KRYMINAŁ
Lilian Jackson Braun
Kot, który nie polubił czerwieni Tom 04
Rozdział pierwszy
Jim Qwilleran zatopił się w fotelu w jadalni klubu prasowego.
Jego skulona postać, mierząca sto osiemdziesiąt pięć
centymetrów, sprawiała posępne wrażenie, co dodatkowo
potęgowały zwisające smętnie przesadnie duże wąsy.
Zły nastrój Qwillerana nie był związany z ceną drinków, która
podskoczyła ostatnimi czasy o dziesięć centów. Nie miał też nic
wspólnego z przygnębiającym oświetleniem ani nawet z
mroczną drewnianą boazerią czy też ze smrodem piątkowej ryby
i sobotniego piwa, zmieszanym z nieświeżym odorem ludzkiego
ciała, panującym w tym starym budynku, gdzie mieściło się
niegdyś więzienie okręgowe. Qwilleran był wyjątkowo przybity
z powodu złych wieści natury, powiedzmy, fizjologicznej.
Nagradzany autor wstępniaków w „Daily Fluxion" i
największy prasowy znawca półkilogramowych steków i
szarlotki z lodami przeglądał z przerażeniem i rozpaczą listę
wydrukowaną na zielonkawożółtym papierze.
Siedzący po drugiej stronie stołu Arch Riker, redaktor działu
kulturalnego „Fluxion", zapytał:
- Co jecie? Widzę, że w menu są dzisiaj placki ziemniaczane.
Qwilleran nadal wpatrywał się w kartkę zielonego papieru.
Poprawiał na nosie nowe okulary do czytania, jakby nie mogąc
uwierzyć, że nie kłamią.
Odd Bunsen, fotograf z „Fluxion", zapalił cygaro.
- Ja biorę zupę groszkową i żeberka oraz porcję przysma
ż
anych ziemniaków. Ale najpierw chcę podwójne martini.
Qwilleran w ciszy skończył czytać ten niezwykły dokument, a
potem zaczął od początku listy:
ś
adnych ziemniaków śadnego chleba śadnych zup-kremów
Nic smażonego.
Riker, który miał zaokrągloną sylwetkę dziennikarza
pracującego za biurkiem, powiedział:
- Mam ochotę na coś lekkiego. Wezmę chyba kurczaka z
makaronem i surówkę z kapusty ze śmietaną. A ty co
zamawiasz, Qwill?
ś
adnego tłuszczu śadnej śmietany śadnych deserów.
Qwilleran
skulił
się
w
swoim
fotelu
i
obdarzył
współbiesiadników kwaśnym i drwiącym uśmiechem.
- Zamawiam twarożek i pół rzodkiewki.
- Musisz być chory - zaniepokoił się Bunsen.
- Doktor Beane powiedział mi, że muszę zgubić piętnaście
kilogramów.
- No tak, w twoim wieku trzeba uważać - rzucił beztrosko
fotograf.
Był młodszy i szczuplejszy, więc mógł sobie pozwolić na
wygłaszanie takich filozoficznych sentencji.
W geście obrony Qwilleran poruszył czarnymi sumiastymi
wąsami, które nosiły już wyraźne znaki siwizny. Złożył okulary
i niezwykle ostrożnie schował je do kieszonki garnituru.
Riker, smarując masłem rogalika, przyjrzał mu się z troską.
- Jak to się stało, Qwill, że trafiłeś do lekarza?
- Zalecił mi to weterynarz. - Qwilleran ospale sięgnął do
kapciucha po tytoń i zaczął nabijać swoją zmysłowo wygiętą
fajkę. - Wiesz, zabrałem Koko i Yum Yum do weterynarza,
ż
eby wyczyścił im zęby. Próbowałeś kiedyś siłą rozewrzeć
pyszczek syjamskiego kota? Dla niego to skandaliczne
naruszenie prywatności.
- Szkoda, że nie było mnie tam z aparatem - powiedział
Bunsen.
- Kiedy tylko Koko zorientował się, o co nam chodzi,
zamienił się w coś w rodzaju futrzanego tornada. Weterynarz
trzymał go za szyję, asystent złapał za nogi, a ja uwiesiłem się u
ogona, ale Koko i tak wywinął się na drugą stronę.
Zobaczyliśmy tylko, jak zeskakuje ze stołu i umyka w stronę
poczekalni. Dwóch weterynarzy i pomocnik ścigali go wśród
klatek. Psy szczekały, wtórowały im koty, a ludzie wrzeszczeli.
Wreszcie Koko wylądował na klimatyzatorze, dwa i pół metra
nad podłogą, spojrzał w dół i wygarnął nam całą prawdę. Jeśli
nigdy dotąd nie przeklinał cię syjamski kot, to nie potrafisz
sobie wyobrazić tego wyrzekania!
- Potrafię! - odparował Bunsen. - Twój kot wyje jak syrena
ambulansu.
- Zasłabłem po tym incydencie i weterynarz powiedział, że
bardziej przyda mi się konsultacja lekarska niż kotom przegląd
zębów. Rzeczywiście brakowało mi ostatnio tchu, więc
poszedłem do doktora Beane.
- A jak ściągnęliście kota?
- Po prostu, poszliśmy sobie i zostawiliśmy go, a ten, jak
gdyby nigdy nic, przyszedł po chwili, wskoczył na stół
zabiegowy i ziewnął.
- Kolejny punkt dla Koko - powiedział Riker. - Co w tym
czasie robiła kotka?
- Yum Yum siedziała w pojemniku podróżnym, czekając na
swoją kolej.
- Nieźle się musiała ubawić - dodał Bunsen.
- Ot i cała historia - podsumował Qwilleran. - I dlatego
właśnie jestem na tej nędznej diecie.
- Nigdy ci się nie uda.
- A właśnie, że tak! Za pieniądze z mojej nagrody kupiłem
nawet wagę łazienkową z gabinetu wiejskiego doktora z Ohio,
prawdziwy antyk.
Qwilleran wygrał tysiąc dolarów w konkursie dziennikarskim
„Daily Fłuxion" i wszyscy w redakcji zastanawiali się, na co ten
skąpy samotnik wyda całą sumę.
- Co zrobiłeś z resztą forsy? - zapytał Riker z odrobiną
sarkazmu. - Posłałeś byłej żonie, co?
- Posłałem Miriam kilka setek, to wszystko.
- Jesteś frajerem!
- Ona jest chora.
- Ale jej krewni są bogaci - przypomniał mu Arch. - Trzeba
było sobie kupić samochód albo jakieś meble, powinieneś mieć
przyzwoity dom...
- Moje mieszkanie w Junktown jest w porządku.
- Miałem na myśli to, że powinieneś się znowu ożenić, kupić
dom na przedmieściach, osiąść gdzieś na stałe.
Na samą myśl o tym Qwilleran skulił się ze strachu. Kiedy po
lunchu trzej mężczyźni wracali do biura, kulił się coraz bardziej,
i to z wielu powodów. Po pierwsze, nienawidził twarożku. Poza
tym Riker prowokował go przez cały lunch, ale Qwilleran
pozwalał mu na to, bo byli starymi kumplami. A trzecim
powodem, dla którego czuł dyskomfort, było wezwanie do
naczelnego na popołudniowe spotkanie. Zaproszenie od szefa
nie zwiastowało zazwyczaj niczego dobrego. Poza tym ten
człowiek drażnił Qwillerana, umiał zdobyć się na sztuczną
poufałość, kiedy tylko było mu to na rękę.
Qwilleran stawił się w gabinecie naczelnego w wyznaczonym
czasie w towarzystwie Rikera, który był jego bezpośrednim
przełożonym.
- Wejdź, Arch, wejdź, Qwill - powiedział naczelny
przesłodzonym głosem, zarezerwowanym na specjalne okazje.
- Smakował wam lunch? Widziałem was w klubie.
Zajadaliście, aż wam się uszy trzęsły.
Qwilleran odchrząknął.
Naczelny odprowadził ich do krzeseł, a sam rozsiadł się
wygodnie w swoim dyrektorskim fotelu z wysokim oparciem,
roztaczając wokół aurę wielkoduszności.
- Qwill, mamy dla ciebie nowe zlecenie - oznajmił - i wydaje
mi się, że ci się spodoba.
Twarz Qwillerana pozostała niewzruszona. Jakby chciał
powiedzieć: „Przyznam ci rację, jak usłyszę, o co chodzi".
- Qwill, wszyscy uważają, że znasz się na kuchni jak rzadko
kto. A na dodatek umiesz pisać ciekawie i treściwie, a o takie
teksty chodzi nam przede wszystkim. Przydzielamy cię,
przyjacielu, do nowego działu smakosza.
- Jakieś szczegóły? - spytał szorstkim, matowym głosem.
- Chcemy, żebyś pisywał do stałej rubryki skierowanej do
miłośników dobrego jedzenia i wina. Chcemy, żebyś jadł w
najlepszych restauracjach, oczywiście na nasz koszt. „Flu-xion"
płaci za kolacje dla dwojga. Możesz kogoś zaprosić - naczelny
zawiesił głos w oczekiwaniu na okrzyk radości.
Qwilleran przełknął tylko ślinę i wpatrywał się bez ruchu w
naczelnego.
- No więc, Qwill, co ty na to?
- Sam nie wiem - odparł powoli Qwilleran. - Wiesz, nie
ż
ałowałem sobie przez ostatnie dwa lata, a właśnie dzisiaj
zacząłem niskokaloryczną dietę. Doktor Beane chce, żebym
schudł piętnaście kilogramów.
Zakłopotanie naczelnego trwało ułamek sekundy.
- Oczywiście nie ma potrzeby, żebyś zjadał wszystko -
powiedział. - Kęs tego, odrobinę tamtego, a co do reszty, to użyj
wyobraźni. Znasz wszystkie sztuczki naszego rzemiosła. Nasza
redaktor kulinarna nie umiałaby ugotować jajka, ale redaguje
najlepszy dział w tym kraju.
- No...
- Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbyś sobie nie
poradzić.
Pokaz dobrej woli naczelnego wyraźnie zbliżał się ku
końcowi, stopniowo przeradzając się w typowy dla niego stan
zatroskania.
- Planujemy ruszyć w następny poniedziałek, w niedzielnym
wydaniu ma się ukazać zwiastun z twoim zdjęciem i
ż
yciorysem. Arch mówił mi, że jadałeś wszędzie w Europie.
Qwilleran odwrócił się do przyjaciela.
- To twój pomysł, Arch?
Redaktor pokiwał głową z wyrazem skruszenia.
- Lepiej podetnij wąsy i zrób sobie nowe zdjęcie, na starym
wyglądasz, jakbyś miał krwawiące wrzody - zaproponował.
Szef podniósł się i spojrzał na zegarek.
- No cóż, to chyba wszystko. Gratulacje, Qwill!
W drodze powrotnej do działu felietonów Riker odezwał się:
- Nie możesz odłożyć tej diety na kilka tygodni? Całe to
zamieszanie rozejdzie się po kościach, jak cała reszta genialnych
pomysłów
Percyego.
Robimy
to
tylko
dlatego,
ż
e
dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage" rusza z kolumną
konesera za dwa tygodnie. W tym czasie możesz żyć jak król, co
wieczór z inną panienką, a na dodatek nie zapłacisz ani centa.
Czy to nie przemawia do twojej skąpej natury? Jesteś Skoczem,
prawda?
- Szkotem - oburzył się Qwilleran. - Skocza znajdziesz w
butelce.
Najpierw udał się do fryzjera, a potem do działu fotografii,
ż
eby zrobić nowe zdjęcie i ponarzekać przed Oddem Bunsenem
na nowe zlecenie.
- Jeśli potrzebujesz towarzystwa, jestem gotów - fotograf
zgłosił się na ochotnika. - Ja będę jadł, a ty zrobisz notatki.
Posadził Qwillerana na taborecie w pozycji, od której łamało
go w krzyżu, i nachylił jego głowę pod nienaturalnym kątem.
- Riker mówi, że mam wyglądać jak bon vivant – rzucił z
dezaprobatą. Bunsen zezował przez obiektyw aparatu.
- Z tymi obwisłymi wąsami zawsze będziesz wyglądał jak
pies myśliwski z bólem brzucha. Proszę o uśmiech.
Qwilleran napiął mięsień w jednym policzku.
- Czemu nie zaczniesz od „Toledo Tombs"? To najdroższy
lokal. Potem możesz zaliczyć inne knajpy.
Bunsen wykręcił ramiona Qwillerana w lewo, a jego brodę w
prawo.
- I powinieneś napisać o sieci Heavenly Hash House, o tym,
jak zeszli na psy.
- Kto właściwie redaguje tę kolumnę, ty czy ja?
- Teraz jest okej, jeszcze uśmiech.
Qwilleran znów napiął mięsień.
- Ruszyłeś się! Musimy spróbować innego... A jakie życie
będą miały twoje zwariowane koty! Pomyśl tylko o tych
worach jedzenia, które będziesz przynosił tym łobuziakom.
- Nie pomyślałem o tym wcześniej - mruknął Qwilleran.
Jego twarz rozpromieniła się i Bunsen pstryknął zdjęcie.
Nowy smakosz „Fluxion" miał szczery zamiar zacząć
wypełniać swoje obowiązki od „Toledo Tombs", ale nie z
Oddem Bunsenem. Zadzwonił do Mary Duckworth, najbardziej
prominentnej osoby, jakiej numer znalazł w swoim notesie.
- Przykro mi - odpowiedziała. - Wyjeżdżam na Karaiby i
niestety przyjęłam już zaproszenie na kolację Klubu Smakoszy
dziś wieczorem. Może masz ochotę pójść ze mną? Mógłbyś o
tym napisać.
- Gdzie jest ta kolacja?
- W Maus Haus. Znasz to miejsce?
- Maus Haus? - powtórzył Qwilleran. - Niezbyt apetyczna
nazwa dla restauracji.
- To nie jest restauracja - wyjaśniła Mary Duckworth. - To
dom Roberta Mausa, prawnika. M-a-u-s - przeliterowała. -
Używa niemieckiej wymowy. Jest wyśmienitym kucharzem.
Wiesz, ten typ, co to ostrzy swoje francuskie noże każdego
wieczoru i z pamięci przyrządza sos z trzydziestu siedmiu
składników, no i uprawia własną pietruszkę. Mówią, że potrafi
po smaku odróżnić lewe skrzydełko kurczaka od prawego.
- Gdzie jest ten Maus Haus?
- Na River Road. Z tym dziwacznym domem wiąże się
tajemnicze samobójstwo. Może rozwiążesz tę zagadkę. To by
była bomba dla „Daily Fluxion", nieprawdaż?
- Kiedy to się wydarzyło?
- Ach, zanim się urodziłam. Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Niezbyt gorący news.
- Nie poruszaj tego tematu przy stole - ostrzegła Mary.
- Robert jest okropnie drażliwy na tym punkcie. Zadzwonię
i uprzedzę go, że przyjdziesz.
Tego popołudnia Qwilleran wrócił do domu wcześniej, żeby
przebrać się w lepszy garnitur i nakarmić koty. Po drodze wpadł
tylko do sklepu, by kupić im świeże mięso. Kocia intuicja
podpowiadała podopiecznym Qwillerana, że pan nadchodzi,
zanim jeszcze wszedł na schody. Czekały na niego. Wyglądały
jak dwa bochenki domowego chleba. Usadowiły się
naprzeciwko drzwi, dwie kule smakowitego futerka. Przysiadły
tak, że łapek nie było widać, ale czujne brązowe uszy
nasłuchiwały, a dwie pary niebieskich oczu pytająco
wpatrywały się w mężczyznę, który wszedł do mieszkania.
- Witajcie - powiedział. - Jestem dzisiaj wcześniej. Zaraz
zobaczycie, co wam, dzieciaki, przyniosłem!
Dwa koty poderwały się jak na komendę.
- Yow - dumnym barytonem odezwał się Koko.
- Mmmm - piskliwym sopranem dodała podekscytowana
Yum Yum.
Osunęła się na wielki słownik i zaczęła dla przyjemności
szarpać pazurkami jego ponadrywaną już okładkę. Koko
natomiast bez wysiłku wskoczył na biurko, demonstrując
umiejętność lewitacji. Na koniec wszedł na maszynę do pisania,
wcisnął klawisz tabulatora, zwalniając karetkę.
Qwilleran pogłaskał każdego kota z osobna. Ciężką ręką
wymasował jedwabisty grzbiet Koko i z czułością pieścił
jaśniejsze futerko Yum Yum.
- Jak się ma moje kochanie? - przemówił do Yum Yum
z delikatnością, o którą kumple z klubu prasowego nigdy by
go nie podejrzewali i której żadna kobieta nigdy od niego nie
zaznała. - Na kolację mamy kurze wątróbki - powiedział.
Koko w geście aprobaty zwolnił lewy margines w maszynie
do pisania. Ta techniczna umiejętność była nowo nabyta. Umiał
posługiwać się włącznikami elektrycznymi, otwierać drzwi, ale
nade wszystko fascynowała go maszyna do pisania, z całym
bogactwem przycisków, dźwigni i gałek.
Qwilleran wspomniał nawet o tym odkryciu weterynarzowi,
który odpowiedział:
- Zwierzęta przechodzą różne stadia zainteresowania, jak
dzieci. Ile lat mają koty?
- Nie mam pojęcia. Oba były dorosłe, kiedy je adoptowałem.
- Koko wygląda na trzy, cztery lata. Wyjątkowo zdrowy. Robi
wrażenie bardzo inteligentnego.
W tym miejscu Qwilleran pogładził dyskretnie wąsy i z
trudnością powstrzymał się od wyliczania innych wyjątkowych
zdolności Koko. Prawda była taka, że genialny syjamczyk miał
nadprzyrodzone umiejętności śledcze. Qwilleran zainteresował
się niedawno zbrodnią, która nie dawała spokoju policji, i tylko
jego bliscy przyjaciele wiedzieli, że to dzięki Koko udało się
rozwiązać zagadkę.
Qwilleran posiekał wątróbkę dla kotów, podgrzał ją w rosole i
podał danie tak, jak to lubiły: sos w środku miseczki, a kawałki
mięsa na brzegu.
- Szczęściarze! - powiedział.
Mogły jeść tyle, na ile miały ochotę, i w ogóle nie przybierały
na wadze. Pod lśniącym płowym futerkiem kryły się muskularne
smukłe ciała. Chociaż poruszały się z wdziękiem i stąpały lekko,
w ich nogach była siła, której zawdzięczały to, że jeden zwinny
skok wynosił je na szczyt lodówki.
Qwilleran przypatrywał się im przez chwilę, a potem wrócił
myślami do nowego zadania. Usiadł przy maszynie, by
sporządzić listę restauracji.
Zawsze zostawiał czystą kartkę papieru na wałku, stary
pisarski trik, który ułatwiał rozpoczęcie pisania. Rzucił okiem
na kartkę, jego palce zawisły w powietrzu. Założył nowe
okulary i przyjrzał się jej dokładniej. Na szczycie strony
widniała pojedyncza litera.
- A niech mnie, wiedziałem, że prędzej czy później na
uczysz się i tego - rzucił przez ramię.
W odpowiedzi z kuchni doszedł go gardłowy odgłos; to Koko
jednocześnie przełykał kawałek wątróbki i komentował na
poczekaniu odkrycie Qwillerana.
To było duże T. Klawisz został zablokowany na wersalikach.
Prawdopodobnie Koko wszedł lewą łapką na trzymacz, a prawą
nacisnął tę właśnie literę.
Qwilleran dołączył „oledo Tombs" do T napisanego przez
Koko i kontynuował pisanie listy: „Golden Lamb Chop",
„Medium Rare Room", hotel „Stilon", kilka przydrożnych
zajazdów, restauracji specjalizujących się w kuchniach
narodowych i podziemnych bistro. Potem przebrał się na
kolację, porzucając swój nieodłączny tweedowy płaszcz,
kraciasty czerwony krawat, szarą koszulę zapinaną na guziki i
marynarskie spodnie w kolorze kurzu - ubranie, które było jego
codziennym uniformem w „Daily Fluxion". Gdy się ubierał,
złapał na chwilę swoje odbicie w długim lustrze i to, co
zobaczył, nie przypadło mu do gustu. Jego twarz się zaokrągliła,
ramiona były sflaczałe, tam, gdzie powinien być wklęsły, zrobił
się wypukły.
Z nadzieją, ale bez zbytniej ufności, wszedł na antyczną wagę
w łazience. Było to zardzewiałe urządzenie z odważnikami i
ramieniem, które z ostrym szczękiem poszło w górę. Wstrzymał
oddech i przesunął odważnik wzdłuż ramienia, z wahaniem
dodając kolejne odważniki, aż wreszcie zrównoważył skalę.
Półtora kilograma! Nie zjadł nic z wyjątkiem grejpfruta na
ś
niadanie oraz twarożku na lunch i ważył półtora kilograma
więcej niż rano.
Qwilleran wzdrygnął się, posmutniał, a na końcu wściekł się.
- Cholera jasna! - wykrzyknął. - Nie dam się utuczyć jak
ś
winia dla jakiegoś wszawego zlecenia!
- Yow! - dla dodania animuszu powiedział Koko.
Qwilleran zszedł z wagi i posłał swojemu odbiciu jeszcze
jedno krytyczne spojrzenie, a ono odpowiedziało falą
determinacji, która przeszyła zwiotczałe ciało. Naprężył klatkę,
wciągnął brzuch i poczuł, jak zwycięża w nim wiara we własną
siłę woli.
- Napiszę tę cholerną kolumnę - oznajmił kotom - i zostanę na
diecie, nawet jeśli ma mnie to zabić!
- Yow-wow! - wtórował Koko.
- Półtora kilograma więcej! Nie mogę w to uwierzyć!
Kiedy się ważył, nie spostrzegł, że stojący za nim Koko
opiera się przednimi łapkami o platformę wagi.
Rozdział drugi
Kiedy w poniedziałkowe popołudnie Qwilleran przebierał się
na kolację, czuł swoje lata. Po raz pierwszy w życiu
potrzebował okularów do czytania. Jego wąsy i większość
włosów przybrały kolor soli z pieprzem, a szeroka talia
przypominała mu o czterdziestceszóstce na karku. Ale przed
wieczorem stał się znowu młodym mężczyzną.
Do rezydencji Roberta Mausa na River Road pojechał
taksówką. Maus House znajdował się daleko za rozległym
centrum handlowym, za karczmą „Seafood Hut" Joego Pike'a,
otoczoną akrami parkingu, za torem rolkowym, za tartakiem.
Między przystanią dla małych jachtów a klubem tenisowym stał
olbrzymi stos kamieni. Qwilleran widział go wcześniej i
zgadywał, że musi to być ośrodek jakiegoś ekscentrycznego
kultu. Budynek stał tyłem do głównej drogi, samotny i
tajemniczy, za żelaznym ogrodzeniem i dwoma akrami
zaniedbanego
trawnika.
Przypominał
egipską
ś
wiątynię
zniszczoną podczas przenoszenia i niezdarnie odbudowaną.
Pylony okalające masywne drzwi równie dobrze mogły być
wykute nad Nilem, ale reszta architektonicznych detali
pozbawiona była charakteru: kominy w stylu tych budowanych
w Georgii, fabryczne okna na wyższym piętrze, garaż
dobudowany z jednej strony domu i nowoczesna wiata z drugiej,
kilka wyjść ewakuacyjnych, gzymsów, okapów, rynien, a
wszystko to w niewłaściwych miejscach.
Qwilleran odszukał kołatkę i pozwolił jej opaść z dźwięcznym
brzęknięciem. Potem czekał zrezygnowany - kiszki grały mu
marsza - aż w końcu ze skrzypieniem zawiasów otworzono
drzwi.
To, co wydarzyło się przez następne pół godziny, niewiele
miało sensu. Qwillerana przywitał młody szczupły mężczyzna
o zuchwałym spojrzeniu i zabawnych bokobrodach, długich i
kręconych. Mimo że nosił biały drelichowy uniform służącego,
w jednym ręku trzymał na wpół pusty kieliszek szampana, w
drugiej dłoni zaś miał papierosa. Szczerzył zęby jak głupi do
sera.
- Witamy w Maus Haus - powiedział. - Ty musisz być tym
gościem z gazety.
Qwilleran wszedł do zaćmionej pakamery, która pełniła
funkcję foyer.
- Mickey Maus jest w kuchni - powiedział odźwierny.
- Jestem William. - Przełożył papierosa do ust, żeby
wyciągnąć do Qwillerana rękę.
Qwilleran uścisnął dłoń sympatycznego boya, lokaja czy
kimkolwiek on był.
- Tylko William?
- William Vitello.
Dziennikarz spojrzał uważnie na młodo-starą skrzacią twarz.
- Vitello? Przysiągłbym, że jesteś Irlandczykiem.
- Irlandzka matka, włoski ojciec. Cała moja rodzina to
mieszanka - wyjaśnił William z uśmiechem od ucha do ucha.
- Wejdź dalej. Wszyscy są w Wielkim Holu i piją na umór.
Przedstawię cię gościom.
Poprowadził Qwillerana szerokim holem, tak ciemnym, że
niezliczone lampy i świece umieszczone w lichtarzach nie
zdołały rozproszyć panujących tam ciemności. Mimo to Qwil-
leran rozróżniał balustradę wspartą na egipskich kolumnach i
olbrzymie schody strzeżone przez sfinksy. Podłogę i ściany
wyłożono ceramicznymi kaflami w kolorze czekoladowego
brązu. Zniekształcone głosy odbijały się od gładkich
powierzchni, rozbrzmiewając strasznym echem.
- Upiorne miejsce... Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że
to mówię - powiedział Qwilleran.
- Nie wyobrażasz sobie nawet, jak upiorne - poinformował go
William. - To kompletna architektoniczna porażka.
Na środku holu, pod stylowym sufitem nakryto do kolacji
długi stół, ale goście raczyli się drinkami pod balkonem, który
zapewniał pewne minimum przytulności.
- Szampan czy sherry? - zapytał William. - Sherry to
prawdziwa bomba, muszę cię ostrzec.
- Pomińmy drinka - powiedział Qwilleran, sięgając do
kieszeni po tytoń i fajkę, z nadzieją, że dym zagłuszy ssanie w
ż
ołądku.
- Dzisiejsza impreza nie jest duża. Większość ludzi mieszka
tu, na miejscu. Chcesz poznać jakieś dziewczyny? - William
odwrócił gwałtownie głowę w kierunku dwóch brunetek.
- Mieszkają tu? Jaki właściwie interes prowadzi Maus?
Służący zagwizdał z lubością.
- Nie wiedziałeś? To zakręcona stancja. Kiedyś było to
prawdziwe centrum sztuki - studia na balkonie i duża pracownia
ceramiczna na tyłach domu, ale to było, zanim Mickey Maus
przejął to miejsce. Sam korzystam z tutejszej dobroczynności.
Chodzę do szkoły sztuk pięknych, dostaję wikt i opieru-nek w
zamian za pomoc przy domu i pracę fizyczną.
- Koszenie trawnika nie należy chyba do twoich obowiązków
- Qwilleran kiwnął głową w kierunku zaniedbanego frontowego
trawnika.
William wybuchnął kolejną salwą śmiechu i klepnął
dziennikarza po plecach.
- Chodź, poznasz Hbcie i Rosemary. Ale uważaj na Hixie,
poluje na męża.
Dwie kobiety stały przy kredensie, na którym ustawiono
półmiski z przekąskami. Rosemary Whiting była niebrzydką
stonowaną kobietą w nieokreślonym wieku. Hbrie Rice była
młodsza, pulchniejsza, bardziej głośna i miała dłuższe rzęsy.
Hixie zajęta była sączeniem szampana i przeżuwaniem
kanapki, co nie przeszkadzało jej jednocześnie plotkować
wysokim monotonnym głosem.
- Szaleję za czekoladą! Kremy z masła czekoladowego,
ciasteczka posypane czekoladą, ciasta z czekoladową polewą,
murzynek, szaleję za wszystkim, co jest z czekolady, trzech
szklanek cukru i pół kilograma masła. - Przerwała, żeby
wepchnąć sobie w usta ostrygę zawiniętą w bekon.
Tej Hixie było całkiem sporo, zauważył Qwilleran. Jej ciało
pęczniało na wszystkie strony, na ile pozwalała na to ściśle
dopasowana pomarańczowa sukienka. Włosy były nastroszone
jak czekoladowy suflet okalający uśmiechniętą kluchowatą
twarz.
- Kawioru? - mruknęła Rosemary, podsuwając Qwilleranowi
półmisek.
Ten wziął głęboki oddech i stanowczo odmówił.
- Ma dużo witaminy D - dodała.
- Mimo to dziękuję.
- Mickey Maus - zaczął William - ma bzika na punkcie masła.
Jedyny raz, kiedy stracił nad sobą panowanie, to wtedy, gdy
urządzaliśmy mały brunch i zostało nam tylko półtora kilograma
masła. Po prostu spanikował.
- Niestety, tłuszcze zwierzęce... - zaczęła Rosemary miękkim
głosem, lecz Hixie przerwała jej.
- Jem dużo, bo jestem sfrustrowana. Ale wolę być tłusta i
wesoła niż chuda i zrzędliwa. Musisz przyznać, że mam
pogodne usposobienie - zatrzepotała rzęsami i sięgnęła po
następną kanapkę. - Co dziś mamy w menu, Willie?
- Niewiele. Zupę-krem z rukwi wodnej, mule w galarecie,
nadziewaną pierś' kurczaka zapieczoną w cieście, duszoną
endywię - nie cierpię endywii - grillowane pomidory w curry,
sałatę rzymską i naleśniki suzette.
- Coś takiego Charlotte nazwałaby „czymś na ząb" -
zauważyła Hixie.
William wyjaśnił Qwilleranowi:
- Charlotte nigdy nie je normalnych posiłków, tylko, jak
to nazywa,'„coś na ząb". Charlotte jest tam, to ten stary
babsztyl z białymi włosami i dwoma kilogramami biżuterii.
Kobieta z włosami jak wata cukrowa opowiadała coś
zapamiętale dwóm brzuchatym dżentelmenom, którzy słuchali
jej bardziej z grzeczności niż z zainteresowania. Qwilleran
rozpoznał w nich braci Pennimanów, członków Miejskiego
Komitetu Sztuk. To oni wyłożyli pieniądze na „Morning
Rampage", ufundowali szkołę sztuk pięknych i sfinansowali
system parków miejskich.
Po Wielkim Holu przechadzał się nerwowym krokiem jeszcze
jeden dziwnie znajomy mężczyzna. Miał pogrążoną w zadumie
przystojną twarz, którą rozpromieniał uśmiech, ilekroć drogę
zastąpiła mu jakaś kobieta. To, co od razu uderzało w jego
wyglądzie, to ogolona na łyso głowa.
Qwilleran, przyglądając się pozostałym gościom, zauważył
atrakcyjną rudą kobietę w oliwkowym spodnium... i młodego
mężczyznę z kozią bródką, a potem zobaczył ją. Przez moment
zapomniał o oddychaniu.
„Niemożliwe!" - powiedział do siebie. Ale nie było mowy o
pomyłce. Ta sama drobna postać, bujne kasztanowe włosy i
prowokacyjny jednostronny uśmiech.
W tej właśnie chwili ona odwróciła się w jego stronę i
wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. Poczuł dreszczyk
przeszywający mu górną wargę i dotknął wąsów. Ruszyła w
jego stronę po kafelkowej podłodze, sunąc lekko jak kiedyś. Tak
jak kiedyś szeleściła jej suknia. Zwołała melodyjnym głosem:
- Jim Qwilleran! To naprawdę ty?
- Joy! Joy Wheatley!
- Nie do wiary! - przyjrzała mu się i wpadła mu w ramiona.
- Niech ci się przyjrzę, Joy. Nic się nie zmieniłaś.
- O tak, zmieniłam się.
- Ile to już lat?
- Proszę, nie licz. Podobają mi się twoje wąsy, Jim.
Zmężniałeś.
- Chciałaś powiedzieć utyłeś. Jesteś uprzejma. Zawsze byłaś.
Odsunęła się.
- Nie zawsze, strasznie mi wstyd za to, co zrobiłam.
Przyjrzał się jej z bliska i poczuł, że dusi go kołnierz.
- Nie spodziewałem się, że cię jeszcze zobaczę, Joy. Co ty tu
robisz?
- Mieszkamy tu od stycznia. Mój mąż i ja kierujemy
pracownią ceramiczną na tyłach budynku.
- Jesteś zamężna? - Rosnące nadzieje Qwillerana rozpłynęły
się jak mgła.
- Teraz nazywam się Graham. A co ty tu robisz, Jim?
- Nikt nie nazywa mnie już Jim. Od dwudziestu lat mówią na
mnie Qwill.
- Nadal piszesz Qwilleran przez „w"?
- Tak, i nadal przyprawia to maszynistki i korektorów o
niestrawność.
- śonaty?
- Obecnie nie.
- Nadal piszesz?
- Od roku pracuję dla „Daily Fluxion". Nie widziałaś mojego
nazwiska?
- Nie czytam za dużo, nie pamiętasz? Poza tym mój mąż
nie cierpi krytyka sztuki z „Daily Fluxion", więc kupuje
„Morning Rampage".
- Powiedz mi, Joy, gdzie ty się podziewałaś przez wszystkie
te lata?
- Głównie w Kalifornii, aż do czasu, kiedy pan Maus za
proponował nam poprowadzenie tutejszej pracowni... Tyle
jest do powiedzenia! Musimy... kiedy możemy...?
- Joy - Qwilleran zniżył głos - czemu uciekłaś?
Westchnęła i rozejrzała się najpierw na jedną, potem na
drugą stronę.
- Porozmawiamy o tym później. Myślę, że najpierw
powinieneś poznać mojego męża... Zanim okrutnie porywczy
pan G. podniesie larum - dodała z sarkastycznym uśmiechem.
Qwilleran spojrzał na drugi koniec sali, skąd wysoki
mężczyzna o kanciastych rysach przyglądał się im badawczo.
Dan Graham był posiadaczem wyblakłych rudych włosów,
wydatnego jabłka Adama i piegowatej skóry naciągniętej na
wydatne kości twarzy i rąk. Wytarta sztruksowa marynarka,
niewyprasowana koszula i sandały na gołych stopach miały, jak
się domyślał Qwilleran, wyrażać artystycznego ducha, ale efekt
był przeciwny, mężczyzna robił wrażenie zrezygnowanego i
zaniedbanego. Ale okrutnie porywczego?... Nie.
Kiedy Joy przedstawiła Qwillerana jako „starą miłość",
Graham ozięble skinął na powitanie. Powiedziała to jakoś ostro
- nie zaczepnie, tylko jakby chciała dotknąć męża, pomyślał
Qwilleran. Oj, nie wszystko się między nimi układa. Było mu
głupio, że to spostrzeżenie sprawiło mu przyjemność.
- Znałem pańską żonę z Chicago, kiedy byliśmy dzieciakami.
Byłem chłopakiem z naprzeciwka. Teraz piszę dla „Daily
Fluxion" - zwrócił się do Dana Grahama.
Graham wymamrotał coś. Mówił szybko i połykał wyrazy.
- Przepraszam, nie usłyszałem - powiedział Qwilleran.
- Przygotowujemy się do wystawy. Może mógłby panna
przareklamować.
- To będzie pokaz w stylu „mąż i żona". Mam nadzieję, że
będziesz na otwarciu, Jim.
- Nie myśl nawet o waszym krytyku - wymamrotał jej mąż. –
Jego recenzje są guzik warte.
- Nikt nie kocha krytyków sztuki. To jedyna robota w gazecie,
jakiej bym się nie podjął. A tak poza tym, jak się panu podoba
na Środkowym Zachodzie, panie Graham?
- Nie dałbym złamanego grosza za to miasto - powiedział
garncarz. Ucho Qwillerana stopniowo oswajało się z
potokiem
słów, jaki wylewał się z ust Dana i z jego liberalnym użyciem
niemodnych klisz i powiedzonek. - Spodziewam się pracy
w Nowym Jorku, ewentualnie - może Europa.
- No cóż, ja bardzo lubię tę część kraju - powiedziała z
naciskiem Joy. - Chciałabym tu zostać.
Jej zawsze wszystko się bardzo podobało. Qwilleran pamiętał
ten niepohamowany entuzjazm.
Graham spojrzał z rozdrażnieniem na stół.
- Niech mnie kule biją! Kiedy dostaniemy jakieś żarcie?
Zjadłbym konia z kopytami - tu zamachał pustym kieliszkiem
po szampanie. - Tutejsza obsługa narobi człowiekowi apetytu,
ale żałuje bąbelków.
- Uwierzycie - zwrócił się do wszystkich Qwilleran – że nie
spotkałem jeszcze naszego gospodarza?
Joy ujęła go za rękę.
- Nie? Zabiorę cię do kuchni. Robert Maus jest aniołem.
Poprowadziła go przez niski korytarz na tyłach Wielkiego
Holu, ściskając jego palce i przysuwając się bliżej, niż to było
konieczne. Świadomie szli w milczeniu.
Kuchnia
była
dużym
malowniczym
pomieszczeniem,
pachniała winem i przyprawami. Z wykładaną kaflami podłogą,
jasnym
sufitem
i
głębokim
kominkiem
przypominała
Qwilleranowi kuchnie, jakie widywał w Normandii. Miedziane
garnki, pęczki suszonego kopru i rozmarynu rozwieszone były
wysoko na hakach. Noże i tasaki ułożono rzędem w dębowym
stojaku. Na półkach stały patelnie do smażenia omletów,
naczynia na suflety, miedziane misy i rondle do ryb, koszyki na
sałatę i kilka innych tajemniczych przedmiotów, które
niewtajemniczonym przypominały o ezoterycznych arkanach
sztuki kulinarnej.
Nad całą tą sceną dominował postawny mężczyzna w średnim
wieku ubrany w nieskazitelnie białą koszulę, zachowawczy
krawat i złote spinki wpięte w mankiety. Biła z niego godność
Sądu Najwyższego. Dodatkowo pochylał się lekko do przodu,
co dodawało mu wdzięku. W pasie przewiązał ręcznik i
zagniatał ciasto.
Kiedy Joy Graham dokonała prezentacji, Robert Maus
pokazał przepraszającym gestem pokryte mąką ręce i po chwili
wahania odezwał się wyważonym tonem:
- Jak... się pan miewa?
Asystowała mu kobieta w białym uniformie, której pełnym
szacunku tonem wydawał krótkie polecenia:
- Proszę rozmrozić... jeśli pani może, proszę przygotować
patelnię... A teraz kurczak, pani Marron. Dziękuję pani.
Zaczął obierać z kości pierś kurczaka sprawnymi cięciami
zabójczego noża.
- W pana rękach taka broń to nie żarty - powiedział Qwilleran.
Maus westchnął ciężko, zanim odpowiedział.
- Według mnie jest najbardziej... odpowiednia - tu przebił
mięso nożem, a następnie uderzył drgającą bestię płaską stroną
ostrza. - Proszę o szalotki, pani Marron.
- To niesamowity budynek - zauważył Qwilleran. – Nigdy nie
widziałem czegoś podobnego.
Adwokat ważył przez chwilę słowa w myślach zanim wydał
werdykt.
- Nie będę nierozsądny, jeśli nazwę go... architektonicznym
horrorem - powiedział. - Z pełnym szacunkiem, należnym
mecenasowi sztuki, który go zbudował, każdy przyzna, że...
jego entuzjazm i środki finansowe przeważyły nad... poczuciem
estetyki.
- Ale apartamenty na górze są urocze - wtrąciła Joy. – Czy
mogę zabrać Jima na balkon, panie Maus?
Skinął z wdziękiem głową.
- Jeśli sprawi to pani przyjemność. Mam powody sądzić, że
drzwi do apartamentu numer sześć... są otwarte.
Qwilleran nigdy nie widział niczego, co mogłoby się równać z
szóstką. Studio, do którego weszli, było wysokie na dwa piętra,
z czego połowę ściany stanowiło okno, składające się z wielu
małych szybek. Pomarańczowy blask wiosennego zachodu
słońca zalewał pokój, a trzy witrażowe okna nad biurkiem
tworzyły oddzielne tęcze.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Podobają mi się te meble!
Były
masywne,
z
wyglądu
niemal
ś
redniowieczne,
udekorowane przytłaczającymi rzeźbieniami, z elementami z
kutego żelaza.
- Należą do Hama Hamiltona- powiedziała mu Joy.
- Podniecające, co? Zaproszę go, jak tylko dowiemy się, gdzie
zamieszka.
- Masz na myśli to, że się wyprowadza?
- Przenoszą go na Florydę. Zaopatruje w żywność sieć
sklepów spożywczych.
Qwilleran obejrzał pokój z zazdrością. Jego uwagę przykuł
szczególnie szeroki fotel z obiciem w odważną biało-czarną
kratę, rząd wbudowanych regałów na książki i dziw nad
dziwami, dywanik z futra niedźwiedzia polarnego.
- Czy to miejsce jest do wynajęcia? - spytał. Joy zatańczyła z
radości, słysząc to pytanie.
- Och, Jim! Jesteś zainteresowany? Chciałbyś tu zamieszkać?
- To zależy od ceny i kilku innych rzeczy. - Miał na myśli
Koko i Yum Yum.
- Musimy natychmiast spytać pana Mausa.
To była Joy, którą pamiętał. Natychmiastowa decyzja i
działanie do utraty tchu.
- Czekaj, po kolacji. Daj mi to przemyśleć.
- Och, Jim! - wykrzyknęła, zarzucając mu ręce na szyję.
- Tyle o tobie myślałam przez te wszystkie lata.
Poczuł bicie jej serca i wyszeptał:
- Czemu zniknęłaś? Dlaczego mnie tak zostawiłaś? Dlaczego
nigdy nie napisałaś, nie wyjaśniłaś?
Odsunęła się.
- To długa historia. Teraz zejdźmy lepiej na kolację.
- Obdarzyła go tym jednostronnym uśmiechem, który
niezawodnie sprawiał, że serce przestawało mu bić.
Stół zastawiony był ciężką ceramiczną zastawą i cynowymi
naczyniami ustawionymi na gołych dębowych deskach. Całość
oświetlona była świecami w masywnych kutych świecznikach z
ż
elaza. Qwilleran odnalazł swoje miejsce między Hbrie Rice i
białowłosą kobietą, która przedstawiła się jako Charlotte Roop.
Joy usiadła przy drugim końcu stołu, między Basilem a
Bayleyem Pennimanem, i mogła porozumiewać się z
Qwilleranem tylko za pomocą oczu.
Naprzeciwko niego usiadł łysy brutal o złotoustym uśmiechu.
Mężczyzna prawie wstał i przechylił się przez stół, trzymając
prawą rękę na sercu.
- Jestem Max Sorrel.
- Jim Qwilleran z „Daily Fluxion". Czy my się już gdzieś nie
spotkaliśmy?
- Jestem właścicielem restauracji „Golden Lamb Chop".
- Tak, jadłem tam raz kolację.
- Czy zamówił pan nasz jagnięcy karczek? To nasza
specjalność. Tracimy pieniądze na każdej sztuce, którą
serwujemy. - Restaurator mówił, polerując niezmordowanie
swoje sztućce serwetką.
Podniesiono łyżki. Qwilleran spróbował zupy z rukwi,
okazało się, że jest niezmiernie delikatna, ale nie czuł
nieprzezwyciężonego pragnienia, żeby zjeść ją do końca.
Uczucie uniesienia zagłuszyło apetyt. Jego oczy i myśli
zwracały się ku Joy. Teraz już rozumiał, dlaczego zawsze
podobały mu się kobiety o przezroczystej skórze i długich
włosach. Tego wieczoru Joy zaplotła swoje bujne włosy w
warkocz i upięła go w koronę wokół głowy. Jej prześwitująca
suknia przypominała mu, jak droczył się z nią o resztki zasłon, z
których szyła różne romantyczne i niepraktyczne ubrania. Była
wtedy zwariowanym dzieciakiem!
William zebrał miseczki po zupie, podchodząc z prawej
strony siedzących, a podał mule po ich lewej stronie. Nalał
wino, gwiżdżąc na fałszywą nutę. Kiedy skończył podawać,
zasiadł z gośćmi do stołu i pokierował rozmową w swoim
najbliższym towarzystwie.
- Nieortodoksyjny układ - Qwilleran zagadnął Hixie.
- Robert jest bardzo łagodny - powiedziała. - Robi wrażenie
staromodnego, ale to jagnię w ludzkiej skórze, uwierz mi. Czy
mogę prosić o trochę masła?
- Jak to się stało, że pani tu zamieszkała?
- Jestem copywriterem w agencji, która zajmuje się spisami
ż
ywności. Musi się pan w jakiś szczególny sposób interesować
jedzeniem, inaczej Robert nie wynajmie panu mieszkania. Panna
Roop na przykład zarządza restauracją.
- Tak, to prawda, prowadzę jedną z restauracji Heavenly Hash
House - powiedziała kobieta z prawej, kręcąc swoimi licznymi
bransoletami. Była to mała, żywiołowa osoba, zbliżająca się
prawdopodobnie do emerytury, obwieszona do przesady
przeciętną, teatralną biżuterią. - Zaczęłam pracować dla pana
Hashmana prawie czterdzieści lat temu. Przedtem byłam
sekretarką u starszego pana Pennimana, więc znam się co nieco
na biznesie prasowym. Uwielbiam ludzi z gazety! Znają tyle
słów... Może pan potrafi mi pomóc - z zewnętrznej kieszeni
przepastnej torby wyjęła krzyżówkę. - Czy zna pan słowo na
pięć liter, synonim miłości, na „a"?
- Niech pani spróbuje „a-g-a-p-e" - zasugerował Qwilleran.
Panna Roop zmarszczyła z dezaprobatą czoło.
- Agape?
- To greckie słowo.
- Niesamowite! Jest pan genialny! - Z zadowoleniem wpisała
słowo ołówkiem w pionowe kratki.
Podano kurczaka i znów Qwilleran nie miał trudności z
powstrzymaniem się od jedzenia. Bawił się nim i przysłuchiwał
się rozmowom.
- Zdawałeś sobie sprawę, że trufle sprzedają teraz po sto
pięćdziesiąt dolarów za kilogram? - zauważył Sorrel.
Ruda mówiła:
- Mountclemens był oszustem, wiecie o tym. Jego słynna zupa
z homarów była przygotowana naprędce ze składników z
puszki.
- Mam świetną zabawę, myszkując na poddaszu tego domu.
Znalazłam listy i notesy zgromadzone w starej żardinierze -
powiedziała Joy Basilowi Pennimanowi.
- Możesz dodać garść kiełków pszenicy prawie do
wszystkiego. To jest nadzwyczaj zdrowe - zapewniała
Rosemary Whiting.
- Wszyscy wiedzą, że koktajl z krewetek jest declassA -
oznajmiła Hixie.
Ruda ciągnęła:
- Słyszałam o pewnym cassoulet, które duszono czterdzieści
lat.
A Joy dodała:
- Zdziwiłoby pana to, co znalazłam na strychu. Zasmuciłoby
to kilka obecnych tu osób.
Mężczyzna z kozią bródką zdradzał kulinarny sekret:
- Zawsze ścieram ser ręcznie. A trochę obtartego naskórka
poprawia smak asiago.
Sam Maus, na przedzie stołu, nie mówił nic, zatopiony w
ś
wiecie swoich potraw. Próbował każdej krytycznie, wpatrując
się w przestrzeń, smakował ją wargami i językiem. Raz odezwał
się na głos:
- Moim zdaniem croute, trochę za krótko.
- Wręcz przeciwnie, jest wyśmienity - zapewniła go panna
Roop i odwróciła się do Qwillerana. - Pan Maus jest
wspaniałym kucharzem. Proszę sobie wyobrazić, że odkrył
sposób pieczenia prosięcia bez usuwania gałek ocznych!
- Ludzie, a czy zdajecie sobie sprawę - Qwilleran podniósł
głos, żeby zwrócić na siebie uwagę - że pani Graham jest także
wyśmienitą kucharką? Wymyśliła bananowe ciasto, kiedy miała
siedemnaście lat, i wygrała kulinarny konkurs stanowy.
Joy oblała się atrakcyjnym rumieńcem.
- Obawiam się, że to były dziecięce łakocie: banany, kokos,
truskawki, czekolada, orzechy, galaretki i bita śmietana.
- Nic nie wiem o jej umiejętnościach kucharskich - powiedział
Max Sorrel - ale jest cholernie dobrym ceramikiem. To ona
zrobiła ten serwis obiadowy - uderzył widelcem w talerz.
- To bardzo uprzejme ze strony pana Mausa, że zechciał mi
zlecić tak cudowne zadanie - powiedziała Joy.
Qwilleran spojrzał na talerze o grubej fakturze, w kolorze
srebrzystej szarości, nakrapianej i obramowanej brązem.
- To znaczy, że zrobiłaś wszystkie te talerze? Ręcznie? Ile?
- Cały serwis na dwadzieścia cztery osoby.
Sorrel błysnął w jej kierunku zwycięskim uśmiechem.
- Są cudowne, kochanie. Gdybym był milionerem,
pozwoliłbym ci robić wszystkie naczynia do mojej restauracji.
- Jesteś słodki, Max.
- Ile czasu ci to zabrało? - spytał Qwilleran.
- Hmmm... trudno powiedzieć... - zaczęła Joy.
- To jeszcze nic - wtrącił nagle podniesionym głosem Dan
Graham. - Na Wybrzeżu zrobiłem kiedyś serwis z sześciuset
części na jeden z dużych planów filmowych.
Wypowiedź Dana zgasiła rozmowy przy stole. Wszystkie
głowy nachyliły się zgodnie nad sałatką. Nagle każdy próbował
wyłowić liść rzymskiej sałaty.
- Powiem wam więcej - uparcie kontynuował Gra
ham. - Wedgwood wykonał serwis dla carycy Katarzyny Wiel
kiej składający się z dziewięciuset sześćdziesięciu dwu części.
Przy stole panowała cisza, aż w końcu głos zabrał William.
- Są chętni na brydża po kolacji? To odwróci wasze myśli
od trawienia.
Rozdział trzeci
Kiedy Qwilleran po powrocie do domu oznajmił owdowiałej
właścicielce, że się wyprowadza, pani Cobb płakała trochę, a
gdy w ramach rekompensaty wręczył jej miesięczny czynsz,
uroniła jeszcze kilka łez, ale pogodziła się z losem.
Czynsz u pana Mausa był wyższy od tego, który płacił na
Zwinger Street, powiedział sobie jednak, że wyrafinowana
kuchnia w sam raz pasuje do jego obecnego zlecenia i że kotom
spodoba się dywanik z niedźwiedziej skóry. Poza tym nie krył
przed sobą prawdziwej przyczyny przeprowadzki.
Kiedy wszedł do starego mieszkania, koty spały na sofie.
Obudził je głaskaniem. Koko, nie otwierając oczu, polizał Yum
Yum po nosie; Yum Yum polizała Koko po prawym uchu;
Koko polizał łapkę, która okazała się być jego własna, a Yum
Yum polizała rękę Qwillerana swoim szorstkim jak papier
ś
cierny języczkiem. Dał im kilka galaretowatych ślimaków z
kolacji u Mausa, a potem zadzwonił na domowy numer Archa
Rikera.
- Arch, mam nadzieję, że nie jesteś już w łóżku - powiedział.
- Nigdy nie zgadniesz, kogo spotkałem dziś wieczorem...
Joy!
Po drugiej stronie zapadła niewiarygodnie długa cisza.
- Nie! Joy Wheatley?
- Teraz nazywa się Joy Graham, wyszła za mąż.
- Co ona... ? Gdzie ją spotkałeś?
- Ona i jej mąż są artystami, przeprowadzili się tu z Kalifornii.
- Joy jest artystką?
- Są garncarzami. Mieszkają w pracowni ceramicznej na
River Road, a ja wynająłem właśnie mieszkanie w tym samym
budynku.
- Miej się na baczności! - ostrzegł go Arch.
- Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Jeśli chodzi o mnie,
wszystko skończone.
- Jak wygląda?
- Świetnie. Ładna jak nigdy. I jest tą samą energiczną
dziewczyną co dawniej. Najpierw działanie, potem myślenie.
- Wyjaśniła, co... albo dlaczego?
- Nie mieliśmy specjalnie okazji porozmawiać.
- To dopiero bomba, poczekaj, aż obudzę Rosie i jej o tym
opowiem!
- Do zobaczenia jutro koło południa - powiedział Qwilleran.
- W drodze do biura wpadnę do Kipper and Fine, chcę
obejrzeć wiosenne garnitury.
Ś
ciągnął krawat, opadł na krzesło i pogrążył się w luźnych
wspomnieniach: Joy piekąca chleb w kuchni swojej ciotki,
gubiąca w cieście plaster; Joy przeszywająca sobie włosy
maszyną do szycia. Jako chłopak pisał o niej wiersze: Joy...
ukoi... boli. Qwilleran potrząsnął głową. To niewiarygodne.
We wtorkowe przedpołudnie, które pachniało wiosną, wydał
część pieniędzy ze swojej nagrody na nową parę butów i
garnitur o kroju ciut modniejszym od tego, który od jakiegoś
czasu nosił. W południe zjadł lunch z Archem Rikerem, co
przypomniało im stare chicagowskie czasy, kiedy obaj byli
nieopierzonymi dziennikarzami i obaj umawiali się na randki,
jeden z Rosie, drugi z Joy. Po południu pożyczoną od handlarza
staroci furgonetką przewiózł swoje rzeczy do Maus Haus.
Koko i Yum Yum podróżowały w pudle po zupie w puszkach,
w którym Qwilleran zrobił po obu stronach małe otwory. Całą
drogę karton dudnił, kołysał się i rozbrzmiewał mruczeniem,
syczeniem i prawdziwie kocią muzyką. Koko był mistrzem
strategii. Kiedy tylko chciał pilnie zwrócić na siebie czyjąś
uwagę, udawał, że morduje Yum Yum. Drobniutka kotka była w
tym jego cichą wspólniczką, ale Qwilleran znał ich sztuczki i nie
dawał się już nabierać.
Qwillerana i karton po zupie przywitała w progu Maus Haus
pani Marron, gosposia. Była to kobieta o smutnej twarzy,
pustych oczach i niezdrowej cerze. Zmęczonym krokiem
poprowadziła ich do Wielkiego Holu, który teraz zalany był
dziennym światłem wpadającym do pomieszczenia przez okna
w suficie, trzy piętra powyżej.
- Wysprzątałam porządnie apartament numer sześć - po
wiedziała. - W zeszłym tygodniu William umył tam ściany.
Wniesie na górę pańskie rzeczy, jak tylko wróci z uczelni.
Pokój tonął w kaskadach popołudniowego słońca, które
wdzierało się do środka przez olbrzymie okno, potwierdzając
nienaganną czystość panującą w pomieszczeniu. Kafelkowa
podłoga błyszczała mieniącą się patyną, ciemne dębowe meble
były wypolerowane, szybki w oknach lśniły. Pani Marron
opuściła roletę, wynalazek z plecionego płótna, tak lubiany
przez artystów w dawnych czasach, i zakomunikowała:
- Pan Maus nie powiedział mi nic na temat pańskich
posiłków. Wszyscy tu pracują w innych godzinach. Przychodzą
i wychodzą. Jedzą albo nie.
- Będę jadł śniadania i z dnia na dzień będę panią informował
co do innych posiłków. Proszę mnie wziąć pod uwagę,
przygotowując dzisiejszą kolację... A jak jest z telefonem? Jest
podłączony?
- Powiem firmie telefonicznej, żeby wznowiła usługi -
zapewniła pani Marron i nagle odskoczyła. - Co jest w tym
pudełku?
Karton po zupie, który Qwilleran postawił na biurku, ogarnęły
konwulsyjne wstrząsy, którym towarzyszyły nieziemskie
wrzaski.
- Mam dwa syjamskie koty - wyjaśnił dziennikarz - i chcę
mieć pewność, że nie wydostaną się z apartamentu, pani
Marron.
- Czy są drogie?
- Dla mnie są bezcenne. I nie chcę, żeby im cokolwiek się
stało. Proszę na nie uważać, jak przyjdzie pani sprzątać.
Kiedy gospodyni wyszła, Qwilleran zamknął drzwi, sprawdził
zamek i klamkę, przetestował też zamknięcia trzech lufcików
nad biurkiem. Sprawdził okno w łazience, pokrętła ogrzewania,
wywietrzniki i wszystko inne, co mogłoby posłużyć
zdesperowanemu kotu w ucieczce. Dopiero wtedy otworzył
karton po zupie. Koty wyjrzały ostrożnie, kołysząc główkami na
boki. Potem jak jeden mąż rzuciły się w kierunku skóry
polarnego niedźwiedzia. Zaczęły się skradać. Opuściły ogony i
przywarły brzuszkami do podłogi. Kiedy bestia nie ruszyła do
ataku ani nie wycofała się, Koko odważnie wsadził swoją głowę
w niedźwiedzią paszczę. Powąchał kły i przypatrzył się
szklanym oczom. Yum Yum weszła delikatnie na futrzany
dywan i już wkrótce tarzała się po białym futrze z widocznym
upojeniem.
Doświadczone oko Qwillerana przepatrywało pokój w
poszukiwaniu potencjalnych niebezpieczeństw. Qwilleran uznał,
ż
e
pomieszczenie
jest
bezpieczne.
Jego
ciekawscy
współlokatorzy nie będą w stanie rozedrzeć materaca, łóżko
było rodzajem kapitańskiej koi zawieszonej między dwiema
dużymi szafami. Nie było roślin, które Yum Yum mogłaby
skubać. Lampa na biurku okazała się wystarczająco ciężka, żeby
nie wywrócić się podczas kocich pościgów. Rozrywki
dostarczyć mogły gołębie, siedzące na gzymsach naprzeciwko.
Poza tym stojący w plamie słońca dębowy siół jadalny był
idealnym miejscem na niebieską kocią poduszkę.
- Według mnie to miejsce jest w porządku - zwrócił się do
kotów Qwilleran. - Co myślicie?
Odpowiedź nadeszła z łazienki, gdzie Koko piał z rozkoszy,
delektując się wzmocnionym rezonansem swego i tak
donośnego, przeszywającego głosu, jaki dawały kafelkowe
ś
ciany.
Także Qwilleran czuł się zaspokojony. W rzeczywistości ten
stan uniesienia stanowił substytut kalorii, jakich odmówił sobie
podczas lunchu. Od spotkania z Joy wczoraj wieczorem skurcze
ż
ołądka gdzieś zniknęły i już czuł się szczuplejszy. Zastanawiał
się, czy Joy jest w pracowni i czy nie byłoby to niedyskretne,
gdyby poszedł jej poszukać, i czy spotka ją przy kolacji.
Nagle przypomniał sobie o kurczaku w puszcze, którego miał
w kieszeni płaszcza. W małej kuchni odnalazł otwieracz do
puszek i zaczął układać kawałki kurczaka na ręcznie
wykonanych glinianych talerzach, kiedy usłyszał pukanie do
drzwi. To było radosne pukanie. Czy to Joy? Pospiesznie
postawił naczynie na podłodze łazienki, przywołał koty i
zamknął przed nimi drzwi. Zanim otworzył, zdążył jeszcze
spojrzeć w lustro, poprawić krawat i przygładzić ręką włosy.
Przybrał przyjemny wyraz twarzy i gwałtownym ruchem
otworzył drzwi.
- Czes'ć! - powiedział William, szczerząc w uśmiechu zęby.
Trzymał w ręku walizkę i karton książek.
- Ach, to ty - powiedział Qwilleran i jego twarz przybrała
swobodny, trzeźwy wyraz. - Dzięki, rzuć je gdziekolwiek.
- Masz najlepsze lokum w całym budynku - zapewniał lokaj,
przechadzając się po pokoju z dumą właściciela. - Ile zdziera z
ciebie Mickey Maus?
- W furgonetce zostało jeszcze kilka kartonów - zwrócił się do
niego Qwilleran. - I waga, duża, z kutego żelaza. Możesz je
wnieść? - Zaczął rozpakowywać książki i układać je na półkach
w jednym końcu pokoju.
- Masz niezły widok. Będziesz mógł oglądać wszystkie dzikie
party na przystani... Grasz w brydża?
- Nie jestem dobrym graczem - wymamrotał Qwilleran.
- Hej, czy ty naprawdę czytasz te wszystkie ciężkie kawałki? -
Chłopak podniósł tom Toynbeego, który Qwilleran kupił za
dziesięć centów na pchlim targu. - Ja czytałem jedynie
kryminały. .. Jezu, a to co?
Z łazienki dochodziło przeszywające uszy zawodzenie.
- Ich kuweta jest w furgonetce, i worek ze żwirkiem też.
Lepiej przynieś to w pierwszej kolejności.
- Mogę je zobaczyć? - William ruszył w stronę łazienki.
- Poczekaj, aż wszystko wniesiemy - powiedział niecierpliwie
Qwilleran. - Mogłyby wyskoczyć na korytarz, w nowych
miejscach są trochę spięte.
- To musi być wspaniałe pracować w gazecie. Zajmujesz się
morderstwami?
- Już nie. To nie moja działka.
- To co robisz?
Qwilleran był na wpół zirytowany, na wpół rozbawiony.
Natarczywość chłopaka przypomniała mu jego młodzieńcze
lata.
- Słuchaj no, historię mojego życia opowiem ci jutro - uciął. -
Najpierw wnieśmy moje rzeczy. Potem chciałbym zajrzeć do
pracowni.
- Nie lubią tam gości - powiedział William. - Wtedy kiedy
pracują. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko byciu
wyrzuconym na pysk...
Qwilleran nie zobaczył Joy aż do kolacji. Ponieważ do kolacji
usiadło tylko sześć osób, posiłek podano przy dużym okrągłym
stole, ustawionym w narożniku kuchni. Pana Mausa nie było, a
panna Roop i Max Sorrel byli zajęci w swoich restauracjach.
Pokój przepełniony był aromatem pieczonej wołowiny, drew
płonących w kominku i pikantnych perfum Joy. Z różem na
policzkach i umalowanymi powiekami wyglądała lepiej niż
kiedykolwiek.
Qwilleran ledwie spróbował kukurydzianego chowderu, zjadł
połowę porcji wołowiny i brokułów z parmezanem,
zrezygnował z rolady i zignorował zbożową papkę posypaną
jakąś zieleniną.
- Wszystko jest wyśmienite - zapewnił panią Marron, która
przygotowała posiłek - ale staram się trochę schudnąć.
Rosemary, ta nieśmiała, spojrzała na nietkniętą papkę na jego
talerzu.
- Powinieneś zjeść bulgur, jest bardzo pożywny.
- Gotuje pan, panie Qwilleran? - zapytała Hbrie.
- Tylko kilka smakołyków dla moich kotów.
Rozmowa przy stole nie kleiła się, Graham był nadąsany,
a William pochłaniał potrawy, jakby to był ostatni posiłek w
jego życiu. Qwilleran próbował zabawić towarzystwo
opowieściami o Koko i Yum Yum.
- Wyczuwają zapach przez drzwi lodówki - powie
dział. - Jeśli jest tam homar, nie tkną kurczaka; jeśli jest kur
czak, nie wezmą do ust wołowiny. Łosoś cieszy się
szczególnym uznaniem, nie pytajcie, skąd to wszystko wiedzą.
Rano Koko dzwoni po śniadanie. Wchodzi łapką na tabulator
maszyny do pisania i zwalnia mechanizm karetki, aż zadźwięczy
dzwonek.
Jestem przekonany, że któregoś dnia nauczy się pisać.
Obecność Joy dodawała mu skrzydeł, ale im więcej mówił,
tym wyraźniej wyczuwał w niej smutek.
W końcu powiedziała:
- Miałam kota, ale zniknął gdzieś kilka tygodni temu.
Strasznie za nim tęsknię. Nazywał się Raku.
- Prawdopodobnie ktoś ukradł Blimpa. Blimp, tak ja go
nazywałem - jej mąż odezwał się po raz pierwszy tego wieczoru.
Wydawał się z siebie wyraźnie zadowolony.
- Co to był za kot? Wypuszczałaś go na zewnątrz?
- Nie, ale koty zawsze znajdą sposób, żeby się wyślizgnąć. To
był duży szary kot, podpalany, o długiej sierści.
- Ludzie kradną koty i sprzedają je do laboratoriów, na
eksperymenty - powiedział jej mąż.
Joy zacisnęła zęby.
- Na miłość boską, Dan, czy musisz znowu poruszać ten
temat?
- To zaczyna być całkiem niezły interes. Kotnapping.
- Dan rozejrzał się wokół, jakby w oczekiwaniu na wyrazy
uznania za udany bon mot.
- To nie jest zabawne! - Joy odłożyła widelec i siedziała z
zaciśniętymi pięściami. - To wcale nie jest zabawne!
- Przy okazji chciałbym zwiedzić pracownię, jeśli znajdzie
pan czas - Qwilleran zwrócił się do jej męża.
- Nie przed wystawą - odparł ceramik, smutno potrząsając
głową.
- Dlaczego nie? - wypaliła jego żona.
- O rany, to rozstraja nerwy, kiedy ktoś kręci się wkoło, a ty
pracujesz!
Qwilleranowi zaś powiedział:
- To szczególny moment. Będę zajęty jak jednoręki tapeciarz
ze świądem, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Joy odwróciła się do Qwillerana, jej głos brzmiał lodowato.
- Kiedy tylko będziesz miał ochotę zobaczyć pracownię,
daj mi znać. Z przyjemnością pokażę ci moje ostatnie prace. -
Posłała mężowi jadowite spojrzenie.
Zaległa nieprzyjemna cisza. Qwilleran próbował rozładować
atmosferę, zwracając się jeszcze raz do Grahama.
- Mówił mi pan, że nie lubi krytyka sztuki z „Fluxion". Co
konkretnie mu pan zarzuca?
- Guzik się zna na ceramice, jeśli pan rozumie, co mam na
myśli.
- Był kuratorem muzealnym, zanim zaczął dla nas pisać.
Graham wydmuchał nos.
- To nic nie znaczy. Może zna się na afrykańskiej rzeźbie
i flamandzkim malarstwie, ale książkę można by wypełnić
tym,
czego nie wie o ceramice, jeśli pan rozumie, co mam na
myśli. Po mojej ostatniej indywidualnej wystawie w Los
Angeles
znany krytyk powiedział, że moje wyroby są ucztą dla oczu
i dreszczem dla opuszków palców. I zgadzam się z tym. Joy
zwróciła się do Qwillerana tonem, w którym wyczuwało się
lekceważenie.
- Kiedy po raz pierwszy tu przyjechaliśmy, Dan włączył do
ekspozycji kilka starych garnków i waszemu krytykowi to się
nie spodobało.
- Nie oczekuję od krytyka, żeby był miły - powiedział jej mąż,
a grdyka zaczęła mu drgać gwałtownie. - Oczekuję, że będzie
się znał na swojej robocie.
- Opisał je tak, jak je widział. To wszystko, co potrafią
krytycy. Wydaje mi się nawet, że jest całkiem spostrzegawczy -
wtrącił się William.
- Och, William, przymknij się - wypaliła Joy. - Ty też nic nie
wiesz o glinie.
- Przepraszam cię bardzo! - powiedział chłopak z udawanym
oburzeniem.
- Każdy, kto miesza podsypkę i wyrzuca potłuczone
biskwitowe gzymsy razem z dobrymi, jest marnym garncarzem -
zaprotestowała ostro.
- No, Dan powiedział mi, żeby...
- Nie słuchaj Dana, jest tak samo niechlujny jak ty. Czego cię
uczą w tej szkole sztuk pięknych Pennimana? Jak robić
papierowe kwiatki?
Qwilleran nigdy nie poznał Joy od tej strony. Jako
dziewczyna bywała humorzasta, ale nigdy nie miała ciętego
języka. Hixie zwróciła się do chłopaka kpiącym tonem.
- Nie daj się w to wciągnąć, Willie, kochanie. Twój urok
osobisty jest rekompensatą za twoją głupotę.
- Kurczę, dzięki.
- Te sprzeczki nie wpływają zbyt dobrze na trawienie -
wymamrotała Rosemary.
- Nie zwalaj winy na mnie - bronił się William. - To ona
zaczęła.
Dan wstał i rzucił na stół serwetkę.
- Mam tego po dziurki w nosie! Straciłem apetyt.
- Duże dziecko! - mruknęła jego żona. - Zauważyłam, że
skończył szarlotkę, zanim odegrał tę scenkę.
- Nie winię go - powiedziała Hbrie. - Sprowokowałaś go.
- Dlaczego nie zajmiesz się własnymi sprawami i nie skupisz
się na zapychaniu sobie ust, kotku? Tak dobrze ci to wychodzi.
- Widzisz? - Hixie zamrugała powiekami. - Chudzi są zawsze
w złym nastroju.
- Doprawdy? - Rosemary zaprotestowała swym słabym
głosem. - Czy musimy zachowywać się w ten sposób przed
panem Qwilleranem? Joy ukryła twarz w dłoniach.
- Przepraszam cię, Jim. Moje nerwy są w strzępach. Ja...
Jestem przepracowana. Przepraszam. - Pospiesznie odeszła od
stołu.
Reszta kolacji upłynęła przy sztucznie podtrzymywanej
konwersacji. Hixie opowiadała o książce kucharskiej, którą
właśnie pisze. Rosemary rozwodziła się nad zdrowotnymi
właściwościami melasy, a William zastanawiał się, kto wygrał
mecz piłkarski w Milwaukee.
Po kolacji Qwilleran zadzwonił na domowy telefon Archa,
korzystając z publicznego aparatu w foyer.
- Jestem pewny, że trafiłem na coś w Maus Haus - powiedział,
zniżając głos. - Wszyscy tutejsi mieszkańcy to jedna stuknięta
rodzina, a Joy coś gnębi. Mówi, że jest zapracowana, ale
wygląda mi to na kłopoty rodzinne. Chciałbym wyciągnąć ją na
spotkanie z tobą i Rosie, dobrze by jej to zrobiło.
- Nie próbuj niczego, zanim nie będziesz wiedział, na czym
stoisz - ostrzegł go Riker. - Jeśli to kłopoty małżeńskie, to mogą
cię wykorzystywać do własnych rozgrywek.
- Joy nie zrobiłaby tego. Biedna mała! Ciągle mi się zdaje, że
ma dwadzieścia lat.
- Co myślisz o jej mężu?
- To zadufany dupek!
- A spotkałeś kiedyś artystę, który by nim nie był? Wszyscy
oni przeceniają swoją wartość.
- Ale jest w nim coś godnego współczucia. Z tego, co wiem,
gość ma talent. Nie widziałem jeszcze jego prac. Ktoś
powiedział o nim, że to niedomyty garncarz, cokolwiek by to
miało znaczyć.
- Nie brzmi to za dobrze... A co z twoją nową kolumną? Masz
zamiar napisać o Mausie?
- Jeśli go przyszpilę. Jest dzisiaj na spotkaniu SZG,
Stowarzyszenia Zasłużonych Gastronomów. Zgraja kulinarnych
snobów.
- Qwill - powiedział Riker poważnym tonem. - Uważaj na
siebie, dobrze? Z Joy...
- Nie jestem dzieckiem, Arch.
- No wiesz, jest wiosna i w ogóle.
Rozdział czwarty
Kiedy Qwilleran wrócił do szóstki, zastał Koko i Yum Yum
pogrążone w morderczej walce z niedźwiedzią skórą, którą
zagoniły w róg pokoju. Biedna bestia, bezbronna wobec
zdeterminowanych
syjamczyków,
prześlizgnęła
się
po
kafelkowej podłodze i skuliła z rozdziawioną paszczą i
wygiętym grzbietem pod masywnym rzeźbionym biurkiem.
Dał kotom reprymendę i przeciągnął dywan na właściwe
miejsce przed kapitańskim łóżkiem, kiedy ktoś zapukał do
drzwi. Mimo wcześniejszych obietnic, jakie sobie składał, serce
podskoczyło mu do gardła, kiedy zobaczył Joy stojącą w progu.
Włosy spływały jej do pasa, miała na sobie coś prześwitującego
w kolorze zielonego jabłka. Oczy miała spuchnięte, ale dawny
spokój powrócił.
Uśmiechnęła się tym swoim zabawnym półuśmiechem i
zajrzała nieśmiało do mieszkania.
- Masz towarzystwo? Wydawało mi się, że mówiłeś do kogoś.
- To do kotów. Kiedy się mieszka samemu, chce się czasem
usłyszeć swój własny głos, a one są dobrymi słuchaczami.
- Mogę wejść? Dzwoniłam do ciebie, ale masz niepodłą-
czony telefon.
- Pani Marron powiedziała, że zadzwoni do tych od
telefonów.
- Lepiej zrób to sam. W jej rodzinie wydarzyła się tragedia,
jeszcze się po tym nie otrząsnęła. Zapomina dodać ziemniaków
do placków ziemniaczanych. Wlewa płyn do zmywania do
zupy. Potruje nas wszystkich, zanim dojdzie do siebie.
Joy w zwiewnej tiulowej sukni wpłynęła do pokoju, otoczona
mgiełką cynamonowych perfum.
- Jakie piękne koty! - Wzięła Koko na ręce, a on, ku
zdziwieniu, ale i zadowoleniu Qwillerana, nie zaprotestował.
Koko należał do mężczyzny i nie przywykł do czułości. Joy
podrapała czułe miejsce za uszami kota i masowała wierzchołek
jego łepka swoją brodą. A Koko mruczał, mrużył oczy i
odwracał uszy na lewą stronę.
- Spójrz na niego, stary rozpustnik! - roześmiał się Qwilleran.
- Myślę, że podoba mu się twoja zielona sukienka... Mnie
zresztą też.
- Koty nie rozróżniają kolorów - powiedziała Joy.
- Wiedziałeś o tym? Weterynarz Raku mi to powiedział.
- Westchnęła i przytuliła mocno Koko, chowając twarz w
futerko wokół jego szyi. - Sierść Koko pachnie czymś dobrym
do jedzenia.
- To zapach naszego poprzedniego mieszkania. Zawsze kiedy
był włączony piec, panował tam zapach pieczonych kartofli.
Zdaje się, że kocia sierść łapie domowe zapachy.
- Tak, wiem. Futerko Raku pachniało mokrą gliną. - Joy
zacisnęła powieki i załkała. - To był taki kochany mały
przyjaciel. Dobija mnie to, że nie wiem, co się z nim stało.
- Dawałaś ogłoszenie?
- I to w obydwu gazetach, nikt nie zadzwonił, z wyjątkiem
jednego wariata - facet próbował zmieniać głos... Sprawdzaj,
czy koty są zawsze wewnątrz, dobrze?
- O to się nie martw. Trzymam je w zamknięciu i pod
kluczem. Bardzo dużo dla mnie znaczą.
Joy wyjrzała przez okno. Czarna rzeka płynęła między
dwoma oświetlonymi brzegami. Wzdrygnęła się.
- Nienawidzę wody. Kilka lat temu miałam wypadek na łodzi.
Do tej pory mam koszmary, śni mi się, że tonę.
- Mówiono mi, że kiedyś była to piękna rzeka. Teraz jest
zanieczyszczona.
- W naszym mieszkaniu ja zawsze spuszczam rolety, żeby nie
patrzeć na rzekę, a Dan je podnosi.
Qwilleran zrozumiał aluzję i opuścił żaluzje.
Joy, trzymając Koko na ramieniu, zaczęła przechadzać się po
pokoju, jakby w poszukiwaniu informacji o życiu prywatnym
Qwillerana. Dotknęła jego czerwonego szlafroka w kratę,
przewieszonego przez jedno z hiszpańskich rzeźbionych
krzeseł. Podziwiała płaszcz nieprzemakalny, zaczepiony na
jednym z regałów. Przyjrzała się tytułom na półkach.
- Przeczytałeś wszystkie te książki? Jesteś taki mądry. - Na
biurku obejrzała dokładnie staroświecki pulpit do czytania i
poszarpany słownik, maszynę do pisania i włożoną w nią kartkę
papieru. - Co to znaczy? Te inicjały - SW?
- To Koko, chyba zamawia śniadanie. Stek Wellington, jak
sądzę.
Joy roześmiała się. Był to długi melodyjny trel.
- Och, Jim, masz bujną wyobraźnię.
- Cieszę się, że znów się śmiejesz, Joy.
- Dobrze jest się śmiać, uwierz mi. Od tak dawna tego nie
robiłam. Słuchaj, co jest z tym drugim kotem?
Yum Yum wycofała się do najdalszego kąta pokoju i
piszczała żałośnie, aż Koko zeskoczył z ramienia Joy i poszedł
ją pocieszyć.
- Zazdrosna - powiedział Qwilleran.
Koty wymieniły współczujące liźnięcia. Yum Yum zacisnęła
oczy, podczas gdy Koko przesuwał swój długi różowy języczek
po jej oczach, nosie, wąsach, a potem znów zaczęła się żalić.
Joy przestała krążyć po pokoju i rozciągnęła się na poręczy
dużego kraciastego fotela.
- Gdzie jest dzisiaj Dan? - zainteresował się Qwilleran.
- Wyszedł. Jak zwykle!... Oprowadzić cię po pracowni?
- Nie chcę sprawiać kłopotów. Jeśli on sobie tego nie życzy. ..
- Jest śmieszny! Odkąd tu przyjechaliśmy, robi wielką
tajemnicę z naszej pracy. Pomyślałby kto, że otaczają nas
szpiedzy, którzy tylko czyhają, żeby ukraść nasze pomysły! -
Pod wpływem impulsu Joy zeskoczyła z poręczy fotela.
- Chodź. Ceramika na wystawę jest zamknięta, a Dan ma
klucz, ale mogę pokazać ci warsztat, koło garncarskie i piec.
Zeszli na dół do Wielkiego Holu, potem wzdłuż kuchennego
korytarza do pracowni ceramicznej. Ciężkie stalowe drzwi
otwierały się na zasnuty pyłem niski pokój. Drobny pył jak
welon pokrywał podłogę, stoły, półki, gipsowe formy,
potłuczone naczynia, zeszyty i czerepy garnków opatrzone
tajemniczymi tabliczkami. Kurz nadał pomieszczeniu jakąś
upiorną bladość.
- Co to za historia z tym tajemniczym samobójstwem, które
się tu wydarzyło? - zapytał Qwilleran.
- W rzece utopił się artysta, dawno temu, ludzie mówią, że to
było morderstwo. Przypomnij mi, żebym ci o tym później
opowiedziała. Mam interesujący nowy wątek w tej sprawie.
Poprowadziła Qwillerana do dużego, przygnębiającego
miejsca, gdzie pachniało stęchlizną i ziemią. Wszystko było
wymazane błotem.
- To jest przechowalnia gliny. Wyposażenie pracowni jest
bardzo stare i prymitywne. Ten duży cylinder to mieszarka do
przygotowania gliny. Przechowujemy ją w pojemnikach pod
podłogą albo formujemy z niej duże placki na prasie. Później
rozdrabnia się je w kruszarce i nadaje formę bochenków, które
składujemy w tych dużych puszkach.
- Musi być jakiś prostszy sposób - zaryzykował Qwilleran.
- Każdy etap ma jakiś cel. Pięćdziesiąt lat temu był tu duży
ruch. Teraz wykonujemy trochę kafli na zamówienie
architektów i rzeźby ogrodowe dla projektantów krajobrazu,
plus oczywiście nasze własne prace. - Joy przeszła do
mniejszego pomieszczenia. - To nasze studio, a to moje koło
garncarskie. - Usiadła na oblepionej gliną ławce i nogą wprawiła
w ruch koło. - Wrzucasz porcję gliny na koło i toczysz z niej
naczynie, podczas gdy tarcza się obraca.
- Wydaje się, że to ciężka robota.
- Koła tego typu znane były w starożytnym Egipcie -
powiedziała Joy. - Mamy kilka elektrycznych kół, ale praca na
tym tradycyjnym wydaje mi się bardziej intymna.
- To ty zrobiłaś tę dużą kwadratową wazę z kleksami gliny na
wierzchu?
- Nie, to jedno z gównianych naczyń Dana, które tak się nie
podobały waszemu krytykowi. Chciałabym ci pokazać moje
ostatnie prace, ale niestety są zamknięte. Zresztą może to
dobrze. Hbtie przyszła tu kiedyś i zbiła prawie gotowy dzban.
Myślałam, że ją zabiję! To niezdarna krowa!
Następne pomieszczenie było ciepłe i suche: duży, wysoki
pokój z oknami prawie pod sufitem i egipskim freskiem,
ciągnącym się wzdłuż górnej części wszystkich czterech ścian.
Poza tym jednym szczegółem miejsce to wyglądało jak
piekarnia. Znajdowało się tam kilka pieców i stołów, na których
stały tace wypełnione brązowymi kaflami, czekającymi na
wypalenie jak ciasteczka.
- Te kafle wyschły na wiór. Można je wypalić - powiedziała
Joy. - Reszta nie jest jeszcze szkliwiona, czeka na malaturę. Są
przeznaczone
do
kaplicy,
którą
Penniman
ofiarowuje
uniwersytetowi... No, to widziałeś już cały zakład. Mieszkamy
na poddaszu nad składem gliny. Zaprosiłabym cię na górę, ale
mamy bałagan. Jestem okropną gospodynią. Powinieneś się
cieszyć, że się ze mną nie ożeniłeś, Jim - uścisnęła rękę Qwil-
lerana. - Napijemy się? Mam burbon. Moglibyśmy napić się u
ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko. Nadal to twój ulubiony
alkohol?
- Nie piję. Odstawiłem mocne trunki - odpowiedział. - Ale ty
weź swoją butelkę, ja napiję się wody sodowej z cytryną.
Qwilleran wrócił do szóstki. Koty wylegiwały się na półce z
książkami.
- No i co o niej myślicie? - zapytał.
Kiedy Joy przyszła ze swoim burbonem, powiedziała:
- Możesz zyskać w tym domu dużą popularność, trzymając
pod ręką butelkę czegoś mocniejszego. Pan Maus nie aprobuje
likierów, otępiają kubki smakowe, ale większość z nas lubi od
czasu do czasu strzelić sobie drinka.
- Jak można mieszkać tu i nie tyć?
- Pan Maus mówi, że prawdziwy smakosz nigdy nie je do
syta.
Qwilleran nalał drinki.
- Byłaś świetną kucharką, Joy. Nadal czuję smak twojego
słodkiego chleba z rodzynkami, miodem i cytrynowym lukrem.
- Garncarstwo nie jest dalekie od pieczenia - powiedziała,
swobodnie podkulając nogi na wbudowanej ławie. - Odciskanie
gliny jest jak wyrabianie ciasta. Nakładanie polewy jest jak jego
lukrowanie.
- Jak to się stało, że zajęłaś' się garncarstwem?
Joy zamyśliła się.
- Mój nagły wyjazd z Chicago nie miał nic wspólnego z tobą.
Uwielbiałam cię, naprawdę. Ale nie byłam zadowolona z
mojego życia i nie wiedziałam, czego chcę.
- Gdybyś tylko mi wytłumaczyła...
- Nie wiedziałam jak. Łatwiej było po prostu... zniknąć. Poza
tym obawiałam się, że przez ciebie zmienię zdanie.
- Gdzie pojechałaś?
- Do San Francisco. Pracowałam w kilku restauracjach, byłam
szefem kuchni na jednym ranczu. Była tam szkoła ceramiczna i
w końcu pozwolili mi dotknąć gliny. Szybko się uczyłam,
zdobyłam kilka nagród i od tego czasu nie przestałam zajmować
się gliną.
Qwilleran, który siedział wygodnie w dużym kraciastym
fotelu, powoli nabił fajkę.
- W ten sposób poznałaś Dana?
Skinęła głową.
- Dan powiedział, że w Kalifornii jest za duża konkurencja,
więc przeprowadziliśmy się na Florydę, ale nie cierpiałam tego
stanu. Tam nie dało się tworzyć. Czułam się stara, jakbym miała
sto lat, więc wróciliśmy na Wybrzeże i w końcu dostaliśmy
ofertę pracy tutaj.
- Nie macie dzieci?
Joy pociągnęła powoli długi łyk burbona.
- Dan nie chciał - to znaczy nie chciał mieć zobowiązań. On
lubi być biedny. Ja miałam swoją pracę, która zabiera dużo
czasu i całkowicie mi wystarcza. A ty ożeniłeś się?
- Dałem sobie szansę. Od wielu lat jestem po rozwodzie.
- Opowiedz mi o niej.
- Pracowała w reklamie, była kobietą sukcesu.
- Ale jak wyglądała?
- Była podobna do ciebie - Qwilleran pozwolił sobie spojrzeć
na Joy z czułością. - Dlaczego mówimy w czasie przeszłym.
Ona nadal żyje, choć nie jest ani zdrowa, ani szczęśliwa.
- A ty jesteś szczęśliwy, Jim?
- Mam lepsze i gorsze dni.
- Wyglądasz wspaniale! Należysz do tego typu mężczyzn,
którzy z wiekiem wyglądają coraz lepiej. A te wąsy są takie
romantyczne. Jim, nigdy cię nie zapomniałam, nawet przez
jeden dzień! - Ześlizgnęła się z ławy i usiadła na poręczy jego
fotela, przechylając się ku niemu. Jej długie włosy opadły,
tworząc wokół nich grubą kasztanową zasłonę. - Byłeś moim
pierwszym - wyszeptała blisko jego ust.
- I ty byłaś moją pierwszą - odparł miękko.
- Yow! - lekceważący głos dał się słyszeć z półki na książki i
zaraz potem jedna z nich runęła na podłogę. Koty wystrzeliły na
wszystkie strony i czar prysł.
Joy usiadła prosto i westchnęła głęboko.
- Wybacz mi ten głupi wybuch przy kolacji. Nie jestem taka,
naprawdę. Zaczynam siebie nienawidzić.
- Każdy traci czasem panowanie.
- Jim - powiedziała gwałtownie. - Zamierzam się rozwieść.
- Joy, nie powinnaś. To znaczy mam na myśli to, że musisz
wszystko dokładnie przemyśleć. Sama wiesz, jaka jesteś
impulsywna.
- Myślę o tym od dawna.
- Na czym polega problem między tobą a Danem? Czy może
nie chcesz o tym mówić?
Rozejrzała się po pokoju, jak gdyby szukając właściwych
słów.
- Nie wiem. To wszystko dlatego, że... cóż, ja jestem sobie, a
on sobie. Nie będę zanudzać cię szczegółami. To może
samolubne, ale wiem, że lepiej dałabym sobie radę bez niego.
On mnie pogrąża, Jim.
- Jest zazdrosny o twoją pracę? - Qwilleran pomyślał o
sześciuset-częściowej zastawie.
- Jestem tego pewna, mimo że nie staram się zbytnio. Dan
nigdy nie odniósł prawdziwego sukcesu. Miałam zawsze lepsze
recenzje i większą sprzedaż od niego, i to bez specjalnego
wysiłku. - Joy zawahała się. - Nikt o tym nie wie, ale mam
rewelacyjny pomysł na glazurę i trzymam to w tajemnicy, to
będzie prawdziwa sensacja, gwarantuję ci.
- Dlaczego trzymasz to w tajemnicy?
Zwiesiła smutno ramiona.
- Staram się grać dobrą żonę, nie wychodzę przed szereg.
Wiem, że to staroświeckie. Jedyny sposób, żebym mogła się
wyzwolić i żyć w zgodzie ze sobą jako artystka, to uwolnić się
od tego małżeństwa. Mówię ci, Jim, marnuję sobie życie!
Wiesz, ile mam lat. Potrzebuję komfortu. Jestem zmęczona
szyciem ubrań z resztek i jeżdżeniem zdezelowanym renault bez
ogrzewania... To znaczy ma ogrzewanie, ale ma też dużą dziurę
w podłodze...
- Lepiej poradź się prawnika - zasugerował Qwilleran.
- Dlaczego nie przedyskutujesz tego z Mausem?
- Zrobiłam to. Jego kancelaria nie zajmuje się rozwodami,
tylko sprawami bardzo poważnych korporacji, ale polecił mnie
innemu prawnikowi. Na razie jestem uziemiona. - Uśmiechnęła
się tym swoim patetycznym uśmiechem. - Nie mam pieniędzy.
- Wieczny problem - zgodził się Qwilleran.
- Miałam trochę odłożonych pieniędzy, zanim się pobraliśmy,
ale Dan jakoś je zainwestował. Sam wiesz, zawsze nudziły mnie
sprawy finansowe, więc nie dociekałam specjalnie, co z nimi
zrobił. Czy to nie jest głupie? Byłam zbyt zajęta lepieniem
garnków. To obsesja. Nie mogę żyć bez gliny. - Zamyśliła się
przez chwilę i dodała, zniżając głos: - Ale wiem, gdzie
mogłabym zorganizować trochę gotówki... za pomocą
niewinnego szantażu.
- Joy! - wybuchnął Qwilleran. - Mam nadzieję, że żartujesz.
- Będę dyskretna - powiedziała chłodno. - Na poddaszu
znalazłam pewne dokumenty, które zawstydziłyby kilka osób...
Jim, nie bądź taki przerażony. Nie ma w tym nic zdrożnego, po
prostu transakcja handlowa.
- Ani mi się waż! Możesz się wpakować w poważne kłopoty.
- Qwilleran skubał w zamyśleniu wąsy. - Jak, hmm... Ile
potrzebujesz?
- Prawdopodobnie na początek coś koło tysiąca. Och, Jim,
muszę się uwolnić od tej przytłaczającej sytuacji. Czasami
mam ochotę rzucić się w tę okropną rzekę!
Joy nadal siedziała na poręczy jego fotela, ale była teraz
wyprostowana i nieruchoma. Światło lampy padające na jej
twarz wydobyło zmarszczki wokół oczu i ust. Widok ukochanej
twarzy z młodzieńczych lat, na której czas odcisnął swoje
piętno, przepełnił Qwillerana smutkiem i czułością. Po chwili
milczenia zaproponował: - Mógłbym ci coś pożyczyć.
Joy była szczerze zdziwiona.
- Mógłbyś, naprawdę, Jim? Nie wiem, co powiedzieć.
Uratowałbyś mi życie! Oczywiście podpiszę pokwitowanie.
- Nie mam zbyt dużych oszczędności - powiedział.
- W ostatnich latach miałem różne przejścia, ale w styczniu
wygrałem nagrodę w konkursie „Fluxion" i mógłbym ci dać
około siedmiuset pięćdziesięciu dolarów.
- Och, Jim, jak mam ci dziękować? - Zsunęła się, żeby go
pocałować, potem podskoczyła, porwała Koko z jego niebieskiej
poduszki i zaczęła wirować po pokoju z zaskoczonym kotem w
objęciach.
Qwilleran podszedł do biurka i wypisał czek, automatycznie
sięgając po okulary, ale kierowany czystą próżnością cofnął
rękę.
Joy oparła się o jego ramię, żeby popatrzeć, a potem jeszcze
raz ucałowała go w skronie, podczas gdy Koko próbował
wyswobodzić się z jej entuzjastycznego uścisku.
- Dlaczego nie nalejesz sobie jeszcze jednego drinka, na
szczęście? - zaproponował Qwilleran, niezdarnie wypisując
czek i zakrywając cyfrę napisaną chwiejnym pismem.
Pożyczał pieniądze wbrew rozsądkowi, ale jednocześnie zdawał
sobie sprawę, że nie mógł postąpić inaczej.
Kiedy Joy wróciła do swojego mieszkania, Qwilleran odjął
kwotę czeku od swoich oszczędności i zaczął żałować, że kupił
nowy garnitur i starą wagę. Przyjrzał się pokwitowaniu, jakie
podpisała swoim chaotycznym pismem, które tak dobrze
pamiętał-same „u" i „w". „JwwwiwwJuuQwwww$750"- dało
się przeczytać. Pod spodem podpis „Jww Gwww". Zawsze
szkoda jej było czasu na postawienie laseczki od „t" i pętelki od
„h". Zabawna, kochana, wrażliwa, kaprys'na Joy, pomyślał
Qwilleran. Co szykuje dla nas przyszłość?
Koty zachowywały się mniej więcej poprawnie, co nie zawsze
się zdarzało, kiedy kobieta odwiedzała Qwilłerana w jego domu.
Koko pełnił rolę samozwańczej przyzwoitki i kierował się swym
własnym wyobrażeniem poprawnego społecznego współżycia.
- Dobry kotek - powiedział Qwilleran, który w nagłym
przypływie beztroskiej pobłażliwości dał kotom drugą kolację.
Otworzył puszkę homara, ostatnią ze świątecznej paczki, którą
podarowała im zamożna Mary Duckworth. Koko oszalał, biegał
naokoło pokoju, piszcząc falsetem przerywanym gardłowymi
pomrukami.
- Myślisz, że postąpiłem słusznie dziś wieczór? - zapytał go
Qwilleran. - Znalazłem się dokładnie w punkcie wyjścia, jestem
spłukany. - Był tak zajęty swoim zdziwieniem, że nie zauważył
nawet, że Koko nagle zamilkł.
Po uczcie koty poszły spać na dużym fotelu, a Qwilleran
spędził swoją pierwszą noc w nowym łóżku. Leżał na boku i
wyglądał przez okno studia. Miał rozległy widok na granatowe
niebo i wstążkę świateł na drugim brzegu rzeki. Przez wiele
godzin nie mógł zasnąć. Tym razem to nie przeszłość, a
przyszłość nie dawała mu spać.
Słyszał i rozpoznawał wszystkie odgłosy nowego otoczenia.
Szum River Road, samotny gwizd łodzi, dźwięk radia albo
stereo dochodzący gdzieś z budynku, czasem chrzęst opon na
ż
wirze podjazdu. Zgadywał, że to Maus wraca ze spotkania
smakoszy albo Max Sorrel skończył pracę w restauracji, a może
to Dan Graham podjeżdża swoim starym renault po wieczornym
rendez-vous. Szczęknęły drzwi garażu i już po chwili słychać
było odgłosy kroków stąpających po kaflowej podłodze
Wielkiego Holu. Gdzieś ktoś zamknął drzwi. Potem dobiegło go
dalekie grzmienie zbliżającej się burzy, czasem niebo rozbłysło
fioletem.
Qwilleran nie miał pojęcia, o której udało mu się zasnąć ani
jak długo spał, kiedy ze snu wyrwał go krzyk. Nie potrafił
zgadnąć, czy ktoś naprawdę krzyczał, czy też była to część jego
snu. Śnił intensywnie - jakiś głupi sen o górskiej wspinaczce.
Stanął właśnie triumfalnie na szczycie śnieżnobiałej góry
tłuczonych ziemniaków, spoglądając przez brązowe morze
pieczeniowego sosu. Ktoś chciał go ostrzec, to był krzyk, i
obudził się.
Podniósł głowę i nasłuchiwał uważnie. Cisza. Qwilleran
doszedł do wniosku, że krzyk był częścią efektów dźwiękowych
z jego snu. Zapalił nocną lampkę, żeby sprawdzić godzinę, i
właśnie wtedy zauważył koty. One także podniosły głowy i
nasłuchiwały. Nastawiły uszu. Ich głowy obracały się powoli,
jak gdyby kadrowały przestrzeń we wszystkich kierunkach.
Koty też coś słyszały. To nie był sen.
Qwilleran powiedział sobie, że przecież mógł to być pisk
opon na River Road albo zgrzyt drzwi garażu. Dźwięki
potężnieją przy przebudzeniu. Dokładnie w tym momencie
usłyszał skrzypnięcie zawiasów, a potem klekot silnika
samochodu. Wyskoczył z łóżka w sam raz, żeby zobaczyć jasny
kabriolet oddalający się sprzed budynku. Rzucił okiem na
zegarek. Była trzecia dwadzieścia pięć.
Koty położyły uszy, oparły brody na łapkach i ułożyły się do
snu. Qwilleran zamknął lufciki w dużych oknach studia
dokładnie w chwili, gdy pierwsze krople deszczu, podobne
ogromnym łzom, rozbiły się o szybę.
Rozdział piąty
Kiedy Qwilleran obudził się w środowy poranek w obcym
mieszkaniu, dopiero po kilku chwilach pozbierał myśli. Spojrzał
na niebo przez okno studia - rozległą panoramę błękitu przeciął
tylko jeden, wzlatujący wysoko w niebo gołąb. Wpatrywał się w
wysoki sufit, dwa piętra nad głową, zauważył duży fotel w
kratę, w końcu przypomniał sobie skórę białego niedźwiedzia.
Wydarzenia poprzedniego dnia zaczęły szybko przesuwać mu
się przed oczami: nowe mieszkanie w pracowni ceramicznej...
bliskość Joy po tylu latach rozłąki... jej kłopoty małżeńskie...
pożyczka siedmiuset pięćdziesięciu dolarów... i hałas, który
słyszał nocą. W świetle dnia wspomnienie było stanowczo mniej
niepokojące. Przeciągnął się i ziewnął, przeszkadzając Yum
Yum, która spała zwinięta pod jego pachą. Wtedy zadzwonił
dzwonek. Koko stał na biurku, jedną łapką na maszynie do
pisania.
- Już idę! - powiedział Qwilleran, gramoląc się z łóżka.
Włożył swój czerwony kraciasty szlafrok i poszedł do maleńkiej
kuchni, żeby otworzyć puszkę z jedzeniem dla kotów. - Wiem,
ż
e zamawiałyście rostbef Wellington - powiedział do Koko - ale
musicie się zadowolić łososiem, dwa dolary za puszkę. Bon
appettt!
Perspektywa śniadania wyzwoliła radosne przepychanki. Yum
Yum kopnęła Koko tylną łapką jak muł, a on ją popchnął. Koty
starły się i zaczęły okładać łapkami, aż Koko wreszcie
przesadził. Yum Yum odskoczyła i zaczęła go okrążać,
wywijając ogonem. Nagle rzuciła się i złapała go za gardło, ale
Koko zdołał założyć jej klina i tarzali się tak sczepieni razem.
Na sekretny znak oba koty w tym samym momencie przerwały
walkę i wylizały swoje wyimaginowane rany.
Kiedy Qwilleran ubrał się i zszedł na dół, kierował się
zapachem bekonu i kawy aż do samej kuchni. Przy dużym
okrągłym stole pan Maus jadł z powagą croissanty z marmoladą
i popijał je francuską czekoladą. Hixie czekała, aż pani Marron
zrobi jej francuskiego tosta.
Qwilleran nalał sobie soku pomarańczowego.
- Gdzie są wszyscy?
- Max nigdy nie wstaje na śniadanie - zrelacjonowała szybko
Hixie, wlewając do kawy łyżeczkę kwaśnej śmietany. - William
poszedł na poranne zajęcia. Rosemary je zawsze w swoim
pokoju owsiane kiełki. Charlotte przyszła wcześnie i zjadła
swoje „coś na ząb", wystarczająco duże, żeby zapchać konia, i
teraz wyszła do Czerwonego Krzyża zwijać bandaże, czy coś
tam. Ona to robi zawsze w środy rano.
- Panna Roop - wyjaśnił Maus w ten swój pedantyczny sposób
- hojnie poświęca czas... biurowej pracy w wolontariacie banku
krwi, za co należy się jej szacunek.
- Myślicie, że chce odkupić jakieś dawne grzechy? - zapytała
Hixie.
Adwokat odwrócił się do niej z dezaprobatą.
- Jesteś ze wszech miar okropną młodą osóbką. Co więcej,
uważam użycie kwaśnej śmietany do kawy za krańcowo...
anarchistyczny obyczaj.
- Marron, kotku, pospiesz się z tym tostem - powiedziała
Hixie. - Umieram z głodu.
- Czy Grahamowie schodzą na śniadanie? - zapytał Qwil-
leran.
- Nie pokazali się dziś rano - odrzekła Hixie, nakładając na
chrupiącego francuskiego rogalika tony agrestowego dżemu.
- Chciałabym mieć taką pracę jak oni, tak żebym była swoim
własnym szefem. Ustalałabym swoje własne godziny pracy.
- Moja droga młoda panno - Maus zwrócił się do niej ze
ś
miertelną powagą - Zbankrutowałabyś w ciągu sześciu
miesięcy. Jesteś całkowicie pozbawiona... samodyscypliny. -
Następnie zwrócił się do Qwillerana: - Ufam, że jest pan
wystarczająco usatysfakcjonowany apartamentem numer sześć?
Gdy mówił, Qwilleran zauważył po raz pierwszy niewielkie
odbarwienie wokół lewego oka adwokata.
- Wszystko w porządku - odpowiedział dziennikarz, po czym
dodał po ledwie zauważalnej pauzie: - ale w nocy słyszałem
jakiś dziwny hałas. Czy ktoś jeszcze słyszał krzyk, około
trzeciej trzydzieści nad ranem? Wydaje mi się, że krzyczała
kobieta.
Przy stole nie było odpowiedzi. Hixie otworzyła szeroko oczy
i potrząsnęła głową. Maus przeżuwał spokojnie dalej, z pewną
dozą skupienia, która zwykle towarzyszyła temu procesowi.
To było typowe dla ludzi jego profesji, nigdy nie pokazywać
po sobie zdziwienia, przypomniał sobie Qwilleran.
- To, co słyszałem, to mogły być też drzwi od garażu -
zasugerował.
Maus odezwał się:
- Pani Marron, proszę łaskawie poprosić Williama, żeby
naoliwił bramę do garażu, kiedy wróci.
- Przy okazji - powiedział dziennikarz, nalewając sobie
wyśmienitej kawy - chciałbym napisać tekst o pańskiej filozofii
kulinarnej, panie Maus, jeśli oczywiście się pan zgodzi. Czekał
cierpliwie na odpowiedź adwokata.
Po upływie pewnej chwili nadeszła odpowiedź, a
towarzyszyło jej wdzięczne skinienie głowy.
- W chwili obecnej... nie widzę żadnych przeciwwskazań.
- Może w takim razie zjadłby pan dzisiaj ze mną kolację w
„Toledo Tombs", na koszt „Daily Fluxion".
Na wspomnienie ekskluzywnej restauracji Maus wyraźnie się
rozpromienił.
- Z przyjemnością! Musimy koniecznie zamówić ich...
węgorze w zielonym sosie. Robią też wyśmienitą jagnięcinę
z estragonem i japońskimi grzybami. Musi mi pan pozwolić
zamówić.
Ustalili godzinę i miejsce spotkania, po czym Maus wyszedł
do biura, trzymając w ręku dyplomatkę.
Qwilleran zauważył, że pani Marron wypchała ją małymi
pudełkami, termosem i zimnymi karczochami. Wkrótce potem
wyszła Hbrie, zjadłszy wcześniej bekon i francuskiego tosta
posypanego posiekanymi orzechami pekan, pływającego
w roztopionym maśle i syropie klonowym. Qwilleran został
sam. Rozmyślał nad podbitym okiem gospodarza.
Pani Marron podeszła, żeby sprzątnąć ze stołu, i odezwała się:
- Powinien pan zjeść coś na wzmocnienie.
- Pani Marron, proszę na mnie spojrzeć, nie potrzebuję już
niczego na wzmocnienie.
Pani Marron ociągała się z odejściem od stołu, powoli
układając na tacy naczynia jedne na drugich i przekładając je z
kupki na kupkę.
- Panie Qwilleran - powiedziała - słyszałam coś ostatniej
nocy, i nie były to drzwi od garażu.
- O której godzinie to było?
- Gdzieś po trzeciej. Wiem tylko tyle. Mój pokój jest z tyłu
budynku. Nie śpię ostatnio zbyt dobrze, więc oglądam w łóżku
telewizję. Używam słuchawek, to nikomu nie przeszkadzam.
- Co dokładnie pani usłyszała?
- Myślałam, że to kocury walczą ze sobą w dokach, ale
niewykluczone, że to ktoś krzyczał.
- Mam nadzieję, że żadnemu z domowników nic się nie stało -
odparł Qwilleran. - Może lepiej sprawdzić, co z panią Whiting i
Grahamami?
- Myśli pan, że powinnam?
- Ze wszech miar tak, pani Marron. Wydaje mi się, że byłoby
to wskazane.
Zaczynam gadać jak Robert Maus, powiedział sobie Qwil-
leran, popijając czarną kawę i czekając na powrót gosposi.
- U pani Whiting wszystko w porządku, ćwiczy -
zrelacjonowała pani Marron po powrocie. - Ale nie udało mi się
dobić do Grahamów. Drzwi do pracowni są zamknięte. Pukałam
trzy, może cztery razy, ale nikt nie odpowiedział. Jeśli są na
górze, w swoim mieszkaniu, nie słyszą pukania.
- Nie ma pani kluczy do pracowni? - Spojrzał na wieszak z
kluczami na kuchennej ścianie.
Gosposia potrząsnęła głową.
- Tu są tylko klucze do mieszkań, żebym mogła sprzątać.
Czy
powinnam
sprawdzić
od
tyłu,
przez
schody
ewakuacyjne?
- Spróbujmy zadzwonić - zasugerował Qwilleran. - Zna pani
numer do Grahamów?
- Co mam im powiedzieć?
- Ja z nimi porozmawiam.
Pani Marron wykręciła numer na kuchennym telefonie i
podała słuchawkę Qwilleranowi. W telefonie odezwał się męski
głos.
- Pan Graham? Dzień dobry. Tu mówi Jim Qwilleran, pański
nowy sąsiad. Czy wszystko w porządku po pańskiej stronie
budynku? Zdawało nam się, że czujemy dym... To dobrze.
Sprawdzam na wszelki wypadek. A przy okazji, omija pana
wyśmienite śniadanie. Pani Marron przygotowuje francuskie
tosty... Nie skusi się pan? Szkoda. Chciałem porozmawiać o
funkcjonowaniu pracowni. „Fluxion" mógłby wydrukować
specjalny artykuł w nawiązaniu do pańskiej wystawy. Przyjdzie
pan? Świetnie! Czekam.
- Dym? - spytała pani Marron, kiedy Qwilleran odłożył na
miejsce słuchawkę. - Nie czułam żadnego dymu.
Kilka minut później do kuchni wszedł Dan Graham, chudszy i
bardziej jeszcze zaniedbany niż zwykle. Opadł bez wdzięku na
fotel i powiedział, że napije się kawy i zje rogalika, to wszystko.
- Mogę panu przygotować naleśniki kukurydziane, takie jak
pan lubi - zaproponowała pani Marron.
- Tylko rogalika.
- Albo kilka pszennych naleśników, to zajmie minutkę.
Garncarz spojrzał na nią spode łba, więc wróciła do zlewu
i zaczęła układać naczynia w zmywarce.
Qwilleran powstrzymał się od zapytania Grahama o żonę. W
zamian za to kusił go rozległymi możliwościami darmowej
reklamy, co rozgrzało Dana.
- Gazety powinny drukować więcej takich artykułów - po
wiedział - zamiast ciągle nas uziemiać. Nie krytykują nowych
modeli samochodów ani tych głupich ubrań, które projektują
w Paryżu. Dlaczego czepiają się artystów? Gazety zatrudniają
jakiegoś przygłupa na etacie krytyka i pozwalają mu
rozsiewać jego prywatne „ale" i odstraszać ludzi od wystaw.
Większości ludzi podobałaby się sztuka współczesna, gdyby
lokalne gazety nie powtarzały im w kółko, jak to z nią kiepsko.
Gazety powinny pokazywać ludziom, jak mogą docenić to, co
widzą.
- Porozmawiam z naszym redaktorem działu kulturalne
go - powiedział Qwilleran. - To nie moja działka i nie mogę
podejmować decyzji, ale jestem pewien, że Arch Riker
przyśle tu fotografa. Będzie pewnie chciał sfotografować pana i
pańską żonę, no i oczywiście waszą nową pracownię. Dobra
ludzka historia, zamieszczona w niedzielnym dodatku, może się
odbić szerokim echem. W dodatku w kolorze!
Dan zwiesił głowę i zapatrzył się w filiżankę z kawą.
- I tu jest haczyk - wyrzucił z siebie w końcu. - Wiem, że wy
tam w gazetach lubicie atrakcyjne babki i tym podobne, ale
będziecie musieli zadowolić się załamanym piegowatym
garncarzem - powiedział to z krzywym uśmiechem.
- Dlaczego, czy pani Graham nie lubi być fotografowana? Jest
bardzo atrakcyjna.
Dan rzucił spojrzenie w kierunku zlewu, gdzie pani Marron
obierała jabłka, i zniżył głos.
- Moja staruszka się zmyła.
- Co zrobiła? Zostawiła pana? - Qwilleran nie spodziewał się,
ż
e sprawy przybiorą tak szybki obrót, chociaż powinien był
wiedzieć, że Joy przystąpi od razu do działania.
- Tak. Zniknęła, zwinęła się, wyparowała, wyniosła się, jeśli
pan wie, co mam na myśli. I to nie pierwszy raz. - Na jego
twarzy znów pojawił się odważny jednostronny uśmiech i
Qwilleran zauważył, częściowo ze współczuciem, a częściowo z
odrazą, że w grymasie tym Dan nieświadomie naśladował
urzekającą manierę Joy. - Raz, kiedy mieszkaliśmy na Florydzie
- kontynuował garncarz - uciekła. śadnych wyjaśnień, żadnej
wiadomości, nic. Zostawiła mnie, kiedy byłem w dołku, ale
wróciła i wszystko się jakoś ułożyło. Kobiety nie wiedzą, czego
chcą... Więc będę siedział cicho jak mysz pod miotłą,
poczekam, aż sobie pohasa, dojdzie, co ją gryzie. Wróci, nie
martw się. Szkoda tylko, że musiała odejść tuż przed samą
wystawą, to wszystko.
Qwilleranowi rzadko brakowało słów, ale tym razem nie
wiedział, co powiedzieć. Było jasne, że wiedział więcej o
zamiarach Joy od jej męża.
- Kiedy się pan zorientował, że odeszła? - zapytał, starając się
okazać współczucie, choć bez zbytniego zaangażowania.
- Obudziłem się dziś rano i nie znalazłem ani śladu kobiety.
Mógłbym też dodać, że mieliśmy wczoraj małą sprzeczkę, ale
nie myślałem, że to coś poważnego. - Dan potarł z powagą
swoją nieogoloną szczękę, wyglądał na dotkniętego i
przygnębionego.
Qwilleran zauważył, że garncarzowi brakuje prawego kciuka
aż do pierwszego kłykcia, i przez moment nie był już tak pewny
swojej lojalności wobec Joy. Rana ręki to najgorsza rzecz, jaka
może przydarzyć się garncarzowi, czy to dlatego nie szło mu
najlepiej? Poza tym łatwo było mu utożsamić się z mężem
porzuconym przez ambitną żonę, miał za sobą to samo
upokarzające doświadczenie.
- Wzięła samochód? - zapytał Qwilleran.
- Nie, zostawiła go tutaj. Byłbym w kłopocie, gdyby odjechała
starym gruchotem. Nie jest wiele wart, ale jeżdżę nim tu i
ówdzie.
- No to jak udało jej się stąd wydostać w środku nocy?
Dan rozdziawił usta.
- Sądzę, że autobusem. Jeżdżą Rover Road tam i z powrotem
całą noc.
Albo, pomyślał Qwilleran, odjechała z właścicielem jasnego
kabrioletu o trzeciej trzydzieści nad ranem... Potem przemknęła
mu przez głowę inna przygnębiająca hipoteza. Czy to możliwe,
ż
eby jego siedemset pięćdziesiąt dolarów sfinansowało ucieczkę
Joy z innym mężczyzną? Nie! Nie chciał w to wierzyć. Jego
twarz zalewał na przemian strumień gorąca i zimna. Qwilleran
pocierał nerwowo czoło. Był wspólnikiem czy ofiarą, a może i
jednym, i drugim? Pod wpływem pierwszego impulsu chciał
zablokować realizację czeku. Jako dziennikarz i zawodowy
cynik podejrzewał, że został wystrychnięty na dudka, ale lepsza
część jego duszy kazała mu zaufać Joy. Jeśli ją kiedyś kochał, a
przyznawał się teraz do tego, to uczucie to nadal było żywe.
Znam Joy, powtarzał sobie. Bez względu na to, jak bardzo
była zdesperowana, nigdy by mi tego nie zrobiła. Potem
przypomniał sobie krzyk.
- Nie chciałbym cię niepokoić, Dan - powiedział spokojnym
głosem, który pokrył jego zmieszanie - ale czy jesteś pewien, że
odeszła dobrowolnie?
Dan, który dotąd wpatrywał się tępo w kawę, spojrzał na
niego ostro.
- Co masz na myśli?
- Chciałem... Wydaje mi się, że słyszałem krzyk kobiety
zeszłej nocy, a zaraz potem usłyszałem odjeżdżający samochód.
Garncarz wydał z siebie krótki, gorzki śmiech.
- Słyszałeś ten tumult? Szalona kobieta! Powiem ci, co się
wydarzyło. Kiedy wróciłem wczoraj do domu, było już późno.
Znasz tych gości ze śródmieścia - mniej lub bardziej artystyczne
typy. Graliśmy w pokera, wypiliśmy kilka piw. No więc było
raczej późno, a Joy siedziała i czekała na mnie. Wkurzona, jak
mi się zdaje. Siedziała przy kole, wyrabiała dzban. Kiedy
wszedłem, przeszyła mnie wzrokiem. I wiesz co? Pracowała
na kole z rozpuszczonymi po kolana włosami! Ostrzegałem ją,
ale ona jest taka zarozumiała, nigdy nie zwraca uwagi na to, co
mówię.
Dan rozmyślał o swojej sytuacji, gapiąc się w pustą filiżankę
po kawie, aż Qwilleran znów ją napełnił.
- No i... co się stało? - zapytał.
- Och, mieliśmy małą sprzeczkę o to i owo, a ona zaczęła
rzucać głową, jak zwykle, kiedy na mnie wsiądzie. I wtedy - a
niech to, gdyby tylko te cholerne włosy nie wkręciły się w koło.
Mogło ją oskalpować! Mogło skręcić jej kark, gdyby mnie tam
nie było i gdybym nie wyrwał kabla i nie zatrzymał maszyny.
Szalona kobieta!
- I mówi pan, że krzyczała?
- Pewnie obudziła cały dom. Mówię panu, miałem niezłego
stracha. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś się stało tej mojej
staruszce.
Złość na twarzy Qwillerana ustąpiła miejsca współczuciu,
choć wyrastało ono z jego własnych wątpliwości.
- Nie martwię się. Ona wróci - powiedział Dan. Odsunął
krzesło od stołu i wstał, przeciągając się i głaszcząc po brzuchu.
- Muszę się teraz zabrać do roboty. Muszę przygotowywać
wystawę. Zobaczy pan w gazecie, czy coś da się zrobić w mojej
sprawie, dobrze? - Sięgnął do kieszeni spodni, gdzie znalazł
portfel, z którego ostrożnie wyciągnął złożony wycinek.
Z kiepsko skrywaną dumą wręczył go Qwilleranowi.
- Tu ma pan napisane, co czołowy krytyk z Los Angeles sądzi
o mojej indywidualnej wystawie. Ten gość naprawdę zna się na
swojej działce. Nie żartuję.
Był to bardzo stary wycinek. Papier pożółkł i był poprze-
dzierany na zgięciach.
Kiedy Dan wyszedł, głaszcząc się po tylnej kieszeni spodni,
gdzie w portfelu spoczywał podniszczony wycinek prasowy,
Qwilleran zapytał gosposię:
- Kto w pobliżu jeździ jasnym kabrioletem?
- Pan Sorrel ma jasny samochód. Taki dziecięcy błękit -
dodała łamiącym się głosem.
- Widziała go pani dziś rano?
- Nie. Nigdy nie wstaje wcześnie. Codziennie pracuje do
późna.
- Myślę, że przespaceruję się teraz po okolicy - powiedział
Qwilleran. - Wezmę mojego kota na smycz, żeby się trochę
poruszał. I jeśli powie mi pani, gdzie znajdę puszkę z olejem, to
naprawię drzwi do garażu.
- Nie musi pan tego robić, panie Qwilleran, William
powinien. ..
- To żaden kłopot, pani Marron. Naoliwię zawiasy, a William
niech skosi trawnik, przydałoby się, żeby to zrobił.
- Jeśli pójdzie pan nad rzekę - powiedziała drżącym głosem -
proszę uważać na pomost, mogą być tam jakieś luźne deski.
Po powrocie do pokoju Qwilleran zastał koty ucinające sobie
poranną drzemkę na ławie. Ich ogony i łapki były splecione w
jeden futrzany kobierzec. Qwilleran podniósł śpiącego Koko,
którego ciało ważyło tyle co woreczek mąki, i przez jego
ziewającą głowę przełożył obróżkę od niebieskich skórzanych
szelek. Potem, używając nylonowej linki zamiast smyczy,
wyprowadził niechętnego kota za drzwi. Koko ziewał,
przeciągał się i zataczał jednocześnie.
Przed zejściem na dół okrążyli balkon. Qwilleran chciał
przeczytać imienne tabliczki na drzwiach. Obok apartamentu
numer sześć znajdował się pokój Rosemary Whiting, z którego
dochodziły dźwięki muzyki. Następny należał do Maksa Sor-
rela, którego gardłowe chrapanie słychać było mimo
zamkniętych drzwi. Po drugiej stronie galerii znajdowały się
tabliczki Hixie Rice, Charlotte Roop i Roberta Mausa. Dlaczego
tabliczki z nazwiskiem? - zaczął się zastanawiać, ale porzucił tę
kwestię, bo zbyt wiele innych spraw zaprzątało mu głowę.
Sprowadził Koko po schodach, przez śliskie brązowe kafle
Wielkiego Holu i dalej do bocznego podwórka Maus Haus. Dla
Koko, który całe swoje życie spędzał w mieszkaniach, widok
trawy należał do rzadkich atrakcji. Na mokrej od nocnego
deszczu murawie Koko próbował osobiście zbadać każde
ź
dźbło, porzucając jedne i ścinając zębami inne, z wybiórczością
zrozumiałą tylko dla przedstawicieli jego gatunku. Po każdym
kroku w wilgotnej murawie otrzepywał grymaśnie łapki.
Po wschodniej stronie budynku znajdowała się nowo
dobudowana wiata dla samochodów. Pod zadaszeniem stały
zaparkowane ciemnoniebieski kompakt i stare renault w kolorze
kurzu, które rzeczywiście miało dziurę w podłodze, jak
oszacował dziennikarz.
Z tego miejsca żwirowa ścieżka prowadziła nad rzekę, gdzie
na podupadłym pomoście stały dwie chwiejące się ławki. W
ś
wietle dnia woda, brązowa jak sos z pieczeni i cuchnąca czymś
niezdefiniowanym, uderzała leniwie o stare pale.
Koko nie wyrażał najmniejszego zainteresowania otoczeniem.
Nie chciał mieć nic wspólnego z rzeką. Odsunął się od molo i
czekał na mokrej trawie, aż ruszyli ścieżką z powrotem. Raz
tylko zatrzymał się, żeby powąchać przedmiot w jasnym
niebieskozielonym kolorze, który leżał na skraju ścieżki, i
Qwilleran podniósł go - mały glazurowany fragment ceramiki o
wielkości i kształcie żuka. Na odwrocie były wyżłobione
inicjały: J.G. Wsunął go do kieszeni, pociągnął za smycz i
poprowadził Koko z powrotem do domu.
Od tyłu nieszczęsny budynek przypominał groteskowego
ptaka z grzebieniem kominów, garażem i wiatą wyglądającą jak
dziwaczne skrzydła. Wyjścia ewakuacyjne i gzymsy robiły
wrażenie nastroszonych piór. Za oczy można było wziąć dwa
duże okna poddasza Grahamów. Kiedy Qwilleran przyjrzał się
im, zobaczył postać, która cofnęła się szybko do środka.
W garażu były trzy boksy. Qwilleran otworzył podnoszone
drzwi, tylko jedne skrzypiały i tylko jeden boks był zajęty. Stał
tam jasnoniebieski kabriolet. Przed zamknięciem drzwi przyjrzał
się dokładnie samochodowi, z zewnątrz i wewnątrz, podłodze,
tapicerce, desce rozdzielczej. Wszystko było bardzo czyste.
- Co ty na to, Koko? - wymamrotał. - Trochę za czyste.
Koko był zajęty wąchaniem plam oleju na betonowej
posadzce garażu.
Kiedy ta dwójka wróciła pod szóstkę, Koko pozwolił Yum
Yum umyć sobie twarz i uszy, a Qwilleran przemierzał pokój,
zastanawiając się, gdzie odeszła Joy, czy odeszła sama, kiedy,
jeśli w ogóle, skontaktuje się z nim i w końcu czy zobaczy
jeszcze swoje pieniądze. Tak długo nie miał pracy, zanim nie
zatrudnili go w „Daily Fluxion", że siedemset pięćdziesiąt
dolarów stanowiło dla niego niemałą fortunę.
Zastanawiał się, czy w Kiper & Fine zaczęto szyć już jego
garnitur, kusiło go, żeby tam zadzwonić i odwołać zamówienie.
Dzisiaj nie czuł już potrzeby posiadania nowego ubrania.
Zapowiadało się na krótką wiosnę. Na domiar złego zdał sobie
właśnie sprawę, że jest koszmarnie głodny.
Na biurku zapanował nagle niespodziewany harmider. Szelest
papierów, stukanie klawiszy maszyny, turlanie ołówków i
długopisów, a potem lekkie uderzenie nowych okularów do
czytania, które spadły na podłogę.
Qwilleran skoczył do biurka, ale Koko dał bez namysłu nura
na duży fotel. - Niedobry kot! - krzyknął. Na szczęście okulary
nie stłukły się, ocalone przez ciężkie oprawki. Ale Qwilleran
poczuł dreszcz u nasady wąsów, kiedy w maszynie do pisania
zobaczył kartkę papieru. Nałożył okulary i przyjrzał się jej z
bliska. Koko odkrył górny rząd klawiszy. Jedną łapkę postawił
na cyfrze trzy, a drugą na zerze.
Rozdział szósty
Zaraz po południu Qwilleran pospieszył do klubu prasowego i
dołączył do Archa Rikera przy dwuosobowym stoliku, gdzie
redaktor działu kulturalnego spędzał czas, popijając martini.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział Qwilleran.
- Musiałem pojechać z Koko do weterynarza.
- Co się stało?
- Wyprowadziłem go na podwórko w Maus Haus i najadł się
trawy. Kiedy wróciliśmy, zwymiotował, a ja myślałem, że zjadł
coś trującego.
- Wszystkie koty jedzą trawę, a potem wymiotują - powiedział
Riker. - W ten sposób pozbywają się kulek sierści.
- Teraz wiem. Powiedzieli mi w klinice dla zwierząt. Ale nie
miałem wyboru. Gorzej, że za cel obrał sobie moje nowe buty.
Oba buty!
- Powinieneś wyczesywać koty. Dzieci czeszą nasze koty
codziennie i nigdy nie mamy takich problemów.
- Dlaczego nikt mi nie mówi takich rzeczy? Zapłaciłem
piętnaście dolców za wizytę w klinice. - Qwilleran zapalił nabitą
tytoniem fajkę i dał znać kelnerce, że zamawia kawę.
- No dobra, co to za news, o którym wspomniałeś przez
telefon? - zapytał Riker.
Qwilleran wypuścił powoli dym z fajki i zwlekał z
odpowiedzią.
- Historia lubi się powtarzać. Joy znowu zniknęła.
- śartujesz!
- Nie żartuję.
- Ciągle te same sztuczki.
- Nie wiem, w co mam wierzyć - westchnął Qwilleran.
Opowiedział Rikerowi o wizycie Joy w jego apartamencie, jej
planach rozwodowych, ale nie o czeku na siedemset pięćdziesiąt
dolarów.
- Rosie miała właśnie do niej dzwonić i zaprosić ją na jakieś
babskie pogaduchy. Myślała, że to może coś pomóc -
powiedział Riker.
- Teraz jest już za późno.
- Co mówi na to jej mąż?
- Twierdzi, że już jej się to zdarzało i że zawsze wracała. Tyle
ż
e on nie wie tego co ja.
- A tak w ogóle, to jak on wygląda? Rosie prosiła mnie,
ż
ebym się wypytał. Wiesz, jakie są baby.
- Mówi i wygląda nieciekawie. Raczej nie w typie Joy.
Wysoki i chuderlawy. Matowe rude włosy i piegi. Mówi jak
pomylony. Wydaje mu się, że ma takie bogate słownictwo, ale
posługuje się patetycznymi kliszami, jego slang jest spóźniony o
jakieś trzydzieści lat. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to
zachowuje się jak facet, który rozpaczliwie chce być kimś, a
nigdy nikim nie będzie.
- Facet, który przegrywa dziewczynę, nigdy nie wyraża się
dobrze o zwycięzcy, jeśli mogę zauważyć - powiedział
zadowolony ze swojej bystrej obserwacji Riker.
- Joy sama to przyznała. Zdradziła mi, że nie odniósł
wielkiego sukcesu jako garncarz.
- Dlaczego dziewczyna z klasą, taka jak Joy, miałaby wybrać
kogoś takiego?
- Kto wie. Zawsze podobali jej się wysocy mężczyźni. Może
jest świetnym kochankiem. Może jego piegi ujęły jej
macierzyński instynkt. - Riker zamówił kolejne martini, a Qwil-
leran kontynuował: - Teraz, skoro się napiłeś, opowiem ci ciąg
dalszy. Pożyczyłem Joy trochę pieniędzy, tuż przed jej
zniknięciem.
Wydawca o mało nie udławił się oliwką.
- O nie! Ile dokładnie?
- Siedemset pięćdziesiąt.
- Siedemset pięćdziesiąt? Pieniądze z nagrody? Qwilleran
pokiwał potulnie głową.
- Co za naiwniak! W gotówce?
- Wypisałem czek.
- Zablokuj wypłatę, Qwill.
- Może ich potrzebować, i to bardzo, gdziekolwiek jest. Z
drugiej strony - powiedział niechętnie - mogła uciec z innym
facetem. Albo... mogło się jej coś stać.
- Co na przykład? Skąd przyszedł ci do głowy taki pomysł? -
Riker przyzwyczaił się już do przeczuć Qwillerana, były zawsze
w stu procentach prawdziwe - albo w stu procentach bez
pokrycia.
- Poprzedniej nocy słyszałem krzyk, kobiecy krzyk, i zaraz
potem z garażu wyjechał samochód. - Qwilleran nerwowo
ugniatał swoje wąsy.
Riker znał ten gest. Jego przyjaciel był na tropie kolejnej nie-
godziwości,
małej
albo
dużej,
prawdziwej
albo
wyimaginowanej. Młode lata spędzone na policyjnych
obchodach wykształciły w nim szósty zmysł, którym wyczuwał
zbrodnię. Co więcej, czego Riker nie wiedział i w co nigdy by
nie uwierzył, ta nadzwyczajna zdolność związana była z
sumiastymi wąsami Qwillerana. Jego przeczuciom towarzyszyło
dziwne mrowienie w górnej wardze, a kiedy mu się to
przytrafiało, nigdy się nie mylił.
- Masz jakieś podejrzenia? - zapytał Riker.
Qwilleran potrząsnął głową. Nic nie wspomniał o numerach
wystukanych na maszynie przez Koko, chociaż na samo
wspomnienie włosy jeżyły mu się na głowie.
-Wspomniałem Danowi o krzyku, który słyszałem, a on miał
już gotowe wyjaśnienie. Powiedział, że długie włosy Joy
wkręciły się w koło.
- Jakie koło?
- Koło garncarskie. Używają go do robienia naczyń. Dan
mówi, że krzyczała, a on przyszedł jej na ratunek. Nie wiem,
czy mu wierzyć.
- Myślę, że martwisz się bez powodu. Jest pewnie w drodze
do Chicago, do ciotki, jeśli staruszka jeszcze żyje.
- Wczoraj wieczorem przy kolacji Joy rzucała się na
wszystkich, coś wisiało w powietrzu.
- Kto jeszcze mieszka w tym dziwacznym domostwie?
- Robert Maus, prawnik, właściciel budynku. Nie potrafi
powiedzieć zdania na jakikolwiek temat, nawet o pogodzie,
bez wcześniejszego rozważenia za i przeciw, wszystkich
prawnych implikacji i ewentualnych ulg podatkowych. Bardzo
dystyngowany dżentelmen. Ale, ciekawa sprawa, dzisiaj rano
retuszował podbite oko... Potem Max Sorrel, właściciel
restauracji „Gol-den Lamb Chop". Wszyscy wiedzą, że straszny
z niego kobieciarz i że lubi ostrą grę. To jego samochód
wyjechał z garażu krótko po tym, jak usłyszałem krzyk.
- Ale nie jesteś pewien, że on był w środku - powiedział
Riker. - To Joy mogła prowadzić.
- Jeśli to ona prowadziła, to później poklepała samochód po
zadzie i kazała mu wracać do domu, dziś rano był z powrotem w
garażu. Dan twierdzi, że pojechała autobusem z River Road.
Jeśli tak, to wybrała świetną porę, lało jak z cebra.
- Kto jeszcze tam mieszka?
- Trzy kobiety i chłopak na posyłki, hałaśliwy, ale
sympatyczny. No i gosposia. - Qwilleran oparł się łokciami o
stół i zaczął gładzić wąsy. Przypomniał sobie wzmiankę Joy o
planie „dyskretnego" wymuszenia i postanowił nic o tym nie
wspominać Archowi.
- Dajesz się ponieść wyobraźni, Qwill - odezwał się Riker.
- Joy nic się nie stało. Poczekaj, a zobaczysz.
- Chciałbym w to wierzyć.
- Tak czy inaczej muszę coś zjeść i trzeba wracać do biura. O
drugiej przychodzi handlowiec z agencji prasowej z jakimiś
zabawnymi komiksami. - Wezwał kelnerkę.
- Jedna zupa fasolowa, klopsy i makaron, sałatka z
roauefortem i proszę podać masło do tego stolika.
- A ty co zjesz, Patyczaku? - spytała kelnerka Qwillerana.
- Jeszcze raz twarożek?
- Umieram z głodu, wcale mi nie do śmiechu.
- Zamawiasz cheeseburgera z frytkami? Makaron z serem?
Szynkę i słodycze?
- Nie, proszę jajko po wiedeńsku - zdecydował z mocnym
postanowieniem. -1 cały zapas selera, jaki macie w kuchni.
Więcej kalorii spalę, żując to zielsko, niż przyswoję z całej tej
strawy.
- Gdzie jesz dzisiaj wieczorem? - zapytał Riker.
- Zaprosiłem Roberta Mausa na kolację do „Toledo Tombs"
i z mojej strony będzie to heroiczna próba siły woli.
Słyszałem, że mają tam najlepsze jedzenie w mieście.
Po południu Qwilleran wybrał się do księgarni, żeby kupić
książkę o francuskiej kuchni. Wybrał też jedną o ceramice, choć
nie wiedział specjalnie po co. W monopolowym nabył butelkę
cherry i burbona, na wszelki wypadek, gdyby musiał
przyjmować jakichś gości. Kupił szczotkę w sklepie dla
zwierząt. Na koniec wszedł do supermarketu, żeby kupić
jedzenie dla kotów. Dręczony niezaspokojonym apetytem i
dziurą w domowym budżecie, był w bardzo kiepskim nastroju.
To rozpuszczone łobuzy, powtarzał sobie. Homar - łosoś -
kurczak bez kości! Inne koty jedzą kocie jedzenie i najwyższa
pora, żeby spojrzeć prawdzie w oczy.
Kupił puszkę Kitty Delight (na wyprzedaży), kilka Pussy Pate
(dwa w cenie jednego) i duże pudełko Fishy Fritters (z trzema
gratisami).
Kiedy przyjechał do domu, Koko i Yum Yum siedziały na
parapecie jak dwa zbite tobołki, a ich zachowanie wskazywało
na to, że wyczuły powagę sytuacji. Zamiast treli i mruczenia na
powitanie siedziały nieruchomo i patrzyły przez Qwillerana,
jakby był niewidzialny.
- Podano pierwsze danie! - oznajmił po rozsmarowaniu
wartego dziesięć centów Pussy Pate na talerzu i postawieniu
go na podłodze.
ś
aden z kotów nie poruszył nawet wąsem.
- Spróbujcie go, etykieta głosi, że jest przepyszny.
Wydawało się, że są całkiem głuche. Nie drgnęły im nawet
uszy. Qwilleran podniósł Koko i upuścił go na podłogę przed
talerzem Pate. Koko stał tam z rozjechanymi łapkami, zastygły
w pozycji, w jakiej wylądował, przeszywając wzrokiem
obrzydliwie wyglądającą purpurową maź, która znajdowała się
na talerzu. Potem wzdrygnął się wyniośle i odszedł.
Później tego wieczora Qwilleran zrelacjonował zajście Mau-
sowi.
- Jestem przekonany, że te koty potrafią czytać ceny -
powiedział - ale zjedzą wszystko, jeśli dostatecznie zgłodnieją.
Maus zastanawiał się przez kilka sekund.
- Sos bearnaise mógłby uczynić go bardziej zjadliwym - za
sugerował. - Albo szczypta świeżo startego romano.
Dwaj mężczyźni spotkali się w lobby jednego z budynków w
ś
ródmieściu. Winda, która zjeżdżała w niezbadane głębie pod
powierzchnią, wysadziła ich w piwnicy. Podziemna restauracja
składała się z serii przestronnych pomieszczeń, wąskich i
długich, o kamiennych sklepieniach, czarnych i ponurych.
Przedtem był to kanał ściekowy, zanim miasto nie zbudowało
nowej oczyszczalni.
Prawnika przywitano z szacunkiem i dwaj mężczyźni zostali
zaprowadzeni do stolika, nakrytego nieskazitelnie białym
obrusem. Siedem kieliszków na wino i czternaście sztuk
płaskich sztućców lśniło przy każdym talerzu. Dwóch kelnerów
rozścieliło na kolanach gości serwety, nasączone lekko wodą
pomarańczową. Starszy kelner zaprezentował menu oprawne w
złoconą florencką skórę i trzech asystentów, którym
przydzielono obowiązek napełniania szklanek z wodą.
Maus władczym gestem machnął chlorowanym płynem.
- Pijemy tylko wodę butelkowaną - oświadczył - i chcemy
rozmawiać z piwniczym.
Przyszedł kelner odpowiedzialny za wino. U jego pasa
zwisały na łańcuchach klucze, a z postaci biła jakaś
pompatyczna powaga. Maus wybrał szampana. Potem dwaj
goście zaczęli studiować menu, które było tylko trochę cieńsze
od niedzielnego wydania „Fluxion". Znaleźć w nim można było
wszystko: od aquavitu, skandynawskiej wódki kminkowej, do
zabaglione, od avocado supremę remoulade do zucchini saute
avec hollan-daise.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko, pozwolę sobie przy okazji
na osobistą uwagę - powiedział ze smutkiem prawnik.
- Nieżyjąca pani Maus zamawiała niezmiennie siekaną
polędwicę wołową, kiedy tu razem jadaliśmy.
Qwilleran nie zdawał sobie sprawy, że Maus jest wdowcem.
- Czy pańska żona nie podzielała pana zamiłowania do
haute cuisinei
Po kilku wystudiowanych oddechach Maus odpowiedział:
- Nie żebym mógł z czystym sumieniem i pełną świadomością
zaprzeczyć. Raz użyła mojej najlepszej patelni na omlety do
smażenia wątróbki z cebulą.
Qwilleran cmoknął ze współczuciem.
- Proponuję, żebyśmy zaczęli, jeśli pan na to przystanie, panie
Qwilleran, od „zupy z francuskim odciskiem", jak ją
nazywaliśmy w naszym domu. Pani Maus była z zawodu
pedikiurzystką i miała ten niefortunny zwyczaj, że mówiła o
swojej pracy przy stole.
Podano zupę cebulową w koszulce z topionego sera i Qwil-
leran dzielnie ograniczył się do trzech łyżek.
- Jak to się stało, że kupił pan garncarnię? - dopytywał się.
Maus ostrożnie układał odpowiedź.
- Odziedziczyłem ją - powiedział przeciągle. - Mojej żonie
budynek zapisał wuj, Hugh Penniman, mecenas sztuki, a w
szczególności kolekcjoner ceramiki. Jego zamysłem było
uczynienie z tego domu centrum sztuki. Za cenę ogromnych
nakładów finansowych, które przekraczały możliwości nawet
takiego filantropa, jakim był świętej pamięci pan Penniman,
centrum sztuki funkcjonowało aż do jego śmierci... po której
budynek przeszedł na własność dwóch synów, którzy następnie
zrzekli się spadku, widząc w nim kosztowny, a niepraktyczny
ciężar, zważywszy na warunki nałożone na spadkobiercę przez
testament... I tak oto przeszedł on na rzecz mojej żony, a
następnie na mnie.
- Jakie były zapisy w testamencie?
- Stary dżentelmen zastrzegł sobie, że budynek ma nadal
służyć sztuce, co było - aproviso, w opinii kuzynów mojej
ż
ony, i nie bez pewnej racji - jednoznaczne z ekonomicznym
szaleństwem. Jak pan wie, artyści to w dużej mierze
niewypłacalni dłużnicy. Tak czy inaczej, wynalazłem...
nieprzeciętny
wybieg,
ażeby
wynajmować
apartamenty
koneserom kulinariów, jako że gastronomia jest uważana przez
znawców i praktyków za sztukę. Jednocześnie zdecydowałem
się
reaktywować
pracownię
ceramiczną,
która
-
jak
wnioskowałem - okaże się ciężarem finansowym o korzystnych
konsekwencjach podatkowych, jeśli pan za mną nadąża.
Tę deklamację faktów przerwało podanie węgorzy w
zielonym sosie.
- Słyszałem plotki o utonięciu związanym z pracownią -
zauważył Qwilleran. - Kiedy to się stało?
Prawnik nabrał powoli powietrza i z lekkim poirytowaniem
odpowiedział:
- Ten nieszczęśliwy wypadek należy, mogę pana zapewnić, do
dawnych czasów. Niestety pańska gazeta, dla której publikacji
ż
ywię jedynie umiarkowany zachwyt, proszę wybaczyć mi tę
szczerość, pańska gazeta raz po raz odgrzewa ten epizod i
umieszcza na swoich łamach niesmaczne nagłówki dla, jak
można przypuszczać, ekscytacji czytelników o mniej niż
przeciętnej inteligencji. Teraz, jako że budynek znalazł się pod
moją egidą, należy wierzyć, że kwestia ta nie będzie więcej
przedmiotem rozgłosu. Jeśli w pana mocy jest ukrócenie tego
procederu, będę panu winien... wdzięczność.
- Przy okazji - wtrącił Qwilleran. - Wydaje mi się, że nie
powinien pan zamykać drzwi ewakuacyjnych między garncar-
nią a apartamentami. Straż pożarna nie pochwaliłaby tego.
- Drzwi pożarowe, w moim przekonaniu, nigdy nie pozostają
zamknięte.
- Były zamknięte dzisiaj rano, od środka.
Maus, skupiony na delektowaniu się kęsem węgorza, nie
odpowiedział.
- Czy Graham jest uważany za dobrego garncarza? - spytał
Qwilleran.
- O ile mi wiadomo, jest wspaniałym technikiem. Ma rozległą
wiedzę o materiałach, narzędziach i działaniu garncami. Zdaje
się, że kreatywny talent w lwiej części leży w tej rodzinie po
kądzieli.
- Mógł pan nie słyszeć jeszcze wieści - powiedział Qwil-leran
- ale pani Graham opuściła męża. Spodziewam się, że radziła się
pana co do prawnych aspektów tej decyzji. Zniknęła wczoraj,
we wczesnych godzinach rannych.
Maus nadal przeżuwał w zamyśleniu, odezwał się dopiero po
chwili:
- To niefortunne zdarzenie, by nie powiedzieć więcej.
Qwilleran próbował doszukać się na twarzy prawnika jakiejś
reakcji, ale zobaczył tylko niewzruszone oblicze i zatroskane
oczy, z których jedno otoczone było purpurowym sińcem.
Wybitnego degustatora pochłonęło zachwalanie zielonego
sosu.
- Pietruszkę, mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć,
dodano odrobinę za wcześnie, ale musi pan wiedzieć, że kwestia
ziół
wzbudza
niemałe
kontrowersje.
Na
posiedzeniu
Stowarzyszenia Zasłużonych Gastronomów cieszyliśmy się
inspirującym sympozjum na temat oregano. Dyskusja okazała
się dość... burzliwa.
- Czy to wtedy przyprawiono panu to limo? - zapytał
Qwilleran.
Prawnik dotknął czule lewego oka.
- W ferworze dyskusji, z przykrością stwierdzam, jeden
z naszych członków - jegomość nader zapalczywy - machnął
pięścią w moją stronę w... nieodpowiednim momencie.
W aurze podniecenia siedmiu członków personelu zaczęło
serwowanie głównego dania i białego wina. Maus spróbował
wina i odesłał je. Narzekał na dym cygara z sąsiedniego stolika i
wychwycił soupcon za dużo estragonu w sosie.
Qwilleran obserwował z rosnącym głodem cielęcinę z
grzybami w delikatnym sosie. Był jednak zdecydowany
wytrwać w narzuconym reżimie: trzy kęsy i basta. Po
pierwszym kęsie spytał Mausa:
- Czy myśli pan, że Max Sorrel byłby odpowiednią postacią
do mojej kolumny?
Prawnik mądrze pokiwał głową, wyrażając swoją aprobatę.
- Jego restauracja doświadcza obecnie pewnego rodzaju - jak
by to ująć - trudności i niewątpliwie jest prawdą, że jakiś
rodzaj...przychylnego komentarza prasowego spotkałby się z
uznaniem.
Mniemam, że nie jest zalecane, aby nadawać rozgłos
komplikacjom, ale jestem pewien, że pan Sorrel chętnie
przedyskutuje to z panem, jeśli tylko takie jest pańskie
pragnienie.
- A co pan myśli o Charlotte Roop?
Maus odłożył widelec i nóż, którymi manipulował na
europejską modłę.
- Ach, to prawdziwy klejnot! Niech pan się nie da zwieść
tej staropanieńskiej trzpiotowatości, to tylko pozory. Panna
Roop jest kobietą sukcesu. Ma niesłychane umiejętności kie
rownicze, a jej uczciwość jest najwyższej próby. Jeżeli cierpi
na pewne wady charakteru, to uważam za konieczne
przemilczeć je.
Qwilleran wziął drugi kęs.
- Rosemary Whiting sprawia wrażenie osoby bardzo miłej.
Idealna dama.
- Kanadyjka - powiedział Maus. Kiedy spróbował cielęciny,
jego twarz wyrażała stan bliski ekstazy, pogodził się już chyba z
nadmiarem estragonu.
- Jaki jest jej związek ze sztuką kulinarną?
- Pani Whiting, mówię to z bólem, jest dostawcą zdrowej
ż
ywności. Musiał pan słyszeć panegiryki, jakie wygłasza na
cześć soi i ziaren słonecznika.
- A Hixie Rice, jak rozumiem, pisze o jedzeniu.
Maus podniósł ręce w dystyngowanym geście rezygnacji.
- Ta młoda panna pisuje urocze menu dla trzeciorzędnych
restauracji: „Specjalność dnia - wyborne ragout łączące w
sobie delikatne rarytasy: soczystą jagnięcinę i słodkie ogrodowe
marchewki, nieskazitelne kostki specjalnie wyselekcjonowanych
ziemniaków z Michigan i perlistego groszku - wszystko w
smakowitym sosie, którego aromat przywodzi na myśl
egzotyczny Daleki Wschód". Ten wylew barokowej prozy
wskazuje, jak jest pan pewnie świadom, wczorajsze resztki
utopione w puszkowanym sosie... doprawione odpowiednią
ilością curry, aby zatuszować zjełczały zapach.
Qwilleran sięgnął po trzeci kęs.
- Także William to interesująca postać.
- Nie należy do osób małomównych, niestety, i przechwala się
nieużytecznymi umiejętnościami, ale jest sympatyczny, a i to, że
gra w brydża, to pewna zaleta.
Starszy kelner i reszta obsługi obserwowali z rosnącym
przerażeniem opieszałość, z jaką Qwilleran spożywał posiłek, w
tej chwili zaś w grupce kelnerów zawrzało, a od strony zaplecza
nadszedł jak burza sam szef kuchni.
Podszedł wprost do Qwillerana i tonem nieznającym
sprzeciwu zakrzyknął:
- Ty nie lubić mojego jedzenia!
- Prawdziwy smakosz nigdy nie je do syta - odpowiedział
spokojnie dziennikarz. - Jedzenie jest wyśmienite, proszę być
spokojnym. Chciałbym zabrać resztę tej cielęciny do domu dla
kotów.
- Gatti! Santa Maria! Więc teraz gotuję dla gattil - Szef kuchni
wyrzucił w górę ręce i wycofał się do kuchni.
Po duszonym fenkule w kremie migdałowym, sałatce z
nasionami nasturcji, kasztanowym puree na bezach i małym
espresso Qwilleran sięgnął do kieszeni po fajkę i wyciągnął
przed siebie turkusowego chrabąszcza, którego Koko znalazł
nad rzeką.
- Widział to pan kiedyś?
Maus pokiwał głową.
- Pani Graham była tak uprzejma, że podarowała każdemu
z nas skarabeusza jako talizman na szczęście. Mój przepadł
niestety. To omen, który, rzekłbym, niczego dobrego nie wróży.
Qwilleran zapłacił rachunek, wdzięczny, że „Fluxion"
pokrywa koszty. Za sam napiwek mógłby żyć cały tydzień.
Cieszył się, że może już iść do domu. Podczas kolacji, kiedy
Maus rozwijał swoją kulinarną doktrynę, nie robił żadnych
notatek.
Qwilleran wiedział, że osobnicy ostrożni, jak Maus, mówią
swobodniej, jeśli się ich nie nagrywa. Jednak zgromadził
mnóstwo informacji do tekstu o Mausie i teraz musiał
koniecznie wybrać z zakamarków pamięci wszystkie pikantne
cytaty i przelać je na papier, zanim wyblakną. Jak tylko kelner
przyniósł resztę wołowiny dla kotów, zawiniętą w lnianą
serwetkę,
dwaj
mężczyźni
opuścili
restaurację,
Maus
promieniujący ukontentowaniem degustatora, Qwilleran głodny
i przepełniony współczuciem dla samego siebie.
Kiedy dotarli do Maus Haus, prawnik zaniósł swoją
dyplomatkę do kuchni, a Qwilleran wdrapał się głównymi
schodami na górę, ale zamiast skręcić w lewo, skręcił w prawo.
Nagły impuls zaprowadził go pod drzwi Hixie. Właśnie gdy
podnosił rękę, żeby zapukać, usłyszał głos dochodzący z pokoju
i zawahał się. Przez grube dębowe drzwi słyszał tylko burczenie
męskiego głosu i nie mógł rozróżnić słów, ale modulacja głosu
wskazywała na to, że mężczyzna nakłaniał do czegoś i łagodnie
czegoś dowodził. Z początku brzmiało to jak rozmowa z
telewizora, ale zaraz Qwilleran rozpoznał drugi głos dialogu.
Hixie mówiła:
- Nie! To już koniec!... Dziękuję bardzo, ale nie! Nie,
dziękuję! - Wysoki ton jej głosu sprawił, że można było
zrozumieć słowa.
Mężczyzna odpowiedział coś przymilnie.
- To nic nie zmienia. Znasz moje zasady. - Zniżyła głos,
odpowiadając na pytanie: -Oczywiście, że tak, ale nie powi
nieneś był tutaj przychodzić. Ustaliliśmy, że nigdy tu nie
przyjdziesz. .. W porządku, jeden drink, a potem musisz iść.
Qwilleran zapukał.
Zapadła nagła cisza i dopiero po długim oczekiwaniu dał się
słyszeć zbliżający się do drzwi stukot szpilek Hbrie.
- Kto tam? - otworzyła ostrożnie drzwi. - A, to ty! -
powiedziała z nerwowym uśmiechem. - Rozmawiałam przez
telefon, przepraszam, że kazałam ci czekać. - Nie zaprosiła go
do środka.
- Zastanawiałem się tylko, czy nie miałabyś ochoty pójść ze
mną na degustację serów jutro po południu. To przyjęcie
prasowe.
- Z przyjemnością. Gdzie się spotkamy?
- Co powiesz na hol hotelu Stilon?
- Świetnie, znasz mnie. Uwielbiam jeść.
- Będą też drinki.
- Pić też lubię - zatrzepotała swoimi długimi sztucznymi
rzęsami.
Qwilleran starał się zobaczyć coś przez ramię Hixie, ale drzwi
były tylko częściowo otwarte, a w pokoju było ciemno.
Zobaczył jedynie, że coś wewnątrz zatrzepotało - to ptaszek
skakał po klatce.
- Do zobaczenia jutro - pożegnał się.
Qwilleran wolał umawiać się z kobietami o szczuplejszej
sylwetce i bardziej gustownych strojach, ale tym razem chciał
zadawać pytania, a był pewien, że Hixie chętnie wypapla to i
owo. Kiedy okrążał galerię do szóstki, był zdecydowany
nasłuchiwać uważnie odgłosów dochodzących z drugiej strony
holu. Kto, po „tylko jednym drinku", wyślizgnie się z pokoju
Hixie i gdzie się uda? Dlaczego jestem takim hałaśliwym
draniem? Jednak kiedy tylko otworzył drzwi do własnego
mieszkania i wszedł do środka, zapomniał o ciekawości.
Wnętrze było pogrążone w kompletnym chaosie.
Wszystkie obrazki na ścianach nad regałami były poprze-
krzywiane. Wiele książek leżało porozrzucanych na podłodze z
rozłożonymi okładkami i podartymi stronami. Kosz na śmieci
był wywrócony do góry nogami, a jego zawartość zasnuwała
kafelkową podłogę kuchni. Poduszki zostały zrzucone na
podłogę, a z biurka ktoś zmiótł wszystko z wyjątkiem maszyny
do pisania. Włamanie? Wandalizm? Qwilleran rozejrzał się
dokładnie, zanim uczynił następny krok do pokoju. Jego stopa
stanęła na jakimś małym kruchym przedmiocie, który trzasnął i
rozpadł się w pył. Szybko odstawił nogę na bok. Trzask! Na
podłodze rozsypane były dziesiątki małych brązowych kulek i
brakowało skóry niedźwiedzia... Nie, leżała zrolowana pod
stołem.
- Czorty jedne! - ryknął Qwilleran. Te małe brązowe ku
leczki to były Fishy Fritters! Otwarte pudełko leżało puste na
kuchennej podłodze, a obok stały talerze z nietkniętym Pus-
sy Pate, który wysechł na wywołującą mdłości skorupę. Teraz
wszystko okazało się jasne: dewastacja była pokazowym
protestem w wykonaniu dwóch wojowniczych syjamczyków.
Sami winowajcy spali na ławie. Yum Yum zwinięta w kłębek,
a Koko rozciągnięty w pozie kompletnego wyczerpania. Mimo
to kiedy Qwilleran rozwinął lnianą serwetkę, nozdrza kotów
zaczęły się poruszać, a uszy stanęły na baczność i dwaj
zatwardziali grzesznicy zameldowali się w kuchni, roszcząc
sobie prawa do eskalopek de veau sautees a 1'estragon.
- Tylko kompletny frajer zafundowałby wam ucztę po ta
kim pokazie - powiedział im Qwilleran.
Po tym, jak poprawił obrazki, wymiótł Fishy Fritters ze
wszystkich kątów pokoju, Qwilleran włożył kapcie, zapalił fajkę
i usiadł do maszyny do pisania, aby wynotować swoje impresje
dotyczące
„Toledo
Tombs"
i
dziwactwa
Zasłużonego
Gastronoma.
Nie bez satysfakcji spojrzał na kartkę papieru, którą
regularnie zostawiał w maszynie. Zobaczył na niej jedno słowo,
napisane bez błędów. Poprawił na nosie okulary i przyjrzał się z
bliska. Tym razem małymi literami wypisane było pojedyncze
słowo: „dog"!
Zdumiony Qwilleran odwrócił się i spojrzał na kota, który
pracowicie lizał swoją łapkę i mył pyszczek.
- Koko! - powiedział. - Tego już za wiele.
Rozdział siódmy
W środę wieczorem Qwilleran miał nastawić budzik, ale
zapomniał i w czwartek rano zamiast dzwonka obudził go
zgrzytający hałas przy oknie. Koko i Yum Yum siedziały na
parapecie, szczebiocąc jak wiewiórki do gołębi, które po drugiej
stronie szyby, na zewnętrznym parapecie, miały czelność
pysznić się w odległości kilku centymetrów od dwóch
drgających czarnych nosów,
Qwilleran obudził się z poczuciem straty. Czy to oznaczało,
ż
e Joy zniknęła na dobre? A może to czysty przypadek, że Koko
wystukał na maszynie „30", stary symbol dziennikarski,
używany na określenie końca historii?
Nagle przypomniał sobie ostatnią wiadomość zostawioną w
maszynie do pisania. Przypadek czy nie, to było genialne!
- D-O-G - powiedział na głos i wysunął się z łóżka z pilnym
pytaniem w głowie.
Miał zamiar zapytać o to Roberta Mausa przy śniadaniu, ale
minął się z nim. Zapytał panią Marron - nie potrafiła pomóc.
Zapytał Hixie, kiedy stawiła się po szynkę, jajka i wiejskie
frytki z cynamonowym tostem, ale ta nie miała najmniejszego
pojęcia. Dan Graham nie pojawił się na śniadaniu, a kiedy
Qwilleran zadzwonił później do pracowni, nikt nie odebrał. W
końcu zadzwonił do biura Roberta Mausa.
- Przykro mi to mówić, ale... umknęło mi to z pamięci -
powiedział prawnik.
- Niech mi pan pozwoli sprawdzić w mojej kopii umowy.
Qwilleran wymamrotał jakąś wymówkę, że pisze coś i że ta
informacja koniecznie jest mu potrzebna w tej chwili.
- Nie - zapewnił Maus po tym, jak sprawdził w aktach. -
Nie widzę żadnej wzmianki o drugim imieniu ani o
podobnym inicjale.
Qwilleran zadzwonił do biura Archa Rikera i opowiedział mu
o trzyliterowym słowie w maszynie do pisania. Powiedział:
- Jestem pewien, że Dan Graham jest typem, który ma drugie
imię, coś w stylu Otho albo Odgebert, i myślałem, że Koko chce
mi coś przez to powiedzieć. Już dawniej podsuwał mi
rozwiązania, które okazywały się genialne.
- Cieszę się, że uczy się literować - powiedział Riker. - Jak tak
dalej pójdzie, to za sześć miesięcy będzie mógł przejąć twoją
kolumnę. Jak udała się wczorajsza kolacja?
- Dobrze. Ale nie dowiedziałem się zbyt wiele. Maus
poczęstował mnie mało wiarygodną historią o tym, jak to
nabawił się sińca.
- Będziesz w śródmieściu na lunch?
- Nie, wolę zostać w domu i napisać mój artykuł o „Toledo
Tombs". To miejsce pełne jest sprzeczności. Człowiek nie wie,
czy wychwalać je pod niebiosa, czy wyśmiać i obsmarować.
- Tylko bez obrażania właścicieli restauracji - ostrzegł go
Arch - bo będę miał na karku dział marketingu. Coś nowego w
sprawie Joy?
- Nie, nic.
Qwilleran miał jeszcze inny powód, żeby zostać w domu:
chciał być blisko telefonu, na wypadek gdyby zadzwoniła.
Wiedział, że upłynęło zbyt mało czasu, żeby oczekiwać jakiejś
wiadomości pocztowej, nie minęło więcej niż dwadzieścia
cztery godziny, odkąd zniknęła. Mimo to ruszył na dół, kiedy o
jedenastej przyszedł listonosz, i był rozczarowany, że nie
znalazł nic w swojej skrzynce w foyer. Potem wytłumaczył
sobie, że Joy zaadresowałaby przesyłkę na jego biuro, nie była
przecież taka głupia. Jej charakter pisma zbyt łatwo rozpoznano
by w Maus Haus. Zastanawiał się, czy poczta poradzi sobie z
dostarczeniem przesyłki zaadresowanej „Juu Qwwww" na adres
„Duuy Fwxwu". Następną godzinę spędził przy maszynie,
próbując zdobyć się na obiektywizm w artykule o „Toledo
Tombs". Po wielu nieudanych początkach porzucił ten temat i
zaczął szkicować sylwetkę Roberta Mausa - z jego licznymi
uprzedzeniami i tym, co poczytywał sobie za powód do dumy
(ostre noże i duże zapasy masła). Maus żywił odrazę dla herbaty
w torebkach, szybkowarów, koktajli z owoców w puszce,
majonezu ze słoika, kawy rozpuszczalnej, sałaty lodowej,
glutaminianu sodu, jajek krojonych w ósemki, ciepłych kolacji z
nowoangielskiej kuchni i wszystkiego, co przypomina szwedzki
stół, bar sałatkowy i bufety „jesz, ile chcesz".
Raz czy dwa razy Qwilleran przestawał pisać i nasłuchiwał.
Wydawało mu się, że słyszy czyjś śpiew. Rzadko słyszało się
ś
piew na żywo - nie w radiu czy telewizji. Gdzieś jakiś męski
głos śpiewał na szkocką nutę i krew Mackintoshów, płynąca w
ż
yłach dziennikarza, odpowiadała na ten zew.
Qwiłleran stukał w klawisze, cytując oburzenie Mausa na
ziemniaki pieczone w folii, kiedy ktoś zapukał do drzwi jego
apartamentu. W drzwiach stała starszawa białowłosa sąsiadka,
upudrowana prawie białym mącznym pudrem. Jak zwykle miała
na sobie dużo biżuterii, a w rękach krzyżówkę.
- Przepraszam za najście - powiedziała panna Roop,
przebierając palcami między trzema sznurkami korali - ale ta
krzyżówka zabiła mi klina. Pomyślałam, że pan jako pisarz ma
jakiś dobry słownik. Potrzebny mi rodzaj orchidei na jedenaście
liter, pierwsza „c , ostatnia „m".
- Cypripedium - powiedział Qwiłleran i przeliterował jeszcze
raz całe słowo.
Pannę Roop zatkało z wrażenia i wyraz szczerego podziwu
zapłonął w jej małych niebieskich oczach otoczonych siatką
zmarszczek.
- Jak... jak to możliwe, panie Qwilleran, jest pan niesamowity!
Dziennikarz
przyjął
komplement,
nie
odkrywając
prawdziwego źródła swojej domniemanej mądrości. Nauczył się
tego słowa, grając z Koko w grę słownikową kilka miesięcy
temu.
- Wejdzie pani? - zapytał.
Zaczęła się wycofywać.
- Ach, jest pan pewnie zajęty pisaniem jednego z pańskich
wspaniałych artykułów. - Ale jej oczy zdawały się wyrażać
ochotę.
- Najwyższa pora, żebym zrobił sobie przerwę. Proszę wejść.
- Jest pan pewien? - rozejrzała się po holu na obie strony,
a potem szybko przekroczyła próg mieszkania, kuląc ramiona
w poczuciu winy.
Qwilleran zamknął zaraz za nią drzwi, a kiedy spojrzała na
niego nieufnie, wyjaśnił, że to z powodu kotów, które mogłyby
uciec na zewnątrz. Koko i Yum Yum wygrzewały się w
słonecznym świetle na niebieskiej poduszce, ułożonej na
kuchennym stole. Panna Roop spojrzała na nie i wyraźnie
zamarła.
Koko całkowicie się wyciągnął, a Yum Yum bawiła się jego
ogonem. Prowokował ją, uderzając ogonem raz w jedną, raz w
drugą stronę, a ona chwytała go, jak tylko znalazł się w jej
zasięgu. Poruszane powietrzem futerko kotów lśniło w
promieniach słońca, wpadających do pokoju przez duże okno
studia.
Nieubłagane słoneczne światło podkreśliło dwa rzędy
zmarszczek na czole panny Roop, efekt ciągłego podnoszenia
brwi.
Koko dostrzegł jej pełne dezaprobaty spojrzenie i przerwał
zabawę. Przekręcił się, podniósł jedną tylną łapkę i kontynuował
mycie nasady ogona. Gość szybko się odwrócił.
- Zechce pani usiąść? - Qwilleran zaproponował jej jedno z
krzeseł z jadalni, zgadując, że woli siedzieć prosto.
Zaproponował też, że zrobi rozpuszczalną kawę, ale odmówiła
pospiesznie, jakby poczyniono jej nieprzyzwoitą propozycję. Ze
zbójeckim tonem w głosie zapytał: - Coś mocniejszego?
- Panie Qwilleran - oznajmiła stanowczo - powiem panu od
razu, że nie akceptuję picia alkoholu.
- Ja także nie piję - przyznał najbardziej poufałym tonem, na
jaki było go stać, nie podając jednocześnie przyczyny.
Ponownie spojrzała na niego z takim ciepłem, że sama się
zawstydziła, i zaczęła mówić pewnym tonem, zbyt głośno, zbyt
dużo, za szybko.
- Kocham moją pracę. Pan Hashman był wspaniałym
człowiekiem, niech spoczywa w pokoju. Nauczył mnie
wszystkiego, co wiem o zarządzaniu restauracją. Odsprzedał
swoje udziały dawno temu i teraz Heavenly Hash House są dużą
siecią fast foodów. Pewnie pan o tym wie. Są własnością trzech
wspaniałych biznesmenów.
- Może powinienem napisać artykuł o historii Hash
Houseów od momentu ich założenia w tym mieście. - Qwil-
leran pomyślał, że będzie to sprytny sposób na nieporuszanie
kwestii jakości jedzenia. - Czy chciałaby pani ze mną o tym
porozmawiać?
- Och, nie! Proszę mnie nie wymieniać. Proszę lepiej na
pisać o trzech genialnych biznesmenach, którzy poszerzyli
sieć z trzech do osiemdziesięciu dziewięciu restauracji.
Wszystkie są równie przeciętne, pomyślał Qwilleran. Sięgnął
po fajkę i wtedy zmienił zdanie, przekonany, że jego gość nie
pochwala również palenia. Ostrożnie próbował uzyskać od niej
informacje.
- Mam zamiar napisać kilka artykułów o znawcach kuchni,
którzy mieszkają w Maus Haus. Miałaby pani jakieś sugestie, od
kogo powinienem zacząć?
- Och, wszyscy tu to interesujące osobowości, daję panu
słowo! - wykrzyknęła z entuzjazmem.
- Niewątpliwie to barwna kompania, dobrze ze sobą żyją?
- Och, to wszystko uroczy ludzie, bardzo zgodni.
- A Max Sorrel, odnosi sukcesy jako restaurator?
- Ach, to wspaniały biznesmen. Ogromnie go podziwiam.
- Zdaje się, że ma upodobanie do kobiet?
- To przystojny mężczyzna o czarującej osobowości, bardzo
zadbany.
Qwiłleranowi zdawało się, że rozmawia z komputerem.
Odchrząknął i spróbował zagadnąć z innej strony.
- Nie było pani na kolacji we wtorek wieczorem, a zaszło tam
coś interesującego. William został skarcony za niekompetencję
w sprawach sztuki.
- Powinniśmy być wyrozumiali wobec młodych - powiedziała
stanowczo panna Roop. - To bardzo sympatyczny chłopiec,
bardzo przyjacielski. Jestem starą siwą kobietą, ale on zwraca
się do mnie jak do kogoś w swoim wieku.
Qwilleran miał zawsze umiejętność zjednywania sobie ludzi.
Umiał sprawić, że mówili otwarcie. Wyraz troski w jego oczach
i podwinięte ku dołowi ciężkie wąsy sprawiały, że robił
wrażenie osoby współczującej i szczerej, nawet kiedy chodziło
mu wyłącznie o uzyskanie informacji. W tym jednak przypadku
jego technika zawiodła. Od Charlotte Roop Qwilleran
dowiedział się tylko tyle, że Rosemary jest atrakcyjna, Hixie
zabawna, Robert Maus genialny, absolutnie genialny.
- Przypuszczam, że pani wie - powiedział, atakując obiekt
przesłuchań z mniejszą delikatnością - że straciliśmy jednego z
naszych współbiesiadników. Pani Graham opuściła swojego
męża w raczej nagły i tajemniczy sposób.
Panna Roop uniosła dumnie brodę.
- Nigdy nie słucham plotek, panie Qwilleran.
- Mam nadzieję, że nic niefortunnego jej się nie przydarzyło -
nalegał. - Słyszałem krzyk w nocy, kiedy zniknęła, i to mnie
martwi.
- Jestem pewna, że pani Graham nic nie jest - powiedziała
panna Roop. - Powinniśmy zawsze mieć pozytywny stosunek do
rzeczywistości i myśleć w sposób konstruktywny.
- Czy zna ją pani dobrze?
- Odbyłyśmy wiele przyjacielskich rozmów i wiele nauczyła
mnie o swojej sztuce. Okropnie ją podziwiam. Mądra kobieta! A
jej mąż jest takim słodkim człowiekiem. Są uroczą parą.
Koko wydał z siebie szczególny dźwięk, zeskoczył ze stołu i
zaczął szukać pustego buta. Qwilieran złapał go i pobiegł z nim
do łazienki.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział do gościa, kiedy kryzys
był już zażegnany. - Koko zwrócił swoje śniadanie, musi mieć
w żołądku kulkę z sierści.
Panna Roop spojrzała na Koko z pewnym zniesmaczeniem.
- Zastanawiam się, co się stało z kotem pani Graham - rzucił
Qwilleran. - Była szczerze załamana jego zniknięciem.
- Jakoś to przeboleje. Jest wrażliwą kobietą o niesłychanie
silnym charakterze.
- Czy rzeczywiście? Mówiono mi, że jest kapryśna i
roztrzepana.
- Nie mogę się z tym zgodzić! Widziałam ją przy pracy. Wie,
czego chce, i gotowa jest wiele znieść, żeby to osiągnąć.
Pewnego dnia siedziała przy kole, snując naczynie, jak to
mówią... Czy powinnam raczej powiedzieć „odlewając"
naczynie?
- Tocząc naczynie - poprawił ją Qwilleran.
- Tak, tocząc naczynie na kole garncarskim. Wprawiała
maszynę w ruch swoją delikatną, małą stopą, więc zapytałam ją,
dlaczego nie używa koła elektrycznego. Byłoby to o wiele
prostsze i bardziej efektywne. Powiedziała: „Wolę pracować
ciężej i zrobić przedmiot, który nosi w glinie ślad mojej
osobowości". To była piękna myśl. Ona jest prawdziwą artystką.
- Panna Roop podniosła się do wyjścia. - Zasiedziałam się. Nie
pozwalam panu pracować. - Kiedy Qwilleran zaprotestował,
dodała: - Nie, muszę zejść do kuchni i wziąć coś na ząb.
Gdy Charlotte Roop poszła, Qwilleran zwrócił się do Koko:
- Słyszałeś, co mówiła o kole?
- Yow! - odpowiedział Koko, który był już z powrotem na
stole i mył się w promieniach słońca.
- Dan mówił, że uratował Joy od poważnego zranienia, bo
wyłączył przewód. Znaczna rozbieżność, nie myślisz?
Koko pokiwał głową na zgodę, tak się zdawało Qwilleranowi.
A może mył tylko białą plamkę futra na piersi?
- Chciałbym znaleźć jakiś sposób, żeby cię przemycić do
tej pracowni - powiedział Qwilleran. - Idę o zakład, że
potrafiłbyś coś wyniuchać.
Niejeden już raz Koko potrafił doprowadzić do odkrycia
tajemniczych śladów, ale jeśli tego kota można było
podejrzewać o posiadanie szóstego zmysłu do wykrywania
podejrzanych spraw, to wąsy Qwillerana z pewnością były nim
obdarzone. Wielokrotnie uprzedzały go o nadejściu złych
wieści, o ukrytym niebezpieczeństwie, o nie podejrzewanej
przez nikogo zbrodni.
Właśnie teraz kolejny raz doświadczał tego niepokojącego
wrażenia w górnej wardze. Mówiło mu ono, że coś okropnego
przydarzyło się Joy. Mówiło mu, że Joy nie żyje. Jednak Qwil-
leran nie chciał dać mu wiary.
Rozdział ósmy
Dzień dłużył się Qwilleranowi okropnie. Nie zjadł lunchu. W
południe Rosemary zatrzymała się przed jego drzwiami z
kłębkiem wełny, porządkowała swój koszyk z włóczkami i
pomyślała, że zabawa przędzą sprawi kotom przyjemność.
Qwilleran zaprosił ją do środka, ale była w drodze do pracy. Po
południu słońce zniknęło za zasłoną szarych chmur i zimne
ś
wiatło, zalewające pokój przez ogromne okno, pogrążyło
mieszkanie w przygnębiającym półmroku. Koty wyczuły chłód i
ignorując kłębek przyniesiony przez Rosemary, zaszyły się na
regale za książkami, gdzie znalazły przytulne miejsce na
popołudniową drzemkę.
Qwilleran odetchnął, kiedy wreszcie nadeszła pora, aby udać
się do hotelu Stilton. Potrzebował zmiany scenerii, zmiany
tematu, który pochłaniał jego myśli, i w pewnym sensie cieszył
się, że zaprosił rozgadaną Hixie Rice. W drodze do hotelu
wstąpił do biura, żeby sprawdzić pocztę, i jakiś impuls kazał mu
zajść do biblioteki „Fluxion" po teczkę z materiałami
poświęconymi garncami przy River Road... garncami Pennima-
nów, jak ją początkowo nazywano.
Spotkał się z Hbrie w holu hotelowym. Dziewczyna ubrana
była w czerwono-wiśniowy kostium i krewetkowo-różowy
kapelusz ozdobiony słomianymi marchewkami, rzepami i
rzodkiewkami. Dziennikarzowi wydawało się, że poprzez ten
krzykliwy strój Hixi afiszuje się ze swoją desperacką
wesołością.
- Co za smakowity chapeau - zauważył Qwilleran.
- Merci, monsieur- zatrzepotała podwójnym rzędem
sztucznych rzęs. - Cieszę się, że się panu podoba.
- Tego nie powiedziałem.
- śartowniś z pana! - Hixie poczęstowała go przyjacielskim
kuksańcem. - Nie mogłam się oprzeć tym słomianym legumes.
Zna mnie pan!... Mówi pan po francusku?
- Tylko tyle, żeby nie wpakować się w Paryżu w kłopoty-
- Ja chodzę na kurs Berlitza. Proszę mi coś powiedzieć po
francusku.
- Camembert, roąuefort, brie.
Coroczna degustacja serów została zorganizowana przez
kompanie serowarskie w sali balowej hotelu. Setka, może
więcej przybyłych gości ignorowała jednak długi stół z serami,
okupując tłumnie bar.
- Typowe przyjęcie prasowe - wyjaśnił Qwilleran. - Zaledwie
sześciu z tych ludzi to dziennikarze i nikt nie wie, kim jest reszta
zaproszonych gości i dlaczego się tutaj znaleźli.
Zapalił fajkę i spróbował duńskiego sera z odtłuszczonego
mleka. Hixie sączyła Manhattan i próbowała brie, camemberta,
cheshire, edama, gorgonzoli, goudy, gruyere, herkimera,
liederkranza, mozzarelli, muenstera, parmezanu, port dusalut i
roąueforta.
- Czy to wszystko, co zamierzasz zjeść? - zapytała.
- Mogę wziąć trochę roąueforta dla Koko - powiedział
Qwilleran. Potem dodał: - Mieliśmy dzisiaj niespodziewanego
gościa - pannę Roop. Coś czuję, że ona nie pochwala posiadania
kotów. Koko też jej nie polubił.
- Charlotte niczego nie pochwala - powiedziała Hixie. -
Palenia, picia, hazardu, rozwodów, krótkich spódniczek, długich
dowcipów, obcokrajowców, motocykli, filmów ze smutnym
zakończeniem, polityków, żucia gumy, powieści napisanych po
1910 roku, zbyt dużych napiwków i seksu.
Ten typ zawsze skrywa w szafie jakiegoś trupa, pomyślał
Qwilleran.
- Czy w jej życiu zdarzył się jakiś romans? - zapytał swojej
dobrze poinformowanej towarzyszki.
- Kto wie? Podejrzewam, że kochała się skrycie we
właścicielu Hash House, panu Hashmanie. On nie żyje już od
piętnastu lat, a ona ciągle o nim mówi.
Qwilleran żuł w zamyśleniu ustnik swojej fajki.
- Czy zastanawiałaś się kiedyś, co się stało z kotem Joy
Graham?
Hixie wzdrygnęła się.
- Uciekł, tak przypuszczam. Albo ktoś go wziął. Przejechał go
autobus. Wpadł do rzeki. Wybierz jedno z powyższych.
- Lubisz zwierzęta?
- Jeśli nie sprawiają kłopotów i zbytnio cię nie obciążają.
Kupiłam sobie kanarka, ale wygląda na to, że jest głuchoniemy.
Nie mam szczęścia. Jestem skazana na klęskę.
Qwilleran ukroił sobie plasterek norweskiego gjetosta i
zaprezentował go Hixie na krakersie. - Przypuszczam, że wiesz,
ż
e Joy zniknęła.
- Tak, słyszałam, że go zostawiła. - Na krótką chwilę jowialny
wyraz twarzy Hixie ustąpił miejsca innemu, którego Qwilleran
nie mógł zidentyfikować, ale jej twarz szybko się rozjaśniła.
- Spróbuj tego westfalskiego Sauermilch, monami.
Cestformidable!
Qwilleran poszedł za namową Hixie, ale z rozczarowaniem
stwierdził, że ser jest trochę niedojrzały, nie osiągnął
całkowitego zepsucia. Był jednak zdecydowany nie pozwolić
Hixie na zmianę tematu.
- Czy widziałaś kiedykolwiek Joy przy kole? - zapytał.
- Nie, ale kiedyś o mało co nie rzuciła we mnie garnkiem.
Zbiłam przypadkiem jakiś głupi dzbanek, który zrobiła, i po tym
nie byłam specjalnie mile widziana w pracowni.
- W Maus Haus żyje kolorowy ludek, prawda? Jak opisałabyś
Maksa Sorrela?
- Zdeklarowany kawaler - z bólem powiedziała Hixie. - Jego
jedyny romans to ten z jego dużą, tłustą restauracją... Biedny
Max. Ma przysłowiowe złote serce i nie zasługuje na kłopoty,
które go spotykają.
- Jakie kłopoty?
- Nie wiesz? Może stracić restaurację. Musiał nawet sprzedać
swoją łódź. Ma, to znaczy miał, przepiękny jacht, dziesięć
metrów długości, cumował go za Maus Haus.
- Na czym polega problem?
- Nie słyszałeś plotek?
Qwilleran skrzywił się i potrząsnął przecząco głową,
upokorzony zawodowo, ponieważ plotki krążyły, a on, członek
klubu prasowego, tkwił w niewiedzy.
- Ludzie mówią różne absurdalne rzeczy. Jak to, że szef
kuchni Maksa ma jakąś straszną chorobę. Jak to, że gość znalazł
w zupie coś okropnego. Chore żarty.
- Brzmi jak celowa zagrywka. To chyba oszczerstwa?
- To bzdury, bo co jak co, ale restauracja Maksa jest
pedantycznie czysta. Niestety plotki zrobiły swoje i klienci
zaczęli omijać to miejsce.
- Odniosłem wrażenie, że „Golden Lamb Chop" ma
wyrafinowaną klientelę, która wie, że inspektorat sanitarny...
- Niby nikt nie wierzy plotkom, ale całe to kawiarniane
towarzystwo i gracze nie będą firmować swoją obecnością
lokalu, który jest wyśmiewany, a to najlepsi klienci Maksa.
- Czy wiadomo, jak to się wszystko zaczęło?
Potrząsnęła głową.
- Jest bardzo lubiany w mieście. Mówiłam mu, że powinien
zgłosić się z tym do gazety. Niech napiszą, mógłby o tym
opowiedzieć i sprostować publicznie, ale on twierdzi, że
spowodowałoby to jeszcze większe niezdrowe zainteresowanie.
Max ma nadzieję, że wszystko się jakoś rozwieje, zanim on
pójdzie z torbami.
- To zniesławienie. Jeśli tylko uda mu się dojść, kto za tym
stoi, może wnieść sprawę do sądu.
- To samo mówi Robert, ale Max nie ma żadnego dowodu.
Qwilleran zamierzał zaprosić Hixie na kolację, nawet po tych
wszystkich serach, ale zmienił zdanie. Postanowił pójść do
„Golden Lamb Chop", i chciał tam pójść sam. Zabrał ją do
domu taksówką i czuł, że jest tym wyraźnie rozczarowana.
- Lubisz bejsbol? Mógłbym zorganizować bilety w sektorze
prasowym w któryś weekend, jeśli miałabyś ochotę pójść. -
Qwilleran okazał szlachetność. Jeśli jego koledzy z pracy
zobaczyliby go z tą grubą, pozbawioną gustu, krzykliwą babą,
nie daliby mu już nigdy spokoju.
- Pewnie, lubię bejsbol. Szczególnie lubię hot-dogi.
- A kibicujesz jakiejś drużynie?
- Wszystko jedno, byle zajmowała ostatnie miejsce w lidze.
Lubię kibicować przegranym.
Kiedy Qwilleran wrócił pod szóstkę, żeby dać kotom indyka
przybranego
kawałkami
roąueforta,
zastał
w
domu
niewiarygodnie piękną scenę. Apartament został przekształcony
w dzieło sztuki. Koty znalazły kłębek szarej włóczki
przyniesiony przez Rosemary i utkały z niej sieć, która spowiła
wszystkie meble. Rozwinęły kłębek po podłodze, owinęły
dookoła krzeseł, oprzędły na nogach stołu, wniosły ją na biurko,
naokoło maszyny do pisania i znów w dół na podłogę i
zaczepiły o paszczę niedźwiedzia, zanim powtórzyły trasę z
różnymi wariacjami. Teraz koty siedziały na regale, zamarłe w
bezruchu jak postumenty, kontemplując swoje dzieło.
Qwilleran widział w muzeum instalację przestrzenną ze strun
i miała ona w sobie mniej artystycznego wyrazu od tego dzieła.
Aż żal było ją niszczyć, ale przecinająca się pod różnymi kątami
przędza uniemożliwiała całkowicie poruszanie się po pokoju.
Znalazł koniec włóczki i nawinął ją z powrotem. To tytaniczne
przedsięwzięcie zajęło mu pół godziny i pochłonęło dobrych
parę gramów z jego tkanki tłuszczowej. Tym razem ukrył
włóczkę w szufladzie biurka. Potem wyszedł na kolację, sam.
Restauracja „Golden Lamb Chop" znajdowała się w dobrze
wyeksponowanym miejscu, u zbiegu ulic State Street, River
Road i autostrady. Dziewiętnastowieczny budynek stał na
rogatkach miasta i był zajezdnią trolejbusów, które jeździły
między miastami, zanim zaczęto używać samochodów. Teraz
wnętrze utrzymane było w złotawych odcieniach. Błyszczało
metalicznym blaskiem monet: złoty adamaszek na ścianach,
abażury rzucające złote światło, złocone ramy obrazów. Podłoga
zasłana była złotym pluszowym dywanem, wystarczająco
puszystym, żeby zwichnąć na nim kostkę nieuważnej stopy,
wszystko ozdobione motywem jagnięcego kotleta, utkanego ze
złotej metalicznej nici.
W drzwiach głównej sali Qwillerana powitał Max Sorrel,
kładąc rękę na sercu. Jego kształtna głowa była świeżo zgolona,
ciemny, dobrze skrojony garnitur i koszula w cukierkowe
paski wyglądały jak żywcem wzięte z reklamy proszku do
prania.
- Jesteś sam? - zapytał restaurator z profesjonalnym
uśmiechem i oddechem pachnącym miętową pastą do zębów i
płynem do płukania ust. - Powieś płaszcz w szatni, szatniarki
dzisiaj nie ma. - Posadził dziennikarza przy stoliku blisko
wejścia. - Chcę, żebyś był moim gościem. Jasne?
- Nie, to kolacja na koszt „Daily Fluxion". Niech zapłacą.
- Przedyskutujemy to później. Nie będziesz miał nic
przeciwko, jeśli się dosiądę między usadzaniem gości? Nie ma
ich zbyt wielu w tygodniu, więc dałem mojej maitre wolne.
Właściciel usiadł na wolnym krześle, ale tak, by mieć wejście
w zasięgu (pełnego nadziei) wzroku.
Trzydzieści wolnych stolików przybranych w złote obrusy,
złote serwetki, złożone precyzyjnie i wetknięte w bursztynowe
kielichy, czekało na gości.
- Ilu gości może się tu zmieścić?
- Dwustu, jeśli wliczyć w to prywatne sale na górze. Napijesz
się?
- Tylko soku pomidorowego.
Sorrel zawołał kelnera, jedynego zresztą.
- Jeden sok pomidorowy i wódka z wodą sodową. I przynieś,
proszę, czyste kieliszki, dobrze? - Podniósł do góry kieliszek, na
którym płyn do zmywania zostawił matową plamkę. - Jeśli jest
coś, czego nie mogę znieść, to właśnie zacieków na szkle. Co
zjesz? Polecam jagnięce żeberka z rusztu.
- Brzmi nieźle - powiedział Qwilleran - ale będę musiał wziąć
część na wynos w torebce, jestem na diecie.
- Co na pierwsze danie? Vichyssoise? Śledź w śmietanie?
- Lepiej niech to będzie pół grejpfruta.
Qwilleran powoli zapalał fajkę, a Sorrel podsunął w jego
stronę popielniczkę z bursztynowego szkła, którą wcześniej
dokładnie obejrzał pod kątem plam.
- Wiesz, jak tu czyścimy popielniczki? Mokrymi torebka
mi herbaty. To najlepszy sposób. Przepraszam cię na chwilę.
Jakaś para weszła do sali jadalnej, spoglądając wokół
wystraszonym wzrokiem, jakby trafiła pod niewłaściwy adres.
- Nie macie państwo rezerwacji? - zapytał Sorrel, marszcząc
brwi. Zawahał się, przejrzał księgę. Coś wykreślił, coś zapisał.
W końcu, uśmiechając się wielkodusznie, posadził ich przy
stoliku naprzeciwko dużego frontowego okna z widokiem na
ulicę. Wyjaśnił im, zdejmując ze stolika dużą złotą tabliczkę
z napisem „rezerwacja", że ruch zacznie się dzisiaj później ze
względu na to, że sala zarezerwowana jest na bal.
Kiedy kelner podał grejpfruta, Sorrel przyglądał się, jak
Qwilleran wydłubuje łyżeczką miąższ owocu z gniazd.
- Jesteś nieszczęśliwy? - spytał dziennikarza.
Qwilleran spojrzał na niego pytająco, marszcząc brwi.
- Umiem to wyczytać ze sposobu, w jaki jesz grejpfruta. W
kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Czy
przyglądałeś się kiedyś ludziom jedzącym grejpfruta? Ci, którzy
są szczęśliwi, jedzą zawsze zgodnie z ruchem wskazówek
zegara.
- Ciekawa teoria.
- Czy podkulasz palce stóp do wewnątrz, kiedy jesz coś
dobrego?
- Nie wiem, nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć.
- Mogę wiele powiedzieć o ludziach po sposobie, w jaki
jedzą. Obserwuję, jak przełamują swojego rogalika, nabierają na
łyżkę zupę, kroją mięso, a nawet jak przeżuwają.
- Jak oceniasz mieszkańców Maus Haus? - zapytał Qwille-
ran.
- Ciekawa zbieranina. Hbrie - ma w sobie dużo werwy, ale
łatwo wpada w panikę. Chce za wszelką cenę wyjść za mąż. Ro-
semary - wygląda jak idealna dama, ale nie byłbym taki pewny.
William - jest w nim coś dwuznacznego. Nie radzi sobie w
ż
yciu najlepiej. Wiem o tym ze sposobu, w jaki trzyma widelec.
A jak ty go oceniasz?
- Jest w porządku, sprawia wrażenie zabawnego dzieciaka, z
dużą dozą zdrowej ciekawości.
- Może nie powinienem ci tego mówić - zwrócił się do niego
poufale Sorrel - bo nie chcę sobie nawarzyć kłopotów, ale
widziałem, jak wślizguje się do twojego pokoju wczoraj
wieczorem, koło ósmej, i wyglądało to raczej na wtargnięcie.
Pozwoliłeś mu na to?
- Jak to się stało, że go przyuważyłeś? - zainteresował się
Qwilleran. - Myślałem, że codziennie o tej porze pracujesz w
restauracji.
- No cóż, mieliśmy w kuchni wypadek i sos z koktajlu
obryzgał mi koszulę. Poleciałem do domu się przebrać...
Przepraszam cię.
Restaurator skoczył, żeby usadzić grupę czterech gości,
oczywiście turystów. Qwilłeran pomyślał, że człowiek
przywiązujący wagę do szczegółów, tak jak Sorrel, powinien
trzymać w pracy zapasową koszulę.
Kiedy podano jagnię, wyglądające jak góra na Gibraltarze,
Qwilleran zauważył:
- Czy wiesz, że Joy Graham opuściła swojego męża?
- Nie! Kiedy to się stało?
- Wczoraj nad ranem.
- Rozwodzi się?
- Nie wiem, według Dana nie zostawiła żadnych wyjaśnień.
Po prostu zniknęła.
- Nie jestem zdziwiony - powiedział Sorrel. - Nie winiłbym
jej za porzucenie tej małpy. Zalazł jej mocno za skórę. - W
oczach Maksa Qwilleran zauważył podziw. - Sam specjalnie nie
cenię małżeństwa. Znam lepsze sposoby na życie. Ludzie żenią
się, rozwodzą, żenią, rozwodzą. To nie wzbudza szacunku.
- Przyglądałeś się kiedyś jej pracy z gliną?
- Ja? Nie, proszę pana! Moja stopa nigdy nie stanęła w tej
garncami. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na cały ten pył i
błoto i wiedziałem, że to nie dla mnie. - Wyraz jego twarzy
zmienił się z niechęci na aprobatę. - Więc nasza mała się
wyniosła, punkt dla niej!
- Niepokoi mnie, dlaczego wyruszyła w środku nocy, i to przy
takiej ulewie - powiedział Qwilleran.
- Jesteś pewien, że nie chcesz pieczonego ziemniaka ze
ś
mietaną i szczypiorkiem? - nalegał gospodarz.
- Nie, dziękuję... I jeszcze jedna tajemnica - kontynuował
Qwilleran. - Co stało się z jej kotem? To był wykastrowany
długowłosy kot, a one nie szwendają się po ulicy w
poszukiwaniu przygód. Siedzą na kanapie jak poduszki. Masz
jakiś pomysł, co się z nim mogło stać?
Twarz Sorrela przybrała kolor barszczu, a żyły na jego
skroniach nabrzmiały, jakby miały eksplodować.
- Co się stało? - powiedział zaniepokojony Qwilleran. -
Wszystko w porządku?
Restaurator otarł czoło złotą serwetką i zniżył głos.
- Myślałem przez moment, że pijesz do tej okropnej historii,
którą opowiadają na mieście - spojrzał ostrożnie na
dziennikarza. - Nie słyszałeś?
Qwilleran potrząsnął głową.
- Jestem prześladowany. Ktoś rozsiewa po mieście stek
wrednych kłamstw i muszę powiedzieć, że uderzają one
mocno w mój interes. W czwartek wieczorem to miejsce
powinno być w trzech czwartych pełne. Spójrz tylko, sześciu
gości!
- Co to za plotki?
Sorrel skrzywił się.
- śe używam kociego mięsa do siekanej polędwicy i inne
podobne bzdury. Mógłbym powiedzieć ci więcej, ale nie chcę ci
popsuć kolacji. Dlaczego nie oskarżają mnie, że mam klub
hazardowy na tyłach, dlaczego nie mówią, że trzymam na górze
dziewczynki? To akurat mógłbym znieść. Ale uderzają tam,
gdzie boli. Ja! Facet, który jest znany z najczystszej kuchni w
całym mieście!
- Masz jakiś pomysł, kto mógłby stać za tymi plotkami? -
zapytał Qwilleran. - I jaki może mieć motyw?
Sorrel wzdrygnął się.
- Nie wiem. Wygląda na to, że nikt nie wie. To sprawia
wrażenie spisku, szczególnie po tym, co stało się we wtorek
wieczorem.
- A co się stało?
- Moja kuchnia stanęła w ogniu. Policja mnie zawiadomiła i
musiałem wracać do miasta. To musiało być podpalenie. Nie
trzymam nigdzie na wierzchu tłuszczu. Nie używam żadnych
łatwopalnych detergentów... Coś ci powiem. Jeśli coś się stanie
temu lokalowi, skończę ze sobą. Kocham tę restaurację! Same
story kosztowały mnie czterdzieści dolarów za metr. Dywan był
robiony na zamówienie. Widziałeś kiedyś dywan ze wzorem w
jagnięcy kotlet?
Qwilleran musiał przyznać, że przykrycie podłogi jest
niezwykłe.
- Czy ktoś może żywić do ciebie osobistą urazę?
- Do mnie? Mam tysiące przyjaciół. Zapytaj kogokolwiek.
Nie mógłbym wymienić żadnego wroga, nawet jeślibyś mi
zapłacił.
- A co z pracownikami? Zwolniłeś kogoś, kto byłby zdolny do
zemsty?
- Nie, zawsze dobrze traktowałem moich ludzi i oni mnie
lubią. Zapytaj ich. Zapytaj Charliego. - Kelner podawał kawę.
- Charlie, czy ja cię dobrze traktuję? Powiedz temu
człowiekowi. On jest z gazety. Czy ja wszystkich dobrze
traktuję?
- Tak, proszę pana - powiedział Charlie głosem bez wyrazu.
Qwilleran odmówił Sorrelowi zjedzenia deseru z karty, gdzie
można było znaleźć kremowe ciastko z rumem, bananowy mus
po bawarsku, krem karmelowy z orzechami pekan, kruche ciasto
z truskawkami i mus czekoladowy. Qwilleran opuścił
restaurację z resztą jagnięciny zawiniętą w aluminiową folię.
Miał przejść na drugą stronę River Road, żeby złapać taksówkę
jadącą do zachodniej dzielnicy, ale przyjechał autobus i
Qwilleran wdrapał się do środka.
Był to jeden z tych powolnych nocnych autobusów.
Niespieszne tempo i warkot silnika zmuszały do refleksji.
Dlaczego kobietom podobają się faceci z łysymi, lśniącymi
głowami? W oczywisty sposób Max Sorrel był atrakcyjny dla
płci przeciwnej. Czy sprowokował wrogość zazdrosnego
rywala? Zazdrosnego męża? Było coś między nim a Joy? Jeśli
tak, i jeśli Dan to przeczuwał, czy byłby w stanie przeprowadzić
tak udaną kampanię przeciwko „Golden Lamb Chop"? Max
wydawał się zdziwiony wiadomością o zniknięciu Joy, ale był
też dobrym aktorem. Mógł kłamać... A co z tym jego wyjazdem
o trzeciej nad ranem? Historia z podpaleniem, jeśli była
prawdziwa, byłaby dobrą wymówką. Qwilleran zanotował w
pamięci, żeby to sprawdzić... A co do Williama i jego
nielegalnego wtargnięcia do szóstki, to Qwilleran nie był
nadmiernie zdziwiony. Kuchenny wieszak na klucze był łatwo
dostępny, a chłopak chciał prawdopodobnie zobaczyć koty.
William miał zdrową ciekawość, z punktu widzenia Qwillerana
była to zaleta. Był też bezczelny, miał giętki język i przyjemną
osobowość. Qwilleran i Riker byli dokładnie tacy sami w jego
wieku, zanim ich wyskoków nie utemperowały życiowe
rozczarowania, kompromisy i stara dziennikarska prawda, że nic
nowego pod słońcem.
Pochłonięty myślami Qwilleran przejechał Maus Haus o
dobrą milę i musiał czekać na kolejny powolny autobus, jadący
w przeciwnym kierunku.
Kiedy w końcu dotarł do domu, zastał w Wielkim Holu spore
zmiany. Duży stół jadalny i krzesła z wysokimi oparciami
zostały odsunięte na bok, a całą przestrzeń wypełniały
postumenty różnej wysokości. Na środku sali kilka podkładów
kolejowych ułożonych na podłodze formowało kwadrat, w
którego wnętrzu Dan Graham, oparty na rękach i kolanach,
układał małe okrągłe kamienie. Sam, w dużym holu,
przekładający kamienie z miejsca na miejsce, jakby praca ta
miała jakiś głęboki sens, był częścią smutnego obrazu bez
znaczenia, pomyślał Qwilleran.
- Jak tam idzie, panie Graham? - zapytał.
- Powoli - odpowiedział garncarz. - Niezbyt przyjemnie jest
ustawiać to samemu. - Wstał i zaczął rozmasowywać sobie
plecy, jednocześnie przyglądając się krytycznie kamieniom. -
Najlepsze z moich dzieł będą ustawione na podestach, tutaj, w
tym kwadracie. Zadziwię to miasto, jak bum-cyk-cyk.
- Jak szybko zobaczymy nowe naczynia?
- Może w poniedziałek albo we wtorek. Mam kilka pięk-
notek, które dopiero stygną w piecu. Rozmawiał pan z kimś w
gazecie?
- Wszystko pod kontrolą. Proszę się nie martwić - uspokoił go
Qwilleran, chociaż zapomniał powiedzieć Rikerowi o
wszystkim, z wyjątkiem zniknięcia Joy. - Jakieś wieści od żony?
- Zero. Ani słowa. Nie zdziwiłbym się, gdyby wróciła na
balangę w środę wieczorem. W zeszłym tygodniu wysłaliśmy
ponad trzysta zaproszeń. Powinno być niezłe przyjątko.
Przyspieszam z robotą, bąbelki, odpowiednia obsługa, jeśli
wiesz, co mam na myśli. Krytycy lepiej niech przyjdą, to
wszystko, co mogę powiedzieć... Proszę tutaj, niech pan
pozwoli, że coś panu pokażę. - Graham sięgnął do kieszeni na
biodrze i jeszcze raz pomachał przed Qwilleranem pożółkłym
wycinkiem, potwierdzającym jego dawną chwałę. Kiedy
Qwilleran poszedł do siebie pod szóstkę, zastał koty czekające
pod drzwiami, uprzedzone o jego przybyciu przez swój koci
słuch.
- Koko, skąd ten facet ma pieniądze, żeby kupić szampana dla
trzystu gości? - zapytał go Qwilleran.
Oczy kota w świetle lampy były jak wielkie czarne wiśnie -
bez żadnej ekspresji, choć kryły się w nich odpowiedzi na
wszystkie pytania, jakie kiedykolwiek zadano.
Qwilleran rozwiesił płaszcz na oparciu krzesła i zdjął krawat.
Yum Yum przyglądała się krawatowi jasnymi oczami pełnymi
nadziei. Zazwyczaj rzucał go w powietrze tak, by mogła
skoczyć i złapać go, ale dzisiaj był zbyt zmartwiony, żeby się
bawić. Zamiast tego usiadł w fotelu, włożył okulary i otworzył
paczkę z wycinkami znalezionymi w bibliotece „Fluxion".
Maus nie przesadzał, co pięć lat „Fluxion" odgrzewał sprawę
tajemniczych śmierci w garncami, głównie aby wprawić w
zakłopotanie „Morning Rampage". Konkurencyjna gazeta nadal
była sponsorowana przez rodzinę Pennimanów. To właśnie stary
Hugh Penniman zbudował to dziwne centrum sztuki i
utrzymywał kontakty towarzyskie z artystami mieszkającymi w
tym domostwie.
Historie napisane w staromodnym stylu niedzielnych
dodatków relacjonowały, jak to „młody, przystojny rzeźbiarz" o
nazwisku Mortimer Mellon zakochał się w „uroczej Helen
Maude Hake", zajmującej się ceramiką. Ona niestety była
„protegowaną" Hugh Pennimana, „znanego filantropa". Po
„dzikim party", które odbyło się w garncami, ciało
„nieszczęśliwie zakochanego rzeźbiarza" znaleziono w rzece.
Koroner orzekł nieszczęśliwy wypadek. Reporterzy z „Fluxion"
zakwestionowali wyniki oficjalnego dochodzenia i próbowali
przeprowadzić
wywiady z innymi artystami z garncami, ale „niechlujna
bohema" wykazała się „rażącym brakiem współpracy". Niewiele
później sprawa osiągnęła „tragiczny koniec", kiedy to „urocza
Helen" odebrała sobie życie, podążając do „wodnego grobu" za
ukochanym Mortimerem. Zostawiła list, którego nigdy nie
upubliczniono.
Jak tylko Qwilleran skończył czytać, usłyszał głuchy dźwięk z
przeciwległego końca pokoju. Odwrócił się i zobaczył książkę z
czerwoną okładką, leżącą na podłodze, do góry grzbietem. Z
miękkim pacnięciem Koko wylądował na podłodze obok książki
i zaczął popychać ją nosem w kierunku Qwillerana.
- Niedobry kot! - krzyknął ze złością Qwilleran. To była
książka z biblioteki, stara, niezbyt solidnie zszyta na grzbiecie. -
Bibliotekarz cię zabije. Niedobry kot! - powtórzył Qwilleran.
Wtedy Qwilleran zobaczył, że Koko powoli wygina grzbiet i
kładzie po sobie uszy. Brązowy ogon Koko zesztywniał i on
sam zaczął stąpać naokoło książki w dziwnym tańcu na
wyciągniętych nogach. Okrążył książkę raz, drugi, trzeci i
Qwilleran poczuł ścisk w żołądku. Jeden jedyny raz przedtem,
na zmrożonym podwórku, Qwilleran widział, żeby Koko
wykonywał ten rytuał. Raz tylko kot chodził tak w koło i w
koło, i w koło, a to, wokół czego chodził, to było ciało.
Teraz to, co okrążał, to była książka, stara czerwona książka
zatytułowana Antyczna sztuka garncarstwa. Ciszę zakłócał tylko
ż
ałobny gwizd łodzi gdzieś na rzece.
Rozdział dziewiąty
Przed położeniem się spać we wtorek wieczorem Qwilleran
zadzwonił do człowieka „Fluxion" z nocnej zmiany w
komendzie głównej policji i poprosił go o sprawdzenie, czy w
ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin wyłowiono z rzeki
jakieś niezidentyfikowane ciała.
Kendall oddzwonił z informacjami.
- Było jedno - powiedział. - Mężczyzna. Typ kaukaski.
Około czterdziestki. To twój chłopak?
Qwilleran spał tej nocy niespokojnie, a między tymi
bezsennymi godzinami śniły mu się wodorosty, wielkie kurtyny
z wodorostów unoszące się na falach. Potem śniło mu się, że jest
głową z zielonymi włosami, wirującymi w brudnej, brązowej
wodzie.
Kiedy obudził się rano, miał uczucie, że jego kości zamieniły
się w galaretę. Ubrał się ze znużeniem, ignorując koty, a one
wyczuły, że jest zaniepokojony, i schodziły mu z drogi. Właśnie
kiedy skierował się ku schodom, idąc po nieodzowną już
poranną kawę, znalazł się w sytuacji, która w tej chwili znużenia
wzmocniła jego ducha. Na schodach spotkał Roberta Mausa.
Prawnik zatrzymał się i spojrzał mu prosto w oczy,
dziennikarz zauważył, że siniec wokół oka Mausa zbladł i
przybrał kolor skórki od banana. Maus robił wrażenie, jakby
miał zamiar powiedzieć coś wiekopomnego, i po kilku chwilach
zwrócił się do Qwillerana:
- Panie Qwilleran, czy przypadkiem mógłby pan poświęcić mi
krótką chwilę pana cennego czasu?
- Przypuszczam, że tak.
Udali się do apartamentu Mausa, urządzonego angielskimi
antykami i wykończonego zieloną skórą w kolorze brokułów,
wypolerowanym mosiądzem i stalą.
Maus skłonił się i poprowadził Qwillerana do krzesła w stylu
Banku Anglii.
- Sprawa, którą chciałbym poruszyć - powiedział - dotyczy
pani Graham. Jest to dla mnie, nazwijmy to, bolesne, że muszę
zwrócić się do pana w takich okolicznościach, i nie powinien
pan, pod żadnym pozorem, uważać tego za oskarżenie lub nawet
za zarzut. Jednakże... na sprawę tę zwrócono moją uwagę,
zaznaczając, że rozmowa z panem w zaistniałej sytuacji nie
będzie nietaktem - mając na względzie to, co pokornie
określam... poszanowaniem tego domostwa.
- W czym, u diabła, jest problem? - zażądał wyjaśnień
Qwilleran.
Prawnik uniósł rękę w geście protestu.
- Nie ma niczego, co można by - w realnym i czynnym sensie
- określić jako problem, zapewniam pana, jest tylko sprawa,
którą mi przedstawiono... Zaznajamiając pana z tą kwestią, nie
szukam ani jej potwierdzenia, ani zaprzeczenia... Jedynym
moim celem jest utrzymanie dobrych stosunków między
mieszkańcami tego domu...
- Okej, o co w tym wszystkim chodzi? - walnął Qwilleran.
- Kawa na ławę!
Maus odczekał, jakby liczył do dziesięciu, a potem powoli i
wyraźnie powiedział:
- Pan Graham, którego pan poznał... ma wrażenie... że jego
ż
ona otrzymała od pana znaczne wsparcie finansowe, które
umożliwiło jej wyjazd. Nie jestem, powtarzam...
Qwilleran skoczył na równe nogi i niecierpliwym krokiem
przemierzył orientalny dywan.
- Skąd miałem wiedzieć, że zamierza uciec? Miała zamiar się
rozwieść. Wie pan o tym równie dobrze jak ja. A jeden z tych
pana kolesiów od cywilnego wyciągnął rękę po więcej, niż
mogła dać. A skoro Dan ma jakieś zażalenie, to czemu nie
przyjdzie z tym do mnie?
Maus zniżył głos i zwrócił się do Qwillerana przepraszającym
tonem.
- On się obawia, słusznie czy też nie, ja tego nie rozsądzam,
ż
e konfrontacja mogłaby, powiedzmy, zmniejszyć jego szanse
na sprawiedliwy osąd ze strony prasy, którą pan reprezentuje.
- Albo - ujmijmy to uczciwiej - ma nadzieję, że jego
oskarżenie sprawi, że poczuję się tak winny, że stanę na głowie,
ż
eby zdjęcie jego garnków znalazło się na pierwszej stronie. Już
nie po raz pierwszy ktoś stosuje wobec mnie tę prostacką
strategię. To głupie posunięcie, mogę się tak wkurzyć, że
całkiem zapomnę o darmowej reklamie. Może mu pan to
powiedzieć.
Maus podniósł obie ręce.
- Za wszelką cenę zachowajmy spokój i rozwagę i proszę
mieć na względzie to, że jedyny cel mojej interwencji był taki,
ż
eby uniknąć najmniejszego nawet cienia skandalu.
- Ryzykuje pan coś więcej niż skandal! - zawarczał Qwille-
ran, wypadając z pokoju jak burza.
Kiedy dotarł do „Fluxion", żeby odebrać tygodniówkę i
otworzyć pocztę, był nadal zirytowany. Codziennie z nadzieją
przeglądał pocztę i za każdym razem, kiedy dzwonił telefon,
serce przestawało mu bić, chociaż instynkt podpowiadał mu, że
nie dostanie już żadnej wiadomości od Joy.
W dziale kulturalnym znalazł Rikera.
- Chodź na dół do baru, mam ci kilka rzeczy do powiedzenia.
- Zanim zapomnę - powiedział redaktor działu do Qwille-rana
- pójdziesz na lunch prasowy w południe i napiszesz kilka
linijek do jutrzejszego wydania? Wprowadzają nowy produkt.
- Jaki produkt?
- Nowe jedzenie dla psów.
- Jedzenie dla psów? Czy to nie rozciąga zbytnio moich
obowiązków jako reportera kulinarnego?
- Cóż, nie zrobiłeś nic więcej, żeby zarobić na swoją wypłatę
w tym tygodniu, nic więcej, co mógłbym zobaczyć... No, daj
spokój. Co cię gryzie?
Bar kawowy „Fluxion" znajdował się w piwnicy. Rano była
to najgłośniejsza i zarazem najbardziej prywatna sala
konferencyjna w budynku. Termin odsyłania gazety do drukarni
był ten sam co zwykle, więc nie było się co spieszyć.
Maszynistki
jadły
obiad,
dziennikarze
jedli
lunch,
marketingowcy jedli śniadanie, a pracownicy biurowi mieli
pierwszą przerwę na kawę. Betonowe ściany pomieszczenia
trzęsły się od ryku pracujących za ścianą maszyn drukarskich.
Klienci przekrzykiwali jeden drugiego; kelnerki przyjmujące
zamówienia, krzycząc, przekazywały je do kuchni, kucharze,
burcząc, udzielali odpowiedzi; pomoc kuchenna rzucała
naczyniami, a radio wyło z niezrozumiałych dla nikogo
powodów, choć nikt go nie słuchał. Panujący w pomieszczeniu
harmider sprawiał, że bar był wymarzonym miejscem na poufne
rozmowy: tylko krzyk prosto do ucha był słyszalny.
Dwaj mężczyźni zamówili kawę, a redaktor poprosił jeszcze o
czekoladowego pączka.
- Co się dzieje?! - krzyknął Qwilleranowi wprost do ucha.
- Chodzi o Dana Grahama! Historyjkę, którą mi sprzedał! -
odkrzyknął Qwilleran. - Myślę, że to kłamstwo!
- Jaką historyjkę?
- O tym, jak włosy Joy wkręciły się w koło.
- Dlaczego miałby kłamać? Qwilleran pokiwał złowieszczo
głową.
- Myślę, że coś stało się z Joy. Wątpię, żeby wyjechała.
- Ale widziałeś samochód.
- To był samochód Maksa Sorrela. Ogień w jego restauracji!
Kelnerka uderzyła dwiema filiżankami o ladę.
- Ty i te twoje przypuszczenia! - zawył Riker.
- Mam okropne myśli.
- Okropne co?
- Okropne myśli!
- Nie myślisz chyba... - twarz wydawcy wykrzywił strach.
- Nie wiem - Qwilleran dotknął nerwowo swoich wąsów. - To
tylko możliwość.
- Ale gdzie jest ciało?
- Może w rzece!
Dwaj mężczyźni wpatrywali się w głębię filiżanek z kawą i
pozwalali, żeby ogłuszająca kakofonia baru kawowego
atakowała ich nieczułe uszy.
- Jeszcze jedno! - wykrzyknął po chwili Qwilleran. – Dan wie
o moim czeku! Siedemset pięćdziesiąt!
- Jak się dowiedział? Qwilleran zadrżał.
- Co zamierzasz?
- Zadawać pytania.
Riker pokiwał smutno głową.
- Nie mów Rosie!
- Co?
- Nie mów Rosie! Jeszcze nie!
- W porządku!
- Zasmuciłbyś ją!
- Okej.
Qwilleran przeżył jakoś psi lunch prasowy i napisał średnio
dowcipny kawałek na dodatkową stronę, porównując prostotę
psiej kuchni z wymaganiami kulinarnymi kotów. Potem poszedł
do domu nakarmić koty. Najpierw jednak zatrzymał się w
delikatesach. Wygłodniałym okiem spoglądał na cebularze,
siekane kurze wątróbki, piklowane śledzie, ale pożałował sobie i
kupił tylko klenia dla kotów. Raz na zawsze skończył
eksperymentować z puszkowanym kocim jedzeniem.
Rano przed wyjściem wsunął pod drzwi Williama karteczkę,
zapraszając go na kolację do nowo otwartej restauracji o nazwie
„Petrified Bagel", teraz spotkali się na schodach i młody
człowiek przyjął radośnie zaproszenie.
- Wyjedźmy o szóstej trzydzieści - zasugerował Qwilleran.
- Czy to za wcześnie?
- Nie, w porządku - powiedział William. - Potem muszę
jeszcze wpaść do domu mojej matki. Nie masz samochodu,
prawda? Możemy jechać moim.
Qwilleran poszedł na górę, biorąc po trzy stopnie za jednym
zamachem. Naraz poczuł, że przepełnia go nieuzasadnione
uczucie podniecenia. Niepewność zostawił za sobą, teraz miał
do wykonania robotę. Teraz był pewny, że jego przypuszczenia
są słuszne - teraz mógł prowadzić swoje nieoficjalne śledztwo -
duch dorósł do wyzwania. Zamiast żałobnego smutku po stracie
Joy poczuł gwałtowną lojalność wobec pamięci o niej. Musiał
przyznać, że właśnie tę pamięć kochał. To Joy Wheatley, lat
dziewiętnaście, sprawiła, że jego serce poczęło bić szybciej w
poniedziałkową noc, nie Joy Graham. Dwadzieścia lat rozłąki
zrobiło swoje, mógł to teraz przyznać, mimo że przez kilka dni
przekonywał siebie, że nic się nie zmieniło.
Koty dostrzegły jego dobry nastrój i rzuciły się w wyścig po
pokoju, po regałach, w dół po podłodze, wokół dużego fotela,
pod stół, łóżko. Yum Yum na przedzie, a Koko tuż za nią tak, że
tworzyły jedną plamę jasnego futra. Na zakrętach Yum Yum
zwalniała na ułamek sekundy i Koko ją wyprzedzał. Potem ona
go ścigała.
Qwilleran starał się unikać przemykających ciał, zdjął buty i
odważnie wszedł na wagę. Schodził z niej z uśmiechem
satysfakcji. To była spokojna wiosenna noc. Lufciki w dużym
oknie studia były otwarte, od rzeki wiała delikatna bryza. Gdzieś
w budynku, albo w jego pobliżu, dało się słyszeć męski głos
ś
piewający Loch Lamond i przez chwilę Qwillerana opanowała
nostalgia za dzieciństwem. To była ukochana melodia jego ojca.
Z Williamem spotkał się w Wielkim Holu, na tę okazję
chłopak włożył wygnieciony sportowy płaszcz w kolorze sosu
pieczeniowego. Długa stara limuzyna z pradawnego odzysku
warczała cicho przed frontowymi drzwiami.
- Wygląda jak karawan - zauważył Qwilleran.
- Najlepsza, jaką mogłem dostać za pięćdziesiąt dolarów -
przeprosił Williarń. - Rozgrzewałem ją, zanim ruszy, trzeba ją
trochę dopieścić. Otwieraj drzwi powoli, inaczej wypadną.
- Benzyna musi cię kosztować majątek.
- Nie jeżdżę za często, ale przydaje się na randki.
Poprowadzisz? Ja potrzymam drzwi od strony pasażera, żeby
nie odleciały.
Z Qwilleranem za kierownicą, czarna piękność ruszyła
majestatycznie
w
dół
podjazdu,
wydając
z
siebie
charakterystyczny
warkot
samochodu
z
uszkodzonym
tłumikiem. Kiedy Qwille-ran spoglądał w tylne lusterko,
wielokrotnie wydawało mu się, że ktoś ich śledzi, ale był to
tylko koniec limuzyny połyskujący daleko w tyle.
Restauracja znajdowała się w części miasta zwanej Junktown.
Była to podupadająca okolica, którą kilku przedsiębiorczych
entuzjastów miejscowych tradycji starało się rewitalizować.
Dawny sklep z antykami na Zwinger Street przerobiono teraz na
restaurację o nazwie „Petrified Bagel". Właściciele urządzili
wnętrze starociami, z których jeden nie pasował do drugiego.
Stare kuchenne stoły i krzesła, każde inne, pomalowano na
przypadkowe kolory, a pokryte jutą ściany udekorowano
reliktami z miejskiego śmietniska. Kelnerzy okazali się być
bezdomnymi, rekrutowanymi z pobliskich barów i zaułków.
- Jedzenie może nie być najlepsze - powiedział Williamowi
Qwilleran - ale może dostarczyć barwnej historyjki do mojej
kolumny.
- Kogo to obchodzi, skoro jest za darmo? - chłopak jasno
wyraził swój stosunek.
Usiedli przy stoliku przy ścianie, tuż pod instalacją z
zardzewiałych kranów i rur. Ledwo przysunęli krzesła, a już
kelner dosłownie zawisł nad nimi.
- Czego czeba? - zapytał. - Czeba drinka z baru? - Miał
na sobie czarny garnitur, za duży o kilka numerów, oraz prze
krzywioną muszkę i od razu było widać, że jeśli się ogolił, to
zapewne nożem do masła.
William poprosił o piwo, a Qwilleran zamówił wodę sodową
z cytryną.
- Muże powtórzyć?
- Piwo dla tego pana - powiedział Qwilleran - a ja wezmę
wodę gazowaną z wyciśniętą do środka cytryną. - Do Williama
zaś rzekł: - Znam tę okolicę. Mieszkałem kiedyś w kamienicy
starego Spencera, tu niedaleko - historyczny dom pełen duchów.
- Serio? Widziałeś kiedyś ducha?
- Nie, ale miały tam miejsce różne dziwne rzeczy i ciężko
było się połapać, kto jest sprawcą tych wszystkich psikusów,
moje koty czy bezcielesna dama.
Kelner wrócił z pustymi rękami.
- Czeba do tego cukier?
- Nie, tylko woda z cytryną.
William zapytał:
- Jak tam koty radzą sobie z lekcjami pisania na maszynie?
- Nie uwierzysz, ale Koko napisał przedwczoraj jedno słowo.
To raczej proste słowo, ale... Qwilleran podniósł oczy i
uchwycił irlandzki błysk w oczach chłopaka. - Ty dogu! -
powiedział. - To właśnie robiłeś w moim pokoju we wtorek w
nocy? Moi szpiedzy widzieli, jak się skradałeś.
William zaryczał ze śmiechu.
- Zastanawiałem się, ile czasu zajmie ci rozgryzienie sytuacji.
Znalazłem trochę kawioru w zamrażarce Mausa i zaniosłem go
twoim kotom. Smakowało im.
- A komu by nie smakowało? Kelner przyniósł drinki.
- Czeba coś do tego? Qwilleran potrząsnął głową.
- A jak poradziłeś sobie z Koko i Yum Yum?
- Mała uciekła, ale duży wyszedł i ucięliśmy sobie długą
pogawędkę. On gada nawet więcej ode mnie. Lubię koty. Nie
można nimi rządzić.
- Ale i nie można z nimi wygrać. Już myślisz, że jesteś górą, a
te zawsze postawią na swoim.
- Poczeba zobaczyć menu? - Kelner proponował im
poplamiony tłuszczem, oprawiony w płótno folder.
- Później - odpowiedział Qwilleran. - Jak ci idzie w szkole
sztuk pięknych?
William wzruszył ramionami.
- Zamierzam zrezygnować. To nie moja działka. Moja
dziewczyna jest artystką, to ona mnie namówiła, żebym
spróbował, ale... sam nie wiem. Po służbie poszedłem do
college'u, ale nie szło mi najlepiej. Tam to się musisz uczyć!
Fajnie byłoby być barmanem albo kelnerem w jakimś dobrym
lokalu, gdzie dostaje się królewskie napiwki.
- Cosz zamówicz? - zapytał kelner, który był zawsze w
zasięgu słuchu.
Qwilłeran oddalił go ruchem ręki, ale ten, zanim zniknął,
przestawił
jeszcze
solniczkę,
pieprzniczkę
i
strzepnął
wyimaginowany okruszek z ceraty.
- To, co naprawdę bym chciał robić - kontynuował William -
to być prywatnym detektywem. Czytałem dużo opowieści
kryminalnych i myślę, że byłbym w tym niezły.
- Mnie też fascynują dochodzenia - zwierzył się Qwilleran.
- W Chicago i Nowym Jorku odkryłem kilka spraw.
- Naprawdę? A rozwiązałeś jakąś dużą sprawę? Rozwiązałeś
walentynkową masakrę?
- Nie jestem aż taki stary, synku.
- Czy kiedykolwiek chciałeś być prywatnym detektywem?
- Nie, zupełnie. - Qwilleran pogładził wąsy. - Ale reporter
wyostrza sobie zmysł obserwacji i nabiera nawyku zadawania
pytań. Zadaję sobie wiele pytań, odkąd przeprowadziłem się do
Maus Haus.
- Na przykład?
- Kto krzyczał o trzeciej trzydzieści we środę rano? Dlaczego
drzwi do garncami były zamknięte? Skąd Maus ma siniak pod
okiem? Co stało się z kotem Joy Graham? I w końcu co stało się
z Joy Graham?
- Myślisz, że coś jej się stało? Kelner krążył wokół stolika.
- Czecie zamówić teraz?
Rozdrażniony Qwilleran wziął głęboki oddech.
- Tak, proszę mi przynieść ślimaki, zupę vichyssoise, boeuf
Bourguignon i małą sałatkę nicejską.
Zaległa długa cisza.
- Mużna powtórzyć?
- Nieważne - powiedział Qwilleran. - Proszę tylko przynieść
mrożonego hamburgera, lekko podgrzanego, i odrobinę groszku
z puszki.
William zamówił zupę krem z grzybów, duszone mięso z
ziemniaczanym puree i sałatę z sosem tysiąca wysp.
- Powiedz, to prawda, że byliście zaręczeni? - zapytał Qwil-
lerana.
- Z Joy? To było dawno temu. Kto ci to powiedział? William
zrobił mądrą minę.
- Zorientowałem się, to wszystko. Nadal ją lubisz?
- Oczywiście, ale nie w ten sam sposób.
- Wielu ludzi w Maus Haus ją lubi. Ham Hamilton szalał
za nią. Myślę, że dlatego się przeprowadził, żeby się trzymać
z daleka od kłopotów.
Qwilleran otarł wąsy, jeszcze inne rozwiązanie gryzło jego
górną wargę.
- Czy słyszałeś coś albo zauważyłeś coś niezwykłego w noc,
kiedy zniknęła?
- Nie, grałem w remika z Rosemary do dziesiątej. Potem ona
musiała poddać się zabiegom kosmetycznym na tym swoim
stole, więc poszedłem poszukać Hixie, ale ona wyszła. Chwilę
oglądałem telewizję. Słyszałem, że Dan wyciąga swój samochód
z wiaty, ale poszedłem spać przed północą. W środę rano mam
zajęcia.
Kelner przyniósł zupę.
- Podacz krakersy?
- Przy okazji - Qwilleran zapytał Williama - wiesz, co to
znaczy, kiedy się kogoś nazywa garncarzem wałkoniem?
Słyszałem, jak nazywają Dana garncarzem wałkoniem.
Salwa śmiechu, jaką wybuchnął William, odbiła się echem
przez całą restaurację.
- Masz na myśli garncarza, który używa wałka? Niewiele się
pomyliłeś. Dan rozwałkowuje glinę na płaskie placki i w ten
sposób tworzy kwadratowe albo prostokątne naczynia.
- Czy uważasz, że jest dobry w tym, co robi?
- A kim ja jestem, żeby to oceniać? To ja jestem naprawdę
wałkoniem... Co za podła zupa.
- Z puszki?
- Gorzej, smakuje, jakbym to ja ją zrobił.
- Dan mówi, że zamierza dokonać wielkich rzeczy w Nowym
Jorku i w Europie.
- Tak, wiem. Wydaje mi się, że naprawdę ma taki zamiar. W
zeszłym tygodniu dostał pocztą paszport.
- Serio? A skąd to wiesz?
- Byłem tam, kiedy przyszedł listonosz. Zgaduję, że to był
paszport. Był w grubej brązowej kopercie, na której było
napisane „Biuro Paszportowe" albo coś takiego, w rogu na
górze.
Kelner podał główne danie.
- Czeba keczup?
- śadnego keczupu - powiedział Qwilleran. - śadnej
musztardy. śadnego sosu steak house. śadnego sosu chili.
- Jeśli chcesz zobaczyć, jak Mickey Maus wpada w furię, to
wystarczy wspomnieć o keczupie - powiedział William.
- Słyszałem, że Maus jest wdowcem. Co się stało z jego żoną?
- Udławiła się na śmierć kilka lat temu. Mówią, że udławiła
się kością kurczaka Marengo. Była wiele starsza od Mickey
Mausa. Wydaje mi się, że on lubi starsze kobiety. Spójrz na
Charlotte!
- Co z Charlotte?
- Mam na myśli sposób, w jaki jej się podlizuje cały czas. Na
początku myślałem, że Charlotte jest jego matką. Max uważa, że
jest jego kochanką. Hixie mówi, że Mickey Maus jest
nieślubnym dzieckiem Charlotte i tego faceta, który założył sieć
Heavenly Hash - William pękał ze śmiechu.
- Słyszałem, że Max przeżywa ciężkie chwile w „Golden
Lamb Chop".
- Wielka szkoda. Mam własną teorię na ten temat.
- śe co?
- śe na przykład lubi mężatki, no wiesz, i to na hurtową skalę.
Nie przejmuje się przestrzeganiem zasad.
- Myślisz, że może tu wchodzić w grę jakiś zazdrosny mąż?
- To tylko przypuszczenia. Hej, czemu ty i ja nie założymy
agencji detektywistycznej? Duży wkład nie byłby potrzebny...
Zobacz, znów idzie wymowny profesor Moriarty.
- Czeba jeszcze trochę masła?
Przez chwilę Qwilleran skoncentrował się na swoim
hamburgerze, który był tak spieczony, że miał konsystencję
opony w stalowej obręczy. William już od dawna był skupiony
na zaspokajaniu swojego młodzieńczego apetytu.
- Muszę jutro rano wstać o szóstej - powiedział. - Muszę iść z
Mickey Mausem na targ farmerski.
- Chętnie poszedłbym z wami - odpowiedział Qwille-ran. - To
mogłaby być historia.
- Nigdy tam nie byłeś? To dopiero heca! Spotkajmy się w
kuchni o szóstej trzydzieści. Mam do ciebie zadzwonić?
- Nie, dziękuję, mam budzik. Właściwie trzy budziki,
wliczając w to koty.
William zamówił na deser sernik z truskawkami.
- Najlepsza pasta z tapety, jaką kiedykolwiek jadłem - po
wiedział.
Qwilleran zamówił kawę. Podano ją w dużym kubku, którego
brzeg smakował płynem do mycia naczyń.
- A przy okazji, czy kiedykolwiek widziałeś Joy Graham
przy pracy na kole?
Jego gość pokiwał głową, mając usta pełne sernika.
- Jakiego koła używała?
- Tradycyjnego. Dlaczego?
- Nigdy nie używała elektrycznego?
- Nie, nigdy niczego nie robiła po linii najmniejszego oporu,
jeśli chodzi o ceramikę. Nie pytaj mnie dlaczego. Wiem, że to
twoja przyjaciółka, ale czasem robi dziwaczne rzeczy.
- Zawsze tak było.
- Wiesz, co usłyszałem podczas kolacji w poniedziałek?
Rozmawiała z Tweedledee i Tweedledum...
- Z braćmi Penniman?
William przytaknął.
- Próbowała im sprzedać jakieś stare papiery, które znalazła
gdzieś w pracowni. Mówiła, że mogą je mieć za pięć tysięcy
dolarów!
- śartowała - powiedział Qwilleran bez przekonania.
Wyszli z „Petrified Bagel" po tym, jak kelner po raz ostatni
próbował ich molestować:
- Czeba wykałaczki?
Qwilleran wrócił do domu autobusem. William miał jeszcze
odwiedzić swoją matkę.
- To jej urodziny - wyjaśnił chłopak. - Kupiłem tanie per
fumy. Nie ma znaczenia, co jej dasz, i tak komentuje
wszystko
i wszystkich obraża, więc po co się starać?
W Wielkim Holu Maus Haus Dan nadal pracował nad
ekspozycją, pchając i ciągnąc wielkie stoły i ławy, tak by zrobić
miejsce na eksponaty. Nucił pod nosem Loch Lamond.
Qwilleran zapomniał o porannej irytacji na żądnego reklamy
garncarza.
- Czekaj, pomogę ci - zaproponował.
Dan spojrzał groźnie na Qwillerana i jego szczęka opadła.
- Przepraszam, jeśli powiedziałem coś, co cię zirytowało. Nie
wiedziałem, że Maus będzie o tym paplał naokoło.
- Nie ma o czym mówić.
- To twoje pieniądze, możesz z nimi robić, co chcesz, tak
myślę.
- Zapomnij o tym.
- Dostałem dzisiaj kartkę - powiedział Dan. - Wysłana z
Cincinnati.
Qwilleran przełknął dwa razy ślinę, zanim odpowiedział.
- Od twojej żony? Jak się miewa? - starał się mówić
spokojnie. - Wróci na szampana?
- Nie sądzę. Prosiła, żeby jej wysłać letnie ciuchy do Miami.
- Miami!
- Tak, zdaje się, że chce trochę ogrzać się w słońcu, zanim
wróci do domu. To dobrze jej zrobi. Pozwoli jej wszystko
przemyśleć.
- Więc nic złego się nie wydarzyło.
Dan podrapał się w głowę.
- Mąż i żona muszą zachować swoją indywidualność,
szczególnie kiedy są artystami. Poradzi sobie z tymi
wątpliwościami i wróci, impertynencka jak zawsze. Zdarzają
nam się spięcia, ale jaka para ich nie przeżywa? - uśmiechnął się
tym swoim krzywym uśmiechem, który tak nieudacznie
imitował uśmiech Joy, że Qwilleran czuł, jak ciało zwija mu się
z niesmaku. To była groteska. - Zabawne - kontynuował Dan. -
Czepiałem się jej zawsze, że gubi wszędzie włosy. To nie sierść
kota unosiła się wszędzie dookoła, to były jej włosy, długie
włosy, które wyciągałem z gliny i innych miejsc. Ale chcesz coś
wiedzieć? Brak mi tego, od kiedy jej nie ma. Byłeś kiedyś
ż
onaty?
- Raz na to poszedłem.
- Dlaczego nie wpadniesz na drinka jutro wieczorem? Przyjdź
na poddasze.
- Dzięki, tak zrobię.
- Może będziesz miał okazję obejrzeć co nieco przed
wernisażem. Jak zobaczysz waszego krytyka, to powiedz mu
coś do słuchu, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Qwilleran poszedł do szóstki, masując po drodze swoje wąsy.
Koty wiedziały już, że się zbliża, i były w pełnej gotowości.
- No i co wy myślicie o tym odkryciu, Koko? - powiedział.
- Pojechała do Miami.
- Yow! - odparł dwuznacznie Koko.
- Ona nie cierpi Florydy! Powiedziała to nam, prawda? I
zawsze była uczulona na słońce.
Potem Qwilleranowi przyszła do głowy inna myśl. Może jego
siedemset pięćdziesiąt dolarów sfinansowało wakacje z tym
handlarzem, Fishem, Hamem czy jak mu tam było, na
słonecznej Florydzie! Kolejny raz Qwilleran poczuł się jak
głupiec.
Rozdział dziesiąty
Kiedy rano zadzwonił budzik, było nadal ciemno i chłodno i
Qwilleran wahał się, czy nie zapomnieć o targu farmerskim i nie
ulec pokusie zostania w łóżku. Ciekawość i dziennikarskie
upodobanie do nieznanych sytuacji sprawiły, że ostatecznie
przemógł się i wstał.
Wziął szybko prysznic i ubrał się. Pokroił okrągły stek dla
kotów, które spały smacznie, rozciągnięte w dużym fotelu w
pozycji „Nie przeszkadzać".
Przed szóstą trzydzieści Qwilleran był już na dole w kuchni,
gdzie Robert Maus wbijał jajka do miski.
- Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko - powiedział
Qwilleran. - Wprosiłem się na wyprawę na rynek farmerski.
- Proszę się uważać za bardziej niż zaproszonego - odparł
prawnik. - Proszę być tak dobrym i nalać sobie soku pomarań
czowego i kawy. Przygotowuję... omlet.
- Gdzie jest William?
Maus, zanim odpowiedział, wziął głęboki wdech.
- Z przykrością muszę zauważyć, że jeśli chodzi o Williama,
to bierze on sobie za punkt honoru spóźniać się przy każdej
nadarzającej się okazji.
Maus wlał roztrzepane jajka na patelnię do naleśników,
wstrząsnął nią energicznie, zamieszał widelcem, złożył
migoczącą masę na pół i zsunął ją na ciepły talerz. Zmielił na
wierzch biały pieprz i polał masłem.
To był najlepszy omlet, jaki Qwilleran jadł kiedykolwiek. Z
każdym kremowym, delikatnym kęsem przywoływał w pamięci
brązowe suche wióry przywodzące na myśl źle wyprawioną
skórę, które jadał w drugorzędnych restauracjach. Maus
przygotował drugi omlet dla siebie i usiadł przy stole.
- Nie mogę znieść tego, że nasz przyjaciel William
przepuszcza tak wyśmienite śniadanie - powiedział Qwilleran.
- Może zaspał. Może powinienem podobijać się do jego
drzwi.
Qwilleran odnalazł drzwi Williama na końcu kuchennego
korytarza. Zapukał jeden, potem drugi i trzeci raz, potem
głośniej, ale nie było odpowiedzi. Delikatnie przekręcił klamkę i
otworzył drzwi na szerokość dłoni.
- William! - krzyknął. - Już po wpół do siódmej!
Ze środka jednak nie było żadnej odpowiedzi. Zajrzał do
pokoju. Wbudowane łóżko było puste, a prześcieradło schludnie
zatknięte pod materac.
Qwilleran rozejrzał się po pokoju. Drzwi do łazienki były
otwarte. Qwilleran otworzył inne drzwi, za którymi ukryty był
mały zabałaganiony schowek. W całym pomieszczeniu panował
umiarkowany bałagan, wszędzie porozrzucane były ubrania i
kolorowe magazyny.
Wrócił do stołu.
- Nie ma go tam. Wygląda na to, że nie spał w swoim łóżku i
nie nastawił budzika. Wziąłem go wczoraj wieczorem na
kolację, miał potem zajrzeć jeszcze do matki. Myśli pan, że
mógł tam nocować?
- Wnioskując z dostępnych mi przesłanek o naturze
wzajemnych stosunków Williama i jego matki - mówił Maus -
wydaje mi się, że jest bardziej prawdopodobne, że spędził noc z
tą młodą panną, z którą, jak się okazuje, jest zaręczony.
Sugerowałbym, aby dzisiaj włożył pan wysokie buty, panie
Qwilleran. Produkcja farmerska to ekskluzywna mieszanina...
błota,
zwiędłych
liści
kapusty,
zgniłych
pomidorów,
rozgniecionych winogron i niezidentyfikowanego płynu, który
scala je razem w obślizgły czarny... amalgamat.
Mężczyźni wyruszyli na targ farmerów czarnym mercedesem
Mausa, okrążyli podjazd i Qwilleranowi wydawało się, że widzi
długie płetwy limuzyny Williama wystające spod wiaty z
drugiej strony domu.
- Zdaje mi się, że tam jest samochód Williama - zauważył.
- Jeśli nie wrócił na noc, to jak jego samochód się tam
znalazł?
- Ścieżki młodych ludzi są niepojęte. Zaprzestałem już
prób zrozumienia ich postępowania.
Co do błota, to Maus miał rację. Czarny szlam wypełniał
rynsztoki i rozpryskiwał się na chodniki targu znajdującego się
na świeżym powietrzu. Na targ składało się kilka kwadratowych
otwartych wiat, pod którymi rolnicy i inni handlujący
sprzedawali prosto ze swoich ciężarówek. Strumień biednych i
bogatych mieszkańców miasta sunął zatłoczonymi alejkami,
wszyscy obładowani zakupami. Jedni pchali dziecięce wózki
załadowane doniczkami pelargonii, inni ciągnęli czerwone
platformy pełne towaru albo manewrowali chromowanymi
wózeczkami zakupowymi, torując sobie drogę przez zatłoczone
uliczki.
Raj dla kieszonkowców, pomyślał Qwilleran.
Były tam kobiety z wałkami we włosach, dzieci na barana u
swoich rodziców, dystyngowani starsi panowie w płaszczach z
aksamitnymi kołnierzami, hinduskie dziewczyny w tweedo-
wych marynarkach narzuconych na prześwitujące sari,
nastolatki ze słuchawkami w uszach, podmiejskie gosposie
owinięte w śmieszne futra i więcej niż przeciętna liczba
okropnie otyłych kobiet.
Maus poprowadził ich między górami rabarbaru i akrami
ś
wieżych jajek, obok galonowych słoików miodu, obok żywych
prosiaków, gałęzi sasafrasu, poduszek wypełnionych kurzym
pierzem, marchewek tak dużych jak kije do bejsbolu, białych
gołębi w klatkach i różowych kalafiorów.
Był to rześki poranek, sprzedawcy przestępowali z nogi na
nogę i ogrzewali ręce nad koksowymi ogniskami, rozpalanymi
w beczkach po oleju. Dym mieszał się z zapachem jabłek,
trzody, bzu i wszechobecnego błota. Qwilleran zauważył
niewidomego z białą laską, stojącego obok krzewów bzu, który
wąchał kwiaty i uśmiechał się do siebie.
Maus kupił grzyby, kiełki paproci, szczypior, kukurydzę z
Florydy i truskawki z Kalifornii. Zaskoczył dziennikarza tym, że
targował się o cenę rzepy.
- Moja droga pani, jeśli stać panią na sprzedawanie tuzina
za trzy dolary, to jak, będąc uczciwą, może pani żądać
trzydziestu centów za jedną? - zapytał człowiek, który przy
swoim stole serwował wino o wartości dziesięciu dolarów za
butelkę, z mulami w galarecie.
Przy jednym ze stoisk Maus wybrał wypatroszonego królika i
Qwilleran odwrócił się, żeby nie patrzeć, jak sprzedawca owija
czerwone mięso w gazetę, podczas gdy krewni biedaka, jeszcze
odziani w swe białe futerka, przyglądali się scenie w
oczekiwaniu na chwilę, kiedy podzielą los swego pobratymca.
- Pani Marron, muszę to przyznać, robi wyśmienitego królika
Hassenpfeffer - wyjaśnił Maus. - Przygotuje wam... pyszne
dania w ten weekend, podczas gdy ja będę brać udział w
zjeździe degustatorów, na którym przyszło mi być... mistrzem
ceremonii.
Z targu na otwartym powietrzu przeszli na właściwy rynek,
rozległą arenę z setkami stoisk pod jednym dachem i z miękkim
dywanem trocin pod stopami. Kramarze zachrypłymi głosami
zachęcali do kupna przyprawianej solonej słoniny, ciasta na
strudel, czekoladowych tortów, gipsowych figur świętych,
przepiórczych
jajek,
mikstur
do
rytuałów
voodoo,
puszkowanych liści winogron, ośmiornic, perfumowanego płynu
do mycia podłóg gwarantującego szczęście. Niklowana maszyna
mieliła świeże masło orzechowe. Na stoisku z płytami
sprzedawca puszczał z adaptera arabską muzykę. Maus kupił
ś
limaki i trochę ziaren holenderskiej gorczycy.
Qwilleran zamknął na chwilę oczy i starał się rozróżnić
główne nuty zapachowe: świeżo zmielona kawa, ostry ser,
czosnkowa kiełbasa, anyżek, mięso dorsza, kadzidło. Do jego
nozdrzy doszła nuta tanich perfum, otworzył oczy i zobaczył
Cygankę, przyglądającą się mu z pobliskiego stoiska.
Uśmiechnęła się. Qwilleran zamrugał oczami. Miała uśmiech
Joy, jej drobną figurę i jej długie włosy, ale twarz była o sto lat
starsza i wyglądała, jakby nigdy nie była myta, jej ubrania były
ubrudzone ziemią.
- Przepowiedzieć przyszłość? - zapraszała.
Qwilleran zgodził się, zafascynowany tą okrutną karykaturą.
- Siądź.
Qwilleran usiadł na pustej skrzynce po piwie, a kobieta
usiadła po drugiej stronie, tasując talię brudnych kart.
- Ile? - zapytał
- Dolara, jednego dolara, tak?
Ułożyła karty w kształt krzyża i przyjrzała się im.
- Widzę wodę. Wyjedziesz w długą podróż, niedługo, tak?
- Niezbyt prawdopodobne - powiedział Qwilleran. - Co
jeszcze widzisz?
- Ktoś chory. Dostaniesz list... Widzę pieniądze. Dużo
pieniędzy. Tobie podobać.
- Wszyscy lubią.
- Młody chłopak. Twój syn? Pewnego dnia człowiek. Wielki
doktor.
- Gdzie jest moja miłość z dawnych lat? Możesz mi to
powiedzieć?
- Hmmmm... ona daleko. Szczęśliwa, dużo dzieci.
- Jesteś fenomenalna. Jesteś geniuszem - wymamrotał
Qwilleran. - Coś jeszcze?
- Widzę wodę - tyle wody. Ty nie lubisz. Wszyscy mokrzy.
Qwilleran uciekł od Cyganki i dogonił swojego gospodarza.
- Lepiej niech pan naprawi dach - powiedział mu. - Szy
kuje się kolejna biblijna powódź. Otrząsnął się tak, jakby bał
się, że oblazły go pchły.
Kiedy dwaj mężczyźni zanieśli zakupy z targu do kuchni
Maus Haus, pani Marron powiedziała do Qwillerana:
- Dzwonił człowiek z gazety. Powiedział, że ma pan do niego
oddzwonić. Pan Piper, Art Piper.
- Gdzie się podziewałeś? - Arch Riker zapytał Qwillerana,
kiedy ten złapał go pod telefonem. - Nie było cię całą noc?
- Byłem na targu warzywnym, żeby zebrać materiał do
kolumny. Spodziewam się wypłaty za nadgodziny, za wstanie o
nieboskiej porze w mój dzień wolny od pracy. Co się dzieje?
- Chciałbym, żebyś mi pomógł, Qwill. Pojedziesz do Rattle-
snake Lakę jako sędzia konkursu?
- Miss mokrego podkoszulka?
- Nie. Pieczenie ciasta. To konkurs stanowy sponsorowany
przez Młyny Johna Stuarta. Są dużym reklamodawcą i
obiecaliśmy, że wyślemy jednego z sędziów.
- Dlaczego wydawca z działu kulinarnego nie może tego
zrobić? - wypalił Qwilleran.
- Jest w szpitalu.
- Zjadła coś, co sama ugotowała?
- Qwiil, jesteś dzisiaj nieznośny. Co z tobą?
- Szczerze mówiąc, Arch, wolałbym w ten weekend powęszyć
tutaj - chcę sprawdzić, co się uda wyniuchać. Mąż Joy zaprosił
mnie dzisiaj wieczorem na drinka. Nie chcę o tym rozmawiać
przez telefon, ale wiesz, co omawialiśmy w barze.
- Wiem, Qwill, ale jesteśmy ugotowani. Mógłbyś wziąć wolne
w przyszłym tygodniu.
- A dział kobiecy, nie mógłby przejąć tego konkursu?
- Mają dużo wiosennych ślubów do obsadzenia. Mógłbyś to
potraktować jako przyjemny weekend za miastem. Weź
samochód z redakcji i jedź po południu. Zjesz miły obiad w
gospodzie „Rattlesnake" - są znani z dobrego żarcia - i wrócisz
jutro wieczorem.
- Są znani ze swojego złego jedzenia i nieznani z dobrego -
sprzeciwił się Qwilleran. - Poza tym jak mogę korzystać z
kolacji gdziekolwiek i jednocześnie być na diecie? Jak mam
sędziować w konkursie cukierniczym i schudnąć?
- Coś wymyślisz. Jesteś starym wyjadaczem - powiedział
Riker.
- Zawrzemy układ - zaproponował Qwilleran po chwili
wahania. - Pojadę do Rattlesnake Lakę, jeśli przyślesz mi Odda
Bunsena w poniedziałek. Chcę, żeby zrobił kilka fotek w
garncami.
- Myślisz, że będzie z tego historia? Już robiliśmy wcześniej
garncarnie i wszystkie są do siebie podobne.
- Może nie będzie z tego historii, ale potrzebna mi wymówka,
ż
eby tam wejść i powęszyć. - Dziennikarz pogładził kłykciami
wąsy. - Mieliśmy tu kolejne tajemnicze zniknięcie, Arch. Tym
razem to chłopak, pomoc domowa.
Zapadło
milczenie,
Riker
rozważał
zapewne
różne
możliwości.
- No cóż, zamówię fotografa, ale nie mogę ci gwarantować, że
dostaniesz Bunsena.
- Nie chcę nikogo innego, to musi być ktoś z jajami, taki jak
Bunsen.
Kiedy w południe Qwilleran stawił się na dole na lunch,
zapytał, czy ktoś widział Williama.
Hixie, która była zajęta przeżuwaniem, potrząsnęła przecząco
głową.
Dan odpowiedział:
- Nie.
Rosemary zauważyła, że to nietypowe dla Williama, żeby
przegapił dzień targowy. Pani Marron powiedziała:
- Miał dzisiaj nawoskować podłogi.
Charlotte Roop była pogrążona w swojej krzyżówce i nic nie
powiedziała.
Pani Marron podawała domową zapiekaną fasolę z ciemnym
chlebem i resztkami szynki. Dan przyglądał się temu z
niesmakiem.
- Co jest na kolację? - zapytał stanowczym głosem.
- Smaczny kurczak z dzikim ryżem.
- Znów kurczak? Dopiero co jedliśmy kurczaka w
poniedziałek.
- I smaczne kruche ciasto kokosowe.
- Nie lubię kokosów, wchodzą mi między zęby - powiedział
Dan, robiąc sobie kanapkę z ciemnego chleba z resztkami
szynki.
- A jutro smaczną potrawkę z królika - dodała gospodyni.
- Ech!
- Pani Marron - przerwał Qwilleran - ta pieczona fasola jest
wyśmienita.
Spojrzała na niego wdzięcznym wzrokiem.
- To dlatego, że używam starego naczynia do fasoli. Ma
czterdzieści lat, tak mówi pan Maus. Powstało w tutejszej
garncami i jest na dnie podpisane inicjałami H.M.H.
- To musiało być w tym czasie, kiedy zamordowano tego
rzeźbiarza - zauważył Qwilleran.
- To było przypadkowe utonięcie - poprawiła go panna Roop,
spoglądając znad krzyżówki.
- Nikt w to naprawdę nie wierzy - powiedziała Hixie, a potem
wyrecytowała śpiewnym głosem:
Młody rzeźbiarz Mort Mellon
zakochał się w pięknej Helen,
lecz bogowie brew zmarszczyli,
w czarnej rzece go pławili.
Jaka ręka go zdradziła, o tym milczy tren.
Panna Roop uniosła brodę.
- To zupełny brak szacunku, panno Rice.
- Kogo to obchodzi? - odcięła się Hixie. - Wszyscy oni nie
ż
yją.
- Panu Mausowi nie podobałoby się to, gdyby tu był.
- Ale go tu nie ma, jest w połowie drogi do Miami.
- Miami? - powtórzył Qwilleran.
Pani Marron przyniosła mu trochę więcej szynki, której z
ż
alem odmówił, choć przyjął trochę skrawków dla swoich
współlokatorów.
- Przy okazji, pani Marron, nie będzie mnie w mieście na noc,
czy byłaby pani tak uprzejma i nakarmiła moje koty jutro rano?
- Nie wiem zbyt wiele o kotach - powiedziała. - Czy mam
zrobić coś szczególnego?
- Proszę pokroić w kostkę trochę mięsa i dać im świeżą wodę.
I proszę się bezwzględnie upewnić, że nie wydostaną się z
apartamentu. - Do reszty ludzi przy stole powiedział zaś: - Mam
zlecenie w Rattlesnake Lakę. Dan, musisz mi obiecać, że twoje
zaproszenie będzie nadal aktualne. Ale, ale, może uda nam się
załatwić fotografa na poniedziałek.
Dan zamruczał i pokiwał głową. Qwilleran kontynuował:
- Skóra mi cierpnie na myśl o długiej podróży samocho
dem firmowym nad to jezioro. Zdaje się, że „Fluxion" kupił
całą flotę rozklekotanych gratów.
Miękki głos po jego lewej stronie powiedział:
- Potrzebujesz towarzystwa? Byłabym szczęśliwa, mogąc
wyprawić się na przejażdżkę. Mógłbyś poprowadzić mój wóz.
Dziennikarz odwrócił się i spojrzał głęboko w oczy Rosema-
ry Whiting - spokojne, zamyślone. To ona przyniosła kotom
kłębek włóczki. Jej brązowe oczy przepełnione były czymś, co
nie od razu rozpoznał. Nie zdawał sobie sprawy, że jest aż tak
atrakcyjna. Oczy tryskające zdrowiem, skóra jak bita śmietana,
błyszczące włosy.
Po zbyt długim wahaniu odparł pospiesznie:
- Jasne! Będę ci ogromnie wdzięczny za towarzystwo. Jeżeli
wyjedziemy zaraz po lunchu, starczy nam czasu na spokojną
jazdę i dobrą kolację w gospodzie. Jestem sędzią w konkursie,
ale dopiero jutro po południu, więc możemy pospać do późna
i w drodze powrotnej zatrzymać się jeszcze na „małe coś na
ząb".
Panna Roop rozwiązywała swoją krzyżówkę z ustami
zaciśniętymi w cienką prostą kreskę.
Rozdział jedenasty
- Koko nie chciał, żebym wyjeżdżał - powiedział Qwille-
ran do Rosemary, kiedy odjeżdżali spod Maus Haus jej
ciemnoniebieskim samochodem. - Gdy tylko wyciągnąłem
walizkę, zaczął piszczeć.
Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku swojej pasażerki. W
Maus Haus ocenił jej wiek na około trzydzieści lat, ale teraz,
widząc ją w świetle dnia, podniósł swoje wyliczenia do
czterdziestki, wczesnej czterdziestki.
- Wygląda pani wspaniale - powiedział. - Te pszenne kiełki,
którymi wszystko pani posypuje, dobrze pani służą. Od jak
dawna prowadzi pani swój sklep ze zdrową żywnością?
- Od dwóch lat - odparła. - Po śmierci męża sprzedałam mój
dom, przeprowadziłam się do śródmieścia i zainwestowałam
pieniądze w interes.
- Dzieci?
- Dwóch synów. Obaj są lekarzami.
Qwilleran zerknął ukradkiem na swoją pasażerkę i dokonał
szybkich obliczeń. Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt?
- Proszę mi powiedzieć - spytała Rosemary - co sprowadziło
pana do Maus Haus?
Opowiedział jej o nowym zleceniu, o zaproszeniu Roberta
Mausa na kolację smakoszy i jego niespodziewanym spotkaniu
ze starą znajomą Joy Graham.
- Wydawało mi się, że to coś więcej niż tylko przypadkowa
znajomość.
- Jest pani bardzo domyślna. Joy i ja planowaliśmy się pobrać,
kiedyś, dawno temu. - Qwilleran nacisnął ostro hamulce. -
Przepraszam - powiedział. - Widziała pani tego głupiego kota?
Spacerował sobie najspokojniej w świecie przez środek
autostrady, a kiedy znalazł się bezpiecznie po drugiej stronie,
rzucił się biegiem jak wariat.
- Mam nadzieję, że nie poczytał mi pan za bezczelność tego,
ż
e wprosiłam się na dzisiejszą wycieczkę, panie Qwilleran?
- Wcale. Jestem zaszczycony. Powinienem pierwszy o tym
pomyśleć. I proszę, nazywaj mnie Qwill. Nie mam zamiaru
tytułować cię panią Whitning przez cały weekend.
- Miałam powód, żeby chcieć tu przyjechać. Jest coś, o czym
chciałam z tobą porozmawiać, ale niekoniecznie teraz.
Chciałabym rozkoszować się widokami.
Kiedy
jechali
przez
wiejskie
krajobrazy,
Rosemary
obserwowała i komentowała każdą tłocznię cydru, kopalnię
ż
wiru, silos, stado cielaków, kamienną stodołę, drewniany płot z
podwójną żerdzią. Miała przyjemny głos i jej towarzystwo
relaksowało
Qwillerana.
Zanim
dojechali
do
gospody
„Rattlesnake", Qwilleran doznał czegoś, co można by nazwać
rozluźniającym zadowoleniem. Rosemary zauważyła, że byłoby
miło, gdyby mogli dostać sąsiadujące pokoje, i Qwilleran
powiedział sobie, że to będzie udany weekend.
Gospoda była chwiejną konstrukcją, która powinna była
spłonąć co najmniej pół wieku temu. Wierzby płaczące
rozpostarły się nad brzegiem jeziora, a po jego szklistej
powierzchni sunęły kajaki. Przed kolacją Qwilleran wynajął
łódkę z płaskim dnem i przewiózł Rosemary tam i z powrotem
przez jezioro. W porze koktajlu poszli zatańczyć wiecznie
młody, bezimienny, pozbawiony formy taniec, który Qwilleran
wymyślił dwadzieścia pięć lat wcześniej, kiedy nie dbał o to,
ż
eby być na czasie.
- Myślę, że będę świętować - powiedział. - Zawieszam
dzisiaj moją dietę.
Mimo że gospoda „Rattlesnake" nie była słynna z jakości
podawanego tam jedzenia, to z pewnością była nie prześcig-
niona w ilości i wielkości serwowanych dań. Na stole z
przekąskami ustawionych było ponad trzydzieści różnych
potraw, wszystkie rozdrobnione i przyprawione tym samym
octowym sosem. Menu oferowało wybór dziesięciu steków,
wszystkie tak samo miękkie, drogie i pozbawione smaku.
Koktajle z krewetek były ogromne i gumiaste. Imponujący
wybór bułeczek, biszkoptów i muffinów przyjechał do stołu w
zimnych jak lód podgrzewaczach do pieczywa. Pieczone
ziemniaki podano w koszulkach z aluminiowej folii, które
przylegały do nich na całej prawie powierzchni, z wyjątkiem
tych małych fragmentów, na których folia wgnieciona była do
ś
rodka. Gospoda serwowała szparagi, które smakowały jak
brukselka, i szpinak, który przypominał starą gąbkę do
zmywania naczyń. Drewniane miski na sałatę o średnicy
trzydziestu centymetrów, które z wiekiem zjełczały, wypełnione
były po brzegi anemiczną sałatą i łódeczkami syntetycznych
pomidorów. Specjalnością zakładu okazał się bufet z
dwudziestoma siedmioma kremowymi ciastami, których
głównym składnikiem był waniliowy budyń w proszku.
Magia wieczoru sprawiła jednak, że ani QwiIleranowi, ani
Rosemary nie przyszło na myśl, żeby narzekać na jedzenie.
Kiedy siedzieli nad filiżankami czegoś, co gospoda „Rattle-
snake" nazywała kawą, Rosemary przeszła do rzeczy.
- Chcę z tobą porozmawiać o Williamie - powiedziała.
- Staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Młody mężczyzna
potrzebuje starszej kobiety, nie matki, żeby się jej zwierzać. Nie
myślisz?
Qwilleran pokiwał głową.
- William ma dobre cechy. Brakuje mu jasno wytyczonego
celu, ale zawsze byłam przekonana, że odnajdzie swoją drogę.
Wiem, że ma o tobie wysokie mniemanie, dlatego mówię ci
o tym... Martwię się o niego. Niepokoi mnie jego
nieobecność.
Qwilleran pogładził wąsy.
- Jaki jest powód twojego niepokoju?
- Wczoraj wieczorem wrócił do domu około jedenastej, po
tym jak odwiedził swoją matkę. Wstąpił do mnie, żeby
powiedzieć mi kilka rzeczy.
- Jakich rzeczy?
- Cóż, jest bardzo ciekawską osobą...
- To akurat wiem.
- Wypytywał o ostatnie zdarzenia w Maus Haus. Twierdzi, że
kryje się za nimi coś więcej niż to, co widać gołym okiem.
- Wspominał o czymś szczególnym?
- Powiedział mi, że ma coś na Dana Grahama i że zamierza to
zbadać. Wiesz, zabawia się w detektywa, czyta wszystkie te
kryminały. Mówiłam mu, żeby się nie mieszał.
- Masz pojęcie, jaki rodzaj przestępstwa podejrzewał?
- Nie, zapowiedział tylko, że ma zamiar w nocy odwiedzić
Dana i popytać go przy drinku. Miał nadzieję, że w ten sposób
uzyska jakiś dowód.
- I co, poszedł?
- O ile wiem, tak. A dziś rano...
- Poszedłem go poszukać, łóżko nie było ruszone, jestem tego
pewien - powiedział Qwilleran.
- A poza tym jego samochód stoi pod wiatą... No nie wiem...
Nikt inny się nie przejmuje. Pan Maus mówi, że William jest
nieobliczalny. Pani Marron uważa, że nie można na nim
polegać. A ty co myślisz, Qwill?
- Jeśli nie będzie go tam, kiedy wrócimy jutro wieczorem,
trzeba będzie popytać. Wiesz, jak się skontaktować z jego
matką?
- Przypuszczam, że jej numer jest w książce telefonicznej.
Poza tym William ma narzeczoną, czy kogoś w tym guście.
- Myślisz, że mógłby gdzieś z nią wyjechać? Wiemy, kto to
jest i jak się z nią skontaktować?
Rosemary potrząsnęła głową i oboje pogrążyli się w
milczeniu. Po chwili Qwilleran powiedział:
- Próbowałem sam się czegoś dowiedzieć o Joy Graham. Czy
interesowała się tym handlarzem żywnością? Pojechałaby za
nim do Miami?
- Za panem Hamiltonem? Nie wydaje mi się. Zbliża się jej
wystawa, a ona bardzo poświęca się swojej pracy.
- Dan powiedział, że dostał od niej kartkę i że jest w drodze
do Miami. Podobno prosiła, żeby przesłać jej tam letnie rzeczy.
Przypadkiem powiedziała mi, że nienawidzi Florydy, więc nie
wiem, w co mam wierzyć. Co myślisz o jej mężu, Rosemary?
- Przykro mi, ale nigdy go nie lubiłam, i myślę, że inni czują
podobnie. Zauważyłeś', jak rozmowa przygasa, kiedy tylko on
otworzy usta?
- Słyszałaś o paskudnej sytuacji, w jakiej jest „Golden Lamb
Chop"? - spytał Qwilleran. - Czy to się zaczęło, kiedy
Grahamowie zamieszkali w Maus Haus?
- Tak myślę.
- A czy wydaje ci się, że Dan mógłby być za to
odpowiedzialny? To zazdrosny typ.
- Nie sądzę, żeby między Joy i Maksem coś było. Są dla
siebie zbyt przyjaźni w towarzystwie. Gdyby mieli romans, to
ostrożnie unikaliby siebie przy stole. Poza tym Max jest zbyt
wymuskany, żeby mieć romans. On nawet nie podaje nikomu
ręki, ani mężczyźnie, ani kobiecie. - Przestała mówić i zaśmiała
się. - William mówi, że Max suszy szczoteczkę do zębów
suszarką do włosów.
Qwilleran wyciągnął fajkę, a Rosemary pociągnęła z filiżanki
łyk czegoś, co miało być kawą. Po chwili spytała:
- Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że pan Maus jest
samotnym i nieszczęśliwym człowiekiem?
- Niby dlaczego miałby być samotny? - zrewanżował się
pytaniem Qwilleran. - Ma swoje francuskie noże i ośmiopal-
nikową kuchenkę.
- Nie jesteś poważny - zachichotała. - Jego żona nie żyje, nie
ma serca do prawa, powinien prowadzić dobrą restaurację. We
wtorek wieczorem, po kolacji u mojego syna, wróciłam do
domu po północy. Zobaczyłam światło w kuchni, więc weszłam,
ż
eby sprawdzić, co się dzieje. Pan Maus siedział przy stole z
głową wspartą na rękach. Do oka przykładał kawałek surowego
mięsa.
- Filet ze schabu, oczywiście.
- W porządku, nie opowiem ci, co było dalej.
- Przepraszam, kontynuuj.
- Powiedział mi, że siedział na ławce nad rzeką, a kiedy się
podniósł, żeby wrócić do domu, potknął się na pomoście. Nie
myślisz, że to smutne siedzieć samemu nad rzeką?
- Dla mnie miał inne wytłumaczenie - powiedział Qwilleran.
- Zatańczysz ze mną? Ja także jestem smutnym, samotnym,
nieszczęśliwym człowiekiem.
Tańczyli wolno i w zamyśleniu. Qwilleran zastanawiał się,
czy nie zaproponować spaceru w świetle księżyca, kiedy nagle
poczuł się kompletnie wyczerpany. Ramiona mu opadły, na
twarzy widać było zmęczenie. Był na nogach od świtu, prze-
dreptał wzdłuż i wszerz targ farmerski, prowadził całą drogę do
Rattlesnake, potem było wiosłowanie (nie wiosłował od
piętnastu lat), potem taniec, obfity posiłek...
- Jesteś zmęczony? - zapytała Rosemary. - Masz za sobą
ciężki dzień. Dlaczego nie pójdziemy na górę?
Qwilleran zgodził się z wdzięcznością.
- Chcesz, żebym ci pomasowała kark i ramiona? - zapytała.
- To cię zrelaksuje i będziesz lepiej spał. Ale najpierw gorąca
kąpiel, żebyś nie miał zakwasów po całym tym wiosłowaniu.
Przygotowała dla niego kąpiel, barwiąc wodę solami
mineralnymi na kolor zielonej sałaty, i po tym jak Qwilleran
moczył się przez przepisowe dwadzieścia minut, wytrzasnęła
skądś butelkę balsamu pachnącego lekko ogórkiem. Kojący
masaż, aromatyczny balsam i zdania szeptane przez Rosemary,
których tylko połowę słyszał, wszystko to sprawiło, że poczuł
się senny. Czuł się - zastanawiał się - chciał powiedzieć, że - ale
był tak rozluźniony... taki śpiący... może jutro...
Było już niedzielne południe, kiedy Qwilleran się budził.
Okazało się, że Rosemary nie śpi już od siódmej i zdążyła
przespacerować się wokół jeziora. Zjedli w pośpiechu lunch i
zeszli do sali balowej, żeby wziąć udział w konkursie. Tam
jednak odkryli, że zmieniono plany i organizatorzy przesunęli
konkurs na rano, żeby dogodzić ekipom telewizyjnym. Mimo to
pełnomocnik organizatorów do spraw kontaktów z klientami
przedstawił Qwillerana dumnym zwycięzcom.
Qwilleran pogratulował wyglądającej na babcię twórczyni
marmurkowego tortu mokka z bitą śmietaną, odwróconego
spodem do góry; żywotnej matronie za jej anielskie ciasto z
karmelem na orzechach brazylijskich; niezwykle dumnemu
delikatnemu mężczyźnie za jego aksamitne lodowe ciasto z
czekoladą na kwaśnej śmietanie i w końcu zwyciężczyni w
kategorii juniorów. Była to drobna dziewczyna z prostymi
długimi włosami, o bolesnym uśmiechu, która spreparowała
psychodeliczne ciasto. Qwilleran gapił się na piętrzące się przed
nim czekoladę, orzechy, bezy, truskawki, kokos i zobaczył
bananowy split sprzed dwudziestu pięciu lat. Spojrzał na
dziewczynę i zobaczył Joy.
- Chodźmy stąd - szepnął do Rosemary. - Widzę duchy.
Odjechali do domu późnym wieczorem, zrelaksowani i
swobodni. W czasie podróży rozmawiali lub milczeli, w
zależności od humoru. Była już północ, kiedy weszli do
Wielkiego Holu w Maus Haus.
- Kiedy znów będę mógł zabrać cię na kolację? - zapytał
Rosemary. - Może we wtorek wieczorem?
- Chętnie - przytaknęła - ale muszę iść na recital. Jeden z
moich wnuków gra na skrzypcach.
- Masz wnuki?
- Mam trójkę wnuków.
- Nie mogę uwierzyć, że jesteś babcią! Ten skrzypek musi być
cudownym dzieckiem.
- Ma dwanaście lat - powiedziała Rosemary, kiedy zaczęli się
wspinać po schodach. - Jest najmłodszy. Pozostali dwaj są w
college'u.
Qwilleran spojrzał na babcię trojga wnuków z uwielbieniem. ,
- Lepiej zorganizuj mi trochę tych kiełków - powiedział.
Spojrzała na niego słodko i zwycięsko, a Qwilleran rzucił
walizki i pocałował ją. W tym momencie usłyszeli krzyk i z
kuchni wyłoniła się zapłakana pani Marron. Rosemary zbiegła
na dół i objęła gosposię ramieniem. - Co się stało, pani Marron,
co jest nie tak?
- Coś... coś okropnego - załkała pani Marron. - Nie wiem, jak
to panu powiedzieć.
Qwilleran rzucił się na dół.
- Czy chodzi o Williama? Co się stało?
Pani Marron spojrzała na niego przerażonym wzrokiem i
zalała się łzami.
- Koty! - załkała. - Zachorowały.
- Co takiego? - Qwilleran zaczął wskakiwać po schodach po
trzy naraz, ale nagle zatrzymał się. - Gdzie one są?
Pani Marron zawyła:
- Zostały... zostały zabrane.
- Gdzie? - zażądał odpowiedzi. - Do weterynarza? Którego?
Do szpitala?
Potrząsnęła głową i przykryła twarz rękami.
- Wezwałam... wezwałam inspektorat sanitarny. One nie żyją!
- Nie żyją! To niemożliwe. Oba? Były całkowicie zdrowe. Co
się stało?
Gosposia była zbyt roztrzęsiona, żeby mówić, mogła tylko
zawodzić.
- Czy zostały otrute? Musiały zostać otrute. Kto się do nich
zbliżał? - Qwilleran złapał panią Marron za ramiona i
potrząsnął nią. - Kto wchodził do mojego mieszkania? Czym je
pani nakarmiła?
Kręciła żałośnie głową z boku na bok.
- Na Boga! - powiedział Qwilleran. - Jeśli to trucizna, za
biję tego, kto to zrobił!
Rozdział dwunasty
Qwilleran
przemierzał
swój
apartament.
Rosemary
zaoferowała, że posiedzi z nim, ale ją odesłał.
- Mój Boże! Inspektorat sanitarny! - powiedział na głos,
uderzając się w czoło otwartą dłonią. - śadnej możliwości,
mogłem, przynajmniej mogłem pochować je z odrobiną
godności. - Przestał, bo zdał sobie sprawę, że mówi do czterech
ś
cian. Przywykł do widowni. Były takimi uważnymi
słuchaczami, takimi oddanymi towarzyszami, zawsze gotowe,
aby dodać odwagi, zapewnić rozrywkę lub samotność, w
zależności od nastroju, który zawsze były w stanie bezbłędnie
wyczuć. Teraz ich zabrakło. Nie mógł pogodzić się z tą myślą.
- Inspektorat sanitarny! - powtórzył z jękiem. Teraz
przypomniał sobie, że Koko nie chciał, żeby wyjeżdżał na tę
weekendową
wyprawę.
Być
może
koty
przeczuwają
niebezpieczeństwa. Ta myśl sprawiła, że żałoba Qwillerana stała
się jeszcze bardziej bolesna. Jego ręce były zaciśnięte, czoło
mokre od potu. Był gotów unicestwić bestię, która pozbawiła
ż
ycia te dwa niewinne stworzenia. Ale czyja to wina? Jak może
cokolwiek udowodnić? Bez tych dwóch małych ciałek nigdy nie
udowodni zatrucia. Ktoś musiał wejść do mieszkania podczas
jego nieobecności. Kto? Oprócz pani Marron jedynymi
mieszkańcami, którzy pozostali w domu podczas weekendu, byli
Max Sorrel, Charlotte Roop, Hixie i Dan Graham. I może
William, jeśli wrócił.
Qwilleran podniósł pusty talerz, na którym koty dostawały
jedzenie, i powąchał go. Wziął łyk wody z miseczki i wypluł ją.
Nie smakowało niczym niezwykłym, zapach nie wzbudzał
podejrzeń. Usłyszał odgłosy kroków na schodach. To musi być
Maus, zdecydował, pewnie wraca z weekendu w Miami.
Qwilleran otworzył drzwi na oścież i wyszedł do holu, żeby
stanąć przed swoim gospodarzem. To nie był Maus, to był
Max Sorrel.
- Człowieku, co z tobą? Wyglądasz, jakbyś miał delirium.
- Słyszałeś, co się stało z moimi kotami?! - wrzasnął
Qwilleran. - Pojechałem na noc poza miasto, a one zachorowały
i umarły. Przynajmniej to mi jest.
- Cholera, wiem, ile znaczyły dla ciebie te małe małpki.
- Powiem ci jedną rzecz. Nie wystarcza mi to wyjaśnienie.
Myślę, że zostały otrute! I ktokolwiek to zrobił, pożałuje!
Sorrel pokiwał głową.
- Nie wiem. Może nad tym domem ciąży jakieś fatum.
Najpierw gosposia, potem ja, a potem...
- Co masz na myśli? Co z gosposią? - Qwilleran zażądał
wyjaśnień.
- Tragedia. Prawdziwa tragedia. Jej wnuczek - dzieciak, tego
wzrostu - przyszedł w odwiedziny i wpadł do rzeki. Sądzą, że to
luźna deska w pomoście. Słuchaj... Qwilleran, potrzebujesz
pięćdziesiątkę whiskey, wejdź do mnie, strzelisz sobie.
- Nie, dzięki - powiedział z oporem Qwilleran. - Muszę to
rozpracować na mój własny sposób.
Wrócił do pokoju i zapatrzył się w pustkę. Chciał się
wyprowadzić. Zrobi to jutro. Zamieszka w hotelu. Sporządził
listę rzeczy, których nie będzie już więcej potrzebował: umieścił
na niej obrożę i smycz, która wisiała teraz na oparciu fotela,
niebieską poduszkę, szczotkę, którą kupił i której zapominał
używać, kocią kuwetę ze żwirkiem, schludnie odgarniętym w
jeden kąt naczynia. Były takie porządne w swoich codziennych
obowiązkach... Oczy Qwillerana stały się wilgotne.
Wiedział, że nie będzie mógł zasnąć, więc usiadł do maszyny
do pisania, żeby napisać kolumnę do gazety - requiem dla
dwojga utraconych przyjaciół. Przelanie smutku na papier ulży
mu, był tego pewien. Nadszedł czas, żeby odkryć przed światem
niesłychane umiejętności Koko. Rozwiązał trzy zagadki, trzy
zabójstwa. Był to prawdopodobnie jedyny kot w tym kraju,
który posiadał legitymację prasową podpisaną przez szefa
policji. Qwilleran oparł ręce na klawiaturze maszyny i
zastanawiał się, jak zacząć. Jego umysł tonął w oceanie myśli -
ż
adna z nich nie była adekwatna. Wzrok padł na kartkę
wkręconą w wałki maszyny. Były tam wystukane dwie litery:
pb. Dziennikarz poczuł mrożący dreszczyk u nasady wąsów:
pogrzebowa baranina!
Właśnie wtedy usłyszał daleki płacz. Wsłuchał się uważnie.
Brzmiało to jak płacz dziecka. Pomyślał o chłopcu, który
zatonął, i zadrżał. Płacz powtórzył się głośniej i w ciemności
panującej za oknem Qwilleran dostrzegł jakiś blady kształt,
zawieszony w powietrzu. Przetarł oczy i wpatrywał się, nie
wierząc temu, co widzi. Usłyszał drapanie w szybę.
- Koko! - krzyknął mężczyzna i jednym szarpnięciem
otworzył klamkę.
Kot zeskoczył na biurko, w ślad zanim zeskoczyła Yum Yum,
oba błyszczące w świetle lampy. Nie przywitały się w ogóle,
tylko skoczyły na podłogę i truchtem pobiegły do kuchni w
poszukiwaniu talerza z kolacją. Pożądliwie chłeptały wodę z
miseczki.
- Jesteście zagłodzone! Jak długo byłyście tam, na zewnątrz?
Inspektorat sanitarny! Co odbiło tej kobiecie? Miała
halucynacje, czy co? - Rzucił się, żeby otworzyć puszkę łososia,
i patrzył, jak go pochłonęły. Tym razem nie było śladu kociego
protokołu, żadnych nonsensownych reguł typu koty przed
kotkami.
Yum Yum walczyła o swoją część.
Teraz Qwilleran opadł na fotel, czując nieprzezwyciężalne
zmęczenie. Koty skończyły jeść, umyły sobie pyszczki i razem
wdrapały się na jego kolana - coś, czego nigdy przedtem nie
robiły. Ich stopy i ogony były zimne. Wczołgały się na klatkę
piersiową Qwillerana i położyły na brzuszkach obok siebie,
patrząc mu w twarz. Ich oczy byłe duże i niecierpliwe.
Uściskał je oba. Uściskał Yum Yum czule, bo pamiętał, jak w
pierwszej szalonej reakcji na złe wieści martwił się głównie o
Koko. Wyrzucał to sobie teraz. Zależało mu na nich obojgu i
jeśli cenił Koko za jego szczególne talenty, to cenił także Yum
Yum za to, że patrzyła na niego w taki sposób, że nie mógł jej
niczego odmówić, że potrafiła złamać mu serce, kiedy tak
spoglądała wprost spod zmrużonych powiek. W ramach
przeprosin przytulił ją mocniej.
Do Koko powiedział natomiast:
- I wcale nie dbam o to, jeśli nie rozwiążesz już nigdy żadnej
sprawy.
Wokół kotów panował jakiś szczególny zapach. Powąchał ich
futerko. Pachniało ziemią. Po kilku chwilach koty rozgrzały
łapki i czuły się na tyle zadowolone, że zaczęły mruczeć i
ostatecznie zasnęły, wtulając się w pierś Qwillerana. On także
zasnął. Obudził się o świcie. Miał sztywne ramiona i
praktycznie sparaliżowany kark. Koty przeniosły się gdzie
indziej, w wygodniejsze miejsca.
Na początku nie potrafił przekonać się, że panika zeszłej nocy
nie była tylko sennym koszmarem, ale kiedy wziął gorący
prysznic, przypomniał sobie rozkosze weekendu, jak i ból, który
towarzyszył powrotowi do domu. W drodze na dół, na
ś
niadanie, wsunął karteczkę pod drzwi Rosemary: „Fałszywy
alarm. Koty są w domu. Wałęsały się gdzieś. Pani Marron
zwariowała".
W kuchni zastał tylko Hbcie, która robiła jajecznicę i tosty z
bułeczek z połówkami orzechów pekan.
- Słyszałeś wieści? - zapytała z satysfakcją. - Mickey Maus
jest na Kubie. Jego samolot został porwany. Pani Marron
odeszła, więc dzisiaj rano jesteśmy zdani tylko na siebie.
- Odeszła z pracy?
- Zostawiła notatkę na stole kuchennym, że nie mogłaby
zostać po tym, co wydarzyło się w ten weekend. Co się
właściwie stało? Ktoś ją zgwałcił, czy co?
- Nie wiem dokładnie, co się stało ani jak - odparł Qwilleran -
ale mówiła kompletne bzdury. Nie wiem dlaczego, ale
oznajmiła mi, że koty zachorowały i umarły. Tak właściwie to
wspięły się na okno i wyszły. Wróciły do domu po północy.
- Cały wczorajszy dzień zachowywała się śmiesznie -
powiedziała Hbrie. - Dlaczego miałaby mówić ci, że umarły?
- Czy wiesz, jak się z nią skontaktować? Chciałbym ją prosić,
ż
eby wróciła.
- Ma zamężną córkę gdzieś w mieście... Och, bracie, to był
weekend, że niech mnie! Wczoraj wybuchł podgrzewacz do
wody; Mickey Maus był za miastem; przyszła delegacja z klubu
tenisowego z zażaleniem; William się nie pokazał; Max
pracował; Charlotte była chora, więc ja samiuśka musiałam
stawić czoła wszystkim tym katastrofom, tak jakbym sama nie
miała
wystarczająco
dużo
problemów.
Chcesz
trochę
jajecznicy? Po śniadaniu Qwilleran zadzwonił do córki pani
Marron.
- Proszę jej powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Proszę
jej przekazać, że koty wróciły. Proszę spytać, czy podejdzie do
telefonu i porozmawia z panem Qwilleranem.
Po dłuższej chwili pani Marron, popłakując, wzięła
słuchawkę.
- Proszę się o nic nie martwić - zapewnił ją Qwilleran. -
Nikomu nie stała się krzywda, z wyjątkiem tego, że najadłem się
przez panią strachu. Najwidoczniej koty wydostały się na dach.
Czy otwierała pani okno, kiedy przyszła pani posprzątać mój
pokój w sobotę?
- Tylko na moment, żeby strzepnąć miotełkę do kurzu. Spały
na niebieskiej poduszce. Sprawdzałam.
- Może nie zamknęła pani dokładnie okna. Koko jest
specjalistą od otwierania nie zablokowanych klamek. Ale
dlaczego wymyśliła pani tę historyjkę o inspektoracie?
Pani Marron milczała, słychać było tylko pociąganie nosem.
- Nie jestem zły, pani Marron. Chcę tylko wiedzieć dlaczego.
- Wiedziałam, że ich nie ma, kiedy przyszłam je nakarmić w
niedzielę rano. Nie mogłam ich znaleźć. Myślałam... myślałam,
ż
e ktoś je porwał. Wie pan, co zawsze mówi pan Graham...
- Ale dlaczego powiedziała mi pani, że nie żyją?
- Sądziłam... sądziłam, że będzie lepiej dla pana, jeśli będzie
pan myślał, że nie żyją, niż żeby pan nie wiedział. - Zaczęła
płakać. - Mój mały Nicky, mój wnuczek, nie wiedzieliśmy, co
się z nim stało, przez dwa tygodnie, zanim go znaleźli. Straszne
jest nie wiedzieć.
Qwilleran zaczął delikatnie:
- Musi pani wrócić, pani Marron. Wszyscy pani
potrzebujemy. Wróci pani?
- Mówi pan poważnie?
- Tak. Mówię szczerze. Niech się pani pospieszy, zanim wróci
pan Maus, a nie powiemy mu nic o tym incydencie.
Przed wyjściem do biura Qwilleran wyszczotkował futro
kotów nową szczotką. Koko poddał się temu zabiegowi z
diabelskim zadowoleniem - wyginając grzbiet, wyciągając
szyję, gulgocząc gardłowe wyrazy ukontentowania. Potem
przewrócił się na bok i zaczął wykonywać ruchy, jakby płynął.
- Masz niezły styl - powiedział Qwilleran. - Może zgłosimy
cię do drużyny olimpijskiej, w kategorii kraula. - Natomiast
Yum Yum trzeba było ścigać po pokoju przez pięć minut, zanim
poddała się procesowi szczotkowania, który oczywiście przyjęła
z rozkoszą. - Typowa baba - wymamrotał Qwilleran, zdyszany
po długiej gonitwie.
Futro kotów nadal czymś pachniało. Czy to była glina? Czy
były w pracowni Grahamów? Mogły wydostać się oknem,
przejść gzymsem i wejść innym oknem. Pani Marron, kiedy
przyszła je nakarmić, zamknęła lufcik na klamkę i odcięła im
drogę powrotu. A może wdrapały się na parapet, żeby znaleźć
gołębie? A może Koko miał powód, żeby powęszyć w
garncarni? Niepokój u nasady wąsów nie dawał Qwilleranowi
spokoju.
Otworzył okno, by zbadać zewnętrzny gzyms. Odsunął biurko
i podskoczył, podciągając się na wysoki parapet. Wychylając się
daleko na zewnątrz, kołysząc się na parapecie, widział gzyms w
całości, jak przechodzi pod wysokimi oknami wypałami,
olbrzymimi oknami pokoju powyżej, prawdopodobnie poddasza
Grahamów, ale kiedy spróbował wsunąć się z powrotem do
mieszkania, okno zacięło się. Wewnątrz pomieszczenia jego
nogi wierzgały bezradnie, a większa część ciała ugrzęzła na
zewnątrz.
Koko, zafascynowany tym przedstawieniem na pół aktora,
gdy spodziewał się zobaczyć całego, wskoczył na biurko i
zawył.
- Nie wrzeszcz na mnie! Wezwij pomoc! - krzyczał przez
ramię Qwilleran, ale Koko podszedł tylko bliżej i zawył w
pobliżu kieszeni jego spodni.
- Co ty tam robisz? - doszedł go z dołu kobiecy głos. Hixie
była w drodze do garażu.
- Utknąłem, cholera! Wejdź na górę i pomóż mi.
Qwilleran balansował na krawędzi parapetu, podczas gdy
Hixie wbiegła do środka, potem na górę do szóstki, zbiegła na
dół do kuchni po klucz i pobiegła z powrotem na górę. Po kilku
minutach ciągnięcia, pchania, obejmowania, ściskania i
stękania, którym towarzyszyły piski Hixie i miauczenie kotów,
Qwilleran został uwolniony. Podziękował jej szorstko.
- Chciałbyś pójść ze mną na spotkanie jutro wieczorem? -
zapytała. - To spotkanie obiadowe Grupy Wsparcia Grubasów...
Oczywiście nie bierz tego do siebie - dodała.
Qwilleran wymamrotał coś, że weźmie to pod uwagę.
- A więc to jest ten słynny syjamski kociak - powiedziała,
wychodząc. - Bonjour, Koko.
- Miaeioux - odpowiedział Koko po francusku.
Qwilleran poszedł do biura, żeby napisać do drugiego
wydania rutynowy kawałek o zawodach w pieczeniu ciast i żeby
potwierdzić swoje zamówienie w dziale fotografii. Zlecenie
przypisane Bunsenowi zaznaczone było w grafiku na piątą po
południu, więc Qwilleran zadzwonił do Dana Grahama, żeby go
uprzedzić.
- Byczo! No, po prostu byczo! - powiedział Dan. - Nie
wierzyłem, że to ustawisz! To prawdziwy przełom. Nie muszę ci
mówić, że to doceniam. Chciałbym zrobić coś dla ciebie. Co
powiesz na butelkę? Lubisz burbon? Co pije twój fotograf?
- Zapomnij o łapówce - odparł Qwilleran. - Historia może się
nigdy nie dostać do gazety. Jedyne, co możemy zrobić, to
napisać ją, strzelić fotki i gorąco się modlić. - A potem dodał: -
Właśnie sobie przypomniałem, mam kilku znajomych w
gazetach w Miami, w tym jednego krytyka, który mógłby
spotkać się tam z Joy. Możesz mi podać jej adres?
- W Miami? Nie znam. Nie wiedziała, gdzie się zatrzyma.
- No to jak prześlesz jej letnie ubrania?
- Kurierem na telefon - odpowiedział Dan.
Qwilleran czekał w biurze na pierwsze wydanie. Był ciekaw,
jak wygląda jego nowa kolumna. Dysertacje gastronomiczne
ukazały się w dobrze widocznym miejscu, w dziale opinii, z
fotografią wąsatego autora o poważnym uśmiechu. Dobra
reklama, pomyślał Qwilleran.
- Kto wymyślił nazwę dla mojej kolumny? - wymamrotał do
Archa Rikera.
- To brzmi jak gastralne turbulencje, dziewięćdziesiąt procent
czytelników nie będzie wiedziało, co to znaczy.
- Założę się, że dziewięćdziesiąt osiem procent - powiedział
Arch.
- To brzmi, jakby w podpisie miało być Addison i Steel.
- Szef chciał, żeby to było coś dystyngowanego - wyjaśnił
redaktor działu kulturalnego. - Wolałbyś, żeby nazywało się
Zryj jak Qwilli Wiesz, przeszło mi to przez głowę... Jak tam
twój weekend?
- Nieźle, całkiem nieźle. Koty napędziły mi niezłego stracha,
kiedy wróciłem do domu, ale na szczęście wszystko jest w
porządku.
- Jakieś wieści od Joy?
Qwilłeran zrelacjonował Archowi historię Dana o rzekomej
kartce i rzekomych planach Joy wybrania się do Miami.
- Mieliśmy też jeszcze jedno zniknięcie - powiedział. - Teraz
zniknął jeszcze chłopak, nasza pomoc domowa.
Podszedł do swojego biurka i zadzwonił do szkoły sztuk
pięknych Pennimana. William powinien mieć teraz lekcję
rysunku, ale zgodnie z zapisem w dzienniku obecności nie
zjawił się. Potem wyszukał w książce telefonicznej Vitello i
zadzwonił pod jedyny numer widniejący pod tym nazwiskiem.
Był to salon czytania z fusów i właściciel nigdy nie słyszał o
Williamie. Wydmuchując powietrze przez wąsy, jak to zwykł
robić, kiedy jego ślad nie był jasny, spokojnym krokiem
wyszedł z biura. Mijał właśnie biurko recepcjonistki, kiedy
dziewczyna, która siedziała w korytarzu, złapała go za rękaw.
- Czy pan Qwilleran? - zapytała. - Poznałam pana ze zdjęcia.
Jestem przyjaciółką Williama Vitello. Możemy porozmawiać? -
Była poważną dziewczyną w poważnych okularach i
nonszalanckim stroju. Niedbały wygląd, pomyślał Qwilleran. To
studentka szkoły plastycznej, zdecydował.
- Pewnie - powiedział. - Usiądźmy tutaj. - Zaprowadził ją do
jednej z kabin, w których reporterzy cierpliwie wysłuchują
zirytowanych czytelników, petentów, tych, którzy szukają
reklamy, i patentowanych świrów, którzy codziennie szturmują
redakcję „Fluxion". - Widziałaś ostatnio Williama? - zapytał
dziewczynę.
- Nie, i o tym właśnie chciałam porozmawiać -
odpowiedziała. - W sobotę wieczorem byliśmy umówieni, ale
nie zjawił się ani wtedy, ani potem. Nawet nie zadzwonił. W
niedzielę zatelefonowałam do Maus Haus, ale nie było go tam.
Jakaś kobieta odebrała telefon, jednak nie była zbyt przytomna.
Dzisiaj nie przyszedł na zajęcia.
- Skontaktowałaś się z jego matką?
- Nie miała od niego żadnych wiadomości, od kiedy przyniósł
jej prezent urodzinowy w piątek wieczorem. Nie wiem, co mam
robić. Pomyślałam o panu, bo William dużo o panu opowiadał.
Co powinnam zrobić pana zdaniem?
- William jest nieprzewidywalny. Może postanowił gdzieś
wyjechać?
- Nie pojechałby bez uprzedzenia, panie Qwilleran. Jesteśmy
ze sobą bardzo blisko. Mamy nawet wspólne konto bankowe.
Dziennikarz oparł jeden łokieć na poręczy krzesła i
przeczesywał wąsy opuszkami palców.
- Czy kiedykolwiek rozmawialiście o sytuacji w Maus Haus?
- Och, on zawsze mówi o tym dziwnym miejscu. Mówi, że
jest pełne indywiduów.
- Czy wspominał o Danie Grahamie?
Dziewczyna przytaknęła, rzucając Qwilleranowi szybkie
spojrzenie kątem oka.
- Cokolwiek chciałabyś mi powiedzieć, zostanie między nami
- zapewnił ją.
- Cóż, właściwie to nie traktowałam tego poważnie.
Powiedział, że szpieguje pana Grahama, że wykopie jakieś
brudy. Myślałam, że żartuje albo się popisuje. Billy lubi czytać
historie szpiegowskie i przychodzą mu do głowy różne pomysły.
- Masz może pojęcie, jakiego rodzaju przestępstwa
podejrzewał? Jakaś kwestia obyczajowa?
- Ma pan na myśli na przykład seks? - Dziewczyna przygryzła
kciuk, jakby rozważała właśnie tę możliwość.
- No, może. Ale główna kwestia dotyczyła sposobu, w jaki
pan Graham prowadził garncarnię. Coś śmierdzącego działo się
w tej garncami, tak mówił Billy.
- Kiedy ostatni raz o tym wspominał?
- W piątek wieczorem. Zadzwonił do mnie po rozmowie z
panem.
- Czy mówił o jakimś specyficznym szczególe związanym z
działalnością garncami? Pomyśl, skup się.
Dziewczyna zmarszczyła czoło.
- Tylko że... napomknął, że pan Graham zamierza wysadzić w
powietrze cały stos naczyń.
- Zniszczyć je?
- Billy mówił, że źle podgrzewa piec i że cały ładunek naczyń
wybuchnie. Nie mógł tego zrozumieć, bo pan Graham uważany
jest za dobrego specjalistę... Niewiele pomagam, prawda?
- Na to pytanie będę mógł odpowiedzieć dopiero później -
powiedział Qwilleran. - Zaczekaj jeszcze czterdzieści osiem
godzin i jeśli William się nie pojawi, zawiadom lepiej policję
albo niech jego matka to zrobi. I jeszcze jedna sprawa: możesz
sprawdzić wasze wspólne konto, może były jakieś znaczące
wypłaty.
- Tak zrobię, panie Qwilleran. Dziękuję, panie Qwilleran. - Jej
szerokie oczy były powiększone przez soczewki okularów.
- Tyle że... wszystko, co mamy w banku, to osiemnaście
dolarów.
Rozdział trzynasty
Qwilleran wrócił do Maus Haus autobusem z River Road,
składając brakujące puzzle: dwie zaginione osoby, utopione
dziecko, szkalowany restaurator, zagubiony kot, podbite oko,
krzyk w środku nocy. Zbyt wiele kawałków brakowało.
Na górze w szóstce koty drzemały na niebieskiej poduszce.
Podczas nieobecności Qwillerana były zajęte i wiele obrazów
zostało
poprzekrzywianych.
Qwilleran
automatycznie
wyprostował je, taka mała praca domowa, do której był
przyzwyczajony. Koty muszą mieć swoje przyjemności,
racjonalizował. Stłoczone w jednopokojowym apartamencie
musiały uciekać się do nielichej pomysłowości, żeby zapewnić
sobie rozrywkę, a Koko znajdował przedziwną satysfakcję w
ocieraniu pyszczka o ostre krawędzie ramek. Qwilleran
poprawił dwa drzeworyty mostów nad Sekwaną, akwarelę z
krajobrazem Cape Cod i mały obrazek olejny, przedstawiający
scenkę na plaży gdzieś na Riwierze. W odległym kącie pokoju
druk Art Nouveau był tak przekrzywiony, że właściwie wisiał w
poprzek. Kiedy go poprawiał, zobaczył na ścianie małą
zaślepkę.
Była to mała metalowa zaślepka, którą pomalowano tak, aby
pasowała do tynku. Dotknął jej, a ona poruszyła się z jednej
strony na drugą, kołysząc się na malutkiej śrubce. Małe łuki
zarysowane na ścianie wskazywały na to, że zaślepka była
przesuwana już przedtem, może niedawno. Qwilleran przesunął
ją po całym okręgu i odkrył, że kryje się za nią głęboka dziura w
ś
cianie.
Przechylając się przez regał z książkami, zajrzał przez dziurkę
do dwupoziomowej wypałami, która znajdowała się za jego
własnym pokojem. Światła były zapalone i Qwilleran mógł
zobaczyć duży centralny stół, na którym poustawiana była duża
kolekcja wazonów w połyskliwych zieleniach , błękitach i
czerwieniach. Przesuwając się odrobinę na lewo, mógł zobaczyć
dwa piece. Przechylając się zaś na prawo, zobaczył Dana
Grahama siedzącego przy małym stoliku i kopiującego z
luźnego notesu do dużego notatnika.
Qwilleran zamknął wizjer, odwiesił na miejsce obraz i zaczął
zadawać sobie pytania: Po co? Czy William o tym wiedział?
Pani Marron powiedziała, że mył ostatnio ściany. Czy William z
tego uprzywilejowanego miejsca szpiegował Dana Grahama?
Zadzwonił telefon i na linii był Odd Bunsen.
- Powiedz, co to za zlecenie, które masz w grafiku na piątą?
Wygląda mi to na dużą robotę. Kiedy dostanę jedzenie?
- Możesz zjeść tutaj - powiedział Qwilleran - a zdjęcia zrobisz
potem. Jedzenie tutaj jest wyśmienite.
- Na zamówieniu mam adres dwa-pięć-pięć-pięć River Road.
A tak w ogóle to co to za miejsce?
- To stara garncarnia, teraz jest tu bursa dla degustatorów.
- Pewnie, że znam to miejsce. Było tam kilka morderstw.
Piszemy o nich w kółko. Mam wziąć jakiś specjalny sprzęt?
- Weź, co tylko się da - doradził Qwilleran. Ściszył głos,
spoglądając ukradkiem w stronę wizjera. - Masz zrobić show.
Przynieś dużo oświetlenia. Wytłumaczę ci wszystko, jak
przyjedziesz.
Qwilleran zszedł na dół, żeby powiedzieć pani Marron, że
będzie dodatkowy gość na kolacji. Była w Wielkim Holu,
ustawiała nerwowo stół, który przesunięto pod galerię, żeby
zrobić miejsce pod wystawę ceramiki.
- Nie wiem, co mam robić - pochlipywała. - Powiedzieli, że
chcą zrobić pokazową kolację, ale nie wiem, jak oni chcą to
wszystko urządzić. Nikt mi nic nie powiedział. Nikogo tu nie
ma.
- Co to jest pokazowa kolacja? - zapytał Qwilleran.
- Każdy przy stole przygotowuje jakieś danie. Pan Sorrel
przygotowuje stek, pani Whiting robi zupę, panna Roop...
- Widziała pani Williama?
- Nie, proszę pana, a miał wyczyścić piec.
- Jakieś wieści od pana Mausa?
- Nie, proszę pana. Nikt nie wie, kiedy wróci... Nie powie mu
pan, prawda? Powiedział pan, że nie powie.
- Zapomnimy o całej sprawie - zapewnił ją Qwilleran.
- Proszę się już o to nie martwić, pani Marron.
Łzy napłynęły do jej zgaszonych oczu, więc wytarła je
brzegiem dłoni.
- Wszyscy tutaj są tacy dla mnie dobrzy. Staram się nie
popełniać błędów, ale nie mogę przestać myśleć o moim małym
Nickym, nie mogę spać po nocach.
- Wszyscy rozumiemy, przez co pani przeszła, ale musi się
pani pozbierać.
- Tak, proszę pana. - Gosposia przestała się kręcić nerwowo i
obróciła się twarzą do niego. - Panie Qwilleran - powiedziała z
wahaniem - słyszałam w nocy coś jeszcze.
- Co pani ma na myśli?
- W sobotę w nocy, kiedy nie mogłam spać, leżałam i
martwiłam się, i wtedy usłyszałam hałas.
- Jaki hałas?
- Za oknem. Ktoś schodził na dół zejściem awaryjnym.
- Tym z tyłu domu?
- Tak, proszę pana. Mój pokój jest od strony rzeki.
- Czy widziała pani coś?
- Nie, proszę pana. Wstałam, wyjrzałam przez okno, ale było
bardzo ciemno. Jedyne, co widziałam, to kogoś idącego przez
trawnik.
- Hmmm - Qwilleran się zamyślił. - Rozpoznała pani kogoś?
- Nie, proszę pana. Ale myślę, że to był mężczyzna. Niósł
jakiś ciężki ładunek.
- Jaki ładunek?
- Coś jakby duży worek.
- Jak duży?
- Taki! - gosposia rozłożyła szeroko ramiona. - Niósł go w
dół, nad rzekę. Kiedy zniknął w krzakach, już go nie mogłam
zobaczyć. Ale słyszałam go.
- Co pani słyszała?
- Głośny plusk.
- I co się potem stało?
- Wrócił.
- Widziała wtedy pani jego twarz?
- Nie, proszę pana. Nie było dość światła na tyłach budynku.
Tylko jasne światła z drugiej strony rzeki. Ale widziałam, jak
wraca przez trawnik, a potem wszedł z powrotem schodami
przeciwpożarowymi.
- Czy to te, które prowadzą do poddasza państwa Grahamów?
- Tak, proszę pana.
- O której godzinie to było?
- Bardzo późno. Może o czwartej. - Gosposia spojrzała na
niego z nadzieją, czekając na pochwałę.
Qwilleran badał przez chwilę jej twarz.
- Jeśli to był pan Graham, to można to jakoś logicznie
wyjaśnić. Proszę już o tym nie myśleć.
- Tak, proszę pana.
Wszedł schodami na górę. Zastanawiał się. Czy rzeczywiście
widziała, jak Graham wrzuca do rzeki worek? Zmyśliła już raz
historyjkę, mogła to zrobić jeszcze raz. Może myśli, że jestem z
tych, co to gonią za sensacją, i starała się mnie zadowolić. Skąd
to nagłe „tak, proszę pana", „nie, proszę pana"?
Pierwszą rzeczą, która przyciągnęła uwagę Qwillerana, kiedy
wszedł do pokoju, był druk Art Nouveau wiszący nad regałem.
Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Kilka miesięcy
wcześniej robił wywiad z ceramikiem, który specjalizował się
we współczesnych figurkach, teraz postanowił do niego
zadzwonić.
- To pytanie może wydać się panu szalone - zwrócił się do
ceramika - ale próbuję sił w pisaniu powieści, to rodzaj
gotyckiego thrillera o czarach w garncami. Czy byłoby to
nieprawdopodobne, żeby mieć wizjer w ścianie wychodzącej na
wypalarnię?
- Tak żeby można było obserwować proces wypalania?
- Tak. Coś takiego.
- Wcale niegłupi pomysł. Raz podejrzewałem jednego z
pracowników o sabotowanie mojej pracy i musiałem uciec się
do założenia drogiego systemu alarmowego. Zwykły wizjer
mógł mi oszczędzić sporo wydatków. Dlaczego o tym nie
pomyślałem? Wszyscy garncarze to profesjonalni podglądacze,
wie pan. Zawsze podglądamy przez dziurki w piecu, ja sam nie
mogę przejść spokojnie obok szczeliny w płocie bez spojrzenia
przez nią.
Odd Bunsen przyjechał do Maus Haus o piątej i Qwilleran
zaprosił go do siebie do szóstki na drinka.
- Hej, urosłeś'! - powiedział fotograf. - Bo chyba nie schudłeś.
- Zgubiłem trzy kilogramy - pochwalił się Qwilleran, nie
zdając sobie sprawy, że półtora kilograma i plus zawdzięczał na
początku Koko.
- Gdzie są te zwariowane koty, chowają się?
- Śpią na regale za książkami.
Bunsen rozparł się na dużym fotelu, oparł stopy na otomanie,
zapalił cygaro i przyjął szklaneczkę czegoś dziewięćdziesię-
cioprocentowego.
- Chciałbym, żeby szef mnie teraz zobaczył. Zdajesz sobie
sprawę, że „Fluxion" mi za to płaci?
- Na pracę przyjdzie czas później.
Qwilleran podszedł do wizjera i sprawdził metalową zaślepkę.
- Co za hokus-pokus miałeś na myśli?
- Mów ciszej - poradził Qwilleran. - Jeśli to możliwe.
- Insynuujesz, że jestem paplą?
- Delikatnie mówiąc... tak.
- Na czym polega zlecenie? Nie trzymaj mnie w
nieświadomości.
Dziennikarz usiadł i zapalił fajkę.
- Teoretycznie będziesz robił zdjęcia do artykułu o Danie
Grahamie, który prowadzi pracownię garncarską.
- Ale bez filmu w aparacie?
- Może użyjemy jednego albo dwóch zdjęć, ale chcę, żebyś
strzelał fotki wszędzie naokoło. Chcę też mieć pretekst, żeby
wpuścić do garncami Koko, ale sam nie chcę tego proponować.
- Pogładził wąsy ustnikiem fajki.
Bunsen rozpoznał ten gest.
- Tylko nie następna zbrodnia, nie znowu!
- Ciszej - poprosił Qwilleran, marszcząc brwi. - Jak będziesz
ustawiał plan, chcę trochę powęszyć, muszę sprawdzić kilka tez,
więc nie spiesz się.
- No to trafiłeś na właściwego człowieka - powiedział Bunsen.
- Potrafię rozstawiać statyw wolniej od każdego innego
fotografa w tym biznesie.
Później przy kolacji fotograf „Fluxion" zaskarbił sobie
powszechną sympatię mieszkańców Maus Haus. Bunsen miał
umiejętność
wykorzystywania
sytuacji.
Brylował
na
towarzyskiej scenie: miał donośny głos, jowialny sposób bycia i
czerstwe dowcipy. Obłaskawiał kobiety i nabierał mężczyzn.
Rosemary uśmiechała się do niego, Hixie chichotała, nawet
Charlotte Roop była urzeczona, kiedy nazwał ją laleczką. Max
Sorrel zaprosił Bunsena, żeby przyszedł z żoną któregoś
wieczoru na kolację do „Golden Lamb Chop". Dan Graham
jeszcze się nie pojawił.
Na pierwsze danie Rosemary zaprezentowała jednominutową
zupę chłodnik z jogurtu, ogórków, szczypiorku i rodzynek.
- Najlepsza zupa, jaką kiedykolwiek jadłem! – oznajmił
Bunsen.
Dana Grahama, który przyszedł do stołu późno, mieszkańcy
Maus Haus witali ozięble, ale fotograf skoczył na równe nogi i
wyrzucił przed siebie rękę w geście powitania. Garncarz
promieniał zduszonym podnieceniem. Był u fryzjera i jego
niechlujne ubranie wyglądało mniej niedbale niż zazwyczaj.
Stek saute aupoivre Maksa Sorrela podano z ziemniaczanymi
racuchami i szparagami przybranymi paskami papryki.
Później Charlotte zademonstrowała mieszanie sałaty.
- Osuszcie zieleninę na lnianej ściereczce - powiedziała.
- Uważajcie, żeby nie urazić liści. Podrzyjcie je delikatnie... A
teraz sos. Ja dodaję trochę musztardy z Dijon i tymianku.
Zmieszajcie wszystko razem. Delikatnie! Delikatnie! Mało sosu,
dużo mieszania - oto cały sekret.
- Najlepsza sałata, jakiej kiedykolwiek próbowałem w całym
moim życiu! - ogłosił Bunsen.
- Sałatę trzeba przygotowywać z miłością - wyjaśniła mu
panna Roop, kołysząc się i przytakując na jego komplementy.
Na deser Hixie przygotowała wiśnie jubileuszowe.
- Nic poza tym - powiedziała. - Wrzucacie wiśnie do
podgrzewacza. Dodajecie trochę masła i rozprowadzacie. Potem
chlust koniaku. Upss... za dużo mi się chlusnęło! A potem...
podpalacie zapałką, voila!
Błękitny płomień buchnął z naczynia i towarzystwo
przyglądało się rytuałowi w hipnotycznej ciszy. Nawet Odd
Bunsen nic nie mówił.
Jak tylko płomienie zaczęły się wypalać, Qwilleran pomyślał,
ż
e słyszał jakieś trzaskanie. Spojrzał na Hixie i zobaczył, jak jej
napuszona fryzura kurczy się w niewyjaśniony sposób. Skoczył,
zdarł z siebie marynarkę i zarzucił ją na głowę Hixie. Kobieta
wrzeszczała. Sorrel i Bunsen, wywracając krzesła, ruszyli z
pomocą.
Spod marynarki ukazała się kompletnie zalana Hixie, z
szeroko otwartymi oczami. Sprawdzała rękami, co zostało z jej
włosów.
- Są jak trawa - stwierdziła. - Obawiam się, że rozpyliłam na
nie zbyt dużo lakieru.
- Chodź, Bunsen - powiedział Qwilleran. - Ty i ja mamy
robotę do zrobienia. Dan, jesteś gotowy?
- Czekajcie - zwrócił się do nich garncarz, idąc w kierunku
szczytu stołu. - Nic dzisiaj nie przygotowałem, nie umiem
gotować, zaśpiewam więc wam piosenkę.
Wszyscy usiedli i słuchali spięci, kiedy Dan śpiewał swoim
wibrującym tenorem o urokach Loch Lamond. Qwilleran
przyglądał się grdyce Dana, która przesuwała się żałośnie w
górę i w dół, i czuł się niemal winny z powodu podstępu, który
planował.
Dan skończył i słuchacze klaskali uprzejmie, wszyscy z
wyjątkiem Bunsena, który wstał z krzesła i krzyczał: - Brawo! -
Do Qwillerana zaś wymamrotał: - Jak mi idzie?
Podczas gdy mieszkańcy rozchodzili się po kolacji,
dyskutując o tym, jak Hixie o mały włos nie spłonęła, Qwilleran
pomagał fotografowi wyładować sprzęt z samochodu.
- Wy chłopcy używacie pewnie dużo sprzętu - zaciekawił się
garncarz.
- Tylko do dużych zleceń, jak to - odparł Bunsen, krzątając się
wokół nadmiernej ilości sprzętu.
- Oto co planujemy - wyjaśnił Qwilleran Danowi. - Chcemy
zrobić serię zdjęć pokazujących ciebie przy robieniu naczyń, a
potem kilka ujęć z gotowymi pracami.
- Moment - przerwał fotograf. - To się nigdy nie dostanie do
gazety. Kto chce oglądać swojskiego faceta? - Dał Grahamowi
przyjacielskiego kuksańca w bok. -To, czego nam potrzeba, to
seksownej blondynki, żeby rozgrzać atmosferę. Ukrywasz na
górze jakieś damy?
- Wiem, o co ci chodzi - powiedział garncarz. - Wy zawsze
potrzebujecie jakiejś panienki. Ale mojej staruszki nie ma w
mieście.
- A zwierzęta? Masz koty? Psy? Papużki? Boa dusiciele?
Najlepszy sposób, żeby nasze zdjęcie poszło do gazety, to
pozować z boa dusicielem.
- Mieliśmy kota - wyjaśnił przepraszająco Dan.
- No to pożyczmy jednego z tych zepsutych łobuzów Qwil-la!
- wykrzyknął fotograf z nagłym entuzjazmem. - Wsadzimy go
do dużego naczynia z głową wystającą na zewnątrz, a Dana
ustawimy w tle. Pierwszą stronę mamy w kieszeni!
Rozdział czternasty
Koko z niebieską obrożą na szyi, prowadząc Qwillerana na
trzyipółmetrowej smyczy, wszedł do pracowni z pewnością
kogoś, kto był już tam wcześniej. Przekroczył próg bez odrobiny
wahania, nie było tam ani ostrożnego obwąchiwania, ani
normalnego skradania się z nisko podwieszonym brzuchem.
- Zacznijmy od ujęć Dana przy kole - zaproponował Qwil-
leran.
- Będę z wami szczery, chłopaki, specjalizuję się w
wałkowanych formach - powiedział Dan. - Ale jeśli tego
chcecie... - Uskubał porcję gliny z beczki i usiadł przy
elektrycznym kole.
- Nie dawajmy kota do tych zdjęć - poinstruował fotografa
Qwilleran. - Zrób serię na żywca, jak naczynie nabiera kształtu.
- Nie będzie najlepsze - uprzedził Dan. - Mam niesprawny
kciuk. - Glina zaczęła się obracać, wznosząc się powoli między
mokrymi dłońmi, potem opadła, to znów wzniosła się, to znów
zamieniła się w przysadzistą bryłę, w której Dan zaczął
wydrążać lewym kciukiem wgłębienie, na koniec ręce garncarza
nadały jej kształt miski.
Cały ten czas Bunsen pstrykał zdjęcia. Zrobił wszystkie
zakamarki pomieszczenia, rzucając Danowi bezpośrednie
instrukcje:
- Przechyl się... Spójrz w górę... Unieś brodę... Nie patrz w
obiektyw.
Cały ten czas Koko badał studio, wąchając piętrzące się tam
moździerze, tłuczki, czerepy, sita, czerpaki, chochle i lejki.
Zafascynowany mechanizmami Koko miał szczególną słabość
do wag.
- Prawdziwa historia - nalegał Dan - kryje się w moich
glazurach. Udało mi się wpaść na coś naprawdę spoko, jeśli
wiesz, o co mi chodzi.
- Najpierw przyjrzyjmy się składowi gliny - upierał się
Qwilleran. - Według mnie możemy tam zrobić ujęcia w akcji.
Dan ociągał się.
- W tym pokoju nic nie ma. Tylko sprzęt, którego już nie
używamy. Same starocie sprzed pięćdziesięciu, sześćdziesięciu
lat.
- Chciałbym rzucić okiem - powiedział Bunsen. - Nigdy nie
wiadomo, gdzie kryje się wielkie zdjęcie, a mam ze sobą dużo
klisz.
W słabo oświetlonej przechowalni gliny było zimno i
wilgotno. Qwilleran zadawał inteligentne pytania o mieszadło,
młynek i prasę, jednocześnie bacznie obserwując Koko i
trzymając go mocno na smyczy. Kota zainteresowała klapa w
podłodze.
- Co jest tam na dole? - zapytał Qwilleran.
- Nic. Tylko drabina do piwnicy - odparł garncarz.
Dziennikarz myślał coś innego. Joy nazwała to zbiornikiem.
Pochylił się i pociągnął za metalowe kółko, otworzył klapę i
spojrzał w ciemność.
Koko, który balansował nad krawędzią kwadratowej dziury,
wydał dziwny dźwięk. Zaczął się od pomruku, a skończył na
falsetowym pisku.
- Ostrożnie! - ostrzegł garncarz. - Na dole są szczury.
Dziennikarz odciągnął Koko do tyłu i pozwolił klapie opaść na
swoje miejsce z hukiem, który wstrząsnął podłogą.
- Trochę tu śmierdzi - zauważył Bunsen.
- To glina dojrzewa - wyjaśnił Dan. - Przywykniecie do tego.
Chodźmy lepiej do wypałami. Tam jest wygodniej i nie cuchnie
tak mocno.
Wysoka wypalarnia z gigantycznymi piecami i kominami
była przyjemnie ciepła i czysta. Nie było tam ani błota z
przechowalni gliny, ani pyłu studia. Na stole w rogu
pomieszczenia stała kolekcja kwadratowych wazonów i naczyń,
pokrytych promieniującą kolorową glazurą, którą Qwilleran
widział przez wizjer. Już z daleka urzekły go połyskliwe
czerwienie, zielenie i błękity. Z bliska okazały się jeszcze
bardziej atrakcyjne. Zdawało się, że glazura porusza się pod
powierzchnią, która robiła wrażenie mokrej i żywej. Dwaj
dziennikarze ucichli i zaciekawieni chodzili wokół ceramiki,
badając zadziwiający efekt.
- Jak wam się, chłopaki, podoba? - zapytał Dan, którego
rozpierała duma. - Nazywam to moją „żyjącą glazurą".
- Ciarki mi przechodzą po plecach - powiedział Bunsen.
- Bez żartów.
- Wspaniałe! - wykrzyknął Qwilleran. - Jak ty to robisz?
- Sekret garncarski - odpowiedział chełpliwie. - Wszyscy
garncarze mają swoje tajemnice. To kwestia wypracowania
formuły i eksperymentów z ogniem. Tlenek kobaltu barwi na
niebiesko. Tlenek chromu na zielono, czasem na różowo. Trzeba
się znać na swoim ogródku, jeśli wiecie, co mam na myśli.
- Szaleństwo! - powiedział Bunsen.
- Zmienia się kolor, dodając popiołu drzewnego, a nawet
popiołu z fajki. Mamy dużo trików. Dosyp soli, a uzyskasz efekt
pomarańczowej skórki. To ciekawostki, które możecie
wykorzystać do waszego artykułu, jeśli chcecie robić notatki.
- Czy Joy wiedziała, że wymyśliłeś tę glazurę? - zapytał
Qwilleran.
- Och, wiedziała, pewnie! - zachichotał garncarz. - Utarłem
nosa mojej pannie. Nie zdziwiłbym się, gdyby to był prawdziwy
powód jej wyjazdu. Ma o sobie całkiem dobre zdanie, nie może
znieść, jeśli kto inny spija śmietankę - uśmiechnął się smutno.
- Najbardziej podobają mi się te czerwone - powiedział
Qwilleran. - Są naprawdę niezwykłe. Jestem za czerwonymi,
Koko chyba też.
Kot wskoczył na blat stołu z lekkością piórka i delikatnie
badał nosem szklisty czerwony dzbanek.
- Najtrudniej jest uzyskać czerwień. Nigdy nie wiadomo,
jak wyjdzie - wyjaśnił Dan. - Musi dostać odpowiednią ilość
tlenu, inaczej zblednie. Dlatego tak mało widzi się czerwonej
ceramiki. Mam na myśli taką prawdziwą, mocną czerwień.
Chcielibyście rzucić okiem do pieca? - Dan odkrył jeden z
wizjerów w piecu i dziennikarze mogli zajrzeć do ognistego
piekła. - Z czasem człowiek uczy się rozróżniać temperaturę po
kolorze ognia - ciągnął garncarz. - śółty jest gorętszy od
czerwonego.
- Jak długo trwa wypalenie porcji ceramiki?
- Przeważnie dwa dni. Przez jeden dzień się podgrzewa, a
drugi schładza. Wiecie, dlaczego naczynia pękają w kuchennych
piecykach? Dlatego, że wasze piece za szybko się nagrzewają.
Założę się, że o tym nie wiedzieliście.
- Okej, zróbmy kilka zdjęć - powiedział Bunsen.
- Dan, ustawimy cię za stołem, ceramika będzie na pierwszym
planie. Jaka szkoda, że zdjęcia nie są w kolorze... Dobrze, a
teraz włożymy Starego Wąchacza do jednego z dużych
dzbanów. Qwill, będziesz musiał zdjąć tę uprząż... Gdzie się
podział Stary Wąchacz?
Koko zawędrował gdzieś w kąt pokoju, gdzie znalazł notes z
luźnymi kartkami leżący na jednym ze stołów i zaczął ostrzyć
sobie pazurki na jego okładce.
- Hej, nie rób tego! - krzyknął Qwilleran, a potem wyjaśnił: -
Koko używa dużego słownika jako drapaka - to jeden z naszych
rodzinnych żartów - i wydaje mu się, że wszystkie książki do
tego służą.
- Wsuń go do dzbana, Qwill, tylne łapy najpierw -
komenderował fotograf. - Potem wycofaj się. Miejmy nadzieję,
ż
e zostanie w środku. Dan, ty oprzyj się na tym naczyniu, żeby
kot go nie wywrócił. Stary Wąchacz kopie jak muł. Jeśli będzie
chciał wyskoczyć, wepchnij go z powrotem. Uwinę się
błyskiem. I nie patrz w obiektyw.
Qwilleran zrobił swoje: wepchnął piszczącego kota do dzbana
i odsunął się. Na resztę przedstawienia nie załapał się. Zbyt był
ciekawy, jaki to notes znalazł Koko. Okładka opatrzona była
napisem „Glazury". Sprawnym ruchem jednego palca Qwilleran
odchylił okładkę i spojrzał na kilka słów wypisanych znajomym
wężykiem.
Wuu uuu 66
Quuuz
30
Cwu uuy 4
Przekartkował szybko notes i nawet bez okularów rozpoznał
hieroglify Joy. Od deski do deski wszystko napisane było jej
ręką.
- Okej - powiedział Bunsen. - Stary Wąchacz staje się całkiem
niezłym modelem. Co następne, Qwill?
- Co powiesz na kilka ujęć z kwater prywatnych Dana?
- Świetnie! - zapalił się fotograf.
Dan zaprotestował.
- Nie, chłopaki, nie chcielibyście ani jednego zdjęcia z tego
miejsca.
- Pewnie, że chcemy. Czytelnicy chcą wiedzieć, jak mieszkają
artyści.
- To siedlisko szczurów, jeśli wiesz, o co mi chodzi -
powiedział ciągle niezdecydowany garncarz. - Moja żona nie
jest najlepszą gospodynią.
- Czego się boisz? - zapytał fotograf. - Masz tam babkę? Czy
właśnie tam schowałeś ciało?
Qwilleran kopnął go pod stołem i powiedział do Dana:
- Chcemy tylko nadać tej historii taki ludzki rys, żeby nie
wyglądała na materiał komercyjny. Wiesz, jacy są wydawcy.
Poświęcą jej więcej miejsca, jeśli będzie napisana pod kątem
osobistym.
- No dobra, chłopaki, to wy wiecie, jak to zrobić - zgodził się
niechętnie Dan. - Chodźmy na górę.
Poddasze Grahamów było jedną wielką jaskinią. Na ścianach
porozwieszano indiańskie kilimy, w poprzek sufitu ciągnęły się
metrami hinduskie tkaniny. Podłoga, od ściany do ściany,
zasłana była starymi gazetami, książkami, magazynami,
porzuconymi w połowie robótkami krawieckimi, zapomnianymi
elementami garderoby. W tym jednym pomieszczeniu stłoczone
były, bez żadnego pomysłu i ładu, łóżka, beczki, stoły, zlew
kuchenny, krzesła, skrzynki nakryte szalami w kolorowe prążki,
wiadra pełne bazi. Dwie walizki leżały otwarte na jednym z
łóżek.
- Wybierasz się w podróż? - zapytał Qwilleran najbardziej
niewinnym ze swoich tonów.
- Nie, tylko pakuję rzeczy mojej żony, żeby je wysłać na
południe. - Zamknął walizki i postawił je na podłodze
- Usiądźcie. Napijecie się piwa albo czegoś mocniejszego?
My, garncarze, musimy dużo pić z powodu pyłu. - Mrugnął z
przesadą.
- Napiję się piwa - powiedział Bunsen. - Sam łyknąłem trochę
kurzu.
Qwilleran, który wniósł Koko na górę, teraz postawił go na
podłodze. Kot nie bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić. Stąpał
ostrożnie przez śliskie pliki magazynów o sztuce, obwąchał
stertę ubrań w nieokreślonych odcieniach oberżyny i różowych
winogron. Bez wątpienia były to ubrania Joy, miały znajomy
wygląd starych resztek z zasłon, które pofarbowano domowym
sposobem.
Dziennikarz zajmował Dana pytaniami: Czy to prawda, że do
otrzymania
glazury
używano
kiedyś
sproszkowanych
klejnotów? Jaka jest temperatura w piecu? Skąd pochodzi glina?
Jaki kształt najtrudniej jest zrobić?
- Czajniczek na herbatę - odpowiedział Dan. - Rączki łatwo
pękają w piecu. Albo dzióbki odpadają. Albo pokrywka nie
pasuje. Czasami wszystko wygląda super, a i tak najlepiej leje
się z najbrzydszych.
Bunsen zrobił jeszcze kilka zdjęć Dana wpatrującego się w
ś
wiatła po drugiej stronie rzeki, Dana czytającego magazyn o
sztuce, Dana pijącego piwo, żeby przepłukać gardło z pyłu,
Dana drapiącego się w zamyśleniu po głowie. Fotograf nigdy
dotąd nie miał tak kompletnej, ale też i tak absurdalnej sesji.
- Masz korzystny układ kości twarzy - komentował.- Mógłbyś
zostać profesjonalnym modelem i grać w reklamach
telewizyjnych.
- Tak myślisz? - zapytał Dan. Rozluźniał się i tracił czujność.
Zanim sesja dobiegła końca, Qwilleran i Koko sprawdzili
każdy centymetr pokoju. Na podkładce przy aparacie zapisany
był numer telefonu, który dziennikarz zapamiętał. Koko znalazł
damską szczotkę do włosów, ze srebrnym tyłem, którą zrzucił
na podłogę, starając się ugryźć wystające z niej włosy. Kot
zainteresował się też ceramiczną żardinierą, w której leżały
notesy,
stare
papiery
i
paczka
zakurzonych
kopert
przewiązanych wyblakłą wstążką. Qwilleranowi udało się
przełożyć koperty do wewnętrznej kieszeni marynarki. Znajome
swędzenie w górnej wardze było dla niego sygnałem, że postąpił
słusznie. Ostatecznie dziennikarze pożegnali się z Danem,
obiecali zrobić kilka odbitek i wycofali się do mieszkania
Qwillerana, ciągnąc na smyczy niechętnego tym zabiegom kota.
- No dobra, kawa na ławę - zażądał Bunsen. - O co chodzi w
tej grze?
- Sam chciałbym wiedzieć. Jak tylko się dowiem, postawię ci
na mój koszt befsztyk z polędwicy i zaspokoję twoją ciekawość,
nie szczędząc szczegółów.
- Co zamierzasz powiedzieć temu biedakowi, kiedy „Flu-
xion" zamieści zdjęcie portretowe na pół kolumny i doda
dwadzieścia słów komentarza?
Qwilleran wzdrygnął się i zmienił temat.
- Co tam u Janie?
- Nieźle, biorąc wszystko pod uwagę. Spodziewamy się
następnego w sierpniu.
- Ile już macie?
- Pięć... nie, sześć.
Qwilleran nalał Bunsenowi mocnego drinka i otworzył dla
Koko i Yum Yum puszkę krabów. Potem wykręcił numer, który
znalazł przy telefonie Grahamów. Okazało się, że to zagraniczne
linie lotnicze. Pomyślał też o srebrnej szczotce Joy. Wiele lat
temu podarował jej tę szczotkę na Gwiazdkę. Gdyby miała
zamiar wyjechać z miasta, to czy nie zabrałaby jej ze sobą?
Szczotka do włosów jest dla kobiety równie ważna jak
szczoteczka do zębów. Miała zwyczaj szczotkować swoje długie
brązowe włosy przez godzinę.
- Powiedz - zwrócił się do Bunsena. - Nadal włóczysz się z
tym nurkiem, którego przyprowadziłeś do klubu prasowego w
zeszłą zimę?
- Widuję go od czasu do czasu. W czerwcu będę robić zdjęcia
na jego weselu.
- Poprosisz go, żeby zrobił nam przysługę?
- Bez problemu. Po tym jak wydrukowaliśmy jego portret w
magazynie uwielbia „Fluxion". A co właściwie miałby zrobić?
- Chciałbym, żeby zszedł pod pomost, tuż za budynkiem.
Niech się rozejrzy, co tam jest. Im szybciej, tym lepiej.
- Czego szukasz?
- Nie wiem dokładnie. Ale ktoś wrzucił tam w środku nocy
duży przedmiot i ja chcę wiedzieć, co to było.
- O tej porze może być już w połowie drogi na Goose Island.
- Niekoniecznie. Ciało rzeźbiarza, który tu zatonął, znaleziono
zaklinowane między palami pomostu - Qwilleran poklepał się
dumnie po wąsach. - Moim zdaniem coś mogło tam utkwić i
tym razem.
Po wyjściu fotografa dziennikarz usiadł przy biurku i
otworzył paczuszkę listów, które zwinął z żardiniery. Wszystkie
z nich adresowane były do Helen Maude Hake. Wysyłane były z
Paryża, Brukseli, Sydney i Filadelfii: „Brakuje mi twego gorąca,
twojego kuszenia, piękna czarownico... wspomnienie twojego
ciepła i pieszczot prześladuje mnie nocami... Wracam wkrótce,
ukochana... Bądź wierna Popsiemu, inaczej Popsie da ci klapsa".
Wszystkie listy podpisane były „Popsie".
Qwilleran prychnął w wąsy i wrzucił listy do szuflady biurka.
Zapalił fajkę i rozsiadł się wygodnie w miękkim fotelu, a Yum
Yum wtulała się w jego kolana, dopóki Koko jej nie skarcił.
Wtedy pospiesznie porzuciła Qwiłla i poszła lizać nos i uszy
Koko.
Nagle Qwilleran poczuł się samotny. Koko miał swoją Yum
Yum. Bunsen miał Janie. Riker miał swoją Rosie.
Zadzwonił do Rosemary Whiting.
- Mam nadzieję, że nie dzwonię za późno. Potrzebne mi
moralne wsparcie... Pamiętasz te witaminy, które dałaś mi dla
kotów. Nigdy nie wkładałem tabletki do kociego gardła.
Po kilku minutach zapukała do drzwi apartamentu numer
sześć. Miała na sobie czerwoną jedwabną tunikę, indyjskie
spodnie, a lukrecjowo-czarne włosy związała z tyłu w
młodzieńczy koński ogon. Qwilleran otworzył drzwi właśnie w
momencie, kiedy Charlotte Roop wchodziła po schodach ze
szklanką parującego mleka na małej tacce. Panna Roop
powiedziała dobry wieczór, ale jej powitanie było raczej
chłodne.
Koty już czekały. Wiedziały, że coś się święci. Obejmowały
się.
- Zacznijmy od Koko, z tej dwójki on jest bardziej rozsądny.
- Cześć, Koko - powiedziała Rosemary. - Jesteś pięknym
kotem. Tu jest cukierek. Otwórz! Tam! - Ledwie dotknęła tyłu
głowy Koko, otworzyła mu pyszczek i upuściła pastylkę w
różową ziewającą otchłań. - To naprawdę proste, jeśli się wie
jak.
- Aż strach pomyśleć, co to będzie, jeśli Koko poczuje się
jeszcze bardziej zdrowy - westchnął Qwilleran.
Właśnie wtedy Koko opuścił głowę, otworzył pyszczek i
zwrócił pigułkę prosto na buty Qwillerana. Była trochę
wilgotna, ale poza tym wyglądała jak nowa.
- Dobra, spróbujemy jeszcze raz. Zawsze działa - powiedziała
nie zniechęcona Rosemary. - Po prostu popchniemy ją trochę
bardziej w dół. Qwill, patrz, jak ja to robię. Naciśnij szczękę i
otwórz, odchyl mu do tyłu głowę, aż zobaczysz głęboko jego
gardło, a potem plusk! Pogłaszcz go po gardle, żeby musiał
przełknąć.
- Zdaje się, że to proste - przytaknął Qwilleran - ale obawiam
się, że Koko współpracuje tylko dlatego, że jesteś uroczą
kobietą... Upss! - Koko zakaszlał i wykrztusił pigułkę tak
mocno, że poleciała przez cały pokój i zniknęła w
zmierzwionym futrze niedźwiedziego chodnika. - Nie przejmuj
się tym, Rosemary. Muszę ci się do czegoś przyznać. Zwabiłem
cię tutaj, bo chciałem z kimś porozmawiać.
Powiedział jej o miłosnych listach, które znalazł w żardinirze,
nieziemskim blasku wystawowej ceramiki Dana i o klapie w
podłodze w przechowalni gliny.
- Dan uprzedził nas, że tam są szczury.
- Szczury! - Rosemary potrząsnęła głową. - Pan Maus jest
bardzo ostrożny. Regularnie sprawdza budynek.
Opowiedział jej o spotkaniu z dziewczyną Williama i o
wizjerze w ścianie, wychodzącym na wypalarnię.
- Ale z drugiej strony nic nie widać?
- Jest zakamuflowany przez malowidło w wypałami.
Przyjrzałem się temu, kiedy robiliśmy tam zdjęcia.
Rosemary spytała, czy mogłaby przeczytać listy.
- Możesz mi nie uwierzyć, ale nigdy w życiu nie dostałam
listu miłosnego. - Przeniosła się na łóżko, włączyła lampkę
i skuliła się między poduszkami. Podczas czytania jej oczy sta
wały się wilgotne. - Te listy są takie urocze.
Wiedziony nagłym instynktem Qwilleran wyrzucił koty, a za
nimi ich niebieską poduszkę do łazienki i zatrzasnął drzwi.
Wyły przez chwilę, ale po krótkim czasie poddały się.
Była już północ, kiedy Rosemary wyszła, a koty - ofiary
niesprawiedliwości - zostały uwolnione ze swojego więzienia.
Koko paradował po mieszkaniu, irytująco skowycząc.
- śyj i pozwól żyć - przypomniał mu Qwilleran. Sam chodził
bez celu, rozpalony przez nieukierunkowaną ambicję. Usiadł
przy maszynie do pisania, przekonany, że potrafiłby napisać
lepsze miłosne listy niż ten żałosny Popsie. W maszynie nadal
tkwiła kartka z wiadomością zostawioną przez Koko
wczorajszego wieczoru: Pb.
- Pb! - powiedział głośno Qwilleran. - Pb! - przypomniał
sobie czarne naczynia z garncami i ich tajemnicze etykiety.
Podskoczył i poszedł po słownik, a jego wąsy wysyłały mu
szalone sygnały. - Pb: łacińskie Plumbum - przeczytał na głos -
chemiczne oznaczenie ołowiu!
Rozdział piętnasty
Drugi odcinek Dysertacji gastronomicznych Qwillerana, który
ukazał się we wtorkowym wydaniu „Daily Fluxion",
przedstawiał kulinarną wirtuozerię Roberta Mausa, członka
prestiżowej firmy prawniczej ze śródmieścia „Teahandle,
Hansblow, Burris, Maus i Castle". Kolumna była dowcipna i
Qwilleran zebrał gratulacje zarówno od redaktora, jak i
wydawcy, kiedy poszedł do biura otworzyć pocztę.
- Jak się dostaje takie lukratywne zlecenia? - pytano go tego
popołudnia w klubie prasowym. - He spodziewasz się przytyć
na tym obchodzie?... Chcesz powiedzieć, że „Fluxion" płaci za
wszystko? Księgowy chyba wywinął kozła.
Spędził dzień w biurze, pisząc artykuł o przypadkowych
teoriach Maksa Sorrela. „Jeśli chcesz zbadać uczciwość faceta -
powiedział Max - podaj mu filiżankę kiepskiej kawy. Jeśli ją
pochwali, nie można mu ufać".
Między jednym akapitem a drugim przerywały mu jednak
telefony:
od
dostawcy
prądu,
sprzeciwiającego
się
zdecydowanemu zamiłowaniu Mausa do gotowania na gazie; od
przemysłu aluminiowego protestującego przeciwko niechęci
degustatorów do zawijania pieczonych ziemniaków w koszulki z
folii aluminiowej; od dostawców keczupu, przetwarzanego sera,
mrożonych ryb, wszystkiego, co oburzało Roberta Mausa.
Jeden raz przerwał mu uniesiony gniewem stary Teahandle,
starszy partner w firmie prawniczej Mausa.
- Czy Robert Maus autoryzował ten artykuł w dzisiejszej
gazecie? - zażądał odpowiedzi.
- Nie czytał ostatecznej wersji - powiedział Qwilleran - ale
zgodził się na wywiad.
- Hmmm! Czy zdaje pan sobie sprawę, że jeden z naszych
strategicznych
klientów
jest
producentem
kuchenek
elektrycznych?
- Nawet jeśli, to Maus ma chyba prawo do prywatnych opinii,
nie myśli pan?
- Ale nie musiał pan tego drukować! - wypalił partner.
- Muszę przedyskutować to z panem Mausem, kiedy wróci do
miasta.
Między przyjmowaniem gratulacji a odbieraniem zażaleń
Qwilleran sam zdołał wykonać kilka telefonów. Tego ranka
Koko wystukał na maszynie literę „z", co natchnęło Qwillerana
do tego, by zadzwonić do Zoe Lambreth, malarki, z którą
łączyła go krótka, ale za to dość bliska znajomość, kiedy po raz
pierwszy przyjechał do miasta. Przeczytał Zoe listę nazwisk
artystów, związanych ze skandalem w garncami, którą znalazł w
starej gazecie.
- Czy ktoś z tych ludzi jest jeszcze w mieście? - zapytał.
- Niektórzy z nich nie żyją - powiedziała Zoe melodyjnym
głosem, który zawsze go urzekał. - Herb Stock ukrył się w
Kalifornii. Inga Berry jest szefem katedry ceramiki w szkole
Pennimana. Bill Bacon jest prezesem klubu „Pędzel i Dłuto".
- Inga Berry, powiadasz. Chciałbym zrobić z nią wywiad.
- Mam nadzieję, że nie chodzi ci o ten stary skandal -
westchnęła artystka. - Inga nie chce o tym mówić. Wszyscy
artyści z tej „niechlujnej bohemy", wspominanej w gazetach, są
obecnie ważnymi członkami wspólnoty artystycznej, a nawet
teraz ścigają ich reporterzy. Zupełnie nie rozumiem gazet.
Następnie Qwilleran zadzwonił do Ingi Berry. Rozmawiał z
nią ostrożnie. Odebrała przyjaznym tonem, ale jak tylko
przedstawił się jako dziennikarz „Fluxion", wyraźnie nabrała
dystansu.
- Czego pan chce?
Mówił szybko i użył całego wokalnego i werbalnego uroku.
- Czy to prawda, panno Berry, że ceramika jest uważana za
najtrwalszą ze sztuk?
- Cóż... tak - przyznała, wzięta przez zaskoczenie. - Drewno
próchnieje, metal rdzewieje, ale ceramika może przetrwać
tysiące lat.
- Rozumiem, że ceramika przeżywa teraz renesans, że jako
forma sztuki może przyćmić malarstwo i rzeźbę w ciągu
następnych dziesięciu lat.
- Cóż, nie wiem... No, może tak - zgodziła się instruktorka,
jakby rozważała ulotny projekt. - Ale proszę mnie nie cytować,
wszyscy rzeźbiarze i malarze będą żądać mojej krwi.
- Chciałbym przedyskutować z panią jedną kwestię, panno
Berry. Mam młodego przyjaciela, jednego z pani studentów,
który odmalował przede mną promienny obraz pani wkładu w
sztukę ceramiki.
- Naprawdę tak mówił, a może to ona? - Panna Berry
rozgrzewała się.
- Zna pani Williama Vitello?
- Nie jest w mojej grupie, ale kojarzę go - zachichotała. -
Trudno go przegapić.
- Widziała go pani ostatnio?
- Nie sądzę. Nie mieliśmy żadnej większej katastrofy w
studiu, więc musiało go nie być.
- A przy okazji, panno Berry, czy często zdarza się, że do
glazur używa się ołowiu?
- Och tak, całkiem często. Ołów sprawia, że pigment lepiej
trzyma się gliny.
- Czy nie jest trujący?
- Stosujemy środki ostrożności, oczywiście. Chciałby pan
odwiedzić nasze studio, panie...
- Qwilleran, pisane przez „Q-w". To bardzo miłe z pani
strony, panno Berry. Niezwykle interesuję się garncarstwem.
Czy to prawda, że glina zaczyna nieładnie pachnieć, kiedy
dojrzewa?
- Tak jest w istocie. Im dłużej się ją trzyma, tym jest
elastyczniejsza. To dzięki procesowi rozkładu.
W trakcie tej rozmowy recepcjonistka z działu felietonów dała
mu znać, że na linii czekają dwie przychodzące rozmowy.
Pokręcił głową i machnął ręką, żeby nie łączyła.
- Wynająłem mieszkanie w starej garncami nad rzeką, zna
pani to miejsce? - zwrócił się do ceramiczki.
Po drugiej stronie zapadła chłodna cisza.
- Nie zamierza pan chyba wyciągać sprawy Mortimera
Mellona, prawda?
- A kto to jest? - spytał Qwilleran, okazując bezgraniczną
naiwność.
- Nieważne, niech pan zapomni, że o nim wspomniałam.
-
Chciałem
pani
powiedzieć
-
zaczął
najbardziej
zaangażowanym tonem, na jaki było go stać - że moje
mieszkanie ma sekretny wizjer z widokiem na wypalarnię, to
strasznie pobudza moją wyobraźnię. W jakim celu ktoś mógłby
go zamontować?
Znowu zapadła cisza.
- W którym apartamencie pan mieszka?
- Numer sześć.
- To był apartament pana Pennimana.
- Nie wiedziałem, że był artystą - powiedział Qwille-ran. -
Myślałem, że był wydawcą i finansistą.
- Był patronem sztuk, a jego studio służyło jako...
- Pied-a-terrei - podsunął dziennikarz.
- Wie pan - dodała ostrożnie panna Berry - pracowałam w
garncami Pennimana na początku jej istnienia.
Wyraził zdziwienie i zapytał, czy zamierza przyjść na
wernisaż wystawy Grahama.
- Nie miałam takiego zamiaru, ale...
- Proszę przyjść, panno Berry. Osobiście dopilnuję, żeby
miała pani zawsze pełny kieliszek szampana.
- Może przyjdę. Nigdy nie tracę czasu na uroczyste wernisaże,
ale wygląda mi pan na interesującego młodego człowieka.
Pański entuzjazm jest odświeżający.
- Jak panią rozpoznam, panno Berry?
- Och, pozna mnie pan. Mam siwe włosy, grzywkę i trochę
utykam. Wie pan, artretyzm. No i oczywiście mam glinę pod
paznokciami.
Dumny ze swojego daru przekonywania, Qwilleran odłożył
słuchawkę i podniesiony na duchu skończył pisać artykuł o
Maksie Sorrelu. Wręczył kopię Rikerowi i pełen wiosennego
optymizmu zamierzał właśnie wyjść z biura, kiedy jego telefon
znowu zadzwonił.
W słuchawce usłyszał męski głos:
- Piszesz o restauracjach, tak?
- Tak, piszę kolumnę o kuchni.
- To dam ci dobrą radę. Zapomnij o „Golden Lamb Chop".
- A z jakiego powodu?
- Nie chcemy ani słowa w gazetach o „Golden Lamb Chop",
zrozumiano?
- Czy jest pan związany z restauracją?
- Tylko ci mówię. Ani słowa albo stracicie klientów i
reklamy, jasne? - Qwilleran usłyszał, że rozmówca odłożył
słuchawkę.
Qwilleran zrelacjonował przebieg rozmowy Rikerowi.
- Facet brzmiał jak jeden z tych złych gości w starych filmach
gangsterskich. Tyle że teraz nie grożą, że wysadzą cię w
powietrze. Teraz straszą, że wycofają swoje reklamy.
Wiedziałeś, że jest jakieś tajne stowarzyszenie, które chce
zrujnować restaurację Sorrela?
- Nudy, pogadam z szefem - powiedział, wzdychając
znudzony Riker. - Na jutro mamy tekst o serach, potem idzie ten
o targu farmerskim, ale nie możemy puścić tego, co napisałeś o
„Petrified
Bagel".
Zabalsamowane
krewetki!
Smaczne
wykałaczki! Zwariowałeś? Co jeszcze czeka w kolejce?
- Grupa Wsparcia Grubasów. Idę tam dzisiaj.
- Jakieś wieści od Joy?
- Ani słowa, ale pracuję nad sprawą. Potrzebny mi jeszcze
jeden kawałek tej układanki.
Qwilleran spotkał się z Hixie Ray w Duxbury Memoriał
Center. Wyglądała wyjątkowo nie prowokacyjnie, może z
wyjątkiem
peruki
z
trwałą
i
dopasowanego,
biało-
pomarańczowego kostiumu w kropki.
- Wyglądam głupio? - zapytała. - Straciłam rzęsy. Jestem
przegrana, jak zawsze. Na każdym polu, z wyjątkiem wagi. Cest
la vie! Kolacja na spotkaniu Grupy Wsparcia Grubasów -
szesnastu ton żywej wagi - odbywała się w sali konferencyjnej
Duxbury Memoriał Center, znanego z bardzo pośledniej kuchni.
Było oczywiście krótkie kazanie na temat „szczupłego
myślenia". Ogłoszono nazwiska tych, którzy w tym tygodniu
zgubili najwięcej gramów, kilku renegatów, w tym Hixie,
wyznało swoje winy. Następnie podano koktajle z kapuścianego
soku i lekkie zakąski.
- Ach, następna postna zupa! - wykrzyknęła Hixie w
udawanym zachwycie. - W tym tygodniu rozpuścili po prostu
kostkę rosołową w gorącej wodzie. I tosty razowe! Najlepsze,
jakie jadłam od czasów, kiedy byłam małą dziewczynką w
Pigeon, w stanie Michigan, i skubałam gont z dachu stodoły...
Czy myślisz, że to naprawdę jest hamburger? - zapytała
Qwillerana, kiedy na stole pojawiło się główne danie. - Myślę,
ż
e to pestki winogronowe sklejone klejem epoksydowym. Nie
przepadasz za brukselką? Smakuje jak, hmmmm... papier
mache. Zaczekaj tylko, aż podadzą deser! Robią go z powietrza,
wody, ortofosforanu dwusodowego, smoły pogazowej, gumy
organicznej i sztucznego aromatu. Et voild! Mus śliwkowy ze
ś
mietaną!
W drodze do domu Hixie powiedziała:
- Szczerze mówiąc, życie jest nie fair. Dlaczego natura nie
obdarzyła mnie nieskazitelną figurą i zachwycającą twarzą
zamiast błyskotliwym intelektem? Nie mam faceta, bo jestem
tłusta, jestem tłusta, bo nie mam faceta.
- Potrzebne ci hobby - poradził jej Qwilleran. - Jakieś
zastępcze zainteresowanie konsumpcyjne.
- Mam hobby, konsumowanie pożywienia - wyznała w
typowy dla siebie, elokwentny sposób, ale kiedy wchodzili po
schodach w Maus Haus, beztroska tłusta dziewczyna zalała się
łzami, chowając twarz w dłoniach.
- Hixie! Co się stało? - zapytał Qwilleran. Potrząsnęła głową i
pozwoliła płynąć strumieniom łez. Chwycił ją mocno za ramię i
prowadził schodami do góry.
- Chodź pod szóstkę, zrobię ci drinka.
Jego delikatny głos sprawił, że łzy płynęły teraz swobodnie, a
Hixie poddała się ślepo jego wskazówkom. Koko zerwał się
na równe nogi, kiedy weszła do apartamentu Qwillerana, biedny
kot nigdy nie widział nikogo płaczącego.
Qwiłleran posadził ją w dużym fotelu. Dał jej pudełko
chusteczek, zapalił dla niej papierosa i nalał podwójną whiskey
z lodem.
- No dobrze, a teraz powiedz mi, jaki był powód tego
oberwania chmury?
- Och, Qwill - powiedziała. - Jestem taka żałosna.
Czekał cierpliwie.
- Nie szukam milionera ani gwiazdy filmowej. Jedyne, na
czym mi zależy, to zwykły, przeciętny mąż, który ma trochę
oleju w głowie albo ździebko talentu, niekoniecznie wszystko
naraz. Myślisz, że kiedyś znajdę takiego? - Wyliczyła mu
długą i zniechęcającą listę niedoszłych trafień i kompletnych
porażek.
Słyszał już przedtem podobne lamenty. Młode kobiety często
mu się zwierzały.
- Ile masz lat, Hbcie?
- Dwadzieścia cztery.
- Masz kupę czasu.
Potrząsnęła głową.
- Wątpię, żebym kiedykolwiek spodobała się odpowiedniemu
facetowi. Nie chcę być łatwą dziewczyną, ale przyciągam
facetów, którzy szukają seksu bez zobowiązań. Ja chcę ślubu,
obrączki, nowego nazwiska, dzieci, całego tego staromodnego
ceremoniału.
Qwilleran przyjrzał się jej sukience: zbyt krótka, zbyt
jaskrawa, zbyt obcisła - i zastanawiał się, jak delikatnie coś
doradzić. Może Rosemary mogłaby przejąć pałeczkę.
- Nalejesz mi jeszcze? - zapytała. - Dlaczego twój kot mi się
przygląda?
- Jest zmieszany. Wie, kiedy ktoś jest nieszczęśliwy.
- Zazwyczaj nie roztkliwiam się tak nad sobą, ale niedawno
spotkało mnie traumatyczne przeżycie. Nie spałam przez pięć
nocy. Nie będziesz miał mi za złe, jeśli opowiem ci
szczegółowo tę okropną historię? Jesteś taki wyrozumiały.
Qwilleran pokiwał głową.
- Właśnie zerwałam z żonatym mężczyzną. - Zawiesiła głos,
ż
eby sprawdzić, jaka będzie reakcja Qwillerana, ale on zapalał
właśnie fajkę. Mówiła dalej: - Nie mogliśmy się dogadać.
Nalegał, żebym z nim wyjechała, ale ja nie chciałam robić
niczego bez zalegalizowania tego związku. Chcę aktu ślubu.
Jestem szalona?
- Jesteś zadziwiająco konwencjonalna.
- Ale to stara śpiewka. Nie spieszy się z rozwodem. Chce
mnie przetrzymać... Mmmm, dobra ta szkocka. Dlaczego nie
pijesz, Qwill?
- Za młoda.
Hixie nie słuchała. Skoncentrowała się na swoim problemie.
- Mieliśmy plany. Mieliśmy mieszkać w Paryżu. Uczyłam się
nawet francuskiego, a Dan oświadczył... - tu ugryzła się w język
i rzuciła Qwilleranowi spanikowane spojrzenie. Nie dał poznać,
ż
e zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. - No dobrze, teraz
już wiesz - powiedziała, wyrzucając w górę ręce. - Nie
chciałam, żeby mi się wymknęło. Na miłość boską, nie...
- Nie martw się. Nie jestem...
- Za wszelką cenę pragnę zachować to w tajemnicy przed
Robertem. Byłby wściekły. Wiesz, jaki on jest. Taki akuratny! -
Zamilkła, a potem zajęczała z zażenowania. - A Joy jest twoją
przyjaciółką! Och! Tym razem wpadłam na dobre! Obiecaj, że...
twoje drinki są takie... nie spałam przez pięć... jestem taka
zmęczona.
- Po szkockiej będziesz dobrze spała - powiedział Qwilleran.
- Odprowadzić cię?
Nie trzymała się zbyt pewnie na nogach, więc odprowadził ją
wzdłuż galerii do jej apartamentu, akurat na czas, żeby
powiedzieć dobry wieczór wracającej z pracy Charlotte Roop,
która przywitała go z zaciśniętymi wargami.
Po powrocie do pokoju zastał Koko zajętego przesuwaniem
obrazków.
- Przestań! - burknął Qwilleran. Podszedł do druku Art
Nouveau i zdjął go z gwoździa. Odsunął zapadkę i spojrzał
przez dziurkę. Zobaczył, jak Dan upycha w jednym z małych
pieców zwinięte w tobołek ubrania. Dostrzegł, jak Dan zagląda
do dużego pieca i notuje coś w brulionie, a następnie nastawia
budzik i kładzie się na łóżku polowym.
Qwilleran powoli odwrócił się od wizjera.
Rozdział szesnasty
W środę rano Qwilleran nie pojawił się na śniadaniu. Zrobił
sobie kawę rozpuszczalną w pokoju i zabrał się wcześnie do
pracy nad artykułem o Grupie Wsparcia Grubasów. Koko
siedział na biurku i starał się pomagać, pocierając pyszczkiem o
klawisz, który zmieniał marginesy, albo wkręcając swój ogon w
cylinder, kiedy Qwilleran robił potrójną spację.
„Na cotygodniowej kolacji Grupy Wsparcia Grubasów - pisał
dziennikarz - prawdziwa przyjemność nie ma nic wspólnego
zjedzeniem".
Usłyszał pukanie i w drzwiach stanął Robert Maus. Jego
okrągłe ramiona były tym razem obwisłe i zdradzały
wyczerpanie.
- Czy mogę pogwałcić prywatność pańskiego sanctum
sanctorurrii - zapytał prawnik. - Mam do pana sprawę, która
zajmie chwilę.
- Pewnie, niech pan wejdzie. Słyszałem, że miał pan
nieprzewidzianą podróż za granicę. Wygląda pan na
wyczerpanego.
- Jestem wyczerpany, ale nie w wyniku nieoczekiwanej
zmiany w trasie mojej podróży. Sedno w tym, że po moim
powrocie zastałem tu delikatny... chaos.
- Usiądzie pan?
- Dziękuję, dziękuję, chętnie skorzystam.
Koty witały gościa uroczyście ze stołu kuchennego, gdzie
siedziały bez ruchu, ramię w ramię.
- Zakładam - powiedział prawnik - że to są słynni koci
gastronomowie.
- Tak, ten duży to Koko, a drugi to Yum Yum. Kiedy pan
wrócił?
- Wczoraj późnym wieczorem. Tylko po to, żeby zostać
skonfrontowanym z serią komplikacji, które niech mi będzie
wolno wyliczyć. Około trzystu osób zostało zaproszonych na
wernisaż wystawy w garncami, a my jesteśmy beż służącego.
Pani Marron cierpi na alergiczny nieżyt nosa. Klub tenisowy,
nasz najbliższy sąsiad od strony zachodniej, złożył formalną
skargę na emisję dymu z naszych kominów. Starszy partner
„Teahandle, Hansblow, Burris, Maus i Castle" informuje mnie,
ż
e nasz główny klient zerwał kontrakt z naszą firmą w
konsekwencji pańskiego artykułu we wczorajszej gazecie.
- Przykro mi, jeśli...
- Nie jest to pańską winą, jednakże proszę mi pozwolić na
jeszcze jedno. Szacowna panna Roop złożyła mi rachunek ze
skandalicznego prowadzenia się, oparty na przesłankach... Jedną
chwilę, proszę mi pozwolić - Maus powstrzymał Qwillerana,
który starał się wejść mu w słowo. - Jest nam dobrze wiadome,
ż
e dama, o której mowa, jest, jak by to rzec, admiratorką
Szkocji. Jednakże leży w naszym interesie, aby powódkę dla
powodów najlepiej znanych pod...
- Darujmy sobie preambułę - powiedział Qwilleran. - O co
jest oskarżana?
Maus odchrząknął i zaczął:
- Według relacji świadka jedna mieszkanka tego domu
widziana była, jak wchodziła do apartamentu numer sześć w
późnych godzinach wieczornych en neglige. Według relacji
ś
wiadka inna mieszkanka tego domu widziana była, jak
opuszcza wyżej wspomniany apartament w stanie lekko
nietrzeźwym.
Qwilleran wypuścił powietrze przez wąsy.
- Mam nadzieję, że nie myśli pan, że zamierzam zaszczycić tę
plotkę jakimkolwiek wyjaśnieniem.
- Wyjaśnienia nie są ani spodziewane, ani pożądane, nic w
tym rodzaju - powiedział Maus. - Proszę mi jednakże pozwolić
na wyrażenie mojego stanowiska. Firma, z którą mam honor
współpracować, reprezentuje skrajnie konserwatywne poglądy.
Roku pańskiego 1913 jeden z członków tej firmy, znanej
wówczas pod nazwą „Teahandle, Teahandle i Whit-bread",
został wydalony z tego szacownego grona za zwykły występek
wypicia trzech filiżanek ponczu na przyjęciu ogrodowym.
Stawiam więc sobie za priorytet unikanie najmniejszego
podejrzenia o niestosowność w tym domu. Najmniejsza aluzja
do niekonwencjonalnego zachowania, która dotarłaby do uszu
moich kolegów, postawiłaby firmę w niezręcznej sytuacji,
delikatnie mówiąc, i z wszelkim prawdopodobieństwem
uwolniłaby mnie od mojego w niej członkostwa. Już sam fakt,
ż
e jestem właścicielem tego miejsca, niefortunnie nazwanego
bursą, sytuuje mnie w cieniu... niełaski.
- Proszę mi w tej chwili oszczędzić szczegółów. Jak tylko uda
mi się opanować tę krytyczną sytuację... - Zadzwonił telefon. -
Przepraszam - powiedział Qwilleran. Podszedł do biurka i
podniósł słuchawkę. - Tak... Tak, w czym mogę pomóc?
Przekroczony limit! Nie rozumiem! - Otworzył szufladę biurka i
wyjął książeczkę czekową i przytrzymując słuchawkę przy uchu
ramieniem, szukał stanu konta. - Tysiąc siedemset pięćdziesiąt!
To zła kwota, wypisałem czek na siedemset pięćdziesiąt!
Siedem pięć zero... Nie mogę uwierzyć. Kto podpisał?
Rozumiem... Czy oba podpisy są czytelne?... Autentyczny
podpis będzie wyglądał jak G-w-w-w... W takim razie to
fałszerstwo i ktoś manipulował przy kwocie... Dziękuję za
telefon. Spróbuję to wyśledzić... Nie, nie przypuszczam, żeby
był jakiś problem. Oddzwonię - Qwilleran odwrócił się do
swojego gościa, ale adwokat wyślizgnął się po cichu i zamknął
za sobą drzwi. Dziennikarz usiadł i rozważał, jaki powinien być
jego następny ruch.
O czwartej po południu Wielki Hol był zalany rozproszonym
słonecznym światłem, spływającym z okna w suficie,
znajdującego się trzy piętra wyżej. Promienie padały na
przypominającą
klejnoty
ceramikę,
wystawioną
na
postumentach na środku holu. W tym ostrym świetle „żyjąca
glazura" była olśniewająca, magnetyczna, wręcz hipnotyczna. W
innych częściach pomieszczenia wystawione były smukłe
naczynia Joy, wykonane na kole garncarskim: misy, dzbany,
słoje, dzbanuszki, wszystkie w subtelnych nakrapianych
zieleniach i szarościach, surowe, a zarazem gładkie jak na wpół
stopiony lód. Były tam też brutalne, prymitywne kształty
wcześniejszej wałkowanej ceramiki Dana w tonacji czarno-
brązowej i szaroniebieskiej, którą Graham ozdobił grudkami
nalepionej gliny, wyglądającej jak spalone herbatniki.
Wzdłuż galerii, pod ścianami, ustawiono długie stoły z
wiadrami pełnymi lodu, kieliszkami szampana i tacami pełnymi
przystawek. W rolę kelnerów wcielili się naprędce rekrutowani
studenci szkół artystycznych, którzy w białych, przeważnie
niedopasowanych uniformach wyglądali dość nietypowo.
Qwilleran przeszedł się po sali i rozpoznał tam cały wer-
nisażowy tłumek. Byli tam powściągliwi kuratorzy muzeów o
akademickim wyglądzie, dyrektorzy galerii skrywający swoje
opinie, plotkujący między sobą kolekcjonerzy, nauczyciele
ceramiki objaśniający sobie nawzajem idee poszczególnych
eksponatów,
mieszanina
artystów
i
rękodzielników
delektujących się darmowym szampanem, Jack Smith, krytyk
„Fluxion", który przypominał agenta domu pogrzebowego z
chroniczną zgagą, i jedna starsza reporterka z „Morning
Rampage", spisująca w notesie, co goście mają na sobie.
W końcu był też i Dan Graham, zaniedbany jak zawsze,
demonstrujący fałszywą skromność, podczas gdy trawiła go
próżność. Jego oczy gorączkowo wyławiały komplementy, a
kiedy ktoś pytał o panią Graham, marszczył z niezadowoleniem
brwi.
- Ogromna szkoda - odpowiadał. - Harowała jak wół
i była bliska załamania, więc posłałem moją staruszkę na
Florydę, żeby trochę odpoczęła. Nie chcę, żeby się
rozchorowała, nie chcę jej stracić.
Qwilleran powiedział do Grahama:
- Ten interes z garncarnią to musi być maszyna do robienia
pieniędzy, skoro stać cię na takie balety.
Dan uśmiechnął się krzywo.
- Dostaliśmy po prostu duże zamówienie od restauracji w Los
Angeles. Dali nam konkretną zaliczkę. Stanąłem na głowie,
ż
eby nie zabrakło bąbelków, a Maus dorzucił się z przekąskami.
- Wskazał ruchem głowy na stoły barowe, za którymi
czerwononosa, zakatarzona pani Marron uzupełniała zapasy
krabowych roladek, omletu z szynką, serowych krokietów,
ogórkowych
sandwiczy,
nadziewanych
grzybów,
miniaturowych
rogalików
z
kiełbaskami
i
malutkich
krewetkowych ąuiche.
Potem Qwilleran wyłowił w tłumie Jacka Smitha.
- Co myślisz o „żyjącej glazurze" Dana?
- Nie wiem, co powiedzieć. Dokonał niemożliwego - oznajmił
krytyk, przy czym wyraz jego twarzy nadal przypominał zimny
marmur. - Jak udało mu się otrzymać taki efekt? Jak uzyskał tę
wyjątkową czerwień? Widziałem trochę jego gliny na wystawie
grupowej zeszłej zimy i napisałem wówczas, że ma charakter i
witalność skorup z rynsztoka. Nie spodobało mu się to, ale to
prawda. Od tamtego czasu przeszedł długą drogę. Oczywiście
cała zmiana na dobre leży w glazurze. Jeśli chodzi o formę, to są
zatrważająco przeciętne. Te geometryczne naczynia! Zrobione
za pomocą wałka! Jeśliby tylko położyli jego glazurę na jej
naczynia! Zamierzam zasugerować to w mojej recenzji.
Młoda dziewczyna w sowich okularach wpatrywała się w
Qwillerana. Poszedł w jej stronę.
- Czy to me jest nie w porządku, że tu przyszłam, panie
Qwilleran? - zapytała nieśmiało. - Powiedział pan, żebym za
czekała czterdzieści osiem godzin.
- śadnych wieści? Smutno potrząsnęła głową.
- Sprawdziłaś rachunek bankowy?
- Nikt go nie ruszał. Tylko bank dodał dwadzieścia sześć
centów odsetek.
- W takim razie zawiadom policję i staraj się nie martwić.
Poczekaj, przyniosę ci coś do jedzenia albo do picia.
- Nie, dziękuję. Nie mam ochoty. Chyba lepiej pójdę do
domu.
Qwilleran odprowadził ją do drzwi i powiedział, gdzie na
River Road złapie autobus.
W drodze powrotnej ze zdziwieniem zobaczył w tłumie braci
Pennimanów. Tweedledum i Tweedledee, jak ich lekceważąco
nazywali mieszkańcy miasta, rzadko uczęszczali na imprezy o
mniejszym rozgłosie od wystaw francuskich postimpresjoni-
stów.
Podczas gdy pozostali goście oddawali im szacunek, dla
którego usprawiedliwieniem było nazwisko braci i ich status
majątkowy, oni sami stali spokojnie, przysłuchując się
rozmowom. Nie pili ani nie palili, a na ich twarzach widniał
wyraz bezradności, jaka ogarniała ich zawsze w sytuacjach,
kiedy mieli do czynienia ze sztuką. Qwilleranowi powiedziano,
ż
e za „Morning Rampage" stoją ich pieniądze, a nie intelekt.
Qwilłeran wszedł w krąg otaczający braci i używając sztuczek
znanych tylko doświadczonym reporterom, odsunął ich od
założycieli fundacji, poszukujących pracy i pochlebców.
- Jak się panom podoba pokaz?
Basil Penniman, ten z opaską na oku, spojrzał na brata Bay-
leya.
- Interesujący - powiedział rozwlekle Bayley.
- Widział pan kiedykolwiek podobną glazurę?
Przyszła kolej na Bayleya, żeby podać przysłowiową piłeczkę
do Basila, spoglądał więc w jego kierunku pytająco.
- Bardzo interesujący - powiedział Basil.
- To nie jest do publikacji, prawda? - zapytał nagle czujnym
głosem Bayley.
- Nie, sztuka nie jest już moją działką. Tak się składa, że
mieszkam tutaj. Czy to nie ojciec panów zbudował ten dom?
Bracia ostrożnie skinęli potakująco głowami.
- Ten stary budynek mógłby z pewnością wyjawić wiele
fascynujących tajemnic - zaryzykował Qwilleran. Nie było
odpowiedzi, ale Qwilleran dostrzegł cień emocji, który przebiegł
przez twarze braci. - Pani Graham przed wyjazdem z miasta
pożyczyła mi pewne dokumenty, dotyczące pierwszych lat
działalności garncami. Jeszcze ich nie czytałem, ale wyobrażam
sobie, że mógłby z nich być dobry materiał. Nasi czytelnicy
lubią dawne historie, szczególnie jeśli jest w nich jakiś ludzki
wątek.
Basil spojrzał przestraszonym wzrokiem na Bayleya. Bayley
zrobił się różowy.
- Nie może pan wydrukować niczego bez naszej zgody.
- Pani Graham obiecała te papiery nam - powiedział Basil.
- Są własnością rodziny - zawtórował mu brat.
- Możemy odzyskać je drogą sądową.
- Proszę powiedzieć, co jest w tych papierach? - zapytał
Qwilleran kpiącym tonem. - To musi być pikantny materiał.
Może to nawet lepsza historia, niż myślałem.
- Jeśli pan to wydrukuje - odparł Bayley, którego twarz
nabrała koloru karmazynowego - to my, my...
- Pozwiemy pana o zniesławienie - Basil próbował z
wahaniem wesprzeć brata.
- Pozwiemy „Fluxion". To dziennikarstwo brukowe, nic
więcej! - Bayley był już całkiem purpurowy.
Basil dotknął ramienia brata.
- Bądź ostrożny, wiesz, co powiedział ci lekarz!
- Przykro mi, jeśli panów zaalarmowałem - wycofał się
Qwilleran. - To był tylko dowcip.
- Chodźmy - powiedział Basil do Bayleya i bracia wyszli z
holu szybkim krokiem.
Qwilleran z dziką satysfakcją przeczesywał swoje wąsy, kiedy
w tłumie zobaczył wysoką, kościstą kobietę o siwych włosach,
która szła przez Wielki Hol, lekko unosząc się na jednej nodze.
- Inga Berry! - wykrzyknął. - Jestem Jim Qwilleran.
- No nie, spodziewałam się znacznie młodszego mężczyzny -
powiedziała. - Pana głos przez telefon był tak pełen entuzjazmu,
był taki - niewinny, proszę wybaczyć to określenie.
- Dziękuję, to miłe - odpowiedział. - Czy mogę przynieść pani
szampana?
- Dlaczego nie? Rzucę okiem na brudne stare skorupy, a
potem usiądziemy gdzieś i utniemy sobie miłą pogawędkę... A
niech mnie! Och! - dostrzegła „żyjącą glazurę". Podeszła do
promieniującej ekspozycji tak szybko, jak tylko mogła,
opierając się na złożonej parasolce. - To jest... to jest lepsze, niż
się spodziewałam!
- Pochwala to pani?
- Ten widok sprawia, że chciałabym iść do domu i rozbić
wszystkie moje prace - haustem wychyliła kieliszek szampana. -
Z jednym zastrzeżeniem: to grzech marnować tę olśniewającą
glazurę na wałkowaną glinę.
- To samo powiedział nasz krytyk.
- Miał absolutną rację - przynajmniej raz w życiu miał rację.
Może mu pan powtórzyć, że tak powiedziałam. - Zatrzymała się,
a potem ruszyła przez środek holu. - Czyż to nie Charlotte
Roop? Nie widziałam jej przez czterdzieści lat. Wszyscy się
starzeją, z wyjątkiem mnie, oczywiście.
- Co pani powie na jeszcze jeden kieliszek szampana? Panna
Berry rozejrzała się wokół krytycznym wzrokiem.
- To wszystko, co mają?
- Mam szkocką i burbona w szóstce, jeśli zechciałaby pani
wejść na górę - zasugerował Qwilleran.
- Ryzykant!
- Wiem, że wy, garncarze, musicie pić z powodu pyłu.
- Nicpoń! - szturchnęła go parasolką. - Gdzie to pan usłyszał?
Stanowczo za dużo pan wie.
Wspinała się po schodach powoli, oszczędzając jedno kolano,
a kiedy drzwi do szóstki stały już otworem, weszła do środka
jak we śnie.
- Mój Boże, tyle wspomnień. Jakie tu odbywały się przy
jęcia! Byliśmy demonami... Witajcie, koty... Gdzie jest ten
sekretny wizjer, o którym mi pan opowiadał?
Qwilleran odkrył dziurkę, a panna Berry spojrzała przez nią
do pracowni.
- Tak, Penniman kazał prawdopodobnie wyciąć ją, żeby
nadzorować wypalarnię.
- A czego mógłby się obawiać?
- To długa historia - usiadła, cicho pojękując. - Artretyzm,
całe szczęście, wszedł mi w nogi. Gdyby przytrafiło się to moim
rękom, podcięłabym sobie gardło. Ręce garncarza są jego
największym skarbem. Jego najlepszym narzędziem jest kciuk...
Dziękuję, jest pan dżentelmenem i humanistą - przyjęła szklankę
burbona. - Dawniej to miejsce było takie żywe. W garncami aż
huczało od pracy. W pracowniach stały sztalugi, był jeden tkacz
i kowal. Ulubienicą Pennimana była piękna dziewczyna, ale
przeciętna ceramiczka. Potem pojawił się młody rzeźbiarz i
zakochali się w sobie. Był przystojny jak cholera. Starali się
trzymać swój romans w tajemnicy, ale papa Penniman
dowiedział się jakoś, a wkrótce potem... cóż, ciało młodego
rzeźbiarza znaleziono w rzece. Mówię to panu, bo nie jest pan
jak ci inni reporterzy. Teraz to dawne dzieje. Musi być pan
nowy w mieście.
- Myśli pani, że jego zatonięcie to było morderstwo, wypadek
czy samobójstwo?
Panna Berry zawahała się.
- Oficjalny raport mówił o samobójstwie, ale niektórzy z nas -
nie napisze pan nic o tym, prawda? - niektórzy z nas
podejrzewali to i owo. Kiedy reporterzy zaczęli nas nagabywać,
wszyscy nabrali wody w usta. Wiedzieliśmy, czyja ręka nas
karmi!
- Podejrzewa pani... Popsiego?
Panna Berry spojrzała na niego zaniepokojona.
- Popsiego! Jak pan się... ? Zresztą nieważne. Biedna dziew
czyna skoczyła do rzeki niedługo po tym. Była w ciąży.
- Powinniście byli coś z tym zrobić.
Panna Berry wzruszyła ramionami.
- Co mogliśmy zrobić? Stary pan Penniman był majętnym
człowiekiem. Zrobił sporo dobrego dla miasta. Nie mieliśmy
ż
adnego dowodu. Teraz on nie żyje. Charlotte Roop, ta kobieta,
którą widzieliśmy na dole, była jego sekretarką w tamtych
czasach. Przychodziła na nasze przyjęcia, ale była piątym kołem
u wozu. Byliśmy dziką paczką. Dzisiejsze dzieciaki myślą, że to
one wymyśliły wolną miłość, ale szkoda, że nie mogą zobaczyć,
co tu się działo, kiedy my byliśmy młodzi! Boże, dobrze jest
mieć siedemdziesiąt pięć lat i za sobą cały ten nonsens. Cześć,
kotki - powtórzyła.
Koty wpatrywały się w nią ze swojej niebieskiej poduszki -
Koko, jak gdyby rozumiał każde słowo, a Yum Yum, jakby
nigdy przedtem nie widziała człowieka.
- Dlaczego Charlotte Roop kręciła się przy was, skoro nie
pasowała do towarzystwa? - Qwilleran niedbale zapalał fajkę.
- Cóż, wieść niosła, że miała chrapkę na swojego szefa i że
była zazdrosna o jego piękną metresę. - Panna Berry zniżyła
głos. - Zawsze byliśmy przekonani, że to Charlotte wypaplała
Pennimanowi o romansie, który rozwijał się za jego plecami.
- Skąd pani to przyszło do głowy?
- Po prostu to trzyma się kupy. Po tej tragedii Charlotte miała
załamanie nerwowe i odeszła z pracy. Nie miałam potem o niej
ż
adnych wieści. Poza tym jeśliby nikt nie doniósł Pen-
nimanowi, co się święci, to dlaczego miałby wycinać w ścianie
tę dziurę? - Pochyliła się do przodu i wymierzyła w Qwillerana
swój kościsty palec. - Na krótko przed tragedią Penniman
zamówił u Herba Stocka ten egipski fresk na ścianie wypałami.
Teraz zgaduję dlaczego. - Panna Berry sączyła drinka, dumając
nad przeszłością. - Penniman był hojny w składaniu zamówień,
ale nie należało wchodzić mu w drogę! Nie mógłby pan
wydrukować w swojej gazecie nic z tego, co pan tu usłyszał.
- Nie, jeśli chcielibyśmy wywołać wojnę prasową -
powiedział Qwilleran. Zawsze zadziwiało go, jak beztrosko
ludzie zwierzają się dziennikarzom i z jakim zdziwieniem i
oburzeniem znajdują w prasie fragmenty swoich wypowiedzi.
Zadzwonił telefon.
Qwilleran podniósł słuchawkę i powiedział:
- Halo... Tak, czy Odd Bunsen powiedział ci, czego chce
my?. .. Już zrobiłeś? Szybka robota! Co znalazłeś?... Butelki
po winie! Coś jeszcze? Jaki rodzaj potłuczonej porcelany?...
Cała?
O kurczę!... Czy twoim zdaniem te skorupy są częścią
kwadratowych czy okrągłych naczyń?... Rozumiem. Ogromnie
mi pomogłeś. Ile ci jestem winien?... Cóż, to miło z twojej
strony.
Mam nadzieję, że tam na dole nie było zbyt zimno... Daj znać,
jeśli będę mógł coś dla ciebie zrobić.
Qwilleran
zaproponował
pannie
Berry
kolację,
ale
powiedziała, że ma inne plany. Kiedy odprowadzał ją do drzwi,
zapytał mimochodem:
- Przy okazji, co się stanie, jeśli podgrzeje się piec zbyt
szybko?
- Traci się miesiące pracy. Wszystko wybuchnie. To
najsmutniejsze fajerwerki, jakie kiedykolwiek widziałeś. Pyk!
Pyk! Pyk! - Pękają jeden po drugim i jest już zbyt późno, żeby
cokolwiek zrobić.
Qwilleran cieszył się, że panna Berry miała inne plany. Chciał
zjeść sam, żeby spokojnie pomyśleć. Najpierw zadzwonił do
Dana Grahama i zaprosił go na drinka po kolacji. śeby wznieść
toast, powiedział. Potem poszedł do „Seafood Hut" Joego
Pike'a.
Sytuacja była frustrująca. Qwilleran miał wszystkie poszlaki,
ż
eby twierdzić, iż zbrodnia została popełniona, ale żadnego
dowodu poza fałszywym podpisem na zawyżonym czeku. Do
tego
zadziwiającego
dowodu
doszedł
jeszcze
raport
płetwonurka. Według jego relacji wszystkie kawałki porcelany,
którą Dan utopił w rzece, a było tego sporo, należały do
okrągłych naczyń! Tak więc Dan utopił naczynia Joy, a nie
własne. Jasne błękity i zielenie, o których wspominał nurek, to z
pewnością „żyjąca glazura". Nurek mówił, że nawet w mętnej
wodzie glazura migotała.
Sącząc zieloną zupę z żółwia, Qwilleran doszedł do wniosku,
ż
e sytuacja jest beznadziejna. Pieczone małże dodały mu trochę
otuchy. W połowie karmazyna wpadł na pewien pomysł, a
jedząc sałatkę, podjął decyzję. Otwarcie skonfrontuje się z
Danem i zdemaskuje go. Sposób, w jaki do tego dojdzie, będzie
miał kluczowe znaczenie dla powodzenia sprawy. Był pewien,
ż
e podoła wyzwaniu.
Dan przyszedł pod szóstkę około dziewiątej wieczorem,
przepojony sukcesem minionego dnia. Poklepując się po
brzuchu, powiedział:
- Na dole ominęła cię dobra kolacja. Gulasz wieprzowy z
puree ziemniaczanym. Nie jestem fanem kuchni Mausa, ale
gosposia potrafi dobrze człowieka nakarmić, jeśli się postara. Ja
to lubię mięcho z ziemniakami. A ty?
- Mogę zjeść wszystko - odpowiedział przez ramię Qwille-
ran, mieszając lód. - Co chcesz do burbona?
- Trochę imbirowego piwa. - Dan umościł się w dużym fotelu.
- Moja pierwsza żona była nie lada kucharką.
- Byłeś żonaty, zanim spotkałeś Joy?
- Tak, ale nie wyszło. Jedno jest pewne, umiała gotować. Ta
kobieta potrafiła tak przyrządzić kurczaka, że smakował jak
rostbef!
Qwilleran podał Danowi drinka, nalał sobie piwa imbirowego
i wznieśli serdeczny toast za powodzenie wystawy. Potem
rozejrzał się za kotami. Zawsze demonstrowały swój stosunek
do gości i często Qwilleran sugerował się ich zachowaniem.
Koty schowały się za książkami na regale. Widział kawałek
ogona owijającego się wokół tomu historii Anglii, ale nie był to
ogon kota, który odpoczywa. Uniesiony koniuszek uderzał lekko
w półkę nieregularnym rytmem. Koko słuchał. Qwille-ran
wiedział, że ogon należy do Koko, bo ogon Yum Yum był na
końcu zakrzywiony.
Po tym jak Dan z entuzjazmem wyrecytował wszystkie
komplementy, jakie zebrał podczas wernisażu, Qwilleran
przybrał sarkastyczny wyraz twarzy i powiedział:
- Nie wiem, czy ci wierzyć, czy nie.
- Co mówisz?
- Czasem myślę, że jesteś mistrzem kłamstwa. - Qwilleran
użył swojego najsprytniejszego tonu. - śartujesz sobie ze mnie
w połowie przypadków.
- Co masz na myśli? - Dan nie wiedział, czy ma się
uśmiechnąć, czy skrzywić.
- Na przykład powiedziałeś mi, że wyrwałeś wtyczkę, kiedy
włosy Joy wkręciły się w koło, i że uratowałeś jej życie. Ale ty
wiesz i ja wiem, że ona nigdy nie używała elektrycznego koła.
Myślę, że po prostu zgrywałeś bohatera. No dalej, wyspowiadaj
się! - Qwilleran delikatnie zamrugał oczami.
- Nie, źle mnie zrozumiałeś. Kurczę, tego wieczoru jej koło
było zepsute, a spieszyła się, żeby wykończyć partię do
wypalenia, więc użyła elektrycznego. śadne prawo chyba tego
nie zabrania, co?
- A potem powiedziałeś Bunsenowi i mnie, że w piwnicy są
szczury, a dobrze wiemy, że Maus robił w zeszłym miesiącu
deratyzację. Co za kit mi wciskasz?
- No dobra, powiem ci - Dan odprężył się, jak gdyby doszli
już do sedna i nie było już obawy, że dziennikarz będzie go
dalej przepytywał. - Wy, chłopaki, byliście na złej drodze. Zbyt
się staraliście, żeby wycisnąć z tego starego pomieszczenia jakąś
historię. Prawdziwą sensacją była „żyjąca glazura". Nie mam
racji? Nie było sensu tracić czasu na rzeczy, które nie były
interesujące. Wiem, jak cenny jest wasz czas. Chciałem,
ż
ebyście jak najszybciej weszli do wypałami, to wszystko. Taki
chwyt psychologiczny, no wiesz.
Qwilleran skupił się na podpalaniu fajki, jak gdyby to był
dopiero początek.
- W porządku - pyk, pyk. - A co to za bajeczka z tym, że Joy
jest w Miami, żeby - pyk, pyk - zrelaksować się i odpocząć?
Nienawidzi Florydy.
- Wiem, że zawsze to powtarza, ale, do cholery, tam właśnie
pojechała. Ten facet, Hamilton, tam jest. Myślę, że urwała się,
ż
eby go zobaczyć. Było coś między nimi, no wiesz... Joy nie jest
ś
więta, wiesz, co mam na myśli.
- No to czemu nie wysłałeś jej ubrań - pyk, pyk - jak o to
prosiła? Dlaczego je spaliłeś? - Qwilleran zaczął krytycznie
przyglądać się swojej fajce. - Coś jest nie tak z tym tytoniem. -
Siebie zaś ostrzegł: „Uważaj, Qwill, stąpasz po cienkim lodzie".
- Sam sobie odpowiedz. Było tam trochę rzeczy, których już
nie potrzebowała - powiedział Dan. - Można spalić ciuchy w
piecu, żeby nadać ceramice szczególny przydymiony wygląd.
Jest cała gama możliwości, trzeba tylko kontrolować emisję
gazów. A tak w ogóle, to skąd wiesz? - Oczy Dana przez chwilę
były stalowe.
- Wiesz, jacy są reporterzy, Dan. Zawsze węszymy. Choroba
zawodowa - wyjaśnił ciepło dziennikarz. - Chcesz trochę sera?
Mam dobrego roąueforta.
- Nie, jestem napchany. Człowieku, zrzędzisz jak moja żona.
Jak pies, co węszy za kością.
- Nie daj się zwieść, to takie gierki, nic poza tym. Mogę
napełnić ci szklankę? - Qwilleran nalał Danowi kolejnego
drinka. - Okej, spróbujmy inaczej: Powiedziałeś, że nie
wybierasz się w podróż, ale krążą plotki, że jedziesz do Paryża.
- Przyłapałeś mnie! Wścibski z ciebie łajdak - Dan podrapał
się po policzku. - Przypuszczam, że to ta pomylona Hixie ci
wypaplała. Musiałem coś powiedzieć, żeby się jej pozbyć. Ten
dzieciak chorobliwie potrzebuje faceta, mówię ci.
- Ale naprawdę zamierzasz wyjechać? Mam przyjaciela, który
chętnie przejąłby garncarnię, jeśli ty rzucasz to miejsce.
- Tak między tobą, mną a Panem Bogiem - powiedział
garncarz, zniżając głos - jakoś nie mogę się przyzwyczaić do tej
okolicy. Wróciłbym do Kalifornii, jeśli mógłbym zerwać
kontrakt z Mausem, ale nie chcę puszczać pary, zanim nie będę
pewny szczegółów.
- To dlatego potłukłeś te wszystkie naczynia i wrzuciłeś je do
rzeki?
Dan otworzył szeroko usta.
- Co?
- Wszystkie te zielone i niebieskie naczynia. Widać je tam,
prześwitują przez muł. To „żyjąca glazura", prawda?
- Aaa, te! - Dan wziął potężny łyk burbonu z piwem
imbirowym. - To odpady. Kiedy wpadłem na trop tej nowej
glazury, to próbowałem ją na stłuczkach. To wczesne
eksperymenty. Nie było sensu ich trzymać.
- Dlaczego utopiłeś je w rzece?
- Bez żartów, człowieku, żeby oszczędzić trochę forsy. Miasto
nakłada dodatkowe opłaty za kontenery ze śmieciami, a Maus -
ten dusigrosz - każe mi płacić osobno za wywóz śmieci.
- Ale dlaczego w środku nocy?
Dan wzruszył ramionami.
- Dzień czy noc, dla mnie to bez różnicy. Przed wystawą
człowiek pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kiedy
palisz w piecu, sprawdzasz go co kilka godzin, w kółko. Jesteś z
policji, czy jak?
- Takie przyzwyczajenie - powiedział Qwilleran; lód stawał
się coraz cieńszy. - Kiedy widzę coś, co się nie zgadza, muszę to
sprawdzić. Tak samo jak piszę czek na siedemset pięćdziesiąt, a
ktoś podnosi go o tysiąc dolców - przyglądał się garncarzowi
spokojnie, uporczywie.
- Co przez to rozumiesz?
- Czek, który dałem Joy, żeby mogła pojechać na wakacje. Ty
go zrealizowałeś. Powinieneś wiedzieć, co mam na myśli -
Qwilleran poluzował krawat.
- Pewnie, że go zrealizowałem - przyznał Dan - ale był
wystawiony na tysiąc siedemset pięćdziesiąt. Joy wyjeżdżała w
pośpiechu, zapomniała go zabrać. Zapomniałaby głowy, gdyby
nie była przywiązana do ciała. Zadzwoniła do mnie z Miami i
powiedziała, że zostawiła na poddaszu czek na tysiąc siedemset
pięćdziesiąt i że mam go dla niej zrealizować i przesłać jej
połowę pieniędzy. Powiedziała też, że mam zużyć resztę na
duże bum na otwarcie.
- Dziś po południu powiedziałeś mi, że szampana
sfinansowało to zlecenie z Los Angeles.
Dan zrobił przepraszającą minę.
- Nie chciałem, żebyś wiedział, że przekazała mi połowę
twojej forsy. Nie chciałem, żebyś się irytował. Jesteś pewien, że
nie wypisałeś czeku na tysiąc siedemset pięćdziesiąt? Jak można
dodać tysiąc baksów do czeku?
- To proste - powiedział Qwilleran. - Wystarczy postawić
jedynkę przed cyfrą i dopisać tysiąc przed siedemset.
- No to pewnie ona to zrobiła, bo nie byłem to ja. Mówiłem ci,
ż
e nie jest święta. Gdybyś był jej mężem przez piętnaście lat, to
byś się dowiedział. - Dan podniósł się zniecierpliwiony na
fotelu. - Jezu, jesteś nieznośnym typem. Gdybym nie był dobrze
wychowany, przywaliłbym ci w jadaczkę. Ale na dowód, że nie
ż
ywię złych zamiarów, dam ci prezent. - Wydobył się z
głębokiego fotela. - Zaraz wracam, jeśli chcesz mi dosypać
czegoś do drinka, jak mnie nie będzie, to proszę bardzo.
Wtedy właśnie Qwilleran poczuł cień niepewności. Ten czek,
który dał Joy, pisał go bez okularów, w uniesieniu. Może to on
popełnił błąd. Przemierzał pokój w oczekiwaniu na powrót
Dana.
- Koko, po co się chowasz? - mruknął w kierunku regału.
- Wyłaź stamtąd i wesprzyj mnie!
Nie było odpowiedzi, ale koniuszek ogona, który wystawał
zza książek, smagnął ostro półkę.
Wkrótce wrócił Dan, niosąc w rękach dwa naczynia: duży
kwadratowy dzbanek na nóżkach i małą prostokątną doniczkę.
Duże naczynie miało rzadki czerwony kolor.
- Masz! - powiedział, popychając je przez stół. - Doceniam to,
co dla mnie robisz w gazecie. Mówiłeś, że podoba ci się
czerwony, więc ten duży jest dla ciebie. Niebieski daj
fotografowi. Miał chłopak jaja. Dopilnuj, żeby zrobił mi odbitki,
dobrze?... Masz, bierz, nie wstydź się!
Qwilleran potrząsnął głową.
- Nie możemy ich przyjąć, są zbyt cenne. - Przypominał
sobie, że czerwoną ceramikę wyceniano na wernisażu w cztero-
cyfrowych kwotach.
- Nie bądź sztywniakiem - powiedział Dan. - Bierz te cholerne
skorupy! Sprzedałem całą resztę „żyjącej glazury". Ludzie bili
się o nią. Mam stos czeków, od których dostałbyś zeza. Nie
martw się, odrobię te tysiąc baksów, upewnij się tylko, że
dostanę dobrą stronę w gazecie.
Dan wyszedł z pokoju, a Qwilleran poczuł, że gorąco napływa
mu do twarzy. Konfrontacja nie rozwiała żadnej wątpliwości.
Albo całkowicie się mylił, albo Dan był wyszczekanym
kundlem. Niechlujny wygląd garncarza był mylący, a on sam
był śliski, zbyt śliski.
Z regału dało się słyszeć mruczenie i pojawiły się koty.
Najpierw lśniący brązowy ogon, potem ciemny futrzany tył,
drobniejszy tułów i wreszcie brązowa głowa. Koko otrząsnął się
energicznie i jednym skutecznym ruchem wygładził futerko.
- Myślałem, że wszystko już wiem - powiedział mu Qwilleran
- ale teraz nie jestem tego taki pewien.
Koko nie skomentował wypowiedzi Qwillerana, tylko skoczył
z regału na krzesło, a z krzesła na biurko. Przystanął przezornie
na chwilę, zanim zaczął podkradać się do czerwonego dzbanka.
Z ciałem blisko przy ziemi, z ogonem napiętym jak struna,
wstrzymał oddech i niepostrzeżenie znalazł się przed nim. Jak
gdyby było to żywe stworzenie, ostrożnie przesunął nos przed
powierzchnią naczynia, jego wąsy zakrzywiły się ostro do góry,
nos zmarszczył się i Koko obnażył zęby. Powąchał raz jeszcze i
zawył. Najpierw jego głos brzmiał jak odległe skomlenie, ale na
końcu przeszedł w pisk, od którego włosy stawały dęba.
- Obaj nie możemy się mylić - powiedział Qwilleran.
- Ten człowiek we wszystkim kłamie, a Joy nie żyje.
Rozdział siedemnasty
Joy nienawidziła rzeki i bała się jej, a teraz odpychające
czarne wody zmusiły Qwillerana do powrotu znad brzegu.
Nawet Koko zwlekał z wejściem na pomost. Dawno temu
utonęła tu dwójka artystów, niedawno małe dziecko, teraz być
może spoczęły tu ciała Joy i Williama. Rzekę zaczynała
spowijać mgła. Zewsząd rozlegały się zawodzenia łodzi, a
syreny na Plum Point śpiewały swoją żałobną pieśń.
Qwilleran wykręcił numer biura prasowego w komendzie
głównej policji, a czekając na człowieka „Fluxion", który miał
nocną zmianę, podsumował swoje podejrzenia. To Joy
wymyśliła i stworzyła „żyjącą glazurę"; widział, jak Dan
kopiuje recepturę z jej luźnego notesu do dużego notatnika.
Skoro to było faktem, to cała reszta układanki pasowała jak ulał:
to, że Dan zabronił jej pokazywać prace przed wystawą;
potłuczona ceramika na dnie rzeki w kształtach typowych dla
prac Joy; powszechna zgoda gości na wernisażu, że glazura
swoją jakością artystyczną przewyższała formy, na które została
położona. Poza tym Dan bezczelnie przywłaszczył sobie prawo
do „żyjącej glazury", czy poważyłby się na to, gdyby wiedział,
ż
e Joy żyje?
Lodge Kendall warknął do słuchawki telefonu w biurze
prasowym.
- Przepraszam, że znów zawracam ci głowę, Lodge -
powiedział Qwilleran. - Pamiętasz, o co pytałem cię w zeszłym
tygodniu? Nadal interesuje mnie wszystko, co wyłowią z rzeki.
Gdzie zazwyczaj wypływają ciała?... Jak to daleko stąd?... Jak
długo dryfują do wyspy? Nie zaszkodziłoby poinformować
policję, ale tym razem nie mam konkretnego dowodu. Co
myślisz o tym, żeby zaprosić jutro porucznika Hamesa do klubu
prasowego?... Świetnie! Zobacz, co da się zrobić. Czekaj, mam
lepszy pomysł, zabierzmy go do „Golden Lamb Chop", kupię...
Tak, jestem zdesperowany!
Koko nadal warował na biurku, przyglądając się podejrzliwie
czerwonemu dzbankowi. Mała niebieska doniczka miała tę samą
fantastyczną polewę, ale Koko kompletnie ją ignorował.
Koty nie potrafią rozróżniać kolorów, przypomniał sobie
Qwilleran. Joy mu to mówiła. W tym naczyniu musiało być coś,
co niepokoiło małego zwierzaka. Z drugiej strony także
czerwona książka z biblioteki nie przypadła Koko do gustu.
Kilkakrotnie zrzucał ją z regału na podłogę.
Qwilleran znalazł książkę między dwoma dużymi tomami,
dokładnie tam, gdzie ją ostatnio umieścił dla bezpieczeństwa.
Była to szczegółowa pozycja poświęcona ceramice. Qwilleran
usiadł wygodnie w fotelu, żeby przejrzeć rozdziały poświęcone
urabianiu gliny, obsługiwaniu koła, wyprowadzaniu brzegu,
odcinaniu naczynia, przyrządzaniu glazury, ładowaniu pieca,
podpalaniu. Książkę kończył rozdział, w którym opisywano
historie i legendy związane z ceramiką.
W połowie lektury Qwilleranowi zrobiło się słabo. Potem
jego twarz nabiegła krwią i ścisnął poręcze fotela. W ataku
gniewu zerwał się z fotela, przebiegł przez pokój i uderzył
książką w czerwony dzban, strącając go z biurka. Koty
poderwały się przerażone, kiedy dzban rozbił się o ceramiczną
podłogę.
Ś
ciskając książkę w ręku, Qwilleran wypadł ze swojego
apartamentu i ruszył naokoło galerii w kierunku jedynki. Robert
Maus podszedł do drzwi, zawiązując pasek flanelowego
szlafroka.
- Musimy porozmawiać! - powiedział gwałtownie Qwilleran.
- Oczywiście. Oczywiście. Proszę wejść. Przypuszczam, że
może słuchał pan wiadomości o północy. Ktoś podłożył bombę
w „Golden Lamb Chop"... Mój drogi, jest pan chory? Cały się
pan trzęsie!
- Ma pan w domu szaleńca! - wybełkotał Qwilleran.
- Proszę usiąść. Proszę usiąść. Niech się pan uspokoi. Napije
się pan szklaneczkę sherry? ,
Qwilleran niecierpliwie potrząsnął głową.
- Czarnej kawy?
- Dan zamordował swoją żonę. Wiem to na pewno.
- Słucham?
- I prawdopodobnie Williama też. Myślę, że kot Joy był jego
pierwszą ofiarą. Tak, myślę, że z kotem to był eksperyment.
- Jedną chwilę, proszę - powiedział Maus. - Co ma znaczyć
ten niekontrolowany wybuch? Proszę wszystko powtórzyć od
początku. Tylko powoli. I niech pan łaskawie usiądzie.
Qwilleran usiadł, jak gdyby ktoś podciął pod nim kolana.
- Napiję się czarnej kawy.
- Przefiltrowanie świeżej porcji zajmie tylko chwilę.
Adwokat wszedł do kuchni, a Qwilleran starał się zebrać
myśli. Kiedy Maus wrócił z kawą, Qwilleran był już w
lepszym stanie. Powtórzył swoje podejrzenia:
- Najpierw zniknął kot Grahamów, potem zniknęła Joy, potem
William. Twierdzę, że zamordował ich wszystkich. Musimy coś
zrobić!
- To przedwczesne oskarżenie! Gdzie jest pański dowód, jeśli
można spytać?
- Nie ma niezbitego dowodu, ale ja to wiem! - Qwilleran
nerwowo dotykał wąsów, doszedł do wniosku, że lepiej nie
wspominać o dziwnym zachowaniu Koko. - Zresztą jutro
spotykam się z detektywem z wydziału zabójstw.
Maus podniósł rękę.
- Jedną chwileczkę. Rozważmy wszystkie konsekwencje,
zanim zdecyduje się pan porozmawiać z władzami.
- Konsekwencje? Ma pan na myśli niechlubny rozgłos?
Przykro mi, panie Maus, ale rozgłos jest teraz nieunikniony.
- Ale na miłość boską, co skłoniło pana do... tych potwornych
wniosków, że Graham... że on...
- Wszystkie przesłanki prowadzą do takich wniosków. Przez
lata Joy osiągała większe sukcesy od swojego męża. Ostatnio
stworzyła spektakularną glazurę, która pozwoliłaby jej na
zawsze zdystansować Dana.. Facet ma przerośnięte ego.
Desperacko potrzebuje uwagi i pochwał, a nic mu się nie
układa. Rozwiązanie jest proste: dlaczego by nie pozbyć się
ż
ony, nałożyć jej glazurę na własna ceramikę i odcinać kupony
do końca życia? Małżeństwo i tak się rozpada, więc dlaczego
nie?... Mówię panu, że właśnie tak było! Kiedy Joy nie stała mu
już na drodze, Dan podjął kroki, żeby pozbyć się całej ceramiki
Joy, na której była nowa glazura. Znaleźliśmy ją...
- Musi mi pan wybaczyć, że tak powiem - przerwał mu
adwokat - ale ten dziki scenariusz brzmi jak wymysł chorej
wyobraźni. Qwilleran zignorował uwagę Mausa.
- W międzyczasie Dan odkrywa, że William go podejrzewa,
więc chłopaka trzeba uciszyć. Musi pan przyznać, że
nieobecność Williama zwraca uwagę.
Adwokat wlepiał niedowierzający wzrok w Qwillerana.
- Co więcej - kontynuował dziennikarz - Dan przygotowuje
się do wyjazdu z kraju. Musimy działać szybko.
- Jest jedno pytanie. Czy może pan dostarczyć dowód
rzeczowy?
- Ciała? Nikt ich nigdy nie znajdzie. Na początku myślałem,
ż
e utopił je w rzece. Potem w tej książce znalazłem opis, który
przyprawia o mdłości. - Qwilleran potrząsnął czerwoną książką
przed niedowierzającymi oczami słuchacza. - W starożytnych
Chinach do pieców garncarskich wrzucano ciała niechcianych
dzieci.
Maus nie poruszył się. Był w szoku.
- Te piece na dole można podgrzać do tysiąca trzystu stopni
Celsjusza! Powtarzam: ciał nie znajdziemy!
- Obrzydliwe! - powiedział szeptem prawnik.
- Pamięta pan, panie Maus, że klub tenisowy skarżył się na
dym w zeszłym tygodniu. William wiedział, że coś jest nie tak.
Normalnie naczynia potrzebują dwudziestu czterech godzin na
podgrzanie i kolejnych dwudziestu czterech na ostygnięcie. Jeśli
przyspieszy się proces, popękają! William powiedział mi, że
Dan za szybko podgrzewa. Drzwi do garncami były zamknięte,
ale William wiedział o małym wizjerze w ścianie szóstki, który
wychodzi na wypalarnię... Wie pan o nim?
Maus przytaknął.
- W tej książce jest jeszcze jedna historia - ciągnął Qwilleran.
- Zdarzyła się wieki temu w Chinach. Polne zwierzątko
zabłąkało się do pieca, kiedy zapełniano go garnkami.
Zwierzątko zostało skremowane, a glina przybrała piękny
odcień czerwieni!
Adwokat poczuł się wyraźnie nieswojo.
Maus powiedział:
- Nie czuję się najlepiej. Odłóżmy tę rozmowę do jutra.
Muszę pomyśleć.
Tej nocy Qwilleran nie mógł spać. Wstawał, kładł się,
próbował czytać, chodził tam i z powrotem po całym pokoju.
Koko także nie spał i czuwał, z niepokojem przyglądając się
człowiekowi. Przez chwilę Qwilleran zastanawiał się, czy nie
strzelić sobie drinka, ale złapał wzrok Koko i zrezygnował. W
końcu przypomniał sobie, że w apteczce w łazience ma syrop na
kaszel, który zawiera silny środek uspokajający. Wziął
podwójną dawkę.
Wkrótce spał głęboko, zbyt głęboko, nawet na sny. Syrena
wyła, łodzie bez końca odtrąbiały swoje ostrzeżenia, ale Qwil-
leran nie słyszał nic.
Nagle, wyrwany z głębi narkotycznego snu, zorientował się,
ż
e siedzi po ciemku na łóżku. Otumaniony snem myślał, że był
jakiś wybuch. Otrząsnął się i przypomniał sobie, gdzie jest.
Wypalarnia! Właśnie tak, powiedział sobie. Wypalarnia
wybuchła. Włączył lampkę nocną. Nie było eksplozji, tylko
dźwięk upadającego ciała, trzask krzesła, głuchy odgłos głowy
uderzającej o ceramiczną kafelkową podłogę, brzdęk rozbitej
okiennej szyby. Na podłodze z krwawiącą głową leżał Dan
Graham. Nogi miał splątane szarą włóczką. Cały pokój osnuty
był setkami metrów szarej przędzy, niczym gigantyczną
pajęczyną.
Na regale siedział Koko, uszy położył po sobie, skośne oczy
błyskały czerwono w świetle nocnej lampki.
- I tak to było - wyjaśnił Qwilleran Rosemary, kiedy wpadła
do niego przed kolacją w czwartek wieczorem. Qwilleran po raz
pierwszy włożył swój nowy garnitur. Zamierzał zabrać
Rosemary do „Golden Lamb Chop". Waga wskazywała, że
schudł pięć kilogramów. Czuł się dużo młodziej. - Koko zrobił
pułapkę z swojego kłębka wełny - powiedział - a Dan wpadł w
nią w ciemności.
- Skąd wiesz, że Koko usnuł pajęczynę? - spytała Rosemary.
- Bardziej prawdopodobne, że to była Yum Yum.
- Chylę czoła przed twoją kobiecą intuicją. Wybacz mi mój
szowinizm.
- Czym Dan chciał cię zaatakować? Jeden z prezenterów
nazwał to coś tępą bronią. W gazecie napisali, że to był
drewniany tłuczek.
- Nigdy byś nie uwierzyła, ale to był wałek! Ciężki drewniany
wałek, którym garncarze wałkują glinę. Kiedy Dan wpadł w
sieć, wypuścił z ręki wałek, który stłukł szybę.
Rosemary pokiwała głową ze zdumienia.
- Ten człowiek nie miał równo pod sufitem, ale był sprytny.
Dziwię się, że myślał, iż wyjdzie z tego cało.
- Był w pełni gotowy do wyjazdu z kraju. Renault było
zapakowane, gotowe, żeby zabrać go na poranny lot. Nie miał
nawet zamiaru poczekać na recenzje wystawy.
Koty skończyły właśnie jeść wołowinę i pate z ostryg,
podesłane im przez Roberta Mausa, a teraz, w atmosferze
całkowitego zaspokojenia, siedząc na biurku, myły pyszczki i
łapki. Qwilleran obserwował je z dumą i wdzięcznością.
Przypomniała mu się zostawiona w maszynie wiadomość „Pb".
- Nie miałem racji co do jednej rzeczy - kontynuował.
- Znaleźli ciało Williama. Po tym jak zabił Joy, mógł spalić
jej ciało w piecu razem z ceramiką, ale kiedy dosypał tlenku
ołowiu do drinka Williama, miał właśnie piec pełen stygnących
naczyń i był w kłopocie. Ukrył więc jego ciało w beczce w
piwnicy, pod przechowalnią gliny.
Ktoś zapukał do drzwi. Qwilleran wpuścił do pokoju Hixie.
- Czy słyszałam kostki lodu? - zapytała.
- Wejdź, otworzymy butelkę szampana, którą klub prasowy
przysłał Koko. I Yum Yum - dodał Qwilleran, rzucając
Rosemary przepraszające spojrzenie.
Hixie powiedziała:
- Zastanawiam się, jak spółka „Teahandle, Hansblow" etc.
zareagowała na rozgłos. Telewizję i całą resztę! Idę o zakład, że
Mickey Maus jest ugotowany.
- To szczęście w nieszczęściu - powiedziała Rosemary.
- Teraz porzuci karierę prawniczą i zajmie się tym, co zawsze
chciał robić - otworzy restaurację.
Znów rozległo się pukanie i w drzwiach stanęła Charlotte
Roop. Miała zaciśnięte pięści i usta. Wkroczyła do pokoju
wojowniczym krokiem i oświadczyła:
- Panie Qwilleran, proszę mi nalać drinka. Mocnego drinka!
Proszę o szklankę sherry!
- Dlaczego... oczywiście, panno Roop. Myślę, że mamy
sherry. A może woli pani szampana?
- Potrzebuję czegoś na uspokojenie nerwów - położyła
roztrzęsioną dłoń na drgającej szyi. -Właśnie złożyłam
wymówienie z sieci Heavenly Hash House. Zrezygnowałam z
pobudek moralnych!
- Ale tak bardzo lubiła pani swoją pracę! - zaprotestowała
Rosemary.
- Co się stało? - zapytał Qwilleran.
- Trzej właściciele - zaczęła Charlotte, ale głos się jej
załamywał - których tak szanowałam, byli zamieszani w jeden z
najbardziej obrzydliwych procederów, o jakich słyszałam w tym
biznesie. Słyszałam rozmowę, przez przypadek oczywiście - w
sali konferencyjnej... Czy to szampan? Dziękuję, panie
Qwilleran - pociągnęła głęboki łyk.
- No, proszę kontynuować - powiedziała Hixie. - Co robili?
Rozwadniali zupę?
Charlotte była sfrustrowana.
- Jak mam to powiedzieć? Przychodzi mi to z trudem... To oni
próbowali zrujnować restaurację pana Sorrela!
- Ale oni nie grają w tej samej lidze! - zaprotestował Qwil-
leran. - Sieć Hash House nie konkuruje z „Golden Lamb Chop".
- „Golden Lamb Chop" - wyjaśniła Charlotte - zajmuje bardzo
cenną działkę, wychodzącą na trzy ruchliwe trasy. Syndykat
Hash House starał się kupić ją przez brokerów, ale pan Sorrel
nie chciał sprzedać. Wtedy zaczęli stosować te bezwzględne
praktyki. Jestem przerażona!
- Będzie pani zeznawać?
- Oczywiście! Będę zeznawać, nawet gdyby jacyś gangsterzy
zagrozili mi, że... że...
- śe cię zlikwidują - podpowiedziała Hixie
- Słowo na dziesięć liter, synonim „pozbyć się" - powiedziała
Rosemary.
Głosy trzech kobiet szemrały, a Qwilleran słuchał, nie
poświęcając im zbytniej uwagi. Podobał mu się dźwięczny głos
Rosemary, czuł się z nią swobodnie, a komfort ten zaczynał
znaczyć dla niego bardzo wiele. Jego krótkie, acz pełne emocji
ponowne spotkanie z Joy było krokiem w tył i teraz jej
wspomnienie całkowicie należało do minionych dni. Wątpił,
ż
eby miał jeszcze kiedyś powiedzieć, że jego ulubionym
kolorem jest czerwony.
Do jego uszu doszło puknięcie w stół, spojrzał w górę i
zobaczył Koko idącego przez klawiaturę maszyny o pisania.
- Patrzcie! - pisnęła Hixie. - On pisze!
Qwilleran zbliżył się do biurka i spojrzał na kartkę. Włożył
okulary i znów spojrzał.
- Zamawia coś na ząb - powiedział dziennikarz. - Odkąd
zamieszkaliśmy w Maus Haus, polubił kawior.
Koko nastąpił prawą łapką na klawisz z literą „k", a lewą na
klawisz z literą „r".