Kot
który
lubił
sery
Lilian Jackson Braun
tom 18.
Kot, który lubił sery
Przełożyła
Anna Gren
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Said Cheese
Tłumaczenie z oryginału: Anna Gren
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska
Korekta: Maciej Korbasiński
Skład: Elipsa Sp. z o.o.
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun
Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.
ISBN 978-83-61226-58-1
Elipsa Sp. z o.o.
01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37
tel./fax +48 (22) 833 38 22
Printed in EU
INFORMACJE (0 22) 624 16 07
(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Spis treści
..................................................................................................
....................................................................................................
................................................................................................
Rozdział pierwszy
Jesień tego pełnego niespodzianek roku była niezwykle piękna w Moose County, okręgu
leżącym czterysta mil na północ od najbliższych terenów zamieszkanych przez człowieka.
Wprawdzie większość turystów odjechała do domu, ale za to grupa aktywistów i
entuzjastycznie nastawionych smakoszy zabrała się do przygotowywania kociołka pikantnego
gulaszu, co określono mianem Wielkiej Eksplozji Smaku. A później, żeby nieco ubarwić tę
porę roku, pewna tajemnicza kobieta zameldowała się w hotelu w Pickax City, stolicy okręgu.
Nie była piękna. Nie była specjalnie młoda. Unikała ludzi. I zawsze ubierała się na czarno.
Mieszkańców Pickax (trzy tysiące osób) fascynowała obecność tajemniczej
nieznajomej. „Widzieliście ją? Spędziła tu już ponad tydzień! Jak myślicie, kto to może być?”
- pytali.
Recepcjonista w hotelu stanowczo odmówił zdradzenia nazwiska kobiety nawet
swoim najbliższym przyjaciołom. Twierdził, że byłoby to niezgodne z przepisami. Jego
zachowanie przekonało wszystkich, że dla sobie tylko znanych i niegodziwych powodów
tajemnicza kobieta musiała go przekupić, bo Lenny Inchpot wcale nie należał do grona
najbardziej szanujących prawo obywateli.
Okoliczni mieszkańcy komentowali więc z zapałem oliwkową cerę kobiety, jej piękne
piwne oczy i bujne ciemne włosy, które zakrywały lewy policzek. Ciągle jednak
nierozwiązana pozostała paląca kwestia: „Dlaczego ona mieszka w tym narażonym na pożar,
marnym hotelu?” Taka opinia nie wydaje się jednak sprawiedliwa. Hotel „New Pickax”,
chociaż ponury z wyglądu, był jednak miejscem godnym szacunku i niezwykle czystym. A z
tyłu budynku znajdowały się schody pożarowe. Był tam nawet apartament prezydencki,
chociaż nigdy żaden prezydent tam się nie zatrzymał. Nie mieszkał tam również nigdy żaden,
nawet mało popularny, kandydat do władz stanowych. Poza tym nie zdarzało się, by ktoś
spędził w hotelu więcej niż jedną lub góra dwie noce. Agenci z biur podróży w całym kraju
brali pod uwagę informacje zawarte w katalogach zawierających opisy miejsc noclegowych:
Hotel „New Pickax”, odległy o 18 mil od lotniska w Moose County; 20 pokoi,
niektóre z łazienkami; apartament prezydencki z telefonem i telewizorem; apartament dla
nowożeńców z okrągłym łożem.
Dwupiętrowy budynek, z jedną windą, która często nie działa. Z zewnątrz przypomina
więzienie. Wnętrza o posępnym nastroju, z roku 1935. Pomieszczenia ogólnodostępne wydają
się niezwykle spokojne. Wyposażenie z epoki Wielkiego Kryzysu. Ciasny hall i niewielka
jadalnia; brak baru; ciasna, mało atrakcyjna sala bankietowa w suterenie. Pokoje prosto
urządzone, ale czyste; materace raczej nowe; mało światła. Z tyłu budynku metalowe schody
pożarowe; w pomieszczeniach z oknami zwoje lin na wypadek niebezpieczeństwa. W jadalni
serwowane są śniadania (bufet), specjalne dania na lunch; niezbyt interesujące menu
obiadowe, piwo i wino. Brak mocnych alkoholi. Po godzinie 23.00 recepcja jest nieczynna.
Stawki za wynajem pokoi niskie lub umiarkowane. Szpital znajduje się w pobliżu.
Osoby podróżujące w interesach wynajmowały w hotelu „New Pickax” pokój na jedną
noc, ponieważ poza nim nie było w mieście innego miejsca, by przenocować. Osoby spoza
miasteczka, które przyjeżdżały na uroczystości pogrzebowe, czasem musiały spędzić tu dwie
noce z powodu niewygodnego rozkładu jazdy samolotów. W cichej jadalni siedzieli samotni
biznesmeni i czytali podręczniki poświęcone problemom technicznym, czekając na podanie
kotleta i gotowanej marchewki. Bez trudu można było usłyszeć, jak widelce stukają o talerze,
gdy mieszkający poza miastem żałobnicy w głuchej ciszy liczyli ziarna groszku w zapiekance
z kurczakiem. A teraz pojawiła się tu kobieta w czerni, która siedziała w najbardziej odległym
zakątku sali, popijając wino z kieliszka i jedząc rozgotowane warzywa.
Jednym z mieszkańców miasteczka, który myślał o nieznajomej, był pewien
dziennikarz - wysoki, przystojny mężczyzna o rozmarzonych oczach, romantycznie siwiejącej
czuprynie i gęstych, również przyprószonych siwizną, wąsach. Nazywał się Jim Qwilleran.
Przyjaciele nazywali go Qwill. Ludzie w miasteczku mówili o nim, ciepło i z szacunkiem, pan
Q. Dwa razy w tygodniu w gazecie „Moose County coś tam” ukazywał się jego felieton.
Wcześniej pracował jako dziennikarz śledczy i zdobył wiele nagród za swoje artykuły. Działo
się to na Nizinach, bo takim właśnie terminem miejscowi określali wielkie miasta na
południu. Niespodziewany spadek sprawił, że Qwilleran znalazł się na północy i zamieszkał
w małym miasteczku - zupełnie nowe doświadczenie dla kogoś z Chicago.
Qwillerana podziwiali młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Nie tylko dlatego, że
przeznaczył swój liczący miliardy dolarów spadek na cele charytatywne. Ludziom podobał
się również jego prosty styl życia. To, że jeździł małym samochodem, sam napełniał bak
benzyną, czyścił przednią szybę. I to, że spacerował po miasteczku, a po okolicy jeździł na
rowerze. Jako dziennikarz okazywał szczere zainteresowanie osobom, z którymi
przeprowadzał swoje wywiady. Jeśli jakiś nieznajomy rozpoznał wąsy Qwillerana i
pozdrawiał go na ulicy czy w sklepie, uprzejmie odpowiadał na powitanie. Miał w całym
Moose County wielu przyjaciół, którzy nauczyli się akceptować jego drobne dziwactwa.
Takie jak na przykład fakt, że mieszka w szopie, tylko w towarzystwie swoich dwóch kotów.
Z Qwilleranem nie mieszkały jednak zwykłe koty. A jego dom nie był zwykłą szopą.
Ośmiokątny, wysoki na trzy piętra, oparty na wysokim kamiennym fundamencie budynek z
kopułą na szczycie liczył sobie sto lat i był niegdyś składem do magazynowania jabłek. Żeby
uczynić z magazynu budynek mieszkalny, konieczne były pewne poprawki architektoniczne.
W ścianach wycięto trójkątne okna. W pozbawionym stropu wnętrzu znajdowały się trzy
podesty połączone spiralnymi schodami. Najważniejsze pomieszczenia zlokalizowane zostały
na parterze wokół wielkiego białego kominka w kształcie sześcianu, od którego prowadził w
kierunku dachu gigantyczny biały komin. Miejsce to mogło z powodzeniem stać się atrakcją
turystyczną, gdyby jego właściciel nie pragnął zachować prywatności.
W szopie mieszkała też para wytwornych kotów syjamskich. Na de płowego futra widać było
wyraźnie ciemnobrązowe łapki, koniuszki uszu i ogona. Samiec - Kao K'o-Kung - reagował
na imię - Koko. Był silny, duży i zwinny, a jego błękitne oczy błyszczały inteligencją. Jego
towarzyszka - Yum Yum - była nieduża i delikatna. Jej fiołkowe źrenice robiły się wielkie, a
swoim spojrzeniem mogła skruszyć najtwardsze nawet serce, gdy miała ochotę usiąść komuś
na kolanach. Ale to delikatne stworzenie potrafiło wydobywać z siebie przeraźliwe piski
niezadowolenia, gdy posiłek nie został podany na czas.
W pewien czwartkowy poranek, we wrześniu, Qwilleran siedział zamknięty w swoim
prywatnym apartamencie znajdującym się na pierwszym poziomie budynku. Było to jedyne
miejsce całkowicie niedostępne dla kotów. Właśnie usiłował napisać tysiąc słów piątkowego
felietonu w stałej rubryce „Piórkiem Qwilla”.
Jak bardzo potrzebujemy Emily Dickinson!
„Jestem nikim. A ty? Kim jesteś?” - napisała kiedyś ta znana amerykańska poetka.
Mówię więc: „Boże, daj nam ludzi, którzy są nikim! W tym kraju potrzebujemy mniej
sław, a więcej ludzi, którzy nic nie znaczą. Takich, którzy żyją zupełnie zwyczajnie, dzielnie
walczą z trudnościami, robią coś dobrego dla świata, cieszą się z małych sukcesów, ich
nazwiska nigdy, przenigdy nie pojawiają się w gazetach, a twarze w telewizji”.
„Miauu” - rozległo się niskie, oskarżycielskie miauknięcie. A potem cienki pisk:
„Miau”.
Qwilleran spojrzał na zegarek. Była dwunasta, a o tej właśnie porze koty dostawały
swój południowy posiłek. Tak naprawdę było trzy minuty po dwunastej i koty były oburzone
z powodu spóźnienia.
Szarpnął drzwi i otworzył swoje studio, by stawić czoło dwójce pełnych determinacji
petentów.
- Słowo „rozpuszczone” to złe określenie - zwrócił się do kotów. - Powiedziałbym
raczej, że jesteście tyranami i macie obsesję na punkcie jedzenia.
Koty pobiegły do kuchni po rampie. Tymczasem Qwilleran wybrał drogę na skróty,
używając spiralnych metalowych schodów. Mimo to dotarły do punktu wydawania posiłków
wcześniej niż on. Przygotował dwie porcje i nałożył je na dwa talerzyki. Oddzielna miseczka
była ostatnim żądaniem Yum Yum w jej walce o kocie prawa, a on zawsze spełniał
zachcianki swojej ulubienicy. Stał, trzymając ręce na biodrach, i przyglądał się uczcie.
Jednak dzisiaj kotka zmieniła zdanie. Najpierw pomogła Koko zjeść zawartość jego
talerza, a potem oboje zabrali się do konsumowania porcji Yum Yum.
- Koty! - zawołał poirytowany. - Czy zgodzicie się teraz w swojej łaskawości, żebym
wrócił do roboty?
Koty, zadowolone z posiłku, zupełnie przestały zwracać na niego uwagę i zajęły się
czyszczeniem pyszczków i uszu. Qwilleran udał się więc do swojej pracowni i zaczął pisać
kolejny fragment felietonu:
Marzymy o bohaterach, których moglibyśmy podziwiać i naśladować. A kogo nam
proponują? Bandę, która składa się ze zbłąkanych polityków, zwariowanych
ekshibicjonistów, niewiele wartych dziedziczek fortun, rozkapryszonych artystów, głupawych
ryzykantów, krocie zarabiających sportowców, artystów estradowych bez talentu, kiepskich
autorów kiepskich książek...
Przerwał pisanie na dźwięk telefonu. Podniósł słuchawkę już po pierwszym dzwonku.
Dzwonił Junior Goodwinter, młody redaktor naczelny gazety „Moose County coś tam”.
- Cześć, Qwill. Czy skończysz dziś po południu artykuł do piątkowego wydania?
- Tylko pod warunkiem, że mimo ciągłego odrywania od pracy uda mi się w końcu
napisać chociaż jedno proste zdanie oznajmujące - warknął. - Dlaczego pytasz?
- Chcielibyśmy, żebyś wpadł na zebranie.
Qwilleran starał się unikać zebrań redakcji, jeżeli tylko było to możliwe.
- O czym będziecie rozmawiać?
- Dwight Somers opowie krótko o projekcie Wielka Eksplozja Smaków. Spędził kilka
dni w Chicago w towarzystwie intelektualnych tuzów z Fundacji K i przyleci tu kwadrans po
trzeciej.
Qwilleran trochę złagodniał. Określenie Fundacja K było lokalnie używanym
zdrobnieniem Fundacji Klingenschoenów. Qwilleran powołał ją do istnienia po to, by
zajmowała się rozdzielaniem funduszy pochodzących z odziedziczonej przez niego, a liczącej
miliard dolarów, fortuny. Dwight Somers należał do jego przyjaciół i był lokalnym specem w
dziedzinie public relations, ale doświadczenie zdobywał wcześniej na Nizinach.
- Dobrze, będę.
- A przy okazji. Jak się miewa Polly?
- Z każdym dniem lepiej. Może już nawet chodzić po schodach. Emocje prawie takie,
jakby zdobyła Nagrodę Nobla.
Polly Duncan była uroczą kobietą w wieku Qwillerana. Pracowała jako dyrektor
administracyjny w bibliotece publicznej w Pickax, a obecnie przebywała na zwolnieniu
lekarskim.
- Przekaż, że Jody i ja pytaliśmy o nią. Powiedz jej, że matka Jody miała operację
bypassów w zeszłym roku i czuje się doskonale.
- Dzięki. Na pewno się ucieszy.
Qwilleran wrócił do swojej maszyny do pisania i wystukał jeszcze kilka zdań:
Hobby polegające na kolekcjonowaniu ludzi, którzy są nikim, daje dużą satysfakcję. W
przeciwieństwie do diamentów nic nie kosztują i nie można ich podrobić. Inaczej niż w
przypadku pierwszych wydań Dickensa, takich ludzi jest mnóstwo. W przeciwieństwie do
mebli chippendale nie zajmują wiele miejsca w domu.
Znowu rozległ się dźwięk telefonu. Dzwonili z kancelarii „Hasselrich, Bennett &
Barter”, a telefony od prawników nie wróżą nigdy niczego dobrego.
W słuchawce rozległ się drżący głos starszego partnera:
- Pan Qwilleran? Bardzo przepraszam, że przeszkadzam w pracy. Jestem pewien, że
właśnie pióro Qwilla tworzy kolejny, godny zapamiętania felieton.
- Naprawdę nic nie szkodzi - powiedział uprzejmie dziennikarz.
- Mam nadzieję, że korzysta pan z tych pięknych jesiennych dni.
- Nie ma piękniejszej pory w Moose County. A jak pan się czuje, panie Hasselrich?
- Rozkoszuję się każdą chwilą i z obawą czekam na nadejście zimy. A jak się miewa,
jeśli wolno spytać, pani Duncan?
- Dziękuję za pamięć. Wszystko idzie w dobrym kierunku. Mam nadzieję, że pani
Hasselrich czuje się lepiej.
- Powoli wraca do zdrowia. Po troszeczku. Smutek to trudna do wyleczenia choroba
duszy - stwierdził. Adwokat w końcu odchrząknął i powiedział: - Dzwonię, żeby
przypomnieć panu, że doroczne zebranie Fundacji Klingenschoenów odbędzie się w Chicago
pod koniec miesiąca. Pan Barter będzie, jak zwykle, reprezentować pańskie interesy. Ale
pomyślałem, że może tym razem zechce mu pan towarzyszyć, jako że nigdy dotąd nie
pojawiał się pan na zebraniach. Zapewniam, że pana udział w posiedzeniu zostałby przyjęty z
wielką radością.
Dla Qwillerana spotkania fundacji były czymś jeszcze gorszym niż zebrania redakcji.
- Jestem bardzo wdzięczny za tę propozycję, panie Hasselrich, ale niestety moje
obowiązki w Pickax nie pozwalają mi obecnie opuścić miasta.
- Rozumiem - powiedział prawnik - ale zaniedbałbym swoje obowiązki, gdybym nie
przekazał panu tego zaproszenia.
Po czym nastąpiła krótka wymiana grzeczności i zadowolony z siebie Qwilleran
odłożył słuchawkę. Udało mu się uniknąć jeszcze jednego nudnego spotkania z wielkimi
finansistami. Gdy odziedziczył majątek Klingenschoenów, jego wiedza na tematy
ekonomiczne była tak mizerna, że musiał w encyklopedii sprawdzać, ile zer ma miliard.
Pieniądze nigdy go nie interesowały. Sprawiała mu przyjemność praca i zarabianie na życie.
Lubił co tydzień spieniężać czek i oszczędnie gospodarować. Odziedziczenie miliarda uznał
za ciężki i kłopotliwy obowiązek. Przekazanie wielkich zasobów finansowych fundacji było
w tej sytuacji genialnym posunięciem, bo dawało mu pełną swobodę. Wrócił do pisania:
Jak poznać, że ktoś jest nikim? Widzisz kogoś nieznajomego, kto robi coś dobrego i
odchodzi, nie czekając na podziękowania. Niespodziewanie słyszysz spontanicznie
wypowiedzianą mądrą i dowcipną opinię na jakiś temat. Pamiętam starszego pana
spacerującego z laską w centrum Pickax, gdy szybkość wiatru osiągała 65 km na godzinę, a w
porywach dochodziła do nawet 100 km. Schroniliśmy się obaj w bramie. Mój towarzysz
powiedział wtedy: „Wiatr przewrócił mnie przed gmachem sądu. Trudno. Taka po prostu jest
natura”.
Gdy telefon zadzwonił po raz trzeci, Qwilleran o mało nie stracił cierpliwości.
Złagodniał jednak, gdy usłyszał melodyjny głos Polly Duncan.
- Jak się czujesz? - zapytał z niepokojem. - Dzwoniłem jakiś czas temu, ale nikt nie
odbierał.
- Lynette zawiozła mnie do kliniki kardiologicznej w Lockmaster - odpowiedziała
radośnie. - Lekarz jest zaskoczony, że tak szybko wracam do zdrowia. To podobno dlatego,
że zawsze prowadziłam zdrowy tryb życia. Tylko za mało się ruszałam. Muszę teraz
codziennie spacerować.
- Doskonale. Będziemy to robić razem - powiedział, ale jednocześnie pomyślał, że to
samo powtarzał Polly od lat, a ona nie zwracała uwagi na jego rady. - Będę u ciebie
wieczorem, Polly. O zwykłej porze. Czy nie potrzebujesz czegoś ze sklepu?
- Potrzebuję tylko interesującej rozmowy. Pogadamy sobie. Tylko ty i ja. Lynette
wychodzi. A bientôt, mój drogi.
- A bientôt.
Zanim znowu powrócił do swojej rozprawki na temat ludzi, którzy są nikim,
Qwilleran postanowił przez chwilę nacieszyć się dobrymi wieściami od Polly. Przypomniał
sobie, jak zadzwoniła do niego późnym wieczorem, prosząc o pomoc. Myślał o jej
przestraszonym wzroku, gdy sanitariusze układali ją na noszach. Przeżył trudne chwile, gdy
musiał czekać przed drzwiami oddziału intensywnej opieki medycznej i na oddziale
chirurgicznym szpitala w Minneapolis. Teraz Polly odbywała rekonwalescencję w domu
swojej szwagierki. Ale już nie mogła się doczekać powrotu do własnego mieszkania.
Przygotował sobie kubek kawy i napisał:
Zacząłem tworzyć własną kolekcję osób, które są nikim, kiedy mieszkałem na
Nizinach. Pierwszym okazem w moich zbiorach był trzynastoletni chłopiec, który
przygotowywał wszystkie posiłki dla ośmioosobowej rodziny. Następna była kobieta, która
kierowała autobusem. Kiedy zasłabł pasażer, zatrzymała inny autobus, wysadziła pasażerów i
zawiozła chorego do szpitala.
Następna przerwa została spowodowana telefonem od Johna Bushlanda, fotografa
specjalizującego się w zdjęciach reklamowych.
- Słuchaj, Qwill, pamiętasz, jak kiedyś próbowałem sfotografować twoje koty u mnie
w studiu? Nie mogliśmy ich nawet wyciągnąć z klatki.
- Jak mógłbym o tym zapomnieć? - powiedział Qwilleran. To była walka stulecia
pomiędzy dwoma dorosłymi mężczyznami i dwoma zdecydowanymi na wszystko
zwierzakami. Przegraliśmy.
- Chciałbym znowu spróbować. Tym razem, jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu, u
ciebie w domu. Znowu mam konkurs na kalendarz ze zdjęciami kotów. Może będą się czuły
swobodniej na własnym terenie, a ja zdołam zrobić ładne zdjęcia.
- Nie ma sprawy. Kiedy chcesz spróbować: w ciągu dnia czy po zmroku?
- W naturalnym świetle lepiej wygląda kolor ich oczu. Co byś powiedział na sesję
jutro rano?
- Wpadnij koło dziewiątej rano - zaproponował Qwilleran. - Będą miały pełne
brzuchy. A wtedy żyją w zgodzie z całym światem.
Wreszcie mógł zabrać się do formułowania końcowych wniosków do swojego
składającego się z tysiąca słów felietonu:
Jeszcze jedno ostrzeżenie dla nowicjusza w dziedzinie kolekcjonowania osób, które są
nikim. Unikajcie w kontaktach z mediami wspominania o swoich zbiorach. Jeśli postąpicie
inaczej, ci, którzy są nikim, z dnia na dzień staną się sławami. A nie istnieje kategoria sław,
które są nikim.
Mimo trudnych warunków pracy autorowi rubryki „Piórkiem Qwilla” udało się
skończyć felieton na czas i wyjść na zebranie w redakcji. Jak zwykle pożegnał się z kotami,
mówiąc im, dokąd się wybiera i kiedy zamierza wrócić. Uważał, że im więcej mówi się do
zwierząt, tym stają się one mądrzejsze. Pogrążone w drzemce koty, jego kandydaci do Mensy,
zareagowały na słowa Qwillerana, z trudem podnosząc głowy i przyglądając mu się mętnym
wzrokiem. Po czym znowu pogrążyły się we śnie.
Qwilleran pomaszerował do centrum miasteczka. W Pickax nikt nie spacerował, z
wyjątkiem osób, które pieszo podchodziły do swoich samochodów na parkingu. Pomysł, by
używać nóg zamiast kół, uważano powszechnie za pewne dziwactwo, którego można się
spodziewać tylko po kimś, kto przeniósł się do Moose
County z Nizin. Qwilleran wstąpił najpierw na szarlotkę do „Loiss Luncheonette”.
Lois - właścicielka baru, kobieta o obfitych kształtach - mogła się pochwalić całą
rzeszą wiernych klientów. Właśnie zrobiła sobie popołudniową przerwę, żeby poplotkować z
pijącymi kawę bywalcami. Opowiadała o swoim synu, Lennym, który na nocną zmianę
pracował w recepcji hotelu i jednocześnie studiował w nowym college'u. Mówiła też o jego
dziewczynie - Annie Marii, która chodziła na kursy pielęgniarskie, a dorabiała w hotelu.
Stwierdziła, że oboje są zadowoleni z pracy w niepełnym wymiarze godzin, chociaż ten
skąpiec właściciel płaci im najniższą stawkę godzinową, bez jakichkolwiek dodatków.
Qwillerana zawsze bawiły opowieści Lois. Dopisywał mu więc humor, gdy pojawił
się na zebraniu redakcji.
Gazeta „Moose County coś tam” wychodziła pięć razy w tygodniu. Na początku była
subsydiowana przez Fundację K, ale w końcu zaczęła przynosić zyski. Gazeta mieściła się w
nowym budynku z nowoczesną drukarnią, a jej pracownicy wyglądali na zadowolonych.
Zebranie odbywało się w sali konferencyjnej. Jej gładkie, pokryte drewnianymi
płycinami ściany zdobiły oprawione strony tytułowe ze starych gazet przedstawiające
najważniejsze wydarzenia w historii amerykańskiego dziennikarstwa: „«Titanic» napotyka
coś potężniejszego od siebie”, „Wojna w Europie”, „Zabójstwo Kennedyego”. Uczestnicy
zebrania rozsiedli się wokół wielkiego stołu konferencyjnego wykonanego z drewna
tekowego, popijając kawę z kubków ozdobionych napisami - próbkami redakcyjnego humoru:
„Jeśli nie możesz czegoś znieść, nie pisz o tym”, „Terminy są po to, żeby ich nie
dotrzymywać”, „Działanie z premedytacją może być zabawne”.
- Przyłącz się do nas, Qwill - powiedział redaktor naczelny. - Dwight jeszcze nie
dotarł, a ponieważ nie lubimy tracić czasu, zaczęliśmy plotkować o tajemniczej kobiecie.
Wokół stołu siedziało sześć osób należących do zespołu redakcyjnego.
Arch Riker, mężczyzna z brzuszkiem, wydawca i redaktor naczelny gazety, był przez
całe życie przyjacielem Qwillerana. Na Nizinach współpracowali ze sobą jako dziennikarze.
Obecnie ziściło się jego marzenie o kierowaniu gazetą w niewielkim mieście.
Junior Goodwinter był szczupłym mężczyzną o chłopięcej twarzy. Jego wygląd nie
zdradzał, jak ważna to osoba. Był on nie tylko głównym wydawcą gazety, ale również
potomkiem w linii prostej założycieli Pickax, co w okręgu leżącym czterysta mil na północ od
wszelkich terenów zamieszkanych przez człowieka miało niebagatelne znaczenie.
Hixie Rice, która zajmowała się reklamami i promocją, była kolejną uciekinierką z
Nizin. Nawet po latach spędzonych w tym odludnym zakątku kraju można w niej było
wyczuć pewną wielkomiejską energię i elegancję.
Mildred Hanstable Riker pisała na tematy kulinarne i była żoną wydawcy. Pulchna i
dobroduszna, była rdzenną mieszkanką Moose County. Niedawno przeszła na emeryturę i
przestała pracować jako nauczycielka sztuk pięknych i gospodarstwa domowego w szkołach
państwowych.
Jill Handley, nowa redaktorka działu kultury, była ładna i chętna do pracy, ale nie
czuła się jeszcze całkiem swobodnie w zespole. Przyszła z redakcji „Lockmaster Ledger”,
gazety wychodzącej w sąsiednim okręgu, którego mieszkańcy uważali swoich sąsiadów z
Moose County za barbarzyńców.
Wilfred Sugbury, sekretarz redakcji, szczupły, silny młodzieniec o spokojnej twarzy,
niezwykle poważnie traktujący swoją pracę, zerwał się na widok Qwillerana. Nalał dla niego
kawę i podał mu kubek ozdobiony napisem „Zabijmy wszystkich redaktorów”.
W zebraniu brał również udział, siedząc na szafce z dokumentami, William Allen,
wielki biały kot wcześniej związany z redakcją „Pickax Picayune”.
Qwilleran witał uprzejmym skinieniem głowy kolejnych uczestników spotkania i
wreszcie usiadł obok debiutującej w zespole Jill Handley.
- Och, panie Qwilleran, jestem miłośniczką pańskich felietonów! Pisze pan
fantastyczne rzeczy! - powiedziała z uwielbieniem jego sąsiadka.
- Może pani pracować dla naszej gazety tylko pod warunkiem, że pije pani kawę, lubi
koty i zwraca się do mnie „Owili” - oświadczył surowo dziennikarz.
- Podobno... masz syjamskie koty... Qwill?
- Mniej więcej. A dokładniej to one mają mnie. Co cię skłoniło, by porzucić
cywilizację i zamieszkać na tym pustkowiu?
- No cóż, moje dzieci chciały chodzić do szkoły w Pickax, bo jest tu większy basen.
Mój mąż znalazł tu dobre warunki działalności biznesowej. Ja z kolei marzyłam o pracy w
gazecie, która zamieszcza takie felietony jak te, które ukazują się w rubryce „Piórkiem
Qwilla”. Taka jest prawda.
- Dosyć rozmów - oświadczył redaktor naczelny, który przewodniczył zebraniu. -
Teraz ktoś odpowie na pytania na temat wyścigu... Posłuchajmy opowieści zdobywcy złotego
medalu!
Rozległy się brawa. Wilfred poczerwieniał. Ukończył jako pierwszy wyścig rowerowy
na trasie liczącej ponad siedemdziesiąt mil, zorganizowany z okazji Święta Pracy. Chłopak
był tak skromny i skoncentrowany na swoich obowiązkach, że nikt w redakcji nawet nie
wiedział, że posiada rower.
- Gratulacje! - powiedział Qwilleran. - Wszyscy jesteśmy z ciebie bardzo dumni.
Jesteś świetny nie tylko w pracy, ale i na rowerze.
- Dziękuję - powiedział Wilfred. - Nie myślałem, że zwyciężę. Chciałem wziąć udział
w wyścigu tylko dla przyjemności. Ale postanowiłem, że dam z siebie wszystko, więc
trenowałem przez całe lato. Dzięki temu byłem pewien, że potrafię przejechać całą trasę,
nawet jeśli ostatni zjawię się na mecie. Ale w czasie wyścigu wszystko mi sprzyjało. Dlatego
po przejechaniu sześćdziesięciu mil nagle pomyślałem: ty głupku, możesz przecież zwyciężyć
w tym zwariowanym wyścigu! Stało się to pomiędzy Mułowem i Kennebeck, gdy jechało
przede mną już tylko kilku zawodników. Więc zrobiłem jeszcze jeden wysiłek i dotarłem do
mety. Dziewięciu zawodników ukończyło wyścig i wszyscy zasługują na słowa uznania. Nie
byli gorsi niż ja. Ale myślę, że miałem więcej szczęścia. Mam nadzieję, że w przyszłym roku
znowu wezmę udział w wyścigu.
Było to najdłuższe przemówienie, na jakie w ciągu dwóch lat pracy zdobył się ten
zwykle milczący młody człowiek. Wszyscy patrzyli na niego z zaskoczeniem. Tylko
Qwilleran powiedział:
- Jesteśmy pełni podziwu dla twojej determinacji i siły ducha, Wilfredzie.
Riker odchrząknął.
- Skoro i tak czekamy na spóźniającego się pana Somersa, spróbujmy podsumować
nasze dotychczasowe rozważania - powiedział, kończąc głośno i wyraźnie: - Kim jest i co u
nas robi ta dziwna, nieznajoma kobieta?
- Zawsze ubiera się na czarno i stara się samotnie spędzać czas - stwierdziła Mildred. -
Wydaje mi się, że jest w żałobie. Wygląda, jakby przeżyła jakąś wielką tragedię. Przyjechała
do tego spokojnego miasteczka, żeby uporać się ze swoim bólem. Powinniśmy uszanować jej
potrzebę samotności.
Qwilleran muskał wąsy, co było widoczną oznaką zainteresowania.
- Czy ta kobieta w ogóle opuszcza hotel?
- Oczywiście - powiedział Junior. - Nasi informatorzy z terenu widzieli, jak podróżuje
ciemnoniebieskim, dwudrzwiowym samochodem z wypożyczalni aut na lotnisku.
- Pewnego dnia - dodała Hixie, a jej ton oznaczał, że mówi o czymś naprawdę
istotnym - gdy odbierałam umowę podpisaną w restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem”,
widziałam ją w hallu hotelowym z jakimś mężczyzną. Jej towarzysz był w garniturze, pod
krawatem i trzymał w ręku walizkę.
- Napięcie rośnie - podsumował Riker. - Czy ten mężczyzna właśnie przyjechał do
hotelu czy wyjeżdżał?
- Nie spotkałem dotąd tej kobiety - oznajmił Qwilleran. - Czy jest ładna? Młoda?
Miła?
- Może zjadłbyś obiad w hotelowej restauracji i sam ocenił?
- Dziękuję, nie. Ostatnim razem, kiedy tam poszedłem, z piersi kurczaka trysnęło
masło i zaplamiło mi nową sportową kurtkę. Uznałem to za napaść na przedstawiciela
mediów.
- Lenny Inchpot powiedział mi, że ta kobieta wygląda na cudzoziemkę - dodał
nieśmiało Wilfried.
- To bardzo interesujące - oświadczył Junior. - Zamieszkała u nas agentka obcego
wywiadu albo przedstawicielka jakiegoś międzynarodowego kartelu, który zamierza
ulokować tu swoją siedzibę i doprowadzić do skażenia środowiska naturalnego.
- A może ona jest pracownikiem jakiejś agendy rządowej i wypełnia tajną misję. Na
przykład sprawdza, czy w naszym okręgu można będzie składować toksyczne odpady -
podsunął Riker.
Nowa redaktorka ze zdumieniem wysłuchiwała tych uwag, niepewna, jak zareagować
na te, wypowiadane z powagą, domysły.
- A może jest kosmitką? - zapytała radośnie Mildred. - Przecież mieliśmy ostatniego
lata wiele doniesień o pojawieniu się UFO.
- Nie macie racji - oświadczyła Hixie. - Wiem na pewno, że człowiek z walizką to jej
adwokat, a ona sama jest trzymaną w ukryciu kochanką Gustava Limburgera, która teraz
postanowiła ubiegać się o pieniądze.
Wszyscy, z wyjątkiem Qwillerana i nowej redaktorki, wybuchnęli gromkim
śmiechem.
- Co w tym takiego zabawnego? - zapytała Jill.
- Gustav Limburger - wyjaśniła Mildred - to niski, garbaty, złośliwy skąpiec, który ma
osiemdziesiąt lat. Mieszka zupełnie sam w Black Creek i jest właścicielem hotelu „New
Pickax”.
- Co się nie zgadza w mojej teorii? - zapytała Hixie. - Jest bogaty. Stoi nad grobem.
Nie ma żadnej rodziny. Nie po raz pierwszy by się zdarzyło, że paskudny staruch wiąże się z
młodą kobietą.
Nastąpił kolejny wybuch śmiechu. Potem rozległo się pukanie i do sali konferencyjnej
wkroczył Dwight Somers.
- Opowiedzcie dowcip, który was tak rozśmieszył - poprosił. Somers - specjalista w
dziedzinie public relations - wyglądał lepiej, zanim zgolił brodę.
Ale nikt nie zwraca uwagi na wygląd człowieka o tak wspaniałej, pełnej entuzjazmu
osobowości. Skinął głową każdemu z siedzących wokół stołu. Aż dwukrotnie ukłonił się
Hixie.
- Przepraszam za spóźnienie. Samolot zgubił lewe skrzydło gdzieś nad Lockmaster.
Istnieje podejrzenie, że w wyniku ostrzału przez siły przeciwnika.
- Nie ma problemu - oznajmił Riker, dając mu znak, by usiadł. - Fundacja K zakupi
nowe skrzydło dla linii lotniczych.
- Witaj w gazecie „Głupstwo z Moose County” - powiedział Junior. Tymczasem
Wilfred pobiegł, by nalać kawy do kubka z napisem „Najpierw zabijmy wszystkich
pracowników działu public relations”.
- Czy to była twoja pierwsza wizyta w centrali, Dwight? - zapytał wydawca. -
Słyszałem, że siedziba fundacji jest imponująca.
- Człowieku! Robi oszałamiające wrażenie! Mówisz o firmie, która zajmuje cztery
piętra w luksusowym biurowcu. Mają własne zespoły ekspertów w dziedzinie inwestycji,
nieruchomości, rozwoju ekonomicznego i instytucji charytatywnych. Ich celem jest
przekształcenie Moose County w okręg, w którym doskonale się żyje i pracuje, ale który
jednocześnie nie stanie się wielką metropolią. Mają zamiar chronić plaże i lasy, dbać o
czystość wody i powietrza, tworzyć firmy, które raczej sprzyjają takiemu zrównoważonemu
rozwojowi, niż mu szkodzą. Chcą też wydzielać strefy gęstego zaludnienia.
- Brzmi dość utopijnie. Czy coś z tego wyjdzie?
- Gdy to się uda, staniemy się przykładem dla wiejskich okręgów w całym kraju. Jeśli
oczywiście ich mieszkańcy będą chcieli mieszkać w kwitnącej okolicy, a jednocześnie
zachować dotychczasową jakość życia.
- A co z rozwojem turystyki? - zapytał Junior.
- Fundacja K zamierza działać tak, by spowolnić rozwój turystyki, która zmienia
charakter otoczenia. Będą wspierać finansowo wiejskie zajazdy działające na niewielką skalę.
Miejsca, w których serwowane jest dobre jedzenie i które mogą przyciągnąć turystów o
wyrobionym guście i zdobyć spory rozgłos. Osobom niezbyt zamożnym mają służyć
niewielkie biwaki leśne. Na tyle małe, żeby podczas ich urządzania nie trzeba było wycinać
drzew.
Ktoś zadał pytanie na temat możliwości rozwoju biznesu.
- Teraz dochodzimy do najważniejszej części planu - oświadczył Dwight. - Jeżeli
istnieje jakaś gałąź przemysłu, która nie powoduje zanieczyszczeń środowiska, jest zawsze
potrzebna i budzi pozytywne skojarzenia, to jest to żywienie. Nasz okręg na razie słynie z
rybołówstwa, hodowli owiec i produkcji ziemniaków. Teraz Fundacja K zamierza wspierać
finansowo takie przedsięwzięcia jak indycze farmy, wiśniowe sady, etniczne restauracje i
wyselekcjonowane sklepy z żywnością. Wielka Eksplozja Smaków będzie wspaniałym
festiwalem. Odbywać się będą różne imprezy związane z żywnością - powiedział, otwierając
teczkę i rozdając wyjęte z niej ulotki informacyjne. - Uroczyste otwarcie Explo nastąpi za
tydzień od jutra. Czy macie jakieś pytania?
- To może być całkiem zabawna impreza - stwierdził ktoś ze słuchaczy.
- Modnym trendem jest traktowanie jedzenia jako rozrywki - stwierdził Dwight. -
Wiele osób pasjonuje się kuchnią i gotowaniem. Coraz częściej ludzie jedzą posiłki poza
domem, rozmawiają o jedzeniu, kupują książki kucharskie, uczęszczają na kursy gotowania,
oglądają kasety wideo na ten temat, zapisują się do klubów dla smakoszy. Nawet niektóre
perfumy dostępne dziś w sprzedaży mają zapach wanilii, truskawek, czekolady, gałki
muszkatołowej czy cynamonu...
- Nie miałbym nic przeciw temu, żeby używać płynu po goleniu o aromacie szkockiej
whisky - oświadczył Riker.
- Nie martw się. Tym też się zajmą.
- Od przyszłego tygodnia nasz dodatek na temat jedzenia będzie miał Więcej miejsca -
zajmie całą stronę - oznajmił Riker.
- A czy przypadkiem tajemnicza kobieta nie jest jakimś trikiem związanym z
kampanią reklamową Explo? - zastanawiał się Qwilleran.
- Nie, przysięgam na półkę z książkami kucharskimi - oświadczył Dwight, zamykając
teczkę. - Dziękuję, że mogłem wam o tym wszystkim opowiedzieć. Mam nadzieję, że
wciągniecie się w ten temat i będziecie do mnie dzwonić z pytaniami. Postaram się pomóc,
jeśli tylko będę umiał to zrobić.
- Ten projekt sprawia, że czuję się głodny - oświadczył Riker. - Wyślijmy Wilfreda po
hamburgery i piwo.
Rozdział drugi
Qwilleran przez całe życie pasjonował się kuchnią i gotowaniem, więc nie trzeba go było
specjalnie namawiać do udziału w Explo. Miał nadzieję, że to wydarzenie dostarczy mu
nowych pomysłów na felietony. Szukanie tematów do rubryki, która ukazywała się dwa razy
w tygodniu, wcale nie było prostą sprawą. Szczególnie że Moose County było niewielki
okręgiem, a felietonista od dawna pisał swoje teksty do rubryki „Piórkiem Qwilla”.
Z redakcji Qwilleran poszedł do sklepu „Toodle's Market” po jedzenie dla swoich
wybrednych kocich podopiecznych. Był to powszechnie znany i szanowany sklep z
żywnością, a jego renoma sięgała czasów, gdy właściciel firmy sam rozbierał tusze mięsa i
sprzedawał herbatę za pensa. Teraz sklep z parkingiem nie ustępował powierzchnią
wielkomiejskim supermarketom, ale nie było tu hipnotyzującego i oślepiającego blasku
zawieszonych nad głową jarzeniówek. Pojedyncze lampy i reflektory oświetlały kawałki
mięsa i produkty spożywcze, a ich blask nie zmieniał barw żywności i nie przyprawiał pani
Toodle o ból głowy. Bo to ona prowadziła sklep, a pomagali jej w tym synowie z żonami i
córki z mężami oraz wnuki. Qwilleran kupił kilka puszek łososia, mięso krabów, krewetki i
mielone małże.
Następnym przystankiem miała być księgarnia z używanymi książkami. W „Edd's
Editions” można było znaleźć tysiące książek* z wyprzedaży w sąsiednich okręgach.
Wszystko tu wyglądało na stare i zakurzone, więc doskonale do siebie pasowało. Takie były
pozbawione koloru książki walające się na półkach, stoły, podłoga i sam właściciel -
Eddington Smith. Doskonale pasował do tego otoczenia również tłusty kot o długiej sierści
imieniem Winston, który odkurzał teren, machając swoim puszystym ogonem. Sklep
przesiąknięty był dziwną mieszaniną zapachów. Czuło się tu woń spleśniałych książek z
zawilgoconych piwnic, sardynek, którymi żywił się Winston, oraz smażonej wątróbki z
cebulą, którą Eddington często przyrządzał dla siebie na zapleczu. Tego dnia zapach był
niezwykle intensywny, więc Qwilleran postanowił przebywać w księgarni możliwie jak
najkrócej.
- Szukam czegoś dla pani Duncan. Lubi czytać stare książki kucharskie. Uważa, że są
zabawne.
- Mam nadzieję, że czuje się już lepiej.
- Odzyskała już poczucie humoru, a to dobry znak - powiedział Qwilleran, oglądając
pospiesznie zawartość trzech półek z używanymi książkami kucharskimi. Była wśród nich
pożółkła ze starości, wydana w roku 1899 książka w miękkiej oprawie, zatytułowana
Wyborne dania - radość dla smakoszy w opracowaniu Stowarzyszenia Kulturalnego Pań z
Pickax. Kartkując książkę, zauważył przepisy na kiełbaski z fasolą i doskonałe paszteciki
autorstwa pani Duncan.
- Wezmę tę - oświadczył i pomyślał, że autorka przepisów mogła być jakąś
przyszywaną prababką Polly.
Tymczasem Eddington odpakowywał otrzymany właśnie karton ze starymi książkami,
które należały do rodziny farmerskiej zajmującej się hodowlą krów i produkcją serów.
Qwilleran zauważył dzieło zatytułowane Najlepsze sery Zachodu - przewodnik
encyklopedyczny.
- To też bym wziął - oświadczył. - Ile jestem winien? Proszę nie zawracać sobie głowy
pakowaniem - powiedział, opuszczając w pośpiechu sklep, bo zapach stawał się trudny do
zniesienia.
Wspomnienie intensywnej woni sklepu pozostało w jego nozdrzach i towarzyszyło
mu, gdy szedł w kierunku domu przez Main Street, Park Circle, a potem przez parking przy
teatrze i drogą wśród drzew, która prowadziła do dawnego składu jabłek. Teatr - imponujący
budynek z kamienia polnego - był niegdyś rezydencją Klingenschoenów. Znajdująca się na
tyłach posesji piękna powozownia została przekształcona w garaż na cztery samochody z
mieszkaniem na piętrze. Kobieta, która wynajmowała to lokum, właśnie wyjmowała zakupy
ze swojego samochodu, gdy Qwilleran przechodził przez parking.
- Nie potrzebujesz przypadkiem pomocy? - zawołał.
- Nie, dzięki. A ty nie potrzebujesz przypadkiem zapiekanki z makaronu i sera? -
odpowiedziała ze śmiechem.
Była to Celia Robinson - miła siwowłosa starsza pani, która zaopatrywała zamrażalnik
Qwillerana w różne domowe smakołyki.
- Nigdy nie odmawiam, gdy ktoś częstuje mnie zapiekanką z serem - odpowiedział.
- Chciałam o coś zapytać, panie Q. Co sądzisz o tej tajemniczej kobiecie z hotelu?
Myślę, że powinieneś zainteresować się tą sprawą - zasugerowała pani Robinson, zagorzała
miłośniczka powieści sensacyjnych. Zdarzyło się już parokrotnie, że wystąpiła w roli zaufanej
asystentki Qwillerana, gdy ten zajmował się podejrzanymi sprawami.
- Nie tym razem. Nie popełniono żadnej zbrodni, a plotki na temat tej kobiety są
absurdalne. Powinniśmy zajmować się własnymi sprawami... Ale co u ciebie słychać? Czy
ciągle pracujesz społecznie w programie „Przyjaciele Chorych”?
- Dalej staram się trochę pomagać. Niedawno w naszym programie zaczęła działać
Grupa Młodych Aktywistów. To głównie studenci, którzy chcą trochę zarobić. Mam
zorganizować dla nich szkolenia. Miłe dzieciaki. Potrafią poprawić humor pacjentom, którzy
nie mogą opuszczać domu - przestała mówić i z zaciekawieniem pociągnęła nosem. - Czy nie
kupiłeś przypadkiem zepsutego sera?
- Nie. Kupiłem tylko książkę na temat serów. Należała do wytwórcy serów i nabrała
takiej woni na skutek osmozy.
- Ależ panie Q! Ta książka po prostu strasznie śmierdzi - powiedziała Celia, śmiejąc
się z własnej szczerości.
- Jeśli łaskawa pani tak uważa... - powiedział, sztywno się kłaniając, co wywołało
kolejny wybuch śmiechu.
Minął gęsty szpaler drzew iglastych osłaniających dawny magazyn jabłek przed
hałasem dobiegającym z ruchliwej ulicy Park Circle. Kiedy zbliżył się do budynku, poczuł
utkwione w siebie spojrzenia dwóch par oczu. Ktoś przypatrywał mu się z okna na górze. Gdy
przekręcił klucz w drzwiach, koty już na niego czekały. Witały go, podskakując na tylnych
łapkach i ocierając się o jego ubranie. Wiedział, że nie chodzi tu ani o jego niezwykłą
osobowość, ani o owoce morza w puszce. Tajemnica tkwiła w Przewodniku
encyklopedycznym. Koty marszczyły noski i otwierały pyszczki, demonstrując kły. Takie
zachowanie weterynarz określał mianem reakcji Flehmana. Niezależnie od nazwy odruchu,
koty wyglądały wspaniale.
Qwilleran spróbował samodzielnie przeprowadzić test. Obwąchał książkę o serach i
stwierdził, że Celia miała rację. Encyklopedia śmierdziała. Miała wyraźny zapach
przejrzałego sera, podobny do zapachu limburgera. Minęło wiele lat od chwili, gdy po raz
pierwszy zetknął się w Niemczech z tym przysmakiem. Ale wrażenia zapamiętał na zawsze.
Powiedziano mu, że ser jest dojrzały, ale zdecydowanie bardziej pasowało określenie -
cuchnący.
W tym momencie zdał sobie sprawę, że starszy pan, którego tak bezlitośnie
obmawiano podczas zebrania redakcji, także nazywa się Limburger. Sądząc po opisie, musiał
być z niego niezły oryginał. Qwilleran, jak większość dziennikarzy, bardzo cenił takie osoby.
Historie o nich dobrze się sprzedawały. Przypomniał sobie rozmowy z Adamem
Dingleberrym, Euphonią Gage i Ozziem Pennem, żeby wymienić tylko kilku bohaterów jego
wywiadów. Postanowił natychmiast zabrać się do roboty.
Najpierw jednak zaniósł kompendium na temat serów do szopy na narzędzia, mając
nadzieję, że przykry zapach zniknie w ciągu kilku dni. Potem zajrzał do tej części książki
telefonicznej, która poświęcona była miejscowości Black Creek, i zadzwonił. Sygnał rozlegał
się wielokrotnie, zanim ktoś podniósł słuchawkę.
- Kto mówi? - rozległ się rozdrażniony głos mężczyzny.
- Czy to pan Limburger?
- Jeśli to do niego pan dzwonił, to z nim pan rozmawia. O co chodzi?
- Tu Jim Qwilleran z gazety „Moose County coś tam”.
- Nie potrzebuję żadnej gazety. Są za drogie.
- Dzwonię z innego powodu. Czy to pan jest właścicielem hotelu „New Pickax”?
- To nie pańska sprawa.
- Chciałbym napisać coś na temat historii tego wspaniałego hotelu, panie Limburger -
łagodnie nalegał Qwilleran.
- Po co?
- Ten hotel to od ponad stu lat wizytówka naszego miasta, więc czytelnicy są nim
zainteresowani...
- A co chcą wiedzieć?
- Chciałbym do pana przyjść i zadać kilka pytań.
- Kiedy? - zapytał starszy pan, a w jego głosie brzmiała wrogość.
- Może jutro przed południem, koło jedenastej?
- Jeśli jeszcze będę na tym świecie. Mam osiemdziesiąt dwa lata. W każdej chwili
mogę wykorkować.
- Jednak spróbuję - powiedział uprzejmie Qwilleran. - Po głosie sądząc, nic panu nie
dolega.
- Miauuuu - tuż przy mikrofonie rozległa się głośna skarga.
- Co to było?
- To tylko nisko lecący samolot. Do jutra, panie Limburger - powiedział dziennikarz.
Usłyszał, jak stary człowiek odkłada słuchawkę, i zachichotał.
Zanim poszedł do Polly, Qwilleran przeczytał broszurę informacyjną na temat
Wielkiej Eksplozji Smaków. Uroczystości związane z otwarciem miały się odbywać w
pobliżu miejsca zwanego Zaułkiem Stajennym. Zajmował on długi na odległość pomiędzy
dwiema przecznicami kamienny budynek w małej uliczce znajdującej się w samym centrum
Pickax. W czasach konnych powozów budowla ta była publiczną stajnią, której usługi
kosztowały zaledwie dziesięć centów. Cały dzień pod dachem i wiadro owsa tylko za
dziesiątaka! Później budynek został zaadaptowany na współczesne potrzeby. Mieściły się tam
różne sklepy, warsztaty naprawcze i biura w nieustannie zmieniającej się konfiguracji. Teraz
w Zaułku Stajennym zacznie się coś zupełnie nowego i wspaniałego. Większe i mniejsze
pomieszczenia zostały przebudowane tak, by budynek mógł pomieścić sklep z pasztecikami,
bar serwujący zupy, piekarnię, sklep z serami i winami, magazyn wnętrz kuchennych, starego
typu stoisko z napojami i lodami oraz sklep ze zdrową żywnością.
Organizatorzy Explo zaplanowali różne interesujące wydarzenia. Na przykład Wielki
Wypiek Pasztecików, aukcję, której zwycięzca miał zjeść obiad ze sławną osobą, i kursy
gotowania tylko dla mężczyzn. Qwilleran zdawał sobie sprawę, że jego przyjaciele będą go
namawiać, by zapisał się na takie szkolenie. Uważał jednak, że już posiada niezbędne
umiejętności kulinarne: przecież doskonale umie przyrządzać gotowe dania mrożone.
Otworzył puszkę z mielonymi małżami dla swoich syjamskich kotów i powiedział:
- Dobra, dzieciaki! Starajcie się nie napsocić, kiedy będę poza domem. Idę w
odwiedziny do waszego kuzynka Bootsiego.
Qwilleran dojechał samochodem do Pleasant Street. Ulica znajdowała się w dzielnicy
zabudowanej drewnianymi wiktoriańskimi domami wzniesionymi dla zamożnych
mieszkańców Pickax. Budynki te powstały w epoce, gdy cieśle dopiero od niedawna
posługiwali się laubzegą. Ganki, okapy, wykusze okienne i szczyty budynków zostały
ozdobione wymyślnymi drewnianymi detalami w takiej obfitości, że Pleasant Street
nazywano Aleją Piernikową. Właśnie tutaj, odziedziczywszy dom po swoich przodkach,
mieszkała niezamężna szwagierka Polly, ostatnia z rodu Duncanów. I w tym domu Polly
przechodziła rekonwalescencję.
Qwilleran szedł powoli frontową alejką, przyglądając się ze zdumieniem bogactwu
architektonicznych detali. Nie zdawał sobie sprawy, że przez frontowe okno obserwuje go
Bootsie - ukochany syjamski kot Polly. Obaj, człowiek i zwierzak, ubiegali się o względy tej
samej kobiety, toteż stosunki między nimi były raczej chłodne. Obaj jednak starali się
dotrzymywać niełatwych warunków zawieszenia broni. Qwilleran przekręcił gałkę w
drzwiach wejściowych, co uruchomiło dzwonek w hallu, i zaraz pojawiła się Polly ubrana w
zwiewne błękity. Miała na sobie obszerną szatę, która była podarunkiem Qwillerana,
wręczonym wraz z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.
- Wyglądasz fantastycznie, Polly! - zawołał, przypominając sobie ze smutkiem, jak
blada i apatyczna była w czasie choroby. Teraz oczy Polly błyszczały, a na twarzy znowu
pojawił się zwycięski uśmiech.
- To efekt dobrych wyników badań oraz odrobiny różu i cienia do powiek -
oświadczyła radośnie. - I Brenda wpadła dzisiaj, żeby mnie uczesać.
Objęli się czule i trwali w uścisku, dopóki Bootsie nie zaczął protestować.
- Lynette spędzi dzisiejszy wieczór w swoim klubie brydżowym, więc możemy
posiedzieć tylko we dwoje plus herbata i słodycze. Dietetyczka w szpitalu dała mi przepis na
ciasteczka bez cukru, masła, jajek i soli.
- Myślę, że będą wspaniałe - stwierdził bez entuzjazmu.
Poszli razem do salonu. W pokoju panował nastrój żywcem przeniesiony z
dziewiętnastego wieku, a utrzymywany przez kilka kolejnych pokoleń rodu Duncanów:
aksamitne zasłony, abażury z frędzelkami, obrazy w ozdobnych ramach i leżące jeden na
drugim dywany. Okrągły stolik, na którym stała lampa, okrywała sięgająca do samej ziemi
tkanina. Gdy tylko Qwilleran wszedł do salonu, żeby wziąć krzesło, ważący piętnaście
kilogramów pocisk wystrzelił spod stolika i uderzył w jego nogi.
- Niegrzeczny, niegrzeczny kotek! - skarciła ulubieńca Polly, ale w jej głosie więcej
było miłości niż nagany. - On tylko tak się bawi - wyjaśniła Qwilleranowi.
Akurat w to uwierzę, pomyślał.
- Lynette chce, żebym wprowadziła się tu na stałe. Kusi mnie ta propozycja, bo
Bootsie uwielbia ten dom. Jest tu tyle miejsc, w których można się ukryć!
- Właśnie to zauważyłem. Czy on atakuje z ukrycia wszystkich twoich gości? Dobrze,
że mam zdrowe serce i nerwy ze stali.
Polly zaśmiała się cichutko.
- Jak ci smakują ciasteczka?
- Całkiem niezłe, naprawdę. Może tylko przydałaby się im odrobina cukru, trochę
masła, jajka i sól.
- Wyśmiewasz się ze mnie. Ale nie mam nic przeciwko temu. I tak się cieszę, że żyję,
i dobrze się czuję, nawet jeśli ktoś sobie ze mnie żartuje... Zgadnij, kto mnie dziś odwiedził i
przyniósł wyśmienitą zupę grzybową. Elaine Fetter!
- Czy ja ją znam?
- Powinieneś ją znać. Gorliwie działa jako wolontariuszka, a za swoją ciężką pracę nie
dostaje ani grosza. Pomaga w szpitalu, muzeum historycznym i w bibliotece. Uważam, że
dobrze sobie radzi w informacji telefonicznej i przy katalogowaniu, ale nie jest lubiana, bo
ludzie uważają ją za snobkę. Mieszka w West Middle Hummock, a wszyscy wiemy, że to
bardzo prestiżowe miejsce. Jej zmarły mąż pracował jako adwokat w kancelarii „Hasselrich,
Bennett & Barter”.
- Jaka była zupa?
- Świetna, ale ze względu na moją dietę odrobinę zbyt tłusta. Osoby, które gotują dla
smakoszy, zbyt lekką ręką dorzucają spore ilości masła i śmietanki. Nawiasem mówiąc,
Elaine sama hoduje grzyby, i to nie byle jakie, a japońskie shitake.
Ta informacja wzbudziła zainteresowanie dziennikarza. Pojawił się doskonały temat
dla rubryki „Piórkiem Qwilla”. Grzyby w ogóle miały w sobie coś tajemniczego. A
szczególnie tak egzotyczne jak shitake.
- Czy myślisz, że zgodzi się udzielić mi wywiadu?
- Czy się zgodzi? Elaine uwielbia rozgłos.
- Kiedy poczujesz się na siłach, żeby znowu wybrać się do restauracji, Polly?
Jedzenie poza domem należało do jego ulubionych zajęć, a rolę gospodarza takich
wypadów pełnił z wielkim wdziękiem.
- Już niedługo, kochanie, ale muszę uważać i rozsądnie zamawiać potrawy.
Dietetyczka dała mi listę rekomendowanych produktów zastępczych. Podkreślała też, że
powinnam jeść niezbyt obfite posiłki.
- Pogadam z kucharzem z „Old Stone Mill” - oświadczył Qwilleran. - Na pewno
ucieszy się, jeśli będzie mógł przygotować dla ciebie ćwierć kilo pieczonego produktu
zastępczego, a do tego substytut lekkiego sosu.
Polly roześmiała się melodyjnie. Tak dobrze było znowu słyszeć jej śmiech. Dopiero
teraz zdał sobie sprawę, że stan zdrowia od dawna wpływał na nastrój jego przyjaciółki. I
działo się to na długo przed pojawieniem się pierwszych dolegliwości w klatce piersiowej.
- Czy ktoś jeszcze wpadł dzisiaj do ciebie? - zapytał, myśląc o doktorze Prelligate,
rektorze nowej uczelni, który, zdaniem Qwillerana, okazywał Polly przesadną troskę. Jego
motywy dziennikarz oceniał jako wielce podejrzane.
- Była tylko moja sekretarka - powiedziała Polly. - Pani Alstock przyniosła mi z
biblioteki różne papiery do podpisania. Wspaniale się spisuje pod moją nieobecność.
- Mam nadzieję, że podzieliła się z tobą najnowszymi ploteczkami.
- No cóż. Pewnie już wiesz, że Derek Cuttlebrink zaczął pracować jako menedżer
uniwersyteckiej stołówki. Na pewno dostał to stanowisko dzięki wpływom Elizabeth Hart.
- Z pewnością. Narzeczona, która ma roczny dochód w wysokości pół miliona
dolarów, wydaje się dość wpływowa. Miejmy nadzieję, że Derek w końcu znalazł właściwe
miejsce dla siebie. Czego jeszcze dowiedziałaś się od plotkarzy z biblioteki?
- Że w Pickax będzie wytwórnia marynowanych korniszonów. To dobra wiadomość
czy zła?
- Niedobra. Oprócz Królowej Ziemniaka i Królowej Pstrąga jeszcze będzie trzeba
wybierać Królową Korniszonów. A w całym miasteczku od lipca do października czuć będzie
zapach kopru i czosnku.
- Myślałam, że lubisz czosnek, kochanie - delikatnie go skarciła.
- Nie wtedy, gdy zaczyna zastępować świeże powietrze. Czy wyobrażasz sobie
telewizyjne reklamy „korniszonów z Pickax”? Będzie to oczywiście animowany filmik.
Ustawione rzędem ogóreczki w spódniczkach będą tańczyć polkę z Pickax... Nie, powiedz
pani Alstock, że Fundacja K nie planuje otwarcia fabryki korniszonów w ramach programu
rozwoju ekonomicznego. Ci, którzy rozsiewają takie plotki, będą musieli wymyślić coś
nowego.
- No cóż, może dla odmiany chcesz usłyszeć plotkę, która na pewno jest prawdziwa? -
zapytała Polly. - Tajemnicza kobieta była w bibliotece i wypożyczyła książki na tymczasową
kartę.
- Hmm. Jeśli czyta książki, na pewno nie jest zepsuta do szpiku kości. Prawda? Co
pożyczyła? Poradnik na temat domowej produkcji bomb? Coś na temat zatruwania wody?
- Informacje na temat wypożyczonych książek są poufne - oświadczyła Polly,
uśmiechając się z wyższością.
- A więc personel biblioteki zna jej nazwisko i adres.
- Z całą pewnością taka informacja znajduje się w naszej kartotece.
Qwilleran w zamyśleniu musnął wąsy i spojrzał porozumiewawczo spod
przymkniętych powiek.
Zrozumiała, że cała ta pantomima to tylko żart, i rzuciła słodkim głosem:
- Już rozumiem, na czym ma polegać twój podły plan. Hydraulicy z Pickax wpadną po
godzinach do biblioteki, wykradną nasze akta i zamiast afery Watergate będziemy mieć
bibliogate.
Zanim zdołał wymyślić jakąś celną ripostę, trzasnęły frontowe drzwi, a w hallu
wejściowym rozległy się kroki. Lynette wróciła wcześniej.
- Nie czekałam na poczęstunek. Wolałam zobaczyć się z wami.
- Bardzo nam to pochlebia. Siadaj i poczęstuj się ciasteczkiem - powiedział Qwilleran
znudzonym głosem.
Doszedł do wniosku, że Lynette to przyzwoita osoba: miła, skora do pomocy, hojna i
pełna dobrych chęci. Może jest dość bystra, by grać w brydża i zajmować się
ubezpieczeniami zdrowotnymi w gabinecie lekarskim, ale pewnych rzeczy zupełnie nie
potrafi zrozumieć... Nigdy nie przyszło jej do głowy, że on i Polly mogą od czasu do czasu
pragnąć odrobiny intymności.
- Właśnie rozmawiamy o tej tajemniczej kobiecie - powiedziała swojej szwagierce
Polly.
- Wiem z pewnego źródła - oświadczył uroczyście Qwilleran - że ta dama ucieka
przed jakąś grupą przestępczą czy terrorystyczną. Za dużo wie i dlatego jest niebezpieczna dla
mafii. Nie wiadomo, czy jej nie zabiją.
Lynette wytrzeszczyła oczy ze zdumienia i trwała w tym stanie, dopóki Polly nie
wyjaśniła jej, że Qwilleran tylko żartował.
- Czy będzie wam przeszkadzać, jeśli włączę radio, żeby posłuchać prognozy pogody?
- zapytała po chwili Lynette. - Pogodny Jimmy jest taki uroczy!
Qwilleran uprzejmie wysłuchał głupawych popisów meteorologa: „Deszcze, deszcze,
idźcie sobie; wróćcie w jakiejś innej dobie”. Potem przeprosił, wyjaśniając, że musi już iść.
Polly zrozumiała powód i rzuciła mu przepraszające spojrzenia. Bootsie zwykle odprowadzał
go do drzwi frontowych, jakby chciał przyspieszyć wyjście gościa. Tego wieczora
Qwilleranowi towarzyszył cały orszak. I oczywiście nie mogli pożegnać się bez pośpiechu i
na osobności. Polly musi wyprowadzić się z tego domu, zdecydował w duchu.
Kiedy po powrocie do swojego składu jabłek Qwilleran wysiadł z samochodu, omal nie
zwalił go z nóg ohydny fetor dobywający się ze znajdującej się w odległości około trzydziestu
metrów szopy na narzędzia. Umiał jednak szybko podejmować decyzje. Książka na temat
serów kosztowała sześć dolarów, ale wiedział, że trzeba minimalizować straty. Oświetlił
reflektorami samochodu szopę, znalazł łopatę i wykopał sporą dziurę w ziemi. Bez zbędnych
ceremonii pochował dzieło zatytułowane Najlepsze sery Zachodu - przewodnik
encyklopedyczny. Miał nadzieję, że książka nie spowoduje zatrucia wód gruntowych.
Koty z zadowoleniem powitały jego powrót. Czuły się zaniedbane, bo przez cały dzień
nie poświęcał im należytej uwagi.
- W porządku! Teraz sobie poczytamy - oświadczył Qwilleran. - Książka! Książka!
Jedna strona sześciennej bryły kominka pokryta była półkami, które Qwilleran przeznaczył na
swoją kolekcję używanych książek ze sklepu Eddingtona. Zostały one pogrupowane według
kategorii: literatura piękna, biografie, dramat, historia i tak dalej. Pomiędzy poszczególnymi
działami pozostawiono wolne przestrzenie takiej wielkości, że Koko mógł się tam swobodnie
zwinąć w kłębek i zasnąć. Najwyraźniej dobrze się czuł w pobliżu starych okładek. Lubił też
od czasu do czasu zrzucić jakiś tom na ziemię. Potem zerkał sponad krawędzi półki, by
sprawdzić, gdzie książka wylądowała. Co więcej, komenda Qwillerana: „Książka! Książka!”,
stanowiła dla niego sygnał, by coś zepchnąć z półki. Była to pewnego rodzaju gra. Gdy kot
wybrał już w ten sposób jakąś książkę, człowiek musiał mu ją głośno czytać.
Tym razem została wybrana książka kucharska Na tropie dzikich szparagów.
Qwilleran lubił czytać o przyrodzie i podobała mu się książka Euella Gibbona, chociaż wcale
nie miał ochoty na pieczone żołędzie czy gotowane pędy mlecza. Rozdział, który teraz
zamierzał przeczytać, poświęcony był dzikim pszczołom, co pozwalało mu zabawiać
słuchaczy efektownym bzyczeniem. Koty słuchały prawdziwie zafascynowane. Yum Yum
leżała mu na kolanach, a Koko siedział na poręczy fotela, wpatrując się w wąsy lektora.
W połowie rozdziału, w momencie gdy dzikie pszczoły wyroiły się z zagłębienia w
pniu drzewa, zainteresowanie Koko nagle osłabło. Uszy podniosły się, a ogon znieruchomiał.
Kot spojrzał w kierunku tylnych drzwi. Qwilleran pomyślał, że pora jest zbyt późna na to, by
jakiś samochód podjechał do ukrytego wśród drzew budynku. A nikogo nie zapraszał.
Postanowił sprawdzić, co się dzieje. Stanął na progu, ale nie zobaczył świateł. Zamiast szumu
silnika usłyszał jakieś dziwne dźwięki dobiegające zza szopy z narzędziami. Włączył światła
na zewnątrz budynku i ruszył w kierunku drzew uzbrojony w mocną latarkę i kij bejsbolowy.
Kiedy zbliżył się do szopy, coś zakotłowało się wśród zarośli, a potem zapanowała
głucha cisza. Kluczem do wyjaśnienia całej sprawy okazał się ohydny zapach. To szop
wykopał książkę na temat serów i zostawił ją w tym samym miejscu, zabłoconą i zniszczoną.
I tu pojawiło się istotne pytanie: jak pozbyć się wreszcie tego dzieła? Przy świetle latarki
przetrząsał gorączkowo szopę z narzędziami w poszukiwaniu hermetycznie zamykanego
pojemnika. W końcu włożył książkę o serach do plastikowego wiaderka na szczotkę do
zmywania podłogi. Dozorca O'Dell będzie już wiedział, co z tym zrobić.
Znalazł również metalowe pudełko na przybory wędkarskie. Było puste i trochę
zardzewiałe. Dokładnie takie, jakiego mógłby użyć seryjny morderca z Nizin, żeby wysłać
pocztą dynamit. Przez krótką chwilę upajał się myślą, że mógłby wysłać książkę o serach
swoim byłym teściom w New Jersey.
Rozdział trzeci
Środa zaczęła się spokojnie, a zakończyła z wielkim hukiem. Rano Qwilleran nakarmił
swoich ulubieńców. Potem przyglądał się zafascynowany ich toalecie. Koty czyściły starannie
futerka od czubków wąsów po koniuszki ogonów. Qwilleran pomyślał, że zachowują się
zupełnie tak, jakby ktoś je uprzedził, że dziś wpadnie z wizytą uhonorowany wieloma
nagrodami, zawodowy fotograf. Zdawały się rozumieć, że po publikacji portretów w
kalendarzu mogą stać się sławne. Kotka poruszała się z delikatnym wdziękiem. W ruchach
kota dominowały szybkość i zdecydowanie. Koko miał niezwykle długie i dobrze widoczne
wąsy. Qwilleran uważał, że to im zawdzięcza swoją wspaniałą intuicję. Miał doprawdy
niezwykłe zdolności i wiele razy udowodnił, że doskonale zna numer telefonu do Johna
Bushlanda.
Bushy, czyli Zarośnięty, bo tak lubił być nazywany ten łysiejący mężczyzna, zjawił
się bez rzucającego się w oczy fotograficznego sprzętu. Przyniósł ze sobą tylko niewielkie
czarne pudełko dyndające na zawieszonym na szyi rzemyku.
Qwilleran powitał fotografa przy drzwiach wejściowych:
- Wejdź po cichu i czuj się jak u siebie w domu. Unikaj gwałtownych ruchów. Nie
dotykaj aparatu. Ja tymczasem przygotuję kawę. Usiądziemy sobie, jak gdyby nic, będziemy
pić kawę i rozmawiać.
Bushy poszedł w kierunku biblioteki i zaczął oglądać książki ustawione na półkach:
- O rany! - powiedział cicho. - Masz strasznie dużo sztuk teatralnych. Czy byłeś
kiedyś aktorem?
- Miałem zamiar poświęcić się aktorstwu, zanim odkryłem dziennikarstwo. Moim
zdaniem odrobina sztuki aktorskiej przyda się w każdym zawodzie.
- Szekspir... Arystofanes... Czechow! Czytałeś te wszystkie wielkie tomiska?
- Ich rozmiar nie ma znaczenia. Po prostu lubię czytać te sztuki na głos i grać
wszystkie role.
- Zauważyłeś, że w wielu tytułach jest mowa o jedzeniu? Dzika kaczka, Wiśniowy sad,
Zielona kukurydza, Rodzynki w słońcu, Niedzielny kurczak, Smak miodu...
Qwilleran postawił tacę na niskim stoliku.
- Siadaj, Bushy. Napij się kawy i poczęstuj się maślanym ciasteczkiem z nowej
piekarni w Zaułku Stajennym. To ci przypomni naszą podróż do Szkocji. Nie zwracaj uwagi
na koty.
Tymczasem zwierzaki wygrzewały się na jasnym dywanie z Maroka, leżąc w trójkącie
światła słonecznego. Koko przybrał pozę lwa. Tył jego ciała swobodnie spoczywał na
dywanie. Przednia część zastygła w pozycji siedzącej. Zupełnie jakby kot składał się z dwóch
połówek należących do dwóch różnych zwierząt.
- Junior chce, żebym zrobił numer w stylu paparazzich. Mam cyknąć kilka zdjęć
tajemniczej damy. Bez pozowania. Junior uważa, że przydadzą się w redakcji, a może i na
policji, jeśli się jednak okaże, że ona jest szpiegiem albo byłym pracownik FBI czy kimś w
tym rodzaju. Co sądzisz o jej peruce? Moim zdaniem to facet przebrany za kobietę.
- Uważam, że ludzie poświęcają tej kobiecie za dużo uwagi - oświadczył Qwilleran. -
Opowiedz mi lepiej o Aukcji Sław. Słyszałem, że jesteś w Komitecie Organizacyjnym.
- No cóż... Stowarzyszenie Pomocy Rodzinie zbiera pieniądze dla potrzebujących na
Święta Bożego Narodzenia. Ludzie chętnie zapłacą i jeszcze będą podbijać stawkę, byle zjeść
obiad z kimś znanym. Na przykład z naszym burmistrzem. Zaproponowałem, że mogę zabrać
kogoś na mój jacht. Będzie to piknik na łodzi połączony z kolacją. Nie jestem oczywiście
żadną sławą, ale mogę dodatkowo zrobić klientowi portret w moim studiu.
- Czy na ten piknik nie trzeba będzie zabrać przyzwoitki? - zapytał przekornie
Qwilleran.
- Coś jest tu na rzeczy. Gdy planowaliśmy aukcję, spodziewaliśmy się krytyki ze
strony osób o poglądach konserwatywnych. Ale co tam! W końcu na Nizinach organizuje się
aukcje, w których uczestniczą miliony anonimowych osób. A jeśli tak, to i nam się uda.
Można coś zrobić nawet tutaj, gdzie każdy bardzo uważnie obserwuje swoich sąsiadów.
Podczas ich pogawędki koty syjamskie przybierały różne wdzięczne pozy dobrze
znane z fotografii w kalendarzach. Yum Yum wyginała się uwodzicielsko, wysuwając
wdzięcznie jedną łapkę. Koko usiadł majestatycznie, z elegancko podwiniętym ogonem.
Odwrócił głowę, pozwalając podziwiać swój fotogeniczny profil. Intensywne światło
słoneczne podkreślało błękit oczu i piękno puszystych futerek W jego blasku każdy włosek
kociej sierści intensywnie błyszczał.
- Nic nie mów - wyszeptał cicho Bushy. - Uśpiliśmy ich czujność. Nadeszła chwila
prawdy... Proszę o przyjemny wyraz twarzy, chłopaki.
Podniósł się cicho. Poruszając się niezwykle ostrożnie, znalazł dobry punkt
obserwacyjny, powoli przyklęknął na jedno kolano i naszykował aparat. Koko natychmiast
odwrócił się tyłem i zaczął lizać futerko u nasady ogona, z tylną łapą podniesioną niczym
maszt. Yum Yum przewróciła się na plecy i zaczęła drapać się w prawe ucho, pokazując kły,
a w jej oczach pojawił się błysk zniecierpliwienia.
- Czy coś zrobiłem nie tak, jak należało? - jęknął fotograf, wstając.
- To nie twoja wina - stwierdził Qwilleran. - Po prostu koty są sprytne i mają poczucie
humoru. Lubią wystrychnąć nas na dudka. Myślę, że mają trochę racji, uważając nas za
głupków. Siadaj i napij się jeszcze.
Teraz koty odwróciły się do nich plecami. Yum Yum przeobraziła się w zadowolony z
siebie puszysty kłębuszek futra. Koko przycupnął za nią. Wpatrywał się uważnie w jej
kręgosłup i powoli poruszał ogonem. Potem przywarł mocno do podłogi i zaczął ostrożnie
czołgać się w kierunku kotki, kręcąc tylną częścią ciała. Yum Yum zdawała się nie dostrzegać
jego dziwnych ruchów.
- O co im teraz chodzi? - spytał Bushy.
- Bawią się. To taka gra w chłopca i dziewczynkę.
- Myślałem, że są wysterylizowane.
- To nie ma żadnego znaczenia.
Nagle jednym szybkim ruchem Koko skoczył w kierunku Yum Yum. Ale nie zdążył
jej dosięgnąć. Kotka śmignęła po schodach, a on popędził za nią.
- No trudno, muszę wracać do siebie - oświadczył Bushy. - Dzięki za kawę. I powiedz
swoim kotom, że nie zamierzam rezygnować z sesji fotograficznej.
Qwilleran postanowił, że zanim wyruszy w drogę do Black Creek, by przeprowadzić
wywiad z Gustavem Limburgerem, zje śniadanie w „Lois's Luncheonette”. O tej porze
właścicielka lokalu pracowała na kilku etatach: była hostessą, kelnerką, kucharką i kasjerką
jednocześnie.
- To co zwykle? - zapytała niewyraźnie, spoglądając w kierunku Qwillerana.
Po paru minutach przed dziennikarzem wylądował z hukiem talerz placków i
kiełbasek, a po chwili dosiadła się sama właścicielka baru, z kubkiem kawy w ręku.
- Słyszałem, że pani syn zdobył srebro w wyścigu rowerowym - zaczął rozmowę
Qwilleran.
- To żadne prawdziwe srebro - oświadczyła, skinąwszy głową w kierunku znajdującej
się za kasą tablicy ogłoszeń. Zostały tam wystawione: posrebrzany medal, zielono-biały kask
i trykotowa koszulka w tych samych kolorach, z wielkim numerem 19 na plecach. - Wie pan,
jak to jest. Chłopak studiuje i wypomina mi wszystkie błędy, które rzekomo popełniłam przez
ostatnie trzydzieści lat. Założę się, że profesorowie w jego college'u nie uczą o problemach
właścicieli jadłodajni. Właściwie to ja powinnam tam wykładać.
- Czy syn planuje przejąć ten biznes po studiach?
- Skądże! Jego marzeniem jest zarządzanie hotelem „New Pickax”. Mój Boże!
Pracować w takim miejscu! Chyba postradał zmysły!
- Czy zna pani tego starszego dżentelmena, który jest właścicielem hotelu?
- Jaki tam z niego dżentelmen! - Lois udała, że spluwa z obrzydzeniem. - Przychodził
do mnie na śniadania, kiedy za dziewięćdziesiąt pięć centów można było dostać cztery placki,
trzy kiełbaski i pięć kubków kawy. I dawał dziewięć centów napiwku! Za takie żarcie!
Pewnego dnia miał nawet czelność zapytać mnie, czybym za niego wyszła. Zaproponował
też, żebym poprowadziła pensjonat w jego rezydencji. Czy kazałam mu się wynieść? Nie.
Powiedziałam tylko, że jest za stary, zbyt skąpy i zanadto śmierdzi. Wszyscy klienci słyszeli
moje słowa. Nie zapłacił za śniadanie, wyszedł i więcej nie wrócił. Ale wcale się tym nie
zmartwiłam. Komu by zależało na jego dziewięciu centach?
- Mam wrażenie, że jest zamożnym człowiekiem - stwierdził Qwilleran.
- Pewnie. Budują teraz więzienie na należącej do niego działce. Na tym interesie
zarobi niezłą kasę. Będzie bogaty jak Rockefeller!
Miasteczko Black Creek leżało w głębi lądu, w pobliżu Mooseville. Powstało, gdy
najważniejszą arterię okręgu stanowiła rzeka, rozkwitło ponownie, gdy królowały koleje.
Jednak po latach kopalnie zostały zamknięte, lasy wycięto, a życie w Black Creek zamarło.
Kiedy w piątek Qwilleran się tam znalazł, miasteczko wyglądało na zupełnie
opuszczone. Z dawnego centrum pozostał tylko bar, cmentarzysko samochodów oraz czynny
w weekendy pchli targ na dawnej stacji kolejowej. Drewniane domy dzielnicy mieszkalnej
spłonęły albo zostały rozebrane, a drewno przeznaczono na opał. Tylko wiktoriański dom
Limburgera, z wąskimi, wysokimi oknami, werandą i wieżyczką, sterczał groteskowo pośród
morza chwastów. Okazały budynek z czerwonej cegły musiał być w swoim czasie wspaniałą
rezydencją. Wszędzie w okolicy wznoszono domy z drewna lub kamienia. Cegłę trzeba było
transportować statkiem, a potem przewozić w głąb lądu zaprzężonymi w woły wozami.
Najwidoczniej jednak Limburgerowie nie żałowali pieniędzy na dom. Rzemieślników, którzy
wymurowali z cegły dekoracyjne ornamenty, też musieli sprowadzić z daleka: aż ze Starego
Kontynentu. Teraz jedno z okazałych okien było zabite deskami. Farba płatami odpadała z
drewnianych dekoracji i rzeźbionych drzwi wejściowych. Trawnik uległ naporowi chwastów,
a w okazałym ogrodzeniu wykonanym z zaostrzonych na końcach żelaznych prętów
brakowało odcinka o długości ponad dwóch metrów.
Gdy Qwilleran dojechał na miejsce, znalazł starszego pana na werandzie. Mężczyzna
palił cygaro, siedząc w podniszczonym fotelu na biegunach, i energicznie się kołysał.
- Czy to pan Limburger? - zawołał Qwilleran, gdy już pokonał sześć schodków z
kruszącej się cegły.
- Taaa - odpowiedział stary człowiek, ani na chwilę nie przestając się kołysać. Jego
ubranie poszarzało ze starości, a jego twarz była szara z powodu wielkich siwych
bokobrodów. Na głowie miał nieforemną szarą czapkę.
- Nazywam się Jim Qwilleran. Pracuję dla gazety „Moose County coś tam”. Mieszka
pan w imponującym budynku.
- Chcesz pan go kupić? - zapytał mężczyzna łamiącym się głosem. - To złóż pan
ofertę.
Qwilleran, który zawsze chętnie brał udział w takich dyskusjach, natychmiast zaczął
zadawać pytania.
- Ile pokoi jest w budynku?
- Nigdy ich nie liczyłem.
- Ile kominków?
- To nie ma znaczenia. I tak nie działają. Komin jest zapchany.
- Ile ma pan łazienek?
- A ile pan potrzebujesz?
- Dobre pytanie - stwierdził Qwilleran. - Czy mogę usiąść?
Ostrożnie zbliżył się do zniszczonego fotela na biegunach. Wyplatane siedzenie
częściowo już się rozplotło. Na poręczy werandy leżał tuzin kamieni wielkości piłek do
bejsbolu.
- Czy pan wie, panie Limburger, w którym roku została wzniesiona ta budowla?
Stary człowiek potrząsnął głową i zaczął pięścią pocierać nos, jakby dokuczało mu
swędzenie.
- Mój dziad go zbudował. Mój papa się rodził tu. I ja się tu urodził. Dziadek
przyjechał z Europy.
- Czy to on zbudował hotel „New Pickax”?
- Taaa.
- Więc hotel należy do pana rodziny od paru pokoleń? Jak dawno pan jest jego
właścicielem?
- Już kawał czasu.
- Jak liczna jest dziś pańska rodzina?
- Wszyscy już wykorkowali. Oprócz mnie. Ja jeszcze żyję.
- Czy był pan kiedyś żonaty?
- Nie pański interes.
Błękitna furgonetka wjechała na teren posesji i zniknęła na tyłach budynku. Rozległ
się trzask zamykanych drzwi samochodu, ale nikt się nie pojawił. Rozmyślając o
niezliczonych sypialniach, Qwilleran zapytał:
- Czy wynajmuje pan ludziom pokoje?
- Potrzebny panu pokój?
- Mnie nie. Ale gdyby na przykład przyjechali moi przyjaciele...?
- Wyślij ich pan do hotelu.
- Hotel mieści się z pewnością w interesującym budynku - oświadczył dyplomatycznie
Qwilleran. - Ostatnio zauważyłem tam pewną przystojną kobietę w czerni. Czy to nowa
dyrektorka?
- Nie znam tej kobiety - stwierdził Limburger i znowu potarł nos.
Qwilleran opracował sprytną metodę zadawania pytań. Brzmiały one z pozoru
zupełnie niewinnie. Ich celem było jednak wyciągnięcie maksimum informacji od osoby,
która niezbyt chętnie udzielała wywiadu.
- Czy często spożywa pan obiady w hotelu? Ludzie opowiadają, że jest tam świetne
jedzenie. Zwłaszcza odkąd zaangażował pan szefa kuchni z Fall River. Wszyscy chwalą
przyrządzaną przez niego zapiekankę z kurczakiem.
Stary mężczyzna kołysał się coraz gwałtowniej. Najwyraźniej zaczęła go irytować
obecność wścibskiego reportera.
- Sam gotować obiad - odpowiedział krótko.
- Naprawdę? - zawołał Qwilleran, udając wielki podziw. - Zazdroszczę ludziom,
którzy umieją gotować. Jakie potrawy...
- Wurst... Schnitzel... suppe...
- Panie Limburger, mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli zadam pytanie natury
osobistej. Kto stanie się właścicielem hotelu i tego pięknego domu, gdy, użyję teraz
pańskiego wyrażenia, pan wykorkuje?
- Nie pański interes.
Qwilleran z trudem powstrzymywał rozbawienie. Wywiad przypominał jakąś dziwną
scenę z dawnego wodewilu. Gdy odwrócił się od swojego rozmówcy, by zapanować nad
wyrazem twarzy i zastanowić się nad kolejnym pytaniem, zobaczył dużego rudawego psa,
który szedł po wykładanym cegłą chodniku w kierunku budynku.
- Czy to pański pies? - zapytał Qwilleran.
Zamiast odpowiedzieć na to pytanie, stary człowiek krzyknął łamiącym się głosem:
- Wynocha stąd!
Jednocześnie sięgnął po jeden z leżących na poręczy kamieni i cisnął nim w stronę
przybłędy. Nie udało mu się trafić kundla, który z zainteresowaniem zaczął przyglądać się
pociskowi. Szybko doszedł do wniosku, że przedmiot ten nie jest jadalny, i znowu zaczął
zbliżać się do budynku.
- Ty paskudny kundlu! - zawołał Limburger. Sięgnął po leżący u jego stóp kij i
usiłował wstać. Trzymając w jednej ręce kij, którym groźnie wymachiwał, a w drugiej
kurczowo ściskając kamień, zaczął schodzić po ceglanych stopniach.
- Ostrożnie - zawołał Qwilleran, zrywając się na równe nogi.
Rozwścieczony właściciel rezydencji z trudem schodził po schodach, wysuwając
naprzód lewą nogę i przez cały czas krzycząc na psa:
- Wynocha stąd! Ty paskudny bydlaku!
W połowie schodów Limburger potknął się i upadł na wykładany cegłami chodnik.
Qwilleran natychmiast do niego podbiegł.
- Panie Limburger! Panie Limburger! Czy nic się panu nie stało? Zaraz zadzwonię po
pomoc! Gdzie pan ma telefon?
- Zawołaj tamtego! Zawołaj tamtego! - jęczał stary człowiek. Wymachiwał przy tym
rękami, usiłując pokazać frontowe drzwi.
Qwilleran dwoma susami znalazł się na werandzie.
- Na pomoc! Na pomoc! - krzyknął.
Drzwi otworzyły się prawie natychmiast i stanął w nich wysoki mężczyzna w
roboczym kombinezonie. Był zaskoczony, ale nie wydawał się zbyt przejęty.
- Proszę zadzwonić na dziewięćset jedenaście! Na dziewięćset jedenaście! - Qwilleran
wrzeszczał tak głośno, jakby myślał, że rozmawia z głuchym.
Karetka pogotowia przyjechała bardzo szybko. Ratownicy sprawnie przenieśli
starszego pana do ambulansu.
- Czy pan jest jego krewnym? - Qwilleran zagadnął wysokiego mężczyznę.
Człowiek w kombinezonie mówił wysokim, nieco piskliwym głosem, który wydawał
się nie pasować do kogoś o takiej potężnej posturze. Wyglądał na zapaśnika lub zawodnika
rozgrywającego ligi futbolowej. Jego długie, pokryte przedwczesną siwizną włosy także
zdawały się nie pasować do reszty ciała. Bystre spojrzenie dziennikarskiego wygi zanotowało
i inne szczegóły: wiek - około trzydziestki... okrągła twarz... łagodne rysy... powolne ruchy...
I nienaturalny spokój... Zupełnie jakby mężczyzna nie był całkiem przytomny. Człowiek w
kombinezonie wydawał się nie mniej ekscentrycznym typem niż sam właściciel posesji.
- Nie jestem żadnym krewnym - zaczął swoją opowieść. - Mieszkam tylko w pobliżu i
trochę opiekuję się staruszkiem. Porządnie się posunął, więc mam na niego oko. Nikt inny
tym się nie zajmie. Kupuję mu w sklepie to, na co ma ochotę. On już nie jeździ autem. Nie
pozwolili mu prowadzić. Trudno tak żyć, kiedy się mieszka na odludziu, jak on tutaj. Często
jest w złym humorze, ale na mnie nigdy nie krzyczy. Wścieka się na psa, który tu się kręci i
brudzi chodnik. Mówiłem mu, że przewróci się w końcu na tych schodach, jak się ich nie
naprawi. Mógłbym to zrobić, gdyby stary chciał wydać parę dolców na packę do murowania i
cegły. Potrzeba tylko dziesięciu cegieł.
Z rosnącą uwagą Qwilleran wsłuchiwał się w potok słów, który był odpowiedzią na
jedno proste pytanie.
- W czasie ostatniego Halloween - ciągnął swoją opowieść opiekun staruszka - jakieś
dzieciaki kręciły się po okolicy i żebrały. Jak to dzieci. Stary przepędził je kijem. Tak jak
wygania psa. A potem w nocy ktoś rzucił cegłą w okno od frontu. Wyjął cegłę ze schodów i
rzucił nią prosto w okno. Nie mówię, że to te dzieciaki, ale... - przerwał, wzruszając swoimi
potężnymi ramionami.
Ponieważ poruszony został temat uszkodzeń w budynku, Qwilleran zapytał:
- Co się stało z brakującą częścią ogrodzenia? Czy ktoś rozjechał płot ciężarówką?
Odwrócił swoją beznamiętną twarz w kierunku pustki ziejącej w ogrodzeniu.
- Jakaś kobita chciała kupić kawałek ogrodzenia, to staruszek jej sprzedał. Nie
rozumiem, po co jej to było potrzebne. Zawiozłem to ciężarówką, a ona dała mi pięć dolarów.
Wcale nie musiała. Ale miło, że dała. Jak pan uważa? Pomyślałem, że to ładnie z jej strony.
Ale staruszek powiedział, że powinna dać mi dziesięć.
Pomocnik pana Limburgera nigdy nie używał nazwiska swojego szefa.
- Zapomniałem się przedstawić. Jestem Jim Qwilleran z gazety „Moose County coś
tam” - powiedział dziennikarz i wyciągnął dłoń do swego rozmówcy. - Przeprowadzałem
wywiad z panem Limburgerem. Rozmawialiśmy o jego hotelu.
Facet wytarł dłoń o spodnie, zanim uścisnął rękę Qwillerana, wpatrując się
jednocześnie w słynne wąsy dziennikarza.
- Widziałem pana zdjęcie w gazecie. Staruszek nie kupuje gazet, ale czytam je w
„Lois's Luncheonette”. Chodzę tam na śniadania. Mają gazety z poprzedniego dnia, ale to nic
nie szkodzi. Lubię poczytać. Czy jada pan u Lois? Robi placki prawie tak dobre jak moja
mama. Czy zna pan moją mamę?
- Ależ ja nie znam nawet pana - powiedział przyjaźnie Qwilleran. - Jak się pan
nazywa?
- Aubrey Scotten. Może zna pan firmę rybacką Scottenów? Założył ją mój dziadziuś, a
potem prowadził tata z wujkami. Tata umarł pięć lat temu. Teraz moi bracia są w firmie. Mam
czterech braci. Może ich pan zna? A moja mama dalej mieszka na farmie Scottenów przy
Sandpit Road. Mama hoduje kwiaty na sprzedaż.
- Aubrey to ładne szkockie imię.
- Nie lubię go. Moi bracia mają fajne imiona: Ross, Skye, Douglas i Blair. Pytałem
mamy, dlaczego dała mi takie głupie imię, ale nie umiała odpowiedzieć. Jej to imię się
podoba. A ja myślę, że nie jest fajne. Ludzie nie wiedzą nawet, jak się pisze: A-u-b-r-e-y. W
szkole dzieciaki nazywały mnie Big Boy. Nieźle, prawda?
- Dobrze pasuje - powiedział Qwilleran. - Czy pracuje pan razem z braćmi?
- Nie. Nie lubię już takiej roboty. Mam trochę pszczół i sprzedaję miód. A w
przyszłym tygodniu zacznę prawdziwą pracę na nowej farmie indyczej. Jako obsługa
techniczna. Tak to nazywają. Nie muszę tam ciągle siedzieć. Mam czas, żeby zajmować się
pszczołami. Ule stoją za rzeką. Lubi pan pszczoły? One są bardzo przyjazne, jeśli dobrze się z
nimi obchodzić. Ja z nimi rozmawiam, a one dają mi dużo miodu. Tego lata były dobre
zbiory. Teraz pszczoły obrabiają nawłoć i astry. Zajmują się też swoimi młodymi. Tego lata
oddzieliłem nowy rój.
- Jestem pewien, że pszczoły doceniają pańskie starania - rzucił Qwilleran, by ukryć
swoją ignorancję, ponieważ nie miał najmniejszego pojęcia, o czym opowiada Scotten. Ale
zrozumiał, że być może trafił na kolejny temat felietonu. - Wszystko to wydaje się bardzo
ciekawe i chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej na temat pańskich przyjaźnie
usposobionych pszczół. Ale niestety nie dzisiaj, bo mam umówione spotkanie. Może jutro?
Chciałbym o tym wszystkim napisać w mojej gazecie.
Na te słowa gadatliwy hodowca pszczół dosłownie zamarł w niemym osłupieniu.
W drodze powrotnej Qwilleran z zadowoleniem podsumował swoje odkrycia. Znalazł
kolejnych dwóch bohaterów książki, którą zamierzał w przyszłości napisać. Jeśli starczy mu
czasu. Obaj panowie warci byli bliższego poznania. Dobroduszny facet, który nie był
zadowolony ze swojego imienia, cierpiał na kompulsywny słowotok, tak charakterystyczny
dla samotników, którzy marzą o znalezieniu pełnego współczucia słuchacza. Łatwo można
było sobie wyobrazić komiczne dialogi z udziałem gadatliwego młodzieńca i wiecznie
naburmuszonego starca, który równie oszczędnie gospodarował słowami jak pieniędzmi.
Trudniej jednak było sobie wyobrazić Aubreya Scottena w charakterze obsługi technicznej.
Qwilleran znał doskonale indyczą farmę wspieraną finansowo przez Fundację K. Jego
przyjaciel, Nick Bamba, został tam zatrudniony w charakterze menedżera z opcją przejęcia
firmy w ciągu dwóch lat. Fundacja wysłała go też na szkolenie do Wisconsin, gdzie w
podobnym gospodarstwie miał poznawać tajniki prowadzenia przedsiębiorstwa. Dzięki temu
mógł wreszcie porzucić swoją mało satysfakcjonującą pracę w stanowym zakładzie karnym w
pobliżu Mooseville. Farma Hanstable'ów miała dalej zaopatrywać w świeże indycze mięso
więzienie i lokalnych odbiorców. Nowa farma o nazwie „Cold Turkey” zajmowała się
hodowlą ptaków. Ich mięso było następnie szybko chłodzone i transportowane drogą wodną
do odbiorców na Nizinach.
W tym czasie Lori, żona Nicka, złożyła do Fundacji K projekt, który został
zaakceptowany. Żona Nicka chciała założyć w Zaułku Stajennym małą restauracyjkę.
Szczegóły jej pomysłu nie zostały jednak do tej pory ujawnione.
Qwilleran podziwiał energię i ambitne plany obojga małżonków: wychowywali trójkę
dzieci, a jednocześnie nie obawiali się nowych wyzwań. Zatrudnianie Aubreya Scottena w
charakterze konserwatora urządzeń na indyczej farmie wydało mu się jednak nierozsądne.
Gdy tylko znalazł się w swoim magazynie jabłek, zadzwonił do informacji. Poprosił o
podanie numeru nowego przedsiębiorstwa i zatelefonował do menedżera.
Po krótkiej wymianie grzeczności Qwilleran powiedział:
- Słuchaj, Nick, właśnie poznałem faceta, który twierdzi, że zatrudnił się na farmie w
charakterze konserwatora urządzeń.
- Rozmawiałeś pewnie z Aubreyem Scottenem? No właśnie. Mamy szczęście, nie?
- Co masz na myśli?
- To geniusz techniczny! Człowiek, który umie wszystko naprawić. Chłodziarki,
automaty, samochody - cokolwiek trzeba. Bóg dał mu prawdziwy talent. Tak to wygląda.
- No cóż - zaczął Qwilleran - jestem, delikatnie mówiąc, zaskoczony.
- To długa historia. Opowiem ci, jak się zobaczymy - obiecał Nick. - A co sądzisz o
inwestycji Lori?
- Nie znam jeszcze żadnych szczegółów.
- Zadzwoń do Lori! Jest w domu. Będzie szczęśliwa, mogąc ci o wszystkim
opowiedzieć.
Gdy Qwilleran poznał złotowłosą Lori, była ona dyrektorką poczty w Mooseville.
Później świadczyła usługi sekretarskie, a wreszcie otworzyła mały pensjonat typu nocleg ze
śniadaniem na Wyspie Śniadaniowej, przez cały ten czas wychowując trójkę dzieci i zajmując
się pięcioma kotami. A teraz miała jeszcze otworzyć restaurację!
- Jak się masz? - zapytał, gdy odebrała telefon.
- Super! Wszystko już gotowe! Otwieramy w przyszły piątek.
- Jak nazwałaś swoją restaurację?
- Zanim odpowiem, muszę ci zadać jedno pytanie. Z czym ci się kojarzy „karmienie
łyżką”, Qwill?
- Z chorobą i leżeniem w łóżku w czasach, gdy byłem małym chłopcem.
- No cóż, mądralo. Według słownika termin ten oznacza: rozpieszczać, podsuwać pod
nos. W mojej rodzinie wszyscy uwielbiają potrawy, które można jeść łyżką, i dlatego
zamierzam otworzyć restaurację specjalizującą się w wykwintnych zupach. Lokal ma się
nazywać „Złota Łyżka”.
- Czy to oznacza, że nie będziesz tam serwować innych potraw?
- Tylko zupy i gulasz. Czyli to, co można jeść łyżką. Na miejscu lub na wynos. Jak ci
się podoba ta idea?
- Odważny pomysł. Ale jeśli został on pozytywnie oceniony przez Fundację, to i ja nie
mam nic przeciwko.
- Restauracja na pewno ci się spodoba! Mam mnóstwo wspaniałych przepisów.
- W takim razie życzę ci powodzenia. Będę twoim pierwszym klientem. Tylko nie
podawaj wywaru z brukwi i kremu z pasternaku!
Tego popołudnia Koko wydawał się nerwowy. W czasie lunchu wybiegł z Punktu
Wydawania Posiłków. Doprowadzał Yum Yum do szaleństwa, rzucając się na nią i
przyciskając ją do belek. Potem zrzucił kilka książek z półki bibliotecznej. Dopiero kiedy kot
zaczął potrącać klamkę schowka na szczotki, Qwilleran zrozumiał, o co chodzi. Gdy tylko
otworzył drzwi, Koko wpadł do środka i usiadł na kociej klatce.
- Ty łobuzie! - zawołał Qwilleran. - Chcesz tarzać się po betonie!
W lecie często zabierał swoje syjamskie koty do domku nad brzegiem jeziora. Ich
ulubioną zabawą było tarzanie się po betonowej podłodze na otoczonym siatką ganku.
Zwierzaki kręciły się, wierciły i turlały po podłożu od ściany do ściany w stanie kociej
ekstazy. Qwilleran nie bardzo rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi, ale bez szemrania
spełniał zachcianki swoich podopiecznych. Po chwili byli już w samochodzie i zmierzali w
kierunku chaty z bali, która dostała się Qwilleranowi w spadku po rodzinie Klingenschoenów.
Jezioro leżało w odległości około trzydziestu pięciu mil. Koko i Yum Yum
postrzegały tę odległość jako sto trzydzieści kocich mil, chociaż podróżowały w
komfortowych warunkach, na miękkich poduszkach, w luksusowej klatce stojącej na tylnym
siedzeniu samochodu. Qwilleran w trosce o ich wygodę wybrał drogę przez Sandpit Road.
Pozwalało to uniknąć jazdy wśród wielkich ciężarówek. Te osiemnastokołowe potwory
zakłócały pracę delikatnego przewodu pokarmowego Yum Yum. Oba koty dociekliwie
węszyły, kiedy mijali indyczą farmę, i potem, gdy już znaleźli się w pobliżu jeziora. Tam
łatwo mogły wyczuć charakterystyczne aromaty ryb, mew i wodorostów.
Przy skrzynce pocztowej z literą K, relikcie epoki Klingenschoenów, skręcili w wąską,
zakurzoną drogę, która prowadziła przez kilka akrów falistego, porośniętego lasem terenu
pośród odwiecznych wydm oraz dębów, sosen i dzikich wiśni. I w tym momencie Koko
zaczął okazywać podniecenie. Poruszał się gwałtownie w zamkniętej przestrzeni klatki,
wydając ciche dźwięki, które zaniepokoiły jego partnerkę. Qwilleran trafnie odczytał te znaki.
Kot wykazywał wielką wrażliwość na wszystko, co odbiegało od normy. Coś dziwnego miało
się wkrótce zdarzyć. Dziennikarz zauważył świeże ślady opon i zirytował się, gdy spostrzegł,
że jakiś samochód stoi zaparkowany na polance przylegającej do domku letniskowego.
Pomyślał, że to pewnie zuchwali intruzi, którzy bez zezwolenia właściciela terenu będą łowić
ryby, wbrew prawu rozpalą ognisko na plaży, a potem będą rozrzucać w trawie puste puszki
po piwie. Postawił auto za samochodem, który bezprawnie zaparkował na jego terenie. I
wtedy zauważył miejscową tablicę rejestracyjną i znaczek z pobliskiej wypożyczalni na tylnej
szybie dwudrzwiowego, ciemnoniebieskiego pojazdu.
Jego reakcja na obecność niespodziewanego gościa ulegała stopniowym przemianom.
Najpierw oniemiał ze zdumienia i był lekko zaskoczony. Potem z triumfem uznał całą
sytuację za wyzwanie. Co za historia! Za chwilę stanie twarzą w twarz z „tajemniczą
kobietą”, która właśnie wpadła w jego sidła.
Rozdział czwarty
Qwilleran nie miał nawet cienia wątpliwości: ciemnoniebieski, dwudrzwiowy samochód z
naklejką lotniska na szybie wynajęła tajemnicza kobieta, której obecność intrygowała całe
Pickax. Właśnie trafił mu się doskonały materiał dziennikarski. I to na wyłączność! Jego
koledzy na pewno zzielenieją z zazdrości.
Drzwi domku letniskowego były zamknięte, pomyślał więc, że kobieta poszła
pospacerować po plaży. Chata Qwillerana stała na stromym zboczu wydmy. Z okien roztaczał
się malowniczy widok na jezioro. Dziennikarz stanął na skraju wzgórza. U stóp zniszczonych
drewnianych schodów, które prowadziły na plażę, dostrzegł wielki słomkowy kapelusz.
Odziana w czerń właścicielka tego nakrycia głowy siedziała zwrócona tyłem do dziennikarza
na składanym aluminiowym krześle. Takim, jakie od niepamiętnych czasów można nabyć w
każdym sklepie z towarami żelaznymi.
Miał zaledwie chwilę na podjęcie decyzji. Nie chciał przestraszyć kobiety ani wprawić
jej w zakłopotanie. Mógł wiele zyskać, zachowując się wobec nieznajomej uprzejmie, a nawet
przyjaźnie. Na werandzie miał wygodne krzesła, w samochodzie zimne napoje oraz dwóch
ambasadorów dobrej woli - syjamskie koty, które potrafiły być urocze, jeśli akurat miały na to
ochotę.
Kiedy zaczął schodzić, dźwięk jego kroków zagłuszał plusk fal w dole i krzyk mew
wysoko na niebie. Gdy znalazł się w połowie schodów, głośno zakaszlał i zawołał przyjaźnie:
- Halo, tam na dole!
Słomkowy kapelusz odfrunął, czarnowłosa kobieta odwróciła głowę, by spojrzeć w
kierunku dziennikarza.
- Witam! Piękny mamy dzień! Prawda? - zagadnął głosem słodkim jak miód, którego
używał na specjalne okazje.
Kobieta wstała gwałtownie, zrzucając na ziemię książkę.
- Ja przepraszam. Nie wiem, że ktoś tu mieszkać. Angielski nie był ojczystym
językiem nieznajomej. W jej głosie pobrzmiewał obcy akcent, co wydało się Qwilleranowi
urocze.
- Wszystko w porządku. Mieszkam w Pickax i przyjechałem tutaj tylko po to, żeby
sprawdzić, czy burza nie wyrządziła jakichś szkód. Parę dni temu strasznie wiało. Co pani
czyta? - zapytał. Z doświadczenia wiedział, że to pytanie może skruszyć pierwsze lody.
- Książkę kucharską - podniosła tom na dowód, że mówi prawdę. - Musi już iść.
Zdenerwowana zaczęła składać swoje krzesło.
- Ależ proszę się nie spieszyć. Może zechciałaby pani wypić szklaneczkę jabłecznika
na werandzie. Jest stamtąd cudowny widok na jezioro. A przy okazji chciałbym się
przedstawić. Nazywam się Jim Qwilleran i pracuję dla gazety „Moose County coś tam”.
- Ah! - powiedziała radośnie. - Ja widziała pana zdjęcie w gazeta... Pan dla mnie zbyt
uprzejmy.
- Wcale tak nie jest. Niech pani pozwoli mi zanieść krzesło - powiedział i zbiegł na
dół, pokonując kilka pozostałych stopni. - A jak pani się nazywa?
- Proszę mi mówić Onoosh - oświadczyła po chwili wahania.
- W takim razie proszę mówić do mnie Qwill - zaproponował wesoło.
Nieznajoma uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd się spotkali. Zapewne w
Hollywood nikt nie uznałby jej za klasyczną piękność, ale trudno było nie zwrócić uwagi na
jej oliwkową cerę i promienną twarz. W tej samej chwili podmuch wiatru odsunął ciemne
włosy z lewego policzka kobiety, ukazując długą, biegnącą w pobliżu ucha bliznę.
Tajemnicza piękność włożyła książki i inne drobiazgi do wielkiej torby, po którą sięgnął
Qwilleran.
- Proszę pozwolić, bym to poniósł - powiedział.
Kiedy dotarli na wierzchołek wydmy, kobieta wydała okrzyk zachwytu na widok
chaty z bali i zbudowanego z kamieni polnych komina.
- Jaka piękna! - zawołała, wymawiając „piienkna”. - Czy stara bardzo jest?
- Pewnie ma jakieś siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. Qwilleran zaprowadził
swojego gościa na werandę.
- Proszę tu sobie usiąść i podziwiać widok. Przeproszę panią na moment. Muszę wyjąć
rzeczy z samochodu i przynieść dwójkę moich podopiecznych. Czy lubi pani koty?
- Wszystkie zwierzęta uwielbia - oświadczyła, a na jej twarzy znowu odmalowała się
radość.
Ma około trzydziestu lat, ocenił Qwilleran, idąc do samochodu. I chyba pochodzi z
Bliskiego Wschodu. Być może mieszkała przez jakiś czas we Francji. Jej czarny kostium ze
spodniami wcale nie wyglądał na strój żałobny. Ale w jego kroju dostrzec było można jakiś
paryski szyk.
Qwilleran podał kobiecie jabłecznik i od niechcenia zapytał:
- Spędza tu pani wakacje?
- Tak i nie - odpowiedziała tajemniczo. - Ja szuka miejsca, w którym zamieszka. Chce
gotować w restauracja.
- Gdzie się pani zatrzymała?
- W hotelu, w Pickax.
- Od dawna tam pani mieszka?
- Dwa tygodnie. Ludzie tam bardzo miłe. Recepcjonista daje mi duży pokój od frontu.
Bardzo dobry. Ja rozmawiała z kucharz. Mówiła mu, jak gotować warzywa. On próbował,
ale... nie wyszło dobrze.
- Tak, ludzie u nas są bardzo życzliwi. Jak udało się pani znaleźć Moose County? To
bardzo mało znany region i niewiele osób wie o jego istnieniu.
- Mój miesiąc miodowy. Ja tu spędziła - odpowiedziała nieśmiało. - To było dawno
temu. Było miło.
- Miesiąc miodowy zwykle jest przyjemny - skomentował Qwilleran. - Więc nie
jesteście już państwo razem? - zapytał, uznając, że to dobry sposób na poruszenie tego
osobistego tematu.
Pokręciła głową i cień smutku przemknął po jej twarzy. Po chwili jednak znowu się
rozchmurzyła. Syjamskie koty, które wcześniej tarzały się po betonowej podłodze na tylnej
werandzie, teraz wróciły. Najwyraźniej chciały sprawdzić, kim jest nieznajoma kobieta. Po
chwili zaakceptowały jej obecność, co zamanifestowały, ocierając się o kostki gościa.
- Jakie piienkne! - powiedziała kobieta.
- One szczególnie lubią ludzi, którzy czytają książki kucharskie.
- Ach! Gotowania ja uczyła się, jak była bardzo młoda. Ale zawsze można się
dowiedzieć czegoś nowego.
- Jaka jest pani opinia na temat tutejszych restauracji? Odgarnęła włosy i rzuciła mu
nieco podejrzliwe spojrzenie.
- Nie jest zbyt dobre.
- Zgadzam się z panią. Ale właśnie staramy się coś zrobić, by naprawić ten stan
rzeczy.
Usłyszawszy to, rozpogodziła się i oświadczyła:
- Restauracja śródziemnomorska - bardzo tu dobra będzie. Tak myślę.
- Ma pani na myśli greckie gołąbki, tabouleh czyli sałatkę z kuskusu oraz inne tego
typu rzeczy? Kiedy jeszcze mieszkałem na Nizinach, bywałem w bliskowschodnich
restauracjach. Zamawialiśmy tam zwykle małe gołąbki w zielonych liściach.
- Bardzo to dobre. Ja robię takie gołąbki - powiedziała, machając ręką w kierunku
gąszczu roślin na wydmie. - Dzika winorośl rośnie tu w lesie. Liście bardzo dobre jak świeże.
Ze słoików nie są takie smaczne - zawahała się niepewna, czy ma mówić dalej. - Ma pan
kuchnię? Mogę je dla pana przyrządzić.
Qwilleran poczuł, że ślina napływa mu do ust.
- Jest kuchnia, jest sól i pieprz. Może jechać do miasta, żeby kupić, co potrzebne.
Nie zamierzał przedrzeźniać kobiety. Po prostu mimowolnie zaczął naśladować jej
niefrasobliwą składnię i sposób stosowania części mowy: zaimków, czasowników,
przyimków i przysłówków.
- Za dużo kłopotu! - zaprotestowała kobieta.
- Wcale nie! Proszę mi powiedzieć, co mam kupić.
Wymieniła całą listę produktów. Potrzebowała mielonej jagnięciny, ryżu, cebuli,
cytryny i świeżej mięty.
- Zerwę młode liście. Gotuję pięć minut. Gotowe, jak pan wróci.
Zanim wyszedł, sprawdził jeszcze, co dzieje się z kotami. Spały na łóżku w sypialni
dla gości. Dlaczego Koko, który tak bardzo pragnął pojechać do domku letniskowego, spędził
zaledwie pięć minut, tarzając się po betonowej posadzce na werandzie? A przez resztę
popołudnia po prostu spał? Koty były nieprzewidywalne. Trudno było zgłębić ich naturę. Nie
można też było ich nie lubić. Koko podniósł głowę i otworzył jedno oko.
- Pilnuj domu - poinstruował go Qwilleran. - Jadę do miasta.
W Mooseville były sklepy, ale nie wierzył, że uda mu się tam kupić mięso
odpowiedniej jakości. Ryby były w porządku. Ale nie jagnięcina. Ruszył więc w kierunku
Pickax. W „Toodle's Market”, gdzie stale kupował mięso na lunch, rzeźnicy go znali i chętnie
zmielili porcję świeżej jagnięciny. Onoosh nie powiedziała, ile mięsa potrzebuje, więc na
wszelki wypadek kupił cały kilogram. Przy stoisku z warzywami jedna z synowych pani
Toodle pomogła mu wybrać cytrynę i trzy cebule. Stwierdziła jednak, że nigdy nie mieli w
sklepie świeżej mięty.
- Przecież każdy ma ją w ogródku - powiedziała. - Mięta rośnie wszędzie. Jest jak
chwast.
Półka z ryżem dała mu do myślenia. Można tam było znaleźć całą masę produktów:
ryż o długich albo krótkich ziarnach, biały, brązowy, po wstępnym gotowaniu, z przyprawami
i bez.
W tym momencie odezwała się do niego kobieta bardziej zadbana i lepiej ubrana niż
inne klientki sklepu:
- Czy ma pan jakiś problem, panie Q? Może będę umiała pomóc? Nazywam się Elaine
Fetter. Spotkaliśmy się w bibliotece, gdy pracowałam tam społecznie.
- Ależ oczywiście - potwierdził pewnym głosem. Zupełnie jakby rzeczywiście ją
pamiętał.
Pani Fetter była pewną siebie kobietą o posągowej figurze. Na pewno też znała się na
różnych rodzajach ryżu.
- Jaki gatunek ryżu wybrałaby pani do... eee... gołąbków?
- Uważam, że w tym wypadku najbezpieczniej jest podać ryż o krótkich ziarnach. Czy
ma pan jakiś dobry przepis na gołąbki? - zapytała. - Zbieram właśnie materiały do książki
kucharskiej z tutejszymi przepisami. Robię to dla „Stowarzyszenia Przyjaciół Biblioteki”.
Będziemy zaszczyceni, jeśli pozwoli nam pan opublikować którąś z pańskich ulubionych
receptur. Wiem, że...
W tym właśnie momencie oboje usłyszeli przerażająco głośny huk.
- O mój Boże! - krzyknęła pani Fetter. - Co to było? Jakby coś wybuchło gdzieś w
pobliżu.
- Chyba powinienem wyjść i sprawdzić, co się dzieje - powiedział Qwilleran. -
Przepraszam i dziękuję za radę.
Złapał opakowanie ryżu o krótkich ziarnach i zaniósł zakupy do kasy.
- Czy słyszał pan ten straszny huk? - zapytała kasjerka. - Walnęło tak, że mleko mogło
się zsiąść.
- Zupełnie jakby coś wybuchło przy Pine Street - wyraził swoje przypuszczenie
dziennikarz. - W Zaułku Stajennym prowadzone są prace budowlane. Może uszkodzili
przewód gazowy.
Gdy wyjeżdżał z parkingu, zauważył pędzące w kierunku centrum auta. Ze szpitala
wyjeżdżały, błyskając światłami, karetki pogotowia. Spod budynku straży pożarnej odjechały
wozy strażackie.
Ale wybuch nie zdarzył się na Pine Street. Ruch został zatrzymany na Main Street.
Zaparkował samochód w pierwszym możliwym miejscu i pobiegł w kierunku centrum miasta.
Jedna, być może niemądra i mało istotna, myśl krążyła mu po głowie. Wybuch zdarzył
się już po oddaniu gazety do druku. I to był cios dla Archa Rikera. Dopiero w poniedziałek
gazeta będzie mogła zamieścić materiał na temat ostatnich wydarzeń. Tymczasem rozgłośnia
radiowa będzie omawiać sensacyjne wydarzenia przez cały weekend. Jak zwykle w Pickax.
Zupełnie jak w przypadku nagłego bólu zęba, który zawsze pojawia się w nocy z piątku na
sobotę. Właśnie wtedy, gdy wszystkie gabinety dentystyczne są już zamknięte na weekend.
Katastrofy w Pickax też zdarzały się wyłącznie po wydrukowaniu piątkowego wydania
gazety.
Przechodnie szybko szli w kierunku miejsca zdarzenia. W tłumie rozlegały się
okrzyki: „To hotel! Wybuch był w hotelu!”
Policyjny kordon z żółtej taśmy oddzielał gapiów od kawałków potłuczonego szkła i
gruzu, który leżał na chodniku i jezdni wokół hotelu „New Pickax”. Wszędzie tłoczyli się
ludzie: właściciele i pracownicy firm, farmerzy, którzy przyjechali do Pickax w interesach,
przechodnie, którzy właśnie robili zakupy, uczniowie w sportowych bluzach. Niektórzy
wyglądali na przestraszonych, inni byli podekscytowani. Nieliczni żartowali, twierdząc, że
budynek hotelu już dawno należało wysadzić w powietrze. Sanitariusze z noszami wbiegli po
schodach prowadzących do drzwi frontowych. Przyjechał lekarz sądowy ze swoją
złowieszczą czarną torbą i wszedł do budynku w eskorcie policjantów.
- Ktoś został zabity - powtarzali gapie.
Po przeciwnej stronie terenu ogrodzonego żółtą taśmą zebrała się grupka osób, które
Qwilleran dobrze znał. Żeby do nich dotrzeć, musiał obejść cały kwartał budynków i wejść
tylnymi drzwiami do pomieszczeń „Studia Dekoracji Wnętrz Amandy”. Było tam zupełnie
pusto. Przemknął więc pomiędzy wystawionymi na sprzedaż meblami i znalazł znajomych na
chodniku, przed budynkiem. Wszyscy obserwowali, co się dzieje, i czekali na dalszy rozwój
wydarzeń. A byli to: Amanda Goodwinter, we własnej osobie, jej asystentka, instalator i dwie
klientki. Pękła jedna z wielkich szklanych szyb zainstalowanych w oknie studia. Nikt nie
zauważył pojawienia się Qwillerana. Wszyscy stali z zadartymi w górę głowami, gapiąc się
na pierwsze piętro hotelu.
Podobnie jak inne domy przy położonej w centrum miasta Main Street, hotel był
budynkiem o solidnej, kamiennej konstrukcji. Mógłby bez szwanku przetrwać pożar, tornado
czy nawet niewielkie trzęsienie ziemi. A mimo to szyby parteru i obu pięter zostały
roztrzaskane na drobne kawałki. Na pierwszym piętrze wyrwane zostały nawet drewniane
ramy okien. Kawałki zasłon i części garderoby zwisały smętnie z wystających części
budynku. Noga miękkiego fotela leżała na chodniku.
- Szczęście, że to tylko noga od fotela - zauważył z chytrym uśmieszkiem instalator.
Amanda, która lubiła wypowiadać ostre sądy, zaraz dodała:
- Pewnie stary Gus sam podłożył bombę, żeby wziąć odszkodowanie. Albo wynajął do
tej brudnej roboty swojego paskudnego pomocnika.
- Facet wcale nie jest paskudny. To fajny gość - sprzeciwił się instalator - młody,
wysoki blondyn, rdzenny mieszkaniec Moose County. Sprzeczał się ze swoją pracodawczynią
z pewnością siebie charakterystyczną dla osiłka, który jest niezbędny w sklepie z meblami
prowadzonym przez dwie kobiety.
- Zamknij buzię i sklej szybę taśmą! - wrzasnęła na niego Amanda.
- Cześć, Qwill - odezwała się Fran Brodie, asystentka Amandy. - Jesteś w trakcie
przygotowywania materiału dla gazety czy po prostu węszysz?
Była dobrą projektantką i jedną z najatrakcyjniejszych młodych kobiet w mieście. A
prócz tego była córką miejscowego komendanta policji, więc traktowano ją prawie jak osobę,
która pełni jakąś istotną funkcję urzędową.
- Tata skarży się, że na jego terenie nie dzieje się nigdy nic ważnego. Teraz przez jakiś
czas nie będzie na to narzekać - powiedziała Fran.
Komendant policji przechadzał się dumnie po ogrodzonym terenie. Widać było, że jest
znacznie ważniejszy niż pozostali oficerowie. Wydawał rozkazy i zarządzał całą akcją w
asyście funkcjonariuszy policji stanowej.
- Robiłem zakupy w sklepie spożywczym i usłyszałem huk - oświadczył Qwilleran. -
Czy wiecie, co się właściwie stało?
- Uważają, że to była bomba domowej roboty - powiedziała mu w zaufaniu Fran. -
Ludzie mówią, że pokój dwieście trzy jest kompletnie zniszczony. Wszyscy zastanawiają się,
co się stało z tajemniczą kobietą.
Qwilleran pomyślał o Onoosh. Czy to nie jej recepcjonista dał duży pokój od frontu
budynku?
- Czy są ranni? - zapytał dziennikarz. - Kiedy twój tata prowadził koronera do wnętrza
budynku, miał minę, jakby właśnie nastąpił dzień Sądu Ostatecznego.
- Och, on zawsze tak wygląda, kiedy jest na służbie. Na razie to wszystko nie wygląda
bardzo groźnie. Leonard Inchpot wyszedł z hotelu z zabandażowaną głową i z paroma innymi
osobami został odwieziony radiowozem. Na pewno do szpitala. Ktoś powiedział, że żyrandol
spadł mu na głowę.
Gapie tłoczący się wokół żółtej taśmy snuli rozmaite przypuszczenia na temat
wybuchu. Jakiś reporter usiłował robić zdjęcia. Dziennikarka pracująca dla miejscowej
rozgłośni PKX FM podsuwała mikrofon urzędnikom i naocznym świadkom. Na terenie
ogrodzonym taśmą manewrował ambulans. Karetka miała otwarte drzwi i podjeżdżała tyłem
do frontowych schodów budynku. Ludzie ucichli, gdy z hotelu wyszedł koroner, a za nim
sanitariusze z noszami, na których leżał worek na zwłoki. W tłumie gapiów rozległ się jęk
grozy. Ludzie powtarzali ciągle te same pytania: „Kto to mógł być? Gość czy pracownik
hotelu?” Nikt jednak nie umiał na nie odpowiedzieć.
- Nie mogę tu dłużej siedzieć - odezwał się Qwilleran, zwracając się do Fran. - Muszę
jechać do Mooseville. W samochodzie włączę radio, żeby się czegoś jeszcze dowiedzieć.
Miał zamiar delikatnie powiadomić Onoosh o tym, co się stało, i sprawdzić, jak
zareaguje. W ten sposób dowiedziałby się, czy kobieta jest naprawdę kucharką poszukującą
pracy w restauracji, czy też niedoszłą ofiarą planowanego morderstwa.
Kiedy wracał do domku letniskowego, usłyszał warkot helikoptera. Możliwe, że
właśnie leciał do miasta oddział zajmujący się zamachami bombowymi w Stanowym Biurze
Śledczym. Radio miał włączone, ale przyciszone. Nie chciał słyszeć zbyt wyraźnie muzyki
country, tak lubianej przez tubylców. Podkręcił głos, gdy muzyka ucichła. Spiker zaczął
czytać wiadomości. „Dziś o godzinie szesnastej dwadzieścia w centrum Pickax nastąpił
wybuch. Eksplozja spowodowała śmierć jednej osoby i duże straty materialne. Kilka osób
zostało rannych. Uważa się, że wybuch spowodowała bomba domowej konstrukcji. Eksplozja
zniszczyła kilka frontowych pokoi w hotelu «New Pickax». Jeden z pracowników zginął na
miejscu. Siła wybuchu sprawiła, że inni pracownicy zostali przewróceni i pokaleczeni
spadającymi kawałkami muru. Wyleciały szyby we wszystkich oknach wychodzących na
Main Street, a szyby w sąsiednich budynkach popękały. Wszyscy zostali ewakuowani z
hotelu. Main Street jest zamknięta dla ruchu na odcinku pomiędzy kościołem i dworcem.
Policja na razie nie ujawniła nazwiska ofiary wybuchu. Najpierw zostanie powiadomiona
rodzina zabitej osoby. Nie podano również nazwiska gościa zameldowanego w pokoju, w
którym nastąpiła eksplozja. Komendant policji Andrew Brodie powiedział: «Na szczęście w
piątek po południu w hotelu nie ma zbyt wielu gości. W przeciwnym razie ofiar mogłoby być
znacznie więcej». Zostańcie z nami, by poznać kolejne informacje na ten temat”.
Qwilleran mocniej wcisnął pedał gazu. Był już o ćwierć mili od skrzynki pocztowej
oznaczonej literą K i właśnie pokonał ostatni zakręt, gdy ujrzał samochód opuszczający
parking w chmurze pyłu. Pojazd wjechał na szosę i nie zatrzymując się, pomknął na zachód.
Na widok nadjeżdżającego ze wschodu auta dziennikarza samochód jeszcze zwiększył
szybkość.
Różne wcześniejsze przypuszczenia mieszały się w głowie Qwillerana, gdy szybciej
niż zazwyczaj pokonywał narażoną na podmuchy wiatru dróżkę prowadzącą do domku z bali.
Samochód kobiety zniknął. Najpierw przemknęło mu przez głowę, że Onoosh wysłała go po
jagnięcinę po to, by uciec. Potem przyszła kolejna myśl: Może to nie ona miała zginąć od
wybuchu bomby. Może sama zamieszana jest w przygotowanie zamachu. Usiłował ułożyć w
sensowną całość niepowiązane ze sobą fragmenty łamigłówki: ekscentryczny właściciel
hotelu... tajemnicza kobieta... ubezpieczenie nieruchomości... upadek starszego pana na
schodach... opiekun staruszka, który był geniuszem technicznym... zastosowanie bomby
domowej roboty... i wszystkie plotki, których nasłuchał się w ciągu ostatnich dwóch tygodni.
Qwilleran poczuł, że się czerwieni. Był zażenowany. Dał się nabrać na sztuczki nieznajomej i
przestał logicznie myśleć. Przecież mogła obrabować jego chatę. Mogła też porwać koty.
Gdy tylko dojechał do swojej polany, wyskoczył z samochodu i wbiegł do domku.
Najpierw wpadł do pokoju dla gości. Koty spały tam w najlepsze, odurzone świeżym
powietrzem znad jeziora. Potem sprawdził, co dzieje się na werandzie od strony jeziora.
Tajemnicza nieznajoma zostawiła tam swój kapelusz plażowy, składane krzesło i trzy książki
z miejskiej biblioteki. Wszystkie poświęcone gotowaniu.
W kuchni na papierowych ręcznikach leżały wilgotne listki winorośli, a garnek, w
którym zostały ugotowane, suszył się w zlewie. Pojemniki na sól i pieprz stały w gotowości, a
deska do siekania i noże czekały na cebulę. Z odbiornika radiowego ustawionego na blacie
kuchennym sączyły się ciche dźwięki muzyki country. Zirytowany, wyłączył radio.
Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że Onoosh pracowała w kuchni i
słuchała radia w chwili nadawania wiadomości. Wtedy rzuciła wszystko, chwyciła swoją
wielką torbę i pojechała prosto na lotnisko. Wiedziała, że bomba przeznaczona była właśnie
dla niej. Przeszukał cały dom w nadziei, że zostawiła dla niego jakąś wiadomość. Znalazł
tylko numer na kartce obok telefonu. Wykręcił go i uzyskał połączenie z terminalem lotniska.
- Czy samolot o wpół do szóstej odleci zgodnie z rozkładem? - zapytał.
- Tak, proszę pana.
- Pewna kobieta bardzo się spieszyła, by zdążyć na ten lot. Czy pamięta pan kobietę w
czarnym kostiumie? Czy weszła na pokład?
- Tak, proszę pana - oświadczył urzędnik, który zajmował się sprzedażą biletów i
wypożyczaniem samochodów, a czasem nawet noszeniem bagażu. Wykonywał wszystkie
zajęcia, które były konieczne dla sprawnego funkcjonowania małego lotniska. - Zwróciła
wypożyczony samochód i pobiegła do samolotu. Nie miała nawet bagażu. Na szczęście udało
się znaleźć dla niej wolne miejsce. Na lot w piątek wieczorem zazwyczaj wszystkie bilety są
wyprzedane.
W tym momencie Qwilleran zrozumiał. Nie wiedział, czy kobieta rzeczywiście była
szefem kuchni. Na pewno jednak była ścigana, ukrywała się i obawiała o swoje życie.
Cenił pracę policji i Stanowego Biura Śledczego, ale nie wierzył, by kiedykolwiek
udało się złapać zamachowca, który zabił nie tę osobę, co trzeba. W Pickax zawsze będzie się
mówić o tajemniczej kobiecie w czerni. Wszyscy będą o niej dyskutować, tak jak naukowcy
dyskutują o problemie tajemniczego człowieka z Piltdown.
Rozdział piąty
W ponurym nastroju Qwilleran rozsiadł się na werandzie, z której roztaczał się piękny widok
na jezioro. Nie widział jednak bezkresu błękitnego nieba ani bezmiaru turkusowych wód i
białych grzyw rozbijających się o nabrzeże fal. Próbował uporządkować swoje odczucia.
Smuciła go myśl o bezsensownej śmierci pracownika hotelu. W małym miasteczku wszyscy
byli przyjaciółmi albo sąsiadami, albo znali się z widzenia, albo mieli wspólnych znajomych.
Żal mu też było zrujnowanego budynku, chociaż hotel nie cieszył się dobrą opinią i nikt nie
lubił jego właściciela. Miał też osobiste powody, by nie czuć się najlepiej. Przykro mu było,
że nagle wyjechała pewna fascynująca kobieta. Dlatego przemawiał do niej w myślach:
Proszę, zadzwoń do mnie, Onoosh! Nic nie wyszło z wywiadu na wyłączność, rozwiała się
wizja otworzenia w okolicy restauracji śródziemnomorskiej, a on sam stracił potencjalnego
dostawcę greckich gołąbków w liściach winorośli. Wszystkie te przemyślenia sprawiły, że
czuł coraz większą chęć, by dowiedzieć się, kto i dlaczego spowodował wybuch. Wprawdzie
to nie była jego sprawa i rozwiązaniem zagadki powinna zajmować się policja, ale dręczyła
go ciekawość.
Na pamiątkę po wydarzeniach tego popołudnia pozostały mu niepotrzebne zakupy:
kilogram mielonej jagnięciny, opakowanie ryżu i trzy duże cebule. Cytrynę mógł
wykorzystać, by z miejscowej wody mineralnej squunk przyrządzić w miarę nieszkodliwy
napój. Ryż należało po prostu oddać w sklepie. Pani Toodle chętnie zwróci mu pieniądze.
Jeśli idzie o cebulę, to najłatwiej było wyrzucić ją w pobliskim lesie, by urozmaicić jadłospis
mieszkających tam szopów.
Problemem była jagnięcina. Kiedy syjamskie koty przybiegły z sypialni dla gości,
podsunął im mięso. Ale nie chciały go nawet powąchać.
- Wy niewdzięczne snoby! - zganił swoich ulubieńców. - Czy wiecie, że są na świecie
biedne, głodne koty, które nie wiedzą, czy uda im się złapać choćby jedną mysz?
Często pouczał swoje koty. Ale nie udało się zmienić ich wielce nagannych
obyczajów. Dalej lubiły szkockiego wędzonego łososia, ostrygi, mięso homara, kawior (ale
tylko świeży, nie z puszki!) i ślimaki.
Wpadł na pomysł, by ofiarować mięso Polly. Byłby to prezent dla jej kota - Bootsiego.
Ale ten wariant wiązałby się z koniecznością odpowiadania na niewygodne pytania i
wyjaśniania pewnych kłopotliwych kwestii. Przyjaciółka Qwillerana, kobieta niezwykła pod
każdym względem, była jednak odrobinę zbyt zaborcza i niepotrzebnie zazdrosna. Te jej
cechy oznaczały odrzucenie kolejnego rozwiązania problemu mięsa.
Próba przekazania jagnięciny Lois, by mogła wrzucić mięso do swojej wiecznie
gotującej się zupy, mogła wywołać zamieszanie w całym okręgu. W barze nie obowiązywały
żadne tajemnice, więc fakt ofiarowania kilograma mielonego mięsa przez najbogatszego
kawalera na północnym wschodzie środkowej części Stanów stałby się doskonałą pożywką
dla smakowitych ploteczek na całe dwa miesiące.
W tej sytuacji pozostawała mu tylko Celia Robinson. Występując w roli tajnej agentki,
udowodniła niejednokrotnie, że potrafi wypełniać rozkazy bez zadawania zbędnych pytań. I
prawdopodobnie była jedyną osobą w Moose County zdolną do zachowania tajemnicy.
Zadzwonił do niej z domku letniskowego, ale nie podniosła słuchawki. Postanowił więc
umieścić kłopotliwą porcję mięsa w zamrażarce. Wprawdzie wiedział, że Onoosh nigdy nie
wróci... Ale gdyby jednak stało się inaczej...
Qwilleran w towarzystwie syjamskich kotów wrócił do swojego magazynu jabłek.
Okazało się, że w chacie nie było żadnych wyrządzonych przez burzę uszkodzeń. Tym
bardziej, że nie przeszła żadna burza, a mieszkańcy okręgu mogli rozkoszować się wyjątkowo
piękną wrześniową aurą.
Dał kotom do zjedzenia łososia z puszki, a potem poszedł do „Lois's Luncheonette” na
piątkowe danie dnia - rybę z frytkami. Jeden z pracujących w niepełnym wymiarze godzin
kucharzy obsługiwał frytkownicę, a tymczasem Lois zajmowała się klientami, inkasowała
pieniądze i wyładowywała emocje związane z zamachem bombowym. Tylko osoba, która tak
jak Lois przez trzydzieści lat bez przerwy występowała publicznie, mogła krzyczeć, rzucać
gromy i pomstować niczym aktorka na scenie, a jednocześnie nalewać kawę i sprzątać
naczynia ze stolików. Pojawienie się Qwillerana w barze wywołało kolejną tyradę:
- Och!... Och!... Czy słuchał pan wiadomości o szóstej? Czy pan wie, kto został
zabity? Anna Maria! Dziewczyna Lenny'ego! Takie słodkie dziecko! Nawet muchy by nie
skrzywdziła. Dlaczego ona? Dlaczego właśnie ona?... Proszę siadać, gdzie pan ma ochotę,
panie Q. Mamy dziś rybę z frytkami jako danie dnia... Miała zaledwie dwadzieścia lat!
Chciała zostać pielęgniarką! Lenny i ona byli zakochani już jako dzieciaki. Razem poszli na
studia. Ona dorabiała sobie w hotelu jako sprzątaczka... Ile podać kawałków, złotko? Dwa czy
trzy? Jaka sałatka: coleslaw czy zwykła?... Podobno policja sprawnie prowadzi śledztwo. Ale
na co to się przyda? Śliczna dziewczyna. Całe życie miała przed sobą i nagle koniec! Ktoś
powinien za to odpokutować. Potrzebujecie jeszcze tego keczupu?... Lenny dopiero co
dzwonił do mnie z domu. Leżał i usłyszał nowinę przez radio. Ten dzieciak naprawdę stara
się być dzielny, ale cierpi, cierpi w środku. To on załatwił jej tę robotę. Dlatego tak okropnie
się czuje... Czy ktoś ma jeszcze ochotę na kawę? Jeszcze dzbanek... Wybuch zerwał sznur i
lampa spadła na głowę Lenny'ego. Ale to nic poważnego. Zaszyli mu ranę i puścili do domu.
Nie pójdzie do roboty, aż naprawią szkody. Trwałoby to w nieskończoność, gdyby miał to
robić ten stary dziadyga, właściciel hotelu... Podać jeszcze chleba? Macie dość masła? To
prawdziwy tłuszcz, a nie to paskudztwo z małą zawartością cholesterolu.
Następnym przystankiem w wędrówce Qwillerana była Aleja Piernikowa. Gdy tylko dotknął
dzwonka, Polly gwałtownie otworzyła drzwi prowadzące do siedziby rodu Duncanów.
Wyglądała na bardzo przygnębioną. Za jej plecami czaiła się Lynette, a na jej twarzy malował
się wyraz ponurej powagi. Obie odezwały się zgodnym chórem:
- Czy słyszałeś ostatnie nowiny?
- Tak - odpowiedział. - To Anna Maria Toms. Czy znałyście ją?
- Pracowała jako goniec w bibliotece, kiedy była w szkole średniej - stwierdziła Polly.
- Urocza dziewczyna. Niezwykle sumienna.
- Jej rodzina pochodzi z Chipmunk - dodała Lynette - ale to porządni ludzie. Chodzą
do kościoła.
- Niesprawiedliwie jest osądzać kogoś po adresie - zaprotestowała Polly. - Chodźmy
do salonu.
Kiedy siadał, rzucił okiem na stojący z boku stół. Lynette przygotowała rozpuszczalną
kawę bezkofeinową i ucierane ciasto z nowej piekarni.
- Podobno pojawiły się pogłoski - zaczęła Lynette - że ktoś z Lockmaster chciał kupić
hotel, ale stary sknera zażądał zbyt wysokiej ceny. Więc niedoszły kontrahent zemścił się,
wysadzając budynek.
Głupie gadanie, pomyślał Qwilleran. Tym niemniej takie właśnie opowieści ciągle
pojawiały się w złaknionym plotek Pickax.
- Gustav Limburger jest w szpitalu - oświadczył dziennikarz. - Spadł ze schodków
przed swoim domem. Dziś rano. Przeprowadzałem z nim właśnie wywiad na temat dziejów
należącego do niego hotelu. Próbowałem pytać, jak on się czuje, ale szpital nie chce udzielać
żadnych informacji przez telefon.
- Mogę się dowiedzieć - zaproponowała Lynette, która pracowała w klinice i dobrze
znała całe środowisko medyczne.
Kiedy wróciła po odbyciu rozmowy, miała do przekazania mnóstwo złych
wiadomości: wielokrotne złamanie, zaawansowana osteoporoza, nadciśnienie, arytmia i tak
dalej.
- O mój Boże! Powinno być mi przykro z tego powodu - powiedziała Polly. - Tylko
że...
- Interesujący typ - oświadczył Qwilleran. - Czy kiedykolwiek zetknęłaś się z tym
człowiekiem?
- Tylko za pośrednictwem poczty. Co roku, kiedy zwracaliśmy się do czytelników o
wsparcie finansowe, odsyłał naszą kopertę z dwoma dolarowymi banknotami w środku.
Pomimo inflacji nigdy nie przesłał nam innej sumy.
- Lepsze to niż nic - stwierdziła Lynette. - A przy okazji. Państwo Tomsowie leczyli
się w naszej klinice. Może nie powinnam o tym mówić, ale wiem, że wam mogę zaufać.
Jestem pewna, że zachowacie tę wiadomość dla siebie. Anna Maria została u nas objęta
programem opieki dla przyszłych matek.
- O mój Boże! - wykrzyknęła Polly.
Qwilleran westchnął pod wąsem, a przez jego głowę przemknęło mnóstwo hipotez.
Po chwili odezwała się Polly. Wyraźnie starała się, by jej głos brzmiał wesoło:
- A czym ty zajmowałeś się dziś po południu? Robiłeś coś ciekawego?
- Zabrałem koty na wycieczkę. Ostatnio Koko zaczepia ciągle Yum Yum. A to
oznacza, że jest niespokojny.
- Przed chwilą dzwoniła Elaine Fetter. Twierdziła, że widziała cię w sklepie pani
Toodle. Mówiła, że kupowałeś produkty potrzebne do przyrządzania duszonego mięsa. I że
zamierzasz przekazać przepis do przygotowywanej przez nią książki kucharskiej naszego
okręgu! Czy ty coś przede mną ukrywasz, kochanie? - zakończyła, rzucając mu figlarne
spojrzenie.
- Pani Fetter się myli, Polly. Przecież oboje wiemy, że w kuchni jestem kompletnym
analfabetą. Jeśli zajmę się pewnego dnia gotowaniem, będzie to oznaczać, że zbliża się koniec
świata.
- Ale kupiłeś te rzeczy - nalegała, żądając, niczym prokurator, precyzyjnej
odpowiedzi. Bawiło ją zakłopotanie Qwillerana, tym bardziej że zazwyczaj umiał bez
trudności wybrnąć z każdej niewygodnej dla siebie sytuacji.
Musiał szybko coś wymyślić. I zrobił to, a efekt uznał za całkiem niezły:
- To były zakupy dla pani Robinson. Robi wspaniałe duszone mięso dla swojego kota.
Dlatego poprosiłem, żeby przyrządziła porcję tych pyszności dla moich dwóch łasuchów.
- Dlaczego jej mięso jest takie niezwykłe?
- Nie mam pojęcia. Kazała mi po prostu kupić jagnięcinę, ryż, cebulę i cytrynę.
- Takie składniki wskazywałyby na jakąś bliskowschodnią recepturę - stwierdziła
Polly. - Chciałabym dostać ten przepis. Możesz to dla mnie załatwić?
Sytuacja znowu stawała się trudna.
- Obawiam się, że pani Robinson nie zechce zdradzić nam swojej tajemnicy. No cóż...
ona... zamierza... otworzyć firmę cateringową i potrzebuje interesujących przepisów na
wyłączność.
Pogratulował sobie w myślach dobrego pomysłu. Ale doszedł do wniosku, że
powinien czym prędzej zatrzeć ślady swojej zbrodni. Szybko się pożegnał, twierdząc, że musi
jeszcze coś napisać. Minęło zaledwie kilkanaście minut, a już dzwonił do Celii Robinson.
Jego głos świadczył o tym, że sprawa jest naprawdę pilna.
- Co nowego, szefie? - zapytała pani Robinson, czekając na wyjaśnienia.
- Celio, chciałbym prosić cię o przysługę. Zaznaczam, że sprawa nie ma nic
wspólnego z jakimkolwiek śledztwem.
- A to ci nowina! - zawołała ze śmiechem.
- Po pierwsze chciałbym zadać ci pytanie. Czy robiłaś kiedykolwiek duszone mięso z
ryżem?
- Nie. Zwykle dodaję tartą bułkę.
- A gdybyś już kiedyś ugotowała duszone mięso z ryżem, to Wrigley by je jadł?
- Pewnie, że tak. Ale zaraz by zwymiotował. Wydaje mi się, że on ma jakiś problem z
trawieniem ryżu.
- Rozumiem - oświadczył Qwilleran. - No cóż. Gdyby jednak ktoś o to cię zapytał, czy
mogłabyś powiedzieć, że przyrządzasz duszone mięso z ryżem dla Wrigleya? Byłbym
szczerze zobowiązany. A gdyby ten ktoś poprosił cię o przepis, po prostu odmów.
- W porządku, szefie! Już nieraz zdarzało mi się kłamać dla ciebie i piorun we mnie
jeszcze nie strzelił.
Odłożył słuchawkę z uczuciem ulgi. Miał alibi. Wiedział doskonale, że Polly wspomni
o mięsie swojej asystentce, pani Alstock, a ta z kolei zwróci się z tym do swojej drogiej
przyjaciółki - Celii Robinson. Była to jedna z gorszych stron życia w małym mieście. Pod
pewnymi względami na Nizinach było łatwiej. Pomimo korków ulicznych, zanieczyszczenia
środowiska i przestępczości wielomilionowa metropolia dawała mieszkańcom poczucie
pewnej wygodnej anonimowości.
Zabrał się do kolejnego telefonu. Tym razem dzwonił do domu miejscowego
komendanta policji.
- Cześć, Andy! Jest coś ciekawego w telewizji dziś wieczorem?
- Nie ma nic. Wyłączyłem telewizor i zacząłem czytać twój felieton o ludziach
NIEZNANYCH. Problem polega na tym, że tacy ludzie, jeśli mieszkają w Pickax, uważają
się za ZNANYCH. I myślą, że z tego powodu nie powinni płacić mandatów.
- Co słychać w sprawie wybuchu? Duże zniszczenia?
- Wszystko w pobliżu rozleciało się na kawałki. Ta biedna dziewczyna nawet nie
zdążyła zrozumieć, co się dzieje.
- Czy mam rację, sądząc, że w pokoju dwieście trzy mieszkała ta tajemnicza kobieta? -
zapytał Qwilleran.
- Tak. Ale od chwili wybuchu nikt jej nie widział.
Qwilleran milczał przez chwilę, by zwiększyć dramaturgię swojej wypowiedzi:
- Spędziłem z nią popołudnie.
- Co proszę? Jak to możliwe? Gdzie ją spotkałeś? Czego się dowiedziałeś?
- A może jednak ubrałbyś się, Andy, i wpadł do mnie na szklaneczkę whisky?
Nie minęło nawet pięć minut, a komendant policji już jechał w kierunku składu jabłek.
Brodie był wysokim, silnym mężczyzną. Wyglądał imponująco nawet bez munduru.
Największe wrażenie robił jednak, gdy w tradycyjnym stroju szkockim grał na kobzie w
czasie wesela lub pogrzebu. Wkroczył do domu Qwillerana zawadiackim krokiem
doświadczonego muzykanta.
Gospodarz zdążył już naszykować tacę z butelką whisky i serem oraz przeznaczoną
dla siebie wodą squunk. Kiedy obaj mężczyźni zasiedli w dużych fotelach, w salonie pojawiły
się syjamskie koty. Weszły nie mniej dumnie niż sam komendant policji. Rozsiadły się przy
niskim stoliku, z nosami w pobliżu półmiska z serem. Gdy gość wzniósł szklaneczkę w geście
typowego gaelickiego toastu, dwa kocie noski przysunęły się bliżej sera.
- Nie wolno! - krzyknął Qwilleran, a wtedy oba koty cofnęły się o pół centymetra,
bacznie obserwując zakazany owoc spod na wpół przymkniętych powiek.
- Bezczelne małe potwory! - zauważył Brodie. - Założę się, że są strasznie
rozpuszczone.
- Spróbuj tego, Andy. To pewien gatunek szwajcarskiego sera. Kupiłem go w sklepie
„Łyczek i Zakąska” w Zaułku Stajennym. Interes prowadzą dwaj faceci z Nizin. Lubią, żeby
ich nazywać Jerry „Łyczek” i Jack „Zakąska”. Jerry doskonale zna się na winach. A Jack wie
wszystko na temat serów.
- Mniam. Daj mi jeszcze plasterek. I mów, gdzie spotkałeś tę kobietę.
- To był niesamowity zbieg okoliczności. Nigdy wcześniej jej nie widziałem. Ale
wczoraj w redakcji ludzie o niej rozmawiali. Mówili, że jeździ ciemnoniebieskim autem z
wypożyczalni. A dziś rano, kiedy pojechałem do domku letniskowego, żeby sprawdzić, czy
wszystko gra, znalazłem na swoim parkingu ciemnoniebieskie dwudrzwiowe auto! Mój
samochód prawie dotykał jego tylnych kół. Kobieta siedziała na mojej plaży pod wydmą i
czytała książkę kucharską. Więc pomyślałem, że nie grozi mi z jej strony żadne
niebezpieczeństwo.
Brodie tylko chrząkał, gdy Qwilleran przerywał swoją opowieść.
- Więc zaproponowała, że zrobi gołąbki greckie w liściach winorośli, jeżeli kupię
potrzebne rzeczy, i właśnie tym się zajmowałem, kiedy wybuchła bomba - zakończył
dziennikarz.
Komendant policji zakaszlał.
- Chciała, żebyś zabrał swoje auto. Tylko w ten sposób mogła wyjechać.
- Właśnie o tym najpierw pomyślałem. Przez kilka minut czułem się jak zupełny osioł.
Potem dopiero zdałem sobie sprawę - i chyba miałem rację - że ona musiała usłyszeć
wiadomości przez radio i dopiero wtedy w pośpiechu pojechała do miasta. Widocznie miała
pewność, że ta bomba była przeznaczona właśnie dla niej. Zadzwoniłem na lotnisko, a tam
powiedzieli, że nieznajoma oddała samochód i wsiadła do samolotu.
- Mogła też odjechać w takim pośpiechu, bo była zamieszana w spisek. Kiedy bomba
wybuchła, przebywała poza hotelem. Była w komfortowej sytuacji, bo ukrywała się na terenie
twojej posiadłości.
Qwilleran przesunął dłoń po powierzchni wąsów. Zawsze tak robił, gdy nawiedzało go
jakieś przeczucie. Mrowienie górnej wargi było sygnałem, że trafił na właściwy trop.
- Będę upierał się przy swojej opinii, Andy. Ta kobieta to uciekinierka, która usiłuje
się ukryć. Nasza okolica, miejsce położone wśród lasów, to najlepszy azyl, jaki można
znaleźć. Ale powinniśmy zastanowić się nad jeszcze jednym tropem. W pewnym momencie
powiew wiatru zdmuchnął włosy z twarzy nieznajomej, odsłaniając długą, pionową bliznę w
pobliżu jej lewego ucha.
- Ta blizna mogła powstać w wyniku wypadku samochodowego - wysunął
przypuszczenie Brodie. - Czy powiedziała ci, jak się nazywa?
- Znam tylko jej imię. Onoosh.
- Onoosh? A cóż to za dziwne imię? W hotelu zameldowała się jako Ona Dolman.
Tymczasem ciemnobrązowa łapka przesuwała się zwolna w kierunku krawędzi
stolika.
- Nie wolno! - krzyknął Qwilleran i łapka błyskawicznie się cofnęła.
- Nie miałem pojęcia, że koty tak lubią ser - oświadczył Brodie, przekonany, że
zwierzęta te żywią się wyłącznie gryzoniami i rybimi łbami.
- Od chwili otwarcia nowego sklepu moje koty stały się nałogowymi pożeraczami sera
- stwierdził Qwilleran.
- No cóż. Wydaje mi się, że nigdy więcej nie zobaczymy Ony Dolman. To dla nas
niewielka strata. Ale diabelnie mi szkoda tej biednej dziewczyny - Anny Marii Toms. Znam
dobrze całą jej rodzinę. To porządni ludzie. Przecież nie każdy, kto mieszka w Chipmunk,
wchodzi w konflikt z prawem. Ta mała była prawie zaręczona z Lennym Inchpotem, synem
Lois. Jeśli rodzina mnie poprosi, zagram na kobzie w czasie uroczystości pogrzebowych.
- Andy, czy wiesz, co właściwie zdarzyło się w hotelu?
- Raport mieliśmy ogłosić później, ale tobie powiem już teraz. Nieoficjalnie.
Komendant Brodie stopniowo przekonywał się do Qwillerana. Z czasem zaczął
obdarzać go zaufaniem i uznał, że współpraca z doświadczonym dziennikarzem śledczym z
Nizin może okazać się użyteczna. Praca w wielkich metropoliach pozwoliła mu zdobyć spore
doświadczenie na temat sposobów prowadzenia dochodzeń. Dzięki swojemu instynktowi
potrafił wydobywać na jaw nieznane fakty, które bardzo przydawały się prowadzącym
oficjalne śledztwo. Qwilleran był pasjonatem. Chętnie przekazywał policji poufne informacje.
Sam wolał pozostać w cieniu, nie oczekując wyrazów uznania za swoje zasługi. Komendant
Brodie doceniał ten rodzaj współpracy. Zdarzało mu się nawet za pośrednictwem własnej
córki, pracującej w charakterze projektantki, przekazać jakąś poufną informację
Qwilleranowi. Był to układ, który zdarza się niezwykle rzadko na poziomie lokalnych sił
policyjnych.
- Wszystko mówisz mi nieoficjalnie. To fakt, który nie podlega żadnej dyskusji.
- W porządku. Więc dziś około czwartej po południu jakiś biały mężczyzna w wieku
około czterdziestu lat, którego tożsamości nie znamy, wszedł przez frontowe drzwi do hotelu.
Był przeciętnie zbudowany i gładko ogolony. Przyniósł dla Ony Dolman paczkę wyglądającą
na podarunek i kwiaty. Lenny, który miał służbę w recepcji, powiedział mu, że kobiety nie ma
w hotelu. Zaproponował, że portier, gdy tylko wróci po przerwie, zaniesie podarunki
przeznaczone dla pani Dolman do wynajmowanego przez nią pokoju. Podejrzany mężczyzna
oświadczył, że w pakunku jest przedmiot wykonany z ręcznie dmuchanego, bardzo
delikatnego szkła i będzie lepiej, jeśli sam zaniesie przesyłkę na górę oraz umieści ją w
bezpiecznym miejscu. Poprosił o kartkę papieru i napisał na niej: KOCHANIE! OTWIERAJ
OSTROŻNIE! Więc Lenny poradził facetowi, żeby poprosił pokojówkę na pierwszym piętrze
o wpuszczenie go do pokoju dwieście trzy. Po chwili podejrzany zszedł na dół, zawołał
„Dzięki” i wyszedł tylnymi drzwiami. Portier palił akurat papierosa na parkingu, więc
widział, jak niebieska furgonetka nadjeżdża powoli od strony uliczki na tyłach hotelu i
zabiera mężczyznę w niebieskiej kurtce. Ale co z tego wszystkiego wynika? Niebieskich
furgonetek i błękitnych kurtek jest tu na pęczki. Qwilleran zapytał o świadków zdarzeń na
piętrze.
- Na piętrze znajduje się biuro kierowniczki hotelu. Ale ona nie widziała
podejrzanego. Sprzątaczka zapytała ją tylko, gdzie może znaleźć wazon na kwiaty. Potem
wzięła odkurzacz i weszła z nim do pokoju dwieście trzy. Powiedziała, że kwiaty pobrudziły
dywan. Prawdopodobnie przy włączaniu odkurzacza do sieci albo wtedy, kiedy go przesuwała
po podłodze, potrąciła bombę. Lenny czuje się odpowiedzialny za jej śmierć. Temu
chłopakowi potrzebna będzie pomoc psychologa.
- Okropność - stwierdził ponuro Qwilleran. - Czy Lenny potrafi opisać podejrzanego?
- Dwóch świadków widziało faceta z bliska. Lenny i sprzedawczyni z kwiaciarni. Ta,
u której kupił kwiaty. Komputer w Stanowym Biurze Śledczym pracuje nad portretem
pamięciowym wykonanym na podstawie ich opisów. Ale trudno będzie znaleźć jakiekolwiek
ślady na tym pobojowisku. Wybuch bomby zniszczył wiele ważnych dowodów.
- Tak, ale eksperci policyjni potrafią dokonywać cudów. Co roku opracowuje się nowe
metody - powiedział Qwilleran, dolewając whisky do szklaneczki komendanta Brodiego i
pytając, jak mu smakował ser.
- Całkiem niezła zakąska. Muszę wspomnieć o nim mojej żonie. Jak nazywa się ten
ser?
- To gruyère. Pochodzi ze Szwajcarii.
- Miauu - rozległo się głośne błaganie z poziomu podłogi.
Qwilleran rzucił kotom po malutkim kawałku wykwintnej przekąski. Koty schwyciły
zdobycz i z rozkoszą zaczęły żuć ser. Delektowały się smakiem sera tak długo, jakby dostały
ogromną porcję, a nie po jednym małym okruchu.
- Czy Ona Dolman powiedziała coś, co pomogłoby nam w identyfikacji zamachowca?
- zapytał Brodie.
- Nie. Niestety straciłem świetną okazję, by z nią porozmawiać. Miałem zamiar zadać
jej kilka istotnych pytań podczas konsumowania greckich gołąbków. Naszykowałem nawet na
tę okazję butelkę dobrego wina - stwierdził ze złością.
- W każdym razie teraz, kiedy wiemy, że odleciała samolotem, możemy rozpocząć
poszukiwania. Jeżeli się ukrywała, na pewno podawała fałszywe informacje na swój temat.
Ale na jej samochodzie będą odciski palców, jeśli jeszcze nie został umyty.
Podszedł do telefonu i zadzwonił na lotnisko. Okazało się, że samochód został już
dokładnie wysprzątany. Qwilleran oświadczył, że odciski palców powinni znaleźć na zlewie
w jego kuchni. Przekazał komendantowi klucz do swojej chaty oraz składane krzesło, książki
kucharskie i słomkowy kapelusz, który zostawiła nieznajoma.
- Będziemy też potrzebować twoich odcisków, Qwill. Wpadnij jutro na komisariat.
- Nie zazdroszczę ci tej roboty, Andy. Nie masz pojęcia, kim naprawdę była ta
kobieta, gdzie mieszkała, kto ją ścigał i dokąd teraz uciekła. Nie wiesz, kto podłożył bombę,
w jaki sposób odnalazł swoją ofiarę i kto prowadził samochód, którym odjechał.
- No cóż. Chyba uda nam się zebrać jej odciski palców, a prawie każdy mieszkaniec
Pickax - kobieta, mężczyzna czy dziecko - potrafi ją dokładnie opisać... Jak nazywa się ten
ser?
- Gruyère.
- Miauu - odezwał się Koko.
- Pytałem tego gościa ze sklepu z serami, dlaczego koty wolą ten ser od
szwajcarskiego ementalera. Wyjaśnił mi, że gruyère ma więcej tłuszczu i soli.
- Dużo kosztuje?
- Na pewno więcej niż serek topiony w sklepie pani Toddle. Ale Mildred zawsze
powtarza, że powinniśmy kupować lepsze produkty i mniej jeść.
Komendant Brodie wstał.
- Lepiej pójdę do domu, zanim moja żona zacznie szukać mnie przez policję.
W tym momencie uwagę obu mężczyzn przyciągnęły dziwne dźwięki dobiegające
spod niskiego stolika. Zobaczyli, że Koko chyłkiem wyłazi spod stołu, gardłowo mrucząc i
wolno poruszając ogonem. Kot usiłował podkraść się do Yum Yum.
- Spójrz na nich! - wyszeptał Qwilleran.
ŁUP! Koko zaatakował. SMYRG! Yum Yum umknęła. I oba koty rozpoczęły dziką
gonitwę po schodach.
- To tylko takie przedstawienie - objaśnił Qwilleran. - Chcą zwrócić na siebie uwagę.
Komendant zabrał do domu kawałek sera gruyère.
Rozdział szósty
W sobotnie popołudnie Qwilleran nakarmił koty i wyczyścił ich kuwetę. Potem zajął się
szczotkowaniem sierści swoich podopiecznych, a na koniec wyczesał kocie włosy z własnych
wąsów i brwi. W tym czasie Koko przewrócił książkę na bibliotecznej półce.
- Nie teraz. Poczytamy później - zaproponował Qwilleran. - Muszę zadzwonić w kilka
miejsc. Zobaczymy się wtedy, kiedy się zobaczymy.
Ustawił na półce przewrócony tekst sztuki pod tytułem Smak miodu i pomyślał:
Zaraz, chwileczkę! Czy ten kot czuje, że mam zamiar przeprowadzić wywiad z hodowcą
pszczół? A jeżeli tak, to w jaki sposób potrafi powiązać mój zamiar ze słowem „miód” na
okładce książki? Mimo wszystkich wątpliwości musiał uznać, że Koko komunikuje się z nim
w dziwnie aluzyjny sposób.
Potem poszedł na komisariat, gdzie pobrano odciski jego palców, i do biblioteki, żeby
przejrzeć książkę na temat pszczelarstwa. Nie chciał wydać się zupełnym ignorantem w tej
dziedzinie i dlatego sprawdził znaczenie paru podstawowych pojęć, takich jak: plaster,
odymić, wylęg, rój, zbieranie pokarmu. Podczas tych poszukiwań usłyszał, jak bibliotekarz
wita Homera. Tibbitt przychodził do biblioteki codziennie. Zawsze przynosił teczkę i brązową
papierową torbę. Napis na drzwiach frontowych nie pozostawiał żadnych wątpliwości. W
bibliotece obowiązywał ZAKAZ JEDZENIA I PICIA. Mimo to wszyscy doskonale wiedzieli,
co znajduje się w papierowej torbie Homera. Tibbitt był jednak dobrze po dziewięćdziesiątce,
a osobom w tym wieku należą się pewne względy. Starszy pan energicznym krokiem poszedł
w kierunku windy i pojechał na antresolę, żeby popracować w czytelni.
Qwilleran poszedł za nim po schodach.
- Cześć, Homer! Nad czym zamierzasz dzisiaj pracować?
- Ciągle zajmuję się klanem Goodwinterów. Amanda znalazła pewne rodzinne papiery
w starym kufrze i przyniosła je do biblioteki. Niektóre są całkiem pikantne.
- Czy wiesz coś na temat rodziny Limburgerów? - zapytał Qwilleran, z trudem
sadowiąc się na twardym dębowym krześle. Jego rozmówca siedział znacznie wygodniej, bo
przynosił ze sobą małą nadmuchiwaną poduszeczkę.
- Tak. Oczywiście. Parę lat temu napisałem na ten temat całą monografię. O ile sobie
przypominam, pierwszy Limburger przybył z Austrii w połowie dziewiętnastego wieku.
Chciał uniknąć służby w wojsku. Z zawodu był stolarzem. Właściciele kopalni zatrudniali go
do budowy domków dla robotników. Umiał pilnować swoich interesów i w końcu zaczął
budować własne domy z pokojami na wynajem i zajazdy dla podróżnych. W tych czasach
wyzyskiwanie robotników uważane było za rozsądne działanie biznesowe. I na tym właśnie
Limburger się dorobił.
- A co później się stało z jego budowlanym imperium?
- Część należących do niego budynków spłonęła. W czasach Wielkiego Kryzysu
niektóre domy zostały rozebrane, a budulec przeznaczono na opał. „Hotel Booze” to jedyny
budynek, jaki pozostał. Co do rodziny, to drugie pokolenie wymarło w czasie epidemii grypy,
w roku 1918. Przeżyła ją tylko jedna osoba. I żyje do dzisiaj.
- Mówisz o Gustavie? - zapytał Qwilleran. - Podobno uważany jest za ekscentryka.
- Nie widziałem go przez całe lata. Ale pamiętam, jaki był jako młody chłopak, sierota
- tuż po utracie rodziny. Przeproszę cię teraz na chwilkę. Muszę odświeżyć sobie pamięć.
Starszy pan podniósł się z trudem i poszedł do toalety, trzymając w ręku swoją
papierową torebkę. Wszyscy wiedzieli, że znajduje się w niej termos z kawą bezkofeinową z
dodatkiem brandy. Po powrocie pamiętał doskonale wszystkie szczegóły.
- Tak, tak. Pamiętam dobrze młodego Gustava. Pracowałem wówczas jako świeżo
upieczony nauczyciel. Prowadziłem lekcje w jednoizbowej szkółce. Żal mi było tego
chłopaka. Stracił wszystkich swoich bliskich. Oddano go na wychowanie niemieckiej
rodzinie. Słabo mówił po angielsku, a na domiar złego po pierwszej wojnie światowej ludzie
zaczęli okazywać niechęć Niemcom. Nic dziwnego, że chłopak był kiepskim uczniem. Często
wagarował i kilka razy zdarzyło mu się uciec z domu. W końcu porzucił szkołę.
- Czy odziedziczył rodzinny majątek?
- To już zupełnie inna historia. Niektórzy mówili, że jego opiekun źle zarządzał
powierzonym mu majątkiem. Inni twierdzili, że Gustav stracił fortunę, kiedy pojechał do
Niemiec, żeby się tam wyszumieć. Wiem, że sprzedał „Hotel Booze” Prattom, a sobie
zostawił tylko hotel „New Pickax”. Słyszałem, że budynek został zniszczony na skutek
wczorajszego zamachu bombowego.
- Wygląda na to, że Gustav nigdy się nie ożenił - zagadnął Qwilleran.
- W każdym razie nic o tym nie wiemy. Ale też nie mamy pojęcia, co Limburger robił
w Niemczech. Kiedy zajmowałem się historią jego rodziny, usiłowałem coś z niego na ten
temat wyciągnąć. Ale milczał jak zaklęty.
- Trafił właśnie do szpitala. Podobno jest w kiepskim stanie.
- No cóż. To człowiek w podeszłym wieku - podsumował Homer. Powiedział to o
człowieku, który był o piętnaście lat młodszy niż on sam.
Jadąc na północ, w kierunku domu Limburgera, Qwilleran musiał minąć zrujnowaną
restaurację „Dimsdale Diner” przy szosie Ittibittiwassee. Zauważył, że na porośniętym
chwastami parkingu stoi kilka pojazdów z pobliskich farm. Oznaczało to, że właśnie odbywa
się męskie spotkanie Klubu Plotkarzy z Dimsdale. Taką nazwę nadał Qwilleran hałaśliwej
grupce miłośników kawy i papierosów, którzy organizowali sobie nieformalne zebrania w
czasie wolnym od pracy na farmach, by pośmiać się i omówić nowiny. Dziennikarz
zaparkował i przyłączył się do zebranych, którzy przywitali go radosnymi okrzykami.
- O, przyjechał pan Q!... Przesuńcie się! Zróbcie miejsce dla ważniaka z centrum
miasta!... Bierz krzesło, człowieku!
Qwilleran wziął kubek lurowatej kawy i nieświeżego pączka. Usiadł w towarzystwie
pięciu mężczyzn w roboczych kurtkach i czapkach z daszkiem, którzy z zapałem plotkowali
na wszystkie możliwe tematy. Opowiadali sobie dowcipy. Mówili o swoich podejrzeniach.
- Idę o zakład, że ta eksplozja to robota kogoś z hotelu.
- Szkoda, że nie wysadzili całej tej rudery. Można by zbudować wszystko od nowa.
- Ta zagraniczna lala też musiała w tym maczać paluszki.
- Starego Gusa trzeba było odwieźć do szpitala, kiedy się dowiedział o wybuchu.
- Co się stanie z hotelem, jak stary wykorkuje?
- Zostawi go w spadku temu gościowi, który zajmuje się jego domem.
- Nie żartuj! Gus jest zbyt skąpy, żeby coś komuś podarować. Choćby jednego centa.
Nawet jeśli miałoby to nastąpić dopiero po jego śmierci.
- Nie umrze, dopóki nie wymyśli, jak zabrać cały swój majątek na tamten świat.
- Założę się, że zakopał parę ładnych milionów w swoim ogródku. Jak pan myśli,
panie Q?
- Gdyby wierzyć wszystkim tutejszym plotkom, to w ogródkach Moose County jest
tyle pieniędzy, że wystarczy na spłatę całego długu publicznego naszego państwa.
Usłyszawszy tę opinię, wszyscy się roześmieli, odsunęli krzesła i ruszyli zwartą grupą
w kierunku błękitnych furgonetek.
Qwilleran pojechał do Black Creek okrężną trasą, żeby wstąpić do miasteczka Brrr,
nazwanego tak ze względu na niskie temperatury panujące w tym zakątku Moose County.
Dziennikarz chciał pogadać z Garym Prattem, który był właścicielem „Hotel Booze” i miłym
gospodarzem restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem”. Sam Gary też wyglądał dość
niedźwiedziowato. Miał zmierzwioną czarną brodę i ciężko stąpał. Właśnie stał za barem, gdy
Qwilleran wdrapał się na wysoki stołek.
- To co zwykle? - zapytał gospodarz, wyciągając kubek i sięgając po łyżkę do kawy.
- Tak. A do tego niedźwiedź-burger. Ze wszystkimi dodatkami - zamówił Qwilleran.
Większy ruch zaczynał się zwykle koło południa, więc Gary miał czas, żeby
posiedzieć przy barze w towarzystwie swojego gościa.
- O czym ludziska plotkują w Pickax?
- O bombie. A o czym by innym?
- Tak samo jest u nas.
- Czy słyszałeś jakieś ciekawe spostrzeżenia na temat motywu zamachu? Albo
sprawców?
- No cóż. Ludzie z okolic Brrr uważają, że jest w to zamieszana ta babka z zagranicy.
Widywali ją na plaży i w sklepach dla turystów przy promenadzie, nad jeziorem. Gadają, że
jej włosy wyglądały podejrzanie. Któregoś dnia ta kobitka wpadła do mnie na lunch, więc
próbowałem z nią pogadać. Ale nic z tego nie wyszło. A w ostatnią sobotę jadła tu obiad. Z
jednym klientem, co u nas wynajął pokój.
- Co to za facet?
- Wyglądał na biznesmena. Przystojny, mniej więcej w tym samym wieku co kobieta.
Był w garniturze i pod krawatem. W naszym miasteczku, w Brrr, garnitur i krawat budzą
podejrzenia. Tutejsi uważają, że ktoś tak ubrany musi być agentem FBI albo pracownikiem
urzędu skarbowego. Więc wszystkich denerwował już sam jego widok. Gość zameldował się
w naszym hotelu o wpół do szóstej po południu, co by znaczyło, że przyleciał samolotem.
Kobieta pewnie zabrała go z lotniska. Miała auto z wypożyczalni. Widzieliśmy je na parkingu
przy knajpie. No, w każdym razie zjedli razem obiad. Siedzieli w kącie sali i nie mogli się
nagadać. Zupełnie jakby się dawno nie widzieli, czy coś w tym rodzaju.
- Czy zachowywali się jak zakochani?
- Nie.
- Czy wyglądali, jakby chcieli się ukryć?
- Też nie. Wyglądało mi to raczej na spotkanie biznesowe. Jakby omawiali poważne
interesy. Ale za każdym razem, kiedy przynosiłem im kolejny kieliszek wina albo
przechodziłem obok z kawą, rozmawiali o pogodzie. I to jest dziwne. Bo ile w końcu można
gadać na ten temat? Jeden gość z naszej okolicy uważa, że ten wybuch w hotelu to jakieś
oszustwo ubezpieczeniowe i kobieta była w to zamieszana. Chcieli, żeby to wyglądało tak,
jakby kobieta miała być ich celem.
- Czy naprawdę wierzysz, że ten staruszek z Black Creek planuje wyrafinowane
oszustwo podatkowe?
- To nie chodzi o niego. Ludzie podejrzewają, że to ci spryciarze od zarządzania
nieruchomościami z Lockmaster, którzy prowadzą hotel starego. Też uważam, że to możliwe.
W izbie handlowej wszyscy świetnie wiedzą, że ci ludzie z Lockmaster namawiali
Limburgera, żeby sprzedał im hotel. Ale on się uparł. Sam wiesz, jak Niemcy przywiązani są
do swojej własności. Myślę, że teraz, kiedy hotel jest zniszczony, właściciel zgodzi się na
sprzedaż, i to za cenę, którą mu zaproponują.
Qwilleran westchnął pod wąsem. Zastanawiał się, dlaczego wszyscy mieszkańcy
Moose County uważają ludzi z Lockmaster za oszustów. A z kolei cwaniacy z Lockmaster
uważają, że w Moose County żyją same ćwoki. I trzeba dodać, że rasa, kolor skóry i
wyznanie nie są przyczyną tych absurdalnych uprzedzeń. To po prostu problemy wynikające
z geografii.
- A ten facet w garniturze i krawacie? - Qwilleran zwrócił się do Gary'ego. - Czy miał
równie śniadą cerę jak kobieta?
- Nie. Miał jasną skórę i rude włosy. Spędzili ze sobą także następny dzień. Myślę, że
potem kobieta odwiozła go na lotnisko, żeby zdążył na wieczorny lot. To było w niedzielę.
Typ opuścił hotel około wpół do piątej. Zapłacił za pokój gotówką. Człowiek zaczyna się
zastanawiać, co jeszcze miał w teczce.
Niedźwiedź-burger z dodatkami znalazł się przed Qwilleranem, a Gary zmienił temat i
zaczął mówić o wyścigu rowerowym z okazji Święta Pracy.
- Nie dojechałem do mety. Zresztą wcale nie myślałem, że uda mi się skończyć
wyścig. Ale świetnie się bawiłem. Czy słyszałeś, co nowego wymyślili? „Klub Rowerowy”
będzie organizatorem maratonu. Akcja ma się nazywać „Jedźcie z nami! Z obiadami!”.
Zebrane fundusze zostaną przeznaczone na zakup gorących posiłków dla obłożnie chorych.
To będzie jednocześnie nasz wkład w Explo. Sponsorzy mogą dawać od dziesięciu centów do
dolara za każdą przejechaną milę. Jeśli o mnie chodzi, to sądzę, że mogę podjąć się
przejechania trzydziestu mil. Jakbym jechał dłużej, musieliby mnie wsadzić do wozu
ratunkowego.
- Jakiego wozu ratunkowego? - zapytał Qwilleran.
- Tak tylko żartuję. Nie chodziło mi o karetkę pogotowia, tylko o samochód z
zaopatrzeniem dla kolarzy. Mamy tam wodę, płyny wzmacniające, apteczkę i stojaki do
przewożenia uszkodzonych rowerów. Ale nie ma tam jedzenia. I pojazd nie służy do jazdy
autostopem.
- No dobra! Zostanę twoim sponsorem - oświadczył Qwilleran, podpisując zielony
formularz deklaracji zobowiązującej ofiarodawcę do wpłaty dolara za każdą przejechaną milę.
- Znasz może przypadkiem Aubreya Scottena? - zapytał po chwili dziennikarz.
- Pewnie, że tak. Byliśmy razem w szkole średniej. Znałem wszystkich braci
Scottenów. Są członkami „Klubu Sportowego”. Aubrey wpada tu czasem na kanapkę. A ty go
dobrze znasz?
- Tylko przelotnie. Dziś po południu mam przeprowadzić z nim wywiad na temat
pszczelarstwa. Czy to dobry pomysł?
- W porządku. Będzie trochę nudził. Zwykle siedzi cicho, ale jak kogoś polubi, buzia
mu się nie zamyka. Tylko nie wiem, czy coś z tego gadania przyda się do artykułu.
- Mogę poprosić o informację w paru kwestiach?
- Jakich?
- Czy Aubrey jest prawdziwym ekspertem w dziedzinie pszczelarstwa? Czy ludzie
uważają, że produkuje dobry miód? Czy zawsze miał takie śnieżnobiałe włosy?
Gary rozejrzał się niepewnie dookoła, ale po chwili zdecydował, że może pozwolić
sobie na szczerość wobec tego nietypowego dziennikarza.
- No cóż, jeśli chodzi o włosy Abreya... Zdarzyło się to wtedy, gdy służył w
marynarce. Miał wypadek i osiwiał w ciągu jednej nocy.
- Jaki wypadek?
- Jakiś błąd w konstrukcji burty okrętu. Nigdy dokładnie tego nie wyjaśniono. Aubrey
został uderzony w głowę, wpadł do morza i omal nie utonął. Prawdę powiedziawszy, był już
prawie na tamtym świecie, kiedy go wyciągnęli. Ale przeżył. Ci Scottenowie to twarda rasa.
Ale całe to zdarzenie zmieniło jego charakter.
- Na czym to polega?
- Na przykład był niezłym rozrabiaką w szkole średniej, a teraz jest dobrodusznym
facetem, który nawet muchy by nie skrzywdził. A po drugie zawsze pracował jako rybak dla
floty Scottenów, a teraz boi się łodzi. Już sam widok akwenu morskiego doprowadza go do
obłędu. Z marynarki odszedł honorowo. Z powodów zdrowotnych odesłali go do domu...
Tylko nikomu nie zdradzaj, że to ode mnie się o tym wszystkim dowiedziałeś - powiedział
Gary, po raz kolejny napełniając kawą kubek Qwillerana. - Ale są i dobre strony! Aubrey stał
się swego rodzaju geniuszem. Każdą rzecz umie zreperować. Dosłownie wszystko. Wcześniej
nigdy nie miał takich zdolności. Tu naprawił tę wielką lodówkę, a u mnie w domu odtwarzacz
stereo.
Qwilleran poczuł, że podnosi mu się ciśnienie. Ciekawszy dla czytelników gazety
byłby przecież opis przeżyć człowieka, który cudem uniknął śmierci, niż jakaś relacja na
temat pszczelarstwa. W tym momencie Gary stwierdził:
- Aubrey nic nie powie na temat wypadku. Podobnie jak członkowie jego rodziny. A
już na pewno nie będą o tym mówić przedstawicielom mediów. Podobno jakiś uczony chciał
tu przyjechać, żeby zbadać mózg chłopaka. Ale bracia Aubreya szybko zmusili go do
rezygnacji z tego zamiaru.
Po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch dni Qwilleran wpadł na pomysł sensacyjnego
tematu artykułu, by wkrótce przekonać się, że nic z tego nie będzie. Musiał więc znowu zająć
się pszczelarstwem.
Wznosząca się wśród ruin Black Creek rezydencja Limburgera wyglądała jak dom
nawiedzony przez duchy. Ale budynek można wyremontować, pomyślał Qwilleran, parkując
samochód przy krawężniku, i zrobić z niego wspaniałą wiejską gospodę. Trzeba tylko mieć
odrobinę wyobraźni i parę milionów dolarów. Zewnętrzne mury z poziomo, pionowo, ukośnie
i w jodełkę ułożonymi cegłami stanowiły niezwykły widok. Wysokie, majestatyczne okna
zdobiły poprzeczne witrażowe wstawki wykonane z trawionego, skośnie nacinanego szkła.
Wszystkie oprócz tego, które zostało zniszczone podczas Halloween.
Na poręczy werandy ułożone rzędem kamienie czekały spokojnie na powrót chorego
właściciela ze szpitala, a rudawy kundel, przez którego zdarzył się wypadek, dalej wałęsał się
wokół domu.
Qwilleran ostrożnie wspiął się po uszkodzonych ceglanych schodkach i zadzwonił do
drzwi wejściowych. Nikt mu nie otworzył, więc zaczął iść wzdłuż ściany budynku.
- Dobry piesek! Dobry piesek! - powtarzał dziennikarz, a bezpański kundel próbował
się do niego łasić i cicho skamlał. Qwilleran zaczął żałować, że nie zabrał paru starych
pączków z „Dimsdale Diner”. - Halo! Halo! Jest tu kto? - zawołał w kierunku zniszczonej
szopy.
Drzwi budynku otworzyły się i w ciemnym wnętrzu pojawił się potężny mężczyzna o
siwych włosach. Aubrey wydawał się zaskoczony obecnością Qwillerana.
- Byłem tu wczoraj, kiedy pan Limburger spadł ze schodów - przypomniał
dziennikarz. - Nazywam się Jim Qwilleran. Czy pan mnie pamięta? Powiedziałem, że jeszcze
przyjadę. Chciałem zadać panu parę pytań na temat hodowli pszczół.
- Nie sądziłem, że pana jeszcze zobaczę - stwierdził młody mężczyzna. - Zwykle
ludzie obiecują, że wrócą, a nigdy już się nie pojawiają. Był tu kiedyś facet, który zamówił
dwanaście słoików miodu. Zapakowałem mu je do skrzynki, a gość już nigdy się nie pokazał.
Nie mogę tego zrozumieć. Tak nie powinni się zachowywać mili ludzie. Nie uważa pan? -
poskarżył się wysokim, przenikliwym głosem.
- Są ludzie, którzy nie liczą się z uczuciami swoich bliźnich - powiedział ze
współczuciem Qwilleran. - Jak się miewa pan Limburger? Czy ma pan jakieś wiadomości?
- Właśnie wróciłem ze szpitala. Starszy pan leży w łóżku i narzeka na jedzenie.
Smakuje mu potrawka z królika, galaretka z nóżek i inne podobne dania. Bardzo lubi tłuste
rzeczy. Kiedyś zjadł przy mnie pół kilo masła. Wsuwał, jakby to były cukierki. A mnie
zrobiło się niedobrze od samego patrzenia.
- Czy to tam zajmuje się pan produkcją miodu? - zapytał Qwilleran, wskazując na
szopę.
- Tam odwirowuję miód.
- Ma pan miód na sprzedaż? Chciałbym parę słoików.
- Woli pan słoiki litrowe czy półlitrowe? Teraz nie mam litrowych. Wszystko
sprzedałem do „Toodle's Market”. Właścicielka jest bardzo miła. Dobrze zna moją mamę -
powiedział, znikając w ciemnym wnętrzu szopy. Po chwili wrócił z dwoma słoikami
wypełnionymi gęstą, złocistą cieczą.
- Dlaczego słoiki z miodem są zawsze płaskie? - zapytał Qwilleran. Pomyślał
cynicznie, że wydają się wtedy większe. Klient ma wrażenie, że za swoje pieniądze dostał
więcej. I łatwiej jest taki słoik przechylać.
- Kiedy są płaskie, kolor wydaje się jaśniejszy. A większość ludzi woli taki właśnie
miód. Nie wiem, dlaczego tak jest. Ja akurat lubię ciemny. Ma więcej smaku. To jest miód z
kwiatów polnych i leśnych. Zaniosłem słoik takiego Lois. A ona dała mi za to całe wielkie
śniadanie. Nie musiałem zapłacić nawet pensa. Dostałem śliwki, mielonego indyka, dwa
jajka, tosty i kawę.
Aubrey opowiadał bezładnie, aż wreszcie Qwilleran zaproponował, żeby usiedli na
werandzie i włączyli magnetofon. Ale Aubrey musiał najpierw znaleźć coś do jedzenia dla
Pete'a, bo tak nazywał się rudawy kundel. Qwilleran czekał, siedząc na skrzypiącym fotelu na
biegunach, który należał do Limburgera. Siedzisko stało na piszczących deskach
podłogowych. Qwilleran huśtał się więc bardzo głośno i rozmyślał o trudnym życiu biednego,
starego psa, który codziennie przychodził do tego domu. Dostawał jedzenie przy tylnych
drzwiach. Przy frontowym wejściu czekały na kundla kamienie. Chociaż oczywiście staremu
człowiekowi nie zawsze udawało się trafić psa. Ale takie dziwne traktowanie musiało
sprawić, że pies zupełnie nie wiedział, co o tym myśleć. Zamęt w głowie sprawiał, że Pete
ciągle brudził ceglany chodnik.
Potem pojawił się Aubrey. Musiał przejść przez wnętrze budynku. Wyszedł
frontowymi drzwiami, dźwigając wielką księgę, którą wręczył Qwilleranowi. Była to bardzo
stara, oprawiona w skórę Biblia. Tytuł został wytłoczony złotymi literami na skórze. Tekst
był drukowany starą niemiecką czcionką.
- Ta księga została przywieziona z Austrii ponad sto lat temu. Staruszek zostawi ją
mnie, kiedy się przekręci. Da mi też zegar z kukułką. Ten zegar już nie działał. Ale ja go
zreperowałem. Chce pan zobaczyć zegar? Wisi na ścianie.
- Później - zdecydował Qwilleran. - Niech pan teraz usiądzie i opowie mi o
pszczołach. Czy kiedykolwiek pana pogryzły?
Aubrey z wielką powagą pokręcił głową.
- Moje pszczółki nigdy mnie nie użądliły. One mają do mnie zaufanie. Ja z nimi
rozmawiam. Ja w zimie daję im wodę z cukrem.
- A czy mnie pogryzą?
- Tylko jeśli je pan przestraszy. Albo zrobi im pan coś złego. Albo będzie pan miał na
głowie wełnianą czapkę. One nie lubią wełny. Sam nie wiem, dlaczego. Pszczoły nigdy mnie
nie gryzą. Kiedyś zobaczyłem rój dzikich pszczół na starym drzewie. Wszedłem tam, żeby
obejrzeć. Pszczoły otoczyły mnie ze wszystkich stron. Chyba mnie polubiły. Wchodziły mi na
twarz, do uszu i na szyję. To było dziwne uczucie.
- Na pewno - stwierdził z powagą Qwilleran.
- Poszedłem do domu. Przyniosłem pod drzewo pusty ul i umieściłem w nim cały rój
pszczół. Myślę, że były zadowolone. Cieszyły się, że dostały dobre mieszkanie. Pszczoły są
mądre. Jeśli są jabłonie i grusze, one wybierają jabłonie. Tam jest więcej cukru. Staruszek nie
lubi miodu. Lubi biały cukier. Widziałem kiedyś, jak łyżką zjadł całą zawartość cukiernicy.
Aż mi się niedobrze zrobiło. Czy pan też czuje mdłości na taki widok?
Stopniowo, po wielu dygresjach, została nagrana cała taśma.
- Ul działa jak mała fabryka miodu. Każda pszczoła ma tam jakieś zajęcie. Robotnice
budują plastry miodu. Królowa znosi jajeczka. Na polach robotnice zbierają nektar i pyłek z
kwiatów. Potem niosą swój łup do ula i przerabiają go na miód. Strażnicy strzegą ula przed
rabusiami. Trutnie nie robią miodu. Zajmują się wyłącznie królową. Jeżeli w ulu jest za dużo
pszczół, trutnie są z niego wyrzucane i muszą zginąć.
- W jaki sposób pszczoły przynoszą nektar do ula? - zapytał Qwilleran.
- Mają go w swoich brzuchach. Ziarna pyłku niosą w małych koszyczkach na nogach.
- Czy aby to wszystko prawda? - zapytał sceptycznie Qwilleran.
- Jak Bozię kocham! - oświadczył uroczyście wielkolud. - Chce pan obejrzeć ule?
- Tylko pod warunkiem, że pożyczy mi pan swój kapelusz pszczelarski z siatką. Mogą
przecież pomyśleć, że moje wąsy są z wełny.
- Jeżeli robotnica użądli, umiera.
- To mnie nie całkiem uspokaja. Proszę o kapelusz z siatką i jakieś rękawice.
Powędrowali wydeptaną ścieżką w kierunku rzeki. Dookoła panowała cisza. Słychać
było tylko szum bystrego nurtu wody i porykiwania krów. Nad rzeką zobaczyli starą chatę z
rozwalającym się kominem. Obok, na drewnianym pomoście, przy drzwiach wejściowych
umieszczono ręczną pompę. W pobliżu na polu stała, wyglądająca na opuszczoną,
przybudówka.
- Moja rodzina miała sześć takich chat. Wynajmowaliśmy je okolicznym rybakom.
Dwie chałupy się spaliły. Trzy zniszczył sztorm. A ja używam tej. Właśnie tutaj. W ścianach
mieszkało mnóstwo dzikich pszczół. Trzeba je było stamtąd wykurzyć. Musiałem też zdjąć
deski z wierzchu. W środku znalazłem mnóstwo miodu.
Kiedy zbliżali się do chaty, uwagę Qwillerana zwróciło ciche bzyczenie. Włożył
rękawice i kapelusz z siatką. Na południe od budynku, w nasłonecznionym i chronionym
przed północnym wiatrem miejscu stały rzędem drewniane skrzynie na drewnianych
podstawkach. Nie wyglądały tak malowniczo jak ule z daszkiem, te starego typu, które często
namalowane są na etykietach przyklejonych do słoików z miodem. Qwilleran dowiedział się
później, że takie drewniane skrzynie to ule Langstrotha, które zostały zaprojektowane w roku
1851.
- Wszystko tu robią pszczoły - powiedział Aubrey. - Ja tylko zabieram ramki z
plastrami do szopy. Zdejmuję i odwirowuję miód. A potem wlewam go do słoików. Takie
ramki potrafią sporo ważyć.
- Wygląda mi to wszystko na dość kłopotliwe i brudne zajęcie - oświadczył Qwilleran.
- Raz zdarzył mi się głupi wypadek. Nie umieściłem słoika tam, gdzie należy, i miód
rozlał się po całej podłodze.
Zajęte swoją pracą pszczoły nie zwracały uwagi na dziennikarza, który ze swej strony
starał się mówić cicho i nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.
- Co pszczoły robią w zimie? - zapytał.
- Tłoczą się koło siebie w ulach i starają ogrzać jedna od drugiej. Owijam ule słomą i
czym popadnie. Chodzi o to, żeby pszczoły mogły wyfruwać z ula, kiedy przyjdzie im na to
ochota. Ale myszy nie mogą wejść do środka.
- A co się dzieje, gdy spadnie śnieg?
- Pszczołom nie szkodzi śnieg wokół ula. Ale lód to gorsza sprawa. Pewnego razu cała
kolonia zginęła mi pod lodem.
Wszystko to brzmi niezwykle interesująco, jeśli jest prawdziwe, pomyślał Qwilleran.
Ale oczywiście mógł porównać przekazane mu informacje z opisem hodowli pszczół
zamieszczonym w książce, którą znalazł w zbiorach miejskiej biblioteki.
- A teraz chętnie bym zobaczył zegar z kukułką - oświadczył na koniec dziennikarz.
Prawdę powiedziawszy, to interesowało go wszystko wewnątrz rezydencji: rzeźbione
elementy stolarki, żyrandole z rogów jelenich, witraże. Ale niewiele miał do oglądania.
Aubrey wyjaśnił, że staruszek sprzedał już prawie całe wyposażenie domu. Tylko jeden pokój
robił wrażenie zamieszkanego. Stał tam telewizor, a przed nim dwa tapicerowane fotele,
bogato rzeźbione, olbrzymia szafa i szafka z oszklonymi drzwiami, przeznaczona do
przechowywania broni. Na ścianie poruszało się rytmicznie wahadło starego, rzeźbionego
zegara.
- Kto tu poluje? - zapytał Qwilleran.
- Starszy pan poluje na króliki, a potem przyrządza z ich mięsa potrawkę. Strzela też
do wron. Ja dawniej sporo polowałem z braćmi. Byłem dobrym strzelcem - zamyślił się. - Ale
już nie chcę strzelać.
Zegar wybił kolejną godzinę: kuku, kuku, kuku. Wreszcie Qwilleran oświadczył, że
musi już iść. Zapłacił za miód. Przepełniało go uczucie wielkiego szacunku dla tej gęstej
cieczy o barwie bursztynu. Zastanawiał się, ilu brzuszków pełnych nektaru trzeba było, by
wyprodukować pół kilograma miodu.
Ustawił świeżo nabyte słoiki w bezpiecznym miejscu w samochodzie, tak żeby nie
mogły się przechylać, a ich zawartość się nie wylała. Potem pojechał do sklepu pani Toodle,
żeby kupić świeże jedzenie dla syjamskich kotów i coś mrożonego dla siebie. Po drodze
rozmyślał o pracowitych robotnicach i bezbronnych trutniach... O sposobach, które wymyśliła
natura, by przemienić kwiaty w pożywny pokarm przygotowywany bez użycia środków
chemicznych czy konserwantów... Myślał również o łagodnym młodym człowieku, który tak
lubił rozmawiać ze swoimi pszczołami, a nie powiedział ani słowa na temat wybuchu bomby
w hotelu. Pominął milczeniem wydarzenie, które było na ustach wszystkich okolicznych
mieszkańców.
Kiedy Qwilleran dotarł do sklepu, otworzył drzwi samochodu. I w tym momencie
usłyszał ohydny dźwięk szkła, które pęka po uderzeniu o betonowy chodnik i tworzy kałużę
bursztynowego, lepkiego płynu. Spojrzał w dół, żeby ocenić rozmiar szkody, potem w górę,
ku niebu, i na koniec policzył do dziesięciu.
Rozdział siódmy
Miód rozlany na parkingu to jeszcze nie koniec świata. Gorszy jest miód z kawałkami szkła.
Tak właśnie pomyślał Qwilleran. Jednocześnie zauważył panią Toodle i jednego z jej
wnuków. Poszli we trójkę na miejsce wypadku. Qwilleran przepraszał, a pani Toodle
podziękowała, że ją o tym poinformował. Jej wnuka najwyraźniej to rozbawiło. Jeszcze lepiej
bawił się, kiedy upuścił jajka.
- Trzeba powyjmować kawałki szkła - powiedziała jego babcia. - Jeśli pies będzie
chciał wylizać miód, skaleczy się w język. - Kiedy odwróciła się do niego plecami,
dziennikarz wsunął młodemu człowiekowi kilka banknotów. - Nie trzeba - powiedziała pani
Toodle, jakby miała oczy z tyłu głowy. Może był to wynik wieloletniej pracy w
supermarkecie.
Qwilleran kupił wołowinę w delikatesach - tyle żeby starczyło dla kotów na kolację i
dla niego samego na wieczorną przekąskę. Potem pojechał do centrum i kupił kwiaty dla
Polly. O piątej Polly miała odbyć swój pierwszy spacer od czasu operacji. Dziennikarz
zostawił samochód na parkingu i udał się do kwiaciarni.
Wzdłuż głównej ulicy Pickax stały kamienne budynki: wielkie i małe, imponujące i
skromne, luksusowe i prymitywne. Wszystkie były pozostałością z czasów, kiedy okręg
słynął z kamieniołomów. Pickax nazywano kiedyś Kamiennym Miastem. Wśród budynków
były: dom w stylu Cotswolda, Bastylia, Stonehenge i szkocki zamek. Main Street była
kopalnią informacji, Qwilleran przychodził tam, żeby dowiedzieć się o najnowszym skandalu
i posłuchać plotek.
Dzisiaj wpadł na sprzedawcę Whannella MacWhannella. Szkot powitał dziennikarza
okrzykiem:
- Hej! Podobno pan dziedzic zamówił u krawca szkocką spódniczkę! Wybierasz się na
szkocki festyn do Lockmaster?
- Chcę zrobić niespodziankę Polly. Nikomu o tym nie mów. - Chociaż jego matka
pochodziła z rodu Mackintoshów i Qwilleran przyłączył się do klanu ze względu na nią, miał
lekki opór przed pojawieniem się na ulicy w kraciastej spódnicy.
Mężczyźni stali na krawężniku, patrząc z pogardą na zabite deskami okna hotelu po
przeciwnej stronie ulicy.
- Co za wstyd! - powiedział Szkot. - To nie był dobry hotel, ale innego nie mieliśmy.
Co będzie z tym budynkiem? Właściciel jest w szpitalu, firma zarządzająca hotelem mieści
się w Lockmaster. Oni mają gdzieś, co się tu dzieje.
- Poznałem właściciela przed jego wypadkiem - powiedział Qwilleran. - To
ekscentryk, mówiąc delikatnie. Mam nadzieję, że uporządkował swoje sprawy finansowe i ma
adwokata, doradcę finansowego i testament.
- Nikt nie chce współpracować z tym wariatem - na tym polega problem - powiedział
Big Mac. - Nasze biuro zajmowało się jego podatkami, ale facet zachowywał się kompletnie
nieodpowiedzialnie. Nie trzymał rachunków. Nie przyjmował rad. Co można zrobić z takim
klientem? Nie pamiętam już, czy myśmy go zwolnili, czy on nas. Jego adwokat też miał dość.
Jego sprawami zajmuje się teraz agencja w Lockmaster. Szczerze im współczuję!
Na Main Street jak w każdą sobotę roiło się od ludzi z zakupami. Na peryferiach nie
wybudowano centrum handlowego, które kusiłoby mieszkańców. Kilka osób stanęło w
pobliżu, przyglądając się miejscu, gdzie doszło do wybuchu. Wśród nich był Mitch Ogilvie.
Jego strój pasował bardziej do farmera niż dyrektora muzeum.
Qwilleran chwycił go za ramię.
- Mitch, ty łobuzie! Co się stało? Podobno porzuciłeś pracę w muzeum. Wybierasz się
na bal przebierańców?
Mitch był ubrany w wytarte sztruksy, kalosze i czapkę farmera. Miał brodę.
- Pnę się do góry - powiedział. - Najpierw pracowałem w hotelu, potem byłem
dyrektorem muzeum i w końcu zostałem hodowcą kóz! Cieszę się, że nie pracowałem w
hotelu, kiedy nastąpił wybuch.
- Naprawdę zostałeś farmerem?
- Kristi ma nowe stado kóz. Pomogłem jej sprzedać antyki po matce. Kristi
postanowiła zrobić remont domu i odnowić gospodarstwo, więc zaproponowałem, że jej
pomogę.
- Umiesz już doić kozy?
- Pewnie mi nie uwierzysz, ale umiem robić kozie sery. Byłem na specjalnym kursie w
Wisconsin. Nowy sklep z serami w Zaułku Stajennym kupuje nasze produkty. Są oznaczone
etykietką Split Rail Farm. Usunąłem stare, białe ogrodzenie i postawiłem nowe.
- Nie tylko widziałem waszą etykietkę, ale kupiłem sery waszej produkcji - powiedział
dziennikarz. - Feta i ser z pieprzem są wyśmienite! Chciałbym zobaczyć, jak się robi sery.
Może napiszę o tym felieton.
- Jasne! Kiedy tylko zechcesz!
Qwilleran zaproponował popołudnie następnego dnia.
- Oczywiście pod warunkiem, że zgodzisz się pracować w niedzielę!
- Nie mam ustalonych dni pracy, Qwill. - Mitch zerknął na hotel. - Ale produkcja
serów jest bezpieczniejsza niż praca w hotelu! Do zobaczenia!
Qwilleran poszedł do kwiaciarni „Franklin's Flowers”, która znajdowała się obok
sklepu z antykami „Exbridge & Cobb”. Przystojna właścicielka Susan Exbridge
kolekcjonowała srebra z epoki króla Jerzego, ogrywała wszystkich w brydża w miejscowym
klubie, dostawała alimenty od bogatego dewelopera i kupowała ubrania w Chicago. Qwilleran
zauważył ją na ulicy. Susan stała przed swoim sklepem, przyglądając się witrynie, którą
własnoręcznie udekorowała.
Qwilleran podkradł się ostrożnie, stanął za jej plecami i powiedział:
- Dywan jest pomarszczony, a abażur wykrzywiony.
Susan zobaczyła jego odbicie w szybie i odwróciła się gwałtownie.
- Kochanie, gdzie się podziewałeś przez całe lato? Bez ciebie jest tu tak nudno! -
Susan była aktorką w miejscowym teatrze i często dramatyzowała.
- To było szalone lato - wyjaśnił dziennikarz.
- Wiem. Jak się ma Polly?
Susan i Polly nie przepadały za sobą, ale zachowywały pozory dobrych manier.
- Coraz lepiej. Musimy znaleźć dla niej nowe mieszkanie. Poprzednie zajmą studenci.
Na razie Polly mieszka u swojej szwagierki.
- Uważam, że ty i Polly powinniście...
- Nasze koty się nie lubią - przerwał jej Qwilleran.
Wiedział, do czego Susan zmierza.
Zaczęli rozmawiać o możliwościach wynajmu mieszkania w Indian Village. W
pobliżu rzeki Ittibittiwassee zbudowano kompleksy apartamentowe i bliźniaki. Były tam
świetne trasy spacerowe. Po rzece pływały kaczki, w lesie śpiewały ptaki.
- Gdakanie i ćwierkanie czasem doprowadza mnie do szału, ale Polly będzie na pewno
zachwycona - powiedziała Susan z wyższością. Mieszkańcy Indian Village, którzy grali w
brydża, nie interesowali się ptakami, natomiast obserwatorzy ptaków nigdy nie grywali w
brydża. Qwilleran postanowił, że napisze kiedyś o tym artykuł. Pewnie straci paru przyjaciół,
ale uważał, że dziennikarz powinien pisać od czasu do czasu bulwersujący tekst.
Susan otworzyła drzwi sklepu.
- Wejdź, pokażę ci nowe pomieszczenie.
W środku wszystko lśniło.
- Poznajesz te stare przedmioty? - spytała Susan. - Należały do prywatnej kolekcji Iris
Cobb. Mogłam je tu umieścić dopiero teraz, kiedy zlikwidowano sklep obok. Wynajęłam pół
sklepu, drugie pół wynajął Franklin Pickett. On jest taki skąpy! Zawsze pożycza ode mnie
różne przedmioty, którymi ozdabia swoją witrynę, ale nigdy nie dał mi kwiatka!
Qwilleran zauważył tabliczkę z napisem „Kolekcja Iris Cobb”. Były tam: stara
komoda, narzędzia do dojenia, naczynia do gotowania na piecu, stara ławka szkolna, kilka
zabawek dziecięcych i wyblakły, ręcznie tkany dywan z motywem zwierzęcym na brzegach.
Qwilleran wziął do ręki koszyk z dużymi, sześciokątnymi otworami.
- To kosz na ser - wyjaśniła Susan. - Do środka wkładano gazę i wlewano zsiadłe
mleko. Ten kosz należał do francusko-kanadyjskiej rodziny, która mieszkała w pobliżu
Trawnto Beach. W 1870 roku doszło do katastrofy morskiej, rodzina uratowała się i
postanowiła tu zostać. Hodowali bydło i wyrabiali sery, aż ich dom spłonął w 1911 roku.
Córce udało się ocalić z pożaru ten koszyk i dywan. Miała je u siebie, kiedy zmarła w wieku
dziewięćdziesięciu pięciu lat.
Qwilleran patrzył na nią, zdumiony.
- Powinnaś pisać powieści, Susan.
- To wszystko prawda! Iris umieszczała w katalogu informacje o historii każdego
przedmiotu.
Iris Cobb znała się na antykach, była wspaniałą kucharką i dobrą znajomą Qwillerana,
ale dziennikarz podejrzewał, że większość tych barwnych historyjek o przedmiotach z jej
kolekcji była zmyślona.
- Co to jest? - spytał, wskazując na zniszczoną drewnianą skrzynię.
- To skrzynia ze statku - powiedziała Susan. - Znaleziono ją na strychu w Brrr. Fale
wyrzuciły ją na brzeg po katastrofie statku w 1892 roku. Należała prawdopodobnie do
szkockiego żeglarza.
- Hm... - mruknął Qwilleran. - Pewnie w środku była drewniana noga Długiego Johna
Silvera. Ile chcesz za kosz na sery i skrzynię?
- Widzę, że lubisz kolekcjonować stare śmieci - powiedziała Susan. - Dam ci dziesięć
procent zniżki, ponieważ byłeś przyjacielem Susan. Na pewno chciałaby, żebyś miał te
przedmioty.
Dziennikarz bąknął „dziękuję”, wypisał czek i pomyślał, że „droga Iris” dałaby mu
dwadzieścia procent zniżki.
- Udało ci się zdobyć prywatną książkę kucharską Iris?
- Niestety nie! Wielu klientów zastawiłoby swoje domy, żeby ją mieć. Książka była w
kiepskim stanie, ale recepty Iris są bezcenne. Trzymała je w starej ławce szkolnej, ale potem
znikły.
- Iris zapisała mi w testamencie tę książkę. Pewnie był to żart, wiedziała, że kiepski ze
mnie kucharz.
- Pewnie nie powinnam tego mówić, ale wydaje mi się, że książkę zabrał któryś z
wolontariuszy. Było ich siedemdziesięciu pięciu. Zajmowali się sprawami organizacyjnymi,
sprzątaniem, katalogami i tak dalej. Kiedy Mitch był dyrektorem, wywiesił kartkę z prośbą,
żeby oddano książkę. Niestety nikt nie zareagował. Mój pomocnik naoliwi skrzynię i
przywiezie ci ją do stodoły.
Qwilleran zabrał kosz na sery i udał się do kwiaciarni, która znajdowała się tuż obok.
Minął stoiska z kartkami na różne okazje, wypchanymi zwierzętami, balonami, czekoladkami
i ozdobionymi kubkami. W końcu doszedł do stoiska z kwiatami.
- Witam, panie Q - powiedziała młoda sprzedawczyni z długimi, jedwabistymi
włosami i niebieskimi oczami. - Kupi pan znowu stokrotki? A może dla odmiany weźmie pan
chryzantemy?
- Pani Duncan uwielbia stokrotki i bardzo nie lubi chryzantem - powiedział Qwilleran
twardo. - Dlaczego namawia mnie pani, żebym je kupił? Pani szef ma ich za dużo w
kwiaciarni?
Sprzedawczyni zachichotała.
- Pan jest taki zabawny, panie Q. Ludzie lubią chryzantemy, ponieważ długo się
trzymają. Mamy nowy kolor. - Pokazała mu ciemnoczerwony bukiet. - To czerwień
burgundzka.
- Wygląda jak zaschnięta krew - powiedział dziennikarz. - Wezmę bukiet żółtych
stokrotek bez przybrania.
- Na pewno nie chce pan przybrania? - spytała sprzedawczyni z niedowierzaniem.
- Żadnych sreberek, wstążeczek i balonów. - Po chwili Qwilleran zmienił temat i
powiedział: - Słyszałem o wybuchu po drugiej stronie ulicy.
Dziewczyna spojrzała na niego swoimi niebieskimi oczami.
- Byłam przerażona. Myślałam, że to trzęsienie ziemi. Mój szef był w pomieszczeniu
na zapleczu - przygotowywał wieńce na pogrzeb. Przestraszył się tak samo jak ja -
powiedziała szeptem, chociaż w kwiaciarni nie było nikogo poza nimi. - Była tu policja.
Wypytywali o różne rzeczy. Mężczyzna, który podłożył bombę, kupił u nas kwiaty.
- Widziała go pani?
- Nie, byłam na zapleczu, przygotowywałam kwiaty na ślub. Pan Pickett go obsłużył.
Ten człowiek kupił ciemnoczerwone chryzantemy.
- Wobec tego pani szef może liczyć na to, że chryzantemy w tym kolorze się
sprzedadzą. Niedługo wszyscy będą mówić, że morderca wybrał ten kolor. Proszę mnie nie
pytać, dlaczego. Tak właśnie wygląda zbiorowa histeria.
Rozlany miód na parkingu, niezaplanowane spotkania na Main Street i wizyta w sklepie z
antykami sprawiły, że Qwilleran wrócił do domu później, niż planował. Po powrocie zabrał
się do przygotowywania jedzenia dla kotów. Kiedy kroił wołowinę z puszki, Yum Yum i
Koko obserwowały go uważnie. Po chwili jednak zainteresowały się koszem na sery, który
dziennikarz postawił na niskim stoliku.
- Chyba nie zamierzacie go zjeść! - powiedział Qwilleran. - Należał do pani Cobb.
Pamiętacie ją? Częstowała was klopsikami. Ten koszyk zasługuje na szacunek.
Koko obwąchał koszyk i oddalił się ze znudzoną miną kota, który wąchał podobne
koszyki wiele razy. Yum Yum postanowiła sprawdzić, czy koszyk nadaje się na legowisko.
Wskoczyła do środka i zwinęła się w kłębek z zadowoloną miną.
Qwilleran pojechał na Piernikową Aleję. Polly była gotowa do spaceru, ale wydawała
się zdenerwowana.
- Wiem, że to głupie, ale czuję się niepewnie - powiedziała.
- To tylko krótki spacer - zapewnił ją Qwilleran i wręczył jej bukiet stokrotek.
- Stokrotki! - zawołała Polly. - Te kwiaty są takie radosne! Ich widok zawsze mnie
uszczęśliwiał. Dziękuję, kochanie. - Wsadziła kwiaty ostrożnie do wazonu z grubego,
zielonego szkła.
Qwilleran zauważył doniczkę ze stokrotkami w korytarzu.
- Niezwykły kolor - powiedział.
- To czerwień burgundzka - wyjaśniła Polly. - Przysłał je doktor Prelligate. Uroczy
gest, prawda?
Qwilleran przygryzł wąsa. Polly mówiła mu wcześniej, że doktor Prelligate jest
przystojny, miły i inteligentny. Teraz okazało się, że jest również uroczy. Najwyraźniej lekarz
Polly robił wszystko, żeby nie wyprowadzała się do innego mieszkania.
Wyszli na ulicę i zaczęli powoli spacerować, trzymając się za ręce.
- Sąsiedzi na pewno nas obserwują i będą plotkować. W Pickax trzymanie się za ręce
jest równoznaczne z zaręczynami.
- Świetnie - powiedział Qwilleran. - Będą mieli jeszcze jeden temat do plotek poza
eksplozją w hotelu.
Dziennikarz mówił dużo, a Polly oddychała głęboko i próbowała trzymać się prosto.
Qwilleran opowiedział jej o spotkaniu z Audreyem i tajemnicach związanych z produkcją
miodu.
- Pewien poeta pisał o „bzyczeniu niezliczonych pszczół”.
- To Tennyson - powiedziała Polly. - Lubił używać onomatopei.
- Wygrałem kiedyś konkurs ortograficzny z tym słowem - powiedział Qwilleran. -
Dali mi w nagrodę słownik, ale wolałbym dostać album o bejsbolu.
- Jak się mają koko i Yum Yum?
- W porządku. Czytam im greckie dramaty. Na razie przerabiamy Arystofanesa.
Podobają im się Ptaki. Gram z Koko w grę, która polega na tym, że patrzymy sobie w oczy i
próbujemy wytrzymać jak najdłużej bez mrugnięcia. Koko zawsze wygrywa i dostaje w
nagrodę kawałek sera.
- Bootsie nie lubi patrzeć mi w oczy - powiedziała Polly. - To kochany zwierzak, ale
boi się kontaktu wzrokowego.
Polly poczuła się wkrótce zmęczona i wróciła z radością na fotel na werandzie.
Lynette krzątała się w kuchni, przygotowując spaghetti dla zastępcy pastora. Polly
zaproponowała dziennikarzowi, żeby został na kolacji, ale Qwilleran był umówiony z
Dwightem Somersem w „Tipsy”.
Przed spotkaniem wrócił do domu i przeczytał kotom fragment Arystofanesa.
- Czy zdajecie sobie sprawę - powiedział - że jesteście prawdopodobnie jedynymi
kotami w krajach zachodniej cywilizacji, które otrzymują klasyczną edukację? - Kotom
podobał się fragment o ptakach, które zbudowały miasto w niebie. Qwilleran naśladował
okrzyki ptaków, czytając o trzydziestu tysiącach żurawi, które leciały z Afryki z kamieniami.
Kuliki szlifowały kamienie swoimi dziobami, uliczniki mieszały zaprawę murarską, kaczki
wykonywały roboty kamieniarskie, a dzięcioły zajmowały się stolarką. Yum Yum mruczała
głośno, a Koko był bardzo podniecony.
Restauracja „Tipsy” w North Kennebeck mieściła się w stojącym przy drodze domku z bali.
W środku były wiejskie meble. Kelnerki w średnim wieku uwijały się, obsługując tłum
klientów. Karczma słynęła z wyśmienitych steków. Dwight zamówił kieliszek czerwonego
wina, a Qwilleran poprosił o wodę mineralną squunk.
- Naprawdę to lubisz? - spytał Dwight. - Nie próbowałem tej wody.
- Ma interesujący smak. - Dziennikarz podniósł szklankę do góry i wciągnął powietrze
nosem. - Woda powinna być krystalicznie czysta, jej barwa kojarzy się ze świeżą ziemią. -
Qwilleran wypił łyk. - Jej smak jest harmonijną mieszanką łupka, gliny, kwarcu i... błota.
- Nie zazdroszczę - powiedział jego towarzysz.
Rozmawiali głównie o planach związanych z Explo. Wybuch w hotelu nastroił
wszystkich pesymistycznie, ale Dwight miał nadzieję, że wydarzenia związane z Explo
wpłyną pozytywnie na atmosferę w mieście.
- Członkowie Fundacji K obawiają się, że ludzie uważają ich za Świętych Mikołajów -
powiedział Dwight. - Dlatego apelują do społeczności o zbieranie pieniędzy na cele
dobroczynne. Dzięki zebranym pieniądzom będzie można wspomóc potrzebujących tej zimy.
Jest trudniej niż zwykle z powodu skandalu finansowego w Sawdust City.
- Jakie sławy wezmą udział w aukcji?
- Pięciu kawalerów i pięć samotnych kobiet.
- Kto jest licytatorem?
- Foxy Fred. Któż by inny? Zaproponował współpracę, wiesz, jaki jest w tym dobry.
Ludzie będą się świetnie bawić... Tu jest lista propozycji. - Podał Qwilleranowi wydruk.
1. Kolacja i tańce w klubie „Purple Point Boat” z Gregorym Blythe'em - doradcą
finansowym i burmistrzem Pickax.
2. Przejazd limuzynami do Lockmaster, gdzie odbędzie się elegancka kolacja w
pięciogwiazdkowym hotelu „Palomino Paddock” z projektantkę wnętrz Fran Brodie.
3. Sesja zdjęciowa w zakładzie fotograficznym Johna Bushlanda i wieczorny piknik na
jego jachcie. Jedzenie na piknik zostanie zamówione w restauracji „Nasty Pasty”.
4. Koktajl w butiku „Aurora” i kolacja w hotelu „Northern Lights” z Pogodnym
Jimmym - meteorologiem PKX FM.
5. Przejażdżka łódkę po okolicy i kolacja w ekskluzywnym klubie „Grand Island” z
Elizabeth Hart, która przyjechała niedawno z Chicago.
6. Jazda konna po południu oraz kolacja w „Tipsy” z Diane Lanspeak.
7. Wycieczka na wieś na motorach i piknik w State Park z Derekiem Cuttlebrinkiem,
byłym szefem kuchni restauracji „Old Stone Mill”.
8. Popołudnie na basenie w Country Clubie i kolacja z Hixie Rice z gazety „Moose
County coś tam”.
9. Przyjęcie z bufetem i koncert rockowy w Hot Spot z Jennifer Olsen, młodą
przewodniczącą klubu.
Qwilleran przeczytał listę, kiwając głową i cmokając głośno od czasu do czasu.
- Co o tym sądzisz? - spytał Dwight. - Czy to wystarczy? Derek i Jennifer rozruszają
młodą publiczność.
- Derek nie był szefem kuchni w „Old Stone Mill” - powiedział dziennikarz. -
Rozwoził jedzenie i przez dwa miesiące przygotowywał sałatki. Dziewczyny go lubią, bo jest
wysoki i ma talent aktorski.
Dwight napisał coś na kartce.
- Wszystko jasne! Jeszcze jakieś komentarze?
- Na razie nie mam innych uwag. Wszyscy wiedzą, że Elizabeth Hart ma mnóstwo
pieniędzy. Myślę, że aukcja będzie wielkim sukcesem.
- Uważasz, że kolacja z Diane to dobra propozycja?
- Diane jest miłą i inteligentną kobietą. Wielu mężczyzn zje chętnie befsztyk w jej
towarzystwie. Natomiast nie wiem, czy jazda konna to dobry pomysł. Może znalazłyby się
jakieś inne atrakcje?
- Masz na myśli badanie krwi i EKG?
- Chwileczkę! - zawołał nagle dziennikarz. - Na liście jest tylko dziewięciu znanych
ludzi!
- Słusznie, dlatego właśnie zaprosiłem cię dziś na kolację - powiedział Dwight,
uśmiechając się chytrze. - A teraz powiem ci, jakie atrakcje czekają osobę, która wygra
kolację ze sławną osobą numer dziesięć: najpierw spędzi popołudnie w salonie fryzjerskim
Brendy, a później uda się do restauracji „Old Stone Mill” i spędzi wieczór w towarzystwie
znanego dziennikarza Qwilla Qwillerana!
Znany dziennikarz zaczął kręcić się nerwowo na swoim krześle.
- Mieszkańcy cię uwielbiają, Qwill, kochają twoje wąsy, pieniądze i felietony.
Miejscowe kobiety marzą, żeby zjeść z tobą kolację. Fran Brodie ma również wielu
wielbicieli. Kierowcą limuzyny będzie właściciel domu towarowego.
- To pasuje do Larry'ego. Skąd weźmiecie limuzynę?
- Od braci Dingleberrych, pod warunkiem że nie będzie w tym czasie pogrzebu.
Dziennikarz zabrał się do jedzenia steku z zamyśloną miną. Doszedł do wniosku, że
będzie mógł opisać całą tę przygodę w jednym ze swoich felietonów. Do tej pory pisał dwa
teksty tygodniowo, ale czytelnicy naciskali, żeby zwiększył liczbę felietonów do trzech.
- Mam nadzieję, że nie będę musiał stać przed tłumem ciekawskich.
- Oczywiście, że nie - odparł Dwight. - Aukcja odbędzie się w liceum, w dużej sali.
Sławne osoby będą czekać na wyniki aukcji w osobnej, mniejszej sali. Na scenie umieścimy
duże zdjęcia wszystkich sław. Bushy ma się tym zająć. Każda ze znanych osób wyjdzie na
chwilę na scenę i uściśnie rękę osobie, z którą zje kolację.
- Dzięki, że opisałeś to tak drobiazgowo, Dwight. Chyba ucieknę do Peru dzień przed
aukcją. - Oczywiście był to żart. Po chwili Qwilleran powiedział: - Moje gratulacje, Dwight.
Jestem pewien, że Explo będzie wielkim sukcesem dzięki twojemu zaangażowaniu. I dzięki,
że zaprosiłeś mnie na kolację.
- Włożyliśmy w to mnóstwo wysiłku. Ale jedna rzecz mnie martwi. Eksplozja w
hotelu wpłynęła negatywnie na atmosferę w naszym mieście. Może w Moose County istnieje
grupa przeciwników Explo. Ale trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś protestowałby przeciwko
dobremu jedzeniu!
- Na świecie roi się od wariatów - powiedział Qwilleran. - Kryją się za każdym rogiem
w przebraniu i nieustannie spiskują.
Kiedy dziennikarz wrócił do domu, było ciemno. Zobaczył w świetle reflektorów kotkę, która
szamotała się dziko w oknie kuchennym. Wydało mu się, że słyszy jej pisk. Wyskoczył z
samochodu, pobiegł do tylnego wejścia i wsadził klucz do zamka. Kiedy zapalił światło na
parterze, Yum Yum wbiegła do korytarza. Qwilleran podszedł do kotki, która wylądowała na
dywanie, machając łapami. Jej głowa utkwiła w jednym z otworów kosza na ser. Yum Yum
była w panice, ponieważ nie potrafiła się uwolnić.
Qwilleran też poczuł przerażenie. Zawołał kotkę i spróbował ją złapać, ale wyśliznęła
mu się. Dziennikarz ukląkł i jedną ręką przytrzymał koszyk. Zrobił to ostrożnie, aby nie
zranić Yum Yum. Drugą ręką przysunął do siebie kotkę tak, że znalazła się między jego
kolanami. Qwilleran wiedział, że nie można na siłę wyciągnąć jej głowy z otworu. Kotka
zrozumiała, że dziennikarz chce jej pomóc, i przestała wierzgać. Mrucząc uspokajające słowa,
Qwilleran połamał wolną ręką wiklinę i powiększył otwór. Po chwili kotka była wolna.
Qwilleran wziął ją na ręce, rozmasował uszy Yum Yum i nazwał ją swoją
„kochaneczką”.
- Przestraszyłaś mnie - powiedział.
Po paru minutach kotka uwolniła się z jego objęć, oblizała sobie sierść na brzuchu,
wzdrygnęła się i poszła do kuchni napić się wody.
Rozdział ósmy
W niedzielę rano na Park Circle rozległ się przeciągły odgłos dzwonów kościoła Old Stone.
Chwilę później zabrzmiały dzwony kościoła Little Stone.
Wcześniej tego ranka do Qwillerana zadzwoniła Carol Lanspeak, która mieszkała w
eleganckiej dzielnicy West Middle Hummock. Carol i Larry przywozili co niedziela kwiaty
do starszego z kościołów. Tym razem zamierzali przywieźć nowych wiernych - J. Willarda
Carmichaela i jego żonę Danielle. Carmichael i Danielle przybyli niedawno z Nizin.
- On jest nowym prezesem Pickax Peoples Bank. Jest przystojny i bardzo obrotny -
powiedziała Carol. - Danielle jest młodsza od niego i niezbyt rozgarnięta, ale to miła osoba.
Myślę, że powinieneś poznać Willarda. On i jego żona bardzo by chcieli zobaczyć twoją
stodołę.
Qwilleran słuchał cierpliwie, czekając, aż Carol dojdzie do sedna sprawy.
- Czy moglibyśmy do ciebie wpaść po mszy? Tylko na chwilkę.
Qwilleran nie potrafił odmówić Lanspeakom. Właściciele domu towarowego byli
niezwykle sympatycznymi ludźmi i działali aktywnie na rzecz społeczności.
- Zapraszam was na kawę - powiedział Qwilleran.
- Wobec tego po mszy nie pojedziemy do kawiarni. Będziemy u ciebie piętnaście po
dwunastej. Robisz bardzo dobrą kawę, choć przyznam, że jest bardzo mocna.
Qwilleran ucieszył się z tego komplementu. Większość jego znajomych nie lubiła jego
kawy. Do kotów Qwilleran powiedział:
- Bądźcie grzeczne. Przyjadą do nas goście z miasta. Nie zachowujcie się jak wsioki.
Nie zaglądajcie im do kieszeni, nie rozwiązujcie im sznurówek i nie bijcie się!
Koty słuchały go z ponurymi minami. Koko wyprostował się jak arystokrata, a Yum
Yum udawała, że jest słodką, miłą kotką.
Kiedy Qwilleran usłyszał warkot samochodu na parkingu, włączył ekspres do kawy i
pozwolił, by goście podziwiali stodołę od zewnątrz. Przywitał ich po paru minutach. Carol
przedstawiła mu Willarda i Danielle z Detroit.
- A właściwie z Grosse Point - wyjaśniła.
Willard i jego żona byli eleganccy i mówili w sposób charakterystyczny dla ludzi z
miasta. Qwilleran zaprosił gości do środka.
- Przynieśliśmy ci kwiaty z naszego ogrodu - powiedziała Carol. - Larry, czy mógłbyś
przynieść kwiaty z bagażnika?
Była to doniczka rozłożystych chryzantem.
- Dziękuję - powiedział Qwilleran. - Mają niezwykły kolor.
- To burgundzka czerwień - powiedział Larry.
Goście wydali okrzyki zachwytu na widok galerii i kominka. Koty syjamskie siedziały
na gzymsie kominka, ruszając wąsikami i obserwując nowo przybyłych.
- Piękne zwierzęta - powiedział Willard. - Kiedy się zadomowimy, chciałbym kupić
takie koty. Czy to możliwe w Pickax?
- W Lockmaster jest hodowca - powiedział dziennikarz bez entuzjazmu. Miał na myśli
znajomego Polly, który sprzedał jej zwariowanego kociaka.
Danielle, która przez cały ten czas przyglądała się okazałym wąsom Qwillerana,
powiedziała:
- Wolałabym mieć kinkażu. One są seksowne i mają cudną sierść. - Mówiła piskliwym
głosem, który przypominał skrzypienie drzwi.
Obecni spojrzeli na nią wymownie.
- Napijemy się kawy w salonie? - spytał Qwilleran.
Rozdając gościom filiżanki, pomyślał, że Danielle nie wygląda na żonę bankiera. Jej
strój nie pasował do kościoła - była ubrana w krótką sukienkę i szpilki. Miała spojrzenie i
gesty uwodzicielki. Przy każdym ruchu jej długie kolczyki kiwały się i połyskiwały.
- Co was sprowadza w te strony? - spytał Qwilleran.
Mąż Danielle, mężczyzna w średnim wieku, odparł:
- Osiągnąłem stopień dojrzałości, przy którym człowiek zaczyna doceniać zalety życia
na wsi. Danielle tęskni za dawnymi czasami jak żona Lota, ale mam nadzieję, że się
przyzwyczai. Prawda, kochanie?
Danielle nic nie powiedziała. Żeby przerwać kłopotliwe milczenie, Qwilleran spytał,
jak się jej podoba w Pickax.
- Tu jest zupełnie inaczej! - odparła. - Ci wszyscy farmerzy i ciężarówki! Nie ma
centrum handlowego! Gdzie ludzie robią zakupy?
Dziennikarz zerknął na Lanspeaków, którzy uśmiechali się fałszywie.
- Mamy doskonały dom towarowy w centrum - powiedział. - Jest tam mnóstwo
sklepów. Jesteśmy trochę staroświeccy pod tym względem.
- To dziwne, że deweloperzy z Nizin nie zbudowali centrum handlowego w Moose
County - powiedział bankier. - Na terenach leżących między Pickax a jeziorem jest mnóstwo
niezagospodarowanych terenów.
Ten facet jest niebezpieczny - pomyślał Qwilleran.
- Tereny, o których pan mówi, należały do rodziny Klingenschoenów, a obecnie są
własnością Fundacji K. Chcemy zachować te tereny w naturalnym stanie.
- Nic mnie to nie obchodzi. Bardzo lubię centra handlowe - powiedziała Danielle. -
Mieszkałam w Baltimore, zanim poznałam Willarda.
- To stamtąd pochodzi drużyna Orioles! Lubi pani bejsbol?
- Nie, wolę piłkę nożną.
- Danielle ma doświadczenie aktorskie - powiedziała Carol. - Mamy nadzieję, że
wystąpi w naszym teatrze.
Mogłaby zagrać Lolę w Damn Yankees - pomyślał Qwilleran.
- Gdzie mieszkacie?
- W Indian Village. Czekamy, aż skończy się remont naszego domu. Kupiliśmy
nowoczesną willę Fitchów w West Middle Hummock. Podoba mi się nowoczesny wystrój
pańskiej stodoły.
- To zasługa Fran Brodie, projektantki ze „Studia Dekoracji Wnętrz Amandy” na Main
Street.
- Muszę się z nią spotkać. W naszym domu trzeba różne rzeczy przerobić. Nikt tam
nie mieszkał przez ostatnie trzy lata. To zabawne, ten dom został zbudowany dla innego
bankiera, który umarł.
Został zamordowany, kochanie - pomyślał Qwilleran.
Piskliwy głos Danielle zaniepokoił koty, które zaczęły kręcić się nerwowo na gzymsie
kominka. Carol wydawała się podirytowana, a Danielle wpatrywała się w Qwillerana z
ponurą miną.
- Jak się czuje Polly? - spytała w końcu Carol. - Polly Duncan to czarująca kobieta -
zwróciła się do Carmichaelów. - Wkrótce ją poznacie. Jest kierownikiem biblioteki publicznej
w Pickax. Miała niedawno operację i dochodzi do siebie. Czy Polly będzie mogła niedługo
wrócić do normalnego życia, Qwill?
- Tak. Zabieram ją codziennie na spacer.
- Powinieneś ją zabrać do szkockiej piekarni na popołudniową herbatę. Na pewno
będę jej smakowały ciasteczka i kanapki z ogórkiem.
Tym czasem Koko przeciągnął się i zeskoczył na marokański dywan. Yum Yum
zrobiła to samo, a potem sprawdziła, czy bankier ma buty ze sznurowadłami. Koko podszedł
powoli do Danielle z tajemniczą miną. Żona bankiera siedziała, założywszy nogę na nogę, tak
że widać było jej atrakcyjne kolana. Koko zaczął przebierać łapami, jakby wdepnął w coś
nieprzyjemnego. Zmarszczył nos i pokazał kły.
- Przepraszam na chwilę - powiedział Qwilleran. Wziął na ręce oba koty i zamknął je
w szafie kuchennej - jedynym miejscu na parterze, gdzie można było je odizolować.
Kiedy wrócił do towarzystwa, Larry powiedział:
- Chcielibyśmy z tobą porozmawiać o pewnej sprawie, Qwill. Z powodu kryzysu
finansowego w Sawdust City wiele rodzin nie będzie mogło mieć normalnych świąt Bożego
Narodzenia. Członkowie Country Clubu chcą kupić jedzenie, zabawki i ubrania dla
potrzebujących. Planujemy degustację i sprzedaż serów. „Łyczek i Zakąska” dostarczą sery i
poncz.
Z szafy dobiegło głośne miauczenie - Koko zareagował, słysząc znajome słowo.
- Zastanawialiśmy się nad ceną biletów. Nasz nowy czarodziej finansowy wpadł na
pewien pomysł. Oddaję ci głos, Willardzie.
- Nie trzeba być czarodziejem, żeby na to wpaść. Im niższa cena, tym więcej biletów
się sprzeda i tym więcej ludzi zje sery. Ale jeśli cena będzie wyższa, przyjdzie mniej ludzi i
koszty ogólne będą mniejsze. W końcu chodzi o to, żeby uzyskać pieniądze na cele
charytatywne.
Z szafy kuchennej dobył się przeciągły pisk.
- Początkowo chcieliśmy to urządzić w ratuszu, ale moja droga żona ma inny pomysł.
Powiedz mu, Carol.
- Gdyby poczęstunek odbył się w niesamowitym miejscu, moglibyśmy sprzedać
naprawdę drogie bilety. Wielu mieszkańców Moose County dałoby sobie obciąć nogi i ręce,
żeby zobaczyć tę stodołę - szczególnie wieczorem, w blasku lamp. To piękny widok.
- Można sprzedać bilety za sto dolarów - zaproponował bankier.
Qwilleran pomyślał, że Fundacja K mogłaby wypisać czeki dla rodzin, ale wiedział, że
zdrowiej będzie zaangażować całą społeczność.
- Zażądajmy dwustu dolarów za bilet i ograniczmy ilość gości. Będzie to
ekskluzywna, zamknięta impreza.
Mam nadzieję, że goście nie zniszczą białych dywanów - pomyślał Qwilleran.
- W takim razie - powiedział Willard - urządźmy przyjęcie pod czarnym krawatem z
biletami za trzysta dolarów.
Z szafy kuchennej dobiegły odgłosy szamotaniny, a potem rozległ się niepokojący
brzęk.
- Chyba powinniśmy się pożegnać - powiedziała Carol. - Koty chcą się wydostać z
więzienia.
Goście wyrazili dziennikarzowi wdzięczność za to, że zgodził się udostępnić stodołę.
- Cała przyjemność po mojej stronie - mruknął Qwilleran.
Kiedy szli na parking, Larry wziął go na chwilę na bok.
- Izba handlowa utworzyła specjalny komitet, który będzie się zajmował hotelem. Nie
możemy mieć w centrum budynku, który wygląda jak slums. Miasto potrzebuje przyzwoitego
hotelu. Właściciel jest w szpitalu i pewnie niedługo umrze. Członkowie komitetu pojadą do
Chicago i kupią hotel w imieniu Fundacji K. Mam nadzieję, że się na to zgodzisz.
- Uważam, że to świetny pomysł - powiedział Qwilleran. - Ale nie chcę, żeby
projektanci z Chicago decydowali o wystroju wnętrza.
Każdy z gości szepnął coś dziennikarzowi na pożegnanie.
- Koko to prawdziwy buntownik - powiedziała Carol.
- Umówmy się na lunch, Qwill - zaproponował bankier.
- Pan ma niesamowite wąsy! - oznajmiła Danielle.
Kiedy pojechali, Qwilleran uwolnił koty z szafy wypełnionej plastikowymi butelkami,
szczotkami i innymi przyrządami do czyszczenia. „Koty komunikują swoje uczucia w sposób
prosty i czytelny” - pomyślał dziennikarz. Zabawa sznurówkami Danielle mogła oznaczać
dwie rzeczy: Koko był w nastroju do żartów albo demonstrował w ten sposób swoją niechęć
do żony bankiera.
Kiedy dziennikarz jechał po południu na farmę indyków, pamiętał tylko, jak bardzo była
zaniedbana. Teraz wyremontowany dom na farmie Fugtree został wpisany do rejestru
zabytków historycznych.
Wiktoriański dom został pomalowany na kolor musztardowy. Na płycie z brązu
wyryto historię farmy zbudowanej przez kapitana Fugtree - bohatera wojny secesyjnej.
Pojawiły się nowe budynki gospodarcze, na pastwiskach pasły się kozy. Na podwórku stała
nowa ciężarówka.
Dziennikarza powitał Mitch - były pracownik hotelu i dyrektor muzeum. Wyglądał,
jakby spędził całe życie, pracując na farmie.
- Kristi jest w Kansas. Będzie żałować, że się z tobą nie zobaczyła.
Qwilleran wyraził swój zachwyt stanem farmy i spytał o rasę psów, które pilnowały
kóz na pastwisku.
- To węgierskie psy - odparł Mitch. - Przyjrzałeś się naszym nowym kozom? Tan
gatunek daje najlepsze mleko. Można z niego zrobić doskonały ser. Na naszej farmie jest
dwieście kóz.
- Czy Kristi nadała imiona wszystkim kozom?
- Oczywiście - Jagódka, Chmurka, Rubinka i tak dalej. Kozy reagują na swoje imiona,
są bardzo inteligentne i towarzyskie.
Podeszli do wielkiej, nowej stodoły, która pasowała do reszty budynków
gospodarczych. Jedna jej część była otwarta jak pawilon, na podłodze leżała gruba warstwa
słomy. Kilka kozłów wylegiwało się tam, jakby to był ośrodek spa. Kury krążyły wokół
cierpliwego doga niemieckiego, dziobiąc ziarno. Na desce z boku drzemał łaciaty kot.
Qwilleran zrobił zdjęcia. Dwie kozy obwąchały jego rękę, mała kózka próbowała zjeść jego
notes.
Reszta stodoły miała białe ściany i betonowe podłogi. Stały tam zbiorniki z
nierdzewnej stali. Dziennikarz zauważył komputerowe termometry. Mleko chłodzono i
pasteryzowano, a później dodawano do niego enzymy. Była to tradycyjna francuska metoda
produkcji serów.
- To chyba bardzo pracochłonne zajęcie - powiedział Qwilleran.
- Zgadza się - odparł Mitch. - Trzeba karmić kozy, doić je i robić ser. Ale praca na
farmie daje satysfakcję. Powiem ci coś - łatwiej dogadać się z kozami niż z niektórymi
wolontariuszami w muzeum. Chodźmy do domu. Masz ochotę na kawałek sera?
Usiedli w kuchni i dziennikarz spróbował białego, średnio twardego sera koziego.
- Sery kozie można dodawać do różnych potraw - powiedział Mitch. - Robię
doskonały sos do fettucine.
- Mówisz jak doświadczony kucharz - zauważył Qwilleran.
- Można tak to ująć. Zawsze lubiłem gotować. Zanim kupiłem pierwszy garnek,
miałem kolekcję książek kucharskich. Gotuję częściej niż Kristi.
- Czy Kristi nadal widuje duchy podczas burzy?
- Nie, dom jest mniej przerażający, odkąd pomalowaliśmy ściany. Zamierzamy wziąć
ślub.
- Słuszna decyzja! - powiedział Qwilleran, jak zwykle w podobnych okolicznościach.
- Pamiętasz, jak zaginęła książka kucharska Iris Cobb?
- Oczywiście. Byłem pewien, że to sprawka wolontariuszki, wiedziałem nawet, której.
Ale nie miałem dowodów.
Qwilleran wrócił do domu z zapasem serów kozich. Dostał od Mitcha sery z
koperkiem, z czosnkiem, papryką, ziołami oraz ser feta. W drodze powrotnej myślał o książce
kucharskiej Iris Cobb. Gdyby udało się ją odzyskać, Fundacja K opublikowałaby przepisy.
Wyobraził sobie, że powstaje szkoła kucharska, której absolwenci będą szefami kuchni w
pięciogwiazdkowych restauracjach. „Instytut Kulinarny Iris Cobb”.
Ale były to tylko marzenia. Ktoś już pewnie zniszczył książkę kucharską po
wykorzystaniu najlepszych przepisów. Wszyscy uważali, że złodziejem był któryś z
wolontariuszy, ale nikomu nie przyszło do głowy, że mógł nim być dyrektor muzeum.
Rozdział dziewiąty
W poniedziałek rano przy dźwiękach dzwonów kościoła Little Stone setki ludzi zebrały się,
by uczestniczyć w ceremonii żałobnej po śmierci Anny Marii Toms. Wielu z przybyłych nie
znało zmarłej osobiście. Mieszkańcy Moose County przychodzili na pogrzeby z różnych
przyczyn - kierowało nimi współczucie lub ciekawość albo po prostu szukali czegoś, o czym
mogliby rozmawiać przez cały tydzień. Qwilleran był w pobliżu Park Circle i ruszył w stronę
kościoła, żeby zobaczyć, co się dzieje. Na ulicy był korek, w pobliżu kręcili się policjanci.
Pod kościołem stał tłum. Na trawnikach i skwerku przy Main Street zgromadzili się
gapie. Qwilleran zauważył kilku mężczyzn, którzy wyglądali na detektywów z SBI. Po chwili
dostrzegł tablicę, którą nieśli studenci z Moose County Community College. Widniał na niej
napis:
ANNO MARIO, KOCHAMY CIĘ!
LENNY, JESTEŚMY Z TOBĄ!
Dziennikarz miał ze sobą aparat fotograficzny i zrobił kilka zdjęć, które chciał
pokazać Polly. Fotograficy z gazet „Moose County coś tam” i „Lockmaster Ledger” pstrykali
jak szaleni. W popołudniowym wydaniu obu gazet miał ukazać się artykuł o eksplozji w
hotelu.
Qwilleran poszedł piechotą do redakcji i oddał wtorkowy felieton.
- Widziałem Rogera i Bushy'ego na ceremonii żałobnej - powiedział. - Pojawili się też
ludzie z redakcji „Ledgera”.
- Tak, zrobiło się gorąco! Coś ci powiem, nie uwierzysz! Godzinę temu był tu Franklin
Pickett z kwiaciarni. To on sprzedał kwiaty mężczyźnie podejrzanemu o podłożenie bomby w
hotelu. Zażądał pieniędzy za swoją historyjkę. Podziękowałem mu i odesłałem go do
„Ledgera”. - Młody redaktor naczelny roześmiał się głośno. - Podałem mu dokładny adres
redakcji i powiedziałem, z kim ma się skontaktować.
- Zrobiłeś się cyniczny - powiedział Qwilleran.
- Redaktor „Ledgera” odsyłał do nas różnych wariatów. Ostatnio przysłał faceta, który
twierdził, że jego świnia mówi ludzkim głosem. Wszyscy wiedzą, że świnie to niezwykłe
zwierzęta!
- Co będzie na pierwszej stronie, Junior?
- Policja nie chce udzielić informacji, ale mamy wywiady, zdjęcia i komputerowy
portret podejrzanego z SBI. Portret powstał na podstawie opisów świadków. Podejrzany jest
starannie ogolonym facetem w wieku czterdziestu lat. Tym razem ci się udało, Qwill.
- Zaczynałem się martwić.
- Dzięki Homerowi mamy krótki tekst o historii hotelu. Jill opisze ceremonię
pogrzebową. Roger pojechał do szpitala zrobić wywiad z Gustavem Limburgerem, ale stary
wariat rzucił w niego poduszką. Roger zadzwonił do przedstawiciela firmy nieruchomości, do
której należy hotel, ale firma nie rozmawia z mediami.
- A tajemnicza kobieta w hotelu?
- Nazywa się Ona Dolman. Pod takim nazwiskiem wynajęła pokój. Nie miała bagażu.
Wymknęła się niepostrzeżenie z hotelu, nie płacąc za pięć nocy. Podała to samo nazwisko w
wypożyczalni samochodów i bibliotece i podpisała nim czeki podróżne. Wygląda na to, że nie
używała karty kredytowej. Jak widzisz, nie marnowaliśmy czasu! A ty jak spędziłeś
weekend?
- Zbierałem materiały do felietonu. Rozmawialiście z pracownikami hotelu?
- Chcieliśmy porozmawiać z Lennym, ale policja nie dopuściła do tego. Jedna z
kelnerek powiedziała, że Ona Dolman flirtowała z szefem kuchni. Po wybuchu facet zabrał
swoją kolekcję noży i wyjechał z miasta. Pewnie wrócił do Fall River, do Massachusetts.
Wygląda na to, że on wie na jej temat coś, czego my nie wiemy. Policja będzie go szukać.
Mam nadzieję, że ten facet zostanie w Fall River.
Po rozmowie z Juniorem Qwilleran zajrzał do innych pokojów w redakcji. Wszyscy
pracownicy witali dziennikarza z takim entuzjazmem, jakby rozdawał banknoty
dziesięciodolarowe. Qwilleran chciał porozmawiać z Archem Rikerem, ale jego przyjaciel
wyszedł na lunch. Jego pomocnik Wilfred powiedział:
- Nie ma go od paru godzin, na pewno zaraz wróci. Na kogo stawiasz w wyścigu
rowerowym?
- Jeśli bierzesz udział, to na ciebie. Zawsze potrafię przewidzieć, kto zwycięży.
Potem dziennikarz odebrał listy od swoich wielbicieli. Wręczyła mu je osobiście
specjalistka od public relations - Sarah. Była to niska, siwa kobieta w okularach z grubymi
szkłami, która nigdy nie wyszła za mąż. Junior mówił na nią „największa wielbicielka
Qwilla”. Sarah znała na pamięć fragmenty jego felietonów. Wiedziała, jak nazywają się koty
Qwillerana, i przesyłała dla nich zabawki. Qwilleran traktował ją z przesadną kurtuazją i
znosił cierpliwie plotki o „romansie w biurze”.
- Otworzyć panu koperty, panie Q? Dziś przyszło kilka listów. - Sarah miała u siebie
wszystkie felietony Qwillerana. Podzieliła je ze względu na tematykę. Jej zdaniem
ulubionymi tematami dziennikarza były koty i bejsbol.
- Sarah - powiedział surowo Qwilleran - jeśli nie przestaniesz mówić do mnie „panie
Q”, stracisz pracę. Mów do mnie Qwill.
- Spróbuję - odparła Sarah z radosnym uśmiechem.
- Tak, będę ci wdzięczny, jeśli otworzysz listy.
Po chwili Hixie Rice z działu promocji wezwała do siebie Qwillerana.
- Usiądź - powiedziała. - Mamy pewien problem. W zeszłym tygodniu zamieściliśmy
w gazecie pytania do czytelników dotyczące ulubionych potraw. Na razie nikt nie
odpowiedział.
- Mogę zobaczyć te pytania? - spytał Qwilleran.
To, co przeczytał, wyglądało jak reklama:
DO WSZYSTKICH, KTÓRZY LUBIĄ JEŚĆ!
Czy macie jakieś pytania dotyczące gotowania i odżywiania się? Szukacie
konkretnego przepisu? Chcielibyście podzielić się z innymi swoimi przepisami? W których
sklepach spożywczych i restauracjach bywacie najchętniej?
Forum dyskusyjne Explo zostało stworzone specjalnie dla Was!
Przysyłajcie nam swoje opinie, pytania, wątpliwości. Wasze listy będą drukowane w
gazecie w każdy czwartek.
- Coś jest nie tak z naszymi czytelnikami - powiedziała Hixie. - Albo z nami.
Qwilleran zastanowił się chwilę.
- Być może nasi czytelnicy wstydzą się przyznać, że lubią jeść. Nie ma tu informacji o
tym, czy podamy ich nazwiska. Może nie podoba im się ten pomysł i czekają, aż ukaże się
pierwszy list. Nie jesteśmy na Nizinach.
- Co chcesz przez to powiedzieć, Qwill? Uważasz, że powinniśmy sami napisać listy i
je wydrukować?
- Coś w tym stylu, żeby to ruszyło. Dlaczego tak na mnie patrzysz, Hixie?
- Zrobiłbyś to, Qwill? Napisałbyś taki list i podpisałbyś go nazwiskiem nieistniejącego
czytelnika?
- Uważasz, że fałszowanie listów to moja specjalność? Myślałem, że dział promocji
się w tym specjalizuje.
- Ale jesteś złośliwy! Proszę, zrób to dla mnie. Będę ci dozgonnie wdzięczna. Forum
dyskusyjne Explo to mój pomysł. Załamałabym się, gdyby nic z tego nie wyszło.
Do pokoju zajrzał Wilfred i oznajmił, że szef wrócił.
- Dobrze, Hixie. Zobaczę, co się da zrobić - powiedział Qwilleran.
- Nie mów o tym nikomu z redakcji - poprosiła Hixie.
- Jasne. Prześlę ci list w pudełku po czekoladkach. Dziennikarz wszedł do gabinetu
Rikera i powiedział:
- Długo zabawiłeś. Piłeś whisky po lunchu?
Riker zmarszczył czoło.
- To był bardzo ważny lunch z redaktorem „Lockmaster Ledger”.
- W „Palomino Paddock”? Kto płacił?
Riker rzucił mu spojrzenie pełne wyrzutu.
- W „Ledger” ukaże się artykuł o bombie w hotelu. Wymieniliśmy się informacjami i
rozmawialiśmy o wrogości między dwoma okręgami. Powinniśmy współpracować, a nie
podstawiać sobie nogę.
- Nie spoufalaj się z nim za bardzo - powiedział Qwilleran.
- Widzę, że jesteś w świetnej formie. Mam dla ciebie kolejne zadanie.
- O co chodzi? - spytał ostrożnie Qwilleran.
- W środę wieczorem zacznie się kurs gotowania dla mężczyzn prowadzony przez
Mildred. Potrzebujemy reportera.
- A Roger?
Roger MacGillivray pracował w redakcji. Był mężem Sharon Hanstable - córki
Mildred.
- Sharon pomaga matce w prowadzeniu kursu. Roger siedzi w domu w środę
wieczorem i zajmuje się dzieckiem - wytłumaczył Riker. - Chyba, że chcesz go zastąpić.
Byłbyś dobry w roli opiekunki do dziecka.
- Powiedz Rogerowi, żeby siedział w domu - odparł Qwilleran ponuro. - O której
zaczyna się kurs? Gdzie się odbywa?
- O wpół do ósmej w liceum. Weź aparat fotograficzny.
- Na kiedy artykuł ma być gotowy?
- Na czwartek po południu. Dobrze by było, gdybyśmy go dostali nawet wcześniej.
- Czego Mildred będzie uczyć tych facetów? Jak robić kanapki z grillowanym serem?
Riker zignorował tę uwagę.
- Większość facetów, którzy zapisali się na kurs, chce nauczyć się robić dwie potrawy:
żeberka barbecue i spaghetti. Ja potrafię ugotować tylko jedną rzecz - kapustę nadziewaną
mięsem.
- Znam cię, odkąd chodziliśmy do przedszkola, ale nigdy nie poczęstowałeś mnie
nadziewaną kapustą.
Riker wzruszył ramionami.
- Inni uczestnicy chcą się nauczyć, jak się robi pasztet, orientalny makaron z
warzywami, smażonego pstrąga, szwajcarski befsztyk i tak dalej.
- Dobra, Arch. Zrobię to dla ciebie, ale w przyszłości ja też poproszę cię o przysługę -
powiedział Qwilleran.
- Kiedy tylko zechcesz!
Wychodząc, Qwilleran wziął najnowszy numer gazety. Na pierwszej stronie widniał
nagłówek: „Morderca poszukiwany na terenie dwóch okręgów”. Postanowił, że przeczyta
artykuł podczas lunchu w „Lois's Luncheonette”.
Przy stoliku w restauracji siedziała Lois we własnej osobie.
- To dzisiejsza gazeta? - spytała. - Jest w niej zdjęcie Lenny’ego? Qwilleran obejrzał
pierwszą stronę i zdjęcia zamieszczone na ostatniej.
- Nie sądzę - powiedział. - Jak on się czuje?
- Kiepsko. Lenny i Anna Maria mieli się pobrać. Na co masz dziś ochotę poza trzema
filiżankami kawy?
Qwilleran zamówił kanapkę i szarlotkę, która była specjalnością Lois. Czekając na
jedzenie, czytał gazetę. Na jednej ze stron było zdjęcie pokoju dwieście trzy po eksplozji.
Zerwany żyrandol leżał na biurku. Były też zdjęcia hotelu z zewnątrz oraz zdjęcie Anny Marii
z jej prawa jazdy, które znaleziono w jej torebce, leżącej w szafce dla pracowników.
W wydrukowanym dużą czcionką artykule zawarto dość oczywiste informacje:
Policja w obu okręgach szuka mężczyzny, który podłożył bombę w hotelu „New
Pickax”. W wyniku eksplozji zginęła jedna z pracowniczek, dwóch innych pracowników
zostało rannych. Budynek hotelu został zrujnowany. Wybuch nastąpił w piątek o 16. 20. W
hotelu nie było żadnych gości.
W hotelu znaleziono ciało dwudziestoletniej Anny Marii Toms z Chipmunk. Anna
Maria pracowała w hotelu i studiowała w Moose County Community College.
Dwudziestotrzyletni recepcjonista hotelowy Leonard Inchpot został ranny w głowę.
Spadł na niego żyrandol wiszący nad biurkiem w recepcji. Dyrektorka hotelu Isabelle Croy
została również ranna. Znaleziono ją w gabinecie na drugim piętrze. Rannych przewieziono
do szpitala w Pickax.
„Kilku pracowników jest w szoku - powiedziała Croy. - To się stało w piątek po
południu. Goście zdążyli już opuścić hotel, a kolacja jeszcze się nie zaczęła. Śmierć Anny
Marii to prawdziwa tragedia. Anna pracowała w hotelu od niedawna i bardzo się starała”.
Bombę podłożono w pokoju 203. Z informacji udzielonych przez policję wynika, że o
czwartej po południu do hotelu wszedł gładko ogolony biały mężczyzna w średnim wieku.
Miał bukiet kwiatów i prezent urodzinowy dla osoby z pokoju 203. Niedługo potem Anna
Maria Toms weszła do pokoju 203. „Miała odkurzyć dywan” - powiedziała Croy. Parę minut
później nastąpił wybuch.
„Co roku w Stanach Zjednoczonych dochodzi do paru tysięcy eksplozji - powiedział
komendant Andrew Brodie. - Bombę łatwo jest zrobić w domu. Niestety wie o tym wielu
nieobliczalnych ludzi. Bombę można zrobić z nawozu”.
Przez ostatnie dwa tygodnie w pokoju 203 mieszkała Ona Dolman z Columbus. Nie
widziano jej od dnia, w którym wybuchła bomba. Kobieta o tym nazwisku oddała samochód
do wypożyczalni na lotnisku dwadzieścia po piątej i poleciała samolotem do Minneapolis.
Dziennikarze z gazety „Moose County coś tam” nie znaleźli w Minneapolis nikogo o takim
nazwisku.
Miejscowi funkcjonariusze współpracują z detektywami, specjalistami od bomb, SBI i
biurami szeryfa w okręgach Moose i Lockmaster.
Pokój dwieście trzy na zdjęciu był kompletną ruiną: w ścianach były dziury, drzwi
zostały wyrwane z zawiasów, z sufitu zwisały deski. Qwilleran przeczytał artykuł dwa razy,
nie znalazł informacji, czy mężczyzna zaniósł osobiście prezent i kwiaty do pokoju dwieście
trzy. A gdyby ten facet miał długie włosy i brodę i chciał zanieść na górę skrzynkę piwa, czy
pozwolono by na to? - zastanawiał się dziennikarz. Goście opuścili hotel w piątek po
południu. Czy miało to związek z eksplozją?
Na pierwszej stronie zamieszczono także rady dla czytelników:
Nie otwieraj niespodziewanych paczek przesłanych na twój adres, jeśli nie znasz
nadawcy. Zachowaj ostrożność! Skontaktuj się z policją!
Z boku zamieszczono ironiczną historyjkę:
Kiedy prezent został dostarczony do pokoju 203, recepcjonista zawiadomił szefa
kuchni Karla Oscara, że pani Dolman ma urodziny. Karl zajął się przygotowywaniem tortu.
Mieszał ciasto, kiedy wybuchła bomba.
Qwilleran skończył lunch i udał się do studia Amandy. Chciał porozmawiać z Fran
Brodie. Kiedy przyjechał, projektantka udzielała właśnie rad niezdecydowanej klientce i
uśmiechnęła się desperacko na widok Qwillerana. Dziennikarz dał jej do zrozumienia, żeby
się nie spieszyła, i zaczął chodzić po sklepie. Od czasu do czasu kupował tam jakiś drobiazg,
ponieważ lubił córkę komendanta policji.
Kiedy Fran podeszła do niego, dziennikarz oglądał parę drewnianych masek.
- Co za kobieta! - jęknęła Fran. - Jest urocza, ale nie potrafi się zdecydować. Wróci tu
jutro ze swoją teściową, a w sobotę przyjdzie jeszcze raz z mężem, którego to w ogóle nie
obchodzi... Podobają ci się moje maski? Sprowadziłam je ze Sri Lanki.
- Naprawdę? Nie chciałbym spotkać człowieka w takiej masce w ciemnej alejce.
Były to demoniczne maski z kłami i wyłupiastymi oczami.
- Spodobałeś się żonie nowego bankiera - powiedziała Fran. - Była tu dziś rano i
mówiła tylko o tobie i twojej stodole. Uważa, że jesteś czarujący i masz piękny głos.
Uwielbia twoje wąsy. Jeśli Polly dowie się o Danielle, będzie bardzo niezadowolona.
Dziękuję, że mnie poleciłeś, Qwill. Danielle będzie dobrą klientką. Nie lubi niebieskiego
koloru.
- Namówiłaś ją, żeby zapisała się do Klubu Teatralnego? Podobno ma doświadczenie
jako aktorka.
- Hm, można tak to ująć. Pracowała w klubie nocnym w Baltimore. Nazywała się
wtedy Danielle Devoe... Czy to dzisiejsza gazeta?
- Mogę ci ją zostawić. Zdążyłem już przeczytać wszystkie artykuły. Nie znajdziesz tu
nic nowego. Założę się, że wiesz więcej na ten temat niż dziennikarze.
- Wiem, że szukają Ony Dolman. Ma ważne prawo jazdy, ale w hotelu podała
fałszywy adres zamieszkania. Podejrzany miał na sobie niebieską kurtkę i czapeczkę
bejsbolową z wyszytą literą „D”. Wsiadł do niebieskiej furgonetki zaparkowanej na tyłach
hotelu.
Dziewięciu mężczyzn z dziesięciu w Moose County jeździ niebieskimi furgonetkami i
nosi niebieskie kurtki - pomyślał Qwilleran. Czapeczki bejsbolowe noszą mieszkańcy Nizin.
Litera „D” może symbolizować drużynę Detroit Tigers.
- Chyba kupię te potworne maski - powiedział do Fran. - Czy mogłabyś je zapakować
i przesłać na adres Polly przy Alei Piernikowej? Zaraz napiszę dla niej karteczkę.
- Myślisz, że spodobają się Polly? - spytała Fran z powątpiewaniem. - Wydaje mi się,
że ona ma nieco inny gust.
- Nie martw się, to tylko żart!
Qwilleran napisał na karteczce: „Te dwa diabły będą strzegły porządku w twojej
kuchni: Lo Phat i Lo Psalt”.
Rozdział dziesiąty
Kiedy Qwilleran karmił koty we wtorek rano, w głowie szumiało mu od myśli.
Kto podłożył bombę w hotelu i dlaczego? Czy dojdzie do kolejnej eksplozji?
Czy hotel zostanie odbudowany? Czy życie w centrum Pickax będzie wyglądać tak
samo jak przedtem?
Dlaczego J. Willard Carmichael przeprowadził się do Moose County? Czy Pickax
People's Bank chce stworzyć centrum handlowe?
A książka kucharska Iris Cobb? Czy zostanie kiedykolwiek znaleziona?
Co z forum dyskusyjnym Explo? Po co pisać sfałszowane listy, skoro jest tyle
problemów?
Jednym z nich było pisanie felietonów. Drugim - karmienie kotów. Yum Yum i Koko
polubiły ostatnio owoce morza. Qwilleran kupił zapas puszek z małżami, tuńczykiem,
mięsem kraba i krewetkami. Dziś koty pochyliły pyszczki nad miską łososia bez skórki.
- Koty! - mruknął dziennikarz.
Największy kłopot był z Koko, który chciał, żeby zamawiano mu codziennie jedzenie
z restauracji! Yum Yum żyła miłością: przeciągała się leniwie, przytulała, wskakiwała na
kolana.
Qwilleran tęsknił za czasami, kiedy Iris Cobb była jego gospodynią. Wspominał z
łezką w oku czasy, kiedy mieszkał w domu Roberta Mausa, kiedy Hixie była szefową
restauracji „Old Stone Mill” i przysyłała mu smakołyki dla kotów... Qwilleran wiedział, że
koty zjedzą wszystko, jeśli będą głodne. Nie zamierzał jednak ich głodzić.
Zostawił dwa talerze z nietkniętym łososiem na podłodze w kuchni i postanowił zjeść
śniadanie w restauracji Lois, która zwykle miała w lodówce smakowite resztki. Padało, więc
pojechał samochodem.
Usiadł przy swoim ulubionym stoliku i zamówił placki. Jedzenie podawał syn Lois.
Miał na głowie bandaż.
- Będziesz brać udział w wyścigu rowerowym w niedzielę? - spytał Qwilleran.
- Nie bardzo mam na to ochotę, ale wszyscy mnie namawiają - odparł Lenny Inchpot.
Na jego twarzy malowały się różne emocje: zaciętość zawodowego kolarza, sumienność
hotelowego recepcjonisty i oszołomienie człowieka, który przeżył tragedię.
- Jeśli weźmiesz udział w wyścigu, zapłacę dolara za każdą przejechaną przez ciebie
milę.
- Przyjmij propozycję! - krzyknęła Lois, która tego dnia siedziała przy kasie. - Daj mu
zieloną kartę!
Właściwie nie był to krzyk, tylko lekko podniesiony, stanowczy głos.
- W którym miejscu będzie można zrobić najciekawsze zdjęcia? - spytał Qwilleran.
- Około mili na południe od Kennebeck, w pobliżu lasu. Wiesz, o którym miejscu
mówię? To będzie niezły widok. Stu rowerzystów zjeżdżających ze wzgórza! W piątkowej
gazecie wydrukują trasę wyścigu. Mnóstwo ludzi będzie chciało zrobić zdjęcia. Najlepiej
przyjedź wcześnie i zabierz kilka rolek filmu. Planują nagrodę za najlepsze zdjęcia.
Nagle Qwilleran poczuł, że ktoś mu się przygląda. Przy sąsiednim stoliku siedział
barczysty mężczyzna z długimi, siwymi włosami. Podobnie jak Qwilleran jadł placki.
- Dzień dobry - powiedział Qwilleran. - Smakują panu placki?
- Są wyśmienite! Prawie takie, jak robiła moja matka. Lois daje mi dodatkową porcję
masła. Przynoszę z domu miód. Placki z miodem są jeszcze lepsze. Chce pan spróbować? -
Pszczelarz podał Qwilleranowi plastikową butelkę.
- Dziękuję. Dziękuję bardzo. Wie pan może, jak się miewa pan Limburger?
- Tak, wiem. Wczoraj zaniosłem mu słoik miodu i rzucił nim w okno. Wniosek z tego,
że ma się całkiem nieźle. O mało nie wybił szyby. Chce wrócić do domu, ale lekarz mówi:
„nie!”
Qwilleran polał miodem placki i po chwili cmoknął z zadowoleniem.
- Przepyszne! Nigdy nie jadłem tak wyśmienitych placków! - Zauważył gazetę leżącą
na stole Aubreya. - Co pan myśli o bombie w hotelu?
- Nie mogło się obyć bez ofiar śmiertelnych! - powiedział pszczelarz z przerażoną
miną.
Wlepił wzrok w talerz, a potem wstał gwałtownie i poszedł do kasy.
- Pański miód! - Qwilleran wziął do ręki plastikową butelkę i zamachał nią w
powietrzu.
Aubrey podszedł szybko do stolika Qwillerana, chwycił butelkę i wyszedł z
restauracji.
Lenny wybiegł za nim na wilgotną od deszczu ulicę, krzycząc:
- Nie wziął pan reszty!
- Co się z nim dzieje? - spytała Lois. - Nie skończył jeść placków.
- Pszczoła ukąsiła go o jeden raz za dużo - powiedział jej syn.
- Wyczyść jego stolik, jest cały lepki. Smakują panu placki, panie Q?
- Są wyśmienite. Miód do nich pasuje. Powinnaś tak je podawać.
- To by było za drogie.
- Klienci mogliby płacić trochę więcej.
- Nie zgodziliby się.
- Chcę cię o coś spytać, Lois. Masz może coś, co mógłbym dać kotom do zjedzenia?
Zrobiły się ostatnio bardzo wybredne. Kawałek szynki?
Qwilleran wsadził torby z jedzeniem do bagażnika i pojechał do biblioteki. Chciał
porozmawiać z Homerem Tibbittem. Staruszka nie było przy jego ulubionym stoliku ani w
kawiarence. Jeden z pracowników biblioteki wyjaśnił Qwilleranowi, że Homer w deszczową
pogodę cierpi na bóle kości i został w domu.
Kiedy Qwilleran zadzwonił do Homera, ten zaprosił go do siebie.
- Przywieź książki o katastrofach statków na jeziorze i dokumenty rodziny
Plensdorfów. - Dziewięćdziesięciopięcioletni Homer nie zamierzał marnować czasu.
Kiedy Qwilleran przyjechał, staruszek siedział, wsparty na poduszkach.
- Zostały ze mnie skóra i kości - jęknął. - Rhoda zagłodzi mnie na śmierć. Jej zdaniem
wszystko jest dla mnie za tłuste. Oddałbym swój ostatni ząb za befsztyk.
- Homer, kochanie - powiedziała jego żona ze słodkim uśmiechem. - Zawsze byłeś
chudy, ale na szczęście jesteś zdrowy i pełen życia. Wszyscy twoi znajomi są w grobie. -
Przyniosła Qwilleranowi herbatę i ciasteczka, które Polly uznałaby z pewnością za bardzo
zdrowe.
- Nie wiem, czy będziesz miał ochotę na tę rozmowę - powiedział Qwilleran, patrząc
na Homera. - Chciałem cię wypytać o jedzenie w dawnych czasach, zanim pojawiły się
konserwanty.
- Jedzenie smakowało wtedy jak jedzenie! Kiedy byłem chłopcem, mieszkaliśmy na
farmie w pobliżu Little Hope. Mieliśmy kury. Jedliśmy świeże jajka, chleb domowej roboty z
prawdziwą mąką, świeże owoce i warzywa. Piliśmy mleko od krowy i robiliśmy syrop
klonowy. Pierwszą pomarańczę i banana zjadłem dopiero, kiedy poszedłem do szkoły. O
czym to mówiliśmy?
- O jedzeniu na farmie.
- Łowiliśmy ryby w Black Creek albo w jeziorze. Czasem zarzynaliśmy świnię.
Jeździliśmy do Little Hope i wymienialiśmy produkty z naszej farmy na mąkę, cukier i kawę.
- I perkal na sukienki dla kobiet - dodała Rhoda.
- Co się stało, kiedy zamknięto kopalnie i nastąpił kryzys ekonomiczny?
- Nie było pracy i pieniędzy na jedzenie. Nie mieliśmy gdzie sprzedawać naszych
produktów.
- Powiedz mu, jak było podczas pierwszej wojny światowej.
- Ach, tak! Było mało cukru. Jedliśmy owsiankę na śniadanie, a czasem także na obiad
i kolację. Od tamtego czasu nie tykam owsianki! Po wojnie poszedłem na studia i odkryłem
smak wyrafinowanych potraw, takich jak kurczak z groszkiem w śmietankowym sosie.
Zacząłem cieszyć się życiem! A potem wróciłem do domu, żeby uczyć, i znowu musiałem
jeść smażone stynki i pudding chlebowy. Byłem bardzo rozczarowany. Potem nadszedł
Wielki Kryzys i jedliśmy głównie fasolę oraz kanapki z masłem fistaszkowym.
- Nie wspomniałeś o specjalności tego regionu - powiedział Qwilleran.
- Paszteciki! - krzyknęli jednocześnie Homer i jego żona.
- Powinieneś o nich napisać - powiedział Homer. - Wiesz pewnie, że brytyjscy górnicy
z Kornwalii przyjechali tu w połowie dziewiętnastego wieku. Żony robiły im na lunch
paszteciki z kartoflami i mięsem. Górnicy wkładali je sobie do kieszeni. Paszteciki w tamtych
czasach były duże i bardzo pożywne.
- Są różne przepisy, ale oryginalne paszteciki robi się ze słoniny i tłuszczu wołowego -
powiedziała Rhoda. - Nie przepadam za tłuszczem zwierzęcym, ale do pasztecików nie pasuje
inny rodzaj tłuszczu. Nadzienie robi się z posiekanej wołowiny albo wieprzowiny. Nie wolno
dawać mielonego mięsa! Wołowinę miesza się z ziemniakami, brukwią, posiekaną cebulą,
solą i pieprzem, a potem dodaje się trochę masła. Niektórzy kucharze nie dodają brukwi.
- Na Stables Road w Pickax mają otworzyć nową restaurację „Pasty Parlor”. Jej
specjalnością będą paszteciki - powiedział dziennikarz.
- To nie dla nas - powiedziała Rhoda. - Jesteśmy na diecie. Homer i ja nie jedliśmy
pasztecików od lat. Prawda, kochanie?
Rhoda i Qwilleran odwrócili się i spojrzeli na staruszka, któremu głowa opadła na
pierś. Homer spał mocnym snem.
Po uzyskaniu cennego przepisu na paszteciki Qwilleran pożegnał się z Tibbittami i
pojechał na Stables Road do „Pasty Parlor”. Restauracja miała zostać lada dzień otwarta. W
środku krzątali się pracownicy, ogarnięci gorączką przygotowań. Qwilleran zapukał,
przedstawił się i został wpuszczony. Powitali go młody właściciel i jego żona. Oboje tryskali
entuzjazmem.
- Jesteście z Moose County? - spytał dziennikarz, chociaż właściciele nie wyglądali na
miejscowych.
- Nie. Przyjechaliśmy tu na wakacje i żywiliśmy się głównie pasztecikami.
Postanowiliśmy poszerzyć wasze horyzonty - powiedział młody mężczyzna. - Fundacja K z
Chicago zaakceptowała nasz pomysł.
- Jakie macie plany?
- Chcemy udoskonalić recepturę na paszteciki. Będziemy dodawać do ciasta mąki
kukurydzianej, przypraw i sera. Będą różne rodzaje nadzienia: wołowina, szynka, tuńczyk i
kiełbasa. Jako dodatek warzywa: zielona papryka, brokuły, grzyby albo marchewka. Można
będzie zamówić paszteciki z pomidorami i ostrą papryczką chili - w tej samej cenie co
zwyczajne.
- Prawdziwa rewolucja - powiedział Qwilleran z poważną miną. - Wrócę, kiedy
zaczniecie wpuszczać klientów. Powodzenia!
Deszcz wciąż padał. Po wizycie w „Pasty Parlor” Qwilleran pojechał do „Spoonery”.
Restauracja miała zostać wkrótce otwarta. Właścicielka przygotowywała właśnie plakaty
reklamowe.
- Czy to prawda, że specjalnością lokalu będą potrawy, które można jeść tylko łyżką? -
spytał Qwilleran.
- Tak! Mam wspaniałe przepisy na zupy: hinduski rosół z jabłkami i curry, barszcz,
portugalska zupa z fasolą i bakłażanem i mnóstwo innych. Zupa może być ucztą dla
podniebienia!
- Co na to twoja rodzina?
- Nick mnie wspiera, chociaż sam pracuje ciężko na farmie. Dzieciaki będą próbować
zup i wygłaszać swoje opinie. Teściowie pomagają w kuchni... Jak się mają Koko i Yum
Yum? Dawno ich nie widziałam.
- Są nieustannie czymś zajęte, kombinują, jak mi skomplikować życie.
- Wiesz, co przeczytałam w gazecie? - zapytała Lori. - Podobno kot ma dwadzieścia
cztery wąsiki. Dzięki nim potrafi różne rzeczy wyczuć.
- A jaką rolę odgrywają kocie brwi?
- Nie wiem, nie napisali.
- To suma wąsików po obu stronach czy tylko po jednej?
- Nie wiem. Wy dziennikarze musicie wszystko wiedzieć!
- Policzę je w domu - powiedział Qwilleran. - Powodzenia, Lori! Wpadnę kiedyś na
lunch.
Deszcz nie przestał padać. Kiedy Qwilleran wrócił do domu, żeby nakarmić koty,
Koko zajęty był skakaniem po meblach. Oznaczało to, że ktoś zostawił wiadomość na
sekretarce. Im szybciej Koko skakał, tym ważniejsza była wiadomość. Ale skąd Koko o tym
wiedział? Może ma to coś wspólnego z wąsikami - pomyślał dziennikarz.
Była to wiadomość od Sary z redakcji. Specjalistka od public relations nigdy nie
dzwoniła do niego do domu.
- Przepraszam, że cię niepokoję - powiedziała nieśmiało. - Przyszedł do ciebie kolejny
list. To ekspres. Pomyślałam, że najlepiej cię zawiadomić.
Qwilleran wykręcił numer Sary.
- Saro? Mówi Qwill. Dzwonię w sprawie listu. Czy na kopercie jest adres nadawcy?
- Nie ma dokładnego adresu ani nazwiska nadawcy, ale list wysłano z Salt Lake City.
- Zaraz po niego przyjadę. Dziękuję. - Qwilleran poczuł, że drżą mu wąsy. Domyślił
się, kto do niego napisał. Pojechał do redakcji najkrótszą drogą.
Sara wręczyła mu list.
- Rozciąć kopertę? - spytała.
- Dziękuję, sam to zrobię.
Qwilleran usiadł przy biurku w jednym z pokoi, otworzył kopertę i wyciągnął kartkę.
Na dole widniał podpis: Onoosh Dolmathakia. Charakter pisma był trudny do odczytania.
Onoosh znała angielski lepiej w mowie niż na piśmie. Miała kłopot z czasownikami i
najwyraźniej pisała list roztrzęsiona.
Drogi panie Qwill,
ja pana przeprosić, że nie zostawić wiadomości i nie podziękować. Słyszeć o bombie w
hotelu, ja spanikować. On mi grozić wiele razy, chcieć mnie zabić. Odejść - tak lepiej. Odejść
daleko, żeby mnie nie znalazł. Nie wiem, jak on mnie znaleźć w Pickacks. Ja się bać, nie czuć
bezpiecznie, kiedy on żyje. Uciekać przed nim zawsze. Teraz odejść z tego hotelu. To moje
prawdziwe imię i nazwisko:
Onoosh Dolmathakia
Kiedy Qwilleran przeczytał list po raz drugi, poczuł ciarki na plecach. Czoło miał
mokre od potu. Uświadomił sobie właśnie, że Koko próbował przekazać mu tę informację od
dnia eksplozji, a nawet wcześniej.
Dziennikarz zadzwonił na policję.
- Zaraz przyjadę! - krzyknął, kiedy w słuchawce rozległ się głos komendanta policji. -
Mam ważne informacje!
Kilka minut później był na komisariacie.
- Co cię sprowadza? - spytał Brodie.
- Mam list od Onoosh Dolmathakii, czyli Ony Dolman. Nie pytaj mnie o nic, zanim
tego nie przeczytasz. Przysłała mi ten list do redakcji, był zaadresowany na moje nazwisko.
Brodie chrząknął kilka razy, czytając list, a potem rzucił go na biurko.
- Dlaczego nie podała nazwiska tego faceta? Nie napisała, jak go znaleźć? Co za
głupota!
- To nie głupota - zaprotestował Qwilleran. - Ona jest w panice, nie potrafi logicznie
myśleć.
- Domyślam się, że ten gość mieszka na Nizinach. Przekroczył granicę stanu,
przewożąc materiały wybuchowe, co jest przestępstwem. Mam nadzieję, że FBI wkroczy
teraz do akcji. Mój Boże! Czy ten facet wylądował tu swoją rakietą i przywiózł bombę, którą
własnoręcznie skonstruował? Szalona kobieta! Dlaczego nie podała innych informacji?
Pewnie zdążyła już wyjechać z Salt Lake City!
- Dolman to amerykański odpowiednik nazwiska Dolmathakia, a nie nazwisko jej
byłego męża - powiedział Qwilleran. - Na razie wiemy, że ten facet jest prawdopodobnie
fanem drużyny Detroit Tigers.
- Ale skąd on wiedział, że Dolman tu jest? Kto przyjechał po niego na lotnisko
niebieską furgonetką?
- Sam musisz znaleźć odpowiedzi na te pytania. Muszę wracać do domu. Oddaj mi list
Onoosh.
- Zatrzymam oryginał - powiedział komendant policji. - Dostaniesz kopię.
Qwilleran wrócił do domu i policzył wąsiki Koko. Potem zajął się wąsikami Yum Yum. Było
tak, jak przypuszczał. Następnie zadzwonił do Polly.
Na dźwięk jego głosu Polly zaczęła radośnie szczebiotać.
- Dostałam właśnie maski: Lo Phat i Lo Psalt. Uśmiałam się jak nigdy w życiu! Kiedy
zobaczyłam pudełko, przestraszyłam się, że to bomba, ale okazało się, że to przesyłka ze
studia Amandy. Powieszę je w kuchni. Jesteś niesamowity, Qwill!
- Wiem, powinienem zajmować się reklamą.
- Jesteś zadyszany. Coś się stało?
- Chcę, żebyś policzyła, ile Bootsie ma wąsików i brwi - powiedział. - Zrób to i
zadzwoń do mnie.
- Czy to kolejny żart?
- Nie. To badania naukowe. Napiszę o tym felieton. Trzeba będzie policzyć, ile
wąsików mają koty w całym okręgu.
- To dziwaczny pomysł - powiedziała Polly. - Odezwę się niedługo.
Zadzwoniła po kilku minutach.
- Bootsie ma po dwadzieścia cztery wąsiki z każdej strony. To dobrze czy źle?
Niektóre są dłuższe, inne krótsze.
- To znaczy, że jest normalnym kotem - wyjaśnił Qwilleran. - Yum Yum ma też
dwadzieścia cztery wąsiki. Ale Koko ma trzydzieści!
Rozdział jedenasty
Wielkie Targi Żywności Explo rozpoczynały się od kursu prowadzonego przez Mildred.
Środa wieczór: Początek kursu gotowania dla mężczyzn. Kurs jest sponsorowany
przez gazetę „Moose County coś tam”.
Czwartek: Ukaże się po raz pierwszy tygodniowy dodatek do gazety, poświęcony
jedzeniu.
Piątek po południu: Oficjalne otwarcie Zaułka Stajennego. Przecięcie wstęgi i
muzyka.
Piątek wieczór: Sklepy na Main Street będą otwarte do dziewiątej wieczór. Darmowe
napoje i różne rozrywki. Tańce przed Zaułkiem Stajennym.
Sobota: Targi Żywności i Wielki Wypiek Pasztecików na świeżym powietrzu.
Imprezy sponsorowane przez Izbę Handlową Pickax.
Sobota wieczór: Aukcja Sław, sponsorowana przez „Klub Entuzjastów Pickax”.
Niedziela: Wyścig rowerowy zorganizowany przez „Klub Rowerowy”.
Qwilleran zobowiązał się, że weźmie udział w niektórych imprezach, chociaż tak
naprawdę nie miał na to ochoty. Zlecono mu napisanie artykułu o kursie gotowania dla
mężczyzn. Razem z Mildred Riker i szefem restauracji „Old Stone Mill” dziennikarz miał
wybrać zwycięzcę Wielkiego Wypieku Pasztecików. Poza tym musiał napisać kilka
felietonów o jedzeniu.
Czekały go jednak niespodzianki. W środę pojechał na lunch do „Lois's
Luncheonette”. O tej porze można tam było zjeść indyka. Qwilleran zabierał zwykle kilka
kawałków mięsa dla kotów. Restauracja Lois położona była na Pine Street, niedaleko Zaułka
Stajennego. Dziennikarz zauważył tłum na krawężniku i przyspieszył kroku.
Wśród zgromadzonych byli robotnicy i mężczyźni w eleganckich marynarkach. Kilka
kobiet mówiło coś podniesionym głosem.
- Co się tu dzieje? Co się stało? - spytał Qwilleran, próbując przekrzyczeć tłum.
Nikt nie odpowiedział. Po chwili dziennikarz zauważył tabliczkę w oknie restauracji z
napisem: „Od dziś lokal będzie nieczynny”.
Dokoła rozlegały się wściekłe okrzyki.
- Gdzie teraz zjemy jajka z szynką? Nie ma restauracji, gdzie można zjeść śniadanie!
- Gdzie zjemy lunch?
- Jest miejsce, gdzie można zjeść zupę, ale nie można jeść codziennie zupy na lunch!
- Otworzyli restaurację z pasztecikami, ale paszteciki zawsze jem w domu.
- Gdzie można będzie zjeść dobrą szarlotkę?
Qwilleran podszedł do paru osób, które stały w ciszy, i spytał:
- Czy ktoś wie, dlaczego Lois zamknęła restaurację?
- Może boi się konkurencji - powiedział urzędnik.
- Moim zdaniem zbankrutowała - powiedział sprzedawca ze sklepu z męską odzieżą.
- Zmuszono ją, żeby zamknęła restaurację - powiedział starszy mężczyzna. - Ktoś chce
zrównać z ziemią ten budynek.
Lois prowadziła restaurację od trzydziestu lat. Wielka szkoda! - pomyślał Qwilleran.
Najpierw bomba w hotelu, a teraz to!
Pojechał na lunch do „Old Stone Mill”. Kiedy do jego stolika podszedł wysoki kelner,
Qwilleran powiedział:
- Słyszałem, że zapisałeś się na kurs prowadzenia restauracji, Derek.
- Liz mnie namówiła - odparł chłopak. - Za dwa lata będę mieć dyplom.
- Dobry pomysł.
- Liz uważa, że mam do tego smykałkę. Mówi, że aktorstwo mogę traktować jako
hobby.
- Co dziś poleca szef kuchni?
- Duszoną jagnięcinę z curry.
- Jest dobra? - spytał Qwilleran, choć było to bezsensowne pytanie. Kelnerzy powinni
zachwalać wszystkie potrawy w restauracji.
- Próbowałem dziś tej potrawy - powiedział Derek - i szczerze mówiąc, jest
niestrawna. Najlepiej zamówić gulasz wołowy!
Kurs gotowania miał się zacząć o wpół do ósmej wieczorem, ale Qwilleran przyjechał
trochę wcześniej. Chciał spytać uczestników, dlaczego zapisali się na zajęcia. Było tam
jedenastu mężczyzn, dziennikarz znał niektórych osobiście. Wszyscy rozpoznali jego pokaźne
wąsy. Wśród obecnych byli: nowy bankier, właściciel kutra i wysoki kelner z „Old Stone
Mill”. Każdy z obecnych miał powody, by zapisać się na kurs.
Mechanik z warsztatu Gippela: „Moja żona wróciła do pracy - uczy w szkole. Uważa,
że powinienem zajmować się domem. Lubię jeść i chciałbym się nauczyć gotować”.
J. Willard Carmichael: „Gotowanie może być twoim hobby, podobnie jak bieganie.
Danielle jest kiepską kucharką. Chcę jej dać dobry przykład”.
Sprzedawca towarów żelaznych: „Wychowuję samotnie dwójkę dzieci. Chcę, żeby
mnie podziwiały”.
Derek Cuttlebrink: „Liz zapłaciła za mój kurs. To mój prezent urodzinowy”.
Właściciel kutra: „Moja żona chce, żebym nauczył się przyrządzać ryby, dodając
minimalną ilość tłuszczu. Wyszła właśnie ze szpitala i jest na diecie”.
Qwilleran miał ochotę podać mu przepis na ciasteczka, ale powiedział tylko:
- Pan jest pewnie bratem Aubreya. Napisałem felieton o jego farmie.
- Tak! Przeczytaliśmy pański artykuł. Cała rodzina cieszy się, że ktoś zainteresował
się Aubreyem. Mój brat spędza większość czasu w swojej samotni.
Punktualnie o wpół do ósmej pojawiła się Mildred w białym fartuszku i białym czepku
na głowie. Po krótkim powitaniu powiedziała:
- Zbliża się Święto Dziękczynienia. Wiem, że niektórzy z was marzą o tym, by
nauczyć się piec indyka. Pieczenie zajmuje kilka godzin. W pokazie będą uczestniczyć dwa
ptaszyska. Indyk numer jeden piecze się w piekarniku od czwartej. Będziemy mogli niedługo
skosztować upieczonego mięsa.
Qwilleran miał nadzieję, że będzie mógł zabrać kawałek indyka dla kotów. Zrobił
zdjęcie Sharon Hanstable, która weszła do sali z wielką tacą. Leżał na niej surowy indyk
numer dwa. Sharon, ubrana w biały fartuszek i czepek, wyglądała jak jej matka, ale była nieco
chudsza. Po chwili, uśmiechając się radośnie rozdała obecnym kartki, ołówki i broszurki z
przepisami na pieczonego indyka.
- Ten piękny ptak waży dobre dwanaście kilo - powiedziała Mildred. - Przywiozłam
go z farmy „Cold Turkey” i rozmrażał się dwa dni w lodówce. Proszę, powtarzajcie za mną:
„Zamrożonego indyka nie wolno rozmrażać w temperaturze pokojowej”.
Mężczyźni powtórzyli posłusznie wskazówkę Mildred.
- Krok numer jeden: należy rozgrzać wcześniej piekarnik do temperatury trzystu
dwudziestu pięciu stopni. Krok numer dwa: należy poruszać udkami, nie odrywając ich.
Jedenastu mężczyzn zanotowało pilnie informację na kartkach. Qwilleran również to
zapisał.
- Krok numer trzy: należy usunąć plastikowe woreczki z szyją i podrobami. Można
dodać je później do sosu. Krok numer cztery: należy opłukać indyka i starannie osuszyć.
To bardzo łatwe - pomyślał Qwilleran. Sam mógłbym to zrobić.
- W tym czasie Sharon przygotowała nadzienie z brązowego ryżu, grzybów,
kasztanów wodnych i warzyw. A teraz krok numer pięć: należy nadziać indyka.
Mildred ułożyła indyka na blasze, natarła go olejem i wytłumaczyła, na czym polega
proces pieczenia. Następnie wyjęto z pieca indyka numer jeden, który był już gotowy do
zjedzenia. Jego mięso było jasnobrązowe, przypieczona skórka lśniła kusząco. Mildred
pokazała wszystkim, jak się kroi mięso, i mężczyźni zaczęli się częstować.
- Wspaniały pokaz - powiedział Qwilleran, nakładając sobie dokładkę.
- Nie odchodź. Dam ci resztki dla Yum Yum i Koko - szepnęła Mildred.
Felieton Qwillerana ukazał się następnego dnia w dodatku kulinarnym do gazety. Znalazły się
tam również: tekst o potrawach z grilla, wywiad z szefem restauracji „Boulder House” oraz
komentarze i pytania czytelników.
Czy ktoś wie, jak przyrządzić piżmoszczura? Moja babcia gotowała mięso
piżmoszczura w melasie. To było pyszne!
E. S. P. z Mooseville
Jeśli restauracja w hotelu „Pickax” będzie znowu czynna, trzeba będzie zrobić lepsze
oświetlenie na Main Street. Latarnie świecą prosto w okna, zmieniając kolor jedzenia na
zielony i purpurowy.
B. I. T. z Pickax
Jadłem kiedyś pyszne ciasto kokosowe z morelowym nadzieniem. Piekła je wspaniała
kobieta, która już nie żyje. Nazywała się Iris Cobb. Czy ktoś zna przepis?
A. K. A. z Brrr
Ponieważ mam mało czasu, gotuję tylko najprostsze potrawy. Ulubione dania moich
dzieci to: spaghetti z sosem z puszki, fasolka z puszki i hot-dogi.
A. T. T. z Sawdust City
W wielu restauracjach jest tak ciemno, że nie można przeczytać menu. Wiecie pewnie,
o które miejsca mi chodzi!
I. R. S. z Pickax
Pomocy! Czy ktoś zna przepis na wspaniałe klopsiki, którymi Iris częstowała
pracowników muzeum? Mój mąż marzy o tych klopsikach. Ratujcie nasze małżeństwo!
B. S. A. z Kennebeck
Brie to najlepszy ser na świecie, na
pewno wszyscy o tym wiecie! Mój
brat uwielbia duński blue, mój szef
woli Port du Salut. Mieszkańcy
Pickax wielbią ser, który nazywa się
camembert. A mnie po nocach wciąż
się śni cudowny brie!
J. M. Q. z Pickax
Pracownicy redakcji wzięli udział w imprezie z okazji ukazania się dodatku
kulinarnego. Na przyjęciu podano szampana i kanapki z indykiem, upieczonym podczas kursu
gotowania dla mężczyzn. Mildred dostała pochwały za tekst o potrawach z grilla. Pochwalono
też wywiad Jill z szefem nowej restauracji i pomysł Hixie z drukowaniem listów na temat
jedzenia. Dodatek kulinarny okazał się wielkim sukcesem. Oczywiście wszyscy zgadli, kim
był autor wierszyka J. M. Q. Qwilleran tłumaczył obecnym, że poezja powinna być częścią
sztuki kulinarnej. Dodał, że mieszkańcy Pickax powinni częściej jadać francuskie sery. Nie
zdradził nikomu, że jest autorem wszystkich listów od czytelników. Wiedziała o tym tylko
Hixie, z którą wymieniał od czasu do czasu porozumiewawcze spojrzenia.
Piątek był dniem oczekiwanym przez wszystkich mieszkańców Pickax. O jedenastej
przed Zaułkiem Stajennym zgromadził się tłum ludzi, czekających na uroczyste przecięcie
żółtej wstęgi. Wśród zgromadzonych byli ludzie starzy i młodzi oraz matki z dziećmi.
Dołączył do nich również dziennikarz w średnim wieku z pokaźnymi wąsami.
Dzięki dofinansowaniu z Fundacji K otworzono w miasteczku siedem nowych
restauracji oraz sklepów. Były to:
„Pasty Parlor”, której właściciele postanowili urozmaicić przepis na paszteciki;
„Szkocka Piekarnia”, której specjalnością były ciasteczka do herbaty, biszkopty,
bułeczki z mięsem i zapierające dech w piersiach ciasto królewskie z potrójną warstwą
czekolady;
cukiernia „Olde Tyme Soda Fountain”, w której sprzedawano lody z polewami i
koktajle owocowe;
restauracja „Handle on Health”, gdzie sprzedawano witaminy, zdrowe przekąski,
ekologiczne warzywa i owoce oraz wyśmienite kanapki;
„Salon Kuchenny”, gdzie można było kupić miski i sztućce do sałaty, ekspresy do
kawy, książki kucharskie, woki, egzotyczną musztardę oraz fartuchy kuchenne z napisem
„Szef kuchni”;
„Łyczek i Zakąska”, gdzie sprzedawano rzadkie wina i sery;
„Spoonery” - restauracja specjalizująca się w zupach. Można było tam zjeść między
innymi: zupę z kiełbasą, zupę dyniową z czosnkiem i orzechami nerkowca, barszcz oraz zupę
pomidorową z ryżem.
Podczas festynu ulica została zamknięta dla samochodów. Z czasem przybywało coraz
więcej ludzi. Pojawili się robotnicy, sprzedawcy i członkowie izby handlowej. Ludzie głośno
rozmawiali, oprócz okrzyków entuzjazmu rozbrzmiewały cyniczne i pesymistyczne uwagi.
- Nie uda im się w takim miasteczku jak to. To zbyt wyrafinowany pomysł.
- Ceny są zbyt wygórowane.
- Burmistrz znowu będzie w gazecie!
- On będzie brać udział w Aukcji Sław. Nie chcę, żeby moja żona jadła obiad z tym
pozerem!
- Po co nam kolejna restauracja z pasztecikami?
- Co to za pomysł z tymi zupami? Właścicielka chyba zwariowała!
- Dlaczego ta wstęga jest taka długa? Wystarczyłoby parę metrów!
Nawet jeśli Dwight Somers słyszał te komentarze, wydawał się nie zwracać na to
uwagi. Kręcił się w pobliżu, rozmawiając przez komórkę.
- Autobus szkolny właśnie przyjechał. Czekamy na burmistrza. - Na widok Qwillerana
powiedział: - Explo trwa już jakiś czas, ale nikt na razie nie podłożył bomby i nie było
zamieszek.
- Gra się jeszcze nie skończyła - powiedział ponuro dziennikarz.
Larry Lanspeak przepchnął się przez tłum i podszedł do Qwillerana.
- Aukcja Sław jest wielkim sukcesem. Carol obstawi wszystkich mężczyzn!
- Powiedz jej, żeby uważała, bo wyląduje na kolacji z Pogodnym Jimmym -
powiedział Qwilleran. - Pracujecie do dziewiątej?
- Tak!
- Zdarzają się czasem kradzieże?
- Tylko w sezonie turystycznym. To małe miasteczko, ludzie obserwują się nawzajem.
Pojawiła się orkiestra z liceum. W oddali zabrzmiała policyjna syrena. Po chwili
przyjechał samochód burmistrza. Nikt nie wiwatował, zapadła ponura cisza. Orkiestra zaczęła
grać marsza Washington Post. Policjant zrobił przejście dla burmistrza Gregory'ego Blythe'a.
Był to mężczyzna w średnim wieku, elegancko ubrany i bardzo pewny siebie. Jego matka
należała do rodziny Goodwinterów.
Dwight Somers zaczął klaskać pierwszy, kiedy burmistrz wszedł na podium i wziął do
ręki mikrofon.
- Chciałbym powiedzieć parę słów o przyszłości Pickax - zaczął.
- Streszczaj się! - zawołał ktoś z tłumu.
- Dziękuję za radę - odparł Blythe, uśmiechając się szeroko, po czym wygłosił długie,
nudne przemówienie, którego nikt nie słuchał.
- Gdzie są balony? - zawołało piskliwym głosem jakieś dziecko.
- Pora na balony! - zgodził się burmistrz.
Dwóch fotografów wybiegło z tłumu. Znalazły się nożyczki i wstęga została przecięta.
Orkiestra zaczęła grać Stars and Stripes Forever. Setki balonów wzleciały ku niebu. Tłum
ruszył do sklepów, których sprzedawcy obiecali darmowe przekąski i upominki.
Qwilleran zauważył krzepkiego mężczyznę z gęstą brodą, który ruszał się powoli jak
wielki niedźwiedź.
- Gary! - krzyknął dziennikarz. - Co cię tu sprowadza? Upominki, darmowe przekąski
czy balony?
- Chciałem się przyjrzeć konkurencji - odparł właściciel restauracji „Pod Czarnym
Niedźwiedziem”. - Chyba zaczniemy sprzedawać paszteciki. Znam kobietę, która robi
tradycyjne paszteciki z tłuszczem baranim.
- Jak ci się podoba Zaułek Stajenny?
- Wygląda nieźle. Zupy w „Spoonery” to dobry pomysł. Właściciele „Pasty Parlor” to
sympatyczni młodzi ludzie, ale obawiam się, że nie potrafią odróżnić pasztecika od pizzy. Na
razie! Nie zapomnij o wyścigu rowerowym w niedzielę.
Qwilleran obserwował jeszcze chwilę ludzi, a potem udał się do „Salonu
Kulinarnego”. Jego właścicielką była Sharon Hanstable.
- Napisałeś wspaniały felieton o pieczeniu indyka! - powiedziała Sharon na powitanie.
- Czy to znaczy, że zaczniesz gotować?
- Tylko jeśli nie będę miał innego wyjścia. Zmuszono mnie do napisania tego
felietonu. - Qwilleran zerknął na półki. Były tam między innymi: wyciskarki do czosnku,
młynki do gałki muszkatołowej i pędzelki do smarowania ciasta. - Do czego służą te noże z
dziwnym ostrzem?
- To noże do krojenia sera - wyjaśniła Sharon. - Nóż z szerokim ostrzem służy do
krojenia sera średnio twardego, nóż ze spiczastym ostrzem nadaje się do krojenia twardych
serów, kwadratowe ostrze służy do krojenia miękkich serów.
- Kupię cały zestaw. Odkąd zacząłem bywać w sklepie „Łyczek i Zakąska”, stałem się
znawcą serów. Moje koty również. Do czego to służy? - Qwilleran wskazał na gumowy
krążek z nazwą sklepu.
- Zabierz go dla Polly - powiedziała Sharon. - Dzięki tym krążkom można łatwo
otworzyć słoiki i butelki.
Po chwili oboje spojrzeli w kierunku wyjścia. Muzyka na ulicy ucichła i rozległy się
gniewne okrzyki.
- Coś się stało! - zawołał Qwilleran i wybiegł na ulicę. Usłyszał brzęk rozbitego szkła.
W pobliżu rozległo się wycie syreny policyjnej. Ludzie stojący przed „Pasty Parlor” wołali
policjantów. Młodzi właściciele restauracji patrzyli w oszołomieniu na rozbitą szybę.
Lori Bamba podeszła do Qwillerana i spytała:
- Co się tu dzieje, Qwill?
- Ludzie zbuntowali się przeciwko pasztecikom - odparł dziennikarz. - Nie spodobał
im się pomysł z unowocześnioną recepturą!
Qwilleran opuścił Pine Street, myśląc o zmianach w Pickax. Być może nastąpiły zbyt
szybko. Mieszkańcy nie chcieli jeść pasztecików według unowocześnionej receptury.
Członkowie Fundacji K nie przewidzieli tego, że niektóre pomysły mogą się nie spodobać.
Qwilleran nie miał z kim podzielić się swoimi wątpliwościami. Jego znajomi biorący udział w
przedsięwzięciu tryskali entuzjazmem. Najbliższa mu osoba - Polly - miała niedawno
operację i wracała do zdrowia. Qwilleran nie chciał jej niepokoić. Postanowił jednak ją
odwiedzić. Przywiózł jej gumowy krążek do otwierania słoików i opowiedział, jaką pyszną
zupę zjadł w „Spoonery”.
- Będziemy oglądać fajerwerki z tarasu na górze - powiedziała Polly. - Przyłączysz się
do nas? Lynette zaprosiła znajomych, z którymi grywa w brydża. Zrobimy drinki.
- Dziękuję - powiedział Qwilleran - ale widziałem kiedyś fajerwerki w porcie
nowojorskim, obawiam się, że tutejsze nie zrobią na mnie wrażenia.
Kiedy dziennikarz wrócił do dawnego składu jabłek, zastał bałagan na parterze. Ktoś
zniszczył chryzantemy w doniczce, które Qwilleran dostał od Lanspeaków. Ciemnoczerwone
płatki leżały rozrzucone na białym marokańskim dywanie.
Koko siedział na gzymsie kominka, czekając na reakcję Qwillerana.
- Zły z ciebie kot! - skarcił go dziennikarz. Koko oblizał pyszczek swoim różowym
językiem.
Qwilleran złagodniał po chwili i powiedział:
- Te chryzantemy wcale mi się nie podobały. Ich kolor przypomina krew.
Przepraszam, staruszku!
Resztę dnia Qwilleran spędził w domu. Kiedy przywieziono skrzynię ze sklepu
„Exbridge & Cobb”, dziennikarz postawił ją przed głównym wejściem. Miała spełniać
funkcję skrzynki na listy. Obok Qwilleran umieścił tabliczkę z napisem: „Proszę wkładać tu
przesyłki i listy”. Kiedy nadeszła pora kolacji, Qwilleran pokroił na plasterki mięso z indyka
numer jeden. Dał kilka plasterków kotom, resztę zjadł sam. Potem postanowił poczytać
kotom. Koko wybrał Poor Richard's Almanac. Jeden z artykułów w almanachu miał tytuł Kot
w rękawiczkach nie złapie myszy.
Kiedy zapadł wieczór, Qwilleran coraz częściej przygryzał wąsa i zerkał na zegarek.
Koko też wydawał się zdenerwowany. Zaczął głośno mruczeć. Czy wiedział, że tego
wieczoru mieszkańcy będą puszczać fajerwerki? Sprzedawcy częstowali klientów i zamierzali
zamknąć sklepy o dziewiątej. Później miał się odbyć pokaz fajerwerków.
Punktualnie o dziewiątej rozległ się huk - wystrzelono pierwsze fajerwerki. Yum Yum
schowała się pod kanapą, a Koko zrobił się jeszcze bardziej poirytowany. Zaczął warczeć i
biegać w kółko. Qwilleran słyszał trzask i huk, domyślił się, że koty czuły więcej, niż
słyszały. Koko zaczął miauczeć głośno na znak protestu.
Dziennikarz włączył radio. Czekał na wiadomości o dziesiątej. Nakładał sobie lody w
kuchni, kiedy rozległ się głos spikera: „Świąteczna atmosfera w Pickax została brutalnie
przerwana. Zabito właściciela sklepu w centrum miasta. Policja na razie nie ujawnia nazwiska
zamordowanej osoby. Do napadu na sklep i strzelaniny doszło, kiedy mieszkańcy puszczali
fajerwerki. Kolejne informacje na ten temat podamy w następnych wiadomościach”.
Rozdział dwunasty
Wiadomość o zabójstwie podziałała na Qwillerana jak prąd elektryczny. Przerażony,
pomyślał o swoich znajomych, którzy mieli sklepy na Main Street. Byli to: Lanspeakowie,
Fran Brodie, Susan Exbridge, Bruce Scott i inne osoby. Znał wszystkich, którzy robili
interesy na Main Street.
Qwilleran zadzwonił najpierw do redakcji i trafił na jednego z redaktorów, który
powiedział:
- Roger przesiaduje na komisariacie. Czeka, aż policja ujawni nazwisko
zamordowanej osoby. Funkcjonariusze oblepili taśmą odcinek Main Street między Elm i
Mapie.
Dziennikarz zadzwonił na domowy numer komendanta policji.
- Andy'ego nie ma - powiedziała pani Brodie. - Ktoś do niego zadzwonił i mój mąż od
razu wyszedł. Popełniono morderstwo, czy to nie straszne?
- Czy pani mąż powiedział, kto został zabity?
- Powiedział tylko, że dzięki Bogu to nie nasza córka. Nie wiem, kiedy mąż wróci.
Powiedział, żebym na niego nie czekała. Jeśli zadzwoni, powiem mu, żeby się z panem
skontaktował.
Qwilleran próbował czytać, słuchając jednym uchem radia, w którym leciały głównie
wiadomości sportowe i prognoza pogody. Qwilleran domyślił się, że wiadomość o
morderstwie przerwała radosny nastrój mieszkańców. Bał się wyłączyć radio. O jedenastej nie
było żadnych nowych informacji. Oznaczało to, że policja miała kłopot ze znalezieniem
rodziny zmarłej osoby. Koty syjamskie wyczuły, że dziennikarz jest zdenerwowany, i nie
przeszkadzały mu. Około północy zadzwonił telefon. Qwilleran natychmiast podniósł
słuchawkę.
- Mówi Brodie. - W słuchawce zabrzmiał niecierpliwy głos komendanta policji. -
Słyszałeś, co się stało? Załatwili jednego ze świadków.
- Kogo?
- Wracam niedługo do domu. Mogę do ciebie wpaść, jeśli nie kładziesz się jeszcze
spać. Chętnie wypiłbym drinka!
Po kilku minutach dziennikarz zauważył, że Koko patrzy z zaciekawieniem w okno.
Chwilę później między drzewami zamigotał blask reflektorów. Qwilleran zapalił światła
przed domem i poszedł przywitać się ze swoim znajomym.
- Zabili Franka Picketta - powiedział Brodie. - Biedak zmarł, ściskając bukiet
kwiatów.
Qwilleran nalał mu whisky, sam wypił trochę wody squunk. Usiedli przy barku, na
którym stał półmisek z serami.
- Znikły pieniądze z kasy - powiedział Brodie - ale tak naprawdę chodziło o
zlikwidowanie świadka. Zwróć uwagę, kiedy popełniono morderstwo! Ludzie puszczali
fajerwerki i gapili się w niebo. Nie usłyszeliby nawet wystrzału z armaty! Detektywi z SBI
znowu tu przyjechali, po raz drugi w tym tygodniu.
- Kto znalazł ciało?
- Danny pilnował bezpieczeństwa na Main Street. Sklepy miały być zamknięte,
światła zgaszone. Ale w kwiaciarni paliły się światła. Danny zauważył, że drzwi są otwarte,
krzyknął, ale nie było odpowiedzi. Wtedy zobaczył otwartą kasę. Wszedł do środka i znalazł
Picketta na zapleczu.
- Jeśli morderca kupił kwiaty w dniu, w którym podłożył bombę, Pickett by go
rozpoznał, prawda? - powiedział dziennikarz.
- Może był w przebraniu. W każdym razie wygląda na to, że to ktoś stąd. Ktoś, kto
wiedział, jak będzie przebiegać festyn. Może nawet Pickett znał go osobiście. Ten facet
wmieszał się pewnie w tłum, a potem poszedł do kwiaciarni i udawał, że zastanawia się, co
kupić. Może kupił kartkę urodzinową za pięćdziesiąt centów. Pickett czekał cierpliwie,
mógłby trzymać kwiaciarnię otwartą całą noc, byleby zarobić pięćdziesiąt centów!
- Jakie kwiaty trzymał Pickett, kiedy go zastrzelono?
- Ciemnoczerwone, nie pamiętam nazwy.
- Poczęstuj się serem, Andy.
- Czy to jest ten dobry ser, który jadłem u ciebie zeszłym razem? Nie pamiętam, jak
się nazywa.
- To szwajcarski ser gruyère.
Pod barkiem rozległo się głośne miauknięcie. Koko wiedział dobrze, gdzie mogą
spaść okruszki.
- Jeśli chodzi o zabicie świadków, co będzie z Lennym Inchpotem? Lenny bierze
udział w wyścigu rowerowym w niedzielę. Jego nazwisko jest w dzisiejszej gazecie, jest tam
także trasa rajdu.
- Szukamy go. Widziano go dziś wieczorem na festynie. Nie wrócił jeszcze do domu.
Jego matka jest u siostry w Duluth. Założę się, że Lenny bawi się ze swoimi kumplami.
Wygląda na to, że będziemy musieli zabrać go z wyścigu w niedzielę i przewieźć do Duluth.
Pewnie nie będzie zadowolony, wiele osób na niego postawiło.
- Czy SBI ma jakieś informacje na temat faceta, który podłożył bombę?
- Nie mają jeszcze nazwiska ani odcisków palców. Robią, co mogą, ale... - Brodie
wypił jeszcze jedną whisky i oznajmił, że musi wracać do domu. - Może twój mądry kot coś
wymyśli? - dodał.
- On nad tym pracuje, Andy. - Qwilleran przypomniał sobie dziwne zachowanie kota,
kiedy mieszkańcy puszczali fajerwerki. Koko zniszczył ciemnoczerwone chryzantemy... i
zaczął przeraźliwie miauczeć. Czyżby wyczuł, że popełniono zbrodnię?
Lenny Inchpot był w niebezpieczeństwie. Lois załamałaby się, gdyby coś się stało jej
najmłodszemu synowi.
Qwilleran zaczął szukać zielonych kart z imionami i nazwiskami uczestników
wyścigu, na których stawiał. Obok telefonu leżały tylko dwie karty z imionami Gary‘ego i
Wilfreda. Nie było nigdzie karty z imieniem Lenny'ego. Dziennikarz znalazł ją później.
Leżała na podłodze i były na niej ślady kocich zębów.
W niedzielę miał się odbyć Wielki Wypiek Pasztecików. Karmiąc koty tego ranka, Qwilleran
powiedział:
- Ale wam dobrze! Nie musicie uczestniczyć w konkursach, brać udziału w aukcjach i
szukać materiałów do felietonu!
O wpół do drugiej dziennikarz wszedł do sali wystaw. Przedstawił się jako sędzia i
został zaprowadzony do pokoju na tyłach. Muzyka była tak głośna, że ledwo słyszał słowa
mówiącej do niego Osoby. Miejscowi kucharze sprzedawali swoje wypieki, konfitury i
warzywa. Niektóre produkty zostały odznaczone błękitną wstążką. Ludzie snuli się między
stoiskami z jedzeniem, a dokoła rozbrzmiewała ogłuszająca muzyka.
Pokój dla sędziów był ponury i skąpo umeblowany. Na szczęście Mildred potrafiła
ożywić atmosferę. Uścisnęła Qwillerana na powitanie i wręczyła mu opaskę sędziego.
- Bardzo się cieszę, że poświęciłeś nam tyle czasu! - zawołała, próbując przekrzyczeć
muzykę.
- Nie ma sprawy - odparł Qwilleran. - Jestem uzależniony od jedzenia! Czy mogłabyś
ściszyć muzykę, odłączyć głośniki albo zastrzelić disc jockeya?
Mildred wyszła z pokoju i wróciła po chwili z tryumfalnym uśmiechem. Muzyka była
teraz ledwo dosłyszalna.
- A teraz powiedz mi - zaczął Qwilleran - ile pasztecików będę musiał ocenić? Paręset
czy więcej?
- Niestety muszę cię rozczarować. Do oceny zostało wybranych piętnaście rodzajów
pasztecików. Reszta odpadła. Współczuję kucharzom, którzy wstali dziś o czwartej rano.
Sędziowie odrzucili paszteciki, które miały nadzienie z mielonego mięsa oraz niewłaściwe
warzywa. Teraz będziemy musieli dokonać oceny pod względem smaku i tekstury.
- Ilu sędziów żuło dziś paszteciki?
Zanim Mildred zdążyła odpowiedzieć, do pokoju wpadł młody mężczyzna. Rozłożył
szeroko ręce i powiedział:
- Niespodzianka! Szef kuchni nie przyjdzie, mam go zastąpić!
- Derek! Co się stało z Sigmundem? - zawołała Mildred. W jej głosie była irytacja i
odrobina złości. Przecież Derek był tylko kelnerem.
- Sigmund pośliznął się na suszonym pomidorze i skręcił kostkę. Jego zastępca musiał
zostać w restauracji, a kucharze są zajęci przygotowywaniem kolacji. Nie mieli innego
wyjścia jak przysłać tu mnie - kelnera, którego wszyscy uwielbiają.
- Cóż, pewnie jesteś koneserem - powiedziała cierpko Mildred. - Usiądźmy przy stole
i porozmawiajmy o procedurze. Najpierw przeczytam wam tekst napisany specjalnie na tę
okazję: „Celem konkursu jest wspieranie tradycji i przeżycie oryginalnego kulinarnego
doświadczenia”.
- Kto to napisał? - spytał Derek. - Nic nie rozumiem.
- Nie przejmuj się. Spróbuj pasztecików - powiedziała ostrym głosem Mildred. - „Do
konkursu dopuszczone będą paszteciki o długości nie większej niż dwadzieścia centymetrów i
odpowiednio kruchym cieście”.
- A brukiew? - spytał Qwilleran. - Niektórzy są przeciwnikami brukwi.
- Niebieską wstążkę mogą dostać zarówno paszteciki z brukwią, jak i bez.
- Nigdy nie lubiłem brukwi - powiedział Qwilleran.
- Bądźcie obiektywni - powiedziała Mildred z poważną miną. - Najważniejsze w
paszteciku są składniki. Zrobienie dobrych pasztecików to wielka sztuka.
- Dobra, zaczynamy - powiedział Derek niecierpliwie. - Umieram z głodu. Na czwartą
muszę wrócić do restauracji.
Mildred otworzyła drzwi. Na jej sygnał przyniesiono paszteciki bez brukwi, pokrojone
na małe kawałki.
Komentarze sędziów były krótkie i treściwe: „za dużo cebuli... zbyt suche ciasto... za
mało wyrośnięte ciasto... za mało przypraw... za dużo ziemniaków... idealny smak...
„ Najlepszy w tej kategorii okazał się pasztecik z numerem osiemdziesiąt siedem.
Później przyniesiono paszteciki z brukwią. Jeden z nich wzbudził entuzjazm Dereka i
Qwillerana, ale Mildred powiedziała twardo:
- Nadzienie jest z indykiem! To niedozwolone! Jak mogłam wcześniej tego nie
zauważyć?
- Moim zdaniem ma wyśmienity smak i powinien dostać wyróżnienie. Ciekawe, kto
go upiekł.
- Pewnie jakiś facet - powiedział Derek.
- Jestem pewien, że pierwsi osadnicy robili paszteciki z indykiem, sarniną albo
mięsem z królika - powiedział dziennikarz.
- Być może, ale nie możemy teraz zmieniać zasad konkursu. Co pomyślą ludzie?
- Zaryzykujmy - zaproponował Derek.
Qwilleran wpadł na pewien pomysł:
- Dowiedzmy się, kto upiekł tego pasztecika. Nie nagrodzimy tej osoby w konkursie,
ale możemy napisać o niej w dodatku kulinarnym.
Mildred uznała, że to dobry pomysł. Czekały ich jednak nowe trudności. Kiedy wyszli
z pokoju i wręczyli dwa najlepsze paszteciki przewodniczącemu konkursu, ten wziął do ręki
mikrofon i powiedział:
- Proszę wszystkich o uwagę. Nasi sędziowie wybrali dwóch zwycięzców, którzy
otrzymają po sto dolarów. Spis nazwisk wszystkich uczestników konkursu znajduje się w
biurze „MacWhannell & Shaw”, które będzie czynne dopiero w poniedziałek. Na razie nie
znamy nazwisk zwycięzców, ujawnimy je dopiero po otwarciu biura. Zwycięzcy zostaną
powiadomieni w poniedziałek rano. Wyniki konkursu ogłosimy w wiadomościach radiowych
w poniedziałek oraz w gazecie „Moose County coś tam”.
Kiedy sędziowie wyszli, Mildred powiedziała do Qwillerana:
- Słyszałeś o morderstwie? To przerażające, prawda? Mówią, że był to napad z bronią.
To się nigdy wcześniej nie zdarzyło w Pickax.
Qwilleran postanowił, że nie będzie się z nią dzielić wszystkimi informacjami.
- Funkcjonariusze SBI szukają mordercy. To pewnie ktoś z Nizin. Moim zdaniem
zabójcą nie jest nastolatek z Chipmunk... Moim kotom bardzo smakowało mięso z indyka
numer jeden. Wydaje mi się, że przytyły. - Nie była to prawda, ale dziennikarz pomyślał, że
Mildred będzie przyjemnie. Qwilleran uważał, że koty syjamskie powinny być szczupłe.
Wiedział, że Yum Yum i Koko lubią ser, ale dawał im kawałki nie większe od pestki
winogrona. Mimo to koty oblizywały później swoje wąsiki, jakby dostały wielki kawał mięsa.
Qwilleran miał wziąć udział w jeszcze jednym wydarzeniu: Aukcji Sław. Ubrał się z
wielką starannością. W dawnych czasach nie dbał o strój, ale od kiedy zaczął nowe życie,
wszystko wyglądało inaczej. Właściciel sklepu „Scottie's Men's Store” był jego mentorem.
Tym razem wybrał dla Qwillerana sportową jedwabną marynarkę, oliwkowe spodnie i
jedwabną koszulę w tym samym kolorze.
Qwilleran pojechał najpierw do Polly na Aleję Piernikową. Chciał jej się pokazać w
nowym stroju. Polly powiedziała, że dziennikarz wygląda elegancko i romantycznie.
- Zadzwoń do mnie, kiedy będzie po wszystkim - poprosiła. - Chcę wiedzieć, z kim
zjesz kolację.
Ludzie, którzy przyszli na aukcję, zapłacili sporo za swoje bilety i oczekiwali dobrej
zabawy. Prowadzący aukcję Foxy Fred był ubrany w czerwoną marynarkę i kapelusz. Jego
pomocnicy, ubrani również w czerwone marynarki, rozdawali specjalne karty uczestnikom
biorącym udział w losowaniu.
Znane osoby zgromadziły się w Sali Zielonej. Oprócz Qwillerana byli tam: burmistrz,
meteorolog PKX FM, najlepszy fotograf w mieście, Derek Cuttlebrink oraz pięć atrakcyjnych
kobiet: bogata dziedziczka z Chicago, młoda pani doktor, wspaniała projektantka wnętrz,
aktorka z miejscowego teatru i zastępczyni wydawcy gazety „Moose County coś tam”.
- Założę się, że Foxy zareklamuje mnie jako zgorzkniałego, starego detektywa -
powiedział Qwilleran do obecnych. - Postawią na mnie najwyżej pięć dolarów.
- Chyba żartujesz! - powiedział łysiejący John Bushland. - Wszystkie kobiety marzą o
tym, żeby wygrać kolację w twoim towarzystwie. Masz więcej włosów na głowie niż my
wszyscy razem wzięci.
Fran Brodie szepnęła dziennikarzowi do ucha:
- Burmistrz ma tupet! Włożył marynarkę i szeroki, kolorowy pas! Ale ty ubrałeś się
idealnie! Danielle Carmichael była u mnie wczoraj w studiu. Chciała obejrzeć tapetę. Jest tu
dziś z mężem. On stawia na mnie, a ona na ciebie.
- Masz jakieś nowe informacje o morderstwie?
- Wiedzą, z jakiej strzelano broni. Trzeba dać im czas!
Foxy Fred stuknął młotkiem i aukcja rozpoczęła się. Elaine Fetter wygrała kolację z
burmistrzem w klubie „Purple Point Boat”. Miała zapłacić siedemset pięćdziesiąt dolarów.
Elaine była wdową, uwielbiała gotować i hodowała grzyby.
- Ona próbowała zdobyć względy burmistrza, odkąd zmarł jej mąż - szepnęła Fran. -
Mieszka w West Middle Hummock. Zaprojektowałam jej dom. Ma niesamowitą kuchnię.
Kolację z Fran Brodie wygrał doktor Prelligate. Fran porozmawiała z nim chwilę, a
potem szepnęła Qwilleranowi:
- On jest sexy! Zastanawiam się, co włożyć na kolację!
- To chyba nie problem, przecież jesteś dekoratorką! - powiedział Qwilleran. -
Dowiedz się, czy on lubi niebieski kolor.
Za przejażdżkę motorem i kolację z Derekiem Cuttlebrinkiem zapłacono trzysta
dwadzieścia pięć dolarów. Jennifer Olsen skomentowała to w ten sposób:
- To nie fair! Wielbicielki Dereka złożyły się, żeby wygrać kolację, a potem losowały
między sobą, która pójdzie. Wygrała fryzjerka. Na mnie nikt nie postawi tylu pieniędzy!
Młoda, śliczna aktorka przestała narzekać, kiedy okazało się, że ktoś zapłacił czterysta
dolarów, żeby zjeść z nią kolację. Poszła na scenę i po chwili rozległ się jej okrzyk:
- Tato!
- Nie ma to jak kochający ojciec! - powiedziała doktor Diane. - Biedny pan Olsen
będzie musiał zjeść niestrawną kolację w „Hot Spot” i słuchać muzyki rockowej przez dwie
godziny. W poniedziałek rano przyjdzie do mojego gabinetu z bólem serca i głowy!
Zza kurtyny dobiegł wrzask Freda.
- Kto chce zjeść kolację ze słynnym dziennikarzem? - Fred obiecał, że nie wspomni o
pokaźnych wąsach Qwillerana ani o jego pieniądzach. - Zacznijmy od pięciuset dolarów. Kto
da pięćset? Czterysta? Nie macie pieniędzy? Kto da czterysta pięćdziesiąt?
- Tutaj!
- Czterysta pięćdziesiąt! Kto da pięćset pięćdziesiąt?
- Tutaj!
- Świetnie! Kto da siedemset za kolację wartą tysiąc dolarów? Siedemset?
- Tutaj!
- Kto da osiemset? To dla was niepowtarzalna szansa! Pani z ostatniego rzędu zgłasza
osiemset! Kto da więcej? Dziewięćset - na lewo! Strzelajcie z ciężkiej artylerii! Kolacja,
jakiej nie zapomnicie! Tysiąc! Kto da tysiąc dwieście? Pani w ostatnim rzędzie! Kto da
piętnaście tysięcy?
- Tutaj!
- Czy jest ktoś, kto da szesnaście? Piętnaście tysięcy po raz pierwszy! Piętnaście
tysięcy po raz drugi! - Rozległo się stuknięcie młotka. - Wygrała pani z ostatniego rzędu z
numerem sto trzydzieści cztery. Tylko niech pani nie zemdleje! Moi pomocnicy wprowadzą
panią na scenę.
- Kto to może być? - powiedział Qwilleran. Przypomniał sobie nazwiska kobiet, które
zalecały się do niego podczas ostatnich pięciu lat... kobiet, które stać było na kolację za
piętnaście tysięcy dolarów... Niektóre z tych kobiet podobały mu się, innych nie lubił...
Szkoda, że Polly nie było na widowni. Mogli to ukartować, ona wygrałaby licytację, a on by
zapłacił.
Siedzący obok Qwillerana mężczyźni zaczęli głośno klaskać, widownia szalała. Derek
i Bushy popchnęli dziennikarza w kierunku sceny.
- Niech pan się nie boi, panie Q! - wrzasnął Foxy Fred. Widownia szalała z
podniecenia.
- Oto kobieta, która zje dziś kolację ze słynnym dziennikarzem! - zawołał pomocnik
Freda. - Prosimy na scenę! Ma pani miękkie nogi?
Qwilleran podkręcił wąsa, wziął głęboki oddech i wszedł na scenę. Kiedy ukłonił się
skromnie przed publicznością, aplauz stał się jeszcze głośniejszy. Dziennikarz spojrzał na
drugą stronę sceny i zobaczył niską, siwą kobietę, która wchodziła po schodach w
towarzystwie mężczyzny w czerwonej marynarce.
- Saro! - zawołał zdumiony.
Rozdział trzynasty
W redakcji wszyscy mówili na nią Sarah. Teraz dopiero przedstawiła się jako Sarah
Plensdorf. Qwilleran przeszedł przez scenę i stanął przed drobną, nerwową kobietą,
wyciągając ku niej ramiona w uspokajającym geście. Po jej twarzy spływały łzy podniecenia -
a może triumfu? On sam pomyślał: Jak mogła - jak w ogóle ktoś mógł! - wydać tyle pieniędzy
na randkę z kimkolwiek? Uznał, że musiał to być jakiś żarcik sfinansowany przez nieświętą
trójcę: Rikera, Hixie i Juniora. To sztuczka akurat w ich stylu: żart kosztowny, ale dający się
odliczyć od podatku... No dobra! Zepsuje im zabawę: sam zorganizuje niezłe przedstawienie!
Chwycił drżące ręce pani Plensdorf, ukłonił się przed nią z wielką kurtuazją i wymamrotał
słowa radości wywołanej jej zwycięstwem. A potem rzucił publiczność na kolana, biorąc Sarę
w ramiona i mocno ją ściskając.
Bileter w czerwonej marynarce zaprowadził ich do stolika za kulisami, przy którym
Pender Wilmot poprosił o wyznaczenie daty kolacji.
- Czy poniedziałek to za wcześnie? - zapytała nieśmiało pani Plensdorf. - Jestem tak
przejęta, że nie mogę się już doczekać.
- Poniedziałek to znakomity dzień - odparł Qwilleran. - Zarezerwuję najlepszy stolik
w „Old Stone Mill” i przyjadę po panią o siódmej.
Mieszkała, jak się właśnie dowiedział, w Indian Village. Był to dobry adres: wielu
samotnych ludzi miało tam ekskluzywne apartamenty.
Kiedy wracał do Sali Zielonej, uświadomił sobie, że właściwie wszystko wyszło
całkiem dobrze. W biurze Sarah zawsze nosiła się gustownie i mówiła kulturalnym językiem.
Co więcej, często w inteligentny sposób komentowała jego felietony i nigdy nie odezwała się
ani słowem na temat jego wąsów. Biorąc pod uwagę także jej makijaż i fryzurę, kolację z nią
należało uznać za wydarzenie w najmniejszym stopniu nieprzynoszące wstydu. A poza tym
chodziło przecież o szlachetny cel. W gruncie rzeczy był rad, że Sarah Plensdorf
wyeliminowała Danielle Carmichael z rywalizacji.
Zaraz po powrocie do stodoły zadzwonił do Polly, żeby przekazać jej nowiny.
- Sarah Plensdorf! Cóż za niespodzianka! - wykrzyknęła. - No cóż, Qwill, cieszę się,
że cię wygrała. To bardzo słodka osóbka.
- Znam ją tylko jako kierowniczkę biura w redakcji. Wydaje się, że jest dość skuteczna
i wykonuje pracę z przyjemnością. Zastanawiam się nad jednym: czy stać ją na wydanie
tysiąca pięciuset dolarów?
- Na pewno ją stać. Od dawna dość hojnie wspiera bibliotekę. W dawnych czasach
Plensdorfowie zarobili fortunę na handlu tarcicą; przypuszczam, że Sarah odziedziczyła
zgrabną sumkę.
- Rozumiem - odparł Qwilleran. - Wiesz coś o jej zainteresowaniach?
- Tylko tyle, że zbiera guziki.
- Guziki! - powtórzył z niedowierzaniem. - Czy dobrze usłyszałem?
- Tak, tak, guziki. Nie widziałeś w zeszłym roku jej kolekcji na wystawie w
bibliotece? Wasza gazeta nawet zamieściła recenzję.
- Nie widziałem wystawy ani nie czytałem recenzji - oświadczył wyzywająco.
- A kiedy zabierasz ją na kolację?
- W poniedziałek wieczorem.
- Jeśli chciałbyś się przedtem podciągnąć z wiedzy o guzikach, znajdziesz w bibliotece
ze dwie książki na ten temat.
- Dziękuję za radę, ale... nie, nie skorzystam. Pójdę na żywioł.
Wczesne wstawanie nie leżało w jego naturze, ale w niedzielny poranek Qwilleran opuścił
dawny skład jabłek o wpół do ósmej rano i ruszył w drogę do Kennebeck. Na obu zboczach
zalesionego pagórka, położonego na południe od miasta, pełno było samochodów, furgonetek
i półciężarówek. Ci, którzy przyjechali skoro świt, by zająć lepsze miejsca, posilali się teraz
kanapkami rozłożonymi na tylnych klapach pojazdów. O ósmej trzydzieści wszystkie aparaty
fotograficzne były już gotowe do pstrykania.
Samochód szeryfa najpierw wspiął się powoli na wzgórze, po czym zaczął zjeżdżać w
dół po przeciwległym zboczu. Za nim podążała ponad setka eleganckich i lekkich rowerów.
Dosiadający ich zawodnicy, ubrani w kaski, pochylali się nad kierownicami. Qwilleran miał
nadzieję, że nie dostrzeże wśród nich zielonej koszulki Lenny'ego z numerem 19 na plecach.
Okrzyki aplauzu przywitały zdobywców złotego i brązowego medalu, ale srebrnego medalisty
nie było nigdzie widać. Policja musiała go skutecznie uziemić: być może był już nawet w
drodze do Duluth.
Przyjemnie było patrzeć na grupę rowerzystów - do momentu, w którym dał się
słyszeć wystrzał z karabinu. Wtedy tłum nagle ucichł. Po chwili wszyscy usłyszeli drugi
strzał. Rodzice zaczęli wpychać dzieci do samochodów.
Ktoś wrzasnął:
- To tylko polowanie na króliki!
Mimo wszystko jadący na czele kawalkady motocyklista powiedział coś do telefonu
komórkowego i samochód szeryfa zawrócił.
Qwilleran pomyślał: Wszyscy są wyraźnie poirytowani. Przecież przez całe życie
przyzwyczajali się do odgłosu strzelb myśliwskich. I proszę - jakiego zamieszania może
narobić morderstwo!
Wróciwszy do składu przed otwarciem tylnych drzwi zajrzał do marynarskiego
kuferka. Ku swemu zdumieniu znalazł tam karton z napisem „Wyprodukowano na farmie
«Gold Turkey». Waga 5 kg. Przechowywać w zamrażarce, przed użyciem rozmrozić w
lodówce”.
Łapówa - pomyślał Qwilleran, ale w tym samym momencie uświadomił sobie, że
łapówa to złamanie zasad etyki charakterystyczne dla wielkiego miasta. Natomiast w krainie
leżącej czterysta mil na północ od reszty świata sąsiedzi po prostu świadczą sąsiadom pomoc
i otrzymują za to sąsiedzkie wyrazy wdzięczności, które przyjmują w dobrej wierze. Pytanie
brzmiało: co z tym ptakiem zrobić? Przypomniał sobie instrukcje Mildred, z których
wynikało, że wstępna obróbka indyka przed pieczeniem nie jest jakimś oszałamiającym
problemem, a piekarnik sam wykonuje resztę roboty. Jeśli tylko postępować zgodnie z
instrukcją, nie powinno to być trudniejsze niż wymiana koła w samochodzie - a może nawet
łatwiejsze! Potrzebował dużego garnka z rusztem. W składzie na jabłka były dwa takie
garnki, ale miały tam inne zastosowanie.
Przez cały czas koty darły się wniebogłosy; Qwilleran zagonił je do szafki na miotły,
co pozwoliło mu na otwarcie kartonu, wyjęcie zapakowanego w plastikową folię indyka i
wsadzenie go do zamrażarki.
O pełnej godzinie włączył radio, spodziewając się, że PKX FM nada sprawozdanie z wyścigu
rowerowego: ilu zawodników zgłosiło się na starcie, ilu się do tej pory wycofało i na której
mili znajduje się czołówka. Zamiast tego usłyszał zdumiewającą wiadomość: „Dziś rano
znaleziono zwłoki wędkarza śmiertelnie pogryzionego przez rój pszczół. Według opinii
lekarza, który badał zmarłego, owady zaatakowały w takiej liczbie, że ofiara została
praktycznie zaduszona. Ciało znaleziono w domku letniskowym należącym do «Osrodka
Wędkarskiego Scottena», na brzegu Black Creek. Nie znamy na razie innych okoliczności
zdarzenia. Policja oświadczyła, że... zmarły... nie był mieszkańcem Moose County”.
W ostatnim zdaniu akcenty zostały rozłożone w sposób typowy dla spikerów PKX
FM. Chodziło o komunikat: „Spokojnie, to nikt spośród nas”.
Qwilleran poczuł nagłą potrzebę złożenia wizyty Aubreyowi Scottenowi.
Jak zawsze, kiedy działo się coś niezwykłego, odruchowo pragnął trzymać rękę na
pulsie wydarzeń. Zatrzymał się przy restauracji „Dimsdale Diner”. Ponieważ był to niedzielny
poranek, zryty przez samochody plac parkingowy nie był wypełniony półciężarówkami, a
wokół wielkich stołów nie zasiadali jeszcze farmerzy palący papierosy i zaśmiewający się z
dowcipów. Usiadł w kącie na jedynym stołku, który zachował nienaruszone siedzenie;
pozostałe ustawiono pod ścianą jak ponury rząd pali w rowie przeciwczołgowym.
Qwilleran zwrócił się do półprzytomnego barmana:
- Poproszę filiżankę waszej słynnej gorzkiej kawy i jeden z waszych znanych
trzydniowych pączków.
Facet powlókł się dokądś, żeby zrealizować zamówienie. Z zaplecza słychać było
charkot nędznego odbiornika radiowego. Qwilleran zapytał:
- Gdzieś, bracie, kupił to radio? Ma znakomity dźwięk.
- Znalazłem - odparł barman.
- Słyszałeś o facecie, którego zagryzły pszczoły?
- Tak.
- Wiesz może, kto to był?
- Wędkarz.
- Czy coś takiego już się tu kiedyś zdarzyło?
- Nie.
- Pewnie był uczulony na jad pszczeli.
- Pewnie tak.
Qwilleran pomyślał, że tematem któregoś z jego felietonów musi stać się lakoniczna
kultura słowa w Moose County. Wciąganie tych ludzi w rozmowę stało się jego hobby.
- Nigdy w życiu nie piłem tak dobrej kawy! Co za smak! - oświadczył. - Jak masz na
imię?
- Al.
- Dzięki, Al. Miłego dnia.
To był rzeczywiście miły dzień - w stylu Moose County. Słoneczny i chłodny, w sam
raz na włożenie swetra. W takim dniu czerwone cegły rezydencji Gustava Limburgera z
żałosnym dostojeństwem wynurzały się spośród zielska i chwastów. Wjechał na boczne
podwórze i zatrąbił. Drzwi od szopy, w której trzymano miód, otwarły się, a po drugim
klaksonie stanęła w nich markotna postać. Trudno było w niej rozpoznać postawnego,
pulchnego mężczyznę entuzjazmującego się pszczołami, naleśnikami Lois i niemiecką Biblią,
którą miał odziedziczyć. Jego ciało sprawiało wrażenie zapadniętego, a nalana twarz obwisła.
Qwilleran wyskoczył z samochodu i podszedł do niego.
- Pamięta mnie pan? Jim Qwilleran. Chciałem kupić kilka słoików miodu.
Aubrey bez słowa zniknął we wnętrzu szopy i po chwili wrócił z dwoma słoikami o
lekko spłaszczonym kształcie. Transakcja dokonała się w milczeniu.
- Piękny dzień, prawda? - zagadnął Qwilleran.
Aubrey rozejrzał się wkoło, jakby sprawdzał, jaki właściwie jest dzień, i milcząco
pokiwał głową.
- Jak się miewa pan Limburger?
- Chyba bez zmian - odparł mężczyzna piskliwym głosem.
- Słyszał pan, że Lois zamknęła restaurację?
Pszczelarz pokiwał głową, jakby był ogłuszony.
- Jak się pracuje na indyczej farmie?
Rozmówca Qwillerana wzruszył ramionami.
- W porządku...
- Aubrey, czy nic panu nie dolega? Dobrze się pan czuje? - zapytał Qwilleran,
wiedziony ciekawością i niepokojem.
Po delikatnej twarzy mężczyzny spłynęły dwie łzy, które obtarł rękawem.
Qwilleran wszedł w rolę starszego brata.
- No co ty, chłopie! Siądźmy gdzieś i pogadajmy. Ulży ci to.
Ujął młodego człowieka za łokieć i skierował w stronę starej ławy przymocowanej do
ściany szopy. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
- Przykro mi z powodu wypadku w twoim letnim domku. Znałeś tego faceta?
- To był mój przyjaciel.
- Ach tak! Długo go znałeś?
- Długo.
- Przyjeżdżał tu już dawniej?
Aubrey zmęczonym ruchem pokiwał głową.
- I pszczoły nigdy go nie niepokoiły?
Nie było odpowiedzi.
- Gdzie byłeś, kiedy to się wydarzyło?
- W domu - wskazał głową rezydencję z czerwonej cegły.
- Musiał zrobić coś, co przestraszyło albo rozjuszyło pszczoły. Aubrey wzruszył
ramionami w taki sposób, jakby spoczywał na nich ogromny ciężar.
- Chciałbym powiedzieć albo zrobić coś, co by ci pomogło, Aubrey, ale nie umiem.
Musisz się trzymać. Idź odwiedzić starego w szpitalu. Rób, co do ciebie należy. Zajmij się
pszczołami. Trzeba czasu, żeby dojść do siebie po takiej tragedii. Musisz być zajęty. Traktuj
każdy dzień jako wyzwanie.
Kiedy tak plótł banały, przypominał sobie niedawny ranek u Lois, kiedy ktoś
wspomniał o zamachu bombowym, a ten młody, wrażliwy człowiek krzyknął: „Ktoś zginął!”,
po czym wybiegł z restauracji, nie kończąc naleśników. Teraz zginął jego dobry przyjaciel - i
to za sprawą jego własnych pszczół, co potęgowało ból. Skoro pszczoły umierają po
użądleniu, Aubrey musiał stracić znaczną część swojego roju. Był to człowiek samotny, który
najwyraźniej potrzebował przyjaciół. Lubił Lois, bo była przyjazna wobec ludzi. Gary z
restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem” też miał przyjazne usposobienie; no i pszczoły też
były jego przyjaciółmi. Czepiając się tej myśli jako pewnej wskazówki, Qwilleran
powiedział:
- Aubrey, w takich chwilach dobrze robi rozmowa z przyjacielem. Chciałbym, żebyś
traktował mnie jak przyjaciela i zadzwonił, jeśli będę ci mógł pomóc... Oto mój numer
telefonu.
Szczerość zachowania Qwillerana była równie wymowna jak jego słowa.
Aubrey wziął kartkę z numerem i pokiwał głową, ponownie przeciągając rękawem po
twarzy. Ku zaskoczeniu Qwillerana odprowadził go do samochodu.
- Była tu policja - powiedział z niepokojem.
- To standardowa procedura w przypadku gwałtownego zgonu. Musi być jakiś ślad po
działaniu policji, pogotowia i lekarza sądowego. Co mówili policjanci?
- Wciąż pytali o pszczoły. Czy mogą mnie aresztować za to, co zrobiły moje pszczoły?
- Jasne, że nie! Gliny zawsze zadają mnóstwo pytań. Mogą tu jeszcze wrócić i
zadawać dalsze pytania. Odpowiadaj zgodnie z prawdą i nie wchodź w zawiłe wyjaśnienia.
Gdyby cię mocno przyciskali, daj mi znać.
Wracając do domu, Qwilleran wiele razy uklepywał pięścią swoje wąsy. Instynkt (a
także mrowienie w górnej wardze) mówił mu, że ta historia ma jakieś drugie dno. Co więcej,
Koko przez cały weekend był bardzo podniecony, co stanowiło wyraźny znak, że chce mu coś
zakomunikować. Przede wszystkim wciąż strącał z półki książkę zatytułowaną Smak miodu...
Ze spustoszonej i nękanej plagami okolicy Black Creek Qwilleran wracał do West Middle
Hummock, gdzie wśród łagodnie opadających pagórków i krętych dróg gnieździły się
eleganckie rezydencje. Tu właśnie mieszkali Lanspeakowie. I Wilmotowie. Elaine Fetter
zaproponowała, aby odbyć rozmowę o grzybach w niedzielne popołudnie, ponieważ w dni
powszednie całkowicie pochłaniają praca wolontariuszki.
Przygotowując się do wywiadu, Qwilleran przejrzał encyklopedię i dowiedział się, że
grzyby jadalne należą do podstawczaków, składają się głównie z wody i rozmnażają się w
dość dziwny sposób - encyklopedia wspominała nawet o rozmnażaniu płciowym grzybów.
Choć Qwilleran nie miał doświadczenia ogrodnika, wiedział, że jeśli chce się otrzymać
rzodkiewkę, należy wysiać nasiona rzodkiewki, natomiast odpowiedź na pytanie, co zrobić,
żeby wyrosły grzyby, była dla niego skryta w mrokach tajemnicy.
Specjalnością pani Fetter były grzyby shitake. Był pewien, że to japońskie słowo z
podwójnym „i” zmyli korektorów w redakcji „Moose County coś tam”. Po tylu latach wciąż
nie radzili sobie z literami „Qw” w jego nazwisku.
Fetterowie mieszkali w starym wiejskim domu, który wybudowano i urządzono, nie
szczędząc pieniędzy. Otwarte tarasy i podjazdy nadawały mu współczesny wygląd. Na
powitanie Qwillerana wyszła ta sama posągowa, pewna siebie i zadbana klientka „Toodle's
Market”, która zasugerowała mu kupno drobnoziarnistego ryżu.
- Proszę wejść i zacznijmy od filiżanki herbaty - powiedziała.
Przeprowadziła go przez szereg przestronnych pokoi pełnych starych mebli z drewna
sosnowego i wiśniowego - aż do dużej kuchni z sześciopalnikową kuchenką, rzędem
piekarników i półkami pełnymi książek kucharskich. Żelazna poręcz oddzielała centralnie
położoną przestrzeń kuchenną od strefy, w której znajdował się kominek, a przy nim stół na
kozłach i rozstawione wokół niego drewniane foteliki. Poręcz wyglądała jak brakujący
fragment ogrodzenia wokół posiadłości Limburgerów.
- Można by tu zrobić świetne zdjęcia do naszej nowej rubryki kulinarnej - powiedział
Qwilleran. - Jeśli się pani zgodzi, John Bushland mógłby się tym zająć. Czy wzięła pani do
tego zawodowego projektanta?
- Nie, to wszystko moje pomysły, chociaż parę drobiazgów dorzuciło studio Amandy.
Nazywam to miejsce ośrodkiem nerwowym domu. Spędzam tu poranki, wypróbowując
przepisy i eksperymentując z nowymi potrawami. Widzi pan, piszę książkę kucharską,
niezależnie od prac nad tamtą dla „Klubu Przyjaciół Biblioteki”.
Za zgodą gospodyni Qwilleran włączył magnetofon i zapytał:
- Czy może pani opisać pokrótce, jak się hoduje grzyby shitake?
- Oczywiście! Po pierwsze trzeba znaleźć zdrowy, młody dąb i ściąć go po tym, jak na
jesieni opadną liście i zanim na wiosnę pojawią się nowe. Drzewo powinno mieć średnicę od
dziesięciu do piętnastu centymetrów i korę odpowiedniej grubości.
- To znaczy jaką? To wszystko już wydaje się dość tajemnicze.
- Ach! To wymaga badań i doświadczenia. Po pocięciu drzewa na półtorametrowe
kłody należy kupić grzybnię, którą wprowadza się do otworów wywierconych w drewnie.
Otwory się zakleja i pozostawia na trzy miesiące.
- Czy w czasie inkubacji można zapomnieć o kłodach?
- Ależ nie! Trzeba utrzymywać odpowiednią wilgotność, zanurzając kłody od czasu do
czasu w wodzie albo często delikatnie je spryskując. Wilgotność wewnątrz drewna mierzą
specjalne czujniki elektryczne.
Wyjaśniła to zagadnienie gładko i zwięźle, jakby powtarzała lekcję wyuczoną z
podręcznika.
- Owocowania można się spodziewać w sześć do dziewięciu miesięcy po inokulacji
grzybni.
- A co pani robi ze zbiorami?
- Sprzedaję je restauracjom i lepszym sklepom w Lockmaster. Tutejsi sklepikarze
uważają, że to towar zbyt drogi, chociaż shitake uznawane są za smaczniejsze i pożywniejsze
niż zwykłe grzyby. Po tym, jak obejrzymy moją hodowlę, usmażę panu porcję - z pietruszką,
czosnkiem i świeżo mielonym czarnym pieprzem.
Przez rozsuwane szklane drzwi wyszli na patio, zeszli w dół po podjeździe i
wyasfaltowaną dróżką udali się na zadrzewiony brzeg strumienia. W częściowo ocienionym
miejscu leżał krzyżowo ułożony stos kłód. Inne stały oparte wokół centralnie umieszczonej
żerdzi. Na niektórych kłodach pojawiły się małe zgrubienia.
- Właśnie zaczynają owocować - powiedziała przewodniczka Qwillerana. - A tamte są
już gotowe do zbioru - wskazała kłody porośnięte skupiskami dojrzałych grzybów o
kapeluszach wielkości spodków, pokrytych białymi i brązowymi bruzdami.
Qwilleran pomyślał, że w porównaniu z shitake zwykłe grzyby wyglądają, jakby były
nagie.
- Czy grzyby nadal uważa się za afrodyzjak? - zapytał, przypomniawszy sobie jedno
ze zdań w encyklopedii.
- W przeszłości istniało wiele przesądów na temat grzybów i nadal istnieją -
odpowiedziała. - Kiedyś kobietom nie pozwalano wchodzić do pomieszczeń, w których
hodowano grzyby, bo uważano, że pierwiastek żeński niszczy zbiory.
- Kiedy to było? We wczesnym średniowieczu?
- Pewnie to pana zdziwi, ale ten przesąd przetrwał aż do początków dwudziestego
wieku. A czy pan wie, jak zawzięcie uczeni kłócili się o to, czy grzyby należą do królestwa
roślin, czy zwierząt?
Kiedy wracali do kuchni, Qwilleran powiedział:
- Biorąc pod uwagę wszystkie pani obowiązki, chyba niełatwo pani znaleźć dość czasu
na grzyby shitake.
- Och, mam pomoc - odpowiedziała nonszalancko.
Podczas gdy Elaine Fetter smażyła grzyby, Qwilleran przeglądał jej bogatą kolekcję
literatury poświęconej jedzeniu: Larousse, Escofier i Brillat-Savarin, kuchnie narodowe z
całego świata i zbiory przepisów słynnych kucharzy. Zastanawiał się, na ile oryginalna będzie
jej własna książka kucharska i w jakim stopniu pisarze w tej dziedzinie popełniają plagiaty.
Zanim miał sposobność przyjrzeć się bliżej niektórym dziełom, gospodyni zawołała go do
stołu. Dostał porcję najlepszych grzybów, jakie kiedykolwiek jadł.
Niedługo potem opowiadał o tym wydarzeniu Polly podczas ich wspólnego spaceru.
- Po pięciu minutach z encyklopedią i godzinie spędzonej z Elaine Fetter czuję się jak
ekspert w dziedzinie mykologii. Wiem, że kapelusz grzyba jest częścią owocnika, to coś na
jego spodniej stronie to blaszki, a nóżka to prawidłowo trzon. Wiem też, że istnieją trzy
odmiany shitake, z których jedna nosi nazwę Koko.
- Przytłaczasz mnie swoją erudycją - powiedziała Polly. - A co myślisz o Elaine?
- Cóż, imponuje mi jej witalność, wiedza i zbiór książek kucharskich, ale... - poklepał
dłonią wąsy. - Czuję przez skórę, że nie powiedziała całej prawdy. Przeprowadzałem już
wywiady mniej więcej z czterdziestoma tysiącami osób i odczuwam szczególne wibracje,
kiedy w takiej sytuacji ktoś coś przede mną ukrywa albo kłamie.
- Czy wspomniała o swoim synu?
- Nie, rozmawialiśmy cały czas o grzybach i jej zajęciach. Nie wspomniała nawet o
aukcji, a przecież to ona sprzątnęła burmistrza innym sprzed nosa. A co z jej synem?
- Donald mieszka z nią. To on prowadził samochód, kiedy doszło do wypadku, w
którym zginął jej mąż. Chłopak jest niepełnosprawny, skazany na wózek inwalidzki. A
hodowla shitake to terapia, która nadaje jego życiu sens.
- Hmm... to stawia całą sprawę w innym świetle - powiedział Qwilleran. - W lepszym
świetle, prawdę mówiąc. Teraz widzę, że może to być naprawdę inspirująca opowieść. No i
rozumiem te wszystkie podjazdy i asfaltowane ścieżki, a także przestronność domu... Cóż
więc teraz robić?
- Może nie powinnam była o tym mówić.
- Ależ cieszę się, że mi powiedziałaś - bardzo się cieszę. Pytanie brzmi: dlaczego
ukryła przede mną ten aspekt swojego grzybiarskiego przedsiębiorstwa? Czy Donald unika
rozgłosu ze względu na swój stan fizyczny? Czy to jego matka trzyma go w ukryciu? Może
chce rozgłosu wyłącznie dla siebie?
- Bystra obserwacja - powiedziała Polly. - To bardzo dumna kobieta, o silnie
rozbudowanym ego. Trudno jej przez to dogadać się z innymi wolontariuszkami. Zawsze
przypisuje sobie cudze zasługi... No i co zrobisz?
- Wstrzymam się z felietonem, aż uda mi się zbadać tę sprawę do końca.
- Mam nadzieję, że zachowasz się taktownie.
- Nie martw się, w każdym razie ciebie w to nie wplączę. Ale stawia mnie to w
trudnym położeniu. Felieton jest zaplanowany na ten tydzień, więc teraz muszę na gwałt
szukać jakiegoś innego tematu.
Odrzucił zaproszenie na herbatę z Polly i Lynette. Powiedział, że musi jeszcze
zatelefonować w kilka miejsc. Nie wspomniał, że poza sprawą grzybów shitake jeszcze coś
go niepokoiło.
Rozdział czternasty
Po przeprowadzeniu wywiadu z Elaine i po pouczającej rozmowie z Polly Qwilleran w
pośpiechu wrócił do swojego składu. Po drodze pomachał ręką Celii Robinson wysiadającej
właśnie przed starą powozownią z czerwonego auta. Zajrzał do kuferka marynarskiego przy
tylnym wejściu - był pusty. Otworzył drzwi i poszedł prosto do telefonu, nie odzywając się
nawet do kotów, które przyszły się przywitać. Zadzwonił do Celii.
- Czołem, szefie! - pozdrowiła go, jak zwykle pogodnie. - Czy próbowałeś do mnie
dzwonić wcześniej? Nie było mnie przez cały dzień w domu. Śpiewałam w chórze, a potem
pomagałam podawać kawę. Później Virginia Alstock zabrała mnie na obiad razem ze swoimi
krewnymi, no i jeszcze pojechałyśmy z nimi na przejażdżkę. Co za piękny dzień! A jak tobie
minął?
- Cóż, pracuję do upadłego - odpowiedział. - Przeprowadziłem wywiad z kimś w West
Middle Hummock. I właśnie w tej sprawie dzwonię. Czy znasz może niejakiego Donalda
Fettera?
- Oczywiście! Znam Donalda bardzo dobrze. Prenumeruje „Przyjaciela Pacjenta”.
Porusza się na wózku inwalidzkim, chyba wiesz o tym. Miał wypadek samochodowy. Zginął
wtedy jego ojciec, a on sam już nigdy nie będzie mógł chodzić. Jego matka twierdzi, że jechał
za szybko na krętej drodze i uderzył w drzewo. To jeszcze młody chłopak... Czemu pytasz?
- To długa historia, za długa na telefon. Może byś wskoczyła w samochód i
przyjechała do mnie, zanim zrobi się ciemno? Mam dla ciebie nowy ser do spróbowania...
- Czy to nie zabawne - przerwała mu Celia. - Właśnie o tobie myślałam, kiedy
zadzwoniłeś. Virginia dała mi nowy przepis na makaron zapiekany z serem i...
- Jeśli potrzebujesz królika doświadczalnego, mogę się zgłosić. A ja też będę miał
nowe zadanie dla ciebie.
- Ho, ho, ho! - wykrzyknęła z młodzieńczą energią. - Daj mi dziesięć minut, żebym
nakarmiła Wrigleya, i już do ciebie pędzę.
Qwilleran odłożył słuchawkę i zwrócił się do swoich kotów, które - usłyszawszy przed
chwilą słowo „ser” - skupiły się na oczekiwaniu.
- Sąsiadka przychodzi do nas pogadać i chciałbym, żebyście wy, barbarzyńcy,
zachowali się jak cywilizowani ludzie. A przynajmniej jak cywilizowane zwierzaki - poprawił
się.
Przygotował deskę z serami dla gościa i rzucił parę okruchów kotom: havarti dla Yum
Yum i fetę dla Koko.
Czekając na Celię, przesłuchał taśmę z wywiadem z Królową Grzybów - tak ją
bowiem teraz w myślach uszczypliwie określał. Jej odpowiedzi na niektóre z pytań były
wymijające, inne zaś brzmiały jak z podręcznika - w żadnej nie było tonów osobistych. Ani
razu nie użyła formy „Pilnuję odpowiedniej wilgotności” czy „Inokulujemy kłody”.
Przełożenie grzybowego felietonu na później w związku z nowymi okolicznościami
wiązało się z pewnymi niedogodnościami, ale chwilowo co innego zaprzątało uwagę
Qwillerana.
Twarz Celii zdobił uśmiech.
- Co to za pudło stoi przed drzwiami? A gdzie twoje miłe koteczki?
- Koteczki, jak je nazywasz, stoją na straży sera. A pudło to zabytkowy kuferek
marynarski. Kiedy nie ma mnie w domu, może służyć do przechowywania dostaw
makaronowej zapiekanki z serem.
Przeszedłszy do salonu, Celia rzuciła na podłogę swoją wielką torbę. Koty nie
odstępowały jej na krok. Dobrze znały tę torbę! Pamiętały niejeden smakołyk, który w niej
przyniesiono.
- Jesienne kolory są w tym roku niesamowite - powiedziała Celia. - Szczególnie przy
szosie Ittibittiwassee. Virginia twierdzi, że to z powodu mrozu, który był niedawno... Co to za
nowy ser?
- Kozi ser z farmy Split Rail. Pisałem o nim w swoim piątkowym felietonie. Ten jest
czosnkowy... ten koperkowy... a to feta, dość słona.
- Miau! - odezwał się Koko.
- Kiedy żył mój mąż - powiedziała Celia - trzymaliśmy kilka kóz i sprzedawaliśmy
mleko ludziom z miasta, którzy nie mogli pić krowiego. Uwielbiałam nasze kózki. Były
słodkie z tym swoim zaspanym wzrokiem! Nazywałam je Środa, Sobota, Niedziela i
Majówka. A kozioł miał na imię Wtorek. O Boże! Ależ to był śmierdziuch! - Celia patrzyła
przed siebie z rozbawioną miną. - Wydaje się, że to było tak dawno. W końcu wróciła do
teraźniejszości.
- A jak jesienne kolory w West Middle Hummock?
- Cudowne! Pojechałem tam, żeby przeprowadzić wywiad z Elaine Fetter o jej
grzybach.
- O jej grzybach? Tak to przedstawiła? Przecież to był pomysł Donalda! Ustawicznie
był w depresji, aż dowiedział się o hodowli... jak one się nazywają?
- Shitake. To japońskie grzyby.
- No właśnie, to one nadały sens jego życiu. Wysłaliśmy do niego naszych młodszych
wolontariuszy, którzy pomogli przy cięższych pracach - wiesz, te ciężkie kłody. Próbowałeś
grzybów? Widziałeś kuchnię? Nie wiedziałabym, co robić w takiej wielkiej hali. Jaka jest
jego matka? Spotkałam ją tylko raz. Nie dogadują się ze sobą zbyt dobrze.
- To zasłużona członkini klubu i wolontariuszka... przyzwyczajona do dyrygowania...
trochę zarozumiała, jak mówią... wykwintna kucharka... no i pisze książkę o gotowaniu.
- Obejrzałeś książki, które ma u siebie w kuchni? Nigdy nie widziałam tylu naraz.
- Właśnie to, szanowna pani, jest powodem pani obecności w tym miejscu -
powiedział Qwilleran deklamatorskim tonem, który zawsze ją rozśmieszał.
- No dobra. Strzelaj! - odparła wesoło.
- Po pierwsze, trochę informacji historycznych: czy słyszałaś o Iris Cobb? Umarła,
zanim ty się tu wprowadziłaś.
- Virginia mi o niej opowiadała. Podobno piekła pyszne ciasteczka.
- Na różne sposoby wspierała naszą społeczność, ale głównie pamięta się ją jako
kucharkę. Zapisała mi w testamencie zbiór prywatnych tajemnic kulinarnych, który zniknął,
zanim zdołałem z niego zrobić użytek.
- Przecież ty nie gotujesz, szefie! Na cóż ci był ten zbiór?
- Zapisała mi też tamtą sosnową pensylwańską szafę typu Schrank. Wydaje mi się, że
przepisy to był z jej strony żart, ale zamierzałem je opublikować i przekazać zyski - w jej
imieniu - na cele dobroczynne.
- Ładnie z twojej strony - powiedziała Celia. - Wiadomo, co się stało z tymi
przepisami?
- Są trzy możliwości: zeszyt mógł zostać w szufladzie biurka, które zostało sprzedane
firmie meblarskiej z innego stanu, kiedy likwidowano jej mieszkanie. Albo wyrzucono go do
śmieci, bo był to zatłuszczony, poplamiony i zniszczony notes z wypadającymi kartkami. No i
trzecia możliwość: został ukradziony. Ogłoszenie z prośbą o jego zwrot - z zagwarantowaną
dyskrecją - nie dało żadnych rezultatów.
- No cóż, po takim wstępie chętnie bym sama obejrzała ten zeszyt.
- Niewykluczone, że będziesz miała okazję. Kiedy byłem dziś po południu w kuchni
pani Fetter, pośród tych wszystkich kolorowych okładek nowiutkich książek kucharskich
zauważyłem zniszczony, czarny zeszyt. Nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi, bo
zastanawiałem się, jak przebrnąć przez rozmaite kwestie techniczne - takie jak grzybnia,
inokulacja i inkubacja - i nie zanudzić czytelników. Ale później przypomniałem sobie, że
grzbiet tego czarnego zeszytu został podklejony taśmą samoprzylepną. To wzbudziło moje
podejrzenia.
Qwilleran ostrożnie dotknął swoich wąsów.
- Kiedy następnym razem pójdziesz odwiedzić Donalda - kontynuował - mogłabyś na
to zerknąć. Dasz radę?
- Czy dam radę?! Przecież mnie znasz, szefie! Zabiorę ze sobą jednego z młodszych
wolontariuszy. Czy mam wypatrywać czegoś szczególnego poza plamami tłuszczu?
- Nie przypuszczam, żeby Iris podpisała zeszyt swoim nazwiskiem. A nawet jeśli, na
pewno zostało już usunięte. Ale przede wszystkim zwróć uwagę na ledwie czytelne pismo.
Oprócz tego mogłabyś poszukać paru przepisów, którym Iris zawdzięczała swoją legendę, na
przykład na ciasteczka imbirowe z masłem pekanowym albo na kwadratowe herbatniki
cytrynowo-kokosowe. Miała też swój tajny przepis na klopsa i makaron zapiekany z serem.
- Och, to będzie zabawa! - Wygrzebała z wielkiej torby notes i coś w nim zapisała. - A
co zrobisz, żeby go odzyskać, jeśli się okaże, że to rzeczywiście zeszyt pani Cobb?
- No, tu właśnie jest problem. W małym miasteczku nie wysyła się gliniarzy z
nakazem rewizji i sądowym poleceniem zajęcia kradzionej własności - szczególnie gdy
podejrzaną jest zasłużona kobieta, która jada kolacje z burmistrzem... Chociaż - to tylko do
twojej wiadomości - kilka chmurek rzuca cień także i na wspaniałą przeszłość samego
burmistrza.
- Och, to miasto jest diabła warte! - wykrzyknęła Celia ze śmiechem. - Ktoś powinien
napisać o nim książkę!... Ale spójrz! Zmrok już zapada. Powinnam dotrzeć do domu, zanim w
lesie zrobi się ciemno.
Podniosła z podłogi swą wielką torbę i zaczęła się wydostawać z głębi miękkich
poduszek kanapy.
- Lepiej sprawdź, czy w torbie nie schował się pasażer na gapę - poradził Qwilleran,
który zauważył, że na gzymsie nad kominkiem brakuje jednego kota. Odprowadził Celię do
samochodu i wrócił, by sprawdzić, gdzie są koty. Yum Yum zeskoczyła z gzymsu i
wykonywała dość dziwaczne ćwiczenia rozciągające. Koko siedział przed lodówką, wpatrując
się w rączkę u drzwi. Tkwiący w środku indyk nadal był twardy jak skała.
Następnego ranka do składu przybyła oficjalna delegacja w sprawach służbowych. Chodziło o
omówienie przygotowań do degustacji serów. Przyszli dwaj pracownicy firmy „Łyczek i
Zakąska”, która miała obsługiwać przyjęcie, Hixie Rice jako dziennikarka-ochotniczka, a
także Carol Lanspeak i Susan Exbridge, reprezentujące Country Club. Zdominowana przez
mężczyzn organizacja przegłosowała ostatnio, by dopuścić członkostwo kobiet w
poszczególnych komitetach.
- Nie dlatego, że nagle stali się wrażliwi na punkcie praw kobiet - szyderczo
tłumaczyła tę decyzję Susan - ale dlatego, że potrzebowali pomocy przy różnych projektach.
- Ależ oczywiście! - potwierdzała jej opinię Carol.
Jerry „Łyczek” i Jack „Zakąska” nigdy wcześniej nie widzieli składu Qwillerana i byli
oszołomieni jego wielkością oraz rustykalnym - a zarazem nowoczesnym - stylem. Parter
miał wszerz ponad trzydzieści metrów; należało od tego odjąć powierzchnię w centrum,
zajmowaną przez kominek Poszczególne strefy mieszkalne rozmieszczone wokół tego
centrum były - delikatnie mówiąc - przestronne.
- Co za miejsce! - wykrzyknął Jack. - Bez najmniejszego problemu możemy tu
pomieścić setkę ludzi. Na środkowym stole poustawiamy wazy z ponczem, a po każdej
stronie rozstawimy trzymetrowe składane stoły - tam będą sery. Na białych obrusach, rzecz
jasna.
- I kwiaty - dodała Susan. - Przyniosę dwa bardzo wysokie srebrne świeczniki na
środkowy stół i srebrną misę, w której poukłada się jesienne kwiaty. Przywiozą je z
kwiaciarni w Lockmaster. Zamówiłam kilka wiązanek u Franklina tydzień temu, ale teraz... w
jego sklepie jest pełno policji, wszystkie rośliny zdychają, a nikt nie wie dokładnie, o co
chodzi.
- Słyszałam, że mają wysłać ciało do jego rodzinnego miasta w Ohio - powiedziała
Carol. - To wszystko jest straszne!
Na chwilę zapadło pełne szacunku milczenie. Qwilleran zadał pytanie na temat
parkingu.
- Przy setce gości można się tu spodziewać około pięćdziesięciu samochodów.
- Goście mogą stawać na parkingu teatru, a busiki z transportu miejskiego będą ich
podwozić na przyjęcie. Specjalnie zaplanowaliśmy imprezę na wieczór, bo skład w świetle
reflektorów wygląda tak widowiskowo, a wnętrze ma magiczny urok. To będzie niezwykła
gala! Specjalnie zamówiłam dla niektórych klientek suknie wieczorowe. Jeśli nie dotrą z
dzisiejszymi dostawami, będę miała kłopot.
- Sądzicie, że powinienem zamknąć koty? - zapytał Qwilleran.
- Nie, niech łażą między gośćmi. Będą uroczym dodatkiem do wieczoru - są takie
eleganckie, tak dobrze ułożone.
Qwilleran wydał z siebie pomruk powątpiewania.
- A kto w takim razie będzie pilnował sześciu metrów bieżących stołów zastawionych
serami? Mówimy przecież o bandytach serowych.
- Nie ma sprawy - odparł Jack „Zakąska”, spec od serów. - Zamówiona jest grupa
uczniów z liceum, którzy będą pomagać przy podawaniu, zbieraniu naczyń i tak dalej.
- A jaki poncz będziecie podawać?
- Żadne tam różowe lemoniadki dla panienek - powiedział Jerry „Łyczek”. - Jedna
miska bezgorzałkowego: trzy rodzaje soków plus łyk mocnej, zimnej herbaty i kropla
gorzkich ziół. Herbata i sok żurawinowy zapewnią dobry kolor. A poncz winny będzie miał
kolor bursztynowy, tak jak w „Fish House”, ale będzie dużo słabszy.
- Palenie wzbronione, jak rozumiem?
- Oczywiście - potwierdziła Hixie, która stała się zagorzałą przeciwniczką tytoniu od
czasu, gdy sama rzuciła papierosy.
- Obsługa, która będzie witać ludzi i wręczać programy, będzie też krążyć po sali i
pilnować, żeby nikt nie palił - oznajmiła Carol. - W programie znajdzie się lista podawanych
serów.
- Miau! - dał się słyszeć głośny komentarz z kuchni. Zaskoczeni Jack i Jerry
skierowali wzrok w tamtym kierunku.
- To tylko Koko - uspokoił ich Qwilleran. - Zawsze musi wtrącić swoje trzy grosze,
niezależnie od tematu rozmowy... No cóż, wygląda na to, że zadbali państwo o wszystko.
- Pójdzie nam to gładko - powiedział Jack. - Proszę mi zaufać.
- Wszyscy spędzą tu bajeczny wieczór - dodała Carol.
Kiedy delegacja zbierała się już do wyjścia, Carol zwróciła się jeszcze do Qwillerana:
- Twoja partnerka od kolacyjnej randki przyszła dziś do sklepu zaraz po otwarciu.
Szukała czegoś ekstra do ubrania. Wybrała jedwabną suknię koloru rdzy i żakiet Chanel z
czarną lamówką. Musimy jeszcze to i owo poprawić w trybie ekspresowym.
Hixie też zamieniła z Qwilleranem kilka słów prywatnie, wręczając mu wstępną
wersję programu:
- Powinno ci to przypomnieć pewną degustację serów na Nizinach, na której byliśmy
razem. Szedłeś tam jako wysłannik „Daily Fluxion” i poprosiłeś mnie, żebym poszła z tobą.
Pokiwał głową.
- Organizowali to w hotelu „Stilton”, a ty miałaś na głowie kapelusz z warzywami.
- Mój Boże! - powiedziała, przewracając oczami. - W cóż to ja się ubierałam, kiedy
byłam młoda i głupia! Od tamtych chwil przeszliśmy oboje długą drogę, mój miły!
Pożegnawszy się z całą grupą, Qwilleran stwierdził, że Koko siedzi bez ruchu przed
lodówką, skoncentrowany, jakby czekał, aż drzwi się otworzą i z wnętrza wyfrunie indyk.
- Przykro mi, staruszku. Trzeba jeszcze parę dni poczekać. Może by lepiej coś
przeczytać? - powiedział Qwilleran i pomachał programem degustacji.
Mrucząc z aprobatą, oba koty zajęły swoje stanowiska: Koko wskoczył na poręcz
ulubionego fotela Qwillerana, a Yum Yum czekała cierpliwie, aż dostępne staną się kolana jej
pana. Qwilleran najpierw przeczytał na głos wstęp. Stwierdzano tam, że sery wymienione są
w Biblii oraz w sztukach Szekspira i że na świecie znane są dziś setki gatunków sera.
Informowano, że w dzisiejszym wieczorze wezmą udział sery sprowadzone z dziewięciu
krajów. Napisano też, że przedstawiane uczestnikom degustacji gatunki można uznać za
Bacha, Beethovena i Brahmsa serowego świata.
Na każdą wzmiankę jakiegokolwiek sera Koko reagował wymownym miauknięciem.
- A cóż to znowu? - zaprotestował Qwilleran. - Chór Cyganów? Doceniam twoje
zainteresowanie, ale te komentarze po pewnym czasie stają się nudne.
Zaczął się zastanawiać, czy Koko pomyliłby słowa „ser” i, na przykład, „ster” albo
„kler”. Ciekawe, czy kocie ucho wyłapuje samogłoski, czy spółgłoski. Na próbę podczas
dalszej lektury zastępował słowo „ser” jego francuskim odpowiednikiem:
- Jeśli roquefort uznamy za króla krainy fromages, cheddar z pewnością powinien być
uważany za tamtejszy parlament. Na środku obu stołów możecie dziś Państwo zobaczyć duże
koła fromage cheddar: jedno z Wielkiej Brytanii, drugie z Kanady. Prosimy nie poprzestawać
na tym jednym fromage, tylko skosztować wszystkich dwudziestu gatunków, które dziś
przedstawiamy.
Koko miauczał za każdym razem, gdy padało słowo fromage. Qwilleran doszedł
zatem do wniosku, że kot nie rozumie słów, lecz czyta w myślach; służą mu do tego zapewne
dodatkowe wąsy.
Dalej w programie zamieszczona była lista wszystkich dwudziestu serów wraz z
krajami ich pochodzenia i podstawowymi informacjami.
Z FRANCJI:
roquefort, król serów - niebiesko żyłkowany, opatentowany przed pięcioma wiekami;
brie, książę wśród serów - miękki, maślany, słonawy i kapryśny - niegdyś odgrywał
sporą rolę we francuskiej polityce;
camembert, wynaleziony przez kobietę - miękki, „elegancki ser deserowy, kojarzący
się z dostatkiem;
port du salut, produkowany początkowo przez mnichów z zakonu trapistów - w jego
bogatym, dojrzałym smaku nie ma jednak niczego mnisiego;
neufchâtel - drobny, biały, kremowy, o łagodnym smaku - z wiekiem staje się pikantny.
Z NIEMIEC:
tylżycki - dobrze zbudowany, dojrzały smak, przyjemny dla nosa i podniebienia.
Ceniony wyżej niż ser limburski.
Z WŁOCH:
bel paese - gruszkowa biel, słodkawa łagodność i przyjemna gumowatość tekstury;
fontina - żółtawy i czasami lekko dymny. Ser stołowy nadający się też do gotowania
(dobrze się topi);
gorgonzola - niebiesko żyłkowany jak roquefort, ale mniej słony i raczej kremowy niż
kruszący się.
ZE SZWAJCARII:
ementaler - wielki ser z wielkimi dziurami. Koła ementalera ważą do 75 kg. Smak:
szwajcarski;
gruyère - mniejszy, bardziej słony, kremowy i przepyszny ser szwajcarski z mniejszymi
dziurami (zwanymi „oczkami”);
raclette - wysokokaloryczny ser używany do fondue i podczas rytuału „raclette”
ochrzczonego jego nazwą, a polegającego na topieniu sera i zeskrobywaniu go.
Z DANII:
havarti - łagodny, o czystym smaku, lekko kwaskowy - z wiekiem staje się ostrzejszy;
samsoe - w smaku podobny do cheddara, z lekko słodką, orzechową nutą.
Z HOLANDII:
edamski - popularny ser niskotłuszczowy w kształcie poduszki, z czerwoną skórką.
Tekstura zbliżona do mydła, ale przyjemna;
gouda - żółty, dość twardy, obdarzony silnym smakiem, ale nie pikantny.
Z KANADY:
cheddar - słynny smak i słynna czarna skórka. Czy trzeba mówić więcej?
Z GRECJI:
feta - miękki, biały, mocno osolony. Pokruszoną fetą warto posypać sałatki, pizze i
inne dania.
Z WIELKIEJ BRYTANII:
cheddar - z kraju, w którym wszystko się zaczęło. Trudno go zrobić, łatwo pokochać;
stilton - cudowny, niebiesko żyłkowany ser, który łatwo kroi się w plastry. Klasyczny
towarzysz porto.
Podczas gdy Qwilleran odczytywał na głos tę listę, Yum Yum usnęła na jego
kolanach, zasłoniwszy uszy przednią łapą, ale Koko słuchał uważnie. Zamiauczał trzy razy:
przy brie, gruyère i fecie. Może dlatego, że są słonawe - zastanawiał się Qwilleran - ale
przecież roquefort też... A mimo to król serów nie zrobił na Koko wrażenia.
W południe poszedł do redakcji i oddał swój tekst na temat jedzenia w starych,
dobrych czasach. Tekst zaczynał się od słów: „I gdzież są niegdysiejsze potrawy?”
Odebrał też pocztę od miłośników swych felietonów, ale w biurze nie było Sary, która
rozcięłaby za niego koperty. Goniec wyjaśnił mu z uśmiechem:
- Wzięła dziś wolne, żeby zrobić sobie włosy i twarz. Uuu-a!
Chłopak oficjalnie nosił tytuł „pomocy biurowej”, ale dla Qwillerana pozostawał
gońcem.
Na lunch Qwilleran poszedł do „Spoonery”, gdzie jako zupy dnia mieli akurat
nowoorleańskie gumbo z okry, wiedeński gulasz, zupę ogonową oraz zupę z indyka z kaszą
jęczmienną. Zamówił miseczkę ogonowej i stwierdził, że jest rewelacyjna. Spytał też Lori,
czy w zupie z indyka rzeczywiście jest indyk.
- Pełno go w niej! Duże kawały. Chcesz miseczkę? Na drugą miseczkę jest
dwadzieścia procent zniżki - odpowiedziała.
- Nie, dzięki, ale chętnie wziąłbym ze sobą trochę na wynos.
Planował wyłowić z zupy kilka kawałków mięsa dla kotów, oczywiście bez
jęczmienia. To powinno je zadowolić do czasu, kiedy ptaszek z lodówki będzie gotów do
odlotu.
Zanim wyszedł, do „Spoonery” dostarczono kilka egzemplarzy poniedziałkowej
gazety, żeby goście mieli co poczytać przy zupie. Qwilleran też wziął egzemplarz. Weekend
dostarczył redaktorowi wiele radości: Aukcja Sław, Wielki Wypiek Pasztecików i maraton
rowerowy. Qwilleran chichotał, czytając o tym, jak przez przypadek zatrzaśnięto w sejfie na
noc kartkę z nazwiskami zwycięzców Wielkiego Wypieku. Najpewniej - pomyślał - Hixie
obmyśliła ten trik, żeby nie było przecieku aż do chwili, gdy zamykano „Moose County coś
tam”. Oto tekst artykułu:
ZNAMY JUŻ PASZTECIKOWYCH MISTRZÓW
Do Galerii Pasztecikowych Sław wybrano w sobotę dwoje kucharzy, których prace
konkursowe zdobyły uznanie trzech zespołów sędziowskich.
Leonora Bassett z Trawnto Beach zajęła pierwsze miejsce w kategorii pasztecików bez
brukwi, natomiast w konkurencji pasztecików z brukwią najlepszy okazał się George
Stendhup z Sawdust City. Oboje otrzymają niebieskie wstęgi i nagrody w wysokości 100
dolarów.
Na skutek przypadkowego nieporozumienia napięcie wśród zawodników trwało
jeszcze długo po zakończeniu oceny oznaczonych numerami prac przez sędziów. Lista
nazwisk odpowiadających poszczególnym numerom została zatrzaśnięta w sejfie w kancelarii
„MacWhannell & Shaw”. Z tego powodu autorów zwycięskich pasztecików poznaliśmy
dopiero dziś rano.
G. Stendhup, ślusarz narzędziowy, był jednym z wielu mężczyzn, którzy wzięli
nadspodziewanie liczny udział w zawodach. „Zawsze wiedziałem, że faceci robią lepsze
paszteciki niż kobiety” - stwierdził, gdy dotarła do niego radosna nowina. Do nadziewania
swoich pasztecików Stendhup użył wieprzowiny. „Zawsze dodaję trochę brukwi, żeby
nadzienie było bardziej wyraziste”.
Nie udało nam się skontaktować z L. Bassett, ale jej mąż, Robert, stwierdził:
„Wyjechała z miasta w sprawach rodzinnych, ale przedzwonię do niej z tą wiadomością po
piątej. Ja i dzieciaki zawsze mówimy, że matka robi najbardziej charakterne paszteciki na
świecie”.
Mildred Riker, recenzentka kulinarna w redakcji „Moose County coś tam” i członkini
jury, powiedziała: „Reakcja społeczeństwa na to święto miejscowej kultury przeszła nasze
najśmielsze oczekiwania. Jakość prac była bardzo wysoka, a wybór zwycięzców był dla
sędziów naprawdę trudnym zadaniem”.
Sponsorem Targów Żywności i Wielkiego Wypieku Pasztecików była izba handlowa.
Uwagę Qwillerana przyciągnął też inny nagłówek, ukryty wśród tekstów na czwartej
stronie. Była to krótka notka, zgodnie z regułami pracy dziennikarskiej odpowiadająca na
pytania „kto?”, „co?”, „kiedy?” i „gdzie?” - ale nie „dlaczego?”.
NIECODZIENNE ZDARZENIE W BLACK CREEK
W sobotę rano w domku letniskowym nad brzegiem rzeki znaleziono ciało turysty z
Glassville w stanie Ohio. Z ustaleń lekarza sadowego wynika, że Victor Greer, lat 39, który
wynajął domek, by spędzić w Black Creek wędkarski weekend, zginął od użądleń pszczół. O
zdarzeniu powiadomił pszczelarz Aubrey Scotten. Domek należy do „Ośrodka Wędkarskiego
Scottena”.
Qwilleran domyślał się, że wiadomość tę zepchnięto na dalszy plan z dwóch
powodów: ofiarą nie był nikt z miejscowych, a poza tym okręg nie lubił niekorzystnego
rozgłosu. Uważano tu powszechnie, że media w dużych miastach, znudzone zwykłymi
morderstwami i pobiciami, krążą jak sępy nad małomiasteczkowymi gazetami w nadziei, że
wypatrzą w nich jakieś dziwaczne prowincjonalne zbrodnie. Przestępstwa z prowincji, o
których donosiły gazety na Nizinach, w większości opisywano właśnie jako „dziwaczne” i
dlatego użycie tego słowa w nagłówku przez „Moose County coś tam” było według
Qwillerana błędem. Zastanawiał się, kto był autorem notki. Tekst na pewno wychwycą
agencje prasowe, a stacje telewizyjne wyślą ekipy do „ponurego, wymarłego miasteczka”, w
którym nie ma nic oprócz „nawiedzonej chaty” - albo „domku śmierci” - w której „pszczoły-
morderczynie” zaatakowały niewinnego wędkarza z Nizin. Będą robić wszystko, żeby
wyprowadzić z równowagi biednego pszczelarza i wyciągnąć z niego jakieś głupie słowa,
które publiczność od wschodniego do zachodniego wybrzeża uzna za podejrzane; bzyczące
pszczoły będą wyglądać na zbliżeniach jak straszliwe potwory. Qwilleran miał nadzieję, że
kilku i intruzów zostanie użądlonych - z pewnością będzie im się to należało!
Poczuł, że musi uchronić przed tym wszystkim zdenerwowanego i zrozpaczonego
Aubreya, ukrywając go w bezpiecznym miejscu. Wynikało to nie tylko z pobudek
altruistycznych: jako dziennikarz czuł, że warto mieć wyłączność na historię, którą Aubrey
ma do opowiedzenia.
Szybkim krokiem wrócił do domu po kluczyki od samochodu. Naczynie z zupą z
indyka wstawił do lodówki, po czym możliwie najciszej zamknął jej drzwi. Wyszedł ze
składu, nie budząc kotów.
Dojechawszy do domu Limburgera, zaparkował na bocznym podwórku. Drzwi od
szopy z miodem po raz pierwszy były zamknięte. Podszedł najpierw do drzwi frontowych i
potrząsnął staroświeckim dzwonkiem. Nikt nie odpowiadał. Pchnął drzwi, ale nie ustąpiły. A
jednak niebieska półciężarówka Aubreya stała zaparkowana na podwórku. Być może zszedł
nad rzekę, do pszczół.
Qwilleran ponownie pociągnął za dzwonek i zajrzał do środka przez matową szybkę.
Jakaś postać wlokła się w kierunku drzwi.
- Aubrey, to ja, twój przyjaciel z Pickax! - krzyknął Qwilleran. - Przyszedłem po
miód!
Celowo użył dwóch słów z poprzedniej rozmowy: „przyjaciel” i „miód”. Drzwi
otworzyły się powoli, a potem rozległ się piskliwy głos Aubreya:
- Wyrzuciłem wszystko. A pszczoły powypuszczam z uli.
- Czy znowu przychodzili z policji?
Aubrey potrząsnął długą, jasną czupryną.
- Przyszli, ale schowałem się w piwnicy.
- Posłuchaj, coś ci po przyjacielsku poradzę. Powinieneś stąd wyjechać. Będą cię
nachodzić obcy ludzie z Nizin, znacznie gorsi niż policjanci. Pojedź do rodziny i zostań z
nimi przez jakiś czas. Gdzie mieszkają twoi bracia?
- Kawałek dalej przy tej szosie.
- Podwiozę cię do nich. Chcesz spakować torbę z rzeczami?
- Nic mi nie trzeba.
Kiedy Qwilleran prowadził go do samochodu, Aubrey powiedział:
- Chciałbym pojechać do mamy.
- W porządku, to nawet lepiej. Powiesz mi, jak tam dotrzeć. W drodze Aubrey rzucał
półgębkiem krótkie odpowiedzi na pytania, którymi Qwilleran usiłował wypełnić krępującą
ciszę. Czy matka mieszka sama? Czy często ją widuje? Kiedy odszedł ojciec? Czy Aubrey
rozmawiał z nią po wypadku?
Gniazdo rodzinne Scottenów mieściło się w starym, dużym wiejskim domu pomiędzy
Black Creek i Mooseville. Dom otoczony był starannie utrzymanym trawnikiem i dużym
polem kwitnących chryzantem. Niektóre miały kolor zakrzepłej krwi. Wyglądało to na
komercyjną uprawę kwiatów. Jakaś kobieta wykopywała kępy chryzantem i przenosiła je do
doniczek. Kiedy samochód Qwillerana zatrzymał się na długim podjeździe, wbiła spiczasty
szpadel w ziemię i podeszła bliżej. Była wysoka, tak jak jej synowie, a jej ogorzałą i
zniszczoną twarz osłaniał duży, słomiany kapelusz. Nosiła dżinsy z przypasanymi
nakolannikami.
- Mój biedny synu! - wykrzyknęła, obejmując Aubreya ramionami. - Wyglądasz
okropnie! Musisz coś zjeść!
Spojrzała na wąsy Qwillerana.
- Chyba pana gdzieś widziałam. Pan jest tym facetem z gazety? Napisał pan o
pszczołach.
- Jestem też klientem Aubreya. Zatrzymałem się u niego, żeby kupić miód, i
pomyślałem, że chłopak potrzebuje domowego jedzenia.
- Biedak! Wejdźcie do domu, zrobię wam naleśników - powiedziała. - Muszę cię
ostrzyc. Kiedyś ty był ostatnio u fryzjera, synu?
Kiedy ich oczy się spotkały, Qwilleran powiedział:
- Chciałbym z panią porozmawiać.
- Aubrey, idź do łazienki i obmyj się. Zrzucę te zabłocone buciory i zaraz wracam.
- Niech pani nikomu nie mówi, że Aubrey tu jest - powiedział Qwilleran po chwili. -
Nawet synom. Będą go zamęczać rozmaici ludzie - z różnych powodów. Niech pani to z nim
przeczeka. Może pani go przetrzymać przez kilka dni?
Rozdział piętnasty
Przekonany, że postępuje słusznie, Qwilleran zostawił Aubreya z matką i pojechał do domu,
żeby przebrać się przed kolacją z Sarą Plensdorf. Zaczął od nakarmienia kotów; wyłowił w
tym celu kawałki indyka z pojemnika, który przyniósł ze „Spoonery”, i zagrzał je w
niewielkiej ilości rosołu, eliminując kaszę jęczmienną i marchewkę.
- To wam musi wystarczyć - wyjaśnił kotom - aż do spotkania z prawdziwym
ptaszkiem.
Potem wziął prysznic, ogolił się, podciął wąsy i ubrał się w granatowy garnitur, białą
koszulę i czerwony krawat w tureckie wzory. Uznał, że jest to dostatecznie dziwaczny strój
jak na kolację z kolekcjonerką guzików; dziwnym trafem wybrał na ten wieczór koszulę z
kołnierzykiem o przypinanych rogach.
Jadąc po swoją partnerkę do Indian Village, myślał o tym, że kobieta zdecydowała się
wpłacić tysiąc pięćset dolarów na cele charytatywne, aby przez kilka godzin móc cieszyć się
jego towarzystwem, i że to na nim spoczywa odpowiedzialność za to, aby wieczór był dla niej
pamiętny - czy choćby miły. Sztukę rozmowy z obcymi lub prawie obcymi osobami miał
opanowaną: w końcu była to jedna z jego umiejętności zawodowych. Można wręcz
powiedzieć, że talent do zadawania pytań i słuchania odpowiedzi uczynił z niego jedną z
atrakcji towarzyskich w Moose County. Miał tylko nadzieję, że po wyjściu od kosmetyczki
Sarah nie będzie wyglądać jak chińska lalka - albo jeszcze gorzej.
Kiedy dotarł do jej mieszkania, była już gotowa i czekała; sprawiała wrażenie, że
trochę brakuje jej tchu. W nowej sukni koloru rdzy i marynarce od Chanel wyglądała całkiem
elegancko; fryzura, którą zrobili jej w salonie Brendy, była twarzowa, a naturalny makijaż
przydawał jej niejakiego blasku.
- Czekałem na ten wieczór, Saro - powiedział z galanterią.
- Ja także, panie Q - odpowiedziała podniecona. - Ma pan ochotę na aperitif, zanim
wyjdziemy?
- Chętnie, ale rezerwacja jest na siódmą trzydzieści. Chyba musimy już iść. - A potem
dodał stanowczo: - Jeśli nie zaczniesz mówić do mnie Qwill, odwołam rezerwację!
Zgodziła się, wyraźnie rozbawiona i ucieszona jego słowami. Spytała, czy potrzebny
będzie płaszcz. Qwilleran odpowiedział twierdząco, ostrzegając, że wieczór może być
chłodny.
Kiedy poszła, by zabrać torebkę i - jak się domyślał - po raz ostatni spojrzeć w lustro,
Qwilleran rozejrzał się po wnętrzu: przestronne pokoje, najwyraźniej dwa mieszkania
połączone w jedno... dużo niebieskiego... antyki, stare obrazy olejne, dobra sztuka orientalna.
Ze zdumieniem dostrzegł psa. Do mieszkań w Indian Village nie wpuszczano przecież psów.
To akurat był basset. Przyjął dziwną pozycję: stanął na tylnych łapach, a przednie oparł o
stolik. Qwilleran i pies przyglądali się sobie badawczo.
Sarah wróciła i wyjaśniła:
- To sir Cedric. Wiktoriańska robota, rzeźbione drewno. Bardzo realistyczny, prawda?
- Niebywale, muszę przyznać - powiedział Qwilleran. Stolik był z ciemnego drewna
sosnowego, ze zwykłymi, rzeźbionymi nogami po jednej stronie, podczas gdy druga
wspierała się na psie. - Sprytne! Bardzo sprytne!
Podczas jazdy samochodem zadał swej pasażerce pytanie:
- Dobrze ci się mieszka w Indian Village?
Nie było to może najinteligentniejsze pytanie, jakie zdarzyło mu się sformułować, ale
zawsze to jakiś początek.
- O tak! - odparła. - Każda pora roku ma swoje uroki. Teraz jest czas jesiennych
kolorów, w tym roku wyjątkowo pięknych.
- Polly Duncan, którą musisz znać, chciała wynająć mieszkanie w Indian Village, ale
wystraszyła ją odległość od miasta.
- Powiedz jej - powiedziała Sarah z naciskiem - że dojazdy wcale nie są kłopotliwe; po
tygodniu przestaje się o tym myśleć.
- A jak ci się pracuje w gazecie?
- Bardzo przyjemna praca! Wszyscy sprawiają wrażenie, jakby się dobrze bawili, a
przy tym udaje się wydawać gazetę na czas. Mnie wprowadził do redakcji Junior Goodwinter.
To pierwsza praca w moim życiu.
- Och, naprawdę? - zapytał ze zdziwieniem. - Wykonujesz ją z wielką pewnością
siebie.
- Dziękuję. Skończyłam college Eastern i mogłam mieć dobrą pracę w Bostonie, ale
rodzice chcieli, żebym została z nimi. Wiesz, byłam jedynym dzieckiem i mieliśmy w
rodzinie świetne relacje. Jeździłam z matką do Europy, a ojciec zabierał mnie w podróże
służbowe. Poza tym była praca na rzecz społeczności lokalnej - ceniona w towarzystwie i
dająca satysfakcję. Miałam więc ciekawe życie. Żałuję tylko, że... że nie dbałam o własną
karierę. Myślę, że odniosłabym sukces.
- Jestem tego pewien! - powiedział Qwilleran.
I żeby wprowadzić do rozmowy lżejszą nutę, dodał:
- Ja z kolei najbardziej żałuję tego, że urodziłem się zbyt późno, żeby zobaczyć
uderzenia Babe'a Rutha i Ty Cobba na środku pola.
- Ach, no tak! Przecież jesteś kibicem bejsbolu! Wycinam sobie wszystkie twoje
felietony o bejsbolu - ze względu na starą przyjaźń z tym sportem. Mój ojciec nie opuścił
żadnego meczu ligi światowej, a kiedy miałam siedem lat, zaczął mnie zabierać na stadiony.
Matka nie lubiła kibicowania, więc ja z ojcem lataliśmy samolotami po całym kraju.
Nauczyłam się prowadzić dokładne statystyki meczu i obliczać średnią skuteczność każdego z
zawodników uderzających piłkę. Myślę, że zawdzięczam temu smykałkę do matematyki i
upodobanie do drobiażdżków.
Qwilleran spojrzał na nią z podziwem. „Smykałka” i „drobiażdżki” to słowa, których
nie słyszał nigdy na randce w ciemno. Zapytał:
- A pamiętasz historyczny mecz z 1969 roku, w którym Metsi zdobyli tytuł,
wygrywając z Oriolami?
- Pamiętam! Jasne, że pamiętam! W 1968 Metsi zajęli dziewiąte miejsce, a ponieważ
ojciec i ja zawsze trzymaliśmy stronę słabszych, staliśmy się zagorzałymi kibicami Metsów.
Pamiętam, że kiedy wygrali - po tym ostatnim, niesamowitym meczu - kibice wybiegli na
boisko i wyrywali trawę na pamiątkę... Ma pan... to znaczy masz jakiś ulubiony klub, Qwill?
- Zanim jeszcze nauczyłem się chodzić, byłem już kibicem Niedźwiadków z Chicago,
ale teraz rzadko oglądam mecze. A ty dalej śledzisz ligę?
- Nie - odpowiedziała ze smutkiem. - Przestałam, kiedy umarł ojciec. Bejsbol go zabił.
Finałowa seria w 1975 roku była szczególnie dramatyczna. Siedem meczów. Ciągle je
przerywano z powodu deszczu. Szala przechylała się to na jedną stronę, to na drugą. Walka
była niesamowicie zacięta. Gra na najwyższym poziomie. Niespodzianki i nagłe zwroty.
Wszystko to było dla ojca zbyt denerwujące. Dostał ataku serca.
Westchnęła; Qwilleran mamrotał jakieś słowa pocieszenia.
Kiedy oboje kibice bejsbolu dotarli do „Old Stone Mill”, zaprowadzono ich do
najlepszego stolika, na którym stał bukiet świeżych kwiatów. Pozostali goście powitali ich
oklaskami. Wszyscy w Pickax wiedzieli o randce za tysiąc pięćset dolarów. Sarah zarumieniła
się, a Qwilleran złożył ukłon przed uśmiechniętymi twarzami.
Kelner podał jeden wermut i jedną wodę squunk. Sarah odezwała się:
- Qwill, kiedy piszesz w swoich felietonach o Koko i Yum Yum, wykazujesz się
świetną znajomością kotów. Czy zawsze byłeś takim kociarzem?
- Nie, kiedy adoptowałem je, nie miałem pojęcia o kociej naturze, ale bardzo szybko
nauczyły mnie wszystkiego, co było potrzebne. Teraz już trudno by mi się żyło bez nich.
Przyciąga mnie do nich ich ukryta energia. Dzięki niej obecność kota jest wyczuwalna przez
cały czas.
Przerwał ze względu na wyczuwalną obecność Dereka Cuttlebrinka, który przyszedł
zaprezentować menu i opowiedzieć o specjalnej ofercie:
- Pierś kurczaka w sosie curry ze smażonymi warzywami... pieczony udziec jagnięcy
w sosie z zielonego pieprzu... i krewetki w szafranowej śmietanie z pomidorami suszonymi na
słońcu oraz bazylią, podawane na szpinakowym makaronie fettucine.
- Przyzwyczaiłam się do smaku curry, kiedy podróżowaliśmy po Indiach, więc chyba
to będzie mój wybór - powiedziała Sarah.
- Dla pana półkilowy stek i pudełko na resztki? - zapytał Qwillerana Derek.
- A nie macie przypadkiem indyka?
- Proszę wrócić do nas w Święto Dziękczynienia. Zupa dnia to ogonowa.
- Jadłem już zupę ogonową na lunch w „Spoonery”. Kto komu ukradł przepis?
- Jeśli chce pan znać prawdę, nasz kucharz wyczytał ten przepis w Radości gotowania
- odparł Derek konfidencjonalnym tonem.
Kiedy zostali sami, Sarah powiedziała:
- Jest dość wyszczekany, prawda? Ale całkiem miły.
Qwilleran zgodził się z nią.
- Wszystko mu uchodzi na sucho, bo ma prawie dwa metry wzrostu. Gdyby był o
trzydzieści centymetrów niższy, dawno by go wylali... Ale o czym to mówiliśmy? O kotach:
rozumiem, że lubisz zwierzęta.
- Bardzo. W każdą sobotę mam dyżur jako wolontariuszka w schronisku dla zwierząt.
- I co tam robisz?
- Kąpię psy.
- Mam nadzieję, że małe - powiedział Qwilleran.
- Wszystkie rozmiary. Po przyjęciu do schroniska każdy pies zostaje wykąpany, a
jeszcze ani razu z żadnym nie miałam problemu. Tak jakby wiedziały, że chcemy zrobić dla
nich coś dobrego. W zeszłą sobotę kąpałam doga niemieckiego. Od razu wskoczył do wanny.
Włożyłam mu watę do uszu, wokół oczu wysmarowałam go balsamem, a potem oblałam go
wodą z węża, namydliłam szamponem, rozmawiałam z nim, opłukałam go i wysuszyłam. Był
zachwycony!
- Najwyraźniej jesteś przyzwyczajona do psów.
- Tak, zawsze mieliśmy psy w domu. Teraz został mi tylko sir Cedric. Kiedy wracam
wieczorem do domu, wita mnie i trochę rozmawiamy. Niestety to są dość jednostronne
rozmowy... Qwill, nikomu o tym nie mówiłam.
- Domyślam się, jak się czujesz - powiedział głosem pełnym szczerości.
Kiedy podano przystawki, wziął głęboki wdech i zapytał:
- Czy to nie ty urządzałaś niedawno w bibliotece wystawę guzików?
- Zapamiętałeś to! Jak to ładnie z twojej strony!
- Jak, dlaczego i kiedy zaczęłaś je zbierać?
- Ojciec miał cenną kolekcję guzików od mundurów. Kiedy jeździliśmy na mecze do
różnych miast, szukał po antykwariatach okazów z czasów wojny secesyjnej, a ja
wynajdywałam ładne guziki ze szkła. Teraz mam ich ponad tysiąc - różnych rodzajów.
Między innymi miniaturowe obrazy na porcelanie - dzieła sztuki, które można trzymać w
ręku. Specjalizuję się też w motywach zwierzęcych w kości słoniowej, mosiądzu, miedzi,
nawet na porcelanie Wedgwood. Mam kameę z psią główką, zrobioną z muszli ślimaka
morskiego z Karaibów. Może zauważyłeś ją na wystawie?
- Tak - mruknął niezdecydowanie.
Po chwili powiedziała:
- Qwill, mam nadzieję, że to nie będzie aroganckie, jeśli podaruję ci coś na pamiątkę
tego wieczoru.
Sięgnęła do torebki i wręczyła mu rzeźbiony guzik z drewna z kocią głową.
- Och, dziękuję. Cóż za uroczy pomysł - zamruczał.
- Może będziesz chciał przyjść na zebranie klubu guzikowego, który zrzesza
kolekcjonerów z trzech okręgów. Wśród członków jest sporo mężczyzn.
- Cóż, warto się nad tym zastanowić... Zamawiamy deser? Posiłek zakończył się
porcją crème brûlée dla niej i szarlotką z serem dla niego. Sarah oświadczyła, że była to
najwspanialsza kolacja w jej życiu. Kiedy odwoził ją do domu, rozmowa zeszła na tematy
zawodowe: szybki wzrost nakładu gazety, kolarski sukces Wilfreda i nowa, czwartkowa
rubryka kulinarna Mildred. Sarah spytała:
- Zauważyłeś, ile osób wspomina Iris Cobb na forum kulinarnym? Bardzo jej brakuje.
- Znałaś ją?
- Bardzo dobrze! Kiedy pracowałam jako wolontariuszka w muzeum, zapraszała mnie
czasem na lunch, wiedząc, jak bardzo lubię jej paszteciki. Wiesz, mam dość wyrafinowane
podniebienie; to kolejne dziedzictwo po ojcu. - Westchnęła, po czym ciągnęła dalej. -
Wiedziałeś, że byłam jednym z jurorów podczas sobotniego konkursu pasztecikowego?
- Nie! Od nadzienia czy od ciasta?
- Od nadzienia. I muszę ci coś wyznać: jedna z prac konkursowych była po prostu
nadzwyczajna! Paszteciki smakowały tak wybornie jak wyroby Iris Cobb. Nadzienie zrobiono
z mięsa indyka, co było niezgodne z regulaminem, ale ja i inni sędziowie byliśmy na tyle
figlarni, że przepuściliśmy te paszteciki do finału.
Skręcali właśnie w stronę Indian Village. Sarah zapytała nieśmiało:
- Masz ochotę wejść i obejrzeć kolekcję guzików?
- Dzięki, ale jestem jeszcze umówiony na kilka telefonów. Może innym razem -
odpowiedział - ale chciałbym cię odprowadzić do samego mieszkania i życzyć dobrej nocy sir
Cedricowi.
Zwierzę podtrzymujące stolik biblioteczny, od stu lat stojące na tylnych łapach,
wyglądało zupełnie jak żywe. Brązowa sierść była świetnie wycieniowana, z zarysem
poszczególnych włosków, a oczy psa miały smutny wyraz. Qwilleran poklepał go po łbie.
- Dobry pies! Dobry pies!
W drodze do domu pomyślał, że wieczór miałby zupełnie inny przebieg, gdyby
licytację wygrała oferta Danielle Carmichael, opiewająca na tysiąc dolarów. Rozmowa
dotyczyłaby wówczas centrów handlowych, futbolu i życia szopów, a nie guzików, bejsbolu i
psów rzeźbionych w drewnie; na pewno nie padłyby słowa „smykałka” i „drobiażdżki”.
Zamiast prostej sukienki i marynarki od Chanel jego partnerka miałaby na sobie obcisłą
koktajlową sukienkę z cekinami, a w restauracji nie powitałyby ich oklaski, tylko stłumione
okrzyki, a może nawet śmiechy. (Wszystko działo się przecież w Pickax, a nie na przykład w
Baltimore). A fundusz gwiazdkowy byłby o pięćset dolarów uboższy. Qwilleran zaś nie
usłyszałby opowieści o nadzwyczajnym paszteciku przygotowanym na konkurs. Przywołując
ducha Iris Cobb, Sarah utwierdziła go w jego narastających podejrzeniach.
Po przyjściu do domu Qwilleran zadzwonił w kilka miejsc. Było już późno, ale
kilkoro z jego znajomych prowadziło życie nocnych marków.
W rezydencji Rikerów telefon odebrała Mildred.
- No i jak ci się udała kolacja za tysiąc pięćset dolarów?
- Mniejsza o to. Przeczytasz opis w moim felietonie - odparł dziarsko. - W tej chwili
interesuje mnie, co ujawnił sejf w firmie księgowej. Nazwiska zwycięzców będą w jutrzejszej
gazecie. Kto był twórcą superpasztecika?
- Ale obiecujesz, że się nie wygadasz, jeśli ci powiem? Wiesz, planujemy cały duży
artykuł na ten temat - tak jak proponowałeś.
Qwilleran obiecał.
- Obiecujesz, że nie powiesz nawet Polly? Obiecał ponownie.
- A czemu cię to tak interesuje?
- Piszę książkę o pochodzeniu i ewolucji pasztecika - od elementu drugiego śniadania
górników do smakołyka dla znawców.
- O tej porze, w nocy? Daj spokój, Qwill! Masz przede mną jakieś tajemnice.
- To ty masz tajemnice! Mówię ci prosto z mostu, że piszę książkę.
Zawsze miał przecież zamiar napisać książkę, choć może nie o pasztecikach.
- No dobra. Wygrała Elaine Fetter z West Middle Hummock.
- Tego się spodziewałem.
- A znasz ją?
- Wszyscy ją znają. A na twoim miejscu wstrzymałbym się jeszcze z opublikowaniem
nazwiska twórcy superpasztecika.
- O co ci chodzi? Co to znowu za historia?
- Jutro ci powiem. Teraz się spieszę. Dzięki za informacje. Obudź męża i powiedz mu,
że życzę mu dobrej nocy.
Odłożył słuchawkę bez dalszych ceregieli i zadzwonił do Celu Robinson. Kiedy
wracał do domu, zauważył, że w starej powozowni światła były jeszcze zapalone. Wiedział,
że Celia siedzi w fotelu i czyta najnowszą powieść szpiegowską. Głosem tajnego agenta
zapytał:
- Udało się?
- Miałeś rację. Znalazłam to, o co ci chodziło. - Mówiła przyciszonym głosem, bez
wymieniania szczegółów. - Nie było na tym żadnego nazwiska, ale sprawdziłam to, o czym
mówiłeś. Tak, to prawdziwy McCoy.
- Dobra robota! - powiedział. - Później pogadamy.
A teraz - zastanawiał się - trzeba wymyślić, jak się do tego dobrać bez sprawiania
komukolwiek kłopotu. Rozłożył się w fotelu z nogami na kanapie i zaczął łamać sobie głowę.
Koty usiadły w pobliżu, w kompletnej ciszy, wyczuwając, że praca myślowa, którą wykonuje,
wymaga skupienia.
W pewnej chwili gwałtownym ruchem zdjął nogi z kanapy, po czym podszedł do
telefonu. Wykręcił numer mieszkania Hixie Rice, ale jej telefon nie odpowiadał. Zostawił
wiadomość na automatycznej sekretarce.
Dwie minuty później Hixie oddzwoniła.
- Przepraszam cię, Qwill. Staram się unikać pewnej osoby. O co chodzi? Jak ci się
udała randka? O czym rozmawialiście?
- Rozmawialiśmy o kotach, psach, bejsbolu, guzikach, pasztecikach i o Iris Cobb. No i
właśnie w związku z tym dzwonię. Chciałbym cię prosić o pomoc w pewnym niewielkim,
prywatnym, legalnym i niewinnym przedsięwzięciu.
- To moja specjalność - odpowiedziała.
- Chciałbym zamieścić ogłoszenie w jutrzejszej gazecie, jeśli jeszcze nie jest za późno,
ale w żaden sposób nie mogę być z tym skojarzony. Potrafisz to zorganizować?
- Jak duże ma być to ogłoszenie?
- Na tyle duże, żeby dało się je zauważyć z drugiego końca pokoju: wytłuszczony
nagłówek, rozstrzelony druk i dużo światła.
- A jaki ma być tekst? Możesz podyktować przez telefon? Nie sądzę, żebym była na
podsłuchu.
Podyktował około dwudziestu słów.
- Hmm, ciekawe... - powiedziała. - Myślisz, że to da jakieś rezultaty?
- Nie potrzebuję rezultatów - odpowiedział. - To blef. Zostańcie państwo z nami!
Rozdział szesnasty
Degustację serów zaplanowano na wtorkowy wieczór. Większość dnia Qwilleran spędził na
mieście. Powód był prosty: we wtorki przychodziła budząca respekt pani Fulgrove, żeby
posprzątać skład. Miły pan O'Dell czyścił odkurzaczem podłogi i meble, a ona robiła resztę:
ścierała kurze, szorowała, polerowała i narzekała - na moralność publiczną, polityków,
młodzież, muzykę pop i na kocią sierść, którą traktowała jako część syjamskiego spisku,
mającego na celu utrudnić jej pracę. Z kolei siwy Pat O'Dell zwykle miał do powiedzenia - z
przyjemnym irlandzkim akcentem - wiele budujących rzeczy. Tego dnia zaczął od
następującej uwagi:
- Ta babka, co mieszka nad garażem, jest całkiem fajowa.
- Tak, pani Robinson to wesoła i energiczna osoba - zgodził się Qwilleran.
- Myślę sobie, że przydałoby się umyć jej okna. Tyle aut na parkingu dmucha na nie i
zostawia świństwo na szkle.
- Niech się pan z nią umówi na mycie okien, panie O'Dell, i przyśle mi rachunek.
Celia już kilka razy z uznaniem wypowiadała się o uprzejmym i dobrodusznym
konserwatorze; miała zamiar zaprosić go któregoś dnia na kolację i ugościć porządnym
irlandzkim mięsem w potrawce.
Qwilleran zamknął więc koty na strychu i czmychnął, zanim na scenie pojawiła się
postać pani Fulgrove. Na początek zajrzał do biblioteki, żeby spytać o książki na temat
kolekcjonowania guzików - na wypadek, gdyby chciał któryś ż przyszłych felietonów
poświęcić temu akurat hobby. Podano mu kilka tomów. Przekartkował jeden z nich i z
zadowoleniem znalazł w nim zdjęcie swojego kociego guzika, opisanego jako cenny okaz.
Potem pojechał na śniadanie do „Szkockiej Piekarni”: gorące babeczki z masłem,
gęsta śmietana i dżem porzeczkowy podane przez nadobne dziewczę w fartuchu w szkocką
kratę okazały się nadzwyczaj smaczne. Kawa też była niezła.
Po śniadaniu odwiedził sklep ze zdrową żywnością, którego brodaty właściciel był
mężem nowej szefowej działu reportażu w „Moose County coś tam”.
- Witamy w Pickax - powiedział Qwilleran na powitanie. - Zawsze z ochotą udzielamy
azylu uchodźcom z Lockmaster.
- Dziękuję. Podoba nam się tutaj, chociaż nie muszę panu mówić, że zamach
bombowy i morderstwo mocno nami wstrząsnęły.
- Zapewniam pana, że ta przestępcza fala nie wezbrała tutaj, tylko przelała się do nas z
Nizin - Qwilleran poklepał wąsy ruchem pełnym pewności siebie. - Można się trochę
rozejrzeć?
Przechadzał się wśród półek pełnych flakonów z witaminami o dziwnych nazwach, tac
z bułeczkami o niezwykłym składzie, bezmięsnych kanapek oraz owoców i warzyw
pozbawionych woskowej pomady, dzięki której wyglądały tak jędrnie w „Toodle's Market”.
Po chwili dotarł do działu przekąsek. To, co wyglądało jak ciasteczko czekoladowe, nie
zawierało ani masła, ani cukru, ani czekolady. Coś, co przypominało chipsy ziemniaczane,
wyprodukowano bez użycia tłuszczu, soli i ziemniaków.
- Mam znajomego, który na pewno będzie pana stałym klientem - powiedział
Qwilleran. - Niech mi pan powie prawdę: czy pańskie dzieci jedzą te rzeczy?
- Ależ oczywiście! Nasza rodzina zawsze była za alternatywną żywnością.
Wychowaliśmy dzieci na takich produktach i dla nich dziwactwem jest niezdrowe jedzenie.
Następnym celem Qwillerana był komisariat policji, gdzie chciał się dowiedzieć
czegoś na temat Lenny'ego Inchpota. Mężczyzna, który był świadkiem zamachu bombowego,
został odnaleziony i wsadzony do samolotu do Duluth, gdzie miał pozostać przez pewien czas
u ciotki.
W izbie handlowej - po drugiej stronie ulicy - planowano zorganizowanie w Pickax
dnia Lois Inchpot. Chodziło o zwabienie jej z powrotem do miasta i skłonienie do ponownego
otwarcia restauracji. Burmistrz miał wydać w tej sprawie oświadczenie, a wierni klienci
malowali ściany i sufit, zalane wodą z powodu niedawnego uszkodzenia dachu.
Nadeszła pora na miseczkę zupy w „Spoonery”. W specjalnej ofercie była
bouillabaisse, fistaszkowa z czosnkiem, zupa z białej fasoli z kiełbasą oraz rosół z ryżem i
koperkiem. Qwilleran wybrał bezpieczeństwo, czyli fasolową.
Potem odwiedził „Salon Kuchenny”, żeby kupić termometr, strzykawkę do polewania
drobiu oraz brytfannę z rusztem. Zamierzał upiec tego cholernego ptaka, choćby to miała być
ostatnia czynność w jego życiu.
Sharon triumfowała:
- Obie z matką byłyśmy pewne, że w końcu się pan załamie i zacznie gotować.
- Na pani miejscu nie liczyłbym na to. Kupuję te rzeczy dla przyjaciela.
Był to jeden z jego improwizowanych uników, których sztukę opanował w stopniu
mistrzowskim.
O tej porze do kiosków trafiło już wtorkowe wydanie gazety. Przeczytał swoje
ogłoszenie. Za kilka godzin będzie o nim mówić cały okręg:
NAGRODA 10 000 DOLARÓW
za informacje pozwalające odzyskać notes z przepisami kulinarnymi śp. Iris Cobb,
który zaginął po jej śmierci. Dyskrecja zapewniona. Listy adresować: Skrytka pocztowa 1362,
Pickax City.
Kiedy Qwilleran wrócił do składu, ekipy sprzątającej już nie było, nie było też ani
jednego kociego włoska czy odrobiny kurzu. Wbiegł po schodkach na najwyższy poziom i
otworzył drzwi od strychu.
- No dobra, możecie wychodzić i linieć! - krzyknął.
Zszedł do kuchni, by sprawdzić, jak przebiega proces rozmrażania indyka. Zanim
zdążył zamknąć drzwi od lodówki, Koko wykonał figurę zwaną grand jete i wylądował na
półce tuż obok ptaka.
- Wynocha! - wrzasnął Qwilleran, wyciągając kocura z lodówki i zatrzaskując drzwi. -
Powściągaj swoje namiętności, chytrusie! Koty podobno słyną z cierpliwości.
Koko oddalił się chyłkiem, liżąc swe zranione kocie ego.
Przebierając się na degustację, Qwilleran włożył smoking i czarny krawat oraz rzadkiej urody
czarne spinki do kołnierzyka. Inkrustowane srebrem i złotem pochodziły z Indii, a dostał je w
prezencie od Polly. Spoglądając na swe odbicie w ogromnym lustrze, stwierdził, że w stroju
wieczorowym wygląda bardzo dobrze. Było już ciemno, gdy busiki zaczęły dowozić
wystrojonych gości, a zamontowane na zewnątrz reflektory przekształciły skład w
zaczarowany zamek. W środku ten nastrój tajemniczości potęgowały ukryte lampy,
przydające dramatyzmu wewnętrznym galeriom i belkom stropowym, białemu kominkowi z
wysokim kominem, współczesnym tkaninom dekoracyjnym i wyrazistym, nowoczesnym
meblom. W połączeniu z przepychem przystrojonych koralikami sukni wieczorowych,
dworskością mężczyzn w eleganckich strojach i ogólnie dobrym nastrojem panującym zwykle
przy podobnych okazjach - wszystko to składało się na niezwykłą magię wieczoru, który miał
wszelkie szanse, by stać się niezapomnianym wydarzeniem w historii Pickax.
John Bushland krążył z kamerą wideo, gdyż postanowiono sprzedawać nagranie z
uroczystości i zebrać w ten sposób dodatkowy tysiąc lub dwa na szlachetny cel. Główną
uwagę kamerzysty przyciągali oczywiście najwybitniejsi uczestnicy imprezy, ale oba koty
syjamskie także odgrywały w powstającym filmie niepoślednią rolę. Początkowo siedziały na
gzymsie nad kominkiem, rozglądając się ze zdumieniem wokół siebie. Potem sfrunęły na
podłogę niczym latające wiewiórki; Koko zajął się okruszkami serów, a Yum Yum
sznurowadłami. Gdy wciąż zwiększająca się liczba stóp stała się zagrożeniem dla jej ogona,
uciekła na pierwszą galerię i obserwowała widowisko, siedząc na poręczy.
Wśród gości obecni byli Rikerowie, Lanspeakowie i Wilmotowie, burmistrz, w
którego stroju zwracał uwagę czerwony, szeroki pas w tureckie wzory, Don Exbridge z nową
i starą żoną, a także nowy bankier z krzykliwie ubraną Danielle. Można się było doliczyć
trzech adwokatów, czterech lekarzy, dwóch księgowych, jednego sędziego i pięciu
funkcjonariuszy publicznych ubiegających się o reelekcję. Do tej ostatniej grupy należała
lekko stuknięta, ale lubiana Amanda Goodwinter, starająca się o ponowny wybór do rady
miejskiej, ubrana w suknię wieczorową, którą wkładała przez ostatnie trzydzieści lat.
W centrum uwagi wszystkich był stół ze srebrnymi wazami na poncz i zapalonymi
świecami. Po obu jego stronach stały nakryte białymi obrusami kredensy; na każdym
umieszczono osiem półmisków z serami i wielkie koło sera cheddar. Przy kredensach honory
gospodarzy pełnili Jerry „Łyczek” i Jack „Zakąska” w towarzystwie uczniów, wyglądających
bardzo profesjonalnie dzięki białym, drelichowym kurtkom.
Jack „Zakąska” tłumaczył gościom:
- Na stołach z serami mamy trzy różne gatunki niebieskie. Proszę spróbować
wszystkich trzech i porównać - tylko w ten sposób można nauczyć się ich smaku. Francuski
łatwo się kruszy; włoski można rozsmarować, a angielski dobrze kroi się w plasterki.
- Wydaje mi się, że w pańskiej wypowiedzi zauważam pewne podteksty - zareagował
doktor Prelligate.
- Tak czy owak, trzeba zjeść te zapleśniałe sery - wtrąciła Amanda Goodwinter.
Jerry „Łyczek” wyjaśniał:
- Jeśli lubią państwo bogate, kremowe sery o cudownym smaku, proszę spróbować
brie ze śmietany kremówki o podwyższonej zawartości tłuszczu
- Miau! - poparł mówcę głos z podłogi.
- Ten kot i wasz uniżony sługa, czyli ja, jesteśmy tu jedynymi istotami, które mówią,
jak jest naprawdę - skomentowała Amanda.
- Wszystkie koty rozpoznają słowo „śmietana” - powiedział Pender Wilmot, który sam
hodował koty.
- Wiem z dobrych źródeł, że Qwill karmi swoje kawiorem i ślimakami - odezwał się
Big Mac. - Wielka szkoda, że nie może ich oficjalnie adoptować.
- Są takie eleganckie! - zachwycała się doktor Diane. - My się musimy stroić na takie
okazje, a koty syjamskie zawsze wyglądają wytwornie. - Spojrzała na Yum Yum siedzącą na
poręczy galerii, a kotka kokieteryjnie pokręciła głową, żeby pochwalić się i prawym, i lewym
profilem. - A przy tym są takie próżne!
Rozmowy dotyczyły nie tylko serów i kotów. Spekulowano na temat zamachu
bombowego, morderstwa i ogłoszenia o nagrodzie wysokości dziesięciu tysięcy dolarów.
Riker odciągnął Qwillerana na bok i zapytał:
- Czy to ty dałeś ten anons? Oszalałeś? Kto zapłaci te pieniądze?
- Nie martw się, Arch. Nikt się po nie nie zgłosi, ale suma jest dostatecznie duża, żeby
ludzie zaczęli węszyć. Założę się, że winowajca będzie wolał odesłać notes anonimowo na
adres skrytki pocztowej niż ryzykować zdemaskowanie.
Qwilleran krążył wśród gości, nasłuchując i szukając inspiracji. Niezmiennie
pozostawał felietonistą, zawsze miał dyżur i ustawicznie szukał materiału, którym mógłby
zapełnić miejsce na górnej połówce drugiej kolumny gazety. Tym razem głównie dobiegały
go typowe rozmówki towarzyskie.
Don Exbridge: „Rekomendowanie restauracji jest zawsze ryzykowne. Nazajutrz po
takim felietonie szef kuchni odchodzi z pracy, dyrekcja zastępuje go jakimś specem od
mielonych z kapustą, a twoi przyjaciele uznają, że masz drewniane podniebienie”.
Larry Lanspeak: „Czy ktoś z was był gospodzie «Boulder House»? Szef kuchni
uprawia własne zioła i naprawdę wie, jak się gotuje warzywa - tak żeby w środku pozostały
twarde”.
Carrol Lanspeak: „Qwill, u nas w sklepie jest jedwabna bluzka w kolorze fuksji, która
na pewno spodobałaby się Polly - z kołnierzem szalowym i obniżonymi ramionami. Prawdę
mówiąc, odłożyłam jedną w jej rozmiarze. Jeśli chcesz, mogę ją zapakować na prezent i
podrzucić tutaj”.
Pender Wilmot: „Kto by chciał się zapisać do klubu smakoszy, gdybyśmy go założyli?
Zbieram zgłoszenia”.
Arch Riker: „Możesz nas zapisać - ale pod warunkiem, że to nie będzie kolejny klub,
w którym przy kolacji dyskutuje się o deficycie budżetowym. Chcę się naprawdę czegoś
dowiedzieć o jedzeniu i winie”.
Mildred Riker: „Ktoś powiedział, że potrawy, które warto jeść, warte są tego, żeby o
nich rozmawiać”.
Qwilleran: „Czy ma to być klub łakomczuchów, smakoszy czy gastronomów?”
Don Exbridge: „Niech ktoś poda słownik!”
Doktor Diane: „Jak by to miało funkcjonować? Zbieralibyśmy się w restauracjach?
Czy mielibyśmy swojego kucharza?”
Willard Carmichael: „W Detroit należeliśmy do klubu interaktywnego. Gospodarz
planował menu i przygotowywał przystawki. Innym członkom przypadały pozostałe dania
według dostarczonych przepisów - niezwykłych, ale nie dziwacznych. Nie było pieczonych
koników polnych”.
Danielle Carmichael: „Trzeba było stosować się dokładnie do przepisu albo płaciło się
karę - na przykład obsługa zmywarki albo rachunek za wino”.
Qwilleran: „Zapisałbym się, jeśli mógłbym na stałe zajmować się zmywarką”.
Amanda Goodwinter: „Mnie nie zapisujcie. Po ostatniej wizycie w klubie smakosza
miałam przez miesiąc niestrawność”.
Wieczór toczył się gładko, a spożycie sera i bursztynowego ponczu było znaczne.
Rozmowy stawały się coraz głośniejsze. Kilka par zbierało się już do wyjścia. Nagle z kuchni
dało się słyszeć jakieś zamieszanie - łomot, groźne pomruki, a potem ogłuszający trzask.
Wszyscy zamilkli, a Qwilleran udał się na miejsce zdarzenia. Koko wpadł w amok. Biegał po
kuchni jak szalony, przy każdym okrążeniu odbijając się od lodówki.
Kiedy Qwilleran próbował interweniować, kot wskoczył na kuchenny blat, wybił się i
wyrżnął w lampę, rozrzucając wkoło szczątki abażuru. Widząc, jak Koko w szalonym pędzie
mija kominek i zmierza w kierunku stołów z serami, kobiety zaczęły piszczeć, a mężczyźni
krzyczeć.
- Zatrzymajcie go - wrzasnął Qwilleran, widząc kota ślizgającego się po półmiskach z
serem, pośród okruchów roqueforta, kostek cheddara, plasterków goudy i kawałków
rozpływającego się brie. Po kilku chwilach Koko przeskoczył na stół z ponczem, gdzie
wywrócił kilka zapalonych świec.
- Pożar! - wykrzyknął ktoś z gości.
- Złapcie go! Złapcie go! - zaryczał Qwilleran i popędził do szafy, z której wydostał
gaśnicę.
Trzech mężczyzn rzuciło się w pogoń za oszalałym kotem, który pędził wokół
kominka, zostawiając strzępy futra. Pender, Larry i Big Mac próbowali go złapać, wpadając
przy tym na meble i na siebie nawzajem. Biegali za kotem naokoło kominka.
- Niech ktoś pobiegnie w drugą stronę!
Ktoś to rzeczywiście zrobił, ale osaczone zwierzę wystrzeliło w tym momencie w górę
i wylądowało na szczycie kominka, skąd popatrywało w dół na swoich prześladowców.
- Mamy go!
W następnej sekundzie Koko przefrunął lotem nurkowym nad ich głowami i
wylądowawszy na podłodze, pomknął w górę po schodkach. Zatrzymał się dopiero pod
samym sufitem składu, gdzie przysiadł na belce stropowej i zaczął lizać swoje futro.
Qwilleran był bardzo zażenowany.
- Najmocniej przepraszam. Zupełnie nie wiem, dlaczego kot wpadł w taki szał.
- Może się napił bursztynowego ponczu Jerry'ego - zasugerował Big Mac.
Prawda była taka, że Koko chciał, aby wszyscy już sobie poszli, zostawiając mu
nieograniczony dostęp do stołów z serami. Tak w każdym razie przypuszczał Qwilleran.
Goście byli bardzo wyrozumiali, ale uznali jednak, że pora się zbierać. Smokingi
Larry'ego, Penderà i Big Maca wyglądały, jakby zrobiono je z szarego futra, a nie z czarnej
wełny. Kilka kocich włosów mogłoby budzić irytację, ale milion kocich włosów zamienił się
- dzięki ponczowi - w żart. Goście sadowili się w busikach w bardzo dobrych humorach, po
dwanaście osób w jednym, czekając na odwiezienie z powrotem na parking, a uczniowie,
którzy zostali, by posprzątać, szczerzyli do siebie zęby w uśmiechu: była to z pewnością
najzabawniejsza historia, jaka wydarzyła się w tym semestrze.
Dwaj wspólnicy - „Łyczek” i „Zakąska” - byli w nastroju filozoficznym.
- Nie rób sobie wyrzutów, Qwill - powiedział Jerry. - Nic tak nie wpływa na sukces
przyjęcia, jak niewielka katastrofa. Będzie się o tym opowiadać przez resztę stulecia.
- Właśnie tego się obawiam.
- Mam tylko nadzieję, że w gazecie wymienią nazwę naszej firmy - dodał Jack - razem
z adresem i numerem telefonu.
- To było naprawdę śmieszne, kiedy trzech facetów goniło małego kota w kłębach
fruwającej sierści - odezwała się Carol. - Ciekawe, czy Koko ma jeszcze trochę włosów na
sobie. To było lepsze niż pościg samochodem. Co za szczęście, że Bushy nagrał to na taśmę.
Sprzedamy masę kopii.
Jack „Zakąska” podsumował wieczór:
- Można powiedzieć, że osiągnęliśmy nasze cele: wszyscy się dobrze bawili, a kilka
osób podszkoliło swoje podniebienia. I, jak się okazuje, ser nie musi być zrobiony z
kremówki, żeby smakował: feta, którą przynieśliśmy, była niskotłuszczowa.
- Miau! - dało się słyszeć głośne potwierdzenie gdzieś spod sufitu.
Kiedy wszyscy już poszli, obiecując przysłanie nazajutrz ekipy sprzątającej, Qwilleran
przebrał się w dres i poszedł do kuchni. Koko był tam już wcześniej i próbował zębami
wygryźć sobie dostęp do lodówki.
- Ty łajdaku! - powiedział Qwilleran. - To dlatego chciałeś, żeby wszyscy wyszli! Jeśli
się uspokoisz, przygotujemy indyka dziś wieczorem i wstawimy go do pieca jutro z samego
rana. Cofnij się!
Ostrożnie otworzył drzwi lodówki, spodziewając się ataku z flanki, ale Koko dobrze
wiedział, że bitwa jest już wygrana. W spokoju przypatrywał się, na czym polega
przygotowywanie indyka.
Qwilleran przypomniał sobie wskazówki Mildred: usunąć folię, uwolnić nogi indyka
bez rozcinania skóry i zbadać obie wewnętrzne jamy. Delikatnie wsunął rękę w klatkę
piersiową indyka i wyciągnął plastikową torebkę z szyją. Potem odwrócił indyka i z większą
pewnością siebie zbadał jamę brzuszną. Była zimna, ale nie zmrożona. Koko przyglądał się
tej scenie z uszami postawionymi do tyłu i nastroszonymi wąsikami. Qwilleran próbował
namacać plastikową torebkę. Zamiast niej znalazł coś twardego i bardzo, ale to bardzo
zimnego. W pierwszej chwili pomyślał, że to bryła lodu. Zaraz potem, że ktoś sobie zrobił
głupi żart! Wrzucił wszystko na tacę, wepchnął ją do lodówki i zadzwonił do Nicka Bamby.
- Mam nadzieję, Nick, że nie dzwonię za późno. Chciałem tylko podziękować za
mrożonego indyka. Właśnie go szykuję do upieczenia... Tak, Mildred mi powiedziała, jak to
się robi. Mam tylko jedno pytanie: czy ten okaz, który mi dostarczyłeś, był jakiś...
szczególny? Nie, nic mu nie dolega. Po prostu... miałem jakieś dziwne wrażenie. - Qwilleran
poklepał wąsy. - Dzięki raz jeszcze, Nick. Dam ci znać, jak mi się udał.
Odłożywszy słuchawkę, Qwilleran nadal trzymał na niej dłoń. Czy powinien znów
zadzwonić do domu do komendanta policji? Wystukał numer, który znał na pamięć, i kiedy
usłyszał szorstki głos, powiedział:
- Wiesz, mieliśmy tu dziś wieczorem degustację serów i Jack z Jerrym zostawili całą
masę próbek. Może byś wpadł coś przekąsić - i łyknąć? A poza tym... chciałem ci coś
pokazać, coś bardzo szczególnego!
- Przyjeżdżam migiem - powiedział Brodie.
Dotarł na miejsce w ciągu paru minut i zaczął od obserwacji:
- Przy twoich tylnych drzwiach stoi jakieś wielkie pudło.
- To stary kuferek marynarski. Służy do zostawiania dostaw.
- A poza tym poprzestawiałeś meble.
- To w związku z tym tłumem, który tu dziś był. Mieliśmy setkę gości. Komitet ma
przyjść jutro i poprzestawiać wszystko tak, jak było.
Usiedli przy barze, gdzie Qwilleran naszykował już wcześniej szklaneczkę szkockiej i
talerz z resztkami po degustacji. Wskazał gościowi sery: zostały cheddar, gouda, bel paese,
ementaler, stilton i port du salut.
- A gdzie jest ten, który tak lubię?
- Spróbuj ementalera, Andy. Gruyère'a nie zostało ani trochę. Wszystkim smakował.
- Miau!
- Włącznie z naszym sprytnym kotem.
Kiedy Brody skończył pierwszą szklaneczkę, Qwilleran powiedział:
- Andy, zanim ci doleję, chciałbym, żebyś spojrzał na prezent, który dostałem w
sobotę. - Kątem oka obserwując Koko, przyniósł indyka z lodówki i pchnął tacę w kierunku
komendanta policji. - Jak myślisz, co to jest?
- Żarty sobie stroisz? To indyk!
- Umiesz faszerować takiego ptaszka?
- Tym się zajmuje moja żona - skrzywił się Brodie.
- Pozwól, że ci wytłumaczę. Z tej strony była głowa, a z tej zadek. Są dwie jamy.
Włóż rękę w jamę piersiową i zobacz, co tam jest.
Niechętnie i z podejrzliwą miną komendant zrobił, o co go proszono, i wyciągnął
plastikową torebkę.
- To szyja! Jaja sobie robisz?
- A teraz włóż rękę w jamę brzuszną. Zwykle wkładają tam torebkę z podrobami.
Rzucając gniewne spojrzenie na przyjaciela, Brodie wepchnął rękę do środka indyka.
Jego pobrużdżona twarz natychmiast przybrała dziwny wyraz. Była to mieszanina
zaskoczenia i niedowierzania.
- Co, u diabła?! - wymamrotał, wyciągając mały pistolet. - Skąd masz tego indyka?
- Od Nicka Bamby. Był zmrożony na kość, kiedy do mnie dotarł - prawdopodobnie
pochodził z transportu wysłanego na Niziny. Rozmrażał się w lodówce przez dwa dni, aż
Koko całkiem zwariował. Chcesz torebkę plastikową na pistolet?
- Daj mi worek na śmieci - powiedział Andy. - Zabieram całego ptaszka.
- No i po twoim indyku - odezwał się Qwilleran do Koko.
Ku jego zdumieniu kot sprawiał wrażenie, że wcale się nie przejmuje: siedział na
pośladkach w pozycji kangura i zajęty był czyszczeniem małego fragmentu futra na klatce
piersiowej. Czy to możliwe, że Koko wyczuł, iż z indykiem coś jest nie tak? Qwilleran sam
czuł, że coś było nie tak z farmą „Cold Turkey”. Wiedział, że Nick Bamba musi zatrudniać
wielu ludzi ponieważ młode indyki wymagają szczególnej uwagi. Stanowiska nadzorcze i
techniczne obsadzone były przez pełnoetatowych pracowników o specjalistycznych
kwalifikacjach, ale były tam też prace dla studentów i pracowników czasowych albo takich,
którzy na farmie tylko sobie dorabiali. Na tej dodatkowej liście zatrudnionych u Nicka
znaleźć można było policjantów po dyżurze, personel biblioteki publicznej, muskularnego
instalatora ze studia wnętrzarskiego, czeladnika krawieckiego ze sklepu z męską odzieżą, a
także dwóch wnuków pani Toodle. Lenny Inchpot też chciał się zatrudnić po tym, jak jego
posada w hotelu wyleciała w powietrze, ale sprzeciwiła się temu jego matka - z sobie tylko
znanych powodów.
Czy któraś z tych osób zastrzeliła właściciela kwiaciarni i ukryła pistolet wewnątrz
indyka, który miał zostać wysłany na Niziny? Czy zakładała, że przesyłka zgubi się w
labiryncie ludzkich ścieżek w którejś z odległych metropolii? Nie było to zbyt rozsądne
założenie: plastikowa folia dość jednoznacznie identyfikowała źródło przesyłki. Z drugiej
strony szczęśliwy odbiorca mógł uznać, że był to pierwszorzędny bonus dodany do zakupu -
coś, co warto było trzymać pod ręką na wypadek spotkania z jakimś podejrzanym
osobnikiem, napastnikiem, rabusiem, włamywaczem, złodziejem aut albo innym miejskim
zagrożeniem.
A więc... kto był mordercą i czy działał w porozumieniu ze sprawcą zamachu
bombowego? Na pewno nie był nim żaden z młodych Toodle'ów o niewinnych buziach... ani
ten lubiący dobrą zabawę chłopek-roztropek, który instalował wykładziny dla Amandy... ani
najlepszy przyjaciel pszczół, który miał zbyt miękkie serce, żeby złowić rybę albo rozkwasić
muchę. Było już po północy. Qwilleran zastanawiał się, czy Aubrey Scotten doszedł już do
siebie na tyle, by stawić się na nocną zmianę na farmie „Cold Turkey”. A może matka
nakarmiła go domowym jadłem i posłała wcześnie do łóżka?
Rozdział siedemnasty
Rankiem po degustacji serów i po fatalnym napadzie kociego szaleństwa Koko do składu
przybyła ekipa przysłana przez Country Club z zadaniem odwiezienia składanych stołów i
srebrnych waz na poncz oraz poustawiania mebli na swoich miejscach. Qwilleran spędził
ranek w swoim gabinecie na galerii, pisząc felieton na tysiąc słów na temat sera. W ciągu
ostatnich dwóch tygodni zdołał się wiele nauczyć od Jacka „Zakąski”, którego teraz obficie
cytował: „Nie należy nigdy trzeć sera zawczasu... Aby ser uzasadnił cenę, jaką się za niego
zapłaciło, trzeba go podawać w temperaturze pokojowej... Jeśli posiłek jest dobry, ser
świetnie do niego pasuje; a jeśli posiłek jest zły - dzięki serowi stanie się trochę lepszy.
Po południu Qwilleran wybrał się na długą przejażdżkę rowerową w nadziei, że
pomoże mu to pozbierać myśli dotyczące różnych spraw. Poszedł przez las do starej
powozowni, gdzie w jednym z boksów trzymał rower, i pomachał Celii Robinson. Gawędziła
wesoło z panem O'Dellem, który przybył, by za pomocą dmuchawy zainstalowanej na
miejskiej ciężarówce pozgarniać opadłe liście w olbrzymie stosy.
- Miły człowiek - powiedziała o swoim rozmówcy, podchodząc do Qwillerana, który
sprawdzał ciśnienie powietrza w oponach. - Cudowny dzień na przejażdżkę rowerową. Dokąd
jedziesz?
- Szosą Ittibittiwassee do kamiennego mostu i tą samą drogą z powrotem.
- Och, to bardzo długa trasa! Ile ci to zajmie?
- Parę godzin.
- Jedź ostrożnie. I wróć przed zmierzchem!
Na poboczu szosy Ittibittiwassee, która stanowiła część trasy wyścigu
zorganizowanego z okazji Święta Pracy, wciąż widniały pomarańczowe i białe znaki
ustawione przez członków „Klubu Rowerowego”. Miały tam pozostać aż do listopada, kiedy
to pługi śnieżne powyrywają je z ziemi i porozrzucają jak wykałaczki. Qwilleran wjechał na
szosę obok baru „Dimsdale Diner”, a na pierwszym z napotkanych słupków widniało
oznaczenie „15 mil”. Od tego punktu zaczął odmierzać swoje myśli zgodnie z mijanymi
znakami.
Szesnasta mila: O czym napisać we wtorkowym felietonie? Powinno być coś o
jedzeniu. Według encyklopedii brukiew jest produktem jadalnym. Może więc tysiąc
obraźliwych słów o brukwi? Ludzie żywią się brukwią w czasach głodu lub wojen, dlatego
właśnie jest ona tak przygnębiającym warzywem. Na kiepski film lub sztukę mówimy
„chała”, a we Francji używa się określenia „brukiew”. Encyklopedia Larousse'a podaje, że
brukiew można gotować, zapiekać, podawać z sosem, faszerować, trzeć na tarce, piec w
formie, ubijać na puree, a także robić z niej suflet. A moim zdaniem brukiew pozostanie
brukwią, niezależnie od tego, ile się ją będzie tłuc. Czy wykorzystywano ją jako nawóz?
Brodie twierdzi, że z nawozu można zrobić bombę. Czy istnieje coś takiego, jak bomba z
brukwi?
Osiemnasta mila: Szkoda tych grzybów shitake. Nadawałyby się świetnie na felieton,
ale trzeba zaczekać, aż sytuacja całkiem się wyklaruje. Czy grzyby należą do niego, czy do
niej? Gdzie był Donald, kiedy robiłem z nią wywiad? Nawet o nim nie wspomniała. Czy
próbuje coś ukryć? A jeśli tak, to co? Celia mówi, że matka i syn nie dogadują się ze sobą
zbyt dobrze.
Dziewiętnasta mila: Jak to taktownie rozegrać? Na Nizinach dziennikarze
spróbowaliby dotrzeć do rodzinnych sekretów i zrobić wokół nich skandal.
Dwudziesta mila: Shitake miały świetny smak. Co ona mówiła? Masło, czosnek,
pietruszka i świeżo mielony pieprz. Polly mogłaby się tym zainteresować, tylko to masło...
Dwudziesta druga mila: Najpierw shitake, a teraz książka kucharska Iris. Co naprawdę
dzieje się w kuchni pani Fetter? Czy to ona ukradła notes z muzeum? Czy jest tylko paserem?
Musiała wiedzieć, że to trefny towar. Przecież muzeum apelowało o zwrot notesu i
zapewniało dyskrecję.
Dwudziesta piąta mila: Wszyscy mówią o nagrodzie i skrytce pocztowej numer 1362.
Jak zareaguje pani Fetter? Czy będzie się obawiała zdemaskowania? Czy podejmie jakieś
działania? Jeśli zaniesie notes na pocztę, żeby go nadać, jakiś sprytny pracownik zauważy, że
to przesyłka miejscowa do skrytki 1362, bez adresu nadawcy. Rozpoznają ją. Znają przecież
każdego, kto choć raz kupił znaczek.
Dwudziesta szósta mila: Nawet nadanie przesyłki w Lockmaster byłoby ryzykowne.
Tamtejszy „Lockmaster Ledger” przedrukował ogłoszenie o nagrodzie. Może w ogóle nie
skorzysta z poczty. Po prostu spali notes - po skopiowaniu niektórych przepisów. Mogłaby też
podrzucić zeszyt w czyjejś kuchni i wystąpić o nagrodę dla znalazcy. Teoretycznie tak, ale
chyba tak nisko nie upadnie. Albo może ją zakablować ktoś, kto widział notes u niej w kuchni
- a wtedy będę musiał wybulić forsę za informacje, które już i tak mam.
Dwudziesta dziewiąta mila: Szkoda, że sam nie zabrałem notesu, kiedy tam byłem.
Przebywałem na jej terenie zgodnie z prawem, a książka - zgodnie z prawem - należy do
mnie. To by nie było przestępstwo! I gdyby chciała mnie oskarżyć, musiałaby obwinić samą
siebie. Mogłem poprosić Celię, żeby zwędziła notes z kuchni, ale to byłaby kradzież -
sięgnęłaby po nie swoją własność. Nie mogę wciągać Celii w nic, co by ją zdemaskowało.
Jest dla mnie zbyt cenna.
W tym momencie Qwilleran dotarł do kamiennego mostu, zrobił sobie krótką przerwę
i popedałował z powrotem. W domu był tuż przed zmierzchem. Po odstawieniu roweru do
starej powozowni poczłapał do składu krokiem rowerzysty: na ugiętych kolanach i w
niepewnych podskokach. W kuferku marynarskim znalazł dwie przesyłki: torbę z domu
towarowego Lanspeaków oraz ciepławą cegłę owiniętą w folię. Koty wiedziały, co to jest, i
zgotowały mu hałaśliwe powitanie.
- Dobrze, dobrze! Później! - powiedział, ze względów bezpieczeństwa wkładając cegłę
do lodówki.
Potem zajął się torbą Lanspeaków. Jeszcze zanim ją otworzył, powiedział do siebie:
- Zaraz, chwileczkę, to nie może być jedwabna bluzka - za ciężkie!
Przesyłka rzeczywiście sporo ważyła. Był to gruby, podniszczony i zatłuszczony notes
z wypadającymi kartkami.
- Dobry Boże! - powiedział na głos. - To książka kucharska Iris!
Podbiegł do telefonu, a dwa pełne oczekiwań koty podążyły za nim.
- Później! Później! - krzyknął w ich kierunku.
Po dwóch dzwonkach usłyszał wesoły głos Celii:
- Tu powozownia w „Parkowej Oberży”, w czym mogę pomóc?
- Chciałbym zamówić stolik na sześć osób na kolację.
- Och, przepraszam, szefie, myślałam, że to ktoś inny. Znalazłeś mojego klopsa?
- Tak, i wszyscy ci za niego bardzo wylewnie dziękujemy. Ale znalazłem coś jeszcze!
- Zaskoczyło cię to?
- Och, to delikatne określenie! Nie spodziewałem się, że... że sama się poczęstujesz.
- Ależ wcale tego nie zrobiłam! - wykrzyknęła defensywnym tonem. - Wręczono mi
to!
- A to ci niespodzianka! Czy pani Fetter wyjaśniła niezgodną z prawem obecność tego
przedmiotu na swoim kuchennym regale?
- Ależ nie! Donald mi go wręczył! Zobaczył, że przeglądam notes, i powiedział:
„Może by pani wzięła toto do domu i zatrzymała u siebie. Mama i tak nie powinna tego mieć.
Ale proszę jej nie mówić, że pani to dałem”. No, może to nie były dokładnie jego słowa, ale
taki był sens.
- No cóż, co mogę powiedzieć? Czy to się zdarzyło w poniedziałek?
- Tak, kiedy poszłam tam z wolontariuszem. Przepraszam, że nie dostarczyłam ci tego
od razu. Chciałam sobie przepisać kilka receptur. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.
- Celio, nie tylko nie mam ci tego za złe, ale awansuję cię na samodzielne stanowisko
starszego konsultanta do spraw delikatnych śledztw.
Przerwał jej śmiech, życząc jej dobrej nocy. Przez chwilę wpatrywał się w telefon.
Pomyślał, że gdyby Donald poczekał jeszcze dwadzieścia cztery godziny, mógłby donieść na
własną matkę i odebrać nagrodę... chociaż, być może, musiałby się z nią podzielić.
Obejrzał notes, nie zwracając uwagi na głośne zawodzenie, rozlegające się wokół.
Czarna okładka poszarzała po dziesięcioleciach kontaktu z rozsypywaną mąką. Iris zawsze
mówiła o sobie, że jest niechlujną kucharką. Notes napęczniał od powkładanych w środek
luźnych kartek i pożółkłych wycinków z gazet, poplamionych i wysmarowanych różnymi
produktami. Qwilleran stwierdził, że może zidentyfikować wśród nich tłuszcz z boczku, sok
pomidorowy, oliwę, czekoladę, kawę i krew. Zacieki utrudniały odcyfrowanie niektórych
fragmentów ręcznego pisma Iris, które i tak było ledwo czytelne. Qwilleran poszedł do
swojego gabinetu i napisał notkę dla „Moose County coś tam” oraz dla „Lockmaster Ledger”:
Zaginiony zbiór przepisów kulinarnych, należący pierwotnie do Iris Cobb, został przez
anonimowego nadawcę zwrócony prawowitemu właścicielowi, czyli Fundacji
Klingenschoenów, która nosi się z zamiarem opublikowania kolekcji. Według rzecznika
fundacji ogłoszenie o nagrodzie wysokości 10 000 dolarów za informacje prowadzące do
odzyskania książki nie przyniosło nowych poszlak. Zwrot książki był aktem dobrowolnym. W
tej sprawie nie będzie prowadzone żadne dochodzenie.
Kiedy dawał kotom po kilka plasterków klopsa, zadzwonił telefon. W odpowiedzi na
swoje „halo” usłyszał jedynie głośny oddech. „Halo?” - powtórzył z pytającą intonacją. Po
chwili usłyszał cienki głos:
- Mam zamiar się zabić.
Słowa te wypowiedziano monotonnym głosem, który - ze względu na dającą się w
nim słyszeć desperację - brzmiał niemal jak falset.
- Co? Co pan powiedział? Czy to Aubrey?
- Mam zamiar się zabić.
- Gdzie jesteś? U swojej matki?
- Wróciłem do siebie. Wróciłem po rewolwer. Mam zamiar się zabić.
Qwilleran słyszał już dawniej groźby samobójcze. Aubrey potrzebował z kimś
porozmawiać.
- A co powiedziała matka, kiedy postanowiłeś od niej wyjechać?
- Nic jej nie mówiłem.
- Jak się dostałeś do domu?
- Pieszo.
- A gdzie ona była, kiedy wyszedłeś?
- Kopała w ogródku.
- Nie sądzisz, że powinieneś był z nią pogadać?
- Nie jestem jej potrzebny. Ma swoje wnuki. Mam zamiar się zabić.
- A kto się zajmie pszczołami? One cię potrzebują! Sam mi mówiłeś, że jesteś ich
przyjacielem.
- Już ich nie ma. Wykurzyłem je dymem.
- Masz do nich pretensje za to, co się stało? One nie wiedziały, co robią.
Przez chwilę słychać było tylko ciężki oddech.
- Całkiem wariuję. Nie mogę jeść. Nie mogę spać. Zastrzelę się.
- Poczekaj, poczekaj, chłopie. Musimy o tym porozmawiać. Jestem twoim
przyjacielem. Chciałbym wiedzieć dokładnie, co cię tak gryzie.
- Mam rewolwer starego. Przystawię go sobie pod podbródek i pociągnę za spust.
- Dobra, ale nie rób nic, zanim tam nie dotrę. Wyjeżdżam już - słyszysz? Będę u ciebie
za dziesięć minut. Włącz światła na zewnątrz.
Qwilleran złapał marynarkę i kluczyki od samochodu; starczyło mu przytomności,
żeby wrzucić resztę klopsa do lodówki. Nie żegnając się z kotami, pobiegł do samochodu.
Mocno dociskał pedał gazu, podskakując na wyboistej leśnej drodze, a potem z piskiem opon
skręcił w Park Circle, w kierunku Sandpit Road. Ruch o tej porze był niewielki i mógł jechać
szybko. Dojeżdżając do Black Creek, rozglądał się po opustoszałej okolicy i dostrzegł z
daleka światła na podwórzu domu Limburgerów. Świadczyły o tym, że Aubrey go posłuchał i
wykonał polecenia.
Zaparkował przy krawężniku i spiesznie udał się na oświetloną werandę. Kiedy
wspinał się po kruszejących ceglanych schodkach, drzwi otworzyły się i stanął w nich
mężczyzna wyglądający jak duch; miał opadające ramiona, twarz równie białą jak
bielusieńkie włosy oraz oczy niezdolne do skupienia się na żadnym punkcie.
- Dziękuję, że zapaliłeś światła - powiedział Qwilleran, wchodząc do przedpokoju za
powłóczącą nogami zjawą. W żyrandolu świeciła się tylko jedna, słaba żarówka. Drzwi do
gabloty z bronią były otwarte. - Posłuchaj mnie, chłopie. Chodźmy gdzieś, usiądziemy sobie i
pogadamy jak przyjaciel z przyjacielem. Wyjdźmy z tego ponurego miejsca. Wszystko się
dobrze skończy. Nie przejmuj się tak. Potrzebujesz rozmowy z kimś, kto zrozumie, jak podle
się czujesz. No, chodź. Pogaś światła i zamknij drzwi.
Aubreyowi potrzebny był ktoś, kto nim pokieruje. Robił, co mu kazano, poruszając się
przy tym wolno, jak w transie. Qwilleran ujął go za łokieć i sprowadził po schodkach do
samochodu.
W ciszy, jaka zapadła w drodze do Pickax, pomruk silnika brzmiał tym głośniej. Choć
napisanie felietonu na tysiąc słów nie sprawiało Qwilleranowi najmniejszej trudności,
wypełnienie tej ciszy rozmową okazało się ciężką pracą.
- Ładna noc. Rześka, ale nie zimna. Dokładnie taka, jakiej można oczekiwać na
początku października. Niedługo Halloween, a potem, zanim się obejrzymy, święto
Dziękczynienia. Nie było jeszcze w tym roku babiego lata. Po babim lecie pogoda może już
być zupełnie inna. Ciemno, nie? Nie ma dziś księżyca. Na horyzoncie widać łunę świateł
ulicznych w Pickax. Nie ma dziś dużego ruchu. Komu by się chciało wyjeżdżać w środę
wieczorem... O, bar „Dimsdale Diner”. Mają otwarte przez całą noc. Chociaż na parkingu
nigdy nie widać tirów. Myślę, że kucharz śpi za ladą. Smaży najgorsze naleśniki, jakie
kiedykolwiek jadłem. Zastanawiam się, co on z nimi robi. Ludzie mówią, że Lois niedługo
znów otworzy swoją knajpę.
Kiedy tak mówił o wszystkim i o niczym, jego pasażer zapadł w stupor. Qwilleran
miał nadzieję, że wymyślona przez niego terapia szokowa okaże się skuteczna. Skręcili w
Park Circle, minęli parking przy teatrze i wjechali w las. Kiedy wyjechali z ciemnego
zagajnika, Qwilleran sięgnął po pilota i włączył reflektory wokół górującego nad okolicą
składu. Zalany światłem budynek wyglądał jak nie z tego świata. Aubrey ocknął się i patrzył.
- To stary skład, w którym trzymano jabłka - wyjaśnił Qwilleran. - Zbudowany ponad
sto lat temu. Zaraz zobaczysz wnętrze.
Kiedy wchodzili kuchennymi drzwiami, Qwilleran nacisnął przycisk, który
uruchamiał oświetlenie galerii, schodków, belek pod sufitem i ogromnego kominka. Oba
koty, śpiące na kanapie, wstały, wygięły grzbiety w łuk, przeciągnęły się i podbiegły, żeby
przeprowadzić inspekcję gościa. Z ciekawością krążyły wokół niego, wąchając jego buty do
prac polowych; były nimi najwyraźniej zafascynowane.
- Co to takiego? - zapytał Aubrey.
- Koty syjamskie. Są bardzo towarzyskie. Widać, że im się spodobałeś. Wiedzą dużo o
ludziach - jak to zwierzęta. Ta mała kotka to Yum Yum, a samiec ma na imię Koko. Pogadaj
z nimi. Powiedz im, jak masz na imię.
- Aubrey - powiedział młody mężczyzna z wahaniem.
- Miau! - odpowiedział mu Koko swoim przeszywającym, syjamskim barytonem.
- Widzisz? - ciągnął dalej Qwilleran. - Cieszy się, że cię poznał. Zdejmij kurtkę i
usiądź wygodnie w tym fotelu. Masz ochotę na ser i krakersy? A może coś do picia? Kawa?
Piwo? Wino? Piwo imbirowe?
- Piwo - powiedział oszołomiony Aubrey, zapadając się w miękkie poduszki fotela.
Nie mógł oderwać oczu od kotów, które z gracją krążyły wkoło, przyjmując rozmaite pozy,
wpatrując się w niego i robiąc różne inne rzeczy - zupełnie jakby zostały wynajęte do
prowadzenia sesji terapeutycznej z pacjentem.
Yum Yum bez wielkiego przekonania próbowała dobrać się do sznurówek buciorów
Aubreya, zanim wskoczyła mu na kolana i zaczęła ocierać się o zgięcie jego ręki w łokciu,
głośno przy tym mrucząc. Potem spojrzała mu w oczy smętnym wzrokiem.
Qwilleran pomyślał, że Yum Yum musi być czarownicą.
- Duże ma oczy - powiedział Aubrey. - Czemu tak na mnie patrzy?
- Chce pograć w mruganie. Ona patrzy na ciebie, ty patrzysz na nią; kto pierwszy
mrugnie, ten przegrywa. - Qwilleran postawił puszkę piwa i półmisek z serami w zasięgu ręki
Aubreya.
Potem przyszła pora na seans hipnozy w wykonaniu Koko. Kot wskoczył na poręcz
fotela i powąchał rękaw koszuli Aubreya. Potem zimny nos powędrował w górę i dotarł do
ucha mężczyzny.
- Łaskocze - powiedział Aubrey, prawie z uśmiechem.
- Czy wiesz, że kot ma po dwadzieścia cztery wąsy czuciowe z każdej strony?
Wszystkie razem muszą łaskotać. Możesz je policzyć i sprawdzić.
Aubrey odwrócił głowę i jego oczy spotkały się z hipnotycznym spojrzeniem Koko.
Qwilleran pomyślał, że koty muszą wyczuwać kłopoty chłopaka. Koty mają naturalną
zdolność troszczenia się o innych.
- Daj mu okruszek sera, a będzie twoim przyjacielem do końca życia - powiedział.
Aubrey postąpił zgodnie z radą. Sprawiło mu przyjemność, kiedy oba koty przyjęły z
jego dłoni okruchy sera.
- Zupełnie jak pies, którego kiedyś miałem - powiedział. - Wabił się Spot. Kundel, w
czarne i białe łaty. Jadł tylko z mojej ręki. Ale takich kotów nigdy nie widziałem. I wpuszcza
je pan do domu! - dodał ze zdumieniem.
- Tutaj właśnie mieszkają. Nigdy nie wychodzą na dwór.
Podczas rozmowy Aubrey przez cały czas głaskał koty. Qwilleran uznał, że stał się
cud: chłopak zaczął mówić. Ciągnął swą opowieść dalej, tak jakby od kotów płynął w jego
stronę strumień energii.
- Kiedy Spot zginął, nie chciałem innego psa. Wstąpiłem do marynarki. Miałem się
uczyć elektroniki. Lubię takie rzeczy. Ale miałem wypadek. Musiałem wrócić do domu.
Najostrożniej i najdelikatniej, jak potrafił, Qwilleran zapytał:
- Jaki wypadek?
- Prawie się utopiłem. Jak odzyskałem przytomność, myślałem, że nie żyję. Czułem
się jakoś inaczej. Ale nie byłem martwy. Leżałem w izbie chorych. Lekarze powiedzieli, że
zawdzięczam życie kumplowi - na imię miał Vic. Wskoczył do wody za mną. Mówili, że
wszędzie były rekiny.
- To musiało być straszne przeżycie.
- Kiedy ktoś ratuje ci życie, jesteś mu je winien - tak mówią.
- Masz nadal kontakt z... Vikiem?
Aubrey zwrócił ku Qwilleranowi twarz pełną przerażenia.
- To on był w domku! - Zaczął szlochać, zakrywając dłońmi swą wielką twarz.
- W porządku - odezwał się Qwilleran kojącym głosem. - Nie chowaj swoich uczuć.
Wyrzuć to z siebie.
Koty były zaniepokojone, ale zostały w pobliżu - zachowując ciszę, ale też okazując
swoją sympatię. Kiedy Aubrey przestał łkać i zaczął wycierać twarz rękawem, Qwilleran
podał mu kilka papierowych chusteczek. Mężczyzna ścisnął je w dłoni.
- Poczujesz się lepiej - powiedział Qwilleran.
Miał rację. Aubrey rozluźnił się, siedział porażony, ale spokojny.
- Może dasz radę coś teraz zjeść - na przykład kanapkę z klopsem? - zaproponował
Qwilleran.
- Tak, głodny jestem.
- Chodź, siądziemy przy barze. Zabierzmy ser, żeby koty się do niego nie dobrały.
Aubrey przygarbił się nad barem i zjadł z apetytem ser z krakersami, popijając piwem.
Qwilleran w tym czasie przygotowywał kanapki z klopsem od Celii, musztardą i kiszonymi
ogórkami. Po dwóch kanapkach i trzech puszkach piwa Aubreyowi znów przyszła ochota na
mówienie. Zaczęły się z niego wylewać słowa, łączące się w potok rozbieganych myśli i
naiwnych uwag.
Qwilleran słuchał go z uwagą. Nagle powiedział:
- Przepraszam cię na moment. Zaraz wracam.
Wszedł po spiralnych schodkach prowadzących z kuchni do gabinetu i podszedł do
telefonu. Po usłyszeniu pierwszego szorstkiego „halo!” zagrzmiał do słuchawki:
- Gdzie jest indyk Koko? Koko żąda indyka!
- W laboratorium - odpowiedział Brodie gburowato. - Kup mu innego. Stać cię na to.
Czy tylko po to dzwonisz?
- Bynajmniej. Tak naprawdę, Andy, chociaż wolałbym ci nie przeszkadzać, sądzę, że
powinieneś w szybkim tempie przytaszczyć tu swoją kobzę. To naprawdę ważne. Chcę, żebyś
kogoś poznał.
- Co to za cholerne zaproszenie? - spytał wściekle komendant policji. Brzmiał tak,
jakby właśnie przerwano mu oglądanie ulubionego programu w telewizji.
- Uwierz mi. Nie będziesz żałował.
- Biznes czy przyjemność?
- Dziś chodzi tylko o przyjacielską pogawędkę. Jesteś po służbie. Po prostu wpadnij
na drinka... Ale jutro może się z tego zrobić policyjny biznes. Dziś wszystko będzie poza
protokołem: pełna improwizacja, bez przygotowania.
- Wyciągaj szkocką - rzucił Brodie - zaraz tam będę.
Rozdział osiemnasty
Qwilleran i jego gość skończyli jeść kanapki przy barze i wrócili z kubkami kawy do strefy
wypoczynkowej. Koty wciąż kręciły się wokół nich, nakarmione przez nowego przyjaciela
okruchami sera i klopsa. Nagle ciało Koko wyprężyło się, a głowa gwałtownie zwróciła się w
kierunku tylnych drzwi. Potem kot potruchtał do kuchni, żeby wyjrzeć przez okno.
- Koko potrafi dostrzec światła samochodu i usłyszeć silnik z odległości pół mili -
wyjaśnił Qwilleran.
Po kilku minutach z parkingu dobiegł dziwaczny odgłos i Koko podskoczył, pragnąc
poznać jego źródło. Do drzwi kuchennych zbliżał się Andrew Brodie, piskliwie wygrywając
na kobzie szkocką melodię.
- Czy to tutaj częstują kobziarzy darmowymi drinkami? - zawołał, kiedy Qwilleran
poszedł go powitać.
- To zależy, czy umiesz grać. Prawdę mówiąc, zawsze marzyłem, żeby usłyszeć kobzę
w swoim składzie. Akustyka jest tu fenomenalna.
Brodie zostawił kobzę w kuchni i dumnym krokiem pomaszerował do strefy
wypoczynkowej, gdzie w fotelu siedział masywny młody człowiek o białych włosach,
trzymając jednego kota na kolanach, a drugiego na ramieniu.
- Aubrey! Co ty tu robisz, na miłość boską? - wrzasnął Brodie. - Bawisz się w
świętego Franciszka?
- Cześć, Andy. Zjadłem wielką kanapkę i wypiłem parę piw, a teraz rozmawiam z
kotami. Są bardzo przyjazne. Gramy w mruganie. Wiesz, jak się gra w mruganie?
- Chłopaki, wy się chyba znacie - zauważył Qwilleran.
- Boże, znam Aubreya od czasu, kiedy był w szkole, a ja pracowałem w biurze
szeryfa. Znam wszystkich jego braci. A jego matka uprawia najładniejsze kwiaty w całym
okręgu. Jak jej się wiedzie, Aubrey?
- Skarży się trochę na artretyzm, ale poza tym w porządku.
Wciąż robi lepsze naleśniki niż Lois. Wiesz, że Lois zamknęła swoją restaurację?
- Nie martw się. Niedługo wróci do biznesu. Zawsze straszyła, że zamknie knajpę... A
kim są twoi dwaj przyjaciele?
- To jest Yum Yum, a ten to Koko. Próbuje połaskotać mnie w ucho wąsikami.
- Rozgość się - zwrócił się Qwilleran do Brodiego. - Poczęstuj się serem. Aubrey
opowiadał mi właśnie ciekawą historię. Jako stary przyjaciel rodziny powinieneś też ją
poznać.
Zwracając się do młodego człowieka, komendant zapytał:
- Czy to nie ty zawiadomiłeś nas o zwłokach znalezionych koło rzeki?
- Tak, znalazłem je w swoim domku. Mieszkam tam. Nasza rodzina miała kiedyś pięć
domków na wynajem. Teraz został tylko jeden, w którym mieszkam ja i moje pszczoły. Ule
stoją po słonecznej stronie - tam gdzie nie ma północnego wiatru. W tym roku miodu było
naprawdę dużo. Jadłeś kiedyś mój miód? Jest dość ciemny i ma mocny smak.
Zwrócił się do Qwillerana:
- Pan jadł mój miód. Zgodzi się pan, że ma mocny smak?
- Jest najlepszy - odpowiedział Qwilleran, zastanawiając się, czy Aubrey zapomniał,
że nie ma już pszczół.
Brodie pociągnął łyk szkockiej.
- Jak to się stało, że ten wędkarz wynajął twój domek w zeszły weekend?
- Znałem go od dawna. Lubił tu wpadać i łowić okonie. Zawsze oddawałem mu
domek, a stary pozwalał mi nocować w dużym domu. Teraz stary jest w szpitalu. Wiedziałeś,
że trafił do szpitala, Andy?
- Tak, słyszałem, że z nim kiepsko.
- Ma kłopoty z nerkami i pros... pros...
- Prostatą - dopowiedział Qwilleran.
- Jak kopnie w kalendarz, dostanę jego Biblię. Tak mi powiedział. Jest po niemiecku.
Nie umiem jej czytać, ale ma złocone brzegi i złote litery na okładce.
Zwrócił się do Qwillerana.
- Pan ją widział. Czy to prawdziwa skóra?
- Tak, prawdziwa, a w ogóle to piękna książka.
Żeby wrócić do interesującego go tematu, Qwilleran zapytał:
- Aubrey, czy nie mówiłeś mi, że twój przyjaciel kilka lat temu spędził w domku
miesiąc miodowy?
- Tak, jego pani była bardzo miła, ale nie lubiła łowienia na muchę i już więcej się tu
nie pokazała. Zawsze przyjeżdżał sam i sam przywiązywał muchy. Był w tym naprawdę
dobry. Lubisz łowić na muchę, Andy?
- Nie mogę powiedzieć, żebym lubił. Czy twój przyjaciel miał już wcześniej kłopoty z
pszczołami?
Aubrey z powagą pokręcił głową.
- Wspominałeś, że w sobotę wieczorem dużo wypił - przypomniał mu Qwilleran. - Z
tego, co wiem o pszczołach, mogło je to rozdrażnić... Aubrey, powiedz Andy'emu, skąd
znałeś tego faceta.
- Dobrze.
Bez cienia emocji Aubrey opowiedział historię o tym, jak omal nie utonął i o
bohaterstwie przyjaciela, które uratowało mu życie.
- Vic często powtarzał, że jestem mu coś winien za uratowanie życia. Dlatego zawsze
oddawałem mu domek za darmo, kiedy tylko chciał. Miał na imię Victor, ale ja mówiłem na
niego Vic. Dzwonił z Nizin i mówił: „Duży, mogę pobyć parę dni w twojej budzie?” Zawsze
mówił na mnie Duży. Przylatywał tu samolotem, a ja go odbierałem z lotniska. Trochę łowił,
ja się zajmowałem swoimi sprawami, a potem robiliśmy kolację z tego, co złapał. Gotowałem
do tego brukiew - tak jak moja mama: ubitą z masłem, solą i pieprzem. Lubi pan brukiew? -
zwrócił się do Qwillerana.
- Nie! - brzmiała jednoznaczna odpowiedź.
- Smakowałaby panu ubita z masłem, solą i...
- Z czego Vic się utrzymywał? - wtrącił pytanie Brodie.
- Elektronika. Czyli to, co ja też chciałem robić, ale nie miałem szansy. Musiałem
wrócić do domu.
- Jeszcze szkockiej, Andy? - zapytał Qwilleran. - Duży, a ty? Chcesz jeszcze kawy?
Opowiedz nam o tym, jak spotkałeś żonę Vica w restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem”
parę tygodni temu.
- No, tak. Nie byli już małżeństwem. Dostała rozwód - nie wiem, dlaczego. To była
miła kobieta. No i zobaczyłem ją w „Czarnym Niedźwiedziu”, z jakimś mężczyzną. Miała
zmienione włosy, ale poznałem, że to ona. Nie widziała mnie. Następnym razem, kiedy Vic
do mnie zadzwonił, powiedziałem mu o tym. Zdziwił się. Wiedziałem, że się zdziwi. Po paru
dniach znów zadzwonił. Lubię, jak ktoś do mnie dzwoni przez międzymiastową, wy też?
popatrzył na obu rozmówców, którzy pokiwali głowami. - Powiedział, żebym przyjechał po
niego na lotnisko.
- Ale w Lockmaster, a nie w Mooseville - dodał Qwilleran, patrząc znacząco na
Brodiego.
- Tak, w Lockmaster. Ładne lotnisko. Większe niż nasze. Dłużej się tam jedzie, ale nie
przejmowałem się. To był mój najlepszy przyjaciel. Byłem mu coś winien. Vic zawsze to
powtarzał. Był jakiś taki cichy, kiedy go odbierałem. Mówił, że wciąż kocha żonę -
zapomniałem, jak miała na imię - i chciał wszystko naprawić. Miał dla niej prezent
urodzinowy. Mówił, że wydał na niego kupę szmalu. Był zawinięty w srebrny papier i fikuśne
wstążki. Mówił, że to będzie wielka niespodzianka.
- Niespodzianka jak jasna cholera - mruknął Brodie.
- Mów dalej, Aubrey - zachęcił go Qwilleran.
- Następnego dnia pożyczył moją półciężarówkę i jeździł po okolicy. Nie wiem,
dokąd, ale na liczniku przybyło sporo mil. Musiałem kupić benzynę. Po południu odwiozłem
go do hotelu, bo chciał zostawić prezent i bukiet, który gdzieś kupił. Potem odwiozłem go z
powrotem do Lockmaster.
- A kiedy się dowiedziałeś, że prezent urodzinowy to była bomba? - zapytał Brodie.
- Powiedział mi w drodze na lotnisko. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Nie
wiedziałem, co powiedzieć. Zapytałem go, dlaczego. Mówił, że ją wciąż kocha i nie chce,
żeby zdobył ją ktoś inny. Kazał mi trzymać gębę na kłódkę, bo mnie aresztują. Powiedział, że
mam kupić gazetę i sprawdzić, co o tym piszą. Miałem to wyciąć i wysłać mu. Chciałem do
niego zadzwonić, ale zabronił mi. Nie czułem się z tym dobrze, ale... byłem mu coś winien.
- Jak się poczułeś, kiedy się dowiedziałeś, że bomba zabiła administratorkę?
- Okropnie. To była dziewczyna Lenny'ego - Lenny ego Inchpota. Mieli wziąć ślub. -
Aubrey nagle zeskoczył ze stołka. - Muszę wyjść na chwilę.
- Łazienka jest zaraz obok kuchni - powiedział Qwilleran, ale Aubrey wybiegł na
zewnątrz.
- Mam nadzieję, że nie ukradnie mi samochodu i nie zacznie uciekać - powiedział
Brodie.
- Wróci. Przyzwyczaił się do kanalizacji na świeżym powietrzu.
- Czy można mu wierzyć?
- Poczekaj, aż usłyszysz resztę. Wszystko razem pasuje do siebie jak kawałki
układanki: tajemnicza kobieta z pokoju dwieście trzy - pobitą żona z blizną na twarzy -
rozwiedziona i próbująca uciec przed śledzącym ją mężem; przyjeżdża do tej zabitej dziury w
poszukiwaniu schronienia, nie spodziewając się, że zostanie rozpoznana. I to był jej błąd.
- Jego błędem było kupno kwiatów; zabił niewłaściwą kobietę - powiedział ponuro
Brodie. - Mam wrażenie, że Aubreyowi to opowiadanie sprawia przyjemność.
- Przynosi mu to ulgę. Kilka godzin temu był w depresji samobójczej. Teraz gada jak
facet zaproszony do popularnego programu w telewizji. Chyba podoba mu się to, że przyciąga
naszą uwagę. Od czasu, kiedy skończył służbę w marynarce, żyje całkiem samotnie.
- Dziwny facet. I dziwna sytuacja.
Aubrey wrócił i powiedział, że przeszedł się wokół składu. Nigdy wcześniej nie
widział okrągłego składu.
- Opowiedz jeszcze, jak Vic przyjechał znowu tydzień później - zachęcił go Qwilleran,
dolawszy mu kawy.
- Tak, odebrałem go znów z Lockmaster. Powiedział, że dwie osoby podały policji
jego rysopis - tak było napisane w gazecie. Pytał mnie, czy mogę się dostać do broni starego.
- Skąd o niej wiedział?
- Widział ją tydzień wcześniej - i Biblię, i zegar z kukułką. Podobał mu się. Widziałeś
kiedyś zegar z kukułką, Andy?
- Moja teściowa ma taki - odpowiedział szorstko komendant policji.
- Dobra - wtrącił Qwilleran - opowiedz o rewolwerze.
- No więc Vic wziął jeden rewolwer i naładował. Potem odwiozłem Vica do
kwiaciarni na Main Street. Kazał się tam zawieźć. Nikogo nie było w pobliżu. Wszyscy poszli
oglądać pokaz fajerwerków. Kiedy wyszedł z kwiaciarni, też myślałem, żeby zostać i
popatrzeć na fajerwerki, ale on chciał się stamtąd zmyć. I wtedy mi powiedział, że muszę się
pozbyć rewolweru, bo mnie wsadzą. Nie wiedziałem, co robić.
- A czyj to był pomysł, żeby schować rewolwer w indyku?
- Obaj o tym rozmawialiśmy. O północy miałem iść do pracy, na nocną zmianę.
Szykowali transport na Niziny. Vic powiedział, że będzie śmiesznie, jak ktoś kupi indyka i
znajdzie rewolwer.
- Bardzo śmiesznie - warknął Brodie.
- Kiedy wróciłem z pracy, musiałem się przespać. Nie wiem, co robił Vic, ale miał
wszystko obmyślone. Powiedział, że musimy dopaść recepcjonistę. Czyli Lenny'ego.
Mieliśmy się ukryć w lesie i załatwić go ze strzelby, kiedy kolarze nadjadą. W gazecie był
numer startowy Lenny'ego i mapa. Vic stwierdził, że teraz moja kolej, bo dobrze umiem się
posługiwać strzelbą. Pił dużo whiskey i myślałem, że nie mówi tego poważnie, ale on był
całkiem poważny. Powiedziałem, że nikogo nie zabiję, a on wciąż powtarzał, że muszę.
- Bo byłeś mu coś winien... - wtrącił Brodie.
- Tak. Nie wiedziałem, co robić. Cały lepiłem się od potu, więc wyszedłem na
zewnątrz, żeby pogadać z pszczołami. Kiedy wróciłem, butelka po whiskey była pusta, a Vic
zajął się nalewką starego. Bardzo szybko uwalił się do nieprzytomności. Musiałem zataszczyć
go do półciężarówki, odwieźć do domku i zwalić na łóżko. Miałem narzutę, którą zrobiła
moja mama - w czerwone gwiazdy i zielone kółka - ale Vic miał dreszcze, więc przykryłem
go ciężkim niemieckim kocem starego. Staremu już niepotrzebny - i tak kopnie w kalendarz.
- Czy koc coś pomógł? - spytał Qwilleran, zachęcając Aubreya, żeby ciągnął
opowieść.
- Nie wiem. Vic się pochorował i w domku śmierdziało. Otworzyłem okno i
wyszedłem.
- A co było rano?
- Nie przyszedł na śniadanie, więc poszedłem do domku i zobaczyłem, że jest martwy.
Ręce i twarz miał spuchnięte. Wybiegłem z domku i płakałem. Płakałem, bo już nie musiałem
strzelać do Lenny'ego.
Obaj rozmówcy Aubreya spojrzeli po sobie.
- Gdybyś zastrzelił Lenny'ego, sam stałbyś się następną ofiarą - powiedział Brodie. -
Vic ukradłby twoją półciężarówkę i zniknął. Tylko ty wiedziałeś, że tu był - i tylko ty
wiedziałeś, dlaczego. Powinieneś podziękować pszczołom za to, co zrobiły.
- Już ich nie ma. Wykurzyłem je - odpowiedział Aubrey.
- Możesz osadzić w ulu nowy dziki rój - Qwilleran popisał się niedawno nabytą
wiedzą.
- Tak. Znam stare drzewo, gdzie żyje taki rój.
- A teraz, zanim pójdę do domu, zagram ci pewną melodię - powiedział Brodie.
Wniósł kobzę na najwyższą galerię, a potem zszedł z niej w dół po spiralnych schodach
powolnym, kołyszącym się krokiem, grając jednocześnie Niezwykłą łaskę. Kobza wyła jak
potępieniec, dźwięk odbijał się echem po całym ogromnym wnętrzu. Koko wył, a Yum Yum
zakryła uszy, wciskając głowę pod pachę Aubreya.
Kiedy Qwilleran odprowadzał Brodiego do samochodu, komendant policji powiedział:
- Pamiętam tego chłopaka, kiedy chodził do szkoły, grał w piłkę i w weekendy
puszczał statki na wodzie. Był z niego niesamowity strzelec. Zmienił się. No a teraz
wpakował się w niezłą kabałę. Ale jeśli opowie wszystko prokuratorowi, cała ta cholerna
sprawa zostanie zamknięta.
- Biorąc pod uwagę okoliczności, nie postawią mu zarzutów - przepowiadał
Qwilleran. - To czysty przypadek wykorzystania i przymusu. Rano zadzwonię do George'a
Barterà. Zlecałem mu już różne delikatne sprawy prawne, nadajemy na tej samej fali... Dzięki,
że wpadłeś, Andy.
- Cieszę się, że ta parszywa historia już się skończyła. - Brodie wszedł do samochodu i
opuścił szybę. - Powiedz: jaką rolę odegrał w tym wszystkim twój sprytny kot?
- No cóż... - odparł Qwilleran - większą, niż sądziłem.
Wewnątrz zastał Aubreya na czworakach, figlującego z kotami na marokańskim
dywanie. Yum Yum tarzała się jak w delirium, a młody człowiek oklepywał ją i obracał nią
wkoło. Koko atakował drugą rękę Aubreya, mocował się z nią, delikatnie ją gryzł i kopał
tylnymi łapami. Potem wielkolud położył się na plecach, a oba koty łaziły po nim. Nigdy nie
poświęcały tyle uwagi obcemu.
Czy one wyczuwają, że chłopak potrzebuje przyjaciół? A może to moja wina - funduję
im za dużo intelektualnych poszukiwań, a za mało zwykłej łobuzerki - zastanawiał się
Qwilleran.
Pozwolił Aubreyowi nakarmić koty przed snem, a potem odesłał go do pokoju
gościnnego na drugiej galerii. Zamknąwszy koty w ich pomieszczeniu piętro wyżej,
Qwilleran zasiadł do spokojnej lektury. Właśnie zaczynał odczuwać senność, kiedy zadzwonił
telefon. Po chwili usłyszał pełen werwy głos redaktora porannego wydania „Moose County
coś tam”:
- Qwill, tu Dave z nocnego dyżuru. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale ktoś szuka
cię przez międzymiastową - jakaś kobieta z Kalifornii. Nie zdaje sobie sprawy z różnicy
czasu.
- Jak się nazywa?
- Jakoś tak dziwnie. Przeliteruję: O-n-o-o-s-h.
- Weź od niej numer i każ jej się rozłączyć. Zaraz do niej zadzwonię.
Po kilku minutach rozmawiał z Onoosh Dolmathakią.
- Och, pan Qwill. Słyszę o tym! - powiedziała bez tchu. - Widzę dziś małą rzecz w
USA Today - człowiek pogryziony na śmierć. On był ślub ze mną. Źle, że się nie martwię.
Teraz jadę z powrotem do Pickax i zaczynam nową restaurację z partnerem. Gotuję
śródziemnomorskie.
- Kiedy najwcześniej może pani tu dotrzeć? - spytał Qwilleran.
- Lecimy. Zostajemy w „Hotel Booze”.
- Proszę się ze mną skontaktować, kiedy tylko pani przyleci. - Podał jej swój numer
telefonu i odłożył słuchawkę z uczuciem satysfakcji. Wreszcie dostanie faszerowane liście
winogron.
Pierwszą rzeczą rano był telefon do Celii.
- Mam w domu gościa - powiedział - i muszę szybko wykombinować jakieś śniadanie.
Czy możesz tu przyjść i usmażyć naleśniki dla dwóch głodujących rozbitków? Lois
pozostawiła swych klientów ciśniętych na brzeg i zdesperowanych.
- Oczywiście - odpowiedziała. - Masz płytę do smażenia?
- Na górze kuchenki jest coś dużego i prostokątnego z nierdzewnej stali - czy o to ci
chodzi? Są tam ślady kocich łap, ale wyczyszczę to. Mam tu pełno masła i miodu. Co trzeba,
żeby zrobić naleśniki?
- Nie martw się. Przygotuję ciasto u siebie i wezmę je ze sobą. Kiedy to ma być?
- Kiedy tylko dasz radę.
Qwilleran wszedł na drugą galerię, żeby obudzić Aubreya. Drzwi od pokoju
gościnnego były szeroko otwarte, a gość zniknął. Ale z trzeciej galerii dochodziły odgłosy
wesołej zabawy. Chłopak i koty wyprawiali bal.
Po pewnym czasie przybyła Celia ze swym zaraźliwym śmiechem i miską ciasta
naleśnikowego. W czasie gdy była zajęta przy kuchni, Qwilleran zadzwonił do swego
adwokata.
- Muszę sobie kupić kota - oznajmił Aubrey George'owi Barterowi, który krótko
potem przybył do składu.
Rozdział dziewiętnasty
W sumie Aubrey opowiedział swą historię pięć razy: najpierw Qwilleranowi, potem
Brodiemu, później adwokatowi, jeszcze raz prokuratorowi i na koniec życzliwie
nastawionemu sędziemu na otwartym posiedzeniu sądu. Mówił z powagą i prostotą. Fakty
były niezmienne - opowieści różniły się tylko dygresjami na temat gotowania brukwi czy
jakości naleśników Lois. Słuchacze byli urzeczeni rozwlekłą opowieścią Aubreya i
prostodusznym sposobem jej opowiadania. Onoosh Dolmathakia, była żona Victora Greera,
pojawiła się w sądzie, żeby potwierdzić pewne szczegóły, a Nick Bamba - pracodawca
Aubreya - zaręczył za jego uczciwość, wiarygodność i przydatność dla miejscowej
społeczności. Pszczelarzowi nie postawiono zarzutów; oddano go pod opiekę prawną matki.
„Stary” nie pojawił się w sądzie. Gustav Limburger zmarł, pozostawiając swą ostatnią
wolę w kancelarii adwokackiej w Lockmaster. Ku zdziwieniu i konsternacji miejscowych
obywateli cały jego majątek przypadł córce mieszkającej w Niemczech.
A tymczasem Pogodny Jimmy przepowiadał surową zimę.
- Będziemy mieli dużo śniegu - i co wtedy zrobią biedne drozdy, no co zrobią te
biedactwa?
Kupcy zaobserwowali wzmożony popyt na maszyny do odśnieżania i długie kalesony.
Już po pierwszym uszczypnięciu przez mróz Moose County doświadczyło krótkiego,
ale cudownego babiego lata. Polly szykowała się, by wrócić do pracy na pół etatu, a
Qwilleran zabrał ją do gospody „Boulder House” w Trawnto na uroczystą kolację wraz z
noclegiem.
Trawnto było spokojnym uzdrowiskiem na brzegu jeziora, z dużymi i starymi domami
letniskowymi położonymi na wysokiej skarpie. Miasteczko założyli w dziewiętnastym wieku
rozbitkowie kanadyjscy, wyrzuceni na skalisty brzeg po zatonięciu statku. Chcieli nadać
swemu miasteczku nazwę Toronto, ale miejscowi urzędnicy nie zrozumieli kanadyjskiej
wymowy i wpisali do ksiąg nazwę Trawnto.
W radosne sobotnie popołudnie w drodze do Trawnto Qwilleran raz po raz spoglądał
na swoją pasażerkę.
- Polly, wyglądasz wspaniale, naprawdę wspaniale.
Do szarego kostiumu ze spodniami włożyła jedwabną bluzkę w kolorze fuksji, która
nadała jej twarzy promiennego blasku.
- Czuję się wspaniale! - odpowiedziała. - Schudłam do rozmiaru czternaście i jestem w
nastroju, żeby kupić sobie trochę nowych ciuchów. Poza tym po powrocie do pracy
zamierzam wystąpić do Fundacji K o przyznanie pieniędzy na skomputeryzowanie naszego
katalogu. Jesteśmy chyba jedyną biblioteką w Stanach, która wciąż używa wyłącznie katalogu
na fiszkach.
- Lubię katalogi na fiszkach - powiedział Qwilleran. - Kiedyś wyobrażałem sobie, że
zostaję zamknięty na noc w sali katalogu w nowojorskiej bibliotece publicznej... Może byś też
wystąpiła do Fundacji K o parę krzeseł z miękkimi siedzeniami?
- Czytałam o Edwardzie MacDowellu - odparła Polly. - To był bardzo przystojny
mężczyzna. Miał takie wąsy jak ty. Gdybyś zrobił sobie przedziałek na środku głowy,
wyglądałbyś dokładnie jak on.
- Będę musiał się tak uczesać - powiedział sucho. - Zawsze chciałem wyglądać jak
dziewiętnastowieczny kompozytor. Co jeszcze czytałaś?
- Rubrykę „Piórkiem Qwilla”. Przy felietonie o serach zrobiłam się głodna.
- A ja nawet nie wszedłem jeszcze naprawdę w temat. Na przykład całkiem
pominąłem rolę sera w naszym języku. Kupiłem sobie sweter w serek... Śmiejesz się jak głupi
do sera... Ślimak, ślimak, pokaż rogi, dam ci sera na pierogi... Tyle jest różnych powiedzonek
o serach!
Gospoda „Boulder House” była niegdyś letnią rezydencją ekscentrycznego właściciela
kamieniołomu. Zbudowano ją z wielkich głazów - niektóre były wielkości wanny - ułożonych
jeden na drugim. W te kamienne mury o grubości ponad pół metra wstawiono okna. Podłogi
ułożono z wielkich kamiennych płyt, a klatki schodowe wykuto w skale.
- Budynek stworzony dla tytanów - skomentował ten widok Qwilleran. - Mam
nadzieję, że jedzenie jest dobre.
- Reklamują się jako nouvelle cuisine - powiedziała Polly z uznaniem. - To chyba
oznacza lekkie sosy, małe porcje na dużych talerzach, wypieszczone warzywa i wytworne
desery owocowe.
- W takim razie żałuję, że nie zabrałem kanapek.
Kiedy zgłosili się w recepcji, autora rubryki „Piórkiem Qwilla” powitano jako
znakomitość, a gościnny właściciel osobiście zaprowadził ich do sąsiadujących ze sobą
pokojów.
- Mam łóżko z baldachimem! - oznajmiła Polly, rozpakowując walizkę.
- A ja mam lodówkę! - odkrzyknął Qwilleran.
- U mnie jest kominek.
- A u mnie miękka sofa i szachy.
Spędzili popołudnie, spacerując po plaży i szperając w sklepach przy deptaku. Potem
przebrali się do kolacji i zasiedli do aperitifu na kamiennym tarasie: wytrawna sherry dla niej,
woda squunk dla niego.
Choć od wyjazdu z Pickax rozmawiali ze sobą bez przerwy, teraz zapadła między nimi
spokojna cisza. Kontemplowali turkusowe jezioro, bezgraniczny błękit nieba z kłębami
październikowych chmur - i szczęśliwy los, który pozwolił im być w tym miejscu razem, w
dobrym zdrowiu.
Po chwili odezwała się Polly:
- Stęskniłam się za Koko i Yum Yum.
- One za tobą też... Tak jak ja.
- Nadal czytasz im Arystofanesa?
Tak, właśnie czytaliśmy Żaby. Najbardziej lubią wers, w którym kumkają żaby:
„Brekekekeks koâks koâks
- Wyobrażam sobie, z jakim przekonaniem to czytasz.
- Dziękuję. Wystawialiśmy to w szkole i do dziś pamiętam niektóre wersy swojej roli.
Korzystaliśmy wtedy z bardziej poetyckiego przekładu niż ten, który mam teraz, ale tamten
był mniej śmieszny. W scenie, w której ten... no, jak mu tam... mówi „Zgubił swe sole
trzeźwiące”, teraz czytam „Zgubił swą butelkę z olejkiem”. Z jakiegoś powodu wydaje mi się
to śmieszniejsze. Nie pytaj, dlaczego.
- Z tego samego powodu, z którego półmisek sardynek jest śmieszniejszy od kromki
chleba - powiedziała. - Osioł jest śmieszny, a koń nie. Spodnie są śmieszne, buty nie są.
Przez taras przechodził właśnie z powagą duży, szary kot. Qwilleran powiedział
głośno:
- „Brekekekeks koaks koâks”.
Pozostali goście spojrzeli na niego ze zdziwieniem, ale kot poszedł dalej.
1
Arystofanes, Żaby, przełożyła Janina Ławińska-Tyszkowska.
- Nie rozumie żabiej mowy - powiedział Qwilleran.
- Może ma kłopoty ze słuchem - zasugerowała Polly.
- Brak mu kilku wąsików.
W sali restauracyjnej Polly powiedziała, że ma ochotę na zabawny kawałek pstrąga.
Qwilleran wybrał poważny stek. Potem zapytała:
- Czy dowiedziałeś się w końcu, kto oddał zeszyt z przepisami kulinarnymi Iris Cobb?
- Nikt się nie przyznał - odpowiedział zgodnie z prawdą, ale wymijająco, żeby chronić
reputację pani Fetter i nie demaskować Celii.
- Zaskoczyło mnie, że zeznanie Aubreya Scottena w sądzie zostało przedrukowane
słowo w słowo w „Moose County coś tam”.
- Pewnie redakcja chciała uciąć rozmaite plotki.
- Dlaczego pszczoły zaatakowały tego faceta? Dlatego, że cuchnął?
- Kto wie? - odparł Qwilleran, wzruszając ramionami. - Pszczoły to istoty wrażliwe, o
dużej intuicji. Może nawet bardziej tajemnicze od kotów.
- Wszyscy mają nadzieję, że Aubrey wróci do pszczelarstwa.
- Wróci - powiedział Qwilleran. - Z tego, co wiem, ule zostały przewiezione na farmę
jego matki i Audrey znalazł nowy rój dzikich pszczół. Będzie nadal pracował w przetwórni
indyków. Mama będzie go karmić i strzyc. Aubrey sobie poradzi... Szkoda, że Limburger nie
zapisał mu Biblii i zegara z kukułką.
- Byliśmy zaskoczeni, że ma córkę w Niemczech. Co ona zrobi z hotelem?
- Fundacja K negocjuje kupno hotelu i domu, w którym można urządzić porządną
wiejską gospodę. Jeśli Scottenowie zgodzą się sprzedać domek, teren gospody będzie
dochodzić aż do rzeki, gdzie można złowić najlepsze okonie w całej okolicy.
Na przystawkę podano maleńką brukselkę z kminkiem oraz szpinak z prażonymi
migdałami w greckim cieście filo; był też suflet ziołowy, o którym Qwilleran powiedział, że
jest wyśmienity.
- Wiesz oczywiście, że robią go z brukwi - poinformowała Polly.
- No cóż, musieli zastosować jakieś oszustwo - odpowiedział niechętnie. - Pamiętasz
mój felieton przeciwko brukwi? Spadły na mnie gromy od czytelników, którzy są fanatykami
brukwi. Ktoś przysłał mi do redakcji wielkie pudło. Nie było adresu zwrotnego, więc
zawiadomiono policję. Wiesz, jest taki sposób na detonowanie bomb za pomocą węża
strażackiego - no i policja zastosowała właśnie ten sposób. Okazało się, że w pudle jest
pięciokilowa brukiew - największa, jaką wyhodowano kiedykolwiek w Moose County.
Jako następne danie przyniesiono sałatę z sosem cytrynowym i prażonymi nasionami
sezamu, przybraną kawałeczkami brie.
- Nie jedz sera - poinstruował Polly Qwilleran. - Jest ze śmietany kremówki. Uwolnię
cię od niego.
- To uroczo z twojej strony, mój drogi - powiedziała. - Przy okazji, oglądałam
nagranie z degustacji serowej i pościg za kotem. To było przezabawne! Dlaczego Koko wpadł
w taki szał?
- Mogę się tylko domyślać.
Miał ochotę opowiedzieć jej o rewolwerze schowanym w indyku, ale pewnych
tematów nigdy nie poruszał w obecności dwojga swych najlepszych przyjaciół. Zarówno
Polly, jak i Arch Riker prosili go, by nie „wciągał ich” w sprawy należące do policji, a nie do
niego. Podczas spotkań z Polly Qwilleran często przez wiele godzin musiał gryźć się w język.
Nie udało mu się też przekonać tych dwojga o dziwacznej zdolności Koko do wyczuwania
złych uczynków i wywąchiwania złoczyńców. Gdy podjął takie próby, praktycznie
usposobiona bibliotekarka tylko popatrzyła na niego nieufnie, a cyniczny wydawca
zasugerował, że Qwilleran fiksuje.
Przy deserze (gotowane gruszki nadziewane porzeczkami i pistacjami, podane w sosie
wiśniowym) Polly podjęła temat, który jeszcze dodatkowo pogłębił kłopotliwe położenie
Qwillerana.
- Lisa Compton zainicjowała program pomocy dla maltretowanych kobiet -
powiedziała. - Wydaje się, że w Moose County mamy wiele przypadków znęcania się, które
nie zostają odnotowane. Pamiętasz te dzikie plotki, które krążyły na temat tajemniczej
kobiety? Nikt nie wpadł na to, że ona jest ofiarą, prześladowaną i zagrożoną przez byłego
męża.
Qwilleran dmuchnął w swoje wąsy. Polly nie miała racji. Był ktoś, kto wyczuł
sytuację: Koko. Na swój koci sposób próbował porozumieć się z innymi. Zaczął śledzić Yum
Yum, czym doprowadzał ją do szaleństwa. Można by powiedzieć, że odgrywali
przedstawienie. Koty przechodzą różne fazy: wymyślają nowe zabawy, po czym nudzą się
nimi. Ale Koko nagle rozwinął w sobie ogromne zainteresowanie książką Tropiąc dzikie
szparagi. Zbieg okoliczności? A czy to zbieg okoliczności, że Koko przestał śledzić Yum
Yum i stracił zainteresowanie książką Euella Gibbonsa po tym, jak Onoosh przysłała
rozpaczliwy list z opisem swych niedoli? Czy to zbieg okoliczności, że Koko zawył dokładnie
w momencie, kiedy zastrzelono Franklina Picketta? Albo to, że pogryzł kartę zgłoszeniową
Lenny'ego, kiedy kolarz znalazł się w niebezpieczeństwie? I to, że robił wszystko, żeby
wymusić przejażdżkę do domku nad morzem dokładnie tego popołudnia, kiedy wkroczyła
tam bezprawnie tajemnicza kobieta? A jak wytłumaczyć to, że Koko tyle razy strącał z półki
Smak miodu? Polly przerwała mu te rozważania.
- Zamyśliłeś się, kochany.
- Właśnie myślałem... że do tych gruszek przydałoby się trochę syropu
czekoladowego.
- Słyszałam plotkę, że będziemy mieli u siebie restaurację śródziemnomorską. Czy
sądzisz, że Pickax jest gotowe na tak egzotyczną przygodę?
- Spodoba im się - zawyrokował. - Szczególnie klopsiki w małych, zielonych
kimonkach.
Po kolacji przyłączyli się do innych gości, którzy zasiedli wokół ognia huczącego w
kominku i słuchali gospodarza, opowiadającego o historii budynku. W czasach prohibicji była
to główna kwatera przemytników kanadyjskiej whiskey. Legendy mówiły o ukrytych
podziemnych pomieszczeniach i agentach federalnych, którzy znikli w tajemniczych
okolicznościach. Czasami w budynku dał się słyszeć głuchy odgłos kroków, a za oknami
unosiły się zjawy.
- Życzę wszystkim miłych snów - powiedział Qwilleran, wstając. - Jeśli chodzi o nas,
wybieramy się na spacer w świetle księżyca.
Rzeczywiście, noc nasycona była księżycowym światłem, które rozświetlało fale
załamujące się na plaży i nadawało gospodzie wygląd jakby z innego świata. Polly była
jednak zmęczona. Miała za sobą pasjonujący dzień, sporo się nachodziła. Wciąż
przyzwyczajona była do szpitalnego trybu życia z wczesnym kładzeniem się do łóżka.
Wrócili do swoich pokojów. Polly zostawiła okno otwarte, żeby słuchać morskich fal.
Qwilleran, wkręciwszy siedemdziesięciowatową żarówkę (zawsze miał taką w swoim
bagażu) w miejsce czterdziestowatowej, zasiadł do lektury. W fortecy z potężnych głazów
panowała cisza - nienaturalna cisza - aż nagle Qwilleran usłyszał krzyk!
Pobiegł do pokoju Polly. Siedziała na łóżku jak skamieniała, nie mogąc wymówić
słowa. Obok niej siedział duży, szary kot.
- Spokojnie, Polly, spokojnie - odezwał się Qwilleran kojącym głosem, wyciągając
rękę w kierunku szarej kuli. - To tylko Dumbo. Wdrapał się po ścianie. Szukał po prostu
ciepłego łóżka.
Qwilleran wystawił kota na szeroki zewnętrzny parapet i zamknął okno.
- Spałam już - powiedziała Polly. - To było okropne: obudziłam się i zobaczyłam tego
zwierzaka na łóżku. Cała się trzęsę.
- Chodź do mnie, pogadamy jeszcze - powiedział łagodnie. - Ułóż się na kanapie i
uspokój się. Poczytam ci.
W trakcie śniadania w niedzielny poranek Qwilleran był w wesołym nastroju, a Polly
chichotała ze wszystkich jego żarcików. Obsługująca ich kelnerka miała niecodzienną
fryzurę, która kojarzyła się Qwilleranowi z wielką kulą kolczastego drutu, co szeptem wyznał
Polly. Do młodej kobiety zaś powiedział:
- Podobają mi się pani włosy. Są takie niebanalne!
Uśmiechnęła się promiennie.
- Pewnie chodzi pani do jakiegoś świetnego fryzjera.
- Nie, sama się czeszę - odparła skromnie.
- Niesamowite! To na pewno wymaga dużo czasu, nie mówiąc już o zdolnościach i
cierpliwości.
Polly z trudem powstrzymywała śmiech, kopiąc jednocześnie Qwillerana pod stołem,
ale kelnerka była oszołomiona. Podała im dodatkowe bułeczki, dodatkową porcję masła oraz
konfitur, a poza tym nieustannie dolewała im kawy.
Po kolejnym spacerze po plaży wymeldowali się z hotelu. Poniedziałek miał być dla Polly
pierwszym dniem w bibliotece po kilku tygodniach zwolnienia lekarskiego. Chciała zebrać
siły, by skutecznie wystąpić w nowej roli: zamiast rekonwalescentki miała znów stać się
szeficą, jak mówili o niej młodzi bibliotekarze.
W drodze do domu zatrzymali się w Indian Village. Ponieważ zwykłe umowy o
wynajmie mieszkania zazwyczaj nie przewidywały obecności zwierząt, Polly zmuszona była
kupić mieszkanie własnościowe. Był to lokal piętrowy, dzięki czemu Bootsie mógł już
niebawem liczyć na trening na schodach oraz na mały, osłonięty taras do podglądania ptaków.
Rozważano też zakup towarzyszki jego życia.
Zbliżając się do Pickax, oboje cieszyli się niekrępującą ciszą, na jaką może sobie
pozwolić szczęśliwa para. Polly zaskoczyła Qwillerana, mówiąc:
- Qwill, czy ukrywasz coś przede mną?
Co najmniej dziesięć możliwości przemknęło mu przez głowę.
- Co masz na myśli? Daj mi jakąś wskazówkę.
- No cóż, do klubu brydżowego Lynette przychodzi kobieta, która jest księgową w
sklepie odzieżowym „Scottie's Men's Store”. Opowiadała, że właśnie wystawili ci rachunek
za szkocki kilt w barwach Mackintoshów.
Chwycił mocno kierownicę i popatrzył kamiennym wzrokiem przed siebie. Ta plotka
była oparta na prawdzie. W chwili słabości, kiedy obawiał się, że może utracić Polly,
zamówił pełny strój szkocki, aby sprawić jej przyjemność - a może po to, żeby przyspieszyć
jej wyzdrowienie. Teraz oto siedziała obok niego żywa i w dobrym zdrowiu, a on wzdrygał
się na myśl o włożeniu krótkiej, plisowanej spódniczki, skarpet na podwiązkach i
paradowaniu z gołymi kolanami.
- Czy to przesłuchanie przed komisją Kongresu? - spytał. - Jeśli tak, powołuję się na
piątą poprawkę.
- Och, Qwill! Jesteś niepoprawnym kpiarzem! - odpowiedziała. - No cóż, tak czy
owak będziesz pięknie wyglądał w kilcie.
Po odwiezieniu Polly do domu i obejrzeniu pełnej emocji sceny powitania z Bootsiem
(byli przecież rozdzieleni przez dwadzieścia cztery godziny!) Qwilleran pojechał do swego
składu, gdzie bez emocji przywitały go dwa spokojne, opanowane koty. Ich zachowanie
oznaczało, że dostały śniadanie, a za wcześnie było jeszcze na przedobiednie skurcze
głodowe. Koty oznajmiały też w ten sposób, że nikt nie zostawił wiadomości na
automatycznej sekretarce, nie wybuchł żaden domowy kryzys, nikt nie strzelał i nie miał
miejsca żaden inny godny uwagi incydent.
- Jak się macie? - odezwał się wesoło. - Co słychać? Czy Celia zajęła się wami, jak
trzeba? - Celia nakarmiła koty przed wyjściem do kościoła, zgodnie z instrukcją pozostawioną
na kuchennym blacie.
Koko odwzajemnił powitanie dwoma machnięciami ogona, a Yum Yum zamruczała,
gdy Qwilleran zapytał:
- Czy wciąż jesteś moją małą, milusią kochaneczką? Przebrawszy się w dres,
Qwilleran rozsiadł się w bibliotece z kubkiem kawy i porcją sera oraz krakersów.
- Czy ktoś ma ochotę na gruyère? - zapytał, spodziewając się głośnego miauczenia
Koko.
Odpowiedzi nie było, więc powiedział:
- No dobrze, tym lepiej dla mnie. A może odrobinę brie z kremówki?
Tym razem też nie usłyszał odpowiedzi. Qwilleran wyrecytował listę
najwspanialszych serów świata, włącznie z fetą, ale Koko, który w trakcie Explo stał się
serowym smakoszem, nie przerwał swego milczenia.
Co to mogło oznaczać? Koko nigdy nie robił niczego - no, prawie niczego - bez
powodu. Niezwykłe zachowanie zawsze świadczyło u niego o chęci przekazania jakiejś
informacji. Teraz, kiedy znane już były odpowiedzi na wszystkie pytania i sprawa została
zamknięta, Qwilleran uświadomił sobie znaczenie wszystkich komunikatów, które przekazał
Koko.
Kot wyczuł, że złoczyńcę można utożsamiać z dźwiękiem podobnym do „gruyère”, a
jego mimowolnego wspólnika - z czymś w rodzaju nazwy „brie”. Dla zwykłego kociego ucha
słowa gruyère, Greer, brie i Aubrey były po prostu jakimiś dźwiękami, jak „ciastko” czy
„książka”, ale Koko wyczuwał różnice. Jeśli uczeni na Nizinach usłyszeliby kiedykolwiek
jakieś plotki o psychice tego kota, zarezerwowaliby wszystkie miejsca na loty do Pickax, by
badać jego mózg i przeliczać wąsiki... Wasze niedoczekanie - pomyślał sobie Qwilleran.
I zaraz potem plasnął się dłonią we własne czoło, bo właśnie uświadomił sobie, że
istnieje jeszcze jedno wytłumaczenie.
- Och, nie!- powiedział na głos. - Feta... Fetter... Iris Cobb... klops... - Koty uwielbiały
swoją dawną gospodynię i tęskniły za jej niezwykłym klopsem, którego tajemnica...
Rozmyślania Qwillerana przerwał cichy pomruk, dobywający się z piersi Koko.
Chwilę później kot wskoczył na regał z książkami.
- No dobrze, poczytamy. „Brekekekeks koaks koâks”. - Qwilleran przystąpił do
lektury Żab z Yum Yum siedzącą mu na kolanach i Koko rozpartym na poręczy fotela.
Dialog z komedii przyniósł wspomnienia z przeszłości. W szkolnym przedstawieniu
Qwilleran grał Dionizosa. Jego matka jeszcze wtedy żyła i przychodziła na spektakl przez
trzy wieczory z rzędu. Pamiętał świetnie scenę konkursu poetyckiego między Ajschylosem i
Eurypidesem i kwestię Dionizosa na temat słów Ajschylosa: „Wodę na sposób bławatnych
kramarzy puścił i wiersz mu napęczniał jak wełna...” Pamiętał też swój „napęczniały”
kostium: ciężka suknia boga olimpijskiego, pod którą było mu bardzo gorąco w świetle
reflektorów; wydawało mu się, że utopi się we własnym pocie. To było tak dawno temu...
Teraz mieszkał w składzie i recytował Żaby publiczności składającej się z dwóch kotów!
Kiedy dotarł do tamtego fragmentu, stwierdził, że tłumaczenie jest zupełnie inne niż
to, które pamiętał. Przeczytał je z powagą, robiąc pełne znaczenia pauzy: „Rzekę położył, niby
handlarz-oszust, jak motki wełny, tak słowa namoczył”.
- Miau! - odpowiedział Koko z taką samą powagą.
Qwilleran poczuł mrowienie w górnej wardze, bo właśnie przyszło mu do głowy
rozwiązanie zagadki: dlaczego pszczoły zaatakowały Victora Greera? Oczywiście, chodziło o
wełniany koc! Ciężki, wełniany koc „starego” z Niemiec! Czy Aubrey zdawał sobie sprawę z
tego, co robi? Czy wiedział, że koc był z wełny? Czy w zamęcie wydarzeń tamtej nocy
zapomniał, że wełna drażni pszczoły?... Czy celowo zabrał do domku wełniany koc? Później,
kiedy znalazł już ciało, płakał, bo - jak mówił - nie musiał już strzelać do Lenny'ego.
- Co o tym sądzisz, Koko? Masz jakieś zdanie w tej sprawie?
Kot siedział wyprostowany na poręczy fotela, przyjąwszy dostojną pozę. Lekko się
przy tym kołysał. Jego niebieskie oczy były wielkie i niezgłębione.
- No dobrze, zabawimy się. Mrugnij, jeśli Aubrey celowo spowodował śmierć Victora
Greera.
Qwilleran wpatrywał się w oczy Koko, ten zaś odwzajemniał spojrzenie. Zmierzyli się
ze sobą naprawdę oko w oko. Po chwili zaczęło to przypominać jakiś trans; ten impas między
człowiekiem i kotem wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Qwilleran przestał oddychać.
Jego myśli i odczucia zostały jakby zawieszone; był na krawędzi snu hipnotycznego. W
końcu musiał mrugnąć.
Koko wygrał. Aubrey został oczyszczony z zarzutów. Tak, tylko że... w tej grze Koko
zawsze wygrywał.