniu innych. - Twoja kuchnia to źródło prawdziwych cudów, Mildred. I jeszcze jeden cud: znalazłem stolarza bez konieczności schodzenia pod ziemię.
- Kogo?
- Cierna Cottle z Black Creek.
- Masz szczęście! - przyznała Mildred. - Ciem to solidny stolarz i porządny młody człowiek. Żeni się z Maryellen Wimsey, uczęszczała na moje zajęcia ze sztuki. Urocza dziewczyna.
Przez kilka następnych dni Meryellen zajeżdżała na polanę w południe swoim małym żółtym samochodem, przywożąc ciepły lunch i zostając dostatecznie długo, by pozbierać niesforne gwoździe i zgarniać skrawki drewna na schludne kupki.
Ciem meldował się w pracy codziennie rano o wpół do siódmej - czasem z młodszym bratem, ale najczęściej sam. Wylał fundamenty, zainstalował główny odpływ, położył legary i cementową podłogę, po czym zabrał się do szkieletu.
Pojawiali się też inni goście prócz Meryellen. Mieszkańcy wydm, którzy nigdy wcześniej nie wybrali się na spacer po plaży, zaczęli nagle przejawiać zainteresowanie ćwiczeniami fizycznymi. Przyciągani odgłosami pracy, kierowani ciekawością czy też zazdrością, przechodzili niby to przypadkiem obok chaty, machali do Qwillerana siedzącego na ganku albo wchodzili na nowe drewniane schody, by sprawdzić postępy robót stolarza. Mildred Hanstable i Sue Urbank były jego pierwszymi gośćmi, gratulując mu sukcesu, jakim było znalezienie przyzwoitego budowlańca. Mildred przyniosła mu drugi pojemnik płatków śniadaniowych.
Leo Urbank poświęcił nawet swój cenny czas golfowy, by obejrzeć nową konstrukcję, i wysunął przypuszczenie, że nigdy nie zostanie ukończona.
- Zapamiętaj moje słowa - przestrzegł. - Ci fachowcy na początku pracują ostro, ale w połowie roboty odpadają.
Comptonowie byli najbardziej niespodziewanymi gośćmi. Lisa regularnie biegała w ciepłym dresie wzdłuż brzegu jeziora, ale jej mąż uważał plażę za miejsce, gdzie można wyłącznie wypalić cygaro. A jednak się zjawił, brnąc po piasku, a potem wspinając się na schody.
- Kiedy facet skończy u ciebie - powiedział - może zajrzałby do nas i popracował przy garażu.
- Zaproteguję cię - obiecał Qwilleran. - Przypuszczam, że znasz Clema Cottle.
- Pewnie - odparł kurator. - W pewnym momencie do szkoły chodziło trzynastu ludzi o tym nazwisku. Ciem był najbystrzejszy. Szkoda, że uczęszczał do college'u niespełna dwa lata. Ale wszyscy byli sumienni - porządny ród. Cieszyłbym się, gdybym mógł powiedzieć to samo o wszystkich starych rodzinach. W tak niewielkiej społeczności zawsze jest mnóstwo chowu wsobnego.
Pewnego wieczoru po plaży spacerowali John i Vicky Bushlandowie, chcąc zrobić zdjęcia zachodu słońca, i Qwilleran zaprosił ich na osłonięty ganek, skąd mogli podziwiać piękny widok bez obecności komarów.
- Gdzie macie studio? - spytał.
- W Lockmaster. Znajduje się tam od osiemdziesięciu lat.
- Nie znam tego miasta.
- Leży na południowy zachód, sześćdziesiąt mil stąd; główna siedziba okręgu, tak jak Pickax, tyle że jest większe.
- W czym się specjalizujecie?
- Normalnie: portrety, śluby, spotkania klubowe. Kiedy mój dziadek rozkręcał ten interes, fotografował mnóstwo pogrzebów. Na cmentarzu otwierali trumnę i stawiali pionowo, opierając na jednym końcu, a potem wokół niej gromadzili się żałobnicy. Można jeszcze znaleźć takie zdjęcia w rodzinnych albumach.
Mój dziadek był wspaniałym facetem. Robił dwa rodzaje fotografii - pionowe i poziome, jak je nazywał.
- Fotografujecie zwierzęta? - spytał Qwilleran.
- Trochę. Niektórzy ludzie chcą, żeby robić zdjęcia ich dzieciom z ulubieńcem rodziny.
- A koty?
- W Lockmaster nie ma ich dużo - odparł fotograf. - Głównie psy i konie.
- Ale koty to wspaniałe modele - zauważyła Vicky. - Nigdy nie przyjmują pozy, która nie byłaby fotogeniczna.
Qwilleran dmuchnął nieznacznie w wąsy.
- Polemizowałbym z tym. Ilekroć chcę im zrobić jakieś ciekawe zdjęcie, moje koty ziewają albo zwijają się w kłębek, a nic nie jest mniej fotogeniczne niż kocie gardło albo grzbiet.
Wyczuwając, że o nich mowa, koty wkroczyły na ganek i zaczęły pozować jako para - Yum Yum rozłożyła się leniwie, opierając mordkę o łapy i kładąc uszy; Koko siedział wyprostowany, owinąwszy się zgrabnie ogonem.
- Rozumiesz teraz, co miałam na myśli?! - zawołała Vicki.
- Spójrz, jak się rozkłada światło! - zawołał Bushy, podnosząc aparat do oka, ale nim zdążył zrobić zdjęcie, oba koty mignęły swoimi futrami i zniknęły. Niezrażony, a nawet wręcz przeciwnie, fotograf zaproponował: - Chciałbym ściągnąć tych dwoje do mojego studia i popracować z nimi. Mógłbyś przywieźć je do Lockmaster?
- Czemu nie - odparł Qwilleran. - Lubią podróżować.
- Przywieź je któregoś wieczora, po zamknięciu studia, będę mógł spędzić z nimi więcej czasu. Wystarczy wcześniej zadzwonić. - Wręczył Qwilleranowi wizytówkę. - Chciałbym, żeby wzięły udział w konkursie na kalendarz.
Nie wszyscy goście, którzy zjawiali się u Qwillerana podczas tych pierwszych ekscytujących dni budowy, byli mieszkańcami wydm. Pewnego popołudnia na polanę zajechała furgonetka Joanny.
- Co takiego pan tu robi? - spytała.
- Rozbudowuję chatę - wyjaśnił Qwilleran. Patrzyła chwilę na domek w milczeniu.
- Nic już nie cieknie? - odezwała się w końcu.
- Jak dotąd nic.
- Znalazł pan moją szminkę?
- Słucham? - nie zrozumiał Qwilleran.
- Moją szminkę. Pomyślałam sobie, że może wysunęła mi się z kieszeni, kiedy tu byłam.
- Nie widziałem - wzruszył ramionami, dostrzegając przy okazji, że jej twarz jest pozbawiona cienia koloru, jak na początku.
- Może wpadła pod chatę.
- Zajrzyj tam, proszę bardzo, tylko żeby Koko za tobą nie poszedł.
Joanna weszła do środka i po chwili rozległ się dwukrotny trzask klapy prowadzącej do piwnicy. Wróciła, wyraźnie rozczarowana.
- Będę musiała kupić drugą.
Po jej odjeździe Qwilleran zaczął się zastanawiać, dlaczego tak długo zwlekała, by spytać o zgubioną szminkę. Czy była to wymówka, dzięki której mogła złożyć towarzyską wizytę? Zrobiło mu się żal dziewczyny - była pospolita i miała tak niewiele możliwości. Nie zamierzał jej jednak zapraszać na lunch. Jadał ze swoją lekarką i dekoratorką wnętrz, ale Joanna dostawała dziesięciodolarowy napiwek za każdą robotę; mogła sama sobie kupić lunch.
Przed trzecim lipca postawiono więźbę, a deski dachowe znalazły się na swoim miejscu. Ciem pracował szybko.
- Spróbuję zadaszyć przed deszczami - wyjaśnił, zbierając narzędzia w czwartek wieczorem.
- Bierzesz sobie wolne w długi weekend? - spytał Qwilleran.
- Nie da rady. Będę tu wczesnym rankiem w sobotę, ale jutro mam robotę w związku z paradą. Szef w barze ma dobry pomysł, a ja obiecałem, że to zrobię.
- Będziesz jechał na platformie?
- Nic w tym rodzaju - odparł młody człowiek z szerokim uśmiechem. - Będę szedł środkiem ulicy. Potem jest mecz - Koguty przeciwko drużynie więzienia stanowego. Jeśli lubi pan rozgrywki, powinien pan przyjść i popatrzeć.
Qwilleran lubił młodego stolarza i gdy szalony kurczak się oddalał, pomachał na pożegnanie. Był to ostatni raz, kiedy widział Cierna Cottle.
Rozdział piąty
Czwarty Lipca zaczął się od świątecznego świtu pełnego słońca i Qwilleran był w doskonałym humorze, pomimo drobnych otarć wywołanych ostatnią jazdą na rowerze. Wschodnie skrzydło z deskami dachowymi na swoim miejscu zaczęło przypominać domostwo z prawdziwego zdarzenia.
- No cóż, moi drodzy, wszystko na najlepszej drodze! - oznajmił kotom. - Za kilka tygodni będziecie mieć własne lokum. Co chciałybyście na śniadanie? Indyka z delikatesów? Czy krewetki koktajlowe z puszki?
Koko był akurat nieobecny i nie mógł głosować, ale Yum Yum ocierała się o kostki Qwillerana i owijała ogon wokół jego nogi, czyniąc to z miłosnym oddaniem; domyślił się, że kotka woli indyka. Zaczął siekać plastry białego mięsa.
- Co to za hałas? - Odłożył nóż i podniósł wzrok. - Słyszałaś ten stukot? O, znowu!
Stuk, stuk, stuk.
Czując, jak jego doskonały nastrój ulatnia się gwałtownie, wyobraził sobie kolejny przeciek albo jakąś mechaniczną awarię.
- Znowu!
Przez jego umysł przemykały różne możliwości: pompa elektryczna; podgrzewacz wody; lodówka. Mogło to oznaczać kolejny telefon do tej roześmianej hieny w Mooseville.
Stuk, stuk, stuk.
Qwilleran podążył za tym dźwiękiem, który zaprowadził go poprzez schowek, obok łazienki, do pokoju gościnnego. Stukanie ustało, ale na parapecie siedział Koko, spoglądając na budowę; każdy jego wąs i włos nad oczami wyglądał w promieniach słońca jak lśniący patyczek.
- Słyszysz to, Koko?
Kot obrócił głowę, by spojrzeć na Qwiłlerana, i w tym momencie jego brązowy ogon zastukał o parapet trzy razy. Stuk, stuk, stuk.
Qwilleran westchnął z ulgą.
- W porządku, stukaczu, chodź na śniadanie i proszę cię, nie baw się więcej w ten sposób.
Początek parady był wyznaczony na drugą; Qwilleran włożył ubranie, które uznał za stosowne na taką okazję: białe spodnie, zapinaną na guziki koszulę i niebieski blezer. Był pewien, że jurorzy będą zmuszeni nosić jakieś absurdalne oznaki swego urzędu, i przygotowywał się na najgorsze. Mildred, kiedy podjechał po nią, miała na sobie jedną ze swoich zwiewnych sukienek w niebiesko-białe paski.
- Skrzyżuj palce - poradziła, wsiadając do samochodu.
- Jak mam rozumieć tę tajemniczą uwagę?
- Pewnie nie widziałeś zeszłorocznej parady?
- Nie widziałem. Nie chodzę z zasady na takie imprezy.
- W zeszłym roku poszłam z Sharon i Rogerem i nie kryłam przerażenia! To było wyłącznie polowanie na słodycze! Politycy jechali w najnowszych modelach samochodów i rozrzucali po tłumie łakocie. Królowe piękności jechały w kabrioletach i też rozrzucały po tłumie łakocie. Właściciel komisu samochodowego jechał w trzyletnim wozie, na którym widniała cena! I też rozrzucał po tłumie łakocie. Nie było platform z kwiatami ani maszerujących orkiestr - tylko samochody z nagłośnieniem, które puszczały na cały regulator muzykę pop, i samochody reklamujące salon wideo i smażone ryby w North Kennebeck. Ale najgorsze było to, że nie widziałam nawet jednej flagi! To był Dzień Niepodległości i ani jednej amerykańskiej flagi!
- Jak ludzie na to reagowali?
- Na te darmowe słodycze? Żartujesz? Podobało im się!
- Przypuszczam, że miałaś powody do zmartwienia - oznajmił Qwilleran.
- Zmartwienia? Byłam wściekła! Kiedy weekend się skończył, dosiadłam konia i ruszyłam do boju. Nie widziałeś mnie, Qwill, kiedy jestem wściekła! „Coś tam" jeszcze się nie ukazywało, nie mogłam więc wysłać do gazety odpowiedniego listu, ale napisałam do każdego urzędnika, wybranego czy mianowanego, do każdego przywódcy społeczności, do każdej izby handlowej, każdej grupy obywatelskiej i każdego dyrektora szkoły w okręgu. Przynudzałam na spotkaniach władz i rad miejskich. Naprawdę zrobiłam z siebie publiczną zołzę. Wiesz, Qwill, że każda organizacja weteranów i konfraternia ma wielką flagę i poczet sztandarowy. Dwie szkoły średnie i trzy gimnazja mają orkiestry dęte. Stroje nie są odpowiednie, zdarza im się czasem fałszować, ale maszerują, walą w bębny i dmuchają w trąbki. Gdzie się podziali w Dniu Niepodległości? To właśnie chciałam wiedzieć.
- No i co uzyskałaś?
- Niedługo się dowiemy. Powołali komisję okręgową do organizacji tegorocznej parady, ale mnie do niej nie zaproszono, może to i lepiej. Wygląda na to, że mają ambitne plany, ale wiesz, co się dzieje, kiedy jakiś komitet bierze wszystko w swoje ręce. Czasem nic!
Na chodnikach w Mooseville tłoczyli się już uczestnicy parady, a parkingi pękały w szwach. Policja odgrodziła kilka przecznic przy głównej ulicy, ale Qwilleran znalazł wolne miejsce obok warsztatu Glinko. Potem przepchali się razem z Mildred do trybuny wzniesionej przed ratuszem. Członkini komitetu z trójkolorową szarfą skierowała ich do stołu jury, gdzie wręczyła im kartki do zapisywania wyników i kapelusze słomkowe z trójkolorowymi opaskami. Mildred nasadziła swój prosto, a Qwilleran oświadczył, że teraz wygląda zawadiacko. Swój kapelusz włożył na bakier, a Mildred zauważyła, że wygląda fantazyjnie, zwłaszcza z tymi wielkimi wąsami.
- Platformy powinny być oceniane pod względem oryginalności, wykonania i przesłania - poinformowała członkini komitetu. - Przy wykorzystaniu sugerowanego systemu punktacji.
Trzeci juror jeszcze nie przybył. Mildred przypuszczała, że będzie to spiker z miejscowego radia. Qwilleran stawiał raczej na kuratora szkolnego; Lyle Compton zawsze udzielał się podczas takich uroczystości.
- Twierdzi, że to należy do jego obowiązków - wyznała Mildred. - Ale przypuszczam, że przygotowuje się do wyborów do legislatury stanowej.
- Mój stolarz bierze udział w paradzie - powiedział Qwilleran. - W jakimś numerze sponsorowanym przez właściciela baru.
- Mam nadzieję, że w tym roku nie będzie tak komercyjnie jak w zeszłym.
Rozmowę przerwało przybycie trzeciego jurora, kobiety. Narobiła dużo zamieszania, narzekając na niewygodne stopnie prowadzące na trybunę. Potem potknęła się o krzesła składane i przewróciła trójnogi, które podtrzymywały głośniki.
- Kto ma ochotę jechać trzydzieści mil, żeby zobaczyć paradę? - gderała. - Powinna się odbywać w stolicy okręgu!
Członkini komitetu starała się ją przekonać.
- Pomyśleliśmy sobie, że Mooseville to centrum miejscowej populacji w czasie wielkiego święta, panno Goodwinter. Wszyscy turyści tu zjeżdżają.
- Turyści, też mi coś! Dlaczego nie siedzą w domach? Niech idą sobie na swoje parady i zostawią więcej miejsc na parkingach mieszkańcom. Musiałam przejść na piechotę kawał drogi.
Była to Amanda Goodwinter, dekoratorka wnętrz z Pickax, członkini rady miejskiej i była narzeczona Archa Rikera. Ubrana jak zwykle bezbarwnie, miała na głowie męską czapeczkę golfową, która przykrywała ściśle jej sztywne szare włosy.
- Nie mam pojęcia, co tu robię - dodała zrzędliwym tonem.
- Nienawidzę parad! I nie zamierzam wkładać tego głupiego słomkowego kapelusza! - Walnęła nakryciem głowy o stół i spojrzała na kartkę sędziowską. - Oryginalność, wykonanie i przesłanie? Co to znaczy? Parada to parada. Dlaczego ma nieść ze sobą jakieś przesłanie? - Krzywiąc się i bocząc, usadowiła się na składanym krześle. - Jeszcze pięć minut i rozboli mnie głowa.
- Dzień dobry, Amando - przywitał się uprzejmie Qwilleran.
- Co ty tu robisz? Widać zdumiałeś tak samo jak ja!
Z dali dobiegło walenie bębnów, a do sędziowskiego stołu przypłynęły głosy ludzi stojących niżej:
Podniecony nastolatek: „Chyba nadjeżdżają!"
Funkcjonariusz policji: „Z powrotem na chodnik, synu".
Dziecko: „Czy będą rzucać cukierki?"
Matka: „Nie zapomnij oddać honorów sztandarowi, tak jak uczyli cię w szkole".
Starszy człowiek: „Orkiestra zacznie za chwilę grać".
Wrzeszczący dzieciak: „Zabrał mi lizaka!
Inny rozwrzeszczany dzieciak: „Podnieś mnie! Nic nie widzę!"
Jedna z orkiestr szkolnych zaczęła grać z werwą Gwiaździsty sztandar, dwie przecznice dalej błysnęły instrumenty, w których odbijało się słońce. Na czele pochodu jechał wóz szeryfa z włączonymi światłami na dachu, posuwając się z prędkością czterech mil na godzinę. Po chwili wszyscy wstrzymali oddech, odwracając głowy i wykrzywiając szyje.
Milczące oczekiwanie trwało dostatecznie długo, by dodać powagi maszerującemu pocztowi sztandarowemu, który składał się z wysokiego i dobrze zbudowanego chorążego, a także dwóch mężczyzn i dwóch kobiet po bokach, wymachujących rękami i patrzących wprost przed siebie. Jakby na umówiony sygnał, gdy poczet przechodził obok trybuny, zerwał się wiatr i gwiaździsty sztandar spowił swą materią poważne oblicza pocztu.
Kiedy przemaszerował i goście na trybunie znów usiedli na swoich miejscach, Qwilleran zobaczył, że po twarzy Mildred spływają łzy.
- To mnie naprawdę bierze - wyznała zdławionym głosem.
- Gratuluję! - powiedział Qwilleran. - Wygrałaś swoją bitwę.
- Jeszcze nie. Czekam na słodycze.
Nie było słodyczy. Nim wybiła dwunasta w południe, widzowie zobaczyli wielkiego marszałka na dumnie kroczącym koniu, przystrojonym pióropuszami i błyszczącą uprzężą; siedem pocztów sztandarowych, reprezentujących różne organizacje z całego okręgu; cztery orkiestry uczniowskie, w tym szkockich kobziarzy z oddalonego o sześćdziesiąt mil Lockmaster; dziesięć platform, dwa zespoły wiertaczy i trzy wozy strażackie z włączonymi syrenami; wreszcie czternaście psów z Klubu Świętego Bernarda, które ciągnęły na smyczach swoich panów.
Każde miasto w okręgu wystawiło swoją platformę. Pickax uhonorowało człowieka, który pracował w dziewiętnastowiecznych kopalniach: przed widzami przesunął się w ciszy żywy obraz, czyli brudni górnicy ze świeczkami w kapeluszach i kilofami, zwojami lin i młotami w dłoniach.
Sawdust City, niegdyś centrum przemysłu drzewnego, wystawiło na platformie obozowisko drwali - kucharz podrzucał naleśniki, rębacze kłócili się przy kartach, a ktoś przebrany za niedźwiedzia kradł kolację.
Potem przyszedł czas na Mooseville - na jego platformie tłoczyli się sportowcy i miłośnicy aktywności na świeżym powietrzu: wędkarze z długimi kijami i kołowrotkami, wioślarze z lornetkami i kamizelkami ratunkowymi, golfiści ze swoimi kijami i biwakowicze z grillem i hot-dogami. Przewodziła im wszystkim aktualna królowa corocznego festiwalu wędkarskiego, która zamiast sukni balowej miała strój w barwach maskujących i koronę z rogów jelenich.
- Niezrozumiałe! Przeładowane! - zrzędziła Amanda. - Brak jakiejkolwiek organizacji!
- Ale obrazowe - przekonywała Mildred.
- I niesie jasne przesłanie - dodał Qwilleran.
- Jeden wielki bałagan! - upierała się Amanda.
Leżące nad samym jeziorem miasto Brrr, nazwane tak dlatego, że było to najchłodniejsze miejsce w okręgu podczas zimowych miesięcy, przedstawiło scenę z plastikowym śniegiem, igloo z papier mache i takim samym niedźwiedziem polarnym. W syntetycznych zaspach śniegu rozsiadła się para miłośników opalania w kostiumach kąpielowych. Sądząc po gwizdach, platforma ta cieszyła się największym aplauzem widzów.
- Za grosz smaku! - oświadczyła Amanda. - Ale czego w końcu można się spodziewać po jakiejś zapadłej dziurze?
Nawet okropna mieścina Chipmunk zdołała dostarczyć swoją platformę. Znane jako bimbrowa stolica okręgu w czasach prohibicji i słynące ze swego zabójczego samogonu, Chipmunk wskrzesiło domową destylarnię i umieściło ją na okrytej czernią platformie. Wizualną puentę stanowiły ciała leżące na przyczepie, pozbawione życia albo w stanie głębokiej śpiączki.
- No, wreszcie ktoś wykazał się poczuciem humoru! - skomentowała Amanda. - I jeśli mowa o przesłaniu, to macie je jak na dłoni.
Pozostali jurorzy przyznali jej rację i pierwsza nagroda przypadła cieszącej się złą sławą mieścinie Chipmunk.
Komercyjne przedsięwzięcia ze sloganami reklamowymi relegowano na sam koniec parady. Samochód pomocy drogowej, ciągnący wrak wozu, był sponsorowany przez firmę Busters Col-lision Sevice, której hasło brzmiało: „Spotkamy się przy wypadku".
Warsztat zajmujący się naprawą chłodnic reklamował się sloganem: „Twój wóz popuszcza? Dobrze trafiłeś!"
Następnie pojawił się samotny mężczyzna, idący środkiem ulicy z osłem na postronku. Tłum zareagował śmiechem.
- Nie widzę, co tam jest napisane! - poskarżyła się Amanda. Qwilleran odczytał hasło widniejące na derce zwierzęcia: „Nie
bądź skończonym osłem - zajrzyj do tawerny «Pod Wrakiem»!"
Amanda prychnęła.
Ostatnia platforma w paradzie była sponsorowana przez firmę „Instalacje wodne i grzewcze Trevelyana" - zbiorowisko staromodnych urządzeń łazienkowych z dziadkiem Trevelyanem siedzącym w żeliwnej wannie na nóżkach i palącym cygaro z kaczana kukurydzy. Transparent głosił: „Gdyby nie twój hydraulik, nie miałbyś gdzie spocząć".
Parada dobiegła końca. Widzowie zaczęli tłoczyć się na trasie przemarszu. Dopiero wtedy Qwilleran uświadomił sobie, że nie widział Clema Cottle. Mężczyzna prowadzący osła był etatowym barmanem z tawerny „Pod Wrakiem".
- Wspaniała parada! - oznajmiła Mildred. - Nie rzucili nawet jednego cukierka! Cudowni byli ci kobziarze szkoccy! Czyż nie mają wspaniałych nóg? Dobrze byś wyglądał w kilcie, Qwill.
- Organizatorzy zadbali o właściwie tempo - zauważył. - Nie było przerw, platformy nie najeżdżały na siebie, a orkiestry nie wchodziły sobie w drogę.
- Wszystko trwało za długo - gderała Amanda.
- Potężny Lou był najwspanialszym wielkim marszałkiem, jakiego kiedykolwiek widziałam - zachwyciła się Mildred. - Miał drogie skórzane odzienie nabijane srebrnymi gwoździami i własnego konia. Czyż to nie piękne?
Qwilleran i Mildred wyprzedzili tłum, by zjeść w knajpce rybnej wczesną kolację. Był to nowy lokal, mieszczący się w starym magazynie portowym na nabrzeżach, gdzie wiekowe belki trzeszczały w takt ruchów jeziora. Zamówili słynną zupę z małży i gotowaną sieję kanadyjską - u kelnera, który kiedyś uczęszczał na zajęcia ze sztuki, prowadzone przez Mildred.
- Co słychać w klubie? - spytał Qwilleran.
- No cóż, ludzie z towarzystwa opieki nad zwierzętami od razu zajęli się psem kapitana Phlogga... Doc i Dottie kupują łódź, którą będą cumowali w Brrr... A Urbankowie (tylko tego nie powtarzaj) rozchodzą się, jak się przypadkowo dowiedziałam. Układało im się dobrze do emerytury, ale tak to już jest. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak Susan wytrzymała z nim te wszystkie lata.
- A co u twojej sąsiadki?
- U Russell? Staram się nawiązać przyjacielskie stosunki, ale nie reaguje. To dziwna osoba.
- Widziałem ją na plaży, karmiła mewy - wyznał Qwilleran.
- Rozmawia z nimi.
- Jest samotna. Nie chcesz z nią pogadać, Qwill? Jesteś zawsze taki wyrozumiały, może się rozrusza przy starszym mężczyźnie.
- Przepraszam, Mildred, ale miałem dość kłopotów z młodszymi kobietami. Nawet pani hydraulik zrobiła się zbyt przyjacielska.
- W jaki sposób?
- Zaczęła malować sobie usta i myć włosy. Rozpoznaję pierwsze sygnały ostrzegawcze.
- Czytałeś dziś rano horoskop?
- Wiesz sama, że nie wierzę w te bzdury, Mildred.
- No cóż, tak dla twojej wiadomości, w „Morning Rampage" napisali, że twoja charyzma zapewni ci powodzenie u płci przeciwnej, a romans jest tuż-tuż.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Byłbym szczęśliwszy, gdyby udzielali bardziej praktycznych porad, na przykład: „Nie zamawiaj dziś ryby w restauracji, bo udławisz się na śmierć". Moja sieja ma pełno ości.
- Odeślij ją do kuchni! - podsunęła Mildred. - Nie jedz jej! Moja jest doskonale oczyszczona.
Qwilleran wezwał kelnera i przekazał zastrzeżenia.
- Wszystkie ryby mają ości - skomentował kelner.
- Ale nie wszyscy kelnerzy mają mózgi - odwarknęła Mildred. - Harley, zabierz ten talerz do kuchni i przynieś panu Qwilleranowi przyzwoity filet - i żadnych tłumaczeń!
Kelner oddalił się czym prędzej.
- Jak długo cieszysz się autorytetem u tych dzieciaków? - spytał Qwilleran. - Harley ma co najmniej dwadzieścia pięć lat. Jest jakaś ustawa określająca w tym wypadku granice wieku?
- Każdy, kto przewinął się przez moje zajęcia, jest skazany na mnie do końca życia - odparła rzeczowo.
- To, że zna się każdego, ma pewnie dobre i złe strony. Jak długo muszę mieszkać w Moose County, zanim poznam całą populację?
- Za późno dla ciebie, Qwill. Trzeba się tu urodzić, dorastać i uczyć przez dwadzieścia lat w szkole.
W drzwiach wejściowych doszło do lekkiego zamieszania, gdy do lokalu wkroczył sam wielki marszałek i usiadł samotnie przy stole, wciąż połyskując srebrnymi gwoździami.
- Zastanawiam się, dlaczego nie ma żadnego towarzystwa -powiedział Qwilleran.
- To odludek - wyjaśniła Mildred.
Ale kelner, podając talerz ze świeżą rybą, zauważył ze złośliwym uśmiechem:
- Dlatego, że nie wpuścili tu jego konia.
Mildred sięgnęła nad stołem i postukała kłykcie kelnera trzonkiem swojego noża.
- To było niestosowne, Harley. Nie spodziewaj się napiwku! - Zwracając się do Qwillerana, dodała: - Potężny Lou to jedna z charakterystycznych postaci miasteczka, barwnych i nieszkodliwych. Jeśli się zastanawiałeś, czy o nim napisać, to zrezygnuj z tego pomysłu! Lepiej nie budzić licha!
- Myślałem o artykule na temat zjazdów rodzinnych. To zamknięte imprezy czy też jakiś dziennikarz zdoła tam wtargnąć?
- Będą zachwyceni, jeśli przyjdzie do nich ktoś z prasy! Naprawdę!
- Co robią podczas takich spotkań?
- Najpierw jest zebranie organizacyjne, na którym wybierają ludzi odpowiedzialnych za zjazd w kolejnym roku, ale głównie jedzą i bawią się.
- W gazecie ukazało się ogłoszenie o zjeździe rodzinnym Wimseyów. Ma się odbyć w najbliższą niedzielę na czyjejś farmie.
- To największa rodzina w okręgu obok Goodwinterów - powiedziała Mildred.
- Znasz Cecila Hugginsa ze sklepu żelaznego? Jest spokrewniony z nimi przez żonę. Powiedz mu, że chcesz napisać o zjeździe. A kiedy się tam już zjawisz, zwróć się przede wszystkim do Emmy Wimsey. Jest wiekowa, ale umysł ma wciąż sprawny, po za tym zna wspaniałą historię o kocie! Kiedy ją usłyszałam, przebiegł mi dreszcz po plecach!
Kiedy kelner przyniósł im menu z deserami, powiedział:
- Przepraszam, jeśli palnąłem gafę, pani Hanstable. Po prostu mi się wyrwało.
- Twoje przeprosiny dobrze o tobie świadczą, Harley. Wróciłeś do łask. - Zwróciła się do Qwillerana: - Może deser zjemy w domu, co ty na to? Mogłabym przyrządzić puchar lodowy z domowym sokiem pomarańczowym i świeżymi malinami.
Nim wyszli, Qwilleran zamówił świeżo gotowany ogon homara dla swoich kotów. W drodze powrotnej Mildred krytycznie oceniła jego pozycję za kierownicą.
- Masz zesztywniała szyję czy co, Qwill?
- Obolałe barki - pewnie od jazdy na rowerze. Nadwyrężyłem mięśnie albo coś sobie naciągnąłem, kiedy przejeżdżałem przez wystający korzeń.
Kiedy dotarli do jej żółtego domku, powiedziała:
- Zdejmij kos:iulę. Mam doskonały szwajcarski olejek, który dostałam od Sharon, wysmaruję cię.
Kiedy nacierała mu wszystkie obolałe miejsca, pofrunął myślami nad Atlantykiem do Polly Duncan. W Anglii Czwarty Lipca był tylko zwykłą datą „4 lipca" i Polly pracowała pewnie cały dzień w bibliotece, robiąc przerwę o szesnastej na herbatę i ciasto z kminkiem. Pewnie wybrała się potem na wczesne przedstawienie do teatru i poszła na rybę z frytkami z jakimś przyjacielem (jakim przyjacielem? - zastanawiał się). Teraz zaś siedziała w swoim mieszkaniu, oglądając telewizję i popijając colę - i pisząc do niego nową kartkę.
- Możesz już włożyć koszulę - oznajmiła Mildred. - Ten olejek nie zostawia plam. To świetna rzecz.
Po lodach Qwilleran przyznał, że czuje się lepiej, wewnętrznie i zewnętrznie, ale nie chciał został dłużej, tłumacząc, że musi nakarmić koty, zanim zaczną obgryzać nogę od stołu. Wracając do siebie, rozmyślał o dobrotliwej naturze Mildred i jej energii. W pojedynkę całkowicie odmieniła święto Czwartego Lipca - przekształcając je z parodii w spektakularny sukces. Wykazała stanowczość w restauracji przy okazji tej historii z rybą. Troszczyła się o samotną dziewczynę w sąsiedztwie. Zainicjowała zbiórkę pieniędzy dla rodziny Buddy'ego Yarrowa. Wszystko, co robiła, zasługiwało na podziw. I była wspaniałą kucharką! Mógł jej wybaczyć te horoskopy i UFO.
Kiedy Qwilleran otworzył drzwi swojej chaty, chodniczek na klapie włazu do piwnicy był przekrzywiony jak zawsze. Wyprostował go odruchowo i powitał koty, które wiedziały od razu, że przyniósł coś jadalnego, morskiego i drogiego.
- Jak minął wam dzień? - spytał. -Jakieś niezwykłe wydarzenia? Telefony?
Yum Yum ocierała mu się o kostki, a Koko kroczył dumnie i zaczął kręcić ósemki, kiedy Qwilleran siekał mięso homara. Po uczcie cała trójka usadowiła się na ganku od strony jeziora, gdzie Koko zamienił się w egipską rzeźbę, Yum Yum zaś rozłożyła się leniwie w pozie Kleopatry. Qwilleran wszedł ukradkiem do wnętrza domku po aparat, ale gdy wkrótce wrócił, Yum Yum zezowała i drapała się w ucho, a Koko wygiął się groteskowo, by polizać sobie jakieś miejsce na brzuchu, doskonale czyste.
Wciąż było jasno i gdzieś nad brzegiem znów zakrzyczały mewy. Qwilleran zszedł po drewnianych schodach i ruszył w stronę wrzawy. Nad Mewim Punktem łopotały dziesiątki skrzydeł. Poruszając się wolno, fotografował tę scenę, nie przeszkadzając kobiecie, która karmiła ptaki. Potem usiadł na głazie i czekał, aż rzuci im ostatni kawałek.
- Doskonały spektakl! - pochwalił. - Fantastyczny powietrzny balet. Zrobiłem kilka zdjęć.
- Och - powiedziała tylko Russell, zbliżając się z wahaniem.
- Proszę przysunąć sobie kamień i usiąść. - Wskazał głaz oddalony o metr od swojego, Russell zaś usiadła posłusznie.
- Była pani na paradzie?
- Nie lubię tłumów - odparła ze smutkiem, zwracając się do jeziora.
- Straciła pani wyjątkowe przedstawienie. - Podniósł kamyczek i cisnął go do wody. - Udane wakacje?
Przytaknęła bez entuzjazmu.
- Mam nadzieję, że odwiedziła pani muzeum.
- Było interesujące - przyznała.
Zacisnąwszy zęby, czekał na przypływ inspiracji... Temat jedzenia, jak sobie przypomniał, pomagał bezpiecznie przełamać lody w trudnych sytuacjach towarzyskich. Spytał:
- Odkryła pani jakąś dobrą restaurację w mieście? Po dłuższej chwili oznajmiła:
- Rzadko chodzę do restauracji.
- Woli pani gotować?
- Nie jadam dużo.
To tłumaczyło jej patykowatą figurę i być może niski poziom energii życiowej. Znalazł kilka płaskich kamyków i zaczął puszczać kaczki na wodzie. Podjął jeszcze jedną desperacką próbę.
- Czytała pani ostatnio jakieś książki?
- Nic szczególnego - odpowiedziała.
- W Mooseville jest niewielka biblioteka, a także pewna kobieta, która organizuje wymianę paperbacków, na wypadek gdyby skończyła się pani lektura.
Od strony sąsiedniego kamienia nie dobiegł żaden komentarz, więc Qwilleran puścił jeszcze kilka kaczek.
- Jak się pani podoba chata Dunfieldów?
Russell poruszyła się niespokojnie na swoim kamieniu.
- Nie wiem.
- W czym kłopot?
- Czuję się tam nieswojo. Wydawało się, że jest skulona.
- Jeśli coś panią martwi, to proszę się nie krępować i porozmawiać z sąsiadką, Mildred Hanstable. Jest miłą i wyrozumiałą kobietą. I jeśli będzie pani potrzebowała jakiejkolwiek pomocy, może pani zadzwonić do niej albo do mnie.
- Jest pan bardzo miły - oznajmiła nagle Russell.
- No cóż, dziękuję - odparł. - Ale tak naprawdę mnie pani nie zna. Zaginam rogi w książkach. Czasem robię błędy ortograficzne. I raz włożyłem brązowe buty do czarnego garnituru.
Prawie się uśmiechnęła, ale niezupełnie. Wskazała jego chatę i powiedziała:
- Buduje pan coś.
- Powiększam domek. Proszę przyjść któregoś dnia i rzucić okiem. Wszyscy nasi sąsiedzi interesują się postępami w robocie.
Bez dalszych uprzejmości oddaliła się ku wschodowi, a Qwilleran ruszył niespiesznie w stronę zachodzącego słońca, rozmyślając o tej małomównej młodej kobiecie, która tak naprawdę ani razu na niego nie spojrzała. Nie ulegało wątpliwości, że nikt nie opowiedział jej historii chaty Dunfieldów, a mimo to czuła się tam nieswojo. Przypominała poniekąd Koko; wyczuwała złowróżbną obecność.
Po powrocie do domku Qwilleran odkrył koci figiel. Yum Yum biegała jak szalona po salonie, podczas gdy Koko przyglądał się temu spektaklowi z wyniosłym spokojem, usadowiony na łbie łosia. Wydawało się, że Yum Yum trzyma w pysku coś małego i szarego.
- Rzuć to! - wrzasnął Qwilleran, co było dla niej sygnałem do ucieczki.
Biegała z tym czymś w zębach dookoła chaty, podczas gdy Qwilleran gonił ją z wdziękiem neandertalczyka, wykorzystując cały swój spryt, by ją złapać, ale za każdym razem potrafiła go przechytrzyć. Zmęczywszy się w końcu, wskoczyła na stół i zrzuciła mysz na jego maszynę do pisania.
- Dziękuję! - powiedział. - Bardzo dziękuję!
Rozdział szósty
Ku rozczarowaniu mieszkańców chaty padało w sobotę - i to lało jak z cebra. Gołe deski dachowe przy wschodnim skrzydle nie chroniły przed ulewą; woda spływała przez szpary i lała się strumieniami, mocząc bezlitośnie odsłonięty fundament podłogi. Qwiłleran nie oczekiwał, że Ciem zjawi się w pracy, a mimo to stolarz nie odpowiadał na telefon. Wcześniej był wyjątkowo sumienny, jeśli chodzi o zgłaszanie wszelkich zmian planu - podejście do biznesu, które Qwilleran doceniał.
- Ten młody człowiek ma głowę na karku - zwrócił się do kotów. - Odniesie sukces. Za kilka lat, jeśli skończy z tym kurzym interesem i zajmie się na poważnie budownictwem, to będzie prawdziwą konkurencją dla XYZ.
Koko ledwie raczył machnąć w odpowiedzi ogonem. Stuk, stuk, stuk. Większość ranka spędził na parapecie, obserwując miejsce budowy. Nic się nie działo, ale czekał. Stuk, stuk, stuk. Kot zawsze zdradzał zainteresowanie ludzkimi czynnościami. Przyglądał się, jak Joanna naprawiała zlew w kuchni, w Pickax zaś nadzorował tapetowanie ścian w wykonaniu Pete'a Parrottsa, mycie okien i czyszczenie dywanów w wykonaniu pana CDella i stukanie na maszynie w wykonaniu Owillerana. Koko patrzył na każdą z tych czynności niezwykle uważnie, jak sumienny terminator, który uczy się zawodu. Teraz się okazało, że chce być stolarzem.
Pierwszym punktem porządku dnia był telefon, którego numer Owilleran zdążył już poznać na pamięć.
- Tu Owilleran z chaty K na wschodnim brzegu jeziora.
- Cha, cha, cha! Nie musisz mi pan tego mówić - wybuchnęła gromkim śmiechem pani Glinko. - Co mamy tym razem do roboty?
Chciał powiedzieć: „Do diabła, myśli pani, że siedzę cały dzień i zastanawiam się, co by tu zniszczyć?" Ale kobieta była tak nieustępliwie radosna i tak sumiennie usłużna, że nie potrafił się na nią gniewać.
- Sprawa wygląda tak, pani Glinko: obawiam się, że do mojej siedemdziesięciopięcioletniej chaty zaczynają przychodzić myszy. Czy jest ktoś, kto mógłby mi poradzić, jak powstrzymać tę inwazję?
Jeden gryzoń nie oznaczał jeszcze inwazji, ale Qwilleran pomyślał sobie, że dobrze jest udramatyzować nieco sytuację.
- W porządalu. Wyekspediuję Młodego Jake'a - oznajmiła. - Będzie wiedział, co robić. Chodzi do college'u. Cha, cha, cha!
Młody Jake zjawił się bezzwłocznie - jeszcze jeden postawny blondyn, typowy dla okolic Moose County, w jeszcze jednej odwiecznej furgonetce niebieskiego koloru.
- Mamy drobny problem, jak widzę? - oznajmił uprzejmym tonem starego wiejskiego lekarza.
Qwilleran zrelacjonował incydent z zeszłego wieczoru.
- To pierwsza mysz, jaką widziałem, ale mogło chodzić o rekonesans.
- Czy pański kot wykazywał szczególne zainteresowanie jakimś konkretnym miejscem w chacie?
- Od dwóch dni spędza mnóstwo czasu na obserwacji piecyka w kuchni i lodówki. Myślałem, że to tylko niema prośba o posiłek.
- Przyjrzymy się - oznajmił Jake. - Jak mogę się dostać pod podłogę?
Kiedy został poinformowany, gdzie znajduje się właz, wręczył Qwilleranowi latarkę.
- Rozejrzę się na dole, a pan niech świeci w narożniki pomieszczeń i za urządzeniami, tam gdzie znajdują się rury albo przewody. Kiedy zobaczę światło, zakleję szczelinę uszczelniaczem. Te małe dranie potrafią się przecisnąć przez otwór o szerokości włosa. - Jake zsunął się w otwór z zawodową wprawą i zaczął wydawać głośno polecenia: - Niech się pan przesunie na wschód. Doskonale... Proszę nie poruszać latarką!... Tu wszystko w porządku. Dalej... Stop!... Fałszywy alarm. Dalej. Są przewody. Nie tak szybko! Teraz niech się pan nie rusza!... Och! Mam. Proszę trzymać latarkę w tej samej pozycji!
Kiedy robota dobiegła końca, ekspert wyłonił się z dziury cały w pajęczynach.
- Miejsca, gdzie przewody elektryczne dochodzą do domu, to zaproszenie dla myszy - wyjaśnił. - Przepraszam na chwilę, wyjdę się otrzepać.
- Mam wrażenie, że zna się pan na rzeczy - wyznał Qwille-ran, kiedy mężczyzna wrócił z rachunkiem.
- Usługa jest objęta gwarancją. Jeśli pojawią się problemy, znów pana odwiedzę. Bez dodatkowej opłaty.
- Doskonale. To pańska specjalność?
- Nie, jestem lekarzem ogólnym, ale miałem do czynienia z takimi przypadkami w domkach stojących blisko jeziora, i to nie raz. Dorabiam podczas wakacji letnich.
- Jeśli jest pan Młodym Jakiem, to jest pewnie także Stary Jake - domyślił się Qwilleran.
- Mój ojciec. Pewnie zna go pan. Doktor Armbruster, chirurg w szpitalu w Pickax. Sam robię specjalizację. Też z chirurgii-
Kolejny pomysł do rubryki w gazecie, pomyślał Qwilleran, kiedy lekarz ogólny odjechał swoją furgonetką. Wypuścił koty z pokoju gościnnego, gdzie siedziały zamknięte, gdy klapa była podniesiona.
- Dziękuję za zachowanie spokoju i uprzejmą współpracę - powiedział. - Zasłużyłyście na nagrodę. Płatki śniadaniowe!
Yum Yum pognała do kuchni, a Koko wspiął się na tylnych nogach.
Kiedy deszcz ustał koło południa, Qwilleran był niemal pewien, że za chwilę na polanie pojawi się samochód z szalonym kurczakiem; Ciem nigdy nie marnował nawet godziny, nigdy też nie przepuścił okazji, by zarobić dolara na swój bliski ślub z Maryellen. Była wspaniałą młodą kobietą i trafiał jej się porządny młody człowiek.
Nic się jednak nie wydarzyło w sobotnie popołudnie, nikt też nie zadzwonił. Teraz wszystko musiało zaczekać do poniedziałku.
W niedzielę słońce świeciło pięknie, temperatura była w sam raz, a Qwilleran odczuwał podniecenie nieopierzonego reportera, któremu zlecono ciekawą historię; w ponad dwudziesto-pięcioletniej karierze dziennikarskiej nigdy nie pozbył się tego dreszczyku emocji, zrodzonego z wyzwania i oczekiwania, choć tym razem chodziło jedynie o zjazd rodzinny. Nie ma nudnych historii, powiedział sobie - są tylko nudni reporterzy.
Śpiewał pod prysznicem, namydlając się obficie, gdy nagle zaczęła lecieć zimna woda. Było to coś więcej niż szok dla jego mokrego ciała; był to cios wymierzony w jego równowagę umysłową. Owinięty ręcznikiem, pognał do małego hallu, gdzie miejsce z pralko-suszarką dzielił podgrzewacz wody. Urządzenie nie zdradzało jakichkolwiek oznak awarii: nie ciekło, nie brzęczało, nie buchało parą. Cylindryczny zbiornik milczał i wprawiał w zdumienie.
Przeklinając fatalny moment, w którym doszło do tego nieszczęśliwego zdarzenia, Qwilleran ponownie zadzwonił do pani Glinko.
- Znowu pan! - zauważyła z ogromną radością. - Co panu dokucza tym razem?
- Podgrzewacz wody.
- W porządalu. Spróbuję znaleźć Małego Joe. Może siedzi w kościele. Cha, cha, cha!
- Jadę zbierać materiały do artykułu - wyjaśnił Qwilleran.
- Ale ma pani klucz, a Joanna wie, gdzie co jest.
Niezadowolony z tego niefortunnego obrotu rzeczy, ale pełen zrozumienia dla ekscentryczności wiekowych urządzeń wodnych, pożegnał się z kotami, upominając, by zachowywały się odpowiednio, po czym ruszył na stuletnią farmę Wimseyów przy Sandpit Road. Widział wcześniej ten rozległy kompleks - stodoły, szopy, zagrody, ogrodzenia i pola uprawne - opatrzony tabliczką, która informowała, że gospodarstwo znajduje się w rękach tej samej rodziny od stu lat. Stał tam też wielki kamienny dom z dawnych czasów, z grządkami i ogrodem przykuchennym, rozległym frontowym trawnikiem, na którym rosły stare bzy, i podwórzem mogącym pomieścić ponad trzydzieści samochodów; stały teraz jeden przy drugim z okazji zjazdu.
Ustawiono już długie stoły, powoli zjawiały się też rodziny z koszykami wiklinowymi, przenośnymi lodówkami i krzesłami składanymi.
Cecil Huggins czekał już na Qwillerana i teraz przedstawiał go wybranej starszyźnie rodu.
- Co mamy robić? - spytali.
- To, co robicie zwykle - odparł. - Zapomnijcie, że tu jestem.
- No cóż, wmieszaj się w tłum i poczęstuj się, kiedy odezwie się dzwon na obiad - zaproponowali. - A jeśli chcesz sobie porzucać podkową, to zawsze znajdziesz chętnych przy szopie na kukurydzę.
Goście reprezentowali każdy wiek: niemowlęta na rękach, brzdące w wózkach, staruszki w fotelach na kółkach, ciężarne kobiety, dzieci grające w frisbee, popijający piwo mężowie i starsi ludzie, którzy rzucali podkową. Qwilleran zauważył, że mężczyźni rozmawiają na ogół z mężczyznami, kobiety z kobietami, matki małych dzieci z matkami małych dzieci. Starsi zaś, którzy siedzieli na leżakach pod wielkim rozłożystym drzewem, rozmawiali między sobą. Gdy jednak rozległ się dźwięk dzwonu, cały klan zebrał się i utworzył żywe i hałaśliwe skupisko ludzkie. Qwilleran naliczył sto jedenaście osób i wyobraził sobie, że drzewo genealogiczne tej rodziny przypomina złącza komputera.
W tłumie było kilku gości honorowych. Młody żołnierz, który przyjechał na urlop po szkoleniu podstawowym, witany był jak generał brygady. Oddano hołd nowo narodzonemu dziecku, jakby chodziło o pierworodnego jakiegoś następcy tronu. Para, która ogłosiła niedawno swe zaręczyny, spotykała się z wylewnym przyjęciem. Qwilleran spodziewał się zobaczyć gdzieś Cierna i jego narzeczoną, obdarzonych identycznym statusem gwiazd, ale byli nieobecni.
Przechodząc od jednej grupy do drugiej, słuchając i obserwując, zaczął zadawać sobie pytanie, czy życie go przypadkiem nie oszukało. Widział kuzynów w pierwszym, drugim i trzecim pokoleniu, którzy gawędzili o sprawach rodzinnych i byli szczęśliwi, mogąc się znów spotkać. Jego jedyna „rodzina" składała się z osamotnionej eksmałżonki w Connecticut, wrogich teściów w New Jersey i dwóch kotów syjamskich.
Cecil Huggins spytał Qwillerana, jak podoba mu się nowy rower, i zasugerował, by jego właściciel spenetrował kilka bocznych dróg.
- Niech pan spróbuje wybrać się na MacGregor Road - poradził sklepikarz. - Kiedy kończy się asfalt, zaczyna się spory kawałek ładnej drogi.
Qwilleran znał doskonale ten ładny kawałek; przy tej drodze znajdowała się letnia kryjówka Polly Duncan.
- A potem, jeśli zechce spróbować pan czegoś bardziej ambitnego, proponowałbym Old Brrr Road. Zostawili ją na pastwę losu po wybudowaniu szosy nad jeziorem w latach dwudziestych i wszystko tam powróciło do natury! Całkowicie! Mój dziadek miał niegdyś sklep wielobranżowy przy Brrr Road, w miejscu nazywanym wtedy Huggins Corners. Nie pozostał nawet kamyczek! Ale w swoim czasie było to kwitnące imperium. Przypuszczam, że dlatego właśnie zająłem się towarami żelaznymi. Sklepikarstwo mam we krwi.
Pani Huggins trąciła męża w łokieć.
- Powiedz panu Q o babci i bochenku chleba!
- Tak, to doskonałe! - zaśmiał się Cecil. - Powinienem to spisać. Widzi pan... Babcia piekła chleb, który był sprzedawany w sklepie, a dziadek zawsze układał świeże bochenki na ladzie obok drzwi, gdzie klienci mogli poczuć ich zapach zaraz po wejściu do sklepu. Chleb leżał obok tytoniu do żucia i cukierków za pensa. Niech pan mi tylko nie mówi, że nie znali się w tamtych czasach na handlu... No cóż, był tam taki jeden stary gość, który zachodził do sklepu, żeby podkradać krakersy z beczki - albo zwędzić ogórka kiszonego, kiedy uważał, że nikt nie patrzy.
- Miał mnóstwo pieniędzy zakopanych na podwórzu - powiedziała pani Huggins. - Ale nie lubił wydawać nawet pensa.
- Zgadza się. Josh Cummins się nazywał. I po partyjce warcabów, którą rozgrywał ze swoimi kumplami koło pieca, zawsze brał bochenek chleba - ten, który leżał najbliżej drzwi - i nigdy za niego nie płacił. Irytowało to dziadka za każdym razem, i to coraz bardziej, ale nie chciał chwycić starego za kołnierz i oskarżyć go o kradzież. Nie robi się takich rzeczy w małym miasteczku. Obmyślił więc pewien podstęp. Powiedział babce, żeby upiekła chleb z brudną skarpetą w środku.
- A w tamtych czasach skarpety brudziły się porządnie - wtrąciła pani Huggins.
- Więc babka upiekła chleb, a dziadek położył ten bochenek przy samych drzwiach, kiedy Josh miał wyjść ze sklepu - ciągnął Cecil.
- I oczywiście ten stary facet wziął chleb i poszedł sobie... i nigdy więcej nie ukradł ani jednego bochenka!
- I nigdy nie znaleźli pieniędzy zakopanych na jego podwórzu - oznajmiła pani Huggins.
- Zgadza się - potwierdził jej mąż. - I nigdy nie znajdą. Jest teraz zalane asfaltem pod parking przy szkole średniej. I nigdy też nie znajdą tego, co stary pan Klingenschoen zakopał w swojej posiadłości nad jeziorem. Wszystkich tych kosztowności, które, jak mówią, ukrył jeszcze w latach dwudziestych, tuż przed śmiercią, kiedy już był lekko pomylony. Powinien pan zacząć kopać, panie Q.
- Przykro mi, Cecil. Nie chcę więcej płacić podatku dochodowego.
- O, wzywają na obiad! - zawołała pani Huggins, kiedy ktoś pociągnął za sznurek i uderzył w wielki, odlany z żelaza dzwon zawieszony na wysokim słupie.
Długie stoły uginały się od pieczonych kurczaków, fasoli i pasztecików mięsnych; kanapek z szynką, jajek na ostro, sałatki ziemniaczanej i galaretek wszelkiego koloru; ciast czekoladowych, placków jagodzianach i pierników z melasy.
Kiedy dzwon zadźwięczał po raz drugi, doszło do krótkiej narady, po czym wręczono nagrody najstarszej obecnej osobie, a także najmłodszej i rodzinie, która przybyła z najdalszego zakątka. Potem wszyscy się rozeszli - starsi z powrotem na swoje krzesła pod drzewem, młodzi na boisko do softballu, kilku mężczyzn na werandę, żeby obejrzeć sprawozdanie z rozgrywek wielkiej ligi, a młode matki do domu, gdzie ułożyły swoje maluchy do drzemki.
Qwiłleran kręcił się po tłumie, podsłuchując rozmowy o wędkarstwie, zbiorach, telewizji, pogrzebach, dzieciach, przepisach, wypadkach, operacjach i dawnych dobrych czasach.
Dwie kobiety spierały się o to, jak przyrządzać paszteciki z mięsem.
- Mój dziadek - powiedziała pierwsza - szedł każdego dnia do kopalni w Buckshot z pasztecikami w koszyku, a moja babcia robiła je codziennie przez całe życie. Mam jej przepis i wiem, że nigdy nie stosowała niczego prócz mięsa, ziemniaków i odrobiny cebuli.
Druga oznajmiła:
- No cóż, w mojej rodzinie pasztecik nie był pasztecikiem, dopóki nie znalazło się w nim trochę rzepy.
- Nigdy! - sprzeciwiła się żarliwie pierwsza. - Moja babka prędzej zatrułaby studnię!
Wśród starszych wspomnienia krążyły jak bzyczące pszczoły wokół bzów. Siwowłosy mężczyzna z niebieską wstążką z napisem „Najstarszy" perorował:
- Kiedy zacząłem przyjeżdżać na te imprezy, zawsze była kolejka do ubikacji czy wychodka, jak to wtedy nazywano. Teraz można wypożyczyć kilka takich przenośnych toalet. Czasy się zmieniły, to pewne.
Jeden ze słuchaczy spytał:
- A banki? Bywało tak, że mogłeś odwiedzić bankiera w jego domu po kolacji, a on szedł z tobą do miasta i otwierał bank, jak ci się skończyła gotówka. W żadnym nie było zamków, alarmów, kamer ani nic takiego.
W końcu Qwilleran odszukał w grupie młodych kobiet Meryellen Wimsey.
- Gdzie jest Ciem? - spytał.
- Nie mógł przyjść - odparła po prostu.
- Mam nadzieję, że nie jest chory. Nie zgłosił się wczoraj do pracy, nie było go też w piątek na paradzie.
- Wyjechał z miasta - wyjaśniła dziewczyna, unikając jego wzroku.
- Wróci jutro? Czekam na niego w chacie. Musimy położyć gont.
- Mam nadzieję - odparła niepewnie. Qwilleran zerknął na grupę pod dużym drzewem.
- Wiesz, która z tych kobiet to Emma Wimsey?
- Tak - przytaknęła Meryellen radośnie, jakby zadowolona ze zmiany tematu. - To ta na wózku. W niebieskim swetrze.
Kiedy zbliżył się do zgromadzenia starszych, został powitany przez energiczną kobietę w żółtym blezerze z emblematem „Zależy nam".
- Panie Qwilleran, pewnie mnie pan nie pamięta. Jestem Irma Hasselrich.
- Oczywiście, że pamiętam - zapewnił. - Jest pani córką adwokata i wolontariuszką w domu opieki w Pickax.
Pośród ubranych swobodnie uczestników uroczystości wyróżniała się staranną fryzurą, makijażem i dobrym krojem ubrania. Pani Hasselrich nie była młoda, ale uderzająco atrakcyjna.
- Och, to wspaniałe, że pan pamięta! - zawołała. - Przyszedł pan do ośrodka w zeszłym roku, żeby przeprowadzić wywiad z jedną z pań.
- Z żoną farmera, jak sobie przypominam. To była chyba pani Woolsmith.
- Ta kochana osoba już odeszła - powiedziała ze wzruszeniem pani Hasselrich. - Miała dziewięćdziesiąt pięć lat i prawie wszystkie zęby.
- A co panią dziś tu sprowadziło? - spytał Qwilleran.
- Przywiozłam trzy nasze pensjonariuszki furgonetką wyposażoną w dźwig do wózków. Abner Huggins, która zdobyła nagrodę dla najstarszej osoby, Emmę Huggins Wimsey, lat osiemdziesiąt dziewięć, i Clarę Wimsey Ward, lat osiemdziesiąt dwa.
- Chciałbym poznać Emmę Wimsey. Podobno zna jakąś niezwykle interesującą historię. Chciałbym nagrać ją na taśmę.
- Będzie zachwycona! - zapewniła wolontariuszka. - Uczyła kiedyś w szkole, bez trudu się pan z nią porozumie. Ma słabe serce, ale pamięć znakomitą... Emmo! Emmo, kochanie! Masz gościa!
- Kto to jest? Kto to jest? - zawołał jakiś drżący i pełen wyczekiwania głos.
- Reporter z gazety. Chce chyba usłyszeć tę historię o Dyńce.
- O Boże! Nigdy nie pisali o mnie w gazecie, tylko wtedy, gdy wyszłam za Horacego. Czy dobrze wyglądam?
- Wyglądasz cudownie... Emmo, to jest pan Qwilleran.
Emma Wimsey była kruchą kobietą o rzednących siwych włosach, której policzki były uroczo zaróżowione, prawdopodobnie dzięki pani Hasselrich. Choć na pierwszy rzut oka słaba, emanowała żywotnością, na swetrze zaś nosiła emaliowaną spinkę w kształcie kota z długim wygiętym ogonem.
- Miło mi pana poznać - powiedziała. Qwilleran ujął serdecznie drobną dłoń.
- Pani Wimsey, jest mi bardzo przyjemnie - zapewnił. Zachowywał się wytwornie wobec ludzi powyżej siedemdziesiątki, co zawsze sprawiało im radość.
Pani Hasselrich zaproponowała, by przepchnąć wózek w jakieś spokojne miejsce; znaleźli zacieniony skrawek po drugiej stronie bzów.
- Jest ci dość ciepło, kochanie? - spytała wolontariuszka. Qwilleran przyniósł krzesła składane i ustawił swój magnetofon.
- Dlaczego nazwała pani swoją kotkę Dyńką, pani Wimsey? - zaczął.
- Jej futerko było pomarańczowego koloru, poza tym zjawiła się w Halloween. Miałam wtedy sześć lat. Łączyła nas taka przyjaźń! Bawiłyśmy się w sekretną grę... - jej głos zamarł tęsknie.
- Jak wyglądała ta sekretna gra, pani Wimsey?
- No cóż, kiedy moja matka położyła mnie już do łóżka i zamknęła drzwi sypialni, zjawiała się Dyńka i skrobała w drzwi, jakby chciała się dostać do środka. Wyskakiwałam z łóżka i chwytałam ją za łapę. Cofała ją i wysuwała drugą. Och, to była wspaniała zabawa, i nigdy nas nie przyłapano!
- Jak długo się w to bawiłyście? - spytał Qwilleran. - To znaczy przez ile lat?
- Tak długo, jak dorastałam, przez cały czas. Niech pomyślę... Dyńka zdechła, zanim poszłam do college'u nauczycielskiego. Normalna szkoła, mówili wtedy. Nauczanie w szkole było w tamtych czasach najbardziej odpowiednim zajęciem dla nadobnej młodej damy. Mój dziadek miał pierwszy tartak w Sawdust City; byliśmy szanowani.
Jej powieki zadrgały.
- Emmo, kochanie, powiedz panu Qwilleranowi o pożarze w college'u.
- Tak, pożar. Mieszkałam w akademiku, uczyłam się cały czas i zupełnie zapomniałam o tej grze Dyńki. Pewnej nocy obudziłam się nagle, ponieważ usłyszałam skrobanie pod drzwiami! Przez chwilę wydawało mi się, że jestem z powrotem w domu i że kotka chce się bawić. Ale Dyńka już nie żyła! Wtedy wyczułam ogień. Pobiegłam korytarzem, krzycząc: „Pali się! Pali się!" Waliłam do każdych drzwi. - Umilkła, by ujrzeć to jeszcze raz w wyobraźni.
- Udało się pani uciec?
- Tak, i przyjechali strażacy i ugasili pożar.
- Czy powiedziała pani komukolwiek, co panią zbudziło?
- Och, nie! Wyśmialiby mnie! Ale następnym razem też usłyszałam skrobanie.
- Kiedy to było?
- Po ślubie z Horacym. Mieszkaliśmy na farmie i mieliśmy pięcioro dzieci, w tym czwórkę chłopców... - Skupienie na twarzy zniknęło, pojawił się na niej wyraz tęsknoty.
Pani Hasselrich powiedziała łagodnie:
- Powiedz panu Qwilleranowi o wichurze.
- To było tornado!
- Tak, moja droga. Powiedz, co się wydarzyło.
- No cóż, pewnej nocy, kiedy byłam w ciąży z czwartym dzieckiem, obudziłam się i pomyślałam, że znów słyszę skrobanie pod drzwiami, jakby robiła to Dyńka. Usiadłam i zaczęłam nasłuchiwać, a wiatr zawodził okropnie! Zbudziłam Horacego, a on wyskoczył z łóżka i powiedział: „Zabierz dzieci do piwnicy!" To było prawdziwe tornado, zdmuchnęło dach z domu! Ale nic nam na dole nie groziło!
Zamilkła, oczy jej błyszczały.
- Czy był to ostatni raz, kiedy usłyszała pani to drapanie pod drzwiami?
Czekał cierpliwie, aż stara kobieta zbierze myśli.
- Nie - odparła. - Był jeszcze jeden raz, kiedy Horacy umarł, a dzieci odeszły. Sprzedałam farmę i kupiłam mały domek w mieście - to było w Black Creek. Mieszkałam sama i pewnej nocy znów rozległo się to skrobanie. Zaczęłam nasłuchiwać i wydało mi się, że ktoś chodzi po kuchni. Wyskoczyłam więc z łóżka i podeszłam na palcach do drzwi. Zobaczyłam blask latarki! Nie pamiętam, czy się bałam. Chyba nie.
- Co pani zrobiła?
- Zamknęłam cicho drzwi sypialni i zadzwoniłam na policję z telefonu, który miałam w pokoju. Moi synowie kazali mi go zamontować. Nigdy wcześniej go nie miałam.
- Kto to był w kuchni?
- Włamywacz. Złapali go. To był ten ostatni raz, jak usłyszałam to skrobanie. - Emma zwróciła się do wolontariuszki. - To był ostatni raz?
- Tak, kochanie - odparła pani Hasselrich. - To był ostatni raz, jak usłyszałaś skrobanie.
- Dziękuję, pani Wimsey - powiedział Qwilleran. - To niezwykła historia. Jak pani ją tłumaczy?
- To było działanie Pana - odparła nieduża kobieta z błyszczącym wzrokiem. - Pan działa w tajemny sposób.
Opowieść Emmy Wimsey prześladowała go, kiedy jechał z powrotem do domu. Jako dziennikarz zwykle drwił sobie z nadprzyrodzonych historii, ale jako codzienny towarzysz kota syjamskiego, który potrafił wyczuć niebezpieczeństwo i czasem przekazać jakąś informację, miewał wątpliwości. Było coś w tym północnym regionie, jakaś pierwotna siła, która podważała oparte na nauce przekonania.
Kiedy dotarł do chaty, otworzył drzwi i zawołał:
- Gdzie banda? Przywiozłem smażonego kurczaka z farmy! Nadbiegła Yum Yum.
- Gdzie twój pomagier? - spytał, zerkając na łeb łosia. - Gdzie jesteś, Koko? Smażone kurczaki!
Spodziewał się usłyszeć miauczenie i prychanie, albo przynajmniej stukot towarzyszący zeskakiwaniu z jakiegoś wysokiego miejsca, ale nie usłyszał jakiejkolwiek odpowiedzi.
- Płatki śniadaniowe! - To było ich nowe hasło.
Nie doczekał się odpowiedzi. Zaniepokojony, sprawdził w sypialniach, zajrzał pod łóżka, otworzył garderoby i szafki kuchenne, a nawet drzwi do łazienki - coraz bardziej zdenerwowany.
Gdy przez jego głowę przebiegła mrożąca krew w żyłach myśl, poczuł ucisk w gardle i rumieniec na twarzy. Joanna była tu, żeby naprawić podgrzewacz wody, i wypuściła Koko na dwór!
Sprawdził kran z ciepła wodą. Tak, była tutaj.
- O Boże! - jęknął i wypadł z chaty.
Rozdział siódmy
Koko zaginął!
Qwilleran wybiegł z domku, wołając kota po imieniu. Obejrzał z uwagą konary drzew. Sprawdził w szopie na narzędzia. Przetrząsnął zarośla. Zbiegł po schodach na plażę i wołał... wołał...
Potem, w panice, rzucił się pędem do chaty i złapał książkę telefoniczną. Zaczął wyszukiwać drżącą dłonią nazwiska Joanny Trupp przy Hogback Road. Nie znalazł go. Mógł się wcześniej domyślić. Wykręcił numer pani Glinko w nadziei, że uda jej się połączyć z dziewczyną przez radio.
Jeden sygnał... drugi... ale nim ktokolwiek zdążył odebrać po drugiej stronie, Qwilleran usłyszał gdzieś w dali miauczenie. Odłożył gwałtownie słuchawkę i znów wybiegł na dwór.
- Koko! - wrzasnął i zaczął nasłuchiwać. Nie było odpowiedzi. Ponownie przeszukał okoliczny teren, lękając się, że kot jest być może ranny - pokiereszowany przez psa albo jakieś dzikie zwierzę - i leży bezradnie w zaroślach, zbyt słaby, by wzywać głośno pomocy. Jak go znaleźć na tych zalesionych połaciach?
Jeszcze raz zawołał kota po imieniu i nasłuchiwał ciszy. Czy wyobraził sobie miauczenie, tak jak Emma Wimsey wyobrażała sobie skrobanie pod drzwiami?
Zrezygnowany, wrócił do chaty, świadomy przyspieszonego pulsu. Usiadł na sofie i włożył głowę w dłonie... Czyżby usłyszał niewyraźne miauczenie? Zdawało mu się, że dochodzi z kominka! Próbował zajrzeć od dołu, ale zasuwa do regulowania ciągu była zablokowana. Zajrzał też do drewnianej skrzyni. Pod wpływem jakiegoś dzikiego impulsu pobiegł do szopy na narzędzia i przyniósł drabinę, po czym wspiął się na dach i zajrzał do komina. Nie było żadnej osłony czy płomienicy, żadnego zabezpieczenia! Małe zwierzę mogło tam wpaść i utknąć! Jeśli Koko wybiegł z domu i stwierdził, że nie może wrócić, bo drzwi są zamknięte, mógł wspiąć się na dach i spróbować wejść przez komin. Słuszne rozumowanie – do pewnego stopnia. Skąd Koko mógł wiedzieć, że zasuwa do regulowania ciągu była zamknięta? A jeśli tam utkwił?
Qwilleran zsunął się na dół, ocierając sobie dłonie i drąc spodnie. Pobiegł do chaty, wsadził głowę do kominka i wrzasnął w głąb mrocznej czeluści.
Usłyszał jakąś daleką odpowiedź, ale tym razem dobiegła z przeciwległego końca chaty. Rzucił się w stronę pokoju gościnnego.
- Koko!
Ponownie usłyszał tę widmową odpowiedź. Doprowadzało go to do szału, Yum Yum zaś biegała jak szalona po chacie i darła się histerycznie.
- Zamknij się! - wrzasnął na nią.
Spokojnie, nakazał sobie w myślach. Staraj się rozumować spokojnie. Nasłuchuj bez emocji. Musi być - gdzieś.
- Koko!
Tym razem odpowiedź dotarła z tylnej części chaty. Popędził do przedpokoju, kopnął dywanik i podniósł ciężką klapę.
- Miau! - oznajmił Koko, wyskakując z dziury i strząsając z futra pajęczyny.
Qwilleran spuścił klapę z hukiem.
- Jak długo tam siedziałeś? - spytał stanowczym tonem.
- Miau! - powtórzył Koko, ściągając łapą pajęczyny z wąsów. Podszedł spokojnie do miski z wodą w kącie kuchni i pił przez dłuższą chwilę.
Qwilleran umył i zabandażował dłonie.
- Nigdy więcej mi tego nie rób! - nakazał surowo.
Teraz było jasne, co się stało: Joanna zeszła pod chatę, żeby zająć się zepsutym podgrzewaczem wody; Koko podążył za nią bez jej wiedzy i zapewne penetrował jakiś odległy zakątek piwnicy, kiedy Joanna spuściła klapę, zamykając go w podziemiach. Potem położyła chodniczek na swoim miejscu i odjechała. Jak długo Koko tam siedział? Godzinę? Dwie godziny? Trzy? Będzie miał nauczkę!
Qwilleran przeprosił Yum Yum za to, że na nią krzyknął, a następnie posiekał dla kotów smażonego kurczaka, choć z trudem utrzymywał nóż w drżącej dłoni. Postawił talerz na podłodze i poszedł przejść się po plaży, żeby się uspokoić.
Pustka wybrzeża, łagodny plusk fal, rozległa tafla jeziora i nieba... wszystkie te zrodzone przez naturę środki uspokajające łagodziły mu podrażnione nerwy. Nerwy? Nigdy, przez całe życie, nie zdradzał objawów nerwowości. A jednak drżały mu ręce, kiedy zaglądał do książki telefonicznej; wciąż drżały, kiedy siekał kurczaka. Podczas swej kariery reportera kryminalnego stykał się bez zmrużenia powiek z sytuacjami zagrażającymi życiu. Oczywiście, był wtedy młodszy. Teraz miał pięćdziesiąt kilka lat, a ostatni raz badał się dwa lata temu. Może pił za dużo kawy. Polly Dun-can namawiała go, by się ograniczył. Każda kobieta, którą poznał w ostatnim czasie, ciosała mu kołki na głowie w kwestii zdrowia. Każda z wyjątkiem Mildred, mówiąc ściślej. Jawiły się jako chór grecki, powtarzając: „Odżywiaj się właściwie... zażywaj więcej ruchu... rzuć palenie!" Dał sobie spokój z fajką. Kupił rower. Jadał gotowane ryby. A teraz jeszcze Polly wszczęła kampanię mającą na celu ograniczenie jego spożycia kofeiny.
Spacerował niespiesznie po plaży, oddychając głęboko i przystając czasem, by popatrzeć na spokojne jezioro. Nim dotarł do Mewiego Punktu, zobaczył idącą ku niemu Russell, jak zwykle w ciemnych okularach i tym samym bezbarwnym stroju.
- Witam! - rzucił. - Gdzie zgubiła pani swoich pierzastych przyjaciół?
- Nakarmiłam ich wcześnie - wyjaśniła.
- Po prostu pani spaceruje? Skinęła głową.
- Ja spaceruję, żeby obniżyć ciśnienie - wyznał. - Właśnie przytrafiło mi się coś traumatycznego.
Popatrzyła na jego zabandażowane dłonie.
- Widzę, że się pan skaleczył.
- To nic takiego, ale stanowi część tej historii. Widzi pani, myślałem, że kot zaginął mi w lesie. Mam dwa koty, których nie wypuszczam z domu. Kiedy wróciłem do chaty i stwierdziłem, że jednego z nich nie ma, to słowo daję, wpadłem w panikę! Moje koty znaczą dla mnie bardzo dużo. Prawdę powiedziawszy, to jedyna rodzina, jaką posiadam. Martwiłem się, że dopadły je włóczące się psy, dzikie zwierzęta, jastrzębie, nawet porywacze. Okazało się, że w domu zjawił się pod moją nieobecność hydraulik i otworzył właz prowadzący do podpiwniczenia. Koko wszedł pod podłogę i został tam uwięziony. Koko to samiec. Yum Yum to kotka. Są syjamczykami. Chciałaby je pani poznać?
Uświadomił sobie, że gada jak prostak, ale rozmowa o tym stresującym incydencie dobrze mu robiła.
Po chwili wahania Russell odpowiedziała nieśmiałym „tak". Qwilleran mówił przez całą drogę do chaty.
Skorzystała z propozycji i przycupnęła na brzeżku krzesła. Siedzieli na ganku od strony jeziora.
- Ma pani ochotę na piwo imbirowe? - spytał.
- Nie, dziękuję.
- Koty kręcą się gdzieś w pobliżu - wyjaśnił Qwilleran.
- Pokażą się, kiedy usłyszą, że o nich rozmawiamy. Są niewiarygodnie próżne i lubią być podziwiane. Yum Yum to przylepa, jest bardzo uczuciowa i ma wszelkie kocie cechy. Koko jednak to zupełnie inna sprawa! Jest nadzwyczajnym zwierzakiem, który przejawia zadziwiającą intuicję, jeśli chodzi o ludzi, sytuacje, a nawet przyszłe wydarzenia... Zastanawiam się, gdzie są obydwoje. Przepraszam na chwilę.
Znalazł koty pogrążone w głębokim śnie na łóżku w pokoju gościnnym - Koko był najwyraźniej wyczerpany po dramatycznej przygodzie, a Yum Yum z zadowoleniem zwinęła się w kłębek obok swego towarzysza, poza tym oboje byli napchani kurczakiem. Wziął je na ręce, wsunął sobie każde pod pachę i zaniósł na ganek. Ich głowy i łapy zwisały bezwładnie, a ciała przypominały martwy ciężar. Położył je ostrożnie na chodniczku.
Yum Yum otrząsnęła się ze snu i spojrzała na Russell z łagodną ciekawością, po czym zaczęła się głęboko zastanawiać nad sznurowadłami przy płóciennych butach kobiety. Koko natomiast zastygł w miejscu, zjeżył ogon i prychnął na gościa, okazując wrogość, którą zwykle obdarzał wiewiórki i swych bezdomnych pobratymców.
- Koko! Co to za maniery! - skarcił go Qwilleran.
- Są interesujące - przyznała Russell.
Ogon kota odzyskał z wolna swą normalną postać i po chwili Koko ruszył z powrotem do wnętrza chaty, rzuciwszy jedno czy dwa spojrzenia na nieznajomą.
Zakłopotany Qwilleran zaproponował pospiesznie:
- Chciałaby pani obejrzeć nowe skrzydło? Udali się na tyły chaty.
- Duży komin - zauważyła Russell, kiedy przechodzili obok
wielkiego bloku z kamienia polnego. Na widok werandy oznajmiła: - Jeszcze jeden ganek.
- To wygodne mieć jeden z przodu, a drugi z tyłu. Na jednym jest zawsze chłodno, a na drugim można się schować.
- Wysokie drzewa - zauważyła, spoglądając w górę na strzeliste sosny.
- Bardzo stare - powiedział, przytakując i robiąc mądrą minę.
Kiedy stali przed wschodnim skrzydłem, wyjaśnił jej szczegóły planu, przedyskutował metody połączenia nowej części ze starą i opisał elewację ze sklejki.
Russell przyglądała się wszystkiemu w milczeniu, przytakując wymijająco, a gdy już zapoznał ją ze wszystkimi szczegółami, oznajmiła głuchym głosem:
- Mam nadzieję, że... uda się im... dokończyć.
Gdy tylko Russell zeszła po schodkach na plażę, Qwilleran odczuł potrzebę rozmowy z Mildred Hanstable.
- Dziękuję, że naprowadziłaś mnie na trop Emmy Wimsey - powiedział. - Świetna jest ta historia z kotem w roli głównej, poza tym daje do myślenia. Będę musiał to trochę podretuszować, ale chyba się spodoba czytelnikom.
- A jak zjazd rodzinny? Warto było się tam wybrać?
- Jak najbardziej! To oświecające widzieć, jak żyją inni. Będąc tam, czułem zazdrość, ale teraz, kiedy jestem w domu, cała ta idea spotkań z krewnymi wydaje mi się nieco przygniatająca.
- Jak długo tam siedziałeś?
- Około trzech godzin, a gdy wróciłem, doznałem prawdziwego szoku. Myślałem, że Koko zaginął.
- Co?!
- Ta dziewczyna, hydraulik, wpuściła go pod podłogę; przeżyłem kilka denerwujących chwili, nim go znalazłem.
- To okropne, Qwill! Wiem, jakimi uczuciami darzysz te kociaki.
- Potem miałem gościa, tę twoją sąsiadkę. Spędziliśmy razem pół godziny i przez cały ten czas wypowiedziała może z piętnaście słów.
- To dobrze, że zaczyna się powoli rozkręcać. Cieszy mnie to - powiedziała Mildred.
- Kim jest ta kobieta? - spytał retorycznie Qwilleran. - Skąd
pochodzi? Dlaczego tu jest? Wydaje się, że jest pod trzydziestkę, ale ubiera się tak, jak robiły to panie w 1935. I najwyraźniej stać ją na wynajmowanie chaty za tysiąc dolarów miesięcznie.
- Może to biedna dziewczyna, która odziedziczyła trochę pieniędzy po starym wuju.
- I garderobę po starej ciotce. Kiedy Koko zobaczył ją pierwszy raz, zareagował jak na widok przybysza z obcej planety. Myślę, że ona wie więcej od nas... I jeszcze jedna ciekawostka dotycząca tej dziewczyny, Mildred; wyczuwa coś podejrzanego, jeśli chodzi o domek Dunfieldów. Powiedziałaś jej, co się tam wydarzyło?
- Ani słowa!
- A kiedy pokazałem jej nowe skrzydło, oświadczyła: „Mam nadzieję, że uda im się dokończyć"! Zaczynam się martwić.
- Masz ku temu powody? - zdziwiła się Mildred. - Zatrudniłeś wspaniałego młodego człowieka.
- O tym właśnie mówię. Jest zbyt dobry, by być prawdziwym. - Qwilleran przygładził wąsy koniuszkami palców. - Ciem nie maszerował w piątkowej paradzie; nie zjawił się wczoraj w robocie; nie towarzyszył podczas zjazdu swojej narzeczonej. Meryellen tłumaczyła, że Ciem wyjechał z miasta, ale nie brzmiało to przekonująco.
- Och, Qwill! Zawsze jesteś taki podejrzliwy. To nic dziwnego, że ktoś wyjeżdża z miasta podczas długiego świątecznego weekendu.
Qwilleran prychnął w wąsy, mruknął coś, że jest jak najlepszej myśli, i pożegnał się. Nie wspomniał, że Koko od trzech dni stuka znacząco ogonem o parapet.
Rozdział ósmy
Qwilleran przywykł w weekendy do pobudki o wpół do siódmej rano, ogłaszanej przez warkot samochodu Clema, wycie piły i stukot młotka. W poniedziałek jednak spał do ósmej i tylko ciężar dwóch kotów na jego klatce piersiowej zmusił go do otwarcia oczu.
Jego wątpliwości co do miejsca pobytu stolarza nie okazały się bezpodstawne: Ciem się nie pojawił. Qwilleran spoglądał co chwila na zegarek i przygładzał nerwowo wąsy. W końcu zadzwonił na kurzą fermę. Odebrała jakaś kobieta o znużonym głosie - matka Clema, jak się domyślił.
- Halo, pani Cottle? Tu Jim Qwilleran. Chciałbym rozmawiać z Clemem, jeśli tam jest.
Zapadła pełna napięcia cisza.
- Chce pan... porozmawiać... z Clemem?
- Daj mi słuchawkę - odezwał się szorstki głos męski.
- Kto to jest?
- Pan Cottle? Tu mówi Jim Qwilleran. Ciem wykonuje dla mnie pewne roboty stolarskie i nie pokazał się w sobotę. Chciałbym wiedzieć, kiedy mogę się go spodziewać.
- Nie ma go w mieście - warknął mężczyzna.
- Wie pan, kiedy wróci?
- Nie wiem. Powiem mu, żeby do pana zadzwonił. - Hodowca kurczaków odłożył słuchawkę.
Była to sytuacja, która domagała się moralnego wsparcia kofeiny, i Qwilleran przyrządził sobie filiżankę kawy- słabszej niż zwykle, pomny nerwowego zachowania poprzedniej nocy. Jak długo powinien czekać na Clema? Czy Ciem kiedykolwiek wróci? Nieprzyjemne mrowienie na górnej wardze narastało z każdą chwilą. Kiedy powinien zacząć poszukiwania jakiegoś zmiennika? Czy ktokolwiek będzie chciał dokończyć robotę zaczętą przez innego stolarza? Gdzie znajdzie kogoś, kto dorównałby Clemowi? A potem pojawiło się palące pytanie: co stało się z Clemem Cotde?
Jego pupile ocknęły się właśnie z trzygodzinnej porannej drzemki i jeszcze nie ułożyły się do czterogodzinnej sjesty. To była ich pora kocich psot. Yum Yum waliła w ołówek skradziony ze stołu, a Koko paradował z przepoconą skarpetą, której Qwilleran użył do jazdy na rowerze.
- Co mam zrobić, Koko? - spytał. - Masz zawsze mnóstwo dobrych pomysłów. Powiedz mi, co dalej?
Koko zignorował go wyniośle, spacerując po chacie i odkurzając deski skarpetą trzymaną między przednimi łapami.
- Chcesz mi dać do zrozumienia, że w domu jest brudno? - Qwilleran zauważył zbitki kłaczków w narożnikach chaty i kurz pokrywający niemal wszystko. - No cóż, może i tak.
Przejechał ściereczką po krawędziach mebli i starł bez szczególnego entuzjazmu kilka blatów.
Skarpeta przypomniała mu opowieść Cecila o babce i bochenku chleba. Osadnicy z dawnych czasów odznaczali się swoistym poczuciem humoru. Sklep wielobranżowy dziadka zniknął bez śladu, nie pozostał po nim nawet patyczek, jak się wyraził Cecil. Stał kiedyś na rogu Brrr Road i Huggins Corners. W całym okręgu roiło się od widmowych wiosek i zakątków, które rozpłynęły się w niebycie; zawsze fascynowały Qwillerana. Odzyskał swoją skarpetę, znalazł drugą do pary, przebrał się w szorty i podkoszulek, i wyruszył na rowerze, by odszukać miejsce, gdzie niegdyś stał sklep wielobranżowy dziadka Hugginsa.
Tylko rower wyczynowy albo wóz z napędem na cztery koła mógł poradzić sobie z piaszczystymi koleinami Old Brrr Road, ruch zaś był tu tak niewielki, że nie przeszkadzał chwastom. Była to kiedyś jedyna droga między Mooseville i Brrr, przemierzana przez wozy, dyliżanse, lekarzy na koniach i pieszych, którzy nie mieli nic przeciwko temu, by odbyć dziesięciomilową wędrówkę w celu wymiany ryb na kilkadziesiąt jajek. Gdzieniegdzie widać było resztki jakiejś stodoły albo szczątki kamiennego komina wyrastającego z pola nieużytków. Prymitywny most nad Ittibittiwassee nie był niczym więcej jak tylko kupą trzeszczących desek.
Qwilleran minął polanę ze spopielonymi resztkami pośrodku. Rozbijali tu obóz myśliwi albo stawiali swoje namioty skauci. Zobaczył przed sobą tył niebieskiej półciężarówki, która parkowała na poboczu, maską w stronę płytkiego rowu. Ktoś się pewnie wybrał zapolować na czworonożne szkodniki, jak przypuszczał. Kiedy jednak podjechał bliżej, zobaczył wymalowanego na drzwiach szalonego kurczaka.
Położył rower na ziemi i podszedł ostrożnie do wozu, lękając się tego, co może w nim znaleźć. Okna były spuszczone, a kabina pusta, lecz w stacyjce tkwiły kluczyki - nic niezwykłego na północy kraju. Kiedy przekręcił kluczyk, motor zaskoczył, więc w baku była benzyna. Gdzie jednak znajdował się kierowca? Qwilleran dotknął w zamyśleniu wąsa. Ciem wcale nie „wyjechał z miasta", jak upierali się jego ojciec i narzeczona.
Dokonawszy tego tajemniczego odkrycia, Qwilleran stracił zainteresowanie sklepem wielobranżowym dziadka Hugginsa. Zawrócił i ruszył w stronę wydm, nie mogąc się nadziwić, jakim zbiegiem okoliczności - i to fortunnym - był fakt, że Koko ukradł mu skarpetę. Teraz pozostało tylko określić właściwy sposób działania.
Kiedy pedałował po krętej dróżce, która prowadziła do chaty, z polany odjeżdżał właśnie mały żółty samochód. Qwilleran porzucił swój rower i podszedł do drzwi wozu.
- Szukasz mnie, Meryellen?
- Chciałam z panem porozmawiać - wyjaśniła cichym głosem.
- Wycofaj samochód - powiedział. - I wejdź do chaty. Zaprowadził rower do szopy na narzędzia i spotkał się z dziewczyną na tylnym ganku.
- Usiądźmy tutaj. Od strony jeziora wieje wiatr. Mogę dać coś do picia?
- Nie, dziękuję - odparła, wpatrując się w dłonie, które zaciskała na kolanach.
- O co chodzi? - spytał Qwilleran, choć mógł się domyślić.
- Martwię się o Clema.
- Ja też, ale wczoraj mi mówiłaś, że nie ma go w mieście.
- Tak kazał mi powiedzieć pan Cottle.
- Jak to tłumaczy?
- Twierdzi, że młody człowiek musi się zabawić po raz ostatni, nim się ustatkuje. Powiedział, że sam tak zrobił, będąc w wieku Clema. Ale pani Cottle wcale tak nie uważa, ja też nie. To do niego niepodobne znikać nagle bez słowa! Jest zbyt rozsądny, by robić coś takiego.
- Jeśli mam sądzić po krótkiej znajomości z twoim narzeczonym, to muszę się zgodzić, ale dlaczego przychodzisz z tym do mnie?
- Nie wiedziałam, do kogo innego mogłabym się zwrócić. Nie chcę niepokoić swoich rodziców. Tata ma kłopoty z sercem, a mama łatwo się rozkleja. Ciem zawsze mówił, że jest pan ważnym człowiekiem w okręgu, więc dlatego przyszłam. - Spojrzała na niego błagalnie.
- Nie spodoba ci się to, co powiem, Meryellen, ale... właśnie jeździłem rowerem po Old Brrr Road i widziałem wóz Cierna.
Jej twarz i szyja oblały się jasnym rumieńcem.
- Nie jest rozbity - ciągnął. - Kluczyki są w stacyjce, nie brakuje też benzyny. Stoi na poboczu, do połowy w rowie. Czy Ciem miałby jakikolwiek powód, by korzystać z tej starej drogi?
Potrząsnęła wolno głową.
- Nie jest myśliwym. Tylko myśliwi się tam zapuszczają. -Jej oczy zrobiły się okrągłe. - Co to według pana znaczy?
- To znaczy, że ojciec Cierna powinien przestać się oszukiwać i zawiadomić szeryfa o zaginięciu syna.
Na początku kariery reporterskiej, kiedy Qwilleran pisywał do rubryk policyjnych gazet na Nizinach, miał dobre układy z różnymi służbami porządku publicznego i zawsze mógł przedyskutować taką czy inną sprawę ze znajomymi dziennikarzami w klubie prasowym. W Moose County nie miał takich kontaktów. Był oczywiście Arch Riker, ale jego stary przyjaciel tylko żartował sobie z podejrzeń Qwillerana. I był także Andrew Brodie, ale szef policji w Pickax rozkładał ręce, kiedy sprawa nie dotyczyła jego jurysdykcji, a farma państwa Cottle w Black Creek znajdowała się na terenie podległym szeryfowi.
W tych okolicznościach jedynym kontaktem Qwillerana był zięć Mildred, który pisywał do rubryki policyjnej w „Moose County coś tam". Porzuciwszy pracę w szkole na rzecz dziennikarstwa, Roger McGillivray nie mógł jeszcze uchodzić za doświadczonego reportera, ale był chętnym słuchaczem i miał w sobie dużo entuzjazmu.
Qwilleran zadzwonił do redakcji.
- Możesz porzucić na jeden wieczór obowiązki rodzicielskie i spotkać się ze mną na kolacji?
- Jasne! Teraz kolej na Sharon. Pilnowałem dzieciaka dwa razy w zeszłym tygodniu, kiedy miała wolne - odparł Roger.
- Chcesz się wybrać na boozeburgera w Brrr?
- Pewnie - powiedział Qwilleran. - Albo moglibyśmy pójść do tej nowej restauracji, jeśli lubisz ostrą kuchnię.
- Chętnie spróbuję. Mam dla ciebie ostre wiadomości.
Nowa restauracja nazywała się „Punkt Zapalany" i reklamowała się w „Coś tam" jako „doskonałe miejsce na doskonałą kuchnię". Zajmowała dawną remizę strażacką w Brrr i liczyła trzydzieści stolików wciśniętych w wąską przestrzeń, gdzie niegdyś mieściły się dwa wozy gaśnicze. Zachowano oryginalne ściany z cegieł i metalowy sufit, poza tym nic nie pochłaniało dźwięków prócz spoconych ciał, które tłoczyły się w lokalu, spragnione dań meksykańskich, luizjańskich i indyjskich.
- Głośno, co? - zauważył Qwilleran, kiedy stali z Rogerem w kolejce do stolika.
- Ludzie lubią, kiedy jest głośno - odparł Roger. - Są wtedy przekonani, że się świetnie bawią.
Zarumieniona kelnerka posadziła ich przy małym stoliku, wciśniętym między dwa inne o identycznych rozmiarach. Z jednej strony mieli parę skąpo ubranych poszukiwaczy plażowych skarbów, którzy krzyczeli do siebie, by cokolwiek zrozumieć. Z drugiej strony siedziały dwie kobiety o przenikliwych i świdrujących głosach, w typowo wakacyjnych strojach.
- Nie jest to miejsce odpowiednie do wymiany poufnych informacji - zauważył Qwilleran.
- Zjedzmy i wyjdźmy stąd - zaproponował Roger. - Pójdziemy do restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem" na kawę z plackiem. Tam sobie pogadamy.
Kelnerzy krzątali się wokół, potrącając krzesła stłoczonych gości i wpadając na siebie. Qwilleran poczuł nagle na karku coś mokrego. Wytarł się serwetką; była czerwona. Zbliżył się pospiesznie kelner, by przyjąć od nich zamówienie.
- Enchiladas! - oznajmił głośno Qwilleran.
- Jak ostry ma być sos?
- Jak diabli!
- Luizjański kotlet schabowy z kostką! - wrzasnął Roger.
Po złożeniu zamówienia popatrzyli na siebie tępo, pokonani przez gwar o wysokim natężeniu. Qwilleran ujrzał - po drugiej stronie stolika - bladego, szczupłego i niecierpliwego młodego człowieka, którego starannie przycięta czarna broda i równie starannie przystrzyżone czarne włosy podkreślały jasną cerę. Roger z kolei zobaczył krzepkiego pięćdziesięciolatka, którego wspaniałe szpakowate wąsy były znane w całym okręgu i kilku miejscach na Nizinach.
Choć komunikacja słowna była utrudniona, dobiegające z niedaleka głosy docierały do nich z zaskakującą klarownością. Ostry kobiecy głos oznajmił: - Mój kot zawsze wymiotuje zbitkami włosów wielkimi jak kciuk.
Qwilleran zmarszczył czoło.
- Jak tam Sharon? - wrzasnął do Rogera.
- Nie może się doczekać, kiedy wreszcie wróci do pracy!
- W jakim wieku jest Junior?
- Sześć miesięcy, dwa tygodnie, trzy dni!
Qwilleran zauważył nagle, że tuż obok niego unosi się z podłogi wielka goła stopa, i usłyszał, jak poszukiwacz plażowych skarbów mówi do swej towarzyszki: - Popatrz na ten paznokieć. Myślisz, że mi zejdzie? Zrobił się czarny, jak spuściłem na niego kotwicę.
Ostry głos po drugiej stronie mówił: - Jej mąż jest w szpitalu. Rozcięli go od ucha do ucha i wyjęli mu guza wielkości brukselki.
W tym momencie na ich stoliku, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, wylądowały z hukiem dwa talerze. Qwilleran powąchał zawartość swojego i oświadczył:
- To nie jest meksykańskie jedzenie. To hinduskie curry.
- Zamówiłem kotlet schabowy z kością - powiedział Roger.
- Ale to jest jakiś omlet.
- Zabieramy się stąd! - Qwilleran wziął oba talerze i zaniósł do wyjścia, gdzie podał je zdumionej właścicielce knajpy.
- Niech pani je podgrzeje i poda komuś innemu. Chodź, Roger, idziemy do restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem".
Restauracja „Pod Czarnym Niedźwiedziem" mieszcząca się w stuletnim „Hotel Booze" słynęła z boozeburgerów i domowych placków z nadzieniem. Wnętrze było obskurne, a umeblowanie marne, ale można było rozmawiać. Qwilleran i Roger usiedli ostrożnie na chwiejnych krzesłach i zostali powitani przez Gary'ego Pratta, kudłatego właściciela o czarnej brodzie. Miał ramiona godne dokera i opaleniznę żeglarza.
- Wygląda na to, że pływałeś na swojej łodzi - zauważył Qwilleran.
- W każdą niedzielę! - odparł potężnie zbudowany mężczyzna zaskakująco wysokim głosem.
- Czy „Punkt Zapalny" bruździ ci w interesie?
- Wszyscy moi klienci poszli tam tylko raz, w dniu otwarcia, ale potem wrócili solidarnie. Co dla was?
- Boozeburger i wołowina dla mnie - zamówił Roger.
- Boozeburger i kawa - zamówił Qwilleran. - Okej, Roger, wysłuchajmy twoich gorących wiadomości.
- Znasz Wyspę Trzech Drzew?
- Tylko z nazwy. Jest na jeziorze, naprzeciwko mojego domu, jak mi się zdaje, ale nie widać jej z brzegu.
- Leży w odległości kilku mil - to płaska i piaszczysta plaża ze wzgórkiem pośrodku i paroma drzewami. Należy do faceta, który wynajmuje łodzie wędkarzom; jest tam przystań i szopa. Wędkarze cumują na wyspie, żeby wypić i oczyścić połów. Dzieciaki opalają się na piasku i korzystają z szopy, Bóg jeden wie po co.
- Gdzie tu wiadomość? Facet postanowił wybudować tam osiedle mieszkaniowe?
- Wiadomość jest taka - a otrzymałem ją od pilota, który lata helikopterem szeryfa - że na plaży wylądowało UFO!
Qwilleran patrzył na Rogera z pogardliwym niedowierzaniem.
- Nabiera cię.
- Mówił poważnie. Znam dobrze tego gościa. Znalazł wielką wypaloną łatę na wyspie - idealnie okrągłą.
- Jakieś dzieciaki roznieciły ognisko - wzruszył ramionami Qwilleran.
- Nie, ta łata jest za duża.
- Co na to szeryf?
- Pilot nie złożył oficjalnego raportu. Mogłoby to podważyć jego wiarygodność w wydziale.
- Do czego zmierzasz?
- Pomyślałem sobie, że moglibyśmy skombinować gdzieś licznik Geigera czy coś w tym rodzaju i popłynąć tam, a potem napisalibyśmy artykuł do gazety. Bushy ma łódkę i jest chętny.
Qwilleran na chwilę stracił mowę. Jednak na początku kariery, jako reporter, tropił jeszcze dziwniejsze tematy. Roger był młody. Nie należało go zniechęcać.
- Chciałbyś' się z nami tam wybrać? - spytał Roger. Qwilleran przygładził w zamyśleniu wąsy. Choć nie przykładał wielkiej wagi do tej plotki, nie chciał stać z boku.
- Mogę się wybrać na przejażdżkę, czemu nie.
- Jako osoba trzecia, niezainteresowana sprawą, mógłbyś potwierdzić nasze ustalenia, co dodałoby powagi tej historii.
- Nie wrabiaj mnie w firmowanie niedorzecznych opowieści, mój chłopcze. Co na to wszystko Bushy?
- Jest gotów się tam wybrać! Zależało mi po prostu na twoim udziale.
Kelnerka przyniosła im boozeburgery - szerokie na piętnaście centymetrów, wysokie na dziesięć i słynne na cały okręg. Dwaj mężczyźni przeżuwali przez chwilę w milczeniu. Góra jedzenia wymagała najwyższej koncentracji i kilku papierowych serwetek, a tak się składało, że w restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem" liczyli po pięć centów za serwetkę, w dodatku nie najwyższej jakości.
- Wszystko w porządku? - spytał Gary Pratt, krążąc po sali niczym czarny niedźwiedź, którego przypominał z wyglądu.
- Następnym razem przyniosę własne serwetki - oświadczył Qwilleran. -Jakie dzisiaj serwujesz placki?
- Czekoladowa beza, ale szybko idą. Chcecie zamówić kilka?
- Wszystko zależy od tego, jak tniesz placek - linijką czy mikrometrem. Znam twoje zagrywki, Garry. To, co tracisz na burgerach, odbijasz sobie na plackach i papierowych serwetkach.
- W przypadku tak zdrowych gości jak wy proponowałbym po dwa kawałki dla każdego; i nie policzę za serwetki.
- Umowa stoi.
Gary oddalił się ciężkim krokiem, rechocząc swoim wysokim śmiechem.
Nim podano im na stół cztery kawałki placka, przyszła kolej na Qwillerana i jego sensacyjną plotkę. Oświadczył:
- Zamiast ścigać UFO, Roger, powinieneś zająć się śledztwem w sprawie ożywionej aktywności kryminalnej w Mooseville.
Roger przełknął i odłożył widelec.
Rozdział dziewiąty
- Jak tam placek? - spytał właściciel knajpki, który krążył między stolikami.
- Najlepszy, jakiego kiedykolwiek kosztowałem - wyznał Qwilleran. - Czy wciąż przyrządza te placki twoja babka?
- Nie, starsza pani zmarła, ale moja ciotka ma jej przepisy
- Jest treściwy, ale nie zapychający, kremowy, ale nie lepki.
- Powinienem podnieść cenę - oznajmił Gary, po czym oddalił się, by wybić sumę na zabytkowej mosiężnej kasie.
Qwilleran zwrócił się do Rogera.
- Jest coś przyjemnego w brzmieniu starej kasy: stuk klucza, brzęk cyferek, szurgot wyskakującej szuflady... Dlaczego nie zacząłeś jeszcze swojego placka?
- Zabiłeś mi ćwieka - odparł Roger, który wpatrywał się w przestrzeń. - Jakiego rodzaju aktywność kryminalną masz na myśli? Dzieje się coś, o czym nie wiem?
Jak większość rodowitych mieszkańców okręgu uważał za swój przywilej wiedzieć wszystko, co się dzieje, a jako reporter uważał za swój obowiązek wiedzieć to w pierwszej kolejności.
- To się dzieje pod twoim nosem. Jeśli zamierzasz być dziennikarzem, musisz zacząć myśleć, a nie tylko wykonywać zawód.
- Do diabła! Powiedz mi coś konkretnego!
- Natrafiłem piętnaście lat temu na podobny przypadek w Rio, ale człowiek spodziewa się takich rzeczy, jeśli chodzi o Amerykę Południową; w Mooseville raczej nie.
Qwilleran celowo - dla tym większego efektu - zwlekał z wyjaśnieniem. Roger wpatrywał się w niego z uniesionym widelcem.
- Mam poważne podejrzenia - ciągnął Qwilleran, przygładzając wąsy - że ktoś w Mooseville rzucił klątwę na stolarzy.
Roger się wyraźnie odprężył.
- Na czym polega ten żart, Qwill? Czekam na puentę.
- To nie żart. Stolarze umierają albo znikają w zastraszającym tempie. Każdy, kto wierzy w UFO, powinien bez trudu zaakceptować odwieczną mistykę klątwy - złego ducha, który ma zgubny wpływ na skądinąd normalną społeczność.
Roger odłożył swój widelec. Te wszystkie stwierdzenia padły z ust weterana dziennikarstwa, którego podziwiał i szanował.
- Skąd wziąłeś' tę statystykę zgonów, Qwill?
- To rzecz powszechnie wiadoma. Mieliśmy dwa wypadki, jedną śmierć z tak zwanych przyczyn naturalnych i dwa zaginięcia. I wszystko to wydarzyło się w ciągu dwóch ostatnich miesięcy. Wydaje się, że serię tę zapoczątkował Joe Trupp.
- Wszyscy wiedzą, że spadła na niego klapa wywrotki - przypomniał Roger. - Typowy przykład nieszczęśliwego zgonu. Tak oświadczył koroner.
- Na tym właśnie polega piękno klątwy. Wszystko wygląda tak naturalnie, tak normalnie, tak przypadkowo. Potem przyszła kolej na budowlańca, który stawiał garaż w domu Lyle'a Comp-tona. Facet zniknął bez śladu, a wszelkie próby jego odnalezienia spełzły na niczym.
- Znasz tych sezonowych robotników. Przyjeżdżają i wyjeżdżają. Podejrzewam, że połowa z nich to zbiegli więźniowie, a kiedy prawo zaczyna im deptać po piętach, dają nogę!
- Jak w takim razie wytłumaczysz przypadek Buddy'ego Yarowa, który utopił się podczas wędkowania? Nie był ani sezonowym robotnikiem, ani zbiegiem. Był normalnym człowiekiem z rodziną, szanowanym i cenionym fachowcem.
I doświadczonym wędkarzem. I doskonałym pływakiem.
- Tak, wiem - odparł ze smutkiem Roger. - Znałem dobrze Buddy'ego. Ale koroner ustalił, że chłopak zsunął się po błotnistym brzegu - po tych ulewnych deszczach - i uderzył głową o głaz.
- A kapitan Phlogg? - nie ustępował Qwilleran. - Owszem, udawał kapitana żeglugi morskiej, ale tak naprawdę był stolarzem.
- Wszyscy wiedzieli, że prędzej czy później zapije się na śmierć.
- Roger, jeśli nie zamierzasz zjeść tego placka czekoladowego, to podsuń go w moją stronę.
Młody człowiek zabrał się do deseru i zaczął go konsumować, choć bez szczególnej przyjemności.
- To cztery ofiary - powiedział. - Jest ich więcej?
- Podejrzewam, że piątą będzie Ciem Cottle.
- Ciem Cottle! Co się z nim stało? Nie było żadnego oficjalnego komunikatu.
Qwilleran dokończył drugi kawałek placka, nim wyjaśnił:
- Nie wiem, co się z nim stało. Zajmował się dobudową nowego skrzydła w mojej chacie i wykonywał doskonałą robotę. Kiedy odjeżdżał do domu w czwartek wieczorem, powiedział mi, że pójdzie nazajutrz w paradzie. Dodał też, że zjawi się u mnie w sobotę. Nie było go na paradzie i nie pracował u mnie w sobotę, nie uczestniczył też wczoraj w zjeździe rodzinnym Wimseyów, była tam tylko jego narzeczona. Dziś rano też się nie pokazał, więc zadzwoniłem do jego rodziców. Ojciec powiedział, że Ciem wyjechał z miasta i że nie ma pojęcia, kiedy ma wrócić.
- Nie widzę w tym nic niezwykłego.
- Tyle że Maryellen wyglądała na zaniepokojoną, a pani Cotde niemal szlochała, odbierając telefon.
- Myślisz, że wpakował się w jakieś kłopoty?
- Zaczekaj chwilę. Co powiesz na to: dziś po południu wybrałem się rowerem na przejażdżkę po Old Brrr Road i znalazłem ciężarówkę Clema, stała na poboczu maską do rowu. Nie było śladu kraksy; po prostu stała tam, porzucona, z kluczykami w stacyjce!
- Co zrobiłeś?
- Powiedziałem Maryellen, że najwyższy czas powiadomić władze. Może nie mamy do czynienia z klątwą w starym stylu, ale musisz przyznać, że w Mooseville dzieje się coś dziwnego. W mieście przebywa kilku szczególnych osobników. Nie będę wymieniał jakichkolwiek nazwisk. Znasz ich równie dobrze jak ja. Może nawet lepiej. Mieszkasz tu całe życie.
- Jezu! - westchnął oszołomiony Roger. - Nie myślisz chyba, że coś takiego mogłoby się zdarzyć w Mooseville.
- Pomyśl o tym - doradził Qwilleran. - Miej oczy otwarte, kiedy będziesz działał. Nie wierz we wszystko, co słyszysz. Nie ograniczaj się do tego, co oczywiste... i skończ swój placek. Pójdę zapłacić.
Kiedy Roger wyszedł, Qwilleran pomyślał: Chłopak będzie miał się nad czym zastanawiać, niańcząc dzieciaka. Nie będzie zawracał sobie głowy UFO.
Podszedł do baru, gdzie Gary nalewał zamówione drinki.
- Squunk z dodatkiem czegoś mocniejszego? - spytał właściciel baru.
Woda mineralna ze źródła bijącego w Squunk Corners stanowiła składnik ulubionego drinka Qwillerana w knajpie „Pod Czarnym Niedźwiedziem". Gary podjeżdżał z gąsiorami pod źródło i napełniał je za darmo, po czym sprzedawał cenny płyn w swoim barze z bliżej nieokreśloną marżą. Qwilleran zauważył:
- Biorąc pod uwagę, ile zarabiasz na tej wodzie i serwetkach papierowych, mógłbyś spokojnie kupić nowe krzesła - albo przynajmniej posklejać stare.
- Lokal straciłby swój charakter. Zwłaszcza żeglarze uwielbiają tę zapyziałą atmosferę.
- Pływasz czasem na Wyspę Trzech Drzew, Gary?
- Nie! Co tam można znaleźć? Tylko cuchnącą szopę. Na plaży można się nieźle opalić, ale mi wystarcza własny pokład, mam na nim dosyć słońca. A woda jest za zimna na kąpiel. To jedyny minus tego jeziora. Nie wypadaj za burtę, bo zamienisz się natychmiast w kostkę lodu.
- Widziałeś kiedykolwiek UFO nad jeziorem?
- Pewnie. Widuję je cały czas. Lubią nas. Nie wiem dlaczego. Do rozmowy przyłączył się mężczyzna siedzący kilka stołków
dalej. Miał na sobie jedwabną koszulę jakiegoś znanego projektanta i pantofle ze skóry aligatora.
- Widziałem UFO siedemnaście razy w tym roku - oznajmił. W tłumie swobodnie ubranych mieszkańców rzucał się wyraźnie w oczy.
- Potężny Lou jest oficjalnym kronikarzem pozaziemskiej aktywności - oznajmił właściciel baru. - Znasz Potężnego Lou?
Qwilleran odwrócił się i skinął głową mężczyźnie, który prowadził paradę jako wielki marszałek. Tamten zignorował prezentację, ale nie omieszkał powiedzieć:
- Zapisuję wszystko w zeszycie.
Gary oddalił się, by obsłużyć jakiegoś gościa, a Qwilleran poszedł do toalety. Kiedy powrócili do rozmowy, Qwilleran spytał:
- Znasz jakiegoś dobrego stolarza, który podjąłby się niewielkiej roboty? Dobudowuję skrzydło do swojej chaty, ale facet zostawił mnie na lodzie.
- Trudno takiego teraz znaleźć. Pracują dla wielkich firm.
- Myślałem nawet o podziemnym budowlańcu.
- Zabawne, że o tym wspominasz - powiedział Gary.
- Iggy wrócił do miasta. Nie dalej jak zeszłej nocy.
- Iggy? - powtórzył Qwilleran. - Możesz go polecić?
- To dobry fachowiec, jak mi się wydaje, ale leniwy. Musisz go pilnować.
- Ma w tej chwili jakąś robotę?
- Wątpię. Był bez grosza.
- Jest aż tak kiepski?
- Nie, żartowałem. Mam go do ciebie przysłać? Pewnie zajrzy później do baru. Zapisz mi swój adres.
Qwilleran umieścił dane na rachunku.
- Poproś go, żeby zjawił się u mnie jutro rano.
- Spróbuję, ale wątpię, czy słowo „wcześnie" znajduje się w jego słowniku.
- Możesz mi coś o nim powiedzieć? - poprosił Qwilleran.
- Przede wszystkim to najchudszy facet, jakiego kiedykolwiek widziałem - z wiecznym nałogiem nikotynowym. Ale jest silny jak wół! Nie mogę tego pojąć. Ten facet prawie nie je.
- Ale pije?
- Za kołnierz nie wylewa, jednak skutkuje to głównie tym, że jest leniwy. I poczekaj, aż zobaczysz jego ciężarówkę! Przysięgam, że jedyna rzecz, dzięki której karoseria trzyma się na podwoziu, to pedał hamulca - powiedział Gary i ruszył na drugi koniec baru, przywołany przez jakiegoś klienta.
Potężny Lou uregulował rachunek i rzucił na kontuar spory banknot w charakterze napiwku. Potem zbliżył się do Qwillerana z zarozumiałą miną.
- Potrzebuje pan budowlańca? - spytał. - Mogę zająć się drobną robotą między jednym kontraktem a drugim. To moja wizytówka.
Podał karteczkę z wytłoczonym napisem na przyzwoitym papierze: „Potężny Lou, przedsiębiorca budowlany". Widniał tam też numer telefonu, ale nie było adresu.
- Dziękuję. - Qwilleran schował wizytówkę do portfela.
- Może się odezwę.
Spojrzał pytającym wzrokiem na właściciela baru, kiedy wielki mężczyzna wyszedł z knajpy. Gary wzruszył współczująco ramionami.
- Jest nieszkodliwy - powiedział. - Jeszcze wody?
- Nie, dzięki, prowadzę.
Kiedy Qwilleran wychodził z baru, zauważył, że przywołują go goście przy jednym ze stolików. Lyle i Lisa Comptonowie siedzieli właśnie nad kawą.
- Usiądź i napij się z nami - zaproponował kurator szkolny. Qwilleran usiadł ostrożnie na rozchybotanym krześle.
- Właśnie chciałem się z wami spotkać! Jak się nazywał facet, który budował wam garaż?
- Mert - odparł Compton. - Nigdy mi nie podał swojego nazwiska, a ja bałem się pytać. Ci faceci z podziemia są bardzo podejrzliwi. Cenią sobie prywatność.
- Zatrudniam faceta imieniem Iggy.
- Co się stało z Clemem Cottle? - zainteresowała się Lisa.
- Liczyliśmy, że zajmie się naszym garażem, jak już skończy u ciebie.
- Ciem... hm... nie pojawiał się ostatnio, a ja nie zamierzam dłużej czekać. Schodzę pod ziemię i mam nadzieję, że się uda.
- Pozwól, że dam ci dobrą radę - powiedział Lyle.
- Nie dawaj Iggy'emu ani grosza zadatku. Załatw ze składem drewna, żeby wystawiali rachunek bezpośrednio na ciebie. I notuj godziny, które przepracował.
- Nie irytuj go także, bo porzuci robotę - dodała Lisa.
- I jeszcze jedno - uprzedził kurator. - W okręgu obowiązuje przepis zabraniający zatrudniania budowlańca bez uprawnień, jeśli nie jest z tobą spokrewniony. Daj więc wszystkim do zrozumienia, że Iggy to twój bliski krewny.
Qwilleran wrócił do chaty, gdzie został powitany hałaśliwie przez koty.
- Zgadnijcie, kto się tu jutro zjawi - powiedział bez entuzjazmu. - Kuzyn Iggy.
Rozdział dziesiąty
We wtorek rano Qwillerana zbudziło podskakiwanie materaca i ciosy, które spadały na jego ciało. Koty toczyły na jego łóżku i osobie poranną walkę. Wstał i rozprostował kości, krzywiąc się, gdy niektóre mięśnie przypomniały mu o wyprawie rowerowej na Old Brrr Road.
- Jest to dzień, w którym mamy poznać naszego nowego pracownika budowlanego - oznajmił kotom, nakładając na kilka sardynek sos serowy i dodając jeszcze kilka kropel witamin w płynie, a na koniec posypując wszystko posiekanymi żółtkami na twardo. - Miejmy nadzieję, że się zjawi. Trzymajcie za to wąsy.
- Miau - odezwał się Koko, uderzając ogonem o podłogę trzy razy.
Qwilleran zadzwonił na wszelki wypadek do składu drewna i uprzedził, że zgłosi się do nich po materiały budowlane gość imieniem Iggy, zlecił też, żeby wystawiali rachunek na biuro Klingenschoenów w Pickax.
- Stary pysk koński? Wrócił? - spytał ze śmiechem mężczyzna po drugiej stronie linii. - Życzę szczęścia!
Koty pochłonęły śniadanie i popatrzyły z nadzieją na Qwilłe-rana, prosząc bezgłośnie o dokładkę.
- No dobrze - westchnął zrezygnowany i dał im trochę płatków śniadaniowych Mildred. Do tej pory zdążyły uporać się z jedną szesnastą pojemniczka. - Pozostał jeszcze jeden i piętnaście szesnastych drugiego - poinformował.
O dziewiątej nie było jeszcze śladu budowlańca. O dziesiątej Qwilleran zaczął się wiercić niespokojnie. Kiedy usłyszał cichy warkot wozu pokonującego kręty i stromy podjazd, wyszedł na polanę, choć wiedział doskonale, że dźwięk nie przypomina hałasu, jaki robi ciężarówka, która trzyma się dzięki pedałowi hamulca. Nie mylił się; na polanę zajechał mały kompakt Mildred. Spuściła szybę.
- Jadę do fryzjera i nie mogę zostać u ciebie na dłużej, ale przywiozłam ci trochę płatków śniadaniowych. - Podała mu plastikowy pojemnik. - Przygotowałam rano nową mieszankę.
- Dziękuję - powiedział, udając entuzjazm. Pomyślał: Będę musiał załatwić sobie jeszcze jednego kota. Miał teraz zapas dwóch pojemników i piętnastu szesnastych trzeciego. - Jesteś pewna, że nie chcesz wpaść na filiżankę kawy?
- Nie dzisiaj, dzięki. Ale powiedz mi - są jakieś wiadomości o Ciemię Cottle? Roger dzwonił wczoraj wieczorem i powiedział, że zgłoszono jego zaginięcie. Będzie o tym w jutrzejszej gazecie.
- Nie wiem nic nowego - odparł i pomyślał: Komu potrzebna gazeta, kiedy tutejsza poczta pantoflowa działa tak sprawnie?
- Co zrobisz ze swoją budową, Qwill?
- Zatrudniłem podziemnego budowlańca. Ma przyjechać dziś rano.
- Nie wiem, czy ci o tym mówić, bo zdaję sobie sprawę, że podchodzisz do takich spraw sceptycznie, ale zastanawiałam się... - Zagryzła wargę. - Naprawdę czuję się okropnie z powodu zaginięcia Cierna. Miał przed sobą tak wspaniałą przyszłość. Sharon umawiała się z nim na randki, kiedy chodzili do szkoły.
- O co chodzi, Mildred?
- No cóż, mam przyjaciółkę, która mogłaby rzucić trochę światła na tę tajemnicę.
- Czy twoja przyjaciółka dysponuje jakimiś dowodami?
- Nie, jest jasnowidzem. Czasem dostaje wiadomości ze świata duchów.
- Och - jęknął Qwilleran.
- Pani Ascott jest bardzo stara i mieszka w Lockmaster, ale jeśli uda mi się ją namówić, żeby się tu zjawiła, to może zdoła nam coś powiedzieć. - Mildred czekała na jakiś zachęcający sygnał ze strony Qwillerana, a nie doczekawszy się żadnego, ciągnęła: - Pani Ascott przyjechała tu w tym roku, tyle że wcześniej, na chrzest mojego wnuka - jest matką chrzestną, rozumiesz - i zaprosiłam wtedy kilkoro przyjaciół. Była tak miła, że zgodziła się odpowiadać na ich pytania... co ty na to, Qwill?
- Rób, co uważasz za... hm... stosowne, Mildred.
- Znajdziesz czas w sobotę wieczorem?
- Ja? Czego po mnie oczekujesz?
- Po prostu przyjdź na spotkanie i jeśli będziesz miał ochotę zadać pytanie, zrobisz to. Sharon i Roger też będą. Są zachwyceni umiejętnościami pani Ascott.
Uhu, pomyślał Qwilleran. Są też zachwyceni UFO. A także horoskopami. I kartami tarota.
- To mógłby być dobry temat dla „Piórka Qwilla".
- Dobra - powiedział. - Zjawię się tam jako obserwator. Kto jeszcze będzie?
- Kilkoro ludzi z naszego klubu. Muszę lecieć do fryzjera.
Było prawie południe, kiedy Qwilleran usłyszał coś, co przypominało strzały karabinowe w lesie albo huk małej armaty. Wybuchy stawały się coraz głośniejsze, natarcie zbliżało się nieubłaganie, aż wreszcie na polanę wtoczyła się rozklekotana pół-ciężarówka i zatrzymała się z ostatnim końcowym strzałem i grzechotem poluzowanych mechanizmów.
- Dzień dobry - przywitał się uprzejmie Qwilleran, podchodząc do wozu - zardzewiałego pikapa z zadaszoną skrzynią.
Z samochodu wysiadł wychudzony człowiek w brudnym podkoszulku i podartych dżinsach. Qwillerana najbardziej poruszył widok jego zębów, największych - prawdziwych czy sztucznych - jakie kiedykolwiek widział. Trzydzieści dwa gigantyczne zęby, które wyszczerzyły się w uśmiechu, kiedy mężczyzna się zbliżył, trzymając papierosa w palcach i oceniając wzrokiem nieruchomość, jakby rozważał jej kupno.
Pierwszą myślą Qwillerana było: Nie mogą być prawdziwe. Drugą myślą było: Nie są nawet jego!
- Iggy? - spytał tym samym przyjacielskim tonem.
- Tak mnie nazywają! - odparł mężczyzna. Wskazał drewniany szkielet konstrukcji przy chacie. - To jest ta robota, która ma być dokończona?!!!
Miał dziwny sposób mówienia, zaczynał zdanie bardzo cicho, prawie niesłyszalnie, a kończył krzykiem.
- To jest ta robota - odparł Qwilłeran. - Można już kłaść gonty i mam nadzieję, że przywieziesz je przed następnym deszczem. Będziesz musiał ściągnąć je ze składu drewna. Poprzedni fachowiec zamówił takie, które pasują kolorem do dachu.
- Nie da się nic dopasować do tego starego cholerstwa -oświadczył Iggy. - Gont zmienia kolor!!!
- Ludzie w składzie drewna rozumieją ten problem i oferują nam najbardziej odpowiedni towar.
Iggy stał tylko, wyginając chude ciało w łuk, z jedną ręką w kieszeni spodni, w drugiej trzymając papierosa; wyraźnie mu się nie spieszyło.
- Trzeba załatwić towar w kolorze zielonym - zawyrokował, wkładając papierosa do ust i pocierając palce jeden o drugi.
- Rachunek za gont będzie wystawiony na moje nazwisko; wypłata pod koniec każdego dnia.
Iggy wciąż stał w miejscu.
- Jakieś pytania? - zainteresował się uprzejmie Qwilleran.
- Masz pan papierosy?!!!
- Przepraszam, nie palę.
- Nie umiem pracować, jak nie mam dymu w oczach!!! - wyjaśnił Iggy z krzywym uśmiechem.
Qwilleran wręczył mu kilka banknotów jednodolarowych.
- Wskakuj na swojego wierzchowca. Skład zamykają w porze lunchu, od dwunastej do pierwszej jest nieczynny.
- No to na razie!!!
Jak długo miało trwać to „na razie", Qwilleran nie spytał, co nie było mądrym posunięciem. Poczekał, aż pikap odjedzie przy akompaniamencie eksplozji, po czym rozmroził w mikrofalówce kanapkę z delikatesów i zjadł pospiesznie, by zdążyć przed powrotem Iggy'ego z zapasem gontu. W końcu skład drewna znajdował się tylko dwie mile dalej, przy Sandpit Road. Jak się okazało, nie było pośpiechu. Minęły trzy godziny, nim pojawił się wóz Iggy'ego, sapiąc, krztusząc się i strzelając.
- Nie mogłem znaleźć tego cholernego składu - wyjaśnił stolarz z końskim uśmiechem, który napiął mu skórę na kościach twarzy do granic wytrzymałości. Zaczął rozładowywać paczki gontu, a Qwilleran nie mógł się nadziwić, ile ten chudy osobnik potrafi unieść za jednym zamachem.
Wszedł do chaty, żeby popracować przy maszynie do pisania, i ledwie wkręcił do niej kartkę papieru, gdy w drzwiach zjawił się Iggy z zębatym pytaniem.
- Gdzie są gwoździe?!!!
- Nie wziąłeś gwoździ ze składu? - nie mógł wyjść ze zdumienia Qwilleran.
- Nic żeś pan nie mówił o żadnych gwoździach!!!
- Więc wracaj tam w te pędy, zanim zamkną. Otwierają o szóstej rano, a zamykają o czwartej po południu.
- Za cholerę nie wstanę o szóstej rano!!! - oświadczył Iggy ze swoim łykowatym uśmiechem.
- No to jazda! Jazda! - nakazał Qwilleran i wrócił do swojej maszyny, strofując koty, które siedziały spokojnie na notatkach, a ich zgrabne pyszczki nie zdradzały cienia troski czy zmartwienia.
Po dwóch minutach w drzwiach znów ukazał się garnitur monstrualnych zębów.
- Masz pan drabinę?!!!
Qwilleran odetchnął głęboko i policzył do dziesięciu.
- Nie masz drabiny w swoim pikapie? Nie słyszałem o stolarzu, który nie miałby drabiny.
- Cholerstwo jest za duże, żeby się z nim pałętać!!!
- W szopie na narzędzia stoi drabina. Taka zwykła.
- Potrzebuję drabiny rozsuwanej!!!
- Więc kup ją w składzie i powiedz im, żeby dopisali do mojego rachunku, i pospiesz się, bo zamkną. Może uda nam się dziś choć trochę popracować! - Czuł się zirytowany.
Próbując cokolwiek napisać, Qwilleran koncentrował się z trudem do chwili, gdy powrócił pikap, zakłócając ciszę przeraźliwym hurgotem. Po chwili z dachu dobiegły miłe dla ucha dźwięki. Stuk, stuk, stuk. Przynajmniej facet wiedział, jak posługiwać się młotkiem.
Po chwili, zżerany ciekawością, Qwilleran wyszedł na zewnątrz, żeby ocenić postęp robót. Pod wpływem tego, co ujrzał, rzucił się biegiem w stronę budowy, krzycząc i wymachując rękami: - Zły kolor! Zły kolor! - Gont był jasnoniebieski.
- Mieli akurat to cholerstwo na składzie! - zawołał Iggy z dachu. - Możesz je pan pomalować!!!
Stuk, stuk, stuk.
- Przestań! Nie chcę ich malować. Chcę mieć właściwy kolor! Gont ma być brązowy. Zadzwonię do składu... Nie, jest już za późno. Zamknęli... Zdejmij to! Zdejmij! Zadzwonię do nich rano.
Tak zakończył się pierwszy dzień. Qwilleran obliczył czas pracy fachowca: pół godziny roboty, pięć godzin jazdy tam i z powrotem.
- Jest gorzej, niż myślałem - oznajmił kotom, które wyczuwały jego wzburzenie i zachowywały pełne współczucia milczenie. - Zapłaciłem mu za pięć i pół godziny pracy, a efekt jest żaden! - wrzasnął. - Do diabła, zaczynam mówić jak Iggy!
Kiedy stolarz zgłosił się w środę rano do pracy - lub też kiedy się pojawił, by odbyć na początek rytuał wypalenia kilku papierosów, nie spiesząc się zbytnio - Qwilleran kazał mu zwrócić wszystkie nierozpakowane niebieskie płytki do składu drewna i przywieźć brązowe, które zostały wcześniej zamówione. Iggy był chętny do współpracy. Błyskał zębami i przytakiwał na wszystko, potem wypalił jeszcze jednego papierosa.
Choć skład od chaty dzieliło zaledwie pięć minut drogi, nawet dla takiego gruchota jak paralityczny wóz Iggy'ego, minęły dwie godziny, zanim stolarz się pojawił, przywożąc właściwy towar.
- Masz pan młotek?!!! - spytał.
- Młotek!? Co się stało z twoim? - spytał Qwilleran. - Pracowałeś nim wczoraj.
- Musiałem oddać cholerstwo w zastaw za śniadanie!!!
Qwilleran prychnął zniecierpliwiony w wąsy. Młotek znajdował się w składziku, ale pomysł, by swój własny młotek pożyczać stolarzowi zatrudnionemu do prac budowlanych, wydał mu się wręcz wyjątkowo niestosowny.
- Masz, weź te pieniądze - powiedział. - Wykup swój młotek z zastawu.
Minęły kolejne dwie godziny, nim Iggy zjawił się ponownie, szczerząc w uśmiechu zęby i zionąc dymem, by po niewytłumaczalnie długiej przerwie zabrać się do krycia dachu. Stuk, stuk, stuk. Qwilleran nasłuchiwał jednym uchem, starając się jednocześnie skoncentrować na pisaniu przy stole jadalnym. Stolarz miał ekscentryczny zwyczaj mówienia do siebie w trakcie pracy.
Cały czas mamrotał, waląc młotkiem: „Właź, cholero!... Rany! Nie tam. Złe miejsce... No, doskonale. Teraz jest, jak trzeba... Potrzebny drugi gwóźdź... Gdzie ta płytka?"
Zdarzały się także długie chwile milczenia, kiedy to zapałał papierosa, zaciągał się głęboko i rozkoszował krajobrazem ze swojego stanowiska na dachu. Podczas każdej z tych przerw w monologu ogon Koko wybijał monotonny rytm: stuk, stuk, stuk.
- Skończ z tym! - wrzasnął na niego Qwilleran. - Działasz mi na nerwy!
Chcąc uciec od irytującego otoczenia, pojechał do Moose-ville na lunch, kupując przy okazji egzemplarz „Moose County coś tam", dzięki czemu się dowiedział, że przewidywane są opady. Wstąpił jak zwykle na pocztę i stwierdził, że czekają na niego dwie ciekawe przesyłki - jedną z nich była kartka od Polly Duncan.
Drogi Qwill,
jestem bardzo zajęta spotkaniami z różnymi ludźmi, wykładami i zwiedzaniem pięknych okolic wiejskich. „Ten drugi Eden... ten drogi kamień oprawiony w srebrne morze... ten skrawek świata pobłogosławiony... ta Anglia". Ale myślę o twoim cichym i spokojnym lecie w Mooseville.
Pozdrowienia Polly
Qwilleran prychnął w wąsy. Liczył na długi list, nie kartkę pocztową, gdzie byłoby mniej Szekspira, a więcej prywatnych wiadomości i kilka czułości, ale było to lepsze niż nic. W jego skrytce znajdowała się także następująca przesyłka:
Drogi panie Qwilleran,
piszę w imieniu pani Emmy Wimsey, która niezwykle docenia czas i uwagę, jaką pan poświęcił jej w niedzielę. Był pan tak łaskawy! Mogę bez obawy o pomyłkę powiedzieć, że pańska wizyta stanowiła jeden z najważniejszych momentów w jej długim życiu. Mówi o panu cały czas.
Z poważaniem
Irma Hasselrich, DSSMC
Naczelny kanarek
Przeczytał to dwa razy. W środku dnia, który nie układał się najlepiej, pochwała ze strony pani Hasselrich poprawiła mu humor. Potrafił rozszyfrować skrót: Dom Spokojnej Starości Moose County. Ale co to znaczyło „Naczelny kanarek"?
Kiedy Qwilleran wrócił do chaty, dach był w połowie pokryty gontem, ale Iggy zniknął, nie było go na terenie działki ani w ciężarówce. Stolarz, jak niebawem odkrył, siedział na osłoniętym ganku i spał na szezlongu z sekwoi. Zdjął buty i zasłonił twarz kawałkiem opakowania po gontach. Miał dziury w skarpetach. Pochrapywał cicho.
Qwilleran trącił nogą stopy mężczyzny.
- Wstawać! Wstawać! Co to ma być? Kurort? Nie płacę ci za spanie! Pokryjmy ten dach, zanim zacznie padać!
Iggy usiadł, wyszczerzył zęby i sięgnął po papierosy.
Teraz Qwilleran był tak rozdrażniony jak przed lunchem. Wrócił do stołu i zaczął pisać pełen wyrzutów list do Polly. „Spokojne lato", jak się wyraziła. Postanowił, że oświeci ją szczegółowo na temat swego „spokojnego lata". Po chwili jego wzrok padł na przesyłkę od Irmy Hasselrich. Przeczytał ją jeszcze raz i zadzwonił do domu spokojnej starości w Pickax. Połączył się z recepcją, gdzie odebrała pani Hasselrich.
- Tu Jim Qwilleran - powiedział. - Właśnie otrzymałem pani list, jest bardzo miły. Miałem wyjątkowo frustrujący dzień, a dzięki pani polepszył mi się humor. Chciałbym jednak o coś spytać: co to za funkcja „naczelnego kanarka"?
Roześmiała się śpiewnie i wyjaśniła:
- Nasi wolontariusze noszą żółte fartuchy, kiedy mają dyżur, i są nazywani kanarkami - zabawne skojarzenie, nie sądzi pan? Pełnię w tym roku funkcję przewodniczącej wolontariuszy i jestem upoważniona do noszenia żółtej bluzy - jako naczelny kanarek.
Miała głos, jaki lubił u kobiet - starannie modulowany, melo dyjny, kulturalny. Przypomniał sobie żółtą bluzę, którą miała na sobie podczas zjazdu rodzinnego i która doskonale pasowała do jej ciemnych lśniących włosów, równie lśniących ciemnych oczu i stylowego makijażu. Była przystojną kobietą i odznaczała się optymistyczną osobowością ojca. Qwilleran zjadł kilka razy lunch z Hasselrichem; przyszło mu do głowy, że chętnie zaprosiłby na kolację jego córkę. Była w odpowiednim wieku - nie za młoda, ale wciąż młodzieńcza. Powiedział:
- Proszę przekazać pani Wimsey, że jej opowieść o Dyńce znajdzie się w tym tygodniu w gazecie.
- Wspaniale! Bardzo dziękuję, że nas pan uprzedził.
Qwilleran wrócił do pracy już w nieco bardziej twórczym nastroju i zdołał zachować spokój do godziny czwartej, kiedy to Iggy oświadczył, że chce skończyć na dzisiaj.
- Wracaj na dach! - warknął Qwilleran. - Nie dostaniesz ani centa, dopóki nie położysz całego gontu. Nie obchodzi mnie, czy będziesz musiał zastawić swoją ciężarówkę, żeby kupić sobie obiad. Dokończ ten dach! Ma dzisiaj padać.
Była ósma, kiedy Iggy wbił ostatni gwóźdź i odebrał wynagrodzenie.
- Zanim odjedziesz - uprzedził Qwilleran - pokażę ci szkic skrzydła.
Wyjaśnił, gdzie w ścianie chaty będą wycięte drzwi, które połączą starą część z nową. Wyjaśnił, że należy to zrobić w ostatniej chwili, na samym końcu - z różnych powodów. Wyjaśnił, jak ma wyglądać elewacja i rodzaj okien.
- W składzie mają wymiary i przygotują wszystko na jutro rano. Nie przyjeżdżaj tutaj, tylko jedź do nich. Zabierz elewację i gwoździe - podkreślił z naciskiem - i przywieź to tutaj.
Niezrażony Iggy odjechał, machając przyjaźnie na pożegnanie, a Qwilleran zaczął spacerować w zadumie po swoich włościach, próbując wyobrazić sobie ukończone skrzydło; chodził między słupami szkieletowymi, by zorientować się w rozkładzie pomieszczeń, patrzył przez otwory okienne, wyobrażając sobie widok, jaki będzie się z nich rozciągał. Irytowała go tylko jedna rzecz; całe podwórze od tyłu zasłane było niedopałkami papierosów, które zapowiadany deszcz zmieniłby w grząski pudding. Znalazł jakiś worek i napełnił go kompromitującymi śmieciami. Sam jeszcze do niedawna palił fajkę i nie miał pretensji, gdy robili to jego przyjaciele, ale bezustanny nałóg Iggy'ego był równoznaczny z lenistwem i opóźnieniami w pracy, za które on, Qwilleran, płacił z własnej kieszeni. Jako dziennikarz za dziewięćdziesiąt minut pracy pobierał wynagrodzenie należne za godzinę i nie mógł znieść niefrasobliwości Iggy'ego, chociaż wszystko było opłacane z masy spadkowej Fanny Klingenschoen.
W czwartek rano wręczył stolarzowi puszkę po kawie i oświadczył:
- Za każdy niedopałek, który wyląduje na ziemi zamiast w tym pojemniku, potrącę ci dziesięć centów.
Uświadomił sobie, że ryzykuje zrażenie do siebie tego człowieka i utratę jego usług, ale Iggy był nieodmiennie posłuszny. Wyszczerzył tylko te swoje niesamowite zęby i zapalił następnego papierosa.
Pomimo niesprzyjających zapowiedzi deszcz nie padał i krycie ścian zewnętrznych pięło się z wolna w górę, w tempie trzy deski na jednego papierosa, przy akompaniamencie bezustannej rozmowy: „Gdzie to cholerstwo?... Właź!... Dawaj młotek. Gdzie jest młotek?... No, jest! Odpowiedni rozmiar... Jeszcze jeden gwóźdź... No, siedzi cholerstwo".
Przed umieszczeniem deski na właściwym miejscu Iggy cofał się o krok, spoglądał na szkielet konstrukcji, potem przycinał drewno o odpowiedniej długości i przybijał gwoździami. Mniejsze kawałki mierzył własną stopą albo dłonią.
- Nie używasz miarki? - zainteresował się Qwilleran.
- Nie ma potrzeby - zapewnił stolarz ze swoim pożółkłym uśmiechem. - Oceniam cholerstwo na oko!!!
Nie kryjąc zdumienia i jednocześnie dezaprobaty, Qwilleran wszedł do środka, żeby zaparzyć filiżankę kawy, ale kiedy podłączył do prądu swój skomputeryzowany ekspres, ze ściany poleciały iskry! Radio zamilkło. Lodówka przestała szumieć. Bez chwili wahania sięgnął po słuchawkę i zadzwonił do pani Glinko z żądaniem przysłania elektryka.
- W porządalu - odparła pani Glinko. - Wyekspediuję Stukniętego Maca. Jest na wschodnim brzegu, montuje komuś automatyczne wyłączniki - jeszcze jeden z dzianych gości, takich jak pan. Cha, cha, cha!
- Dziany gość nie miałby nic przeciwko temu, żeby przeczyścić także komin - oświadczył Qwilleran. - Jest coś z nim nie tak.
- W porządalu. Wyekspediuję Małego Harry ego, jeśli nie będzie akurat zajęty.
Rodowici mieszkańcy Mooseville uwielbiali przydomki, którymi na mocy niepisanej umowy obdarzali określone osoby: Starego
Sama, Dużego Joe, Szalonego Martina, Potężnego Lou, Grubego Williama i tak dalej.
Mały Harry był młodym człowiekiem szczupłej budowy ciała, który nosił wysoki błyszczący cylinder, oznakę swej profesji, odrobinę niedopasowany do poznaczonego smugami podkoszulka i dżinsów. Szybko ustalił, dlaczego zasuwa do regulowani ciągu się zakleszczyła; w kominie zbudował sobie gniazdo szop.
- Górny wylot komina powinien być osłonięty - poinformował. - Wygląda na to, że kiedyś znajdowała się tam osłona, ale coś ją zerwało. I nigdzie nie widzę gaśnicy. Powinien pan mieć gaśnicę. Nie chciałby pan puścić z dymem takiej ładnej starej chaty, prawda? - spytał protekcjonalnie. - Jakim drewnem pan pali?
- Nie paliłem żadnym - wyjaśnił Qwilleran.
- Nie mogłem otworzyć zasuwy. Dlatego pan tu jest.
- Moja praca polega na edukacji, nie na czyszczeniu kominów - odparł wyniośle młody człowiek. - Jeśli pali pan świeżym drewnem, zbiera się kreozot, co może doprowadzić do pożaru komina. Gorący popiół to kolejna przyczyna ognia. Czego pan używa do usuwania popiołu i gdzie go pan wyrzuca?
- Nie usuwałem jeszcze popiołu, ponieważ nie paliłem żadnym drewnem, ponieważ nie mogłem otworzyć klapy ciągu! - oznajmił Qwiłleran, podnosząc głos. - Jeśli zechce pan wrócić w przyszłym tygodniu, kiedy nie będę taki zajęty, z radością podpiszę Podstawową Instrukcję Użytkowania Kominka, numer sto jeden. Teraz jednak, jeśli zechce mi pan wybaczyć...
Był już w podłym nastroju, nim zjawił się elektryk. Stuknięty Mac - ogromny osobnik z wypchanymi bicepsami i pozbawiony szyi - znalazł luźny przewód w kontakcie ściennym i oświadczył, że instalacja jest do niczego.
- Trzeba sprawdzić cały dom. Włazi mysz albo pręgowiec, zżera przewody i ma pan piękny pożar. Te stare bale są suche jak hubka, a palą się jak zapałki. Cała chałupa może pójść z dymem szybciej, niż zdąży pan splunąć.
Obijał się po wnętrzu jak buldożer, sprawdzając odsłonięte elementy instalacji i strasząc Koko i Yum Yum.
- Ma pan koty - zauważył, kiedy śmigały po belkach pod sufitem. - Przy takich przewodach może je porazić prąd.
Qwilleran zacisnął zęby i nie odezwał się.
Na odchodnym elektryk spytał:
- Co to za stolarz? Jeden z tych włóczęgów? Nie rozumiem, dlaczego wy, przyjezdni, najmujecie takich nierobów. Zakładałem instalację w garażu pewnych ludzi kawałek dalej, a cholerny stolarz podwędził mi narzędzia i zwiał! Nie mam za grosz szacunku do stolarzy. Hydraulicy, ci są okej, ale stolarze? Gdybym był prezydentem, kazałbym wszystkich rozstrzelać, i to z samego rana!
Wkrótce znów zaczęło padać i Iggy miał wymówkę, by skończyć robotę. Błysnął z wdzięcznością zębami, kiedy Qwilleran mu zapłacił, po czym skierował się do swego rozklekotanego cygańskiego wozu, służącego mu za środek transportu.
- Zaczekaj chwilę! - zawołał za nim Qwilleran. - Nie schowałeś desek pod dach!
- Nic się temu cholerstwu nie stanie!!! - zapewnił Iggy.
- Nieważne, masz je wnieść pod dach!
Iggy dopalił papierosa, rzucił niedopałek na ziemię i zaniósł drewno do nowego skrzydła.
- Koko, tylko ty i ja jesteśmy jeszcze normalni - oznajmił Qwilleran, kiedy pikap stolarza ruszył drogą dojazdową, krztusząc się i strzelając. - Ale nie upłynie dużo czasu, kiedy i ja zwariuję.
Koko kręcił się i wiercił irracjonalnie, jak to mu się zdarzało przed gwałtowną burzą, a instynkt rzadko go zawodził. Niebawem ostry wiatr zaczął chłostać z wściekłością jezioro. Drzewa przyginały się do ziemi i nawet wysokie sosny zaczęły się kołysać niebezpiecznie. Okna chaty zalewały strugi deszczu, o dach łomotał lipcowy grad, a nowe skrzydło, częściowo tylko zakryte deskami, omiatały płachty wody. W końcu czarna chmura, która majaczyła nad wydmą, gruchnęła piorunami i ogłuszającyi.1 grzmotem. Cała chata zatrzęsła się w posadach i... pompa przestała działać. A więc z powrotem do telefonu.
- Pani Glinko, tu Qwilleran.
- Nic pan nie mów, niech zgadnę. Coś walnęło!
- Nieważne. Wiem tylko jedno - nie mamy kropli wody.
- Napij się pan piwa. Cha, cha, cha.
- Proszę, tylko bez żartów.
- W porządalu. Nie gorączkuj się pan. Wyekspediuję kogoś.
Podczas gdy Qwilleran krzątał się z ręcznikami, wycierając horyzontalną ulewę, która wdzierała się do środka przez zamknięte drzwi i okna, z Pickax zadzwonił Arch Riker i spytał od niechcenia:
- Pada u ciebie?
- Pada? Zalewa nas! - zawołał Qwilleran. - Jezioro się podnosi! Gałęzie drzew spadają jak bomby! I pompa siadła. Hydraulik jest w drodze. Mieliśmy dziś już wizytę elektryka i przeczyszczaliśmy komin... Nie wiem, Arch. Mam dość wiejskiego życia. Jestem gotów się poddać.
- Jak przebiega twoja budowa?
- W zwolnionym tempie. To długa historia. Mógłbym z radością zamordować faceta, który się tym w tej chwili zajmuje.
- Zniesiesz dobre wiadomości? - spytał redaktor. - Wszyscy tu uważają, że twój artykuł do weekendowego wydania jest świetny - zwłaszcza ta historia o starszej damie i jej kocie. To lepsze niż fikcja. Może zaczniesz się specjalizować w takich wspomnieniach?
- Wiedziałem, że wyląduję w końcu w rubryce geriatrycznej - westchnął kwaśno Qwilleran.
- Sam chciałeś - przypomniał mu Riker. - Mogłeś być reporterem śledczym na Nizinach, ale wybrałeś Pickax i dolce Klingenschoenów.
- Może zaangażujesz Towarzystwo Historyczne? To specjaliści od przekazów ustnych.
- Nie. Ty to robisz lepiej.
- No cóż, nie możemy teraz rozmawiać. Właśnie przyjechał hydraulik.
Do chaty wkroczyła Joanna w swoich ciężkich roboczych butach.
- Siadła panu pompa?
- Nie wiem. Ty jesteś hydraulikiem. Wiem tylko tyle, że nie ma wody.
- Pewnie motor się spalił.
Odsunęła nogą chodniczek, podniosła klapę, jakby to było wieczko pudełka płatków śniadaniowych, i zniknęła pod podłogą. Kilka minut później wynurzyła się z czeluści, cała w pajęczynach.
- Muszę po coś pojechać - oznajmiła i odjechała tajemniczo, by wrócić po jakimś czasie z tym, co jej było potrzebne, znów zanurzyła się pod podłogę i wkrótce wrzasnęła z dołu:
- Niech pan odkręci wodę!
Z kranu trysnęło i Qwilleran odczuł głęboką wdzięczność. W przeciwieństwie do Iggyego Joanna wykonywała swoją robotę bez zwlekania, pomyłek, wymówek, mamrotania i niedopałków. Potem go zaskoczyła, oświadczając:
- Nie widziałam ostatnio Cierna. Zrobił odpływy w nowym skrzydle. Chce pan, żebym dokończyła instalację?
- Wydaje się, że to dobry pomysł, ale mam teraz innego fachowca. Wspomnę mu o tym, kiedy przyjdzie jutro - odparł Qwilleran.
Ale Iggy nie pojawił się nazajutrz... ani następnego dnia... ani następnego.
Rozdział jedenasty
Dzień bez Iggy'ego powinien oznaczać błogosławioną ciszę, ale Qwilleran odczuwał tylko niepokój, kiedy stolarz nie pojawił się w pracy w piątkowy ranek. Gdzie się podział? Dlaczego nie wrócił? Czy kiedykolwiek wróci? Szkielet wschodniego skrzydła był nasiąkły wodą i pełen smutku. Qwilleran przez cały ranek sprawdzał godzinę na zegarku i nasłuchiwał wybuchowego przyjazdu pikapa, ale w lesie otaczającym chatę panował spokój, pomijając piski i świergoty, bzyczenie i skrzeki, które oznaczały, że ptaki, owady i małe zwierzęta zajmują się powszednimi sprawami, cokolwiek to było; Qwilleran nie starał się nawet udawać, że to wie.
Po przejściu nocnej burzy wiatr zelżał, a jezioro znów się wygładziło. Zarośla wciąż roztaczały bujną woń lasu deszczowego; drzewa ociekały kroplami, ziemię zasnuwały połamane gałęzie, ale słońce przezierało się z wysiłkiem przez mleczną mgiełkę dnia.
Qwilleran nie był w nastroju do pisania. Spędzał czas na usuwaniu skutków wichury - składał duże gałęzie za szopą na narzędzia i łamał je na opał do kominka. Stolarz pozostawił wszędzie wióry i ścinki drewna i Qwilleran zebrał je na schludne kupki, razem z porozrzucanymi kawałkami opakowania po goncie. Ilekroć odległą szosą przejeżdżała hałaśliwie jakaś ciężarówka, nieruchomiał i nasłuchiwał, żałując teraz, że zachowywał się szorstko wobec Iggyego.
W południe, kiedy wybierał się do Mooseville, został zaskoczony przez telefon od Nickiego Bamby.
- Słuchaj, Qwilł, wiesz, że jesteś odcięty?
- Odcięty?! Co chcesz przez to powiedzieć?
- Właśnie przejeżdżałem niedaleko ciebie, na twoim podjeździe leży wielkie drzewo. Zwiało też słup z literą K.
- Teraz wszystko jasne!
- Co jest jasne?
- Spodziewałem się przyjazdu budowlańca - wyjaśnił Qwilleran. - Ale się nie pojawił. Teraz rozumiem, dlaczego nie mógł przyjechać.
- Nie zadzwoniłby do ciebie?
- Nie ten! Nie miałby dość rozumu ani monet do automatu. A wątpię, czy bez drogowskazu odnalazłby drogę do chaty. Zajęło mu pół dnia odszukanie składu drewna, a mają drogowskaz wysoki na trzy metry. Dziękuję, że mi powiedziałeś o tym drzewie, Nick.
- W porządku, Qwill. Dam ci Lori. Chce z tobą rozmawiać.
Lori Bamba była nie tylko sekretarką Qwillerana na pół etatu; była także jego doradcą w sprawach dotyczących kotów. Miała trzy własne, a Koko i Yum Yum wiedziały o tym. Ilekroć telefonowała, Koko wyczuwał, kto to jest. Teraz wskoczył na barek i zamruczał gardłowo.
- Cześć, Lori - powiedział Qwilleran. - Koko chce ci powiedzieć kilka słów.
Przyłożył słuchawkę do głowy kota; po chwili rozległy się miauczenia, piski i melodyjne pomruki, które Lori zdawała się rozumieć.
- W porządku, wystarczy - oznajmił Qwilleran, odsuwając Koko. - Co jest, Lori?
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że biorę sobie urlop i że nie będę mogła pisać na maszynie przez jakieś dziesięć dni. Mam ci kogoś znaleźć?
- Nie ma potrzeby. Jeśli będzie coś pilnego, sam się tym zajmę. Reszta może poczekać do twojego powrotu. Dokąd się wybierasz?
- Lecę na Niziny, żeby dzieciak mógł poznać dziadków. Ni gdy go nie widzieli. Nick przyjedzie później po nas samochodem i w drodze powrotnej spędzimy trochę czasu na biwaku.
- Czy dziecko nie jest za małe na namiot, mrówki i fasolkę w puszkach?
Lori wybuchnęła śmiechem.
- Mamy wóz kempingowy, nie za duży, ale dostatecznie wygodny. Możesz go pożyczyć, jeśli będziesz chciał się kiedyś wybrać z Koko i Yum Yum pod chmurkę.
- Doceniam propozycję i wspomnę im o tym, ale nie wydaje mi się, by miały ochotę na pobyt pod gołym niebem.
Koko wiedział, że o nim mowa, i zaczął odpychać słuchawkę od ucha Qwillerna.
- Miłej podróży, Lori, i daj mi jeszcze Nicka.
Koko stracił zainteresowanie, kiedy na linii pojawił się mąż Lori.
- Słyszałeś o Ciernie Cottle? - spytał Qwilleran.
- Nie mogłem uwierzyć! - wyznał Nick. - Jak myślisz, co się stało?
- Nikt nie wie. Robił mi schody na plażę i byłem bardzo wdzięczy, że mi go poleciliście. Potem zaczął stawiać nowe skrzydło. Grał w futbol Czwartego Lipca?
- Nie. Koguty przegrały z nami dwanaście do trzech. To ich najlepszy miotacz.
- Wydaje się, że nie widziano go od chwili, kiedy odjechał w czwartek wieczorem spod mojej chaty. Nie wiemy, oczywiście, co ustaliła policja, jeśli cokolwiek ustaliła. Daj mi znać, jak się czegoś dowiesz. - Funkcja Nicka w więzieniu stanowym czyniła z niego wiarygodne źródło informacji. -Jeszcze raz dziękuję za tę wiadomość o drzewie.
Qwilleran bezzwłocznie zadzwonił do pani Glinko.
- Proszę wyekspediować ekipę do usunięcia zwalonego drzewa - zażądał. - Jest duże, zagradza dojazd do mojej chaty.
- Cha, cha, cha! Posiedzi pan dzisiaj w domu - oświadczyła radośnie pani Glinko. - Co mają z tym zrobić? Porąbać na opał? To będzie kosztowało ekstra.
- Niech to zabiorą - polecił Qwilleran. - Natychmiast. Zwalone drzewa, znikający budowlańcy, szopy w kominie,
przeciekające zlewy, ptasie gniazda w wywietrznikach, ugryzienia pająków na tyłku! Zaczynał tęsknić za swoim nudnym mieszkaniem w Pickax.
Następnego ranka wybrał się na spacer wzdłuż długiego podjazdu aż do szosy i z zadowoleniem stwierdził, że ekipa przysłana przez panią Glinko usunęła zwalone drzewo. Pojechał do miasta na śniadanie i kupił w sklepie żelaznym dużą literę K.
- Czytałem w gazecie o Ciernie Cottle - wyznał właściciel sklepu. - Napisali, że widziano go po raz ostatni, kiedy pracował dla pana.
- To prawda. Nie należy wierzyć we wszystko, co piszą w gazetach, ale czasem mają rację.
- Był zaręczony z jedną z dziewczyn Wimseyów, wie pan. Nie potrafię sobie wyobrazić, co się stało.
- Policja prowadzi śledztwo, Cecil. Wie prawdopodobnie więcej, niż chce ujawnić.
Właściciel sklepu żelaznego zmarszczył czoło.
- Zastanawiam się, czy ma to jakiś związek z tym wielkim pożarem na kurzej fermie Douga Cottle.
- Jaki?
- Nie wykombinowałem jeszcze, ale nie daje mi to spokoju. Ta ferma była ubezpieczona, o czym przypadkowo wiem. Ciem i jego ojciec nie żyli ze sobą w zgodzie. Moja żona dowiedziała się tego od swojej siostry; to jej córka zamierzała wyjść za Cierna... Niewiele z tego rozumiem. Próbuję poskładać wszystko do kupy i nic mi jakoś nie wychodzi. Ma pan jakieś teorie?
- Ani jednej - odparł Qwilleran. - Policyjną robotę zostawiam policji.
Po przybiciu nowej litery K do słupa - co wymagało ośmiu uderzeń młotka w każdy gwóźdź zamiast trzech - usiadł i zaczął czekać niespokojnie na Iggy'ego. Czy ten człowiek poszedł w tango? Znalazł inną robotę, bardziej intratną? I wreszcie zasadnicze pytanie: czy podzielił los pięciu poprzednich stolarzy?
Iggy, jak przyszło mu teraz do głowy, nie był złym facetem. Potrafił wykonywać swoją pracę, kiedy już się do niej zabrał, nie był też nadąsany, krnąbrny ani nieuczciwy - po prostu leniwy i niezbyt rozgarnięty, i miał irytujące nałogi.
Qwilleran zastanawiał się przez chwilę, czy nie powiadomić biura szeryfa o zaginięciu. Wysłuchaliby go uprzejmie, ale - zważywszy na reputację podziemnych budowlańców - czy potraktowaliby zgłoszenie poważnie? Poza tym jak mógł zidentyfikować Iggy'ego? Chudy facet z wystającymi zębami i wozem, który cholernie strzelał? Jaki był numer rejestracyjny? Jak brzmiało, jeśli już o tym mowa, nazwisko tego człowieka? Nie miał pojęcia.
Qwilleran zadzwonił natomiast do restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem" w Brrr i spytał Gary'ego Pratta, czy Iggy się pokazał.
- Nie widziałem go od czasu, kiedy sam go do ciebie posłałem - odparł właściciel baru. - Jak mu idzie?
- Kiedy pracuje i jeśli pracuje, odwala kawał dobrej roboty, ale trzeba go bezustannie popędzać i pilnować, a nigdy nie chciałem być majstrem. Tak przy okazji, wiesz, jak ma na nazwisko?
- Nie mam pojęcia. A kartą kredytową się nie posługuje - odpowiedział Gary ze śmiechem.
- Pewnie nie wiesz, gdzie mieszka.
- Przypuszczam, że śpi w swoim pikapie, przy jakiejś bocznej drodze.
- Jeśli go zobaczysz, Gary, to powiedz mu, że droga do chary jest już przejezdna. Była zablokowana przez wielkie drzewo, które zwaliła zeszłej nocy burza, ale już je odsunęli.
- Jasne, że mu powiem - zapewnił Gary.
- Kiedy wpadniesz? Mamy dzisiaj w karcie żeberka z rusztu i placek z orzechami pekanowymi, przepis mojej babki.
- Spróbuję następnym razem - obiecał Qwilleran.
Pod wpływem nagłego impulsu wskoczył na rower i zaczął penetrować drogi polne wokół Mooseville, gdzie Iggy mógł zaparkować swojego pikapa i odpłynąć w niebyt na kilka dni. Zajrzał nawet na Old Brrr Road, gdzie wcześniej znalazł porzucony wóz Cierna. Samochód z szalonym kurczakiem został już usunięty, a pikapa Iggy'ego nie było nigdzie widać.
Pod wpływem kolejnego impulsu zatrzymał się przy składzie drewna i spytał, czy Iggy kupował od czwartku jakiekolwiek materiały na rachunek biura Klingenschoenów.
Interes prowadzili trzej poczciwi bracia.
- Hej, Joe! - zawołał brat Jim. - Był tu w ciągu dwóch ostatnich dni koński pysk?
- Nie widziałem go - odparł Joe. - A na pewno zauważyłbym takie zębiska.
- I nie słyszałem go - dodał Jack. - Za każdym razem, jak jego gruchot zajeżdża na plac, wydaje mi się, że zaatakował nas jakiś świr uzbrojony w uzi.
Kiedy Qwilleran wrócił do chaty, na polanie parkował samochód - znajomy czterodrzwiowy sedan w brązowym kolorze - a po miejscu budowy kręcił się Roger.
- Osoby nieupoważnione będą karane! - zawołał Qwilleran.
- Hej! - powitał go Roger. - Po raz pierwszy widzę twój projekt. Niezły! I masz nowe K na drogowskazie.
- Stare załatwiła burza. Straciłem też duże drzewo.
- Dobrze, że masz pięć tysięcy innych.
- Poczekaj, wprowadzę tylko swojego wierzchowca do stajni. Qwilleran wtoczył rower do szopy na narzędzia i zawiesił go
na hakach, po czym oprowadził Rogera po zarysie przyszłych pokoi.
- A ten, z oknami na południe i wschód, to pomieszczenie dla kotów. Są chwile, kiedy wszyscy potrzebujemy prywatności. Wstąpisz na drinka?
- Chyba nie powinienem - odparł Roger. - Jadę do Lockma-ster po panią Ascott, a ona nie pochwala niczego, co jest mocniejsze od gorącej wody z cytryną. Ma kiepski wzrok, ale doskonały węch, a Mildred nie chce, żebyśmy ją obrazili. Będziesz dziś na spotkaniu?
- Obiecałem w chwili słabości, że będę - powiedział Qwille-ran bez śladu ożywienia.
- Może wybierzesz się ze mną? Do Lockmaster jedzie się godzinę, a w drodze powrotnej możemy zatrzymać się na obiad. Znam jedno dobre miejsce. Pani Ascott będzie siedziała z tyłu, nie odzywając się ani słowem. Prawdę powiedziawszy, budzi we mnie lęk. Cieszyłbym się, gdybym miał jakieś towarzystwo.
To było właśnie to, co chciał usłyszeć Qwilleran: że zatrzymają się w dobrym lokalu na obiad.
- Muszę wziąć prysznic i nakarmić koty - uprzedził. - Ile mamy czasu?
- Musimy wyjechać przed szóstą.
- Byłbyś tak dobry i dał im jedzenie?
- Ja? W życiu nie karmiłem kota! - Roger twierdził, że boi się kotów, i rozejrzał się z niepokojem, kiedy wszedł do chaty.
- Gdzie one są?
Qwilleran wskazał Koko, który siedział na głowie łosia, i Yum Yum na belce ponad stołem jadalnym.
- Czułbym się znacznie lepiej, gdyby znajdowały się na podłodze. Czy nie jest to odpowiednie miejsce dla kotów?
- Nie syjamskich! Ale ściągnę je w tej sekundzie. Uważaj!... Płatki śniadaniowe!
Koko zeskoczył z głowy łosia na gzyms kominka, następnie na drewniane pudło, a stamtąd na podłogę, Yum Yum zaś pofrunęła w powietrzu z belki na kontuar barku, co zmusiło Rogera do gwałtownego uniku i wycofania się w stronę wyjścia. Koty zostały za swą szybką reakcję nagrodzone kilkoma kąskami płatków śniadaniowych Mildred.
- Tu jest puszka z łososiem - wyjaśnił Qwilleran. - A tu masz otwieracz do konserw i łyżeczkę. Po prostu rozprowadź to po talerzyku, zmieszaj, tylko wcześniej usuń skórę. Nie lubią skóry.
- W naszym domu jadamy skórę, jeśli mamy dość szczęścia kupić łososia w puszce - odparł Roger. - Rany, to czerwony łosoś! Na ogół kupujemy tuńczyka, kiedy jest w sprzedaży.
- Zauważyłem, że nosisz marynarkę i krawat - powiedział Qwilleran.
- Pani Ascott nie pochwala niestarannego ubioru.
- Okej, będę gotowy przed szóstą. Jak chcesz posłuchać muzyki, wsadź kasetę do stereo. Koko lubi Brahmsa.
W oznaczonym czasie wyłonił się - w marynarce i krawacie, nadzwyczaj schludny, z wyjątkiem ekstrawaganckich wąsów, które zawsze sprawiały wrażenie niesfornych.
- Wolałbym jechać swoim wozem - zaproponował.
- Dzięki, ale pani Ascott bardziej pasuje do tylnej kanapy mojego sedana. Odznacza się dość znacznymi rozmiarami.
- Jak wróci do domu?
- Zostanie na noc, a rano odwiezie ją Mildred z Sharon. Do Lockmaster było sześćdziesiąt mil w linii prostej, po głównej szosie, i gdy tylko Roger się rozpędził, Qwilleran spytał:
- Czy policja wpadła na jakiś trop w sprawie Clema Cottle?
- Nic o tym nie mówi.
- Znasz jego ojca?
- Spotkałem go, ale nie znam go za dobrze.
- Jaki jest? Wydawał się dość obcesowy, kiedy rozmawiałem z nim przez telefon.
- Owszem, jest obcesowy. To mu dobrze wychodzi. Pod tym względem różni się od Clema, który odziedziczył charakter po matce. Jest miła.
- Czy ojciec i syn są w dobrych stosunkach?
- Z tego, co słyszałem, to nie za bardzo. Winił Clema za ten
pożar - chodziło o coś, co Ciem zrobił czy też nie zrobił z instalacją elektryczną.
- Stanowy inspektor straży pożarnej zbadał tę sprawę?
- Nie musiał. Nikt nie zginął, a szef straży pożarnej nie stwierdził podpalenia.
Kiedy przekroczyli granicę okręgu, droga zaczęła przecinać tereny myśliwskie, pełne pofałdowanych wzgórz i zamożnych stadnin. Jak okiem sięgnąć wszędzie ciągnęły się ogrodzenia; znikały i biegły zakolami po zielonej okolicy. W tym krajobrazie i domostwach wyczuwało się atmosferę pewnego wyrafinowania, którego brakowało Moose County, mówiono też, że restauracje są tu znacznie lepsze. Roger podjechał na parking lokalu nazywanego „Palomino Paddock".
Kiedy Qwilleran zauważył właścicielkę w długiej i eleganckiej sukni, a także kilkoro gości w smokingach i zarządcę piwnicy z winami, przyszło mu do głowy, że powinien zapłacić za ten posiłek. Kiedy ich posadzono (z wielką pompą) i podano menu (wystudiowanym gestem), zorientował się, że „Palomino Paddock" nie jest lokalem odpowiednim dla młodego człowieka, którego stać tylko na tuńczyka.
- Ponieważ prowadzisz, ja stawiam - zaproponował. Zaczęli od zupy kremu z porów. Qwilleran spytał:
- Co wiesz o pani Ascott?
- Niewiele. Przez lata przyjaźniła się z moją teściową. Jak wiesz, Mildred czyta z talii tarota, więc przypuszczam, że mają ze sobą coś wspólnego. Czy wróżyła ci kiedyś z kart?
- Raz, kilka lat temu. Przyznaję to z niechęcią, ale przewidziała wszystko, choć wtedy tak nie uważałem. Powiedziałeś, że pani Ascott odznacza się dużymi rozmiarami.
- Jest potężna! Nie gruba, ale po prostu monumentalna jak powiada Sharon. Starsze duże kobiety budzą respekt, o wiele bardziej niż młode duże kobiety. Zawsze ma półprzymknięte oczy, ale są długie jak diabli! Sharon uważa, że pani Ascott stosuje odpowiedni makijaż, by wydawały się dłuższe, jak robią to w Indiach. Rzadko odzywa się w towarzystwie, wypowiada monosylaby cichym głosem. Ale kiedy przystępuje do działania i zaczyna przepowiadać przyszłość, jest przerażająca. Przypomina sierżanta od musztry. Nie miałbym odwagi wspominać o tym Mildred albo Sharon, ale czasami myślę sobie, że to mężczyzna.
Obaj zamówili antrykot i Qwilleran oświadczył, że jest to najprawdziwsze mięso z wołu, którego nie poddano zastrzykom, promieniowaniu czy transfuzji krwi.
- Mówiąc o pani Ascott - ciągnął Roger - chcesz usłyszeć coś niezwykłego?... Kiedy urodziło się nasze dziecko, poprosiliśmy ją, żeby została matką chrzestną. Przyjechała tu na chrzest, a Mildred zorganizowała spotkanie dla kilkorga przyjaciół z panią Ascott, która miała przekazywać wiadomości ze świata duchów. Było to niesamowite. Miała dla mnie i dla Sharon wiadomość od ducha, który miał na imię Harriet. Ta Harriet powiedziała, że powinniśmy przenieść łóżeczko dziecka do innego pokoju. Tylko tyle - przenieść je do innego pokoju.
- Jak zareagowałeś?
- Czułem się jak idiota, ale Sharon się upierała, więc przenieśliśmy łóżeczko z pokoju dziecinnego do naszej sypialni, w której zrobiło się ciasno. Dwie noce później... z sufitu w pokoju dziecinnym odpadł cały tynk!
- Znaliście kiedykolwiek kogoś o imieniu Harriet?
- Sharon nie znała - odparł Roger. - Ale tak miała na imię moja praprababka.
Qwilleran rzucił mu krótkie, pełne niedowierzania spojrzenie.
- Chcesz, żebym w to uwierzył?
- To prawda! Spytaj Sharon. Spytaj Mildred.
Lockmaster było w XIX wieku siedzibą bogatych handlarzy drewnem, a ich posiadłości stanowiły fantazyjny przykład architektury wiktoriańskiej. W jednej z nich, jak się okazało ekskluzywnym pensjonacie, Qwilleran i Roger znaleźli panią Ascott. Ubrana w długą czarną suknię, z czarną opaską na farbowanych ciemno włosach, szła wolnym i majestatycznym krokiem do czekającego samochodu, prowadzona pod rękę przez Rogera. Usiadła pośrodku tylnej kanapy, patrząc prosto przed siebie swymi długimi i zmrużonymi oczami.
- Jest pani wygodnie, pani Ascott? - spytał Qwilleran.
- Mhm - odparła.
Z przodu w trakcie powrotnej jazdy do Mooseville toczyły się ożywione dyskusje o bejsbolu, polityce i wzroście poważnej przestępczości na Nizinach. Kiedy podjechali pod dom Mil-dred, dwaj mężczyźni pomogli wysiąść pani Ascott z samochodu i wprowadzili ją do środka, na podobieństwo dwóch holowników manewrujących w porcie oceanicznym liniowcem. Kobieta została powitana z uwielbieniem przez Mildred i Sharon, a następnie posadzona na honorowym miejscu pośrodku sofy w salonie - kwiecistej kanapy, którą Mildred niedawno okryła nowym obiciem, co kosztowało ją godziny potu i łez. Mam nadzieję, że wzmocniła sprężyny, pomyślał Qwilleran.
Twarzami do sofy siedzieli w półkręgu goście, rozmawiając przyciszonymi głosami: John i Vicky Bushlandowie, Sue Urbank z mężem, Comptonowie i inni, których Qwilleran nie znał. Na dworze wciąż było jasno, ale ściana okienna była przysłonięta kotarami, lampy zaś zapalone. Nieznaczna woń kadzidła nadawała scenerii mistycznej aury.
Mildred powitała zebranych słowami:
- Jest dla nas ogromnym przywilejem gościć dzisiejszego wieczoru panią Ascott. Ma nam tyle do powiedzenia na temat spraw wykraczających poza naszą percepcję, że nie będę marnować czasu i przedstawiać tej słynnej kobiety, której objawienia mówią same za siebie.
Gości poproszono, by zapisali na karteczkach swoje inicjały, złożyli je i wrzucili do koszyka, który następnie umieszczono przed wróżbitką na stoliku do kawy. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Pani Ascott, ignorując zawartość koszyka, wlepiła wzrok w jakiś odległy punkt nad głowami obecnych. W końcu zaczęła mówić grzmiącym głosem, zwracając się do inicjałów.
- Do SFU... Mam wrażenie... błędu... Podjąłeś ważką decyzję... niezbyt trafną... Czy nie za późno na zmianę planów?
- Nie - odparła Sue Urbank cichym, wystraszonym głosem.
- Więc zrób to!
Po zebranych przebiegł pełen zdumienia pomruk.
- Do RJM... Zmieniliście karierę zawodową... z pewnymi obawami... Nie lękajcie się... postąpiliście mądrze.
Roger i Sharon wymienili radosne spojrzenia.
- Pamiętajcie o obowiązkach... unikajcie niepotrzebnego ryzyka.
- Tak. Dziękujemy pani - odparł Roger.
Pani Ascott wciąż wpatrywała się spod ciężkich powiek w przeciwległą ścianę.
- Do LMC... Widzę ból... Pamiętaj o swoim wieku i postępuj dyskretnie... Możesz mieć kłopoty... z kolanami.
Lisa Compton jęknęła, przytakując jednocześnie.
- Do SKM... Widzę w swej wyobraźni... że jesteście dręczeni... niezdecydowaniem... Najpierw obowiązek, potem pożądanie.
MacGillivrayowie wymienili niezbyt radosne spojrzenia.
- Do JWB... Mam wizję... wielkiej straty... materialnej straty... ale ocalicie to, co liczy się naprawdę.
Bushy przesunął nerwowo dłonią po niemal bezwłosej głowie.
- Do LFC... Widzę lokum... Sprzedajecie nieruchomość?
- Próbuję - przyznał Compton.
- Nie bądź niecierpliwy... nie spiesz się... Na horyzoncie pojawia się dobra oferta.
- Dziękuję.
- Do VRB... Moja droga... coś, czego od dawna pragniesz... będzie twoje.
Vicky Bushland z trudem zapanowała nad cichym piskiem.
W tym momencie pani Ascott poprosiła o szklankę wody; nastąpiła krótka przerwa, podczas której goście szeptali do siebie, a Qwilleran pomyślał, że Mildred mogła ujawnić tej kobiecie kłopoty swoich przyjaciół: bliski rozwód Sue Urbank, kryzys zawodowy Rogera, kolana Lisy Compton. Wszyscy wiedzieli, że Lyle zamierzał sprzedać dom w Pickax i kupić mieszkanie na osiedlu, a Sharon pragnęła nająć opiekunkę do dziecka i wrócić do szkoły, Vicky zaś chciała rozpaczliwie zajść w ciążę.
Pani Ascott powróciła do swego rytuału wraz z przesłaniem dla MTH:
- Byłoby rzeczą rozsądną... przebadać się dokładnie... i to natychmiast!
Qwilleran pomyślał, że to dość okrutne ogłaszać coś takiego publicznie; odwrócił głowę, by sprawdzić reakcję Mildred. Zaciskała wargi.
Kiedy sesja dobiegła końca, każdy otrzymał jakieś przesłanie z wyjątkiem JQ, i Qwilleran doszedł do wniosku, że medium wyczuło jego sceptycyzm albo że Mildred ostrzegła kobietę.
W tym momencie gospodyni podniosła się z miejsca i oświadczyła:
- Pani Ascott zgodziła się odpowiedzieć na kilka bezpośrednich pytań, jeśli ktokolwiek zechce je zadać.
Zapadła cisza; w końcu Qwilleran spytał wyzywającym tonem:
- Czy może nam pani powiedzieć coś o miejscu pobytu człowieka nazwiskiem Ciem Cottle?
Pani Ascott wlepiła spojrzenie niewidzących oczu w górną część ściany. Wreszcie oznajmiła:
- Mam wrażenie oddalenia... znacznego oddalenia. Jest bardzo daleko. Czy służy w siłach zbrojnych?
- Nie - odparł Qwilleran. - Jest stolarzem.
- Pragnie wrócić... ale nie może.
Blefuje, pomyślał Qwilleran, ale po chwili enigmatyczna kobieta dodała:
- Ty jesteś JQ? Mam dla ciebie wiadomość... od ducha płci żeńskiej... Na imię ma... Joy... Podejmij wszelkie środki... by chronić swą rodzinę... Masz... dwoje dzieci?
- Nie, madame. Mam dwa koty.
Po audytorium przeleciał stłumiony chichot.
- Jest jeszcze jedna wiadomość... od Joy... nie całkiem jasna... coś o kopaniu... Przesłanie... zaczyna słabnąć... znika... To wszystko.
- Dziękuję - powiedział Qwilleran, nieco poruszony.
Kontynuowała przekazywanie wiadomości od innych duchów pozostałym gościom, ale on myślał tylko o tajemniczych wieściach od Joy, swojej sympatii z czasów młodości, która nie żyła od dwóch lat.
Rozdział dwunasty
W niedzielę rano Qwilleran rozmyślał z mieszanymi uczuciami o wiadomościach przekazanych przez panią Ascott. Podejrzewał, że nie wyczuwała żadnych wibracji ze strony Clema Cottle i tylko próbowała zachować twarz. Nie podobała mu się jej złowieszcza uwaga na temat zdrowia Mildred; można było w sposób znacznie mniej przerażający nakłonić przyjaciółkę do badań lekarskich. Z drugiej jednak strony sama myśl o przesłaniu od Joy Wheatley, z którą łączyły go przez lata tak bliskie stosunki, była wyjątkowo niepokojąca. Przypomniał sobie opowieść Rogera o Harriet i suficie w pokoju dziecięcym.
Siedział na ganku z niedzielnymi gazetami, rzucając po skończonej lekturze kolejne strony na podłogę. Yum Yum lubiła się po nich tarzać i trącać łapami, bawiąc się znakomicie. W pewnym momencie wszedł do środka i zadzwonił do Mildred, by porozmawiać o wydarzeniach minionego wieczoru. Oczywiście nikt nie odbierał, Mildred i Sharon odwoziły panią Ascott do Lockmaster. Kiedy czekał ze słuchawką przy uchu, dotarł do niego nieomylny dźwięk rozdzieranego papieru. Koko stał na gazecie; pochylał przednią część ciała, tylną zaś unosił, prężąc ogon w znak zapytania. Zębami i pazurami rozdzierał „Moose County coś tam". Już po raz drugi Koko zaatakował rubrykę Qwilla.
- Dosyć tego! - skarcił go Qwilleran. - Uspokój się albo odeślemy cię do Waszyngtonu. Dostaniesz pracę w Pentagonie.
Dlaczego kot nigdy nie podarł „Daily Fluxion" czy „Morning Rampage", albo „New York Timesa"? Czy miało to jakiś związek z jakością papieru albo zapachem farby drukarskiej? Cierpliwie pozbierał porozrywane kawałki gazety. Koko zniszczył opowieść Emmy Wimsey o Dyńce.
Qwilleran poznał wielu ludzi w podeszłym wieku, od kiedy przeprowadził się do Moose County: niewiarygodną ciotkę Fanny; babkę Gage, która robiła pompki i stawała na głowie; Homera Tibbitta, wciąż wykonującego pracę wolontariusza w wieku dziewięćdziesięciu lat. Kiedy przebywał w ich towarzystwie, miał wrażenie, że rozmawia ze swoimi dziadkami, których nigdy nie poznał. Teraz odczuwał silną potrzebę udania się do Pickax i odwiedzenia domu spokojnej starości. Mógłby skorzystać z okazji i poznać jeszcze więcej wspomnień. Mógłby też zawieźć kwiaty Emmie Wimsey. Zastanawiał się, czy naczelny kanarek będzie miał akurat dyżur. Z zadowoleniem przygładził koniuszkami palców wąsy.
Niedzielne popołudnie było ulubioną porą odwiedzin w ośrodku. Parking był zapełniony do ostatniego miejsca i krewni rozmawiali z pensjonariuszami w poczekalni, hallu i jadalni. „Kanarki" kręciły się w swoich żółtych fartuchach; przyprowadzały starszych ludzi z ich pokoi i pilnowały, by się nie zmęczyli zbytnio albo nie podekscytowali. Potem zawoziły ich na wózkach do windy.
Irma Hasselrich, jak zwykle w swoim żółtym blezerze, miała dyżur w recepcji.
- Och, pan Qwilleran! - powitała go. - Wszyscy czytaliśmy pański artykuł o Emmie i Dyńce. Jest uroczy!
- Dziękuję - powiedział. - Ale to nie moja zasługa. Bądź co bądź to opowieść Emmy.
- Czytaliśmy jej to trzy razy, wzruszyła się do łez. Uważam ze swej strony, że pięknie pan to napisał - z taką szczerością i współczuciem.
Qwilleran przygładził z zadowoleniem wąsy. Choć udawał skromność, w głębi ducha uwielbiał komplementy pod swoim adresem.
- Czy wolno jej przyjmować kwiaty? - spytał; przywiózł ze sobą bukiet stokrotek w zielonej bibułce.
- Oczywiście. Będzie zachwycona! Poproszę, by ktoś przyprowadził ją do czytelni, gdzie jest cisza i spokój. Mamy dziś tu straszny ruch. Tak na marginesie, Emma miała ostatnio kłopoty ze zdrowiem, lekarz ograniczył jej wizyty do dziesięciu minut.
Kiedy tylko Emma wjechała na wózku do czytelni, wyciągnęła skurczone dłonie, by ująć rękę Qwillerana, a jej cienkie wargi drżały w uśmiechu.
- Dziękuję... za ten piękny... artykuł - powiedziała, zacinając się, wyraźnie słabym głosem. Bardziej niż kiedykolwiek wydawała się krucha i zwiewna.
- Pisałem go z prawdziwą przyjemnością - odparł. - Małe podziękowanie za to, że podzieliła się pani ze mną historią o Dyńce.
- O! - zawołała. - Nigdy nie dostałam... kwiatów w... zielonym kolorze. Nigdy... nie mieliśmy... pieniędzy na... luksusowe rzeczy.
- Jeśli wolno spytać... uczyła pani w szkole po ukończeniu college'u?
- Tak. Szkoła miała... jedną salę. Był tam... pękaty piecyk... i lampy na olej...
Starał się zadawać pytania, które pozwoliłyby jej skupić uwagę i poruszyć pamięć, ale jej odpowiedzi były pełne wahania i mgliste.
- Opowiedziała pani historię Dyńki znakomicie. Pamięta pani także inne?
- Znałam kiedyś... mnóstwo historii... zapisywałam je... Nie wiem, gdzie się podziały.
- Emmo, kochanie - wtrąciła wolontariuszka. - Są bezpieczne w twoim pokoju.
Uchwyciła spojrzenie Qwillerana i postukała znacząco w zegarek. Emma wyglądała na znużoną.
- Spotkamy się jeszcze któregoś dnia - powiedział.
- A tymczasem do widzenia.
Ujął jej zimne ręce w swoje.
- Do widzenia - odparła słabiutkim głosem.
Kiedy Emma, ściskając stokrotki jak cenny skarb, została zabrana do swojego pokoju, Qwilleran poszedł do recepcji porozmawiać z Irmą Hasselrich.
- Wydaje się, że słabnie coraz bardziej - zauważył.
- Och, z nimi nigdy nic nie wiadomo - odparła wesoło.
- Te kobiety, które spędziły życie na farmie, odznaczają się niezwykłą wytrzymałością.
Optymizm był wśród kanarków obowiązkowy.
- Gazeta chciałaby zamieścić jeszcze więcej wspomnień starszych ludzi. Ilu macie tu pensjonariuszy?
- Sześćdziesięciu pięciu, pozostali są na liście oczekujących.
- Czy można by się czegoś o nich dowiedzieć? Pracownicy na pewno się orientują, którzy z tych ludzi mają dobrą pamięć i ciekawą historię do opowiedzenia.
- Poruszę tę sprawę na dzisiejszym zebraniu dla personelu - obiecała. - Nie chcemy jednak nikogo dyskryminować, prawda? Moglibyśmy zranić uczucia tych kochanych ludzi. Są jak dzieci.
Qwilleran pomyślał, że jej prostolinijna delikatność jest pociągająca, ale dostrzegł też w swej rozmówczyni niewątpliwą złożoność. Zainteresowała go ta niezwykła kobieta, prawdopodobnie około czterdziestki, która nigdy nie wyszła za mąż, która poświęciła swe życie niesieniu pomocy innym i która wciąż mieszkała ze swoimi rodzicami w Indian Village. Tyle zdołał się dowiedzieć od jej ojca, jowialnego prawnika zarządzającego Fundacją Klingenschoenów.
- Mogłaby mi pani bardzo pomóc w tej sprawie, gdyby zechciała pani bliżej wyjaśnić politykę ośrodka. Może znalazłaby pani któregoś wieczoru czas na wspólną kolację - powiedział.
- Niestety - odparła. - W tym tygodniu mam codziennie dyżur w recepcji, ale mimo wszystko to bardzo miłe z pana strony.
- Co pani powie na sobotę wieczorem?
- Naprawdę bym chciała, ale wypadają akurat urodziny ojca. Nim Qwilleran zdążył prychnąć w wąsy, usłyszał, jak ktoś go
woła:
- Panie Qwilleran! Panie Qwilleran! Dobrze, że pana złapałam. - To była opiekunka Emmy. Wymachiwała torbą na zakupy. - Emma chce, żeby pan to przechował.
- Co to takiego?
- Trochę pamiątek i kilka historii z jej życia.
- Nie powinna przekazać tego swojej rodzinie?
- Jej rodzina nie jest tym specjalnie zainteresowana, a Emma mówi, że będzie pan wiedział, co z tym zrobić. Jest tam między innymi pudełko słodyczy, prezent walentynkowy od jej męża, prawdopodobnie sprzed siedemdziesięciu pięciu lat.
- Proszę jej podziękować ode mnie - powiedział.
- I przekazać, że napiszę do niej.
Kiedy odwrócił się, żeby dokończyć rozmowę z Irmą, okazało się, że już odeszła i że zastępuje ją jakaś pracownica ośrodka.
- Pani Hasselrich jest potrzebna na zebraniu - wyjaśniła.
- Chce pan jej coś przekazać?
Nie miał nic do przekazania. Zaniósł pamiątki Emmy na parking, zadając sobie pytanie: Co ja tu robię? Mogłem być reporterem śledczym na Nizinach.
Kiedy Qwiłleran wrócił do chaty, Koko z miejsca zaczął wykazywać zainteresowanie torbą na zakupy i jej zawartością. Zawsze ciekawiło go wszystko, co nowe i inne, wcześniej nieobecne w domostwie, a pamiątki pani Wimsey - które przeleżały siedemdziesiąt pięć lat na jakiejś farmie - zachowały prawdopodobnie kuszącą woń. Pośród notatników, kopert i luźnych kartek znalazł pudełko po słodyczach, pokryte spłowiałym i niemal wytartym brokatem w różowym kolorze, z żółtą koronką w kształcie serca - żałosnym wspomnieniem minionego szczęścia. Qwilleran wepchnął dokumenty z powrotem do torby, a pudełko dorzucił do bałaganu panującego na stole, gdzie Koko zaczął obwąchiwać brokat i koronkę, cały czas uderzając ogonem o blat. Stuk, stuk, stuk.
Rozdział trzynasty
W poniedziałek rano, kiedy Qwilleran przygotowywał kotom wołowinę zmieszaną z twarogiem i przybraną sosem pomidorowym, lasem wstrząsnęła eksplozja i na polanę wtoczył się zardzewiały pikap z krytą skrzynią.
- Iggy wrócił! - oświadczył Qwilleran tonem podniecenia i jednocześnie grozy. - Pewnie skończyły mu się pieniądze na papierosy.
Choć miał ochotę zasypać swego pracownika pytaniami i wyrzutami, powstrzymał się. Zaczekał, aż stolarz wygramoli się z wozu. Kiedy Iggy zbliżał się do chaty z szybkością zmęczonego ślimaka, Qwilleran wyszedł na dwór.
- Trzeba skończyć dzisiaj to cholerstwo!!! - oświadczył Iggy.
- Jakie cholerstwo masz na myśli? - spytał Qwilleran.
- Te deski! - Wskazał elewację.
- Doskonale! I byłbym wdzięczny, gdybyś pozbył się tych śmieci - Qwilleran pokazał mu ścinki, wióry i porozdzierane opakowania. - Mam dziś coś do załatwienia w Pickax, ale wrócę na czas, żeby wypłacić ci dniówkę. Do zobaczenia po lunchu.
Ruszył z powrotem do chaty, by uporać się ze śniadaniem dla kotów, ale zastał je na blacie szafki, gdzie same dokończyły posiłek. Przed wyjazdem do Pickax rozejrzał się po wnętrzu, szukając wzrokiem pokus, jakie pod jego nieobecność mogłyby czyhać na koty; schował szczoteczki do zębów i egzemplarze „Moose County coś tam", pozamykał wszystkie szuflady, ukrył telefon w szafce kuchennej i nie pozostawił na wierzchu żadnych skarpet.
- Pilnujcie stolarza - polecił. - Nie pozwólcie, by puścił chatę z dymem.
Zamknął przed odjazdem drzwi od tyłu i od frontu. Nie było żadnego powodu, by Iggy miał dostęp do domu.
Sprawą, którą miał do załatwienia w Pickax, było comiesięczne spotkanie przy lunchu z zarządcami Fundacji Klingenschoenów. Wstąpił do mieszkania, żeby zabrać kilka książek, wpadł do redakcji, by wymienić się przyjacielskimi złośliwościami z pracownikami działu wiadomości lokalnych, a następnie zameldował się na spotkaniu zarządu fundacji, odbywającym się w hotelu „New Pickax", wzniesionym w 1935. Od tego czasu nigdy nie zmieniono wystroju wnętrza, podobnie jak menu. Mieszkańcy Pickax byli strażnikami obyczaju i tradycji.
W czasie lunchu Qwilleran zauważył: - Widzę, że odgrzali kurczaka po królewsku z trzydziestego piątego. - Jego żart nie wywołał żadnej reakcji ze strony bankierów, księgowych, doradców inwestycyjnych i prawników, którzy zarządzali fundacją, ale tryskający energią pan Hasselrich oświadczył, że kurczak jest według niego dobry.
Po lunchu przeanalizowali przedsięwzięcia dobroczynne i rozważali nowe wnioski o granty i pożyczki. Były to na dobrą sprawę pieniądze Qwillerana, ale jego myśli odbiegały uparcie od omawianych spraw. Gładził się co chwila po wąsach; miał wrażenie, że coś przywołuje go do jego chaty nad jeziorem.
Ruszył nad wybrzeże szybciej niż zwykle, opuściwszy szyby w wozie; im bardziej się zbliżał do wody, tym świeższe wydawało mu się powietrze. Kiedy jednak skręcił w podjazd, atmosfera uległa zmianie, on zaś uświadomił sobie obecność nieprzyjemnego zapachu... To był dym! Ale nie drzewny! Wyraźnie wyczuwał trującą woń spalenizny - czegoś toksycznego. Pokonywał zakręty i pagórki podjazdu niczym wagonik kolejki górskiej, by wcisnąć hamulec na szczycie wydmy. Polana tonęła w kłębach czarnego, gryzącego dymu. Stał tam pikap stolarza, a Iggy spał w najlepsze za kierownicą.
- Zwariowany idiota! - mruknął Qwilleran, kaszląc i dławiąc się. Wyskoczył z samochodu i walnął pięścią w drzwi półcieżarówki.
- Zbudź się! Zbudź się! Nie kazałem ci tego palić! - darł się między atakami kaszlu.
Iggy wygramolił się niespiesznie z kabiny. Dławiący dym nie robił na jego łykowatych płucach żadnego wrażenia.
- Szybko! Pomóż mi, musimy zdławić ogień piaskiem! Przyniosę łopaty!
Qwilleran rzucił się pędem do szopy i otworzył gwałtownym ruchem drzwi. To, co ujrzał, wydawało się zbyt nieprawdopodobne, by można było to pojąć. Z mroku spoglądały na niego dwie pary oczu.
- Miau! - dobiegło z głębi szopy, czemu towarzyszył przeraźliwy głos kota płci żeńskiej.
- Jak się tu dostałyście?! - krzyknął.
- Miau! - odpowiedział z oburzeniem Koko.
Qwilleran chwycił dwie łopaty i zatrzasnął drzwi szopy przed nosem zdumionych zwierzaków.
Pracując gorączkowo, przy sporadycznej pomocy Iggy'ego, ugasił tlące się płytki gontu i wodoodporne opakowania.
Kiedy skończył, oparł się o stylisko łopaty, oddychając ciężko.
- Jak koty... dostały się do szopy? - wysapał.
- Koty? - spytał szczerze zdumiony Iggy. - Jakie koty?!!!
- Moje koty! Jak dostały się do szopy?
- W życiu nie widziałem tu żadnych kotów!!!
- Pokażę ci. Podejdź do szopy. Jazda!
Iggy, nakłaniany szturchańcami, podreptał wąską ścieżką w stronę schowku na narzędzia. Qwilleran otworzył drzwi.
- Jak nazwiesz te zwierzęta?
Dwa pełne wdzięku stworzenia przechadzały się po ciemnym pomieszczeniu, wyraźnie obrażone; ich mięśnie poruszały się z gracją pod jedwabnym futrem, wąsy prężyły się dumnie, uszy podrygiwały, ogony sterczały do góry jak ostrza rapierów.
- Jak je nazwiesz? - powtórzył Qwilleran.
- A to ci śmieszne cholerstwo, no nie?
Qwilleran miał ochotę złapać tego człowieka za siedzenie spodni i wyrzucić go, ale zacisnął zęby i zapłacił mu za pięciogodzinny dzień pracy, po czym Iggy odjechał w swoim prychającym, pogniecionym pikapie, machając beztrosko na pożegnanie i szczerząc w uśmiechu zęby.
Qwilleran ujął koty pod brzuchy, wyniósł je z szopy, odsunął łokciem wąską zasuwkę przy drzwiach ganku i rzucił obydwoje winowajców na drewniany szezlong. Zastygły w pozach, w jakich wylądowały, i popatrzyły na niego złym wzrokiem.
- Darujcie sobie to bezczelne spojrzenie! - powiedział.
- Czekam na wyjaśnienia z waszej strony!
Otworzył drzwi chaty, wszedł do przedpokoju - i wydał okrzyk zdumienia. W ścianie widniała dziura, szeroka mniej więcej na metr i wysoka na dwa. Poniżej podłoga była pokryta trocinami, z widocznymi odciskami kocich łap.
Rzecz zaczęła się powoli wyjaśniać. Za otworem znajdowało się wschodnie skrzydło chaty. Iggy wyciął dziurę z przeznaczeniem na drzwi łączące obie części domu. Dzięki temu ten próżniak miał łatwy dostęp do chaty, gdzie mógł się zdrzemnąć na białej sofie albo, co gorsza, w łóżku Qwiłlerana. Koty zaś miały dostęp do wschodniego skrzydła. Przeszły po cichu przez wycięty otwór w ścianie i od niechcenia zeskoczyły z okna. Ale jak wylądowały u kresu swej wędrówki w szopie na narzędzia?
Jakkolwiek zdołały tego dokonać, wydawało się, że sprawiło im to ogromną frajdę, gdyż wyglądały teraz ciekawie zza nóg Qwillerana, zanurzone łapami w trocinach, gotowe powtórzyć przygodę. Złapał je i zamknął na klucz, oświadczając z emfazą: - Z powrotem do pokoju gościnnego, drodzy przyjaciele! - Kiedy miauczały oburzone, znalazł kawał sklejki, pozostałość po robotach stolarskich, i przybił ją ze złością do prostokątnego otworu w ścianie, waląc się przy okazji młotkiem w kciuk. Zdawało mu się, że słyszy - między jednym a drugim uderzeniem - jak ktoś kaszle na zewnątrz.
Na tylnym podwórzu stała Russell Simms, zasłaniając sobie usta i nos dłonią.
- Coś się pali - oświadczyła stłumionym głosem.
- Proszę wejść na ganek od strony jeziora - poradził. - Zaraz tam będę.
Na frontowym ganku powietrze było świeże i czyste; Qwille-ran odetchnął głęboko.
- Proszę usiąść - zwrócił się do kobiety - a opowiem pani nieprawdopodobną historię. Wróciłem z Pickax i stwierdziłem, że ten idiota spalił kilka płytek dachowych! Wyciął także dziurę w ścianie chaty. Koty mi uciekły.
- Widziałam je - powiedziała cicho.
- Widziała je pani? Gdzie były?
- Na podwórzu.
- A gdzie wtedy podziewał się stolarz?
- Nie wiem.
- Spał pewnie w chacie, w moim własnym łóżku, ten tępak!
A więc to pani zamknęła koty w szopie! Bardzo przezornie. Ala jak się to pani udało?
Wsunęła dłoń do kieszeni swetra i wyjęła kilka kawałków suszonej kociej karmy, którą wcześniej rzucała mewom.
- Fishy Fritters! - Zawołał zdumiony Qwilleran. - Zwabiła je tym pani do szopy? Kiedy próbuję je tym nakarmić, dostają ataku kociego szału... No cóż, to prawdziwy cud, że akurat się tu pani znalazła. Gdybym stracił koty, zamordowałbym tego człowieka!
- Miałam dziwne wrażenie, że powinnam tu przyjść - wyznała nieśmiało.
- Nie wiem, jak pani dziękować. Mogę się czymś odwdzięczyć? Spytała z wahaniem:
- Powie mi pan coś?
- Oczywiście.
- Szczerze?
- Oczywiście!
- Co jest nie tak z moim domkiem?
Zdjęła ciemne okulary i po raz pierwszy spojrzała na niego wprost; powieki miała lekko przymknięte, a źrenice zwężone. Nic dziwnego, że Mildred określiła jej oczy jako niesamowite!
Odczekawszy zbyt długą chwilę, wyjaśnił pospiesznie:
- Nie wydaje mi się... to znaczy, nigdy nie uważałem, by z tą chatą było coś nie tak. Kiedy mieszkali tam Dunfieldowie, wydawała się... dość wygodna.
- Dlaczego ją wynajmują?
- Pan Dunfield umarł, a jego żona nie chce już dłużej mieszkać nad jeziorem.
- Kiedy umarł?
- Jakieś dwa lata temu.
- Jak to się stało? - Jej przenikliwe oczy wpatrywały się w niego z uwagą.
- No cóż... doszło do dość nieszczęśliwego zdarzenia. Był wspaniałym człowiekiem, emerytowanym szefem policji, moim przyjacielem... Przykro mi to mówić, ale został zamordowany.
- Wiedziałam! - oznajmiła Russell, wzdrygając się gwałtownie. Zerwała się z miejsca, opuściła czym prędzej ganek i zbiegła po schodach na plażę. Patrzył, jak zmierza wzdłuż brzegu w stronę swojego domu, krokiem szybszym niż zwykle.
Rozdział czternasty
- Przysięgam, że mógłbym zabić tego faceta! - oświadczył gwałtownie Qwilleran. Jadł lunch z Rogerem i Bushym i relacjonował wydarzenia poprzedniego popołudnia - opowiadał, jak podziemny budowlaniec spalił gont i wypuścił koty z chaty. - Gdyby zgubiły się w lesie, zatłukłbym go deską, słowo daję!
- Kiedy dwa łata temu powiększaliśmy swoją chatę, facet pomalował nowe skrzydło pod naszą nieobecność na zjadliwie zielony kolor. Nasz dom jest biały, jak wiecie! Potem wyjaśnił, że mieli akurat zieloną farbę w sprzedaży! Żona była tak zdenerwowana, że omal nie poroniła... Jak się nazywa ten twój gość?
- Iggy. To wszystko, co o nim wiem.
- Rany! To on pomalował nas na zielono! Musisz go mieć cały czas na oku.
- Wiem. Zaczął malować gont na gryzący błękit.
Raczyli się kanapkami w „BA", podupadłej restauracji we wschodniej części Mooseville. W którymś momencie wielki szyld stracił z powodu wichury literę „R", której nigdy z powrotem nie umieszczono na swoim miejscu. Wędkarze i żeglarze lubili ten lokal, ponieważ znajdował się blisko przystani, poza tym serwowali tu tanie jedzenie w dużych ilościach i choć nie mieli pozwolenia na wyszynk, podawali nielegalny alkohol w filiżankach do kawy. Bywali tu często zastępcy szeryfa, z czego Qwilleran wywnioskował, że restauracja wzbudza podejrzenia albo że policja jest skorumpowana.
Trzej mężczyźni jedli w nakryciach na głowach, w zgodzie z miejscową tradycją - Qwilleran w pomarańczowym myśliwskim kapeluszu, który bardzo lubił, Roger w czapce futbolowej, a Bushy w czapce kapitańskiej, którą nosił na bakier.
- Iggy akurat siedział przy robocie, kiedy wyjechałem dziś rano - opowiadał Qwilleran. - Ale tym razem zamknąłem koty w pokoju gościnnym. Ma dzisiaj osadzić framugi okien. Bez wątpienia zajmie mu to tydzień, zważywszy na drzemki i przerwy na papierosa.
Bushy przytaknął ze zrozumieniem.
- Jeśli chcesz wiedzieć, pali nie tylko tytoń.
- Nie tolerowałbym tego, ale jest moją ostatnią deską ratunku... Masz jakieś wiadomości o Ciernie, Roger?
- Policja prowadzi śledztwo. To wszystko, co wiem - odparł młody reporter.
- Tak się domyślałem. Chcąc nie chcąc, jestem skazany na Iggyego. To nie tylko leniwy i cholernie irytujący facet; popełnia też głupie błędy, ale nie jestem w stanie pilnować go bezustannie. Cieszę się, kiedy mogę wyrwać się na parę godzin.
- Spędziłeś choć trochę czasu na jeziorze? - spytał fotograf.
- Ostatnim razem dwa lata temu. Wypłynąłem na wyczarte-rowanym kutrze i złapałem coś, czego nie wolno mi było złapać; rozpętało się piekło. Co mamy w planach, Bushy?
- Pomyślałem sobie, że moglibyśmy wyruszyć na wyspę zaraz po lunchu, poświęcić kilka godzin na badanie wybrzeża, a potem połowić i usmażyć połów na plaży. Mam przenośny piecyk i dzbanek na kawę; możemy pokroić ziemniaki i rzucić na patelnię.
- Wziąłem piwo i napój imbirowy - powiedział Roger.
- Sprawdziłeś prognozę pogody? - spytał Qwilleran.
- Słyszałem, że po stronie kanadyjskiej zdarzają się silne wiatry.
- Na szczęście nas ominą - uspokoił go Bushy.
- Ale na wyspie bywa zimno. Przyda ci się sweter pod kurtkę.
- Wziąłem go - poinformował Roger.
- Ja też - dodał Qwilleran.
- A więc jesteśmy gotowi do drogi!
Łódź fotografa okazała się skromnym jachtem motorowym o nazwie „Uśmiechnij się", a jego właściciel był doświadczonym żeglarzem. Kiedy pruli wodę, Qwilleran spojrzał przez ramię na niknące w dali wybrzeże u podnóża piaszczystych wzgórz, okolone nabrzeżami i masztami cumujących jednostek. Mooseville wyglądało tak spokojnie jak wioska rybacka we Włoszech; doznał nagłego uczucia tęsknoty za dawnymi czasami, innymi miejscami, innymi przyjaciółmi.
Był to jeden z tych dni, kiedy niebo jest niebieskie, a chmury pierzaste; poruszały się z dumą niczym ogromne statki. Płynęli szybko, jak zauważył Qwilleran. Kapitan otworzył przepustnicę do końca i nikt nie starał się nawet przekrzyczeć hałasu. Niebawem na jeziorze pojawiła się wyspa - najpierw szczyty drzew, potem szeroka plaża, wreszcie niewielka, kryta płaskim dachem szopa. Policzył. Na Wyspie Trzech Drzew rosły trzy drzewa.
Bushy przygasił motor i zaczęli zbliżać się z cichym terkotem do mola z prefabrykowanej stali.
- W zimie rozbierają nabrzeże i przechowują w szopie - wyjaśnił. - Nie jest specjalnie wygodna, ale można się w niej schronić. Najczęściej jest wykorzystywana do oprawiania ryb, więc nie da się tam długo wytrzymać, chyba że ktoś ma przy sobie klamerkę.
Ścisnął sobie nos dwoma palcami.
Przywiązali jacht do nabrzeża i zeszli na brzeg. Wyspa była niska i płaska, a plaża szeroka i gładka.
- Miejsce w sam raz dla statków kosmicznych - ocenił Roger. - Lądowisko znajduje się po drugiej stronie wyspy, jak powiedział mi pilot. Ktoś chce się napić, zanim zaczniemy badać okolicę?
Przyniósł lodówkę z łodzi i rozłożyli się na piasku. Bushy i Qwilleran zdjęli koszule, ale biały na twarzy Roger oznajmił stanowczym tonem:
- Nie liczcie na mnie! Zawsze doznaję oparzeń!
Qwilleran, leżąc na piasku, usłyszał nad głową dźwięk, który przypominał gwizdanie. Usiadł i zaczął nasłuchiwać, przygładzając wąsy; przypomniał sobie, że już to słyszał kiedyś, gdy spędzał wakacje w chacie. Zaczęła się wtedy gwałtowana burza. Nie wspomniał o tym; bądź co bądź był zaprzysięgłym szczurem lądowym, podczas gdy Roger i Bushy spędzili nad tym jeziorem całe życie. Ponieważ nie zdradzali najmniejszego niepokoju, położył się z powrotem.
- No dobra, załoga - odezwał się pół godziny później kapitan. - W drogę. Lepiej zanieście lodówkę na pokład i przy okazji nie zapomnijcie o swetrach. Przynieś też mój, dobrze, Roger?
- Od której strony zaczynamy? Zgodnie z ruchem wskazówek zegara czy z przeciwnej? - spytał Qwilleran.
Rzucili monetą i ruszyli na zachód. Z pokładu łodzi wyglądało to jak niewielki krąg lądu, niewiele większy niż wizja samotnej wyspy jakiegoś rysownika, ale gdy szli wzdłuż brzegu, okazało się, że czeka ich długa wędrówka. Plaża, która początkowo jawiła się jako twarda i gładka połać, była rozległym pasmem głębokiego i drobnego piasku; każdy krok wymagał wysiłku, stopy zsuwały się do tyłu. Po półgodzinnym marszu wciąż nie widzieli chociażby śladu spalonego miejsca, ani na brzegu, ani na trawie porastającej środek wyspy.
Fotograf trzymał aparat w pogotowiu.
- Nie poddawajcie się! Obeszliśmy dopiero połowę wyspy.
- Skąd wiesz? - spytał Roger. - Mam wrażenie, jakbyśmy obeszli ją już dwa razy.
Szli dalej. Wkrótce włożyli swetry, dotarłszy do zawietrznej strony. Od Kanady, pokonując setki mil wody, napływała bryza.
- Patrzcie! Widzicie to? - zawołał podniecony Roger.
- Trąba wodna!
- Wybryk natury? - spytał Qwilleran. - Czy ma to jakiś związek z instalacją wodociągową?
Od czasu przyjazdu do Mooseville hydraulika nie dawała mu spokoju.
- To ogon chmury, która wiruje i wciąga wodę jak fontanna.
- Nie brzmi zbyt przyjemnie.
Bushy musiał przyznać, że chmury przesuwają się szybciej, niżby tego pragnął, a Qwilleran zauważył, że niebo ma na północy nietypową barwę.
- Nie podoba mi się to - oznajmił Bushy. - Myślę, że powinniśmy ruszyć biegiem w stronę łodzi i popłynąć z powrotem. Sztormy pojawiają się na tym jeziorze bardzo szybko. Jazda!
Próbowali wrócić kłusem, ale przy każdym kroku przeszkadzał im głęboki piach i narastający wiatr. Niebo zrobiło się żółto-szare, a na wodzie pojawiły się fale.
Bushy zawołał, starając się przekrzyczeć wiatr:
- Chyba będziemy musieli spędzić noc na wyspie! Qwilleran pomyślał: Koty nie dostaną kolacji. Zgłodnieją do
rana, zamknięte na cztery spusty w tym małym pokoiku. Będą wściekłe.
Kiedy dotarli do miejsca, skąd mogli widzieć łódź, okazało się, że jacht kołysze się dziko i uderza o metalowe molo. Gdy patrzyli bezradnie, cumy zerwały się i jacht wystrzelił w górę na wysokiej fali, by przewrócić się do góry dnem.
- O mój Boże! - jęknął kapitan.
Wiatr wdarł się pod dziób i łódź zaczęła się miotać jak zdychający rekin. Bushy podbiegł do linii wody i patrzył, jak jacht tonie, dopóki wielka fala nie zmusiła go do ucieczki.
- Niech to diabli! - powiedział Qwilleran.
- Przeklęty pech! - rzucił Roger. Przygnębiony żeglarz zaproponował:
- Schrońmy się przed tym wiatrem.
Pochyliwszy głowy, z czapkami zasuniętymi głęboko na oczy, brnęli w górę piaszczystego zbocza do szopy, prowizorycznej konstrukcji z drewna i blachy falistej, która grzechotała na wietrze. Miała dwa okna, ale były zabite na zimę i nikt jeszcze nie zdążył ich odsłonić. Mężczyźni weszli do środka i musieli oprzeć się o drzwi, by je zamknąć, zmagając się z silnym wiatrem. Przy zamkniętych oknach było ciemno, poza tym wiało. Woń ryb wydawała się ich najmniejszym zmartwieniem. Qwilleran potknął się o drewnianą skrzynkę.
- Gdzieś tu jest piecyk - powiedział Bushy, macając w mroku. - Nie wiem tylko, czy znajdziemy jakieś drewno. Mamy zapałki?
Zapałki, pechowo, znajdowały się na pokładzie, wraz z przenośnym piecykiem, ekspresem do kawy, wędkami i radiem. A żaden z trójki nie palił.
- Jeśli potknę się jeszcze o dwie skrzynki, to będziemy mieli na czym siedzieć - oznajmił Qwilleran.
Drewniane skrzynki zachrobotały o nierówną podłogę i trzej mężczyźni usiedli w ciemności. Przez kilka minut panowało milczenie; każdy był zajęty własnymi myślami.
- Ktoś zabrał ze sobą domino? - spytał Qwilleran. Bushy wybuchnął śmiechem.
- Kochałem tę łódź, ale na szczęście była ubezpieczona, więc głowy do góry; wymyślmy coś, co będziemy mogli robić przez kilka następnych godzin. Jak nie wrócę do wieczora, moja żona zadzwoni do szeryfa; wyślą helikopter, ale możemy długo poczekać.
- Jest czwarta trzydzieści - poinformował Roger, którego zegarek fosforyzował w ciemności.
- O tej godzinie sprzedają alkohol ze zniżką - oznajmił Bu-shy. - Napiłbym się podwójnego martini.
- Jak długo trwają te burze? - spytał Qwilleran.
- Od piętnastu minut do piętnastu godzin.
- Gdybym miał wybór, zdecydowałbym się na krótszą wersję.
- Nigdy więcej nie tknę ryby - wyznał Roger. - Tu cuchnie!
- Wie ktoś', z jaką prędkością wieje wiatr?
- Powiedziałbym, że osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.
- Raczej sto, jeśli mam być szczery.
- Cicho! Słyszeliście? - spytał Bushy z nutą niepokoju w głosie. - Jakby coś się rozchlapało obok szopy! - Otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. - Do diabła! Jezioro się podnosi!
Qwilleran zastanawiał się, czy wyspa kiedykolwiek została całkowicie zalana i czy jego towarzysze myślą o tym samym. Twarze i uczucia były niewidoczne w tej absolutnej ciemności.
Po upływie kolejnych trzydziestu minut mgła wodna chłostała ściany ich schronienia, a pod drzwiami płynęła woda. O szopę zaczęły się rozbijać fale.
Nikt się nie odzywał. Czekali - na następne gigantyczne uderzenie wody. Napięcie było niemal wyczuwalne. Qwilleran stykał się wcześniej z sytuacjami zagrożenia życia - zdecydowany przeżyć za wszelką cenę albo całkowicie zrezygnowany. Tylko wtedy, gdy chodziło o Koko czy Yum Yum, zamartwiał się na śmierć. Teraz, z rosnącym niepokojem, zastanawiał się, co się z nimi stanie. Czy Mildred je adoptuje? Czy będą za nim tęsknić? Koko przyzwyczaiłby się, ale Yum Yum przestałaby jeść; była emocjonalnie zależna od Qwillerana i usychałaby z żalu.
Kolejna fala uderzyła w szopę, która się przechyliła.
- Przesuwamy się! - wrzasnął Bushy, gdy ściany zadrżały i stęknęły.
- Zniesie nas do wody! - krzyknął Roger. Po raz pierwszy dał głośno wyraz lękowi. - Wychodzę stąd!
- Zaczekaj! Bez paniki! - starał się go uspokoić Qwilleran.
- Zastanówmy się, co powinniśmy zrobić. Masz jakiś pomysł, Bushy?
- W którą stronę się przesuwamy?
- Chyba... na środek wyspy.
Przy kolejnym uderzeniu wody chata znów się przesunęła.
- O Boże! - zawołał Roger z jękiem.
- Jeśli się modlisz, to poproś o jakieś sugestie - doradził Qwilleran.
Znów uderzyła fala, wszystko zadrżało, a potem szopa znieruchomiała z nagłym wstrząsem.
- Co to jest?
- Uderzyliśmy w coś!
- Chyba w drzewo!
Fale waliły i grzmiały, chata się trzęsła, ale już się nie przesuwała. Zakleszczyła się między trzema drzewami na Wyspie Trzech Drzew.
- Utknęliśmy! - zawołał Bushy. - Co teraz?
Uderzenie fali otworzyło drzwi i do środka wdarła się woda.
- Trzeba wejść na dach - powiedział Qwilleran. - Nie możemy tu siedzieć jak uwięzione zwierzęta. Woda nie podniesie się tak wysoko... mam rację? - spytał, gdy jego dwaj towarzysze milczeli.
- Jak się tam dostaniemy?
- Poustawiamy skrzynki jedna na drugiej.
- Zaczekajmy na następną falę, a potem szybko na dach, zanim uderzy następna.
- Okej, przeszła. Niech mnie ktoś podsadzi.
Qwilleran był najwyższy i najbardziej masywny z całej trójki. Stojąc po kolana w lodowatej wodzie, podsadził Bushy'ego, a potem Rogera. Oni z kolei podali mu dłonie, kiedy następna fala sięgnęła mu do pach. Rozpłaszczyli się na dachu jak tonący żeglarze na rafie. Szopa tkwiła między trzema drzewami i przechylała się, dach był przekrzywiony pod niebezpiecznym kątem.
- Rozgośćcie się - zaproponował Bushy.
- Zimno tu - zajęczał Roger.
- Na dole jest jeszcze zimniej. Machaj ramionami, poruszaj kolanami, dzieciaku, ale nie kołysz naszą łodzią.
Wiatr wył i zawodził; fale rozbijały się z hukiem. Czas upływał, widać było złowieszcze chmury, które sunęły ku odległemu lądowi.
- Nie śmierdzi tak tutaj, jeśli kogokolwiek to interesuje - zauważył Roger.
- Przynajmniej widać, co się dzieje - powiedział Qwilleran.
- Deprywacja sensoryczna w tym ciemnym wnętrzu przyprawiała mnie o dreszcze.
Spuścił nauszniki swojej czapki myśliwskiej i starał się nie myśleć o chłodzie. W porównaniu z kąpielą, jakiej wcześniej doznał, nie odczuwał tak bardzo zimna wiatru, ale był przemoczony do suchej nitki.
- Szósta. Jesteśmy uwięzieni już od godziny.
- Mam wrażenie, jakby minął tydzień - oznajmił Bushy.
- Napiłbym się brandy.
- Mnie wystarczyłaby filiżanka kawy - wyznał Qwilleran.
- Nawet ta z „Dimsdale Diner".
- Gdybym nie rzucił palenia, to teraz miałbym ochotę na papierosa.
Przywierali do dachu, zabijając czas bezsensowną rozmową i siląc się wbrew wszystkiemu na żarty.
- Siódma piętnaście - obwieścił Roger.
- Zdrętwiałem z zimna czy wiatr zelżał?
- Trochę pada, ale wciąż jest zimno.
- Zrobi się zimniej, nim zrobi się cieplej, więc ruszajcie się, chłopaki.
Qwilleran wyobraził sobie koty, domagające się hałaśliwie kolacji. Czy też robiły raban tylko wtedy, kiedy miały widownię? Jak się zachowywały, gdy nikogo nie było w pobliżu?... Co jeszcze działo się na wybrzeżu? Wiedział, że wkrótce się ściemni i że żona Bushy'ego zawiadomi szeryfa; Sharon zadzwoni do matki, a Mildred zatelefonuje do szeryfa, na posterunek policji w Mooseville, do policji stanowej; była kobietą zdecydowaną i energiczną. Zastanawiał się, czy przyjdzie jej do głowy, żeby pojechać do chaty i nakarmić koty. Wykazywała się troską w takich sytuacjach; myślała nawet o cieszącym się złą sławą psie kapitana Phlogga Ale jak miałaby się dostać do chaty? Był zapasowy klucz, ale leżał schowany na ganku, pod stojakiem na drewno. Zajrzałaby pewnie pod wycieraczkę albo sprawdziła framugę drzwi, ale komu przyszłoby do głowy sprawdzić wydrążone polano na dnie stojaka?... Qwilleran odczuwał coraz silniejszy głód. Żałował teraz, że zjadł wcześniej ćwierć-funtowego cheeseburgera z sałatką zamiast półfuntowego z frytkami.
- Szkoda, że nie przejąłem się dziś rano swoim horoskopem - powiedział Bushy. - Było tam napisane, że powinienem zostać w domu i zająć się tym, co od dawna odkładałem.
- W moim było powiedziane, że odbędę podróż i że nigdy jej nie zapomnę, to znaczy jeśli przeżyję - oznajmił Roger. - Coś mi mówi, że czeka mnie zapalenie płuc.
- Może będzie lepiej, jak zacznę czytać takie bzdury - zauważył Qwilleran ponuro.
- Kiedy się urodziłem - powiedział Bushy - moi rodzice mieli sąsiadkę, która umiała postawić horoskop; powiedziała, że będę długo żył, więc nie musicie się martwić, chłopaki.
- To twój horoskop, nie mój - zauważył Roger. - Kwalifikuję się pod namiot tlenowy.
- Ta astrolożka powiedziała też, że zostanę malarzem portrecistą (nie pomyliła się zbytnio) i że ożenię się z Koziorożcem (Vi-cky jest spod tego znaku), i że moim słabym punktem będzie głowa. Brzmiało to tak, jakbym był słaby na umyśle, ale okazało się, że mam wysoki współczynnik inteligencji i że stracę włosy.
- Co myślicie o sobotnim seansie pani Ascott? - spytał Qwilleran.
- Do diabła - rzucił wojowniczo Bushy. - Pamiętacie, co powiedziała o stracie natury materialnej? Wiedziała, że moją łódź szlag trafi, więc dlaczego mi nie poradziła, żebym się trzymał suchego lądu? Nie będę udawał, że wiem, jak to wszystko działa, ale byliśmy tam wszyscy trzej i już wtedy planowaliśmy tę wyprawę. Dlaczego nie poczuła jakichś wibracji i nas nie ostrzegła?
- Dziewczyny wciąż uważają, że jest wspaniała, ale wydaje mi się, że to już nie to, co dawniej. Powiedziała Mildred, żeby się przebadała, choć ta w zeszłym tygodniu była u lekarza, jak co roku. Okazało się, że wszystko jest w porządku, może z wyjątkiem nadwagi. To rzuca niejaki cień na inne rewelacje pani Ascott.
- Nie potrafiła określić, gdzie przebywa Ciem Cottle - dodał Qwilłeran. - Ale ta wiadomość od Joy zdrowo mnie poruszyła. Byliśmy ze sobą bardzo blisko.
- Wspomniała coś o kopaniu w ziemi - przypomniał sobie Roger. - Myślicie, że chodziło jej o zakopany skarb starego Klingenschoena? Może chce, żebyś zaczął kopać?
- Ty się tym zajmij, Roger, a ja podzielę się z tobą.
Mieli przed sobą jeszcze wiele godzin i rozmawiali, by nie szczękały im zęby. Roger opowiadał o zwariowanych dzieciakach, z którymi miał do czynienia jako nauczyciel historii. Fotograf mówił o swoich klientkach, które pragnęły wyglądać jak dziewczęta z okładek modnych magazynów, podczas gdy w rzeczywistości wyglądały jak suszone śliwki.
Qwilleran opowiadał o kotach: o tym, jak nabrały nadmiernego apetytu na płatki śniadaniowe Mildred... jak Koko darł gazety, ale tylko „Coś tam"... i jak obsesyjnie interesował się klapą w tylnym hallu.
- Zszedł raz pod podłogę, kiedy hydraulik naprawiał grzejnik wody. Nie rozumiem, co go tak ciekawi.
- Pewnie są tam myszy i pręgowce - odparł Roger. - Te drugie potrafią wykopać tunel pod domem i spędzić tam całą zimę z zapasem żołędzi.
- Nie chcę cię martwić - wtrącił Bushy - ale masz pewnie pod podłogą cały hotel tych zwierzaków, istny „Hilton" pręgow-ców... Słuchaj, czytałem tę twoją historię o kobiecie, która słyszała skrobanie kota pod drzwiami, choć już dawno zdechł. Jak to wyjaśnisz?
- Nawet nie próbuję - wyznał Qwilleran. - I powiem wam jeszcze jedno, czego nie potrafię wytłumaczyć. Znacie Russell Simms, tę, która wynajmuje chatę Dunfieldów? Poczuła, że z jakiegoś powodu powinna odwiedzić moją chatę, i zjawiła się w samą porę, by uratować moje koty. Cholerny cud! Odczuwa też dziwne wibracje, jeśli chodzi o jej domek.
- Powiedziałeś jej o morderstwie?
- Tak, ale trzeba było trzymać gębę na kłódkę. Rano zadzwoniła do mnie Mildred; Russell wyprowadziła się z chaty, choć zapłaciła za cały sezon.
- Dziwna dziewczyna - zauważył Roger. - Zwróciliście uwagę, jakie ma oczy?
- Powiem wam tylko jedno - oznajmił Bushy. - Nie chciałbym znaleźć się na tej wyspie sam na sam z Russell Simms i panią Ascott.
Roger zaczął chichotać i śmiać się, wpadając nieomal w histerię.
- Uspokój się - nakazał mu Bushy. - Trzęsiesz szopą.
- Niech się śmieje - powiedział Qwilleran. - Będzie mu cieplej.
- Ale ta chałupa oderwie się od drzew i popłynie do Kanady, a nie mam przy sobie świadectwa urodzenia!
O wpół do dziesiątej zaczął zapadać zmierzch i wiatr przerodził się w uporczywą bryzę.
- Przydałby mi się koc - westchnął Bushy.
- Przydałby mi się śpiwór i termofor - oświadczył Bushy.
- A mnie przydałby się Komfort-grzejnik - dodał Qwilleran.
Robili pompki na metalowym dachu, żeby się rozgrzać, i masowali sobie ręce i nogi. O wpół do jedenastej wciąż rozmawiali.
- Opowiem wam historię, która jest trochę niesamowita - zaproponował Bushy. - To przytrafiło się mojej ciotce w czasach Wielkiego Kryzysu. Jej mąż dostał pracę w hucie na Nizinach, mieszkali wtedy w jednopokojowym mieszkaniu. Na nic więcej nie było ich stać. Mąż harował, wracał do domu zmęczony, kładł się do łóżka i chrapał. Chrapał głośno, w dodatku bez przerwy, co doprowadzało ciotkę do szału. Nie mogła zmrużyć oka. To była istna tortura! Nawet waciki w uszach nie pomagały. Miała ochotę zabić wuja! Pewnej nocy przyśniło jej się, że zatłukła go na śmierć lampą stołową, i zbudziła się zlana zimnym potem. Obok niej leżał martwy mąż. Dostał zakrzepicy tętnicy wieńcowej.
W ciszy, która zapadła po wysłuchaniu tej opowieści, usłyszeli warkot helikoptera i zobaczyli światło reflektora. Pilot spuścił drabinkę i ściągnął ich z dachu.
- Macie tam koce i gorący napój w termosie! - zawołał, przekrzykując hałas, kiedy maszyna skierowała się ku stałemu lądowi. - Zabieram was do Pickax! Wylądujemy na dachu szpitala!
Pasażerowie milczeli. Qwilleranowi zdawało się, że już nigdy nie będzie miał ochoty rozmawiać.
- Wybrzeże nawiedziło tornado! - wrzasnął pilot. - Mnóstwo zniszczeń! Oblecę plażę, sami zobaczycie.
Skręcili ku wydmom, a światło reflektora ujawniło rozmiary kataklizmu: drzewa wyrwane z korzeniami i zniszczone do szczętu miejsce budowy osiedla.
- Spójrzcie tam! - krzyknął pilot.
Jego pasażerowie popatrzyli we wskazanym kierunku. Dach chaty Dunfiełdów był zerwany, wnętrze przypominało gruzowisko po przejściu huraganu.
Dziewczyna miała szczęście, pomyślał Qwilleran. Wyprowadziła się w samą porę.
Helikopter leciał wzdłuż wybrzeża, aż dotarł nad Mewi Punkt i nieruchomość Fanny Klingenschoen. Chatę, schowaną pośród drzew, niełatwo było dostrzec, ale Qwilleran wypatrzył brązowy dach, ogromny komin, dwa ganki - wszystko było na swoim miejscu, solidne niczym skała, jak przez siedemdziesiąt pięć lat. Tylko...
- Gdzie jest nowe skrzydło?! - zawołał Qwilleran. - Zniknęło!
Rozdział piętnasty
Trzej mężczyźni uratowani z zalanej wyspy znaleźli się w szpitalu w Pickax, gdzie stwierdzono u nich wyziębienie organizmu, ale Qwilleran nie pozwolił sobie nawet zmierzyć temperatury, dopóki nie zadzwonił do Mildred i nie poprosił, by wzięła klucz i nakarmiła koty. Kiedy we czwartek zwolnili go do domu, to właśnie Mildred odwiozła go do chaty w strugach ulewnego deszczu, będącego skutkiem wichury.
- Ty i Bushy jesteście pewnie w doskonałej formie, bo inaczej by was nie wypuścili. Roger musi zostać na dalszą obserwację - powiedziała. - To musiało być dla was koszmarne przeżycie. Wiedziałeś, że opisali to wczoraj w zamiejscowych gazetach?
- Nie widziałem żadnych gazet ani nie telefonowałem; doktor Halifax dał mi krople nasenne. - Głos Qwillerana był przygaszony.
- „Morning Rampage" zamieścił na trzeciej stronie informację, że zaginęło trzech ludzi, którzy wypłynęli na jezioro, a po południu „Daily Fluxion" ogłosił na pierwszej stronie: „Były pracownik redakcji «Fluxion» uratowany z zatopionej wyspy".
- Nie napisali, że szukaliśmy lądowiska UFO, mam nadzieję. Jak się o tym dowiedzieli? Ostatni raz pisali o Moose County w 1913, przy okazji tej katastrofy w kopalni.
Przednią szybę wozu zalewały strugi rzęsistego deszczu, ograniczając widoczność praktycznie do zera; Mildred zjechała na pobocze, by zaczekać, aż ten potop nieco zelżeje.
- Niezwykła pogoda jak na lipiec - zauważyła. - Oczywiście wiemy wszyscy, jaka jest przyczyna.
- To znaczy? - spytał niewinnie.
- Jak to, przybysze z kosmosu, a co innego?!
- Nie mówisz poważnie, Mildred.
- Nie spodziewasz się chyba, że taki statek powietrzny nie zakłóci atmosfery?
Qwilleran wyznał szczerze:
- Dwa tygodnie temu o drugiej w nocy za oknami mojej chaty pojawiło się pulsujące światło. Wiesz coś o tym? Czy to był jakiś kawał?
Mildred nie kryła oburzenia.
- Co masz na myśli?
- Sądziłem, że ktoś zrobił mi żart.
- Jesteś naprawdę okropny, Qwill, jeśli twierdzisz coś takiego... Jesteś pewien, że czujesz się dobrze?
- Czuję się doskonale. Jestem trochę zmęczony, to wszystko. Leki mnie osłabiają.
Deszcz zaczął z wolna słabnąć. Mildred uruchomiła silnik i wjechała na szosę.
- Przykro mi z powodu tego, co stało się z twoim nowym skrzydłem, Qwill.
- Jest całkowicie zniszczone?
- Fundamenty są nietknięte, ale reszta to ruina. Niektóre deski poleciały nieprawdopodobnie daleko. A domek Dunfieldów to tragedia! Jakie to szczęście, że biedna dziewczyna zdążyła się wyprowadzić. Chyba się nigdy nie dowiemy, kim była albo skąd pochodziła, albo dlaczego tu przyjechała.
Jechali przez kilka minut w milczeniu, nasłuchując deszczu, który atakował uporczywie samochód. Qwilleran powiedział:
- Przybiłem kawałek sklejki do otworu między chatą i wschodnim skrzydłem. Mam nadzieję, że wiatr jej nie zerwał.
- Jest na swoim miejscu. Jesteś lepszym stolarzem, niż myślisz. Tornado nie naruszyło nawet jednej płytki na dachu. Pod tym względem trąby powietrzne bywają całkowicie zwariowane. Niszczą cały domy, nie dotykając nawet krzewu bzu, który rośnie przed frontowym gankiem.
- Wyobraź sobie, co musiały przeżywać koty! Były pewni-przerażone! Mówią, że tornado przypomina odrzutowiec, kiedy przechodzi przez czyjąś posesję.
- Wciąż siedziały w sypialni, kiedy przyjechałam tam wczoraj rano, ale zachowywały się jak dzikie zwierzęta. Nie wiem, czy były zdenerwowane burzą, czy po prostu głodne. Przywiozłam im trochę indyka, a zeszłej nocy dostały klopsy, rano zaś resztki pasty łososiowej. Smakowało im.
- Były uwięzione w sypialni prawie dwadzieścia cztery godziny - zauważył Qwilleran. - Na szczęście miały kuwetę i wodę do picia. Koty nienawidzą zamkniętych drzwi, bez względu na to, po której się znajdują stronie, jak wiesz. Jeśli są na zewnątrz, to chcą wrócić do środka, jeśli są w środku, to chcą wyjść na zewnątrz.
W polu widzenia pojawił się słup z literą K i Mildred wrzuciła prawy kierunkowskaz.
- Mój samochód został pod „Ba". Mogłabyś mnie tam podrzucić? - spytał. - Postawiłem go na parkingu, kiedy wyruszyliśmy na Wyspę Trzech Drzew.
- Jesteś pewien, że możesz prowadzić? Jeśli czujesz się senny, poproszę Sharon, żeby przyprowadziła go z powrotem.
- Dziękuję, Mildred, ale nic mi nie jest. Nie martw się.
- Za każdym razem, gdy podjeżdżałam do twojej chaty, a byłam tam trzykrotnie, na polanie stała półciężarówka. Przypuszczam, że należy do twojego stolarza, ale nigdzie go nie widziałam.
- Wstawiał okna w dniu, kiedy przeszło tornado. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Jest tak chudy, że silny wiatr zdmuchnąłby go jak piórko.
Kiedy podjechali pod „Ba", Mildred odrzuciła jego zaproszenie na kawę i pączki, mówiąc, że serwowane tu wypieki nadają się bardziej na kotwice.
- Dzięki za podwiezienie, Mildred. Dobrze, że zajęłaś się kotami.
- Żaden problem. Prawdę powiedziawszy, sprawiło mi to przyjemność.
Qwilleran kupił egzemplarz „Coś tam" z połowy tygodnia, ten sam, który trafił do druku jeszcze przed nadejściem tornado. Potem pojechał wolno do chaty, rozmyślając o tym, że Mildred jest wspaniałą kobietą, która byłaby dla kogoś wspaniałą żoną, gdyby tylko zdołała pozbyć się nieobecnego męża. Kiedy skręcił w podjazd, zaczął się lękać pierwszego obrazu zniszczenia, ale pragnął też zobaczyć koty. Były chwile podczas tych długich, zimnych i mokrych godzin, kiedy wydawało mu się, że nigdy więcej ich nie zobaczy. Zadrżał na to wspomnienie.
Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak opisała to Mildred. Na polanie stał pikap Iggyego, a wschodnie skrzydło leżało w ruinie, lecz Qwilleran nie przejmował się tym zbytnio; cieszył się, że żyje. Siąpiący deszcz zamieniał polanę w jezioro, ale on brnął przez kałuże, nie dostrzegając ich prawie. Po tym wszystkim, co przeżył, co znaczyła odrobina deszczówki? Otworzył drzwi i powiedział tępo:
- Jestem w domu.
Koty obserwowały go z pewnej odległości; w ich oczach malowało się nieme rozżalenie.
- Cieszcie się, że wasz chlebodawca się nie utopił - oznajmił.
- Płatki śniadaniowe!
Dwaj niewdzięcznicy przybiegli w podskokach, by dostać smakołyk; Koko przebył kilka ostatnich kroków na tylnych łapach.
Qwilleran przyrządził sobie kawę. Kiedy pił ją z ulgą i zadowoleniem, zadzwonił Arch Riker.
- Dzięki Bogu, że was uratowali, Qwill - powiedział redaktor. - Słyszałem o tym we wtorek wieczorem w radiu i zadzwoniłem do gazet na Nizinach. Ale było za późno, żeby wydrukować to wydaniu tygodniowym. Dlaczego nic nigdy się nie dzieje w odpowiednim terminie? A tak przy okazji, co robiłeś na tej wyspie?
- Pewnie nie uwierzysz, Arch, ale szukaliśmy wypalonego kręgu, gdzie rzekomo miało wylądować UFO.
- Odbija ci, Qwill!
- Tak czy inaczej - odparł znużony - zastanawiam się, czy nie wrócić do Pickax i nie uznać lata za straconą sprawę. Wschodnie skrzydło jest w ruinie. Niebo jest szare. Jezioro też, a nawet bardziej. Deszcz wali w dach i zalewa okna, a ta cholerna pogoda ma podobno potrwać dłużej. A wszystko z powodu tego parszywego UFO.
Po krótkiej chwili milczenia Riker spytał:
- Jaki lek dali ci w szpitalu, Qwill?
- Spytaj doktora Halifaksa. To jego tajemna formuła. Pickax zalane?
- Main Street wygląda jak Canale Grandę w Wenecji. Wszystkie strumienie i rzeki w okręgu wezbrały, może popłynie parę mostów. Lepiej zostań na miejscu, dopóki nie przestanie padać. Wydajesz się zmęczony. Odpocznij. Nadrób zaległości w lekturze. Zapomnij o „Piórku Qwilla". Kiedy wrócisz do formy, będziesz mógł napisać przerażającą i dramatyczną relację ze swojej przygody.
Wciąż padało, deszcz walił w dach i przygniatał nadbrzeżną trawę.
- Niech diabli wezmą tych przybyszy! - zawołał Qwilleran, wygrażając pięścią posępnemu niebu.
Poszedł na tylny ganek i spojrzał na półciężarówkę, która stała na polanie. Facet pewnie w niej zamieszkał! Może spał w tej chwili na skrzyni! Qwilleran uświadomił sobie, że powinien to sprawdzić, ale deszcz lał ogłuszająco, przyprawiając go o senność.
Po chwili Yum Yum wybaczyła mu to, że ją porzucił, że zostawił w małym pokoiku bez jedzenia, że pachniał szpitalem. Kiedy rozłożył się na sofie, wskoczyła lekko na jego pierś i wydała z siebie uwodzicielskie zawodzenie, co oznaczało, że domaga się pieszczot. Koko natomiast buszował nadpobudliwie po chacie: penetrował odległe zakątki, szukał jakiejś gazety, którą mógłby podrzeć, wskakiwał i zeskakiwał z głowy łosia - krótko mówiąc, marnotrawił bezmyślnie energię.
Dopiero gdy zwinął chodniczek i zaczął obwąchiwać klapę, wydając przy tym wilgotne parsknięcia, Qwilleran ocknął się i zaczął nasłuchiwać. Marszczył wąsy, rozważając różne możliwości: niewykluczone, że to Iggy znajduje się pod podłogą i śpi! Może zobaczył chmurę w kształcie leja i zszedł pod chatę w poszukiwaniu schronienia. Ale jak by się dostał do chaty? Drzwi były solidnie zamknięte... No cóż, mógł wyłamać tymczasowe przejście, wejść do przedpokoju, potem przybić sklejkę z powrotem, by osłonić się przed szalejącym wiatrem. Musiał wiedzieć, że wszystkie te wakacyjne domki mają pod podłogą wąskie wnęki, znalazłby więc klapę, zsunął się na dół i zamknął właz za sobą. Potem rozłożyłby się na piasku i zasnął. Iggy mógł spać wszędzie!
Qwilleran doszedł do wniosku, że to interesująca teoria, ale mało prawdopodobna. Nawet senny stolarz nie przesypiał za jednym zamachem trzydziestu sześciu godzin. Niemniej jednak odsunął Koko na bok, uchylił właz i wykrzyknął imię mężczyzny. Iggy nie odpowiedział, za to kot wydał z siebie przeraźliwy miauk.
Qwilleran zdawał sobie sprawę, że nie rozumuje zbyt jasno. Czuł się otumaniony. Wpatrując się w deszcz, który spadał z gontu nieprzerwaną kaskadą, pomyślał, że Iggy mógł odnieść jakieś obrażenia, kiedy dach przykrywający wschodnie skrzydło załamał się; mógł nawet zginąć; być może jego ciało leżało pod zwałowiskiem drewna; mogło nawet pofrunąć w las wraz z kawałkami zadaszenia i elewacji. Qwilleran zdał sobie sprawę, że musi to zbadać, lecz powstrzymywał go deszcz, nie wspominając już o tym, że brakowało mu ambicji.
Jednak ciekawość wzięła górę nad zmęczeniem, gdy zaczął lekko poruszać wąsami, obserwując zachowanie Koko. Kot obwąchiwał właz gorliwie i z pasją. Qwilleran przypomniał sobie, że gdzieś widział latarkę; zaczął grzebać w szufladach i szafkach, nim znalazł ją w przedpokoju. Koko, wyczuwając jego zamiary, dreptał na wyprostowanych nogach i z naprężonym ogonem.
Qwilleran podniósł klapę w podłodze i oświetlił mroczną dziurę. Widać było tylko piasek. Spróbował rozpłaszczyć się na deskach i wsunąwszy głowę w otwór, kierować strumień światła w różne miejsca. Wszędzie widział piach, kilka kamieni i rur, które biegły nie wiadomo gdzie.
Koko krążył nerwowo po przedpokoju, miaucząc i pomrukując na widok tego wielkiego mężczyzny, który leżał na podłodze. Teraz zajrzał do dziury, wspierając się na przygiętych nogach, na samej krawędzi otworu.
- Nie! - oznajmił stanowczo Qwilleran.
- Miau! - odparł Koko zdecydowanie i skoczył w mroczną czeluść.
- Koko! Wyłaź stamtąd!
Kot zniknął w ciemności i nie odpowiedział, nie mówiąc już o tym, że nie posłuchał.
Qwilleran spróbował posłużyć się magicznymi słowami: -Płatki śniadaniowe! Płatki śniadaniowe! - Yum Yum przybiegła czym prędzej, ale Koko się nie odezwał - najbardziej uparte stworzenie, jakie Qwilleran kiedykolwiek spotkał, nie wyłączając byłej żony i dwóch nieprzejednanych redaktorów. Znów przyświecił sobie latarką, zastanawiając się, czy nie pójść w ślady kota. Przestrzeń między piachem a legarami podłogowymi wynosiła raptem nieco ponad pół metra, miejscami jeszcze mniej.
- Do diabła, nie włażę za tobą! - wrzasnął w ślad za złoczyńcą, który zszedł pod chatę. - Możesz tam siedzieć przez cały dzień! Byłem uwięziony na wyspie; byłem bliski śmierci; ledwie uniknąłem zapalenia płuc i straciłem wschodnie skrzydło. Nie zamierzam pełzać brzuchem po piasku, goniąc za kotem!
Qwilleran dźwignął się na nogi, zamknął z hukiem ciężką dębową klapę i ułożył na niej starannie chodniczek, zostawiając Koko samego w ciemności. Potem pojechał do Mooseville na lunch, najpierw jednak pogłaskał z miłością Yum Yum i obdarował ją kawałkiem bekonu, który udało mu się zachować ze szpitalnego śniadania.
- Mam nadzieję, że wyczuje ten bekon - powiedział do kotki.
- Niech się zamartwia!
Qwilleran nie był w nastroju do rozmowy i znalazł sobie odosobniony stolik w hotelu „Northern Lights". Nawet w takiej sytuacji kelnerka chciała koniecznie dowiedzieć się czegoś o jego przeżyciach na wyspie. Słyszała wiadomości w radiu i czytała o tym wydarzeniu w „Daily Fluxion".
Qwilleran wskazał swoje gardło i wypowiedział bezgłośnie: „Nie mogę mówić".
- Złapał pan zaziębienie! - zauważyła. Przytaknął.
- Musiało być panu zimno w tym przemoczonym ubraniu i przy wietrze wiejącym z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę!
Przytaknął.
- Co pan powie na zupę grzybową? Dobrze panu zrobi. Przytaknął po raz trzeci i wskazał także półfuntowego
cheeseburgera z frytkami i surówką. Kiedy wzmocnił się treściwym jedzeniem i trzema filiżankami kawy, znów poczuł się ożywiony i pełen werwy.
Kiedy wrócił do chaty, deszcz wciąż stukał o dach, zalewając resztki wschodniego skrzydła, topiąc las i zasłaniając widok jeziora. Yum Yum powitała go nerwowo. Nie lubiła zostawać sama. Zajęczała żałośnie.
- Okej, kochanie - powiedział Qwilleran. - Damy mu jeszcze jedną szansę.
Podniósł klapę, spodziewając się, że Koko wyskoczy z dziury, otrząśnie się i przez następną godzinę będzie sobie czyścił futro, ale się nie pokazał. Qwilleran ponownie rozpłaszczył się na podłodze i wsunął głowę poza krawędź otworu - manewr zarówno niewygodny, jak i pozbawiony godności. Wtedy właśnie usłyszał odległy pomruk - dźwięk, jaki Koko wydawał, kiedy zajmował się jakimś absorbującym zadaniem. Po prostu mówił do siebie pod kocim nosem.
- Co ty robisz, Koko?
Znów rozległ się ten pomruk, niemal warczenie.
Qwilleran urodził się obdarzony tą samą ciekawością, która od wieków zabijała koty, zrzucił więc przeciwdeszczową kurtkę i opuścił się do dziury. Otwór miał powierzchnię około pół metra kwadratowego, on zaś był dobrze zbudowanym człowiekiem. Przeprowadził kilka prób, nim opracował odpowiednią technikę: kucnąć, wsunąć nogi do dziury pod kątem prostym, przytrzymując się krawędzi, wreszcie opuścić się do końca i przekręcić na brzuch. Teraz mógł oświetlić latarką wszystkie zakamarki pod podłogą. Był to, jak wcześniej się domyślał, głównie piasek, teraz jednak dostrzegał gdzieniegdzie kawałki betonu czy zastygłej zaprawy, garść skorupek po żołędziach pozostawionych przez ryjące tunele pręgowce, a także puszkę po piwie. Miał nadzieję, że nie natknie się na węże czy skunksy. Było tu pełno kurzu, musiał kilkakrotnie kichnąć. Pajęczyny łaskotały go w twarz; były szczególnie nieprzyjemne, gdy czuł je wąsach.
Nie miał czasu zastanawiać się nad puszką po piwie. Niepokojące było zachowanie Koko. Kot znajdował się w samym środku tej wąskiej czeluści, mniej więcej pod stołem jadalnym, i kopał zajadle.
Świadomy ostrzeżenia pani Ascott, zaczął morderczą wędrówkę na brzuchu w stronę kota. Kawałki zaprawy miały ostre krawędzie, legary zaś podtrzymujące podłogę były grube - twarde i oporne. Widział przed sobą fruwający piasek, odrzucany przez niezmordowane kocie łapy.
Qwilleran poczuł, jak jeżą mu się wąsy, kiedy zbliżył się do Koko, doznał też dziwnego mrowienia na skórze głowy.
- Coś ty tam znalazł?! - zawołał.
Koko zignorował go i kopał dalej. Qwilleran podczołgał się bliżej, starając się cały czas oświetlać miejsce wykopaliska. Kot odkrywał coś, czego Qwilleran nie potrafił jeszcze zidentyfikować. Było to coś zwartego, o kształcie coraz bardziej określonym. Qwilleran podpełzł odrobinę bliżej. I wtedy zgasło światło. Potrząsnął latarką, przesunął tam i z powrotem włącznik, przeklinając, ale bateria była bez wątpienia wyczerpana. Odrzucił zbędny przedmiot.
Teraz działał w całkowitej ciemności. Wiedział, że kot jest na wyciągnięcie ręki, wysunął więc prawe ramię i chwycił garść pokrytej futrem skóry. Koko opierał się i protestował głośno, gdy Qwilłeran odciągnął go i zaczął drugą ręką macać w poszukiwaniu znaleziska.
Był to but - płócienny but ze sznurowadłem, w bucie znajdowała się stopa, do stopy zaś przytwierdzona była noga.
Rozdział szesnasty
Po odkryciu zwłok Qwilleran powiadomił szeryfa, ale wcześniej jednak dał cynk redakcji „Moose County coś tam". Dwa protestujące koty zostały ponownie zamknięte w pokoju gościnnym, podczas gdy policjanci wyciągali ponure znalezisko Koko z miejsca pochówku i wciągali przez dziurę w podłodze, co nie było prostą operacją! Towarzyszyły temu postękiwania, krzyki, spory i mamrotane pod nosem przekleństwa. Deszcz padał nieustępliwie i pojazdy biura szeryfa, policji stanowej, koronera i ekipy technicznej zamieniły podjazd i polanę w błotniste bajoro.
Postronni goście byli zatrzymywani przy wjeździe na posesję, jednym z nich był Arch Riker. Redaktor i wydawca „Coś tam" postanowił sam zająć się tą sprawą, ponieważ Roger McGillivray wciąż leżał w szpitalu. Riker sądził także, że Qwilleran, w obecnym stanie zdrowia, potrzebuje moralnego wsparcia. Noc spędzona na Wyspie Trzech Drzew i zniszczenie wschodniego skrzydła, na dodatek odkrycie zwłok pod domem mogłyby wstrząsnąć nawet doświadczonym dziennikarzem, jeśli przypadkiem zażywał pigułki doktora Halifaksa. Redaktor, po okazaniu legitymacji prasowej, mógł zaparkować na poboczu szosy i iść dalej pieszo w strugach deszczu. Kiedy zbliżył się do chaty, pozwolono mu poruszać się tylko po tylnym ganku.
Wnętrze przedpokoju tonęło w błocie, deptane licznymi stopami w trakcie ponurej, oficjalnej procedury. Panowała atmosfera, jakiej chata nigdy wcześniej nie doświadczyła: groźna cisza sceny morderstwa będącego przedmiotem śledztwa, przerywana szorstkimi komentarzami i poleceniami przedstawicieli prawa, nie wspominając o sporadycznych skargach ze strony kotów zamkniętych w pokoju gościnnym. Qwillerana poproszono, by pozostał w pobliżu, ale nie przeszkadzał; policjanci pobierali próbki piasku, robili zdjęcia, dokonywali pomiarów i posypywali przedmioty proszkiem w celu pobrania odcisków palców.
Pomimo środków uspokajających doktora Halifaksa Qwille-ran czuł, jak jego energia i ciekawość odradzają się w cudowny sposób za sprawą podniecenia wywołanego przestępstwem. Kiedy poproszono go, by zidentyfikował ciało, mógł powiedzieć, że jest to stolarz zwany Iggym, co zgadzało się z danymi w prawie jazdy, które znaleziono w pikapie. Zaskoczyło go, że Iggy posiadał coś tak konwencjonalnego jak prawo jazdy, i sprawiło mu przykrość - teraz, kiedy człowiek ten był martwy - że nigdy nie poznał jego nazwiska, nigdy o nie nie spytał, nigdy nie odczuł potrzeby, by spytać. Pomimo tego, że człowiek ten okropnie pracował i równie okropnie się zachowywał, był istotą ludzką, która-w przeciwieństwie do psa - zasługiwała na coś więcej niż tylko imię. Nazywał się Ignatius K. Smali.
Według Qwillerana przyczyną śmierci był cios w głowę, choć nikt jakoś nie pomyślał o tym, by poinformować go o ustaleniach koronera. Tego dnia Qwilleran nie był najbogatszym człowiekiem w okręgu; nie był największym filantropem; nie był gwiazdą reportażu w „Coś tam". Był jedynie mieszkańcem domu, w którym znaleziono ciało zamordowanej osoby.
Kiedy detektywi byli gotowi go przesłuchać, wskazał im dwie białe sofy, ale uznano to w tej sytuacji za propozycję przesadnie towarzyską. Rudowłosy detektyw z policji stanowej w Pickax wolał siedzieć przy stole jadalnym, a zastępca szeryfa wolał pozostać w pozycji stojącej. Stół był jak zwykle zawalony rekwizytami pisarskimi: maszyna do pisania, papiery, książki, teczki, pióra i ołówki, nożyczki, zszywacz, spinacze i klej kauczukowy - plus ostatni nabytek pod postacią pudełka pokrytego spłowiałym różowym brokatem z ozdobnym koronkowym sercem. Zwróciło uwagę detektywa i Qwilleranowi przemknęło przez głowę: Niech sobie myśli o tym, co chce.
Wszyscy w okręgu znali nazwisko Klingenschoen, majątek Klingenschoenów, tożsamość spadkobiercy Fanny Klingenschoen, a także rozmiar jego wąsów. Niemniej jednak detektyw zadawał rutynowe pytania grzecznym tonem, bez cienia groźby, i Qwilleran odpowiadał niezwłocznie i szybko.
- Pańskie imię i nazwisko, sir?
- James Qwilleran, pisane przez „w". Bez inicjału.
- Mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy? - Detektyw wziął je do ręki, po czym oddał, niemal nie przyglądając się wąsom na zdjęciu i na twarzy. - Pański aktualny adres?
- Park Circle 315, Pickax.
- Od jak dawna pan tam mieszka?
- Dwa lata i miesiąc.
- Gdzie pan mieszkał przedtem?
- W Chicago, Nowym Jorku, Waszyngtonie, San Francisco...
- Często się pan przeprowadza, panie Qwilleran. Jaką pracę pan wykonywał?
- Byłem dziennikarzem przydzielonym do różnych redakcji.
- Czym się pan teraz zajmuje?
- Jestem właściwie na emeryturze, ale pisuję dla „Moose Coun-ty coś tam".
- Co pan robi w Mooseville?
- Planuję - czy też planowałem - spędzić tu lato.
- Teraz pańskie plany uległy zmianie?
- To zależy od pogody.
- Kiedy pan tu przyjechał?
- Jakieś trzy tygodnie temu.
- Czy prócz pana ktoś tu jeszcze mieszka?
- Dwa koty syjamskie.
- Jest pan właścicielem tej nieruchomości?
- Jestem jej spadkobiercą; należy obecnie do masy spadkowej testamentu Fanny Klingenschoen.
- Jakie związki łączyły pana z Ignatiusem Smallem?
- Zatrudniłem go w celu rozbudowania chaty.
- Jak długo pan go znał, panie Qwilleran?
- Około dziesięciu dni.
Były to rutynowe pytania, które miały na celu pozbawić go pewności siebie, i Qwilleran czekał na stary, znajomy cios.
I doczekał się.
- Kto pochował go pod domem?
- Nie mam pojęcia - odparł bezzwłocznie Qwilleran. - Wolałbym, żeby pan Smali został pochowany gdzie indziej, i mam wrażenie, że pańscy ludzie też by woleli.
- Kiedy widział go pan po raz ostatni, panie Qwilleran?
- We wtorek rano.
- W jakich okolicznościach?
- Zgłosił się do pracy krótko przed tym, jak miałem pojechać do miasta na lunch. Powiedział, że zamierza osadzać okna, a ja zapłaciłem mu z góry za cały dzień roboty.
- Gotówką?
- Tak.
- Jaką sumę?
Qwilleran sięgnął po notatnik na stole.
- Pięćdziesiąt pięć dolarów.
- Spodziewał się pan jeszcze jakiegoś pracownika we wtorek?
- Nie.
- I gdzie pan przebywał w czasie między wyjazdem do miasta i znalezieniem ciała?
- Jadłem lunch z przyjaciółmi - Johnem Bushlandem i Rogerem McGillivrayem w „BA". Potem wsiedliśmy na łódź Bushlanda i popłynęliśmy na Wyspę Trzech Drzew. Przejść się trochę - dodał.
- Ale zerwał się sztorm i straciliśmy łódź. Po spędzeniu na wyspie kilku godzin zostaliśmy uratowani przez helikopter z biura szeryfa. Wszystko to zostało opisane w „Morning Rampage" i „Daily Fluxion".
- Kiedy pan tu wrócił?
- Kilka godzin temu.
- Gdzie pan przebywał między momentem, kiedy uratowano pana z wyspy, a chwilą powrotu dziś rano?
- W szpitalu w Pickax, gdzie pozostawałem pod opieką doktora Halifaksa.
- Wie pan cokolwiek o tym, co się wydarzyło pod pańską nieobecność?
- Oczywiście! Tornado zniszczyło nowe skrzydło, które budowałem.
- W jaki sposób znalazł pan zwłoki?
- Mój kot zachowywał się podejrzanie, drapał podłogę i próbował się dostać pod chatę. Otworzyłem właz, żeby sprawdzić, co go tak denerwuje; zeskoczył do dziury i nie chciał wyjść, zostawiłem go więc pod podłogą i pojechałem na lunch.
Z pokoju gościnnego dobiegł przeraźliwy krzyk. Koko wiedział, że o nim mowa.
- Jak długo pana nie było?
- Około godziny.
- I co się stało, kiedy pan wrócił?
- Kotka robiła dużo wrzawy, bo samiec siedział pod podłogą, otworzyłem więc właz i stwierdziłem, że kopie coś w piachu i wydaje dziwne odgłosy. Zszedłem więc za nim i zobaczyłem, że wygrzebał stopę.
Policjant zwrócił się do zastępcy szeryfa, który pokazał chromowaną latarkę w plastikowej torebce.
- Widział pan tę latarkę już wcześniej, panie Qwilleran?
- Jest typowa, ale wygląda jak ta, której używałem, znajdując się pod podłogą, dopóki nie zgasła nagle. Wyczerpana bateria.
Zastępca szeryfa wyjął ostrożnie latarkę z opakowania i przesunął włącznik; zabłysło światło. Qwilleran wzruszył ramionami.
- No cóż, wszystko tak teraz produkują.
- Kiedy wrócił pan ze szpitala, panie Qwilleran, czy panel ze sklejki był przybity w tym samym miejscu co teraz?
- Dokładnie.
- Tak pan go zostawił we wtorek?
- Tak.
- Kiedy pan wtedy wyjeżdżał, zamknął pan drzwi?
- Tak. Zawsze tego pilnuję.
- Czy ktoś jeszcze ma klucz?
- Opłacam składkę w serwisie pani Glinko, więc mają mój klucz. Jest też zapasowy, chowam go na osłoniętym ganku, na wypadek gdybym zgubił saszetkę z kluczami albo zamknął się niechcący.
- Gdzie on jest?
- Proszę za mną.
Ruszyli na ganek, gdzie Riker czekał cierpliwie i nadstawiał ucha. Qwilleran mrugnął porozumiewawczo do redaktora i sięgnął ku górnej framudze drzwi.
- Niech go pan nie dotyka - uprzedził zastępca szeryfa i wspiął się na palce, by zajrzeć we wskazane miejsce. - Nie ma go tam.
- Proszę zajrzeć pod wycieraczkę - podsunął Qwilleran.
- Tam też nie ma - powiedział funkcjonariusz.
- To niezwykłe. Detektyw zanotował coś.
- Pozostanie pan przez jakiś czas w tej okolicy, panie Qwilleran?
- To znaczy gdzie?
- Tutaj, pod tym adresem.
- Niewykluczone, że wrócę do Pickax, jeśli pogoda się nie poprawi.
- Proszę nas informować o miejscu pobytu. Być może będziemy potrzebować pańskiej pomocy. I bylibyśmy zobowiązani, gdyby zgłosił się pan do nas na pobranie odcisków palców, musimy je porównać z tymi, które znaleźliśmy... i jeszcze jedno - dodał, zerkając przez ramię na Rikera. - Proszę nie rozmawiać z nikim o tej sprawie.
Funkcjonariusze wzięli latarkę, puszkę po piwie, wycieraczkę i inne przedmioty w plastikowych torebkach, po czym wyszli; niemal natychmiast dopadł ich redaktor, zasypując pytaniami.
Qwilleran tymczasem uwolnił cierpiące zwierzaki z ich więzienia.
- Straciłeś swój chodniczek - zwrócił się do Koko.
Nalał podwójną szkocką dla przyjaciela, dla siebie szklankę soku z białych winogron i spodeczek tego samego dla kota.
- Masz ochotę zamoczyć sobie wąsy? - spytał, stawiając naczynie na podłodze.
Radiowozy odjechały niebawem, a do chaty przyczłapał rozczarowany redaktor i osunął się niepocieszony na sofę.
- Nie chcą gadać.
- Przekaż czytelnikom, że policja prowadzi śledztwo.
- Ty szczurze! Po to wlokłem się pół mili po błocie i w deszczu?
- Gdyby to w twojej piwnicy pojawił się trup - oznajmił swemu przyjacielowi Qwilleran - to też byś trzymał gębę na kłódkę.
- Nie podejrzewają cię chyba?
- Podejrzewają każdego, nie wyłączając małych zielonych ludzików w UFO.
- Jestem twoim najstarszym przyjacielem - przekonywał Ri-ker. - Zawsze rozmawiałeś ze mną o różnych sprawach.
- Do tej chwili nigdy nie byłem w nie osobiście zaangażowany. Po raz pierwszy mam własnego trupa. Ale powiem ci jedno: ktoś tu w okolicy nienawidzi stolarzy.
Redaktor opróżnił jednym haustem szklankę i wstał.
- A jakie ty żywisz uczucia wobec stolarzy, Qwill?
- Takie same jak wobec redaktorów. Są chwile, kiedy mam ochotę ich zamordować!
Wciąż lało, więc Qwilleran podrzucił Rikera do jego wozu zaparkowanego przy szosie.
- Może wybierzemy się gdzieś na kolację, zwiadowco?
- Nie da rady - odparł Riker. - Przeczytałem swój horoskop w dzisiejszym „Rampage". Napisali, że nawiążę relacje z osamotnioną przyjaciółką, więc wieczorem wychodzę z Amandą.
Kiedy Qwilleran wrócił do chaty, dopilnował pewnej drobnej rzeczy. Sięgnął do stojaka z drewnem na ganku i wyciągnął ze schowka klucz. Wytarł odciski palców Mildred i w ich miejscu zostawił mnóstwo własnych, po czym wsunął klucz z powrotem do wydrążonego kloca. Następnie zadzwonił do swej przyjaciółki.
- Jak tam Roger?
- Biedny chory chłopiec. Sharon siedzi przy nim w szpitalu, a ja zajmuję się dzieckiem. Jak się czujesz?
- Doskonale, dziękuję.
- Nie podali jeszcze w radiu informacji o morderstwie, a Qwilleran nie zamierzał tego robić.
- Masz dzisiejsze gazety z Nizin?
- Mam „Fluxion".
- Jak wygląda mój horoskop na dzisiejszy dzień?
- Zaczekaj, przyniosę gazetę. - Rozległ się szelest papieru.
- No, jest. Bliźnięta. „Nie narzekaj dzisiaj na brak silnych wrażeń. Wybierz się w podróż! Odwiedź przyjaciela! Zrób coś, co od dawna pragnąłeś zrobić". I co ty na to?
Kiedy podziękował Mildred i odłożył słuchawkę, zaczął się zastanawiać nad radą. W końcu zadzwonił do Bushy'ego, ale połączył się tylko z automatyczną sekretarką i usłyszał, że gospodarze wybrali się do Lockmaster i że można się z nimi tam skontaktować. Odszukał wizytówkę fotografa i wykręcił numer. Odebrał Bushy, który nie sprawiał wrażenia człowieka po nocy spędzonej na Wyspie Trzech Drzew.
- Co u ciebie? - spytał Qwilleran.
- Cieszę się, że jest mi ciepło i sucho, i że żyję. Dosłownie fruwam z radości. A ty?
- Ledwie się czołgam.
- No tak, straciłeś część domu, prawda? Jak miewały się koty, kiedy wróciłeś?
- Były w niezłej formie. Mildred uraczyła je epikurejskim posiłkiem.
- Nie zapominaj, że masz je przyprowadzić do studia na sesję zdjęciową. Może dzisiaj wieczorem? To tylko godzina drogi. Pogadamy o Trzech Drzewach. Dobrze nam to zrobi.
Qwilleran się zgodził. W końcu horoskop mu to podpowiedział.
- Co powiecie na małą przejażdżkę? - spytał koty, rozmrażając dwa kartony gulaszu wołowego dla siebie i dla nich. - Zawodowy fotograf zrobi wam portrety do konkursowego kalendarza. Wygracie w cuglach.
Zabrały się skrupulatnie do posiłku, pochłaniając mięso i zlizując sos, pozostawiając jednak marchewkę i ziemniaki nietknięte na obrzeżu talerza. Następnie zaczęły się myć w idealnie zgodnym rytmie, niczym doskonale wyszkolony chór: język-łapa na trzy czwarte... język-nos na trzy czwarte... język-ucho na trzy czwarte. Kiedy pojawił się wiklinowy kosz, wskoczyły do niego i usadowiły się na poduszce wypchanej pierzem, jakby się domyślały, że będą pozować do artystycznego kalendarza. Nim Qwilleran dotarł do Lockmaster, oboje spali w najlepsze.
Posiadłości magnatów drzewnych w Lockmaster ozdobione były wieżyczkami, wimpergami, oknami wykuszowymi i werandami. Teraz mieścił się w nich zakład pogrzebowy, muzeum, dwie firmy ubezpieczeniowe, trzy agencje nieruchomości i studio fotograficzne Bushlanda.
Bushy i jego żona przywitali Qwillerana na progu i wszyscy troje uściskali się serdecznie, jakby niedawna przygoda uczyniła z nich starych przyjaciół.
- Niemal odchodziłam od zmysłów we wtorek wieczorem -wyznała ze łzami w oczach Vicky.
- Przynajmniej było ci ciepło i sucho - przypomniał jej mąż.
- To zdumiewające, że ty i Bushy znieśliście to znacznie lepiej od Rogera, choć jest od was o wiele młodszy.
- Roger to anemik - wzruszył ramionami Bushy. - Potrzebuje codziennie porządnej porcji czerwonego wina. Moja matka była Włoszką i twierdziła, że czerwone wino jest znakomitym lekiem na wszystko. Dlaczego nie wcierałem go sobie w głowę? Może bym nie wyłysiał.
- Wprowadź koty do studia, Qwill - poprosiła Vicky. Salon frontowy był umeblowany staroświeckimi sprzętami
w stylu wiktoriańskim, które stanowiły oryginalne tło dla współczesnych fotografii. Qwilleran postawił koszyk przed marmurowym kominkiem i podniósł wieko. Wszyscy zachowywali się cicho, czekając, aż pokażą się koty, jednak ponad krawędzią koszyka widać było tylko czubek ucha. Qwilleran zajrzał do środka i stwierdził, że oba koty leżą zwinięte w kłębek, przypominając futrzaną poduszkę; głowy, nogi i ogony były ukryte przed wzrokiem.
- Pobudka! - wrzasnął Qwilleran. - Pozujecie do zdjęć!
Z poduszki wyłoniły się dwie głowy - Koko spoglądał bystro, całkowicie przytomny, Yum Yum była wyraźnie zaspana i zezowała.
- Chodźmy do drugiego pokoju napić się czegoś, a one tymczasem oswoją się z otoczeniem - zaproponował Bushy.
Przez następne pół godziny Bushy i Qwilleran przeżywali ponownie horror, którego doświadczyli na wyspie.
- Teraz, kiedy o tym myślę - wyznał Qwilleran - to dochodzę do wniosku, że zniosłem to wszystko z większym hartem niż wówczas, gdy znalazłem martwego pająka w piecyku.
- Czułem w sobie jakąś wewnętrzną siłę, która pozwalała mi walczyć z zimnem - oświadczył Bushy.
Im dłużej rozmawiali, tym mniej przerażająca wydała im się owa przygoda. Zaczęli dostrzegać ironiczny humor całej sytuacji. Mogli się z tego śmiać i prawdopodobnie robiliby to przez długie lata. Kiedy wrócili do salonu, by przystąpić do sesji fotograficznej, koty spały w najlepsze na dnie koszyka.
- No dobra, kochani, okażcie chęć do współpracy! - polecił Qwilleran.
Wsunął do kosza obie dłonie, chwycił Koko mniej więcej w połowie grzbietu, zamierzając go wyjąć, ale kot wpił się pazurami w wiklinę i nie dał się wyciągnąć.
- No chodź, kochana - powiedział, wsuwając delikatnie ręce pod ciało Yum Yum, ale i ona dysponowała osiemnastoma sprawnymi haczykami, które wczepiły się w uchylone wieko koszyka. - Będę potrzebował pomocy.
Vicky sięgnęła do koszyka, przemawiając łagodnie do kotów, i ostrożnie odczepiła lewą łapę kotki, podczas gdy Qwilleran zrobił to samo z prawą. Potem podnieśli ją wspólnymi siłami, ale tylne pazury trzymały mocno. Nim zdołali uporać się z tylną częścią kota, przednia zdążyła zakleszczyć się o wiklinę.
Qwilleran poczuł, jak zaczynają go boleć plecy. Wyprostował się, rozciągnął kręgosłup i odetchnął głęboko kilka razy.
- Musi być jakiś sposób - powiedział. - Troje inteligentnych dorosłych ludzi powinno poradzić sobie z dwoma kotami, które nie mają stopni uniwersyteckich ani prawa jazdy.
- Odwróćmy koszyk do góry nogami i wytrząśnijmy je na zewnątrz - podsunął Bushy.
Spróbowali tej metody, ale z koszyka wypadła jedynie poduszka, nie zaś koty.
- Proponuję, żebyśmy wrócili do pokoju i napili się jeszcze - oznajmił Bushy.
Zrobili tak, a Koko i Yum Yum pozostały przez resztę wieczoru przytwierdzone do swego podróżnego kosza.
Wracając do domu, Qwilleran nastawił radio na wiadomości o dwudziestej trzeciej i usłyszał, co następuje: „Policja donosi o znalezieniu zwłok człowieka, którego zidentyfikowano jako Ig-natiusa K. Smalla, stolarza imającego się dorywczych robót. Jego ciało było zakopane pod domkiem letniskowym na wschód od Mooseville. Według koronera przyczyną śmierci był cios w głowę, zgon nastąpił około czwartej po południu we wtorek. Nieruchomość należy do masy spadkowej Fanny Klingenschoen. Obecnie przebywa tam James Qwilleran, zamieszkały na stałe w Pickax".
- Idioci! - powiedział Qwilleran. - Zrobili ze mnie podejrzanego numer jeden!
Rozdział siedemnasty
Kiedy rozgłośnia PKX FM zaczęła powtarzać informację o zabójstwie stolarza co pół godziny, telefon Qwillerana oszalał, on zaś stwierdził, że rozmawia z zatroskanymi przyjaciółmi i znajomymi żartownisiami. „Nie, nie zrobiłem tego, a nawet gdybym zrobił, to myślisz, że bym ci powiedział?..." „Dziękuję, nie potrzebuję jeszcze adwokata; jeśli nie masz roboty, zacznij szukać klientów wśród ofiar wypadków". Były też telefony od wariatów, ale nauczył się radzić sobie z nimi jeszcze w czasach, gdy pracował dla gazet w wielkich miastach.
Obserwując swoje koty pochłonięte śniadaniem, starał się zrekonstruować scenę zabójstwa z ich perspektywy. Były zamknięte w pokoju gościnnym z wodą i kuwetą. Przez chwilę siedziały na parapecie i przyglądały się stolarzowi; Koko zapewne stukał ogonem w takt uderzeń młotka. Napiły się, poszurały żwirkiem w kuwecie i ucięły sobie kocią drzemkę na łóżku... Być może przyjechał jakiś samochód i zbudził je - w każdym razie zbudził Koko. Czy słyszał już wcześniej ten konkretny silnik? Co usłyszał potem? Głosy? Kłótnię? Hałasy towarzyszące walce? Czy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi? Podnoszonej klapy? Potem zaczęły docierać niewyraźne odgłosy spod podłogi. W końcu klapa znów huknęła i samochód odjechał... A może zabójca przybył na piechotę od strony plaży? Nie można było wykluczyć takiej możliwości... Wszystko przebiegało cicho, Koko zaś napił się jeszcze trochę wody, a później spał, dopóki nie obudził go grzmot tornada i przeraźliwy trzask wschodniego skrzydła chaty. Oba koty skuliły się pod łóżkiem. Potem usłyszały deszcz uderzający o dach. Zapadła ciemność, a one były głodne.
Wszystko to wydarzyło się trzy dni temu. Teraz były nasycone białym mięsem tuńczyka i siedziały gdzieś wysoko w górze, łącząc się duchowo ze swoimi błogimi wnętrznościami. Koko usadowił się na głowie łosia, podczas gdy Yum Yum przycupnęła na belce pod sufitem, spoglądając na stół, gdzie Qwilleran robił często ciekawe rzeczy z maszyną do pisania, nożyczkami i klejem kauczukowym. Koty pozostały na swoich posterunkach nawet wtedy, gdy do chaty wpuszczono dwóch funkcjonariuszy z policji stanowej.
Tym razem rudowłosy detektyw z posterunku w Pickax przedstawił inspektora z Nizin, bez wątpienia specjalistę od zabójstw. Wyjaśnił, że potrzebują dodatkowych informacji. Qwilleran uznał za rzecz dziwną, że władze stanowe wysyłały człowieka czterysta mil dalej w sprawie śmierci stolarza pracującego dorywczo, podczas gdy setki morderstw w stolicy stanu wciąż czekały na wyjaśnienie. Prychnąwszy cynicznie w sumiaste wąsy, doszedł do wniosku, że funkcjonariusz z wydziału zabójstw chciał po prostu uciec na chwilę od miejskiego gwaru i być może połowić przy okazji ryby.
- Proszę usiąść - powiedział Qwilleran, robiąc nieco porządku na stole. Inspektor przysunął sobie krzesło, podczas gdy lokalny funkcjonariusz pozostał w pozycji stojącej.
Po wstępnej rozgrzewce inspektor spytał:
- Czy Ignarius Smali był w pańskim przekonaniu dobrym stolarzem?
- Wydawało się, że zna swój fach.
- Polecono go panu?
- Nie. Był zamiejscowy i jedyny, którego mogłem znaleźć. W tym zakątku brakuje stolarzy podczas letnich miesięcy.
- Jak go pan znalazł, sir?
- Ci podziemni budowlańcy, jak ich tu nazywają, przesiadują w knajpach. Przysłał go właściciel baru.
- Mógłby pan opisać, jakim był człowiekiem?
- Dużo się uśmiechał... i był otwarty na polecenia i sugestie.
- Zawsze je wykonywał?
- W miarę swoich możliwości, że się tak wyrażę. Nie był zbyt bystry, zbywało mu też na energii.
- A więc określiłby go pan jako... leniwego?
- Jeśli można tak powiedzieć o człowieku, który zasypia w trakcie przykrywania dachu, to owszem, można go określić mianem leniwego albo cierpiącego na narkolepsję.
- Co pan wówczas odczuwał, sir?
Qwilleran pomyślał: oho, zaczyna sondować, uważaj na każdy krok... Zwracając się do inspektora, wyjaśnił:
- Byłem zadowolony, że udało mi się znaleźć kogoś, kto chce dla mnie pracować. W tej sytuacji nie mogłem być wybredny.
- Popełniał błędy?
- Sporadycznie, ale zawsze dało się to naprawić.
- Czy kiedykolwiek stracił pan z jego powodu panowanie nad sobą?
- Co pan ma na myśli?
- Czy kiedykolwiek groził mu pan fizycznie?
Qwilleran popatrzył na detektywa obojętnym wzrokiem, zmrużywszy posępnie oczy.
- Czy zechciałby pan mówić jaśniej?
- Czy... groził mu pan... że walnie go w głowę deską? Qwilleran natychmiast przypomniał sobie lunch w „BA"
z Bushym i Rogerem. Podsłuchiwano ich!
W tym momencie zadzwonił telefon; okryte futrem ciało runęło z belki pod sufitem, wylądowało na stole, wpadło w panikę, zaczęło przebierać dziko łapami, rozrzucając papiery i pióra, przeleciało obok głowy inspektora na najbliższą półkę z książkami, skoczyło na barek i zderzyło się z innym okrytym futrem ciałem, które spadło z głowy łosia, odbiło się od oparcia sofy śmignęło obok stołu, przemknęło po oparciach krzeseł i wpadło na lampę. Telefon wciąż dzwonił. Okryte futrem ciała fruwały w każdym kierunku. Szu! Fiu! Trzej mężczyźni uchylali się gwałtownie. Po chwili sygnał telefonu umilkł i oba koty spoczęły na sofie, gdzie zaczęły się oddawać wzajemnemu lizaniu wyimaginowanych ran.
- Przepraszam - powiedział Qwilleran. - Dostały kociego ataku.
- Telefon je przestraszył - zauważył miejscowy policjant. Inspektor podniósł się ze swojego miejsca.
- Dziękuję za współpracę, sir. Może będziemy jeszcze chcieli z panem rozmawiać.
Kiedy detektywi wyszli, Qwilleran zwrócił się do kotów:
- Nigdy nie przestraszyłyście się telefonu!
Dał im na pocieszenie kilka okruchów jedzenia.
Rozpalił ogień w kominku, by rozproszyć mrok zasnutego chmurami nieba i przegnać wilgoć będącą efektem dwudniowej nieprzerwanej ulewy, potem wyciągnął się na sofie z filiżanką kawy. Koty zwinęły się w przytulny kłębek na chodniczku tuż obok - grzbietami do ciepłego ognia, wlepiwszy spojrzenie niebieskich oczu w twarz Qwillerana, czekając na rozmowę.
- Przyszła mi do głowy myśl - oznajmił Qwilleran, gładząc się po wąsach - że w Mooseville grasuje seryjny morderca - absolutny socjopata.
Koko odpowiedział pełnym zdecydowania „miau!".
- Dziękuję, sir, za ten objaw zaufania. W przeciwieństwie do ciebie izba handlowa odrzuci tę sugestię; to nie najlepsza reklama dla turystycznej miejscowości. Podejrzewam jednak, że policja coś wywęszyła. Po co w przeciwnym razie ściągaliby tu swoje szychy? Jest dla nich dość roboty na Nizinach. Podejrzewają, tak jak ja, że kilka odosobnionych przypadków to w gruncie rzeczy seryjne morderstwa!
- Miau! - odezwał się ponownie Koko, zdradzając niezwykłe zainteresowanie tematem.
- Przykro mi, stary - westchnął Qwilleran. - Jedno ciało wystarczy. Nie będziesz więcej kopał! - Pogładził w zamyśleniu wąsy. - Gdzie zamierzają szukać podejrzanych? Może to być najzwyklejszy osobnik cierpiący na ukryte zaburzenia osobowości, który zabija, nawet o tym nie wiedząc. Jest głęboko przekonany, że to nie on. To może być kurator oświaty albo szef izby handlowej! Dlatego tak trudno schwytać tego rodzaju przestępcę. Powiedziałbym, że policja ma przed sobą trudne zadanie. Zabójcą jest być może ktoś, kto miał kiedyś nieprzyjemne doświadczenia z konkretnym stolarzem i zaczął przenosić swój uraz na wszystkich przedstawicieli tego zawodu. Albo może to być inny stolarz - monopolista, który pragnie zgarniać wszystko dla siebie. Jeśli mamy do czynienia z takim przypadkiem, to gdzie się taki człowiek podziewał, kiedy potrzebowałem fachowca?
Qwilleran wstał, by nalać sobie jeszcze kawy. Koty pozostały na swoich miejscach. Po powrocie na sofę podjął przerwany wątek:
- Nie daje mi spokoju logistyka ostatniej zbrodni: jak spuścić ciało przez właz, zaciągnąć je na środek podpiwniczenia, nie pozostawiając widocznego śladu, i zakopać pod sypkim piaskiem - wszystko w przestrzeni o wysokości nieco ponad pół metra, może nawet mniejszej. Oczywiście Iggy był chudy jak frytka; nie mógł ważyć więcej niż czterdzieści parę kilo. Qwilleran zaczął przygładzać energicznie wąsy.
- Czy to możliwe, by Iggy znajdował się już pośrodku podpiwniczenia, kiedy został zaatakowany? Czy to możliwe, by zabójca zwabił go tam opowieścią o skarbie Klingenschoena?... Koko, słyszałeś te hałasy pod podłogą? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, zastukaj ogonem trzy razy.
Na chodniczku przed kominkiem nie drgnął nawet jeden wąs; oba koty ucinały sobie popołudniową drzemkę.
Qwilleran zakrył palenisko, nie budząc zwierzaków, i pojechał do Mooseville odebrać pocztę i kilka swoich rzeczy, które skonfiskowała policja.
Na poczcie zauważył, że klienci rozmawiają o morderstwie, liżąc znaczki i otwierając przesyłki, ale szybko zmieniają temat na jego widok. Jego korespondencja była obfita - zbyt obfita, zważywszy na to, że sekretarka, którą zatrudniał, wyjechała na wakacje. Zawsze tak było. Wiedział, że jego cudowne ocalenie na Wyspie Trzech Drzew spowoduje kolejną falę listów od życzliwych, rozgłos zaś związany ze sprawą morderstwa przyniesie jeszcze większy zalew korespondencji.
Kiedy Qwilleran wszedł do sklepu żelaznego, miał świadomość, że jest pożerany wzrokiem przez innych klientów. Zwrócił się do właściciela:
- Dzięki, że przykręciłeś kurek z deszczem, Cecil. Huggins był prezesem izby handlowej i uważał, że z racji swej
funkcji jest odpowiedzialny za pogodę.
- Za późno! - odparł ze smutkiem. - Turyści wyjeżdżają tłumnie, a wędkarze robią mi piekło. Nie widzieliśmy słońca od trzech dni... Pozwoli pan, że o coś spytam - dodał zniżonym głosem. - Czy to prawda, co mówią w radiu?
- Smutne, ale prawdziwe.
- Morderstwo szkodzi interesom, jak pan wie. Bardziej niż deszcz. Turystom się nie podoba, że na wolności grasuje morderca. Jak zwłoki znalazły się pod pańskim domkiem, panie Q?
- Sam chciałbym to wiedzieć.
- Czy policja bardzo pana niepokoi?
- Powiedziałbym, że niepokoi każdego.
- Mają jakichś podejrzanych?
Do rozmowy wtrącił się klient - wielki mężczyzna w krzykliwym stroju kowbojskim i drogich butach.
- Hej, to pan jest tym facetem, który ma trupa pod podłogą? - spytał z pucołowatym uśmiechem.
- Z przyjemnością informuję, że trup nie znajduje się już pod podłogą - odparł grzecznie Qwilleran.
- Jak się tam znalazł?
- Lou - zwrócił się do niego łagodnie właściciel sklepu, biorąc go za ramię - zajrzyj do działu narzędziowego. Jest tam nowa wyrzynarka elektryczna, właśnie ją dostaliśmy. Spodoba ci się. Dam ci jako stałemu klientowi zniżkę w wysokości pięciu centów.
Wielki mężczyzna oddalił się czym prędzej na drugi koniec sklepu, a Cecil potrząsnął głową i wyjaśnił:
- Czasem się naprzykrza, ale wydaje dużo pieniędzy na narzędzia, więc nie chcę go obrażać. Czasem mam wyrzuty sumienia, bo wiem, że nigdy nie używa zakupionego sprzętu, ale facet z jego forsą musi ją na coś wydać, więc niech wydaje na piły elektryczne. Tak mówię. Mam rację?
- Nie jest to pozbawione sensu - przyznał Qwilleran.
- Słyszałeś coś o powodziach?
- Najgorsze od lat! Strumienie w okręgu wylewają do Itti-bittiwassee, a ta zatapia farmy i porywa mosty. Fatalnie! Mówią przez radio, które drogi są zamknięte.
Qwilleran kupił nową latarkę i dorobił sobie jeszcze jeden klucz.
- Masz wykaz klientów, którzy dorabiają klucze, Cecil?
- Nic z tego, panie Q. Biorąc pod uwagę wykazy, które muszę przechowywać dla władz, nie mogę zawracać sobie głowy ludźmi, którzy zgubili klucze.
Właściciel sklepu odprowadził Qwillerana do drzwi i gdy znaleźli się z dala od sprzedawców i klientów, oznajmił:
- Jest coś, co powinienem panu powiedzieć, panie Q. Niektórzy z miejscowych rozmawiali dziś rano o panu w sposób, który mi się nie podoba. Jest pan wielkim gościem, kiedy rozdaje pan pieniądze z majątku K, ale niech tylko ochłapie pana odrobina błota, są gotowi wdeptać pana w rynsztok.
- Interesująca uwaga - odparł Qwilleran. - Ale nie bardzo rozumiem.
Cecil rozejrzał się pospiesznie i wyszeptał:
- Pewien miejscowy element - wichrzyciele i ci niezbyt rozgarnięci - uważa, że to pan zamordował stolarza i zakopał jego ciało. Jeśli nie znają prawdy, to ją sobie wymyślają, poza tym lubią narozrabiać.
Qwilleran potraktował to lekko.
- Może powinienem zadzwonić do pani Glinko i wynająć ochroniarza.
- Na pana miejscu, panie Q, wróciłbym do Pickax i poczekał, aż wszystko przycichnie. Jest jeszcze coś, o czym się cicho mówi: kiedy widziano Cierna Cottle po raz ostatni, pracował dla pana.
Qwilleran podziękował mu za troskę i wyszedł ze sklepu. Pomyślał, że właśnie dowiedział się czegoś nowego o mieszkańcach Mooseville - doskonały temat do jego rubryki.
Kiedy jednak wrócił do chaty, dobre samopoczucie z miejsca go opuściło. Wnętrze wyglądało jak pobojowisko. Przypomniał sobie ostrzeżenie Cecila... ale potem zorientował się w naturze zniszczeń i zidentyfikował winowajców. Stół był zmieciony do czysta, z wyjątkiem maszyny do pisania; indiańskie chodniczki, co do jednego, były wepchnięte w kąty, a frędzle obgryzione; torba Emmy Wimsey leżała przewrócona, a zawartość rozsypała się po podłodze.
- Niedobre koty! - ryknął Qwilleran.
Yum Yum wpełzła pod sofę; Koko wskoczył z podłogi na drewnianą skrzynię, stamtąd na gzyms kominka, stamtąd zaś na głowę łosia, zamieniając się w zwinną niewyraźną plamę jasno-ciemnego futra. Łajanie nie zdałoby się na nic. Był to koci protest przeciwko uwięzieniu i zaniedbaniu przez kilka ostatnich dni. Pewnie koty winiły go nawet za brak słońca.
Qwilleran pozbierał cierpliwie z podłogi pozrzucane przybory pisarskie. Wyprostował cierpliwie chodniczki. Pozbierał cierpliwie papiery Emmy.
- Mam nadzieję, że wy, koty, zdajecie sobie sprawę, że ubiegam się o świętość, robiąc to z taką wyrozumiałością - powiedział.
Brakowało połowy piór i ołówków, ale wiedział, gdzie są. Za pomocą miotły przyniesionej ze schowka sięgnął pod ulubioną sofę Yum Yum i odzyskał, co następuje:
Kilka kulek kocich włosów.
Szczoteczkę do zębów o czerwonej rączce.
Dwa pisaki i jeden złoty długopis.
Trzy ołówki.
Kartkę od Polly Duncan, poznaczoną śladami pazurów.
Opakowanie po taniej szmince, bez wątpienia Joanny.
Białą skarpetę z zielonym sportowym paskiem.
Qwilleran ukoił swe uczucia filiżanką kawy i sesją z otwieraczem do listów. Najpierw przeczytał kartkę od Polly Duncan; nie mogła przywyknąć do angielskiego klimatu; miała kłopoty z oddychaniem.
- Uważa, że ma problemy! - powiedział na użytek tego, kto zechciał słuchać.
Następnie otworzył list z domu spokojnej starości.
Drogi panie Owilleran,
pomyślałam sobie, że chciałby pan o tym wiedzieć. Wczoraj nasza droga Emma obchodziła urodziny. Dostała tort ze świeczkami i miała na głowie papierowy kapelusz. Kiedy jedna z pracownic kładła ją do łóżka, Emma powiedziała: „Słyszę skrobanie pod drzwiami". Krótko potem zmarła spokojnie podczas snu. Skończyła właśnie dziewięćdziesiąt lat.
Z poważaniem Irma Hasselrich
Emma Wimsey miała długie życie, pomyślał Qwilleran. Zdobyła wykształcenie, założyła rodzinę, pracowała na farmie, czciła swego Pana, zbierała małe opowieści i spędziła ostatnie dni pośród tych troskliwych kanarków w żółtych fartuchach. Dopiero gdy wyobraził sobie tę maleńką kobietę w papierowym kapeluszu podczas swych dziewięćdziesiątych urodzin, poczuł ukłucie smutku. Otwierając jej walentynkowe pudełko, zrobiło mu się żal, że nikt z jej rodziny nie pragnął tego nędznego dziedzictwa. Gdyby zostawiła po sobie zegar stojący i pianino z drewna różanego, jej bliscy walczyliby o spadek - gorzki temat do „Piórka Qwilla".
Pudełko kryło w swym wnętrzu świecidełka i karteluszki, między innymi pożółkły wycinek ze starego wydania „Pickax Picayune", prawdopodobnie sprzed siedemdziesięciu lat.
Uroczystość ślubna Emma Huggins i Horacy Wimsey z Black Creek połączyli się węzłem małżeńskim podczas nabożeństwa niedzielnego w kościele w Mooseville o czwartej po południu. W weselu uczestniczyło sześć osób. Poczęstunek podano w podziemiach kościelnych.
Pośród pamiątek znajdowała się dziesięciocentówka z bawołem i pens z głową Lincolna; niebieska wstążka, trofeum zdobyte na jakimś konkursie domowych marynat; cienki pierścionek z kilkoma maleńkimi granatami, z których jednego brakowało; kawałeczek kości słoniowej, bez wątpienia dziecięcy ząbek, zapewne pierworodnego.
Koty wyszły z ukrycia, by uczestniczyć w podniecającym zdarzeniu, i gdy Qwilleran zajmował się zawartością torby, wierciły się niespokojnie. Widząc kartki, zawsze wiedziały, co to jest; lubiły, kiedy im czytał na głos. W torbie znajdowały się zeszyty szkolne zapisane codziennymi refleksjami i plik rękopisów na liniowanym papierze.
- Jest to dorobek pisarski kobiety mieszkającej na farmie; uczęszczała do college'u nauczycielskiego, uczyła przez jakiś czas i zrezygnowała z pracy, by zająć się rodziną - wyjaśnił swoim słuchaczom. - Nigdy nie zapomniała ortografii, interpunkcji i kompozycji dobrego zdania, i z pewnością odczuwała potrzebę pisania.
Przeglądając jej zbiór, natrafił na opowieść zatytułowaną Twarz na moście. Była opatrzona przypisem: „Prawdziwa historia, którą opowiadałam swoim dzieciom wiele razy. Zawsze słuchały jej z lękiem".
- Oto historia, która zmrozi wam wąsy - poinformował koty i zaczął głośno czytać.
Twarz na moście Kiedy zaczęłam uczyć w jednoizbowej szkole niedaleko Black Creek, mieszkałam u pewnej rodziny na farmie i musiałam pokonać codziennie trzy mile bez względu na pogodę. Zawsze wychodziłam wcześnie, ponieważ trzeba było rozpalić w piecu, przygotować lampy naftowe, umyć szklane klosze i zamieść podłogę.
Pewnego dnia pod koniec listopada, nim śnieg zaczął pokrywać brązowy krajobraz bielą, wyruszyłam do szkoły w gęstej ciemności. Nad strumieniem był przerzucony zadaszony most; och, jakże się bałam przechodzić tamtędy po ciemku! Owego dnia, kiedy wkroczyłam w mroczny tunel, zobaczyłam coś, co przyprawiło mnie o drżenie kolan. Na drugim końcu znajdowała się jakaś dziwna rzecz - było to małe, okrągłe, białe i unosiło się w powietrzu. Stałam bez ruchu z otwartymi ustami, gdy się zbliżało, lekko rozkołysane. Chciałam się odwrócić i uciec, ale stopy miałam przyrośnięte do ziemi. I wtedy uzmysłowiłam sobie, że to TWARZ - nie ciało, a jedynie biała twarz! Zaczęła wydawać dziwne dźwięki: „U-u-gh! U-u-gh!"
Próbowałam krzyknąć, ale z moich ust nie dobył się żaden dźwięk. Wtedy w moją stronę wyciągnęły się dwie białe dłonie. „U-u-gh! U-u-gh!"
Kiedy biała twarz zbliżyła się do mnie, o mało nie zemdlałam, ale wówczas rozpoznałam ją. Była to pewna blada młoda dziewczyna z naszego kościoła. Miała na sobie czarne ubranie i czarny szal na głowie, i próbowała mi powiedzieć, żebym się nie bała. Była głuchoniema.
Qwilleran przygładził z zadowoleniem wąsy. To była opowieść, jaka spodobałaby się jego czytelnikom, poza tym naprawdę się wydarzyła w Black Creek; być może ten most wciąż się tam znajdował. Zagłębił się z ciekawością w torbę pełną rękopisów i zaczął czytać, jak syn Emmy został zaatakowany przez rój dzikich pszczół, które goniły go do samego domu, i jak dłonie kuzynki Emmy dostały się do wyżymaczki jednej z pierwszych pralek elektrycznych. Były tam też miejscowe legendy, przygody drwali i górników, a także opowieść o Dyńce, kotce, która drapała pod drzwiami.
Qwilleran rozmyślał gorączkowo. „Moose County coś tam" mógł zamieścić te lokalne historie pod nazwiskiem Emmy na stronie drugiej wraz z tekstem „Piórkiem Qwilla"; zamierzał napisać wstęp do jednego i drugiego. Arch Riker też mógłby to wydrukować; miejscowy folklor cieszył się coraz większym zainteresowaniem. Gdyby Fundacja Klingenschoenów zdecydowała się wydać to w formie książki, wpływy mogłyby stanowić zaczątek Stypendium Emmy Wimsey - chyba że wtrąciliby się chciwi spadkobiercy; tą sprawą zająłby się Hasselrich.
- Jeśli opublikujemy tę książkę - zwrócił się do kotów - to mała dama zatańczy w swoim grobie. I mam nadzieję, że jej pozbawieni serca krewni udławią się!
Zagłębiając się w lekturze, był w stanie rozróżnić między wczesnym i późniejszym etapem pisarstwa Emmy. W przypadku starszych manuskryptów papier był pożółkły, atrament zaś wyblakły. Teksty były pisane dłonią drżącą od wieku albo osłabienia.
Jeden z nich różnił się w sposób przejmujący od pozostałych w tym zbiorze. Nabazgrany na firmowej papeterii domu opieki, powstał najprawdopodobniej po przybyciu Emmy do owej placówki. Pismo było prawie nieczytelne, talent narracyjny autorki też stracił swą dawną siłę. Rzecz zatytułowana Tragedia rodzinna stanowiła po prostu relację z faktów, pozbawioną wdzięku czy emocji. Qwilleran nie miał ochoty czytać tego głośno.
Mój mąż był farmerem. Mieliśmy czterech synów i jedną córkę. Była piękna. Na imię miała Violet. Mogła zdobyć wspaniałego młodego człowieka, ale zakochała się w nieokrzesanym osobniku. Jej bracia błagali ją, by się z nim nie wiązała, ale ona nie chciała ich słuchać, więc ojciec ją wydziedziczył. Mąż Yiolet nigdy nie zbudował jej prawdziwego domu. Mieszkali w szopie. Ich mała córeczka chodziła do szkoły w łachmanach. Mężczyźni z mojej rodziny nie pozwalali mi jej odwiedzać. Zaglądałam przez okno do izby szkolnej, by popatrzeć na swoją wnuczkę. Dawałam nauczycielce ubrania dla niej. Pewnego dnia dziewczynka przyszła do klasy zapłakana. Jej matka zachorowała, była cała czarna i sina. Nauczycielka zawiadomiła szeryfa. Aresztował męża Yiolet za to, że ją pobił. Ten łajdak nie siedział długo w więzieniu. Yiolet była w ciąży. Zmarła w czasie porodu. Starsza córka musiała doglądać domu i opiekować się dzieckiem.
Nauczycielka powiedziała, że w ciągu jednej nocy zmieniła się z małej dziewczynki w kobietę. Krążyło mnóstwo plotek. Niemowlę wyrosło na piękne dziecko. Wiedziałam, że dzieje się coś strasznego. Kiedy dziewczynka miała dwanaście lat, zastrzeliła się z ojcowskiej strzelby. Modliłam się do Pana, by go ukarał. Moje prośby zostały wysłuchane. Pewnego dnia przygniotła go tylna klapa od wywrotki i zabiła.
Qwilleran nie tracił czasu, tylko zadzwonił do właściciela sklepu żelaznego, który był spokrewniony przez małżeństwo z Wimseyami. Zapytał Cecila wprost, bez owijania w bawełnę.
- Tak - padła odpowiedź. - Mały Joe to wnuczka Emmy. Naprawdę nazywa się Joanna, Joanna Trupp. Nie chce mieć nic wspólnego z Wimseyami czy Hugginsami; trzyma się na uboczu. Nie wiem dlaczego. Nigdy nie daliśmy jej żadnego powodu. Wszyscy krewni jej współczują. To smutna sprawa. Ale z tego, co wiem, jest dobrym hydraulikiem.
- Dlaczego mówisz, że to smutna sprawa? - zainteresował się Qwilleran.
- Widzi pan, Duży Joe wykorzystywał seksualnie obie córki po śmierci żony. Pewnie dlatego młodsza się zabiła. Miała dopiero dwanaście lat. Zastrzeliła się ze strzelby taty. Duży Joe był wredny! Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Bóg wie doskonale, że każde rodzinne drzewo wypuszcza jedną gałąź, która jest niezdrowa i uschnięta. Mam nadzieję, że Joanna daje sobie radę.
Rozdział osiemnasty
Gdy tylko Qwilleran uzyskał potwierdzenie, że Joanna to wnuczka Emmy Wimsey, wiedział, co zrobić z pudełkiem walentynkowym. Znalazł pośród pamiątek po Emmie dwie sztuki biżuterii; czuł, że powinien je zaproponować Joannie. Dorzucił jeszcze szminkę, którą Yum Yum schowała pod sofą, po czym umocował pudełko przy rowerze.
Joanna mieszkała przy Hogback Road, jednej z dróg, która została z powodu wylania rzeki zamknięta, ale dzięki swemu wyczynowemu rowerowi mógł ominąć tereny pod wodą. Nigdy nie miał do czynienia z powodzią. Jako reporter zajmował się pożarami, zamieszkami, katastrofami samolotowymi, trzęsieniami ziemi i wojnami, ale nie powodziami. Trudno było sobie wyobrazić przyjazną Ittibittiwassee wylewającą się z brzegów, oszalałą, zatapiającą farmy i niszczącą mosty. Teraz mógł to zobaczyć na własne oczy, poza tym był to niezły temat do jego rubryki.
Ruszył wzdłuż wybrukowanej Sandpit Road, a potem na wschód, po żwirowej Dumpy, i choć znajdował się w odległości pół mili od rzeki, wyczuł zmianę w atmosferze. Odgłosy towarzyszące zwykle okolicy - świergoty, szelesty, krakania, skrzeczenia - umilkły i wszędzie rozbrzmiewała cisza zalanych pól pod ciężkim niebem. Kiedy przed jego oczami pojawiła się Ittibittiwassee, nie była już rzeką; była jeziorem, a z jego szklanej tafli, jak okiem sięgnąć, wynurzały się przechylone drzewa, stodoły i szopy. Nad mokradłami krążyły jastrzębie, wypatrując padliny. Sceneria tonęła w niesamowitej i chorobliwej ciszy.
Hogback Road była nieprzejezdna, ale Qwilleran ruszył przez las, który rósł na wyższym terenie, równoległym do drogi. Kiedy pokonał ostatnią wydmę, zobaczył podwórze. Większość znajdującego się tam sprzętu i instalacji była zatopiona. Klatki ze zwierzętami porwała powódź, a buda o płaskim dachu była niebezpiecznie przechylona, grożąc upadkiem. Nigdzie nie dostrzegł furgonetki; jego właścicielki też nie było nigdzie widać. Mimo wszystko zawołał ją głośno po imieniu raz czy dwa, a jego głos niósł się zaskakująco donośnie po tym sztucznym jeziorze.
Grząski pas ziemi na krawędzi rozlewiska dowodził, że woda zaczyna się cofać albo wsiąkać w piaszczystą glebę, odsłaniając pobojowisko: namokłe papiery i szmaty, kawałki drewna, opakowania po jedzeniu, puszki po piwie i zabłocony kawałek materiału w szkocką kratę, który przypominał koszulę, w której Joanna chodziła na co dzień. Podniósł toporny drewniany krzyż, który niegdyś znaczył grób jakiegoś zwierzęcia, i wydobył z błota duży czerwony chodnik. Potem wskoczył z powrotem na rower i ruszył przez las, kierując się w stronę miasta.
Dumpy Road, ze swymi koszmarnymi przyczepami mieszkalnymi w otoczeniu wraków samochodowych, przedstawiała w ten szary dzień jeszcze bardziej przygnębiający widok niż zwykle. Była pokryta koleinami i pełna zdradzieckich pułapek po ulewnym deszczu. Qwilleran musiał cały czas koncentrować się na jeździe. Nagle coś świsnęło mu koło ucha, przerażająco blisko; zobaczył uderzający o ziemię kamień wielkości grejpfruta. Odwrócił się, by stwierdzić, skąd nadleciał, i poczuł, jak drugi pocisk ociera mu się o ramię. Jednocześnie dostrzegł dwie postaci chowające się za budą.
Qwilleran nie zwiedzał już więcej tego dnia okolicy. Pojechał z powrotem do chaty i zadzwonił do pani Glinko.
- Widziała pani ostatnio Małego Joe? - spytał.
- Znowu coś cieknie? - odparła z typowym dla siebie humorem.
- Nie, ale jej dom został zniszczony przez powódź, więc martwię się o nią. Nie chcielibyśmy stracić pierwszorzędnego hydraulika, prawda?
- Nic jej nie jest. Kręci się gdzieś w okolicy. Chce pan, żebym ją wyekspediowała? Cha, cha, cha!
- Nie, dzięki.
Qwilleran zwrócił się do kotów, które chodziły za nim krok w krok, jakby zaniepokojone - albo głodne.
- Nie jest to raj wakacyjny, jaki sobie wymarzyłem - powiedział do nich. - Chciałbym przeczytać swój horoskop na dzisiaj.
Ponownie podniósł słuchawkę i zadzwonił do Mildred Han-stable.
- Mówi Qwill. Jak Roger?... To dobrze. Martwiłem się o niego... Nie, absolutnie. Ani wzmianki o podejrzanych. Kiedy Roger wróci do roboty, może się czegoś dowiemy. Tak na marginesie, masz jakieś gazet z Nizin?... Doskonale. Jaki jest mój horoskop na dzisiaj?
Słuchał przez chwilę, potem powiedział:
- Dziękuję, Mildred. Umówmy się na kolację w przyszłym tygodniu.
Przygładził wąsa. Przepowiednia w „Morning Rampage" głosiła: „Zanosi się na ciekawe wydarzenia. Zostań trochę dłużej tam, gdzie jesteś". „Daily Fluxion" natomiast radził: „Musisz wiedzieć, kiedy zrezygnować z działania w niesprzyjającej sytuacji. Ogranicz straty".
Qwilleran zastanawiał się poważnie nad sprzecznymi sugestiami, podgrzewając dwa opakowania chili dla siebie i otwierając puszkę krabów dla kotów. Był skłonny pójść za radą udzieloną przez „Rampage". Jego rozważania zostały przerwane przez narastający warkot samochodu od strony podjazdu. Wyszedł na ganek, by sprawdzić, kto to. Był to wóz kempingowy skromnych rozmiarów, a kierowcą w polowym stroju, który wyskoczył z kabiny, był Nick Bamba.
- Cześć! - rzucił. - Jadę na Niziny po Lori i dziecko, postanowiłem więc zajrzeć do ciebie i zobaczyć, jak sobie radzisz. Hej! Co się stało z nowym skrzydłem?
- Zostało przebudowane przez tornado - poinformował go Qwilleran. - Wejdź, napijesz się burbona. Jadłeś już?
- Nie, przekąszę coś po drodze.
- Właśnie rozmrażam chili. Może się poczęstujesz? Nie jest najgorsze. Nawet Koko zje to w ostateczności.
Qwilleran nalał drinki i wyłożył na talerzyk trochę sera i krakersów.
- Kto zajmie się kotami pod twoją nieobecność? - spytał.
- Jeden z naszych sąsiadów na osiedlu. Potężny Lou. Qwilleran nie krył zdziwienia.
- Mówisz o jedynym w swoim rodzaju osobniku? Można na nim polegać?
- Och, pewnie. Ma doskonałe podejście do kotów.
- Nie przypomina typowego opiekuna tego gatunku zwierząt.
- Nie, ale to porządny facet. Czesze je, gada do nich i tak dalej. Koty go lubią. - Nick łyknął drinka, wyraził zadowolenie i oznajmił: - Miałeś dwie niemiłe przygody w tym tygodniu, Qwill. Najpierw wylądowałeś' na bezludnej wyspie, a potem znalazłeś trupa pod domem! Pojawili się jacyś podejrzani?
- Wiem tylko to, co usłyszałem w radiu. Policja mi się nie zwierza.
- Ale musisz mieć jakieś teorie - upierał się Nick, który wiedział, że w przeszłości podejrzenia Qwillerana się nieraz sprawdzały.
- Nie wiem. Jestem w kropce. Ktoś musiał mieć klucz, żeby dostać się do środka i zakopać ciało. Korzystam z usług pani Glinko, a wszyscy jej pracownicy mają dostęp do mojego klucza - i Bóg jeden wie, kto mógł go jeszcze pożyczyć. Co wiesz o tym interesie, Nick? Jest legalny i uczciwy?
- O ile mi wiadomo, to tak.
- Zgarniają forsę - opłaty od przyjezdnych i prowizje od swoich pracowników. Co robią z tymi wszystkimi pieniędzmi? Żyją jak biedacy.
- Mają mnóstwo wydatków - wyjaśnił Nick. - Troje dzieciaków w college'u, jedno na Harvardzie.
Qwilleran nawet nie próbował ukrywać zdumienia.
- Powiedziałeś Harvard? Uniwersytet harwardzki?
- Te uczelnie na Wschodnim Wybrzeżu nie są tanie. Qwilleran postawił na stoliku burbona i kubełek z lodem.
- Poczęstuj się, Nick.
- Zamierzasz zostać w Mooseville? - spytał młody człowiek.
- Jeśli pogoda się nie pogorszy.
- Nie miałem na myśli pogody.
- Co cię gryzie? Wal śmiało!
Nick wahał się przez chwilę, potem powiedział:
- Myślę, że postąpiłbyś mądrze, pakując koty i wracając do Pickax. Mamy tu trochę miejscowej hołoty, poza tym dotarły do mnie nieprzyjemne pogłoski. Nie zapominaj, że pracuję w więzieniu stanowym, a nie ma lepszego miejsca, żeby coś usłyszeć.
Qwilleran przygładził wąsy. Cecil go ostrzegał; rzucono w niego niedużym kamieniem na Dumpy Road; odebrał też kilka niepokojących telefonów.
- Co to za hołota, o której wspominałeś?
- Nienawidzą przyjezdnych, bo uważają, że mają pieniądze. Izba handlowa trzyma ich pod kloszem w sezonie letnim, ale od czasu burzy miasteczko opustoszało i dranie są bardziej widoczni. Zbierają się, wypijają kilka drinków i zaczynają szaleć. Radzę ci, Qwill, wracaj do Pickax jeszcze dziś wieczorem!
- Nigdy przed niczym nie uciekałem, mój chłopcze, a wierz mi, bywałem w różnych sytuacjach.
- Jesteś tu sam, odizolowany. Jest tylko jeden podjazd i żadnej drogi ucieczki. Mogą zniszczyć chatę, podłożyć ogień, zrobić coś kotom.
Na wzmiankę o kotach - Koko usadowionym na głowie łosia i Yum Yum, która wyglądała krucho i bezcennie na sofie - Qwilleran zaczął się zastanawiać. Zamyślił się tak głęboko, że niemal podskoczył na dźwięk telefonu.
- Halo? - odezwał się ostrożnie.
- Hej, Qwill, tu Gary z restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem" - odparł właściciel baru.
Qwilleran zareagował zaskoczeniem. Gary nigdy nie dzwonił do niego.
- Co słychać? - spytał teraz.
- Pomijając deszcz, moskity i komary, wszystko w porządku.
- Przykro mi z powodu Iggyego. To nie był zły gość. Tępy, ale nieszkodliwy.
- Tak, to nieszczęście - przyznał Qwilleran, bez typowego dla siebie animuszu.
- Przenosisz się z powrotem do Pickax?
- Nic jeszcze nie zdecydowałem.
- Na twoim miejscu bym to zrobił - powiedział Gary stłumionym głosem, jakby przysłaniał słuchawkę dłonią.
- Zbiera się tu banda rozrabiaków, coś szykują. Posłuchaj mojej rady i wiej!... Muszę kończyć.
Qwilleran odłożył powoli słuchawkę; Nick przyglądał mu się badawczo.
- Kłopoty? - spytał.
- Kolejne ostrzeżenie - od Gary'ego Pratta.
- Widzisz? Co ci mówiłem? Jeśli nie wyjedziesz - oznajmił Nick dobitnie - to zostaję z tobą. Mam radio policyjne. Zablokuję podjazd swoim wozem i będę tu siedział ze strzelbą w ręku.
Nie czekając na jakikolwiek sprzeciw ze strony Qwillerana, wyszedł pospiesznie na polanę i postawił wóz w poprzek drogi. Kiedy wrócił, miał ze sobą przenośny reflektor, strzelbę i karabin.
- Powiadomiłem szeryfa - oświadczył.
Jedli chili i pili kawę, a Qwilleran relacjonował swoją przygodę na Wyspie Trzech Drzew, udrękę z podziemnym budowlań-cem i odkrycie zwłok, dokonane przez Koko. Niebo pociemniało wcześnie wraz z upływem posępnego dnia, zapalił więc lampy.
- Żadnych świateł! - powiedział stanowczo Nick.
- Zamkniemy też wewnętrzne okiennice.
Koty wyczuły nastrój niespokojnego oczekiwania; one też obserwowały i zachowywały czujność. Kiedy tak wszyscy siedzieli w ciemności, Qwilleran spytał:
- Co wiesz o skarbie zakopanym na tej posesji?
- Słyszałem plotki przez całe życie. Niektórzy uważają, że stary człowiek zakopał kosztowności i złoto. Inni mówią, że były to świadectwa udziałowe, dziś już bez wartości.
- Ktoś próbował tego szukać?
- Niby gdzie? Masz tu ze czterdzieści akrów lasu i pół mili plaży.
- Czy przestrzeń pod domem nie byłaby najbardziej logicznym miejscem na ukrycie skarbu?
- Hej, człowieku! Coś tam jest! - zawołał ironicznie Nick.
- Masz łopatę?
Qwilleran przygładził wąsy.
- Przypuśćmy, że ktoś z miejscowych domyślił się, że łup jest schowany pod domem, i zwabił tam stolarza obietnicą podziału. Potem kazał mu kopać, uderzył go w głowę po odkryciu skarbu i wepchnął do dziury, którą tamten zdążył wykopać.
- A potem zwiał z całym kramem! Sprytne posunięcie - oznajmił Nick.
- Jeśli to prawda, to mamy wyjaśnienie, jak ciało Iggyego się tam znalazło. Ale podejrzewam, że to tylko część historii - powiedział Qwilleran. - Uważam, że mordercą jest seryjny zabójca, który grasuje po Mooseville.
- Co?!
- Miau! - dobiegło z głowy łosia.
- Koko zgadza się ze mną. Twierdzę, że ofiarą był nie tylko mój stolarz, ale także Ciem Cottle i Buddy Yarrow, i również...
Przerwał mu nagły tupot, gdy kot zeskoczył ze swojego siedziska, wydając z głębi gardła głuchy pomruk.
- Co jest? - rzucił Nick. - Słyszy kogoś na podjeździe!
- Nie, spójrz na niego! Obwąchuje klapę od włazu. Tak samo się zachowywał, kiedy znalazł ciało Iggy'ego.
Nick zerwał się na równe nogi.
- Tam jest coś jeszcze. Chcesz, żeby sprawdził?
- Ja tam zejdę - zaproponował Qwilleran.
- Nie, ja. Jestem od ciebie mniejszy.
Nick złapał reflektor, podniósł klapę w podłodze i zsunął się zwinnie w otwór. Koko podążył za nim.
Yum Yum zbliżała się ostrożnie, ale Qwilleran złapał ją i zamknął w sypialni gościnnej.
- Przykro mi, kochanie. To nie jest zajęcie dla wrażliwej kotki.
Nick rozmawiał pod podłogą z Koko i otrzymywał w odpowiedzi sporadyczne „ik, ik, ik".
- Znalazłeś coś? - krzyknął Qwilleran. - Co on robi?
- Jest na przeciwległym końcu! - zawołał Nick.
- No dalej, Koko, stary draniu. Co tam masz?
- Miau!
- Kopie?
- Nie. Nie kopie. Ale jest podniecony.
W miarę jak Nick posuwał się w stronę przeciwległego końca, jego głos słabł coraz bardziej. Cisza zdawała się trwać bez końca.
- Jest coś?
Nie było odpowiedzi.
- Nick! Co się tam dzieje?
- Hej, Qwill! - rozległ się stłumiony głos. - Zejdź tutaj!
Qwilleran zsunął się w otwór, najpierw wkładając nogi i przytrzymując się krawędzi otworu, a potem przekręcił się na brzuch, tak jak zrobił to przedtem. Odległy zakątek był jasno oświetlony przez silny reflektor. Nick i Koko dotarli możliwie daleko. Znajdowali się przy kamiennej podporze; mężczyzna wpatrywał się w legaty nad głową, a kot stał na tylnych nogach i machał przednimi łapami w powietrzu.
Qwilleran pełzł po piasku jak jaszczurka, zdumiony własną zwinnością, ignorując pajęczyny, które kleiły mu się do twarzy, i przeciskając się przez wąską czeluść; niemal ocierał się głową o deski.
- Spójrz tylko! - powiedział Nick, kiedy Qwilleran podczoł-gał się bliżej. - Musisz się wcisnąć między fundament a pierwszy legar, bo inaczej tego nie zobaczysz. Tylko kot mógł to znaleźć!
Qwilleran wcisnął się w wąską przestrzeń i spojrzał w górę, gdy Nick oświetlił deski nad ich głowami. Na legarach widniały jakieś znaki, ale drewno pociemniało już ze starości i trudno było cokolwiek odczytać.
- To jest napisane krwią! - krzyknął Nick. - Koko musiał wyczuć krew.
- Miałem rację! - zawołał Qwilleran, odczytawszy niejasną informację. -To były seryjne morderstwa!
- Miau! - skomentował Koko, który popędził po piasku w stronę wyjścia i wydostał się spod podłogi.
- Wyjdźmy z tej cholernej dziury - zaproponował Nick.
- Jestem cały w pajęczynach. Potrzymaj latarkę.
Zaczął czołgać się na brzuchu do dziury, a Qwilleran posuwał się za nim z reflektorem, ale wcześniej wyciągnął rękę i dotknął znaków na legarze. To nie była krew; to była szminka.
Obaj mężczyźni otrzepali z piasku ubrania, a potem rozsiedli się na białych sofach; rozmawiali, pili i nasłuchiwali intruzów, trzymając broń w pogotowiu. Koty, świadome napięcia, usadowiły się obok nich z uniesionymi zadami, jakby gotowe do skoku. Helikopter szeryfa przeleciał dwukrotnie nad brzegiem jeziora i oświetlił reflektorem posesję Fanny Klingenschoen.
O świcie Nick oznajmił, że wyrusza w dalszą podróż na Niziny, jeśli Qwilleran obieca powrócić do Pickax.
- I kiedy zamierzasz zgłosić policji to, co znaleźliśmy?
- Jak tylko umieszczę sobie w żołądku trochę jedzenia i spryskam twarz wodą - zapewnił Qwilleran, który miał wprawę w wymyślaniu fałszywych odpowiedzi, kiedy wymagała tego sytuacja.
Gdy tylko wóz kempingowy odjechał spod chaty, zadzwonił pod nocny numer Glinko.
- Tu znowu Qwilleran - powiedział, połykając głoski z udawanego pośpiechu. - Mam problem z hydrauliką!
- W porządalu. Wyekspediuję Ralpha - oświadczyła pani Glinko, jakby zgłoszenia awarii o piątej rano były czymś normalnym.
- A mogłaby pani wyekspediować Małego Joe? Zna tę instalację.
- Och, chce pan Małego Joe? - odparła kobieta z lubieżnym śmiechem. - I to szybko, co?
- Toaleta się zapchała - wyjaśnił ponuro Qwilleran.
- Okej, spróbuję ją znaleźć. Trudno powiedzieć, gdzie dziewczyna się teraz szlaja.
Zanim Qwiłleran spacyfikował koty za pomocą wczesnego śniadania i rozpalił ogień w kominku, by odegnać poranny chłód, na polanę zajechała furgonetka Joanny. Choć jej ubranie nigdy nie było szczególnie schludne, o tej godzinie wyglądało tak, jakby w nim spała. Wzrok miała zamglony.
- Zapchana toaleta? - spytała, ziewając.
- Muszę cię przeprosić - powiedział. - Fałszywy alarm. Sama się naprawiła, ale doceniam twój pośpiech. Zapłacę za robotę po godzinach.
- Spałam w samochodzie na Old Brrr Road, kiedy Glinko mnie obudziła. Zalało mi dom.
- Przykro mi to słyszeć. Zamierzasz go odbudować?
- Tak, zbuduję sobie taką ładną chatę jak ta. - Przesunęła pełnym podziwu spojrzeniem po wnętrzu.
- Mogę ci zaproponować śniadanie? Kawę i bułeczki z cynamonem?
- Pewnie - odparła, przytomniejąc nagle.
- A może wolisz ciastko z jabłkiem?
- Mogę dostać to i to?
- Dlaczego nie? Przygotuję wszystko w mgnieniu oka. Jaką kawę pijesz?
Joanna była zafascynowana mikrofalówką i skomputeryzowanym ekspresem do kawy, a Qwilleran wiedział, jak odgrywać rolę uprzejmego gospodarza. Jedli przy barku; Joanna opowiadała o tornadzie, swoich zwierzętach i klatkach, które porwała powódź. Kiedy zaproponował drugą filiżankę kawy przy kominku, zawahała się, patrząc niepewnie na białe sofy, a potem na swoje ubranie.
- Jestem za brudna.
- Ależ skąd. Usiądź i czuj się jak u siebie w domu. I przygotuj się na niespodziankę. - Wręczył jej pudełko Emmy Wimsey.
- To należało do twojej babci. Być może nigdy cię nie odwiedziła, ale bardzo cię kochała. Są tu pewne pamiątki, które na pewno chciałaby ci przekazać.
Oglądała świecidełka i pamiątki w pudełku i promieniała zadowoleniem. Jeśli nieoczekiwana gościnność Qwillerana wydała jej się nagłą i podejrzaną zmianą w jego zachowaniu, to nie dała nic po sobie poznać. Bądź co bądź zjadła śniadanie z najbogatszym człowiekiem w okręgu - i w otoczeniu, które dla mieszkanki Hogback Road było synonimem luksusu.
Qwilleran z drugiej strony myślał z najwyższą niechęcią o zbliżającej się konfrontacji i odczuwał wyrzuty sumienia z powodu metod, do jakich się uciekł. W końcu powiedział:
- Nie zamierzam dobudowywać nowego skrzydła. Zamordowano mojego stolarza. Wiedziałaś o tym?
- Iggy? - spytała zaskoczona.
- Ignatius K. Smali, tak się nazywał. A kilka dni wcześniej zaginął Ciem Cottle. Wczoraj pojechałem na rowerze na Hogback Road obejrzeć szkody wyrządzone przez powódź i znalazłem jego kurtkę leżącą w błocie obok twojego domu.
Kiedy spojrrała zdziwiona, dodał od niechcenia:
- Czerwona kurtka sportowa z wizerunkiem koguta. Jak według ciebie się tam znalazła?
- Hm... Ciem zamierzał... zbudować dla mnie nowy dom - odpowiedziała niepewnie. - Przyszedł do mnie, żeby mi powiedzieć... ile to będzie kosztowało.
Qwilleran ciągnął tym samym tonem swobodnej rozmowy:
- No cóż, obawiam się, że straciłaś dobrego stolarza. Jestem pewien, że Ciem nie żyje. Buddy Yarrow to jeszcze jeden dobrze się zapowiadający młody człowiek, który został zabity; wpadł do rzeki niedaleko twojego domu. I był jeszcze stolarz Mert, który zniknął, choć znaleziono jego wóz na złomowisku.
I czy nie mówiłaś mi, że twój ojciec był stolarzem?
Czekał na jakąś reakcję z jej strony, ale niczego nie dostrzegł. Przybierając oskarżycielski ton i patrząc jej w oczy, powiedział:
- Czy nie wydaje się dziwne, Joanno, że tylu stolarzy zginęło albo zniknęło? Jak to wyjaśnisz?
Jej oczy poruszały się niespokojnie, kiedy starała się znaleźć jakąś odpowiedź.
- Nie wiem - powiedziała cicho.
- Myślę, że wiesz, jak samochód Cierna znalazł się w rowie przy Old Brrr Road. Zakopałaś jego ciało na swojej posesji?
Joanna spojrzała na niego, sparaliżowana szokiem.
- A co z Mertem? Zaprosiłaś go do domu na piwo i walnęłaś w głowę ołowianą rurką?
- Nie! - Wyglądała na przerażoną.
- Czy kazałaś zrobić w sklepie żelaznym duplikat mojego klucza, żebyś mogła zejść pod podłogę? Myślę, że zwabiłaś tam Iggyego podczas tornada - pod pozorem bezpieczeństwa - on zaś nigdy stamtąd nie wyszedł.
Strach na jej twarzy ustąpił i pojawił się na niej groźny grymas - była dużą silną dziewczyną - i Qwilleran pomyślał sobie, że lepiej sięgnąć po pogrzebacz przy kominku. Chodząc tam i z powrotem obok paleniska, powiedział:
- Wiesz to wszystko, Joanno. Na dole, pod podłogą, znajduje się lista wszystkich pięciu stolarzy i daty ich zabójstw.
Jej oczy poruszały się dziko.
- Nie zrobiłam tego!
- Ale wiesz coś o tym. Ktoś ci pomagał?
- Nie miałam z tym nic wspólnego!
- Policja będzie cię podejrzewać, ponieważ nazwiska zostały wypisane twoją szminką.
- Ktoś inny to zrobił! - krzyknęła. - Ukradła moją szminkę!
- Kto?
- Louise! - zawołała. - Ukradła moją szminkę.
- Kto to jest Louise?
- Dziewczyna. Ona robi... złe rzeczy.
- Po co miałaby zabijać pięciu stolarzy? W jej głosie pojawiła się nuta histerii.
- Są źli! Jej tata był stolarzem! Był złym człowiekiem! Zerwała się nagle i skoczyła do drzwi.
- Nie zapomnij pudełka babci - powiedział Qwilleran. Joanna wybiegła z chaty i odjechała swoją furgonetką; spod kół wozu tryskał żwir.Powoli i z uczuciem smutku Qwilleran wykręcił numer policji stanowej.
Rozdział dziewiętnasty
Słońce świeciło, Pickax wysychało, a dzwony w kościele Old Stone przy Park Circle biły radośnie, kiedy Qwilleran przybył do swego mieszkania nad garażem Fanny Klingenschoen. W jego samochodzie znajdowała się maszyna do pisania, letnie rzeczy, ekspres do kawy, koty syjamskie w koszyku podróżnym i oczywiście opiekacz do indyka.
Sprawdził horoskop w weekendowym wydaniu „Moose Counry coś tam", które teraz zamieszczało kolumnę astrologiczną w odpowiedzi na żądanie czytelników. „Macie coś do wyjaśnienia, Bliźnięta - oznajmiał anonimowy astrolog. - Spotkajcie się ze starym przyjacielem i zrzućcie to z serca".
Qwilleran zadzwonił do Archa Rikera.
- Okej, szefie, wróciłem do Pickax i jestem gotów do rozmowy. Może wpadniesz do mnie wieczorem na drinka? Facet od lodówki skończył już urlop, więc nie zabraknie nam kostek lodu.
- Masz coś przeciwko temu, żebym przyprowadził ze sobą Amandę?
- Jeśli ty ją możesz znosić, to i ja mogę - odparł Qwilleran z pełną werwy szczerością, typową dla starego przyjaciela.
- Domyślam się, że twój ponownie zerwany związek jest ponownie nawiązany.
- Jemy kolację z Hasselrichami o szóstej, więc wpadniemy do ciebie trochę później, o dziesiątej. Wyświadcz mi przysługę, Qwill, i podawaj Amandzie rozcieńczone drinki. Jest dostatecznie nieznośna na trzeźwo.
- Powiedz mi jedno, Arch. Jak to się stało, że się złamałeś i kupiłeś kolumnę z horoskopami do „Coś tam"?
- Zapoznałem się z badaniami. Horoskopy cieszą się większą poczytnością niż cokolwiek innego w gazecie, nie wyłączając prognozy pogody.
O dziesiątej wieczorem obydwoje zjawili się na schodach prowadzących do dawnego mieszkania dla służby nad garażem; Amanda narzekała i krzywiła się, że są takie wąskie i strome.
- Wiedziałem, że nie wytrzymasz długo w Mooseville, Qwill -oznajmił Riker.
- Za długo miałeś do czynienia z chodnikami, światłami na skrzyżowaniach i hydrantami.
- Jak zniosłeś te cholerne komary? - spytała Amanda.
- I ten piasek? I te hałaśliwe ptaki! Doprowadzają mnie do szału! I cała ta woda! Kto chce patrzeć przez cały czas na jakieś płaskie rozlewisko?
- Cieszę się, że mój powrót spotkał się z waszą aprobatą - oznajmił wesoło Qwilleran, rozkładając zamaszyście serwetki, podkładki i miseczki z orzeszkami.
- Jesteś dziś w świetnym nastroju - zauważył redaktor.
- Rozmawiałem z Polly. Lekarze poradzili jej, żeby skróciła pobyt. Ma bronchit i astmę. Niewłaściwy klimat, jak mi się zdaje-
- Szkoda, że traci taką okazję - powiedział Riker.
- Ale cieszę się ze względu na ciebie, że wraca. Kobieta z bronchitem i astmą jest lepsza od żadnej.
Zachichotał, Amanda zaś spojrzała na niego gniewnie.
- Jak kolacja z Hasselrichami? - spytał Qwilleran.
- To przemili gospodarze - zapewnił Riker. - Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
- Są tak czarujący, że o mało nie wyrzygałam! - warknęła jego towarzyszka.
- Była tam ich niezamężna córka?
- Irma? Tak, jest równie serdeczna co rodzice - odparł redaktor.
- I atrakcyjna.
Amanda wydała jakiś nieprzyjemny dźwięk.
- Irma jest dla mnie zagadką - wyznał Qwilleran.
- Dużo bym dał, żeby wiedzieć, co w niej siedzi.
- Powiem ci, co w niej siedzi - odezwała się z typową dla siebie wojowniczością Amanda. - Kiedy miała osiemnaście lat, zamordowała swojego chłopaka, i stary sędzia Goodwinter - jeszcze nim całkowicie stracił rozum - skazał ją na dwadzieścia lat więzienia, ale Hasselrichowie postarali się odpowiednio, by skrócił jej wyrok. Dostała nadzór rodziców, plus dziesięć lat prac społecznych. Od tej pory służy społeczeństwu ad nauseaml
Riker zerknął na Qwillerana i przewrócił wymownie oczami.
- A więc poznajmy najświeższe wiadomości na temat sprawy morderstw w Mooseville, Qwill. Jak zwykle wszystko się wydarzyło, kiedy nasze świąteczne wydanie poszło już do druku. Będę szczęśliwy, kiedy skończą wreszcie nowy budynek, żebyśmy mogli drukować pięć dni w tygodniu.
- Przede wszystkim wypuszczę koty z ich pokoju. W przeciwnym razie Koko narobi rabanu, kiedy usłyszy, że o nim rozmawiamy.
Otworzył drzwi na końcu korytarza i do pokoju wkroczyły dwa dumne koty syjamskie, prężąc pionowo ogony i wąsy. Yum Yum zaczęła kontemplować sznurowadła. Koko wspiął się bez wysiłku na półkę z książkami zawieszoną prawie dwa metry nad podłogą i usadowił się między Simenonem i Conan Doyle'em.
- No cóż, w piątek wieczorem zjawił się u mnie Nick Bamba - zaczął Qwilleran. - Siedzieliśmy po cichu przy zgaszonym świetle i z nabitą bronią na kolanach, na wypadek gdyby coś się stało, kiedy Koko zaczął nagle robić niesamowity rwetes. Chciał zejść pod podłogę! Puściliśmy go, a on doprowadził nas do imion pięciu stolarzy, którzy są przypuszczalnymi ofiarami morderstw: Joe, Mert, Buddy, Ciem i Iggy - i dat ich śmierci. Kapitana Phlogga tam nie było; najwidoczniej stary moczymorda zapił się na śmierć, tak jak wszyscy sądzili.
- Gdzie były te imiona? - spytał Riker.
- Wymazane na legarze podłogowym, w ciasnym zakątku, gdzie tylko kot mógł je znaleźć. Nick myślał, że napisano je krwią, ale to była szminka. Wtedy zrozumiałem, że zabójcą jest Joanna Trupp.
Amanda prychnęła pogardliwie.
- Co mogłoby powstrzymać mężczyznę od kupna szminki, gdyby chciał napisać coś na legarze?
- To prawda - przyznał Qwilleran. - Ale trzy pierwsze imiona wypisane były szminką, którą Joanna zgubiła w mojej chacie. Yum Yum schowała ją pod sofą. Dwa ostatnie imiona, najpewniej dopisane, kiedy kupiła nową szminkę, miały inny kolor - bardziej pomarańczowy.
- Jak myślisz, dlaczego posługiwała się szminką? - spytał Riker. - Czy też jestem naiwny?
- Z tego samego powodu, z jakiego ludzie używają szminki, kiedy wypisują słowa pożegnania na lustrze w łazience: to poręczne. Gdyby Joanna była malarzem, a nie hydraulikiem, posłużyłaby się pewnie czerwoną emalią. Zwróć uwagę na znaczenie koloru... Pojawia się kolejne pytanie: dlaczego prowadziła rejestr ofiar?
- Ponieważ kobiety lubią sporządzać listy - oświadczył Riker figlarnie.
Amanda spojrzała na niego ze złością.
- Ponieważ każde zabójstwo wzmacniało jej ego. Był to wykaz jej zwycięstw w prywatnej wojnie, jaką prowadziła.
- Założę się, że tłukła tych gości ołowianą rurką albo kluczem nastawnym - powiedział Riker.
- Możemy założyć, że walnęła ojca tylną klapą wywrotki. Mert i Ciem nie zostali znalezieni; kiedy wody opadną, na terenie jej posesji zaczną się poszukiwania zakopanych zwłok. Ich wozy znaleziono zaledwie kawałek drogi dalej. To obsunięcie ziemi, które zabiło Buddy'ego Yarrowa, też miało miejsce niedaleko jej domu.
- Jedno pytanie! - zastrzegł Riker. - Skoro pierwszych czterech uznano za ofiary wypadków czy zaginięcia, kiedy zacząłeś podejrzewać, że chodzi o morderstwa?
- Podświadomie zapewne, kiedy Koko zaczął uderzać ogonem. Obserwował, jak stolarz wbija młotkiem gwoździe, łup, łup, łup, i gdy facet nie pojawił się przy budowie, Koko zaczął uderzać ogonem, stuk, stuk, stuk.
- Dla mnie to wszystko bzdury - mruknęła Amanda.
- Może dolejesz, Sherlocku? Woda squunk była wyśmienita, ale nie zapomnij dodać tym razem burbona.
Qwilleran napełnił jej szklankę, mrugając porozumiewawczo do Rikera.
- Pewnie nie powinno mnie to nic obchodzić - ciągnął Qwilleran - ale wczoraj powłóczyłem się trochę po okolicy, pytając o to i owo. Cecil Huggins przypomniał sobie, że dorabiał klucz dla Joanny; mógł to być klucz do mojej chaty. Chłopaki ze składu drewna pamiętali, jak Ciem wspominał, że zamierza zbudować nowy dom przy Hogback Road. Nocny barman z tawerny „Pod Wrakiem" pamiętał, kiedy Mert zjawił się tam ostatni raz; Joanna stawiała mu drinki.
- Korzystne zeznania! - zaprorestowała Amanda.
- Pogłoski! Poszlaki!
- Przyznaję, ale możesz być pewna, że współczynnik śmiertelności wśród stolarzy zmniejszy się znacznie w syruacji, gdy Joanna - i Louise - przebywają w areszcie.
- Louise? Kto to jest Louise? - spytał Riker.
- Ach! Teraz dochodzimy do najciekawszej części. Joanna nie zdawała sobie sprawy, że zabija. Stworzyła sobie drugą osobowość - drugą dziewczynę - do brudnej robory. Był to bez wątpienia jedyny sposób, by poradzić sobie ze srraszliwą przeszłością. Przez lata były z siostrą wykorzystywane seksualnie przez własnego ojca. Kiedy młodsza się zabiła - z rozpaczy, poczucia winy, nienawiści do samej siebie czy czegokolwiek - musiało ro rozbudzić morderczą nienawiść w Joannie. Niedługo potem „Louise" zaaranżowała ten wypadek z klapą wywrotki, w którym zginął Duży Joe. Pokrętne rozumowanie Joanny wyglądało tak: Duży Joe był stolarzem; był złym człowiekiem; a zatem wszyscy stolarze są złymi ludźmi. Likwidowanie ich, po kolei, stało się dla „Louise" czymś w rodzaju świętej misji.
- Szokujące! - zauważył Riker.
- Na tym polega przypadek seryjnych zabójców - powiedział Qwilleran. - Ich motywacja nie ma większego sensu. Dlatego tak trudno ich złapać.
- Miau! - dobiegło z półki na książki i wszyscy odwrócili się w tamtą stronę.
- Teraz, kiedy zabójczyni stolarzy została zatrzymana, Koko nie uderza już ogonem - oznajmił Qwilleran. - Cieszę się, że jest po wszystkim. Żałuję tylko, że mordercą okazała się ta dziewczyna.
- Co się z nią stanie?
- Jej los spoczywa w rękach sądu i lekarzy, jak mi się wydaje. Będzie wymagała długiej terapii. Może uda się ją wyleczyć i uzyskać odpowiedzi na niektóre pytania.
W ciszy, jaka nastąpiła, rozległ się nieznaczny, ale wyraźny dźwięk: stuk, stuk, stuk; dobiegał z półki, gdzie stały książki Conan Doyle'a.
Amanda zapiała z zachwytu.
- Zawsze wiedziałam, że jesteś gadułą, Qwill, ale podobają mi się twoje wąsy.
Po wyjściu gości Qwilleran zaparzył sobie kawy, nalał spode-czek soku z białych winogron dla Koko i dał Yum Yum okruch sera. Potem wyciągnął się w wielkim fotelu w swoim pisarskim gabinecie, podczas gdy koty usadowiły się na biurku w fotoge-nicznych pozach, czekając na początek monologu.
- Teraz, kiedy wróciliśmy do Pickax - zaczął - nie mogę uwierzyć, że spędziliśmy te trzy zwariowane tygodnie w Moose-ville. Tamtejsza atmosfera ma w sobie coś trującego, co wypacza rzeczywistość. Powinno to być zbadane przez agentów brygady antynarkotykowej... czy nawet Agencję Ochrony Środowiska; może to wynik radioaktywności UFO.
Koko zmrużył oczy na znak zgody.
- A wasze zachowanie też mogło doprowadzić normalnego człowieka do obłędu. Kiedy odstawiłyście ten koci atak szału, to naprawdę byłyście przerażone dźwiękiem telefonu? Czy też próbowałyście odwrócić uwagę inspektora w tym pełnym napięcia momencie?
Koko zamrugał niewinnie, a Yum Yum ziewnęła.
- Chciałbym także wiedzieć, młody człowieku, dlaczego zareagowałeś tak nieuprzejmie na osobę Russell Simms. Wprawiłeś mnie w zakłopotanie! To prawda, że było w niej coś niesamowitego; poruszała się jak kot i miała oczy jak kot, wydawało się też, że posiada szósty zmysł... Hej, dokąd to? Wracajcie natychmiast!
Koko zeskoczył z biurka i wyszedł z pokoju charakterystycznym sztywnym krokiem, który oznaczał pełną wyniosłości dezaprobatę. Przystanął w drzwiach, by machnąć pogardliwie ogonem - dwukrotnie - po czym kontynuował swą hardą wędrówkę.
- Chyba go obraziłem - zwrócił się Qwilleran do Yum Yum.
- Bywa humorzasty, ale geniusz zasługuje na wyrozumiałość, prawda? Koko miał obsesję na punkcie tej klapy w podłodze na długo przed tym, jak Iggy został zamordowany, a nawet przed zniknięciem Clema, i nie chodziło wcale o myszy pod podłogą; wiedział, że stanie się tam coś nienormalnego. Koko mógłby nauczyć panią Ascott tego czy owego.
Yum Yum zamruczała delikatnie.
- Ten drań ośmieszył mnie w obecności Archa i Amandy. Zaczyna zdradzać przewrotne poczucie humoru. Ale nadal twierdzę, że jego uderzanie ogonem miało coś wspólnego z seryjnymi z; bójstwami.
- Miau! - Koko znów pojawił się w drzwiach, stojąc na ty nych nogach i machając łapami w powietrzu.
- Powiedziałem „seryjnymi" - wyjaśnił Qwilleran. - Nie „śnij daniowymi".
Ale Koty patrzyły na niego, a każdy ich wąs drgał wyczekująco. Qwilleran spojrzał na zegarek.
- W porządku, moi drodzy, czas na wieczorny posiłek.
I dał im garść płatków śniadaniowych Mildred.