L J Braun [Kot, ktory ] Kot, ktory jadal welne



Kot który

jadał wełnę

Lilian Jackson Braun

GTW



tom 2.

Kot, który jadał wełnę

Przełożył
Robert Sudoł


Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!

Tytuł oryginału: The Cat Who Ate Danish Modern

Tłumaczenie z oryginału: Robert Sudoł

Projekt okładki: Aleksandra Mikulska

Korekta: Maciej Korbasiński

Skład: Elipsa Sp. z o.o.


Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun

Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.


ISBN 978-83-61226-42-0

Elipsa Sp. z o.o.

01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37

tel./fax +48 (22) 833 38 22


Printed by Norhaven Paperback A/S, Denmark

INFORMACJE (0 22) 624 16 07



Rozdział pierwszy

Z miną wyrażającą znudzenie i niesmak, uwydatnioną obwisłymi sumiastymi wąsami, Jim Qwilleran przygotował sobie kawalerskie śniadanie. Gorącą kranówą zalał kawę rozpuszczalną, aż na powierzchni zaczęły pływać brązowe grudki. Z wypełnionego okruchami chlebaka, w którym zagnieżdżała się powoli pleśń, wygrzebał pączka. Następnie rozpostarł papierową serwetkę na stole obok okna, którym wpadało przefiltrowane przez smog miejskie słońce, oświetlające ponure mieszkanie.

Jedząc pozbawione smaku śniadanie, Qwilleran dumał nad swoimi czterema problemami:

Po pierwsze, w chwili obecnej nie miał kobiety. Po drugie, dostał nakaz eksmisji, więc za trzy tygodnie straci dach nad głową. Po trzecie, mole żywią się jego krawatami w takim tempie, że zaraz nie będzie miał ani jednego. Po czwarte, jeśli tego dnia powie choćby jedno niewłaściwe słowo redaktorowi naczelnemu, może stracić pracę. Ponad czterdzieści pięć lat na karku i bezrobocie? Nie wyglądało to różowo.

Na szczęście miał przyjaciela. Na stole - obok wielkiego słownika, pliku książek w miękkich okładkach, stojaka z fajką i puszki tytoniu - leżał kot syjamski.

Qwilleran podrapał swojego pupila za uszami i rzekł:

- Założę się, że gdy mieszkałeś na piętrze, nie wolno ci było wylegiwać się na stole.

Kot, o imieniu Koko, zakołysał się z satysfakcją, nastroszył wąsy i miauknął.

Mieszkali razem od pół roku, bo poprzedni właściciel Koko został zamordowany. Qwilleran dobrze karmił swojego kota, prowadził z nim mądre rozmowy i proponował przeróżne zabawy - rozrywki, które przypadały do gustu inteligentnemu zwierzakowi.

Codziennie rano Koko zajmował jeden róg stołu, układając się starannie na blacie, podciągając brązowe łapy i ogon pod rudawy tułów z białą łatką na piersi. W świetle porannego słońca jego skośne ślepia miały kolor jasnego błękitu, a jedwabista sierść - przypominająca świeżo uplecioną pajęczynę na oknie - połyskiwała tęczą opalizujących odcieni.

- Przez ciebie to mieszkanie wygląda jak chlew - powiedział Qwilleran.

Kot zmrużył oczy i zaczął dyszeć. Z każdym oddechem jego nos zmieniał nieco kolor i fakturę - jakby czarny aksamit przeobrażał się w czarny atłas. I z powrotem.

Qwilleran znów popadł w zamyślenie, przesuwając w roztargnieniu łyżeczką po wąsach. Poprzysiągł sobie, że tego dnia śmiało poprosi naczelnego o nowy przydział. Zdawał sobie sprawę, że będzie to ryzykowne posunięcie. Redakcja „Daily Fluxion” przypominała wojsko. Percy wymagał pracy zespołowej, działania w duchu wspólnoty, ogólnej dyscypliny. Ramię przy ramieniu, pospołu, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie waszą rolą jest zadawać pytania! Razem, jak zgrana drużyna, dążymy do celu!

- Wiesz, jak to jest - tłumaczył Qwilleran kotu. - Gdy wejdę do gabinetu Percy'ego i bez ogródek zażądam nowej pracy, to najprawdopodobniej wyrzuci mnie na zbity pysk. Bo on tak postępuje. Nie mogę iść na bezrobocie, a już na pewno nie w tej chwili. Najpierw muszę uzbierać trochę oszczędności.

Koko słuchał uważnie każdego słowa.

- W najgorszym razie pewnie mógłbym dostać robotę w „Morning Rampage”, ale nie chciałbym tyrać dla tego nadętego szmatławca.

Koko patrzył na niego szeroko otwartymi ślepiami, wyrażającymi pełne zrozumienie. Miauknął cicho.

- Najchętniej odbyłbym z Percym szczerą rozmowę, ale do niego trudno dotrzeć. Jest zaprogramowany, jak komputer. Uśmiecha się szczerze. Mocno ściska rękę. Mówi bardzo miłe komplementy. Ale gdy nazajutrz napatoczysz się na niego w windzie, to jakby cię w ogóle nie znał. Bo akurat tego dnia nie figurujesz w jego grafiku.

Koko poruszył się niepewnie.

- On nawet nie wygląda jak naczelny - ciągnął Qwilleran. - Ubiera się, jakby robił w reklamie. Przy nim czuję się jak łachmyta. - Pogłaskał kota po karku. - Chyba powinienem iść do fryzjera.

Koko mruknął gardłowo, a Qwilleran natychmiast zrozumiał.

- Dobra, dobra, zaraz zagramy. Ale tylko parę rund, bo muszę iść do pracy.

Otworzył wielki słownik, wyróżniający się daleko posuniętym stanem sfatygowania, po czym rozpoczęli swoją ulubioną grę. Polegała na tym, że kot wbijał pazury w kartki, a Qwilleran otwierał gruby tom we wskazanym miejscu, następnie czytał na głos pierwsze dwa hasła widniejące u góry strony. Jeśli Koko używał prawej łapy, Qwilleran wybierał hasła z prawej strony, ale na ogół kot posługiwał się lewą. Wszystko wskazywało na to, że jest mańkutem.

- „Biuletyn” i „biurko” - przeczytał Qwilleran. - To łatwe. Dwa punkty dla mnie. No dalej, spróbuj jeszcze raz.

Koko postawił brązowe uszy i znów zatopił pazury w kartki.

- „Diegueno” i „dielektryk”. Ty cwany skurczykocie! Załatwiłeś mnie! - Qwilleran nie znał tych słów. Musiał przeczytać definicje, a to oznaczało punkty dla zwierzęcia.

Gra zakończyła się ostatecznie wynikiem siedem do pięciu dla człowieka. Potem dziennikarz przygotował śniadanie dla kota - świeżą wołowinę, pokrojoną w kostkę i podgrzaną z sosem pieczarkowym z puszki - następnie wziął prysznic i się ubrał. Kot jednak nie interesował się jedzeniem. Łaził za swoim panem, piskliwym pomiaukiwaniem domagając się zainteresowania, ciągnąc za ręcznik w łazience, wskakując do otwieranych szuflad.

- Który krawat mam włożyć? - spytał Qwilleran. W swej garderobie miał ich zaledwie kilka, większość w szkocką kratę z dominującą czerwienią. Były porozwieszane po całym mieszkaniu na klamkach i oparciach krzeseł. - Może powinienem wybrać coś w żałobnym tonie, żeby wywrzeć korzystne wrażenie na Percym? W dzisiejszych czasach wszyscy musimy być konformistami. Wy, koty, jesteście jedynymi niezależnymi istotami, które jeszcze pozostały.

Koko zamrugał potwierdzająco ślepiami. Qwilleran sięgnął po wąski krawat z granatowej wełny, wiszący na lampie.

- Niech szlag trafi te mole! - zakrzyknął. - Kolejny do wyrzucenia!

Koko zapiszczał, jak gdyby próbował wyrazić swoje współczucie. Qwilleran przyjrzał się wystrzępionemu końcowi krawata. Postanowił, że mimo wszystko go włoży.

- Może chciałbyś się na coś przydać? - spytał. - Zamiast tracić czas na pajęczyny, weź się lepiej za te mole!

Odkąd zamieszkali razem, Koko nabrał dziwnego zwyczaju. W starym wilgotnym domu roiło się od pająków, które wciąż rozpinały nowe sieci. Kot pożerał chętnie te połyskujące nicie.

Qwilleran wcisnął nadżarty koniec krawata w koszulę, włożył do kieszeni fajkę typu „bulldog”. Następnie potarmosił kota po głowie w wyrazie obcesowego pożegnania i wyszedł z mieszkania przy Blenheim Place.

Gdy dotarł wreszcie do redakcji „Daily Fluxion”, miał już obcięte włosy i przystrzyżone wąsy po wizycie u fryzjera, a buty tak wyglansowane, że połyskiem mogły rywalizować z marmurowymi płytami, którymi wyłożony był hol. Dostrzegając swoje odbicie w gładkiej powierzchni, wciągnął wydatny nieco brzuch.

Kilka par oczu zwróciło się w jego stronę. Ten wąsacz z fajką i tajemniczą przeszłością budził niemałą ciekawość, odkąd przed siedmioma miesiącami podjął pracę w redakcji „Daily Fluxion”. Wszyscy wiedzieli, że dawniej był znanym dziennikarzem śledczym w Nowym Jorku i Chicago. Potem przepadł bez wieści na parę lat, a teraz siedział grzecznie przy biurku w siedzibie gazety codziennej na Środkowym Zachodzie, pisząc artykuły - niebywałe! - o sztuce...

Drzwi zatłoczonej windy się otworzyły, więc Qwilleran wysiadł, żeby przepuścić kilka dziennikarek z działu kobiecego, które spieszyły się do porannych obowiązków lub na przerwę śniadaniową. Gdy go wymijały, zlustrował każdą okiem znawcy. Ta za stara. Tamta pospolita. Ta od mody wzbudza wręcz grozę. A ta, która pisze o życiu towarzyskim, ma męża.

Mężatka spojrzała na niego z udawanym wyrzutem.

- Ty szczęściarzu! - rzekła. - Niektórzy zawsze spijają śmietankę. Nie cierpię cię.

Patrzył za nią, jak idzie korytarzem, a chwilę później wskoczył do windy, bo drzwi się zamykały.

- O co jej chodziło? - zdziwiony mruknął pod nosem. W windzie był jeszcze jeden pasażer: blondynka z działu reklamowego.

- Właśnie się dowiedziałam - odezwała się nagle. - Winszuję ci - rzuciła i wysiadła na następnym piętrze.

W sercu Qwillerana, przykrytym wystrzępionym krawatem, zaczęła wzbierać nadzieja na odmianę losu. Wszedł do działu kulturalnego, gdzie ciągnęły się rzędy zielonych metalowych stolików, na których stały zielone maszyny do pisania i zielone telefony.

- Bądź w pobliżu - rzekł Arch Riker, szef działu. - O wpół do jedenastej Percy zwołał kolegium redakcyjne. Pewnie chce pogadać o tym śmiesznym drugim „l” w twoim nazwisku, którym zaraziły się inne słowa. Widziałeś? - Pchnął przez biurko gazetę i wskazał nagłówek: „Skorumpowany pollityk aresztowany przez pollicję”. - Nikt nie zauważył błędu. Zorientowaliśmy się dopiero, gdy wydanie poszło do druku. Cała redakcja zgłupiała przez ciebie.

- To dobre szkockie nazwisko - bronił się Qwilleran. Następnie nachylił się nad biurkiem: - Ludzie dają mi do zrozumienia, że idą zmiany. Percy chyba przydzieli mi nową robotę.

- Jeśli tak, to ja nic o tym nie wiem.

- Od pół roku jestem pośmiewiskiem dziennikarskiego świata. Reporter śledczy piszący o sztuce!

- Nie musiałeś brać tej posady, jeśli ci się nie podoba.

- Potrzebowałem pieniędzy. Wiesz o tym. Poza tym obiecano mi etat w dziale miejskim, jak tylko zwolni się miejsce.

- No to życzę szczęścia - mruknął Riker.

- Czuję, że coś wisi w powietrzu. Mnóstwo ludzi o tym wie, tylko nie ja.

Szef działu kulturalnego rozparł się w fotelu i założył ręce na piersi.

- W komunikacji międzyludzkiej tak już jest, że najbardziej zainteresowani dowiadują się na szarym końcu - odparł.

Gdy dano znak z działu miejskiego, Riker i Qwilleran weszli do gabinetu, w którym urzędował redaktor naczelny.

- Dzień dobry, Haroldzie - powiedzieli jak na komendę.

Szefa nazywano Percy wyłącznie za jego plecami.

Na miejscu był już dyrektor działu reklamy, ciągnący się za mankiety. I szef działu fotograficznego, mający znudzoną minę. Oraz Fran Unger, szefowa działu kobiecego, wystrojona w kapelusz w deseń zebry. Posłała Qwilleranowi powłóczyste spojrzenie, które go speszyło. Była natarczywa, co budziło w nim nieufność. Qwilleran wystrzegał się kobiet pełniących dyrektorskie funkcje. Przez pewien czas był mężem takiej.

Ktoś zamknął drzwi, a w tej samej chwili redaktor naczelny okręcił się w swoim obrotowym fotelu i spojrzał na Qwillerana.

- Winien ci jestem przeprosiny - rzekł. - Należało omówić to z tobą dziesięć dni temu. Pewnie docierały do ciebie różne plotki. Postąpiłem nie fair, że trzymałem cię w nieświadomości. Przepraszam. Byłem zajęty przy tej komisji do spraw zwalczania przestępczości, którą powołał burmistrz, ale to mnie nie tłumaczy.

W sumie to porządny gość, pomyślał Qwilleran, poruszając się niespokojnie na krześle.

- Obiecaliśmy ci inną pracę, gdy coś się trafi - ciągnął redaktor naczelny. - No i teraz pojawiło się dla ciebie prawdziwe wyzwanie. Zamierzamy zainicjować pewne przedsięwzięcie, które może wywrzeć wpływ na całą branżę prasową. Dodam, że dla naszej gazety to będzie żyła złota. Otóż nasze miasto zostało wybrane jako miejsce eksperymentu, który ma wykazać, czy ogólnokrajowa reklama prowadzona na ogół w czasopismach zdałaby egzamin w gazetach codziennych wychodzących w głównych ośrodkach miejskich.

- Gdyby tak się stało - wtrącił szef reklamy - nasze wpływy by się podwoiły. Tylko w tym jednym eksperymentalnym roku nasz dochód podskoczyłby o ponad milion dolarów.

- O te konfitury oczywiście walczyć też będzie „Morning Rampage” - powiedział Percy - ale my mamy nową drukarnię i barwne zdjęcia, więc możemy dać produkt wyższej jakości.

Qwilleran głaskał się nerwowo po wąsach.

- Twoim zadaniem - kontynuował redaktor naczelny - będzie robienie niedzielnego dodatku przez pięćdziesiąt dwa tygodnie. W formacie czasopisma. Pełna gama kolorów!

Qwilleran rozważał w myśli rysujące się możliwości. Wyobraził sobie głośne procesy sądowe, kampanie wyborcze, przemówienia polityków, widowiska sportowe, może nawet wydarzenia z zagranicy. Odchrząknął i rzekł:

- A to nowe czasopismo... Ma być o tematyce ogólnej?

- Ujęcie ma być ogólne - odparł Percy. - Ale tematyka będzie dość konkretna. Chcemy, żebyś robił czasopismo o wnętrzarstwie.

- O czym?! - zachrypiał zszokowany Qwilleran.

- O wnętrzarstwie. Ten eksperyment finansuje branża meblarska i dekoratorska.

- O wnętrzarstwie? - Poczuł chłód w cebulkach swoich wąsów. - No to chyba powinna to robić jakaś kobieta.

Fran Unger odezwała się słodkim głosem:

- Nasz dział bardzo chciał się tym zająć, ale Harold uważa, że w obecnych czasach urządzaniem domów interesuje się też wielu mężczyzn. Pragnie uniknąć zaszufladkowania tego czasopisma jako prasy kobiecej. Chce, żeby było adresowane do wszystkich. Chce, żeby „Stylowe Wnętrza” czytał każdy.

Qwilleran poczuł ucisk w gardle.

- „Stylowe Wnętrza”? - wybąkał. - Tak się ma nazywać to pismo?

Percy skinął głową.

- Tak, bo uważamy, że ten tytuł właściwie oddaje nasz zamysł. Styl, komfort, dobry gust! Możesz pisać artykuły o luksusowych domach, eleganckich apartamentach, symbolach wysokiego statusu. O ludziach zamożnych i o tym, jak mieszkają.

Qwilleran nachylił się w stronę redaktora naczelnego.

- Harold, ty na pewno chcesz mnie do tego wyznaczyć? - spytał. - Przecież wiesz, czym się zajmowałem. O wnętrzarstwie nie wiem kompletnie nic.

- O sztuce pięknej też nic nie wiedziałeś, a poradziłeś sobie świetnie - odpowiedział Percy. - W naszej branży doświadczenie może być przeszkodą. Do tej roboty potrzeba obytego dziennikarza, kogoś kreatywnego, z pomysłami. Jeśli na początku miałbyś jakieś problemy, to jestem pewny, że Fran z chęcią ci pomoże.

Qwilleran zaczął się wiercić na krześle.

- Ależ naturalnie - potwierdziła Unger. - Możemy pracować razem. Mogę cię pokierować w odpowiednią stronę. - Nie zważając na posępną minę Qwillerana, ciągnęła: - Możesz na przykład zacząć od Sorbonne Studio. Oni obsługują socjetę. Potem Lyke and Starkweather; to największa firma dekoratorska w mieście. - Rozłożyła ręce. - David Lyke jest wprost fantastyczny!

- Nie wątpię - warknął posępnie Qwilleran. Miał wyrobione zdanie o dekoratorach. Obu płci.

- No i jest pani Middy. Ta dekoratorka robi bardzo miłe wnętrza w stylu wczesno amerykańskim. Aha, no i to nowe studio o nazwie ZASZP. Specjalizuje się w trendzie, który nazywa się Zaplanowana Szpetota.

Nagle Percy wypowiedział słowa, które ukazały całą sprawę w innym świetle:

- Ta praca wiąże się z większą odpowiedzialnością, więc oczywiście przesuniesz się w siatce wynagrodzeń. Awansujesz na kierownicze stanowisko.

Dokonawszy w myśli błyskawicznych obliczeń, Qwilleran doszedł do wniosku, że dzięki temu stać go będzie na wynajęcie przyzwoitego mieszkania i spłacenie starych długów. Pociągnął się za wąsy.

- Hmm, no chyba mógłbym spróbować - mruknął. - Kiedy mam zacząć?

- Wczoraj! Dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage” planuje wyjść z pierwszym dodatkiem na początku października. Chcielibyśmy ich uprzedzić.

Ostatnie słowa przypieczętowały sprawę. Perspektywa pokonania konkurencji rozgrzała krew w żyłach Qwillerana. Jego sprzeciw wobec pomysłu redagowania „Stylowych Wnętrz” ustąpił miejsca poczuciu misji, więc kiedy Fran Unger posłała mu przyjazny uśmiech i rzekła: „Qwill, będziemy się przy tym nieźle bawić”, miał ochotę odpowiedzieć: „Ej, siostro, trzymaj się z dala od mojego czasopisma”.

W trakcie przerwy na lunch wyszedł na miasto, żeby uczcić swój awans. Kupił puszkę krabów dla Koko i nowy krawat dla siebie. Znowu wełniany w szkocką kratę. Z przewagą czerwieni.



Rozdział drugi

Włożywszy nowy krawat i lepszy ze swoich dwóch garniturów, Qwilleran z niepokojem pojechał do pierwszego studia wnętrzarskiego, przygotowując się na dużą dawkę luksusu.

Siedziba firmy Lyke and Starkweather mieściła się w ekskluzywnym centrum handlowym, w którym znajdowały się sklepy z luksusowymi towarami, galerie i herbaciarnie. Już samo wejście wywierało duże wrażenie - ogromne dwuskrzydłowe drzwi z pięknie usłojonego egzotycznego drewna, z mosiężnymi klamkami wielkości kijów bejsbolowych.

W środku Qwilleran zobaczył ekspozycje przedstawiające rozmaite wnętrza. Z radością wypatrzył pokój, którego ściany wyklejono tapetą w szkocką kratę przypominającą deseń jego krawata. Nad kominkiem zbudowanym z przeżartego przez korniki drewna wisiało poroże łosia, a obok stała kanapa obita sfatygowaną świńską skórą - podobną do skóry z dawnych piłek futbolowych.

Do Qwillerana podszedł szczupły mężczyzna.

- Czy mogę się zobaczyć z panem Lyke'em albo panem Starkweatherem? - spytał dziennikarz.

Po długiej chwili oczekiwania, która nie wróżyła niczego dobrego, zza orientalnego parawanu w głębi pojawił się siwawy mężczyzna. Miał dobrotliwy wygląd i - jak się okazało - dobrotliwe usposobienie.

- Jeśli chodzi o reklamę, to powinien pan rozmawiać z Lyke'em - rzekł. - Ale on jest w tej chwili zajęty, bo ma klientkę. Może zaczeka pan moment i się rozejrzy?

- A więc pan jest Starkweather?

- Tak, lecz powinien pan mówić z Lyke'em, jeśli to dotyczy...

- To może pan powie mi parę rzeczy, zanim zjawi się Lyke? - spytał Qwilleran, wskazując poroże łosia.

- Nie ma za wiele do powiedzenia - odparł Starkweather, wykonując bezradny gest ręką.

- Co się dzisiaj najlepiej sprzedaje?

- Właściwie wszystko.

- A kolory? Który cieszy się największym wzięciem?

- Żaden, a raczej wszystkie. Wszystkie są dobre.

- Tam dalej widzę jakieś nowoczesne wzornictwo.

- Mamy wszystkiego po trochu.

Dziennikarska technika Qwillerana wyraźnie zawodziła.

- A jak nazywa się ten mebel? - zapytał, wskazując wysokie biurko o pękatych nóżkach, inkrustowane wzorami przedstawiającymi ptaki i kwiaty.

- To jest sekretarzyk - odparł Starkweather. W następnej chwili jego kamienna twarz odrobinę się ożywiła. - Oho, idzie pan Lyke.

Zza parawanu wyłonił się przystojny trzydziestokilkuletni mężczyzna. Ramieniem obejmował uśmiechniętą i zarumienioną z zadowolenia kobietę w średnim wieku, która miała na głowie elegancki kapelusik.

- Jedź do domu, skarbie - mówił głębokim, tubalnym głosem - i powiedz staruszkowi, że musisz mieć tę kanapę. Nie będzie go kosztować więcej niż ten jego ostatni samochód. I pamiętaj, masz mnie zaprosić na kolację, gdy następnym razem będzie to przepyszne ciasto czekoladowe. To ty masz je zrobić, nie twój kucharz. Ty. Specjalnie dla Davida.

Wypowiadając te słowa, David Lyke poprowadził kobietę szybkim krokiem do drzwi. Stanął w progu i ucałował ją w skroń, żegnając się szarmancko, ale pospiesznie.

Obracając się w stronę Qwillerana, błyskawicznie zmienił wyraz twarzy - rozanielenie ustąpiło miejsca opanowaniu typowemu dla człowieka interesu, jednak oczy pozostały takie same: zadumane wejrzenie, opadające powieki, długie rzęsy. Jeszcze bardziej zadziwiające były jego włosy - śnieżnobiałe, ostro kontrastujące z młodą, opaloną twarzą.

- David Lyke - przedstawił się miłym głosem, wyciągając rękę na powitanie. W ułamku sekundy zlustrował gościa, pozytywnie oceniając jego krawat w szkocką kratę i szerokość klap marynarki. - Proszę do mojego biura, tam będziemy mogli porozmawiać.

Qwilleran ruszył za nim do pokoju o ciemnoszarych ścianach. Na hebanowym parkiecie leżała lamparcia skóra. Dokoła stały kwadratowe, masywne fotele, obszyte tkaniną o fakturze podobnej do popcornu. Na przeciwległej ścianie wisiał akt - naga kobieta o połyskliwej, szaro-niebieskiej karnacji, przypominającej stal.

Qwilleran pokiwał machinalnie głową w wyrazie pochwały.

- Miłe biuro - rzekł.

- Cieszę się, że się panu podoba - odparł dekorator wnętrz. - Szarość to niesłychanie cywilizowany kolor, nie uważa pan? Ten odcień nazywam „mak”. Krzesła są w tonacji suszonej figi. Mam powyżej uszu beżu i mlecznej bieli. - Sięgnął po karafkę. - A może kropelkę koniaku?

- Nie, dziękuję - odparł Qwilleran i dodał, że wolałby zapalić swoją fajkę. Następnie wyjaśnił, co go sprowadza.

- Szkoda, że nazwaliście to swoje czasopismo „Stylowe Wnętrza” - rzekł Lyke donośnym głosem. - To mi się kojarzy z rękawiczkami w kolorze lawendy i lodami melba.

- W jakim stylu urządzacie wnętrza? - spytał dziennikarz.

- W każdym. Jeśli ludzie chcą mieszkać jak konkwistadorzy albo angielscy baronowie, albo królowie Francji, to my się nie sprzeciwiamy.

- Gdybyście znaleźli dla nas jakiś dobry dom do sfotografowania, to pokazalibyśmy go na okładce naszego pierwszego numeru.

- Zależy nam na reklamie - odparł Lyke - ale trudno powiedzieć, jak zareagowaliby nasi klienci. Wie pan, jak to jest: gdy tylko panowie z Waszyngtonu dowiedzą się, że podatnik ma w łazience puszysty dywan na całą podłogę, natychmiast przeglądają jego dokumenty finansowe z ostatnich trzech lat. - Zaczął wertować kartki z adresami. - Zrobiliśmy świetny wystrój w stylu kolonialnym z czasów króla Jerzego, w tonacji szampana i żurawiny, ale nie przysłali jeszcze lamp... O, a tutaj dom w stylu edwardiańskim, w kolorze benedyktyńskiej nalewki i śliwki, tylko, że spóźniają się z draperiami. Producent tkanin nie robi już tego wzoru.

- No to może moi fotografowie mogliby pstrykać w taki sposób, żeby nie było widać, że brakuje zasłonek?

Lyke był wyraźnie zszokowany słowami Qwillerana, ale szybko odzyskał zimną krew. Pokręcił jednak głową.

- Nie, okna trzeba pokazać - odrzekł. Wertował dalej. - O, tu mam dom, którym warto się pochwalić! - zakrzyknął. - G. Verning Tait, słyszał pan o nim? Zrobiłem mu wnętrza w stylu empire z wbudowanymi witrynami na jego kolekcję żadów.

- Kim jest ten Tait? Od niedawna pracuję w tym mieście.

- Nie słyszał pan o Taitach? To jeden z tych starych rodów, co mieszkają w fałszywych zamkach na Muggy Swamp. Wie pan, to bardzo ekskluzywna okolica. - Lyke zrobił smutną minę. - Niestety ci, którzy mają najdłuższe rodowody, najwolniej uiszczają swoje rachunki.

- Ci Taitowie to przystępni ludzie?

- Dawniej tak, ale teraz żyją trochę na uboczu. Podobno pani Tait ma kłopoty ze zdrowiem.

- Myśli pan, że zgodziliby się na sesję fotograficzną?

- Stare rody zazwyczaj unikają autopromocji, ale w tym wypadku może udałoby mi się ich nakłonić.

Następnie omówili jeszcze inne możliwości, lecz po dłuższej chwili obaj doszli do wniosku, że rezydencja Taitów najlepiej się nadaje do nowego czasopisma: znane nazwisko, imponujący wystrój domu, żywe kolory, no i kolekcja minerałów na dodatek.

- Poza tym - rzekł Lyke, uśmiechając się z zadowoleniem - to jedyna fucha, którą udało mi się wyrwać Sorbonne Studio. Z przyjemnością więc zobaczę ten dom na okładce „Stylowych Wnętrz”.

- Proszę do mnie zadzwonić, gdy tylko uda się panu umówić - rzekł Qwilleran. - Spieszymy się bardzo z pierwszym numerem. Dam panu mój domowy numer.

Zanotował cyfry na wizytówce i wstał.

David Lyke uścisnął mu serdecznie rękę na pożegnanie.

- Życzę powodzenia z tym czasopismem - powiedział szczerze. - Mogę panu udzielić pewnej ojcowskiej rady?

Qwilleran spojrzał na niego z zaintrygowaniem.

- Nigdy, ale to przenigdy proszę o draperiach nie mówić „zasłonki” - szepnął Lyke.

Qwilleran wrócił do redakcji, zastanawiając się głęboko nad zawiłościami swojej nowej specjalności i z nadzieją myśląc o lunchu w swojskim wnętrzu klubu prasowego, gdzie ściany miały kolor średnio podsmażonej polędwicy.

Na biurku czekała na niego informacja, aby zadzwonił do Fran Unger. Z niechęcią wykręcił jej numer.

- Pracuję nad naszym projektem - zaszczebiotała - i przygotowałam już dla ciebie parę propozycji. Masz czym pisać?... Dobrze. Po pierwsze, jest taka farma, dawniej w stylu greckiego renesansu, którą teraz przerobili na japońską herbaciarnię. Do tego apartament z dywanami na ścianach i na suficie oraz akwarium pod szklaną podłogą. I jeszcze dowiedziałam się o niesamowitej sypialni utrzymanej wyłącznie w trzech odcieniach czerni, tylko łóżko jest inne, bo z mosiądzu... Na pierwszy numer chyba wystarczy!

Qwilleran poczuł, że jeżą mu się wąsy.

- Dzięki, Fran, ale już mam materiał do pierwszego numeru - skłamał.

- Naprawdę? No, jak na żółtodzioba szybko się uwinąłeś. Co znalazłeś?

- To długa historia - odpowiedział Qwilleran wymijająco.

- Mów, jestem ciekawa. Słuchaj, idziesz na lunch do klubu prasowego?

- Raczej nie - odrzekł z wahaniem. - Umówiłem się... umówiłem się z jednym dekoratorem w prywatnym klubie.

Fran Unger była rasową dziennikarką, więc niełatwo się zniechęcała.

- W takim razie spotkajmy się na drinka o wpół do szóstej.

- Przepraszam, ale nie mogę - odparł jak najuprzejmiej Qwilleran. - Już dawno umówiłem się z kimś na kolację.

O wpół do szóstej uciekł z redakcji w zacisze swojego mieszkania, niosąc pęto wątrobianej i dwie bułki z cebulą na kolację. Wolałby pójść do klubu prasowego. Lubił bezceremonialną atmosferę tego lokalu, wielkie steki, które tam serwowano, oraz towarzystwo kolegów po fachu, ale już dwa tygodnie temu zrezygnował ze swego upodobania. Kłopoty zaczęły się wtedy, gdy zatańczył z Fran Unger na Balu Fotografów. Najwyraźniej w jego staroświeckim fokstrocie kryła się jakaś magia, która rozpaliła szefową działu kobiecego. Bo od tamtej pory nie dawała mu spokoju.

- Nie umiem spławić tego babsztyla! - rzekł Qwilleran do Koko, krojąc wątrobianą. - Jest ładna, ale nie w moim typie. Mam już dość szefowych. Poza tym skórę z zebry najbardziej lubię na zebrze.

Odkroił parę plasterków kiełbasy jako zakąskę dla Koko, ale ten zajęty był rwaniem pajęczyny rozpiętej między nogami krzesła.

Dopiero gdy chwilę później zadzwonił telefon, kot zaczął zwracać uwagę na to, co dzieje się dokoła. Ostatnio przejawiał wyraźną zazdrość o aparat. Ilekroć Qwilleran mówił do słuchawki, Koko rozwiązywał mu sznurówki albo gryzł przewód telefoniczny. Czasem wskakiwał na biurko i próbował wytrącić mu słuchawkę z ręki.

- Słucham? Tak?

Kot natychmiast dał susa na biurko i zaczął broić. Qwilleran odepchnął go na bok.

- To świetnie! - rzekł. - Kiedy możemy fotografować?

Koko przechadzał się po biurku, szukając okazji do kolejnych psot. Zaplątał się łapą w przewód i zapiszczał z oburzenia.

- Przepraszam, nie słyszę - powiedział Qwilleran do słuchawki. - Mój kot rozrabia... Nie, nie biję go. Proszę chwilę zaczekać.

Wyplątał Koko i spędził go z biurka, następnie zapisał adres, który podał mu David Lyke.

- A więc do zobaczenia w poniedziałek rano w Muggy Swamp. Dziękuję panu. Bardzo mi pan pomógł.

Tego wieczoru telefon zadzwonił ponownie. Tym razem w słuchawce rozbrzmiał głos Fran Unger.

- Cześć, Qwill, a jednak jesteś w domu!

- Owszem - odparł, obserwując uważnie Koko, który natychmiast wskoczył na biurko.

- A podobno byłeś umówiony na mieście.

- Wróciłem wcześniej, niż się zanosiło.

- Jestem w klubie prasowym - wyszeptała Fran zmysłowym głosem. - Może wpadniesz? Wszyscy tu jesteśmy. Szykuje się niezła popijawa.

- Spadaj! - warknął Qwilleran do Koko, próbującego kręcić tarczą za pomocą nosa.

- Coś ty powiedział?

- To nie do ciebie, tylko do kota - wyjaśnił Qwilleran i pchnął Koko, ale ten zmrużył groźnie ślepia, stawiając opór i knując następne niecne posunięcie.

- No właśnie - ciągnęła pieszczotliwie Fran Unger -a kiedy zaprosisz mnie do siebie, żebym poznała tego twojego Koko?

- Miau! - zapiszczał kot w prawe ucho Qwillerana.

- Zamknij się!

- Co?

- Jasna cholera! - krzyknął rozeźlony dziennikarz, bo Koko strącił na podłogę popielniczkę wypełnioną popiołem z fajki.

- No cóż - rzekła Fran Unger lodowatym tonem. - Muszę powiedzieć, że twoja gościnność jest porażająca!

- Posłuchaj, Fran. W tej chwili nie za bardzo mogę gadać, bo kot strasznie broi. - Już miał wyjaśnić, co się stało, ale usłyszał trzask na linii. - Halo? Halo?

Odpowiedzią była martwa cisza, a potem ciągły sygnał. Połączenie zostało przerwane. Koko mocno dociskał łapą widełki.



Rozdział trzeci

Gdy w poniedziałek rano Qwilleran poszedł do działu fotografii, żeby zabrać któregoś z pracowników na sesję zdjęciową do Muggy Swamp, zobaczył Odda Bunsena, który wkładał sprzęt do kufra, głośno wyrażając swój sprzeciw. Bunsen był specjalistą od katastrof kolejowych i wielkich pożarów. Właśnie się dowiedział, że oddelegowano go na stałe do „Stylowych Wnętrz”.

- To robota dla starych pierdzieli - narzekał. - Ja chcę się wdrapywać na maszty.

Ostatnio zasłynął tym, że wspiął się na maszt na szczycie drapacza chmur, żeby z tej wysokości sfotografować pokaz ogni sztucznych w Święto Niepodległości. Składał się z mnóstwa wad i zalet, które fascynowały Qwillerana. Był najodważniejszym ze wszystkich fotografów, o najdonośniejszym głosie, a także palił najdłuższe i najwstrętniejsze cygara. W klubie prasowym był najbardziej wygłodniałym i spragnionym klientem. Miał największą rodzinę do wykarmienia, a jego portfel wydawał się zawsze najcieńszy.

- Gdybym nie był spłukany, rzuciłbym tę robotę - rzekł do Qwillerana w drodze na parking. - Tak między nami, to mam nadzieję, że to czasopismo okaże się kompletną klapą. - Klnąc łagodnie, wpakował z trudem kufer, statywy i lampy do swojego małego dwuosobowego auta.

Wciskając się w resztkę wolnej przestrzeni, Qwilleran postanowił poprawić mu nastrój.

- Kiedy zamienisz tę puszkę po sardynkach na prawdziwy samochód? - spytał.

- To jedyne auto jeżdżące na paliwo do zapalniczek. Przejeżdżam dwanaście kilometrów na pojedynczym wtrysku.

- Wy, fotografowie, zarabiacie za mało, żeby stać was było na benzynę?

- Kiedy ma się sześcioro dzieci, hipotekę do spłacenia i rachunki za ortodontę...

- To może zaoszczędziłbyś na tych drogich cygarach? - zasugerował Qwilleran. - Pewnie kosztują krocie.

Skręcili w Downriver Road.

- Kto ci załatwił tę sesję w Muggy Swamp? - spytał Bunsen. - Fran Unger?

Qwilleranowi znów zjeżyły się wąsy.

- Sam sobie załatwiam takie rzeczy - odpowiedział.

- Fran tak gadała w klubie, że wyglądało na to, że to ona gra pierwsze skrzypce.

Qwilleran stęknął.

- Język jej się rozwiązuje po paru kieliszkach martini - ciągnął fotograf. - W sobotę wieczorem robiła aluzje, że ty niby nie gustujesz w paniach. Chyba nadepnąłeś jej na odcisk.

- To przez mojego kota! Zadzwoniła do mnie do domu, a Koko przerwał połączenie.

- Przez tego kota napytasz sobie biedy - przestrzegł Bunsen.

Wtoczyli się na autostradę i dalej jechali szybko w milczeniu, póki nie dotarli do zjazdu na Muggy Swamp.

- To dziwne, że nigdy nie przemianowali tej okolicy - zauważył Bunsen. - Parne Błota.

- Nie rozumiesz psychologii ludzi z wyższych sfer - rzekł Qwilleran. - Sam pewnie mieszkasz na jakimś nowoczesnym osiedlu?

- Mieszkam w Happy View Woods. Cztery sypialnie i wielka hipoteka.

- Właśnie o to mi chodzi. G. Verning Tait za żadne skarby świata nie chciałby sczeznąć w miejscu nazywanym Happy View.

Z krętej drogi widać było francuskie pałacyki i angielskie rezydencje, stojące osobno w otoczeniu starych drzew. Siedziba Taitów okazała się wytwornym domem w hiszpańskim stylu, ozdobionym stiukami, do którego prowadziła duża brama, dziedziniec i masywne drzwi nabijane gwoździami, strzeżone z obu stron przez żelazne latarnie.

W progu powitał ich David Lyke. Wprowadził dziennikarzy do holu, którego podłoga wyłożona była szachownicą białych i czarnych marmurowych kafli, a wnętrze rozświetlał migot kryształów. Na marmurowej płycie podpieranej przez sfinksa z brązu stał siedmioramienny kandelabr.

- Obłęd! - mruknął Bunsen.

- Zapewne potrzebujecie pomocy przy rozstawieniu sprzętu - rzekł Lyke i skinął na ciemnookiego boya, który posłał mu spojrzenie pełne uwielbienia. - Paolo, pomóż tym panom z gazety, to może zrobią ci zdjęcie i będziesz mógł je wysłać rodzinie do Meksyku.

Chłopak ochoczo przydźwigał razem z Bunsenem ciężki kufer, lampy i statywy.

- Czy poznamy gospodarzy? - spytał Qwilleran.

- Stary gdzieś się zaszył - odparł ściszonym głosem Lyke. - Pielęgnuje swój kręgosłup. Wyjdzie dopiero wtedy, gdy padnie słowo „żad”. To dziwak.

- A jego małżonka?

- Ona rzadko się pokazuje. Na szczęście.

- Trudno było uzyskać ich zgodę?

- Nie, o dziwo on w ogóle nie robił problemów. Gotowi na zwiedzanie?

Lyke stanowczym ruchem otworzył dwuskrzydłowe drzwi i wprowadził obu mężczyzn do salonu. Ściany miały kolor soczystej zieleni, a dokoła stały kanapy obite białym jedwabiem, białe fotele i hebanowe biurko z pozłacanymi elementami. Do tego staroświecki telefon na postumencie.

Przy przeciwległej ścianie piętrzyła się wielka szafa z pięknie usłojonego drewna.

- Ten biedermeier - rzekł Lyke, wskazując szafę - był od dawna w posiadaniu rodziny, więc musieliśmy go zostawić. Ściany i dywan to zieleń naciowa. Odcień foteli właściwie można nazwać pieczarkowym. Sam dom jest hiszpański, z około 1925 roku. Trzeba było zlikwidować łuki, zerwać terakotę z podłóg i od nowa go otynkować.

Przechadzał się po pomieszczeniu, przesuwając odrobinę lampy i wygładzając fałdy starannie upiętych draperii. Qwilleran patrzył na imponujący wystrój i wydawało mu się, że na wszystkim widzi metki z cenami.

- Po co to wszystko, skoro Taitowie trzymają się z dala od ludzi? - spytał.

Lyke zamrugał oczami.

- Ja jestem dobrym biznesmenem - odparł. - Stary chciał mieć wystrój, który będzie godny jego słynnej kolekcji żadów. Wybulił siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ale oczywiście to nie jest informacja do publicznej wiadomości.

Najdziwniejszym elementem salonu był rząd oszklonych gablot w niszach ścian, obramowanych klasycznymi stiukami. Wewnątrz, na półkach, leżały starannie ułożone rzeźbione przedmioty w kolorze czerni i mlecznej bieli.

- To te zbiory? - wyszeptał Bunsen. - Wyglądają jak kostki mydła, jeśli ktoś by mnie spytał.

- Myślałem, że żady są zielone - rzekł Qwilleran.

- Zielone są w jadalni - odparł Lyke. Fotograf zaczął ustawiać statywy i lampy.

- Gdy będzie pan opisywał ten dom - zwrócił się dekorator do Qwillerana - proszę tę szafę w stylu biedermeieru nazwać armoire. A fotele też lepiej określić z francuska, czyli fauteuih.

- Gdy nasi w redakcji to przeczytają, do końca życia nie dadzą mi spokoju - jęczał Qwilleran.

Bunsen pracował w wielkim skupieniu, wykonując barwne i czarno-białe zdjęcia. Przestawiał oświetlenie, fotografował z różnych stron, przesuwał meble o parę centymetrów w jedną lub inną stronę i chował głowę pod zasłonkę. Boy pomagał mu z wielką gorliwością. Na tyle wielką, że właściwie przeszkadzał.

Wreszcie Bunsen osunął się na obity jedwabiem fotel.

- Muszę zrobić sobie krótką przerwę - oznajmił. - Zapalę. - Z kieszeni na piersi wyciągnął długie cygaro.

David Lyke skrzywił się, zerkając z obawą przez ramię.

- Życzy pan nam wszystkim śmierci? - syknął. - Pani Tait nienawidzi dymu tytoniowego. Potrafi go wyczuć na kilometr.

- No to mój pomysł wziął w łeb - mruknął rozeźlony Bunsen i zabrał się z powrotem do pracy.

- Zrób parę zbliżeń tych żadów - polecił Qwilleran.

- Przez szkło nie da rady.

- Szkło można zdjąć - oznajmił Lyke. - Paolo, powiedz swojemu panu, że potrzebujemy kluczyka do gablotek.

W tej samej chwili pojawił się rozpromieniony gospodarz - mężczyzna około pięćdziesiątki.

- Słyszę, panowie, że chcecie zobaczyć moje zbiory! - zawołał. - Którą gablotkę mam otworzyć? Zdjęcia, rozumiem, będą kolorowe?

Tait miał połyskliwą różową twarz, jak gdyby wyszorował ją szczotką, a kąciki jego ust wykrzywiał powściągliwy uśmiech. Qwilleran uznał, że wygląda jak człowiek o ogromnych wpływach, który przeżył serię niepowodzeń. Jedwabna sportowa koszula odsłaniała bujne owłosienie na rękach, głowę za to miał kompletnie łysą.

Szkło zamontowano w taki sposób, że nie było widać żadnych metalowych elementów. Tait włożył rękawiczki, by nie zostawić na nim plam, po czym zaczął otwierać gabloty.

Tymczasem Lyke wygłosił afektowane przemówienie:

- Panowie, nasz gospodarz, pan Tait, zgodził się zaprezentować swoją kolekcję waszym czytelnikom. Uważa, że prywatny kolekcjoner, gromadzący dzieła sztuki, które w przeciwnym razie dostępne byłyby w muzeach, ma powinność wobec społeczeństwa. Wyraził zatem gotowość, by jego eksponaty zostały sfotografowane dla przyjemności i pogłębienia wiedzy opinii publicznej.

- Czy mogę zacytować te słowa jako pańskie? - zwrócił się Qwilleran do Taita.

Kolekcjoner milczał, zbyt był bowiem zaabsorbowany swymi zbiorami. Z największym pietyzmem zdjął ze szklanej półki imbryk z żadu. Naczynie było śnieżnobiałe i cienkie jak papier.

- To mój najwspanialszy okaz - oznajmił drżącym głosem. - Czysta biel zdarza się bardzo rzadko. Nie powinienem tego pokazywać na samym początku, prawda? Trzeba było to zachować na wielki finał, ale ten imbryk tak mnie ekscytuje! To najczystsza biel, jaką kiedykolwiek widziałem. Do tego kamień cienki jak płatek róży. Może pan tak napisać w swoim artykule. Cienki jak płatek róży. - Odstawił imbryk i zaczął zdejmować kolejne przedmioty. - To chiński dzwoneczek, który ma prawie trzy tysiące lat. A to meksykański bożek, który podobno leczy pewne choroby. Szkoda, że nie bóle kręgosłupa. - Znów wykrzywił kąciki ust, jak gdyby rozbawił go własny nieśmieszny żart.

- Te eksponaty mają mnóstwo drobnych detali - zauważył Qwilleran.

- Artysta nierzadko przez całe życie wykonywał jeden przedmiot - odparł Tait. - Ale nie każdy żad to dzieło sztuki. - Podszedł do biurka i otworzył szufladę. - To są prymitywne narzędzia. Ostrza siekier, dłuta, harpuny. - Wyłożył po kolei przedmioty na blat.

- Nie musi pan wyjmować wszystkiego - rzekł Qwilleran. - Sfotografujemy tylko te najładniejsze.

Kolekcjoner jednak uparcie opróżniał szuflady, z czcią biorąc do ręki kolejne przedmioty.

- Widzieliście kiedykolwiek nieobrobiony żad? Oto kawałek nefrytu.

- No dobra, bierzmy się do pracy - powiedział Bunsen. - Sfotografujmy te łupy.

Tait podał Qwilleranowi rzeźbiony medalion.

- Niech pan to weźmie w palce - powiedział.

- Zimne.

- Ale zarazem zmysłowe. Jak ciało. Gdy biorę do ręki żad, czuję dreszcze. Czy pan coś czuje?

- Dużo jest książek o żadach? Chętnie bym coś poczytał.

- Proszę więc do mojej biblioteki - rzekł gospodarz. - Mam wszystko, co kiedykolwiek napisano na ten temat.

Przeszli do sąsiedniego pokoju. Tait zaczął zdejmować z półek różne książki: rozprawy naukowe, pamiętniki, powieści przygodowe. Wszystkie opowiadały o zimnym, zmysłowym kamieniu.

- Chciałby pan coś pożyczyć? - spytał kolekcjoner. - Nie musi się pan spieszyć ze zwrotem. - Następnie sięgnął do szuflady, wyjął mały przedmiot w kształcie guzika i wsunął go Qwilleranowi w dłoń. - To dla pana! Na szczęście!

- Och, nie mogę przyjąć tak cennej rzeczy - odpowiedział dziennikarz, przesuwając palcem po gładkiej powierzchni zielonego kamienia.

- Może pan, może - upierał się Tait. - Nalegam. Nie ma dużej wartości rynkowej. To pewnie pionek z jakiejś japońskiej gry. Proszę go nosić w kieszeni. Pomoże panu napisać dobry artykuł o moich zbiorach. - Znów wykrzywił kąciki ust. - I kto wie, może pana natchnie? Może sam pan zacznie kolekcjonować żady? A to najlepsze, co może się przytrafić człowiekowi!

Tait wypowiedział te słowa z iście religijnym zapałem. W tej samej chwili Qwilleran, pocierający kamień palcem, faktycznie poczuł dreszcze.

Bunsen fotografował eksponaty, gospodarz zaś kręcił się obok niego w nerwowym podekscytowaniu. Potem Odd zaczął składać sprzęt.

- Chwileczkę! - zakrzyknął Lyke. - Powinniście panowie zobaczyć jeszcze jeden pokój. Jeśli pan Tait zezwoli, oczywiście. Buduar jest wprost wspaniały. - Odwrócił się do swego klienta. - Co pan na to?

Qwilleran dostrzegł szybką wymianę spojrzeń między dwoma mężczyznami.

- Moja żona niedobrze się czuje - rzekł gospodarz. - Zobaczę jednak, co da się zrobić...

Wyszedł. Gdy wrócił po paru minutach, miał nadzwyczaj zarumienioną twarz. Właściwie całą głowę.

- Moja małżonka wyraziła zgodę - oznajmił. - Ale proszę szybko się uwinąć.

Ruszyli za kolekcjonerem, Bunsen niosąc aparat na statywie, a Paolo dźwigając lampy. Zagłębili się w wyłożony dywanem korytarz, który prowadził do ustronnego skrzydła rezydencji.

Buduar okazał się połączeniem salonu i sypialni. Wszędzie dominowały okazałe ozdoby, wszystko wydawało się miękkie i mechate. Nad łóżkiem wisiał podobny do namiotu baldachim z niebieskiego jedwabiu. Szezlong, uginający się pod stosem poduszek, obity był błękitnym aksamitem. Jedyny element, który nie pasował do otoczenia, stanowił wózek inwalidzki przy wykuszu.

Siedziała na nim chuda kobieta o niezdrowo bladej cerze i ostrych rysach twarzy, wykrzywionej z bólu lub rozdrażnienia. Wysłuchała krótkiej prezentacji gości, przez cały czas próbując uspokoić syjamskiego kota, który siedział na jej kolanach, przygniatając poduszkę. Zwierzak miał duże, lekko zezowate ślepia w kolorze lawendy.

- Patrzcie, co tu mamy! - rzekł Bunsen, siląc się na bezceremonialność. - Kociak. Zezowaty kocur. Hau, hau!

- Proszę przestać! - rzekła ostrym tonem pani Tait. - Przestraszy ją pan.

- Nasza kotka wabi się Yu - rzekł jej mąż, ściszając głos, jakby był w szpitalu. - To starochińskie słowo oznaczające żad.

- Wcale nie wabi się Yu - odparła żona, posyłając mu mordercze spojrzenie. - Wabi się Freja. - Pogłaskała kotkę, która natychmiast skuliła się na poduszce.

Bunsen odwrócił się plecami do pani Tait i pogwizdując cicho, zaczął regulować obiektyw aparatu.

- Strasznie długo zajmuje panu zrobienie paru zdjęć - powiedziała kobieta chrapliwym głosem.

- Droga pani, jakby tutaj przyszli ludzie z jakiegoś czasopisma, dwa dni straciliby na to, z czym ja uporam się w jeden ranek.

- Jeśli chce pan sfotografować mój pokój, domagam się, by kotka była na zdjęciu.

Zapadła napięta cisza. Wszyscy spojrzeli na fotografa.

- Przykro mi, ale to niemożliwe - odrzekł Bunsen. - Pani kotka nie usiedzi bez ruchu tak długo, jak wymaga tego czas ekspozycji.

- Odnoszę wrażenie, że inni nie mają problemu z fotografowaniem zwierząt - stwierdziła lodowatym tonem pani Tait.

Bunsen błysnął groźnie oczami.

- Proszę pani, to będzie długi czas ekspozycji - tłumaczył, starając się zachować cierpliwość. - Musi tak być, żeby zdjęcie wyszło ostre.

- Nie interesują mnie pańskie problemy techniczne. Freja ma być na zdjęciu!

Fotograf westchnął przeciągle.

- Używam obiektywu szerokokątnego. Kotka wyjdzie jako mała plama, chyba, że postawimy ją tuż przed obiektywem. A wtedy ona się poruszy i wszystko zepsuje.

- Jeśli nie potrafi pan zrobić takiego zdjęcia, jak ja chcę - zapiszczała gospodyni - to nie zrobi pan żadnego!

Zbliżył się jej mąż.

- Signe, uspokój się - rzekł i machnięciem ręki wyprosił pozostałych z pokoju.

Gdy odjeżdżali we dwóch z Muggy Swamp, Bunsen rzekł:

- Nie zapomnij wymienić mojego nazwiska w artykule. Ta sesja była jedną wielką katorgą! Uświadamiasz sobie, że przepracowałem trzy godziny bez cygara? A to babsko na wózku to już przesada! Poza tym nie lubię fotografować kotów.

- Ten zwierzak był wyjątkowo nerwowy - zauważył Qwilleran.

- Paolo za to bardzo mi pomógł. Dałem mu parę dolców.

- Tak, miły z niego chłopak.

- Tęskni za domem. Ciuła forsę, bo chce wrócić do Meksyku. Założę się, że Tait płaci mu marne grosze.

- Lyke powiedział mi, że żady warte są siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

- Wkurza mnie to - mruknął Bunsen. - Taki facet jak Tait lekką ręką wydaje miliony na imbryki, a mnie ledwo stać na mleko.

- Wy, żonkosie, myślicie, że tylko wy borykacie się z problemami. Przynajmniej masz gdzie mieszkać! Popatrz lepiej na mnie. Mieszkam w wynajmowanej kawalerce, wśród cudzych mebli, jadam w knajpach i od miesięcy nie trafiła mi się porządna randka.

- Zawsze masz Fran Unger w odwodzie - rzekł Bunsen.

- Nie kpij sobie.

- Facet w twoim wieku nie może już być wybredny.

- Phi! - Qwilleran znów wciągnął brzuch i nastroszył wąsy. - Uważam się nadal za dobrą partię, tylko, że kobiet jest coraz mniej.

- Znalazłeś sobie nowe mieszkanie?

- Nie miałem czasu poszukać.

- To może zapędź do roboty tego swojego inteligentnego kota? - zasugerował Bunsen. - Daj mu ogłoszenia i niech dzwoni.

Qwilleran zacisnął zęby.



Rozdział czwarty

Pierwszy numer „Stylowych Wnętrz” poszedł do druku bez żadnych problemów. Arch Riker uznał to za zły znak. Nikt nie wycofał reklam, skład wypadł idealnie, korekta była tak czysta, że aż strach.

Czasopismo trafiło na rynek w sobotni wieczór, wciśnięte między niedzielne gazety. Na okładce widniało zdjęcie salonu w ekskluzywnej rezydencji w Muggy Swamp - wnętrze utrzymane w odcieniu naciowej zieleni i pieczarkowej bieli. Na stronach redakcyjnych roiło się od reklam materacy i pralek automatycznych. Na drugiej stronie zamieszczono fotografię redaktora naczelnego: mężczyzny o obwisłych wąsach i oczach pozbawionych wyrazu - wyglądało to jak fotka z archiwów policyjnych.

W niedzielę rano do Qwillerana zatelefonował David Lyke.

- Napisał pan świetny tekst - rzekł swym tubalnym głosem. - Dziękuję, że wymienił mnie pan z nazwiska. Ale skąd oni wytrzasnęli to pańskie zdjęcie? Wygląda pan jak poszukiwany przestępca.

Dla Qwillerana był to dzień pełen satysfakcji - znajomi dzwonili bez przerwy z gratulacjami. Później rozpadał się deszcz, ale mimo to dziennikarz wyszedł z domu i zafundował sobie wystawny obiad w restauracji oferującej owoce morza, wieczorem zaś pokonał Koko w grze słownej wynikiem dwadzieścia do czterech. Kot wybierał łatwe słowa w rodzaju „sztywny” i „szubienica” albo „policja” i „policzek”.

Jakby miał przeczucie...

Bo w poniedziałek rano „Stylowe Wnętrza” były już zamieszane w aferę kryminalną.

O wczesnej porze Qwillerana wyrwał ze snu terkot telefonu. Dziennikarz wyciągnął rękę po zegarek leżący na stoliku przy łóżku. Zamrugawszy kilkakrotnie oczami, zobaczył, że wskazówki pokazują wpół do siódmej. Zaspany i sztywny, powlókł się do aparatu.

- Słucham - odezwał się oschle.

- Cześć, mówi Harold!

W głosie redaktora naczelnego pobrzmiewała tak wielka desperacja, że Qwilleranowi na moment odebrało mowę.

- Ej, Qwill, to ty? Odezwij się.

- Ja, ja.

- Słyszałeś już? Dzwonili do ciebie? - pytał Percy zrozpaczonym tonem.

- Nie. Co się dzieje? - Qwilleran całkowicie już oprzytomniał.

- Właśnie telefonowali do mnie z policji. Było włamanie do domu Taitów. No wiesz, do tego domu z okładki naszego pisma.

- Że jak?!... Co zginęło?

- Żady! Lekko licząc o wartości pół miliona dolarów. Ale to jeszcze nie wszystko. Pani Tait nie żyje... Qwill! Jesteś tam? Słyszysz mnie?

- Słyszę - odparł Qwilleran bezdźwięcznym głosem, osuwając się na krzesło. - Nie mogę w to uwierzyć.

- To wielka tragedia sama w sobie, a nasza rola jeszcze pogarsza całą sprawę.

- Czy to było zabójstwo?

- Dzięki Bogu nie. Aż tak źle nie jest. Podobno miała zawał serca.

- Była chora. Pewnie usłyszała włamywaczy i...

- Policja chce bezzwłocznie rozmawiać z tobą i Bunsenem. Chcą wam zdjąć odciski palców.

- Odciski palców? A więc zamierzają nas przesłuchiwać?

- To rutynowa procedura. Powiedzieli, że w ten sposób będą mogli pogrupować wszystkie odciski, które znajdą w domu. Kiedy robiliście tam zdjęcia?

- W poniedziałek. Tydzień temu. - Następnie Qwilleran powiedział to, o czym obaj myśleli. - Ta sprawa nie przysłuży się dobrze naszemu czasopismu.

- Może nas rozłożyć na łopatki! Co masz na następną niedzielę?

- Starą stajnię zamienioną w dom mieszkalny. Należy do sprzedawcy używanych samochodów, który lubi czytać o sobie w gazetach. Znalazłem sporo fajnych domów, ale właściciele nie chcą, żebyśmy ujawniali ich nazwiska i adresy. Z różnych powodów.

- A teraz będą mieć kolejny - westchnął redaktor naczelny. - I to cholernie dobry.

Po chwili Qwilleran odłożył słuchawkę i zapatrzył się przed siebie, rozmyślając o tym, co właśnie usłyszał. Tym razem Koko nie przeszkadzał w rozmowie telefonicznej - leżał skulony pod kredensem i patrzył uporczywie na Qwillerana, jak gdyby wyczuwał powagę sytuacji.

Następnie dziennikarz zadzwonił do Bunsena. W ciągu dwóch godzin obaj stawili się na komendzie policji, żeby złożyć zeznania.

- Co wy wyprawiacie w tym waszym piśmie? - spytał jeden z oficerów śledczych. - Publikujecie wskazówki dla włamywaczy?

Qwilleran opowiedział o tym, jak fotografowali pokoje w Muggy Swamp i jak Tait otwierał kluczykiem gabloty ze zbiorami oraz pokazywał najcenniejsze eksponaty.

- Kto jeszcze był obecny w trakcie tej sesji?

- David Lyke, czyli dekorator... no i boy. Służący Paolo. Przelotnie widziałem też gospodynię w kuchni - wyliczał Qwilleran.

- Czy mieliście kontakt z tym boyem?

- No pewnie - odparł Bunsen. - Pomagał mi przez trzy godziny. Rozstawiał lampy, przesuwał meble. Dobry chłopak! Dałem mu parę dolców.

Po krótkim przesłuchaniu Qwilleran zadał policjantom kilka sondujących pytań, lecz został zignorowany. Wiedzieli, że to Lodge Kendall jest dziennikarzem, który w „Daily Fluxion” para się tematyką przestępczą.

W drodze do wyjścia Bunsen rzekł:

- Dobrze, że to się już skończyło. Przez chwilę myślałem, że nas podejrzewają.

- Nasz zawód jest poza wszelkimi podejrzeniami - odparł Qwilleran. - Słyszałeś kiedyś, żeby dziennikarz popełnił zbrodnię? Lekarze tłuką na śmierć swoje żony, adwokaci strzelają do swoich wspólników, bankierzy czmychają z oszczędnościami klientów. A dziennikarze chodzą do klubu prasowego, gdzie topią w alkoholu swe przestępcze skłonności.

Po dotarciu do redakcji od razu zatelefonował do firmy Lyke and Starkweather. W słuchawce rozbrzmiał dudniący głos tego pierwszego.

- Słyszał już pan? - spytał dziennikarz posępnym tonem.

- Tak, dowiedziałem się z radia, gdy jechałem do pracy. Ale się wpakowaliście.

- A co z Taitem? On chyba teraz odchodzi od zmysłów! Przecież ma obsesję na punkcie tych swoich żadów.

- Na pewno są nieźle ubezpieczone. Poza tym może teraz ze zdwojoną energią zabrać się od nowa do kolekcjonowania.

Qwilleran milczał. Zdziwił go całkowity brak współczucia u Davida Lyke'a.

- No tak, ale stracił też żonę - mruknął.

- To i tak było nieuchronne. Mogła umrzeć w każdej chwili z byle powodu. Z powodu spadku cen akcji na giełdzie albo strzelaniny pokazywanej w telewizji. W dodatku była umęczoną kobietą. Od wielu lat jeździła na wózku i przez cały ten czas jej mąż i wszyscy inni musieli chodzić wokół niej na palcach... Nie warto wylewać łez nad losem pani Tait. Ma pan na głowie dość swoich zmartwień. Jak pan myśli, jak to wpłynie na wasze czasopismo?

- Przeczuwam, że ludzie będą się bali pokazywać swoje domy.

- Niech pan się tym nie kłopocze. Już ja zadbam o to, by nie narzekał pan na brak materiałów. Ta branża potrzebuje takiego pisma jak pańskie. Może wpadnie pan dzisiaj do mnie wieczorem? Urządzam koktajl. Będzie paru dekoratorów, którzy mogą się na coś przydać.

- Świetny pomysł! Gdzie pan mieszka?

- W Villa Verandah. To nowy apartamentowiec, który wygląda jak wygięty wafel.

W chwili gdy Qwilleran odłożył słuchawkę, posłaniec podsunął mu gazetę na biurko. Było to wydanie „Morning Rampage”. Konkurent „Fluxion” na pierwszej stronie trąbił o włamaniu w domu Taitów. W tekście pojawiały się wielokrotnie aluzje do „szczegółowego opisu kolekcji żadów, który pojawił się w pewnym czasopiśmie w przededniu kradzieży”. Qwilleran z wigorem wygładził wąsy kłykciami i ruszył do działu miejskiego, żeby zobaczyć się z Percym, ale ten akurat miał zebranie z wydawcą i dyrektorem finansowym.

Usiadł więc osowiały przy swoim biurku i zapatrzył się na maszynę do pisania. Powinien popracować. Powinien się uwijać, żeby zdążyć z następnym numerem „Stylowych Wnętrz”, ale coś nie dawało mu spokoju.

Czas, w którym dokonano włamania.

Nowy magazyn został rozkolportowany w sobotę wieczorem. Dopiero potem - w niedzielę lub poniedziałek rano - skradziono kolekcję żadów. A więc zaledwie w ciągu dwudziestu czterech godzin - rozumował Qwilleran - ktoś a) przeczytał artykuł o cennych zbiorach, b) wpadł na pomysł, by dokonać kradzieży, c) przygotował i przeprowadził skomplikowaną akcję. Należało opracować plan wejścia do rezydencji bez zwrócenia uwagi domowników i służby, znaleźć sposób, by otworzyć po cichu chytrze zaprojektowane gabloty, następnie bezpiecznie zapakować łup i wywieźć go, a wszystko tak, żeby nie zaalarmować firmy ochroniarskiej. Bo osiedle w Muggy Swamp na pewno pilnowane było przez prywatnych ochroniarzy.

Dwadzieścia cztery godziny, dumał dalej Qwilleran. Bardzo mało czasu na przygotowanie tego wszystkiego. Musiała to zrobić jakaś świetnie zorganizowana grupa przestępcza... chyba, że złodzieje mieli powiązania z domem Taitów albo wcześniej wiedzieli o zadach. A jeśli tak, to czy celowo zharmonizowali swoją akcję z wydaniem pierwszego numeru „Stylowych Wnętrz”, by postawić czasopismo w złym świetle?

Gdy Qwilleran rozważał różne możliwości, poniedziałkowy numer „Fluxion” zszedł z prasy. Posłaniec przemknął przez dział kulturalny, rzucając na każde biurko po jednym egzemplarzu.

Sprawę Taitów dyskretnie upchnięto na czwartej stronie. Artykuł nosił zadziwiający tytuł. Qwilleran jednym tchem przeczytał sześć akapitów. Komentarz napisał Lodge Kendall - z reguły zajmujący się przestępczością. Nie było wzmianki o „Stylowych Wnętrzach”. Pominięto szacunkową wartość skradzionej kolekcji. Zamiast tego zamieszczono zdumiewającą wypowiedź przedstawiciela policji. Marszcząc czoło, Qwilleran złożył gazetę, chwycił płaszcz i popędził do klubu prasowego.

Klub znajdował się w pokrytej sadzą fortecy z wapienia, w której dawniej mieściło się więzienie okręgowe. Okna były wąskie i zakratowane, a na poczerniałych wieżyczkach strażniczych wysiadywały parszywe gołębie. W wyłożonych boazerią pomieszczeniach utrzymywała się uporczywa woń dziewiętnastowiecznego zakładu karnego, ale najgorszy był hałas. Głosy dudniły pod sklepionym dachem, ścierając się ze sobą nawzajem, odbijając echem, zwielokrotniając w ogłuszający ryk. Qwilleran czuł się tutaj jak w niebie.

Tego dnia bar na parterze rozbrzmiewał dyskusją i spekulacjami na temat wydarzeń w Muggy Swamp. Kradzieże kosztowności to przestępstwa, którymi cywilizowani dziennikarze mogą się delektować z czystym sumieniem. Przemawiają do inteligencji, poza tym na ogół obywają się bez rozlewu krwi.

Na końcu baru, gdzie tradycyjnie zasiadali redaktorzy „Fluxion”, Qwilleran znalazł Odda Bunsena. Przysiadł się i zamówił podwójny sok pomidorowy z lodem.

- Czytałeś? - spytał.

- Owszem - odparł fotograf. - Powariowali.

Zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami. Na drugim końcu mahoniowego baru rozbrzmiewały radosne głosy redaktorów z „Morning Rampage”. Qwilleran spojrzał krzywo na dziennikarzy z konkurencyjnej gazety.

- Kim jest ten facet w jasnym garniturze? Ten, co tak rechocze?

- Pracuje u nich w kolportażu - odparł Bunsen. - Latem grał przeciw nam w bejsbol i wierz mi, to wredny typ.

- Wkurza mnie. Kobieta nie żyje, a on pieje z radości.

- Oho, idzie Kendall - rzekł fotograf. - Zobaczmy, co myśli o tej hipotezie policji.

Dziennikarz śledczy - młody, gorliwy, zadowolony z pracy - miał znudzoną minę wytrawnego zawodowca.

Qwilleran przywołał go do baru skinięciem ręki i spytał:

- Wierzysz w to, co napisałeś w dzisiejszym numerze?

- Policja uważa, że to sprawa prosta jak drut - odpowiedział Kendall. - Nie ma nic wspólnego z waszym artykułem. To z pewnością była robota kogoś z wewnątrz. Kogoś, kto znał ten dom.

- Wiem - rzekł Qwilleran. - Sam to wykombinowałem. Ale nie podoba mi się wybór podejrzanego. Nie wierzę, że boy to zrobił.

- To jak wytłumaczysz jego zniknięcie? Jeśli Paolo nie ukradł żadów i nie czmychnął do Meksyku, to gdzie jest?

- On do tego. nie pasuje - wtrącił Bunsen. - To miły chłopak, cichy, nieśmiały. Palił się do pomocy. To nie ten typ.

- Wy, fotografowie, macie się za największych znawców ludzkiej natury - zripostował Kendall. - Akurat w tej sprawie się mylisz. Tait mówi, że chłopak był leniem, że ciągle coś knuł i oszukiwał. Parę razy groził, że go zwolni, ale pani Tait zawsze się za nim wstawiała. A ponieważ była bardzo chora, mąż nie chciał się jej sprzeciwiać.

Bunsen i Qwilleran wymienili spojrzenia pełne niedowierzania. Kendall oddalił się, by porozmawiać z gromadką dziennikarzy telewizyjnych.

Przez chwilę Qwilleran obracał w palcach żad, który podarował mu Tait. Nosił go w kieszeni razem z drobnymi.

- Zadzwoniłem rano do Davida Lyke'a - odezwał się wreszcie.

- Jak on to wszystko przyjął?

- Nie wyglądało, że jest szczególnie poruszony. Powiedział, że kolekcja była ubezpieczona, a nieszczęsna pani Tait zrobiła mężowi piekło z życia.

- W to akurat wierzę. To była jędza czystej wody. A co on myśli o tej hipotezie, że to Paolo ukradł zbiory?

- Nie było o tym wiadomo, gdy rozmawialiśmy.

W pobliżu zaczął krążyć barman Bruno, czekając na sygnał.

- Już dosyć - zwrócił się do niego Qwilleran. - Muszę coś zjeść i wracać do pracy.

- Widziałem wczoraj twoje czasopismo. Dało mi do myślenia. Mojej żonie też. Mamy mnóstwo pomysłów, jak urządzić dom. Czekamy na następny numer.

- Po tym, co się stało w Muggy Swamp, możecie się go nie doczekać - odpowiedział Qwilleran. - Nikt nie będzie chciał pokazywać swojego domu.

Bruno posłał mu protekcjonalny uśmiech.

- Może mógłbym ci pomóc? Jak brakuje ci tematów, możesz sfotografować mój dom. Sami go urządziliśmy.

- A jak ty mieszkasz? - spytał Qwilleran. Czekał w napięciu na odpowiedź, bo Bruno znany był jako człowiek renesansu w wersji dla ubogich - uzdolniony pod wieloma względami, ale w niewielkim stopniu.

- U nas jest tak zwany wystrój monochromatyczny. W odcieniu kartuzjańskim. Kartuzjański dywan, kartuzjańskie ściany, kartuzjańskie zasłonki i kartuzjańska kanapa.

- To w sam raz dla człowieka twojej profesji - odparł Qwilleran. - Ale pozwól, że w jednym cię poprawię. Nigdy nie nazywaj draperii „zasłonkami”.



Rozdział piąty

Przed pójściem na przyjęcie do Davida Lyke'a Qwilleran wrócił do domu, żeby się przebrać i nakarmić kora peklowaną wołowiną, którą kupił w delikatesach.

Koko powitał go dzikim tańcem będącym kocim wyrazem radości - hop na krzesła i pod stoły, pląsy dokoła lamp, skok na najwyższą półkę, potem zeskok na podłogę z głuchym odgłosem i stęknięciem. Z zawrotną prędkością wykonywał w powietrzu gwałtowne ewolucje. Lampy się chwiały, potrącone popielniczki wirowały, wiotkie zasłony falowały od podmuchów powietrza. Następnie wskoczył na słownik i z całą siłą wbił w niego pazury - wypinając zadek, prężąc ogon ku sufitowi, przypominając zjeżdżający ze stoku tobogan przystrojony proporcem. Z wigorem podrapał kartki, spojrzał na Qwillerana, i znów zaczął drapać.

- Nie mam czasu na zabawy - rzekł dziennikarz. - Wychodzę na przyjęcie koktajlowe. Może przyniosę ci oliwkę.

Włożył odebrane z pralni spodnie, rozpakował niedawno kupioną koszulę i zaczął szukać swego nowego krawata. Dziura! Dokładnie na środku. Qwilleran jęknął. To oznaczało, że w dobrym stanie pozostawał już tylko jeden kraciasty krawat. Zerwał go z klamki u drzwi i zawiązał na szyi, złorzecząc pod nosem. Koko nadal siedział na słowniku, mając nadzieję na grę.

- Dziś nic z tego - powiedział dziennikarz. - Zjedz wołowinę i utnij sobie miłą drzemkę.

Następnie wyruszył na przyjęcie, z nadzieją w sercu. Po pierwsze, liczył, że nawiąże pożyteczne znajomości. Po drugie, pragnął zobaczyć ten modny i drogi apartamentowiec zwany Villa Verandah. Po trzecie, chciał znów spotkać się z Davidem Lyke'em. Lubił bezpośredniość tego człowieka. Qwilleran zupełnie inaczej wyobrażał sobie dekoratorów. Lyke nie był nadętym snobem, a do swojej niewątpliwej urody podchodził ze zdrowym dystansem.

Villa Verandah, nowy element w krajobrazie miejskim, była osiemnastopiętrowym wieżowcem ciągnącym się półkolem dokoła wypielęgnowanego parku. Każdy apartament miał balkon.

Qwilleran wszedł do mieszkania, które wypełniał gwar żywych rozmów, brzęk kieliszków i muzyka płynąca z ukrytych głośników.

- To pana pierwsza wizyta w Villa Verandah? - spytał uprzejmie Lyke dudniącym głosem. - Nazywamy ten budynek Zemstą Architektów. Balkony zaprojektowano tak, że w zależności od pogody pali je słońce, hula po nich wiatr albo zalewa deszcz. Ale to dobra lokalizacja. W tym budynku mieszka sporo ważnych osobistości. Część jest ślepa na jedno oko.

Otworzył szklane przesuwne drzwi i pokazał Qwilleranowi balkon, na którym w wodzie po kostki, marszczonej podmuchami wiatru, stały metalowe meble.

- Po każdym deszczu balkon przez trzy dni może służyć za brodzik - ciągnął dekorator. - A gdy mocno wieje, balustrada drży, wygrywająca Ave Maria. No i proszę zauważyć ten niecodzienny widok: panorama dziewięćdziesięciu dwóch innych balkonów.

W środku panowała ciepła, żywa atmosfera. Wszędzie były świece, książki oprawione w skórę, egzotyczne rośliny, obrazy w okazałych ramach i stosy poduszek. W jednym kącie stała pluskająca fontanna. Ściany pokrywała najbardziej luksusowa tapeta, jaką Qwilleran kiedykolwiek widział: rzędy pawi na srebrnej słomie.

Dominowała nuta orientalna. Dziennikarz zauważył orientalny parawan, parę czarnych stolików na wygiętych nóżkach i chiński dywanik w jadalni. Na podłożu w postaci garści kamyków stały duże dalekowschodnie rzeźby oświetlone przez niewidoczne lampki.

- Powinniśmy tu zrobić sesję - rzekł Qwilleran.

- Chcę panu zaproponować coś innego, ale też w tym budynku - odparł Lyke. - Urządziłem apartament Harry'ego Noytona. Och, to jego pied-à-terre, używa go tylko do zabawiania ludzi, z którymi robi interesy, ale urządzony został ze smakiem za duże pieniądze. No i kolory są inteligentnie dobrane, w dość upiorny sposób. Bakłażan, szpinak i przejrzały melon. Rozumie pan?

- Kim jest Harry Noyton? - spytał Qwilleran. - Nazwisko chyba obiło mi się o uszy.

- Na pewno pan o nim słyszał. To najgłośniejszy „cichy wspólnik” w mieście. Jest właścicielem stadionu, paru hoteli i prawdopodobnie ratusza.

- Chętnie go poznam.

- Pozna pan. Ma dzisiaj wpaść. Najlepiej byłoby, gdyby opublikował pan artykuł o jego wiejskiej rezydencji w Lost Lake Hills. To pretensjonalny popis wyrafinowanego smaku, ale w jego rodzinie jest w tej chwili dość niewesoła sytuacja, więc może to nie najlepszy pomysł... No dobrze, chodźmy, przedstawię pana kilku moim gościom. Starkweather też przyszedł, razem ze swoją śliczną żoną, która zaczęła nieźle popijać, ale wcale się jej nie dziwię.

Wspólnik Lyke'a siedział cicho w kącie kanapy, natomiast jego żona brylowała w towarzystwie. Jej podstarzała twarz wyrażała frenetyczną wesołość, a kostium był w rozpaczliwie różowym kolorze. Przylgnęła do Lyke'a namiętnie, gdy przedstawiał jej Qwillerana.

- Jestem zakochana w Davidzie - oznajmiła, wymachując szeroko ręką, w której trzymała kieliszek. - Czy on nie jest zabójczo przystojny? Ach, te oczy! I ten seksowny głos!

- Spokojnie, złotko - rzekł Lyke. - Chyba nie chcesz, żeby twój mąż mnie zastrzelił? - Odwrócił się do Qwillerana. - Na tym właśnie między innymi polega ryzyko naszego zawodu. Jesteśmy uwielbiani.

Gdy wyplątał się z objęć pani Starkweather, ta uczepiła się Qwillerana.

- Dekoratorzy wydają cudowne przyjęcia! - trajkotała. - Jest zawsze mnóstwo mężczyzn! I takie dobre jedzenie. David robi wielką karierę. Drinki są jednak za mocne. - Zachichotała. - Zna pan wielu dekoratorów wnętrz? Są tacy zabawni! Świetnie się ubierają i świetnie tańczą. Mój mąż tak naprawdę nie jest dekoratorem. Wcześniej miał hurtownię dywanów. W firmie zajmuje się finansami. To David ma talent. Uwielbiam go!

Qwilleran przekonał się, że większość gości stanowią dekoratorzy. Mężczyźni byli przystojni i na ogół młodzi. Kobiety były brzydsze i starsze, ale nadrabiały energią i imponującymi strojami. Wszyscy zachowywali się bezpretensjonalnie. Chwalili nowe czasopismo Qwillerana, jego sumiaste wąsy i aromat tytoniu fajkowego.

W rozmowach przeskakiwano z tematu na temat: podróże, moda, rzadkie gatunki wina, balet i wątpliwe umiejętności innych dekoratorów. Wielokrotnie padało nazwisko niejakiego Jacques'a Boulangera, które wypowiadano z lekceważeniem i dezaprobatą.

Nikt, zorientował się Qwilleran, nie miał ochoty dyskutować o listopadowych wyborach, rozgrywkach ligi bejsbolowej ani sytuacji politycznej w Azji. I najwyraźniej nikt nie przejął się włamaniem do rezydencji Taitów. Wszyscy byli raczej ubawieni, że coś takiego przytrafiło się jednemu z klientów Davida Lyke'a.

W pewnym momencie do Qwillerana podszedł młody mężczyzna o wypielęgnowanym wyglądzie. Przedstawił się jako Bob Orax. Miał owalną arystokratyczną twarz z wysoko osadzonymi brwiami.

- Na ogół nie śledzę wiadomości kryminalnych - oświadczył - ale moja rodzina znała Taitów, więc dzisiejszy artykuł mnie zainteresował. Nie miałem zielonego pojęcia, że Georgie zgromadził taką kolekcję żadów. On i Siggy od lat nie pokazywali się w towarzystwie! Moja matka chodziła z Siggy do szkoły w Szwajcarii, wie pan?

- Nie, nie wiedziałem.

- Matka mówi, że rodzina Siggy miała zawsze więcej intelektu niż pieniędzy. Wszyscy byli naukowcami i architektami. A więc wybuchł mały skandal, gdy Siggy wyszła za bogatego Amerykanina. Matka mówi, że w tamtych czasach Georgie miał jeszcze włosy.

- A jak Taitowie dorobili się majątku? - spytał Qwilleran.

- W dość dziwny i zarazem uroczy sposób. Dziadek Georgiego zbił fortunę na wytwarzaniu batów dla dorożkarzy. Ale matka mówi, że Georgie nie ma żyłki do interesów. Coś tam kombinował, jednak nigdy na tyle poważnego, żeby można było odłożyć coś w banku.

- On jest bardzo przywiązany do swoich zbiorów. Szkoda mi go.

- Tak to bywa, gdy człowiek najmuje tanią służbę domową - odparł Orax wyniosłym tonem. - Gdy mój ojciec jeszcze żył, zawsze chciał mieć angielskich lokajów i irlandzkie pokojówki. Dawniej moja rodzina miała majątek. Teraz radzimy sobie dzięki koneksjom. A ja prowadzę małe studio przy River Street, dzięki czemu głód nam w oczy nie zagląda.

- Chętnie bym kiedyś pana odwiedził - rzekł Qwilleran. - Szukam materiałów do naszego pisma.

- Szczerze powiedziawszy, to wątpię, czy pańscy czytelnicy gotowi są na kogoś mojego pokroju. Specjalizuję się w Zaplanowanej Szpetocie. To dość awangardowa idea jak na gust przeciętnego odbiorcy. Ale proszę przyjść! Może się panu spodoba.

- A przy okazji, kim jest ten Jacques Boulanger, o którym wszyscy mówią?

- Boulanger? - Brwi uniosły się jeszcze wyżej. - On pracuje dla Duxburych, Pennimanów i innych rodzin z Muggy Swamp.

- No to musi być dobry.

- W naszej branży sukces nie zawsze jest oznaką wysokiego poziomu... - odparł Orax. - A niech to! Pan nie ma drinka! Zaraz coś panu przyniosę z baru.

Qwillerana interesował jednak nie bar, lecz bufet. Zaserwowano kawior, krewetki, grzanki serowe w bemarze, grzyby marynowane, nadziewane karczochy i smakowite klopsiki w koperkowym sosie. Napełniając swój talerz po raz trzeci, zerknął do kuchni i zobaczył duży profesjonalny podgrzewacz kulinarny z nierdzewnej stali. Uśmiechnięty kucharz o azjatyckich rysach dostrzegł jego spojrzenie i kiwnął zachęcająco głową. Qwilleran gestami pochwalił jakość przygotowanych przez niego potraw.

W tej samej chwili do bufetu podszedł duży niezgrabny mężczyzna o pooranej twarzy, który zaczął wrzucać sobie kęsy jedzenia do ust, popijając z wysokiej szklanki.

- Lubię tych chłopaków... dekoratorów, znaczy się - rzekł do Qwillerana. - Często mnie zapraszają na swoje juble. Ale jak zarabiają na życie, tego już nie rozumiem. Żyją w świecie snów. Sam jestem biznesmenem, angażuję się w kilkanaście przedsięwzięć w roku i każda moja inwestycja przynosi zysk. Ale nie tyram dla frajdy, tak jak oni. Rozumie pan? Pan jest dziennikarzem, prawda?

- Tak. Jim Qwilleran z „Daily Fluxion”.

- Wy, żurnaliści, jesteście w porządku. Twardo stąpacie po ziemi. Znam wielu dziennikarzy. Znam naczelnych obu gazet, szefa waszego działu sportowego i działu gospodarczego. Byli w moim domku myśliwskim. Poluje pan albo wędkuje?

- Nie za bardzo - przyznał Qwilleran.

- Tak po prawdzie, to ja wtedy tylko siedzę z butelczyną i zbijam bąki. Może wpadnie pan kiedyś i się przyłączy? Aha, nazywam się Harry Noyton.

Uścisnęli sobie dłonie.

- David powiedział mi, że ma pan dom, który moglibyśmy pokazać w naszym czasopiśmie wnętrzarskim - rzekł Qwilleran.

Noyton patrzył długo na swoje buty, po czym odparł:

- Chodźmy za ścianę, tam będzie spokojniej.

Przeszli do pokoju śniadaniowego i usiedli na stole przykrytym marmurowym blatem - przedsiębiorca ze szklanką, Qwilleran z talerzem krewetek i grzybów.

- Nie wiem, co pan słyszał o moim domu w Hills - powiedział Noyton - ale to na pewno święta prawda. Ten dom jest wspaniały! Wszystko dzięki Davidowi, muszę to otwarcie przyznać. Dzięki Davidowi i mojej żonie. Ona ma talent. Ja nie mam żadnego. Zaliczyłem tylko kilka lat politechniki. - Urwał i zerknął przez okno. - Moja Natalie ma artystyczną duszę. Jestem z niej dumny.

- Chętnie bym zobaczył ten dom.

- Hmm... jest pewien problem - mruknął Noyton i pociągnął długi łyk ze szklanki. - Ma być sprzedany. Widzi pan, my się rozwodzimy.

- Przykro mi to słyszeć - rzekł Qwilleran. - Sam przez to przechodziłem.

- Musi pan zrozumieć, że między nami dobrze się układa. Ale ona po prostu chce wolności! Ubzdurała sobie, że zostanie artystką i zrobi karierę. Wyobraża pan sobie? Ma wszystko, czego dusza zapragnie, ale chce być twórcza, chce przymierać głodem w jakiejś pracowni na poddaszu, bo niby musi nadać sens swojemu życiu. Tak mówi. I chce tego tak bardzo, że gotowa jest zostawić chłopców. W dzisiejszych czasach kobiety łapią jakiegoś dziwnego bakcyla sztuki. Nie rozumiem tego.

- A więc macie dzieci?

- Dwóch synów. Świetne chłopaki. Nie kapuję, jak ona może ich zostawić z czystym sumieniem. Postawiłem warunki: ja dostaję pełne prawa rodzicielskie i rozwód jest na zawsze. Żadnych w tę i we w tę. Że niby po paru miesiącach się jej odwidzi i wtedy do mnie wróci. Nie ma mowy. Nie będę z siebie robił głupca! Zwłaszcza z powodu kobiety... Niech pan powie, mam rację?

Qwilleran patrzył na Noytona - agresywnego, bogatego, samotnego człowieka.

Ten dopił drinka i rzekł:

- Chłopców poślę oczywiście do szkoły dla kadetów.

- Czy pańska żona jest malarką?

- Nie, nic z tych rzeczy. Ma wielkie krosna i chce tkać dywany, które sprzedawaliby dekoratorzy. Nie wiem, jak zarobi na chleb. Nie weźmie ode mnie pieniędzy, domu też nie chce. Zna pan kogoś, kto kupiłby posiadłość za ćwierć miliona?

- To musi być niezły zakątek.

- Przyszło mi teraz do głowy, że gdyby pan napisał artykuł o tym domu, to może łatwiej bym go sprzedał. Widzi pan, jestem z panem szczery.

- Czy tam teraz ktoś mieszka?

- Tylko stróż, nikt więcej. Natalie jest w Reno. Ja mieszkam tutaj, w Villa Verandah. Niech pan zaczeka, doleję sobie czegoś.

Noyton pognał do baru. Podczas jego nieobecności japoński kucharz bez słowa odebrał od Qwillerana pusty talerz i podał mu drugi, pełen jedzenia.

- No więc tak, jak mówiłem - ciągnął Noyton po powrocie. - Mam tutaj apartament, który urządził mi David. Ten chłopak ma gust! Chciałbym mieć taki gust. Parkiet sprowadzony z Danii, wbudowany barek, puszysty dywan, wszystko, co trzeba!

- Chętnie bym zerknął.

- No to chodźmy. To na tym samym piętrze, w północnym skrzydle.

Wyszli z przyjęcia, Noyton zabierając szklankę.

- Muszę pana ostrzec - odezwał się, gdy maszerowali półkolistym korytarzem - że kolorystyka jest trochę dziwna.

Otworzył kluczem drzwi oznaczone numerem 15-F i wcisnął włącznik w ścianie. Qwilleran zaniemówił.

Rozbrzmiała przyjemna muzyka. W kałużach światła jarzyły się soczyste kolory. Wszystko wydawało się miękkie i wygodne, ale nieco chropawe.

- Robią na panu wrażenie takie nowoczesne wnętrza? -spytał Noyton. - Kosztuje to cholernie drogo, gdy chce się porządnego wykonania.

- Wspaniałe! - rzekł Qwilleran z przejęciem. - Naprawdę imponujące.

Parkiet składał się z małych kwadratów ciemnego drewna pociągniętych lakierem o aksamitnym połysku. Przykrywał go dywan o włosie bujnym niczym od dawna niestrzyżony trawnik, wielkości połowy kortu do squasha.

- Podoba się panu dywan? - spytał gospodarz. - Prawdziwa kozia sierść z Grecji.

Dokoła stał komplet aż trzech kanap obitych płowym zamszem, obok zaś znajdował się fotel o zachęcających wypukłościach, obszyty niewiarygodnie miękką tapicerką.

- To pokrycie to wigoń - oznajmił Noyton. - Proszę wypróbować tamten zielony. To mój ulubiony mebel.

Gdy Qwilleran osunął się w objęcia fotela i oparł stopy na pufie, na jego twarzy odmalował się wyraz błogości. Pogłaskał rzeźbione, okryte wełną podłokietniki.

- Chciałbym mieć takie mieszkanko - mruknął pod nosem.

- A to jest barek - rzekł Noyton z nieskrywaną dumą, nalewając sobie alkoholu do szklanki. - Zestaw stereo znajduje się w tym hiszpańskim kredensie. To jedyny antyk w całym apartamencie. Kosztował mnie fortunę. - Usadowił się w fotelu obszytym wełną wigonia. - Czynsz też nie jest mały, ale w tym wieżowcu mieszkają zacni ludzie, których warto znać. - Wymienił nazwiska dwóch sędziów, bankiera, emerytowanego rektora uniwersytetu i wybitnego naukowca. - Znam ich wszystkich. Znam mnóstwo ludzi w naszym mieście. Pański redaktor naczelny to mój dobry przyjaciel.

Qwilleran omiótł spojrzeniem półki z książkami, duże biurko z blatem pokrytym skórą w kolorze rdzy, zmysłowy dywan i trzy kanapy z miękkimi poduszkami.

- No, no - rzekł. - Lyke świetnie to urządził.

- Pan mi wygląda na normalnego faceta - powiedział Noyton tonem znawcy. - Jak pan się dogaduje z tymi dekoratorami?

- To sympatyczna zgraja - odparł Qwilleran, puszczając aluzję mimo uszu.

- Nie chodzi mi o to, o czym pan myśli. Poznał pan Boba Oraxa? Ten to dopiero ma problem.

- Przywykłem do spotykania rozmaitych osób - odparł Qwilleran ostrzejszym tonem, niż zamierzał. Jako dziennikarz utożsamiał się ze swoją pracą i odczuwał solidarność z ludźmi, których poznawał w trakcie wykonywania swoich obowiązków, więc zirytowały go insynuacje Noytona.

- To właśnie cenię w was, żurnalistach. Niczym się nie zrażacie. Bierzecie wszystko, jak leci.

Qwilleran ściągnął nogi z pufu i dźwignął się z fotela.

- No to co? - rzekł. - Może wróćmy na przyjęcie?

Wyszli z apartamentu, Noyton zabierając dwie butelki bourbona ze swoich zapasów. Qwilleran podszedł do Lyke'a.

- Świetnie pan urządził tamto mieszkanie - pochwalił. - Szkoda, że nie stać mnie na takie gniazdko. Ile w ogóle kosztuje podobny wystrój?

- Bardzo dużo - odparł dekorator. - Ale jeśli pan będzie kiedyś czegoś potrzebował, to załatwię panu po cenach producenta. Plus koszty transportu.

- Wie pan, szukam w tej chwili umeblowanego mieszkania. Dom, w którym mieszkam, będzie wyburzony, bo robią miejsce na parking. Muszę się wynieść w ciągu dziesięciu dni.

- Mógłby pan przez kilka tygodni korzystać z apartamentu Harry'ego - zasugerował Lyke. - Skoro tak się panu podoba... On wyjeżdża do Europy. Na miesiąc albo dłużej.

Qwilleran zamrugał oczami.

- Myśli pan, że zgodziłby się go wynająć? Za cenę, na którą mogę sobie pozwolić?

- Zapytajmy go.

- Niczego nie będę wynajmował, cholera jasna - odparł Noyton. - Jak pan chce, może pan zwyczajnie korzystać z mieszkania pod moją nieobecność. Niech się pan wprowadza.

- Nie, nie, naprawdę chcę panu płacić - rzekł Qwilleran.

- Niech pan nie zgrywa honorowego! Gazety tak dobrze o mnie piszą, że w ten sposób będę mógł się trochę zrewanżować. Poza tym nie odejmuję sobie od ust, żeby opłacać to mieszkanie, więc dlaczego miałbym brać forsę od pana?

- Jest jedno „ale” - zwrócił się Lyke do Qwillerana. - Będzie pan musiał przekazywać korespondencję i odbierać telefony.

- Jest jeszcze drugie „ale”. Ja mam kota.

- Wprowadzaj się pan z kotem! - krzyknął Noyton. - Może dostać własny pokój i łazienkę. Pierwsza klasa.

- Zapewniam, że nie zniszczy panu mebli.

- Świetnie, to jesteśmy umówieni. Ja wyjeżdżam w środę. Klucze zostawię u administratora, razem z kluczykiem do barku. Proszę się czuć jak u siebie. I niech się pan nie zdziwi, gdy będę do pana dzwonił z Europy dwa razy dziennie. Mam hopla na punkcie telefonu.

Nieco później Lyke rzekł do Qwillerana:

- Dziękuję, że mnie pan uratował, bo Harry chciał, żebym to ja robił w jego domu za sekretarkę. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale gdy klienci wynajmują dekoratora, to wydaje im się, że pozyskali mamkę do końca życia.

Wszystko potoczyło się tak błyskawicznie, że Qwilleran z trudem mógł uwierzyć w swoje szczęście. Czując rozpierającą radość, dwukrotnie jeszcze zajrzał do bufetu, po czym wreszcie pożegnał się z gospodarzem.

Gdy wychodził z apartamentu, poczuł, że ktoś ciągnie go za rękaw. Zobaczył uśmiechniętego kucharza.

- Ma piesek w domu? - spytał Japończyk.

- Nie - odparł Qwilleran - ale...

- Piesek głodny. Weźmie dla piesek. - Z tymi słowy wepchnął Qwilleranowi do ręki paczkę owiniętą w folię.



Rozdział szósty

- Koko, stary kumplu, przeprowadzamy się! - obwieścił Qwilleran radośnie we wtorek rano, wyjmując z lodówki paczkę od japońskiego kucharza, żeby przygotować kotu śniadanie. Rozmyślając o wydarzeniach z poprzedniego wieczoru, doszedł do wniosku, że pisanie o branży wnętrzarskiej ma swoje zalety. Nigdy dotąd nie wysłuchał tak wielu komplementów i nie jadł tak smacznych zakąsek, a na dodatek fuksem znalazł mieszkanie. I to jakie!

Koko leżał zwinięty na niebieskiej poduszce ułożonej na lodówce - poduszce, która była jego łóżkiem, tronem i Olimpem. Tylne łapy wystawił na boki jak płetwy. Miał niepewną, zaniepokojoną minę.

- Spodoba ci się w Villa Verandah - zapewniał Qwilleran. - Są tam miękkie dywany i zawieszone wysoko półki. Możesz się wygrzewać w słońcu na balkonie. Ale będziesz musiał zachowywać się wzorowo. Żadnego wariackiego brykania i przewracania lamp!

Koko poruszył się niepewnie. Jego ślepia przypominały wielkie zatroskane kałuże błękitu.

- Weźmiemy twoją poduchę i położymy ją na lodówce. Będziesz się czuł jak u siebie.

Godzinę później, po dotarciu do redakcji „Fluxion”, Qwilleran podzielił się dobrą nowiną z Oddem Bunsenem. Spotkali się w bufecie na filiżankę porannej kawy, siadając przy kontuarze obok drukarzy w kwadratowych papierowych czapkach, zecerów w brezentowych fartuchach, adiustatorów w białych koszulach z wywiniętymi mankietami, redaktorów z zapiętymi mankietami i agentów reklamy ze spinkami w mankietach.

- Szkoda, że nie widziałeś łazienek w Villa Verandah -rzekł Qwilleran. - Złote kurki!

- Jak ci się udało wkręcić w to towarzystwo?

- To był pomysł Lyke'a. Noyton z kolei lubi mieć gest. Lubi być lubiany i fascynują go dziennikarze. Znasz ten typ.

- W niektórych gazetach nie wolno by ci było przyjąć takiej propozycji, ale z tymi naszymi zarobkami we „Fluxion” trzeba brać wszystko, co się nawinie - rzekł fotograf. - Były jakieś rozmowy o włamaniu?

- Nie za bardzo. Ale zebrałem trochę informacji o Taitach. Zwróciłeś uwagę, że pani Tait mówiła z odrobinę obcym akcentem?

- Mówiła tak, jak gdyby połknęła własny język.

- Zdaje się, że była Szwajcarką. Podobno wyszła za Taita dla pieniędzy, chociaż wyobrażam sobie, że zanim wyłysiał, był z niego przystojny brutal.

- Widziałeś jego ręce? Zarośnięty jak małpiszon! Niektóre kobiety lecą na to.

W tej samej chwili ktoś puknął Bunsena w ramię. Sekundę później przysiadł się do nich Lodge Kendall.

- Wiedziałem, że cię tu znajdę, obiboku - zwrócił się do fotografa. - Policja chce zdjęcia, które zrobiłeś w domu Taitów. Najlepiej, jakby były powiększenia. Zwłaszcza fotek, na których widać zady.

- Na kiedy muszę je przygotować? Mam mnóstwo roboty na niedzielę.

- Jak najszybciej.

- Jakieś postępy w śledztwie? - spytał Qwilleran.

- Tait podobno stwierdził, że zginęły mu dwie torby podróżne - odparł Kendall. - Po pogrzebie żony chce wyjechać, żeby odpocząć. Jest mocno podłamany. Wczoraj wieczorem poszedł do schowka po walizki i zobaczył, że nie ma dwóch toreb. Najwyraźniej Paolo ich potrzebował, żeby wynieść żady.

- Zastanawiam się, jak zdołał dotrzeć z dwiema wielkimi torbami na lotnisko.

- Zapewne miał wspólnika z samochodem. Zanim Tait się zorientował, że go okradziono, Paolo poleciał do Meksyku i przepadł w górach. Wątpię, czy policja wpadnie na ślad tych zbiorów. Być może kiedyś zaczną się pojawiać pojedynczo na rynku, ale oczywiście nikt o niczym nie będzie wiedział. Nie muszę wam mówić, jak to jest.

- Policja sprawdziła linie lotnicze?

- Na listach pasażerów odlatujących w niedzielę wieczorem było kilka nazwisk brzmiących hiszpańsko albo meksykańsko. Oczywiście Paolo na pewno użył fałszywego nazwiska.

- Szkoda, że nie zrobiłem mu zdjęcia - odezwał się Bunsen. - Lyke to nawet zasugerował, ale potem wypadło mi z głowy.

- Bo wy, fotografowie, zawsze oszczędzacie na tych waszych kliszach - rzekł Kendall. - Jakbyście kupowali je za własne pieniądze.

- A kiedy dokładnie Tait się zorientował, że skradziono mu kolekcję? - spytał Qwilleran.

- O szóstej rano. Podobno ranny z niego ptaszek. Przed śniadaniem lubi chodzić do swojego warsztatu. Poleruje kamyki czy coś. Zajrzał po drodze do żony, żeby zobaczyć, czy czegoś nie potrzebuje, no i zobaczył, że nie żyje. Zatelefonował po lekarza. Potem zawołał Paolo, ale na próżno. Boya nie było w pokoju, były za to oznaki pospiesznego odjazdu. Tait szybko sprawdził wszystkie pomieszczenia i wtedy właśnie się pokapował, że gabloty opróżniono.

- Po czym - wtrącił Qwilleran - zadzwonił na policję, a policjanci zadzwonili do Percy'ego, Percy zaś zadzwonił do mnie, a było wtedy dopiero wpół do siódmej. To wszystko bardzo szybko się rozegrało. Czy gdy Tait zatelefonował na policję, to powiedział im o artykule w „Stylowych Wnętrzach”?

- Nie musiał. Policjanci sami zwrócili uwagę na twoje czasopismo i zaczęli się zastanawiać, czy tak dokładne opisywanie cennych zbiorów było rozsądne.

Qwilleran prychnął w wyrazie pogardy.

- A gdzie była gospodyni, kiedy to wszystko się działo? - spytał.

- Ma wolne w niedzielę. Przychodzi dopiero w poniedziałek o ósmej rano.

- A jak tłumaczą zawał pani Tait?

- Podejrzewają, że obudziła się w nocy, usłyszała jakieś hałasy w salonie i pomyślała, że to włamywacze. Taki strach wystarczył, żeby wysiadło jej serce, na które i tak podobno chorowała.

- To wyjątkowo rozległy dom - argumentował Qwilleran. - Skrzydło, w którym jest sypialnia, znajduje się pół kilometra od salonu. Jakim cudem pani Tait usłyszała, że Paolo włamuje się do gablot? Tym bardziej, że jej mąż tego nie usłyszał!

Kendall wzruszył ramionami.

- Niektórzy ludzie mają lekki sen - odparł. - Schorowane osoby często miewają kłopoty ze spaniem.

- To dlaczego nie próbowała zaalarmować męża? Na pewno mają jakieś brzęczyki albo interkom łączący obie sypialnie.

- Przestań, mnie tam nie było! - zakrzyknął dziennikarz śledczy. - Wiem tylko tyle, ile powiedzieli mi na policji. - Postukał palcem w swój zegarek. - Za pięć minut mam robotę. Muszę iść. To na razie... Ej, Bunsen, nie zapomnij o tych powiększeniach.

Gdy Kendall się oddalił, Qwilleran rzekł:

- Ciekawe, gdzie Tait się wybiera na odpoczynek. Może przypadkiem do Meksyku?

- Ty dedukujesz za trzech - powiedział Bunsen, podnosząc się od kontuaru. - Muszę wydrukować trochę zdjęć. Do zobaczenia na górze.

Qwilleran nie potrafił stwierdzić, kiedy dokładnie jego podejrzenia przybrały konkretny kształt. Dopił kawę i wytarł obcesowo wąsy papierową serwetką. Być może właśnie w tej chwili dopasowały się fragmenty układanki i obraz nabrał wyrazistości - dziennikarz zaczął intensywnie rozmyślać o G. Verningu Taicie.

Gdy wszedł do działu kulturalnego, usłyszał, że jego telefon dzwoni natarczywie. Zielony, dobrany pod kolor biurek i maszyn do pisania. Nagle Qwilleran ujrzał kolorystykę pomieszczenia redakcyjnego zupełnie innymi oczami. To była zieleń groszkowa; ściany miały odcień roqueforta, a brązowe linoleum na podłodze przypominało barwą pumpernikiel.

- Qwilleran, słucham - powiedział do słuchawki.

- Ach, to pan? Czy to na pewno pan we własnej osobie? - dopytywał się kobiecy głos, piskliwy i podekscytowany. - Nie myślałam, że pozwolą mi mówić z panem osobiście.

- W czym mogę pomóc?

- Pan mnie nie zna, ale ja czytam wszystkie pana artykuły i uważam, że pańskie nowe czasopismo wnętrzarskie jest bardzo eleganckie.

- Dziękuję.

- Borykam się z pewnym problemem, proszę pana. Mam w jadalni dywan w kolorze awokado, a na ścianach toiles de Jouy w tonacji karmelu. Czy więc lamperie powinnam pomalować w kolorze kremu karmelowego czy jednak awokado? A co z lambrekinami?

Kiedy wreszcie Qwilleranowi udało się zakończyć tę rozmowę, podszedł do niego Arch Riker.

- Szef cię szuka - oznajmił. - To pilne.

- Pewnie chce, żebym mu powiedział, na jaki kolor ma pomalować lamperie - mruknął Qwilleran.

Gdy wszedł do gabinetu, zobaczył, że redaktor naczelny zaciska mocno usta.

- Są problemy! - oznajmił Percy. - Właśnie telefonował ten sprzedawca używanych samochodów. W następnym numerze miałeś pokazać jego oborę, prawda?

- To przebudowana stajnia - odparł Qwilleran. - Robi wrażenie. Będzie z tego dobry artykuł. Strony już ułożone, zdjęcia poszły do grafików.

- On rezygnuje. Próbowałem go przekonać, żeby tego nie robił, ale stanowczo chce się wycofać.

- Przecież aż się palił do tego!

- Osobiście nie ma nic przeciwko nam. Nie wini nas za aferę w Muggy Swamp, ale jego żona się przestraszyła. Dostała histerii. Facet zagroził, że poda nas do sądu, jeśli opublikujemy ten artykuł.

- Nie wiem w takim razie, co damy w zamian - odparł Qwilleran. - Jedyna ciekawostka, którą mam, to pomalowany w deseń drutu kolczastego silos przerobiony na domek letniskowy.

- To nie za bardzo pasuje do „Stylowych Wnętrz” - ocenił redaktor naczelny. - Spytaj Fran Unger. Może ona ma jakieś pomysły.

- Posłuchaj mnie, Haroldzie - rzekł stanowczym tonem Qwilleran. - Uważam, że powinniśmy przystąpić do ofensywy!

- Co przez to rozumiesz?

- Że powinniśmy poprowadzić własne dochodzenie! Chodzi mi o Muggy Swamp. Nie wierzę w hipotezę policji. Zwalanie tego przestępstwa na boya to łatwizna. Uważam, że Paolo jest kozłem ofiarnym. Może leży teraz na dnie rzeki! - Urwał, żeby zobaczyć reakcję swojego szefa. Percy wpatrywał się w niego. - To nie była drobna kradzież - ciągnął, podnosząc głos. - I na pewno nie dokonał jej prosty chłopak z biednego kraju! Tutaj chodzi o coś więcej. Nie wiem jeszcze, o co, ale mam przeczucia. - Pogładził kłykciami wąsy. - Haroldzie, daj mi tę sprawę. Jestem pewien, że odkryję coś sensacyjnego.

Zniecierpliwiony Percy machnął ręką.

- Nie jestem przeciwny dziennikarstwu śledczemu - odparł - ale potrzebujemy cię przy naszym czasopiśmie. Nie mam aż tylu ludzi, żeby ich marnować na jakieś amatorskie śledztwa.

- Poradzę sobie z jednym i drugim. Tylko daj mi pełnomocnictwa, żebym mógł gadać z policją. Żebym mógł zadać parę pytań tu i tam.

- Nie, masz już dość obowiązków na głowie, Qwill. Niech policja zajmie się tym włamaniem. My musimy się skupić na wydawaniu naszego czasopisma.

Qwilleran jakby nie dosłyszał.

- Czas dokonania tej kradzieży jest zastanawiający - ciągnął, wypowiadając szybko słowa. - Ktoś chciał nas z tym powiązać. Ale to nie wszystko! Wczoraj rano to się rozegrało zbyt szybko. Zadzwoniłeś do mnie o wpół do siódmej. O której zatelefonowali do ciebie z policji? I o której Tait ich zawiadomił? Skoro pani Tait usłyszała włamywacza, to dlaczego nie zaalarmowała męża? Nie chce mi się wierzyć, że w domu nie ma interkomu. Cały ten komfortowy wystrój i żadnego brzęczyka łączącego łóżko inwalidki z sypialnią oddanego jej męża?

Percy spojrzał lodowatym wzrokiem na Qwillerana.

- Jeśli to była zmowa, policja się zorientuje - rzekł. - Znają się na rzeczy. Ty się do tego nie mieszaj. I tak mamy już dosyć kłopotów.

Qwilleran pogłaskał drżące wąsy. Dyskutowanie z robotem nie miało sensu.

- Uważasz, że powinienem pójść jutro na pogrzeb? - spytał.

- To niepotrzebne. Wysyłamy przedstawiciela redakcji. Wracając do swojego działu, Qwilleran mruczał pod nosem:

- Nie wychylać się! Nie zadzierać! Wspierać dział reklamy! Zbijać forsę!

- A co, może nie? - odparł Arch Riker. - Czy ty myślisz, że pracujemy w branży dziennikarskiej po to, żeby przekazywać informacje?

Usiadłszy przy biurku, Qwilleran chwycił za niewinny zielony telefon, na którym widniało hasło z szablonu: „Uprzejmość nic nie kosztuje”. Zadzwonił do działu fotografii.

- Kiedy już przygotujesz te powiększenia dla policji - rzekł do Bunsena - zrób jeden komplet odbitek dla mnie, dobrze? Mam pewien pomysł.



Rozdział siódmy

Qwilleran wyrzucił do kosza artykuł o przebudowanej stajni i zaczął szukać innego tematu. Tego ranka był umówiony z pewną dekoratorką, wątpił jednak, by w tak krótkim czasie zgromadził materiały na nowy artykuł. Gdy rozmawiał z nią przez telefon, wydawała się podekscytowana.

- O mój Boże! - powtarzała. - O mój Boże, o mój Boże!

Pojechał do jej pracowni bez większych nadziei na sukces.

Zamaszyste litery na szyldzie zawieszonym nad drzwiami głosiły: „Wnętrza od pani Middy”. Studio znajdowało się w pobliżu Happy View Woods i wyglądało ze wszech miar uroczo: w oknach skrzynki z chryzantemami, wykusze z szybkami w kształcie rombu, po obu stronach drzwi dzielonych poziomo malownicze lampy dorożkarskie, do tego połyskująca kołatka z mosiądzu. Wewnątrz panowała przytulna, duszna atmosfera.

Wchodząc, Qwilleran usłyszał brzmienie kurantów, następnie zobaczył wysoką kobietę, która wyłoniła się zza składanego parawanu w głębi. Proste brązowe włosy opadały na jej ramiona niczym koc, kryjąc czoło, brwi, skronie i policzki. Widać było tylko parę psotnych zielonych oczu, ładny mały nosek, inteligentne usta i delikatny podbródek.

Qwilleran się rozpromienił.

- Jestem umówiony o jedenastej z panią Middy. To chyba nie pani?

- Nie, jestem jej asystentką - odparła młoda kobieta. - Pani Middy dzisiaj nieco się spóźni, ale w zasadzie to ona zawsze się spóźnia. Zechce pan usiąść i poczekać? - Zakreśliła ręką dokoła. - Mogę panu zaproponować tylko narożny fotel w stylu chippendale, bujak albo drewnianą ławeczkę. Wszystkie są bardzo niewygodne, ale porozmawiam z panem, to może zapomni pan o fizycznych katuszach.

- Proszę ze mną porozmawiać tak czy owak - odrzekł Qwilleran, wybierając chyboczącą się ławeczkę. Dziewczyna usiadła na krześle, a jej spódniczka odsłoniła kolana. Qwilleran z zadowoleniem zobaczył, że są ładnie ukształtowane. - Jak się pani nazywa? - spytał, napełniając fajkę.

- Alacoque Wright. Pan pewnie jest redaktorem tego nowego dodatku? Nie pamiętam tytułu.

- „Stylowe Wnętrza”.

- Dlaczego gazety muszą mieć tak przesłodzone nazwy jakby z dziewiętnastego wieku? - spytała, rzucając wyzywające spojrzenie swych zielonych oczu.

Qwilleranowi przypadło to do gustu.

- W branży prasowej zawiera się element tradycji - odpowiedział, rozglądając się dokoła. - Tak samo jak tutaj.

- Tak naprawdę wnętrzarstwo to nie jest moja dziedzina - rzekła stanowczo. - Ja się zajmuję architekturą, sęk w tym, że w tej profesji jest małe zapotrzebowanie na kobiety. Byłam zdesperowana, więc musiałam przyjąć pracę u pani Middy, i obawiam się, że te podrabiane skrzynie zżarte przez korniki i swojskie ławeczki wypaczają moją osobowość. Wolę wzornictwo, które odzwierciedla ducha naszych czasów. Precz z empire, portugalskim stylem kolonialnym i barokiem suahili!

- Ma pani na myśli wzornictwo nowoczesne?

- Nie lubię tego określenia, bo jest zbyt wieloznaczne. Mamy przecież Motel Modern, Miami Beach Modern, Borax Danish i mnóstwo straszliwych mutacji. Lubię dwudziestowieczną klasykę, twórczość Saarinena, Miesa van der Rohe, Breuera i im podobnych. Pani Middy nie pozwala mi obsługiwać klientów, gdyż boi się, że sabotowałabym jej pracę... I chyba ma rację - dodała kobieta z chytrym uśmiechem. - Mam podstępną naturę.

- Skoro nie obsługuje pani klientów, to co pani robi?

- Prezentacje projektów, plany, propozycje kolorystyczne. Odbieram telefony i trochę sprzątam. Ale proszę mi opowiedzieć o sobie. Lubi pan współczesne wzornictwo?

- Lubię wszystko - odparł Qwilleran. - Pod warunkiem, że jest wygodne i mogę położyć na tym nogi.

Kobieta przyjrzała mu się śmiało.

- W rzeczywistości wygląda pan lepiej niż na zdjęciu w czasopiśmie - stwierdziła. - Poważny i odpowiedzialny, ale zarazem interesujący mężczyzna. Jest pan żonaty?

- W tej chwili nie.

- Pewnie wstrząsnęło panem to, co się stało w weekend?

- Ma pani na myśli włamanie w Muggy Swamp?

- Tak. Sądzi pan, że Tait zaskarży „Daily Fluxion” do sądu?

Qwilleran pokręcił głową.

- Nic by nie wskórał. Nie wydrukowaliśmy niczego, co byłoby kłamstwem albo oszczerstwem. Poza tym dał nam zgodę na opublikowanie artykułu.

- Ale ta kradzież nadszarpnie wizerunek gazety. Chyba pan to przyzna?

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i rozbrzmiał głos:

- O mój Boże, o mój Boże, czy przychodzę spóźniona?

- Oto pani Middy - powiedziała Alacoque Wright, zerkając drwiąco w kierunku wejścia.

Do studia wtarabaniła się korpulentna kobieta. Kluseczka, pomyślał Qwilleran. Była zdyszana i miała przepraszającą minę. Najwyraźniej bardzo się spieszyła, bo spod bezkształtnego kapelusika w mysim kolorze sterczały na wszystkie strony kosmyki siwawych włosów.

- Zaparz nam kawy, moja droga - poleciła asystentce. - Jestem taka zdenerwowana. Właśnie dostałam mandat za przekroczenie prędkości. Ale funkcjonariusz był życzliwy! Teraz mają w policji bardzo miłych ludzi.

Dekoratorka klapnęła ociężale na czarno-złoty bujak.

- Może powinien pan napisać artykuł o policjantach, panie... panie...

- Qwilleran. Jim Qwilleran. Obawiam się, że to nie moja dziedzina. Ale chętnie napiszę ładny artykuł o pani.

- O mój Boże, o mój Boże! - zakrzyknęła pani Middy, zdejmując kapelusik i przygładzając włosy.

Alacoque Wright podała kawę w filiżankach o różanym wzorze, unosząc brwi w wyrazie dezaprobaty. Następnie dekoratorka i dziennikarz zaczęli rozmawiać o potencjalnych tematach na artykuł do „Stylowych Wnętrz”.

- Zrobiłam ostatnio parę miłych projektów - powiedziała. - Dom doktora Masona jest czarujący, ale jeszcze nieskończony. Czekamy na lampy. Śliczny jest dom profesora Dewitta, ale draperii nie powiesili.

- Producent nie robi już tego wzoru - rzucił Qwilleran.

- Tak! A skąd pan wie? - Zabujała się gwałtownie w fotelu. - O mój Boże, o mój Boże, to co poczniemy?

- Akademik - podpowiedziała szeptem asystentka.

- A tak, owszem, ostatnio zrobiliśmy parę domów studenckich na uniwersytecie - rzekła pani Middy - oraz siedzibę stowarzyszenia Delta Thelta czy jak tam te studentki się nazywają. Ale to poza miastem.

- Proszę nie zapominać o domu pani Allison - odezwała się znów Alacoque Wright.

- A tak, jej dom jest naprawdę śliczny. Interesowałaby pana bursa dla dziewcząt, panie Qwillum? Pokazałam tam, co można zrobić ze zwykłym internatem. Mieści się w jednym z tych gmachów z przełomu wieku przy Merchant Street. Ponuro to wyglądało i groteskowo. Ale poradziłam sobie.

- Wyglądało jak burdel z czasów wiktoriańskich - powiedziała asystentka.

- W salonie wykorzystałam wzory z włóczki, a do sypialń dziewcząt wstawiliśmy łóżka z baldachimami. Jadalnia wyszła bardzo dobrze. Zamiast jednego długiego stołu, który wyglądał okropnie urzędowo, daliśmy małe stoliczki, jak w kawiarni.

Qwilleran chciał się ograniczać do prywatnych domów, ale w zaistniałej sytuacji gotów był opublikować artykuł o czymkolwiek, co można było szybko sfotografować.

- Jaka jest kolorystyka? - spytał.

- Wszystko utrzymane w kolorze wiśniowym - odparła pani Middy. - Z pewnymi wariacjami. Na piętrze róż. Będzie pan zachwycony. Po prostu zachwycony!

- Czy istnieje możliwość, byśmy dziś po południu zrobili tam sesję zdjęciową?

- O mój Boże, to strasznie szybko! Ludzie lubią sprzątnąć to i owo przed przybyciem fotografa.

- No to może jutro rano?

- Zaraz zadzwonię do pani Allison.

Gdy dekoratorka podreptała do telefonu, Alacoque Wright zwróciła się do Qwillerana:

- Mamuśka Middy dokonała cudów w domu pani Allison. Już nie wygląda jak burdel wiktoriański. Wygląda jak burdel wczesnoamerykański.

Gdy pani Middy umawiała się z panią Allison, Qwilleran też się umówił - z Alacoque Wright, w środę o szóstej pod zegarem ratusza, po czym wyszedł ze studia, z uczuciem drżenia w wąsach. W drodze do redakcji zatrzymał się w sklepie dla smakoszy i kupił puszkę wędzonych ostryg dla Koko.

Tego wieczoru spakował książki do trzech pudeł kartonowych ze sklepu spożywczego i odkurzył swoje dwie walizki. Koko patrzył z zatroskaniem. Nie tknął wędzonych ostryg.

- Co jest? - spytał go Qwilleran. - Pościsz?

Kot zaczął krążyć po mieszkaniu, zatrzymując się raz po raz, żeby powąchać kartony i miauknąć żałośnie.

- Martwisz się? Nie chcesz się przeprowadzać? - Qwilleran wziął Koko na ręce i pogłaskał go uspokajająco, po czym postawił go na otwartym słowniku. - Chodź, zagramy sobie, żeby odpędzić smutki.

Kot bez przekonania wbił pazury w papier.

- „Łysy” i „łyżeczka”! To łatwe. Dwa punkty dla mnie. Koko spróbował drugi raz.

- „Kuluary” i „kulukamba”. - Qwilleran znał znaczenie pierwszego hasła, ale drugie musiał sprawdzić. - „Małpa człekokształtna z Afryki Zachodniej o niemal łysej głowie, czarnym obliczu i łapach” - przeczytał. - Świetne! Wzbogacę swój codzienny zasób słów. Bardzo ci dziękuję!

Po dziewięciu rundach Qwilleran zwyciężył czternaście do czterech, bo na ogół Koko wybierał łatwe hasła w rodzaju „oszustwo” i „oś” oraz „wręga” i „wrobić”.

- Wyszedłeś z wprawy - uznał dziennikarz, a kot zareagował przeciągłym wrzaskiem wyrażającym oburzenie.



Rozdział ósmy

W środę rano Qwilleran i Bunsen pojechali do domu pani Allison przy Merchant Street. Dziennikarz powiedział, że ma nadzieję, iż zastaną tam parę lokatorek. Fotograf stwierdził, że chciałby wykonać zdjęcie łóżka z baldachimem - z leżącą na nim jedną z dziewcząt.

Dom okazał się szkaradztwem w stylu wiktoriańskim -pieśń miłosna dziewiętnastowiecznego cieśli zakochanego w swojej laubzedze. Został jednak świeżo odmalowany, a w oknach widać było dziarskie zasłonki. W drzwiach powitała ich pani Middy, wystrojona w swój bezkształtny kapelusik i plisowany kołnierzyk z koronki.

- Gdzie dziewczęta?! - zakrzyknął Bunsen. - Proszę kilka przyprowadzić!

- Och, w ciągu dnia ich nie ma. Pracują. Co panowie chcieliby zobaczyć? Od czego zaczniemy?

- Ja chcę zobaczyć łóżka z baldachimem - rzekł fotograf.

Weszli do środka.

Dekoratorka zaczęła się krzątać dokoła, poklepując poduszki i przesuwając popielniczki. W pewnej chwili z głębi domu wyłoniła się wymizerowana kobieta. Miała twarz pozbawioną karnacji, a włosy na wałkach przykrywała siateczka. Ubrana była w podomkę w przygnębiająco kwietny deseń.

- Cześć, chłopcy - powiedziała pani Allison przyjaznym tonem. - Rozgośćcie się. Otworzyłam kredens, gdybyście chcieli czegoś łyknąć.

- Za wcześnie na gorzałkę - odparł Bunsen. - Nawet dla mnie.

- No to może kawy? - spytała. Odwróciła się i krzyknęła w głąb domu: - Elsie! Przynieś kawę! - Znów spojrzała na gości. - A babeczki lubicie? Elsie, przynieś babeczki!

Z kuchni dobiegła piskliwa, niezrozumiała odpowiedź.

- To znajdź coś innego! - zawołała pani Allison.

- Miło tu - rzekł Qwilleran.

- Opłaca się prowadzić porządny dom noclegowy. A pani Middy wie, jak urządzić taki dom, żeby było wygodnie. Nie jest tania, ale warta wydanych pieniędzy.

- Dlaczego wybrała pani styl wczesnoamerykański?

Pani Allison odwróciła się do dekoratorki.

- Dlaczego wybrałam styl wczesnoamerykański? - spytała.

- Bo jest swojski i pociągający - odparła pani Middy. - Poza tym to część naszego dziedzictwa narodowego.

- Może pan mnie tak zacytować - rzekła pani Allison do Qwillerana, wykonując zamaszysty gest ręką. Podeszła do kredensu. - Na pewno nie chcecie się napić? Ja się pokrzepię.

Nalała sobie żytniej wódki i ze szklaneczką w jednym ręku, a butelką w drugim ruszyła za gośćmi oprowadzanymi przez panią Middy. Qwilleran notował informacje na temat wzorów z włóczki, staroświeckich miednic na szafkach, które zastępowały umywalki, oraz świeczników w stylu królowej Anny. Fotograf zachwycił się figurą dziobową z dawnego statku wiszącą nad kominkiem w salonie - wyrzeźbioną w drewnie syreną o obfitym biuście i ułamanym nosie, pokrytą łuszczącą się farbą.

- Przypomina mi dziewczynę, z którą kiedyś chodziłem - rzekł.

- Złowiłam tę syrenę i kazałam ją wypchać - zażartowała pani Allison. - Szkoda, że nie widzieliście tej, która uciekła.

- Proszę się przyjrzeć stolikom - odezwała się pani Middy. - Czyż nie są słodkie? Mają lekko wiktoriański charakter, ale pani Allison nie chciała, żeby wnętrza były nazbyt czyste stylistycznie.

- Tak, to wszystko jest bardzo eleganckie - powiedział Qwilleran do gospodyni. - Pewnie uważnie dobiera pani swoje lokatorki?

- A żeby pan wiedział! Muszą mieć referencje i przynajmniej dwa lata studiów. - Dolała sobie wódki.

Sypialnie utrzymane były w soczyście różowym kolorze: różowe ściany, różowe dywany, a nawet różowe zasłonki przy łóżkach z baldachimem.

- Uwielbiam ten odcień zieleni! - zakrzyknął Bunsen.

- Jak dziewczęta reagują na tak dużo różu? - spytał Qwilleran.

- Uważają, że to ciepły i stymulujący kolor - odparła dekoratorka. - Proszę zwrócić uwagę na ręcznie malowane ramy luster, panie Qwillum.

Bunsen sfotografował jedną sypialnię, salon i fragment jadalni oraz wykonał zbliżenie figury dziobowej. Do południa uwinął się z pracą.

- Proszę zajrzeć któregoś wieczoru, to poznacie panowie moje dziewczęta - powiedziała pani Allison, gdy zaczęli się żegnać.

- Są jakieś blondynki? - spytał fotograf.

- Mamy pełny asortyment.

- No dobra, jak któregoś dnia już pozmywam naczynia i pomogę dzieciakom przy lekcjach, to wpadnę do pani na drinka.

- Niech pan z tym nie zwleka, bo nie ubywa panu lat -powiedziała wesoło pani Allison.

Gdy we dwóch zanosili sprzęt do samochodu, wybiegła za nimi pani Middy.

- O mój Boże, o mój Boże! - zakrzyknęła. - Zapomniałam panom powiedzieć, że pani Allison nie życzy sobie, żeby podawać jej nazwisko i adres.

- Zawsze podajemy nazwiska - odrzekł Qwilleran.

- O mój Boże, tego się obawiałam. Ale ona się boi, że dziewczęta zaczną otrzymywać dziwne telefony, jeśli wydrukujecie nazwisko i adres. A tego chce uniknąć.

- Nasza gazeta kieruje się zasadą podawania takich informacji - tłumaczył Qwilleran. - Bez tego artykuł będzie niekompletny.

- O mój Boże, w takim razie musimy zrezygnować z artykułu. Co za szkoda!

- Zrezygnować? Nie możemy! Gonią nas terminy.

- O mój Boże! No więc musicie opublikować go bez nazwiska i adresu.

Teraz pani Middy nie wyglądała w oczach Qwillerana jak kluseczka. Przypominała raczej granitowy głaz przystrojony kołnierzykiem z koronki.

- Nie masz wyjścia - szepnął Bunsen. - Rób tak, jak chce ta babka.

- Myślisz, że powinienem?

- Nie mamy czasu szukać nowego tematu.

- Proszę po prostu napisać, że to bursa dla dziewcząt - poleciła pani Middy. - Które pracują, to będzie dobrze brzmiało, nie sądzi pan? No i proszę koniecznie podać, kto zrobił wnętrza w tym domu!

Gdy odjeżdżali z Merchant Street, Bunsen rzekł:

- Z nimi wszystkimi nie wygrasz.

Ta sentencjonalna wypowiedź dodatkowo przybiła Qwillerana, więc dalej jechali w milczeniu. Wreszcie znów odezwał się fotograf:

- Dzisiaj rano pochowali panią Tait.

- Wiem.

- Naczelny wysłał dwóch fotografów. Całkiem sporo jak na pogrzeb. Na te międzynarodowe regaty w zeszłym tygodniu wysłał tylko jednego.

Bunsen zapalił cygaro, zatem Qwilleran otworzył szeroko okno.

- Przeprowadziłeś się już do Villa Verandah? Dołączyłeś do elity?

- Nie, przenoszę się dziś po południu. A wieczorem mam randkę z asystentką pani Middy.

- Oby miała referencje i przynajmniej dwa lata studiów za sobą.

- Niezła z niej sztuka. W dodatku bystra.

- Na bystre to lepiej uważaj - przestrzegł Bunsen. - Z głupimi jest bezpieczniej.

Po południu Qwilleran wrócił do domu, spakował dwie walizki i zadzwonił po taksówkę. Następnie zaczął wpychać Koko do kartonu, w którego bokach wybił dziury. Można było odnieść wrażenie, że nagle kot ma siedemnaście łap, którymi walczy i stawia opór, a zamęt potęgowały jego donośne piskliwe protesty.

- Wiem, wiem! - przekrzykiwał Qwilleran. - Ale nic na to nie poradzimy.

Wreszcie kot o siedemnastu łapach, dziewięciorgu uszach i trzech ogonach znalazł się w kartonie, karton zaś został zamknięty i obwiązany sznurkiem. Koko szybko się uspokoił w zacisznym i ciemnym schronieniu. Jedyną oznaką życia było połyskujące ślepie, widoczne w jednym z otworów.

W trakcie jazdy do Villa Verandah taksówka w pewnej chwili odbiła gwałtownie w bok, żeby uniknąć zderzenia z autobusem. Z tyłu dobiegł przeraźliwy pisk.

- Jezu! - wrzasnął taksówkarz, nadeptując z całej siły na pedał gazu. - Co się stało?

- Nic, to tylko mój kot - rzekł Qwilleran. - Siedzi w pudle.

- Rany, myślałem, że przejechałem przechodnia. Co to za kot? Dziki?

- Nie, syjamski. One są gadatliwe.

- A, no tak. Widziałem takie w telewizji. Paskudne skurczybyki.

Qwillerana wąsy zaswędziały z oburzenia. Nigdy nie dawał hojnych napiwków, ale gdy tym razem płacił za kurs, okazał wyjątkowe skąpstwo.

W windzie Koko miauczał rozdzierająco, ucichł jednak, gdy tylko został wypuszczony z kartonu w apartamencie Noytona. Zastygł z uniesioną przednią łapą, a całe mieszkanie wypełniła napięta cisza. Następnie poruszył głową w obie strony, przypatrując się otoczeniu. Zaczął stąpać ostrożnie po gładkiej drewnianej podłodze. Powąchał skraj grubego dywanu i wyciągnął na próbę łapę do przodu, lecz natychmiast ją cofnął. Potarł nosem róg kanapy, przyjrzał się rąbkowi draperii i zerknął do kosza na śmieci stojącego obok biurka.

Qwilleran pokazał kotu, gdzie znajduje się kuweta, i dał mu starą zabawkę przypominającą mysz.

- Poduszka jest na lodówce - oznajmił. - Czuj się jak u siebie.

Zaterkotał nieznany dzwonek i Koko podskoczył ze strachu.

- To tylko telefon - uspokoił go dziennikarz, podnosząc słuchawkę i siadając jak ważniak za biurkiem obitym skórą.

- Mam rozmowę międzynarodową dla pana Jima Qwillerana - oznajmił operator staranną angielszczyzną.

- To ja. Proszę łączyć.

- Telefon z Kopenhagi.

W następnej chwili rozbrzmiał głos podekscytowanego Harry'ego Noytona.

- Dasz pan wiarę? Jestem już w Kopenhadze! Jak tam sprawy? Wprowadził się pan? Urządził?

- Właśnie wszedłem. Jak lot?

- Były turbulencje nad Nową Fundlandią, ale poza tym całkiem dobrze. Niech pan mi przekazuje korespondencję dopiero wtedy, gdy dam znać. Będziemy w kontakcie. Za parę dni będę miał wielką sensację dla pańskiej gazety.

- Jakaś bomba?

- Coś fantastycznego! Na razie nie mogę o tym mówić... Dzwonię w innej sprawie. Lubi pan bejsbol? W notesie, który leży w biurku, zostawiłem dwa bilety na mecz charytatywny. Szkoda, żeby się zmarnowały. Zwłaszcza, że kosztowały trzydzieści dolców sztuka.

- W sobotę pewnie będę pracował.

- No to niech pan je da kolegom z redakcji.

- Jak się panu podoba Kopenhaga?

- Bardzo tu czysto, schludnie. I mnóstwo rowerów.

- Kiedy się szykuje ta pańska sensacja?

- Najprawdopodobniej w ciągu tygodnia - odparł Noyton. - „Fluxion” będzie miał pierwszeństwo!

Po odłożeniu słuchawki Qwilleran zaczął szukać notesu; Znalazł go w szufladzie biurka - była to duża, oprawiona w skórę książka z kalendarzem i skorowidzem teleadresowym. Bilety wystawiono na 26 września - miejsca w loży - i Qwilleran zaczął się zastanawiać, czy powinien sam pójść na mecz, czy podarować je komuś. Mógłby zaprosić Alacoque Wright, wyrwać się z redakcji w sobotę około południa...

- Koko! - warknął. - Odejdź od tego notesu!

Kot bezgłośnie wdrapał się na biurko i zatopił pazury w skorowidz teleadresowy. Chciał rozegrać partię swojej ulubionej gry. Qwillerana zaswędziały wąsy. Nie mógł się oprzeć pokusie - otworzył skorowidz na stronie, którą wskazał kot.

Zobaczył numer telefonu niejakiego doktora Thomasa i dobrze znanej kancelarii prawniczej Teahandle, Burris, Hansblow, Maus i Castle. Dwa śmieszne nazwiska: „Mysz” i „Zamek”.

- Winszuję! - rzekł Qwilleran. - Złapałeś mysz.

Oprócz tego był numer maklera giełdowego Tappingtona i najdroższej restauracji w mieście o nazwie „Toledo”. A na dole listy widniało nazwisko „Tait”. Jednak nie „George Tait” ani „Verning Tait”, ale „Signe Tait”.

Qwilleran patrzył na zanotowane w pośpiechu nazwisko, jak gdyby zobaczył ducha zmarłej kobiety. Dlaczego Noyton zapisał nazwisko jej, a nie jej męża? Co miał wspólnego wzięty biznesmen z nieuleczalnie chorą żoną kolekcjonera zadów?

Przypomniał sobie rozmowę z Noytonem na przyjęciu u Davida Lyke'a. Poruszono temat kradzieży w domu Taitów, ale biznesmen nie wspomniał o swojej znajomości z nieżyjącą panią Tait. A przecież ciągle popisywał się znajomościami z rozmaitymi ludźmi, pani Tait nie była zaś byle kim.

Qwilleran zamknął powoli notes, po czym otworzył go szybko ponownie. Przewertował kalendarz, sprawdzając dzień po dniu spotkania Noytona. Zaczął od 20 września i posuwając się wstecz, dotarł do 1 stycznia. Nie było żadnych wpisów dotyczących Signe Tait ani Muggy Swamp. Ale około 1 września zmienił się kolor atramentu. Przez większą część roku był niebieski. Potem stał się czarny. To właśnie czarnym atramentem Noyton zapisał numer telefonu Signe Tait. A to oznaczało, że zrobił to w ciągu ostatnich trzech tygodni.



Rozdział dziewiąty

Przed wyjściem na spotkanie z Alacoque Wright Qwilleran zatelefonował do Davida Lyke'a, żeby spytać o pogrzeb pani Tait.

- Szkoda, że pan nie przyszedł - rzekł dekorator. - Było tyle niebieskiej krwi, że statek mógłby sobie popływać. Stara gwardia. Ci, co znali jeszcze tatusia i dziadziusia Taitów. Nigdy w życiu nie widziałem tylu pince-nez i kapelusików w stylu królowej Marii.

- Jak Tait sobie radził?

- Chciałbym powiedzieć, że wyglądał blado i mizernie, ale on ma taką zdrową czerwoną cerę, że zawsze sprawia wrażenie, jakby przed chwilą grał w tenisa. Dlaczego pan nie przyszedł?

- Zbierałem materiały do czasopisma. A dziś po południu wprowadziłem się do Noytona.

- Świetnie, to jesteśmy sąsiadami - rzekł Lyke. - Może wpadnie pan do mnie w sobotę wieczorem, to pozna pan Natalie Noyton? Właśnie przyjechała z Reno. Zaprosiłem parę osób na drinka.

Qwilleran przypomniał sobie świetnie zaopatrzony bufet Lyke'a, toteż z ochotą przyjął zaproszenie. Potem przygotował pospieszny obiad dla Koko - pół puszki czerwonego łososia polanego żółtkiem.

- Bądź grzeczny - rzekł. - Wrócę późno, ale dam ci wtedy jakiś smakołyk.

Dokładnie o szóstej spotkał się pod zegarem ratusza z Alacoque Wright. Jej punktualność przypominała architektoniczną precyzję. Asystentka pani Middy miała na sobie dziwacznie eklektyczny strój w postaci zielonej spódnicy, turkusowej koszulki i niebieskiej pelerynki z plecionki, przypominającej Qwilleranowi siedzenia krzeseł, które widział gdzieś w zamierzchłej przeszłości.

- Sama ją zrobiłam - pochwaliła się, zerkając na niego spod kurtyny połyskliwych brązowych włosów, które otulały jej głowę, ramiona i dużą część twarzy. - Z próbek tapicerki.

Zabrał ją na kolację do klubu prasowego, choć był świadom, że będą ich obserwować stali bywalcy przy barze i że nazajutrz będzie się tłumaczył ze swojej słabości do płci pięknej. Musiał jednak wybrać klub prasowy, bo mógł tam zamawiać „na kreskę”, a wypłatę miał dopiero w piątek. Zaprowadził swoją wybrankę - poprosiła, żeby mówił jej Cokey - na piętro, do głównej sali, gdzie panowała spokojniejsza atmosfera i gdzie podawano bułeczki z makiem.

- Może jakiś koktajl? - spytał. - Ja jestem abstynentem, ale wezmę sobie wodę sodową z cytryną, żeby dotrzymać ci towarzystwa.

Cokey spojrzała na niego z zaintrygowaniem.

- A dlaczego ty nie pijesz?

- To długa historia, a im mniej o tym mówię, tym lepiej - odparł Qwilleran, wciskając zapałkę pod nogę stołu. Wszystkie stoliki w klubie prasowym obowiązkowo się chybotały.

- Ja z kolei ćwiczę jogę, więc też nie piję alkoholu. Nie jem mięsa. Ale chętnie się napiję koktajlu owocowego, jeśli zamówisz. W kieliszkach do szampana.

Gdy ich obsłużono, nalała odrobinę koktajlu do obu kieliszków, dodała lemoniady imbirowej, a potem wyjęła z torebki mały drewniany przedmiot.

- Noszę ze sobą gałkę muszkatołową i trę ją na świeżo - powiedziała, zasypując koktajle brązową przyprawą. - Gałka muszkatołowa stymuluje. Niemcy używają jej do wszystkiego.

Qwilleran łyknął ostrożnie. Napój szczypał w język. Przypominał samą Cokey - był chłodnawy i łagodny, z nieoczekiwanym dodatkiem pikantnej nuty.

- Jak to się stało, że postanowiłaś zostać architektem?

- Może nie zauważyłeś, ale jest więcej architektów o nazwisku Wright niż sędziów o nazwisku Murphy. Najwyraźniej ciągnie nas do deski kreślarskiej. Ale samo nazwisko o niczym nie przesądza. - Pogłaskała się czule po długich włosach. - Może trzeba przestać się użerać i znaleźć sobie męża.

- To nie powinno być trudne.

- Cieszę się, że myślisz pozytywnie. - Zacisnęła zęby i utarła więcej gałki muszkatołowej do swojego koktajlu. - Powiedz mi, co sądzisz o branży wnętrzarskiej po dwóch tygodniach życia w aksamitnej dżungli?

- Ludzie wydają się sympatyczni.

- To duże dzieci! Żyją w świecie zabawy. - Przez twarz Cokey, a raczej tę część, która była widoczna, przemknął cień. - I tak jak dzieci potrafią być bardzo okrutni. - Popatrzyła na drobinki gałki muszkatołowej, które przylgnęły do jej pustej szklanki, po czym jak kocica wysunęła różowy język i zaczęła wylizywać szkło do czysta.

Obok ich stolika przeszedł jakiś mężczyzna.

- Cześć, Cokey! - rzucił. Gwałtownie podniosła głowę.

- O, cześć - odparła, wyraźnie speszona.

- Znasz go? - spytał Qwilleran.

- Tak, poznaliśmy się kiedyś. Zaczynam być głodna. Możemy zamówić?

Przejrzała menu i wybrała pstrąga potokowego udekorowanego pietruszką oraz małą sałatkę. Porównując jej szczupłą figurę do swojej lekko brzuchatej sylwetki, Qwilleran zamówił z poczuciem winy zupę fasolową, duży stek i pieczone ziemniaki z kwaśną śmietaną.

- Jesteś rozwiedziony? - spytała nagle Cokey.

Skinął głową.

- To fajnie. Gdzie mieszkasz?

- Dzisiaj wprowadziłem się do Villa Verandah. - Gdy wybałuszyła oczy ze zdumienia, dodał w przypływie szczerości: - Apartament należy do mojego znajomego, który wyjechał za granicę.

- Lubisz mieszkać sam?

- Nie mieszkam sam - odparł Qwilleran. - Mam kota. Syjamskiego.

- Uwielbiam koty - zapiszczała Cokey. - Jak się wabi?

Qwilleran popatrzył na nią rozpromieniony. Ludzie lubiący zwierzęta zawsze pytają o ich imiona.

- Oficjalnie ma na imię Kao K'o-Kung, ale na co dzień wołam na niego Koko. Zanim go poznałem, uważałem się za psiarza. To niebywały zwierzak. Pamiętasz może to morderstwo przy Blenheim Place w zeszłym roku? Koko miał do czynienia z tą sprawą. Gdybym ci opowiedział o jego osiągnięciach intelektualnych, tobyś nie uwierzyła.

- Jeśli chodzi o koty, to uwierzę we wszystko. Są niesamowite.

- Czasami wydaje mi się, że Koko przewiduje, co ma się wydarzyć.

- To może być prawda! Ich wąsy to antenki.

- Tak właśnie słyszałem - odparł Qwilleran, nieświadomie strosząc swoje wąsiska. - Koko zawsze sprawia wrażenie, że wie więcej ode mnie, i potrafi to przekazać w sposób inteligentny. Nie znaczy to, że nie zachowuje się jak kot, rozumiesz? A jednak jakimś cudem umie komunikować swoje myśli... Hm, nie potrafię tego dobrze wyjaśnić.

- Wiem, o co ci chodzi.

Qwilleran popatrzył na Cokey z wdzięcznością. O tych sprawach nie mógł rozmawiać z kolegami z redakcji „Fluxion”. Mając za punkt odniesienia swoje spaniele i boksery, nie pojmowali najprostszej kwestii dotyczącej kotów.

W tej sferze swego życia Qwilleran czuł się samotnikiem. Na szczęście Cokey była inna. W jej psotnych zielonych oczach pojawił się wyraz zrozumienia.

Ujął jej dłoń - szczupłą i spiczastą - którą bawiła się ziarenkami maku z bułeczek.

- Słyszałaś, żeby kot jadł pajęczyny? - spytał. - Albo klej? Koko polubił zlizywanie kleju z kopert. Jednego dnia zjadł znaczki pocztowe za dolara.

- Ja miałam kiedyś kota, który lubił pić mydliny - odparła Cokey. - Koty to indywidualiści. Czy Koko drapie meble? To bardzo wspaniałomyślne ze strony tego znajomego, że pozwolił ci się wprowadzić z kotem.

- Koko drapie tylko stary słownik - odpowiedział Qwilleran z dumą w głosie.

- O, to z niego erudyta!

- Właściwie ten słownik wcale nie jest stary. To świeże wydanie. Facet, który miał Koko przede mną, kupił go sobie, a potem uznał, że woli stare wydanie, więc nowy oddał kotu jako drapkę.

- Podziwiam ludzi, którzy podziwiają koty.

- Używamy tego słownika do gry - ciągnął Qwilleran konspiracyjnie ściszonym głosem. - Koko ćwiczy w ten sposób pazury, a ja poszerzam swoją wiedzę... Ale nie chciałbym, żeby się o tym rozniosło po klubie prasowym, rozumiesz?

Cokey spojrzała na niego rozanielonym wzrokiem.

- Uważam, że jesteś cudowny - rzekła. - Chętnie zagrałabym kiedyś w tę grę.

Gdy Qwilleran wrócił wieczorem do domu, było już późno i czuł się zmęczony. Kobiety pokroju Cokey uświadamiały mu, że nie jest już tak młody jak dawniej.

Otworzył drzwi i zaczął po omacku szukać włącznika, gdy nagle zobaczył dwie czerwone iskierki w zaciemnionym pokoju. Żarzyły się nieziemskim światłem. Widział to już wcześniej, ale mimo to zawsze odczuwał strach.

- Koko! - odezwał się. - To ty?

Zapalił lampę i wtedy tajemnicze iskierki w kocich ślepiach zgasły.

Kot zbliżył się, wyginając grzbiet, ogon układając w znak zapytania, prężąc wąsy w wyrazie dezaprobaty. Z jego gardła dobywały się jednosylabowe skargi.

- Przepraszam - rzekł Qwilleran. - Myślałeś, że zostawiłem cię na zawsze? Nie uwierzysz, ale poszliśmy na spacer. Na długi spacer. To właśnie lubią robić architektki na randce. Biorą mężczyznę na spacer, żeby pooglądać budynki. Jestem skonany! - Opadł na fotel i zsunął buty bez rozwiązywania sznurowadeł. - Przez trzy godziny przyglądaliśmy się architekturze: toporne zagęszczenie elementów, błędne rozplanowanie, banalny rozkład okien...

Koko piszczał niecierpliwie obok jego kolan. Qwilleran wziął kota na ręce, położył go sobie na ramieniu i pogłaskał po gładkiej sierści. Czuł mięśnie napięte pod skórą. Koko wyrwał się i zeskoczył na podłogę.

- Co się dzieje? - spytał Qwilleran.

- Miauuu! - zawył kot.

Podbiegł do hiszpańskiego kredensu, w którym znajdował się zestaw stereofoniczny. Był to masywny rzeźbiony mebel stojący na niskich pękatych nóżkach. Koko zatrzymał się przed kredensem, wyciągnął przednią łapę i usiłował sięgnąć nią pod spód, wyginając brązowy ogon jak bułat.

Qwilleran jęknął zmęczonym głosem. Domyślił się, że kot zgubił swój gałganek - starą skarpetkę z garścią miętowych liści, przypominającą mysz. Zdawał sobie również sprawę, że nie może mieć nadziei na sen, dopóki kot nie odzyska zabawki. Rozejrzał się za czymś, co mógłby wsunąć pod kredens. Szczotka do zamiatania? W kuchennym schowku nie było szczotki; sprzątaczka najwyraźniej przychodziła z własnym sprzętem... Pogrzebacz z kominka? W Villa Verandah nie zamontowano kominków. Parasol? Jeśli Noyton ma parasol, to na pewno zabrał go ze sobą do Europy... Wędka? Kij golfowy? Rakieta do tenisa? Ten facet chyba nie uprawiał sportów. Szczotka do mycia pleców? Długa łyżka do butów? Klarnet? Szczudło?

Z kotem przy nogach, wydającym władcze komendy, Qwilleran rozglądał się po apartamencie. Z tęsknotą myślał o różnych długich przedmiotach, których mógłby użyć: gałąź, packa na muchy, bat.

Wreszcie osunął się na podłogę. Położył się płasko, sięgnął pod kredens i energicznym ruchem ręki wygarnął monetę, złoty kolczyk, pestkę po oliwce, zgnieciony zwitek papieru, parę kłaków kurzu i znajomy szary gałganek o nieokreślonym kształcie.

Koko dopadł swojej myszki, powąchał ją bez nadmiernego zainteresowania i grzmotnął od niechcenia łapą. Uderzona zabawka z powrotem wsunęła się pod kredens. Kot oddalił się leniwym krokiem. Napił się wody i położył spać.

Qwilleran nie poszedł w jego ślady - popalając fajkę, rozmyślał o wielu sprawach: o Cokey i koktajlach z gałką muszkatołową, o „Stylowych Wnętrzach” i koronkowym kołnierzyku pani Middy, batach i sytuacji w Muggy Swamp. W pewnej chwili wstał, podszedł do kosza na śmiecie i wyjął z niego zgnieciony zwitek, który wymiótł spod kredensu. Widniało na nim pojedyncze nazwisko: Arne Thorvaldson. Cisnął karteczkę z powrotem do kosza. A złoty kolczyk wrzucił do szuflady, w której Noyton przechowywał spinacze do papieru.



Rozdział dziesiąty

Dzień po pogrzebie pani Tait Qwilleran zadzwonił do jej męża i spytał, czy może wpaść, żeby oddać książki na temat zadów. Powiedział, że nie lubi długo przetrzymywać pożyczonych rzeczy.

Tait wyraził zgodę - głosem, który nie był ani oschły, ani przyjazny. Qwilleran wyobraził sobie rozciągnięte w kącikach usta.

- Skąd pan ma mój numer? - spytał nagle kolekcjoner. Qwilleran otarł twarz dłonią.

- Chyba... tak, tak... ten numer dał mi David Lyke - odparł, próbując wybrnąć z niezręcznej sytuacji.

- Zaciekawiło mnie, bo to numer zastrzeżony.

Odłożył notes Noytona do biurka, pogłaskał Koko po głowie i redakcyjnym samochodem pojechał do Muggy Swamp. Wiedział, że błądzi po omacku, ale miał nadzieję, że usłyszy lub zobaczy coś, co potwierdzi jego przeczucia - jego mgliste podejrzenie, że kradzież kolekcji nie potoczyła się tak, jak wynikało z ustaleń policji.

Nie zaplanował żadnej konkretnej strategii - postanowił zastosować Metodę Qwillerana. W ciągu dwudziestu pięciu lat pracy dziennikarskiej w całym kraju z powodzeniem wyciągał informacje od (określanych mianem skrytych) przestępców, (nieśmiałych) staruszek, (ostrożnych) polityków i (milkliwych) kowbojów. Nie zadawał wścibskich pytań. Po prostu kurzył fajkę i raz po raz mruczał zachęcające słówko, delikatnie skłaniając do wynurzeń, patrząc ze współczuciem, które dodatkowo uwydatniał poważny wyraz jego wąsów.

Tait, jak zwykle o zaczerwienionej twarzy, w kolejnej jedwabnej koszuli sportowej, wprowadził go do holu. Qwilleran zerknął z zaciekawieniem w stronę salonu, ale podwójne drzwi były zamknięte.

Kolekcjoner zaprosił go do biblioteki.

- Podobały się panu książki? - spytał. - Zaczynają już pana pociągać żady? Myśli pan, że będzie pan zbierał?

- Obawiam się, że w obecnej chwili nie stać mnie na tak kosztowe hobby - odparł Qwilleran i dorzucił małe kłamstwo: - Wynająłem apartament Harry'ego Noytona w Villa Verandah. Dogadzam sobie, ale przez to nie mam ani grosza.

Tait nie zareagował na wzmiankę o Noytonie.

- Może pan zacząć od skromnej kolekcji - rzekł. - Dam panu kontakt do handlarza, który lubi pomagać początkującym. Ma pan ten kamyk, który panu dałem?

- Noszę go przy sobie przez cały czas! - Qwilleran zabrzęczał wymownie zawartością kieszeni. Następnie spytał z poważną miną: - Czy pańska żona też się interesowała żadami?

Taitowi zadrżały kąciki ust.

- Niestety, nigdy nie dała się porwać tej fascynacji, ale dla mnie gromadzenie tych zbiorów było radością i pociechą przez ponad piętnaście lat. Chce pan zobaczyć mój warsztat?

Gospodarz poprowadził gościa na tyły rezydencji i dalej po schodach w głąb piwnicy.

- To wielki dom - stwierdził Qwilleran. - Bez interkomu chyba nie można się obejść?

- Przepraszam za bałagan w warsztacie - rzekł Tait. - Powinno być czyściej, ale zwolniłem gospodynię. Zamierzam wyjechać.

- Pewnie do jakiegoś kraju, gdzie są żady? - odparł Qwilleran z nadzieją w głosie.

Kolejne pytanie nie doczekało się odpowiedzi.

- Widział pan kiedyś lapidarium? To dziwne, ale kiedy siedzę w tej kryjówce, kiedy tnę i poleruję kamienie, zapominam o wszystkim. Nie czuję bólu pleców i jestem szczęśliwy. - Tait podał dziennikarzowi figurkę smoka. - Policja znalazła to przy łóżku Paolo, kiedy przeszukali jego pokój. To dość prosty wzór. Próbowałem go skopiować.

- Pewnie jest pan wściekły na tego boya? Tait uciekł spojrzeniem w bok.

- Wściekłością nic się nie zyska - odpowiedział.

- Szczerze mówiąc, byłem zszokowany, gdy usłyszałem, że to on dokonał kradzieży. Sprawiał wrażenie otwartego, prostolinijnego młodzieńca.

- Ludzie nie zawsze są tacy, na jakich wyglądają.

- A nie myślał pan, że Paolo został wykorzystany jako narzędzie przez innych ludzi, którzy to wszystko zaplanowali?

- Istnieje oczywiście taka możliwość, ale to mi nie zwróci mojej kolekcji.

- Wie pan - rzekł Qwilleran - mam silne przeczucie, że te zbiory się odnajdą.

- Chciałbym podzielać pański optymizm - mruknął Tait. Nagle dodał z ożywieniem: - A skąd to przeczucie?

- W naszej redakcji krążą plotki, że policja natrafiła na trop.

Nie po raz pierwszy Qwilleran świadomie rozsiewał nieprawdziwe pogłoski. Na ogół przynosiło to konkretne owoce.

- To dziwne, bo nic mi o tym nie powiedzieli - rzekł kolekcjoner.

Ruszyli na górę i dalej do frontowych drzwi.

- Może nie powinienem był o tym wspominać... - mruknął Qwilleran i nagle rzucił zdawkowo: - A ta pańska gospodyni... ? Nie przyjęłaby tymczasowej pracy, gdy pan wyjedzie? Mój kolega potrzebuje kogoś do pomocy, bo jego żona jest w szpitalu, a trudno znaleźć odpowiedzialną osobę w takim krótkim czasie.

- Pani Hawkins na pewno szuka zatrudnienia - rzekł Tait.

- A kiedy będzie pan chciał ją mieć z powrotem?

- Nie zamierzam jej przyjmować z powrotem. Wprawdzie dobrze wykonuje swoje obowiązki, ale ma niełatwy charakter.

- Jeśli więc pan pozwoli, chętnie przekazałbym mojemu koledze numer jej telefonu.

Tait wszedł do biblioteki i zapisał numer na skrawku papieru.

- Dam panu też namiary na tego handlarza zadów w Chicago - powiedział. - Na wypadek, gdyby się pan namyślił.

Gdy mijali salon, Qwilleran zerknął pożądliwie na zamknięte drzwi.

- Czy Paolo uszkodził gabloty przy otwieraniu? - spytał.

- Nie, skądże, nie ma żadnych uszkodzeń. Przynajmniej tyle... - mruknął smętnie Tait. - Chciałbym, aby żady skradł ktoś, kto darzy je miłością.

Qwilleran odjeżdżał z Muggy Swamp w poczuciu, że zmarnował ranek i dwa galony redakcyjnej benzyny. A mimo to przez całą wizytę czuł swędzenie pod wąsami. Jakby wyczuwał fałsz w postawie Taita. Kolekcjoner powinien być smutniejszy, zrozpaczony. No i te melodramatyczne słowa na pożegnanie: „Chciałbym, aby żady skradł ktoś, kto darzy je miłością”.

- Kiepski z ciebie aktor, bracie! - zakrzyknął na głos Qwilleran w samochodzie.

Poranne godziny spędzone na dociekaniu prawdy tylko zaostrzyły jego ciekawość. W następnej kolejności wybrał się więc tam, gdzie miał nadzieję znaleźć odpowiedzi na parę nurtujących go pytań - do ZASZP-u przy River Street.

Była to nietypowa okolica jak na studio wnętrzarskie. Wyróżniało się ono schludnością na tle obskurnych sklepów z artykułami sanitarnymi i używanymi kasami.

W witrynie, na kuchennej ceracie w deseń w różowe kotki, wystawiono oferowane przedmioty: wazony ze strusimi piórami, kawałki odłupanego betonu pomalowane na fosforyzujące kolory oraz misy z jajami ozdobionymi cekinami. Do wszystkiego doczepiono małe, wytworne metki z cenami godnymi ekskluzywnego butiku: pięć dolarów za jajko, piętnaście za odłamki betonu.

Qwilleran wmaszerował do studia (klamka przy drzwiach była małą kopią Statuy Wolności), a jego wejście zapowiedział dzwonek, który odegrał cztery nuty z piosenki Ale mnie suszy. Zza składanego parawanu wykonanego ze starych okładek „Reader's Digest” natychmiast wyłonił się genialny właściciel tego przybytku - Bob Orax, pośród swoich tandetnych artykułów wyglądający na jeszcze bardziej wymuskanego niż zwykle. Dokoła były papierowe kwiaty pod szkłem, popielniczki udekorowane banderolami po cygarach i świeczniki z rogów wołu ustawione na serwetkach zrobionych na szydełku. Całą jedną ścianę wyłożono mozaiką z kapsli po butelkach. Inne upiększono reklamami z supermarketów i papierkami po batonikach oprawionymi w złote ramki.

- A więc to jest pański interes - odezwał się Qwilleran. - Kto to kupuje?

- Zaplanowana Szpetota przemawia do tych, którzy są znudzeni tradycyjnym pięknem, znużeni tradycyjnym gustem i zmęczeni tradycyjną funkcją - odparł Orax raźno. - Ludzie nie wytrzymują zbyt dużej dawki piękna. To wbrew naszej naturze. Ten nowy ruch to bunt wyrafinowanego intelektualisty. Przeciętny klient z klasy średniej oczywiście to odrzuca.

- Czy pan projektuje wnętrza w tym stylu?

- Jak najbardziej! Zrobiłem pokój poranny dla jednego klienta, łącząc Przesadną Depresję z Nowoczesnością Na Zamówienie. Bardzo efektowne. Jedną ścianę wyłożyłem blachą falistą ze starej szopy na narzędzia, zachowując oryginalną rdzę. Kolorystyka to cynamon i pasternak z akcentami kopru.

Qwilleran przyjrzał się ekspozycji popielniczek wykonanych z pułapek na myszy.

- To są małe artykuły butikowe dla klientów kierujących się impulsem - rzekł Orax i dodał z krzywym uśmiechem: - Mam nadzieję, że pan rozumie, iż ja nie jestem emocjonalnie zaangażowany w ten trend. Wymaga on wprawdzie pewnego stopnia koneserstwa, ale ja się tym zajmuję głównie po to, żeby zarobić na życie, jeśli wolno mi zacytować Szekspira.

Qwilleran rozglądał się przez chwilę, po czym rzekł:

- Miło było u Davida w poniedziałek. Słyszałem, że urządza kolejne przyjęcie w sobotę. Dla pani Noyton.

- Mnie zabraknie - odparł Orax z żalem w głosie. - Matka wydaje kolację, a jak nie będę pod ręką, żeby przyrządzać drinki, to goście się zorientują, jak paskudnie gotuje. Matka nie urodziła się do fartucha... Na pewno spodoba się panu Natalie Noyton. Jest zachwycająca jak wielki puchar lodowy.

Qwilleran bawił się różowym flamingiem z plastiku, w którym zamontowana była żaróweczka.

- Czy Noytonowie i Taitowie bardzo się przyjaźnili? - spytał.

Orax zrobił zdziwioną minę.

- Wątpię, żeby obracali się w tych samych kręgach - odpowiedział.

- Ach tak? - mruknął Qwilleran niewinnie. - Wydawało mi się, że słyszałem, że Harry Noyton znał panią Tait.

- Naprawdę? - Brwi na twarzy Oraxa przesunęły się jeszcze wyżej. - Pasują do siebie jak pięść do nosa. Gdyby to byli Georgie i Natalie, miałoby to więcej sensu. Matka mówi, że Georgie był dawniej kobieciarzem. - Zobaczył, że dziennikarz przygląda się chromowanym miskom. - To dekle samochodowe z 1959 roku, teraz bardzo poszukiwane jako salaterki i podstawki do aranżacji kwiatowych.

- Od jak dawna pani Tait była przykuta do wózka inwalidzkiego?

- Matka mówi, że to się wydarzyło po tym skandalu, czyli z jakieś szesnaście, może osiemnaście lat temu. Ja wtedy studiowałem w Princeton, więc mnie tu nie było, ale o ile się orientuję, wybuchła niezła afera i Siggy natychmiast potem zachorowała.

Qwilleran pogładził się po wąsach i odchrząknął.

- Afera? Jaka afera? Dekorator zamrugał oczami.

- Och, to pan nic nie wie? To była gorsząca sprawa. Powinien pan sprawdzić w waszych archiwach. Jestem pewien, że „Fluxion” o tym pisał. - Wziął do ręki miotełkę z piór i zaczął odkurzać drobne przedmioty ułożone na tacy. - Te medaliki to prawdziwe cacka z pudełek po orzeszkach. Z około 1930 roku - wyjaśnił. - Porządna blacha. Cieszą się wzięciem. Klienci, którzy znają się na rzeczy, kupują to jako inwestycję.

Qwilleran pojechał szybko do redakcji i poprosił archiwistkę o materiały na temat rodziny Taitów.

Poruszając się krokiem lunatyczki, kobieta bez słowa znikła między rzędami wysokich szarych szaf kartotekowych. Po chwili wróciła z pustymi rękoma.

- Nic nie ma - oznajmiła.

- Ktoś zabrał te materiały?

- Nie wiem.

- Jeśli ktoś je zabrał, to proszę sprawdzić, kto to był - powiedział Qwilleran z niecierpliwością w głosie. - Musiał się przecież podpisać.

Kobieta się oddaliła. Wkrótce wróciła, ziewając.

- Nikt się nie podpisał.

- No to gdzie są te materiały?! - wrzasnął Qwilleran. - Na pewno coś jest o tak znanej rodzinie.

Zza rzędu szafek wysunęła się inna archiwistka. Wyciągnęła się na palcach i krzyknęła:

- Chodzi panu o G. Verninga Taita?! Mamy dużą teczkę. Funkcjonariusz policji ją tutaj przeglądał. Chciał to zabrać do komendy, ale powiedziałyśmy mu, że materiałów nie wolno wynosić z budynku.

- No to pewnie ją jednak zwędził - rzekł Qwilleran. - Niektórzy z tych gliniarzy to nieźli cwaniacy... Gdzie pani szef?

- Ma dzisiaj wolne - odparła pierwsza archiwistka.

- To proszę mu powiedzieć, żeby odebrał te materiały z policji. Zapamięta pani?

- Co mam zapamiętać?

- Nieważne, napiszę mu notatkę.



Rozdział jedenasty

W sobotnie popołudnie Qwilleran zabrał Alacoque Wright na mecz. Przez całą drogę wysłuchiwał jej opinii na temat bejsbolu.

- Oczywiście podstawowy wydźwięk tego sportu ma charakter erotyczny - mówiła. - No wiesz, cały ten symbolizm i zmysłowe ruchy.

Miała na sobie strój uszyty z kapy na łóżko.

- Pani Middy zamówiła ją na królewskie łoże - wyjaśniła. - Okazała się za mała, więc zrobiłam z niej ubranie.

Był to zielony sztruks o nieregularnych prążkach przypominających maszerujące stonogi.

- Bardzo gustowne - stwierdził Qwilleran. Cokey podrzuciła kaskadę włosów.

- Nie taki był mój zamysł - odparła. - Miało być seksowne, a nie gustowne.

Po obiedzie w restauracji (ona zamówiła odnóża krabowe i duszone śliwki; on dogodził sobie mięsem) dziennikarz rzekł:

- Jesteśmy zaproszeni dziś wieczorem na przyjęcie. Zamierzam zrobić coś głupiego, a mianowicie przedstawię cię młodemu mężczyźnie, któremu podobno nie potrafi się oprzeć żadna kobieta bez względu na wiek, wygląd i kształty-

- Nie martw się - odparła, radośnie ściskając go za rękę. - Ja wolę starszych facetów.

- Nie jestem znowu taki stary...

- Ale jesteś dojrzały. To ważne dla kogoś takiego jak ja. Do Villa Verandah pojechali taksówką, trzymając się za ręce. Przy wejściu powitał ich entuzjastycznie portier, któremu przewidujący Qwilleran dał wcześniej napiwek. Jak na standardy panujące w tym apartamentowcu nie był to wygórowany datek, jednak dzięki niemu dziennikarz zaskarbił sobie chwilową usłużność mężczyzny ubranego jak dziewiętnastowieczny pruski generał.

Gdy wmaszerowali do eleganckiego holu - wszędzie biały marmur, tafle szkła i stal nierdzewna - Cokey pokiwała głową z aprobatą. Nagle stała się milkliwa. Gdy weszli do windy, Qwilleran przytulił czule swoją towarzyszkę.

Drzwi do apartamentu Davida Lyke'a otworzył ubrany na biało Azjata. Na widok Qwillerana w jego oczach zapaliły się iskierki sympatii. Czy ktoś mógłby zapomnieć te wąsy? W następnej chwili zbliżył się gospodarz, od razu roztaczając swój męski urok. Cokey wsunęła rękę pod ramię Qwillerana. Poczuł, że uścisnęła go mocniej, gdy Lyke odezwał się swym głębokim głosem, patrząc spod opadających powiek.

Apartament roił się od gości - klienci Lyke'a rozmawiali o swych psychoanalitykach, a koledzy po fachu dyskutowali o wystawie hiszpańskich mebli w muzeum i nowej restauracji w greckiej dzielnicy.

- Pokazują tam wprost cudowne siedemnastowieczne vargueno.

- Ta restauracja przypomina tę małą knajpkę w Atenach niedaleko Akropolu. No wiesz.

Qwilleran zaprowadził Cokey do bufetu.

- W towarzystwie dekoratorów czuję się jak w wymyślonym świecie - rzekł. - Nigdy nie rozmawiają o niczym poważnym ani nieprzyjemnym.

- Bo oni mają tylko dwa zmartwienia w życiu: desenie wychodzące z produkcji i spóźnione dostawy - odparła. - Prawdziwych problemów nie znają. - Wykrzywiła pogardliwie usta.

- Hm, taka ocena wydaje mi się bardzo osobista. Podejrzewam, że rzucił cię kiedyś jakiś dekorator.

- Może nie jeden. - Speszona, wygładziła swoje długie włosy. - Spróbujmy tych paluszków krabowych. Mają dużo pieprzu.

Chociaż niedawno zjedli obfity posiłek, Qwilleran chętnie skosztował sałatki z homara, chrupkich brązowych kartofelków doprawionych czosnkiem, pasków wołowiny z imbirem na bambusowych szpikulcach i ciepłego chleba kukurydzianego z szynką. Miał dobre samopoczucie. Spojrzał z zadowoleniem na Cokey. Podobał mu się jej charakter, lekko prowokatorska twarz wyglądająca spod kurtyny włosów i źrebięcy urok jej figury.

Potem zerknął przez ramię w kierunku salonu i nagle Cokey wydała mu się całkiem przeciętną kobietą.

Bo przybyła Natalie Noyton.

Żona Harry'ego Noytona była kobietą o pełnych kształtach, z wyjątkiem niesłychanie wąskiej talii i smukłych łydek. Miała ładną twarz - niczym brzoskwinka - i bujne włosy brzoskwiniowego koloru.

- Jak ci się podobało na Dzikim Zachodzie, Natalie? - spytał jeden z dekoratorów.

- Niezbyt się rozglądałam - odparła cichym, wysokim głosem. - Siedziałam w pokoju w Reno i pracowałam. Zrobiłam igłą jeden z tych włochatych duńskich dywanów. Czy ktoś chciałby kupić ręcznie wykonany dywan w kolorze kakao i selerowej zieleni?

- Przybrałaś na wadze, Natalie.

- Poważnie? Przecież jadłam tylko masło orzechowe. Uwielbiam masło orzechowe, które chrzęści w zębach.

Miała na sobie kreację dobraną pod kolor włosów - suknię z luźno utkanej wełny ze złotymi wstawkami. Do tego narzuconą na ramiona etolę z długą pomarszczoną koronką.

Cokey zlustrowała ten strój krytycznym okiem i rzekła do Qwillerana:

- Ona chyba sama to wydziergała w przerwie między jedzeniem kolejnych kanapek z masłem orzechowym. Ładniejsze byłoby bez tych metalowych nitek.

- Jak architekci nazywają ten kolor? - spytał dziennikarz.

- Ja bym powiedziała, że to żółtawy róż o niskim nasyceniu barwy i średnim połysku.

- A dla wnętrzarza to krem z marchewki - powiedział - albo suflet ze słodkich ziemniaków.

Gdy Natalie przywitała się ze wszystkimi znajomymi, odebrawszy komplementy, powinszowania lub drobne przytyki, David Lyke podprowadził ją do Qwillerana i Cokey.

- „Daily Fluxion” byłby zainteresowany pokazaniem twojego domu w górach - powiedział. - Co myślisz?

- A ty byś tego chciał, Davidzie?

- To twój dom, skarbie. Ty decydujesz.

- Wyprowadzam się stamtąd, gdy tylko znajdę sobie pracownię - zwróciła się do Qwillerana. - A wtedy mój mąż, a właściwie już prawic eks-mąż, sprzeda dom.

- Słyszałem, że dom jest naprawdę wyjątkowy.

- Jest fantastyczny. Po prostu fantastyczny! David ma ogromny talent. - Natalie spojrzała z uwielbieniem na dekoratora.

- Poprawiłem parę błędów, które popełnił architekt - wyjaśnił Lyke. - I zmieniłem okna, żeby można było powiesić draperie. Natalie sama je utkała. To dzieło sztuki.

- Posłuchaj, słoneczko, jeśli to pomoże, to zgódźmy się na ten artykuł w gazecie - zaproponowała.

- Albo pozwólmy panu Qwilleranowi przynajmniej go zobaczyć.

- No właśnie - rzekła Natalie. - Może w poniedziałek rano? Bo po południu jestem umówiona u fryzjera.

- Ma tam pani swój warsztat tkacki? - spytał Qwilleran.

- O tak! Dwa duże krosna i jedno małe. Na punkcie tkania dostałam hopla. Davidzie, słońce ty moje, pokaż im ten sportowy płaszcz, który dla ciebie zrobiłam.

Lyke zawahał się na ułamek sekundy.

- Mmm, skarbie, akurat jest w pralni - odparł. Później rzekł szeptem do Qwillerana:

- Powodowany przyjaźnią, biorę czasem coś, co ona zrobi, ale jej rzeczy pozostawiają wiele do życzenia. Jest amatorką pozbawioną gustu i talentu, zatem niech pan w swoim artykule nie pisze za dużo o tym jej tkaniu.

Wieczór wyglądał tak jak zwykle na imprezach u Lyke'a: znakomicie zaopatrzony bufet, nieograniczona obfitość trunków, muzyka taneczna grana odrobinę za głośno i dziesięć toczących się równocześnie rozmów. Przyjęcie było udane, jednak Qwilleran czuł się zaniepokojony ostatnimi słowami Lyke'a. Przy pierwszej sposobności poprosił Natalie do tańca i powiedział:

- Słyszałem, że zamierza pani profesjonalnie zająć się tkactwem.

- Tak, chcę robić konkretne rzeczy na zamówienia dekoratorów - odparła piskliwym głosem, który brzmiał bezbronnie i żałośnie. - David uwielbia moje dzieła. Mówi, że załatwi mi mnóstwo klientów.

Miała pełną figurę, a migocząca suknia z wełny była rozkosznie miła w dotyku - z wyjątkiem miejsc, w których tkaninę przeplatały złote nitki.

Natalie trajkotała w tańcu, Qwilleran zaś rozmyślał. Jeśli ta kobieta buduje swoją karierę na poparciu Lyke'a, to czeka ją niemiła niespodzianka. Powiedziała, że szuka pracowni, że jej kuzyn jest dziennikarzem, że uwielbia wędzone ostrygi, a balkony w Villa Verandah są nazbyt wystawione na wiatr. Qwilleran wyznał, że właśnie wprowadził się do apartamentowca, nie zdradził jednak, czyje mieszkanie zajął. Zaczął się zastanawiać, czy uda mu się wziąć z bufetu parę smakołyków dla Koko.

- Och, ma pan kota? - zapiszczała Natalie. - Lubi homary?

- Lubi wszystko, co jest drogie. Podejrzewam, że umie czytać metki z cenami.

- No to niech pan go tutaj przyniesie. Damy mu trochę homara.

Qwilleran wątpił, czy hałaśliwy tłum przypadnie Koko do gustu, chciał się jednak pochwalić swoim pięknym kotem, więc poszedł do apartamentu Noytona. Kot drzemał na lodówce - w pozycji wyrażającej całkowite rozluźnienie wylegiwał się brzuchem do góry na swojej ulubionej poduszce, z jedną przednią łapą wystawioną do przodu, drugą położoną na uszach. Zerknął na Qwillerana od dołu, z obłąkanym błyskiem na wpół przymkniętych ślepi, wystawiając na wierzch koniuszek różowego języka.

- Wstawaj - rozkazał dziennikarz - bo wyglądasz jak kretyn. Idziemy na przyjęcie.

Kot zdążył przybrać pozę pełną godności, nim niosący go na ramieniu Qwilleran przestąpił próg apartamentu Davida Lyke'a. Na jego widok hałas wzmógł się do ogłuszającego crescendo, a potem zapadła cisza. Koko rozejrzał się dokoła z iście królewską wyższością, niczym władca łaskawie dopuszczający poddanych przed swoje oblicze. Nie mrugnął okiem i nie poruszył choćby jednym wąsem. Brązowe uszy kontrastowały pięknie z jaśniejszym tułowiem, sierść miała tak subtelne odcienie, a szafirowe ślepia tak czystą elegancję, że przy nim goście Davida Lyke'a wyglądali na przesadnie wystrojonych.

Wreszcie ciszę przerwał pierwszy okrzyk i wszyscy rzucili się, by pogłaskać jedwabistą sierść.

- Rany, myślałbyś, że to gronostaj!

- Po powrocie do domu wyrzucam moje norki.

Koko cierpliwie przyjmował oznaki uwielbienia, zachowując postawę pełną wyższości - póki nie odezwała się do niego Natalie. Wtedy wyciągnął szyję i powąchał jej wyprostowany palec.

- Ojej, czy mogę go potrzymać? - spytała.

Ku zdziwieniu Qwillerana kot z ochotą wsunął się w jej ramiona, zagnieżdżając się wśród fałd wełnianej etoli, wąchając w wielkim skupieniu kobiece ciało i mrucząc głośno.

Cokey odciągnęła Qwillerana na bok.

- Zaraz się wścieknę - rzekła. - Kiedy pomyślę, ile trudu sobie zadaję, żeby utrzymać szczupłą figurę, mieć proste włosy i nauczyć się rozmów w towarzystwie! A potem nagle ona wchodzi, wyfiokowana i piętnaście kilo za gruba, i wszyscy dostają szmergla na jej punkcie, nie wyłączając tego kota!

Biedna Cokey, pomyślał Qwilleran, doznając współczucia. I czegoś jeszcze...

- Nie powinienem trzymać tutaj Koko zbyt długo, bo jest za dużo obcych ludzi - powiedział. - Może dostać od tego rozstroju żołądka. Chodźmy z powrotem do 15-F, to zobaczysz mój apartament.

- Przyniosłam tarkę i gałkę muszkatołową - oznajmiła. - Masz krem i lemoniadę imbirową?

Wyplątał Koko z objęć wniebowziętej Natalie. Poszli długim półkolistym korytarzem. Gdy otworzył drzwi, Cokey zastygła w progu z wrażenia, a potem wbiegła do środka, rozkładając szeroko ręce.

- To wspaniałe! - zakrzyknęła.

- Harry Noyton nazywa to Skandynowium.

- Zielony fotel jest duński, tak samo jak parkiet - oceniła Cokey. - Tamte krzesła są fińskie. Ale cały apartament wygląda jak Panteon Sław Sztuki Wzorniczej: Bertoia, Wegner, Aalto, Mies, Nakashima! To jest zbyt cudowne! Nie wytrzymam. - Osunęła się na wymoszczoną poduszkami zamszową kanapę i ukryła twarz w dłoniach.

Qwilleran wrócił z kieliszkami do szampana, napełnionymi kremowym napojem. Cokey z poważną miną starła gałkę muszkatołową na spienioną powierzchnię drinków.

- Zdrowie mojej ulubionej dziewczyny - powiedział, podnosząc kieliszek. - Zdrowie szczupłej i elokwentnej Cokey o prostych włosach.

- No, już czuję się lepiej - rzekła. Zsunęła buty i zagłębiła palce stóp we włosie dywanu.

Qwilleran zapalił fajkę i pokazał jej nowy numer „Stylowych Wnętrz” - ze zdjęciem salonu pani Allison na okładce. Zaczęli rozmawiać o wyzywających różowych i czerwonych odcieniach wystroju, o piersiastej figurze dziobowej oraz zaletach i wadach łóżek z baldachimem i firankami po bokach.

Koko usiadł na stoliku, odwracając się wymownie tyłem, ignorując rozmowę. Jego wygięty ogon, z uniesionym końcem, był wyrazem pogardy, ale nastroszone uszy podsłuchiwały.

- Ej, Koko - zwróciła się do niego kobieta. - Nie lubisz mnie?

Ani drgnął. Nie poruszył choćby jednym wąsem.

- Miałam kiedyś rudawego kota o imieniu Frankie - powiedziała Cokey ze smutkiem w głosie. - Ciągłe noszę jego zdjęcie w torebce. - Wyjęła plik fotografii i wizytówek, przejrzała wszystkie na kanapie i z dumą pokazała zdjęcie puchatego rudawego kocura.

- Jest nieostre i trochę wyblakło, ale tylko to mi po nim zostało. Dożył piętnastu lat. Rodzice nieznani, choć...

- Koko! - krzyknął Qwilleran. - Zjeżdżaj stamtąd!

Kot wdrapał się niepostrzeżenie na kanapę i zaczął lizać małą błyszczącą fotografię przedstawiającą jakiegoś mężczyznę.

- Och! - westchnęła Cokey i chwyciła zdjęcie. Wsunęła je szybko do torebki, lecz Qwilleran zdążył dostrzec twarz. Zmarszczył brwi w wyrazie dezaprobaty, ona tymczasem mówiła dalej o kotach, trąc gałkę muszkatołową do kieliszków.

- Powiedz mi teraz o swoich wąsach - poprosiła. - Pewnie zdajesz sobie sprawę, że są szałowe?

- Wyhodowałem je w Wielkiej Brytanii podczas wojny - odparł Qwilleran. - Jako kamuflaż.

- Podobają mi się.

Ucieszył się, że nie spytała: „Podczas, której wojny?” - jak to czasem robiły młode kobiety.

- Prawdę mówiąc - ciągnął - boję się je zgolić. Mam wrażenie, że działają jak antena, że dzięki nim wychwytuję pewne niuanse, na przykład ukrytą prawdę albo zbliżające się wydarzenia.

- To cudowne. Tak jak kocie wąsy.

- Na ogół nie mówię o tym nikomu. Nie chciałbym, żeby o tym gadano.

- Rozumiem twoje racje.

- Ostatnio mam pewne przeczucia dotyczące włamania do domu Taitów.

- Nie złapali jeszcze sprawcy?

- Chodzi ci o tego boya, który podobno dokonał kradzieży? To właśnie mam na myśli. Uważam, że to nie on.

Cokey wybałuszyła oczy.

- Masz na to jakieś dowody? Qwilleran zmarszczył czoło.

- W tym problem - mruknął. - Nie mam niczego oprócz cholernych przeczuć. Ale boy nie pasuje do tej roli, poza tym czas dokonania kradzieży jest dziwny. Moje podejrzenia budzi G. Verning Tait. Czy słyszałaś coś o skandalu w jego rodzinie?

Pokręciła głową.

- No tak, jesteś za młoda - rzekł. Cokey zerknęła na zegarek.

- Robi się późno - stwierdziła. - Muszę wracać do domu.

- Może jeszcze jeden drink? - zasugerował Qwilleran.

Podszedł do świetnie zaopatrzonego barku. Z małej lodówki wyjął krem i lemoniadę imbirową.

Cokey zaczęła się przechadzać dokoła, podziwiając pokój ze wszystkich stron.

- Piękne linie i kompozycje - powiedziała z zachwytem. - I bardzo mi się podoba gra faktur: to aksamitne, tamto gładkie, tamto wełniste, włochate. No i ten dywan. Ubóstwiam go!

Rzuciła się na miękki dywan. Upadła jak w ekstazie, z rozłożonymi na bok rękami, a Qwilleran gwałtownie czesał palcami wąsy. Leżała nieświadoma, że kot się zbliża. Wyginając ogon do dołu jak hak, Koko skradał się na ugiętych łapach, po kosmatym dywanie niczym dziki drapieżnik w dżungli. A potem skoczył!

Cokey wrzasnęła i usiadła prosto.

- Ugryzł mnie! Ugryzł mnie w głowę!

Qwilleran rzucił się na pomoc.

- Zrobił ci krzywdę? Przeciągnęła dłonią po włosach.

- Nie, właściwie to mnie nie ugryzł. Po prostu próbował lekko uszczypnąć zębami. Ale... jaki się zrobił nieprzyjazny! Qwill, dlaczego on się tak zachowuje?



Rozdział dwunasty



W niedzielę Qwilleran zamierzał spać do południa, lecz przeszkodziła mu „syjamska tortura”. Gdy bowiem Koko uznał, że pora wstawać, wskoczył lekko i bezgłośnie na łóżko i musnął wąsami nos i podbródek śpiącego dziennikarza. Ten otworzył oczy i zobaczył przed sobą parę ogromnych niebieskich ślepi, patrzących niewinnie.

- Spadaj - powiedział. - Chcę spać.

Kolejny dotyk wąsów - tym razem w bardziej czułe miejsca: policzki i czoło.

Qwilleran skrzywił się, zaciskając zęby i powieki, lecz w następnej chwili poczuł łachotanie na rzęsach. Usiadł gwałtownie, Koko zaś zeskoczył z łóżka i wybiegł z pokoju - misja została wykonana.

Ubrany w kraciasty szlafrok, Qwilleran poczłapał z sypialni i zaspanymi oczami rozejrzał się po salonie, szukając bezradnie swojej fajki. Na stoliku stały kieliszki do szampana, obok leżała niedzielna gazeta, a przy niej siedział Koko, myjąc się w wielkim skupieniu.

- Wczoraj paskudnie się zachowałeś - powiedział Qwil-leran. - Dlaczego próbowałeś ugryźć tę miłą dziewczynę? Przecież ona lubi koty. Jesteś źle wychowany.

Koko wygiął grzbiet i skoncentrował się na nasadzie ogona. Qwilleran spojrzał na dywan. Pośrodku spłaszczone włosie tworzyło zarys szczupłej sylwetki - odcisk ciała Cokey, która padła w chwili odurzenia. Chciał wyrównać włosie stopą, ale się rozmyślił.

Skończywszy poranną toaletę, Koko usiadł prosto na stoliku i zamrugał do Qwillerana. Wyglądał jak aniołek.

- Ty diable! - rzekł dziennikarz. - Chciałbym wiedzieć, co ci chodzi po głowie. To zdjęcie, które lizałeś...

Zaterkotał telefon, więc Qwilleran poszedł odebrać, spodziewając się, że zaraz usłyszy miłe słowa. Przypomniał sobie powinszowania z poprzedniej niedzieli. Tego dnia do czytelników trafił kolejny numer „Stylowych Wnętrz”.

- Słucham - powiedział ciepło.

- Cześć, Qwill, tu Harold - odezwał się redaktor naczelny. Mówił napiętym głosem, więc Qwilleran się skrzywił. - Słyszałeś już?

- O czym? Dopiero wstałem...

- Chodzi o twój artykuł w dzisiejszym numerze. Konkretnie o ten dom noclegowy dla dziewcząt. Nic nie wiesz?

- Co się stało? - Qwilleran przysłonił oczy ręką. W wyobraźni ujrzał scenę masowego morderstwa: niewinne dziewczęta pozabijane w łóżkach z różowymi zasłonkami.

- Policja zrobiła tam wczoraj nalot! To dom publiczny!

- Że co?!

- Wysłali agenta, dostali nakaz i zamknęli przybytek. Qwilleran usiadł gwałtownie, bo kolana się pod nim ugięły.

- Ale dekoratorka mówiła mi...

- Jak to się mogło stać? Skąd miałeś namiary na ten... dom?

- Od dekoratorki, pani Middy. To miła, nobliwa kobieta. Specjalizuje się... w urządzaniu internatów dla dziewcząt. Akademików i burs. To podobno elegancki dom noclegowy dla pracujących dziewcząt.

- Pracujących w określonej branży - odparł z przekąsem Percy. - Wyszliśmy na bandę idiotów. Zobaczysz, jak „Morning Rampage” nam dokopie.

Qwilleran przełknął ślinę.

- Nie wiem, co powiedzieć...

- Nic nie możemy teraz zrobić, ale lepiej skontaktuj się z tą panią Biddy...

- Middy.

- Nieważne, i powiedz jej, co o tym myślimy. To wielki wstyd. Sytuacja sama w sobie jest trudna, a w dodatku przed chwilą była afera w Muggy Swamp. Trochę tego za dużo!

Percy się rozłączył. Skołowany Qwilleran zaczął się zastanawiać. Kolejna wpadka? Niemożliwe, aby to był przypadek. Musi być jakieś wytłumaczenie. Po chwili chwycił za telefon i wykręcił numer.

- Słucham - odezwał się zaspany głos.

- Wiesz już, Cokey? - spytał dziennikarz ostrym tonem.

- O czym? Jeszcze śpię.

- No to się obudź i posłuchaj! Pani Middy wpakowała nas w niezłą kabałę. Dlaczego mnie nie uprzedziłaś?

- O czym?

- O tym, co naprawdę robi ta Allison. Ziewnęła.

- A co robi? - spytała.

- Nie wiesz?

- O czym ty mówisz? Gadasz jakoś bez sensu. Qwilleran ściskał słuchawkę z całej siły. Wziął głęboki oddech.

- Właśnie się dowiedziałem, że wczoraj wieczorem policja zrobiła nalot na dom pani Allison... To jest zwykły burdel! Nie wiedziałaś?

- O rany, Qwill, ale numer! - zapiszczała Cokey.

- Wiedziałaś, co to za miejsce? - dopytywał się szorstkim tonem.

- Nie, ale uważam, że to strasznie śmieszne.

- A ja nie uważam, że to śmieszne. Mój naczelny też tak nie uważa. Wyszliśmy na kretynów. Jak mogę się skontaktować z panią Middy?

- Chcesz z nią porozmawiać? - spytała Cokey przytomniejszym głosem. - Sam? Teraz? Nie rób tego!

- Biedna kobieta. Ona padnie trupem ze zgrozy.

- A co, nie miała pojęcia, jaki dom urządza?

- Na pewno nie. To świetna dekoratorka, jeśli chodzi o urządzenie czarujących wnętrz, ale poza tym jest raczej...

- Raczej jaka?

- Mało bystra, jeśli chcesz wiedzieć. Zaklinam cię, nie dzwoń do niej - prosiła usilnie Cokey, - Ja sama ją poinformuję, ale delikatnie. Nie chcesz chyba zabić tej kobiety, co?

- Właściwie to chętnie bym kogoś ukatrupił!

Cokey znów parsknęła śmiechem.

- I to w stylu wczesnoamerykańskim, co?! - zakrzyknęła. - Na jednym z tych łóżek z zasłonkami?

Qwilleran trzasnął słuchawką na widełki.

- I co teraz? - zwrócił się z pytaniem do Koko.

Przechadzał się przez kilka minut, a potem znów złapał za telefon i wykręcił kolejny numer.

- Halo - odezwał się dziecięcy głos.

- Chciałbym mówić z Bunsenem.

- Halo - powtórzył głos.

- Jest Bunsen?

- Halo.

- Kto mówi? Gdzie jest twój ojciec? Daj ojca do telefonu!

- Halo.

Qwilleran prychnął ze złości i już miał odłożyć słuchawkę, gdy wreszcie usłyszał głos swojego kolegi.

- To był nasz najmłodszy - wyjaśnił Bunsen. - Nie za bardzo można z nim jeszcze pogadać. Co cię gnębi o tak wczesnej porze?

Qwilleran opowiedział mu o telefonie od Percy'ego. Fotograf zarechotał.

- Chciałem cię tylko uprzedzić, że może spełni się twoje życzenie - rzekł dziennikarz z nutą sarkazmu w głosie. - Miałeś nadzieję, że czasopismo okaże się klapą! Dwa takie skandale z rzędu mogą nas załatwić na amen.

- Do mnie nie możesz mieć pretensji - odparł Bunsen. - Ja tylko robię zdjęcia. Nawet nie wymieniacie mnie z nazwiska.

- Dwa numery i dwie wpadki! To nie może być przypadek. Czuję, że coś tu śmierdzi.

- Sugerujesz, że to konkurencja?

- A któż by inny?

- Ci z „Rampage” nie mają tyle ikry, żeby stosować tak brzydkie chwyty.

- Wiem, ale mają faceta, który dla nich pracuje i którego stać na takie zagrywki. Wiesz, mówię o tym pyskaczu z działu kolportażu. Gra u nich w bejsbol, sam mi wspominałeś.

- Chodzi ci o Mike'a Bulmera? To wredny typ.

- Gdy zobaczyłem go pierwszy raz w klubie prasowym, to od razu zdałem sobie sprawę, że gdzieś już widziałem tę gębę, ale nie mogłem sobie przypomnieć. Wreszcie skojarzyłem. Parę lat temu był zamieszany w wojnę kolportażową w Chicago. Krew się tam wtedy polała. A teraz gość pracuje dla „Rampage”. Założę się, że to on podsunął policji pomysł zrobienia nalotu na dom tej Allison. I jestem pewien, że ci z obyczajówki chętnie z tego pomysłu skorzystali. W ramach rewanżu. Wiesz, co mówią o nas gliniarze. Ilekroć dziennikarzom „Fluxion” kończą się pomysły na artykuł, zaczynają się czepiać policji. - Qwilleran zmierzwił dłonią wąsy i dodał: - Mam niemiłe przeczucie, że Cokey maczała w tym palce.

- Kto?

- Ta dziewczyna, z którą się spotykam. Pracuje dla pani Middy. To właśnie Cokey zasugerowała, żebyśmy napisali artykuł o domu tej Allison, a teraz okazało się, że zna Bulmera. On się z nią przywitał, gdy jedliśmy obiad w klubie prasowym.

- Tego prawo nie zabrania - mruknął Bunsen.

- Chodzi o to, jak ona zareagowała. Była speszona i bardzo dziwnie na niego spojrzała! Jest coś jeszcze... - ciągnął Qwilleran z wahaniem. - Po wczorajszym przyjęciu u Davida Lyke'a zabrałem Cokey do siebie...

- Ho, ho! Brzmi coraz bardziej interesująco...

- I Koko ją ugryzł.

- A co ona mu zrobiła?

- Nic! Po prostu leż... zachowywała się zupełnie normalnie, a on nagle ją zaatakował. Nigdy wcześniej nie robił czegoś takiego. Zaczynam wierzyć, że chciał mi w ten sposób coś powiedzieć. - Na drugim końcu linii telefonicznej panowała cisza. - Słuchasz mnie?

- Słucham. Zapalam cygaro.

- Wiesz co, Bunsen, ty się zadziwiająco dystansujesz wobec naszej pracy, gdy spędzasz niedzielę na łonie rodziny. Myślałem, że bardziej się przejmiesz tą aferą.

- Jaką aferą? Uważam, że historia z domem pani Allison jest zabawna. Wyszedł nam swego rodzaju żart.

- Kradzież zbiorów za pół miliona też była zabawna według ciebie?

- Hm - mruknął Bunsen. - Ale Bulmer nie posunąłby się do czegoś takiego.

- Dlaczego nie? Nie zapominaj, że tu chodzi o rynek reklamowy wart miliony dolarów. Może dostrzegł szansę, żeby zarobić ładną premię.

- I co, okradł Bogu ducha winnego człowieka, bo chciał załatwić konkurencję? Daj spokój, Qwill, naoglądałeś się starych kryminałów.

- Może Tait wcale nie jest Bogu ducha winny? Może razem to ukartowali?

- Oj, bracie, ponosi cię dzisiaj fantazja.

- Cześć - rzekł wściekły Qwilleran. - Przepraszam, że zakłóciłem ci rodzinny spokój w niedzielę.

- Spokój? Powiedziałeś „spokój”? Maluję piwnicę, a Tommy właśnie wtarabanił się do wiadra z farbą, Linda wrzuciła lalkę do kibla, a Jimmy spadł z werandy i ma podbite oko. To według ciebie jest spokój?

Qwilleran odłożył słuchawkę i zaczął się w zamyśleniu przechadzać po apartamencie. Zerknął na włochaty dywan w salonie i ze złością potarł go stopą, wymazując odcisk ciała Cokey. W kuchni zastał Koko, siedzącego na starym słowniku. Zwierzę zastygło w kociej postawie „na baczność”, z lekko przekrzywioną głową i zgrabnie zawiniętym ogonem. Qwilleran nie miał ochoty do zabawy, lecz Koko patrzył na niego uporczywie, czekając na znak.

- No dobrze - westchnął dziennikarz. - Ale tylko kilka rund. - Klepnął dłonią słownik (sygnał oznaczający rozpoczęcie gry), a wtedy Koko wbił pazury w kartki.

Qwilleran otworzył tomisko we wskazanym miejscu, na stronie 1102.

- „Głód” i „głóg” - przeczytał. - Łatwe. Znajdź trudniejsze.

Kot ponowił próbę.

- „Karmić” i „karmin”. Kolejne dwa punkty dla mnie. Koko przysiadł z podekscytowania i znów zatopił pazury w kartkach.

- „Mysz” i „myśl” - oznajmił Qwilleran i w tej samej chwili uświadomił sobie, że ani on, ani Koko nie jedli jeszcze śniadania.

Gdy posiekał świeżą wołowinę dla kota i podgrzał ją w odrobinie bulionu z puszki, przypomniał sobie coś jeszcze: ostatnio Koko dwukrotnie wybrał tę samą stronę w słowniku. W zeszłym tygodniu. Dwa razy wskazał hasła: „kręgosłup” i „krętactwo”. Qwilleran poczuł dziwne swędzenie pod wąsami.



Rozdział trzynasty

W poniedziałek rano Qwilleran i Bunsen pojechali do Lost Lake Hills, żeby obejrzeć dom Harry'ego Noytona. Dziennikarz był nadzwyczaj milczący. I niewyspany, bo przez całą noc dręczyły go sny, z których budził się raz po raz - śnił o wystrojach wnętrzarskich w kolorze masła orzechowego i puddingu ryżowego, z akcentami w odcieniu homara i melasy. A rankiem opadły go niemiłe i niejasne myśli.

Obawiał się, że Cokey brała udział w „żarcie" wymierzonym we „Fluxion", a z całego serca pragnął, żeby było inaczej. Potrzebował takiej przyjaciółki jak ona. Ponadto nie dawało mu spokoju podejrzenie, że w zmowę zamieszany jest również Tait, choć przecież nie miał na to żadnych dowodów oprócz łaskotania pod wąsami i osobliwych haseł ze słownika Nadal nie wiedział, co sądzić o roli Paolo w dokonanej kradzieży; czy Meksykanin był niewinnym uczestnikiem tych wydarzeń, sprytnym przestępcą, wspólnikiem czy bezwolnym narzędziem? Czy zamiłowanie Taita do żadów jest autentyczne, czy może to świetnie odgrywane przedstawienie? Czy był tak bardzo oddany żonie, jak ludzie sądzą? Nawet imię kota Taitów stanowiło zagadkę. Yu czy Freja?

Potem Qwilleran zaczął rozmyślać o swoim kocie. Poprzednim razem, gdy popełniono morderstwo, Koko wywąchał więcej tym swoim zimnym i mokrym nosem, niż funkcjonariusze wydziału zabójstw zdołali ustalić w ramach oficjalnego śledztwa. Wyczuwał prawdę poza sferą formalnej dedukcji. Można było odnieść wrażenie, że jego intuicja omija szerokim łukiem mózg, po czym o odpowiedniej porze i w odpowiednim miejscu zapędza do działania pazury i nos. A może rządzi tym przypadek? Czy to zbieg okoliczności, że Koko wybiera strony, na których widnieją hasła „głód" i „karmić", gdy Qwilleran zwleka ze śniadaniem?

W niedzielę po południu dziennikarz kilkakrotnie zainicjował grę, mając nadzieję na uzyskanie kolejnych wskazówek, ale tym razem wydawało się, że wybrane przez kota słowa nie mają istotnego znaczenia: „optymizm" i „opublikować" oraz „cypel" i „cypripedium". Qwilleran z trudem zachowywał optymizm, „cypripedium" natomiast okazało się nazwą pewnego gatunku storczyków, popularnie określanego mianem „obuwik pospolity", co skojarzyło mu się wyłącznie ze stopami Cokey, gdy wsunęła palce w bujne włosie dywanu z koziej sierści.

A jednak wciąż wierzył, że Koko przekazuje mu wskazówki za pomocą słownika. Zadrżały mu wąsy.

- Chory jesteś czy co? - spytał nagle siedzący za kierownicą Bunsen. - Nie odzywasz się w ogóle, a teraz jeszcze na dodatek się trzęsiesz.

- Jest chłodno - odparł dziennikarz. - Powinienem był wziąć palto. - Zaczął gmerać w kieszeni w poszukiwaniu fajki.

- Mam płaszcz - rzekł Bunsen. - Wiatr wieje z północnego wschodu, więc będziemy mieli burzę.

Droga do Lost Lake Hills prowadziła najpierw przez przedmieścia, a potem przez tereny rolnicze, gdzie żółkły klony. Od czasu do czasu fotograf trąbił przyjaźnie albo machał ręką z cygarem na mijanych ludzi. Pozdrowił kobietę ścinającą trawę, dwóch chłopców na rowerach i starca przy skrzynce na listy.

- Masz mnóstwo znajomych na tej wsi - zauważył Qwilleran.

- Ja? Widzę ich wszystkich pierwszy raz w życiu. Ale tym rolnikom przyda się mała odmiana. Teraz przez cały dzień będą się zastanawiać, która ze znanych im osób jeździ zagranicznym autem i pali cygaro.

Skręcili w wiejską drogę, której wygląd zdradzał rękę architekta krajobrazowego. Qwilleran przeczytał wskazówki z kartki:

- Jechać wzdłuż jeziora, potem na pierwszym rozjeździe skręcić w lewo i odbić na szczycie wzgórza.

- Kiedy załatwiłeś tę chałturę? - spytał fotograf.

- W sobotę, na przyjęciu u Lyke'a.

- Mam nadzieję, że byli trzeźwi, kiedy się zgodzili. Nie wierzę w obietnice składane na jublach, a to za daleko, żebyśmy jechali na próżno.

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Natalie chce, żeby David zdobył publiczne uznanie za urządzenie jej domu, a Harry Noyton ma nadzieję, że nasz artykuł pomoże mu sprzedać posiadłość. Całość warta jest ćwierć miliona dolarów.

- Oby żonka nie dostała z tego ani grosza - rzekł Bun-sen. - Kobieta, która porzuca dzieci, jest zwykłą zdzirą.

- Dziś rano znowu miałem telefon z Danii - oznajmił Qwilleran. - Noyton chce, żebym mu przekazywał korespondencję do Arhus. To miasto uniwersyteckie. Ciekawe, co on tam robi.

- Wygląda mi na przyzwoitego faceta. Jak to możliwe, że zadał się z taką babką?

- Nie oceniaj Natalie, bo jej nie poznałeś. Jest szczera. Niezbyt rozgarnięta, ale szczera. Podejrzewam, że ludzie wykorzystują tę jej prostolinijność.

Dom stojący na końcu krętej drogi miał nadzwyczaj urozmaiconą sylwetkę: mury z różowej cegły pięły się pod osobliwym kątem, a okapy drewnianego dachu sterczały we wszystkich kierunkach.

- Ale cudo! - ocenił Bunsen. - Jak znajdziemy wejście?

- Lyke twierdzi, że to współczesne budownictwo organiczne. Dom zintegrowany z terenem, wyposażenie zintegrowane z konstrukcją.

Zadzwonili do drzwi. Czekając, przyjrzeli się mozaikom ściennym po obu stronach wejścia - wirującym abstrakcyjnym wzorom ułożonym z kamyków, kawałków kolorowego szkła i miedzianych gwoździ.

- Szaleństwo! - mruknął Bunsen.

Gdy minęła dłuższa chwila, zadzwonili ponownie.

- Widzisz - rzekł fotograf. - I co ci mówiłem? Nikogo nie ma.

- To wielki dom - odparł Qwilleran. - Pewnie Natalie musi włożyć wrotki, żeby dostać się szybko od swoich krosien do drzwi.

Sekundę później rozległ się szczęk zamka i drzwi uchyliły się ostrożnie na kilka centymetrów. Ukazała się kobieta w stroju służącej. Miała niegościnny wyraz twarzy.

- Jesteśmy z gazety „Daily Fluxion" - poinformował Qwilleran.

- No i? - odparła czujnie, trzymając straż.

- Czy zastaliśmy panią Noyton?

- Pani Noyton nie może dzisiaj nikogo przyjąć. Drzwi zaczęły się zamykać.

- Zaraz, jesteśmy z nią umówieni!

- Ona dzisiaj nie przyjmuje. Qwilleran zmarszczył czoło.

- Proszę pani, przejechaliśmy szmat drogi - rzekł. - Powiedziała nam, że możemy obejrzeć dom. Chyba nie będzie więc miała nic przeciwko temu, żebyśmy się przez chwilę tutaj rozejrzeli? Zamierzamy zrobić zdjęcia do gazety.

- Pani Noyton nie życzy sobie, by fotografowano dom. Rozmyśliła się.

Bunsen i Qwilleran spojrzeli na siebie. W tym samym momencie drzwi zatrzasnęły się gwałtownie.

W drodze powrotnej do miasta Qwilleran rozmyślał o obcesowej odprawie sprzed paru minut.

- To nie w stylu Natalie - stwierdził. - Jak sądzisz, co się stało? W sobotę była taka sympatyczna i przyjaźnie nastawiona.

- Ludzie wydają się inni, gdy piją.

- Była trzeźwa tak samo jak ja. Może zachorowała i służąca postanowiła nas spławić?

- Jeśli chcesz znać moje zdanie - powiedział Bunsen - to uważam, że tej twojej Natalie brakuje piątej klepki.

- Zatrzymaj się przy najbliższej budce telefonicznej. Chcę zadzwonić.

Z budki na skrzyżowaniu dróg Qwilleran zatelefonował do firmy Lyke and Starkweather.

- Co się dzieje? - spytał. - Pojechaliśmy do Lost Lake Hills, ale Natalie nie chciała się z nami w ogóle zobaczyć. Służąca nie wpuściła nas nawet przez próg.

- Natalie jest dziwaczką - odparł David Lyke. - Przepraszam za nią. Sam pana tam zabiorę w najbliższych dniach.

- No tak, ale tymczasem zostałem z pustymi rękami. Na środę wszystko musi być gotowe, a ja nie mam nic porządnego na okładkę.

- Jeśli to coś pomoże, to niech pan sfotografuje mój apartament - zasugerował Lyke. - Nie musi pan wymieniać mojego nazwiska. Proszę po prostu pokazać, jak mieszkają ludzie w Villa Verandah.

- Dobrze. Możemy dziś po południu? Powiedzmy o drugiej?

- Potrzebuję trochę czasu, żeby kupić świeże kwiaty i usunąć z widoku parę wartościowych przedmiotów - odrzekł Lyke. - Nie chcę, by wiedziano, że je mam. To musi pozostać wyłącznie między nami. Właściwie nawet nie powinienem ich mieć.

Bunsen i Qwilleran zjedli niespieszny lunch. Gdy wreszcie ruszyli do Villa Verandah, dziennikarz rzekł:

- Zatrzymaj się przy sklepie zoologicznym na State Street. Chcę coś kupić.

Na śródmiejskich ulicach panował popołudniowy tłok. Na każdym czerwonym świetle Bunsen gwizdem podrywacza zaczepiał atrakcyjne kobiety, naciskając delikatnie stopą pedał gazu, gdy przechodziły przed maską jego samochodu. Dla każdego policjanta z drogówki miał gotowych parę żartobliwych słów. Wszyscy oni znali fotografa z „Fluxion", a jeden nawet wstrzymał ruch na dużym skrzyżowaniu, by auto z etykietą prasową na szybie mogło wbrew przepisom skręcić w State Street.

- Co chcesz kupić w sklepie? - spytał Bunsen.

- Szelki i smycz dla Koko, żebym mógł go przywiązać na balkonie.

- To kup tylko szelki. Mam parę metrów nylonowej liny, to możesz z niej zrobić smycz.

- A po co ci taka lina?

- Gdy w zeszłym roku robiłem fotki na meczach - wyjaśnił Bunsen - spuszczałem rolkę filmu na lince z loży prasowej, a goniec pędził z nią prosto do laboratorium. To były dobre czasy! Teraz muszę się użerać ze zwariowanymi dekoratorami, prostackimi kobietami i znerwicowanymi kotami. Haruję jak wół, a nikt nawet nie podpisze zdjęć moim nazwiskiem.

W apartamencie Lyke'a spędzili trzy godziny, fotografując srebrzysty salon, jadalnię z chińskim dywanem i sypialnię. Łóżkiem była niska platforma, ustawiona zaledwie dziesięć centymetrów nad podłogą, okryta kapą z tygrysiej skóry, a sąsiednią garderobę oddzielała zasłona z bursztynowych koralików.

- U mnie w domu te koraliki wytrzymałyby pięć minut - rzekł Bunsen. - Byłoby po nich, gdy sześcioro dzieci zaczęłoby się bawić w Tarzana!

Lyke usunął z salonu kilka przedmiotów, a na ich miejsce postawił wazony z kwiatami i połyskliwymi zielonymi liśćmi. Zaaranżował wszystko z nonszalancją.

- Przepraszam za Natalie - powtórzył, wkładając chryzantemę do porcelanowego wazonu. - Teraz pan rozumie, z czym musi się przez cały czas borykać dekorator. Jeden z moich klientów dał swojej żonie do wyboru: albo pójdzie do psychoanalityka, albo będzie mogła zmienić wystrój domu. Wybrała zmianę wystroju i wszystkie swoje neurozy wyłado-wała na mnie... Gotowe! - Przyjrzał się bukietowi, który uło-żył, i zmierzwił go nieco. Wyprostował parę abażurów. Na-cisnął ukryty włącznik, uruchamiając bulgoczącą fontannę, która rozpryskiwała wodę o kamyki. Następnie zrobił krok do tyłu i zlustrował otoczenie krytycznym okiem. - Wie pan, czego brakuje w tym pomieszczeniu? - rzekł. - Na kanapie powinien leżeć kot syjamski.

- Poważnie pan mówi? - spytał Qwilleran. - Mam przy-nies'c Koko?

- O nie! - sprzeciwił się Bunsen. - Żadnych znerwicowanych kotów. Będzie długi czas ekspozycji...

- Koko wcale nie jest znerwicowany - przerwał mu dziennikarz. - Jest znacznie spokojniejszy od ciebie.

- I przystojniejszy - dorzucił Lyke.

- I mądrzejszy - dodał Qwilleran.

Patrząc ponurym wzrokiem, Bunsen wyrzucił ręce do góry w geście kapitulacji. W ciągu paru minut na sesji zdjęciowej zjawił się Koko, z sierścią wymuskaną od pospiesznego czesania.

Qwilleran usadowił kota na kanapie, skierował go w stronę Bunsena, zgiął mu przednią łapę w wyrazie wielkopań-skiego majestatu i ułożył jedwabisty brązowy ogon w fotoge-niczną krzywiznę. Koko mruczał głośno.

- Czy on posiedzi chwilę nieruchomo? - spytał fotograf.

- Jasne. Gdy mu każę. Jest posłuszny.

Qwilleran po raz ostatni pogłaskał kota, cofnął się i rzekł:

- Zostań na miejscu!

Koko wstał jak gdyby nigdy nic, zeskoczył z kanapy i wy-maszerował z pokoju, sterczącym do góry ogonem wyrażając swoją obojętność.

- No tak, faktycznie posłuszny - skwitował Bunsen. - Najbardziej posłuszny kot, jakiego w życiu widziałem.

Gdy wykonywał kolejne zdjęcia, Koko bawił się bursztynowymi koralikami w wejściu do garderoby i z braterskim zainteresowaniem obwąchał tygrysią skórę. Lyke tymczasem przygotował mu przekąskę.

- To resztki kurczaka - wyjaśnił. - Yushi przyszedł wczoraj i zrobił rijstafel.

- Czy to ten Azjata, który przygotowuje pańskie posiłki? - spytał Qwilleran. - Świetny z niego kucharz!

- Istny artysta - rzekł cicho Lyke.

Nalał imbirowej lemoniady dla Qwillerana i szkockiej dla siebie.

- Czy ktoś chce dzisiaj coś zjeść w klubie prasowym? - spytał fotograf. - Moja żona urządza przyjęcie dla gromadki koleżanek, więc nie mam wstępu do domu aż do północy.

- Chętnie bym się przyłączył, ale umówiłem się na randkę - odrzekł Lyke. - Jednak przy najbliższej okazji skorzystam z zaproszenia. Chciałbym zobaczyć ten klub. Słyszałem, że wnętrza są godne średniowiecznej twierdzy.

Poszli do baru w klubie prasowym. Bunsen wziął podwójne martini, a Qwilleran zamówił sok pomidorowy.

- W końcu wyszło nie najgorzej - rzekł drugi. - Choć zaczęło się kiepsko.

- Nie chwal dnia przed zachodem słońca - przestrzegł fotograf.

- Ten Lyke to niezły oryginał, co?

- A to łóżko! - zakrzyknął Bunsen, wywracając wymownie oczami.

Qwilleran zmarszczył czoło.

- Wiesz, to miły gość, ale jedno mnie do niego zraża: nieładnie mówi o swoich znajomych za ich plecami. Myślałbyś, że się połapią, ale nie. Wszyscy uważają, że jest najwspanialszy.

- Kiedy człowiek ma urodę i pieniądze, to nawet morderstwo ujdzie mu na sucho.

W trakcie następnej kolejki Qwilleran rzekł:

- Bunsen, czy pamiętasz może jakiś skandal w rodzinie Taitów sprzed piętnastu, dwudziestu lat?

- Dwadzieścia lat temu to ja się ciągle bawiłem klockami.

- Chyba jako jedyny chłopiec z zarostem - mruknął Qwilleran pod wąsami. Następnie przywołał barmana. - Ej, Bruno, pamiętasz może jakiś skandal w rodzinie G. Verninga Taita z Muggy Swamp?

Barman pokręcił głową.

- Nie, niczego takiego nie pamiętam - odpowiedział i dodał autorytatywnie: - Gdyby coś takiego było, to na pewno bym wiedział, bo mam pamięć słonia.

W końcu usiedli we dwóch przy stoliku i zamówili steki wołowe.

- Nie jedz końcówki - powiedział Qwilleran. - Wezmę ją dla Koko.

- Daj mu swoją - odparł fotograf. - Nie będę się dzielił z utuczonym kocurem. Powodzi mu się lepiej niż mnie.

- Smycz jest świetna. Przed wyjściem przywiązałem go na balkonie. Muszę jednak ciasno zapinać mu szelki, bo się z nich wyślizguje. Jeden szybki skręt ciała i jest wolny! Ten kot to Harry Houdini.

Qwilleran chętnie opowiedziałby jeszcze o innych zdolnościach Koko, ale zdawał sobie sprawę, że w Bunsenie nie znajdzie zrozumienia.

Po stekach zamówili szarlotkę, następnie Qwilleran wziął sobie kawę, a Bunsen brandy.

Zapalając fajkę, dziennikarz rzekł:

- Martwię się o Natalie. Dlaczego ona nas dzisiaj nie wpuściła? W ogóle ci Noytonowie to intrygująca para. Zastanówmy się, co można wywnioskować z następujących faktów: Natalie chce rozwodu z mało przekonujących powodów, mówiąc oględnie, choć znamy tylko wersję jej męża.

W apartamencie, którego Harry Noyton używa podobno wyłącznie do spotkań biznesowych, znajduję kolczyk. Wiem także, że znał panią Tait. Ona umiera, a on w pośpiechu wyjeżdża z kraju. Jednocześnie ktoś kradnie żady Taita, po czym ten także szykuje się do wyjazdu... Co o tym myślisz?

- Myślę, że Jankesi wygrają ligę.

- Jesteś świrnięty! - odparł Qwilleran. - Chodź, pojedziemy do mnie napić się czarnej kawy. Może dzięki temu o północy będziesz na tyle trzeźwy, żeby wrócić samochodem do domu.

Bunsen nie okazał najmniejszej gotowości do wyjścia.

- Muszę też zabrać kota z balkonu, bo deszcz może się rozpadać - tłumaczył Qwilleran. - No, zbieraj się! Pojedziemy twoim samochodem. Ja będę kierował.

- Sam mogę kierować - odparł Bunsen. - Jestem trzeźwy jak świnia.

- To wyjmij solniczkę z kieszeni marynarki i idziemy. Qwilleran prowadził, a Bunsen śpiewał. Gdy dotarli do

Villa Verandah, fotograf odkrył, że winda znacznie poprawia brzmienie jego głosu.

- Boooże, jak ja nie-na-wi-dzę wsta-wać o po-ran-ku...

- Zamknij się! Przestraszysz kota.

- Jego nie tak łatwo przestraszyć. To opanowany kot. Naprawdę opanowany.

Qwilleran otworzył drzwi apartamentu 15-F i pstryknął włącznik. Wnętrze rozjaśniła powódź światła.

- Gdzie jest opanowany kot? - dopytywał się Bunsen. - Chcę zobaczyć opanowanego kota.

- Wpuszczę go - rzekł Qwilleran. - Wiesz co, lepiej usiądź, bo upadniesz. Może w tym zielonym fotelu. To najwygodniejszy fotel na świecie.

Fotograf klapnął w fotel, a dziennikarz otworzył drzwi balkonowe. Wyszedł w mrok. Sekundę później wskoczył z powrotem do środka.

- Nie ma go! Nie ma Koko!



Rozdział czternasty

Trzyipółmetrowa lina przywiązana była do klamki drzwi balkonowych. Na drugim jej końcu znajdowały się niebieskie skórzane szelki zapięte na ostatnią dziurkę. Splątane, tworzyły ósemkę na betonowej podłodze.

- Ktoś ukradł opanowanego kota - stwierdził Bunsen autorytatywnie z zielonego fotela.

- Przestań się wygłupiać - odwarknął Qwilleran. - Martwię się. Chyba zawołam administratora.

- Czekaj - rzekł fotograf, dźwigając się na nogi. - Sprawdźmy dokładnie balkon.

Wyszli obaj na zewnątrz. Powitał ich podmuch porywistego wiatru. Bunsen stracił na moment równowagę. Qwilleran zajrzał na sąsiednie balkony.

- Między poręczami jest tylko z półtora metra odległości - ocenił. - Koko mógł chyba przeskoczyć.

Bunsen widział to inaczej. Spojrzał na wypielęgnowany dziedziniec, znajdujący się piętnaście pięter niżej. Qwilleran zadrżał.

- Koty nie spadają z balkonów - powiedział bez przekonania.

- Może wiatr go strącił?

- Nie bądź niemądry.

Patrzyli tępo na półkolistą ścianę budynku. Porywisty wiatr grał donośnie na balustradach balkonów jak źle nastrojone organy.

- A może któryś z sąsiadów nienawidzi kotów? - spytał Bunsen.

- Wątpię. To znaczy nie wiem. To znaczy nie widziałem... - Qwilleran popatrzył na drugą stronę, mrużąc oczy w ciemności. Fasada południowego skrzydła była szachownicą światła i cienia - w wielu apartamentach panował mrok, w innych zaś jarzyły się lampy, których blask przyćmiewały zaciągnięte draperie. Lecz jedno mieszkanie widać było szczególnie wyraźnie.

- Czy widzisz to co ja? - spytał Qwilleran, wskazując palcem. - Popatrz tam. Balkon z rozsuniętymi zasłonkami.

- To mieszkanie Davida Lyke'a!

- No właśnie. Ma włączony telewizor. Zobacz, kto siedzi na tym telewizorze, wygrzewając sobie kości.

Otwarte drzwiczki lakierowanego chińskiego sekretarzyka odsłaniały ekran telewizora, na którym migotały abstrakcyjne obrazy. Wyżej, we wdzięcznej pozie, siedział Koko - jego jasna pierś odznaczała się od ciemnej powierzchni mebla, głowa i uszy były zaś wyraźnie zarysowane na tle srebrzystej ściany.

- Zadzwonię do Davida i dowiem się, o co chodzi - powiedział Qwilleran.

Wybrał numer centrali i poprosił o połączenie z apartamentem Lyke'a. Czekał.

- Nikt nie odbiera - westchnął. - Nie ma go czy co?

- I co teraz?

- Nie wiem. Myślisz, że kotu się sprzykrzyło i poszedł w odwiedziny?

- Pewnie chciał dokładkę tego kurczaka.

- Chyba przeskoczył po balkonach naokoło. Stuknięty kot! Być może Lyke go wpuścił, a potem wyszedł. Mówił, że ma randkę.

- Co zrobisz? - spytał Bunsen.

- Chyba zostawię go tam do rana.

- Mogę go przyprowadzić.

- Że co? Niby jak? Nie usłyszy cię, bo drzwi są zamknięte, a nawet gdyby usłyszał, jak sam otworzy drzwi balkonowe?

- Chcesz się założyć? - Fotograf wskoczył na balustradę i uchwycił się narożnego słupka.

- Stój! - wrzasnął Qwilleran. - Złaź natychmiast! - Bał się wykonać jakikolwiek gwałtowny ruch, bo Bunsen balansował niebezpiecznie na wąskiej poręczy. Wstrzymując oddech, zbliżył się powoli do niego.

- Nie ma strachu! - krzyknął Bunsen i przeskoczył półtorametrowy rozstęp. Złapał za słupek na sąsiednim balkonie. - Jeśli kot umie coś zrobić, to stary Odd potrafi to jeszcze lepiej.

- Wracaj! Odbiło ci! Nie! Nie! Zostań tam! Nie skacz więcej.

- Bunsen rusza na pomoc! - ryknął fotograf. Wziął rozbieg, szykując się do drugiego skoku. Po drodze wyrwał żółtą chryzantemę z doniczki i włożył ją sobie między zęby.

Qwilleran usiadł i ukrył twarz w dłoniach.

- Ja-huuu, ja-huuu! - wołał Bunsen.

W miarę jak pokonywał kolejne balkony, jego okrzyki wojenne cichły, zagłuszane przez wycie wiatru. Tu i ówdzie zaniepokojeni lokatorzy wystawiali głowę na zewnątrz, lecz z powodu ciemności nie widzieli akrobatycznych popisów fotografa.

- Ja-huu! - dobiegło znowu z oddali.

Qwilleran przypomniał sobie o trzech podwójnych kieliszkach martini i dwóch... nie, trzech kieliszkach brandy, które wlał w siebie Bunsen. Przypomniał też sobie o jego żonie i sześciorgu dzieciach, a myśl ta zmroziła mu krew w żyłach.

Z drugiej strony dziedzińca doleciał głośny triumfalny okrzyk - Bunsen machał ręką z balkonu Lyke'a. Spróbował otworzyć drzwi - ustąpiły. Obwieścił głośno swój sukces, następnie wszedł do srebrzystoszarego salonu. Na jego widok Koko zeskoczył z telewizora i umknął.

Mam nadzieję, pomyślał Qwilleran, że temu gamoniowi zostało jeszcze na tyle rozsądku we łbie, że wróci z kotem korytarzem, a nie po balkonach.

Wszedł do mieszkania i czekał na powrót pary błędnych wędrowców. Przygotował dwa kubki kawy rozpuszczalnej i wyłożył na talerzyk trochę sera i krakersów.

Coś to za długo trwa, uznał po chwili. Wyszedł na klatkę i nadstawiając ucha, spojrzał w głąb korytarza wyłożonego dywanem. Żadnych oznak życia - tylko mechaniczne odgłosy dochodzące z szybu windowego i obłąkańcze dźwięki z odległego telewizora. Wrócił, wyszedł znów na balkon i spojrzał w stronę południowego skrzydła. W apartamencie Lyke'a panował bezruch - oprócz obrazów wyświetlanych na ekranie telewizora.

Qwilleran wypił kawę i zaczął się przechadzać nerwowo. Wreszcie podszedł do telefonu i poprosił o ponowne połączenie z apartamentem Davida Lyke'a. Linia była zajęta.

- Co ten pijany dureń wyprawia?

- Słucham? - spytał operator.

Wściekły, Qwilleran ponownie wyszedł na balkon i popatrzył w okna po drugiej stronie. Nagle skoczył do środka, bo zadzwonił telefon.

- To ja, Qwill - odezwał się Bunsen przytomnym głosem. - Mamy problem.

- Coś z Koko? Co się stało?

- Z kotem wszystko w porządku. Ale twój przyjaciel się przekręcił.

- Jak to?

- Wygląda na to, że nie żyje.

- Nie... Nie!

- Leży bez ruchu, zimny i blady, a na dywanie jest paskudna plama. Zawiadomiłem już policję. I naszą gazetę. Zszedłbyś do mojego samochodu po aparat?

- Oddałem ci kluczyki.

- Włożyłem je do kieszeni płaszcza, a płaszcz jest u ciebie w przedpokoju. Chyba będzie lepiej, jak tu zostanę.

- Słyszę, że wytrzeźwiałeś - zauważył Qwilleran.

- Każdy by wytrzeźwiał na widok tego, co zobaczyłem.

Gdy Qwilleran dotarł z aparatem do mieszkania Lyke'a, na miejscu byli już funkcjonariusze z policyjnego radiowozu. Rozejrzał się po salonie. Wszystko wyglądało tak samo jak podczas popołudniowej sesji zdjęciowej, tylko telewizor trajkotał bezsensownie, a na dywanie leżała żółta chryzantema, którą upuścił Bunsen.

- Gdy wszedłem - rzekł fotograf - Koko od razu zaprowadził mnie do sypialni.

Lyke leżał na podłodze w sypialni, ubrany w szary jedwabny szlafrok. Na jednym palcu miał duży sygnet z szafirem, którego Qwilleran dotąd u niego nie widział. Twarz nie była już taka przystojna. Uszła z niej cała inteligencja i atrakcyjność. Pozostała tylko zastygła wyniosła maska.

Qwilleran rozejrzał się dokoła. Zdjęta z łóżka tygrysia skóra leżała na ławeczce. Była starannie złożona. Wszystko inne znajdowało się w idealnym porządku. Łóżko było zasłane.

Bunsen kręcił się dokoła, szukając najlepszego miejsca do fotografowania.

- Chcę zrobić tylko jedno zdjęcie - zwrócił się do policjantów. - Niczego nie będę dotykał. - Następnie spojrzał na Qwillerana. - Ciężko jest pstryknąć ciekawą fotkę. Dział graficzny nie puści żadnej makabry, bo dostają skargi od komitetów rodzicielskich, staruszek, weteranów wojennych...

- Co zrobiłeś z Koko? - spytał Qwilleran.

- Gdzieś tu jest. Prawdopodobnie niszczy dowody przestępstwa.

Qwilleran znalazł kota w jadalni, siedzącego pod stołem, jak gdyby nic się nie stało. Koko przyjął pozycję wyrażającą całkowitą obojętność, usadowiony wygodnie na złoto-niebieskim chińskim dywanie. Nie okazywał zatroskania, ciekawości ani poczucia winy.

Chwilę później przyjechali dwaj policjanci z wydziału zabójstw. Qwilleran ich rozpoznał, gdyż miał z nimi wcześniej do czynienia. Lubił tego przysadzistego, który nazywał się Hames - był to inteligentny oficer śledczy o bezpretensjonalnej postawie. Nie przepadał natomiast za Wójcikiem, którego nosowy głos znakomicie pasował do jego gderliwego usposobienia.

Ten drugi spojrzał na Qwillerana i spytał:

- Jak to możliwe, że prasa zjawiła się tak szybko?

- Fotograf był na miejscu, gdy przyjechaliśmy - odpowiedział funkcjonariusz z radiowozu. - Wpuścił nas do środka. To on znalazł ciało i nas powiadomił.

Wójcik odwrócił się do Bunsena.

- Skąd pan się tu wziął?

- Wszedłem przez balkon.

- Rozumiem. To piętnaste piętro. I mimo to wszedł pan przez balkon?

- No pewnie. Wszędzie dokoła są balkony. Hames rozglądał się po luksusowym salonie.

- Popatrz na tę tapetę - rzekł do swojego kolegi. - Gdyby moja żona to zobaczyła...

Wójcik ruszył do sypialni, a potem wyszedł na balkon. Spojrzał w dół, po czym ocenił odległość między barierkami. W następnej chwili dopadł Bunsena.

- Dobra, koniec żartów. Jak pan się tutaj dostał?

- Mówiłem już...

- Jedzie od pana jak z gorzelni.

- Bunsen mówi prawdę - wtrącił się Qwilleran. - Przeskoczył po balkonach z mojego mieszkania po przeciwnej stronie.

- Może to głupie pytanie, ale chciałbym się łaskawie dowiedzieć, w jakim celu?

- No więc to było tak - zaczął fotograf. - Siedzieliśmy sobie po drugiej...

- Przyszedł po mojego kota - przerwał mu Qwilleran. - Kot był w tym mieszkaniu.

- To pewnie ten słynny syjamczyk, który chce mnie wysiudać z roboty - rzekł Hames. - Chętnie go poznam.

- Siedzi pod stołem w jadalni.

- Moja żona ma hopla na punkcie kotów syjamskich. Pewnego dnia chyba się ugnę i kupię jej jednego.

Qwilleran ruszył za sympatycznym oficerem do jadalni.

- Muszę panu o czymś powiedzieć - rzekł półszeptem. - Byliśmy tutaj dziś po południu. Urządziliśmy sesję zdjęciową dla „Stylowych Wnętrz”. Przedtem David Lyke schował parę cennych przedmiotów. Nie wiem, gdzie je poutykał. Są sporo warte, a nigdzie ich nie widać.

Policjant nie zareagował. Sekundę później ukląkł pod stołem.

- O ile pamiętam - ciągnął Qwilleran - był japoński parawan złożony z pięciu części, cały ze złota. I długi zwój z wizerunkami kaczek i gęsi. I drewniana rzeźba przedstawiająca jelenia, niemal naturalnej wielkości. Bardzo stara, sądząc po jej stanie. No i wielka porcelanowa waza. I złoty Budda wysoki prawie na metr.

- Jego sierść jest miękka jak futro gronostaja - powiedział Hames spod stołu. - Drogie są te koty?

W tym samym czasie Wójcik poszedł przesłuchać sąsiadów. Apartament naprzeciwko zajmowała niedosłysząca kobieta; powiedziała, że położyła się wcześnie spać i nie zwróciła uwagi na żadne odgłosy ani nikogo nie widziała. Następny lokal po prawej stronie był pusty, natomiast ten po lewej zamieszkiwało pewne małżeństwo.

- Nie znamy pana Lyke'a - odparł mężczyzna - ale od czasu do czasu spotykamy go w windzie. Jego oraz jego przyjaciół.

- No i słyszymy te głośne przyjęcia - dorzuciła piskliwym głosem kobieta.

- Ale dziś niczego nie słyszeliśmy - ciągnął mężczyzna. - Tylko telewizor. To dość nietypowe, bo na ogół on włącza sprzęt stereofoniczny... Gra muzyka, znaczy się.

- Ta muzyka nie gra, tylko ryczy - poprawiła kobieta. - W zeszłym tygodniu poskarżyliśmy się administratorowi.

- Gdy usłyszeliśmy jego telewizor - dodał mężczyzna - to włączyliśmy też nasz, bo uznaliśmy, że jest dobry program. Potem już nic nie słyszeliśmy z tamtego mieszkania.

- Żadnych głosów? - spytał policjant. - Żadnej kłótni?

- Prawdę mówiąc, zasnąłem. To wcale nie był taki dobry program.

Wójcik spojrzał na kobietę.

- A pani?

- Telewizor grał, mąż chrapał, więc nie usłyszałabym nawet wybuchu bomby.

Wójcik wrócił do apartamentu i podszedł do Qwillerana.

- Jak dobrze znał pan zmarłego? - spytał.

- Poznałem go przed paroma tygodniami. Miałem zlecenie z redakcji. Wiem o nim właściwie tylko tyle, że urządzał huczne przyjęcia i był ogólnie lubiany zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety.

- Był dekoratorem, czy tak?

- Tak - odparł lapidarnie Qwilleran. - I to cholernie dobrym.

- Kiedy widział go pan ostatni raz?

- Dziś po południu, kiedy fotografowaliśmy ten apartament. Zaprosiliśmy go z Bunsenem na kolację do klubu prasowego, ale odmówił, bo miał randkę.

- Wie pan z kim?

- Nie. Powiedział tylko, że ma randkę.

- Mieszkał sam?

- Tak. To znaczy tak zakładam.

- Jak mam to rozumieć?

- Na skrzynce na listy jest tylko jedno nazwisko.

- Miał jakąś pomoc domową?

- W trakcie przyjęć zatrudniał dwoje ludzi. Do gotowania i podawania potraw. Administrator budynku zapewnia sprzątanie.

- Zna pan jego krewnych albo bliskich przyjaciół?

- Znam tylko jego wspólnika z firmy wnętrzarskiej. Nazywa się Starkweather.

Gdy na miejsce przestępstwa przybył koroner i fotograf policyjny, Wójcik spojrzał na Qwillerana i Bunsena.

- Zwijajcie się stąd, panowie - powiedział.

- Chciałbym usłyszeć opinię koronera - rzekł Qwilleran. - Żeby mieć pełne informacje do gazety.

Wójcik zajrzał mu w twarz.

- Czy to nie pan jest tym dziennikarzem z „Fluxion”, który był zamieszany w kradzież u Taita?

- Nie, nie byłem zamieszany - odparł z naciskiem Qwilleran. - Po prostu tak się złożyło, że napisałem artykuł o domu państwa Taitów na kilka dni przed tym, gdy ich służący uciekł z kolekcją, o ile w ogóle można wierzyć w wersję policji.

- Zauważył pan?! - zawołał Hames z jadalni. - Gdy jest ciemno, ślepia tego kota robią się czerwone!

Trwały oględziny zwłok.

Po dłuższej chwili Wójcik podszedł do Qwillerana.

- Śmierć spowodowana raną postrzałową w pierś - oznajmił. - Strzał oddano z bliska około dziesiątej wieczorem. Brak narzędzia zbrodni. Nie wygląda na to, by motywem był rabunek... To wszystko. A teraz proszę nam wyświadczyć przysługę i iść do domu. Prawdopodobnie wie pan więcej niż my. Pańska gazeta żyje z takich afer.

Qwilleran zmuszony był wślizgnąć się pod stół i siłą oderwać kota, który zdawał się przyklejony do dywanu. Hames odprowadził ich do drzwi.

- Ten wasz niedzielny dodatek dobrze się prezentuje - stwierdził. - Te wszystkie eleganckie domy! Moja żona mówi, że powinienem zgarnąć parę łapówek, byśmy mogli żyć na takim poziomie.

- Ja uważam, że to czasopismo to dobry pomysł - odparł Qwilleran - ale idzie nam jak po grudzie. Najpierw włamanie u Taitów, potem...

- No dalej, wynoście się! - krzyknął zniecierpliwiony Wójcik. - Mamy tu robotę do wykonania!

- No tak - rzekł Hames. - Mojej żonie spodobały się też te łóżka z baldachimem w domu przy Merchant Street. Wie pan, gdzie można kupić coś takiego?

Qwilleran spochmurniał.

- To był kolejny pech! Chciałbym wiedzieć, dlaczego wasi z obyczajówki zrobili tam nalot akurat w zeszłym tygodniu.

- No cóż - odparł Hames - nie mam pojęcia, jak to się dokładnie potoczyło, ale wiem, że Fundusz dla Wdów po Policjantach otrzymał ostatnio pokaźną dotację od Fundacji Pennimanów... Mówił pan, że brakuje paru rzeczy, tak? Parawan złożony z pięciu części? Metrowy złoty Budda? Kakemono z kaczkami i gęśmi? Zabytkowa rzeźba jelenia? Misa porcelanowa? Jest pan pewien, że ten parawan miał pięć części? Japońskie parawany na ogół mają parzystą liczbę ekranów.

Zamyśleni, Bunsen i Qwilleran powlekli się do apartamentu 15-F, pierwszy niosąc aparat, drugi kota na ramieniu.

- Fundacja Pennimanów...

- Wiesz chyba, kim są Pennimanowie? - spytał Bunsen.

- Owszem, wiem. Mieszkają w Muggy Swamp. I są właścicielami „Morning Rampage”.



Rozdział piętnasty

Qwilleran przekazał przez telefon szczegóły śmierci Davida Lyke'a redaktorowi dyżurującemu w siedzibie „Fluxion”. Potem Bunsen zadzwonił do żony.

- Kotku, czy przyjęcie już się skończyło? Powiedz swoim koleżankom, że zaraz przyjadę, to dam im buziaka na dobranoc. Nie... nie, nie, nic się nie działo. Po prostu przegadałem cały wieczór... Kotku, przecież wiesz, że nie zrobiłbym ci czegoś takiego!

Bunsen odjechał do Happy View Woods, a zaniepokojony Qwilleran zaczął rozmyślać o zadziwiająco apatycznym zachowaniu Koko. Czy to kocie opanowanie, czy może biedak przeżył wstrząs? Po powrocie do apartamentu powinien był obejść kąty, sprawdzić, czy w kuchni nie zostały przypadkiem smakowite resztki, a później zwinąć się na swojej niebieskiej poduszce wieńczącej lodówkę. Zamiast tego skulił się na gołej podłodze pod biurkiem i szeroko otwartymi ślepiami patrzył tępo przed siebie. Jego zachowanie wskazywało, że jest mu zimno. Qwilleran przykrył kota starym sztruksowym płaszczem, układając go niczym namiot, ale nie doczekał się żadnej reakcji, choćby minimalnego poruszenia uchem.

Qwilleran też czuł się wyczerpany po stresie wywołanym zniknięciem Koko, popisami akrobatycznymi Bunsena i wreszcie morderstwem. Położył się do łóżka, nie mógł jednak zasnąć. Wiercił się, nękany uporczywymi pytaniami.

Po pierwsze, komu zależało na zabiciu tak sympatycznego i hojnego człowieka, jakim był David Lyke? Traktował tak samo przyjaźnie wszystkich bez wyjątku: kobiety i mężczyzn, starych i młodych, klientów i konkurentów, służących w kuchni i gości w salonie. To prawda, za ich plecami wypowiadał się o nich krytycznie, ale przecież oczarowywał każdego.

Po drugie, czy motywem była zazdrość? Lyke miał wszystko: urodę, talent, ciekawą osobowość, sukces, przyjaciół. Tego wieczoru umówił się na randkę. Być może kobietę, z którą miał się spotkać dekorator, śledził zazdrosny mąż albo przyjaciel. A może - taką ewentualność też należało brać pod uwagę - randka nie była spotkaniem z kobietą?

Po trzecie, dlaczego Lyke miał na palcu kosztowny sygnet, a poza tym ubrany był tylko w szlafrok? I dlaczego zdjęto i złożono kapę z tygrysiej skóry? Qwilleran zmarszczył czoło i prychnął w gęstwinę swych wąsów.

Po czwarte, dlaczego sąsiedzi niczego nie słyszeli? Żadnych odgłosów. Być może telewizor nastawiono na cały regulator po to, by zagłuszył huk wystrzału. A sąsiedzi wszystkie hałasy przypisywali nadawanemu akurat programowi. Cudowny wynalazek ta telewizja.

Po piąte, gdzie był Koko podczas tego zdarzenia? Co widział? Co robił? Dlaczego teraz wydaje się taki otępiały?

Qwilleran po raz setny przekręcił się z boku na bok. Gdy wreszcie zmorzył go sen, zaczęło świtać. Śnił mu się dzwoniący telefon. Czytelnicy zadawali pytania, na które nie było odpowiedzi. Drrrryń! „Jakie kolory trzeba zmieszać, żeby wyszedł różowy błękit?” Drrrryń! „Gdzie mogę kupić krzesło zaprojektowane w duchu duńskiego wzornictwa, wykonane w Japonii?” Drrrryń! „Qwill, mówi Harold. Chcemy położyć nową wykładzinę w pokoju prasowym. Co myślisz o brązie burbońskim?”

Gdy wreszcie telefon naprawdę zadzwonił, Qwilleran rzekł bezmyślnie do słuchawki:

- Halo.

- Starkweather - przedstawił się lakonicznie mężczyzna po drugiej stronie.

- Słucham... - bąknął dziennikarz, szukając właściwych słów. - Jak się pan czuje?

- To straszne, straszne - powiedział były wspólnik Davida Lyke'a. - Nie spałem całą noc.

Umysł Qwillerana zaczął gwałtownie odtwarzać wydarzenia z poprzedniego dnia.

- Tak, co za wstrząs... Nie rozumiem tego.

- Czy pan... czy mógłby pan... - Po drugiej stronie zapadła cisza.

- Co mogę dla pana zrobić, panie Starkweather?

- Pomyślałem... pomyślałem, że gdyby mógł się pan dowiedzieć... no, co napiszą w gazecie.

- Sam przekazałem informację do naszej redakcji - odparł Qwilleran. - Zadzwoniłem wczoraj. Podałem suche fakty w oparciu o opinię koronera i ustalenia policji. Notatka ukaże się dziś rano. Jeśli będzie dalszy ciąg, naczelny prawdopodobnie zechce ze mną rozmawiać... Czym pan się martwi?

- Nie chciałbym, żeby to się... żeby to się odbiło... Pan rozumie...

- Żeby to się odbiło na pańskich interesach? O to chodzi?

- Hm, niektórzy klienci naszego studia są bardzo... bardzo...

- Obawia się pan, że gazety zrobią z tego sensację? To pan chce powiedzieć? Trudno mi mówić za „Morning Rampage”, proszę pana. Ale „Fluxion” nie musi się pan obawiać. Poza tym nie wiem, co mogłoby tak naprawdę zepsuć wizerunek pańskiej firmy.

- Proszę pana... David i te jego przyjęcia... Jego przyjaciele... Miał wielu... no wie pan, jacy są młodzi kawalerowie.

Qwilleran już całkowicie oprzytomniał.

- Czy podejrzewa pan, jaki był motyw tej zbrodni? - spytał.

- Nie mam pojęcia.

- Może zazdrość?

- Nie wiem.

- Myśli pan, że to miało coś wspólnego z jego kolekcją przedmiotów orientalnych?

- Naprawdę nie wiem - odparł Starkweather bezradnym tonem.

- Czy zna pan jego zbiory na tyle, by mógł pan stwierdzić, czy coś zniknęło? - dopytywał się Qwilleran.

- To samo chciała wczoraj wiedzieć policja.

- I co, pomógł im pan?

- Pojechałem od razu do mieszkania Davida.

- I co się okazało?

- Część najcenniejszych rzeczy była zamknięta w szafie. Nie wiem dlaczego.

- Ja wiem. Schował to, bo wczoraj urządziliśmy u niego sesję zdjęciową.

- Aha.

- Wiedział pan, że będziemy fotografować jego mieszkanie?

- Tak, wspomniał o tym. Ale potem wypadło mi z głowy.

- A powiedział, że schowa niektóre rzeczy?

- Chyba nie...

- Mnie powiedział, że nie chce, by opinia publiczna się dowiedziała, że ma takie przedmioty. Czy one są nadzwyczaj cenne?

- Niektóre tak... - odparł z wahaniem Starkweather i zamilkł.

- Trefne?

- Słucham?

- Kradzione?

- Nie, nie, on zawsze płacił bez szemrania.

- W to nie wątpię, chodzi mi jednak o źródło pochodzenia tych rzeczy. Powiedział mi, że niektórych przedmiotów w ogóle nie powinien mieć. Tak się wyraził. Co to znaczy?

- Hm, one są... można powiedzieć, że to okazy muzealne.

- No to co? Wielu dzianych kolekcjonerów posiada dzieła godne muzeów, prawda?

- Ale część z tych, które miał David, jest... One chyba nigdy nie powinny zostać wywiezione. Z Japonii.

- Rozumiem - odrzekł Qwilleran. Zamyślił się na moment. - Chodzi panu o to, że były prawnie chronione?

- Coś w tym rodzaju.

- Skarby dziedzictwa narodowego?

- Tak to się chyba określa.

- Hm. Powiedział pan o tym policji?

- Nie.

- Dlaczego?

- Nie pytali.

Qwilleran przeżywał miłą chwilę: wyobraził sobie, jak obcesowy Wójcik przesłuchuje małomównego Starkweathera.

- Czy nie przychodzi panu na myśl nikt, kto był szczególnie zainteresowany takimi „dobrami chronionymi”?

- Nie, ale zastanawiam się...

- Nad czym? Nad czym się pan zastanawia?

Mężczyzna zakaszlał.

- Czy moja firma może być pociągnięta do odpowiedzialności... No bo jeśli okaże się, że jest coś nielegalnego, to czy...

- Wątpię. Niech pan się trochę prześpi. Niech pan weźmie pigułkę na sen i odpocznie.

- Nie, nie! Muszę iść do firmy. Nie wiem, co się dzisiaj wydarzy. Co za straszna historia.

Gdy Starkweather odłożył słuchawkę, Qwilleran poczuł bezradność. Poszedł do kuchni, żeby zaparzyć trochę kawy. Zobaczył, że Koko leży na swojej poduszce, z głową odrzuconą do tyłu i zamkniętymi oczami. Odezwał się do niego, ale nie doczekał się żadnej reakcji. Pogłaskał go, a wtedy kot westchnął ciężko przez sen. Tylna łapa dygotała.

- Coś ci się śni? - mruknął dziennikarz. - Ciekawe co. Kurczak? Ludzie z bronią robiący mnóstwo hałasu? Chciałbym wiedzieć, co wczoraj widziałeś.

Wąsy zadrżały, łapa zakryła oczy.

Gdy następnym razem zadzwonił telefon, Qwilleran akurat się golił, więc odebrał poirytowany. Golenie uważał za rytuał - po części hołd składany przodkom, po części potwierdzenie własnej płci, po części wreszcie wyraz godności osobistej - który wymaga najwyższego kunsztu i skupienia.

- Mówi Cokey - odezwał się zaaferowany głos. - Właśnie usłyszałam w radiu o śmierci Davida Lyke'a. Nie mogę w to uwierzyć.

- Owszem, zamordowano go.

- Wiesz, kto to mógł zrobić?

- A niby skąd mam wiedzieć?

- Złościsz się na mnie? - spytała Cokey. - Jesteś zły, bo zasugerowałam, żebyś pisał artykuł o domu pani Allison?

- Nie jestem zły - odparł Qwilleran nieco łagodniejszym tonem. Zaświtało mu, że powinien wypytać Cokey o parę spraw. - Po prostu się golę. Mam pianę na twarzy.

- Przepraszam, że zadzwoniłam tak wcześnie.

- Dryndnę niedługo, to wybierzemy się razem na kolację.

- A jak Koko?

- Świetnie.

Gdy Qwilleran odkładał słuchawkę, przyszedł mu pewien pomysł do głowy. Wytarł pianę z twarzy, obudził Koko i położył go na słowniku. Kot przeciągnął się, wyginając grzbiet w drżący łuk. Postawił wąsy, potoczył ślepiami i ziewnął szeroko, pokazując trzydzieści zębów, faliste podniebienie, długi język i pół gardła.

- No dobra, zagrajmy - rzekł Qwilleran, samemu ziewając przeciągle.

Koko okręcił się trzykrotnie, następnie osunął i ułożył w ospałej pozie na otwartych stronach.

- Ej, gramy, gramy! - Qwilleran wepchnął palce między kartki, żeby pokazać kotu, co ma na myśli.

Senny Koko przewrócił się na grzbiet i zaczął się rozkosznie kokosić.

- Ty leniu! Co się z tobą dzieje? Zmrużone ślepia patrzyły z rozmarzeniem.

Na współpracę kot zgodził się dopiero wtedy, gdy Qwilleran zamachał mu sardynką przed nosem. Jednak gra nie przyniosła oczekiwanych rezultatów: padły hasła „szczękowy” i „szczęściara”, „podrównikowy” i „podróż” oraz „skandować” i „skandynawski”. Dziennikarz miał nadzieję na bardziej wymowne słowa. Musiał jednak przyznać, że parę z nich układało się w logiczny sens. Na puszce z sardynkami napisane było przecież „Wyprodukowano w Norwegii”.

Qwilleran udał się do redakcji i zajął: przygotowywaniem nowego numeru „Stylowych Wnętrz”, lecz myśli miał zajęte czymś innym. Odczekał na tyle długo, że zyskał niemal pewność, iż Starkweather pojechał do swej firmy, po czym zatelefonował do jego żony.

Wybuchła płaczem.

- Czy to nie straszne, proszę pana?! - łkała. - Mój David! Mój najdroższy David! Dlaczego ktoś zrobił coś takiego?

- No tak, trudno to zrozumieć - rzekł Qwilleran.

- Był taki młody. Miał zaledwie trzydzieści dwa lata, wie pan? Taki utalentowany i pełen życia. Nie wiem, jak Stark poradzi sobie bez niego.

- Proszę pani, czy David miał wrogów?

- Nie wiem. Nie mogę myśleć, jestem taka zrozpaczona.

- Może ktoś zazdrościł mu sukcesów? Czy ktoś może skorzystać na jego śmierci?

Płacz przeszedł w głośne pochlipywanie.

- Chyba nie bardzo. David żył na wysokiej stopie i wszystko rozdawał. Nie zaoszczędził ani grosza. Stark zawsze go przestrzegał.

- A co się stanie z jego połową firmy? - spytał Qwilleran jak najbardziej zdawkowym tonem.

- Oczywiście przypadnie Starkowi. Taka była umowa. Stark wyłożył wszystkie pieniądze na ten interes. Wkładem Davida był talent. I to jaki wielki talent... - dodała z jękiem.

- Czy David miał jakąś rodzinę?

- Nie. Nikogo. Dlatego chyba tak często urządzał przyjęcia. Chciał mieć ludzi wokół siebie i uważał, że musi kupować ich sympatię. - Pani Starkweather westchnęła głęboko. - Ale to nieprawda. Ludzie zwyczajnie go lubili.

Qwilleran zagryzł wargę. „No tak, ale czy nie był dwulicowcem? - cisnęło mu się na usta. - Czy nie mówił paskudnych rzeczy o ludziach, którzy garnęli się do niego? Czy pani wie, że nazwał panią podstarzałą pijaczką?”

- Ciekawe, co się stanie z jego orientalną kolekcją - rzekł na głos.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem. Ale znam ze czterech pasożytów, którzy chętnie położyliby na niej swoje łapska - odparła ostrzejszym tonem.

- Nie wie pani może, czy w testamencie Davida są jakieś zapisy dotyczące tej kolekcji?

- Nie wiem. - Zamyśliła się na chwilę. - Nie zdziwiłabym się, gdyby ją zapisał temu młodemu Japończykowi, który był jego kucharzem. Tak mi przyszło teraz do głowy.

- A dlaczego pani tak myśli?

- Byli sobie bliscy. To David ustawił Yushiego w branży cateringowej. A Yushi był mu oddany. A my wszyscy byliśmy oddani Davidowi. - Znów się rozpłakała. - Dobrze, że pan mnie nie widzi. Wyglądam strasznie. Płaczę od wielu godzin! Przy Davidzie czułam się młoda. A teraz nagle poczułam się okropnie staro.

W następnej kolejności Qwilleran zatelefonował do studia ZASZP. Natychmiast rozpoznał słodki głos.

- Bob, mówi Qwilleran z „Fluxion”.

- A, tak! Ale się dzisiaj rozdzwoniły telefony! Telekomunikacja nieźle zarobi.

- Co słyszałeś o zabójstwie Davida Lyke'a?

- Nic, co warte byłoby powtórzenia.

- Dzwonię, bo chciałem cię zapytać o Yushiego. Wiesz może, czy można byłoby go zatrudnić? Wydaję przyjęcie dla faceta, który się żeni.

- Jestem pewien, że Yushi będzie miał teraz sporo wolnego czasu, gdy Davida już nie ma. Można go znaleźć w książce telefonicznej pod hasłem Cuisine Internationale. Przyjdziesz na Pośmiertną Popijawę?

- A co to jest?

- Nie wiesz? - spytał zdziwiony Orax. - Gdy David spisał swój testament, przeznaczył pewną sumkę na ostatnie przyjęcie dla swych przyjaciół. W „Toledo”! Żadnych łez! Tylko śmiech, taniec i alkohol, aż skończą się pieniądze. A w „Toledo” kończą się szybko.

- Niezły był z niego ekscentryk - powiedział Qwilleran. - Chciałbym o nim napisać do gazety. Kto się zaliczał do jego najlepszych przyjaciół? Od kogo mógłbym się najwięcej dowiedzieć?

Orax zastanawiał się chwilę, pomrukując cicho.

- Oczywiście od Starkweatherów i Noytonów. W dalszej kolejności byłby drogi Yushi. I paru takich bezczelnych sępów jak ja.

- A wrogowie?

- Może Jacques Boulanger. Ale dziś takie czasy, że trudno odróżnić wroga od przyjaciela.

- A dziewczyny?

- A tak, dziewczyny. Była niejaka Lois Avery, ale wyszła za mąż i wyjechała z miasta. Aha, i jeszcze taka istotka o długich prostych włosach, która pracuje u pani Middy. Zapomniałem nazwiska.

- Chyba wiem, o kim mówisz - odparł Qwilleran.



Rozdział szesnasty

Qwilleran pojechał taksówką do Sorbonne Studio. Zatelefonował wcześniej, żeby się umówić, a wtedy kobieta mówiąca z ujmującym francuskim akcentem poprosiła go, by przy jechał tout de suite, jeśli życzy sobie rendez-vous z monsieur Boulangerem w atelier.

W taksówce znów rozmyślał o Cokey. Wreszcie ją rozszyfrował! Koko od razu wyczuł jej dwulicowość. Próbował go przestrzec, kiedy ugryzł dziewczynę w głowę i lizał zdjęcie wyjęte z torebki.

Qwilleran widział to zdjęcie zaledwie w przelocie, ale rozpoznał widniejącego na nim mężczyznę: artystyczna poza, jasne włosy. Wydało się! Cokey - ta szczera, rozbrajająca Cokey - udawała. Pozwoliła, aby Qwilleran przedstawił ją Lyke'owi, jak gdyby rzeczywiście go nie znała, a dekorator odegrał scenkę razem z nią - i tylko jego namiętne spojrzenie zdradzało prawdę. Czy zachował się tak pod wpływem chwili, czy też coś razem ukartowali?

Skoro oszukała go raz, to równie dobrze mogła to zrobić dwukrotnie. Czy celowo doprowadziła do skandalu związanego z domem pani Allison? Czy ma jakieś kontakty z „Morning Rampage”?

- To tutaj? - spytał taksówkarz, wyrywając Qwillerana z posępnych rozmyślań. Auto zatrzymało się przed pretensjonalnym niskim budynkiem, miniaturową wersją pawilonów, które francuscy królowie stawiali dla swoich metres.

Wystrój Sorbonne Studio składał się z imponującego połączenia kremowego marmuru, białych mebli i kryształowych żyrandoli. Biały dywan - gruby i o urozmaiconej fakturze - przypominał wielką bezę. Qwilleran postawił na nim ostrożnie stopę.

W środku panowała ociężała cisza. Wreszcie zza składane go parawanu wyłoniła się ciemnoskóra kobieta o wyjątkowej urodzie.

- Bonjour, monsieur - odezwała się. - Czym mogę służyć?

- Jestem umówiony z panem Boulangerem - rzekł Qwilleran. - Pracuję w redakcji „Daily Fluxion”.

- Qui. Monsieur Boulanger rozmawia przez telefon. Klient, pan rozumie. Zaraz pana zaanonsuję.

Poruszając się krokiem modelki, znikła za parawanem wyłożonym lustrami. Qwilleran dojrzał odbicie swojej twarzy, patrzącej z zafascynowaniem na oddalającą się postać.

Chwilę później z głębi wymaszerował przystojny Murzyn z hiszpańską bródką.

- Witam - powiedział z uśmiechem, zachowując swobodną postawę. - Jack Baker.

- Jestem umówiony z panem Boulangerem - powtórzył Qwilleran.

- To ja. Jacques Boulanger dla moich klientów. Jack Baker dla przyjaciół i prasy. Proszę do mojego biura.

Qwilleran ruszył za gospodarzem do jasnoniebieskiego pokoju, w którym były miękkie dywany, obite aksamitem ściany i filigranowe fotele. Zerknął niepewnie na sufit, po kryty w całości plisowanym niebieskim jedwabiem, upiętym pośrodku w rozetę.

- Wiem, co sobie myślisz, człowieku - rzekł ze śmiechem Baker. - Wymoszczone jak w domu wariatów? Mais malheureusement, tego właśnie oczekują klienci. Czuję się jak osioł, ale z tego żyję. - Na widok wesołości w jego oczach Qwilleran nieco się rozluźnił. - Jak się panu podoba sala wystawowa? Właśnie zmieniliśmy jej wystrój.

- Chyba dobra, jeśli ktoś lubi mnóstwo bieli.

- To nie jest biel! - Baker zatrząsł się teatralnie. - Ten kolor to vichyssoise. Krem z porów. Ma lekki odcień zieleni.

- Czy właśnie takie rzeczy robi pan dla swoich klientów? - spytał Qwilleran. - Chcielibyśmy sfotografować jedno z pańskich wnętrz dla naszego czasopisma. Podobno urządzał pan wiele domów w Muggy Swamp.

- Proszę nie myśleć, że jestem niechętny do współpracy - odparł z wahaniem Baker - ale moi klienci nie lubią tego rodzaju rozgłosu. A mówiąc szczerze, wystroje, które robię w Muggy Swamp, nie są, quest-ce qu'on dit... warte nagłośnienia. Naprawdę. Moi klienci to ignoranci. Chcą ogranych szablonów. Najlepiej francuskich, a te są najgorsze. Chętnie pokazałbym panu wystrój, w którym jest wyobraźnia i śmiałość. Może mniej konwencjonalnej gustowności, ale za to więcej ducha.

- Szkoda - mruknął Qwilleran. - Miałem nadzieję, że zrobimy sesję zdjęciową u jakiejś znanej rodziny. U Duxburych albo Pennimanów.

- Żałuję, naprawdę. Tym bardziej, że cenię dziennikarzy. To właśnie amerykański dziennikarz w Paryżu poznał mnie z moją pierwszą klientką. Panią Duxbury. - Baker roześmiał się radośnie. - Chciałby pan o tym usłyszeć? To niesamowita historia!

- Bardzo chętnie. Mogę zapalić fajkę?

- Urodziłem się w tym mieście - z wyraźnym upodobaniem zaczął opowiadać Murzyn - ale po złej stronie torowiska, jeśli pan wie, co mam na myśli. Dzięki stypendium udało mi się skończyć studia ze stopniem magistra sztuki, co dawało mi prawo do pracy w pracowni wnętrzarskiej. Instalowałem draperie. Oszczędzałem każdy grosz, a potem wyjechałem do Paryża, na Sorbonę. Cest bien ca. - Baker się rozmarzył. - I tam właśnie odkryli mnie Duxbury'owie, ta parka pięknych kotów.

- Czy wiedzieli, że pan jest stąd?

- Skądże! Dla draki mówiłem po angielsku z silnym francuskim akcentem i zapuściłem sobie stylową bródkę. Duxburym spodobał się ten cały egzotyczny spektakl - niech ich Bóg błogosławi! - więc wynajęli mnie, bym urządził ich dom w Muggy Swamp. Trzydzieści pomieszczeń. Zrobiłem to w odcieniu ostrygi, pistacji i moreli. Potem wszystkie ważne rodziny chciały murzyńskiego dekoratora z Paryża. Musiałem dalej mówić z francuskim akcentem, pan rozumie.

- Od jak dawna pan to ukrywa?

- Nie robię z tego szczególnej tajemnicy, ale zbyt wielu ludzi wyszłoby na idiotów, gdybyśmy wszyscy otwarcie przyznali się do prawdy. Zatem uprawiamy takie małe niegroźne divertissement. Ja udaję Francuza, a oni udają, że się nabierają. Idealny układ. - Baker uśmiechnął się rozkosznie.

Do biura weszła ponownie młoda ciemnoskóra kobieta o przepięknej twarzy i figurze. Wniosła delikatne filiżanki, plasterki cytryny i złoty imbryk na tacy.

- To moja siostrzenica Verna - oznajmił dekorator.

- Cześć - zwróciła się bezceremonialnie do Qwillerana. - Napijemy się? Z cytryną i cukrem? - Francuski akcent zniknął bez śladu. Kobieta wyglądała młodo i amerykańsko. Z arystokratyczną gracją nalała herbaty z pozłacanego imbryka.

- Kto robił wnętrza w domach mieszkańców Muggy Swamp, zanim pan się pojawił w branży? - spytał Qwilleran.

Baker uśmiechnął się krzywo.

Eh bien, Lyke i Starkweather - odparł.

Czekał na reakcję Qwillerana, ale ten potrafił się znakomicie ukryć za swymi sumiastymi wąsami.

- Czy mam rozumieć, że odebrał im pan wszystkich klientów?

- C'est la vie. Tacy klienci są niestali. I potulni, zwłaszcza ci w Muggy Swamp.

Ponieważ Baker odpowiadał szczerze, Qwilleran postanowił zadać obcesowe pytanie:

- No to jak to się stało, że G. Verning Tait pana nie zatrudnił?

Dekorator spojrzał na swoją siostrzenicę, a ona na niego. Następnie uśmiechnął się przymilnie.

- W tej akurat rodzinie był silny opór - odparł, cedząc słowa. - Pourtant, David Lyke wykonał świetną robotę. Ja nigdy nie położyłbym w holu tej tapety w paski, a lampy są przesadnie duże, ale się starał, naprawdę się starał. - Na jego twarzy odmalował się smutek, udawany lub autentyczny. - A teraz straciłem mojego głównego konkurenta. Bez konkurencji nie ma frajdy w tej branży.

- Myślę o napisaniu artykułu o Lyke'u - oznajmił Qwilleran. - Czy mógłby pan coś o nim powiedzieć jako jego rywal?

- Coś, co nadaje się do zacytowania? - spytał Baker, rzucając mu chytre spojrzenie.

- Od jak dawna go pan znał?

- Od bardzo dawna. Jeszcze z czasów, kiedy obaj byliśmy po drugiej stronie torowiska. Gdy jeszcze nazywał się inaczej.

- A więc Lyke to nie było jego prawdziwe nazwisko?

- Nie. Prawdziwe nie nadawało się do wymówienia ani zapisania. David uznał, że „Lyke” brzmi znacznie sympatyczniej.

- Lubiliście się?

- Tiens! Znaliśmy się ze szkoły średniej. Byliśmy dwoma estetami wśród dżungli pełnej dwumetrowych koszykarzy i brutali. W głębi ducha czułem się od niego lepszy, bo miałem rodziców, a on był sierotą. Po studiach zacząłem dla niego pracować: mierzyłem okna i wywiercałem dziury, żeby David mógł sprzedawać draperie po pięć tysięcy dolarów i wejść do śmietanki towarzyskiej w Muggy Swamp. Gdy ja ślęczałem w szkole i zmywałem naczynia, żeby się utrzymać, on zbijał kapitał na swojej osobowości i wybielonych włosach. I Bóg raczy wiedzieć, czym jeszcze. Wkurzało mnie to, człowieku, oj wkurzało!

Qwilleran pyknął z fajki, przybierając współczującą minę.

- Dites donc, doczekałem się zemsty - powiedział Baker z szerokim uśmiechem. - Wróciłem z Paryża i odebrałem mu klientelę z Muggy Swamp. I żeby posypać dodatkowo ranę solą, wprowadziłem się do tego samego budynku, w którym on mieszkał, tyle, że wybrałem droższy apartament na wyższym piętrze.

- Mieszka pan w Villa Verandah? Ja też.

- Szesnaste piętro, skrzydło południowe.

- Piętnaste piętro, skrzydło północne.

- A więc obaj walczymy o wyższy status społeczny - skwitował Baker.

Qwilleran miał jeszcze jedno pytanie.

- Jako konkurent Davida, jego były kolega i sąsiad, czy ma pan jakieś podejrzenia, dlaczego go zamordowano?

Dekorator wzruszył ramionami.

- Kto wie? - odparł. - Był człowiekiem bezwzględnym. Zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym.

- Powiedziałabym, że nadzwyczaj bezwzględnym - dorzuciła Verna.

- Vraiment, chérie - przyznał Baker. - Piękna powierzchowność, ale wbiłby człowiekowi nóż w plecy, jak to się mówi.

- Nigdy nie spotkałem nikogo o tak dużej charyzmie - rzekł Qwilleran.

- Eh bien!- Baker zacisnął posępnie usta.

- No dobrze, pewnie się zobaczymy na pogrzebie - po wiedział dziennikarz, wstając z fotela.

- Niech pan wpadnie któregoś wieczoru na szesnaste piętro - zaproponował dekorator. - Moja żona fantastycznie gotuje.

Qwilleran wrócił do redakcji, żeby sprawdzić korektę artykułów. Na biurku czekała informacja, by natychmiast sta wił się u Percy'ego.

Redaktor naczelny nie miał wesołej miny.

- Wiesz co, Qwill - odezwał się bez zbędnych ceregieli - pamiętam, że nie byłeś zachwycony pomysłem prowadzenia „Stylowych Wnętrz”. Dochodzę do wniosku, że po pełniłem błąd, zmuszając cię do tej roboty.

- Jak mam to zrozumieć?

- Nie winię cię osobiście za tę serię niepowodzeń, ale można odnieść wrażenie, że nasze czasopismo raz po raz zali cza poważne potknięcia.

- Fakt, z początku ten pomysł mi się nie spodobał - od rzekł Qwilleran - ale teraz zmieniłem zdanie. To ciekawa fucha.

- A to, co się stało wczoraj wieczorem? - spytał Percy, kręcąc głową. - To morderstwo? Dlaczego wszystkie te afery mają związek z twoją robotą? Czasami są psychologiczne przyczyny takiego pecha. Chyba powinniśmy cię zwolnić z obowiązków. Pierwszego października Anderson odchodzi na emery...

- Anderson?! - zakrzyknął Qwilleran z niekłamanym przerażeniem. - Ten od religii i wyznań?

- Uznałem więc, że może przejmiesz po nim dział religijny, a „Stylowe Wnętrza” oddamy działowi kobiecemu, który powinien się nimi zajmować od samego początku.

Qwilleran nastroszył wąsy.

- Posłuchaj, Haroldzie. Pozwól mi zająć się tymi przestępstwami, a zobaczysz, że wygrzebię coś sensacyjnego. Istnieje zmowa przeciwko nam! Dowiedziałem się, na przykład, że Fundusz dla Wdów po Policjantach dostał pokaźną dotację od właścicieli „Morning Rampage” mniej więcej w tym samym czasie, kiedy policja zrobiła nalot na dom pani Allison.

Percy miał znudzoną minę.

- Od nas ten fundusz też dostaje wsparcie - odparł. - We wrześniu każdego roku obie gazety dają im pieniądze.

- No dobrze, może to nie łapówka, ale czas akcji nie był przypadkowy. Podejrzewam też, że sprawa włamania w Muggy Swamp jest o wiele bardziej skomplikowana, niż się wydaje.

- Na czym opierasz swoje podejrzenia? Qwilleran wygładził wąsy.

- W obecnej chwili nie mogę wyjawić mego źródła informacji, ale jeśli dasz mi wolną rękę.

Redaktor naczelny uderzył władczo dłonią w biurko.

- Będzie tak, jak powiedziałem, Qwill. Dociągniesz najbliższy numer, a potem robotę przejmie Fran Unger.

- Czekaj! Daj mi jeszcze jeden tydzień. Potem podejmiesz decyzję. Obiecuję ci, że będą niespodzianki.

- Od dwóch tygodni mamy niespodzianki. I to mało przyjemne.

Qwilleran milczał. Stał uparcie przed biurkiem Percy'ego i patrzył mu w oczy, czekając na przychylną reakcję - tej sztuczki nauczył się od Koko.

- No dobrze - ugiął się szef. - Daję ci jeszcze jeden tydzień. Miejmy nadzieję, że nikt nie podłoży bomby w naszej redakcji.

Qwilleran wrócił do działu kulturalnego; w jego sercu nadzieja walczyła z wątpliwościami. Wykręcił numer Lodge'a Kendalla.

- Jakieś nowiny w sprawie zabójstwa? - spytał.

- Nic a nic - odrzekł dziennikarz. - Wertują książkę adresową Lyke'a. Lista jest długa.

- Znaleźli jakieś ciekawe odciski palców?

- Nie tylko palców, ale i kocich łap!

- Daj znać, gdy coś się pojawi - rzekł Qwilleran. - Po wiem ci w zaufaniu, że moja robota od tego zależy.

Gdy o szóstej wychodził na kolację, natknął się w windzie na Bunsena.

- Chcesz te zdjęcia z domu Taitów? - spytał fotograf. - Bo pętają mi się po szafce już od tygodnia. - Poszedł do działu fotografii, a po chwili wrócił z dużą kopertą. - Zrobiłem dla ciebie takie same powiększenia jak dla policji. Po co ci to?

- Pomyślałem, że dam je Takowi.

- Tak właśnie podejrzewałem. Są świetne.

Qwilleran poszedł do klubu prasowego, obładował sobie talerz jedzeniem w bufecie szwedzkim i ruszył na koniec baru, żeby zjeść w samotności i porozmyślać w spokoju nad wydarzeniami dnia. Pojawiły się nowe okoliczności: znajomość Cokey i Lyke'a, skromne początki jego kariery, szkolna przyjaźń przemieniona w rywalizację, zabytkowe przedmioty wywiezione z Japonii, tajemnicza rola Yushiego. Qwilleran zadzwonił wcześniej do Cuisine Internationale, ale automatyczna sekretarka poinformowała, że kucharz wyjechał z miasta.

Popijając kawę, dziennikarz otworzył kopertę od Bunsena. Zdjęcia były imponujące: powiększone do rozmiarów 28 na 35 centymetrów.

Tuż obok kręcił się barman - powodowany ciekawością, wycierał na blacie plamę, której nie było.

- To fotografie domu Taita - wyjaśnił Qwilleran. - Chcę mu to dać.

- Będzie wdzięczny. Ludzie lubią mieć zdjęcia swoich mieszkań, dzieci, zwierząt, wszystkiego - powiedział sentencjonalnie Bruno, kiwając głową jak mędrzec.

- Słyszałeś kiedyś, żeby kot lizał zdjęcia? Mój tak robi. Zjada też gumki elastyczne.

- Niedobrze - stwierdził barman. - Powinieneś coś z tym zrobić.

- Myślisz, że to mu szkodzi?

- To nienormalne. Twój kot ma chyba jakieś zaburzenia.

- Wydaje mi się, że jest zadowolony i zdrowy.

Bruno z miną znawcy pokręcił głową.

- Kot potrzebuje pomocy. Powinieneś go wziąć do psykotryka.

- Pysko... co?

- No wiesz, psychiatry od kotów. Mogę ci dać namiary.

- Dzięki, zastanowię się. Jeśli uznam, że Koko ma źle z głową, dam ci znać.

Qwilleran ruszył do bufetu, wziął kawałek indyka i zawinął go w papierową chusteczkę, po czym wrócił taksówką do Villa Verandah.

Gdy tylko wysiadł z windy na piętnastym piętrze, zaczął brzęczeć kluczami. To był sygnał dla Koko. Kot biegł wtedy do drzwi i wszczynał hałas. W ramach rytuału Qwilleran udawał, że zamek się zacina, a im dłużej to trwało, tym bar dziej jazgotliwe było kocie powitanie.

Tym razem jednak panowała cisza. Dziennikarz szyb ko otworzył drzwi i sprawdził trzy ulubione miejsca swe go pupila: róg kanapy, przykryty szkłem stolik - chłodna powierzchnia w sam raz na ciepłe dni - oraz trzecią półkę z książkami, a konkretnie wolną przestrzeń między popiersiem Safony a egzemplarzem Pamiętników Fanny Hill, gdzie Koko się krył, gdy w apartamencie było chłodno. W żadnym nie dostrzegł śladu kota.

Poszedł do kuchni i spojrzał na lodówkę, oczekując, że na niebieskiej poduszce zobaczy bezkształtną śpiącą masę jasnej sierści bez wyraźnego zarysu głowy, łap i ogona. Nic. Zawołał więc, ale nie doczekał się żadnej reakcji. Rozpoczął systematyczne poszukiwania: pod łóżkiem, za draperiami, w szafach i szufladach, a nawet w kredensie z zestawem stereofonicznym. Pootwierał szafki w kuchni. W przypływie paniki zajrzał do lodówki. Ani śladu. Zerknął do piekarnika.

Przez cały ten czas Koko obserwował desperackie poszukiwania z zielonego fotela - widoczny i zarazem niewidoczny, jak to bywa z kotami, gdy zastygną w bezruchu. Qwilleran aż stęknął w poczuciu ulgi i zaskoczenia, gdy wreszcie do strzegł kosmatą sylwetkę. I zaraz się zmartwił. Koko siedział zgarbiony, ze sterczącymi łopatkami, a z jego ślepi wyzierała udręka.

- Dobrze się czujesz? - spytał dziennikarz.

Kot pisnął niczym mysz, nie otwierając pyszczka.

- Chory jesteś?

Koko poruszył się niespokojnie i spojrzał na siedzenie fotela. Tuż obok leżał kłaczek. W zielonym kolorze.

- Co to jest? - spytał Qwilleran. - Skąd to wziąłeś? - Zerknął nieco wyżej i zobaczył, że na oparciu brakuje kawałka tapicerki, a ze środka sterczy wyściółka. - Koko! - wrzasnął. - Ty zjadasz ten fotel? Ten duński fotel, który jest wart majątek?

Kot kaszlnął i wypluł kolejne kłaki przeżutej zielonej wełny.

Qwilleran jęknął.

- Co powie Harry Noyton? Dostanie szału! - lamentował. Nagle krzyknął: - Czy to ty od początku zżerasz moje krawaty?!

Kot spojrzał na niego, mrugając bojowo.

- Nie waż się stawiać! Ty jesteś świrnięty! Jesz tkaniny? Odbiło ci! Boże, jeszcze tylko tego mi brakowało! Problemów z kotem!

Koko znów kaszlnął chrapliwie, wypluwając następny strzęp mokrej wełny.

Qwilleran chwycił za telefon i wykręcił numer.

- Poproszę z barmanem - powiedział do słuchawki. Po chwili usłyszał rozgwar klubu prasowego, który brzmiał jak wycie huraganu. - Bruno! - krzyknął. - Mówi Qwilleran! Gdzie znajdę tego doktora od kotów?



Rozdział siedemnasty

Następnego dnia rano po tym, jak Koko zjadł kawałek tapicerki z duńskiego fotela, Qwilleran zatelefonował do redakcji i powiedział Archowi Rikerowi, że się spóźni, bo umówił się na wizytę u lekarza.

- Jakieś problemy? - spytał Riker.

- Nic poważnego. Coś z trawieniem.

- To ci niespodzianka! Myślałem, że masz żołądek kozy.

- Mam, ale wczoraj wydarzyło się coś niespodziewanego.

- No to faktycznie lepiej się przebadaj, żeby nie było z tego jakiejś choroby - ostrzegł Riker.

Qwilleran zatelefonował pod numer otrzymany od Bruna i po chwili w słuchawce odezwał się głos przekrzykujący miauczenie niezliczonych kotów. Mówiąca z pospolitym angielskim akcentem kobieta powiedziała, że mogą się spotkać o jedenastej tego samego przedpołudnia. O dziwo, stwierdziła, że przywiezienie pacjenta nie jest konieczne. Gdy podała adres przy Merchant Street, Qwilleran się skrzywił.

Przygotował dla Koko smakowite śniadanie - galaretowaty bulion i indyczą pierś z klubu prasowego - mając nadzieję, że tym sposobem odciągnie jego uwagę od fotela. Pełen obaw o duński mebel, wyszedł i pojechał autobusem na Merchant Street.

Doktor Highspight mieszkała dwa numery dalej niż pani Allison - w takim samym staroświeckim domu, wyglądającym jednak znacznie obskurniej. Trawnik porastały chwasty, a na ganku skrzypiały obluzowane deski.

Nękany wątpliwościami, Qwilleran zadzwonił do drzwi. Nigdy dotąd nic słyszał o psychiatrach zajmujących się kotami i zżymał się na myśl, że może zostać wystrychnięty na dudka przez jakiegoś konowała. Nie chciał również paść ofiarą kolejnego żartu.

Drzwi otworzyła kobieta, dokoła której tłoczyły się koty. Qwilleran naliczył pięć sztuk: jeden w tygrysie pręgi, drugi rudawy, trzeci w kolorze czekolady i dwa smoliste jak czar na pantera. Przesunąwszy nieco spojrzenie, zobaczył znoszone kapcie, pofałdowane pończochy, obwisły kraj podomki i wreszcie rozciągniętą w słodkim uśmiechu pulchną twarz kobiety w średnim wieku.

- Wchodźże, kochanieńki - powiedziała - bo mi kociaczki pouciekają na ulicę.

- Nazywam się Qwilleran - rzekł. - Jestem umówiony z panią doktor Highspight.

Jego nos wyczuł lekką woń ryby i środków antyseptycznych, oczy rozejrzały się po przestronnym holu. Wszędzie koty, koty... Gnieździły się na stoliku, siedziały przycupnięte na schodkach, wyglądały zaintrygowane zza drzwi. W kącie mała kotka syjamska o ujmującym plamistym pyszczku za stygła w zawadiackiej pozie pośrodku płaskiej kuwety.

- Ej, kochanieńki, ze mnie żadna pani doktor. Raczej wielbicielka kotów, która ma odrobinę zdrowego rozsądku. Chciałbyś herbatki? Idź do tamtego pokoju i rozgość się, a ja nastawię czajnik.

Salon okazał się wysokim pomieszczeniem o ładnym wystroju architektonicznym, lecz stojące w nim meble najlepsze czasy miały dawno za sobą. Qwilleran wybrał obite grubą tapicerką krzesło, które wzbudzało najmniejsze obawy, że zostanie ukłuty pękniętą sprężyną. Koty nie opuszczały go ani na krok i teraz zajęte były sprawdzaniem jego sznurowadeł lub obserwowaniem go z bezpiecznej odległości około dwóch metrów, czyli dystansu równego przeciętnemu ludzkiemu skokowi.

- No dobrze, kochanieńki, w czym problem? - spytała pani Highspight, siadając w bujaku i biorąc na kolana rudawego kota. - Spodziewałam się młodego mężczyzny. Byłeś taki przejęty, gdy zadzwoniłeś.

- Martwię się o mojego syjamczyka - odparł Qwilleran. - To nadzwyczajny kot. Ma niecodzienne zdolności. I jest bardzo przyjazny. Ale ostatnio dziwnie się zachowuje. Ma hopla na punkcie podklejanych kopert, taśmy maskującej, znaczków pocztowych... i podobnych rzeczy. Liże to wszystko!

- Ej, sama lubię lizać koperty - rzekła kobieta, bujając się z wigorem w fotelu i głaszcząc rudawego kota. - Aż dziw bierze, ile smaków potrafią wymyślić.

- Najgorsze jest to, że zaczął jeść tkaniny! Nie to, że żuje, ale po prostu połyka! Myślałem, że to mole dobierają się do moich ubrań, ale okazało się, że to mój kot. Zniszczył mi trzy świetne krawaty, a wczoraj wieczorem zżarł kawałek fotela.

- A, to już mamy jakiś trop! Czy to zawsze jest wełna?

- Chyba tak... Fotel jest obity materiałem, który wygląda na wełnę.

- To mu nie zaszkodzi. Jeśli nie będzie mógł strawić, zwróci.

- Dobrze wiedzieć - odparł Qwilleran. - Jednak to zaczyna być męczące. Wie pani, on uszkodził bardzo drogi fotel, który nawet nie jest moją własnością.

- Czy on to robi, gdy jesteś z nim w domu?

- Nie, zawsze pod moją nieobecność.

- Biedak jest samotny. Syjamczyki potrzebują towarzystwa innych kotów. Inaczej wariują. Siedzi sam przez cały dzień?

Qwilleran skinął głową.

- Od jak dawna go masz?

- Z pół roku. Należał do właściciela domu, w którym mieszkałem. Ten człowiek zginął w marcu. Może przypomina sobie pani zabójstwo przy Blenheim Place?

- A jakże! Zawsze czytam doniesienia kryminalne, a to była niezła makabra. Załatwili go nożem kuchennym. Biedny kotek... Bardzo kochał tego człowieka?

- Byli jak bratnie dusze. Nigdy się nie rozstawali.

- No to masz odpowiedź na swoje pytanie, kochanieńki. Biedny kot przeżył wstrząs. A teraz mu się cni.

- Ale on bardzo mnie lubi - próbował się bronić Qwilleran. - Świetnie nam się układa. Jest czuły i bawimy się czasem.

W tej samej chwili do pokoju wszedł duży kocur o stalowej barwie i zapiszczał głośno.

- Woda się zagotowała -oznajmiła pani Highspight. - Tommy zawsze daje mi znać, gdy woda się gotuje w czajniku. Zrobię herbatkę i migiem jestem z powrotem.

Kompania kotów nie spuszczała oczu z Qwillerana, dopóki kobieta nie wróciła z filiżankami i pękatym brązowym imbrykiem.

- Czy ten twój kotek dużo gada? - spytała.

- Oj, zawsze ma coś do powiedzenia na jakiś temat.

- To znaczy, że matka go odrzuciła, gdy był mały. Takie zawsze są gadadiwe i potrzebują dużo miłości. Czy jest wykastrowany?

Qwilleran skinął głową.

- Tak - odparł. - To koci dżentelmen na emeryturze, jak mawiała moja babcia.

- Jest tylko jedna rada na to wszystko. Musisz mu załatwić towarzystwo.

- Jak to? Mam hodować dwa koty?

- Z dwoma jest łatwiej niż z jednym. Zajmują się sobą nawzajem i myją sobie miejsca, do których trudno dosięgnąć. Jeśli twój kot będzie miał towarzystwo, nie będziesz musiał czyścić mu uszu wacikami i kwasem borowym.

- W ogóle nie miałem pojęcia, że powinienem to robić.

- I nie martw się o rachunki za jedzenie. Dwa szczęśliwe koty nie jedzą dużo więcej niż jeden samotny.

Qwilleran poczuł muśnięcie powietrza na szyi. Odwrócił głowę i zobaczył małą syjamską kotkę, którą widział w holu i która przysiadła teraz na oparciu krzesła, obwąchując jego ucho.

- Można nalewać - oznajmiła pani Highspight. - Lubię mocną herbatę. W dzbanuszku jest trochę mleka, jeśli masz ochotę.

Qwilleran wziął do ręki filiżankę z cienkiej porcelany, wypełnioną napojem o barwie mahoniu. Zauważył, że na powierzchni pływa koci włos.

- Sprzedaje pani koty? - spytał.

- Hoduję rasy egzotyczne i znajduję domy dla bezpańskich sierot. Twój potrzebuje miłej syjamskiej kotki. Wysterylizowanej oczywiście. Nie żeby to robiło jakąś wielką różnicę. I tak będą wiedzieć, które jest kim, i mogą się bardzo polubić. Jak ma na imię twój kotek?

- Koko.

- Ej, to jak w operetce Mikado Gilberta i Sullivana! - zakrzyknęła, po czym zaśpiewała nadzwyczaj donośnym głosem: - Bo on się ożeni z Yum Yum, ta-dum! Niech to ci nie wadzi, bo wszyscy są radzi...

Tommy, ów duży stalowoszary kocur, podniósł głowę i zawył. Tymczasem syjamska kotka grzebała Qwilleranowi w kieszeni.

- Odpędź ją, mój kochanieńki - powiedziała pani Highspight. - Jest bardzo namolna. Niezła z niej łobuziara. Samiczki zawsze garną się do mężczyzn.

Qwilleran pogłaskał kotkę po jasnej, niemal białej sierści, a ta zamruczała cichutko, próbując ugryźć go w palec czterema ząbkami.

- Jeśli mam sobie sprawić drugiego kota, to może ją?

- Tej nie mogę ci dać. Jest wyjątkowa; Ale znam taką jedną sierotkę potrzebującą domu. Słyszałeś o pani Tait, której się zmarło niedawno? Było u niej włamanie. Gazety się o tym rozpisywały.

- Coś słyszałem - mruknął Qwilleran.

- Pani Tait miała syjamską kotkę. Raczej wątpię, by jej mąż chciał ją zatrzymać.

- Dlaczego tak pani myśli?

- Bo on nie lubi kotów.

- Skąd pani wie?

- Ta kotka jest ode mnie. Pani Tait, wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie, wzywała mnie często na pomoc. Biedna kotka była tak znerwicowana, że nie chciała jeść, nie mogła spać. Teraz ta nieszczęsna kobieta nie żyje, więc nie wiadomo, co się stanie z kotką... Doleję ci herbatki, kochanieńki.

W filiżance zawirował ciemnoczerwony napój z kilkoma liśćmi.

- A ten jej mąż! - ciągnęła pani Highspight. - Udaje wielkiego pana, a ile musiałam czekać, żeby mi zapłacił! A przecież mam tyle gąb do wykarmienia!

Wąsy wysyłały Qwilleranowi pospieszne sygnały. Odparł, że w takiej sytuacji rozważy wzięcie kotki pani Tait. Następnie zawiązał sznurowadło, które rozsupłały koty, i wstał.

- Ile jestem winien za poradę? - spytał.

- Czy trzy dolary nie będzie za dużo, kochanieńki?

- Stać mnie - odparł.

- A jeśli chciałbyś się zrewanżować za herbatę, to proszę wrzucić grosik do garnka po marmoladzie, który stoi w holu. Te datki idą na jedzenie dla kotów.

Pani Highspight i jej orszak machających ogonów od prowadzili Qwillerana do drzwi. Syjamska kotka ocierała się o jego nogi, miękcząc mu serce. Wrzucił dwie ćwierćdolarówki do garnka.

- Dzwoń, kochanieńki, jak będziesz potrzebował pomocy - rzekła kobieta.

- Zapomniałem wspomnieć o jednym - powiedział Qwilleran. - Któregoś dnia odwiedziła mnie przyjaciółka i Koko próbował ją ugryźć. Nie był to jakiś gwałtowny atak, ale Cokey się wystraszyła, bo chciał ją dziabnąć w głowę!

- A co ta pani robiła?

- Nie robiła nic! Siedziała spokojnie, a on nagle skoczył!

- Jak ona ma na imię? Cokey?

- Tak wszyscy na nią mówią.

- To ty będziesz musiał mówić inaczej, kochanieńki. Koko myślał, że mówisz o nim. Koty są zazdrosne o swoje imiona. Bardzo zazdrosne.

Oddalając się z Merchant Street, Qwilleran powiedział sobie w duchu, że diagnoza pani Highspight wydaje się logiczna - atak Koko spowodowany był zazdrością. Zatrzymał się przy pierwszej budce telefonicznej i zadzwonił do studia pani Middy.

Cokey brzmiała zaskakująco przyjaźnie. Gdy zaproponował spotkanie, zaprosiła go do siebie na kolację. Powiedziała, że zrobi tylko casserole i sałatę, ale oprócz tego przygotuje dla niego niespodziankę.

Qwilleran wrócił do redakcji i zabrał się do pracy. Poszło mu dobrze. Słowa spływały płynnie na papier, palce trafiały we właściwe klawisze maszyny do pisania. Odpowiedział także na kilka listów od czytelników, którzy szukali porady:

Czy można kłaść kapę na berżerce?”

Czy wolno postawić niski kredens pod klerestorium?”

Będąc w dobrym nastroju, Qwilleran odpisywał tak samo:

Naturalnie. Oczywiście. A czemu nie?”

Tuż przed wpół do szóstej, gdy zamierzał już iść do domu, zadzwonił do niego kierownik archiwum z informacją, że zwrócono materiały prasowe na temat rodziny Taitów. Qwilleran wziął je ze sobą, wychodząc z budynku.

Przed kolacją u Cokey pojechał do Villa Verandah, żeby się ogolić i nakarmić Koko. Gdy tylko wysiadł z windy na piętnastym piętrze, usłyszał kocie wrzaski dochodzące zza drzwi, a gdy wszedł do apartamentu, Koko rozpoczął dziką gonitwę po pokojach. Przeskakiwał oparcia foteli i z głuchym odgłosem lądował na podłodze. Hycnąwszy na kredens z zestawem stereofonicznym, prześlizgnął się po nim niczym rozpędzony łyżwiarz. Jako rozmazana smuga zawirował do koła stołu, strącił przedmioty z biurka, wywrócił kosz na śmieci - a wszystko to na zmianę wyjąc falsetem i burcząc barytonem.

- To mi się podoba! - zakrzyknął Qwilleran. - Aż miło popatrzeć.

Może Koko wyczuł, że będzie miał towarzyszkę życia? - pomyślał dziennikarz.

Posiekał dla niego kurzą wątróbkę i polał ją roztopionym masłem, następnie pokruszył trochę sera pleśniowego na przystawkę. Pospiesznie się umył i ogolił, wreszcie włożył drugi garnitur i krawat w kratkę. Nastała wpół do siódmej - najwyższa pora, by wyjść. Zawahał się przez moment, patrząc na materiały o Taitach - kopertę wypchaną starymi artykułami prasowymi, informacjami biznesowymi i nekrologami. Wąsy czujnie się nastroszyły, ale żołądek uznał, że lektura może zaczekać.



Rozdział osiemnasty

Cokey mieszkała na najwyższym piętrze starej kamienicy, więc gdy Qwilleran stanął wreszcie przed jej drzwiami, był zziajany po wspinaczce schodami. Kiedy otworzyła, do końca stracił dech w piersiach.

Jakby ujrzał inną kobietę. Odsłonięte kości policzkowe, skronie, szczęka, uszy. Włosy, które dotąd tworzyły szczelny hełm dokoła głowy, stanowiły teraz obramowanie ładnej twarzy. Qwilleran z zafascynowaniem popatrzył na długą szyję i zgrabny podbródek.

- Cudownie wyglądasz! - wysapał.

Śledził ją wzrokiem, gdy kręciła się dokoła, wykonując niepotrzebne drobne czynności.

Umeblowane skąpo mieszkanie miało rys dyskretnej artystycznej elegancji: czarne płócienne fotele, zasłony z włókna konopnego w naturalnym kolorze, pomalowane deski na glinianych doniczkach służące za biblioteczkę. Cokey nastawiła muzykę i zapaliła świece, tworząc odświętny nastrój. W butelce po occie stały dwa białe goździki.

Skromny wystrój ujął Qwillerana. W oczach mieszkańca Villa Verandah pokój tchnął smutkiem i zarazem odwagą, a to połączenie trafiło w jego najczulszy punkt, i przez ułamek sekundy zapragnął związać się z tą kobietą na całe życie. Lecz uczucie to szybko prysło. Otarł czoło chusteczką i powiedział coś na temat muzyki płynącej z adaptera.

- To Schubert - odparła słodkim głosem Cokey. - Dałam sobie spokój z Hindemithem. Nie pasuje do mojej nowej fryzury.

Na kolację zaserwowała rybę i brązowy ryż w sosie przystrojonym zieleniną. Sałata była chrupka i wymagała starannego przeżucia, co utrudniało rozmowę. Później Cokey podała lody z jogurtu i fig, posypane nasionami słonecznika.

Po posiłku nalała herbatki ziołowej (powiedziała, że to jej własna mieszanka lucerny i morszczynu pęcherzykowatego), następnie poprosiła usilnie swojego gościa, by wybrał sobie najwygodniejszy fotel i oparł stopy na podnóżku, który wykonała sama ze skrzynki po piwie, obszywając ją kawałkami włochatych dywanów. Gdy Qwilleran zapalił fajkę, usadowiła się swobodnie na kanapie - a właściwie na pasiastym materacu na nóżkach - po czym wzięła do ręki druty i różową włóczkę.

- Co to?! - spytał zaskoczony dziennikarz, omal nie połykając zapałki, którą zamierzał zdmuchnąć.

- Sweter. Wszystkie swoje swetry robię na drutach. Podoba ci się kolor? Różowy będzie elementem mojego nowego wizerunku, bo stary nie przyniósł mi szczęścia.

Pykając fajkę, Qwilleran zastanawiał się w duchu nad wszechpotęgą fryzjerów. Miliardy dolarów idą na badania neurofizjologiczne mające na celu kontrolowanie ludzkiego zachowania. Doszedł do wniosku, że inwestycja w salony fryzjerskie i pielęgnacyjne byłaby tańsza.

Przez chwilę przypatrywał się ładnym kanciastym dłoniom Cokey, poruszającym drutami, a potem rzekł:

- Odpowiedz mi szczerze. Wiedziałaś, czym zajmuje się ta Allison, gdy podsunęłaś mi pomysł, by napisać o jej domu?

- Naprawdę nie wiedziałam.

- A mówiłaś o tym temu facetowi z „Morning Rampage”?

- Jakiemu facetowi?

- Mike'owi Bulmerowi, który się zajmuje kolportażem. Chyba go znasz? Przecież zamieniliście słówko w klubie prasowym.

- Ach, o niego ci chodzi! Tak naprawdę to ja wcale go nie znam. Po prostu wiosną kupił parę lamp u pani Middy. Zapłacił czekiem bez pokrycia, dlatego go zapamiętałam.

Qwilleran poczuł ulgę.

- Wydawało mi się, że masz przede mną tajemnice - rzekł.

Cokey znieruchomiała. Po chwili westchnęła.

- Jest coś, do czego lepiej się przyznam, bo i tak się dowiesz prędzej czy później - powiedziała. - Jesteś taki dociekliwy!

- Choroba zawodowa.

Przyglądała się uważnie, jak Qwilleran ponownie zapala fajkę: popukał nią w popielniczkę, dmuchnął do środka, zajrzał do główki, napełnił tytoniem i skrzesał zapałkę.

- Chodzi o Davida Lyke'a - rzekła, gdy zakończył swój rytuał. - Kiedy zabrałeś mnie do niego na przyjęcie, udawałam, że go nie znam.

- Ale go znałaś, prawda? Nosisz nawet jego zdjęcie w torebce.

- Skąd wiesz?

- Gdy byłaś u mnie w sobotę, wywaliłaś wszystko z torebki na kanapę, nie pamiętasz? Koko zobaczył jego zdjęcie i zaczął je lizać.

- Ty i ten twój wszechwiedzący kot dobraliście się w korcu maku!

- A więc mam rację?

Wzruszyła bezradnie ramionami.

- Należałam do rzeszy kobiet, które straciły dla niego głowę. Te romantyczne oczy! Ten głos jak dudnienie bębnów... Oczywiście nigdy do niczego nie doszło. David potrafił zauroczyć każdego, ale nie kochał nikogo.

- Mimo to ciągle nosisz jego fotografię. Zacisnęła usta i zatrzepotała rzęsami.

- Podarłam ją... parę dni temu - odpowiedziała. Nagle zerwała się, żeby pociągnąć usta szminką, nastawić inną płytę, zdmuchnąć świece na stole, włożyć masło z powrotem do lodówki. Wreszcie przestała się gorączkowo krzątać i usiadła z powrotem do robótki na drutach. - Porozmawiajmy o tobie - zaproponowała. - Dlaczego zawsze nosisz krawaty w czerwoną kratę?

Dotknął czule krawata.

- Lubię takie wzory - odrzekł. - Ten to tartan klanu Mackintoshów. Miałem też jeden klanu Bruce'ów i MacGregorów, ale Koko je zżarł.

- Zżarł?

- Myślałem, że to mole, ale okazało się, że to on. Cieszę się, że nie dorwał tego, bo to mój ulubiony. Moja matka pochodziła od Mackintoshów

- Nigdy nie słyszałam, żeby kot zjadał krawaty.

- Konkretnie to on zjada wełnę. Oznaka nerwicy - stwierdził Qwilleran tonem znawcy. - Rodzi się jednak pytanie, dlaczego nie pogryzł krawata w barwach Mackintoshów? Miał mnóstwo okazji. Zniszczył pozostałe, ale ten oszczędził. Dlaczego? Bo to mój ulubiony?

- Może ten kot ma wzgląd na twoje uczucia. Czy zjadł coś jeszcze?

Qwilleran pokiwał smętnie głową.

- Owszem. Pamiętasz ten duński fotel w mieszkaniu Noytona? Wtranżolił kawałek tapicerki.

- Hm... to wełna - mruknęła Cokey. - Włókno pochodzenia zwierzęcego. Może smakuje znerwicowanym kotom.

- Przecież w całym mieszkaniu są włókna pochodzenia zwierzęcego. Wełna z wigonia, dywan z koziego włosia, no i zamszowa kanapa. Ale Koko wybrał akurat ulubiony fotel Noytona. Ciekawe, ile będę musiał wybulić, żeby naprawić tapicerkę.

- Pani Middy zrobi to po kosztach - powiedziała Cokey. - Ale tkaninę trzeba będzie zamówić z Danii. No i nie wiadomo, czy Koko znowu się do niego nie dobierze.

Qwilleran opowiedział o swojej wizycie u pani Highspight i zamiarze przygarnięcia drugiego kota.

- Mówiła mi, że Tait nie lubi kotów i zwleka z uiszczaniem rachunków - oznajmił.

- Im ktoś jest zamożniejszy, tym trudniej go zmusić do płacenia - stwierdziła Cokey.

- Pytanie, czy Tait faktycznie jest aż tak bogaty, jak nam się wydaje. David też mi napomknął, że on nie zapłacił za urządzenie wnętrz. A gdy wpadliśmy na pomysł napisania artykułu, zasugerował, że ma pewien wpływ na Taita. Jak gdyby Tait był mu coś winien. No i ten zgodził się bardzo chętnie. Dlaczego? Może dlatego, że tak naprawdę jest bankrutem i musiał iść Davidowi na rękę, bo był mu winien pieniądze? A może z jakiegoś innego, nieznanego nam powodu? - Qwilleran dotknął swych wąsów. - Czasem wydaje mi się, że ta kradzież i włamanie były ukartowane, żeby wrobić tego meksykańskiego służącego. Nadal uważam, że hipoteza policji nie trzyma się kupy.

- To co się stało z tym człowiekiem?

- Albo uciekł do Meksyku, albo go zamordowano. Jeśli jest w Meksyku, to albo uciekł na własną rękę, albo został tam wysłany przez rzeczywistych sprawców. A jeśli został tam wysłany, to albo ma żady ze sobą, albo jest czysty. Jeśli ma żady, to stawiam swoją całoroczną pensję, że Tait planuje podróż do Meksyku w najbliższej przyszłości. Mówił, że wyjeżdża, bo chce odpocząć. Jeśli ruszy na zachód, to najprawdopodobniej wyląduje w Meksyku.

- Na zachód można również dotrzeć, kierując się na wschód - powiedziała Cokey.

Qwilleran poklepał jej dłoń.

- Mądra z ciebie dziewczynka.

- Myślisz, że ufałby służącemu na tyle, by powierzyć mu żady?

- Dobre pytanie. Być może Paolo nie zabrał kolekcji. Może po prostu został wysłany do Meksyku, żeby ściągnąć na siebie podejrzenia. Ale skoro tak, to gdzie są żady?

W pokoju zapadło ciężkie milczenie. Qwilleran grzechotał fajką w zębach, Cokey dzwoniła drutami. Adapter zaterkotał, ładując automatycznie kolejną płytę. Tym razem z muzyką Brahmsa.

- Pamiętasz, mówiłem ci, że ja i Koko gramy razem, używając słownika - odezwał się wreszcie dziennikarz. Zaczął opowiadać niepewnym tonem: - Ostatnio wybiera słowa, które zdają się odnosić do tej sprawy... Chyba nie powinie nem o tym mówić, bo to niewiarygodne.

- Przecież wiesz, co ja myślę o kotach - odparła Cokey. - Uwierzę we wszystko.

- Po raz pierwszy spostrzegłem to zeszłej niedzieli. Zapomniałem zrobić mu śniadanie. Gdy zagraliśmy, wskazał słowo „głód”.

- To ci mądry kot! - zakrzyknęła Cokey, klaszcząc w dłonie.

- Zaraz potem wybrał czasownik „karmić”. Ale skapnąłem się dopiero wtedy, gdy za trzecim razem padło słowo „mysz”. Najwyraźniej był zdesperowany, bo myszy chyba za bardzo nie lubi.

- Rany, to jak tabliczka ouija - stwierdziła Cokey.

- Ciarki mnie od tego przechodzą - przyznał Qwilleran. - Od czasu włamania w Muggy Swamp Koko sypie słowami, które wskazują na G. Verninga Taita. Na przykład „łysy” i „kręgosłup”. To drugie słowo wybrał dwa razy. Nie bywały zbieg okoliczności, bo słownik ma trzy tysiące stron.

- A Tait jest łysy?

- Jak kolano. Poza tym ma chory kręgosłup. Wiesz, co to jest kulukamba?

Cokey pokręciła głową.

- To taki małpolud, co ma łysą głowę i czarne łapska. To hasło też wskazał Koko.

- Czarne łapska! Bardzo symboliczna wymowa. Było coś jeszcze?

- Oczywiście nie każde słowo odnosi się do tej sprawy. Zdarzają się takie jak „łyżeczka” czy „dielektryk”, ale jednego dnia trafił dwa naraz. „Różyczka” i „rumiany”. Tait ma bardzo czerwoną cerę.

- Jejku, Qwill, ten twój kot to naprawdę jasnowidz! Założę się, że jest na właściwym tropie. Można to jakoś wykorzystać?

- Nie za bardzo - odparł dziennikarz. Miał ponurą minę. - Nie mogę przecież pójść na policję i powiedzieć, że mój kot podejrzewa potomka szacownej rodziny... Jest jednak inna możliwość...

- Jaka?

- Być może policja podejrzewa Taita, a hipotezą o służącym chcą mu tylko zamydlić oczy.



Rozdział dziewiętnasty

Qwilleran wrócił od Cokey wcześniej, niż zamierzał. Wyprosiła go z mieszkania, mówiąc, że nazajutrz oboje idą do pracy, poza tym musi zatroszczyć się o swoje włosy i uprasować sobie bluzkę.

Gdy wszedł do apartamentu, Koko powitał go tradycyjnymi pląsami, których finał rozegrał się na biurku. Na aparacie telefonicznym świeciła się czerwona lampka. Dzwoniono, zdawał się mówić kot, ale nie miał kto odebrać.

Qwilleran połączył się z operatorem.

- O dziewiątej telefonował pan Bunsen - oznajmił mężczyzna. - Prosił, żeby pan oddzwonił do niego do domu, jeśli wróci pan przed pierwszą w nocy.

Dziennikarz spojrzał na zegarek. Dochodziła dopiero dwunasta, więc zaczął wykręcać numer Bunsena, lecz zaraz się rozmyślił. Uznał, że Cokey miała rację, przywiązując duże znaczenie do wizerunku. Doszedł do wniosku, że nie zaszkodzi, jeśli podtrzyma o sobie opinię kawalera, który wiedzie godne zazdrości życie - spędzając czas z kobietami prawie do białego rana.

Opróżnił kieszenie marynarki, samą marynarkę powiesił na oparciu krzesła i usiadł przy biurku, żeby przejrzeć zbiór artykułów prasowych na temat rodziny Taitów. Koko obserwował go uważnie, leżąc obok w majestatycznej pozie lwa, zawijając ogon dokoła szwedzkiego kryształowego przycisku do papieru.

Pochodzące z wielu lat wycinki znajdowały się w różnym stadium zużycia. Na każdym widniał znaczek z dokładną datą publikacji, jednak wystarczyło spojrzeć na archaiczną czcionkę i pożółkły papier, by zorientować się, że niektóre są bardzo stare.

Z początku Qwilleran pospiesznie wertował kartki, mając nadzieję, że od razu wypatrzy wyraźną wskazówkę. Ponieważ niczego interesującego nie znalazł, zaczął dokładnie czytać nieuporządkowane chronologicznie informacje o trzech pokoleniach Taitów.

Pięć lat wcześniej Tait wygłosił mowę na zebraniu Stowarzyszenia Szlifierzy. Przed jedenastoma laty zmarł jego ojciec. Qwilleran znalazł obszerny artykuł o fabryce Taita, jednym z licznych przedsiębiorstw należących od dawna do rodziny; utworzona w 1883 roku, dawniej wytwarzała baty dla dorożkarzy, potem zaś produkowała anteny radiowe. Stare rubryki towarzyskie ukazywały rodziców G. Verninga w operze i na przyjęciach charytatywnych. Przed trzema laty Verning ogłosił zamiar produkowania anten radiowych, które wyglądałyby jak baty. Wycinek z następnego roku informował, że fabrykę zamknięto i wszczęto procedurę upadłościową.

W następnej kolejności były zapowiedzi ślubu sprzed dwudziestu czterech lat. Pan George Verning Tait, syn państwa Taitów z Muggy Swamp, wstępował w związek małżeński. Cała rodzina pojechała na zaślubiny do Europy. Uroczystości odbyły się w domu rodziców panny młodej...

Qwilleran wybałuszył oczy.

... państwa Thorvaldsonów, zamieszkałych w Arhus w Danii.

Oparł się na krześle i wypuścił głośno powietrze z płuc.

- Jak myślisz, Koko - odezwał się - co Harry Noyton kombinuje w Arhus?

Kot otworzył pyszczek, żeby odpowiedzieć, ale zabrakło mu tchu, więc tak naprawdę reakcją było milczenie.

Zegarek wskazywał pierwszą w nocy, toteż Qwilleran przyspieszył lekturę i wreszcie znalazł to, czego szukał. Podekscytowany, zadzwonił do Bunsena.

- Mam nadzieję, że nie wyrwałem cię z łóżka - powiedział.

- Jak tam twoja randka, stary kocurze? - spytał fotograf.

- Nieźle, nieźle...

- Co robiłeś dziś przed południem na Merchant Street?

- A skąd wiesz, że tam byłem?

- Ha! Za pięć dwunasta widziałem cię na przystanku autobusowym.

- Przed tobą nic się nie ukryje, co? - rzekł Qwilleran. -W takim razie dlaczego się nie zatrzymałeś, żeby mnie podwieźć?

- Jechałem w przeciwną stronę. Oj, bracie, wcześnie dziś zacząłeś! Przed południem?

- Przestań, miałem wizytę u lekarza.

- Na Merchant Street? Cha, cha, cha!

- Po to tylko dzwoniłeś? Zachowujesz się jak wścibskie babsko.

- Nie. Mam dla ciebie informację.

- Ja też mam coś dla ciebie - powiedział Qwilleran. - Odkryłem wstydliwy sekret rodziny Taitów.

- Jaki sekret?

- Proces. G. Verning Tait był zamieszany w proces o ustalenie ojcostwa!

- Ho, ho! A to stary cap! Kim była szczęśliwa wybranka?

- Jedną ze służących u Taitów. Dostała sowitą odprawę. Z tych wycinków wynika, że proces był sporą sensacją.

- Coś takiego to chyba mało przyjemne przeżycie.

- Sądziłbym, że tak majętna i wpływowa rodzina jak Taitowie doprowadziłaby do ugody. Żeby za wszelką cenę uniknąć procesu. Parę lat temu relacjonowałem taki proces w Chicago. W trakcie zeznań wyszły niezłe brudy... A co ty masz?

- Niewiele - odparł Bunsen - ale jeżeli chcesz wysłać Taitowi te fotografie, to lepiej się pospiesz. Za parę dni wyjeżdżą, z kraju.

- Skąd wiesz?

- Wpadłem dziś na Kendalla w klubie prasowym. Powiedział mi, że Tait wyjeżdża w sobotę rano.

- Do Meksyku? - spytał Qwilleran, czując swędzenie pod wąsami.

- Nie, nic z tych rzeczy! Chciałbyś, żeby to był Meksyk, co? - naigrawał się fotograf.

- No to gdzie się wybiera?

- Do Danii.

Nazajutrz rano Qwilleran obudził się raźno po nocy pełnej głupawych snów, z których z zadowoleniem się otrząsnął. W jednym z nich poleciał samolotem do Arhus, żeby być drużbą na ślubie pary wysterylizowanych kotów ze śmietanki towarzyskiej.

Przed wyjściem do redakcji zatelefonował do Taita i zaproponował, że nazajutrz przywiezie mu kolekcję zdjęć. Zapytał również o kotkę i dowiedział się, że Tait wygnał ją z domu, by radziła sobie sama.

- Może ją pan odnaleźć? - spytał Qwilleran, pohamowując wściekłość. Nie cierpiał ludzi, którzy źle traktują zwierzęta.

- Kręci się tu gdzieś w okolicy - odparł Tait. - Wyła przez całą noc. Wpuszczę ją do domu... Ile zdjęć ma pan dla mnie?

Tego dnia Qwilleran pracował z wytężeniem w redakcji, a dziennikarka działu kulturalnego odbierała wszystkie telefony i przyjmowała niezapowiedzianych gości, tłumacząc jego nieobecność w sposób, który nie dopuszczał żadnych odwołań, dyskusji ani wyjątków.

- Przykro mi, gonią go terminy.

Tylko raz przerwał pracę - żeby zadzwonić do gospodyni Taitów.

- Dzień dobry pani - rzekł, cedząc słowa na modłę wyższych sfer. - Mówi znajomy pana Taita z Muggy Swamp. Żenię się niedługo i moja żona będzie potrzebowała pomocy domowej. Pan Tait polecił panią gorąco...

- Polecił? No ja myślę - odparła pewna siebie kobieta melodyjnym głosem.

- Czy mogłaby pani przyjść dziś wieczorem na rozmowę kwalifikacyjną do Villa Verandah?

- A kto tam będzie? Tylko pan? Czy pani też?

- Niestety moja narzeczona przebywa akurat w Tokio, więc to ja przeprowadzę z panią rozmowę.

- W porządalu, przyjdę. O której?

Qwilleran wyznaczył spotkanie na ósmą. Był szczęśliwy, że tak naprawdę nie potrzebuje gospodyni. Zastanawiał się, czy pani Hawkins jest jedną z nietrafnych inwestycji G. Verninga Taita.

Wieczorem rozpadał się deszcz, więc przyszła z mokrą parasolką i w ociekającym płaszczu narzuconym na krzykliwą różowo-zieloną sukienkę. Qwilleran zauważył, że ramiączka sukienki zsuwają się przy najlżejszym ruchu, a z boku jest rozcięcie. Kobieta miała impertynenckie spojrzenie i poruszała zalotnie ramionami. Lubił impertynenckie i zalotne kobiety - pod warunkiem, że były młode i atrakcyjne. Pani Hawkins nie spełniała tego warunku.

Z przesadną uprzejmością zaproponował jej kieliszek sherry „w obronie przed pogodą”, po czym wziął bursztynowy trunek ze świetnie zaopatrzonego barku Harry'ego Noytona. Napełnił dużą szklaneczkę, a gdy rozmowa zeszła w końcu na sprawy zawodowe - doświadczenie, referencje, wysokość uposażenia - pani Hawkins rozsiadła się wygodnie na zamszowej kanapie, gotowa do spędzenia wieczoru na miłej pogawędce.

- Pan jest jednym z tych dwóch dziennikarzy, którzy przyjechali wtedy do nas robić zdjęcia - powiedziała, patrząc na niego rozbłysłymi oczami. - Zapamiętałam pańskie wąsy. - Zatoczyła ręką dokoła. - Nie wiedziałam, że dziennikarze tak dobrze zarabiają.

- Doleję pani.

- A pan nie pije?

- Wrzody - powiedział, robiąc boleściwą minę.

- Ach, czego ja się nie nasłuchałam o wrzodach! - zakrzyknęła. - Gotowałam przecież dla Taitów, a oni oboje mieli tę przypadłość. Czasem, gdy jego nie było, ona kazała podawać sobie duży talerz smażonych krążków cebulowych, a to chyba jest najgorsze jedzenie, jak się ma wrzody, ale co tam, nigdy się nie sprzeciwiałam. Nikt nie śmiał się jej sprzeciwiać. Wszyscy chodzili dokoła niej na paluszkach, a gdy zadzwoniła, biegli w te pędy, żeby zobaczyć, czego potrzebuje. Ale mi to nie przeszkadzało, bo wolę gotować dla pary inwalidów niż dla domu pełnego głodnych bachorów. No i miałam Paolo do pomocy. Był bardzo uczynny i słodki. Szkoda, że okazał się takim draniem. Ale tak to jest z tymi cudzoziemcami. Nie rozumiem ich. Ona też była cudzoziemką, chociaż mieszkała tutaj już bardzo długo, i dopiero pod koniec zaczęła na nas wszystkich wrzeszczeć w tym swoim języku. Na męża też wrzeszczała. Mój Boże, on miał świętą cierpliwość! Był szczęśliwy, że może uciekać do swojego warsztatu. Świata nie widział poza tymi swoimi kamykami! Kiedyś kupił całą górę gdzieś w Ameryce Południowej. Miała być pełna żadów, ale coś tam nie wypaliło. Jednego razu chciał mi dać piękną broszę, ale nie wzięłam. Na takie rzeczy nie pozwolę! - Wywróciła wymownie oczami. - Strasznie się podekscytował, gdy przyjechaliście sfotografować te jego cacka. Zdziwiłam się, bo wiedziałam, co myśli o waszej gazecie. - Urwała i napiła się sherry. - Mmm, dobre! Może dostanę jeszcze odrobinę? A potem pójdę sobie do domu.

- A co pan Tait myśli o „Daily Fluxion”? - spytał Qwilleran ostrożnie, nalewając sherry do szklaneczki.

- Och, nie cierpi was jak zarazy! Nie pozwalał trzymać „Fluxion” w domu. A to wielka szkoda, bo wszyscy wiedzą, że macie najlepsze komiksy, no, ale cóż... taki był. Wszyscy mamy jakieś specy... specyficzne cechy. Uuu, czuję, że trochę wypiłam...

Potem zaczęła opowiadać o swoim byłym mężu oraz niedawnym zabiegu usuwania żylaków. Wówczas Qwilleran przerwał jej i powiedział, że wkrótce się z nią skontaktuje w sprawie pracy, po czym odprowadził ją do taksówki, wręczając pięciodolarowy banknot, by zapłaciła za kurs.

Wrócił do apartamentu w chwili, gdy Koko wyszedł z jakiejś sekretnej kryjówki. Kot się skradał, rozglądając dokoła i nasłuchując uważnie.

- Wiem, co czujesz, bo czuję to samo - rzekł do niego Qwilleran. - Chodź, zagramy sobie, może podpowiesz mi coś ciekawego.

Podeszli do słownika. Koko nie dał dziennikarzowi najmniejszych szans. Zaserwował mu „ebionityzm” i „ebuliometr”, następnie „cytodiagnozę” i „Częstochowę”, „kikutnicę” i „kilak”.

Qwilleran już zamierzał skapitulować, gdy nagle jego pech się odmienił. Koko wbił pazury w przednie kartki słownika, wskazując hasło „rewanż” i „rewelacja”. Przy następnej zagrywce padła „kłódka” i „kłótnia”. Qwilleran poczuł drżenie wąsów.



Rozdział dwudziesty

Nazajutrz rano po wizycie pani Hawkins i spektakularnym wyczynie swego kota Qwilleran wyskoczył z łóżka, zanim za dzwonił budzik. Dwa fragmenty układanki zaczęły do siebie pasować.

Tait zapewne chował urazę do „Daily Fluxion” z czasów, gdy gazeta pisała o procesie w sprawie ustalenia ojcostwa. Rodzina przypuszczalnie usiłowała zatuszować ten skandal, ale dziennikarze z pewnością uznali, że opinia publiczna ma prawo poznać prawdę. Nie pominięto żadnych, nawet najbardziej skandalicznych szczegółów. Być może „Morning Rampage” potraktował Taita bardziej ulgowo - w końcu właścicielami tego dziennika byli Pennimanowie, należący do socjety z Muggy Swamp.

Przez osiemnaście łat Tait żywił urazę, która urosła do rangi obsesji. Pomimo pozornej łagodności był mężczyzną, którym targały namiętności. Jego nienawiść do „Fluxion” prawdopodobnie dorównywała miłości do żadów. Wrzody były oznaką wewnętrznych rozterek. Gdy Qwilleran zaproponował, że napisze artykuł o jego domu, Tait dostrzegł w tym sposobność, żeby dokonać zemsty. Sfingował kradzież i ukrył swoją kolekcję, która prawdopodobnie się odnajdzie, gdy gazeta zostanie ostatecznie skompromitowana.

Gdzie można zamelinować imbryk, który jest cienki jak płatek róży? - dumał Qwilleran, przygotowując śniadanie dla Koko.

Ale czy Tait zadałby sobie tyle trudu tylko po to, żeby się zemścić na gazecie za krzywdy doznane przed wielu laty? Chyba nie. Główny motyw musiał być inny. Być może nie jest aż tak bogaty, jak wskazuje jego pozycja społeczna. Stracił przecież fabrykę. Zainwestował w Ameryce Południowej, co zakończyło się fiaskiem. Był winien Lyke'owi sporo pieniędzy za urządzenie domu. Czy ukartował to wszystko, żeby zgarnąć polisę ubezpieczeniową? Czy pokłócił się o to z żoną? Czy posprzeczali się tej nocy, kiedy doszło do rzekomej kradzieży? Czy sprzeczka była na tyle gwałtowna, że serce kobiety nie wytrzymało?

Qwilleran zaserwował kotu śniadanie na podłodze w kuchni, po czym włożył marynarkę i zaczął zapełniać kieszenie. Z różnych miejsc wziął fajkę, kapciuch z tytoniem, zapałki, wizytownik, grzebień, trochę drobnych, portfelik i czystą chusteczkę, nie mógł jednak znaleźć zielonego żadu, który na ogół nosił razem z monetami. Pamiętał, że położył go na biurku.

- Ej, Koko, czy ukradłeś mój talizman? - spytał.

- Graaau! - odpowiedział z kuchni kot, mając gardło za tkane cielęciną w kremowym sosie.

Qwilleran po raz kolejny otworzył kopertę z fotografia mi, które zamierzał oddać Taitowi. Rozłożył wszystkie na biurku: szerokie ujęcia pięknych pomieszczeń, półzbliżenia drogich mebli i zbliżenia żadów. Zobaczył idealnie wykonane zdjęcie białego imbryka i drugie, na którym widać było ptaka na grzbiecie lwa. Dalej biurko - heban i czarny mar mur ozdobione pozłacanym brązem - stół wspierany przez sfinksa, mało wygodne fotele obszyte białym jedwabiem.

Koko otarł się o nogi Qwillerana.

- Co cię gryzie? - spytał dziennikarz. - Dałem ci śniadanie. Idź, zjedz do końca. Ledwo coś tam liznąłeś!

Kot wygiął grzbiet i ułożył ogon w znak zapytania, kręcąc się niespokojnie dokoła.

- Ej, od dziś będziesz miał koleżankę - oznajmił Qwilleran. - Małą zezowatą kotkę. Może powinniśmy razem po nią pojechać? Chciałbyś się wybrać na krótką wycieczkę? Mu siałbyś włożyć szelki.

Koko kroczył dumnie na wyprostowanych łapach, zakreślając ósemki.

- Najpierw muszę zrobić nową dziurkę.

W kuchni Qwilleran nie znalazł ani jednego narzędzia, którym mógłby przekłuć pasek skóry: żadnego szydła, szpikulca do kruszenia lodu, gwoździa ani nawet staroświeckiego otwieracza do konserw. Wreszcie poradził sobie za pomocą pilniczka do paznokci.

- Gotowe! - rzekł i zaczął się rozglądać za Koko. - Spróbuj teraz wyślizgnąć się z tych szelek! Gdzieś się podział, do cholery?

Rozległo się donośne mlaskanie. Qwilleran odwrócił się gwałtownie. Kot lizał jedną z fotografii leżących na biurku.

- Ej! - wrzasnął dziennikarz. Koko zeskoczył na podłogę i umknął susami jak królik.

Qwilleran spojrzał na zdjęcia. Jedno z nich było mokre.

- Niegrzeczny kot! - zakrzyknął. - Papier się pofałdował!

Koko usiadł skulony pod stolikiem.

Dziennikarz zerknął ponownie i zobaczył, że kot wylizał chropawym jęzorem fotografię przedstawiającą szafę w stylu biedermeier. Mokra powierzchnia wciąż była lepka. Na pierwszy rzut oka zdjęcie wyglądało na nietknięte. Dopiero w świetle padającym pod określonym kątem widać było fałdy i smugę.

Qwilleran spojrzał uważniej, chłonąc szczegóły widoczne na fotografii wykonanej przez Bunsena. Widać było wyraź nie fakturę drewna, a fachowe oświetlenie zastosowane przez Odda dawało wrażenie trójwymiarowości. Dziurkę od klucza otaczała wypukła oprawka z cyzelowanego metalu. W dolnej części szafy ciągnęła się cienka linia będąca krawędzią szuflady.

Nagle Qwilleran dostrzegł drugą ciemną linię, widoczną z boku, której wcześniej nie widział. Przecinała usłojenie drewna. Wyglądała dziwnie, bo nie była elementem konstrukcyjnym ani zdobniczym.

Pospiesznie pogłaskał się po swędzących wąsach. Następ nie chwycił Koko i wciągnął na niego szelki.

- Idziemy! - oznajmił. - Natchnąłeś mnie tym swoim lizaniem!

Jazda taksówką do Muggy Swamp była długa i droga. Słuchając tykania taksometru, Qwilleran zastanawiał się, czy może wliczyć opłatę w koszty pokrywane przez redakcję. Kot siedział obok spokojnie, tuż przy jego udzie, ale gdy tylko auto skręciło w drogę dojazdową przed domem Taita, bardzo się ożywił. Stanął na tylnych łapach, przednimi oparł się o szybę i zaczął lustrować okolicę.

- Proszę zaczekać, to odwiezie mnie pan z powrotem - rzekł Qwilleran do taksówkarza. - Potrwa to z pół godziny.

- Mogę podjechać na dworzec i kupić sobie jakieś śniadanie? - spytał mężczyzna. - Oczywiście wyłączę taksometr.

- Jasne.

Dziennikarz wziął kota pod pachę, zwinął smycz w lewej dłoni i zadzwonił do drzwi hiszpańskiej rezydencji. Czekając, rozejrzał się dokoła. Zauważył pierwsze oznaki zaniedbania: bujna trawa wymagająca przystrzyżenia, wirujące po dziedzińcu żółte liście, brudne szyby w oknach.

Gdy drzwi się otworzyły, Qwilleran zobaczył odmienionego Taita. Mimo zdrowej czerwonej cery kolekcjoner wydawał się zdenerwowany i zmęczony. Stare ubranie i tenisówki, które miał na sobie, wyglądały niedorzecznie na tle eleganckiego czarno-białego holu. Na posadzce widniały ślady wyschniętego błota.

- Proszę wejść - rzekł gospodarz. - Właśnie uprzątam część rzeczy - dodał, przepraszającym gestem wskazując swój strój.

- Dzień dobry. Przyjechałem z Koko - oznajmił Qwilleran chłodnym tonem. - Uznałem, że może pomóc zwabić kotkę.

Coś jest nie w porządku, pomyślał dziennikarz, bo facet wygląda na wystraszonego. Może policja go przesłuchiwała? Czy powiązali śmierć Lyke'a ze zniknięciem kolekcji żadów?

- Ona już tu jest - odparł Tait. - Zamknąłem ją w pralni.

Koko zaczął się wiercić, więc Qwilleran posadził go sobie na ramieniu, skąd roztaczał się lepszy widok. Wyczuwał lekkie drżenie kociego ciała, jak gdyby przepływał przez nie prąd.

Podał Taitowi kopertę ze zdjęciami, następnie, przyjąwszy zdawkowe zaproszenie, wszedł do salonu. W środku zaszły duże zmiany. Na fotele narzucono białe płachty, draperie były zaciągnięte, a obok stały ciemne i puste gabloty.

Półmrok rozświetlała jedna lampa - znajdująca się na biurku, przy którym Tait najwyraźniej pracował. Na blacie leżała książka, a dokoła walały się użytkowe przedmioty wykonane z żadu: prymitywne skrobaczki, dłuta, ostrza siekier.

Tait zerwał płachtę z krzesła i skinął na Qwillerana, by usiadł, sam zaś stanął za biurkiem i otworzył kopertę. Dziennikarz zerknął na leżącą do góry nogami książkę - był to katalog zbiorów, sporządzony starannym, pochyłym pismem.

Tait wpatrywał się w zdjęcia, a Qwilleran wpatrywał się w jego twarz. To nie jest smutek, uznał, to wyczerpanie. Ten człowiek źle sypia. Czy nie powiódł się jego plan?

Kolekcjoner oglądał fotografie, poruszając kącikami ust i oddychając ciężko.

- Niezłe fotki, prawda? - odezwał się Qwilleran.

- Tak.

- Świetne detale.

- Nie miałem pojęcia, że pański fotograf zrobił tak dużo zdjęć.

- Zawsze robimy na zapas.

Qwilleran zerknął błyskawicznie na biedermeiera. Nie było ciemnej linii widocznej na zdjęciu - a przynajmniej nie zobaczył jej z miejsca, w którym stał.

- Ładnie sfotografowaliście biurko - ocenił Tait.

- Tak, jest dużo kontrastu. Szkoda, że nie ma zdjęcia tej szafy - rzekł Qwilleran, wpatrując się w mężczyznę. - Biedermeiera. Nie rozumiem tego. Gotów byłbym przysiąc, że Bunsen ją sfotografował.

Zadrżały kąciki ust.

- Tak, to piękny mebel - odparł gospodarz. - Należał do mojego dziadka.

Koko znów się poruszył, piszcząc w wyrazie sprzeciwu. Qwilleran wstał, przeszedł się w tę i z powrotem, głaszcząc kota po jedwabistym grzbiecie.

- On po raz pierwszy jest z wizytą w obcym miejscu - oznajmił. - Aż dziw bierze, że tak dobrze się zachowu je.

Podszedł do biedermeiera. Ani śladu ciemnej linii.

- Bardzo panu dziękuję za te zdjęcia - rzekł Tait. - Pójdę po kotkę.

Gdy kolekcjoner wyszedł z salonu, ciekawość Qwillerana sięgnęła zenitu. Przyjrzał się uważnie bokowi szafy. Faktycznie, w drewnie była wąziutka, ledwie dostrzegalna szczelina. Przeciągnął po niej kciukiem. Łatwiej ją było wyczuć pod palcem niż wypatrzyć. Ale czuły obiektyw aparatu Bunsena wyłowił z tła ten rozstęp grubości włosa.

Koko się miotał, więc Qwilleran postawił go na podłodze, trzymając smycz w ręku. Ponownie przesunął dłonią po deskach. To chyba skrytka, pomyślał. Nie może być inaczej! Ale jak to otworzyć? Nie było żadnej widocznej rączki ani przycisku.

Zerknął w kierunku holu, nadstawiając ucha, spodziewając się odgłosu kroków, ale panowała cisza, więc znów skupił się na meblu. Czy to będzie jakiś zatrzask uruchamiany do tknięciem palca? Czy w dawnych czasach były takie mechanizmy? Przecież ta szafa ma ponad sto lat...



Rozdział dwudziesty pierwszy

Pielęgniarka w redakcji „Fluxion” zabandażowała Qwilleranowi rozciętą dłoń.

- Do wesela się zagoi - powiedziała. - To tylko lekkie obrażenie.

- Obficie krwawiło - odparł. - Szpic był ostry jak brzytwa i miał ze trzydzieści centymetrów długości. Właściwie to grot harpuna, którym myśliwi zabijali morsy w Arktyce.

- Hm, całkiem stosowna broń - mruknęła pielęgniarka, zerkając czule na sumiaste wąsy Qwillerana.

- Szczęście, że nie dostałem w brzuch!

- Wygląda na to, że rana jest czysta, ale gdyby były jakieś problemy, proszę iść do lekarza.

- Pouczenia może sobie pani darować. Znam to na pamięć.

Pielęgniarka obwiązała mu rękę grubą warstwą bandaży. Nie przeszkadzało mu to w pisaniu na maszynie, natomiast stanowiło świetny rekwizyt, gdy wieczorem opowiadał o swoich przeżyciach w klubie prasowym. O wpół do szóstej nadzwyczaj wielu dziennikarzy „Fluxion” poczuło suchość w gardle, więc wokół Qwillerana zgromadził się niezły tłumek. Jego relacja z wydarzeń w domu Taita pojawiła się wprawdzie w popołudniowym wydaniu gazety, ale koledzy po fachu zdawali sobie sprawę, że najsoczystsze szczegóły nigdy nie ukazują się drukiem.

- To Koko naprowadził mnie na trop - oznajmił Qwilleran, z trudem pohamowując przypływ dumy. - Polizał jedno ze zdjęć zrobionych przez Bunsena i zwrócił moją uwagę na skrytkę w szafie.

- Użyłem oświetlenia z boku - wyjaśnił fotograf. - Ustawiłem lampę z lewej strony pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, dzięki czemu wyraźnie ukazała się ta minimalna szczelina. Obiektyw aparatu to wychwycił, ludzkie oko natomiast niczego by nie dostrzegło.

- Gdy zobaczyłem skrytkę pełną żadów - ciągnął Qwil-leran - to tak się przejąłem, że nie usłyszałem kroków. Najpierw wrzasnął kot, a sekundę później Tait zaatakował mnie eskimoskim harpunem. Ostrze było takie długie! - Qwilleran rozsunął przesadnie ręce na długość metra. - Koko warczał, kocica miotała się w szale, piszcząc. Do tego ten maniak z harpunem! Rozpętało się piekło. I nagle huk! Tait runął prosto na pysk! - Dziennikarz pokazał zabandażowaną rękę. - Rzucił chyba tym harpunem, gdy upadał.

- Opowiedz im, jak twój kot go załatwił - zasugerował Arch Riker.

Qwilleran niespiesznie zapalił fajkę, a słuchacze czekali z niecierpliwością na dalszy ciąg.

- Trzymałem Koko na długiej lince. On tak szybko zaczął śmigać wkoło, że widziałem tylko smugę w powietrzu. Owinął Taitowi nogi tą linką, no i ten rymnął na podłogę.

- Szaleństwo! - zakrzyknął Bunsen. - Szkoda, że mnie tam nie było z kamerą.

- Chwyciłem harpun - kontynuował Qwilleran - i przytrzymałem Taita, po czym z pozłacanego francuskiego telefonu zadzwoniłem po policję.

- Cały ty - mruknął Bunsen. - Jak luksus to luksus.

W tej samej chwili z komendy policji wrócił Lodge Kendall.

- Qwill miał rację od samego początku - obwieścił zebranym. - Ten meksykański służący jest niewinny. Tait zeznał, że odesłał go do Meksyku, następnie przełożył żady do skrytki w szafie, a jeden kamyk podrzucił w pokoju tego chłopaka. Pamiętacie, że brakowało toreb podróżnych? Sam mu je dał przed wyjazdem.

- Czy chodziło mu o odszkodowanie z towarzystwa ubezpieczeniowego?

- Przede wszystkim. Tait to kiepski biznesmen. Stracił rodowy majątek, poza tym potrzebował pieniędzy, żeby zainwestować w kolejny poroniony pomysł... Ale to nie wszystko. On nienawidzi naszej gazety. Bo dawno temu „Fluxion” pisał o tym, że był oskarżony w procesie sądowym w sprawie ustalenia ojcostwa.

- Ciekawe, dlaczego nie doprowadził do ugody poza sądem - rzekł Qwilleran.

- Próbował, ale twierdzi, że padł ofiarą brudnej gry. Inny Tait, kuzyn Verninga, starał się wtedy o wybór do Kongresu, więc umyślnie rozpętano tę aferę, żeby utrącić tego kandydata. Ktoś wykombinował, że wyborcy nie odróżnią jednego Taita od drugiego, i okazało się, że miał rację. Tamten przerżnął wybory.

- Czy Tait mówił coś policji o planowanym wyjeździe do Danii? - spytał Qwilleran.

- Na komendzie nikt o tym nie wspominał - odparł Kendall.

- Idę do domu nakarmić Koko stekiem. W końcu uratował mi skórę.

- Nie oszukuj się - powiedział Bunsen. - Jemu wcale nie chodziło o Taita. Biegał za tą kocicą.

- A wiecie, zostawiłem ją u weterynarza. Ma zakażoną ranę w boku. Tait chyba ją uderzył, przepędzając z domu.

Przez całe popołudnie Qwilleran pozostawał w stanie wielkiej ekscytacji, ale gdy wrócił do domu, dopadło go zmęczenie. Koko czuł się podobnie. Leżał na boku, z wyprężonymi łapami, przygniatając sobie ucho głową - na pozór martwy, bo tylko w półprzymkniętych oczach czaiło się zamyślone spojrzenie. Nie zwrócił uwagi na zaserwowaną kolację.

Qwilleran wcześnie położył się spać. Miał barwne, porywające sny. Śniło mu się, że Percy rzekł: „Qwill, ty i Koko wykonaliście świetną robotę w sprawie Taita, chcę więc, byście znaleźli zabójcę Davida Lyke'a”. „Szefie, śledztwo może nas zagnać aż do Japonii” - odparł Qwilleran. „To w takim razie jedźcie do Japonii - odpowiedział redaktor naczelny. - Pokryjemy wszystkie wasze wydatki”. Qwilleran poruszył we śnie wąsami. Drgnęły także wąsiska Koko.

W sobotę wczesnym rankiem, gdy Qwilleran pochrapywał cichutko, a jego podświadomość borykała się z zagadką zabójstwa Davida Lyke'a, rozdzwonił się namolnie telefon. Gdy wreszcie wyrwał Qwillerana ze snu, ten wyciągnął półprzytomny rękę w kierunku stolika, odnalazł palcami słuchawkę i usłyszał głos operatora:

- Tu Arhus w Danii. Mam połączenie dla pana Jamesa Qwillerana.

- Przy telefonie - odparł dziennikarz ochrypłym głosem.

- Cześć, Qwill, mówi Harry! - rozbrzmiał okrzyk po drugiej stronie Atlantyku. - Właśnie się dowiedziałem!

- Tak? Mówią o tym w Danii?

- Owszem, podali w radiu.

- Wielka szkoda. Sympatyczny był z niego facet.

- Nie znałem go - odparł Noyton. - Znałem tylko ją. On pewnie się załamał.

- Kto?

- Jak to kto? Śpisz jeszcze czy co?

- Już nie. Ale o czym ty mówisz?

- Qwill, to ty? Czy to Qwilleran?

- Chyba tak. Jestem półprzytomny. Chodzi ci o zabójstwo?

- Zabójstwo?! - zakrzyknął Noyton. - Jakie zabójstwo? Qwilleran się zawahał.

- Harry, chodzi ci o Davida Lyke'a, tak?

- Chodzi mi o G. Verninga Taita! A co z Davidem?

- Nie żyje. Zastrzelono go w poniedziałek.

- David nie żyje?! Mój Boże! Kto to zrobił?

- Nie wiadomo. Zabito go w jego mieszkaniu. Wieczorem.

- Ktoś się włamał?

- Wygląda na to, że nie.

- Po co ktoś chciałby zabijać Davida? To był fantastyczny facet!

- To czegoś ty się dowiedział z radia? - spytał Qwilleran.

- Że aresztowali Taita! Rodzina pani Tait nie mogła uwierzyć, kiedy o tym tutaj doniesiono.

Qwilleran usiadł prosto.

- Ty znasz jej rodzinę?

- Dopiero ich poznałem. Świetni ludzie. Współpracuję z jej bratem przy pewnym tajnym przedsięwzięciu, o którym ci napomknąłem. Pamiętaj, obiecałem, że „Fluxion” pierwszy się o tym dowie.

- A co to za przedsięwzięcie?

- Finansuję nową technologię, Qwill. Będę najbogatszym człowiekiem na świecie!

- To jakiś nowy wynalazek?

- Odkrycie naukowe - wyznał Noyton. - Podczas gdy reszta świata zajmuje się kosmosem, Duńczycy próbują zrobić coś konkretnego dla ludzkości.

- Brzmi wspaniale!

- Tak naprawdę dopiero gdy tu przyjechałem, zorientowałem się, o co chodzi. Uwierzyłem jej na słowo, że to wstrząśnie całym światem!

- Jej? Czyli komu?

- Pani Tait.

- Ona dała ci cynk, że jej brat dokonał jakiegoś odkrycia?

- Widzisz, doktor Thorvaldson potrzebował wsparcia finansowego, a ona wiedziała, że jej mąż nie może go udzielić. Słyszała o mnie i uznała, że się do tego nadaję. Oczywiście chciała gratyfikacji. Pod stołem, że tak powiem. - Noyton zamilkł. - Mówię ci to nieoficjalnie, rozumiemy się.

- Tait chciał wyjechać do Danii - powiedział Qwilleran. - Prawdopodobnie zamierzał zainwestować pieniądze uzyskane z ubezpieczenia.

Na linii rozległy się trzaski.

- Harry, jesteś tam?

- Posłuchaj, zadzwonię do ciebie jutro - rozległ się słabnący głos Noytona. - Słyszysz? Dam znać, gdy wszystko zostanie zapięte na ostatni guzik pod względem prawnym... Kiepskie połączenie... Mam nadzieję, że znajdą zabójcę Davida. Na razie. Zadzwonię w ciągu doby!

Wprawdzie była sobota, ale Qwilleran pojechał do redakcji, żeby popracować nad najbliższym wydaniem „Stylowych Wnętrz”. Za żadne skarby świata nie zamierzał pozwolić, by Fran Unger przejęła jego czasopismo. Chciał również zobaczyć się z Percym i powiedzieć mu „a nie mówiłem?”, lecz redaktor naczelny brał udział w konferencji wydawców prasowych w Nowym Jorku. W trakcie dnia Qwilleran wykonał dwa ważne telefony - jeden do kliniki weterynaryjnej, aby dowiedzieć się o zdrowie kocicy, drugi do studia pani Middy, by umówić się z Cokey na kolację.

Gdy późnym popołudniem wrócił do domu, żeby nakarmić Koko, w apartamencie toczył się zacięty mecz będący połączeniem piłki nożnej, hokeja, koszykówki i tenisa z elementami zapasów. Kot miotał się w szale, bawiąc swoją zabawką. Gnał szary gałganek wyobrażający mysz po wypolerowanej podłodze, spadał na niego, wyrzucał go w powietrze, serwował nim jak piłką, gonił, wykonywał robinsonady, chwytał w przednie łapy, przetaczał się w ekstazie, aż mysz wyślizgiwała się z jego pazurów i wtedy pościg rozpoczynał się na nowo. Mając publiczność, Koko uwielbiał popisywać się swoją sprawnością. Na oczach Qwillerana przedryblował z myszą przez całą długość pokoju, następnie grzmotnął ją celnie łapą i zaliczył bramkę - gałganek wpadł wprost pod hiszpański kredens. Przydreptał, zajrzał pod mebel i podnosząc głowę, wydał z siebie przeciągłe, błagalne wycie.

- Nie ma problemu - odparł Qwilleran. - Tym razem jestem odpowiednio wyposażony.

Z szafy w przedpokoju wziął parasolkę, którą na szczęście zapomniała zabrać pani Hawkins. Pierwsze zagarnięcie nie zaowocowało niczym oprócz kurzu, więc Koko wzmógł błagania. Qwilleran ukląkł na podłodze i wepchnął rączkę w ciemne kąty. Po chwili wyciągnął zielony żad, który zapodział się przed paroma dniami. Koko wszczął rejwach.

Dziennikarz znów sięgnął pod mebel. Pojawiło się coś różowego...

Właściwie nie do końca różowego, uznał Qwilleran, ale prawie, prawie... Coś mu to przypominało. I nagle zrozumiał, co to jest. I jak się tutaj znalazło.

- Koko! - odezwał się stanowczym tonem. - Co ty o tym wiesz?

Zanim kot zdążył zareagować gardłowym bełkotem i zapaśniczym atakiem na wyimaginowanego wroga, Qwilleran podszedł do telefonu i pospiesznie wykręcił numer.

- Cześć, Cokey - powiedział. - Słuchaj, trochę się spóźnię. Weź może taksówkę do klubu prasowego, to tam się spotkamy, dobrze?... Nie, nie, nic się nie stało, po prostu wynikła dość pilna sprawa, którą muszę załatwić... Świetnie, do zobaczenia wkrótce. Mam dla ciebie sensacyjną nowinę!

Odłożył słuchawkę i odwrócił się do kota.

- Koko, kiedy zżarłeś ten strzęp? Gdzie go znalazłeś?

Gdy dotarł do klubu prasowego, Cokey czekała już na niego w holu, siedząc na jednej z wysłużonych skórzanych kanap.

- Oho, coś się stało - rzekła. - Widzę to po twojej minie.

- Zaraz ci wszystko wyjaśnię, tylko usiądźmy w spokoju - odparł. - Chodźmy do sali koktajlowej, bo czekam na telefon.

Usiedli przy stoliku przykrytym połatanym i pocerowanym obrusem w biało-czerwona kratkę.

- Słuchaj, Cokey, nieoczekiwanie pojawiły się nowe okoliczności w sprawie śmierci Davida Lyke'a - zaczął Qwilleran. - Oczywiście to znowu Koko naprowadził mnie na trop. On tam wtedy był, gdy Davida zastrzelono. Zjadł kawałek wełny. Gdy wziąłem go potem do domu, zachowywał się dziwnie. Myślałem, że się boi. Teraz sądzę, że raczej bolał go brzuch. Koty chyba też czasem mają kłopoty z żołądkiem.

- Nie mógł strawić tej wełny? - spytała Cokey.

- Z samą wełną być może by sobie poradził, ale w tkaninie było coś jeszcze. Po powrocie chyba zwymiotował to wszystko i wepchnął pod hiszpański kredens. Znalazłem to przed godziną.

Cokey chwyciła się dłońmi za twarz.

- I co, rozpoznałeś tę wełnę? Nie chcesz chyba powiedzieć, że rozpoznałeś?

- Tak, i myślę, że ty też byś rozpoznała. Żółtoróżowa wełna ze złotymi metalowymi nićmi.

- Natalie Noyton! Taką przecież suknię miała na przyjęciu!

Qwilleran pokiwał głową.

- Wygląda na to, że Natalie przyszła do Davida w poniedziałkowy wieczór. Być może była na miejscu, gdy został zastrzelony. Tak czy owak, musiałem o tym powiedzieć policji. Zawiozłem ten strzęp wełny na komendę. Dlatego się spóźniłem.

- I co powiedzieli?

- Gdy wychodziłem, wybierali się do Lost Lake Hills. Nasz dziennikarz śledczy obiecał, że zadzwoni do mnie, gdy coś się pojawi.

- Zastanawiam się, dlaczego Natalie nie przyznała się policji, że była u Lyke'a.

- Mnie też to niepokoi. Bo jeśli ona coś wie, to możliwe, że zabójca Davida będzie chciał ją uciszyć.

Wysklepiony sufit klubu prasowego zwielokrotniał rozmowy sobotnich gości do natężonego szumu, który nagle zagłuszyło obwieszczenie płynące z głośników:

- Telefon do Jamesa Qwillerana!

- To ten nasz człowiek w komendzie - rzekł dziennikarz do Cokey. - Zaraz wracam - dodał i pobiegł do aparatu.

Gdy wrócił, miał ponurą minę.

- Co się stało, Qwill? - spytała Cokey. - Coś strasznego?

- Policja przyjechała za późno.

- Za późno?

- Natalie nie żyje.

- Zamordowana?

- Nie. Odebrała sobie życie. Podobno spora dawka alkoholu i proszki nasenne.

- Ale dlaczego? Dlaczego? - zawodziła Cokey.

- Wyjaśniła to w swoim pamiętniku. Zakochała się beznadziejnie w Lyke'u. On to wykorzystał.

- Nie wątpię. Wiem coś o tym!

- Natalie sądziła, że David się z nią ożeni, gdy tylko ona uzyska rozwód z Noytonem. Tak bardzo pragnęła z nim być, że przystała na wszystkie warunki swego męża: żadnego podziału majątku, rezygnacja z praw rodzicielskich do dzieci. Ale w tamtym tygodniu uświadomiła sobie, że David nigdy się z nią nie ożeni. Ani z żadną inną kobietą. Kiedy pojechałem do niej z Bunsenem w poniedziałek rano, nie chciała się w ogóle z nami widzieć. Myślę, że szalała z rozpaczy, targana wyrzutami sumienia.

- Ja bym była ślepa z wściekłości! - zakrzyknęła Cokey.

- Ona też była ślepa. Na tyle, że sądziła, iż naprawi wszystko, zabijając Davida.

- A więc to Natalie...

- Tak, Natalie... Potem w panice wróciła do domu, zwolniła służącą, po czym przeżyła, dwudziestoczterogodzinne piekło, które zakończyła, popełniając samobójstwo. Nie żyje od wtorku.

Przy stoliku zapadło długie milczenie.

Po chwili Qwilleran rzekł:

- Policja znalazła różową suknię w szafie. W etoli brakuje sporo koronki.

W następnej chwili podano menu, lecz Cokey powiedziała:

- Nie jestem głodna. Chodźmy na spacer. Pogadamy o czymś innym.

Ruszyli na przechadzkę. Zaczęli rozmawiać o Koko i kocicy, która miała na imię Yu albo Freja.

- Mam nadzieję, że będą razem szczęśliwi - powiedziała kobieta.

- Myślę, że wszyscy razem będziemy szczęśliwi - odparł Qwilleran. - Dam jej nowe imię. Yum Yum. Ty też będziesz się nazywać inaczej.

Spojrzała na niego z nadzieją.

- Bo widzisz - wyjaśnił Qwilleran - Koko nie lubi, gdy mówię do ciebie Cokey. To za bardzo przypomina jego imię.

- No to mów mi Al - zaproponowała Alacoque Wright zrezygnowanym głosem, patrząc tęsknie spod uniesionych brew.

W poniedziałek na pierwszej stronie „Daily Fluxion” pojawił się artykuł Qwillerana o nowym przedsięwzięciu Harry'ego Noytona. W wyniku błędu typograficznego słowo „różnych” zmieniło się w „różowych”, ale takie pomyłki zdarzały się na tyle często, że bez tego artykuł stanowiłby swoiste rozczarowanie.

Harry Noyton, finansista, inwestor i inicjator różowych przedsięwzięć, nabył ogólnoświatowe prawa do wynalazku pewnego duńskiego naukowca. Wynalazek ten przyniesie korzyść całej ludzkości. Jest to bezkaloryjne piwo z dodatkiem witaminy C”.

Tego samego dnia, podczas małej uroczystości w klubie prasowym, Qwilleran odebrał honorową kartę prasową dla swojego kota. Widniało na niej zdjęcie Koko: szeroko otwarte ślepia, czujnie postawione uszy, nastroszone wąsy.

- Pstryknąłem mu tę fotkę feralnego wieczoru w mieszkaniu Davida Lyke'a - pochwalił się Bunsen.

- Nie myślcie tylko, że łatwo mi było nakłonić szefa policji i komendanta straży pożarnej, by podpisali tę kartę! - dodał Lodge Kendall.

Wieczorem Qwilleran wracał do Villa Verandah w stanie podenerwowania. W południe przywiózł Yum Yum z kliniki weterynaryjnej, zatem koty miały kilka godzin na to, by się poznać i wybadać. Czy się polubią?

W salonie panowała niezmącona cisza. W zielonym fotelu siedziała Yum Yum, prezentując swoją śliczną, delikatną postać. Jej trójkątna główka była urzekającą rzeźbą w brązowym kolorze, a lekko zezowate ślepia ogromnymi kręgami niebieskawego fioletu. Brązowawe uszy przekrzywiła pod zalotnym kątem. Białą pierś porastały włoski delikatniejsze niż puch.

Koko siedział na stoliku, wyprężony i władczy, a dokoła szyi miał kryzę zmierzwionej sierści.

- Ty diable! - rzekł Qwilleran. - Wcale nie jesteś znerwicowany. I nigdy nie byłeś. Od początku do tego zmierzałeś.

Stękając, Koko zeskoczył ze stolika i podszedł do Yum Yum. Po chwili oboje siedzieli w identycznych pozach, niczym gliniane figurki - ogony zakrzywione w prawo, uszy jak korony, ślepia ignorujące Qwillerana w wyrazie jednoznacznego lekceważenia. Naraz Koko liznął dwukrotnie Yum Yum z czułością, następnie pochylił głowę, zgrabnie wyginając szyję. Zmrużył oczy, aż stały się szparkami wypełnionymi kocią ekstazą, bo jego nowa przyjaciółka długim językiem zaczęła myć mu uszy.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Braun Lilian Jackson Kot któty 02 Kot, ktory jadal welne
02 Kot, który jadał wełnę
12 L J Braun Kot, który znał kardynała
Braun Lilian Jackson Kot ktory sie wlaczal i wylaczal
Braun Lilian Jackson Kot ktory wachal klej
Jackson Braun Lilian Kot, ktory mial 60 wasow t 29
Lilian Jackson Braun 06 Kot ktory bawil sie w listonosza
Braun Lilian Jackson 21 Kot, który patrzył w gwiazdy
Lilian Jackson Braun 07 Kot, który znał Szekspira
Braun Lilian Jackson Kot, który 27 Kot, który wykradał banany
Braun Lilian Jackson Kot, który 07 Kot, ktory znal Szekspira
Braun Lilian Jackson 29 Kot, który miał 60 wąsów GTW
Braun Lilian Jackson 27 Kot, ktory wykradal banany
Braun Lilian Jackson 29 Kot, ktory mial 60 wasow
Braun Lilian Jackson Kot, który…26 Kot który mówił po indyczemu GTW
Braun Lilian Jackson Kot, który 03 Kot, który się włączał i wyłączał
Braun Lilian Jackson Kot ktory zszedl pod podloge
Braun Lilian Jackson 08 Kot, który wąchał klej
Braun Lilian Jackson Kot który 30 Kot który wiedział i inne opowiadania