05 Kot, który lubił Brahmsa

background image
background image

Lilian Jackson Braun

2




























Tytuł oryginału: The cat who played Brahms
Tytuł oryginalny serii: The cat who... series!
Tłumaczenie: Anna Gren
Grafika: Aleksandra Mikulska
Wydawnictwo: Elipsa, 2008

Copyright © 1987 by Lilian Jackson Braun

background image

Kot, który lubił Brahmsa

3

R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

P

P

I

I

E

E

R

R

W

W

S

S

Z

Z

Y

Y


Jim Qwilleran, doświadczony dziennikarz, przeżywał jeden z

najgorszych momentów swojego życia zawodowego. Przed laty, gdy
pracował jako korespondent wojenny, strzelano do niego na plaży.
Gdy został dziennikarzem śledczym, naraził się mafii. Teraz, gdy
pisywał felietony na temat restauracji dla wychodzącej na
Środkowym Zachodzie gazety „Daily Fluxion”, był zupełnie
nieprzygotowany na niezwykłe wydarzenia w klubie prasowym.

Dzień zaczął mu się całkiem nieźle. W domu, gdzie mieszkał, zjadł

smaczne śniadanie składające się z kawałków melona, omletu z
ziołami, duszonych kurzych wątróbek, bułeczek i trzech filiżanek
kawy. Lunch zamierzał spożyć w towarzystwie swojego starego
przyjaciela Archa Rikera w ich ulubionym lokalu – w klubie
prasowym.

O dwunastej w południe Qwilleran zmierzał w kierunku brudnego

kamiennego gmaszyska, w którym niegdyś więziono ludzi, a obecnie
wydawano posiłki dziennikarskim masom pracującym. Kiedy zbliżał
się do starej, nabijanej ćwiekami bramy, zorientował się, że coś jest
nie tak. Poczuł zapach świeżego lakieru i zauważył, dzięki
wyostrzonemu zmysłowi słuchu, że zawiasy przestały skrzypieć!
Wszedł do hallu i aż zachłysnął się ze zdumienia. Zamiast mroku i
dymu, które tak polubił, pomieszczenie wprost tchnęło świeżością i
czystością.

Qwilleran wiedział, że planowano zamknięcie klubu na dwa

tygodnie ze względu na konieczność wykonania dorocznych
porządków. Nikt mu jednak nie wspomniał o tak głębokiej
metamorfozie. Wszystkie opisane zmiany zaszły najwidoczniej, gdy
pracował poza miastem.

Jego bujne szpakowate wąsy zjeżyły się ze złości i musiał dłonią

doprowadzić je do ładu. Ściany hallu pokrywała wcześniej stara
boazeria, która poczerniała od niezliczonych warstw taniego lakieru.
Teraz hall wyklejony został tapetą, której wzór przypominał obrus
jego babci. Zamiast zniszczonych desek podłogę wyścielała obecnie
gruba wykładzina dywanowa. Zamiast jarzeniówek pod kopułą wisiał
mosiężny żyrandol. Zniknął nawet dobrze mu znany odór stęchlizny.
Wszystko wokół pachniało chemią i nowością.

Z trudem opanowując szok i konsternację, reporter skierował swe

background image

Lilian Jackson Braun

4

kroki do baru. Tam właśnie, w najdalszym kącie sali, zwykle jadał
lunch. Niestety i w tym miejscu zapanowały nowe porządki:
kremowe ściany, łagodne oświetlenie, wiszące doniczki ze
sztucznymi roślinami i, o zgrozo, lustra! Qwilleran wprost trząsł się z
odrazy.

Arch Riker, redaktor z „Daily Fluxion”, siedział jak zawsze ze

szklaneczką whisky w tym samym co zwykle miejscu. Jednak
podrapany stół zmienił się nie do poznania. Został wyszlifowany i
polakierowany, a na blacie leżały podkładki pod talerze wykonane z
białego papieru o ozdobnie wycinanych brzegach. Kelnerka już
nadchodziła, niosąc szklanką soku pomidorowego, który zazwyczaj
pijał reporter. Wyglądała jednak jakoś inaczej. Nie miała już na sobie
króciutkiego białego mundurka z falbaniastą chusteczką w kieszonce
na piersi. Wszystkie kelnerki nosiły teraz stroje francuskich
pokojówek: szykowne czarne sukienki, białe fartuszki i marszczone
czepeczki.

– Arch! Co się tu stało? – zapytał Qwilleran. – Nie wierzę

własnym oczom.

Zgiął się, by umieścić pokaźnych rozmiarów ciało na krześle, i

jęknął.

– No cóż, do klubu należy teraz wiele pań – wyjaśnił spokojnie

Riker. – Postanowiły one pracować w komisji porządkowej, żeby
zaprowadzić w klubie ład. Nazywają to renowacją o charakterze
odwracalnym. W przyszłym roku komisja może podjąć decyzję o
zdjęciu tapet i wykładzin dywanowych, by przywrócić panujący tu
wcześniej stan brudu i bałaganu.

– Mówisz, jakbyś to wszystko popierał, zdrajco!
– Czasem trzeba coś zmienić – stwierdził Riker opanowanym

głosem redaktora, który nie takie rzeczy widywał. – Zajrzyj do karty i
powiedz, na co się decydujesz. Mam spotkanie o pierwszej
trzydzieści. Co do mnie, to chcę zamówić jagnięcinę w sosie curry.

– Zupełnie straciłem apetyt – stwierdził Qwilleran, a malujący się

na jego twarzy wyraz niezadowolenia podkreślały obwisłe wąsy.
Zatoczył łuk ręką, wskazując otaczające ich wnętrze. – To miejsce
kompletnie utraciło swój charakter. Nawet zapach jest jakiś sztuczny.

Poruszył nozdrzami i wciągnął powietrze.
– Wszystko syntetyczne! I pewnie rakotwórcze!
– Musisz mieć nos niczym pies myśliwski, Qwill. Nikt oprócz

background image

Kot, który lubił Brahmsa

5

ciebie nie uskarżał się na zapach.

– I jeszcze jedno – wojowniczo zaczął Qwilleran. – Wcale mi się

nie podoba to, co dzieje się w naszej gazecie.

– Co masz na myśli?
– Najpierw przydzielili te wszystkie kobiety do działu miejskiego i

przenieśli mężczyzn do działu kobiecego. Potem zorganizowali nam
wspólne toalety. Potem sprowadzili nowe biurka w kolorze zielonym,
pomarańczowym i niebieskim. Wygląda to zupełnie jak wystrój
cyrku. Zabrali mi maszynę do pisania. Zamiast niej dostałem
komputer, a od patrzenia w ekran boli mnie głowa.

– Zawsze myślisz o dawnych czasach. Ciągle chcesz, żeby

reporterzy w kapeluszach pisali na maszynach dwoma palcami –
stwierdził Riker spokojnie.

Qwilleran opadł ciężko na krzesło.
– Słuchaj, Arch. Od dawna chciałem przemyśleć pewne sprawy i

właśnie podjąłem decyzję. Mam trzy tygodnie tegorocznego urlopu i
dwa tygodnie, których wcześniej nie wykorzystałem. Chciałbym
wziąć jeszcze urlop bezpłatny i wyjechać na trzy miesiące.

– Żartujesz sobie?
– Jestem zmęczony pisywaniem głupawych pochlebstw na temat

restauracji, które reklamują się w naszej gazecie. Chcę pojechać na
północ i pobyć z dala od miasta. Z dala od pośpiechu,
zanieczyszczonego powietrza, hałasu i zbrodni.

– Czy ty się na pewno dobrze czujesz, Qwill? – zapytał Riker

tonem pełnym zaniepokojenia. – Na pewno nie jesteś chory czy coś
w tym rodzaju?

– A co w tym dziwnego, że ktoś ma ochotę pooddychać świeżym

powietrzem?

– Ależ to cię zabije! Jesteś facetem z miasta, Qwill. Tak samo jak

ja. Obaj wychowaliśmy się wśród czadu i dymu, wśród brudu,
którego pełno jest w Chicago. Jestem twoim najstarszym
przyjacielem i mówię ci: nie rób tego! Dopiero od niedawna radzisz
sobie finansowo. A na dodatek – tu zniżył głos – Percy chce ci
przydzielić świetny, nowy temat.

Qwilleran chrząknął. Znał doskonale wspaniałe nowe propozycje

tematyczne redaktora naczelnego. Cztery z nich trafiły do niego w
ciągu ostatnich pięciu lat. Każda stanowiła policzek dla dawnego
korespondenta wojennego i wielokrotnie nagradzanego reportera

background image

Lilian Jackson Braun

6

śledczego.

– O co chodzi tym razem? – wymamrotał. – O nekrologi czy

ciekawostki na temat gospodarstw domowych?

Riker uśmiechnął się z wyższością, zanim zaczął szeptem

tłumaczyć:

– Reportaże śledcze! Możesz tu błysnąć jakimś własnym

odkryciem. Łapówki dla polityków, oszustwa korporacji, problemy
związane z niszczeniem środowiska, wydatki rządu, cokolwiek uda ci
się wytropić.

Qwilleran ostrożnie dotknął swoich wąsów i spojrzał przez stół na

swojego

kumpla

redaktora.

Marzył

o

zajmowaniu

się

dziennikarstwem śledczym na długo, zanim stało się ono pasją
wszystkich mediów. W tym jednak momencie pojawiło się delikatne
mrowienie w okolicy jego górnej wargi. Był to sygnał, którego
dziennikarz nigdy nie ignorował.

– Może zajmę się tym na jesieni. Teraz chciałbym spędzić lato w

miejscu, gdzie ludzie nie ryglują drzwi swoich domów i zostawiają
kluczyki w stacyjce samochodu.

– Dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage” szuka na gwałt

dziennikarza śledczego. Percy chce uprzedzić ich ruch. Ale sam go
znasz. Wiesz, co ryzykujesz, jeśli nie będziesz na miejscu, kiedy
wyjdzie z tą propozycją.

Pojawiła się kelnerka. Przyniosła dla Rikera kolejną szkocką i

chciała przyjąć ich zamówienie.

– Źle pan wygląda – zwróciła się do Qwillerana. – Co pan

zamówi? Może kotlet mielony z frytkami, podwójną whisky i
szarlotkę?

– Nie jestem głodny – odpowiedział, patrząc na nią ponurym

wzrokiem.

– To proszę wziąć zestaw z indykiem. Na miejscu zje pan

pomidora i sałatę, a indyka weźmie pan do domu dla Koko. Na mięso
przyniosę „psią torebkę”.

Syjamski kot Qwillerana był sławny w klubie prasowym. Portret

Koko wisiał w hallu obok podobizn laureatów Nagrody Pulitzera. Był
on też prawdopodobnie jedynym w historii dziennikarstwa kotem
posiadającym legitymację klubu prasowego z podpisem samego
komendanta policji. Wszyscy w klubie wiedzieli, że Qwilleranowi
udało się, dzięki wrodzonej podejrzliwości i dociekliwemu umysłowi,

background image

Kot, który lubił Brahmsa

7

wsadzić kilku przestępców za kratki. Uważali jednak, że prawdziwym
autorem tych sukcesów musiał być niezwykle inteligentny i
spostrzegawczy kot. Wyglądało na to, że Koko zawsze zjawia się we
właściwym momencie, by coś istotnego wywęszyć czy wydrapać.

W milczeniu wskazującym na głęboki namysł dziennikarze zaczęli

spożywać podane potrawy: jagnię w sosie curry i kanapkę z
indykiem. Wreszcie Riker zapytał:

– Gdzie zamierzasz się wybrać, jeśli weźmiesz urlop na lato?
– Chciałbym pojechać na północ. Do małej miejscowości nad

jeziorem. Jakieś czterysta mil stąd. W pobliżu Mooseville.

– Tak daleko? A co zrobisz z kotami?
– Zabiorę je ze sobą.
– Przecież nie masz samochodu. A w lasach na północy nie

kursują taksówki.

– Mógłbym wpłacić pierwszą ratę za samochód. Oczywiście

używany.

– Oczywiście, że używany – potwierdził Riker, który wiedział, że

jego przyjaciel słynie z oszczędności. – A genialny kot zrobi pewnie
prawo jazdy?

– Koko? Wcale bym się nie zdziwił. Pasjonuje się wszelkimi

klawiszami,

gałkami,

tarczami

i

dźwigniami.

Wszystkimi

urządzeniami mechanicznymi.

– Ale co ty będziesz robił w takim miejscu jak Mooseville?

Przecież nie łowisz ryb. Nie pływasz łódką. A woda w jeziorze tam na
północy jest za zimna, żeby w niej pływać. To mrożony lód w zimie i
stopiony lód w lecie.

– Nie martw się, Arch. Zdradzę ci mój plan. Mam pomysł na

książkę. Chciałbym napisać powieść z dużą dozą seksu i przemocy.
Ze wszystkim, co w takiej książce jest potrzebne.

Riker patrzył na niego, próbując wymyślać kolejne przeszkody.
– Zapłacisz za takie wakacje kupę pieniędzy. Czy wiesz, ile

kosztuje wynajęcie domku letniskowego?

– Prawdę mówiąc – stwierdził Qwilleran z nutą tryumfu w głosie

– nie zapłacę za to ani centa. Tam, na północy, mieszka moja ciotka.
Ma domek letni. A ja mogę z niego korzystać.

– Nigdy mi nie wspominałeś, że masz jakąś starą ciotkę.
– Tak naprawdę ona nie jest żadną moją krewną. Była

przyjaciółką mojej matki i jako dziecko mówiłem do niej „ciociu

background image

Lilian Jackson Braun

8

Fanny”. Straciliśmy ze sobą kontakt. Ale zobaczyła moje nazwisko w
gazecie. Wysłała do mnie list i od tamtej pory stale ze sobą
korespondujemy. A propos nazwisk dziennikarzy. We wczorajszym
wydaniu „Fluxion” błędnie podana została pisownia mojego
nazwiska.

– Wiem o tym – stwierdził Riker. – Mamy nową redaktorkę

wydania. Nikt jej nie zwrócił uwagi na pisownię twojego nazwiska.
Na tę idiotyczną literę „w”. Wyłapaliśmy błąd dopiero w drugim
wydaniu.

Kelnerka podała im kawę. Napój był równie czarny jak okopcona

politura ukryta pod warstwą nowej tapety. Riker badał zawartość
swojej filiżanki z taką uwagą, jakby to w niej tkwiły ukryte przyczyny
dziwnego zachowania Qwillerana.

– A co słychać u twojej przyjaciółki? Tej, która jada zdrową

żywność. Co myśli o twoim nagłym ataku szaleństwa?

– Rosemary? Ona zawsze popiera przebywanie na świeżym

powietrzu, ruch i całą resztę.

– Ostatnio nie palisz fajki. Czy to również pomysł Rosemary?
– Czyżbyś sugerował, że nie miewam żadnych własnych

pomysłów? Tymczasem to ja sam zdałem sobie sprawę, jak
kłopotliwe jest palenie. Trzeba kupować tytoń, napełniać nim fajkę,
potem go ubijać, zapalać, znowu zapalać, wyrzucać popiół, opróżniać
popielniczkę, czyścić fajkę.

– Chyba się starzejesz – stwierdził Riker.
Po lunchu autor recenzji na temat restauracji wrócił do pracy przy

swoim oliwkowozielonym biurku z odpowiednio dobranymi barwą
telefonem i komputerem. Natomiast redaktor działu kulturalnego
udał się na zebranie, w którym wzięli udział: asystenci i zastępcy
redaktorów kolumn i działów, wydawcy, redaktorzy wykonawczy i
redaktor naczelny.

Qwilleran ucieszył się, że jego oświadczenie zrobiło wrażenie na

zwykle profesjonalnie opanowanym redaktorze. Jednak pytania
zadawane przez Rikera osłabiły nieco jego determinację. Jak ktoś,
kto spędził całe życie w miejskiej dżungli, zareaguje na trzy miesiące
prostego życia? To prawda, że planował coś napisać w ciągu lata. Ale
ile godzin można spędzić przy maszynie do pisania? Nie będzie
lunchów w klubie prasowym, rozmów telefonicznych, wieczornych
spotkań z przyjaciółmi, wykwintnych obiadków, meczów ligowych.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

9

Nie będzie Rosemary.

Ale mimo wszystko potrzebował odmiany. Był rozczarowany

pracą w gazecie. A jako człowieka bardzo oszczędnego cieszyła go
możliwość darmowego spędzenia całego sezonu letniego w chatce
ukrytej nad brzegiem jeziora.

Z drugiej strony ciotka Fanny nie wspomniała ani słowem o

wygodach w domku letniskowym. Qwilleran cenił sobie długie łóżka,
głębokie, wygodne fotele, dobre lampy do czytania, porządne
lodówki, ciepłą wodę bez ograniczeń ilościowych oraz sprawnie
działającą kanalizację. Na pewno będzie mu brakowało wygody Maus
House – uroczego domu, w którym wynajmował luksusowe
mieszkanie. Będzie mu brakowało eleganckich obiadów Roberta
Mausa i zażyłości z pozostałymi lokatorami, a szczególnie z
Rosemary.

Rozległo się brzęczenie zielonego telefonu na jego biurku.

Odruchowo podniósł słuchawkę.

– Czy znasz już ostatnie nowiny? – rozległ się łagodny głos

Rosemary. Tym razem jednak brzmiała w nim wyraźna nuta
niepokoju.

– Co się stało?
W ciągu ostatniego roku zdarzyły się w Maus Hause dwa

morderstwa. Ale zbrodniarz znalazł się za kratkami, a pozostali
mieszkańcy znów żyli wygodnie i w poczuciu bezpieczeństwa.

– Robert sprzedaje dom – powiedziała ze smutkiem Rosemary. –

A my wszyscy musimy się wyprowadzić.

– Dlaczego sprzedaje? Przecież wszystko świetnie się układa.
– Ktoś złożył mu wspaniałą ofertę zakupu nieruchomości. Wiesz,

że zawsze chciał zrezygnować z pracy w kancelarii adwokackiej i
otworzyć dobrą restaurację. Mówi, że wreszcie ma na to szansę. Dom
znajduje się w doskonałym punkcie, a deweloper chce tu zbudować
wielopiętrowy apartamentowiec.

– To rzeczywiście zła nowina – zgodził się Qwilleran. – Robert

rozpuścił nas swoją wykwintną kuchnią. Befsztyki Chateaubriand,
homary termidoriańskie, serca karczochów po florencku. Może
wpadłabyś pod szóstkę, jak już wrócisz do domu? Moglibyśmy
omówić sytuację.

– Przyniosę butelkę, a ty zajmij się chłodzeniem kieliszków.

Właśnie przyszła świeża dostawa soku z granatów – powiedziała

background image

Lilian Jackson Braun

10

Rosemary, która była współwłaścicielką specjalistycznego sklepu z
żywnością „Helthy–Welthy”. Qwilleran uważał kokieteryjnie błędną
pisownię tej nazwy za coś obrzydliwego.

W zamyśleniu odłożył słuchawkę. Te złe nowiny zesłane zostały

przez jakieś fatum. Widocznie los chciał, żeby pojechał na północ.

Tego popołudnia dziennikarz wyszedł wcześnie z pracy. W ręku

trzymał torebkę z indykiem z klubu prasowego i miarką ze sklepu z
antykami „Błękitny Smok”.

Autobus jadący River Road wyrzucił go przy parkingu z

używanymi samochodami. Qwilleran skierował się do rzędu
niewielkich samochodów, które mało palą. Chodził od jednego
pojazdu do drugiego, otwierał drzwi i sprawdzał wymiary podłogi za
fotelem kierowcy.

Sprzedawca, który przyglądał się tej scenie, podszedł w końcu do

dziennikarza.

– Szuka pan małego samochodu?
– Zależy – mruknął Qwilleran z głową pod tylnym siedzeniem.

„Trzydzieści na trzydzieści osiem centymetrów” – pomyślał.

– Interesuje pana jakiś konkretny model?
– Nie.
Za fotelem było zbyt mało miejsca. „Trzydzieści dwa na trzydzieści

osiem”.

– Automatyczna czy ręczna skrzynia biegów?
– To bez znaczenia – powiedział dziennikarz i zajął się

mierzeniem. „Trzydzieści dwa na czterdzieści”.

Po wielu latach jeżdżenia służbowymi samochodami Qwilleran

potrafił prowadzić każdy pojazd. Nie był wybredny.

Sprzedawca przyjrzał się uważnie mężczyźnie z zawiniętymi

wąsami i smutnymi oczami.

– Znam pana – powiedział w końcu. – Pana zdjęcie pojawia się we

„Fluxion”. Pisze pan o restauracjach. Mój kuzyn ma pizzerię w
Happy View Woods.

Dziennikarz stęknął z wnętrza czteroosobowego samochodu.
– Pokażę panu wóz, który właśnie dostaliśmy. Nie zdążyłem go

jeszcze wyczyścić. Model z zeszłego roku, przejechał tylko dwa
tysiące mil.

Qwilleran poszedł za pracownikiem do warsztatu. Stał tam

zielony, brudny, czteroosobowy samochód. Dziennikarz zajrzał za

background image

Kot, który lubił Brahmsa

11

fotel kierowcy ze swoją miarką. Potem przesunął do tyłu fotel, tak
żeby zmieściły się jego długie nogi, i jeszcze raz zmierzył przestrzeń z
tyłu. „Trzydzieści pięć na czterdzieści”.

– Idealnie – powiedział. – Ale być może będę musiał usunąć

klamki. Ile pan za niego chce?

– Zapraszam do bura. Porozmawiamy tam spokojnie – odparł

sprzedawca.

Dziennikarz objechał parę ulic zielonym samochodem i stwierdził,

że auto mniej hałasowało i mniej się trzęsło niż wszystkie
samochody, którymi zdarzyło mu się do tej pory jeździć. Cena nie
była wygórowana. Qwilleran wpłacił zaliczkę. Podpisał dokumenty i
pojechał do Maus Haus.

Zgodnie z przewidywaniami znalazł w skrzynce list od Roberta

Mausa. Robert wyjaśnił, że posiadłość Maus Haus stanie się wkrótce
własnością inwestorów spoza miasta. Dlatego też wszyscy lokatorzy
powinni się wyprowadzić przed pierwszym września.

Qwilleran otworzył kopertę z biciem serca, ale teraz wzruszył tylko

ramionami i wspiął się po schodach do swojego mieszkania z
balkonem. Wszedł do środka, otoczony zapachem indyczego mięsa.
Jednak koty syjamskie, które zwykle witały go, ocierając się o jego
nogi i niecierpliwie miaucząc, siedziały nieruchomo na białym
dywanie z niedźwiedziej skóry. Qwilleran domyślił się, co było
przyczyną. Koty wiedziały, że zbliża się przeprowadzka. Bardzo lubiły
mieszkanie

w

Maus

Haus.

Przesiadywały

na

wielkim

nasłonecznionym parapecie, skąd mogły obserwować gołębie, albo
leżały na dywanie z niedźwiedziej skóry.

– Dobra, dzieciaki – powiedział Qwilleran. – Wiem, że nie chcecie

się przeprowadzać, ale na pewno spodoba się wam miejsce, do
którego jedziemy. Chciałbym zabrać ten dywan, jednak nie należy do
mnie.

Koko, którego pełne imię brzmiało Kao K'o–Kung, miał godność

orientalnego władcy. Siedział wyprostowany i poruszał lekko
wąsikami na znak dezaprobaty. Koty doskonale zdawały sobie
sprawę, że ich wygląd pasuje do białego puszystego dywanu. Miały
cechy typowe dla syjamskich kotów: błękitne oczy, brązowy
pyszczek, płową sierść, której mogły pozazdrościć im norki, smukłe
brązowe łapy i piękny ogon.

Dziennikarz zaczął kroić indyka.

background image

Lilian Jackson Braun

12

– Chodźcie coś przekąsić!
Ale koty nadal zachowywały dystans.
Chwilę później Qwilleran wciągnął powietrze nosem i poczuł

dobrze znany zapach perfum. Po chwili do drzwi zapukała Rosemary.
Sposób, w jaki dziennikarz ją pocałował, świadczył, że łączy ich coś
więcej niż przyjaźń. Koty syjamskie siedziały na dywanie jak dwa
kamienne posągi.

Rosemary nalała do kieliszków soku z granatów i dodała odrobinę

wody sodowej. Wypili za zdrowie lokatorów budynku, który wkrótce
miał zmienić właściciela.

– Nigdy nie zapomnę spędzonych tu chwil – powiedział

Qwilleran.

– To było jak sen – dodała Rosemary.
– A czasem jak koszmar senny.
– Pewnie przyjmiesz zaproszenie ciotki. Czy redaktor „Fluxion”

zgodzi się, żebyś wziął tak długi urlop?

– Jasne. Puści mnie, ale być może nie przyjmie mnie z powrotem.

Jak twoje plany?

– Może wrócę do Kanady – powiedziała Rosemary. – Max chce

otworzyć restaurację ze zdrową żywnością w Toronto. Zostanę jego
wspólniczką, jeśli uda mi się sprzedać swoją część „Helthy–Welthy”.

Qwilleran przygryzł wąsa. Max Sorell! Ten niepoprawny

kobieciarz!

– Miałem nadzieję, że przyjedziesz do mnie na północ.
– Na pewno cię odwiedzę, chyba, że będę musiała jechać do

Toronto. Jak tam dojedziesz?

– Kupiłem dziś samochód. Najpierw złożę wizytę ciotce Fanny w

Pickax razem z kotami, a potem udamy się do domku nad jeziorem.
Nie widziałem ciotki Fanny przez ostatnich czterdzieści lat. Sądząc z
listów, to bardzo silna osobowość. Ma niezwykle oryginalny i trudny
do rozszyfrowania charakter pisma.

Rosemary wyglądała na zaintrygowaną.
– Tak samo było z listami mojej matki – mówił dalej dziennikarz.

– Zapisywała kartkę, a potem przekręcała ją i pisała dalszą część listu
na tej samej stronie.

– Po co? Oszczędzała papier?
– Kto wie? Może chciała zachować prywatność. Bardzo trudno się

czyta takie listy. Ciotka Fanny nie jest tak naprawdę moją krewną.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

13

Moja matka i Fanny sprzedawały razem pączki podczas pierwszej
wojny światowej. Potem Fanny zrobiła karierę. Nigdy nie wyszła za
mąż. Po przejściu na emeryturę wróciła do Pickax City.

– Nigdy nie słyszałam o tym miasteczku.
– Ten okręg słynął z górnictwa. Rodzina Fanny zbiła fortunę na

kopalniach.

– Będziesz do mnie pisać, najdroższy?
– Tak często, jak będzie to możliwe. Będę za tobą tęsknił,

Rosemary.

– Musisz mi koniecznie opisać ciotkę Fanny.
– Ona teraz każe nazywać się Francescą. Nie lubi określenia

„ciotka Fanny”. Kiedy ktoś ją tak nazywa, czuje się staro.

– Ile ona ma lat?
– W przyszłym miesiącu skończy dziewięćdziesiąt.



R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

D

D

R

R

U

U

G

G

I

I


Qwilleran zapakował rzeczy do swojego zielonego samochodu.

Było tam wszystko, co konieczne, gdy ktoś wyrusza na północ: dwie
walizki, maszyna do pisania, ważący sześć kilogramów słownik, pół
ryzy papieru i dwa pudła z książkami. Znalazły się tam również
dwadzieścia cztery puszki z mięsem kurczaka, łososiem i peklowaną
wołowiną oraz duża porcja białego tuńczyka, koktajl z krewetek i
mięso krabów z Alaski. Wszystko dlatego, że Koko nie jadał karmy
dla kotów. Na tylnym siedzeniu została umieszczona ulubiona
niebieska poduszka syjamskich kotów, a na podłodze owalna
brytfanna, której uchwyty zostały obcięte tak, by mieściła się
pomiędzy wałem napędowym a wahaczem. Wypełniała ją gruba na
dwa centymetry warstwa piasku. Była to kocia toaleta. Naczynie
pochodziło z obfitych zasobów wyposażenia kuchennego Roberta
Mausa. Qwilleran otrzymał je w prezencie, gdy ręcznie malowana
miska, która wcześniej służyła jako kocia wygódka, kompletnie
zardzewiała.

Meble w mieszkaniu zajmowanym przez Qwillerana należały do

poprzedniego lokatora, a nieliczne przedmioty, które były jego

background image

Lilian Jackson Braun

14

własnością, takie jak antyczna waga czy żeliwny herb, zostały
umieszczone na okres wakacji w piwnicy Rikera. I w ten sposób nasz
reporter, nieobciążony jakimkolwiek dobytkiem i z lekkim sercem,
mógł wyruszyć na północ.

Każde z jego pasażerów na tylnym siedzeniu zachowywało się

inaczej. Kotka przenikliwie miauczała za każdym razem, gdy
samochód skręcał, był na wirażu, pokonywał most czy wiadukt, mijał
ciężarówkę lub gdy szybkość przekraczała osiemdziesiąt kilometrów
na godzinę. Koko karcił wówczas swoją sąsiadkę, gryząc ją w tylną
nogę, na skutek czego do ogólnej wrzawy dochodziły jeszcze piski i
syki. Qwilleran prowadził auto, zaciskając zęby i cierpliwie znosząc
pełne wyrzutu spojrzenia wyprzedzających go kierowców, wściekłe
dźwięki klaksonów i próby najechania na tył jego auta.

Najpierw mijali przedmieścia, później wijące się drogi polne.

Stopniowo robiło się coraz chłodniej. Sosny stawały się wyższe,
pojawiały się znaki ostrzegające przed jeleniami i widać było coraz
więcej furgonetek. Qwilleran poczuł zmęczenie. Od Pickax City
dzieliły go jeszcze setki mil, a sterane nerwy podpowiadały mu, że
powinien zatrzymać się na noc. Na nocleg wybrał miejsce, które z
trudem można było nazwać motelem: wśród drzew stały zniszczone
domki kempingowe. Wszyscy troje czuli się kompletnie wyczerpani.
Oba koty natychmiast zasnęły na samym środku łóżka.

Kolejny dzień podróży upłynął pod znakiem nieco rzadszych

protestów dobiegających z tylnego siedzenia. Temperatura nadal
spadała, a znaki ostrzegające przed jeleniami ustąpiły miejsca tym z
wizerunkiem łosia. Szosa wspinała się pośród wzgórz, a potem zeszła
w dolinę, stając się główną arterią komunikacyjną Pickax City.
Majestatyczne stare domy stały po obu stronach Main Street i były
świadectwem bogactwa dawnych mieszkańców, którzy utrzymywali
się z górnictwa i przemysłu drzewnego. Główna ulica rozwidlała się w
środku miasteczka i otaczała niewielki park. W pobliżu stało kilka
imponujących

budowli:

dziewiętnastowieczny

gmach

sądu,

ozdobiona kolumnami biblioteka, która wyglądała jak grecka
świątynia, i dwa kościoły. Był tam również wielki dom należący do
ciotki Fanny. Monumentalna siedziba oznaczona została numerem
wyrytym na wypolerowanej mosiężnej tabliczce.

Okazałą rezydencję zbudowano z kamienia polnego. Na jej tyłach,

od strony podwórka, znajdowała się powozownia. Błękitna

background image

Kot, który lubił Brahmsa

15

furgonetka stała przy wjeździe na teren posesji. Mężczyzna, który
przycinał

krzewy,

uważnie

przyjrzał

się

wchodzącemu

dziennikarzowi. Na twarzy ogrodnika malował się wyraz, którego
Qwilleran nie umiał określić. Drzwi wejściowe zdobił staromodny,
obramowany mosiądzem otwór na listy z wygrawerowanym
nazwiskiem: Klingenschoen.

Na dźwięk dzwonka drzwi otworzyła niska staruszka – bez

wątpienia ciotka Fanny. Była to dziarska, nieduża, ale tryskająca
wprost energią pani w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. Na jej
bladej, pomarszczonej twarzy widać było wyraźnie dwie plamy
pomarańczowej szminki i powiększone soczewkami okularów oczy.
Kobieta przyjrzała się uważnie swojemu gościowi przez grube szkła i
wyciągnęła ręce w dramatycznym geście powitania. A po chwili z
głębi jej gardła wydobył się okrzyk:

– O mój Boże! Ależ ty wyrosłeś!
– Mam nadzieję, że wyrosłem – powiedział wesoło Qwilleran. –

Przecież ostatnio widziałaś mnie, kiedy miałem siedem lat. Jak się
masz, Francesco? Wyglądasz doskonale!

Egzotyczne

imię

kobiety

doskonale

pasowało

do

jej

ekstrawaganckiego stroju. Ubrana była w pomarańczową jedwabną
tunikę, na której wyhaftowane zostały pawie, oraz wąskie czarne
spodnie. Na głowie miała pomarańczową chustę, zawiązaną na
czubku głowy tak, by stworzyć wrażenie, że mierzy więcej niż metr
trzydzieści.

– Wchodź, proszę. Wchodź – powtarzała uprzejmie. – Mój Boże,

jakże się cieszę, że cię widzę! Naprawdę wyglądasz dokładnie tak jak
na fotografii w gazecie. Gdyby twoja droga matka, niech spoczywa w
spokoju, mogła cię teraz zobaczyć! Z pewnością bardzo by się jej
spodobały twoje wąsy. Czy masz ochotę na filiżankę kawy? Wiem, że
wy dziennikarze uwielbiacie kawę. Możemy ją wypić na werandzie.

Ciotka Fanny poprowadziła go przez wysoko sklepiony hall z

okazałą klatką schodową. Później mijali kolejno: tradycyjny salon,
elegancką jadalnię, bibliotekę o ścianach pokrytych boazerią i pokój
śniadaniowy obity tkaniną. W końcu znaleźli się w przewiewnym
pomieszczeniu z oszklonymi drzwiami. W pokoju stały wiklinowe
meble i donice ze starymi fikusami.

– Mam boskie bułeczki z cynamonem – powiedziała ciotka swoim

głębokim głosem. – Tom przyniósł je dziś rano z piekarni.

background image

Lilian Jackson Braun

16

Uwielbiałeś takie bułeczki, kiedy byłeś małym chłopcem.

Qwilleran usiadł na wyplatanej kanapie. Tymczasem gospodyni w

swoich maleńkich czarnych chińskich pantofelkach zniknęła w
jakiejś odległej części domu, nie przestając mówić, choć jej słowa
były ledwie słyszalne. Wróciła po chwili, dźwigając wielką tacę.

Qwilleran zerwał się na równe nogi.
– Pozwól, że to wezmę, Francesco.
– Dziękuję, kochanie – wykrztusiła. – Byłeś zawsze takim

grzecznym chłopczykiem. Koniecznie weź śmietanki do kawy. Tom
przywiózł ją ze wsi dziś rano. Nie znajdziesz takiej w mieście, mój
drogi.

Qwilleran wolał czarną kawę, ale dolał śmietanki. Gdy zajadał

cynamonową bułeczkę, spojrzał w kierunku wielkich oszklonych
drzwi. Zobaczył, że ogrodnik stoi, opierając się o grabie, i
najwyraźniej zagląda do pokoju.

– Oczywiście zostaniesz na lunch – odezwała się ciotka Fanny z

czeluści ogromnego wyplatanego fotela, w którym ginęła jej
miniaturowa postać. – Tom pójdzie do rzeźnika po mięso. Wolisz
stek czy befsztyk? Mamy nadzwyczajnego rzeźnika. Czy masz ochotę
na pieczone ziemniaki ze śmietaną?

– Nie, nie! Dziękuję ci, Francesco, ale mam w samochodzie dwa

zdenerwowane zwierzaki i chciałbym, żeby jak najszybciej znalazły
się w domku letniskowym. Bardzo ci jestem wdzięczny za
zaproszenie, jednak skorzystam z niego innym razem.

– A może chciałbyś kotleciki wieprzowe – ciągnęła ciotka Fanny.

– Do tego zrobię ci dużą porcję sałaty. Jaki dressing najbardziej
lubisz?

A

na

deser

podam

płonące

naleśniki.

Zawsze

przygotowywałam je dla panów, którzy przychodzili do mnie w
odwiedziny, gdy studiowałam.

„Czy ona jest głucha?” – pomyślał Qwilleran. „Czy może nie ma

ochoty słuchać? Muszę jej jakoś przerwać”.

– Ciociu Fanny! – krzyknął.
Wyglądała na zaskoczoną dźwiękiem swojego imienia i tonem

Qwillerana.

– Tak, kochanie?
– Jak już się rozgościmy u siebie – powiedział normalnym głosem

– wrócę i zjem z tobą lunch albo może ty przyjedziesz nad jezioro i
zabiorę cię gdzieś na obiad. Masz jakiś środek lokomocji, Francesco?

background image

Kot, który lubił Brahmsa

17

– Ależ tak, oczywiście. Tom mnie przywiezie. Prawo jazdy

straciłam kilka lat temu, po pewnym małym wypadku. Komendant
policji był bardzo niesympatycznym mężczyzną, ale pozbyliśmy się
go i teraz mamy uroczego szefa policji. Swojej najmłodszej córeczce
dał nawet imię na moją cześć...

– Ciociu Fanny!
– Tak, kochanie?
– Czy powiesz mi teraz, jak dojechać do domku letniskowego?
– Oczywiście. To bardzo łatwe. Musisz jechać na północ w

kierunku jeziora i skręcić w lewo. Zwróć uwagę na ruiny kamiennego
komina. To wszystko, co pozostało ze starego budynku szkoły. Potem
zobaczysz literę „K” na słupku. Skręć wtedy w drogę żwirową i jedź
nią cały czas prosto przez las. To moja posiadłość. Dzikie czereśnie i
śliwki powinny teraz kwitnąć. Mooseville jest tylko o trzy mile
stamtąd. Możesz jeździć do miasteczka na zakupy i do restauracji.
Mieszka tam przeurocza osoba – pani naczelnik poczty... Ale niczego
sobie nie wyobrażaj, jest zamężna...

– Ciociu Fanny!
– Słucham, kochanie?
– Czy nie powinnaś dać mi klucza?
– Mój Boże! Oczywiście, że nie. Chyba nawet nigdy nie widziałam

klucza od tego domku. To po prostu stara chatka z bali z dwiema
sypialniami, ale będzie ci tam wygodnie. Będziesz miał tam święty
spokój i doskonałe warunki do pisania. Jak na mój gust jest tam
nawet zbyt spokojnie. Jak wiesz, pracowałam w klubie w New Jersey
i zawsze przebywałam w tłumie ludzi. Tak się cieszę, że zamierzasz
napisać książkę, mój drogi. Jaki będzie miała tytuł? Twoja droga
matka byłaby z ciebie bardzo dumna.

Qwilleran czuł się zmęczony podróżą i marzył, by dotrzeć wreszcie

na miejsce. Musiał wysilić cały swój spryt, by uwolnić się od
przytłaczającej gościnności ciotki Fanny. Gdy odjeżdżał, ogrodnik
pracował właśnie przy grządce tulipanów rosnących wokół
frontowych schodów. Mężczyzna spojrzał na Qwillerana, a ten kpiąco
mu zasalutował.

Pasażerowie przywitali dziennikarza piskami pełnymi oburzenia,

a protesty Yum Yum trwały prawdę powiedziawszy przez całą drogę,
mimo braku zakrętów, mostów, wiaduktów i wielkich samochodów
ciężarowych. Szosa wiodła przez wyludnioną okolicę. Pustka

background image

Lilian Jackson Braun

18

wynikała częściowo z pożarów lasu – szkielety zniszczonych drzew
trwały zastygłe w dziwnym groteskowym tańcu. Przy reklamie lokalu
o nazwie „Gorące Paszteciki” znajdowały się obrośnięte zielskiem
ruiny restauracji. Ruch na szosie był niewielki. Mijali głównie
ciężarówki, których kierowcy machali na powitanie zielonego
dwudrzwiowego pojazdu.

Miejsca, gdzie znajdowały się zamknięte kopalnie, takie jak

Dimsdale, Big B czy Goodwinter, oznaczone były tablicami z
ostrzeżeniem:

„Uwaga!

Nie

wchodzić!

Niebezpieczeństwo!”

Qwilleran zauważył, że nigdzie nie było kopalni z nazwiskiem
Klingenschoen. Złapał lokalną stację radiową i w pośpiechu ją
wyłączył.

A więc ciotka Fanny pracowała niegdyś w klubie! Doskonale mógł

sobie wyobrazić, jak w kapeluszu przybranym kwiatami zajmuje się
popołudniowymi herbatkami, komitetami organizacyjnymi, jak
zostaje wybrana na przewodniczącą takiego komitetu, prowadzi
zebranie czy organizuje bal charytatywny.

Przerwał swoje rozważania, gdy zerknął we wsteczne lusterko.

Jechała za nim błękitna furgonetka. Gdy Qwilleran zmniejszył
szybkość, samochód za nim także zwolnił. Zabawa ta trwała przez
kilka mil, aż do chwili, gdy uwagę dziennikarza przyciągnął widok
fermy otoczonej kilkoma niskimi szopami. Dachy i całe podwórko
pokryte były brązową falującą masą. Wydawało się, że wszystko
wokół nieustannie się porusza.

– To indyki – oznajmił Qwilleran swoim pasażerom. – Macie

szczęście, dzieciaki. Będziecie mieszkać w pobliżu indyczej farmy.

Kiedy znowu zerknął w tylne lusterko, błękitnej furgonetki nigdzie

już nie było widać. Minął jeszcze dobrze utrzymaną posiadłość
wiejską. Za wysokim ozdobnym ogrodzeniem widać było zadbane
trawniki i klomby pełne kwiatów. Daleko, na tyłach posiadłości, stały
duże budynki gospodarcze.

Droga zaczęła piąć się w górę. W tym momencie podniosły się

dwie główki na tylnym siedzeniu. Dwa noski wyczuły wilgotne
powietrze, chociaż woda była odległa o milę. Poirytowane
miauknięcia zmieniły się nagle w pełne podniecenia mruczenie. A po
chwili ukazało się jezioro. Bezkres wody zdawał się łączyć z
niewiarygodnie błękitnym niebem.

– Jesteśmy już prawie na miejscu – Qwilleran próbował dodać

background image

Kot, który lubił Brahmsa

19

otuchy swoim niecierpliwym pasażerom.

Droga biegła teraz wzdłuż brzegu jeziora, czasem tuż obok plaży,

czasem zagłębiając się w las. Zostawili za sobą rustykalną bramę przy
wjeździe na prywatną drogę prowadzącą do klubu „Na Wydmach”.
Pół mili dalej Qwilleran zauważył rozsypujący się komin dawnej
szkoły, a potem literę „K” na skrzynce pocztowej i skręcił w żwirową
drogę, która wiła się pomiędzy iglakami i dębami. Czasem zdarzały
się nasłonecznione polany porośnięte leśnymi kwiatami, można było
dostrzec pniaki drzew i kwitnące krzewy o aromatycznym zapachu.
Szkoda, że nie było z nim Rosemary, by wszystko to oglądać i
podziwiać. Droga wspinała się dalej przez kolejne wydmy i kończyła
niespodziewanie na polance, z której roztaczał się widok na jezioro z
punkcikami żagli gdzieś daleko na horyzoncie.

Tu właśnie, zawieszony na zboczu ogromnej wydmy, przytłoczony

rozmiarami rosnących wokół trzydziestometrowych sosen, stał
letniskowy domek, w którym Qwilleran zamierzał spędzić całe lato.
Drewniane bale i mech wypełniający szczeliny pomiędzy nimi
pociemniały ze starości. Otwarta weranda z widokiem na jezioro była
niczym obietnica długich spokojnych godzin spędzanych na
rozmyślaniach i relaksie. Masywny komin z kamienia i spory zapas
opałowego drewna obiecywały leniwe wieczory z książką przy
płonącym kominku.

Do chaty wchodziło się przez drugą werandę usytuowaną od

strony lasu i polanki służącej jako miejsce parkingowe. Gdy
Qwilleran zbliżył się do drzwi, spłoszona wiewiórka uciekła na
drzewo i posłała mu z góry karcące spojrzenie. Stado spłoszonych
małych żółtych ptaszków, ćwierkając, zerwało się do lotu. Na szczycie
drzewa siedziało jakieś nieduże brązowe zwierzątko, które
przekrzywiło łepek i badawczo przyglądało się człowiekowi.

Qwilleran z niedowierzaniem potrząsnął głową. Wszystkie te

cudowne tajemnice natury, całe to spokojne otoczenie miało przez
najbliższe trzy miesiące należeć do niego.

Przy wejściu na werandę wisiał błyszczący mosiężny dzwonek, jaki

zwykle noszą na szyi owce. Postanowił pociągnąć za sznurek. Tak po
prostu, z powodu rozpierającej go radości. Gdy szedł w jego
kierunku, coś śliskiego i organicznego spadło z drzewa na głowę
dziennikarza. A co to za dziura w siatce drzwi? Postrzępione brzegi
otworu skierowane były do środka, zupełnie jakby ktoś chciał grać w

background image

Lilian Jackson Braun

20

kręgle przez drucianą siatkę. Nacisnął klamkę i ostrożnie wszedł na
werandę. Zobaczył trawiastą wykładzinę, plastikowe meble i stare
narzędzia ogrodowe zawieszone na przeciwległej ścianie. Ale było
tam coś jeszcze. W najdalszym kącie coś lekko się poruszyło. Zabłysły
okrągłe oczy. Duży ptak z groźnie wyglądającym dziobem siedział na
oparciu krzesła. Jego ostre pazury wbijały się w plastikową
powierzchnię mebla. Czyżby jastrząb? „Tak, to musi być jastrząb” –
pomyślał Qwilleran. Pierwszy raz był tak blisko drapieżnego ptaka.
Ucieszył się, że zostawił swoje syjamskie koty w samochodzie. Ptak
mógł być ranny i niebezpieczny. Trzeba było potężnej siły, by przebić
siatkę, a spojrzenie jastrzębia wcale nie było przyjazne.

Wśród narzędzi na ścianie wisiały prymitywne drewniane widły.

Qwilleran spróbował powoli po nie sięgnąć. Spokojnie otworzył i
zaklinował pokryte siatką drzwi. Ostrożnie zaszedł ptaka od tyłu.
Zamachał widłami i jastrząb wyfrunął przez otwarte drzwi.

Qwilleran odetchnął z ulgą i przygładził wąsy. „Witaj na wsi” –

pomyślał.

Chociaż domek był mały, jego wnętrze wydawało się obszerne.

Wsparty na więźbie z okorowanych bali, poznaczony sękami sosnowy
sufit znajdował się na wysokości ponad sześciu metrów. Ściany,
również zbudowane z bali, zostały powleczone białym woskiem. Nad
kamiennym kominkiem wisiała głowa łosia z szeroko rozwidlonym
porożem. Obok stały kilof i piła do cięcia drewna z zębami długimi na
pięć centymetrów.

Swym wyczulonym zmysłem węchu Qwilleran wyczuł jakiś dziwny

zapach. Martwe zwierzę? Źle wykonana kanalizacja? Śmieci, których
ktoś zapomniał wyrzucić? Otworzył drzwi i okna, by obejrzeć
pomieszczenie. Wszędzie panował wzorowy porządek. Wkrótce
napłynęło do środka świeże, pachnące wodą z jeziora i kwiatami
czereśni powietrze. Dziennikarz sprawdził, czy siatki w oknach są
całe. Koko i Yum Yum były domowymi kotami. W mieście nigdy nie
pozwalał, by wałęsały się po ulicach. Nie chciał, żeby na wsi miały ku
temu okazję. Rozglądał się, sprawdzając, czy nie ma gdzieś
drzwiczek, obluzowanej deski lub innych ukrytych wyjść.

Dopiero

kiedy

wszystko

sprawdził,

przyniósł

swoich

czworonożnych przyjaciół do chaty. Początkowo koty poruszały się
ostrożnie, chodziły na zgiętych łapach, z opuszczonymi ogonami i
zjeżonymi wąsami. Próbowały łowić dźwięki, których nie mógłby

background image

Kot, który lubił Brahmsa

21

usłyszeć żaden człowiek. Ale kiedy już wszystkie bagaże zostały
przyniesione z samochodu, Yum Yum zaczęła radośnie wdrapywać
się po ścianie, skacząc w górze z belki na belkę. Koko rozsiadł się po
królewsku na głowie łosia, patrząc z aprobatą na swoje włości. Łoś
zaś, z głową o długim pysku, szerokich nozdrzach i opuszczonej
szczęce, znosił to poniżenie z gorzką rezygnacją.

Qwilleran też był zadowolony z domu. Spostrzegł, że przy barze

znajduje się najnowocześniejszy model telefonu. Zwrócił również
uwagę na mikrofalówkę, wannę z hydromasażem i półki z książkami.
Na stoliku do kawy leżały najświeższe numery znanych czasopism, a
w zestawie stereo ktoś zostawił kasetę z koncertem Brahmsa. Nie
było telewizora, ale to nie miało większego znaczenia. Qwilleran był
uzależniony od słowa pisanego.

Otworzył puszkę kurczaka dla swoich czworonożnych przyjaciół, a

potem ruszył autem w kierunku Mooseville, żeby tam zjeść obiad.
Miasteczko było niewielkim kurortem na brzegu jeziora. Po jednej
stronie Main Street było molo, łódki i hotel „Northern Lights”. Po
przeciwnej stronie ulicy w drewnianych domkach mieściły się sklepy.
Nawet kościół miał ściany z bali.

W hotelu Qwilleran zjadł niezbyt smaczny wieprzowy kotlet,

rozgotowaną fasolkę szparagową i kartofle, które zbyt długo
trzymano w piecu. Obiad podała przyjaźnie usposobiona blondynka.
Kelnerka powiedziała, że na imię ma Darlene. Rozpoznała
Qwillerana dzięki zdjęciu zamieszczonemu w „Daily Fluxion” i
koniecznie chciała uszczęśliwić go dokładką. W redakcji Qwilleran
często

kwestionował

sensowność

publikowania

fotografii

dziennikarza zajmującego się pisaniem o restauracjach, ale zgodnie z
polityką wydawniczą firmy w gazecie miały być zamieszczane zdjęcia
wszystkich felietonistów. A polityka to polityka.

Jednak nie tylko z powodu wąsów Qwilleran zwracał na siebie

uwagę w hotelu „Northern Lights”. W natłoku koszul w kratkę,
dżinsów i wiatrówek jego tweedowy sportowy płaszcz i wełniany
krawat drażniły swoją innością. Natychmiast po spożyciu ciasta z
jagodami dziennikarz udał się do sklepu. Nabył tam dżinsy, sportową
koszulę i buty oraz... czapkę z daszkiem.

Bo taką właśnie czapkę miał na głowie każdy facet w Mooseville.

Były to czapki bejsbolowe, marynarskie, myśliwskie, z reklamą piwa,
traktorów, nawozów i paszy dla trzody. Qwilleran wybrał jaskrawo–

background image

Lilian Jackson Braun

22

pomarańczowe nakrycie głowy. Miał nadzieję, że okaże się ono
doskonałym strojem maskującym. W sklepiku można było kupić i
„Daily Fluxion”, i konkurencyjny „Morning Rampage”, a także
lokalne gazety. Zakupił „Fluxion” oraz „Pickax Picayune” i ruszył w
kierunku letniego domku.

W drodze powrotnej zatrzymał się przy blokadzie drogowej.
– Proszę jechać dalej, panie Qwilleran – powiedział uprzejmy

policjant. – Czy zamierza pan pisać o restauracjach w Mooseville?

– Nie, spędzam tu tylko wakacje. Co tu się stało, panie władzo?
– To tylko standardowe manewry wojenne – zażartował policjant.

– Musimy szlifować formę. Życzę miłych wakacji!

Czerwcowe dni były długie w mieście, a wydawały się jeszcze

dłuższe na północy kraju. Qwilleran czuł się znużony. Ciągle
spoglądał na zegarek i sprawdzał położenie słońca, które jakoś nie
miało zamiaru zachodzić. Poszedł przez wydmy w kierunku jeziora.
Chciał sprawdzić, jak wygląda brzeg i jaka jest temperatura wody.
Zgodnie z zapowiedzią Rikera woda okazała się lodowato zimna.
Jezioro wydawało się zupełnie spokojne. Woda cichutko pluskała,
omywając brzegi. Słychać było tylko jeden dźwięk: bzyczenie
komarów. Zanim Qwilleranowi udało się pędem wdrapać na
wzgórze, ścigała go już chmara skrzydlatych prześladowców. Owady
szybko znalazły dziurę w siatce i przedostały się na werandę.

Dziennikarz wbiegł do domku, zatrzaskując za sobą drzwi, i

natychmiast zadzwonił do Pickax.

– Dobry wieczór – odezwał się miły głos.
– Francesco, chcę, żebyś wiedziała, że dojechaliśmy szczęśliwie –

powiedział szybko w nadziei, że zdoła przekazać informację, zanim
coś odwróci uwagę ciotki. – Domek jest fantastyczny, ale mam
pewien problem. Jastrząb wleciał na werandę i rozerwał siatkę. Jest
w niej teraz wielka dziura. Przegoniłem ptaka, jednak nieźle
zapaskudził meble i wykładzinę.

Ciotka Fanny ze spokojem przyjęła te wieści.
– Nie przejmuj się tym, kochanie – zamruczała słodkim głosem. –

Tom wpadnie tam jutro, żeby zreperować siatkę, i posprząta na
werandzie. Nie ma żadnego problemu. Tom to prawdziwy skarb. Nie
wiem, co bym bez niego zrobiła. Jak tam komary? Tom przywiezie ci
spray na owady. Przyda ci się również na pająki i szerszenie. Daj mi
znać, czy mrówki wchodzą do domku. Są niesamowicie zachłanne.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

23

Tylko pamiętaj, kochanie, żeby nie zabić żadnej biedronki. Wiesz, że
to przynosi pecha. Czy masz ochotę na nowe kasety? Mam parę
wspaniałych nagrań jazzu z Chicago. Czy lubisz operę? Przykro mi, że
nie masz telewizora, ale w lecie to strata czasu. Kiedy będziesz pisać
swoją książkę, nie będzie brakować ci telewizji.

Po zakończeniu konwersacji z panią prezes Qwilleran postanowił

wypróbować magnetofon. Wcisnął dwa klawisze i usłyszał dźwięki
Koncertu podwójnego na skrzypce i wiolonczelę. Jakość
odtwarzania była doskonała. Chodził kiedyś z dziewczyną, która
słuchała wyłącznie Brahmsa. Dlatego Qwilleran na zawsze
zapamiętał stare dobre Opus 102.

Słońce skryło się wreszcie w wodach jeziora, zalewając wodę i

niebo kolorem różowym i pomarańczowym. Qwilleran postanowił
pójść spać. Koty wydawały się dziwnie spokojne. Zwykle tuż przed
zgaszeniem światła rzucały się do zabawy. Gdzie się podziały? Nie
siedziały na głowie łosia. Nie skakały po drewnianych belkach pod
sufitem. Nie zobaczył ich również na niebieskiej poduszce, którą
umieścił na lodówce. Nie było ich także na obitych białym płótnem
sofach ustawionych wokół kominka ani na łóżku w sypialni.

Qwilleran spróbował je przywołać. Żadnej odpowiedzi. Koty były

zbyt zajęte. Obserwowały. Przycupnęły na parapecie w południowej
sypialni i wypatrywały czegoś w ciemności. Posiadłość leżała na
zupełnym odludziu. Z okien widać było tylko piaszczyste wydmy,
krzaki i drzewa iglaste. Kilka metrów od domku w piasku znajdowało
się zagłębienie w kształcie prostokąta, które wyglądało jak
zapadnięty grób. Syjamskie koty zauważyły to miejsce natychmiast.
Zawsze szybko odkrywały niezwykłe rzeczy.

– Zeskakujcie na dół – powiedział do nich Qwilleran. – Muszę

zamknąć okno na noc.

Wybrał dla siebie sypialnię po stronie północnej, bo jej okna

wychodziły na jezioro. Ale był tak zmęczony, że nie mógł zasnąć.
Myślał o mogile. Kto został tam pochowany? Czy powinien
powiedzieć o tym ciotce Fanny? Czy może raczej powinien zacząć
kopać? Na terenie posiadłości stała szopa na narzędzia, a tam na
pewno znajdzie jakieś łopaty.

Godzinami przewracał się z boku na bok. Wokół było tak ciemno!

Nie świeciły latarnie ani neony, nie było ludzkich siedzib, księżyca,
żadnych świateł cywilizacji. Tylko całkowita ciemność. I brak

background image

Lilian Jackson Braun

24

jakiegokolwiek dźwięku. Nie słychać było szelestu drzew, wycia
wiatru, szumu fal czy odgłosu samochodów jadących po odległej
szosie. Panowała zupełna cisza. Qwilleran leżał nieruchomo i
wsłuchiwał się w bicie własnego serca.

A potem dotarło do niego jakieś nieregularne dudnienie. Usiadł i

zaczął wsłuchiwać się w ten odgłos. Dudnienie ustało. Po chwili
usłyszał głos mężczyzny i śmiech kobiety. Wyjrzał przez okno w
ciemność nocy i zobaczył dwa światełka latarek poruszające się u
stóp wydmy i zmierzające na zachód. Położył się i po raz kolejny
usłyszał przez poduszkę dudniący odgłos. Jakby ktoś chodził po
ubitym piasku. Kroki stopniowo cichły w oddali.

Było już dobrze po północy. Qwilleran rozmyślał o podejrzanych

osobach spacerujących po plaży i o dziwnym grobowcu. Nagle
usłyszał trzaski dobiegające od strony lasu. Ktoś najwyraźniej wspiął
się po drzewie i chodził po dachu. Ciężkie kroki zbliżały się do
komina.

Qwilleran wyskoczył z łóżka, wykrzykując przekleństwa, których

nauczył się w północnej Afryce. Wrzasnął na koty, które jak szalone
biegały po całym domu. Wcisnął klawisz magnetofonu. Rozległy się
znowu dźwięki muzyki Brahmsa. W kuchni zaczął walić w garnki i
patelnie... Usłyszał, jak intruz w pośpiechu przebiega przez dach i
przedziera się przez zarośla. Wreszcie wszystko ucichło.

Qwilleran resztę nocy spędził w pozycji siedzącej. Czytał aż do

wschodu słońca. Do chwili, gdy o brzasku ptaki rozpoczęły swój
pełen ćwierkania, świergotania, szczebiotania i krakania poranny
koncert.




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

T

T

R

R

Z

Z

E

E

C

C

I

I

Mooseville, wtorek

Drogi Archu,
gdyby przyszedł do mnie jakiś list, wyglądający na

korespondencję prywatną, prześlij mi go, proszę, zwykłą pocztą.
Będę Ci bardzo zobowiązany. Przyjechaliśmy wczoraj i czuję się
kompletnie wykończony. Koty miauczały przez czterysta mil,

background image

Kot, który lubił Brahmsa

25

doprowadzając mnie do szaleństwa. A na dodatek, chociaż kupiłem
samochód, do którego udało mi się dopasować ich pojemnik z
piaskiem, podczas jazdy nie użyły swojej toaletki ani razu!
Poczekały, aż dojedziemy na miejsce. Ach te syjamskie koty! Któż
zdoła je zrozumieć?

Jest tu pięknie, ale tej nocy nie zmrużyłem oka. Jestem ofiarą

szoku kulturowego.

Na szczęście w Mooseville można dostać lokalne wydanie

„Fluxion”. Miejscowa gazeta – „Pickax Picayune” – to zupełne
badziewie.

Qwill

Qwilleran, jadąc na śniadanie do Mooseville, miał podkrążone

oczy, ale trzymał się jakoś dzięki podniecającej nowości otoczenia. Po
drodze musiał zatrzymać się przy kolejnej blokadzie. Tym razem
jakiś miły facet przebrany za łosia wręczył mu broszurę zatytułowaną
Witamy w Mooseville i zachęcał do odwiedzenia kiosku informacji
turystycznej przy Main Street.

W banku Qwilleran otworzył sobie rachunek oszczędnościowy.

Bale, z których zbudowany został budynek, okazały się tylko imitacją
starego drewna. Natomiast charakterystyczny zapach świeżych
pieniędzy był bez wątpienia prawdziwy. Kasjerka, opalona
blondynka, miała na imię Jennifer i zachowywała się w sposób tak
przyjacielski, że aż trudno to było znieść. Powiedziała, że pogoda jest
super. Wyraziła też nadzieję, że dziennikarz pójdzie na ryby albo
przejedzie się łódką.

W urzędzie pocztowym przywitała go młoda kobieta o długich

złocistych włosach i olśniewającym uśmiechu.

– Wspaniała pogoda! – stwierdziła. – Mam nadzieję, że się nie

zmieni. Podobno nadciąga burza. Czym mogę służyć? Jestem Lori,
naczelnik urzędu pocztowego.

– Nazywam się Jim Qwilleran – odpowiedział. – Będę mieszkał w

domku należącym do panny Klingenschoen przez najbliższe trzy
miesiące. Moja poczta będzie tu przychodzić.

– Wiem o tym – odpowiedziała urzędniczka. – Panna

Klingenschoen już nas o tym uprzedziła. Pańska poczta może być
również dostarczana na wieś, jeśli założy pan skrzynkę.

W tym momencie nozdrza Qwillerana zaatakował jakiś straszliwy

smród. Z niczym równie obrzydliwym nigdy wcześniej się nie zetknął

background image

Lilian Jackson Braun

26

i był naprawdę zaskoczony. Zdołał tylko wymamrotać: „Nie,
dziękuję”, i szybko uciekł z budynku. Wrażenie było tak silne, że
poczuł się naprawdę chory. Pozostali klienci lizali znaczki albo
otwierali oznaczone numerami skrzynki i wychodzili z poczty bez
zbędnej zwłoki, ale i bez nadmiernego pośpiechu. Qwilleran stał na
chodniku, łapiąc świeże powietrze. Inni odchodzili bez komentarzy
czy jakiejkolwiek reakcji na to, czego doświadczyli w budynku. Nie
mógł sobie wyobrazić żadnej sensownej przyczyny tajemniczego
zjawiska. Musiał przyznać, że w tym północnym zakątku kraju działo
się wiele trudnych do wyjaśnienia rzeczy.

Na przykład: gdziekolwiek szedł, miał wrażenie, że prześladuje go

widok błękitnej furgonetki. Właśnie taki samochód stał zaparkowany
przed pocztą. Bagażnik miał pusty, jeśli nie liczyć znajdującego się w
nim złożonego brezentu. Podobny samochód stał przed bankiem i
służył do przewozu łopat i taczek. Spotkany na szosie kierowca
błękitnej furgonetki zatrąbił i pomachał mu ręką. Samochód, który
jechał za nim Pickax Road poprzedniego wieczoru, też był niebieski.

Nasunąwszy głębiej na oczy daszek swojej pomarańczowej czapki,

udał się w kierunku drewnianego domku ozdobionego niedawno
wymalowanym napisem: „Centrum Informacji.

Agencja Rozwoju Turystów”. W środku budynku poczuł wyraźny

zapach świeżego drewna.

Za biurkiem pokrytym stertami broszur siedział blady

młodzieniec z bardzo ciemną brodą i szopą czarnych włosów na
głowie. Qwilleran zdał sobie sprawę, że kiedyś równie czarne były
jego siwiejące dziś włosy. I szpakowate wąsy.

– Czy to tutaj turysta może się rozwinąć? – zapytał Qwilleran.
Młody człowiek przepraszająco wzruszył ramionami.
– Mówiłem im, że powinno być „rozwoju turystyki”, a nie

„turystów”. Ale czy ktoś taki jak ja może zwracać uwagę członkom
izby handlowej? Jestem przecież tylko nauczycielem historii, który
usiłuje dorobić do pensji w czasie wakacji. Wspaniała pogoda,
prawda? Czym mogę panu służyć? Jestem Roger. Pan nie musi się
przedstawiać. Czytam gazety.

– „Daily Fluxion” wydaje się cieszyć tu powodzeniem – powiedział

Qwilleran. – Wczoraj w sklepiku egzemplarze mojej gazety były już
prawie całkowicie wyprzedane, a na ladzie ciągle leżał spory stos
„Morning Rampage”.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

27

– To prawda – stwierdził Roger. – Bojkotujemy tę gazetę. W ich

dziale turystycznym pojawił się artykuł na temat naszego miasta.
Nazwali nas „Komarowo”.

– Musi pan przyznać, że komarów tu nie brak. I to całkiem

sporych.

Roger wyglądał, jakby czuł się winny. Rozejrzał się wokoło i

powiedział cicho:

– Myśli pan, że komary są okropne, ale to nic w porównaniu z

muszkami. To oczywiście wiadomość ściśle poufna, nie do
nagrywania. Nie rozmawiamy o muszkach. To nie sprzyja rozwojowi
turystyki. Czy przyjechał pan, żeby opisać nasze restauracje?

– Nie, spędzam tu tylko wakacje. Będę tu mieszkał przez trzy

miesiące. Czy jest w miasteczku zakład fryzjerski?

– „Nożyce Boba” w Galerii Cannery. „Zakład dla pań i panów” –

Roger

wręczył

Qwilleranowi

kolejny

egzemplarz broszurki

reklamującej Mooseville. – Łowi pan ryby?

– Jest wiele rzeczy, które bardziej mnie interesują.
– Łowienie ryb na rozszalałym jeziorze to wspaniała przygoda. Na

pewno się panu spodoba. Może pan wynająć łódkę przy miejskim
molo i wypłynąć na cały dzień albo na kilka godzin. Dadzą panu
sprzęt, pokażą, gdzie ryby najlepiej biorą, nawet powiedzą, jak
trzymać wędkę. Dostanie pan gwarancję złowienia paru sporych ryb.

– Są tu jeszcze jakieś inne atrakcje?
– Jeszcze muzeum. Dużo miejsca poświęcono tam dziejom

katastrof morskich. Jest też wspaniały ogród kwiatowy przy
stanowym więzieniu, a więzienny sklepik oferuje niezłe wyroby ze
skóry. Można też obejrzeć niedźwiedzie żerujące na miejskim
wysypisku śmieci i poszukać agatów na plaży.

Qwilleran przeglądał przez chwilę folder.
– A co to za historyczny cmentarz?
– To nic ważnego – stwierdził Roger. – Chodzi o

dziewiętnastowieczne miejsce pochówku. Nikt z niego nie korzysta
od pięćdziesięciu lat. Dziś cmentarz jest zdewastowany. Na pana
miejscu pojechałbym na ryby.

– A co to za paszteciki, które tu wszyscy reklamują?
– To rodzaj ciasta nadziewanego mięsem, ziemniakami i rzepą.

Tutejsza tradycyjna potrawa. Kiedyś górnicy zabierali takie ciasto do
pracy, by je zjeść na lunch.

background image

Lilian Jackson Braun

28

– Jest tu jakieś dobre miejsce, żeby spróbować tego specjału?
– W czapce czy bez czapki?
– Słucham?
– Chodzi o to, że mamy tutaj lepsze restauracje, jak ta w hotelu. I

takie knajpki do codziennego użytku, gdzie ludzie jedzą, nie
zdejmując czapki z głowy. Jeśli chodzi o takie miejsce „bez czapki”,
to mógłby pan pójść do małego bistro w Cannery Mall. Nazywa się
„Nasty Pasty”. Można tam zjeść paszteciki, za którymi turyści
przepadają.

Qwilleran stwierdził, że woli lokal z prawdziwie „tutejszą”

atmosferą.

– W porządku. W takim razie musi pan jechać wzdłuż wybrzeża

na zachód mniej więcej jedną milę. Zobaczy pan neon z napisem
„BA”. Litera „R” odpadła jakieś trzy lata temu. To spelunka, ale
słynie ze znakomitych pasztetów. Jest to lokal typu „w kapeluszach”.

– Mam jeszcze jedno pytanie – powiedział Qwilleran, niepewnie

gładząc wąsy, co robił zwykle wtedy, gdy coś go martwiło. – Jak to
możliwe, że jest w tych stronach tak dużo niebieskich furgonetek?

– Nie mam pojęcia. Nigdy nie zwróciłem na to uwagi – Roger

podniósł się ze swego miejsca i podszedł do okna wychodzącego na
parking tawerny „Pod Wrakiem”. – Ma pan rację. Są tu dwie
niebieskie furgonetki... Ale jest też jedna czerwona, jedna
brudnozielona i jedna żółtawa.

– A tam znowu niebieska – upierał się Qwilleran.
Właśnie nadjechał samochód z łopatami w bagażniku. Niski,

żwawy mężczyzna, który zeskoczył z siedzenia kierowcy, ubrany był
w kombinezon i czapkę z daszkiem. Jego twarz zakrywały siwe
bokobrody, których najwyraźniej nie przycinał.

– To Stary Sam, grabarz. Prawda, że jest w niezłej formie? Ma

ponad osiemdziesiąt lat i codziennie, prócz niedziel, wypija pół litra
whisky.

– Czy to znaczy, że ciągle kopie się tu groby ręcznie?
– To prawda. Sam kopie tu groby i inne rzeczy przez całe swoje

życie. Praca sprawia, że ciągle czuje się młody... Proszę popatrzeć na
niebo. Zbiera się na burzę.

– Dziękuję za informacje – powiedział Qwilleran. – Chyba już

pojadę, żeby spróbować tych pasztecików. – Zerknął na przegub ręki.
– Która to godzina? Zostawiłem zegarek w domku letniskowym.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

29

– To zupełnie normalne. Kiedy ludzie tu przyjeżdżają, to po

pierwsze przestają nosić zegarek. Potem przestają się golić. I
wreszcie zaczynają jadać w czapce na głowie.

Qwilleran ruszył na zachód i jechał aż do chwili, gdy ujrzał neon,

który bezskutecznie starał się świecić jaśniej niż promienie słońca:
BA..., BA..., BA... Parking wypełniały furgonetki i półciężarówki. Ale
nie było niebieskich. „Dlaczego prześladuje mnie myśl o niebieskiej
furgonetce?” – zadał sobie pytanie. Odpowiedzią było nieprzyjemne
swędzenie na górnej wardze.

Restauracja mieściła się w jednopiętrowym budynku, któremu

wyraźnie przydałby się remont i naprawa dachu. Z wentylatorów
dolatywał odór smażonych ryb i hamburgerów. W środku aż roiło się
od ludzi. Pomieszczenie tak zasnuwał dym z papierosów, że ledwie
było widać czerwone, zielone, niebieskie i żółte czapki. Sączące się z
radia dźwięki muzyki country nie mogły przebić się przez hałas
głośnych rozmów i śmiechów.

Qwilleran usiadł na stołku przy barze blisko gościa, który miał na

rękawie znaczek urzędu szeryfa, a na głowie policyjną czapkę.

Kucharz wyszedł z kuchni i powiedział do policjanta:
– Ma być duży?
Mężczyzna w czapce policyjnej skinął głową.
– Znowu była blokada w nocy? Dwa skinięcia czapki policyjnej.
– Coś znaleźliście?
Mężczyzna energicznie pokręcił głową.
– Wiadomo, gdzie dranie chodzą.
Kolejne skinięcie.
– Ale brak dowodów.
Czapka policyjna potwierdziła.
Kelnerka stanęła przy Qwilleranie, bez słowa czekając na

zamówienie.

– Proszę parę pasztecików.
– Na wynos?
– Nie, chciałbym zjeść na miejscu.
Do Qwillerana dotarło, że zamiast odpowiedzieć, tylko skinął

głową.

– Czy chce pan, żebym jeden podała później? Żeby nie wystygł,

zanim pan zje?

– Nie, dziękuję. Nie ma potrzeby.

background image

Lilian Jackson Braun

30

Rozmowy przy stołach kręciły się wyłącznie wokół połowu ryb i

różnych przewidywań na temat nadchodzącego sztormu. Omawiano
fale na jeziorze, kolor nieba, zachowanie mew, wygląd chmur, siłę
wiatru. Wszystkie te czynniki razem dawały doświadczonym
rybakom pewność, że nadchodzi burza, chociaż przewidywania
miejscowej stacji radiowej były inne.

Okazało się, że „paszteciki” zamówione przez Qwillerana zajmują

dwa wielkie owalne półmiski. Każde z pokrytych chrupką skórką
ciast miało grubość prawie dziesięciu centymetrów i trzydzieści
centymetrów średnicy. Zastanowił się poważnie nad ucztą, która go
czekała, i powiedział:

– Poproszę widelec.
– Zaraz przyniosę – obiecała kelnerka i zniknęła w kuchni.
Roger miał rację. Nadzienie ciasta składało się z mięsa,

ziemniaków i wielkiej obfitości rzepy, która zdaniem Qwillerana
wraz z pasternakiem znajdowała się na szarym końcu listy potraw
jadalnych. Wolno przeżuwał pierwszy pasztet, popijając każdy kęs
całymi haustami słabej kawy. W końcu poprosił o zapakowanie
pozostałej części swojego zamówienia. W ponurym nastroju zapłacił
za posiłek. Resztę otrzymał w banknotach jednodolarowych
przesiąkniętych zapachem tytoniu.

Kasjerka, gruba kobieta w obcisłych spodniach i podkoszulku

reklamującym Mooseville, spojrzała złośliwie na pomarańczową
czapkę dziennikarza i stwierdziła:

– Wybierasz się na bal przebierańców?
Zerkając na jej wydatne kształty, obmyślał ciętą ripostę, ale w

ostatniej chwili ugryzł się w język.

Wrócił do domu z zawiniętym w miękki przetłuszczony papier

pakunkiem zawierającym półtora pasztetu. Na miejscu czekały go
niespodzianki. Uszkodzona siatka w drzwiach werandy została
naprawiona, a powalane przez jastrzębia meble wyczyszczone. W
kuchni znalazł pojemnik z płynem owadobójczym. Nowe kasety ktoś
ułożył na szafce przy zestawie stereo. Ale nie było zegarka. Doskonale
pamiętał, że położył go na półce w łazience, zanim zaczął się golić.
Zegarek zniknął. Był to kosztowny chronometr, który otrzymał w
darze od Stowarzyszenia Antykwariuszy w czasie obiadu wydanego
na swoją cześć.

Był zdenerwowany. W głowie miał zamęt. Czuł, że musi usiąść,

background image

Kot, który lubił Brahmsa

31

żeby to wszystko przemyśleć. Koko ocierał się o jego kostki, a Yum
Yum wskoczyła mu na kolana. Głaskał ją w roztargnieniu,
porządkując wydarzenia ostatniej doby.

Najpierw ten zapadnięty grób. To miejsce dalej zdawało się

hipnotyzować koty, które niezmiennie powracały do swojego punktu
obserwacyjnego na oknie w pokoju gościnnym. Następną rzeczą były
kroki na dachu. Intruz zmierzał w kierunku komina, kiedy spłoszyły
go światło i hałas. A ten dzisiejszy paskudny zapach na poczcie? I
dlaczego Roger zniechęcił go do wycieczki na stary cmentarz?
Przecież broszurka wydana przez izbę handlową zalecała, by miejsce
to odwiedzili miłośnicy historii, amatorzy fotografii i artyści
zainteresowani

dokumentowaniem

dziewiętnastowiecznych

nagrobków.

A teraz jeszcze ktoś ukradł mu zegarek. Miał co prawda inny,

którego mógłby używać, ale ten, który zginął, był złoty i łączyły się z
nim miłe wspomnienia. Czyżby zaufany pracownik ciotki Fanny
dopuścił się kradzieży tak łatwej do udowodnienia? A może był z nim
jakiś pomocnik o zbyt lepkich palcach? Mógłby na to wskazywać fakt,
że sporo prac zostało w domu wykonanych w bardzo krótkim czasie.

Rozmyślania Qwillerana przerwał odgłos powoli zbliżającego się

do podjazdu samochodu i zgrzyt opon na żwirze. Tak brzmiał silnik
drogiej limuzyny.

Koty wyglądały na zaniepokojone. Koko udał się na południową

werandę, żeby sprawdzić, kim jest nowo przybyły. Yum Yum
schowała się pod jedną z kanap. Mężczyzna, który wysiadł z
samochodu, wyglądał dziwnie na tle dzikiego północnego krajobrazu.
Ubrany był w oficjalny, prawdopodobnie uszyty na miarę garnitur,
białą koszulę i odpowiednio dobrany krawat w paski. Unosił się
wokół niego zapach tradycyjnej wody kolońskiej. Na jego długiej,
szczupłej twarzy malował się ponury wyraz.

– Przypuszczam, że jest pan siostrzeńcem panny Klingenschoen –

powiedział, gdy Qwilleran go prowadził. – Ja jestem jej adwokatem...

– Czy stało się coś złego? – przerwał mu szybko dziennikarz,

zaniepokojony grobowym tonem głosu.

– Nie, nie. Miałem w sąsiedztwie sprawę do załatwienia i

wstąpiłem po drodze, żeby się przedstawić. Nazywam się Alexander
Goodwinter.

– Proszę wchodzić. Nazywam się Qwilleran. Jim Qwilleran.

background image

Lilian Jackson Braun

32

– Wiem doskonale. Pana nazwisko pisze się przez „w” – stwierdził

prawnik. – Czytuję „Daily Fluxion”. Wszyscy czytamy tę gazetę.
Głównie dlatego, że chcemy utwierdzić się w przekonaniu, jak
szczęśliwi jesteśmy, żyjąc w odległości czterystu mil od miasta. Kiedy
mówimy o metropolii, używamy określenia „Niziny” i nie mamy na
myśli wyłącznie położenia geograficznego.

Wyglądało na to, że czuje się absolutnie swobodnie w domku

letniskowym. Usiadł na sofie zaanektowanej przez Yum Yum i
skrzyżował wygodnie nogi.

– Burza wydaje się nieunikniona. A sztormy bywają tu naprawdę

gwałtowne.

Dziennikarz już zdążył się zorientować, że tu na północy do

dobrego tonu należy rozpoczynanie każdej rozmowy od komentarzy
na temat pogody.

– Tak, wygląd jeziora i podmuchy wiatru nie pozostawiają co do

tego żadnych wątpliwości – wydeklamował z zapałem.

A kiedy prawnik spojrzał na niego nieufnie, Qwilleran szybko

dodał:

– Zaproponowałbym panu drinka, ale nie zdążyłem jeszcze zrobić

zakupów. Jestem tu dopiero od wczoraj.

– Wiem o tym od Fanny. Cieszymy się, że przyjechał do nas jej

krewniak. Fanny jest bardzo samotna – ostatnia z rodziny
Klingenschoen.

– Tak naprawdę... nie jesteśmy spokrewnieni – powiedział

Qwilleran po chwili wahania, które spowodowane było brakiem
skupienia. Zobaczył bowiem nosek Yum Yum wyłaniający się spod
pokrycia sofy w pobliżu stopy adwokata. – Fanny przyjaźniła się z
moją matką i dlatego pozwolono mi nazywać ją „ciotką Fanny”.
Teraz udaje, że tego nie pamięta.

– Fanny to jej prawdziwe imię – stwierdził Goodwinter. – Miała

na imię Fanny, kiedy wyjechała z Pickax na studia do Vassar czy
Wellesley, czy gdziekolwiek to było. A okazało się, że to Francesca.
Teraz, kiedy tu powróciła po czterdziestu latach – zachichotał. –
Uważam, że imię „Francesca” stanowi uroczy dysonans w
zestawieniu z nazwiskiem Klingenschoen. Nasza firma roztaczała
opiekę prawną nad jej rodziną przez trzy pokolenia. Teraz jedynymi
partnerami w firmie jesteśmy ja i moja siostra. Dlatego Fanny
powierzyła Penelope prowadzenie swoich spraw podatkowych,

background image

Kot, który lubił Brahmsa

33

prawnych i związanych z transakcjami dotyczącymi nieruchomości.
Namawialiśmy Fanny, żeby sprzedała to miejsce. Musi pan wiedzieć,
że każdy, kto posiada nieruchomość na wybrzeżu, ma kopalnię złota.
Fanny powinna zrezygnować z części swoich nieruchomości, żeby
możliwie szybko załatwić swoje sprawy na przyszłość. W końcu ma
prawie dziewięćdziesiąt lat. Pewnie będzie się pan z nią widywał w
ciągu lata?

– Oczywiście. Obiecała przyjechać do mnie na lunch, a ja mam

zaproszenie, bez określonego terminu, do Pickax na kolację ze
stekami.

– Ach tak. Wszyscy tu doskonale znamy kolacje urządzane przez

Fanny – powiedział Goodwinter, żartobliwie się krzywiąc. – Obiecuje
steki, a kiedy przychodzi co do czego, podaje jajecznicę. Wszyscy
jednak wybaczają jej te drobne dziwactwa, ponieważ... niezwykle
energicznie pracuje na rzecz naszej społeczności. To właśnie Fanny,
uciekając się prawie do szantażu, wymusiła na władzach miasteczka
założenie nowej instalacji kanalizacyjnej, reperacje chodników oraz
rozwiązanie problemów z parkowaniem. To naprawdę bardzo...
stanowcza kobieta.

Teraz widać było już cały łepek Yum Yum, a jedna jej łapka

właśnie zaczęła się wyłaniać z ukrycia. Adwokat mówił dalej:

– Moja siostra i ja mamy nadzieję, że zechce pan wkrótce zjeść coś

z nami. Siostra z wielkim nabożeństwem czytuje pańskie felietony i
cytuje pana niczym Szekspira.

– Bardzo dziękuję za zaproszenie, ale nie wiem jeszcze, na ile będę

udzielał się towarzysko tego lata. Trochę jestem zajęty pisaniem –
powiedział, wskazując na stół uginający się pod ciężarem maszyny do
pisania, książek, papieru, piór i ołówków. W tym momencie
zauważył, że Yum Yum wyciąga powoli i ostrożnie łapkę w kierunku
sznurowadła adwokata.

– Muszę przyklasnąć pana zamiarom – stwierdził Goodwinter. –

Muzom trzeba służyć, ale proszę nie zapominać, że drzwi naszego
domostwa stoją dla pana zawsze otworem.

Po czym lekko odchrząknął i dodał:
– Czy uważa pan, że... hm... Fanny dobrze wyglądała, kiedy ją pan

odwiedził?

– Wyglądała fantastycznie. Wydawała się pełna energii i wigoru.

Szczególnie jak na kobietę w tym wieku. Zauważyłem tylko jeden

background image

Lilian Jackson Braun

34

problem: trudno zwrócić na siebie jej uwagę.

– Według jej lekarza słuch ma doskonały. Ale przez większość

czasu przebywa, by tak rzec, we własnym świecie.

Adwokat znowu zakaszlał.
– Mówię o tym w zaufaniu, ale chciałbym być z panem zupełnie

szczery. Zastanawialiśmy się, czy Fanny... hm... troszkę nie popija.

– Niektórzy lekarze wręcz zalecają, by starsze osoby codziennie

wypijały mały kieliszeczek.

– No cóż, być może. Ale tu sytuacja wygląda inaczej. Właściciel

sklepu poinformował mnie, że Fanny kupuje ostatnio spore ilości
alkoholu. Mówiono mi, że zwykle butelka dobrego sherry wystarczała
jej na dwa miesiące. Jednak człowiek, który robi dla niej zakupy,
nabywa mocne alkohole dwa lub trzy razy w tygodniu.

– Może sam te alkohole wypija – powiedział Qwilleran.
– To raczej nie wchodzi w rachubę. Obserwowaliśmy Toma

bardzo uważnie od chwili, gdy przyjechał do Pickax, żeby pracować u
Fanny. Opinie na jego temat są pozytywne. To prosty człowiek, ale
można na nim polegać. Złota rączka i dobry kierowca. Tutejsi
właściciele barów zapewniają, że Tom nigdy nie pije więcej niż jedno
czy dwa piwa.

– Jakie alkohole kupuje Tom?
– Wódkę, gin, szkocką. Żadnej określonej marki. I tylko pół litra

za każdym razem. Powinien pan o tych poufnych informacjach
pamiętać, kiedy spotkacie się z Fanny. Uważamy ją za osobę
niezwykle ważną dla naszej społeczności i dlatego czujemy się za nią
odpowiedzialni. Nawiasem mówiąc, jeżeli poprosi pana o radę,
mógłby pan zasugerować jej, by sprzedała ten wielki dom w Pickax i
przeprowadziła się do jakiegoś mniejszego mieszkania. Ostatnio
miała kilka momentów słabości, jak to określa. Rozumie więc pan,
dlaczego niepokoimy się losem tej szlachetnej damy. Nie chcemy po
prostu dopuścić, by przydarzyło jej się coś złego.

Wreszcie adwokat pożegnał się i po zawiązaniu sznurowadła

odjechał. Koty zaczęły spoglądać na Qwillerana głodnym wzrokiem.
Dziennikarz wydłubał nadzienie z połowy pasztetu i rozgniótł je na
szarą papkę. Całość lekko podgrzał i rozłożył na czymś, co wyglądało
na ręcznie wykonane naczynie. Syjamskie koty powoli zbliżyły się do
talerza, sceptycznie obwąchując jego zawartość. Krążyły wokół, jakby
starały się zrozumieć, co to takiego. W końcu, pełne pogardy,

background image

Kot, który lubił Brahmsa

35

wyrzuciły jedzenie z naczynia. Patrzyły na Qwillerana z niemym
wyrzutem, potrząsając z odrazą przednimi łapkami.

– To tyle, jeśli chodzi o pasztety – stwierdził, otwierając puszkę

łososia.

Poczuł wieczorny chłód i spróbował rozpalić ogień. Znalazł gałązki

i stare gazety w miedzianym wiaderku na węgiel. Pocięte polana
leżały w drewnianym koszu, a długie zapałki w mosiężnym
pojemniku. Papier był jednak wilgotny, a zapałki tylko przez chwilę
słabo się żarzyły, zanim zgasły. Próbował trzy razy i wreszcie się
poddał.

Po wykańczającej podróży z Nizin i dwóch bezsennych nocach był

wykończony. Czuł się zdezorientowany. Nie wiedzieć czemu, musiał
chodzić po piasku wydm, a nie po betonowych chodnikach, a wokół
działy się rzeczy, których nie rozumiał.

Podszedł do rzędu okien z widokiem na jezioro. Przed nim

rozciągały się setki mil wody. Kanada leżała po drugiej stronie
jeziora. Woda mieniła się różnymi barwami: od srebrzystej, przez
turkusową, do intensywnie błękitnej. Rosemary na pewno
zachwyciłaby się tym widokiem. Kiedy usiłował spojrzeć na otoczenie
jej oczami, z wierzchołków najwyższych sosen doszedł go jakiś
niezwykły dźwięk. Nie było wiatru. Tylko ten cichy, przenikliwy
szum. W tej samej chwili koty, które powinny być senne po
łososiowej uczcie, zaczęły biegać jak szalone. Yum Yum, bez żadnej
widocznej przyczyny, rozdzierająco miauczała, a Koko wojowniczo
uderzał głową w nogi stołów i krzeseł.

Minęło zaledwie kilka minut, a jezioro zmieniło barwę na

stalowoszarą, upstrzoną białymi grzywami fal. Potem, bez
jakiegokolwiek ostrzeżenia, zerwał się wicher. Na grzbietach fal
rozbryzgiwała się piana. Wysokie sosny kołysały się od podmuchów
wiatru. Klony i brzozy gięły się niczym źdźbła traw na wydmach.
Nagle deszcz zaczął bębnić o szyby z takim hałasem, jakby strzelano z
karabinu maszynowego. Słychać było wycie wichury. Spienione fale
uderzały o brzeg. Wiatr łamał konary drzew i zrzucał je na ziemię.

Po raz pierwszy od chwili przyjazdu Qwilleran poczuł prawdziwe

ukojenie. Odpoczywał. Spokój i cisza były aż trudne do zniesienia.
Przyzwyczaił się, że wokół panują zamęt i wrzawa. Tej nocy będzie
naprawdę dobrze spał.

Poczuł nagłą chęć, by napisać do Rosemary. Wsunął kartkę do

background image

Lilian Jackson Braun

36

maszyny i natychmiast ją wyciągnął. Chyba ładniej będzie, jeśli
napisze złotym piórem, które od niej dostał z okazji urodzin.

Zaczął szperać pośród rupieci leżących na biurku. Znalazł tam

żółte ołówki, czarne grube ołówki redakcyjne, tanie długopisy i
wielkie stare czerwone pióro wieczne, które niegdyś należało do jego
matki. Eleganckie złote pióro od Rosemary znikło.




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

C

C

Z

Z

W

W

A

A

R

R

T

T

Y

Y


Qwilleran spał doskonale ukołysany dzikim szaleństwem burzy.

Tuż po brzasku obudziły go pierwsze akordy podwójnego koncertu
Brahmsa. Kaseta tkwiła w magnetofonie, a Koko siedział obok i
wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego. Widocznie położył łapkę
na przycisku, który uruchamiał zasilanie i włączał małe czerwone
światełko. A potem wcisnął klawisz „play”.

Burza się skończyła, chociaż krople wody ciągle jeszcze, spadając z

gałęzi drzew, bębniły o dach. Wiatr ucichł, a powierzchnia jeziora
wygładziła się i wyglądała teraz jak srebrna tafla. Wszystko wokół
pięknie pachniało wilgotnym lasem po burzy. Ptaki radośnie
świergotały.

Qwilleran jeszcze nie wygrzebał się na dobre z łóżka, a jego myśli

już powędrowały w kierunku ukradzionych przedmiotów – pióra i
zegarka. Czy powinien powiedzieć o kradzieży ciotce Fanny? Czy
powinien oskarżyć Toma? W tym dziwnym nowym otoczeniu decyzja
wydawała mu się trudna niczym jakieś zagadnienie z dziedziny
polityki zagranicznej. Działanie wymagało rozwagi i pewnej finezji.

Koko pierwszy usłyszał, że zbliża się jakiś pojazd. Czujnie

nadstawił uszu i napiął grzbiet. Potem Qwilleran usłyszał szum
silnika z trudem gramolącego się pod górę samochodu. W pośpiechu
zarzucił na siebie ubranie. Tymczasem Koko podbiegł do drzwi i
żądał, by wypuścić go na werandę – miejsce, gdzie oficjalnie
kontrolował przybywających w odwiedziny gości. Wąsy Qwillerana
zadrgały, przekazując mu informację, że zbliża się niebieska
furgonetka. Wiadomość okazała się prawdziwa. Krępy starszy
mężczyzna wyjmował łopatę z bagażnika.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

37

– Hej, co pan tu robi? – zapytał dziennikarz, rozpoznając

grabarza z parkingu przy tawernie „Pod Wrakiem”.

– Kopać tu, panie – powiedział Stary Sam, zbliżając się do

grobowca od wschodniej strony domku.

– Po co? – rzucił Qwilleran, zatrzaskując drzwi werandy i biegnąc

za nim.

– Wielki George będzie, zaraz.
– Kto ci kazał tu przyjechać?
– Wielki George – Stary Sam kopał jak szalony. – Piasek ciężki po

burzy.

Qwilleran zaczął się jąkać, próbując znaleźć właściwe słowa:
– Co... kto... ? Nie możesz tu kopać bez pozwolenia.
– Spytaj Wielkiego George'a. On kierownik.
Piasek wyfruwał z płytkiego zagłębienia, a dół coraz bardziej

przypominał prostokąt. Wkrótce szpadel uderzył w betonową płytę.

– Tu cię mam.
Jeszcze parę ruchów łopaty i Stary Sam wyskoczył z zagłębienia,

dokładnie w momencie, gdy wielka brudna cysterna ciężko wjechała
na polanę służącą za parking.

Qwilleran ruszył energicznie w stronę ciężarówki, by stawić czoło

kierowcy.

– Ty jesteś Wielki George?
– Nie. Jestem Dave – stwierdził spokojnie mężczyzna, rozwijając

wielki gumowy wąż. – Wielki George to ciężarówka. Pani z Pickax
zadzwoniła do nas wczoraj wieczorem. Kazała nam tu przyjechać we
dwójkę. Teraz pana zamurowało, nie?

– Słucham?
– Kiedy ona dzwoni, zrywamy się na równe nogi. Nie ma żartów z

tą kobietą. Chyba trzeba było to wypompować zeszłego lata.

– Co wypompować?
– Opróżnić szambo. Dziś rano musieliśmy wyciągnąć z łóżka

Starego Sama, chociaż był na kacu. On kopie, a my pompujemy. Nie
ma tu dość miejsca na koparkę. Za dużo drzew. Pan tu nowy? Sam
przyjedzie i zrobi, co do niego należy. Żeby było łatwiej następnym
razem. Jeśli pan będzie chciał. Wtedy on wyrówna.

Stary Sam odjechał, ale na polanie pojawiła się czarna furgonetka.

Kierowcą był szczupły młody mężczyzna ubrany w kolorowy
podkoszulek: czerwony, biały i niebieski. Na głowie miał wysoki

background image

Lilian Jackson Braun

38

cylinder pokryty jedwabiem.

Qwilleran spojrzał na niego i zapytał:
– A pan kim jest?
– Mały Henry. Ma pan kłopoty? Starsza pani z Pickax

powiedziała, że zaraz będzie tu pożar. Człowieku, ależ to uparta
kobitka. Nie przyjmuje żadnych wymówek – powiedział, zdejmując z
głowy swój cylinder. Przyjrzał mu się z podziwem. – To mój znak
firmowy. Widział pan może moje ogłoszenia w „Picayune”?

– A w jakiej sprawie pan się reklamuje?
– Jestem jedynym kominiarzem w Moose County. Powinien pan

sprawdzać komin co roku... Czy to pana telefon dzwoni?

Qwilleran pobiegł do domku. Telefon, który stał na barku

oddzielającym kuchnię od jadalni, właśnie przestał dzwonić. Koko
strącił słuchawkę z widełek i obwąchiwał mikrofon.

Qwilleran chwycił słuchawkę.
– Halo, halo! Złaź stąd! Halo!
Koko próbował walczyć o słuchawkę.
– Złaź stąd, do diabła! Halo!
– Czy wszystko w porządku, kochanie? – niski głos odezwał się po

chwili wahania. – Czy sztorm nie wyrządził żadnych szkód? Zresztą
nie przejmuj się tym. Tom uporządkuje ogród. Nie powinieneś
odrywać się od maszyny do pisania. Musisz skończyć tę swoją
wspaniałą książkę. To na pewno będzie bestseller. Czy widziałeś
Wielkiego George'a i Małego Henrye'go? Nie chciałam, żeby pojawiły
się jakieś problemy z kanalizacją albo kominem, gdy jesteś
skoncentrowany na pisaniu. Kazałam im natychmiast wszystko
załatwić. Zagroziłam, że w przeciwnym razie każę unieważnić ich
koncesje. Trzeba być stanowczym wobec tych ludzi na wsi. Inaczej
pójdą na ryby i całkiem zapomną o zleceniu. Czy masz dostateczny
zapas żywności? Kupiłam dla ciebie trochę tych wspaniałych
cynamonowych bułeczek. Możesz włożyć je do zamrażalnika. Tom
przywiezie mnie i zjemy razem miły lunch na werandzie. Przywiozę
kosz piknikowy. A teraz wracaj do pisania, mój drogi.

– Pani prezes wybiera się do nas – Qwilleran zwrócił się do Koko.

– Więc staraj się zachowywać jak normalny kot. Nie odbieraj
telefonów. Nie włączaj muzyki. Trzymaj się z dala od mikrofalówki.

Kiedy Wielki George i Mały Henry skończyli robotę, Qwilleran

włożył pomarańczową czapeczkę i pojechał do Mooseville. Chciał

background image

Kot, który lubił Brahmsa

39

wysłać list do Rosemary i kupić kilka rzeczy. Listę zakupów
dopasował do swoich kulinarnych umiejętności: kawa rozpuszczalna,
zupy w puszkach, mrożony gulasz. Dla gości kupił alkohol i
przekąski.

W supermarkecie w dziale z zupami w puszkach zauważył

młodego człowieka z czarną brodą. Na głowie miał żółtą czapkę z
symbolem świecy zapłonowej. Wymienili spojrzenia.

– Witam, panie Qwilleran.
– Mów mi Qwill. Czy ty jesteś Roger z agencji turystycznej?

Roger, George, Sam, Henry, Tom, Dave... Spotykam samych ludzi
bez nazwisk. Zupełnie jakbym żył w biblijnych czasach.

– Moje nazwisko jest dość trudne: MacGillivray.
– Słucham? Moja matka była z domu Mackintosh!
– Nie żartuj! Ten sam klan!
– Twój przodek walczył pewnie jak lew w oddziałach księcia

Karola.

– Zgadza się. W bitwie pod Culloden w 1746.
– Szesnastego kwietnia.
Mówili coraz głośniej, a w ich tonie, ku zdumieniu pozostałych

klientów sklepu, pobrzmiewało radosne zaskoczenie. Ściskali sobie
ręce i poklepywali się po plecach.

– Mam nadzieję, że kupujesz szkocki bulion – powiedział Roger.
– Może zjadłbyś ze mną obiad któregoś wieczora? –

zaproponował Qwilleran. – Tylko nie w lokalu o nazwie „BA... „

– Co byś powiedział na dzisiejszy wieczór? Moja żona wyjechała.
– Proponuję restaurację w hotelu. Tę bez czapek na głowie.
Qwilleran wrócił do domku letniskowego, żeby się wykąpać i

ogolić przed wizytą ciotki Fanny i słynnego Toma. Ten
wszechstronnie uzdolniony pomocnik ciotki pracował jako ogrodnik,
szofer, złota rączka i chłopiec na posyłki. Niewykluczone jednak, że
był również drobnym złodziejaszkiem. Zbliżało się południe, gdy
długa czarna limuzyna powoli wspięła się na stromy podjazd i
tryumfalnie wjechała na polanę. Kierowca w roboczym stroju i
niebieskiej czapce z daszkiem wyskoczył z auta. Obiegł samochód
dookoła, żeby otworzyć drzwi od strony pasażera. Z głębi limuzyny
wychynęły najpierw indiańskie mokasyny ozdobione paciorkami.
Później pojawiła się zamszowa spódnica z frędzlami i skórzana
kurtka z jeszcze większą ilością frędzli i koralików. Wreszcie ukazała

background image

Lilian Jackson Braun

40

się głowa ciotki Fanny: upudrowana twarz, a nad nią czerwony
hinduski turban. Qwilleran zauważył, że ciotka ma bardzo zgrabne
nogi jak na kobietę w wieku ponad osiemdziesięciu, a wkrótce już
nawet dziewięćdziesięciu lat.

– Francesco, jak miło cię znowu zobaczyć! – wykrzyknął. –

Wyglądasz bardzo... bardzo... seksownie.

– Niech cię Bóg błogosławi, mój drogi – odpowiedziała swoim

zaskakująco niskim głosem. – O niedużych starszych paniach ludzie
mówią, że są żwawe jak wiewiórki. A ja chętnie zastrzelę następnego
głupca, który tak się wyrazi – stwierdziła, sięgając do swojej
zamszowej torebki z frędzlami. Wyjęła z niej mały pistolet o złotej
rękojeści i zapamiętale zaczęła nim wymachiwać.

– Ostrożnie – wysapał Qwilleran.
– Ojej! Burza spowodowała jednak spore szkody. Ta sosna...

straciła prawie wszystkie gałęzie. Musimy je pozbierać. Tom, chodź
tutaj! Musisz poznać sławnego pana Qwillerana.

Człowiek od wszystkiego posłusznie się zbliżył, ściągając z głowy

niebieską czapkę ozdobioną reklamą jakiegoś nawozu. Trudno było
odgadnąć, w jakim jest wieku. Dwudziestolatek o poważnym
wyglądzie? Czy młodzieńczo wyglądający czterdziestolatek? Miał
bladoniebieskie oczy, a na jego okrągłej, wyszorowanej twarzy
malował się wyraz spokojnego zdziwienia.

– To jest Tom – powiedziała ciotka Fanny. – Tom, możesz podać

rękę panu Qwilleranowi. On należy do rodziny.

Qwilleran uścisnął rękę, która wydawała się silna i zupełnie

nienawykła do towarzyskich gestów.

– Witaj, Tom. Słyszałem wiele dobrego na twój temat – przywitał

się dziennikarz, myśląc o zaginionym piórze i utraconym zegarku.
Patrzył jednocześnie badawczo w oczy mężczyzny, które wyglądały
rozbrajająco niewinnie. – Wczoraj na werandzie odwaliłeś niezły
kawałek roboty. Jak udało ci się tyle zdziałać w tak krótkim czasie?
Gzy miałeś jakiegoś pomocnika?

– Nie – odpowiedział Tom powoli. – Nie miałem pomocnika.

Lubię pracować. Lubię ciężką pracę – mówił łagodnym, melodyjnym
głosem.

Ciotka Fanny wcisnęła mu coś do ręki.
– Jedź do Mooseville, Tom. Kup tam sobie duży pasztet i piwo.

Wróć tu za dwie godziny. Wyjmij z auta kosz piknikowy, zanim

background image

Kot, który lubił Brahmsa

41

odjedziesz.

– Tom, czy wiesz, która jest godzina? – zapytał Qwilleran. –

Zgubiłem swój zegarek.

Mężczyzna poszukał wzrokiem słońca, które skryło się za

wysokimi sosnami.

– Już prawie południe – powiedział cicho.
Po odjeździe limuzyny ciotka Fanny oświadczyła:
– Przywiozłam kanapki z pastą jajeczną, a w termosie kawę z

pyszną śmietanką. Ulokujemy się na werandzie i będziemy cieszyć
się widokiem jeziora. Temperatura jest wspaniała. Byłabym
zapomniała – gdzie są te niezwykle inteligentne koty, o których tyle
słyszałam? I gdzie jest twoje miejsce pracy twórczej? Muszę
przyznać, że jestem pełna podziwu dla twojego talentu, kochanie.

Jako dziennikarz Qwilleran był prawdziwym ekspertem w

dziedzinie uzyskiwania informacji na trudne tematy. Ale ciotka
Fanny nie dopuszczała go do słowa. Gadała bez chwili przerwy o
wrakach statków w jeziorze, niedźwiedziach w lasach, zdechłych
rybach na plaży i gąsienicach w koronach drzew. Na pytania nie
zwracała najmniejszej uwagi lub ich unikała. Pani prezes całkowicie
zdominowała rozmowę.

– Ciociu Fanny! – krzyknął wreszcie zrozpaczony Qwilleran.
A kiedy jego zdumiona rozmówczyni na chwilę umilkła,

powiedział:

– Co wiesz o Tomie? Gdzie go znalazłaś? Jak długo już u ciebie

pracuje? Czy można mu zaufać? Ma dostęp do domku letniskowego.
Bywa tu pod moją nieobecność. Nie możesz więc mieć mi za złe, że o
to pytam.

– Moje biedactwo! – powiedziała ciotka. – Ty zawsze mieszkałeś

w miastach. Na wsi żyje się inaczej. Ludzie mają tu do siebie
zaufanie. Sąsiedzi wchodzą do twojego domu bez pukania. Jeżeli
jesteś nieobecny, a ktoś przychodzi pożyczyć jajko, to je sobie bierze.
W ten sposób żyją prawdziwi przyjaciele. Nie martw się o Toma. To
porządny młody człowiek. Robi wszystko, co mu każę, i nic poza tym.

Od strony południowej werandy zabrzmiał jasny dźwięk

pasterskiego dzwonka.

– Jest Tom – stwierdziła ciotka. – Wrócił dokładnie na czas. Czyż

on nie jest wspaniały? Idź i porozmawiaj z nim, a ja tymczasem pójdę
przypudrować nos. To była niezwykle przyjemna wizyta, kochanie.

background image

Lilian Jackson Braun

42

Qwilleran wyszedł do ogrodu.
– Cześć, Tom! Wróciłeś dokładnie na czas, chociaż nie masz

zegarka.

– Tak, ja nie potrzebuję zegarka – powiedział spokojnie, a jego

twarz rozjaśniła duma. Poruszył mosiężnym dzwoneczkiem. – Ładny
dzwonek. Wyczyściłem go wczoraj. Lubię czyścić rzeczy. Trzymam
ciężarówkę i auto w wielkiej czystości.

Qwilleran był zafascynowany śpiewną intonacją jego głosu.
– Widziałem twoją ciężarówkę w Pickax. Jest niebieska, prawda?
– Tak. Lubię niebieski. Taki kolor ma niebo. I jezioro. Piękny

kolor. Ta chata jest ładna. Przyjadę i posprzątam tu panu.

– To bardzo miła propozycja, Tom, ale przyjedź, jak się umówimy.

Pracuję nad książką. Nie lubię, jak ktoś kręci się w pobliżu, kiedy
piszę.

– Chciałbym umieć pisać. Napisałbym książkę. Fajnie by było.
– Każdy ma jakieś zdolności – stwierdził Qwilleran. – A ty masz

ich mnóstwo. Możesz być z siebie dumny.

Twarz Toma pojaśniała z radości.
– Tak, wszystko umiem zreperować.
Pojawiła się ciotka Fanny. Nastąpiły pożegnania i limuzyna

ostrożnie wytoczyła się z podjazdu.

Syjamskie koty, które stały się niewidzialne na dwie godziny, teraz

nagle pojawiły się znikąd.

– Nie jesteście zbyt towarzyskie – stwierdził Qwilleran. – Co

myślicie o ciotce Fanny?

– Miau – odezwał się Koko, energicznie się otrząsając.
Qwilleran przypomniał sobie, jak przed lunchem proponował

ciotce różne alkohole: drinka z whisky, gin z tonikiem, szkocką z
wodą sodową, wytrawne sherry. Odmawiała za każdym razem.

Chciał zabić czas. Pozostały mu cztery godziny do obiadu z

Rogerem. Nie miał motywacji, by zacząć pisać stronę pierwszą
rozdziału pierwszego książki, nad którą rzekomo pracował.
Tymczasem mógłby pooglądać niedźwiedzie na miejskim wysypisku
śmieci albo zwiedzić więzienne ogrody. Mógłby też poznać historię
zatopionych statków w miejskim muzeum. Ale to opuszczony
cmentarz najbardziej pobudzał jego wyobraźnię. Chciał zobaczyć to
miejsce, chociaż Roger go od tego odwodził. A może właśnie dlatego?

W broszurze izby handlowej znalazł wskazówki, jak trafić na stary

background image

Kot, który lubił Brahmsa

43

cmentarz. Należało jechać na wschód w kierunku drogi do Pickax,
skręcić na południe i jechać pięć mil, a na koniec wjechać na
cmentarz przez kamienną bramę z drogi gruntowej, która nie została
oznaczona.

Droga prowadziła obok ogrodzonego terenu, który najwyraźniej

należał do więzienia. Później Qwilleran mijał fermę indyczą. Zwolnił,
by przyjrzeć się wypełniającemu dziedziniec falującemu morzu
pokrytych pierzem brązowych ptasich grzbietów. Jakaś ciężarówka
wyjechała z bocznej drogi i zmierzała w jego kierunku. Była to jedna
z wszędobylskich niebieskich furgonetek. Kiedy ją mijał, zamachał w
kierunku kierowcy, ale ten nie odwzajemnił jego pozdrowienia. Gdy
dotarł do kamiennej bramy, zorientował się, że napotkany samochód
musiał przed chwilą wyjechać z cmentarza.

W kierunku cmentarza prowadziła ledwie widoczna błotnista,

pożłobiona koleinami droga. Wiła się wśród lasu, pomiędzy
polanami, a jej szerokość zaledwie pozwalała zakręcić lub
zaparkować. Wzdłuż drogi widać było ślady piknikowania i picia
piwa. W niektórych miejscach szlak rozwidlał się, a odgałęzienia
prowadziły w różnych kierunkach przez usiane kamieniami łąki.
Qwilleran usiłował trzymać się kolein, którymi, jak się wydawało,
ktoś niedawno jechał.

Tam, gdzie nie było już widać śladów opon, wysiadł z samochodu i

zaczął zwiedzać cmentarz. Wszystko porośnięte było wysokimi
trawami i winoroślą. Musiał wyrywać rośliny, by przeczytać daty na
mniejszych nagrobkach: 1877–1879, 1841–1862, 1856–1859. Tyle
małych dzieci tu pochowano! Tak wiele kobiet umarło w wieku lat
dwudziestu! Na większych, rodzinnych grobach widniały nazwiska:
Schmidt, Campbell, Trevelyan, Watson.

Zdeptana trawa zdawała się wskazywać niewielką ścieżkę

prowadzącą za nagrobek rodziny Campbellów. Ruszył w tym
kierunku i zobaczył ślady niedawnego kopania. Wyschnięte chwasty
leżały porozrzucane w świeżo poruszonej ziemi, ledwie kryjąc
brązową plastikową pokrywę pojemnika. Sam pojemnik na śmieci o
pojemności około czterdziestu litrów został zakopany w ziemi.
Qwilleran ostrożnie uniósł pokrywę. Pojemnik był pusty.

Uporządkował ukryte miejsce, by wyglądało tak jak wcześniej, i

ruszył w powrotną drogę do domu, zastanawiając się, kto i dlaczego
zakopał pojemnik na śmieci na cmentarzu. Jedyną odpowiedzią na

background image

Lilian Jackson Braun

44

to pytanie było delikatne drżenie jego górnej wargi.

Zanim wyruszył na kolację do Mooseville, przygotował dla kotów

danie z tuńczyka.

– Koko, chyba nie zarabiasz na swoje utrzymanie – stwierdził. –

Wokół dzieją się dziwne rzeczy, a ty niczego nie umiesz wyjaśnić.

Koko przymknął powoli swoje błękitne oczy. Może skończyły się

dni chwały kociego detektywa. Może będzie już tylko wybrednym
konsumentem kosztownej karmy.

W tym momencie Koko nadstawił uszu i popędził w kierunku

swojego posterunku. Daleki szum zbliżającego się pojazdu stawał się
stopniowo coraz głośniejszy, aż wreszcie brzmiał niczym odgłos
prawdziwego rosyjskiego czołgu. Za czerwoną furgonetką jechał żółty
traktor o niezwykle skomplikowanej nadbudowie.

Kierowca ciężarówki wyskoczył ze swojego samochodu i

powiedział do Qwillerana:

– To tutaj jest ta sosna Banksa, która może zaraz przewrócić się

na dom? Dostaliśmy telefon z Pickax na temat awarii. Była też mowa
o linii elektrycznej. Mamy ściąć drzewo i pociąć je na kawałki.

Z traktora wysunął się podnośnik. Zawyły piły łańcuchowe.

Wrzeszczeli trzej faceci w czapkach z daszkiem. Yum Yum schowała
się pod kanapą, a Qwilleran uciekł do Mooseville i znalazł się tam na
pół godziny przed umówioną kolacją.

Hotel „Northern Lights” był reliktem z roku 1860. Powstał w

epoce, gdy miasteczko było tętniącym życiem portem, za
pośrednictwem, którego odbywał się transport drewna i rudy żelaza.
Powinien był spłonąć sto lat temu, ale jakimś cudem przetrwał.
Przypominał pudełko od butów z oknami, które ozdobiono od strony
zaplecza werandą z widokiem na nabrzeże. Qwilleran usiadł na
jednym z rustykalnych krzeseł i oddał się swojej ulubionej rozrywce
– podsłuchiwaniu.

W pobliżu słychać było dwa zrzędliwie spierające się głosy.

Qwilleran nie patrzył nawet w kierunku, skąd dochodziły głosy.
Mimo to odgadł, że gruby mężczyzna o czerwonej twarzy rozmawia z
chudą kobietą, która niedosłyszy.

– Nie podoba mi się to miasto – wysapał mężczyzna. – Nie ma tu

nic do roboty. Mogliśmy (sapnięcie) zostać w domu i posiedzieć na
patio. Byłoby (sapnięcie) taniej.

Kobieta odpowiedziała obojętnie swoim piskliwym głosem:

background image

Kot, który lubił Brahmsa

45

– Powiedziałeś, że masz ochotę łowić ryby. Sama nie wiem,

dlaczego. Przecież tego nie znosisz.

– Twój brat od sześciu lat opowiada o tym, jak (sapnięcie) tu łowi

ryby. Chciałem mu udowodnić, że nie on jeden (sapnięcie) umie
złapać pstrąga.

– To dlaczego nie wynajmiesz łodzi, jak radził tamten człowiek, i

nie przestaniesz gderać?

– Przecież cały czas ci tłumaczę. Bo to za drogo kosztuje!

Widziałaś, ile chcieli (sapnięcie) za pół dnia? Za taką forsę mógłbym
wyruszyć w rejs na Karaiby.

Qwilleran też sprawdził ceny łodzi i uznał, że są zbyt wygórowane.
– To jedźmy do domu – zaczęła nalegać kobieta. – Po co tu

siedzieć?

– Po tej całej podróży? Czy zdajesz sobie sprawę, ile wydałem

(sapnięcie) na benzynę, żeby tu dojechać?

W tym momencie pojawił się Roger w czarnej bejsbolowej

czapeczce na głowie.

– Widzę, że jesteś w stroju wieczorowym – powiedział Qwilleran.

– Nie uprzedziłeś mnie, że to uroczysta kolacja.

– Zbieram takie czapki – tłumaczył się Roger. – Na razie mam ich

siedemnaście. Muszę cię ostrzec w sprawie twojej pomarańczowej
czapki. Pamiętaj, że jeśli masz jakiś nieprzyjaciół, jesteś w niej
idealnym celem.

Powiesili swoje czapki na wieszaku w przedsionku restauracji

obok dziesiątek podobnych. Później usiedli przy bocznym stoliku,
który stał pod wielkim tragicznym malowidłem, przedstawiającym
trójmasztowy szkuner tonący wśród rozszalałych morskich fal.

– Cóż, mamy przepiękny dzień – powiedział Qwilleran,

rozpoczynając rozmowę od obowiązkowego raportu na temat
pogody. – Słońce, przyjemny wiaterek, idealna temperatura.

– Tak, ale nadchodzi mgła. Rano nie będziesz widział nawet

czubka własnego nosa. Niedobrze ze względu na połów ryb.

– Jeśli chcesz znać moje zdanie, to dzieła sztuki w tej sali nie

zachęcają do rybołówstwa. Na wszystkich obrazach, które wiszą na
tej ścianie, przedstawiono jakąś morską katastrofę. Takie rzeczy
śmiertelnie mnie przerażają. A na dodatek wynajmujący łodzie mają
za wysokie stawki. To zbyt wiele dla kogoś takiego jak ja, kto nie jest
specjalnie zainteresowany łowieniem ryb.

background image

Lilian Jackson Braun

46

– Powinieneś jednak kiedyś spróbować – namawiał go Roger. –

Połów metodą trolingu jest dużo ciekawszy niż siedzenie w łodzi z
wiosłami i zakładanie haczyka na wędkę.

Qwilleran zajrzał do menu.
– Jeżeli w jeziorze jest tak dużo ryb, to dlaczego w karcie nie ma

ani śladu potraw przygotowanych z tutejszych produktów? Widzę
tylko halibuta z Nowej Szkocji, łososia z Kolumbii i dorsza z Bostonu.

– Tu łowi się ryby tylko dla sportu. Na południe stąd kwitnie

rybołówstwo przemysłowe – łowi się tam ryby tonami, a potem je
eksportuje.

Zapewne do Nowej Szkocji, Massachusetts i stanu Waszyngton,

domyślił się Qwilleran.

Roger zamówił burbona z wodą, a Qwilleran jak zwykle sok

pomidorowy. Zrzędliwa para zajęła stolik obok nich. Dziennikarz
zauważył z zadowoleniem, że mężczyzna jest otyły i ma czerwoną
twarz, a kobieta używa aparatu słuchowego.

– Tylko to pijesz? – zapytał Roger. – Zawsze myślałem, że

dziennikarze nie wylewają za kołnierz. Studiowałem dziennikarstwo,
zanim zdecydowałem się na nauczanie historii... Jeszcze jedno. Z
twojego powodu zacząłem liczyć niebieskie furgonetki i stwierdziłem,
że masz rację. Moja żona zawsze powtarza, że mieszkańcy północy
lubią błękit. A ty... mieszkasz sam?

– Niezupełnie. Zaadoptowałem parę despotycznych kotów

syjamskich. On został osierocony, jego poprzedniego właściciela
zamordowano, a stało się to na tyłach domu, w którym mieszkałem.
Ona została porzucona jako małe kociątko. Jedno i drugie to czystej
krwi koty syjamskie. A on jest sprytniejszy nawet ode mnie.

– Ja mam psa myśliwskiego, spaniela bretońskiego – oświadczył

Roger. – A Sharon ma teriera szkockiego... Czy byłeś kiedyś żonaty,
Qwill?

– Tak. I nie był to oszałamiający sukces.
– Dlaczego?
– Ona miała załamanie nerwowe, a ja usiłowałam topić smutki w

alkoholu. Zadajesz wiele pytań, Roger. Powinieneś był trzymać się
dziennikarskiego fachu.

Qwilleran miał dobry nastrój. Przez całe swoje zawodowe życie

zadawał pytania. Teraz bawiło go występowanie w roli
przepytywanego.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

47

– Czy kiedyś znowu się ożenisz?
Lekki uśmieszek poruszył wąsy Qwillerana.
– Jeszcze trzy miesiące temu odpowiedź brzmiałaby: nie. Dziś nie

jestem już tego taki pewien.

Mówiąc to, pocierał grzbiety dłoni, które właśnie zaczynały go

swędzić. Barman w klubie prasowym ostrzegał go, że kiedyś dostanie
wysypki od nadmiaru soku pomidorowego. Być może Bruno miał
rację.

Wyglądało na to, że gruby mężczyzna przy sąsiednim stole

przysłuchuje się ich rozmowie, więc Qwilleran zniżył głos:

– Policja zablokowała drogę w poniedziałek w nocy. O co tu

chodzi? Nic na ten temat nie pisali w gazecie ani nie mówili w radiu.

Roger wzruszył ramionami.
– Blokowanie dróg to tutaj ulubiona zabawa. Tak samo jak

składkowa kolacja. Myślę, że gliniarze organizują blokadę raz na
jakiś czas, żeby się nie nudzić.

– Chcesz powiedzieć, że w okręgu Mooseville nie popełnia się tylu

zbrodni, żeby mieli dość zajęć?

– Tu nie jest tak jak u was w mieście. Chłopcy z ochrony

środowiska łapią czasem kłusowników. Czasem w sobotnie wieczory
za wiele się dzieje w tawernie „Pod Wrakiem”. Ale najczęściej
gliniarze zajmują się wypadkami drogowymi. Głównie tymi z
udziałem jednego auta. Ktoś jedzie za szybko i wpada na łosia. Albo
dzieciaki wypiją parę piw i wpakują się na drzewo. Jest też sporo
akcji ratunkowych na jeziorze. Szeryf ma dwie łodzie i helikopter.

– Nie ma problemów z narkotykami?
– Może czasem jakiś turysta wypali coś podejrzanego. Ale tak

naprawdę nie ma z tym kłopotu. Gorsza sprawa z tymi, którzy rabują
wraki. W jeziorze pełno jest zatopionych statków. Niektóre poszły na
dno setki lat temu, a z dokumentów wiadomo, co przewoziły.
Rabusie dysponują nowoczesnym sprzętem do nurkowania w zimnej
wodzie, urządzeniami elektronicznymi itd. Na dnie jest dużo
cennego ładunku, więc zabierają z wraków, co się da. Byle zarobić.

– To chyba nie jest legalne?
– Na razie nie. Gdyby udało się stworzyć chroniony prawnie

podwodny rezerwat, sprzyjałoby to rozwojowi turystyki. Takie
miejsce przyciągałoby historyków marynarki, archeologów i nurków.

– To co was wstrzymuje?

background image

Lilian Jackson Braun

48

– Pieniądze. Trzeba by wydać dziesiątki tysięcy dolarów na

badania archeologiczne. Potem musielibyśmy lobbować na rzecz
prawnej ochrony.

Trudno

by

było

przestrzegać

tych

uregulowań.

Potrzebowalibyście więcej łodzi, helikopterów, personelu –
powiedział Qwilleran.

– To prawda. A przez ten czas zniknęłyby wszystkie zatopione

skarby, które chcieliśmy chronić.

Zamówili drugą rundę napojów, ale Qwilleran przestał sączyć

swój sok. Pod stołem ukradkiem drapał swędzące dłonie i
nadgarstki.

Roger zniżył głos.
– Widzisz tych dwóch facetów, którzy siedzą koło drzwi? To

nurkowie, którzy przeszukują wraki. Może nawet złodzieje.

– Skąd to wiesz?
– Wszyscy to wiedzą.
Kiedy podano im jedzenie, Qwilleran ocenił potrawy jako jadalne,

a rozmowę uznał za bardzo pouczającą. Pod koniec posiłku zwrócił
się do Rogera:

– Czy myślisz, że pod budynkiem pocztowym żyje jakiś skunks?

Byłem tam wczoraj. Smród był taki, że wszyscy uciekali.

– Przypuszczam, że jakiś hodowca świń chciał wysłać listy –

powiedział Roger. – Kiedy przyjeżdżają do miasteczka w swoich
kombinezonach roboczych, wszędzie robi się pusto. Nie uwierzyłbyś,
w jakim stanie przychodzą do szkoły niektóre dzieci wiejskie.
Oczywiście nie wszystkie. Jeden z moich kolegów myśliwych hoduje
świnie i nie ma problemu.

– A inne tajemnicze zdarzenie? Jastrząb wleciał przez

zabezpieczone drzwi do domku letniskowego, zostawiając dużą
dziurę w siatce. Nie rozumiem, jak to się mogło stać.

– Pewnie polował na królika albo mysz – tłumaczył Roger. – I nie

dał w porę po hamulcach.

– Tak myślisz?
– Oczywiście. Widziałem kiedyś jastrzębia, który złapał kota.

Pewnego razu byłem na polowaniu i usłyszałem, że coś wysoko nade
mną miauczy. Spojrzałem w górę i zobaczyłem biednego małego
kotka.

Qwilleran pomyślał o Yum Yum i zaczął się niespokojnie wiercić.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

49

Po chwili milczenia powiedział:

– Którejś nocy o bardzo późnej porze usłyszałem kroki na dachu.
– To szop – stwierdził Roger. – Kroki szopa na dachu takiej chaty

jak twoja brzmią tak, jakby chodził japoński zapaśnik w butach
kosmonauty. Dobrze to wiem. Moi teściowie mają domek letniskowy
w pobliżu twojego. Któregoś roku cała rodzina szopów zagnieździła
się w ich kominie.

– Czy twoi teściowie lubią przyjęcia w plenerze? Ostatniej nocy

słyszałem jakieś histeryczne śmiechy.

– Słyszałeś nura. To zwariowany ptak.
Mgła stopniowo gęstniała. Widok za oknami restauracji stawał się

coraz bardziej rozmazany.

Qwilleran oświadczył, że musi wracać do swojej chaty.
– Mam nadzieję, że moja żona nie będzie próbowała dziś wracać

do domu – powiedział Roger. – Pojechała po zakupy do miasta. Ma
mały sklepik ze świecami i upominkami w galerii handlowej. Jak ci
się podoba ten spinacz do pieniędzy? To drobiazg ze sklepu Sharon.

Zapłacił swoją część rachunku banknotami, które wyciągnął z

olbrzymiego papierowego spinacza wyglądającego jak zrobiony ze
złota.

Qwilleran jechał do domu z szybkością dwudziestu mil na

godzinę, a kłęby mgły zalegały na przedniej szybie samochodu.
Prywatna droga prowadząca do chaty była jeszcze bardziej
niebezpieczna niż zwykle. Zwłaszcza, gdy nagle napotkał trzy pniaki.
I to w miejscu, gdzie wcale nie powinno ich być. Kiedy parkował
samochód, zdawało mu się, że kogoś widzi. Dwie postaci oddalały się
od domku, schodząc po stoku w kierunku plaży.

– Halo! – zawołał. – Hej tam!
Ale nieznajomi już zniknęli we mgle.
Znalazłszy się w środku, sprawdził po pierwsze, gdzie są koty.

Koko tulił się do głowy łosia. Yum Yum wysunęła się ostrożnie spod
kanapy. Pod jego nieobecność nic się nie zdarzyło, ale wyczuł dym z
fajki. W pokoju gościnnym zauważył niewielkie wgniecenie na
jednym z łóżek w miejscu, gdzie zwykle drzemały koty, a jedna z jego
brązowych skarpetek leżała na podłodze. Yum Yum uwielbiała
skarpetki. Poza tym wszędzie panował porządek.

Później w kuchni na kartce papieru z maszyny do pisania znalazł

liścik: „Witamy na wydmach. Jestem teściową Rogera. Zostawiłam w

background image

Lilian Jackson Braun

50

lodówce paczuszkę w folii. Mam nadzieję, że lubi pan pieczonego
indyka. Proszę wpaść do nas w odwiedziny”.

I to wszystko. Żadnego nazwiska. Qwilleran zajrzał do lodówki i

znalazł tam spory zapas pokrojonej piersi i kawałków ciemnego
mięsa z indyka. Zaczął siekać mięso na obiad dla kotów. Yum Yum
popiskiwała, czekając na jedzenie, a Koko chodził tam i z powrotem,
wyśpiewując arię składającą się z niskich miauknięć i ekstatycznych
pomruków.

Qwilleran przyglądał się, jak koty jedzą, ale jego myśli błądziły

gdzie indziej. Lubił Rogera. Dobrze jest mieć mniej niż trzydzieści lat
i kruczoczarne włosy. Ale ten młody człowiek zbyt dobrze znał się na
jastrzębiach, nurach, szopach praczach, niebieskich furgonetkach i
policyjnych blokadach drogowych. Które z jego odpowiedzi służyły
rozwojowi turystyki? A skoro oficjalna broszura zachęcała turystów
do odwiedzania starego cmentarza, to dlaczego Roger próbował go
od tej wycieczki odwodzić? Czy wiedział coś na temat pojemnika na
śmieci? Jeśli w okręgu Mooseville nikt nie popełnia zbrodni, to
dlaczego ciotka Fanny nosi przy sobie broń?




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

P

P

I

I

Ą

Ą

T

T

Y

Y


Yum Yum obudziła Qwillerana. Siedziała mu na piersi, wpatrując

się intensywnie swoimi niebieskimi oczami w jego czoło. Zupełnie
jakby próbowała przekazać mu sygnał wprost do podświadomości:
śniadanie! W oknach sypialni widok jeziora został całkowicie
zastąpiony bielą. Mgła zalegała na brzegach jeziora niczym dusząca
kołdra. Nie było wiatru, nie rozlegał się żaden dźwięk.

By pozbyć się wilgoci, Qwilleran usiłował rozpalić ogień w

kominku, używając do tego celu środowej gazety i hotelowych
zapałek. Ale próba się nie powiodła. Martwił się przede wszystkim
stanem swoich dłoni i nadgarstków. Swędzenie stało się trudne do
zniesienia, a na skórze pojawiły się wielkie pęcherze. Poza tym czuł
swędzenie jeszcze tu, tam i ówdzie. Wszędzie.

Ubrał się, pomijając golenie. Nakarmił koty bez większych

ceregieli. Zapomniał nawet włożyć swoją nową czapkę i wyruszył z

background image

Kot, który lubił Brahmsa

51

domu, prowadząc auto nerwowo wśród gęstej mgły.

Zatrzymał się obok apteki przy Main Street i pokazał sprzedawcy

swoje bąble.

– Ma pan coś na to?
– O rany! – powiedział sprzedawca. – Najgorszy przypadek

wysypki po dotknięciu sumaka jadowitego. Nic gorszego dotąd nie
widziałem. Lepiej niech panu dadzą na to jakiś zastrzyk.

– Czy w miasteczku przyjmuje jakiś lekarz?
– Jest klinika bez zapisów w Galerii Cannery. Wie pan, gdzie to

jest? Dwie mile za miastem. Starą wytwórnię konserw rybnych
przerobili na sklepy i inne cuda. W tej mgle może pan nie zauważyć
galerii, ale pozna pan to miejsce po zapachu.

Na Main Street prawie nie było samochodów. Qwilleran starał się

trzymać środka jezdni. Jechał, zerkając na wskaźnik przejechanej
odległości. Po dwóch milach nie miał wątpliwości, że dotarł do
Galerii

Cannery.

Zaparkował

na

rogu

pomiędzy

dwoma

pomarańczowymi liniami i szedł wiedziony zapachem w kierunku
rzędu metalowych oszklonych drzwi, prowadzących do pasażu
handlowego.

Klinika miała charakterystyczny antyseptyczny zapach i była

całkiem pusta, jeśli nie liczyć młodej, niezbyt ładnej kobiety, która
siedziała przy biurku.

– Czy jest tu jakiś lekarz? – zapytał dziennikarz.
– Ja jestem lekarzem – powiedziała kobieta, przyglądając się jego

rękom. – Gdzie pan nabawił się tej wspaniałej wysypki?

– Chyba przydarzyło mi się to na starym cmentarzu.
– Naprawdę? A nie jest pan trochę za stary na takie rzeczy? –

zapytała, rzucając mu figlarne spojrzenie.

Czuł się tak marnie, że nie zwrócił uwagi na żartobliwy ton

lekarki.

– Oglądałem stare nagrobki.
– Akurat w to uwierzę! Proszę wejść do tej sali tortur. Dam panu

zastrzyk.

Dała mu także tubkę maści i udzieliła kilku rad.
– Proszę nie moczyć rąk w gorącej wodzie. Proszę unikać

gorącego prysznica i trzymać się z daleka od starych cmentarzy.

Qwilleran opuścił klinikę w ponurym nastroju. Uważał, że lekarka

powinna bardziej mu współczuć, a mniej żartować. Zanim w żółwim

background image

Lilian Jackson Braun

52

tempie, przedzierając się przez opary mgły, wrócił do miasta, leki
zaczęły działać. Przyniosły mu nie tylko ulgę, ale wprowadziły go
także w lekką euforię. Dlatego przypomniał sobie, że pani doktor
miała wyjątkowo piękne zielone oczy i najdłuższe rzęsy, jakie
zdarzyło mu się kiedykolwiek widzieć.

Wszedł do hotelu, żeby wypić kawę i zjeść jajecznicę. Przy

sąsiednim stoliku czterej mężczyźni narzekali na pogodę:

– Łodzie nie wypłyną w tej mlecznej zupie. Weźmy butelkę czegoś

mocniejszego i pograjmy w karty.

Przy stole za Qwilleranem odezwał się znajomy głos:
– Zanim stąd wyjedziemy (sapnięcie), muszę pójść na ryby.
A piskliwy, monotonny głos odpowiedział:
– Dlaczego jesteś taki uparty? Przecież nawet nie lubisz łowić ryb.
– Mówiłem ci przecież, że to co innego. Łowisz na przynętę

holowaną za łodzią w odległości kilkunastu metrów i możesz złapać
pstrąga, który waży ponad dziesięć kilogramów.

– Mówiłeś, że mają wygórowane ceny.
– Ceny przy głównym nabrzeżu to rozbój w biały dzień. Ale ja

znalazłem łódź (sapnięcie), która zabierze nas za piętnaście dolców.

Qwilleran był oszczędny z natury i łasy na okazje, a kombinacja

leków i atmosfery tajemniczości sprawiła, że poczuł niezwykłe
podniecenie. Podszedł więc do małżonków, gdy ci opuszczali
restaurację.

– Bardzo pana przepraszam, ale czy mówił pan coś o tańszej łodzi

do trolingu? – zagadnął.

– Tak jest. Piętnaście dolców za sześć godzin. Jak podzieli się to

przez trzy, to na każdego wypadnie pięć dolców. Całkiem nieźle. Łódź
należy do dwóch młodych facetów (sapnięcie). Jest pan
zainteresowany?

– Ale czy można łowić w taką pogodę?
– Ci faceci mówią, że to bez znaczenia. A przy okazji – nazywam

się Whatley, jestem z Cleveland. Prowadzę hurtową sprzedaż
wyrobów żelaznych.

Później przedstawił swoją żonę, która zachowywała się z chłodną

rezerwą. Zaproponował, żeby pojechali jego samochodem, bo już
znał drogę do nabrzeża.

– Cumują łódź poza miastem. To dlatego (sapnięcie) cena jest

niższa. Trzeba się rozejrzeć, żeby znaleźć dobrą okazję.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

53

Podróż do nabrzeża okazała się męczącym i powolnym sunięciem

wśród leżących na ziemi chmur. Po drodze można było dostrzec
przez mgłę jarzące się wielkie elektryczne litery „BA”. Potem można
było wyczuć Galerię Cannery, chociaż sam budynek tonął we mgle.
Dalej następowały mile nicości, a każda wydawała się pięć razy
dłuższa niż zwykle. Whatley z wielkim samozaparciem jechał
naprzód. Nikt się nie odzywał. Qwilleran wytężał wzrok, usiłując
zobaczyć cokolwiek na drodze. Spodziewał się, że ujrzy światła
przeciwmgielne albo, że nagle pojawią się światła tylne wlekącej się
ciężarówki z drewnem.

– Jak się zorientujesz, że dotarliśmy na miejsce? – zapytał.
– Nie sposób tego przeoczyć. Musimy zjechać z drogi (sapnięcie)

obok wraku łodzi.

Gdy wreszcie wśród mgły zamajaczyły szczątki łodzi, Whatley

skręcił w bagnistą drogę biegnącą wzdłuż kanału wypełnionego
kolejnymi wrakami.

– Żałuję, że pojechałam – oświadczyła pani Whatley i była to jej

pierwsza wypowiedź tego dnia.

W miejscu, gdzie kończyła się droga, nad jeziorem rozciągał się

pomost, a trzyosobowa grupa szczurów lądowych musiała przejść po
jego przegniłych deskach. Słychać było szmer wody omywającej pale
i skrzypienie kadłuba łodzi ocierającej się o pomost.

Wcześniej przy miejskim molo Qwilleran widział flotyllę lśniących

białością stateczków rybackich. Były to łodzie o nazwach „Lady
Aurora”, „Queen of the Lake” albo „Northern Princess”, które
chełpliwie wystawiały na pokaz swoje radioodbiorniki, sonary,
wizjery i urządzenia do automatycznej żeglugi. Dlatego zaskoczył go
widok „Minnie K”. Była to stara łajba o powierzchni burty szorstkiej
od złuszczających się płatów szarej farby. Osad na pokładzie i
relingach był wspomnieniem po odwiedzinach mew i przypominał o
intymnych szczegółach anatomii zdechłych ryb. Dwaj członkowie
załogi, którzy przedstawili się w sposób mało wyraźny, wyglądali
równie nędznie jak ich łódź. Qwilleran pomyślał, że jeden z chłopców
ma około siedemnastu lat, a drugi jest trochę młodszy. Zachowanie
załogi nie budziło w pasażerach ani odrobiny zaufania.

Nie było uroczystych powitań ani prezentacji. Chłopcy popatrzyli

podejrzliwie na pasażerów i po zainkasowaniu pieniędzy pospiesznie
podnieśli kotwicę. Porozumiewali się ze sobą monosylabami bez

background image

Lilian Jackson Braun

54

jakiegokolwiek znaczenia.

Qwilleran zapytał młodszego chłopaka, jak daleko od brzegu

zamierzają odpłynąć. W odpowiedzi usłyszał tylko jakieś burknięcie.

– Tu jest obrzydliwie – stwierdziła pani Whatley. – Nic dziwnego,

że mówią na to „cuchnąca łajba”.

– Czego można oczekiwać od łodzi za pięć dolców? Myślałaś, że to

będzie „Queen Mary”? – zapytał retorycznie jej mąż.

Pasażerowie znaleźli pokryte płótnem fotele. Były one poplamione

i postrzępione. A tymczasem łódź „Minnie K” płynęła naprzód tak
powoli, że woda wokół niej prawie nie falowała.

Pan Whatley od czasu do czasu zapadał w sen. Jego żona

otworzyła książkę w miękkiej oprawie i wyłączyła aparat słuchowy.
Przez mniej więcej godzinę łódź apatycznie sunęła wśród bieli, a
wokół rybi odór mieszał się z cuchnącym dymem. Potem silnik
zmienił ton na jeszcze niższy. Chłopcy z załogi zaczęli leniwie
wyciągać sprzęt do łowienia ryb: wędki z wielkimi kołowrotkami,
miedziane liny, mosiężne błystki.

– Co mam z tym robić? – zapytał Qwilleran. – Gdzie jest

przynęta?

– Potrzebujesz tylko błystki – odrzekł Whadey. – Wyrzucasz linę

przez reling (sapnięcie), a potem starasz się ciągle poruszać
wędziskiem: w górę i w dół.

– I co dalej?
– Poczujesz, jak ryba chwyci przynętę. Wtedy wciągasz linę.

„Minnie K” powoli płynęła po spokojnej wodzie. Od czasu do czasu
silnik gasł bez żadnej wyraźnej przyczyny i niechętnie zaczynał
pracować od nowa. Przez godzinę Qwilleran machał wędziskiem w
górę i w dół. Robił to niczym w transie wywołanym dudnieniem
silnika i poczuciem izolacji. Był we własnym małym światku, zewsząd
otoczony przez mgłę, która unieważniała całą resztę jego życia. Nie
było wiatru, nawet woda nie pluskała wokół kadłuba łodzi. Słychać
było tylko głuchy stukot silnika i dalekie głosy, z trudem przebijające
się przez mgłę.

Whadey złapał rybę. Potem pociągnął kilka łyków z butelki i

zasnął na swoim płóciennym krześle. Jego żona nie odrywała wzroku
od książki.

Qwilleran nie miał pojęcia, gdzie się znajdują i skąd on sam wziął

się na pokładzie. Nagle silnik zakaszlał i przestał pracować. Chłopcy z

background image

Kot, który lubił Brahmsa

55

załogi, mrucząc coś pod nosem, zbiegli do ładowni. Zapanowała
zupełna cisza. Łódź zamarła w bezruchu na wodzie. W tym
momencie do uszu Qwillerana dobiegły męskie głosy. Odległość była
jednak zbyt duża, by móc zrozumieć słowa. Dziennikarz odłożył
wędkę i zaczął nadsłuchiwać. Głosy wydawały się coraz bliższe, a
sprzeczka stawała się coraz głośniejsza. Po wściekłych wrzaskach
rozległy się wiązanki niezrozumiałych przekleństw, potem głośny
trzask, jakby pękała kłoda drewna. Wreszcie jakieś pomruki, krzyk
i... głuche uderzenie. Po chwili Qwilleran usłyszał wyraźny plusk i
lekkie bębnienie kropel na powierzchni wody.

Na koniec wszystko się uspokoiło. Tylko fale marszczyły

powierzchnię jeziora i uderzały o burtę „Minnie K”. Wokół łodzi mgła
stawała się gęsta jak kłęby bawełny, a woda powoli zmieniała się w
mleko.

Chłopcy z załogi pochylali głowy nad jakimś urządzeniem, które

od biedy mogło uchodzić za silnik. Whatley dalej spał, jego żona też
ucięła sobie drzemkę. Qwilleran zaczął znowu bezmyślnie poruszać
wędziskiem. Jego koliste ruchy były pełne przesady: w górę i w dół, w
górę i w dół. Zupełnie zatracił poczucie czasu, a zegarek zostawił w
domu z powodu swędzącego nadgarstka.

Minęło trzydzieści minut, a może godzina, gdy coś pociągnęło za

linę. Ten ruch przeniósł się na wędkę i ramię dziennikarza. Qwilleran
krzyknął.

Whatley wzdrygnął się i przebudził.
– Wyciągaj! Wyciągaj!
W tej magicznej chwili dziennikarz poczuł przeszywający dreszcz

podniecenia i zrozumiał, na czym polegają emocje związane z
łowieniem ryb na głębinie.

– Ciągnie jak wieloryb!
– Nie za szybko! Wyciągaj równo! Nie przestawaj ciągnąć!
Whadey z trudem łapał powietrze. Tak samo jak Qwilleran.
Ręce mu się trzęsły. Miedziana lina zdawała się nie mieć końca.

Wszyscy patrzyli. Młody szyper wychylił się przez reling.

– Harpun! – krzyknął i drugi chłopak rzucił mu żelazny hak z

długą rękojeścią.

– Waży chyba ze dwadzieścia kilogramów! – zawołał Qwilleran,

usiłując wyciągnąć ostatnie kilka metrów liny. Czuł coraz silniejszy
opór, w miarę jak kolos zbliżał się do łodzi.

background image

Lilian Jackson Braun

56

– Mam! Mam ją!
Jakiś wielki kształt prawie się już wynurzał, gdy nagle przestał

czuć opór.

– Nie daj jej uciec! – krzyczał Whatley.
Kołowrotek kręcił się jak szalony. Kiedy zaczął zwalniać, szyper

wyciągnął z kieszeni szczypce i przeciął linę.

– Niedobrze – powiedział. – Niedobrze.
– Co to ma znaczyć? – wrzasnął na niego Whatley. – Ta ryba

ważyła kilkanaście kilogramów (sapnięcie).

– Kiepska sprawa – stwierdził szyper i wskoczył do sterówki.

Młodszy chłopak zbiegł do ładowni. Silnik ruszył.

– To oszustwo – zaprotestował Whatley.
Jego żona spojrzała znad książki i ziewnęła.
– Nie wiem, jak wy, ale ja gotów jestem uznać, że to już koniec

wycieczki – oznajmił Qwilleran.

Łódź

przyspieszyła.

Płynęła

w

kierunku

stałego

lądu.

Przynajmniej taką nadzieję żywił dziennikarz. W drodze powrotnej
siedział w fotelu pochłonięty własnymi myślami. Whatley znowu
sobie golnął i zapadł w drzemkę.

Qwilleran nie był rybakiem. Czasem jednak oglądał filmy na

temat połowu ryb. To, co mu się zdarzyło, nie było typowe. Jego łup
nie walczył jak ryba. Na powierzchni wody nie chlapał jak ryba. I co
gorsza wcale nie wyglądał jak ryba.

Gdy znowu znalazł się w Mooseville, ruszył prosto do biura

turystycznego. Nie miał nastroju na uprzejme pogawędki, ale musiał
zacząć od grzecznej rozmowy na temat pogody.

– Miałeś rację w sprawie tej mgły, Roger. Jak myślisz, długo to

jeszcze potrwa?

– Przejaśni się do jutra. Do południa.
– Czy twoja żona dojechała bez trudności?
– Tak. O pierwszej trzydzieści w nocy. Przejechanie dwudziestu

mil zajęło jej dwie godziny. Była wykończona. Co robiłeś w tej mgle,
Will?

– Łowiłem ryby metodą trolingu.
– Co? Chyba coś ci się pomyliło? Łodzie dziś nie wypłynęły.
– „Minnie K” wyszła z portu. Pływaliśmy przez cztery godziny. O

trzy godziny za długo.

Roger sięgnął po segregator.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

57

– Nigdy nie słyszałem o „Minnie K”. I nie ma jej w rejestrze łodzi.

Gdzie znalazłeś tę łajbę?

– Jeden gość z hotelu zorganizował wyprawę. Nazywa się

Whadey.

– Kojarzę go. Taki gruby. Ma zadyszkę. Był u mnie ze trzy razy,

żeby się poskarżyć. Ile od was wzięli? Przypuszczam, że nic nie
złapałeś.

– Ryby nie złapałem, ale wyciągnąłem coś innego – oznajmił

Qwilleran. – To „coś” nie zachowywało się jak ryba. Kiedy już to
miałem tuż pod powierzchnią wody, szyper przeciął moją linę i w
pośpiechu popłynęliśmy do brzegu. Ten chłopak nawet nie chciał
spojrzeć na naszą zdobycz. Ja też niewiele zobaczyłem. To „coś”
wyglądało jak ciało mężczyzny.

Roger przełknął ślinę i pogładził swoją czarną brodę.
– To pewnie była stara opona albo coś w tym rodzaju. Trudno coś

takiego rozpoznać we mgle. Właściciele łodzi przymocowują opony
do nabrzeży. Działają jak zderzaki. Taka opona mogła się oderwać w
czasie burzy. We wtorek w nocy był spory sztorm...

– Daj spokój, Roger. Wszyscy wiedzą, że twoje teksty pisze izba

handlowa. Mam zamiar powiadomić policję o znalezieniu tej opony.
Gdzie mogę znaleźć szeryfa?

Twarz Rogera pokrył rumieniec. Widać było, że czuje się winny,

ale nie wyraził skruchy.

– Za drewnianym kościołem. Budynek z flagą.
– Byłbym zapomniał. Ostatniej nocy ktoś zrobił mi niespodziankę

– mówił dalej Qwilleran, teraz już w nieco lepszym nastroju. – Twoja
teściowa zostawiła w moim domku indycze mięso i liścik Ale się nie
podpisała. Nie wiem, jak mógłbym jej podziękować.

– To do niej podobne. Jest bardzo roztrzepana. Ale to miła osoba.

Ciągle się śmieje. Nazywa się Mildred Hanstable. Mieszka na
szczycie wydmy, na wschód od ciebie. Muszę cię jednak przed czymś
ostrzec. Na pewno będzie chciała ci powróżyć. A potem będzie
oczekiwać, że wręczysz jej datek.

– Czy to jest legalne?
– To datek na cel dobroczynny. Mildred pomaga zbierać

pieniądze na jakieś urządzenie kardiologiczne dla szpitala w Pickax.

– Może na mnie liczyć – stwierdził Qwilleran. – Będę potrzebował

pomocy kardiologicznej, zanim dobiegną końca te urocze wakacje.

background image

Lilian Jackson Braun

58

Gdy wrócił do swojego domku, było jeszcze jasno. Światło

słoneczne przesączało się przez mgłę. W chacie wyczuł zapach octu.
Przypominał zapach domowej roboty pasty do czyszczenia mosiądzu.
Takiej, której używają handlarze antyków. Jak można było
oczekiwać, mosiężna latarnia wisząca nad barem wyglądała na
świeżo wyczyszczoną. Tom musiał tu być, chociaż Qwilleran prosił
go, żeby przychodził tylko, jeśli to uzgodnią telefonicznie.
Dziennikarz zostawił swój stary zegarek i kilka drobiazgów na
komodzie w sypialni. Wszystko leżało na swoim miejscu. Qwilleran
wzruszył ramionami i zawołał swoich małych przyjaciół. Yum Yum
przybiegła zaraz z pokoju dla gości. Koko był jednak zbyt zajęty, by
zareagować na wezwanie. Siedział wysoko na głowie łosia,
przemawiając głośno do siebie samego. Z głębi jego śnieżnobiałej
piersi wydobywały się melodyjne pomruki.

– Co tam robisz? – zapytał Qwilleran.
Koko chwiał się na czaszce łosia. Wspiął się na tylne łapki i

usiłował dosięgnąć czegoś przednimi. Wyglądał, jakby się wspinał.
Głowa łosia została przymocowana do polakierowanej drewnianej
deseczki zawieszonej na nierównej powierzchni ściany z bali. Koko
usiłował włożyć łapkę do szczeliny znajdującej się za deseczką. Po
kilku manewrach nogami udało mu się wreszcie oprzeć na tyle
mocno, by sięgnąć do kryjówki. Jego łapka zbliżyła się ostrożnie do
otworu. W środku coś zabrzęczało. Koko nacisnął mocniej. Przez cały
czas głośno pomrukiwał do siebie.

Qwilleran podszedł bliżej. Łup kota wypadł ze szczeliny i odbił się

od poroża. A wtedy dziennikarz złapał spadający przedmiot.

– Co to takiego? Kaseta!
Była to kaseta przeznaczona do nagrywania w domu. Na stronie A

widać było napis wykonany najwyraźniej ręką ciotki Fanny: „1930.
Ulubione melodie”. Strona B została opisana jako „Ulubione
melodie. 1930. Ciąg dalszy”. Na przezroczystym pudełeczku nie
widać było ani śladu kurzu.

Qwilleran włożył kasetę do magnetofonu, wyjmując jednocześnie

koncert Brahmsa znajdujący się tam od chwili jego przyjazdu.

– Chwileczkę – powiedział głośno. – Przecież ta kaseta leżała

inaczej, kiedy wychodziłem z domu.

Kaseta została odwrócona. Strona B, z utworami Beethovena,

znajdowała się teraz na górze.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

59

Ze zdobytej przez Koko kasety płynęły wesołe dźwięki muzyki.

Były tam wykonania My Blue Heaven, Exactly Like You i innych
utworów z tej epoki. Wszystkie niezbyt dobrej jakości, jak zwykle w
przypadku nagrań ze starych płyt winylowych o szybkości
siedemdziesięciu ośmiu obrotów na minutę. Dziwna kolekcja. Ale
dlaczego ktoś by miał ją ukrywać za głową łosia?

Qwilleran przesłuchał stronę A i odwrócił kasetę. Były tam kolejne

melodie o podobnym charakterze. Nagle wśród dźwięków Little
White Lies
rozległ się głos. Nie należał jednak do profesjonalnego
muzyka. Mówił jakiś mężczyzna. W jego głosie brzmiała
stanowczość.

Po

krótkiej

przerwie,

spowodowanej

dziwną

wiadomością, znowu zabrzmiała muzyka. Qwilleran cofnął kasetę i
ponownie przesłuchał wiadomość.

Ktoś odezwał się tonem nieznoszącym sprzeciwu: „Posłuchaj,

przyjacielu. Albo tym się zajmiesz, albo pożałujesz! Wiesz, co wtedy
zrobię. Musisz przynieść więcej rzeczy. Nie zapłacę, jeśli nie pokażesz
czegoś więcej. Poza tym trzeba coś zmienić. Robi się gorąco.
Widzimy się w sobotę. Zrozumiano? Będę przy portowym nabrzeżu,
po kolacji”.

Ktoś użył kasety całkiem niedawno. Zaledwie dzień wcześniej

Koko wcisnął klawisz magnetofonu i włączył Brahmsa. W
międzyczasie ktoś musiał się pojawić w chacie z bali. Nieznajomy
albo nagrał wiadomość, albo jej wysłuchał. A po wszystkim przełożył
koncert Brahmsa na drugą stronę. Ktoś musiał również ukraść złoty
zegarek

i

złote

pióro.

Ale

to

zdarzyło

się

wcześniej.

Niezidentyfikowani goście przychodzili do domku letniskowego i z
niego wychodzili. Zachowywali się jak u siebie. A ciotka Fanny
uważała, że tak zachowują się przyjaciele.

Ktoś niewątpliwie musiał wspiąć się na stołek barowy, by

dosięgnąć głowy łosia. Qwilleran sprawdził, czy nie ma śladów stóp
na którymś z czterech taboretów. Ale ich lakierowana powierzchnia
była czysta.

Koko przyglądał się uważnie, gdy Qwilleran wkładał kasetę do

szuflady komody.

– Koko, nie podoba mi się polityka otwartych drzwi – stwierdził.

– Ludzie czują się tu jak na dworcu autobusowym. Musimy znaleźć
ślusarza... Gdybyś był w niebezpieczeństwie... Ty albo Yum Yum...
Wiesz, co masz robić.

background image

Lilian Jackson Braun

60

W odpowiedzi Koko powoli zmrużył swoje bystre oczy.



R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

S

S

Z

Z

Ó

Ó

S

S

T

T

Y

Y

Mooseville, piątek

Drogi Archu,
nie stać mnie na specjalną kartkę z życzeniami, ale przesyłam

jak najserdeczniejsze życzenia Tobie i Twojej pięknej żonie z okazji
dwudziestej czwartej rocznicy ślubu! Pamiętam, jak wkładałeś
swojej żonie obrączkę na palec, a ja zgubiłem bilety, dzięki którym
mieliście się udać w podróż poślubną. Mam wrażenie, że to było
wczoraj!.

Kiedy przyjechałem do Mooseville, dowiedziałem się, że ludzkość

dzieli się na „miejscowych” oraz „tych z Nizin”. Poznałem wielu
sympatycznych ludzi, którzy czytają „Fluxion”. Wydarzyły się różne
tajemnicze rzeczy, mam wrażenie, że mieszkańcy coś ukrywają.
Wczoraj poszedłem na ryby i złowiłem coś, co wyglądało jak
ludzkie ciało. Kiedy powiedziałem o tym szeryfowi, nie wydawał się
zaniepokojony. To na pewno nie było przypadkowe utonięcie. Mam
powody, aby wierzyć, że to morderstwo. Kim był ten topielec?
Dlaczego tam się znalazł? Kto go zabił?

Poparzyłem się sumakiem jadowitym, ale czuję się już lepiej.

Dziś rano byłem pewien, że ktoś próbuje ukraść moje opony
samochodowe, jednak była to tylko mewa. Miejscowe restauracje
pozostawiają wiele do życzenia. Dla kogoś, kto zajmuje się
pisaniem felietonów o knajpach, to jak zesłanie na Syberię.

Qwill

PS. Koko opanował nowe sztuczki – odbiera telefon i potrafi

włączyć magnetofon. Za kilka lat będzie pracować dla NASA.

Podnosiły się mgły. Z okien chaty można było dostrzec pobliskie

drzewa i głęboki dół z kompostem. Mimo że Stary Sam wypełnił go
już i wyrównał, koty dalej uporczywie patrzyły w tamtą stronę.

Kiedy w piątek rano rozległ się dzwonek, Koko zerwał się z

parapetu i popędził w stronę telefonu. Qwilleran był tuż za nim, ale i
tak nie zdołał powstrzymać kota przed zrzuceniem słuchawki, która z

background image

Kot, który lubił Brahmsa

61

hukiem spadła na blat.

– Halo? Halo? – powiedział.
– No, wreszcie jesteś – odezwał się zachrypnięty głos prosto z

Pickax. – Martwiłam się o ciebie, kochanie. Dzwoniłam wczoraj, ale
słyszałam tylko jakieś dziwne dźwięki, a kiedy zadzwoniłam raz
jeszcze, było zajęte. W końcu poprosiłam operatorkę, żeby przerwała
poprzednie połączenie, ale powiedziała, że słuchawka nie została
odłożona. Wysłałam Toma, żeby sprawdził, co się u ciebie dzieje.
Powiedział, że słuchawka leżała na blacie, a w domu nikogo nie było.
Powinieneś bardziej uważać, kochanie. Pewnie jesteś zajęty swoją
książką. Jak ci idzie? Czy nadal...

– Ciociu Fanny!
– Tak, kochanie?
– Spędziłem cały dzień w mieście, a mój kot zrzucił słuchawkę. To

taki jego zły nawyk. Przykro mi. Chyba zacznę chować telefon w
szafce kuchennej, jeśli kabel będzie dość długi.

– Pamiętaj, zamykaj okna zawsze, kiedy wychodzisz z domu.

Niespodziewana nawałnica może wszystko zalać. Ile rozdziałów
książki już napisałeś? Wiesz już, kiedy zostanie wydana? Tom mówi,
że ściął wreszcie tę wielką sosnę. Przyjdzie jutro pociąć bale.
Zauważyłeś kajak na werandzie? Wiosła są w szopie z narzędziami.
Tylko nie pływaj, kiedy woda jest wzburzona, kochanie, i zawsze
trzymaj się blisko brzegu. No dobrze, nic już więcej nie mówię.
Pewnie chcesz wracać do pisania. Może któregoś dnia spiszesz
historię mojego życia, wtedy oboje zbijemy fortunę.

Qwilleran włożył swoją ukochaną pomarańczową czapkę i

pojechał do Mooseville, żeby wysłać list do Archa. Na poczcie
ostrożnie wciągnął powietrze, ale wyczuł tylko pastę do podłogi.

Jego kolejnym przystankiem była Galeria Cannery, gdzie uznał, że

zapach wędzonej ryby nie jest tak nieprzyjemny, jak mu się dotąd
wydawało. W przychodni w recepcji siedziała młoda lekarka, czytając
czasopismo. Nie mylił się – istotnie miała zielone oczy. Iskrzyły
młodością, zdrowiem i poczuciem humoru.

– Pamięta mnie pani? – zaczął, zdejmując czapkę. – Jestem tym

pacjentem z syndromem cmentarnym.

– Cieszę się, że nie ma pan tak kwaśnej miny jak wczoraj.
– Zastrzyk podziałał od razu. Ma pani wiele takich przypadków?
– O tak – odpowiedziała. – Oparzenia jadem sumaka jadowitego,

background image

Lilian Jackson Braun

62

oparzenia słoneczne drugiego stopnia, pęcherze, zakażone od
noszenia butów na obcasach, ukąszenia wściekłych wiewiórek –
wszystkie te wakacyjne przyjemności.

– A przypadki utonięcia?
– Tym zajmuje się policyjna grupa interwencyjna. Mam nadzieję,

że nie zamierza pan wpaść do jeziora. Jest tak zimne, że jeśli się już
wypadnie za burtę, idzie się na dno i nie wraca. W każdym razie tak
było do tej pory – kobieta odłożyła czasopismo. – Usiądzie pan?

Qwilleran usadowił się na krześle i nerwowo przygładził wąsy.
– Chciałbym panią zapytać o zastrzyk, który mi pani zrobiła. Czy

mógł wywołać halucynacje?

– To bardzo mało prawdopodobne. Miał pan halucynacje?
– Nie, ale po zastrzyku przydarzyła mi się dziwna przygoda. Nikt

nie wierzy, że widziałem to, co widziałem. Zaczynam wątpić w swoje
zdrowie psychiczne.

– Jest pan być może jedyną z miliona osób, u której wystąpiły

nieprzewidziane reakcje – powiedziała wesoło lekarka. – Gratuluję!

Qwilleran spojrzał na nią, a ona odwzajemniła jego spojrzenie,

trzepocząc rzęsami.

– Więc mogę panią oskarżyć o błąd w sztuce lekarskiej? A może

wolałaby pani umówić się ze mną na kolację?

– Jeśli zamienimy kolację na szybki lunch, mogę iść od razu –

odparła, zerkając na zegarek. – Nigdy nie odrzucam zaproszenia na
lunch od interesującego starszego mężczyzny. Lubi pan paszteciki?

– Lubię, kiedy ciasto jest puszyste, no i koniecznie muszą być z

sosem.

– Więc z pewnością pokocha pan knajpkę „Nasty Pasty”.

Chodźmy – lekarka zdjęła biały fartuch, który zakrywał koszulkę z
napisem „Mooseville”.

Restauracja była mała, a jej wnętrze miłe i kameralne. Znajdowały

się w niej dwa rzędy kabin, a na ścianach rozwieszone były sieci
rybackie, liny i wypchane mewy.

– Nigdy bym się nie spodziewał, że mój lekarz będzie o połowę

młodszą ode mnie kobietą, do tego jeszcze atrakcyjną – powiedział
Qwilleran.

– Niech się pan lepiej przyzwyczai do tej myśli – odparła. – Jest

takich lekarek pod dostatkiem... Jest pan w świetnej formie jak na
swój wiek. Dużo pan ćwiczy?

background image

Kot, który lubił Brahmsa

63

– Raczej nie – odpowiedział, chociaż określenie „w ogóle” byłoby

bliższe prawdy. – Przepraszam, pani doktor, ale nie wiem, jak się
pani nazywa.

– Melinda Goodwinter.
– Jesteś krewną tego adwokata?
– Kuzynką. Pickax jest pełne Goodwinterów. Mój ojciec jest tam

lekarzem pierwszego kontaktu. Na jesieni przenoszę się do jego
gabinetu.

– Pewnie znasz Fanny Klingenschoen. Przez całe lato będę

mieszkał w jej domku.

– Każdy zna Fanny – na dobre i na złe. Może nie powinnam tak

mówić, to wyjątkowa starsza pani. Mówi, że chce być moją pierwszą
pacjentką, kiedy już będę miała własny gabinet.

– Dlaczego uważasz, że jest wyjątkowa?
– Fanny w specyficzny sposób zdobywa to, czego chce. Znasz stary

sąd naszego okręgu? To prawdziwa perła architektoniczna.
Zamierzali go rozebrać, ale Fanny zaczęła działać. Tylko dzięki niej
został ocalony.

Qwilleran przygładził wąsy.
– Pozwól, że cię o coś zapytam, Melindo. To wspaniałe miejsce,

ludzie są przyjaźni, jednak prześladuje mnie przeczucie, że dzieje się
tu coś, czego nie rozumiem. Czy naprawdę mam uwierzyć, że Moose
County to jakaś Arkadia?

– Mamy swoje problemy – przyznała – ale nie mówimy o nich

obcym. To nasze prywatne sprawy. Poza tym mieszkańcy raczej tu
nie przepadają za mieszczuchami.

– Kochają ich pieniądze, ale nie lubią samych turystów, tak?
Melinda przytaknęła.
– Letnicy są zbyt przemądrzali, zbyt zarozumiali, zbyt agresywni,

zbyt protekcjonalni... zbyt różni od nas. Oczywiście z wyjątkiem
mojego szanownego rozmówcy.

– Myślisz, że jesteśmy inni? To wy jesteście inni – zaprotestował

Qwilleran. – Życie w mieście jest całkowicie przewidywalne.
Wypełniam swoje zadania, jem lunch w klubie prasowym, wracam
szybko do gazety, żeby napisać artykuł, jem kolację w dobrej
restauracji, upijam się w drodze powrotnej do domu... żadnych
niespodzianek!

– Bez żartów. Żyłam w mieście i wiem, że wieś jest zdecydowanie

background image

Lilian Jackson Braun

64

lepsza.

Paszteciki były dokładnie takie, jakie dziennikarz sobie wymarzył:

kruche, soczyste i odpowiednio duże. Qwilleran dobrze czuł się z
Melindą. W pewnej chwili nieświadomie przygładził wąsy i
powiedział:

– Muszę ci się do czegoś przyznać, jeśli nie masz nic przeciwko.
– Będę zaszczycona.
– Nie omawiałbym tego z nikim innym, ale skoro jesteś lekarką...
– Rozumiem.
– Od czego by tu zacząć... Znasz się na kotach? Mają szósty zmysł,

no wiesz. Niektórzy ludzie uważają, że ich wąsy to rodzaj
pozazmysłowego przekaźnika.

– Ciekawa teoria.
– Mam kota syjamskiego i dałbym głowę, że ma dostęp do jakiejś

tajemnej wiedzy.

Melinda zachęcająco kiwnęła głową. Qwilleran ściszył głos.
– Czasem moje wąsy wyczuwają dziwne wibracje i dostrzegam

rzeczy, które dla innych wcale nie są oczywiste. To jeszcze nie
wszystko. W ciągu ostatnich dwóch lat węch niesamowicie mi się
wyostrzył. To aż niepokojące. A teraz mój słuch staje się wyjątkowo
wrażliwy. Kilka nocy temu ktoś spacerował plażą – po miękkim
piasku – kilkaset metrów ode mnie, a ja nawet z głową pod poduszką
słyszałem głośne kroki. Bum bum bum.

– To rzeczywiście wyjątkowe – przyznała.
– Uważasz, że to nienormalne? Czy to coś, czym powinienem się

martwić?

– Podobno słonie słyszą kroki myszy.
– Mam nadzieję, że nie sugerujesz, że mam wielkie uszy.
– Twoje uszy mają doskonałe proporcje – powiedziała Melinda. –

Właściwie jesteś jak na swój wiek całkiem atrakcyjnym mężczyzną.

Melinda Goodwinter była miłą towarzyszką, chociaż Qwilleran

uważał, że zbyt często zwraca uwagę na jego wiek. Zapytała go nawet,
czy ma wnuki. Mimo to czuł się świetnie, wracając do domu. Może
zacznie pracować nad książką albo trochę poćwiczy.

Mgła prawie opadła. Spychały ją podmuchy bryzy, a jezioro było

teraz gładkie jak tafla. „Idealna pogoda na kajak” – pomyślał
Qwilleran.

Nie pływał od czasu, kiedy mając dwanaście lat, pojechał na letnie

background image

Kot, który lubił Brahmsa

65

kolonie. Wydawało mu się jednak, że pamięta, jak się to robi. Znalazł
wiosła w szopie z narzędziami i wybrał te najdłuższe. Ściągnięcie
aluminiowego kajaka z piaszczystego zbocza na plażę nie było jeszcze
takie trudne, ale spuszczenie go na wodę okazało się prawdziwym
wyzwaniem. Nie mówiąc o mokrych nogach i niepewnym skoku na
chwiejny, niechętny do współpracy kajak. Kiedy Qwilleran wreszcie
usadowił się na rufie i zaczął płynąć po lśniącym, gładkim jeziorze,
poczuł cudowną falę euforii połączonej ze spokojem.

Przypomniał sobie radę ciotki Fanny i ustawił wystający ponad

wodę dziób równolegle do brzegu. Chwilę później podmuch wiatru
uderzył w kajak, który obrócił się i skierował na środek jeziora. Kiedy
jednak powiew bryzy ustąpił, szybko wrócił do poprzedniej pozycji.
Wiosłując, Qwilleran mijał opuszczone plaże i samotne wydmy
porośnięte sosnami. Dalej znajdował się rząd dużych domków
letniskowych. Był to klub „Na Wydmach”. Spodobało mu się, że
mieszkańcy domków patrzyli na niego z zazdrością. Dwóch z nich
pomachało mu z ganku.

Bryza znów się nasiliła i woda była lekko wzburzona. Dziób

obrócił się jak wiatrowskaz i kajak poszybował w stronę znajdującej
się sto mil dalej granicy kanadyjskiej. Qwilleran próbował
przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o pływaniu kajakiem, ale
nie zdołał nic zrobić, dopóki wiatr znowu nie ucichł.

Znajdował się teraz dalej od brzegu, niż nakazywałby rozsądek.

Próbował zawrócić, ale ląd nie osłaniał go już od wiatru, a podmuchy
nie ustępowały. Ciągle obracały dziób, a kajakiem zupełnie nie dało
się sterować. Mężczyzna machał rękoma jak oszalały. Zanurzył
wiosła w wodzie i próbował odwrócić kajak. Ten jednak wypłynął
jeszcze dalej na środek jeziora, przez cały czas wirując dziko w coraz
bardziej wzburzonej wodzie.

Qwilleran stracił kontrolę nad sytuacją. Czy powinien wyskoczyć

za burtę, popłynąć do brzegu i porzucić kajak? Nigdy dobrze nie
pływał i pamiętał, że jezioro uchodzi za lodowato zimne. Nie było
chwili do stracenia. Każda sekunda oddalała go od brzegu. Ogarniała
go panika.

„Wiosłuj do tyłu!” – usłyszał głos wśród podmuchów wiatru.

„Wiosłuj do tyłu!”

No tak! Oczywiście! O to właśnie chodziło! Zaczął wiosłować w

drugą stronę i mimo że dziób był dalej skierowany na północ, kajak

background image

Lilian Jackson Braun

66

stopniowo zbliżał się do brzegu. Kiedy już ląd osłonił go od wiatru,
Qwilleran zdołał obrócić kajak i skierować go w stronę plaży.

Na piasku stali kobieta i mężczyzna. Przyglądali mu się uważnie, a

mężczyzna trzymał megafon. Zaczęli głośno dodawać mu otuchy.
Wreszcie zdołał wyciągnąć kajak na brzeg.

– Coraz bardziej się o pana niepokoiliśmy – powiedziała kobieta.

– Zamierzałam już sprowadzić helikopter.

Zaśmiała się nerwowo. Mężczyzna dodał:
– Musi pan jeszcze trochę poćwiczyć, zanim weźmie pan udział w

olimpiadzie.

Qwilleran ciężko oddychał, ale zdołał im podziękować.
– Pan Qwilleran, prawda? – zapytała kobieta. Była w średnim

wieku, miała duże piersi i była modnie ubrana. – Nazywam się
Mildred Hanstable, jestem teściową Rogera. To nasz sąsiad Buford
Dunfield.

– Mów mi Buck – powiedział sąsiad.
– Mów mi Qwill. Podali sobie ręce.
– Musisz się czegoś napić – stwierdził Buck. – Zapraszam do

mnie. Mildred, co ty na to?

– Dziękuję, Buck, ale zostawiłam klopsy w piekarniku. Stanley

przychodzi dziś na kolację.

– Swoją drogą dziękuję za indyka – powiedział Qwilleran. – Był

przepyszny, zrobiłem sobie z nim kanapki. To szczyt moich
kulinarnych umiejętności.

Mildred roześmiała się serdecznie.
– Nie znalazł pan w swoim domku bransoletki? Bransoletki ze

złotym łańcuszkiem?

– Nie, ale poszukam jej.
– Mogłam ją jeszcze zgubić, spacerując po plaży.
– W takim razie – wtrącił Buck – przepadła na zawsze. Mildred

zaśmiała się sztywno.

– Jeśli nie zabiorą jej fale, zrobią to na pewno te dziewczyny.
Mężczyźni wspięli się po wydmie w stronę domku. Buck był

dobrze zbudowany. Miał bujne siwe włosy i zachowywał się w sposób
zdecydowany. Mówił mocnym głosem, który idealnie nadawał się do
megafonu.

– Cieszę się, że mgła wreszcie opadła – powiedział. – Ile

zamierzasz tu zostać?

background image

Kot, który lubił Brahmsa

67

– Całe lato. Często jest tu mgła?
– Tak gęsta? Trzy czy cztery razy na sezon. Nie wiem, jak w zimie,

bo wtedy jeździmy do Teksasu.

Drewniany domek miał taras z widokiem na jezioro. Do salonu

prowadziły przeszklone drzwi.

– Przepraszam za bałagan – ciągnął gospodarz. – Żona wyjechała

do Kanady razem z moją siostrą. Chciały obejrzeć jakieś
przedstawienia o zmarłych królach. Wiesz, dziewczyny uwielbiają
takie rzeczy... Czego się napijesz? Ja lubię żytnią whisky, ale mam też
szkocką i burbona. A może masz ochotę na gin z tonikiem?

– Poproszę tylko wodę z tonikiem albo napój imbirowy –

powiedział Qwilleran. – Staram się nie pić alkoholu.

– Całkiem rozsądnie. Ja też nie powinienem. Planujesz łowić

ryby?

– Łowię ryby mniej więcej tak dobrze, jak pływam kajakiem.

Jestem tu przede wszystkim po to, żeby mieć czas na pisanie książki.

– Człowieku, gdybym umiał pisać, miałbym już na koncie

bestseller – roześmiał się Buck. – Czego to ja nie widziałem! Przez
dwadzieścia pięć lat pracowałem w policji na Nizinach. Przeszedłem
na wcześniejszą emeryturę i dostawałem niezłe pieniądze, ale
nudziło mi się. Wiesz, jak to jest... Więc przyjąłem drobną pracę w
Pickax. Komendant policji w małym miasteczku! Co za przygoda! –
Pokręcił głową. – Porządni obywatele sprawiali mi więcej kłopotów
niż przestępcy, więc rzuciłem tę robotę. Teraz cieszę się spokojem,
bawię się trochę stolarką. Widzisz te świeczniki? Obrabiam je na
swojej tokarce, a Mildred sprzedaje je, żeby zebrać pieniądze na
szpital.

– Podobają mi się te duże – okazał zainteresowanie Qwilleran. –

Wyglądają jak świeczniki z katedr.

Siedzieli przy barku, a Buck co jakiś czas im dolewał. W pewnej

chwili zapalił fajkę, powtarzając dobrze znany Qwilleranowi rytuał.

– Robiłem nawet większe – powiedział, wypuszczając dym z ust. –

Chodź ze mną na dół, obejrzysz mój warsztat. – Zeszli do
pomieszczenia wypełnionego urządzeniami i trocinami. – Tu
obrabiam świeczniki. Są proste, ale podobają się turystom. No i cel
jest szczytny. Mildred pomalowała je na złoto i dzięki temu
wyglądają na antyki. To mądra kobieta.

– Słyszałem, że wiele robi dla szpitala.

background image

Lilian Jackson Braun

68

– Tak, ma różne szalone pomysły na zbieranie funduszy. To

dobrze. Nie zaprząta sobie głowy problemami.

Qwilleran poczuł zapach dymu i zauważył:
– Sprowadzasz tytoń ze Szkocji.
– Skąd wiedziałeś? Zamawiam go z Nizin.
– Paliłem tę samą mieszankę, Groat and Boddle numer pięć.
– Dokładnie! Przez długi czas paliłem Auld Clootie numer trzy, ale

przerzuciłem się w zeszłym roku.

– Ja zwykle wybierałem albo Groat and Boddle, albo Auld

Barleyfumble.

Buck strzepnął trociny z krzesła, które przysunął w stronę swojego

gościa.

– Siadaj, przyjacielu.
Qwilleran usadowił się na krześle i z zadowoleniem wciągnął

zapach trocin zmieszany z aromatem swojego ulubionego tytoniu.

– Powiedz mi, Buck, jak długo przyzwyczajałeś się do życia tutaj?
– Jakieś cztery czy pięć lat.
– Zamykasz drzwi na noc?
– Na początku zamykaliśmy, ale potem przestaliśmy zwracać na

to uwagę.

– Tu jest zupełnie inaczej niż na Nizinach. Otoczenie, zajęcia,

pogoda, zwyczaje, tempo życia, nastawienie... Nie sądziłem, że to
będzie tak drastyczna zmiana. Myślałem głównie o tym, żeby na jakiś
czas uciec od męczącego życia w mieście, zanieczyszczeń, korków i
przestępczości.

– Nie byłbym taki pewien, czy uciekniesz od tego ostatniego –

powiedział poufale Buck.

– Dlaczego?
– Trochę tu już widziałem – emerytowany policjant rzucił mu

znaczące spojrzenie.

Qwilleran przygładził wąsy.
– Może wpadniesz na drinka podczas weekendu? Mieszkam w

domku panny Klingenschoen. Byłeś tam kiedyś?

Buck ponownie zapalił fajkę. Dmuchnął dymem, pokiwał głową i

ponownie wypuścił dym.

– Jest na wydmie, jakieś pół mili na zachód stąd.
Qwilleran wracał do domu, trzymając się blisko brzegu.

Wiosłując, myślał o człowieku, który uratował mu życie. Buck

background image

Kot, który lubił Brahmsa

69

zaprzeczył, że był kiedykolwiek w domku ciotki Fanny, a jednak...
Tego wieczoru, kiedy Mildred zostawiła swój prezent powitalny,
Qwilleran zobaczył we mgle dwie osoby. Jedna z nich paliła właśnie
tytoń Groat and Boddle numer pięć.




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

S

S

I

I

Ó

Ó

D

D

M

M

Y

Y


Stłumiony dźwięk dzwonka rozległ się kilka razy, zanim Qwilleran

zdążył się dobudzić i podnieść słuchawkę. Telefon był teraz
schowany w kuchennej szafce, a Koko nie znalazł jeszcze sposobu na
sforsowanie jej drzwiczek.

Qwilleran nie miał ochoty na kolejną porcję wskazówek od pani

prezes przed poranną kawą, więc niechętnie powlókł się do telefonu.

Usłyszał delikatny głos:
– Cześć, kochanie. Obudziłam cię? Mam dla ciebie niespodziankę!

Mogę do ciebie przyjechać, jeśli wciąż tego chcesz.

– Czy tego chcę?! Umieram z tęsknoty za tobą. Kiedy możesz

przyjechać? Ile zostaniesz?

– Będę mogła wyjść ze sklepu dziś po lunchu, przyjadę jutro i

mogę zostać na tydzień, chyba że ktoś będzie chciał złożyć
zamówienie służbowe w „Helthy–Welthy”. Jestem ujmująco
grzeczna wobec Maksa Sorrela, więc mam nadzieję, że zaproponuje
mi gotówkę.

W odpowiedzi Qwilleran wydał pomruk pełen dezaprobaty.
Nastąpiła chwila milczenia.
– Jesteś tam, kochanie? Słyszysz mnie?
– Tak się ucieszyłem, że brak mi słów, Rosemary. Wysłałem ci

wskazówki, jak dojechać do domku, prawda?

– Tak, dostałam je.
– Jedź ostrożnie.
– Już nie mogę się doczekać.
– Potrzebuję cię.
Tęsknota za Rosemary ujawniała się na każdym kroku.

Potrzebował przyjaciółki, która dzieliłaby jego radości i problemy.
Był otoczony życzliwymi ludźmi, a mimo to czuł się samotny.

background image

Lilian Jackson Braun

70

Bez przerwy powtarzał kotom: „Poczekajcie tylko, aż zobaczy

domek! Poczekajcie tylko, aż zobaczy jezioro! Poczekajcie tylko, aż
pozna ciotkę Fanny!” Martwił go tylko nieprzyjemny, płynący od
brzegu zapach. W ciągu nocy jezioro wyrzuciło niebywałe ilości
srebrzystych ryb, które zaczęły się rozkładać w porannym słońcu.

Jadąc do miasta na śniadanie, Qwilleran machał radośnie do

wszystkich mijających go kierowców. Później, wzmocniony
naleśnikami z mąki gryczanej z syropem, poszedł poszukać sklepu ze
świecami w Galerii Cannery. Wyczuł trzydzieści siedem różnych
zapachów, jeszcze zanim zauważył szyld „Pochodnie Nocy”.

– Pani Sharon MacGillivray? – zapytał młodą kobietę układającą

rzeczy na wystawie. – Nazywam się Jim Qwilleran.

– O Boże, tak się cieszę, że mogę pana poznać! Nazywam się

Sharon Hanstable – przedstawiła się – jestem żoną Roberta
MacGillivraya. Tyle o panu słyszałam.

– Podoba mi się nazwa pani sklepu – pomyślał chwilę i

wydeklamował: – „Pochodnie nocy już się wypaliły i dzień się wspina
raźnie na gór szczyty”.

– Jest pan niesamowity! Nikt dotąd nie rozpoznał tego cytatu.
– Może rybacy nie czytują Szekspira. Interesują ich świece

zapachowe?

Sharon roześmiała się.
– Na szczęście odwiedza nas mnóstwo turystów, poza tym oprócz

świec mam też trochę biżuterii, wyrobów z drewna i zabawek.

Qwilleran rozejrzał się po sklepiku, a jego wrażliwy nos ledwo

mógł znieść napór trzydziestu siedmiu zapachów.

– Roger ma ładny spinacz do pieniędzy. Ma pani jeszcze takie? –

zapytał.

– Niestety, wszystkie sprzedałam. Ludzie kupowali je na Dzień

Ojca. Złożyłam już kolejne zamówienie.

– Ile kosztują te wysokie drewniane świeczniki?
– Dwadzieścia dolarów. Robi je miejscowy emerytowany

policjant, a każdy cent zarobiony na nich idzie na cele charytatywne.
To pomysł mojej mamy.

– Poznałem pani matkę wczoraj na plaży. Jest bardzo miła.
Sharon przytaknęła.
– Wszyscy lubią mamę, nawet jej uczniowie. Wie pan, uczy w

szkole w Pickax. Wszyscy jesteśmy nauczycielami, oprócz taty. On

background image

Kot, który lubił Brahmsa

71

prowadzi fermę indyków przy Pickax Road.

– Widziałem ją. Interesujące miejsce.
– Niespecjalnie – Sharon zmarszczyła nos z obrzydzeniem. – Jest

tam potwornie brudno i strasznie cuchnie. Kiedy byłam w liceum,
zajmowałam się drobiem na fermie. Te ptaki są takie głupie! Musi
pan uczyć hodowlane indyki, jak jeść i pić. Potem wariują i zabijają
się nawzajem. Trzeba być trochę szalonym, żeby hodować indyki.
Mama ich nie znosi. Proponowała już, że panu powróży?

– Jeszcze nie – odpowiedział Qwilleran – ale jest kilka pytań,

które chciałbym jej zadać. Mam też jedno pytanie do pani: gdzie w
okolicy mogę znaleźć ślusarza?

– Nie słyszałam, żeby w Mooseville był jakiś ślusarz, ale zapewne

pomoże panu mechanik samochodowy.

Wyszedł ze sklepu z wysokim świecznikiem i grubą zieloną świecą.

Wracając do domu, rozkoszował się zapachem sosen. Kiedy postawił
świecznik na ganku, Koko zaczął go namiętnie obwąchiwać. Yum
Yum była bardziej zainteresowana polowaniem na pająki. Koko
przechylił uszy do tyłu, obwąchał świecznik i kichnął parę razy.

Było późne popołudnie, kiedy na podjazd wjechała niebieska

furgonetka. Tom był sam w szoferce.

– A gdzie piła mechaniczna? – zapytał wesoło Qwilleran.
– W bagażniku – powiedział Tom z wyrazem zadowolenia na

twarzy. – Lubię rąbać kłody siekierą, ale to duże drzewo. Bardzo
duże drzewo. – Spojrzał w stronę jeziora. – Ładny dziś dzień. Mgła
znikła. Nie lubię mgły.

Piła okazała się być mechanizmem zasilanym benzyną,

wyposażonym w groźnie wyglądające ostrze. Tom pociął szybko
kłody na odpowiednie kawałki. Qwilleran przyglądał się temu przez
chwilę, ale hałas zaczął go drażnić, więc wycofał się do domku i
zaczął czesać kotom futro. Zaniedbywał je przez cały tydzień.

Na sygnał „szczotkowanie!” Koko poderwał się z ganku, na którym

obserwował faunę i florę, a Yum Yum wyskoczyła spod sofy, gdzie
ukryła się przed hałasem dobiegającym z zewnątrz. Później koty
odtańczyły swój uwodzicielski taniec w duecie: kręciły się,
przeciągały, ocierały i skakały w ekstazie pod kolejnymi
pociągnięciami szczotki.

Kiedy Tom skończył ciąć drewno, Qwilleran wyszedł, żeby pomóc

mu je ułożyć.

background image

Lilian Jackson Braun

72

– Więc nie lubisz gęstej mgły – zagadnął.
– Nie, trudno w niej coś zobaczyć – powiedział Tom. –

Niebezpiecznie jest wtedy jeździć samochodem albo furgonetką. Tak,
bardzo niebezpiecznie. Rzadko jeżdżę we mgle. Nie chcę mieć
wypadku. Człowiek z Pickax zginął w wypadku. Prowadził samochód
we mgle – słowa Toma były powolne i monotonne, miały kojącą,
śpiewną melodię. Tego dnia jego górną wargę zdobił trzydniowy
zarost.

Qwilleran od razu zidentyfikował pierwsze symptomy wąsów i

uśmiechnął się. Szukając jakiegokolwiek tematu, zwrócił Tomowi
uwagę na niezwykłe walory piasku otaczającego domek: tak czysty,
taki drobny...

– W tym piasku jest złoto – powiedział Tom.
– Tak, lśni jak złoto, prawda?
– Nie, tu jest prawdziwe złoto – nalegał Tom. – Słyszałem, jak

mówił o tym jeden mężczyzna. Mówił, że pod tym domkiem jest
kopalnia złota. Chciałbym, żeby to był mój domek. Wykopałbym to
złoto.

Qwilleran zamierzał wyjaśnić Tomowi znaczenie tej metafory z

dziedziny handlu nieruchomościami, ale zrezygnował. Zamiast tego
powiedział:

– Często widuję tu ludzi, którzy zbierają kamyki na plaży.

Ciekawe, czego szukają.

– Na plaży nie ma złota – oznajmił Tom. – Tylko agaty. Agaty są

ładne. Znalazłem trochę agatów.

– Jak one wyglądają?
– Jak małe kamyki, ale są naprawdę ładne. Sprzedałem je

mężczyźnie w restauracji. Dał mi za nie pięć dolarów.

Przez pewien czas pracowali w milczeniu. Wysokie drzewo zostało

pocięte na mniejsze kawałki na opał. Układając je, Qwilleran dyszał z
wysiłku. Tom pracował szybko i sprawnie, wpędzając go w jeszcze
większe kompleksy. Po kilku minutach Tom powiedział:

– Chciałbym mieć dużo pieniędzy.
– Co byś z nimi zrobił?
– Pojechałbym do Las Vegas. Łacinie tam. Inaczej niż u nas.
– To prawda – przytaknął Qwilleran. – Byłeś tam kiedyś?
– Nie. Widziałem Las Vegas w telewizji. Jest dużo światła i

muzyki i mnóstwo ludzi. Tylu ludzi! Lubię nocne kluby.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

73

– Gdybyś pojechał do Las Vegas, chciałbyś pracować w nocnym

klubie?

– Nie – zastanowił się Tom. – Chciałbym kupić nocny klub.

Chciałbym zostać jego szefem.

Kiedy Tom ułożył już wszystkie kawałki drewna, Qwilleran

zaprosił go na piwo.

– A może wolisz drinka? Mam whisky.
– Lubię piwo – odpowiedział Tom.
Usiedli na ganku z zimnymi napojami. Koko był zahipnotyzowany

spokojnym głosem mężczyzny. Yum Yum też wyszła na werandę,
choć nie była towarzyską kotką.

– Lubię koty – powiedział Tom. – Są ładne. Nagle zawstydził się.
– Co się stało, Tom?
– Ona powiedziała mi, żebym tu przyjechał i sprawdził telefon.

Dlatego przyjechałem. Mówiłeś mi, żebym nie przyjeżdżał. Nie
wiedziałem, co robić.

– Wszystko w porządku – powiedział Qwilleran. – Dobrze

zrobiłeś.

– Zawsze robię to, co ona mi każe.
– Jesteś lojalnym pracownikiem, Tom. Świetnie spełniasz swoje

obowiązki. Możesz być dumny ze swojej pracy.

– Przyjechałem tu spojrzeć na telefon, a duży kot wyszedł i zaczął

do mnie mówić.

– To Koko. Mam nadzieję, że był grzeczny.
– Tak, bardzo grzeczny – Tom wstał i spojrzał w niebo. – Czas

wracać do domu.

– Proszę – powiedział Qwilleran, wręczając mu złożony banknot.

– Kup sobie coś do jedzenia w drodze powrotnej.

– Mam pieniądze na obiad. Ona dała mi pieniądze na obiad.
– W porządku, w takim razie kup sobie dwa obiady. Lubisz

paszteciki, prawda?

– Tak, lubię paszteciki. Bardzo lubię paszteciki. Są smaczne.
Wizyta Toma wprawiła Qwillerana w zły humor. Był smutny i czuł

się nieswojo. Podgrzał puszkę rosołu z kaszą jęczmienną i zjadł ją,
nie czując nawet smaku. Nie był w nastroju, by pisać powieść, więc
poczuł ulgę, kiedy zjawił się kolejny gość. Tym razem nadszedł od
strony plaży.

Buck Dunfield, w kapitańskiej czapce na głowie, wspinał się

background image

Lilian Jackson Braun

74

niezdarnie po wydmie. Było to zupełnie naturalne, zważywszy na
strome zbocze i sypki piasek.

– Obiecałeś mi drinka! – zawołał. – Korzystam z propozycji, póki

jeszcze żyję jak kawaler. Jutro wraca moja żona. Co słychać?

– W porządku. Chodź, usiądźmy na ganku.
– Przyniosłem ci coś. Właśnie go znalazłem – podał Qwilleranowi

kamyk. – Leżał na twojej plaży, więc jest twój. To agat!

– Dzięki. Słyszałem o nich. Są cenne?
– No cóż, niektórzy robią z nich biżuterię. Wszyscy w okolicy

zbierają agaty. Przyniosłem coś jeszcze – Buck wyjął z kieszeni kurtki
foliowe opakowanie. – Klops. Od Mildred. Jej mąż nie zjawił się
wczoraj. A tak między nami mówiąc, lepiej jej bez niego – dodał
ściszonym głosem.

Rozsiedli się w płóciennych leżakach na ganku. Mieli stąd

wspaniały widok na spokojne jezioro. Buck odezwał się:

– Coś ci powiem. Jeśli często zamierzasz tu siedzieć, pamiętaj, że

kiedy jest spokojny dzień, głosy niesamowicie niosą się przez jezioro.
Kiedy jakiś facet na łodzi rybackiej o pół mili dalej powie: „Podaj mi
piwo”, usłyszysz to tak wyraźnie, jakbyś rozmawiał z nim przez
telefon. Ale pamiętaj: on też cię słyszy.

Jezioro zlewało się z niebem. W zasięgu wzroku pływało kilka

łódek, które zdawały się wisieć w powietrzu.

– Często łowisz ryby, Buck?
– Trochę łowię, trochę gram w golfa... O, widzę, że masz jeden z

moich świeczników.

– Kupiłem go dziś rano w sklepie Sharon.
– Powiem Mildred. Ucieszy się. Miły sklepik, prawda?

Sympatyczna dziewczyna z tej Sharon. A Roger to dobry chłopak –
Wyjął fajkę i zaczął odprawiać swój rytuał. Wskazał plażę i
powiedział: – Masz tam trochę zdechłych ryb.

– Nawet mi nie mów. Potwornie cuchną, ilekroć zawieje wiatr.
– Powinieneś je pochować. Ja tak robię. Smród mi nie

przeszkadza – mam wiecznie zatkany nos z powodu zajętych zatok.
Ale moja żona protestuje, więc chowam ryby pod drzewami. To
świetny nawóz!

– Jeśli masz zły węch – powiedział Qwilleran – to jak możesz

cieszyć się fajką? Dla mnie główną atrakcją był właśnie aromat
tytoniu.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

75

– To taki nerwowy nawyk – Buck zaczął się przyglądać dwóm

długonogim dziewczynom,

które

spacerowały

po

plaży

z

pochylonymi głowami, uważnie obserwując piasek. – Widzisz? A nie
mówiłem? Wszyscy zbierają agaty. W środku lata na tej plaży jest
prawdziwy tłum. – Spojrzał jeszcze raz na dziewczyny. – Są trochę za
chude jak na mój gust. Podobają ci się?

Qwilleran uśmiechnął się zadowolony, myśląc: „Niech no tylko

zobaczy Rosemary!”

– Znasz kobietę, która jest właścicielką tego domu? Buck

znacząco przewrócił oczami.

– O rany! Ona mnie nienawidzi. Odebrałem jej prawo jazdy po

tym, jak wydrążyła dziurę w komisariacie policji w Pickax.
Kompletnie nie umiała prowadzić. Mam nadzieję, że nie jest twoją
babcią czy kimś takim.

– Nie, zero pokrewieństwa.
– Ma górę pieniędzy i wydaje jej się, że może robić, co jej się

żywnie podoba. Kobieta w jej wieku nie powinna mieć pozwolenia na
broń. Jest na tyle szalona, że mogłaby któregoś dnia zastrzelić ludzi
zebranych na posiedzeniu rady miejskiej – wypuścił wściekle dym. –
Ma na imię Fanny, ale każe nazywać się Francesca i każdy, kto da
swojemu dziecku jej imię, zostaje wpisany do jej testamentu. W
Pickax jest więcej dziewczyn o imieniu Francesca niż w Rzymie.

Pijąc kolejnego drinka, Buck poprosił poufale:
– Powiedz szczerze, masz wrażenie, że w tym miejscu wszystko

gra?

– Co masz na myśli?
– Mooseville. Uważasz, że wszystko jest tu takie, jakie się wydaje?
Ze spiskowego tonu głosu i zachowania Bucka wynikało, że nie

mówi o krajobrazie. Qwilleran przygładził wąsy.

– No cóż, mieszkańcy mają tendencję, jak by to powiedzieć... do

przechodzenia do porządku dziennego nad pewnymi sprawami i
wyjaśniania ich w dziwny sposób.

– Dokładnie! Oni tacy są. W „Picayune” nie napisano ani słowa,

kiedy turyści zostali poturbowani przez niedźwiedzie na miejskim
wysypisku. Oczywiście ci idioci wspięli się na płot i drażnili zwierzęta
– potem miasto zainstalowało tam podwójne ogrodzenie. Ale gazeta
nawet o tym nie wspomniała.

– Zastanawiam się, czy ten wakacyjny raj rzeczywiście jest tak

background image

Lilian Jackson Braun

76

wolny od przestępczości, jak chcieliby nam wmówić.

– No, nareszcie zaczynasz łapać – Buck szybko się rozejrzał. –

Tutaj dzieje się coś podejrzanego. Trzeba to wyjaśnić. Sam wiesz, jak
to jest, pracowałeś w tym. Znam dobrze kilku detektywów z Nizin,
bardzo dobrze o tobie mówią.

– Znasz porucznika Hamesa?
– Jasne, że tak – Buck zachichotał. – Mówił mi o twoim sprytnym

kocie. Naprawdę niezłe! Nie wierzę w to ani trochę, ale on przysięga,
że to prawda.

– Koko jest mądrzejszy ode mnie i siedzi właśnie pod twoim

krzesłem, więc uważaj, co mówisz.

– Koty są w porządku – powiedział Buck – ale wolę psy.
– Wracając do tematu – ciągnął Qwilleran. – Myślę, że tutejsze

władze chcą działać własnym trybem i posługiwać się własnymi
metodami. Nie życzą sobie sugestii ani kłopotliwych pytań od
obcych.

– Dokładnie! Miejscowi nie chcą, żeby zjawiali się tu nadęci

ważniacy z miasta i mówili im, co jest nie tak.

– A co jest według ciebie nie tak?
Buck ponownie ściszył głos i dwukrotnie spojrzał za siebie.
– Moim zdaniem przymyka się tu oko na wiele przestępstw. Ale

pracuję nad tym – na własną rękę. Jeśli kiedykolwiek było się
policjantem, zostaje się nim już na zawsze. Jadłeś kiedyś w „BA”?
Tamtejsi klienci to niezła zgraja, a hetera, która prowadzi tę
spelunkę, jest koszmarną złodziejką... ale to miejsce uznawane jest za
największą plotkarnię w kraju... Nie myśl, że zamierzam się
wychylać. Jestem w takim wieku, że cenię każdą chwilę życia. Mam
zdrowy żołądek, wspaniałą kobietę i pożyteczne zajęcie. Rozumiesz,
co mam na myśli? Tylko, że... miałbym dużo satysfakcji, gdybym
przyczynił się do zlikwidowania tutejszej przestępczości. Nie mówię,
że policja jest skorumpowana, ale mają związane ręce. Nikt nie chce
nic mówić.

Qwilleran siedział w milczeniu, gładząc wąsy palcami.

Przypomniał sobie, co przydarzyło mu się na łodzi „Minnie K”.

– Któregoś dnia miałem tu ciekawą przygodę – zaczął. – To może

podbudować twoją teorię, chociaż nie mam żadnych dowodów. A ty?

– Trochę się ostatnio rozglądałem i jestem już blisko. Wkrótce

będę coś miał.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

77

– No dobrze, pozwól, że opowiem ci, co mi się przydarzyło.

Słyszałeś kiedyś o łódce „Minnie K”? – Dziennikarz opowiedział całą
swoją mglistą przygodę, nie pomijając żadnego szczegółu.

Buck słuchał uważnie. Zapomniał nawet zapalić fajkę.
– Szkoda, że nie znamy nazwy łódki, na której ci ludzie się kłócili.
– Pewnie jest przycumowana w tej samej zaniedbanej okolicy, w

której weszliśmy na pokład „Minnie K”. To był dość paskudny
odcinek wybrzeża. Nie wracałem tam, odkąd mgła się podniosła,
więc nie wiem, co się tam dzieje.

– Znam to miejsce. To nadbrzeżne slumsy. Mieszkańcy
Mooseville chcieliby, żeby zostały oczyszczone, jednak znajdują

się poza granicami miasteczka. Chciałbyś pojechać tam ze mną w
najbliższym czasie?

– Chętnie. Będę miał towarzystwo z zewnątrz przez jakiś tydzień,

ale mogę połączyć jedno z drugim.

– Świetnie. To ja lecę – powiedział Buck. – Dzięki za drinki.

Muszę się pozbyć całej góry brudnych naczyń, zanim moja stara
wróci do domu i urządzi mi piekło. Przez cały czas mam żonę i
siostrę na ogonie. Nawet nie wiesz, ile masz szczęścia – spojrzał w
niebo. – W nocy będzie burza.

Wrócił tak samo, jak przyszedł, schodząc w stronę plaży, ślizgając

się i potykając na wydmie. Długonogie dziewczyny wracały właśnie
ze spaceru i Buck ruszył za nimi i pomachał na pożegnanie stojącemu
na ganku Qwilleranowi.

Koko leżał cicho pod krzesłem, zwinięty w kłębek. W gościu, który

właśnie wyszedł, było coś, co go fascynowało. Qwilleran też cieszył
się z nowego znajomego. Świetnie się dogadywał z Buckiem, który
tak samo jak on lubił dreszczyk emocji towarzyszący śledztwu. Być
może czekało ich kilka wspólnych detektywistycznych przygód.

Dzień był nadzwyczajnie spokojny. Słychać było głosy dochodzące

z łodzi rybackich. „Chce ktoś piwo?... Nie, pora wracać”. Było coś
złowieszczego w tej niesamowitej bliskości wszystkich głosów. Jedna
po drugiej łódki zaczęły wracać do Mooseville. W oddali rozległo się
stłumione dudnienie. Koko zaczął skakać wokół stołu i krzeseł, a
Yum Yum piszczała. Burza dotarła do nich z nadejściem nocy. Deszcz
uderzał głośno w dach i szyby. Grzmoty wstrząsały domkiem, a
błyskawice przecinały nocne niebo, rozświetlając jezioro.

background image

Lilian Jackson Braun

78

R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

Ó

Ó

S

S

M

M

Y

Y


Kiedy od strony szosy zaczął dobiegać odgłos wyjących syren,

Qwilleran pił akurat poranną kawę. Zagryzał ją bułeczkami
cynamonowymi od ciotki Fanny, które wyjął z zamrażalnika,
rozmroził i podgrzał tak, że miały konsystencję puddingu. Domek co
prawda dzieliło od głównej drogi kilka akrów lasu, ale Qwilleran
rozpoznał odgłosy dwóch radiowozów i karetki pędzących na
wschód. Kolejny wypadek! Był coraz większy ruch i w końcu zbliżał
się sezon wakacyjny. W związku z nadciągającymi sznurami przyczep
i samochodów turystycznych spokojna wiejska droga zamieniła się w
niebezpieczną autostradę.

Tego ranka Qwilleran po raz kolejny przegrał walkę z kominkiem.

„Dlaczego – zastanawiał się – pojedynczy niedopałek może wywołać
pożar w lesie, a ja nie mogę nawet rozpalić gazety jedenastoma
zapałkami?” Kiedy wreszcie zdołał podpalić dodatek sportowy, dym
zakłębił się w kominku, a płatki osmalonego papieru osiadły na białej
sofie, wypastowanej drewnianej podłodze i wzorzystych indiańskich
dywanach.

Po śniadaniu Qwilleran postanowił sprzątnąć domek. Zaczął od

odkurzania półek i dwie godziny później wciąż przy nich tkwił, bo
odkrył książki o Indianach, szopach praczach, historii górnictwa i
pospolitych chwastach. Artykuł o sumaku jadowitym zawierał szkic
tego złowrogiego pnącza. Qwilleran szybko wyszedł z domku,
trzymając książkę pod ręką. Zamierzał zbadać teren w okolicy dołu z
kompostem – obszar, który tak bardzo zaprzątał uwagę kotów.

W przyrodzie widać już było skutki gwałtownej burzy. Wszystko

było czystsze, bardziej zielone i bardziej żywe. Dwa nieduże brązowe
króliki obgryzały szyszki. Małe stworzonka pędziły po poszyciu
pokrytym sosnowymi igłami i zeszłorocznymi dębowymi liśćmi. Nie
było tu jednak sumaka jadowitego. „Kolejna tajemnica” – pomyślał
Qwilleran.

Chwilę później znalazł kolejny pretekst, by odwlec pracę. Od dnia,

kiedy przyszedł po wiosło do kajaka, nie wchodził do szopy z
narzędziami. Była to cedrowa chatka bez okien i bez światła
elektrycznego. Wiosła stały tuż przy wejściu. Obok nich znajdowała
się drabina i narzędzia ogrodnicze. Tylna część pomieszczenia
pogrążona była w mroku, więc Qwilleran wrócił do domku po

background image

Kot, który lubił Brahmsa

79

latarkę. Tak jak się spodziewał, jego poczynania bacznie
obserwowały

dwa

koty

syjamskie,

usadowione

na

oknie

wychodzącym na wschód.

W świetle latarki Qwilleran zobaczył leżące w głębi szopy puszki

farby, zwoje lin, wąż ogrodowy, siekiery i stare, oparte o najdalszą
ścianę spłowiałe łóżko polowe z płaską poduszeczką. Powyżej wisiały
wyblakłe strony czasopism sprzed dwóch lat ze zdjęciami z Las
Vegas. Komary zaczęły atakować szyję i uszy Qwillerana, a głośne
bzyczenie sugerowało, że może być jeszcze gorzej. Szybko się wycofał.

Bez nadmiernego entuzjazmu zajął się dalszym sprzątaniem

domku. Nagle Koko zaczął głośno mruczeć, po czym popędził w
stronę okien skierowanych w stronę jeziora. Chwilę później idąca
plażą samotna sylwetka zaczęła wspinać się po wydmie. Mildred
Hanstable miała pochyloną głowę i przecierała oczy chusteczką.

Qwilleran wyszedł jej na spotkanie.
– Mildred! Co się stało?
– O Boże – załkała. – Buck Dunfield...
– Co się stało?
– Nie żyje!
– To niemożliwe! Odwiedził mnie wczoraj, był zdrów jak ryba. –

Mildred wpadła mu w ramiona, płacząc rozpaczliwie, więc zaprosił ją
do środka i posadził na sofie. – Co ci podać? Herbatę? Może napijesz
się whisky?

Mildred pokręciła głową, z trudem nad sobą panowała. Koko

przyglądał jej się zaalarmowany, szeroko otwierając oczy.

– Sarah i Betty wróciły do domu z Kanady... niedawno... i

znalazły... znalazły go w piwnicy, w jego pracowni – zakryła twarz
rękoma. – Wszędzie krew. Został zabity... pobity... jednym... jednym
z dużych... świeczników. – Przerwały jej łzy.

Qwilleran wziął ją za rękę, pozwalając jej się wypłakać. Sam starał

się opanować szok i wzburzenie.

Kiedy Mildred trochę się uspokoiła, powiedziała przez łzy:
– Sarah zemdlała... a Betty przybiegła do mnie z krzykiem... i

wezwałyśmy policję. Powiedziałam im, że niczego nie słyszałam...
nawet urządzeń w pracowni. Burza wszystko zagłuszyła.

– Nie wiesz, czy motywem zbrodni był rabunek?
– Betty mówi, że niczego nie tknięto. Jestem wstrząśnięta. Nie

wiem, co robić. Powinnam chyba wrócić do domu. Sharon i Roger

background image

Lilian Jackson Braun

80

mają przyjechać, kiedy tylko będą mogli.

– Odprowadzę cię do domu.
– Dziękuję, ale wolę być sama. Przejdę się, może to mnie trochę

uspokoi.

Qwilleran starał się zebrać myśli. Z trudem zaakceptował fakt, że

tego typu zbrodnia wydarzyła się w takim miejscu jak Mooseville.
Czy mógł tego dokonać ktoś z Nizin? Okolica zalana była przez
obcych... Później nadszedł prawdziwy żal. Qwilleran polubił Bucka
Dunfielda. Liczył na wspólne letnie przygody i rozmowy... Czuł też
gniew, wywołany bezsensownym morderstwem. Buck tak bardzo się
cieszył, że żyje i że robi coś pożytecznego... Nagle Qwilleran poczuł
niepokój. Niezależnie od tutejszych zwyczajów zamki w drzwiach są
teraz niezbędne. Szybko podszedł do telefonu i zadzwonił do Pickax.

– Ciociu Fanny! Tu Jim, dzwonię do ciebie z Mooseville. Proszę,

posłuchaj mnie uważnie. To już nie są żarty. Muszę jak najszybciej
znaleźć dobrego ślusarza. Chcę natychmiast założyć zamki w
drzwiach, potrzebuję też kluczy do tych, które już tu są. Ktoś
wtargnął do domu mojego sąsiada i go zabił. Ktoś używał też twojego
domku w podejrzanych celach. Wiem, że dzisiaj jest niedziela, ale
jutro z samego rana chciałbym móc zadzwonić do jakiegoś ślusarza.
Ten tutejszy zwyczaj zostawiania obcym otwartych drzwi jest
niebezpieczny, absurdalny i rodem ze średniowiecza!

Nastąpiło długie milczenie, po czym odezwał się szorstki baryton:
– A niech mnie! Drogi chłopcze, nie sądziłam, że dziennikarz

może być tak zdenerwowany. Jesteście zawsze tacy powściągliwi.
Zresztą nieważne! Odłóż słuchawkę, a ja wszystko załatwię. Jaką
masz pogodę nad jeziorem? Czy zeszłej nocy były grzmoty i pioruny?

Qwilleran odłożył słuchawkę i mruknął:
– Mogę się założyć – powiedział do Koko – że przyśle Toma,

miejscowego geniusza. Przepraszam, kochanie, nie wiedziałem, że
krzyczę – dodał do Yum Yum, która wyszła spod sofy. A do siebie
powiedział: – Fanny nawet nie zapytała, kto został zamordowany.

Minęło ledwie dziesięć minut, kiedy dało się słyszeć nadjeżdżający

samochód, ostrożnie manewrujący między drzewami i wydmami.
Koko pobiegł w stronę swojego posterunku na ganku. Z samochodu
wysiadł młody mężczyzna z kręconymi czarnymi włosami, ubrany
zgodnie z miejscowymi kanonami niedzielnej elegancji: krawat,
koszula w szkocką kratę i dżinsy – bez czapki.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

81

Odezwał się grzecznym, pełnym szacunku głosem.
– Dzień dobry, panie Qwilleran. Słyszałem, że ma pan jakiś

problem.

– Jest pan ślusarzem?
– Nie, proszę pana. W Mooseville nie ma ślusarza, ale znam się na

zamkach. Jestem inżynierem. Moja żona i ja jedliśmy właśnie
niedzielny obiad w hotelu, kiedy panna Klingenschoen nas znalazła.
To bardzo przekonująca kobieta. Przyjechałem, jak tylko skończyłem
żeberka. W hotelu podają doskonałe żeberka, próbował ich pan?

– Jeszcze nie – odpowiedział Qwilleran, starając się ukryć

zniecierpliwienie. – Jesteśmy tu dopiero od kilku dni.

– To właśnie mówiła mi żona. Pracuje na poczcie w Mooseville.
– Lori? Poznałem ją. Urocza młoda dama – Qwilleran rozluźnił

się na chwilę. – Jak się pan nazywa?

– Dominie. W skrócie Nick. Jaki ma pan kłopot? Kiedy cała

sytuacja została już wyjaśniona, inżynier powiedział:

– Nie ma problemu. Jutro przywiozę narzędzia i się tym zajmę.
– Przepraszam, że przeszkadzam w niedzielę, ale doszło do

zabójstwa w klubie „Na Wydmach”. To był dla nas wszystkich
wstrząs.

– Tak, wielka szkoda. Wszyscy zastanawiają się, jaki to będzie

miało wpływ na naszą społeczność.

– To znaczy, że ludzie już o tym wiedzą? Ciało zostało przecież

znalezione zaledwie kilka godzin temu.

– Moja żona słyszała o tym w kościele – wyjaśnił Nick. –Śpiewa w

chórze. Ja dowiedziałem się od jednego z kościelnych podczas mszy.

– Morderstwo to ostatnia rzecz, jakiej spodziewałbym się w

Mooseville. Kto mógł zrobić coś takiego? Jakiś miastowy turysta?

– No cóż – odpowiedział inżynier. – Nietrudno się domyślić.
Wąsy Qwillerana zjeżyły się. Wyczuł źródło informacji.
– Mogę ci zaproponować drinka, Nick?
– Nie, dziękuję. Wracam do żony na deser. Lubimy szarlotkę,

którą serwują w hotelu.

Qwilleran odprowadził go do samochodu.
– Więc jest pan inżynierem. Gdzie pan pracuje?
– W więzieniu – odpowiedział Nick. – Do jutra.
Qwilleran wrócił do sprzątania, którym zgodnie ze swoim

zwyczajem zajął się bardzo niedokładnie. Trzepiąc indiańskie

background image

Lilian Jackson Braun

82

dywany na podjeździe, usłyszał odgłos, który wprowadził go w
euforię: auto z wadliwym tłumikiem. Rosemary nigdy nie miała
czasu, żeby go wymienić. Zobaczył jej mały samochód między
drzewami i głęboko odetchnął. Nagle zauważył, że ma jakiegoś
pasażera! Jeśli przywiozła Maksa Sorrela, tego bezczelnego
oportunistę, tę fałszywą żmiję ze sztucznym uśmieszkiem – może
dojść do kolejnego morderstwa w Mooseville. Samochód znikł na
chwilę, po czym znowu wynurzył się zza drzew.

Obok kierowcy siedział z rozdziawionymi ustami i szeroko

otwartymi oczami dywanik z futra niedźwiedzia polarnego,
pochodzący z jego mieszkania w Maus Haus.

Rosemary wysiadła z samochodu. Śmiała się ze zdziwionej miny

Qwillerana i z jego bełkotu:

– Co... jak to... co?
– Poprzedni właściciel zaproponował, że sprzeda go za

pięćdziesiąt dolarów, pomyślałam, że stać cię na to – wyjaśniła. –
Zabawnie było jechać tu z niedźwiedziem na przednim siedzeniu.
Policjanci stanowi zatrzymali mnie i powiedzieli, że to niebezpieczne.
Wcisnęłam jego głowę pod deskę rozdzielczą, ale ciągle
wyskakiwała... Co się stało, kochanie? Dziwnie wyglądasz.

– Wydarzyło się tu coś przerażającego – powiedział Qwilleran – i

jeśli będziesz chciała wrócić do domu, nie będę miał do ciebie
pretensji.

– Co się stało?
– Morderstwo, o pół mili stąd.
– Ktoś znajomy? Przytaknął ze smutkiem.
Rosemary w typowy dla siebie sposób uniosła głowę.
– Oczywiście, że nie wracam do domu. Zostanę tu, żeby cię

wspierać i poprawić ci humor. Byłeś zbyt samotny i pewnie źle się
odżywiałeś, a do tego na pewno spędzałeś zbyt dużo czasu przy
maszynie, zamiast uprawiać sport.

To właśnie była jego Rosemary. Nie tak młoda jak inne kobiety, z

którymi się spotykał. Miała już wnuki, ale była atrakcyjną brunetką z
dziewczęcą figurą.

Qwilleran cieszył się, że ma ją przy sobie. Kiedyś, kiedy przecenił

swoje siły podczas ćwiczeń, zrobiła mu niesamowity masaż.

– Wnieś, proszę, mój bagaż, kochanie, i pokaż mi, gdzie będę

spała. Chciałabym wziąć prysznic i przebrać się. Gdzie są twoje

background image

Kot, który lubił Brahmsa

83

wspaniałe koty? Przywiozłam im mały prezent.

Koko i Yum Yum pamiętały Rosemary z Maus Haus. Powitały ją

bez kociej nieufności, ale i bez nadmiernej życzliwości. Kiedy
Rosemary odwiedzała Qwillerana w jego mieszkaniu, dziennikarz
zamykał koty w łazience.

Energia Rosemary, jej gładka skóra i jasne oczy były, jak

twierdziła, efektem zdrowego odżywiania. Rosemary przywiozła ze
sobą spory zapas zdrowego jedzenia. Już wkrótce zdrowa kolacja
grzała się w piecu, a dywanik z niedźwiedziej skóry leżał przy
kominku. W domku było nareszcie przytulnie i miło. Koko wdrapał
się na magnetofon i włączył muzykę.

– Aimez–vous Brahms? – zapytał Qwilleran.
– Co? – Rosemary często nie rozumiała jego żartów.
Zapytał ją, co się dzieje w Maus Haus.
– Jest okropnie. Odszedł kucharz. Hixie nie mówi już niczego

zabawnego. Charlotte bez przerwy płacze. A którejś nocy nawet
wiecznie nienaganny Max miał plamę na krawacie. Masz szczęście,
że będziesz mieszkał w tym domku przez całe lato, Qwill. Jest śliczny.
Przy podjeździe rosną fiołki i nigdy nie widziałam tylu szczygłów, a
wiewiórki są urocze.

Rosemary zauważała i omawiała każdy szczegół: białe, lniane

okrycia na sofach, fioletoworóżowe i turkusowe odcienie malujące
się na jeziorze o zachodzie słońca, wysoki drewniany świecznik na
ganku, głowę łosia wiszącą nad kominkiem.

– Kilof! Gdzie jest kilof? – krzyknął Qwilleran, zrywając się. –

Jeszcze tydzień temu wisiał tu stary kilof. Nie rozumiem tego,
Rosemary. Ludzie wchodzą do tego domku i wychodzą, jakby był tu
dworzec autobusowy. Uważa się tu, że zamykanie drzwi jest
nietaktowne. Mój złoty zegarek znikł, co gorsza straciłem też złote
pióro, które mi dałaś. A teraz brakuje jeszcze kilofa.

– To okropne – przyznała współczująco.
– Wszystko jest tu strasznie dziwne. Policja dla zabawy stawia

blokady drogowe. Nikt nie ma nazwiska. Nagle w środku nocy
słychać kroki na dachu. Koty przez cały czas wpatrują się w dół z
kompostem.

– Ojej, Qwill, na pewno przesadzasz. To pewnie dlatego, że

niezdrowo się odżywiałeś.

– Tak myślisz? Słuchaj, oto fakty: Koko znalazł kasetę, ukrytą za

background image

Lilian Jackson Braun

84

głową łosia. Między piosenkami jest na niej nagrana groźba. A kiedy
poszedłem łowić ryby, złapałem na haczyk ciało mężczyzny.

– Kto to był? – jęknęła Rosemary.
– Nie wiem. Ciało spadło na dno jeziora. Wszyscy próbują mnie

przekonać, że to była stara opona.

– Qwill, kochanie, jesteś pewien, że jesz wystarczająco dużo

świeżych owoców i warzyw?

– Jesteś taka sama jak inni – poskarżył się. – Tylko jeden

człowiek mi wierzył. Teraz nie żyje, zmiażdżono mu czaszkę.

– Boże, Qwill, nie mieszaj się w to. To może być niebezpieczne.
– Przekonamy się – powiedział. – Zjedzmy coś. Tylko najpierw

muszę nakarmić koty. Pewna miła kobieta, która mieszka w okolicy,
przysłała mi klops. Smakuje lepiej niż pasztet z wątróbek
drobiowych.

– Spotkałeś wiele miłych kobiet w okolicy? – zapytała Rosemary

słodkim głosem. – Wydawało mi się, że przyjechałeś tu pisać książkę.

Rozmawiali do bardzo późna. Qwilleran nie mógł przestać mówić.

Opowiadał jej o „Nasty Pasty”, restauracji „BA”, kwiatach wiśni i
komarach, agatach i grabarzach, Goodwinterach i Whatleyach,
wrakach statków i kłusownikach, o Małym Henrym i Dużym
George'u, „Pochodniach Nocy” i „Nożycach Boba”.

Rosemary nie mogła przestać ziewać, choć próbowała ukryć

senność, śmiejąc się, kaszląc i chrząkając.

– Kochanie, jechałam samochodem przez cały dzień –

powiedziała wreszcie. – Czy nie pora już.

Po długim pożegnaniu udało jej się uciec do pokoju gościnnego.

Musiała usunąć koty syjamskie z ich ulubionego posłania. Qwilleran
też się położył i myślał o Rosemary przez jakieś dziesięć minut.
Później przez siedem minut martwił się brakiem zamka w drzwiach,
przez kolejne cztery i pół minuty zastanawiał się nad tajemniczym
morderstwem Bucka Dunfielda, po czym pogrążył się w głębokim
śnie.

Obudziły go przerażające krzyki. Natychmiast wyskoczył z łóżka.

Hałas dochodził spod jego okna.

– Rosemary! – zawołał.
– Co to takiego?! – krzyknęła jego przyjaciółka.
Paliły się wszystkie światła. Koko biegał z położonymi po sobie

uszami. Yum Yum schowała się. Rosemary przybiegła z pokoju

background image

Kot, który lubił Brahmsa

85

gościnnego w czerwonej koszuli nocnej.

Odgłosy walki w pobliskich zaroślach ustały, a krzyki stopniowo

cichły.

Qwilleran wziął latarkę i chwycił pogrzebacz z kominka.
– Nie idź tam, Qwill! – krzyknęła Rosemary. – Zadzwoń na

policję!

– To nic nie da. Zgłosiłem już jeden incydent w tym tygodniu i

zrobili ze mnie idiotę.

– Proszę cię, zadzwoń do nich, Qwill. To może być jakieś

morderstwo, albo gwałt, albo porwanie. Jakaś kobieta mogła
spacerować plażą. To był na pewno krzyk kobiety.

– Brzmiało mi to raczej jak wrzask jakiegoś potwora.
Ulegając prośbom Rosemary, dziennikarz zadzwonił do biura

szeryfa. Podał swoje nazwisko i miejsce pobytu, po czym opisał całe
wydarzenie tak spokojnie i obiektywnie, jak tylko mógł.

W odpowiedzi na pytania szeryfa mówił dalej:
– Nie, najbliższe domy są ponad pół mili dalej, ale ludzie chodzą

w nocy po plaży... Tak, są tu gęste lasy... Słyszeliśmy odgłosy walki
wśród drzew. Nie, żadnego innego dźwięku, tylko krzyki... Na
początku bardzo głośne. Jakby ta osoba była śmiertelnie przerażona.
Potem zaczęły cichnąć i w końcu umilkły... słucham? Hmm. Ciekawe.
Naprawdę myśli pan, że to było to? No tak, może ma pan rację... No
cóż, dziękuję i przepraszam za kłopot.

Qwilleran odwrócił się do Rosemary.
– To była sowa, która rzuciła się na zająca.
– Tak powiedział? No cóż, wszystko jedno. To było przerażające.

Wciąż się trzęsę. Czułabym się dużo bezpieczniej w twoim pokoju.
Masz coś przeciwko?

– Oczywiście, że nie – zapewnił Qwilleran, gładząc wąsy.
– Koty też będą zadowolone – dodała Rosemary. – Chyba

uważają, że zajęłam ich łóżko.




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

D

D

Z

Z

I

I

E

E

W

W

I

I

Ą

Ą

T

T

Y

Y


W poniedziałek rano Qwilleran był w wyjątkowo radosnym

background image

Lilian Jackson Braun

86

nastroju. Choć nie miał w zwyczaju zwracać się do ludzi
pieszczotliwie, zaczął mówić do Rosemary „kochanie”. Jednak z
biegiem dnia jego euforia stopniowo znikała. Pierwsze komplikacje
pojawiły się, kiedy Nick przyjechał zamontować zamki – zjawił się,
zanim Qwilleran zdążył wypić poranną kawę.

– Widzę, że ma pan kota syjamskiego – zauważył Nick, kiedy

siedzący na swoim posterunku Koko zmierzył go wzrokiem. – My
mamy trzy koty, ale takie zwyczajne. Moja żona byłaby zachwycona
tym zwierzakiem.

Przypominając sobie tajemniczą uwagę inżyniera na temat

mordercy Bucka Dunfielda, Qwilleran zaproponował:

– Może przyprowadzi pan żonę któregoś wieczoru, żeby mogła

poznać Koko i Yum Yum? I jeszcze raz bardzo przepraszam, że
przerwałem wam wczoraj obiad.

– Niech się pan nie martwi. Cieszę się, że mogłem pomóc. Poza

tym nikt nigdy nie odmawia pannie Klingenschoen – Nick uniósł
brwi w wesołym grymasie.

Kiedy wychodził, miał w ręku jedną z zabawek dla kotów, które

przywiozła Rosemary.

– Niech pani koniecznie zwiedzi ogrody w tutejszym więzieniu –

poradził jej. – Kwitną właśnie tulipany. Wie pani, tu wszystko
przychodzi później niż na Nizinach.

Po jego wyjściu Rosemary powiedziała:
– Co za uroczy młody człowiek! Zwiedzę ogrody dziś po południu,

kiedy będziesz pracował nad książką. Zamierzam też wybrać się do
fryzjera, jeśli zdołam się umówić.

Koty syjamskie były zachwycone nowymi zabawkami. Koko z

wyjątkową zręcznością toczył je, gonił, chwytał, strącał, po czym
wydostawał z nisz i pęknięć w podłodze.

W przeciwieństwie do nich Qwilleran nie był wcale zachwycony.

Jego późne śniadanie składało się ze świeżego kompotu owocowego
posypanego

dziwnym,

niezidentyfikowanym

proszkiem

przypominającym cement. Do tego były płatki zbożowe z różnymi
tajemniczymi dodatkami. Część z nich ciągnęła się, część była lepka,
a reszta chrupka. Wiedział, że to zdrowa żywność, więc zjadł
wszystko, nie protestując. Nie zgodził się jednak zrezygnować z
porannej dawki kofeiny na rzecz naparu z ziółek.

Rosemary oznajmiła:

background image

Kot, który lubił Brahmsa

87

– Kochanie, znalazłam w twojej zamrażarce koszmarne bułki z

mąki pszennej pokryte słodkim lukrem. Nie jedz tych świństw, Qwill.
Wyrzuciłam je.

Qwilleran jęknął cicho, ale nic nie powiedział.
Kiedy jej hałaśliwy samochód ruszył po podjeździe i skierował się

w stronę „Nożyc Boba”, Qwilleran zaczął planować swój dzień.
Postawił maszynę do pisania na stole w jadalni, obok niej ułożył
długopisy i papiery, tworząc dość przekonujący obraz miejsca pracy
pisarza. Następnie zadzwonił do Mildred.

– Jak się miewasz?
– Nie jestem już w takiej histerii jak wczoraj – odparła – ale czuję

się strasznie. Wyobrażasz sobie, jak to jest, kiedy zamordują twojego
najbliższego sąsiada?

– Powinniśmy zamykać drzwi na noc, Mildred, jak mieszczuchy.
– Buck, Sarah i Betty byli moimi bliskimi przyjaciółmi. Graliśmy

często w brydża. Buck zostanie pochowany w miasteczku, w którym
się urodził. Dziewczyny wzięły urlop, więc w okolicy jest cicho i
ponuro. Tęsknię za hałasem maszyn do obrabiania drewna. Może
chciałbyś do mnie wpaść? Upiekę placek z truskawkami.

– Mam gościa – wyjaśnił Qwilleran – i chciałem ci zaproponować,

żebyś przyszła z mężem na drinka. Potem zaprosiłbym was do
hotelowej restauracji.

– Jesteś bardzo miły – odpowiedziała Mildred – ale mój mąż jest

teraz bardzo zajęty na fermie. Może przyprowadzisz swojego gościa
do nas? Postawię wam tarota.

Następnym punktem na liście Qwillerana była wycieczka do

Mooseville. Przed wyjściem sprawdził, gdzie są koty, po czym
zatrzasnął okna i z dużą przyjemnością zamknął drzwi na klucz.
Wychodzenie z domu bez zamykania drzwi było nienaturalne i
drażniło go, odkąd przyjechał do Mooseville.

Przez ostatnie trzy dni myślał o tym, żeby pojechać i spojrzeć raz

jeszcze na „Minnie K”, choćby po to, żeby przekonać się, czy ta łódź
rzeczywiście istnieje. Skierował się na zachód, jadąc tą samą drogą,
którą przemierzył z niezapomnianymi Whadeyami. Za Galerią
Cannery i za restauracją „BA” krajobraz usiany był rozpadającymi
się, zrujnowanymi domkami z antenami na dachach. Przed każdym z
nich stał stary, zniszczony samochód, a szare pranie suszyło się na
sznurach. Po jakimś czasie Qwilleran skręcił w alejkę biegnącą

background image

Lilian Jackson Braun

88

wzdłuż zanieczyszczonego kanału.

Tam, na końcu pordzewiałego nabrzeża, unosiła się łódź z

szarymi, podartymi i poplamionymi krzesłami na pokładzie. Nie była
to już „Minnie K”: świeżo namalowany na rufie napis głosił, że łódź
nazywa się „Seagull”. W okolicy nie było ani śladu po jej załodze.
Dalej wzdłuż brzegu przycumowane były inne, równie zrujnowane
łodzie, unoszące się na wodzie z ospałością charakterystyczną dla
poniedziałkowego poranka.

Qwilleran był pewien, że z jednej z tych cuchnących stęchlizną

łodzi ktoś został zrzucony do lodowatego jeziora.

Wracając do Mooseville, zatrzymał się w „BA”, żeby napić się

kawy i przeczytać poniedziałkowy numer „Pickax Picayune”.
Informacja, której szukał, ukryta była na dole piątej strony, tuż pod
tabelą wyników Euchre Club. Zatytułowana była Incydent na
Wschodnim Wybrzeżu
. Qwilleran przeczytał ją dwukrotnie.

Buford Dunfield, lat 59, emerytowany policjant przyjeżdżający

od wielu lat do Mooseville, został w niedzielę rano znaleziony w
warsztacie, w piwnicy swojego eleganckiego domu leżącego na
Wschodnim Wybrzeżu. Jest ofiarą nieznanego sprawcy, który
zaatakował go tępym narzędziem zaledwie kilka godzin przed
powrotem jego żony Sary Dunfield, lat 56, i jego siostry Betty
Dunfield, lat 47. Kobiety wracały do domu z corocznego wyjazdu
do Kanady, podczas którego obejrzały trzy sztuki Szekspira. Policja
bada okoliczności zdarzenia.

W restauracji gwarno było od rozmów dotyczących łowienia ryb.

Qwilleran podejrzewał, że klienci zaczynali automatycznie omawiać
ten temat, ilekroć do środka wchodził obcy.

Jego

następnym

przystankiem

była

siedziba

informacji

turystycznej, Roger siedział przy biurku, przekomarzając się z
młodym człowiekiem, który rozsiadł się na przechylonym do tyłu
krześle i położył nogi na biurku Rogera.

– Qwill! Świetnie trafiłeś, poznaj redaktora naczelnego „Pickax

Picayune” – ucieszył się Roger. – To Junior Goodwinter, jeden z
twoich wielbicieli. Właśnie o tobie rozmawialiśmy.

Młody człowiek zerwał się z krzesła.
– O rany! Nasz bohater we własnej osobie!
– Kolejny członek słynnej rodziny Goodwinterów – powiedział

Qwilleran. – Od razu poznałem, że jesteś dziennikarzem, po tym, jak

background image

Kot, który lubił Brahmsa

89

kiwałeś się na krześle. Gratuluję artykułu o morderstwie Dunfielda.
Był niesamowicie udany i nadzwyczajnie krótki.

– O rany, dziękuję!
– Pominąłeś tylko jeden istotny fakt: tytuły przedstawień, które

panie obejrzały w Kanadzie.

– Teraz to chyba się ze mnie nabijasz – stwierdził Junior.
– Wiem przynajmniej, dlaczego nie macie tu przestępstw. Zamiast

nich zdarzają się „incydenty”. Wspaniałe rozwiązanie problemu
przestępczości.

– Hej, daj spokój. Wiem, że mamy trochę inne metody niż te,

których uczą w szkole dziennikarskiej. Jesteśmy na wsi, a ty jesteś z
miasta. Czy mógłbym któregoś dnia zrobić z tobą wywiad?

– Z przyjemnością. Może nauczyłbym się czegoś od ciebie.
– Do zobaczenia w takim razie. Idę poszukać reklamodawców –

powiedział Junior.

Qwilleran wyglądał na zszokowanego.
– Nie mów mi, że oprócz redagowania gazety organizujesz jeszcze

reklamy!

– Pewnie, że tak. Wszyscy się tym zajmujemy. Mój ojciec jest

właścicielem gazety, odpowiada też za reklamy i skład.

Redaktor naczelny dziarskim krokiem wyszedł z biura. Na twarzy

Qwillerana malowało się zdziwienie i rozbawienie.

– Czy on nie jest za młody jak na redaktora naczelnego? – zapytał

Rogera.

– Pracuje w gazecie od dwunastego roku życia. Do wszystkiego

doszedł sam. Zrobił dyplom w zeszłym roku. To ambitny chłopak.

– Zawsze chciałem zostać właścicielem niedużej gazety.
– Mógłbyś kupić „Picayune” dość tanio, ale musiałbyś włożyć

mnóstwo pieniędzy, żeby zrobić z niej gazetę na miarę dwudziestego
wieku. Powstała w 1859 roku i niewiele się od tego czasu zmieniła...
Co mogę dziś dla ciebie zrobić?

– Całkiem sporo. Znasz odpowiedzi na wszystkie pytania.

Powiedz mi, kto zabił Bucka Dunfielda.

Roger zarumienił się.
– To trudne pytanie. Nie słyszałem żadnych plotek. Razem z

Sharon odwiedziliśmy wczoraj Mildred. Była naprawdę wstrząśnięta.

– Czy to było przypadkowe morderstwo? Czy Dunfield miał

wrogów? A może był zamieszany w coś, o czym nie mamy pojęcia?

background image

Lilian Jackson Braun

90

– Niewiele wiem o letnikach – Roger wzruszył ramionami.
– Był sąsiadem twojej teściowej i robił świeczniki, które twoja

żona sprzedawała w swoim sklepiku. Nigdy go nie poznałeś?

– Spotkałem go kilka razy na plaży, zamieniliśmy parę słów.
– Nie mówisz prawdy, Roger. Planujesz zostać politykiem?
Roger podniósł ręce.
– Nie strzelaj – zażartował, patrząc na niego z drwiną. – Łowiłeś

ostatnio ryby na „Minnie K”?

– Powiem ci coś lepszego – rzekł Qwilleran. – Dziś rano wróciłem

tam, żeby spojrzeć na tę starą barkę. Okazało się, że zmienili jej
nazwę na „Seagull”, z „S” namalowanym na opak.

Roger kiwnął głową.
– Jeśli chcesz, mogę ci wyjaśnić, dlaczego. Kapitan bał się pewnie,

że będziesz chodził i opowiadał coś o trupie w jeziorze i wmieszasz w
to „Minnie K”. Wtedy musiałby zapłacić karę za nielegalne usługi
przewozowe. Łodzie muszą być rejestrowane, żeby mogły zabierać na
pokład pasażerów. Z tego, co opowiadałeś o „Minnie K”, wynika, że
nigdy nie przeszłaby kontroli.

Qwilleran wyznaczył sobie na popołudnie jeszcze jedną misję. Był

tak ciekawy, co się stało z zagrzebanym w ziemi wiadrem, że coś bez
przerwy ciągnęło go na cmentarz. Teraz, kiedy umiał już rozpoznać
sumaka jadowitego, był gotów na kolejną ekspedycję. Po
weekendowym najeździe turystów były tam teraz góry śmieci, a
słoneczne dni i deszczowe noce zapewniły cmentarnym chwastom
idealne warunki rozwoju. Złośliwe pnącze o liściach zakończonych
trzema ostrymi wypustkami wiło się wokół niewielkich nagrobków.
Qwilleran przypomniał sobie, że odchylił pnącze, żeby odczytać
napisy. Ruszył dalej słabo widoczną dróżką biegnącą za pomnikiem
Campbella.

Wiadro było nadal ukryte za gęstymi chwastami. Ktoś używał go

do niewiadomych celów. Na jego dnie widoczne były źdźbła słomy, a
rączka, którą Qwilleran zostawił prostopadle do nagrobka, była teraz
przekrzywiona.

Nie ociągał się długo. Szybko wrócił do domku, żeby być tam

przed przyjściem Rosemary. Jego ponury nastrój pogarszała jeszcze
coraz bardziej gryząca woń gnijących ryb. W przeciwieństwie do
niego Rosemary wpadła do domku, kipiąc entuzjazmem. Trzymała
wielki bukiet żółtych, białych, różowych, czerwonych i fioletowo–

background image

Kot, który lubił Brahmsa

91

czarnych tulipanów.

– Ogrody więzienne są cudowne – powiedziała. – Musisz

pojechać je zobaczyć, Qwill. Jakiś czarujący mężczyzna dał mi te
kwiaty. Ile stron zdołałeś dziś napisać?

– Nigdy tego nie liczę – oznajmił Qwilleran.
– To więzienie jest nowe i urocze. Pewna bardzo miła kobieta

przed bramą zaprosiła mnie do SKPW. To Stowarzyszenie Kobiecej
Pomocy Więźniom, czy coś takiego. Piszą listy do więźniów i wysyłają
im drobne prezenty.

– Słyszałaś jakieś plotki o morderstwie?
– Ani słowa! Masz jakieś wazony na te tulipany? W samochodzie

leżą zakupy na obiad. Kupiłam świeże ryby, wspaniały świeży
pasternak i brukselkę. I jeszcze marchewkę dla naszych małych
kotków. Powinieneś codziennie trzeć trochę marchewki i dodawać do
ich jedzenia.

Brukselka! Pasternak! Qwilleran marzył o potężnym steku,

frytkach z keczupem, bułkach maślanych, sałatce z serem roquefort,
szarlotce, serze cheddar i trzech filiżankach kawy.

– Ryby wytrzymają jakiś czas? – zapytał. – Chciałem dziś zaprosić

cię na obiad do hotelu „Northern Lights”. Spędziłem mało
produktywny dzień i chciałbym się trochę rozerwać w innym
otoczeniu.

– Oczywiście! Brzmi cudownie – powiedziała Rosemary. – Zdążę

jeszcze pospacerować godzinkę po plaży?

– Nie spodoba ci się tam. Przy brzegu leży mnóstwo zdechłych

ryb.

– Nie szkodzi – zapewniła. – To w końcu część natury.

Wstawiwszy część tulipanów do stojącego na kominku dzbanka na
lemoniadę, a resztę rozdzieliwszy między pojemnik na mąkę ze stołu
w jadalni i kubełek na lód, Rosemary radośnie zbiegła ze zbocza na
plażę.

Qwilleran położył się na jednej z sof.
– Koko, czuję się jak idiota – wyznał kotu, który obserwował go

czujnie z wezgłowia kanapy. – Nie mam pojęcia, co się tu dzieje.
Jakie mamy na razie fakty? Ciało w jeziorze, morderstwo
emerytowanego policjanta i wiadomość nagrana na kasecie. Ktoś
używał tego domku w nieuczciwych albo kryminalnych celach.
Nieważne, kto. Nie wiemy nawet: po co.

background image

Lilian Jackson Braun

92

– Miau! – odpowiedział Koko, mrużąc swoje duże niebieskie oczy.
Qwilleran przyniósł kasetę z szuflady komody i jeszcze raz puścił

Little White Lies. Nagle w środku nagrania rozległ się głos: „...
przynieś więcej towaru... trzeba coś zmienić... robi się gorąco...
wieczorem w dokach”. Był to nieco piskliwy, nosowy głos o
monotonnej melodii.

– Słyszałem już ten głos – Qwilleran zwrócił się do Koko, ale kot

bawił się właśnie nową zabawką. – Robiło się gorąco, bo Buck trafił
na coś w swoim śledztwie. Trzeba było coś zmienić, bo domek nie
nadawał się już na skład.

Ten głos! Ten głos! Słyszał go już gdzieś – na poczcie albo w

restauracji „BA”. A może było to w sklepie albo w hotelowej
restauracji...

Nie! Qwilleran poderwał się z sofy. Głos na kasecie był tym

samym głosem, który słyszał we mgle, kiedy dwóch mężczyzn
awanturowało się na łódce. Jeden z nich grzmiał głębokim basem i
miał brytyjski akcent. Drugi człowiek mówił przenikliwym,
nosowym, bezbarwnym tonem. Przypomniał sobie, że coś się stało z
silnikiem i mężczyźni kłócili się, zapewne o to, jak go uruchomić.

BUM!
Qwilleran rozpoznał charakterystyczny dźwięk książki, która

została zrzucona z półki na podłogę. Koko robił to już wcześniej.
Nigdy nie był niezdarny. Jeśli coś zrzucał, robił to nie bez powodu.

Koko siedział na drugiej półce, usiłując wyciągnąć swoją zabawkę

zza książek. Tom, który zrzucił, był historycznym traktatem o
wrakach statków. Leżał otwarty na ziemi – otwarty na stronie
oznaczonej zwiniętym kawałkiem papieru.

Na stronie sto drugiej znajdował się opis utonięcia frachtowca

„Waterhouse B. Duncan”, przewożącego duży ładunek miedzianych
sztabek. Zatonął on w zdradliwych wodach Mooseville podczas
wielkiego sztormu w listopadzie 1913 roku. Wszyscy zginęli: trzech
pasażerów i cała dwudziestotrzyosobowa załoga, włącznie z
kucharką.

Zwinięta kartka, włożona w książkę na stronie sto drugiej, była

spisaną długopisem umową dotyczącą wynajęcia łodzi na trzynaście
letnich weekendów. Szczegóły miały zostać ustalone później. Umowa
miała zeszłoroczną datę i była podpisana przez S. Hanstable'a.

Coś w tej informacji uderzyło Qwillerana. W którymś ze swoich

background image

Kot, który lubił Brahmsa

93

listów ciotka Fanny wspomniała... o czym? Miał tylko mgliste
wspomnienia. Sięgnął po swój plik z korespondencją i jęknął. Nie
dość, że listy ciotki były całe pokreślone, to jeszcze jej pismo było
absolutnie niepowtarzalne, a za sprawą nieskończonej liczby
myślników każda strona wyglądała jak oślepiająca szkocka krata.

Qwilleran założył okulary i przejrzał około sześciu stron, zanim

znalazł odniesienie, którego szukał. Trzeciego kwietnia ciotka Fanny
po raz pierwszy zaproponowała mu, żeby skorzystał z domku.
Telegraficzne zdania mówiły:

Cudowne miejsce – domek zbudowany wyłącznie z bali –

całkiem wygodnie – starzeję się – już nie jest mi potrzebny –
zeszłego lata postanowiłam wynająć – dwóch przystojnych
młodych mężczyzn – zainteresowani morską historią – przyjeżdżali
podczas weekendów – ich dziewczyny były tu przez cały tydzień –
koszmarne istoty – bawiły się makaronem – rzucały nim w sufit –
niewiarygodny bałagan – sprzątanie trwało dwa tygodnie – nigdy
więcej!

Wąsy Qwillerana zjeżyły się jak zawsze, kiedy wydawało mu się, że

znalazł jakąś cenną wskazówkę. Kartka znaleziona w książce
sprowokowała kolejne pytania: czy żona Roberta jest właścicielką
łodzi? Czy ma pismo jak nauczycielka z przedszkola? Czy pisze
„ustalenia” przez „z”?




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

D

D

Z

Z

I

I

E

E

S

S

I

I

Ą

Ą

T

T

Y

Y


Przed zabraniem Rosemary na obiad Qwilleran nakarmił koty.

Koko i Yum Yum nie tknęły marchewki, która zanieczyszczała ich
peklowaną wołowinę.

Qwilleran zarezerwował stolik w hotelu „Northern Lights” –

chciał mieć pewność, że usiądą w jednej z kabin. Siedzący w nich
goście musieli uważać na drzazgi, a kiedy było wilgotno, drewno nie
pachniało najlepiej. Kabiny były jednak idealnym miejscem na
dyskretną rozmowę.

Rosemary miała na sobie koszulkę z napisem „Mooseville” i

pleciony skórzany naszyjnik kupiony w więziennym sklepiku z

background image

Lilian Jackson Braun

94

prezentami. Tryskała energią i wyglądała niesamowicie młodo i
zdrowo. Qwilleranowi aż trudno było uwierzyć, że Rosemary ma
wnuka, który studiuje w akademii medycznej. Powiesiła torebkę na
haczyku przed kabiną.

– To niesamowite – powiedziała – nie martwić się, że cię

okradną! Kiedy jestem w restauracji w dużym mieście, trzymam
torebkę przy swoich nogach, a jej pasek przewiązuję sobie wokół
kostki.

Okładka menu była reprodukcją ryciny przedstawiającej sztorm

na jeziorze, a papierowe podkładki zdobiła lista dat największych
katastrof morskich, włącznie z liczbą ocalałych. Smacznego, pomyślał
Qwilleran.

– Jeśli chcesz, zamów gotowanego dorsza w kalafiorach, ale ja

biorę duży stek z frytkami... Nie patrz tak na mnie. Wiem, że w
twoim przypadku zdrowa żywność zdziałała cuda. Nie wyglądasz na
więcej niż trzydzieści dziewięć lat. Ale dla mnie już za późno.
Wyglądałem na trzydzieści dziewięć lat, kiedy miałem dwadzieścia
pięć lat.

– Rozejm! Zawrzyjmy rozejm! – powiedziała ze śmiechem

Rosemary, machając papierową serwetką. – Nie chciałam cię
dręczyć, Qwill. Zamów, na co masz ochotę, i nie przepraszaj. Jesteś
pod twórczą presją, bo piszesz książkę. Zasłużyłeś na nagrodę. Ile
rozdziałów już napisałeś? Przeczytasz mi wieczorem kilka stron?

– Jeszcze jedno, Rosemary. Proszę cię, przestań pytać mnie o

postępy w pracy. Nie mam dziennego przydziału ani ostatecznego
terminu, a kiedy nie siedzę przy maszynie, nie chcę o tym myśleć.

– Dobrze, Qwill, oczywiście. Nigdy wcześniej nie znałam pisarza.

Musisz mnie nauczyć, jak mam się zachowywać.

Qwilleran ciągle zerkał w stronę czteroosobowej grupy, która

siedziała pod dużym obrazem przedstawiającym marynarza tonącego
w wodzie pełnej rekinów.

– Nie oglądaj się teraz – powiedział – ale słyszałem, że tamci dwaj

mężczyźni to nurkowie poszukujący wraków. Podobno plądrują
zatopione statki.

Mężczyźni byli wysocy, szczupli i mieli niezbyt przyjemne wyrazy

twarzy.

– Wyglądają, jak nałogowi palacze – skwitowała Rosemary – a te

dziewczyny, które z nimi siedzą, wyglądają na modelki. Skąd mają

background image

Kot, który lubił Brahmsa

95

taką wspaniałą opaleniznę jeszcze przed rozpoczęciem sezonu? I
dlaczego wydają się nieszczęśliwe? Pewnie ich dieta jest
nieodpowiednia.

– Widziałem je na plaży – zauważył Qwilleran. – Wydaje mi się,

że mieszkają w domku niedaleko od nas. To może być ta sama
czwórka, która w zeszłym roku wynajęła domek ciotki Fanny.

Opowiedział Rosemary o tym, jak Koko zwrócił jego uwagę na

książkę o wrakach statków, i o pokreślonych listach.

– Jeśli chcesz sobie szybko zapewnić ból głowy – dodał – pożyczę

ci kilka listów ciotki Fanny.

– Kiedy ją poznam?
– Jutro albo w środę. Chciałbym ją zapytać o tych tak zwanych

historyków morskich i o ich związek z Buckiem Dunfieldem. Jest
tylko jedna przeszkoda. Trudno zwrócić na siebie jej uwagę.

– Niektóre typy głuchoty spowodowane są złą dietą – powiedziała

Rosemary.

– Na pewno nie jest głucha. Po prostu czasem woli nie słuchać.

Może ty zdołasz się do niej dobić. Chyba lepiej traktuje kobiety...
Przepraszam na chwilę. Chciałbym złapać tych ludzi, zanim wyjdą.

Przeszedł przez salę, kierując się w stronę poszukiwaczy wraków, i

zwrócił się do mężczyzny budzącego największe zaufanie.

– Przepraszam, czy nie jest pan przypadkiem korespondentem

agencji prasowej?

Mężczyzna pokręcił głową.
– Przykro mi, ale chyba się pan pomylił – powiedział głębokim i

mało sympatycznym głosem.

– Ale jest pan dziennikarzem, prawda? Nie robił pan dyplomu w

Columbia? Napisał pan reportaż z ostatnich wyborów prezydenckich.

– Przykro mi, to nie ja.
Qwilleran doskonale odegrał zdziwienie, po czym odwrócił się do

drugiego mężczyzny.

– Byłem pewien, że jest pan fotoreporterem i że pracujecie razem.
Drugi mężczyzna był bardziej sympatyczny.
– Nic z tych rzeczy. Siedzimy sobie tu po prostu na wakacjach.
Qwilleran przeprosił, życzył im udanego pobytu i wrócił do

Rosemary.

– O co chodziło? – zapytała.
– Później ci powiem.

background image

Lilian Jackson Braun

96

W drodze do domu wyjaśnił:
– Wydaje mi się, że działa tu grupa przestępcza. Używali domku

Fanny jako tajnego miejsca spotkań. Drzwi zawsze były otwarte. Są
trzy drogi, którymi można tu dotrzeć lub uciec: z plaży, z szosy i od
strony lasu. Szef nagrywał swoim podwładnym polecenia na kasecie,
która była ukryta za głową łosia.

Rosemary roześmiała się.
– Qwill, kochanie, chyba żartujesz.
– Mówię zupełnie poważnie.
– Myślisz, że to ma związek z narkotykami?
– Uważam, że chodzi o plądrowanie wraków. Jezioro pełne jest

cennych zatopionych statków, a w domku jest książka, która
wskazuje ich dokładne położenie i opisuje ładunki. Niektóre z nich
zatonęły ponad sto lat temu.

– Ale czy ich ładunek mógł przetrwać przez tyle lat?
– Rosemary, w 1850 roku nie ładowali jeszcze na statki

samochodów ani telewizorów. Przewozili sztabki miedzi i złota. W
książce opisano towary przewożone na pokładzie statków, które
zatonęły. Były to głównie beczki whisky oraz dolary w banknotach i
złocie. Kiedyś ta część kraju świetnie prosperowała.

– Czemu rozmawiałeś z tymi ludźmi w hotelu?
– Myślałem, że jeden z nich jest przywódcą szajki, ale ich głosy nie

przypominały tego z kasety. Ani trochę. Ale szef na pewno gdzieś tu
jest.

– O Boże, Qwill, masz niesamowitą wyobraźnię!
Kiedy dotarli do domu, Qwilleran otworzył drzwi. Rosemary

weszła do środka i chwilę później usłyszał jej krzyk:

– O Boże, cała podłoga jest w tulipanach!
– Cholerne koty! – ryknął Qwilleran.
Przestraszone koty uciekły do pokoju gościnnego.
– Zrzuciły tylko czarne tulipany, Qwill.
– Nie dziwię im się. Tulipany nie powinny być czarne.
– Mówiłeś mi kiedyś, że koty nie rozróżniają kolorów. Qwilleran

podniósł kwiaty, a Rosemary ułożyła je po raz drugi w wazonach na
kominku, barku i stole. Później poszli na ganek, żeby obejrzeć
zachód słońca nad jeziorem. Usiedli w fotelach tak długich, że
mogłyby pochodzić z „Titanica”.

Mewy szybowały i hałasowały nad martwymi rybami leżącymi na

background image

Kot, który lubił Brahmsa

97

plaży. Rosemary oznajmiła, że są to mewy srebrzyste. Dodała też, że
muchołówki, które prezentowały nieustanny podniebny balet, to tak
naprawdę jaskółczaki modre. Za to brązowożółtego ptaka, który
ciągle przelatywał przy ganku, uznała za jemiołuszkę.

– Słyszę sowę – powiedział Qwilleran, chcąc zademonstrować, że

przyroda nie jest mu całkowicie obca.

– To gołąb – poprawiła go. – A ja słyszę jeszcze kardynała... i

czyżyka. Zamknij oczy i posłuchaj, Qwill. To brzmi jak symfonia.

Dziennikarz z poczuciem winy przygładził wąsy. Może słuchał nie

tych głosów, co trzeba? Był przecież na wsi, na wakacjach, otoczony
cudami przyrody, a ciągle usiłował zidentyfikować bandytów zamiast
jemiołuszek. Powinien czytać książkę o ptakach, a nie pokreślone
listy ciotki Fanny.

Rosemary przerwała jego rozmyślania.
– Opowiedz mi coś więcej o ciotce Fanny.
– Hmm, no tak... – zaczął, wracając myślami do teraźniejszości. –

Po pierwsze... nosi krzykliwe ubrania, maluje usta jaskrawą szminką
i ma głos jak kapral. Poza tym jest żywiołowa, apodyktyczna, pełna
energii i pomysłów.

– Pewnie ma fantastyczną dietę.
– Ma pomocnika domowego, który wszędzie ją wozi, załatwia jej

sprawy, zajmuje się ogrodem i wie, jak zreperować wszystko, co
kiedykolwiek wymyślono.

Rosemary zachichotała.
– Byłby wspaniałym mężem. Ile ma lat?
– Może, ale podejrzewam, że jest też drobnym złodziejaszkiem.
– Wiedziałam, że jest w tym jakiś podstęp – powiedziała

Rosemary. – Jak reaguje na niego Koko?

– Bardzo przychylnie. Tom ma miły, delikatny głos, który podoba

się kotom.

Koko usłyszał swoje imię i nonszalancko wkroczył na ganek.
– Wyprowadzałeś Koko na jego smyczy?
– Nie, ale planowałem manewr rozpoznawczy. Spędza dużo czasu,

patrząc przez okno w pokoju gościnnym. Jestem ciekawy, co go tak
bardzo interesuje.

– Zające i wiewiórki – podsunęła Rosemary.
– To coś innego – Qwilleran przygładził wąsy. – Mam

przeczucie...

background image

Lilian Jackson Braun

98

– Zabierzmy go na spacer.
– Teraz?
– Tak. No chodź!
Czasem Koko był wyprowadzany na spacery w swojej niebieskiej

uprzęży. Nylonowy sznurek podarowany przez fotografa pisma
„Fluxion” służył jako smycz i zapewniał dużą swobodę. Dociekliwość
i wyjątkowa kocia intuicja Koko prowadziły często do odkryć, które
przekraczały ludzkie zdolności percepcyjne.

Pojawienie się smyczy wywołało głośny wybuch entuzjazmu.

Kiedy paski zostały zacieśnione, Koko wydał całą gamę dźwięków
świadczących o jego podekscytowaniu. Yum Yum myślała widocznie,
że jej przyjaciel jest torturowany, bo zaczęła głośno protestować.

Koko opuścił domek po raz pierwszy od przyjazdu. Przed gankiem

znalazł sznur zwisający z mosiężnego dzwonka. Sięgnął w jego stronę
łapą i uderzył dzwonkiem kilka razy. Potem bez wahania skierował
się na wschód. Minął ganek, domek, przeszedł obok pokrytego
piaskiem prostokąta okalającego dół z kompostem, po czym ruszył w
stronę lasu. Szedł po dywanie z sosnowych igieł, żołędzi i liści dębu,
chłonąc dźwięki, które nieznane były miejskiemu kotu. Wiewiórki i
zające chroniły się przed nim w bezpieczne miejsca. Przestraszony
drozd usiłował odwrócić jego uwagę od swojego gniazda. Koko szedł
jednak zdecydowanie w stronę drzew na szczycie wydmy. Za
krzakiem dzikich wiśni stała szopa z narzędziami.

– Jak ci się to podoba? – Qwilleran szepnął do Rosemary. –

Ruszył prosto w kierunku szopy.

Otworzył drzwi i Koko przeskoczył przez próg. Pobieżnie

obwąchał wiosło kajakowe i kubeł na śmieci.

– Szybko, Rosemary, pobiegnij po latarkę. Wisi na tylnych

drzwiach domku.

Koko rozejrzał się w mroku. Spojrzał na puszki z farbami i

wskoczył na przykryte kocem posłanie Toma. Kot miauczał,
dotykając łapkami poduszki, koca i ściany, na której wisiały wyblakłe
fotografie Las Vegas.

– Czego szukasz, Koko? – Qwilleran odsunął koc i Koko zaczął

ugniatać łapami cienki materac.

Rosemary przyglądała się tej scenie w świetle latarki.
– On jest bardzo zdeterminowany – zauważyła.
– Może w materacu jest gniazdo myszy.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

99

– Zdejmijmy ten brudny materac.
Kiedy zsunęli materac na podłogę, zobaczyli leżącą między

sprężynami łóżka kopertę. Rosemary zbliżyła do niej latarkę. Na
kopercie był adres Fanny Klingenschoen, obok znaczka widniał
stempel z datą sprzed dwóch lat. Nadawcą była agencja
nieruchomości z Florydy.

– Zajrzyj do środka, Qwill.
– Pieniądze! Głównie banknoty pięćdziesięciodolarowe.
– Przeliczę je. Jestem przyzwyczajona do liczenia pieniędzy.
Rosemary przeliczyła pieniądze szybko, jak przystało na

profesjonalistkę. W kopercie było niecałe tysiąc dwieście dolarów.

– Co z tym zrobimy? – spytała.
– To pieniądze służącego ciotki Fanny – powiedział Qwilleran. –

Położymy kopertę tam, gdzie leżała, doprowadzimy łóżko do
porządku i wyjdziemy stąd, zanim dobiorą się do nas komary.

Tej nocy Qwilleran nie mógł zasnąć. Myślał o kryjówce Toma w

szopie. Czy ten biedak oszczędzał, żeby kupić nocny klub w Las
Vegas? Skąd wziął pieniądze? Na pewno nie od ciotki Fanny. Dawała
mu czasem parę dolarów.

Qwilleran usłyszał ciężkie kroki na dachu. Miał nadzieję, że Roger

się nie mylił. Miał nadzieję, że to szop.




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

J

J

E

E

D

D

E

E

N

N

A

A

S

S

T

T

Y

Y


We wtorek rano przed śniadaniem Qwilleran pojechał do

miasteczka po jajka. Rosemary twierdziła, że nic nie wpływa tak
dobrze na trawienie jak jajko na miękko. Qwilleran jadł ostatnim
razem jajko na miękko, kiedy w drugiej klasie podstawówki leżał w
domu chory na świnkę. Kupił jednak tuzin jaj. Kiedy wrócił,
Rosemary stała w drzwiach z niezadowoloną miną.

– Koko był niegrzeczny.
– Niegrzeczny!
Nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś nazwał w ten sposób jego kota.

Określenia „perwersyjny”, „arogancki”, „despotyczny” o wiele
bardziej pasowały do Koko. Natomiast słowo „niegrzeczny”

background image

Lilian Jackson Braun

100

uwłaczało jego godności.

– Co się stało?
– Znowu wyciągnął czarne tulipany. Przyłapałam go na tym.

Skarciłam go surowo i zamknęłam w łazience. Yum Yum siedzi pod
drzwiami i miauczy, ale Koko jest cicho. On doskonale wie, że się źle
zachował.

Qwilleran otworzył powoli drzwi. Łazienka wyglądała, jakby

przeszła przez nią burza. Papier toaletowy został przerobiony na
konfetti. Na podłodze leżał przewrócony kosz, z którego wysypały się
śmieci. Pudełko, w którym jeszcze niedawno znajdowało się dwieście
chusteczek higienicznych, było teraz puste. Chusteczki zostały
rozrzucone po całej łazience. Na podłodze leżała rozsypana sól do
kąpieli i proszek do czyszczenia wanny.

Koko siedział dumnie wyprostowany na muszli klozetowej. Miał

taką minę, jakby właśnie stworzył niezwykłe dzieło z gatunku sztuki
konceptualnej i zamierzał poprowadzić konferencję prasową.

Qwilleran zasłonił ręką usta, żeby ukryć ironiczny uśmieszek, ale

Rosemary wybuchła płaczem.

– Nie denerwuj się – uspokajał Qwilleran. – Ugotuj jajka, ja tu

posprzątam. Myślę, że Koko próbuje nam coś powiedzieć o czarnych
tulipanach.

Przy stole panowało drętwe milczenie.
W końcu Rosemary spytała:
– Kiedy odwiedzimy ciotkę Fanny?
– Zadzwonię do niej po śniadaniu. Powinniśmy zabrać twój

samochód do warsztatu, żeby naprawili tłumik. Możemy pójść do
muzeum i na lunch do „Nasty Pasty”... Moim zdaniem trzeba usunąć
czarne tulipany.

Podczas rozmowy telefonicznej z ciotką Fanny Qwilleran musiał

jak zwykle zachować cierpliwość.

– Oczywiście, przecież marzę o tym, żeby cię jutro zobaczyć i

poznać twoją przyjaciółkę – oznajmiła ciotka Fanny swoim
chropowatym głosem. – Musicie przyjść do mnie na lunch. Będą
kotleciki jagnięce albo zrazy cielęce. Lubicie suflet ze szpinakiem? A
może wolelibyście kalafior w sosie serowym? Mam wspaniały przepis
na suflet. Jak pogoda nad jeziorem? Czy potrzebujesz Toma? Mogę
zrobić na deser biszkopt z pomarańczami...

– Ciociu Fanny!

background image

Kot, który lubił Brahmsa

101

– Tak, kochanie?
– Nie planuj dużego lunchu. Rosemary je bardzo mało. Chętnie

skorzystam z pomocy Toma, jeśli to możliwe. Na plaży leżą martwe
ryby. Trzeba je zakopać.

– Oczywiście. Tom lubi pracować na plaży. Jak ci idzie pisanie

książki? Bardzo chcę ją przeczytać!

Rosemary była dziwnie cicha przez cały ranek. Natomiast Koko

postanowił pokazać wszystkim, że jest niesprawiedliwie traktowany.
Chodził wszędzie za Rosemary i podsuwał jej pod nogi swój ogon.
Jego piskliwe wrzaski doprowadziły ją prawie do rozstroju
nerwowego.

Qwilleran był pełen podziwu dla inwencji swego kota, ale zrobiło

mu się żal Rosemary.

– Chodźmy stąd – powiedział. – Z kotem syjamskim nie można

wygrać.

Odstawili samochód Rosemary do warsztatu. Qwilleran słuchał

uważnie głosu mechanika, który miał podobną barwę co głos na
kasecie. Ale mechanik mówił z innym akcentem.

Muzeum mieściło się w budynku dziewiętnastowiecznej opery. W

dawnych czasach żeglarze, górnicy i młynarze kupowali za
oszczędzone pieniądze bilety na spektakle muzyczne. W muzeum
były pamiątki związane z przemysłem drzewnym i podróżami
morskimi. Rosemary oglądała ozdóbki z zębów wielorybich i inne
ciekawe rzeczy wykonane przez marynarzy. Qwilleran zainteresował
się modelami znanych statków, które kiedyś zatonęły. Przyglądali im
się również dwaj mężczyźni, których Qwilleran rozpoznał. Stali obok
i rozmawiali ze sobą.

Trzeci mężczyzna, młody i tryskający entuzjazmem, podszedł

szybko do dziennikarza.

– Panie Qwilleran, cieszę się, że zaszczycił nas pan swoją

obecnością. Jestem dyrektorem muzeum. Roger mówił mi, że pan
przyjechał. Jeśli ma pan jakieś pytania, służę pomocą.

Qwilleran doszedł do wniosku, że głos dyrektora muzeum ma

zupełnie inną barwę i brzmienie niż głos mężczyzny z kasety.

– Muszę coś załatwić – powiedział do Rosemary. – Wrócę za pół

godziny i pójdziemy na lunch.

Poszedł do centrum turystycznego i czekał niecierpliwie w kolejce,

podczas gdy pięciu turystów zasięgało informacji na temat

background image

Lilian Jackson Braun

102

niedźwiedzi w okolicy. W końcu Qwilleran rzucił kartkę na biurko
Rogera.

– Powiesz mi coś o tym?
Roger spojrzał na rachunek za wynajęcie łodzi.
– To podpis mojego teścia.
– Twój teść ma łódź?
– Wszyscy tutaj mają łodzie, Qwill. Mój teść lubi łowić ryby. Kiedy

ma dość głupich indyków, wsiada na łódkę i łowi ryby.

– Czy twój teść pożyczył swoją łódź nurkom zeszłego lata?
– Nie wiem, ale on zrobiłby wszystko, żeby zarobić choć dolara. –

Roger skrzywił się, zażenowany. – Nie przepadamy za sobą, taka jest
prawda. Sharon była ukochaną córeczką tatusia, a ja pojawiłem się i
ją zagarnąłem. Rozumiesz, prawda?

– Jasne, kiedyś byłem w podobnej sytuacji. Jeszcze jedno pytanie.

Co wiesz o właścicielach knajpy „BA”?

– To dziwna para. Ona ma pięćdziesiąt kilogramów nadwagi. Gdy

siedzi przy kasie, trzeba dobrze przeliczyć drobne. On pracował w
fabryce

na

Nizinach,

miał

tam

wypadek.

Kiedy

dostał

odszkodowanie, zamieszkali tu i kupili „BA”. Było to, zanim odpadła
litera „R”.

– Jej mąż jest kucharzem? Niski, łysiejący facet?
– Nie, Merle to duży mężczyzna. Spędza większość czasu na

swojej łodzi.

– Gdzie ją trzyma?
– Na przystani, za restauracją. Widziałeś wczoraj UFO?
– Nie, nie widziałem – odparł Qwilleran, ruszając do wyjścia.
– W okolicy pojawia się mnóstwo niezidentyfikowanych obiektów

latających! – zawołał Roger, ale dziennikarz zniknął za drzwiami.

Qwilleran postanowił znaleźć Merle'a. Knajpa „BA” od początku

wydała mu się podejrzanym miejscem – z kilku powodów. W
kubkach na kawę podawano tam coś, co nie przypominało kawy. Na
piętrze były pokoje do wynajęcia. Klienci dawali pieniądze
właścicielce baru i dostawali w zamian karteczki. Jeśli chodzi o
niskiego, łysiejącego mężczyznę, to zachowywał się on bardzo
dziwnie i robił wyjątkowo niedobre paszteciki.

Qwilleran chciał porozmawiać z Merlem. Zostawił Rosemary w

muzeum i pojechał do „BA”. Ustawił samochód na parkingu i poszedł
w stronę przystani. Do pomostu przywiązana była spora łódź w

background image

Kot, który lubił Brahmsa

103

dobrym stanie. W pobliżu nie było nikogo. Qwilleran zawołał parę
razy Merlego, ale nie było odpowiedzi.

Kiedy wracał do samochodu, w tylnych drzwiach baru stanął

kucharz.

– Szukasz czegoś? – spytał.
– Chciałem porozmawiać z Merlem. Gdzie go mogę znaleźć?
– Poszedł coś załatwić.
– Kiedy wróci?
– Niebawem. Qwilleran wrócił do miasteczka i zabrał Rosemary

do „Nasty Pasty”. Rosemary ochłonęła po awanturze z Koko i wróciła
jej ochota do rozmowy. Wystawa bardzo jej się podobała,
powiedziała, że dyrektor muzeum był niezwykle sympatyczny.
Wystrój restauracji też przypadł jej do gustu.

Qwilleran był nieco zawiedziony, ponieważ nie udało mu się

znaleźć Merlego. Wsadził rękę do kieszeni swetra i zaczął obracać
między palcami trzy kamyki.

– Co się stało, Qwill? Jesteś zdenerwowany.
– Przypomniałem sobie o swoich kamykach na szczęście. –

Qwilleran rzucił kamienie na stół. – Ten zielony to oszlifowany żad.
Dostałem go od kolekcjonera. To skarabeusz znaleziony przez Koko.
Agat dostałem od Bucka Dunfielda. Znalazł go na naszej plaży. To
ostatni agat, jaki Buck znalazł – biedaczysko!

– Mam coś do twojej kolekcji. – Rosemary wyciągnęła okrągły

kawałek kości słoniowej z namalowanym pyszczkiem kota. – To stara
ozdoba, zrobiona przez marynarzy.

– Wspaniale! Skąd to wytrzasnęłaś?
– Kupiłam w sklepie ze starociami na tyłach muzeum. Dyrektor

muzeum powiedział mi o tym miejscu. Byłeś tam?

– Nie. Chodźmy tam po lunchu.
– Właścicielem jest były kapitan statku. Ale ostrzegam cię – to

straszne miejsce!

Nazwa „Śmietnik Kapitana” pasowała do sklepu wypełnionego

autentycznymi i fałszywymi antykami. Sklep był starszy niż opera.
Wydawało się, że runie pod wpływem najlżejszego podmuchu wiatru.
Kiedy ktoś otwierał drzwi, dom przechylał się na jedną stronę i
trzeba było porządnie się namęczyć, żeby zamknąć drzwi z
powrotem. Qwilleran wciągnął powietrze nosem. Poczuł zapach
pleśni, whisky i tytoniu.

background image

Lilian Jackson Braun

104

W sklepie można było kupić latarnie ze statków, przedmioty z

niewypolerowanego mosiądzu, malutkie statki w zakurzonych
butelkach i poplamione mapy morskie. Pośród wszystkich tych
przedmiotów siedział brodaty staruszek w znoszonej kapitańskiej
czapce. Palił rzeźbioną fajkę z jakiegoś egzotycznego kraju, ale
używał najtańszego tytoniu ze sklepiku na rogu. Qwilleran znał
wszystkie okoliczne sklepy z tytoniem.

– Paniusia wróciła? – zawołał staruszek piskliwym głosem. –

Mówiłem przecież, że przecenionych przedmiotów nie można
zwrócić.

– Pływa pan czasem statkiem, kapitanie?
– Nie, koniec z tym.
– Pewnie okrążył pan kulę ziemską tyle razy, że trudno to

zapamiętać.

– Tak, byłem w kilku miejscach.
– Jak długo jest pan właścicielem tego sklepu?
– Dość długo.
Kapitan mówił z takim samym akcentem jak mężczyzna na

kasecie, jego głos miał podobną barwę, ale był to głos starego
człowieka. Mężczyzna z kasety wymawiał słowa bardziej stanowczo i
energicznie. Qwilleran szukał kogoś młodszego niż kapitan, ale nie
mógł to być ktoś bardzo młody. Dziennikarz zaczął szperać wśród
rzeczy wystawionych na sprzedaż. Kupił mosiężny kałamarz, który
podobno nie spadał z biurka kapitana nawet podczas sztormu.

Kiedy wrócili do chatki, Rosemary zaproponowała spacer na

plaży. Poszła się przebrać, a Qwilleran krzątał się po domu. Domyślił
się, że Tom był tam podczas ich nieobecności – mosiężny dzwonek
był świeżo wypolerowany. Tom zakopał zgniłe ryby, które leżały na
plaży.

Rosemary wyszła z pokoju ubrana w letnią sukienkę koloru

turkusowego.

– Chciałam włożyć nowy, morelowy żakiet, ale nie mogę znaleźć

swojej koralowej szminki.

– Wyglądasz pięknie – pochwalił Qwilleran. – Podobasz mi się w

tym kolorze.

Koko patrzył na nich ze złością, kiedy zaczęli wchodzić na wydmę.
– On chyba chce, żebym wróciła do domu – powiedziała

Rosemary.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

105

– Nonsens – zaprzeczył Qwilleran, chociaż niedawno przyszło mu

do głowy to samo. Koko nigdy nie lubił kobiet.

Poszli w kierunku wschodnim. Brnęli w głębokim piasku,

rozkoszując się widokiem pustej plaży. Po pewnym czasie dotarli do
rzędu domków na wydmie. Jeden z nich przypominał dziób statku.
Inny domek wyglądał jak ptak z nastroszonymi piórami. Mieszkańcy
zajęci byli zakopywaniem martwych ryb. Dwie młode dziewczyny
opalały się na tarasie domu z opadającym ukośnie dachem.

– To modelki, które widzieliśmy w hotelu – powiedziała

Rosemary. – Są bardzo skąpo odziane!

Qwilleran wskazał pomalowany na czerwono drewniany dom, w

którym zamordowano Bucka.

– To wszystko jest niezwykle zagadkowe – westchnął. – Z

początku myślałem, że jest jakiś związek między prywatnym
śledztwem Bucka a wiadomością nagraną na kasecie. Buck tropił
zbrodniarzy,

a

grabieżcy

wraków

nie

kryminalistami.

Przywłaszczają sobie cudze mienie, ale nie robią nikomu krzywdy.

Później minęli żółty domek Mildred. Przeszli jeszcze milę pustą

plażą, aż dotarli do wijącego się między kamieniami strumienia,
który wpadał do jeziora. Ruszyli z powrotem tą samą drogą. Mildred
zamachała do nich z ganku. Zaprosiła ich na kawę i szarlotkę
domowej roboty.

– Jest w zamrażalniku – powiedziała. – Zaraz ją rozmrożę.
W środku było przytulnie. Na ścianach i meblach wisiały ręcznie

tkane gobeliny.

– Sama je zrobiłaś? – spytała Rosemary. – Są śliczne! To pewnie

zajmuje dużo czasu.

– Miałam mnóstwo wolnego czasu – wyjaśniła Mildred i ciężko

westchnęła. – Widzieliście UFO wczoraj w nocy?

– Nie, ale słyszałem o tym – podjął wątek Qwilleran. – Jak

myślisz, co to było?

Mildred spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Wszyscy wiedzą, co to było.
Teraz Qwilleran otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
– Naprawdę wierzycie, że to przybysze z obcej planety?
– Oczywiście. Przylatują od czasu do czasu – zwykle o drugiej lub

trzeciej nad ranem. Za każdym razem obserwuję UFO, bo cierpię na
bezsenność. Dunfieldowie zawsze mnie prosili, żebym zadzwoniła do

background image

Lilian Jackson Braun

106

nich w nocy, jak coś zobaczę.

Qwilleran pomyślał, że to następna obsesja mieszkańców.

Postanowił zapamiętać tę rozmowę.

– Miałaś jakieś wiadomości od żony Bucka i jego siostry?
– Zadzwoniły do mnie tylko raz. Prosiły, żebym przechowała

geranium w doniczkach i resztki z ich lodówki. Nie wiadomo, kiedy
wrócą.

– Śledztwo posuwa się naprzód?
– Policjanci i ludzie z laboratorium przeszukali dom. Betty

powiedziała mi, że morderca wśliznął się niepostrzeżenie i zaskoczył
Bucka podczas pracy. Przy obrabiarce leżał świecznik. Było mnóstwo
pyłu. Nic dziwnego, że Buck nie usłyszał, jak ktoś się skrada.

– To znaczy, że morderca wyłączył później maszynę? To bardzo

uprzejmie z jego strony.

– Nikt o tym nie wspomniał. Nie przyszło mi to do głowy.
– Morderca musiał wynieść z domu trociny.
– Pewnie tak.
– Czy Buck mówił ci o podwodnych rabusiach? Czy mówił, że

kogoś podejrzewa?

Mildred potrząsnęła głową, wbiła wzrok w podłogę i zamyśliła się.
Qwilleran postanowił spróbować innej metody.
– Może byś nam postawiła tarota? Mam kilka pytań. Mildred

westchnęła głęboko.

– Zapraszam do stołu z kartami. Komu powróżyć najpierw?
– Traktujesz to poważnie? – spytał Qwilleran. – Myślałem, że to

tylko kolejna atrakcja dla turystów.

– Traktuję to bardzo poważnie – zapewniła Mildred. – Muszę

wprawić się w odpowiedni stan umysłu, żeby to zadziałało. Więc
proszę bez żartów!

– Czy karty powiedzą coś o morderstwie? Mildred zbladła.
– Wolałabym o to nie pytać.
– Na tych kartach są dziwne obrazki – zauważyła Rosemary. – Tu

jest mężczyzna wiszący do góry nogami.

– To starodawne symbole. Dzięki nim można zobaczyć

rzeczywistość w innym świetle. Masz pytanie, Rosemary?

Rosemary spytała o swoją pracę. Usiadła przy stole naprzeciwko

Mildred i potasowała karty. Mildred rozłożyła dwanaście z nich i
zamyśliła się.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

107

– Tu jest odpowiedź na twoje pytanie o pracę – powiedziała w

końcu. – Są też odpowiedzi na inne pytania, których nie zadałaś.
Wszystko wskazuje na zmianę. Praca, dom, romans – wszystko to się
zmieni w najbliższej przyszłości. Miałaś w przeszłości różnych
wspólników. Teraz twoją wspólniczką w interesach jest kobieta. To
się zmieni. Do tej pory przyjmowałaś chętnie zmiany, ale teraz się
boisz. Przeżyłaś rozczarowanie z powodu zerwanego kontraktu.
Musisz odzyskać energię i entuzjazm. Wkrótce podpiszesz niezwykle
korzystny kontrakt. Możesz się spodziewać dobrych wiadomości od
niezwykle ambitnego młodzieńca. Widzę tu jeszcze kogoś –
błyskotliwego mężczyznę w średnim wieku. Być może udasz się z nim
w długą podróż. Istnieją dwa niebezpieczeństwa. Nie powinnaś
rezygnować z życia osobistego na rzecz kariery. Uważaj na oszustów.
Wszystko dobrze się skończy, pod warunkiem, że wykorzystasz swoje
naturalne zdolności. – Mildred zamilkła i westchnęła głęboko.

– Wspaniale! – wykrzyknęła Rosemary. – To wszystko prawda!
– Przeproszę was na chwilę – powiedziała Mildred słabym

głosem. – Muszę odetchnąć świeżym powietrzem, zanim będę dalej
wróżyć.

Kiedy wyszła z pokoju, Qwilleran i Rosemary spojrzeli na siebie.
– Co o tym sądzisz, Qwill? – spytała Rosemary. – Zerwany

kontrakt – chodzi o Maus Haus. Moją partnerką w „Healthy–
Welthy” jest kobieta. Ambitny młodzieniec to mój wnuk. Stara się o
pracę w Montrealu.

– A ten drugi facet? Dojrzały i błyskotliwy? To na pewno nie Max

Sorrel.

– Nie żartuj sobie. Miałeś być poważny.
Kiedy Mildred wróciła, na twarzy dziennikarza malowała się

powaga. Potasował karty i zadał swoje pytania.

– Czy osiągnę swój cel tego lata? Dlaczego wszystko tak trudno mi

przychodzi w tej północnej krainie?

– Karty wskazują na nieporozumienia, których skutkiem może

być frustracja – powiedziała cicho Mildred. – Marnujesz swoją siłę i
energię na rzeczy trywialne. Nie wykorzystujesz swoich zdolności.
Zmień taktykę. Twój upór jest przeszkodą. Przyjmij pomoc od
obcych. Widzę mężczyznę i kobietę. Kobieta ma jasne włosy i dobre
serce. Polubiła cię. Mężczyzna jest młody i inteligentny, ma ciemne
włosy. Przyjmij od niego pomoc. Widzę komplikacje emocjonalne.

background image

Lilian Jackson Braun

108

Być może otrzymasz złą wiadomość dotyczącą kwestii prawnych, ale
wybrniesz z tego. Odniesiesz sukces tego lata, jednak nie w taki
sposób, jak zaplanowałeś.

– To robi wrażenie, Mildred. Jesteś świetna!
Mildred skinęła głową, postawiła na stole szklaną miskę i wyszła z

pokoju. Na misce widniała karteczka z napisem: „Datki na szpital”, w
środku był banknot dziesięciodolarowy.

– Stawiam ci, Rosemary – oznajmił Qwilleran i włożył do miski

dwa banknoty dwudziestodolarowe. Jego przyjaciele z „Fluxion”
byliby pewnie zdumieni.

– Mildred zobaczyła w twoich kartach komplikacje emocjonalne.

Nie podoba mi się to. Pewnie chodzi o tę blondynkę, o której
wspomniała.

– Zauważyłaś, że blondynka na karcie trzyma czarnego kota? To

pewnie pani naczelnik poczty. A ciemnowłosy mężczyzna to jej mąż.

– Albo Koko – dodała Rosemary.
Dalszy spacer plażą odbył się w ciszy. Qwilleran i Rosemary

myśleli o wróżbach Mildred. Piasek skrzypiał im pod nogami.

– Mildred przestała się tak nerwowo śmiać od czasu śmierci

sąsiada.

Weszli na werandę i pchnęli dzwonek, żeby usłyszeć jego piękny

dźwięk. Kiedy Qwilleran otworzył drzwi, zobaczył koty, które
siedziały w przedsionku. Koko trzymał w pyszczku czerwonego
tulipana.

– To znak, że Koko pragnie zawrzeć pokój – powiedział Qwilleran

do Rosemary, chociaż dobrze wiedział, że Koko nigdy nie
przepraszał. Koko próbował powiedzieć mu coś ważnego, ale nie
miało to związku z ogrodnictwem. Tulipany, tulipany... Wąsy
Qwillerana poruszyły się, posyłając mu sygnał. Tulipany pochodziły z
ogrodów otaczających więzienie. Nick pracował w więzieniu...
Dziennikarz spojrzał na zegarek i chwycił słuchawkę telefonu.

Po chwili usłyszał głos Lori.
– Złapał mnie pan w ostatniej chwili, panie Qwilleran. Właśnie

miałam wszystko pozamykać i wyjść.

– To znaczy, że zamyka pani budynek poczty?
– To głupie, prawda? – zaśmiała się Lori. – Ale takie są przepisy.
Qwilleran wtrącił parę słów o pogodzie i spytał:
– Miałaby pani ochotę przyjść do mnie z mężem jutro wieczorem?

background image

Kot, który lubił Brahmsa

109

Poznacie koty i obejrzymy wspólnie zachód słońca. Jest u mnie moja
urocza przyjaciółka z Nizin. Już niedługo wyjeżdża.

Lori zareagowała na zaproszenie z tak wielkim entuzjazmem, że

Qwilleran powiedział później Rosemary:

– Zachowała się tak, jakby ją zaproszono do Białego Domu albo

pałacu Buckingham.

Rosemary uniosła brwi.
– Wyjawiłeś jej, że twoja urocza przyjaciółka niedługo wyjeżdża.
– Miałem nadzieję, że zaproszenie będzie dzięki temu jeszcze

bardziej kuszące.

– Chyba już dobrze się czujesz – westchnęła Rosemary. – Skoro

zaczynasz kombinować, to znaczy, że czujesz się dobrze.




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

D

D

W

W

U

U

N

N

A

A

S

S

T

T

Y

Y


– Jak mam się ubrać na wizytę do ciotki Fanny? – spytała

Rosemary w środę rano. – Jestem taka podekscytowana.

– Wyglądasz ładnie w białej marynarce – powiedział Qwilleran. –

Ona się na pewno odstawi i będzie wyglądała jak Pocahontas albo
chińska cesarzowa. Ja włożę pomarańczową czapeczkę z daszkiem.

Qwilleran wiedział, że Rosemary nie przypadła do gustu jego

nowa czapeczka.

W drodze do Pickax pokazał Rosemary fermę indyków.
– Któregoś dnia Mildred przyniosła nam mięso z tej farmy. To był

najlepszy indyk, jakiego kiedykolwiek jadłem.

– Dlatego, że był żywiony naturalnie – wytłumaczyła Rosemary. –

Żadnych środków konserwujących.

W pobliżu kopalni Dimsdale Qwilleran wskazał zniszczony wagon

towarowy, w którym urządzono restaurację.

– Nazywam ją barem „Pod Psem”. Zapraszam cię tu dziś

wieczorem.

– Och, Qwill, żartujesz sobie!
Kiedy zbliżali się do Pickax, Qwilleran powiedział:
– Coś mi mówi, że ciotka Fanny cię polubi. Może się dowiesz,

dlaczego wynajęła dom tym nurkom zeszłego lata. I powiedz jej, że

background image

Lilian Jackson Braun

110

kilof zniknął z domku.

– Dlaczego ja?
– Pójdę na spacer, a wy sobie porozmawiacie i się poznacie.

Możesz wspomnieć o morderstwie Bucka Dunfielda i zobaczyć, jak
moja

ciotka

zareaguje.

Jestem

również ciekaw,

dlaczego

osiemdziesięciodziewięcioletnia kobieta, która ma w domu
ochroniarza, nosi ze sobą pistolet. Przecież w Moose County nie ma
przestępczości.

– Może ty zadasz jej te wszystkie pytania, a ja się przejdę –

zaproponowała Rosemary. – Nie jestem dobra w wyciąganiu
informacji.

– Ciotka nic mi nie chce powiedzieć. Może otworzy się przed

drugą kobietą. Wiem, że lubi adwokatki i lekarki.

Minęli zrujnowane budynki, gdzie mieszkali górnicy, kupy żużlu,

które wyglądały jak dziwaczne wzgórza, i kwadratowe kamienne
fundamenty domów górników. Wjechali na wzgórze, skąd widać było
Pickax City. Miasto leżało w dolinie, w jego centrum znajdował się
okrągły park.

– Fanny mieszka przy parku – powiedział Qwilleran. – Najlepsza

lokalizacja w mieście. Jej przodkowie zbili fortunę na kopalniach.

Kiedy zaparkowali przed wielkim kamiennym domem, Tom

dopieszczał właśnie idealnie wystrzyżony trawnik. Jego niebieska
furgonetka stała przed powozownią. Qwilleran mu pomachał i
zauważył, że zarost nad górną wargą Toma zaczyna wyglądać jak
wąsy.

Chwilę później powitała ich ciotka Fanny, ubrana w suknię z

falbankami w stylu bliskowschodnim z brzegiem obszytym srebrną
nicią. Na głowie miała purpurowy szal, a w uszach długie, dyndające
kolczyki z ametystami. Rosemary była oczarowana, a ciotka Fanny
promieniała serdecznością.

Służąca zaprowadziła ich do wielkiej, pretensjonalnie urządzonej

jadalni, gdzie podano lunch. Każdy dostał kubek zupy pomidorowej,
malutką kanapkę z tuńczykiem i filiżankę słabej kawy. Qwilleran
udawał, że jest zachwycony. Słuchał ze zdumieniem Rosemary, która
świergotała i chichotała. Ciotka Fanny natomiast udowodniła, że
potrafi normalnie odpowiadać na pytania.

– Kiedy zbudowano ten cudowny stary dom? – spytała Rosemary.
– Wzniesiono go ponad sto lat temu – odparła ciotka Fanny. – W

background image

Kot, który lubił Brahmsa

111

czasach, kiedy jeździły powozy konne, ten dom uchodził za
najwspanialszy w naszym mieście. Może chciałaby pani po lunchu
zobaczyć resztę pokoi? Dom zbudowali walijscy kamieniarze, których
sprowadził mój dziadek. W piwnicy jest angielski pub, przeniesiony
kawałek po kawałku z Londynu.

Na drugim piętrze miała znajdować się sala balowa, ale nigdy nie

została ukończona.

– Wy zwiedzajcie dom, a ja w tym czasie skoczę do miasta –

powiedział Qwilleran. – Chciałbym zobaczyć redakcję „Picayune”.

– Och, wy dziennikarze! – westchnęła ciotka Fanny z

afektowanym uśmiechem. – Nawet podczas wakacji nie zapominacie
o pracy. Dlatego tak podziwiam dziennikarzy.

Qwilleran wyszedł i zaczął się rozglądać za Tomem, ale pomocnik

ciotki Fanny zniknął razem ze swoją niebieską furgonetką.

Main Street tętniła życiem na odcinku kilkuset metrów. Były tam

sklepy, restauracje, klub, poczta, redakcja „Picayune”, klinika i kilka
kancelarii adwokackich. Budynki z kamienia były luksusowe, co
świadczyło raczej o umiłowaniu bogactwa niż zdrowym rozsądku.
Domki w stylu Cotswold wciśnięte były między szkockie zamki i
hiszpańskie forty. Qwilleran minął redakcję „Picayune” i skierował
się do kancelarii „Goodwinter & Goodwinter”.

– Nie jestem umówiony – wyjaśnił siwej sekretarce. – Ale

zastanawiam się, czy pan Goodwinter miałby chwilę czasu. Nazywam
się Qwilleran.

Sekretarka miała pociągłą twarz, podobnie jak Goodwinter. Była

bez wątpienia jego krewną.

– Właśnie się pan z nim minął – powiedziała uprzejmie

sekretarka. – Pan Goodwinter jest w drodze na lotnisko. Nie będzie
go do soboty. Chciałby pan porozmawiać z jego wspólniczką?

Młoda wspólniczka Goodwintera wyszła po chwili z gabinetu.

Pachniała drogimi perfumami. Uśmiechając się radośnie, podała
Qwilleranowi wypielęgnowaną rękę.

– Panie Qwilleran, jestem Penelope. Alex mówił mi o panu.

Pojechał na konferencję do Waszyngtonu. Może pan usiądzie?

Kobieta również miała podłużną, inteligentną twarz – cechy, które

Qwilleran nauczył się rozpoznawać. Kiedy się uśmiechnęła, jej rysy
znacznie złagodniały, a w policzkach ukazały się dołeczki.

– Jakiś czas temu rozmawiałem z pani bratem w pewnej sprawie.

background image

Lilian Jackson Braun

112

Mam dla niego nowe informacje.

– Chodzi o tajemniczego nabywcę alkoholu?
– Tak. Nie znalazłem dowodów, które wskazywałyby na to, że

nasza staruszka zagląda do kieliszka.

– Zgadzam się z panem – przyznała prawniczka. – Mój brat

uważa, że ona ma chrypę od nadużywania whisky. Moim zdaniem to
hormony.

– Dlaczego służący ciotki Fanny kupuje takie ilości alkoholu?
– Może urządza przyjęcia dla znajomych. Ma mieszkanie przy

powozowni. Jestem pewna, że ma znajomych.

– To dziwny młody człowiek.
– Jest miły i uroczy – powiedziała Penelope. – Jest świetnym

pracownikiem. Spełnia wszystkie polecenia, niektóre bogate rodziny
dałyby wszystko, żeby mieć takiego służącego.

– Wie pani coś na temat jego pochodzenia?
– Wiem tylko, że znajomy Fanny przysłał tu Toma, żeby jej

pomagał. Fanny jest niesamowita, prawda? Zbiła fortunę w czasach,
kiedy kobietom nie wolno było używać mózgu.

– Myślałem, że odziedziczyła pieniądze.
– Nie! Jej ojciec stracił cały majątek w latach dwudziestych.

Fanny ocaliła posiadłość i sama zdobyła milionową fortunę. W
przyszłym miesiącu skończy dziewięćdziesiąt lat. Urządzimy
przyjęcie. Mam nadzieję, że pan przyjdzie. Jak się panu podoba
Mooseville?

– Na razie nie nudziłem się tu ani minuty. Pewnie pani słyszała o

morderstwie.

Prawniczka skinęła głową. Na jej twarzy nie widać było cienia

emocji, jakby Qwilleran powiedział: „Czy wie pani, że dziś jest
środa?”

– To chyba przerażające, że popełniono morderstwo w takim

miejscu jak Mooseville – dodał Qwilleran. – Podejrzewa pani kogoś?

Penelope potrząsnęła głową.
„Ona coś wie” – pomyślał Qwilleran, ale mina Penelope

wskazywała, że w tej sprawie nie ma już nic do dodania.

– O ile mi wiadomo, Dunfield był szefem policji, który wszedł w

konflikt z Fanny kilka lat temu. O co chodziło?

Prawniczka spojrzała w sufit, a potem powiedziała spokojnie:
– Polityka małomiasteczkowa. Konflikty są tu na porządku

background image

Kot, który lubił Brahmsa

113

dziennym.

Qwilleranowi podobał się styl Penelope. Spędził przyjemnie czas

w towarzystwie młodej, inteligentnej kobiety z dołeczkami w
policzkach. Rosemary była miła i atrakcyjna, ale Qwilleran nie po raz
pierwszy dał się zauroczyć trzydziestoletniej kobiecie, która robiła
karierę. Z łezką w oku przypomniał sobie artystkę Zoe, projektantkę
Cokey i handlarkę starociami Mary.

W drodze do domu ciotki Fanny Qwilleran spotkał następną

osobę o rysach charakterystycznych dla rodu Goodwinterów.

– Melindo, co tu robisz? – spytał. – Myślałem, że ratujesz życie

turystom w klinice Mooseville.

– Dziś mam wolne. Postawić ci kawę? Melinda zaprowadziła go

do kawiarni za zakrętem.

– Kawa, którą tu podają, mogłaby uchodzić za najgorszą w kraju –

ostrzegła go Melinda – ale znam miejsce, gdzie mają jeszcze gorszą
kawę.

Qwilleran spróbował kawy.
– Naprawdę jest miejsce, gdzie podają jeszcze gorszą kawę?

Wydaje się to nieprawdopodobne.

– W barze „Pod Psem” – wyjaśniła Melinda z szerokim

uśmiechem. – Podają tam najgorszą kawę i najgorsze hamburgery na
północnym wschodzie Stanów. Powinieneś ich spróbować. To stara
buda na skrzyżowaniu głównej autostrady i drogi Ittibittiwassee.

– Ittibittiwassee? Co za nazwa!
– To droga do rzeki Ittibittiwassee. Kiedyś była tam indiańska

wioska, a teraz można wynająć domek letniskowy.

– Powiedz mi coś, Melindo. Widziałem pozostałości kopalni

Dimsdale'ów i Goodwinterów. Gdzie jest kopalnia rodziny
Klingenschoenów?

Melinda patrzyła na niego, jakby się zastanawiała, czy to żart.
– Nie ma takiej kopalni – powiedziała w końcu. – I nigdy nie było.
– W jaki sposób dziadek Fanny zbił fortunę? Rąbał drzewa w

lesie?

Melinda wyglądała na rozbawioną.
– Nie. Był szynkarzem. Qwilleran zamyślił się.
– Wobec tego odniósł niesamowity sukces.
– Tak, ale nie cieszył się szacunkiem mieszkańców. „Saloon K” był

znany przez pół wieku przed pierwszą wojną światową. Dziadek

background image

Lilian Jackson Braun

114

Fanny zbudował najbardziej luksusowy dom w mieście, ale
mieszkańcy nigdy nie zaakceptowali rodziny Klingenschoenów.
Śmieli się z jej członków. Górnicy śpiewali taką piosenkę: „Ciężki los
górnika każdy zna, a Minnie K się dobrze ma, coś tam, coś tam... „
Nie znam refrenu i nie chcę go znać.

– Więc Minnie K była...
– Babką Fanny. Podobno była to przemiła osoba. Można

przeczytać o tym w bibliotece w dziale historii miasta. Ojciec Fanny
odziedziczył saloon, ale zbankrutował w okresie prohibicji. Na
szczęście Fanny odziedziczyła po dziadku talent do zarabiania
pieniędzy. Kiedy wróciła tu w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, mogła
kupić i sprzedać każdego w naszym okręgu.

Qwilleran wracał do domu ciotki szybkim krokiem. Nowe

informacje brzmiały pokrzepiająco.

Rosemary również tryskała entuzjazmem, kiedy zabrał ją do

domu. Bawiła się wspaniale, zachwycił ją pełen antyków dom. Fanny
dała jej cudowny dzbanuszek z kolekcji porcelany Staffordshire.
Qwilleran uważał, że dzbanuszek jest szpetny.

– Jestem głodny od lunchu – powiedział. – Powinniśmy wcześniej

zjeść kolację. O siódmej przyjdą Nick i Lori. Może wypróbujemy
restaurację „Old Stone Mill”?

Restaurację urządzono w prawdziwym starym młynie. Było to

niezwykle malownicze miejsce, ale menu okazało się całkiem
zwyczajne – od rosołu po ryżowy pudding.

– Zjem tylko sałatkę – uprzedziła Rosemary.
– A ja wieprzowinę średniej jakości, rozmiękły pieczony kartofel i

rozgotowaną fasolkę – oznajmił Qwilleran. – To specjalności
kulinarne mieszkańców Moose County. Może skosztujesz sałatki
Julienne? To pewnie liście przywiędłej sałaty, pomidory bez smaku,
grzanki i ledwo widoczne kawałki kurczaka. Założę się, że polewają ją
gotowym sosem z butelki z Kansas City i posypują parmezanem,
który smakuje jak mąka. Pamiętaj, że był tu młyn.

– Och, Qwilleran, jesteś okropny! – powiedziała Rosemary.
– No więc o czym rozmawiały dwie wyzwolone kobiety, kiedy

byłem na spacerze?

– O tobie. Ciotka Fanny uważa, że jesteś utalentowany, szczery,

uprzejmy i wrażliwy. Podoba jej się nawet twoja pomarańczowa
czapeczka z daszkiem. Powiedziała, że wyglądasz w niej zabójczo.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

115

– Wspomniałaś o kilofie, który zniknął?
– Tak. Powiedziała, że Towarzystwo Historyczne postanowiło

umieścić kilof na wystawie w muzeum i Tom go zabrał.

– Mogła mi o tym powiedzieć. A ci mężczyźni, którzy nurkowali?
– Napisali do agencji nieruchomości w Mooseville. Szukali domu

do wynajęcia na lato. Okazali się bardzo kłopotliwymi lokatorami.
Szczególnie dziewczęta, które spędzały z nimi lato. Twoja ciotka
nazwała je w sposób ordynarny. Nie powtórzę ci tego.

– Daj spokój. Powiedz mi.
– Nie.
– Powiedz.
– Nie. Przestań mnie prowokować.
Qwilleran cmoknął. Bardzo lubił prowokować Rosemary. Jego

przyjaciółka zachowywała się czasem jak panna z dobrego domu.

– Mam jeszcze inne informacje, ale nie chcę tutaj o tym

rozmawiać.

Kiedy wsiedli do samochodu i ruszyli na północ, Qwilleran

powiedział:

– Czego się jeszcze dowiedziałaś? Ciotka Fanny najwyraźniej cię

polubiła.

– Ona myśli, że jesteśmy zaręczeni. Nie zaprzeczałam. Chciałam,

żeby mi się zwierzyła. Byłam naprawdę wzruszona, że mi zaufała.

– Dobra robota! Co jeszcze ci powiedziała?
– Że zawsze osiąga to, czego chce, i ma na to sposób. Manipuluje

ludźmi, obiecując im nagrody albo strasząc ich. Twoja ciotka
twierdzi, że ludzie zazwyczaj czegoś chcą albo coś ukrywają. Każdy
ma słaby punkt, wystarczy go znaleźć. To chyba jej hobby.

– Stara spryciara! Stosuje metodę marchewki i kija.
– To działa jeszcze lepiej, kiedy się ma dużo pieniędzy.
– Jasne. To stara prawda.
– Pokazała mi mały złoty pistolet, który nosi przy sobie. Lubi

wprawiać ludzi w zakłopotanie. To tylko żart.

– Ma specyficzne poczucie humoru. Co ci powiedziała o

morderstwie Dunfielda?

– O Boże! Ona go naprawdę nienawidziła. Kiedy o nim

wspomniałam, okropnie się zdenerwowała. Bałam się, że dostanie
zawału.

– Buck był jedynym człowiekiem, którego nie potrafiła

background image

Lilian Jackson Braun

116

zmanipulować.

Rosemary zachichotała.
– Oskarżył twoją ciotkę, że hoduje marihuanę w ogrodzie.

Wyobrażasz sobie?

– Tak.
– Jeśli chodzi o morderstwo, powiedziała, że ludzie, którzy igrają

z ogniem, mogą sobie zrobić krzywdę. Użyła ordynarnego języka.
Byłam zdumiona.

Qwilleran uśmiechnął się pod wąsem. Rosemary łatwo było

wprawić w zdumienie.

– Taka miła starsza pani – mówiła dalej Rosemary. – Gdzie ona

się nauczyła tak ordynarnego języka?

– Pewnie w New Jersey.
Rosemary miała jeszcze wiele do powiedzenia: o bibliotece i

czterech tysiącach książek w skórzanych oprawkach, których nikt nie
czytał, o czterech szafach wypełnionych niesamowitymi ubraniami
ciotki Fanny, o serwisie porcelany Staffordshire w jadalni –
wszystkie większe muzea chciały zdobyć ten serwis, o srebrnej
zastawie...

– Zatrzymaj się! – krzyknęła Rosemary, kiedy zbliżali się do fermy

indyków. – Wejdę i spytam, czy mają wypatroszonego indyka.
Upiekę ci go przed wyjazdem.

Qwilleran zatrzymał samochód przed fermą.
– Pospiesz się. Niedługo będzie siódma.
Obok klatek z drobiem stała metalowa budka z napisem:

„Sprzedaż detaliczna i hurtowa”. W środku ktoś był.

Rosemary wbiegła do budki i wybiegła z niej po dwóch minutach,

niosąc pękatą torebkę plastikową. Jej twarz była zielona. Rzuciła
torebkę na tylne siedzenie i powiedziała:

– Zabierz mnie stąd, zanim zwymiotuję! W środku był okropny

zapach!

– Ferma indyków pachnie trochę inaczej niż ogród różany.
– Widziałam w życiu kilka gospodarstw – mówiła Rosemary,

oburzona. – Dorastałam na farmie. Ale tu jest zupełnie inaczej.

Rosemary milczała przez dalszą drogę. Odezwała się dopiero,

kiedy Qwilleran zaparkował przed domem.

– Chciałabym się przebrać, zanim przyjdą Nick i Lori –

powiedziała. – Mam ochotę włożyć coś czerwonego.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

117

Qwilleran podał jej klucz.
– Idź się przebrać, a ja przyniosę ptaka. Mam nadzieję, że się

zmieści w lodówce.

Rosemary weszła na werandę. Po chwili Qwilleran usłyszał jej

krzyk.

– Rosemary! Co się stało? – zawołał i pobiegł za nią.
– Spójrz! – Rosemary wskazała drzwi.
Z poręczy ganku zwisało małe zwierzę. Miało sznurek zakręcony

wokół szyi.

– O Boże – jęknął Qwilleran. Zrobiło mu się niedobrze. – To dziki

królik.

– Przez chwilę myślałam, że to Yum Yum.
– Ja też.
Był to jeden z małych brązowych królików, które zjadały szyszki

sosny rosnącej obok szopy z narzędziami. Królik został zastrzelony i
powieszony.

– Idź na plażę, musisz ochłonąć – powiedział Qwilleran. – Ja się

tym zajmę.

„Czy ktoś próbuje mnie nastraszyć? – myślał. – Albo ostrzec?

Może to żart? Ten, kto to zrobił, przyszedł tu lasem od strony wydm.
Na pewno wybrał tę drogę, jeśli chciał być niezauważony.

Qwilleran zostawił biednego zwierzaka i wszedł do domku. Koko i

Yum Yum natychmiast przybiegły. Były bardzo zdenerwowane.
Zaczęły się kręcić w kółko. Koko mruczał, a Yum Yum miauczała.
Zobaczyły intruza z okna, gdzie lubiły siedzieć. Usłyszały strzał i
wyczuły obecność martwego zwierzęcia.

– Szkoda, że nie umiecie mówić – powiedział Qwilleran do Koko.
Na wyboistej drodze pojawił się samochód i po chwili zaparkował

przed domkiem. Qwilleran poszedł się przywitać z gośćmi. Widząc
jego bladą twarz, Nick przestał się uśmiechać.

– Czy coś się stało, panie Qwilleran?
– Pokażę panu coś nieprzyjemnego.
– Och, nie, to podłe! – zawołał Nick. – Lori, chodź, zobacz!
Lori westchnęła ciężko.
– Biedny zwierzak! Przez chwilę myślałam, że to jeden z pańskich

kotów, panie Qwilleran.

Nick radził, żeby zadzwonić do szeryfa.
– Gdzie jest telefon? Sam do niego zadzwonię. Nie dotykajmy

background image

Lilian Jackson Braun

118

niczego na werandzie.

Kiedy Nick dzwonił, Lori uklękła i zaczęła mruczeć do

przerażonych syjamskich kotów. Koko i Yum Yum uspokoiły się pod
wpływem jej kojącego głosu, zaczęły się nawet bawić jej złotymi
włosami, splecionymi w dwa długie, przewiązane błękitną wstążką
warkocze. Rosemary podała surowe warzywa i dip jogurtowy.
Qwilleran spytał gości, czego się napiją. Lori miała ochotę na whisky.

– Uważaj, mała – ostrzegł ją mąż, zasłaniając jedną rękę

słuchawkę. – Pamiętasz, co powiedział lekarz?

– Próbuję zajść w ciążę – wyjaśniła Lori, patrząc na Rosemary. –

Ale do tej pory mieliśmy tylko kociaki.

Nick odłożył telefon na szafkę kuchenną.
– W porządku. Szeryf obiecał, że przyjedzie. Napiję się chętnie

burbona, panie Qwilleran.

– Proszę mi mówić Qwill.
Siedzieli na werandzie, rozkoszując się atmosferą spokoju i

widokiem błękitnego jeziora. Koko, który nigdy nie był
pieszczoszkiem, wskoczył Lori na kolana i zasnął.

– Nie jestem pewien, czy chcę być dłużej w Mooseville – oznajmił

nagle Qwilleran. – Kiedy wychodzę, koty siedzą przy oknie. A jeśli
ten maniak pojawi się znowu i strzeli w szybę? To było ostrzeżenie.
On może wrócić.

– Albo ona – powiedziała cicho Lori. Obecni spojrzeli na nią z

ciekawością.

– Dlaczego sądzisz, że to kobieta? – spytał Qwilleran.
– Po prostu staram się być obiektywna.
– Pewnie znasz wszystkich bywalców klubu „Na Wydmach”.
– Moja żona zna wszystkich mieszkańców, którzy piszą listy –

powiedział z dumą Nick. – Wie, jakie kupują znaczki i koperty!

– Znam państwa Hanstable'ów i państwa Dunfieldów. Kim są

inni?

Lori zaczęła wyliczać na palcach.
– To trzy małżeństwa w podeszłym wieku, miastowy prawnik i

dentysta z Pickax. Lepiej z nim nie rozmawiaj. To rzeźnik.
Wystawiono na sprzedaż dwa puste domy. Trzeci wynajęli niezwykle
przystojni mężczyźni – Lori spojrzała znacząco na męża. – Myślę, że
są profesorami i zbierają informacje o katastrofach morskich.
Dyrektor szkoły mieszka w domu z tabliczką, a sprzedawca antyków

background image

Kot, który lubił Brahmsa

119

w domu, który wygląda jak łódź.

– To oszust – wtrącił jej mąż. – A właściciele „BA”?
– Ich posiadłość wystawiono na sprzedaż. Stracili ją. Bank jest

teraz właścicielem. A propos... – Lori spojrzała na Qwillerana. –
Właściciele domu na wydmach martwią się o przyszłość swojej
posiadłości. Panna Klingenschoen mówiła, że być może zostawi ją do
dyspozycji władz okręgu i powstanie tam park. Z pewnością
wpłynęłoby to korzystnie na interesy w Mooseville, ale oznaczałoby
spadek cen nieruchomości nad jeziorem. Wiesz, co zamierza twoja
ciotka?

– Ona nie jest moją prawdziwą ciotką – powiedział Qwilleran. –

Nic nie wiem na temat jej testamentu. Może kiedyś poruszy ten
temat. – Qwilleran nalał trzecią kolejkę drinków. – Szeryf chyba nie
przyjedzie. Pewnie myśli, że jestem wariatem. Parę dni temu
zadzwoniłem do niego i powiedziałem mu o krzyczącej sowie, w
zeszłym tygodniu zawiadomiłem go, że w jeziorze pływa trup.
Wszyscy myśleli, że to opona.

Nick odwrócił się gwałtownie w jego stronę.
– Gdzie widziałeś ciało?
– Łowiłem ryby i złapałem ciało na haczyk. – Qwilleran

opowiedział im o swojej przejażdżce łódką. Był zadowolony, że inni
słuchają go z taką uwagą.

– Pamiętasz, którego to było dnia? – spytał Nick.
– W zeszły czwartek.
– A mężczyźni, którzy byli na drugiej łodzi? Słyszałeś, co mówili?
– Nie wszystko. Ale usłyszałem wystarczająco dużo, żeby się

zorientować, o co chodzi. Zepsuł się silnik i mężczyźni kłócili się, jak
go naprawić. Jeden miał wysoki głos. Mówił na swojego towarzysza
„Jack”. Ten drugi mówił z akcentem charakterystycznym dla
brytyjskiej klasy robotniczej.

Nick zerknął na żonę. Lori skinęła głową.
– Tutaj na każdego Anglika ludzie mówią „Jack”. Ten zwyczaj

zaczął się w okresie rozkwitu kopalni. W zeszłym tygodniu jeden z
Anglików przedostał się przez granicę. Mówił z akcentem Cockney.

Qwilleran spojrzał z mieszaniną zdumienia i tryumfu.
– Próbował uciec do Kanady! Ktoś przewiózł go łodzią, we mgle.
– Oni wszyscy próbują – powiedział Nick. – To samobójstwo, ale

próbują. Ludzie wiedzą o łodzi, jednak chcemy, żeby ta informacja

background image

Lilian Jackson Braun

120

dostała się do gazet. Media potrafią wszystko rozdmuchać.

– Ilu więźniów jest w stanie uciec?
– Zawsze ten sam procent. Biedny sukinsyn daje pieniądze

przewoźnikowi, który ma go przeszmuglować do Kanady.
Przepływają kilka mil i nagle: chlup! Woda jest tak zimna, że ciało od
razu idzie na dno.

– Niesamowite! – powiedział Qwilleran. – To morderstwo! Ilu

jest przewoźników?

– Wszyscy mówią o jednym przewoźniku, który ma dobry kontakt

z kimś wewnątrz. Policja nie jest w stanie go złapać.

– Albo „jej” złapać – wtrąciła cicho Lori.
– Rozumiem – powiedział Qwilleran, przygładzając wąsy. – Nie

ma ciał, dowodów ani śladów.

– Mam wrażenie – westchnęła Lori – że władzom nie zależy, żeby

kogokolwiek złapać.

– Co ty wygadujesz? – zdenerwował się jej mąż.
– A handel narkotykami? – spytał Qwilleran.
– Jest tak, jak przewidywano. Nie da się wytępić wszystkich

handlarzy.

Zona Nicka znowu się uniosła.
– Oni nie chcą powstrzymać handlu narkotykami! Dzięki trawie i

pigułkom można łatwiej kontrolować więźniów. To alkohol jest
przyczyną kłopotów.

Gdzieś w pobliżu trzasnęły drzwi samochodu.
– To jeden z ludzi szeryfa – powiedział Nick, zrywając się z

krzesła.

Qwilleran poszedł za nim.
– Uważam, że zastępca szeryfa ma cudną czapkę – powiedziała

Lori do Rosemary. – Chciałabym taką mieć.




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

T

T

R

R

Z

Z

Y

Y

N

N

A

A

S

S

T

T

Y

Y


Kiedy zadzwonił telefon, Koko i Yum Yum siedziały na dywanie ze

skóry niedźwiedzia polarnego i lizały swoje futro. Były po śniadaniu,
na które skonsumowały mięso kraba z puszki. Rosemary krzątała się

background image

Kot, który lubił Brahmsa

121

w kuchni, przyrządzając indyka, którego miała upiec.

Qwilleran myślał o tym, co się wydarzyło. Martwy królik był

kolejnym niewyjaśnionym elementem układanki. Informacje Nicka o
więźniach, którzy uciekli, utwierdziły Qwillerana w przekonaniu, że
jednak umiał odróżnić martwe ciało od opony samochodowej. Dla
Qwillerana było teraz jasne, że Buck prowadził śledztwo na własną
rękę. Szukał mężczyzny, który zajmował się szmuglowaniem
więźniów, podwodni rabusie go nie interesowali. Gdyby udało się
znaleźć przewoźnika, zagadka morderstwa Bucka zostałaby
rozwiązana. On (lub ona – jak mówiła Lori) miał na koncie niejedno
zabójstwo.

Qwilleran nie wiedział, jakie poszlaki ma policja i w jak postępuje

śledztwo. W swoim mieście mógłby liczyć na informacje od
policyjnego dziennikarza, ale w Mooseville był obcym wariatem,
który wpadł w panikę z powodu krzyczącej sowy, martwego królika i
ciała złowionego na wędkę. Jedno było pewne: głos, który usłyszał we
mgle, i głos na kasecie należały do tego samego mężczyzny. Gdyby
znalazł tego mężczyznę w Mooseville, miałby ważne informacje dla
policji. Ale wiadomość na kasecie wydawała się nie mieć nic
wspólnego z topielcami.

Rosemary pojawiła się na werandzie.
– Telefon do ciebie. Pani Goodwinter.
Qwilleran pomyślał natychmiast o perfumach i uroczych

dołeczkach prawniczki, ale przyjemne wspomnienia prysły, kiedy
usłyszał jej grobowy głos.

– Tak, pani Goodwinter... Nie, nie włączyłem jeszcze radia... Nie!

W jakim jest stanie? To straszne... Nie do wiary! Co się teraz dzieje?
Mogę w czymś pomóc? Tak, zrobię to... od razu. Gdzie możemy się
spotkać? Za godzinę.

– Co się stało? – spytała Rosemary.
– Złe wiadomości o ciotce Fanny. Wczoraj w nocy spadła ze

schodów.

– O Boże! To straszne! Ona... nie żyje, prawda?
Qwilleran potrząsnął głową.
– Tom znalazł ją rano u podnóża schodów. Biedna ciotka Fanny!

Była taka energiczna, tak otwarta. Tak kochała życie! Nigdy nie
narzekała na starość.

– Była niezwykle hojna. Dała mi dzbanuszek z kolekcji porcelany

background image

Lilian Jackson Braun

122

Staffordshire, pamiętasz? Jestem pewna, że to bardzo cenna rzecz.

– Penelope chce się ze mną jak najszybciej spotkać. W domu

ciotki Fanny. Nie musisz ze mną jechać, ale byłbym ci wdzięczny,
gdybyś to zrobiła.

– Oczywiście, że z tobą pojadę. Włożę indyka z powrotem do

lodówki.

Zanim wyszli, Qwilleran zamknął starannie wszystkie okna i

wewnętrzne okiennice, tak aby z zewnątrz nie widać było kotów.
Zamknął też wejściowe i tylne drzwi, żeby koty nie wyszły na
werandę.

– Przepraszam, moi drodzy – powiedział – ale tak będzie

najbezpieczniej.

Potem zwrócił się do Rosemary:
– Kto by pomyślał, że w tak spokojnym miejscu trzeba będzie

podejmować te wszystkie środki ostrożności. W przyszłym tygodniu
przeniosę się do miasta. Pewnie teraz, po śmierci ciotki Fanny, i tak
nie będę mógł korzystać z jej domku. Adwokaci chcą pewnie o tym ze
mną porozmawiać.

– Ta sielanka nie mogła trwać wiecznie, prawda?
– Było idealnie, ale wszystko się skomplikowało. Proste życie na

wsi nie jest wcale takie proste. Kiedy zjawię się w klubie prasowym,
pewnie mnie wygwiżdżą.

Gdy przyjechali do kamiennego domu w Pickax, Tom pracował w

ogrodzie. Miał pochyloną głowę i nie powitał ich radośnie jak zwykle.

Drzwi otworzyła Penelope. Qwilleran przedstawił jej swoją

przyjaciółkę.

– To jest Rosemary. Jesteśmy potwornie wstrząśnięci tym, co się

stało!

– Jedliśmy wczoraj lunch z ciotką Fanny. Tryskała energią!
– Nikt się nie domyślał, że w przyszłym tygodniu miała skończyć

dziewięćdziesiąt lat! – powiedziała adwokatka.

– To się stało tutaj? – Qwilleran wskazał schody.
Penelope skinęła głową.
– To był groźny upadek, a ona była taka krucha. Alex i ja

namawialiśmy ją, żeby przeniosła się do mniejszego domu bez
schodów, ale nie byliśmy w stanie jej przekonać. – Penelope
wzruszyła ramionami. – Napijecie się herbaty? Znalazłam w kuchni
torebki ekspresowe.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

123

– Ja zrobię herbatę, a wy porozmawiajcie – zaofiarowała się

Rosemary.

– To bardzo miło z pani strony. Będziemy na oszklonej werandzie.
Poszli do oszklonego pokoju, w którym stały donice z drzewami

kauczukowymi i fotel bujany ciotki Fanny.

– Ciotka Fanny nazywała ten pokój słoneczną oazą.
Penelope uśmiechnęła się.
– Kiedy wprowadziła się tu po wielu latach spędzonych na

Wschodnim Wybrzeżu, robiła wszystko, żeby ukryć swoją
ekstrawagancję. Grała rolę milutkiej staruszki, chociaż wiedziała, że
to do niej nie pasuje... Zadzwoniłam dziś rano do Aleksa do
Waszyngtonu. Powiedział, żebym się z panem skontaktowała,
ponieważ jest pan krewnym Fanny. Alex nie może wrócić wcześniej
niż w sobotę.

– Fanny i ja nie byliśmy spokrewnieni. Była bliską przyjaciółką

mojej matki, to wszystko.

– Ale nazywała pana swoim siostrzeńcem. Żywiła do pana ciepłe

uczucia i bardzo pana podziwiała, panie Qwilleran. Nie miała
żadnych krewnych, pewnie pan o tym wie. – Adwokatka otworzyła
teczkę. – Zajmowaliśmy się sprawami Fanny, nawet jej
korespondencją. Chroniliśmy ją przed ludźmi, którzy mogliby jej
listownie grozić albo prosić o pieniądze. Fanny zostawiła nam
zaklejoną kopertę z ostatnimi rozporządzeniami. Nie chciała, by na
jej pogrzeb przyszły tłumy. Życzyła sobie, by jej ciało skremowano. W
„Picayune” ukaże się jutro nekrolog na całą stronę. W sobotę
planujemy uroczystość żałobną.

– Czy Fanny była religijną osobą?
– Nie, ale co roku płaciła datki na rzecz wszystkich pięciu

kościołów w mieście. Uroczystość odbędzie się pewnie w
największym. Jestem pewna, że będzie mnóstwo ludzi z całego
Moose County.

Podczas ich rozmowy co pewien czas dzwonił telefon.
– Nie odbieram – powiedziała Penelope. – Założę się, że to łowcy

sensacji.

– A co z polityką „otwartych drzwi”, tak popularną w tym mieście?

Wielu ludzi będzie pewnie chciało zajrzeć do domu Fanny.

– Tom ma ich odprawić.
Rosemary podała herbatę. Zaczęli wspominać we trójkę ciotkę

background image

Lilian Jackson Braun

124

Fanny. Penelope mówiła o ulubionym fotelu staruszki, Qwilleran
przypomniał sobie, że Fanny lubiła egzotyczne stroje. W końcu
powiedział:

– Wydaje się, że wszystko jest pod kontrolą. Jest pani pewna, że

nie możemy w czymś pomóc?

– Alex prosił, żebym z panem porozmawiała – oznajmiła

adwokatka dramatycznym tonem. – Chodzi o to, że nie mamy
testamentu Fanny.

– Co takiego? Tak zamożna osoba nie zostawiła testamentu? Nie

mogę w to uwierzyć!

– Testament istnieje. Fanny spisała go własnoręcznie, by chronić

swoją prywatność.

– Czy taki dokument ma moc prawną?
– W tym przypadku tak. Testament został podpisany jej

nazwiskiem i opatrzony datą. Został spisany bez świadków. Tak
chciała Fanny i nikt się jej nie sprzeciwił. Oczywiście doradziliśmy jej
w kwestii terminologii. Chodziło o to, żeby nie było żadnych
niejasności.

Mieliśmy

nadzieję,

że

w

liście

z

ostatnimi

rozporządzeniami

Fanny

będzie

wskazówka,

gdzie

znaleźć

testament, ale niestety...

– Co teraz?
Penelope spojrzała z nadzieją na Qwillerana.
– Musimy go po prostu znaleźć.
– Znaleźć? – zdziwił się Qwilleran. – Tego ode mnie oczekujecie?
– Nie pomoże nam pan?
Qwilleran spojrzał na Rosemary. Jego przyjaciółka skinęła

entuzjastycznie głową.

– Fanny pokazała mi wczoraj cały dom – przypomniała

Rosemary. – To nie będzie trudne.

– Proszę zadzwonić do mnie do biura, jeśli będą jakieś problemy

– powiedziała Penelope. – I proszę, nie odbierajcie telefonu. To by
was tylko zaniepokoiło.

Kiedy adwokatka zostawiła ich samych, Qwilleran zwrócił się do

Rosemary:

– Skoro uważasz, że to takie proste, gdzie zaczniemy?
– W bibliotece stoi duże biurko. W gabinecie Fanny na piętrze jest

mniejsze biurko. W jej sypialni jest stary kufer.

– Jesteś niesamowita! Nic nie umknie twojej uwadze, Rosemary,

background image

Kot, który lubił Brahmsa

125

ale czy przyszło ci do głowy, że biurka i kufer mogą być zamknięte?

Rosemary pobiegła do kuchni i wróciła z pękiem kluczy.
– Były w chińskim czajniczku, w którym zrobiłam herbatę. Zacznij

od biblioteki, a ja zajmę się kufrem.

Nie był to jednak dobry pomysł, zważywszy na to, że Qwilleran

miał obsesję na punkcie słowa pisanego. Półki wypełnione od podłogi
do sufitu książkami od razu przykuły jego uwagę. Qwilleran domyślił
się, że dziadek Klingenschoen ukrył na górnej półce kilka
klasycznych powieści pornograficznych. Znalazł też kolekcję
pikantnych powieści z lat dwudziestych. Kiedy Rosemary weszła do
pokoju, Qwilleran czytał właśnie Pięć frywolnych kobiet Gladys
Gaudi.

– Qwill, odkryłam coś niesamowitego!
– Znalazłaś testament?
– Jeszcze nie, ale w kufrze jest pełno pamiętników Fanny. Są tam

jej zapiski z czasów, kiedy była w college'u. Wiedziałeś, że twoja
droga cioteczka była egzotyczną tancerką w New Jersey?

– Robiła striptiz?
Rosemary wyglądała na rozbawioną.
– Zachowała ulotki reklamowe, artystyczne fotografie i kilka

gorących listów od wielbicieli. Nic dziwnego, że chciała, żebyś
napisał książkę! Chodź na górę. Pamiętniki są opatrzone datami.
Zaczęłam je właśnie czytać.

Spędzili kilka godzin, przeglądając zawartość kufra.
– Czuję się jak podglądacz – powiedział Qwilleran. – Kiedy ciotka

Fanny oznajmiła mi, że współpracowała z różnymi klubami, byłem
pewien, że ma to związek z ogrodnictwem i działalnością
charytatywną.

Jak się okazało, ciotka Fanny rozpoczęła swoją karierę jako

tancerka w nocnych klubach Atlantic City. Później została
menedżerem i w końcu właścicielką klubu. Najwięcej zarabiała w
czasach prohibicji. W kufrze były wycinki z gazet, zdjęcia „Klubu
Franceski” i fotografie samej Fanny w towarzystwie polityków,
gwiazd filmowych, znanych bejsbolistów i gangsterów. Nie było
żadnej wzmianki o małżeństwie Fanny, ale znaleźli informację, że
miała syna. W jednym z dzienników były fotografie z czasów jego
dzieciństwa i młodości. Z wycinków wynikało, że syn Fanny zginął w
tajemniczym wypadku w nowojorskim porcie.

background image

Lilian Jackson Braun

126

Testamentu w kufrze nie było.
Qwilleran zadzwonił do Penelope i powiedział, że będą szukać

dalej następnego dnia. Udawał przed Penelope, że to bardzo męczące
i przygnębiające zajęcie. Ale tak naprawdę Qwilleran i Rosemary
czuli przyjemne podniecenie, dowiadując się ciekawych rzeczy o
życiu ciotki Fanny.

– Zróbmy coś szalonego – zaproponowała Rosemary. – Chodźmy

do baru „Pod Psem”.

Wagon towarowy, w którym urządzono bar, stał na pustkowiu,

niedaleko autostrady. W pobliżu znajdowały się pozostałości kopalni
Dimsdale.

Na polu służącym za parking nie było ani jednego samochodu, ale

na drzwiach baru wisiała tabliczka z napisem „OTWARTE”.
Natomiast w oknie Qwilleran zauważył drugą tabliczkę z napisem
„ZAMKNIĘTE”.

W środku na ścianach wisiały pożółkłe plakaty. Menu pochodziło

z czasów, kiedy kawa kosztowała pięć centów, a kanapki – dziesięć.
Qwilleran wytężył węch i wciągnął nosem powietrze.

– Gotowana kapusta, smażona cebula i marihuana – oznajmił. –

Nie widzę kelnera. Gdzie chcesz usiąść, Rosemary?

Pod tylną ścianą widniał zniszczony barek, przy którym stały całe i

połamane stołki. Stoły i krzesła pochodziły najwyraźniej z czasów
wielkiego kryzysu. Być może stały kiedyś w kuchni górników. Z głębi
baru dobiegł cichy hałas, który mógł być oznaką życia. Po chwili z
ciemnego kąta sali wynurzył się wysoki, trupio blady mężczyzna.
Poruszał się jak lunatyk i wyglądał tak, jakby od tygodnia nie miał
nic w ustach.

– Urocze miejsce – powiedział Qwilleran wesoło. – Co pan

poleca?

– Gulasz – odezwał się mężczyzna cienkim głosem.
– Mieliśmy nadzieję, że zjemy tu cielęcinę w sosie z pleśniowego

sera. Są karczochy? Nie? Nie ma karczochów, Rosemary. Chcesz
pójść do innej restauracji?

– Chętnie spróbuję gulaszu – powiedziała Rosemary. – Myślisz,

że to prawdziwy węgierski gulasz?

– Pani pyta, czy to prawdziwy węgierski gulasz – Qwilleran

przekazał pytanie kelnerowi.

– Niby skąd mam wiedzieć?

background image

Kot, który lubił Brahmsa

127

– Ja też wezmę gulasz. Jest na pewno wyśmienity. Można

zamówić jakąś sałatkę?

– Jest tylko surówka z białej kapusty.
– Wspaniale. Jest na pewno przepyszna!
Przez cały ten czas Rosemary zerkała na Qwillerana z krytyczną,

pełną powątpiewania miną. Zawsze patrzyła na niego w ten sposób,
kiedy pozwalał sobie na żarty.

Po pewnym czasie kelner, pełniący także funkcję kucharza,

wynurzył się z ciemnego kąta, niosąc obtłuczone talerze, na których
widniały obfite porcje jedzenia. Rosemary przyjrzała się badawczo
swojej potrawie i szepnęła do Qwillerana:

– Myślałam, że węgierski gulasz to kawałki wołowiny uduszone z

cebulą i słodką papryką w czerwonym winie. To jest makaron,
pomidory z puszki i hamburger.

– Jesteśmy w Mooseville – wyjaśnił Qwilleran. – Skosztuj. Da się

zjeść, ale tylko pod warunkiem, że nie będziesz myśleć o smaku.

Kiedy kucharz przyniósł kawę w zniekształconych blaszanych

kubkach, Qwilleran spytał wesoło:

– Czy pan jest właścicielem tej uroczej restauracyjki?
– Ja i mój kumpel.
– Myślał pan o sprzedaży? Moja przyjaciółka chciałaby otworzyć

kawiarnię i butik. – Qwilleran nie śmiał spojrzeć na Rosemary.

– Nie wiem. Jedna staruszka z Pickax chce kupić naszą

restaurację. Dobrze zapłaci.

– To pewnie panna Klingenschoen.
– Lubi to miejsce. Przychodzi tu z jednym młodym facetem.
Kiedy wsiedli do samochodu i ruszyli dalej na północ, Rosemary

powiedziała:

– Nie wiem, po co to robisz. Fanny złożyła temu biedakowi

bezsensowną obietnicę, a ty potraktowałeś go w podobny sposób,
żartując na temat kawiarni i karczochów.

– Chciałem sprawdzić, czy to jego głos był na kasecie – powiedział

Qwilleran. – To nie jest kryminalista, którego szukam, ale
wsadziłbym go do więzienia za ten gulasz. Moim głównym
podejrzanym jest właściciel „BA”.

Kiedy skręcili i znaleźli się na drodze prowadzącej do domku

letniskowego, Rosemary westchnęła.

– Spójrz, wilga z Baltimore. Powietrze nad jeziorem jest

background image

Lilian Jackson Braun

128

wspaniałe. Uwielbiam tę drogę wijącą się między drzewami aż do
samego jeziora.

Qwilleran zahamował gwałtownie na podjeździe przed domkiem.
– Koty są na werandzie. W jaki sposób się wydostały? Zamknąłem

je w domku.

Za siatką werandy ruszały się dwa brązowe pyszczki. Koty

przeraźliwie miauczały. Qwilleran wyskoczył z samochodu i krzyknął
przez ramię:

– Drzwi domku są otwarte!
Wbiegł do środka, Rosemary ruszyła za nim z niepewną miną.
– Ktoś tu był! Widzę przewrócony stołek... i krew na białym

dywanie! Koko, co się stało? Kto tu był?

Koko przewrócił się na plecy, oblizał sobie łapy, rozsunął palce i

pokazał pazury.

– Okno jest otwarte! – zawołała Rosemary z pokoju gościnnego. –

Na podłodze jest szkło, żaluzje są oberwane! Ktoś wybił szybę!

Było to okno wychodzące na śmietnik i zalesione wydmy.
– Ktoś chciał ukraść kasetę – domyślił się Qwilleran. – Widzisz? –

Wszedł na stołek, żeby dosięgnąć głowy łosia. – Włamywacz spadł ze
stołka albo coś go przestraszyło i zeskoczył, a potem kopnął stołek.
Założę się, że Koko wskoczył mu na głowę i wysunął osiemnaście
pazurów ostrych jak sztylety. Mój kot nie oszczędza swoich ofiar. Jest
tu mnóstwo krwi, może Koko złapał go za ucho.

– O Boże! – Rosemary wzdrygnęła się.
– Potem włamywacz wyskoczył na dwór. Koko pewnie nadal

siedział mu na głowie. Odkąd weszliśmy, cały czas oblizuje łapy.

– Czy on ukradł kasetę?
– Nie było jej tam. Schowałem ją. Niczego nie dotykaj. Muszę

zadzwonić do szeryfa – po raz kolejny.

– Gdyby mój samochód stał na podjeździe, toby się nie wydarzyło.

Ten człowiek pomyślałby, że ktoś jest w domu.

– Jutro odbierzemy twój samochód.
– W niedzielę będę musiała wrócić do domu. Szkoda, że nie

pojedziesz ze mną. W pobliżu grasuje niebezpieczny przestępca. On
wie, że zabrałeś jego kasetę. Co powiesz szeryfowi?

– Spytam go, czy lubi muzykę, a potem puszczę White Lies.
Później tego samego wieczoru Qwilleran i Rosemary siedzieli na

werandzie, obserwując, jak w świetle zachodzącego słońca jezioro

background image

Kot, który lubił Brahmsa

129

zmienia kolor z turkusowego na purpurowy.

– Widziałeś kiedyś takie niebo? – spytała Rosemary. – Po jednej

stronie jest fiołkoworóżowe, a po drugiej ciemnofioletowe.

Koko krążył niecierpliwie między werandą i kuchnią.
– On jest bardzo zdenerwowany – powiedział Qwilleran. –

Zaatakował włamywacza. To cywilizowany kot, ale w jego
podświadomości budzi się pradawny zew z czasów, kiedy koty
siedziały na murach pałaców i świątyń i rozdzierały na strzępy
swoich wrogów.

– Och, Qwill! – Rosemary roześmiała się. – On po prostu czuje

zapach pieczonego indyka.




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

C

C

Z

Z

T

T

E

E

R

R

N

N

A

A

S

S

T

T

Y

Y


Rosemary odebrała swój samochód z warsztatu, a Qwilleran udał

się na pocztę po listy.

– Słyszałam w radiu smutną wiadomość – westchnęła Lori. – To

naprawdę straszne.

– Odejście Fanny było niezwykle dramatyczne – powiedział

Qwilleran. – Taką miała naturę. Lubiła wywoływać zainteresowanie
mediów.

– Nick i ja idziemy jutro na ceremonię żałobną.
– Jesteśmy w drodze do Pickax. Zabraliśmy ze sobą koty. Wczoraj

ktoś włamał się do domku letniskowego. Koko rzucił się na
włamywacza i zmusił go do ucieczki.

– Naprawdę? – Błękitne oczy Lori otworzyły się szeroko ze

zdumienia.

– Na dywanie była krew. Koko oblizywał co chwila łapy. Jeśli na

poczcie pojawi się klient ze zmasakrowaną twarzą, daj mi znać. Nie
zostawię już Koko i Yum Yum samych w domku, dopóki ta sprawa
się nie wyjaśni. Są teraz w samochodzie i pewnie gapią się na nich
wszyscy przechodnie.

Rosemary zostawiła samochód na podjeździe przed domkiem.

Potem cała czwórka udała się do Pickax. Qwilleran jechał powoli,
żeby nie przestraszyć Yum Yum. Rosemary powiedziała, że mechanik

background image

Lilian Jackson Braun

130

z warsztatu wybiera się na uroczystość żałobną.

– Fanny miała wielbicieli w całym Moose County – zamyślił się

Qwilleran. – Kiedyś ludzie nienawidzili nazwiska Klingenschoen.
Fanny to zmieniła.

Qwilleran skręcił gwałtownie, żeby nie najechać na zdechłego

skunksa. Koty podniosły głowy i zaczęły węszyć, ruszając wąsikami.

– Myślałam o zapachu na fermie indyków – powiedziała

Rosemary. – To farmer tak obrzydliwie pachniał, nie indyki. On się
chyba źle odżywia. Chciałam wspomnieć o tym jego żonie, ale pewnie
by się obraziła.

Samochód podskoczył na wyboju i koty rozpoczęły wrzaskliwą

tyradę, która trwała do samego Pickax.

Qwilleran zaparkował przed imponującą dwupiętrową rezydencją

z kamienia.

– I oto jesteśmy z powrotem w Manderley – powiedział.
– Tak się to miejsce nazywa? – spytała niewinnie Rosemary.
Zwierzaki zostały zamknięte w kuchni z niebieską poduszką i

miską wody. Qwilleran i Rosemary udali się na poszukiwanie
testamentu.

Biurko w bibliotece było masywnym angielskim antykiem. W

szufladach leżały zeznania podatkowe, akty urodzenia i zgonu,
dokumenty

dotyczące

ubezpieczenia,

papiery

związane

z

nieruchomościami, informacje o inwestycjach, zapłacone rachunki,
domowy inwentarz i stuletnie weksle. Nie było tam jednak
testamentu. Biurko w pokoju ciotki Fanny było wdzięcznym meblem,
służącym do przechowywania korespondencji. Znaleźli tam listy
miłosne z lat dwudziestych, listy pełne niemądrych plotek o
„chłopcach”, które matka Qwillerana pisała do Fanny, kiedy były w
college'u, kartki od syna Fanny z okresu, kiedy przebywał w
internacie, oraz najnowsze listy pisane na maszynie z redakcji
„Fluxion”. Ani śladu testamentu.

– Znalazłam coś interesującego, Qwill – powiedziała Rosemary. –

To list od kogoś z Atlantic City. Jest w nim mowa o Tomie i prośba,
by Fanny go zatrudniła. – Rosemary zmrużyła oczy i pochyliła się
nad kartką. – Ojej, on siedział w więzieniu. Tu jest napisane, że
został zwolniony warunkowo, ale potrzebuje jakiegoś miejsca do
mieszkania i pracy. „Nie jest zbyt bystry, jednak potrafi ciężko
pracować i nie sprawia nigdy kłopotu”. Posłuchaj tego: „Dostał

background image

Kot, który lubił Brahmsa

131

dziesięć lat, lecz zostanie wypuszczony za dobre sprawowanie... „
Dobre sobie! Z jakimi ludźmi Fanny zadawała się w New Jersey?

– Mogę się domyślić – skwitował Qwilleran. – Chodźmy na lunch.
Zajrzał do kotów. Leżały na niebieskiej poduszce na lodówce i

sprawiały wrażenie zadowolonych. Kiedy wyszli, Qwilleran zobaczył
w ogrodzie Toma.

– Cześć – powiedział smutno. – To prawdziwa tragedia.
Tom wyglądał, jakby się postarzał o dwadzieścia lat, młodzieńczy

uśmiech zniknął z jego twarzy. Skinął głową i wbił spojrzenie w
ziemię.

– Przyjdziesz jutro na uroczystość żałobną?
– Nigdy nie byłem na takiej uroczystości. Nie wiedziałbym, jak się

zachować.

– Po prostu wchodzisz, siadasz i słuchasz muzyki i przemówienia.

W ten sposób wszyscy mogą się pożegnać z panną Klingenschoen.
Ciotka Fanny na pewno by chciała, żebyś przyszedł.

Tom oparł się na grabiach i pochylił smętnie głowę. Miał łzy w

oczach.

– Ciotka Fanny była dla ciebie dobra, Tomie, ty też bardzo jej

pomogłeś. Pamiętaj o tym. Dzięki tobie było jej lżej przez ostatnie
dziesięć lat życia.

Tom wytarł wilgotną twarz rękawem. Jego rozpacz była tak

uderzająca, że Qwilleran po raz pierwszy od czasu, kiedy dostał
smutną wiadomość, poczuł ściskanie w gardle. Kaszlnął i zaczął
mówić o wybitym oknie w domku letniskowym.

– Wstawiłem kawałek kartonu zamiast szyby, ale jeśli będzie

padać albo powieje wschodni wiatr...

– Zajmę się tym – powiedział cicho Tom.
Restauracja, w której podawano prawie najgorszą kawę w Moose

County, w porze lunchu była wypełniona ludźmi. Klienci rozmawiali
o śmierci Fanny Klingenschoen. Na ceremonię miało przyjść tylu
ludzi, że nie pomieściliby się w żadnym z miejscowych kościołów.
Dlatego ustalono w końcu, że uroczystość odbędzie się w liceum.
Pastorzy z pięciu kościołów mieli wygłosić przemówienia.
Członkowie Klubu Seniorów mieli śpiewać pieśni. Komisarz Moose
County obiecał zagrać na trąbce z czasów pierwszej wojny światowej.
Na sali ustawiono ulubiony fotel bujany Fanny Klingenschoen.
Dzieci z przedszkola miały obsypać go płatkami róż.

background image

Lilian Jackson Braun

132

Snuto wiele domysłów na temat testamentu. Wielki kamienny

dom miał stać się własnością Muzeum Historycznego, powozownię
obiecano Stowarzyszeniu Artystów, które zamierzało urządzić tam
galerię. Krążyły pogłoski, że sporą sumę pieniędzy otrzyma okręg
szkolny na zbudowanie olimpijskiego basenu. W panującej dokoła
atmosferze dawało się wyczuć smutek, podniecenie i wdzięczność,
szczególnie

wśród

młodych

dziewcząt.

Qwilleran

usłyszał

powtórzone kilkakrotnie imię Francesca.

– Mam nadzieję, że ciotka Fanny pamiętała o Tomie, pisząc swój

testament – powiedział Qwilleran do Rosemary. – Mam nadzieję, że
zapisała mu furgonetkę. Tom dba o nią jak o własne dziecko.

– A jeśli nie znajdziemy testamentu?
– Władze i prawnicy potrafią zdobyć wszystko.
Po lunchu szukali dalej w salonie. Chińskie biurko wypełnione

było fotografiami: artystycznymi portretami i zdjęciami z gazet.
Qwilleran przyglądał się uważnie wszystkim mężczyznom z
bokobrodami i niebieskookim dziewczętom z kręconymi włosami,
szukając wśród nich dziadka Klingenschoena i Minnie K. Po chwili
Rosemary go zawołała.

Na górze stały komody z marmurowymi blatami, wielkie skrzynie

i szafy. Rosemary wszystko zaplanowała. Postanowiła zająć się
sypialnią Fanny i posłała Qwillerana do innych pokoi. Później
wymienili się uwagami, siedząc na najwyższym stopniu schodów, z
których spadła ciotka Fanny.

– Znalazłam same ubrania – powiedziała Rosemary. – Pończochy

i bielizna z prawdziwego jedwabiu. Wyobrażasz sobie? Białe lniane
chusteczki, mnóstwo białych dziecięcych rękawiczek, które zaczęły
już żółknąć... A co ty znalazłeś?

Lista rzeczy znalezionych przez Qwillerana była równie

rozczarowująca.

– Tony pościeli, grube, pachnące cedrem koce, dość ręczników na

turecką kąpiel i tyle obrusów, że można by nimi zakryć całe
podwórko.

– Co teraz?
– Może gdzieś jest sejf wbudowany w mebel albo ukryty w ścianie,

za obrazem – wyraził przypuszczenie Qwilleran. – Jeśli Fanny
zależało na zachowaniu prywatności, na pewno schowała go do sejfu.

– Może upłynąć wiele tygodni, zanim go znajdziemy. Trzeba

background image

Kot, który lubił Brahmsa

133

przeszukać każdy kąt.

Nagle rozległo się piskliwe miauczenie.
– To Koko – powiedział Qwilleran. – On nie lubi być długo

zamknięty. Widocznie ma już dość. Wiesz, Rosemary, ten mały |
diabeł posiada szósty zmysł, potrafi wyczuwać tego typu rzeczy.
Możemy go wypuścić i obserwować, czy coś go zaciekawi.

Odzyskawszy wolność, Koko przemaszerował przez spiżarnię i

jadalnię niczym dumny monarcha zwiedzający posiadłość. Podniósł
łeb i ogon, uszy postawił jak koronę. Obwąchał dokładnie szafkę z
wyrzeźbionymi królikami i bażantami, ale w środku były jedynie
głębokie talerze i srebrne sztućce. W foyer Koko zainteresował się
plamą na dywanie leżącym u podnóża schodów. Węszył wokół plamy
tak uporczywie, że Qwilleran w końcu go skarcił. W salonie Koko
zbadał klucze służące do otwierania klapy starego kwadratowego
pianina i otarł się o pękate nogi instrumentu. W bibliotece i oranżerii
nic nie zwróciło jego uwagi, ale znalazł schody prowadzące do
piwnicy i zszedł do angielskiego pubu.

Ściany pomieszczenia zostały wyłożone ciemną boazerią, na

kamiennej podłodze stało kilka stołów i krzeseł z surowego drewna.
Barek był niezwykle masywny. Za nim znajdował się drugi, oszklony
barek z rzeźbieniami. Koko obwąchał barek i zamarł. Po chwili
podszedł bardzo powoli do szafki pod barkiem. Czekał, wpatrując się
w drzwi szafki. Qwilleran położył palec na ustach. Bał się odetchnąć,
podobnie jak Rosemary. Nagle Koko skoczył. Z szafki dobiegł
przerażony pisk. Koko zaczął dziko podskakiwać.

– Mysz – szepnął Qwilleran do Rosemary. Okrążył na palcach

barek i otworzył drzwi szafki. Wyskoczyło z niej małe szare
zwierzątko. Koko rzucił się za nim w pościg.

– Zostawmy go – powiedział Qwilleran. – O to właśnie chodziło. –

W szafce był stary czarno–złoty sejf z kłódką. – Jest jeden problem.
W jaki sposób go otworzymy?

– Zadzwoń do Nicka.
– Nick i Lori przyjadą jutro do miasta na ceremonię żałobną. Sejf

może poczekać. Chodźmy do domu i zjedzmy indyka.

Kupili egzemplarz „Pickax Picayune” i znaleźli nekrolog Fanny,

który zajmował całą pierwszą stronę. Wydrukowany na czarno tekst
otoczony był czarno–białą ramką. Na dole napisano, że nekrolog
można oprawić.

background image

Lilian Jackson Braun

134

Rosemary przeczytała na głos jego treść w drodze do Mooseville.

Qwilleran stwierdził, że to szczyt złego smaku i pretensjonalności.

– Pisali takie nekrologi w dziewiętnastym wieku. Muszę

porozmawiać z redaktorem. Napisanie jednej strony tekstu, który nic
nie znaczy, wymaga nie lada umiejętności.

– Nie zamieścili żadnego zdjęcia.
– W redakcji „Picayune” nie słyszeli o wynalezieniu aparatu

fotograficznego. Przeczytaj to jeszcze raz, Rosemary. Nie mogę
uwierzyć, że wydrukowali coś takiego.

Tytuł był prosty: Wielka Dama wraca do domu.
Rosemary przeczytała nekrolog:
– Fanny Klingenschoen wiodła żywot godzien pozazdroszczenia, a

w chwili odejścia nie cierpiała, świadoma, że jej życie było hołdem
złożonym ludzkości. W środę o północy w swojej rezydencji w Pickax
osiemdziesięciodziewięcioletnia Fanny Klingenschoen zapadła nagle
w sen, z którego nie można się obudzić. W chwili śmierci wypełniała
ją radość, zamknąwszy oczy, uśmiechała się, gdy przygasał płomień
jej żywota, i mroczny, głęboki jak nigdy dotąd smutek zapanował w
sercu mieszkańców okręgu. Żadne słowa nie oddadzą poczucia
straty, jakiego doświadczyli członkowie społeczności, kiedy zimne,
smukłe place śmierci przecięły nici, którymi zmarła związana była z
bliskimi. Fanny Klingenschoen nieustannie inspirowała swoich
najbliższych, była uosobieniem siły, wyrafinowanego smaku,
mądrości, uczciwości, siły charakteru i hojności. Fanny była córką
Septimusa i Ady Klingenschoenów, przyszła na świat prawie
dziewięćdziesiąt lat temu. Była wnuczką Gustave'a i Minnie
Klingenschoenów, która wniosła odrobinę ogłady do surowych
obyczajów pierwszych osadników. Choć dusza Fanny uleciała w
niebiosa, będziemy czuć jej obecność w sobotę rano o jedenastej,
kiedy mieszkańcy okręgu z różnych sfer społecznych zgromadzą się w
budynku liceum w Pickax, by oddać cześć kobiecie, którą
podziwialiśmy za niezwykle mocny charakter i wielką godność
osobistą. Przez dwie godziny mieszkańcy Pickax nie będą pracować.

Po chwili milczenia Rosemary westchnęła.
– Nie wiem, o co ci chodzi, Qwill. To piękny, szczery i wzruszający

tekst.

– Moim zdaniem to stek bzdur – powiedział Qwilleran. – Fanny

zwymiotowałaby, gdyby to usłyszała.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

135

– Miau! – zapiszczał Koko z tylnego siedzenia.
– Widzisz, Rosemary? On się ze mną zgadza.
Rosemary zmarszczyła nos.
– Skąd wiesz, że „miau” oznacza „tak”?
Ledwo weszli do domku, kiedy rozległ się dzwonek telefonu

zamkniętego w kuchennej szafce.

– Cześć – powiedział głos, którego Qwilleran nie trawił. – Jest

tam moja dziewczyna? Mówi twój stary kumpel Max Sorrel.

Qwilleran cały się zjeżył.
– Mam tu kilka dziewczyn. Która jest twoja?
Po rozmowie z Maksem Rosemary stała się rozkapryszona i

chłodna.

– Jutro od razu po ceremonii będę musiała wrócić do domu –

oznajmiła w końcu.

– MIAU! – wtrącił Koko bardziej energicznie niż zwykle. Brzmiało

to jak okrzyk entuzjazmu. Qwilleran i Rosemary spojrzeli na niego z
dezaprobatą. Kot siedział na obramowaniu kominka, niebezpiecznie
blisko dzbanuszka z kolekcji Staffordshire. Jedno machnięcie
ogonem i...

– Lepiej przestawię ten dzbanuszek – powiedział Qwilleran i

dodał po chwili: – Czy Max cię zdenerwował, Rosemary?

– Max nie chce, żebym była jego wspólniczką. Postanowił, że sam

założy restaurację. Jestem zdenerwowana.

– Nie przepadasz za nim, prawda?
– On jest przekonany, że darzę go nienawiścią, ale to nieprawda.

Dlatego jestem taka zdenerwowana. Pójdę się przejść na plażę.
Muszę to przemyśleć.

Qwilleran patrzył z niepokojem, jak Rosemary wychodzi. Z pewną

niechęcią przyznał sam przed sobą, że jej powrót do Toronto tak
bardzo go nie martwił. Zbyt długo wiódł samotne życie. Było mu
trudno przejść w tym wieku na ścisłą dietę. Pod wpływem Rosemary
przestał palić fajkę, ale miał często ochotę na swój ulubiony tytoń.
Kiedy był zmęczony samotnością, Rosemary wydawała mu się
atrakcyjna i lubił przebywać w jej towarzystwie. Ale bywały chwile,
kiedy wolał towarzystwo młodszych kobiet. Ich obecność działała na
niego pobudzająco. Poza tym młode kobiety w przeciwieństwie do
Rosemary potrafiły docenić jego poczucie humoru. Rosemary nie
darzyła sympatią Koko. Traktowała go jak zwyczajnego kota.

background image

Lilian Jackson Braun

136

Nagłe ochłodzenie ich stosunków było jednym z wielu minusów

wakacji. Qwilleran miał za sobą dwa tygodnie dyskomfortu,
niepewności i frustracji. Ogarnęło go poczucie winy, ponieważ nie
zaczął pisać powieści. Wieczory pełne muzyki, długie spacery plażą i
wylegiwanie się na piasku z dobrym kryminałem nie sprawiały mu
przyjemności. Nie miał już ochoty patrzeć na zachody słońca.
Wakacje prawie się skończyły. Nawet jeśli nowy właściciel nie każe
mu opuścić posiadłości, Qwilleran i tak zamierzał wyjechać. Ktoś był
na tyle zdesperowany, że włamał się do domku letniskowego. Jakiś
brutal zabił człowieka za pomocą świecznika. Z lasu w każdej chwili
mógł się wynurzyć ze strzelbą zabójca królika.

W domku panowała cisza. Po pewnym czasie Qwilleran usłyszał

cichutkie kroki. Koko bawił się starą piłką, która leżała porzucona w
kącie. Kot złapał ją i odepchnął. Potem skoczył na piłkę, schwycił ją
przednimi łapami i kopnął tylnymi. Piłka wyleciała w powietrze.
Koko rzucił się za nią.

Qwilleran przyglądał się zabawie.
– Koko celuje w prawo... zdobywa piłkę... rzuca... łapie... pada na

ziemię, ale wciąż trzyma piłkę... celuje w lewo...

Piłka wpadła pod kanapę. Koko spojrzał z zaciekawieniem na

narzutę kanapy, pod którą znikła piłka. Jedynie Yum Yum potrafiła
wcisnąć się w wąską przestrzeń między podłogą a kanapą.

– Koniec gry – oznajmił Qwilleran. – Przegrałeś.
Koko położył się na brzuchu i wsadził łapę pod kanapę. Wygiął się,

zwinął i wyprężył grzbiet – na próżno. Wskoczył na oparcie kanapy i
zaczął zrzędzić.

– Radź sobie sam – powiedział Qwilleran. – Jestem zmęczony.
Koko spojrzał na niego ze złością, otwierając szeroko swoje

błękitne oczy. Wpatrywał się w Qwillerana i nic nie mówił.

Qwilleran wiedział, że to spojrzenie oznacza: nie ma żartów. Wstał

z wygodnej kanapy i poszedł po wiszące na werandzie widły. Wsunął
je pod kanapę i wyciągnął kłęby kurzu oraz swoją granatową
skarpetkę. Wsunął ponownie widły, tym razem spod kanapy
wytoczyły się koralowa szminka Rosemary i jego złote pióro.

Teraz oba koty obserwowały Qwillerana z zainteresowaniem.
– Yum Yum, ty mała złodziejko! – zbeształ kotkę Qwilleran. – Co

jeszcze ukradłaś?

Jeszcze raz wsadził widły pod kanapę. Najpierw pojawiła się piłka,

background image

Kot, który lubił Brahmsa

137

którą koty się bawiły, później jego złoty zegarek, zgniecione banknoty
i złoty spinacz na pieniądze.

– Czyje to pieniądze? – spytał Qwilleran i przeliczył banknoty. W

błyszczącym złotym spinaczu było trzydzieści pięć dolarów w
banknotach.

W tym momencie na ścieżce prowadzącej na wydmy pojawiła się

Rosemary. Po chwili weszła do domku.

– Rosemary, nie uwierzysz, co znalazłem! – wykrzyknął

Qwilleran. – Złote pióro, które mi dałaś! Myślałem, że Tom je ukradł.
I twoją szminkę! Yum Yum schowała różne rzeczy pod kanapą. Mój
zegarek, jedną moją skarpetkę i pieniądze.

– Cieszę się, że znalazłeś pióro – powiedziała cicho Rosemary.
– Dobrze się czujesz?
– Muszę się przespać. Położę się wcześniej.
– Nie zjedliśmy jeszcze kolacji.
– Nie jestem głodna. Chyba cię już opuszczę. Jutro czeka mnie

długa jazda samochodem.

Qwilleran siedział sam na werandzie, nie zwracając uwagi na

piękną zatokę i mewy. „Złoty spinacz może być własnością Rogera –
pomyślał. – Czy Roger był w domku? W jakim celu?” Ale Qwilleran
nie mógł uwierzyć, że jego młody znajomy był zamieszany w tę
sprawę. Głos na kasecie z pewnością nie należał do Rogera.

Siedział na werandzie do zmroku, potem zrobił sobie kanapkę z

indykiem i kawę. Pokroił trochę mięsa dla kotów. Yum Yum
pochłonęła natychmiast swoją porcję, ale Koko nie był
zainteresowany indykiem. Koty syjamskie są nieprzewidywalne.




R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

P

P

I

I

Ę

Ę

T

T

N

N

A

A

S

S

T

T

Y

Y


Qwilleran znalazł cztery dokumenty w sejfie ciotki Fanny. Były

tam trzy koperty zapieczętowane czerwonym woskiem, z napisem
„Ostatnia wola”. Qwilleran rozpoznał charakter pisma ciotki Fanny.
Zawiózł koperty do kancelarii Goodwinterów razem z aksamitnymi
pudełeczkami, w których znajdowała się biżuteria. Adwokaci
umieścili je w sejfie.

background image

Lilian Jackson Braun

138

Qwilleran znalazł też mały notes z adresami oprawiony w zieloną

skórę. Schował go do kieszeni.

Nick i Lori przyjechali do kamiennego domu Fanny godzinę przed

ceremonią żałobną. Nick miał czas, żeby otworzyć sejf. Rosemary
pokazała Lori eleganckie, wypełnione antykami pokoje. Później
zostawili koty na lodówce i przyłączyli się do tłumu zmierzającego w
stronę liceum Pickax.

Byli tam wszyscy: Roger, Sharon, Mildred, były kapitan statku,

który sprzedawał fałszywe antyki, Stary Sam, Melinda Goodwinter w
zielonej marynarce, która pasowała do koloru jej oczu, dwóch
chłopców z łodzi „Minnie K”, dyrektor muzeum, mechanik z
warsztatu... Wychudzony kucharz z baru „Pod Psem” przyjechał na
motorze. Przed nim siedział mężczyzna ubrany w skórzaną kurtkę z
obciętymi rękawami. Miał na palcu diamentowy pierścień. Tom
ukrył się w tylnym rzędzie z nieśmiałą miną. Przyszli też właściciele
„BA” z tajemniczym kucharzem.

Redaktor naczelny „Pickax Picayune” stał obok schodów,

zapisując, kto przyszedł.

– Przeszedłeś sam siebie, młody człowieku – powiedział Qwilleran

na powitanie. – Prawie dwieście słów w jednym nekrologu. To chyba
rekord świata. Gdzie jest geniusz, który pisze dla was nekrologi?

Młody redaktor roześmiał się.
– Wiem, że to dziwne, ale tak się pisze nekrologi od 1859 roku.

Czytelnicy to lubią. Kwiecisty nekrolog jest symbolem wysokiego
statusu społecznego zmarłej osoby. Mówiłem panu, że robimy rzeczy
po swojemu.

W gazecie napisano, że nekrolog Fanny można oprawić. To chyba

żart?

– Nie. Wielu mieszkańców kolekcjonuje nekrologi – to takie

hobby. Istnieje Klub Czytelników Nekrologów. Wydają co miesiąc
broszurkę.

Qwilleran potrząsnął głową.
– Może odpowie mi pan na jeszcze jedno pytanie, młody

człowieku. Jak to się stało, że właściciel baru „Pod Psem” jeszcze nie
zbankrutował? Jedzenie jest niejadalne i nikt tam nie przychodzi.

– Nie zauważył pan tłumu, który przychodzi tam na kawę? O

siódmej rano i o jedenastej restauracja pęka w szwach. Chodzę tam,
żeby zdobyć ważne informacje.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

139

W tym momencie tuż obok pojawili się właściciele „BA”.

Qwilleran postanowił zamienić słowo z tajemniczym Merlem. Był to
mężczyzna wielki jak góra: wysoki, gruby i ponury. Jedno oko miał
na wpół przymknięte, drugim zezował.

– Przepraszam bardzo – zagadnął Qwilleran – czy jest pan

właścicielem restauracji „BA”?

Żona Merle'a, potężna kobieta, która siedziała przy kasie w

restauracji, spojrzała na Qwillerana i wyjaśniła:

– Mój mąż nie mówi. Miał wypadek w fabryce. – Przeciągnęła

palcem po swoim gardle. – Już nie mówi.

Qwilleran zaczął się wycofywać.
– Przykro mi. Chciałem panu tylko powiedzieć, że jedzenie w

pańskiej restauracji jest wyśmienite, szczególnie paszteciki.
Komplementy dla kucharza. Oby tak dalej!

Merle spróbował się uśmiechnąć, ale zrobił jeszcze bardziej

ponurą minę.

Kiedy pastorowie i politycy wygłaszali płomienne przemówienia

na cześć Fanny Klingenschoen, Qwilleran kartkował zielony notes,
który miał w kieszeni. Były tam nazwiska w kolejności alfabetycznej,
ale zamiast adresu obok każdego nazwiska widniała lista wykroczeń:
kradzież, niewierność, przekupstwo, brak moralności, malwersacje.
Nie było tam konkretnych dowodów, jednak Fanny dobrze wiedziała,
co pisze. Być może ona też wpadała do „BA” zasięgnąć języka.
Widocznie takie miała hobby. Niektórzy zbierali nekrologi, a Fanny
zbierała informacje o mieszkańcach. Qwilleran domyślał się, w jaki
sposób wykorzystywała swą wiedzę. Może zielony notes był bronią,
dzięki której ocaliła budynek sądowy. Qwilleran postanowił, że
doleje oliwy do ognia, zanim zapadnie wieczór.

– Było mi tu naprawdę dobrze – powiedziała Rosemary po

zakończeniu ceremonii. – Przepraszam, że nie zostanę na lunch, ale
czeka mnie długa jazda samochodem.

– Wzięłaś dzbanuszek z kolekcji Staffordshire?
– Jak mogłabym o nim zapomnieć?
– Cieszę się, że przyjechałaś, Rosemary.
– Napisz do mnie, jak zapadnie decyzja w sprawie posiadłości.
– Przyślij mi swój adres w Toronto. I nie spoufalaj się za bardzo z

naszym znajomym Maksem.

Rosemary uśmiechnęła się przyjaźnie na pożegnanie, ale ciepło i

background image

Lilian Jackson Braun

140

bliskość, które były między nimi jeszcze tydzień temu, znikły.
„Szkoda” – pomyślał Qwilleran. Zabrał koty i pojechał do domku
letniskowego. Koko najwyraźniej nie przepadał za Rosemary. Zawsze
wolał mężczyzn. Poprzedniej nocy nie chciał zjeść indyka, którego
Rosemary kupiła i upiekła.

– W porządku, Koko – powiedział Qwilleran, kiedy dojechali na

miejsce. – Rosemary wyjechała. Może jednak zjesz indyka?

Na ulubionym talerzu kotów pojawiła się kusząca kompozycja z

białego i ciemnego mięsa. Ten widok przyprawiłby każdego
syjamskiego kota o drgawki rozkoszy. Yum Yum rzuciła się na
jedzenie, ale Koko spojrzał na talerz z niesmakiem. Wyprężył grzbiet
i obszedł talerz, jakby leżała na nim trucizna – nie raz, lecz trzy razy.

Qwilleran podkręcił wąsa. Od czasu, kiedy znał Koko, kot

zachował się w podobny sposób dwa razy. Za pierwszym razem
obszedł ostrożnie ciało martwego człowieka, za drugim jego
makabryczny taniec był zapowiedzią strasznej zbrodni.

Rozległ się przytłumiony dzwonek telefonu.
– Cześć, Qwill. To ja. Dzwonię z Dove Lake.
– Zepsuł się samochód?
– Nie, wszystko w porządku.
– Zapomniałaś czegoś?
– Nie, ale coś sobie przypomniałam. Chodzi o pieniądze, które

znalazłeś pod łóżkiem. Wydało mi się wtedy, że gdzieś już widziałam
taki spinacz na pieniądze. Wiem już, gdzie.

– Sprzedają takie w sklepie ze świecami – powiedział Qwilleran. –

Roger ma podobny spinacz. Ja też chciałem taki kupić.

– Być może, ale ja widziałam taki spinacz na fermie indyków. Ten

okropny człowiek wydał mi dolara reszty. Wyciągnął plik banknotów
spiętych złotym spinaczem.

Qwilleran przygładził wąsy opuszkami palców. Rosemary kupiła

indyka w środę. Włamanie było w czwartek. Włamywacz zeskoczył ze
stołka, uciekając przed szponami kotów. Spinacz prawdopodobnie
wyleciał mu wtedy z kieszeni spodni.

– Słyszałeś, co powiedziałam, Qwill?
– Tak, Rosemary. Próbuję dopasować te wszystkie elementy.

Koko nie chce jeść indyka, którego kupiłaś. Dziwnie się zachowuje.
Yum Yum zjadła mięso ze smakiem, ale Koko go nie tknął. To by
wskazywało na fermę indyków.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

141

– Uważaj na siebie, Qwill. Pamiętasz, co się stało w Maus Haus?
– Nie martw się, Rosemary. Dziękuję za informację. Jedź

ostrożnie i zatrzymaj się, jeśli poczujesz senność.

A więc to indyk był kluczem do zagadki! Qwilleran chwycił złoty

spinacz z trzydziestoma pięcioma dolarami, zamknął koty w chatce i
poszedł szybko do samochodu.

Do fermy indyków było tylko kilka mil. Na podwórku stała

niebieska furgonetka. Qwilleran zaparkował samochód i podszedł do
drzwi z tabliczką „Sprzedaż hurtowa i detaliczna”. Wiał wiatr z
północnego zachodu i Qwilleran nie poczuł zapachu, o którym
mówiła Rosemary. Dopiero w środku uderzył mu w twarz
nieprzyjemny odór.

Zaczął się zastanawiać, co było jego przyczyną. W środku było

czysto. Qwilleran spojrzał na białe ściany, wyszorowany blat, wagę z
nierdzewnej stali i lśniące noże. Podłoga pokryta była czystymi
trocinami jak w większości starych sklepów rzeźniczych. Na ladzie
widniał dzwonek i tabliczka „Proszę dzwonić”. Qwilleran nacisnął
dzwonek trzy razy energicznym ruchem.

Kiedy z zaplecza wyszedł wysoki muskularny mężczyzna,

Qwilleran o mało się nie skrzywił. Tak samo zareagował na poczcie,
ale teraz nieprzyjemne uczucie było jeszcze silniejsze. Mężczyzna
miał czerwone szramy na twarzy. Podrapaną szyję owinął bandażem.
Jedno ucho miał rozcięte. Na głowie miał czapeczkę z daszkiem,
który, jak domyślił się Qwilleran, ochronił oczy farmera przed kocimi
pazurami. Zapach był trudny do wytrzymania, Qwilleranowi zrobiło
się niedobrze.

Patrzył na farmera, który odpowiedział wrogim spojrzeniem.

Qwilleran poczuł, że musi rozładować nieprzyjemne milczenie, i
powiedział:

– Miał pan przykry wypadek?
– Cholerne indyki! – odparł mężczyzna. – Wariują i zabijają się

nawzajem. Powinienem trzymać się od nich z daleka.

To wystarczyło. Qwilleran miał świetny słuch i rozpoznał od razu

głos z kasety.

Rzucił pieniądze i złoty spinacz na blat.
– Czy to pańskie? Znalazłem te rzeczy w swoim domku

letniskowym. Mam też kasetę, która pewnie do pana należy.

Spojrzał podrapanemu farmerowi prosto w oczy.

background image

Lilian Jackson Braun

142

Twarz mężczyzny wykrzywił grymas wściekłości, jego oczy

błysnęły dziko. Z krzykiem przeskoczył przez ladę i chwycił nóż.

Qwilleran rzucił się w kierunku drzwi, ale nie zauważył schodka i

upadł na kolano – to, które go bolało. Zorientował się, że mężczyzna
stoi nad nim i podnosi nóż. Qwilleran zamarł, miał wrażenie, że
uczestniczy w scenie z horroru. Ręka z nożem nie opadła.

– Odłóż to – odezwał się łagodny głos. – Zrobiłeś bardzo złą rzecz.
Rozległ się stuk noża, który spadł na pokrytą trocinami podłogę.
– A teraz odwróć się i podnieś ręce do góry.
W drzwiach stał Tom, celując w farmera z małego pistoletu ze

złotą rączką.

– Trzeba zadzwonić po szeryfa – powiedział Tom do Qwillerana.
– Ty idioto! – krzyknął unieruchomiony mężczyzna. – Jeśli

puścisz parę z ust, powiem im o tobie!

Teraz Qwilleran nie miał już żadnych wątpliwości – znał ten

wysoki głos o metalicznym pobrzęku. Był to głos z kasety.

Dwóch policjantów zabrało farmera. Qwilleran zgodził się przyjść

później na komisariat, żeby podpisać dokumenty.

– Jak się tu znalazłeś? – spytał Toma.
– Pojechałem naprawić okno w chatce. Drzwi były zamknięte. Nie

mogłem wejść. Potem pojechałem do Mooseville na pasztecika.
Lubię paszteciki.

– Co było potem?
– Jechałem do domu. Zobaczyłem pański samochód. Wszedłem

tu, żeby zabrać klucz.

– Pojedź ze mną do domku na piwo – powiedział Qwilleran. –

Powiem ci coś, nigdy w życiu tak się nie cieszyłem z czyjegoś
przyjścia! Masz ładny pistolet. – Qwilleran zdziwił się, że Tom ma
pistolet ciotki Fanny, ale postanowił się na razie nad tym nie
zastanawiać.

– Bardzo ładny. To złoto. Lubię złoto.
– Jak mogę ci się odwdzięczyć, Tom? Ocaliłeś mi życie.
– Pan jest miły. Nie chciałem, żeby on pana skrzywdził.
Qwilleran wrócił do chatki. Tom jechał za nim w niebieskiej

furgonetce, która lśniła jak nowa. Usiedli na południowej werandzie
od strony południa. Dom osłaniał ich przed wiatrem, który wiał z
północnego zachodu, kołysząc dziko gałęziami drzew i krzakami.

Qwilleran przyniósł piwo i grzanki.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

143

– Twoje zdrowie, Tom. Gdybyś się nie pojawił, wyglądałbym teraz

jak turecki hot–dog. – Ten prosty dowcip przypadł Tomowi do
gustu. Qwilleran chciał rozluźnić atmosferę, zanim zacznie zadawać
Tomowi pytania. – Bywasz często na fermie indyków, Tom? – spytał
od niechcenia.

– Nie. Tam brzydko pachnie.
– Farmer powiedział, że wie coś o tobie. O co mu chodziło? Na

twarzy Toma pojawił się bojaźliwy uśmiech.

– Chodzi o whisky. On mi kazał kupować whisky.
– Dla kogo?
– Dla więźniów.
– Z dużego więzienia?
– Było mi żal więźniów. Siedziałem kiedyś w wiezieniu.
– Rozumiem – powiedział Qwilleran ze współczuciem. – Wiem,

że nie pijesz whisky. Ja też nie.

– Nie lubię smaku whisky – wyjaśnił Tom.
Dziennikarz starał się zawsze być przyjemny wobec swoich

rozmówców, nie naciskał zbytnio, kiedy nie mieli ochoty mówić. W
którymś momencie wstał, zabił pająka, zniszczył pajęczynę i
powiedział, że populacja pająków w tym regionie osiągnęła wielkie
rozmiary, i dodał, że w domku jest coraz więcej pajęczyn. Potem
spytał:

– W jaki sposób dostarczałeś whisky więźniom?
– On dostarczał whisky.
– Przepraszam na chwilę,
Tom, słyszę telefon. Dzwonił Alex Goodwinter. Wrócił właśnie z

Waszyngtonu i chciał złożyć Qwilleranowi kondolencje z powodu
śmierci „uroczej damy”. Powiedział, że wybiera się z Penelope do
Mooseville i przyjadą za pół godziny porozmawiać o pewnej ważnej
sprawie.

Qwilleran domyślił się, o co chodzi. Jako wykonawcy testamentu

Alex i Penelope zażądają od niego tysiąc dolarów miesięcznie za
wynajmowanie domku. Wrócił na werandę. Podczas jego
nieobecności Koko gawędził z Tomem.

– On mówi bardzo głośno – powiedział Tom. – Pogłaskałem go.

Ma ładną, miękką sierść.

Qwilleran wymienił kilka innych cech kotów syjamskich i dodał,

że Koko uwielbia indyka. Potem zadał Tomowi kolejne pytanie.

background image

Lilian Jackson Braun

144

– Woziłeś alkohol na fermę?
– Na cmentarz. On powiedział, żebym zostawiał alkohol na

cmentarzu. W specjalnym miejscu.

– Mam nadzieję, że płacił za whisky.
– Dał mi dużo pieniędzy. To miłe.
– Dobrze jest mieć pieniądze. Założę się, że włożyłeś oszczędności

do banku i planujesz kupić łódź albo coś innego.

– Nie lubię banków. Ukryłem pieniądze.
– Mam nadzieję, że są w bezpiecznym miejscu. To ważne. Masz

ochotę na piwo?

Qwilleran zmienił temat. Powiedział parę słów na temat silnego

wiatru i zaczął się głośno zastanawiać, czy będzie tornado.
Temperatura była dziwnie wysoka, a niebo miało żółty kolor. I znowu
przystąpił do ataku:

– Kupowałeś alkohol w Mooseville? Nie ma tu dużego wyboru.
– On kazał mi kupować alkohol w różnych miejscach. Czasem

kupowałem whisky. Czasem gin.

Qwilleran żałował, że nie ma tytoniu. Palenie fajki uzupełniało w

sposób przyjemny chwile milczenia, kiedy rozmówca był nieśmiały.

– Ciekawe, w jaki sposób Tom dostarczał alkohol więźniom? –

zainteresował się.

– Ciężarówką. Razem z indykami. Przykazał mi, żebym kupował

małe butelki, które zmieszczą się w indykach.

– Nowy sposób nadziewania drobiu – skwitował Qwilleran, na co

Tom ryknął śmiechem. – Skoro nie przychodziłeś na fermę, skąd
wiedziałeś, jaki kupić alkohol?

– On przychodził tu i mówił do maszyny, a ja włączałem maszynę,

kiedy przychodziłem tu pracować. To było przyjemne. Bardzo to
lubiłem. – Tom przypomniał coś sobie i zachichotał. – Zostawiał
kasetę za głową łosia.

– Ten łoś mi się od początku nie podobał. Teraz wiem, dlaczego.
Tom wybuchnął śmiechem. Najwyraźniej dobrze się bawił.
– Więc przychodziłeś tu i puszczałeś kasetę.
– Puszczałem też ładną muzykę.
– Dlaczego farmer nie pisał do ciebie kartek? – Qwilleran uniósł

rękę z wyimaginowanym długopisem i napisał w powietrzu: „Drogi
Tomie, przynieś pięć butelek whisky i cztery butelki ginu. Mam
nadzieję, że czujesz się dobrze. Miłego dnia. Uściski od twojego

background image

Kot, który lubił Brahmsa

145

przyjaciela Stanleya”.

Tomowi spodobało się to przedstawienie. Ale po chwili

posmutniał i odparł:

– Nie umiem czytać. Chciałbym umieć czytać i pisać. To by było

miłe.

Według statystyk w Stanach żyło wielu analfabetów. Qwilleran

nigdy w to nie wierzył, ale teraz miał przed sobą dowód na to, że
statystyki nie kłamały.

Telefon znowu zadzwonił.
– Cześć, Qwill – powiedział głos, który dziennikarz znał całe życie.

– Co słychać?

– W porządku, Arch. Dostałeś moje listy?
– Dostałem dwa. Jaką masz pogodę?
– Chyba nie dzwonisz, żeby pogadać o pogodzie? Co się dzieje?
– Mam dla ciebie wspaniałą wiadomość, Qwill! Pamiętasz, jak

mówiłem ci o dziennikarstwie śledczym? Percy chce, żebyś wrócił tu
jak najszybciej i zaczął działać. Jeśli redakcja „Rampage” nas
uprzedzi, Percy dostanie zawału. Znasz go przecież.

– Hm – mruknął Qwilleran.
– Będziesz dostawać dwa razy większą pensję i będziesz mógł

korzystać do woli z budżetu redakcji. Dostaniesz nowy samochód. Co
ty na to?

– Ciekawe, co proponuje redakcja „Rampage”.
– Nie żartuj sobie. Za kilka dni dostaniesz list od Percy'ego, ale

chciałem, żebyś wiedział wcześniej.

– Dzięki, Arch, doceniam to. Dobry z ciebie kumpel. Szkoda tylko,

że jesteś redaktorem.

– Jest jeszcze coś, Qwill. Wiem, że potrzebujesz nowego

mieszkania. Fran Unger wychodzi za mąż i wyprowadzi się ze
swojego mieszkania. To dobra lokalizacja, miałbyś blisko do pracy.
Czynsz jest niewysoki.

– A na ścianach jest tapeta w różyczki i galopujące żyrafy.
– Zastanów się. Do zobaczenia wkrótce. Pozdrów swojego

nawiedzonego kota.

Qwilleran był tak wstrząśnięty wiadomością, że zaczęło mu się

kręcić w głowie. Tom zbierał się do wyjścia. Qwilleran podziękował
mu jeszcze raz. Zdjął z barku stary mosiężny kałamarz i powiedział:

– Chciałbym ci to dać, Tom. Kałamarz trzeba trochę wyczyścić, ale

background image

Lilian Jackson Braun

146

wiem, że lubisz mosiądz. Ten kałamarz opłynął świat na statkach sto
lat temu.

– Bardzo ładny. Nigdy takiego nie miałem. Będę go codziennie

czyścić.

Tom zmierzył okno, w którym wybito szybę, i pojechał do

Mooseville kupić szkło. Qwilleran usiadł i zaczął się zastanawiać nad
propozycją redaktora „Fluxion”. Teraz, kiedy miał wyjechać, czuł
smutek. Powinien był spędzić więcej czasu na łonie natury,
kontemplować jezioro i rosę lśniącą na pajęczynach. W redakcji było
tyle rzeczy, które go irytowały: różowe segregatory Percy'ego,
wiecznie zepsute temperówki, winda, którą trzeba było wjechać sześć
pięter w górę, zanim zjechało się na dół... Qwilleran uświadomił
sobie nagle, że boli go kolano.

Oparł nogę na krześle. Z drugiego krzesła, gdzie kiedyś siedział

jastrząb, obserwowała go uważnie para błękitnych oczu.

– No i co, Koko? – powiedział Qwilleran. – Nasze wakacje

przebiegły trochę inaczej, niż planowaliśmy, prawda? Ale nie
zmarnowaliśmy czasu. Rozwiązaliśmy zagadkę kryminalną. Szkoda
tylko, że nie powstrzymaliśmy zabójcy Bucka Dunfielda... Żałuję, że
mieszkańcy nie dowiedzą się, ile ci zawdzięczają. Gdybyśmy wyjawili
im prawdę, pewnie by nam nie uwierzyli.

Wycie wiatru i szum wzburzonego jeziora zagłuszyły warkot

wjeżdżającego na podwórko samochodu Goodwintera. Qwilleran
pokuśtykał na dwór. Przywitał się z Aleksem, który był bardzo
elegancki, i radosną, zarumienioną Penelope. Prawniczka ścisnęła
znacząco jego dłoń. Oprócz zapachu jej perfum Qwilleran wyczuł
miętowy aromat odświeżającego płynu do płukania ust.

– Pan kuleje – zauważyła Penelope.
– Potknąłem się o stołek. Wchodźcie do środka, strasznie wieje.

Chyba będziemy mieć tornado.

Alex usiadł tam, gdzie poprzednio, na kanapie Yum Yum.

Penelope podeszła do okna wychodzącego na wzburzone jezioro.
Zaczęła się zachwycać widokiem i położeniem chatki.

„To znaczy, że czynsz wzrośnie do tysiąca dwustu dolarów

miesięcznie – pomyślał Qwilleran. – Nic dziwnego... „

– Bardzo żałuję, że byłem w Waszyngtonie, kiedy doszło do tego

smutnego wypadku – powiedział Alex. – Siostra mówiła mi, że
bardzo jej pan pomógł. Podobno spędził pan wiele godzin,

background image

Kot, który lubił Brahmsa

147

przeglądając dokumenty panny Klingenschoen. Pewnie nie było to
zbyt przyjemne zajęcie...

– Przejrzałem całe mnóstwo papierów – przyznał Qwilleran. – Na

szczęście pomagała mi przyjaciółka z Nizin. – Nie wspomniał o
pomocy Koko. Nie był pewien, czy rodzeństwo Goodwinterów
uwierzyłoby w paranormalne właściwości jego kota.

– Przykro mi, że nie byłem na ceremonii żałobnej. Penelope zdaje

się o wszystko zadbała. Słyszałem, że na ceremonię przyszło
mnóstwo ludzi.

Siostra Aleksa podeszła do stołu, na którym panował artystyczny

bałagan, i opadła na kanapę.

– Może przejdziesz do sedna sprawy? Zabieramy panu

Qwilleranowi cenny czas. Jest zajęty pisaniem.

– Ach tak, testament. Mamy pewien problem z testamentem.
– Nie ma żadnego problemu – przerwała mu Penelope.
Starszy wspólnik Penelope rzucił jej karcące spojrzenie, chrząknął

głośno i otworzył swoją teczkę.

– Jak pan wie, panie Qwilleran, Fanny zostawiła w sejfie trzy

testamenty, które własnoręcznie napisała. W ciągu ostatnich lat
napisała wiele wersji testamentu, w miarę jak zmieniały się jej
poglądy. Zachowała trzy ostatnie wersje, ponieważ tak jej
doradziliśmy. Wszystkie trzy zostały opatrzone datą. Jedynie
testament z najświeższą datą ma moc prawną.

Qwilleran spojrzał na but prawnika. Spod kanapy wysunął się

brązowy futrzany pyszczek. Koko usadowił się na głowie łosia z miną
sędziego, który przewodniczy obradom.

– W najstarszym testamencie, który stracił ważność, Fanny

Klingenschoen zapisała cały swój majątek fundacji w Atlantic City.
Pieniądze miały być przeznaczone na odnowienie dzielnicy miasta, z
którą Fanny była kiedyś związana. Pewnie wielu ludzi uznałoby ten
pomysł za dziwaczny.

Yum Yum wysunęła powoli łapę ze swej kryjówki. Penelope to

zauważyła i robiła wszystko, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

– Przejdźmy do drugiego testamentu, który jest również nieważny

– mówił dalej Goodwinter. – Wspominam o nim tylko po to, by
pokazać panu, jakie Fanny miała poglądy. Napisała w tym
dokumencie, że oddaje fundacji w Atlantic City połowę swojego
majątku. Resztę miały otrzymać szkoły, kościoły, organizacje

background image

Lilian Jackson Braun

148

charytatywne, szpitale oraz instytucje cywilne w Pickax City. Fanny
Klingenschoen obiecała tym instytucjom dużo pieniędzy.

Qwilleran zerknął na Yum Yum, która była pochłonięta zabawą, a

potem spojrzał na Penelope. Prawniczka odwzajemniła jego
spojrzenie, wybuchając śmiechem.

– Penelope – powiedział jej brat, zmieszany. – Proszę, pozwól mi

skończyć! W ostatniej wersji testamentu pańska ciotka napisała, że
zostawia wyżej wymienionym organizacjom po jednym dolarze, co
oznacza...

– Może przejdziesz do sedna sprawy? – Penelope zamachała rękę.

– Powiedz panu Qwilleranowi, że cały ten cholerny majątek należy
do niego.

– Miau! – rozległo się nad głową łosia.
Goodwinter rzucił karcące spojrzenie Penelope i Koko.
– Poza tymi zapisami pan jest jedynym spadkobiercą całego

majątku Fanny Klingenschoen.

Qwilleran patrzył na niego, zdumiony.
– Taka była ostatnia wola Fanny Klingenschoen – powiedział

prawnik. – Na testamencie jest data pierwszego kwietnia.
Testamenty z wcześniejszą datą zostały uznane za nieważne.
Formalne odczytanie dokumentu będzie miało miejsce w naszym
biurze w środę po południu.

Qwilleran potrząsnął głową jak mokry pies. Nie był w stanie

wykrztusić słowa. Spojrzał błagalnie na Penelope, ale ona uśmiechała
się tylko głupkowato.

– Czy to żart z okazji prima aprilis? – spytał w końcu dziennikarz.
– Zapewniam pana, że to nie żart – oznajmił Goodwinter. –

Jedynym problemem mogą być roszczenia organizacji, które miały
otrzymać spore sumy pieniędzy.

– Fanny mówiła, że da im pieniądze, ale były to tylko ustne

obietnice – przypomniała bratu Penelope. – Pan Qwilleran jest
jedynym spadkobiercą.

– Nawet jeśli instytucje charytatywne i cywilne w Pickax City

zakwestionują ważność testamentu, mogę pana zapewnić, że...

– Alex, zapomniałeś o zastrzeżeniu.
– Ach tak, obligacje i cały majątek zmarłej będą stanowić depozyt

bankowy przez pięć lat, a procenty z tej lokaty będą wpływać na pana
konto – pod warunkiem, że przez ten czas będzie pan mieszkać w

background image

Kot, który lubił Brahmsa

149

Pickax, w rezydencji Klingenschoenów. Po upływie tego czasu
wszystkie pieniądze znajdą się na pańskim koncie.

Zapadła cisza. Qwilleran czuł na sobie spojrzenia obecnych. Nagle

w

pokoju

gościnnym

trzasnęło

okno.

Goodwinter

zrobił

przestraszoną minę.

– Czy ktoś jest w domu?
– To tylko Tom – powiedział Qwilleran. – Naprawia zepsute

okno.

– No więc? – spytała Penelope. – Czekamy w napięciu na pańską

decyzję.

– Co się stanie, jeśli nie zamieszkam w Pickax?
– Majątek zmarłej stanie się własnością Atlantic City – powiedział

Goodwinter.

– A wtedy – dodała Penelope – mieszkańcy Pickax oszaleją z

wściekłości i pana zlinczują.

– Wciąż nie mogę w to uwierzyć – powiedział Qwilleran. –

Dlaczego Fanny miałaby uczynić tak niezwykły gest? Przyjechałem
do niej kilka tygodni temu, ale wcześniej nie widzieliśmy się blisko
czterdzieści lat!

Goodwinter wyjął z teczki kartkę z tekstem napisanym ręką

Fanny.

– Fanny nazywała pana swoim synem chrzestnym. Pańska matka

była dla niej jak siostra.

Penelope zachichotała.
– Zawiąż sznurowadło, Alex, i chodźmy. Mam randkę dziś

wieczorem.

Furgonetki Toma nie było już przed domem, kiedy Alex i

Penelope wychodzili, żegnając się z Qwilleranem i gratulując mu raz
jeszcze. Qwilleran zauważył, że Penelope trochę się zatacza. „Może
coś oblała albo utopiła w alkoholu swoje rozczarowanie” – pomyślał.

Łup! Łup! Łup! Koko trzema susami zeskoczył z głowy łosia na

podłogę.

– No i co o tym myślisz, Koko? – spytał Qwilleran.
Koko położył się na plecach i wylizał dokładnie swój ogon.

background image

Lilian Jackson Braun

150

R

R

O

O

Z

Z

D

D

Z

Z

I

I

A

A

Ł

Ł

S

S

Z

Z

E

E

S

S

N

N

A

A

S

S

T

T

Y

Y


Qwilleran kroił indyka dla kotów w stanie kompletnego

oszołomienia. Był tak wstrząśnięty wiadomościami od Archa Rikera i
Alexandra Goodwintera, że zapomniał sobie wsypać kawy do kubka z
wrzątkiem. Stanął pod oknem wychodzącym na jezioro i pił gorącą
wodę, nie zauważając, że coś jest nie w porządku.

Wzburzone fale jeziora uderzały o brzeg, trawy na wydmach

szumiały na wietrze, drzewa kiwały dziko gałęziami, nawet małe
dzikie kwiatki chyliły głowy pod kłębiącymi się chmurami. Qwilleran
nigdy nie widział czegoś równie pięknego i dzikiego. „To może być
moje” – pomyślał. Czy istniał na świecie jeszcze ktoś, kto przeżywał
podobne męki, próbując podjąć decyzję na temat własnej
przyszłości?

Qwilleran czuł się tak, jakby walczyły w nim dwie różne osoby.
Sumienny dziennikarz powiedział:
„To największa szansa w całej twojej karierze. Zawsze chciałem się

zajmować

dziennikarstwem

śledczym”.

Pazerny

sknera

zaprotestował:

Zrezygnujesz z milionowej fortuny, żeby pracować w gazecie?

Jeśli ktoś wytoczy proces „Fluxion”, Percy zmieni zdanie. A wtedy
będziesz znowu pisać o restauracjach albo o czymś jeszcze gorszym.

„Ale przecież mam dziennikarstwo we krwi. To całe moje życie.

Nie traktuję tego jak pracy. To moja pasja”.

Stać cię na wykupienie gazety albo nawet kilku.
„Nigdy nie chciałem być magnatem prasowym. Lubię działać,

odkrywać nowe historie i spisywać je na starej maszynie do
pisania”.

Gdybyś miał swoją gazetę, mógłbyś robić, co ci się żywnie

podoba. Mógłbyś nawet decydować o rozmiarze czcionki, jak ten
facet w „Picayune”.

„Nie potrzebuję tylu pieniędzy i domów. Zawsze byłem

zadowolony z tego, co miałem”.

Starzejesz się. Masz w banku 1245 dolarów i 14 centów.

Zapomnij o pensji dziennikarskiej – wystarczy na sardynki dla
kotów.

„Musiałbym zamieszkać w Pickax. Lubię życie w mieście. Nigdy

nie mieszkałem w małym miasteczku”.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

151

Możesz polecieć do Nowego Jorku, Paryża albo Tokio, kiedy

tylko przyjdzie ci ochota. Możesz mieć swój własny samolot.

– Miau! – odezwał się pełen wyrzutu głos Koko. Kot czekał na

wieczorny posiłek. Qwilleran był tak rozkojarzony, że wstawił talerz z
indykiem do szafki razem z telefonem.

– Przepraszam, dzieciaki – powiedział Qwilleran. Był ciekaw, jak

tym razem Koko zareaguje na indyka. Ten niezwykły kot już
dwukrotnie odmówił zjedzenia mięsa z fermy Stanleya Hanstable'a.
Przekazał w ten sposób Qwilleranowi ważną informację, którą
dziennikarz dopiero niedawno rozszyfrował. Teraz kot rzucił się na
indyka.

– Mniam, mrr, mniam, mrr – mówił, zjadając białe mięso.

Ciemniejsze kawałki zostawił dla Yum Yum.

Qwilleran poczuł, że musi porozmawiać z kimś w ludzkim języku,

i zadzwonił do Rogera MacGillivray.

– O której kończysz pracę w biurze? Może wpadniesz na drinka?

Nie, bez Sharon. Chciałbym z tobą porozmawiać na osobności.

Koko skończył posiłek i zaczął kręcić się po domu, mrucząc i

miaucząc. Obejrzał kominek, magnetofon i kurki w łazience.
Przycisnął dwa klawisze maszyny do pisania („x” i „j”) i zaczął węszyć
przy najniższej półce z książkami (stał tam album z ptakami). Kiedy
Koko pomaszerował majestatycznym krokiem do pokoju gościnnego,
Qwilleran ruszył za nim.

Koko i Yum Yum lubiły spać na niższym z piętrowych łóżek.

Podczas wizyty Rosemary koty zostały wygnane na wyższe łóżko.
Koko wskoczył na dolny materac i, mrucząc do siebie, zaczął
ugniatać łapami narzutę. Łóżko stało blisko ściany. Koko wsunął do
szpary między materacem a ścianą najpierw jedną, a potem drugą
łapę i wydobył łup – parę damskich pończoch. Nie był jednak
zadowolony. Grzebał w szparze, aż wydobył złotą bransoletkę.
Qwilleran chwycił ją.

– To bransoletka Mildred! W jaki sposób się tu znalazła?
Mildred powiedziała mu, że bransoletka musiała jej się zsunąć z

ręki, kiedy zostawiła w domku mięso z indyka. Przyszła tam razem z
kimś, kto palił tytoń Groat and Boddle. Buck Dunfield twierdził, że
nie był u Qwillerana z Mildred.

Dziennikarz znalazł zielony notes ciotki Fanny i otworzył go na

literze „H”.

background image

Lilian Jackson Braun

152

HUNT R. D. „Kiedy został członkiem komisji rządowej, kupił trzy

farmy, pół roku później sprzedał je i kupił lotnisko”.

HANSTABLE S. „Sprzedaje tanio mięso dla więźniów, dał za niską

cenę”.

HANSTABLE M. „Wiecznie śpi”.
Qwilleran otworzył stronę z literą „Q” i znalazł obok swojego

nazwiska uwagę: „Były alkoholik”. Pod „M” nie było nic na temat
Rogera, ale Dunfield został określony jako kobieciarz. Natomiast
obok nazwisk Goodwinterów widniała długa lista grzechów.

Qwilleran wrzucił notes do kominka. Wsypał tam zawartość kosza

na śmieci i dodał kilka szczapek. Kiedy wrzucił do kominka zapaloną
zapałkę, rozległ się dźwięk dzwonka. Ogarnęły go natychmiast
wątpliwości, czy postąpił słusznie, pozbywając się notesu. Gdyby
zdecydował się zostać w Pickax, notes z pewnością by mu się przydał.
Za późno! W kominku buchnęły płomienie.

Qwilleran wpuścił Rogera. Młody człowiek wydawał się nieco

przygaszony. Jego skóra była jeszcze bielsza niż zwykle, a broda
wydawała się jeszcze czarniejsza.

– Wejdź i rozgość się – zaprosił go Qwilleran. – Na dworze jest

zbyt hałaśliwie, żeby siedzieć na werandzie. Wiatr wieje z prędkością
pięćdziesięciu mil na godzinę, huk fal jest ogłuszający.

Roger opadł na kanapę i wbił wzrok w ogień, nie odzywając się

słowem.

– Widziałem ciebie, Sharon i Mildred na ceremonii żałobnej.

Jakie wrażenia?

– Było dokładnie tak, jak się spodziewałem – powiedział młody

człowiek monotonnym głosem. – Ludzie przyszli tam, bo mieli
nadzieję, że coś dostaną w spadku. Królowa Pickax wszystkim coś
obiecała.

– Tobie też?
– Jasne. Kilkaset tysięcy dolarów na zorganizowanie podwodnego

rezerwatu. Chyba powinienem ci pogratulować.

– Czego?
– Odziedziczyłeś połowę Pickax i trzy czwarte całego Moose

County.

– Skąd wiesz? Testament został otworzony parę godzin temu.
– Nie mogę zdradzić, skąd o tym wiem – zastrzegł się Roger

prowokująco.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

153

Qwilleran przygładził z rozdrażnieniem wąsy. Przypuszczał, że

sekretarka Goodwinterów była matką albo ciotką Juniora, Qwilleran
był pewien, że należała do tej rodziny. A Junior zapewne od razu
zadzwonił do Rogera.

– Słuchaj, Roger, na razie nie zaakceptowałem warunków

testamentu. Możliwe, że wrócę do pracy we „Fluxion”, a wtedy
połowa Pickax i trzy czwarte Moose County staną się własnością
Atlantic City.

– Przepraszam – rzekł Roger. – Nie chciałem być nieprzyjemny,

ale wszyscy ubolewamy z powodu niespełnionych obietnic twojej
ciotki.

– Fanny nie była moją prawdziwą ciotką. Poza tym nie

zamieszkałbym tu za żadne pieniądze. Wasza gazeta to farsa. Lokalne
audycje radiowe powinny zostać zakazane. W miejscowych
restauracjach

podają

niestrawne

jedzenie.

Mieszkańcy

ograniczeni. Nie wspomnę nawet, co myślę o tutejszych komarach.

– Zaczekaj! Nie unoś się! – powstrzymał go Roger. –

Wolelibyśmy, żeby pieniądze stały się twoją własnością i zostały w
miasteczku. Nie chcemy, żeby skorzystało na tym Atlantic City.

– Napijmy się i nie rozmawiajmy już o tym. Whisky? Piwo?
Gawędzili uprzejmie o zaletach domku letniskowego.
– To wspaniałe miejsce – zauważył z uznaniem Roger. – Sharon i

ja chcielibyśmy mieć taki domek. Dom Mildred jest w porządku, ale
nie różni się od domów w mieście. Ta chatka ma świetną lokalizację.
Ciekawe, kto zabił tego łosia. – Roger wyprostował się gwałtownie. –
Mój Boże! Tam siedzi kot! Boję się kotów. Kiedy byłem mały, ugryzł
mnie kot w stodole.

– Pewnie pociągnąłeś go za ogon i tak ci się odpłacił – powiedział

Qwilleran. – To jest Koko. Nie zrobi ci krzywdy, pod warunkiem że
będziesz się zachowywać przyzwoicie. Chyba wiesz, co się przytrafiło
twojemu teściowi.

Roger potrząsnął głową ze smutkiem.
– Wiem, że jest w więzieniu. Wiedziałem, że tak będzie. Zszedł na

złą drogę dziesięć lat temu.

– To dziwne, ale czułem się winny, oddając go w ręce policji –

przyznał Qwilleran. – Myślałem o tym, że to twój teść i mąż Mildred.
Rzucił się na mnie z nożem, a mimo to nie miałem wcale ochoty
dzwonić na policję.

background image

Lilian Jackson Braun

154

Roger przytaknął bez entuzjazmu.
– Tak to u nas wygląda. Wszyscy wiedzą, co się dzieje, ale nikt nie

ma odwagi tego przerwać. Nie chcemy zranić krewnego, dawnego
przyjaciela ze szkoły, kolegi z wojska albo członka loży. Zastępca
szeryfa przeprosił Stanleya za to, że musiał go zaaresztować. Znają
się od przedszkola.

– Moim zdaniem taka atmosfera sprzyja korupcji. – Qwilleran

wrzucił do kominka jeszcze dwa kawałki drewna. – Co się stało ze
Stanleyem dziesięć lat temu?

– Umawiałem się z Sharon na randki, kiedy to się zaczęło. Stanley

żył wtedy na wysokim poziomie. I nagle jego ciało zaczęło wydzielać
nieprzyjemny zapach. To było jak klątwa. Jego własna rodzina nie
była w stanie tego tolerować. Mildred nie chciała mieszkać w tym
samym domu, co on. Uciekliśmy z Sharon, mojego teścia nie można
było zaprosić na ślub. Stał się odludkiem.

– Chodził do lekarzy?
– Chodził do różnych specjalistów. Mówili, że to ropień w

płucach, infekcja gruczołów potowych, chroniczna uremia i tak dalej.
Lekarstwa nie działały. Doktor Melinda, którą poznałeś, powiedziała
mi, że niektórzy ludzie po prostu cuchną.

– Czy Mildred brała pod uwagę rozwód?
– Bała się Stanleya. Powiedział, że ją zabije. Uwierzyła w to. Dla

zdrowej, kochającej kobiety takie życie było koszmarem. Dlatego
szukała towarzystwa innych mężczyzn.

– Bob Dunfield był jednym z nich.
– Nie był jej pierwszym kochankiem, ale miał najmniej szczęścia.
– Stanley zabił go z zazdrości?
– Wszyscy wiedzieli, że nienawidził Bucka. Zdawał sobie sprawę,

co się dzieje.

– Chyba wiem, jaki był ostateczny powód. Stanley zorientował się,

że Buck węszy wokół jego łodzi.

– Jednego nie rozumiem – powiedział Roger. – Mówią, że Stanley

wkradł się do domu Bucka. Ale przecież Buck poczułby jego zapach.

– Buck miał przytępiony zmysł powonienia. Nie przeszkadzał mu

nawet smród ryb na plaży. Czy Mildred domyśliła się, że Stanley jest
mordercą?

– Wszyscy o tym wiedzieli. Policja też, ale nie było dowodów.

Szukali poszlaki.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

155

– Wszyscy wiedzą! Motto mieszkańców okręgu Moose powinno

brzmieć Omnes sciunt. Jak to się stało, że Stanley zaczął jeździć do
więzienia?

– Sprzedawał tanio mięso dla więźniów. Podpisał korzystny

kontrakt. Jest tam pięć tysięcy więźniów.

– Chodziło o coś więcej, przyjacielu. Stanley sprzedawał w

więzieniu alkohol i być może narkotyki. Zdarzało się, że wywoził
więźnia, który leżał na łóżku w jego ciężarówce, owinięty brezentem.
Wiedziałeś, że

obiecywał

więźniom

transport do granicy

kanadyjskiej?

– Krążyły plotki na ten temat, ale nikt nic nie zrobił. Musiał się

pojawić ktoś obcy, ktoś taki jak ty.

Qwilleran opowiedział Rogerowi o kasecie i o tym, jak szukał

mężczyzny o charakterystycznym głosie. Zastanawiał się, czy
wspomnieć o udziale Koko w rozwiązaniu zagadki. To przecież kot
znalazł kasetę, dzięki niemu Qwilleran zorientował się, że chodzi o
więźniów i fermę. Koko zaatakował mężczyznę, który włamał się do
domku, i znalazł główny dowód: spinacz na pieniądze.

„Nie – pomyślał Qwilleran. – Roger nie uwierzyłby w to”.
– Porzućmy ten przygnębiający temat – powiedział. – Widziałeś

ostatnio jakiś niezidentyfikowany latający obiekt?

Przed wyjściem Roger przypomniał sobie o czymś.
– Byłbym zapomniał, do centrum turystyki zadzwoniła jakaś

miastowa kobieta. Chciała się z tobą skontaktować. Zapisałem jej
numer. Prosiła, żebyś zadzwonił tak szybko, jak to możliwe.

Roger podał Qwilleranowi kartkę z telefonem „Morning

Rampage”. Kobieta, która zadzwoniła, była redaktor naczelną.

Qwilleran skontaktował się z nią, a potem pojechał do Mooseville.

Podpisał dokumenty na komisariacie i udał się na kolację do hotelu
„Northern Lights”. Siedział sam przy stoliku i tęsknił za swoją fajką.
Jeśli zgodzi się na warunki w testamencie Fanny, zamówi kilka
puszek tytoniu Groat and Boddle numer pięć. Jeśli zgodzi się na
nową pracę we „Fluxion” albo „Morning Rampage”, dwa tygodnie,
które miał jeszcze spędzić w Moose County, będą jak wizyta na obcej
planecie. Już zaczynał wyglądać obco w swojej pomarańczowej
czapce z daszkiem.

Po kolacji wracał powoli do domku letniskowego, rozkoszując się

widokiem brzóz, sosen i jeziora, które wyłaniało się czasem zza

background image

Lilian Jackson Braun

156

drzew. Przez dwa ostatnie tygodnie nie zwracał uwagi na elementy
pięknego krajobrazu, a teraz stały się one drogocennym skarbem,
który chciał zachować w pamięci. Być może już nigdy nie zobaczy tej
dzikiej, pięknej krainy. Nie obserwował gwiazd podczas pobytu. Nie
wypatrywał UFO.

Nagle usłyszał wycie policyjnej syreny. Minął go samochód

szeryfa, za którym pędziła straż pożarna.

Qwilleran poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Zwiększył

prędkość. Coś się stało w domku letniskowym! Ogień w kominku!
Koty!

Na skrzyżowaniu, w pobliżu dawnego budynku szkolnego, stała

płonąca furgonetka, która zjechała z głównej drogi. Strażacy gasili
płomienie. Obok zatrzymało się kilka samochodów.

Qwilleran spytał jedną ze stojących tam osób, czy ktoś jest ranny.

Otrzymał przeczącą odpowiedź. Nikt nie widział kierowcy.

– Dobrze, że nie doszło do pożaru w lesie.
Kiedy dziennikarz skręcił w prywatną drogę prowadzącą do

domku, uświadomił sobie, że spalony samochód wyglądał jak
niebieska furgonetka. Zrobiło mu się zimno.

Zaparkował i usłyszał przeraźliwe miauczenie Koko. Kiedy

otworzył drzwi domku, Koko wyskoczył na werandę i zaczął biegać
jak oszalały tam i z powrotem.

Qwilleran znalazł smycz i zapiął ją wokół twardego brzucha kota.

Potem otworzył drzwi. Koko rzucił się pędem w stronę szopy i
dziennikarz musiał za nim biec.

Drzwi szopy były otwarte, co od razu zaniepokoiło dziennikarza.

W środku panował półmrok, ale Qwilleran dostrzegł leżące na
podłodze pieniądze. Kot wszedł ostrożnie do ciemnej szopy, głośno
miaucząc. Banknoty pofrunęły do góry pod wpływem nagłego
podmuchu wiatru. Qwilleran kopnął pustą butelkę po whisky. Głośne
miauczenie Koko zmieniło się w przeciągłe wycie. Qwilleran ścisnął
smycz i wszedł ostrożnie w mrok.

Coś błyszczało w ciemności. Na podłodze leżał mały pistolet ze

złotą rączką. Na brudnym materacu leżało ciało Toma.

Qwilleran przyciągnął do siebie kota, pobiegł do chatki i

zadzwonił do szeryfa.

Po paru minutach na podjeździe zaparkował samochód zastępcy

szeryfa.

background image

Kot, który lubił Brahmsa

157

– Byliśmy na autostradzie – powiedział policjant. – Gasiliśmy

pożar. Ktoś podpalił samochód.

Kiedy karetka zabrała ciało, Koko zaczął chodzić po całym domu,

jakby czegoś szukał. Yum Yum usiadła z boku i przyglądała mu się,
zaniepokojona.

Qwilleran stanął przy oknie i spojrzał na wielkie jezioro. Kto mógł

odgadnąć, co przeżywał Tom i jakie były jego motywy? Był świetnym
pracownikiem, lubił swoje zajęcie. Był wdzięczny za każde miłe
słowo. Fanny nieustannie wydawała mu polecenia, ale mógł u niej
mieszkać. Hanstable również wykorzystywał Toma i dawał mu sporo
pieniędzy, podsycając nadzieje chłopaka, który marzył o kupnie
nocnego klubu. Gdyby nie te obowiązki, Tom czułby się pewnie
zagubiony.

Jego ponure rozmyślania przerwała głośna muzyka. Zabrzmiały

pierwsze takty Koncertu podwójnego Brahmsa. Po chwili jednak
dźwięki wiolonczeli ucichły i łagodny głos powiedział:

– Ja to zrobiłem... Zepchnąłem ją... Była miłą staruszką. Była

moją przyjaciółką. – Rozległ się przytłumiony szloch. – On kazał mi
to zrobić. Powiedział, że da mi dużo pieniędzy i będę mógł kupić
nocny klub. Powiedział, że będziemy wspólnikami... Ona też obiecała
mi pieniądze. Powiedziała, że wszystko mi zostawi. Powiedziała, że
jestem dla niej jak syn... Dlaczego tak powiedziała? Przecież to
nieprawda.

Głos odpłynął. Przez chwilę słychać było nagrane na kasetę szum

wiatru i miauczenie kota, a potem zabrzmiały skrzypce solo.

Qwilleran kaszlnął. Miał gulę w gardle. Koko siedział obok

magnetofonu, wpatrując się w małe czerwone światełko. Qwilleran
pogłaskał go po głowie.

– Czy Tom coś ci mówił? Pożegnał się z tobą?

Mooseville, niedziela

Drogi Archu,
Twoja wiadomość była dla mnie prawdziwym szokiem! Ale

teraz ja mam dla ciebie nowinę! Redakcja „Rampage” złożyła mi
jeszcze lepszą ofertę pracy. Redaktor naczelna „Rampage”jest nieco
bardziej atrakcyjna niż nasz Percy. Myślisz, że Percy przebije ich
ofertę?

Tutaj było trochę zamieszania. Mieliśmy włamanie do domku i

Koko rzucił się z pazurami na włamywacza. Ten sam mężczyzna

background image

Lilian Jackson Braun

158

próbował mnie zabić. W zeszły weekend zamordował jednego z
naszych sąsiadów. Ciotka Fanny zmarła nagle w czwartek. Jej
służący zastrzelił się wczoraj w mojej szopie. Poza tym wakacje
były całkiem przyjemne.

Mam dylemat. Nowa praca jest na pewno bardzo atrakcyjna,

ale dowiedziałem się właśnie, że jestem spadkobiercą całego
majątku ciotki Fanny. Jest jednak jeden warunek – muszę mieszkać
w Pickax. Co robić? Co robić?

Pewnie uważasz, że to wszystko zmyśliłem. Nic dziwnego.

Qwill

Dziennikarz wyjął z maszyny zapisaną kartkę i znowu poczuł, że

walczą w nim dwie różne osoby. „Nie rezygnuj z pracy” – powiedział
Sumienny Dziennikarz. „Bierz pieniądze i w nogi!” – radził Pazerny
Sknera.

Koko siedział na stole, przyglądając się klawiszom maszyny do

pisania. Yum Yum bawiła się ogonem swojego kolegi.

– Co mam robić, Koko? – spytał dziennikarz. – Masz zawsze

rację. Czy powinienem przyjąć propozycję pracy?

Yum Yum zaczęła lizać uszy Koko, oba koty były w ekstazie.
– Miau! – mruknął cicho Koko.
Qwilleran przygryzł wąsy i zaczął się zastanawiać, czy „miau”

oznaczało „tak” czy „nie”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lilian Jackson Braun 05 Kot, który lubił Brahmsa
18 Kot, który lubił sery
18 Kot, który lubił sery
L J Braun [Kot, ktory ] Kot, ktory jadal welne
Braun Lilian Jackson Kot ktory sie wlaczal i wylaczal
Braun Lilian Jackson Kot ktory wachal klej
Jackson Braun Lilian Kot, ktory mial 60 wasow t 29
Brunner John Człowiek który lubił złe filmy
Lilian Jackson Braun 06 Kot ktory bawil sie w listonosza
Rudyard Kipling Kot który zawsze chadzał własnymi drogami
Braun Lilian Jackson 21 Kot, który patrzył w gwiazdy
12 L J Braun Kot, który znał kardynała
10 Kot, który rozmawiał z duchami
Lilian Jackson Braun 07 Kot, który znał Szekspira
06 Kot, który bawił się w listonosza
08 Kot, który wąchał klej

więcej podobnych podstron