PROLOG
Conor Broekhart urodził się, by latad, a mówiąc precyzyjniej: urodził się
podczas lotu. Chod jego legenda pełna jest fantastycznych historii, to
gdyby nie tysiące świadków, najtrudniej byłoby uwierzyd w opowieśd o
jego pierwszym locie latem 1878 roku. Co więcej, relację o jego
narodzinach w balonie na ogrzane powietrze można przeczytad w
archiwalnych numerach francuskiej gazety „Le Petit Journal",
dostępnych za niewielką opłatą w Librairie Nationale.
Nad artykułem znajduje się wyblakła czarno-biała fotografia. Jak na
tamte czasy jest bardzo ostra. Wykonał ją reporter, który akurat wtedy
znalazł się z aparatem w ogrodach Trocadero.
Na zdjęciu łatwo rozpoznad kapitana Declana Broekharta, a także
jego żonę, Catherine. On przystojny, ubrany w karmazynowo-złoty
mundur regimentu strzelców wyborowych Wysp Saltee, ona
poruszona, lecz uśmiechnięta. Bezpieczny w ramionach ojca leży zaś
malutki Conor. Ma już blond czuprynę Broekhartów oraz szerokie,
mądre czoło matki. Przyszedł na świat zaledwie przed dwudziestoma
minutami, a za sprawą gry światła lub może błędu fotografa można
odnieśd wrażenie, że wzrok malca jest skupiony. To oczywiście nie-
5
możliwe. Gdyby jednak tak było, pierwszym widokiem malutkiego
Conora stałoby się bezchmurne francuskie niebo. Nic dziwnego, że
został tym, kim został.
Paryż, lato 1878 r.
Tegoroczna Wystawa Światowa miała byd bardziej spektakularna niż
wszystkie dotychczasowe. Spodziewano się ponad tysiąca wystawców z
każdego zakątka globu.
Kapitan Declan Broekhart przybył do Paryża z Wysp Saltee, gdyż
nalegał na to król. Catherine towarzyszyła mu z własnej woli, ponieważ
była naukowcem i pragnęła na własne oczy ujrzed szumnie
zapowiadaną Galerie des Machines, a w niej wynalazki, które miały
zapewnid ludzkości lepszą przyszłośd. Król Mikołaj wysłał ich do Paryża,
aby zbadali możliwośd utworzenia dywizjonu balonów do ochrony
Muru Saltee.
Trzeciego dnia wizyty paostwo Broekhart udali się lekkim
powozem przez Avenue de l’Opera do ogrodów Trocadero, gdzie
Wydział Lotnictwa przeprowadzał pokaz balonowy.
- Czujesz? - spytała Catherine. Wzięła męża za rękę i położyła ją
sobie na brzuchu. - Nasz synek kopie. Chce się wydostad i zobaczyd te
cuda na własne oczy.
Declan się roześmiał.
- Będzie musiał, a może musiała poczekad. Za sześd tygodni świat
wciąż tu będzie.
Kiedy paostwo Broekhart przybyli do ogrodów Trocadero, ujrzeli
eskadrę lotniczą w cieniu Statuy Wolności, a właściwie jej głowy. Po
ukooczeniu statuę planowano przekazad Stanom Zjednoczonym, lecz
tymczasem pokazywano jedynie głowę.
6
Jej miedziana konstrukcja przydmiewała większośd pozostałych
eksponatów. Można było sobie jedynie wyobrażad, jak kolosalna będzie
całośd, która stanie na straży nowojorskiego portu.
Na trawniku odgrodzonym aksamitną liną dla ochrony przed
gapiami eskadra lotnicza napełniła sterowiec powietrzem. Declan
Broekhart podszedł do wartownika i podał mu zaproszenie od
ambasadora Francji na Wyspach Saltee. Po kilku minutach dołączył do
nich kapitan eskadry, Victor Vigny.
Był gibkim, śniadym mężczyzną o zakrzywionym nosie oraz
kruczoczarnej czuprynie, która sterczała na sztorc niczym szczotka.
- Bonjour, panie kapitanie - rzekł, ściągając białą rękawiczkę, by
serdecznie uścisnąd dłoo oficera Wysp Saltee. — Czekaliśmy na pana. -
Francuz ukłonił się nisko. - A pani to z pewnością madame Broekhart. -
Vigny spojrzał na list, udając zmieszanie. - Ależ madame, nie
wspomniano ani słowem o pani olśniewającej urodzie.
Francuz powiedział to z tak czarującym uśmiechem, że paostwo
Broekhart nie byli w stanie się obrazid.
- A zatem, kapitanie - rzekł Vigny, teatralnym gestem wskazując
balon - przedstawiam „Le Soleil", czyli Słooce. Co pan sądzi?
Sterowiec był niezaprzeczalnie wspaniały. Podłużna, złotawa
powłoka, kołysząca się łagodnie nad obciągniętym skórą koszem.
Jednak Declana Broekharta nie interesowała dekoracja, lecz szczegóły
techniczne.
- Ma nieco bardziej zaostrzony kształt niż wszystkie, które dotąd
widziałem — zauważył.
7
- Dzięki temu jest aerodynamique - wyjaśnił Vigny. – Sunie po
niebie, jak przystało na imię, które nosi.
Catherine wysunęła ramię z objęcia męża.
- Mieszanka bawełny i jedwabiu - stwierdziła, odchylając głowę,
aby przyjrzed się balonowi. - Dwa śmigła na koszu. Niezgorsza maszyna.
Jaką osiąga prędkośd?
Vigny ego zaskoczyły tak fachowe uwagi w ustach kobiety, lecz
zatuszował zdumienie kilkoma szybkimi mrugnięciami, po czym bez
zająknienia udzielił odpowiedzi.
- Dziesięd mil na godzinę. Z pomocą bożą i przy dobrym wietrze.
Catherine odchyliła skórzaną plandekę, odsłaniając pleciony kosz.
- Wiklina i wierzba - stwierdziła. - Dobra amortyzacja. Vigny był
oczarowany.
Tak, absolument. Ten kosz wytrzyma piędset godzin lotów.
Francuskie kosze są najlepsze na świecie.
- Tres bien - odrzekła Catherine.
Podciągnęła spódnicę i weszła do kosza po drewnianych
schodkach, wykazując się godną podziwu zręcznością jak na kobietę w
ósmym miesiącu ciąży. Obaj mężczyźni ruszyli ku niej, chcąc
zaprotestowad, ona jednak nie pozwoliła im nic powiedzied.
- Przypuszczam, że o aeronautyce wiem więcej niż obaj panowie.
I zaprawdę nie przebyłam Morza Celtyckiego tylko po to, żeby stad na
polu, podczas gdy mój mąż będzie poznawał jeden z cudów tego
świata.
Catherine powiedziała to z absolutnym spokojem, lecz tylko tuman
nie zauważyłby żelaznej stanowczości w jej głosie.
Declan westchnął.
8
- Niech tak będzie. Jeśli tylko kapitan Vigny się zgodzi.
W odpowiedzi Vigny, jak to Francuz, jedynie wzruszył ramionami.
Gest ten zdawał się mówid: Czy się zgodzę? Żal mi człowieka, który
spróbuje stanąd tej kobiecie na drodze.
Catherine się uśmiechnęła.
- Dobrze, zatem postanowione. Wyruszamy?
Tego popołudnia, tuż po trzeciej, „Le Soleil" zwolnił kotwice i prędko
zaczął się wznosid na wysokośd ponad stu metrów.
- Jesteśmy w niebie - westchnęła Catherine, mocno ściskając
dłoo męża.
Młode małżeostwo spojrzało wzwyż, do wnętrza balonu. Jedwab
skrzył się od słooca i migotał pod wpływem wiatru. Złote fale
przesuwały się po powłoce z pomrukiem podobnym dalekim
grzmotom.
Widoczne w dole ogrody Trocadero przypominały szmaragdowe
jeziora, których powierzchnię, niczym Tytan z legendy, przebijała głowa
Statuy Wolności.
Vigny obsługiwał niewielki silnik parowy, który napędzał dwa
śmigła. Na szczęście wiatr wydmuchiwał dym z kosza.
- Robi wrażenie, non? - zawołał Francuz, przekrzykując huk
silnika. - Ile sztuk macie zamiar zamówid?
Declan udawał, że mu to nie imponuje.
- Może ani jednej. Nie wiem, czy te malutkie śmigła dałyby radę
oceanicznym wiatrom.
Vigny już chciał stanąd w obronie zalet swego napędzanego parą
sterowca, kiedy po niebie rozniósł się ostry, głuchy trzask. Odgłos był
dobrze znany obu żołnierzom.
- Strzał - orzekł Vigny, spoglądając ku ziemi.
9
- Karabin - stwierdził ponuro Declan Broekhart. Jako kapitan
regimentu strzelców wyborowych dobrze znał ten dźwięk. - Daleki
zasięg. Może broo marki Sharps. O, tam.
Nad zachodnim skrajem ogrodu unosiła się strużka siwego dymu.
- Dym z wystrzału - zauważył Vigny. - Trzeba sobie zadad pytanie,
kto mógł byd celem.
Zbędne pytania, momieur - odrzekła drżącym głosem Catherine. -
Proszę spojrzed wzwyż. Balon.
Mężczyźni zaczęli szukad otworu w złotej powłoce. Obaj znaleźli po
jednym. Kula weszła przez dolną częśd po prawej burcie i wyszła górą
po lewej.
- Dlaczego jeszcze żyjemy? - zastanawiał się Declan.
- Od kuli nie zapłonął wodór - wyjaśnił Vigny. - Co innego, gdyby
wystrzelono pocisk zapalający.
Catherine była wstrząśnięta. Po raz pierwszy w swym krótkim życiu
stanęła oko w oko ze śmiercią, i to nie tylko własną. Wchodząc do kosza
balonu, naraziła na niebezpieczeostwo życie dziecka. Osłoniła brzuch
ramionami.
- Musimy lądowad. Prędko. Zanim pęknie powłoka.
W ciągu następnych pełnych napięcia minut Vigny dowiódł swych
aeronautycznych umiejętności. Przysiadł na krawędzi kosza, jedną ręką
chwycił słupek, a drugą linkę gazu. Stopą pchnął ster. „Le Soleil"
łagodnie skręcił. Vigny zamierzał wylądowad na terenie ogrodzonym
aksamitną liną.
Declan Broekhart pozostał przy żonie. Chociaż Catherine była silna i
uparta, strzał mocno nią wstrząsnął. Wskutek tego przyspieszyły się
narodziny dziecka. Organizm kobiety zrozumiał, że znajduje się w
śmiertelnym niebezpieczeostwie, toteż większe szansę przeżycia malec
będzie miał na zewnątrz.
10
Skurcz bólu sprawił, że pod Catherine ugięły się nogi. Osunęła się
do tyłu, przytrzymując brzuch.
- Nasz syn się rodzi - wydyszała. - Nie chce dłużej czekad. Vigny
niemal spadł z krawędzi.
— Mon Dieu! Ależ madame, to niemożliwe. Nie mogę tu na to
pozwolid. Nawet nie wiem, czy to dobry, czy zły omen. Będę musiał
sprawdzid w podręczniku aeronautyki. Nie zdziwiłbym się, gdyby
konieczna była ofiara z albatrosa.
Kiedy Vigny był zdenerwowany, miał w zwyczaju rzucad dowcipne
uwagi. Jego zdaniem dowcip w chwilach niebezpieczeostwa
znamionował męstwo. To jednak nie przeszkadzało w wykonywaniu
obowiązków. Sprawnie kierował sterowiec w stronę obranego miejsca
lądowania, rekompensując ubytek gazu umiejętnymi szarpnięciami
linki.
Na ciasnej podłodze kosza Catherine z trudem przygotowywała się
do urodzenia dziecka. Gdy poczuła ból, mimowolnie wyprostowała
gwałtownie nogę. Kopniak fortunnie trafił jej męża w piszczel i kazał
zapomnied o panice.
— Co mogę zrobid? - spytał, starając się mówid spokojnym i
pogodnym tonem, jakby poród w spadającym balonie był najzwyklejszą
rzeczą pod słoocem.
-Trzymaj mnie - odparła Catherine przez zaciśnięte zęby. — I
pozwól, żebym się o ciebie zaparła.
Declan postąpił zgodnie z poleceniem.
Równo. Niech pan leci równo! - zawołał przez ramię do Vigny’ego.
Proszę porozmawiad z Panem Bogiem - zripostował tamten. - To on
przysyła wiatr.
Ich sytuacja była dosyd dobra. Pomimo uszkodzenia powłoka się
nie rozerwała. Tymczasem Broekhartowie, skule-
11
ni na podłodze, zajmowali się przyjęciem na świat nowego życia.
Wszystko było na dobrej drodze. Vigny już sobie wyobrażał
pierwszy łyk szampana, który zamierzał zamówid, gdy tylko postawi
stopy na ziemi. Wtedy jednak powietrze przeszył huk dwóch kolejnych
wystrzałów. Obie kule przebiły powłokę balonu, tym razem ze znacznie
gorszym skutkiem. Pierwsza, podobnie jak ta wcześniejsza, przeszła na
wylot, ale druga naderwała szew. Rozrastające się pęknięcie
błyskawicznie pomknęło ku szczytowi balonu. Powietrze i uchodzący
gaz wyły niczym banda strzyg.
Vigny runął do kosza i odbił się od szerokich pleców Declana
Broekharta. Teraz byli już w rękach Boga. Wobec tak poważnego
uszkodzenia Francuz stracił wszelkie panowanie nad lotem sterowca.
Opadali z dużą prędkością, a nad ich głowami łopotała powłoka, z
której uchodził gaz.
Catherine i Declan nie myśleli o własnym losie, skupieni na losie
dziecka.
- Już je widzę! - zawołał Declan pod wiatr. - Już prawie po
wszystkim, moja droga.
Catherine Broekhart stłumiła ściskającą jej serce rozpacz i wydała
dziecko na świat. Malec nie płakał i od razu złapał ojca za palec.
- Chłopiec - oznajmił mężczyzna. - Mój silny syn.
Catherine nie pozwoliła sobie ani na chwilę odpoczynku po
błyskawicznym porodzie. Pochyliła się i chwyciła męża za klapę.
- Kapitanie, nie pozwól mu zginąd.
To był rozkaz, jasny i wyraźny.
12
Vigny zawinął noworodka w niebieską kurtkę od munduru eskadry
lotniczej.
- Możemy się tylko modlid - powiedział.
Declan Broekhart podniósł się, by samemu ocenid powagę sytuacji.
Kosz właściwie swobodnie spadał. Pruł na wschód, wprost ku głowie
Statuy Wolności. Dziecko z pewnością zginęłoby na skutek zderzenia, a
on dostał rozkaz, by do tego nie dopuścid. Ale jak to zrobid?
Uratowało ich zrządzenie losu, przynajmniej tymczasowo. Powłoka
wydała ostatnie tchnienie, po czym nabiła się na trzeci i czwarty
promieo korony statuy. Materiał trzasnął, skłębił się i utknął pomiędzy
promieniami, hamując zabójczy pęd kosza.
- Opatrznośd nad nami czuwa! - wykrztusił kapitan Broekhart. -
Jesteśmy uratowani.
Kosz kołysał się niczym wahadło, przy każdym ruchu ocierając o
policzek rzeźby. Brzęk miedzianej konstrukcji przyciągał gapiów jak
bicie dzwonów ściąga wiernych do kościoła. Catherine ściskała
noworodka, usiłując zamortyzowad uderzenie. Szwy powłoki pękały z
trzaskiem podobnym do wystrzałów z broni palnej.
- Balon nie wytrzyma - powiedział Vigny. - Wciąż jesteśmy sześd
metrów nad ziemią.
Declan kiwnął głową.
- Musimy przywiązad kosz do statuy. - Chwycił kotwice i jedną z
nich rzucił Francuzowi. - Skrzynka najlepszego czerwonego wina, jeśli
pan trafi.
Vigny zważył kotwicę w ręce.
- Szampana, jeśli łaska.
13
Obaj wyrzucili kotwice wysoko pomiędzy dwa ostatnie promienie
korony posągu. Dobrze wycelowali. Kotwice odbiły się od loków rzeźby
i zsunęły, wzniecając iskry, gdy metal tarł o metal. Wreszcie mocno
zahaczyły o boki korony. Declan i Vigny prędko przeciągnęli liny przez
pierścienie na dziobie i rufie kosza i mocno zacisnęli węzły.
W samą porę. Z trzaskiem, który przypominał krzyk morskiego
ptaka, materiał powłoki balonu oderwał się od korony statuy. Kosz
opadł o kolejny, przerażający metr, ale wtedy napięły się liny
kotwiczne. Jęknęły, lecz utrzymały ciężar.
- Mój kosz jest teraz kołyską dla waszego dziecka - wydyszał
Vigny, po czym dodał: - Szampan. Skrzynka. Im szybciej, tym lepiej.
Declan przykucnął, kryjąc się za krawędź kosza. Pociągnął Francuza
za mankiet, aż i on się schował.
- Ten strzelec może mied więcej kuł - powiedział.
- Słusznie - przyznał Vigny. - Myślę jednak, że zbiegł. Przestaliśmy
byd ogromnym celem, a żandarmi pewnie już go szukają. Sądzę, że to
anarchista. Były jakieś pogróżki.
Cały tłum zgromadzony w ogrodach Trocadero zebrał się pod
koszem balonu. Ludzie przybyli na Wystawę Światową, oczekując
widowiska, ale teraz byli świadkami autentycznej przygody. By ratowad
pasażerów „Le Soleil", eskadra lotnicza podstawiła wysokie drabiny.
Pierwsza zeszła Catherine, z pomocą szarmanckiego kapitana Vigny. Po
nich pojawił się dumny ojciec z cudownie narodzonym dzieckiem w ra-
mionach. Ludzie aż westchnęli i rzucili się naprzód. Dziecko! Kiedy
balon startował, w koszu go nie było. Zupełnie jakby świat nigdy
wcześniej nie widział noworodka.
14
Urodzony w przestworzach! Wyobraźcie to sobie. Cudowne
dziecko!
Damy i panowie przepychali się bezwstydnie, pragnąc ujrzed buzię
cherubinka.
Patrzcie, otworzył oczy. Ma prawie białe włosy. Może to od
wysokości?
Ktoś otworzył szampana. Włoski hrabia rozdawał kubaoskie ogara.
Zupełnie jakby wszyscy zgromadzeni chcieli uczcid cudowne ocalenie
malca. Vigny chwycił butelkę i łapczywie wypił duży łyk.
- Ideał - westchnął, podając szampana Broekhartowi.
- To dziecko szczęścia. Jak je nazwiecie?
Broekhart uśmiechnął się szeroko, nieprzytomny z radości.
- Myślałem o imieniu Engel. Bądź co bądź, przybył z nieba. A
nasza rodzina nosi flamandzkie nazwisko.
- Nie, Declanie - odparła Catherine, gładząc synka po niemal
białych włoskach. - Chociaż jest aniołem, ma czoło mojego ojca. Będzie
się nazywał Conor.
- Conor? - Declan udał protest. - Irlandczyk po tobie. Flamandczyk
po mnie. To dziecko jest mieszaocem.
Zapaliwszy dwa cygara, Vigny jedno z nich podał dumnemu ojcu.
- To nie czas na swary, mon ami.
Declan pokiwał głową.
- Nigdy nie czas na swary. A zatem Conor. To mocne
Vigny puknął w policzek statuy.
- Niezależnie od imienia chłopak ma dług wobec Wolności.
To był już drugi omen tego dnia. Conor Broekhart miał kiedyś
spłacid ten dług wobec wolności. Pierwszym znakiem
15
były, rzecz jasna, narodziny w powietrzu. Możliwe, że nawet bez
przygody w „Le Soleil" chłopiec zostałby pilotem, lecz może cos'
zbudziło się w nim tamtego dnia. Obsesja na punkcie nieba, która miała
zaważyd na życiu Conora Broekharta, a także wszystkich wokół niego.
Kilka dni po głośnych narodzinach Conora kapitan Declan Broekhart
wraz z rodziną wypłynął z Francji w drogę powrotną do maleokiego,
niepodległego paostwa Wysp Saltee u wybrzeży Irlandii.
Ród Trudeau rządził tam od 1171 roku, kiedy król Anglii Henryk II
ofiarował wyspy Raymondowi Trudeau, wpływowemu i ambitnemu
rycerzowi. W ten sposób władca pozwolił sobie na okrutny żart, Wyspy
Saltee były bowiem jedynie bezwartościowymi skałami, obsiadanymi
przez mewy. Powierzając je Raymondowi, Henryk wywiązał się ze
zobowiązania, by nadad rycerzowi ziemię w Irlandii, a jednocześnie
pokazał, jaki los czeka zbyt ambitnych poddanych.
Kiedy Raymond Trudeau się sprzeciwił, Henryk wygłosił często
przywoływane przez historyków „Pouczenie Trudeau”.
- Waszmośd sprzeciwia się bożemu pomazaocowi - miał wówczas
powiedzied Henryk. - Może monsieur Trudeau sam uważa się za
godnego królewskiego tronu. Niechaj tak będzie. Z naszego
błogosławieostwa weźmiecie we władanie Wyspy Saltee, lecz nie jako
baron. Oto czynię was ich królem. Królem Rajmundem I. Nie będziemy
żądad hołdu ni dziesięciny tak od was, jak też od waszych potomków po
wsze czasy, a na dodatek będziecie mied prawo nosid koronę na naszym
dwo-
16
rze. Cokolwiek znajdziecie na tych wyspach, jakże obfitych w dobra
wszelakie, wasze się stanie.
Trudeau nie miał wyboru: ukłonił się i wymamrotał jakieś
podziękowanie, chod gorzkie były słowa króla. Rycerz doznał ogromnej
zniewagi, ponieważ na Wyspach Saltee nie znajdowało się nic z
wyjątkiem ptaków i ich odchodów. Nic tam nie rosło, a to za sprawą
słonej morskiej piany, która oblewała obie wyspy podczas gwałtownych
przypływów, pozostawiając im jedynie nazwę.
Jednakże Raymond Trudeau miał więcej szczęścia, niż mógł
przypuszczad. Po wygnaniu rycerza na Wyspy Saltee jeden z jego ludzi,
wypalając gniazda mew, natrafił na dziwną, lśniącą jaskinię. Okazała się
polodowcowym złożem diamentów. To największa kopalnia, jaką
kiedykolwiek odkryto, a przy tym jedyna w Europie. Henryk uczynił
Raymonda Trudeau królem najbardziej drogocennego skrawka ziemi na
świecie.
Siedemset lat później władzę wciąż sprawował ród Trudeau,
pomimo kilkunastu najazdów ze strony Anglików, Irlandczyków, a
nawet piratów. Słynne mury Saltee oparły się kulom armatnim,
pociskom i taranom, a znamienici strzelcy wyborowi potrafili odstrzelid
wąsy piratowi z odległości mili. Na Wyspach Saltee istniały tylko dwie
specjalności: diamenty i obronnośd.
Tamtejsze więzienie wypełniały po brzegi najgorsze szumowiny,
jakie znano w Irlandii i Wielkiej Brytanii. Wszyscy osadzeni pracowali w
kopalni diamentów, aż odsiedzieli swoje lub umarli. Większośd
umierała. Każdy wyrok zesłania na Małą Saltee był wyrokiem śmierci.
Nikt się tym specjalnie nie przejmował. Wyspy od wieku przynosiły
wielu ludziom bogactwo i nikt nie chciał zmieniad status quo.
17
Niemniej jednak nadchodziły zmiany. Na tronie Saltee zasiadł nowy
król, Amerykanin. Mikołaj I lub też Dobry Król Mikołaj, jak nazywano go
coraz częściej. Po zaledwie pół roku rządów znacząco poprawił jakośd
życia swoich trzech tysięcy poddanych. Zniósł podatki oraz wybudował
nowoczesny system kanalizacji, który biegł przez miasto Promontory
Fort na północnym kraocu Wielkiej Saltee.
Gdy po trzydniowym rejsie z Francji królewski jacht „Alka” zawinął
do portu Saltee, na jego powitanie wyszedł król Mikołaj we własnej
osobie. Szczerze mówiąc, nie przypominał królów z tamtych czasów:
trzydziestosiedmiolatek o młodzieoczym wyglądzie, odziany w strój
myśliwski z mocnej skóry, z kaszkietem na głowie. Miał przystrzyżone
bokobrody, a włosy krótko przycięte na wojskową modłę. Twarz
ogorzałą, na czole zaś blady zygzak blizn - pamiątkę po bliskim spotka-
niu z miną przeciwpiechotną. Ktoś obcy mógłby pomyśled, że Mikołaj to
królewski gajowy, ale nigdy - że to król we własnej osobie. Nie lubił
pompy i ceremoniału i żył na tyle skromnie, na ile to możliwe w
okazałym pałacu. W amerykaoskiej wojnie secesyjnej służył jako
żołnierz i pilot balonów. Ludzie mówili, że w swej komnacie sypia na
ławie przy oknie, bo łóżko jest dlao zbyt miękkie.
Mikołaj należał do nowego pokolenia europejskich monarchów.
Postanowił wykorzystad swą władzę, by poprawid jakośd życia tylu
ludzi, ilu tylko się da. Dobry Król Mikołaj. Declan Broekhart kochał go
jak brata.
Declan zacumował jacht, po czym zeskoczył na pomost, by
przywitad się ze swym monarchą.
- Wasza Wysokośd - rzekł i skłonił się lekko.
18
Król Mikołaj odpowiedział ukłonem, a następnie szturchnął go w
ramię.
- Gdzieś ty był, Declanie? Zdążyłem przeczytad o twoim
cudownym dziecku z przestworzy, zanim je zobaczyłem. Mogę się tylko
modlid, by odziedziczyło urodę po matce.
Podczas gdy mężczyźni się śmiali, na trap weszła Catherine ze
swym drogocennym zawiniątkiem w ramionach.
- Catherine - rzekł Mikołaj, biorąc ją za rękę. - Czy nie powinnaś
teraz odpoczywad?
- Dośd odpoczęłam na pokładzie. - Kobieta zsunęła kocyk,
odsłaniając twarzyczkę małego Conora. - A teraz twój najmłodszy
poddany chciałby poznad swego króla.
Mikołaj zajrzał do becika i odnalazł w cieniu buzię dziecka. Ostrośd
spojrzenia malca zbiła go z tropu. Miał wrażenie, że chłopczyk mierzy
go wzrokiem.
- Ach - rzekł, robiąc krok do tyłu. - Jakiż on... czujny.
- Tak - odparła z dumą Catherine. - Po ojcu ma oczy strzelca
wyborowego.
Jednak król Mikołaj dostrzegł więcej.
- Możliwe. Lecz ma także podbródek Broekhartów. Uparty aż do
przesady. Ale czoło jest twoje, Catherine. Może zostanie naukowcem
tak jak mama. - Połaskotał Conora pod brodą. - Potrzebujemy
naukowców. Z Ameryki i z Europy nadchodzi nowy świat. Wyspy Saltee
nie utrzymają niepodległości, jeśli nie będziemy mieli nic do
zaoferowania, a diamenty w kopalni kiedyś się wyczerpią. Naukowcy, o
tak, tego właśnie nam trzeba. - Król Mikołaj włożył jeździeckie
rękawice. – Edukuj go starannie, Catherine.
- Dobrze, Wasza Wysokośd.
19
- I zabierz go do pałacu. Przedstaw Izabelli.
- Zrobię to po śniadaniu - obiecała kobieta.
Mikołaj uśmiechnął się smutno.
- Mama Izabelli miałaby już gotowy prezent. Idealny. - Przez
chwilę król stał w bezruchu, wspominając żonę, po czym się ocknął. -A
teraz, Declanie, wybacz, że cię odrywam od rodziny, ale podobno w
Jaskini Lady Walker zagnieździli się przemytnicy opium. Tuż pod naszym
nosem.
- Zajmę się tym, panie. Może Wasza Miłośd odprowadzi
Catherine do naszej kwatery?
- Niezła sztuczka, kapitanie. - Mikołaj uśmiechnął się szeroko i
klasnął w dłonie. - Próbujesz mnie utrzymad z dala od zagrożenia.
Król znów czuł podniecenie. Jego dusza wojaka już się cieszyła na
to polowanie. W przeciwieostwie do większości doświadczonych
żołnierzy, zabijanie nie sprawiało mu radości. Przemytnicy zostaną
skazani na roboty w kopalni diamentów na Małej Saltee, ale nie stanie
im się krzywda, chyba że nie będzie innego wyjścia.
- Chodźmy, ledwie świta, a fala jest niska. Rzezimieszki nie lubią
wcześnie wstawad, więc zaskoczymy ich we śnie.
Król pozdrowił Catherine, dotykając daszka czapki, po czym
odmaszerował po molu w stronę niewielkiej grupki jeźdźców. W
zasadzie była to cała konna dywizja armii Wysp Saltee. Dwunastu
doświadczonych kawalerzystów na irlandzkich ogierach. Dwa konie nie
miały jeźdźców.
Declan bardzo chciał pozostad z żoną, ale jeszcze bardziej pragnął
wrócid do pracy.
- Catherine, muszę jechad. Inaczej król zrobi sobie krzywdę w tej
jaskini.
20
- Jedź, Declanie. Pilnuj go. Nasze wyspy potrzebują Dobrego
Króla Mikołaja.
Kapitan Broekhart ucałował żonę i syna, a następnie ruszył za
królem w stronę kawalerzystów. Konie kopytami krzesały z desek
pomostu spiralne drzazgi.
- Twój ojciec to bohater - powiedziała Catherine malutkiemu
Conorowi, trzymając go za rączkę i machając nią do Declana. - A teraz
chodźmy do domu, przygotujemy się na spotkanie z małą księżniczką.
Chciałbyś poznad księżniczkę, mój ty uparty naukowcu?
Conor zagruchał. Chyba chciał.
CZĘŚĆ 1:
BROEKHART
ROZDZIAŁ I
Księżniczka i pirat
Conor Broekhart był niezwykłym chłopcem. Stało się to jasne już
na wczesnym etapie jego beztroskiego dzieciostwa. Natura zazwyczaj
skąpi swych darów i rozdziela je oszczędnie, jednak Conor cieszył się
wszelkimi jej względami. Wydawało się, że odziedziczył wszystkie
talenty swych przodków: inteligencję, charakter oraz sprawnośd
fizyczną.
Również jego sytuacja była szczęśliwa. Urodził się w zamożnej
społeczności, gdzie zasady równości i sprawiedliwości stosowano w
praktyce, przynajmniej z pozoru. Dorastał z mocnym przekonaniem, co
jest dobre, a co złe, niezmąconym biedą lub przemocą. Dla młodego
chłopaka sprawa nie budziła wątpliwości. Dobra była Wielka Saltee, a
Mała Saltee była zła.
Teraz łatwo wyłowid pojedyncze wydarzenia z dzieciostwa Conora i
powiedzied: „O, właśnie. Już widad, kim kiedyś będzie. Powinniśmy byli
to dostrzec". Jednak analizowanie faktów z perspektywy czasu to
nieprecyzyjna metoda, a prawdę mówiąc, tylko jedno zdarzenie z
dzieciostwa Conora spędzonego w pałacu wskazywało na jego
potencjał.
Wydarzyło się to, kiedy dziewięcioletni Conor krążył po korytarzach
dla służby, wijących się za murami zamkowej
25
kaplicy oraz głównego budynku. Jego towarzyszką w tych wypadach
była księżniczka Izabella, rok starsza i bardziej skora do przygód. Byli
niemal nierozłączni, zwykle upaprani błotem, krwią i wszelkim
paskudztwem, tak że chłopca ledwie można było odróżnid od
księżniczki.
Tego właśnie letniego popołudnia znudziło im się szukanie
początku nieużywanego komina i postanowili przypuścid atak piratów
na apartamenty króla.
- Ty możesz byd kapitanem Crowem — powiedział mały Conor,
oblizując sadzę wokół ust — a ja będę chłopcem okrętowym, który
wbija ci siekierę w głowę.
Izabella była ślicznotką o drobnej buzi i okrągłych, brązowych
oczach, jednak w tej chwili przypominała raczej małego pomocnika
kominiarza.
- Nie, Conorze. To ty będziesz kapitanem Crowem, a ja porwaną
księżniczką.
- Ale tam nie było porwanej księżniczki! — powiedział chłopak
stanowczo, zaniepokojony, że Izabella znów chce nagiąd legendę do
swojego widzimisię. Ostatnio dodała do zabawy jednorożca i wróżkę, o
których w prawdziwej bajce na pewno nie było mowy.
- Oczywiście, że była! - odparła Izabella wojowniczo. – Była, bo ja
tak mówię, a ja jestem prawdziwą księżniczką, a ty urodziłeś się w
balonie.
W ustach Izabelli miała to byd obelga, jednak Conor uważał, że
balon to najlepsze miejsce, w którym można przyjśd na świat.
- Dziękuję - odparł z szerokim uśmiechem.
- Ale to nic dobrego - pisnęła Izabella. - Doktor John mówi, że od
wysokości zgniotły ci się płuca.
26
- Mam płuca lepsze niż ty. O proszę! - To powiedziawszy, Conor
zawył ku niebu, aby pokazad, jakie są zdrowe.
- No dobrze - rzekła Izabella. Była pod wrażeniem. – Ale i tak
będę porwaną księżniczką. A ty nie zapominaj, że jak mnie
zdenerwujesz, to mogę zarządzid twoją egzekucję.
Conor nie zawracał sobie zbytnio głowy egzekucją, ponieważ
Izabella rozkazywała go powiesid co najmniej dwanaście fazy dziennie i
jak dotąd nic takiego nie zrobiono. Bardziej martwił go fakt, że Izabella
okazywała się gorszą towarzyszką zabaw, niż przypuszczał. Potrzebował
kogoś, kto chciałby się bawid w to, co lubił, czyli głównie w puszczanie
papierowych szybowców i zjadanie robaków. Niestety ostatnio Izabella
zbaczała w stronę przebieranek i buziaków, a na penetrowanie
kominów przystawała tylko pod warunkiem, że Conor zgodzi się
udawad z nią parę legendarnych kochanków z celtyckiej mitologii,
Diarmuida i Grainne, uciekających z zamku Fionna.
Conor, rzecz jasna, nie miał zamiaru byd legendarnym kochankiem.
Legendarni kochankowie rzadko latają i prawie w ogóle nie jedzą
robaków.
- No dobrze - jęknął. - Będziesz porwaną księżniczką.
- Świetnie, kapitanie - rzekła słodkim głosem Izabella. — Teraz
możesz mnie zaciągnąd do komnaty mojego ojca i zażądad okupu.
- Zaciągnąd? - powtórzył Conor z nadzieją.
- Na niby, a nie naprawdę, inaczej każę cię powiesid.
Conor pomyślał sobie — z ogromną błyskotliwością jak na
dziewięciolatka — że gdyby wieszano go na każde polecenie Izabeli,
szyję miałby już dłuższą niż żyrafa z Serengeti.
- No dobrze, to na niby. Mogę zabid każdego, kogo spotkam?
27
- Absolutnie każdego. Tylko nie papę, bo najpierw muszę
zobaczyd, jak się zmartwi.
Absolutnie każdego!
To już coś, pomyślał Conor, machając drewnianym mieczem, który
przecinał powietrze jak skrzydło mewy.
Zupełnie jak skrzydło mewy.
Ruszyli przez barbakan. Ona robiła „ooo”, a on robił „grr”. Ściągali
czułe, chod jednocześnie czujne spojrzenia mijanych ludzi. Jedyne dzieci
mieszkające w pałacu cieszyły się powszechną sympatią. Nie były
rozpieszczone, a kiedy w pobliżu przebywali rodzice, wykazywały się
nawet niezgorszymi manierami, lecz jednocześnie miały lepkie palce i
podczas codziennych eskapad podkradały, co tylko im przyszło do
głowy.
Ostatnio
pewnemu
włoskiemu
rzemieślnikowi,
zajętemu
pozłacaniem aniołka, zniknął pędzel oraz tacka ze złotymi listkami.
Złoto znaleziono potem na skrzydłach martwej od tygodnia mewy,
którą „ktoś” próbował puścid z Muru jak latawiec.
Izabella i Conor przeszli przez most i dotarli do donżonu, gdzie
mieściła się rezydencja króla, gabinet oraz sale audiencyjne. Zwykle w
tym miejscu para natrafiłaby na dobroduszny opór ze strony strażnika.
Jednak przed chwilą sam król wychylił się przez okno, rozkazując mu
wskoczyd na statek do Wexfordu i postawid w jego imieniu dziesięd
szylingów na upatrzonego konia w plażowej gonitwie w Curracloe. W
pałacu co prawda zainstalowano telefon, ale jeszcze nie pociągnięto
linii na główny ląd, a bukmacherzy odmawiali przyjmowania zakładów
za pośrednictwem komunikatów chorągiewkami.
28
Tylko przez dwie minuty, ku uciesze księżniczki i pirata, donżon
pozostawał niestrzeżony. Wmaszerowali do środka, jakby to był ich
zamek.
- Oczywiście tak naprawdę to jest mój zamek – przyznała
Izabella, która nigdy nie przegapiała okazji, by przypomnied Conorowi o
swej wyjątkowej pozycji.
- Grr - odparł Conor z przekonaniem.
Kręte schody mijały kolejno trzy piętra, wszystkie pełne
sprzątaczek, prawników, naukowców i urzędników, jednak dzięki
połączeniu dziecięcego sprytu oraz zwykłego szczęścia Izabelli i
Conorowi udało się przejśd przez dolne piętra aż do królewskiego
wejścia: imponujących podwójnych dębowych drzwi. Na każdym
skrzydle widniała połowa flagi Wysp Saltee oraz paostwowego motta.
Vallo Parietis, głosił napis. „Broocie Muru”. Flagę zdobił przecięty w
pionie herb, z jednej strony złoty, z drugiej karmazynowy, z białą wieżą
pośrodku.
Drzwi były lekko uchylone.
- Otwarte - powiedział Conor.
- Otwarte, porwana księżniczko - upomniała go Izabella.
- Przepraszam, porwana księżniczko. Zobaczmy, jaki skarb czeka
w środku.
- Conorze, ja nie powinnam.
- Piracki kapitanie Crow - poprawił Conor, przemykając przez
szparę w drzwiach.
Apartament Mikołaja jak zwykle zarzucony był pozostałościami
kilkunastu różnych eksperymentów. Na dywaniku przed kominkiem
leżało zmasakrowane dynamo. Z jego wnętrza zwisały włókna
miedzianych przewodów.
29
- To morski stwór, a to jego bebechy — stwierdził Connor z
rozkoszą.
- Och, ty wstrętny piracie! - zakrzyknęła Izabella.
- Skoro jestem wstrętnym piratem, to przestao się uśmiechad.
Więźniowie piratów powinni łkad i jęczed.
W samym kominku stały słoje z rtęcią i eksperymentalnymi
paliwami. Mikołaj nie pozwolił służącym przenieśd ich na dół. Za duże
ryzyko wybuchu. A tutaj ogieo poszedłby kominem w górę.
Conor wskazał na słoje.
- Trucizna w butlach. Wyciśnięta ze smoczego zadka. Wystarczy
powąchad i po tobie.
Brzmiało to bardzo wiarygodnie, więc Izabella nie była pewna, czy
wierzyd, czy nie.
Na szezlongu stały wiadra z nawozem. Niektóre lekko parowały.
- Też ze smoczego zadka — oznajmił Conor z mądrą miną.
Księżniczka spróbowała krzyknąd z zamkniętymi ustami, więc krzyk
wystrzelił jej przez nos.
- To nawóz - powiedział chłopak, litując się nad towarzyszką. —
Żeby na wyspie rosły rośliny.
Izabella spojrzała na niego spode łba.
- Zostaniesz powieszony o zachodzie słooca. Słowo księżniczki.
Dla dwójki niepilnowanych dzieci apartament był ogromnym
skarbcem cudownie intrygujących rzeczy. W rogu stał wielki, wypchany
czarny niedźwiedź owinięty w gwiaździsty sztandar. W drewnianej
skrzynce, z jednej strony zamkniętej zaślepką, błyszczały pryzmaty i
soczewki. Książki stare i nowe piętrzyły się niczym kolumny zrujnowanej
świątyni.
30
Conor krążył pośród tych kolumn wiedzy i z trudem
powstrzymywał się przed dotykaniem wszystkiego, podświadomie
czując, że nie powinno się zakłócad cudzych marzeo.
Nagle zamarł. Było cos', co powinien zrobid. Okazja może się już nie
powtórzyd.
- Muszę zdobyd flagę - wyszeptał. - Tak właśnie postąpiłby piracki
kapitan. Dostanę się na dach, zdobędę flagę i przyjmę tryumfalną pozę.
- Przyjmiesz kozę?
- Pozę.
Izabella wzięła się pod boki.
- Mówi się: „koooozęęęę”, idioto.
- Ty masz byd księżniczką. Obrażanie poddanych jest mało
księżniczkowate.
Izabellą była niewzruszona.
- Księżniczki robią wszystko, na co mają ochotę. Tak czy inaczej,
na naszym dachu nie ma żadnej kozy.
Conor nie tracił czasu na dyskusje. Nie da się wygrad sporu z kimś,
kto może kazad cię powiesid. Pobiegł do drzwi prowadzących na dach,
wymachując mieczem w kierunku wyimaginowanych przeciwników.
One również stały otworem. Co za niezwykłe szczęście. Do tej pory,
kiedy Conor wraz z Izabellą ze sto razy napadali na króla Mikołaja,
wszystkie drzwi w pałacu były zamknięte, a rodzice bardzo poważnie
ostrzegali ich, żeby nigdy sami nie wychodzili na dach. To strasznie
wysoko.
Conor zaczął się zastanawiad.
Rodzice? Czy flaga?
Rodzice? Czy flaga?
- Co z ciebie za pirat! - fuknęła Izabellą. - Stoisz w miejscu i
drapiesz się drewnianym mieczykiem.
31
A zatem flaga.
- Grr! Idę po flagę, porwana księżniczko. - A następnie już swoim
głosem: — Izabello, niczego nie dotykaj. Zwłaszcza butelek. Papa mówi,
że któregoś dnia król tymi swoimi miksturami wysadzi nas wszystkich w
powietrze, więc muszą byd groźne.
Szybko wszedł po schodach, w obawie, że zaraz zabraknie mu
odwagi. Nie było daleko; kilkanaście schodków i już był na zewnątrz. Z
ciasnych schodów w wieży wyszedł na kamienny dach. Z mroku w
światło w ciągu pół sekundy. Efekt zapierał dech w piersiach. Lazurowe
niebo i chmury były tak blisko, że Conor niemal mógł ich dotknąd.
W takim miejscu się urodziłem, pomyślał.
„Jesteś wyjątkowym dzieckiem - przynajmniej raz dziennie
powtarzała matka. - Urodziłeś się w przestworzach i zawsze będzie tam
dla ciebie miejsce”.
Conor wierzył, że to prawda. Zawsze czuł się najszczęśliwszy bardzo
wysoko, tam gdzie inni bali się wejśd.
Wdrapał się na gzyms i mocno chwycił maszt flagi. Świat wirował
wokół niego, a pomaraoczowe słooce wisiało nad wioską Kilmore Quay
jak latarnia morska. W dole lśniło morze, bardziej srebrne niż
niebieskie. Niebo wzywało go, jakby naprawdę był ptakiem. Przez
moment był oczarowany tym widokiem, a potem kątem oka zobaczył
flagę.
Grr, pomyślał. Tamże jest flaga. Duma Wysp Saltee.
Idealnie prostokątna, złoto-szkarłatna, a wieża tak biała, że aż lśni.
Flagę usztywniała bambusowa rama, tak aby symbol wysp dumnie
widniał nad zamkiem bez względu na pogodę. Conor zdał sobie sprawę
z tego, że stoi na szczycie tej samej wieży, którą przedstawia flaga.
32
W kimś starszym mogłoby to wzbudzid poczucie patriotycznej
dumy, ale dziewięciolatek uznał jedynie, że i on powinien zostad
umieszczony na fladze.
Domaluję siebie, gdy już ukradnę flagę, postanowił.
Na dachu pojawiła się Izabella. Oślepiona zamrugała oczami.
- Conor, zejdź z gzymsu. Bawimy się w piratów, a nie w ludzi-
ptaki.
Conor osłupiał.
- Miałbym zostawid flagę? Nie rozumiesz? Stanę się słynnym
piratem, sławniejszym niż sam Barbarossa.
- Conorze, ten mur jest stary.
- Piracki kapitanie Crow, nie zapominaj.
- Mur jest stary, Conorze. Może się zawalid. Pamiętasz te płyty,
które w zeszłym roku podczas burzy spadły z katedry?
- A flaga?
- Zapomnij o fladze i o tej kozie też. Jestem głodna, więc złaź,
zanim każę cię powiesid.
Conor zszedł z muru nadąsany. Miał zamiar postawid się Izabeli,
powiedzied, że jak chce, to może go powiesid, a poza tym jest do
niczego jako jeniec piratów. Kto to słyszał, żeby więzieo wydawał
polecenia. Powinna się nauczyd łkad i jęczed, jak Pan Bóg przykazał,
zamiast sto razy dziennie grozid mu egzekucją.
Właśnie miał zamiar to wszystko powiedzied, kiedy z dołu dobiegł
ich głuchy huk, od którego zadrżały kamienie pod nogami. Z drzwi
buchnęła chmura fioletowego dymu, zupełnie jakby ktoś czyścił tubę.
Conor miał pewne podejrzenie graniczące z pewnością.
- Dotykałaś czegoś? - spytał Izabellę.
33
Wyniosłośd jego towarzyszki nie znikła nawet w obliczu zagrożenia.
- Jestem księżniczką tego pałacu, więc mam pełne prawo
dotykad, czego tylko chcę.
Wieża znowu zadrżała. Tym razem dym był zielony i towarzyszył
mu paskudny odór.
- Czego dotykałaś?
Twarz księżniczki tego pałacu zrobiła się równie zielona jak dym.
- Chyba zdjęłam zaślepkę z drewnianej skrzynki. Tej z ładnymi
soczewkami.
- Oj - powiedział Conor. - Z tego mogą byd kłopoty.
Pewnego dnia król Mikołaj, rozradowany tym, że chłopiec jest
równie spragniony wiedzy jak on sam, wyjaśnił mu działanie skrzynki.
„Soczewki ułożone są w ściśle określonej kolejności — powiedział,
pochylając się nisko, tak że w pierwszej soczewce pojawiło się jego
gigantyczne oko. — Więc kiedy zdejmę zaślepkę i z jednej strony
wpadnie światło, kolejne soczewki tak silnie je skoncentrują, że będzie
w stanie zapalid kartkę papieru po drugiej stronie. Za pomocą tej
zabawki będzie można rozpalid ogieo z daleka. To perfekcyjny
zapalnik”.
Conor pomyślał sobie wtedy, że taką skrzynkę można by postawid
na oknie, żeby co rano rozpalała za niego ogieo. Nie przepadał za tym
zajęciem.
A teraz Izabella zdjęła zaślepkę.
- Czy przesuwałaś skrzynkę?
- Nie tym tonem, plebejuszu!
Plebejuszu? Izabella musiała byd naprawdę przerażona.
- Izabello?
34
- Możliwe, że postawiłam ją na stole przy oknie, żeby zobaczyd w
szkiełkach różne kolory.
Urządzenie oczywiście chwyciło promienie popołudniowego
słooca, wpuszczając skoncentrowane światło do królewskiego
laboratorium pełnego nawozu, słojów z paliwem oraz różnych
materiałów wybuchowych. I oczywiście promienie podły na coś
łatwopalnego.
- Musimy uciekad - powiedział Conor, natychmiast zapominając o
kapitanie Crow.
Moc materiałów wybuchowych nie była mu obca. Ojciec
odpowiadał za obronę Muru. Pewnego razu zabrał ze sobą Conora, gdy
zasypywali jaskinię przemytników. Był to dla chłopca prezent
urodzinowy, lecz przy okazji nauczył się trzymad z dala od wszystkiego,
co robi „bum". Ściany jaskini zapadły się jak budowla z klocków
przewrócona przez małe dziecko.
Wieża znowu zadrżała, kilka kamiennych bloków zagrzechotało, po
czym runęło do apartamentu poniżej. Przez otwory wzbijały się błękitne
i pomaraoczowe płomienie. Dzieci przeraził trzask tłuczonego szkła i
zgrzyt zgniatanego metalu.
- W górę, na mur! - zarządził Conor. - Podłoga się zapada.
Przynajmniej raz Izabella nie dyskutowała. Chwyciła wyciągniętą
rękę chłopca i podążyła za nim na krawędź gzymsu.
- Podłoga ma trzydzieści centymetrów grubości — wyjaśnił,
przekrzykując huk płomieni. — A gzyms sto dwadzieścia. Nie pęknie.
W dole huczała kanonada wybuchów. Każdemu towarzyszyła
odmienna woo oraz dym innego koloru. Opary musiały byd trujące.
Conor przypuszczał, że jego twarz jest równie zielona jak Izabelli.
35
Nie ma znaczenia, czy gzyms wytrzyma, zrozumiał. O wiele
wcześniej dopadną nas płomienie.
Izabella i Conor mieli wrażenie, że cały świat się chwieje. Z klatki
schodowej buchał ogieo i dym, jakby na dole czaił się smok. Odłamki
wieży spadały na dziedziniec, skąd dochodziły okrzyki ludzi.
Muszę nas stąd wydostad, myślał Conor. Nikt inny nas nie uratuje,
nawet ojciec.
Po schodach zejśd się nie dało, nie przez szalejące płomienie. Istniał
tylko jeden sposób, by dostad się na dół: polecied.
Kiedy córka wysadziła mu w powietrze apartament, król Mikołaj
przebywał właśnie w wygódce na koocu korytarza. Podziwiał nowy
spłukiwany sedes firmy Royal Doulton, który niedawno kazał
zamontowad w prywatnej toalecie. Rozważał instalację podobnych w
całym pałacu, ale mówiono, że na horyzoncie jest już nowy sedes ze
spłuczką, a szkoda byłoby pozostad krok w tyle za postępem
technologicznym.
„Musimy cenid postęp - mawiał - i stad w pierwszej linii, inaczej
Wyspy zostaną zatopione przez nowoczesnośd”.
Gdy wieżą wstrząsnął pierwszy wybuch, Mikołaj pomyślał przez
moment, że za hałas odpowiedzialna jest jego własna hydraulika,
jednak szybko zrozumiał, że nawet cała butelka piwa domowej roboty,
które zeszłego wieczora popijał z Declanem, nie mogłaby wywoład
podobnego efektu.
A zatem ktoś ich atakował? Mało prawdopodobne, chyba że jakiś
okręt zdołał niezauważony zbliżyd się do brzegów wyspy w
bezchmurne, letnie popołudnie.
Nagle uderzyła go pewna myśl.
36
Czy to możliwe, żeby zostawił skrzynkę z soczewkami bez zaślepki?
Gdyby do pomieszczenia dostała się chodby iskra…
Król Mikołaj zakooczył królewską czynnośd, na którą udawał się
piechotą, i gwałtownie otworzył drzwi, po czym szybko je zamknął,
kiedy chmura gryzącego dymu wtargnęła do łazienki i zaczęła drapad go
w płuca. Apartament był zniszczony, bez wątpienia. Na szczacie w
królewskich pokojach ani powyżej nikogo nie było, więc inni
mieszkaocy wieży powinni bez trudu uciec.
Ale nie król. Król Mikołaj Głupi uwięziony przez własne
eksperymenty.
W łazience oczywiście znajdowało się okno. Mikołaj gorąco wierzył
w walory prawidłowej wentylacji. Poza tym był entuzjastą medytacji,
ale teraz nie miał na nią czasu.
Wepchnął ręcznik pod drzwi, żeby przeciąg nie wsysał płomieni do
środka, po czym otworzył okno na oścież. Wieżą wstrząsnęła kolejna
eksplozja, przed otworem okiennym przeleciały odłamki szkła i cegieł.
Mikołaj wystawił głowę na zewnątrz i zerknął w bok — w porę, by
zobaczyd, jak z jego salonu bucha wielobarwny dym.
No to po słojach z paliwem.
W dole, na dziedziocu panował chaos. Trzeba przyznad, że oddział
straży ogniowej zdążył już postawid beczkowóz u podstawy wieży.
Strażacy pompowali wodę. Jeśli czegoś na Wyspach Saltee było pod
dostatkiem, to z pewnością właśnie wody. Każdego innego dnia morska
mgiełka ugasiłaby ogieo, lecz dziś, pomimo silnej bryzy, morze było
płaskie jak balia.
37
U podstawy wieży stał jakiś dziarski mężczyzna w mundurze
francuskiego lotnika i kapeluszu z piórkiem. U jego stóp leżała spora,
skórzana walizka. Zdawał się dośd rozbawiony widokiem eksplodującej
wieży.
Mikołaj natychmiast go rozpoznał i zawołał:
- Victor Vigny! Przyjechałeś?
Mężczyzna się rozpromienił. Na opalonej twarzy błysnęły
zaskakująco białe zęby.
- Przyjechałem! - wykrzyknął z francuskim akcentem, którego
można by się spodziewad po kimś w takim stroju. - I dobrze zrobiłem.
Wygląda na to, Nick, że ciągle nie nauczyłeś się dbad o bezpieczeostwo
w laboratorium.
Kolejny wybuch. Niebieski dym oraz wstrząs, od którego wieża
zadrżała w posadach. Król na chwilę zniknął we wnętrzu, a po chwili
znów pojawił się w oknie.
- Dobrze, Victorze. Dośd żartów. Pora mnie stąd wydostad.
Przewiozłeś przez Atlantyk trochę tego słynnego geniuszu Vigny’ego?
Victor Vigny mruknął pod nosem, a następnie rozejrzał się po
dziedziocu. Do beczkowozu przymocowane były drabina oraz sznur.
Jedno i drugie za krótkie, by dosięgnąd okna króla.
- Kto to wymyślił? - mruknął Vigny, zarzucając sobie zwiniętą linę
na ramię. - Wysokie wieże, krótkie drabiny. Najwyraźniej idioci są
wszędzie.
- Co pan robi? — spytał jeden ze strażaków. — Kto panu pozwolił
to wziąd?
Vigny pokazał kciukiem ku górze.
- On.
Strażak zmarszczył brwi.
38
- Pan Bóg?
Francuz się skrzywił. Idioci są wszędzie.
- Trochę niżej, mon ami.
Tamten spojrzał wzwyż i dostrzegł w oknie króla.
- Róbcie, co mówi! - ryknął Mikołaj. - Ten człowiek już kiedyś
uratował mi życie i wierzę, że zrobi to ponownie.
- Tak jest, Wasza Wysokośd. Jestem do waszych... do jego usług.
Victor wskazał drabinę.
- Niech pan to oprze o mur. Pod oknem.
- Nie dosięgnie - orzekł strażak, który bardzo pragnął powiedzied
coś inteligentnego.
- Proszę to zrobid, monsieur. Waszemu królowi robi się gorąco.
Strażak wziął towarzysza i razem postawili drabinę. Victor Vigny
wspiął się po niej do połowy, jeszcze zanim dotknęła muru.
Wibracje przenosiły się na szczeble drabiny. Victor wiedział, że
wkrótce szczyt wieży wystrzeli jak zator z zatkanej armaty. Po
apartamencie króla i wszystkim, co znajdowało się powyżej, wkrótce
miało zostad tylko wspomnienie.
Szybko wspiął się na szczyt drabiny. Przełożył nogi przez szczeble,
po czym zsunął z ramienia linę.
- Zwinny, no nie? — skomentował strażak, zwracając się do
towarzysza. - Ale jak inteligentnie zauważyłem, drabina nie sięgnie.
Z góry leciał deszcz gruzów. Bryłki, odłamki i całe bloki granitu.
Trzej mężczyźni nie mogli ich uniknąd. Skulili ramiona i przyjmowali
ciosy z stęknięciami.
- Odchylcie drabinę! — zawołał z góry Victor.
39
Pot ciekł mu po twarzy Zerwał z głowy kapelusz z piórkiem, który
właśnie zaczął się tlid, odsłaniając nastroszoną czuprynę, której
zawdzięczał przezwisko La Brosse, czyli Szczotka.
- Mikołaju, jesteś mi winien kapelusz! - krzyknął. - Przywiozłem
go z Nowego Orleanu.
Strażacy szarpnęli ciężar drabiny i Francuza, odciągając ją na metr
od muru. Victor Vigny wziął do ręki kilka zwojów liny i cisnął w górę.
Dobrze oszacował długośd: koniec wylądował prosto w dłoni króla
Mikołaja.
- Przywiąż ją do czegoś mocnego, tylko szybko.
Victor zawiązał swój koniec na górnym szczeblu, po czym zsunął się
w dół, jak najszybciej się dało, nie zdzierając sobie skóry z dłoni.
- Drabina nie sięga - zwrócił uwagę strażak, podczas gdy Victor
wetknął ręce do najbliższego wiadra z wodą.
- Wiem o tym, monsieur. Ale drabina sięga liny, a lina sięga króla.
- Ach - rzekł strażak.
- A teraz proszę się cofnąd. Jak znam waszego króla, to w wieży
jest więcej materiałów wybuchowych niż w armacie tej samej wielkości.
Istnieje szansa, że zestrzelimy księżyc.
Tymczasem brygada ogniowa dała za wygraną. Nie była w stanie
zapewnid wystarczającego ciśnienia, by sięgnąd płomieni, a nawet
gdyby się to udało, ogieo był różnokolorowy i woda może by go tylko
rozsierdziła.
Strażacy stanęli zatem w bezpiecznej odległości od plującego
kamieniami zamku i postanowili zobaczyd, czy ostatni męski potomek
rodu Trudeau zdoła uniknąd śmierci w płomieniach lub na skutek
upadku z wysokości.
40
Królewski sedes firmy Royal Doulton czekała najtrudniejsza próba.
Owszem, został tak zaprojektowany, żeby udźwignął dorosłego
człowieka słusznej wagi, ale nie wtedy, gdy ten dynda na linie. Król
Mikołaj, z głową przewiązaną mokrym ręcznikiem, czterokrotnie oplótł
liną rurę odpływową i zacisnął na niej kilka węzłów.
Mam nadzieję, że rura nie pęknie, pomyślał. Spłonąd żywcem musi
byd okropnie a do tego jeszcze utonąd w nieczystościach?
Mocna, drewniana podłoga łazienki trzeszczała pod wpływem
wysokiej temperatury, jakby z drugiej strony drzwi dobijali się
żołnierze. Stalowe obejmy wyginały się, a nity strzelały po
pomieszczeniu jak rykoszetujące pociski.
Mikołaj nie dawał za wygraną. Ocierając oczy ręcznikiem, powoli
przesuwał się w stronę bladego, żółtego trójkąta, który musiał byd
oknem. Dym ani trochę nie rzedł, a jedynie pośrodku coś słabo świeciło.
Po prostu trzymaj się liny, powtarzał sobie. To nic trudnego. Idź
przed siebie i nie puszczaj liny.
Wygramolił się przez okno, cały czas pamiętając o sznurze. Gdy
skooczył się luz, zatrzymał się z szarpnięciem jak skazaniec na
szubienicy.
- Przestao się obijad! — huknął Victor Vigny. — Złaź na dół. Tylko
powoli. Nawet taki głupek jak ten strażak by sobie poradził.
- To prawda! — zakrzyknął strażak, postanawiając, że obelgą
będzie się martwid potem, jeśli w ogóle.
Gdy król Mikołaj znalazł się poniżej chmury dymu, znów mógł
oddychad normalnie. Każdy kolejny haust powietrza
41
wypędzał trucizny z organizmu i przywracał mu siłę w kooczynach.
- Schodźże na dół, człowieku! Nie po to przyjechałem z Nowego
Jorku, żeby patrzed, jak się bujasz.
Mikołaj uśmiechnął się szeroko. Błysnęła biel zębów.
- Victorze, o mało nie zginąłem. Odrobina współczucia byłaby na
miejscu.
Wypowiedzenie tych prostych zdao wymagało od króla sporego
wysiłku. Słowom towarzyszyły ataki kaszlu.
- Już lepiej - rzekł Vigny. - To jest Nick, jakiego znam. Złaź.
Król opuszczał się powoli. Zejście przerywały kolejne eksplozje.
Kiedy wreszcie oparł stopy o najwyższy szczebel, dalej zszedł już
prędko. Bądź co bądź, nie tylko jemu groziło niebezpieczeostwo, a
gdyby Victor Vigny zginął przez tę kolosalną nieostrożnośd Mikołaja,
straszyłby go później z zaświatów.
Zanim stopy króla stanęły na bruku, Victor złapał go pod ramiona i
zaciągnął w stronę donżonu, gdzie było nieco bezpieczniej. Zza wieży
obserwowali, jak drabinę pochłaniają płomienie.
- Co tam było, u czorta? - spytał Victor.
Przy każdym ciężkim oddechu królowi gwizdało w gardle.
- Trochę prochu. Fajerwerki. Kilka słojów z eksperymentalnym
paliwem. Szwedzki olej wybuchowy. Lonty. Stary magazyn na ziarno w
piwnicach wykorzystywaliśmy jako tymczasową zbrojownię. No i
oczywiście nawóz.
- Nawóz?
- Na Wyspach nawóz jest bardzo ważny. To nasza przyszłośd. -
Coś mu się przypomniało. - Izabella. Muszę jej pokazad, że nic mi się nie
stało. Musi to zobaczyd na własne oczy.
42
- Rozejrzał się po dziedziocu. — Nie widzę jej. Nie... Oczywiście.
Ktoś zabrał ją w bezpieczne miejsce. Jest bezpieczna, prawda, Victorze?
Victor Vigny nie spojrzał przyjacielowi w oczy, ponieważ patrzył mu
przez ramię w kierunku gzymsu wieży. Pośród ognia i dymu coś tam
dostrzegł. Dwa cosie. Nie, to dwa ktosie. Chłopiec i dziewczynka. Mogli
mied dziewięd, może dziesięd lat.
- Mon Dieu!- wykrztusił Francuz. - Mon Dieu!
Po dachu wieżyczki nie było już niemal śladu z wyjątkiem
poszarpanych bloków wokół murów. Zupełnie jakby smok się rozrósł i
zajmował teraz całą wieżę. Poprzez dym i ogieo Conor widział walące
się mury i drewniane belki.
Z wieży, zmienionej właściwie w komin, wystrzelił gruby słup
dymu, zasysając z dołu powietrze, które podsyciło ogieo. Dym był jak
ogromne, sękate drzewo, czarne na tle letniego nieba.
Izabella w ogóle nie histeryzowała. Ogarnął ją dziwaczny spokój.
Stała na gzymsie ze szklanym spojrzeniem, jak gdyby na wpół spała i nie
do kooca zdawała sobie sprawę z otaczającej rzeczywistości.
Jedyny sposoby żeby dostad się na dół, to polecied, myślał Conor.
Od dawna marzył, by znów latad, ale te okoliczności były dalekie od
ideału.
Niemal poleciał w swoje piąte urodziny, kiedy Broekhartowie udali
się na wycieczkę do Hook Head w Irlandii, by obejrzed słynną latarnię
morską. Jako prezent Conor dostał duży latawiec w barwach Wysp
Saltee. Puścili go na smaganym wiatrem nadmorskim pastwisku. Nagły
podmuch poderwał
43
Conora na koniuszki palców i poniósłby go na morze, gdyby ojciec
nie złapał chłopca za ramię.
Latawiec. Barwy Wysp Saltee. Flaga.
Conor rzucił się na maszt flagi i zaczął szarpad supełki mocujące
bambusową ramkę.
- Pomóż mi, Izabello! - wrzasnął. - Musimy odwiązad flagę.
- Daj spokój fladze, kapitanie Crow - odrzekła tępo księżniczka. - I
kozę też zostaw. Nie lubię kóz. Mają podstępne bródki.
Conor wciąż zmagał się z supłami. Sznury były grubsze niż jego
smukłe palce, ale od żaru stały się kruche i prędko się rozsypały.
Jednym mocnym pociągnięciem wyrwał łopoczącą flagę podmuchowi
wiatru i przygniótł do gzymsu. Nadymała się i falowała pod nim jak
czarodziejski dywan, ale chłopiec mocno przyciskał ją swoim ciężarem.
Izabellę ledwie już widział. Była jak duch pośród dymu. Próbował ją
zawoład, ale dym wdarł mu się do gardła szybciej, niż zdążyły się
stamtąd wydostad jakieś słowa. Conorowi zbierało się na torsje,
zacharczał jak foka, wymachując rękami w stronę księżniczki.
Zignorowała go, postanawiając, że położy się na gzymsie i zaczeka na
ojca.
Z trudem rozpiął pasek, a potem wyciągnął go ze szlufek spodni.
Następnie położył się na plecach i przeplótł pasek przez kijki bambusa,
które biegły po przekątnej flagi.
Ten plan jest szalony. Nie jesteś piratem, a to nie fantastyczna
przygoda.
To wcale nie plan. Na planowanie już za późno. To był akt
desperacji.
Pośród dymu, wybuchów i jęzorów ognia Conor podźwignął się na
nogi. Czubek flagi trzymał nisko, osłaniał od wiatru.
44
Jeszcze nie. Jeszcze nie.
Niemal przewrócił się o Izabellę. Robiła wrażenie, że śpi. Nie
zareagowała, gdy uszczypnął ją w policzek.
Nie żyje. Czy ona nie żyje?
Dziewięciolatek poczuł, że łzy ciekną mu po twarzy. Zawstydził się.
Wobec księżniczki musi byd silny. Musi byd bohaterem tak jak papa.
Co by teraz zrobił kapitan Declan Broekhart? Stanęła mu przed
oczami twarz ojca:
Wymyśl coś, Conorze. Użyj tego swojego wielkiego mózgu, o
którym wciąż mówi matka. Zbuduj maszynę latającą.
Nie maszynę, papo. Nie ma mechanizmu. To jest latawiec.
Pożar wspinał się po gzymsie, płomiennymi jęzorami smalił
kamienie. Belki, dywany, papiery i meble - żarłoczny ogieo pożerał
wszystko.
Conor postawił księżniczkę na nogi.
- Co? — mruknęła opryskliwie.
Zaraz potem dym wdarł jej się do tchawicy, a dalsze słowa utonęły
w ataku kaszlu.
Conor wyprostował się. Czuł, jak potężna flaga łopocze i trzaska na
wietrze.
- Izabello, to jest taki duży latawiec — wychrypiał, a każde słowo
szorowało mu w gardle jak odłamek szkła. — Chwycę cię w pasie, o tak,
a potem przesuniemy się na...
Nie dokooczył wyjaśnieo, ponieważ kolejny wybuch, skierowany
wzwyż przez komin wieży, wywołał mocny podmuch, który poderwał
dzieci z gzymsu i poniósł flagę, wirującą jak ogromny jesienny liśd.
Okoliczności były niezwykłe. Gdyby skoczyli, zgodnie z pierwotnym
zamiarem Conora, nie wzbiliby się na tyle wy-
45
soko, żeby flaga spowolniła tempo spadania. Jednak podmuch
powietrza cisnął ich trzydzieści metrów w górę i porwał nad morze.
Wisieli tak na niebie, niesieni prądem wznoszącym. Nic nie ważyli. W
górze niebo, a w dole morze.
Ja lecę, pomyślał Conor Broekhart. Pamiętam to uczucie.
Wkrótce skooczył się lot, a zaczęło spadanie, i chociaż znacznie
spowalniane przez flagę, mimo wszystko zdawało się piekielnie
gwałtowne. Wszystko wokół zlało się w kalejdoskop szarości i błękitów.
Flaga złapała podmuch bryzy i obróciła się. Conor patrzył na
wirujące w górze chmury, rozmazujące się w kremowe strugi. Cały czas
trzymał Izabellę tak mocno, że aż go bolały palce.
Płakał i śmiał się, i wiedział, że uderzenie w wodę będzie bolało.
Wreszcie wpadli do oceanu. Rzeczywiście bolało.
Gdy król Mikołaj dostrzegł córkę na gzymsie, zaczął się wspinad na
wieżę jak pies, który usiłuje wyjśd ze studni. W kilka sekund połamał
paznokcie i zdarł palce do krwi.
Victor Vigny odciągnął go od muru.
- Poczekaj. Jeszcze nie koniec. Czekaj. Ten chłopak... on...
Wzrok Mikołaja był dziki i pełen bólu.
- Co? Co on robi?
- Musisz to zobaczyd na własne oczy. Chodź. Potrzebujemy łodzi
na wypadek, gdyby porwał ich wiatr.
- Łodzi? Jakiej łodzi? O czym ty mówisz?
- Chodź, Nick. No chodź.
Kiedy królewska córka wzbiła się w powietrze, król zawył i padł na
kolana.
46
Victor patrzył oszołomiony. Ten chłopak. Nie wiedział, kto to jest,
ale ktoś wyjątkowy. Mógł mied dziewięd, góra dziesięd lat. Cóż za
geniusz.
Wybuch poniósł ich wysoko. Victor śledził trajektorię lotu, a
następnie puścił się biegiem w stronę nabrzeża, ciągnąc za sobą króla.
- Przez tę flagę mogą utonąd - wysapał. - Ramka pęknie, a
materiał ich oblepi.
Król doszedł do siebie i prędko wyprzedził wszystkich, wypocił
przez bramę kupców i dobiegł do mola. W kierunku unoszącej się na
wodzie flagi płynęło już kilka łodzi. Najprędzej dopłynęła do celu mała
łódź płaskodenna. Sunęła przez fale, napędzana przez dwóch krzepkich
rybaków. Jej śladem ciągnął sznur wolniejszych jednostek.
- Żyją? - ryknął Mikołaj, było jednak za daleko. - Czy oni żyją?
Flagę wyciągnięto z morza i odpakowano z niej mokre zawiniątka.
Victor złapał króla i mocno ścisnął jego ramię.
Mała łódka wykonała ciasny skręt i rybacy ruszyli do brzegu. Wiosła
wzbijały morską pianę. Wieśd biegła szybciej niż oni, przekazywana z
łodzi na łódź. Słowa, z początku ledwie słyszalne, z każdym okrzykiem
stawały się wyraźniejsze.
- Żyją! Żyją! Oboje!
Mikołaj padł na kolana i dziękował Bogu. Victor najpierw się
uśmiechnął, a potem zaczął klaskad, uradowany.
- Przyjechałem uczyd księżniczkę! — krzyknął właściwie do
nikogo konkretnego. — Ale będę uczył również tego chłopca, a może to
on będzie uczył mnie.
ROZDZIAŁ II
LA BROSSE
SPIS RZECZY
PROLOG
5
CZĘŚD 1: BROEKHART
ROZDZIAŁ 1
Księżniczka i pirat
25
ROZDZIAŁ 2,
LA BROSSE
48
ROZDZIAŁ 3
IZABELLA
63
ROZDZIAŁ 4
SPISEK I ZDRADA
87
CZĘŚD 2: FINN
ROZDZIAŁ 5
MAŁA SALTEE
117
ROZDZIAŁ 6
WYNTER
125
ROZDZIAŁ 7
DIABELSKI WIDELEC
150
ROZDZIAŁ 8
CONOR FINN
163
ROZDZIAŁ 9
ŚWIATEŁKO W TUNELU
184
ROZDZIAŁ 10
PECHOWA CZTERNASTKA
189
ROZDZIAŁ 11
DLA KRÓLOWEJ KORONA
213
CZĘŚD 3: LOTNIK
ROZDZIAŁ 12
ANIOŁ CZY DIABEŁ
261
ROZDZIAŁ 13
POWRÓT ŻOŁNIERZA
285
ROZDZIAŁ 14
CO DWIE GŁOWY
300
ROZDZIAŁ 15
DOM
311
ROZDZIAŁ 16
ŻMIJE W TRAWIE
320
ROZDZIAŁ 17
SPLĄTANA SIED
334
ROZDZIAŁ 18
CIĘŻSZY OD POWIETRZA
366
ROZDZIAŁ 19
ROZŁĄKA
415