Kot
który
rozmawiał z
duchami
Lilian Jackson Braun
GTW
tom 10.
Kot, który rozmawiał z
duchami
Przełożyła
Anna Gren
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Talked To Ghosts
Tłumaczenie z oryginału: Anna Gren
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska
Korekta: Maciej Korbasiński
Skład: Elipsa Sp. z o.o.
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun
Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.
ISBN 978-83-61226-50-5
Elipsa Sp. z o.o.
01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37
tel./fax +48 (22) 833 38 22
Printed in EU
INFORMACJE (0 22) 624 16 07
(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Rozdział pierwszy
Jim Qwilleran jest teraz bogatym człowiekiem. Ściśle rzecz biorąc, jest najbogatszym
obywatelem Moose County. Okręg ten, jak powszechnie wiadomo, znajduje się czterysta mil
na północ od Wszelkich zamieszkanych terenów. Jest on odizolowanym skalistym zakątkiem
położonym w bezpiecznej odległości od zbrodni, korków ulicznych i zanieczyszczeń
powietrza, występujących na gęsto zaludnionych terenach na południe od okręgu. Tubylcy z
szowinistyczną pogardą patrzą na mieszczuchów, a ich ojczyznę nazywają Nizinami.
Zanim Qwilleran odziedziczył swój wielki majątek, pracował na Nizinach jako
dziennikarz. Przez dwadzieścia pięć lat jego teksty na temat świeżo popełnionych zbrodni
pojawiały się w rubrykach kryminalnych najważniejszych dzienników. Miliony ludzi znały
jego nazwisko (pisane w sposób nietypowy przez „Qw”) i fotografię (tu zwracały uwagę jego
bujne wąsy). Aż wreszcie, w niełatwym okresie życia, po pięćdziesiątce, odziedziczył fortunę
Klingenschoenów, przeszedł na emeryturę i zamieszkał w Moose County.
Obecnie żyje skromnie w Pickax City, stolicy okręgu (trzy tysiące mieszkańców),
dzieląc niewielkie mieszkanko z dwoma syjamskimi kotami. Chociaż należy do niego połowa
Moose County i spora część New Jersey, pisuje felietony w lokalnej gazecie, jeździ
małolitrażowym samochodem i spotyka się z pracownicą miejscowej biblioteki. W Pickax
można często spotkać wysokiego, silnie zbudowanego mężczyznę z wydatnym wąsem.
Czasem jeździ na rowerze, czasem je obiad w restauracji albo odwiedza księgarnię z
używanymi książkami. Nadal dużo czyta. Chociaż zatroskane oczy oraz opadające wąsy
nadają jego obliczu wyraz smutku, trzeba stwierdzić, że Qwilleran jest zadowolony z życia.
Nic dziwnego, że interesuje się przestępstwami. Tkwią w nim przecież tak
charakterystyczne dla dziennikarzy: naturalna ciekawość świata i cynizm. Potrafi wyczuć
zbrodnię, dokładnie tak samo jak kot umie wywęszyć mysz. W ostatnim czasie nie dawały mu
spokoju podejrzenia, dotyczące incydentu, który wszyscy uznali za wypadek. O początku tej
historii najlepiej opowie sam Qwilleran. Oto słowa, które dziennikarz zarejestrował na taśmie
magnetofonowej wkrótce po tym, gdy w środku nocy musiał wyruszyć do North Middle
Hummock:
Czułem, że telefon zaraz zadzwoni. Wiedziałem o tym całe dziesięć sekund wcześniej.
Wiedziałem, zanim jeszcze jego dźwięk przerwał pierwszy akt Otella. Był niedzielny wieczór
na początku października. Siedziałem ubrany w pidżamę i spokojnie słuchałem opery. Kasetę
z nagraniem przywiozła mi z Anglii Polly Duncan. Koty też były spokojne, chociaż
niekoniecznie słuchały muzyki. Koko siedział dumnie wyprostowany na stoliku do kawy i
lekko się kołysał. Jego skośne, niebieskie oczy błyszczały. Muzyka operowa wprawia go
zawsze w trans. Yum Yum leżała zwinięta w kłębek na moich kolanach z łapkami
przyciśniętymi do uszu. A była to bez wątpienia kocia ocena muzyki Verdiego. Ja sam nie
należę do wielkich miłośników opery, ale Polly usiłuje mnie nawrócić. Muszę jednak
przyznać, że Otello Verdiego to kawałek dobrej muzyki.
Na operowej scenie właśnie rosło napięcie związane z wybuchem pijackiej burdy, gdy
Yum Yum zesztywniała i podkurczyła pazurki. W tej samej chwili Koko szeroko otworzył
oczy i zastrzygł uszami w kierunku telefonu. A w dziesięć sekund później rozległ się dźwięk
dzwonka.
Spojrzałem na zegarek. Niewiele osób w Pickax ma odwagę, by telefonować po
północy.
- Słucham - powiedziałem ze złością, oczekując, że usłyszę pijacki głos, który pyta o
Nadine, Doreen czy Chloreen, przekrzykując nocny gwar w barze. Telefonujący mógłby też
zapytać krótko: „Chtomówwii?” W takim przypadku odpowiedziałbym z chłodną dystynkcją:
„A do kogo szanowny pan dzwoni?” Wtedy on natychmiast odłożyłby słuchawkę, nawet nie
próbując przeklinać. Ze wszystkich znanych mi krótkich zwrotów najskuteczniej w takich
okolicznościach odstrasza rozmówcę pytanie zaczynające się od słów „A do kogo...?”
Tym razem na linii nie było jednak żadnego bywalca barów. Głos, który usłyszałem,
brzmiał tak, jakby należał do Iris Cobb. Chociaż, zamiast radości, brzmiała w nim teraz jakaś
niepokojąca, łzawa nuta - Bardzo przepraszam, panie Q, że dzwonię tak późno. Ale strasznie
jestem zdenerwowana.
- Co panią martwi? - zapytałem szybko.
- Słyszę jakieś dziwne hałasy - odpowiedziała, pochlipując.
Pani Cobb mieszka samotnie na starej farmie, daleko na wsi, gdzie nieczęsto zdarzają
się hałasy, a każdy najcichszy nawet dźwięk brzmi szczególnie donośnie w nocy. W takich
okolicznościach stukotanie i zgrzytanie pieca czy elektrycznej pompy może być co najmniej
denerwujące, a obluzowana okiennica uderzająca o ścianę budynku może doprowadzić do
szaleństwa.
- Czy ten dźwięk przypomina jakiś mechanizm albo kojarzy się z czymś obluzowanym
na zewnątrz budynku? - zapytałem.
- Nie, nie. To coś innego - powiedziała z roztargnieniem, jakby właśnie nadsłuchiwała.
- Znowu to słyszę!
- Jaki to dźwięk, pani Cobb? - zapytałem zaciekawiony.
Zawahała się przez chwilę, a potem powiedziała nieśmiało:
- To brzmi przerażająco. Jak głos z zaświatów.
Jak miałem zareagować na takie oświadczenie? Pani Cobb zawsze uważała, że
obecność ducha w starym domostwie to coś zabawnego. Ale tej nocy w jej głosie brzmiało
prawdziwe przerażenie.
- Czy może pani dokładnie opisać te odgłosy?
- To brzmi jak stukanie w ściany... szczękanie... jęczenie... Czasem rozlega się krzyk.
Przygładziłem ręką wąsy, które zwykle jeżą się w takich jak ten momentach. Był
październik, a ludzie w Moose County lubią świętować Halloween przez cały miesiąc. Już
teraz na każdym frontowym ganku leżały dynie, a białe prześcieradła duchów wisiały na
drzewach. Może jacyś dowcipnisie zaczęli swoje figle wcześniej niż zwykle albo był to żart
rozwydrzonych dzieciaków z pobliskiego Chipmunk.
- Powinna pani wezwać policję - poradziłem jej spokojnie. - Może im pani
powiedzieć, że ktoś podejrzany kręci się koło domu.
- Dzwoniłam do nich przedwczoraj - odpowiedziała. - Ale kiedy szeryf zjawił się u
mnie, nic się nie działo. Byłam bardzo zakłopotana.
- Jak długo to trwa? To znaczy kiedy po raz pierwszy usłyszała pani te dziwne
odgłosy?
- Mniej więcej dwa tygodnie temu. Na początku tylko coś stukało tu i ówdzie. Niezbyt
głośno.
Jej głos brzmiał teraz spokojniej. Pomyślałem, że najlepiej będzie z nią porozmawiać.
Wygada się i opowie o swoich lękach.
- Czy wspominała pani komuś o tym, co się dzieje?
- Tak... Powiedziałam o tym ludziom, którzy mieszkają na końcu ulicy. Ale nie
potraktowali sprawy poważnie.
- A wspominała pani o tym Larry'emu albo panu Tibbittowi?
- Jakoś nie miałam na to ochoty.
- Dlaczego?
- No cóż, panie Q. W świetle dnia, gdy słońce świeci i tak dalej, głupio mi o tym
mówić. Nie chcę, żeby pomyśleli, że przeżywam załamanie nerwowe.
Było to zupełnie zrozumiałe.
- Uważam, że powinna pani zapalać światła w ogrodzie po zmroku.
- O tak. Zawsze to robię. I ciągle wyglądam. Ale nic tam nie ma. Wydaje się, że te
odgłosy dochodzą z wnętrza domu.
- Zgadzam się, że to wszystko wygląda zagadkowo - powiedziałem, starając się, by w
moich słowach brzmiało spokojne zainteresowanie i chęć niesienia pomocy. - A może
wsiądzie pani do auta, pojedzie do Indian Village i spędzi noc z Susan? I nad tym wszystkim
zastanowimy się rano. Na pewno znajdzie się jakieś logiczne wytłumaczenie.
- Ale nie mogę tego zrobić! - zawołała głosem załamującym się od płaczu. - Moje auto
jest w stodole, a boję się tam pójść. Och, panie OJ Nie wiem, co robić!... O mój Boże! Znowu
się zaczyna! - powiedziała, a jednocześnie rozległ się krzyk, który sprawił, że poczułem ciarki
na grzbiecie. - Coś jest za oknem!
- Proszę się opanować, pani Cobb - oświadczyłem stanowczo. - Przyjadę i zabiorę
panią do Indian Village. Proszę zadzwonić do Susan i powiedzieć, że pani do niej przyjedzie.
Niech pani spakuje torbę. Zobaczymy się za dwadzieścia minut. I proszę wypić trochę
ciepłego mleka.
Wciągnąłem na pidżamę spodnie i sweter, chwyciłem kluczyki od samochodu i
kurtkę. Wybiegłem z mieszkania, omal nie przewracając się o kota, który przypadkiem
wszedł mi pod nogi. Pani Cobb miała problemy zdrowotne, więc te hałasy mogły być równie
dobrze wytworem jej wyobraźni. Mógł to być również efekt przyjmowanych leków. Ale nie
były przez to mniej przerażające.
Droga do domu na farmie w North Middle Hummock zajmuje zwykle trzydzieści
minut. Ja pokonałem ją w dwadzieścia. Na szczęście nie było ruchu. W tę niedzielną noc
wszyscy mieszkańcy Moose County siedzieli w domu, chrapiąc przed telewizorami.
Stary bruk Main Street błyszczący po niedawnym deszczu wyglądał niczym nocna
sceneria z jakiegoś sensacyjnego filmu. Minąłem trzy przecznice składające się na centrum
Pickax. Pędząc z szybkością stu kilometrów na godzinę, zostawiłem za sobą pierwsze i jedyne
w mieście skrzyżowanie ze światłami. Za rogatkami skończyły się latarnie. Nie świecił
księżyc, a na wiejskich drogach panowały egipskie ciemności. W dziewiętnastym wieku był
tu region górniczy. Teraz przy szosie stały opuszczone szyby, rozpadające się budynki i znaki
ostrzegające przed niebezpieczeństwem. Ale wszystko to kryło się w ciemnościach
bezksiężycowej nocy.
Prowadziłem przy włączonych długich światłach. Jechałem wzdłuż pomarańczowych
linii, wypatrując jedynego na tej trasie punktu orientacyjnego - otwartego przez całą noc
lokalu o nazwie „Dimsdale Diner”. Światła baru słabo widoczne przez brudne szyby migotały
w ciemności. Dzięki nim mogłem rozpoznać skrzyżowanie, na którym należało skręcić w
kierunku Ittibittiwassee. Droga na tym odcinku była prosta i gładka, więc przyspieszyłem do
stu czterdziestu kilometrów na godzinę.
Za Old Plank Bridge szosa stawała się kręta, bo teren był górzysty. Zwolniłem więc do
bezpiecznej szybkości stu kilometrów na godzinę. Przez cały czas myślałem o kobiecie, która
na mnie czekała. Biedna pani Cobb przeżyła więcej tragedii niż inni ludzie. Kilka lat
wcześniej, gdy jeszcze mieszkałem na Nizinach i pisywałem artykuły dla „Daily Fluxion”,
była moją gospodynią. Wynajmowałem u niej, w kiepskiej dzielnicy, umeblowany pokój
znajdujący się nad prowadzonym przez nią sklepem z antykami. Kiedy zamordowany został
jej mąż, pani Cobb sprzedała sklep i przeniosła się do Pickax. Swoją fachową wiedzę
wykorzystywała, pracując dla miejscowego muzeum. Obecnie zajmowała się Wiejskim
Muzeum Goodwinterów i mieszkała w jednym ze skrzydeł zabytkowego budynku na farmie.
Było więc zupełnie zrozumiałe, że zdesperowana kobieta zadzwoniła właśnie do mnie.
Byliśmy parą dobrych przyjaciół, chociaż nasze stosunki miały w sobie pewną sztywność.
Zwracaliśmy się do siebie wyłącznie w formie „pani Cobb” i „panie Q”. Podejrzewałem, że
pani Cobb mogło zależeć na nieco cieplejszych relacjach między nami. Ale nie była w moim
typie. Podziwiałem jej zdolności biznesowe i fachową wiedzę na temat antyków. Jednak w
relacjach z mężczyznami lubiła grać rolę słabej kobietki, co wydawało mi się męczące. Pani
Cobb przyrządzała w swojej kuchni prawdziwe cuda. Muszę przyznać, że miałem wielką
słabość do jej duszonej wołowiny i ciasta kokosowego. A moje koty dałyby się zabić za jej
klopsiki.
Dlatego więc pędziłem w pidżamie w kierunku North Middle Hummock. Jechałem, by
pomóc bezradnej, przerażonej kobiecie. Przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl, że
rozpaczliwy telefon pani Cobb to jakaś sztuczka, żeby sprowadzić mnie do jej domu w środku
nocy. Od chwili, gdy odziedziczyłem te cholerne pieniądze Klingenschoenów, jestem nieufny
wobec przyjaźnie zachowujących się pań. I miałem się na baczności, gdy poczciwa pani Cobb
z ciężarówką pełną książek kucharskich sprowadziła się do Pickax. Lubię dobrze zjeść i
zawsze uważałem panią Cobb za doskonałą kucharkę, ale jak na mój gust nosi ona na sobie
zbyt wiele różowości i plisek, nie wspominając już o okularach w oprawce ozdobionej
sztucznymi brylancikami. Poza tym związałem się już wcześniej z Polly Duncan, która była
inteligentna, wykształcona, inspirująca, czuła... i bardzo zazdrosna.
Nocna jazda do North Middle Hummock była w istocie błądzeniem po omacku.
Miasteczko prosperowało doskonale w dawnych czasach. Wtedy, gdy jeszcze działały
kopalnie. Ale kryzys ekonomiczny po pierwszej wojnie światowej zmienił North Middle
Hummock w widmowe miejsce: rumowisko porośnięte chwastami i kompletnie niewidoczne
w bezksiężycową noc. Nie było latarni ulicznych ani jakichkolwiek widocznych punktów
orientacyjnych, a wszystkie drzewa i krzewy wyglądały podobnie. Wreszcie, gdy światła
mojego samochodu wyłowiły z ciemności jasne ogrodzenie farmy Fugtree, gotów byłem
wznieść toast na cześć białej farby. Jeszcze kawałek ciemnej drogi i minąłem pomalowany na
biało domek, w którego oknach zauważyłem drżące światło. Widocznie ktoś oglądał
telewizję. To miejsce oznaczało początek Black Creek Lane, ślepej uliczki, na której końcu
stał dom Goodwinterów. Odetchnąłem z ulgą.
Pani Cobb odziedziczyła historyczny dom Goodwinterów po swoim trzecim mężu,
Herbie Hackpole'u. Ich małżeństwo trwało jednak szokująco krótko. Później pani Cobb
sprzedała posiadłość Towarzystwu Historycznemu, by mogło tu powstać muzeum. Sprzedała
za jednego dolara! Była właśnie tego rodzaju osobą: niezwykle zacną i szczodrą.
Kiedy jechałem żwirową drogą, zauważyłem, że ogród posiadłości Goodwinterów,
który powinien być zalany światłem, okrywają ciemności. Zobaczyłem dom. Przerwy w
dostawie prądu często zdarzają się w Moose County, ale przypomniałem sobie, że widziałem
światła na farmie Fugtree i ktoś oglądał telewizję na rogu uliczki. Poczułem znajome
mrowienie nad górną wargą.
Objechałem wielki dom i znalazłem się po jego zachodniej stronie. Zaparkowałem ze
światłami włączonymi i skierowanymi na wejście do mieszkania dyrektora. Wyjąłem latarkę
ze schowka w samochodzie. Najpierw zastukałem w drzwi mosiężną kołatką. A kiedy nie
było odpowiedzi, spróbowałem otworzyć drzwi. Nie zaskoczyło mnie, że okazały się otwarte.
To zupełnie normalne w Moose County. Oświetliłem latarką hall przy wejściu i znalazłem
włącznik światła. Nacisnąłem na próbę, ciągle myśląc, że nie ma prądu. Niespodziewanie
instalacja w hallu zadziałała. Zapaliły się cztery elektryczne świece w żelaznym żyrandolu.
- Pani Cobb! - zawołałem. - To ja, Qwilleran!
Nie było żadnej odpowiedzi. Nie słychać było również stukania, szczękania czy
jęczenia. Ani oczywiście żadnych krzyków. Prawdę powiedziawszy, w domu panowała
niepokojąca cisza. Sklepione przejście po lewej stronie prowadziło do saloniku. Gdy tylko
odnalazłem włącznik światła na ścianie, moim oczom ukazał się zestaw staroświeckich mebli.
Dlaczego, zadałem sam sobie pytanie, ta przerażona kobieta wyłączyła wszystkie światła?
Koniuszki moich wąsów wysyłały niepokojące sygnały. Czasem chciałbym, żeby były mniej
wrażliwe na otoczenie.
Po drugiej stronie hallu drzwi do sypialni byty otwarte na oścież. Na łóżku stała na
wpół spakowana, niewielka torba podróżna. Drzwi łazienki były zamknięte.
- Pani Cobb! - zawołałem ponownie.
Dziwnie niechętnie otworzyłem drzwi łazienki i zebrałem się w sobie, żeby zajrzeć do
kabiny prysznicowej.
Ciągle wołając panią Cobb, przeszedłem przez hall i skierowałem się do staromodnej
kuchni z kominkiem, wielkim stołem i sosnowymi szafkami. Włączyłem światła i w tej samej
chwili instynkt podpowiedział mi, co za chwilę zobaczę. Na blacie kuchennym stał karton
mleka, a na podłodze leżała kobieta w różowej spódnicy i różowym sweterku. Oczy miała
otwarte, a jej okrągła twarz była boleśnie wykrzywiona. Nie dawała żadnych znaków życia.
Rozdział drugi
Kiedy Qwilleran znalazł ciało pani Cobb, doznał szoku, ale przede wszystkim poczuł smutek.
Domyślił się wszystkiego, kiedy skręcił w Black Creek Lane i zobaczył pogrążony w
ciemności dom. A teraz patrzył na różowe ubrania pani Cobb, przygładzał pięścią wąsy i czuł
mieszaninę smutku i złości. To nie do pomyślenia, żeby ta szlachetna kobieta umarła tak
wcześnie. Była u progu kariery, cieszyła się życiem! Podziwiali ją członkowie społeczności.
Odziedziczyła spory majątek po swoim ostatnim mężu i została babcią w wieku
pięćdziesięciu pięciu lat. Qwilleran wiedział jednak, że los bywa bezlitosny.
Dziennikarz znalazł w kuchni telefon. Wykręcił numer policji i zdał sprawozdanie bez
emocji, opisując wszystkie szczegóły. Telefon stał na blacie starej ławki szkolnej, która miała
żelazne nogi. Ławka pochodziła z dawnego budynku szkolnego. W jej podnoszonym blacie
było wgłębienie na długopisy, ołówki i atrament. Leżał tam notes z telefonami, otwarty na
literze „E”. Qwilleran zadzwonił do Susan Exbridge, do Indian Village. Odebrała po
pierwszym dzwonku.
- Susan? Tu Qwill - powiedział dziennikarz smutnym głosem. - Czy Iris dzwoniła do
ciebie niedawno?
- Tak. Biedaczka była z jakiegoś powodu przerażona. Mówiła bardzo chaotycznie, ale
zrozumiałam, że przywieziesz ją tu na noc. Na łóżku w pokoju gościnnym leży już pościel w
różowych powłoczkach.
- Taki był plan. Jestem teraz w domku Iris. Ona nie może do ciebie przyjechać.
- Co się stało, Qwill?
- Znalazłem ją na podłodze w kuchni. Nie oddycha. Nie ma pulsu. Zadzwoniłem na
policję.
- To straszne! - krzyknęła Susan do słuchawki. - To okropne! Co my zrobimy bez Iris?
Jestem załamana! - Susan lubiła dramatyzować, ale tym razem nie było w tym nic dziwnego.
Obie kobiety były wspólniczkami w interesach. Założyły sklep w centrum Pickax, na którym
widniał złoty szyld: „Exbridge & Cobb, antyki”. Uroczyste otwarcie miało się odbyć w
sobotę.
- Porozmawiamy jutro, Susan - powiedział Qwilleran. - Zaraz będzie tu szeryf.
- Mogę ci w czymś pomóc?
- Odpocznij. Jutro będzie męczący dzień. Zadzwonię do Larry'ego, pewnie będzie
potrzebował twojej pomocy w załatwieniu wszystkich formalności.
Larry Lanspeak był prezesem Towarzystwa Historycznego. Był także wiceprezesem
Wiejskiego Muzeum Goodwinterów i właścicielem miejscowego sklepu. Jako kupiec,
członek różnych organizacji i aktor Klubu Teatralnego w Pickax wnosił mnóstwo energii do
każdego przedsięwzięcia. Qwilleran zadzwonił do domu Larry'ego w eleganckiej dzielnicy
West Middle Hummock. Chociaż była druga w nocy, Larry natychmiast odebrał, jakby było
południe.
- Larry? Tu Qwilleran. Przepraszam, że cię budzę. Dzwonię z muzeum. Iris
zadzwoniła do mnie jakiś czas temu. Była w histerii. Natychmiast przyjechałem. Wiesz o jej
chorym sercu, prawda? Spóźniłem się. Znalazłem ją martwą na kuchennej podłodze.
Zawiadomiłem policję.
Larry milczał dłuższą chwilę.
- Larry?
- To niemożliwe! - odezwał się Larry smutnym głosem. - Potrzebujemy jej! Była za
młoda, żeby umrzeć!
- Była w naszym wieku - powiedział Qwilleran, nie kryjąc przygnębienia.
- Narzucę coś na siebie i przyjadę jak najszybciej. Boże! To straszna wiadomość!
Carol będzie załamana!
Qwilleran zapalił światła na podwórku i wyłączył światła w swoim samochodzie. Po
chwili przed domem zatrzymał się wóz zastępcy szeryfa. Wysiadł z niego młody
funkcjonariusz w czapce policyjnej.
- To pan znalazł ciało? - spytał.
- Tak, znalazłem ciało pani Cobb, dyrektorki muzeum. Zadzwoniła do mnie w panice
jakiś czas temu. Przyjechałem, żeby jej pomóc. Jestem Jim Qwilleran z Pickax.
Policjant skinął głową. Wszyscy wiedzieli, że mężczyzna z okazałymi wąsami jest
najbogatszym człowiekiem w całym okręgu.
Weszli do domu. Qwilleran zaprowadził zastępcę szeryfa do kuchni.
- Karetka jest w drodze - powiedział policjant. - Zabiorą ciało zmarłej do szpitala w
Pickax. Lekarz będzie musiał podpisać akt zgonu.
- Być może będzie potrzebna pomoc doktora Halifaksa. Pani Cobb leczyła się u niego
na serce.
Policjant skinął głową i zapisał tę informację w raporcie.
- Pani Cobb zadzwoniła do mnie, ponieważ słyszała dziwne hałasy i bała się być sama.
- Wezwała nas kilka dni temu. Myślałem, że ktoś się próbował włamać, ale nie
znalazłem żadnych śladów. Jest pan jej krewnym?
- Nie. Pani Cobb ma syna w St. Lois. To on będzie musiał podjąć decyzję, co dalej.
Zaraz do niego zadzwonię i o wszystkim go powiadomię.
W tym momencie nadjechała karetka i sanitariusze zabrali ciało Iris Cobb - kobiety,
którą mieszkańcy cenili za hojność, wesołość i wiedzę o antykach. I wspaniałe wypieki -
pomyślał Qwilleran. Za każdym razem, kiedy organizowano przyjęcie dobroczynne, pani
Cobb piekła do późnej nocy ciasteczka z kawałkami czekolady, biszkopciki cytrynowo-
kokosowe, babeczki z pekanami, rogaliki migdałowo-morelowe i inne wspaniałości.
Dziennikarz pomyślał, że niektórzy mieszkańcy będą pamiętać Iris Cobb dzięki jej
ciasteczkom.
Qwilleran zaczął kartkować leżący na blacie ławki notes Iris. Szukał numeru jej syna.
Niestety nie pamiętał jego imienia. Wydawało mu się, że młody człowiek nazywa się Dennis.
Na pewno miał inne nazwisko niż ona. Gough? (wymawiane jako Gof), Lough? (Laf), a może
Keough? (Kiou). Pod „H” znalazł numer telefonu z kierunkowym do St. Lois i natychmiast
tam zadzwonił. Po chwili usłyszał zaspany męski głos.
Nie po raz pierwszy Qwilleran dzwonił ze smutną wiadomością do krewnego zmarłej
osoby. Dziennikarz starał się być delikatny w tego typu sytuacjach. Jego głos stawał się
łagodny i pełen współczucia.
- Dennis? - spytał ze smutkiem. - Przepraszam, że cię budzę o tak późnej porze. Mówi
Jim Qwilleran, znajomy twojej matki. Dzwonię z North Middle Hummock.
Młody człowiek natychmiast wpadł w panikę.
- Co się stało? - spytał napiętym głosem.
- Iris zadzwoniła do mnie po północy. Bała się być sama na farmie. Zaproponowałem,
że zawiozę ją do znajomej...
- Co się stało? Niech pan mi powie, co się stało!
- Znalazłem ją na podłodze w kuchni. Zmarła na zawał serca - to nie ulega
wątpliwości. Bardzo mi przykro, Dennis.
W słuchawce rozległ się cichy jęk.
- O Boże! Jutro, to znaczy dziś, miałem tam polecieć samolotem. Lekarz mamy radził,
żebym się z nią spotkał.
- Jej odejście to wielka strata dla nas wszystkich. Twoja matka miała tu wielu
przyjaciół i cieszyła się szacunkiem całej społeczności.
- Wiem, pisała mi, że jest szczęśliwa. Po raz pierwszy w życiu znalazła swoje miejsce.
- Chciałem z tobą porozmawiać o pogrzebie, Dennis. Czego od nas oczekujesz?
Fundacja Klingenschoenów pokryje wszelkie wydatki. Czy Iris wspomniała kiedykolwiek o
swoim testamencie?
- Mój Boże, nie! - powiedział jej syn. - Była zbyt zajęta życiem! Nie wiem, co
powiedzieć. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Muszę się zastanowić. Porozmawiam o tym
z Cheryl.
- Zadzwoń do mnie tak szybko, jak to możliwe. Będę w domu twojej matki. W
szpitalu czekają na instrukcje.
Qwilleran odłożył słuchawkę i zerknął na regał stojący przy ścianie. Na jednej z półek
znajdowały się książki kucharskie w miękkich okładkach. Iris miała kiedyś trzydzieści kilka
książek kucharskich, które straciła w pożarze. Na innych półkach stały stare, cynowe talerze,
miski i wielkie kufle z pokrywką. Na najwyższej półce stały mosiężne garnki i kasze. Obok
kominka znajdowały się żelazne garnki, w których kiedyś gotowano na piecu. Było to miłe,
przytulne pomieszczenie. Pani Cobb uwielbiała swoją kuchnię.
Qwilleran przejrzał w roztargnieniu notes z telefonami zmarłej. Numery były
wypisane dużymi, wyraźnymi literami - Iris miała wadę wzroku. Były tam głównie numery
wolontariuszy pracujących w muzeum... numer kobiety o imieniu Kristi... numer Vince'a i
Verony - kimkolwiek byli... oraz numer domowy i numer do gabinetu doktora Halifaksa.
Mieszkańcy Pickax mogli dzwonić do swoich lekarzy w środku nocy. Skrót HB&B oznaczał
pewnie kancelarię prawniczą Hasselricha, Bennetta i Bartera. Qwilleran domyślił się, że
prawnicy z tej kancelarii zajmowali się sprawami spadkowymi pani Cobb. Iris odziedziczyła
spory majątek po swoim trzecim mężu, chociaż nie przyjęła jego nazwiska.
Qwilleran rozejrzał się po mieszkaniu, zastanawiając się, jak wyglądały ostatnie
minuty życia Iris. W otwartej walizce leżącej na łóżku spoczywał różowy szlafrok i różowe
klapki. Na szafce w kuchni stał karton z mlekiem. Qwilleran wstawił go do lodówki. W
kuchence mikrofalowej był kubek z mlekiem. Kuchenka została wyłączona, ale mleko w
kubku było wciąż ciepłe. Qwilleran wylał je do zlewu i opłukał kubek. Drzwi oddzielające
kuchnię od muzeum były otwarte. Dziennikarz zaczął chodzić po pokojach, w których
zorganizowano wystawę. Po chwili zadzwonił telefon. Qwilleran ucieszył się, że Dennis
podjął tak szybko decyzję, ale w słuchawce odezwał się kobiecy głos.
- Mówi Kristi z farmy Fugtree - przedstawiła się kobieta. - Czy Iris dobrze się czuje?
Zobaczyłam karetkę przed jej domem.
- Przykro mi - powiedział Qwilleran ze smutkiem. - Pani Cobb nie żyje. Zmarła na
atak serca.
- Och, nie! Tak mi przykro! Wiem, że Iris leczyła się u doktora Hala, ale nie
przypuszczałam, że to aż tak poważne. Czy mówię z panem Lanspeakiem?
- Nie, jestem znajomym Iris z Pickax.
- Jak to się stało? - Kobieta musiała być młodą osobą. Sprawiała wrażenie bardzo
przejętej.
- Wszystkie szczegóły będą w jutrzejszej gazecie.
- Och, bardzo mi przykro! Naprawdę! Zobaczyłam światła karetki i poczułam, że
muszę zadzwonić.
- Rozumiem.
- Dziękuję. Z kim mówię?
- Nazywam się Jim Qwilleran - powiedział cicho dziennikarz. Miejscowe kobiety,
które wiedziały, że Qwilleran jest bogaczem,
piszczały z podniecenia, kiedy im się przedstawiał. Ale młoda kobieta powiedziała
tylko:
- Nazywam się Kristi Waffle.
- To miło, że pani zadzwoniła. Dobranoc.
Qwilleran usłyszał, jak przed domem zatrzymuje się samochód, i poszedł się
przywitać z Larrym Lanspeakiem. Larry był ważną osobistością w miasteczku, ale wygląd
miał całkiem zwyczajny. Blady, niskiego wzrostu, potrafił zagrać każdą rolę dzięki swojej
mało charakterystycznej twarzy.
- To prawdziwa tragedia! - powiedział dramatycznym tonem, potrząsając głową.
Wszedł do domu Iris, stawiając wielkie kroki. Robił wszystko, żeby wydać się wyższym, niż
był w istocie. - Nie da się wprost opisać, ile ta kobieta zrobiła dla naszej społeczności! I nie
chciała za to ani grosza! Nie znajdziemy nikogo na jej miejsce...
Jego wypowiedź przerwał dzwonek telefonu.
- To pewnie jej syn z St. Lois - powiedział Qwilleran, podnosząc słuchawkę, i
skrzywił się na dźwięk obcego męskiego głosu.
- Tu Vince Boswell! - wrzasnął mężczyzna tak głośno, że dziennikarzowi omal nie
pękły bębenki. - Co z Iris? Co się dzieje? Oglądaliśmy z żoną film na wideo i zobaczyliśmy
światła karetki.
- Pani Cobb zmarła na zawał serca. Bardzo mi przykro.
- A to ci heca! Wielka szkoda! - wrzasnął mężczyzna i zwrócił się grzmiącym głosem
do żony: - Kotku! Jakiś facet mówi, że Iris zmarła na zawał! - Po chwili Qwilleran znowu
usłyszał jego przeraźliwy wrzask: - Ja i żona bardzo lubiliśmy Iris! Możemy w czymś pomóc?
Qwilleran trzymał słuchawkę parę centymetrów od ucha.
- Raczej nie. Dziękuję za telefon.
- Jesteśmy w pobliżu, jakby pan potrzebował pomocy. Proszę się nie krępować!
- To miło z pana strony. Dobranoc, panie Bosworth.
- Boswell! - wrzasnął mężczyzna. - Mieszkamy w domu za rogiem. Larry jest naszym
znajomym.
- Rozumiem. Dobranoc, panie Boswell. Doceniamy pańską troskę.
Qwilleran odłożył słuchawkę i spytał Larry'ego:
- Kto to jest Boswell?
- Nie znasz Vince'a i Verony? Verona jest jedną z wolontariuszek pracujących w
muzeum, a Vince pracuje nad katalogiem starych pras drukarskich w stodole. Pisze książkę o
historii słowa drukowanego.
Czy świat potrzebuje kolejnej książki na ten temat? - pomyślał dziennikarz.
- Skąd wytrzasnąłeś tego faceta, Larry?
- Przyjechał z Pittsburgha.
Pewnie kibicował drużynie Steelers - pomyślał Qwilleran.
- Vince zaproponował, że będzie pracować za darmo, jeśli pozwolimy mu mieszkać w
pobliżu muzeum. Teraz, kiedy Iris odeszła, ktoś powinien pilnować muzeum. Boswellowie są
godni zaufania.
- Mogę tu mieszkać, aż znajdziecie kogoś na stałe - powiedział Qwilleran.
- To miło z twojej strony, ale miałeś, zdaje się, inne plany.
- Chętnie spędzę tu trochę czasu. Interesuje mnie kolekcja dokumentów w muzeum.
Szukam materiałów na felieton.
- Prawdę mówiąc, rozwiązałoby to nasz problem. Będziesz mieć osobną linię
telefoniczną. Wolontariusze pracujący w muzeum mają swoje klucze. Nikt ci nie będzie
przeszkadzać.
- Oczywiście koty będą mieszkać ze mną - powiedział Qwilleran. - Koko ma intuicję
policjanta, a Yum Yum złapała kiedyś mysz w muzeum. Odwiedzałem czasem Iris razem z
kotami. Nigdy nie wyrządziły żadnej szkody.
- Nie wątpię w to! Są świetnie wychowane. Powinny urządzić przyjęcie powitalne dla
dzikich kotów z sąsiedztwa i podać na tacach myszy polne.
- Yum Yum i Koko to domowe koty - zaprotestował Qwilleran. - Nie chcę, żeby
biegały po podwórku.
Zadzwonił telefon. Tym razem był to Dennis.
- Rozmawiałem z Cheryl, panie Qwilleran. Uważamy, że pogrzeb powinien się odbyć
w Mooseville, gdzie matka miała tylu przyjaciół. Powinna być tam pochowana. Przylecę dziś
tak, jak planowałem. Pozostawiam panu wolną rękę, jeśli chodzi o ceremonię. Matka pisała o
panu w swoich listach. Wiem, że był pan dla niej bardzo dobry.
- Cieszę się, że przyjedziesz. Będę czekać na lotnisku. Chciałbym zarezerwować dla
ciebie pokój w hotelu „Pickax”, ale nie znam twojego nazwiska.
- Hough - powiedział Dennis i przeliterował swoje nazwisko.
- Wylatujesz z Minneapolis o piątej?
- Tak... Panie Qwilleran, chciałbym panu coś powiedzieć, kiedy przyjadę. Chodzi o
coś, co przydarzyło się mojej matce w zeszłym tygodniu. To ma związek z muzeum. Moja
matka była tym bardzo zaniepokojona.
Qwilleran przygładził wąsy.
- Jestem ciekaw, co masz mi do powiedzenia.
- Dziękuję za wszystko, panie Q. Matka tak się do pana zwracała, prawda?
- Większość ludzi mówi do mnie Qwill. Ty też możesz mnie tak nazywać.
Dziennikarz odłożył słuchawkę i zaczął myśleć o zmarłej. Przed śmiercią Iris była w
złym stanie psychicznym, być może z powodu lekarstw.
- Jaką decyzję podjął Dennis? - spytał Larry.
- Zostawia nam wolną rękę. Pogrzeb odbędzie się tu. Fundacja Klingenschoenów
pokryje wszystkie wydatki. Trzeba wszystkiego dopilnować.
- To słuszna decyzja. Skorzystamy z usług Dingleberry'ego. Ceremonia odbędzie się w
kościele Old Stone.
- Czy mógłbyś zadzwonić w parę miejsc? Ja w tym czasie zrobię kawę - powiedział
Qwilleran. - Trzeba zadzwonić do Dingleberry'ego i do szpitala. Lekarze pytali o nazwiska
krewnych Iris. Jej syn ma na nazwisko Hough. - Dziennikarz przeliterował nazwisko. -
Zadzwonię później do radia i redakcji gazety. W jutrzejszym wydaniu powinni zamieścić
informację o śmierci Iris. We wtorek napiszę nekrolog. Powiem im, że muzeum będzie
zamknięte przez cały tydzień.
Usiedli przy stole w kuchni. Odsunęli na bok szklane świeczniki z różowymi
świeczkami i pili kawę z kubków z majoliki, planując szczegóły. Trzeba było zaprosić
znajomych zmarłej na uroczystość, która miała się odbyć w domu pogrzebowym
Dingleberry'ego we wtorek wieczorem, i zorganizować ceremonię żałobną w kościele przy
Park Circle w środę rano. Ustalili, że na czele konduktu idącego na cmentarz stanie Orkiestra
Pogrzebowa Pickax. Jako były prezes izby handlowej Larry zapewnił Qwillerana, że
wszystkie sklepy i zakłady w mieście zostaną zamknięte w dniu pogrzebu. Jako obecny
przewodniczący Wydziału Edukacji Larry miał dopilnować, by w dniu pogrzebu zamknięto
na pół dnia wszystkie szkoły w Pickax.
- Uczniowie z gimnazjum często chodzili do muzeum - powiedział Larry. - Iris zawsze
częstowała ich lemoniadą i ciasteczkami.
Od ponad stu lat pogrzeby w Pickax były wielkimi wydarzeniami. Na każdą
ceremonię żałobną przychodziły tłumy. Mieszkańcy Uczyli za każdym razem, ile pojawiło się
samochodów. Wszyscy pamiętali, że na pogrzeb Seniora Goodwintera przyjechały
dziewięćdziesiąt trzy samochody. Na pogrzebie kapitana Fugtree było siedemdziesiąt pięć
samochodów. Największy był pogrzeb Ephraima Goodwintera. Przyjechały wtedy
pięćdziesiąt dwa powozy i trzydzieści siedem karet. Ponad sto osób przyszło na piechotę,
siedemnaście przyjechało rowerami. Podobno jeden z obecnych powiedział: „Brakuje tylko
wielbłądów i słoni”. Ephraim Goodwinter, właściciel kopalni, był powszechnie nielubiany za
życia. Kondukt pogrzebowy przypominał pochód tryumfalny. Dziennikarza interesowała
mroczna przeszłość Ephraima i zamierzał zdobyć na ten temat informacje.
Pozostawała jeszcze kwestia kwiatów.
- Jestem pewien, że Iris ucieszyłaby się z kwiatów - powiedział Qwilleran. - Miała
romantyczną duszę.
- A mowa na cześć zmarłej? Iris była niezwykle skromną osobą.
- Tak, ale lubiła być podziwiana. Kiedy przyjechała do Pickax, przedstawiłem ją
członkom rady miasta. Przywitali Iris oklaskami. Była tak wzruszona, że rozpłakała się po
powrocie do domu. Jestem za tym, żeby wygłoszono mowę na jej cześć.
- Dobrze, wobec tego poprosimy o to burmistrza. A może byłoby lepiej, gdyby tego
rodzaju przemówienie wygłosiła kobieta? Susan albo Carol...
- Myślę, że Iris wolałaby mężczyznę.
- Chyba masz rację. Poprosimy Susan, żeby wybrała trumnę i strój dla Iris. - Larry
oparł się o poręcz krzesła. - To chyba wszystko, co możemy na razie zrobić. Jutro - to znaczy
dziś - w sklepie odbędzie się uroczystość z okazji Dnia Kolumba. Chciałbym się parę godzin
przespać.
- Muszę ci coś powiedzieć. Iris słyszała dziwne hałasy po zapadnięciu zmroku.
Słyszałeś te hałasy?
- Nie. Bywałem tu wiele razy późno w nocy, kiedy przygotowywaliśmy jakąś
wystawę. Słyszałem tylko kumkanie żab, świerszcze i nura.
- Kiedy przyjechałem tu dziś, dom pogrążony był w ciemności. Myślałem z początku,
że wysiadła elektryczność, ale światła były po prostu zgaszone. Jak to wytłumaczyć?
- Nie wiem - powiedział Larry. Był zniecierpliwiony i chciał wrócić do siebie. - Kiedy
okazało się, że Iris gorzej widzi, powiedzieliśmy jej, żeby nie oszczędzała na elektryczności,
ale ona miała swoje nawyki. Przyniosę ci klucze, są w biurze. - Larry poszedł do części domu,
gdzie znajdowało się muzeum, i wrócił po chwili z dwoma kluczami. - To jest klucz do części
mieszkalnej, a ten do stodoły. Możesz tam trzymać samochód, jeśli będzie kiepska pogoda. W
stodole jest zapas drewna do palenia w kominku.
- W której stodole?
- W nowej. W starej trzymamy prasy drukarskie.
- Czy drzwi oddzielające część mieszkalną od muzeum powinny być zamknięte?
- Nie zainstalowaliśmy w nich zamka. Iris zamykała je tylko, kiedy gotowała.
- Będę je trzymał zamknięte. Nie chcę, żeby koty chodziły po muzeum.
- Rób, jak ci wygodnie, Qwill. Nie wiem, jak ci dziękować, że nas uratowałeś. Mam
nadzieję, że będzie ci tu wygodnie. Daj znać, jak sobie radzisz.
Obaj mężczyźni poszli do swoich samochodów i ruszyli w stronę Black Creek Lane.
Larry wsiadł do swojego eleganckiego sedana, a dziennikarz wrócił do Pickax swoim małym
samochodem. Jechał ze zwykłą prędkością, rozmyślając o tym, co się wydarzyło.
Ktoś zgasił światła we wszystkich pokojach i na podwórku.
Ktoś wyłączył kuchenkę mikrofalową.
Ktoś zamknął drzwi, oddzielające część mieszkalną domu od muzeum.
Rozdział trzeci
Dziennikarz wrócił do swojego mieszkania w Pickax tuż przed świtem. Na ulicach było
dziwnie cicho. Qwilleran wiedział, że niedługo w domach zadzwonią budziki, a syrena na
ratuszu zacznie wyć punktualnie o siódmej, budząc wszystkich śpiochów. Mieszkańcy włączą
radio i dowiedzą się o śmierci Iris Cobb. Wiadomość powędruje dalej drogą telefoniczną,
wkrótce o tym wydarzeniu będą mówić przy kawie klienci „Lois's Luncheonette” - restauracji
obok budynku sądowego.
Qwilleran wszedł ostrożnie po stromych schodach, prowadzących do jego mieszkania
nad garażem rodziny Klingenschoenów. Na górze czekały na niego dwa niezadowolone koty
syjamskie. Yum Yum rzuciła dziennikarzowi spojrzenie pełne dezaprobaty, natomiast Koko
wyraził swoje uczucia w sposób bardziej dosadny. Wyprężył grzbiet, spojrzał na Qwillerana
błyszczącymi oczyma i wrzasnął: „MIAU!”, co oznaczało: „Gdzie się podziewałeś? Światło
paliło się całą noc! Nikt nas nie nakarmił! Zostawiłeś otwarte okno!”
- Cisza! - zaprotestował dziennikarz. - Wrzeszczysz jak Vince Boswell. I nie
zadręczajcie mnie pretensjami. Mam dla was straszną wiadomość. Pani Cobb nie żyje! Nie
będzie wam więcej robić kotlecików!
Qwilleran zagonił koty do ich pokoju - pomieszczenia, w którym znajdowały się:
miękki dywan, poduszki, kosze i telewizor - a potem padł na łóżko. Nie obudził go ryk syreny
o siódmej ani odgłosy robót drogowych na Main Street.
O ósmej wyrwał go ze snu dzwonek telefonu. Dzwonił Arch Riker, który był obecnie
właścicielem miejscowej gazety. Qwilleran znał go całe życie.
Bez słowa przeprosin i powitania Riker spytał:
- Słuchałeś wiadomości, Qwill? Wczoraj w nocy znaleziono ciało Iris Cobb w jej
własnym domu!
- Wiem - odparł Qwilleran zaspanym głosem. - To ja znalazłem jej ciało, wezwałem
policję, zawiadomiłem jej krewnych, zaplanowałem pogrzeb, zadzwoniłem do radia oraz
twojej redakcji i wróciłem do domu o piątej nad ranem. Masz dla mnie jakieś inne
wstrząsające wiadomości?
- Śpij dalej, staruszku - powiedział Riker.
O wpół do dziewiątej zadzwoniła Polly Duncan.
- Wstałeś już, Qwill? Słyszałeś smutną wiadomość o Iris Cobb?
Qwilleran pohamował złość i postanowił potraktować Polly łagodniej niż Rikera. W
ciągu następnych trzydziestu minut do dziennikarza zadzwonili: Fran Brodie - projektantka
wnętrz, którą Qwilleran kiedyś zatrudnił, pan O'Dell - dozorca, i Eddington Smith -
sprzedawca używanych książek. Członkowie poczty pantoflowej Pickax nie tracili czasu.
Dziennikarz wstał powoli z łóżka, wcisnął guzik skomputeryzowanego ekspresu do
kawy i otworzył puszkę czerwonego łososia dla kotów. Pijąc gorącą kawę, przyglądał się
kotom, które pałaszowały posiłek. Yum Yum i Koko stały na lekko ugiętych łapach z
podniesionymi ogonami. Ich głowy kiwały się miarowo nad miseczkami. Potem rozpoczął się
pradawny rytuał: koty wysuwały swoje długie, różowe języki, oblizywały łapy i myły nimi
swoje pyszczki oraz uszy. Scena ta przypominała występ z elementami tanecznymi. Puszyste,
niebieskookie zwierzaki odprawiały rytuał z gracją i zwinnością, jakich nie powstydziliby się
prawdziwi artyści. Qwilleran odkrył, że obserwowanie kotów syjamskich działa jak terapia,
likwidując zmęczenie, stres, zdenerwowanie i niecierpliwość. Było to lekarstwo bez żadnych
skutków ubocznych.
- Dobra, dzieciaki - powiedział dziennikarz. - Mam dla was nowinę. Przenosimy się do
muzeum na farmie Goodwinterów.
Qwilleran był zawsze szczery wobec kotów. Koko i Yum Yum natychmiast opuściły
pokój, jakby zrozumiały, co dziennikarz powiedział. Nie lubiły przeprowadzek.
Qwilleran zapakował do samochodu przybory piśmiennicze, słownik, dwie walizki z
ubraniami na wypadek kiepskiej pogody, przenośny magnetofon, kilka kaset, wśród których
był Otello, oraz starą brytfankę do pieczenia indyka, która służyła jako kuweta dla kotów. Na
końcu wsadził do auta kosz, w którym koty podróżowały.
- Jedziemy! - zawołał. - Gdzie jesteście, łobuzy?
Dwa zwierzaki - dziewięć kilogramów żywej wagi - ulotniły się jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki.
- Chodźcie! Nie czas na żarty!
W końcu dziennikarz, czołgając się na czworaka, znalazł Yum Yum pod łóżkiem.
Koko ukrył się w głębi szafy za tenisówkami.
Koty pozwoliły się zanieść do kosza. Nie dały jednak za wygraną. Kiedy ruszyli w
stronę North Middle Hummock, Yum Yum i Koko zaczęły kłócić się i głośno syczeć. Skakały
na siebie tak, że kosz nieustannie się kiwał, i warczały jak krwiożercze bestie.
- Jeśli się przymkniecie - krzyknął Qwilleran - opowiem wam o ciekawych miejscach,
które będziemy mijać po drodze. Jedziemy Pickax Road w kierunku północnym i zbliżamy
się do byłej kopalni Goodwinterów. Jak pamiętacie, doszło tam do katastrofy w 1904 roku.
Koty ucichły. Lubiły słuchać Qwillerana. Jego melodyjny głos sprawił, że dwie
puszyste bestie zapomniały na pewien czas o żądzy walki.
Dziennikarz bawił się dalej w przewodnika wycieczki.
- Na prawo znajduje się restauracja „Dimsdale Diner”. Dają tu kiepskie jedzenie i
jeszcze gorszą kawę. Okien nie myto od czasu, kiedy Hoover rozstawiał po kątach
funkcjonariuszy FBI. Za chwilę skręcimy w Ittibittiwassee Road.
Koty nadal milczały. Poprawił im się nastrój. Świeciło słońce; po błękitnym
październikowym niebie płynęły srebrzystobiałe obłoki. Drzewa w lesie miały kolorowe
liście. Ta przejażdżka była o wiele przyjemniejsza niż pełna nerwów podróż, którą Qwilleran
odbył poprzedniej nocy.
- Trzymajcie się! - powiedział dziennikarz. - Będziemy teraz przejeżdżać przez Old
Plank Bridge. Potem zaczną się ostre zakręty. Na lewo widać drzewo wisielców.
Przejechali przez widmowe miasteczko, które kiedyś nazywało się North Middle
Hummock, minęli białe ogrodzenie farmy Fugtree... i zobaczyli tabliczkę z napisem:
WIEJSKIE MUZEUM GOODWINTERÓW 1869
Godziny otwarcia: od piątku do niedzieli Od 13 00 do 16 00
Można umawiać się na indywidualne zwiedzanie.
Liście drzew przy Black Creek Lane miały kolor złota, czerwonego wina, różowego
łososia i pomarańczy. Zanim w Moose County zaczął się wyrąb drzew, rosły tam wspaniałe
lasy. Na końcu drogi pojawił się okazały dom.
- Jesteśmy! - oznajmił Qwilleran. Zaniósł kosz z kotami do zachodniego skrzydła
budynku. - Będziecie mieć dwa kominki. Parapety okienne są wielkie, można stamtąd
obserwować przyrodę. Chyba brakowało wam tego w Pickax.
Koty wyszły ostrożnie z koszyka i skierowały się prosto do kuchni. Yum Yum
znalazła miejsce, gdzie cztery miesiące wcześniej złapała mysz, a Koko stanął w miejscu,
gdzie pani Cobb upadła. Wyprężył grzbiet, zamachał ogonem i rozpoczął swój makabryczny
taniec.
Qwilleran wygonił koty z kuchni. Yum Yum i Koko zabrały się natychmiast do
zwiedzania domu. Obwąchały dywany, wskoczyły na stoły, sprawdziły, czy fotele i krzesła są
miękkie i wygodne, oceniły widok z parapetów i w końcu zawędrowały do łazienki, gdzie
Qwilleran postawił ich kuwetę. W salonie Koko znalazł dużą, niemiecką szafę z sosnowego
drzewa, pochodzącą z rezydencji Klingenschoenów. Miała dwa metry wysokości i kot mógł
na nią wskoczyć jednym susem. Na półkach stało tylko kilka książek w miękkiej oprawie, a
większość miejsca zajmowały bibeloty. Krzesła pokryte były ciemnym aksamitem, co
gwarantowało doskonałe tło dla kociej sierści. Na wypolerowanych drewnianych posadzkach
rozstawione były liczne orientalne antyki, idealne do skakania i innych zabaw.
Podczas gdy koty syjamskie badały teren, Qwilleran przyniósł bagaże. Materiały do
pisania rozłożył na stole kuchennym. Sprzęt stereo postawił na austriackiej skrzyni w salonie.
Miał problem z ubraniami, bo sypialnia była pełna rzeczy pani Cobb. Najgorsze były jednak,
zdaniem Qwillerana, meble: kufry i stoły pokryte marmurem, nieduży fotel bujany i
olbrzymie drewniane wezgłowie, sięgające sufitu, złowrogo unoszące się nad łóżkiem.
Wyglądało, jakby ważyło co najmniej tonę, i Qwilleran wyobrażał sobie, jak spada na niego,
kiedy śpi.
- Dziś w nocy wszystko się wyjaśni - zapowiedział krążącym po pokoju kotom. - Albo
dom rzeczywiście wydaje dziwne odgłosy po zmroku, albo wszystkie te hałasy pochodziły z
głowy tej biednej kobiety. Chociaż wątpię, żebyśmy kiedykolwiek zdołali dowiedzieć się,
dlaczego dom i podwórko były pogrążone w ciemności. Ile świateł paliło się, zanim pani
Cobb upadła? Na pewno było jasno w kuchni, gdzie podgrzewała sobie mleko, w sypialni,
gdzie pakowała torbę, i na podwórku. Pani Cobb na pewno użyła kuchenki mikrofalowej.
Koko odpowiedział po prostu „ik ik ik” i podrapał się za uchem.
Qwilleran zamknął koty w sypialni, usiadł przy kuchennym stole i zaczął pisać
nekrolog pani Cobb na jej własnej maszynie do pisania. Nie potrzebował żadnych notatek.
Wiedział, że zmarła znała się na antykach i zrobiła inwentaryzację ogromnej kolekcji rodziny
Klingenschoenów. Była niestrudzona w wysiłkach, by powstało muzeum. Zdołała nakłonić
wiele skąpych rodzin z Moose County, by przekazały muzeum hojne datki i cenne pamiątki.
Stworzyła programy edukacyjne dla szkół i starała się zaszczepić młodzieży swoje
zainteresowanie historią. Qwilleran nie mógł zakończyć tego peanu, nie wspominając o
niesamowitych ciastkach, które Iris piekła w swojej kuchni.
Pominął fakt, że wszyscy trzej mężowie Iris zmarli nienaturalną śmiercią: Hough na
zatrucie pokarmowe, Cobb w straszliwym wypadku, a Hackpole... Qwilleran wolał nie
myśleć o Hackpole'u.
Skończył nekrolog i przesłał go do wtorkowego numeru „Moose County coś tam”.
Była to dość nietypowa nazwa dla gazety, ale Moose County szczyciło się swoją
wyjątkowością.
Praca rozbudziła apetyt Qwillerana. Udał się na poszukiwania do lodówki i
przyrządził sobie zupę z wołowiną i kaszą jęczmienną z domowym chlebem.
Zanim skończył jeść, usłyszał stukot mosiężnej kołatki. Za drzwiami stał mizernie
wyglądający mężczyzna w średnim wieku. Miał spiczasty nos i przenikliwe spojrzenie.
- Widziałem pana samochód na podwórku - powiedział niskim, nosowym głosem. -
Mogę w czymś pomóc? Jestem Vince Boswell. Pracuję przy prasach drukarskich w stodole.
Qwilleran pamiętał ten głos - słyszał go niedawno przez telefon i o mało nie pękły mu
bębenki w uszach. Wzdrygnął się i powiedział chłodno:
- Witam pana. Właśnie się wprowadziłem i pomieszkam tu przez kilka tygodni.
- To wspaniale! W takim razie nie muszę martwić się o to miejsce. Trochę pilnowałem
muzeum, kiedy nie było Iris. Pan Jim Qwilleran, prawda? Ciągle widuję pana zdjęcie w
gazecie. Będzie pan tu spędzać większość czasu?
- Tak, choć będę na krótko opuszczać to miejsce.
- W takim razie mogę pilnować domu, kiedy pana nie będzie. Ja też jestem pisarzem -
wie pan, specjalizuję się w takich różnych technicznych sprawach. Piszę książkę o historii
prasy drukarskiej i tworzę katalog starego sprzętu, składowanego w stodole. Poważna robota!
- Boswell spuścił wzrok. - O, widzę, że ma pan kotka.
- Mam dwa - odpowiedział Qwilleran.
- Moja córeczka kocha kotki. Może moja żona mogłaby przywieźć tu Dzidzię któregoś
dnia.
Qwilleran odchrząknął.
- To nie są zwyczajne koty, panie Boswell. To wyjątkowe, syjamskie koty, są bardzo
kapryśne i nieprzyzwyczajone do towarzystwa dzieci. Nie chciałbym... żeby podrapały
pańską córkę. - Qwilleran zdawał sobie sprawę, że etykieta Moose County wymaga, aby
zaprosił swojego gościa na piwo lub kawę, ale donośny głos Boswella wyjątkowo go drażnił.
- Chętnie zaprosiłbym pana na filiżankę kawy, ale jadę właśnie na lotnisko. Ktoś przyjeżdża
do miasta na pogrzeb.
Boswell pokiwał głową ze smutkiem.
- Było nam z żoną niezmiernie przykro. Iris była bardzo miłą osobą. Kiedy odbędzie
się pogrzeb i ceremonia żałobna?
- Wszystkie informacje znajdzie pan na pewno w jutrzejszej gazecie - Qwilleran
zerknął na zegarek. - Proszę mi wybaczyć, panie Boswell, ale chciałbym dotrzeć punktualnie
na lotnisko.
- Proszę mówić mi Vince. I niech mi pan da znać, gdybym mógł w czymś pomóc,
dobrze? - Wychodząc, pomachał do kota. - Cześć, kotku! Miło było pana poznać, panie
Qwilleran.
Dziennikarz zamknął drzwi i odwrócił się do Koko.
- Jak ci się podobał ten hałaśliwy prostak?.
Nikt nigdy nie nazwał go kotkiem - pomyślał Qwilleran. Wypadałoby raczej mówić
„Wasza Ekscelencjo” albo „Eminencjo”.
Przed wyjściem zadzwonił jeszcze do Susan Exbridge, do Indian Village.
- Chciałem ci tylko powiedzieć, że przeprowadziłem się chwilowo do Iris, gdybyś
mnie potrzebowała. Co słychać?
Pani wiceprezes Towarzystwa Historycznego kipiała entuzjazmem i energią.
- Jestem wykończona! - powiedziała. - Wcześnie rano pobiegłam do muzeum i
wzięłam ubrania na pogrzeb Iris. Zdecydowałam się na ten różowy, zamszowy kostium, który
miała na swoim ślubie w zeszłym roku. Wybrałam też trumnę u Dingleberry'ego. Na pewno
spodobałaby się Iris! Ma bardzo kobiecą, różową wyściółkę. Omówiłam oprawę muzyczną z
organistą kościelnym, przygotowałam wszystko na jutro w domu pogrzebowym i wynajęłam
orkiestrę dętą. Namówiłam też kwiaciarzy, żeby sprowadzili specjalne, różowe kwiaty z
Minneapolis. Moose County dostarczy nam rdzawozłotych chryzantem. Na pewno będą
wspaniale pasowały do różowej wyściółki, jak sądzisz?
- Widzę, że strasznie się napracowałaś, Susan.
- Owszem! To było takie wzruszające! Nie miałam nawet czasu na łzy, ale teraz
wypiję sobie ze dwa martini i porządnie popłaczę, wspominając biedną Iris... A ty co dziś
robiłeś, Qwill?
- Napisałem nekrolog, wysłałem go do gazety, a teraz jadę na lotnisko, żeby odebrać
jej syna - odpowiedział Qwilleran. - Zabiorę go na kolację i odwiozę do hotelu. Nazywa się
Dennis H-o-u-g-h, wymawia się „Haf”. Czy ty i Larry moglibyście zająć się nim jutro?
- Dokąd mamy go zabrać?
- Moglibyście wziąć go na lunch, potem na obiad, a o odpowiedniej porze zawieźć go
do Dingleberry'ego.
- Jest przystojny? - zapytała Susan bez wahania.
Niedawno się rozwiodła i nie kryła swego zainteresowania mężczyznami.
- Zależy, co lubisz - powiedział Qwilleran. - Dennis ma metr pięćdziesiąt i waży
dwieście kilo. Poza tym ma jedno szklane oko i łupież.
- Mój typ! - odparła wesoło Susan.
Qwilleran przebrał się i wyjął z zamrażarki wołowinę. Podgrzał mięso, nakarmił koty i
udał się na lotnisko.
Jeszcze dwa lata wcześniej lotnisko w Moose County przypominało pastwisko dla
krów albo zwykłą budę z rękawem lotniskowym. Dzięki dotacji z Fundacji Klingenschoenów
unowocześniono pas startowy i terminal, wybudowano hangary i wybrukowano parking, a
lokalne kółka ogrodnicze ozdobiły wejście i zasadziły rdzawozłote chryzantemy.
W środku Qwilleran zauważył wyeksponowaną stronę tytułową poniedziałkowego
numeru „Moose County coś tam” z wiadomością w czarnej obwódce:
INFORMACJA
Wczoraj wczesnym rankiem znaleziono ciało Iris Cobb-Hackpole w jej domu, w North
Middle Hummock. Iris Cobb zmarła prawdopodobnie na atak serca. Zmarła mieszkała na
farmie Goodwinterów i opiekowała się muzeum. Była też współwłaścicielkę nowego sklepu z
antykami w Pickax. Ostatnio Iris Cobb podupadła na zdrowiu. Szczegóły dotyczące
uroczystości pogrzebowej zostaną podane w późniejszym terminie.
Kiedy samolot lądował, Qwilleran zastanawiał się, czy pozna Dennisa. Spotkał go
kiedyś w stolicy. Syn Iris był wtedy po studiach i pracował dla firmy architektonicznej.
Qwilleran zapamiętał go jako schludnego, szczupłego młodego człowieka. Od tamtego czasu
Dennis ożenił się, został ojcem dziecka i założył własny interes - pracował jako
przedsiębiorca budowlany. Wszystkie te zmiany niezmiernie cieszyły jego matkę.
Młody mężczyzna, który podszedł do Qwillerana, miał zatroskaną, zmęczoną twarz.
Dziennikarz ciepło uścisnął mu rękę.
- Cieszę się, że znów cię widzę, Dennis. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach.
- To straszne! - powiedział Dennis. - Moja matka ciągle zapraszała Cheryl i mnie, ale
byliśmy zbyt zajęci, żeby ją odwiedzić. Mam do siebie straszny żal. Nawet nie poznała
swojego wnuka.
W drodze do Pickax Qwilleran zapytał:
- Czy Iris opowiadała ci coś o Moose County? O porzuconych kopalniach i całej
reszcie?
- Tak, uwielbiała pisać listy. Większość z nich zachowałem. Nasz syn będzie mógł
kiedyś je przeczytać.
Qwilleran zerknął na swojego pasażera i porównał jego szczupłą, melancholijną twarz
z okrągłą, wesołą twarzą pani Cobb.
- Nie jesteś zbyt podobny do swojej matki.
- Tak, pewnie przypominam ojca, chociaż nigdy go nie widziałem, nawet na zdjęciu -
odpowiedział Dennis. - Zmarł na zatrucie pokarmowe, kiedy miałem trzy lata. Wiem tylko, że
miał podły charakter i był okrutny dla mojej matki, a kiedy zmarł, krążyły pogłoski, że to ona
go otruła. Wiesz, jak to jest w małych miasteczkach. Ludzie nie mają tam nic ciekawego do
roboty, więc plotkują i opowiadają bzdury. Przenieśliśmy się do miasta i matka wychowała
mnie samotnie.
- Czuję dużą sympatię dla samotnych matek - powiedział Qwilleran. - Moja matka też
musiała się z tym zmierzyć i sam wiem najlepiej, że nie było jej łatwo. W jaki sposób Iris
zaczęła się zajmować sprzedażą antyków?
- Pracowała jako kucharka w różnych domach i jedna z rodzin, które ją zatrudniały,
miała dużą kolekcję antyków. Od razu dostała bzika na tym punkcie. Uczyliśmy się razem
przy stole kuchennym: ja odrabiałem matematykę, a ona czytała o konstrukcji szuflad w
osiemnastowiecznych komodach i innych takich rzeczach. Potem poznała C. C. Cobba i
otworzyli „Rupieciarnię” przy Zwinger Street, gdzie mieszkałeś. Resztę historii chyba znasz.
- Cobb miał trudny charakter.
- Tak samo jak Hackpole, z tego, co wiem.
- Nie ma sensu mówić o tym zerze - powiedział Qwilleran, marszcząc brwi. - Jesteś
głodny? Możemy zatrzymać się po drodze w restauracji. W Pickax jest kilka niezłych knajp.
- Zjadłem już coś w Minneapolis, kiedy czekałem na autobus. Ale chętnie przekąszę
hamburgera z piwem.
Pojechali do restauracji „Old Stone Mill”. Koło młyńskie nadal kręciło się i
skrzypiało. Dennis zamówił piwo, a Qwilleran poprosił o wodę squunk.
- Jest lepsza, niż wskazywałaby jej nazwa - wyjaśnił. - To miejscowa woda mineralna,
pochodzi ze źródła w Squunk Corners.
Po chwili dodał:
- Przykro mi, że Iris nie dożyła otwarcia swojego sklepu. W niczym nie przypomina
„Rupieciarni” przy Zwinger Street. Jej mieszkanie w muzeum też jest pełne antyków. Pewnie
je odziedziczysz.
- Nie sądzę - powiedział Dennis. - Wiedziała, że nie przepadam za starymi meblami i
innymi takimi rzeczami. Cheryl i ja lubimy szkło, stal i ten specjalny włoski plastik. Ale
chętnie obejrzę muzeum. Pracowałem kiedyś dla firmy, która odnawiała stare budynki.
- Dom Goodwinterów jest naprawdę wyjątkowy. To Iris nadzorowała jego renowację.
Dom znajduje się trzydzieści mil od Pickax i zastanawiałem się zawsze, czy to bezpieczne,
żeby matka mieszkała tam sama.
- Ja też. Radziłem jej, żeby kupiła sobie dobermana albo owczarka niemieckiego, ale
od razu odrzuciła ten pomysł. Nie potrafiłaby mieszkać z psem.
- Byliście w stałym kontakcie?
- Tak, mieliśmy dobre relacje. Dzwoniłem w każdą niedzielę, a ona pisała raz albo
dwa razy w tygodniu. Wiesz, jakie ona ma pismo? Coś strasznego!
- Tak, tylko kryptograf zdołałby to odcyfrować.
- Dlatego podarowałem jej maszynę do pisania. Uwielbiała ją! Kochała też muzeum,
kochała Pickax. Była bardzo szczęśliwa... aż tu nagle podcięło jej skrzydła.
- Co masz na myśli?
- Poszła do lekarza z niestrawnością, a dowiedziała się, że dostała bezobjawowego
zawału. Miała astronomiczny poziom cholesterolu. Podobnie było z poziomem cukru we
krwi. No i jakieś dwadzieścia kilogramów nadwagi. Kompletnie się załamała.
- A przecież zawsze wyglądała zdrowo.
- Właśnie dlatego był to dla niej taki szok. Wpadła w depresję, a potem zaczęły się te
historie z muzeum... wierzysz w duchy?
- Obawiam się, że nie.
- Ja też nie, ale mama zawsze się nimi fascynowała - to znaczy tymi przyjaznymi.
- Tak, wiem o tym - powiedział Qwilleran. - Kiedy mieszkała na Zwinger Street,
twierdziła, że po domu krąży wesoła zjawa. Ale to C. C. Cobb płatał jej figle! Co noc cicho
wstawał z łóżka, nie budząc jej, i wkładał solniczkę do jej kapci albo wieszał jej bieliznę na
żyrandolu. Musiał się nieźle wysilić, żeby co noc wymyślać nową sztuczkę.
- Taa... to się nazywa poświęcenie - westchnął Dennis.
- Szczerze mówiąc, ona chyba wiedziała, ale nie chciała, żeby C. C. się domyślił. To
jest prawdziwe poświęcenie!
Mężczyźni dostali hamburgery i jedli je w ciszy przez kilka minut. Potem Qwilleran
powiedział:
- Wspomniałeś, że Iris narzekała na pracę w muzeum. Nic o tym nie wiedziałem.
Dennis przytaknął z powagą.
- Zaczęła wierzyć, że to miejsce jest nawiedzone. Na początku bawiło ją to, ale później
zaczęła się bać. Namawialiśmy ją z Cheryl, żeby przyjechała do St. Louis. Wydawało nam
się, że zmiana otoczenia dobrze jej zrobi, ale mama nie chciała wyjeżdżać przed uroczystym
otwarciem sklepu. Sam nie wiem, może to przez leki, które brała, w każdym razie ciągle
słyszała dziwne, tajemnicze odgłosy. Wiesz, to się zdarza w starych domach - skrzypiące
drewno, myszy, coś w kominie...
- Opowiadała ci coś konkretnego?
- Przywiozłem trochę jej listów - powiedział Dennis. - Są w mojej walizce.
Pomyślałem, że mógłbyś je przejrzeć, może coś tam znajdziesz. Ja nic z tego nie rozumiem.
Chcę zapytać o to doktora, kiedy go spotkam.
- Doktor Halifax jest wspaniałym człowiekiem, na pewno chętnie cię wysłucha i
odpowie na twoje pytania. Polubisz go.
Ruszyli w stronę hotelu „New Pickax”, a Qwilleran ostrzegł Dennisa, żeby nie
spodziewał się zbyt nowoczesnego wystroju wnętrza.
- Ten hotel zbudowano w latach trzydziestych dwudziestego wieku, ale jest wygodnie
położony, znajduje się w samym centrum, niedaleko domu pogrzebowego. Larry Lanspeak
skontaktuje się z tobą jutro albo jeszcze dziś wieczorem. Jest przewodniczącym Towarzystwa
Historycznego. To wspaniały człowiek.
- Tak, mama zachwycała się rodziną Lanspeaków. Zaparkowali przed hotelem i
Qwilleran odprowadził Dennisa do recepcji. Na widok słynnych wąsów pracownicy hotelu
zrobili wszystko, by jak najlepiej obsłużyć gościa. Nocny recepcjonista był jednym z tych
rosłych, przystojnych blondynów, których było w Moose County pod dostatkiem. Qwilleran
powiedział:
- Mitch, to Dennis Hough, pisane „H-o-u-g-h”. Rezerwowałem dla niego pokój.
Przyjechał na pogrzeb pani Cobb. Zadbaj o to, żeby dostał najlepszy apartament... Dennis, to
Mitch Ogilvie, członek Towarzystwa Historycznego. Znał twoją matkę.
- Byłem wstrząśnięty, kiedy dowiedziałem się o śmierci Iris - powiedział
recepcjonista. - Była wspaniałą osobą i naprawdę kochała muzeum.
Dennis wymamrotał słowa podziękowania i podpisał się w księdze gości hotelowych.
- Dobranoc, Dennis - pożegnał się Qwilleran. - Widzimy się jutro wieczorem w domu
pogrzebowym.
- Dziękuję za wszystko, Qwill... Czekaj! - wyjął z torby kopertę i podał mu ją. - To
kserokopie ostatnich listów matki. Nie musisz mi ich oddawać. Ten list dostaliśmy w sobotę.
Może dzięki nim dojdziesz do tego, co działo się w muzeum... albo w jej głowie... - Dennis
puknął się w czoło.
Rozdział czwarty
Po odwiezieniu Dennisa Hougha do hotelu Qwilleran pojechał do North Middle Hummock.
Nad ziemią unosiły się błękitne opary. Światło księżyca mieszało się ze smugami mgły
płynącej nad pobliskimi dolinami. Kiedy dziennikarz dotarł do domu i wyłączył światła
samochodu, podwórko i dom pogrążyły się w tajemniczej, niebieskiej poświacie.
Qwilleran wszedł do środka i zapalił górną lampę. Z czterech żarówek paliły się tylko
trzy. Z ciemnego salonu wyłoniły się chyłkiem dwie ciemne sylwetki i podeszły do
Qwillerana, mrużąc oczy.
- Co się stało ze światłami? - spytał dziennikarz. - Wczoraj wieczorem działały
wszystkie cztery.
Koty syjamskie ziewnęły i przeciągnęły się leniwie.
- Czy działo się coś wyjątkowego? Słyszałyście jakieś dziwne odgłosy?
Koko zaczął czyścić sierść długim, różowym językiem, a Yum Yum ocierała się o
kostki Qwillerana, sugerując, że miło byłoby dostać jakąś drobną przekąskę. Koty po raz
pierwszy zostały same w muzeum. Qwilleran rozejrzał się. Spodziewał się pozrzucanych
obrazów, książek na podłodze, zerwanych abażurów i porwanych chusteczek. Nigdy nie było
wiadomo, jak się zachowają w nowym miejscu. Qwilleran znalazł kilka kocich włosów na
fotelu z niebieskiego aksamitu i trochę wysuszonych chwastów na podłodze salonu. Koty
przywłaszczyły sobie ulubiony fotel pani Cobb, a jeden z nich wskoczył na szczyt wysokiej
szafy, żeby zbadać zawartość stojącego na niej koszyka.
Qwilleran zrobił sobie kawę i zabrał się do lektury listów Iris Cobb, niezmiernie
wdzięczny Dennisowi, że podarował matce maszynę do pisania. Pierwszy list opatrzony był
datą dwudziestego drugiego września. Iris pytała o swojego wnuka, opisywała wspaniałą
pogodę i zachwycała się nowym sklepem z antykami, który miał zostać otwarty
siedemnastego października. Podała synowi długi przepis na wysokokaloryczny deser, który
sama wymyśliła, i pisała dalej:
Praca w muzeum sprawia mi wielką przyjemność. Niedawno pomyślałam, że byłoby
dobrze umieścić termofor w jednej z naszych sal wystawowych. Przypomniałam sobie, że ktoś
podarował nam swój zniszczony termofor, i znalazłam na ten temat informacje w komputerze
(Fundacja Klingenschoenów przeznaczyła pieniądze na skatalogowanie naszej kolekcji. Czyż
to nie cudowne?). Wyczytałam w katalogu, że mosiężna część termoforu jest wgnieciona, a
rączka obluzowana, ale że warto go odnowić. Więc zeszłam na dół, żeby go poszukać.
Piwnica muzeum pełna jest uszkodzonych przedmiotów. Kręciłam się po niej, szukając
termoforu, i nagle usłyszałam tajemniczy hałas, jakby ktoś stukał w ścianę. Pomyślałam: „O,
świetnie, mamy ducha!” Nasłuchiwałam jakiś czas, a kiedy już wiedziałam, skąd dochodzi ten
odgłos, wzięłam stary drewniany tłuczek do ziemniaków, który leżał w pobliżu, i zaczęłam nim
walić w ścianę. Wtedy stukanie ucichło. Duch się chyba przestraszył!
Chciałabym, żebyście przyjechali na uroczyste otwarcie sklepu. Będzie wspaniałe
przyjęcie. Susan załatwia szampana, kwiaty i całą resztę.
Ucałowania od mamy
Qwilleran pomyślał, że chodziło pewnie o rdzawozłote chryzantemy. Sięgnął po
następny list, z trzydziestego września, i odkrył, że nastrój Iris uległ gwałtownemu
pogorszeniu. Pani Cobb pisała:
Drogi Dennisie i Cheryl,
jestem załamana. Dostałam wyniki badań od doktora Hala i wszystko jest nie tak, jak
być powinno!!! Serce, krew, cholesterol, wszystko! Tak bardzo płakałam, że nie byłabym w
stanie rozmawiać, dlatego nie zadzwoniłam. Jeśli nie przejdę na ścisłą dietę, nie zacznę się
gimnastykować i brać leków, będę musiała poddać się operacji!!! To był straszny szok. Nigdy
nie sądziłam, że przydarzy mi się coś takiego. Czułam się przecież tak dobrze! Teraz mam
ochotę popełnić samobójstwo. Wybaczcie, że zadręczam was swoimi problemami. Nie mam
dziś siły na dłuższy list.
Mama
Biedna Iris - pomyślał Qwilleran. Jego matka wpadła w taką samą panikę, kiedy
lekarz oznajmił jej, że wkrótce umrze. Wziął kolejny list, napisany pięć dni później. Początek
listu był optymistyczny:
Drogie dzieci,
wasz telefon niesamowicie mnie ucieszył i poprawił mi nastrój. Powinnam była już
dawno do was przyjechać. Niestety nie mogę się stąd ruszyć przed otwarciem sklepu. W ciągu
dnia czuję się nieźle, ale w nocy bardzo się denerwuję, głównie z powodu dziwnych hałasów.
Opowiadałam wam o stukaniu w piwnicy. Oprócz stukania słychać jęki i dzwonienie. Czasem
wydaje mi się, że wszystko to dzieje się w mojej głowie, wtedy zaczynam się martwić i czuję to
okropne ściskanie w klatce piersiowej.
Zawsze twierdziłam, że w starych domach czuje się duszę ich mieszkańców. Wiem, że
to brzmi dziwnie, ale Goodwinterom zawsze przydarzały się złe rzeczy: samobójstwa, straszne
wypadki, morderstwa. W tym domu panuje przerażająca atmosfera. Jestem coraz bardziej
niespokojna. Czy to tylko moja wyobraźnia? A może złe duchy?
Tak bardzo skupiłam się na swoich problemach, że zapomniałam zapytać o małego
Denny'ego. Wiecie już, od czego miał tę wysypkę?
Ucałowania od mamy i babci
Ostatni list nie miał daty, ale Dennis dostał go w sobotę, dzień przed śmiercią Iris.
Drogi Dennisie,
Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam - chodzi o te hałasy. Osoby, które pomagają w
muzeum, niczego nie słyszą. Tylko mnie to prześladuje. Mówiłam o tym doktorowi Halowi i
kazał mi odstawić leki na kilka dni, ale nic się nie zmieniło. Wciąż słyszę różne odgłosy, ale
tylko kiedy jestem sama. Strasznie nie chcę mówić o tym Larry'emu. Pomyśli, że
zwariowałam. Muzeum będzie czynne w piątek, sobotę i niedzielę. Będą tu tłumy. Poczekam
do poniedziałku, a jeśli nic się nie zmieni, będę musiała zrezygnować z pracy w muzeum.
Mama
PS. W tej chwili nie słyszę żadnych hałasów.
Dennis dostał ten list w sobotę, zadzwonił do doktora Halifaksa i kupił bilet na
samolot na poniedziałek. W niedzielę w nocy zmarła, z twarzą wykrzywioną z bólu... Albo
przerażenia - pomyślał Qwilleran. Ale co ją przestraszyło?
Po przeczytaniu ostatniego listu nie spieszyło mu się wcale do łóżka, nad którym
unosiło się przerażające, masywne wezgłowie. Rozważył spanie na kanapie, ale musiał
najpierw przeprowadzić pewien eksperyment. Zamierzał zapalić światła w całym domu i
włączyć muzykę na cały regulator. Potem, punktualnie o północy, planował zgasić światła i
siedzieć w ciemności, nasłuchując.
Przygotowując pierwszy etap swojego planu, obszedł wszystkie pomieszczenia,
włączając światła. W hallu wejściowym paliły się tylko dwie żarówki. Zeszłej nocy działały
wszystkie cztery. Godzinę wcześniej - trzy. Dziennikarz zaklął pod nosem. Drażniły go te
kapryśne lampy. Nie miał teraz ochoty polować na nowe żarówki.
Przebrany w swój wygodny szlafrok i kapcie, poczęstował koty sardynkami i zrobił
sobie jeszcze jeden kubek kawy. Włączył kasetę z Otellem i usadowił się w niebieskim,
aksamitnym fotelu przed kominkiem. Zrezygnował z rozpalania ognia. Trzaskające drewno
zagłuszyłoby czyste dźwięki muzyki.
Miał nadzieję, że tym razem zdoła wysłuchać nagrania od początku do końca. Ku jego
konsternacji w chwili, kiedy Otello i Desdemona zbliżali się właśnie do swojego duetu
miłosnego w pierwszym akcie, zadzwonił telefon. Qwilleran ściszył muzykę i podniósł
słuchawkę w sypialni.
- Qwill? Tu Larry - powiedział energiczny głos. - Właśnie rozmawiałem przez telefon
z Dennisem Houghem. Dziękuję, że odwiozłeś go do hotelu. Mówił, że ma bardzo dobry
pokój.
- Mam nadzieję, że nie dali mu tego apartamentu małżeńskiego z okrągłym łóżkiem i
satynowymi prześcieradłami - powiedział Qwilleran, niezadowolony z tego, że przerwano mu
odpoczynek.
- Jest w apartamencie prezydenckim, jedynym, który ma telefon i kolorowy telewizor.
Wszystko jest gotowe na jutro. Susan zabierze go na lunch, a Carol i ja zaprosimy ich oboje
na obiad. Wszystko w porządku w muzeum? Wygodnie ci tam?
- Czuję, że będę miał koszmary, śpiąc w tym przerażającym łożu.
- Mówisz o zabytkowym łóżku generała Granta, które powstało sto lat temu z okazji
Wielkiej Wystawy Światowej? - spytał
Larry urażonym tonem. - Byłem pewien, że zachwycisz się tym antykiem!
- Wezgłowie wygląda jak drzwi do mauzoleum, a ja wcale nie mam ochoty zostać
pogrzebany. Poza tym wszystko w porządku.
- W takim razie życzę ci dobrej nocy. To był nerwowy dzień i żaden z nas nie wyspał
się wczoraj, prawda? Wreszcie udało mi się zorganizować wszystkich pozostałych
żałobników, którzy poniosą trumnę, więc mogę udać się na zasłużony wypoczynek.
- Jedno pytanie, Larry. Widziałeś się z Iris, kiedy muzeum było czynne w zeszłym
tygodniu?
- Nie, ale Carol tam była. Mówiła, że Iris była zmęczona i zmartwiona wynikami
swoich badań. Może podziałał na nią stres związany z otwarciem sklepu. Carol kazała jej
położyć się i wypocząć.
Qwilleran wrócił do swojej opery, ale okazało się, że przegapił duet miłosny.
Zirytowany, wyłączył muzykę, sprawdził, gdzie są koty, zgasił światła i rozsiadł się w
niebieskim fotelu, kładąc nogi na stołku przed sobą. Czekał w ciemnościach na stukanie, jęki i
krzyki.
Cztery godziny później otworzył nagle oczy. Bolała go szyja, a na jego kolanach
leżały dwa koty syjamskie, które razem ważyły tyle, że całkowicie zdrętwiała mu noga. Kiedy
spały, ważyły dwa razy więcej niż u weterynarza. Qwilleran zaczął kuśtykać po pokoju,
usiłując rozruszać bolące stawy. Jeśli nawet były jakieś hałasy i stukanie w ścianach, przespał
je w błogim otępieniu. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był telefon Larry'ego.
Przypomniał sobie coś, co zaniepokoiło go w tej rozmowie. Larry wspomniał o
niesieniu trumny. Mówił, że „zorganizował wszystkich pozostałych żałobników, którzy
poniosą trumnę”. Qwilleran zaczął się zastanawiać, co Larry mógł mieć na myśli, mówiąc
„pozostałych”.
Doczekał niecierpliwie do siódmej rano i zadzwonił do Lanspeaków. Od razu
przeszedł do rzeczy:
- Larry, mogę zadać ci pytanie?
- Jasne, o co chodzi?
- Kto będzie niósł trumnę?
- Trzech członków rady muzealnej i Mitch Ogilvie - oprócz ciebie i mnie. Czemu
pytasz?
- Szczerze mówiąc - powiedział Qwilleran - nikt do tej chwili nie wspominał, że będę
niósł trumnę... nie żebym miał coś przeciwko, ale rozumiesz... cieszę się, że się
dowiedziałem.
- Susan nie rozmawiała z tobą?
- Opowiadała mi długo o różowym kostiumie, o trumnie z różową wyściółką i
różowych kwiatach, które przylecą z Minneapolis, ale nie wspomniała ani słowem o niesieniu
trumny.
- Przykro mi, Qwill. Czy to dla ciebie problem?
- Nie, nie ma sprawy. Chciałem się tylko upewnić.
Tak naprawdę był to jednak problem, i to poważny. Oznaczało to, że potrzebny mu
będzie ciemny garnitur - coś, czego Qwilleran nie miał od dwudziestu pięciu lat. Ani dawniej,
kiedy gorzej mu się powodziło, ani teraz, kiedy żył w dostatku, nie uważał, żeby ubrania były
rzeczą istotną. W Moose County wystarczyły mu swetry, wiatrówki, tweedowa sportowa
kurtka ze skórzanymi łatami i granatowa marynarka. Poza tym miał tylko jeden jasnoszary
garnitur. Kupił go sobie, kiedy był drużbą na weselu Iris Cobb i Hackpole'a. Nie włożył go
ani razu od tamtego czasu.
Punktualnie o dziewiątej zadzwonił do znajdującego się w centrum Pickax „Scottie's
Men's Shop” i powiedział:
- Scottie, pilnie potrzebuję ciemnego garnituru.
- Jak barrrdzo ciemnego, starrry, i jak barrrdzo pilnie? - zapytał właściciel. Lubił
przeciągać literę „r”, kiedy rozmawiał z Qwilleranem, który zawsze podkreślał, że nazwisko
panieńskie jego matki brzmiało Mackintosh.
- Bardzo ciemnego. Będę niósł trumnę, a pogrzeb odbędzie się jutro rano o dziesiątej
trzydzieści. Masz jakiegoś wolnego krawca?
- Tak, ale nie wiem, na jak długo. Wybierał się do lekarza. Bądź tu za pięć minut, to
się tobą zajmie.
- Nie jestem teraz w Pickax, Scottie. Mieszkam w domu Goodwinterów. Możesz go
tam potrzymać pół godziny? Przekup go!
- No wiesz, to uparrrty Szkot, ale zrobię, co w mojej mocy. Qwilleran rzucił się po
swoją brzytwę, nałożył na twarz piankę, po czym natychmiast się zaciął. Usiłował właśnie
zatamować krew, mamrocząc coś pod nosem, kiedy zadzwoniła miedziana kołatka przy
drzwiach wejściowych.
- Niech szlag trafi tego Boswella - zaklął głośno. Był pewien, że to uciążliwy sąsiad.
Kto inny mógłby tu przyjść o tej porze?
Osłonięty krótkim fryzjerskim ręcznikiem i z połową twarzy pokrytą pianą,
zamaszystym krokiem poszedł do hallu i gwałtownie otworzył drzwi. Na progu stała
zaskoczona kobieta, trzymając w rękach talerz z kruchymi ciasteczkami. W zakłopotaniu
jedną dłonią zakryła usta.
- Och, pan się goli! Proszę wybaczyć, panie Qwilleran - powiedziała miękko, z
wyraźnym południowym akcentem.
Melodyjne zdania kończyła naciskiem na ostatnie słowa, na dodatek doczepiając do
nich znaki zapytania.
- Jestem pańską sąsiadką, nazywam się Verona Boswell? Przyniosłam panu świeże
ciasteczka... na śniadanie?
W Moose County, położonym o czterysta mil na północ od samej Północy, brzmiało
to bardzo świeżo, ale Qwilleran nie miał czasu na odświeżanie się.
- Dziękuję, bardzo dziękuję - powiedział energicznie, biorąc od niej talerz.
- Chciałam pana po prostu... przywitać?
- To miło z pani strony.
Starał się nie wypaść szorstko. Ale jednocześnie piana zasychała mu na twarzy, a
krawiec Scottiego zapewne przechadzał się już niecierpliwie po salonie.
- Proszę nam dać znać, gdybyśmy mogli... w czymś pomóc?
- Bardzo dziękuję za życzliwość.
- Mam nadzieję, że po pogrzebie będziemy mieli okazję... lepiej się poznać?
- Na pewno, pani Boswell. - Qwilleran cofnął się o krok i zaczął zamykać drzwi.
- Och, proszę mi mówić... Verona? Będziemy się często spotykać.
- Jestem tego pewien, ale teraz muszę panią przeprosić. Jadę do Pickax w pilnej
sprawie.
- No, to nie zatrzymuję. Pewnie zobaczymy się dziś podczas ceremonii... żałobnej?
Niechętnie cofnęła się, dodając:
- Moja Dzidzia strasznie by chciała zobaczyć pańskie kotki.
Qwilleran kończył się ubierać, mocno zaciskając zęby. Całe życie spędził w miastach,
w których nie musiał przejmować się sąsiadami i mógł liczyć na to samo z ich strony.
Obawiał się, że wścibskie sąsiedztwo Boswellów stanie się problemem - nie mówiąc już o
„Dzidzi” pragnącej pobawić się z „kotkami”. Czy rzeczywiście tak miała na imię? Dzidzia
Boswell! Qwilleran nie lubił tego dziecka, choć jeszcze ani razu nie widział go na oczy. Był
pewien, że to jeden z tych nieznośnych brzdąców - cwanych, próżnych i nad wiek
rozwiniętych. Podobnie jak W. C. Fields nie odczuwał sympatii do małych dzieci.
Jeśli zaś chodzi o Veronę Boswell, nie była kobietą nieatrakcyjną, a jej łagodny głos
stanowił miły kontrast z wrzaskiem jej męża. Verona była nieco młodsza od Vince'a, ale
wyraźnie utraciła już świeżość - co Qwilleran uznał za skutek długotrwałego słuchania
grzmiących kazań męża. Jakiekolwiek zresztą mogły być cnoty i zalety Boswellów, Qwilleran
chciał ich oglądać jak najrzadziej.
Jechał do Pickax rozdrażniony i może dlatego przekroczył dozwoloną szybkość. Ale
policjant stanowy, spojrzawszy na prawo jazdy i charakterystyczne wąsy, ograniczył się do
pouczenia. W salonie odzieżowym czekał Scottie z wyborem ciemnogranatowych garniturów,
a w głębi pracowni nerwowo przestępował z nogi na nogę krawiec z zawieszonym na szyi
centymetrem.
- Nie chciałbym wydać zbyt dużo - powiedział Qwilleran, przeglądając metki.
- Mówi pan jak prrawdziwy Mackintosh - odparł właściciel salonu, potrząsając siwą
czupryną. - Ten klan ma zawsze głębokie kieszenie i strrasznie krrótkie rręce. Skoro chodzi
tylko o pogrzeb, może woli pan wynająć garnitur?
Qwilleran spojrzał na niego gniewnie.
- Ale z drrugiej strony warto mieć w szafie taki ciemny garrnitur, na wypadek gdyby
nagle zdecydował się pan na ślub.
Qwilleran z niechęcią wybrał jeden garnitur, uważając, że wszystkie mają zbyt
wysokie ceny.
Podczas gdy krawiec sprawdzał dopasowanie, tu i ówdzie coś naciągając albo
popuszczając, Scottie zagadał:
- Podobno przeniósł się pan na farmę Goodwinterów. Widział pan już nieboszczyka
siedzącego na beczce złotych monet?
- Jak na razie odmówiono mi tej przyjemności - odparł Qwilleran. - Czy mam
rozumieć, że to częsty gość?
- Pewnie pan słyszał, że stary Ephraim Goodwinter był strasznym skąpcem. Mówią, że
ciągle wraca, żeby przeliczyć pieniądze. Jak pan chce zapłacić za garnitur? Gotówką? Kartą
kredytową? W ratach po dziesięć dolarów tygodniowo?
Z salonu odzieżowego Qwilleran pojechał do przemysłowej dzielnicy Pickax, gdzie w
nowym budynku mieściła się redakcja gazety „Moose County coś tam”. Budynek
zaprojektowano z rozmachem, tak aby mógł pomieścić pokoje redakcyjne, biura i
nowoczesną drukarnię. Było to możliwe dzięki nieoprocentowanemu kredytowi od Fundacji
Klingenschoenów. W stopce gazety na czwartej stronie wymienieni byli:
ARCH RIKER, wydawca
JUNIOR GOODWINTER, redaktor naczelny
WILLIAM ALLEN, dyrektor wydawniczy
Qwilleran wszedł na początek do gabinetu redaktora naczelnego, w którym
dominującym meblem był wielki, staroświecki sekretarzyk z żaluzjowym zamknięciem,
górujący nad siedzącym przed nim młodym człowiekiem. Sekretarzyk należał niegdyś do
skąpego Ephraima - pradziada obecnego użytkownika.
Junior Goodwinter miał chłopięcą twarz i chłopięcą sylwetkę. Zapuszczał właśnie
brodę, mając nadzieję, że dzięki niej będzie wyglądał na więcej niż piętnaście lat. Powitał
Qwillerana okrzykiem:
- Hej, przystaw sobie krzesło! Połóż nogi na biurku! Świetny był ten kawałek, który
napisałeś o Iris Cobb. Słyszałem, że pilnujesz mojej starej chałupy.
- Tak, dopóki nie znajdą nowego dyrektora muzeum. Mam nadzieję, że uda mi się tam
trochę popracować. A jak ci służy biurko przodka?
- Nie za bardzo. Wszystkie te przegródki i szufladki wyglądają na bardzo przydatne,
ale spróbuj tylko coś do którejś odłożyć - nie ma mowy, żebyś to kiedykolwiek odzyskał! Ale
podoba mi się pomysł z tym zamknięciem. Mogę zostawić rozgrzebaną pracę, zasunąć żaluzję
i iść do domu z czystym sumieniem.
- A nie znalazłeś jakichś tajemnych schowków? Wyobrażam sobie, że Ephraim mógł
mieć parę rzeczy do ukrycia.
- Do diabła, nie wiedziałbym, gdzie tu szukać tajemnych schowków. Może byś
przyszedł kiedyś z Koko i pozwolił mu trochę poniuchać? Chyba jest dobry w tych rzeczach.
- Niucha od chwili, kiedy sprowadziliśmy się na farmę. Pamięta Iris i dziwi się, że jej
nie ma. A przy okazji: tuż przed śmiercią Iris skarżyła się, że słyszy jakieś nieziemskie
odgłosy. Czy ty też miałeś kontakty z siłami nadprzyrodzonymi, kiedy tam mieszkałeś?
- Nie - odpowiedział Junior - ale ja byłem zbyt zajęty jazdą konną i szarpaniną z moim
prawie dwumetrowym bratem.
- Nigdy mi nie mówiłeś, że jeździłeś konno.
- Och, tak. Nie wiedziałeś? Chciałem być dżokejem, ale rodzice mi nie pozwolili.
Mogłem jeszcze zostać boyem hotelowym albo dziennikarzem w kategorii do pięćdziesięciu
kilogramów.
- A jak twój nowy dzidziuś? - spytał Qwilleran, który nigdy nie był w stanie
zapamiętać imion ani płci potomstwa swoich młodszych znajomych.
- Niesamowity dzieciak! Dziś rano złapał mnie za palec tak mocno, że nie mogłem się
wyrwać. A ma dopiero cztery tygodnie! Cztery tygodnie i trzy dni!
Żelazny chwyt, jak u prapradziadka - pomyślał Qwilleran, po czym wskazał na drzwi.
- A któż to? William Allen?
Menedżerskim krokiem do pokoju wszedł duży, biały kot.
- Tak, we własnej osobie, a nie w jakimś innym wcieleniu - odparł Junior. - Cudem
uciekł z pożaru starego budynku. Chyba doznał jakiegoś uszczerbku na skutek zaczadzenia,
ale poradził sobie z tym bez pomocy towarzystwa ubezpieczeniowego. Znaleźliśmy go przed
miesiącem - dziesięć miesięcy po pożarze. Zgadnij, gdzie był: siedział pod stanowym
urzędem zatrudnienia!
Następnie Qwilleran udał się do gabinetu wydawcy gazety. Arch Riker siedział w
prezesowskim fotelu z wysokim oparciem, przy wielkim orzechowym blacie wspartym na
dwóch blokach marmuru.
- Jak ci się pracuje w tak wspaniałym otoczeniu? - zapytał Qwilleran. - Wyczuwam tu
wyrafinowany gust „Studia Dekoracji Wnętrz Amandy”.
- Przeszkadza mi to. Boję się położyć nogi na swoim własnym biurku - odpowiedział
Riker, który twierdził, że najlepiej mu się myśli z nogami w górze.
- Ta podmurówka wygląda, jakby pochodziła z jakiegoś grobowca.
- Nie zdziwiłbym się, gdyby tak rzeczywiście było. Amanda wykazuje wszystkie
cechy rabusia grobów... A propos, twój tekst o Iris Cobb był całkiem w porządku. Mam
nadzieję, że kiedy przyjdzie moja kolej, napiszesz coś równie dobrego. A co to za historia,
która kryje się za tym wszystkim?
- To znaczy co?
- Nie udawaj głupiego, Qwill. Wiadomo przecież, że przy każdym wypadku
samochodowym podejrzewasz samobójstwo, a w każdym samobójstwie widzisz morderstwo.
Co naprawdę wydarzyło się w niedzielę w nocy? Wyglądasz na bardzo zatroskanego.
Qwilleran dotknął swoich wąsów, robiąc przepraszającą minę, ale odpowiedział
rozmówcy gładko:
- Jeśli wyglądam na zatroskanego, to z powodu ciemnego garnituru, który zamówiłem
na pogrzeb, bo będę jednym z niosących trumnę. No i teraz nie jestem pewien, czy Scottie
zdąży z nim na czas. Wybierasz się dziś do Dingleberry'ego?
- Taki mam zamiar. Zabieram śliczną Amandę na obiad, a potem wpadniemy do domu
pogrzebowego, o ile będzie jeszcze w stanie ustać i chodzić prosto.
- Powiedz barmanowi, żeby dolewał jej wody do burbona - zasugerował Qwilleran. -
Nie chcielibyśmy, żeby twoja ukochana skompromitowała się u Dingleberry'ego.
Byli przyjaciółmi od zawsze. W czasach chłopięcych chichotali, opowiadając jeden
drugiemu o swoich zadurzeniach; potem przechwalali się młodzieńczymi podbojami,
zwierzali się z problemów małżeńskich i pocieszali wzajemnie przy rozwodach. Obecnie byli
w fazie żarcików na temat lekko zbzikowanej, wygadanej i niestroniącej od kieliszka
przyjaciółki Rikera - Amandy. Mówiąc o tej kobiecie, odnoszącej sukcesy w biznesie i
jednocześnie będącej przebojową członkinią rady miejskiej, można było użyć wielu
pochlebnych przymiotników, ale akurat słowo „śliczna” do nich nie należało.
- A ty i Polly też tam będziecie? - zapytał Riker.
- Polly ma służbowy obiad z radą biblioteczną, ale wpadnie później.
- Może poszlibyśmy gdzieś potem - we czwórkę? - zaproponował Riker. - Zawsze po
oddaniu szacunku zmarłym muszę uzupełnić płyny.
Qwilleran wstał, zbierając się do wyjścia.
- Dobry pomysł. Do zobaczenia u Dingleberry'ego.
- Nie tak szybko! Jak długo zostajesz w mieście? Będziesz tu w porze lunchu?
- Nie dziś. Muszę pojechać do domu, rozpakować się, poszukać zapasowych żarówek
- no i zrobić remanent w lodówce. Iris zawsze gotowała tyle jedzenia, jakby spodziewała się
niezapowiedzianych gości na obiedzie.
- Do domu! Mieszkasz tam od kilku godzin i już mówisz o domu. Jesteś naprawdę
specjalistą w przyzwyczajaniu się.
- W gruncie rzeczy mam cygańską naturę - odpowiedział Qwilleran. - Dom jest tam,
gdzie trzymam szczoteczkę do zębów i gdzie koty mają swoją kuwetę. Do zobaczenia
wieczorem.
Jadąc do North Middle Hummock, zauważył, że wiatr się nasilił i z drzew zaczynają
opadać liście. Jezdnia na Fugtree Road pokryta była warstwą żółtych liści osiki. Przyjemnie
byłoby pójść na spacer - pomyślał. Jego rower został w Pickax i ominęła go dziś codzienna
porcja ruchu. Czuł się rozluźniony i był w dobrym humorze. Krótka pogawędka z kolegami z
redakcji zawsze wprawiała go w pogodny nastrój. Jednak chwilę później jego spokój legł w
gruzach.
Natychmiast po skręcie w uliczkę Black Creek musiał z całej siły wcisnąć hamulec.
Na środku jezdni stało małe dziecko, trzymając w ręku jakąś zabawkę. Usłyszawszy chrzęst
żwiru pod oponami hamującego auta, pani Boswell wybiegła z domu, krzycząc rozpaczliwie:
- Dzidziu! Mówiłam ci, żebyś nie wychodziła na ulicę! Schwyciła malutką
dziewczyneczkę jedną ręką, a drugą wyrwała jej zabawkę.
- To tatusia. Nie wolno ci tego ruszać! Qwilleran opuścił szybę w samochodzie.
- No, niewiele brakowało - powiedział. - Może lepiej trzymajcie ją na uwięzi.
- Tak mi... przykro, panie Qwilleran?
Przejechał powoli pozostały odcinek uliczki. Kiedy pomyślał o tym, co się przed
chwilą stało, poczuł ciarki na plecach. Po chwili uświadomił sobie, że „zabawką”, którą
Dzidzia trzymała, była krótkofalówka. Kiedy parkował na podwórzu, furgonetka Boswellów
właśnie ruszała spod starej stodoły; kierowca wychylił się przez okno:
- O której jest jutro pogrzeb? - zagrzmiał swoim drażniącym głosem, który rozszedł
się po całej okolicy.
- Dziesiąta trzydzieści.
- Wie pan może, kto będzie niósł trumnę? Pomyślałem, że mogliby wziąć mnie, w
końcu jestem sąsiadem i tak dalej. Chętnie bym to zrobił, chociaż mam kupę roboty w
stodole. Jakby pan chciał obejrzeć maszyny drukarskie, proszę mi dać znać. Wykroję trochę
czasu i wszystko panu objaśnię. To bardzo ciekawe urządzenia.
- Och, na pewno - powiedział Qwilleran z kamienną twarzą.
- Wybieramy się dziś na uroczystość żałobną, ja i moja żona. Jeśli miałby pan ochotę
zabrać się z nami - zapraszamy. Mamy w tej furgonetce dużo miejsca.
- To miło z waszej strony, ale spotykam się wcześniej z przyjaciółmi w Pickax.
- W porządku, jednak może pan zawsze liczyć na naszą pomoc. Proszę o tym
pamiętać!
Boswell przyjaźnie pomachał ręką na pożegnanie i odjechał alejką prowadzącą do
dawnego budynku dla parobków.
Szczypiąc nerwowo wąsy, Qwilleran wszedł do mieszkania i udał się na poszukiwanie
kotów. Była to pierwsza rzecz, jaką robił po przyjściu do domu. Znalazł koty w kuchni.
Wyglądały na zdziwione, że wraca tak wcześnie. Sprawiały wrażenie zażenowanych, jakby
przyłapał je w trakcie jakiegoś intymnego kociego rytuału.
- A cóż wy tu wyczyniacie, łobuzy? - zapytał.
Koko odpowiedział „ik ik ik”, a Yum Yum nonszalancko zajęła się plamką na swej
śnieżnobiałej sierści.
- Idę teraz na spacer, więc możecie wracać do swoich podejrzanych rozrywek. Nie
róbcie takiej niewinnej miny!
Dziennikarz przebrał się w sportowy dres i zaczął niespieszny spacer po swojej alejce,
sycąc oczy cudownymi kolorami październikowych drzew, błękitem nieba i żółtym dywanem
z liści pod stopami. Kiedy doszedł do domku dla parobków, przyspieszył kroku, obawiając się
Boswella, który mógłby spróbować wciągnąć go w sąsiedzką pogawędkę. Doszedłszy do
rogu, skręcił na wschód z myślą o przejściu kawałka Fugtree Road. Nigdy nie zapuszczał się
w te strony. Ulica była wyasfaltowana, ale nie stały przy niej domy. Po obu stronach ciągnęły
się kamieniste łąki i zagajniki. Wiewiórki buszowały po dębach. Qwilleran przeszedł chyba z
półtora kilometra, nie dostrzegając niczego ciekawego z wyjątkiem mostku nad wąskim
strumieniem; z pewnością był to Black Creek. Potem zawrócił i przebył tę samą drogę z
powrotem, znów przyspieszając koło domku Boswellów i zwalniając przy farmie Fugtree.
Nazwa Fugtree znana była w całym Moose County. Dom został wybudowany w
dziewiętnastym wieku przez miejscowego potentata drzewnego i stanowił doskonały przykład
przeładowanego stylu wiktoriańskiego: wysoki na dwa piętra, z wieżą oraz mnóstwem
architektonicznych detali i ozdób. Cały zespół stodół, szop i kurników świadczył o tym, że
miejsce to było w przeszłości także centrum rolniczej działalności bardzo zamożnego
ziemianina. Obecnie zabudowania były w dość podłym stanie; dom prosił się o świeżą farbę,
a ziemia porosła chwastami. Aktualni mieszkańcy Fugtree nie dbali o tę posiadłość w sposób,
do jakiego przywykła ona w przeszłości.
Podczas gdy Qwilleran kontemplował gasnący majestat Fugtree, jakaś postać stojąca
na bocznym dziedzińcu farmy przyglądała mu się, stojąc z rękami opartymi na biodrach.
Qwilleran odwrócił się i szybkim krokiem poszedł z powrotem w kierunku Black Creek Lane.
Przeszedł obok budynku dla parobków ze wzrokiem skierowanym prosto przed siebie. Mimo
to spostrzegł, że znany mu brzdąc przebiega przez frontowy dziedziniec.
- Dzień dobry! - zawołała dziewczynka. Zignorował pozdrowienie i przyspieszył
kroku.
- Dzień dobry! - zawołała znowu, kiedy się z nią zrównał.
Qwilleran nie zatrzymywał się. Jako młody chłopiec z Chicago został nauczony, że
nigdy nie należy rozmawiać z obcymi dorosłymi. Teraz, jako człowiek dorosły w
zmieniającym się świecie, uważał, że ostrożność nakazuje nie rozmawiać z obcymi dziećmi.
- Dzień dobry! - raz jeszcze zawołała dziewczynka za maszerującym szybkim krokiem
i roztrącającym liście Qwilleranem.
Przyszło mu do głowy, że dziewczynka jest zapewne samotnym dzieckiem, ale
odpędził od siebie tę myśl i zakończył spacer lekkim truchtem.
Wszedłszy do mieszkania, z ciekawości włączył światło w hallu. Zareagowały trzy
żarówki. Za pierwszym razem zaświeciły się cztery, potem trzy, jeszcze później dwie. A teraz
znowu trzy. Mrucząc pod nosem, dziennikarz wszedł do kuchni. Koko wciąż siedział na
parapecie, intensywnie wpatrując się w podwórko gospodarskie, Yum Yum zaś obserwowała
Koko.
Qwilleran odezwał się głośniej niż zwykle:
- Zamiast się lenić i gapić w okno, powiedzcie mi lepiej, gdzie leżą zapasowe żarówki.
No chodź, Koko. Wysil się trochę.
Z wyraźną niechęcią Koko oderwał się od sceny za oknem i wykonał długi skok z
parapetu aż na zamrażarkę, w której pani Cobb trzymała zapasy jedzenia.
- Powiedziałem żarówki, a nie parówki - odezwał się Qwilleran.
Otwierał i zamykał kolejne szafki z sosnowymi drzwiczkami, aż znalazł to, czego
szukał: żarówkę w kształcie świecy przeznaczoną do żyrandola w przedpokoju. Zaniósł ją do
hallu wraz z kuchennym taboretem. Oba koty dreptały obok dziennikarza, żeby nie przegapić
przedstawienia. Każde niecodzienne wydarzenie przyciągało ich uwagę i uznały, że facet
wspinający się na kuchenny taboret to ciekawe widowisko.
Po wejściu na taboret Qwilleran uświadomił sobie, że nie pamięta, którą żarówkę
trzeba wymienić. Zszedł więc na dół i nacisnął wyłącznik. Tym razem zareagowały wszystkie
cztery świece.
- Do diabła, co się tu dzieje? - zamruczał Qwilleran, po czym odniósł taboret do
kuchni i odłożył żarówkę do szafki na miotły.
Rozdział piąty
Dom pogrzebowy Dingleberry'ego mieścił się w starej, wykładanej kamieniem rezydencji
przy Goodwinter Boulevard, wybudowanej w latach świetności Moose County przez
pewnego potentata węglowego. Z zewnątrz budynek wyglądał dość złowrogo, ale wnętrze
było dziełem „Studia Dekoracji Wnętrz Amandy”. Pluszowy dywan, ściany obite tkaniną o
grubym splocie i zasłony z surowego jedwabiu - wszystko było w kolorze morskim. Do tego
osiemnastowieczne mahoniowe meble i obrazy w drogich ramach. Wystrój ten podziwiano
tak powszechnie, że w większości modnych rezydencji w Pickax dominował morski odcień w
stylu Dingleberry'ego.
Kiedy Qwilleran przybył tam we wtorkowy wieczór, przestronny parking na tyłach
domu pogrzebowego był już zapełniony, podobnie jak i wszystkie miejsca na bulwarze, na
których wolno było parkować (oraz kilka takich, gdzie parkowanie było zabronione).
Wchodząc do środka, usłyszał gwar rozmów, dobiegający z kilku sal przyległych do hallu.
Natychmiast podeszła do niego Susan Exbridge, ubrana jak zawsze elegancko.
- Dennis jest taki kochany! - powiedziała przytłumionym głosem, powściągając
typową dla siebie ekspresję mowy i gestów. - Tak mu współczuję. Twierdzi, że Iris żyłaby
nadal, gdyby przyleciał dzień wcześniej. Starałam się go uspokoić, jak mogłam. Zabrałam go
na lunch do restauracji „Tipsy”, a potem obwiozłam go po okolicy. Zrobiło to na nim
wrażenie! Kiedy zobaczył posiadłość Fitchów - wiesz, akurat wystawiona jest na sprzedaż -
powiedział, że w większym budynku można by urządzić eleganckie apartamenty, a on sam
chętnie zamieszkałby w mniejszym. Nic mu nie mówiłam, ale jeśli odziedziczy pieniądze Iris,
będzie go stać na kupno posiadłości Fitchów - i wtedy mielibyśmy go w kółku teatralnym!
Interesuje go aktorstwo, a nam przydałby się przystojny mężczyzna w jego wieku do kilku
głównych ról. Powiedziałam mu, że Moose County to dobre miejsce do życia rodzinnego.
Zresztą i tak nie mogę sobie wyobrazić, że ktokolwiek chciałby mieszkać w St. Louis. A ty?
- Powinnaś się wziąć do handlu nieruchomościami - odparł Qwilleran.
- Może to zrobię, jeśli sklep z antykami okaże się klapą. Jak ja to będę rozkręcać bez
Iris?! Mam trochę znajomości, ale to ona znała się na tej branży. Exbridge i Cobb! Tak
świetnie to brzmiało! Zupełnie jak Procter i Gamble albo Bausch i Lomb. Chciałbyś na nią
spojrzeć? Wygląda prześlicznie.
Susan zaprowadziła Qwillerana do sali pożegnań, w której goście, skupieni w małych
grupkach, rozmawiali przyciszonymi głosami. Wzdłuż całej jednej ściany ustawiono bukiety
różowych kwiatów, gdzieniegdzie poprzetykane akcentami czerwieni i bieli. Iris Cobb w
kostiumie z różowego zamszu spoczywała w trumnie wyściełanej różowym materiałem. W
jednej dłoni trzymała złożone okulary w oprawce wysadzanej kryształem górskim - tak jakby
przed chwilą zdjęła je do krótkiej drzemki.
- Czy to ty wpadłaś na pomysł z różowym lakierem do paznokci, Susan? - zapytał
Qwilleran. - Nigdy nie widziałem jej z umalowanymi paznokciami.
- Mówiła, że nie może tego robić, bo ciągle moczy ręce w kuchni, ale przecież teraz
już nie musi gotować, więc pomyślałam, że byłoby jej przyjemnie...
- Nie żartuj. Przecież ona w tej chwili na pewno pichci radośnie jakieś eteryczne
przysmaki dla aniołów.
- Czy dzwonili do ciebie prawnicy? - spytała Susan.
- Nie. A dlaczego mieliby dzwonić?
- W czwartek rano zostanie otwarty testament. Prosili, żebyśmy byli obecni, Larry i ja.
Zastanawiam się, czemu. Trochę się denerwuję.
- Może Iris zapisała ci łóżko generała Granta - powiedział Qwilleran.
Przybyła nowa grupa gości. Susan przeprosiła Qwillerana i wróciła na swoje
stanowisko w hallu.
Qwilleran odszukał syna Iris, przewodzącego uroczystości żałobnej. Dennis chętnie
się z nim przywitał.
- Czytałeś jej listy? - zapytał Qwillerana.
Qwilleran smętnie pokiwał głową.
- Strasznie szybko podupadła na zdrowiu. Cholernie szkoda - powiedział.
- Pytałem doktora Halifaksa, czy to, że słyszała głosy, mogło być skutkiem zażywania
lekarstw. Nie powiedział ani tak, ani nie, ale pokazał mi wyniki jej badań, z których wynika,
że doprowadziła się do rzeczywiście kiepskiego stanu. Twierdzi, że odczuwała paniczny
strach przed operacją. Wiedziałem o tym. Broniła się też przed operacją oka, chociaż było jej
coraz trudniej prowadzić samochód.
- Chciałbyś obejrzeć dom na farmie?
- Może jutro po pogrzebie? Ciekaw jestem, czy...
W tym momencie rozległy się głośne okrzyki przy wejściu. Wszyscy obecni spojrzeli
w stronę hallu. W budynku pojawili się Boswellowie. Przeszli przez hall, zmierzając w stronę
katafalku. Pan Boswell niósł na rękach córeczkę. Dopiero teraz Qwilleran zauważył, że
mężczyzna silnie utyka.
- Patrz, Dzidziu - zagrzmiał Boswell głosem naganiacza na jarmarku. - To ta miła
pani, która dawała ci ciasteczka. Odjechała, żeby zamieszkać w niebie, a myśmy tu przyszli
się z nią pożegnać.
- Dzidziu, powiedz pani Cobb do widzenia - odezwała się łagodnym głosem matka
małej.
- Pa, pa - powiedziała Dzidzia, wykręcając palce dziecięcym gestem.
- Iris wygląda tak... pięknie? Prawda, Dzidziu?
- A dlaczego ona leży w pudełku?
Qwilleran pomyślał, że jak na swój wiek dziewczynka jest bardzo elokwentna. Ojciec
postawił ją na ziemi i zwrócił się w stronę obserwującego ich Qwillerana.
- Niezłą mają tu dziś frekwencję. Parking jest cały zapchany - powiedział głosem,
który rozniósł się po całej sali pożegnań i kilku przyległych pokojach. - Na żadnym
pożegnaniu nie widziałem takich tłumów. Niech pan spojrzy na te wszystkie kwiaty! Ta
kobieta była naprawdę popularna. Nie wydawało się, żeby miała za dużo oleju w głowie, ale
ludzie ją lubili. Dlatego zwalił się dziś taki tłum!
Pani Boswell, ściskając rączkę córki, powiedziała:
- Dzidziu, to jest ten miły pan, który mieszka... w muzeum? Powiedz dzień dobry panu
Qwilleranowi.
- Dzień dobry - powiedziała Dzidzia.
Qwilleran spojrzał na stworzenie pętające się półtora metra poniżej linii jego oczu,
wzruszająco wątłe w króciutkim paletku i kapelusiku z niebieskiego aksamitu oraz
pomarszczonych białych rajtuzach. Cały ten strój najwyraźniej skomponowano w dużym
pośpiechu.
Zanim Qwilleran zdążył skierować do dziewczynki sztywne „Bardzo mi przyjemnie”,
Boswellowie dostrzegli państwa Lanspeaków i podeszli do nich, zostawiając go sam na sam z
Dzidzią.
Dziewczynka spojrzała z zaciekawieniem na jego wąsy i odezwała się czystym,
wyraźnym głosem:
- Co pan ma na twarzy?
- To nos - odparł Qwilleran. - A twój tata nie ma nosa?
- Ma.
- A mama? Czy mama ma nos?
- Każdy ma nos - powiedziała Dzidzia lekceważącym tonem, jakby rozmawiała z
głupkiem.
- Więc powinnaś rozpoznawać nosy u ludzi.
Dzidzia nie była speszona logiką jego wykrętów.
- Gdzie pan pracuje? - spytała.
- W ogóle nie pracuję. A ty gdzieś pracujesz?
- Jestem za mała. Mój tatuś pracuje.
- Gdzie?
- W stodole.
- A co robi w stodole?
Dzidzia zaczęła szorować podłogę czubkiem swojego bucika, wyglądającego jak część
stroju lalki.
- Nie wiem. Nie chodzę do stodoły.
- Dlaczego?
- Mogłabym się pobrudzić.
- Tak, to dość prawdopodobne - powiedział Qwilleran i rozejrzał się wkoło z nadzieją,
że z którejś strony nadejdzie ratunek.
- W stodole są kotki - Dzidzia pośpieszyła na ochotnika z nową informacją.
- Skoro nie chodzisz do stodoły, to skąd wiesz, że tam są kotki?
Ten ożywiony dialog zwrócił uwagę kilku pobliskich grupek gości, którzy przyglądali
się rozmawiającej parze. Pani Boswell w końcu wkroczyła do akcji i porwała córkę.
- Nie dręcz pana Qwillerana - napomniała dziewczynkę łagodnie.
Dziennikarz zaczął z ulgą krążyć wśród dorosłych gości. Ich lista stanowiła
prawdziwe Who is who miasta Pickax: działacze społeczni, bogaci kolekcjonerzy antyków,
politycy ubiegający się o rozmaite urzędy i członkowie towarzystw Historycznego oraz
Genealogicznego - dwóch najważniejszych organizacji w okręgu chlubiącym się swoją
historią. Klub Złotej Jesieni - zrzeszający tylko ludzi w podeszłym wieku, którzy całe życie
spędzili w Pickax - reprezentowany był przez wielu posiwiałych członków, często
uzależnionych od lasek, kul i wózków inwalidzkich. Qwilleran uznał za godny uznania fakt,
iż ludziom tym nie szczędził uwagi Mitch Ogilvie, młody recepcjonista z hotelu, który
wysłuchiwał ich opowieści i wręcz zachęcał do mówienia.
Był tam też Arch Riker, trzymający za ramię z lekka chwiejącą się Amandę. Polly
Duncan, otoczona członkami rady bibliotecznej, wymieniła spojrzenia z Qwilleranem; zawsze
w sytuacjach publicznych zachowywali się powściągliwie. Dziarskiemu Homerowi
Tibbittowi, lat dziewięćdziesiąt cztery, towarzyszyła starsza kobieta o nienagannie ułożonych
i zaskakująco młodo wyglądających brązowych włosach.
- Kto to jest ten starszy gość, który chodzi jak robot? - zapytał Qwillerana Riker.
- Kiedy będziesz w jego wieku, nie dasz rady unieść się z łóżka bez dźwigu -
odpowiedział Qwilleran. - To Homer Tibbitt, emerytowany dyrektor szkoły. Ma
dziewięćdziesiąt cztery lata i wciąż pracuje jako wolontariusz w muzeum.
- A ta osiemdziesięciopięcioletnia kobieta z włosami nastolatki to Rhoda Finney -
włączyła się do rozmowy Amanda. - Poluje na niego od lat, zaczęła jeszcze przed śmiercią
jego żony. To jedna z Finneyów z Lockmaster - wszyscy dobrze ich znamy.
Werdykty Amandy zawsze były mieszaniną plotek, wyobraźni i prawdy w
niewiadomych proporcjach.
- Ten stary facet, z którym rozmawia Homer, to Adam Dingleberry, najstarszy
przedsiębiorca pogrzebowy w trzech okolicznych okręgach - ciągnęła.
Miała na myśli słabowicie wyglądającego, przygarbionego mężczyznę wspierającego
się na balkoniku do chodzenia.
- Zakopał w ziemi więcej tajemnic, niż pies zakopuje kości. Jestem pewna, że niektóre
nachodzą go po nocach. Spójrzcie, jak te dwa stare pierniki rżą ze śmiechu! Mogę się założyć,
że Adam opowiada świńskie kawały, a Homer dopilnował, żeby jego narzeczona wyłączyła
aparat słuchowy.
- Chodźmy, Amando, pora już się zbierać - powiedział Riker, pociągając ją za ramię.
Qwilleran krążył po sali, aż uchwycił wzrok Polly, po czym przekrzywił głowę mniej
więcej o trzy stopnie w kierunku drzwi wejściowych. Polly pożegnała się z radą biblioteczną i
poszła za nim.
W hallu Riker zapytał:
- Idziemy do „Old Stone Mill”? Są otwarci dłużej niż „Stefania.
- Czekajcie tam na nas - odpowiedział Qwilleran, po czym Polly i on ruszyli ku swoim
samochodom.
W malowniczym młynie czwórka przyjaciół poprosiła o cichy stolik. Zaprowadzono
ich do ustronnego kąta z widokiem na koło wodne. Stanowili dziwną zbieraninę: dziedzic
fortuny Klingenschoenów z ogromnymi wąsami; spokojny, łysiejący Arch Riker o brzuchatej
sylwetce człowieka, który całe życie spędził za redakcyjnym biurkiem; Polly Duncan o miłej
twarzy i łagodnym głosie - zawsze dobrze poinformowana kierowniczka biblioteki publicznej
w Pickax - i Amanda Goodwinter - z Trunkowych Goodwinterów, jak nazywano jej gałąź
zasłużonego klanu. Polly ze swoją korpulentną figurą miała zamiłowanie do prostych, szarych
kostiumów, a jej siwiejące włosy były celowo nieuładzone. I tak jednak mogła ujść za
wzorzec mody w porównaniu z Amandą, na której każdy markowy ciuch wyglądał, jakby był
kupiony w sklepie z używaną odzieżą, a każdy włos sprawiał wrażenie rozmyślnie
umieszczonego nie na swoim miejscu. Mimo to - i mimo jej zrzędliwości - Riker z jakichś
perwersyjnych powodów, których Qwilleran nie był w stanie przeniknąć, lubił przebywać w
jej towarzystwie.
Amanda jak zwykle zamówiła burbona, Polly poprosiła o wytrawne sherry, Riker
zażądał szkockiej, a Qwilleran wybrał ciasto z dyni i kawę.
- Qwill, napisałeś piękne wspomnienie o Iris. Na co dzień była taka skromna, że
zapominało się o jej wszystkich talentach, wiedzy i wspaniałych cechach - powiedziała Polly.
Amanda wzniosła szklankę i zaproponowała toast:
- Wypijmy jednego za świętą Iris z Hummock!
Wypowiedziawszy te słowa, skrzywiła się i marszcząc brwi, spojrzała na Rikera, który
kopnął ją pod stołem. Polly wzniosła do góry kieliszek i zacytowała Hamleta:
- „Niech ci do snu chóry aniołów nucą uskrzydlone!”
Obaj mężczyźni pokiwali głowami, sącząc w milczeniu swoje napoje.
- Jak ci minęło lato w Anglii, Polly? - zapytał Riker. - Powaliłaś ich swoją
znajomością Szekspira?
- Nie miałam szansy się popisać, Arch - odpowiedziała z uśmiechem zadowolenia. -
Wciąż byłam zajęta odpowiadaniem na pytania o amerykańskie filmy.
- Anglicy wiedzą przynajmniej - dodał Qwilleran - że Bard z Avon to elżbietański
dramaturg, a nie firma sprzedająca kosmetyki.
- Patrzcie, nadchodzą grube ryby - wymamrotała Amanda na widok kolejnej czwórki
gości.
W drodze do swego stolika państwo Lanspeakowie, Dennis Hough i Susan Exbridge
zatrzymali się na chwilę przy stoliku Qwillerana.
- Uroczystość u Dingleberry'ego była wspaniała. Wszystkie kolory znakomicie
dobrane, włącznie z różowym lakierem do paznokci! - zagadała do nich Polly.
- To zasługa Susan - odpowiedziała Carol Lanspeak.
William Szekspir, Hamlet, akt V, scena 2, przeł. Maciej Słomczyński.
- Powinnam się była domyślić - powiedziała Polly słodkim głosem.
Mogło to ujść za komplement pod adresem wyszukanego gustu Susan, gdyby nie
lekko uniesione brwi mówiącej. Qwilleran i Riker wymienili znaczące spojrzenia. Polly nie
robiła tajemnicy z niezbyt pochlebnego zdania na temat Susan.
Kiedy nowo przybyli odeszli do swojego stolika, Riker zapytał:
- Czy to prawda, że Dingleberry funduje darmowy pochówek wszystkim osobom w
wieku co najmniej stu lat?
- Stać go na to - mruknęła Amanda. - Dorobił się wielkiej fortuny, a ja za cholerę nie
mogę od niego wyciągnąć tego, co mi się należy za prace dekoratorskie.
- Pewnie liczy, że odbije sobie ten gest na innych - powiedział Qwilleran.
- W przedsiębiorstwo Dingleberrych - dodała Polly - zaangażowało się pięć pokoleń.
Najpierw dziadek Adama Dingleberry'ego produkował trumny. Potem, w następnym
pokoleniu, połączyli działalność sklepu meblowego z salonem pogrzebowym. A dziś w firmie
Adama pracują jeszcze jego synowie i wnuki.
- Kim był ten kretyn z głosem jak wiertarka udarowa? - zapytała Amanda. - Ten, który
przyszedł i zakłócił uroczystość?
- Byłeś świetny jako rozmówca jego dziecka, Qwill - wtrącił się Riker. - Co to za
ludzie?
- Moi sąsiedzi z muzeum. On się zajmuje katalogowaniem maszyn drukarskich dla
Towarzystwa Historycznego. A przy okazji, Arch... W nekrologu, który przekazałem do
redakcji, była mowa o godzinach, w których można odwiedzić zmarłą w salonie
pogrzebowym. Ktoś mi to zamienił na „godziny nawiedzenia”. Wiem, że w niektórych
kręgach uchodzi to za wytworne określenie, ale moim zdaniem ta forma jest śmieszna i nie
przystoi gazecie z klasą. „Nawiedzenie” to sprawa boskiej interwencji.
- Albo kontaktów z duchami - dodała Polly. - Szekspir mówi w swojej sztuce o tym,
jak Hamleta nawiedził duch jego ojca.
- A skoro już mówimy o takich rzeczach - powiedział Qwilleran - czy słyszeliście
plotki o tym, że w domu na farmie Goodwinterów są duchy?
Amanda odezwała się wojowniczym tonem:
- Nawet jeśli ich tam nie ma, powinny być! Trzy pokolenia kończyły życie w
gwałtowny sposób, począwszy od starego kutwy Ephraima - i wszyscy na to zasłużyli!
Jej towarzysz, lekko rozbawiony, zganił ją.
- Amando, mówisz przecież o swoich krewnych.
- Ja pochodzę z innej gałęzi naszej rodziny. My jesteśmy zwariowani, a gałąź
Ephraima to zawsze byli bogacze i sknery.
- Uspokój się, Amando. Ludzie na ciebie patrzą.
- A niech patrzą! - powiodła gniewnym wzrokiem po okolicznych stolikach.
- Nasz redaktor naczelny jest w prostej linii potomkiem Ephraima, a nie jest ani
bogaty, ani skąpy - Riker próbował nadal protestować. - Junior jest biedny i bardzo miły.
- To dopiero dziecko - Amanda popatrzyła spode łba. - Daj mu trochę czasu! Okaże
się takim samym zgniłkiem jak cała reszta.
Mrugając do Qwillerana i łagodnie zmieniając temat, Riker zapytał:
- Czy ktoś przy tym stole wierzy w duchy?
- Zdarzają się halucynacje wywołane narkotykami, napadami szaleństwa czy innymi
zaburzeniami fizycznymi i umysłowymi - odpowiedział Qwilleran.
- Ale takie halucynacje są znane od tysięcy lat - powiedziała Polly. - Poczytaj sobie
Biblię, Cycerona, Plutarcha, Dickensa, Poego.
- Kiedy nasze dzieci były małe - włączył się Riker - pojechaliśmy na wakacje do
wynajętego domku w górach. Zabraliśmy, rzecz jasna, psa. To był wielki, nieustraszony
bokser. Ale podczas pobytu w domku co noc czołgał się po podłodze, skulony i skamlący jak
ostatni tchórz. Nigdy go nie widziałem w takim stanie! Później dowiedzieliśmy się, że były
właściciel domku został zamordowany przez włóczęgę.
- Ja też mogę opowiedzieć pewną historię - odezwała się Polly. - Moja matka umarła
w czasie, gdy podróżowałam po Europie. Nawet nie wiedziałam, że jest chora, ale pewnej
nocy obudziłam się i zobaczyłam, że stoi przy moim łóżku. Widziałam ją wyraźnie jak w
dzień - miała na sobie szary płaszcz z dwoma srebrnymi guzikami.
- Mówiła coś? - zapytał Riker.
- Nie, ale usiadłam na łóżku i spytałam: „Mamo, co ty tu robisz?” A ona od razu
zniknęła. Rano dowiedziałam się, że umarła kilka godzin przed tym, jak ją zobaczyłam.
- To zjawisko znane jako opóźnione widzenie zmarłego, rodzaj telepatii wywołanej
silnym napięciem emocjonalnym - powiedział Qwilleran.
- Bzdury! - rzuciła śliczna Amanda.
Qwilleran i Polly dyskretnie wymruczeli do siebie „dobranoc” na parkingu „Old Stone Mill” i
odjechali do domów swoimi samochodami po czułym „zadzwonię” i a bientót.
Była to jedna z tych ciemnych nocy, w czasie których chmury zakrywają księżyc.
Inaczej niż podczas brawurowej jazdy w odpowiedzi na wołanie Iris Cobb o pomoc, tym
razem Qwilleran pokonywał drogę niespiesznie, myśląc o Polly Duncan i jej melodyjnym
głosie, jej wykształceniu, małostkowej zazdrości i wyniosłej pogardzie wobec Susan
Exbridge. (Susan czesała się w salonie „Delfin”, wydawała pieniądze na stroje, nosiła
prawdziwą biżuterię, mieszkała w Indian Village, wchodziła w skład rady bibliotecznej, choć
nigdy nie przeczytała żadnej książki - a więc robiła wszystko to, czego Polly nie pochwalała).
Zaskoczeniem było dla niego to, że Polly wierzyła w zjawiska nadprzyrodzone; sądził, że jest
osobą rozsądniejszą.
Dostrzegł światło w domu na farmie Fugtree i poświatę telewizora w domku
Boswellów, ale podwórze przed muzeum kryły ciemności. Przydałoby się urządzenie
automatycznie włączające światło po zmierzchu - pomyślał. Zaparkował i sięgnął do schowka
po latarkę, ale uświadomił sobie, że zostawił ją w domu. Skierował reflektory samochodu na
wejście i podszedł do drzwi. Kątem oka dostrzegł cień w jednym z okien. Domyślił się, że
koty czekały na niego na parapecie i teraz zeskoczyły, żeby się z nim przywitać. Jednakże
kiedy otworzył drzwi, zobaczył tylko Yum Yum. Koko był gdzie indziej; słychać było jego
melodyjny monolog, przerywany miauczeniem i prychaniem. Qwilleran zakradł się chyłkiem
do tylnej części mieszkania i zaczął obserwować kota krążącego po kuchni z nosem przy
podłodze. Koko wyglądał jak pies myśliwski, niuchał tu i tam, tak jakby wyczuwał resztki
jedzenia. Pani Cobb zachowywała się podczas gotowania dość niefrasobliwie. Niejedna garść
mąki nie trafiła tu do miski, to i owo wychlustywało z garnków podczas energicznego
mieszania, drewniane łyżki spadały na podłogę, z pomidorów tryskał sok. A mimo to podłoga
wyglądała na czystą i świeżo wypastowaną. Koko próbował uchwycić wspomnienie jakiegoś
zapachu; szukał czegoś, o czym wiedział tylko on. I przez cały czas komentował swoje
odkrycia.
Qwilleran przebrał się w nocny strój, po czym podjął kolejną próbę wysłuchania
Otella. W salonie przyłączyły się do niego oba koty, ale po pierwszych grzmiących akordach
wyskoczyły z pokoju i pozostały w ukryciu przez cały czas trwania burzliwej sceny. W
pewnej chwili uznały, że można już bezpiecznie wrócić, ale nagły dźwięk trąbek ponownie je
wypłoszył.
Właśnie w chwili, gdy na scenę wkraczał triumfujący Otello, zadzwonił telefon.
Qwilleran wydał jęk niezadowolenia, ale ściszył muzykę i odebrał telefon w sypialni.
- Nasza kancelaria przez cały dzień próbuje cię znaleźć, Qwill - odezwał się
sympatyczny adwokat, który prowadził sprawy prawne Fundacji Klingenschoenów. - Jako
pełnomocnicy pani Cobb chcieliśmy zaproponować, żebyś był obecny przy odczytaniu
testamentu w czwartek rano.
Qwilleran zniecierpliwiony prychnął w swoje wąsy.
- Czy są jakieś ważne powody, żebym tam był?
- Jestem pewien, że cię to zainteresuje. Oprócz głównych zapisów na rzecz krewnych
pani Cobb chciała też pozostawić różne pamiątki przyjaciołom. O jedenastej w czwartek w
moim biurze.
Qwilleran podziękował mu bez entuzjazmu i wrócił do Otella. Poprzednio śledził
libretto po angielsku, a teraz zgubił się i stracił wątek Przewinął taśmę do tyłu i wcisnął
przycisk „play”. Koty znów odstawiły swą absurdalną pantomimę, na którą składała się dzika
ucieczka i ukradkowy powrót; stawało się to już pewną grą. Tym razem taśma dotarła aż do
sceny otwierającej drugi akt. Nikczemny Jago rozpoczął właśnie swe wypełnione nienawiścią
Credo, gdy... znów zadzwonił telefon. Qwilleran przeniósł się do sypialni.
Kobiecy głos w słuchawce powiedział:
- Panie Qwilleran, pańskie światła są włączone.
Pogrążony w fabule opery w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi. Światła?
Jakie światła? Lampy na podwórzu?
- Światła samochodowe!!! - wrzasnął nagle. - Dzięki. Kto mówi?
- Kristi z farmy Fugtree. Widzę pańskie mieszkanie z okna na piętrze.
Podziękowawszy ponownie, Qwilleran wybiegł na dwór i wyłączył światła. Ich kolor
zmienił się tymczasem na niezdrowo żółty i Qwilleran wiedział, że akumulator jest
rozładowany. Rzeczywiście: silnik nie dawał się uruchomić. Siedząc w fotelu kierowcy,
spróbował podsumować sytuację: warsztaty w miasteczku zamykają o dziewiątej; teraz jest
po północy; muszę odebrać garnitur o dziewiątej rano; mój akumulator trafił szlag.
Pozostawało tylko jedno wyjście. Niezależnie od tego, jak bardzo nie miał na to
ochoty, była to jedyna rzecz, którą mógł zrobić.
Rozdział szósty
Wczesnym rankiem w środę Qwilleran zacisnął zęby, zagryzł wargi, odłożył na półkę swoją
dumę i zatelefonował do domku stojącego u wylotu Black Creek Lane. Zdawał sobie sprawę,
jak ważne jest przyjęcie odpowiedniego tonu: nie chciał być nagle zbyt przyjacielski ani
zanadto skruszony. Powinien brzmieć o kilka zaledwie stopni cieplej niż poprzednio, a nuta
zaniepokojenia sytuacją kryzysową miała pokryć jego zażenowanie.
- Panie Boswell - zaczął - tu Qwilleran. - Mam poważny problem.
- W czym mógłbym pomóc? To będzie dla mnie zaszczyt i przyjemność - głos ze
słuchawki przebijał bębenki.
- Wieczorem zapomniałem wyłączyć światła w samochodzie i nie mogę teraz zapalić.
Czy nie ma pan przypadkiem kabli, żeby uruchomić mój samochód z pańskiego akumulatora?
- Jasna sprawa. Za sekundę tam będę.
- Przykro mi fatygować pana tak wcześnie, ale muszę być w Pickax o dziewiątej... w
związku z pogrzebem.
- Nie ma sprawy.
- Chętnie pokryję koszty...
- Niech pan o tym nawet nie myśli! Przecież sąsiedzi powinni sobie pomagać! Już lecę!
Qwilleran nie znosił takich ckliwych formułek. Miał nadzieję, że nie będzie musiał
rewanżować się za przysługę, pilnując Dzidzi któregoś wieczoru, kiedy Boswellowie
zapragną pójść do kina w Pickax.
Choć było to dość dokuczliwe, Qwilleran przetrwał jakoś zalew przyjacielskich uczuć
Boswella i podziękował mu całkiem szczerze, choć nie wylewnie. Kiedy wyruszał w drogę do
Pickax, przyszło mu do głowy, że może nie od rzeczy byłby jakiś skromny dowód
wdzięczności dla sąsiada, tym bardziej że Boswell odmówił przyjęcia pieniędzy. Jakaś
butelczyna? Bombonierka? Kwiatek w doniczce? Maskotka dla Dzidzi? Pomysł maskotki
odrzucił natychmiast: taki dobrotliwy gest z pewnością zostałby źle zrozumiany i Dzidzia
zaczęłaby pętać się przy nim, zadawać pytania i nalegać na zabawę z „kotkami”. Kto wie,
może nawet zaczęłaby zwracać się do niego „wujku Qwill”?
Kiedy mijał farmę Fugtree, przypomniał sobie, że ma dług wdzięczności także wobec
Kristi Waffle. Czekoladki? Kwiatek w doniczce? Jakaś butelczyna? Nigdy nawet nie widział
tej kobiety. Przez telefon brzmiała jak osoba młoda i pełna werwy. Pewnie miała dzieci, ale w
jakim wieku? Czy była mężatką? Jeśli tak, dlaczego mąż nie kosił trawy? Chyba nie
powodziło im się zbyt dobrze. Nieodzowna furgonetka stojąca na ich podwórku nadawała się
na złomowisko. Gdy dotarł do Scottiego, wciąż był w rozterce. Kosz owoców? Mrożony
indyk? Jakaś butelczyna?
Qwilleran odebrał granatowy garnitur i pognał do mieszkania nad garażem. Po drugiej
stronie Park Circle, przy wejściu do kościoła Old Stone, zbierali się już żałobnicy. Urządzono
objazd, a pojazdy biorące udział w pogrzebie ustawione były w kolumnę szerokości czterech
samochodów. Cały park zapełnił się gapiami. Qwilleran znalazł czarne buty oraz białą
koszulę i przebierał się w pośpiechu. Stwierdził jednak, że wszystkie krawaty miał albo w
czerwone paski, albo w czerwone kwadraty, albo po prostu czerwone. Musiał więc gnać z
powrotem do Scottiego, by wybrać odpowiedni krawat.
Kiedy wreszcie dotarł do kościoła - pod odpowiednim krawatem - zauważył w akcji
trzy pokolenia Dingleberrych: stary Adam stał w przedsionku kościoła, podczas gdy jego
synowie, bez zwracania na siebie uwagi, zajmowali się wszystkimi detalami, wnuk zaś
dyrygował zebranymi. Wewnątrz kościoła dźwięczały donośne akordy organów. Ławki były
zapełnione, pod ołtarzem piętrzyły się różowe kwiaty, a Iris Cobb ubrana w kostium z
różowego zamszu leżała w różowej trumnie. Chyba takiego właśnie pożegnania z Pickax
mogła sobie życzyć. Choć wydawała się osobą skromną, aprobata innych zawsze była dla niej
przedmiotem chluby. Qwilleran poczuł radość, że jego dawna gospodyni i usiłująca się
wszystkim przypodobać przyjaciółka osiągnęła taki prestiż.
Po pogrzebie wziął udział w skromnym, ale uroczystym lunchu w prywatnych
pomieszczeniach restauracji „Stefania”. Rozmowy prowadzono w tonacji molowej; goście
starali się znaleźć odpowiednie do sytuacji słowa, rzucając okruchy pocieszenia, słodko-
smutne wyrazy żalu i nostalgiczne wspomnienia.
Pierwszy wyłamał się z tej konwencji Dennis Hough, który powiedział:
- Spotkałem tu mnóstwo świetnych osób. Nic dziwnego, że moja matka była tu
szczęśliwa. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby przenieść się do Moose County.
- Iris na pewno byłaby tym uszczęśliwiona - powiedziała Susan Exbridge.
- Nie wiem tylko, jak Cheryl przyjmie ten pomysł. Pickax leży tak daleko od reszty
świata. Jak wyglądają tutejsze szkoły?
- Dzięki Fundacji K - zabrała głos Carol Lanspeak - mogliśmy powiększyć budynki,
rozszerzyć programy i zatrudnić więcej nauczycieli.
- Fundacji K?
- To takie pieszczodiwe określenie Fundacji Klingenschoenów.
Jako następny zabrał głos Larry Lanspeak:
- W naszym okręgu działa kilka firm budowlanych, specjalizujących się w
budownictwie przemysłowym i handlowym, ale potrzebujemy kogoś od mieszkań.
Powinieneś się nad tym zastanowić.
Po lunchu Qwilleran i Dennis pojechali razem do North Middle Hummock. W czasie
jazdy młodszy z mężczyzn zapytał:
- Jak działa Fundacja K?
- Zarządza fortuną Klingenschoenów, inwestuje ją i wykorzystuje dochód na cele
służące społeczności - subwencje, stypendia, niskooprocentowane kredyty i tak dalej.
- Gdybym założył tu biznes, czy miałbym szanse dostać kredyt?
- Z pewnością - o ile wystąpiłbyś o niego do Fundacji i przedstawił dobry wniosek.
- Matka mówiła mi, że cała fortuna Klingenschoenów należy do ciebie.
- Tak, odziedziczyłem ją, ale za dużo pieniędzy to też problem - wyjaśnił Qwilleran. -
Rozwiązałem go w taki sposób, że przekazałem wszystko Fundacji. Niech oni się martwią.
- To bardzo szlachetne.
- Nie szlachetne, tylko sprytne. Mam wszystko, czego mi trzeba. Żyłem sobie całkiem
szczęśliwie z dwiema walizkami w wynajętym pokoju. Nadal nie potrzebuję wielkiego
dobytku.
Przejeżdżali właśnie wzdłuż pola okolonego żywopłotem. Qwilleran mówił dalej:
- W tym miejscu stado kosów, które wyfrunęło nagle z krzaków, spłoszyło konia
pewnego jeźdźca. Facet spadł z konia i zginął. W niektórych miesiącach kosy prowadzą tu
wojnę partyzancką z mieszkańcami.
- Kim był ten człowiek?
- Samson Goodwinter. Zdarzyło się to ponad siedemdziesiąt pięć lat temu, ale
miejscowi wciąż o tym mówią, jakby to było tydzień temu.
- Z listów od matki wiem, że wszyscy Goodwinterowie ginęli gwałtowną śmiercią.
- Wyjaśnię ci coś na temat Goodwinterów - odpowiedział Qwilleran. - W najnowszej
książce telefonicznej Pickax jest ich czterdzieścioro dziewięcioro. Wszyscy pochodzą od
czterech braci. Niektórzy - jak doktor Halifax - są powszechnie szanowani. Inni należą do
ekscentrycznych Goodwinterów, na przykład przyjaciółka Archa Rikera, Amanda. Inna gałąź
rodziny specjalizuje się w produkowaniu czarnych owiec - takie przynajmniej można odnieść
wrażenie. Ale twoja matka miała na myśli pechowców, którzy pochodzą od najstarszego z
braci - Ephraima. Facet musiał rzucić jakiś czar na całe swoje potomstwo.
- W jaki sposób?
- Był strasznie chciwy. Należała do niego kopalnia Goodwinterów, lokalna gazeta i
kilka banków w okręgu, ale był zbyt skąpy, żeby wyposażyć kopalnię w odpowiednie środki
bezpieczeństwa. Doszło do eksplozji, która zabiła trzydziestu dwóch górników.
- Kiedy to się wydarzyło?
- W 1904 roku. Od tego czasu powszechnie go znienawidzono. Dla tych trzydziestu
dwóch rodzin był po prostu wcielonym diabłem. Próbował jakoś zmienić swój wizerunek i
ufundował bibliotekę publiczną, ale rodziny ofiar mu nie wybaczyły. Rzucano kamieniami w
jego dom i próbowano spalić mu stodołę. Jego synowie i parobkowie po zmroku stali na
zmianę na straży ze strzelbami gotowymi do strzału.
- A jak on wyglądał? Wiadomo coś o tym?
- W muzeum wisi jego portret: łotr ze skwaszoną miną, z bokobrodami, zapadniętymi
policzkami i opuszczonymi kącikami ust. Jechali teraz przez pagórkowaty teren znany jako
Hummock - Za następnym zakrętem - Qwilleran pokazał kierunek - zobaczysz śmieszne
drzewo na wzgórzu. Nazywają je drzewem wisielców. To tam właśnie znaleziono Ephraima
Goodwintera dyndającego na sznurze. Trzydziestego października 1904 roku.
- Co się stało?
- Jego rodzina utrzymywała, że popełnił samobójstwo, ale poczta pantoflowa w Pickax
donosiła, że został zlinczowany.
- A czy kiedykolwiek znaleziono jakiś dowód?
- No cóż, rodzina pokazała list samobójczy - odparł Qwilleran - więc nie było śledztwa i
nie postawiono żadnych zarzutów. A jeśli wersja z linczem miałaby być prawdziwa, to
dziwne, że nikt nigdy nie zakablował żadnego ze sprawców, nikt nic nie wyznał na łożu
śmierci. Dziś istnieje tu bractwo o nazwie Szlachetni Synowie Stryczka - podobno są to w
prostej linii potomkowie członków zgrai, która dokonała samosądu.
- I czym się zajmują? Spotkałeś kiedyś któregoś z nich?
- Nikt nie wie, kto należy do bractwa - nawet ich żony. Być może sam burmistrz Pickax
jest Szlachetnym Synem. Albo synowie Dingleberry'ego czy Larry Lanspeak. To tajemnica
przekazywana już od trzech czy czterech pokoleń, a nie jest łatwo dochować tajemnicy w
Moose County - wierz mi! Działa tu sieć plotkarska, przy której komunikacja satelitarna to
konna poczta. Oczywiście nie używa się tu nazwy plotka, tylko wspólna informacja.
- Fantastyczne! - wykrzyknął Dennis z zachwytem na twarzy. - Cóż za interesujące
miejsce!
Kiedy dotarli do uliczki Black Creek, Qwilleran zwolnił, aby jego pasażer mógł
nacieszyć oczy kolorami drzew rosnących wzdłuż alei prowadzącej do staroświeckiego
wiejskiego domu. Gdy dojeżdżali na miejsce, spod stodoły ruszała właśnie zardzewiała
furgonetka.
- Przygotuj się - powiedział Qwilleran. - To właśnie ten krzykacz tak ożywił
towarzystwo w domu pogrzebowym wczoraj wieczorem.
Furgonetka zatrzymała się i wychylił się z niej Vince Boswell.
- Przykro mi, że nie wyrobiłem się na pogrzeb - wykrzyczał - ale próbuję wykończyć
pracę o maszynach drukarskich, zanim spadnie śnieg. Ile samochodów pojechało na
cmentarz?
- Nie liczyłem ich - burknął Qwilleran, ale przypomniawszy sobie poranną pomoc
Boswella przy uruchamianiu samochodu, dodał bardziej serdecznym tonem: - Była orkiestra
dęta, bardzo imponująca. Kościół był pełen.
- Musiało to pięknie wyglądać. Żałuję, że nie było mnie tam, żeby pożegnać starszą
panią.
Zerknął na Dennisa:
- Chyba nie zostałem przedstawiony twojemu przyjacielowi.
Qwilleran szybko dokonał formalności, po czym Boswell powiedział:
- Pewnie przyjechał pan po rzeczy matki. Miała książkę kucharską, na której bardzo by
zależało mojej żonie - o ile panu nie będzie potrzebna. Tak tylko, chodzi o pamiątkę, rozumie
pan. Ona ciągle szuka nowych przepisów. Jeśli panowie zechcieliby przyjść dziś do nas na
kolację, byłoby nam bardzo miło. Nie będzie frykasów, ale wszystko domowej roboty.
- To miło z pana strony - odparł Qwilleran - ale pan Hough ma niewiele czasu. Chciałby
po prostu obejrzeć dom.
- Chętnie pokażę panu prasy drukarskie w stodole.
- Dziękuję, ale nie tym razem.
- No cóż, proszę mi dać znać, jeśli mógłbym w czymś pomóc.
Kiedy furgonetka odjechała, Dennis zapytał:
- Sądzisz, że on może być Szlachetnym Synem Stryczka?
- Z pewnością jest dość szczególnym synem - powiedział Qwilleran - ale dziś rano
wybawił mnie z ciężkiego kłopotu, więc powinienem być mu wdzięczny. Może dlatego
przymawiał się o książkę kucharską twojej matki.
- Wczoraj w domu pogrzebowym prosił Larry'ego o posadę mojej matki, czyli
stanowisko dyrektora-rezydenta. Trochę za szybko, nie sądzisz?
- Vince Boswell nie słynie z nadmiaru subtelności.
Obeszli dom wkoło, przy czym Qwilleran pokazywał Dennisowi różne szczegóły
konstrukcji. Najstarsza część była zbudowana z kwadratowych bali o przekroju czterdzieści
na czterdzieści centymetrów. Złączone były zaprawą sporządzoną z gliny, słomy i świńskiej
krwi. Skrzydła wschodnie i zachodnie dodano później, a cała budowla przykryta była
cedrowym gontem, który po latach nabrał srebrnoszarej barwy.
Dennis nie okazał żadnych uczuć, gdy weszli do mieszkania jego matki. Chodził po
pokojach z rękami w kieszeniach, komentując szerokość desek podłogowych, rozrzutne
stosowanie frezowanej stolarki i ogromne okna, w których zachowało się jeszcze wiele
oryginalnych szyb z falistego szkła. Nie powiedział nic o łóżku generała Granta, o
niemieckiej szafie typu Schrank czy o kolekcji cynowych naczyń w kuchni - a więc o
rzeczach, które Iris Cobb uważała za prawdziwe rarytasy.
Kiedy weszli do kuchni, Koko opuścił stanowisko dowodzenia na parapecie,
przeciągnął się, wyginając ciało na kształt spinki do włosów, i wykonał dwumetrowy skok na
zamrażarkę.
- Za wcześnie na obiad - poinformował go Qwilleran.
- Czy to jest Koko? - zapytał Dennis. - Matka mi o nim opowiadała. Mówiła, że jest
bardzo sprytny.
Koko stał teraz na podłodze, wodząc nosem za ulotnymi zapachami, sięgając głową to
w prawo, to w lewo i obchodząc systematycznie całe pomieszczenie.
- To jego sztuczka pod nazwą „pies myśliwski” - wyjaśnił Qwilleran.
Kiedy kot zbliżył się do telefonu, wpadł w podniecenie. Wskoczył na siedzenie starej
szkolnej ławki i zaczął wąchać jej blat krótkimi, głośnymi niuchami.
- Co jest w tych kasetkach? - zapytał Dennis.
Qwilleran podniósł blat.
- Papiery - powiedział.
W kasetce leżały kartki zapisane nieczytelnym pismem Iris Cobb, wycinki z gazet,
fiszki katalogowe, szkło powiększające i podniszczony notes z luźnymi kartkami, którego
czarne okładki poszarzały od plam po wodzie i mące oraz od częstego używania.
- To wygląda na jej prywatną książkę kucharską - powiedział Dennis. - Mówiła mi, że
to jedyna rzecz, którą udało jej się uratować z zeszłorocznego pożaru - bo była przez cały czas
w jej bagażu. Uwierzyłbyś, że miała ją ze sobą już podczas podróży poślubnej?
- Znając twoją matkę, czemu nie - powiedział Qwilleran, odkładając notes do kasetki. -
W Moose County są kobiety, które oddałyby duszę diabłu, żeby tylko uzyskać dostęp do tych
przepisów. Czy chcesz obejrzeć muzeum?
Dennis spojrzał na zegarek.
- Oczywiście - powiedział.
W centralnej części domu ustawione były stoły na kozłach, łóżka ze sznurowymi
spodami, kredensy, stare krzesła, komody z żelaznymi okuciami i inne elementy wyposażenia
domostw pierwszych osadników. We wschodnim skrzydle umieszczono kolekcje tkanin,
dokumentów, lamp i drobnych sprzętów. Dennis zignorował ściany ozdobione przy użyciu
szablonów - dumę jego matki - zasłony okienne, których zgromadzenie wymagało od niej tak
wielu badań, a także rozmaite pamiątki, które wybłagała od rodzin mieszkających w okolicy.
- Pierwsze odgłosy, jakie usłyszała, dobiegały z piwnicy - powiedział.
- Chodźmy więc do piwnicy - odparł Qwilleran.
Tabliczka umieszczona na szczycie schodów prowadzących do piwnicy informowała,
że początkowo w pomieszczeniu tym znajdowało się klepisko zamiast podłogi i że zimą
przechowywano tam warzywa i jabłka, a także - zapewne - mleko i śmietanę uzyskiwane od
gospodarskich krów. Później dodano pojemnik na węgiel i kredens na domowe przetwory.
Teraz w piwnicy była betonowa podłoga, na której stały nowoczesne urządzenia do prania i
suszenia bielizny, ale u góry wciąż widać było odsłonięte belki stropowe o średnicy ponad
trzydziestu centymetrów, pokryte resztkami kory.
Qwilleran znalazł drzwi prowadzące do składziku umieszczonego pod zachodnim
skrzydłem, gdzie walały się uszkodzone meble i przyrządy gospodarskie, wśród nich
drewniany tłuczek do rozgniatania ziemniaków. Kamienne ściany miały trzydzieści
centymetrów grubości; jedna z nich była niedbale pokryta popękanym tynkiem. Czy te
pęknięcia to robota Iris - zastanawiał się Qwilleran - wystukującej odpowiedzi
odwiedzającym ją duchom?
- Nic tu nie wyjaśnia tych stuków - stwierdził Dennis. - Ten dom ma konstrukcję jak
Fort Knox. Wracajmy na górę. Susan ma mnie zabrać i pokazać mi posiadłość Fitchów.
Mamy się tam spotkać z agentem nieruchomości.
- Czy myślisz poważnie o przeniesieniu się do Moose County?
- Będę to wiedział dopiero po rozmowie z Cheryl, ale kiedy jej opowiem o majątku
Fitchów, na pewno zapali się do tego pomysłu.
Nie opowiadaj jej tylko o Susan - pomyślał Qwilleran. Między żwawą rozwódką a
Dennisem najwyraźniej rodziły się bliskie relacje. Qwilleran zauważył to już u
Dingleberry'ego i podczas uroczystego lunchu po pogrzebie, a także później, kiedy Susan
przybyła, by zawieźć Dennisa do majątku Fitchów. Był co najmniej o piętnaście lat od niej
młodszy, a przy tym równie wysoki jak jej były mąż i w taki sam surowy sposób przystojny.
Kiedy Qwilleran pomachał już na do widzenia odjeżdżającej parze, wszedł do środka,
zapalając z czystej ciekawości światło w hallu. Poprzednio udało mu się pobudzić do
działania cztery żarówki. Tym razem zareagowały trzy. Qwilleran prychnął pod wąsem.
Spodziewał się, że spędzi popołudnie z Dennisem, oglądając eksponaty muzealne i
maszyny drukarskie w stodole; później mogliby wypić parę drinków w tawernie „Pod
Wrakiem” w Moosevile, zjeść kolację w hotelu „Northern Lights” górującym nad jeziorem, a
na deser przenieść się do restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem”.
Trochę rozczarowany zadzwonił do Polly do biblioteki.
- Poszłabyś wieczorem coś zjeść? Moglibyśmy wybrać się na kolację do „Northern
Lights”, a potem do restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem”.
- A nie wolałbyś przyjechać do mnie? - zapytała.
- Nie powinnaś zawracać sobie głowy gotowaniem po całym dniu pracy -
zaprotestował.
- Nie przejmuj się. Upichcę coś łatwego.
Wiedział, co to będzie. Niedawno przeczytali na głos pewną sztukę - Cocktail Party T.
S. Eliota - i od tego czasu Polly przyrządzała wyłącznie potrawy przyprawiane curry, zamiast
po prostu upiec rybę albo usmażyć kotlety. Qwilleran lubił kuchnię Indii, ale Polly potrafiła
nawet dobry pomysł zajeździć na śmierć. Jej domek nabrał już trwałego zapachu kojarzącego
się z Bombajem; aromat wniknął w dywan i tapicerkę.
- Jesteś pewna, że chce ci się męczyć? - zapytał.
- Oczywiście! A poza tym mam dla ciebie niespodziankę.
- Jaką? - Qwilleran nie znosił niespodzianek.
- Jeśli ci powiem, to już nie będzie niespodzianka, prawda? Przyjdź o wpół do siódmej.
Będę miała dość czasu, żeby wrócić do domu i przebrać się.
I znaleźć słoik z curry - pomyślał. Zgodził się bez entuzjazmu. Wolałby pieczoną rybę
morską albo faszerowane sznycle wieprzowe w „Northern Lights”.
Zostało trochę czasu do zabicia. Przyszło mu do głowy, że jeszcze nigdy w życiu nie
grabił liści. Miał na swoim koncie wywiady z monarchami; przeżył ostrzał na
śródziemnomorskiej plaży; przez krótki czas był nawet zakładnikiem szaleńca, który napadł
na bank - ale nigdy nie grabił liści. Przebrał się w dżinsy i czerwoną koszulę w kratę, po czym
udał się do stodoły, żeby poszukać grabi.
Przed rokiem stodoła była miejscem aukcji, podczas której wyprzedawano sprzęty
domowe Goodwinterów. Teraz funkcjonowała jako garaż i składzik, w którym
przechowywano narzędzia ogrodnicze, stół warsztatowy, rozmaite drewniane drobiazgi i opał
do kominka. Stało tam kombi pani Cobb i Qwilleran pomyślał, że pewnie zostanie sprzedane.
Było większe niż jego mały samochodzik i z pewnością łatwiej można w nim było zmieścić
kosz na koty i ich kuwetę. Byłoby przyjemnie zabrać koty parę razy na przejażdżkę po
okolicy. Lanspeakowie od dawna zachwycali się górami Blue Ridge. Zastanawiał się, czy
wysokość nie zaszkodzi kocim uszom.
Znalazłszy grabie, Qwilleran przystąpił do nieznanej mu dotychczas czynności; okazało
się to przyjemnym wysiłkiem, pozwalającym rozruszać mięśnie bez angażowania umysłu.
Miał czas, aby pomyśleć o irytującym Vince'u Boswellu, o odnalezieniu książki kucharskiej
Iris Cobb przez Koko, o aż nazbyt oczywistym przyciąganiu między Susan Exbridge i
Dennisem Houghem, o niespodziance zapowiedzianej przez Polly i o perspektywie kolejnego
dania przyprawionego curry.
Kącikiem oka zauważył, że zbliża się do niego coś małego.
- Dzień dobry - powiedziała Dzidzia.
Qwilleran wymamrotał odpowiedź i zwiększył tempo pracy.
- Co pan robi?
- Grabię liście.
- Dlaczego?
- Z tego samego powodu, z którego ty myjesz zęby. Trzeba to robić.
Myślała chwilę nad tą analogią i przystąpiła do dalszych pytań:
- Ile pan ma lat?
- To tajna wiadomość. A ty ile masz lat?
- W kwietniu będę miała trzy.
- Jakim samochodem jeździsz? - zapytał Qwilleran.
- Ja nie mam samochodu - odpowiedziała z nadąsaną miną.
Musiał przyznać, że była dzieckiem ładnym i wygadanym.
- Dlaczego?
- Jestem za mała.
- To czemu nie urośniesz?
W czasie gdy Dzidzia zastanawiała się nad odpowiedzią na to zaskakujące pytanie,
nadbiegła jej matka.
- Dzidziu?! Dzidziu?! - wołała swym miękkim i niepasującym do sytuacji głosem. -
Tatuś nie chce, żebyś tu przychodziła. Przepraszam, panie Qwilleran. Czy ona panu
przeszkadzała? Zawsze zadaje takie irytujące... pytania?
- Wprawia się w dziennikarstwie - powiedział Qwilleran, z zapałem machając grabiami.
Zakończył pracę z satysfakcją, zostawiając dla ekipy sprzątającej ulice wielki stos
zebranych liści, a potem wszedł do domu, żeby nakarmić koty. Ocenił, że w zamrażarce
znajduje się dwumiesięczny zapas sosu do spaghetti, chili con carne, makaronu z serem (było
to jego ulubione danie), zupy z porów, duszonej wołowiny z jarzynami, zapiekanki z
indykiem, kotletów z kraba, szwedzkich pulpetów oraz innych specjałów Iris Cobb - i to, na
szczęście, wszystko bez sosu curry.
Rozmroził dla kotów trochę duszonej wołowiny i w czasie gdy ją pożerały, usiadł z
prywatną książką kucharską pani Cobb i zaczął szukać swego ulubionego ciasta kokosowego
z morelowym nadzieniem. Jednakże odręczne zapiski Iris okazały się zbyt trudnym
wyzwaniem. Przez długie lata używania stronice notesu pokryły się odciskami palców
kucharki i rozmaitymi plamami: z pomidorów, czekolady, żółtek i - jak się wydawało - krwi.
Pomyślał sobie, że można by na tym notesie ugotować pożywną zupę. Koko
najprawdopodobniej wyczuł obecność zeszytu i wyśledził miejsce w kasetce starej ławki, z
którego został wyjęty. Zadziwiający kot! Wąchając notes, Qwilleran nie był w stanie wyczuć
żadnego zapachu. Odłożył go na miejsce i przebrał się na kolację.
Polly mieszkała w małym domku na starej farmie MacGregorów. Ostatni z MacGregorów już
umarł, główny budynek mieszkalny był na sprzedaż, a inteligentnej gęsi, która zwykła
patrolować całą posiadłość, też już tu nie było. Parkując samochód, Qwilleran przez chwilę
wyobraził sobie, że niespodzianką Polly będzie gęsina w sosie curry, ale kiedy zbliżył się do
drzwi, poczuł zapach krewetek z curry; podświadomie zaczął nasłuchiwać, czy zza drzwi nie
dobiegają dźwięki indyjskiej ragi.
- Nie mów! Zgadnę, co jest na kolację - powiedział.
Jej powitanie było wyjątkowo płomienne. Zwykle otaczała ją atmosfera powściąganego
zadowolenia, a teraz aż kipiała z podniecenia.
- Czy przed kolacją urządzimy godzinę dostosowawczą? - zapytała, niefrasobliwie
podzwaniając kostkami lodu w szklankach.
Podała mu wodę mineralną squunk z plasterkiem cytryny oraz talerzyk z oliwkami i
serem na przystawkę. Podnosząc swój kieliszek z sherry, powiedziała:
- Zaprawdę pożywaj swój chleb z radością i pij swą wodę squunk z weselem w sercu.
- Jesteś dziś w dobrym nastroju - zauważył. - Czy rada biblioteczna przyznała ci
podwyżkę?
- Zgaduj dalej.
- Zatwierdzili nowy system ogrzewania dla biblioteki?
Polly wystrzeliła w górę. Zwykle podnosiła się z gracją, ale tym razem podskoczyła,
mówiąc: - Zamknij oczy - i pobiegła do łazienki.
Kiedy wróciła, usłyszał cichy pisk, a gdy otworzył oczy, zobaczył, że w ręku trzyma
mały koszyk, w którym leżało białe kociątko o długich, brązowych uszach i dużych, czarnych
łapkach, z czarną smugą na nosie i nieopisanie niebieskimi oczyma syjamskiego kota.
- Poznaj mojego ulubieńca - powiedziała z dumą. - Przyjechał dziś autobusem aż z
Lockmaster - całkiem samodzielnie.
- Czy tak właśnie wyglądają syjamczyki, kiedy są młode? - zapytał zdumiony
Qwilleran.
Koko i Yum Yum były już dorosłe, kiedy je zaadoptował.
- Czy nie jest słodki? - Polly wyjęła kotka z koszyka i wtuliła twarz w jego futro. -
Uwielbiamy go, jest taki słodziutki!... Jesteś słodziutki?... Tak, jesteś mój słodziutki.
Posłuchaj, jak mruczy.
Postawiła kotka ostrożnie na podłodze. Chwiał się na dywanie jak nakręcana zabawka;
jego chude łapki wyginały się pod dziwnymi kątami, a duże, brązowe opuszki wyglądały jak
za duże buty.
- Chodzi jeszcze trochę niepewnie - wyjaśniła Polly - i nie bardzo wie, co się robi z
łapami. Jest trochę oszołomiony, daleko od mamy i rodzeństwa... Prawda, cukiereczku?
Qwilleran musiał przyznać, że było to urocze stworzenie, ale zachwyty Polly wydały
mu się przesłodzone. Czasami nazywał Yum Yum swoją kochaneczką, ale to było co innego -
pojedyncze czułe słówko, a nie potok ckliwości.
- Jak się wabi? - zapytał.
- Bootsie. Kiedy dorośnie, będzie całkiem taki jak Koko.
Akurat, z takim imieniem! - pomyślał Qwilleran. Koko nosił pełne godności imię Kao
K'o-Kung - przydomek trzynastowiecznego chińskiego artysty.
- Mówiłaś, że nie chcesz mieć zwierzęcia - powiedział. - Zawsze twierdziłaś, że jesteś
zbyt zajęta i za często wyjeżdżasz.
- Wiem - odpowiedziała, robiąc słodko zażenowaną minę - ale kotka bibliotekarza z
Lockmaster właśnie się okociła, a Bootsie jest taki śliczny, że nie mogłam się oprzeć. Chcesz
go potrzymać? Muszę mu tylko dać buzi-buzi, żeby wiedział, że jest kochany.
Qwilleran ostrożnie wziął w ręce małą paczuszkę.
- Waży chyba z dziesięć deko. Czym on jest wypchany? Gęsiną?
- Na mojej wadze kuchennej waży równo sześćset czternaście gramów.
- Czy karmisz go pipetką do kropli?
- Dostaje łyżkę odżywki dla kotów cztery razy dziennie. Niewiele trzeba, żeby napełnić
ten mały brzusio.
Bootsie czuł się całkiem dobrze na kolanach Qwillerana; radosne pomruki wstrząsały
wszystkimi jego sześciuset czternastoma gramami. Od czasu do czasu wydawał cichy pisk, a
towarzyszył temu wysiłek tak ogromny, że kotek aż zamykał oczy.
- Trzeba go naoliwić - powiedział Qwilleran.
- To oznacza, że cię lubi. Chce, żebyś został jego ojcem chrzestnym. Daj mu buzi.
- Nie, dziękuję. Mam w domu zazdrosne koty.
Qwilleran ucieszył się, kiedy Bootsie wrócił do łazienki i podano obiad. Tak, to znów
było curry - i to tak ostre, że Qwilleran po pierwszych kęsach o mało co nie katapultował się z
krzesła.
- No, no - powiedział.
- Ostre? - spytała Polly.
- Jak Hades. Co się stało?
- Nauczyłam się przygotowywać własne curry - czternaście przypraw, w tym cztery
rodzaje pieprzu. Chcesz trochę wody z lodem?
Co kilka minut Polly zaglądała do łazienki i doglądała kotka. Śpi czy nie? W koszyku
czy na podłodze? Szczęśliwy czy smutny? Qwilleran nie mógł wprost uwierzyć, że
inteligentna, wyrafinowana kobieta w średnim wieku, na kierowniczym stanowisku w
bibliotece publicznej, może w ciągu dwudziestu czterech godzin zamienić się w kompletną
idiotkę.
Na deser Polly podała bardzo w tej sytuacji mile widziany sorbet i zaproponowała, żeby
przeszli na kawę do salonu.
- Chciałbyś, żeby Bootsie przyłączył się do nas? - zapytała z fałszywą obojętnością.
- Nie - odpowiedział twardo. - Chciałbym z tobą pomówić o pewnej ważnej sprawie.
- Naprawdę?
Powiedziała to, patrząc nieobecnym wzrokiem na drzwi łazienki, skąd dobiegł cichy
pisk. Qwilleran wiedział, że musi użyć ciężkiej artylerii, żeby przyciągnąć jej uwagę.
- Tak. Uważam, że Iris Cobb została zamordowana.
Rozdział siódmy
Na dźwięk słowa „morderstwo” Polly wpadła w przerażenie. W Moose County przywykło się
uważać zabójstwa za wyłączną przypadłość miast na Nizinach.
- Dlaczego tak sądzisz, Qwill?
- Obserwacje, spekulacje, kalkulacje - odpowiedział, robiąc sprytną minę i gładząc
wąs. - Może pamiętasz, że ostatniego wieczoru w „Old Stone Mill” pytałem, czy o domu na
farmie Goodwinterów mówi się, że nawiedzają go duchy. Nie chodziło mi tylko o
podtrzymanie rozmowy. Przed śmiercią Iris skarżyła się na hałasy w ścianach - stuki, jęki czy
nawet krzyki. W jej ostatnim liście do syna widać, że te lęki doprowadziły ją na skraj obłędu;
sugerowała, że w domu są złe duchy. A potem - tuż przed śmiercią - zobaczyła nagle za
oknem coś, co ją wprawiło w panikę.
- Skąd wiesz?
- Rozmawiałem z nią w tym czasie przez telefon. Wkrótce potem przyjechałem do niej
i znalazłem ją martwą na podłodze w kuchni. O dziwo, wszystkie światła były pogaszone - i
w domu, i na zewnątrz. Koroner stwierdził atak serca, ale ja widziałem na jej twarzy strach -
twierdzę, że nie był to tylko i wyłącznie atak serca. Coś za oknem śmiertelnie ją przeraziło -
rozmyślnie albo przypadkiem. Mogło to być to samo „coś”, które wyłączyło światła - przed
jej upadkiem lub po.
Polly gwałtownie zaczerpnęła powietrza; od dłuższej chwili zapominała popatrzeć na
drzwi łazienki.
- Masz na myśli... ducha? Zawsze drwiłeś z takich rzeczy.
- Twierdzę po prostu, że nie wiem. Dzieje się coś, czego nie rozumiem. Koko spędza
długie godziny, gapiąc się dokładnie przez to samo okno, przez które Iris zobaczyła tamten
przerażający widok.
- A co przez nie widać?
- Po zmroku - nic, chyba że koty widzą coś, czego my nie potrafimy. Za dnia jest tam
tylko podwórze i stara stodoła w głębi. Wszystkie ptaki odleciały chyba na południe, a
wiewiórki skaczą po dębach na Fugtree Road. A jednak coś przykuwa uwagę Koko. Wciąż
też łazi po podłodze w kuchni, wąchając ja i mrucząc coś do siebie.
- A ty słyszałeś jakieś odgłosy - w stylu tych, na które narzekała Iris?
- Na razie nie. Jeden z żyrandoli w tajemniczy sposób rozświeca się i gaśnie, ale to
jedyne zjawisko nadprzyrodzone.
- Słyszałam różne opowieści o duchu Ephraima - powiedziała Polly - ale uważałam, że
to bzdury. To okropne, Qwill! Dlaczego miało to spotkać akurat taką kochaną osobę?
- Być może lekarstwa, które brała, uwrażliwiły ją na pewne zjawiska występujące w
tamtym domu, które nie zwróciłyby uwagi nikogo innego - nawet Iris, gdyby była zdrowa.
- Co można teraz zrobić w tej sprawie?
- Nie zdziałamy nic bez dodatkowych dowodów - odparł Qwilleran. - Daj mi trochę
czasu. W końcu to się wydarzyło zaledwie trzy dni temu.
Zmarszczone czoło Polly zdradzało jej konsternację i niepokój. Nadal ani razu nie
wspomniała o Bootsiem ani nie spojrzała w kierunku łazienki. Z przyjemnym uczuciem
satysfakcji Qwilleran przeprosił ją za to, że musi wcześnie wyjść.
Jadąc do domu w kierunku North Middle Hummock, całkiem serio analizował Polly i
jej zachwyty nad kotkiem. Sam podziwiał i szanował swoje koty - i Bóg świadkiem, że je
rozpieszczał, ale, jak sądził, nie był wobec nich tak sentymentalny. Głupkowaty szczebiot
Polly absolutnie nie pasował do obrazu rozsądnej kobiety. Zastanawiając się nad rozwojem
ich przyjaźni, przypominał sobie, że początkowo szczególnie atrakcyjna wydała mu się
właśnie jej inteligencja. W pewnych dziedzinach była prawdziwą erudytką. Po okresie
wstępnym - który trwał dość długo ze względu na jej przyrodzoną skrytość - ich znajomość
rozkwitła. Wraz z zażyłością przyszła jej zaborczość, pewna nadgorliwość, czasami zazdrość.
Rozumiał ją i potrafił sobie z tym wszystkim poradzić, ale jej egzaltowanych zachwytów nad
kotkiem nie był w stanie strawić. Nie będzie już relaksujących, wiejskich weekendów we
dwoje w domku Polly - głośnej lektury Szekspira i muzykowania - przynajmniej dopóty,
dopóki jej uwagę przyciągał będzie Bootsie. Bootsie! Ohydne imię dla syjamskiego kota,
upierał się Qwilleran. Biorąc pod uwagę jej namiętność do Szekspira, można się było
spodziewać, że nazwie kota Dobroduszkiem.
Odczytanie ostatniej woli Iris Cobb odbyło się w kancelarii prawniczej „Hasselrich, Bennet i
Barter” w czwartek rano w obecności Dennisa Hougha, Larry'ego Lanspeaka, Susan Exbridge
oraz Qwillerana, który niechętnie wziął udział w tym wydarzeniu. Najstarszy ze wspólników
kancelarii znany był z życzliwego usposobienia i pogodnego optymizmu. Qwilleran
powiedział o nim kiedyś, że należy do prawników, z którymi przyjemnie jest dostać pozew,
rozwieść się albo zostać skazanym. Był to człowiek starszy, łysiejący, trochę przygarbiony, o
lekko drgającej dolnej szczęce. Kiedy wszyscy już się zeszli, Hasselrich zaczął mówić.
- Dobrze pamiętam dzień, w którym Iris Cobb przyszła do mnie, aby spisać swą
ostatnią wolę. Było to na trzy miesiące przed początkiem jej choroby. Nie było w tym
wydarzeniu niczego kojarzącego się z chorobą. Cieszyło ją, że jej majątek trafi do tych,
których kocha i szanuje, i wesprze cele, z którymi się utożsamia.
Otworzył drzwiczki szafki stojącej za jego biurkiem, rozwinął ekran i wcisnął przycisk
pilota. Na ekranie pojawiła się Iris Cobb w kostiumie z różowego zamszu i okularach z
oprawką wysadzaną kryształem górskim. Uśmiechała się. Jej okrągła twarz jaśniała
zadowoleniem. Wśród zgromadzonych zapadła cisza, po czym z głośników popłynął pogodny
głos.
- Ja, Iris Cobb-Hackpole, kobieta stanu wolnego z miasta Pickax w Moose County,
będąc w pełni władz umysłowych i jednocześnie świadoma niepewności ludzkiego losu,
ogłaszam, że niniejsze słowa stanowią moją ostatnią wolę. Odwołuję jednocześnie swoje
dotychczasowe wypowiedzi na ten temat - wszystkie razem i każdą z osobna.
Gdy Iris oznajmiła, że swoje znaczne zasoby finansowe pozostawia synowi i jego
rodzinie, słuchacze wymienili między sobą krótkie spojrzenia. Susan Exbridge otrzymała jej
udziały w spółce „Exbridge & Cobb”. Towarzystwo Historyczne miało sprzedać kolekcję
antyków, samochód i rzeczy osobiste zmarłej, a uzyskany dochód przeznaczyć na potrzeby
muzeum. Wyłączone z tego zostały tylko dwa przedmioty: Jamesowi Qwilleranowi przypadła
wielka niemiecka szafa typu Schrank - z powodów, które sam zrozumie - oraz jej prywatny
notes z przepisami kuchennymi.
Obraz na ekranie rozmył się, na moment zapadła zupełna cisza, po czym dały się
słyszeć okrzyki spadkobierców i mamrotane przez Hasselricha komunały.
Susan zwróciła się do Qwillerana:
- Proponuję zamianę: oddaj mi książkę kucharską, a sobie weź spółkę „Exbridge &
Cobb”.
Dennisowi zaś powiedziała:
- Możesz się teraz tu przeprowadzić i przejąć majątek Fitchów.
- Podoba mi się ten pomysł - odpowiedział, a Qwilleran zauważył wymowne
spojrzenie, jakie między sobą wymienili.
Kędy zjawił się aplikant ze srebrną tacą, Hasselrich nalał sobie kawy i rozdał filiżanki
innym, zaznaczając z dumą, że to Wedgwood należący niegdyś do jego babci ze strony matki.
- Nie wiedziałem, że jesteś kucharzem - zagadnął Qwillerana Larry.
- Wiem o gotowaniu tyle, co o czarnych dziurach w kosmosie - odparł - ale Iris miała
złośliwe poczucie humoru. Wiadomo, że nikt nie potrafi odczytać jej pisma. A jeśli chodzi o
szafę - cieszę się, że to właśnie ona mi przypadła, a nie łóżko generała Granta.
- A jak ci idzie życie na farmie?
- Uczę się spać na różowym prześcieradle i wycierać różowym ręcznikiem, ale mam
pewien problem. Szafy i szuflady są pełne ubrań Iris. Moje koszule, spodnie i swetry są
porozwieszane na krzesłach i klamkach od drzwi, więc kiedy budzę się w nocy, mam
wrażenie, że otaczają mnie duchy.
- No to usuń po prostu jej rzeczy, Qwill - powiedział Larry. - W piwnicy jest trochę
pustych kartonów. Nasz komitet dobroczynny zabierze je stamtąd.
- I jeszcze jedno, Larry. Albo tam mieszkają chochliki, albo przewody elektryczne w
hallu są zniszczone. Powinien je obejrzeć elektryk.
- Dam znać Homerowi. Wyśle ci tam faceta od napraw.
Larry podszedł do biurka Hasselricha i skorzystał z telefonu. Znany był z szybkich
decyzji i energicznego działania.
Qwilleran wypił drugą filiżankę kawy, złożył gratulacje spadkobiercy i zaproponował
mu, że podwiezie go na lotnisko.
- Dzięki, Qwill, ale postanowiłem zostać do niedzieli - powiedział Dennis. - Formalne
otwarcie firmy „Exbridge & Cobb” planowano na sobotę i Susan chce trzymać się tego planu.
- Zaproszenia zostały rozesłane już w zeszłym tygodniu - włączyła się do rozmowy
Susan - i jestem pewna, że Iris nie chciałaby, żebyśmy to przekładali. Jej duch będzie z nami,
a sądzę, że Dennis powinien reprezentować jej ciało.
Uhm - pomyślał Qwilleran.
- Ludzie mogą sądzić, że bez Iris sklep będzie działał kulawo - ciągnęła Susan z
ożywieniem - ale obecność Dennisa pokaże, że przedsięwzięcie jest stabilne, nie sądzisz,
Qwill? Strasznie miło z jego strony, że zgodził się zostać kilka dni dłużej.
Uhm - pomyślał Qwilleran. Miała wyjątkowo uszczęśliwioną minę. Jej wyraziste
gesty były szersze niż zwykle, a Dennis spoglądał na nią nieco zbyt często.
Przed wyjściem Qwilleran zapytał Hasselricha, czy zamierza poinformować gazetę o
postanowieniach testamentu.
- Nigdy tego nie robiliśmy - odparł prawnik.
- Może w tym przypadku warto się nad tym jeszcze zastanowić. Pieniądze Hackpole'a
to u nas wydarzenie, a Iris była miejscowym VIP-em - przekonywał go Qwilleran. - Jeśli nie
wydacie oficjalnego oświadczenia, poczta pantoflowa Pickax wszystko poprzekręca.
- Będę musiał to przemyśleć - powiedział Hasselrich.
Qwilleran zostawił go myślącego i odjechał do redakcji. Wydawca gazety „Moose
County coś tam” siedział w swym bogato urządzonym gabinecie.
- Arch, nigdy wcześniej nie zauważyłem - odezwał się Qwilleran - że twoje ściany są
w morskim odcieniu Dingleberry'ego.
- Ponieważ i tak skończę u Dingleberry'ego, pomału się przyzwyczajam. Co cię
sprowadza?
- Testament Iris Cobb-Hackpole został ogłoszony. Powinieneś wysłać Rogera do
kancelarii prawniczej, żeby zdobył informacje na ten temat.
- A kim są spadkobiercy?
- Jej rodzina, partnerka w interesach, Towarzystwo Historyczne i - w małym stopniu -
także ja.
- Ty? A czegóż tobie potrzeba? Przecież już jesteś właścicielem połowy okręgu.
- Zostawiła mi wielką szafę, którą podarowałem jej w prezencie ślubnym. Koko
zawsze lubił na niej siedzieć.
- Niech Koko siedzi lepiej na drabinie. Ta niemiecka szafa warta jest fortunę -
powiedział Riker, który wiedział to i owo o antykach.
Wcisnął guzik interkomu i warknął:
- Mam cynk od Qwilla, że ogłoszono testament Iris Cobb. Niech ktoś się przejdzie do
„H, B i B”.
- Zostawiła mi też notes zawierający jej własne przepisy kulinarne - dodał Qwilleran -
ale o tym nie musisz pisać.
- Sądziłem, że jesteś przeciwnikiem cenzury - powiedział Riker. - Wyobrażam sobie
taki nagłówek: „Wdowa milionerka zapisuje książkę kucharską kawalerowi miliarderowi”.
Można by z tego wyciągnąć naprawdę ciekawe wnioski.
Rozległ się brzęczyk interkomu, po czym dał się słyszeć skrzeczący głos:
- Czy Qwill tam jeszcze jest? Zapytaj go, czy ma tekst dla nas. Wykorzystaliśmy już
wszystko, co przyniósł.
- Słyszałeś? - zapytał Riker. - Czy piórko wyschło?
„Piórkiem Qwilla” to tytuł cyklu felietonów, które Qwilleran zgodził się pisać dla
gazety „Moose County coś tam”.
- Tak się złożyło - zaczął wyjaśniać Rikerowi. - Planowałem zrobić kilka wywiadów,
ale śmierć Iris wybiła mnie na kilka dni z rytmu.
- W porządku. Daj nam po prostu jakiś szybki kawałek na jutro - odpowiedział Riker.
- Pamiętaj o pani Fisheye .
Wracając do North Middle Hummock, Qwilleran przypominał sobie stare czasy. Obaj z
Rikerem pamiętali nauczycielkę angielskiego z liceum, która często zadawała uczniom
wypracowania: tysiąc słów o pogodzie, o śniadaniu, o kolorze zielonym. Fisheye nie było jej
prawdziwym nazwiskiem, ale na swoje nieszczęście miała duże, okrągłe, blade i załzawione
oczy. Jako uczeń Qwilleran nieraz jęczał i protestował przeciwko wypracowaniom, ale dzięki
nim potrafił teraz obudzony w środku nocy napisać tysiąc słów na dowolny temat.
Rozglądając się po okolicy podczas jazdy szosą Ittibittiwassee przez Hummock,
zdecydował się na temat: płoty! Moose County poprzecinane było parkanami, wijącymi się
jak węże płotami z desek, drutami kolczastymi, płotami z bali czy nawet ogrodzeniami z
korzeni. Każdy płot przekazywał jakąś wiadomość - od „Witajcie!” do „Nie zbliżać się!”. W
eleganckim Hummock popularne były ciągnące się kilometrami niskie kamienne murki oraz
dwumetrowe palisady z tyczek do winorośli wokół basenów. W zaśniedziałym miasteczku
Chipmunk znaleźć można było płot zrobiony ze starych sprężyn. Jeśli tego wszystkiego
byłoby mniej niż na tysiąc słów, Qwilleran gotów był dodać cytaty z poezji Roberta Frosta,
przypomnieć piosenki Cole'a Portera i przeanalizować etymologię słowa „parkan”. A cały
felieton mógł nawet zadedykować pani Fisheye.
Mijając farmę Fugtree, zauważył, że tamtejszy biały parkan prosi się o świeżą farbę, i
przypomniał sobie z żalem, że nie podziękował wystarczająco kobiecie, która zawiadomiła go
o włączonych światłach samochodu. Chętnie sfinansowałby malowanie jej płotu, ale taka
szczodrość mogłaby zrobić złe wrażenie. Chyba należy po prostu wysłać kartkę z
podziękowaniem - zadecydował.
Skręcając w uliczkę Black Creek, spostrzegł dwa pojazdy zaparkowane na podwórku
muzeum. Jednym był granatowy, czterodrzwiowy samochód, mniej więcej dziesięcioletni, o
klasycznym wyglądzie, a drugim - furgonetka pogotowia energetycznego z Pickax. Elektryk
właśnie zbierał się do odjazdu i wręczał rachunek Homerowi Tibbittowi.
- Udało się naprawić światło? - zawołał Qwilleran w ich kierunku.
Dosłownie „rybie oko”.
- Nic tam nie było, tylko luźne żarówki! - odkrzyknął elektryk. - Przy silnych
drganiach żarówki mogą się obluzować i wtedy raz się zapalają, a raz nie - szczególnie te
świecowe. Dokręciłem je i po kłopocie.
- A co mogło spowodować te drgania?
- Kto wie? Piec, pompa, pralka albo suszarka - każde źle ustawione urządzenie. No, to
na razie! Proszę mnie znowu wezwać, jak pan będzie miał taką przyjemną pracę.
Qwilleran zmarszczył czoło. Wyobrażał sobie, ile zażyczyło sobie pogotowie
energetyczne za przyjazd aż do North Middle Hummock. Kiedy otworzył drzwi i zobaczył
koty, które wyszły na przywitanie, odezwał się do nich:
- Hej, łobuzy, co tak tupiecie?
Jak na wczesne popołudnie - zazwyczaj porę drzemki - koty zdradzały nieoczekiwane
ożywienie i aktywność, ale można to było zrozumieć. Koko, jako szef ochrony, musiał mieć
na oku elektryka, a Yum Yum zajęła się badaniem jego sznurowadeł. Co więcej, elektrykowi
towarzyszył Homer Tibbitt, a koty nigdy wcześniej nie widziały człowieka poruszającego się
jak robot. Główny konserwator budynku, niezwykle żwawy jak na swój wiek, chodził
dziarskim krokiem, wymachując na boki ramionami i rękami.
Pan Tibbitt wszedł z powrotem do muzeum, a Qwilleran podążył za nim, żeby go
przeprosić. W sali wystawowej zastał go w towarzystwie starszej kobiety o kasztanowych
włosach.
- Nie ma pan co przepraszać - powiedział Tibbitt nieco piskliwym głosem. - Miałem
pretekst, żeby tu przyjechać i rozejrzeć się. Ona mnie przywiozła - wyjaśnił, wskazując głową
swą towarzyszkę. - Nie chcą mi już przedłużyć prawa jazdy. To są korzyści z podrywania
młodszych kobiet. Jedyny kłopot z Rhodą to jej cholerny aparat słuchowy. Nie chce oddać
tego cholerstwa do naprawy. Rhoda, to jest pan Qwilleran. To Rhoda Finney. Uczyła
angielskiego w mojej szkole, kiedy byłem tam dyrektorem.
Qwilleran skłonił się, ściskając rękę pani Finney, a ona uśmiechnęła się do niego ze
spokojem osoby, która nie zrozumiała ani słowa z tego, co właśnie zostało powiedziane.
- Chodźmy do biura i napijmy się kawy - powiedział Tibbitt. - Rhoda, chcesz trochę
kawy?
- Przykro mi, kochanie, ale nie mam - odpowiedziała, przekopując swoją torebkę. -
Ale może chcesz pastylkę na gardło?
- Nieważne.
Tibbitt machnął ręką i poprowadził Qwillerana do ponurego biura. Stały w nim
dębowe szafy na dokumenty, porysowane stoliki, krzesła nie od kompletu i regały z
encyklopediami. Na jednym ze stolików, zaopatrzonym w tabliczkę „Do skatalogowania”,
piętrzyły się posępnie rozmaite drobiazgi. Na innym stoliku mieściła się kolekcja słoików z
rozpuszczalnymi napojami, tekturowych kubków i plastikowych łyżeczek.
- Posprzątam trochę - powiedziała pani Finney i zdjąwszy z haczyka miotełkę z piór,
wyszła z pokoju.
Stary mężczyzna zagotował wodę w czajniku elektrycznym i odmierzył zwykłą kawę
dla Qwillerana, a bezkofeinową dla siebie.
- Od moich ostatnich urodzin doktor Hal pozwala mi pić tylko to mdłe świństwo -
wyjaśnił - ale można to znacznie polepszyć, jak się doda parę kropli brandy.
Pokazał Qwilleranowi srebrną piersiówkę z wygrawerowanymi inicjałami.
- Pozostałość z czasów prohibicji - powiedział. - Przydaje się od czasu do czasu... I jak
się panu podobał pogrzeb? Moim zdaniem to było godne pożegnanie. Nawet stary
Dingleberry był pod wrażeniem. Larry mówił mi, że pan tu będzie mieszkał, aż znajdą
zarządcę. Zauważył pan coś niezwykłego?
- Co pan ma na myśli? - zapytał Qwilleran, gładząc wąs z nonszalancką miną.
- Mówią, że od czasu do czasu przechadza się tu stary Ephraim. Ja go nigdy nie
widziałem, bo nie zostawałem tu na noc, ale podobno ma jakąś swoją tajemnicę. Stary Adam
Dingleberry wie, o co chodzi, ale nie chce powiedzieć. Podchodziłem go już na pięć różnych
sposobów, ale on ani piśnie - za żadne skarby świata.
- Moje koty dziwnie się zachowują od czasu, kiedy się tu wprowadziliśmy -
powiedział Qwilleran. - Sądziłem, że może szukają Iris Cobb. Kilka razy ugościła je tu
obiadem.
- Na pewno zobaczyły ducha - powiedział Tibbitt z poważną miną.
- Zna pan kogoś, kto widział ducha Ephraima?
- Stary Goodwinter powiedział mi coś na krótko przed wypadkiem. Widział starego
Ephraima. Staruszek przeszedł przez ścianę, niosąc sznur. Nic nie mówił. To było prawie
dziewięćdziesiąt lat po śmierci Ephraima. Stary Goodwinter przeraził się. Duch znikł, a w
kilka dni później Goodwinter zmarł.
- Duch przeszedł przez ścianę? - spytał Qwilleran, przypominając sobie o Iris Cobb i
tłuczku do ziemniaków. - Która to była ściana?
- Nie powiedział mi.
- Czy ktoś z członków rodziny Goodwintera widział ducha Ephraima w oknie?
- Nikt o tym nie mówił, cała rodzina wolała milczeć na ten temat. Zdziwiłem się,
kiedy stary Goodwinter mi to powiedział. Byłem kiedyś jego nauczycielem, może dlatego mi
ufał.
- Odnoszę wrażenie, że mieszkańcy wierzą w duchy.
- To prawda. Żyjemy w krainie duchów. Podobnie jest w Szkocji. Jest tu wielu
Szkotów. Pan też miał szkockich przodków, prawda?
- Moja matka pochodziła z rodu Mackintosh - powiedział z dumą Qwilleran. - O ile mi
wiadomo, nigdy nie widziała ducha. W każdym razie nie mówiła o tym w mojej obecności.
- Trzeba być wyczulonym na te rzeczy. Sceptycy wiele tracą.
- Widział pan kiedyś ducha?
- Oczywiście! Widziałem trzydzieści dwie zjawy! Słyszał pan o wybuchu w kopalni
Goodwintera w 1904 roku? Trzydziestu dwóch górników zostało rozerwanych na strzępy!
Dwadzieścia lat później, dokładnie trzynastego maja, przydarzyła mi się dziwna przygoda.
Odwiedzałem znajomą, która mieszkała na wsi. Ja mieszkałem w Pickax i wracałem do domu
na piechotę. Miałem do przejścia dziewięć kilometrów. Tylko nieliczni mieszkańcy Pickax
mieli w tamtych czasach samochód. Ja nie miałem nawet roweru. Szedłem North Pickax
Road, była północ. Wie pan, gdzie jest wzgórze w pobliżu kopalni? Zobaczyłem cienie na
wzgórzu. Po chwili zdałem sobie sprawę, że to mężczyźni. Nieśli kilofy i pojemniki z
lunchem. Szli w ciszy, kiedy zeszli ze wzgórza, straciłem ich z oczu. Było ich trzydziestu
dwóch - policzyłem. Każdy miał na głowie kask z lampką. Kiedy zamykam oczy, wciąż ich
widzę. Tamtej nocy nie było wiatru, ale kiedy mężczyźni szli po wzgórzu, szeleściły liście.
Byłem przerażony.
Qwilleran milczał przez chwilę, a potem powiedział:
- To było w 1924 roku, prawda, czyli w czasach prohibicji. Może miał pan w swoim
srebrnym termosie jakiś trunek?
- Nie tylko ja widziałem zjawy - zaprotestował Homer. - Poza tym było to w rocznicę
wybuchu - trzynastego maja.
- Czy ktoś widział tych mężczyzn ostatnio?
- Nie sądzę. Teraz na drogach roi się od szybkich samochodów. Kto by zwrócił uwagę
na ducha? Ale coś panu powiem! W przyszłym roku trzynastego maja pojedziemy razem w to
miejsce. Zostawimy samochód przy kopalni Goodwintera i będziemy czekać.
- Zaznaczę to sobie w kalendarzu - powiedział Qwilleran. - i niech pan koniecznie
zabierze swój srebrny termos!
W tym momencie do biura weszła Rhoda Finney ze swoją miotełką. Widząc kubki z
kawą, powiedziała:
- Łobuzy! Nie powiedzieliście mi, że pijecie kawę!
Homer spojrzał na Qwillerana i wzruszył bezradnie ramionami. Wstał i sięgnął po
kubek, żeby przygotować napój z proszku.
- Jaki smak? - krzyknął.
Pani Finney spojrzała na zegarek.
- Siedemnaście po drugiej, kochanie. Odkurzyła miotełką kilka przedmiotów i usiadła.
- Muzeum świetnie funkcjonuje - powiedział Qwilleran.
- Dzięki Larry'emu - odparł Homer. - Mamy dwanaście komitetów i siedemdziesięciu
pięciu wolontariuszy. Podwórze sprzątają uczniowie. Mamy dwadzieścia wolontariuszek,
które sprzątają muzeum - razem z Rhodą i jej przeklętą miotełką z piór. W razie problemów z
elektrycznością zwracamy się do pogotowia energetycznego z Pickax. Okna myją
więźniowie.
- Czy zdarza się czasem, że obluzowane okiennice stukają, kiedy jest wiatr?
- Nie słyszałem o tym. Ale jeśli coś się psuje, natychmiast zostaje naprawione.
- Wiedział pan o pękniętej ścianie w piwnicy w zachodnim skrzydle?
Homer machnął niecierpliwie ręką.
- Mówi pan pewnie o gnieździe srok. Tak nazywam to miejsce. Są tam stare śmieci:
połamane meble, zniszczone książki i potłuczone kubki.
- Nie jadłeś dziś zupki? - spytała Rhoda.
- Powiedziałem „kubki”, nie „zupki”! - wrzasnął Homer. - Rhoda to urocza kobieta,
ale doprowadza mnie czasem do szału! - oznajmił i wyszedł z pokoju.
- Czy on znowu opowiadał panu o stodołach? - spytała Rhoda, uśmiechając się do
dziennikarza.
- Nie, opowiadał mi o duchach - powiedział Qwilleran głośno.
- Ach, tak - westchnęła Rhoda, wieszając miotełkę za drzwiami. - Pełno ich na farmie
Fugtree.
Qwilleran wrzasnął, że musi odebrać telefon, i pobiegł do zachodniego skrzydła.
Dzwonił Roger MacGillivray - dziennikarz gazety „Moose County coś tam”.
- Qwill, wiem już o testamencie Iris Cobb, ale jedna rzecz jest niejasna. Co to za
książka kucharska, którą Iris ci zostawiła?
- To przepisy Iris, które miały być opublikowane po jej śmierci, zgodnie z życzeniem
Iris. Fundacja Klingenschoenów wyda książkę. Uczniowie szkół będą z niej korzystać na
zajęciach poświęconych pracom domowym.
- Wspaniale! - powiedział Roger. - To wszystko wyjaśnia. Dziękuję!
Qwilleran skończył pisać felieton do piątkowego wydania gazety i zaczął myśleć o
kolacji. Znalazł w zamrażalniku jagnięcinę z porami i włożył mięso do mikrofalówki. Kiedy
było gotowe, odciął kawałek dla kotów i położył na ich misce. Yum Yum rzuciła się na
jedzenie, ale Koko siedział nadal na parapecie, wpatrzony w ciemność.
- Dość tego, młody człowieku! - oznajmił Qwilleran. - Zobaczymy, co cię trapi!
Chwycił latarkę i wybiegł na ciemne podwórze. Nie zauważył niczego niepokojącego.
Wszystko pogrążone było w bezruchu. Ciekawe, co koty widzą, kiedy wpatrują się w
ciemność? - pomyślał dziennikarz. W tym czasie Koko zeskoczył z parapetu. Qwilleran miał
już wracać, kiedy nagle zauważył charakterystyczne wgłębienia w ziemi pod kuchennym
oknem. Były to czyjeś ślady. Duchy nie zostawiają śladów - pomyślał. Pewnie to jakiś
dzieciak z Chipmunk... albo nastolatek, który lubi podglądać... albo więzień, który mył tu
okno...
Qwilleran wrócił szybko do mieszkania i znalazł numer Homera Tibbitta. Chciał się
dowiedzieć, kiedy w muzeum myto ostatnio okna.
- Przykro mi, ale pana Tibbitta nie ma o tej porze - powiedziała operatorka. -
Wychodzi o wpół do ósmej. Zostawi pan wiadomość?
- Proszę mu powiedzieć, że dzwonił Jim Qwilleran. Spróbuję zadzwonić jeszcze jutro
rano.
Koty jadły mięso z apetytem, ruszając wąsikami i strzygąc uszami. Qwilleran wsadził
swój talerz jeszcze raz do kuchenki mikrofalowej. Kiedy go wyjął, wytrzeszczył oczy ze
zdumienia. Na talerzu obok porów leżała dokładnie obgryziona kość.
Rozdział ósmy
Kiedy w piątek rano Qwilleran szykował śniadanie dla kotów, ciągle rozmyślał o śladach stóp
przy oknie kuchennym. Mogły to być ślady ludzi, którzy myli okna, gdyby pojawili się oni od
ostatniego weekendu. Jeśli było inaczej, należało uznać, że te charakterystyczne wgłębienia w
miękkiej ziemi zostawił ktoś w sobotę w nocy. Wtedy, gdy Iris Cobb telefonowała po raz
ostatni. Deszcz padał wcześniej tego właśnie wieczora. Potem było już sucho.
Postawił talerz ze skrawkami polędwicy na podłodze, pod stolikiem na telefon, i
zadzwonił po raz kolejny do „October House”.
- Nie ma pana Tibbitta - powiedziała telefonistka z centrali. - Czy chciałby pan
zostawić dla niego wiadomość?
- Mówi Jim Qwilleran.
- Och tak, pan Qwilleran. Dzwonił pan wczoraj w nocy.
- Czy pan Tibbitt niedługo wróci?
- Obawiam się, że nie. Wyjechał do Lockmaster.
- Czy dobrze się czuje? - szybko zapytał Qwilleran.
Lockmaster leżało na południu, a tamtejsze centrum medyczne znane było ze swojego
oddziału geriatrycznego.
- O tak. Czuje się doskonale. Pani Finney zawiozła go tam, żeby podziwiać kolory
jesieni w tej znanej z hodowli koni okolicy. To podobno coś wspaniałego.
- Rozumiem - powiedział w zamyśleniu Qwilleran. - Kiedy pani spodziewa się ich
powrotu?
- Nie wcześniej niż w niedzielę po południu. Są w odwiedzinach u przyjaciół. Czy
mam przekazać, żeby do pana zadzwonił?
- Nie, dziękuję. Proszę mu nie zawracać głowy. Złapię go w muzeum.
Na Qwillerana czekało teraz nieprzyjemne zadanie. Musiał zapakować osobiste rzeczy
Iris Cobb do pudeł z piwnicy. Już raz robił coś takiego po śmierci własnej matki - bardzo
smutny obowiązek. Praca, przy której kraje się serce. Takie zadania zdarzały mu się często,
gdy jako student pracował w domu opieki. Ale wtedy to była rutyna. Jednak w przypadku
kobiety, która była kiedyś jego gospodynią i prowadziła mu dom, miała charakter żenująco
osobisty. Czuł się jak podglądacz, wyjmując z szaf i szuflad jej różowe stroje: kostiumy,
sukienki, bieliznę, szlafroczki. Najsmutniejsze okazało się zaglądanie do górnych szuflad
wypełnionych mieszaniną rozmazanych szminek, połamanych kolczyków, zużytych
pilniczków do paznokci, buteleczek z lekarstwami, szczotek z resztkami włosów, które
przywarły do ich włosia. Było tam również szkło powiększające ze srebrną rączką, które
ofiarował jej na ostatnie urodziny.
Kiedy już zapakował i podpisał pudełka, postanowił zanieść je do biura muzeum.
Koko najwyraźniej miał ochotę mu towarzyszyć.
- Przykro mi - powiedział Qwilleran. - Przepisy zabraniają tu palenia, jedzenia, picia i
wchodzenia bez obuwia.
Nawet kiedy już wszystko zostało zrobione, Koko nadal skakał wokół drzwi do
muzeum, na próżno usiłując przekręcić klamkę. Pewnego razu, jeszcze za życia pani Cobb,
pozwolono mu wejść do sali z eksponatami i przy tej okazji zafascynowały go niektóre
modele statków.
Wreszcie Qwilleran zgodził się wpuścić kota.
- Dobrze, wejdź - powiedział do Koko. - Ale będziesz rozczarowany - wystawa
statków już się skończyła.
Gdy tylko drzwi się otworzyły, kot wskoczył do muzeum. Zignorował pokój
poświęcony pierwszym osadnikom i pobiegł do wschodniego skrzydła, gdzie mieściły się
wystawy tematyczne, kolekcje przeznaczone do badań i biuro muzeum. Wskoczył prosto do
biura, zajrzał za drzwi i zaczął skakać, żeby dosięgnąć należącej do pani Finney szczotki do
odkurzania z ptasich piór.
- Ty spryciarzu! - powiedział Qwilleran. - Skąd wiedziałeś, że szczotka jest właśnie
tam?
Dziennikarz zabrał kota i zamknął drzwi do biura. A potem uważnie obserwował jego
zachowanie.
Koko minął salę, w której poprzednio wystawione zostały modele statków.
Pomieszczenie było zamknięte, a na drzwiach znajdowała się informacja, że wkrótce zostanie
otwarta kolejna wystawa. Nie wykazał zainteresowania historycznymi dokumentami ani
znakomitą kolekcją dawnych urządzeń służących do oświetlania. Niezwykły kot wydawał się
zafascynowany zbiorami uważanymi za najnudniejszą część kolekcji: tkaninami. Wśród
wystawionych przedmiotów były pożółkłe ze starości prześcieradła i obrusy; narzuty
wyblakłe od prania szarym mydłem; zjedzone przez mole, ręcznie tkane wytarte dywany;
sprane ściereczki z worków od mąki; poplamione materace wypchane słomą; zasłony
farbowane sokiem z owoców i łuskami cebuli. Na kartach identyfikacyjnych dumnie widniały
nazwiska pierwszych osadników, którzy utkali, uszyli, wydziergali, ufarbowali i wypchali te
eksponaty. Koko najbardziej polubił poduszkę wykonaną z worków od mąki i wypchaną,
według informacji na karcie, kurzymi piórami z farmy Inchpot Centennial. Obwąchiwał ją w
wielkim skupieniu.
- Kurze piórka. Powinienem był się domyślić - powiedział Qwilleran. - Idziemy do
domu.
Złapał kota, który usiłował wyrwać się z jego rąk i pobiec z powrotem w kierunku
poduszki z Inchpot. Ciekawe, że Koko wcale nie interesował się podobną poduszką z farmy
Trevelyan, datowaną na nieco wcześniejszy okres dziejów Moose County. Qwilleranowi
udało się w końcu zapanować nad kotem i siłą zaprowadzić go do mieszkania.
Yum Yum już tam na nich czekała. Koty przywarły do siebie noskami. Potem Yum
Yum próbowała wywąchać z futerka Koko zapach odległej przeszłości. Gdy te sprawy już
zostały załatwione, Koko rozpoczął kolejne manewry, wpatrując się uporczywie w
zamrażalnik umieszczony nad lodówką.
- W tym zamrażalniku nie ma nic dla kotów - wyjaśnił Qwilleran. - Próbujesz wejść na
niewłaściwe drzewo - to pomyłka! Dostaniesz klopsiki z dużej zamrażarki, ale musisz
poczekać do obiadu.
Koko nie dawał za wygraną i uparcie stawał na tylnych łapkach. Żeby udowodnić, że
kot się myli, Qwilleran otworzył drzwi lodówki, pokazując jej zawartość, na którą składały
się stosy cynamonowych bułeczek, muffinów z jagodami, ciasteczek czekoladowych i
słodkiego chleba orzechowego z bananami oraz wiele innych przysmaków. Kiedy to
wszystko oglądał, wpadło mu do głowy, że paczuszka z orzechowymi bułeczkami pani Cobb
mogłaby być doskonałym prezentem, by podziękować rodzinie z farmy Fugtree. Byłby to
upominek o wartości wyłącznie sentymentalnej. Później mógłby jeszcze ofiarować
Boswellom ciasto z wiśniami. Byle tylko zdołał to zrobić bez konieczności odbycia sesji
sąsiedzkich ploteczek. Pani Boswell była w porządku. Ale głos jej męża mroził krew w
żyłach, a Dzidzia wydawała się małym potworem.
Było wczesne popołudnie - doskonała pora, by złożyć niezapowiedzianą wizytę.
Rozmroził więc bułeczki z orzechami pekanowymi i pojechał w kierunku farmy Fugtree.
Mógł równie dobrze udać się tam pieszo, ale uznał, że takie zachowanie sugerowałoby
zbytnią poufałość, z czego mogłaby wyniknąć nawet konieczność zjedzenia posiłku.
Przybycie samochodem miało charakter bardziej oficjalny i mogło oznaczać tylko krótkie
spotkanie przy furtce. Dlatego postanowił pojechać samochodem.
Z bliska zrujnowany dom wyglądał jeszcze gorzej niż z szosy. Wejście frontowe
najwyraźniej od lat nie było używane. Na schodach zdążyły już wyrosnąć chwasty. Kiedy
okrążał dom, żeby dotrzeć do bocznych drzwi, z pobliskiej obory wyszła młoda kobieta. Była
ubrana w brudny kombinezon i czapkę z daszkiem. Miała figurę modelki, ale znani
projektanci nie szyją kombinezonów. A jej roboczy strój wyglądał na kupiony w sklepie z
tanimi artykułami dla rolników w North Kennebeck.
- Pan Qwilleran - stwierdziła na powitanie. - Poznałam pana dzięki pańskiej fotografii
w gazecie. Proszę wybaczyć mi mój wygląd, ale właśnie sprzątałam oborę.
Zachowanie i sposób mówienia kobiety zupełnie nie pasowały do wywożenia gnoju z
obory, co natychmiast wzbudziło zaciekawienie dziennikarza. Wysiadł z auta i wręczył
gospodyni domu paczuszkę z orzechowymi bułeczkami.
- Przyjechałem, żeby pani podziękować. Przypomniała mi pani, że zostawiłem w
samochodzie włączone światła. Było to we wtorek w nocy. Przywiozłem coś z zamrażarki
pani Cobb. Mam nadzieję, że bułeczki będą smakować pani i jej rodzinie.
- Dziękuję bardzo. Nie mam rodziny - odpowiedziała kobieta. - Ale uwielbiam
wypieki Iris. Bardzo mi przykro, że zmarła. Była niezwykle porządną osobą.
Qwilleran był zaskoczony.
- Kiedy po raz pierwszy zadzwoniła pani w sprawie Iris... wspomniała pani... że dzieci
są chore - powiedział tonem pełnym wahania.
Jej twarz miała przez chwilę dziwny wyraz.
- Chyba powiedziałam, że zajmuję się chorymi maluchami. Miałam na myśli... małe
koźlątka.
- Proszę mi wybaczyć moje nieuctwo. Przybyłem tu stosunkowo niedawno. Jestem
uciekinierem z Nizin i jeszcze nie opanowałem tutejszych wyrażeń.
- Proszę, niech pan siada - machnęła ręką w kierunku zardzewiałych krzeseł
ogrodowych. - Wypije pan może kieliszek wina?
- Dziękuję, pani Waffle, ale akurat alkoholu brak na liście moich nałogów.
- Mam na imię Kristi - powiedziała. - A co by pan powiedział na świeżą lemoniadę na
tutejszym miodzie?
- Teraz przemawia pani językiem, który jest bliski mojemu sercu.
Qwilleran usiadł ostrożnie na jednym ze słabowitych krzeseł ogrodowych i zaczął
rozglądać się po dziedzińcu. Wszędzie wokół widać było ogrom pracy do wykonania: trawa
do skoszenia, obory do pomalowania, płot, który należało naprawić. Co ta kobieta robiła tu
zupełnie sama? - zastanawiał się Qwilleran. Była młoda. Wyglądało na to, że ma około
trzydziestu lat. Ale zachowywała się poważnie. Wydawała się serdeczna. Jednak uśmiechały
się tylko jej usta. W oczach malował się wyraz głębokiego smutku. A może był w nich żal lub
niepokój? Jej twarz wydawała się interesująca.
Kobieta podała lemoniadę, a oprócz niej krakersy i kawałek miękkiego białego sera.
- To kozi ser - wyjaśniła. - Własnej roboty. Czy zostanie pan w muzeum?
- Tylko do czasu, gdy znajdą kogoś, kto zastąpi panią Cobb.
Starając się nie patrzeć na zaniedbany trawnik i obdrapany budynek, zapytał:
- Od dawna pani tu mieszka?
- Od kilku lat. Odkąd zmarła moja matka. Spędziłam tu dzieciństwo i młodość, ale
wyjechałam na dziesięć lat. Kiedy odziedziczyłam dom, wróciłam. Chcę sprawdzić, czy
mogłabym się utrzymywać z hodowli kóz. Jestem ostatnia z rodziny Fugtree.
- Ale podała pani nazwisko Waffle.
- To nazwisko mojego męża. Po rozwodzie postanowiłam go nie zmieniać.
Qwilleran pomyślał, że każde nazwisko jest lepsze niż Fugtree.
- Każde nazwisko jest lepsze niż Fugtree - powiedziała, zupełnie jakby czytała mu w
myślach.
- Nie znam historii pani rodziny, ale wiem, że kapitan Fugtree był bohaterem
wojennym.
Kristi westchnęła ze smutkiem.
- Wcześniej moi przodkowie zarobili masę pieniędzy na handlu drzewem i zbudowali
ten dom. Kapitan chciał zostać bohaterem wojennym, a z tego trudno wyżyć. Kiedy moi
rodzice odziedziczyli tę posiadłość, starali się utrzymać dom na przyzwoitym poziomie. A
teraz, kiedy zmarli, ja się tym zajmuję. Ludzie mi mówią, że powinnam sprzedać ziemię
deweloperowi, który wybuduje tu budynki mieszkalne, takie jak Indian Village. Ale uważam,
że zbrodnią byłoby zburzenie tego wspaniałego domu. Przynajmniej chciałabym spróbować
żyć z rolnictwa - powiedziała ze smutnym uśmiechem.
- Ale dlaczego kozy?
- Z wielu powodów - zaczęła wyjaśniać z wyraźnym ożywieniem. - Kozy to urocze
zwierzęta, a pasza dla nich kosztuje stosunkowo niewiele. A poza tym rośnie
zapotrzebowanie na produkty z koziego mleka. Czy wiedział pan o tym? Teraz hoduję kozy
rasy mlecznej, ale w przyszłości chciałabym zająć się hodowlą rasy angorskiej. Mogłabym
wełnę z ich sierści prząść, a potem tkać. Studiowałam tkactwo na Akademii Sztuk Pięknych.
- Ta historia to doskonały temat na felieton w rubryce „Piórkiem Qwilla”. Czy
mógłbym umówić się na spotkanie z panią i jej kozami?
- Byłoby wspaniale, panie Qwilleran!
- Proszę mówić do mnie Qwill - zaproponował.
Dobrze czuł się w obecności tej kobiety i był nią w pewien sposób zauroczony. Nigdy
dotąd nie pił równie dobrej lemoniady, a kozi ser też okazał się wyśmienity. Na dodatek
łagodne, smutne oczy Kristi działały na niego hipnotycznie. Nie chciało mu się odjeżdżać.
Spojrzał na dom i powiedział:
- To jedyny w swoim rodzaju przykład dziewiętnastowiecznej architektury. Ale
dlaczego zbudowano tu wieżę? Czy to po prostu pomysł podyktowany próżnością?
- Nie wiem dokładnie. Moi przodkowie byli farmerami-dżentelmenami. Moja matka
sądziła, że używali wieży jako punktu obserwacyjnego. Sprawdzali stamtąd, czy robotnicy na
polu nie marnują czasu, zamiast pracować.
- A tobie do czego służy ta wieża?
- Chodzę tam, żeby medytować. To dlatego wiedziałam, że zostawiłeś włączone
światła w samochodzie.
- A co jest w tej wieży?
- Głównie muchy. Te owady uwielbiają takie miejsca. Opryskiwanie chemikaliami
niewiele pomaga. Muchy i tak zawsze tam są: bzyczą, wygrzewają się na słońcu i rozmnażają.
Czy chciałbyś obejrzeć dom?
- Z wielką przyjemnością.
- Muszę cię ostrzec, że jest straszny bałagan. Moja matka miała bzika na punkcie
gromadzenia przedmiotów. Jeździła na aukcje i kupowała wszystkie możliwe rupiecie. Znasz
ten rodzaj choroby? Tę fascynację aukcjami i licytacjami.
- Miałem kiedyś ostry atak takiej „licytacjomanii” - powiedział Qwilleran - więc
doskonale rozumiem, że ten bakcyl może wniknąć do organizmu i wywołać chroniczne
schorzenie, którego w żaden sposób nie można wyleczyć.
Weszli do domu bocznymi drzwiami. Torowali sobie drogę wśród toreb na zakupy
wypełnionych ubraniami, butami, kapeluszami, lalkami i parasolkami. Był tam zardzewiały
rower trójkołowy i ręczna kosiarka; stały otwarte pudła z uszkodzonymi garnkami i
patelniami, wyszczerbionymi półmiskami, tacami barowymi i butelkami po mleku, z
drewnianymi i cynkowymi wiaderkami, dębowa lodówka turystyczna i paproć z wikliny.
Były tam również stosy czasopism i góry książek. Wszystkie te rzeczy, przez długi czas
przechowywane na strychach i w piwnicach, pachniały stęchlizną i ta woń przenikała cały
budynek.
- Usiłowałam trochę uszczuplić zbiory mojej matki - powiedziała Kristi, smutno się
uśmiechając. - Chciałam trochę tego dobytku sprzedać, trochę rozdać. Ale tu są tony rzeczy!
W samej tylko jadalni znalazły schronienie dwa wielkie stoły, dwadzieścia krzeseł,
trzy kredensy i takie ilości porcelany, że swobodnie można by otworzyć restaurację.
- Widzisz teraz, o czym mówiłam. A to zaledwie wierzchołek góry lodowej. W
sypialniach jest jeszcze gorzej. Proszę nie patrzeć na te rupiecie. Niech się pan przygląda
raczej rzeźbieniom w drewnie, ozdobnym sufitom, witrażom w oknach i klatce schodowej.
Z przedpokoju szerokie schody biegły na pierwsze piętro. Poręcze były masywne, a
umieszczone przesadnie blisko siebie słupki balustrady przypominały czasy, gdy rozkwitał
handel drewnem. Kristi objaśniła, że wszystko zostało wykonane z drewna czarnego orzecha.
- Ale to nie są oryginalne schody - zaznaczyła. - Wcześniejsze miały kształt sięgającej
wieży spirali i były bardzo eleganckie. Mój pradziadek zmienił schody i oddzielił wieżę od
reszty budynku.
- Chciał pozbyć się much? Czy miał trudności z ogrzewaniem? - zapytał Qwilleran.
- To długa historia - powiedziała, odwracając się i idąc na górę. - Czy czujesz się jak
po wdrapaniu się na czwarte piętro?
Gdy już dotarli na drugie piętro, Kristi otworzyła drzwi prowadzące do wieży. Tam
już schody były proste i miały charakter czysto użytkowy. Ale kończyły się w małym,
uroczym pokoiku, nie większym niż garderoba, z oknami wychodzącymi na cztery strony
świata. Przy oknach umieszczone zostały wyścielone poduszkami z wytartego aksamitu
siedziska. Na zniszczonym wiklinowym stoliku leżała lornetka, częściowo wypalona świeca i
obłożona w brązowy papier książka na temat jogi. Opalizujące muchy plujki wygrzewały się
na słońcu na południowym oknie.
Qwilleran wziął lornetkę i spojrzał na północ, gdzie wielkie jezioro skrzyło się aż po
horyzont. Na zachodzie ponad lasem wyrastała iglica kościoła. Na wschodzie można było
dostrzec posiadłość Goodwinterów i furgonetkę Boswella przy zabudowaniach
gospodarczych. Niebieska ciężarówka stała na podjeździe przy muzeum, a w pobliżu kręciło
się pół tuzina młodych, energicznych osób. Grabili liście, zbierali je do toreb i pakowali do
ciężarówki.
- Dlaczego te drzewa rosną w poprzek pola? - zapytał Qwilleran.
- Tam płynie Black Creek - odpowiedziała Kristi. - Nie zobaczysz stąd potoku, ale
drzewa rosną na jego brzegach. Są tam między innymi bardzo stare wierzby, których gałęzie
zwieszają się nad wodą.
- Ten dom - oświadczył Qwilleran, gdy zeszli już ze schodów - powinien być wpisany
do rejestru zabytków. To miejsce ma wartość historyczną.
- Wiem - powiedziała Kristi, a jej oczy posmutniały. - Ale z tym się wiąże masa
przepisów, a ja nie mam czasu, żeby w tym wszystkim się rozeznać i wypełnić odpowiednie
formularze. Gdyby budynek został zarejestrowany, trzeba by go wyremontować i
uporządkować posiadłość, a mnie na to po prostu nie stać.
Qwilleran w zamyśleniu przygładził wąsy. Ten projekt mogłaby wesprzeć finansowo
Fundacja Klingenschoenów. Rodzina Fugtree to pionierzy, dzięki którym rozwijał się okręg.
A dom tej rodziny to architektoniczna perełka. Coś, co warto zachować dla następnych
pokoleń. Ostatecznie dom mógłby zostać zakupiony przez Towarzystwo Historyczne i
przeznaczony na otwarte dla publiczności muzeum. Wyobraził sobie, jak Fugtree Road staje
się „parkiem przy muzeum”, w skład którego wchodzą dom na farmie Goodwinterów z
ekspozycją ukazującą życie pierwszych osadników oraz rezydencja rodziny Fugtree z
wystawą obrazującą Moose County w okresie boomu gospodarczego. Nawet stare maszyny
drukarskie w stodole mogłyby być pokazywane w ramach wystawy „Dzieje słowa
drukowanego”. Qwilleranowi spodobała się ta nazwa. W pobliżu można by otworzyć jedną
lub dwie dobre restauracje i w ten sposób widmowe miasteczko North Middle Hummock
dostałoby swoją drugą szansę i mogłoby się rozwijać. Na brzegu Black Creek z pewnością
wyrosłyby domy mieszkalne. Fakt, że Kristi jest atrakcyjną młodą kobietą, nie miał
oczywiście żadnego wpływu na te entuzjastyczne marzenia Qwillerana. Był tego pewien.
- Czy zechcesz wypić jeszcze jedną szklankę lemoniady? - zapytała, żeby przerwać
ciszę, która zapadła po jej ostatniej wypowiedzi.
- Nie, dziękuję - odpowiedział wyrwany z rozmarzenia. - Czy moglibyśmy
przeprowadzić wywiad jutro, o drugiej po południu?
Kiedy szli razem w kierunku samochodu, Qwilleran rzucił mimochodem:
- Fundacja Klingenschoenów może ci pomóc w wypełnieniu papierów potrzebnych do
zarejestrowania domu jako zabytku. Może wysłałabyś list do Fundacji na adres kancelarii
„Hasselrich, Bennettt i Barter”? Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Z jej oczu po raz pierwszy zniknął wyraz smutku.
- Naprawdę myślisz, że mam szansę?
- Warto spróbować. Nie masz przecież nic do stracenia oprócz kosztu znaczka.
- Och, panie Qwilleran! To jest - Qwill. Chętnie bym cię uściskała, gdybym wcześniej
nie sprzątała obory.
- Może skorzystam z tej oferty innym razem - odpowiedział. Po powrocie na farmę
Qwilleran zignorował syjamskie koty i zaczął szukać hasła „kozy” w wielkim słowniku
języka angielskiego. Potem zatelefonował do Rogera MacGillivraya w sekretariacie gazety.
- Cieszę się, że cię złapałem, Roger. Chciałbym cię prosić o przysługę. Czy masz czas
dziś wieczorem, w porze obiadowej?
- Uhm... tak... ale możliwie wcześnie. Przyrzekłem, że będę w domu o siódmej i zajmę
się dzieckiem.
- Postawię ci obiad w restauracji „Tipsy”, jeśli po drodze wstąpisz do księgarni w
Pickax i kupisz mi parę książek na temat kóz.
Nastąpiła chwila milczenia. - Czy możesz to przeliterować?
- K-o-z-y. Widzimy się w restauracji o siedemnastej trzydzieści.
- Chciałbym mieć pewność, Qwill. Chcesz, żebym kupił książki na temat KÓZ?
- Zgadza się! Czworonożne przeżuwacze z rogami. I jeszcze jedno...
- Słucham?
- Nie mów nikomu, że te książki są dla mnie.
Rozdział dziewiąty
Restauracja „Tipsy” była popularnym lokalem w North Kennebeck. Początkowo, w latach
trzydziestych, działała w niewielkiej chacie z drewnianych bali. Dziś do dużo większego
drewnianego budynku chętnie wpadali solidni klienci, którzy chcieli zjeść solidnego
befsztyka, bez takich udziwnień jak natka pietruszki czy masło ziołowe. W kuchni obierano i
smażono ziemniaki, nie korzystając z dobrodziejstw chemikaliów. Z warzyw dostępna była
wyłącznie gotowana marchewka, a z sałatek surówka z kapusty. I co wieczór tłumy ludzi
czekały na wolny stolik.
Qwilleran i jego gość mieli mało czasu, więc użyli legitymacji prasowych, żeby dostać
stolik. Zostali posadzeni pod wielkim portretem przedstawiającym biało-czarną kotkę, na
cześć której restauracja otrzymała swoją nazwę.
Roger poklepał leżący na stole stosik książek: Hodowla kóz. Dla zysku i przyjemności,
Obalanie mitów na temat kóz oraz Początek pracy w kozim klubie.
- Czy o takie książki ci chodziło? - zapytał z niedowierzaniem.
- Mam przeprowadzić wywiad z hodowcą kóz - powiedział Qwilleran - i chcę coś
wiedzieć na temat: „Kto daje mleko - samce czy samice?” oraz „Która płeć ma nieprzyjemny
zapach?”.
- Dowiedz się, czy to prawda, że mogą zjadać puszki - powiedział Roger. - Co to za
farmer? Czy to ktoś, kogo znam?
- A kto powiedział, że chodzi o mężczyznę? To młoda kobieta z farmy Fugtree,
sąsiadującej z muzeum w domu Goodwinterów. Ma na imię Kristi.
- Oczywiście, że ją znam. Dorastała w naszym okręgu. Potem uczyła w szkole przez
dziewięć lat, zanim zaczęła pracować jako dziennikarka - oznajmił Roger, który znał
mnóstwo ludzi. - Uczyliśmy się razem w szkole średniej. Wyszła za mąż za faceta z Purple
Point, który miał więcej urody niż rozumu, i wyprowadzili się na Niziny.
- Wróciła i jest rozwiedziona - powiedział Qwilleran.
- Wcale mnie to nie dziwi. On był niewiele wart, a Kristi to zdolna dziewczyna.
Chociaż zmienna. Miała różne pomysły i szybko je porzucała. Pamiętam, jak chciała wyplatać
osłonki ze sznurka do koszy służących do gry w koszykówkę.
- Wydaje się, że teraz mocno stoi na ziemi.
- Jak wygląda? Kiedyś miała wielkie, poważne oczy i nosiła dziwaczne ciuchy. Ale
wtedy wszyscy studenci tak się ubierali.
- Teraz ubiera się w brudny kombinezon i ubłocone buty, a włosy upina pod czapką. I
ciągle ma wielkie poważne oczy. Chyba boi się, czy sobie ze wszystkim poradzi.
Szybko otrzymali swoje befsztyki i obaj w skupieniu zabrali się do jedzenia.
Wołowina w restauracji „Tipsy” wymaga starannego gryzienia, ale w smaku jest
niezrównana. Mięso produkowane jest przez okolicznych farmerów, podobnie jak ziemniaki,
marchewka i kapusta. A ziemia w Moose County ma to do siebie, że rodzi najlepsze warzywa
korzeniowe i najlepszą paszę dla bydła..
- Chyba wiesz, że mieszkam teraz w domu na farmie Goodwinterów. Do czasu, aż
znajdą nowego dyrektora muzeum - oznajmił Qwilleran.
- Przygotuj się, że będziesz musiał tam przezimować - ocenił sytuację Roger. - Będzie
im trudno znaleźć następcę Iris Cobb.
- Czy znałeś kogoś z rodziny Goodwinterów, kiedy jeszcze mieszkali oni na farmie?
- Znałem tylko trójkę ich dzieci. Chodziliśmy razem do szkoły. Tylko Junior tu został.
Jego siostra mieszka teraz na ranczu w Montanie, a brat gdzieś na Zachodzie.
- Czy kiedykolwiek mówili, że w ich domu straszy?
- Rodzice nie pozwoliliby im mówić o pogłoskach na temat duchów... albo o
zamordowaniu ich dziadka... albo o „nagłej śmierci” pradziadka, jak to nazywali. Cała
rodzina zachowywała się tak, jakby nigdy nic nadzwyczajnego u nich się nie wydarzyło. A
dlaczego pytasz? Widujesz tam duchy?
Qwilleran ostrożnie dotknął swoich wąsów. Nie miał pewności, jak wiele może
powiedzieć Rogerowi.
- Jak wiesz - zaczął - nie wierzę w historie o duchach, demonach i poltergeistach, ale...
Iris przed śmiercią słyszała jakieś nieziemskie odgłosy w domu Goodwinterów.
- Jakie odgłosy?
- Stukanie, jęki i krzyki.
- Chyba żartujesz!
- A Koko zachowuje się dziwnie, odkąd się tam wprowadziliśmy. Ciągle gada do
siebie. I patrzy niewidzącym wzrokiem.
- Rozmawia z duchami - stwierdził Roger z poważną miną. Qwilleran nigdy nie był
pewien, czy młody dziennikarz żartuje, czy mówi serio.
- Iris wyznawała teorię - powiedział - że domy promieniują dobrą lub złą energią, w
zależności od tego, kto w nich wcześniej mieszkał.
- Moja teściowa też w to wierzy - oświadczył Roger.
- A propos, jak się miewa Mildred? Nie widuję jej ostatnio.
- Jest po uszy zawalona robotą. Jak zwykle pracuje społecznie. Ciągle próbuje
schudnąć. I dalej podkochuje się w swoim mężu. Uważam, że powinna wziąć adwokata i
wreszcie z tym skończyć.
- A jak miewają się Sharon i wasz dzidziuś?
- Sharon znowu pracuje jako nauczycielka. A jeśli idzie o dzieciaka, to nigdy nie
myślałem, że to aż taka radość... Niestety nie mogę czekać na deser. Muszę wrócić do domu,
żeby Sharon mogła pójść na zebranie do swojego klubu. Dzięki, Qwill. To był mój najlepszy
obiad od miesiąca.
Qwilleran został w restauracji i zamówił jeszcze specjalność firmy - staromodny
pudding chlebowy i dzbanuszek gęstej śmietany do polania deseru, a potem dwa kubki kawy
tak mocnej, że mogła przepędzić wszelkie demony i złośliwe duchy domowe. W końcu
wyruszył w drogę powrotną do North Middle Hummock, żeby wbić sobie do głowy
informacje potrzebne do przeprowadzenia wywiadu z właścicielką kóz.
Po pobieżnym przeglądzie rozdziałów na temat hodowli, karmienia, dojenia, obcinania
rogów, kastrowania, obcinania racic, czyszczenia obory i wykorzystywania obornika miał
pełną jasność: lepiej być bezrobotnym niż hodować kozy. Istniało również niebezpieczeństwo
chorób, takich jak kokcydioza, nużyca, wzdęcia i zakaźne zapalenie racic. Były też wady
wrodzone: słabe pęciny, obwisłe wymię, zarośnięty kanał strzyka w wymieniu i
hermafrodytyzm. Nic dziwnego, że małe kózki wyglądają na ciężko, przestraszone.
Jednak po tym pobieżnym przeglądzie kozich problemów wiedział, jakie pytania
powinien zadać. Czuł też rosnący podziw dla Kristi i jej zamierzeń. Być może, jak mówił
Roger, Kristi w czasach szkolnych zmieniała zainteresowania. Ale któż w tym wieku
postępuje inaczej? Nie mógł się doczekać wywiadu. Kiedy Polly Duncan zadzwoniła, żeby
zapytać, czy wpadnie na przyjęcie inauguracyjne do sklepu „Exbridge & Cobb”, Qwilleran
był zadowolony, że może się w prosty sposób wymówić.
- O czternastej mam umówiony wywiad z farmerem - oświadczył.
Kristi powitała go w to sobotnie popołudnie ubrana w biały kombinezon. Powiedziała,
że właśnie asystowała przy narodzinach koźlątka.
- Jaskierka miała kłopoty i musiałam jej pomóc. Pelargonia też już gotowa i muszę
sprawdzać co pół godziny, czy nie zaczęła rodzić. Słyszysz, jak to biedactwo meczy?
- Czy dajesz imiona wszystkim swoim kozom?
- Oczywiście. Każda z nich ma inny charakter.
Kiedy zmierzali w kierunku obory dla kóz, Qwilleran zapytał, ile młodych urodziła
Jaskierka.
- Dwoje. Sama rozwijam hodowlę przez rozmnażanie zwierząt. Nie kupuję nowych
kóz. Taka metoda zajmuje więcej czasu, ale mniej kosztuje.
- Ile waży koźlątko po urodzeniu?
- Niecałe trzy kilogramy. Przez pewien czas karmię młode z butelki trzy do pięciu
razy dziennie.
- Dręczy mnie jeszcze jedna kwestia. Jak wpadłaś na pomysł, żeby zająć się kozami? -
zapytał Qwilleran.
- No cóż. Spotkałam pewnego razu kozę o imieniu Petunia - powiedziała z powagą
Kristi - i to była miłość od pierwszego wejrzenia. Dlatego zapisałam się na korespondencyjny
kurs, a po jego ukończeniu zaczęłam pracować u hodowcy kóz. Mieszkaliśmy wtedy w
Nowej Anglii.
- A czym zajmował się w tym czasie twój mąż?
- Niczym specjalnym. I na tym właśnie polegał problem - powiedziała, a wyraz
goryczy pojawił się na jej twarzy.
Zbliżyli się do terenu, na którym stały niewielkie obory oraz ogrodzone drutem
zagrody. W każdej zagrodzie było drzewko z zabezpieczonym pniem, które dawało cień.
Dziki kot kręcił się, usiłując przejść pod ogrodzeniem. W najbliższej zagrodzie stało pół
tuzina kóz różnej maści. Zwierzęta ocierały się o siebie głowami, leżały na ziemi, a niektóre
stały obojętne i nieruchome. Kozy patrzyły na ludzi swoimi łagodnymi, smutnymi oczami.
Qwilleran zerknął szybko w kierunku Kristi. Jej oczy wydawały się równie smutne i łagodne.
- Podoba mi się ten duży czarny kozioł z pasiastym pyszczkiem. Jaka to rasa?
- To ona - poprawiła go Kristi. - To wszystko samice. Ta jest rasy nubijskiej.
Nazywam ją Czarnulka. Zwróć proszę uwagę na jej rzymski profil i wytworne, długie uszy.
Pochodzi z bardzo dobrej hodowli. Ta biała ma na imię Gardenia. To koza saaneńska. Bardzo
ją lubię. Wydaje się taka delikatna. A ta płowa, z trzema paskami na pyszczku, to Fuksja.
- A co to za konstrukcja tam, w środku zagrody?
- To koryto. Kozy dostają pożywną karmę, ale skubią też trawę na pastwisku. Farmer,
który dzierżawi tu ziemię, zajmuje się również moimi pastwiskami. Uczniowie wpadają po
lekcjach, żeby posprzątać w dojarni, wyczyścić koryta i tak dalej. A poza tym mam w Pickax
przyjaciela, który przyjeżdża w weekendy, żeby mi pomóc.
W najdalszej zagrodzie zaczął się jakiś ruch. Dwie kozy szczepiły się rogami, trzecia
bodła ich brzuchy.
- To kozły - objaśniła Kristi. - Trzymam je z dala od strefy dojenia ze względu na
przykry zapach.
- Więc powiedzenie, że ktoś „śmierdzi jak stary cap” to nie jest tylko figura
retoryczna?
Kristi musiała przyznać mu rację.
- Czy chciałbyś pogłaskać moje kózki? - zapytała. - Lubią, żeby się nimi zajmować.
Tylko nie rób żadnych gwałtownych ruchów. Daj im najpierw obwąchać swoją rękę.
Kozy podeszły do ogrodzenia i zaczęły ocierać się o siatkę. Potem sennie patrzyły na
Qwillerana i cicho meczały. Ale ich sierść wydała mu się szorstka, bo przywykł do głaskania
kociego futerka.
Potem Kristi zaprowadziła Qwillerana do dojarni.
- Produkowane u mnie mleko kozie jest pasteryzowane dla celów handlowych -
wyjaśniła. - Sprzedaję je osobom uczulonym łub takim, które mają trudności z trawieniem
krowiego mleka. Czy mogę cię poczęstować filiżanką herbaty i odrobiną sera?
Wrócili do domu i usiedli przy kuchennym stole. Wydawało się, że to jedyna nadająca
się do zamieszkania część domu. Ale nawet tutaj stół był zaśmiecony rupieciami. Wśród nich
znajdowała się wielka, oprawiona w skórę rodzinna Biblia. Kristi powiedziała, że matka
kupiła ją na aukcji, i wyraziła nadzieję, że muzeum zechce mieć ją w swoich zbiorach.
- Nie dowiedziałem się jeszcze, dlaczego twój pradziadek przerobił schody -
powiedział Qwilleran.
- Ta historia wiąże się z pewnym skandalem.
- Tym chętniej posłucham.
- Ale nie umieścisz tych informacji w swoim artykule?
- Nie, jeśli sobie tego nie życzysz.
- Zdarzyło się to na początku naszego wieku - zaczęła Kristi. - Mój pradziadek miał
piękną córkę imieniem Emmaline. Dziewczyna zakochała się w pewnym chłopcu z rodziny
Goodwinterów. Był on młodszym synem Ephraima, a na imię miał Samson. Ale ojciec
dziewczyny był przeciwny temu związkowi i zabronił Emmaline spotykać się z ukochanym.
Dziewczyna jednak nie dała za wygraną. Wdrapywała się po stromych schodach na wieżę i
dawała sygnały latarką. Światło widać było z domu Goodwinterów i w ten sposób Samson
wiedział, kiedy będą mogli się spotkać wśród wierzb nad potokiem Black Creek. Ale zdarzyło
się nieszczęście. Samson spadł z konia i zginął. Kilka miesięcy później Emmaline urodziła
dziecko. W tamtych czasach był to wielki wstyd. Krewni wzgardzili dziewczyną, przyjaciele
ją opuścili. I wtedy pewnej nocy w czasie burzy wspięła się po stromych schodach i
wyskoczyła z wieży.
- Tragiczna historia - powiedział Qwilleran. - I to właśnie z tego powodu jej ojciec
przerobił schody?
- Tak. Zniszczył piękne spiralne schody i zastąpił je tymi, które są teraz. Kiedy byłam
mała, drzwi do wieży były zawsze zamknięte.
- A skąd wiesz, że spiralne schody były piękne? Czy zachowały się jakieś zdjęcia?
- Cóż. Po prostu wiem - odpowiedziała tajemniczo.
- A co się stało z dzieckiem Emmaline?
- Kapitan Fugtree wychował chłopca jak własnego syna. To był mój ojciec.
- Więc Emmaline była twoją babką.
- Och, była taka piękna. Chciałabym tak wyglądać.
- Chętnie zobaczyłbym jej zdjęcie.
- Wszystkie podobizny Emmaline zostały zniszczone po jej samobójczej śmierci.
Rodzina postanowiła udawać, że córka nigdy nie istniała.
- Więc skąd wiesz, że dziewczyna była piękna?
Kristi spuściła swoje smutne oczy i zwlekała z odpowiedzią. Potem podniosła wzrok,
a jej twarz się rozjaśniła.
- Nie wiem, czy powinnam o tym wspominać. Widzę ją zawsze w czasie burzy -
powiedziała i umilkła, czekając na reakcję Qwillerana. Czując jego życzliwość, mówiła dalej:
- Widzę, jak idzie na górę po spiralnych schodach ubrana w powiewną białą szatę. Porusza się
bardzo powoli, zmierzając ku wieży, a potem znika... Ona idzie po spiralnych schodach, które
już nie istnieją.
Qwilleran patrzył na wnuczkę zjawy imieniem Emmaline i zastanawiał się, co w tej
sytuacji powinien powiedzieć. Kobieta okazała mu zaufanie, powierzając swój sekret, i nie
miał ochoty psuć jej opowieści zadawaniem rzeczowych pytań. Z opresji wybawił go
dzwonek telefonu.
Kristi podeszła do stojącego w kuchni aparatu.
- Słucham - powiedziała, a potem zbladła i patrzyła w przestrzeń, stojąc nieruchomo
jak sparaliżowana. Trzymała słuchawkę przy uchu przez kilka chwil i w końcu bez słowa ją
odłożyła.
- Jakieś kłopoty? - zapytał Qwilleran.
Przełknęła ślinę i powiedziała:
- To mój były mąż. Jest w miasteczku.
Widząc jej roztargnioną minę, zrozumiał, że nie może liczyć na dalszy ciąg wywiadu
ani kolejną filiżankę herbaty.
- No cóż - powiedział, wstając - będę już uciekał. To było dla mnie bardzo pouczające
popołudnie. Dziękuję za współpracę i poczęstunek. Pozwolę sobie zadzwonić, jeśli będę
musiał doprecyzować pewne informacje. I proszę, daj mi znać, jeśli będziesz czegoś
potrzebować.
Skinęła głową i poszła w kierunku lodówki. Poruszała się jak we śnie.
- Proszę, weź do domu trochę sera - zaproponowała drżącym głosem. - I nie zapomnij
zabrać Biblii dla muzeum.
W czasie krótkiej drogi do domu Qwilleran myślał nie tylko o kozach. Zastanowiła go
historia Emmaline. Kristi bardzo emocjonalnie traktowała opowieść o swojej babce. Być
może tylko się jej zdawało, że widzi na schodach kobietę w zwiewnej, białej szacie. Chciałby
znaleźć się w budynku na farmie w czasie kolejnej burzy... Ale w tej chwili poważniejszą
sprawą wydał mu się telefon, który tak przeraził Kristi. Nie chciał ingerować w jej życie
osobiste, ale naprawdę się zaniepokoił. Kristi mieszkała zupełnie sama. Mogło jej grozić
niebezpieczeństwo.
Już miał skręcić w ulicę Black Creek, gdy usłyszał warkot zbliżającej się od zachodu
ciężarówki. Odwrócił się akurat w chwili, gdy pojazd skręcał na podjazd farmy Fugtree. Gdy
dotarł do muzeum, rzucił kawałek sera oraz Biblię na stół i czym prędzej wykręcił numer
Kristi. Ku swojej wielkiej uldze przekonał się, że głos kobiety brzmi zupełnie normalnie.
- Tu Qwill - powiedział. - Zapomniałem zapytać, ile mleka dziennie daje koza?
- Czarnulka, moja najlepsza koza, daje sto pięćdziesiąt kilogramów mleka rocznie.
Zawsze podajemy ilość mleka w skali roku, a nie udój dzienny - odpowiadała krótko i
rzeczowo. - I możesz napisać, że to koza, która zdobyła złoty medal na okręgowym targu-
- Rozumiem. Dziękuję za informację. Czy wszystko u ciebie w porządku?
- Wszystko w porządku.
- Niepokoiłem się, bo zdawało mi się, że zmartwił cię telefon przed moim odjazdem.
- Bardzo to miło z twojej strony. Ale przyjechał właśnie mój przyjaciel z Pickax i
wszystko jest w porządku.
- Doskonale. Życzę miłego wieczoru - powiedział Qwilleran.
Czy rzeczywiście dzwonił jej były mąż? - zastanawiał się dziennikarz. I kim był ów
„przyjaciel”, który pojawił się tak szybko i wszystko doprowadził do ładu? Odwrócił się w
kierunku stołu, na którym zostawił oba dary Kristi. Yum Yum właśnie raczyła się jednym z
nich, a Koko rozsiadł się na drugim.
Rozdział dziesiąty
Qwilleran nie bez przyczyny zaprosił teściową Rogera na obiad. Chciał wiedzieć więcej na
temat Kristi Fugtree Waffle. Wcale nie po to, by wzbogacić treść wywiadu na temat kóz. Po
prostu chciał zaspokoić swoją ciekawość, a Mildred Hanstable była właściwą osobą, by
odpowiedzieć na jego pytania. Przez całe życie mieszkała w Moose County. Przez prawie
trzydzieści lat uczyła w szkole, znała dwa pokolenia uczniów, ich rodziców i dziadków,
dawnych i obecnych członków rady szkolnej oraz władz okręgu. Krótko mówiąc, znała
wszystkich, których znać należało.
Była w Mooseville, kiedy Qwilleran do niej zadzwonił. Jego telefon przyjęła
entuzjastycznie:
- Qwill! Jak miło, że dzwonisz! Roger mówił mi, że pilnujesz muzeum. To taki szok,
że Iris nie żyje. Wyglądała przecież doskonale. Prawda? Może miała lekką nadwagę, ale... o
mój Boże, też na to cierpię. Chyba muszę natychmiast przejść na dietę.
- Zacznij ją od jutra - poradził. - Czy masz czas, żeby zjeść dziś ze mną obiad?
- Zawsze mam czas na obiad. Na tym właśnie polega mój problem
- Przyjadę po ciebie o osiemnastej trzydzieści i pojedziemy do hotelu „Northern
Lights”.
Qwilleran rozmroził mięso krabów dla kotów, zastanawiając się, czy w Mooseville w
hotelu nad jeziorem można zjeść równie wykwintne danie. Potem wziął prysznic i postanowił
włożyć strój odpowiedni na tę okazję. Na randki z Polly Duncan, która nie zwracała uwagi na
modne ciuchy, wkładał cokolwiek. Dowolne ubranie, byle było czyste i pod ręką. Inaczej
sprawa miała się z Mildred, która prowadziła w szkole zajęcia na temat sztuki i gospodarstwa
domowego. Miała wyczucie koloru i stylu, znała się na modzie. Dlatego Qwilleran bardziej
starał się dla Mildred. Dla niej włożył na białą, rozpiętą pod szyją koszulę kardigan z
wielbłądziej wełny i jasnobrązowe spodnie. Ten zestaw podkreślał ogorzałą cerę
dziennikarza, który opalił się w trakcie spędzonych na rowerowych wycieczkach miesięcy.
Podziwiał się przez chwilę w wielkim lustrze pani Cobb. Była to przyjemność, której
brakowało mu w mieszkaniu w Pickax. Qwilleran doszedł do wniosku, że odrobina
opalenizny doskonale pasuje do jego siwiejących włosów i obfitych wąsów.
W nastroju samozadowolenia jechał z pełnego wzgórz i pól uprawnych Hummock w
kierunku dzikich, porośniętych lasem brzegów jeziora, doświadczając po raz kolejny
cudownej zmiany aromatu powietrza. Wpływ na to miały nie tylko setki mil wody i obecność
floty statków rybackich. Było w tej atmosferze coś nieuchwytnego, jakiś radosny nastrój,
który sprawiał, że Mooseville było prawdziwym wakacyjnym rajem.
Mildred powitała go platonicznym uściskiem.
- Wyglądasz wspaniale! Bardzo podoba mi się to połączenie białego z
jasnobrązowym.
Mogła pozwolić sobie na platoniczny uścisk, bo była nie tylko teściową Rogera, ale
również byłą sąsiadką Qwillerana, autorką przepisów w gazecie „Moose County coś tam” i
lojalną żoną ciągle nieobecnego męża.
Qwilleran odwdzięczył się za komplement i pochwalił strój, który miała na sobie,
chociaż nie miał pojęcia, co to właściwie było.
- Czy sama to zaprojektowałaś, Mildred?
- Tak. Miało to być twarzowe wdzianko dla puszystych pań.
- Opowiadasz głupstwa. Jesteś przystojną kobietą w kwiecie wieku i taką właśnie
masz figurę - oświadczył w zapale krasomówczym.
- Zawsze wielbiłam celność twoich sformułowań, Qwill.
Gdy jechali w kierunku centrum Mooseville, zwrócili uwagę na oznaki zbliżającego
się końca wakacji. Widać było mniej turystów, mniej pojazdów, prawie żadnych łodzi czy
przyczep kempingowych. Domki letniskowe zostały zabite deskami na zimę. Tylko nieliczne
łodzie rybackie kołysały się na wodzie przy falochronie biegnącym wzdłuż Main Street, a
mewy krzyczały na wiwat już po raz ostatni w tym sezonie.
- To trochę smutne - zauważyła Mildred. - Ale z drugiej strony miłe. Październik
należy do nas, a nie do tej hałaśliwej zgrai zarozumiałych turystów z Nizin. Na szczęście
wydają tu masę pieniędzy, co zapewnia nam rozwój ekonomiczny. Chciałabym tylko, żeby
byli lepiej wychowani.
Hotel „Northern Lights” był przypominającym barak dwupiętrowym budynkiem z
brzydkimi oknami ustawionymi w ponurych, równych rzędach. Budynek jednak był
zabytkiem: w dziewiętnastym wieku służył lokalnej społeczności. Rybacy i drwale - jedni
równie źle wychowani jak drudzy - pili, a w zamian jedli za darmo i za grosze wynajmowali
pokoje.
Qwilleran i jego gość usiedli w restauracji, zajmując stolik przy oknie z widokiem na
nabrzeże portowe.
- Sto lat temu - powiedziała Mildred - ludzie wyglądali przez to samo okno i widzieli
trójmasztowe szkunery, które zabierały na pokład pasażerów. Panie nosiły turniury, panowie
cylindry, a niedawno wynalezione parowce służyły do przewozu drewna i rudy. Zerknęła do
karty dań.
- Sto lat temu w tym hotelu marynarzom i poszukiwaczom złota podawano wodnistą
breję z mięsem, a nie dietetyczną grillowaną rybę i sałatki. Co bierzesz, Qwill? Ty nie musisz
martwić się o kalorie.
- Ponieważ moje koty dostały dzisiaj mięso z kraba, myślę, że ja mogę sobie pozwolić
na francuską zupę cebulową, żabie udka, sałatkę cesarską i ciasto dyniowe z orzechami
pekanowymi.
- Jak twoje koty czują się w nowym otoczeniu? - zapytała Mildred.
- Spodobało im się wyściełane aksamitem krzesło, rzeźbiona szafa typu Schrank z
Pensylwanii wykonana przez niemieckiego rzemieślnika i parapet w kuchni. Pytane o opinię
na temat łóżka generała Granta nie mogły się zdecydować. Jeśli idzie o gastronomię, to
przebywają w siódmym niebie kotów, pożerając zawartość zamrażarki Iris. Zamrażarki o
pojemności siedmiuset litrów!
- Czytałam o testamencie Iris w gazecie. Czy ona rzeczywiście chciała, żeby jej
przepisy zostały opublikowane? Czy ty to wymyśliłeś? Wygląda mi to na jakiś podejrzany
„qwilleranizm”.
- Jeżeli przeczytałaś to w „Moose County coś tam”, to na pewno jest to prawda -
stwierdził.
- Jak już ukaże się jej książka kucharska, to zamierzam zakupić pierwszy egzemplarz.
- Miałem nadzieję, Mildred, że podejmiesz się wydania tego dzieła. Myślę, że teksty
trzeba zredagować, a przepisy wypróbować. Iris traktowała gotowanie bardzo swobodnie.
Lubiła dorzucić garstkę tego i odrobinę owego. Ja chętnie podejmę się próbowania
wszystkiego, co przyrządzisz.
- Będę zaszczycona - oświadczyła Mildred.
- Ale muszę cię ostrzec, że pismo Iris przypomina egipskie hieroglify.
- Poprawiałam prace uczniów przez trzydzieści lat. Umiem odczytać każde pismo.
Miał ochotę wypytać Mildred o Kristi, ale pomyślał, że rozsądniej będzie, jeśli zrobi
to w czasie deseru. Wyglądało na to, że ilekroć zaprasza Mildred na obiad, to wyłącznie po to,
by wykorzystać niewiarygodne zasoby informacji zmagazynowane w jej pamięci. Oczywiście
zawsze starał się ukrywać swoje intencje. Dlatego zapytał Mildred o wystawę, która miała
wkrótce zostać otwarta w muzeum. Na czele komitetu organizacyjnego stała właśnie teściowa
Rogera.
- Prace zakończyliśmy już trzy tygodnie temu - oświadczyła. - Ale postanowiliśmy
opóźnić otwarcie wystawy tak, by wypadało w czasie jesiennego „szczytu” kolorowych liści.
Rozumiesz: dwa istotne wydarzenia w tym samym czasie. Tematem wystawy są dramatyczne
wydarzenia w historii Moose County. Ludzie przepadają za katastrofami. Jestem pewna, że ty
też masz tego świadomość. Czy nakład „Daily Fluxion” nie podnosił się za każdym razem,
gdy zdarzyła się jakaś katastrofa lotnicza albo trzęsienie ziemi?
- Jak zamierzacie pokazać te dramatyczne wydarzenia w małej muzealnej salce? -
zapytał.
- Powiedziałabym, że to wymagało pewnej dozy pomysłowości. Pokryliśmy
powierzchnię ścian powiększonymi fotografiami. Muszę ci jednak opowiedzieć o pewnym
gwałtownym sporze, który nas podzielił. Fran Brodie, która - to tylko do twojej informacji -
jest członkiem naszego komitetu, znalazła w zbiorach pewną budzącą wątpliwości fotografię.
Brak przy tym informacji o pochodzeniu tego dokumentu lub osobie, która go przekazała. Na
tylnej stronie zdjęcia ktoś nagryzmolił tylko datę: trzydziesty października 1904. Czy to ci się
z czymś kojarzy?
- Czy to nie tego dnia znalezione zostało ciało Ephraima Goodwintera?
- Tak. To dzień, który będzie wiecznie żywy w kawiarnianych ploteczkach. Ta fotka
to dość upiorne zdjęcie przedstawiające drzewo wisielców z czymś, co wygląda jak ciało
dyndające na sznurze. Fran chciała to zdjęcie powiększyć do wymiaru dziewięćdziesiąt na sto
dwadzieścia centymetrów. Ja byłam zdania, że będzie to czyste epatowanie sensacją. Ona
twierdziła, że chodzi o lokalną historię. Ja mówiłam, że to promowanie złego smaku. Ona
była zdania, że będzie to przedstawienie historycznego dokumentu. Ja byłam zdania, że
prawdopodobnie na drzewie zawieszono dywan zwinięty tak, by wyglądał jak ludzkie ciało.
- A dlaczego ktoś miałby się trudzić, by coś takiego zrobić?
- Ci, którzy nienawidzili Ephraima, zadali sobie wiele trudu, by dowieść, że został on
zlinczowany przez grupę ludzi ubranych w białe prześcieradła. I rzeczywiście w zbiorach
muzeum znajduje się nawet takie prześcieradło z wypalonymi dwoma otworami na oczy.
Przedmiot ten został znaleziony przez pastora z kościoła Old Stone. Miało to się rzekomo
zdarzyć również trzydziestego października 1904 roku. Jeśli o mnie chodzi, to podejrzewam,
że prześcieradło zostało tam umyślnie podłożone. Tak by poczciwy pastor z łatwością je
znalazł.
- Słuchając twoich uwag, Mildred, wyczuwam pewną nutkę sceptycyzmu.
- Jeśli już chcesz wiedzieć, to według mnie cała ta historia z linczem jest bujdą.
Pożegnalny list Ephraima jest w posiadaniu Juniora Goodwintera. Stwierdzono, że to jego
charakter pisma. Junior pozwolił nam nawet wystawić fotokopię tego dokumentu. Oczywiście
Fran Brodie, która jest męcząca jak wrzód na... sam wiesz, na czym... stwierdziła, że list mógł
zostać podrobiony. Więc znowu wybuchła awantura i Larry musiał wkroczyć, by
rozstrzygnąć spór. W końcu nastąpił kompromis. Tej części ekspozycji, która dotyczyła
katastrofy w kopalni Goodwintera, nadaliśmy tytuł „PRAWDA CZY MIT?”. Wielkimi
literami, by spotęgować efekt. Umieściliśmy na wystawie i rzekomy list samobójcy, i
rzekome zdjęcie wisielca. Oba normalnych rozmiarów, bez stosowania sensacyjnych
powiększeń.
- Cieszę się, że przeforsowałaś swoje zdanie, Mildred. Zresztą zawsze tak jest. Czy
Fran też była twoją uczennicą?
- Tak. Dziesięć lat temu. Teraz jest dekoratorką wnętrz i lubi sprzeczać się ze swoją
dawną nauczycielką. Muszę przyznać, że jest utalentowaną osobą. Ale w szkole zawsze była
krnąbrnym bachorem. I tak już zostało.
Gdy podano im przekąski, Qwilleran zapytał:
- Czy byłaś na dzisiejszym przyjęciu z okazji otwarcia sklepu spółki „Exbridge &
Cobb”?
- Było fantastycznie. Szkoda, że nie mogłeś przyjść. Podawali wspaniałego szampana i
przystawki. Pojawili się wszyscy ważni ludzie z okolicy. I wszyscy wystrojeni jak należy przy
takiej okazji. Susan wyglądała bombowo w swojej nowiutkiej sukience renomowanego
projektanta. Ale ona zawsze wygląda wspaniale. Chciałabym mieć taką figurę jak ona.
Spotkałam też syna Iris. Jest bardzo miły. A antyki! To wprost nie do wiary! Mieli krzesło w
stylu chippendale za dziesięć tysięcy dolarów. I było zupełnie zwyczajne. Nawet nie miało
poręczy. Wystawili też komodę za dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów.
- Kto w naszym okręgu może sobie pozwolić na takie wydatki?
- Nie bądź śmieszny! Tu jest pełno starych pieniędzy. Ludzie nie obnoszą się z nimi,
ale je mają. Choćby doktor Zoller, Euphonia Gage, doktor Halifax albo Lanspeakowie. Nie
mówiąc już o tobie.
- Już ci to kiedyś tłumaczyłem, Mildred. Nie jestem zachłanny. Jeśli nie mogę czegoś
zjeść albo włożyć na siebie, to tego nie kupuję. Iris i Susan musiały wydać na ten swój sklep
masę pieniędzy.
- To prawda - zgodziła się Mildred. - A teraz to wszystko przypadło Susan. Naprawdę
jej się poszczęściło.
Zniżając głos, dodała:
- Nie powtarzaj tego nikomu, ale dziś po południu zauważyłam, że ona zagięła parol
na syna Iris. Przypadkiem wiem, że chłopak wyprowadził się z hotelu już we czwartek
wieczorem, a wyjeżdża dopiero jutro. Księgowy z hotelu jest mężem wychowawczyni z
naszej szkoły. Spotkałam ich oboje dzisiaj w sklepie Lanspeaków.
- Powinienem był pójść na to przyjęcie - stwierdził Qwilleran - ale musiałem
przeprowadzić wywiad z pewną interesującą młodą kobietą. Chodzi o Kristi Fugtree.
- Pamiętam ją - stwierdziła Mildred. - Chodziła na moje zajęcia. Świetnie tkała. Miała
niesamowite oczy. Zupełnie jak pewna aktorka, którą kiedyś widziałam w jakimś filmie. Nie
mogę sobie przypomnieć jej nazwiska. Wyszła za mąż i wyjechała. Czy znowu tu mieszka?
- Wróciła i mieszka w domu na swojej farmie. Hoduje kozy i sprzedaje ich mleko.
- To inaczej niż reszta moich wychowanków. Zresztą Kristi zawsze była inna. Kiedy
moje uczennice używały kordonka i sztucznych włókien, ona wolała mlecze i plewy z
kukurydzy.
- Czy znasz jej męża? Nazywa się Waffle.
- Znałam go tylko z widzenia. I słyszałam opinie na jego temat. Dlatego myślę, że
Kristi źle wybrała sobie męża. Był ładnym chłopcem i podobał się dziewczynom. Tylko Kristi
się za nim nie uganiała. Więc oczywiście to on za nią biegał. Pewnie myślał, że Kristi
odziedziczy pieniądze rodziny Fugtree. Gdyby miał chociaż odrobinę rozumu, wiedziałby, że
majątek rodziny roztrwonił kapitan Fugtree. Ludzie go bardzo lubili, chociaż był snobem i
egocentrycznym obibokiem. Nawet jeśli Kristi zajmuje się teraz hodowlą kóz, to i tak ma
więcej ambicji niż jej znamienity przodek.
- O dom nikt nie dbał przez całe lata. Ale to prawdziwa architektoniczna perełka -
stwierdził Qwilleran.
- To prawda. Szczególnie wieża. W czasach mojej młodości, kiedy spędzaliśmy sporo
czasu w Wierzbowej Alei, przyglądaliśmy się często wieży sterczącej ponad wierzchołkami
drzew i byliśmy pewni, że tam musi straszyć.
- A co to za Wierzbowa Aleja?
- Jeszcze nie wiesz, co to za miejsce? Coś z tobą kiepsko, Qwill - powiedziała z
psotnym uśmiechem. - To dróżka zakochanych. Alejka osłonięta gałęziami wierzb rosnących
nad Black Creek. Droga zaczyna się przy moście koło muzeum, a potem wije się na tyłach
posiadłości Goodwinterów i farmy Fugtree. Jest niezwykle romantyczna! Powinieneś
koniecznie zwiedzić to miejsce. I to w odpowiednim towarzystwie!
W sobotę rano Qwilleran postanowił obejrzeć Wierzbową Aleję. Samotnie. Chociaż w końcu
okazało się, że nie był zupełnie sam.
Wycieczka nie została dokładnie przemyślana. Qwilleran z rękami w kieszeniach szedł
przez teren należący do muzeum i oddychał pełną piersią. Cieszyła go niezwykła
intensywność kolorów jesieni. Nagle poczuł wyraźnie, że jest przez kogoś obserwowany.
Rozejrzał się ostrożnie na wszystkie strony, udając, że podziwia widoki.
Gdyby przyjrzał się uważnie budynkowi na farmie, dostrzegłby wlepione w siebie
dwie pary intensywnie niebieskich oczu. Ale takie rozwiązanie nie przyszło mu do głowy.
Zerknął na wschód i zobaczył uprawne pola. Na północ od niego znajdowała się stodoła, ale
nie było furgonetki Boswella. Na zachodzie, ponad wierzchołkami drzew, dostrzegł wieżę
domu rodziny Fugtree. Może, pomyślał z pewną przyjemnością, Kristi obserwuje go przez
lornetkę. To dziwne, jak można wyczuć coś takiego pomimo znacznej odległości. Pogładził
wąsy, wyprostował się i postanowił obejrzeć z bliska Wierzbową Aleję.
W ten chłodnawy, ale słoneczny październikowy dzień panował taki spokój, że można
było usłyszeć ciche dźwięki dzwonów bijących w odległym o trzy mile kościele w West
Middle Hummock. Qwilleran szedł najpierw ulicą Black Creek, a potem Fugtree Road, aż do
mostu. Tam zszedł po zboczu do strumienia. Chociaż niewielki i płytki, potok dziarsko
szumiał i bulgotał, płynąc po kamieniach pod zwieszającymi się gałęziami wierzb. Jego
koryto, miękko wymoszczone zbierającym się przez dziesięciolecia humusem, pokryte
wzorzystym dywanem jaskrawo zabarwionych liści, ocieniały klony i dęby.
Doszedł do wniosku, że to miejsce ma w sobie jakiś niezwykły czar, i zastanawiał się,
czy Iris odkryła jego spokojny urok. Prawdopodobnie jednak tu nie bywała. Była przecież
zaprzysięgłą domatorką. Gdy szedł powoli ścieżką, która wiła się wzdłuż strumienia, od czasu
do czasu dostrzegał wieżę domu na farmie Fugtree. W miarę jak się do niej zbliżał, budowla
wyglądała coraz bardziej niepokojąco. To tutaj, w Wierzbowej Alei, potajemnie spotykali się
nieszczęśliwi kochankowie - Emmaline i Samson.
Oprócz szmeru wody w potoku nic nie zakłócało ciszy. Październikowy dzień
wydawał się niezwykle spokojny. Mokra od rosy ścieżka tłumiła kroki Qwillerana. W końcu
zatrzymał się i podziwiał malowniczy widok, żałując, że nie zabrał aparatu fotograficznego.
Gdy tak stał, usłyszał trzask łamanych gałązek i niewyraźne głosy. Brzmiało to jak powitanie.
Chociaż niezbyt radosne. Potem zaczęła się rozmowa, ale nie był w stanie zrozumieć jej
treści.
Ruszył ostrożnie w kierunku rozmawiających. Minął zakręt, szybko ukrył się za
drzewem i zaczął nadsłuchiwać. Kobieta mówiła ze złością:
- Ale ja wcale nie mam pieniędzy!
- To je skombinuj! - powiedział mężczyzna, a w jego głosie zabrzmiała pogróżka. -
Potrzebuję też samochodu. Ścigają mnie!
- To dlaczego nie ukradniesz auta? Zdaje się, że wiesz, jak to zrobić.
Po tych słowach rozległ się słaby okrzyk bólu.
- Nie dotykaj mnie, Brent!
Qwilleran wrzucił kamyk do strumienia, a plusk wody powstrzymał na kilka sekund
wrogą wymianę zdań.
- Co to było? - zapytał zaniepokojony mężczyzna.
- Ryba... Nie możesz zostać w domu, Brent! Wybij to sobie z głowy!
W odpowiedzi nastąpiły jakieś nieskładne narzekania na temat „nie mam dokąd
pójść”.
- Wróć tam, skąd przyszedłeś, albo powiem policji, że tu jesteś.
Mężczyzna coś odpowiedział, a w jego głosie zabrzmiała groźba. Qwilleran rzucił
jeszcze jeden kamień do strumienia.
- Ktoś jest w pobliżu - stwierdził mężczyzna.
- Nikogo tu nie ma, głupcze. Muszę już iść. Nie chcę cię więcej widzieć. Nie chcę już
nigdy o tobie słyszeć. I ostrzegam cię, Brent. Nie rób żadnych głupstw. Mam w domu broń.
- Kristi, jestem głodny - błagał mężczyzna. - A noce są bardzo zimne.
Nastąpiła chwila ciszy.
- Zostawię dla ciebie chleb i trochę sera na wielkim pniu. Ale na tym koniec! Poddaj
się i wracaj do Lockmaster.
Ostatnie słowa Kristi zabrzmiały ciszej, bo odwróciła się tyłem. Qwilleran, który ukrył
się za pniem dębu, widział przez chwilę, jak kobieta bezszelestnie biegnie po ścieżce. Widział
też mężczyznę w ciemnozielonej kurtce z jakimś napisem na plecach. Potem usłyszał, jak
mężczyzna rozpina zamek błyskawiczny i siusia do strumienia. Qwilleran też się odwrócił.
Teraz on musiał po cichu się wycofać. Wspiął się po zboczu i dotarł do zaśmieconej drogi
prowadzącej na zaplecze posiadłości Goodwinterów.
Gdy tylko znalazł się na farmie, wprowadził auto do stalowej szopy i zaryglował
drzwi. Potem wykręcił numer Kristi, która podniosła słuchawkę i odezwała się drżącym
głosem.
- To znowu ja - Qwill - oznajmił. - Pewnie pomyślisz, że jestem strasznie roztrzepany,
ale zapomniałem zapytać o imiona kozłów.
- O tak... Kozły to... Napoleon... i Rasputin... oraz Attyla.
- Bardzo odpowiednie imiona. Dziękuję! Ależ dziś piękny dzień. Wszystko w
porządku na farmie?
- W porządku - powiedziała bez przekonania.
- Dziś po południu będzie spory ruch na Fugtree Road. W muzeum otwierają nową
wystawę. Mam nadzieję, że ta krzątanina nie pozbawi zwierząt apetytu.
- To im wcale nie będzie przeszkadzać.
- Proszę, daj mi znać, jeśli pojawią się jakieś problemy. Jakiekolwiek problemy!
Słyszysz?
- Słyszę - odpowiedziała niepewnie. - Dziękuję.
Niezbyt pokrzepiony tą rozmową, Qwilleran błąkał się bez celu po mieszkaniu.
Niepokoiły go kłopoty Kristi. Wydawało się jednak, że kobieta ani nie chce, ani nie
potrzebuje jego interwencji. Poza tym miała w Pickax przyjaciela, który posiadał furgonetkę i
chętnie przyjeżdżał na każde wezwanie. Qwilleran przygładził wąsy palcami.
W tej chwili potrzebował dużej filiżanki kawy i czegoś lekkiego do czytania. Czegoś,
co pozwoliłoby mu zająć czas do godziny pierwszej, kiedy to muzeum otworzy swoje wrota
dla zwiedzających. W Pickax czytał na głos kotom Eothen Aleksandra Kinglake'a. Miał też w
domu trzy używane książki Arnolda Bennetta, które chętnie by przeczytał. Zapomniał jednak
zabrać je ze sobą do Northern Middle Hummock. Czasopisma pani Cobb nie były w jego
guście. Wiedział dokładnie tyle, ile potrzebował na temat brązowego fajansu z Rockingham,
dawnych metod wydmuchiwania szkła w Massachusetts i fasad budynków w Newport. Jeśli
chodzi o regały na książki, to w mieszkaniu pani Cobb były one zapełnione figurkami,
żeliwnymi drobiazgami i wyrobami z barwionego szkła. Na półkach było niewiele książek i
tylko wydania w miękkich okładkach. Wszystkie czytał już przynajmniej dwukrotnie. Nie
miał ochoty na ponowną lekturę Przeminęło z wiatrem.
Jego rozmyślania przerwał znajomy dźwięk. Pacnięcie. I znowu pacnięcie. Było
zupełnie oczywiste, że to książka w miękkiej oprawie upadła na orientalny dywan. Ten
dźwięk rozpoznałby wszędzie. Wszedł do salonu dokładnie w momencie, gdy Koko
opuszczał pomieszczenie na ugiętych łapkach i z nisko opuszczonym ogonem, co było
wyraźnym znakiem, że nieźle napsocił. Z półki zostały zrzucone dwie książki. Qwilleran
sprawdził ich tytuły i poszedł prosto do telefonu. Pomyślał, że nadszedł czas, by na temat
zachowania kota porozmawiać z ekspertem.
W Mooseville mieszkała pewna młoda kobieta, która zdawała się wiedzieć wszystko
na temat kotów. Lori Bamba wykonywała też dla Qwillerana prace zlecone w charakterze
sekretarki, zajmując się korespondencją, gdy stos listów od fanów zbytnio się powiększał.
Wykręcił numer telefonu, używając aparatu stojącego w kuchni. Wcześniej starannie zamknął
drzwi. Gdyby tego nie zrobił, Koko mógłby zacząć mu przeszkadzać w rozmowie. Kot lubił
Lori i umiał zgadnąć, kiedy Qwilleran z nią rozmawia.
W słuchawce rozległ się radosny głos Lori. Mówiła zawsze w taki sposób, że
przyjemnie było jej słuchać. Qwilleran rozpoczął rozmowę od zwykłych grzeczności:
- Dawno cię nie widziałem, Lori. Jak tam dzidziuś?
- Już raczkuje. Nasza tygrysiczka myśli, że mały jest kociakiem, i próbuje mu
matkować.
- A co u Nicka?
- No cóż, jeszcze nie znalazł nowej pracy. Daj nam znać, jeśli będziesz wiedział o
czymś odpowiednim dla niego. Jak wiesz, ma dyplom inżyniera.
- Pomyślę o tym. Ale powiedz mu, żeby nie rzucał pracy, dopóki nie dostanie jakiejś
konkretnej oferty. A co u ciebie? Czy masz czas, żeby napisać dla mnie kilka listów?
- Nie ma sprawy! Nick bywa w Pickax we środy. Może wtedy zabrać twoje papiery.
- Nie jestem w Pickax, Lori. Będę teraz przez kilka tygodni siedzieć z kotami w
mieszkaniu Iris Cobb. W muzeum.
- Och, Qwill. Jaka to była straszna wiadomość! Będzie nam brakować Iris.
- Tak. Już nam jej brakuje. Wszystkim. Nawet kotom syjamskim.
- Jak one się czują w muzeum?
- Właściwie to dlatego do ciebie dzwonię, Lori. Koko jest czymś zaniepokojony. Ptaki
już odleciały na południe, a on ciągle siedzi godzinami na parapecie. Patrzy i na coś czeka.
Kiedy któregoś dnia zabrałem go do części muzealnej budynku, pobiegł prosto do poduszki,
która została wypchana kurzym pierzem przed pierwszą wojną światową. A kilka minut temu
zrzucił z półki dwie książki: Zabić drozda i Lot nad kukułczym gniazdem.
Bez chwili wahania Lori zapytała:
- Czy on je wystarczająco dużo drobiu?
- Hmm... Korzystamy z zamrażarki Iris - powiedział Qwilleran. - A teraz, gdy o tym
wspomniałaś, uświadomiłem sobie, że jest tam przede wszystkim mięso i owoce morza.
- Spróbuj dawać mu więcej mięsa z drobiu - poradziła.
- Dobrze, Lori. Tak zrobię.
Qwilleran postanowił poszukać kotów. Stanął w głównym hallu i zawołał:
- Hej, smakosze, gdziekolwiek się podziewacie! Doktor Mruczuś radzi, żebyście jadły
więcej mięsa z kaczki, bażanta i kornwalijskich kurczaków.
Usłyszał, że Yum Yum drapie żwirek w kuwecie. Kamyki wydawały
charakterystyczny odgłos, uderzając w metalowe boki naczynia. A Koko, swoim starym
zwyczajem, dokonał słynnego aktu zniknięcia.
- Koko! Gdzie jesteś?
Kot irytował go swoją umiejętnością stawania się niewidzialnym, gdy nadarzała się
odpowiednia okazja. Qwilleran zawsze się denerwował, gdy Koko znikał mu z oczu.
Yum Yum wkrótce wyszła z toalety, stąpając na lekko ugiętych łapkach. Poszła prosto
w kierunku perskiego dywanu, który leżał w hallu. Na środku dywanu znajdowało się
podejrzanie wyglądające wybrzuszenie. Kotka intensywnie zaczęła je obwąchiwać. Coś
poruszyło się pod tkaniną.
Qwilleran podniósł róg dywanu i zapytał:
- Co się z tobą dzieje, Koko? Czy termostat został źle ustawiony? Czy się przed czymś
chowasz? Co chcesz mi w ten sposób powiedzieć?
Koko błyskawicznie się wyprostował, jak tylko koty syjamskie to potrafią, i krocząc
wyniośle, opuścił pokój.
Rozdział jedenasty
Jako pierwsi na otwarcie wystawy na temat katastrof przybyli do muzeum członkowie
Towarzystwa Historycznego. Wszyscy byli elegancko ubrani. Mieli na sobie stroje, które
zwykle nosili do kościoła. Mężczyźni byli w marynarkach i pod krawatem, kobiety ubrane
były w spódnice i buty na wysokich obcasach. Mitch Ogilvie kierował ruchem pojazdów.
Poprosił przybyłych, by wysadzili osoby starsze i niedołężne przy wejściu do muzeum, a
potem zostawili swoje samochody na podwórku, tak by inni goście mogli skorzystać z
normalnych miejsc parkingowych. Spodziewano się tłumów, ponieważ na pierwszej stronie
gazety „Moose County coś tam” została zamieszczona poniższa notka:
Wiejskie Muzeum Goodwinterów wznawia działalność
ekspozycja upamiętniającą dramatyczne wydarzenia
Od niedzieli Wiejskie Muzeum Goodwinterów w North Middle Hummock znowu będzie
pracować w normalnych godzinach. Rozpocznie działalność, proponując zwiedzającym nową
wystawę upamiętniającą ważne wydarzenia z historii Moose County. Muzeum było zamknięte
przez tydzień po śmierci Iris Cobb-Hackpole, która pełniła funkcję dyrektora rezydenta.
Jak powiedziała nam rzeczniczka muzeum, Carol Lanspeak, nowa wystawa ukazuje
zdjęcia i przedmioty z epoki rozkwitu przemysłu drzewnego, rybołówstwa i górnictwa. Na
wielkoformatowych fotografiach oglądać można dramatyczne wydarzenia: wraki statków,
pożary lasów, katastrofy górnicze, zatory spławianego drewna i inne niefortunne przypadki, a
wśród nich „katastrofę” z roku 1919, kiedy to szeryf wylał setki litrów nielegalnie
produkowanego alkoholu na wysypisko śmieci w Squunk Corners. Pani Lanspeak
oświadczyła, że na specjalną uwagę publiczności zasługuje zdjęcie opatrzone napisem
„Prawda czy mit?” Dokumentuje ono budzące liczne spory wydarzenie - śmierć Ephraima
Goodwintera w roku 1904.
„Farmę Goodwinterów i całe jej otoczenie można w tej chwili oglądać w blasku
jesiennych kolorów - powiedziała nam pani Lanspeak. - To wspaniałe widowisko sprawia, że
wycieczka do Hummock stanie się jeszcze przyjemniejsza”. Muzeum otwarte jest o stałych
porach, od piątku do niedzieli, w godzinach 13. 00-16. 00. Dla zorganizowanych grup istnieje
możliwość zwiedzania w uzgodnionym terminie.
O trzynastej zjawił się w muzeum, odpowiednio na tę okazję ubrany, Qwilleran. Na
szyi zawiązał nowy, wełniany krawat. Do jego nabycia namówił dziennikarza Scottie,
przemawiając swoim furkotliwym od głoski „r” dialektem. Qwilleran z ofiarowaną przez
Kristi Biblią pod pachą poszedł wprost do biura muzeum. Zastał tam Larry'ego, który uderzał
w klawisze, wpisując coś do komputerowego katalogu.
- Co słychać, Larry?
- Dobra reklama zawsze się opłaca - powitał go pan prezes. - Co tam trzymasz pod
pachą? Czy masz zamiar wygłosić kazanie?
- To Pismo Święte, które ofiarowała młoda kobieta z farmy Fugtree. Co mam z tym
zrobić?
- Mam nadzieję, że to Biblia rodziny Fugtree.
- Nie. Jej matka kupiła to na aukcji.
- Szkoda. Napisz nazwisko ofiarodawcy na tej fiszce i zostaw Biblię na stole, tam
gdzie jest katalog. Archiwistka się tym zajmie.
- Czy coś się posuwa w sprawie znalezienia następcy Iris?
- Było paru zainteresowanych. Jak wiesz, Iris nie brała za swoją pracę ani grosza. Ale
w tej sytuacji jesteśmy gotowi płacić przyzwoitą pensję i dodatkowo zaoferować mieszkanie z
wyposażeniem. Mitch Ogilvie złożył już swoją ofertę. Interesują go antyki i wiemy, że nie
brak mu zapału do pracy. Jest jednak trochę za młody. A młodzi zwykle popracują przez rok,
a potem zaczynają szukać lepszego miejsca i jadą tam, „gdzie trawa bardziej zielona”. Susan
uważa, że Vince Boswell byłby dobrym kandydatem. Prowadził aukcje antyków na Nizinach
i zręcznie posługuje się narzędziami. Mógłby wykonywać niewielkie naprawy, za które
dotychczas musieliśmy płacić.
- Moim zdaniem - powiedział Qwilleran - Mitch bardziej nadaje się na to stanowisko.
Dzięki pracy w hotelowej recepcji przyzwyczaił się do kontaktów z ludźmi. Zauważyłem też,
że doskonale radzi sobie ze starszymi osobami. Boswell jest trochę za ostry i zbyt hałaśliwy.
Takie zachowanie odstręcza ludzi. Poza tym mieszkanie dyrektora jest za małe dla
trzyosobowej rodziny. Larry rozejrzał się dookoła, a potem oznajmił:
- Prawdę powiedziawszy, Verona nie jest jego żoną. Jeśli damy mu tę robotę, odeśle ją
i dziecko do Pittsburgha.
- Dlaczego Boswell kuleje?
- Polio. Zachorował, zanim zaczęto stosować szczepionkę. Zważywszy na to, jak
trudno mu się poruszać, trzeba przyznać, że nieźle sobie radzi.
- Hmm... Szkoda - zamruczał Qwilleran. - Mitch ma przynajmniej czyste paznokcie.
Larry wzruszył ramionami.
- No cóż... Sam wiesz, że Vince odwala całą tę brudną robotę w stodole. Niektóre
maszyny drukarskie dosłownie lepią się od farby i smaru.
Qwilleran wypełnił fiszkę z danymi ofiarodawcy i zapytał:
- Ciekawe, co tu się dzieje, gdy spadnie śnieg?
- My odśnieżamy Black Creek, a władze okręgu zajmują się Fugtree Road. Nie ma
problemu z dojazdem.
- Ale czy ktoś przychodzi w zimie do muzeum?
- Oczywiście. Mamy cały grafik wycieczek: studenci, emeryci, organizacje kobiece.
Przygotowujemy też specjalne imprezy z okazji Święta Dziękczynienia, Bożego Narodzenia,
walentynek i tak dalej. Z okazji Halloween dzieci pieką cukierki z pianki, a Mitch Ogilvie
opowiada im historie o duchach. A śnieg tylko dodaje temu miejscu uroku.
- A skoro już o tym mówimy - zaczął Qwilleran. - Czy nie powinniście rozważyć
możliwości zainstalowania automatycznie sterowanego oświetlenia na dziedzińcu? Tak, żeby
lampy zapalały się o zmierzchu. I można by umieścić jedną lub dwie takie lampy wewnątrz
budynku. Ze względów bezpieczeństwa.
- To dobry pomysł - powiedział Larry. Wyciągnął z kieszeni mały notesik i coś w nim
zapisał.
- Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden problem. Chodzi mi o podpisany przez
Abrahama Lincolna akt nadania ziemi. Ten, który znajduje się w sali z dokumentami.
- To nasz najcenniejszy eksponat - stwierdził z dumą Larry.
- Tylko że nie został on podpisany przez Lincolna.
- Uważasz, że to falsyfikat? Jak na to wpadłeś?
- Nikt tego umyślnie nie zrobił. Tu nie chodzi o przestępstwo. Prawdopodobnie
wydawano tysiące takich aktów i sekretarz stanu William H. Seward został upoważniony do
ich podpisywania w imieniu prezydenta. Sekretarz podpisywał się zamaszyście. Lincoln pisał
małymi literami i ostrożnie. W podpisie nie umieszczał nigdy swojego imienia.
- Cieszę się, że mi o tym powiedziałeś, Qwill. Umieścimy tę informację na etykiecie.
Znowu pojawił się notes Larry'ego.
- Co prawda wartość tego eksponatu zmalała o ładnych kilka tysięcy dolarów, ale
mimo wszystko jestem ci wdzięczny, przyjacielu.
W tym momencie do biura przybiegła Carol Lanspeak.
- Larry, z naszej nowej wystawy coś zniknęło. Brakuje eksponatu! - zawołała. - Chodź
i sam się przekonaj.
Wyszła natychmiast, a za nią małżonek. Qwilleran ruszył za nimi, ale po drodze ciągle
ktoś go zatrzymywał. Najpierw Mildred Hanstable i Fran Brodie, które gawędziły jak
najlepsze przyjaciółki, chciały powiedzieć mu coś na temat nowego wełnianego krawata.
Mildred zwróciła się do Fran:
- Jak to się dzieje, że Qwill ciągle jest taki szczupły?
- I że wygląda tak młodo?
- Bo zachowuję zdrowy rozsądek i z nikim się nie wiążę - wyjaśnił Qwilleran, zanim
ruszył dalej.
Susan Exbridge szepnęła mu do ucha:
- Dobra nowina! Dennis Hough złożył ofertę zakupu posiadłości Fitchów. Ma zamiar
założyć tu firmę budowlaną.
A zła nowina, pomyślał Qwilleran, to fakt, że Dennis sprowadzi tu żonę.
Zaraz potem podeszli do niego Homer Tibbitt i Rhoda Finney.
- Chyba chciałeś się ze mną skontaktować? - rozległ się wysoki głos Homera. - My
tymczasem pojechaliśmy do Lockmaster, żeby obejrzeć wyścigi konne i zreperować aparat
słuchowy Rhody. A jak już tam byliśmy, wzięliśmy ślub, żeby podróż nie poszła na marne.
- I tak już od wielu tygodni jesteśmy parą. Ale on jest taki strasznie konserwatywny -
oświadczyła świeżo upieczona pani Tibbitt, obdarzając męża czułym uśmiechem.
Qwilleran złożył obojgu serdeczne gratulacje i ruszył naprzód. Przeciskał się wśród
tłumu zwiedzających, którzy, podobnie jak on sam, pragnęli dostać się do zatłoczonej salki z
ekspozycją na temat katastrof.
Polly Duncan pociągnęła go za rękaw i powiedziała przytłumionym głosem:
- Qwill, chciałabym cię poprosić o wielką przysługę.
- Zrobię, cokolwiek zechcesz - zadeklarował - z wyjątkiem pilnowania kociaka, który
waży osiem deko.
- Właśnie o to chciałam cię prosić - powiedziała z wyrzutem. - Mam seminarium w
Lockmaster. Myślałam, że będę mogła zostawić u ciebie Bootsiego na jedną noc.
- Hm - zwlekał z odpowiedzią, usiłując znaleźć jakąś sensowną wymówkę. - A czy ten
maluch nie przestraszy się dwóch dorosłych kotów, które bardzo głośno miauczą?
- Nie sądzę. Bootsie łatwo się adaptuje. Nic mu nie przeszkadza.
- Yum Yum może pomylić go z myszą.
- Jest dostatecznie mądra, żeby się zorientować. Kociak nie sprawi ci kłopotu, Qwill.
Na pewno polubisz go tak samo jak ja.
- No cóż... Spróbuję... Ale jeśli kotek oczekuje ode mnie pieszczot i umizgów,
poważnie się rozczaruje.
Qwilleran przeciskał się wśród gęstniejącego tłumu. Zauważył mecenasa Hasselricha z
małżonką, doktora Zollerà w towarzystwie kolejnej blondynki, Archa Rikera z uroczą
Amandą, Boswellów z Dzidzią i kilku polityków, których nazwiska miały się pojawić w
czasie listopadowych wyborów. Głos Vince'a Boswella okazał się mocniejszy niż gwar
rozmów:
- Ciekawe, czy podadzą napoje? Iris zawsze przygotowywała cholernie smaczne
ciasteczka!
W końcu Qwilleranowi udało się dotrzeć do ekspozycji zatytułowanej „Tragiczne
zdarzenia”. Mildred już wcześniej wspomniała, że twórcom wystawy udało się osiągnąć
dramatyczny efekt dzięki zastosowaniu dokumentalnych, wielkoformatowych fotografii.
Uwiecznione na nich zostały między innymi: zator w czasie spławiania drewna w roku 1892,
który pochłonął siedem ofiar śmiertelnych; pożar, który w roku 1898 zniszczył Sawdust City;
wrak trójmasztowego szkunera, który zatonął w czasie sztormu w roku 1901, i wiele innych
istotnych zdarzeń z dziejów Moose County.
Ale najbardziej zwracał uwagę napis „Prawda czy mit?”. Ta część wystawy
poświęcona była staremu sporowi na temat przyczyn tajemniczej śmierci Ephraima
Goodwintera.
Historia wybuchu w kopalni i jego następstw została przedstawiona na ilustracjach,
bez jakiegokolwiek komentarza. Powiększone fotografie i wycinki prasowe zostały
zgrupowane wokół czterech dat.
Przy dacie trzynasty maja 1904 umieszczono fotografię przedstawiającą ekipę
ratunkową w kopalni Goodwintera oraz nagłówek z gazety wychodzącej na Nizinach:
„Wybuch w kopalni - 32 ofiary śmiertelne”.
Obok daty osiemnasty maja 1904 znalazła się fotografia przedstawiająca zapłakane
wdowy i dzieci ofiar. Był tam również wycinek z gazety „Pickax Picayune” z tego samego
dnia: „Pan Ephraim Goodwinter z małżonką i rodziną udał się w kilkumiesięczną podróż
zagraniczną”.
Obok daty dwudziesty piąty sierpnia 1904 można było obejrzeć zdjęcie architekta
prezentującego projekt budynku biblioteki i fragment artykułu z „Pickax Picayune”:
„Wkrótce, dzięki hojności pana Ephraima Goodwintera, właściciela i wydawcy naszej gazety,
miasto będzie mogło poszczycić się posiadaniem publicznej biblioteki”.
Pod napisem „Listopad 1904” widniała fotografia przedstawiająca kondukt
pogrzebowy w czasie pogrzebu Ephraima. Był tam również fragment reportażu
zamieszczonego w „Picayune”: „Żałobnicy odprowadzili doczesne szczątki zmarłego
Ephraima Goodwintera do miejsca jego wiecznego spoczynku. Był to najdłuższy w historii
okręgu kondukt pogrzebowy. Pan Goodwinter zmarł nagle we wtorek”.
Monotonię zdjęć i wycinków prasowych przerywały wystawione eksponaty: górnicze
hełmy, kilofy, młoty i oskardy. Nie zabrakło nawet pojemników na lunch kojarzących się z
miejscowym przysmakiem - pasztecikami nadziewanymi farszem z mięsa i ziemniaków, które
górnicy tradycyjnie zabierali na szychtę do kopalni. Podobizna filantropa, przedstawiająca
mężczyznę o zgorzkniałej twarzy, nosiła ślady noża. Ktoś zadał cios, gdy portret został
wystawiony w hallu biblioteki publicznej. Na niewyraźnej fotografii można było zobaczyć
drzewo wisielców. Gałąź uginała się pod ciężarem, którego wygląd nasuwał makabryczne
skojarzenia. Według opisu zdjęcie zostało sklasyfikowane jako „niezidentyfikowane”. Obok
zawieszono fotokopię pożegnalnego listu rzekomego samobójcy. Kształt liter wyraźnie
przypominał charakter pisma Abrahama Lincolna. Skrzynka do głosowania zapraszała
zwiedzających do udzielenia odpowiedzi na pytanie: „Samobójstwo czy morderstwo?”
Hixie Rice, kierowniczka działu reklamy gazety „Moose County coś tam”, szturchnęła
Qwillerana w ramię:
- Z tego wszystkiego wyciągnęłam jeden nader istotny wniosek - oświadczyła. -
Ephraimowi przydałby się jakiś spec w dziedzinie PR.
- A także odrobina zdrowego rozsądku - dodał Qwilleran.
Zawrócił i ruszył w przeciwną stronę. Podążał wśród tłumu zwiedzających tą samą co
wcześniej drogą. W biurze spotkał państwa Lanspeaków.
- Mówiliście, że czegoś brakuje na wystawie. Co to za eksponat?
- Chodzi o prześcieradło - powiedziała Carol.
- Jakie prześcieradło?
- Umieściliśmy na wystawie białe prześcieradło, które po śmierci Ephraima wielebny
Crawbanks znalazł w pobliżu drzewa wisielców.
- Uważacie, że ktoś ukradł prześcieradło? - zapytał Qwilleran.
- To pierwsze takie zdarzenie - odpowiedział ponuro Larry. - Żaden przedmiot ze
zbiorów muzealnych nie został wcześniej ukradziony z wystawy. A przecież pokazywaliśmy
eksponaty o naprawdę dużej wartości. Najwyraźniej grasuje tu jakiś pomyleniec. Wiemy, że
to robota kogoś z naszego grona, bo okazało się, że prześcieradła nie było już o godzinie 13.
00. Wtedy, gdy otworzyliśmy wystawę dla publiczności. Nie jest to wielka strata. Historyczna
wartość prześcieradła jest wątpliwa. Ale budzi mój niepokój fakt, że wśród personelu
muzeum grasuje jakiś złodziejaszek.
- Ile osób ma klucze do muzeum? - zapytał Qwilleran. - Homer powiedział mi, że
pracuje tu aż siedemdziesięciu pięciu woluntariuszy.
- Ale nikt z nich nie posiada kluczy. Wchodzą do środka, otwierając drzwi oficjalnym
kluczem, który chowamy na ganku, przy wejściu do budynku.
- Gdzie chowacie klucz? Pod wycieraczką?
- Pod koszykiem z kukurydzą, który wisi nad dzwonkiem - wyjaśniła Carol.
- Uważaliśmy do tej pory, że nasi współpracownicy zasługują na pełne zaufanie -
stwierdził Larry.
Qwilleran przeprosił i udał się na poszukiwanie kuratora wystawy. Mildred właśnie
rozmawiała z Veroną Boswell.
- Dzidzia zaczęła mówić pełnymi zdaniami, gdy skończyła osiem miesięcy -
oświadczyła pani Boswell, ściskając rączkę malutkiej dziewczynki w niebieskim aksamitnym
paletku i kapelusiku na główce.
- Pani Boswell, przepraszam najmocniej - powiedział Qwilleran. - Czy zechce pani
odstąpić mi na jakiś czas panią Konstable? Chciałbym dowiedzieć się czegoś na temat jednej
z prezentowanych w muzeum ekspozycji.
- Oczywiście. Dlaczego nie... Dzidziu, czy wiesz, kim jest ten pan? Przywitaj się z
panem Qwilleranem.
- Cześć - powiedziała dziewczynka.
- Cześć - odpowiedział na jej powitanie tonem bardziej uprzejmym niż zazwyczaj.
Zaprowadził Mildred do pustej sali, w której zgromadzono kolekcję tkanin.
- Tu możemy spokojnie porozmawiać - wyjaśnił. - Do tej pory nie zauważyłem, żeby
ktoś zwiedzał tę okropną wystawę.
- Strasznie ponure miejsce - przytaknęła. - Usiłowaliśmy dodać tej wystawie trochę
życia. Próbowaliśmy umieścić przedmioty na kolorowym tle i dodać interesujące objaśnienia.
Otoczyliśmy ekspozycję sznurem, by sprawiała wrażenie naprawdę cennej. Ale okazało się,
że ludzie wprawdzie lubią aksamitne sznury, ale nie znoszą oglądania tkanin. O czym tak
rozmyślasz, Qwill?
- Chciałbym ci pogratulować pomysłu z katastrofami. Wszyscy mówią o tej wystawie.
- Dziękuję ci. Również w imieniu Fran Brodie. Ciekawe, jak wypadnie głosowanie?
- Czy widziałaś dzisiaj salę wystawową?
- Nie udało mi się tam dostać. Było za dużo ludzi. Czy ktoś znowu poharatał portret
Ephraima?
- Nie, Mildred. Tym razem ktoś zabrał prześcieradło wielebnego Crawbanksa.
- To prawda? Czy sobie ze mnie kpisz?
- Carol zauważyła, że prześcieradło zniknęło. Ona i Larry byli, delikatnie mówiąc,
zaskoczeni. Nie mieli pojęcia, kto mógłby coś takiego ukraść. A ty jak uważasz?
- Słuchaj, Qwill - zaczęła. - Nie mam zamiaru udawać, że rozumiem wszystko, co się
dzieje w naszej społeczności. Dlaczego nie poprosisz Koko, by rozwiązał tę kryminalną
zagadkę? Ten kot jest mądrzejszy niż my wszyscy.
- Skoro już o nim wspomniałaś, to chciałbym, żebyś obejrzała tę poduszkę z Inchpot.
Czy uważasz, że jest w niej coś dziwnego?
Mildred spojrzała krytycznie na sflaczałą poduszkę.
- Wydaje mi się tylko, że została przesunięta.
Weszła za aksamitny sznur, poklepała poduszkę i ułożyła ją w sposób bardziej
artystyczny.
- Chyba tak. Czy teraz jest lepiej?
- Czy zdarza się, że ktoś przesuwa wystawione przedmioty?
- Raczej... nie. Woluntariuszom nie pozwalamy niczego zmieniać. Dlaczego o to
pytasz?
Qwilleran zniżył głos.
- Któregoś dnia przyszedłem tu z Koko, a on pobiegł wprost do tej poduszki i zaczął ją
obwąchiwać. Nie chciał stąd wyjść i w końcu musiałem go własnoręcznie wyeksmitować z
muzeum. Tylko nie mów mi, że poduszka jest wypchana kurzymi piórami. Poduszka z farmy
Trevelyan też jest nimi wypchana, a kot nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.
- Sprawdźmy etykietę z opisem - powiedziała Mildred. Odsunęła aksamitny sznur i
uniosła zapisaną ręcznie etykietę. - Poduszka ta była używana na farmie Inchpot przed
pierwszą wojną światową... Pokrycie wykonano z worka od mąki... Poduszka została
wypełniona kurzym pierzem pochodzącym z kurników na farmie... Została ofiarowana
muzeum przez Adeline Inchpot Crowe.
- Powiedziałaś - Crow?
- Z literą „e” na końcu.
- Chodźmy stąd, Mildred. Te liczące sobie siedemdziesiąt pięć lat kurze pióra
przyprawiły mnie o ostry atak depresji. Czy nie chciałabyś zerknąć na książkę kucharską Iris,
skoro już tu jesteś?
Qwilleran torował drogę przez tłum, a gdy dotarli do kuchni w zachodnim skrzydle,
zaproponował Mildred filiżankę kawy.
- A może odrobinkę czegoś mocniejszego? - kokieteryjnie poprosiła Mildred. - Tłum
działa mi na nerwy. W takich okolicznościach czuję się dużo lepiej, gdy mam w ręku
szklaneczkę...
- Zobaczę, co się da zrobić. Barek Iris nie był nigdy najlepiej zaopatrzony.
- Powinna tam jednak być butelczyna...
Qwilleran zaczął grzechotać kostkami lodu.
- Książka kucharska jest w szkolnym biurku. Tam gdzie stoi telefon. Trzeba tylko
podnieść blat... Znalazłem wytrawne sherry, dubonneta i campari. Czego się napijemy?
Nie było odpowiedzi.
- Znalazłaś? - zapytał Qwilleran. - To po prostu skoroszyt z dużą ilością wycinków i
dodatkowych karteczek.
Mildred stała pochylona nad biurkiem.
- Tu jej nie ma.
- Musi tam być! Widziałem ją parę dni temu.
- Nie ma jej - upierała się Mildred. - Przyjdź i zobacz. Qwilleran szybko podszedł do
biurka. Zajrzał do wnętrza ponad ramieniem Mildred.
- Gdzie mogła się podziać?
- Pewnie koty ją ukradły - zażartowała. - Koko podniósł blat, a Yum Yum schwyciła
skoroszyt swoimi słynnymi ze zręczności łapkami.
- To niemożliwe. Koty lubią kraść, ale nie dałyby rady zwędzić skoroszytu o grubości
pięciu centymetrów.
- A może ty gdzieś go zapodziałeś?
- Oglądałem te notatki mniej więcej przez dziesięć sekund i odłożyłem na miejsce.
Ktoś tu był i ukradł skoroszyt. Ktoś, kto wiedział, gdzie Iris go trzyma. Czy ona zapraszała
czasem do siebie pracowników muzeum? Na przykład na kawę?
- Tak. Nawet często, ale...
- Nie ma zamka w drzwiach pomiędzy mieszkaniem a muzeum. Ktoś miał całe trzy
dni, żeby to zrobić. Codziennie gdzieś wychodziłem. W tych drzwiach trzeba było założyć
zamek! Przecież ktoś mógł tu przyjść i porwać koty.
W tym momencie umilkł i rozejrzał się wokoło.
- Gdzie one są? Zwykle siedzą w kuchni, ale tam ich nie widziałem. Gdzie się
podziały moje koty?
Rozdział dwunasty
Kiedy znaleziono już koty śpiące na różowym ręczniku w łazience, z dala od gwaru rozmów
w muzeum, Mildred wypiła swoje campari, a tłum się nieco przerzedził, Qwilleran wyruszył
na poszukiwanie Larry'ego Lanspeaka. Prezes w swoim biurze konferował właśnie z
dyrektorami muzeum.
- Wejdź, Qwill - powiedział Larry. - Właśnie rozmawiamy o incydencie z zaginionym
prześcieradłem.
- Teraz możecie również porozmawiać o incydencie z zaginioną książką kucharską -
oświadczył Qwilleran. - Należąca do Iris Cobb kolekcja przepisów kucharskich zginęła z jej
szkolnego biurka.
- Książka kucharska - to jeszcze mogę zrozumieć - odezwała się Susan - ale komu
było potrzebne dziurawe prześcieradło?
Carol zaproponowała wywieszenie dużego ogłoszenia na tablicy dla wolontariuszy.
- Moglibyśmy napisać tak: „Prosimy osobę, która pożyczyła prześcieradło z wystawy
na temat katastrof i książkę kucharską z mieszkania Iris Cobb, o natychmiastowy zwrot tych
przedmiotów do biura muzeum. Nie będziemy prowadzić w tej sprawie żadnego
dochodzenia”. Jak to brzmi?
- Nadszedł czas, żeby zainstalować zamek w drzwiach znajdujących się pomiędzy
muzeum a mieszkaniem dyrektora - oświadczył Qwilleran. - Iris zgromadziła olbrzymią
kolekcję wartościowych przedmiotów. Są to niewielkie rzeczy. Z łatwością można je
wynieść. Czasem ludzie, którzy nigdy nie okradliby kogoś żyjącego, uważają, że nie ma nic
złego w kradzieży rzeczy osoby zmarłej. To prymitywny zwyczaj. Ale taka praktyka istnieje
od stuleci.
- Być może, ale nie tutaj - oświadczyła Susan.
- Skąd wiesz? Zmarły nie poskarży się przecież policji. Ludzie w Moose County mogą
używać komputerów, kamer wideo i podróżować prywatnymi samolotami, a mimo to wierzyć
w zabobony. Na przykład w duchy. Ciągle słyszę, że Ephraim czasem przechodzi przez
ściany.
Larry uśmiechnął się lekko.
- To tylko taki żart, Qwill. Żeby mieć o czym pogadać przy kawie.
Podszedł do telefonu, zerkając na zegarek.
- Zadzwonię do Homera w sprawie zamka. Mam nadzieję, że jeszcze nife śpi. Jest co
prawda dopiero wpół do szóstej, ale on kładzie się coraz wcześniej.
- Jego świeżo poślubiona małżonka pewnie odmieni te zwyczaje - stwierdził
Qwilleran. - Jest tak pełna energii!
- Na pewno - zachichotał Larry. - Będą siedzieć i oglądać program telewizyjny aż do
ósmej. Ale właściwie dlaczego się z tego śmiejemy? Kiedy będziemy w wieku Homera,
nawet na to nie będziemy mieć siły.
Po krótkiej rozmowie poinformował zebranych, że Homer wczesnym rankiem wezwie
ślusarza.
- Zasugerowałbym coś jeszcze, jeśli już rozmawiamy o zamkach i cennych
przedmiotach. Iris miała w salonie sporo swoich prywatnych papierów. Powinniśmy je
pozbierać, zabezpieczyć i przekazać jej synowi.
- Chętnie przekażę dokumenty - oświadczyła Susan. - W tym tygodniu będę widziała
się z Dennisem.
Qwilleran spojrzał na nią z pozorną obojętnością i odwrócił się w kierunku Larry'ego.
- Proponuję zrobić to natychmiast - zadecydował prezes. - Zajmiemy się tym we
trójkę: Susan, Qwill i ja. Jakiej wielkości pudła potrzebujemy?
Po chwili cała trójka ruszyła w kierunku zachodniego skrzydła. Zabrali ze sobą
kartonowe pudło, taśmę klejącą i pisak. Koty powitały ich przy drzwiach mieszkania.
- Cześć, koty! - Larry przywitał się wesoło z Koko i Yum Yum.
Koty odprowadziły ich do salonu, w którym na honorowym miejscu stało biurko.
- Nigdy nie widziałem równie brzydkiego mebla - oświadczył Qwilleran.
Było to płaskie pudło na wysokich nóżkach z jedną szufladą i wysuwanym blatem do
pisania. Nad blatem znajdowała się szafka.
- To prawdziwy, ręcznie wykonany mebel Dingleberry'ego, datowany na rok 1890 -
poinformował ich Larry. - Iris kupiła to biurko na aukcji u Goodwinterów. Próbowałem ją
przelicytować, ale dałem spokój, kiedy cena była czterocyfrowa.
W szafce stały pudełka po butach oznaczone wielkimi, drukowanymi, wypisanymi
markerem literami: RACHUNKI, LISTY, FINANSE, ZDROWIE, UBEZPIECZENIA,
SPRAWY OSOBISTE. W szufladzie znajdowały się, jak zwykle w takich miejscach, pióra,
nożyczki, spinacze, gumki, notatniki i szkła powiększające.
- W całym mieszkaniu są szkła powiększające - powiedział Qwilleran. - Nosiła nawet
jedno na szyi. Na łańcuszku.
- Dobrze! - odezwał się Larry. - Zamkniemy te rzeczy w biurze muzeum i przekażemy
je Dennisowi, kiedy tu się zjawi.
- To dobry pomysł - zgodził się Qwilleran.
Susan nie miała nic do powiedzenia. Wydawało się, że humor jej nie dopisuje. Kiedy
wychodzili z salonu, omal się nie przewróciła, idąc po perskim dywanie.
Qwilleranowi udało się ją podtrzymać.
- Przepraszam - powiedział - ale pod dywanem siedzi kot. Już drugi raz tam się chowa.
- Ma dobry gust - skomentował Larry. - Dywany w tym mieszkaniu to antyki o sporej
muzealnej wartości.
- Czy są tu jeszcze jakieś inne pułapki? - zapytała zirytowana Susan, idąc za Larrym w
kierunku muzeum.
Qwilleran rozmroził porcję kurczaka po królewsku dla kotów, które łapczywie pożarły
mięso, starannie unikając papryki i płatków migdałów. Przyglądał się temu fascynującemu
rytuałowi nieobecny duchem. Myślał o zaginionym prześcieradle, przesuniętej poduszce i
książce kucharskiej, którą ktoś sobie przywłaszczył, oraz o nagłej gorliwości Susan, która
miała tak wielką ochotę zająć się prywatnymi papierami Iris Cobb.
Coś złego stało się z Susan Exbridge, gdy mąż zostawił ją dla innej kobiety. Jako żona
dobrze prosperującego dewelopera aktywnie działała w klubie, w zarządach różnych
organizacji i z zapałem pracowała społecznie. Gdy została zraniona jej miłość własna, zaczęła
się zajmować wyłącznie sobą. I to można by jeszcze jakoś usprawiedliwić. Plotkarze w
Pickax twierdzili, że jej były mąż tak przygotował umowę o podziale majątku po rozwodzie,
że Susan okazała się bogata tylko na papierze. Na co dzień borykała się z brakiem gotówki. A
gdyby zdecydowała się na likwidację finansowych zabezpieczeń, musiałaby zapłacić
niezwykle wysoki podatek.
Krążyły pogłoski, że firma „Exbridge & Cobb” w dziewięćdziesięciu procentach
została sfinansowana przez Iris. Qwilleran uważał, że gdyby plotki te okazały się prawdziwe,
spadek po Iris miałby dla Susan niezwykle istotne znaczenie. Wprawdzie obie kobiety
przyjaźniły się i wspólnie robiły interesy, ale cała sytuacja budziła podejrzenia Qwillerana,
ponieważ trudno by było znaleźć gorzej dobraną parę. Iris nie była ani szykowna, ani
wyrafinowana, ani wygadana, a mimo to Susan obdarzyła ją swoją przyjaźnią. Iris
pochlebiało, że wybrała ją osoba tak dystyngowana, świetnie ubrana, z takimi koneksjami.
Qwillerana irytowało, że Iris Cobb była wykorzystywana. To przecież tylko dzięki jej
wiedzy i pieniądzom mógł powstać nowy sklep z antykami. Złościło go także, że Susan
usiłuje uwieść Dennisa Hougha - nie tylko męża i ojca maleńkiego synka, ale również
spadkobiercę fortuny rodziny Cobb-Hackpole.
Postanowił zapanować nad tymi uczuciami, przygotowując dla siebie kanapkę z
żytniego chleba z kminkiem i wołowiny pochodzących z dwóch różnych zamrażalników oraz
musztardy i chrzanu wyjętych z lodówki. Syjamskie koty obserwowały, jak je, więc podzielił
się z nimi mięsem.
- Duch pani Cobb ciągle jest wśród nas - powiedział do swoich ulubieńców.
Była to szczera prawda. Obecność Iris wydawała się niemal namacalna. Wszystko
wokół przywodziło na myśl panią Cobb: potrawy, które kiedyś przyrządziła, przyjemna
kuchnia, zgromadzone antyki, różowe prześcieradła i ręczniki, a nawet czasopisma i tanie
wydania powieści na półkach. Wydawało się, że właścicielka mieszkania za chwilę wejdzie
do pokoju i powie: „A może spróbowałby pan moich czekoladowych ciasteczek z wiórkami
kokosowymi?”
Oderwał wzrok od swojej kanapki i wydało mu się, że widzi Iris. A może to jej
niewidoczna obecność tak absorbuje Koko?
Qwilleran podniósł się i wyszedł na dwór. Wyruszył na krótki spacer dokoła
posiadłości, żeby zaznać choćby pozorów spokoju.
Był niedzielny wieczór. Tydzień wcześniej telefon przerażonej pani Cobb nie pozwolił
Qwilleranowi nacieszyć się muzyką z pierwszego aktu Otella. Od tego czasu jeszcze dwa razy
usiłował wysłuchać całej opery. Postanowił spróbować po raz kolejny. O tej porze w Moose
County zazwyczaj panował spokój. Było mało prawdopodobne, by tym razem ktoś
zatelefonował. Przez chwilę Qwilleran rozważał nawet wyłączenie obu telefonów. Ale
łączność była jego żywiołem i myśl, że mógłby z własnej woli pozbawić się możliwości
kontaktu ze światem, wydała mu się straszna niczym groźba moralnego upadku.
Przygotował właściwą do słuchania muzyki scenerię: kubek kawy w ręku oraz dwa
koty wylegujące się na obitych niebieskim aksamitem fotelach. Wcisnął klawisz „play”.
Grzmiące akordy uwertury sprawiły, że koty jak zwykle uciekły z salonu. Po chwili jednak
wróciły, wytrzymując dzielnie, chociaż z płasko położonymi uszami, dźwięk trąbek.
Wszystko szło dobrze, aż do chwili, gdy w akcie trzecim zaczęła się aria, którą Polly
określiła jako „wspaniałą”. W momencie, gdy Otello śpiewał przejmujące słowa: Dio! Mi
potevi..., zaczął dzwonić telefon. Qwilleran usiłował nie zwracać na to uwagi. Wprawdzie
uporczywe dzwonienie zagłuszało muzykę, ale postanowił to zignorować. Wzmocnił tylko
dźwięk magnetofonu. Tenor cierpiał, a telefon dzwonił. Qwilleran zacisnął zęby. Dziesiąty
dzwonek... piętnasty dzwonek... dwudziesty! W tym momencie przyszło mu do głowy, że
tylko ktoś w rozpaczliwej sytuacji może tak długo próbować. I musi być to osoba, która
dobrze wie, że Qwilleran jest w domu. Ściszył muzykę i podszedł do znajdującego się w
sypialni telefonu.
- Słucham - powiedział z niepokojem.
- Qwill? Tu Kristi - w jej głosie usłyszał zdenerwowanie. - Nie pisz o moich kozach.
- Dlaczego?
- Zdarzyło się coś strasznego. Osiem kóz nie żyje. Inne są umierające.
- O mój Boże! Co się stało?
- Karmiłam je o piątej i wszystko było w porządku. Kiedy poszłam tam po dwóch
godzinach, trzy owce już nie żyły - zawiesiła głos. - Pozostałe dusiły się, a jedna z nich
upadła tuż przy moich nogach. Nie mogę, nie mogę... - jej słowa zmieniły się w szloch.
Współczucie wezbrało w piersi Qwillerana. Gdy myślał o Koko i Yum Yum,
nietrudno mu było wyobrazić sobie, czym jest przywiązanie do zwierząt. Wiedział, jak mogą
być bliskie ludzkiemu sercu.
- Uspokój się, Kristi - powiedział. - Spokojnie! Co zrobiłaś?
Chlipała przez chwilę i zanim się odezwała, musiała wytrzeć nos.
- Zadzwoniłam do weterynarza, na numer używany w nagłych przypadkach. Lekarz
przyjechał prawie natychmiast. Ale koźlęta już wtedy nie żyły. Większość kóz również -
powiedziała, próbując bezskutecznie stłumić szloch.
Czekał cierpliwie, aż się uspokoi.
- Kozłom nic się nie stało - powiedziała. - Były w oddzielnej zagrodzie.
- Czy wiesz, jaka była przyczyna... ?
- Weterynarz powiedział, że to była trucizna. Prawdopodobnie jakiś środek
owadobójczy w paszy. W ich płucach... - zaczęła i znowu się rozpłakała. - W ich płucach
pełno było płynu. Dlatego się dusiły. Weterynarz już wysłał próbki do laboratorium. Nie
mogę o tym spokojnie myśleć. Wszystkie zginęły, całe stadko!
- Jak to się mogło stać?
- Policja uważa, że to akt wandalizmu.
Qwilleran poczuł mrowienie nad górną wargą i zrozumiał, że zna już odpowiedź na
swoje następne pytanie.
- Czy domyślasz się, kto mógł dopuścić się tak potwornego czynu?
- Wiem, kto to zrobił! - jej rozpacz przerodziła się w gniew. - To ten głupek, który był
moim mężem!
- Czy powiedziałaś o tym policji?
- Tak. Szukali go, odkąd uciekł z otwartego zakładu karnego w pobliżu Lockmaster.
Miał nadzieję, że będzie mógł się tu ukryć, a ja dam mu pieniądze i samochód. Powiedziałam
mu, że chyba zwariował. Nie chciałam mieć z nim nic wspólnego. Och, dlaczego nie
wydałam go policji?! - zawołała i zaniosła się rozdzierającym serce płaczem.
- To straszne! Czy przypuszczałaś, że mógłby zaatakować farmę?
- Groził mi rano. A ja mu powiedziałam, że mam broń. Ale nie podejrzewałam, że
zrobi coś takiego. Chętnie bym go zamordowała. Nie chodzi o to, że straciłam dwa lata
ciężkiej pracy... Ale... te wszystkie kochane kózki! Jaskierka... Pelargonia... Czarnulka! -
mówiła przez łzy.
- Chciałbym coś zrobić. Czy mógłbym ci jakoś pomóc? - zapytał.
- Nikt nie może mi pomóc - westchnęła. - Po prostu nie zamieszczaj artykułu.
Informacja o otruciu kóz ukaże się w jutrzejszej gazecie. Jeden z reporterów już do mnie
dzwonił.
- Daj mi znać, gdyby coś się działo. Cokolwiek.
- Dziękuję ci, Qwill. Dobranoc.
Qwilleran wyłączył magnetofon. Przeżył wystarczająco dużo dramatycznych
wydarzeń jak na jeden wieczór.
Jego telefon rozdzwonił się w poniedziałek wczesnym rankiem, gdy tylko poczta pantoflowa
zaczęła działać. Mildred Hanstable, Polly Duncan, Larry Lanspeak i inni dzwonili, żeby
powiedzieć:
- Czy słuchałeś dziś rano wiadomości?... Czy wiesz, co się stało u twojej sąsiadki?...
Czy to nie jest ta kobieta, z którą miałeś przeprowadzić wywiad?... Wydział sanitarny
zarządził wycofanie ze sprzedaży wszystkich kozich produktów... Uważają, że te kozy zostały
otrute.
To był trudny początek pracowitego dnia. Zanim jeszcze Qwilleran zdążył
przygotować pierwszą filiżankę kawy, zobaczył państwa Tibbittów jadących ich ciężkim
starym samochodem. Za nimi podążała ciężarówka z napisem „Al's Fix-All”. Tak właśnie
działały usługi w Moose County: albo wykonawcy zjawiali się spóźnieni o sześć godzin, albo
byli na miejscu przed śniadaniem. Qwilleran powitał Tibbittów w ponurym nastroju.
- Pójdę trochę poodkurzać - oznajmiła Rhoda.
- A ja napiję się kawy - stwierdził Homer.
- Masz ochotę mi towarzyszyć? - zapytał Qwilleran, pokazując swój kubek.
- Nie, dziękuję. Zawsze używam własnej kawy i przyrządzam ją u siebie w biurze.
Homer poklepał się po tylnej kieszeni i żwawo przebierając chudymi nogami, ruszył w
kierunku swojego gabinetu. Fajny gość - pomyślał Qwilleran.
Kiedy ślusarz pracował przy drzwiach, Qwilleran pospiesznie zjadł bułkę i wypił
kawę. Potem poszedł zobaczyć się z Tibbittem w biurze muzeum.
- Ktoś ukradł moją miotełkę z piór - poskarżyła się Rhoda.
- To ja - oświadczył jej małżonek. - Wyrzuciłem ją do śmieci. Możesz używać
ściereczki, jak wszyscy inni. Możesz ją zwilżyć tym specjalnym płynem, który pochłania
kurz.
- Kto raz był dyrektorem, zawsze już nim będzie - skomentowała kobieta, zwracając
się do Qwillerana. - On lubi rządzić - dodała, wyjmując ze schowka swój nowy sprzęt do
odkurzania. Kiedy wychodząc z biura, mijała krzesła i szafy z aktami, energicznie machała
ścierką.
Qwilleran zwrócił się do Homera:
- Pewna osoba powiedziała mi kiedyś, że w Moose County nie istnieje taki zawód jak
ślusarz, bo tu po prostu nie używa się zamków. Kim jest więc facet, który reperuje drzwi?
- Rzeczywiście ślusarz mógłby umrzeć z głodu w naszych stronach - objaśnił Homer. -
Ale ten człowiek reperuje, co tylko się da: lodówki, gramofony, maszyny do pisania. Jednym
słowem - wszystko. Dlaczego chcesz zainstalować zamek między swoim mieszkaniem a
muzeum? Czy stary Ephraim zaczął ci się naprzykrzać? Ale sam wiesz, że drzwi nie są dla
niego żadną przeszkodą. Umie przenikać nawet przez mury.
- Jeśli idzie o podejrzane typy, to nie martwię się tymi, którzy zmarli. Niepokoją mnie
żywi.
- Zbliża się Halloween i wkrótce mogą pojawić się różni dowcipnisie. O tej porze roku
za czasów mojej młodości udawaliśmy duchy i straszyliśmy ludzi w okolicy. Zwłaszcza tych,
których nie lubiliśmy. Na przykład zbyt surowego nauczyciela albo miejscowego kutwę.
- Jak zakradaliście się do domów? Takich psikusów nie robiliśmy w Chicago, a tam
właśnie dorastałem.
- O ile sobie przypominam - zaczął swoją opowieść starszy pan - wbijaliśmy wielki
gwóźdź albo coś podobnego pod obluzowaną deskę w jakimś miejscu na zewnątrz budynku i
przymocowywaliśmy długi sznur. Potem mocno naciągaliśmy linę i wodziliśmy po niej
patykiem, jak smyczkiem po strunach skrzypiec. Dźwięk niósł się po całym domu. Słychać
było wrzaski na strychu, jęki w ścianach. Wątpię, czy podobny efekt można osiągnąć w
budynku pokrytym aluminium czy sklejką, jak to się robi dzisiaj. Te współczesne materiały
niszczą małe radości naszego życia. Wszystko jest teraz syntetyczne, nawet jedzenie.
- Jedną z moich małych radości było wycinanie inicjałów na blacie szkolnej ławki -
oznajmił Qwilleran. - Telefon pani Cobb stoi na starej ławce. W jej blacie ktoś wyciął litery
H. T. Czy wiesz coś na ten temat?
- U dołu? Z prawej strony? To moja ławka! - ucieszył się Homer. - Z dawnej szkoły w
Black Creek. Nauczyciel wlepił mi niezłe baty za to, że wykonałem to małe dzieło sztuki.
Gdybym był sprytniejszy, wyciąłbym inicjały innego ucznia. Adam Dingleberry używał tej
ławki przede mną. Był o cztery lata starszy. Wyciął inicjały syna naszego pastora. Miał
zwariowane poczucie humoru. I ciągle ma. Został wyrzucony ze szkoły za te psikusy. Nikt nie
docenił jego oryginalnej twórczości. Były jeszcze czyjeś inicjały na tej ławce?
- Całkiem sporo. Pamiętam jeszcze litery B. O. Chociaż pewnie te inicjały nie istniały
jeszcze w czasie, kiedy ty chodziłeś do szkoły.
- To inicjały dziadka Mitcha, Bruce'a Ogilviego. Był ode mnie młodszy. Wygrywał
wszystkie konkursy ortograficzne z zamkniętymi oczami. Jakby tego nie mógł robić z
otwartymi!
- Odnoszę wrażenie, że tu na północy ludzkie losy są ze sobą bardzo mocno splecione.
To dzięki temu powstaje zwarta tkanka społecznych więzi. Zycie w miastach na Nizinach to
tylko plątanina luźnych nitek.
- To dobry temat felietonu w twojej rubryce - zasugerował Homer.
- Chyba rzeczywiście o tym napiszę. A jeśli już mówimy o rubryce „Piórkiem
Qwilla”, to Rhoda powiedziała mi, że znasz się na starych budynkach gospodarczych.
- Rzeczywiście! To jeszcze jedna zanikająca tradycja! Budują teraz metalowe
dziwolągi, które wyglądają jak magazyny w fabryce. Nikt mnie nie przekona, że bydło dobrze
się tam czuje! - Wyciągnął rękę w kierunku wychodzącego na północ okna. - Ten budynek
będzie stać nawet wtedy, gdy wszystkie metalowe obory dawno już przestaną istnieć.
- Jeszcze nie miałem okazji przyjrzeć się tym zabudowaniom - oświadczył Qwilleran.
- Chodźmy tam więc teraz. To coś wspaniałego! - Homer zaczął powoli wstawać,
jakby musiał kolejno uruchamiać swoje stawy. - Wbrew powszechnie panującej opinii nie
składam się z plastikowych kości i stalowych gwoździ. Widzisz tu same oryginalne części.
Rhoda - zawołał - powiedz, żeby Al zostawił rachunek. Wyślemy mu czek.
Obaj mężczyźni szli w kierunku stodoły. Homer energicznie i młócił rękami i nogami,
ale mimo to robili niewielkie postępy. Qwilleran obejrzał się w kierunku domu. Zobaczył
nieduży, płowy kłębuszek na parapecie kuchennym i pomachał ręką.
Stodoła z dwuspadowym dachem na farmie Goodwinterów była klasycznym
budynkiem gospodarczym. Deski, z których została zbudowana, pomalowano niegdyś na
czerwono. Teraz czerwonawe pasemka rozpłynęły się wśród srebrzystej szarości drewna. Z
jednej strony budynku stała przybudówka, z drugiej resztki przysadzistego, kamiennego
silosu, które wyglądały niczym szary duch.
Maszerowali w milczeniu.
- Nie mogę iść... i jednocześnie rozmawiać - oświadczył Homer, rytmicznie
poruszając kończynami.
Obora znajdowała się dalej od domu, niż przypuszczał Qwilleran. Była też większa,
niż to sobie wyobrażał. Im bardziej się do niej zbliżali, tym groźniej wyglądała. Zarośnięta
trawą rampa prowadziła do olbrzymich, dwuskrzydłowych wrót.
- Nareszcie rozumiem, dlaczego mówi się, że coś jest wielkie jak wrota stodoły -
powiedział Qwilleran.
Zatrzymali się u podnóża rampy, żeby Homer mógł złapać oddech, zanim zaczną
wspinać się na górę. Gdy odsapnął po wysiłku, wyjaśnił:
- Wrota musiały być wielkie, żeby wóz pełen siana mógł wjechać do wnętrza. Drzwi
wielkości człowieka wycięte w większych wrotach nosiły nazwę „igielnego ucha”.
Kiedy to mówił, otworzyła się klapa we wspomnianych drzwiach i ciężarna kotka
wydostała się na zewnątrz.
- To jest Cleo - przedstawił ją Tibbitt. - Jest członkiem mojej specgrupy do walki z
gryzoniami. Wygląda na to, że kolejny miot zjadaczy myszy jest już w drodze. Nigdy nie jest
za dużo dzikich kotów w gospodarstwie.
- Do czego służyła przybudówka? - zapytał Qwilleran.
- Ephraim zbudował ją, żeby trzymać tam swoje powozy. Mówią, że niektóre były
bardzo szykowne. Później stał tam parowy Stanley jego syna. A kiedy Titus Goodwinter
został zabity, wdowa po nim kupiła pierce arrow. Wyobraź sobie, że limuzyna miała
wycieraczki! Wszyscy uważali, że to wynalazek nie z tej ziemi.
Podniszczona drewniana szopa stała na wysokiej podmurówce z kamienia polnego, a
ponieważ teren obniżał się na tyłach budynku, fundament wznosił się na wysokość
pierwszego piętra.
- Właśnie taki budynek nazywają w Szkocji oborą - oświadczył Homer. -
Goodwinterowie trzymali tu kiedyś konie i bydło.
Powoli wspięli się po pokrytej trawą rampie i weszli do budynku przez „igielne ucho”.
Starszy mężczyzna pokazywał wyposażenie zastosowane przy wrotach - proste żelazne
haczyki i zaczepy ręcznie wykute przez miejscowego kowala.
Wnętrze budynku okazało się bardzo ciemne w porównaniu z tonącym w słonecznym
świetle otoczeniem. Tylko trochę światła wpadało do środka przez niewidoczne okienka
umieszczone wysoko pod szczytem budynku. W stodole panowała cisza zakłócana tylko
przez stłumione gruchanie gołębi i ruchy ich skrzydeł.
- Otwórzmy lepiej wielkie wrota, to może coś tu zobaczymy - zaproponował Homer. -
To pomieszczenie z każdym rokiem jest ciemniejsze.
Nagle Qwilleran zdał sobie sprawę, że nigdy nie był w środku stodoły. Widywał takie
budynki tylko z daleka, kiedy jechał szosą. Wprawdzie na terenie posiadłości
Klingenschoenów stała szopa na jabłka, ale nigdy tam nawet nie zajrzał. Teraz, gdy
przyglądał się wielkiej, poprzecinanej belkami przestrzeni, odczuł ten sam podziw, który
ogarniał go w czasie zwiedzania gotyckich katedr.
Homer zauważył jego spojrzenie.
- Jest tu podwójne miejsce na siano - wyjaśnił. - Belki mają osiemnaście metrów
długości, a w przekroju prawie metr. Cała konstrukcja jest łączona czopami, bez żadnych
gwoździ. Wszystko wykonane z drewna sosny wejmutki. Teraz już takiego nie znajdziesz.
Drzewa zostały wycięte.
Pokazał Qwilleranowi ślady uderzeń siekiery i ciosania.
- Na parterze jest klepisko grube na dziesięć centymetrów. Tylko naprawdę solidne
podłoże mogło wytrzymać ciężar wozu pełnego siana albo tych piekielnych pras drukarskich.
Dopiero w tym momencie Qwilleran zwrócił uwagę na to, co znajdowało się
wewnątrz budynku. Na pokrytym słomą klepisku stały drewniane skrzynie i maszyny, które
swoim groteskowym wyglądem przywodziły na myśl narzędzia tortur.
- To tylko część naszego dobytku - kontynuował swoje objaśnienia starszy pan. -
Reszta skrzyń leży na dole, w stajni. Senior Goodwinter miał obsesję na punkcie drukowania.
Kiedy zamykano albo modernizowano jakąś drukarnię, kupował jej przestarzałe wyposażenie.
Nigdy nie zabrał się do zrobienia inwentaryzacji tego wszystkiego ani nie pofatygował się,
żeby otworzyć te skrzynie. Tylko je kolekcjonował.
- I tu zaczyna się moja rola - rozległ się za nimi dźwięczny głos, a w otwartych
drzwiach dostrzegli sylwetkę Vince'a Boswella. - To ja mam przejrzeć zawartość tych skrzyń
i skatalogować zbiory, żeby mogło powstać Muzeum Słowa Drukowanego - objaśnił swoim
przenikliwym głosem. Łatwo można było sobie go wyobrazić jako prowadzącego aukcję. -
Nie dalej jak wczoraj otworzyłem skrzynię, w której znajdowała się osiemnastowieczna
drewniana prasa drukarska.
- Teraz ty oprowadzasz - zaproponował mu Homer. - Chcę wrócić do domu, zanim
nogi do reszty odmówią mi posłuszeństwa. Czuję ból w kolanach - powiedział i pospiesznie
się wycofał, schodząc w dół po trawiastej rampie.
W tym samym momencie w kierunku rampy zaczęła zbliżać się maleńka niczym lalka
figurka, ubrana w odpowiedniej wielkości błękitne dżinsy i czerwony sweterek. W jednej ręce
trzymała zielone plastikowe wiaderko, w drugiej żółtą plastikową łopatkę. Za dziewczynką
biegła zaniepokojona matka, wołając cichym głosem:
- Dzidziu, Dzidziu! Chodź tu!
Vince spojrzał na nie i zesztywniał.
- Czy nie możesz zapanować nad tym dzieckiem? - zapytał. - Zabierz ją stąd. Tu nie
jest bezpiecznie.
Verona chwyciła małą w ramiona, a wiaderko i łopatka upadły na ziemię i potoczyły
się w przeciwnych kierunkach.
- Moje wiaderko! Moja łopatka! - wrzasnęła Dzidzia.
Qwilleran pozbierał zabawki i wręczył je małej.
- Podziękuj panu - zamruczała Verona.
- Dziękuję - powiedziała odruchowo Dzidzia.
Kiedy mała odchodziła z matką po ścieżce, tęsknie zerkała w kierunku stodoły.
Qwilleran pomyślał, że jest w tym dziecku coś niepokojąco dorosłego. Na dodatek
dziewczynka była chudziutka i nie wyglądała zdrowo.
- Pokażę panu, co tu znalazłem - powiedział Boswell, wzruszając ramionami. - Jeśli to
oczywiście pana interesuje.
Wskazał na urządzenie na wymyślnie skonstruowanych nogach.
- Oto waszyngtońska maszyna drukarska z dźwigniami kolanowymi z roku 1827. W
skrzyniach znalazłem stare szuflady zecerskie, wierszowniki, prymitywną cylindryczną prasę
i klocki drzeworytnicze. Tu możliwe są wszelkie niespodzianki. Kiedy otwieram kolejną
skrzynię, nigdy nie wiem, co w niej będzie.
Podniósł łom i zaczął odbijać wieko drewnianej skrzyni. W środku znajdował się jakiś
zabezpieczony warstwą słomy przedmiot.
- Wydaje mi się, że to ręczna gilotyna do papieru.
- Jestem pod wrażeniem - stwierdził Qwilleran, zmierzając w kierunku drzwi.
- Proszę zaczekać! - rozległ się świdrujący głos Boswella. - Nie zobaczył pan nawet
połowy eksponatów.
- Muszę wyznać - oświadczył Qwilleran - że nie jestem specjalnie zainteresowany
urządzeniami mechanicznymi, a na dodatek niektóre z tych machin mają naprawdę
diaboliczny wygląd - tu skinął głową w stronę czegoś, co wyglądało jak skrzyżowanie
maszyny do szycia z gilotyną.
- To maszyna drukarska sterowana pedałami - objaśnił ekspert. - Tamta to albion, a
obok Columbia. Gdy porusza się dźwignią przeciwwagi, orzeł podnosi się i opada.
Maszyna wyglądała niczym żeliwne monstrum ozdobione podobiznami orła oraz
węży i delfinów.
- Tak, to rzeczywiście coś wspaniałego - powiedział Qwilleran ze smutkiem. -
Niestety więcej o tych niezwykłych eksponatach będzie mi pan musiał opowiedzieć innym
razem.
Spojrzał na zegarek i poszedł w kierunku rampy.
- Czy zechce pan zjeść ze mną i moją żoną talerz zupy?
- Serdecznie dziękuję za zaproszenie, ale czekam na ważny telefon.
Boswell podniósł z wieka skrzyni krótkofalówkę.
- Zaraz przyjdę na lunch, Verono - powiedział. - Może zjedlibyśmy pomidorową i
parówki?
Wspólnymi siłami zamknęli wrota stodoły i zaryglowali je, używając do tego celu
prymitywnego haczyka. Potem zeszli na dół po porośniętej trawą rampie. Boswell odjechał
swoją zardzewiałą furgonetką, a Qwilleran poszedł spacerkiem do domu, zadowolony, że
udało mu się wymknąć z rąk eksperta o przenikliwym głosie i uniknąć jego wyklepanych na
pamięć podręcznikowych wykładów. Ale do czego Boswell potrzebował krótkofalówki? Czy
nie prościej było stanąć na rampie i zawołać? Jak delikatna Verona mogła tolerować te
ogłuszające wrzaski? Irytowało go, że Boswell traktuje żonę i dziecko niczym
bezwartościowe przedmioty codziennego użytku. Vince bez oporów odesłałby je obie do
Pittsburgha niczym niepotrzebny balast, gdyby tylko został wyznaczony na następcę pani
Cobb. Sama myśl, że Boswell mógłby zająć miejsce Iris, była dla Qwillerana nie do
zniesienia.
Kiedy otworzył drzwi prowadzące do zachodniego skrzydła, jakiś puszysty kłębek
śmignął tuż przy jego stopach i zbiegł po schodach. Qwilleran wrzasnął i wykonał skok,
chwytając śliskie ciałko kota obiema rękami. Wylądowali na kupie liści.
- Wybij to sobie z głowy, mój mały - łajał ulubieńca, niosąc go do domu. - Gdzie się
wybierałeś? Chciałeś balować z dzikimi kotami? A może interesujesz się maszynami
drukarskimi?
Wypowiadając te słowa, rzucił kota na podłogę. Zaskoczony Koko wykonał swoje
słynne miękkie lądowanie, padając na cztery łapy. Jeśli chodzi o Qwillerana, to w tym
właśnie momencie zaświtała mu w głowie pewna myśl. Myśl, która sprawiła, że wąsy mu się
zjeżyły.
Zadał sobie pytanie, co mianowicie znajduje się w skrzyniach, które nie zostały
rozpakowane. Maszyny drukarskie? A może coś zupełnie innego?
Rozdział trzynasty
Następnego dnia Qwilleran miał tyle zajęć, że zapomniał o prasach drukarskich. Odbył długą
rozmowę z prezesem zarządu Fundacji Klingenschoenów. Zaraz potem zadzwonił do Kristi z
farmy Fugtree.
- Nic się nie wydarzyło - powiedziała Kristi zmęczonym głosem. - Policjanci nadal się
tu kręcą. Założyli blokady na drodze w całym okręgu. Szukają Brenta, ale nie było na razie
żadnych doniesień o kradzieży samochodów. Gdzie jest twój samochód? Założyłam okulary,
ale nie widzę go na podwórzu. Właśnie miałam do ciebie zadzwonić.
- Mój samochód stoi zamknięty w nowej stodole. Doceniam twoją troskę.
- Są tu pracownicy nadzoru weterynaryjnego. Nie mogę na to patrzeć. Zabrali
Czarnulkę i Pelargonię.
- To okropne - powiedział Qwilleran - ale musisz przez to przejść i zastanowić się nad
następnym krokiem.
- Wiem, powinnam myśleć konstruktywnie. Próbuję. Mój znajomy obiecał, że pomoże
mi przerobić dom, jeśli będę chciała założyć tu restaurację albo pensjonat. Ale najpierw
muszę pozbyć się rzeczy mojej matki. Może urządzę wielką wyprzedaż w ogrodzie albo
zrobię wielkie ognisko i wszystko spalę. Doprowadzenie domu do porządku będzie sporo
kosztować. Nie wiem, ile zwróci mi ubezpieczenie. O Boże! Nie chcę pieniędzy z
ubezpieczenia! Chcę się obudzić i zobaczyć łagodne oczy Gardenii i Jaskierki, które czekają,
żebym je wydoiła. Uwielbiam kozy!
- Wiem, Kristi, ale niezależnie od tego, czy będziesz hodować kozy na fermie, czy
założysz pensjonat, Fundacja Klingenschoenów pomoże ci wpisać dom do rejestru zabytków.
Dzięki temu dostaniesz pieniądze na remont - oczywiście pod warunkiem, że się zgodzisz.
- Oczywiście, że się zgodzę! Och, Qwill, byłoby wspaniale! Muszę powiedzieć o tym
Mitchowi!
- Mitchowi? Masz na myśli Mitcha Ogilviego?
- Tak, powiedział, że cię zna. Mam do ciebie wielką prośbę. Mitch stara się o posadę
dyrektora muzeum. Chciałby tam mieszkać. Wstawisz się za nim? Ja uwielbiam kozy, a
Mitch - muzea. Nie może cafe życie pracować w hotelu. Powinien wykorzystać swoje
zdolności.
- Czy to on opowiada dzieciom bajki w Halloween?
- Tak! Dzieciaki szczękają zębami ze strachu!
- Chętnie z nim porozmawiam. Może wpadłabyś z nim do zachodniego skrzydła na
białe wino i pączki?
- Kiedy?
- Dziś wieczorem - zaproponował Qwilleran. - Koło ósmej.
- Przyniosę kozi ser i krakersy - powiedziała Kristi z nieskrywanym entuzjazmem. -
Nie martw się - ser nie jest zatruty.
Kiedy skończyli rozmawiać, Qwilleran zadzwonił do Polly, do biblioteki.
- Jadę do Pickax, mam coś do załatwienia. Masz ochotę iść ze mną na kolację?
- Wspaniale - powiedziała Polly - pod warunkiem, że to będzie wczesna kolacja. Nie
mogę być za późno w domu, mam nakarmić swojego ulubieńca. On je cztery posiłki dziennie.
Qwilleran wzdrygnął się. Zdarzało mu się powiedzieć: „Muszę wrócić do domu, żeby
nakarmić koty”, ale Polly była nieznośna ze swoim poczuciem obowiązku.
- Przyjdź do mnie, kiedy zamkną bibliotekę - zaproponował. - Zadzwonię do
restauracji „Old Stone Mill” i poproszę, żeby przywieźli jedzenie. Co zamówić dla ciebie?
- Zieloną sałatę z indykiem i tosty. Zabiorę trochę indyka do domu dla mojego
ulubieńca. On ma wilczy apetyt.
Qwilleran skrzywił się, zapominając, że sam wielokrotnie przynosił do domu jedzenie
dla kotów w papierowych torebkach. Kiedyś kieszeń jego starego sztruksowego płaszcza
przesiąkła zapachem tłuszczu z indyka. Dziennikarz nazywał Yum Yum swoją „ulubienicą”,
ale tylko wtedy, gdy byli sami.
Popołudnie spędził, pisząc tekst o wystawie w muzeum do swojej rubryki. Nie napisał
nic o prześcieradle, które zaginęło. Zaznaczył natomiast, że organizatorzy wystawy powinni
byli zamieścić listę z nazwiskami górników, którzy zginęli w kopalni.
Później podrzucił tekst do redakcji gazety i kupił jabłecznik oraz pączki na wieczór.
Po powrocie do Pickax zadzwonił do restauracji „Old Stone Mill” i zamówił jedzenie na
kolację. Szef kuchni przygotowywał czasem posiłek dla kotów syjamskich, a jego pomocnik
Derek Cuttlebrink od czasu do czasu przywoził Qwilleranowi sushi, krewetki, móżdżki
jagnięce i inne smakołyki.
Polly przyszła na piechotę. Zostawiła samochód na parkingu przed biblioteką i
przeszła przez posiadłość Klingenschoenów, mijając powozownię, którą przerobiono na
pokaźny budynek z garażem dla czterech samochodów. Polly wyjęła klucz i otworzyła drzwi,
którymi kiedyś wchodziła służba, a potem wspięła się po stromych schodach prowadzących
do mieszkania Qwillerana. Nastąpiło czułe powitanie - scena w sam raz dla członków
miejscowej poczty pantoflowej. Dziennikarz spytał Polly o jej nowego lokatora.
- Kotek z każdym dniem staje się słodszy! - zawołała Polly. - Uwielbiam na niego
patrzeć. Śpi na mojej poduszce z pyszczkiem w moich włosach i głośno mruczy. Wyobraź
sobie, że przybyło mu półtora kilo!
Qwilleran wzdrygnął się i sięgnął po karafkę.
- Mogę ci nalać?
Polly wypiła łyk sherry i zaczęła wypytywać Qwillerana o zatrute kozy.
- Są jakieś wieści?
- Oficjalnie - nie. Ale w muzeum dzieje się coś dziwnego. Nie wiem, czy zauważyłaś,
ale wczoraj podczas ceremonii żałobnej znikło z wystawy prześcieradło wielebnego
Crawbanksa. Książka kucharska Iris Cobb również przepadła.
- Naprawdę? To bardzo dziwne! Książka mogła się gdzieś zawieruszyć, ale co się
stało z tym prześcieradłem? Dawniej na wsi podczas Halloween młodzi ludzie chodzili
owinięci prześcieradłami i wszystkich straszyli. Jednak po incydencie z fasolką z puszki
władze okręgu zabroniły świętować w ten sposób Halloween.
- Co to za incydent?
- To się wydarzyło w pobliżu Mooseville. Pewna kobieta posłała swojego
nastoletniego syna po zakupy. Chłopak wracali do domu po zmroku mało uczęszczaną drogą.
Kiedy doszedł do mostu na rzece Ittibittiwassee, z ciemności wynurzyła się postać w bieli.
Zjawa jęczała i krzyczała. Nieustraszony młodzieniec szedł dalej. Wyciągnął z siatki puszkę z
fasolką, podszedł do ducha i z całej siły uderzył go w czoło. Okazało się, że była to młoda
dziewczyna. Wylądowała w szpitalu ze wstrząsem mózgu.
- A chłopak został pewnie mistrzem w bejsbolu - powiedział Qwilleran.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Polly poszła do łazienki poprawić fryzurę, a Qwilleran
otworzył drzwi. W progu stał wysoki, chudy chłopak. Przyniósł sałatkę dla Polly, jagnięcinę
dla Qwillerana i dwa kawałki ciasta z dyni. Przekazał dziennikarzowi pozdrowienia od szefa
kuchni.
- Gdzie koty? - spytał chłopak.
- Na wakacjach - powiedział dziennikarz i dał mu napiwek. - Dzięki, Derek.
- Zazdroszczę im. Ja nigdzie nie wyjeżdżam.
- Myślałem, że jedziesz do college'u na jesieni.
Derek wzruszył ramionami.
- Widzi pan, dostałem niezłą rolę w następnej sztuce w teatrze i poznałem bombową
dziewczynę z Lockmaster, więc postanowiłem popracować jeszcze rok.
- Dzięki jeszcze raz, Derek - powiedział Qwilleran, prowadząc chłopaka do drzwi. -
Na pewno wybiorę się w listopadzie na sztukę, w której grasz. Nie mów mi o swojej roli,
żeby niczego nie zapeszyć. Koty syjamskie kazały cię pozdrowić. Uszanowania dla szefa
kuchni. Ostrożnie z tą dziewczyną z Lockmaster. Nie przewróć się na schodach! - W końcu
udało mu się wyprowadzić z mieszkania towarzyskiego Dereka Cuttlebrinka.
Polly wyszła z łazienki. Wyglądała tak samo jak przedtem.
- To miły chłopak, ale musi odnaleźć siebie - powiedziała.
- Na razie szukał w niewłaściwym miejscu - mruknął Qwilleran.
Usiedli przy stole z trawertynu. Polly spytała dziennikarza, czy podobało mu się
nagranie Otella.
- To niesamowita opera! Nawet kotom się podobało! Słuchaliśmy tego kilka razy. -
„Nie do samego końca” - pomyślał Qwilleran, ale postanowił pominąć ten szczegół.
- Jak ci się podobał Jago i jego Credo?
- Robi wrażenie!
- Fragment Dio mi poveti jest cudowny, prawda?
- Tak, istotnie! Co sądzisz o wystawie poświęconej katastrofom? - spytał Qwilleran,
zmieniając temat.
- Dziewczyny dokonały cudu! Taki temat to wielkie wyzwanie.
- Moim zdaniem powinny były zamieścić listę z nazwiskami trzydziestu dwóch ofiar.
Napisałem o tym w najnowszym felietonie.
- Nikt nie wie, kim były ofiary - poinformowała go Polly. - Nie istnieje oficjalna lista
nazwisk. Mamy stare numery „Picayune” na mikrofilmie, ale brakuje numerów od
trzynastego do osiemnastego maja. Nikt nie potrafi tego wyjaśnić.
- Skąd macie ten mikrofilm?
- Junior Goodwinter oddał nam wszystkie materiały, kiedy gazeta „Picayune”
przestała wychodzić. Sprawdziliśmy też akta sądowe, ale akty zgonu do 1905 roku spłonęły w
pożarze budynku sądowego.
- Ciekawe, kto rzucił zapałkę - zamyślił się Qwilleran. - Wątpię, czy te dokumenty
zostały zniszczone przypadkowo. Ale komu mogłoby na tym zależeć? Rodzinie
Goodwinterów? A może ma to związek z szajką? W gangu były prawdopodobnie trzydzieści
dwie osoby, każdy z nich chciał pomścić jednego z górników. Byli owinięci prześcieradłami,
żeby nikt nie rozpoznał osoby, która powiesiła ofiarę.
- Interesujące przypuszczenie - powiedziała Polly - pod warunkiem, że historia o
linczu jest prawdziwa.
- Dlaczego Ephraim miałby popełnić samobójstwo w miejscu publicznym? Miał
wielką stodołę. Mógł to zrobić tam. Poza tym kogo dziś obchodzi los tego starego łotra?
- Ephraim Goodwinter to jedyny łotr, który mieszkał w Moose County - powiedziała
Polly. - Ludzie lubią, kiedy pojawia się czarny charakter.
Polly nie miała ochoty na ciasto z dyni i Qwilleran zjadł z przyjemnością jej kawałek.
Potem spytał:
- Co wiesz na temat Vince'a i Verony?
- Wiem niewiele - odparła Polly. - Pojawili się nagle miesiąc temu i podpisali umowę
z muzeum. Dyrekcja była zachwycona ich propozycją. Vince podjął się opracowania katalogu
pras drukarskich. Pozwolono mu w zamian mieszkać za darmo w domu w pobliżu muzeum. Z
tymi prasami był zawsze problem, więc pojawienie się Vince'a było błogosławieństwem.
- To dziwne, że żądał w zamian tak mało, nie sądzisz?
- Nie. On pisze książkę o historii druku i ma możliwość obejrzeć prasy, których
używano sto i dwieście lat temu.
- Ciekawe, skąd wiedział o ich istnieniu.
- Vince jest specjalistą w tej dziedzinie.
- Tak się składa, że podczas wielu lat pracy przeprowadziłem tysiące wywiadów z
różnymi osobami. Dzielę ludzi na dwie kategorie. W pierwszej są ci, którzy naprawdę wiedzą,
o czym mówią. Do drugiej należą ci, którzy nauczyli się na pamięć tekstu z podręcznika.
Myślę, że Boswell należy do drugiej kategorii.
- On się wciąż uczy - powiedziała Polly z uporem. - Korzysta z różnych książek.
Dzięki Seniorowi Goodwinterowi w bibliotece znajduje się obszerna kolekcja książek o
prasach drukarskich na północy kraju.
Qwilleran przygryzł wąsy.
- Kawy? - spytał.
- Vince był licytatorem na Nizinach.
- Jego głos może obudzić zmarłego. Jedna rzecz wydaje mi się podejrzana. Za każdym
razem, kiedy wracam z miasta do muzeum, Vince wyjeżdża swoją furgonetką ze stodoły.
Odkryłem, że Boswell porozumiewa się z żoną za pomocą krótkofalówki. Zawiadomił ją dziś
w ten sposób, o której będzie w domu na lunch. Podejrzewam, że kiedy Verona widzi mój
samochód na Black Creek Lane, natychmiast informuje o tym męża. Któregoś dnia zrobię mu
kawał. Opuszczę teren gospodarstwa, zaparkuję gdzieś w pobliżu i wrócę na piechotę.
- Och, Qwill, lubisz bawić się w detektywa! - roześmiała się Polly. - Powinieneś mieć
kapelusz i szkło powiększające.
- Śmiejesz się - westchnął Qwilleran - ale powiem ci coś: Koko całymi godzinami
przesiaduje na parapecie okiennym, obserwując stodołę.
- Wypatruje pewnie myszy.
- Jestem pewien, że Koko zwęszył podstęp. - Qwilleran przygładził znacząco swoje
wąsy. - Podejrzewam, że Boswell coś knuje, ale jeszcze nie potrafię tego udowodnić.
Boswella nie interesują prasy drukarskie. Znalazł w stodole towar, który ładuje na swoją
furgonetkę i wywozi.
- Co to za towar? - spytała Polly, zaintrygowana.
- Na razie nie mam dowodów - powiedział dziennikarz. - Nie mogę jeszcze nic
powiedzieć. Ale wystarczy, żebym poszedł do stodoły z łomem i spędził tam godzinę, a
wszystko by się wyjaśniło. Boswell jest pierwszą osobą, która dotknęła skrzynek w stodole od
czasu śmierci Seniora Goodwintera. Skąd o nich wiedział? Może od któregoś z mieszkańców?
Polly zerknęła na zegarek i powiedziała z uśmiechem:
- To bardzo ciekawa teoria. Prawdę mówiąc, mam zamęt w głowie. Musisz mi
powiedzieć coś więcej na ten temat przy następnym spotkaniu. Obawiam się, że muszę już
iść. Bootsie był cały dzień sam. Na pewno ma ochotę na kolacyjkę.
Qwilleran przygryzł wąsy.
- Kiedy jedziesz do Lockmaster?
- Jutro wczesnym rankiem. Po drodze podrzucę ci kotka. Zostawię ci zapas jedzenia
dla Bootsiego, jego pojemnik z piaskiem i szczotkę. Byłoby miło, gdybyś go od czasu do
czasu czesał i dawał mu czułe buziaki. Bootsie jest pieszczoszkiem. To takie wzruszające
patrzeć, jak ten kociak grzebie w śmieciach, a potem oblizuje swój brudny pyszczek.
Polly poszła do swojego samochodu, stojącego na parkingu. Odwróciła się parę razy,
sprawdzając, czy nikt jej nie obserwuje. Qwilleran odczekał parę minut, a potem wsadził swój
rower do bagażnika samochodu i ruszył w kierunku North Middle Hummock.
Koty syjamskie siedziały w kuchni, wpatrując się w drzwi od zamrażalnika.
- Wiecie, kto przyjdzie jutro na obiad? - powiedział dziennikarz. - Wielka Stopa!
Rozdział czternasty
Około ósmej wieczorem w poniedziałek Qwilleran przygotowywał się na przyjście gości.
Schłodził jabłecznik, znalazł papierowe serwetki, położył na półmisku tyle pączków, że
starczyłoby dla dziesięciu osób, i włożył szczapki drewna do obu kominków. Nagle Koko
wpadł do kuchni i wskoczył na parapet okna wychodzącego na stodołę. Dziennikarz widział
jedynie czarny, lśniący kwadrat szyby, ale Koko dostrzegł w ciemności coś, co go
zaciekawiło.
Qwilleran przetarł oczy i zbliżył twarz do szyby. W mroku majaczyły dwa światełka.
Dziennikarz przypomniał sobie opowieść Homera o górnikach, którzy mieli na głowach kaski
z lampkami. Ale te światełka były inne. Poruszały się i migały. Po pewnym czasie z
ciemności wynurzyły się dwie postacie. Qwilleran rozpoznał twarze Kristi i Mitcha, którzy
przyszli od strony farmy Fugtree, minęli aleję wysadzaną wierzbami i zbliżali się do muzeum
od tyłu.
Qwilleran poszedł im otworzyć. Towarzyszył mu Koko.
- Jest taki piękny wieczór, że postanowiliśmy iść piechotą - powiedziała Kristi. - Nie
poszliśmy skrótem wzdłuż strumienia, jest tam trochę strasznie po zmroku. Mitch powinien
opowiedzieć tam dzieciakom bajki w Halloween. - Kristi uścisnęła Qwillerana i wręczyła mu
ser kozi w plastikowej torebce. - Jestem taka podniecona! Myślę w kółko o propozycji, którą
mi przedstawiłeś.
Mężczyźni uścisnęli sobie ręce.
- Masz szkockie nazwisko - powiedział Qwilleran. - Moja matka miała na nazwisko
Mackintosh.
- Historia klanu Ogilvie sięga dwunastego wieku - oznajmił z dumą Mitch. - Moja
rodzina przybyła tu ze Szkocji w 1861 roku.
- Wiem, że twój dziadek był mistrzem ortografii!
- Rozmawiałeś z Homerem! On ma niesamowitą pamięć!
- Jak tylko uporządkuję rzeczy mojej matki i znajdę szydełko, zrobię ci szalik w
szkocką kratę - powiedziała Kristi do Qwillerana. - Och, jaki śliczny kociak! Czy on lubi
ludzi?
- Tylko tych, którzy przynoszą w prezencie kozi ser. Gdzie chcecie usiąść? W salonie
czy przy dużym stole w kuchni? Kominek jest w obu pomieszczeniach.
Wybrali kuchnię. Kiedy Qwilleran nalewał jabłecznik do kieliszków, Mitch rozpalił w
kominku, a Kristi zapaliła różowe świeczki, które pani Cobb trzymała na stole.
- Tu jest tak przytulnie - powiedziała Kristi. - Iris zapraszała nas na lemoniadę i
ciasteczka. Chciałbyś tu mieszkać, Mitch?
- Jasne! Mieszkam nad apteką w Pickax - wyjaśnił Mitch, patrząc na Qwillerana. -
Zastanawiam się, czy jest wielu kandydatów na stanowisko dyrektora muzeum.
- Jakie masz kwalifikacje, Mitch?
- Należę do Towarzystwa Historycznego, odkąd skończyłem podstawówkę.
Przeczytałem mnóstwo książek o antykach. Jestem w komitecie Homera i zajmuję się
dziećmi, które pracują na podwórku. Mógłbym organizować różne imprezy kulturalne.
- Mitch potrafi się ze wszystkimi dogadać - wtrąciła Kristi. - Nawet z Amandą
Goodwinter i Adamem Dingleberrym.
- Adam powoli się wycofuje - powiedział Mitch. - Przeniósł się do domu starców, ale
umysł ma wciąż bystry.
- I podszczypuje dziewczyny - dodała Kristi.
- Powinien pan zrobić z nim wywiad, zanim będzie za późno - powiedział Mitch do
Qwillerana.
- Mów mi Qwill. Czy Adam zna jakieś historie o duchach?
- Wszyscy tutaj mieli kontakt z siłami nadprzyrodzonymi. - Mitch spojrzał znacząco
na Kristi, ale ona udała, że tego nie widzi.
- Ja niestety nie mogę się tym pochwalić - powiedział Qwilleran. - Jakie historie
opowiadasz dzieciom w Halloween? Klasyczne bajki czy coś, co sam wymyśliłeś?
- Opowiadam im prawdziwe historie związane z wydarzeniami w Moose County i
historią Szkocji. Oczywiście dodaję mrożące krew w żyłach szczegóły.
- Widziałeś kiedyś trzydziestu dwóch górników?
Mitch skinął głową.
- To było trzy lata temu. Wracałem z przyjęcia w Mooseville. Zboczyłem z głównej
drogi i znalazłem się w pobliżu wzgórza Goodwinterów. I wtedy ich zobaczyłem.
- Jak wyglądali?
- To były cienie majaczące przy drodze. Domyśliłem się, że to górnicy - mieli na
głowie kaski z lampkami.
- Policzyłeś, ilu ich było?
- Pomyślałem o tym dopiero, kiedy część górników znikła. Jest jeszcze jedna zabawna
rzecz: to miało miejsce trzynastego maja, w rocznicę eksplozji.
- Wracałeś do domu z przyjęcia?
- Tak, ale to nie miało z tym nic wspólnego, przysięgam.
- Cóż, niech ci będzie. Byłem zawsze sceptyczny wobec takich historii. Wydaje mi
się, że musi istnieć logiczne wytłumaczenie. Ale ostatnio zacząłem być sceptyczny wobec
własnego sceptycyzmu. Powiem wam, co się dzieje w muzeum.
Dziennikarz opowiedział im o telefonie Iris w środku nocy. Iris była wtedy
przerażona, słyszała stukanie w piwnicy i jęki. Powiedziała Qwilleranowi, że „coś
zobaczyła”.
- Słyszałem, że Senior Goodwinter widział przed śmiercią Ephraima, który przeszedł
przez ścianę. Szukam jakiegoś wytłumaczenia.
- Na temat Ephraima krążyły różne plotki - powiedziała Kristi. - Mówią, że ukrył
kiedyś złote monety i wraca po nie jako duch.
- Uparty staruch! - skwitował Mitch. - Nigdy nie da za wygraną.
- Jeden z moich kotów zachowuje się dziwnie, odkąd się tu wprowadziliśmy -
powiedział Qwilleran. - Mruczy, jakby coś do siebie mówił, i cały czas wygląda przez
kuchenne okno. Iris stała przy tym oknie, kiedy coś ją przestraszyło.
- Wszystkie koty zachowują się dziwnie - powiedziała Kristi.
- Ale Koko nie jest zwyczajnym kotem - zaprotestował dziennikarz. - Nie robi niczego
bez powodu.
Na dźwięk swojego imienia Koko wszedł do kuchni - elegancki i próżny jak zwykle.
- Boże, jaki on jest piękny! - powiedział Mitch.
- Musi być bardzo inteligentny - dodała Kristi.
- Koko jest nie tylko inteligentny, ma także niesamowitą intuicję. Nie wiem, czy
posiada szósty zmysł, ale potrafi wyczuć, kiedy dzieje się coś dziwnego. Jeśli w tym domu
jest duch Ephraima, Koko go znajdzie!
Wszyscy troje patrzyli na niezwykłego kota. Niestety w owej chwili Koko zaczął
obwąchiwać swój ogon.
- Chcecie zobaczyć piwnicę? - spytał szybko Qwilleran. - To właśnie tam Iris
usłyszała po raz pierwszy tajemnicze hałasy. Byliście tam kiedyś?
- Nie, chętnie zobaczę piwnicę - powiedział Mitch.
- Koko pójdzie z nami. On słyszy, jak robaki pełzają w ziemi. Jeśli coś tam jest, Koko
na pewno to wyczuje. Założę mu smycz.
Qwilleran założył kotu niebieską smycz i cała czwórka udała się do piwnicy. Koko był
bardzo podekscytowany.
Weszli do pomieszczenia oświetlonego nagimi żarówkami. Znajdowały się tam
połamane meble, zakurzone narzędzia i książki oraz kawałki naczyń. Wszędzie pełno było
pajęczyn.
- Mojej matce by się tu spodobało - powiedziała Kristi.
- Homer nazywał to miejsce gniazdem srok - powiedział Qwilleran. - Iris szukała
zepsutego termoforu. Zeszła do piwnicy i wtedy po raz pierwszy usłyszała stukanie w ścianę.
To tłuczek, którym zastukała w odpowiedzi. - Dziennikarz wziął do ręki drewniany tłuczek do
ziemniaków i wystukał nim sygnał SOS, używając alfabetu Morse'a. Była to jedyna rzecz,
jaką pamiętał z harcerstwa. Nie było odpowiedzi, za to pęknięcie w ścianie powiększyło się.
Tymczasem Koko bawił się pajęczynami, zamiast badać teren.
- Koty nigdy nie chcą współpracować - wyjaśnił Qwilleran. - Nie zwracajmy na niego
uwagi. To powinno poskutkować. Usiądźmy.
Kristi znalazła fotel bujany, na którym nie można było się bujać, Mitch usiadł na starej
beczce, a Qwilleran usadowił się na krześle kuchennym bez oparcia. Dziennikarz zerkał od
czasu do czasu na kota, który zaczął ostrożnie chodzić po piwnicy.
- Słyszę jakiś hałas - powiedziała Kristi.
- To grzmot - wyjaśnił Mitch. - Ale jest daleko. Nie będzie dziś padać.
Koko obwąchał wózek dziecięcy bez kółek.
- Widocznie jakiś dzieciak chciał z tego zrobić sanki.
Kiedy Koko obwąchał tłuczek do ziemniaków, Qwilleran powiedział:
- Coraz cieplej! On wie, że Iris trzymała tłuczek w ręku. Obserwujcie go uważnie!
Koko wskoczył na pojemnik z węglem, przeszedł pod krzesłem z trzema nogami i
zaczął się wspinać na wielki regał stojący przy gipsowej ścianie. Na półkach leżały lusterka i
różne ozdoby.
- Moja matka miała dwa takie regały - powiedziała Kristi. - Posłuchajcie! Znowu
grzmi - tym razem gdzieś w pobliżu.
Koko stanął na tylnych łapach, tak jakby chciał się dostać do gipsowej ściany.
- On coś wyczuł - szepnął Qwilleran.
- Wydaje mi się, że zobaczył pająka - powiedział Mitch.
- Nienawidzę pająków - skrzywiła się Kristi.
Koko wysunął jedną łapę, strącił pająka ze ściany i rozgniótł go z satysfakcją.
- Fu! - powiedziała Kristi.
- Chodźmy stąd. - Qwilleran wziął kota na ręce. - On nie jest w odpowiednim nastroju.
- Powinniśmy chyba już iść - powiedział Mitch, kiedy wyszli z piwnicy i spojrzeli na
niebo, rozświetlone błyskawicą.
- Odwiozę was - zaproponował Qwilleran. - Może napijecie się jeszcze jabłecznika?
Cała czwórka udała się do kuchni.
- Wyśmienity jabłecznik - powiedział Mitch. - Kupiłeś go u Trevelyana? Podobno
używają zepsutych jabłek z robakami. Mój dziadek upierał się, że jabłecznik należy robić z
pięknych jabłek. Ale jego jabłecznik był bez smaku.
Mężczyźni rozmawiali o grabieniu liści, biznesie hotelowym i historii Szkocji. Kristi
była dziwnie cicha i zamyślona. W końcu szepnęła:
- Dziś pojawi się Emmaline.
Mężczyźni spojrzeli na siebie, a potem na Kristi.
- Chciałbyś zobaczyć Emmaline, Qwill? Mitch widział ją dwa razy.
- Chciałbym - odparł Qwilleran.
Zaczęło padać. Chwycili kurtki, wsiedli do samochodu i ruszyli w kierunku nowej
stodoły. Kiedy wjechali na Black Creek Lane, po przedniej szybie spływały strumienie
deszczu. Zatrzymali się na podwórku farmy Fugtree. Wiktoriański dom ukazał się przed nimi
w świetle błyskawic przeszywających granatowe niebo. Nikt nie odezwał się słowem.
Pobiegli do bocznego wejścia i mokrzy weszli do kuchni. Nadal nikt się nie odzywał. Kristi
powiesiła mokre kurtki na oparciach krzeseł kuchennych. Nie zapaliła światła. Wyjęła latarkę,
włączyła ją i zaprowadziła mężczyzn do korytarza. Usiedli w ciemności na wielkich
schodach, wdychając zapach wilgoci i słuchając grzmotów. Deszcz smagał szyby wąskich
okien, co pewien czas widać było błyskawicę. Czekali.
- Nadchodzi! - szepnęła Kristi. Bali się odetchnąć.
Kristi wzdrygnęła się. Qwilleran poczuł ciarki na plecach. Minęła kolejna minuta.
Nagle Kristi rozpłakała się.
- Była piękna, prawda?
Tak, piękna - szepnął Mitch.
- To niesamowite! - powiedział dziennikarz ledwo dosłyszalnie.
Siedzieli dłuższą chwilę w ciszy, zajęci swoimi myślami. Deszcz ustał, grzmoty
ucichły.
- Nie wiem, co powiedzieć... - odezwał się w końcu Qwilleran. - Dziękuję... Dobranoc.
Ścisnął rękę Kristi, dotknął ramienia Mitcha i znalazł po omacku drzwi.
- Mój Boże! - powiedział, siadając za kierownicą i przekręcając kluczyk w stacyjce.
Po powrocie do domu usiadł w fotelu i pogrążył się w rozmyślaniach. Nie usłyszał
odgłosu samochodu parkującego na podwórzu. Dopiero stuk kołatki wyrwał go z zadumy.
Qwilleran podskoczył i poszedł otworzyć drzwi.
- Mitch! Zapomniałeś czegoś?
- Chciałem z tobą porozmawiać - bez Kristi.
- Wejdź do kuchni i zdejmij mokrą kurtkę. Masz ochotę na filiżankę kawy?
- Dobry pomysł.
- Jeśli możesz, dorzuć drewna do kominka, a ja zajmę się kawą.
- Przepraszam, że męczę cię o tak późnej porze.
- Nie ma sprawy. A teraz powiedz, o co chodzi.
Mitch spojrzał badawczo na Qwillerana.
- Powiedz mi szczerze, Qwill, widziałeś Emmaline?t
- A ty? - spytał dziennikarz, przyglądając się Mitchowi.
- Nigdy jej nie widziałem - wyznał młody człowiek.
- Prawdę mówiąc... - zaczął Qwilleran - ja też jej nie zobaczyłem, ale poczułem
dreszcz. Wydawało mi się, że tam coś jest. Ale być może przejąłem się tym, co mówiła Kristi.
Uważam, że było to ciekawe doświadczenie.
Przez chwilę pili kawę w milczeniu.
- Poczęstuj się pączkiem - zaproponował w końcu Qwilleran, popychając półmisek w
stronę Mitcha.
- Dziękuję. To bardzo dobre pączki.
- Kristi jest interesującą młodą kobietą - powiedział dziennikarz.
- Martwię się o nią ze względu na Brenta.
- Czy on jest niebezpieczny?
- Gorzej - jest głupi! Odbiło mu, kiedy zamieszkał na Nizinach i zaczął brać narkotyki.
Zszedł na złą drogę. Kiedyś był przystojnym facetem, przynajmniej Kristi tak uważa.
- Jeśli tak się sprawy mają, policja pewnie wkrótce go znajdzie - powiedział
Qwilleran. - Uciekinier musi posiadać jeszcze jedną cechę oprócz zwierzęcego instynktu:
inteligencję.
- Masz rację! - Mitch popchnął półmisek w stronę Qwillerana. - Pączka?
- Chętnie. Są całkiem niezłe.
- Powiedz mi szczerze, Qwill, myślisz, że mam szansę na tę posadę w muzeum?
- Jestem po twojej stronie, Mitch, ale decyzję podejmie rada muzeum.
- Wielu ludzi obiecało mi wsparcie, ale Larry i Susan nie wydają się zbyt chętni.
- Zrobię wszystko, żeby ci pomóc.
- Jestem ci bardzo wdzięczny.
Mitch wbił wzrok w swój kubek z kawą. Miał napięty wyraz twarzy.
- Jeszcze pączka, Mitch?
Półmisek przejechał na drugi koniec stołu.
- Dzięki.
Qwilleran przyjrzał się uważnie swojemu gościowi.
- Coś jeszcze cię trapi?
- Kiedy powiedziałeś nam, że Iris słyszała dziwne hałasy, przypomniała mi się pewna
historia. Opowiedział mi ją jeden z mieszkańców - pewien staruszek. Znał tę historię od
starego kowala, który podkuwał konie rodziny Goodwinterów... Słyszałeś o wielkim
pogrzebie Ephraima?
- Oczywiście! Przyjechało trzydzieści siedem karet i pięćdziesiąt dwa powozy, a może
było odwrotnie?
- Kowal powiedział staruszkowi, że Ephraima nie było w trumnie!
- Dlaczego? Mówił dlaczego?
- Krewni starego nędznika bali się, że wrogowie wykopią jego ciało. Ephraim został
pochowany w tajemnicy - tu, na farmie.
- Gdzie? Wiesz, w którym miejscu?
- Pod domem!
- Rozumiem. Wierzysz, że to prawda, Mitch?
- Opowiadam ci tylko, co słyszałem, Qwill. Pomyślałem, że ta informacja może ci się
przydać. Mówiłeś, że Iris słyszała podejrzane hałasy, a twój kot dziwnie się zachowuje.
- Hm... - mruknął Qwilleran, przygładzając wąsy. - Masz ochotę na jeszcze jedną
filiżankę kawy?
- Dziękuję, ale muszę już iść. W tym tygodniu jestem na rannej zmianie.
Qwilleran i Koko odprowadzili gościa do drzwi i patrzyli, jak niebieska furgonetka
wyjeżdża z podwórka. Przestało padać, ale wiatr strząsał z gałęzi wilgotne krople. Była
ciemna noc. Koko spojrzał na podwórko i zaczął węszyć. Qwilleran wyczuł, że kot ma ochotę
dać susa i zniknąć w ciemności. Na wszelki wypadek wziął go na ręce.
Rozdział piętnasty
O północy Qwilleran położył się w łożu generała Granta z książką, którą Koko strącił
dwukrotnie z półki. Było to wydanie Lotu nad kukułczym gniazdem w miękkiej okładce.
Dziennikarz przeczytał książkę kilka lat wcześniej i widział film, ale postanowił oddać się
lekturze raz jeszcze. Próbował się skupić, jednak śledził wzrokiem zdania, nie rozumiejąc ich.
Myślał wciąż o Kristi, Mitchu i Emmaline. Zaintrygowała go opowieść o trumnie Ephraima,
którą zakopano pod domem. Mitch najwyraźniej uwierzył w tę historię. Ale być może
staruszek częściowo ją zmyślił. Kowal mógł również dodać kilka zmyślonych szczegółów. W
każdym razie Qwilleran uznał tę opowieść za godną uwagi.
Koty syjamskie zwinęły się w kłębek w nogach jego łóżka. W Pickax miały swój
własny pokój z różnymi wygodami, ale w muzeum chciały spać w łóżku Qwillerana. Był to
kolejny argument przemawiający za istnieniem sił nadprzyrodzonych w muzeum. W ciszy
rozlegało się od czasu do czasu mruczenie kotów, które poruszały łapkami przez sen. Jednak
kiedy Qwilleran zgasił lampę i ułożył się do snu, koty obudziły się gwałtownie. Koko zaczął
głośno mruczeć. Dziennikarz zapalił lampę i spojrzał na koty. Koko i Yum Yum nasłuchiwały
z podniesionymi uszami. Wysunęły głowy i wpatrywały się w hall. Nagle, jak na zawołanie,
zeskoczyły z łóżka i udały się do kuchni. Widocznie usłyszały jakiś hałas.
Qwilleran też coś usłyszał, ale był pewien, że to szum agregatu lodówki albo
elektrycznej pompy, która włączała się czasem w środku nocy. Po chwili jednak wsunął stopy
do mokasynów ze skóry łosia i poczłapał do kuchni. Usłyszał ciche mlaskanie - Yum Yum
piła wodę. Koko siedział na parapecie okiennym i wydawał takie dźwięki, jakby zobaczył
wiewiórkę. Nigdy się tak nie zachowywał w środku nocy.
Qwilleran wyjrzał przez okno, ale nic nie zobaczył. Postanowił pójść do muzeum. Nie
zapalił światła. Zabrał ze sobą latarkę i udał się do sali, gdzie urządzono wystawę oraz do
biura. „To byłby niezły kawał, gdyby Ephraim postanowił ukazać się takiemu sceptykowi jak
ja - myślał - Miałbym nareszcie ciekawy temat na felieton!” Usiadł w biurze i czekał w
napięciu, co się stanie. W pewnej chwili wydało mu się, że coś rusza się w ciemności, ale
było to tylko złudzenie wzrokowe. Gdyby Qwilleran był mniej sceptyczny, miałby pewnie
więcej cierpliwości. W każdym razie postanowił, że będzie czekać na ducha nie dłużej niż
pięć minut.
Kiedy wrócił do mieszkania, zamknął drzwi między kuchnią a muzeum i położył się
do łóżka. Włączył radio i słuchał muzycznej stacji PKX FM. Yum Yum położyła się w
nogach łóżka, ale jej przyjaciel nie wrócił. Qwilleran sięgnął po książkę. Próbował czytać,
lecz nie mógł się skupić. Niepokoił się coraz bardziej o Koko. W końcu poczłapał do kuchni.
Zawołał kota, ale nie było żadnej reakcji. W mieszkaniu panowała cisza. Nie była to cisza
oznaczająca, że puszysty zwierzak schował się gdzieś i nasłuchuje. Ta cisza oznaczała, że
kota nie ma w mieszkaniu.
Klnąc pod nosem, Qwilleran wrócił do muzeum i znalazł kota na stole archiwisty.
Koko siedział obok przedmiotów, które miały zostać opisane w katalogu. Były to: dzbanek z
kamionki, obieraczka do jabłek z zepsutą rączką, haftowana poduszka z wystawy
kolumbijskiej z 1893 roku, drewniane szczypce do zbierania jagód, stara rycina
przedstawiająca statki oraz Biblia Kristi. Wąsy Qwillerana lekko się poruszyły - był to sygnał
oznaczający, że powinien zabrać kota i Biblię do mieszkania.
Dziennikarz położył się do łóżka i tym razem natychmiast zapadł w sen. Koty
syjamskie leżały w jego nogach. W środku nocy Qwilleran usiadł na łóżku i zobaczył
wysuszoną twarz starego skąpca, który patrzył na niego surowo. Qwilleran otworzył usta,
żeby krzyknąć. Ephraim był coraz bliżej. Nagle łóżko zapadło się i Qwilleran zasłonił rękami
głowę...
Chwilę później obudził się. Siedział na łóżku z rękami uniesionymi do góry i silnym
bólem głowy. Koty słodko spały, wezgłowie łóżka znajdowało się na swoim miejscu.
Qwilleran był spocony, bolało go gardło i szczypały oczy.
Rozpuścił aspirynę w szklance wody, wypił napój i resztę nocy spędził na kanapie.
Spał głębokim snem, rano obudził go dzwonek telefonu.
- Słuchałeś dzisiejszych wiadomości w radiu?! - wrzasnął do słuchawki Arch Riker.
- Nie, do cholery! Spałem! - jęknął Qwilleran. - Zrezygnuję chyba z budzika, skoro
mam takiego przyjaciela jak ty. Która godzina?
- Piętnaście po dziewiątej. Będziesz spać czy chcesz usłyszeć wstrząsającą
wiadomość? - spytał właściciel gazety „Moose County coś tam”, chociaż wiedział dobrze,
jaka będzie odpowiedź.
Qwilleran gwałtownie oprzytomniał.
- Co się stało? - spytał zaalarmowany.
- Powiedzieli o tym w wiadomościach o dziewiątej. W pobliżu miejsca, gdzie
mieszkasz, znaleziono ciało mężczyzny. Biłeś się z kimś wczoraj w nocy?
- Co takiego? Kogo znaleziono?
- Jeśli nie masz z tym nic wspólnego, to dlaczego się tak denerwujesz? Podadzą
nazwisko zmarłego, ale najpierw muszą zawiadomić jego krewnych.
- Gdzie znaleziono ciało?
- Na Fugtree Road, w pobliżu mostu Black Creek. Nic więcej nie wiem. Roger jest na
komisariacie i próbuje wycisnąć z nich jakieś informacje dla gazety.
Ledwo Qwilleran odłożył słuchawkę, zadzwoniła Polly z tą samą wiadomością.
- Zeszłej nocy byłem bardzo zdenerwowany - powiedział dziennikarz. - Koty były też
zaniepokojone. Czułem, że coś się wydarzyło w pobliżu, ale nie wiedziałem co. Miałem
straszny sen. Przyśnił mi się duch Ephraima. Szkoda, że nie miałem puszki z fasolką! Kiedy
się obudziłem, czułem się bardzo źle. - Qwilleran opisał wszystkie symptomy.
- Wydaje mi się, że to atak alergii - powiedziała Polly. - To może mieć związek z
liśćmi, które opadły z drzew, i ulewą. Pij dużo wody.
Qwilleran wypił kawę i zadzwonił do redakcji „Moose County coś tam”. Roger
właśnie wrócił z komisariatu.
- Czego się dowiedziałeś, Roger? - spytał Qwilleran.
- Ironia losu! Znaleziono ciało Brenta Waffle! - oznajmił młody dziennikarz. - To
facet, z którym rozwiodła się Kristi Fugtree. Podejrzewano, że to Brent zatruł jej kozy.
- W jaki sposób został zamordowany? - Qwilleran wstrzymał oddech. Przypomniał
sobie, że Kristi miała pistolet i pewnie użyłaby go w przypływie emocji.
- Ktoś uderzył go w głowę tępym przedmiotem, ale to się nie stało na moście. Ciało
porzucono tam później. Wskazują na to ślady krwi.
- Wiedzą, o której popełniono morderstwo?
- Lekarz twierdzi, że stało się to wczoraj między piątą a szóstą po południu.
- Kto znalazł ciało?
- Robotnicy, którzy pracują na moście.
- A podejrzani?
- Policja rozmawia z ludźmi z sąsiedztwa. Ciebie też będą pewnie przesłuchiwać.
Załatw sobie jakieś alibi! Idę pisać tekst do gazety. Zachowaj te informacje dla siebie, dopóki
nie wyjdzie dzisiejszy numer gazety.
Qwilleran przekartkował notes Iris Cobb, ale zanim zdążył podnieść słuchawkę
telefonu, usłyszał w pobliżu dziwne odgłosy. Koko chodził po parapecie okiennym, sycząc:
„Ik! Ik! Ik!” Wyglądał jak wściekły tygrys zamknięty w klatce.
- Co się dzieje? - spytał Qwilleran.
Podszedł do okna i zobaczył, że jakiś kształt wślizguje się do stodoły. W trawie na
podwórzu leżał mały, zielony przedmiot.
Dziennikarz zadzwonił do państwa Boswellów.
- Dzień dobry, mówi Qwilleran. Wydaje mi się, że Dzidzia jest w stodole. Chyba
powinna pani wysłać męża, żeby ją stamtąd zabrał.
- O Boże... nie wiedziałam... - jęknął głos w słuchawce. -Vince'a nie ma... zaraz się
ubiorę...
- Dobrze się pani czuje?
- Spałam... nie wiedziałam... zaraz się ubiorę...
- Proszę zostać w domu. Znajdę Dzidzię i odeślę ją do pani.
- Och, dziękuję... przepraszam... nie wiedziałam...
Qwilleran odłożył słuchawkę, ubrał się szybko i pobiegł do stodoły. Uchylił lekko
drzwi, zajrzał do mrocznego wnętrza i zawołał:
- Dzidziu! Dzidziu!
Jego głos odbił się echem od ścian stodoły. Qwilleran otworzył drzwi szerzej,
wpuszczając do środka światło, i zobaczył Dzidzię. Siedziała wśród skrzynek, trzymając
małego kota, który wyglądał jak zepsuta zabawka.
- Znalazłam kotka - oznajmiła dziewczynka.
- Uważaj, bo cię podrapie! Postaw go ostrożnie na ziemi! Właśnie tak!
Dzidzia zrobiła to, o co ją poprosił. Całe szczęście, że ona potrafi być czasem grzeczna
- pomyślał Qwilleran - i słuchać się dorosłych.
- Lubię kotki - oświadczyła Dzidzia.
- Wiem, ale twoja mama chce, żebyś wróciła do domu. Ona nie czuje się dobrze. Weź
swoje wiaderko, zaprowadzę cię do domu.
Dzidzia spojrzała na kota, który oddalał się od niej na drżących nogach, i wyszła na
podwórko. Podniosła leżące na ziemi zielone wiaderko i żółtą łopatkę. Qwilleran zamknął
drzwi stodoły i ruszyli w stronę domu Boswellów.
- Ładne wiaderko - powiedział Qwilleran. - Skąd je masz?
- Mama mi kupiła.
- Jakiego jest koloru?
- Zielonego! - powiedziała
Dzidzia niecierpliwie, jakby rozmawiała z człowiekiem upośledzonym umysłowo.
- Co robisz z tym wiaderkiem?
- Bawię się w piasku.
- Ale tutaj nie ma piasku.
- Byliśmy na plaży - powiedziała Dzidzia, krzywiąc się.
Szli powoli wzdłuż ściany stodoły. Qwilleran uświadomił sobie, że dzieci mają bardzo
krótkie nogi. Pomyślał, że spacer Black Creek Lane zajmie im godzinę. Wątpił, czy będzie w
stanie zabawiać Dzidzię przez ten czas rozmową, nie robiąc z siebie jednocześnie głupka.
- Chcę do łazienki! - oznajmiła Dzidzia po chwili milczenia.
- Wytrzymasz do domu?
- Nie wiem.
Qwilleran przestraszył się nie na żarty. Po raz pierwszy w życiu był w takiej sytuacji.
Dzidzia znalazła szybko rozwiązanie.
- Ma pan łazienkę? - spytała.
Mała spryciara - pomyślał Qwilleran. Chce zobaczyć koty.
- Toaleta jest nie do użytku - powiedział.
- Co to znaczy?
- Jest zepsuta.
Szli dalej. Qwilleran trzymał Dzidzię za rękę i ciągnął ją za sobą.
- Muszę iść do łazienki - powtórzyła dziewczynka.
Dziennikarz westchnął głęboko.
- Dobrze, zaraz będziesz w domu. Trzymaj mocno wiaderko! - Qwilleran podniósł
Dzidzię tak, jak to robiła Verona, i pomyślał, że dziewczynka waży niewiele więcej niż Yum
Yum. Trzymając ją ostrożnie, ruszył przed siebie szybkim krokiem.
Verona czekała na ganku, ubrana w stary szlafrok. Była rozczochrana i blada. Miała
pod jednym okiem siniak i szramę na policzku.
- Dziękuję, panie Qwilleran. Przepraszam za kłopot.
Dzidzia pociągnęła swoją matkę za szlafrok i spojrzała na nią wymownie.
- Przepraszam - powiedziała Verona.
Qwilleran został sam na ganku, myśląc o jej posiniaczonej twarzy. Kiedy Verona
wróciła, spytał:
- Gdzie jest Vince?
- Pojechał do Lockmaster... do biblioteki? Potrzebne mu są jakieś informacje?
Wyjechał wczoraj po południu? - Verona znowu kończyła zdania melodyjnym akcentem.
- Co się stało z pani okiem?
- Och, jestem taka roztrzepana! Uderzyłam się o drzwi szafki? Qwilleran przygryzł
wąsy. Słyszał to już kiedyś.
- Pani córka bawiła się z małymi kotami w stodole. Przypuszczam, że to dzikie koty.
Mogłyby ją podrapać albo pogryźć.
- Biedna Dzidzia nie ma się z kim bawić - oświadczyła Verona tragicznym tonem.
- Może pani mąż powinien zrobić dla niej piaskownicę. Dzidzia lubi bawić się w
piasku.
- Poproszę go, ale on pracuje bardzo ciężko i jest bardzo zmęczony? Dokucza mu ból
nogi?
- Kiedy pani mąż wróci?
- Powinien być na kolację?
Qwilleran wrócił biegiem do muzeum. Dlaczego Boswell pojechał do biblioteki w
Lockmaster? - myślał. W bibliotece w Pickax jest mnóstwo książek o prasach drukarskich. Co
on tam urobi? Poszedł do lekarza? Na wyścigi? A może jego wyjazd ma coś wspólnego ze
skrzynkami w stodole? Chciałbym spędzić tam godzinę z łomem!
Po powrocie do domu Qwilleran znalazł Koko przy telefonie, co oznaczało, że ktoś
niedawno dzwonił. Może to była Kristi - pomyślał dziennikarz i wykręcił numer farmy
Fugtree.
- Słyszałem, co się wydarzyło! - oznajmił. - Nie wiem, co powiedzieć.
- A ja wiem! - Powiedziała Kristi wojowniczo. - Dlaczego ktoś go nie ukatrupił, zanim
zatruł moje kozy?
- Czy policja kogoś podejrzewa?
- Oczywiście - powiedziała gorzko Kristi. - Ja jestem główną podejrzaną. Na drugim
miejscu jest Mitch.
- A na trzecim pewnie ja! Byłem w Wierzbowej Alei w niedzielę rano i słyszałem, jak
Brent ci grozi. Wrzuciłem kamień do strumienia, ale miałem ochotę walnąć nim tego głupka.
- Policjanci na pewno będą chcieli z tobą porozmawiać.
- Bądźmy w kontakcie. Daj znać, gdybyś czegoś potrzebowała.
Niedługo potem zadzwonił Larry Lanspeak.
- Co, u diabła, dzieje się w North Middle Hummock? Najpierw umarła Iris, potem
włamano się dwukrotnie do muzeum i ktoś zatruł owce, a teraz znaleziono ciało martwego
mężczyzny.
- To nie moja wina!
- Zgłosiła się do nas kobieta, która chciałaby objąć posadę dyrektora muzeum.
Mieszka w Lockmaster. Ma odpowiednie kwalifikacje, ale jest za stara. Miała już jeden
zawał. Nie chcemy następnego trupa w kuchni!
- Myślę, że potrzebujecie kogoś takiego jak Mitch - powiedział dziennikarz. -
Spędziłem z nim wczorajszy wieczór. Zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Tryska
pomysłami i jest pełen entuzjazmu. Lubią go młodzi i starzy.
- Cenię twoje zdanie - powiedział Larry - ale jestem za Boswellem. Susan zgadza się
ze mną w tej kwestii. Jako dyrektor muzeum będzie mógł dalej katalogować prasy drukarskie
i pomoże nam stworzyć Muzeum Słowa Drukowanego. Będzie to jedno z najciekawszych
muzeów nie tylko w Stanach, ale na całym świecie! Oczywiście ostateczną decyzję podejmie
rada. W tym tygodniu ma się odbyć spotkanie.
- Przepraszam cię, Larry - powiedział Qwilleran - ktoś właśnie przyjechał.
Porozmawiamy później.
Był to policjant, z którym Qwilleran rozmawiał przez telefon dziesięć dni wcześniej.
- Czy mogę zadać panu parę pytań, panie Qwilleran? - spytał uprzejmie
funkcjonariusz.
- Oczywiście. Wejdzie pan? Nie chcę, żeby koty wybiegły na podwórko.
Koko i Yum Yum stały za Qwilleranem, węsząc świeże powietrze.
- Czy widział pan coś podejrzanego w pobliżu Fugtree Road? A może słyszał pan
jakieś hałasy?
- Raczej nie. Ten dom jest jak potężna forteca. Na noc zamykam okna. Wczoraj
wieczorem byli u mnie znajomi. Rozmawialiśmy i nie zwracaliśmy uwagi, co się dzieje na
zewnątrz. Ale jedna rzecz zwróciła moją uwagę... - Qwilleran zamyślił się i powiedział po
chwili: - Było po północy, czytałem w łóżku książkę i nagle usłyszałem dziwny hałas - jakby
coś stuknęło. Koty też to usłyszały. Sprawdziłem mieszkanie i muzeum, ale nie znalazłem
niczego podejrzanego.
- Wyjrzał pan na dwór?
- Tylko na moment. Na podwórku było cicho. Wróciłem do pokoju i czytałem dalej.
- Która to mogła być godzina?
- W radiu leciał program PKX FM.
W tym momencie w hallu rozległ się łomot. Obaj mężczyźni odwrócili się i spojrzeli
w tamtą stronę. Pod jednym z dywanów orientalnych coś się gwałtownie ruszało.
- To mój kot - wyjaśnił Qwilleran. - Włazi zawsze pod ten dywan i gada do siebie.
Policjant wyciągnął dwa zdjęcia tego samego mężczyzny. Na jednym była twarz
mężczyzny z profilu, na drugim z przodu.
- Widział pan tego człowieka w sąsiedztwie w ciągu ostatnich paru dni?
- Nie wydaje mi się - odparł dziennikarz. Mężczyzna ze zdjęcia był kiedyś z
pewnością przystojny, ale miał zniszczoną twarz. - Czy to jego szukacie? - spytał niewinnie.
- To ofiara. Chcemy wiedzieć, co robił w ciągu ostatnich kilku dni swojego życia.
- Dam wam znać, jeśli o czymś sobie przypomnę.
- Będziemy panu bardzo wdzięczni.
Qwilleran zamknął drzwi za policjantem, wyprostował dywan i zaczął szukać Koko.
Tym razem znalazł go na stole kuchennym. Koko siedział obok Biblii, ruszając wąsikami.
- Aha! Okładka! - powiedział Qwilleran.
Biblia była oprawiona w skórzaną okładkę o złoconych brzegach. Mogła mieć sto lat.
Dziennikarz przyjrzał się skrzydełku okładki, szukając daty wydania. Na marginesie były
zapisane wydarzenia z życia rodziny. Niektóre daty i nazwiska zwróciły natychmiast uwagę
Qwillerana.
Rozdział szesnasty
Koko zainteresował się skórzaną okładką Biblii, natomiast Qwilleran przez następnych parę
godzin odczytywał informacje zapisane na skrzydełku okładki. Zapomniał o lunchu, ale koty
syjamskie nie przerywały mu pracy. Stara Biblia leżała kiedyś na czyimś stole i była
niezwykle ważnym przedmiotem. Ostatnio leżała wśród różnych staroci z farmy Fugtree i
przesiąkła wonią stęchlizny. Qwilleran przypuszczał, że Koko wyczuł ten zapach i dlatego
poruszył wąsikami.
Wśród pierwszych stron dziennikarz znalazł czek z aukcji z sierpnia 1959 roku. Pani
Fugtree zapłaciła za Biblię Bosworthów pięć dolarów. Dziennikarz przejrzał książkę
telefoniczną, ale nie znalazł nazwiska Bosworth. Oznaczało to, że członkowie tej rodziny
umarli albo przenieśli się do innego miasta. Między stronami Biblii były pożółkłe wycinki z
gazety „Pickax Picayune”. Artykuły napisane były typowym, dziewiętnastowiecznym stylem.
Czcionka była bardzo mała. Być może w tamtych czasach ludzie mieli lepszy wzrok.
Qwilleran przejrzał wycinki, odłożył je na bok i jeszcze raz obejrzał marginesy. Członkowie
Towarzystwa Genealogicznego mówili w jego obecności o swoich pasjonujących odkryciach,
związanych ze sporządzaniem drzew genealogicznych. Dziennikarz wiedział, że niektórzy
ludzie zapisywali na marginesach stron Biblii ważne wydarzenia z historii rodziny. Jeśli
chodzi o historię jego przodków, Qwilleran wiedział tylko, że nazwisko panieńskie jego matki
brzmiało Mackintosh. Drzewo genealogiczne rodziny Bosworthów wydało mu się
fascynujące.
Daty narodzin, śmierci i smutnych wydarzeń umieszczone były w porządku
chronologicznym. W 1908 roku spłonął dom, w 1911 roku komuś amputowano nogę. Jeden z
członków rodziny utonął w 1945 roku. Było to połączenie obszernego dziennika z drzewem
genealogicznym. Najważniejsze wpisy wykonano piórem wiecznym. Atrament był nieco
wyblakły. Później osoba prowadząca dziennik używała długopisu i cienkopisu. Charakter
pisma wskazywał na to, że zapiski prowadziła przez ponad pięćdziesiąt lat jedna osoba.
Qwilleran przypuszczał, że była to kobieta. Ostatni wpis pochodził z 1958 roku. Rok później
Biblię sprzedano na aukcji. Wiązało się to zapewne ze sprzedażą całej posiadłości. Dziennik
nie trafił w ręce krewnych kobiety. Qwilleran czuł się tak, jakby ją znał. Czuł do niej
sympatię. Pisała o wydarzeniach zwięźle i w sposób konkretny. Panna młoda miała duży
posag albo małe stopy. Noworodek miał rude włosy albo odstające uszy. Obok informacji o
zgonie widniał komentarz: „stypa”. W dzienniku nie było ani jednego zbędnego słowa.
Dziennikarz studiował zapiski z entuzjazmem smakosza, pochłaniającego doskonałe
jedzenie. Koko wyczuł, że dzieje się coś ważnego. Siedział na stole, obserwując, jak
Qwilleran układa wycinki w oddzielne kupki: śluby, narodziny, chrzciny, wydarzenia
związane z biznesem, zgony i wypadki. Od czasu do czasu Koko wyciągał łapę, mieszał
wycinki i cofał się, słysząc kategoryczne: „Nie!”
Na marginesie jednej ze stron była informacja o narodzinach Luthera Boswortha.
Obok widniała data: 1874 rok. Qwilleran zwrócił uwagę na podobieństwo tego nazwiska do
nazwiska Vince'a, jednak bardziej zainteresowała go data śmierci Luthera: 1904 rok. Jeśli
Luther Bosworth zmarł trzynastego maja, oznaczało to, że był jedną z ofiar wybuchu w
kopalni. Miał wtedy trzydzieści lat. Ale czy górnik mógłby być właścicielem tak drogiej
Biblii? Górnicy mieszkali w nędznych domkach i mieli długi.
Z dalszych informacji wynikało, że Luther ożenił się w 1898 roku. Jego żona Lucy
miała wówczas tylko siedemnaście lat. Sześć lat później została wdową z czwórką małych
dzieci. Jaki był los samotnych matek w tamtych czasach? Wysyłały dzieci do sierocińca?
Zostawały praczkami?
- Myślę, że to Lucy jest autorką dziennika - powiedział Qwilleran do Koko. - Do
diabła! Dokładne daty są tylko obok niektórych wydarzeń. W jaki sposób Lucy stała się
właścicielką tak drogiej Biblii?
- Miau! - odezwał się Koko.
- W porządku. Spróbujmy się dowiedzieć, co się stało z czwórką dzieci Lucy.
Z kolejnych zapisków na marginesie wynikało, że syn Lucy zginął we Francji podczas
pierwszej wojny światowej. Jej córka zmarła w 1919 roku na grypę. W jednym z wycinków
Qwilleran przeczytał, że siedemdziesięciu trzech mieszkańców Moose County zmarło
podczas powojennej epidemii grypy, łącznie z dwoma lekarzami, którzy „pracowali, aż
padli”.
Przeżyło dwoje dzieci: Benjamin i Margaret, ale tylko Benjamin został przy nazwisku
matki. Qwilleran prześledził losy jego potomków i dokonał niezwykłego odkrycia. Był tak
wstrząśnięty, że uderzył pięścią w stół.
Benjamin Bosworth miał troje dzieci. Jego syn Henry zmarł w 1945 roku. „Był w
marynarce. Utonął” - napisała jego babcia. Wdowa po Henrym przeniosła się do Pittsburgha
w 1956 roku razem z synem. W 1955 roku chłopak miał wypadek. Opisano to wydarzenie w
„Picayune”: „W środę wieczorem farmer pracujący w Trevelyan Orchard wystrzelił z
pistoletu - chciał w ten sposób wystraszyć nastolatków, którzy kradli jabłka. Chłopcy - było
ich trzech - bardzo się wystraszyli. Jeden z nich - Vincent Bosworth - spadł z drzewa i złamał
nogę”.
Qwilleran uśmiechnął się i jeszcze raz uderzył pięścią w stół.
- Co o tym sądzisz, Koko? - spytał.
Kot przesunął łapą po blacie stołu, ale nic nie powiedział.
- Powiem ci, co ja o tym sądzę! Vincent Bosworth wrócił po wielu latach do
Pittsburgha. Dokuczał mu ból nogi, ale nie z powodu polio. Vincent zmienił nazwisko. Po co
wrócił? Dlaczego mówił, że miał polio? Vince jest prawnukiem Luthera i Lucy!
Qwilleran poczuł, że musi trochę ochłonąć. Postanowił się przejść. Okrążył
dwukrotnie teren posiadłości, chodząc ostrożnie między kupkami liści. W powietrzu unosił
się zapach wilgoci. Na trawniku przed stodołą wygrzewał się dziki kot. Nigdzie nie było
widać Boswella i jego ciężarówki. W sumie był to bardzo przyjemny dzień.
Po powrocie Qwilleran powiedział do Koko:
- Czuję się jak poszukiwacz złota. To pasjonujące! Sprawdźmy, co się stało z córką
Luthera - Margaret.
Według informacji na marginesie Margaret wyszła za niejakiego Roscoe DeForda.
Lucy napisała z dumą: „Prawnik!” W „Picayune” była wzmianka o przyjęciu na dwieście
osób, które wyprawiono w hotelu „Pickax”. Państwo młodzi pojechali w podróż poślubną do
Paryża. Nieźle jak na córkę górnika - pomyślał Qwilleran. Jeśli Luther był górnikiem... W
Pickax mieszkał ktoś o nazwisku Deford, ale nie był to prawnik.
Qwilleran przeczytał kolejne zapiski i znalazł informacje o potomkach Roscoe i
Margaret: czwórka dzieci i dziewięcioro wnucząt. Wnuczka Susan urodziła się w 1949 roku.
- A niech mnie! - zawołał Qwilleran, przypominając sobie napis w witrynie sklepu
„Exbridge & Cobb”. Były tam nazwiska właścicielek: Iris Cobb i Susan DeFord Exbridge. -
A więc Susan Exbridge i Vince Boswell są kuzynami w drugiej linii! - powiedział dziennikarz
do swego wiernego słuchacza. - Kto by pomyślał? Ona jest tak dobrze wychowana, a Vince
jest prostakiem! Ale krew jest gęstsza niż woda! Dlatego Susan popiera jego kandydaturę na
dyrektora muzeum. Jednocześnie nie chce, żeby ludzie dowiedzieli się o ich pokrewieństwie.
To odkrycie trzeba oblać - pomyślał Qwilleran. Zaparzył kawę i wyjął z zamrażalnika
kilka kawałków czekoladowego ciasta. Kotom dał chrupki, które wpływały korzystnie na ich
uzębienie. Miał ochotę prowadzić dalsze poszukiwania, ale potrzebował jeszcze jednej
informacji: co się stało z wdową po Lutherze?
- Kiedy ostatnio była o niej mowa, miała dwadzieścia trzy lata. Została sama z
czwórką dzieci. Miała cenną Biblię. Czy była religijną osobą? Czy była ładna? Szkoda, że nie
mamy jej zdjęcia!
Qwilleran drżał z podniecenia. Koty obserwowały go z posągowymi minami. Yum
Yum od czasu do czasu dotykała łapką wycinków z gazet.
- Jeśli chcesz mi pomóc, zrób to w bardziej konstruktywny sposób - powiedział
dziennikarz. - Posłuchaj! W tym samym roku, kiedy zmarł Luther, Lucy zajęła się interesami i
była w tym dobra!
W „Picayune” napisano: „Lucy Bosworth, wdowa po Lutherze Bosworth, kupiła od
Johna Edwardsa «Dom Towarowy Pickax». Pan Edwards wycofał się z interesu ze względu
na kiepski stan zdrowia. W sklepie sprzedawane będą nadal artykuły spożywcze, odzież,
towary żelazne, drobiazgi i domowej roboty korzenne piwo. Pani Bosworth gwarantuje dobrą
jakość i rozsądną cenę produktów. Sklep będzie otwarty siedem dni w tygodniu od siódmej
rano do dziesiątej wieczorem, a w niedzielę będzie czynny do dwunastej”.
- A co my tutaj mamy?! - zawołał Qwilleran.
Na marginesie widniał komentarz Lucy: „Gotówka!”
- To ciekawe - zamyślił się Qwilleran. - Jeśli Luther był górnikiem, skąd Lucy wzięła
pieniądze? W tamtych czasach górnicy nie mieli ubezpieczenia - tego akurat jestem pewien!
Czy Ephraim wypłacił pieniądze rodzinom ofiar? To raczej mało prawdopodobne, chyba że
go zmuszono. Czy Lucy wniosła przeciwko niemu sprawę? A może szantażowała starego
łotra? Jeśli tak, jakie były jej argumenty?
- Miau! - odezwał się Koko, wyrażając swoją opinię w tej kwestii.
Qwilleran czytał dalej zapiski na marginesach. W 1904 roku Lucy kupiła sklep. W
1905 roku wyszła powtórnie za mąż za Karla Lunspeaka. Na marginesie był komentarz:
„Przystojniak!”
- Hm... - mruknął dziennikarz. - Przystojny mężczyzna żeni się z wdową, która ma
czwórkę dzieci. Z miłości? A może dlatego, że Lucy była właścicielką sklepu i cennej Biblii?
Następne zdania wywołały drżenie jego wąsów.
W 1906 roku Lucy i Karlowi urodził się syn, William. W 1908 roku zmienili nazwisko
na Lanspeak.
W 1911 roku sklep zmienił nazwę na „Wielobranżowy Dom Towarowy”.
W 1926 roku ich syn William przyłączył się do interesu i nazwę sklepu zmieniono
ponownie na „Dom Towarowy Lanspeaków”.
William miał pięcioro dzieci i jedenaścioro wnuków. Jednym z nich był Lawrence
Karl Lanspeak, urodzony w 1946 roku.
- Niesamowite! - zawołał Qwilleran tak głośno, że oba koty podskoczyły z
przerażenia. - Vince jest kuzynem Larry'ego i Susan! Oni jeżdżą drogimi samochodami i żyją
na wysokim poziomie, a Vince jest prymitywnym gburem i jeździ starą furgonetką. Larry jest
prawnukiem wspaniałej Lucy Bosworth!
Qwilleran podniósł słuchawkę i zadzwonił do sklepu. Kiedy Larry usłyszał jego głos,
spytał:
- Czytałeś dzisiejszą gazetę? Policja zidentyfikowała ciało zmarłego. To facet, który
zatruł kozy!
- Wiem - powiedział Qwilleran. - Przesłuchiwali mnie.
- Mam nadzieję, że nie podałeś im swojego prawdziwego nazwiska - zażartował Larry.
- A propos nazwisk, dokonałem niezwykłego odkrycia w muzeum. Kiedy będziesz w
tej okolicy?
- Jutro. Dziś wieczorem idziemy z Carol na kolację do „Stefanii”. Masz ochotę się
przyłączyć?
- Bardzo bym chciał, ale mam już plany na wieczór - odparł Qwilleran. - Dziękuję za
zaproszenie. Do zobaczenia jutro. - Postanowił nie mówić Larry'emu, że Polly zostawi mu na
noc swojego kota.
Qwilleran odłożył słuchawkę i usłyszał ciche pukanie do drzwi wejściowych. Ten
dźwięk go zaniepokoił. Zwykle goście stukali do drzwi mosiężną kołatką. Koty zamarły. Nie
pobiegły za Qwilleranem, który poszedł do hallu. Pukanie rozległo się znowu. Dziennikarz
wyjrzał przez szybę w drzwiach, ale nikogo nie zobaczył. Na podwórzu nie było samochodu.
To jest bardzo stary dom - pomyślał. Nic nadzwyczajnego, że czasem słychać różne dziwne
hałasy.
Odwrócił się i miał już odejść, kiedy pukanie rozległo się znowu. Qwilleran poczuł
ciarki na plecach i wyobraził sobie, jak musiała się czuć pani Cobb, słysząc podobny hałas w
środku nocy. Podszedł do drzwi i otworzył je mocnym pchnięciem. Na schodach przed
domem stała Dzidzia. Trzymała swoje zielone wiaderko i podniosła żółtą łopatkę, żeby
znowu zapukać.
- Cześć - powiedziała.
Qwilleran odetchnął z ulgą i jednocześnie poczuł złość.
- Co tu robisz? Czy twoja mama wie, gdzie jesteś?
Dzidzia wręczyła mu wiaderko.
W środku był liścik i jakiś przedmiot owinięty w pergamin. Na kartce napisane było:
„To klopsiki dla pana. Zrobiłam je wczoraj, ale smakują lepiej następnego dnia”.
- Podziękuj ode mnie swojej mamie - powiedział Qwilleran, oddając dziewczynce
wiaderko.
Dzidzia spróbowała zajrzeć do wnętrza domu.
- Mogę zobaczyć kotki?
- Kotki śpią. Idź do domu i też się prześpij.
- Już spałam - odparła Dzidzia, patrząc badawczo w stronę stodoły.
- Idź do domu - powiedział surowo Qwilleran. - Idź natychmiast do domu, słyszysz?
Dzidzia zeszła bez słowa po schodach i poszła alejką na swoich krótkich nogach,
niosąc zielone wiaderko. Qwilleran patrzył za nią, aż znikła w pobliżu domu Boswellów. Nie
odwróciła się ani razu.
Qwilleran przygotował sobie kanapkę z klopsem. Trochę mięsa dał kotom. Cała trójka
pałaszowała jedzenie, jakby nie miała nic w ustach od tygodnia. Potem dziennikarz wyciągnął
rower ze stodoły i wyruszył na przejażdżkę.
Na Fugtree Road panowało niezwykłe ożywienie. Ludzie przyjeżdżali zobaczyć
miejsce, gdzie leżały zakrwawione zwłoki. Na moście pracowali robotnicy. Pomarańczowy
znak informował, że droga jest zamknięta, ale Qwilleran minął barierkę i zaczął rozmawiać z
kierownikiem w czapce farmera. Był to tęgi mężczyzna, który żuł tytoń. Domyślił się od razu,
kim jest właściciel pokaźnych wąsów.
- Leżał tam - powiedział, wskazując pagórek, po którym Qwilleran schodził kiedyś, by
dostać się do Wierzbowej Alei. - Miał na twarzy zaschniętą krew. Wyglądał jak przebieraniec
w Halloween.
- Czy policja wie, kto to zrobił?
Mieszkańcy Moose County uważali, że każdy, kto nosi czapkę farmera, posiada tajne
informacje.
- Podobno jest kilku podejrzanych, ale jeszcze nikogo nie oskarżyli. Ktoś zabił tego
faceta i zostawił tu jego ciało. Kiedy przyszliśmy pracować, na chodniku były ślady opon
ciężarówki.
- Kim był zamordowany?
- To facet, który zatruł owce. Mieszkał tu kiedyś. Siedział w więzieniu, a potem
przeniósł się na Niziny i zszedł na złą drogę. Wie pan co? - kierownik splunął tabaką. - Gdyby
ten gość zatruł moje kozy, sam bym go zastrzelił!
Rozdział siedemnasty
Kiedy Qwilleran wrócił z przejażdżki rowerowej, Polly parkowała właśnie swój samochód na
podwórku.
- Przyjechałam trochę wcześniej - powiedziała przepraszającym tonem. - Chcę być w
Lockmaster przed zmrokiem. - Podała Qwilleranowi tekturowy pojemnik z kotem. -
Zostawiam ci mojego ulubieńca. Zabierz go do domu, zanim się przeziębi. Zaraz przyniosę
jego rzeczy.
Pojemnik miał rączkę i okrągłe otwory. Z boku przyczepiona była tabliczka z
napisem: „Cześć! Nazywam się Bootsie. A ty?” W jednym z otworów ukazał się na moment
wilgotny nos. Po chwili zniknął i jego miejsce zajęła brązowa łapka, która mogłaby należeć
do cocker-spaniela.
Polly przyniosła z samochodu puszkę zdrowego jedzenia dla kotów, kosz z
poduszkami, szczotkę i pojemnik z kawałkami papieru toaletowego.
- To jest kuweta Bootsiego. On jest przyzwyczajony do miękkiego papieru. Nie
używam gazety, szorstki papier mógłby mu podrażnić skórę we wrażliwym miejscu... A to
jest specjalne, dobrane komputerowo jedzenie. Powinien dostawać za każdym razem trzy
płaskie łyżki. Nie dawaj mu nic innego. Wystarczy nałożyć trzy łyżki na spodek i umieścić go
w jakimś spokojnym miejscu, żeby Bootsie się nie bał.
- A woda? Czy Bootsie pije wodę z kranu?
- Możesz mu dać wodę z kranu - powiedziała Polly z poważną miną. - Tu jest koszyk,
w którym Bootsie śpi. Najlepiej umieścić go w ciepłym miejscu, kilkadziesiąt centymetrów
nad podłogą. Jestem ci bardzo wdzięczna! Muszę już lecieć. Pożegnam się tylko z moim
słodkim maluszkiem. - Polly wyciągnęła kota z pojemnika i przytknęła swój nos do jego
wilgotnego pyszczka. - Bądź grzeczny, mój mały. Jutro są jego urodziny - powiedziała do
Qwillerana. - Bootsie skończy jedenaście tygodni.
Pożegnała się czule z dziennikarzem, wręczyła mu kota i pobiegła do samochodu.
Qwilleran trzymał mruczącego, puszystego zwierzaka i zastanawiał się, gdzie są koty. Yum
Yum i Koko nie przywitały się jeszcze z Bootsiem i Qwilleran wolał na razie nie wypuszczać
go z rąk.
Po pewnym czasie znalazł koty - siedziały nieruchomo na niemieckiej szafie, która
miała dwa metry wysokości.
- Tu jesteście! - powiedział Qwilleran. - Poznajcie Wielką Stopę!
Postawił kota ostrożnie na podłodze. Bootsie wyglądał żałośnie ze swoją chudą szyją,
chudym ogonem, drżącymi łapami i wielkim nosem. Zrobił kilka chwiejnych kroków, a
potem popędził przed siebie jak torpeda. Qwilleran znalazł go chwilę później w kuchni -
kociak zjadł resztę klopsików razem z papierem pergaminowym. Na widok wielkiego
człowieka Bootsie rzucił się do ucieczki. Zaczął skakać po mieszkaniu jak konik polny,
lądując na krześle, stole, łóżku i komodzie. Koko i Yum Yum siedziały wciąż na szafie,
przyglądając się tej scenie z niedowierzaniem.
Przez następne kilka godzin Bootsie miotał się jak szalony - skakał po meblach,
zrzucił na ziemię stary, szklany półmisek, przewracał się i wspinał po nodze Qwillerana. Po
kolacji, która minęła w nerwowej atmosferze, dziennikarz zadzwonił do Lori Bamby w
Mooseville i krzyknął do słuchawki:
- Pomocy!
Nie spytał Lori o zdrowie jej dziecka i nie zainteresował się, czy Nick znalazł już
pracę. Powiedział po prostu:
- Nie wiem, dlaczego się na to zgodziłem! Polly Duncan ma małego kotka i poprosiła,
żebym się nim zajął. Okazało się, że to nadpobudliwy, szalony zwierzak! Rzuca się na
wszystkie strony, doprowadzając nas do szału, i warczy jak stary gruchot z zepsutym
silnikiem!
- W jakim jest wieku? - spytała Lori.
- Jutro skoczy jedenaście tygodni. Mam mu zaśpiewać Sto lat!
- On jest bardzo młody, pamiętaj o tym. Znalazł się w obcym domu, gdzie są dwa
duże koty. Ten kociak po prostu się boi. Strach zmusza do ucieczki!
- Do ucieczki?! - krzyknął Qwilleran. - Koko i Yum Yum są przerażone! Siedzą na
szafie od kilku godzin. Nie chciały z niej zejść nawet na kolację. Ten kot pożarł swoje zdrowe
jedzenie z puszki, potem wsunął indyka z grzybami i oliwkami, którego przygotowałem dla
Koko i Yum Yum, a przed chwilą porwał kawałek łososia z mojego talerza! Powiem ci coś
jeszcze - on ma igły zamiast pazurów. Kiedy siadam na krześle, wskakuje mi na kolana i
wbija w skórę osiemnaście igieł. Wolę ci nie mówić, jakie są efekty. Możesz spytać swojego
męża!
Lori słuchała go ze współczuciem.
- Gdzie ten kociak teraz jest? - spytała.
- Zamknąłem go w tekturowym pojemniku, ale nie mogę go tam trzymać przez
dwadzieścia cztery godziny. Czy istnieje jakiś środek uspokajający dla kotów?
- Kociak najadł się i pewnie niedługo zaśnie, Qwill. Zostaw go w pojemniku, a na noc
zamknij go w kuchni z wodą, kuwetą i czymś miękkim do spania.
- Tak właśnie zrobię. Dzięki, Lori.
Lori miała rację - kociak był spokojny przez cały wieczór. Yum Yum i Koko zeszły z
szafy. Niestety spokój nie trwał długo.
Na krótko przed północą Qwilleran zabrał pojemnik z kotem do kuchni, zamknął
drzwi i wypuścił Wielką Stopę. Kociak przeszedł parę kroków, zataczając się jak pijany.
Zaczął mruczeć i miauczeć, a potem ucichł i znikł Qwilleranowi z oczu.
Pewnie znalazł sobie jakąś kryjówkę - pomyślał dziennikarz i zajął się
przygotowywaniem kolacji dla kociaka. Zaczął właśnie nakładać na spodek nieapetycznie
wyglądającą szarą masę z puszki, kiedy coś zaatakowało go od tyłu. Zwierzak wskoczył mu
na plecy i wczepił się pazurami w jego sweter.
- Złaź! - wrzasnął Qwilleran. Zamachał rękami, wygiął się do tyłu i spróbował
strząsnąć z pleców napastnika, ale Bootsie zaplątał się w jego sweter i piszczał przeraźliwie.
- Zejdź ze mnie! Auu! - Za każdym razem, kiedy Qwilleran wydawał okrzyk bólu,
kocie pazury wbijały się głębiej w jego skórę, a miauczenie stawało się o ton głośniejsze.
- Zamknij się, idioto!
Qwilleran próbował dosięgnąć kota ręką, ale musnął tylko palcami jego ucho. W
końcu schwycił zwierzaka za ogon.
- Auu! Do cholery!
Słysząc jego okrzyki, koty syjamskie stanęły pod kuchennymi drzwiami i zaczęły
piszczeć.
- Wy też się zamknijcie! - wrzasnął dziennikarz.
Spokojnie! - powiedział sobie i usiadł na jednym z krzeseł. To trochę pomogło.
Bootsie przestał wierzgać i schował pazury. Uznał widocznie, że spędzi noc jak indiańskie
dziecko.
Qwilleran siedział nieruchomo przez pięć minut, w końcu jednak stracił cierpliwość.
Strach zmusza do ucieczki - pomyślał i zerwał się z krzesła, wydając dziki okrzyk, którego
nauczył się od mieszkańców Afryki Północnej. Machał rękami i biegał po kuchni jak
szaleniec. W końcu zaczął przeraźliwie jęczeć, ponieważ Bootsie, przerażony dziką
przejażdżką, wczepił się znowu pazurami w jego plecy.
Było po północy. Zdesperowany dziennikarz wykręcił numer Boswellów. Kiedy
usłyszał łagodny głos Verony, wrzasnął:
- Chcę rozmawiać z Vince'em! Mam poważne kłopoty! Mówi Qwilleran!
- Och, Boże! Vince jeszcze nie wrócił - Verona zaniepokoiła się. - Mogę jakoś
pomóc?
- Mam kota na plecach! Zaplątał się w mój sweter! Ktoś musi go ze mnie zdjąć! Auu!
- O Boże! Zaraz do pana przyjdę!
Qwilleran podszedł powoli do drzwi i zapalił światła na podwórzu. Po paru minutach,
które ciągnęły się w nieskończoność, przybiegła Verona z latarką w ręku. Miała na sobie stary
szlafrok i grubą kurtkę. Qwilleran otworzył powoli drzwi i ostrzegł Veronę:
- Proszę nie robić gwałtownych ruchów. Niech pani spróbuje zdjąć ze mnie kota i
oderwać jego łapy od mojego swetra, najlepiej po jednej naraz.
Verona spróbowała podnieść zwierzaka, ale kiedy oderwała jedną jego łapę, pozostałe
wczepiły się w sweter.
- Chyba nic z tego. Mogę coś zaproponować? - spytała swoim śpiewnym głosem. -
Niech pan spróbuje zdjąć sweter przez głowę. Pomogę panu.
- Dobrze, tylko ostrożnie. Nie chcę go przestraszyć.
- Jest taki milutki! Milutki kotek! - mówiła Verona, pomagając dziennikarzowi zdjąć
sweter. - O Boże! - zawołała nagle. - Ma pan krew na koszuli?
Qwilleran zdjął szybko koszulę.
- Ma pan szramy na plecach? Jest tu jakiś środek dezynfekujący?
- Powinien być w łazience.
Zostawili kota zawiniętego w sweter i poszli do łazienki. Verona przemyła rany
Qwilleranowi, który wił się i syczał.
- Niech pan będzie dzielny! Trzeba to zrobić, żeby nie było zakażenia! Proszę coś na
siebie włożyć, bo pan zmarznie?
- Nie wiem, jak pani dziękować, pani Boswell! - powiedział Qwilleran, wkładając
czystą koszulę. - Nie chciałem pani niepokoić o tak późnej porze, ale byłem bliski wezwania
straży pożarnej!
- Nie ma sprawy! Ma pan jeszcze jakieś rany na ciele?
- Chyba nie... - bąknął Qwilleran. - Gdzie jest Vince?
- Jeszcze nie wrócił z Lockmaster. Musiał spędzić więcej czasu w bibliotece?
Qwilleran spojrzał na Veronę. Wyglądała żałośnie ze swoimi rozczochranymi włosami
i sińcem pod okiem, który zmienił kolor na żółty. Ubrana była w wyblakły szlafrok,
dziwaczną kurtkę koloru khaki i stare trampki.
- Napije się pani kawy? - spytał dziennikarz.
- Powinnam już wracać - odparła Verona. - Dzidzia śpi. Może się obudzić w każdej
chwili. Ma pan... mleko?
- Mleko? Niestety nie, nie pijam mleka. Pani Cobb zostawiła cały karton, ale
skwaśniało i musiałem je wyrzucić.
- Skończyło mi się mleko dla Dzidzi? Myślałam, że Vince wróci wcześniej i będę
mogła pojechać na zakupy?
- Mam trochę mleka w proszku. Przyda się pani?
- Och, bardzo panu dziękuję!
- Jeśli Vince nie wróci rano, przywiozę pani zakupy. Proszę zrobić listę.
Verona zarumieniła się z zakłopotania.
- On nie zostawił mi pieniędzy.
- To nie do pomyślenia! Zaraz coś znajdziemy! - Qwilleran wyjął z szafki plastikową
torbę. Włożył do niej ser, babeczki jagodowe, chleb z kawałkami banana, zupę warzywną i
puszkę tuńczyka. Na końcu wsadził do torby opakowanie makaronu z serem i westchnął
ciężko, ponieważ była to jego ulubiona potrawa. - Odwiozę panią do domu - zaproponował,
sięgając po kurtkę, w której były kluczyki od samochodu.
Była to krótka przejażdżka - zaledwie kilkaset metrów. Po chwili milczenia Verona
powiedziała:
- Widziałam pana kotki? Są piękne! Chciałabym pokazać je Dzidzi.
- Dobrze - zgodził się Qwilleran. - Proszę ją przyprowadzić w czwartek po południu.
Dziękuję jeszcze raz. Uratowała mnie pani!
- Proszę mi mówić Verona - powiedziała, wysiadając.
Kiedy znikła w domu, Qwilleran ruszył w drogę powrotną, zastanawiając się, dlaczego
ta miła kobieta związała się z takim prymitywem jak Vince.
Kiedy dziennikarz wszedł do domu, Bootsie leżał nadal, owinięty swetrem. Nie
obudził się, kiedy Qwilleran go wyjął. Na jego kocim pyszczku malowało się zadowolenie,
jakby o czymś marzył. Mruczał głośno przez sen.
Rozdział osiemnasty
W środę rano, kiedy Bootsie i koty syjamskie zawierały znajomość, Qwilleran pojechał na
rowerze do West Middle Hummock. Mijając farmę Fugtree, zaczął się zastanawiać, kiedy
policjanci będą go wypytywać o poniedziałkowych gości.
Brent Waffle został zabity przed ósmą wieczór - tak napisano w policyjnym raporcie.
Kristi i Mitch odwiedzili go punktualnie o ósmej. Pamiętał, że nadeszli od strony Wierzbowej
Alei. Może spotkali Brenta po drodze i doszło między nimi do gwałtownej kłótni, podczas
której uderzyli go w głowę latarką - albo dwiema latarkami. A potem zostawili jego ciało nad
strumieniem. Może przypomnieli sobie historię Buddy'ego Yarrowa, którego ciało znaleziono
na brzegu rzeki Ittibittiwassee. Koroner orzekł wtedy, że Buddy pośliznął się i uderzył głową
w kamień. Qwilleran spróbował wyobrazić sobie, co było dalej: Mitch przyjechał po północy
do Wierzbowej Alei, zabrał ciało z farmy Fugtree i zostawił je w pobliżu biegnącej niedaleko
szosy. Dziennikarz przypomniał sobie hałas, który słyszał w środku nocy - może była to
ciężarówka Mitcha.
Jeśli to prawda - pomyślał Qwilleran - mordercy byli dziwnie spokojni tamtego
wieczoru. Ale skoro ciało leżało na farmie podczas ulewy, to dlaczego widniały na nim ślady
krwi, kiedy znaleźli je robotnicy?
Qwilleran przypuszczał, że Brent został zamordowany w jakimś pomieszczeniu. Być
może ukrył się w zagrodzie dla kóz i obserwował Kristi, planując morderstwo. Może
przestraszył stojące tam kozły: Attylę, Napoleona i Rasputina, a Kristi, słysząc hałas, posłała
do zagrody Mitcha.
Qwilleran miał nadzieję, że prawda była inna. Kristi i Mitch byli wspaniałymi ludźmi,
mieli plany na przyszłość. Dziennikarz doszedł do wniosku, że wszystkie te fantazje powstały
w jego głowie pod wpływem szybkiego pedałowania.
Wstąpił do sklepu w West Middle Hummock i kupił pomarańcze, jabłka oraz mleko.
Potem zawiózł zakupy do domu Boswellów. Verona o mało nie rozpłakała się z
wdzięczności.
- Gdzie jest Vince? - spytał Qwilleran.
Verona wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową ze smutkiem.
- Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebowała.
Dzidzia, która stała obok wczepiona w szlafrok matki, spojrzała na Qwillerana i
powiedziała:
- Jutro zobaczę kotki!
Kiedy Qwilleran wrócił do muzeum, na podwórzu roiło się od samochodów. Było tam
między innymi: czterodrzwiowe auto Tibbittów, sedan Larry'ego i samochód sportowy Susan.
Członkowie rady spotkali się w sprawie powołania nowego dyrektora muzeum.
Qwilleran zdjął dres i włożył ubranie stosowne do okazji. Policzył nosy śpiących,
puszystych zwierzaków i poszedł do muzeum. Spotkanie jeszcze się nie zaczęło. Członkowie
rady krążyli po salach albo pili kawę w biurze.
- Dołączysz do nas, Qwill? - zawołał Larry. - Poczęstuj się pączkiem!
- Chciałbym z tobą chwilę porozmawiać, Larry. - Qwilleran skinął na Larry'ego i
zaprowadził go do mieszkania. - Chcę ci pokazać, co odkryłem.
- Co to takiego?
- Pewien przedmiot, który należał do twojej prababci.
- Do której? Miałem cztery prababcie. Ty też.
- Moja prababcia nie zapisywała sekretów w Biblii - powiedział dziennikarz. - Siadaj.
Kiedy usiedli przy dużym stole, Qwilleran sięgnął po wielką księgę w skórzanej
okładce.
- Tę księgę kupiła na aukcji pani Fugtree. Jej córka podarowała Biblię muzeum.
Nazwano ją Biblią Bosworthów, ponieważ pierwsza wzmianka na skrzydełku okładki dotyczy
Luthera Boswortha, który zmarł w 1904 roku.
- Pokaż! - Larry wyciągnął rękę.
- Nie tak prędko!
- Wszystko wskazuje na to, że Lucy - wdowa po Lutherze - zapisywała na kartkach
Biblii najważniejsze wydarzenia z historii rodziny. Zmarła około 1958 roku. Na tej dacie
kończą się wpisy. Pani Fugtree kupiła Biblię w 1959 roku.
- Widzę, że nie traciłeś czasu - powiedział Larry. - Do czego zmierzasz?
- Z tego, co Lucy napisała, wynika, że ty, Susan i Vince jesteście kuzynami w drugiej
linii. Ale pewnie o tym wiesz. Wszyscy mieszkańcy Moose County mają świra na punkcie
genealogii.
- Tak, wiem, że istnieje dalekie pokrewieństwo - przyznał niechętnie Larry. - Auu! Co
to? - zawołał po chwili, potrząsając nogą.
- Przepraszam. To Bootsie, kot Polly. Zaraz go zamknę.
Qwilleran wsadził kota do szafy kuchennej.
- Co masz dla mnie jeszcze, Sherlocku? - spytał Larry. - Wyglądasz, jakbyś dokonał
wielkiego odkrycia.
- Dowiedziałem się kilku rzeczy o twoim sklepie. Twoja prababcia kupiła dom
towarowy w Pickax w 1904 roku, niedługo po śmierci Luthera. Zapłaciła gotówką. Wkrótce
potem wyszła za mąż za Karla i nazwała sklep „Wielobranżowym Domem Towarowym”. To
świetny temat na felieton do mojej rubryki. Chciałem wypytać cię o szczegóły.
Choć Larry był dobrym aktorem, nie potrafił ukryć zakłopotania i zaczerwienił się po
uszy.
- Pokaż mi to!
Qwilleran trzymał rękę na Biblii.
- Jeszcze jedno, Larry, i będziesz wolny. Ty i Susan głosujecie na Vince'a w wyborach
na nowego dyrektora muzeum, ale czy jesteście pewni, że on się nadaje? Vince jest waszym
krewnym, ale, mówiąc szczerze, jego maniery pozostawiają wiele do życzenia. Jeśli moje
przypuszczenia okażą się słuszne, będę miał inne dowody przeciwko niemu. - Qwilleran
znacząco przygładził wąsy. - Członkowie rady mają dziś wybrać nowego dyrektora, ale może
warto przemyśleć tę decyzję?
- Do czego zmierzasz, Qwill? Dlaczego jesteś taki tajemniczy?
- Vince pojechał do Lockmaster. Zostawił Veronę bez samochodu, pieniędzy i mleka
dla dziecka. Wyjechał w poniedziałek i nie wiadomo, kiedy wróci. Czy on gra na wyścigach
konnych? W Lockmaster zaczął się sezon.
- Nic o tym nie wiem.
- Vince jest nieodpowiedzialnym człowiekiem. Chcecie mieć takiego dyrektora?
Dlaczego zmienił nazwisko na Bosworth?
- Prawdę mówiąc, nigdy go o to nie pytałem - powiedział Larry.
- Czy Luther Bosworth był górnikiem? Zginął w wybuchu trzynastego maja?
- Nie, pracował jako pomocnik na farmie Goodwinterów. Tak mówił Benjamin - wuj
mojego ojca. Ephraim bardzo cenił Luthera.
- Luther nie był twoim pradziadkiem. Był nim Karl.
- Zgadza się.
- Karl był przystojnym mężczyzną.
- Skąd wiesz?
- Przeczytaj tę księgę, to się dowiesz.
Qwilleran wręczył Larry'emu Biblię, nie zwracając uwagi na łoskot dochodzący z
szafy kuchennej.
- A teraz ja cię o coś spytam - powiedział Larry. - W gazecie napisano, że ofiarą
morderstwa jest były mąż Kristi Fugtree. Wszyscy mówią, że to on zatruł jej kozy. Kristi
spotyka się z Mitchem Ogilviem. Myślisz, że on jest w to zamieszany?
- Nie sądzę. Mitch i Kristi byli u mnie w poniedziałek wieczorem. Piliśmy jabłecznik i
rozmawialiśmy o odnowieniu farmy Fugtree i o wpisaniu domu Kristi do rejestru zabytków.
- Mam nadzieję, że Mitch nie maczał w tym palców - powiedział Larry. - Muszę
wracać do muzeum. Zaraz zacznie się spotkanie.
- Jeszcze jedno pytanie, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Czy wiesz, jak zrobić
piaskownicę dla dziecka?
- Mieszkańcy budują piaskownice z drewnianych bali i przywożą piasek z Sandpit
Road. Czemu pytasz?
- Na farmie Boswellów przydałaby się piaskownica.
Kiedy Larry wyszedł, za plecami dziennikarza rozległ się dźwięk rozbijanego szkła.
Qwilleran otworzył gwałtownie drzwi szafy. Bootsie siedział na półce wśród żarówek
i głośno mruczał.
Polly Duncan wróciła po kota wcześniej, niż dziennikarz się spodziewał.
- Zebranie się skończyło, ale nie chciałam zostać na przyjęciu - oznajmiła. - Tęskniłam
za moim koteczkiem. Był grzeczny?
- Tak. Mam parę szram na plecach, stłukły się porcelanowe półmiski warte kilkaset
dolarów, a moje koty przeżyły traumę, ale nic nie szkodzi.
Polly nie zwróciła na niego uwagi.
- Gdzie on jest? Nie mogę się doczekać! Gdzie on jest?! Qwilleran i Polly przeszukali
całe mieszkanie. Znaleźli Yum Yum i Koko na niebieskim fotelu bujanym, ale kociaka
nigdzie nie było. Polly miała przerażoną minę, jakby myślała, że koty syjamskie zjadły jej
ulubieńca.
- Jest! - zawołał Qwilleran z łazienki.
Polly, która była na skraju załamania nerwowego, odetchnęła z ulgą.
Bootsie spał słodko w brytfance do pieczenia indyka, która służyła kotom za kuwetę.
Polly chwyciła go w ramiona.
- Bootsie, koteczku! Co tu robisz? Czułeś się samotny? Tęskniłeś za mną? Daj
buziaka! Czy Bootsie załatwiał się do swojego pojemnika, Qwill?
- Woli kuwetę moich kotów.
- Nie bał się jeść?
- Miał doskonały apetyt, zapewniam cię. Spotkałaś Vince'a Boswella w bibliotece?
Miał tam szukać materiałów do swojej książki.
- Nie spotkałam w bibliotece nikogo z Pickax. Wszyscy byli na wyścigach, które
zaczęły się w tym tygodniu. Zabiorę rzeczy i wracamy do domu.
Qwilleran przyniósł kosz Bootsiego, kuwetę, szczotkę i tekturowy pojemnik.
- Pożegnaj się z wujkiem, Bootsie! - Polly ujęła łapę kociaka i pomachała
Qwilleranowi. - Jaka cudowna łapka! Ta łata wygląda jak brązowy kwiatek. Myślisz, że
powinnam obciąć mu pazurki?
- Jeśli uważasz, że to konieczne... - powiedział Qwilleran.
Kiedy Polly wyszła, z piersi dziennikarza dobyło się głębokie westchnienie ulgi. Koty
zaczęły się leniwie przeciągać. Na kolację były udka kurczaka w sosie z pleśniowego sera.
Cała trójka pałaszowała jedzenie, rozkoszując się spokojną atmosferą. O zmroku wyszli na
werandę posłuchać muzyki. Koty usadowiły się na niebieskim fotelu. Qwilleran usiadł w
drugim fotelu naprzeciwko z kubkiem kawy. Wyłączył oba telefony. Chciał w spokoju
posłuchać opery, którą dostał od Polly.
Kiedy akt trzeci dobiegł końca, Qwilleran zdał sobie sprawę, że muzyka sprawia mu
wielką przyjemność. Nie był już krytycznie usposobiony. Koty syjamskie słuchały w
skupieniu, być może słyszały dźwięki, których ucho Qwillerana nie odbierało. Dziennikarz
był zachwycony angielskim librettem. W czwartym akcie napięcie wzrosło. Kiedy
Desdemona krzyknęła: „Słyszę szloch! Kto puka do drzwi?” - Emilia zaśpiewała w
odpowiedzi: „To tylko wiatr”.
W tym momencie Koko warknął. Zeskoczył na podłogę i pobiegł do hallu. Chwilę
później rozległo się walenie do drzwi wejściowych. Ktoś stukał w nie kołatką i pięścią.
Qwilleran pobiegł otworzyć.
- Pomóż mi znaleźć Dzidzię! - zawołała Verona. Jej oczy były szeroko otwarte ze
strachu, nie mogła złapać tchu. - Wyszła z domu! Może jest w stodole?
Qwilleran chwycił kurtkę i latarkę. Wybiegli na oświetlone podwórze. Verona była tak
przerażona, że zapomniała zabrać z domu latarkę. Biegła w ciemności.
- Kiedy Dzidzia znikła? - krzyknął Qwilleran.
- Nie wiem - odparła Verona, dysząc ciężko.
- Gdzie jest Vince?
- Jeszcze nie wrócił.
Przebiegli przez trawnik i stanęli przed stodołą.
- Niech pani wejdzie do środka. Proszę nie iść w głąb stodoły - ostrzegł ją Qwilleran. -
Tam jest ciemno. Niech pani zawoła Dzidzię.
- Dzidziu! Dzidziu! - krzyknęła Verona przerażonym głosem i zaczęła iść przed siebie.
- Ani kroku dalej! Proszę zawołać ją jeszcze raz!
- Dzidziu! Dzidziu!
Qwilleran zapalił latarkę. W jej świetle ukazały się skrzynki i prasy drukarskie. Pod
ścianą przemknął dziki kot, szukając schronienia. Poza tym panowała absolutna cisza. W rogu
stała oparta o ścianę wielka drewniana platforma. Qwilleran widział ją poprzednim razem,
kiedy był w stodole. Leżała wtedy na ziemi. Ciekawe, w jaki sposób Vince ją podniósł? -
pomyślał dziennikarz.
- Niech pani tu zostanie - ostrzegł Veronę i ruszył przed siebie. - Proszę zawołać
Dzidzię jeszcze raz.
Platforma zakrywała przedtem otwór w podłodze. Teraz widać było niższy poziom,
gdzie kiedyś była stajnia. Ktoś ustawił tam drabinę. W świetle latarki Qwilleran zobaczył
leżące na stajennej podłodze zielone wiaderko. Zszedł na dół po drabinie i szybko wrócił na
górę.
Objął Veronę i powiedział:
- Wracajmy do domu. Musimy zadzwonić po karetkę.
- Co się stało? Gdzie ona jest? Muszę ją zobaczyć!
- Zaczekajmy, aż przyjedzie karetka.
Verona zemdlała.
Qwilleran zaniósł ją do mieszkania i położył na łóżku. Verona ocknęła się, ale leżała
bez ruchu, patrząc w sufit. Qwilleran przykrył ją kocem i zadzwonił do doktora Halifaksa.
- Doktorze, jest u mnie matka i dziecko. Dziewczynka straciła przytomność. Matka
jest chyba w szoku. Zadzwoniłem po karetkę. Co mam robić?
- Proszę je czymś okryć, żeby nie zmarzły. Karetka przywiezie je do szpitala w
Pickax. Jak się nazywa matka dziecka?
- Boswell. Verona Boswell.
- Nie znam tego nazwiska. Nikt z mieszkańców się tak nie nazywa.
Sanitariusze położyli Dzidzię na noszach. Jeden z nich powiedział do zastępcy
szeryfa:
- Wygląda na to, że spadła z drabiny na kamienną podłogę w stodole. Pewnie ma
złamany kręgosłup.
Taka mała szyja - pomyślał Qwilleran. Niewiele większa od szyi Koko!
Kiedy Veronę umieszczono na noszach, dziennikarz wrócił do stodoły. Zielone
wiaderko wciąż leżało na podłodze stajni. Qwilleran zamknął drzwi stodoły i wrócił do
muzeum. Kiedy otworzył drzwi mieszkania, ze środka wypadł jakiś kształt i popędził przed
siebie jak pocisk.
- Koko! Wracaj! - krzyknął dziennikarz, biegnąc za kotem.
Koko pędził cztery razy szybciej niż Qwilleran. Dobiegł do stodoły i wśliznął się do
wnętrza, jakby był dzikim kotem. Qwilleran otworzył duże wrota i zawołał Koko.
Jednocześnie poczuł, że drżą mu wąsy - był to sygnał, że kot czmychnął na dół po drabinie.
Dziennikarz poszedł za nim. Stajnia miała kamienną podłogę i niski sufit. Pod ścianą stały
skrzynki i prasy drukarskie, gdzieniegdzie leżała słoma. Qwilleran poświecił latarką i zaczął
nasłuchiwać. W końcu usłyszał znajome mruczenie, które po chwili zamieniło się w głośne
miauczenie. Dziennikarz podszedł do drzwi na tyłach pomieszczenia. Kiedyś wprowadzano
tamtędy konie i krowy. Koko stał między skrzynkami i przyglądał się piszczącym kotkom,
które dopiero co się urodziły i leżały z matką na wilgotnym białym prześcieradle.
Qwilleran wziął kota na ręce. Koko nie protestował. Dziennikarz ruszył w stronę
drabiny i potknął się o łom, którym Vince otwierał skrzynki. Qwilleran skierował światło
latarki na podłogę. W rogu ktoś zrobił legowisko ze słomy. Leżały tam puszki z piwem i
puste pudełka po papierosach. To ten głupiec Boswell! - pomyślał Qwilleran. Upijał się tu i
palił, leżąc na suchej słomie!
Koko zaczął się szarpać i Qwilleran go wypuścił. Węsząc przy ziemi, kot podszedł do
legowiska ze słomy i zwiniętego zielonego materiału, którego Boswell używał widocznie jako
poduszki. Były na nim ślady krwi. Qwilleran widział w Wierzbowej Alei podobny materiał z
napisem „Więzienie Lockmaster”.
Dziennikarz chwycił kota i pobiegł do mieszkania. Zadzwonił w trzy miejsca: do
redakcji gazety „Moose County coś tam”, do biura szeryfa i do Towarzystwa Historycznego.
Rozdział dziewiętnasty
W porannych wiadomościach PKX FM ogłoszono następujący komunikat: „Policja poszukuje
mężczyzny podejrzanego o zamordowanie Brenta Waffle'a. Jego nazwisko będzie ujawnione,
kiedy zostanie pojmany”. Była też wiadomość o zderzeniu trzech samochodów w centrum
Kennebeck i wzmianka o żywej dyskusji radnych miejskich na temat obchodów święta
Halloween. Na końcu dziennikarz radiowy powiedział: „Wczoraj wieczorem dwuipółletnia
dziewczynka uległa wypadkowi na terenie posiadłości Goodwinterów. Weszła do stodoły i
spadła na kamienną podłogę stajni, znajdującej się na niższym poziomie”.
Po wiadomościach członkowie poczty pantoflowej zasypali Qwillerana telefonami.
Pierwszy zadzwonił pan O'Dell - siwy dozorca, który pilnował mieszkania Qwillerana w
Pickax.
- Właśnie się zastanawiałem, czy umyć okna w pańskim mieszkaniu, skoro pan
niedługo wróci - powiedział.
- Nie mam jeszcze konkretnych planów - odparł dziennikarz. - Obiecałem, że zostanę
tu, aż znajdą nowego dyrektora.
- Straszne rzeczy się tam dzieją! Najpierw pani Cobb - dobra kobieta, niech Bóg ma ją
w swojej opiece! A teraz małe, niewinne dziecko! Nad farmą Goodwinterów wisi klątwa.
Niech pan stamtąd ucieka. Diabeł grasuje tam od dziewięćdziesięciu lat!
- Dziękuję za radę, panie O'Dell - powiedział Qwilleran. - Zastanowię się nad tym.
- Mam umyć okna?
- Tak, niech pan to zrobi. - Qwilleran nie spieszył się z powrotem do Pickax. Nie bał
się diabła, ale wiedział, że dozorcy zależy na umyciu okien.
Arch Riker też miał dla niego radę:
- Wracaj do miasta i przestań bawić się w detektywa. Czytelnicy czekają. Mieli
nadzieję, że będziesz częściej pisać felietony.
- Przez ostatnie dwa tygodnie miałem urwanie głowy. Chciałem napisać felieton o
hodowli kóz, ale całe stado zostało zatrute i kto inny o tym napisał. Zacząłem tekst o starych
prasach drukarskich, ale tak zwany ekspert uciekł z miasta i wkrótce wyląduje w wiezieniu.
- Wymówki! Zrób wywiad z jakimś staruszkiem, który ma ochotę na zwierzenia, i
przygotuj tekst na poniedziałek - poradził Riker. - Wymyśl coś prostego, dopóki nie wrócisz
do formy.
Qwilleran postanowił skorzystać z tej rady. Przypomniał sobie, co mówił Mitch, i
zadzwonił do domu starców w Pickax. Powiedział, że chciałby przeprowadzić wywiad z
Adamem Dingleberrym. Pielęgniarka, z którą rozmawiał, poradziła mu, żeby przyszedł trochę
przed południem - po lunchu staruszek robił się zawsze senny. Zaznaczyła, że dziennikarz
będzie mógł rozmawiać z Adamem nie dłużej niż pół godziny. Tak zdecydował lekarz.
Kiedy Qwilleran przyjechał do domu starców, zwrócił uwagę na kręcące się w
korytarzu wolontariuszki w koszulkach z napisem „Lubimy pomagać”. Kobiety witały
odwiedzających, woziły pacjentów na wózkach, roznosiły koce i uśmiechały się słodko,
pokazując wszystkim, że lubią pomagać, niezależnie od tego, czy pacjenci mają pieniądze.
Nowoczesny budynek był kiedyś częścią ubogiego gospodarstwa, ale teraz nic o tym nie
przypominało.
Jedna z wolontariuszek zaprowadziła Qwillerana do czytelni. Było to ciche
pomieszczenie z wygodnymi lampami. Na półkach stały książki z dużą czcionką. Qwilleran
był tam kilka razy, kiedy przeprowadzał wywiady, i nie zauważył, żeby ktokolwiek korzystał
z czytelni. Pacjenci, którzy nie byli skazani na leżenie w łóżku, przesiadywali głównie w
pokoju telewizyjnym.
- Pan Dingleberry ma wadę słuchu - oznajmiła wolontariuszka, która przywiozła
Adama Dingleberry'ego. Ten przygarbiony staruszek na wózku był kiedyś nie tylko
najwyższym chłopakiem w całej szkole, jak twierdził Homer Tibbitt, ale i najsilniejszym.
Kobieta usiadła przy drzwiach, a Qwilleran zwrócił się do staruszka.
- Nie poznaliśmy się, panie Dingleberry - oznajmił głośno i wyraźnie - ale widziałem
pana na spotkaniu seniorów. Homer Tibbitt powiedział mi, że chodził do tej samej szkoły co
pan.
- Homer? Był ode mnie młodszy! Nadal jest. Ma tylko dziewięćdziesiąt cztery lata, ja
mam dziewięćdziesiąt osiem. A pan? - Adam Dingleberry mówił piskliwym głosem,
podobnie jak Homer.
- Czuję się nieco zakłopotany - odparł dziennikarz. - Mam tylko pięćdziesiąt lat.
- Pięćdziesiąt? Może pan chodzić o własnych siłach, co? Kiedy będzie pan w moim
wieku, będą pana wozić.
- Przyjemna perspektywa!
Adam Dingleberry miał starą, zniszczoną twarz, ale jego oczy były bystre i
przenikliwe jak oczy ptaka.
- Ojcowie miasta zabronili świętować Halloween - powiedział. - W dawnych czasach
smarowaliśmy okna woskiem i waliliśmy pięściami w drzwi. Któregoś razu wyważyliśmy
drzwi szkoły.
- Czy mogę nagrać naszą rozmowę? - spytał Qwilleran i położył magnetofon na stole.
Oto rozmowa, którą nagrał:
W muzeum jest biurko, na którym zostały wyryte różne inicjały. Czy są tam pańskie
inicjały?
- Nie. Zawsze wydrapywałem inicjały kogoś innego. Nie skończyłem szkoły.
Wyrzucili mnie, bo posmarowałem krzesło nauczyciela krowim łajnem. Ojciec złoił mi skórę,
ale zasłużyłem na to.
Czy to prawda, ze rodzina Dingleberrych prowadzi zakład pogrzebowy od ponad stu
lat?
- Tak. Mój dziadek przyjechał z Europy. Budował domki dla górników i trumny.
Kiedy ktoś umarł, dziadek czuwał całą noc nad budową trumny. Kiedyś trumny budowano
inaczej. Były szerokie na górze i wąskie na dole. Dziadek był dumny ze swojej pracy.
Nauczył mojego ojca, jak budować trumny. Ojciec robił też meble.
Jakiego rodzaju meble, panie Dingleberry?
- To były biurka z długimi nogami i szafką. Nazywano je „biurkami Dingleberry'ego”.
W takim biurku były zwykle drzwi, szuflady, a czasem sejf albo skrytki - w zależności od
zamówienia.
Czy pański ojciec umieszczał swoje nazwisko na meblach, które zrobił?
- Nie. Ludzie wiedzieli, kto wykonał biurka, nie było sensu umieszczać tam nazwiska.
Dziś to co innego! Moje wnuki noszą koszule ze swoimi imionami. Pewnie niedługo na
każdej trumnie będzie nazwisko Dingleberry.
W jaki sposób pana ojciec został właścicielem zakładu pogrzebowego?
- Jego meble świetnie się sprzedawały. Zatrudnił rzemieślników, którzy robili dla
niego stoły, łóżka i trumny, i otworzył sklep. Jeśli rodzina zmarłego zamawiała u ojca trumnę,
urządzał pogrzeb za darmo. Miał elegancki czarny powóz i konie, których uprząż ozdobiona
była czarnymi piórami. W tamtych czasach pogrzeb to było widowisko! Kiedy ja i moi bracia,
którzy już nie żyją, dorośliśmy, przejęliśmy zakład i unowocześniliśmy go. Zastąpiliśmy
konie samochodami. Ludziom się to nie podobało. Później moi synowie przejęli zakład, a
teraz pracują tam moje wnuki. Moi synowie i wnuki ukończyli szkoły w przeciwieństwie do
mnie.
Pamięta pan pogrzeb Ephraima Goodwintera?
(Długa pauza).
- Byłem wtedy bardzo młody, ale rodzice o tym mówili.
Czy Ephraim został zlinczowany?
(Długa pauza).
- Wiem tylko, że dyndał na sznurze. Kto przeciął sznur?
- Mój ojciec i syn Ephraima - Titus. Był z nimi pastor. Nie pamiętam jego nazwiska.
Wielebny Crawbanks?
- Tak!
Skąd pan wie?
(Długa pauza).
- Miało mnie tam nie być. Ojciec powiedział, żebym został w domu, ale ukryłem się w
wozie. Pastor zmówił modlitwę, a tata i Titus zdjęli kapelusze. Przeżegnałem się.
Wiedziałem, że dostanę w skórę.
Widział pan ciało? Ephraim miał związane ręce?
- Nie widziałem. To było o zmroku.
Czy ktoś miał aparat fotograficzny?
- Tak, Titus. Zrobił zdjęcie - nie wiem, po co.
Czy Ephraim był w ubraniu?
- To było dawno temu. Nie zwróciłem uwagi. Pamiętam tylko, że przykryto go kocem.
Jeśli Ephraim popełnił samobójstwo, na pewno ustawił skrzynkę. Wszedł na nią, a
potem ją kopnął. Była tam skrzynka?
(Długa pauza).
- Zawsze myślałem, że Ephraim siedział na koniu i z niego zeskoczył. Koń wrócił sam
do domu. Dlatego zaczęli szukać Ephraima. Tak mówił Titus.
Uwierzył pan w to?
- Byłem bardzo młody. Nie przyszło mi do głowy, że mogłoby być inaczej.
Czy pana ojciec czasem o tym mówił?
(Długa pauza).
- Nie. Wtedy o tym nie mówił. - (Długa pauza). - Dlaczego pan o to wszystko pyta?
Nasi czytelnicy lubią opowieści starszych mieszkańców. Zrobiłem już wywiad z
Euphonią Gage, Emmą Huggins Wimsey, Homerem Tibbittem...
- Z Homerem, tak? Mógłbym panu powiedzieć coś, o czym Homer nie wie, pod
warunkiem że nie napisze pan o tym.
Wyłączę magnetofon.
Qwilleran wyłączył odtwarzacz i postawił go na podłodze.
- Chciałbym się napić wody - powiedział piskliwym głosem staruszek.
Wolontariuszka wyszła z sali.
- Nie chcę przy niej o tym mówić - powiedział Adam Dingleberry i spytał z błyskiem
w oku: - Co pan o niej sądzi?
- To bardzo atrakcyjna kobieta.
- Ale jest dla mnie trochę za młoda.
Kiedy wolontariuszka wróciła ze szklanką wody, Qwilleran wziął ją na bok i spytał:
- Czy mógłbym porozmawiać z panem Dingleberrym w cztery oczy? Mamy prywatną
sprawę do omówienia.
- Oczywiście - zgodziła się kobieta. - Zaczekam na zewnątrz.
- Dokąd ona poszła? - spytał staruszek nerwowo.
- Jest na korytarzu. Co pan chciał mi powiedzieć?
- Nie napisze pan o tym w gazecie?
- Nie.
- I nikomu pan nie powie?
- Nie. Obiecuję. - Dziennikarz podniósł prawą rękę.
- Mój ojciec powiedział mi o tym przed śmiercią. Prosił, żebym nikomu nie mówił.
Gdyby ludzie się dowiedzieli, byłoby po nas. Ale ojciec nie żyje. Ja też niedługo odejdę i
mógłbym zabrać ze sobą sekret do grobu.
- Nie chce pan się zwierzyć swoim synom?
- Nie ufam im. Pan ma uczciwą twarz.
Qwilleran przygładził skromnie swoje wąsy. Obcy chętnie mu się zwierzali. Spojrzał
wyczekująco na staruszka i spytał z zaciekawieniem:
- Czego dowiedział się pan od ojca?
- Chodzi o pogrzeb Ephraima - zaczął Adam Dingleberry. - To był najdłuższy kondukt
w historii Pickax. Sześć czarnych koni zamiast czterech - dwa konie sprowadzono z
Lockmaster. Trzydzieści siedem karet i pięćdziesiąt dwa powozy! Ale to wszystko był żart! -
Staruszek wybuchnął śmiechem, który po chwili zamienił się w kaszel.
Qwilleran podał mu szklankę z wodą.
- Żart? Co to znaczy? - spytał, kiedy Adam Dingleberry przestał kaszleć.
Staruszek spojrzał na niego błyszczącymi oczyma.
- W grobie nie było ciała Ephraima!
A więc historia, którą opowiedział mi Mitch, była prawdziwa - pomyślał Qwilleran.
Ciało Ephraima pochowano pod domem.
- Skoro ciała Ephraima nie było w grobie, gdzie został pochowany?
- Tak naprawdę... - Adam Dingleberry wypił łyk wody i zaczął kaszleć tak
gwałtownie, jakby się miał udusić.
Qwilleran wezwał pomoc. Przybiegła pielęgniarka z dwoma pomocnicami.
Kiedy Adam uspokoił się i spojrzał na wolontariuszkę wzrokiem pełnym pożądania,
Qwilleran podziękował pielęgniarce. Kobiety opuściły pokój.
Qwilleran powtórzył swoje pytanie:
- Gdzie pochowano Ephraima?
- Ephraim żył! - oznajmił staruszek i zatrząsł się ze śmiechu.
Qwilleran spojrzał na niego. Przeszło mu przez myśl, że Adam miał starczą demencję,
ale przecież wszystko, co do tej pory powiedział, brzmiało sensownie.
- Jak pan to wyjaśni? - spytał.
- Ephraim wiedział, że wielu ludzi go nienawidzi. Wrogowie chcieli się na nim
zemścić, ale Ephraim ich przechytrzył. Popłynął statkiem do Yerp, a stamtąd udał się do
Szwajcarii. Zmienił nazwisko. Ludzie myśleli, że umarł.
Po chwili Adam zaczął znowu kaszleć. Qwilleran podał mu szklankę z wodą. Bał się,
że staruszek znowu dostanie ataku.
- Proszę pić powoli, panie Dingleberry. Co z resztą rodziny Goodwinterów?
- Żona Ephraima wróciła na wschód do swoich rodzinnych stron - taka była oficjalna
wersja. Tak naprawdę pojechała za Ephraimem do Yerp. W tamtych czasach można było tak
po prostu zniknąć. Władze nie wtrącały się w życie mieszkańców. Kiedy Ephraim pisał swój
list pożegnalny, nie przyszło mu do głowy, że jego wrogowie zostaną posądzeni o lincz.
- A jego synowie?
- Titus i Samson mieszkali na farmie i prowadzili interes.
- Jeśli pański ojciec brał udział w tej mistyfikacji, mam nadzieję, że otrzymał hojne
wynagrodzenie.
- Dwa tysiące dolarów! - powiedział Adam Dingleberry. - W tamtych czasach to była
spora suma! Oprócz tego otrzymywał pięćset dolarów co cztery miesiące za to, że milczał.
Mój ojciec był religijnym człowiekiem i pewnie nie wziąłby tych pieniędzy, gdyby nie dług w
banku. Bał się, że straci sklep.
- Jak długo wypłacano mu pieniądze?
- Do śmierci. Ephraim zmarł w 1935 roku. Ojciec zawsze mi mówił, że zarobił
pieniądze, ponieważ mądrze zainwestował. Dopiero na łożu śmierci wyznał mi prawdę.
Musiałem mu obiecać, że nikomu nie powiem. Ojciec uważał, że mieszkańcy dostaliby szału,
ponieważ wystrychnięto ich na dudka. Mogliby nawet spalić nasz sklep.
Adam spuścił głowę i przymknął oczy. Rozmowa trwała już prawie pół godziny.
- To bardzo ciekawa historia - powiedział Qwilleran. - Dziękuję, że mi pan zaufał.
Staruszek znowu się ożywił.
- Ojciec powiedział mi jeszcze coś. Pochował mężczyznę, który pracował na farmie
Goodwinterów. Rodzina Goodwinterów zapłaciła mu za pogrzeb, i to całkiem sporo, chociaż
trumna była zwyczajna.
Qwilleran wyprostował się gwałtownie.
- Jak się nazywał ten mężczyzna?
- Nie pamiętam.
- Luther Bosworth? Miał trzydzieści lat? Zostawił żonę i czwórkę dzieci?
- Tak, to on!
- Dlaczego zmarł?
- Jeden z koni Goodwinterów oszalał i stratował go na śmierć. Jego ciało wyglądało
tak strasznie, że nie otworzono trumny.
- Kiedy to się stało?
- Niedługo po tym, jak Ephraim wyjechał. Titus mówił, że zastrzelił tego konia.
Rozległo się pukanie do drzwi. Do sali zajrzała wolontariuszka.
- Niedługo będziemy musieli kończyć - uprzedziła.
- Niech pan jej nie wpuszcza! - zawołał Adam Dingleberry.
- Proszę dać nam jeszcze parę minut - powiedział Qwilleran.
Drzwi zamknęły się.
- Wie pan, dlaczego rodzina Goodwinterów zapłaciła tyle pieniędzy za pogrzeb
Luthera? - spytał dziennikarz.
Staruszek wytarł ręką usta.
- Zapłacili ojcu za milczenie. Nie wziąłby tych pieniędzy, gdyby nie dług w banku.
Był religijnym człowiekiem.
- Na pewno! Ale jaki był sekret rodziny Goodwinterów?
Adam Dingleberry znowu wytarł usta.
- Titus twierdził, że koń stratował tego mężczyznę na śmierć. Ale mój ojciec odkrył,
że nieboszczyk ma przestrzeloną głowę.
Znowu rozległo się pukanie. Staruszkowi głowa opadła na pierś, ale kiedy
wolontariuszka przyszła go zabrać, spróbował schwycić jej spódnicę.
W drodze do North Middle Hummock Qwilleran zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
Mitch Ogilvie miał rację: stary Adam był kopalnią informacji. Historia o mistyfikacji
brzmiała przekonująco. W Moose County działo się tyle dziwnych rzeczy... Qwilleran
zastanawiał się jednak, czy to prawda. Adam Dingleberry miał reputację żartownisia. Być
może opowieść o pogrzebie Ephraima była jego ostatnim żartem... Qwilleran wyobraził sobie
nagłówki w gazetach: „Właściciel kopalni Goodwinterów nie popełnił samobójstwa!
Wyjechał za granicę i zmarł w 1935 roku!” Sensacyjna wiadomość rozniosłaby się po całym
kraju. Jak zareagowaliby mieszkańcy Moose County? Niewykluczone, że Szlachetni Synowie
Stryczka zniszczyliby dom starców, w którym przebywał Adam. Mogliby nawet zemścić się
na Juniorze Goodwinterze - sympatycznym, młodym redaktorze naczelnym gazety „Moose
County coś tam” - ponieważ był prawnukiem starego łotra. Qwilleran musiał teraz
zdecydować, czy wyjawi prawdę światu.
Rozdział dwudziesty
Po powrocie do domu Qwilleran wsadził kasetę do magnetofonu. Koty usiadły obok,
machając ogonami.
- Nadstawcie uszu - powiedział dziennikarz. - Usłyszycie niesamowitą historię.
Jeśli koty spodziewały się Verdiego, z pewnością rozczarowały się, słysząc płynący z
głośnika piskliwy głos.
„Mój dziadek przyjechał z Europy. Budował domki dla górników...”
Koty poruszały nerwowo uszami do momentu, kiedy głęboki głos spytał:
„Jakiego rodzaju meble, panie Dingleberry?” Na dźwięk znajomego głosu Koko
podniósł przednie łapy i dotknął magnetofonu, a Yum Yum zamruczała z entuzjazmem.
- Dziękuję - powiedział Qwilleran. - Wiem, że mój głos ma ładne brzmienie.
Staruszek mówił dalej:
„W takim biurku były zwykle drzwi, szuflady, a czasem sejf albo skrytki - w
zależności od zamówienia”.
- Miau! - odezwał się Koko, a Qwilleran poczuł, że drżą mu wąsy.
Wyłączył dźwięk w magnetofonie.
Biurko pani Cobb pochodziło ze sklepu Dingleberry'ego, nie było co do tego żadnych
wątpliwości. Być może był to cenny mebel, ale dziennikarz uważał, że biurko jest szpetne. W
meblu była jedna szuflada. Qwilleran nie znalazł żadnych skrytek. Przyszło mu do głowy, że
szuflada może mieć podwójne dno. Wyjął ją i obejrzał dokładnie. Potrząsnął nią, postukał w
dno i boki, a potem znowu nią potrząsnął. Dno było dziwnie grube. W środku tkwił jakiś
przedmiot.
- Potrzebuję pomocy - powiedział Qwilleran.
Koko obwąchał szufladę i dotknął jej łapą. Qwilleran nacisnął dno w kilku miejscach i
w końcu udało mu się je podważyć. W skrytce nie było klejnotów. Pani Goodwinter zabrała je
pewnie do Szwajcarii. Były tam natomiast dokumenty i Qwilleran poczuł się jak archeolog
odkrywający grobowiec. Rozpalił w kominku i rozłożył papiery na dywanie. Były tam
rachunki, notatki i zawiadomienia. Dziennikarz rozpoznał charakter pisma na jednym z
dokumentów.
Otrzymałam trzy tysiące dolarów od Titusa Goodwintera w ramach odszkodowania po
śmierci męża, który zginął w wypadku. 31 października 1904.
Lucy Bosworth
Czy Titus podyktował Lucy te słowa? Czy zmusił ją, żeby podpisała dokument? A
może była zamieszana w morderstwo? Qwilleran zaczął się zastanawiać, jaka relacja łączyła
Lucy i jej męża. Lucy znała Titusa, który był kobieciarzem. W każdym razie nie ulegało
wątpliwości, że kupiła za te pieniądze sklep. Była to wielka suma jak na owe czasy.
Sześcioosobowa rodzina mogła się łatwo utrzymać za pięć dolarów tygodniowo. Być może
Lucy wydała część splamionych krwią pieniędzy na kupno cennej Biblii.
Były tam inne dokumenty o znaczeniu historycznym, na przykład weksle podpisane
nazwiskami znanych osobistości z Pickax. Wśród nich było nazwisko kapitana Fugtree. Banki
należące do Ephraima prowadziły legalną działalność, ale oprócz tego stary skąpiec uprawiał
na boku lichwę.
Qwilleran zwrócił uwagę na rachunek z dwudziestego ósmego października. Charakter
pisma był ten sam co w liście Ephraima, w którym powiadamiał wszystkich, że popełnia
samobójstwo. Na dole widniał podpis właściciela sklepu - ojca Adama Dingleberry'ego.
Niżej podpisany Joshua Dingleberry otrzymał dwa tysiące dolarów od Ephraima
Goodwintera. W zamian za to zgodził się zakopać w ziemi pustą trumnę na cmentarzu w
Pickax. Joshua Dingleberry będzie otrzymywać do śmierci sumę pięciuset dolarów,
wypłacaną co cztery miesiące, pod warunkiem że nie powie nikomu o tym wydarzeniu.
Podpisano 28 października 1904 roku.
Joshua Dingleberry
W skrytce była też umowa, którą Titus Goodwinter zawarł z Dingleberrym. Chodziło
o zwłoki Luthera Boswortha. Był na niej podpis Adama Dingleberry'ego.
Koty syjamskie zainteresowały się zapachem starych dokumentów i usiadły blisko
kominka. Koko zwrócił uwagę na zabrudzoną kartkę, na której była mapka z liczbami.
Qwilleran nie był w stanie ich odczytać nawet w okularach. W końcu sięgnął po szkło
powiększające. Na środku mapki narysowano półkola, obok podano wymiary w stopach.
Dalej widniały połączone liniami prostokąty z podpisami „skrzydło południowe” i „skrzydło
północne”. Do kartki przyczepiony był rachunek z kamieniołomu Mayfusa na Sandpit Road:
„4 worki kamieni na podłogę w powozowni”. Na rachunku widniała data szesnasty maja
1904.
- Trzy dni po wybuchu! - powiedział Qwilleran. - Co wy na to? W powozowni nie ma
kamiennej podłogi. A to co?
Pod rachunkiem była mała karteczka. Qwilleran rozpoznał od razu charakter pisma
Ephraima Goodwintera.
Niżej podpisany Luther Bosworth otrzymał tysiąc dolarów od Ephraima Goodwintera.
Luther Bosworth zobowiązał się wykonać usługi kamieniarskie. Niżej podpisany zobowiązał
się zrobić to w tajemnicy. Praca ma być ukończona 15 sierpnia tego roku. Podpisano 16 maja
1904.
Luther Bosworth
X (zamiast podpisu)
- Luther nie umiał pisać! - zawołał Qwilleran. - Jak wam się to podoba?
Ponieważ nie było odpowiedzi, Qwilleran zaczął się rozglądać za kotami. Yum Yum
spała obok kominka, a Koko schował się pod orientalnym dywanem. Qwilleran podszedł do
szafki, na której stał telefon, i wykręcił numer w Mooseville.
- Cześć, Lori. Mówi Qwill - powiedział. - Co słychać? Cieszę się. Jak dziecko? Jesteś
pewna, że nie zjadł klopsików dla kotów? A propos kotów, przepraszam, że znowu zawracam
ci głowę, ale chciałbym cię o coś spytać. Koko ma śmieszny nawyk. W mieszkaniu w Pickax
mamy wykładzinę na podłodze, ale odkąd zamieszkaliśmy w muzeum, Koko włazi pod
dywany. Jest ich tu mnóstwo: w salonie, w hallu, sypialni i kuchni. Koko najbardziej lubi
chować się pod orientalnymi dywanami - są najcieńsze i najcenniejsze. Zawsze był snobem.
Włazi pod dywan, jakby kopał tunel... Chwileczkę! Przepraszam cię, Lori, coś mi właśnie
przyszło do głowy! Zadzwonię do ciebie później!
Qwilleran odłożył słuchawkę i przygładził nerwowo wąsy. Potem chwycił latarkę i
pobiegł do stodoły. Kiedy otworzył drzwi, przestraszony dziki kot czmychnął tuż obok.
Qwilleran zszedł po drabinie do stajni i znalazł wielką deskę, podobną do tej, która stała
piętro wyżej. Deska była oparta o ścianę. Kiedy ją odsunął, zobaczył w ścianie otwór. Był to
początek tunelu o szerokości stu dwudziestu centymetrów i wysokości dziewięćdziesięciu
centymetrów. Tunel został wyłożony kamiennymi płytami.
Qwilleran wszedł do środka na kolanach. Tędy Ephraim miał uciec przed wrogami -
pomyślał. Rachunek z kamieniołomu podpisano trzy dni po wybuchu. Tego samego dnia
Luther postawił krzyżyk zamiast podpisu na umowie zawartej z Goodwinterem i zobowiązał
się zbudować tunel w tajemnicy.
Czy Ephraim naprawdę uciekł tamtędy w nocy dwudziestego dziewiątego
października? Było to całkiem prawdopodobne. Qwilleran wyobraził sobie wściekły tłum
przed domem Goodwintera. Ludzie rzucali pewnie kamieniami w okna. Bosworth czekał już
z końmi - na jednym koniu siedział syn Ephraima z torbami pełnymi kosztowności. Pod
osłoną nocy przejechali Wierzbową Aleją i dotarli do Mooseville. Tam Ephraim wsiadł na
łódź i popłynął do Kanady. W tym czasie jego żona schroniła się na plebanii u państwa
Crawbanks. Zawarto umowę z Enochem Dingleberrym, a synowie Ephraima mieli zrobić
resztę: zabili Luthera, który wiedział zbyt dużo, powiesili na drzewie kukłę i ogłosili, że to ich
ojciec się powiesił. A potem płakali na pogrzebie Ephraima. Nie wiedzieli, że ktoś odkryje
prawdę. Plotki zaczęły się, kiedy wielebny Crawbanks znalazł białe prześcieradło, które
należało prawdopodobnie do przebierańca świętującego Halloween.
Qwilleran czołgał się w tunelu, myśląc o tym wszystkim. Bolały go ręce i kolano,
które czasem mu dokuczało. Pomyślał, że przydałyby mu się grube rękawice i ochraniacze na
kolana.
Wycofał się ostrożnie z tunelu i wspiął po drabinie. Z podwórza dobiegały radosne
głosy. Młodzi pomocnicy zamiatali liście i wkładali je do toreb, które ładowali na furgonetkę
Mitcha. Qwilleran natknął się na nich, idąc do zachodniego skrzydła.
- Cześć, Qwill! - powitał go Mitch. - Ładna pogoda na spacer.
Dziennikarz wszedł do mieszkania i zaczął się zastanawiać nad dalszymi krokami.
Niedawno kupił w Pickax grube skórzane rękawiczki i teraz postanowił zabrać je do tunelu.
Nie wiedział natomiast, jak zabezpieczyć kolana. Zaczął szukać miękkiego materiału, ale
znalazł jedynie różowe ręczniki z inicjałami Iris Cobb. To musi wystarczyć - pomyślał.
Potrzebny mu był jeszcze sznurek, którym mógłby przywiązać ręczniki do kolan.
Koko przyglądał mu się ciekawie, wyczuwając posmak przygody. Qwilleran spojrzał
na niego i wpadł na pewien pomysł. Postanowił wpuścić kota do tunelu i trzymać go na
smyczy. Wiedział, że jeśli Koko wyczuje jakiś podejrzany zapach, natychmiast zareaguje. Był
przecież kotem syjamskim. Koko miał niebieską skórzaną uprząż i smycz zrobioną ze
sznurka, który miał około trzech i pół metra długości. Qwilleran postanowił odciąć trochę
sznurka i przywiązać nim ręczniki do swoich kolan. Dumny ze swego pomysłu, odciął dwa
kawałki sznurka o długości jednego metra.
Wolontariusze grabili liście przy zachodnim skrzydle. Dziennikarz nie chciał
pokazywać się na podwórzu w rękawicach z kotem na smyczy. Poprosił Mitcha o duży,
plastikowy worek.
- Co będziesz robić, Qwill?
- Chcę zanieść trochę rzeczy do stodoły.
Qwilleran włożył do worka różowe ręczniki, drugą latarkę, rękawiczki, uprząż kota i
dwa kawałki sznurka. Wsadził Koko pod swoją koszulę i włożył luźną kurtkę, żeby kota nie
było widać.
- Tylko na chwilę - wytłumaczył kotu. - Będę ci wdzięczny za współpracę. Trzymaj
gębę na kłódkę i nie wystawiaj pazurów.
Qwilleran zaczekał, aż wolontariusze podejdą do samochodu Mitcha, żeby załadować
kolejną porcję liści. Zarzucił worek na ramię i poszedł do stodoły. Koko zaczął się wić pod
jego koszulą i piszczeć „ik! ik!”, ale nikt tego nie zauważył. Dziennikarz przeszedł przez
podwórze i skierował się do wejścia na tyłach stajni. Udało się - pomyślał.
Założył kotu smycz i przywiązał ją do jednej z pras drukarskich. Następnie owinął
kolana ręcznikami i spróbował przewiązać je sznurkiem. Okazało się to trudniejsze, niż
myślał. Kiedy skończył, zorientował się, że nie może zgiąć nóg w kolanach, i musiał zrobić to
jeszcze raz. Zniecierpliwiony Koko zaczął głośno miauczeć.
- Cicho! - skarcił go dziennikarz. - Wytrzymaj jeszcze chwilę!
Kiedy Qwilleran zamocował ochraniacze na kolana, odwiązał smycz Koko i weszli
razem do tunelu. Kot szedł pierwszy, Qwilleran czołgał się za nim. Poruszali się powoli.
Gliniana podłoga tunelu pokryta była kamieniami. Qwilleran odgarniał je na bok jedną ręką,
w drugiej trzymał latarkę. Smycz trzymał w zębach, mając nadzieję, że Koko nie zrobi
gwałtownego ruchu.
Była to długa, powolna wędrówka. Z mapki wynikało, że tunel biegnie pod
powozownią w stronę zachodniego skrzydła. Qwilleran czytał kiedyś o tego typu tunelach
łączących klasztory ze światem zewnętrznym. Klasztor nawiedzały duchy, a w tunelu
znajdowano później ludzkie kości. W tunelu Goodwintera nie było kości. Na podłodze leżały
puszki po piwie, papierki od gumy i dziwne przedmioty, które Koko zaczął obwąchiwać. W
dusznym powietrzu unosił się zapach pleśni i myszy, ale Koko nie zwrócił na to uwagi.
Brnęli dalej. W tunelu było coraz więcej śmieci. Koko szedł coraz szybciej, szarpiąc
smycz i piszcząc „ik! ik!”.
Qwilleran mruczał ze złością, ściskając w zębach sznur.
Zbliżali się do północno-zachodniego końca tunelu, ale nie widać było światła.
Wyjście zostało zamurowane. Leżały tam duże kamienie, trochę zaprawy murarskiej i pokryte
kurzem narzędzia: dłuta, młotki i świder. Doszli do samego końca. Qwilleran kaszlał,
próbując nie wypuścić z zębów smyczy.
Nagle Qwilleran zauważył, że Koko obwąchuje jakiś przedmiot. Było to małe,
kwadratowe pudełko leżące w cieniu pod ścianą.
Bomba! - pomyślał dziennikarz. Dynamit!
Owinął sobie smycz wokół nadgarstka i oświetlił pudełko latarką. Kiedy zbliżył się do
niego, zobaczył, że na pudełku jest guzik. Przez chwilę panowała cisza i nagle... mrożący
krew w żyłach pisk... wściekłe mruknięcie... jęki zmarłych... brzęk dzwonów,
obwieszczających śmierć... nieludzkie wycie... krzyki!
Koko wystrzelił przed siebie jak torpeda, a Qwilleran pod wpływem nagłego
szarpnięcia smyczy upadł plackiem na kamienną podłogę.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Qwilleran wyszedł ze stodoły z plastikowym workiem, w którym były ręczniki i miauczący
kot. Widząc go, Mitch Ogilvie zawołał przez podwórze:
- Dzwoni twój telefon!
Qwilleran, który czołgał się w tunelu przez ostatnie dwie godziny, mruknął tylko w
odpowiedzi, ale poszedł szybko w stronę domu.
Podniósł słuchawkę i usłyszał głos Carol Lanspeak.
- Jesteś! - powiedziała. - Postanowiłam doczekać do piętnastego dzwonka. Jest taka
ładna pogoda i pomyślałam, że pewnie jesteś na dworze. Zgadłam?
- Tak - wysapał Qwilleran.
- Byłam w szpitalu. Odwiedziłam Veronę. Dzidzia z tego wyjdzie. Verona jest w
ciąży.
- Nie wiedziałem. Jak ona się czuje?
- Nie najlepiej. Chce wracać do domu, mówi, że sama zajmie się Dzidzią. Larry pokrył
wszystkie wydatki, dał Veronie trochę pieniędzy na życie. Vince jest podły! Zostawił ją bez
grosza!
- Znaleźli go?
- Chyba nie. Policjanci rozmawiali z Veroną. Larry poprosił swojego adwokata, żeby
jej doradził.
- Bardzo jej współczuję.
- Ja też. Tak naprawdę nie zdążyłam jej poznać. Jest taka nieśmiała i zawsze trzymała
się z boku. Sprzątała w muzeum jako wolontariuszka i można było zawsze na niej polegać.
Dzwonię, ponieważ Verona chciałaby z tobą porozmawiać. Mówi, że to ważne. Mógłbyś
przyjechać wieczorem do szpitala? Jutro odwożę ją na lotnisko.
- Przyjadę. Dziękuję, że zadzwoniłaś.
- Jeszcze jedno: członkowie rady wybrali Mitcha na nowego dyrektora - powiedziała
Carol.
Kiedy skończyli rozmawiać, zadzwoniła Polly Duncan.
- Znaleźli go! - oznajmiła. - Był w Ohio. Teściowa mojej asystentki dowiedziała się o
tym i zadzwoniła do biblioteki.
- On ma na koncie nie tylko to morderstwo.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Zajrzę do ciebie dziś wieczorem i porozmawiamy.
- Przyjdź na kolację. Zrobię curry.
- Och... dziękuję, Polly, ale jestem umówiony w Pickax. Przyjadę do ciebie po ósmej.
- Nie jedz deseru - powiedziała Polly. - Zapraszam cię na kawę i ciasto z dyni.
W drodze do Pickax Qwilleran myślał o tym, że nie pozwolił Dzidzi obejrzeć kotów.
Było to egoistyczne z jego strony. Miał wyrzuty sumienia. A teraz nie będzie już okazji.
Trawiony wyrzutami sumienia pojechał na kolację do „Dimsdale Diner”. Zjadł wodnistą zupę
i przesoloną kapustę. Kawa miała okropny smak. Potem udał się do szpitala.
Znalazł Veronę w jednym z pokoi. Siedziała, trzymając na kolanach metalową tacę z
kolacją.
- Przepraszam, że przeszkadzam - powiedział Qwilleran.
- Nie jestem głodna. - Verona odstawiła na bok tacę. - Złapali go? - spytała ponurym
głosem.
- Znaleźli go w Ohio.
- Cieszę się.
- Proszę się nie martwić. Dzidzia zdrowieje, a pani oko wygląda znacznie lepiej. Nie
widać już szramy.
Verona dotknęła swojej twarzy.
- Nie uderzyłam się o szafkę. Kłóciliśmy się i on mnie uderzył.
- Kiedy to się stało?
- Kiedy wyjeżdżał - w poniedziałek wieczorem.
- Mówiła mi pani, że Vince wyjechał w południe.
- Kazał mi skłamać. - Verona odwróciła się do okna.
- Zadzwoniła dziś do mnie Carol Lanspeak. Podobno chce mi pani coś powiedzieć.
Czy to prawda, pani Boswell?
- Nazywam się Verona Whitmoor.
- To brzmi znacznie ładniej. Pasuje do pani melodyjnego głosu.
Verona spuściła głowę.
- Tak mi wstyd. Nie sprzątałam wtedy w muzeum. Kiedy pana nie było, zakradłam się
do kuchni Iris i zabrałam jej książkę kucharską.
- Wiedziałem, że to pani - powiedział Qwilleran. - Klopsiki, które mi pani przesłała,
zostały zrobione według przepisu Iris.
- Vince bardzo je lubił. Chciałam coś dla niego zrobić.
- Odczytała pani charakter pisma Iris?
- To nie było łatwe, ale poradziłam sobie. Chciałam odnieść książkę, ale potem stało
się to wszystko...
Verona była blada i wychudzona. Qwilleran poczuł litość.
- Pani Whitmoor, proszę coś zjeść. Jabłkowy pudding jest na pewno dobry.
- Nie jestem głodna.
- Jak pani poznała Vince'a? - spytał Qwilleran.
- Pracowałam w restauracji w Pittsburghu. Vince czasem tam przychodził.
Współczułam mu z powodu nogi. Został ranny w Wietnamie.
Qwilleran przygryzł wąsy.
- Zaprzyjaźniliśmy się. Vince zaprosił mnie tu na wakacje. Powiedział, że mogę
przyjechać z Dzidzią. Wtedy jeszcze nie wiedziałam o pieniądzach.
- Jakich pieniądzach?
- Matka Vince'a, która pochodziła z tych stron, powiedziała mu o pieniądzach
ukrytych pod stodołą. Jego dziadek o wszystkim wiedział. Vince próbował wykopać
pieniądze, ale to było trudne. Bał się, że ktoś zauważy. Dlatego zabił tego mężczyznę w
stodole. - Ukryła twarz w rękach i zaczęła głośno szlochać. Qwilleran zdziwił się, że Verona
rozpacza tak po śmierci włóczęgi, i spytał:
- Znała pani tego mężczyznę?
Verona potrząsnęła głową. Łzy ciekły jej po policzkach. Qwilleran położył jej na
kolanach opakowanie chusteczek higienicznych i cierpliwie czekał. Nie wiedział, co
powiedzieć. Może jej emocje były mieszaniną rozpaczy i ulgi, że uwolniła się od Vince'a.
Była to długa, bolesna scena. W końcu jednak Qwilleran nakłonił ją do mówienia.
Kiedy przyjechał do Polly, opowiedział jej o zachowaniu Verony.
- Wiedziałem, że ten facet to oszust! - oznajmił, kiedy tylko wszedł. - To nie jest
ekspert od pras drukarskich. Kłamał na temat swojej chorej nogi. Larry'emu powiedział, że
chorował kiedyś na polio, a Veronie - że był ranny w Wietnamie. Tym czasem to pozostałość
po pewnej przygodzie. Jest jeszcze coś! On, Larry i Susan są kuzynami w drugiej linii!
- Usiądź i zjedz trochę ciasta - powiedziała Polly. - Opowiedz mi wszystko od
początku.
- Przed chwilą byłem w szpitalu i rozmawiałem z Veroną - wyjaśnił.
- Czy ona wie coś o morderstwie Waffle'a?
- Powiedziała policji, że nie wie, ale wiedziała, co Boswell robił w stodole. Chciał
wykopać złote monety Ephraima.
- Jakie to naiwne z jego strony! Gdzie usłyszał bajkę o pieniądzach?
- Jego pradziadek pracował na farmie Ephraima. Tę historię opowiadali sobie
członkowie rodziny Goodwinterów. Vince w to uwierzył. Zmienił nazwisko, żeby
mieszkańcy nie domyślili się, kim naprawdę jest. Katalogowanie pras drukarskich było tylko
przykrywką. Vince powiedział Larry'emu, że chce tu spędzić wakacje „z żoną i dzieckiem”.
Ale przez cały czas bał się, że ktoś odkryje prawdę. Kiedy Brent Waffle ukrył się w stodole,
Boswell przestraszył się i zabił go łomem.
- Mówiłeś, że Vince wywozi ze stodoły jakiś towar - powiedziała Polly.
- Zapomnij o tym. Myliłem się.
Qwilleran był tym wszystkim bardzo poruszony. Nie zauważył nawet, że ciasto z dyni
nie zostało do końca rozmrożone, i pozwolił Bootsiemu siedzieć na swoich kolanach.
- Tej nocy, kiedy Vince przeniósł ciało, moje koty usłyszały hałas. Ja też coś
usłyszałem. To była ciężarówka Vince'a. Podjechał do stodoły, żeby zabrać ciało. Potem
porozmawiał z Veroną. Kazał jej kłamać i podbił jej oko.
Polly zaproponowała mu dokładkę ciasta, ale odmówił.
- Jeden kawałek w zupełności wystarczy, ale napiję się jeszcze kawy. - Qwilleran
wypił parę łyków i powiedział: - Boswell używał wiertła, szukając ukrytych pieniędzy.
Dlatego mieliśmy zakłócenia w dostawie prądu. Czasem posługiwał się młotkiem i dłutem -
dlatego Iris słyszała dziwne hałasy. Jesteś gotowa na najgorsze?
- To jeszcze nie wszystko?
- Nie. Verona powiedziała mi prawdę. Kiedy się rozpłakała, myślałem, że martwi się o
Dzidzię. Ale chodziło o śmierć Iris. Miałem ze sobą magnetofon. Chcesz posłuchać naszej
rozmowy?
- Nie powinieneś był tego robić. To była prywatna rozmowa!
- I tak bym ci ją powtórzył.
- Jeśli tak na to patrzysz...
Słowa Verony przerywało od czasu do czasu głośne szlochanie. Rozmowa zaczynała
się od pytania, które zadał jej Qwilleran. Dziennikarz skrzywił się, słysząc, że powtórzył
ulubione powiedzonko Boswella.
Naprawdę to powiedziałem? - pomyślał.
Proszę mi powiedzieć, co panią trapi. Po to są sąsiedzi.
- Czuję się strasznie. Kiedy Iris umarła, ja też chciałam umrzeć.
Była wspaniałą kobietą. Wszyscy ją kochali.
- Była taka dobra dla Dzidzi i dla mnie. Nikt inny...
(Długa pauza).
Wiedziała pani, że Iris była chora na serce?
- Nigdy o tym nie mówiła, ale wiedziałam, że coś ją martwi.
Mówiła pani o tajemniczych hałasach w domu?
- Tak. Kiedy powtórzyłam to Vince'owi, bardzo się zdenerwował. Powiedział, że ona
lubi się wtrącać w nie swoje sprawy. Pewnie słyszała, jak Vince stukał młotkiem, i myślała,
że to duchy.
(Cichy płacz).
Co Vince zrobił?
- Drażniło go, że Iris cały czas siedzi w domu. Ona uwielbiała być w muzeum i
gotować w swojej kuchni.
(Długa pauza).
Proszę mówić dalej, pani Whitmoor.
- Pewnego dnia Vince przyniósł kasetę, którą puszcza się w Halloween. Były tam
nagrane przerażające odgłosy. Vince powiedział, że ma pewien pomysł. Uważał, że Iris jest
głupią kobietą. Chciał ją nastraszyć i zmusić do tego, żeby zrezygnowała z pracy. Mógłby
wtedy w spokoju wiercić.
Udało mu się?
- Iris była przerażona, ale nie zrezygnowała z pracy. Vince w kółko o tym mówił.
Zachowywał się jak wariat. Noga coraz bardziej go bolała.
Pamięta pani noc, kiedy Iris zmarła?
(Głośny płacz).
- Nigdy tego nie zapomnę! - (Szlochanie). - Vince dał mi prześcieradło z dwoma
otworami na oczy. - (Płacz). - Kazał mi owinąć się prześcieradłem i podejść do okna Iris.
Włączył kasetę. Nie chciałam tego robić, ale on powiedział...
(Długa pauza).
Co powiedział?
- Zaczął mnie straszyć. Bałam się, że zrobi coś Dzidzi. Dlatego się zgodziłam. -
(Głośne szlochanie). - Nie wiedziałam, że on to zrobi! Jezu, przebacz mi! Nie wiedziałam, że
Vince udusi Iris poduszką! - (Histeryczny szloch).
Qwilleran wyłączył kasetę.
- Verona płakała tak gwałtownie, że zacząłem się bać o jej zdrowie. Pielęgniarka dała
jej coś do picia i powiedziała, żebym wyszedł. Poszedłem do poczekalni. Po jakimś czasie
wróciłem i podziękowałem Veronie. Powiedziałem jej, że dobrze zrobiła i że zacznie nowe
życie na Nizinach. Kiedy wziąłem ją za ręce, prawie się uśmiechnęła. Zadałem jej jeszcze
jedno pytanie: dlaczego dom Iris był pogrążony w ciemności. Od dawna szukałem na nie
odpowiedzi.
- Co na to Verona?
- To ona weszła do mieszkania Iris i zgasiła wszystkie światła. Wyłączyła też
kuchenkę mikrofalową. Homer Tibbitt mówił zawsze wolontariuszom, żeby pamiętali o
gaszeniu świateł w muzeum.
- Mam zamęt w głowie - powiedziała Polly. - To bardzo dziwna i przerażająca
historia!
- Chcesz usłyszeć coś naprawdę dziwnego? - spytał Qwilleran. - Kiedy zabrałem Koko
po raz pierwszy do muzeum, zainteresował się pewną poduszką z kolekcji tkanin. Nie
wiedziałem wtedy, że ta poduszka została zabrana z muzeum bez zgody dyrekcji. Potem
odniesiono ją z powrotem. To jeszcze nie wszystko! Kiedy Koko wbiegł wczoraj wieczorem
do stodoły, znalazł małe koty z matką, które leżały na wilgotnym prześcieradle. Zauważyłem
wypalone w prześcieradle otwory. Widocznie Boswell schował prześcieradło w stodole po
tym, jak nastraszył Iris... A najbardziej niesamowite jest to, że Koko trzykrotnie zrzucił z
regału książkę, której bohater został uduszony poduszką!
Kiedy Qwilleran wrócił do mieszkania na farmie Goodwinterów, koty stały przy drzwiach,
miaucząc i jeżąc sierść. W domu było zimno.
- Ogrzewanie nie działa? - powiedział Qwilleran. - A może był tu duch Ephraima?
Dziennikarz rozpalił w kominku, przebrał się w szlafrok i usiadł w fotelu. Chciał się
nad tym wszystkim zastanowić.
Nie powiedział Polly o historii, którą usłyszał od Adama Dingleberry'ego, i
dokumentach, które znalazł w biurku. Dokumenty wróciły do skrytki. Tajemnica będzie
bezpieczna przez następne kilkadziesiąt lat. Mieszkańcy Moose County będą nadal wierzyć,
że Ephraim zmarł trzydziestego października 1904 roku, a Szlachetni Synowie Stryczka będą
urządzać swoje ceremonie. Qwilleran był pewien, że Szlachetni Synowie (było ich trzydziestu
dwóch), podobni do duchów, maszerowali przez posiadłość Goodwintera co roku trzynastego
maja.
Koty usadowiły się na niebieskim fotelu i zaczęły flirtować. Może wybrały ten fotel,
ponieważ był niebieski jak ich oczy, a może wiedziały, że Iris Cobb lubiła w nim siedzieć.
Qwilleran patrzył na swoje koty - piękne, tajemnicze i próżne istoty.
- Wyglądałeś tyle razy przez kuchenne okno - powiedział do Koko. - Wiedziałeś, że
coś się dzieje w stodole?
Koko polizał lewe ucho Yum Yum, nie zwracając uwagi na Qwillerana. Czasem tak
łatwo mi się z nimi porozumieć - pomyślał dziennikarz, przyglądając się kotom. Ale bywają
chwile, kiedy są kompletnie obojętne.
- Wchodziłeś pod dywan, ponieważ chciałeś mi w ten sposób coś zakomunikować? -
spytał.
Koko zaczął lizać puszystą szyję Yum Yum, a ona podniosła pyszczek w ekstazie.
Kiedyś Yum Yum czyściła sierść Koko. Ale wszystko się zmieniło.
- A te pomruki? - spytał Qwilleran. - Gadałeś do siebie czy rozmawiałeś z duchem?
Koty położyły się na swoich łapach z obojętnymi minami.
Qwilleran siedział, patrząc na niebieski fotel. Nagle doznał wrażenia, że Iris Cobb stoi
tuż obok. W tym momencie koty uniosły łebki i poruszyły wąsikami. Za chwilę coś się stanie
- pomyślał Qwilleran. Był pewien, że zobaczy kobietę w różowym stroju z tacą ciasteczek.
Dziesięć sekund później zadzwonił telefon.
Qwilleran odebrał w sypialni.
- Halo? Oczywiście, że cię pamiętam! Co słychać na Nizinach? Nie wiem. Jaką masz
propozycję? Luksusowy apartament? Brzmi nieźle, ale muszę porozmawiać z moimi szefami.
Oddzwonię. Podasz mi numer?
Idąc do salonu, Qwilleran zawołał w stronę niebieskiego fotela:
- Chciałybyście spędzić zimę w Crime Belt zamiast w Snow Belt?
Fotel był pusty. Koty czmychnęły, przestraszone wizją kolejnej przeprowadzki.
Qwilleran odruchowo podniósł głowę i spojrzał na niemiecką szafę. Kotów tam nie było. Ale
po chwili dostrzegł puszystą kulkę na dywanie obok kominka. Druga kulka leżała na dywanie
obok kanapy. Obie były nieruchome.