Kot, który
lubił Brahmsa
Lilian Jackson Braun
Rozdział pierwszy
Jim Qwilleran, doświadczony dziennikarz, przeżywał jeden z najgorszych momentów swojego życia zawodowego. Przed laty, gdy pracował jako korespondent wojenny, strzelano do niego na plaży. Gdy został dziennikarzem śledczym, naraził się mafii. Teraz, gdy pisywał felietony na temat restauracji dla wychodzącej na Środkowym Zachodzie gazety „Daily Fluxion”, był zupełnie nieprzygotowany na niezwykłe wydarzenia w klubie prasowym.
Dzień zaczął mu się całkiem nieźle. W domu, gdzie mieszkał, zjadł smaczne śniadanie składające się z kawałków melona, omletu z ziołami, duszonych kurzych wątróbek, bułeczek i trzech filiżanek kawy. Lunch zamierzał spożyć w towarzystwie swojego starego przyjaciela Archa Rikera w ich ulubionym lokalu - w klubie prasowym.
O dwunastej w południe Qwilleran zmierzał w kierunku brudnego kamiennego gmaszyska, w którym niegdyś więziono ludzi, a obecnie wydawano posiłki dziennikarskim masom pracującym. Kiedy zbliżał się do starej, nabijanej ćwiekami bramy, zorientował się, że coś jest nie tak. Poczuł zapach świeżego lakieru i zauważył, dzięki wyostrzonemu zmysłowi słuchu, że zawiasy przestały skrzypieć! Wszedł do hallu i aż zachłysnął się ze zdumienia. Zamiast mroku i dymu, które tak polubił, pomieszczenie wprost tchnęło świeżością i czystością.
Qwilleran wiedział, że planowano zamknięcie klubu na dwa tygodnie ze względu na konieczność wykonania dorocznych porządków. Nikt mu jednak nie wspomniał o tak głębokiej metamorfozie. Wszystkie opisane zmiany zaszły najwidoczniej, gdy pracował poza miastem.
Jego bujne szpakowate wąsy zjeżyły się ze złości i musiał dłonią doprowadzić je do ładu. Ściany hallu pokrywała wcześniej stara boazeria, która poczerniała od niezliczonych warstw taniego lakieru. Teraz hall wyklejony został tapetą, której wzór przypominał obrus jego babci. Zamiast zniszczonych desek podłogę wyścielała obecnie gruba wykładzina dywanowa. Zamiast jarzeniówek pod kopułą wisiał mosiężny żyrandol. Zniknął nawet dobrze mu znany odór stęchlizny. Wszystko wokół pachniało chemią i nowością.
Z trudem opanowując szok i konsternację, reporter skierował swe kroki do baru. Tam właśnie, w najdalszym kącie sali, zwykle jadał lunch. Niestety i w tym miejscu zapanowały nowe porządki: kremowe ściany, łagodne oświetlenie, wiszące doniczki ze sztucznymi roślinami i, o zgrozo, lustra! Qwilleran wprost trząsł się z odrazy.
Arch Riker, redaktor z „Daily Fluxion”, siedział jak zawsze ze szklaneczką whisky w tym samym co zwykle miejscu. Jednak podrapany stół zmienił się nie do poznania. Został wyszlifowany i polakierowany, a na blacie leżały podkładki pod talerze wykonane z białego papieru o ozdobnie wycinanych brzegach. Kelnerka już nadchodziła, niosąc szklanką soku pomidorowego, który zazwyczaj pijał reporter. Wyglądała jednak jakoś inaczej. Nie miała już na sobie króciutkiego białego mundurka z falbaniastą chusteczką w kieszonce na piersi. Wszystkie kelnerki nosiły teraz stroje francuskich pokojówek: szykowne czarne sukienki, białe fartuszki i marszczone czepeczki.
- Arch! Co się tu stało? - zapytał Qwilleran. - Nie wierzę własnym oczom.
Zgiął się, by umieścić pokaźnych rozmiarów ciało na krześle, i jęknął.
- No cóż, do klubu należy teraz wiele pań - wyjaśnił spokojnie Riker. - Postanowiły one pracować w komisji porządkowej, żeby zaprowadzić w klubie ład. Nazywają to renowacją o charakterze odwracalnym. W przyszłym roku komisja może podjąć decyzję o zdjęciu tapet i wykładzin dywanowych, by przywrócić panujący tu wcześniej stan brudu i bałaganu.
- Mówisz, jakbyś to wszystko popierał, zdrajco!
- Czasem trzeba coś zmienić - stwierdził Riker opanowanym głosem redaktora, który nie takie rzeczy widywał. - Zajrzyj do karty i powiedz, na co się decydujesz. Mam spotkanie o pierwszej trzydzieści. Co do mnie, to chcę zamówić jagnięcinę w sosie curry.
- Zupełnie straciłem apetyt - stwierdził Qwilleran, a malujący się na jego twarzy wyraz niezadowolenia podkreślały obwisłe wąsy. Zatoczył łuk ręką, wskazując otaczające ich wnętrze. - To miejsce kompletnie utraciło swój charakter. Nawet zapach jest jakiś sztuczny.
Poruszył nozdrzami i wciągnął powietrze.
- Wszystko syntetyczne! I pewnie rakotwórcze!
- Musisz mieć nos niczym pies myśliwski, Qwill. Nikt oprócz ciebie nie uskarżał się na zapach.
- I jeszcze jedno - wojowniczo zaczął Qwilleran. - Wcale mi się nie podoba to, co dzieje się w naszej gazecie.
- Co masz na myśli?
- Najpierw przydzielili te wszystkie kobiety do działu miejskiego i przenieśli mężczyzn do działu kobiecego. Potem zorganizowali nam wspólne toalety. Potem sprowadzili nowe biurka w kolorze zielonym, pomarańczowym i niebieskim. Wygląda to zupełnie jak wystrój cyrku. Zabrali mi maszynę do pisania. Zamiast niej dostałem komputer, a od patrzenia w ekran boli mnie głowa.
- Zawsze myślisz o dawnych czasach. Ciągle chcesz, żeby reporterzy w kapeluszach pisali na maszynach dwoma palcami - stwierdził Riker spokojnie.
Qwilleran opadł ciężko na krzesło.
- Słuchaj, Arch. Od dawna chciałem przemyśleć pewne sprawy i właśnie podjąłem decyzję. Mam trzy tygodnie tegorocznego urlopu i dwa tygodnie, których wcześniej nie wykorzystałem. Chciałbym wziąć jeszcze urlop bezpłatny i wyjechać na trzy miesiące.
- Żartujesz sobie?
- Jestem zmęczony pisywaniem głupawych pochlebstw na temat restauracji, które reklamują się w naszej gazecie. Chcę pojechać na północ i pobyć z dala od miasta. Z dala od pośpiechu, zanieczyszczonego powietrza, hałasu i zbrodni.
- Czy ty się na pewno dobrze czujesz, Qwill? - zapytał Riker tonem pełnym zaniepokojenia. - Na pewno nie jesteś chory czy coś w tym rodzaju?
- A co w tym dziwnego, że ktoś ma ochotę pooddychać świeżym powietrzem?
- Ależ to cię zabije! Jesteś facetem z miasta, Qwill. Tak samo jak ja. Obaj wychowaliśmy się wśród czadu i dymu, wśród brudu, którego pełno jest w Chicago. Jestem twoim najstarszym przyjacielem i mówię ci: nie rób tego! Dopiero od niedawna radzisz sobie finansowo. A na dodatek - tu zniżył głos - Percy chce ci przydzielić świetny, nowy temat.
Qwilleran chrząknął. Znał doskonale wspaniałe nowe propozycje tematyczne redaktora naczelnego. Cztery z nich trafiły do niego w ciągu ostatnich pięciu lat. Każda stanowiła policzek dla dawnego korespondenta wojennego i wielokrotnie nagradzanego reportera śledczego.
- O co chodzi tym razem? - wymamrotał. - O nekrologi czy ciekawostki na temat gospodarstw domowych?
Riker uśmiechnął się z wyższością, zanim zaczął szeptem tłumaczyć:
- Reportaże śledcze! Możesz tu błysnąć jakimś własnym odkryciem. Łapówki dla polityków, oszustwa korporacji, problemy związane z niszczeniem środowiska, wydatki rządu, cokolwiek uda ci się wytropić.
Qwilleran ostrożnie dotknął swoich wąsów i spojrzał przez stół na swojego kumpla redaktora. Marzył o zajmowaniu się dziennikarstwem śledczym na długo, zanim stało się ono pasją wszystkich mediów. W tym jednak momencie pojawiło się delikatne mrowienie w okolicy jego górnej wargi. Był to sygnał, którego dziennikarz nigdy nie ignorował.
- Może zajmę się tym na jesieni. Teraz chciałbym spędzić lato w miejscu, gdzie ludzie nie ryglują drzwi swoich domów i zostawiają kluczyki w stacyjce samochodu.
- Dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage” szuka na gwałt dziennikarza śledczego. Percy chce uprzedzić ich ruch. Ale sam go znasz. Wiesz, co ryzykujesz, jeśli nie będziesz na miejscu, kiedy wyjdzie z tą propozycją.
Pojawiła się kelnerka. Przyniosła dla Rikera kolejną szkocką i chciała przyjąć ich zamówienie.
- Źle pan wygląda - zwróciła się do Qwillerana. - Co pan zamówi? Może kotlet mielony z frytkami, podwójną whisky i szarlotkę?
- Nie jestem głodny - odpowiedział, patrząc na nią ponurym wzrokiem.
- To proszę wziąć zestaw z indykiem. Na miejscu zje pan pomidora i sałatę, a indyka weźmie pan do domu dla Koko. Na mięso przyniosę „psią torebkę”.
Syjamski kot Qwillerana był sławny w klubie prasowym. Portret Koko wisiał w hallu obok podobizn laureatów Nagrody Pulitzera. Był on też prawdopodobnie jedynym w historii dziennikarstwa kotem posiadającym legitymację klubu prasowego z podpisem samego komendanta policji. Wszyscy w klubie wiedzieli, że Qwilleranowi udało się, dzięki wrodzonej podejrzliwości i dociekliwemu umysłowi, wsadzić kilku przestępców za kratki. Uważali jednak, że prawdziwym autorem tych sukcesów musiał być niezwykle inteligentny i spostrzegawczy kot. Wyglądało na to, że Koko zawsze zjawia się we właściwym momencie, by coś istotnego wywęszyć czy wydrapać.
W milczeniu wskazującym na głęboki namysł dziennikarze zaczęli spożywać podane potrawy: jagnię w sosie curry i kanapkę z indykiem. Wreszcie Riker zapytał:
- Gdzie zamierzasz się wybrać, jeśli weźmiesz urlop na lato?
- Chciałbym pojechać na północ. Do małej miejscowości nad jeziorem. Jakieś czterysta mil stąd. W pobliżu Mooseville.
- Tak daleko? A co zrobisz z kotami?
- Zabiorę je ze sobą.
- Przecież nie masz samochodu. A w lasach na północy nie kursują taksówki.
- Mógłbym wpłacić pierwszą ratę za samochód. Oczywiście używany.
- Oczywiście, że używany - potwierdził Riker, który wiedział, że jego przyjaciel słynie z oszczędności. - A genialny kot zrobi pewnie prawo jazdy?
- Koko? Wcale bym się nie zdziwił. Pasjonuje się wszelkimi klawiszami, gałkami, tarczami i dźwigniami. Wszystkimi urządzeniami mechanicznymi.
- Ale co ty będziesz robił w takim miejscu jak Mooseville? Przecież nie łowisz ryb. Nie pływasz łódką. A woda w jeziorze tam na północy jest za zimna, żeby w niej pływać. To mrożony lód w zimie i stopiony lód w lecie.
- Nie martw się, Arch. Zdradzę ci mój plan. Mam pomysł na książkę. Chciałbym napisać powieść z dużą dozą seksu i przemocy. Ze wszystkim, co w takiej książce jest potrzebne.
Riker patrzył na niego, próbując wymyślać kolejne przeszkody.
- Zapłacisz za takie wakacje kupę pieniędzy. Czy wiesz, ile kosztuje wynajęcie domku letniskowego?
- Prawdę mówiąc - stwierdził Qwilleran z nutą tryumfu w głosie - nie zapłacę za to ani centa. Tam, na północy, mieszka moja ciotka. Ma domek letni. A ja mogę z niego korzystać.
- Nigdy mi nie wspominałeś, że masz jakąś starą ciotkę.
- Tak naprawdę ona nie jest żadną moją krewną. Była przyjaciółką mojej matki i jako dziecko mówiłem do niej „ciociu Fanny”. Straciliśmy ze sobą kontakt. Ale zobaczyła moje nazwisko w gazecie. Wysłała do mnie list i od tamtej pory stale ze sobą korespondujemy. A propos nazwisk dziennikarzy. We wczorajszym wydaniu „Fluxion” błędnie podana została pisownia mojego nazwiska.
- Wiem o tym - stwierdził Riker. - Mamy nową redaktorkę wydania. Nikt jej nie zwrócił uwagi na pisownię twojego nazwiska. Na tę idiotyczną literę „w”. Wyłapaliśmy błąd dopiero w drugim wydaniu.
Kelnerka podała im kawę. Napój był równie czarny jak okopcona politura ukryta pod warstwą nowej tapety. Riker badał zawartość swojej filiżanki z taką uwagą, jakby to w niej tkwiły ukryte przyczyny dziwnego zachowania Qwillerana.
- A co słychać u twojej przyjaciółki? Tej, która jada zdrową żywność. Co myśli o twoim nagłym ataku szaleństwa?
- Rosemary? Ona zawsze popiera przebywanie na świeżym powietrzu, ruch i całą resztę.
- Ostatnio nie palisz fajki. Czy to również pomysł Rosemary?
- Czyżbyś sugerował, że nie miewam żadnych własnych pomysłów? Tymczasem to ja sam zdałem sobie sprawę, jak kłopotliwe jest palenie. Trzeba kupować tytoń, napełniać nim fajkę, potem go ubijać, zapalać, znowu zapalać, wyrzucać popiół, opróżniać popielniczkę, czyścić fajkę.
- Chyba się starzejesz - stwierdził Riker.
Po lunchu autor recenzji na temat restauracji wrócił do pracy przy swoim oliwkowozielonym biurku z odpowiednio dobranymi barwą telefonem i komputerem. Natomiast redaktor działu kulturalnego udał się na zebranie, w którym wzięli udział: asystenci i zastępcy redaktorów kolumn i działów, wydawcy, redaktorzy wykonawczy i redaktor naczelny.
Qwilleran ucieszył się, że jego oświadczenie zrobiło wrażenie na zwykle profesjonalnie opanowanym redaktorze. Jednak pytania zadawane przez Rikera osłabiły nieco jego determinację. Jak ktoś, kto spędził całe życie w miejskiej dżungli, zareaguje na trzy miesiące prostego życia? To prawda, że planował coś napisać w ciągu lata. Ale ile godzin można spędzić przy maszynie do pisania? Nie będzie lunchów w klubie prasowym, rozmów telefonicznych, wieczornych spotkań z przyjaciółmi, wykwintnych obiadków, meczów ligowych. Nie będzie Rosemary.
Ale mimo wszystko potrzebował odmiany. Był rozczarowany pracą w gazecie. A jako człowieka bardzo oszczędnego cieszyła go możliwość darmowego spędzenia całego sezonu letniego w chatce ukrytej nad brzegiem jeziora.
Z drugiej strony ciotka Fanny nie wspomniała ani słowem o wygodach w domku letniskowym. Qwilleran cenił sobie długie łóżka, głębokie, wygodne fotele, dobre lampy do czytania, porządne lodówki, ciepłą wodę bez ograniczeń ilościowych oraz sprawnie działającą kanalizację. Na pewno będzie mu brakowało wygody Maus House - uroczego domu, w którym wynajmował luksusowe mieszkanie. Będzie mu brakowało eleganckich obiadów Roberta Mausa i zażyłości z pozostałymi lokatorami, a szczególnie z Rosemary.
Rozległo się brzęczenie zielonego telefonu na jego biurku. Odruchowo podniósł słuchawkę.
- Czy znasz już ostatnie nowiny? - rozległ się łagodny głos Rosemary. Tym razem jednak brzmiała w nim wyraźna nuta niepokoju.
- Co się stało?
W ciągu ostatniego roku zdarzyły się w Maus Hause dwa morderstwa. Ale zbrodniarz znalazł się za kratkami, a pozostali mieszkańcy znów żyli wygodnie i w poczuciu bezpieczeństwa.
- Robert sprzedaje dom - powiedziała ze smutkiem Rosemary. - A my wszyscy musimy się wyprowadzić.
- Dlaczego sprzedaje? Przecież wszystko świetnie się układa.
- Ktoś złożył mu wspaniałą ofertę zakupu nieruchomości. Wiesz, że zawsze chciał zrezygnować z pracy w kancelarii adwokackiej i otworzyć dobrą restaurację. Mówi, że wreszcie ma na to szansę. Dom znajduje się w doskonałym punkcie, a deweloper chce tu zbudować wielopiętrowy apartamentowiec.
- To rzeczywiście zła nowina - zgodził się Qwilleran. - Robert rozpuścił nas swoją wykwintną kuchnią. Befsztyki Chateaubriand, homary termidoriańskie, serca karczochów po florencku. Może wpadłabyś pod szóstkę, jak już wrócisz do domu? Moglibyśmy omówić sytuację.
- Przyniosę butelkę, a ty zajmij się chłodzeniem kieliszków. Właśnie przyszła świeża dostawa soku z granatów - powiedziała Rosemary, która była współwłaścicielką specjalistycznego sklepu z żywnością „Helthy-Welthy”. Qwilleran uważał kokieteryjnie błędną pisownię tej nazwy za coś obrzydliwego.
W zamyśleniu odłożył słuchawkę. Te złe nowiny zesłane zostały przez jakieś fatum. Widocznie los chciał, żeby pojechał na północ.
Tego popołudnia dziennikarz wyszedł wcześnie z pracy. W ręku trzymał torebkę z indykiem z klubu prasowego i miarką ze sklepu z antykami „Błękitny Smok”.
Autobus jadący River Road wyrzucił go przy parkingu z używanymi samochodami. Qwilleran skierował się do rzędu niewielkich samochodów, które mało palą. Chodził od jednego pojazdu do drugiego, otwierał drzwi i sprawdzał wymiary podłogi za fotelem kierowcy.
Sprzedawca, który przyglądał się tej scenie, podszedł w końcu do dziennikarza.
- Szuka pan małego samochodu?
- Zależy - mruknął Qwilleran z głową pod tylnym siedzeniem. „Trzydzieści na trzydzieści osiem centymetrów” - pomyślał.
- Interesuje pana jakiś konkretny model?
- Nie.
Za fotelem było zbyt mało miejsca. „Trzydzieści dwa na trzydzieści osiem”.
- Automatyczna czy ręczna skrzynia biegów?
- To bez znaczenia - powiedział dziennikarz i zajął się mierzeniem. „Trzydzieści dwa na czterdzieści”.
Po wielu latach jeżdżenia służbowymi samochodami Qwilleran potrafił prowadzić każdy pojazd. Nie był wybredny.
Sprzedawca przyjrzał się uważnie mężczyźnie z zawiniętymi wąsami i smutnymi oczami.
- Znam pana - powiedział w końcu. - Pana zdjęcie pojawia się we „Fluxion”. Pisze pan o restauracjach. Mój kuzyn ma pizzerię w Happy View Woods.
Dziennikarz stęknął z wnętrza czteroosobowego samochodu.
- Pokażę panu wóz, który właśnie dostaliśmy. Nie zdążyłem go jeszcze wyczyścić. Model z zeszłego roku, przejechał tylko dwa tysiące mil.
Qwilleran poszedł za pracownikiem do warsztatu. Stał tam zielony, brudny, czteroosobowy samochód. Dziennikarz zajrzał za fotel kierowcy ze swoją miarką. Potem przesunął do tyłu fotel, tak żeby zmieściły się jego długie nogi, i jeszcze raz zmierzył przestrzeń z tyłu. „Trzydzieści pięć na czterdzieści”.
- Idealnie - powiedział. - Ale być może będę musiał usunąć klamki. Ile pan za niego chce?
- Zapraszam do bura. Porozmawiamy tam spokojnie - odparł sprzedawca.
Dziennikarz objechał parę ulic zielonym samochodem i stwierdził, że auto mniej hałasowało i mniej się trzęsło niż wszystkie samochody, którymi zdarzyło mu się do tej pory jeździć. Cena nie była wygórowana. Qwilleran wpłacił zaliczkę. Podpisał dokumenty i pojechał do Maus Haus.
Zgodnie z przewidywaniami znalazł w skrzynce list od Roberta Mausa. Robert wyjaśnił, że posiadłość Maus Haus stanie się wkrótce własnością inwestorów spoza miasta. Dlatego też wszyscy lokatorzy powinni się wyprowadzić przed pierwszym września.
Qwilleran otworzył kopertę z biciem serca, ale teraz wzruszył tylko ramionami i wspiął się po schodach do swojego mieszkania z balkonem. Wszedł do środka, otoczony zapachem indyczego mięsa. Jednak koty syjamskie, które zwykle witały go, ocierając się o jego nogi i niecierpliwie miaucząc, siedziały nieruchomo na białym dywanie z niedźwiedziej skóry. Qwilleran domyślił się, co było przyczyną. Koty wiedziały, że zbliża się przeprowadzka. Bardzo lubiły mieszkanie w Maus Haus. Przesiadywały na wielkim nasłonecznionym parapecie, skąd mogły obserwować gołębie, albo leżały na dywanie z niedźwiedziej skóry.
- Dobra, dzieciaki - powiedział Qwilleran. - Wiem, że nie chcecie się przeprowadzać, ale na pewno spodoba się wam miejsce, do którego jedziemy. Chciałbym zabrać ten dywan, jednak nie należy do mnie.
Koko, którego pełne imię brzmiało Kao K'o-Kung, miał godność orientalnego władcy. Siedział wyprostowany i poruszał lekko wąsikami na znak dezaprobaty. Koty doskonale zdawały sobie sprawę, że ich wygląd pasuje do białego puszystego dywanu. Miały cechy typowe dla syjamskich kotów: błękitne oczy, brązowy pyszczek, płową sierść, której mogły pozazdrościć im norki, smukłe brązowe łapy i piękny ogon.
Dziennikarz zaczął kroić indyka.
- Chodźcie coś przekąsić!
Ale koty nadal zachowywały dystans.
Chwilę później Qwilleran wciągnął powietrze nosem i poczuł dobrze znany zapach perfum. Po chwili do drzwi zapukała Rosemary. Sposób, w jaki dziennikarz ją pocałował, świadczył, że łączy ich coś więcej niż przyjaźń. Koty syjamskie siedziały na dywanie jak dwa kamienne posągi.
Rosemary nalała do kieliszków soku z granatów i dodała odrobinę wody sodowej. Wypili za zdrowie lokatorów budynku, który wkrótce miał zmienić właściciela.
- Nigdy nie zapomnę spędzonych tu chwil - powiedział Qwilleran.
- To było jak sen - dodała Rosemary.
- A czasem jak koszmar senny.
- Pewnie przyjmiesz zaproszenie ciotki. Czy redaktor „Fluxion” zgodzi się, żebyś wziął tak długi urlop?
- Jasne. Puści mnie, ale być może nie przyjmie mnie z powrotem. Jak twoje plany?
- Może wrócę do Kanady - powiedziała Rosemary. - Max chce otworzyć restaurację ze zdrową żywnością w Toronto. Zostanę jego wspólniczką, jeśli uda mi się sprzedać swoją część „Helthy-Welthy”.
Qwilleran przygryzł wąsa. Max Sorell! Ten niepoprawny kobieciarz!
- Miałem nadzieję, że przyjedziesz do mnie na północ.
- Na pewno cię odwiedzę, chyba, że będę musiała jechać do Toronto. Jak tam dojedziesz?
- Kupiłem dziś samochód. Najpierw złożę wizytę ciotce Fanny w Pickax razem z kotami, a potem udamy się do domku nad jeziorem. Nie widziałem ciotki Fanny przez ostatnich czterdzieści lat. Sądząc z listów, to bardzo silna osobowość. Ma niezwykle oryginalny i trudny do rozszyfrowania charakter pisma.
Rosemary wyglądała na zaintrygowaną.
- Tak samo było z listami mojej matki - mówił dalej dziennikarz. - Zapisywała kartkę, a potem przekręcała ją i pisała dalszą część listu na tej samej stronie.
- Po co? Oszczędzała papier?
- Kto wie? Może chciała zachować prywatność. Bardzo trudno się czyta takie listy. Ciotka Fanny nie jest tak naprawdę moją krewną. Moja matka i Fanny sprzedawały razem pączki podczas pierwszej wojny światowej. Potem Fanny zrobiła karierę. Nigdy nie wyszła za mąż. Po przejściu na emeryturę wróciła do Pickax City.
- Nigdy nie słyszałam o tym miasteczku.
- Ten okręg słynął z górnictwa. Rodzina Fanny zbiła fortunę na kopalniach.
- Będziesz do mnie pisać, najdroższy?
- Tak często, jak będzie to możliwe. Będę za tobą tęsknił, Rosemary.
- Musisz mi koniecznie opisać ciotkę Fanny.
- Ona teraz każe nazywać się Francescą. Nie lubi określenia „ciotka Fanny”. Kiedy ktoś ją tak nazywa, czuje się staro.
- Ile ona ma lat?
- W przyszłym miesiącu skończy dziewięćdziesiąt.
Rozdział drugi
Qwilleran zapakował rzeczy do swojego zielonego samochodu. Było tam wszystko, co konieczne, gdy ktoś wyrusza na północ: dwie walizki, maszyna do pisania, ważący sześć kilogramów słownik, pół ryzy papieru i dwa pudła z książkami. Znalazły się tam również dwadzieścia cztery puszki z mięsem kurczaka, łososiem i peklowaną wołowiną oraz duża porcja białego tuńczyka, koktajl z krewetek i mięso krabów z Alaski. Wszystko dlatego, że Koko nie jadał karmy dla kotów. Na tylnym siedzeniu została umieszczona ulubiona niebieska poduszka syjamskich kotów, a na podłodze owalna brytfanna, której uchwyty zostały obcięte tak, by mieściła się pomiędzy wałem napędowym a wahaczem. Wypełniała ją gruba na dwa centymetry warstwa piasku. Była to kocia toaleta. Naczynie pochodziło z obfitych zasobów wyposażenia kuchennego Roberta Mausa. Qwilleran otrzymał je w prezencie, gdy ręcznie malowana miska, która wcześniej służyła jako kocia wygódka, kompletnie zardzewiała.
Meble w mieszkaniu zajmowanym przez Qwillerana należały do poprzedniego lokatora, a nieliczne przedmioty, które były jego własnością, takie jak antyczna waga czy żeliwny herb, zostały umieszczone na okres wakacji w piwnicy Rikera. I w ten sposób nasz reporter, nieobciążony jakimkolwiek dobytkiem i z lekkim sercem, mógł wyruszyć na północ.
Każde z jego pasażerów na tylnym siedzeniu zachowywało się inaczej. Kotka przenikliwie miauczała za każdym razem, gdy samochód skręcał, był na wirażu, pokonywał most czy wiadukt, mijał ciężarówkę lub gdy szybkość przekraczała osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Koko karcił wówczas swoją sąsiadkę, gryząc ją w tylną nogę, na skutek czego do ogólnej wrzawy dochodziły jeszcze piski i syki. Qwilleran prowadził auto, zaciskając zęby i cierpliwie znosząc pełne wyrzutu spojrzenia wyprzedzających go kierowców, wściekłe dźwięki klaksonów i próby najechania na tył jego auta.
Najpierw mijali przedmieścia, później wijące się drogi polne. Stopniowo robiło się coraz chłodniej. Sosny stawały się wyższe, pojawiały się znaki ostrzegające przed jeleniami i widać było coraz więcej furgonetek. Qwilleran poczuł zmęczenie. Od Pickax City dzieliły go jeszcze setki mil, a sterane nerwy podpowiadały mu, że powinien zatrzymać się na noc. Na nocleg wybrał miejsce, które z trudem można było nazwać motelem: wśród drzew stały zniszczone domki kempingowe. Wszyscy troje czuli się kompletnie wyczerpani. Oba koty natychmiast zasnęły na samym środku łóżka.
Kolejny dzień podróży upłynął pod znakiem nieco rzadszych protestów dobiegających z tylnego siedzenia. Temperatura nadal spadała, a znaki ostrzegające przed jeleniami ustąpiły miejsca tym z wizerunkiem łosia. Szosa wspinała się pośród wzgórz, a potem zeszła w dolinę, stając się główną arterią komunikacyjną Pickax City. Majestatyczne stare domy stały po obu stronach Main Street i były świadectwem bogactwa dawnych mieszkańców, którzy utrzymywali się z górnictwa i przemysłu drzewnego. Główna ulica rozwidlała się w środku miasteczka i otaczała niewielki park. W pobliżu stało kilka imponujących budowli: dziewiętnastowieczny gmach sądu, ozdobiona kolumnami biblioteka, która wyglądała jak grecka świątynia, i dwa kościoły. Był tam również wielki dom należący do ciotki Fanny. Monumentalna siedziba oznaczona została numerem wyrytym na wypolerowanej mosiężnej tabliczce.
Okazałą rezydencję zbudowano z kamienia polnego. Na jej tyłach, od strony podwórka, znajdowała się powozownia. Błękitna furgonetka stała przy wjeździe na teren posesji. Mężczyzna, który przycinał krzewy, uważnie przyjrzał się wchodzącemu dziennikarzowi. Na twarzy ogrodnika malował się wyraz, którego Qwilleran nie umiał określić. Drzwi wejściowe zdobił staromodny, obramowany mosiądzem otwór na listy z wygrawerowanym nazwiskiem: Klingenschoen.
Na dźwięk dzwonka drzwi otworzyła niska staruszka - bez wątpienia ciotka Fanny. Była to dziarska, nieduża, ale tryskająca wprost energią pani w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. Na jej bladej, pomarszczonej twarzy widać było wyraźnie dwie plamy pomarańczowej szminki i powiększone soczewkami okularów oczy. Kobieta przyjrzała się uważnie swojemu gościowi przez grube szkła i wyciągnęła ręce w dramatycznym geście powitania. A po chwili z głębi jej gardła wydobył się okrzyk:
- O mój Boże! Ależ ty wyrosłeś!
- Mam nadzieję, że wyrosłem - powiedział wesoło Qwilleran. - Przecież ostatnio widziałaś mnie, kiedy miałem siedem lat. Jak się masz, Francesco? Wyglądasz doskonale!
Egzotyczne imię kobiety doskonale pasowało do jej ekstrawaganckiego stroju. Ubrana była w pomarańczową jedwabną tunikę, na której wyhaftowane zostały pawie, oraz wąskie czarne spodnie. Na głowie miała pomarańczową chustę, zawiązaną na czubku głowy tak, by stworzyć wrażenie, że mierzy więcej niż metr trzydzieści.
- Wchodź, proszę. Wchodź - powtarzała uprzejmie. - Mój Boże, jakże się cieszę, że cię widzę! Naprawdę wyglądasz dokładnie tak jak na fotografii w gazecie. Gdyby twoja droga matka, niech spoczywa w spokoju, mogła cię teraz zobaczyć! Z pewnością bardzo by się jej spodobały twoje wąsy. Czy masz ochotę na filiżankę kawy? Wiem, że wy dziennikarze uwielbiacie kawę. Możemy ją wypić na werandzie.
Ciotka Fanny poprowadziła go przez wysoko sklepiony hall z okazałą klatką schodową. Później mijali kolejno: tradycyjny salon, elegancką jadalnię, bibliotekę o ścianach pokrytych boazerią i pokój śniadaniowy obity tkaniną. W końcu znaleźli się w przewiewnym pomieszczeniu z oszklonymi drzwiami. W pokoju stały wiklinowe meble i donice ze starymi fikusami.
- Mam boskie bułeczki z cynamonem - powiedziała ciotka swoim głębokim głosem. - Tom przyniósł je dziś rano z piekarni. Uwielbiałeś takie bułeczki, kiedy byłeś małym chłopcem.
Qwilleran usiadł na wyplatanej kanapie. Tymczasem gospodyni w swoich maleńkich czarnych chińskich pantofelkach zniknęła w jakiejś odległej części domu, nie przestając mówić, choć jej słowa były ledwie słyszalne. Wróciła po chwili, dźwigając wielką tacę.
Qwilleran zerwał się na równe nogi.
- Pozwól, że to wezmę, Francesco.
- Dziękuję, kochanie - wykrztusiła. - Byłeś zawsze takim grzecznym chłopczykiem. Koniecznie weź śmietanki do kawy. Tom przywiózł ją ze wsi dziś rano. Nie znajdziesz takiej w mieście, mój drogi.
Qwilleran wolał czarną kawę, ale dolał śmietanki. Gdy zajadał cynamonową bułeczkę, spojrzał w kierunku wielkich oszklonych drzwi. Zobaczył, że ogrodnik stoi, opierając się o grabie, i najwyraźniej zagląda do pokoju.
- Oczywiście zostaniesz na lunch - odezwała się ciotka Fanny z czeluści ogromnego wyplatanego fotela, w którym ginęła jej miniaturowa postać. - Tom pójdzie do rzeźnika po mięso. Wolisz stek czy befsztyk? Mamy nadzwyczajnego rzeźnika. Czy masz ochotę na pieczone ziemniaki ze śmietaną?
- Nie, nie! Dziękuję ci, Francesco, ale mam w samochodzie dwa zdenerwowane zwierzaki i chciałbym, żeby jak najszybciej znalazły się w domku letniskowym. Bardzo ci jestem wdzięczny za zaproszenie, jednak skorzystam z niego innym razem.
- A może chciałbyś kotleciki wieprzowe - ciągnęła ciotka Fanny. - Do tego zrobię ci dużą porcję sałaty. Jaki dressing najbardziej lubisz? A na deser podam płonące naleśniki. Zawsze przygotowywałam je dla panów, którzy przychodzili do mnie w odwiedziny, gdy studiowałam.
„Czy ona jest głucha?” - pomyślał Qwilleran. „Czy może nie ma ochoty słuchać? Muszę jej jakoś przerwać”.
- Ciociu Fanny! - krzyknął.
Wyglądała na zaskoczoną dźwiękiem swojego imienia i tonem Qwillerana.
- Tak, kochanie?
- Jak już się rozgościmy u siebie - powiedział normalnym głosem - wrócę i zjem z tobą lunch albo może ty przyjedziesz nad jezioro i zabiorę cię gdzieś na obiad. Masz jakiś środek lokomocji, Francesco?
- Ależ tak, oczywiście. Tom mnie przywiezie. Prawo jazdy straciłam kilka lat temu, po pewnym małym wypadku. Komendant policji był bardzo niesympatycznym mężczyzną, ale pozbyliśmy się go i teraz mamy uroczego szefa policji. Swojej najmłodszej córeczce dał nawet imię na moją cześć...
- Ciociu Fanny!
- Tak, kochanie?
- Czy powiesz mi teraz, jak dojechać do domku letniskowego?
- Oczywiście. To bardzo łatwe. Musisz jechać na północ w kierunku jeziora i skręcić w lewo. Zwróć uwagę na ruiny kamiennego komina. To wszystko, co pozostało ze starego budynku szkoły. Potem zobaczysz literę „K” na słupku. Skręć wtedy w drogę żwirową i jedź nią cały czas prosto przez las. To moja posiadłość. Dzikie czereśnie i śliwki powinny teraz kwitnąć. Mooseville jest tylko o trzy mile stamtąd. Możesz jeździć do miasteczka na zakupy i do restauracji. Mieszka tam przeurocza osoba - pani naczelnik poczty... Ale niczego sobie nie wyobrażaj, jest zamężna...
- Ciociu Fanny!
- Słucham, kochanie?
- Czy nie powinnaś dać mi klucza?
- Mój Boże! Oczywiście, że nie. Chyba nawet nigdy nie widziałam klucza od tego domku. To po prostu stara chatka z bali z dwiema sypialniami, ale będzie ci tam wygodnie. Będziesz miał tam święty spokój i doskonałe warunki do pisania. Jak na mój gust jest tam nawet zbyt spokojnie. Jak wiesz, pracowałam w klubie w New Jersey i zawsze przebywałam w tłumie ludzi. Tak się cieszę, że zamierzasz napisać książkę, mój drogi. Jaki będzie miała tytuł? Twoja droga matka byłaby z ciebie bardzo dumna.
Qwilleran czuł się zmęczony podróżą i marzył, by dotrzeć wreszcie na miejsce. Musiał wysilić cały swój spryt, by uwolnić się od przytłaczającej gościnności ciotki Fanny. Gdy odjeżdżał, ogrodnik pracował właśnie przy grządce tulipanów rosnących wokół frontowych schodów. Mężczyzna spojrzał na Qwillerana, a ten kpiąco mu zasalutował.
Pasażerowie przywitali dziennikarza piskami pełnymi oburzenia, a protesty Yum Yum trwały prawdę powiedziawszy przez całą drogę, mimo braku zakrętów, mostów, wiaduktów i wielkich samochodów ciężarowych. Szosa wiodła przez wyludnioną okolicę. Pustka wynikała częściowo z pożarów lasu - szkielety zniszczonych drzew trwały zastygłe w dziwnym groteskowym tańcu. Przy reklamie lokalu o nazwie „Gorące Paszteciki” znajdowały się obrośnięte zielskiem ruiny restauracji. Ruch na szosie był niewielki. Mijali głównie ciężarówki, których kierowcy machali na powitanie zielonego dwudrzwiowego pojazdu.
Miejsca, gdzie znajdowały się zamknięte kopalnie, takie jak Dimsdale, Big B czy Goodwinter, oznaczone były tablicami z ostrzeżeniem: „Uwaga! Nie wchodzić! Niebezpieczeństwo!” Qwilleran zauważył, że nigdzie nie było kopalni z nazwiskiem Klingenschoen. Złapał lokalną stację radiową i w pośpiechu ją wyłączył.
A więc ciotka Fanny pracowała niegdyś w klubie! Doskonale mógł sobie wyobrazić, jak w kapeluszu przybranym kwiatami zajmuje się popołudniowymi herbatkami, komitetami organizacyjnymi, jak zostaje wybrana na przewodniczącą takiego komitetu, prowadzi zebranie czy organizuje bal charytatywny.
Przerwał swoje rozważania, gdy zerknął we wsteczne lusterko. Jechała za nim błękitna furgonetka. Gdy Qwilleran zmniejszył szybkość, samochód za nim także zwolnił. Zabawa ta trwała przez kilka mil, aż do chwili, gdy uwagę dziennikarza przyciągnął widok fermy otoczonej kilkoma niskimi szopami. Dachy i całe podwórko pokryte były brązową falującą masą. Wydawało się, że wszystko wokół nieustannie się porusza.
- To indyki - oznajmił Qwilleran swoim pasażerom. - Macie szczęście, dzieciaki. Będziecie mieszkać w pobliżu indyczej farmy.
Kiedy znowu zerknął w tylne lusterko, błękitnej furgonetki nigdzie już nie było widać. Minął jeszcze dobrze utrzymaną posiadłość wiejską. Za wysokim ozdobnym ogrodzeniem widać było zadbane trawniki i klomby pełne kwiatów. Daleko, na tyłach posiadłości, stały duże budynki gospodarcze.
Droga zaczęła piąć się w górę. W tym momencie podniosły się dwie główki na tylnym siedzeniu. Dwa noski wyczuły wilgotne powietrze, chociaż woda była odległa o milę. Poirytowane miauknięcia zmieniły się nagle w pełne podniecenia mruczenie. A po chwili ukazało się jezioro. Bezkres wody zdawał się łączyć z niewiarygodnie błękitnym niebem.
- Jesteśmy już prawie na miejscu - Qwilleran próbował dodać otuchy swoim niecierpliwym pasażerom.
Droga biegła teraz wzdłuż brzegu jeziora, czasem tuż obok plaży, czasem zagłębiając się w las. Zostawili za sobą rustykalną bramę przy wjeździe na prywatną drogę prowadzącą do klubu „Na Wydmach”. Pół mili dalej Qwilleran zauważył rozsypujący się komin dawnej szkoły, a potem literę „K” na skrzynce pocztowej i skręcił w żwirową drogę, która wiła się pomiędzy iglakami i dębami. Czasem zdarzały się nasłonecznione polany porośnięte leśnymi kwiatami, można było dostrzec pniaki drzew i kwitnące krzewy o aromatycznym zapachu. Szkoda, że nie było z nim Rosemary, by wszystko to oglądać i podziwiać. Droga wspinała się dalej przez kolejne wydmy i kończyła niespodziewanie na polance, z której roztaczał się widok na jezioro z punkcikami żagli gdzieś daleko na horyzoncie.
Tu właśnie, zawieszony na zboczu ogromnej wydmy, przytłoczony rozmiarami rosnących wokół trzydziestometrowych sosen, stał letniskowy domek, w którym Qwilleran zamierzał spędzić całe lato. Drewniane bale i mech wypełniający szczeliny pomiędzy nimi pociemniały ze starości. Otwarta weranda z widokiem na jezioro była niczym obietnica długich spokojnych godzin spędzanych na rozmyślaniach i relaksie. Masywny komin z kamienia i spory zapas opałowego drewna obiecywały leniwe wieczory z książką przy płonącym kominku.
Do chaty wchodziło się przez drugą werandę usytuowaną od strony lasu i polanki służącej jako miejsce parkingowe. Gdy Qwilleran zbliżył się do drzwi, spłoszona wiewiórka uciekła na drzewo i posłała mu z góry karcące spojrzenie. Stado spłoszonych małych żółtych ptaszków, ćwierkając, zerwało się do lotu. Na szczycie drzewa siedziało jakieś nieduże brązowe zwierzątko, które przekrzywiło łepek i badawczo przyglądało się człowiekowi.
Qwilleran z niedowierzaniem potrząsnął głową. Wszystkie te cudowne tajemnice natury, całe to spokojne otoczenie miało przez najbliższe trzy miesiące należeć do niego.
Przy wejściu na werandę wisiał błyszczący mosiężny dzwonek, jaki zwykle noszą na szyi owce. Postanowił pociągnąć za sznurek. Tak po prostu, z powodu rozpierającej go radości. Gdy szedł w jego kierunku, coś śliskiego i organicznego spadło z drzewa na głowę dziennikarza. A co to za dziura w siatce drzwi? Postrzępione brzegi otworu skierowane były do środka, zupełnie jakby ktoś chciał grać w kręgle przez drucianą siatkę. Nacisnął klamkę i ostrożnie wszedł na werandę. Zobaczył trawiastą wykładzinę, plastikowe meble i stare narzędzia ogrodowe zawieszone na przeciwległej ścianie. Ale było tam coś jeszcze. W najdalszym kącie coś lekko się poruszyło. Zabłysły okrągłe oczy. Duży ptak z groźnie wyglądającym dziobem siedział na oparciu krzesła. Jego ostre pazury wbijały się w plastikową powierzchnię mebla. Czyżby jastrząb? „Tak, to musi być jastrząb” - pomyślał Qwilleran. Pierwszy raz był tak blisko drapieżnego ptaka. Ucieszył się, że zostawił swoje syjamskie koty w samochodzie. Ptak mógł być ranny i niebezpieczny. Trzeba było potężnej siły, by przebić siatkę, a spojrzenie jastrzębia wcale nie było przyjazne.
Wśród narzędzi na ścianie wisiały prymitywne drewniane widły. Qwilleran spróbował powoli po nie sięgnąć. Spokojnie otworzył i zaklinował pokryte siatką drzwi. Ostrożnie zaszedł ptaka od tyłu. Zamachał widłami i jastrząb wyfrunął przez otwarte drzwi.
Qwilleran odetchnął z ulgą i przygładził wąsy. „Witaj na wsi” - pomyślał.
Chociaż domek był mały, jego wnętrze wydawało się obszerne. Wsparty na więźbie z okorowanych bali, poznaczony sękami sosnowy sufit znajdował się na wysokości ponad sześciu metrów. Ściany, również zbudowane z bali, zostały powleczone białym woskiem. Nad kamiennym kominkiem wisiała głowa łosia z szeroko rozwidlonym porożem. Obok stały kilof i piła do cięcia drewna z zębami długimi na pięć centymetrów.
Swym wyczulonym zmysłem węchu Qwilleran wyczuł jakiś dziwny zapach. Martwe zwierzę? Źle wykonana kanalizacja? Śmieci, których ktoś zapomniał wyrzucić? Otworzył drzwi i okna, by obejrzeć pomieszczenie. Wszędzie panował wzorowy porządek. Wkrótce napłynęło do środka świeże, pachnące wodą z jeziora i kwiatami czereśni powietrze. Dziennikarz sprawdził, czy siatki w oknach są całe. Koko i Yum Yum były domowymi kotami. W mieście nigdy nie pozwalał, by wałęsały się po ulicach. Nie chciał, żeby na wsi miały ku temu okazję. Rozglądał się, sprawdzając, czy nie ma gdzieś drzwiczek, obluzowanej deski lub innych ukrytych wyjść.
Dopiero kiedy wszystko sprawdził, przyniósł swoich czworonożnych przyjaciół do chaty. Początkowo koty poruszały się ostrożnie, chodziły na zgiętych łapach, z opuszczonymi ogonami i zjeżonymi wąsami. Próbowały łowić dźwięki, których nie mógłby usłyszeć żaden człowiek. Ale kiedy już wszystkie bagaże zostały przyniesione z samochodu, Yum Yum zaczęła radośnie wdrapywać się po ścianie, skacząc w górze z belki na belkę. Koko rozsiadł się po królewsku na głowie łosia, patrząc z aprobatą na swoje włości. Łoś zaś, z głową o długim pysku, szerokich nozdrzach i opuszczonej szczęce, znosił to poniżenie z gorzką rezygnacją.
Qwilleran też był zadowolony z domu. Spostrzegł, że przy barze znajduje się najnowocześniejszy model telefonu. Zwrócił również uwagę na mikrofalówkę, wannę z hydromasażem i półki z książkami. Na stoliku do kawy leżały najświeższe numery znanych czasopism, a w zestawie stereo ktoś zostawił kasetę z koncertem Brahmsa. Nie było telewizora, ale to nie miało większego znaczenia. Qwilleran był uzależniony od słowa pisanego.
Otworzył puszkę kurczaka dla swoich czworonożnych przyjaciół, a potem ruszył autem w kierunku Mooseville, żeby tam zjeść obiad. Miasteczko było niewielkim kurortem na brzegu jeziora. Po jednej stronie Main Street było molo, łódki i hotel „Northern Lights”. Po przeciwnej stronie ulicy w drewnianych domkach mieściły się sklepy. Nawet kościół miał ściany z bali.
W hotelu Qwilleran zjadł niezbyt smaczny wieprzowy kotlet, rozgotowaną fasolkę szparagową i kartofle, które zbyt długo trzymano w piecu. Obiad podała przyjaźnie usposobiona blondynka. Kelnerka powiedziała, że na imię ma Darlene. Rozpoznała Qwillerana dzięki zdjęciu zamieszczonemu w „Daily Fluxion” i koniecznie chciała uszczęśliwić go dokładką. W redakcji Qwilleran często kwestionował sensowność publikowania fotografii dziennikarza zajmującego się pisaniem o restauracjach, ale zgodnie z polityką wydawniczą firmy w gazecie miały być zamieszczane zdjęcia wszystkich felietonistów. A polityka to polityka.
Jednak nie tylko z powodu wąsów Qwilleran zwracał na siebie uwagę w hotelu „Northern Lights”. W natłoku koszul w kratkę, dżinsów i wiatrówek jego tweedowy sportowy płaszcz i wełniany krawat drażniły swoją innością. Natychmiast po spożyciu ciasta z jagodami dziennikarz udał się do sklepu. Nabył tam dżinsy, sportową koszulę i buty oraz... czapkę z daszkiem.
Bo taką właśnie czapkę miał na głowie każdy facet w Mooseville. Były to czapki bejsbolowe, marynarskie, myśliwskie, z reklamą piwa, traktorów, nawozów i paszy dla trzody. Qwilleran wybrał jaskrawo-pomarańczowe nakrycie głowy. Miał nadzieję, że okaże się ono doskonałym strojem maskującym. W sklepiku można było kupić i „Daily Fluxion”, i konkurencyjny „Morning Rampage”, a także lokalne gazety. Zakupił „Fluxion” oraz „Pickax Picayune” i ruszył w kierunku letniego domku.
W drodze powrotnej zatrzymał się przy blokadzie drogowej.
- Proszę jechać dalej, panie Qwilleran - powiedział uprzejmy policjant. - Czy zamierza pan pisać o restauracjach w Mooseville?
- Nie, spędzam tu tylko wakacje. Co tu się stało, panie władzo?
- To tylko standardowe manewry wojenne - zażartował policjant. - Musimy szlifować formę. Życzę miłych wakacji!
Czerwcowe dni były długie w mieście, a wydawały się jeszcze dłuższe na północy kraju. Qwilleran czuł się znużony. Ciągle spoglądał na zegarek i sprawdzał położenie słońca, które jakoś nie miało zamiaru zachodzić. Poszedł przez wydmy w kierunku jeziora. Chciał sprawdzić, jak wygląda brzeg i jaka jest temperatura wody. Zgodnie z zapowiedzią Rikera woda okazała się lodowato zimna. Jezioro wydawało się zupełnie spokojne. Woda cichutko pluskała, omywając brzegi. Słychać było tylko jeden dźwięk: bzyczenie komarów. Zanim Qwilleranowi udało się pędem wdrapać na wzgórze, ścigała go już chmara skrzydlatych prześladowców. Owady szybko znalazły dziurę w siatce i przedostały się na werandę.
Dziennikarz wbiegł do domku, zatrzaskując za sobą drzwi, i natychmiast zadzwonił do Pickax.
- Dobry wieczór - odezwał się miły głos.
- Francesco, chcę, żebyś wiedziała, że dojechaliśmy szczęśliwie - powiedział szybko w nadziei, że zdoła przekazać informację, zanim coś odwróci uwagę ciotki. - Domek jest fantastyczny, ale mam pewien problem. Jastrząb wleciał na werandę i rozerwał siatkę. Jest w niej teraz wielka dziura. Przegoniłem ptaka, jednak nieźle zapaskudził meble i wykładzinę.
Ciotka Fanny ze spokojem przyjęła te wieści.
- Nie przejmuj się tym, kochanie - zamruczała słodkim głosem. - Tom wpadnie tam jutro, żeby zreperować siatkę, i posprząta na werandzie. Nie ma żadnego problemu. Tom to prawdziwy skarb. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Jak tam komary? Tom przywiezie ci spray na owady. Przyda ci się również na pająki i szerszenie. Daj mi znać, czy mrówki wchodzą do domku. Są niesamowicie zachłanne. Tylko pamiętaj, kochanie, żeby nie zabić żadnej biedronki. Wiesz, że to przynosi pecha. Czy masz ochotę na nowe kasety? Mam parę wspaniałych nagrań jazzu z Chicago. Czy lubisz operę? Przykro mi, że nie masz telewizora, ale w lecie to strata czasu. Kiedy będziesz pisać swoją książkę, nie będzie brakować ci telewizji.
Po zakończeniu konwersacji z panią prezes Qwilleran postanowił wypróbować magnetofon. Wcisnął dwa klawisze i usłyszał dźwięki Koncertu podwójnego na skrzypce i wiolonczelę. Jakość odtwarzania była doskonała. Chodził kiedyś z dziewczyną, która słuchała wyłącznie Brahmsa. Dlatego Qwilleran na zawsze zapamiętał stare dobre Opus 102.
Słońce skryło się wreszcie w wodach jeziora, zalewając wodę i niebo kolorem różowym i pomarańczowym. Qwilleran postanowił pójść spać. Koty wydawały się dziwnie spokojne. Zwykle tuż przed zgaszeniem światła rzucały się do zabawy. Gdzie się podziały? Nie siedziały na głowie łosia. Nie skakały po drewnianych belkach pod sufitem. Nie zobaczył ich również na niebieskiej poduszce, którą umieścił na lodówce. Nie było ich także na obitych białym płótnem sofach ustawionych wokół kominka ani na łóżku w sypialni.
Qwilleran spróbował je przywołać. Żadnej odpowiedzi. Koty były zbyt zajęte. Obserwowały. Przycupnęły na parapecie w południowej sypialni i wypatrywały czegoś w ciemności. Posiadłość leżała na zupełnym odludziu. Z okien widać było tylko piaszczyste wydmy, krzaki i drzewa iglaste. Kilka metrów od domku w piasku znajdowało się zagłębienie w kształcie prostokąta, które wyglądało jak zapadnięty grób. Syjamskie koty zauważyły to miejsce natychmiast. Zawsze szybko odkrywały niezwykłe rzeczy.
- Zeskakujcie na dół - powiedział do nich Qwilleran. - Muszę zamknąć okno na noc.
Wybrał dla siebie sypialnię po stronie północnej, bo jej okna wychodziły na jezioro. Ale był tak zmęczony, że nie mógł zasnąć. Myślał o mogile. Kto został tam pochowany? Czy powinien powiedzieć o tym ciotce Fanny? Czy może raczej powinien zacząć kopać? Na terenie posiadłości stała szopa na narzędzia, a tam na pewno znajdzie jakieś łopaty.
Godzinami przewracał się z boku na bok. Wokół było tak ciemno! Nie świeciły latarnie ani neony, nie było ludzkich siedzib, księżyca, żadnych świateł cywilizacji. Tylko całkowita ciemność. I brak jakiegokolwiek dźwięku. Nie słychać było szelestu drzew, wycia wiatru, szumu fal czy odgłosu samochodów jadących po odległej szosie. Panowała zupełna cisza. Qwilleran leżał nieruchomo i wsłuchiwał się w bicie własnego serca.
A potem dotarło do niego jakieś nieregularne dudnienie. Usiadł i zaczął wsłuchiwać się w ten odgłos. Dudnienie ustało. Po chwili usłyszał głos mężczyzny i śmiech kobiety. Wyjrzał przez okno w ciemność nocy i zobaczył dwa światełka latarek poruszające się u stóp wydmy i zmierzające na zachód. Położył się i po raz kolejny usłyszał przez poduszkę dudniący odgłos. Jakby ktoś chodził po ubitym piasku. Kroki stopniowo cichły w oddali.
Było już dobrze po północy. Qwilleran rozmyślał o podejrzanych osobach spacerujących po plaży i o dziwnym grobowcu. Nagle usłyszał trzaski dobiegające od strony lasu. Ktoś najwyraźniej wspiął się po drzewie i chodził po dachu. Ciężkie kroki zbliżały się do komina.
Qwilleran wyskoczył z łóżka, wykrzykując przekleństwa, których nauczył się w północnej Afryce. Wrzasnął na koty, które jak szalone biegały po całym domu. Wcisnął klawisz magnetofonu. Rozległy się znowu dźwięki muzyki Brahmsa. W kuchni zaczął walić w garnki i patelnie... Usłyszał, jak intruz w pośpiechu przebiega przez dach i przedziera się przez zarośla. Wreszcie wszystko ucichło.
Qwilleran resztę nocy spędził w pozycji siedzącej. Czytał aż do wschodu słońca. Do chwili, gdy o brzasku ptaki rozpoczęły swój pełen ćwierkania, świergotania, szczebiotania i krakania poranny koncert.
Rozdział trzeci
Mooseville, wtorek
Drogi Archu,
gdyby przyszedł do mnie jakiś list, wyglądający na korespondencję prywatną, prześlij mi go, proszę, zwykłą pocztą. Będę Ci bardzo zobowiązany. Przyjechaliśmy wczoraj i czuję się kompletnie wykończony. Koty miauczały przez czterysta mil, doprowadzając mnie do szaleństwa. A na dodatek, chociaż kupiłem samochód, do którego udało mi się dopasować ich pojemnik z piaskiem, podczas jazdy nie użyły swojej toaletki ani razu! Poczekały, aż dojedziemy na miejsce. Ach te syjamskie koty! Któż zdoła je zrozumieć?
Jest tu pięknie, ale tej nocy nie zmrużyłem oka. Jestem ofiarą szoku kulturowego.
Na szczęście w Mooseville można dostać lokalne wydanie „Fluxion”. Miejscowa gazeta - „Pickax Picayune” - to zupełne badziewie.
Will
Qwilleran, jadąc na śniadanie do Mooseville, miał podkrążone oczy, ale trzymał się jakoś dzięki podniecającej nowości otoczenia. Po drodze musiał zatrzymać się przy kolejnej blokadzie. Tym razem jakiś miły facet przebrany za łosia wręczył mu broszurę zatytułowaną Witamy w Mooseville i zachęcał do odwiedzenia kiosku informacji turystycznej przy Main Street.
W banku Qwilleran otworzył sobie rachunek oszczędnościowy. Bale, z których zbudowany został budynek, okazały się tylko imitacją starego drewna. Natomiast charakterystyczny zapach świeżych pieniędzy był bez wątpienia prawdziwy. Kasjerka, opalona blondynka, miała na imię Jennifer i zachowywała się w sposób tak przyjacielski, że aż trudno to było znieść. Powiedziała, że pogoda jest super. Wyraziła też nadzieję, że dziennikarz pójdzie na ryby albo przejedzie się łódką.
W urzędzie pocztowym przywitała go młoda kobieta o długich złocistych włosach i olśniewającym uśmiechu.
- Wspaniała pogoda! - stwierdziła. - Mam nadzieję, że się nie zmieni. Podobno nadciąga burza. Czym mogę służyć? Jestem Lori, naczelnik urzędu pocztowego.
- Nazywam się Jim Qwilleran - odpowiedział. - Będę mieszkał w domku należącym do panny Klingenschoen przez najbliższe trzy miesiące. Moja poczta będzie tu przychodzić.
- Wiem o tym - odpowiedziała urzędniczka. - Panna Klingenschoen już nas o tym uprzedziła. Pańska poczta może być również dostarczana na wieś, jeśli założy pan skrzynkę.
W tym momencie nozdrza Qwillerana zaatakował jakiś straszliwy smród. Z niczym równie obrzydliwym nigdy wcześniej się nie zetknął i był naprawdę zaskoczony. Zdołał tylko wymamrotać: „Nie, dziękuję”, i szybko uciekł z budynku. Wrażenie było tak silne, że poczuł się naprawdę chory. Pozostali klienci lizali znaczki albo otwierali oznaczone numerami skrzynki i wychodzili z poczty bez zbędnej zwłoki, ale i bez nadmiernego pośpiechu. Qwilleran stał na chodniku, łapiąc świeże powietrze. Inni odchodzili bez komentarzy czy jakiejkolwiek reakcji na to, czego doświadczyli w budynku. Nie mógł sobie wyobrazić żadnej sensownej przyczyny tajemniczego zjawiska. Musiał przyznać, że w tym północnym zakątku kraju działo się wiele trudnych do wyjaśnienia rzeczy.
Na przykład: gdziekolwiek szedł, miał wrażenie, że prześladuje go widok błękitnej furgonetki. Właśnie taki samochód stał zaparkowany przed pocztą. Bagażnik miał pusty, jeśli nie liczyć znajdującego się w nim złożonego brezentu. Podobny samochód stał przed bankiem i służył do przewozu łopat i taczek. Spotkany na szosie kierowca błękitnej furgonetki zatrąbił i pomachał mu ręką. Samochód, który jechał za nim Pickax Road poprzedniego wieczoru, też był niebieski.
Nasunąwszy głębiej na oczy daszek swojej pomarańczowej czapki, udał się w kierunku drewnianego domku ozdobionego niedawno wymalowanym napisem: „Centrum Informacji.
Agencja Rozwoju Turystów”. W środku budynku poczuł wyraźny zapach świeżego drewna.
Za biurkiem pokrytym stertami broszur siedział blady młodzieniec z bardzo ciemną brodą i szopą czarnych włosów na głowie. Qwilleran zdał sobie sprawę, że kiedyś równie czarne były jego siwiejące dziś włosy. I szpakowate wąsy.
- Czy to tutaj turysta może się rozwinąć? - zapytał Qwilleran.
Młody człowiek przepraszająco wzruszył ramionami.
- Mówiłem im, że powinno być „rozwoju turystyki”, a nie „turystów”. Ale czy ktoś taki jak ja może zwracać uwagę członkom izby handlowej? Jestem przecież tylko nauczycielem historii, który usiłuje dorobić do pensji w czasie wakacji. Wspaniała pogoda, prawda? Czym mogę panu służyć? Jestem Roger. Pan nie musi się przedstawiać. Czytam gazety.
- „Daily Fluxion” wydaje się cieszyć tu powodzeniem - powiedział Qwilleran. - Wczoraj w sklepiku egzemplarze mojej gazety były już prawie całkowicie wyprzedane, a na ladzie ciągle leżał spory stos „Morning Rampage”.
- To prawda - stwierdził Roger. - Bojkotujemy tę gazetę. W ich dziale turystycznym pojawił się artykuł na temat naszego miasta. Nazwali nas „Komarowo”.
- Musi pan przyznać, że komarów tu nie brak. I to całkiem sporych.
Roger wyglądał, jakby czuł się winny. Rozejrzał się wokoło i powiedział cicho:
- Myśli pan, że komary są okropne, ale to nic w porównaniu z muszkami. To oczywiście wiadomość ściśle poufna, nie do nagrywania. Nie rozmawiamy o muszkach. To nie sprzyja rozwojowi turystyki. Czy przyjechał pan, żeby opisać nasze restauracje?
- Nie, spędzam tu tylko wakacje. Będę tu mieszkał przez trzy miesiące. Czy jest w miasteczku zakład fryzjerski?
- „Nożyce Boba” w Galerii Cannery. „Zakład dla pań i panów” - Roger wręczył Qwilleranowi kolejny egzemplarz broszurki reklamującej Mooseville. - Łowi pan ryby?
- Jest wiele rzeczy, które bardziej mnie interesują.
- Łowienie ryb na rozszalałym jeziorze to wspaniała przygoda. Na pewno się panu spodoba. Może pan wynająć łódkę przy miejskim molo i wypłynąć na cały dzień albo na kilka godzin. Dadzą panu sprzęt, pokażą, gdzie ryby najlepiej biorą, nawet powiedzą, jak trzymać wędkę. Dostanie pan gwarancję złowienia paru sporych ryb.
- Są tu jeszcze jakieś inne atrakcje?
- Jeszcze muzeum. Dużo miejsca poświęcono tam dziejom katastrof morskich. Jest też wspaniały ogród kwiatowy przy stanowym więzieniu, a więzienny sklepik oferuje niezłe wyroby ze skóry. Można też obejrzeć niedźwiedzie żerujące na miejskim wysypisku śmieci i poszukać agatów na plaży.
Qwilleran przeglądał przez chwilę folder.
- A co to za historyczny cmentarz?
- To nic ważnego - stwierdził Roger. - Chodzi o dziewiętnastowieczne miejsce pochówku. Nikt z niego nie korzysta od pięćdziesięciu lat. Dziś cmentarz jest zdewastowany. Na pana miejscu pojechałbym na ryby.
- A co to za paszteciki, które tu wszyscy reklamują?
- To rodzaj ciasta nadziewanego mięsem, ziemniakami i rzepą. Tutejsza tradycyjna potrawa. Kiedyś górnicy zabierali takie ciasto do pracy, by je zjeść na lunch.
- Jest tu jakieś dobre miejsce, żeby spróbować tego specjału?
- W czapce czy bez czapki?
- Słucham?
- Chodzi o to, że mamy tutaj lepsze restauracje, jak ta w hotelu. I takie knajpki do codziennego użytku, gdzie ludzie jedzą, nie zdejmując czapki z głowy. Jeśli chodzi o takie miejsce „bez czapki”, to mógłby pan pójść do małego bistro w Cannery Mall. Nazywa się „Nasty Pasty”. Można tam zjeść paszteciki, za którymi turyści przepadają.
Qwilleran stwierdził, że woli lokal z prawdziwie „tutejszą” atmosferą.
- W porządku. W takim razie musi pan jechać wzdłuż wybrzeża na zachód mniej więcej jedną milę. Zobaczy pan neon z napisem „BA”. Litera „R” odpadła jakieś trzy lata temu. To spelunka, ale słynie ze znakomitych pasztetów. Jest to lokal typu „w kapeluszach”.
- Mam jeszcze jedno pytanie - powiedział Qwilleran, niepewnie gładząc wąsy, co robił zwykle wtedy, gdy coś go martwiło. - Jak to możliwe, że jest w tych stronach tak dużo niebieskich furgonetek?
- Nie mam pojęcia. Nigdy nie zwróciłem na to uwagi - Roger podniósł się ze swego miejsca i podszedł do okna wychodzącego na parking tawerny „Pod Wrakiem”. - Ma pan rację. Są tu dwie niebieskie furgonetki... Ale jest też jedna czerwona, jedna brudnozielona i jedna żółtawa.
- A tam znowu niebieska - upierał się Qwilleran.
Właśnie nadjechał samochód z łopatami w bagażniku. Niski, żwawy mężczyzna, który zeskoczył z siedzenia kierowcy, ubrany był w kombinezon i czapkę z daszkiem. Jego twarz zakrywały siwe bokobrody, których najwyraźniej nie przycinał.
- To Stary Sam, grabarz. Prawda, że jest w niezłej formie? Ma ponad osiemdziesiąt lat i codziennie, prócz niedziel, wypija pół litra whisky.
- Czy to znaczy, że ciągle kopie się tu groby ręcznie?
- To prawda. Sam kopie tu groby i inne rzeczy przez całe swoje życie. Praca sprawia, że ciągle czuje się młody... Proszę popatrzeć na niebo. Zbiera się na burzę.
- Dziękuję za informacje - powiedział Qwilleran. - Chyba już pojadę, żeby spróbować tych pasztecików. - Zerknął na przegub ręki. - Która to godzina? Zostawiłem zegarek w domku letniskowym.
- To zupełnie normalne. Kiedy ludzie tu przyjeżdżają, to po pierwsze przestają nosić zegarek. Potem przestają się golić. I wreszcie zaczynają jadać w czapce na głowie.
Qwilleran ruszył na zachód i jechał aż do chwili, gdy ujrzał neon, który bezskutecznie starał się świecić jaśniej niż promienie słońca: BA..., BA..., BA... Parking wypełniały furgonetki i półciężarówki. Ale nie było niebieskich. „Dlaczego prześladuje mnie myśl o niebieskiej furgonetce?” - zadał sobie pytanie. Odpowiedzią było nieprzyjemne swędzenie na górnej wardze.
Restauracja mieściła się w jednopiętrowym budynku, któremu wyraźnie przydałby się remont i naprawa dachu. Z wentylatorów dolatywał odór smażonych ryb i hamburgerów. W środku aż roiło się od ludzi. Pomieszczenie tak zasnuwał dym z papierosów, że ledwie było widać czerwone, zielone, niebieskie i żółte czapki. Sączące się z radia dźwięki muzyki country nie mogły przebić się przez hałas głośnych rozmów i śmiechów.
Qwilleran usiadł na stołku przy barze blisko gościa, który miał na rękawie znaczek urzędu szeryfa, a na głowie policyjną czapkę.
Kucharz wyszedł z kuchni i powiedział do policjanta:
- Ma być duży?
Mężczyzna w czapce policyjnej skinął głową.
- Znowu była blokada w nocy? Dwa skinięcia czapki policyjnej.
- Coś znaleźliście?
Mężczyzna energicznie pokręcił głową.
- Wiadomo, gdzie dranie chodzą.
Kolejne skinięcie.
- Ale brak dowodów.
Czapka policyjna potwierdziła.
Kelnerka stanęła przy Qwilleranie, bez słowa czekając na zamówienie.
- Proszę parę pasztecików.
- Na wynos?
- Nie, chciałbym zjeść na miejscu.
Do Qwillerana dotarło, że zamiast odpowiedzieć, tylko skinął głową.
- Czy chce pan, żebym jeden podała później? Żeby nie wystygł, zanim pan zje?
- Nie, dziękuję. Nie ma potrzeby.
Rozmowy przy stołach kręciły się wyłącznie wokół połowu ryb i różnych przewidywań na temat nadchodzącego sztormu. Omawiano fale na jeziorze, kolor nieba, zachowanie mew, wygląd chmur, siłę wiatru. Wszystkie te czynniki razem dawały doświadczonym rybakom pewność, że nadchodzi burza, chociaż przewidywania miejscowej stacji radiowej były inne.
Okazało się, że „paszteciki” zamówione przez Qwillerana zajmują dwa wielkie owalne półmiski. Każde z pokrytych chrupką skórką ciast miało grubość prawie dziesięciu centymetrów i trzydzieści centymetrów średnicy. Zastanowił się poważnie nad ucztą, która go czekała, i powiedział:
- Poproszę widelec.
- Zaraz przyniosę - obiecała kelnerka i zniknęła w kuchni.
Roger miał rację. Nadzienie ciasta składało się z mięsa, ziemniaków i wielkiej obfitości rzepy, która zdaniem Qwillerana wraz z pasternakiem znajdowała się na szarym końcu listy potraw jadalnych. Wolno przeżuwał pierwszy pasztet, popijając każdy kęs całymi haustami słabej kawy. W końcu poprosił o zapakowanie pozostałej części swojego zamówienia. W ponurym nastroju zapłacił za posiłek. Resztę otrzymał w banknotach jednodolarowych przesiąkniętych zapachem tytoniu.
Kasjerka, gruba kobieta w obcisłych spodniach i podkoszulku reklamującym Mooseville, spojrzała złośliwie na pomarańczową czapkę dziennikarza i stwierdziła:
- Wybierasz się na bal przebierańców?
Zerkając na jej wydatne kształty, obmyślał ciętą ripostę, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
Wrócił do domu z zawiniętym w miękki przetłuszczony papier pakunkiem zawierającym półtora pasztetu. Na miejscu czekały go niespodzianki. Uszkodzona siatka w drzwiach werandy została naprawiona, a powalane przez jastrzębia meble wyczyszczone. W kuchni znalazł pojemnik z płynem owadobójczym. Nowe kasety ktoś ułożył na szafce przy zestawie stereo. Ale nie było zegarka. Doskonale pamiętał, że położył go na półce w łazience, zanim zaczął się golić. Zegarek zniknął. Był to kosztowny chronometr, który otrzymał w darze od Stowarzyszenia Antykwariuszy w czasie obiadu wydanego na swoją cześć.
Był zdenerwowany. W głowie miał zamęt. Czuł, że musi usiąść, żeby to wszystko przemyśleć. Koko ocierał się o jego kostki, a Yum Yum wskoczyła mu na kolana. Głaskał ją w roztargnieniu, porządkując wydarzenia ostatniej doby.
Najpierw ten zapadnięty grób. To miejsce dalej zdawało się hipnotyzować koty, które niezmiennie powracały do swojego punktu obserwacyjnego na oknie w pokoju gościnnym. Następną rzeczą były kroki na dachu. Intruz zmierzał w kierunku komina, kiedy spłoszyły go światło i hałas. A ten dzisiejszy paskudny zapach na poczcie? I dlaczego Roger zniechęcił go do wycieczki na stary cmentarz? Przecież broszurka wydana przez izbę handlową zalecała, by miejsce to odwiedzili miłośnicy historii, amatorzy fotografii i artyści zainteresowani dokumentowaniem dziewiętnastowiecznych nagrobków.
A teraz jeszcze ktoś ukradł mu zegarek. Miał co prawda inny, którego mógłby używać, ale ten, który zginął, był złoty i łączyły się z nim miłe wspomnienia. Czyżby zaufany pracownik ciotki Fanny dopuścił się kradzieży tak łatwej do udowodnienia? A może był z nim jakiś pomocnik o zbyt lepkich palcach? Mógłby na to wskazywać fakt, że sporo prac zostało w domu wykonanych w bardzo krótkim czasie.
Rozmyślania Qwillerana przerwał odgłos powoli zbliżającego się do podjazdu samochodu i zgrzyt opon na żwirze. Tak brzmiał silnik drogiej limuzyny.
Koty wyglądały na zaniepokojone. Koko udał się na południową werandę, żeby sprawdzić, kim jest nowo przybyły. Yum Yum schowała się pod jedną z kanap. Mężczyzna, który wysiadł z samochodu, wyglądał dziwnie na tle dzikiego północnego krajobrazu. Ubrany był w oficjalny, prawdopodobnie uszyty na miarę garnitur, białą koszulę i odpowiednio dobrany krawat w paski. Unosił się wokół niego zapach tradycyjnej wody kolońskiej. Na jego długiej, szczupłej twarzy malował się ponury wyraz.
- Przypuszczam, że jest pan siostrzeńcem panny Klingenschoen - powiedział, gdy Qwilleran go prowadził. - Ja jestem jej adwokatem...
- Czy stało się coś złego? - przerwał mu szybko dziennikarz, zaniepokojony grobowym tonem głosu.
- Nie, nie. Miałem w sąsiedztwie sprawę do załatwienia i wstąpiłem po drodze, żeby się przedstawić. Nazywam się Alexander Goodwinter.
- Proszę wchodzić. Nazywam się Qwilleran. Jim Qwilleran.
- Wiem doskonale. Pana nazwisko pisze się przez „w” - stwierdził prawnik. - Czytuję „Daily Fluxion”. Wszyscy czytamy tę gazetę. Głównie dlatego, że chcemy utwierdzić się w przekonaniu, jak szczęśliwi jesteśmy, żyjąc w odległości czterystu mil od miasta. Kiedy mówimy o metropolii, używamy określenia „Niziny” i nie mamy na myśli wyłącznie położenia geograficznego.
Wyglądało na to, że czuje się absolutnie swobodnie w domku letniskowym. Usiadł na sofie zaanektowanej przez Yum Yum i skrzyżował wygodnie nogi.
- Burza wydaje się nieunikniona. A sztormy bywają tu naprawdę gwałtowne.
Dziennikarz już zdążył się zorientować, że tu na północy do dobrego tonu należy rozpoczynanie każdej rozmowy od komentarzy na temat pogody.
- Tak, wygląd jeziora i podmuchy wiatru nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości - wydeklamował z zapałem.
A kiedy prawnik spojrzał na niego nieufnie, Qwilleran szybko dodał:
- Zaproponowałbym panu drinka, ale nie zdążyłem jeszcze zrobić zakupów. Jestem tu dopiero od wczoraj.
- Wiem o tym od Fanny. Cieszymy się, że przyjechał do nas jej krewniak. Fanny jest bardzo samotna - ostatnia z rodziny Klingenschoen.
- Tak naprawdę... nie jesteśmy spokrewnieni - powiedział Qwilleran po chwili wahania, które spowodowane było brakiem skupienia. Zobaczył bowiem nosek Yum Yum wyłaniający się spod pokrycia sofy w pobliżu stopy adwokata. - Fanny przyjaźniła się z moją matką i dlatego pozwolono mi nazywać ją „ciotką Fanny”. Teraz udaje, że tego nie pamięta.
- Fanny to jej prawdziwe imię - stwierdził Goodwinter. - Miała na imię Fanny, kiedy wyjechała z Pickax na studia do Vassar czy Wellesley, czy gdziekolwiek to było. A okazało się, że to Francesca. Teraz, kiedy tu powróciła po czterdziestu latach - zachichotał. - Uważam, że imię „Francesca” stanowi uroczy dysonans w zestawieniu z nazwiskiem Klingenschoen. Nasza firma roztaczała opiekę prawną nad jej rodziną przez trzy pokolenia. Teraz jedynymi partnerami w firmie jesteśmy ja i moja siostra. Dlatego Fanny powierzyła Penelope prowadzenie swoich spraw podatkowych, prawnych i związanych z transakcjami dotyczącymi nieruchomości. Namawialiśmy Fanny, żeby sprzedała to miejsce. Musi pan wiedzieć, że każdy, kto posiada nieruchomość na wybrzeżu, ma kopalnię złota. Fanny powinna zrezygnować z części swoich nieruchomości, żeby możliwie szybko załatwić swoje sprawy na przyszłość. W końcu ma prawie dziewięćdziesiąt lat. Pewnie będzie się pan z nią widywał w ciągu lata?
- Oczywiście. Obiecała przyjechać do mnie na lunch, a ja mam zaproszenie, bez określonego terminu, do Pickax na kolację ze stekami.
- Ach tak. Wszyscy tu doskonale znamy kolacje urządzane przez Fanny - powiedział Goodwinter, żartobliwie się krzywiąc. - Obiecuje steki, a kiedy przychodzi co do czego, podaje jajecznicę. Wszyscy jednak wybaczają jej te drobne dziwactwa, ponieważ... niezwykle energicznie pracuje na rzecz naszej społeczności. To właśnie Fanny, uciekając się prawie do szantażu, wymusiła na władzach miasteczka założenie nowej instalacji kanalizacyjnej, reperacje chodników oraz rozwiązanie problemów z parkowaniem. To naprawdę bardzo... stanowcza kobieta.
Teraz widać było już cały łepek Yum Yum, a jedna jej łapka właśnie zaczęła się wyłaniać z ukrycia. Adwokat mówił dalej:
- Moja siostra i ja mamy nadzieję, że zechce pan wkrótce zjeść coś z nami. Siostra z wielkim nabożeństwem czytuje pańskie felietony i cytuje pana niczym Szekspira.
- Bardzo dziękuję za zaproszenie, ale nie wiem jeszcze, na ile będę udzielał się towarzysko tego lata. Trochę jestem zajęty pisaniem - powiedział, wskazując na stół uginający się pod ciężarem maszyny do pisania, książek, papieru, piór i ołówków. W tym momencie zauważył, że Yum Yum wyciąga powoli i ostrożnie łapkę w kierunku sznurowadła adwokata.
- Muszę przyklasnąć pana zamiarom - stwierdził Goodwinter. - Muzom trzeba służyć, ale proszę nie zapominać, że drzwi naszego domostwa stoją dla pana zawsze otworem.
Po czym lekko odchrząknął i dodał:
- Czy uważa pan, że... hm... Fanny dobrze wyglądała, kiedy ją pan odwiedził?
- Wyglądała fantastycznie. Wydawała się pełna energii i wigoru. Szczególnie jak na kobietę w tym wieku. Zauważyłem tylko jeden problem: trudno zwrócić na siebie jej uwagę.
- Według jej lekarza słuch ma doskonały. Ale przez większość czasu przebywa, by tak rzec, we własnym świecie.
Adwokat znowu zakaszlał.
- Mówię o tym w zaufaniu, ale chciałbym być z panem zupełnie szczery. Zastanawialiśmy się, czy Fanny... hm... troszkę nie popija.
- Niektórzy lekarze wręcz zalecają, by starsze osoby codziennie wypijały mały kieliszeczek.
- No cóż, być może. Ale tu sytuacja wygląda inaczej. Właściciel sklepu poinformował mnie, że Fanny kupuje ostatnio spore ilości alkoholu. Mówiono mi, że zwykle butelka dobrego sherry wystarczała jej na dwa miesiące. Jednak człowiek, który robi dla niej zakupy, nabywa mocne alkohole dwa lub trzy razy w tygodniu.
- Może sam te alkohole wypija - powiedział Qwilleran.
- To raczej nie wchodzi w rachubę. Obserwowaliśmy Toma bardzo uważnie od chwili, gdy przyjechał do Pickax, żeby pracować u Fanny. Opinie na jego temat są pozytywne. To prosty człowiek, ale można na nim polegać. Złota rączka i dobry kierowca. Tutejsi właściciele barów zapewniają, że Tom nigdy nie pije więcej niż jedno czy dwa piwa.
- Jakie alkohole kupuje Tom?
- Wódkę, gin, szkocką. Żadnej określonej marki. I tylko pół litra za każdym razem. Powinien pan o tych poufnych informacjach pamiętać, kiedy spotkacie się z Fanny. Uważamy ją za osobę niezwykle ważną dla naszej społeczności i dlatego czujemy się za nią odpowiedzialni. Nawiasem mówiąc, jeżeli poprosi pana o radę, mógłby pan zasugerować jej, by sprzedała ten wielki dom w Pickax i przeprowadziła się do jakiegoś mniejszego mieszkania. Ostatnio miała kilka momentów słabości, jak to określa. Rozumie więc pan, dlaczego niepokoimy się losem tej szlachetnej damy. Nie chcemy po prostu dopuścić, by przydarzyło jej się coś złego.
Wreszcie adwokat pożegnał się i po zawiązaniu sznurowadła odjechał. Koty zaczęły spoglądać na Qwillerana głodnym wzrokiem. Dziennikarz wydłubał nadzienie z połowy pasztetu i rozgniótł je na szarą papkę. Całość lekko podgrzał i rozłożył na czymś, co wyglądało na ręcznie wykonane naczynie. Syjamskie koty powoli zbliżyły się do talerza, sceptycznie obwąchując jego zawartość. Krążyły wokół, jakby starały się zrozumieć, co to takiego. W końcu, pełne pogardy, wyrzuciły jedzenie z naczynia. Patrzyły na Qwillerana z niemym wyrzutem, potrząsając z odrazą przednimi łapkami.
- To tyle, jeśli chodzi o pasztety - stwierdził, otwierając puszkę łososia.
Poczuł wieczorny chłód i spróbował rozpalić ogień. Znalazł gałązki i stare gazety w miedzianym wiaderku na węgiel. Pocięte polana leżały w drewnianym koszu, a długie zapałki w mosiężnym pojemniku. Papier był jednak wilgotny, a zapałki tylko przez chwilę słabo się żarzyły, zanim zgasły. Próbował trzy razy i wreszcie się poddał.
Po wykańczającej podróży z Nizin i dwóch bezsennych nocach był wykończony. Czuł się zdezorientowany. Nie wiedzieć czemu, musiał chodzić po piasku wydm, a nie po betonowych chodnikach, a wokół działy się rzeczy, których nie rozumiał.
Podszedł do rzędu okien z widokiem na jezioro. Przed nim rozciągały się setki mil wody. Kanada leżała po drugiej stronie jeziora. Woda mieniła się różnymi barwami: od srebrzystej, przez turkusową, do intensywnie błękitnej. Rosemary na pewno zachwyciłaby się tym widokiem. Kiedy usiłował spojrzeć na otoczenie jej oczami, z wierzchołków najwyższych sosen doszedł go jakiś niezwykły dźwięk. Nie było wiatru. Tylko ten cichy, przenikliwy szum. W tej samej chwili koty, które powinny być senne po łososiowej uczcie, zaczęły biegać jak szalone. Yum Yum, bez żadnej widocznej przyczyny, rozdzierająco miauczała, a Koko wojowniczo uderzał głową w nogi stołów i krzeseł.
Minęło zaledwie kilka minut, a jezioro zmieniło barwę na stalowoszarą, upstrzoną białymi grzywami fal. Potem, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, zerwał się wicher. Na grzbietach fal rozbryzgiwała się piana. Wysokie sosny kołysały się od podmuchów wiatru. Klony i brzozy gięły się niczym źdźbła traw na wydmach. Nagle deszcz zaczął bębnić o szyby z takim hałasem, jakby strzelano z karabinu maszynowego. Słychać było wycie wichury. Spienione fale uderzały o brzeg. Wiatr łamał konary drzew i zrzucał je na ziemię.
Po raz pierwszy od chwili przyjazdu Qwilleran poczuł prawdziwe ukojenie. Odpoczywał. Spokój i cisza były aż trudne do zniesienia. Przyzwyczaił się, że wokół panują zamęt i wrzawa. Tej nocy będzie naprawdę dobrze spał.
Poczuł nagłą chęć, by napisać do Rosemary. Wsunął kartkę do maszyny i natychmiast ją wyciągnął. Chyba ładniej będzie, jeśli napisze złotym piórem, które od niej dostał z okazji urodzin.
Zaczął szperać pośród rupieci leżących na biurku. Znalazł tam żółte ołówki, czarne grube ołówki redakcyjne, tanie długopisy i wielkie stare czerwone pióro wieczne, które niegdyś należało do jego matki. Eleganckie złote pióro od Rosemary znikło.
Rozdział czwarty
Qwilleran spał doskonale ukołysany dzikim szaleństwem burzy. Tuż po brzasku obudziły go pierwsze akordy podwójnego koncertu Brahmsa. Kaseta tkwiła w magnetofonie, a Koko siedział obok i wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego. Widocznie położył łapkę na przycisku, który uruchamiał zasilanie i włączał małe czerwone światełko. A potem wcisnął klawisz „play”.
Burza się skończyła, chociaż krople wody ciągle jeszcze, spadając z gałęzi drzew, bębniły o dach. Wiatr ucichł, a powierzchnia jeziora wygładziła się i wyglądała teraz jak srebrna tafla. Wszystko wokół pięknie pachniało wilgotnym lasem po burzy. Ptaki radośnie świergotały.
Qwilleran jeszcze nie wygrzebał się na dobre z łóżka, a jego myśli już powędrowały w kierunku ukradzionych przedmiotów - pióra i zegarka. Czy powinien powiedzieć o kradzieży ciotce Fanny? Czy powinien oskarżyć Toma? W tym dziwnym nowym otoczeniu decyzja wydawała mu się trudna niczym jakieś zagadnienie z dziedziny polityki zagranicznej. Działanie wymagało rozwagi i pewnej finezji.
Koko pierwszy usłyszał, że zbliża się jakiś pojazd. Czujnie nadstawił uszu i napiął grzbiet. Potem Qwilleran usłyszał szum silnika z trudem gramolącego się pod górę samochodu. W pośpiechu zarzucił na siebie ubranie. Tymczasem Koko podbiegł do drzwi i żądał, by wypuścić go na werandę - miejsce, gdzie oficjalnie kontrolował przybywających w odwiedziny gości. Wąsy Qwillerana zadrgały, przekazując mu informację, że zbliża się niebieska furgonetka. Wiadomość okazała się prawdziwa. Krępy starszy mężczyzna wyjmował łopatę z bagażnika.
- Hej, co pan tu robi? - zapytał dziennikarz, rozpoznając grabarza z parkingu przy tawernie „Pod Wrakiem”.
- Kopać tu, panie - powiedział Stary Sam, zbliżając się do grobowca od wschodniej strony domku.
- Po co? - rzucił Qwilleran, zatrzaskując drzwi werandy i biegnąc za nim.
- Wielki George będzie, zaraz.
- Kto ci kazał tu przyjechać?
- Wielki George - Stary Sam kopał jak szalony. - Piasek ciężki po burzy.
Qwilleran zaczął się jąkać, próbując znaleźć właściwe słowa:
- Co... kto... ? Nie możesz tu kopać bez pozwolenia.
- Spytaj Wielkiego George'a. On kierownik.
Piasek wyfruwał z płytkiego zagłębienia, a dół coraz bardziej przypominał prostokąt. Wkrótce szpadel uderzył w betonową płytę.
- Tu cię mam.
Jeszcze parę ruchów łopaty i Stary Sam wyskoczył z zagłębienia, dokładnie w momencie, gdy wielka brudna cysterna ciężko wjechała na polanę służącą za parking.
Qwilleran ruszył energicznie w stronę ciężarówki, by stawić czoło kierowcy.
- Ty jesteś Wielki George?
- Nie. Jestem Dave - stwierdził spokojnie mężczyzna, rozwijając wielki gumowy wąż. - Wielki George to ciężarówka. Pani z Pickax zadzwoniła do nas wczoraj wieczorem. Kazała nam tu przyjechać we dwójkę. Teraz pana zamurowało, nie?
- Słucham?
- Kiedy ona dzwoni, zrywamy się na równe nogi. Nie ma żartów z tą kobietą. Chyba trzeba było to wypompować zeszłego lata.
- Co wypompować?
- Opróżnić szambo. Dziś rano musieliśmy wyciągnąć z łóżka Starego Sama, chociaż był na kacu. On kopie, a my pompujemy. Nie ma tu dość miejsca na koparkę. Za dużo drzew. Pan tu nowy? Sam przyjedzie i zrobi, co do niego należy. Żeby było łatwiej następnym razem. Jeśli pan będzie chciał. Wtedy on wyrówna.
Stary Sam odjechał, ale na polanie pojawiła się czarna furgonetka. Kierowcą był szczupły młody mężczyzna ubrany w kolorowy podkoszulek: czerwony, biały i niebieski. Na głowie miał wysoki cylinder pokryty jedwabiem.
Qwilleran spojrzał na niego i zapytał:
- A pan kim jest?
- Mały Henry. Ma pan kłopoty? Starsza pani z Pickax powiedziała, że zaraz będzie tu pożar. Człowieku, ależ to uparta kobitka. Nie przyjmuje żadnych wymówek - powiedział, zdejmując z głowy swój cylinder. Przyjrzał mu się z podziwem. - To mój znak firmowy. Widział pan może moje ogłoszenia w „Picayune”?
- A w jakiej sprawie pan się reklamuje?
- Jestem jedynym kominiarzem w Moose County. Powinien pan sprawdzać komin co roku... Czy to pana telefon dzwoni?
Qwilleran pobiegł do domku. Telefon, który stał na barku oddzielającym kuchnię od jadalni, właśnie przestał dzwonić. Koko strącił słuchawkę z widełek i obwąchiwał mikrofon.
Qwilleran chwycił słuchawkę.
- Halo, halo! Złaź stąd! Halo!
Koko próbował walczyć o słuchawkę.
- Złaź stąd, do diabła! Halo!
- Czy wszystko w porządku, kochanie? - niski głos odezwał się po chwili wahania. - Czy sztorm nie wyrządził żadnych szkód? Zresztą nie przejmuj się tym. Tom uporządkuje ogród. Nie powinieneś odrywać się od maszyny do pisania. Musisz skończyć tę swoją wspaniałą książkę. To na pewno będzie bestseller. Czy widziałeś Wielkiego George'a i Małego Henrye'go? Nie chciałam, żeby pojawiły się jakieś problemy z kanalizacją albo kominem, gdy jesteś skoncentrowany na pisaniu. Kazałam im natychmiast wszystko załatwić. Zagroziłam, że w przeciwnym razie każę unieważnić ich koncesje. Trzeba być stanowczym wobec tych ludzi na wsi. Inaczej pójdą na ryby i całkiem zapomną o zleceniu. Czy masz dostateczny zapas żywności? Kupiłam dla ciebie trochę tych wspaniałych cynamonowych bułeczek. Możesz włożyć je do zamrażalnika. Tom przywiezie mnie i zjemy razem miły lunch na werandzie. Przywiozę kosz piknikowy. A teraz wracaj do pisania, mój drogi.
- Pani prezes wybiera się do nas - Qwilleran zwrócił się do Koko. - Więc staraj się zachowywać jak normalny kot. Nie odbieraj telefonów. Nie włączaj muzyki. Trzymaj się z dala od mikrofalówki.
Kiedy Wielki George i Mały Henry skończyli robotę, Qwilleran włożył pomarańczową czapeczkę i pojechał do Mooseville. Chciał wysłać list do Rosemary i kupić kilka rzeczy. Listę zakupów dopasował do swoich kulinarnych umiejętności: kawa rozpuszczalna, zupy w puszkach, mrożony gulasz. Dla gości kupił alkohol i przekąski.
W supermarkecie w dziale z zupami w puszkach zauważył młodego człowieka z czarną brodą. Na głowie miał żółtą czapkę z symbolem świecy zapłonowej. Wymienili spojrzenia.
- Witam, panie Qwilleran.
- Mów mi Qwill. Czy ty jesteś Roger z agencji turystycznej? Roger, George, Sam, Henry, Tom, Dave... Spotykam samych ludzi bez nazwisk. Zupełnie jakbym żył w biblijnych czasach.
- Moje nazwisko jest dość trudne: MacGillivray.
- Słucham? Moja matka była z domu Mackintosh!
- Nie żartuj! Ten sam klan!
- Twój przodek walczył pewnie jak lew w oddziałach księcia Karola.
- Zgadza się. W bitwie pod Culloden w 1746.
- Szesnastego kwietnia.
Mówili coraz głośniej, a w ich tonie, ku zdumieniu pozostałych klientów sklepu, pobrzmiewało radosne zaskoczenie. Ściskali sobie ręce i poklepywali się po plecach.
- Mam nadzieję, że kupujesz szkocki bulion - powiedział Roger.
- Może zjadłbyś ze mną obiad któregoś wieczora? - zaproponował Qwilleran. - Tylko nie w lokalu o nazwie „BA... „
- Co byś powiedział na dzisiejszy wieczór? Moja żona wyjechała.
- Proponuję restaurację w hotelu. Tę bez czapek na głowie.
Qwilleran wrócił do domku letniskowego, żeby się wykąpać i ogolić przed wizytą ciotki Fanny i słynnego Toma. Ten wszechstronnie uzdolniony pomocnik ciotki pracował jako ogrodnik, szofer, złota rączka i chłopiec na posyłki. Niewykluczone jednak, że był również drobnym złodziejaszkiem. Zbliżało się południe, gdy długa czarna limuzyna powoli wspięła się na stromy podjazd i tryumfalnie wjechała na polanę. Kierowca w roboczym stroju i niebieskiej czapce z daszkiem wyskoczył z auta. Obiegł samochód dookoła, żeby otworzyć drzwi od strony pasażera. Z głębi limuzyny wychynęły najpierw indiańskie mokasyny ozdobione paciorkami. Później pojawiła się zamszowa spódnica z frędzlami i skórzana kurtka z jeszcze większą ilością frędzli i koralików. Wreszcie ukazała się głowa ciotki Fanny: upudrowana twarz, a nad nią czerwony hinduski turban. Qwilleran zauważył, że ciotka ma bardzo zgrabne nogi jak na kobietę w wieku ponad osiemdziesięciu, a wkrótce już nawet dziewięćdziesięciu lat.
- Francesco, jak miło cię znowu zobaczyć! - wykrzyknął. - Wyglądasz bardzo... bardzo... seksownie.
- Niech cię Bóg błogosławi, mój drogi - odpowiedziała swoim zaskakująco niskim głosem. - O niedużych starszych paniach ludzie mówią, że są żwawe jak wiewiórki. A ja chętnie zastrzelę następnego głupca, który tak się wyrazi - stwierdziła, sięgając do swojej zamszowej torebki z frędzlami. Wyjęła z niej mały pistolet o złotej rękojeści i zapamiętale zaczęła nim wymachiwać.
- Ostrożnie - wysapał Qwilleran.
- Ojej! Burza spowodowała jednak spore szkody. Ta sosna... straciła prawie wszystkie gałęzie. Musimy je pozbierać. Tom, chodź tutaj! Musisz poznać sławnego pana Qwillerana.
Człowiek od wszystkiego posłusznie się zbliżył, ściągając z głowy niebieską czapkę ozdobioną reklamą jakiegoś nawozu. Trudno było odgadnąć, w jakim jest wieku. Dwudziestolatek o poważnym wyglądzie? Czy młodzieńczo wyglądający czterdziestolatek? Miał bladoniebieskie oczy, a na jego okrągłej, wyszorowanej twarzy malował się wyraz spokojnego zdziwienia.
- To jest Tom - powiedziała ciotka Fanny. - Tom, możesz podać rękę panu Qwilleranowi. On należy do rodziny.
Qwilleran uścisnął rękę, która wydawała się silna i zupełnie nienawykła do towarzyskich gestów.
- Witaj, Tom. Słyszałem wiele dobrego na twój temat - przywitał się dziennikarz, myśląc o zaginionym piórze i utraconym zegarku. Patrzył jednocześnie badawczo w oczy mężczyzny, które wyglądały rozbrajająco niewinnie. - Wczoraj na werandzie odwaliłeś niezły kawałek roboty. Jak udało ci się tyle zdziałać w tak krótkim czasie? Gzy miałeś jakiegoś pomocnika?
- Nie - odpowiedział Tom powoli. - Nie miałem pomocnika. Lubię pracować. Lubię ciężką pracę - mówił łagodnym, melodyjnym głosem.
Ciotka Fanny wcisnęła mu coś do ręki.
- Jedź do Mooseville, Tom. Kup tam sobie duży pasztet i piwo. Wróć tu za dwie godziny. Wyjmij z auta kosz piknikowy, zanim odjedziesz.
- Tom, czy wiesz, która jest godzina? - zapytał Qwilleran. - Zgubiłem swój zegarek.
Mężczyzna poszukał wzrokiem słońca, które skryło się za wysokimi sosnami.
- Już prawie południe - powiedział cicho.
Po odjeździe limuzyny ciotka Fanny oświadczyła:
- Przywiozłam kanapki z pastą jajeczną, a w termosie kawę z pyszną śmietanką. Ulokujemy się na werandzie i będziemy cieszyć się widokiem jeziora. Temperatura jest wspaniała. Byłabym zapomniała - gdzie są te niezwykle inteligentne koty, o których tyle słyszałam? I gdzie jest twoje miejsce pracy twórczej? Muszę przyznać, że jestem pełna podziwu dla twojego talentu, kochanie.
Jako dziennikarz Qwilleran był prawdziwym ekspertem w dziedzinie uzyskiwania informacji na trudne tematy. Ale ciotka Fanny nie dopuszczała go do słowa. Gadała bez chwili przerwy o wrakach statków w jeziorze, niedźwiedziach w lasach, zdechłych rybach na plaży i gąsienicach w koronach drzew. Na pytania nie zwracała najmniejszej uwagi lub ich unikała. Pani prezes całkowicie zdominowała rozmowę.
- Ciociu Fanny! - krzyknął wreszcie zrozpaczony Qwilleran.
A kiedy jego zdumiona rozmówczyni na chwilę umilkła, powiedział:
- Co wiesz o Tomie? Gdzie go znalazłaś? Jak długo już u ciebie pracuje? Czy można mu zaufać? Ma dostęp do domku letniskowego. Bywa tu pod moją nieobecność. Nie możesz więc mieć mi za złe, że o to pytam.
- Moje biedactwo! - powiedziała ciotka. - Ty zawsze mieszkałeś w miastach. Na wsi żyje się inaczej. Ludzie mają tu do siebie zaufanie. Sąsiedzi wchodzą do twojego domu bez pukania. Jeżeli jesteś nieobecny, a ktoś przychodzi pożyczyć jajko, to je sobie bierze. W ten sposób żyją prawdziwi przyjaciele. Nie martw się o Toma. To porządny młody człowiek. Robi wszystko, co mu każę, i nic poza tym.
Od strony południowej werandy zabrzmiał jasny dźwięk pasterskiego dzwonka.
- Jest Tom - stwierdziła ciotka. - Wrócił dokładnie na czas. Czyż on nie jest wspaniały? Idź i porozmawiaj z nim, a ja tymczasem pójdę przypudrować nos. To była niezwykle przyjemna wizyta, kochanie.
Qwilleran wyszedł do ogrodu.
- Cześć, Tom! Wróciłeś dokładnie na czas, chociaż nie masz zegarka.
- Tak, ja nie potrzebuję zegarka - powiedział spokojnie, a jego twarz rozjaśniła duma. Poruszył mosiężnym dzwoneczkiem. - Ładny dzwonek. Wyczyściłem go wczoraj. Lubię czyścić rzeczy. Trzymam ciężarówkę i auto w wielkiej czystości.
Qwilleran był zafascynowany śpiewną intonacją jego głosu.
- Widziałem twoją ciężarówkę w Pickax. Jest niebieska, prawda?
- Tak. Lubię niebieski. Taki kolor ma niebo. I jezioro. Piękny kolor. Ta chata jest ładna. Przyjadę i posprzątam tu panu.
- To bardzo miła propozycja, Tom, ale przyjedź, jak się umówimy. Pracuję nad książką. Nie lubię, jak ktoś kręci się w pobliżu, kiedy piszę.
- Chciałbym umieć pisać. Napisałbym książkę. Fajnie by było.
- Każdy ma jakieś zdolności - stwierdził Qwilleran. - A ty masz ich mnóstwo. Możesz być z siebie dumny.
Twarz Toma pojaśniała z radości.
- Tak, wszystko umiem zreperować.
Pojawiła się ciotka Fanny. Nastąpiły pożegnania i limuzyna ostrożnie wytoczyła się z podjazdu.
Syjamskie koty, które stały się niewidzialne na dwie godziny, teraz nagle pojawiły się znikąd.
- Nie jesteście zbyt towarzyskie - stwierdził Qwilleran. - Co myślicie o ciotce Fanny?
- Miau - odezwał się Koko, energicznie się otrząsając.
Qwilleran przypomniał sobie, jak przed lunchem proponował ciotce różne alkohole: drinka z whisky, gin z tonikiem, szkocką z wodą sodową, wytrawne sherry. Odmawiała za każdym razem.
Chciał zabić czas. Pozostały mu cztery godziny do obiadu z Rogerem. Nie miał motywacji, by zacząć pisać stronę pierwszą rozdziału pierwszego książki, nad którą rzekomo pracował. Tymczasem mógłby pooglądać niedźwiedzie na miejskim wysypisku śmieci albo zwiedzić więzienne ogrody. Mógłby też poznać historię zatopionych statków w miejskim muzeum. Ale to opuszczony cmentarz najbardziej pobudzał jego wyobraźnię. Chciał zobaczyć to miejsce, chociaż Roger go od tego odwodził. A może właśnie dlatego?
W broszurze izby handlowej znalazł wskazówki, jak trafić na stary cmentarz. Należało jechać na wschód w kierunku drogi do Pickax, skręcić na południe i jechać pięć mil, a na koniec wjechać na cmentarz przez kamienną bramę z drogi gruntowej, która nie została oznaczona.
Droga prowadziła obok ogrodzonego terenu, który najwyraźniej należał do więzienia. Później Qwilleran mijał fermę indyczą. Zwolnił, by przyjrzeć się wypełniającemu dziedziniec falującemu morzu pokrytych pierzem brązowych ptasich grzbietów. Jakaś ciężarówka wyjechała z bocznej drogi i zmierzała w jego kierunku. Była to jedna z wszędobylskich niebieskich furgonetek. Kiedy ją mijał, zamachał w kierunku kierowcy, ale ten nie odwzajemnił jego pozdrowienia. Gdy dotarł do kamiennej bramy, zorientował się, że napotkany samochód musiał przed chwilą wyjechać z cmentarza.
W kierunku cmentarza prowadziła ledwie widoczna błotnista, pożłobiona koleinami droga. Wiła się wśród lasu, pomiędzy polanami, a jej szerokość zaledwie pozwalała zakręcić lub zaparkować. Wzdłuż drogi widać było ślady piknikowania i picia piwa. W niektórych miejscach szlak rozwidlał się, a odgałęzienia prowadziły w różnych kierunkach przez usiane kamieniami łąki. Qwilleran usiłował trzymać się kolein, którymi, jak się wydawało, ktoś niedawno jechał.
Tam, gdzie nie było już widać śladów opon, wysiadł z samochodu i zaczął zwiedzać cmentarz. Wszystko porośnięte było wysokimi trawami i winoroślą. Musiał wyrywać rośliny, by przeczytać daty na mniejszych nagrobkach: 1877-1879, 1841-1862, 1856-1859. Tyle małych dzieci tu pochowano! Tak wiele kobiet umarło w wieku lat dwudziestu! Na większych, rodzinnych grobach widniały nazwiska: Schmidt, Campbell, Trevelyan, Watson.
Zdeptana trawa zdawała się wskazywać niewielką ścieżkę prowadzącą za nagrobek rodziny Campbellów. Ruszył w tym kierunku i zobaczył ślady niedawnego kopania. Wyschnięte chwasty leżały porozrzucane w świeżo poruszonej ziemi, ledwie kryjąc brązową plastikową pokrywę pojemnika. Sam pojemnik na śmieci o pojemności około czterdziestu litrów został zakopany w ziemi. Qwilleran ostrożnie uniósł pokrywę. Pojemnik był pusty.
Uporządkował ukryte miejsce, by wyglądało tak jak wcześniej, i ruszył w powrotną drogę do domu, zastanawiając się, kto i dlaczego zakopał pojemnik na śmieci na cmentarzu. Jedyną odpowiedzią na to pytanie było delikatne drżenie jego górnej wargi.
Zanim wyruszył na kolację do Mooseville, przygotował dla kotów danie z tuńczyka.
- Koko, chyba nie zarabiasz na swoje utrzymanie - stwierdził. - Wokół dzieją się dziwne rzeczy, a ty niczego nie umiesz wyjaśnić.
Koko przymknął powoli swoje błękitne oczy. Może skończyły się dni chwały kociego detektywa. Może będzie już tylko wybrednym konsumentem kosztownej karmy.
W tym momencie Koko nadstawił uszu i popędził w kierunku swojego posterunku. Daleki szum zbliżającego się pojazdu stawał się stopniowo coraz głośniejszy, aż wreszcie brzmiał niczym odgłos prawdziwego rosyjskiego czołgu. Za czerwoną furgonetką jechał żółty traktor o niezwykle skomplikowanej nadbudowie.
Kierowca ciężarówki wyskoczył ze swojego samochodu i powiedział do Qwillerana:
- To tutaj jest ta sosna Banksa, która może zaraz przewrócić się na dom? Dostaliśmy telefon z Pickax na temat awarii. Była też mowa o linii elektrycznej. Mamy ściąć drzewo i pociąć je na kawałki.
Z traktora wysunął się podnośnik. Zawyły piły łańcuchowe. Wrzeszczeli trzej faceci w czapkach z daszkiem. Yum Yum schowała się pod kanapą, a Qwilleran uciekł do Mooseville i znalazł się tam na pół godziny przed umówioną kolacją.
Hotel „Northern Lights” był reliktem z roku 1860. Powstał w epoce, gdy miasteczko było tętniącym życiem portem, za pośrednictwem, którego odbywał się transport drewna i rudy żelaza. Powinien był spłonąć sto lat temu, ale jakimś cudem przetrwał. Przypominał pudełko od butów z oknami, które ozdobiono od strony zaplecza werandą z widokiem na nabrzeże. Qwilleran usiadł na jednym z rustykalnych krzeseł i oddał się swojej ulubionej rozrywce - podsłuchiwaniu.
W pobliżu słychać było dwa zrzędliwie spierające się głosy. Qwilleran nie patrzył nawet w kierunku, skąd dochodziły głosy. Mimo to odgadł, że gruby mężczyzna o czerwonej twarzy rozmawia z chudą kobietą, która niedosłyszy.
- Nie podoba mi się to miasto - wysapał mężczyzna. - Nie ma tu nic do roboty. Mogliśmy (sapnięcie) zostać w domu i posiedzieć na patio. Byłoby (sapnięcie) taniej.
Kobieta odpowiedziała obojętnie swoim piskliwym głosem:
- Powiedziałeś, że masz ochotę łowić ryby. Sama nie wiem, dlaczego. Przecież tego nie znosisz.
- Twój brat od sześciu lat opowiada o tym, jak (sapnięcie) tu łowi ryby. Chciałem mu udowodnić, że nie on jeden (sapnięcie) umie złapać pstrąga.
- To dlaczego nie wynajmiesz łodzi, jak radził tamten człowiek, i nie przestaniesz gderać?
- Przecież cały czas ci tłumaczę. Bo to za drogo kosztuje! Widziałaś, ile chcieli (sapnięcie) za pół dnia? Za taką forsę mógłbym wyruszyć w rejs na Karaiby.
Qwilleran też sprawdził ceny łodzi i uznał, że są zbyt wygórowane.
- To jedźmy do domu - zaczęła nalegać kobieta. - Po co tu siedzieć?
- Po tej całej podróży? Czy zdajesz sobie sprawę, ile wydałem (sapnięcie) na benzynę, żeby tu dojechać?
W tym momencie pojawił się Roger w czarnej bejsbolowej czapeczce na głowie.
- Widzę, że jesteś w stroju wieczorowym - powiedział Qwilleran. - Nie uprzedziłeś mnie, że to uroczysta kolacja.
- Zbieram takie czapki - tłumaczył się Roger. - Na razie mam ich siedemnaście. Muszę cię ostrzec w sprawie twojej pomarańczowej czapki. Pamiętaj, że jeśli masz jakiś nieprzyjaciół, jesteś w niej idealnym celem.
Powiesili swoje czapki na wieszaku w przedsionku restauracji obok dziesiątek podobnych. Później usiedli przy bocznym stoliku, który stał pod wielkim tragicznym malowidłem, przedstawiającym trójmasztowy szkuner tonący wśród rozszalałych morskich fal.
- Cóż, mamy przepiękny dzień - powiedział Qwilleran, rozpoczynając rozmowę od obowiązkowego raportu na temat pogody. - Słońce, przyjemny wiaterek, idealna temperatura.
- Tak, ale nadchodzi mgła. Rano nie będziesz widział nawet czubka własnego nosa. Niedobrze ze względu na połów ryb.
- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to dzieła sztuki w tej sali nie zachęcają do rybołówstwa. Na wszystkich obrazach, które wiszą na tej ścianie, przedstawiono jakąś morską katastrofę. Takie rzeczy śmiertelnie mnie przerażają. A na dodatek wynajmujący łodzie mają za wysokie stawki. To zbyt wiele dla kogoś takiego jak ja, kto nie jest specjalnie zainteresowany łowieniem ryb.
- Powinieneś jednak kiedyś spróbować - namawiał go Roger. - Połów metodą trolingu jest dużo ciekawszy niż siedzenie w łodzi z wiosłami i zakładanie haczyka na wędkę.
Qwilleran zajrzał do menu.
- Jeżeli w jeziorze jest tak dużo ryb, to dlaczego w karcie nie ma ani śladu potraw przygotowanych z tutejszych produktów? Widzę tylko halibuta z Nowej Szkocji, łososia z Kolumbii i dorsza z Bostonu.
- Tu łowi się ryby tylko dla sportu. Na południe stąd kwitnie rybołówstwo przemysłowe - łowi się tam ryby tonami, a potem je eksportuje.
Zapewne do Nowej Szkocji, Massachusetts i stanu Waszyngton, domyślił się Qwilleran.
Roger zamówił burbona z wodą, a Qwilleran jak zwykle sok pomidorowy. Zrzędliwa para zajęła stolik obok nich. Dziennikarz zauważył z zadowoleniem, że mężczyzna jest otyły i ma czerwoną twarz, a kobieta używa aparatu słuchowego.
- Tylko to pijesz? - zapytał Roger. - Zawsze myślałem, że dziennikarze nie wylewają za kołnierz. Studiowałem dziennikarstwo, zanim zdecydowałem się na nauczanie historii... Jeszcze jedno. Z twojego powodu zacząłem liczyć niebieskie furgonetki i stwierdziłem, że masz rację. Moja żona zawsze powtarza, że mieszkańcy północy lubią błękit. A ty... mieszkasz sam?
- Niezupełnie. Zaadoptowałem parę despotycznych kotów syjamskich. On został osierocony, jego poprzedniego właściciela zamordowano, a stało się to na tyłach domu, w którym mieszkałem. Ona została porzucona jako małe kociątko. Jedno i drugie to czystej krwi koty syjamskie. A on jest sprytniejszy nawet ode mnie.
- Ja mam psa myśliwskiego, spaniela bretońskiego - oświadczył Roger. - A Sharon ma teriera szkockiego... Czy byłeś kiedyś żonaty, Qwill?
- Tak. I nie był to oszałamiający sukces.
- Dlaczego?
- Ona miała załamanie nerwowe, a ja usiłowałam topić smutki w alkoholu. Zadajesz wiele pytań, Roger. Powinieneś był trzymać się dziennikarskiego fachu.
Qwilleran miał dobry nastrój. Przez całe swoje zawodowe życie zadawał pytania. Teraz bawiło go występowanie w roli przepytywanego.
- Czy kiedyś znowu się ożenisz?
Lekki uśmieszek poruszył wąsy Qwillerana.
- Jeszcze trzy miesiące temu odpowiedź brzmiałaby: nie. Dziś nie jestem już tego taki pewien.
Mówiąc to, pocierał grzbiety dłoni, które właśnie zaczynały go swędzić. Barman w klubie prasowym ostrzegał go, że kiedyś dostanie wysypki od nadmiaru soku pomidorowego. Być może Bruno miał rację.
Wyglądało na to, że gruby mężczyzna przy sąsiednim stole przysłuchuje się ich rozmowie, więc Qwilleran zniżył głos:
- Policja zablokowała drogę w poniedziałek w nocy. O co tu chodzi? Nic na ten temat nie pisali w gazecie ani nie mówili w radiu.
Roger wzruszył ramionami.
- Blokowanie dróg to tutaj ulubiona zabawa. Tak samo jak składkowa kolacja. Myślę, że gliniarze organizują blokadę raz na jakiś czas, żeby się nie nudzić.
- Chcesz powiedzieć, że w okręgu Mooseville nie popełnia się tylu zbrodni, żeby mieli dość zajęć?
- Tu nie jest tak jak u was w mieście. Chłopcy z ochrony środowiska łapią czasem kłusowników. Czasem w sobotnie wieczory za wiele się dzieje w tawernie „Pod Wrakiem”. Ale najczęściej gliniarze zajmują się wypadkami drogowymi. Głównie tymi z udziałem jednego auta. Ktoś jedzie za szybko i wpada na łosia. Albo dzieciaki wypiją parę piw i wpakują się na drzewo. Jest też sporo akcji ratunkowych na jeziorze. Szeryf ma dwie łodzie i helikopter.
- Nie ma problemów z narkotykami?
- Może czasem jakiś turysta wypali coś podejrzanego. Ale tak naprawdę nie ma z tym kłopotu. Gorsza sprawa z tymi, którzy rabują wraki. W jeziorze pełno jest zatopionych statków. Niektóre poszły na dno setki lat temu, a z dokumentów wiadomo, co przewoziły. Rabusie dysponują nowoczesnym sprzętem do nurkowania w zimnej wodzie, urządzeniami elektronicznymi itd. Na dnie jest dużo cennego ładunku, więc zabierają z wraków, co się da. Byle zarobić.
- To chyba nie jest legalne?
- Na razie nie. Gdyby udało się stworzyć chroniony prawnie podwodny rezerwat, sprzyjałoby to rozwojowi turystyki. Takie miejsce przyciągałoby historyków marynarki, archeologów i nurków.
- To co was wstrzymuje?
- Pieniądze. Trzeba by wydać dziesiątki tysięcy dolarów na badania archeologiczne. Potem musielibyśmy lobbować na rzecz prawnej ochrony.
- Trudno by było przestrzegać tych uregulowań. Potrzebowalibyście więcej łodzi, helikopterów, personelu - powiedział Qwilleran.
- To prawda. A przez ten czas zniknęłyby wszystkie zatopione skarby, które chcieliśmy chronić.
Zamówili drugą rundę napojów, ale Qwilleran przestał sączyć swój sok. Pod stołem ukradkiem drapał swędzące dłonie i nadgarstki.
Roger zniżył głos.
- Widzisz tych dwóch facetów, którzy siedzą koło drzwi? To nurkowie, którzy przeszukują wraki. Może nawet złodzieje.
- Skąd to wiesz?
- Wszyscy to wiedzą.
Kiedy podano im jedzenie, Qwilleran ocenił potrawy jako jadalne, a rozmowę uznał za bardzo pouczającą. Pod koniec posiłku zwrócił się do Rogera:
- Czy myślisz, że pod budynkiem pocztowym żyje jakiś skunks? Byłem tam wczoraj. Smród był taki, że wszyscy uciekali.
- Przypuszczam, że jakiś hodowca świń chciał wysłać listy - powiedział Roger. - Kiedy przyjeżdżają do miasteczka w swoich kombinezonach roboczych, wszędzie robi się pusto. Nie uwierzyłbyś, w jakim stanie przychodzą do szkoły niektóre dzieci wiejskie. Oczywiście nie wszystkie. Jeden z moich kolegów myśliwych hoduje świnie i nie ma problemu.
- A inne tajemnicze zdarzenie? Jastrząb wleciał przez zabezpieczone drzwi do domku letniskowego, zostawiając dużą dziurę w siatce. Nie rozumiem, jak to się mogło stać.
- Pewnie polował na królika albo mysz - tłumaczył Roger. - I nie dał w porę po hamulcach.
- Tak myślisz?
- Oczywiście. Widziałem kiedyś jastrzębia, który złapał kota. Pewnego razu byłem na polowaniu i usłyszałem, że coś wysoko nade mną miauczy. Spojrzałem w górę i zobaczyłem biednego małego kotka.
Qwilleran pomyślał o Yum Yum i zaczął się niespokojnie wiercić. Po chwili milczenia powiedział:
- Którejś nocy o bardzo późnej porze usłyszałem kroki na dachu.
- To szop - stwierdził Roger. - Kroki szopa na dachu takiej chaty jak twoja brzmią tak, jakby chodził japoński zapaśnik w butach kosmonauty. Dobrze to wiem. Moi teściowie mają domek letniskowy w pobliżu twojego. Któregoś roku cała rodzina szopów zagnieździła się w ich kominie.
- Czy twoi teściowie lubią przyjęcia w plenerze? Ostatniej nocy słyszałem jakieś histeryczne śmiechy.
- Słyszałeś nura. To zwariowany ptak.
Mgła stopniowo gęstniała. Widok za oknami restauracji stawał się coraz bardziej rozmazany.
Qwilleran oświadczył, że musi wracać do swojej chaty.
- Mam nadzieję, że moja żona nie będzie próbowała dziś wracać do domu - powiedział Roger. - Pojechała po zakupy do miasta. Ma mały sklepik ze świecami i upominkami w galerii handlowej. Jak ci się podoba ten spinacz do pieniędzy? To drobiazg ze sklepu Sharon.
Zapłacił swoją część rachunku banknotami, które wyciągnął z olbrzymiego papierowego spinacza wyglądającego jak zrobiony ze złota.
Qwilleran jechał do domu z szybkością dwudziestu mil na godzinę, a kłęby mgły zalegały na przedniej szybie samochodu. Prywatna droga prowadząca do chaty była jeszcze bardziej niebezpieczna niż zwykle. Zwłaszcza, gdy nagle napotkał trzy pniaki. I to w miejscu, gdzie wcale nie powinno ich być. Kiedy parkował samochód, zdawało mu się, że kogoś widzi. Dwie postaci oddalały się od domku, schodząc po stoku w kierunku plaży.
- Halo! - zawołał. - Hej tam!
Ale nieznajomi już zniknęli we mgle.
Znalazłszy się w środku, sprawdził po pierwsze, gdzie są koty. Koko tulił się do głowy łosia. Yum Yum wysunęła się ostrożnie spod kanapy. Pod jego nieobecność nic się nie zdarzyło, ale wyczuł dym z fajki. W pokoju gościnnym zauważył niewielkie wgniecenie na jednym z łóżek w miejscu, gdzie zwykle drzemały koty, a jedna z jego brązowych skarpetek leżała na podłodze. Yum Yum uwielbiała skarpetki. Poza tym wszędzie panował porządek.
Później w kuchni na kartce papieru z maszyny do pisania znalazł liścik: „Witamy na wydmach. Jestem teściową Rogera. Zostawiłam w lodówce paczuszkę w folii. Mam nadzieję, że lubi pan pieczonego indyka. Proszę wpaść do nas w odwiedziny”.
I to wszystko. Żadnego nazwiska. Qwilleran zajrzał do lodówki i znalazł tam spory zapas pokrojonej piersi i kawałków ciemnego mięsa z indyka. Zaczął siekać mięso na obiad dla kotów. Yum Yum popiskiwała, czekając na jedzenie, a Koko chodził tam i z powrotem, wyśpiewując arię składającą się z niskich miauknięć i ekstatycznych pomruków.
Qwilleran przyglądał się, jak koty jedzą, ale jego myśli błądziły gdzie indziej. Lubił Rogera. Dobrze jest mieć mniej niż trzydzieści lat i kruczoczarne włosy. Ale ten młody człowiek zbyt dobrze znał się na jastrzębiach, nurach, szopach praczach, niebieskich furgonetkach i policyjnych blokadach drogowych. Które z jego odpowiedzi służyły rozwojowi turystyki? A skoro oficjalna broszura zachęcała turystów do odwiedzania starego cmentarza, to dlaczego Roger próbował go od tej wycieczki odwodzić? Czy wiedział coś na temat pojemnika na śmieci? Jeśli w okręgu Mooseville nikt nie popełnia zbrodni, to dlaczego ciotka Fanny nosi przy sobie broń?
Rozdział piąty
Yum Yum obudziła Qwillerana. Siedziała mu na piersi, wpatrując się intensywnie swoimi niebieskimi oczami w jego czoło. Zupełnie jakby próbowała przekazać mu sygnał wprost do podświadomości: śniadanie! W oknach sypialni widok jeziora został całkowicie zastąpiony bielą. Mgła zalegała na brzegach jeziora niczym dusząca kołdra. Nie było wiatru, nie rozlegał się żaden dźwięk.
By pozbyć się wilgoci, Qwilleran usiłował rozpalić ogień w kominku, używając do tego celu środowej gazety i hotelowych zapałek. Ale próba się nie powiodła. Martwił się przede wszystkim stanem swoich dłoni i nadgarstków. Swędzenie stało się trudne do zniesienia, a na skórze pojawiły się wielkie pęcherze. Poza tym czuł swędzenie jeszcze tu, tam i ówdzie. Wszędzie.
Ubrał się, pomijając golenie. Nakarmił koty bez większych ceregieli. Zapomniał nawet włożyć swoją nową czapkę i wyruszył z domu, prowadząc auto nerwowo wśród gęstej mgły.
Zatrzymał się obok apteki przy Main Street i pokazał sprzedawcy swoje bąble.
- Ma pan coś na to?
- O rany! - powiedział sprzedawca. - Najgorszy przypadek wysypki po dotknięciu sumaka jadowitego. Nic gorszego dotąd nie widziałem. Lepiej niech panu dadzą na to jakiś zastrzyk.
- Czy w miasteczku przyjmuje jakiś lekarz?
- Jest klinika bez zapisów w Galerii Cannery. Wie pan, gdzie to jest? Dwie mile za miastem. Starą wytwórnię konserw rybnych przerobili na sklepy i inne cuda. W tej mgle może pan nie zauważyć galerii, ale pozna pan to miejsce po zapachu.
Na Main Street prawie nie było samochodów. Qwilleran starał się trzymać środka jezdni. Jechał, zerkając na wskaźnik przejechanej odległości. Po dwóch milach nie miał wątpliwości, że dotarł do Galerii Cannery. Zaparkował na rogu pomiędzy dwoma pomarańczowymi liniami i szedł wiedziony zapachem w kierunku rzędu metalowych oszklonych drzwi, prowadzących do pasażu handlowego.
Klinika miała charakterystyczny antyseptyczny zapach i była całkiem pusta, jeśli nie liczyć młodej, niezbyt ładnej kobiety, która siedziała przy biurku.
- Czy jest tu jakiś lekarz? - zapytał dziennikarz.
- Ja jestem lekarzem - powiedziała kobieta, przyglądając się jego rękom. - Gdzie pan nabawił się tej wspaniałej wysypki?
- Chyba przydarzyło mi się to na starym cmentarzu.
- Naprawdę? A nie jest pan trochę za stary na takie rzeczy? - zapytała, rzucając mu figlarne spojrzenie.
Czuł się tak marnie, że nie zwrócił uwagi na żartobliwy ton lekarki.
- Oglądałem stare nagrobki.
- Akurat w to uwierzę! Proszę wejść do tej sali tortur. Dam panu zastrzyk.
Dała mu także tubkę maści i udzieliła kilku rad.
- Proszę nie moczyć rąk w gorącej wodzie. Proszę unikać gorącego prysznica i trzymać się z daleka od starych cmentarzy.
Qwilleran opuścił klinikę w ponurym nastroju. Uważał, że lekarka powinna bardziej mu współczuć, a mniej żartować. Zanim w żółwim tempie, przedzierając się przez opary mgły, wrócił do miasta, leki zaczęły działać. Przyniosły mu nie tylko ulgę, ale wprowadziły go także w lekką euforię. Dlatego przypomniał sobie, że pani doktor miała wyjątkowo piękne zielone oczy i najdłuższe rzęsy, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek widzieć.
Wszedł do hotelu, żeby wypić kawę i zjeść jajecznicę. Przy sąsiednim stoliku czterej mężczyźni narzekali na pogodę:
- Łodzie nie wypłyną w tej mlecznej zupie. Weźmy butelkę czegoś mocniejszego i pograjmy w karty.
Przy stole za Qwilleranem odezwał się znajomy głos:
- Zanim stąd wyjedziemy (sapnięcie), muszę pójść na ryby.
A piskliwy, monotonny głos odpowiedział:
- Dlaczego jesteś taki uparty? Przecież nawet nie lubisz łowić ryb.
- Mówiłem ci przecież, że to co innego. Łowisz na przynętę holowaną za łodzią w odległości kilkunastu metrów i możesz złapać pstrąga, który waży ponad dziesięć kilogramów.
- Mówiłeś, że mają wygórowane ceny.
- Ceny przy głównym nabrzeżu to rozbój w biały dzień. Ale ja znalazłem łódź (sapnięcie), która zabierze nas za piętnaście dolców.
Qwilleran był oszczędny z natury i łasy na okazje, a kombinacja leków i atmosfery tajemniczości sprawiła, że poczuł niezwykłe podniecenie. Podszedł więc do małżonków, gdy ci opuszczali restaurację.
- Bardzo pana przepraszam, ale czy mówił pan coś o tańszej łodzi do trolingu? - zagadnął.
- Tak jest. Piętnaście dolców za sześć godzin. Jak podzieli się to przez trzy, to na każdego wypadnie pięć dolców. Całkiem nieźle. Łódź należy do dwóch młodych facetów (sapnięcie). Jest pan zainteresowany?
- Ale czy można łowić w taką pogodę?
- Ci faceci mówią, że to bez znaczenia. A przy okazji - nazywam się Whatley, jestem z Cleveland. Prowadzę hurtową sprzedaż wyrobów żelaznych.
Później przedstawił swoją żonę, która zachowywała się z chłodną rezerwą. Zaproponował, żeby pojechali jego samochodem, bo już znał drogę do nabrzeża.
- Cumują łódź poza miastem. To dlatego (sapnięcie) cena jest niższa. Trzeba się rozejrzeć, żeby znaleźć dobrą okazję.
Podróż do nabrzeża okazała się męczącym i powolnym sunięciem wśród leżących na ziemi chmur. Po drodze można było dostrzec przez mgłę jarzące się wielkie elektryczne litery „BA”. Potem można było wyczuć Galerię Cannery, chociaż sam budynek tonął we mgle. Dalej następowały mile nicości, a każda wydawała się pięć razy dłuższa niż zwykle. Whatley z wielkim samozaparciem jechał naprzód. Nikt się nie odzywał. Qwilleran wytężał wzrok, usiłując zobaczyć cokolwiek na drodze. Spodziewał się, że ujrzy światła przeciwmgielne albo, że nagle pojawią się światła tylne wlekącej się ciężarówki z drewnem.
- Jak się zorientujesz, że dotarliśmy na miejsce? - zapytał.
- Nie sposób tego przeoczyć. Musimy zjechać z drogi (sapnięcie) obok wraku łodzi.
Gdy wreszcie wśród mgły zamajaczyły szczątki łodzi, Whatley skręcił w bagnistą drogę biegnącą wzdłuż kanału wypełnionego kolejnymi wrakami.
- Żałuję, że pojechałam - oświadczyła pani Whatley i była to jej pierwsza wypowiedź tego dnia.
W miejscu, gdzie kończyła się droga, nad jeziorem rozciągał się pomost, a trzyosobowa grupa szczurów lądowych musiała przejść po jego przegniłych deskach. Słychać było szmer wody omywającej pale i skrzypienie kadłuba łodzi ocierającej się o pomost.
Wcześniej przy miejskim molo Qwilleran widział flotyllę lśniących białością stateczków rybackich. Były to łodzie o nazwach „Lady Aurora”, „Queen of the Lake” albo „Northern Princess”, które chełpliwie wystawiały na pokaz swoje radioodbiorniki, sonary, wizjery i urządzenia do automatycznej żeglugi. Dlatego zaskoczył go widok „Minnie K”. Była to stara łajba o powierzchni burty szorstkiej od złuszczających się płatów szarej farby. Osad na pokładzie i relingach był wspomnieniem po odwiedzinach mew i przypominał o intymnych szczegółach anatomii zdechłych ryb. Dwaj członkowie załogi, którzy przedstawili się w sposób mało wyraźny, wyglądali równie nędznie jak ich łódź. Qwilleran pomyślał, że jeden z chłopców ma około siedemnastu lat, a drugi jest trochę młodszy. Zachowanie załogi nie budziło w pasażerach ani odrobiny zaufania.
Nie było uroczystych powitań ani prezentacji. Chłopcy popatrzyli podejrzliwie na pasażerów i po zainkasowaniu pieniędzy pospiesznie podnieśli kotwicę. Porozumiewali się ze sobą monosylabami bez jakiegokolwiek znaczenia.
Qwilleran zapytał młodszego chłopaka, jak daleko od brzegu zamierzają odpłynąć. W odpowiedzi usłyszał tylko jakieś burknięcie.
- Tu jest obrzydliwie - stwierdziła pani Whatley. - Nic dziwnego, że mówią na to „cuchnąca łajba”.
- Czego można oczekiwać od łodzi za pięć dolców? Myślałaś, że to będzie „Queen Mary”? - zapytał retorycznie jej mąż.
Pasażerowie znaleźli pokryte płótnem fotele. Były one poplamione i postrzępione. A tymczasem łódź „Minnie K” płynęła naprzód tak powoli, że woda wokół niej prawie nie falowała.
Pan Whatley od czasu do czasu zapadał w sen. Jego żona otworzyła książkę w miękkiej oprawie i wyłączyła aparat słuchowy. Przez mniej więcej godzinę łódź apatycznie sunęła wśród bieli, a wokół rybi odór mieszał się z cuchnącym dymem. Potem silnik zmienił ton na jeszcze niższy. Chłopcy z załogi zaczęli leniwie wyciągać sprzęt do łowienia ryb: wędki z wielkimi kołowrotkami, miedziane liny, mosiężne błystki.
- Co mam z tym robić? - zapytał Qwilleran. - Gdzie jest przynęta?
- Potrzebujesz tylko błystki - odrzekł Whadey. - Wyrzucasz linę przez reling (sapnięcie), a potem starasz się ciągle poruszać wędziskiem: w górę i w dół.
- I co dalej?
- Poczujesz, jak ryba chwyci przynętę. Wtedy wciągasz linę. „Minnie K” powoli płynęła po spokojnej wodzie. Od czasu do czasu silnik gasł bez żadnej wyraźnej przyczyny i niechętnie zaczynał pracować od nowa. Przez godzinę Qwilleran machał wędziskiem w górę i w dół. Robił to niczym w transie wywołanym dudnieniem silnika i poczuciem izolacji. Był we własnym małym światku, zewsząd otoczony przez mgłę, która unieważniała całą resztę jego życia. Nie było wiatru, nawet woda nie pluskała wokół kadłuba łodzi. Słychać było tylko głuchy stukot silnika i dalekie głosy, z trudem przebijające się przez mgłę.
Whadey złapał rybę. Potem pociągnął kilka łyków z butelki i zasnął na swoim płóciennym krześle. Jego żona nie odrywała wzroku od książki.
Qwilleran nie miał pojęcia, gdzie się znajdują i skąd on sam wziął się na pokładzie. Nagle silnik zakaszlał i przestał pracować. Chłopcy z załogi, mrucząc coś pod nosem, zbiegli do ładowni. Zapanowała zupełna cisza. Łódź zamarła w bezruchu na wodzie. W tym momencie do uszu Qwillerana dobiegły męskie głosy. Odległość była jednak zbyt duża, by móc zrozumieć słowa. Dziennikarz odłożył wędkę i zaczął nadsłuchiwać. Głosy wydawały się coraz bliższe, a sprzeczka stawała się coraz głośniejsza. Po wściekłych wrzaskach rozległy się wiązanki niezrozumiałych przekleństw, potem głośny trzask, jakby pękała kłoda drewna. Wreszcie jakieś pomruki, krzyk i... głuche uderzenie. Po chwili Qwilleran usłyszał wyraźny plusk i lekkie bębnienie kropel na powierzchni wody.
Na koniec wszystko się uspokoiło. Tylko fale marszczyły powierzchnię jeziora i uderzały o burtę „Minnie K”. Wokół łodzi mgła stawała się gęsta jak kłęby bawełny, a woda powoli zmieniała się w mleko.
Chłopcy z załogi pochylali głowy nad jakimś urządzeniem, które od biedy mogło uchodzić za silnik. Whatley dalej spał, jego żona też ucięła sobie drzemkę. Qwilleran zaczął znowu bezmyślnie poruszać wędziskiem. Jego koliste ruchy były pełne przesady: w górę i w dół, w górę i w dół. Zupełnie zatracił poczucie czasu, a zegarek zostawił w domu z powodu swędzącego nadgarstka.
Minęło trzydzieści minut, a może godzina, gdy coś pociągnęło za linę. Ten ruch przeniósł się na wędkę i ramię dziennikarza. Qwilleran krzyknął.
Whatley wzdrygnął się i przebudził.
- Wyciągaj! Wyciągaj!
W tej magicznej chwili dziennikarz poczuł przeszywający dreszcz podniecenia i zrozumiał, na czym polegają emocje związane z łowieniem ryb na głębinie.
- Ciągnie jak wieloryb!
- Nie za szybko! Wyciągaj równo! Nie przestawaj ciągnąć!
Whadey z trudem łapał powietrze. Tak samo jak Qwilleran.
Ręce mu się trzęsły. Miedziana lina zdawała się nie mieć końca. Wszyscy patrzyli. Młody szyper wychylił się przez reling.
- Harpun! - krzyknął i drugi chłopak rzucił mu żelazny hak z długą rękojeścią.
- Waży chyba ze dwadzieścia kilogramów! - zawołał Qwilleran, usiłując wyciągnąć ostatnie kilka metrów liny. Czuł coraz silniejszy opór, w miarę jak kolos zbliżał się do łodzi.
- Mam! Mam ją!
Jakiś wielki kształt prawie się już wynurzał, gdy nagle przestał czuć opór.
- Nie daj jej uciec! - krzyczał Whatley.
Kołowrotek kręcił się jak szalony. Kiedy zaczął zwalniać, szyper wyciągnął z kieszeni szczypce i przeciął linę.
- Niedobrze - powiedział. - Niedobrze.
- Co to ma znaczyć? - wrzasnął na niego Whatley. - Ta ryba ważyła kilkanaście kilogramów (sapnięcie).
- Kiepska sprawa - stwierdził szyper i wskoczył do sterówki. Młodszy chłopak zbiegł do ładowni. Silnik ruszył.
- To oszustwo - zaprotestował Whatley.
Jego żona spojrzała znad książki i ziewnęła.
- Nie wiem, jak wy, ale ja gotów jestem uznać, że to już koniec wycieczki - oznajmił Qwilleran.
Łódź przyspieszyła. Płynęła w kierunku stałego lądu. Przynajmniej taką nadzieję żywił dziennikarz. W drodze powrotnej siedział w fotelu pochłonięty własnymi myślami. Whatley znowu sobie golnął i zapadł w drzemkę.
Qwilleran nie był rybakiem. Czasem jednak oglądał filmy na temat połowu ryb. To, co mu się zdarzyło, nie było typowe. Jego łup nie walczył jak ryba. Na powierzchni wody nie chlapał jak ryba. I co gorsza wcale nie wyglądał jak ryba.
Gdy znowu znalazł się w Mooseville, ruszył prosto do biura turystycznego. Nie miał nastroju na uprzejme pogawędki, ale musiał zacząć od grzecznej rozmowy na temat pogody.
- Miałeś rację w sprawie tej mgły, Roger. Jak myślisz, długo to jeszcze potrwa?
- Przejaśni się do jutra. Do południa.
- Czy twoja żona dojechała bez trudności?
- Tak. O pierwszej trzydzieści w nocy. Przejechanie dwudziestu mil zajęło jej dwie godziny. Była wykończona. Co robiłeś w tej mgle, Will?
- Łowiłem ryby metodą trolingu.
- Co? Chyba coś ci się pomyliło? Łodzie dziś nie wypłynęły.
- „Minnie K” wyszła z portu. Pływaliśmy przez cztery godziny. O trzy godziny za długo.
Roger sięgnął po segregator.
- Nigdy nie słyszałem o „Minnie K”. I nie ma jej w rejestrze łodzi. Gdzie znalazłeś tę łajbę?
- Jeden gość z hotelu zorganizował wyprawę. Nazywa się Whadey.
- Kojarzę go. Taki gruby. Ma zadyszkę. Był u mnie ze trzy razy, żeby się poskarżyć. Ile od was wzięli? Przypuszczam, że nic nie złapałeś.
- Ryby nie złapałem, ale wyciągnąłem coś innego - oznajmił Qwilleran. - To „coś” nie zachowywało się jak ryba. Kiedy już to miałem tuż pod powierzchnią wody, szyper przeciął moją linę i w pośpiechu popłynęliśmy do brzegu. Ten chłopak nawet nie chciał spojrzeć na naszą zdobycz. Ja też niewiele zobaczyłem. To „coś” wyglądało jak ciało mężczyzny.
Roger przełknął ślinę i pogładził swoją czarną brodę.
- To pewnie była stara opona albo coś w tym rodzaju. Trudno coś takiego rozpoznać we mgle. Właściciele łodzi przymocowują opony do nabrzeży. Działają jak zderzaki. Taka opona mogła się oderwać w czasie burzy. We wtorek w nocy był spory sztorm...
- Daj spokój, Roger. Wszyscy wiedzą, że twoje teksty pisze izba handlowa. Mam zamiar powiadomić policję o znalezieniu tej opony. Gdzie mogę znaleźć szeryfa?
Twarz Rogera pokrył rumieniec. Widać było, że czuje się winny, ale nie wyraził skruchy.
- Za drewnianym kościołem. Budynek z flagą.
- Byłbym zapomniał. Ostatniej nocy ktoś zrobił mi niespodziankę - mówił dalej Qwilleran, teraz już w nieco lepszym nastroju. - Twoja teściowa zostawiła w moim domku indycze mięso i liścik Ale się nie podpisała. Nie wiem, jak mógłbym jej podziękować.
- To do niej podobne. Jest bardzo roztrzepana. Ale to miła osoba. Ciągle się śmieje. Nazywa się Mildred Hanstable. Mieszka na szczycie wydmy, na wschód od ciebie. Muszę cię jednak przed czymś ostrzec. Na pewno będzie chciała ci powróżyć. A potem będzie oczekiwać, że wręczysz jej datek.
- Czy to jest legalne?
- To datek na cel dobroczynny. Mildred pomaga zbierać pieniądze na jakieś urządzenie kardiologiczne dla szpitala w Pickax.
- Może na mnie liczyć - stwierdził Qwilleran. - Będę potrzebował pomocy kardiologicznej, zanim dobiegną końca te urocze wakacje.
Gdy wrócił do swojego domku, było jeszcze jasno. Światło słoneczne przesączało się przez mgłę. W chacie wyczuł zapach octu. Przypominał zapach domowej roboty pasty do czyszczenia mosiądzu. Takiej, której używają handlarze antyków. Jak można było oczekiwać, mosiężna latarnia wisząca nad barem wyglądała na świeżo wyczyszczoną. Tom musiał tu być, chociaż Qwilleran prosił go, żeby przychodził tylko, jeśli to uzgodnią telefonicznie. Dziennikarz zostawił swój stary zegarek i kilka drobiazgów na komodzie w sypialni. Wszystko leżało na swoim miejscu. Qwilleran wzruszył ramionami i zawołał swoich małych przyjaciół. Yum Yum przybiegła zaraz z pokoju dla gości. Koko był jednak zbyt zajęty, by zareagować na wezwanie. Siedział wysoko na głowie łosia, przemawiając głośno do siebie samego. Z głębi jego śnieżnobiałej piersi wydobywały się melodyjne pomruki.
- Co tam robisz? - zapytał Qwilleran.
Koko chwiał się na czaszce łosia. Wspiął się na tylne łapki i usiłował dosięgnąć czegoś przednimi. Wyglądał, jakby się wspinał. Głowa łosia została przymocowana do polakierowanej drewnianej deseczki zawieszonej na nierównej powierzchni ściany z bali. Koko usiłował włożyć łapkę do szczeliny znajdującej się za deseczką. Po kilku manewrach nogami udało mu się wreszcie oprzeć na tyle mocno, by sięgnąć do kryjówki. Jego łapka zbliżyła się ostrożnie do otworu. W środku coś zabrzęczało. Koko nacisnął mocniej. Przez cały czas głośno pomrukiwał do siebie.
Qwilleran podszedł bliżej. Łup kota wypadł ze szczeliny i odbił się od poroża. A wtedy dziennikarz złapał spadający przedmiot.
- Co to takiego? Kaseta!
Była to kaseta przeznaczona do nagrywania w domu. Na stronie A widać było napis wykonany najwyraźniej ręką ciotki Fanny: „1930. Ulubione melodie”. Strona B została opisana jako „Ulubione melodie. 1930. Ciąg dalszy”. Na przezroczystym pudełeczku nie widać było ani śladu kurzu.
Qwilleran włożył kasetę do magnetofonu, wyjmując jednocześnie koncert Brahmsa znajdujący się tam od chwili jego przyjazdu.
- Chwileczkę - powiedział głośno. - Przecież ta kaseta leżała inaczej, kiedy wychodziłem z domu.
Kaseta została odwrócona. Strona B, z utworami Beethovena, znajdowała się teraz na górze.
Ze zdobytej przez Koko kasety płynęły wesołe dźwięki muzyki. Były tam wykonania My Blue Heaven, Exactly Like You i innych utworów z tej epoki. Wszystkie niezbyt dobrej jakości, jak zwykle w przypadku nagrań ze starych płyt winylowych o szybkości siedemdziesięciu ośmiu obrotów na minutę. Dziwna kolekcja. Ale dlaczego ktoś by miał ją ukrywać za głową łosia?
Qwilleran przesłuchał stronę A i odwrócił kasetę. Były tam kolejne melodie o podobnym charakterze. Nagle wśród dźwięków Little White Lies rozległ się głos. Nie należał jednak do profesjonalnego muzyka. Mówił jakiś mężczyzna. W jego głosie brzmiała stanowczość. Po krótkiej przerwie, spowodowanej dziwną wiadomością, znowu zabrzmiała muzyka. Qwilleran cofnął kasetę i ponownie przesłuchał wiadomość.
Ktoś odezwał się tonem nieznoszącym sprzeciwu: „Posłuchaj, przyjacielu. Albo tym się zajmiesz, albo pożałujesz! Wiesz, co wtedy zrobię. Musisz przynieść więcej rzeczy. Nie zapłacę, jeśli nie pokażesz czegoś więcej. Poza tym trzeba coś zmienić. Robi się gorąco. Widzimy się w sobotę. Zrozumiano? Będę przy portowym nabrzeżu, po kolacji”.
Ktoś użył kasety całkiem niedawno. Zaledwie dzień wcześniej Koko wcisnął klawisz magnetofonu i włączył Brahmsa. W międzyczasie ktoś musiał się pojawić w chacie z bali. Nieznajomy albo nagrał wiadomość, albo jej wysłuchał. A po wszystkim przełożył koncert Brahmsa na drugą stronę. Ktoś musiał również ukraść złoty zegarek i złote pióro. Ale to zdarzyło się wcześniej. Niezidentyfikowani goście przychodzili do domku letniskowego i z niego wychodzili. Zachowywali się jak u siebie. A ciotka Fanny uważała, że tak zachowują się przyjaciele.
Ktoś niewątpliwie musiał wspiąć się na stołek barowy, by dosięgnąć głowy łosia. Qwilleran sprawdził, czy nie ma śladów stóp na którymś z czterech taboretów. Ale ich lakierowana powierzchnia była czysta.
Koko przyglądał się uważnie, gdy Qwilleran wkładał kasetę do szuflady komody.
- Koko, nie podoba mi się polityka otwartych drzwi - stwierdził. - Ludzie czują się tu jak na dworcu autobusowym. Musimy znaleźć ślusarza... Gdybyś był w niebezpieczeństwie... Ty albo Yum Yum... Wiesz, co masz robić.
W odpowiedzi Koko powoli zmrużył swoje bystre oczy.
Rozdział szósty
Mooseville, piątek
Drogi Archu,
nie stać mnie na specjalną kartkę z życzeniami, ale przesyłam jak najserdeczniejsze życzenia Tobie i Twojej pięknej żonie z okazji dwudziestej czwartej rocznicy ślubu! Pamiętam, jak wkładałeś swojej żonie obrączkę na palec, a ja zgubiłem bilety, dzięki którym mieliście się udać w podróż poślubną. Mam wrażenie, że to było wczoraj!.
Kiedy przyjechałem do Mooseville, dowiedziałem się, że ludzkość dzieli się na „miejscowych” oraz „tych z Nizin”. Poznałem wielu sympatycznych ludzi, którzy czytają „Fluxion”. Wydarzyły się różne tajemnicze rzeczy, mam wrażenie, że mieszkańcy coś ukrywają. Wczoraj poszedłem na ryby i złowiłem coś, co wyglądało jak ludzkie ciało. Kiedy powiedziałem o tym szeryfowi, nie wydawał się zaniepokojony. To na pewno nie było przypadkowe utonięcie. Mam powody, aby wierzyć, że to morderstwo. Kim był ten topielec? Dlaczego tam się znalazł? Kto go zabił?
Poparzyłem się sumakiem jadowitym, ale czuję się już lepiej. Dziś rano byłem pewien, że ktoś próbuje ukraść moje opony samochodowe, jednak była to tylko mewa. Miejscowe restauracje pozostawiają wiele do życzenia. Dla kogoś, kto zajmuje się pisaniem felietonów o knajpach, to jak zesłanie na Syberię.
Qwill
PS. Koko opanował nowe sztuczki - odbiera telefon i potrafi włączyć magnetofon. Za kilka lat będzie pracować dla NASA.
Podnosiły się mgły. Z okien chaty można było dostrzec pobliskie drzewa i głęboki dół z kompostem. Mimo że Stary Sam wypełnił go już i wyrównał, koty dalej uporczywie patrzyły w tamtą stronę.
Kiedy w piątek rano rozległ się dzwonek, Koko zerwał się z parapetu i popędził w stronę telefonu. Qwilleran był tuż za nim, ale i tak nie zdołał powstrzymać kota przed zrzuceniem słuchawki, która z hukiem spadła na blat.
- Halo? Halo? - powiedział.
- No, wreszcie jesteś - odezwał się zachrypnięty głos prosto z Pickax. - Martwiłam się o ciebie, kochanie. Dzwoniłam wczoraj, ale słyszałam tylko jakieś dziwne dźwięki, a kiedy zadzwoniłam raz jeszcze, było zajęte. W końcu poprosiłam operatorkę, żeby przerwała poprzednie połączenie, ale powiedziała, że słuchawka nie została odłożona. Wysłałam Toma, żeby sprawdził, co się u ciebie dzieje. Powiedział, że słuchawka leżała na blacie, a w domu nikogo nie było. Powinieneś bardziej uważać, kochanie. Pewnie jesteś zajęty swoją książką. Jak ci idzie? Czy nadal...
- Ciociu Fanny!
- Tak, kochanie?
- Spędziłem cały dzień w mieście, a mój kot zrzucił słuchawkę. To taki jego zły nawyk. Przykro mi. Chyba zacznę chować telefon w szafce kuchennej, jeśli kabel będzie dość długi.
- Pamiętaj, zamykaj okna zawsze, kiedy wychodzisz z domu. Niespodziewana nawałnica może wszystko zalać. Ile rozdziałów książki już napisałeś? Wiesz już, kiedy zostanie wydana? Tom mówi, że ściął wreszcie tę wielką sosnę. Przyjdzie jutro pociąć bale. Zauważyłeś kajak na werandzie? Wiosła są w szopie z narzędziami. Tylko nie pływaj, kiedy woda jest wzburzona, kochanie, i zawsze trzymaj się blisko brzegu. No dobrze, nic już więcej nie mówię. Pewnie chcesz wracać do pisania. Może któregoś dnia spiszesz historię mojego życia, wtedy oboje zbijemy fortunę.
Qwilleran włożył swoją ukochaną pomarańczową czapkę i pojechał do Mooseville, żeby wysłać list do Archa. Na poczcie ostrożnie wciągnął powietrze, ale wyczuł tylko pastę do podłogi.
Jego kolejnym przystankiem była Galeria Cannery, gdzie uznał, że zapach wędzonej ryby nie jest tak nieprzyjemny, jak mu się dotąd wydawało. W przychodni w recepcji siedziała młoda lekarka, czytając czasopismo. Nie mylił się - istotnie miała zielone oczy. Iskrzyły młodością, zdrowiem i poczuciem humoru.
- Pamięta mnie pani? - zaczął, zdejmując czapkę. - Jestem tym pacjentem z syndromem cmentarnym.
- Cieszę się, że nie ma pan tak kwaśnej miny jak wczoraj.
- Zastrzyk podziałał od razu. Ma pani wiele takich przypadków?
- O tak - odpowiedziała. - Oparzenia jadem sumaka jadowitego, oparzenia słoneczne drugiego stopnia, pęcherze, zakażone od noszenia butów na obcasach, ukąszenia wściekłych wiewiórek - wszystkie te wakacyjne przyjemności.
- A przypadki utonięcia?
- Tym zajmuje się policyjna grupa interwencyjna. Mam nadzieję, że nie zamierza pan wpaść do jeziora. Jest tak zimne, że jeśli się już wypadnie za burtę, idzie się na dno i nie wraca. W każdym razie tak było do tej pory - kobieta odłożyła czasopismo. - Usiądzie pan?
Qwilleran usadowił się na krześle i nerwowo przygładził wąsy.
- Chciałbym panią zapytać o zastrzyk, który mi pani zrobiła. Czy mógł wywołać halucynacje?
- To bardzo mało prawdopodobne. Miał pan halucynacje?
- Nie, ale po zastrzyku przydarzyła mi się dziwna przygoda. Nikt nie wierzy, że widziałem to, co widziałem. Zaczynam wątpić w swoje zdrowie psychiczne.
- Jest pan być może jedyną z miliona osób, u której wystąpiły nieprzewidziane reakcje - powiedziała wesoło lekarka. - Gratuluję!
Qwilleran spojrzał na nią, a ona odwzajemniła jego spojrzenie, trzepocząc rzęsami.
- Więc mogę panią oskarżyć o błąd w sztuce lekarskiej? A może wolałaby pani umówić się ze mną na kolację?
- Jeśli zamienimy kolację na szybki lunch, mogę iść od razu - odparła, zerkając na zegarek. - Nigdy nie odrzucam zaproszenia na lunch od interesującego starszego mężczyzny. Lubi pan paszteciki?
- Lubię, kiedy ciasto jest puszyste, no i koniecznie muszą być z sosem.
- Więc z pewnością pokocha pan knajpkę „Nasty Pasty”. Chodźmy - lekarka zdjęła biały fartuch, który zakrywał koszulkę z napisem „Mooseville”.
Restauracja była mała, a jej wnętrze miłe i kameralne. Znajdowały się w niej dwa rzędy kabin, a na ścianach rozwieszone były sieci rybackie, liny i wypchane mewy.
- Nigdy bym się nie spodziewał, że mój lekarz będzie o połowę młodszą ode mnie kobietą, do tego jeszcze atrakcyjną - powiedział Qwilleran.
- Niech się pan lepiej przyzwyczai do tej myśli - odparła. - Jest takich lekarek pod dostatkiem... Jest pan w świetnej formie jak na swój wiek. Dużo pan ćwiczy?
- Raczej nie - odpowiedział, chociaż określenie „w ogóle” byłoby bliższe prawdy. - Przepraszam, pani doktor, ale nie wiem, jak się pani nazywa.
- Melinda Goodwinter.
- Jesteś krewną tego adwokata?
- Kuzynką. Pickax jest pełne Goodwinterów. Mój ojciec jest tam lekarzem pierwszego kontaktu. Na jesieni przenoszę się do jego gabinetu.
- Pewnie znasz Fanny Klingenschoen. Przez całe lato będę mieszkał w jej domku.
- Każdy zna Fanny - na dobre i na złe. Może nie powinnam tak mówić, to wyjątkowa starsza pani. Mówi, że chce być moją pierwszą pacjentką, kiedy już będę miała własny gabinet.
- Dlaczego uważasz, że jest wyjątkowa?
- Fanny w specyficzny sposób zdobywa to, czego chce. Znasz stary sąd naszego okręgu? To prawdziwa perła architektoniczna. Zamierzali go rozebrać, ale Fanny zaczęła działać. Tylko dzięki niej został ocalony.
Qwilleran przygładził wąsy.
- Pozwól, że cię o coś zapytam, Melindo. To wspaniałe miejsce, ludzie są przyjaźni, jednak prześladuje mnie przeczucie, że dzieje się tu coś, czego nie rozumiem. Czy naprawdę mam uwierzyć, że Moose County to jakaś Arkadia?
- Mamy swoje problemy - przyznała - ale nie mówimy o nich obcym. To nasze prywatne sprawy. Poza tym mieszkańcy raczej tu nie przepadają za mieszczuchami.
- Kochają ich pieniądze, ale nie lubią samych turystów, tak?
Melinda przytaknęła.
- Letnicy są zbyt przemądrzali, zbyt zarozumiali, zbyt agresywni, zbyt protekcjonalni... zbyt różni od nas. Oczywiście z wyjątkiem mojego szanownego rozmówcy.
- Myślisz, że jesteśmy inni? To wy jesteście inni - zaprotestował Qwilleran. - Życie w mieście jest całkowicie przewidywalne. Wypełniam swoje zadania, jem lunch w klubie prasowym, wracam szybko do gazety, żeby napisać artykuł, jem kolację w dobrej restauracji, upijam się w drodze powrotnej do domu... żadnych niespodzianek!
- Bez żartów. Żyłam w mieście i wiem, że wieś jest zdecydowanie lepsza.
Paszteciki były dokładnie takie, jakie dziennikarz sobie wymarzył: kruche, soczyste i odpowiednio duże. Qwilleran dobrze czuł się z Melindą. W pewnej chwili nieświadomie przygładził wąsy i powiedział:
- Muszę ci się do czegoś przyznać, jeśli nie masz nic przeciwko.
- Będę zaszczycona.
- Nie omawiałbym tego z nikim innym, ale skoro jesteś lekarką...
- Rozumiem.
- Od czego by tu zacząć... Znasz się na kotach? Mają szósty zmysł, no wiesz. Niektórzy ludzie uważają, że ich wąsy to rodzaj pozazmysłowego przekaźnika.
- Ciekawa teoria.
- Mam kota syjamskiego i dałbym głowę, że ma dostęp do jakiejś tajemnej wiedzy.
Melinda zachęcająco kiwnęła głową. Qwilleran ściszył głos.
- Czasem moje wąsy wyczuwają dziwne wibracje i dostrzegam rzeczy, które dla innych wcale nie są oczywiste. To jeszcze nie wszystko. W ciągu ostatnich dwóch lat węch niesamowicie mi się wyostrzył. To aż niepokojące. A teraz mój słuch staje się wyjątkowo wrażliwy. Kilka nocy temu ktoś spacerował plażą - po miękkim piasku - kilkaset metrów ode mnie, a ja nawet z głową pod poduszką słyszałem głośne kroki. Bum bum bum.
- To rzeczywiście wyjątkowe - przyznała.
- Uważasz, że to nienormalne? Czy to coś, czym powinienem się martwić?
- Podobno słonie słyszą kroki myszy.
- Mam nadzieję, że nie sugerujesz, że mam wielkie uszy.
- Twoje uszy mają doskonałe proporcje - powiedziała Melinda. - Właściwie jesteś jak na swój wiek całkiem atrakcyjnym mężczyzną.
Melinda Goodwinter była miłą towarzyszką, chociaż Qwilleran uważał, że zbyt często zwraca uwagę na jego wiek. Zapytała go nawet, czy ma wnuki. Mimo to czuł się świetnie, wracając do domu. Może zacznie pracować nad książką albo trochę poćwiczy.
Mgła prawie opadła. Spychały ją podmuchy bryzy, a jezioro było teraz gładkie jak tafla. „Idealna pogoda na kajak” - pomyślał Qwilleran.
Nie pływał od czasu, kiedy mając dwanaście lat, pojechał na letnie kolonie. Wydawało mu się jednak, że pamięta, jak się to robi. Znalazł wiosła w szopie z narzędziami i wybrał te najdłuższe. Ściągnięcie aluminiowego kajaka z piaszczystego zbocza na plażę nie było jeszcze takie trudne, ale spuszczenie go na wodę okazało się prawdziwym wyzwaniem. Nie mówiąc o mokrych nogach i niepewnym skoku na chwiejny, niechętny do współpracy kajak. Kiedy Qwilleran wreszcie usadowił się na rufie i zaczął płynąć po lśniącym, gładkim jeziorze, poczuł cudowną falę euforii połączonej ze spokojem.
Przypomniał sobie radę ciotki Fanny i ustawił wystający ponad wodę dziób równolegle do brzegu. Chwilę później podmuch wiatru uderzył w kajak, który obrócił się i skierował na środek jeziora. Kiedy jednak powiew bryzy ustąpił, szybko wrócił do poprzedniej pozycji. Wiosłując, Qwilleran mijał opuszczone plaże i samotne wydmy porośnięte sosnami. Dalej znajdował się rząd dużych domków letniskowych. Był to klub „Na Wydmach”. Spodobało mu się, że mieszkańcy domków patrzyli na niego z zazdrością. Dwóch z nich pomachało mu z ganku.
Bryza znów się nasiliła i woda była lekko wzburzona. Dziób obrócił się jak wiatrowskaz i kajak poszybował w stronę znajdującej się sto mil dalej granicy kanadyjskiej. Qwilleran próbował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o pływaniu kajakiem, ale nie zdołał nic zrobić, dopóki wiatr znowu nie ucichł.
Znajdował się teraz dalej od brzegu, niż nakazywałby rozsądek. Próbował zawrócić, ale ląd nie osłaniał go już od wiatru, a podmuchy nie ustępowały. Ciągle obracały dziób, a kajakiem zupełnie nie dało się sterować. Mężczyzna machał rękoma jak oszalały. Zanurzył wiosła w wodzie i próbował odwrócić kajak. Ten jednak wypłynął jeszcze dalej na środek jeziora, przez cały czas wirując dziko w coraz bardziej wzburzonej wodzie.
Qwilleran stracił kontrolę nad sytuacją. Czy powinien wyskoczyć za burtę, popłynąć do brzegu i porzucić kajak? Nigdy dobrze nie pływał i pamiętał, że jezioro uchodzi za lodowato zimne. Nie było chwili do stracenia. Każda sekunda oddalała go od brzegu. Ogarniała go panika.
„Wiosłuj do tyłu!” - usłyszał głos wśród podmuchów wiatru. „Wiosłuj do tyłu!”
No tak! Oczywiście! O to właśnie chodziło! Zaczął wiosłować w drugą stronę i mimo że dziób był dalej skierowany na północ, kajak stopniowo zbliżał się do brzegu. Kiedy już ląd osłonił go od wiatru, Qwilleran zdołał obrócić kajak i skierować go w stronę plaży.
Na piasku stali kobieta i mężczyzna. Przyglądali mu się uważnie, a mężczyzna trzymał megafon. Zaczęli głośno dodawać mu otuchy. Wreszcie zdołał wyciągnąć kajak na brzeg.
- Coraz bardziej się o pana niepokoiliśmy - powiedziała kobieta. - Zamierzałam już sprowadzić helikopter.
Zaśmiała się nerwowo. Mężczyzna dodał:
- Musi pan jeszcze trochę poćwiczyć, zanim weźmie pan udział w olimpiadzie.
Qwilleran ciężko oddychał, ale zdołał im podziękować.
- Pan Qwilleran, prawda? - zapytała kobieta. Była w średnim wieku, miała duże piersi i była modnie ubrana. - Nazywam się Mildred Hanstable, jestem teściową Rogera. To nasz sąsiad Buford Dunfield.
- Mów mi Buck - powiedział sąsiad.
- Mów mi Qwill. Podali sobie ręce.
- Musisz się czegoś napić - stwierdził Buck. - Zapraszam do mnie. Mildred, co ty na to?
- Dziękuję, Buck, ale zostawiłam klopsy w piekarniku. Stanley przychodzi dziś na kolację.
- Swoją drogą dziękuję za indyka - powiedział Qwilleran. - Był przepyszny, zrobiłem sobie z nim kanapki. To szczyt moich kulinarnych umiejętności.
Mildred roześmiała się serdecznie.
- Nie znalazł pan w swoim domku bransoletki? Bransoletki ze złotym łańcuszkiem?
- Nie, ale poszukam jej.
- Mogłam ją jeszcze zgubić, spacerując po plaży.
- W takim razie - wtrącił Buck - przepadła na zawsze. Mildred zaśmiała się sztywno.
- Jeśli nie zabiorą jej fale, zrobią to na pewno te dziewczyny.
Mężczyźni wspięli się po wydmie w stronę domku. Buck był dobrze zbudowany. Miał bujne siwe włosy i zachowywał się w sposób zdecydowany. Mówił mocnym głosem, który idealnie nadawał się do megafonu.
- Cieszę się, że mgła wreszcie opadła - powiedział. - Ile zamierzasz tu zostać?
- Całe lato. Często jest tu mgła?
- Tak gęsta? Trzy czy cztery razy na sezon. Nie wiem, jak w zimie, bo wtedy jeździmy do Teksasu.
Drewniany domek miał taras z widokiem na jezioro. Do salonu prowadziły przeszklone drzwi.
- Przepraszam za bałagan - ciągnął gospodarz. - Żona wyjechała do Kanady razem z moją siostrą. Chciały obejrzeć jakieś przedstawienia o zmarłych królach. Wiesz, dziewczyny uwielbiają takie rzeczy... Czego się napijesz? Ja lubię żytnią whisky, ale mam też szkocką i burbona. A może masz ochotę na gin z tonikiem?
- Poproszę tylko wodę z tonikiem albo napój imbirowy - powiedział Qwilleran. - Staram się nie pić alkoholu.
- Całkiem rozsądnie. Ja też nie powinienem. Planujesz łowić ryby?
- Łowię ryby mniej więcej tak dobrze, jak pływam kajakiem. Jestem tu przede wszystkim po to, żeby mieć czas na pisanie książki.
- Człowieku, gdybym umiał pisać, miałbym już na koncie bestseller - roześmiał się Buck. - Czego to ja nie widziałem! Przez dwadzieścia pięć lat pracowałem w policji na Nizinach. Przeszedłem na wcześniejszą emeryturę i dostawałem niezłe pieniądze, ale nudziło mi się. Wiesz, jak to jest... Więc przyjąłem drobną pracę w Pickax. Komendant policji w małym miasteczku! Co za przygoda! - Pokręcił głową. - Porządni obywatele sprawiali mi więcej kłopotów niż przestępcy, więc rzuciłem tę robotę. Teraz cieszę się spokojem, bawię się trochę stolarką. Widzisz te świeczniki? Obrabiam je na swojej tokarce, a Mildred sprzedaje je, żeby zebrać pieniądze na szpital.
- Podobają mi się te duże - okazał zainteresowanie Qwilleran. - Wyglądają jak świeczniki z katedr.
Siedzieli przy barku, a Buck co jakiś czas im dolewał. W pewnej chwili zapalił fajkę, powtarzając dobrze znany Qwilleranowi rytuał.
- Robiłem nawet większe - powiedział, wypuszczając dym z ust. - Chodź ze mną na dół, obejrzysz mój warsztat. - Zeszli do pomieszczenia wypełnionego urządzeniami i trocinami. - Tu obrabiam świeczniki. Są proste, ale podobają się turystom. No i cel jest szczytny. Mildred pomalowała je na złoto i dzięki temu wyglądają na antyki. To mądra kobieta.
- Słyszałem, że wiele robi dla szpitala.
- Tak, ma różne szalone pomysły na zbieranie funduszy. To dobrze. Nie zaprząta sobie głowy problemami.
Qwilleran poczuł zapach dymu i zauważył:
- Sprowadzasz tytoń ze Szkocji.
- Skąd wiedziałeś? Zamawiam go z Nizin.
- Paliłem tę samą mieszankę, Groat and Boddle numer pięć.
- Dokładnie! Przez długi czas paliłem Auld Clootie numer trzy, ale przerzuciłem się w zeszłym roku.
- Ja zwykle wybierałem albo Groat and Boddle, albo Auld Barleyfumble.
Buck strzepnął trociny z krzesła, które przysunął w stronę swojego gościa.
- Siadaj, przyjacielu.
Qwilleran usadowił się na krześle i z zadowoleniem wciągnął zapach trocin zmieszany z aromatem swojego ulubionego tytoniu.
- Powiedz mi, Buck, jak długo przyzwyczajałeś się do życia tutaj?
- Jakieś cztery czy pięć lat.
- Zamykasz drzwi na noc?
- Na początku zamykaliśmy, ale potem przestaliśmy zwracać na to uwagę.
- Tu jest zupełnie inaczej niż na Nizinach. Otoczenie, zajęcia, pogoda, zwyczaje, tempo życia, nastawienie... Nie sądziłem, że to będzie tak drastyczna zmiana. Myślałem głównie o tym, żeby na jakiś czas uciec od męczącego życia w mieście, zanieczyszczeń, korków i przestępczości.
- Nie byłbym taki pewien, czy uciekniesz od tego ostatniego - powiedział poufale Buck.
- Dlaczego?
- Trochę tu już widziałem - emerytowany policjant rzucił mu znaczące spojrzenie.
Qwilleran przygładził wąsy.
- Może wpadniesz na drinka podczas weekendu? Mieszkam w domku panny Klingenschoen. Byłeś tam kiedyś?
Buck ponownie zapalił fajkę. Dmuchnął dymem, pokiwał głową i ponownie wypuścił dym.
- Jest na wydmie, jakieś pół mili na zachód stąd.
Qwilleran wracał do domu, trzymając się blisko brzegu. Wiosłując, myślał o człowieku, który uratował mu życie. Buck zaprzeczył, że był kiedykolwiek w domku ciotki Fanny, a jednak... Tego wieczoru, kiedy Mildred zostawiła swój prezent powitalny, Qwilleran zobaczył we mgle dwie osoby. Jedna z nich paliła właśnie tytoń Groat and Boddle numer pięć.
Rozdział siódmy
Stłumiony dźwięk dzwonka rozległ się kilka razy, zanim Qwilleran zdążył się dobudzić i podnieść słuchawkę. Telefon był teraz schowany w kuchennej szafce, a Koko nie znalazł jeszcze sposobu na sforsowanie jej drzwiczek.
Qwilleran nie miał ochoty na kolejną porcję wskazówek od pani prezes przed poranną kawą, więc niechętnie powlókł się do telefonu.
Usłyszał delikatny głos:
- Cześć, kochanie. Obudziłam cię? Mam dla ciebie niespodziankę! Mogę do ciebie przyjechać, jeśli wciąż tego chcesz.
- Czy tego chcę?! Umieram z tęsknoty za tobą. Kiedy możesz przyjechać? Ile zostaniesz?
- Będę mogła wyjść ze sklepu dziś po lunchu, przyjadę jutro i mogę zostać na tydzień, chyba że ktoś będzie chciał złożyć zamówienie służbowe w „Helthy-Welthy”. Jestem ujmująco grzeczna wobec Maksa Sorrela, więc mam nadzieję, że zaproponuje mi gotówkę.
W odpowiedzi Qwilleran wydał pomruk pełen dezaprobaty.
Nastąpiła chwila milczenia.
- Jesteś tam, kochanie? Słyszysz mnie?
- Tak się ucieszyłem, że brak mi słów, Rosemary. Wysłałem ci wskazówki, jak dojechać do domku, prawda?
- Tak, dostałam je.
- Jedź ostrożnie.
- Już nie mogę się doczekać.
- Potrzebuję cię.
Tęsknota za Rosemary ujawniała się na każdym kroku. Potrzebował przyjaciółki, która dzieliłaby jego radości i problemy. Był otoczony życzliwymi ludźmi, a mimo to czuł się samotny.
Bez przerwy powtarzał kotom: „Poczekajcie tylko, aż zobaczy domek! Poczekajcie tylko, aż zobaczy jezioro! Poczekajcie tylko, aż pozna ciotkę Fanny!” Martwił go tylko nieprzyjemny, płynący od brzegu zapach. W ciągu nocy jezioro wyrzuciło niebywałe ilości srebrzystych ryb, które zaczęły się rozkładać w porannym słońcu.
Jadąc do miasta na śniadanie, Qwilleran machał radośnie do wszystkich mijających go kierowców. Później, wzmocniony naleśnikami z mąki gryczanej z syropem, poszedł poszukać sklepu ze świecami w Galerii Cannery. Wyczuł trzydzieści siedem różnych zapachów, jeszcze zanim zauważył szyld „Pochodnie Nocy”.
- Pani Sharon MacGillivray? - zapytał młodą kobietę układającą rzeczy na wystawie. - Nazywam się Jim Qwilleran.
- O Boże, tak się cieszę, że mogę pana poznać! Nazywam się Sharon Hanstable - przedstawiła się - jestem żoną Roberta MacGillivraya. Tyle o panu słyszałam.
- Podoba mi się nazwa pani sklepu - pomyślał chwilę i wydeklamował: - „Pochodnie nocy już się wypaliły i dzień się wspina raźnie na gór szczyty”.
- Jest pan niesamowity! Nikt dotąd nie rozpoznał tego cytatu.
- Może rybacy nie czytują Szekspira. Interesują ich świece zapachowe?
Sharon roześmiała się.
- Na szczęście odwiedza nas mnóstwo turystów, poza tym oprócz świec mam też trochę biżuterii, wyrobów z drewna i zabawek.
Qwilleran rozejrzał się po sklepiku, a jego wrażliwy nos ledwo mógł znieść napór trzydziestu siedmiu zapachów.
- Roger ma ładny spinacz do pieniędzy. Ma pani jeszcze takie? - zapytał.
- Niestety, wszystkie sprzedałam. Ludzie kupowali je na Dzień Ojca. Złożyłam już kolejne zamówienie.
- Ile kosztują te wysokie drewniane świeczniki?
- Dwadzieścia dolarów. Robi je miejscowy emerytowany policjant, a każdy cent zarobiony na nich idzie na cele charytatywne. To pomysł mojej mamy.
- Poznałem pani matkę wczoraj na plaży. Jest bardzo miła.
Sharon przytaknęła.
- Wszyscy lubią mamę, nawet jej uczniowie. Wie pan, uczy w szkole w Pickax. Wszyscy jesteśmy nauczycielami, oprócz taty. On prowadzi fermę indyków przy Pickax Road.
- Widziałem ją. Interesujące miejsce.
- Niespecjalnie - Sharon zmarszczyła nos z obrzydzeniem. - Jest tam potwornie brudno i strasznie cuchnie. Kiedy byłam w liceum, zajmowałam się drobiem na fermie. Te ptaki są takie głupie! Musi pan uczyć hodowlane indyki, jak jeść i pić. Potem wariują i zabijają się nawzajem. Trzeba być trochę szalonym, żeby hodować indyki. Mama ich nie znosi. Proponowała już, że panu powróży?
- Jeszcze nie - odpowiedział Qwilleran - ale jest kilka pytań, które chciałbym jej zadać. Mam też jedno pytanie do pani: gdzie w okolicy mogę znaleźć ślusarza?
- Nie słyszałam, żeby w Mooseville był jakiś ślusarz, ale zapewne pomoże panu mechanik samochodowy.
Wyszedł ze sklepu z wysokim świecznikiem i grubą zieloną świecą. Wracając do domu, rozkoszował się zapachem sosen. Kiedy postawił świecznik na ganku, Koko zaczął go namiętnie obwąchiwać. Yum Yum była bardziej zainteresowana polowaniem na pająki. Koko przechylił uszy do tyłu, obwąchał świecznik i kichnął parę razy.
Było późne popołudnie, kiedy na podjazd wjechała niebieska furgonetka. Tom był sam w szoferce.
- A gdzie piła mechaniczna? - zapytał wesoło Qwilleran.
- W bagażniku - powiedział Tom z wyrazem zadowolenia na twarzy. - Lubię rąbać kłody siekierą, ale to duże drzewo. Bardzo duże drzewo. - Spojrzał w stronę jeziora. - Ładny dziś dzień. Mgła znikła. Nie lubię mgły.
Piła okazała się być mechanizmem zasilanym benzyną, wyposażonym w groźnie wyglądające ostrze. Tom pociął szybko kłody na odpowiednie kawałki. Qwilleran przyglądał się temu przez chwilę, ale hałas zaczął go drażnić, więc wycofał się do domku i zaczął czesać kotom futro. Zaniedbywał je przez cały tydzień.
Na sygnał „szczotkowanie!” Koko poderwał się z ganku, na którym obserwował faunę i florę, a Yum Yum wyskoczyła spod sofy, gdzie ukryła się przed hałasem dobiegającym z zewnątrz. Później koty odtańczyły swój uwodzicielski taniec w duecie: kręciły się, przeciągały, ocierały i skakały w ekstazie pod kolejnymi pociągnięciami szczotki.
Kiedy Tom skończył ciąć drewno, Qwilleran wyszedł, żeby pomóc mu je ułożyć.
- Więc nie lubisz gęstej mgły - zagadnął.
- Nie, trudno w niej coś zobaczyć - powiedział Tom. - Niebezpiecznie jest wtedy jeździć samochodem albo furgonetką. Tak, bardzo niebezpiecznie. Rzadko jeżdżę we mgle. Nie chcę mieć wypadku. Człowiek z Pickax zginął w wypadku. Prowadził samochód we mgle - słowa Toma były powolne i monotonne, miały kojącą, śpiewną melodię. Tego dnia jego górną wargę zdobił trzydniowy zarost.
Qwilleran od razu zidentyfikował pierwsze symptomy wąsów i uśmiechnął się. Szukając jakiegokolwiek tematu, zwrócił Tomowi uwagę na niezwykłe walory piasku otaczającego domek: tak czysty, taki drobny...
- W tym piasku jest złoto - powiedział Tom.
- Tak, lśni jak złoto, prawda?
- Nie, tu jest prawdziwe złoto - nalegał Tom. - Słyszałem, jak mówił o tym jeden mężczyzna. Mówił, że pod tym domkiem jest kopalnia złota. Chciałbym, żeby to był mój domek. Wykopałbym to złoto.
Qwilleran zamierzał wyjaśnić Tomowi znaczenie tej metafory z dziedziny handlu nieruchomościami, ale zrezygnował. Zamiast tego powiedział:
- Często widuję tu ludzi, którzy zbierają kamyki na plaży. Ciekawe, czego szukają.
- Na plaży nie ma złota - oznajmił Tom. - Tylko agaty. Agaty są ładne. Znalazłem trochę agatów.
- Jak one wyglądają?
- Jak małe kamyki, ale są naprawdę ładne. Sprzedałem je mężczyźnie w restauracji. Dał mi za nie pięć dolarów.
Przez pewien czas pracowali w milczeniu. Wysokie drzewo zostało pocięte na mniejsze kawałki na opał. Układając je, Qwilleran dyszał z wysiłku. Tom pracował szybko i sprawnie, wpędzając go w jeszcze większe kompleksy. Po kilku minutach Tom powiedział:
- Chciałbym mieć dużo pieniędzy.
- Co byś z nimi zrobił?
- Pojechałbym do Las Vegas. Łacinie tam. Inaczej niż u nas.
- To prawda - przytaknął Qwilleran. - Byłeś tam kiedyś?
- Nie. Widziałem Las Vegas w telewizji. Jest dużo światła i muzyki i mnóstwo ludzi. Tylu ludzi! Lubię nocne kluby.
- Gdybyś pojechał do Las Vegas, chciałbyś pracować w nocnym klubie?
- Nie - zastanowił się Tom. - Chciałbym kupić nocny klub. Chciałbym zostać jego szefem.
Kiedy Tom ułożył już wszystkie kawałki drewna, Qwilleran zaprosił go na piwo.
- A może wolisz drinka? Mam whisky.
- Lubię piwo - odpowiedział Tom.
Usiedli na ganku z zimnymi napojami. Koko był zahipnotyzowany spokojnym głosem mężczyzny. Yum Yum też wyszła na werandę, choć nie była towarzyską kotką.
- Lubię koty - powiedział Tom. - Są ładne. Nagle zawstydził się.
- Co się stało, Tom?
- Ona powiedziała mi, żebym tu przyjechał i sprawdził telefon. Dlatego przyjechałem. Mówiłeś mi, żebym nie przyjeżdżał. Nie wiedziałem, co robić.
- Wszystko w porządku - powiedział Qwilleran. - Dobrze zrobiłeś.
- Zawsze robię to, co ona mi każe.
- Jesteś lojalnym pracownikiem, Tom. Świetnie spełniasz swoje obowiązki. Możesz być dumny ze swojej pracy.
- Przyjechałem tu spojrzeć na telefon, a duży kot wyszedł i zaczął do mnie mówić.
- To Koko. Mam nadzieję, że był grzeczny.
- Tak, bardzo grzeczny - Tom wstał i spojrzał w niebo. - Czas wracać do domu.
- Proszę - powiedział Qwilleran, wręczając mu złożony banknot. - Kup sobie coś do jedzenia w drodze powrotnej.
- Mam pieniądze na obiad. Ona dała mi pieniądze na obiad.
- W porządku, w takim razie kup sobie dwa obiady. Lubisz paszteciki, prawda?
- Tak, lubię paszteciki. Bardzo lubię paszteciki. Są smaczne.
Wizyta Toma wprawiła Qwillerana w zły humor. Był smutny i czuł się nieswojo. Podgrzał puszkę rosołu z kaszą jęczmienną i zjadł ją, nie czując nawet smaku. Nie był w nastroju, by pisać powieść, więc poczuł ulgę, kiedy zjawił się kolejny gość. Tym razem nadszedł od strony plaży.
Buck Dunfield, w kapitańskiej czapce na głowie, wspinał się niezdarnie po wydmie. Było to zupełnie naturalne, zważywszy na strome zbocze i sypki piasek.
- Obiecałeś mi drinka! - zawołał. - Korzystam z propozycji, póki jeszcze żyję jak kawaler. Jutro wraca moja żona. Co słychać?
- W porządku. Chodź, usiądźmy na ganku.
- Przyniosłem ci coś. Właśnie go znalazłem - podał Qwilleranowi kamyk. - Leżał na twojej plaży, więc jest twój. To agat!
- Dzięki. Słyszałem o nich. Są cenne?
- No cóż, niektórzy robią z nich biżuterię. Wszyscy w okolicy zbierają agaty. Przyniosłem coś jeszcze - Buck wyjął z kieszeni kurtki foliowe opakowanie. - Klops. Od Mildred. Jej mąż nie zjawił się wczoraj. A tak między nami mówiąc, lepiej jej bez niego - dodał ściszonym głosem.
Rozsiedli się w płóciennych leżakach na ganku. Mieli stąd wspaniały widok na spokojne jezioro. Buck odezwał się:
- Coś ci powiem. Jeśli często zamierzasz tu siedzieć, pamiętaj, że kiedy jest spokojny dzień, głosy niesamowicie niosą się przez jezioro. Kiedy jakiś facet na łodzi rybackiej o pół mili dalej powie: „Podaj mi piwo”, usłyszysz to tak wyraźnie, jakbyś rozmawiał z nim przez telefon. Ale pamiętaj: on też cię słyszy.
Jezioro zlewało się z niebem. W zasięgu wzroku pływało kilka łódek, które zdawały się wisieć w powietrzu.
- Często łowisz ryby, Buck?
- Trochę łowię, trochę gram w golfa... O, widzę, że masz jeden z moich świeczników.
- Kupiłem go dziś rano w sklepie Sharon.
- Powiem Mildred. Ucieszy się. Miły sklepik, prawda? Sympatyczna dziewczyna z tej Sharon. A Roger to dobry chłopak - Wyjął fajkę i zaczął odprawiać swój rytuał. Wskazał plażę i powiedział: - Masz tam trochę zdechłych ryb.
- Nawet mi nie mów. Potwornie cuchną, ilekroć zawieje wiatr.
- Powinieneś je pochować. Ja tak robię. Smród mi nie przeszkadza - mam wiecznie zatkany nos z powodu zajętych zatok. Ale moja żona protestuje, więc chowam ryby pod drzewami. To świetny nawóz!
- Jeśli masz zły węch - powiedział Qwilleran - to jak możesz cieszyć się fajką? Dla mnie główną atrakcją był właśnie aromat tytoniu.
- To taki nerwowy nawyk - Buck zaczął się przyglądać dwóm długonogim dziewczynom, które spacerowały po plaży z pochylonymi głowami, uważnie obserwując piasek. - Widzisz? A nie mówiłem? Wszyscy zbierają agaty. W środku lata na tej plaży jest prawdziwy tłum. - Spojrzał jeszcze raz na dziewczyny. - Są trochę za chude jak na mój gust. Podobają ci się?
Qwilleran uśmiechnął się zadowolony, myśląc: „Niech no tylko zobaczy Rosemary!”
- Znasz kobietę, która jest właścicielką tego domu? Buck znacząco przewrócił oczami.
- O rany! Ona mnie nienawidzi. Odebrałem jej prawo jazdy po tym, jak wydrążyła dziurę w komisariacie policji w Pickax. Kompletnie nie umiała prowadzić. Mam nadzieję, że nie jest twoją babcią czy kimś takim.
- Nie, zero pokrewieństwa.
- Ma górę pieniędzy i wydaje jej się, że może robić, co jej się żywnie podoba. Kobieta w jej wieku nie powinna mieć pozwolenia na broń. Jest na tyle szalona, że mogłaby któregoś dnia zastrzelić ludzi zebranych na posiedzeniu rady miejskiej - wypuścił wściekle dym. - Ma na imię Fanny, ale każe nazywać się Francesca i każdy, kto da swojemu dziecku jej imię, zostaje wpisany do jej testamentu. W Pickax jest więcej dziewczyn o imieniu Francesca niż w Rzymie.
Pijąc kolejnego drinka, Buck poprosił poufale:
- Powiedz szczerze, masz wrażenie, że w tym miejscu wszystko gra?
- Co masz na myśli?
- Mooseville. Uważasz, że wszystko jest tu takie, jakie się wydaje?
Ze spiskowego tonu głosu i zachowania Bucka wynikało, że nie mówi o krajobrazie. Qwilleran przygładził wąsy.
- No cóż, mieszkańcy mają tendencję, jak by to powiedzieć... do przechodzenia do porządku dziennego nad pewnymi sprawami i wyjaśniania ich w dziwny sposób.
- Dokładnie! Oni tacy są. W „Picayune” nie napisano ani słowa, kiedy turyści zostali poturbowani przez niedźwiedzie na miejskim wysypisku. Oczywiście ci idioci wspięli się na płot i drażnili zwierzęta - potem miasto zainstalowało tam podwójne ogrodzenie. Ale gazeta nawet o tym nie wspomniała.
- Zastanawiam się, czy ten wakacyjny raj rzeczywiście jest tak wolny od przestępczości, jak chcieliby nam wmówić.
- No, nareszcie zaczynasz łapać - Buck szybko się rozejrzał. - Tutaj dzieje się coś podejrzanego. Trzeba to wyjaśnić. Sam wiesz, jak to jest, pracowałeś w tym. Znam dobrze kilku detektywów z Nizin, bardzo dobrze o tobie mówią.
- Znasz porucznika Hamesa?
- Jasne, że tak - Buck zachichotał. - Mówił mi o twoim sprytnym kocie. Naprawdę niezłe! Nie wierzę w to ani trochę, ale on przysięga, że to prawda.
- Koko jest mądrzejszy ode mnie i siedzi właśnie pod twoim krzesłem, więc uważaj, co mówisz.
- Koty są w porządku - powiedział Buck - ale wolę psy.
- Wracając do tematu - ciągnął Qwilleran. - Myślę, że tutejsze władze chcą działać własnym trybem i posługiwać się własnymi metodami. Nie życzą sobie sugestii ani kłopotliwych pytań od obcych.
- Dokładnie! Miejscowi nie chcą, żeby zjawiali się tu nadęci ważniacy z miasta i mówili im, co jest nie tak.
- A co jest według ciebie nie tak?
Buck ponownie ściszył głos i dwukrotnie spojrzał za siebie.
- Moim zdaniem przymyka się tu oko na wiele przestępstw. Ale pracuję nad tym - na własną rękę. Jeśli kiedykolwiek było się policjantem, zostaje się nim już na zawsze. Jadłeś kiedyś w „BA”? Tamtejsi klienci to niezła zgraja, a hetera, która prowadzi tę spelunkę, jest koszmarną złodziejką... ale to miejsce uznawane jest za największą plotkarnię w kraju... Nie myśl, że zamierzam się wychylać. Jestem w takim wieku, że cenię każdą chwilę życia. Mam zdrowy żołądek, wspaniałą kobietę i pożyteczne zajęcie. Rozumiesz, co mam na myśli? Tylko, że... miałbym dużo satysfakcji, gdybym przyczynił się do zlikwidowania tutejszej przestępczości. Nie mówię, że policja jest skorumpowana, ale mają związane ręce. Nikt nie chce nic mówić.
Qwilleran siedział w milczeniu, gładząc wąsy palcami. Przypomniał sobie, co przydarzyło mu się na łodzi „Minnie K”.
- Któregoś dnia miałem tu ciekawą przygodę - zaczął. - To może podbudować twoją teorię, chociaż nie mam żadnych dowodów. A ty?
- Trochę się ostatnio rozglądałem i jestem już blisko. Wkrótce będę coś miał.
- No dobrze, pozwól, że opowiem ci, co mi się przydarzyło. Słyszałeś kiedyś o łódce „Minnie K”? - Dziennikarz opowiedział całą swoją mglistą przygodę, nie pomijając żadnego szczegółu.
Buck słuchał uważnie. Zapomniał nawet zapalić fajkę.
- Szkoda, że nie znamy nazwy łódki, na której ci ludzie się kłócili.
- Pewnie jest przycumowana w tej samej zaniedbanej okolicy, w której weszliśmy na pokład „Minnie K”. To był dość paskudny odcinek wybrzeża. Nie wracałem tam, odkąd mgła się podniosła, więc nie wiem, co się tam dzieje.
- Znam to miejsce. To nadbrzeżne slumsy. Mieszkańcy
Mooseville chcieliby, żeby zostały oczyszczone, jednak znajdują się poza granicami miasteczka. Chciałbyś pojechać tam ze mną w najbliższym czasie?
- Chętnie. Będę miał towarzystwo z zewnątrz przez jakiś tydzień, ale mogę połączyć jedno z drugim.
- Świetnie. To ja lecę - powiedział Buck. - Dzięki za drinki. Muszę się pozbyć całej góry brudnych naczyń, zanim moja stara wróci do domu i urządzi mi piekło. Przez cały czas mam żonę i siostrę na ogonie. Nawet nie wiesz, ile masz szczęścia - spojrzał w niebo. - W nocy będzie burza.
Wrócił tak samo, jak przyszedł, schodząc w stronę plaży, ślizgając się i potykając na wydmie. Długonogie dziewczyny wracały właśnie ze spaceru i Buck ruszył za nimi i pomachał na pożegnanie stojącemu na ganku Qwilleranowi.
Koko leżał cicho pod krzesłem, zwinięty w kłębek. W gościu, który właśnie wyszedł, było coś, co go fascynowało. Qwilleran też cieszył się z nowego znajomego. Świetnie się dogadywał z Buckiem, który tak samo jak on lubił dreszczyk emocji towarzyszący śledztwu. Być może czekało ich kilka wspólnych detektywistycznych przygód.
Dzień był nadzwyczajnie spokojny. Słychać było głosy dochodzące z łodzi rybackich. „Chce ktoś piwo?... Nie, pora wracać”. Było coś złowieszczego w tej niesamowitej bliskości wszystkich głosów. Jedna po drugiej łódki zaczęły wracać do Mooseville. W oddali rozległo się stłumione dudnienie. Koko zaczął skakać wokół stołu i krzeseł, a Yum Yum piszczała. Burza dotarła do nich z nadejściem nocy. Deszcz uderzał głośno w dach i szyby. Grzmoty wstrząsały domkiem, a błyskawice przecinały nocne niebo, rozświetlając jezioro.
Rozdział ósmy
Kiedy od strony szosy zaczął dobiegać odgłos wyjących syren, Qwilleran pił akurat poranną kawę. Zagryzał ją bułeczkami cynamonowymi od ciotki Fanny, które wyjął z zamrażalnika, rozmroził i podgrzał tak, że miały konsystencję puddingu. Domek co prawda dzieliło od głównej drogi kilka akrów lasu, ale Qwilleran rozpoznał odgłosy dwóch radiowozów i karetki pędzących na wschód. Kolejny wypadek! Był coraz większy ruch i w końcu zbliżał się sezon wakacyjny. W związku z nadciągającymi sznurami przyczep i samochodów turystycznych spokojna wiejska droga zamieniła się w niebezpieczną autostradę.
Tego ranka Qwilleran po raz kolejny przegrał walkę z kominkiem. „Dlaczego - zastanawiał się - pojedynczy niedopałek może wywołać pożar w lesie, a ja nie mogę nawet rozpalić gazety jedenastoma zapałkami?” Kiedy wreszcie zdołał podpalić dodatek sportowy, dym zakłębił się w kominku, a płatki osmalonego papieru osiadły na białej sofie, wypastowanej drewnianej podłodze i wzorzystych indiańskich dywanach.
Po śniadaniu Qwilleran postanowił sprzątnąć domek. Zaczął od odkurzania półek i dwie godziny później wciąż przy nich tkwił, bo odkrył książki o Indianach, szopach praczach, historii górnictwa i pospolitych chwastach. Artykuł o sumaku jadowitym zawierał szkic tego złowrogiego pnącza. Qwilleran szybko wyszedł z domku, trzymając książkę pod ręką. Zamierzał zbadać teren w okolicy dołu z kompostem - obszar, który tak bardzo zaprzątał uwagę kotów.
W przyrodzie widać już było skutki gwałtownej burzy. Wszystko było czystsze, bardziej zielone i bardziej żywe. Dwa nieduże brązowe króliki obgryzały szyszki. Małe stworzonka pędziły po poszyciu pokrytym sosnowymi igłami i zeszłorocznymi dębowymi liśćmi. Nie było tu jednak sumaka jadowitego. „Kolejna tajemnica” - pomyślał Qwilleran.
Chwilę później znalazł kolejny pretekst, by odwlec pracę. Od dnia, kiedy przyszedł po wiosło do kajaka, nie wchodził do szopy z narzędziami. Była to cedrowa chatka bez okien i bez światła elektrycznego. Wiosła stały tuż przy wejściu. Obok nich znajdowała się drabina i narzędzia ogrodnicze. Tylna część pomieszczenia pogrążona była w mroku, więc Qwilleran wrócił do domku po latarkę. Tak jak się spodziewał, jego poczynania bacznie obserwowały dwa koty syjamskie, usadowione na oknie wychodzącym na wschód.
W świetle latarki Qwilleran zobaczył leżące w głębi szopy puszki farby, zwoje lin, wąż ogrodowy, siekiery i stare, oparte o najdalszą ścianę spłowiałe łóżko polowe z płaską poduszeczką. Powyżej wisiały wyblakłe strony czasopism sprzed dwóch lat ze zdjęciami z Las Vegas. Komary zaczęły atakować szyję i uszy Qwillerana, a głośne bzyczenie sugerowało, że może być jeszcze gorzej. Szybko się wycofał.
Bez nadmiernego entuzjazmu zajął się dalszym sprzątaniem domku. Nagle Koko zaczął głośno mruczeć, po czym popędził w stronę okien skierowanych w stronę jeziora. Chwilę później idąca plażą samotna sylwetka zaczęła wspinać się po wydmie. Mildred Hanstable miała pochyloną głowę i przecierała oczy chusteczką.
Qwilleran wyszedł jej na spotkanie.
- Mildred! Co się stało?
- O Boże - załkała. - Buck Dunfield...
- Co się stało?
- Nie żyje!
- To niemożliwe! Odwiedził mnie wczoraj, był zdrów jak ryba. - Mildred wpadła mu w ramiona, płacząc rozpaczliwie, więc zaprosił ją do środka i posadził na sofie. - Co ci podać? Herbatę? Może napijesz się whisky?
Mildred pokręciła głową, z trudem nad sobą panowała. Koko przyglądał jej się zaalarmowany, szeroko otwierając oczy.
- Sarah i Betty wróciły do domu z Kanady... niedawno... i znalazły... znalazły go w piwnicy, w jego pracowni - zakryła twarz rękoma. - Wszędzie krew. Został zabity... pobity... jednym... jednym z dużych... świeczników. - Przerwały jej łzy.
Qwilleran wziął ją za rękę, pozwalając jej się wypłakać. Sam starał się opanować szok i wzburzenie.
Kiedy Mildred trochę się uspokoiła, powiedziała przez łzy:
- Sarah zemdlała... a Betty przybiegła do mnie z krzykiem... i wezwałyśmy policję. Powiedziałam im, że niczego nie słyszałam... nawet urządzeń w pracowni. Burza wszystko zagłuszyła.
- Nie wiesz, czy motywem zbrodni był rabunek?
- Betty mówi, że niczego nie tknięto. Jestem wstrząśnięta. Nie wiem, co robić. Powinnam chyba wrócić do domu. Sharon i Roger mają przyjechać, kiedy tylko będą mogli.
- Odprowadzę cię do domu.
- Dziękuję, ale wolę być sama. Przejdę się, może to mnie trochę uspokoi.
Qwilleran starał się zebrać myśli. Z trudem zaakceptował fakt, że tego typu zbrodnia wydarzyła się w takim miejscu jak Mooseville. Czy mógł tego dokonać ktoś z Nizin? Okolica zalana była przez obcych... Później nadszedł prawdziwy żal. Qwilleran polubił Bucka Dunfielda. Liczył na wspólne letnie przygody i rozmowy... Czuł też gniew, wywołany bezsensownym morderstwem. Buck tak bardzo się cieszył, że żyje i że robi coś pożytecznego... Nagle Qwilleran poczuł niepokój. Niezależnie od tutejszych zwyczajów zamki w drzwiach są teraz niezbędne. Szybko podszedł do telefonu i zadzwonił do Pickax.
- Ciociu Fanny! Tu Jim, dzwonię do ciebie z Mooseville. Proszę, posłuchaj mnie uważnie. To już nie są żarty. Muszę jak najszybciej znaleźć dobrego ślusarza. Chcę natychmiast założyć zamki w drzwiach, potrzebuję też kluczy do tych, które już tu są. Ktoś wtargnął do domu mojego sąsiada i go zabił. Ktoś używał też twojego domku w podejrzanych celach. Wiem, że dzisiaj jest niedziela, ale jutro z samego rana chciałbym móc zadzwonić do jakiegoś ślusarza. Ten tutejszy zwyczaj zostawiania obcym otwartych drzwi jest niebezpieczny, absurdalny i rodem ze średniowiecza!
Nastąpiło długie milczenie, po czym odezwał się szorstki baryton:
- A niech mnie! Drogi chłopcze, nie sądziłam, że dziennikarz może być tak zdenerwowany. Jesteście zawsze tacy powściągliwi. Zresztą nieważne! Odłóż słuchawkę, a ja wszystko załatwię. Jaką masz pogodę nad jeziorem? Czy zeszłej nocy były grzmoty i pioruny?
Qwilleran odłożył słuchawkę i mruknął:
- Mogę się założyć - powiedział do Koko - że przyśle Toma, miejscowego geniusza. Przepraszam, kochanie, nie wiedziałem, że krzyczę - dodał do Yum Yum, która wyszła spod sofy. A do siebie powiedział: - Fanny nawet nie zapytała, kto został zamordowany.
Minęło ledwie dziesięć minut, kiedy dało się słyszeć nadjeżdżający samochód, ostrożnie manewrujący między drzewami i wydmami. Koko pobiegł w stronę swojego posterunku na ganku. Z samochodu wysiadł młody mężczyzna z kręconymi czarnymi włosami, ubrany zgodnie z miejscowymi kanonami niedzielnej elegancji: krawat, koszula w szkocką kratę i dżinsy - bez czapki.
Odezwał się grzecznym, pełnym szacunku głosem.
- Dzień dobry, panie Qwilleran. Słyszałem, że ma pan jakiś problem.
- Jest pan ślusarzem?
- Nie, proszę pana. W Mooseville nie ma ślusarza, ale znam się na zamkach. Jestem inżynierem. Moja żona i ja jedliśmy właśnie niedzielny obiad w hotelu, kiedy panna Klingenschoen nas znalazła. To bardzo przekonująca kobieta. Przyjechałem, jak tylko skończyłem żeberka. W hotelu podają doskonałe żeberka, próbował ich pan?
- Jeszcze nie - odpowiedział Qwilleran, starając się ukryć zniecierpliwienie. - Jesteśmy tu dopiero od kilku dni.
- To właśnie mówiła mi żona. Pracuje na poczcie w Mooseville.
- Lori? Poznałem ją. Urocza młoda dama - Qwilleran rozluźnił się na chwilę. - Jak się pan nazywa?
- Dominie. W skrócie Nick. Jaki ma pan kłopot? Kiedy cała sytuacja została już wyjaśniona, inżynier powiedział:
- Nie ma problemu. Jutro przywiozę narzędzia i się tym zajmę.
- Przepraszam, że przeszkadzam w niedzielę, ale doszło do zabójstwa w klubie „Na Wydmach”. To był dla nas wszystkich wstrząs.
- Tak, wielka szkoda. Wszyscy zastanawiają się, jaki to będzie miało wpływ na naszą społeczność.
- To znaczy, że ludzie już o tym wiedzą? Ciało zostało przecież znalezione zaledwie kilka godzin temu.
- Moja żona słyszała o tym w kościele - wyjaśnił Nick. -Śpiewa w chórze. Ja dowiedziałem się od jednego z kościelnych podczas mszy.
- Morderstwo to ostatnia rzecz, jakiej spodziewałbym się w Mooseville. Kto mógł zrobić coś takiego? Jakiś miastowy turysta?
- No cóż - odpowiedział inżynier. - Nietrudno się domyślić.
Wąsy Qwillerana zjeżyły się. Wyczuł źródło informacji.
- Mogę ci zaproponować drinka, Nick?
- Nie, dziękuję. Wracam do żony na deser. Lubimy szarlotkę, którą serwują w hotelu.
Qwilleran odprowadził go do samochodu.
- Więc jest pan inżynierem. Gdzie pan pracuje?
- W więzieniu - odpowiedział Nick. - Do jutra.
Qwilleran wrócił do sprzątania, którym zgodnie ze swoim zwyczajem zajął się bardzo niedokładnie. Trzepiąc indiańskie dywany na podjeździe, usłyszał odgłos, który wprowadził go w euforię: auto z wadliwym tłumikiem. Rosemary nigdy nie miała czasu, żeby go wymienić. Zobaczył jej mały samochód między drzewami i głęboko odetchnął. Nagle zauważył, że ma jakiegoś pasażera! Jeśli przywiozła Maksa Sorrela, tego bezczelnego oportunistę, tę fałszywą żmiję ze sztucznym uśmieszkiem - może dojść do kolejnego morderstwa w Mooseville. Samochód znikł na chwilę, po czym znowu wynurzył się zza drzew.
Obok kierowcy siedział z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczami dywanik z futra niedźwiedzia polarnego, pochodzący z jego mieszkania w Maus Haus.
Rosemary wysiadła z samochodu. Śmiała się ze zdziwionej miny Qwillerana i z jego bełkotu:
- Co... jak to... co?
- Poprzedni właściciel zaproponował, że sprzeda go za pięćdziesiąt dolarów, pomyślałam, że stać cię na to - wyjaśniła. - Zabawnie było jechać tu z niedźwiedziem na przednim siedzeniu. Policjanci stanowi zatrzymali mnie i powiedzieli, że to niebezpieczne. Wcisnęłam jego głowę pod deskę rozdzielczą, ale ciągle wyskakiwała... Co się stało, kochanie? Dziwnie wyglądasz.
- Wydarzyło się tu coś przerażającego - powiedział Qwilleran - i jeśli będziesz chciała wrócić do domu, nie będę miał do ciebie pretensji.
- Co się stało?
- Morderstwo, o pół mili stąd.
- Ktoś znajomy? Przytaknął ze smutkiem.
Rosemary w typowy dla siebie sposób uniosła głowę.
- Oczywiście, że nie wracam do domu. Zostanę tu, żeby cię wspierać i poprawić ci humor. Byłeś zbyt samotny i pewnie źle się odżywiałeś, a do tego na pewno spędzałeś zbyt dużo czasu przy maszynie, zamiast uprawiać sport.
To właśnie była jego Rosemary. Nie tak młoda jak inne kobiety, z którymi się spotykał. Miała już wnuki, ale była atrakcyjną brunetką z dziewczęcą figurą.
Qwilleran cieszył się, że ma ją przy sobie. Kiedyś, kiedy przecenił swoje siły podczas ćwiczeń, zrobiła mu niesamowity masaż.
- Wnieś, proszę, mój bagaż, kochanie, i pokaż mi, gdzie będę spała. Chciałabym wziąć prysznic i przebrać się. Gdzie są twoje wspaniałe koty? Przywiozłam im mały prezent.
Koko i Yum Yum pamiętały Rosemary z Maus Haus. Powitały ją bez kociej nieufności, ale i bez nadmiernej życzliwości. Kiedy Rosemary odwiedzała Qwillerana w jego mieszkaniu, dziennikarz zamykał koty w łazience.
Energia Rosemary, jej gładka skóra i jasne oczy były, jak twierdziła, efektem zdrowego odżywiania. Rosemary przywiozła ze sobą spory zapas zdrowego jedzenia. Już wkrótce zdrowa kolacja grzała się w piecu, a dywanik z niedźwiedziej skóry leżał przy kominku. W domku było nareszcie przytulnie i miło. Koko wdrapał się na magnetofon i włączył muzykę.
- Aimez-vous Brahms? - zapytał Qwilleran.
- Co? - Rosemary często nie rozumiała jego żartów.
Zapytał ją, co się dzieje w Maus Haus.
- Jest okropnie. Odszedł kucharz. Hixie nie mówi już niczego zabawnego. Charlotte bez przerwy płacze. A którejś nocy nawet wiecznie nienaganny Max miał plamę na krawacie. Masz szczęście, że będziesz mieszkał w tym domku przez całe lato, Qwill. Jest śliczny. Przy podjeździe rosną fiołki i nigdy nie widziałam tylu szczygłów, a wiewiórki są urocze.
Rosemary zauważała i omawiała każdy szczegół: białe, lniane okrycia na sofach, fioletoworóżowe i turkusowe odcienie malujące się na jeziorze o zachodzie słońca, wysoki drewniany świecznik na ganku, głowę łosia wiszącą nad kominkiem.
- Kilof! Gdzie jest kilof? - krzyknął Qwilleran, zrywając się. - Jeszcze tydzień temu wisiał tu stary kilof. Nie rozumiem tego, Rosemary. Ludzie wchodzą do tego domku i wychodzą, jakby był tu dworzec autobusowy. Uważa się tu, że zamykanie drzwi jest nietaktowne. Mój złoty zegarek znikł, co gorsza straciłem też złote pióro, które mi dałaś. A teraz brakuje jeszcze kilofa.
- To okropne - przyznała współczująco.
- Wszystko jest tu strasznie dziwne. Policja dla zabawy stawia blokady drogowe. Nikt nie ma nazwiska. Nagle w środku nocy słychać kroki na dachu. Koty przez cały czas wpatrują się w dół z kompostem.
- Ojej, Qwill, na pewno przesadzasz. To pewnie dlatego, że niezdrowo się odżywiałeś.
- Tak myślisz? Słuchaj, oto fakty: Koko znalazł kasetę, ukrytą za głową łosia. Między piosenkami jest na niej nagrana groźba. A kiedy poszedłem łowić ryby, złapałem na haczyk ciało mężczyzny.
- Kto to był? - jęknęła Rosemary.
- Nie wiem. Ciało spadło na dno jeziora. Wszyscy próbują mnie przekonać, że to była stara opona.
- Qwill, kochanie, jesteś pewien, że jesz wystarczająco dużo świeżych owoców i warzyw?
- Jesteś taka sama jak inni - poskarżył się. - Tylko jeden człowiek mi wierzył. Teraz nie żyje, zmiażdżono mu czaszkę.
- Boże, Qwill, nie mieszaj się w to. To może być niebezpieczne.
- Przekonamy się - powiedział. - Zjedzmy coś. Tylko najpierw muszę nakarmić koty. Pewna miła kobieta, która mieszka w okolicy, przysłała mi klops. Smakuje lepiej niż pasztet z wątróbek drobiowych.
- Spotkałeś wiele miłych kobiet w okolicy? - zapytała Rosemary słodkim głosem. - Wydawało mi się, że przyjechałeś tu pisać książkę.
Rozmawiali do bardzo późna. Qwilleran nie mógł przestać mówić. Opowiadał jej o „Nasty Pasty”, restauracji „BA”, kwiatach wiśni i komarach, agatach i grabarzach, Goodwinterach i Whatleyach, wrakach statków i kłusownikach, o Małym Henrym i Dużym George'u, „Pochodniach Nocy” i „Nożycach Boba”.
Rosemary nie mogła przestać ziewać, choć próbowała ukryć senność, śmiejąc się, kaszląc i chrząkając.
- Kochanie, jechałam samochodem przez cały dzień - powiedziała wreszcie. - Czy nie pora już.
Po długim pożegnaniu udało jej się uciec do pokoju gościnnego. Musiała usunąć koty syjamskie z ich ulubionego posłania. Qwilleran też się położył i myślał o Rosemary przez jakieś dziesięć minut. Później przez siedem minut martwił się brakiem zamka w drzwiach, przez kolejne cztery i pół minuty zastanawiał się nad tajemniczym morderstwem Bucka Dunfielda, po czym pogrążył się w głębokim śnie.
Obudziły go przerażające krzyki. Natychmiast wyskoczył z łóżka. Hałas dochodził spod jego okna.
- Rosemary! - zawołał.
- Co to takiego?! - krzyknęła jego przyjaciółka.
Paliły się wszystkie światła. Koko biegał z położonymi po sobie uszami. Yum Yum schowała się. Rosemary przybiegła z pokoju gościnnego w czerwonej koszuli nocnej.
Odgłosy walki w pobliskich zaroślach ustały, a krzyki stopniowo cichły.
Qwilleran wziął latarkę i chwycił pogrzebacz z kominka.
- Nie idź tam, Qwill! - krzyknęła Rosemary. - Zadzwoń na policję!
- To nic nie da. Zgłosiłem już jeden incydent w tym tygodniu i zrobili ze mnie idiotę.
- Proszę cię, zadzwoń do nich, Qwill. To może być jakieś morderstwo, albo gwałt, albo porwanie. Jakaś kobieta mogła spacerować plażą. To był na pewno krzyk kobiety.
- Brzmiało mi to raczej jak wrzask jakiegoś potwora.
Ulegając prośbom Rosemary, dziennikarz zadzwonił do biura szeryfa. Podał swoje nazwisko i miejsce pobytu, po czym opisał całe wydarzenie tak spokojnie i obiektywnie, jak tylko mógł.
W odpowiedzi na pytania szeryfa mówił dalej:
- Nie, najbliższe domy są ponad pół mili dalej, ale ludzie chodzą w nocy po plaży... Tak, są tu gęste lasy... Słyszeliśmy odgłosy walki wśród drzew. Nie, żadnego innego dźwięku, tylko krzyki... Na początku bardzo głośne. Jakby ta osoba była śmiertelnie przerażona. Potem zaczęły cichnąć i w końcu umilkły... słucham? Hmm. Ciekawe. Naprawdę myśli pan, że to było to? No tak, może ma pan rację... No cóż, dziękuję i przepraszam za kłopot.
Qwilleran odwrócił się do Rosemary.
- To była sowa, która rzuciła się na zająca.
- Tak powiedział? No cóż, wszystko jedno. To było przerażające. Wciąż się trzęsę. Czułabym się dużo bezpieczniej w twoim pokoju. Masz coś przeciwko?
- Oczywiście, że nie - zapewnił Qwilleran, gładząc wąsy.
- Koty też będą zadowolone - dodała Rosemary. - Chyba uważają, że zajęłam ich łóżko.
Rozdział dziewiąty
W poniedziałek rano Qwilleran był w wyjątkowo radosnym nastroju. Choć nie miał w zwyczaju zwracać się do ludzi pieszczotliwie, zaczął mówić do Rosemary „kochanie”. Jednak z biegiem dnia jego euforia stopniowo znikała. Pierwsze komplikacje pojawiły się, kiedy Nick przyjechał zamontować zamki - zjawił się, zanim Qwilleran zdążył wypić poranną kawę.
- Widzę, że ma pan kota syjamskiego - zauważył Nick, kiedy siedzący na swoim posterunku Koko zmierzył go wzrokiem. - My mamy trzy koty, ale takie zwyczajne. Moja żona byłaby zachwycona tym zwierzakiem.
Przypominając sobie tajemniczą uwagę inżyniera na temat mordercy Bucka Dunfielda, Qwilleran zaproponował:
- Może przyprowadzi pan żonę któregoś wieczoru, żeby mogła poznać Koko i Yum Yum? I jeszcze raz bardzo przepraszam, że przerwałem wam wczoraj obiad.
- Niech się pan nie martwi. Cieszę się, że mogłem pomóc. Poza tym nikt nigdy nie odmawia pannie Klingenschoen - Nick uniósł brwi w wesołym grymasie.
Kiedy wychodził, miał w ręku jedną z zabawek dla kotów, które przywiozła Rosemary.
- Niech pani koniecznie zwiedzi ogrody w tutejszym więzieniu - poradził jej. - Kwitną właśnie tulipany. Wie pani, tu wszystko przychodzi później niż na Nizinach.
Po jego wyjściu Rosemary powiedziała:
- Co za uroczy młody człowiek! Zwiedzę ogrody dziś po południu, kiedy będziesz pracował nad książką. Zamierzam też wybrać się do fryzjera, jeśli zdołam się umówić.
Koty syjamskie były zachwycone nowymi zabawkami. Koko z wyjątkową zręcznością toczył je, gonił, chwytał, strącał, po czym wydostawał z nisz i pęknięć w podłodze.
W przeciwieństwie do nich Qwilleran nie był wcale zachwycony. Jego późne śniadanie składało się ze świeżego kompotu owocowego posypanego dziwnym, niezidentyfikowanym proszkiem przypominającym cement. Do tego były płatki zbożowe z różnymi tajemniczymi dodatkami. Część z nich ciągnęła się, część była lepka, a reszta chrupka. Wiedział, że to zdrowa żywność, więc zjadł wszystko, nie protestując. Nie zgodził się jednak zrezygnować z porannej dawki kofeiny na rzecz naparu z ziółek.
Rosemary oznajmiła:
- Kochanie, znalazłam w twojej zamrażarce koszmarne bułki z mąki pszennej pokryte słodkim lukrem. Nie jedz tych świństw, Qwill. Wyrzuciłam je.
Qwilleran jęknął cicho, ale nic nie powiedział.
Kiedy jej hałaśliwy samochód ruszył po podjeździe i skierował się w stronę „Nożyc Boba”, Qwilleran zaczął planować swój dzień. Postawił maszynę do pisania na stole w jadalni, obok niej ułożył długopisy i papiery, tworząc dość przekonujący obraz miejsca pracy pisarza. Następnie zadzwonił do Mildred.
- Jak się miewasz?
- Nie jestem już w takiej histerii jak wczoraj - odparła - ale czuję się strasznie. Wyobrażasz sobie, jak to jest, kiedy zamordują twojego najbliższego sąsiada?
- Powinniśmy zamykać drzwi na noc, Mildred, jak mieszczuchy.
- Buck, Sarah i Betty byli moimi bliskimi przyjaciółmi. Graliśmy często w brydża. Buck zostanie pochowany w miasteczku, w którym się urodził. Dziewczyny wzięły urlop, więc w okolicy jest cicho i ponuro. Tęsknię za hałasem maszyn do obrabiania drewna. Może chciałbyś do mnie wpaść? Upiekę placek z truskawkami.
- Mam gościa - wyjaśnił Qwilleran - i chciałem ci zaproponować, żebyś przyszła z mężem na drinka. Potem zaprosiłbym was do hotelowej restauracji.
- Jesteś bardzo miły - odpowiedziała Mildred - ale mój mąż jest teraz bardzo zajęty na fermie. Może przyprowadzisz swojego gościa do nas? Postawię wam tarota.
Następnym punktem na liście Qwillerana była wycieczka do Mooseville. Przed wyjściem sprawdził, gdzie są koty, po czym zatrzasnął okna i z dużą przyjemnością zamknął drzwi na klucz. Wychodzenie z domu bez zamykania drzwi było nienaturalne i drażniło go, odkąd przyjechał do Mooseville.
Przez ostatnie trzy dni myślał o tym, żeby pojechać i spojrzeć raz jeszcze na „Minnie K”, choćby po to, żeby przekonać się, czy ta łódź rzeczywiście istnieje. Skierował się na zachód, jadąc tą samą drogą, którą przemierzył z niezapomnianymi Whadeyami. Za Galerią Cannery i za restauracją „BA” krajobraz usiany był rozpadającymi się, zrujnowanymi domkami z antenami na dachach. Przed każdym z nich stał stary, zniszczony samochód, a szare pranie suszyło się na sznurach. Po jakimś czasie Qwilleran skręcił w alejkę biegnącą wzdłuż zanieczyszczonego kanału.
Tam, na końcu pordzewiałego nabrzeża, unosiła się łódź z szarymi, podartymi i poplamionymi krzesłami na pokładzie. Nie była to już „Minnie K”: świeżo namalowany na rufie napis głosił, że łódź nazywa się „Seagull”. W okolicy nie było ani śladu po jej załodze. Dalej wzdłuż brzegu przycumowane były inne, równie zrujnowane łodzie, unoszące się na wodzie z ospałością charakterystyczną dla poniedziałkowego poranka.
Qwilleran był pewien, że z jednej z tych cuchnących stęchlizną łodzi ktoś został zrzucony do lodowatego jeziora.
Wracając do Mooseville, zatrzymał się w „BA”, żeby napić się kawy i przeczytać poniedziałkowy numer „Pickax Picayune”. Informacja, której szukał, ukryta była na dole piątej strony, tuż pod tabelą wyników Euchre Club. Zatytułowana była Incydent na Wschodnim Wybrzeżu. Qwilleran przeczytał ją dwukrotnie.
Buford Dunfield, lat 59, emerytowany policjant przyjeżdżający od wielu lat do Mooseville, został w niedzielę rano znaleziony w warsztacie, w piwnicy swojego eleganckiego domu leżącego na Wschodnim Wybrzeżu. Jest ofiarą nieznanego sprawcy, który zaatakował go tępym narzędziem zaledwie kilka godzin przed powrotem jego żony Sary Dunfield, lat 56, i jego siostry Betty Dunfield, lat 47. Kobiety wracały do domu z corocznego wyjazdu do Kanady, podczas którego obejrzały trzy sztuki Szekspira. Policja bada okoliczności zdarzenia.
W restauracji gwarno było od rozmów dotyczących łowienia ryb. Qwilleran podejrzewał, że klienci zaczynali automatycznie omawiać ten temat, ilekroć do środka wchodził obcy.
Jego następnym przystankiem była siedziba informacji turystycznej, Roger siedział przy biurku, przekomarzając się z młodym człowiekiem, który rozsiadł się na przechylonym do tyłu krześle i położył nogi na biurku Rogera.
- Qwill! Świetnie trafiłeś, poznaj redaktora naczelnego „Pickax Picayune” - ucieszył się Roger. - To Junior Goodwinter, jeden z twoich wielbicieli. Właśnie o tobie rozmawialiśmy.
Młody człowiek zerwał się z krzesła.
- O rany! Nasz bohater we własnej osobie!
- Kolejny członek słynnej rodziny Goodwinterów - powiedział Qwilleran. - Od razu poznałem, że jesteś dziennikarzem, po tym, jak kiwałeś się na krześle. Gratuluję artykułu o morderstwie Dunfielda. Był niesamowicie udany i nadzwyczajnie krótki.
- O rany, dziękuję!
- Pominąłeś tylko jeden istotny fakt: tytuły przedstawień, które panie obejrzały w Kanadzie.
- Teraz to chyba się ze mnie nabijasz - stwierdził Junior.
- Wiem przynajmniej, dlaczego nie macie tu przestępstw. Zamiast nich zdarzają się „incydenty”. Wspaniałe rozwiązanie problemu przestępczości.
- Hej, daj spokój. Wiem, że mamy trochę inne metody niż te, których uczą w szkole dziennikarskiej. Jesteśmy na wsi, a ty jesteś z miasta. Czy mógłbym któregoś dnia zrobić z tobą wywiad?
- Z przyjemnością. Może nauczyłbym się czegoś od ciebie.
- Do zobaczenia w takim razie. Idę poszukać reklamodawców - powiedział Junior.
Qwilleran wyglądał na zszokowanego.
- Nie mów mi, że oprócz redagowania gazety organizujesz jeszcze reklamy!
- Pewnie, że tak. Wszyscy się tym zajmujemy. Mój ojciec jest właścicielem gazety, odpowiada też za reklamy i skład.
Redaktor naczelny dziarskim krokiem wyszedł z biura. Na twarzy Qwillerana malowało się zdziwienie i rozbawienie.
- Czy on nie jest za młody jak na redaktora naczelnego? - zapytał Rogera.
- Pracuje w gazecie od dwunastego roku życia. Do wszystkiego doszedł sam. Zrobił dyplom w zeszłym roku. To ambitny chłopak.
- Zawsze chciałem zostać właścicielem niedużej gazety.
- Mógłbyś kupić „Picayune” dość tanio, ale musiałbyś włożyć mnóstwo pieniędzy, żeby zrobić z niej gazetę na miarę dwudziestego wieku. Powstała w 1859 roku i niewiele się od tego czasu zmieniła... Co mogę dziś dla ciebie zrobić?
- Całkiem sporo. Znasz odpowiedzi na wszystkie pytania. Powiedz mi, kto zabił Bucka Dunfielda.
Roger zarumienił się.
- To trudne pytanie. Nie słyszałem żadnych plotek. Razem z Sharon odwiedziliśmy wczoraj Mildred. Była naprawdę wstrząśnięta.
- Czy to było przypadkowe morderstwo? Czy Dunfield miał wrogów? A może był zamieszany w coś, o czym nie mamy pojęcia?
- Niewiele wiem o letnikach - Roger wzruszył ramionami.
- Był sąsiadem twojej teściowej i robił świeczniki, które twoja żona sprzedawała w swoim sklepiku. Nigdy go nie poznałeś?
- Spotkałem go kilka razy na plaży, zamieniliśmy parę słów.
- Nie mówisz prawdy, Roger. Planujesz zostać politykiem?
Roger podniósł ręce.
- Nie strzelaj - zażartował, patrząc na niego z drwiną. - Łowiłeś ostatnio ryby na „Minnie K”?
- Powiem ci coś lepszego - rzekł Qwilleran. - Dziś rano wróciłem tam, żeby spojrzeć na tę starą barkę. Okazało się, że zmienili jej nazwę na „Seagull”, z „S” namalowanym na opak.
Roger kiwnął głową.
- Jeśli chcesz, mogę ci wyjaśnić, dlaczego. Kapitan bał się pewnie, że będziesz chodził i opowiadał coś o trupie w jeziorze i wmieszasz w to „Minnie K”. Wtedy musiałby zapłacić karę za nielegalne usługi przewozowe. Łodzie muszą być rejestrowane, żeby mogły zabierać na pokład pasażerów. Z tego, co opowiadałeś o „Minnie K”, wynika, że nigdy nie przeszłaby kontroli.
Qwilleran wyznaczył sobie na popołudnie jeszcze jedną misję. Był tak ciekawy, co się stało z zagrzebanym w ziemi wiadrem, że coś bez przerwy ciągnęło go na cmentarz. Teraz, kiedy umiał już rozpoznać sumaka jadowitego, był gotów na kolejną ekspedycję. Po weekendowym najeździe turystów były tam teraz góry śmieci, a słoneczne dni i deszczowe noce zapewniły cmentarnym chwastom idealne warunki rozwoju. Złośliwe pnącze o liściach zakończonych trzema ostrymi wypustkami wiło się wokół niewielkich nagrobków. Qwilleran przypomniał sobie, że odchylił pnącze, żeby odczytać napisy. Ruszył dalej słabo widoczną dróżką biegnącą za pomnikiem Campbella.
Wiadro było nadal ukryte za gęstymi chwastami. Ktoś używał go do niewiadomych celów. Na jego dnie widoczne były źdźbła słomy, a rączka, którą Qwilleran zostawił prostopadle do nagrobka, była teraz przekrzywiona.
Nie ociągał się długo. Szybko wrócił do domku, żeby być tam przed przyjściem Rosemary. Jego ponury nastrój pogarszała jeszcze coraz bardziej gryząca woń gnijących ryb. W przeciwieństwie do niego Rosemary wpadła do domku, kipiąc entuzjazmem. Trzymała wielki bukiet żółtych, białych, różowych, czerwonych i fioletowo-czarnych tulipanów.
- Ogrody więzienne są cudowne - powiedziała. - Musisz pojechać je zobaczyć, Qwill. Jakiś czarujący mężczyzna dał mi te kwiaty. Ile stron zdołałeś dziś napisać?
- Nigdy tego nie liczę - oznajmił Qwilleran.
- To więzienie jest nowe i urocze. Pewna bardzo miła kobieta przed bramą zaprosiła mnie do SKPW. To Stowarzyszenie Kobiecej Pomocy Więźniom, czy coś takiego. Piszą listy do więźniów i wysyłają im drobne prezenty.
- Słyszałaś jakieś plotki o morderstwie?
- Ani słowa! Masz jakieś wazony na te tulipany? W samochodzie leżą zakupy na obiad. Kupiłam świeże ryby, wspaniały świeży pasternak i brukselkę. I jeszcze marchewkę dla naszych małych kotków. Powinieneś codziennie trzeć trochę marchewki i dodawać do ich jedzenia.
Brukselka! Pasternak! Qwilleran marzył o potężnym steku, frytkach z keczupem, bułkach maślanych, sałatce z serem roquefort, szarlotce, serze cheddar i trzech filiżankach kawy.
- Ryby wytrzymają jakiś czas? - zapytał. - Chciałem dziś zaprosić cię na obiad do hotelu „Northern Lights”. Spędziłem mało produktywny dzień i chciałbym się trochę rozerwać w innym otoczeniu.
- Oczywiście! Brzmi cudownie - powiedziała Rosemary. - Zdążę jeszcze pospacerować godzinkę po plaży?
- Nie spodoba ci się tam. Przy brzegu leży mnóstwo zdechłych ryb.
- Nie szkodzi - zapewniła. - To w końcu część natury. Wstawiwszy część tulipanów do stojącego na kominku dzbanka na lemoniadę, a resztę rozdzieliwszy między pojemnik na mąkę ze stołu w jadalni i kubełek na lód, Rosemary radośnie zbiegła ze zbocza na plażę.
Qwilleran położył się na jednej z sof.
- Koko, czuję się jak idiota - wyznał kotu, który obserwował go czujnie z wezgłowia kanapy. - Nie mam pojęcia, co się tu dzieje. Jakie mamy na razie fakty? Ciało w jeziorze, morderstwo emerytowanego policjanta i wiadomość nagrana na kasecie. Ktoś używał tego domku w nieuczciwych albo kryminalnych celach. Nieważne, kto. Nie wiemy nawet: po co.
- Miau! - odpowiedział Koko, mrużąc swoje duże niebieskie oczy.
Qwilleran przyniósł kasetę z szuflady komody i jeszcze raz puścił Little White Lies. Nagle w środku nagrania rozległ się głos: „... przynieś więcej towaru... trzeba coś zmienić... robi się gorąco... wieczorem w dokach”. Był to nieco piskliwy, nosowy głos o monotonnej melodii.
- Słyszałem już ten głos - Qwilleran zwrócił się do Koko, ale kot bawił się właśnie nową zabawką. - Robiło się gorąco, bo Buck trafił na coś w swoim śledztwie. Trzeba było coś zmienić, bo domek nie nadawał się już na skład.
Ten głos! Ten głos! Słyszał go już gdzieś - na poczcie albo w restauracji „BA”. A może było to w sklepie albo w hotelowej restauracji...
Nie! Qwilleran poderwał się z sofy. Głos na kasecie był tym samym głosem, który słyszał we mgle, kiedy dwóch mężczyzn awanturowało się na łódce. Jeden z nich grzmiał głębokim basem i miał brytyjski akcent. Drugi człowiek mówił przenikliwym, nosowym, bezbarwnym tonem. Przypomniał sobie, że coś się stało z silnikiem i mężczyźni kłócili się, zapewne o to, jak go uruchomić.
BUM!
Qwilleran rozpoznał charakterystyczny dźwięk książki, która została zrzucona z półki na podłogę. Koko robił to już wcześniej. Nigdy nie był niezdarny. Jeśli coś zrzucał, robił to nie bez powodu.
Koko siedział na drugiej półce, usiłując wyciągnąć swoją zabawkę zza książek. Tom, który zrzucił, był historycznym traktatem o wrakach statków. Leżał otwarty na ziemi - otwarty na stronie oznaczonej zwiniętym kawałkiem papieru.
Na stronie sto drugiej znajdował się opis utonięcia frachtowca „Waterhouse B. Duncan”, przewożącego duży ładunek miedzianych sztabek. Zatonął on w zdradliwych wodach Mooseville podczas wielkiego sztormu w listopadzie 1913 roku. Wszyscy zginęli: trzech pasażerów i cała dwudziestotrzyosobowa załoga, włącznie z kucharką.
Zwinięta kartka, włożona w książkę na stronie sto drugiej, była spisaną długopisem umową dotyczącą wynajęcia łodzi na trzynaście letnich weekendów. Szczegóły miały zostać ustalone później. Umowa miała zeszłoroczną datę i była podpisana przez S. Hanstable'a.
Coś w tej informacji uderzyło Qwillerana. W którymś ze swoich listów ciotka Fanny wspomniała... o czym? Miał tylko mgliste wspomnienia. Sięgnął po swój plik z korespondencją i jęknął. Nie dość, że listy ciotki były całe pokreślone, to jeszcze jej pismo było absolutnie niepowtarzalne, a za sprawą nieskończonej liczby myślników każda strona wyglądała jak oślepiająca szkocka krata.
Qwilleran założył okulary i przejrzał około sześciu stron, zanim znalazł odniesienie, którego szukał. Trzeciego kwietnia ciotka Fanny po raz pierwszy zaproponowała mu, żeby skorzystał z domku. Telegraficzne zdania mówiły:
Cudowne miejsce - domek zbudowany wyłącznie z bali - całkiem wygodnie - starzeję się - już nie jest mi potrzebny - zeszłego lata postanowiłam wynająć - dwóch przystojnych młodych mężczyzn - zainteresowani morską historią - przyjeżdżali podczas weekendów - ich dziewczyny były tu przez cały tydzień - koszmarne istoty - bawiły się makaronem - rzucały nim w sufit - niewiarygodny bałagan - sprzątanie trwało dwa tygodnie - nigdy więcej!
Wąsy Qwillerana zjeżyły się jak zawsze, kiedy wydawało mu się, że znalazł jakąś cenną wskazówkę. Kartka znaleziona w książce sprowokowała kolejne pytania: czy żona Roberta jest właścicielką łodzi? Czy ma pismo jak nauczycielka z przedszkola? Czy pisze „ustalenia” przez „z”?
Rozdział dziesiąty
Przed zabraniem Rosemary na obiad Qwilleran nakarmił koty. Koko i Yum Yum nie tknęły marchewki, która zanieczyszczała ich peklowaną wołowinę.
Qwilleran zarezerwował stolik w hotelu „Northern Lights” - chciał mieć pewność, że usiądą w jednej z kabin. Siedzący w nich goście musieli uważać na drzazgi, a kiedy było wilgotno, drewno nie pachniało najlepiej. Kabiny były jednak idealnym miejscem na dyskretną rozmowę.
Rosemary miała na sobie koszulkę z napisem „Mooseville” i pleciony skórzany naszyjnik kupiony w więziennym sklepiku z prezentami. Tryskała energią i wyglądała niesamowicie młodo i zdrowo. Qwilleranowi aż trudno było uwierzyć, że Rosemary ma wnuka, który studiuje w akademii medycznej. Powiesiła torebkę na haczyku przed kabiną.
- To niesamowite - powiedziała - nie martwić się, że cię okradną! Kiedy jestem w restauracji w dużym mieście, trzymam torebkę przy swoich nogach, a jej pasek przewiązuję sobie wokół kostki.
Okładka menu była reprodukcją ryciny przedstawiającej sztorm na jeziorze, a papierowe podkładki zdobiła lista dat największych katastrof morskich, włącznie z liczbą ocalałych. Smacznego, pomyślał Qwilleran.
- Jeśli chcesz, zamów gotowanego dorsza w kalafiorach, ale ja biorę duży stek z frytkami... Nie patrz tak na mnie. Wiem, że w twoim przypadku zdrowa żywność zdziałała cuda. Nie wyglądasz na więcej niż trzydzieści dziewięć lat. Ale dla mnie już za późno. Wyglądałem na trzydzieści dziewięć lat, kiedy miałem dwadzieścia pięć lat.
- Rozejm! Zawrzyjmy rozejm! - powiedziała ze śmiechem Rosemary, machając papierową serwetką. - Nie chciałam cię dręczyć, Qwill. Zamów, na co masz ochotę, i nie przepraszaj. Jesteś pod twórczą presją, bo piszesz książkę. Zasłużyłeś na nagrodę. Ile rozdziałów już napisałeś? Przeczytasz mi wieczorem kilka stron?
- Jeszcze jedno, Rosemary. Proszę cię, przestań pytać mnie o postępy w pracy. Nie mam dziennego przydziału ani ostatecznego terminu, a kiedy nie siedzę przy maszynie, nie chcę o tym myśleć.
- Dobrze, Qwill, oczywiście. Nigdy wcześniej nie znałam pisarza. Musisz mnie nauczyć, jak mam się zachowywać.
Qwilleran ciągle zerkał w stronę czteroosobowej grupy, która siedziała pod dużym obrazem przedstawiającym marynarza tonącego w wodzie pełnej rekinów.
- Nie oglądaj się teraz - powiedział - ale słyszałem, że tamci dwaj mężczyźni to nurkowie poszukujący wraków. Podobno plądrują zatopione statki.
Mężczyźni byli wysocy, szczupli i mieli niezbyt przyjemne wyrazy twarzy.
- Wyglądają, jak nałogowi palacze - skwitowała Rosemary - a te dziewczyny, które z nimi siedzą, wyglądają na modelki. Skąd mają taką wspaniałą opaleniznę jeszcze przed rozpoczęciem sezonu? I dlaczego wydają się nieszczęśliwe? Pewnie ich dieta jest nieodpowiednia.
- Widziałem je na plaży - zauważył Qwilleran. - Wydaje mi się, że mieszkają w domku niedaleko od nas. To może być ta sama czwórka, która w zeszłym roku wynajęła domek ciotki Fanny.
Opowiedział Rosemary o tym, jak Koko zwrócił jego uwagę na książkę o wrakach statków, i o pokreślonych listach.
- Jeśli chcesz sobie szybko zapewnić ból głowy - dodał - pożyczę ci kilka listów ciotki Fanny.
- Kiedy ją poznam?
- Jutro albo w środę. Chciałbym ją zapytać o tych tak zwanych historyków morskich i o ich związek z Buckiem Dunfieldem. Jest tylko jedna przeszkoda. Trudno zwrócić na siebie jej uwagę.
- Niektóre typy głuchoty spowodowane są złą dietą - powiedziała Rosemary.
- Na pewno nie jest głucha. Po prostu czasem woli nie słuchać. Może ty zdołasz się do niej dobić. Chyba lepiej traktuje kobiety... Przepraszam na chwilę. Chciałbym złapać tych ludzi, zanim wyjdą.
Przeszedł przez salę, kierując się w stronę poszukiwaczy wraków, i zwrócił się do mężczyzny budzącego największe zaufanie.
- Przepraszam, czy nie jest pan przypadkiem korespondentem agencji prasowej?
Mężczyzna pokręcił głową.
- Przykro mi, ale chyba się pan pomylił - powiedział głębokim i mało sympatycznym głosem.
- Ale jest pan dziennikarzem, prawda? Nie robił pan dyplomu w Columbia? Napisał pan reportaż z ostatnich wyborów prezydenckich.
- Przykro mi, to nie ja.
Qwilleran doskonale odegrał zdziwienie, po czym odwrócił się do drugiego mężczyzny.
- Byłem pewien, że jest pan fotoreporterem i że pracujecie razem.
Drugi mężczyzna był bardziej sympatyczny.
- Nic z tych rzeczy. Siedzimy sobie tu po prostu na wakacjach.
Qwilleran przeprosił, życzył im udanego pobytu i wrócił do Rosemary.
- O co chodziło? - zapytała.
- Później ci powiem.
W drodze do domu wyjaśnił:
- Wydaje mi się, że działa tu grupa przestępcza. Używali domku Fanny jako tajnego miejsca spotkań. Drzwi zawsze były otwarte. Są trzy drogi, którymi można tu dotrzeć lub uciec: z plaży, z szosy i od strony lasu. Szef nagrywał swoim podwładnym polecenia na kasecie, która była ukryta za głową łosia.
Rosemary roześmiała się.
- Qwill, kochanie, chyba żartujesz.
- Mówię zupełnie poważnie.
- Myślisz, że to ma związek z narkotykami?
- Uważam, że chodzi o plądrowanie wraków. Jezioro pełne jest cennych zatopionych statków, a w domku jest książka, która wskazuje ich dokładne położenie i opisuje ładunki. Niektóre z nich zatonęły ponad sto lat temu.
- Ale czy ich ładunek mógł przetrwać przez tyle lat?
- Rosemary, w 1850 roku nie ładowali jeszcze na statki samochodów ani telewizorów. Przewozili sztabki miedzi i złota. W książce opisano towary przewożone na pokładzie statków, które zatonęły. Były to głównie beczki whisky oraz dolary w banknotach i złocie. Kiedyś ta część kraju świetnie prosperowała.
- Czemu rozmawiałeś z tymi ludźmi w hotelu?
- Myślałem, że jeden z nich jest przywódcą szajki, ale ich głosy nie przypominały tego z kasety. Ani trochę. Ale szef na pewno gdzieś tu jest.
- O Boże, Qwill, masz niesamowitą wyobraźnię!
Kiedy dotarli do domu, Qwilleran otworzył drzwi. Rosemary weszła do środka i chwilę później usłyszał jej krzyk:
- O Boże, cała podłoga jest w tulipanach!
- Cholerne koty! - ryknął Qwilleran.
Przestraszone koty uciekły do pokoju gościnnego.
- Zrzuciły tylko czarne tulipany, Qwill.
- Nie dziwię im się. Tulipany nie powinny być czarne.
- Mówiłeś mi kiedyś, że koty nie rozróżniają kolorów. Qwilleran podniósł kwiaty, a Rosemary ułożyła je po raz drugi w wazonach na kominku, barku i stole. Później poszli na ganek, żeby obejrzeć zachód słońca nad jeziorem. Usiedli w fotelach tak długich, że mogłyby pochodzić z „Titanica”.
Mewy szybowały i hałasowały nad martwymi rybami leżącymi na plaży. Rosemary oznajmiła, że są to mewy srebrzyste. Dodała też, że muchołówki, które prezentowały nieustanny podniebny balet, to tak naprawdę jaskółczaki modre. Za to brązowożółtego ptaka, który ciągle przelatywał przy ganku, uznała za jemiołuszkę.
- Słyszę sowę - powiedział Qwilleran, chcąc zademonstrować, że przyroda nie jest mu całkowicie obca.
- To gołąb - poprawiła go. - A ja słyszę jeszcze kardynała... i czyżyka. Zamknij oczy i posłuchaj, Qwill. To brzmi jak symfonia.
Dziennikarz z poczuciem winy przygładził wąsy. Może słuchał nie tych głosów, co trzeba? Był przecież na wsi, na wakacjach, otoczony cudami przyrody, a ciągle usiłował zidentyfikować bandytów zamiast jemiołuszek. Powinien czytać książkę o ptakach, a nie pokreślone listy ciotki Fanny.
Rosemary przerwała jego rozmyślania.
- Opowiedz mi coś więcej o ciotce Fanny.
- Hmm, no tak... - zaczął, wracając myślami do teraźniejszości. - Po pierwsze... nosi krzykliwe ubrania, maluje usta jaskrawą szminką i ma głos jak kapral. Poza tym jest żywiołowa, apodyktyczna, pełna energii i pomysłów.
- Pewnie ma fantastyczną dietę.
- Ma pomocnika domowego, który wszędzie ją wozi, załatwia jej sprawy, zajmuje się ogrodem i wie, jak zreperować wszystko, co kiedykolwiek wymyślono.
Rosemary zachichotała.
- Byłby wspaniałym mężem. Ile ma lat?
- Może, ale podejrzewam, że jest też drobnym złodziejaszkiem.
- Wiedziałam, że jest w tym jakiś podstęp - powiedziała Rosemary. - Jak reaguje na niego Koko?
- Bardzo przychylnie. Tom ma miły, delikatny głos, który podoba się kotom.
Koko usłyszał swoje imię i nonszalancko wkroczył na ganek.
- Wyprowadzałeś Koko na jego smyczy?
- Nie, ale planowałem manewr rozpoznawczy. Spędza dużo czasu, patrząc przez okno w pokoju gościnnym. Jestem ciekawy, co go tak bardzo interesuje.
- Zające i wiewiórki - podsunęła Rosemary.
- To coś innego - Qwilleran przygładził wąsy. - Mam przeczucie...
- Zabierzmy go na spacer.
- Teraz?
- Tak. No chodź!
Czasem Koko był wyprowadzany na spacery w swojej niebieskiej uprzęży. Nylonowy sznurek podarowany przez fotografa pisma „Fluxion” służył jako smycz i zapewniał dużą swobodę. Dociekliwość i wyjątkowa kocia intuicja Koko prowadziły często do odkryć, które przekraczały ludzkie zdolności percepcyjne.
Pojawienie się smyczy wywołało głośny wybuch entuzjazmu. Kiedy paski zostały zacieśnione, Koko wydał całą gamę dźwięków świadczących o jego podekscytowaniu. Yum Yum myślała widocznie, że jej przyjaciel jest torturowany, bo zaczęła głośno protestować.
Koko opuścił domek po raz pierwszy od przyjazdu. Przed gankiem znalazł sznur zwisający z mosiężnego dzwonka. Sięgnął w jego stronę łapą i uderzył dzwonkiem kilka razy. Potem bez wahania skierował się na wschód. Minął ganek, domek, przeszedł obok pokrytego piaskiem prostokąta okalającego dół z kompostem, po czym ruszył w stronę lasu. Szedł po dywanie z sosnowych igieł, żołędzi i liści dębu, chłonąc dźwięki, które nieznane były miejskiemu kotu. Wiewiórki i zające chroniły się przed nim w bezpieczne miejsca. Przestraszony drozd usiłował odwrócić jego uwagę od swojego gniazda. Koko szedł jednak zdecydowanie w stronę drzew na szczycie wydmy. Za krzakiem dzikich wiśni stała szopa z narzędziami.
- Jak ci się to podoba? - Qwilleran szepnął do Rosemary. - Ruszył prosto w kierunku szopy.
Otworzył drzwi i Koko przeskoczył przez próg. Pobieżnie obwąchał wiosło kajakowe i kubeł na śmieci.
- Szybko, Rosemary, pobiegnij po latarkę. Wisi na tylnych drzwiach domku.
Koko rozejrzał się w mroku. Spojrzał na puszki z farbami i wskoczył na przykryte kocem posłanie Toma. Kot miauczał, dotykając łapkami poduszki, koca i ściany, na której wisiały wyblakłe fotografie Las Vegas.
- Czego szukasz, Koko? - Qwilleran odsunął koc i Koko zaczął ugniatać łapami cienki materac.
Rosemary przyglądała się tej scenie w świetle latarki.
- On jest bardzo zdeterminowany - zauważyła.
- Może w materacu jest gniazdo myszy.
- Zdejmijmy ten brudny materac.
Kiedy zsunęli materac na podłogę, zobaczyli leżącą między sprężynami łóżka kopertę. Rosemary zbliżyła do niej latarkę. Na kopercie był adres Fanny Klingenschoen, obok znaczka widniał stempel z datą sprzed dwóch lat. Nadawcą była agencja nieruchomości z Florydy.
- Zajrzyj do środka, Qwill.
- Pieniądze! Głównie banknoty pięćdziesięciodolarowe.
- Przeliczę je. Jestem przyzwyczajona do liczenia pieniędzy.
Rosemary przeliczyła pieniądze szybko, jak przystało na profesjonalistkę. W kopercie było niecałe tysiąc dwieście dolarów.
- Co z tym zrobimy? - spytała.
- To pieniądze służącego ciotki Fanny - powiedział Qwilleran. - Położymy kopertę tam, gdzie leżała, doprowadzimy łóżko do porządku i wyjdziemy stąd, zanim dobiorą się do nas komary.
Tej nocy Qwilleran nie mógł zasnąć. Myślał o kryjówce Toma w szopie. Czy ten biedak oszczędzał, żeby kupić nocny klub w Las Vegas? Skąd wziął pieniądze? Na pewno nie od ciotki Fanny. Dawała mu czasem parę dolarów.
Qwilleran usłyszał ciężkie kroki na dachu. Miał nadzieję, że Roger się nie mylił. Miał nadzieję, że to szop.
Rozdział jedenasty
We wtorek rano przed śniadaniem Qwilleran pojechał do miasteczka po jajka. Rosemary twierdziła, że nic nie wpływa tak dobrze na trawienie jak jajko na miękko. Qwilleran jadł ostatnim razem jajko na miękko, kiedy w drugiej klasie podstawówki leżał w domu chory na świnkę. Kupił jednak tuzin jaj. Kiedy wrócił, Rosemary stała w drzwiach z niezadowoloną miną.
- Koko był niegrzeczny.
- Niegrzeczny!
Nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś nazwał w ten sposób jego kota. Określenia „perwersyjny”, „arogancki”, „despotyczny” o wiele bardziej pasowały do Koko. Natomiast słowo „niegrzeczny” uwłaczało jego godności.
- Co się stało?
- Znowu wyciągnął czarne tulipany. Przyłapałam go na tym. Skarciłam go surowo i zamknęłam w łazience. Yum Yum siedzi pod drzwiami i miauczy, ale Koko jest cicho. On doskonale wie, że się źle zachował.
Qwilleran otworzył powoli drzwi. Łazienka wyglądała, jakby przeszła przez nią burza. Papier toaletowy został przerobiony na konfetti. Na podłodze leżał przewrócony kosz, z którego wysypały się śmieci. Pudełko, w którym jeszcze niedawno znajdowało się dwieście chusteczek higienicznych, było teraz puste. Chusteczki zostały rozrzucone po całej łazience. Na podłodze leżała rozsypana sól do kąpieli i proszek do czyszczenia wanny.
Koko siedział dumnie wyprostowany na muszli klozetowej. Miał taką minę, jakby właśnie stworzył niezwykłe dzieło z gatunku sztuki konceptualnej i zamierzał poprowadzić konferencję prasową.
Qwilleran zasłonił ręką usta, żeby ukryć ironiczny uśmieszek, ale Rosemary wybuchła płaczem.
- Nie denerwuj się - uspokajał Qwilleran. - Ugotuj jajka, ja tu posprzątam. Myślę, że Koko próbuje nam coś powiedzieć o czarnych tulipanach.
Przy stole panowało drętwe milczenie.
W końcu Rosemary spytała:
- Kiedy odwiedzimy ciotkę Fanny?
- Zadzwonię do niej po śniadaniu. Powinniśmy zabrać twój samochód do warsztatu, żeby naprawili tłumik. Możemy pójść do muzeum i na lunch do „Nasty Pasty”... Moim zdaniem trzeba usunąć czarne tulipany.
Podczas rozmowy telefonicznej z ciotką Fanny Qwilleran musiał jak zwykle zachować cierpliwość.
- Oczywiście, przecież marzę o tym, żeby cię jutro zobaczyć i poznać twoją przyjaciółkę - oznajmiła ciotka Fanny swoim chropowatym głosem. - Musicie przyjść do mnie na lunch. Będą kotleciki jagnięce albo zrazy cielęce. Lubicie suflet ze szpinakiem? A może wolelibyście kalafior w sosie serowym? Mam wspaniały przepis na suflet. Jak pogoda nad jeziorem? Czy potrzebujesz Toma? Mogę zrobić na deser biszkopt z pomarańczami...
- Ciociu Fanny!
- Tak, kochanie?
- Nie planuj dużego lunchu. Rosemary je bardzo mało. Chętnie skorzystam z pomocy Toma, jeśli to możliwe. Na plaży leżą martwe ryby. Trzeba je zakopać.
- Oczywiście. Tom lubi pracować na plaży. Jak ci idzie pisanie książki? Bardzo chcę ją przeczytać!
Rosemary była dziwnie cicha przez cały ranek. Natomiast Koko postanowił pokazać wszystkim, że jest niesprawiedliwie traktowany. Chodził wszędzie za Rosemary i podsuwał jej pod nogi swój ogon. Jego piskliwe wrzaski doprowadziły ją prawie do rozstroju nerwowego.
Qwilleran był pełen podziwu dla inwencji swego kota, ale zrobiło mu się żal Rosemary.
- Chodźmy stąd - powiedział. - Z kotem syjamskim nie można wygrać.
Odstawili samochód Rosemary do warsztatu. Qwilleran słuchał uważnie głosu mechanika, który miał podobną barwę co głos na kasecie. Ale mechanik mówił z innym akcentem.
Muzeum mieściło się w budynku dziewiętnastowiecznej opery. W dawnych czasach żeglarze, górnicy i młynarze kupowali za oszczędzone pieniądze bilety na spektakle muzyczne. W muzeum były pamiątki związane z przemysłem drzewnym i podróżami morskimi. Rosemary oglądała ozdóbki z zębów wielorybich i inne ciekawe rzeczy wykonane przez marynarzy. Qwilleran zainteresował się modelami znanych statków, które kiedyś zatonęły. Przyglądali im się również dwaj mężczyźni, których Qwilleran rozpoznał. Stali obok i rozmawiali ze sobą.
Trzeci mężczyzna, młody i tryskający entuzjazmem, podszedł szybko do dziennikarza.
- Panie Qwilleran, cieszę się, że zaszczycił nas pan swoją obecnością. Jestem dyrektorem muzeum. Roger mówił mi, że pan przyjechał. Jeśli ma pan jakieś pytania, służę pomocą.
Qwilleran doszedł do wniosku, że głos dyrektora muzeum ma zupełnie inną barwę i brzmienie niż głos mężczyzny z kasety.
- Muszę coś załatwić - powiedział do Rosemary. - Wrócę za pół godziny i pójdziemy na lunch.
Poszedł do centrum turystycznego i czekał niecierpliwie w kolejce, podczas gdy pięciu turystów zasięgało informacji na temat niedźwiedzi w okolicy. W końcu Qwilleran rzucił kartkę na biurko Rogera.
- Powiesz mi coś o tym?
Roger spojrzał na rachunek za wynajęcie łodzi.
- To podpis mojego teścia.
- Twój teść ma łódź?
- Wszyscy tutaj mają łodzie, Qwill. Mój teść lubi łowić ryby. Kiedy ma dość głupich indyków, wsiada na łódkę i łowi ryby.
- Czy twój teść pożyczył swoją łódź nurkom zeszłego lata?
- Nie wiem, ale on zrobiłby wszystko, żeby zarobić choć dolara. - Roger skrzywił się, zażenowany. - Nie przepadamy za sobą, taka jest prawda. Sharon była ukochaną córeczką tatusia, a ja pojawiłem się i ją zagarnąłem. Rozumiesz, prawda?
- Jasne, kiedyś byłem w podobnej sytuacji. Jeszcze jedno pytanie. Co wiesz o właścicielach knajpy „BA”?
- To dziwna para. Ona ma pięćdziesiąt kilogramów nadwagi. Gdy siedzi przy kasie, trzeba dobrze przeliczyć drobne. On pracował w fabryce na Nizinach, miał tam wypadek. Kiedy dostał odszkodowanie, zamieszkali tu i kupili „BA”. Było to, zanim odpadła litera „R”.
- Jej mąż jest kucharzem? Niski, łysiejący facet?
- Nie, Merle to duży mężczyzna. Spędza większość czasu na swojej łodzi.
- Gdzie ją trzyma?
- Na przystani, za restauracją. Widziałeś wczoraj UFO?
- Nie, nie widziałem - odparł Qwilleran, ruszając do wyjścia.
- W okolicy pojawia się mnóstwo niezidentyfikowanych obiektów latających! - zawołał Roger, ale dziennikarz zniknął za drzwiami.
Qwilleran postanowił znaleźć Merle'a. Knajpa „BA” od początku wydała mu się podejrzanym miejscem - z kilku powodów. W kubkach na kawę podawano tam coś, co nie przypominało kawy. Na piętrze były pokoje do wynajęcia. Klienci dawali pieniądze właścicielce baru i dostawali w zamian karteczki. Jeśli chodzi o niskiego, łysiejącego mężczyznę, to zachowywał się on bardzo dziwnie i robił wyjątkowo niedobre paszteciki.
Qwilleran chciał porozmawiać z Merlem. Zostawił Rosemary w muzeum i pojechał do „BA”. Ustawił samochód na parkingu i poszedł w stronę przystani. Do pomostu przywiązana była spora łódź w dobrym stanie. W pobliżu nie było nikogo. Qwilleran zawołał parę razy Merlego, ale nie było odpowiedzi.
Kiedy wracał do samochodu, w tylnych drzwiach baru stanął kucharz.
- Szukasz czegoś? - spytał.
- Chciałem porozmawiać z Merlem. Gdzie go mogę znaleźć?
- Poszedł coś załatwić.
- Kiedy wróci?
- Niebawem. Qwilleran wrócił do miasteczka i zabrał Rosemary do „Nasty Pasty”. Rosemary ochłonęła po awanturze z Koko i wróciła jej ochota do rozmowy. Wystawa bardzo jej się podobała, powiedziała, że dyrektor muzeum był niezwykle sympatyczny. Wystrój restauracji też przypadł jej do gustu.
Qwilleran był nieco zawiedziony, ponieważ nie udało mu się znaleźć Merlego. Wsadził rękę do kieszeni swetra i zaczął obracać między palcami trzy kamyki.
- Co się stało, Qwill? Jesteś zdenerwowany.
- Przypomniałem sobie o swoich kamykach na szczęście. - Qwilleran rzucił kamienie na stół. - Ten zielony to oszlifowany żad. Dostałem go od kolekcjonera. To skarabeusz znaleziony przez Koko. Agat dostałem od Bucka Dunfielda. Znalazł go na naszej plaży. To ostatni agat, jaki Buck znalazł - biedaczysko!
- Mam coś do twojej kolekcji. - Rosemary wyciągnęła okrągły kawałek kości słoniowej z namalowanym pyszczkiem kota. - To stara ozdoba, zrobiona przez marynarzy.
- Wspaniale! Skąd to wytrzasnęłaś?
- Kupiłam w sklepie ze starociami na tyłach muzeum. Dyrektor muzeum powiedział mi o tym miejscu. Byłeś tam?
- Nie. Chodźmy tam po lunchu.
- Właścicielem jest były kapitan statku. Ale ostrzegam cię - to straszne miejsce!
Nazwa „Śmietnik Kapitana” pasowała do sklepu wypełnionego autentycznymi i fałszywymi antykami. Sklep był starszy niż opera. Wydawało się, że runie pod wpływem najlżejszego podmuchu wiatru. Kiedy ktoś otwierał drzwi, dom przechylał się na jedną stronę i trzeba było porządnie się namęczyć, żeby zamknąć drzwi z powrotem. Qwilleran wciągnął powietrze nosem. Poczuł zapach pleśni, whisky i tytoniu.
W sklepie można było kupić latarnie ze statków, przedmioty z niewypolerowanego mosiądzu, malutkie statki w zakurzonych butelkach i poplamione mapy morskie. Pośród wszystkich tych przedmiotów siedział brodaty staruszek w znoszonej kapitańskiej czapce. Palił rzeźbioną fajkę z jakiegoś egzotycznego kraju, ale używał najtańszego tytoniu ze sklepiku na rogu. Qwilleran znał wszystkie okoliczne sklepy z tytoniem.
- Paniusia wróciła? - zawołał staruszek piskliwym głosem. - Mówiłem przecież, że przecenionych przedmiotów nie można zwrócić.
- Pływa pan czasem statkiem, kapitanie?
- Nie, koniec z tym.
- Pewnie okrążył pan kulę ziemską tyle razy, że trudno to zapamiętać.
- Tak, byłem w kilku miejscach.
- Jak długo jest pan właścicielem tego sklepu?
- Dość długo.
Kapitan mówił z takim samym akcentem jak mężczyzna na kasecie, jego głos miał podobną barwę, ale był to głos starego człowieka. Mężczyzna z kasety wymawiał słowa bardziej stanowczo i energicznie. Qwilleran szukał kogoś młodszego niż kapitan, ale nie mógł to być ktoś bardzo młody. Dziennikarz zaczął szperać wśród rzeczy wystawionych na sprzedaż. Kupił mosiężny kałamarz, który podobno nie spadał z biurka kapitana nawet podczas sztormu.
Kiedy wrócili do chatki, Rosemary zaproponowała spacer na plaży. Poszła się przebrać, a Qwilleran krzątał się po domu. Domyślił się, że Tom był tam podczas ich nieobecności - mosiężny dzwonek był świeżo wypolerowany. Tom zakopał zgniłe ryby, które leżały na plaży.
Rosemary wyszła z pokoju ubrana w letnią sukienkę koloru turkusowego.
- Chciałam włożyć nowy, morelowy żakiet, ale nie mogę znaleźć swojej koralowej szminki.
- Wyglądasz pięknie - pochwalił Qwilleran. - Podobasz mi się w tym kolorze.
Koko patrzył na nich ze złością, kiedy zaczęli wchodzić na wydmę.
- On chyba chce, żebym wróciła do domu - powiedziała Rosemary.
- Nonsens - zaprzeczył Qwilleran, chociaż niedawno przyszło mu do głowy to samo. Koko nigdy nie lubił kobiet.
Poszli w kierunku wschodnim. Brnęli w głębokim piasku, rozkoszując się widokiem pustej plaży. Po pewnym czasie dotarli do rzędu domków na wydmie. Jeden z nich przypominał dziób statku. Inny domek wyglądał jak ptak z nastroszonymi piórami. Mieszkańcy zajęci byli zakopywaniem martwych ryb. Dwie młode dziewczyny opalały się na tarasie domu z opadającym ukośnie dachem.
- To modelki, które widzieliśmy w hotelu - powiedziała Rosemary. - Są bardzo skąpo odziane!
Qwilleran wskazał pomalowany na czerwono drewniany dom, w którym zamordowano Bucka.
- To wszystko jest niezwykle zagadkowe - westchnął. - Z początku myślałem, że jest jakiś związek między prywatnym śledztwem Bucka a wiadomością nagraną na kasecie. Buck tropił zbrodniarzy, a grabieżcy wraków nie są kryminalistami. Przywłaszczają sobie cudze mienie, ale nie robią nikomu krzywdy.
Później minęli żółty domek Mildred. Przeszli jeszcze milę pustą plażą, aż dotarli do wijącego się między kamieniami strumienia, który wpadał do jeziora. Ruszyli z powrotem tą samą drogą. Mildred zamachała do nich z ganku. Zaprosiła ich na kawę i szarlotkę domowej roboty.
- Jest w zamrażalniku - powiedziała. - Zaraz ją rozmrożę.
W środku było przytulnie. Na ścianach i meblach wisiały ręcznie tkane gobeliny.
- Sama je zrobiłaś? - spytała Rosemary. - Są śliczne! To pewnie zajmuje dużo czasu.
- Miałam mnóstwo wolnego czasu - wyjaśniła Mildred i ciężko westchnęła. - Widzieliście UFO wczoraj w nocy?
- Nie, ale słyszałem o tym - podjął wątek Qwilleran. - Jak myślisz, co to było?
Mildred spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Wszyscy wiedzą, co to było.
Teraz Qwilleran otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
- Naprawdę wierzycie, że to przybysze z obcej planety?
- Oczywiście. Przylatują od czasu do czasu - zwykle o drugiej lub trzeciej nad ranem. Za każdym razem obserwuję UFO, bo cierpię na bezsenność. Dunfieldowie zawsze mnie prosili, żebym zadzwoniła do nich w nocy, jak coś zobaczę.
Qwilleran pomyślał, że to następna obsesja mieszkańców. Postanowił zapamiętać tę rozmowę.
- Miałaś jakieś wiadomości od żony Bucka i jego siostry?
- Zadzwoniły do mnie tylko raz. Prosiły, żebym przechowała geranium w doniczkach i resztki z ich lodówki. Nie wiadomo, kiedy wrócą.
- Śledztwo posuwa się naprzód?
- Policjanci i ludzie z laboratorium przeszukali dom. Betty powiedziała mi, że morderca wśliznął się niepostrzeżenie i zaskoczył Bucka podczas pracy. Przy obrabiarce leżał świecznik. Było mnóstwo pyłu. Nic dziwnego, że Buck nie usłyszał, jak ktoś się skrada.
- To znaczy, że morderca wyłączył później maszynę? To bardzo uprzejmie z jego strony.
- Nikt o tym nie wspomniał. Nie przyszło mi to do głowy.
- Morderca musiał wynieść z domu trociny.
- Pewnie tak.
- Czy Buck mówił ci o podwodnych rabusiach? Czy mówił, że kogoś podejrzewa?
Mildred potrząsnęła głową, wbiła wzrok w podłogę i zamyśliła się.
Qwilleran postanowił spróbować innej metody.
- Może byś nam postawiła tarota? Mam kilka pytań. Mildred westchnęła głęboko.
- Zapraszam do stołu z kartami. Komu powróżyć najpierw?
- Traktujesz to poważnie? - spytał Qwilleran. - Myślałem, że to tylko kolejna atrakcja dla turystów.
- Traktuję to bardzo poważnie - zapewniła Mildred. - Muszę wprawić się w odpowiedni stan umysłu, żeby to zadziałało. Więc proszę bez żartów!
- Czy karty powiedzą coś o morderstwie? Mildred zbladła.
- Wolałabym o to nie pytać.
- Na tych kartach są dziwne obrazki - zauważyła Rosemary. - Tu jest mężczyzna wiszący do góry nogami.
- To starodawne symbole. Dzięki nim można zobaczyć rzeczywistość w innym świetle. Masz pytanie, Rosemary?
Rosemary spytała o swoją pracę. Usiadła przy stole naprzeciwko Mildred i potasowała karty. Mildred rozłożyła dwanaście z nich i zamyśliła się.
- Tu jest odpowiedź na twoje pytanie o pracę - powiedziała w końcu. - Są też odpowiedzi na inne pytania, których nie zadałaś. Wszystko wskazuje na zmianę. Praca, dom, romans - wszystko to się zmieni w najbliższej przyszłości. Miałaś w przeszłości różnych wspólników. Teraz twoją wspólniczką w interesach jest kobieta. To się zmieni. Do tej pory przyjmowałaś chętnie zmiany, ale teraz się boisz. Przeżyłaś rozczarowanie z powodu zerwanego kontraktu. Musisz odzyskać energię i entuzjazm. Wkrótce podpiszesz niezwykle korzystny kontrakt. Możesz się spodziewać dobrych wiadomości od niezwykle ambitnego młodzieńca. Widzę tu jeszcze kogoś - błyskotliwego mężczyznę w średnim wieku. Być może udasz się z nim w długą podróż. Istnieją dwa niebezpieczeństwa. Nie powinnaś rezygnować z życia osobistego na rzecz kariery. Uważaj na oszustów. Wszystko dobrze się skończy, pod warunkiem, że wykorzystasz swoje naturalne zdolności. - Mildred zamilkła i westchnęła głęboko.
- Wspaniale! - wykrzyknęła Rosemary. - To wszystko prawda!
- Przeproszę was na chwilę - powiedziała Mildred słabym głosem. - Muszę odetchnąć świeżym powietrzem, zanim będę dalej wróżyć.
Kiedy wyszła z pokoju, Qwilleran i Rosemary spojrzeli na siebie.
- Co o tym sądzisz, Qwill? - spytała Rosemary. - Zerwany kontrakt - chodzi o Maus Haus. Moją partnerką w „Healthy-Welthy” jest kobieta. Ambitny młodzieniec to mój wnuk. Stara się o pracę w Montrealu.
- A ten drugi facet? Dojrzały i błyskotliwy? To na pewno nie Max Sorrel.
- Nie żartuj sobie. Miałeś być poważny.
Kiedy Mildred wróciła, na twarzy dziennikarza malowała się powaga. Potasował karty i zadał swoje pytania.
- Czy osiągnę swój cel tego lata? Dlaczego wszystko tak trudno mi przychodzi w tej północnej krainie?
- Karty wskazują na nieporozumienia, których skutkiem może być frustracja - powiedziała cicho Mildred. - Marnujesz swoją siłę i energię na rzeczy trywialne. Nie wykorzystujesz swoich zdolności. Zmień taktykę. Twój upór jest przeszkodą. Przyjmij pomoc od obcych. Widzę mężczyznę i kobietę. Kobieta ma jasne włosy i dobre serce. Polubiła cię. Mężczyzna jest młody i inteligentny, ma ciemne włosy. Przyjmij od niego pomoc. Widzę komplikacje emocjonalne. Być może otrzymasz złą wiadomość dotyczącą kwestii prawnych, ale wybrniesz z tego. Odniesiesz sukces tego lata, jednak nie w taki sposób, jak zaplanowałeś.
- To robi wrażenie, Mildred. Jesteś świetna!
Mildred skinęła głową, postawiła na stole szklaną miskę i wyszła z pokoju. Na misce widniała karteczka z napisem: „Datki na szpital”, w środku był banknot dziesięciodolarowy.
- Stawiam ci, Rosemary - oznajmił Qwilleran i włożył do miski dwa banknoty dwudziestodolarowe. Jego przyjaciele z „Fluxion” byliby pewnie zdumieni.
- Mildred zobaczyła w twoich kartach komplikacje emocjonalne. Nie podoba mi się to. Pewnie chodzi o tę blondynkę, o której wspomniała.
- Zauważyłaś, że blondynka na karcie trzyma czarnego kota? To pewnie pani naczelnik poczty. A ciemnowłosy mężczyzna to jej mąż.
- Albo Koko - dodała Rosemary.
Dalszy spacer plażą odbył się w ciszy. Qwilleran i Rosemary myśleli o wróżbach Mildred. Piasek skrzypiał im pod nogami.
- Mildred przestała się tak nerwowo śmiać od czasu śmierci sąsiada.
Weszli na werandę i pchnęli dzwonek, żeby usłyszeć jego piękny dźwięk. Kiedy Qwilleran otworzył drzwi, zobaczył koty, które siedziały w przedsionku. Koko trzymał w pyszczku czerwonego tulipana.
- To znak, że Koko pragnie zawrzeć pokój - powiedział Qwilleran do Rosemary, chociaż dobrze wiedział, że Koko nigdy nie przepraszał. Koko próbował powiedzieć mu coś ważnego, ale nie miało to związku z ogrodnictwem. Tulipany, tulipany... Wąsy Qwillerana poruszyły się, posyłając mu sygnał. Tulipany pochodziły z ogrodów otaczających więzienie. Nick pracował w więzieniu... Dziennikarz spojrzał na zegarek i chwycił słuchawkę telefonu.
Po chwili usłyszał głos Lori.
- Złapał mnie pan w ostatniej chwili, panie Qwilleran. Właśnie miałam wszystko pozamykać i wyjść.
- To znaczy, że zamyka pani budynek poczty?
- To głupie, prawda? - zaśmiała się Lori. - Ale takie są przepisy.
Qwilleran wtrącił parę słów o pogodzie i spytał:
- Miałaby pani ochotę przyjść do mnie z mężem jutro wieczorem? Poznacie koty i obejrzymy wspólnie zachód słońca. Jest u mnie moja urocza przyjaciółka z Nizin. Już niedługo wyjeżdża.
Lori zareagowała na zaproszenie z tak wielkim entuzjazmem, że Qwilleran powiedział później Rosemary:
- Zachowała się tak, jakby ją zaproszono do Białego Domu albo pałacu Buckingham.
Rosemary uniosła brwi.
- Wyjawiłeś jej, że twoja urocza przyjaciółka niedługo wyjeżdża.
- Miałem nadzieję, że zaproszenie będzie dzięki temu jeszcze bardziej kuszące.
- Chyba już dobrze się czujesz - westchnęła Rosemary. - Skoro zaczynasz kombinować, to znaczy, że czujesz się dobrze.
Rozdział dwunasty
- Jak mam się ubrać na wizytę do ciotki Fanny? - spytała Rosemary w środę rano. - Jestem taka podekscytowana.
- Wyglądasz ładnie w białej marynarce - powiedział Qwilleran. - Ona się na pewno odstawi i będzie wyglądała jak Pocahontas albo chińska cesarzowa. Ja włożę pomarańczową czapeczkę z daszkiem.
Qwilleran wiedział, że Rosemary nie przypadła do gustu jego nowa czapeczka.
W drodze do Pickax pokazał Rosemary fermę indyków.
- Któregoś dnia Mildred przyniosła nam mięso z tej farmy. To był najlepszy indyk, jakiego kiedykolwiek jadłem.
- Dlatego, że był żywiony naturalnie - wytłumaczyła Rosemary. - Żadnych środków konserwujących.
W pobliżu kopalni Dimsdale Qwilleran wskazał zniszczony wagon towarowy, w którym urządzono restaurację.
- Nazywam ją barem „Pod Psem”. Zapraszam cię tu dziś wieczorem.
- Och, Qwill, żartujesz sobie!
Kiedy zbliżali się do Pickax, Qwilleran powiedział:
- Coś mi mówi, że ciotka Fanny cię polubi. Może się dowiesz, dlaczego wynajęła dom tym nurkom zeszłego lata. I powiedz jej, że kilof zniknął z domku.
- Dlaczego ja?
- Pójdę na spacer, a wy sobie porozmawiacie i się poznacie. Możesz wspomnieć o morderstwie Bucka Dunfielda i zobaczyć, jak moja ciotka zareaguje. Jestem również ciekaw, dlaczego osiemdziesięciodziewięcioletnia kobieta, która ma w domu ochroniarza, nosi ze sobą pistolet. Przecież w Moose County nie ma przestępczości.
- Może ty zadasz jej te wszystkie pytania, a ja się przejdę - zaproponowała Rosemary. - Nie jestem dobra w wyciąganiu informacji.
- Ciotka nic mi nie chce powiedzieć. Może otworzy się przed drugą kobietą. Wiem, że lubi adwokatki i lekarki.
Minęli zrujnowane budynki, gdzie mieszkali górnicy, kupy żużlu, które wyglądały jak dziwaczne wzgórza, i kwadratowe kamienne fundamenty domów górników. Wjechali na wzgórze, skąd widać było Pickax City. Miasto leżało w dolinie, w jego centrum znajdował się okrągły park.
- Fanny mieszka przy parku - powiedział Qwilleran. - Najlepsza lokalizacja w mieście. Jej przodkowie zbili fortunę na kopalniach.
Kiedy zaparkowali przed wielkim kamiennym domem, Tom dopieszczał właśnie idealnie wystrzyżony trawnik. Jego niebieska furgonetka stała przed powozownią. Qwilleran mu pomachał i zauważył, że zarost nad górną wargą Toma zaczyna wyglądać jak wąsy.
Chwilę później powitała ich ciotka Fanny, ubrana w suknię z falbankami w stylu bliskowschodnim z brzegiem obszytym srebrną nicią. Na głowie miała purpurowy szal, a w uszach długie, dyndające kolczyki z ametystami. Rosemary była oczarowana, a ciotka Fanny promieniała serdecznością.
Służąca zaprowadziła ich do wielkiej, pretensjonalnie urządzonej jadalni, gdzie podano lunch. Każdy dostał kubek zupy pomidorowej, malutką kanapkę z tuńczykiem i filiżankę słabej kawy. Qwilleran udawał, że jest zachwycony. Słuchał ze zdumieniem Rosemary, która świergotała i chichotała. Ciotka Fanny natomiast udowodniła, że potrafi normalnie odpowiadać na pytania.
- Kiedy zbudowano ten cudowny stary dom? - spytała Rosemary.
- Wzniesiono go ponad sto lat temu - odparła ciotka Fanny. - W czasach, kiedy jeździły powozy konne, ten dom uchodził za najwspanialszy w naszym mieście. Może chciałaby pani po lunchu zobaczyć resztę pokoi? Dom zbudowali walijscy kamieniarze, których sprowadził mój dziadek. W piwnicy jest angielski pub, przeniesiony kawałek po kawałku z Londynu.
Na drugim piętrze miała znajdować się sala balowa, ale nigdy nie została ukończona.
- Wy zwiedzajcie dom, a ja w tym czasie skoczę do miasta - powiedział Qwilleran. - Chciałbym zobaczyć redakcję „Picayune”.
- Och, wy dziennikarze! - westchnęła ciotka Fanny z afektowanym uśmiechem. - Nawet podczas wakacji nie zapominacie o pracy. Dlatego tak podziwiam dziennikarzy.
Qwilleran wyszedł i zaczął się rozglądać za Tomem, ale pomocnik ciotki Fanny zniknął razem ze swoją niebieską furgonetką.
Main Street tętniła życiem na odcinku kilkuset metrów. Były tam sklepy, restauracje, klub, poczta, redakcja „Picayune”, klinika i kilka kancelarii adwokackich. Budynki z kamienia były luksusowe, co świadczyło raczej o umiłowaniu bogactwa niż zdrowym rozsądku. Domki w stylu Cotswold wciśnięte były między szkockie zamki i hiszpańskie forty. Qwilleran minął redakcję „Picayune” i skierował się do kancelarii „Goodwinter & Goodwinter”.
- Nie jestem umówiony - wyjaśnił siwej sekretarce. - Ale zastanawiam się, czy pan Goodwinter miałby chwilę czasu. Nazywam się Qwilleran.
Sekretarka miała pociągłą twarz, podobnie jak Goodwinter. Była bez wątpienia jego krewną.
- Właśnie się pan z nim minął - powiedziała uprzejmie sekretarka. - Pan Goodwinter jest w drodze na lotnisko. Nie będzie go do soboty. Chciałby pan porozmawiać z jego wspólniczką?
Młoda wspólniczka Goodwintera wyszła po chwili z gabinetu. Pachniała drogimi perfumami. Uśmiechając się radośnie, podała Qwilleranowi wypielęgnowaną rękę.
- Panie Qwilleran, jestem Penelope. Alex mówił mi o panu. Pojechał na konferencję do Waszyngtonu. Może pan usiądzie?
Kobieta również miała podłużną, inteligentną twarz - cechy, które Qwilleran nauczył się rozpoznawać. Kiedy się uśmiechnęła, jej rysy znacznie złagodniały, a w policzkach ukazały się dołeczki.
- Jakiś czas temu rozmawiałem z pani bratem w pewnej sprawie. Mam dla niego nowe informacje.
- Chodzi o tajemniczego nabywcę alkoholu?
- Tak. Nie znalazłem dowodów, które wskazywałyby na to, że nasza staruszka zagląda do kieliszka.
- Zgadzam się z panem - przyznała prawniczka. - Mój brat uważa, że ona ma chrypę od nadużywania whisky. Moim zdaniem to hormony.
- Dlaczego służący ciotki Fanny kupuje takie ilości alkoholu?
- Może urządza przyjęcia dla znajomych. Ma mieszkanie przy powozowni. Jestem pewna, że ma znajomych.
- To dziwny młody człowiek.
- Jest miły i uroczy - powiedziała Penelope. - Jest świetnym pracownikiem. Spełnia wszystkie polecenia, niektóre bogate rodziny dałyby wszystko, żeby mieć takiego służącego.
- Wie pani coś na temat jego pochodzenia?
- Wiem tylko, że znajomy Fanny przysłał tu Toma, żeby jej pomagał. Fanny jest niesamowita, prawda? Zbiła fortunę w czasach, kiedy kobietom nie wolno było używać mózgu.
- Myślałem, że odziedziczyła pieniądze.
- Nie! Jej ojciec stracił cały majątek w latach dwudziestych. Fanny ocaliła posiadłość i sama zdobyła milionową fortunę. W przyszłym miesiącu skończy dziewięćdziesiąt lat. Urządzimy przyjęcie. Mam nadzieję, że pan przyjdzie. Jak się panu podoba Mooseville?
- Na razie nie nudziłem się tu ani minuty. Pewnie pani słyszała o morderstwie.
Prawniczka skinęła głową. Na jej twarzy nie widać było cienia emocji, jakby Qwilleran powiedział: „Czy wie pani, że dziś jest środa?”
- To chyba przerażające, że popełniono morderstwo w takim miejscu jak Mooseville - dodał Qwilleran. - Podejrzewa pani kogoś?
Penelope potrząsnęła głową.
„Ona coś wie” - pomyślał Qwilleran, ale mina Penelope wskazywała, że w tej sprawie nie ma już nic do dodania.
- O ile mi wiadomo, Dunfield był szefem policji, który wszedł w konflikt z Fanny kilka lat temu. O co chodziło?
Prawniczka spojrzała w sufit, a potem powiedziała spokojnie:
- Polityka małomiasteczkowa. Konflikty są tu na porządku dziennym.
Qwilleranowi podobał się styl Penelope. Spędził przyjemnie czas w towarzystwie młodej, inteligentnej kobiety z dołeczkami w policzkach. Rosemary była miła i atrakcyjna, ale Qwilleran nie po raz pierwszy dał się zauroczyć trzydziestoletniej kobiecie, która robiła karierę. Z łezką w oku przypomniał sobie artystkę Zoe, projektantkę Cokey i handlarkę starociami Mary.
W drodze do domu ciotki Fanny Qwilleran spotkał następną osobę o rysach charakterystycznych dla rodu Goodwinterów.
- Melindo, co tu robisz? - spytał. - Myślałem, że ratujesz życie turystom w klinice Mooseville.
- Dziś mam wolne. Postawić ci kawę? Melinda zaprowadziła go do kawiarni za zakrętem.
- Kawa, którą tu podają, mogłaby uchodzić za najgorszą w kraju - ostrzegła go Melinda - ale znam miejsce, gdzie mają jeszcze gorszą kawę.
Qwilleran spróbował kawy.
- Naprawdę jest miejsce, gdzie podają jeszcze gorszą kawę? Wydaje się to nieprawdopodobne.
- W barze „Pod Psem” - wyjaśniła Melinda z szerokim uśmiechem. - Podają tam najgorszą kawę i najgorsze hamburgery na północnym wschodzie Stanów. Powinieneś ich spróbować. To stara buda na skrzyżowaniu głównej autostrady i drogi Ittibittiwassee.
- Ittibittiwassee? Co za nazwa!
- To droga do rzeki Ittibittiwassee. Kiedyś była tam indiańska wioska, a teraz można wynająć domek letniskowy.
- Powiedz mi coś, Melindo. Widziałem pozostałości kopalni Dimsdale'ów i Goodwinterów. Gdzie jest kopalnia rodziny Klingenschoenów?
Melinda patrzyła na niego, jakby się zastanawiała, czy to żart.
- Nie ma takiej kopalni - powiedziała w końcu. - I nigdy nie było.
- W jaki sposób dziadek Fanny zbił fortunę? Rąbał drzewa w lesie?
Melinda wyglądała na rozbawioną.
- Nie. Był szynkarzem. Qwilleran zamyślił się.
- Wobec tego odniósł niesamowity sukces.
- Tak, ale nie cieszył się szacunkiem mieszkańców. „Saloon K” był znany przez pół wieku przed pierwszą wojną światową. Dziadek Fanny zbudował najbardziej luksusowy dom w mieście, ale mieszkańcy nigdy nie zaakceptowali rodziny Klingenschoenów. Śmieli się z jej członków. Górnicy śpiewali taką piosenkę: „Ciężki los górnika każdy zna, a Minnie K się dobrze ma, coś tam, coś tam... „ Nie znam refrenu i nie chcę go znać.
- Więc Minnie K była...
- Babką Fanny. Podobno była to przemiła osoba. Można przeczytać o tym w bibliotece w dziale historii miasta. Ojciec Fanny odziedziczył saloon, ale zbankrutował w okresie prohibicji. Na szczęście Fanny odziedziczyła po dziadku talent do zarabiania pieniędzy. Kiedy wróciła tu w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, mogła kupić i sprzedać każdego w naszym okręgu.
Qwilleran wracał do domu ciotki szybkim krokiem. Nowe informacje brzmiały pokrzepiająco.
Rosemary również tryskała entuzjazmem, kiedy zabrał ją do domu. Bawiła się wspaniale, zachwycił ją pełen antyków dom. Fanny dała jej cudowny dzbanuszek z kolekcji porcelany Staffordshire. Qwilleran uważał, że dzbanuszek jest szpetny.
- Jestem głodny od lunchu - powiedział. - Powinniśmy wcześniej zjeść kolację. O siódmej przyjdą Nick i Lori. Może wypróbujemy restaurację „Old Stone Mill”?
Restaurację urządzono w prawdziwym starym młynie. Było to niezwykle malownicze miejsce, ale menu okazało się całkiem zwyczajne - od rosołu po ryżowy pudding.
- Zjem tylko sałatkę - uprzedziła Rosemary.
- A ja wieprzowinę średniej jakości, rozmiękły pieczony kartofel i rozgotowaną fasolkę - oznajmił Qwilleran. - To specjalności kulinarne mieszkańców Moose County. Może skosztujesz sałatki Julienne? To pewnie liście przywiędłej sałaty, pomidory bez smaku, grzanki i ledwo widoczne kawałki kurczaka. Założę się, że polewają ją gotowym sosem z butelki z Kansas City i posypują parmezanem, który smakuje jak mąka. Pamiętaj, że był tu młyn.
- Och, Qwilleran, jesteś okropny! - powiedziała Rosemary.
- No więc o czym rozmawiały dwie wyzwolone kobiety, kiedy byłem na spacerze?
- O tobie. Ciotka Fanny uważa, że jesteś utalentowany, szczery, uprzejmy i wrażliwy. Podoba jej się nawet twoja pomarańczowa czapeczka z daszkiem. Powiedziała, że wyglądasz w niej zabójczo.
- Wspomniałaś o kilofie, który zniknął?
- Tak. Powiedziała, że Towarzystwo Historyczne postanowiło umieścić kilof na wystawie w muzeum i Tom go zabrał.
- Mogła mi o tym powiedzieć. A ci mężczyźni, którzy nurkowali?
- Napisali do agencji nieruchomości w Mooseville. Szukali domu do wynajęcia na lato. Okazali się bardzo kłopotliwymi lokatorami. Szczególnie dziewczęta, które spędzały z nimi lato. Twoja ciotka nazwała je w sposób ordynarny. Nie powtórzę ci tego.
- Daj spokój. Powiedz mi.
- Nie.
- Powiedz.
- Nie. Przestań mnie prowokować.
Qwilleran cmoknął. Bardzo lubił prowokować Rosemary. Jego przyjaciółka zachowywała się czasem jak panna z dobrego domu.
- Mam jeszcze inne informacje, ale nie chcę tutaj o tym rozmawiać.
Kiedy wsiedli do samochodu i ruszyli na północ, Qwilleran powiedział:
- Czego się jeszcze dowiedziałaś? Ciotka Fanny najwyraźniej cię polubiła.
- Ona myśli, że jesteśmy zaręczeni. Nie zaprzeczałam. Chciałam, żeby mi się zwierzyła. Byłam naprawdę wzruszona, że mi zaufała.
- Dobra robota! Co jeszcze ci powiedziała?
- Że zawsze osiąga to, czego chce, i ma na to sposób. Manipuluje ludźmi, obiecując im nagrody albo strasząc ich. Twoja ciotka twierdzi, że ludzie zazwyczaj czegoś chcą albo coś ukrywają. Każdy ma słaby punkt, wystarczy go znaleźć. To chyba jej hobby.
- Stara spryciara! Stosuje metodę marchewki i kija.
- To działa jeszcze lepiej, kiedy się ma dużo pieniędzy.
- Jasne. To stara prawda.
- Pokazała mi mały złoty pistolet, który nosi przy sobie. Lubi wprawiać ludzi w zakłopotanie. To tylko żart.
- Ma specyficzne poczucie humoru. Co ci powiedziała o morderstwie Dunfielda?
- O Boże! Ona go naprawdę nienawidziła. Kiedy o nim wspomniałam, okropnie się zdenerwowała. Bałam się, że dostanie zawału.
- Buck był jedynym człowiekiem, którego nie potrafiła zmanipulować.
Rosemary zachichotała.
- Oskarżył twoją ciotkę, że hoduje marihuanę w ogrodzie. Wyobrażasz sobie?
- Tak.
- Jeśli chodzi o morderstwo, powiedziała, że ludzie, którzy igrają z ogniem, mogą sobie zrobić krzywdę. Użyła ordynarnego języka. Byłam zdumiona.
Qwilleran uśmiechnął się pod wąsem. Rosemary łatwo było wprawić w zdumienie.
- Taka miła starsza pani - mówiła dalej Rosemary. - Gdzie ona się nauczyła tak ordynarnego języka?
- Pewnie w New Jersey.
Rosemary miała jeszcze wiele do powiedzenia: o bibliotece i czterech tysiącach książek w skórzanych oprawkach, których nikt nie czytał, o czterech szafach wypełnionych niesamowitymi ubraniami ciotki Fanny, o serwisie porcelany Staffordshire w jadalni - wszystkie większe muzea chciały zdobyć ten serwis, o srebrnej zastawie...
- Zatrzymaj się! - krzyknęła Rosemary, kiedy zbliżali się do fermy indyków. - Wejdę i spytam, czy mają wypatroszonego indyka. Upiekę ci go przed wyjazdem.
Qwilleran zatrzymał samochód przed fermą.
- Pospiesz się. Niedługo będzie siódma.
Obok klatek z drobiem stała metalowa budka z napisem: „Sprzedaż detaliczna i hurtowa”. W środku ktoś był.
Rosemary wbiegła do budki i wybiegła z niej po dwóch minutach, niosąc pękatą torebkę plastikową. Jej twarz była zielona. Rzuciła torebkę na tylne siedzenie i powiedziała:
- Zabierz mnie stąd, zanim zwymiotuję! W środku był okropny zapach!
- Ferma indyków pachnie trochę inaczej niż ogród różany.
- Widziałam w życiu kilka gospodarstw - mówiła Rosemary, oburzona. - Dorastałam na farmie. Ale tu jest zupełnie inaczej.
Rosemary milczała przez dalszą drogę. Odezwała się dopiero, kiedy Qwilleran zaparkował przed domem.
- Chciałabym się przebrać, zanim przyjdą Nick i Lori - powiedziała. - Mam ochotę włożyć coś czerwonego.
Qwilleran podał jej klucz.
- Idź się przebrać, a ja przyniosę ptaka. Mam nadzieję, że się zmieści w lodówce.
Rosemary weszła na werandę. Po chwili Qwilleran usłyszał jej krzyk.
- Rosemary! Co się stało? - zawołał i pobiegł za nią.
- Spójrz! - Rosemary wskazała drzwi.
Z poręczy ganku zwisało małe zwierzę. Miało sznurek zakręcony wokół szyi.
- O Boże - jęknął Qwilleran. Zrobiło mu się niedobrze. - To dziki królik.
- Przez chwilę myślałam, że to Yum Yum.
- Ja też.
Był to jeden z małych brązowych królików, które zjadały szyszki sosny rosnącej obok szopy z narzędziami. Królik został zastrzelony i powieszony.
- Idź na plażę, musisz ochłonąć - powiedział Qwilleran. - Ja się tym zajmę.
„Czy ktoś próbuje mnie nastraszyć? - myślał. - Albo ostrzec? Może to żart? Ten, kto to zrobił, przyszedł tu lasem od strony wydm. Na pewno wybrał tę drogę, jeśli chciał być niezauważony.
Qwilleran zostawił biednego zwierzaka i wszedł do domku. Koko i Yum Yum natychmiast przybiegły. Były bardzo zdenerwowane. Zaczęły się kręcić w kółko. Koko mruczał, a Yum Yum miauczała. Zobaczyły intruza z okna, gdzie lubiły siedzieć. Usłyszały strzał i wyczuły obecność martwego zwierzęcia.
- Szkoda, że nie umiecie mówić - powiedział Qwilleran do Koko.
Na wyboistej drodze pojawił się samochód i po chwili zaparkował przed domkiem. Qwilleran poszedł się przywitać z gośćmi. Widząc jego bladą twarz, Nick przestał się uśmiechać.
- Czy coś się stało, panie Qwilleran?
- Pokażę panu coś nieprzyjemnego.
- Och, nie, to podłe! - zawołał Nick. - Lori, chodź, zobacz!
Lori westchnęła ciężko.
- Biedny zwierzak! Przez chwilę myślałam, że to jeden z pańskich kotów, panie Qwilleran.
Nick radził, żeby zadzwonić do szeryfa.
- Gdzie jest telefon? Sam do niego zadzwonię. Nie dotykajmy niczego na werandzie.
Kiedy Nick dzwonił, Lori uklękła i zaczęła mruczeć do przerażonych syjamskich kotów. Koko i Yum Yum uspokoiły się pod wpływem jej kojącego głosu, zaczęły się nawet bawić jej złotymi włosami, splecionymi w dwa długie, przewiązane błękitną wstążką warkocze. Rosemary podała surowe warzywa i dip jogurtowy. Qwilleran spytał gości, czego się napiją. Lori miała ochotę na whisky.
- Uważaj, mała - ostrzegł ją mąż, zasłaniając jedną rękę słuchawkę. - Pamiętasz, co powiedział lekarz?
- Próbuję zajść w ciążę - wyjaśniła Lori, patrząc na Rosemary. - Ale do tej pory mieliśmy tylko kociaki.
Nick odłożył telefon na szafkę kuchenną.
- W porządku. Szeryf obiecał, że przyjedzie. Napiję się chętnie burbona, panie Qwilleran.
- Proszę mi mówić Qwill.
Siedzieli na werandzie, rozkoszując się atmosferą spokoju i widokiem błękitnego jeziora. Koko, który nigdy nie był pieszczoszkiem, wskoczył Lori na kolana i zasnął.
- Nie jestem pewien, czy chcę być dłużej w Mooseville - oznajmił nagle Qwilleran. - Kiedy wychodzę, koty siedzą przy oknie. A jeśli ten maniak pojawi się znowu i strzeli w szybę? To było ostrzeżenie. On może wrócić.
- Albo ona - powiedziała cicho Lori. Obecni spojrzeli na nią z ciekawością.
- Dlaczego sądzisz, że to kobieta? - spytał Qwilleran.
- Po prostu staram się być obiektywna.
- Pewnie znasz wszystkich bywalców klubu „Na Wydmach”.
- Moja żona zna wszystkich mieszkańców, którzy piszą listy - powiedział z dumą Nick. - Wie, jakie kupują znaczki i koperty!
- Znam państwa Hanstable'ów i państwa Dunfieldów. Kim są inni?
Lori zaczęła wyliczać na palcach.
- To trzy małżeństwa w podeszłym wieku, miastowy prawnik i dentysta z Pickax. Lepiej z nim nie rozmawiaj. To rzeźnik. Wystawiono na sprzedaż dwa puste domy. Trzeci wynajęli niezwykle przystojni mężczyźni - Lori spojrzała znacząco na męża. - Myślę, że są profesorami i zbierają informacje o katastrofach morskich. Dyrektor szkoły mieszka w domu z tabliczką, a sprzedawca antyków w domu, który wygląda jak łódź.
- To oszust - wtrącił jej mąż. - A właściciele „BA”?
- Ich posiadłość wystawiono na sprzedaż. Stracili ją. Bank jest teraz właścicielem. A propos... - Lori spojrzała na Qwillerana. - Właściciele domu na wydmach martwią się o przyszłość swojej posiadłości. Panna Klingenschoen mówiła, że być może zostawi ją do dyspozycji władz okręgu i powstanie tam park. Z pewnością wpłynęłoby to korzystnie na interesy w Mooseville, ale oznaczałoby spadek cen nieruchomości nad jeziorem. Wiesz, co zamierza twoja ciotka?
- Ona nie jest moją prawdziwą ciotką - powiedział Qwilleran. - Nic nie wiem na temat jej testamentu. Może kiedyś poruszy ten temat. - Qwilleran nalał trzecią kolejkę drinków. - Szeryf chyba nie przyjedzie. Pewnie myśli, że jestem wariatem. Parę dni temu zadzwoniłem do niego i powiedziałem mu o krzyczącej sowie, w zeszłym tygodniu zawiadomiłem go, że w jeziorze pływa trup. Wszyscy myśleli, że to opona.
Nick odwrócił się gwałtownie w jego stronę.
- Gdzie widziałeś ciało?
- Łowiłem ryby i złapałem ciało na haczyk. - Qwilleran opowiedział im o swojej przejażdżce łódką. Był zadowolony, że inni słuchają go z taką uwagą.
- Pamiętasz, którego to było dnia? - spytał Nick.
- W zeszły czwartek.
- A mężczyźni, którzy byli na drugiej łodzi? Słyszałeś, co mówili?
- Nie wszystko. Ale usłyszałem wystarczająco dużo, żeby się zorientować, o co chodzi. Zepsuł się silnik i mężczyźni kłócili się, jak go naprawić. Jeden miał wysoki głos. Mówił na swojego towarzysza „Jack”. Ten drugi mówił z akcentem charakterystycznym dla brytyjskiej klasy robotniczej.
Nick zerknął na żonę. Lori skinęła głową.
- Tutaj na każdego Anglika ludzie mówią „Jack”. Ten zwyczaj zaczął się w okresie rozkwitu kopalni. W zeszłym tygodniu jeden z Anglików przedostał się przez granicę. Mówił z akcentem Cockney.
Qwilleran spojrzał z mieszaniną zdumienia i tryumfu.
- Próbował uciec do Kanady! Ktoś przewiózł go łodzią, we mgle.
- Oni wszyscy próbują - powiedział Nick. - To samobójstwo, ale próbują. Ludzie wiedzą o łodzi, jednak chcemy, żeby ta informacja dostała się do gazet. Media potrafią wszystko rozdmuchać.
- Ilu więźniów jest w stanie uciec?
- Zawsze ten sam procent. Biedny sukinsyn daje pieniądze przewoźnikowi, który ma go przeszmuglować do Kanady. Przepływają kilka mil i nagle: chlup! Woda jest tak zimna, że ciało od razu idzie na dno.
- Niesamowite! - powiedział Qwilleran. - To morderstwo! Ilu jest przewoźników?
- Wszyscy mówią o jednym przewoźniku, który ma dobry kontakt z kimś wewnątrz. Policja nie jest w stanie go złapać.
- Albo „jej” złapać - wtrąciła cicho Lori.
- Rozumiem - powiedział Qwilleran, przygładzając wąsy. - Nie ma ciał, dowodów ani śladów.
- Mam wrażenie - westchnęła Lori - że władzom nie zależy, żeby kogokolwiek złapać.
- Co ty wygadujesz? - zdenerwował się jej mąż.
- A handel narkotykami? - spytał Qwilleran.
- Jest tak, jak przewidywano. Nie da się wytępić wszystkich handlarzy.
Zona Nicka znowu się uniosła.
- Oni nie chcą powstrzymać handlu narkotykami! Dzięki trawie i pigułkom można łatwiej kontrolować więźniów. To alkohol jest przyczyną kłopotów.
Gdzieś w pobliżu trzasnęły drzwi samochodu.
- To jeden z ludzi szeryfa - powiedział Nick, zrywając się z krzesła.
Qwilleran poszedł za nim.
- Uważam, że zastępca szeryfa ma cudną czapkę - powiedziała Lori do Rosemary. - Chciałabym taką mieć.
Rozdział trzynasty
Kiedy zadzwonił telefon, Koko i Yum Yum siedziały na dywanie ze skóry niedźwiedzia polarnego i lizały swoje futro. Były po śniadaniu, na które skonsumowały mięso kraba z puszki. Rosemary krzątała się w kuchni, przyrządzając indyka, którego miała upiec.
Qwilleran myślał o tym, co się wydarzyło. Martwy królik był kolejnym niewyjaśnionym elementem układanki. Informacje Nicka o więźniach, którzy uciekli, utwierdziły Qwillerana w przekonaniu, że jednak umiał odróżnić martwe ciało od opony samochodowej. Dla Qwillerana było teraz jasne, że Buck prowadził śledztwo na własną rękę. Szukał mężczyzny, który zajmował się szmuglowaniem więźniów, podwodni rabusie go nie interesowali. Gdyby udało się znaleźć przewoźnika, zagadka morderstwa Bucka zostałaby rozwiązana. On (lub ona - jak mówiła Lori) miał na koncie niejedno zabójstwo.
Qwilleran nie wiedział, jakie poszlaki ma policja i w jak postępuje śledztwo. W swoim mieście mógłby liczyć na informacje od policyjnego dziennikarza, ale w Mooseville był obcym wariatem, który wpadł w panikę z powodu krzyczącej sowy, martwego królika i ciała złowionego na wędkę. Jedno było pewne: głos, który usłyszał we mgle, i głos na kasecie należały do tego samego mężczyzny. Gdyby znalazł tego mężczyznę w Mooseville, miałby ważne informacje dla policji. Ale wiadomość na kasecie wydawała się nie mieć nic wspólnego z topielcami.
Rosemary pojawiła się na werandzie.
- Telefon do ciebie. Pani Goodwinter.
Qwilleran pomyślał natychmiast o perfumach i uroczych dołeczkach prawniczki, ale przyjemne wspomnienia prysły, kiedy usłyszał jej grobowy głos.
- Tak, pani Goodwinter... Nie, nie włączyłem jeszcze radia... Nie! W jakim jest stanie? To straszne... Nie do wiary! Co się teraz dzieje? Mogę w czymś pomóc? Tak, zrobię to... od razu. Gdzie możemy się spotkać? Za godzinę.
- Co się stało? - spytała Rosemary.
- Złe wiadomości o ciotce Fanny. Wczoraj w nocy spadła ze schodów.
- O Boże! To straszne! Ona... nie żyje, prawda?
Qwilleran potrząsnął głową.
- Tom znalazł ją rano u podnóża schodów. Biedna ciotka Fanny! Była taka energiczna, tak otwarta. Tak kochała życie! Nigdy nie narzekała na starość.
- Była niezwykle hojna. Dała mi dzbanuszek z kolekcji porcelany Staffordshire, pamiętasz? Jestem pewna, że to bardzo cenna rzecz.
- Penelope chce się ze mną jak najszybciej spotkać. W domu ciotki Fanny. Nie musisz ze mną jechać, ale byłbym ci wdzięczny, gdybyś to zrobiła.
- Oczywiście, że z tobą pojadę. Włożę indyka z powrotem do lodówki.
Zanim wyszli, Qwilleran zamknął starannie wszystkie okna i wewnętrzne okiennice, tak aby z zewnątrz nie widać było kotów. Zamknął też wejściowe i tylne drzwi, żeby koty nie wyszły na werandę.
- Przepraszam, moi drodzy - powiedział - ale tak będzie najbezpieczniej.
Potem zwrócił się do Rosemary:
- Kto by pomyślał, że w tak spokojnym miejscu trzeba będzie podejmować te wszystkie środki ostrożności. W przyszłym tygodniu przeniosę się do miasta. Pewnie teraz, po śmierci ciotki Fanny, i tak nie będę mógł korzystać z jej domku. Adwokaci chcą pewnie o tym ze mną porozmawiać.
- Ta sielanka nie mogła trwać wiecznie, prawda?
- Było idealnie, ale wszystko się skomplikowało. Proste życie na wsi nie jest wcale takie proste. Kiedy zjawię się w klubie prasowym, pewnie mnie wygwiżdżą.
Gdy przyjechali do kamiennego domu w Pickax, Tom pracował w ogrodzie. Miał pochyloną głowę i nie powitał ich radośnie jak zwykle.
Drzwi otworzyła Penelope. Qwilleran przedstawił jej swoją przyjaciółkę.
- To jest Rosemary. Jesteśmy potwornie wstrząśnięci tym, co się stało!
- Jedliśmy wczoraj lunch z ciotką Fanny. Tryskała energią!
- Nikt się nie domyślał, że w przyszłym tygodniu miała skończyć dziewięćdziesiąt lat! - powiedziała adwokatka.
- To się stało tutaj? - Qwilleran wskazał schody.
Penelope skinęła głową.
- To był groźny upadek, a ona była taka krucha. Alex i ja namawialiśmy ją, żeby przeniosła się do mniejszego domu bez schodów, ale nie byliśmy w stanie jej przekonać. - Penelope wzruszyła ramionami. - Napijecie się herbaty? Znalazłam w kuchni torebki ekspresowe.
- Ja zrobię herbatę, a wy porozmawiajcie - zaofiarowała się Rosemary.
- To bardzo miło z pani strony. Będziemy na oszklonej werandzie.
Poszli do oszklonego pokoju, w którym stały donice z drzewami kauczukowymi i fotel bujany ciotki Fanny.
- Ciotka Fanny nazywała ten pokój słoneczną oazą.
Penelope uśmiechnęła się.
- Kiedy wprowadziła się tu po wielu latach spędzonych na Wschodnim Wybrzeżu, robiła wszystko, żeby ukryć swoją ekstrawagancję. Grała rolę milutkiej staruszki, chociaż wiedziała, że to do niej nie pasuje... Zadzwoniłam dziś rano do Aleksa do Waszyngtonu. Powiedział, żebym się z panem skontaktowała, ponieważ jest pan krewnym Fanny. Alex nie może wrócić wcześniej niż w sobotę.
- Fanny i ja nie byliśmy spokrewnieni. Była bliską przyjaciółką mojej matki, to wszystko.
- Ale nazywała pana swoim siostrzeńcem. Żywiła do pana ciepłe uczucia i bardzo pana podziwiała, panie Qwilleran. Nie miała żadnych krewnych, pewnie pan o tym wie. - Adwokatka otworzyła teczkę. - Zajmowaliśmy się sprawami Fanny, nawet jej korespondencją. Chroniliśmy ją przed ludźmi, którzy mogliby jej listownie grozić albo prosić o pieniądze. Fanny zostawiła nam zaklejoną kopertę z ostatnimi rozporządzeniami. Nie chciała, by na jej pogrzeb przyszły tłumy. Życzyła sobie, by jej ciało skremowano. W „Picayune” ukaże się jutro nekrolog na całą stronę. W sobotę planujemy uroczystość żałobną.
- Czy Fanny była religijną osobą?
- Nie, ale co roku płaciła datki na rzecz wszystkich pięciu kościołów w mieście. Uroczystość odbędzie się pewnie w największym. Jestem pewna, że będzie mnóstwo ludzi z całego Moose County.
Podczas ich rozmowy co pewien czas dzwonił telefon.
- Nie odbieram - powiedziała Penelope. - Założę się, że to łowcy sensacji.
- A co z polityką „otwartych drzwi”, tak popularną w tym mieście? Wielu ludzi będzie pewnie chciało zajrzeć do domu Fanny.
- Tom ma ich odprawić.
Rosemary podała herbatę. Zaczęli wspominać we trójkę ciotkę Fanny. Penelope mówiła o ulubionym fotelu staruszki, Qwilleran przypomniał sobie, że Fanny lubiła egzotyczne stroje. W końcu powiedział:
- Wydaje się, że wszystko jest pod kontrolą. Jest pani pewna, że nie możemy w czymś pomóc?
- Alex prosił, żebym z panem porozmawiała - oznajmiła adwokatka dramatycznym tonem. - Chodzi o to, że nie mamy testamentu Fanny.
- Co takiego? Tak zamożna osoba nie zostawiła testamentu? Nie mogę w to uwierzyć!
- Testament istnieje. Fanny spisała go własnoręcznie, by chronić swoją prywatność.
- Czy taki dokument ma moc prawną?
- W tym przypadku tak. Testament został podpisany jej nazwiskiem i opatrzony datą. Został spisany bez świadków. Tak chciała Fanny i nikt się jej nie sprzeciwił. Oczywiście doradziliśmy jej w kwestii terminologii. Chodziło o to, żeby nie było żadnych niejasności. Mieliśmy nadzieję, że w liście z ostatnimi rozporządzeniami Fanny będzie wskazówka, gdzie znaleźć testament, ale niestety...
- Co teraz?
Penelope spojrzała z nadzieją na Qwillerana.
- Musimy go po prostu znaleźć.
- Znaleźć? - zdziwił się Qwilleran. - Tego ode mnie oczekujecie?
- Nie pomoże nam pan?
Qwilleran spojrzał na Rosemary. Jego przyjaciółka skinęła entuzjastycznie głową.
- Fanny pokazała mi wczoraj cały dom - przypomniała Rosemary. - To nie będzie trudne.
- Proszę zadzwonić do mnie do biura, jeśli będą jakieś problemy - powiedziała Penelope. - I proszę, nie odbierajcie telefonu. To by was tylko zaniepokoiło.
Kiedy adwokatka zostawiła ich samych, Qwilleran zwrócił się do Rosemary:
- Skoro uważasz, że to takie proste, gdzie zaczniemy?
- W bibliotece stoi duże biurko. W gabinecie Fanny na piętrze jest mniejsze biurko. W jej sypialni jest stary kufer.
- Jesteś niesamowita! Nic nie umknie twojej uwadze, Rosemary, ale czy przyszło ci do głowy, że biurka i kufer mogą być zamknięte?
Rosemary pobiegła do kuchni i wróciła z pękiem kluczy.
- Były w chińskim czajniczku, w którym zrobiłam herbatę. Zacznij od biblioteki, a ja zajmę się kufrem.
Nie był to jednak dobry pomysł, zważywszy na to, że Qwilleran miał obsesję na punkcie słowa pisanego. Półki wypełnione od podłogi do sufitu książkami od razu przykuły jego uwagę. Qwilleran domyślił się, że dziadek Klingenschoen ukrył na górnej półce kilka klasycznych powieści pornograficznych. Znalazł też kolekcję pikantnych powieści z lat dwudziestych. Kiedy Rosemary weszła do pokoju, Qwilleran czytał właśnie Pięć frywolnych kobiet Gladys Gaudi.
- Qwill, odkryłam coś niesamowitego!
- Znalazłaś testament?
- Jeszcze nie, ale w kufrze jest pełno pamiętników Fanny. Są tam jej zapiski z czasów, kiedy była w college'u. Wiedziałeś, że twoja droga cioteczka była egzotyczną tancerką w New Jersey?
- Robiła striptiz?
Rosemary wyglądała na rozbawioną.
- Zachowała ulotki reklamowe, artystyczne fotografie i kilka gorących listów od wielbicieli. Nic dziwnego, że chciała, żebyś napisał książkę! Chodź na górę. Pamiętniki są opatrzone datami. Zaczęłam je właśnie czytać.
Spędzili kilka godzin, przeglądając zawartość kufra.
- Czuję się jak podglądacz - powiedział Qwilleran. - Kiedy ciotka Fanny oznajmiła mi, że współpracowała z różnymi klubami, byłem pewien, że ma to związek z ogrodnictwem i działalnością charytatywną.
Jak się okazało, ciotka Fanny rozpoczęła swoją karierę jako tancerka w nocnych klubach Atlantic City. Później została menedżerem i w końcu właścicielką klubu. Najwięcej zarabiała w czasach prohibicji. W kufrze były wycinki z gazet, zdjęcia „Klubu Franceski” i fotografie samej Fanny w towarzystwie polityków, gwiazd filmowych, znanych bejsbolistów i gangsterów. Nie było żadnej wzmianki o małżeństwie Fanny, ale znaleźli informację, że miała syna. W jednym z dzienników były fotografie z czasów jego dzieciństwa i młodości. Z wycinków wynikało, że syn Fanny zginął w tajemniczym wypadku w nowojorskim porcie.
Testamentu w kufrze nie było.
Qwilleran zadzwonił do Penelope i powiedział, że będą szukać dalej następnego dnia. Udawał przed Penelope, że to bardzo męczące i przygnębiające zajęcie. Ale tak naprawdę Qwilleran i Rosemary czuli przyjemne podniecenie, dowiadując się ciekawych rzeczy o życiu ciotki Fanny.
- Zróbmy coś szalonego - zaproponowała Rosemary. - Chodźmy do baru „Pod Psem”.
Wagon towarowy, w którym urządzono bar, stał na pustkowiu, niedaleko autostrady. W pobliżu znajdowały się pozostałości kopalni Dimsdale.
Na polu służącym za parking nie było ani jednego samochodu, ale na drzwiach baru wisiała tabliczka z napisem „OTWARTE”. Natomiast w oknie Qwilleran zauważył drugą tabliczkę z napisem „ZAMKNIĘTE”.
W środku na ścianach wisiały pożółkłe plakaty. Menu pochodziło z czasów, kiedy kawa kosztowała pięć centów, a kanapki - dziesięć. Qwilleran wytężył węch i wciągnął nosem powietrze.
- Gotowana kapusta, smażona cebula i marihuana - oznajmił. - Nie widzę kelnera. Gdzie chcesz usiąść, Rosemary?
Pod tylną ścianą widniał zniszczony barek, przy którym stały całe i połamane stołki. Stoły i krzesła pochodziły najwyraźniej z czasów wielkiego kryzysu. Być może stały kiedyś w kuchni górników. Z głębi baru dobiegł cichy hałas, który mógł być oznaką życia. Po chwili z ciemnego kąta sali wynurzył się wysoki, trupio blady mężczyzna. Poruszał się jak lunatyk i wyglądał tak, jakby od tygodnia nie miał nic w ustach.
- Urocze miejsce - powiedział Qwilleran wesoło. - Co pan poleca?
- Gulasz - odezwał się mężczyzna cienkim głosem.
- Mieliśmy nadzieję, że zjemy tu cielęcinę w sosie z pleśniowego sera. Są karczochy? Nie? Nie ma karczochów, Rosemary. Chcesz pójść do innej restauracji?
- Chętnie spróbuję gulaszu - powiedziała Rosemary. - Myślisz, że to prawdziwy węgierski gulasz?
- Pani pyta, czy to prawdziwy węgierski gulasz - Qwilleran przekazał pytanie kelnerowi.
- Niby skąd mam wiedzieć?
- Ja też wezmę gulasz. Jest na pewno wyśmienity. Można zamówić jakąś sałatkę?
- Jest tylko surówka z białej kapusty.
- Wspaniale. Jest na pewno przepyszna!
Przez cały ten czas Rosemary zerkała na Qwillerana z krytyczną, pełną powątpiewania miną. Zawsze patrzyła na niego w ten sposób, kiedy pozwalał sobie na żarty.
Po pewnym czasie kelner, pełniący także funkcję kucharza, wynurzył się z ciemnego kąta, niosąc obtłuczone talerze, na których widniały obfite porcje jedzenia. Rosemary przyjrzała się badawczo swojej potrawie i szepnęła do Qwillerana:
- Myślałam, że węgierski gulasz to kawałki wołowiny uduszone z cebulą i słodką papryką w czerwonym winie. To jest makaron, pomidory z puszki i hamburger.
- Jesteśmy w Mooseville - wyjaśnił Qwilleran. - Skosztuj. Da się zjeść, ale tylko pod warunkiem, że nie będziesz myśleć o smaku.
Kiedy kucharz przyniósł kawę w zniekształconych blaszanych kubkach, Qwilleran spytał wesoło:
- Czy pan jest właścicielem tej uroczej restauracyjki?
- Ja i mój kumpel.
- Myślał pan o sprzedaży? Moja przyjaciółka chciałaby otworzyć kawiarnię i butik. - Qwilleran nie śmiał spojrzeć na Rosemary.
- Nie wiem. Jedna staruszka z Pickax chce kupić naszą restaurację. Dobrze zapłaci.
- To pewnie panna Klingenschoen.
- Lubi to miejsce. Przychodzi tu z jednym młodym facetem.
Kiedy wsiedli do samochodu i ruszyli dalej na północ, Rosemary powiedziała:
- Nie wiem, po co to robisz. Fanny złożyła temu biedakowi bezsensowną obietnicę, a ty potraktowałeś go w podobny sposób, żartując na temat kawiarni i karczochów.
- Chciałem sprawdzić, czy to jego głos był na kasecie - powiedział Qwilleran. - To nie jest kryminalista, którego szukam, ale wsadziłbym go do więzienia za ten gulasz. Moim głównym podejrzanym jest właściciel „BA”.
Kiedy skręcili i znaleźli się na drodze prowadzącej do domku letniskowego, Rosemary westchnęła.
- Spójrz, wilga z Baltimore. Powietrze nad jeziorem jest wspaniałe. Uwielbiam tę drogę wijącą się między drzewami aż do samego jeziora.
Qwilleran zahamował gwałtownie na podjeździe przed domkiem.
- Koty są na werandzie. W jaki sposób się wydostały? Zamknąłem je w domku.
Za siatką werandy ruszały się dwa brązowe pyszczki. Koty przeraźliwie miauczały. Qwilleran wyskoczył z samochodu i krzyknął przez ramię:
- Drzwi domku są otwarte!
Wbiegł do środka, Rosemary ruszyła za nim z niepewną miną.
- Ktoś tu był! Widzę przewrócony stołek... i krew na białym dywanie! Koko, co się stało? Kto tu był?
Koko przewrócił się na plecy, oblizał sobie łapy, rozsunął palce i pokazał pazury.
- Okno jest otwarte! - zawołała Rosemary z pokoju gościnnego. - Na podłodze jest szkło, żaluzje są oberwane! Ktoś wybił szybę!
Było to okno wychodzące na śmietnik i zalesione wydmy.
- Ktoś chciał ukraść kasetę - domyślił się Qwilleran. - Widzisz? - Wszedł na stołek, żeby dosięgnąć głowy łosia. - Włamywacz spadł ze stołka albo coś go przestraszyło i zeskoczył, a potem kopnął stołek. Założę się, że Koko wskoczył mu na głowę i wysunął osiemnaście pazurów ostrych jak sztylety. Mój kot nie oszczędza swoich ofiar. Jest tu mnóstwo krwi, może Koko złapał go za ucho.
- O Boże! - Rosemary wzdrygnęła się.
- Potem włamywacz wyskoczył na dwór. Koko pewnie nadal siedział mu na głowie. Odkąd weszliśmy, cały czas oblizuje łapy.
- Czy on ukradł kasetę?
- Nie było jej tam. Schowałem ją. Niczego nie dotykaj. Muszę zadzwonić do szeryfa - po raz kolejny.
- Gdyby mój samochód stał na podjeździe, toby się nie wydarzyło. Ten człowiek pomyślałby, że ktoś jest w domu.
- Jutro odbierzemy twój samochód.
- W niedzielę będę musiała wrócić do domu. Szkoda, że nie pojedziesz ze mną. W pobliżu grasuje niebezpieczny przestępca. On wie, że zabrałeś jego kasetę. Co powiesz szeryfowi?
- Spytam go, czy lubi muzykę, a potem puszczę White Lies.
Później tego samego wieczoru Qwilleran i Rosemary siedzieli na werandzie, obserwując, jak w świetle zachodzącego słońca jezioro zmienia kolor z turkusowego na purpurowy.
- Widziałeś kiedyś takie niebo? - spytała Rosemary. - Po jednej stronie jest fiołkoworóżowe, a po drugiej ciemnofioletowe.
Koko krążył niecierpliwie między werandą i kuchnią.
- On jest bardzo zdenerwowany - powiedział Qwilleran. - Zaatakował włamywacza. To cywilizowany kot, ale w jego podświadomości budzi się pradawny zew z czasów, kiedy koty siedziały na murach pałaców i świątyń i rozdzierały na strzępy swoich wrogów.
- Och, Qwill! - Rosemary roześmiała się. - On po prostu czuje zapach pieczonego indyka.
Rozdział czternasty
Rosemary odebrała swój samochód z warsztatu, a Qwilleran udał się na pocztę po listy.
- Słyszałam w radiu smutną wiadomość - westchnęła Lori. - To naprawdę straszne.
- Odejście Fanny było niezwykle dramatyczne - powiedział Qwilleran. - Taką miała naturę. Lubiła wywoływać zainteresowanie mediów.
- Nick i ja idziemy jutro na ceremonię żałobną.
- Jesteśmy w drodze do Pickax. Zabraliśmy ze sobą koty. Wczoraj ktoś włamał się do domku letniskowego. Koko rzucił się na włamywacza i zmusił go do ucieczki.
- Naprawdę? - Błękitne oczy Lori otworzyły się szeroko ze zdumienia.
- Na dywanie była krew. Koko oblizywał co chwila łapy. Jeśli na poczcie pojawi się klient ze zmasakrowaną twarzą, daj mi znać. Nie zostawię już Koko i Yum Yum samych w domku, dopóki ta sprawa się nie wyjaśni. Są teraz w samochodzie i pewnie gapią się na nich wszyscy przechodnie.
Rosemary zostawiła samochód na podjeździe przed domkiem. Potem cała czwórka udała się do Pickax. Qwilleran jechał powoli, żeby nie przestraszyć Yum Yum. Rosemary powiedziała, że mechanik z warsztatu wybiera się na uroczystość żałobną.
- Fanny miała wielbicieli w całym Moose County - zamyślił się Qwilleran. - Kiedyś ludzie nienawidzili nazwiska Klingenschoen. Fanny to zmieniła.
Qwilleran skręcił gwałtownie, żeby nie najechać na zdechłego skunksa. Koty podniosły głowy i zaczęły węszyć, ruszając wąsikami.
- Myślałam o zapachu na fermie indyków - powiedziała Rosemary. - To farmer tak obrzydliwie pachniał, nie indyki. On się chyba źle odżywia. Chciałam wspomnieć o tym jego żonie, ale pewnie by się obraziła.
Samochód podskoczył na wyboju i koty rozpoczęły wrzaskliwą tyradę, która trwała do samego Pickax.
Qwilleran zaparkował przed imponującą dwupiętrową rezydencją z kamienia.
- I oto jesteśmy z powrotem w Manderley - powiedział.
- Tak się to miejsce nazywa? - spytała niewinnie Rosemary.
Zwierzaki zostały zamknięte w kuchni z niebieską poduszką i miską wody. Qwilleran i Rosemary udali się na poszukiwanie testamentu.
Biurko w bibliotece było masywnym angielskim antykiem. W szufladach leżały zeznania podatkowe, akty urodzenia i zgonu, dokumenty dotyczące ubezpieczenia, papiery związane z nieruchomościami, informacje o inwestycjach, zapłacone rachunki, domowy inwentarz i stuletnie weksle. Nie było tam jednak testamentu. Biurko w pokoju ciotki Fanny było wdzięcznym meblem, służącym do przechowywania korespondencji. Znaleźli tam listy miłosne z lat dwudziestych, listy pełne niemądrych plotek o „chłopcach”, które matka Qwillerana pisała do Fanny, kiedy były w college'u, kartki od syna Fanny z okresu, kiedy przebywał w internacie, oraz najnowsze listy pisane na maszynie z redakcji „Fluxion”. Ani śladu testamentu.
- Znalazłam coś interesującego, Qwill - powiedziała Rosemary. - To list od kogoś z Atlantic City. Jest w nim mowa o Tomie i prośba, by Fanny go zatrudniła. - Rosemary zmrużyła oczy i pochyliła się nad kartką. - Ojej, on siedział w więzieniu. Tu jest napisane, że został zwolniony warunkowo, ale potrzebuje jakiegoś miejsca do mieszkania i pracy. „Nie jest zbyt bystry, jednak potrafi ciężko pracować i nie sprawia nigdy kłopotu”. Posłuchaj tego: „Dostał dziesięć lat, lecz zostanie wypuszczony za dobre sprawowanie... „ Dobre sobie! Z jakimi ludźmi Fanny zadawała się w New Jersey?
- Mogę się domyślić - skwitował Qwilleran. - Chodźmy na lunch.
Zajrzał do kotów. Leżały na niebieskiej poduszce na lodówce i sprawiały wrażenie zadowolonych. Kiedy wyszli, Qwilleran zobaczył w ogrodzie Toma.
- Cześć - powiedział smutno. - To prawdziwa tragedia.
Tom wyglądał, jakby się postarzał o dwadzieścia lat, młodzieńczy uśmiech zniknął z jego twarzy. Skinął głową i wbił spojrzenie w ziemię.
- Przyjdziesz jutro na uroczystość żałobną?
- Nigdy nie byłem na takiej uroczystości. Nie wiedziałbym, jak się zachować.
- Po prostu wchodzisz, siadasz i słuchasz muzyki i przemówienia. W ten sposób wszyscy mogą się pożegnać z panną Klingenschoen. Ciotka Fanny na pewno by chciała, żebyś przyszedł.
Tom oparł się na grabiach i pochylił smętnie głowę. Miał łzy w oczach.
- Ciotka Fanny była dla ciebie dobra, Tomie, ty też bardzo jej pomogłeś. Pamiętaj o tym. Dzięki tobie było jej lżej przez ostatnie dziesięć lat życia.
Tom wytarł wilgotną twarz rękawem. Jego rozpacz była tak uderzająca, że Qwilleran po raz pierwszy od czasu, kiedy dostał smutną wiadomość, poczuł ściskanie w gardle. Kaszlnął i zaczął mówić o wybitym oknie w domku letniskowym.
- Wstawiłem kawałek kartonu zamiast szyby, ale jeśli będzie padać albo powieje wschodni wiatr...
- Zajmę się tym - powiedział cicho Tom.
Restauracja, w której podawano prawie najgorszą kawę w Moose County, w porze lunchu była wypełniona ludźmi. Klienci rozmawiali o śmierci Fanny Klingenschoen. Na ceremonię miało przyjść tylu ludzi, że nie pomieściliby się w żadnym z miejscowych kościołów. Dlatego ustalono w końcu, że uroczystość odbędzie się w liceum. Pastorzy z pięciu kościołów mieli wygłosić przemówienia. Członkowie Klubu Seniorów mieli śpiewać pieśni. Komisarz Moose County obiecał zagrać na trąbce z czasów pierwszej wojny światowej. Na sali ustawiono ulubiony fotel bujany Fanny Klingenschoen. Dzieci z przedszkola miały obsypać go płatkami róż.
Snuto wiele domysłów na temat testamentu. Wielki kamienny dom miał stać się własnością Muzeum Historycznego, powozownię obiecano Stowarzyszeniu Artystów, które zamierzało urządzić tam galerię. Krążyły pogłoski, że sporą sumę pieniędzy otrzyma okręg szkolny na zbudowanie olimpijskiego basenu. W panującej dokoła atmosferze dawało się wyczuć smutek, podniecenie i wdzięczność, szczególnie wśród młodych dziewcząt. Qwilleran usłyszał powtórzone kilkakrotnie imię Francesca.
- Mam nadzieję, że ciotka Fanny pamiętała o Tomie, pisząc swój testament - powiedział Qwilleran do Rosemary. - Mam nadzieję, że zapisała mu furgonetkę. Tom dba o nią jak o własne dziecko.
- A jeśli nie znajdziemy testamentu?
- Władze i prawnicy potrafią zdobyć wszystko.
Po lunchu szukali dalej w salonie. Chińskie biurko wypełnione było fotografiami: artystycznymi portretami i zdjęciami z gazet. Qwilleran przyglądał się uważnie wszystkim mężczyznom z bokobrodami i niebieskookim dziewczętom z kręconymi włosami, szukając wśród nich dziadka Klingenschoena i Minnie K. Po chwili Rosemary go zawołała.
Na górze stały komody z marmurowymi blatami, wielkie skrzynie i szafy. Rosemary wszystko zaplanowała. Postanowiła zająć się sypialnią Fanny i posłała Qwillerana do innych pokoi. Później wymienili się uwagami, siedząc na najwyższym stopniu schodów, z których spadła ciotka Fanny.
- Znalazłam same ubrania - powiedziała Rosemary. - Pończochy i bielizna z prawdziwego jedwabiu. Wyobrażasz sobie? Białe lniane chusteczki, mnóstwo białych dziecięcych rękawiczek, które zaczęły już żółknąć... A co ty znalazłeś?
Lista rzeczy znalezionych przez Qwillerana była równie rozczarowująca.
- Tony pościeli, grube, pachnące cedrem koce, dość ręczników na turecką kąpiel i tyle obrusów, że można by nimi zakryć całe podwórko.
- Co teraz?
- Może gdzieś jest sejf wbudowany w mebel albo ukryty w ścianie, za obrazem - wyraził przypuszczenie Qwilleran. - Jeśli Fanny zależało na zachowaniu prywatności, na pewno schowała go do sejfu.
- Może upłynąć wiele tygodni, zanim go znajdziemy. Trzeba przeszukać każdy kąt.
Nagle rozległo się piskliwe miauczenie.
- To Koko - powiedział Qwilleran. - On nie lubi być długo zamknięty. Widocznie ma już dość. Wiesz, Rosemary, ten mały | diabeł posiada szósty zmysł, potrafi wyczuwać tego typu rzeczy. Możemy go wypuścić i obserwować, czy coś go zaciekawi.
Odzyskawszy wolność, Koko przemaszerował przez spiżarnię i jadalnię niczym dumny monarcha zwiedzający posiadłość. Podniósł łeb i ogon, uszy postawił jak koronę. Obwąchał dokładnie szafkę z wyrzeźbionymi królikami i bażantami, ale w środku były jedynie głębokie talerze i srebrne sztućce. W foyer Koko zainteresował się plamą na dywanie leżącym u podnóża schodów. Węszył wokół plamy tak uporczywie, że Qwilleran w końcu go skarcił. W salonie Koko zbadał klucze służące do otwierania klapy starego kwadratowego pianina i otarł się o pękate nogi instrumentu. W bibliotece i oranżerii nic nie zwróciło jego uwagi, ale znalazł schody prowadzące do piwnicy i zszedł do angielskiego pubu.
Ściany pomieszczenia zostały wyłożone ciemną boazerią, na kamiennej podłodze stało kilka stołów i krzeseł z surowego drewna. Barek był niezwykle masywny. Za nim znajdował się drugi, oszklony barek z rzeźbieniami. Koko obwąchał barek i zamarł. Po chwili podszedł bardzo powoli do szafki pod barkiem. Czekał, wpatrując się w drzwi szafki. Qwilleran położył palec na ustach. Bał się odetchnąć, podobnie jak Rosemary. Nagle Koko skoczył. Z szafki dobiegł przerażony pisk. Koko zaczął dziko podskakiwać.
- Mysz - szepnął Qwilleran do Rosemary. Okrążył na palcach barek i otworzył drzwi szafki. Wyskoczyło z niej małe szare zwierzątko. Koko rzucił się za nim w pościg.
- Zostawmy go - powiedział Qwilleran. - O to właśnie chodziło. - W szafce był stary czarno-złoty sejf z kłódką. - Jest jeden problem. W jaki sposób go otworzymy?
- Zadzwoń do Nicka.
- Nick i Lori przyjadą jutro do miasta na ceremonię żałobną. Sejf może poczekać. Chodźmy do domu i zjedzmy indyka.
Kupili egzemplarz „Pickax Picayune” i znaleźli nekrolog Fanny, który zajmował całą pierwszą stronę. Wydrukowany na czarno tekst otoczony był czarno-białą ramką. Na dole napisano, że nekrolog można oprawić.
Rosemary przeczytała na głos jego treść w drodze do Mooseville. Qwilleran stwierdził, że to szczyt złego smaku i pretensjonalności.
- Pisali takie nekrologi w dziewiętnastym wieku. Muszę porozmawiać z redaktorem. Napisanie jednej strony tekstu, który nic nie znaczy, wymaga nie lada umiejętności.
- Nie zamieścili żadnego zdjęcia.
- W redakcji „Picayune” nie słyszeli o wynalezieniu aparatu fotograficznego. Przeczytaj to jeszcze raz, Rosemary. Nie mogę uwierzyć, że wydrukowali coś takiego.
Tytuł był prosty: Wielka Dama wraca do domu.
Rosemary przeczytała nekrolog:
- Fanny Klingenschoen wiodła żywot godzien pozazdroszczenia, a w chwili odejścia nie cierpiała, świadoma, że jej życie było hołdem złożonym ludzkości. W środę o północy w swojej rezydencji w Pickax osiemdziesięciodziewięcioletnia Fanny Klingenschoen zapadła nagle w sen, z którego nie można się obudzić. W chwili śmierci wypełniała ją radość, zamknąwszy oczy, uśmiechała się, gdy przygasał płomień jej żywota, i mroczny, głęboki jak nigdy dotąd smutek zapanował w sercu mieszkańców okręgu. Żadne słowa nie oddadzą poczucia straty, jakiego doświadczyli członkowie społeczności, kiedy zimne, smukłe place śmierci przecięły nici, którymi zmarła związana była z bliskimi. Fanny Klingenschoen nieustannie inspirowała swoich najbliższych, była uosobieniem siły, wyrafinowanego smaku, mądrości, uczciwości, siły charakteru i hojności. Fanny była córką Septimusa i Ady Klingenschoenów, przyszła na świat prawie dziewięćdziesiąt lat temu. Była wnuczką Gustave'a i Minnie Klingenschoenów, która wniosła odrobinę ogłady do surowych obyczajów pierwszych osadników. Choć dusza Fanny uleciała w niebiosa, będziemy czuć jej obecność w sobotę rano o jedenastej, kiedy mieszkańcy okręgu z różnych sfer społecznych zgromadzą się w budynku liceum w Pickax, by oddać cześć kobiecie, którą podziwialiśmy za niezwykle mocny charakter i wielką godność osobistą. Przez dwie godziny mieszkańcy Pickax nie będą pracować.
Po chwili milczenia Rosemary westchnęła.
- Nie wiem, o co ci chodzi, Qwill. To piękny, szczery i wzruszający tekst.
- Moim zdaniem to stek bzdur - powiedział Qwilleran. - Fanny zwymiotowałaby, gdyby to usłyszała.
- Miau! - zapiszczał Koko z tylnego siedzenia.
- Widzisz, Rosemary? On się ze mną zgadza.
Rosemary zmarszczyła nos.
- Skąd wiesz, że „miau” oznacza „tak”?
Ledwo weszli do domku, kiedy rozległ się dzwonek telefonu zamkniętego w kuchennej szafce.
- Cześć - powiedział głos, którego Qwilleran nie trawił. - Jest tam moja dziewczyna? Mówi twój stary kumpel Max Sorrel.
Qwilleran cały się zjeżył.
- Mam tu kilka dziewczyn. Która jest twoja?
Po rozmowie z Maksem Rosemary stała się rozkapryszona i chłodna.
- Jutro od razu po ceremonii będę musiała wrócić do domu - oznajmiła w końcu.
- MIAU! - wtrącił Koko bardziej energicznie niż zwykle. Brzmiało to jak okrzyk entuzjazmu. Qwilleran i Rosemary spojrzeli na niego z dezaprobatą. Kot siedział na obramowaniu kominka, niebezpiecznie blisko dzbanuszka z kolekcji Staffordshire. Jedno machnięcie ogonem i...
- Lepiej przestawię ten dzbanuszek - powiedział Qwilleran i dodał po chwili: - Czy Max cię zdenerwował, Rosemary?
- Max nie chce, żebym była jego wspólniczką. Postanowił, że sam założy restaurację. Jestem zdenerwowana.
- Nie przepadasz za nim, prawda?
- On jest przekonany, że darzę go nienawiścią, ale to nieprawda. Dlatego jestem taka zdenerwowana. Pójdę się przejść na plażę. Muszę to przemyśleć.
Qwilleran patrzył z niepokojem, jak Rosemary wychodzi. Z pewną niechęcią przyznał sam przed sobą, że jej powrót do Toronto tak bardzo go nie martwił. Zbyt długo wiódł samotne życie. Było mu trudno przejść w tym wieku na ścisłą dietę. Pod wpływem Rosemary przestał palić fajkę, ale miał często ochotę na swój ulubiony tytoń. Kiedy był zmęczony samotnością, Rosemary wydawała mu się atrakcyjna i lubił przebywać w jej towarzystwie. Ale bywały chwile, kiedy wolał towarzystwo młodszych kobiet. Ich obecność działała na niego pobudzająco. Poza tym młode kobiety w przeciwieństwie do Rosemary potrafiły docenić jego poczucie humoru. Rosemary nie darzyła sympatią Koko. Traktowała go jak zwyczajnego kota.
Nagłe ochłodzenie ich stosunków było jednym z wielu minusów wakacji. Qwilleran miał za sobą dwa tygodnie dyskomfortu, niepewności i frustracji. Ogarnęło go poczucie winy, ponieważ nie zaczął pisać powieści. Wieczory pełne muzyki, długie spacery plażą i wylegiwanie się na piasku z dobrym kryminałem nie sprawiały mu przyjemności. Nie miał już ochoty patrzeć na zachody słońca. Wakacje prawie się skończyły. Nawet jeśli nowy właściciel nie każe mu opuścić posiadłości, Qwilleran i tak zamierzał wyjechać. Ktoś był na tyle zdesperowany, że włamał się do domku letniskowego. Jakiś brutal zabił człowieka za pomocą świecznika. Z lasu w każdej chwili mógł się wynurzyć ze strzelbą zabójca królika.
W domku panowała cisza. Po pewnym czasie Qwilleran usłyszał cichutkie kroki. Koko bawił się starą piłką, która leżała porzucona w kącie. Kot złapał ją i odepchnął. Potem skoczył na piłkę, schwycił ją przednimi łapami i kopnął tylnymi. Piłka wyleciała w powietrze. Koko rzucił się za nią.
Qwilleran przyglądał się zabawie.
- Koko celuje w prawo... zdobywa piłkę... rzuca... łapie... pada na ziemię, ale wciąż trzyma piłkę... celuje w lewo...
Piłka wpadła pod kanapę. Koko spojrzał z zaciekawieniem na narzutę kanapy, pod którą znikła piłka. Jedynie Yum Yum potrafiła wcisnąć się w wąską przestrzeń między podłogą a kanapą.
- Koniec gry - oznajmił Qwilleran. - Przegrałeś.
Koko położył się na brzuchu i wsadził łapę pod kanapę. Wygiął się, zwinął i wyprężył grzbiet - na próżno. Wskoczył na oparcie kanapy i zaczął zrzędzić.
- Radź sobie sam - powiedział Qwilleran. - Jestem zmęczony.
Koko spojrzał na niego ze złością, otwierając szeroko swoje błękitne oczy. Wpatrywał się w Qwillerana i nic nie mówił.
Qwilleran wiedział, że to spojrzenie oznacza: nie ma żartów. Wstał z wygodnej kanapy i poszedł po wiszące na werandzie widły. Wsunął je pod kanapę i wyciągnął kłęby kurzu oraz swoją granatową skarpetkę. Wsunął ponownie widły, tym razem spod kanapy wytoczyły się koralowa szminka Rosemary i jego złote pióro.
Teraz oba koty obserwowały Qwillerana z zainteresowaniem.
- Yum Yum, ty mała złodziejko! - zbeształ kotkę Qwilleran. - Co jeszcze ukradłaś?
Jeszcze raz wsadził widły pod kanapę. Najpierw pojawiła się piłka, którą koty się bawiły, później jego złoty zegarek, zgniecione banknoty i złoty spinacz na pieniądze.
- Czyje to pieniądze? - spytał Qwilleran i przeliczył banknoty. W błyszczącym złotym spinaczu było trzydzieści pięć dolarów w banknotach.
W tym momencie na ścieżce prowadzącej na wydmy pojawiła się Rosemary. Po chwili weszła do domku.
- Rosemary, nie uwierzysz, co znalazłem! - wykrzyknął Qwilleran. - Złote pióro, które mi dałaś! Myślałem, że Tom je ukradł. I twoją szminkę! Yum Yum schowała różne rzeczy pod kanapą. Mój zegarek, jedną moją skarpetkę i pieniądze.
- Cieszę się, że znalazłeś pióro - powiedziała cicho Rosemary.
- Dobrze się czujesz?
- Muszę się przespać. Położę się wcześniej.
- Nie zjedliśmy jeszcze kolacji.
- Nie jestem głodna. Chyba cię już opuszczę. Jutro czeka mnie długa jazda samochodem.
Qwilleran siedział sam na werandzie, nie zwracając uwagi na piękną zatokę i mewy. „Złoty spinacz może być własnością Rogera - pomyślał. - Czy Roger był w domku? W jakim celu?” Ale Qwilleran nie mógł uwierzyć, że jego młody znajomy był zamieszany w tę sprawę. Głos na kasecie z pewnością nie należał do Rogera.
Siedział na werandzie do zmroku, potem zrobił sobie kanapkę z indykiem i kawę. Pokroił trochę mięsa dla kotów. Yum Yum pochłonęła natychmiast swoją porcję, ale Koko nie był zainteresowany indykiem. Koty syjamskie są nieprzewidywalne.
Rozdział piętnasty
Qwilleran znalazł cztery dokumenty w sejfie ciotki Fanny. Były tam trzy koperty zapieczętowane czerwonym woskiem, z napisem „Ostatnia wola”. Qwilleran rozpoznał charakter pisma ciotki Fanny. Zawiózł koperty do kancelarii Goodwinterów razem z aksamitnymi pudełeczkami, w których znajdowała się biżuteria. Adwokaci umieścili je w sejfie.
Qwilleran znalazł też mały notes z adresami oprawiony w zieloną skórę. Schował go do kieszeni.
Nick i Lori przyjechali do kamiennego domu Fanny godzinę przed ceremonią żałobną. Nick miał czas, żeby otworzyć sejf. Rosemary pokazała Lori eleganckie, wypełnione antykami pokoje. Później zostawili koty na lodówce i przyłączyli się do tłumu zmierzającego w stronę liceum Pickax.
Byli tam wszyscy: Roger, Sharon, Mildred, były kapitan statku, który sprzedawał fałszywe antyki, Stary Sam, Melinda Goodwinter w zielonej marynarce, która pasowała do koloru jej oczu, dwóch chłopców z łodzi „Minnie K”, dyrektor muzeum, mechanik z warsztatu... Wychudzony kucharz z baru „Pod Psem” przyjechał na motorze. Przed nim siedział mężczyzna ubrany w skórzaną kurtkę z obciętymi rękawami. Miał na palcu diamentowy pierścień. Tom ukrył się w tylnym rzędzie z nieśmiałą miną. Przyszli też właściciele „BA” z tajemniczym kucharzem.
Redaktor naczelny „Pickax Picayune” stał obok schodów, zapisując, kto przyszedł.
- Przeszedłeś sam siebie, młody człowieku - powiedział Qwilleran na powitanie. - Prawie dwieście słów w jednym nekrologu. To chyba rekord świata. Gdzie jest geniusz, który pisze dla was nekrologi?
Młody redaktor roześmiał się.
- Wiem, że to dziwne, ale tak się pisze nekrologi od 1859 roku. Czytelnicy to lubią. Kwiecisty nekrolog jest symbolem wysokiego statusu społecznego zmarłej osoby. Mówiłem panu, że robimy rzeczy po swojemu.
W gazecie napisano, że nekrolog Fanny można oprawić. To chyba żart?
- Nie. Wielu mieszkańców kolekcjonuje nekrologi - to takie hobby. Istnieje Klub Czytelników Nekrologów. Wydają co miesiąc broszurkę.
Qwilleran potrząsnął głową.
- Może odpowie mi pan na jeszcze jedno pytanie, młody człowieku. Jak to się stało, że właściciel baru „Pod Psem” jeszcze nie zbankrutował? Jedzenie jest niejadalne i nikt tam nie przychodzi.
- Nie zauważył pan tłumu, który przychodzi tam na kawę? O siódmej rano i o jedenastej restauracja pęka w szwach. Chodzę tam, żeby zdobyć ważne informacje.
W tym momencie tuż obok pojawili się właściciele „BA”. Qwilleran postanowił zamienić słowo z tajemniczym Merlem. Był to mężczyzna wielki jak góra: wysoki, gruby i ponury. Jedno oko miał na wpół przymknięte, drugim zezował.
- Przepraszam bardzo - zagadnął Qwilleran - czy jest pan właścicielem restauracji „BA”?
Żona Merle'a, potężna kobieta, która siedziała przy kasie w restauracji, spojrzała na Qwillerana i wyjaśniła:
- Mój mąż nie mówi. Miał wypadek w fabryce. - Przeciągnęła palcem po swoim gardle. - Już nie mówi.
Qwilleran zaczął się wycofywać.
- Przykro mi. Chciałem panu tylko powiedzieć, że jedzenie w pańskiej restauracji jest wyśmienite, szczególnie paszteciki. Komplementy dla kucharza. Oby tak dalej!
Merle spróbował się uśmiechnąć, ale zrobił jeszcze bardziej ponurą minę.
Kiedy pastorowie i politycy wygłaszali płomienne przemówienia na cześć Fanny Klingenschoen, Qwilleran kartkował zielony notes, który miał w kieszeni. Były tam nazwiska w kolejności alfabetycznej, ale zamiast adresu obok każdego nazwiska widniała lista wykroczeń: kradzież, niewierność, przekupstwo, brak moralności, malwersacje. Nie było tam konkretnych dowodów, jednak Fanny dobrze wiedziała, co pisze. Być może ona też wpadała do „BA” zasięgnąć języka. Widocznie takie miała hobby. Niektórzy zbierali nekrologi, a Fanny zbierała informacje o mieszkańcach. Qwilleran domyślał się, w jaki sposób wykorzystywała swą wiedzę. Może zielony notes był bronią, dzięki której ocaliła budynek sądowy. Qwilleran postanowił, że doleje oliwy do ognia, zanim zapadnie wieczór.
- Było mi tu naprawdę dobrze - powiedziała Rosemary po zakończeniu ceremonii. - Przepraszam, że nie zostanę na lunch, ale czeka mnie długa jazda samochodem.
- Wzięłaś dzbanuszek z kolekcji Staffordshire?
- Jak mogłabym o nim zapomnieć?
- Cieszę się, że przyjechałaś, Rosemary.
- Napisz do mnie, jak zapadnie decyzja w sprawie posiadłości.
- Przyślij mi swój adres w Toronto. I nie spoufalaj się za bardzo z naszym znajomym Maksem.
Rosemary uśmiechnęła się przyjaźnie na pożegnanie, ale ciepło i bliskość, które były między nimi jeszcze tydzień temu, znikły. „Szkoda” - pomyślał Qwilleran. Zabrał koty i pojechał do domku letniskowego. Koko najwyraźniej nie przepadał za Rosemary. Zawsze wolał mężczyzn. Poprzedniej nocy nie chciał zjeść indyka, którego Rosemary kupiła i upiekła.
- W porządku, Koko - powiedział Qwilleran, kiedy dojechali na miejsce. - Rosemary wyjechała. Może jednak zjesz indyka?
Na ulubionym talerzu kotów pojawiła się kusząca kompozycja z białego i ciemnego mięsa. Ten widok przyprawiłby każdego syjamskiego kota o drgawki rozkoszy. Yum Yum rzuciła się na jedzenie, ale Koko spojrzał na talerz z niesmakiem. Wyprężył grzbiet i obszedł talerz, jakby leżała na nim trucizna - nie raz, lecz trzy razy.
Qwilleran podkręcił wąsa. Od czasu, kiedy znał Koko, kot zachował się w podobny sposób dwa razy. Za pierwszym razem obszedł ostrożnie ciało martwego człowieka, za drugim jego makabryczny taniec był zapowiedzią strasznej zbrodni.
Rozległ się przytłumiony dzwonek telefonu.
- Cześć, Qwill. To ja. Dzwonię z Dove Lake.
- Zepsuł się samochód?
- Nie, wszystko w porządku.
- Zapomniałaś czegoś?
- Nie, ale coś sobie przypomniałam. Chodzi o pieniądze, które znalazłeś pod łóżkiem. Wydało mi się wtedy, że gdzieś już widziałam taki spinacz na pieniądze. Wiem już, gdzie.
- Sprzedają takie w sklepie ze świecami - powiedział Qwilleran. - Roger ma podobny spinacz. Ja też chciałem taki kupić.
- Być może, ale ja widziałam taki spinacz na fermie indyków. Ten okropny człowiek wydał mi dolara reszty. Wyciągnął plik banknotów spiętych złotym spinaczem.
Qwilleran przygładził wąsy opuszkami palców. Rosemary kupiła indyka w środę. Włamanie było w czwartek. Włamywacz zeskoczył ze stołka, uciekając przed szponami kotów. Spinacz prawdopodobnie wyleciał mu wtedy z kieszeni spodni.
- Słyszałeś, co powiedziałam, Qwill?
- Tak, Rosemary. Próbuję dopasować te wszystkie elementy. Koko nie chce jeść indyka, którego kupiłaś. Dziwnie się zachowuje. Yum Yum zjadła mięso ze smakiem, ale Koko go nie tknął. To by wskazywało na fermę indyków.
- Uważaj na siebie, Qwill. Pamiętasz, co się stało w Maus Haus?
- Nie martw się, Rosemary. Dziękuję za informację. Jedź ostrożnie i zatrzymaj się, jeśli poczujesz senność.
A więc to indyk był kluczem do zagadki! Qwilleran chwycił złoty spinacz z trzydziestoma pięcioma dolarami, zamknął koty w chatce i poszedł szybko do samochodu.
Do fermy indyków było tylko kilka mil. Na podwórku stała niebieska furgonetka. Qwilleran zaparkował samochód i podszedł do drzwi z tabliczką „Sprzedaż hurtowa i detaliczna”. Wiał wiatr z północnego zachodu i Qwilleran nie poczuł zapachu, o którym mówiła Rosemary. Dopiero w środku uderzył mu w twarz nieprzyjemny odór.
Zaczął się zastanawiać, co było jego przyczyną. W środku było czysto. Qwilleran spojrzał na białe ściany, wyszorowany blat, wagę z nierdzewnej stali i lśniące noże. Podłoga pokryta była czystymi trocinami jak w większości starych sklepów rzeźniczych. Na ladzie widniał dzwonek i tabliczka „Proszę dzwonić”. Qwilleran nacisnął dzwonek trzy razy energicznym ruchem.
Kiedy z zaplecza wyszedł wysoki muskularny mężczyzna, Qwilleran o mało się nie skrzywił. Tak samo zareagował na poczcie, ale teraz nieprzyjemne uczucie było jeszcze silniejsze. Mężczyzna miał czerwone szramy na twarzy. Podrapaną szyję owinął bandażem. Jedno ucho miał rozcięte. Na głowie miał czapeczkę z daszkiem, który, jak domyślił się Qwilleran, ochronił oczy farmera przed kocimi pazurami. Zapach był trudny do wytrzymania, Qwilleranowi zrobiło się niedobrze.
Patrzył na farmera, który odpowiedział wrogim spojrzeniem. Qwilleran poczuł, że musi rozładować nieprzyjemne milczenie, i powiedział:
- Miał pan przykry wypadek?
- Cholerne indyki! - odparł mężczyzna. - Wariują i zabijają się nawzajem. Powinienem trzymać się od nich z daleka.
To wystarczyło. Qwilleran miał świetny słuch i rozpoznał od razu głos z kasety.
Rzucił pieniądze i złoty spinacz na blat.
- Czy to pańskie? Znalazłem te rzeczy w swoim domku letniskowym. Mam też kasetę, która pewnie do pana należy.
Spojrzał podrapanemu farmerowi prosto w oczy.
Twarz mężczyzny wykrzywił grymas wściekłości, jego oczy błysnęły dziko. Z krzykiem przeskoczył przez ladę i chwycił nóż.
Qwilleran rzucił się w kierunku drzwi, ale nie zauważył schodka i upadł na kolano - to, które go bolało. Zorientował się, że mężczyzna stoi nad nim i podnosi nóż. Qwilleran zamarł, miał wrażenie, że uczestniczy w scenie z horroru. Ręka z nożem nie opadła.
- Odłóż to - odezwał się łagodny głos. - Zrobiłeś bardzo złą rzecz.
Rozległ się stuk noża, który spadł na pokrytą trocinami podłogę.
- A teraz odwróć się i podnieś ręce do góry.
W drzwiach stał Tom, celując w farmera z małego pistoletu ze złotą rączką.
- Trzeba zadzwonić po szeryfa - powiedział Tom do Qwillerana.
- Ty idioto! - krzyknął unieruchomiony mężczyzna. - Jeśli puścisz parę z ust, powiem im o tobie!
Teraz Qwilleran nie miał już żadnych wątpliwości - znał ten wysoki głos o metalicznym pobrzęku. Był to głos z kasety.
Dwóch policjantów zabrało farmera. Qwilleran zgodził się przyjść później na komisariat, żeby podpisać dokumenty.
- Jak się tu znalazłeś? - spytał Toma.
- Pojechałem naprawić okno w chatce. Drzwi były zamknięte. Nie mogłem wejść. Potem pojechałem do Mooseville na pasztecika. Lubię paszteciki.
- Co było potem?
- Jechałem do domu. Zobaczyłem pański samochód. Wszedłem tu, żeby zabrać klucz.
- Pojedź ze mną do domku na piwo - powiedział Qwilleran. - Powiem ci coś, nigdy w życiu tak się nie cieszyłem z czyjegoś przyjścia! Masz ładny pistolet. - Qwilleran zdziwił się, że Tom ma pistolet ciotki Fanny, ale postanowił się na razie nad tym nie zastanawiać.
- Bardzo ładny. To złoto. Lubię złoto.
- Jak mogę ci się odwdzięczyć, Tom? Ocaliłeś mi życie.
- Pan jest miły. Nie chciałem, żeby on pana skrzywdził.
Qwilleran wrócił do chatki. Tom jechał za nim w niebieskiej furgonetce, która lśniła jak nowa. Usiedli na południowej werandzie od strony południa. Dom osłaniał ich przed wiatrem, który wiał z północnego zachodu, kołysząc dziko gałęziami drzew i krzakami.
Qwilleran przyniósł piwo i grzanki.
- Twoje zdrowie, Tom. Gdybyś się nie pojawił, wyglądałbym teraz jak turecki hot-dog. - Ten prosty dowcip przypadł Tomowi do gustu. Qwilleran chciał rozluźnić atmosferę, zanim zacznie zadawać Tomowi pytania. - Bywasz często na fermie indyków, Tom? - spytał od niechcenia.
- Nie. Tam brzydko pachnie.
- Farmer powiedział, że wie coś o tobie. O co mu chodziło? Na twarzy Toma pojawił się bojaźliwy uśmiech.
- Chodzi o whisky. On mi kazał kupować whisky.
- Dla kogo?
- Dla więźniów.
- Z dużego więzienia?
- Było mi żal więźniów. Siedziałem kiedyś w wiezieniu.
- Rozumiem - powiedział Qwilleran ze współczuciem. - Wiem, że nie pijesz whisky. Ja też nie.
- Nie lubię smaku whisky - wyjaśnił Tom.
Dziennikarz starał się zawsze być przyjemny wobec swoich rozmówców, nie naciskał zbytnio, kiedy nie mieli ochoty mówić. W którymś momencie wstał, zabił pająka, zniszczył pajęczynę i powiedział, że populacja pająków w tym regionie osiągnęła wielkie rozmiary, i dodał, że w domku jest coraz więcej pajęczyn. Potem spytał:
- W jaki sposób dostarczałeś whisky więźniom?
- On dostarczał whisky.
- Przepraszam na chwilę,
Tom, słyszę telefon. Dzwonił Alex Goodwinter. Wrócił właśnie z Waszyngtonu i chciał złożyć Qwilleranowi kondolencje z powodu śmierci „uroczej damy”. Powiedział, że wybiera się z Penelope do Mooseville i przyjadą za pół godziny porozmawiać o pewnej ważnej sprawie.
Qwilleran domyślił się, o co chodzi. Jako wykonawcy testamentu Alex i Penelope zażądają od niego tysiąc dolarów miesięcznie za wynajmowanie domku. Wrócił na werandę. Podczas jego nieobecności Koko gawędził z Tomem.
- On mówi bardzo głośno - powiedział Tom. - Pogłaskałem go. Ma ładną, miękką sierść.
Qwilleran wymienił kilka innych cech kotów syjamskich i dodał, że Koko uwielbia indyka. Potem zadał Tomowi kolejne pytanie.
- Woziłeś alkohol na fermę?
- Na cmentarz. On powiedział, żebym zostawiał alkohol na cmentarzu. W specjalnym miejscu.
- Mam nadzieję, że płacił za whisky.
- Dał mi dużo pieniędzy. To miłe.
- Dobrze jest mieć pieniądze. Założę się, że włożyłeś oszczędności do banku i planujesz kupić łódź albo coś innego.
- Nie lubię banków. Ukryłem pieniądze.
- Mam nadzieję, że są w bezpiecznym miejscu. To ważne. Masz ochotę na piwo?
Qwilleran zmienił temat. Powiedział parę słów na temat silnego wiatru i zaczął się głośno zastanawiać, czy będzie tornado. Temperatura była dziwnie wysoka, a niebo miało żółty kolor. I znowu przystąpił do ataku:
- Kupowałeś alkohol w Mooseville? Nie ma tu dużego wyboru.
- On kazał mi kupować alkohol w różnych miejscach. Czasem kupowałem whisky. Czasem gin.
Qwilleran żałował, że nie ma tytoniu. Palenie fajki uzupełniało w sposób przyjemny chwile milczenia, kiedy rozmówca był nieśmiały.
- Ciekawe, w jaki sposób Tom dostarczał alkohol więźniom? - zainteresował się.
- Ciężarówką. Razem z indykami. Przykazał mi, żebym kupował małe butelki, które zmieszczą się w indykach.
- Nowy sposób nadziewania drobiu - skwitował Qwilleran, na co Tom ryknął śmiechem. - Skoro nie przychodziłeś na fermę, skąd wiedziałeś, jaki kupić alkohol?
- On przychodził tu i mówił do maszyny, a ja włączałem maszynę, kiedy przychodziłem tu pracować. To było przyjemne. Bardzo to lubiłem. - Tom przypomniał coś sobie i zachichotał. - Zostawiał kasetę za głową łosia.
- Ten łoś mi się od początku nie podobał. Teraz wiem, dlaczego.
Tom wybuchnął śmiechem. Najwyraźniej dobrze się bawił.
- Więc przychodziłeś tu i puszczałeś kasetę.
- Puszczałem też ładną muzykę.
- Dlaczego farmer nie pisał do ciebie kartek? - Qwilleran uniósł rękę z wyimaginowanym długopisem i napisał w powietrzu: „Drogi Tomie, przynieś pięć butelek whisky i cztery butelki ginu. Mam nadzieję, że czujesz się dobrze. Miłego dnia. Uściski od twojego przyjaciela Stanleya”.
Tomowi spodobało się to przedstawienie. Ale po chwili posmutniał i odparł:
- Nie umiem czytać. Chciałbym umieć czytać i pisać. To by było miłe.
Według statystyk w Stanach żyło wielu analfabetów. Qwilleran nigdy w to nie wierzył, ale teraz miał przed sobą dowód na to, że statystyki nie kłamały.
Telefon znowu zadzwonił.
- Cześć, Qwill - powiedział głos, który dziennikarz znał całe życie. - Co słychać?
- W porządku, Arch. Dostałeś moje listy?
- Dostałem dwa. Jaką masz pogodę?
- Chyba nie dzwonisz, żeby pogadać o pogodzie? Co się dzieje?
- Mam dla ciebie wspaniałą wiadomość, Qwill! Pamiętasz, jak mówiłem ci o dziennikarstwie śledczym? Percy chce, żebyś wrócił tu jak najszybciej i zaczął działać. Jeśli redakcja „Rampage” nas uprzedzi, Percy dostanie zawału. Znasz go przecież.
- Hm - mruknął Qwilleran.
- Będziesz dostawać dwa razy większą pensję i będziesz mógł korzystać do woli z budżetu redakcji. Dostaniesz nowy samochód. Co ty na to?
- Ciekawe, co proponuje redakcja „Rampage”.
- Nie żartuj sobie. Za kilka dni dostaniesz list od Percy'ego, ale chciałem, żebyś wiedział wcześniej.
- Dzięki, Arch, doceniam to. Dobry z ciebie kumpel. Szkoda tylko, że jesteś redaktorem.
- Jest jeszcze coś, Qwill. Wiem, że potrzebujesz nowego mieszkania. Fran Unger wychodzi za mąż i wyprowadzi się ze swojego mieszkania. To dobra lokalizacja, miałbyś blisko do pracy. Czynsz jest niewysoki.
- A na ścianach jest tapeta w różyczki i galopujące żyrafy.
- Zastanów się. Do zobaczenia wkrótce. Pozdrów swojego nawiedzonego kota.
Qwilleran był tak wstrząśnięty wiadomością, że zaczęło mu się kręcić w głowie. Tom zbierał się do wyjścia. Qwilleran podziękował mu jeszcze raz. Zdjął z barku stary mosiężny kałamarz i powiedział:
- Chciałbym ci to dać, Tom. Kałamarz trzeba trochę wyczyścić, ale wiem, że lubisz mosiądz. Ten kałamarz opłynął świat na statkach sto lat temu.
- Bardzo ładny. Nigdy takiego nie miałem. Będę go codziennie czyścić.
Tom zmierzył okno, w którym wybito szybę, i pojechał do Mooseville kupić szkło. Qwilleran usiadł i zaczął się zastanawiać nad propozycją redaktora „Fluxion”. Teraz, kiedy miał wyjechać, czuł smutek. Powinien był spędzić więcej czasu na łonie natury, kontemplować jezioro i rosę lśniącą na pajęczynach. W redakcji było tyle rzeczy, które go irytowały: różowe segregatory Percy'ego, wiecznie zepsute temperówki, winda, którą trzeba było wjechać sześć pięter w górę, zanim zjechało się na dół... Qwilleran uświadomił sobie nagle, że boli go kolano.
Oparł nogę na krześle. Z drugiego krzesła, gdzie kiedyś siedział jastrząb, obserwowała go uważnie para błękitnych oczu.
- No i co, Koko? - powiedział Qwilleran. - Nasze wakacje przebiegły trochę inaczej, niż planowaliśmy, prawda? Ale nie zmarnowaliśmy czasu. Rozwiązaliśmy zagadkę kryminalną. Szkoda tylko, że nie powstrzymaliśmy zabójcy Bucka Dunfielda... Żałuję, że mieszkańcy nie dowiedzą się, ile ci zawdzięczają. Gdybyśmy wyjawili im prawdę, pewnie by nam nie uwierzyli.
Wycie wiatru i szum wzburzonego jeziora zagłuszyły warkot wjeżdżającego na podwórko samochodu Goodwintera. Qwilleran pokuśtykał na dwór. Przywitał się z Aleksem, który był bardzo elegancki, i radosną, zarumienioną Penelope. Prawniczka ścisnęła znacząco jego dłoń. Oprócz zapachu jej perfum Qwilleran wyczuł miętowy aromat odświeżającego płynu do płukania ust.
- Pan kuleje - zauważyła Penelope.
- Potknąłem się o stołek. Wchodźcie do środka, strasznie wieje. Chyba będziemy mieć tornado.
Alex usiadł tam, gdzie poprzednio, na kanapie Yum Yum. Penelope podeszła do okna wychodzącego na wzburzone jezioro. Zaczęła się zachwycać widokiem i położeniem chatki.
„To znaczy, że czynsz wzrośnie do tysiąca dwustu dolarów miesięcznie - pomyślał Qwilleran. - Nic dziwnego... „
- Bardzo żałuję, że byłem w Waszyngtonie, kiedy doszło do tego smutnego wypadku - powiedział Alex. - Siostra mówiła mi, że bardzo jej pan pomógł. Podobno spędził pan wiele godzin, przeglądając dokumenty panny Klingenschoen. Pewnie nie było to zbyt przyjemne zajęcie...
- Przejrzałem całe mnóstwo papierów - przyznał Qwilleran. - Na szczęście pomagała mi przyjaciółka z Nizin. - Nie wspomniał o pomocy Koko. Nie był pewien, czy rodzeństwo Goodwinterów uwierzyłoby w paranormalne właściwości jego kota.
- Przykro mi, że nie byłem na ceremonii żałobnej. Penelope zdaje się o wszystko zadbała. Słyszałem, że na ceremonię przyszło mnóstwo ludzi.
Siostra Aleksa podeszła do stołu, na którym panował artystyczny bałagan, i opadła na kanapę.
- Może przejdziesz do sedna sprawy? Zabieramy panu Qwilleranowi cenny czas. Jest zajęty pisaniem.
- Ach tak, testament. Mamy pewien problem z testamentem.
- Nie ma żadnego problemu - przerwała mu Penelope.
Starszy wspólnik Penelope rzucił jej karcące spojrzenie, chrząknął głośno i otworzył swoją teczkę.
- Jak pan wie, panie Qwilleran, Fanny zostawiła w sejfie trzy testamenty, które własnoręcznie napisała. W ciągu ostatnich lat napisała wiele wersji testamentu, w miarę jak zmieniały się jej poglądy. Zachowała trzy ostatnie wersje, ponieważ tak jej doradziliśmy. Wszystkie trzy zostały opatrzone datą. Jedynie testament z najświeższą datą ma moc prawną.
Qwilleran spojrzał na but prawnika. Spod kanapy wysunął się brązowy futrzany pyszczek. Koko usadowił się na głowie łosia z miną sędziego, który przewodniczy obradom.
- W najstarszym testamencie, który stracił ważność, Fanny Klingenschoen zapisała cały swój majątek fundacji w Atlantic City. Pieniądze miały być przeznaczone na odnowienie dzielnicy miasta, z którą Fanny była kiedyś związana. Pewnie wielu ludzi uznałoby ten pomysł za dziwaczny.
Yum Yum wysunęła powoli łapę ze swej kryjówki. Penelope to zauważyła i robiła wszystko, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Przejdźmy do drugiego testamentu, który jest również nieważny - mówił dalej Goodwinter. - Wspominam o nim tylko po to, by pokazać panu, jakie Fanny miała poglądy. Napisała w tym dokumencie, że oddaje fundacji w Atlantic City połowę swojego majątku. Resztę miały otrzymać szkoły, kościoły, organizacje charytatywne, szpitale oraz instytucje cywilne w Pickax City. Fanny Klingenschoen obiecała tym instytucjom dużo pieniędzy.
Qwilleran zerknął na Yum Yum, która była pochłonięta zabawą, a potem spojrzał na Penelope. Prawniczka odwzajemniła jego spojrzenie, wybuchając śmiechem.
- Penelope - powiedział jej brat, zmieszany. - Proszę, pozwól mi skończyć! W ostatniej wersji testamentu pańska ciotka napisała, że zostawia wyżej wymienionym organizacjom po jednym dolarze, co oznacza...
- Może przejdziesz do sedna sprawy? - Penelope zamachała rękę. - Powiedz panu Qwilleranowi, że cały ten cholerny majątek należy do niego.
- Miau! - rozległo się nad głową łosia.
Goodwinter rzucił karcące spojrzenie Penelope i Koko.
- Poza tymi zapisami pan jest jedynym spadkobiercą całego majątku Fanny Klingenschoen.
Qwilleran patrzył na niego, zdumiony.
- Taka była ostatnia wola Fanny Klingenschoen - powiedział prawnik. - Na testamencie jest data pierwszego kwietnia. Testamenty z wcześniejszą datą zostały uznane za nieważne. Formalne odczytanie dokumentu będzie miało miejsce w naszym biurze w środę po południu.
Qwilleran potrząsnął głową jak mokry pies. Nie był w stanie wykrztusić słowa. Spojrzał błagalnie na Penelope, ale ona uśmiechała się tylko głupkowato.
- Czy to żart z okazji prima aprilis? - spytał w końcu dziennikarz.
- Zapewniam pana, że to nie żart - oznajmił Goodwinter. - Jedynym problemem mogą być roszczenia organizacji, które miały otrzymać spore sumy pieniędzy.
- Fanny mówiła, że da im pieniądze, ale były to tylko ustne obietnice - przypomniała bratu Penelope. - Pan Qwilleran jest jedynym spadkobiercą.
- Nawet jeśli instytucje charytatywne i cywilne w Pickax City zakwestionują ważność testamentu, mogę pana zapewnić, że...
- Alex, zapomniałeś o zastrzeżeniu.
- Ach tak, obligacje i cały majątek zmarłej będą stanowić depozyt bankowy przez pięć lat, a procenty z tej lokaty będą wpływać na pana konto - pod warunkiem, że przez ten czas będzie pan mieszkać w Pickax, w rezydencji Klingenschoenów. Po upływie tego czasu wszystkie pieniądze znajdą się na pańskim koncie.
Zapadła cisza. Qwilleran czuł na sobie spojrzenia obecnych. Nagle w pokoju gościnnym trzasnęło okno. Goodwinter zrobił przestraszoną minę.
- Czy ktoś jest w domu?
- To tylko Tom - powiedział Qwilleran. - Naprawia zepsute okno.
- No więc? - spytała Penelope. - Czekamy w napięciu na pańską decyzję.
- Co się stanie, jeśli nie zamieszkam w Pickax?
- Majątek zmarłej stanie się własnością Atlantic City - powiedział Goodwinter.
- A wtedy - dodała Penelope - mieszkańcy Pickax oszaleją z wściekłości i pana zlinczują.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć - powiedział Qwilleran. - Dlaczego Fanny miałaby uczynić tak niezwykły gest? Przyjechałem do niej kilka tygodni temu, ale wcześniej nie widzieliśmy się blisko czterdzieści lat!
Goodwinter wyjął z teczki kartkę z tekstem napisanym ręką Fanny.
- Fanny nazywała pana swoim synem chrzestnym. Pańska matka była dla niej jak siostra.
Penelope zachichotała.
- Zawiąż sznurowadło, Alex, i chodźmy. Mam randkę dziś wieczorem.
Furgonetki Toma nie było już przed domem, kiedy Alex i Penelope wychodzili, żegnając się z Qwilleranem i gratulując mu raz jeszcze. Qwilleran zauważył, że Penelope trochę się zatacza. „Może coś oblała albo utopiła w alkoholu swoje rozczarowanie” - pomyślał.
Łup! Łup! Łup! Koko trzema susami zeskoczył z głowy łosia na podłogę.
- No i co o tym myślisz, Koko? - spytał Qwilleran.
Koko położył się na plecach i wylizał dokładnie swój ogon.
Rozdział szesnasty
Qwilleran kroił indyka dla kotów w stanie kompletnego oszołomienia. Był tak wstrząśnięty wiadomościami od Archa Rikera i Alexandra Goodwintera, że zapomniał sobie wsypać kawy do kubka z wrzątkiem. Stanął pod oknem wychodzącym na jezioro i pił gorącą wodę, nie zauważając, że coś jest nie w porządku.
Wzburzone fale jeziora uderzały o brzeg, trawy na wydmach szumiały na wietrze, drzewa kiwały dziko gałęziami, nawet małe dzikie kwiatki chyliły głowy pod kłębiącymi się chmurami. Qwilleran nigdy nie widział czegoś równie pięknego i dzikiego. „To może być moje” - pomyślał. Czy istniał na świecie jeszcze ktoś, kto przeżywał podobne męki, próbując podjąć decyzję na temat własnej przyszłości?
Qwilleran czuł się tak, jakby walczyły w nim dwie różne osoby.
Sumienny dziennikarz powiedział:
„To największa szansa w całej twojej karierze. Zawsze chciałem się zajmować dziennikarstwem śledczym”. Pazerny sknera zaprotestował:
Zrezygnujesz z milionowej fortuny, żeby pracować w gazecie? Jeśli ktoś wytoczy proces „Fluxion”, Percy zmieni zdanie. A wtedy będziesz znowu pisać o restauracjach albo o czymś jeszcze gorszym.
„Ale przecież mam dziennikarstwo we krwi. To całe moje życie. Nie traktuję tego jak pracy. To moja pasja”.
Stać cię na wykupienie gazety albo nawet kilku.
„Nigdy nie chciałem być magnatem prasowym. Lubię działać, odkrywać nowe historie i spisywać je na starej maszynie do pisania”.
Gdybyś miał swoją gazetę, mógłbyś robić, co ci się żywnie podoba. Mógłbyś nawet decydować o rozmiarze czcionki, jak ten facet w „Picayune”.
„Nie potrzebuję tylu pieniędzy i domów. Zawsze byłem zadowolony z tego, co miałem”.
Starzejesz się. Masz w banku 1245 dolarów i 14 centów. Zapomnij o pensji dziennikarskiej - wystarczy na sardynki dla kotów.
„Musiałbym zamieszkać w Pickax. Lubię życie w mieście. Nigdy nie mieszkałem w małym miasteczku”.
Możesz polecieć do Nowego Jorku, Paryża albo Tokio, kiedy tylko przyjdzie ci ochota. Możesz mieć swój własny samolot.
- Miau! - odezwał się pełen wyrzutu głos Koko. Kot czekał na wieczorny posiłek. Qwilleran był tak rozkojarzony, że wstawił talerz z indykiem do szafki razem z telefonem.
- Przepraszam, dzieciaki - powiedział Qwilleran. Był ciekaw, jak tym razem Koko zareaguje na indyka. Ten niezwykły kot już dwukrotnie odmówił zjedzenia mięsa z fermy Stanleya Hanstable'a. Przekazał w ten sposób Qwilleranowi ważną informację, którą dziennikarz dopiero niedawno rozszyfrował. Teraz kot rzucił się na indyka.
- Mniam, mrr, mniam, mrr - mówił, zjadając białe mięso. Ciemniejsze kawałki zostawił dla Yum Yum.
Qwilleran poczuł, że musi porozmawiać z kimś w ludzkim języku, i zadzwonił do Rogera MacGillivray.
- O której kończysz pracę w biurze? Może wpadniesz na drinka? Nie, bez Sharon. Chciałbym z tobą porozmawiać na osobności.
Koko skończył posiłek i zaczął kręcić się po domu, mrucząc i miaucząc. Obejrzał kominek, magnetofon i kurki w łazience. Przycisnął dwa klawisze maszyny do pisania („x” i „j”) i zaczął węszyć przy najniższej półce z książkami (stał tam album z ptakami). Kiedy Koko pomaszerował majestatycznym krokiem do pokoju gościnnego, Qwilleran ruszył za nim.
Koko i Yum Yum lubiły spać na niższym z piętrowych łóżek. Podczas wizyty Rosemary koty zostały wygnane na wyższe łóżko. Koko wskoczył na dolny materac i, mrucząc do siebie, zaczął ugniatać łapami narzutę. Łóżko stało blisko ściany. Koko wsunął do szpary między materacem a ścianą najpierw jedną, a potem drugą łapę i wydobył łup - parę damskich pończoch. Nie był jednak zadowolony. Grzebał w szparze, aż wydobył złotą bransoletkę. Qwilleran chwycił ją.
- To bransoletka Mildred! W jaki sposób się tu znalazła?
Mildred powiedziała mu, że bransoletka musiała jej się zsunąć z ręki, kiedy zostawiła w domku mięso z indyka. Przyszła tam razem z kimś, kto palił tytoń Groat and Boddle. Buck Dunfield twierdził, że nie był u Qwillerana z Mildred.
Dziennikarz znalazł zielony notes ciotki Fanny i otworzył go na literze „H”.
HUNT R. D. „Kiedy został członkiem komisji rządowej, kupił trzy farmy, pół roku później sprzedał je i kupił lotnisko”.
HANSTABLE S. „Sprzedaje tanio mięso dla więźniów, dał za niską cenę”.
HANSTABLE M. „Wiecznie śpi”.
Qwilleran otworzył stronę z literą „Q” i znalazł obok swojego nazwiska uwagę: „Były alkoholik”. Pod „M” nie było nic na temat Rogera, ale Dunfield został określony jako kobieciarz. Natomiast obok nazwisk Goodwinterów widniała długa lista grzechów.
Qwilleran wrzucił notes do kominka. Wsypał tam zawartość kosza na śmieci i dodał kilka szczapek. Kiedy wrzucił do kominka zapaloną zapałkę, rozległ się dźwięk dzwonka. Ogarnęły go natychmiast wątpliwości, czy postąpił słusznie, pozbywając się notesu. Gdyby zdecydował się zostać w Pickax, notes z pewnością by mu się przydał. Za późno! W kominku buchnęły płomienie.
Qwilleran wpuścił Rogera. Młody człowiek wydawał się nieco przygaszony. Jego skóra była jeszcze bielsza niż zwykle, a broda wydawała się jeszcze czarniejsza.
- Wejdź i rozgość się - zaprosił go Qwilleran. - Na dworze jest zbyt hałaśliwie, żeby siedzieć na werandzie. Wiatr wieje z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, huk fal jest ogłuszający.
Roger opadł na kanapę i wbił wzrok w ogień, nie odzywając się słowem.
- Widziałem ciebie, Sharon i Mildred na ceremonii żałobnej. Jakie wrażenia?
- Było dokładnie tak, jak się spodziewałem - powiedział młody człowiek monotonnym głosem. - Ludzie przyszli tam, bo mieli nadzieję, że coś dostaną w spadku. Królowa Pickax wszystkim coś obiecała.
- Tobie też?
- Jasne. Kilkaset tysięcy dolarów na zorganizowanie podwodnego rezerwatu. Chyba powinienem ci pogratulować.
- Czego?
- Odziedziczyłeś połowę Pickax i trzy czwarte całego Moose County.
- Skąd wiesz? Testament został otworzony parę godzin temu.
- Nie mogę zdradzić, skąd o tym wiem - zastrzegł się Roger prowokująco.
Qwilleran przygładził z rozdrażnieniem wąsy. Przypuszczał, że sekretarka Goodwinterów była matką albo ciotką Juniora, Qwilleran był pewien, że należała do tej rodziny. A Junior zapewne od razu zadzwonił do Rogera.
- Słuchaj, Roger, na razie nie zaakceptowałem warunków testamentu. Możliwe, że wrócę do pracy we „Fluxion”, a wtedy połowa Pickax i trzy czwarte Moose County staną się własnością Atlantic City.
- Przepraszam - rzekł Roger. - Nie chciałem być nieprzyjemny, ale wszyscy ubolewamy z powodu niespełnionych obietnic twojej ciotki.
- Fanny nie była moją prawdziwą ciotką. Poza tym nie zamieszkałbym tu za żadne pieniądze. Wasza gazeta to farsa. Lokalne audycje radiowe powinny zostać zakazane. W miejscowych restauracjach podają niestrawne jedzenie. Mieszkańcy są ograniczeni. Nie wspomnę nawet, co myślę o tutejszych komarach.
- Zaczekaj! Nie unoś się! - powstrzymał go Roger. - Wolelibyśmy, żeby pieniądze stały się twoją własnością i zostały w miasteczku. Nie chcemy, żeby skorzystało na tym Atlantic City.
- Napijmy się i nie rozmawiajmy już o tym. Whisky? Piwo?
Gawędzili uprzejmie o zaletach domku letniskowego.
- To wspaniałe miejsce - zauważył z uznaniem Roger. - Sharon i ja chcielibyśmy mieć taki domek. Dom Mildred jest w porządku, ale nie różni się od domów w mieście. Ta chatka ma świetną lokalizację. Ciekawe, kto zabił tego łosia. - Roger wyprostował się gwałtownie. - Mój Boże! Tam siedzi kot! Boję się kotów. Kiedy byłem mały, ugryzł mnie kot w stodole.
- Pewnie pociągnąłeś go za ogon i tak ci się odpłacił - powiedział Qwilleran. - To jest Koko. Nie zrobi ci krzywdy, pod warunkiem że będziesz się zachowywać przyzwoicie. Chyba wiesz, co się przytrafiło twojemu teściowi.
Roger potrząsnął głową ze smutkiem.
- Wiem, że jest w więzieniu. Wiedziałem, że tak będzie. Zszedł na złą drogę dziesięć lat temu.
- To dziwne, ale czułem się winny, oddając go w ręce policji - przyznał Qwilleran. - Myślałem o tym, że to twój teść i mąż Mildred. Rzucił się na mnie z nożem, a mimo to nie miałem wcale ochoty dzwonić na policję.
Roger przytaknął bez entuzjazmu.
- Tak to u nas wygląda. Wszyscy wiedzą, co się dzieje, ale nikt nie ma odwagi tego przerwać. Nie chcemy zranić krewnego, dawnego przyjaciela ze szkoły, kolegi z wojska albo członka loży. Zastępca szeryfa przeprosił Stanleya za to, że musiał go zaaresztować. Znają się od przedszkola.
- Moim zdaniem taka atmosfera sprzyja korupcji. - Qwilleran wrzucił do kominka jeszcze dwa kawałki drewna. - Co się stało ze Stanleyem dziesięć lat temu?
- Umawiałem się z Sharon na randki, kiedy to się zaczęło. Stanley żył wtedy na wysokim poziomie. I nagle jego ciało zaczęło wydzielać nieprzyjemny zapach. To było jak klątwa. Jego własna rodzina nie była w stanie tego tolerować. Mildred nie chciała mieszkać w tym samym domu, co on. Uciekliśmy z Sharon, mojego teścia nie można było zaprosić na ślub. Stał się odludkiem.
- Chodził do lekarzy?
- Chodził do różnych specjalistów. Mówili, że to ropień w płucach, infekcja gruczołów potowych, chroniczna uremia i tak dalej. Lekarstwa nie działały. Doktor Melinda, którą poznałeś, powiedziała mi, że niektórzy ludzie po prostu cuchną.
- Czy Mildred brała pod uwagę rozwód?
- Bała się Stanleya. Powiedział, że ją zabije. Uwierzyła w to. Dla zdrowej, kochającej kobiety takie życie było koszmarem. Dlatego szukała towarzystwa innych mężczyzn.
- Bob Dunfield był jednym z nich.
- Nie był jej pierwszym kochankiem, ale miał najmniej szczęścia.
- Stanley zabił go z zazdrości?
- Wszyscy wiedzieli, że nienawidził Bucka. Zdawał sobie sprawę, co się dzieje.
- Chyba wiem, jaki był ostateczny powód. Stanley zorientował się, że Buck węszy wokół jego łodzi.
- Jednego nie rozumiem - powiedział Roger. - Mówią, że Stanley wkradł się do domu Bucka. Ale przecież Buck poczułby jego zapach.
- Buck miał przytępiony zmysł powonienia. Nie przeszkadzał mu nawet smród ryb na plaży. Czy Mildred domyśliła się, że Stanley jest mordercą?
- Wszyscy o tym wiedzieli. Policja też, ale nie było dowodów. Szukali poszlaki.
- Wszyscy wiedzą! Motto mieszkańców okręgu Moose powinno brzmieć Omnes sciunt. Jak to się stało, że Stanley zaczął jeździć do więzienia?
- Sprzedawał tanio mięso dla więźniów. Podpisał korzystny kontrakt. Jest tam pięć tysięcy więźniów.
- Chodziło o coś więcej, przyjacielu. Stanley sprzedawał w więzieniu alkohol i być może narkotyki. Zdarzało się, że wywoził więźnia, który leżał na łóżku w jego ciężarówce, owinięty brezentem. Wiedziałeś, że obiecywał więźniom transport do granicy kanadyjskiej?
- Krążyły plotki na ten temat, ale nikt nic nie zrobił. Musiał się pojawić ktoś obcy, ktoś taki jak ty.
Qwilleran opowiedział Rogerowi o kasecie i o tym, jak szukał mężczyzny o charakterystycznym głosie. Zastanawiał się, czy wspomnieć o udziale Koko w rozwiązaniu zagadki. To przecież kot znalazł kasetę, dzięki niemu Qwilleran zorientował się, że chodzi o więźniów i fermę. Koko zaatakował mężczyznę, który włamał się do domku, i znalazł główny dowód: spinacz na pieniądze.
„Nie - pomyślał Qwilleran. - Roger nie uwierzyłby w to”.
- Porzućmy ten przygnębiający temat - powiedział. - Widziałeś ostatnio jakiś niezidentyfikowany latający obiekt?
Przed wyjściem Roger przypomniał sobie o czymś.
- Byłbym zapomniał, do centrum turystyki zadzwoniła jakaś miastowa kobieta. Chciała się z tobą skontaktować. Zapisałem jej numer. Prosiła, żebyś zadzwonił tak szybko, jak to możliwe.
Roger podał Qwilleranowi kartkę z telefonem „Morning Rampage”. Kobieta, która zadzwoniła, była redaktor naczelną.
Qwilleran skontaktował się z nią, a potem pojechał do Mooseville. Podpisał dokumenty na komisariacie i udał się na kolację do hotelu „Northern Lights”. Siedział sam przy stoliku i tęsknił za swoją fajką. Jeśli zgodzi się na warunki w testamencie Fanny, zamówi kilka puszek tytoniu Groat and Boddle numer pięć. Jeśli zgodzi się na nową pracę we „Fluxion” albo „Morning Rampage”, dwa tygodnie, które miał jeszcze spędzić w Moose County, będą jak wizyta na obcej planecie. Już zaczynał wyglądać obco w swojej pomarańczowej czapce z daszkiem.
Po kolacji wracał powoli do domku letniskowego, rozkoszując się widokiem brzóz, sosen i jeziora, które wyłaniało się czasem zza drzew. Przez dwa ostatnie tygodnie nie zwracał uwagi na elementy pięknego krajobrazu, a teraz stały się one drogocennym skarbem, który chciał zachować w pamięci. Być może już nigdy nie zobaczy tej dzikiej, pięknej krainy. Nie obserwował gwiazd podczas pobytu. Nie wypatrywał UFO.
Nagle usłyszał wycie policyjnej syreny. Minął go samochód szeryfa, za którym pędziła straż pożarna.
Qwilleran poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Zwiększył prędkość. Coś się stało w domku letniskowym! Ogień w kominku! Koty!
Na skrzyżowaniu, w pobliżu dawnego budynku szkolnego, stała płonąca furgonetka, która zjechała z głównej drogi. Strażacy gasili płomienie. Obok zatrzymało się kilka samochodów.
Qwilleran spytał jedną ze stojących tam osób, czy ktoś jest ranny. Otrzymał przeczącą odpowiedź. Nikt nie widział kierowcy.
- Dobrze, że nie doszło do pożaru w lesie.
Kiedy dziennikarz skręcił w prywatną drogę prowadzącą do domku, uświadomił sobie, że spalony samochód wyglądał jak niebieska furgonetka. Zrobiło mu się zimno.
Zaparkował i usłyszał przeraźliwe miauczenie Koko. Kiedy otworzył drzwi domku, Koko wyskoczył na werandę i zaczął biegać jak oszalały tam i z powrotem.
Qwilleran znalazł smycz i zapiął ją wokół twardego brzucha kota. Potem otworzył drzwi. Koko rzucił się pędem w stronę szopy i dziennikarz musiał za nim biec.
Drzwi szopy były otwarte, co od razu zaniepokoiło dziennikarza. W środku panował półmrok, ale Qwilleran dostrzegł leżące na podłodze pieniądze. Kot wszedł ostrożnie do ciemnej szopy, głośno miaucząc. Banknoty pofrunęły do góry pod wpływem nagłego podmuchu wiatru. Qwilleran kopnął pustą butelkę po whisky. Głośne miauczenie Koko zmieniło się w przeciągłe wycie. Qwilleran ścisnął smycz i wszedł ostrożnie w mrok.
Coś błyszczało w ciemności. Na podłodze leżał mały pistolet ze złotą rączką. Na brudnym materacu leżało ciało Toma.
Qwilleran przyciągnął do siebie kota, pobiegł do chatki i zadzwonił do szeryfa.
Po paru minutach na podjeździe zaparkował samochód zastępcy szeryfa.
- Byliśmy na autostradzie - powiedział policjant. - Gasiliśmy pożar. Ktoś podpalił samochód.
Kiedy karetka zabrała ciało, Koko zaczął chodzić po całym domu, jakby czegoś szukał. Yum Yum usiadła z boku i przyglądała mu się, zaniepokojona.
Qwilleran stanął przy oknie i spojrzał na wielkie jezioro. Kto mógł odgadnąć, co przeżywał Tom i jakie były jego motywy? Był świetnym pracownikiem, lubił swoje zajęcie. Był wdzięczny za każde miłe słowo. Fanny nieustannie wydawała mu polecenia, ale mógł u niej mieszkać. Hanstable również wykorzystywał Toma i dawał mu sporo pieniędzy, podsycając nadzieje chłopaka, który marzył o kupnie nocnego klubu. Gdyby nie te obowiązki, Tom czułby się pewnie zagubiony.
Jego ponure rozmyślania przerwała głośna muzyka. Zabrzmiały pierwsze takty Koncertu podwójnego Brahmsa. Po chwili jednak dźwięki wiolonczeli ucichły i łagodny głos powiedział:
- Ja to zrobiłem... Zepchnąłem ją... Była miłą staruszką. Była moją przyjaciółką. - Rozległ się przytłumiony szloch. - On kazał mi to zrobić. Powiedział, że da mi dużo pieniędzy i będę mógł kupić nocny klub. Powiedział, że będziemy wspólnikami... Ona też obiecała mi pieniądze. Powiedziała, że wszystko mi zostawi. Powiedziała, że jestem dla niej jak syn... Dlaczego tak powiedziała? Przecież to nieprawda.
Głos odpłynął. Przez chwilę słychać było nagrane na kasetę szum wiatru i miauczenie kota, a potem zabrzmiały skrzypce solo.
Qwilleran kaszlnął. Miał gulę w gardle. Koko siedział obok magnetofonu, wpatrując się w małe czerwone światełko. Qwilleran pogłaskał go po głowie.
- Czy Tom coś ci mówił? Pożegnał się z tobą?
Mooseville, niedziela
Drogi Archu,
Twoja wiadomość była dla mnie prawdziwym szokiem! Ale teraz ja mam dla ciebie nowinę! Redakcja „Rampage” złożyła mi jeszcze lepszą ofertę pracy. Redaktor naczelna „Rampage”jest nieco bardziej atrakcyjna niż nasz Percy. Myślisz, że Percy przebije ich ofertę?
Tutaj było trochę zamieszania. Mieliśmy włamanie do domku i Koko rzucił się z pazurami na włamywacza. Ten sam mężczyzna próbował mnie zabić. W zeszły weekend zamordował jednego z naszych sąsiadów. Ciotka Fanny zmarła nagle w czwartek. Jej służący zastrzelił się wczoraj w mojej szopie. Poza tym wakacje były całkiem przyjemne.
Mam dylemat. Nowa praca jest na pewno bardzo atrakcyjna, ale dowiedziałem się właśnie, że jestem spadkobiercą całego majątku ciotki Fanny. Jest jednak jeden warunek - muszę mieszkać w Pickax. Co robić? Co robić?
Pewnie uważasz, że to wszystko zmyśliłem. Nic dziwnego.
Qwill
Dziennikarz wyjął z maszyny zapisaną kartkę i znowu poczuł, że walczą w nim dwie różne osoby. „Nie rezygnuj z pracy” - powiedział Sumienny Dziennikarz. „Bierz pieniądze i w nogi!” - radził Pazerny Sknera.
Koko siedział na stole, przyglądając się klawiszom maszyny do pisania. Yum Yum bawiła się ogonem swojego kolegi.
- Co mam robić, Koko? - spytał dziennikarz. - Masz zawsze rację. Czy powinienem przyjąć propozycję pracy?
Yum Yum zaczęła lizać uszy Koko, oba koty były w ekstazie.
- Miau! - mruknął cicho Koko.
Qwilleran przygryzł wąsy i zaczął się zastanawiać, czy „miau” oznaczało „tak” czy „nie”.