Lilian Jackson Braun
Kot, który nie polubił czerwieni
Rozdział pierwszy
Jim Qwilleran zatopił się w fotelu w jadalni klubu prasowego. Jego skulona postać, mierząca sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, sprawiała posępne wrażenie, co dodatkowo potęgowały zwisające smętnie przesadnie duże wąsy.
Zły nastrój Qwillerana nie był związany z ceną drinków, która podskoczyła ostatnimi czasy o dziesięć centów. Nie miał też nic wspólnego z przygnębiającym oświetleniem ani nawet z mroczną drewnianą boazerią czy też ze smrodem piątkowej ryby i sobotniego piwa, zmieszanym z nieświeżym odorem ludzkiego ciała, panującym w tym starym budynku, gdzie mieściło się niegdyś więzienie okręgowe. Qwilleran był wyjątkowo przybity z powodu złych wieści natury, powiedzmy, fizjologicznej.
Nagradzany autor wstępniaków w „Daily Fluxion" i największy prasowy znawca półkilogramowych steków i szarlotki z lodami przeglądał z przerażeniem i rozpaczą listę wydrukowaną na zielonkawożółtym papierze.
Siedzący po drugiej stronie stołu Arch Riker, redaktor działu kulturalnego „Fluxion", zapytał:
- Co jecie? Widzę, że w menu są dzisiaj placki ziemniaczane.
Qwilleran nadal wpatrywał się w kartkę zielonego papieru. Poprawiał na nosie nowe okulary do czytania, jakby nie mogąc uwierzyć, że nie kłamią.
Odd Bunsen, fotograf z „Fluxion", zapalił cygaro.
- Ja biorę zupę groszkową i żeberka oraz porcję przysmażanych ziemniaków. Ale najpierw chcę podwójne martini.
Qwilleran w ciszy skończył czytać ten niezwykły dokument, a potem zaczął od początku listy:
Żadnych ziemniaków Żadnego chleba Żadnych zup-kremów Nic smażonego.
Riker, który miał zaokrągloną sylwetkę dziennikarza pracującego za biurkiem, powiedział:
- Mam ochotę na coś lekkiego. Wezmę chyba kurczaka z makaronem i surówkę z kapusty ze śmietaną. A ty co zamawiasz, Qwill?
Żadnego tłuszczu Żadnej śmietany Żadnych deserów.
Qwilleran skulił się w swoim fotelu i obdarzył współbiesiadników kwaśnym i drwiącym uśmiechem.
- Zamawiam twarożek i pół rzodkiewki.
- Musisz być chory - zaniepokoił się Bunsen.
- Doktor Beane powiedział mi, że muszę zgubić piętnaście kilogramów.
- No tak, w twoim wieku trzeba uważać - rzucił beztrosko fotograf.
Był młodszy i szczuplejszy, więc mógł sobie pozwolić na wygłaszanie takich filozoficznych sentencji.
W geście obrony Qwilleran poruszył czarnymi sumiastymi wąsami, które nosiły już wyraźne znaki siwizny. Złożył okulary i niezwykle ostrożnie schował je do kieszonki garnituru.
Riker, smarując masłem rogalika, przyjrzał mu się z troską.
- Jak to się stało, Qwill, że trafiłeś do lekarza?
- Zalecił mi to weterynarz. - Qwilleran ospale sięgnął do kapciucha po tytoń i zaczął nabijać swoją zmysłowo wygiętą fajkę. - Wiesz, zabrałem Koko i Yum Yum do weterynarza, żeby wyczyścił im zęby. Próbowałeś kiedyś siłą rozewrzeć pyszczek syjamskiego kota? Dla niego to skandaliczne naruszenie prywatności.
- Szkoda, że nie było mnie tam z aparatem - powiedział Bunsen.
- Kiedy tylko Koko zorientował się, o co nam chodzi, zamienił się w coś w rodzaju futrzanego tornada. Weterynarz trzymał go za szyję, asystent złapał za nogi, a ja uwiesiłem się u ogona, ale Koko i tak wywinął się na drugą stronę. Zobaczyliśmy tylko, jak zeskakuje ze stołu i umyka w stronę poczekalni. Dwóch weterynarzy i pomocnik ścigali go wśród klatek. Psy szczekały, wtórowały im koty, a ludzie wrzeszczeli. Wreszcie Koko wylądował na klimatyzatorze, dwa i pół metra nad podłogą, spojrzał w dół i wygarnął nam całą prawdę. Jeśli nigdy dotąd nie przeklinał cię syjamski kot, to nie potrafisz sobie wyobrazić tego wyrzekania!
- Potrafię! - odparował Bunsen. - Twój kot wyje jak syrena ambulansu.
- Zasłabłem po tym incydencie i weterynarz powiedział, że bardziej przyda mi się konsultacja lekarska niż kotom przegląd zębów. Rzeczywiście brakowało mi ostatnio tchu, więc poszedłem do doktora Beane.
- A jak ściągnęliście kota?
- Po prostu, poszliśmy sobie i zostawiliśmy go, a ten, jak gdyby nigdy nic, przyszedł po chwili, wskoczył na stół zabiegowy i ziewnął.
- Kolejny punkt dla Koko - powiedział Riker. - Co w tym czasie robiła kotka?
- Yum Yum siedziała w pojemniku podróżnym, czekając na swoją kolej.
- Nieźle się musiała ubawić - dodał Bunsen.
- Ot i cała historia - podsumował Qwilleran. - I dlatego właśnie jestem na tej nędznej diecie.
- Nigdy ci się nie uda.
- A właśnie, że tak! Za pieniądze z mojej nagrody kupiłem nawet wagę łazienkową z gabinetu wiejskiego doktora z Ohio, prawdziwy antyk.
Qwilleran wygrał tysiąc dolarów w konkursie dziennikarskim „Daily Fłuxion" i wszyscy w redakcji zastanawiali się, na co ten skąpy samotnik wyda całą sumę.
- Co zrobiłeś z resztą forsy? - zapytał Riker z odrobiną sarkazmu. - Posłałeś byłej żonie, co?
- Posłałem Miriam kilka setek, to wszystko.
- Jesteś frajerem!
- Ona jest chora.
- Ale jej krewni są bogaci - przypomniał mu Arch. - Trzeba było sobie kupić samochód albo jakieś meble, powinieneś mieć przyzwoity dom...
- Moje mieszkanie w Junktown jest w porządku.
- Miałem na myśli to, że powinieneś się znowu ożenić, kupić dom na przedmieściach, osiąść gdzieś na stałe.
Na samą myśl o tym Qwilleran skulił się ze strachu. Kiedy po lunchu trzej mężczyźni wracali do biura, kulił się coraz bardziej, i to z wielu powodów. Po pierwsze, nienawidził twarożku. Poza tym Riker prowokował go przez cały lunch, ale Qwilleran pozwalał mu na to, bo byli starymi kumplami. A trzecim powodem, dla którego czuł dyskomfort, było wezwanie do naczelnego na popołudniowe spotkanie. Zaproszenie od szefa nie zwiastowało zazwyczaj niczego dobrego. Poza tym ten człowiek drażnił Qwillerana, umiał zdobyć się na sztuczną poufałość, kiedy tylko było mu to na rękę.
Qwilleran stawił się w gabinecie naczelnego w wyznaczonym czasie w towarzystwie Rikera, który był jego bezpośrednim przełożonym.
- Wejdź, Arch, wejdź, Qwill - powiedział naczelny przesłodzonym głosem, zarezerwowanym na specjalne okazje. - Smakował wam lunch? Widziałem was w klubie. Zajadaliście, aż wam się uszy trzęsły.
Qwilleran odchrząknął.
Naczelny odprowadził ich do krzeseł, a sam rozsiadł się wygodnie w swoim dyrektorskim fotelu z wysokim oparciem, roztaczając wokół aurę wielkoduszności.
- Qwill, mamy dla ciebie nowe zlecenie - oznajmił - i wydaje mi się, że ci się spodoba.
Twarz Qwillerana pozostała niewzruszona. Jakby chciał powiedzieć: „Przyznam ci rację, jak usłyszę, o co chodzi".
- Qwill, wszyscy uważają, że znasz się na kuchni jak rzadko kto. A na dodatek umiesz pisać ciekawie i treściwie, a o takie teksty chodzi nam przede wszystkim. Przydzielamy cię, przyjacielu, do nowego działu smakosza.
- Jakieś szczegóły? - spytał szorstkim, matowym głosem.
- Chcemy, żebyś pisywał do stałej rubryki skierowanej do miłośników dobrego jedzenia i wina. Chcemy, żebyś jadł w najlepszych restauracjach, oczywiście na nasz koszt. „Fluxion" płaci za kolacje dla dwojga. Możesz kogoś zaprosić - naczelny zawiesił głos w oczekiwaniu na okrzyk radości.
Qwilleran przełknął tylko ślinę i wpatrywał się bez ruchu w naczelnego.
- No więc, Qwill, co ty na to?
- Sam nie wiem - odparł powoli Qwilleran. - Wiesz, nie żałowałem sobie przez ostatnie dwa lata, a właśnie dzisiaj zacząłem niskokaloryczną dietę. Doktor Beane chce, żebym schudł piętnaście kilogramów.
Zakłopotanie naczelnego trwało ułamek sekundy.
- Oczywiście nie ma potrzeby, żebyś zjadał wszystko - powiedział. - Kęs tego, odrobinę tamtego, a co do reszty, to użyj wyobraźni. Znasz wszystkie sztuczki naszego rzemiosła. Nasza redaktor kulinarna nie umiałaby ugotować jajka, ale redaguje najlepszy dział w tym kraju.
- No...
- Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbyś sobie nie poradzić.
Pokaz dobrej woli naczelnego wyraźnie zbliżał się ku końcowi, stopniowo przeradzając się w typowy dla niego stan zatroskania.
- Planujemy ruszyć w następny poniedziałek, w niedzielnym wydaniu ma się ukazać zwiastun z twoim zdjęciem i życiorysem. Arch mówił mi, że jadałeś wszędzie w Europie.
Qwilleran odwrócił się do przyjaciela.
- To twój pomysł, Arch?
Redaktor pokiwał głową z wyrazem skruszenia.
- Lepiej podetnij wąsy i zrób sobie nowe zdjęcie, na starym wyglądasz, jakbyś miał krwawiące wrzody - zaproponował.
Szef podniósł się i spojrzał na zegarek.
- No cóż, to chyba wszystko. Gratulacje, Qwill!
W drodze powrotnej do działu felietonów Riker odezwał się:
- Nie możesz odłożyć tej diety na kilka tygodni? Całe to zamieszanie rozejdzie się po kościach, jak cała reszta genialnych pomysłów Percy'ego. Robimy to tylko dlatego, że dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage" rusza z kolumną konesera za dwa tygodnie. W tym czasie możesz żyć jak król, co wieczór z inną panienką, a na dodatek nie zapłacisz ani centa. Czy to nie przemawia do twojej skąpej natury? Jesteś Skoczem, prawda?
- Szkotem - oburzył się Qwilleran. - Skocza znajdziesz w butelce.
Najpierw udał się do fryzjera, a potem do działu fotografii, żeby zrobić nowe zdjęcie i ponarzekać przed Oddem Bunsenem na nowe zlecenie.
- Jeśli potrzebujesz towarzystwa, jestem gotów - fotograf zgłosił się na ochotnika. - Ja będę jadł, a ty zrobisz notatki.
Posadził Qwillerana na taborecie w pozycji, od której łamało go w krzyżu, i nachylił jego głowę pod nienaturalnym kątem.
- Riker mówi, że mam wyglądać jak bon vivant - rzucił z dezaprobatą.
Bunsen zezował przez obiektyw aparatu.
- Z tymi obwisłymi wąsami zawsze będziesz wyglądał jak pies myśliwski z bólem brzucha. Proszę o uśmiech.
Qwilleran napiął mięsień w jednym policzku.
- Czemu nie zaczniesz od „Toledo Tombs"? To najdroższy lokal. Potem możesz zaliczyć inne knajpy.
Bunsen wykręcił ramiona Qwillerana w lewo, a jego brodę w prawo.
- I powinieneś napisać o sieci Heavenly Hash House, o tym, jak zeszli na psy.
- Kto właściwie redaguje tę kolumnę, ty czy ja?
- Teraz jest okej, jeszcze uśmiech.
Qwilleran znów napiął mięsień.
- Ruszyłeś się! Musimy spróbować innego... A jakie życie będą miały twoje zwariowane koty! Pomyśl tylko o tych worach jedzenia, które będziesz przynosił tym łobuziakom.
- Nie pomyślałem o tym wcześniej - mruknął Qwilleran.
Jego twarz rozpromieniła się i Bunsen pstryknął zdjęcie.
Nowy smakosz „Fluxion" miał szczery zamiar zacząć wypełniać swoje obowiązki od „Toledo Tombs", ale nie z Oddem Bunsenem. Zadzwonił do Mary Duckworth, najbardziej prominentnej osoby, jakiej numer znalazł w swoim notesie.
- Przykro mi - odpowiedziała. - Wyjeżdżam na Karaiby i niestety przyjęłam już zaproszenie na kolację Klubu Smakoszy dziś wieczorem. Może masz ochotę pójść ze mną? Mógłbyś o tym napisać.
- Gdzie jest ta kolacja?
- W Maus Haus. Znasz to miejsce?
- Maus Haus? - powtórzył Qwilleran. - Niezbyt apetyczna nazwa dla restauracji.
- To nie jest restauracja - wyjaśniła Mary Duckworth. - To dom Roberta Mausa, prawnika. M-a-u-s - przeliterowała. - Używa niemieckiej wymowy. Jest wyśmienitym kucharzem. Wiesz, ten typ, co to ostrzy swoje francuskie noże każdego wieczoru i z pamięci przyrządza sos z trzydziestu siedmiu składników, no i uprawia własną pietruszkę. Mówią, że potrafi po smaku odróżnić lewe skrzydełko kurczaka od prawego.
- Gdzie jest ten Maus Haus?
- Na River Road. Z tym dziwacznym domem wiąże się tajemnicze samobójstwo. Może rozwiążesz tę zagadkę. To by była bomba dla „Daily Fluxion", nieprawdaż?
- Kiedy to się wydarzyło?
- Ach, zanim się urodziłam.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Niezbyt gorący news.
- Nie poruszaj tego tematu przy stole - ostrzegła Mary.
- Robert jest okropnie drażliwy na tym punkcie. Zadzwonię i uprzedzę go, że przyjdziesz.
Tego popołudnia Qwilleran wrócił do domu wcześniej, żeby przebrać się w lepszy garnitur i nakarmić koty. Po drodze wpadł tylko do sklepu, by kupić im świeże mięso. Kocia intuicja podpowiadała podopiecznym Qwillerana, że pan nadchodzi, zanim jeszcze wszedł na schody. Czekały na niego. Wyglądały jak dwa bochenki domowego chleba. Usadowiły się naprzeciwko drzwi, dwie kule smakowitego futerka. Przysiadły tak, że łapek nie było widać, ale czujne brązowe uszy nasłuchiwały, a dwie pary niebieskich oczu pytająco wpatrywały się w mężczyznę, który wszedł do mieszkania.
- Witajcie - powiedział. - Jestem dzisiaj wcześniej. Zaraz zobaczycie, co wam, dzieciaki, przyniosłem!
Dwa koty poderwały się jak na komendę.
- Yow - dumnym barytonem odezwał się Koko.
- Mmmm - piskliwym sopranem dodała podekscytowana Yum Yum.
Osunęła się na wielki słownik i zaczęła dla przyjemności szarpać pazurkami jego ponadrywaną już okładkę. Koko natomiast bez wysiłku wskoczył na biurko, demonstrując umiejętność lewitacji. Na koniec wszedł na maszynę do pisania, wcisnął klawisz tabulatora, zwalniając karetkę.
Qwilleran pogłaskał każdego kota z osobna. Ciężką ręką wymasował jedwabisty grzbiet Koko i z czułością pieścił jaśniejsze futerko Yum Yum.
- Jak się ma moje kochanie? - przemówił do Yum Yum z delikatnością, o którą kumple z klubu prasowego nigdy by go nie podejrzewali i której żadna kobieta nigdy od niego nie zaznała. - Na kolację mamy kurze wątróbki - powiedział.
Koko w geście aprobaty zwolnił lewy margines w maszynie do pisania. Ta techniczna umiejętność była nowo nabyta. Umiał posługiwać się włącznikami elektrycznymi, otwierać drzwi, ale nade wszystko fascynowała go maszyna do pisania, z całym bogactwem przycisków, dźwigni i gałek.
Qwilleran wspomniał nawet o tym odkryciu weterynarzowi, który odpowiedział:
- Zwierzęta przechodzą różne stadia zainteresowania, jak dzieci. Ile lat mają koty?
- Nie mam pojęcia. Oba były dorosłe, kiedy je adoptowałem.
- Koko wygląda na trzy, cztery lata. Wyjątkowo zdrowy. Robi wrażenie bardzo inteligentnego.
W tym miejscu Qwilleran pogładził dyskretnie wąsy i z trudnością powstrzymał się od wyliczania innych wyjątkowych zdolności Koko. Prawda była taka, że genialny syjamczyk miał nadprzyrodzone umiejętności śledcze. Qwilleran zainteresował się niedawno zbrodnią, która nie dawała spokoju policji, i tylko jego bliscy przyjaciele wiedzieli, że to dzięki Koko udało się rozwiązać zagadkę.
Qwilleran posiekał wątróbkę dla kotów, podgrzał ją w rosole i podał danie tak, jak to lubiły: sos w środku miseczki, a kawałki mięsa na brzegu.
- Szczęściarze! - powiedział.
Mogły jeść tyle, na ile miały ochotę, i w ogóle nie przybierały na wadze. Pod lśniącym płowym futerkiem kryły się muskularne smukłe ciała. Chociaż poruszały się z wdziękiem i stąpały lekko, w ich nogach była siła, której zawdzięczały to, że jeden zwinny skok wynosił je na szczyt lodówki.
Qwilleran przypatrywał się im przez chwilę, a potem wrócił myślami do nowego zadania. Usiadł przy maszynie, by sporządzić listę restauracji.
Zawsze zostawiał czystą kartkę papieru na wałku, stary pisarski trik, który ułatwiał rozpoczęcie pisania. Rzucił okiem na kartkę, jego palce zawisły w powietrzu. Założył nowe okulary i przyjrzał się jej dokładniej. Na szczycie strony widniała pojedyncza litera.
- A niech mnie, wiedziałem, że prędzej czy później nauczysz się i tego - rzucił przez ramię.
W odpowiedzi z kuchni doszedł go gardłowy odgłos; to Koko jednocześnie przełykał kawałek wątróbki i komentował na poczekaniu odkrycie Qwillerana.
To było duże T. Klawisz został zablokowany na wersalikach. Prawdopodobnie Koko wszedł lewą łapką na trzymacz, a prawą nacisnął tę właśnie literę.
Qwilleran dołączył „oledo Tombs" do T napisanego przez Koko i kontynuował pisanie listy: „Golden Lamb Chop", „Medium Rare Room", hotel „Stilon", kilka przydrożnych zajazdów, restauracji specjalizujących się w kuchniach narodowych i podziemnych bistro. Potem przebrał się na kolację, porzucając swój nieodłączny tweedowy płaszcz, kraciasty czerwony krawat, szarą koszulę zapinaną na guziki i marynarskie spodnie w kolorze kurzu - ubranie, które było jego codziennym uniformem w „Daily Fluxion". Gdy się ubierał, złapał na chwilę swoje odbicie w długim lustrze i to, co zobaczył, nie przypadło mu do gustu. Jego twarz się zaokrągliła, ramiona były sflaczałe, tam, gdzie powinien być wklęsły, zrobił się wypukły.
Z nadzieją, ale bez zbytniej ufności, wszedł na antyczną wagę w łazience. Było to zardzewiałe urządzenie z odważnikami i ramieniem, które z ostrym szczękiem poszło w górę. Wstrzymał oddech i przesunął odważnik wzdłuż ramienia, z wahaniem dodając kolejne odważniki, aż wreszcie zrównoważył skalę. Półtora kilograma! Nie zjadł nic z wyjątkiem grejpfruta na śniadanie oraz twarożku na lunch i ważył półtora kilograma więcej niż rano.
Qwilleran wzdrygnął się, posmutniał, a na końcu wściekł się.
- Cholera jasna! - wykrzyknął. - Nie dam się utuczyć jak świnia dla jakiegoś wszawego zlecenia!
- Yow! - dla dodania animuszu powiedział Koko.
Qwilleran zszedł z wagi i posłał swojemu odbiciu jeszcze jedno krytyczne spojrzenie, a ono odpowiedziało falą determinacji, która przeszyła zwiotczałe ciało. Naprężył klatkę, wciągnął brzuch i poczuł, jak zwycięża w nim wiara we własną siłę woli.
- Napiszę tę cholerną kolumnę - oznajmił kotom - i zostanę na diecie, nawet jeśli ma mnie to zabić!
- Yow-wow! - wtórował Koko.
- Półtora kilograma więcej! Nie mogę w to uwierzyć!
Kiedy się ważył, nie spostrzegł, że stojący za nim Koko opiera się przednimi łapkami o platformę wagi.
Rozdział drugi
Kiedy w poniedziałkowe popołudnie Qwilleran przebierał się na kolację, czuł swoje lata. Po raz pierwszy w życiu potrzebował okularów do czytania. Jego wąsy i większość włosów przybrały kolor soli z pieprzem, a szeroka talia przypominała mu o czterdziestceszóstce na karku. Ale przed wieczorem stał się znowu młodym mężczyzną.
Do rezydencji Roberta Mausa na River Road pojechał taksówką. Maus House znajdował się daleko za rozległym centrum handlowym, za karczmą „Seafood Hut" Joego Pike'a, otoczoną akrami parkingu, za torem rolkowym, za tartakiem. Między przystanią dla małych jachtów a klubem tenisowym stał olbrzymi stos kamieni. Qwilleran widział go wcześniej i zgadywał, że musi to być ośrodek jakiegoś ekscentrycznego kultu. Budynek stał tyłem do głównej drogi, samotny i tajemniczy, za żelaznym ogrodzeniem i dwoma akrami zaniedbanego trawnika. Przypominał egipską świątynię zniszczoną podczas przenoszenia i niezdarnie odbudowaną. Pylony okalające masywne drzwi równie dobrze mogły być wykute nad Nilem, ale reszta architektonicznych detali pozbawiona była charakteru: kominy w stylu tych budowanych w Georgii, fabryczne okna na wyższym piętrze, garaż dobudowany z jednej strony domu i nowoczesna wiata z drugiej, kilka wyjść ewakuacyjnych, gzymsów, okapów, rynien, a wszystko to w niewłaściwych miejscach.
Qwilleran odszukał kołatkę i pozwolił jej opaść z dźwięcznym brzęknięciem. Potem czekał zrezygnowany - kiszki grały mu marsza - aż w końcu ze skrzypieniem zawiasów otworzono drzwi.
To, co wydarzyło się przez następne pół godziny, niewiele miało sensu. Qwillerana przywitał młody szczupły mężczyzna o zuchwałym spojrzeniu i zabawnych bokobrodach, długich i kręconych. Mimo że nosił biały drelichowy uniform służącego, w jednym ręku trzymał na wpół pusty kieliszek szampana, w drugiej dłoni zaś miał papierosa. Szczerzył zęby jak głupi do sera.
- Witamy w Maus Haus - powiedział. - Ty musisz być tym gościem z gazety.
Qwilleran wszedł do zaćmionej pakamery, która pełniła funkcję foyer.
- Mickey Maus jest w kuchni - powiedział odźwierny.
- Jestem William. - Przełożył papierosa do ust, żeby wyciągnąć do Qwillerana rękę.
Qwilleran uścisnął dłoń sympatycznego boya, lokaja czy kimkolwiek on był.
- Tylko William?
- William Vitello.
Dziennikarz spojrzał uważnie na młodo-starą skrzacią twarz.
- Vitello? Przysiągłbym, że jesteś Irlandczykiem.
- Irlandzka matka, włoski ojciec. Cała moja rodzina to mieszanka - wyjaśnił William z uśmiechem od ucha do ucha. - Wejdź dalej. Wszyscy są w Wielkim Holu i piją na umór. Przedstawię cię gościom.
Poprowadził Qwillerana szerokim holem, tak ciemnym, że niezliczone lampy i świece umieszczone w lichtarzach nie zdołały rozproszyć panujących tam ciemności. Mimo to Qwilleran rozróżniał balustradę wspartą na egipskich kolumnach i olbrzymie schody strzeżone przez sfinksy. Podłogę i ściany wyłożono ceramicznymi kaflami w kolorze czekoladowego brązu. Zniekształcone głosy odbijały się od gładkich powierzchni, rozbrzmiewając strasznym echem.
- Upiorne miejsce... Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że to mówię - powiedział Qwilleran.
- Nie wyobrażasz sobie nawet, jak upiorne - poinformował go William. - To kompletna architektoniczna porażka.
Na środku holu, pod stylowym sufitem nakryto do kolacji długi stół, ale goście raczyli się drinkami pod balkonem, który zapewniał pewne minimum przytulności.
- Szampan czy sherry? - zapytał William. - Sherry to prawdziwa bomba, muszę cię ostrzec.
- Pomińmy drinka - powiedział Qwilleran, sięgając do kieszeni po tytoń i fajkę, z nadzieją, że dym zagłuszy ssanie w żołądku.
- Dzisiejsza impreza nie jest duża. Większość ludzi mieszka tu, na miejscu. Chcesz poznać jakieś dziewczyny? - William odwrócił gwałtownie głowę w kierunku dwóch brunetek.
- Mieszkają tu? Jaki właściwie interes prowadzi Maus?
Służący zagwizdał z lubością.
- Nie wiedziałeś? To zakręcona stancja. Kiedyś było to prawdziwe centrum sztuki - studia na balkonie i duża pracownia ceramiczna na tyłach domu, ale to było, zanim Mickey Maus przejął to miejsce. Sam korzystam z tutejszej dobroczynności. Chodzę do szkoły sztuk pięknych, dostaję wikt i opierunek w zamian za pomoc przy domu i pracę fizyczną.
- Koszenie trawnika nie należy chyba do twoich obowiązków - Qwilleran kiwnął głową w kierunku zaniedbanego frontowego trawnika.
William wybuchnął kolejną salwą śmiechu i klepnął dziennikarza po plecach.
- Chodź, poznasz Hixie i Rosemary. Ale uważaj na Hixie, poluje na męża.
Dwie kobiety stały przy kredensie, na którym ustawiono półmiski z przekąskami. Rosemary Whiting była niebrzydką stonowaną kobietą w nieokreślonym wieku. Hixie Rice była młodsza, pulchniejsza, bardziej głośna i miała dłuższe rzęsy.
Hixie zajęta była sączeniem szampana i przeżuwaniem kanapki, co nie przeszkadzało jej jednocześnie plotkować wysokim monotonnym głosem.
- Szaleję za czekoladą! Kremy z masła czekoladowego, ciasteczka posypane czekoladą, ciasta z czekoladową polewą, murzynek, szaleję za wszystkim, co jest z czekolady, trzech szklanek cukru i pół kilograma masła. - Przerwała, żeby wepchnąć sobie w usta ostrygę zawiniętą w bekon.
Tej Hixie było całkiem sporo, zauważył Qwilleran. Jej ciało pęczniało na wszystkie strony, na ile pozwalała na to ściśle dopasowana pomarańczowa sukienka. Włosy były nastroszone jak czekoladowy suflet okalający uśmiechniętą kluchowatą twarz.
- Kawioru? - mruknęła Rosemary, podsuwając Qwilleranowi półmisek.
Ten wziął głęboki oddech i stanowczo odmówił.
- Ma dużo witaminy D - dodała.
- Mimo to dziękuję.
- Mickey Maus - zaczął William - ma bzika na punkcie masła. Jedyny raz, kiedy stracił nad sobą panowanie, to wtedy, gdy urządzaliśmy mały brunch i zostało nam tylko półtora kilograma masła. Po prostu spanikował.
- Niestety, tłuszcze zwierzęce... - zaczęła Rosemary miękkim głosem, lecz Hixie przerwała jej.
- Jem dużo, bo jestem sfrustrowana. Ale wolę być tłusta i wesoła niż chuda i zrzędliwa. Musisz przyznać, że mam pogodne usposobienie - zatrzepotała rzęsami i sięgnęła po następną kanapkę. - Co dziś mamy w menu, Willie?
- Niewiele. Zupę-krem z rukwi wodnej, mule w galarecie, nadziewaną pierś kurczaka zapieczoną w cieście, duszoną endywię - nie cierpię endywii - grillowane pomidory w curry, sałatę rzymską i naleśniki suzette.
- Coś takiego Charlotte nazwałaby „czymś na ząb" - zauważyła Hixie.
William wyjaśnił Qwilleranowi:
- Charlotte nigdy nie je normalnych posiłków, tylko, jak to nazywa,'„coś na ząb". Charlotte jest tam, to ten stary babsztyl z białymi włosami i dwoma kilogramami biżuterii.
Kobieta z włosami jak wata cukrowa opowiadała coś zapamiętale dwóm brzuchatym dżentelmenom, którzy słuchali jej bardziej z grzeczności niż z zainteresowania. Qwilleran rozpoznał w nich braci Pennimanów, członków Miejskiego Komitetu Sztuk. To oni wyłożyli pieniądze na „Morning Rampage", ufundowali szkołę sztuk pięknych i sfinansowali system parków miejskich.
Po Wielkim Holu przechadzał się nerwowym krokiem jeszcze jeden dziwnie znajomy mężczyzna. Miał pogrążoną w zadumie przystojną twarz, którą rozpromieniał uśmiech, ilekroć drogę zastąpiła mu jakaś kobieta. To, co od razu uderzało w jego wyglądzie, to ogolona na łyso głowa.
Qwilleran, przyglądając się pozostałym gościom, zauważył atrakcyjną rudą kobietę w oliwkowym spodnium... i młodego mężczyznę z kozią bródką, a potem zobaczył ją. Przez moment zapomniał o oddychaniu.
„Niemożliwe!" - powiedział do siebie.
Ale nie było mowy o pomyłce. Ta sama drobna postać, bujne kasztanowe włosy i prowokacyjny jednostronny uśmiech.
W tej właśnie chwili ona odwróciła się w jego stronę i wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. Poczuł dreszczyk przeszywający mu górną wargę i dotknął wąsów. Ruszyła w jego stronę po kafelkowej podłodze, sunąc lekko jak kiedyś. Tak jak kiedyś szeleściła jej suknia. Zwołała melodyjnym głosem:
- Jim Qwilleran! To naprawdę ty?
- Joy! Joy Wheatley!
- Nie do wiary! - przyjrzała mu się i wpadła mu w ramiona.
- Niech ci się przyjrzę, Joy. Nic się nie zmieniłaś.
- O tak, zmieniłam się.
- Ile to już lat?
- Proszę, nie licz. Podobają mi się twoje wąsy, Jim. Zmężniałeś.
- Chciałaś powiedzieć utyłeś. Jesteś uprzejma. Zawsze byłaś.
Odsunęła się.
- Nie zawsze, strasznie mi wstyd za to, co zrobiłam.
Przyjrzał się jej z bliska i poczuł, że dusi go kołnierz.
- Nie spodziewałem się, że cię jeszcze zobaczę, Joy. Co ty tu robisz?
- Mieszkamy tu od stycznia. Mój mąż i ja kierujemy pracownią ceramiczną na tyłach budynku.
- Jesteś zamężna? - Rosnące nadzieje Qwillerana rozpłynęły się jak mgła.
- Teraz nazywam się Graham. A co ty tu robisz, Jim?
- Nikt nie nazywa mnie już Jim. Od dwudziestu lat mówią na mnie Qwill.
- Nadal piszesz Qwilleran przez „w"?
- Tak, i nadal przyprawia to maszynistki i korektorów o niestrawność.
- Żonaty?
- Obecnie nie.
- Nadal piszesz?
- Od roku pracuję dla „Daily Fluxion". Nie widziałaś mojego nazwiska?
- Nie czytam za dużo, nie pamiętasz? Poza tym mój mąż nie cierpi krytyka sztuki z „Daily Fluxion", więc kupuje „Morning Rampage".
- Powiedz mi, Joy, gdzie ty się podziewałaś przez wszystkiete lata?
- Głównie w Kalifornii, aż do czasu, kiedy pan Maus zaproponował nam poprowadzenie tutejszej pracowni... Tyle jest do powiedzenia! Musimy... kiedy możemy...?
- Joy - Qwilleran zniżył głos - czemu uciekłaś?
Westchnęła i rozejrzała się najpierw na jedną, potem na drugą stronę.
- Porozmawiamy o tym później. Myślę, że najpierw powinieneś poznać mojego męża... Zanim okrutnie porywczy pan G. podniesie larum - dodała z sarkastycznym uśmiechem.
Qwilleran spojrzał na drugi koniec sali, skąd wysoki mężczyzna o kanciastych rysach przyglądał się im badawczo. Dan Graham był posiadaczem wyblakłych rudych włosów, wydatnego jabłka Adama i piegowatej skóry naciągniętej na wydatne kości twarzy i rąk. Wytarta sztruksowa marynarka, niewyprasowana koszula i sandały na gołych stopach miały, jak się domyślał Qwilleran, wyrażać artystycznego ducha, ale efekt był przeciwny, mężczyzna robił wrażenie zrezygnowanego i zaniedbanego. Ale okrutnie porywczego?... Nie.
Kiedy Joy przedstawiła Qwillerana jako „starą miłość", Graham ozięble skinął na powitanie. Powiedziała to jakoś ostro - nie zaczepnie, tylko jakby chciała dotknąć męża, pomyślał Qwilleran. Oj, nie wszystko się między nimi układa. Było mu głupio, że to spostrzeżenie sprawiło mu przyjemność.
- Znałem pańską żonę z Chicago, kiedy byliśmy dzieciakami. Byłem chłopakiem z naprzeciwka. Teraz piszę dla „Daily Fluxion" - zwrócił się do Dana Grahama.
Graham wymamrotał coś. Mówił szybko i połykał wyrazy.
- Przepraszam, nie usłyszałem - powiedział Qwilleran.
- Przygotowujemy się do wystawy. Może mógłby pan nas zareklamować.
- To będzie pokaz w stylu „mąż i żona". Mam nadzieję, że będziesz na otwarciu, Jim.
- Nie myśl nawet o waszym krytyku - wymamrotał jej mąż. - Jego recenzje są guzik warte.
- Nikt nie kocha krytyków sztuki. To jedyna robota w gazecie, jakiej bym się nie podjął. A tak poza tym, jak się panu podoba na Środkowym Zachodzie, panie Graham?
- Nie dałbym złamanego grosza za to miasto - powiedział garncarz. Ucho Qwillerana stopniowo oswajało się z potokiem słów, jaki wylewał się z ust Dana i z jego liberalnym użyciem niemodnych klisz i powiedzonek. - Spodziewam się pracy w Nowym Jorku, ewentualnie - może Europa.
- No cóż, ja bardzo lubię tę część kraju - powiedziała z naciskiem Joy. - Chciałabym tu zostać.
Jej zawsze wszystko się bardzo podobało. Qwilleran pamiętał ten niepohamowany entuzjazm.
Graham spojrzał z rozdrażnieniem na stół.
- Niech mnie kule biją! Kiedy dostaniemy jakieś żarcie? Zjadłbym konia z kopytami - tu zamachał pustym kieliszkiem po szampanie. - Tutejsza obsługa narobi człowiekowi apetytu, ale żałuje bąbelków.
- Uwierzycie - zwrócił się do wszystkich Qwilleran - że nie spotkałem jeszcze naszego gospodarza?
Joy ujęła go za rękę.
- Nie? Zabiorę cię do kuchni. Robert Maus jest aniołem.
Poprowadziła go przez niski korytarz na tyłach Wielkiego Holu, ściskając jego palce i przysuwając się bliżej, niż to było konieczne. Świadomie szli w milczeniu.
Kuchnia była dużym malowniczym pomieszczeniem, pachniała winem i przyprawami. Z wykładaną kaflami podłogą, jasnym sufitem i głębokim kominkiem przypominała Qwilleranowi kuchnie, jakie widywał w Normandii. Miedziane garnki, pęczki suszonego kopru i rozmarynu rozwieszone były wysoko na hakach. Noże i tasaki ułożono rzędem w dębowym stojaku. Na półkach stały patelnie do smażenia omletów, naczynia na suflety, miedziane misy i rondle do ryb, koszyki na sałatę i kilka innych tajemniczych przedmiotów, które niewtajemniczonym przypominały o ezoterycznych arkanach sztuki kulinarnej.
Nad całą tą sceną dominował postawny mężczyzna w średnim wieku ubrany w nieskazitelnie białą koszulę, zachowawczy krawat i złote spinki wpięte w mankiety. Biła z niego godność Sądu Najwyższego. Dodatkowo pochylał się lekko do przodu, co dodawało mu wdzięku. W pasie przewiązał ręcznik i zagniatał ciasto.
Kiedy Joy Graham dokonała prezentacji, Robert Maus pokazał przepraszającym gestem pokryte mąką ręce i po chwili wahania odezwał się wyważonym tonem:
- Jak... się pan miewa?
Asystowała mu kobieta w białym uniformie, której pełnym szacunku tonem wydawał krótkie polecenia:
- Proszę rozmrozić... jeśli pani może, proszę przygotować patelnię... A teraz kurczak, pani Marron. Dziękuję pani.
Zaczął obierać z kości pierś kurczaka sprawnymi cięciami zabójczego noża.
- W pana rękach taka broń to nie żarty - powiedział Qwilleran.
Maus westchnął ciężko, zanim odpowiedział.
- Według mnie jest najbardziej... odpowiednia - tu przebił mięso nożem, a następnie uderzył drgającą bestię płaską stroną ostrza. - Proszę o szalotki, pani Marron.
- To niesamowity budynek - zauważył Qwilleran. - Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
Adwokat ważył przez chwilę słowa w myślach zanim wydał werdykt.
- Nie będę nierozsądny, jeśli nazwę go... architektonicznym horrorem - powiedział. - Z pełnym szacunkiem, należnym mecenasowi sztuki, który go zbudował, każdy przyzna, że... jego entuzjazm i środki finansowe przeważyły nad... poczuciem estetyki.
- Ale apartamenty na górze są urocze - wtrąciła Joy. - Czy mogę zabrać Jima na balkon, panie Maus?
Skinął z wdziękiem głową.
- Jeśli sprawi to pani przyjemność. Mam powody sądzić, że drzwi do apartamentu numer sześć... są otwarte.
Qwilleran nigdy nie widział niczego, co mogłoby się równać z szóstką. Studio, do którego weszli, było wysokie na dwa piętra, z czego połowę ściany stanowiło okno, składające się z wielu małych szybek. Pomarańczowy blask wiosennego zachodu słońca zalewał pokój, a trzy witrażowe okna nad biurkiem tworzyły oddzielne tęcze.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Podobają mi się te meble!
Były masywne, z wyglądu niemal średniowieczne, udekorowane przytłaczającymi rzeźbieniami, z elementami z kutego żelaza.
- Należą do Hama Hamiltona- powiedziała mu Joy.
- Podniecające, co? Zaproszę go, jak tylko dowiemy się, gdzie zamieszka.
- Masz na myśli to, że się wyprowadza?
- Przenoszą go na Florydę. Zaopatruje w żywność sieć sklepów spożywczych.
Qwilleran obejrzał pokój z zazdrością. Jego uwagę przykuł szczególnie szeroki fotel z obiciem w odważną biało-czarną kratę, rząd wbudowanych regałów na książki i dziw nad dziwami, dywanik z futra niedźwiedzia polarnego.
- Czy to miejsce jest do wynajęcia? - spytał.
Joy zatańczyła z radości, słysząc to pytanie.
- Och, Jim! Jesteś zainteresowany? Chciałbyś tu zamieszkać?
- To zależy od ceny i kilku innych rzeczy. - Miał na myśli Koko i Yum Yum.
- Musimy natychmiast spytać pana Mausa.
To była Joy, którą pamiętał. Natychmiastowa decyzja i działanie do utraty tchu.
- Czekaj, po kolacji. Daj mi to przemyśleć.
- Och, Jim! - wykrzyknęła, zarzucając mu ręce na szyję. - Tyle o tobie myślałam przez te wszystkie lata.
Poczuł bicie jej serca i wyszeptał:
- Czemu zniknęłaś? Dlaczego mnie tak zostawiłaś? Dlaczego nigdy nie napisałaś, nie wyjaśniłaś?
Odsunęła się.
- To długa historia. Teraz zejdźmy lepiej na kolację. - Obdarzyła go tym jednostronnym uśmiechem, który niezawodnie sprawiał, że serce przestawało mu bić.
Stół zastawiony był ciężką ceramiczną zastawą i cynowymi naczyniami ustawionymi na gołych dębowych deskach. Całość oświetlona była świecami w masywnych kutych świecznikach z żelaza. Qwilleran odnalazł swoje miejsce między Hixie Rice i białowłosą kobietą, która przedstawiła się jako Charlotte Roop. Joy usiadła przy drugim końcu stołu, między Basilem a Bayleyem Pennimanem, i mogła porozumiewać się z Qwilleranem tylko za pomocą oczu.
Naprzeciwko niego usiadł łysy brutal o złotoustym uśmiechu. Mężczyzna prawie wstał i przechylił się przez stół, trzymając prawą rękę na sercu.
- Jestem Max Sorrel.
- Jim Qwilleran z „Daily Fluxion". Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy?
- Jestem właścicielem restauracji „Golden Lamb Chop".
- Tak, jadłem tam raz kolację.
- Czy zamówił pan nasz jagnięcy karczek? To nasza specjalność. Tracimy pieniądze na każdej sztuce, którą serwujemy. - Restaurator mówił, polerując niezmordowanie swoje sztućce serwetką.
Podniesiono łyżki. Qwilleran spróbował zupy z rukwi, okazało się, że jest niezmiernie delikatna, ale nie czuł nieprzezwyciężonego pragnienia, żeby zjeść ją do końca. Uczucie uniesienia zagłuszyło apetyt. Jego oczy i myśli zwracały się ku Joy. Teraz już rozumiał, dlaczego zawsze podobały mu się kobiety o przezroczystej skórze i długich włosach. Tego wieczoru Joy zaplotła swoje bujne włosy w warkocz i upięła go w koronę wokół głowy. Jej prześwitująca suknia przypominała mu, jak droczył się z nią o resztki zasłon, z których szyła różne romantyczne i niepraktyczne ubrania. Była wtedy zwariowanym dzieciakiem!
William zebrał miseczki po zupie, podchodząc z prawej strony siedzących, a podał mule po ich lewej stronie. Nalał wino, gwiżdżąc na fałszywą nutę. Kiedy skończył podawać, zasiadł z gośćmi do stołu i pokierował rozmową w swoim najbliższym towarzystwie.
- Nieortodoksyjny układ - Qwilleran zagadnął Hixie.
- Robert jest bardzo łagodny - powiedziała. - Robi wrażenie staromodnego, ale to jagnię w ludzkiej skórze, uwierz mi. Czy mogę prosić o trochę masła?
- Jak to się stało, że pani tu zamieszkała?
- Jestem copywriterem w agencji, która zajmuje się spisami żywności. Musi się pan w jakiś szczególny sposób interesować jedzeniem, inaczej Robert nie wynajmie panu mieszkania. Panna Roop na przykład zarządza restauracją.
- Tak, to prawda, prowadzę jedną z restauracji Heavenly Hash House - powiedziała kobieta z prawej, kręcąc swoimi licznymi bransoletami. Była to mała, żywiołowa osoba, zbliżająca się prawdopodobnie do emerytury, obwieszona do przesady przeciętną, teatralną biżuterią. - Zaczęłam pracować dla pana Hashmana prawie czterdzieści lat temu. Przedtem byłam sekretarką u starszego pana Pennimana, więc znam się co nieco na biznesie prasowym. Uwielbiam ludzi z gazety! Znają tyle słów... Może pan potrafi mi pomóc - z zewnętrznej kieszeni przepastnej torby wyjęła krzyżówkę. - Czy zna pan słowo na pięć liter, synonim miłości, na „a"?
- Niech pani spróbuje „a-g-a-p-e" - zasugerował Qwilleran.
Panna Roop zmarszczyła z dezaprobatą czoło.
- Agape?
- To greckie słowo.
- Niesamowite! Jest pan genialny! - Z zadowoleniem wpisała słowo ołówkiem w pionowe kratki.
Podano kurczaka i znów Qwilleran nie miał trudności z powstrzymaniem się od jedzenia. Bawił się nim i przysłuchiwał się rozmowom.
- Zdawałeś sobie sprawę, że trufle sprzedają teraz po stopięćdziesiąt dolarów za kilogram? - zauważył Sorrel.
Ruda mówiła:
- Mountclemens był oszustem, wiecie o tym. Jego słynna zupa z homarów była przygotowana naprędce ze składników z puszki.
- Mam świetną zabawę, myszkując na poddaszu tego domu. Znalazłam listy i notesy zgromadzone w starej żardinierze - powiedziała Joy Basilowi Pennimanowi.
- Możesz dodać garść kiełków pszenicy prawie do wszystkiego. To jest nadzwyczaj zdrowe - zapewniała Rosemary Whiting.
- Wszyscy wiedzą, że koktajl z krewetek jest declasse - oznajmiła Hixie.
Ruda ciągnęła:
- Słyszałam o pewnym cassoulet, które duszono czterdzieści lat.
A Joy dodała:
- Zdziwiłoby pana to, co znalazłam na strychu. Zasmuciłoby to kilka obecnych tu osób.
Mężczyzna z kozią bródką zdradzał kulinarny sekret:
- Zawsze ścieram ser ręcznie. A trochę obtartego naskórka poprawia smak asiago.
Sam Maus, na przedzie stołu, nie mówił nic, zatopiony w świecie swoich potraw. Próbował każdej krytycznie, wpatrując się w przestrzeń, smakował ją wargami i językiem. Raz odezwał się na głos:
- Moim zdaniem croute, trochę za krótko.
- Wręcz przeciwnie, jest wyśmienity - zapewniła go panna Roop i odwróciła się do Qwillerana. - Pan Maus jest wspaniałym kucharzem. Proszę sobie wyobrazić, że odkrył sposób pieczenia prosięcia bez usuwania gałek ocznych!
- Ludzie, a czy zdajecie sobie sprawę - Qwilleran podniósł głos, żeby zwrócić na siebie uwagę - że pani Graham jest także wyśmienitą kucharką? Wymyśliła bananowe ciasto, kiedy miała siedemnaście lat, i wygrała kulinarny konkurs stanowy.
Joy oblała się atrakcyjnym rumieńcem.
- Obawiam się, że to były dziecięce łakocie: banany, kokos, truskawki, czekolada, orzechy, galaretki i bita śmietana.
- Nic nie wiem o jej umiejętnościach kucharskich - powiedział Max Sorrel - ale jest cholernie dobrym ceramikiem. To ona zrobiła ten serwis obiadowy - uderzył widelcem w talerz.
- To bardzo uprzejme ze strony pana Mausa, że zechciał mi zlecić tak cudowne zadanie - powiedziała Joy.
Qwilleran spojrzał na talerze o grubej fakturze, w kolorze srebrzystej szarości, nakrapianej i obramowanej brązem.
- To znaczy, że zrobiłaś wszystkie te talerze? Ręcznie? Ile?
- Cały serwis na dwadzieścia cztery osoby.
Sorrel błysnął w jej kierunku zwycięskim uśmiechem.
- Są cudowne, kochanie. Gdybym był milionerem, pozwoliłbym ci robić wszystkie naczynia do mojej restauracji.
- Jesteś słodki, Max.
- Ile czasu ci to zabrało? - spytał Qwilleran.
- Hmmm... trudno powiedzieć... - zaczęła Joy.
- To jeszcze nic - wtrącił nagle podniesionym głosem Dan Graham. - Na Wybrzeżu zrobiłem kiedyś serwis z sześciuset części na jeden z dużych planów filmowych.
Wypowiedź Dana zgasiła rozmowy przy stole. Wszystkie głowy nachyliły się zgodnie nad sałatką. Nagle każdy próbował wyłowić liść rzymskiej sałaty.
- Powiem wam więcej - uparcie kontynuował Graham. - Wedgwood wykonał serwis dla carycy Katarzyny Wielkiej składający się z dziewięciuset sześćdziesięciu dwu części.
Przy stole panowała cisza, aż w końcu głos zabrał William.
- Są chętni na brydża po kolacji? To odwróci wasze myśli od trawienia.
Rozdział trzeci
Kiedy Qwilleran po powrocie do domu oznajmił owdowiałej właścicielce, że się wyprowadza, pani Cobb płakała trochę, a gdy w ramach rekompensaty wręczył jej miesięczny czynsz, uroniła jeszcze kilka łez, ale pogodziła się z losem.
Czynsz u pana Mausa był wyższy od tego, który płacił na Zwinger Street, powiedział sobie jednak, że wyrafinowana kuchnia w sam raz pasuje do jego obecnego zlecenia i że kotom spodoba się dywanik z niedźwiedziej skóry. Poza tym nie krył przed sobą prawdziwej przyczyny przeprowadzki.
Kiedy wszedł do starego mieszkania, koty spały na sofie. Obudził je głaskaniem. Koko, nie otwierając oczu, polizał Yum Yum po nosie; Yum Yum polizała Koko po prawym uchu; Koko polizał łapkę, która okazała się być jego własna, a Yum Yum polizała rękę Qwillerana swoim szorstkim jak papier ścierny języczkiem. Dał im kilka galaretowatych ślimaków z kolacji u Mausa, a potem zadzwonił na domowy numer Archa Rikera.
- Arch, mam nadzieję, że nie jesteś już w łóżku - powiedział.
- Nigdy nie zgadniesz, kogo spotkałem dziś wieczorem... Joy!
Po drugiej stronie zapadła niewiarygodnie długa cisza.
- Nie! Joy Wheatley?
- Teraz nazywa się Joy Graham, wyszła za mąż.
- Co ona... ? Gdzie ją spotkałeś?
- Ona i jej mąż są artystami, przeprowadzili się tu z Kalifornii.
- Joy jest artystką?
- Są garncarzami. Mieszkają w pracowni ceramicznej na River Road, a ja wynająłem właśnie mieszkanie w tym samym budynku.
- Miej się na baczności! - ostrzegł go Arch.
- Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Jeśli chodzi o mnie, wszystko skończone.
- Jak wygląda?
- Świetnie. Ładna jak nigdy. I jest tą samą energiczną dziewczyną co dawniej. Najpierw działanie, potem myślenie.
- Wyjaśniła, co... albo dlaczego?
- Nie mieliśmy specjalnie okazji porozmawiać.
- To dopiero bomba, poczekaj, aż obudzę Rosie i jej o tym opowiem!
- Do zobaczenia jutro koło południa - powiedział Qwilleran.
- W drodze do biura wpadnę do Kipper and Fine, chcę obejrzeć wiosenne garnitury.
Ściągnął krawat, opadł na krzesło i pogrążył się w luźnych wspomnieniach: Joy piekąca chleb w kuchni swojej ciotki, gubiąca w cieście plaster; Joy przeszywająca sobie włosy maszyną do szycia. Jako chłopak pisał o niej wiersze: Joy... ukoi... boli. Qwilleran potrząsnął głową. To niewiarygodne.
We wtorkowe przedpołudnie, które pachniało wiosną, wydał część pieniędzy ze swojej nagrody na nową parę butów i garnitur o kroju ciut modniejszym od tego, który od jakiegoś czasu nosił. W południe zjadł lunch z Archem Rikerem, co przypomniało im stare chicagowskie czasy, kiedy obaj byli nieopierzonymi dziennikarzami i obaj umawiali się na randki, jeden z Rosie, drugi z Joy. Po południu pożyczoną od handlarza staroci furgonetką przewiózł swoje rzeczy do Maus Haus.
Koko i Yum Yum podróżowały w pudle po zupie w puszkach, w którym Qwilleran zrobił po obu stronach małe otwory. Całą drogę karton dudnił, kołysał się i rozbrzmiewał mruczeniem, syczeniem i prawdziwie kocią muzyką. Koko był mistrzem strategii. Kiedy tylko chciał pilnie zwrócić na siebie czyjąś uwagę, udawał, że morduje Yum Yum. Drobniutka kotka była w tym jego cichą wspólniczką, ale Qwilleran znał ich sztuczki i nie dawał się już nabierać.
Qwillerana i karton po zupie przywitała w progu Maus Haus pani Marron, gosposia. Była to kobieta o smutnej twarzy, pustych oczach i niezdrowej cerze. Zmęczonym krokiem poprowadziła ich do Wielkiego Holu, który teraz zalany był dziennym światłem wpadającym do pomieszczenia przez okna w suficie, trzy piętra powyżej.
- Wysprzątałam porządnie apartament numer sześć - powiedziała. - W zeszłym tygodniu William umył tam ściany. Wniesie na górę pańskie rzeczy, jak tylko wróci z uczelni.
Pokój tonął w kaskadach popołudniowego słońca, które wdzierało się do środka przez olbrzymie okno, potwierdzając nienaganną czystość panującą w pomieszczeniu. Kafelkowa podłoga błyszczała mieniącą się patyną, ciemne dębowe meble były wypolerowane, szybki w oknach lśniły. Pani Marron opuściła roletę, wynalazek z plecionego płótna, tak lubiany przez artystów w dawnych czasach, i zakomunikowała:
- Pan Maus nie powiedział mi nic na temat pańskich posiłków. Wszyscy tu pracują w innych godzinach. Przychodzą i wychodzą. Jedzą albo nie.
- Będę jadł śniadania i z dnia na dzień będę panią informował co do innych posiłków. Proszę mnie wziąć pod uwagę, przygotowując dzisiejszą kolację... A jak jest z telefonem? Jest podłączony?
- Powiem firmie telefonicznej, żeby wznowiła usługi - zapewniła pani Marron i nagle odskoczyła. - Co jest w tym pudełku?
Karton po zupie, który Qwilleran postawił na biurku, ogarnęły konwulsyjne wstrząsy, którym towarzyszyły nieziemskie wrzaski.
- Mam dwa syjamskie koty - wyjaśnił dziennikarz - i chcę mieć pewność, że nie wydostaną się z apartamentu, pani Marron.
- Czy są drogie?
- Dla mnie są bezcenne. I nie chcę, żeby im cokolwiek się stało. Proszę na nie uważać, jak przyjdzie pani sprzątać.
Kiedy gospodyni wyszła, Qwilleran zamknął drzwi, sprawdził zamek i klamkę, przetestował też zamknięcia trzech lufcików nad biurkiem. Sprawdził okno w łazience, pokrętła ogrzewania, wywietrzniki i wszystko inne, co mogłoby posłużyć zdesperowanemu kotu w ucieczce. Dopiero wtedy otworzył karton po zupie. Koty wyjrzały ostrożnie, kołysząc główkami na boki. Potem jak jeden mąż rzuciły się w kierunku skóry polarnego niedźwiedzia. Zaczęły się skradać. Opuściły ogony i przywarły brzuszkami do podłogi. Kiedy bestia nie ruszyła do ataku ani nie wycofała się, Koko odważnie wsadził swoją głowę w niedźwiedzią paszczę. Powąchał kły i przypatrzył się szklanym oczom. Yum Yum weszła delikatnie na futrzany dywan i już wkrótce tarzała się po białym futrze z widocznym upojeniem.
Doświadczone oko Qwillerana przepatrywało pokój w poszukiwaniu potencjalnych niebezpieczeństw. Qwilleran uznał, że pomieszczenie jest bezpieczne. Jego ciekawscy współlokatorzy nie będą w stanie rozedrzeć materaca, łóżko było rodzajem kapitańskiej koi zawieszonej między dwiema dużymi szafami. Nie było roślin, które Yum Yum mogłaby skubać. Lampa na biurku okazała się wystarczająco ciężka, żeby nie wywrócić się podczas kocich pościgów. Rozrywki dostarczyć mogły gołębie, siedzące na gzymsach naprzeciwko. Poza tym stojący w plamie słońca dębowy siół jadalny był idealnym miejscem na niebieską kocią poduszkę.
- Według mnie to miejsce jest w porządku - zwrócił się do kotów Qwilleran. - Co myślicie?
Odpowiedź nadeszła z łazienki, gdzie Koko piał z rozkoszy, delektując się wzmocnionym rezonansem swego i tak donośnego, przeszywającego głosu, jaki dawały kafelkowe ściany.
Także Qwilleran czuł się zaspokojony. W rzeczywistości ten stan uniesienia stanowił substytut kalorii, jakich odmówił sobie podczas lunchu. Od spotkania z Joy wczoraj wieczorem skurcze żołądka gdzieś zniknęły i już czuł się szczuplejszy. Zastanawiał się, czy Joy jest w pracowni i czy nie byłoby to niedyskretne, gdyby poszedł jej poszukać, i czy spotka ją przy kolacji.
Nagle przypomniał sobie o kurczaku w puszcze, którego miał w kieszeni płaszcza. W małej kuchni odnalazł otwieracz do puszek i zaczął układać kawałki kurczaka na ręcznie wykonanych glinianych talerzach, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. To było radosne pukanie. Czy to Joy? Pospiesznie postawił naczynie na podłodze łazienki, przywołał koty i zamknął przed nimi drzwi. Zanim otworzył, zdążył jeszcze spojrzeć w lustro, poprawić krawat i przygładzić ręką włosy. Przybrał przyjemny wyraz twarzy i gwałtownym ruchem otworzył drzwi.
- Cześć! - powiedział William, szczerząc w uśmiechu zęby.
Trzymał w ręku walizkę i karton książek.
- Ach, to ty - powiedział Qwilleran i jego twarz przybrała swobodny, trzeźwy wyraz. - Dzięki, rzuć je gdziekolwiek.
- Masz najlepsze lokum w całym budynku - zapewniał lokaj, przechadzając się po pokoju z dumą właściciela. - Ile zdziera z ciebie Mickey Maus?
- W furgonetce zostało jeszcze kilka kartonów - zwrócił się do niego Qwilleran. - I waga, duża, z kutego żelaza. Możesz je wnieść? - Zaczął rozpakowywać książki i układać je na półkach w jednym końcu pokoju.
- Masz niezły widok. Będziesz mógł oglądać wszystkie dzikie party na przystani... Grasz w brydża?
- Nie jestem dobrym graczem - wymamrotał Qwilleran.
- Hej, czy ty naprawdę czytasz te wszystkie ciężkie kawałki? - Chłopak podniósł tom Toynbeego, który Qwilleran kupił za dziesięć centów na pchlim targu. - Ja czytałem jedynie kryminały. .. Jezu, a to co?
Z łazienki dochodziło przeszywające uszy zawodzenie.
- Ich kuweta jest w furgonetce, i worek ze żwirkiem też. Lepiej przynieś to w pierwszej kolejności.
- Mogę je zobaczyć? - William ruszył w stronę łazienki.
- Poczekaj, aż wszystko wniesiemy - powiedział niecierpliwie Qwilleran. - Mogłyby wyskoczyć na korytarz, w nowych miejscach są trochę spięte.
- To musi być wspaniałe pracować w gazecie. Zajmujesz się morderstwami?
- Już nie. To nie moja działka.
- To co robisz?
Qwilleran był na wpół zirytowany, na wpół rozbawiony. Natarczywość chłopaka przypomniała mu jego młodzieńcze lata.
- Słuchaj no, historię mojego życia opowiem ci jutro - uciął. - Najpierw wnieśmy moje rzeczy. Potem chciałbym zajrzeć do pracowni.
- Nie lubią tam gości - powiedział William. - Wtedy kiedy pracują. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko byciu wyrzuconym na pysk...
Qwilleran nie zobaczył Joy aż do kolacji. Ponieważ do kolacji usiadło tylko sześć osób, posiłek podano przy dużym okrągłym stole, ustawionym w narożniku kuchni. Pana Mausa nie było, a panna Roop i Max Sorrel byli zajęci w swoich restauracjach.
Pokój przepełniony był aromatem pieczonej wołowiny, drew płonących w kominku i pikantnych perfum Joy. Z różem na policzkach i umalowanymi powiekami wyglądała lepiej niż kiedykolwiek.
Qwilleran ledwie spróbował kukurydzianego chowderu, zjadł połowę porcji wołowiny i brokułów z parmezanem, zrezygnował z rolady i zignorował zbożową papkę posypaną jakąś zieleniną.
- Wszystko jest wyśmienite - zapewnił panią Marron, która przygotowała posiłek - ale staram się trochę schudnąć.
Rosemary, ta nieśmiała, spojrzała na nietkniętą papkę na jego talerzu.
- Powinieneś zjeść bulgur, jest bardzo pożywny.
- Gotuje pan, panie Qwilleran? - zapytała Hixie.
- Tylko kilka smakołyków dla moich kotów.
Rozmowa przy stole nie kleiła się, Graham był nadąsany, a William pochłaniał potrawy, jakby to był ostatni posiłek w jego życiu. Qwilleran próbował zabawić towarzystwo opowieściami o Koko i Yum Yum.
- Wyczuwają zapach przez drzwi lodówki - powiedział. - Jeśli jest tam homar, nie tkną kurczaka; jeśli jest kurczak, nie wezmą do ust wołowiny. Łosoś cieszy się szczególnym uznaniem, nie pytajcie, skąd to wszystko wiedzą. Rano Koko dzwoni po śniadanie. Wchodzi łapką na tabulator maszyny do pisania i zwalnia mechanizm karetki, aż zadźwięczy dzwonek.
Jestem przekonany, że któregoś dnia nauczy się pisać.
Obecność Joy dodawała mu skrzydeł, ale im więcej mówił, tym wyraźniej wyczuwał w niej smutek.
W końcu powiedziała:
- Miałam kota, ale zniknął gdzieś kilka tygodni temu. Strasznie za nim tęsknię. Nazywał się Raku.
- Prawdopodobnie ktoś ukradł Blimpa. Blimp, tak ja go nazywałem - jej mąż odezwał się po raz pierwszy tego wieczoru. Wydawał się z siebie wyraźnie zadowolony.
- Co to był za kot? Wypuszczałaś go na zewnątrz?
- Nie, ale koty zawsze znajdą sposób, żeby się wyślizgnąć. To był duży szary kot, podpalany, o długiej sierści.
- Ludzie kradną koty i sprzedają je do laboratoriów, na eksperymenty - powiedział jej mąż.
Joy zacisnęła zęby.
- Na miłość boską, Dan, czy musisz znowu poruszać ten temat?
- To zaczyna być całkiem niezły interes. Kotnapping. - Dan rozejrzał się wokół, jakby w oczekiwaniu na wyrazy uznania za udany bon mot.
- To nie jest zabawne! - Joy odłożyła widelec i siedziała z zaciśniętymi pięściami. - To wcale nie jest zabawne!
- Przy okazji chciałbym zwiedzić pracownię, jeśli znajdzie pan czas - Qwilleran zwrócił się do jej męża.
- Nie przed wystawą - odparł ceramik, smutno potrząsając głową.
- Dlaczego nie? - wypaliła jego żona.
- O rany, to rozstraja nerwy, kiedy ktoś kręci się wkoło, a ty pracujesz!
Qwilleranowi zaś powiedział:
- To szczególny moment. Będę zajęty jak jednoręki tapeciarz ze świądem, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Joy odwróciła się do Qwillerana, jej głos brzmiał lodowato.
- Kiedy tylko będziesz miał ochotę zobaczyć pracownię, daj mi znać. Z przyjemnością pokażę ci moje ostatnie prace. - Posłała mężowi jadowite spojrzenie.
Zaległa nieprzyjemna cisza. Qwilleran próbował rozładować atmosferę, zwracając się jeszcze raz do Grahama.
- Mówił mi pan, że nie lubi krytyka sztuki z „Fluxion". Co konkretnie mu pan zarzuca?
- Guzik się zna na ceramice, jeśli pan rozumie, co mam na myśli.
- Był kuratorem muzealnym, zanim zaczął dla nas pisać.
Graham wydmuchał nos.
- To nic nie znaczy. Może zna się na afrykańskiej rzeźbie i flamandzkim malarstwie, ale książkę można by wypełnić tym, czego nie wie o ceramice, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. Po mojej ostatniej indywidualnej wystawie w Los Angeles znany krytyk powiedział, że moje wyroby są ucztą dla oczu i dreszczem dla opuszków palców. I zgadzam się z tym.
Joy zwróciła się do Qwillerana tonem, w którym wyczuwało się lekceważenie.
- Kiedy po raz pierwszy tu przyjechaliśmy, Dan włączył do ekspozycji kilka starych garnków i waszemu krytykowi to się nie spodobało.
- Nie oczekuję od krytyka, żeby był miły - powiedział jej mąż, a grdyka zaczęła mu drgać gwałtownie. - Oczekuję, że będzie się znał na swojej robocie.
- Opisał je tak, jak je widział. To wszystko, co potrafią krytycy. Wydaje mi się nawet, że jest całkiem spostrzegawczy - wtrącił się William.
- Och, William, przymknij się - wypaliła Joy. - Ty też nic nie wiesz o glinie.
- Przepraszam cię bardzo! - powiedział chłopak z udawanym oburzeniem. - Każdy, kto miesza podsypkę i wyrzuca potłuczone biskwitowe gzymsy razem z dobrymi, jest marnym garncarzem - zaprotestowała ostro.
- No, Dan powiedział mi, żeby...
- Nie słuchaj Dana, jest tak samo niechlujny jak ty. Czego cię uczą w tej szkole sztuk pięknych Pennimana? Jak robić papierowe kwiatki?
Qwilleran nigdy nie poznał Joy od tej strony. Jako dziewczyna bywała humorzasta, ale nigdy nie miała ciętego języka. Hixie zwróciła się do chłopaka kpiącym tonem.
- Nie daj się w to wciągnąć, Willie, kochanie. Twój urok osobisty jest rekompensatą za twoją głupotę.
- Kurczę, dzięki.
- Te sprzeczki nie wpływają zbyt dobrze na trawienie - wymamrotała Rosemary.
- Nie zwalaj winy na mnie - bronił się William. - To ona zaczęła.
Dan wstał i rzucił na stół serwetkę.
- Mam tego po dziurki w nosie! Straciłem apetyt.
- Duże dziecko! - mruknęła jego żona. - Zauważyłam, że skończył szarlotkę, zanim odegrał tę scenkę.
- Nie winię go - powiedziała Hixie. - Sprowokowałaś go.
- Dlaczego nie zajmiesz się własnymi sprawami i nie skupisz się na zapychaniu sobie ust, kotku? Tak dobrze ci to wychodzi.
- Widzisz? - Hixie zamrugała powiekami. - Chudzi są zawsze w złym nastroju.
- Doprawdy? - Rosemary zaprotestowała swym słabym głosem. - Czy musimy zachowywać się w ten sposób przed panem Qwilleranem?
Joy ukryła twarz w dłoniach.
- Przepraszam cię, Jim. Moje nerwy są w strzępach. Ja... Jestem przepracowana. Przepraszam. - Pospiesznie odeszła od stołu.
Reszta kolacji upłynęła przy sztucznie podtrzymywanej konwersacji. Hixie opowiadała o książce kucharskiej, którą właśnie pisze. Rosemary rozwodziła się nad zdrowotnymi właściwościami melasy, a William zastanawiał się, kto wygrał mecz piłkarski w Milwaukee.
Po kolacji Qwilleran zadzwonił na domowy telefon Archa, korzystając z publicznego aparatu w foyer.
- Jestem pewny, że trafiłem na coś w Maus Haus - powiedział, zniżając głos. - Wszyscy tutejsi mieszkańcy to jedna stuknięta rodzina, a Joy coś gnębi. Mówi, że jest zapracowana, ale wygląda mi to na kłopoty rodzinne. Chciałbym wyciągnąć ją na spotkanie z tobą i Rosie, dobrze by jej to zrobiło.
- Nie próbuj niczego, zanim nie będziesz wiedział, na czym stoisz - ostrzegł go Riker. - Jeśli to kłopoty małżeńskie, to mogą cię wykorzystywać do własnych rozgrywek.
- Joy nie zrobiłaby tego. Biedna mała! Ciągle mi się zdaje, że ma dwadzieścia lat.
- Co myślisz o jej mężu?
- To zadufany dupek!
- A spotkałeś kiedyś artystę, który by nim nie był? Wszyscy oni przeceniają swoją wartość.
- Ale jest w nim coś godnego współczucia. Z tego, co wiem, gość ma talent. Nie widziałem jeszcze jego prac. Ktoś powiedział o nim, że to niedomyty garncarz, cokolwiek by to miało znaczyć.
- Nie brzmi to za dobrze... A co z twoją nową kolumną? Masz zamiar napisać o Mausie?
- Jeśli go przyszpilę. Jest dzisiaj na spotkaniu SZG, Stowarzyszenia Zasłużonych Gastronomów. Zgraja kulinarnych snobów.
- Qwill - powiedział Riker poważnym tonem. - Uważaj na siebie, dobrze? Z Joy...
- Nie jestem dzieckiem, Arch.
- No wiesz, jest wiosna i w ogóle.
Rozdział czwarty
Kiedy Qwilleran wrócił do szóstki, zastał Koko i Yum Yum pogrążone w morderczej walce z niedźwiedzią skórą, którą zagoniły w róg pokoju. Biedna bestia, bezbronna wobec zdeterminowanych syjamczyków, prześlizgnęła się po kafelkowej podłodze i skuliła z rozdziawioną paszczą i wygiętym grzbietem pod masywnym rzeźbionym biurkiem.
Dał kotom reprymendę i przeciągnął dywan na właściwe miejsce przed kapitańskim łóżkiem, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Mimo wcześniejszych obietnic, jakie sobie składał, serce podskoczyło mu do gardła, kiedy zobaczył Joy stojącą w progu. Włosy spływały jej do pasa, miała na sobie coś prześwitującego w kolorze zielonego jabłka. Oczy miała spuchnięte, ale dawny spokój powrócił.
Uśmiechnęła się tym swoim zabawnym półuśmiechem i zajrzała nieśmiało do mieszkania.
- Masz towarzystwo? Wydawało mi się, że mówiłeś do kogoś.
- To do kotów. Kiedy się mieszka samemu, chce się czasem usłyszeć swój własny głos, a one są dobrymi słuchaczami.
- Mogę wejść? Dzwoniłam do ciebie, ale masz niepodłączony telefon.
- Pani Marron powiedziała, że zadzwoni do tych od telefonów.
- Lepiej zrób to sam. W jej rodzinie wydarzyła się tragedia, jeszcze się po tym nie otrząsnęła. Zapomina dodać ziemniaków do placków ziemniaczanych. Wlewa płyn do zmywania do zupy. Potruje nas wszystkich, zanim dojdzie do siebie.
Joy w zwiewnej tiulowej sukni wpłynęła do pokoju, otoczona mgiełką cynamonowych perfum.
- Jakie piękne koty! - Wzięła Koko na ręce, a on, ku zdziwieniu, ale i zadowoleniu Qwillerana, nie zaprotestował.
Koko należał do mężczyzny i nie przywykł do czułości. Joy podrapała czułe miejsce za uszami kota i masowała wierzchołek jego łepka swoją brodą. A Koko mruczał, mrużył oczy i odwracał uszy na lewą stronę.
- Spójrz na niego, stary rozpustnik! - roześmiał się Qwilleran. - Myślę, że podoba mu się twoja zielona sukienka... Mnie zresztą też.
- Koty nie rozróżniają kolorów - powiedziała Joy. - Wiedziałeś o tym? Weterynarz Raku mi to powiedział. - Westchnęła i przytuliła mocno Koko, chowając twarz w futerko wokół jego szyi. - Sierść Koko pachnie czymś dobrym do jedzenia.
- To zapach naszego poprzedniego mieszkania. Zawsze kiedy był włączony piec, panował tam zapach pieczonych kartofli. Zdaje się, że kocia sierść łapie domowe zapachy.
- Tak, wiem. Futerko Raku pachniało mokrą gliną. - Joy zacisnęła powieki i załkała. - To był taki kochany mały przyjaciel. Dobija mnie to, że nie wiem, co się z nim stało.
- Dawałaś ogłoszenie?
- I to w obydwu gazetach, nikt nie zadzwonił, z wyjątkiem jednego wariata - facet próbował zmieniać głos... Sprawdzaj, czy koty są zawsze wewnątrz, dobrze?
- O to się nie martw. Trzymam je w zamknięciu i pod kluczem. Bardzo dużo dla mnie znaczą.
Joy wyjrzała przez okno. Czarna rzeka płynęła między dwoma oświetlonymi brzegami. Wzdrygnęła się.
- Nienawidzę wody. Kilka lat temu miałam wypadek na łodzi. Do tej pory mam koszmary, śni mi się, że tonę.
- Mówiono mi, że kiedyś była to piękna rzeka. Teraz jest zanieczyszczona.
- W naszym mieszkaniu ja zawsze spuszczam rolety, żeby nie patrzeć na rzekę, a Dan je podnosi.
Qwilleran zrozumiał aluzję i opuścił żaluzje.
Joy, trzymając Koko na ramieniu, zaczęła przechadzać się po pokoju, jakby w poszukiwaniu informacji o życiu prywatnym Qwillerana. Dotknęła jego czerwonego szlafroka w kratę, przewieszonego przez jedno z hiszpańskich rzeźbionych krzeseł. Podziwiała płaszcz nieprzemakalny, zaczepiony na jednym z regałów. Przyjrzała się tytułom na półkach.
- Przeczytałeś wszystkie te książki? Jesteś taki mądry. - Na biurku obejrzała dokładnie staroświecki pulpit do czytania i poszarpany słownik, maszynę do pisania i włożoną w nią kartkę papieru. - Co to znaczy? Te inicjały - SW?
- To Koko, chyba zamawia śniadanie. Stek Wellington, jak sądzę.
Joy roześmiała się. Był to długi melodyjny trel.
- Och, Jim, masz bujną wyobraźnię.
- Cieszę się, że znów się śmiejesz, Joy.
- Dobrze jest się śmiać, uwierz mi. Od tak dawna tego nie robiłam. Słuchaj, co jest z tym drugim kotem?
Yum Yum wycofała się do najdalszego kąta pokoju i piszczała żałośnie, aż Koko zeskoczył z ramienia Joy i poszedł ją pocieszyć.
- Zazdrosna - powiedział Qwilleran.
Koty wymieniły współczujące liźnięcia. Yum Yum zacisnęła oczy, podczas gdy Koko przesuwał swój długi różowy języczek po jej oczach, nosie, wąsach, a potem znów zaczęła się żalić.
Joy przestała krążyć po pokoju i rozciągnęła się na poręczy dużego kraciastego fotela.
- Gdzie jest dzisiaj Dan? - zainteresował się Qwilleran.
- Wyszedł. Jak zwykle!... Oprowadzić cię po pracowni?
- Nie chcę sprawiać kłopotów. Jeśli on sobie tego nie życzy. ..
- Jest śmieszny! Odkąd tu przyjechaliśmy, robi wielką tajemnicę z naszej pracy. Pomyślałby kto, że otaczają nas szpiedzy, którzy tylko czyhają, żeby ukraść nasze pomysły! - Pod wpływem impulsu Joy zeskoczyła z poręczy fotela. - Chodź. Ceramika na wystawę jest zamknięta, a Dan ma klucz, ale mogę pokazać ci warsztat, koło garncarskie i piec.
Zeszli na dół do Wielkiego Holu, potem wzdłuż kuchennego korytarza do pracowni ceramicznej. Ciężkie stalowe drzwi otwierały się na zasnuty pyłem niski pokój. Drobny pył jak welon pokrywał podłogę, stoły, półki, gipsowe formy, potłuczone naczynia, zeszyty i czerepy garnków opatrzone tajemniczymi tabliczkami. Kurz nadał pomieszczeniu jakąś upiorną bladość.
- Co to za historia z tym tajemniczym samobójstwem, które się tu wydarzyło? - zapytał Qwilleran.
- W rzece utopił się artysta, dawno temu, ludzie mówią, że to było morderstwo. Przypomnij mi, żebym ci o tym później opowiedziała. Mam interesujący nowy wątek w tej sprawie.
Poprowadziła Qwillerana do dużego, przygnębiającego miejsca, gdzie pachniało stęchlizną i ziemią. Wszystko było wymazane błotem.
- To jest przechowalnia gliny. Wyposażenie pracowni jest bardzo stare i prymitywne. Ten duży cylinder to mieszarka do przygotowania gliny. Przechowujemy ją w pojemnikach pod podłogą albo formujemy z niej duże placki na prasie. Później rozdrabnia się je w kruszarce i nadaje formę bochenków, które składujemy w tych dużych puszkach.
- Musi być jakiś prostszy sposób - zaryzykował Qwilleran.
- Każdy etap ma jakiś cel. Pięćdziesiąt lat temu był tu duży ruch. Teraz wykonujemy trochę kafli na zamówienie architektów i rzeźby ogrodowe dla projektantów krajobrazu, plus oczywiście nasze własne prace. - Joy przeszła do mniejszego pomieszczenia. - To nasze studio, a to moje koło garncarskie. - Usiadła na oblepionej gliną ławce i nogą wprawiła w ruch koło. - Wrzucasz porcję gliny na koło i toczysz z niej naczynie, podczas gdy tarcza się obraca.
- Wydaje się, że to ciężka robota.
- Koła tego typu znane były w starożytnym Egipcie - powiedziała Joy. - Mamy kilka elektrycznych kół, ale praca na tym tradycyjnym wydaje mi się bardziej intymna.
- To ty zrobiłaś tę dużą kwadratową wazę z kleksami gliny na wierzchu?
- Nie, to jedno z gównianych naczyń Dana, które tak się nie podobały waszemu krytykowi. Chciałabym ci pokazać moje ostatnie prace, ale niestety są zamknięte. Zresztą może to dobrze. Herbie przyszła tu kiedyś i zbiła prawie gotowy dzban. Myślałam, że ją zabiję! To niezdarna krowa!
Następne pomieszczenie było ciepłe i suche: duży, wysoki pokój z oknami prawie pod sufitem i egipskim freskiem, ciągnącym się wzdłuż górnej części wszystkich czterech ścian. Poza tym jednym szczegółem miejsce to wyglądało jak piekarnia. Znajdowało się tam kilka pieców i stołów, na których stały tace wypełnione brązowymi kaflami, czekającymi na wypalenie jak ciasteczka.
- Te kafle wyschły na wiór. Można je wypalić - powiedziała Joy. - Reszta nie jest jeszcze szkliwiona, czeka na malaturę. Są przeznaczone do kaplicy, którą Penniman ofiarowuje uniwersytetowi... No, to widziałeś już cały zakład. Mieszkamy na poddaszu nad składem gliny. Zaprosiłabym cię na górę, ale mamy bałagan. Jestem okropną gospodynią. Powinieneś się cieszyć, że się ze mną nie ożeniłeś, Jim - uścisnęła rękę Qwillerana. - Napijemy się? Mam burbon. Moglibyśmy napić się u ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko. Nadal to twój ulubiony alkohol?
- Nie piję. Odstawiłem mocne trunki - odpowiedział. - Ale ty weź swoją butelkę, ja napiję się wody sodowej z cytryną.
Qwilleran wrócił do szóstki. Koty wylegiwały się na półce z książkami.
- No i co o niej myślicie? - zapytał.
Kiedy Joy przyszła ze swoim burbonem, powiedziała:
- Możesz zyskać w tym domu dużą popularność, trzymając pod ręką butelkę czegoś mocniejszego. Pan Maus nie aprobuje likierów, otępiają kubki smakowe, ale większość z nas lubi od czasu do czasu strzelić sobie drinka.
- Jak można mieszkać tu i nie tyć?
- Pan Maus mówi, że prawdziwy smakosz nigdy nie je do syta.
Qwilleran nalał drinki.
- Byłaś świetną kucharką, Joy. Nadal czuję smak twojego słodkiego chleba z rodzynkami, miodem i cytrynowym lukrem.
- Garncarstwo nie jest dalekie od pieczenia - powiedziała, swobodnie podkulając nogi na wbudowanej ławie. - Odciskanie gliny jest jak wyrabianie ciasta. Nakładanie polewy jest jak jego lukrowanie.
- Jak to się stało, że zajęłaś się garncarstwem?
Joy zamyśliła się.
- Mój nagły wyjazd z Chicago nie miał nic wspólnego z tobą. Uwielbiałam cię, naprawdę. Ale nie byłam zadowolona z mojego życia i nie wiedziałam, czego chcę.
- Gdybyś tylko mi wytłumaczyła...
- Nie wiedziałam jak. Łatwiej było po prostu... zniknąć. Poza tym obawiałam się, że przez ciebie zmienię zdanie.
- Gdzie pojechałaś?
- Do San Francisco. Pracowałam w kilku restauracjach, byłam szefem kuchni na jednym ranczu. Była tam szkoła ceramiczna i w końcu pozwolili mi dotknąć gliny. Szybko się uczyłam, zdobyłam kilka nagród i od tego czasu nie przestałam zajmować się gliną.
Qwilleran, który siedział wygodnie w dużym kraciastym fotelu, powoli nabił fajkę.
- W ten sposób poznałaś Dana?
Skinęła głową.
- Dan powiedział, że w Kalifornii jest za duża konkurencja, więc przeprowadziliśmy się na Florydę, ale nie cierpiałam tego stanu. Tam nie dało się tworzyć. Czułam się stara, jakbym miała sto lat, więc wróciliśmy na Wybrzeże i w końcu dostaliśmy ofertę pracy tutaj.
- Nie macie dzieci?
Joy pociągnęła powoli długi łyk burbona.
- Dan nie chciał - to znaczy nie chciał mieć zobowiązań. On lubi być biedny. Ja miałam swoją pracę, która zabiera dużo czasu i całkowicie mi wystarcza. A ty ożeniłeś się?
- Dałem sobie szansę. Od wielu lat jestem po rozwodzie.
- Opowiedz mi o niej.
- Pracowała w reklamie, była kobietą sukcesu.
- Ale jak wyglądała?
- Była podobna do ciebie - Qwilleran pozwolił sobie spojrzeć na Joy z czułością. - Dlaczego mówimy w czasie przeszłym. Ona nadal żyje, choć nie jest ani zdrowa, ani szczęśliwa.
- A ty jesteś szczęśliwy, Jim?
- Mam lepsze i gorsze dni.
- Wyglądasz wspaniale! Należysz do tego typu mężczyzn, którzy z wiekiem wyglądają coraz lepiej. A te wąsy są takie romantyczne. Jim, nigdy cię nie zapomniałam, nawet przez jeden dzień! - Ześlizgnęła się z ławy i usiadła na poręczy jego fotela, przechylając się ku niemu. Jej długie włosy opadły, tworząc wokół nich grubą kasztanową zasłonę. - Byłeś moim pierwszym - wyszeptała blisko jego ust.
- I ty byłaś moją pierwszą - odparł miękko.
- Yow! - lekceważący głos dał się słyszeć z półki na książki i zaraz potem jedna z nich runęła na podłogę. Koty wystrzeliły na wszystkie strony i czar prysł.
Joy usiadła prosto i westchnęła głęboko.
- Wybacz mi ten głupi wybuch przy kolacji. Nie jestem taka, naprawdę. Zaczynam siebie nienawidzić.
- Każdy traci czasem panowanie.
- Jim - powiedziała gwałtownie. - Zamierzam się rozwieść.
- Joy, nie powinnaś. To znaczy mam na myśli to, że musisz wszystko dokładnie przemyśleć. Sama wiesz, jaka jesteś impulsywna.
- Myślę o tym od dawna.
- Na czym polega problem między tobą a Danem? Czy może nie chcesz o tym mówić?
Rozejrzała się po pokoju, jak gdyby szukając właściwych słów.
- Nie wiem. To wszystko dlatego, że... cóż, ja jestem sobie, a on sobie. Nie będę zanudzać cię szczegółami. To może samolubne, ale wiem, że lepiej dałabym sobie radę bez niego. On mnie pogrąża, Jim.
- Jest zazdrosny o twoją pracę? - Qwilleran pomyślał o sześciuset-częściowej zastawie.
- Jestem tego pewna, mimo że nie staram się zbytnio. Dan nigdy nie odniósł prawdziwego sukcesu. Miałam zawsze lepsze recenzje i większą sprzedaż od niego, i to bez specjalnego wysiłku. - Joy zawahała się. - Nikt o tym nie wie, ale mam rewelacyjny pomysł na glazurę i trzymam to w tajemnicy, to będzie prawdziwa sensacja, gwarantuję ci.
- Dlaczego trzymasz to w tajemnicy?
Zwiesiła smutno ramiona.
- Staram się grać dobrą żonę, nie wychodzę przed szereg. Wiem, że to staroświeckie. Jedyny sposób, żebym mogła się wyzwolić i żyć w zgodzie ze sobą jako artystka, to uwolnić się od tego małżeństwa. Mówię ci, Jim, marnuję sobie życie! Wiesz, ile mam lat. Potrzebuję komfortu. Jestem zmęczona szyciem ubrań z resztek i jeżdżeniem zdezelowanym renault bez ogrzewania... To znaczy ma ogrzewanie, ale ma też dużą dziurę w podłodze...
- Lepiej poradź się prawnika - zasugerował Qwilleran. - Dlaczego nie przedyskutujesz tego z Mausem?
- Zrobiłam to. Jego kancelaria nie zajmuje się rozwodami, tylko sprawami bardzo poważnych korporacji, ale polecił mnie innemu prawnikowi. Na razie jestem uziemiona. - Uśmiechnęła się tym swoim patetycznym uśmiechem. - Nie mam pieniędzy.
- Wieczny problem - zgodził się Qwilleran.
- Miałam trochę odłożonych pieniędzy, zanim się pobraliśmy, ale Dan jakoś je zainwestował. Sam wiesz, zawsze nudziły mnie sprawy finansowe, więc nie dociekałam specjalnie, co z nimi zrobił. Czy to nie jest głupie? Byłam zbyt zajęta lepieniem garnków. To obsesja. Nie mogę żyć bez gliny. - Zamyśliła się przez chwilę i dodała, zniżając głos: - Ale wiem, gdzie mogłabym zorganizować trochę gotówki... za pomocą niewinnego szantażu.
- Joy! - wybuchnął Qwilleran. - Mam nadzieję, że żartujesz.
- Będę dyskretna - powiedziała chłodno. - Na poddaszu znalazłam pewne dokumenty, które zawstydziłyby kilka osób... Jim, nie bądź taki przerażony. Nie ma w tym nic zdrożnego, po prostu transakcja handlowa.
- Ani mi się waż! Możesz się wpakować w poważne kłopoty. - Qwilleran skubał w zamyśleniu wąsy. - Jak, hmm... Ile potrzebujesz?
- Prawdopodobnie na początek coś koło tysiąca. Och, Jim, muszę się uwolnić od tej przytłaczającej sytuacji. Czasami mam ochotę rzucić się w tę okropną rzekę!
Joy nadal siedziała na poręczy jego fotela, ale była teraz wyprostowana i nieruchoma. Światło lampy padające na jej twarz wydobyło zmarszczki wokół oczu i ust. Widok ukochanej twarzy z młodzieńczych lat, na której czas odcisnął swoje piętno, przepełnił Qwillerana smutkiem i czułością. Po chwili milczenia zaproponował:
- Mógłbym ci coś pożyczyć.
Joy była szczerze zdziwiona.
- Mógłbyś, naprawdę, Jim? Nie wiem, co powiedzieć. Uratowałbyś mi życie! Oczywiście podpiszę pokwitowanie.
- Nie mam zbyt dużych oszczędności - powiedział. - W ostatnich latach miałem różne przejścia, ale w styczniu wygrałem nagrodę w konkursie „Fluxion" i mógłbym ci dać około siedmiuset pięćdziesięciu dolarów.
- Och, Jim, jak mam ci dziękować? - Zsunęła się, żeby go pocałować, potem podskoczyła, porwała Koko z jego niebieskiej poduszki i zaczęła wirować po pokoju z zaskoczonym kotem w objęciach.
Qwilleran podszedł do biurka i wypisał czek, automatycznie sięgając po okulary, ale kierowany czystą próżnością cofnął rękę.
Joy oparła się o jego ramię, żeby popatrzeć, a potem jeszcze raz ucałowała go w skronie, podczas gdy Koko próbował wyswobodzić się z jej entuzjastycznego uścisku.
- Dlaczego nie nalejesz sobie jeszcze jednego drinka, na szczęście? - zaproponował Qwilleran, niezdarnie wypisując czek i zakrywając cyfrę napisaną chwiejnym pismem. Pożyczał pieniądze wbrew rozsądkowi, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie mógł postąpić inaczej.
Kiedy Joy wróciła do swojego mieszkania, Qwilleran odjął kwotę czeku od swoich oszczędności i zaczął żałować, że kupił nowy garnitur i starą wagę. Przyjrzał się pokwitowaniu, jakie podpisała swoim chaotycznym pismem, które tak dobrze pamiętał-same „u" i „w". „JwwwiwwJuuQwwww$750"- dało się przeczytać. Pod spodem podpis „Jww Gwww". Zawsze szkoda jej było czasu na postawienie laseczki od „t" i pętelki od „h". Zabawna, kochana, wrażliwa, kapryśna Joy, pomyślał Qwilleran. Co szykuje dla nas przyszłość?
Koty zachowywały się mniej więcej poprawnie, co nie zawsze się zdarzało, kiedy kobieta odwiedzała Qwilłerana w jego domu. Koko pełnił rolę samozwańczej przyzwoitki i kierował się swym własnym wyobrażeniem poprawnego społecznego współżycia.
- Dobry kotek - powiedział Qwilleran, który w nagłym przypływie beztroskiej pobłażliwości dał kotom drugą kolację. Otworzył puszkę homara, ostatnią ze świątecznej paczki, którą podarowała im zamożna Mary Duckworth. Koko oszalał, biegał naokoło pokoju, piszcząc falsetem przerywanym gardłowymi pomrukami.
- Myślisz, że postąpiłem słusznie dziś wieczór? - zapytał go Qwilleran. - Znalazłem się dokładnie w punkcie wyjścia, jestem spłukany. - Był tak zajęty swoim zdziwieniem, że nie zauważył nawet, że Koko nagle zamilkł.
Po uczcie koty poszły spać na dużym fotelu, a Qwilleran spędził swoją pierwszą noc w nowym łóżku. Leżał na boku i wyglądał przez okno studia. Miał rozległy widok na granatowe niebo i wstążkę świateł na drugim brzegu rzeki. Przez wiele godzin nie mógł zasnąć. Tym razem to nie przeszłość, a przyszłość nie dawała mu spać.
Słyszał i rozpoznawał wszystkie odgłosy nowego otoczenia. Szum River Road, samotny gwizd łodzi, dźwięk radia albo stereo dochodzący gdzieś z budynku, czasem chrzęst opon na żwirze podjazdu. Zgadywał, że to Maus wraca ze spotkania smakoszy albo Max Sorrel skończył pracę w restauracji, a może to Dan Graham podjeżdża swoim starym renault po wieczornym rendez-vous. Szczęknęły drzwi garażu i już po chwili słychać było odgłosy kroków stąpających po kaflowej podłodze Wielkiego Holu. Gdzieś ktoś zamknął drzwi. Potem dobiegło go dalekie grzmienie zbliżającej się burzy, czasem niebo rozbłysło fioletem.
Qwilleran nie miał pojęcia, o której udało mu się zasnąć ani jak długo spał, kiedy ze snu wyrwał go krzyk. Nie potrafił zgadnąć, czy ktoś naprawdę krzyczał, czy też była to część jego snu. Śnił intensywnie - jakiś głupi sen o górskiej wspinaczce. Stanął właśnie triumfalnie na szczycie śnieżnobiałej góry tłuczonych ziemniaków, spoglądając przez brązowe morze pieczeniowego sosu. Ktoś chciał go ostrzec, to był krzyk, i obudził się.
Podniósł głowę i nasłuchiwał uważnie. Cisza. Qwilleran doszedł do wniosku, że krzyk był częścią efektów dźwiękowych z jego snu. Zapalił nocną lampkę, żeby sprawdzić godzinę, i właśnie wtedy zauważył koty. One także podniosły głowy i nasłuchiwały. Nastawiły uszu. Ich głowy obracały się powoli, jak gdyby kadrowały przestrzeń we wszystkich kierunkach. Koty też coś słyszały. To nie był sen.
Qwilleran powiedział sobie, że przecież mógł to być pisk opon na River Road albo zgrzyt drzwi garażu. Dźwięki potężnieją przy przebudzeniu. Dokładnie w tym momencie usłyszał skrzypnięcie zawiasów, a potem klekot silnika samochodu. Wyskoczył z łóżka w sam raz, żeby zobaczyć jasny kabriolet oddalający się sprzed budynku. Rzucił okiem na zegarek. Była trzecia dwadzieścia pięć.
Koty położyły uszy, oparły brody na łapkach i ułożyły się do snu. Qwilleran zamknął lufciki w dużych oknach studia dokładnie w chwili, gdy pierwsze krople deszczu, podobne ogromnym łzom, rozbiły się o szybę.
Rozdział piąty
Kiedy Qwilleran obudził się w środowy poranek w obcym mieszkaniu, dopiero po kilku chwilach pozbierał myśli. Spojrzał na niebo przez okno studia - rozległą panoramę błękitu przeciął tylko jeden, wzlatujący wysoko w niebo gołąb. Wpatrywał się w wysoki sufit, dwa piętra nad głową, zauważył duży fotel w kratę, w końcu przypomniał sobie skórę białego niedźwiedzia. Wydarzenia poprzedniego dnia zaczęły szybko przesuwać mu się przed oczami: nowe mieszkanie w pracowni ceramicznej... bliskość Joy po tylu latach rozłąki... jej kłopoty małżeńskie... pożyczka siedmiuset pięćdziesięciu dolarów... i hałas, który słyszał nocą. W świetle dnia wspomnienie było stanowczo mniej niepokojące. Przeciągnął się i ziewnął, przeszkadzając Yum Yum, która spała zwinięta pod jego pachą. Wtedy zadzwonił dzwonek. Koko stał na biurku, jedną łapką na maszynie do pisania.
- Już idę! - powiedział Qwilleran, gramoląc się z łóżka. Włożył swój czerwony kraciasty szlafrok i poszedł do maleńkiej kuchni, żeby otworzyć puszkę z jedzeniem dla kotów. - Wiem, że zamawiałyście rostbef Wellington - powiedział do Koko - ale musicie się zadowolić łososiem, dwa dolary za puszkę. Bon appettt!
Perspektywa śniadania wyzwoliła radosne przepychanki. Yum Yum kopnęła Koko tylną łapką jak muł, a on ją popchnął. Koty starły się i zaczęły okładać łapkami, aż Koko wreszcie przesadził. Yum Yum odskoczyła i zaczęła go okrążać, wywijając ogonem. Nagle rzuciła się i złapała go za gardło, ale Koko zdołał założyć jej klina i tarzali się tak sczepieni razem. Na sekretny znak oba koty w tym samym momencie przerwały walkę i wylizały swoje wyimaginowane rany.
Kiedy Qwilleran ubrał się i zszedł na dół, kierował się zapachem bekonu i kawy aż do samej kuchni. Przy dużym okrągłym stole pan Maus jadł z powagą croissanty z marmoladą i popijał je francuską czekoladą. Hixie czekała, aż pani Marron zrobi jej francuskiego tosta.
Qwilleran nalał sobie soku pomarańczowego.
- Gdzie są wszyscy?
- Max nigdy nie wstaje na śniadanie - zrelacjonowała szybko Hixie, wlewając do kawy łyżeczkę kwaśnej śmietany. - William poszedł na poranne zajęcia. Rosemary je zawsze w swoim pokoju owsiane kiełki. Charlotte przyszła wcześnie i zjadła swoje „coś na ząb", wystarczająco duże, żeby zapchać konia, i teraz wyszła do Czerwonego Krzyża zwijać bandaże, czy coś tam. Ona to robi zawsze w środy rano.
- Panna Roop - wyjaśnił Maus w ten swój pedantyczny sposób - hojnie poświęca czas... biurowej pracy w wolontariacie banku krwi, za co należy się jej szacunek.
- Myślicie, że chce odkupić jakieś dawne grzechy? - zapytała Hixie.
Adwokat odwrócił się do niej z dezaprobatą.
- Jesteś ze wszech miar okropną młodą osóbką. Co więcej, uważam użycie kwaśnej śmietany do kawy za krańcowo... anarchistyczny obyczaj.
- Marron, kotku, pospiesz się z tym tostem - powiedziała Hixie. - Umieram z głodu.
- Czy Grahamowie schodzą na śniadanie? - zapytał Qwil-leran.
- Nie pokazali się dziś rano - odrzekła Hixie, nakładając na chrupiącego francuskiego rogalika tony agrestowego dżemu.
- Chciałabym mieć taką pracę jak oni, tak żebym była swoim własnym szefem. Ustalałabym swoje własne godziny pracy.
- Moja droga młoda panno - Maus zwrócił się do niej ze śmiertelną powagą - Zbankrutowałabyś w ciągu sześciu miesięcy. Jesteś całkowicie pozbawiona... samodyscypliny. - Następnie zwrócił się do Qwillerana: - Ufam, że jest pan wystarczająco usatysfakcjonowany apartamentem numer sześć?
Gdy mówił, Qwilleran zauważył po raz pierwszy niewielkie odbarwienie wokół lewego oka adwokata.
- Wszystko w porządku - odpowiedział dziennikarz, po czym dodał po ledwie zauważalnej pauzie: - ale w nocy słyszałem jakiś dziwny hałas. Czy ktoś jeszcze słyszał krzyk, około trzeciej trzydzieści nad ranem? Wydaje mi się, że krzyczała kobieta.
Przy stole nie było odpowiedzi. Hixie otworzyła szeroko oczy i potrząsnęła głową. Maus przeżuwał spokojnie dalej, z pewną dozą skupienia, która zwykle towarzyszyła temu procesowi.
To było typowe dla ludzi jego profesji, nigdy nie pokazywać po sobie zdziwienia, przypomniał sobie Qwilleran.
- To, co słyszałem, to mogły być też drzwi od garażu - zasugerował.
Maus odezwał się:
- Pani Marron, proszę łaskawie poprosić Williama, żeby naoliwił bramę do garażu, kiedy wróci.
- Przy okazji - powiedział dziennikarz, nalewając sobie wyśmienitej kawy - chciałbym napisać tekst o pańskiej filozofii kulinarnej, panie Maus, jeśli oczywiście się pan zgodzi.
Czekał cierpliwie na odpowiedź adwokata.
Po upływie pewnej chwili nadeszła odpowiedź, a towarzyszyło jej wdzięczne skinienie głowy.
- W chwili obecnej... nie widzę żadnych przeciwwskazań.
- Może w takim razie zjadłby pan dzisiaj ze mną kolację w „Toledo Tombs", na koszt „Daily Fluxion".
Na wspomnienie ekskluzywnej restauracji Maus wyraźnie się rozpromienił.
- Z przyjemnością! Musimy koniecznie zamówić ich... węgorze w zielonym sosie. Robią też wyśmienitą jagnięcinę z estragonem i japońskimi grzybami. Musi mi pan pozwolić zamówić.
Ustalili godzinę i miejsce spotkania, po czym Maus wyszedł do biura, trzymając w ręku dyplomatkę.
Qwilleran zauważył, że pani Marron wypchała ją małymi pudełkami, termosem i zimnymi karczochami. Wkrótce potem wyszła Hixie, zjadłszy wcześniej bekon i francuskiego tosta posypanego posiekanymi orzechami pekan, pływającego w roztopionym maśle i syropie klonowym. Qwilleran został sam. Rozmyślał nad podbitym okiem gospodarza.
Pani Marron podeszła, żeby sprzątnąć ze stołu, i odezwała się:
- Powinien pan zjeść coś na wzmocnienie.
- Pani Marron, proszę na mnie spojrzeć, nie potrzebuję już niczego na wzmocnienie.
Pani Marron ociągała się z odejściem od stołu, powoli układając na tacy naczynia jedne na drugich i przekładając je z kupki na kupkę.
- Panie Qwilleran - powiedziała - słyszałam coś ostatniej nocy, i nie były to drzwi od garażu.
- O której godzinie to było?
- Gdzieś po trzeciej. Wiem tylko tyle. Mój pokój jest z tyłu budynku. Nie śpię ostatnio zbyt dobrze, więc oglądam w łóżku telewizję. Używam słuchawek, to nikomu nie przeszkadzam.
- Co dokładnie pani usłyszała?
- Myślałam, że to kocury walczą ze sobą w dokach, ale niewykluczone, że to ktoś krzyczał.
- Mam nadzieję, że żadnemu z domowników nic się nie stało - odparł Qwilleran. - Może lepiej sprawdzić, co z panią Whiting i Grahamami?
- Myśli pan, że powinnam?
- Ze wszech miar tak, pani Marron. Wydaje mi się, że byłoby to wskazane.
Zaczynam gadać jak Robert Maus, powiedział sobie Qwilleran, popijając czarną kawę i czekając na powrót gosposi.
- U pani Whiting wszystko w porządku, ćwiczy - zrelacjonowała pani Marron po powrocie. - Ale nie udało mi się dobić do Grahamów. Drzwi do pracowni są zamknięte. Pukałam trzy, może cztery razy, ale nikt nie odpowiedział. Jeśli są na górze, w swoim mieszkaniu, nie słyszą pukania.
- Nie ma pani kluczy do pracowni? - Spojrzał na wieszak z kluczami na kuchennej ścianie.
Gosposia potrząsnęła głową.
- Tu są tylko klucze do mieszkań, żebym mogła sprzątać. Czy powinnam sprawdzić od tyłu, przez schody ewakuacyjne?
- Spróbujmy zadzwonić - zasugerował Qwilleran. - Zna pani numer do Grahamów?
- Co mam im powiedzieć?
- Ja z nimi porozmawiam.
Pani Marron wykręciła numer na kuchennym telefonie i podała słuchawkę Qwilleranowi. W telefonie odezwał się męski głos.
- Pan Graham? Dzień dobry. Tu mówi Jim Qwilleran, pański nowy sąsiad. Czy wszystko w porządku po pańskiej stronie budynku? Zdawało nam się, że czujemy dym... To dobrze. Sprawdzam na wszelki wypadek. A przy okazji, omija pana wyśmienite śniadanie. Pani Marron przygotowuje francuskie tosty... Nie skusi się pan? Szkoda. Chciałem porozmawiać o funkcjonowaniu pracowni. „Fluxion" mógłby wydrukować specjalny artykuł w nawiązaniu do pańskiej wystawy. Przyjdzie pan? Świetnie! Czekam.
- Dym? - spytała pani Marron, kiedy Qwilleran odłożył na miejsce słuchawkę. - Nie czułam żadnego dymu.
Kilka minut później do kuchni wszedł Dan Graham, chudszy i bardziej jeszcze zaniedbany niż zwykle. Opadł bez wdzięku na fotel i powiedział, że napije się kawy i zje rogalika, to wszystko.
- Mogę panu przygotować naleśniki kukurydziane, takie jak pan lubi - zaproponowała pani Marron.
- Tylko rogalika.
- Albo kilka pszennych naleśników, to zajmie minutkę.
Garncarz spojrzał na nią spode łba, więc wróciła do zlewu i zaczęła układać naczynia w zmywarce.
Qwilleran powstrzymał się od zapytania Grahama o żonę. W zamian za to kusił go rozległymi możliwościami darmowej reklamy, co rozgrzało Dana.
- Gazety powinny drukować więcej takich artykułów - powiedział - zamiast ciągle nas uziemiać. Nie krytykują nowych modeli samochodów ani tych głupich ubrań, które projektują w Paryżu. Dlaczego czepiają się artystów? Gazety zatrudniają jakiegoś przygłupa na etacie krytyka i pozwalają mu rozsiewać jego prywatne „ale" i odstraszać ludzi od wystaw. Większości ludzi podobałaby się sztuka współczesna, gdyby lokalne gazety nie powtarzały im w kółko, jak to z nią kiepsko. Gazety powinny pokazywać ludziom, jak mogą docenić to, co widzą.
- Porozmawiam z naszym redaktorem działu kulturalnego - powiedział Qwilleran. - To nie moja działka i nie mogę podejmować decyzji, ale jestem pewien, że Arch Riker przyśle tu fotografa. Będzie pewnie chciał sfotografować pana i pańską żonę, no i oczywiście waszą nową pracownię. Dobra ludzka historia, zamieszczona w niedzielnym dodatku, może się odbić szerokim echem. W dodatku w kolorze!
Dan zwiesił głowę i zapatrzył się w filiżankę z kawą.
- I tu jest haczyk - wyrzucił z siebie w końcu. - Wiem, że wy tam w gazetach lubicie atrakcyjne babki i tym podobne, ale będziecie musieli zadowolić się załamanym piegowatym garncarzem - powiedział to z krzywym uśmiechem.
- Dlaczego, czy pani Graham nie lubi być fotografowana? Jest bardzo atrakcyjna.
Dan rzucił spojrzenie w kierunku zlewu, gdzie pani Marron obierała jabłka, i zniżył głos.
- Moja staruszka się zmyła.
- Co zrobiła? Zostawiła pana? - Qwilleran nie spodziewał się, że sprawy przybiorą tak szybki obrót, chociaż powinien był wiedzieć, że Joy przystąpi od razu do działania.
- Tak. Zniknęła, zwinęła się, wyparowała, wyniosła się, jeśli pan wie, co mam na myśli. I to nie pierwszy raz. - Na jego twarzy znów pojawił się odważny jednostronny uśmiech i Qwilleran zauważył, częściowo ze współczuciem, a częściowo z odrazą, że w grymasie tym Dan nieświadomie naśladował urzekającą manierę Joy. - Raz, kiedy mieszkaliśmy na Florydzie - kontynuował garncarz - uciekła. Żadnych wyjaśnień, żadnej wiadomości, nic. Zostawiła mnie, kiedy byłem w dołku, ale wróciła i wszystko się jakoś ułożyło. Kobiety nie wiedzą, czego chcą... Więc będę siedział cicho jak mysz pod miotłą, poczekam, aż sobie pohasa, dojdzie, co ją gryzie. Wróci, nie martw się. Szkoda tylko, że musiała odejść tuż przed samą wystawą, to wszystko.
Qwilleranowi rzadko brakowało słów, ale tym razem nie wiedział, co powiedzieć. Było jasne, że wiedział więcej o zamiarach Joy od jej męża.
- Kiedy się pan zorientował, że odeszła? - zapytał, starając się okazać współczucie, choć bez zbytniego zaangażowania.
- Obudziłem się dziś rano i nie znalazłem ani śladu kobiety. Mógłbym też dodać, że mieliśmy wczoraj małą sprzeczkę, ale nie myślałem, że to coś poważnego. - Dan potarł z powagą swoją nieogoloną szczękę, wyglądał na dotkniętego i przygnębionego.
Qwilleran zauważył, że garncarzowi brakuje prawego kciuka aż do pierwszego kłykcia, i przez moment nie był już tak pewny swojej lojalności wobec Joy. Rana ręki to najgorsza rzecz, jaka może przydarzyć się garncarzowi, czy to dlatego nie szło mu najlepiej? Poza tym łatwo było mu utożsamić się z mężem porzuconym przez ambitną żonę, miał za sobą to samo upokarzające doświadczenie.
- Wzięła samochód? - zapytał Qwilleran.
- Nie, zostawiła go tutaj. Byłbym w kłopocie, gdyby odjechała starym gruchotem. Nie jest wiele wart, ale jeżdżę nim tu i ówdzie.
- No to jak udało jej się stąd wydostać w środku nocy?
Dan rozdziawił usta.
- Sądzę, że autobusem. Jeżdżą Rover Road tam i z powrotem całą noc.
Albo, pomyślał Qwilleran, odjechała z właścicielem jasnego kabrioletu o trzeciej trzydzieści nad ranem... Potem przemknęła mu przez głowę inna przygnębiająca hipoteza. Czy to możliwe, żeby jego siedemset pięćdziesiąt dolarów sfinansowało ucieczkę Joy z innym mężczyzną? Nie! Nie chciał w to wierzyć. Jego twarz zalewał na przemian strumień gorąca i zimna. Qwilleran pocierał nerwowo czoło. Był wspólnikiem czy ofiarą, a może i jednym, i drugim? Pod wpływem pierwszego impulsu chciał zablokować realizację czeku. Jako dziennikarz i zawodowy cynik podejrzewał, że został wystrychnięty na dudka, ale lepsza część jego duszy kazała mu zaufać Joy. Jeśli ją kiedyś kochał, a przyznawał się teraz do tego, to uczucie to nadal było żywe.
Znam Joy, powtarzał sobie. Bez względu na to, jak bardzo była zdesperowana, nigdy by mi tego nie zrobiła. Potem przypomniał sobie krzyk.
- Nie chciałbym cię niepokoić, Dan - powiedział spokojnym głosem, który pokrył jego zmieszanie - ale czy jesteś pewien, że odeszła dobrowolnie?
Dan, który dotąd wpatrywał się tępo w kawę, spojrzał na niego ostro.
- Co masz na myśli?
- Chciałem... Wydaje mi się, że słyszałem krzyk kobiety zeszłej nocy, a zaraz potem usłyszałem odjeżdżający samochód.
Garncarz wydał z siebie krótki, gorzki śmiech.
- Słyszałeś ten tumult? Szalona kobieta! Powiem ci, co się wydarzyło. Kiedy wróciłem wczoraj do domu, było już późno. Znasz tych gości ze śródmieścia - mniej lub bardziej artystyczne typy. Graliśmy w pokera, wypiliśmy kilka piw. No więc było raczej późno, a Joy siedziała i czekała na mnie. Wkurzona, jak mi się zdaje. Siedziała przy kole, wyrabiała dzban. Kiedy wszedłem, przeszyła mnie wzrokiem. I wiesz co? Pracowała na kole z rozpuszczonymi po kolana włosami! Ostrzegałem ją, ale ona jest taka zarozumiała, nigdy nie zwraca uwagi na to, co mówię.
Dan rozmyślał o swojej sytuacji, gapiąc się w pustą filiżankę po kawie, aż Qwilleran znów ją napełnił.
- No i... co się stało? - zapytał.
- Och, mieliśmy małą sprzeczkę o to i owo, a ona zaczęła rzucać głową, jak zwykle, kiedy na mnie wsiądzie. I wtedy - a niech to, gdyby tylko te cholerne włosy nie wkręciły się w koło. Mogło ją oskalpować! Mogło skręcić jej kark, gdyby mnie tam nie było i gdybym nie wyrwał kabla i nie zatrzymał maszyny. Szalona kobieta!
- I mówi pan, że krzyczała?
- Pewnie obudziła cały dom. Mówię panu, miałem niezłego stracha. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś się stało tej mojej staruszce.
Złość na twarzy Qwillerana ustąpiła miejsca współczuciu, choć wyrastało ono z jego własnych wątpliwości.
- Nie martwię się. Ona wróci - powiedział Dan. Odsunął krzesło od stołu i wstał, przeciągając się i głaszcząc po brzuchu. - Muszę się teraz zabrać do roboty. Muszę przygotowywać wystawę. Zobaczy pan w gazecie, czy coś da się zrobić w mojej sprawie, dobrze? - Sięgnął do kieszeni spodni, gdzie znalazł portfel, z którego ostrożnie wyciągnął złożony wycinek.
Z kiepsko skrywaną dumą wręczył go Qwilleranowi.
- Tu ma pan napisane, co czołowy krytyk z Los Angeles sądzi o mojej indywidualnej wystawie. Ten gość naprawdę zna się na swojej działce. Nie żartuję.
Był to bardzo stary wycinek. Papier pożółkł i był poprzedzierany na zgięciach.
Kiedy Dan wyszedł, głaszcząc się po tylnej kieszeni spodni, gdzie w portfelu spoczywał podniszczony wycinek prasowy, Qwilleran zapytał gosposię:
- Kto w pobliżu jeździ jasnym kabrioletem?
- Pan Sorrel ma jasny samochód. Taki dziecięcy błękit - dodała łamiącym się głosem.
- Widziała go pani dziś rano?
- Nie. Nigdy nie wstaje wcześnie. Codziennie pracuje do późna.
- Myślę, że przespaceruję się teraz po okolicy - powiedział Qwilleran. - Wezmę mojego kota na smycz, żeby się trochę poruszał. I jeśli powie mi pani, gdzie znajdę puszkę z olejem, to naprawię drzwi do garażu.
- Nie musi pan tego robić, panie Qwilleran, William powinien. ..
- To żaden kłopot, pani Marron. Naoliwię zawiasy, a William niech skosi trawnik, przydałoby się, żeby to zrobił.
- Jeśli pójdzie pan nad rzekę - powiedziała drżącym głosem - proszę uważać na pomost, mogą być tam jakieś luźne deski.
Po powrocie do pokoju Qwilleran zastał koty ucinające sobie poranną drzemkę na ławie. Ich ogony i łapki były splecione w jeden futrzany kobierzec. Qwilleran podniósł śpiącego Koko, którego ciało ważyło tyle co woreczek mąki, i przez jego ziewającą głowę przełożył obróżkę od niebieskich skórzanych szelek. Potem, używając nylonowej linki zamiast smyczy, wyprowadził niechętnego kota za drzwi. Koko ziewał, przeciągał się i zataczał jednocześnie.
Przed zejściem na dół okrążyli balkon. Qwilleran chciał przeczytać imienne tabliczki na drzwiach. Obok apartamentu numer sześć znajdował się pokój Rosemary Whiting, z którego dochodziły dźwięki muzyki. Następny należał do Maksa Sorrela, którego gardłowe chrapanie słychać było mimo zamkniętych drzwi. Po drugiej stronie galerii znajdowały się tabliczki Hixie Rice, Charlotte Roop i Roberta Mausa. Dlaczego tabliczki z nazwiskiem? - zaczął się zastanawiać, ale porzucił tę kwestię, bo zbyt wiele innych spraw zaprzątało mu głowę.
Sprowadził Koko po schodach, przez śliskie brązowe kafle Wielkiego Holu i dalej do bocznego podwórka Maus Haus. Dla Koko, który całe swoje życie spędzał w mieszkaniach, widok trawy należał do rzadkich atrakcji. Na mokrej od nocnego deszczu murawie Koko próbował osobiście zbadać każde źdźbło, porzucając jedne i ścinając zębami inne, z wybiórczością zrozumiałą tylko dla przedstawicieli jego gatunku. Po każdym kroku w wilgotnej murawie otrzepywał grymaśnie łapki.
Po wschodniej stronie budynku znajdowała się nowo dobudowana wiata dla samochodów. Pod zadaszeniem stały zaparkowane ciemnoniebieski kompakt i stare renault w kolorze kurzu, które rzeczywiście miało dziurę w podłodze, jak oszacował dziennikarz.
Z tego miejsca żwirowa ścieżka prowadziła nad rzekę, gdzie na podupadłym pomoście stały dwie chwiejące się ławki. W świetle dnia woda, brązowa jak sos z pieczeni i cuchnąca czymś niezdefiniowanym, uderzała leniwie o stare pale.
Koko nie wyrażał najmniejszego zainteresowania otoczeniem. Nie chciał mieć nic wspólnego z rzeką. Odsunął się od molo i czekał na mokrej trawie, aż ruszyli ścieżką z powrotem. Raz tylko zatrzymał się, żeby powąchać przedmiot w jasnym niebieskozielonym kolorze, który leżał na skraju ścieżki, i Qwilleran podniósł go - mały glazurowany fragment ceramiki o wielkości i kształcie żuka. Na odwrocie były wyżłobione inicjały: J.G. Wsunął go do kieszeni, pociągnął za smycz i poprowadził Koko z powrotem do domu.
Od tyłu nieszczęsny budynek przypominał groteskowego ptaka z grzebieniem kominów, garażem i wiatą wyglądającą jak dziwaczne skrzydła. Wyjścia ewakuacyjne i gzymsy robiły wrażenie nastroszonych piór. Za oczy można było wziąć dwa duże okna poddasza Grahamów. Kiedy Qwilleran przyjrzał się im, zobaczył postać, która cofnęła się szybko do środka.
W garażu były trzy boksy. Qwilleran otworzył podnoszone drzwi, tylko jedne skrzypiały i tylko jeden boks był zajęty. Stał tam jasnoniebieski kabriolet. Przed zamknięciem drzwi przyjrzał się dokładnie samochodowi, z zewnątrz i wewnątrz, podłodze, tapicerce, desce rozdzielczej. Wszystko było bardzo czyste.
- Co ty na to, Koko? - wymamrotał. - Trochę za czyste.
Koko był zajęty wąchaniem plam oleju na betonowej posadzce garażu.
Kiedy ta dwójka wróciła pod szóstkę, Koko pozwolił Yum Yum umyć sobie twarz i uszy, a Qwilleran przemierzał pokój, zastanawiając się, gdzie odeszła Joy, czy odeszła sama, kiedy, jeśli w ogóle, skontaktuje się z nim i w końcu czy zobaczy jeszcze swoje pieniądze. Tak długo nie miał pracy, zanim nie zatrudnili go w „Daily Fluxion", że siedemset pięćdziesiąt dolarów stanowiło dla niego niemałą fortunę.
Zastanawiał się, czy w Kiper & Fine zaczęto szyć już jego garnitur, kusiło go, żeby tam zadzwonić i odwołać zamówienie. Dzisiaj nie czuł już potrzeby posiadania nowego ubrania. Zapowiadało się na krótką wiosnę. Na domiar złego zdał sobie właśnie sprawę, że jest koszmarnie głodny.
Na biurku zapanował nagle niespodziewany harmider. Szelest papierów, stukanie klawiszy maszyny, turlanie ołówków i długopisów, a potem lekkie uderzenie nowych okularów do czytania, które spadły na podłogę.
Qwilleran skoczył do biurka, ale Koko dał bez namysłu nura na duży fotel.
- Niedobry kot! - krzyknął.
Na szczęście okulary nie stłukły się, ocalone przez ciężkie oprawki. Ale Qwilleran poczuł dreszcz u nasady wąsów, kiedy w maszynie do pisania zobaczył kartkę papieru. Nałożył okulary i przyjrzał się jej z bliska. Koko odkrył górny rząd klawiszy. Jedną łapkę postawił na cyfrze trzy, a drugą na zerze.
Rozdział szósty
Zaraz po południu Qwilleran pospieszył do klubu prasowego i dołączył do Archa Rikera przy dwuosobowym stoliku, gdzie redaktor działu kulturalnego spędzał czas, popijając martini.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział Qwilleran.
- Musiałem pojechać z Koko do weterynarza.
- Co się stało?
- Wyprowadziłem go na podwórko w Maus Haus i najadł się trawy. Kiedy wróciliśmy, zwymiotował, a ja myślałem, że zjadł coś trującego.
- Wszystkie koty jedzą trawę, a potem wymiotują - powiedział Riker. - W ten sposób pozbywają się kulek sierści.
- Teraz wiem. Powiedzieli mi w klinice dla zwierząt. Ale nie miałem wyboru. Gorzej, że za cel obrał sobie moje nowe buty. Oba buty!
- Powinieneś wyczesywać koty. Dzieci czeszą nasze koty codziennie i nigdy nie mamy takich problemów.
- Dlaczego nikt mi nie mówi takich rzeczy? Zapłaciłem piętnaście dolców za wizytę w klinice. - Qwilleran zapalił nabitą tytoniem fajkę i dał znać kelnerce, że zamawia kawę.
- No dobra, co to za news, o którym wspomniałeś przez telefon? - zapytał Riker.
Qwilleran wypuścił powoli dym z fajki i zwlekał z odpowiedzią.
- Historia lubi się powtarzać. Joy znowu zniknęła.
- Żartujesz!
- Nie żartuję.
- Ciągle te same sztuczki.
- Nie wiem, w co mam wierzyć - westchnął Qwilleran.
Opowiedział Rikerowi o wizycie Joy w jego apartamencie, jej planach rozwodowych, ale nie o czeku na siedemset pięćdziesiąt dolarów.
- Rosie miała właśnie do niej dzwonić i zaprosić ją na jakieś babskie pogaduchy. Myślała, że to może coś pomóc - powiedział Riker.
- Teraz jest już za późno.
- Co mówi na to jej mąż?
- Twierdzi, że już jej się to zdarzało i że zawsze wracała. Tyle że on nie wie tego co ja.
- A tak w ogóle, to jak on wygląda? Rosie prosiła mnie, żebym się wypytał. Wiesz, jakie są baby.
- Mówi i wygląda nieciekawie. Raczej nie w typie Joy. Wysoki i chuderlawy. Matowe rude włosy i piegi. Mówi jak pomylony. Wydaje mu się, że ma takie bogate słownictwo, ale posługuje się patetycznymi kliszami, jego slang jest spóźniony o jakieś trzydzieści lat. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to zachowuje się jak facet, który rozpaczliwie chce być kimś, a nigdy nikim nie będzie.
- Facet, który przegrywa dziewczynę, nigdy nie wyraża się dobrze o zwycięzcy, jeśli mogę zauważyć - powiedział zadowolony ze swojej bystrej obserwacji Riker.
- Joy sama to przyznała. Zdradziła mi, że nie odniósł wielkiego sukcesu jako garncarz.
- Dlaczego dziewczyna z klasą, taka jak Joy, miałaby wybrać kogoś takiego?
- Kto wie. Zawsze podobali jej się wysocy mężczyźni. Może jest świetnym kochankiem. Może jego piegi ujęły jej macierzyński instynkt. - Riker zamówił kolejne martini, a Qwilleran kontynuował: - Teraz, skoro się napiłeś, opowiem ci ciąg dalszy. Pożyczyłem Joy trochę pieniędzy, tuż przed jej zniknięciem.
Wydawca o mało nie udławił się oliwką.
- O nie! Ile dokładnie?
- Siedemset pięćdziesiąt.
- Siedemset pięćdziesiąt? Pieniądze z nagrody?
Qwilleran pokiwał potulnie głową.
- Co za naiwniak! W gotówce?
- Wypisałem czek.
- Zablokuj wypłatę, Qwill.
- Może ich potrzebować, i to bardzo, gdziekolwiek jest. Z drugiej strony - powiedział niechętnie - mogła uciec z innym facetem. Albo... mogło się jej coś stać.
- Co na przykład? Skąd przyszedł ci do głowy taki pomysł? - Riker przyzwyczaił się już do przeczuć Qwillerana, były zawsze w stu procentach prawdziwe - albo w stu procentach bez pokrycia.
- Poprzedniej nocy słyszałem krzyk, kobiecy krzyk, i zaraz potem z garażu wyjechał samochód. - Qwilleran nerwowo ugniatał swoje wąsy.
Riker znał ten gest. Jego przyjaciel był na tropie kolejnej nie-godziwości, małej albo dużej, prawdziwej albo wyimaginowanej. Młode lata spędzone na policyjnych obchodach wykształciły w nim szósty zmysł, którym wyczuwał zbrodnię. Co więcej, czego Riker nie wiedział i w co nigdy by nie uwierzył, ta nadzwyczajna zdolność związana była z sumiastymi wąsami Qwillerana. Jego przeczuciom towarzyszyło dziwne mrowienie w górnej wardze, a kiedy mu się to przytrafiało, nigdy się nie mylił.
- Masz jakieś podejrzenia? - zapytał Riker.
Qwilleran potrząsnął głową. Nic nie wspomniał o numerach wystukanych na maszynie przez Koko, chociaż na samo wspomnienie włosy jeżyły mu się na głowie.
-Wspomniałem Danowi o krzyku, który słyszałem, a on miał już gotowe wyjaśnienie. Powiedział, że długie włosy Joy wkręciły się w koło.
- Jakie koło?
- Koło garncarskie. Używają go do robienia naczyń. Dan mówi, że krzyczała, a on przyszedł jej na ratunek. Nie wiem, czy mu wierzyć.
- Myślę, że martwisz się bez powodu. Jest pewnie w drodze do Chicago, do ciotki, jeśli staruszka jeszcze żyje.
- Wczoraj wieczorem przy kolacji Joy rzucała się na wszystkich, coś wisiało w powietrzu.
- Kto jeszcze mieszka w tym dziwacznym domostwie?
- Robert Maus, prawnik, właściciel budynku. Nie potrafi powiedzieć zdania na jakikolwiek temat, nawet o pogodzie, bez wcześniejszego rozważenia za i przeciw, wszystkich prawnych implikacji i ewentualnych ulg podatkowych. Bardzo dystyngowany dżentelmen. Ale, ciekawa sprawa, dzisiaj rano retuszował podbite oko... Potem Max Sorrel, właściciel restauracji „Golden Lamb Chop". Wszyscy wiedzą, że straszny z niego kobieciarz i że lubi ostrą grę. To jego samochód wyjechał z garażu krótko po tym, jak usłyszałem krzyk.
- Ale nie jesteś pewien, że on był w środku - powiedział Riker. - To Joy mogła prowadzić.
- Jeśli to ona prowadziła, to później poklepała samochód po zadzie i kazała mu wracać do domu, dziś rano był z powrotem w garażu. Dan twierdzi, że pojechała autobusem z River Road. Jeśli tak, to wybrała świetną porę, lało jak z cebra.
- Kto jeszcze tam mieszka?
- Trzy kobiety i chłopak na posyłki, hałaśliwy, ale sympatyczny. No i gosposia. - Qwilleran oparł się łokciami o stół i zaczął gładzić wąsy. Przypomniał sobie wzmiankę Joy o planie „dyskretnego" wymuszenia i postanowił nic o tym nie wspominać Archowi.
- Dajesz się ponieść wyobraźni, Qwill - odezwał się Riker. - Joy nic się nie stało. Poczekaj, a zobaczysz.
- Chciałbym w to wierzyć.
- Tak czy inaczej muszę coś zjeść i trzeba wracać do biura. O drugiej przychodzi handlowiec z agencji prasowej z jakimiś zabawnymi komiksami. - Wezwał kelnerkę.
- Jedna zupa fasolowa, klopsy i makaron, sałatka z roauefortem i proszę podać masło do tego stolika.
- A ty co zjesz, Patyczaku? - spytała kelnerka Qwillerana. - Jeszcze raz twarożek?
- Umieram z głodu, wcale mi nie do śmiechu.
- Zamawiasz cheeseburgera z frytkami? Makaron z serem? Szynkę i słodycze?
- Nie, proszę jajko po wiedeńsku - zdecydował z mocnym postanowieniem. - I cały zapas selera, jaki macie w kuchni. Więcej kalorii spalę, żując to zielsko, niż przyswoję z całej tej strawy.
- Gdzie jesz dzisiaj wieczorem? - zapytał Riker.
- Zaprosiłem Roberta Mausa na kolację do „Toledo Tombs" i z mojej strony będzie to heroiczna próba siły woli. Słyszałem, że mają tam najlepsze jedzenie w mieście.
Po południu Qwilleran wybrał się do księgarni, żeby kupić książkę o francuskiej kuchni. Wybrał też jedną o ceramice, choć nie wiedział specjalnie po co. W monopolowym nabył butelkę cherry i burbona, na wszelki wypadek, gdyby musiał przyjmować jakichś gości. Kupił szczotkę w sklepie dla zwierząt. Na koniec wszedł do supermarketu, żeby kupić jedzenie dla kotów. Dręczony niezaspokojonym apetytem i dziurą w domowym budżecie, był w bardzo kiepskim nastroju.
To rozpuszczone łobuzy, powtarzał sobie. Homar - łosoś - kurczak bez kości! Inne koty jedzą kocie jedzenie i najwyższa pora, żeby spojrzeć prawdzie w oczy.
Kupił puszkę Kitty Delight (na wyprzedaży), kilka Pussy Pate (dwa w cenie jednego) i duże pudełko Fishy Fritters (z trzema gratisami).
Kiedy przyjechał do domu, Koko i Yum Yum siedziały na parapecie jak dwa zbite tobołki, a ich zachowanie wskazywało na to, że wyczuły powagę sytuacji. Zamiast treli i mruczenia na powitanie siedziały nieruchomo i patrzyły przez Qwillerana, jakby był niewidzialny.
- Podano pierwsze danie! - oznajmił po rozsmarowaniu wartego dziesięć centów Pussy Pate na talerzu i postawieniu go na podłodze.
Żaden z kotów nie poruszył nawet wąsem.
- Spróbujcie go, etykieta głosi, że jest przepyszny.
Wydawało się, że są całkiem głuche. Nie drgnęły im nawet uszy. Qwilleran podniósł Koko i upuścił go na podłogę przed talerzem Pate. Koko stał tam z rozjechanymi łapkami, zastygły w pozycji, w jakiej wylądował, przeszywając wzrokiem obrzydliwie wyglądającą purpurową maź, która znajdowała się na talerzu. Potem wzdrygnął się wyniośle i odszedł.
Później tego wieczora Qwilleran zrelacjonował zajście Mausowi.
- Jestem przekonany, że te koty potrafią czytać ceny - powiedział - ale zjedzą wszystko, jeśli dostatecznie zgłodnieją.
Maus zastanawiał się przez kilka sekund.
- Sos bearnaise mógłby uczynić go bardziej zjadliwym - zasugerował. - Albo szczypta świeżo startego romano.
Dwaj mężczyźni spotkali się w lobby jednego z budynków w śródmieściu. Winda, która zjeżdżała w niezbadane głębie pod powierzchnią, wysadziła ich w piwnicy. Podziemna restauracja składała się z serii przestronnych pomieszczeń, wąskich i długich, o kamiennych sklepieniach, czarnych i ponurych. Przedtem był to kanał ściekowy, zanim miasto nie zbudowało nowej oczyszczalni.
Prawnika przywitano z szacunkiem i dwaj mężczyźni zostali zaprowadzeni do stolika, nakrytego nieskazitelnie białym obrusem. Siedem kieliszków na wino i czternaście sztuk płaskich sztućców lśniło przy każdym talerzu. Dwóch kelnerów rozścieliło na kolanach gości serwety, nasączone lekko wodą pomarańczową. Starszy kelner zaprezentował menu oprawne w złoconą florencką skórę i trzech asystentów, którym przydzielono obowiązek napełniania szklanek z wodą.
Maus władczym gestem machnął chlorowanym płynem.
- Pijemy tylko wodę butelkowaną - oświadczył - i chcemy rozmawiać z piwniczym.
Przyszedł kelner odpowiedzialny za wino. U jego pasa zwisały na łańcuchach klucze, a z postaci biła jakaś pompatyczna powaga. Maus wybrał szampana. Potem dwaj goście zaczęli studiować menu, które było tylko trochę cieńsze od niedzielnego wydania „Fluxion". Znaleźć w nim można było wszystko: od aquavitu, skandynawskiej wódki kminkowej, do zabaglione, od avocado supremę remoulade do zucchini saute avec hollan-daise.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko, pozwolę sobie przy okazji na osobistą uwagę - powiedział ze smutkiem prawnik. - Nieżyjąca pani Maus zamawiała niezmiennie siekaną polędwicę wołową, kiedy tu razem jadaliśmy.
Qwilleran nie zdawał sobie sprawy, że Maus jest wdowcem.
- Czy pańska żona nie podzielała pana zamiłowania do haute cuisinei
Po kilku wystudiowanych oddechach Maus odpowiedział:
- Nie żebym mógł z czystym sumieniem i pełną świadomością zaprzeczyć. Raz użyła mojej najlepszej patelni na omlety do smażenia wątróbki z cebulą.
Qwilleran cmoknął ze współczuciem.
- Proponuję, żebyśmy zaczęli, jeśli pan na to przystanie, panie Qwilleran, od „zupy z francuskim odciskiem", jak ją nazywaliśmy w naszym domu. Pani Maus była z zawodu pedikiurzystką i miała ten niefortunny zwyczaj, że mówiła o swojej pracy przy stole.
Podano zupę cebulową w koszulce z topionego sera i Qwilleran dzielnie ograniczył się do trzech łyżek.
- Jak to się stało, że kupił pan garncarnię? - dopytywał się.
Maus ostrożnie układał odpowiedź.
- Odziedziczyłem ją - powiedział przeciągle. - Mojej żonie budynek zapisał wuj, Hugh Penniman, mecenas sztuki, a w szczególności kolekcjoner ceramiki. Jego zamysłem było uczynienie z tego domu centrum sztuki. Za cenę ogromnych nakładów finansowych, które przekraczały możliwości nawet takiego filantropa, jakim był świętej pamięci pan Penniman, centrum sztuki funkcjonowało aż do jego śmierci... po której budynek przeszedł na własność dwóch synów, którzy następnie zrzekli się spadku, widząc w nim kosztowny, a niepraktyczny ciężar, zważywszy na warunki nałożone na spadkobiercę przez testament... I tak oto przeszedł on na rzecz mojej żony, a następnie na mnie.
- Jakie były zapisy w testamencie?
- Stary dżentelmen zastrzegł sobie, że budynek ma nadal służyć sztuce, co było - aproviso, w opinii kuzynów mojej żony, i nie bez pewnej racji - jednoznaczne z ekonomicznym szaleństwem. Jak pan wie, artyści to w dużej mierze niewypłacalni dłużnicy. Tak czy inaczej, wynalazłem... nieprzeciętny wybieg, ażeby wynajmować apartamenty koneserom kulinariów, jako że gastronomia jest uważana przez znawców i praktyków za sztukę. Jednocześnie zdecydowałem się reaktywować pracownię ceramiczną, która - jak wnioskowałem - okaże się ciężarem finansowym o korzystnych konsekwencjach podatkowych, jeśli pan za mną nadąża.
Tę deklamację faktów przerwało podanie węgorzy w zielonym sosie.
- Słyszałem plotki o utonięciu związanym z pracownią - zauważył Qwilleran. - Kiedy to się stało?
Prawnik nabrał powoli powietrza i z lekkim poirytowaniem odpowiedział:
- Ten nieszczęśliwy wypadek należy, mogę pana zapewnić, do dawnych czasów. Niestety pańska gazeta, dla której publikacji żywię jedynie umiarkowany zachwyt, proszę wybaczyć mi tę szczerość, pańska gazeta raz po raz odgrzewa ten epizod i umieszcza na swoich łamach niesmaczne nagłówki dla, jak można przypuszczać, ekscytacji czytelników o mniej niż przeciętnej inteligencji. Teraz, jako że budynek znalazł się pod moją egidą, należy wierzyć, że kwestia ta nie będzie więcej przedmiotem rozgłosu. Jeśli w pana mocy jest ukrócenie tego procederu, będę panu winien... wdzięczność.
- Przy okazji - wtrącił Qwilleran. - Wydaje mi się, że nie powinien pan zamykać drzwi ewakuacyjnych między garncarnią a apartamentami. Straż pożarna nie pochwaliłaby tego.
- Drzwi pożarowe, w moim przekonaniu, nigdy nie pozostają zamknięte.
- Były zamknięte dzisiaj rano, od środka.
Maus, skupiony na delektowaniu się kęsem węgorza, nie odpowiedział.
- Czy Graham jest uważany za dobrego garncarza? - spytał Qwilleran.
- O ile mi wiadomo, jest wspaniałym technikiem. Ma rozległą wiedzę o materiałach, narzędziach i działaniu garncami. Zdaje się, że kreatywny talent w lwiej części leży w tej rodzinie po kądzieli.
- Mógł pan nie słyszeć jeszcze wieści - powiedział Qwil-leran - ale pani Graham opuściła męża. Spodziewam się, że radziła się pana co do prawnych aspektów tej decyzji. Zniknęła wczoraj, we wczesnych godzinach rannych.
Maus nadal przeżuwał w zamyśleniu, odezwał się dopiero po chwili:
- To niefortunne zdarzenie, by nie powiedzieć więcej.
Qwilleran próbował doszukać się na twarzy prawnika jakiejś reakcji, ale zobaczył tylko niewzruszone oblicze i zatroskane oczy, z których jedno otoczone było purpurowym sińcem.
Wybitnego degustatora pochłonęło zachwalanie zielonego sosu.
- Pietruszkę, mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, dodano odrobinę za wcześnie, ale musi pan wiedzieć, że kwestia ziół wzbudza niemałe kontrowersje. Na posiedzeniu Stowarzyszenia Zasłużonych Gastronomów cieszyliśmy się inspirującym sympozjum na temat oregano. Dyskusja okazała się dość... burzliwa.
- Czy to wtedy przyprawiono panu to limo? - zapytał Qwilleran.
Prawnik dotknął czule lewego oka.
- W ferworze dyskusji, z przykrością stwierdzam, jeden z naszych członków - jegomość nader zapalczywy - machnął pięścią w moją stronę w... nieodpowiednim momencie.
W aurze podniecenia siedmiu członków personelu zaczęło serwowanie głównego dania i białego wina. Maus spróbował wina i odesłał je. Narzekał na dym cygara z sąsiedniego stolika i wychwycił soupcon za dużo estragonu w sosie.
Qwilleran obserwował z rosnącym głodem cielęcinę z grzybami w delikatnym sosie. Był jednak zdecydowany wytrwać w narzuconym reżimie: trzy kęsy i basta. Po pierwszym kęsie spytał Mausa:
- Czy myśli pan, że Max Sorrel byłby odpowiednią postacią do mojej kolumny?
Prawnik mądrze pokiwał głową, wyrażając swoją aprobatę.
- Jego restauracja doświadcza obecnie pewnego rodzaju - jak by to ująć - trudności i niewątpliwie jest prawdą, że jakiś rodzaj...przychylnego komentarza prasowego spotkałby się z uznaniem. Mniemam, że nie jest zalecane, aby nadawać rozgłos komplikacjom, ale jestem pewien, że pan Sorrel chętnie przedyskutuje to z panem, jeśli tylko takie jest pańskie pragnienie.
- A co pan myśli o Charlotte Roop?
Maus odłożył widelec i nóż, którymi manipulował na europejską modłę.
- Ach, to prawdziwy klejnot! Niech pan się nie da zwieść tej staropanieńskiej trzpiotowatości, to tylko pozory. Panna Roop jest kobietą sukcesu. Ma niesłychane umiejętności kierownicze, a jej uczciwość jest najwyższej próby. Jeżeli cierpi na pewne wady charakteru, to uważam za konieczne przemilczeć je.
Qwilleran wziął drugi kęs.
- Rosemary Whiting sprawia wrażenie osoby bardzo miłej. Idealna dama.
- Kanadyjka - powiedział Maus. Kiedy spróbował cielęciny, jego twarz wyrażała stan bliski ekstazy, pogodził się już chyba z nadmiarem estragonu.
- Jaki jest jej związek ze sztuką kulinarną?
- Pani Whiting, mówię to z bólem, jest dostawcą zdrowej żywności. Musiał pan słyszeć panegiryki, jakie wygłasza na cześć soi i ziaren słonecznika.
- A Hixie Rice, jak rozumiem, pisze o jedzeniu.
Maus podniósł ręce w dystyngowanym geście rezygnacji.
- Ta młoda panna pisuje urocze menu dla trzeciorzędnych restauracji: „Specjalność dnia - wyborne ragout łączące w sobie delikatne rarytasy: soczystą jagnięcinę i słodkie ogrodowe marchewki, nieskazitelne kostki specjalnie wyselekcjonowanych ziemniaków z Michigan i perlistego groszku - wszystko w smakowitym sosie, którego aromat przywodzi na myśl egzotyczny Daleki Wschód". Ten wylew barokowej prozy wskazuje, jak jest pan pewnie świadom, wczorajsze resztki utopione w puszkowanym sosie... doprawione odpowiednią ilością curry, aby zatuszować zjełczały zapach.
Qwilleran sięgnął po trzeci kęs.
- Także William to interesująca postać.
- Nie należy do osób małomównych, niestety, i przechwala się nieużytecznymi umiejętnościami, ale jest sympatyczny, a i to, że gra w brydża, to pewna zaleta.
Starszy kelner i reszta obsługi obserwowali z rosnącym przerażeniem opieszałość, z jaką Qwilleran spożywał posiłek, w tej chwili zaś w grupce kelnerów zawrzało, a od strony zaplecza nadszedł jak burza sam szef kuchni.
Podszedł wprost do Qwillerana i tonem nieznającym sprzeciwu zakrzyknął:
- Ty nie lubić mojego jedzenia!
- Prawdziwy smakosz nigdy nie je do syta - odpowiedział spokojnie dziennikarz. - Jedzenie jest wyśmienite, proszę być spokojnym. Chciałbym zabrać resztę tej cielęciny do domu dla kotów.
- Gatti! Santa Maria! Więc teraz gotuję dla gattil - Szef kuchni wyrzucił w górę ręce i wycofał się do kuchni.
Po duszonym fenkule w kremie migdałowym, sałatce z nasionami nasturcji, kasztanowym puree na bezach i małym espresso Qwilleran sięgnął do kieszeni po fajkę i wyciągnął przed siebie turkusowego chrabąszcza, którego Koko znalazł nad rzeką.
- Widział to pan kiedyś?
Maus pokiwał głową.
- Pani Graham była tak uprzejma, że podarowała każdemu z nas skarabeusza jako talizman na szczęście. Mój przepadł niestety. To omen, który, rzekłbym, niczego dobrego nie wróży.
Qwilleran zapłacił rachunek, wdzięczny, że „Fluxion" pokrywa koszty. Za sam napiwek mógłby żyć cały tydzień. Cieszył się, że może już iść do domu. Podczas kolacji, kiedy Maus rozwijał swoją kulinarną doktrynę, nie robił żadnych notatek.
Qwilleran wiedział, że osobnicy ostrożni, jak Maus, mówią swobodniej, jeśli się ich nie nagrywa. Jednak zgromadził mnóstwo informacji do tekstu o Mausie i teraz musiał koniecznie wybrać z zakamarków pamięci wszystkie pikantne cytaty i przelać je na papier, zanim wyblakną. Jak tylko kelner przyniósł resztę wołowiny dla kotów, zawiniętą w lnianą serwetkę, dwaj mężczyźni opuścili restaurację, Maus promieniujący ukontentowaniem degustatora, Qwilleran głodny i przepełniony współczuciem dla samego siebie.
Kiedy dotarli do Maus Haus, prawnik zaniósł swoją dyplomatkę do kuchni, a Qwilleran wdrapał się głównymi schodami na górę, ale zamiast skręcić w lewo, skręcił w prawo. Nagły impuls zaprowadził go pod drzwi Hixie. Właśnie gdy podnosił rękę, żeby zapukać, usłyszał głos dochodzący z pokoju i zawahał się. Przez grube dębowe drzwi słyszał tylko burczenie męskiego głosu i nie mógł rozróżnić słów, ale modulacja głosu wskazywała na to, że mężczyzna nakłaniał do czegoś i łagodnie czegoś dowodził. Z początku brzmiało to jak rozmowa z telewizora, ale zaraz Qwilleran rozpoznał drugi głos dialogu. Hixie mówiła:
- Nie! To już koniec!... Dziękuję bardzo, ale nie! Nie, dziękuję! - Wysoki ton jej głosu sprawił, że można było zrozumieć słowa.
Mężczyzna odpowiedział coś przymilnie.
- To nic nie zmienia. Znasz moje zasady. - Zniżyła głos, odpowiadając na pytanie: -Oczywiście, że tak, ale nie powinieneś był tutaj przychodzić. Ustaliliśmy, że nigdy tu nie przyjdziesz. .. W porządku, jeden drink, a potem musisz iść.
Qwilleran zapukał.
Zapadła nagła cisza i dopiero po długim oczekiwaniu dał się słyszeć zbliżający się do drzwi stukot szpilek Hixie.
- Kto tam? - otworzyła ostrożnie drzwi. - A, to ty! - powiedziała z nerwowym uśmiechem. - Rozmawiałam przez telefon, przepraszam, że kazałam ci czekać. - Nie zaprosiła go do środka.
- Zastanawiałem się tylko, czy nie miałabyś ochoty pójść ze mną na degustację serów jutro po południu. To przyjęcie prasowe.
- Z przyjemnością. Gdzie się spotkamy?
- Co powiesz na hol hotelu Stilon?
- Świetnie, znasz mnie. Uwielbiam jeść.
- Będą też drinki.
- Pić też lubię - zatrzepotała swoimi długimi sztucznymi rzęsami.
Qwilleran starał się zobaczyć coś przez ramię Hixie, ale drzwi były tylko częściowo otwarte, a w pokoju było ciemno. Zobaczył jedynie, że coś wewnątrz zatrzepotało - to ptaszek skakał po klatce.
- Do zobaczenia jutro - pożegnał się.
Qwilleran wolał umawiać się z kobietami o szczuplejszej sylwetce i bardziej gustownych strojach, ale tym razem chciał zadawać pytania, a był pewien, że Hixie chętnie wypapla to i owo. Kiedy okrążał galerię do szóstki, był zdecydowany nasłuchiwać uważnie odgłosów dochodzących z drugiej strony holu. Kto, po „tylko jednym drinku", wyślizgnie się z pokoju Hixie i gdzie się uda? Dlaczego jestem takim hałaśliwym draniem? Jednak kiedy tylko otworzył drzwi do własnego mieszkania i wszedł do środka, zapomniał o ciekawości. Wnętrze było pogrążone w kompletnym chaosie.
Wszystkie obrazki na ścianach nad regałami były poprzekrzywiane. Wiele książek leżało porozrzucanych na podłodze z rozłożonymi okładkami i podartymi stronami. Kosz na śmieci był wywrócony do góry nogami, a jego zawartość zasnuwała kafelkową podłogę kuchni. Poduszki zostały zrzucone na podłogę, a z biurka ktoś zmiótł wszystko z wyjątkiem maszyny do pisania. Włamanie? Wandalizm? Qwilleran rozejrzał się dokładnie, zanim uczynił następny krok do pokoju. Jego stopa stanęła na jakimś małym kruchym przedmiocie, który trzasnął i rozpadł się w pył. Szybko odstawił nogę na bok. Trzask! Na podłodze rozsypane były dziesiątki małych brązowych kulek i brakowało skóry niedźwiedzia... Nie, leżała zrolowana pod stołem.
- Czorty jedne! - ryknął Qwilleran. Te małe brązowe kuleczki to były Fishy Fritters! Otwarte pudełko leżało puste na kuchennej podłodze, a obok stały talerze z nietkniętym Pussy Pate, który wysechł na wywołującą mdłości skorupę. Teraz wszystko okazało się jasne: dewastacja była pokazowym protestem w wykonaniu dwóch wojowniczych syjamczyków.
Sami winowajcy spali na ławie. Yum Yum zwinięta w kłębek, a Koko rozciągnięty w pozie kompletnego wyczerpania. Mimo to kiedy Qwilleran rozwinął lnianą serwetkę, nozdrza kotów zaczęły się poruszać, a uszy stanęły na baczność i dwaj zatwardziali grzesznicy zameldowali się w kuchni, roszcząc sobie prawa do eskalopek de veau sautees a 1'estragon.
- Tylko kompletny frajer zafundowałby wam ucztę po takim pokazie - powiedział im Qwilleran.
Po tym, jak poprawił obrazki, wymiótł Fishy Fritters ze wszystkich kątów pokoju, Qwilleran włożył kapcie, zapalił fajkę i usiadł do maszyny do pisania, aby wynotować swoje impresje dotyczące „Toledo Tombs" i dziwactwa Zasłużonego Gastronoma.
Nie bez satysfakcji spojrzał na kartkę papieru, którą regularnie zostawiał w maszynie. Zobaczył na niej jedno słowo, napisane bez błędów. Poprawił na nosie okulary i przyjrzał się z bliska. Tym razem małymi literami wypisane było pojedyncze słowo: „dog"!
Zdumiony Qwilleran odwrócił się i spojrzał na kota, który pracowicie lizał swoją łapkę i mył pyszczek.
- Koko! - powiedział. - Tego już za wiele.
Rozdział siódmy
W środę wieczorem Qwilleran miał nastawić budzik, ale zapomniał i w czwartek rano zamiast dzwonka obudził go zgrzytający hałas przy oknie. Koko i Yum Yum siedziały na parapecie, szczebiocąc jak wiewiórki do gołębi, które po drugiej stronie szyby, na zewnętrznym parapecie, miały czelność pysznić się w odległości kilku centymetrów od dwóch drgających czarnych nosów,
Qwilleran obudził się z poczuciem straty. Czy to oznaczało, że Joy zniknęła na dobre? A może to czysty przypadek, że Koko wystukał na maszynie „30", stary symbol dziennikarski, używany na określenie końca historii?
Nagle przypomniał sobie ostatnią wiadomość zostawioną w maszynie do pisania. Przypadek czy nie, to było genialne!
- D-O-G - powiedział na głos i wysunął się z łóżka z pilnym pytaniem w głowie.
Miał zamiar zapytać o to Roberta Mausa przy śniadaniu, ale minął się z nim. Zapytał panią Marron - nie potrafiła pomóc. Zapytał Hixie, kiedy stawiła się po szynkę, jajka i wiejskie frytki z cynamonowym tostem, ale ta nie miała najmniejszego pojęcia. Dan Graham nie pojawił się na śniadaniu, a kiedy Qwilleran zadzwonił później do pracowni, nikt nie odebrał. W końcu zadzwonił do biura Roberta Mausa.
- Przykro mi to mówić, ale... umknęło mi to z pamięci - powiedział prawnik.
- Niech mi pan pozwoli sprawdzić w mojej kopii umowy.
Qwilleran wymamrotał jakąś wymówkę, że pisze coś i że ta informacja koniecznie jest mu potrzebna w tej chwili.
- Nie - zapewnił Maus po tym, jak sprawdził w aktach. - Nie widzę żadnej wzmianki o drugim imieniu ani o podobnym inicjale.
Qwilleran zadzwonił do biura Archa Rikera i opowiedział mu o trzyliterowym słowie w maszynie do pisania. Powiedział:
- Jestem pewien, że Dan Graham jest typem, który ma drugie imię, coś w stylu Otho albo Odgebert, i myślałem, że Koko chce mi coś przez to powiedzieć. Już dawniej podsuwał mi rozwiązania, które okazywały się genialne.
- Cieszę się, że uczy się literować - powiedział Riker. - Jak tak dalej pójdzie, to za sześć miesięcy będzie mógł przejąć twoją kolumnę. Jak udała się wczorajsza kolacja?
- Dobrze. Ale nie dowiedziałem się zbyt wiele. Maus poczęstował mnie mało wiarygodną historią o tym, jak to nabawił się sińca.
- Będziesz w śródmieściu na lunch?
- Nie, wolę zostać w domu i napisać mój artykuł o „Toledo Tombs". To miejsce pełne jest sprzeczności. Człowiek nie wie, czy wychwalać je pod niebiosa, czy wyśmiać i obsmarować.
- Tylko bez obrażania właścicieli restauracji - ostrzegł go Arch - bo będę miał na karku dział marketingu. Coś nowego w sprawie Joy?
- Nie, nic.
Qwilleran miał jeszcze inny powód, żeby zostać w domu: chciał być blisko telefonu, na wypadek gdyby zadzwoniła. Wiedział, że upłynęło zbyt mało czasu, żeby oczekiwać jakiejś wiadomości pocztowej, nie minęło więcej niż dwadzieścia cztery godziny, odkąd zniknęła. Mimo to ruszył na dół, kiedy o jedenastej przyszedł listonosz, i był rozczarowany, że nie znalazł nic w swojej skrzynce w foyer. Potem wytłumaczył sobie, że Joy zaadresowałaby przesyłkę na jego biuro, nie była przecież taka głupia. Jej charakter pisma zbyt łatwo rozpoznano by w Maus Haus. Zastanawiał się, czy poczta poradzi sobie z dostarczeniem przesyłki zaadresowanej „Juu Qwwww" na adres „Duuy Fwxwu". Następną godzinę spędził przy maszynie, próbując zdobyć się na obiektywizm w artykule o „Toledo Tombs". Po wielu nieudanych początkach porzucił ten temat i zaczął szkicować sylwetkę Roberta Mausa - z jego licznymi uprzedzeniami i tym, co poczytywał sobie za powód do dumy (ostre noże i duże zapasy masła). Maus żywił odrazę dla herbaty w torebkach, szybkowarów, koktajli z owoców w puszce, majonezu ze słoika, kawy rozpuszczalnej, sałaty lodowej, glutaminianu sodu, jajek krojonych w ósemki, ciepłych kolacji z nowoangielskiej kuchni i wszystkiego, co przypomina szwedzki stół, bar sałatkowy i bufety „jesz, ile chcesz".
Raz czy dwa razy Qwilleran przestawał pisać i nasłuchiwał. Wydawało mu się, że słyszy czyjś śpiew. Rzadko słyszało się śpiew na żywo - nie w radiu czy telewizji. Gdzieś jakiś męski głos śpiewał na szkocką nutę i krew Mackintoshów, płynąca w żyłach dziennikarza, odpowiadała na ten zew.
Qwiłleran stukał w klawisze, cytując oburzenie Mausa na ziemniaki pieczone w folii, kiedy ktoś zapukał do drzwi jego apartamentu. W drzwiach stała starszawa białowłosa sąsiadka, upudrowana prawie białym mącznym pudrem. Jak zwykle miała na sobie dużo biżuterii, a w rękach krzyżówkę.
- Przepraszam za najście - powiedziała panna Roop, przebierając palcami między trzema sznurkami korali - ale ta krzyżówka zabiła mi klina. Pomyślałam, że pan jako pisarz ma jakiś dobry słownik. Potrzebny mi rodzaj orchidei na jedenaście liter, pierwsza „c , ostatnia „m".
- Cypripedium - powiedział Qwiłleran i przeliterował jeszcze raz całe słowo.
Pannę Roop zatkało z wrażenia i wyraz szczerego podziwu zapłonął w jej małych niebieskich oczach otoczonych siatką zmarszczek.
- Jak... jak to możliwe, panie Qwilleran, jest pan niesamowity!
Dziennikarz przyjął komplement, nie odkrywając prawdziwego źródła swojej domniemanej mądrości. Nauczył się tego słowa, grając z Koko w grę słownikową kilka miesięcy temu.
- Wejdzie pani? - zapytał.
Zaczęła się wycofywać.
- Ach, jest pan pewnie zajęty pisaniem jednego z pańskich wspaniałych artykułów. - Ale jej oczy zdawały się wyrażać ochotę.
- Najwyższa pora, żebym zrobił sobie przerwę. Proszę wejść.
- Jest pan pewien? - rozejrzała się po holu na obie strony, a potem szybko przekroczyła próg mieszkania, kuląc ramiona w poczuciu winy.
Qwilleran zamknął zaraz za nią drzwi, a kiedy spojrzała na niego nieufnie, wyjaśnił, że to z powodu kotów, które mogłyby uciec na zewnątrz. Koko i Yum Yum wygrzewały się w słonecznym świetle na niebieskiej poduszce, ułożonej na kuchennym stole. Panna Roop spojrzała na nie i wyraźnie zamarła.
Koko całkowicie się wyciągnął, a Yum Yum bawiła się jego ogonem. Prowokował ją, uderzając ogonem raz w jedną, raz w drugą stronę, a ona chwytała go, jak tylko znalazł się w jej zasięgu. Poruszane powietrzem futerko kotów lśniło w promieniach słońca, wpadających do pokoju przez duże okno studia.
Nieubłagane słoneczne światło podkreśliło dwa rzędy zmarszczek na czole panny Roop, efekt ciągłego podnoszenia brwi.
Koko dostrzegł jej pełne dezaprobaty spojrzenie i przerwał zabawę. Przekręcił się, podniósł jedną tylną łapkę i kontynuował mycie nasady ogona. Gość szybko się odwrócił.
- Zechce pani usiąść? - Qwilleran zaproponował jej jedno z krzeseł z jadalni, zgadując, że woli siedzieć prosto. Zaproponował też, że zrobi rozpuszczalną kawę, ale odmówiła pospiesznie, jakby poczyniono jej nieprzyzwoitą propozycję. Ze zbójeckim tonem w głosie zapytał: - Coś mocniejszego?
- Panie Qwilleran - oznajmiła stanowczo - powiem panu od razu, że nie akceptuję picia alkoholu.
- Ja także nie piję - przyznał najbardziej poufałym tonem, na jaki było go stać, nie podając jednocześnie przyczyny.
Ponownie spojrzała na niego z takim ciepłem, że sama się zawstydziła, i zaczęła mówić pewnym tonem, zbyt głośno, zbyt dużo, za szybko.
- Kocham moją pracę. Pan Hashman był wspaniałym człowiekiem, niech spoczywa w pokoju. Nauczył mnie wszystkiego, co wiem o zarządzaniu restauracją. Odsprzedał swoje udziały dawno temu i teraz Heavenly Hash House są dużą siecią fast foodów. Pewnie pan o tym wie. Są własnością trzech wspaniałych biznesmenów.
- Może powinienem napisać artykuł o historii Hash Houseów od momentu ich założenia w tym mieście. - Qwilleran pomyślał, że będzie to sprytny sposób na nieporuszanie kwestii jakości jedzenia. - Czy chciałaby pani ze mną o tym porozmawiać?
- Och, nie! Proszę mnie nie wymieniać. Proszę lepiej na pisać o trzech genialnych biznesmenach, którzy poszerzyli sieć z trzech do osiemdziesięciu dziewięciu restauracji.
Wszystkie są równie przeciętne, pomyślał Qwilleran. Sięgnął po fajkę i wtedy zmienił zdanie, przekonany, że jego gość nie pochwala również palenia. Ostrożnie próbował uzyskać od niej informacje.
- Mam zamiar napisać kilka artykułów o znawcach kuchni, którzy mieszkają w Maus Haus. Miałaby pani jakieś sugestie, od kogo powinienem zacząć?
- Och, wszyscy tu to interesujące osobowości, daję panu słowo! - wykrzyknęła z entuzjazmem.
- Niewątpliwie to barwna kompania, dobrze ze sobą żyją?
- Och, to wszystko uroczy ludzie, bardzo zgodni.
- A Max Sorrel, odnosi sukcesy jako restaurator?
- Ach, to wspaniały biznesmen. Ogromnie go podziwiam.
- Zdaje się, że ma upodobanie do kobiet?
- To przystojny mężczyzna o czarującej osobowości, bardzo zadbany.
Qwiłleranowi zdawało się, że rozmawia z komputerem. Odchrząknął i spróbował zagadnąć z innej strony.
- Nie było pani na kolacji we wtorek wieczorem, a zaszło tam coś interesującego. William został skarcony za niekompetencję w sprawach sztuki.
- Powinniśmy być wyrozumiali wobec młodych - powiedziała stanowczo panna Roop. - To bardzo sympatyczny chłopiec, bardzo przyjacielski. Jestem starą siwą kobietą, ale on zwraca się do mnie jak do kogoś w swoim wieku.
Qwilleran miał zawsze umiejętność zjednywania sobie ludzi. Umiał sprawić, że mówili otwarcie. Wyraz troski w jego oczach i podwinięte ku dołowi ciężkie wąsy sprawiały, że robił wrażenie osoby współczującej i szczerej, nawet kiedy chodziło mu wyłącznie o uzyskanie informacji. W tym jednak przypadku jego technika zawiodła. Od Charlotte Roop Qwilleran dowiedział się tylko tyle, że Rosemary jest atrakcyjna, Hixie zabawna, Robert Maus genialny, absolutnie genialny.
- Przypuszczam, że pani wie - powiedział, atakując obiekt przesłuchań z mniejszą delikatnością - że straciliśmy jednego z naszych współbiesiadników. Pani Graham opuściła swojego męża w raczej nagły i tajemniczy sposób.
Panna Roop uniosła dumnie brodę.
- Nigdy nie słucham plotek, panie Qwilleran.
- Mam nadzieję, że nic niefortunnego jej się nie przydarzyło - nalegał. - Słyszałem krzyk w nocy, kiedy zniknęła, i to mnie martwi.
- Jestem pewna, że pani Graham nic nie jest - powiedziała panna Roop. - Powinniśmy zawsze mieć pozytywny stosunek do rzeczywistości i myśleć w sposób konstruktywny.
- Czy zna ją pani dobrze?
- Odbyłyśmy wiele przyjacielskich rozmów i wiele nauczyła mnie o swojej sztuce. Okropnie ją podziwiam. Mądra kobieta! A jej mąż jest takim słodkim człowiekiem. Są uroczą parą.
Koko wydał z siebie szczególny dźwięk, zeskoczył ze stołu i zaczął szukać pustego buta. Qwilieran złapał go i pobiegł z nim do łazienki.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział do gościa, kiedy kryzys był już zażegnany. - Koko zwrócił swoje śniadanie, musi mieć w żołądku kulkę z sierści.
Panna Roop spojrzała na Koko z pewnym zniesmaczeniem.
- Zastanawiam się, co się stało z kotem pani Graham - rzucił Qwilleran. - Była szczerze załamana jego zniknięciem.
- Jakoś to przeboleje. Jest wrażliwą kobietą o niesłychanie silnym charakterze.
- Czy rzeczywiście? Mówiono mi, że jest kapryśna i roztrzepana.
- Nie mogę się z tym zgodzić! Widziałam ją przy pracy. Wie, czego chce, i gotowa jest wiele znieść, żeby to osiągnąć. Pewnego dnia siedziała przy kole, snując naczynie, jak to mówią... Czy powinnam raczej powiedzieć „odlewając" naczynie?
- Tocząc naczynie - poprawił ją Qwilleran.
- Tak, tocząc naczynie na kole garncarskim. Wprawiała maszynę w ruch swoją delikatną, małą stopą, więc zapytałam ją, dlaczego nie używa koła elektrycznego. Byłoby to o wiele prostsze i bardziej efektywne. Powiedziała: „Wolę pracować ciężej i zrobić przedmiot, który nosi w glinie ślad mojej osobowości". To była piękna myśl. Ona jest prawdziwą artystką. - Panna Roop podniosła się do wyjścia. - Zasiedziałam się. Nie pozwalam panu pracować. - Kiedy Qwilleran zaprotestował, dodała: - Nie, muszę zejść do kuchni i wziąć coś na ząb.
Gdy Charlotte Roop poszła, Qwilleran zwrócił się do Koko:
- Słyszałeś, co mówiła o kole?
- Yow! - odpowiedział Koko, który był już z powrotem na stole i mył się w promieniach słońca.
- Dan mówił, że uratował Joy od poważnego zranienia, bo wyłączył przewód. Znaczna rozbieżność, nie myślisz?
Koko pokiwał głową na zgodę, tak się zdawało Qwilleranowi. A może mył tylko białą plamkę futra na piersi?
- Chciałbym znaleźć jakiś sposób, żeby cię przemycić do tej pracowni - powiedział Qwilleran. - Idę o zakład, że potrafiłbyś coś wyniuchać.
Niejeden już raz Koko potrafił doprowadzić do odkrycia tajemniczych śladów, ale jeśli tego kota można było podejrzewać o posiadanie szóstego zmysłu do wykrywania podejrzanych spraw, to wąsy Qwillerana z pewnością były nim obdarzone. Wielokrotnie uprzedzały go o nadejściu złych wieści, o ukrytym niebezpieczeństwie, o nie podejrzewanej przez nikogo zbrodni.
Właśnie teraz kolejny raz doświadczał tego niepokojącego wrażenia w górnej wardze. Mówiło mu ono, że coś okropnego przydarzyło się Joy. Mówiło mu, że Joy nie żyje. Jednak Qwilleran nie chciał dać mu wiary.
Rozdział ósmy
Dzień dłużył się Qwilleranowi okropnie. Nie zjadł lunchu. W południe Rosemary zatrzymała się przed jego drzwiami z kłębkiem wełny, porządkowała swój koszyk z włóczkami i pomyślała, że zabawa przędzą sprawi kotom przyjemność. Qwilleran zaprosił ją do środka, ale była w drodze do pracy. Po południu słońce zniknęło za zasłoną szarych chmur i zimne światło, zalewające pokój przez ogromne okno, pogrążyło mieszkanie w przygnębiającym półmroku. Koty wyczuły chłód i ignorując kłębek przyniesiony przez Rosemary, zaszyły się na regale za książkami, gdzie znalazły przytulne miejsce na popołudniową drzemkę.
Qwilleran odetchnął, kiedy wreszcie nadeszła pora, aby udać się do hotelu Stilton. Potrzebował zmiany scenerii, zmiany tematu, który pochłaniał jego myśli, i w pewnym sensie cieszył się, że zaprosił rozgadaną Hixie Rice. W drodze do hotelu wstąpił do biura, żeby sprawdzić pocztę, i jakiś impuls kazał mu zajść do biblioteki „Fluxion" po teczkę z materiałami poświęconymi garncami przy River Road... garncami Pennimanów, jak ją początkowo nazywano.
Spotkał się z Hixie w holu hotelowym. Dziewczyna ubrana była w czerwono-wiśniowy kostium i krewetkowo-różowy kapelusz ozdobiony słomianymi marchewkami, rzepami i rzodkiewkami. Dziennikarzowi wydawało się, że poprzez ten krzykliwy strój Hixi afiszuje się ze swoją desperacką wesołością.
- Co za smakowity chapeau - zauważył Qwilleran.
- Merci, monsieur- zatrzepotała podwójnym rzędem sztucznych rzęs. - Cieszę się, że się panu podoba.
- Tego nie powiedziałem.
- Żartowniś z pana! - Hixie poczęstowała go przyjacielskim kuksańcem. - Nie mogłam się oprzeć tym słomianym legumes. Zna mnie pan!... Mówi pan po francusku?
- Tylko tyle, żeby nie wpakować się w Paryżu w kłopoty.
- Ja chodzę na kurs Berlitza. Proszę mi coś powiedzieć po francusku.
- Camembert, roquefort, brie.
Coroczna degustacja serów została zorganizowana przez kompanie serowarskie w sali balowej hotelu. Setka, może więcej przybyłych gości ignorowała jednak długi stół z serami, okupując tłumnie bar.
- Typowe przyjęcie prasowe - wyjaśnił Qwilleran. - Zaledwie sześciu z tych ludzi to dziennikarze i nikt nie wie, kim jest reszta zaproszonych gości i dlaczego się tutaj znaleźli.
Zapalił fajkę i spróbował duńskiego sera z odtłuszczonego mleka. Hixie sączyła Manhattan i próbowała brie, camemberta, cheshire, edama, gorgonzoli, goudy, gruyere, herkimera, liederkranza, mozzarelli, muenstera, parmezanu, port dusalut i roąueforta.
- Czy to wszystko, co zamierzasz zjeść? - zapytała.
- Mogę wziąć trochę roqueforta dla Koko - powiedział Qwilleran. Potem dodał: - Mieliśmy dzisiaj niespodziewanego gościa - pannę Roop. Coś czuję, że ona nie pochwala posiadania kotów. Koko też jej nie polubił.
- Charlotte niczego nie pochwala - powiedziała Hixie. - Palenia, picia, hazardu, rozwodów, krótkich spódniczek, długich dowcipów, obcokrajowców, motocykli, filmów ze smutnym zakończeniem, polityków, żucia gumy, powieści napisanych po 1910 roku, zbyt dużych napiwków i seksu.
Ten typ zawsze skrywa w szafie jakiegoś trupa, pomyślał Qwilleran.
- Czy w jej życiu zdarzył się jakiś romans? - zapytał swojej dobrze poinformowanej towarzyszki.
- Kto wie? Podejrzewam, że kochała się skrycie we właścicielu Hash House, panu Hashmanie. On nie żyje już od piętnastu lat, a ona ciągle o nim mówi.
Qwilleran żuł w zamyśleniu ustnik swojej fajki.
- Czy zastanawiałaś się kiedyś, co się stało z kotem Joy Graham?
Hixie wzdrygnęła się.
- Uciekł, tak przypuszczam. Albo ktoś go wziął. Przejechał go autobus. Wpadł do rzeki. Wybierz jedno z powyższych.
- Lubisz zwierzęta?
- Jeśli nie sprawiają kłopotów i zbytnio cię nie obciążają. Kupiłam sobie kanarka, ale wygląda na to, że jest głuchoniemy. Nie mam szczęścia. Jestem skazana na klęskę.
Qwilleran ukroił sobie plasterek norweskiego gjetosta i zaprezentował go Hixie na krakersie. - Przypuszczam, że wiesz, że Joy zniknęła.
- Tak, słyszałam, że go zostawiła. - Na krótką chwilę jowialny wyraz twarzy Hixie ustąpił miejsca innemu, którego Qwilleran nie mógł zidentyfikować, ale jej twarz szybko się rozjaśniła.
- Spróbuj tego westfalskiego Sauermilch, mon ami. Cest formidable!
Qwilleran poszedł za namową Hixie, ale z rozczarowaniem stwierdził, że ser jest trochę niedojrzały, nie osiągnął całkowitego zepsucia. Był jednak zdecydowany nie pozwolić Hixie na zmianę tematu.
- Czy widziałaś kiedykolwiek Joy przy kole? - zapytał.
- Nie, ale kiedyś o mało co nie rzuciła we mnie garnkiem. Zbiłam przypadkiem jakiś głupi dzbanek, który zrobiła, i po tym nie byłam specjalnie mile widziana w pracowni.
- W Maus Haus żyje kolorowy ludek, prawda? Jak opisałabyś Maksa Sorrela?
- Zdeklarowany kawaler - z bólem powiedziała Hixie. - Jego jedyny romans to ten z jego dużą, tłustą restauracją... Biedny Max. Ma przysłowiowe złote serce i nie zasługuje na kłopoty, które go spotykają.
- Jakie kłopoty?
- Nie wiesz? Może stracić restaurację. Musiał nawet sprzedać swoją łódź. Ma, to znaczy miał, przepiękny jacht, dziesięć metrów długości, cumował go za Maus Haus.
- Na czym polega problem?
- Nie słyszałeś plotek?
Qwilleran skrzywił się i potrząsnął przecząco głową, upokorzony zawodowo, ponieważ plotki krążyły, a on, członek klubu prasowego, tkwił w niewiedzy.
- Ludzie mówią różne absurdalne rzeczy. Jak to, że szef kuchni Maksa ma jakąś straszną chorobę. Jak to, że gość znalazł w zupie coś okropnego. Chore żarty.
- Brzmi jak celowa zagrywka. To chyba oszczerstwa?
- To bzdury, bo co jak co, ale restauracja Maksa jest pedantycznie czysta. Niestety plotki zrobiły swoje i klienci zaczęli omijać to miejsce.
- Odniosłem wrażenie, że „Golden Lamb Chop" ma wyrafinowaną klientelę, która wie, że inspektorat sanitarny...
- Niby nikt nie wierzy plotkom, ale całe to kawiarniane towarzystwo i gracze nie będą firmować swoją obecnością lokalu, który jest wyśmiewany, a to najlepsi klienci Maksa.
- Czy wiadomo, jak to się wszystko zaczęło?
Potrząsnęła głową.
- Jest bardzo lubiany w mieście. Mówiłam mu, że powinien zgłosić się z tym do gazety. Niech napiszą, mógłby o tym opowiedzieć i sprostować publicznie, ale on twierdzi, że spowodowałoby to jeszcze większe niezdrowe zainteresowanie. Max ma nadzieję, że wszystko się jakoś rozwieje, zanim on pójdzie z torbami.
- To zniesławienie. Jeśli tylko uda mu się dojść, kto za tym stoi, może wnieść sprawę do sądu.
- To samo mówi Robert, ale Max nie ma żadnego dowodu.
Qwilleran zamierzał zaprosić Hixie na kolację, nawet po tych wszystkich serach, ale zmienił zdanie. Postanowił pójść do „Golden Lamb Chop", i chciał tam pójść sam. Zabrał ją do domu taksówką i czuł, że jest tym wyraźnie rozczarowana.
- Lubisz bejsbol? Mógłbym zorganizować bilety w sektorze prasowym w któryś weekend, jeśli miałabyś ochotę pójść. - Qwilleran okazał szlachetność. Jeśli jego koledzy z pracy zobaczyliby go z tą grubą, pozbawioną gustu, krzykliwą babą, nie daliby mu już nigdy spokoju.
- Pewnie, lubię bejsbol. Szczególnie lubię hot-dogi.
- A kibicujesz jakiejś drużynie?
- Wszystko jedno, byle zajmowała ostatnie miejsce w lidze. Lubię kibicować przegranym.
Kiedy Qwilleran wrócił pod szóstkę, żeby dać kotom indyka przybranego kawałkami roqueforta, zastał w domu niewiarygodnie piękną scenę. Apartament został przekształcony w dzieło sztuki. Koty znalazły kłębek szarej włóczki przyniesiony przez Rosemary i utkały z niej sieć, która spowiła wszystkie meble. Rozwinęły kłębek po podłodze, owinęły dookoła krzeseł, oprzędły na nogach stołu, wniosły ją na biurko, naokoło maszyny do pisania i znów w dół na podłogę i zaczepiły o paszczę niedźwiedzia, zanim powtórzyły trasę z różnymi wariacjami. Teraz koty siedziały na regale, zamarłe w bezruchu jak postumenty, kontemplując swoje dzieło.
Qwilleran widział w muzeum instalację przestrzenną ze strun i miała ona w sobie mniej artystycznego wyrazu od tego dzieła. Aż żal było ją niszczyć, ale przecinająca się pod różnymi kątami przędza uniemożliwiała całkowicie poruszanie się po pokoju. Znalazł koniec włóczki i nawinął ją z powrotem. To tytaniczne przedsięwzięcie zajęło mu pół godziny i pochłonęło dobrych parę gramów z jego tkanki tłuszczowej. Tym razem ukrył włóczkę w szufladzie biurka. Potem wyszedł na kolację, sam.
Restauracja „Golden Lamb Chop" znajdowała się w dobrze wyeksponowanym miejscu, u zbiegu ulic State Street, River Road i autostrady. Dziewiętnastowieczny budynek stał na rogatkach miasta i był zajezdnią trolejbusów, które jeździły między miastami, zanim zaczęto używać samochodów. Teraz wnętrze utrzymane było w złotawych odcieniach. Błyszczało metalicznym blaskiem monet: złoty adamaszek na ścianach, abażury rzucające złote światło, złocone ramy obrazów. Podłoga zasłana była złotym pluszowym dywanem, wystarczająco puszystym, żeby zwichnąć na nim kostkę nieuważnej stopy, wszystko ozdobione motywem jagnięcego kotleta, utkanego ze złotej metalicznej nici.
W drzwiach głównej sali Qwillerana powitał Max Sorrel, kładąc rękę na sercu. Jego kształtna głowa była świeżo zgolona, ciemny, dobrze skrojony garnitur i koszula w cukierkowe paski wyglądały jak żywcem wzięte z reklamy proszku do prania.
- Jesteś sam? - zapytał restaurator z profesjonalnym uśmiechem i oddechem pachnącym miętową pastą do zębów i płynem do płukania ust. - Powieś płaszcz w szatni, szatniarki dzisiaj nie ma. - Posadził dziennikarza przy stoliku blisko wejścia. - Chcę, żebyś był moim gościem. Jasne?
- Nie, to kolacja na koszt „Daily Fluxion". Niech zapłacą.
- Przedyskutujemy to później. Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli się dosiądę między usadzaniem gości? Nie ma ich zbyt wielu w tygodniu, więc dałem mojej maitre wolne.
Właściciel usiadł na wolnym krześle, ale tak, by mieć wejście w zasięgu (pełnego nadziei) wzroku.
Trzydzieści wolnych stolików przybranych w złote obrusy, złote serwetki, złożone precyzyjnie i wetknięte w bursztynowe kielichy, czekało na gości.
- Ilu gości może się tu zmieścić?
- Dwustu, jeśli wliczyć w to prywatne sale na górze. Napijesz się?
- Tylko soku pomidorowego.
Sorrel zawołał kelnera, jedynego zresztą.
- Jeden sok pomidorowy i wódka z wodą sodową. I przynieś, proszę, czyste kieliszki, dobrze? - Podniósł do góry kieliszek, na którym płyn do zmywania zostawił matową plamkę. - Jeśli jest coś, czego nie mogę znieść, to właśnie zacieków na szkle. Co zjesz? Polecam jagnięce żeberka z rusztu.
- Brzmi nieźle - powiedział Qwilleran - ale będę musiał wziąć część na wynos w torebce, jestem na diecie.
- Co na pierwsze danie? Vichyssoise? Śledź w śmietanie?
- Lepiej niech to będzie pół grejpfruta.
Qwilleran powoli zapalał fajkę, a Sorrel podsunął w jego stronę popielniczkę z bursztynowego szkła, którą wcześniej dokładnie obejrzał pod kątem plam.
- Wiesz, jak tu czyścimy popielniczki? Mokrymi torebkami herbaty. To najlepszy sposób. Przepraszam cię na chwilę.
Jakaś para weszła do sali jadalnej, spoglądając wokół wystraszonym wzrokiem, jakby trafiła pod niewłaściwy adres.
- Nie macie państwo rezerwacji? - zapytał Sorrel, marszcząc brwi. Zawahał się, przejrzał księgę. Coś wykreślił, coś zapisał. W końcu, uśmiechając się wielkodusznie, posadził ich przy stoliku naprzeciwko dużego frontowego okna z widokiem na ulicę. Wyjaśnił im, zdejmując ze stolika dużą złotą tabliczkę z napisem „rezerwacja", że ruch zacznie się dzisiaj później ze względu na to, że sala zarezerwowana jest na bal.
Kiedy kelner podał grejpfruta, Sorrel przyglądał się, jak Qwilleran wydłubuje łyżeczką miąższ owocu z gniazd.
- Jesteś nieszczęśliwy? - spytał dziennikarza.
Qwilleran spojrzał na niego pytająco, marszcząc brwi.
- Umiem to wyczytać ze sposobu, w jaki jesz grejpfruta. W kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Czy przyglądałeś się kiedyś ludziom jedzącym grejpfruta? Ci, którzy są szczęśliwi, jedzą zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
- Ciekawa teoria.
- Czy podkulasz palce stóp do wewnątrz, kiedy jesz coś dobrego?
- Nie wiem, nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć.
- Mogę wiele powiedzieć o ludziach po sposobie, w jaki jedzą. Obserwuję, jak przełamują swojego rogalika, nabierają na łyżkę zupę, kroją mięso, a nawet jak przeżuwają.
- Jak oceniasz mieszkańców Maus Haus? - zapytał Qwille-ran.
- Ciekawa zbieranina. Hixie - ma w sobie dużo werwy, ale łatwo wpada w panikę. Chce za wszelką cenę wyjść za mąż. Rosemary - wygląda jak idealna dama, ale nie byłbym taki pewny. William - jest w nim coś dwuznacznego. Nie radzi sobie w życiu najlepiej. Wiem o tym ze sposobu, w jaki trzyma widelec. A jak ty go oceniasz?
- Jest w porządku, sprawia wrażenie zabawnego dzieciaka, z dużą dozą zdrowej ciekawości.
- Może nie powinienem ci tego mówić - zwrócił się do niego poufale Sorrel - bo nie chcę sobie nawarzyć kłopotów, ale widziałem, jak wślizguje się do twojego pokoju wczoraj wieczorem, koło ósmej, i wyglądało to raczej na wtargnięcie. Pozwoliłeś mu na to?
- Jak to się stało, że go przyuważyłeś? - zainteresował się Qwilleran. - Myślałem, że codziennie o tej porze pracujesz w restauracji.
- No cóż, mieliśmy w kuchni wypadek i sos z koktajlu obryzgał mi koszulę. Poleciałem do domu się przebrać... Przepraszam cię.
Restaurator skoczył, żeby usadzić grupę czterech gości, oczywiście turystów. Qwilłeran pomyślał, że człowiek przywiązujący wagę do szczegółów, tak jak Sorrel, powinien trzymać w pracy zapasową koszulę.
Kiedy podano jagnię, wyglądające jak góra na Gibraltarze, Qwilleran zauważył:
- Czy wiesz, że Joy Graham opuściła swojego męża?
- Nie! Kiedy to się stało?
- Wczoraj nad ranem.
- Rozwodzi się?
- Nie wiem, według Dana nie zostawiła żadnych wyjaśnień. Po prostu zniknęła.
- Nie jestem zdziwiony - powiedział Sorrel. - Nie winiłbym jej za porzucenie tej małpy. Zalazł jej mocno za skórę. - W oczach Maksa Qwilleran zauważył podziw. - Sam specjalnie nie cenię małżeństwa. Znam lepsze sposoby na życie. Ludzie żenią się, rozwodzą, żenią, rozwodzą. To nie wzbudza szacunku.
- Przyglądałeś się kiedyś jej pracy z gliną?
- Ja? Nie, proszę pana! Moja stopa nigdy nie stanęła w tej garncami. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na cały ten pył i błoto i wiedziałem, że to nie dla mnie. - Wyraz jego twarzy zmienił się z niechęci na aprobatę. - Więc nasza mała się wyniosła, punkt dla niej!
- Niepokoi mnie, dlaczego wyruszyła w środku nocy, i to przy takiej ulewie - powiedział Qwilleran.
- Jesteś pewien, że nie chcesz pieczonego ziemniaka ze śmietaną i szczypiorkiem? - nalegał gospodarz.
- Nie, dziękuję... I jeszcze jedna tajemnica - kontynuował Qwilleran. - Co stało się z jej kotem? To był wykastrowany długowłosy kot, a one nie szwendają się po ulicy w poszukiwaniu przygód. Siedzą na kanapie jak poduszki. Masz jakiś pomysł, co się z nim mogło stać?
Twarz Sorrela przybrała kolor barszczu, a żyły na jego skroniach nabrzmiały, jakby miały eksplodować.
- Co się stało? - powiedział zaniepokojony Qwilleran. - Wszystko w porządku?
Restaurator otarł czoło złotą serwetką i zniżył głos.
- Myślałem przez moment, że pijesz do tej okropnej historii, którą opowiadają na mieście - spojrzał ostrożnie na dziennikarza. - Nie słyszałeś?
Qwilleran potrząsnął głową.
- Jestem prześladowany. Ktoś rozsiewa po mieście stek wrednych kłamstw i muszę powiedzieć, że uderzają one mocno w mój interes. W czwartek wieczorem to miejsce powinno być w trzech czwartych pełne. Spójrz tylko, sześciu gości!
- Co to za plotki?
Sorrel skrzywił się.
- Że używam kociego mięsa do siekanej polędwicy i inne podobne bzdury. Mógłbym powiedzieć ci więcej, ale nie chcę ci popsuć kolacji. Dlaczego nie oskarżają mnie, że mam klub hazardowy na tyłach, dlaczego nie mówią, że trzymam na górze dziewczynki? To akurat mógłbym znieść. Ale uderzają tam, gdzie boli. Ja! Facet, który jest znany z najczystszej kuchni w całym mieście!
- Masz jakiś pomysł, kto mógłby stać za tymi plotkami? -zapytał Qwilleran. - I jaki może mieć motyw?
Sorrel wzdrygnął się.
- Nie wiem. Wygląda na to, że nikt nie wie. To sprawia wrażenie spisku, szczególnie po tym, co stało się we wtorek wieczorem.
- A co się stało?
- Moja kuchnia stanęła w ogniu. Policja mnie zawiadomiła i musiałem wracać do miasta. To musiało być podpalenie. Nie trzymam nigdzie na wierzchu tłuszczu. Nie używam żadnych łatwopalnych detergentów... Coś ci powiem. Jeśli coś się stanie temu lokalowi, skończę ze sobą. Kocham tę restaurację! Same story kosztowały mnie czterdzieści dolarów za metr. Dywan był robiony na zamówienie. Widziałeś kiedyś dywan ze wzorem w jagnięcy kotlet?
Qwilleran musiał przyznać, że przykrycie podłogi jest niezwykłe.
- Czy ktoś może żywić do ciebie osobistą urazę?
- Do mnie? Mam tysiące przyjaciół. Zapytaj kogokolwiek. Nie mógłbym wymienić żadnego wroga, nawet jeślibyś mi zapłacił.
- A co z pracownikami? Zwolniłeś kogoś, kto byłby zdolny do zemsty?
- Nie, zawsze dobrze traktowałem moich ludzi i oni mnie lubią. Zapytaj ich. Zapytaj Charliego. - Kelner podawał kawę.
- Charlie, czy ja cię dobrze traktuję? Powiedz temu człowiekowi. On jest z gazety. Czy ja wszystkich dobrze traktuję?
- Tak, proszę pana - powiedział Charlie głosem bez wyrazu.
Qwilleran odmówił Sorrelowi zjedzenia deseru z karty, gdzie można było znaleźć kremowe ciastko z rumem, bananowy mus po bawarsku, krem karmelowy z orzechami pekan, kruche ciasto z truskawkami i mus czekoladowy. Qwilleran opuścił restaurację z resztą jagnięciny zawiniętą w aluminiową folię. Miał przejść na drugą stronę River Road, żeby złapać taksówkę jadącą do zachodniej dzielnicy, ale przyjechał autobus i Qwilleran wdrapał się do środka.
Był to jeden z tych powolnych nocnych autobusów. Niespieszne tempo i warkot silnika zmuszały do refleksji. Dlaczego kobietom podobają się faceci z łysymi, lśniącymi głowami? W oczywisty sposób Max Sorrel był atrakcyjny dla płci przeciwnej. Czy sprowokował wrogość zazdrosnego rywala? Zazdrosnego męża? Było coś między nim a Joy? Jeśli tak, i jeśli Dan to przeczuwał, czy byłby w stanie przeprowadzić tak udaną kampanię przeciwko „Golden Lamb Chop"? Max wydawał się zdziwiony wiadomością o zniknięciu Joy, ale był też dobrym aktorem. Mógł kłamać... A co z tym jego wyjazdem o trzeciej nad ranem? Historia z podpaleniem, jeśli była prawdziwa, byłaby dobrą wymówką. Qwilleran zanotował w pamięci, żeby to sprawdzić... A co do Williama i jego nielegalnego wtargnięcia do szóstki, to Qwilleran nie był nadmiernie zdziwiony. Kuchenny wieszak na klucze był łatwo dostępny, a chłopak chciał prawdopodobnie zobaczyć koty. William miał zdrową ciekawość, z punktu widzenia Qwillerana była to zaleta. Był też bezczelny, miał giętki język i przyjemną osobowość. Qwilleran i Riker byli dokładnie tacy sami w jego wieku, zanim ich wyskoków nie utemperowały życiowe rozczarowania, kompromisy i stara dziennikarska prawda, że nic nowego pod słońcem.
Pochłonięty myślami Qwilleran przejechał Maus Haus o dobrą milę i musiał czekać na kolejny powolny autobus, jadący w przeciwnym kierunku.
Kiedy w końcu dotarł do domu, zastał w Wielkim Holu spore zmiany. Duży stół jadalny i krzesła z wysokimi oparciami zostały odsunięte na bok, a całą przestrzeń wypełniały postumenty różnej wysokości. Na środku sali kilka podkładów kolejowych ułożonych na podłodze formowało kwadrat, w którego wnętrzu Dan Graham, oparty na rękach i kolanach, układał małe okrągłe kamienie. Sam, w dużym holu, przekładający kamienie z miejsca na miejsce, jakby praca ta miała jakiś głęboki sens, był częścią smutnego obrazu bez znaczenia, pomyślał Qwilleran.
- Jak tam idzie, panie Graham? - zapytał.
- Powoli - odpowiedział garncarz. - Niezbyt przyjemnie jest ustawiać to samemu. - Wstał i zaczął rozmasowywać sobie plecy, jednocześnie przyglądając się krytycznie kamieniom. - Najlepsze z moich dzieł będą ustawione na podestach, tutaj, w tym kwadracie. Zadziwię to miasto, jak bum-cyk-cyk.
- Jak szybko zobaczymy nowe naczynia?
- Może w poniedziałek albo we wtorek. Mam kilka pięknotek, które dopiero stygną w piecu. Rozmawiał pan z kimś w gazecie?
- Wszystko pod kontrolą. Proszę się nie martwić - uspokoił go Qwilleran, chociaż zapomniał powiedzieć Rikerowi o wszystkim, z wyjątkiem zniknięcia Joy. - Jakieś wieści od żony?
- Zero. Ani słowa. Nie zdziwiłbym się, gdyby wróciła na balangę w środę wieczorem. W zeszłym tygodniu wysłaliśmy ponad trzysta zaproszeń. Powinno być niezłe przyjątko. Przyspieszam z robotą, bąbelki, odpowiednia obsługa, jeśli wiesz, co mam na myśli. Krytycy lepiej niech przyjdą, to wszystko, co mogę powiedzieć... Proszę tutaj, niech pan pozwoli, że coś panu pokażę. - Graham sięgnął do kieszeni na biodrze i jeszcze raz pomachał przed Qwilleranem pożółkłym wycinkiem, potwierdzającym jego dawną chwałę.
Kiedy Qwilleran poszedł do siebie pod szóstkę, zastał koty czekające pod drzwiami, uprzedzone o jego przybyciu przez swój koci słuch.
- Koko, skąd ten facet ma pieniądze, żeby kupić szampana dla trzystu gości? - zapytał go Qwilleran.
Oczy kota w świetle lampy były jak wielkie czarne wiśnie - bez żadnej ekspresji, choć kryły się w nich odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie kiedykolwiek zadano.
Qwilleran rozwiesił płaszcz na oparciu krzesła i zdjął krawat. Yum Yum przyglądała się krawatowi jasnymi oczami pełnymi nadziei. Zazwyczaj rzucał go w powietrze tak, by mogła skoczyć i złapać go, ale dzisiaj był zbyt zmartwiony, żeby się bawić. Zamiast tego usiadł w fotelu, włożył okulary i otworzył paczkę z wycinkami znalezionymi w bibliotece „Fluxion".
Maus nie przesadzał, co pięć lat „Fluxion" odgrzewał sprawę tajemniczych śmierci w garncami, głównie aby wprawić w zakłopotanie „Morning Rampage". Konkurencyjna gazeta nadal była sponsorowana przez rodzinę Pennimanów. To właśnie stary Hugh Penniman zbudował to dziwne centrum sztuki i utrzymywał kontakty towarzyskie z artystami mieszkającymi w tym domostwie.
Historie napisane w staromodnym stylu niedzielnych dodatków relacjonowały, jak to „młody, przystojny rzeźbiarz" o nazwisku Mortimer Mellon zakochał się w „uroczej Helen Maude Hake", zajmującej się ceramiką. Ona niestety była „protegowaną" Hugh Pennimana, „znanego filantropa". Po „dzikim party", które odbyło się w garncami, ciało „nieszczęśliwie zakochanego rzeźbiarza" znaleziono w rzece. Koroner orzekł nieszczęśliwy wypadek. Reporterzy z „Fluxion" zakwestionowali wyniki oficjalnego dochodzenia i próbowali przeprowadzić wywiady z innymi artystami z garncami, ale „niechlujna bohema" wykazała się „rażącym brakiem współpracy". Niewiele później sprawa osiągnęła „tragiczny koniec", kiedy to „urocza Helen" odebrała sobie życie, podążając do „wodnego grobu" za ukochanym Mortimerem. Zostawiła list, którego nigdy nie upubliczniono.
Jak tylko Qwilleran skończył czytać, usłyszał głuchy dźwięk z przeciwległego końca pokoju. Odwrócił się i zobaczył książkę z czerwoną okładką, leżącą na podłodze, do góry grzbietem. Z miękkim pacnięciem Koko wylądował na podłodze obok książki i zaczął popychać ją nosem w kierunku Qwillerana.
- Niedobry kot! - krzyknął ze złością Qwilleran. To była książka z biblioteki, stara, niezbyt solidnie zszyta na grzbiecie. - Bibliotekarz cię zabije. Niedobry kot! - powtórzył Qwilleran.
Wtedy Qwilleran zobaczył, że Koko powoli wygina grzbiet i kładzie po sobie uszy. Brązowy ogon Koko zesztywniał i on sam zaczął stąpać naokoło książki w dziwnym tańcu na wyciągniętych nogach. Okrążył książkę raz, drugi, trzeci i Qwilleran poczuł ścisk w żołądku. Jeden jedyny raz przedtem, na zmrożonym podwórku, Qwilleran widział, żeby Koko wykonywał ten rytuał. Raz tylko kot chodził tak w koło i w koło, i w koło, a to, wokół czego chodził, to było ciało.
Teraz to, co okrążał, to była książka, stara czerwona książka zatytułowana Antyczna sztuka garncarstwa. Ciszę zakłócał tylko żałobny gwizd łodzi gdzieś na rzece.
Rozdział dziewiąty
Przed położeniem się spać we wtorek wieczorem Qwilleran zadzwonił do człowieka „Fluxion" z nocnej zmiany w komendzie głównej policji i poprosił go o sprawdzenie, czy w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin wyłowiono z rzeki jakieś niezidentyfikowane ciała.
Kendall oddzwonił z informacjami.
- Było jedno - powiedział. - Mężczyzna. Typ kaukaski. Około czterdziestki. To twój chłopak?
Qwilleran spał tej nocy niespokojnie, a między tymi bezsennymi godzinami śniły mu się wodorosty, wielkie kurtyny z wodorostów unoszące się na falach. Potem śniło mu się, że jest głową z zielonymi włosami, wirującymi w brudnej, brązowej wodzie.
Kiedy obudził się rano, miał uczucie, że jego kości zamieniły się w galaretę. Ubrał się ze znużeniem, ignorując koty, a one wyczuły, że jest zaniepokojony, i schodziły mu z drogi. Właśnie kiedy skierował się ku schodom, idąc po nieodzowną już poranną kawę, znalazł się w sytuacji, która w tej chwili znużenia wzmocniła jego ducha. Na schodach spotkał Roberta Mausa.
Prawnik zatrzymał się i spojrzał mu prosto w oczy, dziennikarz zauważył, że siniec wokół oka Mausa zbladł i przybrał kolor skórki od banana. Maus robił wrażenie, jakby miał zamiar powiedzieć coś wiekopomnego, i po kilku chwilach zwrócił się do Qwillerana:
- Panie Qwilleran, czy przypadkiem mógłby pan poświęcić mi krótką chwilę pana cennego czasu?
- Przypuszczam, że tak.
Udali się do apartamentu Mausa, urządzonego angielskimi antykami i wykończonego zieloną skórą w kolorze brokułów, wypolerowanym mosiądzem i stalą.
Maus skłonił się i poprowadził Qwillerana do krzesła w stylu Banku Anglii.
- Sprawa, którą chciałbym poruszyć - powiedział - dotyczy pani Graham. Jest to dla mnie, nazwijmy to, bolesne, że muszę zwrócić się do pana w takich okolicznościach, i nie powinien pan, pod żadnym pozorem, uważać tego za oskarżenie lub nawet za zarzut. Jednakże... na sprawę tę zwrócono moją uwagę, zaznaczając, że rozmowa z panem w zaistniałej sytuacji nie będzie nietaktem - mając na względzie to, co pokornie określam... poszanowaniem tego domostwa.
- W czym, u diabła, jest problem? - zażądał wyjaśnień Qwilleran.
Prawnik uniósł rękę w geście protestu.
- Nie ma niczego, co można by - w realnym i czynnym sensie - określić jako problem, zapewniam pana, jest tylko sprawa, którą mi przedstawiono... Zaznajamiając pana z tą kwestią, nie szukam ani jej potwierdzenia, ani zaprzeczenia... Jedynym moim celem jest utrzymanie dobrych stosunków między mieszkańcami tego domu...
- Okej, o co w tym wszystkim chodzi? - walnął Qwilleran.
- Kawa na ławę!
Maus odczekał, jakby liczył do dziesięciu, a potem powoli i wyraźnie powiedział:
- Pan Graham, którego pan poznał... ma wrażenie... że jego żona otrzymała od pana znaczne wsparcie finansowe, które umożliwiło jej wyjazd. Nie jestem, powtarzam...
Qwilleran skoczył na równe nogi i niecierpliwym krokiem przemierzył orientalny dywan.
- Skąd miałem wiedzieć, że zamierza uciec? Miała zamiar się rozwieść. Wie pan o tym równie dobrze jak ja. A jeden z tych pana kolesiów od cywilnego wyciągnął rękę po więcej, niż mogła dać. A skoro Dan ma jakieś zażalenie, to czemu nie przyjdzie z tym do mnie?
Maus zniżył głos i zwrócił się do Qwillerana przepraszającym tonem.
- On się obawia, słusznie czy też nie, ja tego nie rozsądzam, że konfrontacja mogłaby, powiedzmy, zmniejszyć jego szanse na sprawiedliwy osąd ze strony prasy, którą pan reprezentuje.
- Albo - ujmijmy to uczciwiej - ma nadzieję, że jego oskarżenie sprawi, że poczuję się tak winny, że stanę na głowie, żeby zdjęcie jego garnków znalazło się na pierwszej stronie. Już nie po raz pierwszy ktoś stosuje wobec mnie tę prostacką strategię. To głupie posunięcie, mogę się tak wkurzyć, że całkiem zapomnę o darmowej reklamie. Może mu pan to powiedzieć.
Maus podniósł obie ręce.
- Za wszelką cenę zachowajmy spokój i rozwagę i proszę mieć na względzie to, że jedyny cel mojej interwencji był taki, żeby uniknąć najmniejszego nawet cienia skandalu.
- Ryzykuje pan coś więcej niż skandal! - zawarczał Qwilleran, wypadając z pokoju jak burza.
Kiedy dotarł do „Fluxion", żeby odebrać tygodniówkę i otworzyć pocztę, był nadal zirytowany. Codziennie z nadzieją przeglądał pocztę i za każdym razem, kiedy dzwonił telefon, serce przestawało mu bić, chociaż instynkt podpowiadał mu, że nie dostanie już żadnej wiadomości od Joy.
W dziale kulturalnym znalazł Rikera.
- Chodź na dół do baru, mam ci kilka rzeczy do powiedzenia.
- Zanim zapomnę - powiedział redaktor działu do Qwillerana - pójdziesz na lunch prasowy w południe i napiszesz kilka linijek do jutrzejszego wydania? Wprowadzają nowy produkt.
- Jaki produkt?
- Nowe jedzenie dla psów.
- Jedzenie dla psów? Czy to nie rozciąga zbytnio moich obowiązków jako reportera kulinarnego?
- Cóż, nie zrobiłeś nic więcej, żeby zarobić na swoją wypłatę w tym tygodniu, nic więcej, co mógłbym zobaczyć... No, daj spokój. Co cię gryzie?
Bar kawowy „Fluxion" znajdował się w piwnicy. Rano była to najgłośniejsza i zarazem najbardziej prywatna sala konferencyjna w budynku. Termin odsyłania gazety do drukarni był ten sam co zwykle, więc nie było się co spieszyć. Maszynistki jadły obiad, dziennikarze jedli lunch, marketingowcy jedli śniadanie, a pracownicy biurowi mieli pierwszą przerwę na kawę. Betonowe ściany pomieszczenia trzęsły się od ryku pracujących za ścianą maszyn drukarskich. Klienci przekrzykiwali jeden drugiego; kelnerki przyjmujące zamówienia, krzycząc, przekazywały je do kuchni, kucharze, burcząc, udzielali odpowiedzi; pomoc kuchenna rzucała naczyniami, a radio wyło z niezrozumiałych dla nikogo powodów, choć nikt go nie słuchał. Panujący w pomieszczeniu harmider sprawiał, że bar był wymarzonym miejscem na poufne rozmowy: tylko krzyk prosto do ucha był słyszalny.
Dwaj mężczyźni zamówili kawę, a redaktor poprosił jeszcze o czekoladowego pączka.
- Co się dzieje?! - krzyknął Qwilleranowi wprost do ucha.
- Chodzi o Dana Grahama! Historyjkę, którą mi sprzedał! - odkrzyknął Qwilleran. - Myślę, że to kłamstwo!
- Jaką historyjkę?
- O tym, jak włosy Joy wkręciły się w koło.
- Dlaczego miałby kłamać?
Qwilleran pokiwał złowieszczo głową.
- Myślę, że coś stało się z Joy. Wątpię, żeby wyjechała.
- Ale widziałeś samochód.
- To był samochód Maksa Sorrela. Ogień w jego restauracji!
Kelnerka uderzyła dwiema filiżankami o ladę.
- Ty i te twoje przypuszczenia! - zawył Riker.
- Mam okropne myśli.
- Okropne co?
- Okropne myśli!
- Nie myślisz chyba... - twarz wydawcy wykrzywił strach.
- Nie wiem - Qwilleran dotknął nerwowo swoich wąsów. - To tylko możliwość.
- Ale gdzie jest ciało?
- Może w rzece!
Dwaj mężczyźni wpatrywali się w głębię filiżanek z kawą i pozwalali, żeby ogłuszająca kakofonia baru kawowego atakowała ich nieczułe uszy.
- Jeszcze jedno! - wykrzyknął po chwili Qwilleran. - Dan wie o moim czeku! Siedemset pięćdziesiąt!
- Jak się dowiedział?
Qwilleran zadrżał.
- Co zamierzasz?
- Zadawać pytania.
Riker pokiwał smutno głową.
- Nie mów Rosie!
- Co?
- Nie mów Rosie! Jeszcze nie!
- W porządku!
- Zasmuciłbyś ją!
- Okej.
Qwilleran przeżył jakoś psi lunch prasowy i napisał średnio dowcipny kawałek na dodatkową stronę, porównując prostotę psiej kuchni z wymaganiami kulinarnymi kotów. Potem poszedł do domu nakarmić koty. Najpierw jednak zatrzymał się w delikatesach. Wygłodniałym okiem spoglądał na cebularze, siekane kurze wątróbki, piklowane śledzie, ale pożałował sobie i kupił tylko klenia dla kotów. Raz na zawsze skończył eksperymentować z puszkowanym kocim jedzeniem.
Rano przed wyjściem wsunął pod drzwi Williama karteczkę, zapraszając go na kolację do nowo otwartej restauracji o nazwie „Petrified Bagel", teraz spotkali się na schodach i młody człowiek przyjął radośnie zaproszenie.
- Wyjedźmy o szóstej trzydzieści - zasugerował Qwilleran.
- Czy to za wcześnie?
- Nie, w porządku - powiedział William. - Potem muszę jeszcze wpaść do domu mojej matki. Nie masz samochodu, prawda? Możemy jechać moim.
Qwilleran poszedł na górę, biorąc po trzy stopnie za jednym zamachem. Naraz poczuł, że przepełnia go nieuzasadnione uczucie podniecenia. Niepewność zostawił za sobą, teraz miał do wykonania robotę. Teraz był pewny, że jego przypuszczenia są słuszne - teraz mógł prowadzić swoje nieoficjalne śledztwo - duch dorósł do wyzwania. Zamiast żałobnego smutku po stracie Joy poczuł gwałtowną lojalność wobec pamięci o niej. Musiał przyznać, że właśnie tę pamięć kochał. To Joy Wheatley, lat dziewiętnaście, sprawiła, że jego serce poczęło bić szybciej w poniedziałkową noc, nie Joy Graham. Dwadzieścia lat rozłąki zrobiło swoje, mógł to teraz przyznać, mimo że przez kilka dni przekonywał siebie, że nic się nie zmieniło.
Koty dostrzegły jego dobry nastrój i rzuciły się w wyścig po pokoju, po regałach, w dół po podłodze, wokół dużego fotela, pod stół, łóżko. Yum Yum na przedzie, a Koko tuż za nią tak, że tworzyły jedną plamę jasnego futra. Na zakrętach Yum Yum zwalniała na ułamek sekundy i Koko ją wyprzedzał. Potem ona go ścigała.
Qwilleran starał się unikać przemykających ciał, zdjął buty i odważnie wszedł na wagę. Schodził z niej z uśmiechem satysfakcji. To była spokojna wiosenna noc. Lufciki w dużym oknie studia były otwarte, od rzeki wiała delikatna bryza. Gdzieś w budynku, albo w jego pobliżu, dało się słyszeć męski głos śpiewający Loch Lamond i przez chwilę Qwillerana opanowała nostalgia za dzieciństwem. To była ukochana melodia jego ojca.
Z Williamem spotkał się w Wielkim Holu, na tę okazję chłopak włożył wygnieciony sportowy płaszcz w kolorze sosu pieczeniowego. Długa stara limuzyna z pradawnego odzysku warczała cicho przed frontowymi drzwiami.
- Wygląda jak karawan - zauważył Qwilleran.
- Najlepsza, jaką mogłem dostać za pięćdziesiąt dolarów - przeprosił Williarń. - Rozgrzewałem ją, zanim ruszy, trzeba ją trochę dopieścić. Otwieraj drzwi powoli, inaczej wypadną.
- Benzyna musi cię kosztować majątek.
- Nie jeżdżę za często, ale przydaje się na randki. Poprowadzisz? Ja potrzymam drzwi od strony pasażera, żeby nie odleciały.
Z Qwilleranem za kierownicą, czarna piękność ruszyła majestatycznie w dół podjazdu, wydając z siebie charakterystyczny warkot samochodu z uszkodzonym tłumikiem. Kiedy Qwilleran spoglądał w tylne lusterko, wielokrotnie wydawało mu się, że ktoś ich śledzi, ale był to tylko koniec limuzyny połyskujący daleko w tyle.
Restauracja znajdowała się w części miasta zwanej Junktown. Była to podupadająca okolica, którą kilku przedsiębiorczych entuzjastów miejscowych tradycji starało się rewitalizować. Dawny sklep z antykami na Zwinger Street przerobiono teraz na restaurację o nazwie „Petrified Bagel". Właściciele urządzili wnętrze starociami, z których jeden nie pasował do drugiego. Stare kuchenne stoły i krzesła, każde inne, pomalowano na przypadkowe kolory, a pokryte jutą ściany udekorowano reliktami z miejskiego śmietniska. Kelnerzy okazali się być bezdomnymi, rekrutowanymi z pobliskich barów i zaułków.
- Jedzenie może nie być najlepsze - powiedział Williamowi Qwilleran - ale może dostarczyć barwnej historyjki do mojej kolumny.
- Kogo to obchodzi, skoro jest za darmo? - chłopak jasno wyraził swój stosunek.
Usiedli przy stoliku przy ścianie, tuż pod instalacją z zardzewiałych kranów i rur. Ledwo przysunęli krzesła, a już kelner dosłownie zawisł nad nimi.
- Czego czeba? - zapytał. - Czeba drinka z baru? - Miał na sobie czarny garnitur, za duży o kilka numerów, oraz przekrzywioną muszkę i od razu było widać, że jeśli się ogolił, to zapewne nożem do masła.
William poprosił o piwo, a Qwilleran zamówił wodę sodową z cytryną.
- Muże powtórzyć?
- Piwo dla tego pana - powiedział Qwilleran - a ja wezmę wodę gazowaną z wyciśniętą do środka cytryną. - Do Williama zaś rzekł: - Znam tę okolicę. Mieszkałem kiedyś w kamienicy starego Spencera, tu niedaleko - historyczny dom pełen duchów.
- Serio? Widziałeś kiedyś ducha?
- Nie, ale miały tam miejsce różne dziwne rzeczy i ciężko było się połapać, kto jest sprawcą tych wszystkich psikusów, moje koty czy bezcielesna dama.
Kelner wrócił z pustymi rękami.
- Czeba do tego cukier?
- Nie, tylko woda z cytryną.
William zapytał:
- Jak tam koty radzą sobie z lekcjami pisania na maszynie?
- Nie uwierzysz, ale Koko napisał przedwczoraj jedno słowo. To raczej proste słowo, ale... Qwilleran podniósł oczy i uchwycił irlandzki błysk w oczach chłopaka. - Ty dogu! - powiedział. - To właśnie robiłeś w moim pokoju we wtorek w nocy? Moi szpiedzy widzieli, jak się skradałeś.
William zaryczał ze śmiechu.
- Zastanawiałem się, ile czasu zajmie ci rozgryzienie sytuacji. Znalazłem trochę kawioru w zamrażarce Mausa i zaniosłem go twoim kotom. Smakowało im.
- A komu by nie smakowało?
Kelner przyniósł drinki.
- Czeba coś do tego?
Qwilleran potrząsnął głową.
- A jak poradziłeś sobie z Koko i Yum Yum?
- Mała uciekła, ale duży wyszedł i ucięliśmy sobie długą pogawędkę. On gada nawet więcej ode mnie. Lubię koty. Nie można nimi rządzić.
- Ale i nie można z nimi wygrać. Już myślisz, że jesteś górą, a te zawsze postawią na swoim.
- Poczeba zobaczyć menu? - Kelner proponował im poplamiony tłuszczem, oprawiony w płótno folder.
- Później - odpowiedział Qwilleran. - Jak ci idzie w szkole sztuk pięknych?
William wzruszył ramionami.
- Zamierzam zrezygnować. To nie moja działka. Moja dziewczyna jest artystką, to ona mnie namówiła, żebym spróbował, ale... sam nie wiem. Po służbie poszedłem do college'u, ale nie szło mi najlepiej. Tam to się musisz uczyć! Fajnie byłoby być barmanem albo kelnerem w jakimś dobrym lokalu, gdzie dostaje się królewskie napiwki.
- Cosz zamówicz? - zapytał kelner, który był zawsze w zasięgu słuchu.
Qwilleran oddalił go ruchem ręki, ale ten, zanim zniknął, przestawił jeszcze solniczkę, pieprzniczkę i strzepnął wyimaginowany okruszek z ceraty.
- To, co naprawdę bym chciał robić - kontynuował William - to być prywatnym detektywem. Czytałem dużo opowieści kryminalnych i myślę, że byłbym w tym niezły.
- Mnie też fascynują dochodzenia - zwierzył się Qwilleran. - W Chicago i Nowym Jorku odkryłem kilka spraw.
- Naprawdę? A rozwiązałeś jakąś dużą sprawę? Rozwiązałeś walentynkową masakrę?
- Nie jestem aż taki stary, synku.
- Czy kiedykolwiek chciałeś być prywatnym detektywem?
- Nie, zupełnie. - Qwilleran pogładził wąsy. - Ale reporter wyostrza sobie zmysł obserwacji i nabiera nawyku zadawania pytań. Zadaję sobie wiele pytań, odkąd przeprowadziłem się do Maus Haus.
- Na przykład?
- Kto krzyczał o trzeciej trzydzieści we środę rano? Dlaczego drzwi do garncami były zamknięte? Skąd Maus ma siniak pod okiem? Co stało się z kotem Joy Graham? I w końcu co stało się z Joy Graham?
- Myślisz, że coś jej się stało?
Kelner krążył wokół stolika.
- Czecie zamówić teraz?
Rozdrażniony Qwilleran wziął głęboki oddech.
- Tak, proszę mi przynieść ślimaki, zupę vichyssoise, boeuf Bourguignon i małą sałatkę nicejską.
Zaległa długa cisza.
- Mużna powtórzyć?
- Nieważne - powiedział Qwilleran. - Proszę tylko przynieść mrożonego hamburgera, lekko podgrzanego, i odrobinę groszku z puszki.
William zamówił zupę krem z grzybów, duszone mięso z ziemniaczanym puree i sałatę z sosem tysiąca wysp.
- Powiedz, to prawda, że byliście zaręczeni? - zapytał Qwillerana.
- Z Joy? To było dawno temu. Kto ci to powiedział?
William zrobił mądrą minę.
- Zorientowałem się, to wszystko. Nadal ją lubisz?
- Oczywiście, ale nie w ten sam sposób.
- Wielu ludzi w Maus Haus ją lubi. Ham Hamilton szalał za nią. Myślę, że dlatego się przeprowadził, żeby się trzymać z daleka od kłopotów.
Qwilleran otarł wąsy, jeszcze inne rozwiązanie gryzło jego górną wargę.
- Czy słyszałeś coś albo zauważyłeś coś niezwykłego w noc, kiedy zniknęła?
- Nie, grałem w remika z Rosemary do dziesiątej. Potem ona musiała poddać się zabiegom kosmetycznym na tym swoim stole, więc poszedłem poszukać Hixie, ale ona wyszła. Chwilę oglądałem telewizję. Słyszałem, że Dan wyciąga swój samochód z wiaty, ale poszedłem spać przed północą. W środę rano mam zajęcia.
Kelner przyniósł zupę.
- Podacz krakersy?
- Przy okazji - Qwilleran zapytał Williama - wiesz, co to znaczy, kiedy się kogoś nazywa garncarzem wałkoniem? Słyszałem, jak nazywają Dana garncarzem wałkoniem.
Salwa śmiechu, jaką wybuchnął William, odbiła się echem przez całą restaurację.
- Masz na myśli garncarza, który używa wałka? Niewiele się pomyliłeś. Dan rozwałkowuje glinę na płaskie placki i w ten sposób tworzy kwadratowe albo prostokątne naczynia.
- Czy uważasz, że jest dobry w tym, co robi?
- A kim ja jestem, żeby to oceniać? To ja jestem naprawdę wałkoniem... Co za podła zupa.
- Z puszki?
- Gorzej, smakuje, jakbym to ja ją zrobił.
- Dan mówi, że zamierza dokonać wielkich rzeczy w Nowym Jorku i w Europie.
- Tak, wiem. Wydaje mi się, że naprawdę ma taki zamiar. W zeszłym tygodniu dostał pocztą paszport.
- Serio? A skąd to wiesz?
- Byłem tam, kiedy przyszedł listonosz. Zgaduję, że to był paszport. Był w grubej brązowej kopercie, na której było napisane „Biuro Paszportowe" albo coś takiego, w rogu na górze.
Kelner podał główne danie.
- Czeba keczup?
- Żadnego keczupu - powiedział Qwilleran. - Żadnej musztardy. Żadnego sosu steak house. Żadnego sosu chili.
- Jeśli chcesz zobaczyć, jak Mickey Maus wpada w furię, to wystarczy wspomnieć o keczupie - powiedział William.
- Słyszałem, że Maus jest wdowcem. Co się stało z jego żoną?
- Udławiła się na śmierć kilka lat temu. Mówią, że udławiła się kością kurczaka Marengo. Była wiele starsza od Mickey Mausa. Wydaje mi się, że on lubi starsze kobiety. Spójrz na Charlotte!
- Co z Charlotte?
- Mam na myśli sposób, w jaki jej się podlizuje cały czas. Na początku myślałem, że Charlotte jest jego matką. Max uważa, że jest jego kochanką. Hixie mówi, że Mickey Maus jest nieślubnym dzieckiem Charlotte i tego faceta, który założył sieć Heavenly Hash - William pękał ze śmiechu.
- Słyszałem, że Max przeżywa ciężkie chwile w „Golden Lamb Chop".
- Wielka szkoda. Mam własną teorię na ten temat.
- Że co?
- Że na przykład lubi mężatki, no wiesz, i to na hurtową skalę. Nie przejmuje się przestrzeganiem zasad.
- Myślisz, że może tu wchodzić w grę jakiś zazdrosny mąż?
- To tylko przypuszczenia. Hej, czemu ty i ja nie założymy agencji detektywistycznej? Duży wkład nie byłby potrzebny... Zobacz, znów idzie wymowny profesor Moriarty.
- Czeba jeszcze trochę masła?
Przez chwilę Qwilleran skoncentrował się na swoim hamburgerze, który był tak spieczony, że miał konsystencję opony w stalowej obręczy. William już od dawna był skupiony na zaspokajaniu swojego młodzieńczego apetytu.
- Muszę jutro rano wstać o szóstej - powiedział. - Muszę iść z Mickey Mausem na targ farmerski.
- Chętnie poszedłbym z wami - odpowiedział Qwille-ran. - To mogłaby być historia.
- Nigdy tam nie byłeś? To dopiero heca! Spotkajmy się w kuchni o szóstej trzydzieści. Mam do ciebie zadzwonić?
- Nie, dziękuję, mam budzik. Właściwie trzy budziki, wliczając w to koty.
William zamówił na deser sernik z truskawkami.
- Najlepsza pasta z tapety, jaką kiedykolwiek jadłem - powiedział.
Qwilleran zamówił kawę. Podano ją w dużym kubku, którego brzeg smakował płynem do mycia naczyń.
- A przy okazji, czy kiedykolwiek widziałeś Joy Graham przy pracy na kole?
Jego gość pokiwał głową, mając usta pełne sernika.
- Jakiego koła używała?
- Tradycyjnego. Dlaczego?
- Nigdy nie używała elektrycznego?
- Nie, nigdy niczego nie robiła po linii najmniejszego oporu, jeśli chodzi o ceramikę. Nie pytaj mnie dlaczego. Wiem, że to twoja przyjaciółka, ale czasem robi dziwaczne rzeczy.
- Zawsze tak było.
- Wiesz, co usłyszałem podczas kolacji w poniedziałek? Rozmawiała z Tweedledee i Tweedledum...
- Z braćmi Penniman?
William przytaknął.
- Próbowała im sprzedać jakieś stare papiery, które znalazła gdzieś w pracowni. Mówiła, że mogą je mieć za pięć tysięcy dolarów!
- Żartowała - powiedział Qwilleran bez przekonania.
Wyszli z „Petrified Bagel" po tym, jak kelner po raz ostatni próbował ich molestować:
- Czeba wykałaczki?
Qwilleran wrócił do domu autobusem. William miał jeszcze odwiedzić swoją matkę.
- To jej urodziny - wyjaśnił chłopak. - Kupiłem tanie perfumy. Nie ma znaczenia, co jej dasz, i tak komentuje wszystko i wszystkich obraża, więc po co się starać?
W Wielkim Holu Maus Haus Dan nadal pracował nad ekspozycją, pchając i ciągnąc wielkie stoły i ławy, tak by zrobić miejsce na eksponaty. Nucił pod nosem Loch Lamond.
Qwilleran zapomniał o porannej irytacji na żądnego reklamy garncarza.
- Czekaj, pomogę ci - zaproponował.
Dan spojrzał groźnie na Qwillerana i jego szczęka opadła.
- Przepraszam, jeśli powiedziałem coś, co cię zirytowało. Nie wiedziałem, że Maus będzie o tym paplał naokoło.
- Nie ma o czym mówić.
- To twoje pieniądze, możesz z nimi robić, co chcesz, tak myślę.
- Zapomnij o tym.
- Dostałem dzisiaj kartkę - powiedział Dan. - Wysłana z Cincinnati.
Qwilleran przełknął dwa razy ślinę, zanim odpowiedział.
- Od twojej żony? Jak się miewa? - starał się mówić spokojnie. - Wróci na szampana?
- Nie sądzę. Prosiła, żeby jej wysłać letnie ciuchy do Miami.
- Miami!
- Tak, zdaje się, że chce trochę ogrzać się w słońcu, zanim wróci do domu. To dobrze jej zrobi. Pozwoli jej wszystko przemyśleć.
- Więc nic złego się nie wydarzyło.
Dan podrapał się w głowę.
- Mąż i żona muszą zachować swoją indywidualność, szczególnie kiedy są artystami. Poradzi sobie z tymi wątpliwościami i wróci, impertynencka jak zawsze. Zdarzają nam się spięcia, ale jaka para ich nie przeżywa? - uśmiechnął się tym swoim krzywym uśmiechem, który tak nieudacznie imitował uśmiech Joy, że Qwilleran czuł, jak ciało zwija mu się z niesmaku. To była groteska. - Zabawne - kontynuował Dan. - Czepiałem się jej zawsze, że gubi wszędzie włosy. To nie sierść kota unosiła się wszędzie dookoła, to były jej włosy, długie włosy, które wyciągałem z gliny i innych miejsc. Ale chcesz coś wiedzieć? Brak mi tego, od kiedy jej nie ma. Byłeś kiedyś żonaty?
- Raz na to poszedłem.
- Dlaczego nie wpadniesz na drinka jutro wieczorem? Przyjdź na poddasze.
- Dzięki, tak zrobię.
- Może będziesz miał okazję obejrzeć co nieco przed wernisażem. Jak zobaczysz waszego krytyka, to powiedz mu coś do słuchu, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Qwilleran poszedł do szóstki, masując po drodze swoje wąsy. Koty wiedziały już, że się zbliża, i były w pełnej gotowości.
- No i co wy myślicie o tym odkryciu, Koko? - powiedział.
- Pojechała do Miami.
- Yow! - odparł dwuznacznie Koko.
- Ona nie cierpi Florydy! Powiedziała to nam, prawda? I zawsze była uczulona na słońce.
Potem Qwilleranowi przyszła do głowy inna myśl. Może jego siedemset pięćdziesiąt dolarów sfinansowało wakacje z tym handlarzem, Fishem, Hamem czy jak mu tam było, na słonecznej Florydzie! Kolejny raz Qwilleran poczuł się jak głupiec.
Rozdział dziesiąty
Kiedy rano zadzwonił budzik, było nadal ciemno i chłodno i Qwilleran wahał się, czy nie zapomnieć o targu farmerskim i nie ulec pokusie zostania w łóżku. Ciekawość i dziennikarskie upodobanie do nieznanych sytuacji sprawiły, że ostatecznie przemógł się i wstał.
Wziął szybko prysznic i ubrał się. Pokroił okrągły stek dla kotów, które spały smacznie, rozciągnięte w dużym fotelu w pozycji „Nie przeszkadzać".
Przed szóstą trzydzieści Qwilleran był już na dole w kuchni, gdzie Robert Maus wbijał jajka do miski.
- Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko - powiedział Qwilleran. - Wprosiłem się na wyprawę na rynek farmerski.
- Proszę się uważać za bardziej niż zaproszonego - odparł prawnik. - Proszę być tak dobrym i nalać sobie soku pomarańczowego i kawy. Przygotowuję... omlet.
- Gdzie jest William?
Maus, zanim odpowiedział, wziął głęboki wdech.
- Z przykrością muszę zauważyć, że jeśli chodzi o Williama, to bierze on sobie za punkt honoru spóźniać się przy każdej nadarzającej się okazji.
Maus wlał roztrzepane jajka na patelnię do naleśników, wstrząsnął nią energicznie, zamieszał widelcem, złożył migoczącą masę na pół i zsunął ją na ciepły talerz. Zmielił na wierzch biały pieprz i polał masłem.
To był najlepszy omlet, jaki Qwilleran jadł kiedykolwiek. Z każdym kremowym, delikatnym kęsem przywoływał w pamięci brązowe suche wióry przywodzące na myśl źle wyprawioną skórę, które jadał w drugorzędnych restauracjach. Maus przygotował drugi omlet dla siebie i usiadł przy stole.
- Nie mogę znieść tego, że nasz przyjaciel William przepuszcza tak wyśmienite śniadanie - powiedział Qwilleran.
- Może zaspał. Może powinienem podobijać się do jego drzwi.
Qwilleran odnalazł drzwi Williama na końcu kuchennego korytarza. Zapukał jeden, potem drugi i trzeci raz, potem głośniej, ale nie było odpowiedzi. Delikatnie przekręcił klamkę i otworzył drzwi na szerokość dłoni.
- William! - krzyknął. - Już po wpół do siódmej!
Ze środka jednak nie było żadnej odpowiedzi. Zajrzał do pokoju. Wbudowane łóżko było puste, a prześcieradło schludnie zatknięte pod materac.
Qwilleran rozejrzał się po pokoju. Drzwi do łazienki były otwarte. Qwilleran otworzył inne drzwi, za którymi ukryty był mały zabałaganiony schowek. W całym pomieszczeniu panował umiarkowany bałagan, wszędzie porozrzucane były ubrania i kolorowe magazyny.
Wrócił do stołu.
- Nie ma go tam. Wygląda na to, że nie spał w swoim łóżku i nie nastawił budzika. Wziąłem go wczoraj wieczorem na kolację, miał potem zajrzeć jeszcze do matki. Myśli pan, że mógł tam nocować?
- Wnioskując z dostępnych mi przesłanek o naturze wzajemnych stosunków Williama i jego matki - mówił Maus - wydaje mi się, że jest bardziej prawdopodobne, że spędził noc z tą młodą panną, z którą, jak się okazuje, jest zaręczony. Sugerowałbym, aby dzisiaj włożył pan wysokie buty, panie Qwilleran. Produkcja farmerska to ekskluzywna mieszanina... błota, zwiędłych liści kapusty, zgniłych pomidorów, rozgniecionych winogron i niezidentyfikowanego płynu, który scala je razem w obślizgły czarny... amalgamat.
Mężczyźni wyruszyli na targ farmerów czarnym mercedesem Mausa, okrążyli podjazd i Qwilleranowi wydawało się, że widzi długie płetwy limuzyny Williama wystające spod wiaty z drugiej strony domu.
- Zdaje mi się, że tam jest samochód Williama - zauważył.
- Jeśli nie wrócił na noc, to jak jego samochód się tam znalazł?
- Ścieżki młodych ludzi są niepojęte. Zaprzestałem już prób zrozumienia ich postępowania.
Co do błota, to Maus miał rację. Czarny szlam wypełniał rynsztoki i rozpryskiwał się na chodniki targu znajdującego się na świeżym powietrzu. Na targ składało się kilka kwadratowych otwartych wiat, pod którymi rolnicy i inni handlujący sprzedawali prosto ze swoich ciężarówek. Strumień biednych i bogatych mieszkańców miasta sunął zatłoczonymi alejkami, wszyscy obładowani zakupami. Jedni pchali dziecięce wózki załadowane doniczkami pelargonii, inni ciągnęli czerwone platformy pełne towaru albo manewrowali chromowanymi wózeczkami zakupowymi, torując sobie drogę przez zatłoczone uliczki.
Raj dla kieszonkowców, pomyślał Qwilleran.
Były tam kobiety z wałkami we włosach, dzieci na barana u swoich rodziców, dystyngowani starsi panowie w płaszczach z aksamitnymi kołnierzami, hinduskie dziewczyny w tweedowych marynarkach narzuconych na prześwitujące sari, nastolatki ze słuchawkami w uszach, podmiejskie gosposie owinięte w śmieszne futra i więcej niż przeciętna liczba okropnie otyłych kobiet.
Maus poprowadził ich między górami rabarbaru i akrami świeżych jajek, obok galonowych słoików miodu, obok żywych prosiaków, gałęzi sasafrasu, poduszek wypełnionych kurzym pierzem, marchewek tak dużych jak kije do bejsbolu, białych gołębi w klatkach i różowych kalafiorów.
Był to rześki poranek, sprzedawcy przestępowali z nogi na nogę i ogrzewali ręce nad koksowymi ogniskami, rozpalanymi w beczkach po oleju. Dym mieszał się z zapachem jabłek, trzody, bzu i wszechobecnego błota. Qwilleran zauważył niewidomego z białą laską, stojącego obok krzewów bzu, który wąchał kwiaty i uśmiechał się do siebie.
Maus kupił grzyby, kiełki paproci, szczypior, kukurydzę z Florydy i truskawki z Kalifornii. Zaskoczył dziennikarza tym, że targował się o cenę rzepy.
- Moja droga pani, jeśli stać panią na sprzedawanie tuzina za trzy dolary, to jak, będąc uczciwą, może pani żądać trzydziestu centów za jedną? - zapytał człowiek, który przy swoim stole serwował wino o wartości dziesięciu dolarów za butelkę, z mulami w galarecie.
Przy jednym ze stoisk Maus wybrał wypatroszonego królika i Qwilleran odwrócił się, żeby nie patrzeć, jak sprzedawca owija czerwone mięso w gazetę, podczas gdy krewni biedaka, jeszcze odziani w swe białe futerka, przyglądali się scenie w oczekiwaniu na chwilę, kiedy podzielą los swego pobratymca.
- Pani Marron, muszę to przyznać, robi wyśmienitego królika Hassenpfeffer - wyjaśnił Maus. - Przygotuje wam... pyszne dania w ten weekend, podczas gdy ja będę brać udział w zjeździe degustatorów, na którym przyszło mi być... mistrzem ceremonii.
Z targu na otwartym powietrzu przeszli na właściwy rynek, rozległą arenę z setkami stoisk pod jednym dachem i z miękkim dywanem trocin pod stopami. Kramarze zachrypłymi głosami zachęcali do kupna przyprawianej solonej słoniny, ciasta na strudel, czekoladowych tortów, gipsowych figur świętych, przepiórczych jajek, mikstur do rytuałów voodoo, puszkowanych liści winogron, ośmiornic, perfumowanego płynu do mycia podłóg gwarantującego szczęście. Niklowana maszyna mieliła świeże masło orzechowe. Na stoisku z płytami sprzedawca puszczał z adaptera arabską muzykę. Maus kupił ślimaki i trochę ziaren holenderskiej gorczycy.
Qwilleran zamknął na chwilę oczy i starał się rozróżnić główne nuty zapachowe: świeżo zmielona kawa, ostry ser, czosnkowa kiełbasa, anyżek, mięso dorsza, kadzidło. Do jego nozdrzy doszła nuta tanich perfum, otworzył oczy i zobaczył Cygankę, przyglądającą się mu z pobliskiego stoiska. Uśmiechnęła się. Qwilleran zamrugał oczami. Miała uśmiech Joy, jej drobną figurę i jej długie włosy, ale twarz była o sto lat starsza i wyglądała, jakby nigdy nie była myta, jej ubrania były ubrudzone ziemią.
- Przepowiedzieć przyszłość? - zapraszała.
Qwilleran zgodził się, zafascynowany tą okrutną karykaturą.
- Siądź.
Qwilleran usiadł na pustej skrzynce po piwie, a kobieta usiadła po drugiej stronie, tasując talię brudnych kart.
- Ile? - zapytał
- Dolara, jednego dolara, tak?
Ułożyła karty w kształt krzyża i przyjrzała się im.
- Widzę wodę. Wyjedziesz w długą podróż, niedługo, tak?
- Niezbyt prawdopodobne - powiedział Qwilleran. - Co jeszcze widzisz?
- Ktoś chory. Dostaniesz list... Widzę pieniądze. Dużo pieniędzy. Tobie podobać.
- Wszyscy lubią.
- Młody chłopak. Twój syn? Pewnego dnia człowiek. Wielki doktor.
- Gdzie jest moja miłość z dawnych lat? Możesz mi to powiedzieć?
- Hmmmm... ona daleko. Szczęśliwa, dużo dzieci.
- Jesteś fenomenalna. Jesteś geniuszem - wymamrotał Qwilleran. - Coś jeszcze?
- Widzę wodę - tyle wody. Ty nie lubisz. Wszyscy mokrzy.
Qwilleran uciekł od Cyganki i dogonił swojego gospodarza.
- Lepiej niech pan naprawi dach - powiedział mu. - Szykuje się kolejna biblijna powódź. Otrząsnął się tak, jakby bał się, że oblazły go pchły.
Kiedy dwaj mężczyźni zanieśli zakupy z targu do kuchni Maus Haus, pani Marron powiedziała do Qwillerana:
- Dzwonił człowiek z gazety. Powiedział, że ma pan do niego oddzwonić. Pan Piper, Art Piper.
- Gdzie się podziewałeś? - Arch Riker zapytał Qwillerana, kiedy ten złapał go pod telefonem. - Nie było cię całą noc?
- Byłem na targu warzywnym, żeby zebrać materiał do kolumny. Spodziewam się wypłaty za nadgodziny, za wstanie o nieboskiej porze w mój dzień wolny od pracy. Co się dzieje?
- Chciałbym, żebyś mi pomógł, Qwill. Pojedziesz do Rattlesnake Lakę jako sędzia konkursu?
- Miss mokrego podkoszulka?
- Nie. Pieczenie ciasta. To konkurs stanowy sponsorowany przez Młyny Johna Stuarta. Są dużym reklamodawcą i obiecaliśmy, że wyślemy jednego z sędziów.
- Dlaczego wydawca z działu kulinarnego nie może tego zrobić? - wypalił Qwilleran.
- Jest w szpitalu.
- Zjadła coś, co sama ugotowała?
- Qwiil, jesteś dzisiaj nieznośny. Co z tobą?
- Szczerze mówiąc, Arch, wolałbym w ten weekend powęszyć tutaj - chcę sprawdzić, co się uda wyniuchać. Mąż Joy zaprosił mnie dzisiaj wieczorem na drinka. Nie chcę o tym rozmawiać przez telefon, ale wiesz, co omawialiśmy w barze.
- Wiem, Qwill, ale jesteśmy ugotowani. Mógłbyś wziąć wolne w przyszłym tygodniu.
- A dział kobiecy, nie mógłby przejąć tego konkursu?
- Mają dużo wiosennych ślubów do obsadzenia. Mógłbyś to potraktować jako przyjemny weekend za miastem. Weź samochód z redakcji i jedź po południu. Zjesz miły obiad w gospodzie „Rattlesnake" - są znani z dobrego żarcia - i wrócisz jutro wieczorem.
- Są znani ze swojego złego jedzenia i nieznani z dobrego - sprzeciwił się Qwilleran. - Poza tym jak mogę korzystać z kolacji gdziekolwiek i jednocześnie być na diecie? Jak mam sędziować w konkursie cukierniczym i schudnąć?
- Coś wymyślisz. Jesteś starym wyjadaczem - powiedział Riker.
- Zawrzemy układ - zaproponował Qwilleran po chwili wahania. - Pojadę do Rattlesnake Lakę, jeśli przyślesz mi Odda Bunsena w poniedziałek. Chcę, żeby zrobił kilka fotek w garncami.
- Myślisz, że będzie z tego historia? Już robiliśmy wcześniej garncarnie i wszystkie są do siebie podobne.
- Może nie będzie z tego historii, ale potrzebna mi wymówka, żeby tam wejść i powęszyć. - Dziennikarz pogładził kłykciami wąsy. - Mieliśmy tu kolejne tajemnicze zniknięcie, Arch. Tym razem to chłopak, pomoc domowa.
Zapadło milczenie, Riker rozważał zapewne różne możliwości.
- No cóż, zamówię fotografa, ale nie mogę ci gwarantować, że dostaniesz Bunsena.
- Nie chcę nikogo innego, to musi być ktoś z jajami, taki jak Bunsen.
Kiedy w południe Qwilleran stawił się na dole na lunch, zapytał, czy ktoś widział Williama.
Hixie, która była zajęta przeżuwaniem, potrząsnęła przecząco głową.
Dan odpowiedział:
- Nie.
Rosemary zauważyła, że to nietypowe dla Williama, żeby przegapił dzień targowy. Pani Marron powiedziała:
- Miał dzisiaj nawoskować podłogi.
Charlotte Roop była pogrążona w swojej krzyżówce i nic nie powiedziała.
Pani Marron podawała domową zapiekaną fasolę z ciemnym chlebem i resztkami szynki. Dan przyglądał się temu z niesmakiem.
- Co jest na kolację? - zapytał stanowczym głosem.
- Smaczny kurczak z dzikim ryżem.
- Znów kurczak? Dopiero co jedliśmy kurczaka w poniedziałek.
- I smaczne kruche ciasto kokosowe.
- Nie lubię kokosów, wchodzą mi między zęby - powiedział Dan, robiąc sobie kanapkę z ciemnego chleba z resztkami szynki.
- A jutro smaczną potrawkę z królika - dodała gospodyni.
- Ech!
- Pani Marron - przerwał Qwilleran - ta pieczona fasola jest wyśmienita.
Spojrzała na niego wdzięcznym wzrokiem.
- To dlatego, że używam starego naczynia do fasoli. Ma czterdzieści lat, tak mówi pan Maus. Powstało w tutejszej garncami i jest na dnie podpisane inicjałami H.M.H.
- To musiało być w tym czasie, kiedy zamordowano tego rzeźbiarza - zauważył Qwilleran.
- To było przypadkowe utonięcie - poprawiła go panna Roop, spoglądając znad krzyżówki.
- Nikt w to naprawdę nie wierzy - powiedziała Hixie, a potem wyrecytowała śpiewnym głosem:
Młody rzeźbiarz Mort Mellon
zakochał się w pięknej Helen,
lecz bogowie brew zmarszczyli,
w czarnej rzece go pławili.
Jaka ręka go zdradziła, o tym milczy tren.
Panna Roop uniosła brodę.
- To zupełny brak szacunku, panno Rice.
- Kogo to obchodzi? - odcięła się Hixie. - Wszyscy oni nie żyją.
- Panu Mausowi nie podobałoby się to, gdyby tu był.
- Ale go tu nie ma, jest w połowie drogi do Miami.
- Miami? - powtórzył Qwilleran.
Pani Marron przyniosła mu trochę więcej szynki, której z żalem odmówił, choć przyjął trochę skrawków dla swoich współlokatorów.
- Przy okazji, pani Marron, nie będzie mnie w mieście na noc, czy byłaby pani tak uprzejma i nakarmiła moje koty jutro rano?
- Nie wiem zbyt wiele o kotach - powiedziała. - Czy mam zrobić coś szczególnego?
- Proszę pokroić w kostkę trochę mięsa i dać im świeżą wodę. I proszę się bezwzględnie upewnić, że nie wydostaną się z apartamentu. - Do reszty ludzi przy stole powiedział zaś: - Mam zlecenie w Rattlesnake Lakę. Dan, musisz mi obiecać, że twoje zaproszenie będzie nadal aktualne. Ale, ale, może uda nam się załatwić fotografa na poniedziałek.
Dan zamruczał i pokiwał głową. Qwilleran kontynuował:
- Skóra mi cierpnie na myśl o długiej podróży samochodem firmowym nad to jezioro. Zdaje się, że „Fluxion" kupił całą flotę rozklekotanych gratów.
Miękki głos po jego lewej stronie powiedział:
- Potrzebujesz towarzystwa? Byłabym szczęśliwa, mogąc wyprawić się na przejażdżkę. Mógłbyś poprowadzić mój wóz.
Dziennikarz odwrócił się i spojrzał głęboko w oczy Rosemary Whiting - spokojne, zamyślone. To ona przyniosła kotom kłębek włóczki. Jej brązowe oczy przepełnione były czymś, co nie od razu rozpoznał. Nie zdawał sobie sprawy, że jest aż tak atrakcyjna. Oczy tryskające zdrowiem, skóra jak bita śmietana, błyszczące włosy.
Po zbyt długim wahaniu odparł pospiesznie:
- Jasne! Będę ci ogromnie wdzięczny za towarzystwo. Jeżeli wyjedziemy zaraz po lunchu, starczy nam czasu na spokojną jazdę i dobrą kolację w gospodzie. Jestem sędzią w konkursie, ale dopiero jutro po południu, więc możemy pospać do późna i w drodze powrotnej zatrzymać się jeszcze na „małe coś na ząb".
Panna Roop rozwiązywała swoją krzyżówkę z ustami zaciśniętymi w cienką prostą kreskę.
Rozdział jedenasty
- Koko nie chciał, żebym wyjeżdżał - powiedział Qwilleran do Rosemary, kiedy odjeżdżali spod Maus Haus jej ciemnoniebieskim samochodem. - Gdy tylko wyciągnąłem walizkę, zaczął piszczeć.
Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku swojej pasażerki. W Maus Haus ocenił jej wiek na około trzydzieści lat, ale teraz, widząc ją w świetle dnia, podniósł swoje wyliczenia do czterdziestki, wczesnej czterdziestki.
- Wygląda pani wspaniale - powiedział. - Te pszenne kiełki, którymi wszystko pani posypuje, dobrze pani służą. Od jak dawna prowadzi pani swój sklep ze zdrową żywnością?
- Od dwóch lat - odparła. - Po śmierci męża sprzedałam mój dom, przeprowadziłam się do śródmieścia i zainwestowałam pieniądze w interes.
- Dzieci?
- Dwóch synów. Obaj są lekarzami.
Qwilleran zerknął ukradkiem na swoją pasażerkę i dokonał szybkich obliczeń. Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt?
- Proszę mi powiedzieć - spytała Rosemary - co sprowadziło pana do Maus Haus?
Opowiedział jej o nowym zleceniu, o zaproszeniu Roberta Mausa na kolację smakoszy i jego niespodziewanym spotkaniu ze starą znajomą Joy Graham.
- Wydawało mi się, że to coś więcej niż tylko przypadkowa znajomość.
- Jest pani bardzo domyślna. Joy i ja planowaliśmy się pobrać, kiedyś, dawno temu. - Qwilleran nacisnął ostro hamulce. - Przepraszam - powiedział. - Widziała pani tego głupiego kota? Spacerował sobie najspokojniej w świecie przez środek autostrady, a kiedy znalazł się bezpiecznie po drugiej stronie, rzucił się biegiem jak wariat.
- Mam nadzieję, że nie poczytał mi pan za bezczelność tego, że wprosiłam się na dzisiejszą wycieczkę, panie Qwilleran?
- Wcale. Jestem zaszczycony. Powinienem pierwszy o tym pomyśleć. I proszę, nazywaj mnie Qwill. Nie mam zamiaru tytułować cię panią Whitning przez cały weekend.
- Miałam powód, żeby chcieć tu przyjechać. Jest coś, o czym chciałam z tobą porozmawiać, ale niekoniecznie teraz. Chciałabym rozkoszować się widokami.
Kiedy jechali przez wiejskie krajobrazy, Rosemary obserwowała i komentowała każdą tłocznię cydru, kopalnię żwiru, silos, stado cielaków, kamienną stodołę, drewniany płot z podwójną żerdzią. Miała przyjemny głos i jej towarzystwo relaksowało Qwillerana. Zanim dojechali do gospody „Rattlesnake", Qwilleran doznał czegoś, co można by nazwać rozluźniającym zadowoleniem. Rosemary zauważyła, że byłoby miło, gdyby mogli dostać sąsiadujące pokoje, i Qwilleran powiedział sobie, że to będzie udany weekend.
Gospoda była chwiejną konstrukcją, która powinna była spłonąć co najmniej pół wieku temu. Wierzby płaczące rozpostarły się nad brzegiem jeziora, a po jego szklistej powierzchni sunęły kajaki. Przed kolacją Qwilleran wynajął łódkę z płaskim dnem i przewiózł Rosemary tam i z powrotem przez jezioro. W porze koktajlu poszli zatańczyć wiecznie młody, bezimienny, pozbawiony formy taniec, który Qwilleran wymyślił dwadzieścia pięć lat wcześniej, kiedy nie dbał o to, żeby być na czasie.
- Myślę, że będę świętować - powiedział. - Zawieszam dzisiaj moją dietę.
Mimo że gospoda „Rattlesnake" nie była słynna z jakości podawanego tam jedzenia, to z pewnością była nieprześcigniona w ilości i wielkości serwowanych dań. Na stole z przekąskami ustawionych było ponad trzydzieści różnych potraw, wszystkie rozdrobnione i przyprawione tym samym octowym sosem. Menu oferowało wybór dziesięciu steków, wszystkie tak samo miękkie, drogie i pozbawione smaku. Koktajle z krewetek były ogromne i gumiaste. Imponujący wybór bułeczek, biszkoptów i muffinów przyjechał do stołu w zimnych jak lód podgrzewaczach do pieczywa. Pieczone ziemniaki podano w koszulkach z aluminiowej folii, które przylegały do nich na całej prawie powierzchni, z wyjątkiem tych małych fragmentów, na których folia wgnieciona była do środka. Gospoda serwowała szparagi, które smakowały jak brukselka, i szpinak, który przypominał starą gąbkę do zmywania naczyń. Drewniane miski na sałatę o średnicy trzydziestu centymetrów, które z wiekiem zjełczały, wypełnione były po brzegi anemiczną sałatą i łódeczkami syntetycznych pomidorów. Specjalnością zakładu okazał się bufet z dwudziestoma siedmioma kremowymi ciastami, których głównym składnikiem był waniliowy budyń w proszku.
Magia wieczoru sprawiła jednak, że ani QwiIleranowi, ani Rosemary nie przyszło na myśl, żeby narzekać na jedzenie.
Kiedy siedzieli nad filiżankami czegoś, co gospoda „Rattlesnake" nazywała kawą, Rosemary przeszła do rzeczy.
- Chcę z tobą porozmawiać o Williamie - powiedziała.
- Staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Młody mężczyzna potrzebuje starszej kobiety, nie matki, żeby się jej zwierzać. Nie myślisz?
Qwilleran pokiwał głową.
- William ma dobre cechy. Brakuje mu jasno wytyczonego celu, ale zawsze byłam przekonana, że odnajdzie swoją drogę.
- Wiem, że ma o tobie wysokie mniemanie, dlatego mówię ci o tym... Martwię się o niego. Niepokoi mnie jego nieobecność.
Qwilleran pogładził wąsy.
- Jaki jest powód twojego niepokoju?
- Wczoraj wieczorem wrócił do domu około jedenastej, po tym jak odwiedził swoją matkę. Wstąpił do mnie, żeby powiedzieć mi kilka rzeczy.
- Jakich rzeczy?
- Cóż, jest bardzo ciekawską osobą...
- To akurat wiem.
- Wypytywał o ostatnie zdarzenia w Maus Haus. Twierdzi, że kryje się za nimi coś więcej niż to, co widać gołym okiem.
- Wspominał o czymś szczególnym?
- Powiedział mi, że ma coś na Dana Grahama i że zamierza to zbadać. Wiesz, zabawia się w detektywa, czyta wszystkie te kryminały. Mówiłam mu, żeby się nie mieszał.
- Masz pojęcie, jaki rodzaj przestępstwa podejrzewał?
- Nie, zapowiedział tylko, że ma zamiar w nocy odwiedzić Dana i popytać go przy drinku. Miał nadzieję, że w ten sposób uzyska jakiś dowód.
- I co, poszedł?
- O ile wiem, tak. A dziś rano...
- Poszedłem go poszukać, łóżko nie było ruszone, jestem tego pewien - powiedział Qwilleran.
- A poza tym jego samochód stoi pod wiatą... No nie wiem... Nikt inny się nie przejmuje. Pan Maus mówi, że William jest nieobliczalny. Pani Marron uważa, że nie można na nim polegać. A ty co myślisz, Qwill?
- Jeśli nie będzie go tam, kiedy wrócimy jutro wieczorem, trzeba będzie popytać. Wiesz, jak się skontaktować z jego matką?
- Przypuszczam, że jej numer jest w książce telefonicznej. Poza tym William ma narzeczoną, czy kogoś w tym guście.
- Myślisz, że mógłby gdzieś z nią wyjechać? Wiemy, kto to jest i jak się z nią skontaktować?
Rosemary potrząsnęła głową i oboje pogrążyli się w milczeniu. Po chwili Qwilleran powiedział:
- Próbowałem sam się czegoś dowiedzieć o Joy Graham. Czy interesowała się tym handlarzem żywnością? Pojechałaby za nim do Miami?
- Za panem Hamiltonem? Nie wydaje mi się. Zbliża się jej wystawa, a ona bardzo poświęca się swojej pracy.
- Dan powiedział, że dostał od niej kartkę i że jest w drodze do Miami. Podobno prosiła, żeby przesłać jej tam letnie rzeczy. Przypadkiem powiedziała mi, że nienawidzi Florydy, więc nie wiem, w co mam wierzyć. Co myślisz o jej mężu, Rosemary?
- Przykro mi, ale nigdy go nie lubiłam, i myślę, że inni czują podobnie. Zauważyłeś, jak rozmowa przygasa, kiedy tylko on otworzy usta?
- Słyszałaś o paskudnej sytuacji, w jakiej jest „Golden Lamb Chop"? - spytał Qwilleran. - Czy to się zaczęło, kiedy Grahamowie zamieszkali w Maus Haus?
- Tak myślę.
- A czy wydaje ci się, że Dan mógłby być za to odpowiedzialny? To zazdrosny typ.
- Nie sądzę, żeby między Joy i Maksem coś było. Są dla siebie zbyt przyjaźni w towarzystwie. Gdyby mieli romans, to ostrożnie unikaliby siebie przy stole. Poza tym Max jest zbyt wymuskany, żeby mieć romans. On nawet nie podaje nikomu ręki, ani mężczyźnie, ani kobiecie. - Przestała mówić i zaśmiała się. - William mówi, że Max suszy szczoteczkę do zębów suszarką do włosów.
Qwilleran wyciągnął fajkę, a Rosemary pociągnęła z filiżanki łyk czegoś, co miało być kawą. Po chwili spytała:
- Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że pan Maus jest samotnym i nieszczęśliwym człowiekiem?
- Niby dlaczego miałby być samotny? - zrewanżował się pytaniem Qwilleran. - Ma swoje francuskie noże i ośmiopalnikową kuchenkę.
- Nie jesteś poważny - zachichotała. - Jego żona nie żyje, nie ma serca do prawa, powinien prowadzić dobrą restaurację. We wtorek wieczorem, po kolacji u mojego syna, wróciłam do domu po północy. Zobaczyłam światło w kuchni, więc weszłam, żeby sprawdzić, co się dzieje. Pan Maus siedział przy stole z głową wspartą na rękach. Do oka przykładał kawałek surowego mięsa.
- Filet ze schabu, oczywiście.
- W porządku, nie opowiem ci, co było dalej.
- Przepraszam, kontynuuj.
- Powiedział mi, że siedział na ławce nad rzeką, a kiedy się podniósł, żeby wrócić do domu, potknął się na pomoście. Nie myślisz, że to smutne siedzieć samemu nad rzeką?
- Dla mnie miał inne wytłumaczenie - powiedział Qwilleran.
- Zatańczysz ze mną? Ja także jestem smutnym, samotnym, nieszczęśliwym człowiekiem.
Tańczyli wolno i w zamyśleniu. Qwilleran zastanawiał się, czy nie zaproponować spaceru w świetle księżyca, kiedy nagle poczuł się kompletnie wyczerpany. Ramiona mu opadły, na twarzy widać było zmęczenie. Był na nogach od świtu, prze-dreptał wzdłuż i wszerz targ farmerski, prowadził całą drogę do Rattlesnake, potem było wiosłowanie (nie wiosłował od piętnastu lat), potem taniec, obfity posiłek...
- Jesteś zmęczony? - zapytała Rosemary. - Masz za sobą ciężki dzień. Dlaczego nie pójdziemy na górę?
Qwilleran zgodził się z wdzięcznością.
- Chcesz, żebym ci pomasowała kark i ramiona? - zapytała. - To cię zrelaksuje i będziesz lepiej spał. Ale najpierw gorąca kąpiel, żebyś nie miał zakwasów po całym tym wiosłowaniu.
Przygotowała dla niego kąpiel, barwiąc wodę solami mineralnymi na kolor zielonej sałaty, i po tym jak Qwilleran moczył się przez przepisowe dwadzieścia minut, wytrzasnęła skądś butelkę balsamu pachnącego lekko ogórkiem. Kojący masaż, aromatyczny balsam i zdania szeptane przez Rosemary, których tylko połowę słyszał, wszystko to sprawiło, że poczuł się senny. Czuł się - zastanawiał się - chciał powiedzieć, że - ale był tak rozluźniony... taki śpiący... może jutro...
Było już niedzielne południe, kiedy Qwilleran się budził. Okazało się, że Rosemary nie śpi już od siódmej i zdążyła przespacerować się wokół jeziora. Zjedli w pośpiechu lunch i zeszli do sali balowej, żeby wziąć udział w konkursie. Tam jednak odkryli, że zmieniono plany i organizatorzy przesunęli konkurs na rano, żeby dogodzić ekipom telewizyjnym. Mimo to pełnomocnik organizatorów do spraw kontaktów z klientami przedstawił Qwillerana dumnym zwycięzcom.
Qwilleran pogratulował wyglądającej na babcię twórczyni marmurkowego tortu mokka z bitą śmietaną, odwróconego spodem do góry; żywotnej matronie za jej anielskie ciasto z karmelem na orzechach brazylijskich; niezwykle dumnemu delikatnemu mężczyźnie za jego aksamitne lodowe ciasto z czekoladą na kwaśnej śmietanie i w końcu zwyciężczyni w kategorii juniorów. Była to drobna dziewczyna z prostymi długimi włosami, o bolesnym uśmiechu, która spreparowała psychodeliczne ciasto. Qwilleran gapił się na piętrzące się przed nim czekoladę, orzechy, bezy, truskawki, kokos i zobaczył bananowy split sprzed dwudziestu pięciu lat. Spojrzał na dziewczynę i zobaczył Joy.
- Chodźmy stąd - szepnął do Rosemary. - Widzę duchy.
Odjechali do domu późnym wieczorem, zrelaksowani i swobodni. W czasie podróży rozmawiali lub milczeli, w zależności od humoru. Była już północ, kiedy weszli do Wielkiego Holu w Maus Haus.
- Kiedy znów będę mógł zabrać cię na kolację? - zapytał Rosemary. - Może we wtorek wieczorem?
- Chętnie - przytaknęła - ale muszę iść na recital. Jeden z moich wnuków gra na skrzypcach.
- Masz wnuki?
- Mam trójkę wnuków.
- Nie mogę uwierzyć, że jesteś babcią! Ten skrzypek musi być cudownym dzieckiem.
- Ma dwanaście lat - powiedziała Rosemary, kiedy zaczęli się wspinać po schodach. - Jest najmłodszy. Pozostali dwaj są w college'u.
Qwilleran spojrzał na babcię trojga wnuków z uwielbieniem. ,
- Lepiej zorganizuj mi trochę tych kiełków - powiedział. Spojrzała na niego słodko i zwycięsko, a Qwilleran rzucił walizki i pocałował ją. W tym momencie usłyszeli krzyk i z kuchni wyłoniła się zapłakana pani Marron. Rosemary zbiegła na dół i objęła gosposię ramieniem. - Co się stało, pani Marron, co jest nie tak?
- Coś... coś okropnego - załkała pani Marron. - Nie wiem, jak to panu powiedzieć.
Qwilleran rzucił się na dół.
- Czy chodzi o Williama? Co się stało?
Pani Marron spojrzała na niego przerażonym wzrokiem i zalała się łzami.
- Koty! - załkała. - Zachorowały.
- Co takiego? - Qwilleran zaczął wskakiwać po schodach po trzy naraz, ale nagle zatrzymał się. - Gdzie one są?
Pani Marron zawyła:
- Zostały... zostały zabrane.
- Gdzie? - zażądał odpowiedzi. - Do weterynarza? Którego? Do szpitala?
Potrząsnęła głową i przykryła twarz rękami.
- Wezwałam... wezwałam inspektorat sanitarny. One nie żyją!
- Nie żyją! To niemożliwe. Oba? Były całkowicie zdrowe. Co się stało?
Gosposia była zbyt roztrzęsiona, żeby mówić, mogła tylko zawodzić.
- Czy zostały otrute? Musiały zostać otrute. Kto się do nich zbliżał? - Qwilleran złapał panią Marron za ramiona i potrząsnął nią. - Kto wchodził do mojego mieszkania? Czym je pani nakarmiła?
Kręciła żałośnie głową z boku na bok.
- Na Boga! - powiedział Qwilleran. - Jeśli to trucizna, zabiję tego, kto to zrobił!
Rozdział dwunasty
Qwilleran przemierzał swój apartament. Rosemary zaoferowała, że posiedzi z nim, ale ją odesłał.
- Mój Boże! Inspektorat sanitarny! - powiedział na głos, uderzając się w czoło otwartą dłonią. - Żadnej możliwości, mogłem, przynajmniej mogłem pochować je z odrobiną godności. - Przestał, bo zdał sobie sprawę, że mówi do czterech ścian.
Przywykł do widowni. Były takimi uważnymi słuchaczami, takimi oddanymi towarzyszami, zawsze gotowe, aby dodać odwagi, zapewnić rozrywkę lub samotność, w zależności od nastroju, który zawsze były w stanie bezbłędnie wyczuć. Teraz ich zabrakło. Nie mógł pogodzić się z tą myślą.
- Inspektorat sanitarny! - powtórzył z jękiem.
Teraz przypomniał sobie, że Koko nie chciał, żeby wyjeżdżał na tę weekendową wyprawę. Być może koty przeczuwają niebezpieczeństwa. Ta myśl sprawiła, że żałoba Qwillerana stała się jeszcze bardziej bolesna. Jego ręce były zaciśnięte, czoło mokre od potu. Był gotów unicestwić bestię, która pozbawiła życia te dwa niewinne stworzenia. Ale czyja to wina? Jak może cokolwiek udowodnić? Bez tych dwóch małych ciałek nigdy nie udowodni zatrucia. Ktoś musiał wejść do mieszkania podczas jego nieobecności. Kto? Oprócz pani Marron jedynymi mieszkańcami, którzy pozostali w domu podczas weekendu, byli Max Sorrel, Charlotte Roop, Hixie i Dan Graham. I może William, jeśli wrócił.
Qwilleran podniósł pusty talerz, na którym koty dostawały jedzenie, i powąchał go. Wziął łyk wody z miseczki i wypluł ją. Nie smakowało niczym niezwykłym, zapach nie wzbudzał podejrzeń. Usłyszał odgłosy kroków na schodach. To musi być Maus, zdecydował, pewnie wraca z weekendu w Miami.
Qwilleran otworzył drzwi na oścież i wyszedł do holu, żeby stanąć przed swoim gospodarzem. To nie był Maus, to był Max Sorrel.
- Człowieku, co z tobą? Wyglądasz, jakbyś miał delirium.
- Słyszałeś, co się stało z moimi kotami?! - wrzasnął Qwilleran. - Pojechałem na noc poza miasto, a one zachorowały i umarły. Przynajmniej to mi jest.
- Cholera, wiem, ile znaczyły dla ciebie te małe małpki.
- Powiem ci jedną rzecz. Nie wystarcza mi to wyjaśnienie. Myślę, że zostały otrute! I ktokolwiek to zrobił, pożałuje!
Sorrel pokiwał głową.
- Nie wiem. Może nad tym domem ciąży jakieś fatum. Najpierw gosposia, potem ja, a potem...
- Co masz na myśli? Co z gosposią? - Qwilleran zażądał wyjaśnień.
- Tragedia. Prawdziwa tragedia. Jej wnuczek - dzieciak, tego wzrostu - przyszedł w odwiedziny i wpadł do rzeki. Sądzą, że to luźna deska w pomoście. Słuchaj... Qwilleran, potrzebujesz pięćdziesiątkę whiskey, wejdź do mnie, strzelisz sobie.
- Nie, dzięki - powiedział z oporem Qwilleran. - Muszę to rozpracować na mój własny sposób.
Wrócił do pokoju i zapatrzył się w pustkę. Chciał się wyprowadzić. Zrobi to jutro. Zamieszka w hotelu. Sporządził listę rzeczy, których nie będzie już więcej potrzebował: umieścił na niej obrożę i smycz, która wisiała teraz na oparciu fotela, niebieską poduszkę, szczotkę, którą kupił i której zapominał używać, kocią kuwetę ze żwirkiem, schludnie odgarniętym w jeden kąt naczynia. Były takie porządne w swoich codziennych obowiązkach... Oczy Qwillerana stały się wilgotne.
Wiedział, że nie będzie mógł zasnąć, więc usiadł do maszyny do pisania, żeby napisać kolumnę do gazety - requiem dla dwojga utraconych przyjaciół. Przelanie smutku na papier ulży mu, był tego pewien. Nadszedł czas, żeby odkryć przed światem niesłychane umiejętności Koko. Rozwiązał trzy zagadki, trzy zabójstwa. Był to prawdopodobnie jedyny kot w tym kraju, który posiadał legitymację prasową podpisaną przez szefa policji. Qwilleran oparł ręce na klawiaturze maszyny i zastanawiał się, jak zacząć. Jego umysł tonął w oceanie myśli - żadna z nich nie była adekwatna. Wzrok padł na kartkę wkręconą w wałki maszyny. Były tam wystukane dwie litery: pb. Dziennikarz poczuł mrożący dreszczyk u nasady wąsów: pogrzebowa baranina!
Właśnie wtedy usłyszał daleki płacz. Wsłuchał się uważnie. Brzmiało to jak płacz dziecka. Pomyślał o chłopcu, który zatonął, i zadrżał. Płacz powtórzył się głośniej i w ciemności panującej za oknem Qwilleran dostrzegł jakiś blady kształt, zawieszony w powietrzu. Przetarł oczy i wpatrywał się, nie wierząc temu, co widzi. Usłyszał drapanie w szybę.
- Koko! - krzyknął mężczyzna i jednym szarpnięciem otworzył klamkę.
Kot zeskoczył na biurko, w ślad zanim zeskoczyła Yum Yum, oba błyszczące w świetle lampy. Nie przywitały się w ogóle, tylko skoczyły na podłogę i truchtem pobiegły do kuchni w poszukiwaniu talerza z kolacją. Pożądliwie chłeptały wodę z miseczki.
- Jesteście zagłodzone! Jak długo byłyście tam, na zewnątrz?
Inspektorat sanitarny! Co odbiło tej kobiecie? Miała halucynacje, czy co? - Rzucił się, żeby otworzyć puszkę łososia, i patrzył, jak go pochłonęły. Tym razem nie było śladu kociego protokołu, żadnych nonsensownych reguł typu koty przed kotkami.
Yum Yum walczyła o swoją część.
Teraz Qwilleran opadł na fotel, czując nieprzezwyciężalne zmęczenie. Koty skończyły jeść, umyły sobie pyszczki i razem wdrapały się na jego kolana - coś, czego nigdy przedtem nie robiły. Ich stopy i ogony były zimne. Wczołgały się na klatkę piersiową Qwillerana i położyły na brzuszkach obok siebie, patrząc mu w twarz. Ich oczy byłe duże i niecierpliwe.
Uściskał je oba. Uściskał Yum Yum czule, bo pamiętał, jak w pierwszej szalonej reakcji na złe wieści martwił się głównie o Koko. Wyrzucał to sobie teraz. Zależało mu na nich obojgu i jeśli cenił Koko za jego szczególne talenty, to cenił także Yum Yum za to, że patrzyła na niego w taki sposób, że nie mógł jej niczego odmówić, że potrafiła złamać mu serce, kiedy tak spoglądała wprost spod zmrużonych powiek. W ramach przeprosin przytulił ją mocniej.
Do Koko powiedział natomiast:
- I wcale nie dbam o to, jeśli nie rozwiążesz już nigdy żadnej sprawy.
Wokół kotów panował jakiś szczególny zapach. Powąchał ich futerko. Pachniało ziemią. Po kilku chwilach koty rozgrzały łapki i czuły się na tyle zadowolone, że zaczęły mruczeć i ostatecznie zasnęły, wtulając się w pierś Qwillerana. On także zasnął. Obudził się o świcie. Miał sztywne ramiona i praktycznie sparaliżowany kark. Koty przeniosły się gdzie indziej, w wygodniejsze miejsca.
Na początku nie potrafił przekonać się, że panika zeszłej nocy nie była tylko sennym koszmarem, ale kiedy wziął gorący prysznic, przypomniał sobie rozkosze weekendu, jak i ból, który towarzyszył powrotowi do domu. W drodze na dół, na śniadanie, wsunął karteczkę pod drzwi Rosemary: „Fałszywy alarm. Koty są w domu. Wałęsały się gdzieś. Pani Marron zwariowała".
W kuchni zastał tylko Hixie, która robiła jajecznicę i tosty z bułeczek z połówkami orzechów pekan.
- Słyszałeś wieści? - zapytała z satysfakcją. - Mickey Maus jest na Kubie. Jego samolot został porwany. Pani Marron odeszła, więc dzisiaj rano jesteśmy zdani tylko na siebie.
- Odeszła z pracy?
- Zostawiła notatkę na stole kuchennym, że nie mogłaby zostać po tym, co wydarzyło się w ten weekend. Co się właściwie stało? Ktoś ją zgwałcił, czy co?
- Nie wiem dokładnie, co się stało ani jak - odparł Qwilleran - ale mówiła kompletne bzdury. Nie wiem dlaczego, ale oznajmiła mi, że koty zachorowały i umarły. Tak właściwie to wspięły się na okno i wyszły. Wróciły do domu po północy.
- Cały wczorajszy dzień zachowywała się śmiesznie - powiedziała Hixie. - Dlaczego miałaby mówić ci, że umarły?
- Czy wiesz, jak się z nią skontaktować? Chciałbym ją prosić, żeby wróciła.
- Ma zamężną córkę gdzieś w mieście... Och, bracie, to był weekend, że niech mnie! Wczoraj wybuchł podgrzewacz do wody; Mickey Maus był za miastem; przyszła delegacja z klubu tenisowego z zażaleniem; William się nie pokazał; Max pracował; Charlotte była chora, więc ja samiuśka musiałam stawić czoła wszystkim tym katastrofom, tak jakbym sama nie miała wystarczająco dużo problemów. Chcesz trochę jajecznicy?
Po śniadaniu Qwilleran zadzwonił do córki pani Marron.
- Proszę jej powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Proszę jej przekazać, że koty wróciły. Proszę spytać, czy podejdzie do telefonu i porozmawia z panem Qwilleranem.
Po dłuższej chwili pani Marron, popłakując, wzięła słuchawkę.
- Proszę się o nic nie martwić - zapewnił ją Qwilleran. - Nikomu nie stała się krzywda, z wyjątkiem tego, że najadłem się przez panią strachu. Najwidoczniej koty wydostały się na dach. Czy otwierała pani okno, kiedy przyszła pani posprzątać mój pokój w sobotę?
- Tylko na moment, żeby strzepnąć miotełkę do kurzu. Spały na niebieskiej poduszce. Sprawdzałam.
- Może nie zamknęła pani dokładnie okna. Koko jest specjalistą od otwierania nie zablokowanych klamek. Ale dlaczego wymyśliła pani tę historyjkę o inspektoracie?
Pani Marron milczała, słychać było tylko pociąganie nosem.
- Nie jestem zły, pani Marron. Chcę tylko wiedzieć dlaczego.
- Wiedziałam, że ich nie ma, kiedy przyszłam je nakarmić w niedzielę rano. Nie mogłam ich znaleźć. Myślałam... myślałam, że ktoś je porwał. Wie pan, co zawsze mówi pan Graham...
- Ale dlaczego powiedziała mi pani, że nie żyją?
- Sądziłam... sądziłam, że będzie lepiej dla pana, jeśli będzie pan myślał, że nie żyją, niż żeby pan nie wiedział. - Zaczęła płakać. - Mój mały Nicky, mój wnuczek, nie wiedzieliśmy, co się z nim stało, przez dwa tygodnie, zanim go znaleźli. Straszne jest nie wiedzieć.
Qwilleran zaczął delikatnie:
- Musi pani wrócić, pani Marron. Wszyscy pani potrzebujemy. Wróci pani?
- Mówi pan poważnie?
- Tak. Mówię szczerze. Niech się pani pospieszy, zanim wróci pan Maus, a nie powiemy mu nic o tym incydencie.
Przed wyjściem do biura Qwilleran wyszczotkował futro kotów nową szczotką. Koko poddał się temu zabiegowi z diabelskim zadowoleniem - wyginając grzbiet, wyciągając szyję, gulgocząc gardłowe wyrazy ukontentowania. Potem przewrócił się na bok i zaczął wykonywać ruchy, jakby płynął.
- Masz niezły styl - powiedział Qwilleran. - Może zgłosimy cię do drużyny olimpijskiej, w kategorii kraula. - Natomiast Yum Yum trzeba było ścigać po pokoju przez pięć minut, zanim poddała się procesowi szczotkowania, który oczywiście przyjęła z rozkoszą. - Typowa baba - wymamrotał Qwilleran, zdyszany po długiej gonitwie.
Futro kotów nadal czymś pachniało. Czy to była glina? Czy były w pracowni Grahamów? Mogły wydostać się oknem, przejść gzymsem i wejść innym oknem. Pani Marron, kiedy przyszła je nakarmić, zamknęła lufcik na klamkę i odcięła im drogę powrotu. A może wdrapały się na parapet, żeby znaleźć gołębie? A może Koko miał powód, żeby powęszyć w garncarni? Niepokój u nasady wąsów nie dawał Qwilleranowi spokoju.
Otworzył okno, by zbadać zewnętrzny gzyms. Odsunął biurko i podskoczył, podciągając się na wysoki parapet. Wychylając się daleko na zewnątrz, kołysząc się na parapecie, widział gzyms w całości, jak przechodzi pod wysokimi oknami wypałami, olbrzymimi oknami pokoju powyżej, prawdopodobnie poddasza Grahamów, ale kiedy spróbował wsunąć się z powrotem do mieszkania, okno zacięło się. Wewnątrz pomieszczenia jego nogi wierzgały bezradnie, a większa część ciała ugrzęzła na zewnątrz.
Koko, zafascynowany tym przedstawieniem na pół aktora, gdy spodziewał się zobaczyć całego, wskoczył na biurko i zawył.
- Nie wrzeszcz na mnie! Wezwij pomoc! - krzyczał przez ramię Qwilleran, ale Koko podszedł tylko bliżej i zawył w pobliżu kieszeni jego spodni.
- Co ty tam robisz? - doszedł go z dołu kobiecy głos.
Hixie była w drodze do garażu.
- Utknąłem, cholera! Wejdź na górę i pomóż mi.
Qwilleran balansował na krawędzi parapetu, podczas gdy Hixie wbiegła do środka, potem na górę do szóstki, zbiegła na dół do kuchni po klucz i pobiegła z powrotem na górę. Po kilku minutach ciągnięcia, pchania, obejmowania, ściskania i stękania, którym towarzyszyły piski Hixie i miauczenie kotów, Qwilleran został uwolniony. Podziękował jej szorstko.
- Chciałbyś pójść ze mną na spotkanie jutro wieczorem? - zapytała. - To spotkanie obiadowe Grupy Wsparcia Grubasów... Oczywiście nie bierz tego do siebie - dodała.
Qwilleran wymamrotał coś, że weźmie to pod uwagę.
- A więc to jest ten słynny syjamski kociak - powiedziała, wychodząc. - Bonjour, Koko.
- Miaeioux - odpowiedział Koko po francusku.
Qwilleran poszedł do biura, żeby napisać do drugiego wydania rutynowy kawałek o zawodach w pieczeniu ciast i żeby potwierdzić swoje zamówienie w dziale fotografii. Zlecenie przypisane Bunsenowi zaznaczone było w grafiku na piątą po południu, więc Qwilleran zadzwonił do Dana Grahama, żeby go uprzedzić.
- Byczo! No, po prostu byczo! - powiedział Dan. - Nie wierzyłem, że to ustawisz! To prawdziwy przełom. Nie muszę ci mówić, że to doceniam. Chciałbym zrobić coś dla ciebie. Co powiesz na butelkę? Lubisz burbon? Co pije twój fotograf?
- Zapomnij o łapówce - odparł Qwilleran. - Historia może się nigdy nie dostać do gazety. Jedyne, co możemy zrobić, to napisać ją, strzelić fotki i gorąco się modlić. - A potem dodał: - Właśnie sobie przypomniałem, mam kilku znajomych w gazetach w Miami, w tym jednego krytyka, który mógłby spotkać się tam z Joy. Możesz mi podać jej adres?
- W Miami? Nie znam. Nie wiedziała, gdzie się zatrzyma.
- No to jak prześlesz jej letnie ubrania?
- Kurierem na telefon - odpowiedział Dan.
Qwilleran czekał w biurze na pierwsze wydanie. Był ciekaw, jak wygląda jego nowa kolumna. Dysertacje gastronomiczne ukazały się w dobrze widocznym miejscu, w dziale opinii, z fotografią wąsatego autora o poważnym uśmiechu. Dobra reklama, pomyślał Qwilleran.
- Kto wymyślił nazwę dla mojej kolumny? - wymamrotał do Archa Rikera.
- To brzmi jak gastralne turbulencje, dziewięćdziesiąt procent czytelników nie będzie wiedziało, co to znaczy.
- Założę się, że dziewięćdziesiąt osiem procent - powiedział Arch.
- To brzmi, jakby w podpisie miało być Addison i Steel.
- Szef chciał, żeby to było coś dystyngowanego - wyjaśnił redaktor działu kulturalnego. - Wolałbyś, żeby nazywało się Zryj jak Qwilli Wiesz, przeszło mi to przez głowę... Jak tam twój weekend?
- Nieźle, całkiem nieźle. Koty napędziły mi niezłego stracha, kiedy wróciłem do domu, ale na szczęście wszystko jest w porządku.
- Jakieś wieści od Joy?
Qwilłeran zrelacjonował Archowi historię Dana o rzekomej kartce i rzekomych planach Joy wybrania się do Miami.
- Mieliśmy też jeszcze jedno zniknięcie - powiedział. - Teraz zniknął jeszcze chłopak, nasza pomoc domowa.
Podszedł do swojego biurka i zadzwonił do szkoły sztuk pięknych Pennimana. William powinien mieć teraz lekcję rysunku, ale zgodnie z zapisem w dzienniku obecności nie zjawił się. Potem wyszukał w książce telefonicznej Vitello i zadzwonił pod jedyny numer widniejący pod tym nazwiskiem. Był to salon czytania z fusów i właściciel nigdy nie słyszał o Williamie. Wydmuchując powietrze przez wąsy, jak to zwykł robić, kiedy jego ślad nie był jasny, spokojnym krokiem wyszedł z biura. Mijał właśnie biurko recepcjonistki, kiedy dziewczyna, która siedziała w korytarzu, złapała go za rękaw.
- Czy pan Qwilleran? - zapytała. - Poznałam pana ze zdjęcia. Jestem przyjaciółką Williama Vitello. Możemy porozmawiać? - Była poważną dziewczyną w poważnych okularach i nonszalanckim stroju. Niedbały wygląd, pomyślał Qwilleran. To studentka szkoły plastycznej, zdecydował.
- Pewnie - powiedział. - Usiądźmy tutaj. - Zaprowadził ją do jednej z kabin, w których reporterzy cierpliwie wysłuchują zirytowanych czytelników, petentów, tych, którzy szukają reklamy, i patentowanych świrów, którzy codziennie szturmują redakcję „Fluxion". - Widziałaś ostatnio Williama? - zapytał dziewczynę.
- Nie, i o tym właśnie chciałam porozmawiać - odpowiedziała. - W sobotę wieczorem byliśmy umówieni, ale nie zjawił się ani wtedy, ani potem. Nawet nie zadzwonił. W niedzielę zatelefonowałam do Maus Haus, ale nie było go tam. Jakaś kobieta odebrała telefon, jednak nie była zbyt przytomna. Dzisiaj nie przyszedł na zajęcia.
- Skontaktowałaś się z jego matką?
- Nie miała od niego żadnych wiadomości, od kiedy przyniósł jej prezent urodzinowy w piątek wieczorem. Nie wiem, co mam robić. Pomyślałam o panu, bo William dużo o panu opowiadał. Co powinnam zrobić pana zdaniem?
- William jest nieprzewidywalny. Może postanowił gdzieś wyjechać?
- Nie pojechałby bez uprzedzenia, panie Qwilleran. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko. Mamy nawet wspólne konto bankowe.
Dziennikarz oparł jeden łokieć na poręczy krzesła i przeczesywał wąsy opuszkami palców.
- Czy kiedykolwiek rozmawialiście o sytuacji w Maus Haus?
- Och, on zawsze mówi o tym dziwnym miejscu. Mówi, że jest pełne indywiduów.
- Czy wspominał o Danie Grahamie?
Dziewczyna przytaknęła, rzucając Qwilleranowi szybkie spojrzenie kątem oka.
- Cokolwiek chciałabyś mi powiedzieć, zostanie między nami - zapewnił ją.
- Cóż, właściwie to nie traktowałam tego poważnie. Powiedział, że szpieguje pana Grahama, że wykopie jakieś brudy. Myślałam, że żartuje albo się popisuje. Billy lubi czytać historie szpiegowskie i przychodzą mu do głowy różne pomysły.
- Masz może pojęcie, jakiego rodzaju przestępstwa podejrzewał? Jakaś kwestia obyczajowa?
- Ma pan na myśli na przykład seks? - Dziewczyna przygryzła kciuk, jakby rozważała właśnie tę możliwość.
- No, może. Ale główna kwestia dotyczyła sposobu, w jaki pan Graham prowadził garncarnię. Coś śmierdzącego działo się w tej garncami, tak mówił Billy.
- Kiedy ostatni raz o tym wspominał?
- W piątek wieczorem. Zadzwonił do mnie po rozmowie z panem.
- Czy mówił o jakimś specyficznym szczególe związanym z działalnością garncami? Pomyśl, skup się.
Dziewczyna zmarszczyła czoło.
- Tylko że... napomknął, że pan Graham zamierza wysadzić w powietrze cały stos naczyń.
- Zniszczyć je?
- Billy mówił, że źle podgrzewa piec i że cały ładunek naczyń wybuchnie. Nie mógł tego zrozumieć, bo pan Graham uważany jest za dobrego specjalistę... Niewiele pomagam, prawda?
- Na to pytanie będę mógł odpowiedzieć dopiero później - powiedział Qwilleran. - Zaczekaj jeszcze czterdzieści osiem godzin i jeśli William się nie pojawi, zawiadom lepiej policję albo niech jego matka to zrobi. I jeszcze jedna sprawa: możesz sprawdzić wasze wspólne konto, może były jakieś znaczące wypłaty.
- Tak zrobię, panie Qwilleran. Dziękuję, panie Qwilleran. - Jej szerokie oczy były powiększone przez soczewki okularów. - Tyle że... wszystko, co mamy w banku, to osiemnaście dolarów.
Rozdział trzynasty
Qwilleran wrócił do Maus Haus autobusem z River Road, składając brakujące puzzle: dwie zaginione osoby, utopione dziecko, szkalowany restaurator, zagubiony kot, podbite oko, krzyk w środku nocy. Zbyt wiele kawałków brakowało.
Na górze w szóstce koty drzemały na niebieskiej poduszce. Podczas nieobecności Qwillerana były zajęte i wiele obrazów zostało poprzekrzywianych. Qwilleran automatycznie wyprostował je, taka mała praca domowa, do której był przyzwyczajony. Koty muszą mieć swoje przyjemności, racjonalizował. Stłoczone w jednopokojowym apartamencie musiały uciekać się do nielichej pomysłowości, żeby zapewnić sobie rozrywkę, a Koko znajdował przedziwną satysfakcję w ocieraniu pyszczka o ostre krawędzie ramek. Qwilleran poprawił dwa drzeworyty mostów nad Sekwaną, akwarelę z krajobrazem Cape Cod i mały obrazek olejny, przedstawiający scenkę na plaży gdzieś na Riwierze. W odległym kącie pokoju druk Art Nouveau był tak przekrzywiony, że właściwie wisiał w poprzek. Kiedy go poprawiał, zobaczył na ścianie małą zaślepkę.
Była to mała metalowa zaślepka, którą pomalowano tak, aby pasowała do tynku. Dotknął jej, a ona poruszyła się z jednej strony na drugą, kołysząc się na malutkiej śrubce. Małe łuki zarysowane na ścianie wskazywały na to, że zaślepka była przesuwana już przedtem, może niedawno. Qwilleran przesunął ją po całym okręgu i odkrył, że kryje się za nią głęboka dziura w ścianie.
Przechylając się przez regał z książkami, zajrzał przez dziurkę do dwupoziomowej wypalarni, która znajdowała się za jego własnym pokojem. Światła były zapalone i Qwilleran mógł zobaczyć duży centralny stół, na którym poustawiana była duża kolekcja wazonów w połyskliwych zieleniach , błękitach i czerwieniach. Przesuwając się odrobinę na lewo, mógł zobaczyć dwa piece. Przechylając się zaś na prawo, zobaczył Dana Grahama siedzącego przy małym stoliku i kopiującego z luźnego notesu do dużego notatnika.
Qwilleran zamknął wizjer, odwiesił na miejsce obraz i zaczął zadawać sobie pytania: Po co? Czy William o tym wiedział? Pani Marron powiedziała, że mył ostatnio ściany. Czy William z tego uprzywilejowanego miejsca szpiegował Dana Grahama?
Zadzwonił telefon i na linii był Odd Bunsen.
- Powiedz, co to za zlecenie, które masz w grafiku na piątą? Wygląda mi to na dużą robotę. Kiedy dostanę jedzenie?
- Możesz zjeść tutaj - powiedział Qwilleran - a zdjęcia zrobisz potem. Jedzenie tutaj jest wyśmienite.
- Na zamówieniu mam adres dwa-pięć-pięć-pięć River Road. A tak w ogóle to co to za miejsce?
- To stara garncarnia, teraz jest tu bursa dla degustatorów.
- Pewnie, że znam to miejsce. Było tam kilka morderstw. Piszemy o nich w kółko. Mam wziąć jakiś specjalny sprzęt?
- Weź, co tylko się da - doradził Qwilleran. Ściszył głos, spoglądając ukradkiem w stronę wizjera. - Masz zrobić show. Przynieś dużo oświetlenia. Wytłumaczę ci wszystko, jak przyjedziesz.
Qwilleran zszedł na dół, żeby powiedzieć pani Marron, że będzie dodatkowy gość na kolacji. Była w Wielkim Holu, ustawiała nerwowo stół, który przesunięto pod galerię, żeby zrobić miejsce pod wystawę ceramiki.
- Nie wiem, co mam robić - pochlipywała. - Powiedzieli, że chcą zrobić pokazową kolację, ale nie wiem, jak oni chcą to wszystko urządzić. Nikt mi nic nie powiedział. Nikogo tu nie ma.
- Co to jest pokazowa kolacja? - zapytał Qwilleran.
- Każdy przy stole przygotowuje jakieś danie. Pan Sorrel przygotowuje stek, pani Whiting robi zupę, panna Roop...
- Widziała pani Williama?
- Nie, proszę pana, a miał wyczyścić piec.
- Jakieś wieści od pana Mausa?
- Nie, proszę pana. Nikt nie wie, kiedy wróci... Nie powie mu pan, prawda? Powiedział pan, że nie powie.
- Zapomnimy o całej sprawie - zapewnił ją Qwilleran. - Proszę się już o to nie martwić, pani Marron.
Łzy napłynęły do jej zgaszonych oczu, więc wytarła je brzegiem dłoni.
- Wszyscy tutaj są tacy dla mnie dobrzy. Staram się nie popełniać błędów, ale nie mogę przestać myśleć o moim małym Nicky'm, nie mogę spać po nocach.
- Wszyscy rozumiemy, przez co pani przeszła, ale musi się pani pozbierać.
- Tak, proszę pana. - Gosposia przestała się kręcić nerwowo i obróciła się twarzą do niego. - Panie Qwilleran - powiedziała z wahaniem - słyszałam w nocy coś jeszcze.
- Co pani ma na myśli?
- W sobotę w nocy, kiedy nie mogłam spać, leżałam i martwiłam się, i wtedy usłyszałam hałas.
- Jaki hałas?
- Za oknem. Ktoś schodził na dół zejściem awaryjnym.
- Tym z tyłu domu?
- Tak, proszę pana. Mój pokój jest od strony rzeki.
- Czy widziała pani coś?
- Nie, proszę pana. Wstałam, wyjrzałam przez okno, ale było bardzo ciemno. Jedyne, co widziałam, to kogoś idącego przez trawnik.
- Hmmm - Qwilleran się zamyślił. - Rozpoznała pani kogoś?
- Nie, proszę pana. Ale myślę, że to był mężczyzna. Niósł jakiś ciężki ładunek.
- Jaki ładunek?
- Coś jakby duży worek.
- Jak duży?
- Taki! - gosposia rozłożyła szeroko ramiona. - Niósł go w dół, nad rzekę. Kiedy zniknął w krzakach, już go nie mogłam zobaczyć. Ale słyszałam go.
- Co pani słyszała?
- Głośny plusk.
- I co się potem stało?
- Wrócił.
- Widziała wtedy pani jego twarz?
- Nie, proszę pana. Nie było dość światła na tyłach budynku. Tylko jasne światła z drugiej strony rzeki. Ale widziałam, jak wraca przez trawnik, a potem wszedł z powrotem schodami przeciwpożarowymi.
- Czy to te, które prowadzą do poddasza państwa Grahamów?
- Tak, proszę pana.
- O której godzinie to było?
- Bardzo późno. Może o czwartej. - Gosposia spojrzała na niego z nadzieją, czekając na pochwałę.
Qwilleran badał przez chwilę jej twarz.
- Jeśli to był pan Graham, to można to jakoś logicznie wyjaśnić. Proszę już o tym nie myśleć.
- Tak, proszę pana.
Wszedł schodami na górę. Zastanawiał się. Czy rzeczywiście widziała, jak Graham wrzuca do rzeki worek? Zmyśliła już raz historyjkę, mogła to zrobić jeszcze raz. Może myśli, że jestem z tych, co to gonią za sensacją, i starała się mnie zadowolić. Skąd to nagłe „tak, proszę pana", „nie, proszę pana"?
Pierwszą rzeczą, która przyciągnęła uwagę Qwillerana, kiedy wszedł do pokoju, był druk Art Nouveau wiszący nad regałem. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Kilka miesięcy wcześniej robił wywiad z ceramikiem, który specjalizował się we współczesnych figurkach, teraz postanowił do niego zadzwonić.
- To pytanie może wydać się panu szalone - zwrócił się do ceramika - ale próbuję sił w pisaniu powieści, to rodzaj gotyckiego thrillera o czarach w garncami. Czy byłoby to nieprawdopodobne, żeby mieć wizjer w ścianie wychodzącej na wypalarnię?
- Tak żeby można było obserwować proces wypalania?
- Tak. Coś takiego.
- Wcale niegłupi pomysł. Raz podejrzewałem jednego z pracowników o sabotowanie mojej pracy i musiałem uciec się do założenia drogiego systemu alarmowego. Zwykły wizjer mógł mi oszczędzić sporo wydatków. Dlaczego o tym nie pomyślałem? Wszyscy garncarze to profesjonalni podglądacze, wie pan. Zawsze podglądamy przez dziurki w piecu, ja sam nie mogę przejść spokojnie obok szczeliny w płocie bez spojrzenia przez nią.
Odd Bunsen przyjechał do Maus Haus o piątej i Qwilleran zaprosił go do siebie do szóstki na drinka.
- Hej, urosłeś'! - powiedział fotograf. - Bo chyba nie schudłeś.
- Zgubiłem trzy kilogramy - pochwalił się Qwilleran, nie zdając sobie sprawy, że półtora kilograma i plus zawdzięczał na początku Koko.
- Gdzie są te zwariowane koty, chowają się?
- Śpią na regale za książkami.
Bunsen rozparł się na dużym fotelu, oparł stopy na otomanie, zapalił cygaro i przyjął szklaneczkę czegoś dziewięćdziesięcioprocentowego.
- Chciałbym, żeby szef mnie teraz zobaczył. Zdajesz sobie sprawę, że „Fluxion" mi za to płaci?
- Na pracę przyjdzie czas później.
Qwilleran podszedł do wizjera i sprawdził metalową zaślepkę.
- Co za hokus-pokus miałeś na myśli?
- Mów ciszej - poradził Qwilleran. - Jeśli to możliwe.
- Insynuujesz, że jestem paplą?
- Delikatnie mówiąc... tak.
- Na czym polega zlecenie? Nie trzymaj mnie w nieświadomości.
Dziennikarz usiadł i zapalił fajkę.
- Teoretycznie będziesz robił zdjęcia do artykułu o Danie Grahamie, który prowadzi pracownię garncarską.
- Ale bez filmu w aparacie?
- Może użyjemy jednego albo dwóch zdjęć, ale chcę, żebyś strzelał fotki wszędzie naokoło. Chcę też mieć pretekst, żeby wpuścić do garncami Koko, ale sam nie chcę tego proponować. - Pogładził wąsy ustnikiem fajki.
Bunsen rozpoznał ten gest.
- Tylko nie następna zbrodnia, nie znowu!
- Ciszej - poprosił Qwilleran, marszcząc brwi. - Jak będziesz ustawiał plan, chcę trochę powęszyć, muszę sprawdzić kilka tez, więc nie spiesz się.
- No to trafiłeś na właściwego człowieka - powiedział Bunsen. - Potrafię rozstawiać statyw wolniej od każdego innego fotografa w tym biznesie.
Później przy kolacji fotograf „Fluxion" zaskarbił sobie powszechną sympatię mieszkańców Maus Haus. Bunsen miał umiejętność wykorzystywania sytuacji. Brylował na towarzyskiej scenie: miał donośny głos, jowialny sposób bycia i czerstwe dowcipy. Obłaskawiał kobiety i nabierał mężczyzn. Rosemary uśmiechała się do niego, Hixie chichotała, nawet Charlotte Roop była urzeczona, kiedy nazwał ją laleczką. Max Sorrel zaprosił Bunsena, żeby przyszedł z żoną któregoś wieczoru na kolację do „Golden Lamb Chop". Dan Graham jeszcze się nie pojawił.
Na pierwsze danie Rosemary zaprezentowała jednominutową zupę chłodnik z jogurtu, ogórków, szczypiorku i rodzynek.
- Najlepsza zupa, jaką kiedykolwiek jadłem! - oznajmił Bunsen.
Dana Grahama, który przyszedł do stołu późno, mieszkańcy Maus Haus witali ozięble, ale fotograf skoczył na równe nogi i wyrzucił przed siebie rękę w geście powitania. Garncarz promieniał zduszonym podnieceniem. Był u fryzjera i jego niechlujne ubranie wyglądało mniej niedbale niż zazwyczaj.
Stek saute aupoivre Maksa Sorrela podano z ziemniaczanymi racuchami i szparagami przybranymi paskami papryki.
Później Charlotte zademonstrowała mieszanie sałaty.
- Osuszcie zieleninę na lnianej ściereczce - powiedziała. - Uważajcie, żeby nie urazić liści. Podrzyjcie je delikatnie... A teraz sos. Ja dodaję trochę musztardy z Dijon i tymianku. Zmieszajcie wszystko razem. Delikatnie! Delikatnie! Mało sosu, dużo mieszania - oto cały sekret.
- Najlepsza sałata, jakiej kiedykolwiek próbowałem w całym moim życiu! - ogłosił Bunsen.
- Sałatę trzeba przygotowywać z miłością - wyjaśniła mu panna Roop, kołysząc się i przytakując na jego komplementy.
Na deser Hixie przygotowała wiśnie jubileuszowe.
- Nic poza tym - powiedziała. - Wrzucacie wiśnie do podgrzewacza. Dodajecie trochę masła i rozprowadzacie. Potem chlust koniaku. Upss... za dużo mi się chlusnęło! A potem... podpalacie zapałką, voila!
Błękitny płomień buchnął z naczynia i towarzystwo przyglądało się rytuałowi w hipnotycznej ciszy. Nawet Odd Bunsen nic nie mówił.
Jak tylko płomienie zaczęły się wypalać, Qwilleran pomyślał, że słyszał jakieś trzaskanie. Spojrzał na Hixie i zobaczył, jak jej napuszona fryzura kurczy się w niewyjaśniony sposób. Skoczył, zdarł z siebie marynarkę i zarzucił ją na głowę Hixie. Kobieta wrzeszczała. Sorrel i Bunsen, wywracając krzesła, ruszyli z pomocą.
Spod marynarki ukazała się kompletnie zalana Hixie, z szeroko otwartymi oczami. Sprawdzała rękami, co zostało z jej włosów.
- Są jak trawa - stwierdziła. - Obawiam się, że rozpyliłam na nie zbyt dużo lakieru.
- Chodź, Bunsen - powiedział Qwilleran. - Ty i ja mamy robotę do zrobienia. Dan, jesteś gotowy?
- Czekajcie - zwrócił się do nich garncarz, idąc w kierunku szczytu stołu. - Nic dzisiaj nie przygotowałem, nie umiem gotować, zaśpiewam więc wam piosenkę.
Wszyscy usiedli i słuchali spięci, kiedy Dan śpiewał swoim wibrującym tenorem o urokach Loch Lamond. Qwilleran przyglądał się grdyce Dana, która przesuwała się żałośnie w górę i w dół, i czuł się niemal winny z powodu podstępu, który planował.
Dan skończył i słuchacze klaskali uprzejmie, wszyscy z wyjątkiem Bunsena, który wstał z krzesła i krzyczał:
- Brawo! - Do Qwillerana zaś wymamrotał: - Jak mi idzie?
Podczas gdy mieszkańcy rozchodzili się po kolacji, dyskutując o tym, jak Hixie o mały włos nie spłonęła, Qwilleran pomagał fotografowi wyładować sprzęt z samochodu.
- Wy chłopcy używacie pewnie dużo sprzętu - zaciekawił się garncarz.
- Tylko do dużych zleceń, jak to - odparł Bunsen, krzątając się wokół nadmiernej ilości sprzętu.
- Oto co planujemy - wyjaśnił Qwilleran Danowi. - Chcemy zrobić serię zdjęć pokazujących ciebie przy robieniu naczyń, a potem kilka ujęć z gotowymi pracami.
- Moment - przerwał fotograf. - To się nigdy nie dostanie do gazety. Kto chce oglądać swojskiego faceta? - Dał Grahamowi przyjacielskiego kuksańca w bok. - To, czego nam potrzeba, to seksownej blondynki, żeby rozgrzać atmosferę. Ukrywasz na górze jakieś damy?
- Wiem, o co ci chodzi - powiedział garncarz. - Wy zawsze potrzebujecie jakiejś panienki. Ale mojej staruszki nie ma w mieście.
- A zwierzęta? Masz koty? Psy? Papużki? Boa dusiciele? Najlepszy sposób, żeby nasze zdjęcie poszło do gazety, to pozować z boa dusicielem.
- Mieliśmy kota - wyjaśnił przepraszająco Dan.
- No to pożyczmy jednego z tych zepsutych łobuzów Qwilla! - wykrzyknął fotograf z nagłym entuzjazmem. - Wsadzimy go do dużego naczynia z głową wystającą na zewnątrz, a Dana ustawimy w tle. Pierwszą stronę mamy w kieszeni!
Rozdział czternasty
Koko z niebieską obrożą na szyi, prowadząc Qwillerana na trzyipółmetrowej smyczy, wszedł do pracowni z pewnością kogoś, kto był już tam wcześniej. Przekroczył próg bez odrobiny wahania, nie było tam ani ostrożnego obwąchiwania, ani normalnego skradania się z nisko podwieszonym brzuchem.
- Zacznijmy od ujęć Dana przy kole - zaproponował Qwilleran.
- Będę z wami szczery, chłopaki, specjalizuję się w wałkowanych formach - powiedział Dan. - Ale jeśli tego chcecie... - Uskubał porcję gliny z beczki i usiadł przy elektrycznym kole.
- Nie dawajmy kota do tych zdjęć - poinstruował fotografa Qwilleran. - Zrób serię na żywca, jak naczynie nabiera kształtu.
- Nie będzie najlepsze - uprzedził Dan. - Mam niesprawny kciuk. - Glina zaczęła się obracać, wznosząc się powoli między mokrymi dłońmi, potem opadła, to znów wzniosła się, to znów zamieniła się w przysadzistą bryłę, w której Dan zaczął wydrążać lewym kciukiem wgłębienie, na koniec ręce garncarza nadały jej kształt miski.
Cały ten czas Bunsen pstrykał zdjęcia. Zrobił wszystkie zakamarki pomieszczenia, rzucając Danowi bezpośrednie instrukcje:
- Przechyl się... Spójrz w górę... Unieś brodę... Nie patrz w obiektyw.
Cały ten czas Koko badał studio, wąchając piętrzące się tam moździerze, tłuczki, czerepy, sita, czerpaki, chochle i lejki. Zafascynowany mechanizmami Koko miał szczególną słabość do wag.
- Prawdziwa historia - nalegał Dan - kryje się w moich glazurach. Udało mi się wpaść na coś naprawdę spoko, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
- Najpierw przyjrzyjmy się składowi gliny - upierał się Qwilleran. - Według mnie możemy tam zrobić ujęcia w akcji.
Dan ociągał się.
- W tym pokoju nic nie ma. Tylko sprzęt, którego już nie używamy. Same starocie sprzed pięćdziesięciu, sześćdziesięciu lat.
- Chciałbym rzucić okiem - powiedział Bunsen. - Nigdy nie wiadomo, gdzie kryje się wielkie zdjęcie, a mam ze sobą dużo klisz.
W słabo oświetlonej przechowalni gliny było zimno i wilgotno. Qwilleran zadawał inteligentne pytania o mieszadło, młynek i prasę, jednocześnie bacznie obserwując Koko i trzymając go mocno na smyczy. Kota zainteresowała klapa w podłodze.
- Co jest tam na dole? - zapytał Qwilleran.
- Nic. Tylko drabina do piwnicy - odparł garncarz.
Dziennikarz myślał coś innego. Joy nazwała to zbiornikiem.
Pochylił się i pociągnął za metalowe kółko, otworzył klapę i spojrzał w ciemność.
Koko, który balansował nad krawędzią kwadratowej dziury, wydał dziwny dźwięk. Zaczął się od pomruku, a skończył na falsetowym pisku.
- Ostrożnie! - ostrzegł garncarz. - Na dole są szczury.
Dziennikarz odciągnął Koko do tyłu i pozwolił klapie opaść na swoje miejsce z hukiem, który wstrząsnął podłogą.
- Trochę tu śmierdzi - zauważył Bunsen.
- To glina dojrzewa - wyjaśnił Dan. - Przywykniecie do tego. Chodźmy lepiej do wypałami. Tam jest wygodniej i nie cuchnie tak mocno.
Wysoka wypalarnia z gigantycznymi piecami i kominami była przyjemnie ciepła i czysta. Nie było tam ani błota z przechowalni gliny, ani pyłu studia. Na stole w rogu pomieszczenia stała kolekcja kwadratowych wazonów i naczyń, pokrytych promieniującą kolorową glazurą, którą Qwilleran widział przez wizjer. Już z daleka urzekły go połyskliwe czerwienie, zielenie i błękity. Z bliska okazały się jeszcze bardziej atrakcyjne. Zdawało się, że glazura porusza się pod powierzchnią, która robiła wrażenie mokrej i żywej. Dwaj dziennikarze ucichli i zaciekawieni chodzili wokół ceramiki, badając zadziwiający efekt.
- Jak wam się, chłopaki, podoba? - zapytał Dan, którego rozpierała duma. - Nazywam to moją „żyjącą glazurą".
- Ciarki mi przechodzą po plecach - powiedział Bunsen. - Bez żartów.
- Wspaniałe! - wykrzyknął Qwilleran. - Jak ty to robisz?
- Sekret garncarski - odpowiedział chełpliwie. - Wszyscy garncarze mają swoje tajemnice. To kwestia wypracowania formuły i eksperymentów z ogniem. Tlenek kobaltu barwi na niebiesko. Tlenek chromu na zielono, czasem na różowo. Trzeba się znać na swoim ogródku, jeśli wiecie, co mam na myśli.
- Szaleństwo! - powiedział Bunsen.
- Zmienia się kolor, dodając popiołu drzewnego, a nawet popiołu z fajki. Mamy dużo trików. Dosyp soli, a uzyskasz efekt pomarańczowej skórki. To ciekawostki, które możecie wykorzystać do waszego artykułu, jeśli chcecie robić notatki.
- Czy Joy wiedziała, że wymyśliłeś tę glazurę? - zapytał Qwilleran.
- Och, wiedziała, pewnie! - zachichotał garncarz. - Utarłem nosa mojej pannie. Nie zdziwiłbym się, gdyby to był prawdziwy powód jej wyjazdu. Ma o sobie całkiem dobre zdanie, nie może znieść, jeśli kto inny spija śmietankę - uśmiechnął się smutno.
- Najbardziej podobają mi się te czerwone - powiedział Qwilleran. - Są naprawdę niezwykłe. Jestem za czerwonymi, Koko chyba też.
Kot wskoczył na blat stołu z lekkością piórka i delikatnie badał nosem szklisty czerwony dzbanek.
- Najtrudniej jest uzyskać czerwień. Nigdy nie wiadomo, jak wyjdzie - wyjaśnił Dan. - Musi dostać odpowiednią ilość tlenu, inaczej zblednie. Dlatego tak mało widzi się czerwonej ceramiki. Mam na myśli taką prawdziwą, mocną czerwień. Chcielibyście rzucić okiem do pieca? - Dan odkrył jeden z wizjerów w piecu i dziennikarze mogli zajrzeć do ognistego piekła. - Z czasem człowiek uczy się rozróżniać temperaturę po kolorze ognia - ciągnął garncarz. - Żółty jest gorętszy od czerwonego.
- Jak długo trwa wypalenie porcji ceramiki?
- Przeważnie dwa dni. Przez jeden dzień się podgrzewa, a drugi schładza. Wiecie, dlaczego naczynia pękają w kuchennych piecykach? Dlatego, że wasze piece za szybko się nagrzewają. Założę się, że o tym nie wiedzieliście.
- Okej, zróbmy kilka zdjęć - powiedział Bunsen.
- Dan, ustawimy cię za stołem, ceramika będzie na pierwszym planie. Jaka szkoda, że zdjęcia nie są w kolorze... Dobrze, a teraz włożymy Starego Wąchacza do jednego z dużych dzbanów. Qwill, będziesz musiał zdjąć tę uprząż... Gdzie się podział Stary Wąchacz?
Koko zawędrował gdzieś w kąt pokoju, gdzie znalazł notes z luźnymi kartkami leżący na jednym ze stołów i zaczął ostrzyć sobie pazurki na jego okładce.
- Hej, nie rób tego! - krzyknął Qwilleran, a potem wyjaśnił: - Koko używa dużego słownika jako drapaka - to jeden z naszych rodzinnych żartów - i wydaje mu się, że wszystkie książki do tego służą.
- Wsuń go do dzbana, Qwill, tylne łapy najpierw - komenderował fotograf. - Potem wycofaj się. Miejmy nadzieję, że zostanie w środku. Dan, ty oprzyj się na tym naczyniu, żeby kot go nie wywrócił. Stary Wąchacz kopie jak muł. Jeśli będzie chciał wyskoczyć, wepchnij go z powrotem. Uwinę się błyskiem. I nie patrz w obiektyw.
Qwilleran zrobił swoje: wepchnął piszczącego kota do dzbana i odsunął się. Na resztę przedstawienia nie załapał się. Zbyt był ciekawy, jaki to notes znalazł Koko. Okładka opatrzona była napisem „Glazury". Sprawnym ruchem jednego palca Qwilleran odchylił okładkę i spojrzał na kilka słów wypisanych znajomym wężykiem.
Wuu uuu 66
Quuuz 30
Cwu uuy 4
Przekartkował szybko notes i nawet bez okularów rozpoznał hieroglify Joy. Od deski do deski wszystko napisane było jej ręką.
- Okej - powiedział Bunsen. - Stary Wąchacz staje się całkiem niezłym modelem. Co następne, Qwill?
- Co powiesz na kilka ujęć z kwater prywatnych Dana?
- Świetnie! - zapalił się fotograf.
Dan zaprotestował.
- Nie, chłopaki, nie chcielibyście ani jednego zdjęcia z tego miejsca.
- Pewnie, że chcemy. Czytelnicy chcą wiedzieć, jak mieszkają artyści.
- To siedlisko szczurów, jeśli wiesz, o co mi chodzi - powiedział ciągle niezdecydowany garncarz. - Moja żona nie jest najlepszą gospodynią.
- Czego się boisz? - zapytał fotograf. - Masz tam babkę? Czy właśnie tam schowałeś ciało?
Qwilleran kopnął go pod stołem i powiedział do Dana:
- Chcemy tylko nadać tej historii taki ludzki rys, żeby nie wyglądała na materiał komercyjny. Wiesz, jacy są wydawcy. Poświęcą jej więcej miejsca, jeśli będzie napisana pod kątem osobistym.
- No dobra, chłopaki, to wy wiecie, jak to zrobić - zgodził się niechętnie Dan. - Chodźmy na górę.
Poddasze Grahamów było jedną wielką jaskinią. Na ścianach porozwieszano indiańskie kilimy, w poprzek sufitu ciągnęły się metrami hinduskie tkaniny. Podłoga, od ściany do ściany, zasłana była starymi gazetami, książkami, magazynami, porzuconymi w połowie robótkami krawieckimi, zapomnianymi elementami garderoby. W tym jednym pomieszczeniu stłoczone były, bez żadnego pomysłu i ładu, łóżka, beczki, stoły, zlew kuchenny, krzesła, skrzynki nakryte szalami w kolorowe prążki, wiadra pełne bazi. Dwie walizki leżały otwarte na jednym z łóżek.
- Wybierasz się w podróż? - zapytał Qwilleran najbardziej niewinnym ze swoich tonów.
- Nie, tylko pakuję rzeczy mojej żony, żeby je wysłać na południe. - Zamknął walizki i postawił je na podłodze - Usiądźcie. Napijecie się piwa albo czegoś mocniejszego? My, garncarze, musimy dużo pić z powodu pyłu. - Mrugnął z przesadą.
- Napiję się piwa - powiedział Bunsen. - Sam łyknąłem trochę kurzu.
Qwilleran, który wniósł Koko na górę, teraz postawił go na podłodze. Kot nie bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić. Stąpał ostrożnie przez śliskie pliki magazynów o sztuce, obwąchał stertę ubrań w nieokreślonych odcieniach oberżyny i różowych winogron. Bez wątpienia były to ubrania Joy, miały znajomy wygląd starych resztek z zasłon, które pofarbowano domowym sposobem.
Dziennikarz zajmował Dana pytaniami: Czy to prawda, że do otrzymania glazury używano kiedyś sproszkowanych klejnotów? Jaka jest temperatura w piecu? Skąd pochodzi glina? Jaki kształt najtrudniej jest zrobić?
- Czajniczek na herbatę - odpowiedział Dan. - Rączki łatwo pękają w piecu. Albo dzióbki odpadają. Albo pokrywka nie pasuje. Czasami wszystko wygląda super, a i tak najlepiej leje się z najbrzydszych.
Bunsen zrobił jeszcze kilka zdjęć Dana wpatrującego się w światła po drugiej stronie rzeki, Dana czytającego magazyn o sztuce, Dana pijącego piwo, żeby przepłukać gardło z pyłu, Dana drapiącego się w zamyśleniu po głowie. Fotograf nigdy dotąd nie miał tak kompletnej, ale też i tak absurdalnej sesji.
- Masz korzystny układ kości twarzy - komentował.- Mógłbyś zostać profesjonalnym modelem i grać w reklamach telewizyjnych.
- Tak myślisz? - zapytał Dan. Rozluźniał się i tracił czujność.
Zanim sesja dobiegła końca, Qwilleran i Koko sprawdzili każdy centymetr pokoju. Na podkładce przy aparacie zapisany był numer telefonu, który dziennikarz zapamiętał. Koko znalazł damską szczotkę do włosów, ze srebrnym tyłem, którą zrzucił na podłogę, starając się ugryźć wystające z niej włosy. Kot zainteresował się też ceramiczną żardinierą, w której leżały notesy, stare papiery i paczka zakurzonych kopert przewiązanych wyblakłą wstążką. Qwilleranowi udało się przełożyć koperty do wewnętrznej kieszeni marynarki. Znajome swędzenie w górnej wardze było dla niego sygnałem, że postąpił słusznie. Ostatecznie dziennikarze pożegnali się z Danem, obiecali zrobić kilka odbitek i wycofali się do mieszkania Qwillerana, ciągnąc na smyczy niechętnego tym zabiegom kota.
- No dobra, kawa na ławę - zażądał Bunsen. - O co chodzi w tej grze?
- Sam chciałbym wiedzieć. Jak tylko się dowiem, postawię ci na mój koszt befsztyk z polędwicy i zaspokoję twoją ciekawość, nie szczędząc szczegółów.
- Co zamierzasz powiedzieć temu biedakowi, kiedy „Fluxion" zamieści zdjęcie portretowe na pół kolumny i doda dwadzieścia słów komentarza?
Qwilleran wzdrygnął się i zmienił temat.
- Co tam u Janie?
- Nieźle, biorąc wszystko pod uwagę. Spodziewamy się następnego w sierpniu.
- Ile już macie?
- Pięć... nie, sześć.
Qwilleran nalał Bunsenowi mocnego drinka i otworzył dla Koko i Yum Yum puszkę krabów. Potem wykręcił numer, który znalazł przy telefonie Grahamów. Okazało się, że to zagraniczne linie lotnicze. Pomyślał też o srebrnej szczotce Joy. Wiele lat temu podarował jej tę szczotkę na Gwiazdkę. Gdyby miała zamiar wyjechać z miasta, to czy nie zabrałaby jej ze sobą? Szczotka do włosów jest dla kobiety równie ważna jak szczoteczka do zębów. Miała zwyczaj szczotkować swoje długie brązowe włosy przez godzinę.
- Powiedz - zwrócił się do Bunsena. - Nadal włóczysz się z tym nurkiem, którego przyprowadziłeś do klubu prasowego w zeszłą zimę?
- Widuję go od czasu do czasu. W czerwcu będę robić zdjęcia na jego weselu.
- Poprosisz go, żeby zrobił nam przysługę?
- Bez problemu. Po tym jak wydrukowaliśmy jego portret w magazynie uwielbia „Fluxion". A co właściwie miałby zrobić?
- Chciałbym, żeby zszedł pod pomost, tuż za budynkiem. Niech się rozejrzy, co tam jest. Im szybciej, tym lepiej.
- Czego szukasz?
- Nie wiem dokładnie. Ale ktoś wrzucił tam w środku nocy duży przedmiot i ja chcę wiedzieć, co to było.
- O tej porze może być już w połowie drogi na Goose Island.
- Niekoniecznie. Ciało rzeźbiarza, który tu zatonął, znaleziono zaklinowane między palami pomostu - Qwilleran poklepał się dumnie po wąsach. - Moim zdaniem coś mogło tam utkwić i tym razem.
Po wyjściu fotografa dziennikarz usiadł przy biurku i otworzył paczuszkę listów, które zwinął z żardiniery. Wszystkie z nich adresowane były do Helen Maude Hake. Wysyłane były z Paryża, Brukseli, Sydney i Filadelfii:
„Brakuje mi twego gorąca, twojego kuszenia, piękna czarownico... wspomnienie twojego ciepła i pieszczot prześladuje mnie nocami... Wracam wkrótce, ukochana... Bądź wierna Popsiemu, inaczej Popsie da ci klapsa".
Wszystkie listy podpisane były „Popsie".
Qwilleran prychnął w wąsy i wrzucił listy do szuflady biurka. Zapalił fajkę i rozsiadł się wygodnie w miękkim fotelu, a Yum Yum wtulała się w jego kolana, dopóki Koko jej nie skarcił. Wtedy pospiesznie porzuciła Qwiłla i poszła lizać nos i uszy Koko.
Nagle Qwilleran poczuł się samotny. Koko miał swoją Yum Yum. Bunsen miał Janie. Riker miał swoją Rosie.
Zadzwonił do Rosemary Whiting.
- Mam nadzieję, że nie dzwonię za późno. Potrzebne mi moralne wsparcie... Pamiętasz te witaminy, które dałaś mi dla kotów. Nigdy nie wkładałem tabletki do kociego gardła.
Po kilku minutach zapukała do drzwi apartamentu numer sześć. Miała na sobie czerwoną jedwabną tunikę, indyjskie spodnie, a lukrecjowo-czarne włosy związała z tyłu w młodzieńczy koński ogon. Qwilleran otworzył drzwi właśnie w momencie, kiedy Charlotte Roop wchodziła po schodach ze szklanką parującego mleka na małej tacce. Panna Roop powiedziała dobry wieczór, ale jej powitanie było raczej chłodne.
Koty już czekały. Wiedziały, że coś się święci. Obejmowały się.
- Zacznijmy od Koko, z tej dwójki on jest bardziej rozsądny.
- Cześć, Koko - powiedziała Rosemary. - Jesteś pięknym kotem. Tu jest cukierek. Otwórz! Tam! - Ledwie dotknęła tyłu głowy Koko, otworzyła mu pyszczek i upuściła pastylkę w różową ziewającą otchłań. - To naprawdę proste, jeśli się wie jak.
- Aż strach pomyśleć, co to będzie, jeśli Koko poczuje się jeszcze bardziej zdrowy - westchnął Qwilleran.
Właśnie wtedy Koko opuścił głowę, otworzył pyszczek i zwrócił pigułkę prosto na buty Qwillerana. Była trochę wilgotna, ale poza tym wyglądała jak nowa.
- Dobra, spróbujemy jeszcze raz. Zawsze działa - powiedziała nie zniechęcona Rosemary. - Po prostu popchniemy ją trochę bardziej w dół. Qwill, patrz, jak ja to robię. Naciśnij szczękę i otwórz, odchyl mu do tyłu głowę, aż zobaczysz głęboko jego gardło, a potem plusk! Pogłaszcz go po gardle, żeby musiał przełknąć.
- Zdaje się, że to proste - przytaknął Qwilleran - ale obawiam się, że Koko współpracuje tylko dlatego, że jesteś uroczą kobietą... Upss! - Koko zakaszlał i wykrztusił pigułkę tak mocno, że poleciała przez cały pokój i zniknęła w zmierzwionym futrze niedźwiedziego chodnika. - Nie przejmuj się tym, Rosemary. Muszę ci się do czegoś przyznać. Zwabiłem cię tutaj, bo chciałem z kimś porozmawiać.
Powiedział jej o miłosnych listach, które znalazł w żardinirze, nieziemskim blasku wystawowej ceramiki Dana i o klapie w podłodze w przechowalni gliny.
- Dan uprzedził nas, że tam są szczury.
- Szczury! - Rosemary potrząsnęła głową. - Pan Maus jest bardzo ostrożny. Regularnie sprawdza budynek.
Opowiedział jej o spotkaniu z dziewczyną Williama i o wizjerze w ścianie, wychodzącym na wypalarnię.
- Ale z drugiej strony nic nie widać?
- Jest zakamuflowany przez malowidło w wypałami. Przyjrzałem się temu, kiedy robiliśmy tam zdjęcia.
Rosemary spytała, czy mogłaby przeczytać listy.
- Możesz mi nie uwierzyć, ale nigdy w życiu nie dostałam listu miłosnego. - Przeniosła się na łóżko, włączyła lampkę i skuliła się między poduszkami. Podczas czytania jej oczy stawały się wilgotne. - Te listy są takie urocze.
Wiedziony nagłym instynktem Qwilleran wyrzucił koty, a za nimi ich niebieską poduszkę do łazienki i zatrzasnął drzwi. Wyły przez chwilę, ale po krótkim czasie poddały się.
Była już północ, kiedy Rosemary wyszła, a koty - ofiary niesprawiedliwości - zostały uwolnione ze swojego więzienia. Koko paradował po mieszkaniu, irytująco skowycząc.
- Żyj i pozwól żyć - przypomniał mu Qwilleran.
Sam chodził bez celu, rozpalony przez nieukierunkowaną ambicję. Usiadł przy maszynie do pisania, przekonany, że potrafiłby napisać lepsze miłosne listy niż ten żałosny Popsie. W maszynie nadal tkwiła kartka z wiadomością zostawioną przez Koko wczorajszego wieczoru: Pb.
- Pb! - powiedział głośno Qwilleran. - Pb! - przypomniał sobie czarne naczynia z garncami i ich tajemnicze etykiety. Podskoczył i poszedł po słownik, a jego wąsy wysyłały mu szalone sygnały. - Pb: łacińskie Plumbum - przeczytał na głos - chemiczne oznaczenie ołowiu!
Rozdział piętnasty
Drugi odcinek Dysertacji gastronomicznych Qwillerana, który ukazał się we wtorkowym wydaniu „Daily Fluxion", przedstawiał kulinarną wirtuozerię Roberta Mausa, członka prestiżowej firmy prawniczej ze śródmieścia „Teahandle, Hansblow, Burris, Maus i Castle". Kolumna była dowcipna i Qwilleran zebrał gratulacje zarówno od redaktora, jak i wydawcy, kiedy poszedł do biura otworzyć pocztę.
- Jak się dostaje takie lukratywne zlecenia? - pytano go tego popołudnia w klubie prasowym. - He spodziewasz się przytyć na tym obchodzie?... Chcesz powiedzieć, że „Fluxion" płaci za wszystko? Księgowy chyba wywinął kozła.
Spędził dzień w biurze, pisząc artykuł o przypadkowych teoriach Maksa Sorrela. „Jeśli chcesz zbadać uczciwość faceta - powiedział Max - podaj mu filiżankę kiepskiej kawy. Jeśli ją pochwali, nie można mu ufać".
Między jednym akapitem a drugim przerywały mu jednak telefony: od dostawcy prądu, sprzeciwiającego się zdecydowanemu zamiłowaniu Mausa do gotowania na gazie; od przemysłu aluminiowego protestującego przeciwko niechęci degustatorów do zawijania pieczonych ziemniaków w koszulki z folii aluminiowej; od dostawców keczupu, przetwarzanego sera, mrożonych ryb, wszystkiego, co oburzało Roberta Mausa.
Jeden raz przerwał mu uniesiony gniewem stary Teahandle, starszy partner w firmie prawniczej Mausa.
- Czy Robert Maus autoryzował ten artykuł w dzisiejszej gazecie? - zażądał odpowiedzi.
- Nie czytał ostatecznej wersji - powiedział Qwilleran - ale zgodził się na wywiad.
- Hmmm! Czy zdaje pan sobie sprawę, że jeden z naszych strategicznych klientów jest producentem kuchenek elektrycznych?
- Nawet jeśli, to Maus ma chyba prawo do prywatnych opinii, nie myśli pan?
- Ale nie musiał pan tego drukować! - wypalił partner.
- Muszę przedyskutować to z panem Mausem, kiedy wróci do miasta.
Między przyjmowaniem gratulacji a odbieraniem zażaleń Qwilleran sam zdołał wykonać kilka telefonów. Tego ranka Koko wystukał na maszynie literę „z", co natchnęło Qwillerana do tego, by zadzwonić do Zoe Lambreth, malarki, z którą łączyła go krótka, ale za to dość bliska znajomość, kiedy po raz pierwszy przyjechał do miasta. Przeczytał Zoe listę nazwisk artystów, związanych ze skandalem w garncami, którą znalazł w starej gazecie.
- Czy ktoś z tych ludzi jest jeszcze w mieście? - zapytał.
- Niektórzy z nich nie żyją - powiedziała Zoe melodyjnym głosem, który zawsze go urzekał. - Herb Stock ukrył się w Kalifornii. Inga Berry jest szefem katedry ceramiki w szkole Pennimana. Bill Bacon jest prezesem klubu „Pędzel i Dłuto".
- Inga Berry, powiadasz. Chciałbym zrobić z nią wywiad.
- Mam nadzieję, że nie chodzi ci o ten stary skandal - westchnęła artystka. - Inga nie chce o tym mówić. Wszyscy artyści z tej „niechlujnej bohemy", wspominanej w gazetach, są obecnie ważnymi członkami wspólnoty artystycznej, a nawet teraz ścigają ich reporterzy. Zupełnie nie rozumiem gazet.
Następnie Qwilleran zadzwonił do Ingi Berry. Rozmawiał z nią ostrożnie. Odebrała przyjaznym tonem, ale jak tylko przedstawił się jako dziennikarz „Fluxion", wyraźnie nabrała dystansu.
- Czego pan chce?
Mówił szybko i użył całego wokalnego i werbalnego uroku.
- Czy to prawda, panno Berry, że ceramika jest uważana za najtrwalszą ze sztuk?
- Cóż... tak - przyznała, wzięta przez zaskoczenie. - Drewno próchnieje, metal rdzewieje, ale ceramika może przetrwać tysiące lat.
- Rozumiem, że ceramika przeżywa teraz renesans, że jako forma sztuki może przyćmić malarstwo i rzeźbę w ciągu następnych dziesięciu lat.
- Cóż, nie wiem... No, może tak - zgodziła się instruktorka, jakby rozważała ulotny projekt. - Ale proszę mnie nie cytować, wszyscy rzeźbiarze i malarze będą żądać mojej krwi.
- Chciałbym przedyskutować z panią jedną kwestię, panno Berry. Mam młodego przyjaciela, jednego z pani studentów, który odmalował przede mną promienny obraz pani wkładu w sztukę ceramiki.
- Naprawdę tak mówił, a może to ona? - Panna Berry rozgrzewała się.
- Zna pani Williama Vitello?
- Nie jest w mojej grupie, ale kojarzę go - zachichotała. - Trudno go przegapić.
- Widziała go pani ostatnio?
- Nie sądzę. Nie mieliśmy żadnej większej katastrofy w studiu, więc musiało go nie być.
- A przy okazji, panno Berry, czy często zdarza się, że do glazur używa się ołowiu?
- Och tak, całkiem często. Ołów sprawia, że pigment lepiej trzyma się gliny.
- Czy nie jest trujący?
- Stosujemy środki ostrożności, oczywiście. Chciałby pan odwiedzić nasze studio, panie...
- Qwilleran, pisane przez „Q-w". To bardzo miłe z pani strony, panno Berry. Niezwykle interesuję się garncarstwem. Czy to prawda, że glina zaczyna nieładnie pachnieć, kiedy dojrzewa?
- Tak jest w istocie. Im dłużej się ją trzyma, tym jest elastyczniejsza. To dzięki procesowi rozkładu.
W trakcie tej rozmowy recepcjonistka z działu felietonów dała mu znać, że na linii czekają dwie przychodzące rozmowy. Pokręcił głową i machnął ręką, żeby nie łączyła.
- Wynająłem mieszkanie w starej garncami nad rzeką, zna pani to miejsce? - zwrócił się do ceramiczki.
Po drugiej stronie zapadła chłodna cisza.
- Nie zamierza pan chyba wyciągać sprawy Mortimera Mellona, prawda?
- A kto to jest? - spytał Qwilleran, okazując bezgraniczną naiwność.
- Nieważne, niech pan zapomni, że o nim wspomniałam.
- Chciałem pani powiedzieć - zaczął najbardziej zaangażowanym tonem, na jaki było go stać - że moje mieszkanie ma sekretny wizjer z widokiem na wypalarnię, to strasznie pobudza moją wyobraźnię. W jakim celu ktoś mógłby go zamontować?
Znowu zapadła cisza.
- W którym apartamencie pan mieszka?
- Numer sześć.
- To był apartament pana Pennimana.
- Nie wiedziałem, że był artystą - powiedział Qwilleran. - Myślałem, że był wydawcą i finansistą.
- Był patronem sztuk, a jego studio służyło jako...
- Pied-a-terrei - podsunął dziennikarz.
- Wie pan - dodała ostrożnie panna Berry - pracowałam w garncami Pennimana na początku jej istnienia.
Wyraził zdziwienie i zapytał, czy zamierza przyjść na wernisaż wystawy Grahama.
- Nie miałam takiego zamiaru, ale...
- Proszę przyjść, panno Berry. Osobiście dopilnuję, żeby miała pani zawsze pełny kieliszek szampana.
- Może przyjdę. Nigdy nie tracę czasu na uroczyste wernisaże, ale wygląda mi pan na interesującego młodego człowieka. Pański entuzjazm jest odświeżający.
- Jak panią rozpoznam, panno Berry?
- Och, pozna mnie pan. Mam siwe włosy, grzywkę i trochę utykam. Wie pan, artretyzm. No i oczywiście mam glinę pod paznokciami.
Dumny ze swojego daru przekonywania, Qwilleran odłożył słuchawkę i podniesiony na duchu skończył pisać artykuł o Maksie Sorrelu. Wręczył kopię Rikerowi i pełen wiosennego optymizmu zamierzał właśnie wyjść z biura, kiedy jego telefon znowu zadzwonił.
W słuchawce usłyszał męski głos:
- Piszesz o restauracjach, tak?
- Tak, piszę kolumnę o kuchni.
- To dam ci dobrą radę. Zapomnij o „Golden Lamb Chop".
- A z jakiego powodu?
- Nie chcemy ani słowa w gazetach o „Golden Lamb Chop", zrozumiano?
- Czy jest pan związany z restauracją?
- Tylko ci mówię. Ani słowa albo stracicie klientów i reklamy, jasne? - Qwilleran usłyszał, że rozmówca odłożył słuchawkę.
Qwilleran zrelacjonował przebieg rozmowy Rikerowi.
- Facet brzmiał jak jeden z tych złych gości w starych filmach gangsterskich. Tyle że teraz nie grożą, że wysadzą cię w powietrze. Teraz straszą, że wycofają swoje reklamy. Wiedziałeś, że jest jakieś tajne stowarzyszenie, które chce zrujnować restaurację Sorrela?
- Nudy, pogadam z szefem - powiedział, wzdychając znudzony Riker. - Na jutro mamy tekst o serach, potem idzie ten o targu farmerskim, ale nie możemy puścić tego, co napisałeś o „Petrified Bagel". Zabalsamowane krewetki! Smaczne wykałaczki! Zwariowałeś? Co jeszcze czeka w kolejce?
- Grupa Wsparcia Grubasów. Idę tam dzisiaj.
- Jakieś wieści od Joy?
- Ani słowa, ale pracuję nad sprawą. Potrzebny mi jeszcze jeden kawałek tej układanki.
Qwilleran spotkał się z Hixie Ray w Duxbury Memoriał Center. Wyglądała wyjątkowo nie prowokacyjnie, może z wyjątkiem peruki z trwałą i dopasowanego, biało-pomarańczowego kostiumu w kropki.
- Wyglądam głupio? - zapytała. - Straciłam rzęsy. Jestem przegrana, jak zawsze. Na każdym polu, z wyjątkiem wagi. Cest la vie! Kolacja na spotkaniu Grupy Wsparcia Grubasów - szesnastu ton żywej wagi - odbywała się w sali konferencyjnej Duxbury Memoriał Center, znanego z bardzo pośledniej kuchni.
Było oczywiście krótkie kazanie na temat „szczupłego myślenia". Ogłoszono nazwiska tych, którzy w tym tygodniu zgubili najwięcej gramów, kilku renegatów, w tym Hixie, wyznało swoje winy. Następnie podano koktajle z kapuścianego soku i lekkie zakąski.
- Ach, następna postna zupa! - wykrzyknęła Hixie w udawanym zachwycie. - W tym tygodniu rozpuścili po prostu kostkę rosołową w gorącej wodzie. I tosty razowe! Najlepsze, jakie jadłam od czasów, kiedy byłam małą dziewczynką w Pigeon, w stanie Michigan, i skubałam gont z dachu stodoły... Czy myślisz, że to naprawdę jest hamburger? - zapytała Qwillerana, kiedy na stole pojawiło się główne danie. - Myślę, że to pestki winogronowe sklejone klejem epoksydowym. Nie przepadasz za brukselką? Smakuje jak, hmmmm... papier mache. Zaczekaj tylko, aż podadzą deser! Robią go z powietrza, wody, ortofosforanu dwusodowego, smoły pogazowej, gumy organicznej i sztucznego aromatu. Et voild! Mus śliwkowy ze śmietaną!
W drodze do domu Hixie powiedziała:
- Szczerze mówiąc, życie jest nie fair. Dlaczego natura nie obdarzyła mnie nieskazitelną figurą i zachwycającą twarzą zamiast błyskotliwym intelektem? Nie mam faceta, bo jestem tłusta, jestem tłusta, bo nie mam faceta.
- Potrzebne ci hobby - poradził jej Qwilleran. - Jakieś zastępcze zainteresowanie konsumpcyjne.
- Mam hobby, konsumowanie pożywienia - wyznała w typowy dla siebie, elokwentny sposób, ale kiedy wchodzili po schodach w Maus Haus, beztroska tłusta dziewczyna zalała się łzami, chowając twarz w dłoniach.
- Hixie! Co się stało? - zapytał Qwilleran.
Potrząsnęła głową i pozwoliła płynąć strumieniom łez. Chwycił ją mocno za ramię i prowadził schodami do góry.
- Chodź pod szóstkę, zrobię ci drinka.
Jego delikatny głos sprawił, że łzy płynęły teraz swobodnie, a Hixie poddała się ślepo jego wskazówkom. Koko zerwał się na równe nogi, kiedy weszła do apartamentu Qwillerana, biedny kot nigdy nie widział nikogo płaczącego.
Qwiłleran posadził ją w dużym fotelu. Dał jej pudełko chusteczek, zapalił dla niej papierosa i nalał podwójną whiskey z lodem.
- No dobrze, a teraz powiedz mi, jaki był powód tego oberwania chmury?
- Och, Qwill - powiedziała. - Jestem taka żałosna.
Czekał cierpliwie.
- Nie szukam milionera ani gwiazdy filmowej. Jedyne, na czym mi zależy, to zwykły, przeciętny mąż, który ma trochę oleju w głowie albo ździebko talentu, niekoniecznie wszystko naraz. Myślisz, że kiedyś znajdę takiego? - Wyliczyła mu długą i zniechęcającą listę niedoszłych trafień i kompletnych porażek.
Słyszał już przedtem podobne lamenty. Młode kobiety często mu się zwierzały.
- Ile masz lat, Hixie?
- Dwadzieścia cztery.
- Masz kupę czasu.
Potrząsnęła głową.
- Wątpię, żebym kiedykolwiek spodobała się odpowiedniemu facetowi. Nie chcę być łatwą dziewczyną, ale przyciągam facetów, którzy szukają seksu bez zobowiązań. Ja chcę ślubu, obrączki, nowego nazwiska, dzieci, całego tego staromodnego ceremoniału.
Qwilleran przyjrzał się jej sukience: zbyt krótka, zbyt jaskrawa, zbyt obcisła - i zastanawiał się, jak delikatnie coś doradzić. Może Rosemary mogłaby przejąć pałeczkę.
- Nalejesz mi jeszcze? - zapytała. - Dlaczego twój kot mi się przygląda?
- Jest zmieszany. Wie, kiedy ktoś jest nieszczęśliwy.
- Zazwyczaj nie roztkliwiam się tak nad sobą, ale niedawno spotkało mnie traumatyczne przeżycie. Nie spałam przez pięć nocy. Nie będziesz miał mi za złe, jeśli opowiem ci szczegółowo tę okropną historię? Jesteś taki wyrozumiały.
Qwilleran pokiwał głową.
- Właśnie zerwałam z żonatym mężczyzną. - Zawiesiła głos, żeby sprawdzić, jaka będzie reakcja Qwillerana, ale on zapalał właśnie fajkę. Mówiła dalej: - Nie mogliśmy się dogadać. Nalegał, żebym z nim wyjechała, ale ja nie chciałam robić niczego bez zalegalizowania tego związku. Chcę aktu ślubu. Jestem szalona?
- Jesteś zadziwiająco konwencjonalna.
- Ale to stara śpiewka. Nie spieszy się z rozwodem. Chce mnie przetrzymać... Mmmm, dobra ta szkocka. Dlaczego nie pijesz, Qwill?
- Za młoda.
Hixie nie słuchała. Skoncentrowała się na swoim problemie.
- Mieliśmy plany. Mieliśmy mieszkać w Paryżu. Uczyłam się nawet francuskiego, a Dan oświadczył... - tu ugryzła się w język i rzuciła Qwilleranowi spanikowane spojrzenie. Nie dał poznać, że zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. - No dobrze, teraz już wiesz - powiedziała, wyrzucając w górę ręce. - Nie chciałam, żeby mi się wymknęło. Na miłość boską, nie...
- Nie martw się. Nie jestem...
- Za wszelką cenę pragnę zachować to w tajemnicy przed Robertem. Byłby wściekły. Wiesz, jaki on jest. Taki akuratny! - Zamilkła, a potem zajęczała z zażenowania. - A Joy jest twoją przyjaciółką! Och! Tym razem wpadłam na dobre! Obiecaj, że... twoje drinki są takie... nie spałam przez pięć... jestem taka zmęczona.
- Po szkockiej będziesz dobrze spała - powiedział Qwilleran.
- Odprowadzić cię?
Nie trzymała się zbyt pewnie na nogach, więc odprowadził ją wzdłuż galerii do jej apartamentu, akurat na czas, żeby powiedzieć dobry wieczór wracającej z pracy Charlotte Roop, która przywitała go z zaciśniętymi wargami.
Po powrocie do pokoju zastał Koko zajętego przesuwaniem obrazków.
- Przestań! - burknął Qwilleran. Podszedł do druku Art. Nouveau i zdjął go z gwoździa. Odsunął zapadkę i spojrzał przez dziurkę. Zobaczył, jak Dan upycha w jednym z małych pieców zwinięte w tobołek ubrania. Dostrzegł, jak Dan zagląda do dużego pieca i notuje coś w brulionie, a następnie nastawia budzik i kładzie się na łóżku polowym.
Qwilleran powoli odwrócił się od wizjera.
Rozdział szesnasty
W środę rano Qwilleran nie pojawił się na śniadaniu. Zrobił sobie kawę rozpuszczalną w pokoju i zabrał się wcześnie do pracy nad artykułem o Grupie Wsparcia Grubasów. Koko siedział na biurku i starał się pomagać, pocierając pyszczkiem o klawisz, który zmieniał marginesy, albo wkręcając swój ogon w cylinder, kiedy Qwilleran robił potrójną spację.
„Na cotygodniowej kolacji Grupy Wsparcia Grubasów - pisał dziennikarz - prawdziwa przyjemność nie ma nic wspólnego z jedzeniem".
Usłyszał pukanie i w drzwiach stanął Robert Maus. Jego okrągłe ramiona były tym razem obwisłe i zdradzały wyczerpanie.
- Czy mogę pogwałcić prywatność pańskiego sanctum sanctorurrii - zapytał prawnik. - Mam do pana sprawę, która zajmie chwilę.
- Pewnie, niech pan wejdzie. Słyszałem, że miał pan nieprzewidzianą podróż za granicę. Wygląda pan na wyczerpanego.
- Jestem wyczerpany, ale nie w wyniku nieoczekiwanej zmiany w trasie mojej podróży. Sedno w tym, że po moim powrocie zastałem tu delikatny... chaos.
- Usiądzie pan?
- Dziękuję, dziękuję, chętnie skorzystam.
Koty witały gościa uroczyście ze stołu kuchennego, gdzie siedziały bez ruchu, ramię w ramię.
- Zakładam - powiedział prawnik - że to są słynni koci gastronomowie.
- Tak, ten duży to Koko, a drugi to Yum Yum. Kiedy pan wrócił?
- Wczoraj późnym wieczorem. Tylko po to, żeby zostać skonfrontowanym z serią komplikacji, które niech mi będzie wolno wyliczyć. Około trzystu osób zostało zaproszonych na wernisaż wystawy w garncami, a my jesteśmy beż służącego. Pani Marron cierpi na alergiczny nieżyt nosa. Klub tenisowy, nasz najbliższy sąsiad od strony zachodniej, złożył formalną skargę na emisję dymu z naszych kominów. Starszy partner „Teahandle, Hansblow, Burris, Maus i Castle" informuje mnie, że nasz główny klient zerwał kontrakt z naszą firmą w konsekwencji pańskiego artykułu we wczorajszej gazecie.
- Przykro mi, jeśli...
- Nie jest to pańską winą, jednakże proszę mi pozwolić na jeszcze jedno. Szacowna panna Roop złożyła mi rachunek ze skandalicznego prowadzenia się, oparty na przesłankach... Jedną chwilę, proszę mi pozwolić - Maus powstrzymał Qwillerana, który starał się wejść mu w słowo. - Jest nam dobrze wiadome, że dama, o której mowa, jest, jak by to rzec, admiratorką Szkocji. Jednakże leży w naszym interesie, aby powódkę dla powodów najlepiej znanych pod...
- Darujmy sobie preambułę - powiedział Qwilleran. - O co jest oskarżana?
Maus odchrząknął i zaczął:
- Według relacji świadka jedna mieszkanka tego domu widziana była, jak wchodziła do apartamentu numer sześć w późnych godzinach wieczornych en neglige. Według relacji świadka inna mieszkanka tego domu widziana była, jak opuszcza wyżej wspomniany apartament w stanie lekko nietrzeźwym.
Qwilleran wypuścił powietrze przez wąsy.
- Mam nadzieję, że nie myśli pan, że zamierzam zaszczycić tę plotkę jakimkolwiek wyjaśnieniem.
- Wyjaśnienia nie są ani spodziewane, ani pożądane, nic w tym rodzaju - powiedział Maus. - Proszę mi jednakże pozwolić na wyrażenie mojego stanowiska. Firma, z którą mam honor współpracować, reprezentuje skrajnie konserwatywne poglądy. Roku pańskiego 1913 jeden z członków tej firmy, znanej wówczas pod nazwą „Teahandle, Teahandle i Whitbread", został wydalony z tego szacownego grona za zwykły występek wypicia trzech filiżanek ponczu na przyjęciu ogrodowym. Stawiam więc sobie za priorytet unikanie najmniejszego podejrzenia o niestosowność w tym domu. Najmniejsza aluzja do niekonwencjonalnego zachowania, która dotarłaby do uszu moich kolegów, postawiłaby firmę w niezręcznej sytuacji, delikatnie mówiąc, i z wszelkim prawdopodobieństwem uwolniłaby mnie od mojego w niej członkostwa. Już sam fakt, że jestem właścicielem tego miejsca, niefortunnie nazwanego bursą, sytuuje mnie w cieniu... niełaski.
- Proszę mi w tej chwili oszczędzić szczegółów. Jak tylko uda mi się opanować tę krytyczną sytuację... - Zadzwonił telefon. - Przepraszam - powiedział Qwilleran. Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. - Tak... Tak, w czym mogę pomóc? Przekroczony limit! Nie rozumiem! - Otworzył szufladę biurka i wyjął książeczkę czekową i przytrzymując słuchawkę przy uchu ramieniem, szukał stanu konta. - Tysiąc siedemset pięćdziesiąt! To zła kwota, wypisałem czek na siedemset pięćdziesiąt! Siedem pięć zero... Nie mogę uwierzyć. Kto podpisał? Rozumiem... Czy oba podpisy są czytelne?... Autentyczny podpis będzie wyglądał jak G-w-w-w... W takim razie to fałszerstwo i ktoś manipulował przy kwocie... Dziękuję za telefon. Spróbuję to wyśledzić... Nie, nie przypuszczam, żeby był jakiś problem. Oddzwonię - Qwilleran odwrócił się do swojego gościa, ale adwokat wyślizgnął się po cichu i zamknął za sobą drzwi. Dziennikarz usiadł i rozważał, jaki powinien być jego następny ruch.
O czwartej po południu Wielki Hol był zalany rozproszonym słonecznym światłem, spływającym z okna w suficie, znajdującego się trzy piętra wyżej. Promienie padały na przypominającą klejnoty ceramikę, wystawioną na postumentach na środku holu. W tym ostrym świetle „żyjąca glazura" była olśniewająca, magnetyczna, wręcz hipnotyczna. W innych częściach pomieszczenia wystawione były smukłe naczynia Joy, wykonane na kole garncarskim: misy, dzbany, słoje, dzbanuszki, wszystkie w subtelnych nakrapianych zieleniach i szarościach, surowe, a zarazem gładkie jak na wpół stopiony lód. Były tam też brutalne, prymitywne kształty wcześniejszej wałkowanej ceramiki Dana w tonacji czarno-brązowej i szaroniebieskiej, którą Graham ozdobił grudkami nalepionej gliny, wyglądającej jak spalone herbatniki.
Wzdłuż galerii, pod ścianami, ustawiono długie stoły z wiadrami pełnymi lodu, kieliszkami szampana i tacami pełnymi przystawek. W rolę kelnerów wcielili się naprędce rekrutowani studenci szkół artystycznych, którzy w białych, przeważnie niedopasowanych uniformach wyglądali dość nietypowo.
Qwilleran przeszedł się po sali i rozpoznał tam cały wernisażowy tłumek. Byli tam powściągliwi kuratorzy muzeów o akademickim wyglądzie, dyrektorzy galerii skrywający swoje opinie, plotkujący między sobą kolekcjonerzy, nauczyciele ceramiki objaśniający sobie nawzajem idee poszczególnych eksponatów, mieszanina artystów i rękodzielników delektujących się darmowym szampanem, Jack Smith, krytyk „Fluxion", który przypominał agenta domu pogrzebowego z chroniczną zgagą, i jedna starsza reporterka z „Morning Rampage", spisująca w notesie, co goście mają na sobie.
W końcu był też i Dan Graham, zaniedbany jak zawsze, demonstrujący fałszywą skromność, podczas gdy trawiła go próżność. Jego oczy gorączkowo wyławiały komplementy, a kiedy ktoś pytał o panią Graham, marszczył z niezadowoleniem brwi.
- Ogromna szkoda - odpowiadał. - Harowała jak wół i była bliska załamania, więc posłałem moją staruszkę na Florydę, żeby trochę odpoczęła. Nie chcę, żeby się rozchorowała, nie chcę jej stracić.
Qwilleran powiedział do Grahama:
- Ten interes z garncarnią to musi być maszyna do robienia pieniędzy, skoro stać cię na takie balety.
Dan uśmiechnął się krzywo.
- Dostaliśmy po prostu duże zamówienie od restauracji w Los Angeles. Dali nam konkretną zaliczkę. Stanąłem na głowie, żeby nie zabrakło bąbelków, a Maus dorzucił się z przekąskami. - Wskazał ruchem głowy na stoły barowe, za którymi czerwononosa, zakatarzona pani Marron uzupełniała zapasy krabowych roladek, omletu z szynką, serowych krokietów, ogórkowych sandwiczy, nadziewanych grzybów, miniaturowych rogalików z kiełbaskami i malutkich krewetkowych quiche.
Potem Qwilleran wyłowił w tłumie Jacka Smitha.
- Co myślisz o „żyjącej glazurze" Dana?
- Nie wiem, co powiedzieć. Dokonał niemożliwego - oznajmił krytyk, przy czym wyraz jego twarzy nadal przypominał zimny marmur. - Jak udało mu się otrzymać taki efekt? Jak uzyskał tę wyjątkową czerwień? Widziałem trochę jego gliny na wystawie grupowej zeszłej zimy i napisałem wówczas, że ma charakter i witalność skorup z rynsztoka. Nie spodobało mu się to, ale to prawda. Od tamtego czasu przeszedł długą drogę. Oczywiście cała zmiana na dobre leży w glazurze. Jeśli chodzi o formę, to są zatrważająco przeciętne. Te geometryczne naczynia! Zrobione za pomocą wałka! Jeśliby tylko położyli jego glazurę na jej naczynia! Zamierzam zasugerować to w mojej recenzji.
Młoda dziewczyna w sowich okularach wpatrywała się w Qwillerana. Poszedł w jej stronę.
- Czy to jest nie w porządku, że tu przyszłam, panie Qwilleran? - zapytała nieśmiało. - Powiedział pan, żebym zaczekała czterdzieści osiem godzin.
- Żadnych wieści? Smutno potrząsnęła głową.
- Sprawdziłaś rachunek bankowy?
- Nikt go nie ruszał. Tylko bank dodał dwadzieścia sześć centów odsetek.
- W takim razie zawiadom policję i staraj się nie martwić. Poczekaj, przyniosę ci coś do jedzenia albo do picia.
- Nie, dziękuję. Nie mam ochoty. Chyba lepiej pójdę do domu.
Qwilleran odprowadził ją do drzwi i powiedział, gdzie na River Road złapie autobus.
W drodze powrotnej ze zdziwieniem zobaczył w tłumie braci Pennimanów. Tweedledum i Tweedledee, jak ich lekceważąco nazywali mieszkańcy miasta, rzadko uczęszczali na imprezy o mniejszym rozgłosie od wystaw francuskich postimpresjonistów.
Podczas gdy pozostali goście oddawali im szacunek, dla którego usprawiedliwieniem było nazwisko braci i ich status majątkowy, oni sami stali spokojnie, przysłuchując się rozmowom. Nie pili ani nie palili, a na ich twarzach widniał wyraz bezradności, jaka ogarniała ich zawsze w sytuacjach, kiedy mieli do czynienia ze sztuką. Qwilleranowi powiedziano, że za „Morning Rampage" stoją ich pieniądze, a nie intelekt.
Qwilłeran wszedł w krąg otaczający braci i używając sztuczek znanych tylko doświadczonym reporterom, odsunął ich od założycieli fundacji, poszukujących pracy i pochlebców.
- Jak się panom podoba pokaz?
Basil Penniman, ten z opaską na oku, spojrzał na brata Bay-leya.
- Interesujący - powiedział rozwlekle Bayley.
- Widział pan kiedykolwiek podobną glazurę?
Przyszła kolej na Bayleya, żeby podać przysłowiową piłeczkę do Basila, spoglądał więc w jego kierunku pytająco.
- Bardzo interesujący - powiedział Basil.
- To nie jest do publikacji, prawda? - zapytał nagle czujnym głosem Bayley.
- Nie, sztuka nie jest już moją działką. Tak się składa, że mieszkam tutaj. Czy to nie ojciec panów zbudował ten dom?
Bracia ostrożnie skinęli potakująco głowami.
- Ten stary budynek mógłby z pewnością wyjawić wiele fascynujących tajemnic - zaryzykował Qwilleran. Nie było odpowiedzi, ale Qwilleran dostrzegł cień emocji, który przebiegł przez twarze braci. - Pani Graham przed wyjazdem z miasta pożyczyła mi pewne dokumenty, dotyczące pierwszych lat działalności garncami. Jeszcze ich nie czytałem, ale wyobrażam sobie, że mógłby z nich być dobry materiał. Nasi czytelnicy lubią dawne historie, szczególnie jeśli jest w nich jakiś ludzki wątek.
Basil spojrzał przestraszonym wzrokiem na Bayleya. Bayley zrobił się różowy.
- Nie może pan wydrukować niczego bez naszej zgody.
- Pani Graham obiecała te papiery nam - powiedział Basil.
- Są własnością rodziny - zawtórował mu brat.
- Możemy odzyskać je drogą sądową.
- Proszę powiedzieć, co jest w tych papierach? - zapytał Qwilleran kpiącym tonem. - To musi być pikantny materiał. Może to nawet lepsza historia, niż myślałem.
- Jeśli pan to wydrukuje - odparł Bayley, którego twarz nabrała koloru karmazynowego - to my, my...
- Pozwiemy pana o zniesławienie - Basil próbował z wahaniem wesprzeć brata.
- Pozwiemy „Fluxion". To dziennikarstwo brukowe, nic więcej! - Bayley był już całkiem purpurowy.
Basil dotknął ramienia brata.
- Bądź ostrożny, wiesz, co powiedział ci lekarz!
- Przykro mi, jeśli panów zaalarmowałem - wycofał się Qwilleran. - To był tylko dowcip.
- Chodźmy - powiedział Basil do Bayleya i bracia wyszli z holu szybkim krokiem.
Qwilleran z dziką satysfakcją przeczesywał swoje wąsy, kiedy w tłumie zobaczył wysoką, kościstą kobietę o siwych włosach, która szła przez Wielki Hol, lekko unosząc się na jednej nodze.
- Inga Berry! - wykrzyknął. - Jestem Jim Qwilleran.
- No nie, spodziewałam się znacznie młodszego mężczyzny - powiedziała. - Pana głos przez telefon był tak pełen entuzjazmu, był taki - niewinny, proszę wybaczyć to określenie.
- Dziękuję, to miłe - odpowiedział. - Czy mogę przynieść pani szampana?
- Dlaczego nie? Rzucę okiem na brudne stare skorupy, a potem usiądziemy gdzieś i utniemy sobie miłą pogawędkę... A niech mnie! Och! - dostrzegła „żyjącą glazurę". Podeszła do promieniującej ekspozycji tak szybko, jak tylko mogła, opierając się na złożonej parasolce. - To jest... to jest lepsze, niż się spodziewałam!
- Pochwala to pani?
- Ten widok sprawia, że chciałabym iść do domu i rozbić wszystkie moje prace - haustem wychyliła kieliszek szampana. - Z jednym zastrzeżeniem: to grzech marnować tę olśniewającą glazurę na wałkowaną glinę.
- To samo powiedział nasz krytyk.
- Miał absolutną rację - przynajmniej raz w życiu miał rację. Może mu pan powtórzyć, że tak powiedziałam. - Zatrzymała się, a potem ruszyła przez środek holu. - Czyż to nie Charlotte Roop? Nie widziałam jej przez czterdzieści lat. Wszyscy się starzeją, z wyjątkiem mnie, oczywiście.
- Co pani powie na jeszcze jeden kieliszek szampana?
Panna Berry rozejrzała się wokół krytycznym wzrokiem.
- To wszystko, co mają?
- Mam szkocką i burbona w szóstce, jeśli zechciałaby pani wejść na górę - zasugerował Qwilleran.
- Ryzykant!
- Wiem, że wy, garncarze, musicie pić z powodu pyłu.
- Nicpoń! - szturchnęła go parasolką. - Gdzie to pan usłyszał? Stanowczo za dużo pan wie.
Wspinała się po schodach powoli, oszczędzając jedno kolano, a kiedy drzwi do szóstki stały już otworem, weszła do środka jak we śnie.
- Mój Boże, tyle wspomnień. Jakie tu odbywały się przyjęcia! Byliśmy demonami... Witajcie, koty... Gdzie jest ten sekretny wizjer, o którym mi pan opowiadał?
Qwilleran odkrył dziurkę, a panna Berry spojrzała przez nią do pracowni.
- Tak, Penniman kazał prawdopodobnie wyciąć ją, żeby nadzorować wypalarnię.
- A czego mógłby się obawiać?
- To długa historia - usiadła, cicho pojękując. - Artretyzm, całe szczęście, wszedł mi w nogi. Gdyby przytrafiło się to moim rękom, podcięłabym sobie gardło. Ręce garncarza są jego największym skarbem. Jego najlepszym narzędziem jest kciuk... Dziękuję, jest pan dżentelmenem i humanistą - przyjęła szklankę burbona. - Dawniej to miejsce było takie żywe. W garncami aż huczało od pracy. W pracowniach stały sztalugi, był jeden tkacz i kowal. Ulubienicą Pennimana była piękna dziewczyna, ale przeciętna ceramiczka. Potem pojawił się młody rzeźbiarz i zakochali się w sobie. Był przystojny jak cholera. Starali się trzymać swój romans w tajemnicy, ale papa Penniman dowiedział się jakoś, a wkrótce potem... cóż, ciało młodego rzeźbiarza znaleziono w rzece. Mówię to panu, bo nie jest pan jak ci inni reporterzy. Teraz to dawne dzieje. Musi być pan nowy w mieście.
- Myśli pani, że jego zatonięcie to było morderstwo, wypadek czy samobójstwo?
Panna Berry zawahała się.
- Oficjalny raport mówił o samobójstwie, ale niektórzy z nas - nie napisze pan nic o tym, prawda? - niektórzy z nas podejrzewali to i owo. Kiedy reporterzy zaczęli nas nagabywać, wszyscy nabrali wody w usta. Wiedzieliśmy, czyja ręka nas karmi!
- Podejrzewa pani... Popsiego?
Panna Berry spojrzała na niego zaniepokojona.
- Popsiego! Jak pan się... ? Zresztą nieważne. Biedna dziewczyna skoczyła do rzeki niedługo po tym. Była w ciąży.
- Powinniście byli coś z tym zrobić.
Panna Berry wzruszyła ramionami.
- Co mogliśmy zrobić? Stary pan Penniman był majętnym człowiekiem. Zrobił sporo dobrego dla miasta. Nie mieliśmy żadnego dowodu. Teraz on nie żyje. Charlotte Roop, ta kobieta, którą widzieliśmy na dole, była jego sekretarką w tamtych czasach. Przychodziła na nasze przyjęcia, ale była piątym kołem u wozu. Byliśmy dziką paczką. Dzisiejsze dzieciaki myślą, że to one wymyśliły wolną miłość, ale szkoda, że nie mogą zobaczyć, co tu się działo, kiedy my byliśmy młodzi! Boże, dobrze jest mieć siedemdziesiąt pięć lat i za sobą cały ten nonsens. Cześć, kotki - powtórzyła.
Koty wpatrywały się w nią ze swojej niebieskiej poduszki - Koko, jak gdyby rozumiał każde słowo, a Yum Yum, jakby nigdy przedtem nie widziała człowieka.
- Dlaczego Charlotte Roop kręciła się przy was, skoro nie pasowała do towarzystwa? - Qwilleran niedbale zapalał fajkę.
- Cóż, wieść niosła, że miała chrapkę na swojego szefa i że była zazdrosna o jego piękną metresę. - Panna Berry zniżyła głos. - Zawsze byliśmy przekonani, że to Charlotte wypaplała Pennimanowi o romansie, który rozwijał się za jego plecami.
- Skąd pani to przyszło do głowy?
- Po prostu to trzyma się kupy. Po tej tragedii Charlotte miała załamanie nerwowe i odeszła z pracy. Nie miałam potem o niej żadnych wieści. Poza tym jeśliby nikt nie doniósł Pennimanowi, co się święci, to dlaczego miałby wycinać w ścianie tę dziurę? - Pochyliła się do przodu i wymierzyła w Qwillerana swój kościsty palec. - Na krótko przed tragedią Penniman zamówił u Herba Stocka ten egipski fresk na ścianie wypałami. Teraz zgaduję dlaczego. - Panna Berry sączyła drinka, dumając nad przeszłością. - Penniman był hojny w składaniu zamówień, ale nie należało wchodzić mu w drogę! Nie mógłby pan wydrukować w swojej gazecie nic z tego, co pan tu usłyszał.
- Nie, jeśli chcielibyśmy wywołać wojnę prasową - powiedział Qwilleran.
Zawsze zadziwiało go, jak beztrosko ludzie zwierzają się dziennikarzom i z jakim zdziwieniem i oburzeniem znajdują w prasie fragmenty swoich wypowiedzi.
Zadzwonił telefon.
Qwilleran podniósł słuchawkę i powiedział:
- Halo... Tak, czy Odd Bunsen powiedział ci, czego chcemy?. .. Już zrobiłeś? Szybka robota! Co znalazłeś?... Butelki po winie! Coś jeszcze? Jaki rodzaj potłuczonej porcelany?... Cała? O kurczę!... Czy twoim zdaniem te skorupy są częścią kwadratowych czy okrągłych naczyń?... Rozumiem. Ogromnie mi pomogłeś. Ile ci jestem winien?... Cóż, to miło z twojej strony. Mam nadzieję, że tam na dole nie było zbyt zimno... Daj znać, jeśli będę mógł coś dla ciebie zrobić.
Qwilleran zaproponował pannie Berry kolację, ale powiedziała, że ma inne plany. Kiedy odprowadzał ją do drzwi, zapytał mimochodem:
- Przy okazji, co się stanie, jeśli podgrzeje się piec zbyt szybko?
- Traci się miesiące pracy. Wszystko wybuchnie. To najsmutniejsze fajerwerki, jakie kiedykolwiek widziałeś. Pyk! Pyk! Pyk! - Pękają jeden po drugim i jest już zbyt późno, żeby cokolwiek zrobić.
Qwilleran cieszył się, że panna Berry miała inne plany. Chciał zjeść sam, żeby spokojnie pomyśleć. Najpierw zadzwonił do Dana Grahama i zaprosił go na drinka po kolacji. Żeby wznieść toast, powiedział. Potem poszedł do „Seafood Hut" Joego Pike'a.
Sytuacja była frustrująca. Qwilleran miał wszystkie poszlaki, żeby twierdzić, iż zbrodnia została popełniona, ale żadnego dowodu poza fałszywym podpisem na zawyżonym czeku. Do tego zadziwiającego dowodu doszedł jeszcze raport płetwonurka. Według jego relacji wszystkie kawałki porcelany, którą Dan utopił w rzece, a było tego sporo, należały do okrągłych naczyń! Tak więc Dan utopił naczynia Joy, a nie własne. Jasne błękity i zielenie, o których wspominał nurek, to z pewnością „żyjąca glazura". Nurek mówił, że nawet w mętnej wodzie glazura migotała.
Sącząc zieloną zupę z żółwia, Qwilleran doszedł do wniosku, że sytuacja jest beznadziejna. Pieczone małże dodały mu trochę otuchy. W połowie karmazyna wpadł na pewien pomysł, a jedząc sałatkę, podjął decyzję. Otwarcie skonfrontuje się z Danem i zdemaskuje go. Sposób, w jaki do tego dojdzie, będzie miał kluczowe znaczenie dla powodzenia sprawy. Był pewien, że podoła wyzwaniu.
Dan przyszedł pod szóstkę około dziewiątej wieczorem, przepojony sukcesem minionego dnia. Poklepując się po brzuchu, powiedział:
- Na dole ominęła cię dobra kolacja. Gulasz wieprzowy z puree ziemniaczanym. Nie jestem fanem kuchni Mausa, ale gosposia potrafi dobrze człowieka nakarmić, jeśli się postara. Ja to lubię mięcho z ziemniakami. A ty?
- Mogę zjeść wszystko - odpowiedział przez ramię Qwilleran, mieszając lód. - Co chcesz do burbona?
- Trochę imbirowego piwa. - Dan umościł się w dużym fotelu. - Moja pierwsza żona była nie lada kucharką.
- Byłeś żonaty, zanim spotkałeś Joy?
- Tak, ale nie wyszło. Jedno jest pewne, umiała gotować. Ta kobieta potrafiła tak przyrządzić kurczaka, że smakował jak rostbef!
Qwilleran podał Danowi drinka, nalał sobie piwa imbirowego i wznieśli serdeczny toast za powodzenie wystawy. Potem rozejrzał się za kotami. Zawsze demonstrowały swój stosunek do gości i często Qwilleran sugerował się ich zachowaniem. Koty schowały się za książkami na regale. Widział kawałek ogona owijającego się wokół tomu historii Anglii, ale nie był to ogon kota, który odpoczywa. Uniesiony koniuszek uderzał lekko w półkę nieregularnym rytmem. Koko słuchał. Qwilleran wiedział, że ogon należy do Koko, bo ogon Yum Yum był na końcu zakrzywiony.
Po tym jak Dan z entuzjazmem wyrecytował wszystkie komplementy, jakie zebrał podczas wernisażu, Qwilleran przybrał sarkastyczny wyraz twarzy i powiedział:
- Nie wiem, czy ci wierzyć, czy nie.
- Co mówisz?
- Czasem myślę, że jesteś mistrzem kłamstwa. - Qwilleran użył swojego najsprytniejszego tonu. - Żartujesz sobie ze mnie w połowie przypadków.
- Co masz na myśli? - Dan nie wiedział, czy ma się uśmiechnąć, czy skrzywić.
- Na przykład powiedziałeś mi, że wyrwałeś wtyczkę, kiedy włosy Joy wkręciły się w koło, i że uratowałeś jej życie. Ale ty wiesz i ja wiem, że ona nigdy nie używała elektrycznego koła. Myślę, że po prostu zgrywałeś bohatera. No dalej, wyspowiadaj się! - Qwilleran delikatnie zamrugał oczami.
- Nie, źle mnie zrozumiałeś. Kurczę, tego wieczoru jej koło było zepsute, a spieszyła się, żeby wykończyć partię do wypalenia, więc użyła elektrycznego. Żadne prawo chyba tego nie zabrania, co?
- A potem powiedziałeś Bunsenowi i mnie, że w piwnicy są szczury, a dobrze wiemy, że Maus robił w zeszłym miesiącu deratyzację. Co za kit mi wciskasz?
- No dobra, powiem ci - Dan odprężył się, jak gdyby doszli już do sedna i nie było już obawy, że dziennikarz będzie go dalej przepytywał. - Wy, chłopaki, byliście na złej drodze. Zbyt się staraliście, żeby wycisnąć z tego starego pomieszczenia jakąś historię. Prawdziwą sensacją była „żyjąca glazura". Nie mam racji? Nie było sensu tracić czasu na rzeczy, które nie były interesujące. Wiem, jak cenny jest wasz czas. Chciałem, żebyście jak najszybciej weszli do wypałami, to wszystko. Taki chwyt psychologiczny, no wiesz.
Qwilleran skupił się na podpalaniu fajki, jak gdyby to był dopiero początek.
- W porządku - pyk, pyk. - A co to za bajeczka z tym, że Joy jest w Miami, żeby - pyk, pyk - zrelaksować się i odpocząć? Nienawidzi Florydy.
- Wiem, że zawsze to powtarza, ale, do cholery, tam właśnie pojechała. Ten facet, Hamilton, tam jest. Myślę, że urwała się, żeby go zobaczyć. Było coś między nimi, no wiesz... Joy nie jest święta, wiesz, co mam na myśli.
- No to czemu nie wysłałeś jej ubrań - pyk, pyk - jak o to prosiła? Dlaczego je spaliłeś? - Qwilleran zaczął krytycznie przyglądać się swojej fajce. - Coś jest nie tak z tym tytoniem. - Siebie zaś ostrzegł: „Uważaj, Qwill, stąpasz po cienkim lodzie".
- Sam sobie odpowiedz. Było tam trochę rzeczy, których już nie potrzebowała - powiedział Dan. - Można spalić ciuchy w piecu, żeby nadać ceramice szczególny przydymiony wygląd. Jest cała gama możliwości, trzeba tylko kontrolować emisję gazów. A tak w ogóle, to skąd wiesz? - Oczy Dana przez chwilę były stalowe.
- Wiesz, jacy są reporterzy, Dan. Zawsze węszymy. Choroba zawodowa - wyjaśnił ciepło dziennikarz. - Chcesz trochę sera? Mam dobrego roqueforta.
- Nie, jestem napchany. Człowieku, zrzędzisz jak moja żona. Jak pies, co węszy za kością.
- Nie daj się zwieść, to takie gierki, nic poza tym. Mogę napełnić ci szklankę? - Qwilleran nalał Danowi kolejnego drinka. - Okej, spróbujmy inaczej: Powiedziałeś, że nie wybierasz się w podróż, ale krążą plotki, że jedziesz do Paryża.
- Przyłapałeś mnie! Wścibski z ciebie łajdak - Dan podrapał się po policzku. - Przypuszczam, że to ta pomylona Hixie ci wypaplała. Musiałem coś powiedzieć, żeby się jej pozbyć. Ten dzieciak chorobliwie potrzebuje faceta, mówię ci.
- Ale naprawdę zamierzasz wyjechać? Mam przyjaciela, który chętnie przejąłby garncarnię, jeśli ty rzucasz to miejsce.
- Tak między tobą, mną a Panem Bogiem - powiedział garncarz, zniżając głos - jakoś nie mogę się przyzwyczaić do tej okolicy. Wróciłbym do Kalifornii, jeśli mógłbym zerwać kontrakt z Mausem, ale nie chcę puszczać pary, zanim nie będę pewny szczegółów.
- To dlatego potłukłeś te wszystkie naczynia i wrzuciłeś je do rzeki?
Dan otworzył szeroko usta.
- Co?
- Wszystkie te zielone i niebieskie naczynia. Widać je tam, prześwitują przez muł. To „żyjąca glazura", prawda?
- Aaa, te! - Dan wziął potężny łyk burbonu z piwem imbirowym. - To odpady. Kiedy wpadłem na trop tej nowej glazury, to próbowałem ją na stłuczkach. To wczesne eksperymenty. Nie było sensu ich trzymać.
- Dlaczego utopiłeś je w rzece?
- Bez żartów, człowieku, żeby oszczędzić trochę forsy. Miasto nakłada dodatkowe opłaty za kontenery ze śmieciami, a Maus - ten dusigrosz - każe mi płacić osobno za wywóz śmieci.
- Ale dlaczego w środku nocy?
Dan wzruszył ramionami.
- Dzień czy noc, dla mnie to bez różnicy. Przed wystawą człowiek pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kiedy palisz w piecu, sprawdzasz go co kilka godzin, w kółko. Jesteś z policji, czy jak?
- Takie przyzwyczajenie - powiedział Qwilleran; lód stawał się coraz cieńszy. - Kiedy widzę coś, co się nie zgadza, muszę to sprawdzić. Tak samo jak piszę czek na siedemset pięćdziesiąt, a ktoś podnosi go o tysiąc dolców - przyglądał się garncarzowi spokojnie, uporczywie.
- Co przez to rozumiesz?
- Czek, który dałem Joy, żeby mogła pojechać na wakacje. Ty go zrealizowałeś. Powinieneś wiedzieć, co mam na myśli - Qwilleran poluzował krawat.
- Pewnie, że go zrealizowałem - przyznał Dan - ale był wystawiony na tysiąc siedemset pięćdziesiąt. Joy wyjeżdżała w pośpiechu, zapomniała go zabrać. Zapomniałaby głowy, gdyby nie była przywiązana do ciała. Zadzwoniła do mnie z Miami i powiedziała, że zostawiła na poddaszu czek na tysiąc siedemset pięćdziesiąt i że mam go dla niej zrealizować i przesłać jej połowę pieniędzy. Powiedziała też, że mam zużyć resztę na duże bum na otwarcie.
- Dziś po południu powiedziałeś mi, że szampana sfinansowało to zlecenie z Los Angeles.
Dan zrobił przepraszającą minę.
- Nie chciałem, żebyś wiedział, że przekazała mi połowę twojej forsy. Nie chciałem, żebyś się irytował. Jesteś pewien, że nie wypisałeś czeku na tysiąc siedemset pięćdziesiąt? Jak można dodać tysiąc baksów do czeku?
- To proste - powiedział Qwilleran. - Wystarczy postawić jedynkę przed cyfrą i dopisać tysiąc przed siedemset.
- No to pewnie ona to zrobiła, bo nie byłem to ja. Mówiłem ci, że nie jest święta. Gdybyś był jej mężem przez piętnaście lat, to byś się dowiedział. - Dan podniósł się zniecierpliwiony na fotelu. - Jezu, jesteś nieznośnym typem. Gdybym nie był dobrze wychowany, przywaliłbym ci w jadaczkę. Ale na dowód, że nie żywię złych zamiarów, dam ci prezent. - Wydobył się z głębokiego fotela. - Zaraz wracam, jeśli chcesz mi dosypać czegoś do drinka, jak mnie nie będzie, to proszę bardzo.
Wtedy właśnie Qwilleran poczuł cień niepewności. Ten czek, który dał Joy, pisał go bez okularów, w uniesieniu. Może to on popełnił błąd. Przemierzał pokój w oczekiwaniu na powrót Dana.
- Koko, po co się chowasz? - mruknął w kierunku regału. - Wyłaź stamtąd i wesprzyj mnie!
Nie było odpowiedzi, ale koniuszek ogona, który wystawał zza książek, smagnął ostro półkę.
Wkrótce wrócił Dan, niosąc w rękach dwa naczynia: duży kwadratowy dzbanek na nóżkach i małą prostokątną doniczkę. Duże naczynie miało rzadki czerwony kolor.
- Masz! - powiedział, popychając je przez stół. - Doceniam to, co dla mnie robisz w gazecie. Mówiłeś, że podoba ci się czerwony, więc ten duży jest dla ciebie. Niebieski daj fotografowi. Miał chłopak jaja. Dopilnuj, żeby zrobił mi odbitki, dobrze?... Masz, bierz, nie wstydź się!
Qwilleran potrząsnął głową.
- Nie możemy ich przyjąć, są zbyt cenne. - Przypominał sobie, że czerwoną ceramikę wyceniano na wernisażu w cztero-cyfrowych kwotach.
- Nie bądź sztywniakiem - powiedział Dan. - Bierz te cholerne skorupy! Sprzedałem całą resztę „żyjącej glazury". Ludzie bili się o nią. Mam stos czeków, od których dostałbyś zeza. Nie martw się, odrobię te tysiąc baksów, upewnij się tylko, że dostanę dobrą stronę w gazecie.
Dan wyszedł z pokoju, a Qwilleran poczuł, że gorąco napływa mu do twarzy. Konfrontacja nie rozwiała żadnej wątpliwości. Albo całkowicie się mylił, albo Dan był wyszczekanym kundlem. Niechlujny wygląd garncarza był mylący, a on sam był śliski, zbyt śliski.
Z regału dało się słyszeć mruczenie i pojawiły się koty. Najpierw lśniący brązowy ogon, potem ciemny futrzany tył, drobniejszy tułów i wreszcie brązowa głowa. Koko otrząsnął się energicznie i jednym skutecznym ruchem wygładził futerko.
- Myślałem, że wszystko już wiem - powiedział mu Qwilleran - ale teraz nie jestem tego taki pewien.
Koko nie skomentował wypowiedzi Qwillerana, tylko skoczył z regału na krzesło, a z krzesła na biurko. Przystanął przezornie na chwilę, zanim zaczął podkradać się do czerwonego dzbanka. Z ciałem blisko przy ziemi, z ogonem napiętym jak struna, wstrzymał oddech i niepostrzeżenie znalazł się przed nim. Jak gdyby było to żywe stworzenie, ostrożnie przesunął nos przed powierzchnią naczynia, jego wąsy zakrzywiły się ostro do góry, nos zmarszczył się i Koko obnażył zęby. Powąchał raz jeszcze i zawył. Najpierw jego głos brzmiał jak odległe skomlenie, ale na końcu przeszedł w pisk, od którego włosy stawały dęba.
- Obaj nie możemy się mylić - powiedział Qwilleran. - Ten człowiek we wszystkim kłamie, a Joy nie żyje.
Rozdział siedemnasty
Joy nienawidziła rzeki i bała się jej, a teraz odpychające czarne wody zmusiły Qwillerana do powrotu znad brzegu. Nawet Koko zwlekał z wejściem na pomost. Dawno temu utonęła tu dwójka artystów, niedawno małe dziecko, teraz być może spoczęły tu ciała Joy i Williama. Rzekę zaczynała spowijać mgła. Zewsząd rozlegały się zawodzenia łodzi, a syreny na Plum Point śpiewały swoją żałobną pieśń.
Qwilleran wykręcił numer biura prasowego w komendzie głównej policji, a czekając na człowieka „Fluxion", który miał nocną zmianę, podsumował swoje podejrzenia. To Joy wymyśliła i stworzyła „żyjącą glazurę"; widział, jak Dan kopiuje recepturę z jej luźnego notesu do dużego notatnika. Skoro to było faktem, to cała reszta układanki pasowała jak ulał: to, że Dan zabronił jej pokazywać prace przed wystawą; potłuczona ceramika na dnie rzeki w kształtach typowych dla prac Joy; powszechna zgoda gości na wernisażu, że glazura swoją jakością artystyczną przewyższała formy, na które została położona. Poza tym Dan bezczelnie przywłaszczył sobie prawo do „żyjącej glazury", czy poważyłby się na to, gdyby wiedział, że Joy żyje?
Lodge Kendall warknął do słuchawki telefonu w biurze prasowym.
- Przepraszam, że znów zawracam ci głowę, Lodge - powiedział Qwilleran. - Pamiętasz, o co pytałem cię w zeszłym tygodniu? Nadal interesuje mnie wszystko, co wyłowią z rzeki. Gdzie zazwyczaj wypływają ciała?... Jak to daleko stąd?... Jak długo dryfują do wyspy? Nie zaszkodziłoby poinformować policję, ale tym razem nie mam konkretnego dowodu. Co myślisz o tym, żeby zaprosić jutro porucznika Hamesa do klubu prasowego?... Świetnie! Zobacz, co da się zrobić. Czekaj, mam lepszy pomysł, zabierzmy go do „Golden Lamb Chop", kupię... Tak, jestem zdesperowany!
Koko nadal warował na biurku, przyglądając się podejrzliwie czerwonemu dzbankowi. Mała niebieska doniczka miała tę samą fantastyczną polewę, ale Koko kompletnie ją ignorował.
Koty nie potrafią rozróżniać kolorów, przypomniał sobie Qwilleran. Joy mu to mówiła. W tym naczyniu musiało być coś, co niepokoiło małego zwierzaka. Z drugiej strony także czerwona książka z biblioteki nie przypadła Koko do gustu. Kilkakrotnie zrzucał ją z regału na podłogę.
Qwilleran znalazł książkę między dwoma dużymi tomami, dokładnie tam, gdzie ją ostatnio umieścił dla bezpieczeństwa. Była to szczegółowa pozycja poświęcona ceramice. Qwilleran usiadł wygodnie w fotelu, żeby przejrzeć rozdziały poświęcone urabianiu gliny, obsługiwaniu koła, wyprowadzaniu brzegu, odcinaniu naczynia, przyrządzaniu glazury, ładowaniu pieca, podpalaniu. Książkę kończył rozdział, w którym opisywano historie i legendy związane z ceramiką.
W połowie lektury Qwilleranowi zrobiło się słabo. Potem jego twarz nabiegła krwią i ścisnął poręcze fotela. W ataku gniewu zerwał się z fotela, przebiegł przez pokój i uderzył książką w czerwony dzban, strącając go z biurka. Koty poderwały się przerażone, kiedy dzban rozbił się o ceramiczną podłogę.
Ściskając książkę w ręku, Qwilleran wypadł ze swojego apartamentu i ruszył naokoło galerii w kierunku jedynki. Robert Maus podszedł do drzwi, zawiązując pasek flanelowego szlafroka.
- Musimy porozmawiać! - powiedział gwałtownie Qwilleran.
- Oczywiście. Oczywiście. Proszę wejść. Przypuszczam, że może słuchał pan wiadomości o północy. Ktoś podłożył bombę w „Golden Lamb Chop"... Mój drogi, jest pan chory? Cały się pan trzęsie!
- Ma pan w domu szaleńca! - wybełkotał Qwilleran.
- Proszę usiąść. Proszę usiąść. Niech się pan uspokoi. Napije się pan szklaneczkę sherry? ,
Qwilleran niecierpliwie potrząsnął głową.
- Czarnej kawy?
- Dan zamordował swoją żonę. Wiem to na pewno.
- Słucham?
- I prawdopodobnie Williama też. Myślę, że kot Joy był jego pierwszą ofiarą. Tak, myślę, że z kotem to był eksperyment.
- Jedną chwilę, proszę - powiedział Maus. - Co ma znaczyć ten niekontrolowany wybuch? Proszę wszystko powtórzyć od początku. Tylko powoli. I niech pan łaskawie usiądzie.
Qwilleran usiadł, jak gdyby ktoś podciął pod nim kolana.
- Napiję się czarnej kawy.
- Przefiltrowanie świeżej porcji zajmie tylko chwilę.
Adwokat wszedł do kuchni, a Qwilleran starał się zebrać myśli. Kiedy Maus wrócił z kawą, Qwilleran był już w lepszym stanie. Powtórzył swoje podejrzenia:
- Najpierw zniknął kot Grahamów, potem zniknęła Joy, potem William. Twierdzę, że zamordował ich wszystkich. Musimy coś zrobić!
- To przedwczesne oskarżenie! Gdzie jest pański dowód, jeśli można spytać?
- Nie ma niezbitego dowodu, ale ja to wiem! - Qwilleran nerwowo dotykał wąsów, doszedł do wniosku, że lepiej nie wspominać o dziwnym zachowaniu Koko. - Zresztą jutro spotykam się z detektywem z wydziału zabójstw.
Maus podniósł rękę.
- Jedną chwileczkę. Rozważmy wszystkie konsekwencje, zanim zdecyduje się pan porozmawiać z władzami.
- Konsekwencje? Ma pan na myśli niechlubny rozgłos? Przykro mi, panie Maus, ale rozgłos jest teraz nieunikniony.
- Ale na miłość boską, co skłoniło pana do... tych potwornych wniosków, że Graham... że on...
- Wszystkie przesłanki prowadzą do takich wniosków. Przez lata Joy osiągała większe sukcesy od swojego męża. Ostatnio stworzyła spektakularną glazurę, która pozwoliłaby jej na zawsze zdystansować Dana.. Facet ma przerośnięte ego. Desperacko potrzebuje uwagi i pochwał, a nic mu się nie układa. Rozwiązanie jest proste: dlaczego by nie pozbyć się żony, nałożyć jej glazurę na własna ceramikę i odcinać kupony do końca życia? Małżeństwo i tak się rozpada, więc dlaczego nie?... Mówię panu, że właśnie tak było! Kiedy Joy nie stała mu już na drodze, Dan podjął kroki, żeby pozbyć się całej ceramiki Joy, na której była nowa glazura. Znaleźliśmy ją...
- Musi mi pan wybaczyć, że tak powiem - przerwał mu adwokat - ale ten dziki scenariusz brzmi jak wymysł chorej wyobraźni.
Qwilleran zignorował uwagę Mausa.
- W międzyczasie Dan odkrywa, że William go podejrzewa, więc chłopaka trzeba uciszyć. Musi pan przyznać, że nieobecność Williama zwraca uwagę.
Adwokat wlepiał niedowierzający wzrok w Qwillerana.
- Co więcej - kontynuował dziennikarz - Dan przygotowuje się do wyjazdu z kraju. Musimy działać szybko.
- Jest jedno pytanie. Czy może pan dostarczyć dowód rzeczowy?
- Ciała? Nikt ich nigdy nie znajdzie. Na początku myślałem, że utopił je w rzece. Potem w tej książce znalazłem opis, który przyprawia o mdłości. - Qwilleran potrząsnął czerwoną książką przed niedowierzającymi oczami słuchacza. - W starożytnych Chinach do pieców garncarskich wrzucano ciała niechcianych dzieci.
Maus nie poruszył się. Był w szoku.
- Te piece na dole można podgrzać do tysiąca trzystu stopni Celsjusza! Powtarzam: ciał nie znajdziemy!
- Obrzydliwe! - powiedział szeptem prawnik.
- Pamięta pan, panie Maus, że klub tenisowy skarżył się na dym w zeszłym tygodniu. William wiedział, że coś jest nie tak. Normalnie naczynia potrzebują dwudziestu czterech godzin na podgrzanie i kolejnych dwudziestu czterech na ostygnięcie. Jeśli przyspieszy się proces, popękają! William powiedział mi, że Dan za szybko podgrzewa. Drzwi do garncami były zamknięte, ale William wiedział o małym wizjerze w ścianie szóstki, który wychodzi na wypalarnię... Wie pan o nim?
Maus przytaknął.
- W tej książce jest jeszcze jedna historia - ciągnął Qwilleran. - Zdarzyła się wieki temu w Chinach. Polne zwierzątko zabłąkało się do pieca, kiedy zapełniano go garnkami. Zwierzątko zostało skremowane, a glina przybrała piękny odcień czerwieni!
Adwokat poczuł się wyraźnie nieswojo.
Maus powiedział:
- Nie czuję się najlepiej. Odłóżmy tę rozmowę do jutra. Muszę pomyśleć.
Tej nocy Qwilleran nie mógł spać. Wstawał, kładł się, próbował czytać, chodził tam i z powrotem po całym pokoju. Koko także nie spał i czuwał, z niepokojem przyglądając się człowiekowi. Przez chwilę Qwilleran zastanawiał się, czy nie strzelić sobie drinka, ale złapał wzrok Koko i zrezygnował. W końcu przypomniał sobie, że w apteczce w łazience ma syrop na kaszel, który zawiera silny środek uspokajający. Wziął podwójną dawkę.
Wkrótce spał głęboko, zbyt głęboko, nawet na sny. Syrena wyła, łodzie bez końca odtrąbiały swoje ostrzeżenia, ale Qwilleran nie słyszał nic.
Nagle, wyrwany z głębi narkotycznego snu, zorientował się, że siedzi po ciemku na łóżku. Otumaniony snem myślał, że był jakiś wybuch. Otrząsnął się i przypomniał sobie, gdzie jest. Wypalarnia! Właśnie tak, powiedział sobie. Wypalarnia wybuchła. Włączył lampkę nocną. Nie było eksplozji, tylko dźwięk upadającego ciała, trzask krzesła, głuchy odgłos głowy uderzającej o ceramiczną kafelkową podłogę, brzdęk rozbitej okiennej szyby. Na podłodze z krwawiącą głową leżał Dan Graham. Nogi miał splątane szarą włóczką. Cały pokój osnuty był setkami metrów szarej przędzy, niczym gigantyczną pajęczyną.
Na regale siedział Koko, uszy położył po sobie, skośne oczy błyskały czerwono w świetle nocnej lampki.
- I tak to było - wyjaśnił Qwilleran Rosemary, kiedy wpadła do niego przed kolacją w czwartek wieczorem. Qwilleran po raz pierwszy włożył swój nowy garnitur. Zamierzał zabrać Rosemary do „Golden Lamb Chop". Waga wskazywała, że schudł pięć kilogramów. Czuł się dużo młodziej. - Koko zrobił pułapkę z swojego kłębka wełny - powiedział - a Dan wpadł w nią w ciemności.
- Skąd wiesz, że Koko usnuł pajęczynę? - spytała Rosemary. - Bardziej prawdopodobne, że to była Yum Yum.
- Chylę czoła przed twoją kobiecą intuicją. Wybacz mi mój szowinizm.
- Czym Dan chciał cię zaatakować? Jeden z prezenterów nazwał to coś tępą bronią. W gazecie napisali, że to był drewniany tłuczek.
- Nigdy byś nie uwierzyła, ale to był wałek! Ciężki drewniany wałek, którym garncarze wałkują glinę. Kiedy Dan wpadł w sieć, wypuścił z ręki wałek, który stłukł szybę.
Rosemary pokiwała głową ze zdumienia.
- Ten człowiek nie miał równo pod sufitem, ale był sprytny. Dziwię się, że myślał, iż wyjdzie z tego cało.
- Był w pełni gotowy do wyjazdu z kraju. Renault było zapakowane, gotowe, żeby zabrać go na poranny lot. Nie miał nawet zamiaru poczekać na recenzje wystawy.
Koty skończyły właśnie jeść wołowinę i pate z ostryg, podesłane im przez Roberta Mausa, a teraz, w atmosferze całkowitego zaspokojenia, siedząc na biurku, myły pyszczki i łapki. Qwilleran obserwował je z dumą i wdzięcznością. Przypomniała mu się zostawiona w maszynie wiadomość „Pb".
- Nie miałem racji co do jednej rzeczy - kontynuował. - Znaleźli ciało Williama. Po tym jak zabił Joy, mógł spalić jej ciało w piecu razem z ceramiką, ale kiedy dosypał tlenku ołowiu do drinka Williama, miał właśnie piec pełen stygnących naczyń i był w kłopocie. Ukrył więc jego ciało w beczce w piwnicy, pod przechowalnią gliny.
Ktoś zapukał do drzwi. Qwilleran wpuścił do pokoju Hixie.
- Czy słyszałam kostki lodu? - zapytała.
- Wejdź, otworzymy butelkę szampana, którą klub prasowy przysłał Koko. I Yum Yum - dodał Qwilleran, rzucając Rosemary przepraszające spojrzenie.
Hixie powiedziała:
- Zastanawiam się, jak spółka „Teahandle, Hansblow" etc. zareagowała na rozgłos. Telewizję i całą resztę! Idę o zakład, że Mickey Maus jest ugotowany.
- To szczęście w nieszczęściu - powiedziała Rosemary. - Teraz porzuci karierę prawniczą i zajmie się tym, co zawsze chciał robić - otworzy restaurację.
Znów rozległo się pukanie i w drzwiach stanęła Charlotte Roop. Miała zaciśnięte pięści i usta. Wkroczyła do pokoju wojowniczym krokiem i oświadczyła:
- Panie Qwilleran, proszę mi nalać drinka. Mocnego drinka! Proszę o szklankę sherry!
- Dlaczego... oczywiście, panno Roop. Myślę, że mamy sherry. A może woli pani szampana?
- Potrzebuję czegoś na uspokojenie nerwów - położyła roztrzęsioną dłoń na drgającej szyi. -Właśnie złożyłam wymówienie z sieci Heavenly Hash House. Zrezygnowałam z pobudek moralnych!
- Ale tak bardzo lubiła pani swoją pracę! - zaprotestowała Rosemary.
- Co się stało? - zapytał Qwilleran.
- Trzej właściciele - zaczęła Charlotte, ale głos się jej załamywał - których tak szanowałam, byli zamieszani w jeden z najbardziej obrzydliwych procederów, o jakich słyszałam w tym biznesie. Słyszałam rozmowę, przez przypadek oczywiście - w sali konferencyjnej... Czy to szampan? Dziękuję, panie Qwilleran - pociągnęła głęboki łyk.
- No, proszę kontynuować - powiedziała Hixie. - Co robili? Rozwadniali zupę?
Charlotte była sfrustrowana.
- Jak mam to powiedzieć? Przychodzi mi to z trudem... To oni próbowali zrujnować restaurację pana Sorrela!
- Ale oni nie grają w tej samej lidze! - zaprotestował Qwil-leran. - Sieć Hash House nie konkuruje z „Golden Lamb Chop".
- „Golden Lamb Chop" - wyjaśniła Charlotte - zajmuje bardzo cenną działkę, wychodzącą na trzy ruchliwe trasy. Syndykat Hash House starał się kupić ją przez brokerów, ale pan Sorrel nie chciał sprzedać. Wtedy zaczęli stosować te bezwzględne praktyki. Jestem przerażona!
- Będzie pani zeznawać?
- Oczywiście! Będę zeznawać, nawet gdyby jacyś gangsterzy zagrozili mi, że... że...
- Że cię zlikwidują - podpowiedziała Hixie
- Słowo na dziesięć liter, synonim „pozbyć się" - powiedziała Rosemary.
Głosy trzech kobiet szemrały, a Qwilleran słuchał, nie poświęcając im zbytniej uwagi. Podobał mu się dźwięczny głos Rosemary, czuł się z nią swobodnie, a komfort ten zaczynał znaczyć dla niego bardzo wiele. Jego krótkie, acz pełne emocji ponowne spotkanie z Joy było krokiem w tył i teraz jej wspomnienie całkowicie należało do minionych dni. Wątpił, żeby miał jeszcze kiedyś powiedzieć, że jego ulubionym kolorem jest czerwony.
Do jego uszu doszło puknięcie w stół, spojrzał w górę i zobaczył Koko idącego przez klawiaturę maszyny o pisania.
- Patrzcie! - pisnęła Hixie. - On pisze!
Qwilleran zbliżył się do biurka i spojrzał na kartkę. Włożył okulary i znów spojrzał.
- Zamawia coś na ząb - powiedział dziennikarz. - Odkąd zamieszkaliśmy w Maus Haus, polubił kawior.
Koko nastąpił prawą łapką na klawisz z literą „k", a lewą na klawisz z literą „r".