background image

NORA ROBERTS

OPĘTANIE

Skin Deep

background image

PROLOG

- I co my mamy zrobić z tą dziewczyną?

- Daj spokój, Molly, za bardzo się przejmujesz - odparł Frank O'Hurley, nakładając na 

twarz warstwę pudru.

-   Mam   się   nie   przejmować?   -   Molly   zapięła   suwak   sukienki   i   stanęła   w   drzwiach 

garderoby, by wyjrzeć na ciągnący się za sceną korytarz. - Mamy czwórkę dzieci, Frank, i dobrze 

wiesz, że tak samo kocham każde z nich. Ale z Chantel naprawdę mamy poważny kłopot.

- Chyba jesteś dla niej zbyt surowa.

- Bo ty nie jesteś dość wymagający.

Frank roześmiał  się beztrosko, odwrócił się i wziął żonę w ramiona. Dwadzieścia  lat 

małżeństwa   nie   zdołało  osłabić   siły   jego   uczuć.   Ta   kobieta   wciąż   była   jego   śliczną   i  pełną 

dziewczęcego wdzięku Molly, mimo że miała już dwudziestoletniego syna i trzy córki nastolatki.

- Kochanie, Chantel jest po prostu prześliczną dziewczyną, która...

- ... aż za dobrze o tym wie!

Molly zerknęła ponad ramieniem męża na drzwi. Miała nadzieję że lada chwila wreszcie 

stanie w nich Chantel. Gdzie też się podziewa ta dziewczyna? Do wyjścia na scenę pozostało 

piętnaście minut, a jej wciąż nie ma.

I pomyśleć, że jej siostry były pod tym względem zupełnie inne - bardziej posłuszne i 

znacznie   bardziej   odpowiedzialne.   Gdy   w   kilkuminutowych   odstępach   rodziła   swe   córki   - 

trojaczki, nie wiedziała, że to właśnie pierwsza z nich przysporzy jej w przyszłości najwięcej 

zmartwień.

- To wszystko przez tę jej urodę - burknęła. - Wokół dziewcząt takich jak ona zawsze 

kręci się mnóstwo chłopców.

- Ale musisz przyznać, że radzi sobie z tym doskonale.

- To właśnie mnie niepokoi. Zbyt dobrze sobie radzi, Frank. Ma dopiero szesnaście lat, a 

już niejednego faceta owinęła sobie wokół palca.

- No dobrze, a ile ty miałaś lat, gdyśmy... ?

- To było co innego! - przerwała mu pospiesznie i zaraz roześmiała się, widząc jego 

sceptyczną minę. Poprawiła mu krawat, starła puder z klap marynarki i dodała: - Boję się, że ona 

może nie mieć tyle szczęścia co ja, i nie trafi na takiego wspaniałego mężczyznę.

Frank mocno ujął ją za łokcie.

background image

- A jaki powinien być ten mężczyzna?

Oparła mu dłonie na ramionach i popatrzyła poważnie w jego twarz. Choć jego szczupłą 

twarz znaczyły już zmarszczki, w oczach wciąż palił się ogień, żywioł, temperament. Patrząc 

tylko w te błyszczące źrenice, mogłaby pomyśleć, że wciąż ma przed sobą owego zwariowanego, 

pełnego fantazji, wygadanego chłopaka, który przed laty zawrócił jej w głowie.

Owszem, to prawda, że nigdy nie spełnił swej młodzieńczej obietnicy i nie przyniósł jej 

księżyca na srebrnej tacy, ale mimo prozy życia przez wszystkie te lata byli partnerami w pełnym 

tego słowa znaczeniu, na dobre i na złe - a złych chwil było przecież wiele.

- Przede wszystkim musi być uczciwy - powiedziała, całując go w usta. - I serdeczny... 

pogodny. I taki przystojny jak ty.

Gdy trzasnęły drzwi prowadzące za kulisy, Molly oderwała się od męża.

- Tylko zanadto jej nie strofuj. - Frank przytrzymał ją za rękę. - Sama wiesz, że to tylko 

pogorszy sprawę.

Molly odburknęła coś pod nosem i popatrzyła na wchodzącą tanecznym krokiem Chantel. 

Dziewczyna miała na sobie jaskrawoczerwoną bluzę i obcisłe, czarne spodnie uwydatniające jej 

szczupłą, młodzieńczą figurę. Rześkie, jesienne powietrze sprawiło, że na policzki wystąpiły jej 

rumieńce,   podkreślające   dodatkowo   nieskazitelną   urodę   jej   dziewczęcej   twarzy.   Oczy   miała 

niebieskie, wyraziste, a na jej twarzy malował się wyraz samozadowolenia.

- Chantel!

-   Tak,   mamo?   -   Z   naturalnym   wdziękiem   przystanęła   przed   drzwiami   przebieralni. 

Dojrzała,   że   ojciec   puszcza   do   niej   oko   ponad   ramieniem   Molly,   i   uśmiechnęła   się   jeszcze 

szerzej. Na tatę zawsze mogła Uczyć. - Och, wiem, troszeczkę się spóźniłam. Ale za sekundę 

będę gotowa. Bawiłam się cudownie, wiesz? Michael pozwolił mi kierować swoim samochodem.

-   Tym   czerwonym,   który...?   -   zaczął   Frank,   lecz   po   chwili   zamilkł   pod   groźnym 

spojrzeniem Molly i zakrył dłonią usta.

- Czy ty masz dobrze w głowie, Chantel? Prawo jazdy zrobiłaś zaledwie kilka tygodni 

temu. To nieostrożność!

Boże, jakże Molly nie znosiła wygłaszać takich kazań. Dobrze wiedziała przecież, jak to 

jest, gdy ma się szesnaście lat. Wiedziała też, niestety, że nie ma innego wyjścia - po prostu musi 

powiedzieć to wszystko, co miała do powiedzenia, mając przy tym świadomość, że zachowuje 

się w tej chwili jak zrzęda.

background image

- Zarówno ojciec, jak i ja uważamy, że nie powinnaś samodzielnie siadać za kierownicę, 

jeśli nie ma przy tobie kogoś z nas. Poza tym - dodała szybko - nie jest rozsądnie jeździć cudzym 

samochodem.

- Jeździliśmy tylko po bocznych drogach - wyjaśniła dziewczyna i pocałowała matkę w 

oba   policzki.   -   Nie   przejmuj   się,   mamuś.   Poza   tym   muszę   mieć   choć   trochę   rozrywki.   W 

przeciwnym razie uschłabym z nudów.

Molly, która dobrze wiedziała, czym pachną takie przejażdżki, postanowiła być twarda.

-   Posłuchaj,   Chantel,   powiem   wprost:   moim   zdaniem   jesteś   jeszcze   za   młoda   na 

samochodowe wyprawy z chłopcami.

- Michael nie jest chłopcem. Ma już dwadzieścia jeden lat.

- Tym bardziej!

- To gnojek - oznajmił spokojnie Tracę, który pojawił się właśnie u wejścia. Uniósł brew 

na widok gniewnego spojrzenia siostry i dodał, nie zmieniając tonu: - Jeśli dowiem się, że cię 

dotknął, urwę mu głowę. Możesz mu to powtórzyć.

-   Nie   wtykaj   nosa   w   cudze   sprawy,   dobrze?   -   oburzyła   się   Chantel.   Inna   rzecz 

wysłuchiwać kazań matki, a co innego, gdy przeciwko tobie staje rodzony brat. - Skończyłam 

szesnaście lat, nie sześć, i mam serdecznie dosyć ciągłego pouczania!

- To źle. - Chwycił ją za podbródek i mimo że próbowała odtrącić jego dłoń, przytrzymał 

go mocno. On też miał niepospolitą urodę, też budził ponadprzeciętne zainteresowanie u płci 

przeciwnej. I podobnie jak siostra, naturę miał gwałtowną, upartą, nieokiełznaną.

- W porządku, dzieciaki - odezwał się Frank, biorąc na siebie rolę rozjemcy. - Do tej 

sprawy jeszcze wrócimy. Teraz Chantel musi się przebrać. Za dziesięć minut zaczynasz występ, 

księżniczko. Chodźmy, Molly, rozgrzejemy trochę publiczność.

Molly spojrzała na córkę surowo, jakby chciała powiedzieć, że nie wyczerpali tematu. 

Zanim jednak wyszła, podeszła do niej raz jeszcze i z łagodniejszym wyrazem twarzy dotknęła 

policzka dziewczyny.

- Chyba rozumiesz, że musimy się o ciebie troszczyć.

- Naprawdę nie ma takiej potrzeby. Potrafię sama o siebie zadbać.

- To właśnie mnie niepokoi, córeczko. - Molly westchnęła cicho i ruszyła za mężem w 

kierunku sceny, na której mieli zarobić pieniądze na resztę tygodnia.

Gdy rodzice wyszli, Chantel popatrzyła buńczucznie na brata.

background image

- Ja decyduję o tym, kto mnie dotyka, Tracę. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze.

- Więc niech ten twój koleś z eleganckim samochodem zachowuje się odpowiednio. W 

przeciwnym razie połamię mu kości.

- Idź do diabła! - wrzasnęła i gwałtownie zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, zamykając 

się w przebieralni.

Jej  siostra  Maddy,  która zapinała  właśnie guziki  od kostiumu drugiej  z sióstr, Abby, 

zerknęła na nią przez ramię.

- A więc postawiłaś na swoim.

- Nie zaczynaj.

- Ani mi się śni.

- Mam serdecznie dosyć tego wszystkiego. Chantel rozłożyła ostrożnie kostium i szybko 

ściągnęła bluzę. Skórę miała jasną i gładką, sylwetkę kształtną i mimo młodych lat dojrzałą już i 

kobiecą.

- Popatrz na to z innej strony - zachichotała Maddy. - Rodzice są tak zajęci tobą, że na 

mnie i Abby w ogóle nie zwracają uwagi.

- Zaciągacie więc u mnie dług.

- Chyba przesadzasz. Matka naprawdę była niespokojna - wtrąciła się Abby, wręczając 

Chantel zestaw do makijażu.

Chantel zajęła miejsce przed lustrem, które dzieliła z siostrami.

- Nie było powodu. Nic się nie stało. Po prostu dobrze się bawiłam.

-   Naprawdę  pozwolił   ci   usiąść   za   kierownicą?  -   zainteresowała   się   Maddy,   sprawnie 

rozczesując włosy Chantel.

- Jasne. Przekonałam go, że strasznie mi na tym zależało... sama nie wiem, dlaczego. A 

może wiem? - Rozejrzała się po zagraconym, pozbawionym okien pomieszczeniu o wyblakłych, 

brudnych ścianach. - Chyba nie chcę spędzić reszty życia w takim chlewie.

- Gadasz jak tata - odpowiedziała ze śmiechem Abby.

-   Wcale   nie.   -   Z   wprawą   świadczącą   o   wieloletnim   doświadczeniu   Chantel   zaczęła 

nakładać róż na policzki. - Zamierzam kiedyś mieć własną garderobę, trzy razy większą od tej. 

Ściany i sufit będą białe. Na podłodze położę puszysty jasny dywan i będę chodzić po nim boso...

-   Ja   tam   wolę   zdecydowane   kolory   -   odparła   z   rozmarzeniem   Maddy.   -   Dużo,   dużo 

żywych, wyrazistych kolorów.

background image

-   Biel   -   odparła   z   uporem   Chantel.   Wstała   od   lustra   i   sięgnęła   po   sukienkę.   -  A   na 

drzwiach każę wymalować złote gwiazdy. Będę jeździć limuzyną, a w garażu postawię sportowe 

auta, przy których  zblednie nawet samochód Michaela. - Zmarkotniała, widząc, że sukienkę, 

którą   włożyła,   stanowczo   zbyt   wiele   razy   cerowano.   -   Ogród   będzie   olbrzymi,   z   sadzawką, 

fontanną i kamiennym basenem - dokończyła z determinacją.

Wszystkie trzy uwielbiały marzyć, więc Abby chętnie podjęła wątek:

-   A   w   wytwornej   restauracji   szef   kuchni   zaprowadzi   cię   do   najlepszego   stolika   i   na 

początek poda butelkę szampana.

- I będziesz uprzejma dla fotografów - włączyła się do zabawy Maddy. - Nikomu nie 

odmówisz wywiadu ani autografu.

- Jasne. - Chantel założyła szklane kolczyki, wyobrażając sobie, że to brylanty. - W moim 

domu   każda   z   kochanych   sióstr   będzie   miała   do   dyspozycji   olbrzymi   pokój.   A   na   kolację 

opychać się będziemy kawiorem.

- Właściwie wystarczyłaby pizza - roześmiała się Maddy.

- Albo pizza z kawiorem - uściśliła Abby i objęła siostry serdecznie. Znów stanowiły 

jedno, tak jak kiedyś, w łonie swej matki.

- Wysoko zajdziemy i będziemy kimś!

- Już jesteśmy - oświadczyła Abby, z dumą zadzierając głowę. - Szanowne panie, mili 

panowie, oto przed państwem znakomite trio taneczno - wokalne „O'Hurleys”!

background image

ROZDZIAŁ 1

Dom   był   rozległy,   biały,   wypełniony   przyjemnym   chłodem.   Przez   uchylone   drzwi 

wpadały z tarasu podmuchy ciepłego wiatru, niosąc z ogrodu zapach kwiatów i skoszonej trawy. 

W ogrodzie, zasłonięta od strony domu szpalerem drzew, znajdowała się pomalowana na biało 

altanka, po której pięły się wisterie, na środku zaś - wymyślna, marmurowa fontanna i kamienny 

basen o kształcie ośmiokąta, który jednym bokiem przylegał do niewielkiego, również białego 

budynku. W oddali, w cieniu drzew, krył się kort tenisowy i wydzielona przestrzeń do mini - 

golfa.

Całą posiadłość otaczał kamienny, prawie czterometrowej wysokości mur, który z jednej 

strony zapewniał Chantel poczucie bezpieczeństwa, z drugiej zaś sprawiał, iż czuła się samotna i 

osaczona. Z reguły udawało jej się zapomnieć i o murze, i o systemach bezpieczeństwa, i o 

elektronicznie otwieranej bramie z kamerą - wszystko to w końcu stanowiło cenę, jaką płaciła za 

sławę, której tak bardzo zawsze pożądała. Ostatnio jednak coraz częściej czuła się tu jak więzień, 

a nie korzystająca z uroków życia gwiazda.

Pomieszczenia   dla   służby   mieściły   się   na   pierwszym   piętrze   w   zachodnim   skrzydle 

głównego domu. W tej chwili jednak panowała tam cisza i bezruch, gdyż godzina była bardzo 

wczesna.

Chantel wsunęła pod kapelusz niesforne kosmyki włosów i sięgnęła po torebkę. Włożyła 

dzisiaj długą, prostą sukienkę i buty na płaskim obcasie, które wybrała bardziej ze względu na 

wygodę   niż   dla   elegancji.   Na   twarzy,   która   wprawiała   w   zachwyt   tak   wielu   wielbicieli   i 

miłośników   jej   talentu,   nie   było   nawet   śladu   makijażu.   Rankiem   cerę   chroniła   jedynie 

nasuniętym   głęboko   na   oczy   rondem   kapelusza   i   przeciwsłonecznymi   okularami.   Właśnie 

zerknęła na zegarek, gdy rozległ się brzęczyk bramofonu.

Nacisnęła guzik przy słuchawce i usłyszała:

- Dzień dobry, panno O'Hurley.

- Dzień dobry, Robercie. W samą porę. Już schodzę.

Po   naciśnięciu   innego   guzika,   który   otwierał   główną   bramę,   ruszyła   szerokimi, 

podwójnymi  schodami  prowadzącymi  na parter.  Mahoniowa poręcz  pieściła jej  dłoń niczym 

najgładszy   jedwab.   Oczy   cieszył   imponujący   żyrandol,   którego   kryształowe   wisiorki 

pobłyskiwały łagodnie w przyciemnionym świetle klatki schodowej, oraz marmurowa posadzka, 

lśniąca niczym szkło. Tak, ten dom stanowił należytą oprawę dla urody i blasku sławnej gwiazdy 

background image

filmowej, jaką udało jej się zostać.

Gdy   szła   w   stronę   drzwi   wyjściowych,   zadzwonił   telefon.   Do   Ucha,   czyżby   jakaś 

nieoczekiwana zmiana harmonogramu?

Pełna złych przeczuć podniosła słuchawkę.

- Halo? - odezwała się, sięgając automatycznie po długopis.

- Och, jak bardzo chciałbym cię zobaczyć... - rozległ się po drugiej stronie znajomy szept. 

Chantel w jednej chwili powilgotniały dłonie, a ze zdrętwiałych palców wysunął się długopis. - 

Dlaczego zmieniłaś numer telefonu, niegrzeczna dziewczynko? Chyba się mnie nie boisz, co? 

Nie  wolno  ci  się  mnie  bać.  Przecież  wiesz,  że  nie  wyrządzę  ci  krzywdy.  Ja  chcę  cię   tylko 

dotknąć. Tylko dotknąć. Czy już się ubrałaś? Czy zasłoniłaś już przed światem swoje słodkie...

Ze   zdławionym   krzykiem   rzuciła   słuchawkę   na   widełki   i   oddychała   teraz   ciężko, 

przerażona tym, co usłyszała.

A więc wszystko zaczyna się od początku...

Szofera   nie   powitała   zwykłym,   zalotnym   uśmiechem,   usiadłszy  zaś   w   środku   długiej 

limuzyny,   odchyliła   głowę do  tyłu,   oparła  ją  o  miękki   zagłówek  i  zamknęła   oczy,   próbując 

zapanować nad lękiem, który wypełniał jej serce. Kilkanaście najbliższych godzin spędzić miała 

przed kamerami w jaskrawym świetle jupiterów. Musi być rumiana, uśmiechnięta i szczęśliwa, a 

nie blada ze strachu. Na tym w końcu polega jej praca, to jest jej życie. Powinna się uodpornić na 

lubieżne szepty w słuchawce czy anonimowe listy.

Gdy   limuzyna   mijała   bramę   studia,   Chantel   odzyskała   spokój   i   równowagę.   Tu   była 

bezpieczna. Tu bez reszty mogła oddać się pracy, która ją pasjonowała i która stanowiła jedyną 

treść jej życia. Tu wszystkie nieszczęścia kończyły się happy endem, przemoc zaś i morderstwa 

były jedynie udawane. Jej siostra Maddy nazwała kiedyś Hollywood krainą ułudy - i w pełni 

miała rację.

O wpół do siódmej skończyła nakładać makijaż i natychmiast wzięła ją w obroty stylistka. 

Zaczął się właśnie pierwszy tydzień zdjęć do nowego filmu i wszystko jeszcze wydawało się 

podniecające, nowe i świeże. Chantel czytała scenopis, a charakteryzatorka układała jej włosy w 

powiewną, srebrno - blond grzywę, jaką miała nosić grana przez Chantel bohaterka.

- Co za wspaniałe włosy - westchnęła stylistka, sięgając po suszarkę. - Znam kobiety, 

które oddałyby za nie wszystko. A ten kolor! Nawet ja nie mogę uwierzyć, że to naturalna barwa.

- To po babci - wyjaśniła Chantel, odwracając lekko głowę, by sprawdzić lewy profil. - W 

background image

tej scenie mam dwadzieścia lat. Jak myślisz, Margo, uda mi się ta sztuka?

Charakteryzatorka parsknęła śmiechem.

- To akurat najmniejsze zmartwienie. Najgorsze, że na planie kompletnie zmoczą ci tę 

wspaniałą   fryzurę.   -   Po   raz   ostatni   dotknęła   ułożonych   starannie   włosów   i   zdjęła   z   ramion 

Chantel ręcznik.

- Skoro tak twierdzisz... - powiedziała z uśmiechem aktorka i wstała od lustra. - Dziękuję, 

Margo.

Zdążyła   uczynić   ledwie   dwa   kroki,   gdy   obok   niej   wyrósł   jak   spod   ziemi   Lany 

Washington,   jej   osobisty   asystent.   Chantel   zatrudniła   go,   gdyż   był   młody,   ambitny,   pełen 

najlepszych chęci i nie próbował udawać aktora.

- O co chodzi? Zamierzasz od razu strzelać we mnie z bata, Lany? - zażartowała.

Lany zaczerwienił się i zaczął nieskładnie bąkać coś pod nosem, jak zawsze skrępowany 

bliskością Chantel. Był niski, dobrze zbudowany, prosto po wyższej uczelni i bardzo skrupulatny. 

Jego największą życiową ambicją było dorobienie się własnego mercedesa.

- Och, panno O'Hurley, sama pani wie, że nigdy nie odważyłbym się na coś takiego.

Chantel poklepała jego mocną pierś, wprawiając go w jeszcze większe zmieszanie.

- Czasami ktoś musi to robić, Lany. Bądź tak dobry i znajdź asystenta reżysera. Powiedz 

mu, że do chwili rozpoczęcia próby jestem w garderobie.

Przerwała, widząc, że korytarzem nadchodzi właśnie jej partner z planu filmowego. Palił 

papierosa i od razu było widać, że ma koszmarnego kaca.

-   To   może   przyniosę   pani   kawę,   panno   O'Hurley?   -   zaproponował   szybko   Lany   i 

natychmiast wycofał się na bezpieczną odległość. Każdy, kto miał choć odrobinę oleju w głowie, 

wiedział,   że   należy   jak   najdalej   trzymać   się   od   Seana   Cartera,   kiedy   ten   walczy   ze   swymi 

porannymi demonami. - Tak, bardzo proszę - odparła odruchowo i poszła w swoją stronę, witając 

się po drodze z grupą pracowników technicznych,  którzy montowali dekoracje do pierwszej 

sceny - stację kolejową z torami, pociągami osobowymi i poczekalnią. Na tej właśnie stacji miało 

nastąpić rozdzierające serce pożegnanie zakochanych. Ukochaną miała być ona; ukochanym - 

Sean Carter. Oby tylko do tego czasu ustąpił mu ból głowy...

Kiedy przedarła się przez plątaninę kabli i metalowych stelaży, ponownie dopadł ją Lany. 

Miał ze sobą termos z kawą, jednorazowe kubeczki i serwetki z papieru.

-   Jest   kawa,   panno   O'Hurley!   Cały   termos!   Aha,   chciałbym   pani   przypomnieć   o 

background image

popołudniowym wywiadzie. O wpół do pierwszej ma przyjść dziennikarz ze „Star Gazę”. Dean, 

ten z działu reklamy, powiedział, że chętnie będzie pani towarzyszył.

- Nie musi. Sama sobie poradzę. Gdybyś mógł tylko zorganizować jeszcze jakieś owoce, 

kanapki i kawę... Och, nie, kawy wystarczy!  Może mrożona herbata? Niech ten dziennikarz 

przyjdzie do garderoby...

- Jak pani sobie życzy,  panno O'Hurley - odparł Lany i z zapałem zaczął zapisywać 

wszystko w notesie. - Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia?

Chantel zatrzymała się przed drzwiami.

- Lany, od jak dawna ze mną pracujesz?

- Od ponad trzech miesięcy, panno O'Hurley.

- A więc chyba najwyższy czas, byś zaczął mówić mi po imieniu. Po prostu Chantel, 

zgoda?   -   ]   uśmiechnęła   się   promiennie   i   zatrzasnęła   mu   przed  ~_  nosem   drzwi,   na   twarzy 

Lany'ego zaś rozlał się pełen błogiego szczęścia uśmiech.

Chantel tymczasem minęła niewielki salonik i przeszła do garderoby. Nie chciała tracić 

czasu, szybko więc przebrała się w dżinsy i bluzę, w których miała wystąpić w pierwszej scenie. 

Grala dwudziestoletnią studentkę sztuk pięknych, przeżywającą właśnie swój pierwszy poważny 

zawód   miłosny,   już   doświadczoną   przez   los,   lecz   wciąż   niepokorną   i   pełną   młodzieńczych 

marzeń.

Wyśmienita   rola   -   tak   właśnie   myślała   o   niej   od   początku.   Będzie   miała   okazję 

zaprezentować cały swój aktorski kunszt, wykazać się intuicją, talentem i solidnym aktorskim 

rzemiosłem. Podejmie to wyzwanie. Zagra tę rolę wzorcowo. Włoży w nią całą siebie i podbije 

nią cały świat.

Już przy pierwszym czytaniu scenariusza do „Nieznajomych” - bo taki właśnie tytuł miał 

nosić film - zafascynowała ją postać głównej bohaterki. Filmowa Hailey była osobą niepospolitą 

- utalentowaną, pewną swych umiejętności, a jednocześnie wrażliwą i szczerą jak dziecko. No i 

nieszczęśliwą.   Zdradzaną   przez   jednego   mężczyznę,   zadręczaną   przez   innego,   spragnioną 

prawdziwej miłości, której musiała się wyrzec, by osiągnąć zawodowy sukces.

Nie   trzeba   było   być   psychologiem,   by   spostrzec,   że   Chantel   w   postaci   Hailey 

odnajdywała po prostu siebie. Rozumiała bohaterkę filmu, bo sama wiedziała, co to zdrada. Los 

Hailey poruszał nią, gdyż i jej udziałem stał się sukces, za który przyszło zapłacić zbyt wysoką 

cenę.

background image

Rolę od dawna znała już na pamięć, teraz więc przeszła do saloniku, by przed wyjściem 

na plan napić się kawy. To był jej eliksir życia podczas długich godzin spędzanych na kręceniu 

kolejnych filmów. Kawa, lekkie przekąski i jeszcze raz kawa.

Usiadła przy stoliku i dopiero teraz dostrzegła ustawiony na blacie wazon z bukietem 

przepysznych,   pąsowych   róż.   Zapewne   od   kogoś   z   producentów,   pomyślała   i   sięgnęła   po 

dołączony karnecik Gdy jednak odczytała  napisane wewnątrz słowa, liścik wysunął się z jej 

zmartwiałej nagle ręki.

Cały czas cię obserwuję.

Cały czas.

Usłyszała pukanie do drzwi i podniosła się gwałtownie. Spojrzała na klamkę, zasuniętą 

zasuwkę i po raz pierwszy w życiu naprawdę zaczęła się bać.

- Panno O'Hurley... Chantel... To ja, Lany. Przyniosłem te kanapki.

Odetchnęła z ulgą i otworzyła drzwi.

- Mam też owoce, jak prosiłaś... Boże, czy coś się stało? - spytał zaniepokojony widokiem 

jej bladej twarzy.

- Nie, nic. Ja... ja tylko... Wiesz może, co to za kwiaty? - Wskazała ręką bukiet, jednak 

nawet nie spojrzała w jego stronę.

- Te róże? Znalazła je jedna z kucharek, kiedy nakrywała stół do śniadania. Był do nich 

dołączony bilecik z twoim nazwiskiem, więc wstawiłem je tutaj. Pamiętam, że bardzo lubisz 

róże.

- Zabierz je stąd.

- Słucham?

-   Po   prostu   zabierz.   Wynieś,   wyrzuć,   zrób,   co   chcesz   -   odparła   i   szybko   wyszła   na 

korytarz, jakby ta garderoba stała się nagle miejscem nieprzyjaznym i niebezpiecznym.

- Oczywiście. - Lany spojrzał na jej oddalającą się szybko sylwetkę. - Co sobie życzysz, 

Chantel.

Cztery aspiryny i trzy filiżanki kawy postawiły Seana Cartera na nogi i teraz czekał już na 

nią gotowy do pracy. Ta ciągła w jej zawodzie potrzeba dyspozycyjności miała swoje dobre 

strony - ani kac, ani kilka budzących grozę słów, wypisanych na dołączonym do róż bileciku, nie 

mogło   spowodować,   by   profesjonalny   aktor   odmówił   wyjścia   na   plan.   Ona   też   była 

zmobilizowana i skoncentrowana i udało jej się zepchnąć na margines świadomości wszystkie 

background image

myśli związane z niepokojącym anonimem.

- Jak ty to robisz, że zawsze wyglądasz tak świeżo, jakbyś zeszła ze stron żurnala? - 

powitał ją Sean. Skórę na twarzy miał opaloną i gładko wygoloną, a starannie ufryzowane, gęste 

włosy wdzięcznie opadały mu na czoło. Był młody, przystojny i tryskał zdrowiem, a makijaż 

starannie   skrywał   cienie   pod   oczami   po   nieprzespanej   nocy.   Ot,   wymarzony   kochanek 

egzaltowanych dziewcząt.

- Dbam o siebie, kochanie - odparła i dotknęła lekko dłonią jego policzka.

- Boże, ideał, a nie kobieta! - wykrzyknął Sean z podziwem. Chwycił ją w ramiona i w 

teatralny   sposób   odgiął   do   tyłu.   -   Powiedz   mi,   Rothschild,   czy   mężczyzna   przy   zdrowych 

zmysłach może taką porzucić? - zwrócił się do reżyserki, nawiązując do roli, którą miał odegrać 

w „Nieznajomych”. - Jak ja mam to zagrać?

- Nikt nigdy nie utrzymywał, że Brad jest przy zdrowych zmysłach.

- Poza tym jest zwykłym szubrawcem - przypomniała Chantel.

- Cholera, od dobrych pięciu lat nie byłem czarnym charakterem. Nie zdążyłem jeszcze za 

to podziękować autorowi scenariusza.

- Możesz to uczynić dzisiaj - wtrąciła Mary Rothschild. - Jest w studiu.

Chantel   zerknęła   w   stronę   wysokiego,   smukłego   mężczyzny,   stojącego   obok   sceny. 

Przyglądał   się   wszystkiemu   uważnie   i   odpalał   nerwowo   papierosa   od   papierosa.   Podczas 

przygotowań do produkcji widziała go już wiele razy. Pamiętała, że nie mówił o niczym, co nie 

dotyczyłoby napisanej przez niego historii. Teraz przesłała mu lekki uśmiech i odwróciła się do 

reżyserki, koi zaczęła właśnie wyjaśniać, jak wyobraża sobie najbliższą scenę.

Scena miała być krótka, lecz intensywna jeśli chodzi o siłę uczuć. Ściśnięte bólem serce 

bohaterki, rozpacz po odrzuceniu przez ukochanego mężczyznę, poczucie straty i osamotnienia - 

wszystko to trzeba było pokazać tak, by widz płakał wiąz z Hailey.

- Sądzę, że powinnam dotknąć twojej twarzy, Sean - zaproponowała.

- Mhm. A ja wtedy chwycę cię za nadgarstek - Sean ujął jej rękę i przyłożył do ust.

- Dobra. Potem mówię „Będę na ciebie czekać” i tak dalej, i tak dalej... - przeskoczyła 

kilka bestii w scenariuszu, po czym przytuliła policzek do twarzy partnera - ...a potem zarzucę ci 

ręce na szyję.

- Okay. Spróbujmy. - Sean położył dłonie na ramionach Chantel i zajrzał głęboko w jej 

oczy Później pocałował ją leciutko w kąciki ust. - Twoja kolej...

background image

- Wiem. „Och, Brad, proszę, nie odjeżdżaj...”, Pamiętasz, co mam zrobić potem?

- Jasne.

- Pocałuję cię tak, że zadzwonią ci zęby!

- Nie mogę się tego doczekać.

-   Dobrze,   przećwiczmy   to   -   powiedziała   reżyserka.   -   Chcę,   byście   w   ten   pocałunek 

włożyli całe serce. Chantel, łzy mają ci płynąć strumieniami.

Pamiętaj, że intuicja podpowiada ci, że on nigdy do ciebie nie wróci.

- Chyba rzeczywiście jestem skończonym draniem.

-   Jesteś,   Sean,   jesteś.   No   dobrze.   Wszyscy   na   miejsca!   -   Statyści   zajęli   wyznaczone 

pozycje,  kamerzyści  przerwali umawianie  się na wieczorną partię pokera. - Cisza na planie! 

Zaczynamy!

Trzasnął klaps, Chantel wbiegła na plan i zaczęła gorączkowo rozglądać się po zebranych 

na całej szerokości peronu podróżnych. Na jej twarzy był i ból, i udręka, i rozpaczliwa nadzieja, 

że to może jeszcze nie koniec. Ekipa od efektów specjalnych zajęła się nadchodzącą burzą i po 

chwili powietrze przecięło światło błyskawicy, a po niebie przetoczył się grom. W tej właśnie 

chwili Hailey miała  dostrzec  Brada. Zawołała jego imię,  zaczęła gwałtownie przepychać  się 

przez ludzkie mrowie i po chwili była już przy nim, by odegrać szczegółowo omówione kwestie.

Nad sceną pracowali przez cały ranek. Chantel powtarzała te same ruchy, te same słowa, 

gesty   i   grymasy.   Czasami   kamera   filmowała   ją   z   oddali,   czasem   zbliżała   się   na   odległość 

kilkunastu centymetrów.  Po szóstym  ujęciu Mary Rothschild dała znak, że ma zacząć padać 

deszcz. Ze skraplaczy popłynęła woda, otaczając stojących twarzą w twarz bohaterów przejrzystą 

mgiełką. Przemoczeni, zziębnięci, powtarzali bez końca scenę rozstania, która na ekranie trwać 

miała zaledwie pięć minut!

Gdy wreszcie skończyli, Chantel zrzuciła przemoczone ubranie i wręczyła je komuś z 

obsługi, sama zaś wróciła do garderoby. Róże zniknęły, wciąż jednak czuła ich woń. Gdy pojawił 

się   Lany,  ~_  by   oznajmić,   że   przyszedł   już   umówiony   dziennikarz,   poprosiła   o   pięć   minut 

zwłoki.   Zanim   zrobi   cokolwiek,   musi   zadbać   o   własne   sprawy.   I   tak   długo   zwlekała.   Jej 

wielbiciel i prześladowca stawał się niebezpieczny.

Sięgnęła po słuchawkę telefoniczną i wystukała numer.

- Tu agencja Burnsa - usłyszała po drugiej stronie.

- Czy mogę rozmawiać z Mattem?

background image

- Przykro mi, ale pan Burns ma właśnie ważne spotkanie. Czy mogę...?

- Mówi Chantel O'Hurley. Muszę natychmiast rozmawiać z Mattem.

- Oczywiście, panno O'Hurley.

Chantel nie potrafiła powstrzymać  pełnego ironii grymasu, słysząc, jak recepcjonistka 

gwałtownie zmienia ton. Po chwili w słuchawce odezwał się Matt.

- Chantel? Co się stało?

- Muszę się z tobą koniecznie zobaczyć. Dziś wieczorem.

- Serduszko, dziś jestem trochę zajęty. Nie możemy tego odłożyć do jutra?

-   Nie.   Dziś   wieczorem.   -  W   głosie   Chantel,   wbrew   jej   woli,   pojawiła   się   nuta   lęku. 

Zapaliła papierosa i głęboko się nim zaciągnęła. - To bardzo ważne, Matt. Tym razem naprawdę 

potrzebuję pomocy. Mart nie zadawał dalszych pytań.

- W porządku. Przyjadę do ciebie. Pojawię się... o dwudziestej?

- Doskonale. Ogromne dzięki.

- A czy możesz mi w kilku słowach wyjaśnić, o co chodzi?

- Nie przez telefon. Nie teraz.

- W takim razie do wieczora.

- Będę czekać.

W chwili gdy odkładała słuchawkę, rozległo się pukanie do drzwi. Chantel dokładnie 

zgasiła papierosa, odgarnęła do tyłu wciąż jeszcze wilgotne włosy i powitała reportera szerokim, 

promiennym uśmiechem.

- Do licha, dlaczego nie powiedziałaś mi o wszystkim od razu? Niech cię szlag, Chantel, 

od jak dawna to trwa?

Matt Burnes krążył po jej rozległym salonie z obcym mu dotąd uczuciem bezradności. W 

ciągu   dwunastu   lat   przebył   drogę   od   gońca   na   poczcie   do   właściciela   największej   agencji 

promującej aktorów. Nie zrobiłby takiej kariery, gdyby nie jego wrodzona pewność siebie oraz 

intuicja, dzięki której zawsze wiedział, jak się zachować. Teraz jednak nie miał pojęcia, co robić.

Powiadomić policję? To było zbyt proste. Ostatecznie chodziło o Chantel O'Hurley, a nie 

pierwszą lepszą aktoreczkę z telenowel.

-   Pierwszy   telefon   dostałam   sześć   tygodni   temu   -   Chantel   rozsiadła   się   na   sofie   ze 

szklanką wody w dłoni. Podobnie jak Matt nie znosiła uczucia bez - _ radności i nie cierpiała 

zawracać innym głowy swoimi problemami. - Pierwsze telefony i listy nie wyglądały groźnie. 

background image

Ostatecznie to normalne - przyciągam powszechną uwagę, moja twarz widnieje na plakatach i 

okładkach. Myślałam, że jeśli sprawę zignoruję, telefony ustaną.

- Ale nie ustały.

-   Nie.   Było   coraz   gorzej.   -   Wzruszyła   ramionami,   jakby   chciała   przekonać   zarówno 

siebie, jaki i Matta, że tak naprawdę niezbyt przejmuje się tą sprawą. - Zmieniłam numer telefonu 

i przez jakiś czas miałam spokój.

- Przez jakiś czas... Cholera, powinnaś była powiedzieć mi o tym od razu.

- Jesteś tylko moim agentem.

- Nie tylko. Także przyjacielem.

- Wiem. - Wyciągnęła rękę i nakryła dłonią jego dłoń. W świecie show biznesu przyjaźń 

była rzadkim zjawiskiem, dlatego Chantel ceniła Matta i darzyła go wielkim szacunkiem. - W 

końcu przecież do ciebie zadzwoniłam. A wiesz, że nie jestem histeryczką.

Matt roześmiał się, puścił jej dłoń i nalał sobie następną szklaneczkę whisky.

- Coś jeszcze?

- Właściwie tylko te róże... Powinnam chyba była coś z nimi zrobić, ale naprawdę nie 

wiedziałam co.

- Może zadzwonić na policję.

- To nie wchodzi w grę, Matt. Wiesz równie dobrze, jak ja, jaki byłby dalszy scenariusz. 

Dzwonimy na policję, rzecz dostaje się do prasy. Nagłówki; „Chantel O'Hurley napastowana 

przez szalonego wielbiciela”, „Namiętne szepty w telefonicznej słuchawce”, „Rozpaczliwe listy 

miłosne”. - Przeciągnęła dłonią po włosach. - Moglibyśmy zbyć to machnięciem ręki, a nawet 

wykorzystać   w   reklamie   filmu,   ale   to   byłoby   jak   dolewanie   oliwy   do   ognia.   Kolejne   świry 

zaczęłyby do mnie pisać i dzwonić. Albo koczować przed bramą mego domu.

- Świry? Może napastuje cię jakiś niebezpieczny szaleniec?

- Biorę to pod uwagę, wierz mi. - Wyciągnęła z paczki Matta francuskiego papierosa i 

czekała, aż mężczyzna poda jej ogień.

- A więc potrzebujesz ochrony.

- Naturalnie. - Zaciągnęła się głęboko dymem. - Problem w tym, że aktualnie jestem w 

trakcie kręcenia filmu. Jeśli sprowadzę na plan ochroniarzy, dopiero zrobi się szum.

- Tak bardzo się tego boisz?

- Nie. - Zdobyła się na pogodny uśmiech. - Ale co innego głupie plotki, a co innego życie, 

background image

moje prawdziwe życie. Policja nie wchodzi w grę, Matt, w każdym  razie nie teraz. Musimy 

wymyśleć coś innego.

Wyjął papierosa z jej palców i głęboko się nim zaciągnął. Chantel rzadko zwracała się do 

niego z osobistymi problemami. Wiedział, że ta dziewczyna chce być silna i samodzielna, i przez 

wszystkie lata ich znajomości tak właśnie starał się na nią patrzeć. Rozumiał, dlaczego nie chce 

być postrzegana jako kapryśna gwiazda, której ochroniarze odbierają wolność i niezależność.

- Chyba coś mam - odezwał się wreszcie. - Musisz mi tylko zaufać.

- Zawsze ci ufałam.

- W takim razie pozwól mi teraz zadzwonić. Chantel wskazała głową hol, Matt wyszedł, a 

wówczas   ona   wyciągnęła   się   wygodnie   na   kanapie   i   przymknęła   oczy.   Może   niepotrzebnie 

narobiła zamętu? Może zbyt mocno wzięła sobie do serca uwielbienie kogoś, kto posunął się o 

kilka kroków za daleko? Może...

A jednak nie. Ten ktoś był  podejrzanie cierpliwy i wytrwały w swym  molestowaniu. 

„Obserwuję cię... obserwuję...” Te słowa musiały niepokoić, skoro były wypowiadane tak często.

Zerwała   się   z   sofy   i   zaczęła   krążyć   nerwowo   po   salonie.   Tak,   uwielbiała   być 

obserwowana - ale na ekranie. Godziła się z tym, że fotografują ją reporterzy brukowych pism, 

gdy wychodzi z nocnego klubu, pojawia się na jakimś bankiecie albo filmowej premierze. Lecz 

obecna sytuacja była inna.

Nieznajomemu napastnikowi udało się sprawić, że nieustannie czuła się tak, jakby ktoś 

czaił się za oknem i bez przerwy ją podglądał. A przecież było  to niemożliwe - strzegły ją 

elektroniczne bramy, wysoki mur, strażnicy. Dopiero poza domem...

No właśnie, nie mogła przecież z powodu jakiegoś wariata zrezygnować z wychodzenia z 

domu!

Zatrzymała   się   przed   starym   lustrem   zawieszonym   nad   marmurowym   parapetem 

kominka. Ujrzała odbicie twarzy, którą krytycy określali mianem niszczycielsko, zabójczo, wręcz 

bezdusznie pięknej.

Czysty przypadek, pomyślała. Owo oblicze o klasycznym profilu nie było jej zasługą. 

Łagodny owal twarzy też nie, ani pełne, namiętne usta i gęste, anielsko jasne włosy. Z tym 

przyszła na świat, na resztę zapracowała sama. Ciężko zapracowała.

Występowała na scenie właściwie od chwili, gdy nauczyła się chodzić. Podróżowała z 

rodzicami po całym kraju, grając w rozmaitych klubach i prowincjonalnych teatrzykach. Gdy w 

background image

wieku lat dziewiętnastu pojawiła się w Hollywood, nie była tylko naiwną marzycielką, lecz kimś, 

kto ma już odpowiednie doświadczenie i opracowany precyzyjnie plan kariery.

Zaczęła   grywać  w   setkach  ról  i rólek,   reklamować szampony,  sprzedawać  perfumy  - 

zazwyczaj   w   przesadnie   nasyconych   erotyzmem   i   raczej   głupawych   reklamach.   Kiedy   zaś 

przyszedł   przełom,   była   gotowa   wziąć   na   siebie   najważniejszą   rolę   swego   życia   -   rolę 

pozbawionej skrupułów gwiazdy, bezdusznej femme fatale, pożeraczki męskich serc.

Ta właśnie rola wyniosła ją na firmament gwiazd, czego tak bardzo pożądała - i co omal 

nie zniszczyło jej życia.

Najważniejsze,   że   jakoś   przetrwałam,   pomyślała   teraz.   Poprzednie   nieszczęścia   nie 

zdołały jej złamać, nie pozwoli więc, by stało się tak teraz.

- Już jedzie - usłyszała nagle za sobą i odwróciła się gwałtownie od lustra.

- Słucham?

- Powiedziałem, że już tu jedzie. - Matt podszedł do niej z uśmiechem. - Możemy zrobić 

sobie coś mocniejszego. Na co masz ochotę?

- Dziękuję, o wpół do siódmej rano muszę być na planie. Kto do nas jedzie?

-   Quinn   Doran.   Gość,   który   rozwiąże   twój   problem.   Oczywiście,   jeśli   zdołam   go 

przekonać, by zajął się tą sprawą.

Chantel wsunęła ręce w kieszenie jedwabnej marynarki.

- Kim jest ten Quinn Doran?

- Kimś w rodzaju prywatnego detektywa.

- Jak to „kimś w rodzaju”?

- Prowadzi agencję ochrony... niewielki interes. W swoim czasie brał udział w jakiejś 

tajnej operacji. Chyba dla rządu, ale głowy nie dam.

- Brzmi interesująco, aleja nie potrzebuję szpiega. Raczej zapaśnika.

- Jasne. Możesz nawet wynająć dwóch bokserów, serduszko. Tylko że tobie potrzebny 

jest ktoś z mózgiem. I dyskretny. A taki właśnie jest Quinn.

- Dopił do końca drinka i ponownie napełnił sobie szklankę. - Ostatnio rzadko zajmuje się 

tą robotą osobiście. Bierze tylko sprawy naprawdę dużej wagi.

- No a co nowego on wymyśli?

- Nie mam pojęcia. Dlatego właśnie go wezwałem Musisz się przygotować, że jest, hm... 

dość humorzasty. Nie grzeszy też najlepszymi manierami. Ale swoje życie zawierzyłbym mu bez 

background image

wahania.

- W tym przypadku moje.

- Posłuchaj, Chantel, jeśli nie chcesz mojej pomocy...

- Nie, nie. - Powstrzymała go ręką. - Chcę. Odnoszę tylko wrażenie, że twój Quinn Doran 

wysłucha  mnie,   a  potem  wywróci oczami  i  wygłosi   nudny wykład   na  temat   tego,  jak  mam 

rozmawiać przez telefon ze zboczeńcami. Już teraz budzi we mnie niechęć perspektywa podobnej 

rozmowy.

- E, tam. Moim zdaniem ponoszą cię nerwy.

-   Matt   poklepał   Chantel   po   kolanie   i   ruszył   w   stronę   barku.   -   Ale   masz   prawo   być 

zdenerwowana, rozumiem to.

-   Wcale   nie   jestem.   Nerwy   nie   przystają   do   wizerunku   Chantel   O'Hurley.   Sami   go 

stworzyliśmy, nie pamiętasz?

- Nie my, tylko matka natura. Urodziłaś się z talentem i tupetem, a ja pomogłem ci tylko 

rozwinąć skrzydła... Oho, już dzwoni. Szybki jest, no nie! Siedź, ja otworzę.

Chantel sięgnęła po szklankę z wodą i zakręcili nią w dłoni. Zagrzechotał lód, ona zaś po 

raz kolejny zaczęła się zastanawiać, czy słusznie robi, angażując w swoją sprawę aż dwóch (na 

razie dwóch mężczyzn.

Wątpliwości te przygasły nieco, gdy na progi salonu stanął zapowiedziany przez Matta 

gość Mężczyzna wypełniał sobą drzwi salonu, był dużo wyższy od Matta i o wiele szerszy w 

ramionach Trudno byłoby o nim powiedzieć, że jest uderzają co przystojny, i na pewno daleko 

mu   było   do   gładkiego   wdzięku   Seana   Cartera.   Miał   jednak   w   sobie   coś   intrygującego,   co 

sprawiało, że kobietom na jego widok szybciej zaczynały bić serca. Serce Chantel w każdym 

razie zaczęło tłoczyć  krew do żył ze zdwojoną siłą, a jej ciało wypełniła dziwna ochota, by 

poddać się rozkazom i woli przybysza.

Może powodem tej gwałtownej reakcji były gęste włosy Quinna Dorana, opadające na 

kołnierzyk jego dżinsowej koszuli, a może zdrowa, ogorzała cera. Może długie rzęsy, stanowczo 

zbyt długie jak na mężczyznę, nie odbierające mu jednak ani odrobiny męskości, albo jasne oczy, 

przenikliwe, czyste lecz zaskakująco zimne.

Tak czy inaczej, Quinn Doran był mężczyzn? w stu procentach. Poruszał się zwinnie jak 

kot, jego ruchy były sprężyste i pewne. Zbliżył się do Chantel, uniósł lekko kąciki ust, lecz w 

jego oczach nie dojrzała ani pogody, ani ciepła. Była w nich kpina, szyderstwo, ukryta pogarda i 

background image

złość.

- A więc to jest ten lodowy pałac Królowej Śniegu - powiedział zadziwiająco miękkim 

głosem - I królowa we własnej osobie.

background image

ROZDZIAŁ 2

Oczywiście,   Quinn   widywał   ją   już   wcześniej.   Na   plakatach   wydawała   się   bardziej 

nieziemska,   anielsko  niedostępna,   niemal   niedotykalna.  Jej  twarz,  mistycznie  wręcz  piękna  i 

doskonała, rozbudzała męskie fantazje jak żadna inna. Quinn jednak wiedział, że to tylko fasada, 

sztuczny wytwór przemysłu, który produkuje podobne pożywki dla masowej wyobraźni. Znał 

życie i wiedział, jak bardzo potrafią się zmieniać owe fasady w zależności od okoliczności i 

sytuacji.

Matt z kolei zbyt długo znał Quinna, by zmyliła go jego nonszalancka i niefrasobliwa z 

pozoru poza.

- To jest właśnie Quinn Doran - zwrócił się do Chantel, która z leniwą gracją wyciągnęła 

rękę na powitanie.

- Miło mi - mruknęła, czując, jak mocna dłoń mężczyzny zaciska się lekko na jej palcach.

Założyła nogę na nogę, zaszeleścił cicho materiał spódnicy. On jednak ani nie potrząsnął 

jej dłonią, ani nie podniósł jej do ust w zdawkowym, europejskim geście powitania. Po prostu 

trzymał  rękę tej pięknej kobiety i wpatrywał  się w Chantel jasnozielonymi  źrenicami.  Skórę 

miała gładką jak atłas, delikatną i wrażliwą. On był twardy, nieugięty, spalony słońcem. Trwali 

tak przez chwilę w bezruchu, ona na kanapie, on, stojąc przed nią, i trzymali się za ręce.

Dopiero Matt przerwał tę dziwną scenę, zwracając się do Quinna od strony barku:

- Jak zwykle wódka z lodem?

- Jasne - odparł ten drugi i popatrzył na Chantel znacząco, jakby chciał potwierdzić, iż 

wie, że podjęli właśnie grę, z której oboje będą chcieli wyjść zwycięsko. Ba, tylko co właściwie 

mogło oznaczać to zwycięstwo? - Matt mówił, że ma pani jakiś problem - zagadnął.

-   Zgadza   się.   -   Chantel   wyłowiła   papierosa   ze   stojącej   na   stole   papierośnicy.   Quinn 

wyciągnął   z  kieszeni  zapalniczkę  i   podał  jej  ogień,   ona  zaś  uśmiechnęła   siew  odpowiedzi   i 

pochyliła lekko w jego stronę. - Nie jestem pewna, czy zainteresuje pana ta sprawa, panie... - 

popatrzyła mu bacznie w oczy i oparła się wygodnie na sofie - .. .panie Doran.

- Też tego nie wiem, panno... O'Hurley. Ale skoro już tu jestem, proszę mi o wszystkim 

opowiedzieć. - Odebrał z rąk Matta szklaneczkę z alkoholem i przesłał mu szybkie spojrzenie. - 

Przekonaj może pannę O'Hurley, przyjacielu, żeby wyłuszczyła mi swój problem. Zdaje mi się, 

że ma z tym kłopoty.

-   Rzeczywiście   ci   się   zdaje.   Zacznijcie   rozmawiać,   a   ja   zjem   sobie   spokojnie   kilka 

background image

kanapek. Chantel wie, po co cię wezwała.

- No właśnie. Otrzymuję ostatnio niepokojące telefony, panie Doran - zaczęła pozornie 

beztrosko   Chantel,   lecz   Quinn,   który   był   bystrym   obserwatorem,   od   razu   spostrzegł,   że   jej 

drobne, kształtne dłonie o długich palcach z paznokciami pociągniętymi bezbarwnym lakierem 

zaciskają się ze zdenerwowania.

- Telefony?

- I listy. - Wzruszyła ramionami. - Wszystko zaczęło się jakieś sześć tygodni temu.

- Czy są to... obsceniczne telefony?

- To zależy, co pan uważa za obsceniczne. Nasze opinie mogą się w tej kwestii różnić.

W oczach mężczyzny pojawiło się lekkie rozbawienie, co jednak przydało mu tylko ciepła 

i wdzięku. Zapewne tym właśnie spojrzeniem zdobywał niewieście serca, by potem złamać je i 

podeptać.

- Co do tego nie mam wątpliwości, panno O'Hurley. Ale proszę kontynuować.

- Początkowo... początkowo tylko  mnie  śmieszyły.  Były  irytujące,  lecz wydawały się 

całkiem nieszkodliwe. Później jednak... - Oblizała spierzchnięte wargi. - ...gdy ich autor nabrał 

śmiałości i stał się natarczywy... natarczywy i dosadny... ogarnął mnie niepokój.

- Należało zmienić numer telefonu.

- Zmieniłam. Telefony ustały na tydzień. A dziś znów się zaczęły.

Quinn rozparł się na kanapie i pociągnął solidny łyk wódki.

- Czy rozpoznała pani ten głos.

- Nie, mówi szeptem.

- Powinna pani jeszcze raz zmienić numer. - Wzruszył ramionami i zagrzechotał kostkami 

lodu w szklance. - Albo zwrócić się do policji z prośbą, by założono podsłuch.

- Mam już dosyć ciągłego zmieniania numerów - odparła zniecierpliwiona i energicznie 

zdusiła niedopałek w popielniczce. - A z policją nie chcę mieć nic wspólnego. Wolę załatwić 

wszystko dyskretnie. Matt twierdzi, że pan jest właściwą osobą...

Quinn ponownie się uśmiechnął.

- Panno O'Hurley, zdaje pani sobie zapewne sprawę z tego, że mężczyźni, którzy bawią 

się w ten sposób, są przeważnie nieszkodliwi. Głupi, czasem nieszczęśliwi z powodu swoich 

chorobliwych skłonności, lecz z reguły nieszkodliwi. Jeszcze raz sugeruję więc, by po prostu 

zmieniła pani numer. A wszelkie telefony niech na wszelki wypadek odbiera ktoś ze służby. To 

background image

zniechęci w końcu pani natrętnego wielbiciela.

- Wybacz, Quinn, ale spodziewałem się po tobie więcej - nieoczekiwanie włączył się do 

rozmowy Matt.

- W takim razie proponuję zaangażować jakąś dużą firmę ochroniarską. Z pewnością 

zapewni tej posiadłości należyte bezpieczeństwo.

- Może mam jeszcze założyć drut kolczasty i kupić kilka psów? - zapytała  Chantel i 

podniosła się zdegustowana z kanapy.

- Cóż, to cena, jaką płaci pani za to, kim jest.

-   A   kim,   pana   zdaniem,   jestem?   -   Spojrzała   na   niego   nieprzyjaznym   wzrokiem.   - 

Oczywiście, rozumiem. W pełni zasłużyłam sobie na taki los, prawda? Albo ktoś jest bogaty, 

albo szczęśliwy, tak właśnie pan myśli?

Jej zimna uroda była zniewalająca, jej gniew potęgował to piękno i przyprawiał o drżenie 

serca. Quinn z trudem zmusił się do obojętnego wzruszenia ramion i krótkich słów:

- Tak, dokładnie tak.

- W takim razie dziękuję, że poświęcił mi pan swój cenny czas, i życzę równie prostych 

zleceń w przyszłości. Winna jestem coś panu za poradę? - zapytała szyderczo.

Quinn milczał.

- Boże kochany - Chantel nie wytrzymała tego prowokującego milczenia - czy nie dociera 

do pana, że żyjemy pod koniec dwudziestego wieku? Czy tylko dlatego że kobieta jest atrakcyjna 

i tego nie ukrywa, musi być traktowana jak... Przecież tak właśnie mnie pan traktuje!

- Jak?

- Sam pan dobrze wie!

- Wcale nie twierdzę, że atrakcyjna kobieta, czy w ogóle jakakolwiek kobieta, skazana 

jest na to, by być obiektem molestowania, jeśli o to pani chodzi.

- Ale niektóre z kobiet, które jak ja nie chodzą z zasłoniętymi skromnie twarzami, same są 

sobie  winne,  tak?  Czuję,   że  w  ten   właśnie  sposób   pan  myśli,  panie  Doran.  Jestem   aktorką, 

odsłaniam swoje ciało, ale to jeszcze nie znaczy, że to ciało należy do wszystkich, że mam być 

zwierzyną łowną dla mężczyzny, który bardzo pragnie mnie pokosztować!

- Wywołuje pani w mężczyznach niezwykle silne emocje, panno O'Hurley, prowokuje 

rozmaite fantazje i marzenia. A dodatkowo robi to pani w kolorze, z dźwiękiem w systemie 

Dolby. Każdy może mieć na zawołanie pani twarz, usta, piersi... Wystarczy przejść się do kina 

background image

albo wypożyczalni wideo. Niektórzy jednak woleliby panią dotknąć naprawdę. Cóż, ludzie są 

różni. Dziwi się pani, że tak jest?

- A zatem muszę przełknąć tę gorzką pigułkę i pogodzić się ze swoim losem, prawda? 

Powiem panu coś, panie Doran. Brzydzi mnie pana szowinizm, pana brak szacunku dla kobiet. 

Tacy jak pan mają rozum poniżej paska od spodni. Pewnie pan myśli, że jeśli kobieta zgadza się 

pójść   na   kolację,   to   mówi   „tak”   dla   wspólnego   obmacywania   się   w   łóżku.   A   jeśli   zakłada 

spódnicę z długim pęknięciem, to wyłącznie po to, by sprowokować jakiegoś napalonego samca. 

To żałosne. Żal mi pana, panie Doran, że tak ubogie ma pan doświadczenia w tej kwestii. Życzę 

panu dobrego samopoczucia i żegnam. Sama poradzę sobie ze swymi problemami. Drogę do 

wyjścia pan zna.

-   Chantel...   -   zaczął   Matt,   lecz   kiedy   ta   odwróciła   się   w   jego   stronę   z   wściekłym 

spojrzeniem,   dokończył   szybko:   -   ..   .chętnie   zjadłbym   jeszcze   kilka   kanapek   -   i   spojrzał 

przepraszająco na Quinna.

Czuł, że powinien załagodzić ten konflikt, wiedział, że i Chantel, i Quinn mają swoje 

humory, nie miał jednak  pojęcia,  co powinien  powiedzieć i jak zareagować.  Na szczęście  z 

niezręcznej sytuacji wybawił go lokaj, który pojawił się właśnie w progu i oznajmił:

- Mam dla pani przesyłkę, panno O'Hurley.

- Dziękuję, Marsh. - Chantel odebrała z jego rąk wazon wypełniony bukietem kwiatów. - 

Nie będę cię więcej potrzebować. Możesz odejść.

- Wedle pani życzenia.

Chantel przeszła za plecami Quinna do stojącego przy oknie stolika, ustawiła wazon na 

blacie i zaczęła poprawiać kwiatową kompozycję.

-   Matt,   wskaż   z   łaski   swojej   drogę   panu   Doranowi.   Nie   mamy   sobie   więcej   nic...   - 

zamilkła nagle i wypuściła z dłoni bilecik dołączony do kwiatów.

Quinn   podniósł   liścik   i   szybko   przebiegł   wzrokiem   po   kilku   niezgrabnie   zapisanych 

zdaniach. Jego serce znów zabiło mocniej - tym razem z gniewu i obrzydzenia.

- I co? Zasłużyłam sobie? - zapytała Chantel zimnym, niemal beznamiętnym tonem, lecz 

kiedy popatrzyła na niego, zamiast obojętności ujrzał w jej oczach strach.

- Proszę usiąść - odparł tylko, po czym wsunął bilecik do kieszeni i ujął ostrożnie dłoń 

aktorki.

- Nalej dla pani brandy. - Spojrzał w stronę Matta, który wciąż stał przy barku.

background image

- Nie chcę pić. Nie chcę siadać. Chcę, żeby wreszcie pan stąd poszedł. - Szarpnęła ręką, 

lecz Quinn  zacisnął  mocniej  palce na  jej  nadgarstku  i  zdecydowanym   ruchem  usadził  ją   na 

kanapie.

- Jak często pani dostaje podobne listy?

- Prawie codziennie.

- I wszystkie są tak... bezpośrednie?

-   Nie.   -   Odebrała   od   Matta   szklaneczkę   z   brandy   i   pociągnęła   niewielki   łyk.   -   Tak 

naprawdę zaczęło się to dwa tygodnie temu.

- I co pani zrobiła z tymi Ustami?

-  Pierwsze  podarłam.   Później,   kiedy  ich   ton  uległ   zmianie,   zaczęłam   je  palić.   Potem 

zaczęłam je zbierać. Sama nie wiem po co. Sądziłam, że mogą się przydać.

- Na pewno się przydadzą. Czy może pani wezwać służącego? Chciałbym mu zadać kilka 

pytań. Proszę też przynieść wszystkie listy, które pani zachowała.

- Nie rozumiem. - Popatrzyła na niego chłodno.

- Ustaliliśmy chyba, że nie skorzystam z pana pomocy.

- Ten Ust anuluje wszelkie wcześniejsze ustalenia.

- Naprawdę nie potrzebuję pańskiej pomocy...

- Nie  powiedziałem  jeszcze,  że zamierzam  pani pomóc  - przerwał jej  i  przez chwilę 

mierzyli się wzrokiem w milczeniu. - Dobrze - odezwał się pierwszy - czy ma pani jakiś pomysł, 

co zrobić, by podobne listy przestały panią nękać?

- Chantel, proszę - odezwał się nieoczekiwanie Matt, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Zanim 

cokolwiek powiesz, dobrze się zastanów.

Aktorka spojrzała na niego karcąco, po czym przeniosła wzrok na Quinna.

- Nie chcę nawet mówić, co naprawdę o panu myślę - zaczęła. - Choć może powinnam to 

zrobić...

- Posłuchaj, Chantel - Matt znów wtrącił się do rozmowy. - Nie lubię stawiać warunków, 

ale jeśli nie dogadasz się w tej chwili z Quinnem, to osobiście zadzwonię na policję. Mówię 

poważnie. Wiem, że jesteś osobą rozsądną.

Chantel skrzywiła się i westchnęła z niezadowoleniem. Lubiła mieć wybór i sprawować 

nad wszystkim kontrolę, była silna i samodzielna. Quinn zdawał sobie sprawę, że z najwyższym 

trudem przyszło jej wypowiedzieć słowa, które potwierdzały to, że nie ma wyjścia i że została 

background image

zapędzona w kozi róg.

- Zgoda, zrobimy, jak pan chce. - Energicznie podniosła się z kanapy. - Ale proszę tylko 

nie dręczyć Marsha. Jest zmęczony, no i ma swoje lata. Naprawdę nie chciałabym niepotrzebnie 

go niepokoić.

- Czy wyglądam na kogoś, kto lubi dręczyć staruszków?

- Staruszków, dzieci i kocięta! - burknęła Chantel i szybkim krokiem wyszła z salonu.

-   Boże,   chłopie!   -   Quinn   westchnął   ciężko   i   pokręcił   głową.   -   Ta   twoja   klientka   to 

prawdziwa hetera!

- Taka już jest. Z natury uparta, samodzielna i bardziej odważna niż niejeden gliniarz. Ale 

teraz naprawdę zaczęła się bać.

- Wyobrażam sobie.

Quinn wyłuskał papierosa i przez chwilę stukał nim w zamyśleniu o paczkę. Początkowo 

sądził, że Chantel dramatyzuje, teraz jednak, pod wpływem kilku zdań zawartych w plugawym 

Uście, całkowicie zmienił zdanie. Słowa, które przeczytał, były dla niego niczym kwintesencja 

zła.

Zerknął na Matta.

- Co was łączy? - spytał prosto z mostu.

- Wspólne korzyści - odparł Matt równie bezpośrednio. - Nie sypiamy ze sobą, jeśli o to 

pytasz.

- Wykręcasz się.

- Nie. Na początku kariery Chantel potrzebowała agenta, więc się nią zająłem. No a potem 

samo poszło - sukcesy, sława, pierwsze kłopoty... - Popatrzył niespokojnie w stronę drzwi. - To 

kobieta po przejściach.

- Jakich przejściach?

- Długa historia i nie ma związku ze sprawą. - Matt machnął ręką. - Najważniejsze, czy 

potrafisz jej pomóc.

Quinn zaciągnął się papierosem.

- Nie wiem.

- Słucham pana. Pan mnie wzywał, prawda? W progu stanął Marsh i obaj mężczyźni 

odwrócili   głowy   w   jego   stronę.   Lokaj   wciąż   miał   na   sobie   czarny   smoking,   pod   szyją   zaś 

sztywny, wykrochmalony kołnierzyk. - Panna O'Hurley powiedziała, że chce pan mi zadać kilka 

background image

pytań.

- Tak, Marsh. Czy mógłbyś mi powiedzieć coś bliższego o człowieku, który doręczył te 

kwiaty? - Wskazał wazon, a Marsh zmrużył oczy, by dojrzeć je z odległości.

- Oczywiście, proszę pana. Przyniósł je jakiś młody człowiek. Miał osiemnaście, najwyżej 

dwadzieścia lat. Zadzwonił do bramy i wyjaśnił, że ma przesyłkę dla panny O'Hurley.

- Czy był w uniformie, wyglądał jak posłaniec? Marsh ściągnął brwi i chwilę myślał.

- Chyba nie. Nie mogę powiedzieć na pewno.

- A może widziałeś jego samochód?

- Nie, proszę pana. Odebrałem kwiaty w kuchennych drzwiach.

- A czy byś go rozpoznał?

- Chyba tak. Tak myślę.

- To wszystko. Dziękuję ci, Marsh.

Lokaj zawahał się, ale przypomniawszy sobie, że jest tylko służącym, złożył sztywny 

ukłon.

- To ja dziękuję, proszę pana.

Kiedy opuszczał salon, w progu minęła go Chantel z pakiecikiem listów w dłoni.

- Na pewno się panu spodobają - powiedziała, rzucając je na kolana detektywa. - Pewnie 

w podobny sposób zaleca się pan do kobiet.

Quinn uśmiechnął się nieznacznie. Wróciła do siebie, pomyślał, ignorując jej zjadliwą 

uwagę,   po   czym   otworzył   pierwszą   kopertę.   Adres,   podobnie   jak   sam   Ust,   wypisany   został 

małymi, drukowanymi literami. Papeteria była Ucha, kupiona w którymś z domów towarowych, i 

trudno byłoby ustalić jej pochodzenie.

Kilka pierwszych listów wyrażało jedynie zachwyt nad urodą Chantel O'Hurley. Brak w 

nich   było   treści   wyraźnie   obscenicznych,   a   jedynie   lekko   dwuznaczne.   Wszystkie   napisane 

zostały sprawnie, poprawnie i bez wątpienia wyszły spod pióra człowieka wykształconego. W 

miarę lektury jednak, choć styl i składnia w dalszym ciągu pozostawały nienaganne, ich treść 

stawała się coraz bardziej wulgarna i nawet Quinn, który niejedno w życiu widział, czuł się 

zażenowany, gdy odczytywał kolejne zdania. W dosadnych słowach autor opisywał swe fantazje, 

odczucia i zamiary. W kilku ostatnich listach zaś dawał do zrozumienia, że czai się w pobliżu. Że 

obserwuje. Tęskni. I czeka.

Quinn skończył czytać, złożył korespondencję i popatrzył na jej adresatkę.

background image

- Na pewno nie chce pani opowiedzieć o wszystkim policji?

Chantel usiadła naprzeciw niego i złożyła ręce na kolanach. Nie podobał jej się cały ten 

Quinn Doran. Nie podobał jej się zarówno jego wygląd, sposób poruszania, spojrzenie, jak i ów 

miękki, poetyczny niemal głos, który zupełnie nie przystawał do zniszczonej twarzy. Dlaczego 

więc odnosiła wrażenie, iż ten człowiek - i tylko on - rzeczywiście jest w stanie jej pomóc?

- Nie - odparła. - Nie chcę mieszać policji w tę sprawę, bo nie chcę nadawać jej rozgłosu. 

Pragnę tylko odnaleźć autora anonimów i spowodować, by przestał mnie nękać.

Quinn podszedł do barku i nalał sobie kolejnego drinka. Zwrócił uwagę, że zarówno 

szklanki,   jak   i   wiaderko   z   lodem   wykonane   zostały   z   najszlachetniejszego   szkła   w   fabryce 

Rosenthala. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Gdy chciało mu się pić, nie robiło mu różnicy, czy 

pije piwo z butelki, czy wino z kryształowego kieliszka. Owszem, doceniał piękno, lecz nie 

dawał się mu zwodzić zbyt łatwo. Przekonał się przecież niejeden raz, że zewnętrzna skorupa 

ukrywa prawdę, która bywa...

No właśnie, jeśli weźmie tę sprawę i piękna Chantel O'Hurley stanie się jego klientką, 

przekona się, jaka ta kobieta jest naprawdę. Nie wiedział, czy ma na to ochotę. Nie spodziewał 

się po tym odkryciu niczego dobrego. Z różnych zresztą względów.

Upił łyk wódki i odwrócił się do Chantel, Wciąż siedziała na krześle, sprawiając teraz 

wrażenie obojętnej i całkowicie rozluźnionej. Tylko palce, które zaciskała nerwowo raz po raz, 

zdradzały, jak poprzednio, stan jej ducha.

Quinn wahał się jeszcze chwilę, wreszcie powiedział:

- Dobrze, panno O'Hurley. Zastąpię dla pani policjantów. Za pięćset dolarów dziennie 

plus fundusz na specjalne wydatki.

- To królewska gaża, panie Doran.

- Albo dobrze wydane pieniądze. Zależy jak na to spojrzeć.

- Mam nadzieję, że nie będę żałować. - Chantel oparła brodę na dłoni. Na jej palcu błysnął 

brylant, tak samo jasny i zimny jak jej oczy. - A co dostanę za te pięćset dolarów dziennie plus 

fundusz na specjalne wydatki?

- Mnie, panno O'Hurley. - Quinn wykrzywił usta i uniósł szklankę.

Twarz aktorki rozjaśnił lekki uśmiech.

- Ciekawe. I co będę z pana mieć?

- To samo co ja z pani.

background image

Podszedł do jej krzesła. Poczuła lekką woń - nie wody kolońskiej czy mydła, lecz ostry, a 

zarazem   rozkoszny   zapach   mężczyzny.   Sama   nie   wykonała   żadnego   ruchu,   zdawała   sobie 

bowiem sprawę, że nie musi robić nic, by wzbudzić w nim pożądanie. Wystarczyło siedzieć z 

nogą założoną na nogę, nie zasłaniać kolana, które odsłoniło pęknięcie w spódnicy, nie zakładać 

rąk na piersiach, by ukryć choć trochę kształtny biust...

- Ale co konkretnie, panie Doran? - zapytała, nie podnosząc nań wzroku.

- Powiedziałem: to samo co ja będę mieć z pani - wzajemne towarzystwo. Za pięćset 

dolarów dziennie otrzyma pani całodobową ochronę. Zacznijmy od pierwszego z moich ludzi, 

który będzie pilnował bramy...

- Po co mi strażnik, skoro mam bramę?

- A po co ta brama, skoro otwierają pani każdemu, kto o to prosi?

- Rozumiem, że mam się zamknąć na cztery spusty.

- Przyzwyczai się pani do tego. Warto. Ten pani wielbiciel to osoba niezrównoważona, a 

przez to niebezpieczna.

- Wiem. - W oczach Chantel znów pojawił się strach.

-   Tym   bardziej   więc   powinna   mi   pani   zaufać.   Na   początek   potrzebuję   dokładnego 

rozkładu pani dnia. Poczynając od jutra, ilekroć wychyli pani swój śliczny nosek poza bramę, 

mój człowiek będzie szedł za panią krok w krok.

- O, nie! - zaprotestowała zdecydowanie. - Za pięćset dolarów dziennie mogę wymagać 

wyłączności i dyskrecji. Żaden „mój człowiek”. Chcę mieć pana, panie Doran. Matt ufa tylko 

panu i być może jedynie dlatego w tej chwili pan ze mną rozmawia.

-   Och,   dzięki   za   łaskawość.   -   Znów   się   uśmiechnął   tym   swoim   zabójczym,   lekko 

pobłażliwym uśmiechem, a Chantel zrobiło się głupio.

- Płacę panu, panie Doran. Takiego dobiliśmy targu.

- Wiem, wiem. Pani tu rządzi. - Wzniósł pojednawczo szklaneczkę z wódką. - Ale i tak 

kontakt z moimi ludźmi będzie nieunikniony. Jutro rano założą tu podsłuch telefoniczny...

- Nie życzę sobie!

- No nie, skoro przez cały czas zamierza mi pani wiązać ręce, to rezygnuję z tej pracy. 

Założymy podsłuch - powtórzył łagodnie, jakby chciał przekonać dziecko, że szczepionka, choć 

boli, jest konieczna. - Może dzięki temu namierzymy tego łajdaka. A nas proszę traktować jak... 

nie wiem, lekarzy, których obowiązuje tajemnica zawodowa. Jeśli zechce pani porozmawiać z 

background image

którymś   ze   swych   przyjaciół   na   intymne   tematy,   to   proszę   uprzejmie.   Nie   takie   rzeczy   już 

słyszeliśmy. - Roześmiał się cicho. - W każdym razie gwarantuję pani stuprocentową dyskrecję.

- No dobrze - zgodziła się niechętnie. - Co jeszcze mam dla pana poświęcić?

- Odrobinę własnej dumy. Musi pani być trochę bardziej wyrozumiała i cierpliwa. Jak u 

dentysty. Aha, listy zabiorę ze sobą. Wprawdzie wątpię, czy uda się wytropić sklep, w którym 

kupiono   papeterię,   ale   zawsze   warto   spróbować.   Na   koniec   najważniejsze   pytanie:   czy   pani 

kogoś podejrzewa?

- Nie.

Ponieważ   powiedziała   to   bez   namysłu   i   z   pełnym   przekonaniem,   Quinn   postanowił 

przyjrzeć się wszystkim ludziom z jej najbliższego otoczenia.

-   A   czy   jest   pani   w   stanie   wymienić   wszystkie   osoby,  które   w   ostatnich   miesiącach 

podkochiwały się w pani bez wzajemności?

- Och, są ich tysiące.

-   No   tak   -   wyciągnął   z   kieszeni   notatnik   i   długopis   -  powinienem   był  się   domyślić. 

Pozwoli pani, że zanotuję jeszcze nazwiska mężczyzn, z którymi pani sypiała, panno O'Hurley. 

W ciągu ostatnich trzech miesięcy.

- Nie pozwolę - odparła słodziutkim głosem i wstała urażona, by usiąść na krześle jak 

najdalej od niego.

- Proszę pani - Quinn przytrzymał ją za nadgarstek i spojrzał w oczy - naprawdę nie 

interesuje mnie prywatnie, iłu mężczyzn gościło w pani łóżku. Pytam, bo może mi to pomóc...

- To moja sprawa - ucięła Chantel i dumnie uniosła głowę.

-   Oczywiście,   na   pewno   nie   moja.   Ale   niech   pani   mimo   wszystko   pomyśli.   Może 

doprowadziła pani któregoś z nich do ostateczności? Może przespała się pani z nim kilka razy, a 

on zaczął sobie zbyt wiele wyobrażać? Wszystko zaczęło się przed sześcioma tygodniami. Z kim 

pani była wcześniej?

- Z nikim.

Pokręcił zdegustowany głową i mocniej zacisnął palce na jej dłoni.

- Daj spokój, Chantel. - Nieoczekiwanie zwrócił się do niej po imieniu. - Naprawdę nie 

zamierzam tu spędzać całej nocy. Oboje jesteśmy dorośli, więc nie musimy...

- Powiedziałam już, że z nikim - przerwała mu ponownie, po czym wyrwała rękę z jego 

uścisku.

background image

Owszem, wolałaby wymienić z tuzin nazwisk, by widzieć, jak Quinn poci się z zazdrości, 

ale to byłoby kłamstwo.

- Nie uwierzę, że długie, letnie wieczory spędzała pani samotnie na cerowaniu skarpetek.

- To pana sprawa. Nie wskakuję do łóżka z każdym mężczyzną, który do mnie uprzejmie 

się uśmiechnie. Choć pan pewnie sądzi, że wystarczy, bym poczuła samca z odległości półtora 

metra i...

- Urwała, by zmierzyć niespokojnym wzrokiem dzielący ich dystans.

- Na oko jakieś pół metra - podpowiedział usłużnie Quinn, jakby odgadł jej myśli.

-   No   więc   muszę   pana   rozczarować,   panie   Doran  -   Chantel   wróciła   do  przerwanego 

wątku.

-   Mężczyzna   musi   mnie   najpierw   zainteresować,   a   ostatnio   żadnego   takiego   nie 

spotkałam. Pracuję, a praca pochłania cały mój wolny czas. Zadowolony?

- Quinn, daj jej spokój - wtrącił się Matt, czując, że rozmowa tych dwojga znów może 

przerodzić się w kłótnię. - Chantel przeżyła ostatnio ciężkie chwile.

- Jasne. Tylko że nie wezwałeś mnie chyba po to, bym głaskał ją po główce - odburknął 

Quinn, zbierając listy. - Jestem detektywem, a nie psychoterapeutą. Wrócę jutro, panno O'Hurley. 

O której pani wstaje?

-   Kwadrans   po   piątej   -   odrzekła,   nie   mogąc   powstrzymać   uśmiechu   na   widok   jego 

zdziwionej miny. - Do studia wyjeżdżam o piątej czterdzieści pięć. Obudzi się pan, panie Doran?

-   Bez   problemu,   panno   O'Hurley.   Proszę   przygotować   czek.   Tysiąc   pięćset   dolarów 

zaliczki. I radzę nie odbierać już dziś żadnych telefonów.

- Dobrze, panie Doran. Zrobię, o co pan prosi. Nasze spotkanie było bardzo inspirujące. 

Życzę miłej nocy.

- Dobranoc - mruknął Quinn, niezadowolony z powodu własnej oschłości, po czym skinął 

Mattowi głową i opuścił salon.

Chantel odczekała, aż umilkną jego kroki, sięgnęła po papierosa i popatrzyła udręczonym 

wzrokiem na Matta.

- Ten twój znajomy to kawał drania.

- Zawsze był wredny - przyznał Matt. - Ale lepszego nie znajdziesz.

background image

ROZDZIAŁ 3

Początkowo   Chantel   sądziła,   że   nie   zdoła   zasnąć.   Dom   wydawał   się   jej   ogromny   i 

niepokojąco cichy, a gdy wchodziła do łóżka, natrętnie towarzyszył jej obraz Quinna Dorana. Na 

samą myśl o nim ogarniała ją złość. Ten człowiek obraził jej dumę, kpił z jej inteligencji, drażnił 

się z nią i prowokował.

A   jednocześnie   sprawił,   że   dopiero   teraz   poczuła   się   bezpieczna.   Spała   bowiem 

wprawdzie tylko sześć godzin, ale za to spała dobrze.

Obudziła   ją   muzyka   ze   ściennego   radioodbiornika   umieszczonego   obok   łóżka. 

Przewróciła się na plecy i przeciągnęła z przyjemnością. Ogromne łóżko stanowiło pierwszy 

przejaw luksusu, na jaki kiedyś sobie pozwoliła, jeszcze w czasach, kiedy właściwie nie było jej 

na   to   stać.   Ogromne,   staroświeckie   łoże,   z   rzeźbionym   w   wiśniowym   drewnie   zagłówkiem, 

sprawiało jednak, iż każdego ranka Chantel czuła się niczym bajkowa księżniczka, przebudzona 

właśnie ze stuletniego snu.

Przez  całe dzieciństwo  i młodość  musiała  sypiać  w nędznych  hotelowych  pokoikach, 

kiedy więc podpisała pierwszy kontrakt filmowy, doszła do wniosku, że w pełni zasłużyła sobie 

na   odrobinę   luksusu.   I   pomyśleć,   że   niewielka   rola   w   niezbyt   udanym   (ale   za   to 

pełnometrażowym) filmie pozwoliła jej spełnić jedno z największych marzeń dzieciństwa.

Wróciła myślami do czasów, kiedy mieszkała w niewielkim wynajmowanym mieszkanku 

w centrum Los Angeles. Tam łóżko to zajmowało cały pokój; żeby dostać się do drzwi, musiała 

przez nie przechodzić. Gdy pewnego razu odwiedziły ją siostry - bliźniaczki, od razu rzuciły się 

na miękki, szeroki materac, by później przegadać na nim kilka nocnych godzin.

Ech,   gdyby   i   teraz   Maddy  i   Abby  mogły   ją   odwiedzić.   Mając   przy   sobie   najbliższą 

rodzinę, czułaby się dużo pewniej.

Usiadła w pościeli i rozejrzała się po sypialni, która była większa niż całe jej poprzednie 

mieszkanie. Podkręciła potencjometr radioodbiornika, wstała i zaczęła przygotowywać  się do 

kolejnego dnia pracy.

Quinn nie był przyzwyczajony do wstawania o świcie. Przeważnie kładł się spać wraz z 

pierwszymi promieniami budzącego się słońca - i to nie z jakichś specjalnych powodów, lecz po 

prostu dlatego, że lubił patrzeć, jak nocne niebo barwią pierwsze zorze.

Tym razem zaliczył i zorze, i wschód słońca. Wziął prysznic, ubrał się szybko, ogolił i 

teraz   jechał   przez   miasto   pod   fiołkowo   -   różowym   niebem,   pobłażliwie   spoglądając   na 

background image

uprawiających poranny jogging mężczyzn.

Pocenie   się   w   ortalionowych   dresach   nie   było   w   jego   stylu.   Kiedy   czuł   potrzebę 

fizycznego wysiłku, szedł na siłownię. I to nie do żadnej wytwornej sali o ścianach wyłożonych 

lustrami, gdzie do ćwiczeń przygrywa  cichutko jakiś Haydn czy Mozart, lecz do prawdziwej 

siłowni. Do miejsca, w którym nie spotyka się łudzi ubranych w obcisłe, eleganckie trykoty, ale 

wytatuowane   typy   spod   ciemnej   gwiazdy,   z   których   pot   spływa   strumieniami.   Nikt   tam 

oczywiście nie pija soku wyciskanego z marchwi czy pomarańczy, lecz w najlepszym wypadku 

piwo.

Quinn   poprawił   się   w   fotelu   i   pokręcił   głową.   Wciąż   nie   był   pewien,   czy   powinien 

angażować się w sprawę Chantel O'Hurley. Ta kobieta budziła w nim namiętności, nad którymi 

nie miał kontroli. Wprawiała go w zakłopotanie.

Cholera, nie pamiętał, kiedy ostatnio jakaś kobieta wprawiła go w zakłopotanie. Czuł, że 

Chantel należy do takich, które sprowadzają na człowieka same kłopoty, prowokują do głupstw, 

przynoszą oszołomienie, zawrót głowy, a potem... ból. Tak, zwykły ból i gorycz zawodu. Quinn 

był pewien jak wszyscy diabli, że ta dziewczyna dobrze o tym wie - i że cholernie jato bawi.

Mniejsza z tym. Biznes to biznes. Nie musi myśleć o tym wszystkim. Chantel mu płaci, 

więc ma wykonać swoją robotę i zapewnić jej bezpieczeństwo. Podejdzie do sprawy z zimną 

obojętnością prawdziwego profesjonalisty.

Czy   jednak   rzeczywiście   mógł   zachować   obojętność   wobec   listów,   które   wczoraj 

przeczytał? Do licha, nie! Nigdy nie słuchał gadania o męskim szowinizmie, a opowiadane przez 

przewrażliwione sekretarki historie o biurowym molestowaniu tylko go śmieszyły.  Naprawdę 

uważał, że jeśli idącą przez plac budowy dziewczynę w krótkiej sukience robotnicy zaczynają 

nawoływać, gwizdać za nią i składać jej sprośne propozycje, to sama jest sobie winna, bo mogła 

wybrać inną drogę. Jednak w listach, które otrzymywała  Chantel, nie było nic z niewinnych 

żartów i prymitywnych zalotów. Pisał je jakiś przebiegły, inteligentny zboczeniec, który nie krył 

się ze swymi zamiarami. A Chantel nie czuła się obrażona, lecz śmiertelnie przerażona.

Mniejsza z tym. Tak czy inaczej on, Quinn Doran, odnajdzie autora tych listów. A do tego 

czasu zapewni Chantel ochronę, za którą ona hojnie mu zapłaci.

Zatrzymał samochód przed żelazną bramą, wysunął przez okno rękę i nacisnął dzwonek.

- Tak?

Gniewnie zmarszczył brwi. Nie spodziewał się, że Chantel osobiście odbierze bramofon.

background image

- Quinn Doran - poinformował krótko.

- Punktualny co do minuty.

- Za to mi pani płaci.

Nie padła żadna odpowiedź i po chwili skrzydła bramy powoli się rozwarły.

W dziennym świetle miał okazję dokładniej przyjrzeć się otoczeniu. Mur, choć wysoki, 

nie był zbyt trudny do sforsowania, zwłaszcza dla desperata. Kiedyś, jeszcze w Afganistanie, 

Quinn pokonywał z partnerem podobnej wysokości skalne ściany wyłącznie przy użyciu kawałka 

liny.

Spojrzał   na   gęste   krzewy,   rosnące   wzdłuż   ogrodzenia.   Były   piękne,   ale   mogły   też 

stanowić doskonalą kryjówkę dla nieproszonego gościa, gdyby udało mu się przedostać na teren 

posiadłości. Owszem, były tu pewnie zainstalowane jakieś czujniki alarmowe, ale przecież każdy 

system alarmowy można z łatwością unieruchomić.

Podjechał pod schody, prowadzące do rozległego domu, wysiadł z auta i oparł się o jego 

maskę. Na teren posesji nie docierały hałasy miasta, a ciszę mącił jedynie  świergot ptaków. 

Quinn   sięgnął   po   papierosy.   Na   trawniku   pod   ścianami   dostrzegł   kilka   reflektorów, 

zainstalowanych zapewne bardziej ze względów dekoracyjnych niż dla bezpieczeństwa Zerknął 

na zegarek i postanowił obejść dom, by osobiście sprawdzić kilka dodatkowych szczegółów.

Tymczasem Chantel celowo nie zapraszała go do środka. Właściwie powinna była wypić 

z nim filiżankę kawy w oczekiwaniu na przyjazd limuzyny ze studia, jednak zły humor i niejasna 

obawa przed ponownym spotkaniem z Quinnem kazały jej postąpić inaczej. Poprawiła fryzurę, 

sprawdziła zawartość torby i napisała na kartce kilka poleceń dla służby, kiedy zaś rozległ się 

brzęczyk bramofonu, przywitała przez głośnik szofera i zaczęła składać wydruk scenariusza do 

teczki.

Odwróciła się właśnie w stronę wyjścia, by opuścić sypialnię i przejść do głównego holu, 

gdy na progu ujrzała Quinna.

- Co pan tu robi?! - zirytowała się na jego widok.

- Sprawdzałem systemy zabezpieczeń. - Oparł się o framugę drzwi. - Są do niczego. Do 

tego domu dostałby się nawet skaut, i to skaut bez żadnej sprawności.

- Kiedy je instalowano, zapewniono mnie, że są najlepsze, jakie można dostać na rynku.

- Chyba na miejskim rynku jakiegoś prowincjonalnego miasteczka. Trzeba będzie przy 

nich trochę podłubać.

background image

- Ile? - spytała praktycznie Chantel.

- Będę wiedział dokładnie, gdy skończymy. Ale sądzę, że jakieś trzy do pięciu...

- Tysięcy?

- Jasne. Już pani mówiłem, że mogą być dodatkowe koszty.

-   W   porządku.   Zapłacę,   ile   trzeba   -  burknęła.   -  A   teraz   proszę   tędy,   panie   Doran.  - 

Wskazała mu wyjście. - Następnym razem, gdy zechce pan sprawdzać systemy zabezpieczeń, 

radzę   trzymać   się   z   daleka   od   mojej   sypialni.   -   Podeszła   do   szafki   przy   łóżku   i   po   chwili 

odwróciła się w jego stronę, mierząc z rewolweru o rękojeści wykładanej masą perłową prosto w 

jego pierś. - Czasami bywam nerwowa.

Quinn popatrzył na broń i uniósł z zainteresowaniem brwi. Nie bał się. Już nieraz w życiu 

stał po niewłaściwej stronie lufy.

- Czy wiesz w ogóle, skarbie, jak się z tym obchodzić? - zapytał z życzliwym uśmiechem.

-   Wystarczy   nacisnąć   spust.   -   Chantel   odwzajemniła   uśmiech.   -   Oczywiście   celuję 

fatalnie. Jak chcę trafić w nogę, kula wbija się w czaszkę.

- Cóż, jeśli chodzi o broń, obowiązuje jedna zasada. .. - zawiesił głos, poczekał na chwilę 

nieuwagi swej klientki i kiedy ta odwróciła wzrok, szybkim ruchem wyrwał broń z jej ręki, a ją 

samą pchnął  na łóżko  i przygniótł  ciężarem własnego  ciała. - Zasada  ta brzmi:  nie celuj w 

nikogo, jeśli nie masz zamiaru strzelać - dokończył.

Chantel nawet pod nim nie drgnęła. Leżała na posłaniu, czekając, aż opuści ją wściekłość. 

Quinn tymczasem odruchowo otworzył komorę rewolweru.

- Poza tym pistolet był nie naładowany.

- Oczywiście, że nie. Nie trzymałabym w domu nabitej broni.

- Rewolwer to nie zabawka.

Zamknął magazynek i popatrzył na Chantel. Jej piękne oczy płonęły gniewem. Wbrew 

sobie   musiał   przyznać,   że   taka   kombinacja   wściekłości   i   szlachetnego   piękna   robi   na   nim 

piorunujące wrażenie. I jeszcze ten zapach...

- Piękne łoże - powiedział, kierując mimowolnie wzrok na jej usta. Chantel szarpnęła się 

pod nim i dałby głowę, że na te słowa szybciej zabiło jej serce.

- Miło mi, że się panu podoba, panie Doran. Ale teraz nie mamy czasu, by je podziwiać. 

Muszę jechać do pracy.

Quinn   uwolnił   powoli   jej   ręce.   Ilu   mężczyzn   przygniatało   ją   do   tego   sprężystego 

background image

materaca, zastanawiał się. W ilu rozpalała takie same dzikie, gorące żądze, jak teraz w nim? 

Zsunął się z łoża, pomógł wstać Chantel i uśmiechnął się do niej kpiąco.

- Miło się rozmawiało, panno O'Hurley.

- Prowokuje mnie pan, bym w pana strzeliła, panie Doran.

- W rewolwerze nie ma kul - przypomniał, kładąc broń na nocny stolik. - Poza tym, 

możesz mi mówić Quinn, skarbie. Ostatecznie byliśmy razem w łóżku. - Wziął ją pod rękę, 

sprowadził na parter i zgodnie wyszli przed dom.

- Dzień dobry, Robercie. - Chantel obdarzyła szofera promiennym uśmiechem. - Przez 

kilka dni pan Doran będzie towarzyszył mi w drodze do studia.

-   Jak   pani   sobie   życzy,   panno   O'Hurley   -   odparł   chłopak   i   obrzucił   Quinna   wrogim 

spojrzeniem.

- Czy łatwo jest tak zawrócić w głowie młodemu mężczyźnie? - zapytał Quinn już w 

aucie, wskazując na kierowcę po drugiej stronie dźwiękoszczelnej szyby.

- Och, to jeszcze dzieciak - odrzekła Chantel, wygodnie sadowiąc się w fotelu.

- Właśnie widzę.

- Prawda, zapomniałam. - Chantel skryła oczy za ciemnymi szkłami okularów. - Jestem 

przecież jedną z tych pozbawionych skrupułów kobiet, które bawią się mężczyznami, a następnie 

odrzucają ich jak pustą puszkę po coli.

- Cóż, kobiety takie już są. - Quinn spojrzał na nią z rozbawieniem.

- Wyjątkowo pan ich nie lubi, panie Doran.

- Myli się pani. Kiedyś je uwielbiałem.

- Kiedyś? - Chantel zdjęła ciemne okulary i uważnie popatrzyła na towarzysza. - Nie do 

wiary. Dla mnie jest pan przykładem typowego męskiego szowinisty, który urodził się z pogardą 

dla płci pięknej w sercu. A już myślałam, że ten gatunek wyginął...

- To twarda rasa, skarbie.

Nacisnął guzik i obserwował, jak w jego stronę odwraca się obrotowy barek. Przez chwilę 

zastanawiał   się,   czy   nie   zrobić   sobie   drinka,   lecz   ostatecznie   zdecydował   się   na   sok 

pomarańczowy i ani kropli alkoholu.

- Wolałabym nie przedstawiać pana jako ochroniarza - odezwała się Chantel. - Nie chcę 

budzić jakichkolwiek podejrzeń.

- W porządku. Proszę zrobić, co pani uważa za stosowne.

background image

- Hm, wszyscy dojdą do wniosku, że jest pan moim kochankiem. - Odebrała od niego 

szklankę z sokiem i upiła łyk. - Trudno, do takich spekulacji i domysłów dawno już przywykłam.

- Nie wątpię. To pani życie. Powiedziałem, że może pani robić, co pani uważa.

- Tak właśnie uczynię. - Oddała mu pustą szklankę. - A pan?

- Co ja będę robić? Zajmę się swoją pracą. - Zatrzymali się przed bramą studia, więc 

odstawił szklankę do barku i dodał: - A ty, skarbie, uśmiechaj się tylko ładnie do kamery i o nic 

więcej się nie martw.

Chantel zirytował ten lekceważący ton. Kierowana nagłym impulsem, odwróciła się do 

detektywa i chwyciła go dramatycznie za rękaw koszuli. Poczekaj, pomyślała, dam ci nauczkę.

- Kiedy ja wciąż się boję, Quinn - jęknęła żałośnie. - Tak bardzo się boję. Ani przez 

chwilę nie czuję się bezpieczna, bo nie wiem, co za chwilę się wydarzy. - Przysunęła się do niego 

bliżej i dodała łamiącym się głosem: - Nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczy to, że jesteś teraz 

przy mnie. Ze mnie chronisz. Sama jestem taka bezbronna, taka bezradna... A ty... taki silny. 

Och, Quinn...

Przysunęła   twarz   do   jego   policzka,   poczuł,   jak   lekko   zadrżała.   Ogarnęło   go   nagłe 

podniecenie, a jednocześnie wielka potrzeba ukojenia jej strachu. Chantel zdawała mu się teraz 

krucha, uległa i bezwolna. Objął ją ramieniem, przygarnął do siebie, zakręciło mu siew głowie od 

słodkiej woni jej włosów.

- Nic się nie martw - mruknął. - Przy mnie jesteś bezpieczna.

- To dobrze, Quinn. - Uniosła nagle głowę, tak że niemal dotknęła wargami jego ust. Po 

chwili odsunęła się jednak i sztywnym ruchem podała mu kopertę. - Oto twój czek - wyjaśniła 

obojętnie, po czym jak gdyby nigdy nic wysiadła z samochodu.

Przez kilka sekund Quinn siedział jak skamieniały. Gdy w końcu wyszedł za nią z auta, 

chwycił Chantel mocno za ramię i powiedział przez zaciśnięte zęby:

- Jesteś dobra w tym fachu. Cholernie dobra.

- Jestem - odparła z lekkim uśmiechem. - A będę jeszcze lepsza.

Kolejne   godziny   pozwoliły   Quinnowi   zapomnieć   o   doznanym   upokorzeniu.   Chantel 

przechodziła codzienną, monotonną procedurę nakładania makijażu i czesania włosów, on zaś 

przyglądał się uważnie wszystkiemu wokół i starał się zapamiętać jak najwięcej szczegółów.

Patrzył   na   towarzyszących   jej   aktorów,   techników,   asystentów.   Musiał   sprawdzić 

wszystkich   tych   ludzi,   aby   mieć   później   pewność,   że   żaden   z   nich   nie   jest   tajemniczym 

background image

prześladowcą Chantel. Na razie bowiem wiedział tylko jedno - człowiek tai dobrze znał rozkład 

dnia swojej ofiary.

- Panno... to znaczy Chantel. - U boku aktorki pojawił się uśmiechnięty młodzieniec z 

filiżanką kawy.

- Och, dzięki, Lany - odpowiedziała z uśmiechem. - Czytasz chyba w moich myślach.

Uradowany Lany wyprężył się z dumy.

- Wiedziałem, że z fryzurą zejdzie ci dzisiaj dłużej niż zwykle i że będziesz miała ochotę 

na małą czarną.

- Przez chwilę obserwował, jak stylistka tworzy z loków Chantel skomplikowany kok. - 

Dziś kręcimy sceny w sali balowej, pamiętasz?

- Czekałam na ten dzień - odparła Chantel i upiła łyk kawy. - Nie ma porównania z tym, 

co przeżyłam wczoraj. Gdyby mnie jeszcze raz pokropili, chyba bym się rozpłynęła.

- Panna Rothschild twierdzi, że ujęcia na stacji wyszły znakomicie. Rzeczywiście, sam 

sprawdzałem. Jesteś wspaniała, Chantel.

- Dzięki. - Dostrzegła w lustrze odbicie Quinna i doszła widocznie do wniosku, że to 

najlepszy moment, by przedstawić go asystentowi. - Lany, to jest Quinn Doran, mój... przyjaciel. 

A to jest Lany, moja prawa ręka. Często też i lewa - roześmiała się.

- Przez kilka dni Quinn będzie przyglądał się mojej pracy.

- No, tak... - Lany odchrząknął, niezbyt zadowolony. - Rozumiem. Bardzo mi miło, panie 

Doran.

Quinn uśmiechnął się do siebie. Oto kolejna ofiara zabójczego wdzięku Chantel O'Hurley. 

Powinno   mu   być   właściwie   żal   tego   chłopaka,   ale   na   razie   nie   mógł   sobie   pozwolić   na 

współczucie czy sympatię. Podejrzani byli wszyscy.

- Nie  musicie się martwic.  Nie będę  plątać się  wam  pod nogami  - obiecał i musnął 

zalotnie palcem policzek Chantel. - Chciałem tylko zobaczyć cię przy pracy, skarbie.

- Och, czyż on nie jest uroczy? - odezwała się z olśniewającym uśmiechem aktorka. - 

Quinn chwilowo jest bezrobotny i ma dużo wolnego czasu. No, nie bądź taki drażliwy, kochanie. 

- Poklepała go po ramieniu. - Wszyscy wiemy, że nie ma zbyt wielu ofert pracy dla botaników. 

Poczekasz tu na mnie? Pójdę się przebrać.

- Na dzisiejszy ranek zaplanowano też zdjęcia reklamowe - przypomniał jej Lany. - Jak 

tylko będziesz gotowa, mamy iść na plan z salą balową.

background image

- Doskonale.

- A może ja pójdę z tobą, kochanie? - odezwał się nieoczekiwanie Quinn, obejmując 

Chantel ramieniem. - Ktoś musi pozapinać ci te wszystkie guziki i haftki - dodał ze znaczącym 

uśmiechem, po czym ścisnął dyskretnie jej ramię i poprowadził w stronę garderoby.

- Spokojnie, Doran - syknęła Chantel, kiedy znaleźli się sami. - Nie tak mocno. W tej 

scenie występuję w sukni bez rękawów. Nie chcę mieć siniaków.

-   Mam   ochotę   narobić   ci   ich   tam,   gdzie   nikt   nie   zobaczy.   Co   to   za   pomysł   z   tym 

botanikiem!

- Zawsze pociągali mnie wrażliwi mężczyźni, introwertycy o skomplikowanej naturze.

- Jak Lany?

- To mój asystent. Sympatyczny chłopak. Ma doskonałe referencje i...

- Jak długo u ciebie pracuje?

- Około trzech miesięcy.

Gdy znaleźli się za drzwiami garderoby, Quinn wyciągnął notes i zażądał:

- Podaj mi jego pełne imię i nazwisko.

- Larry Washington. Ale naprawdę nie sądzę...

- Nie musisz nic sądzić. A facet od makijażu?

- George? Nie bądź śmieszny. Mógłby być moim dziadkiem.

Quinn zmierzył Chantel przeciągłym spojrzeniem.

- Nazwisko, skarbie. W przypadku świrów wiek nie ma znaczenia.

Chantel burknęła szybko nazwisko charakteryzatora i przeszła z saloniku do przebieralni.

- Nie podobają mi się twoje metody, Doran - odezwała się do niego zza przepierzenia.

- Powiadomię o tym wydział skarg i wniosków.

-   Quinn   przysiadł   na   poręczy   fotela   i   z   ciekawością   rozejrzał   się   po   pomieszczeniu. 

Podobnie jak w domu Chantel, wszystko było tu nieskazitelnie białe.

- A skoro już jesteśmy przy tym temacie, wymień nazwiska wszystkich pracowników 

planu.

Zapadła chwila głuchego milczenia.

- Wszystkich?

- Dokładnie.

- To niemożliwe. Nawet ich nie znam. Niektórych tylko z widzenia, wielu wyłącznie po 

background image

imieniu...

- A więc się dowiedz.

- Quinn, ja tu pracuję. Nie mam czasu...

- W takim razie ja się tym zajmę. Podaj mi ich imiona. Wszystko, co wiesz.

- Zapytam Larry'ego. Może jemu uda się skompletować taką listę.

- Tego nie rób. Nie chcę, by coś zaczęli podejrzewać.

- Dobrze, dobrze. - Przyszło jej przez chwilę do głowy, że ta kuracja zdaje się bardziej 

skomplikowana i nieprzyjemna od samej choroby, natychmiast jednak przypomniała sobie treść 

ostatniego   listu   i   spokorniała.   Niestety,   potrzebuje   póki   co   pomocy   Quinna   i   musi   się   mu 

podporządkować. - Asystent reżysera to Amos Leery - zaczęła opowiadać - a kamerzysta nazywa 

się Chuck Powers. Siedzą w branży od lat. Mają rodziny...

- A jaką to robi różnicę? - przerwał jej. - Obsesja to obsesja. A reżyser?

- Reżyserem jest kobieta. Sądzę, że ją możesz sobie odpuścić.

Quinn podniósł wzrok znad notesu, by wygłosić kolejny komentarz, w tej samej jednak 

chwili zdał sobie sprawę, że popełnił ogromny błąd. Nie powinien był patrzeć na Chantel. Nie 

teraz, nie tutaj, gdy byli sam na sam. Nie w tym stroju.

Słowa zamarły mu na ustach i wpatrywał się teraz w nią, jakby ujrzał anioła. Chantel 

miała na sobie czerwoną suknię, wyciętą głęboko i przylegającą ściśle do jej piersi. Spódnica 

opadała luźno aż do ziemi, jedynie z boku podciągnięta była do biodra i przypięta olbrzymią 

broszą   ze   lśniących   kamieni.   Nagie   ramiona   i   smukła   szyja   odcinały   się   mleczną   bielą   od 

jaskrawej czerwieni.

Chantel   natychmiast   rozpoznała   ów   barani   wzrok.   W   normalnych   okolicznościach 

odpowiedziałaby uśmiechem, teraz jednak jej serce biło zbyt mocno. Quinn powoli dźwignął się 

z poręczy fotela, ona zrobiła gwałtowny krok do tyłu. Dopiero później uświadomiła sobie, że po 

raz pierwszy w życiu w taki sposób cofnęła się przed mężczyzną.

- Musimy już iść - powiedziała szybko. - Czekają na mnie na planie.

- Kogo masz grać w tym stroju? - zapytał. Chantel zwilżyła językiem wargi.

- Kobietę, która szuka zemsty.

- Jestem pewien, że dopnie swego.

- Podobam ci się? - zapytała, obracając się powoli w taki sposób, by mógł ujrzeć jej 

odsłonięte plecy.

background image

- Jak na siódmą trzydzieści rano, aż za bardzo.

- Naprawdę? - Uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Poczekaj, aż zobaczysz świecidełka, 

jakimi mnie obwieszą. Cartier wypożyczył  nam kolczyki i naszyjniki. Wszystko warte jakieś 

ćwierć   miliona   dolarów.   Musieliśmy   zatrudnić   dwóch   uzbrojonych   strażników,   a   niebawem 

pojawi się sam bardzo zdenerwowany jubiler.

- Dlaczego nie używacie sztucznej biżuterii? Też błyszczy.

- Bo prawdziwe klejnoty przyciągają widzów. Idziemy?

Quinn dotknął delikatnie nagiego ramienia Chantel i oboje poczuli, jak przeszywa ich 

tajemniczy, rozkoszny dreszcz.

- Zaraz. Jeszcze jedno pytanie. Czy masz coś pod spodem?

Zdobyła się na uśmiech tylko dlatego, że trzymała już dłoń na klamce.

-   Jesteśmy   w   Hollywood,   panie   Doran.   Takie   szczegóły   pozostawiamy   wyobraźni 

widzów.

Chantel miała nadzieję, że do chwili pierwszych ujęć zdoła zapanować nad emocjami, 

które   nagle   doszły   w   niej   do   głosu.   To   jego   spojrzenie,   ten   uśmiech,   ta   bliskość   w   pustej 

garderobie, to przelotne muśnięcie ramienia sprawiły, że czuła się rozogniona i oszołomiona. 

Wiedziała, że Quinn jej pragnął, że był spięty, rozpalony, gotowy do miłości - i ta świadomość 

ekscytowała ją coraz bardziej. Dopiero gdy usłyszała pierwszy klaps, mogła skupić uwagę nie na 

sobie, lecz na Hailey, w którą miała się wcielić.

Tymczasem Quinn z coraz większym trudem zmuszał się do krytycznego myślenia na 

temat   swej   klientki.   Musiał   na   przykład   zrewidować   swą   opinię   na   temat   jej   beztroskiego, 

pełnego   wygód   i   rozrywek   życia.   Chantel   nie   była,   jak   z   początku   sądził,   rozpieszczoną 

gwiazdką. Harowała jak wół - ciężko, wytrwale, bez słowa skargi. Mimo że sesja zdjęciowa 

trwała bardzo długo, do kamerzystów i fotografów odnosiła się uprzejmie. Nie warczała, jak 

jedna z jej partnerek, na charakteryzatorów, gdy trzeba było poprawić makijaż, a choć z powodu 

ogromnych reflektorów na planie wciąż panował nieznośny upał, dla każdego miała swój uroczy 

uśmiech   zamiast   grymasów   niezadowolenia.   I   ani   razu   nie   usiadła,   by   nie   pognieść   swej 

wspaniałej kreacji.

Dwóch uzbrojonych po zęby strażników nie spuszczało oka ani z niej, ani z wartych 

ćwierć miliona klejnotów, którymi była obwieszona. A w eleganckiej biżuterii było jej do twarzy 

i wyglądała jeszcze piękniej.

background image

Stał   właśnie   na   uboczu,   zastanawiając   się,   jak   aktorzy   wytrzymują   monotonię 

nieustannych powtórek, gdy ktoś zagadnął go niespodziewanie:

- Zdumiewające, prawda?

Obejrzał się, by ujrzeć przed sobą wysokiego, siwiejącego mężczyznę o miłej twarzy.

- Słucham?

- Sam pan widzi, ile godzin zajmuje nakręcenie zaledwie dwóch minut filmu. - Wyciągnął 

cienkiego papierosa i odpalił go od poprzedniego. - Sam nie wiem, po co tu siedzę, zżerają mnie 

tylko nerwy. Ale nie mogę odejść. Ostatecznie oni pastwią się nad mym ukochanym dzieckiem.

- Tak źle chyba nie jest - odrzekł Quinn, nie mając pojęcia, o czym mówi tajemniczy 

nieznajomy.

- Mam nadzieję - uśmiechnął się mężczyzna. Jestem po prostu autorem scenariusza i kraje 

mi się serce na widok tego, co z nim wyprawiają. - Wyciągnął wypielęgnowaną, szczupłą dłoń. - 

Nazywam się James Brewster.

- Quinn Doran.

- Tak, wiem. Jest pan nowym znajomym Chantel O'Hurley. - Znów się uśmiechnął i lekko 

wzruszył ramionami. - Jako aktorka jest niesamowita, prawda?

- Prawdę mówiąc, nie znam się na tym.

- Więc mogę pana osobiście zapewnić, że to wspaniała artystka. Nikt inny nie zagrałby 

roli Hailey tak jak ona. Zimna, mściwa, drapieżna, a przy rym krucha i rozpaczliwie poszukująca 

miłości.

- Sprawia wrażenie, że wie, co robi.

- Więcej, ona to czuje! - James Brewster głęboko zaciągnął się papierosem. - Wielką 

przyjemność sprawia mi przyglądanie się jej grze.

Quinn wsunął ręce do kieszeni i zanotował w pamięci, że do listy podejrzanych musi 

dopisać scenarzystę.

- Tak, to wyjątkowo piękna kobieta - westchnął.

-  Niewątpliwie,   niewątpliwie.  Ale,  używając  banalnego  wyrażenia,  jej   twarz,  ciało to 

jedynie powłoka. To co w Chantel O'Hurley jest naprawdę fascynujące, mieści się w jej wnętrzu.

- A cóż to takiego?

- Powiedziałbym, panie Doran, że każdy mężczyzna znajdzie w niej coś dla siebie.

Praca na planie trwała do dziewiętnastej i Quinn wyliczył, że Chantel, łącznie z godzinną 

background image

przerwą   na   lunch,   była   na   nogach   równo   czternaście   godzin.   Hm,   to   rzeczywiście   niełatwy 

kawałek chleba, pomyślał po raz kolejny tego dnia. Kto wie, czy on nie wolałby przez bite osiem 

godzin tłuc kamienie na drodze.

- Czy nigdy nie pomyślałaś o zmianie pracy?  - zapytał,  kiedy znaleźli się w zaciszu 

garderoby.

- Nigdy - odrzekła i z ulgą zrzuciła ciasne pantofelki. ~ Lubię ten przepych sceny... Czy 

pomożesz mi rozpiąć suwak? Ręce mam jak z waty.

- Nic dziwnego, skoro przez cały dzień tuliłaś' w ramionach tego Cartera.

-  To   jedna  z   ciemniejszych   stron  mojej  pracy.  Wyprostowała  się   i  Quinn  rozpiął  jej 

zamek.

- Dlaczego? Gość jest w porządku. Jeśli, oczywiście, lubisz facetów z plakatów.

- Uwielbiam takich - odparła z uśmiechem, zerkając przez ramię na Quinna.

- Powiedz, czy to możliwe, by właśnie Carter przysyłał ci te kwiaty?

Chantel zesztywniała i bez słowa przeszła do przebieralni.

- Raczej nie. Jest zbyt zajęty wyplątywaniem się ze swego trzeciego małżeństwa. Poza 

tym znamy się od lat.

- Ludzie się zmieniają, są nieprzewidywalni. A ty kilka godzin dziennie spędzasz w jego 

ramionach.

- Taka praca.

- Mila praca, jeśli można wykonywać ją w twoim towarzystwie. Tak czy owak nikomu 

nie powinnaś ufać.

- Poza tobą.

- Poza mną - przytaknął. - Brewster też najwyraźniej jest pod twoim wrażeniem.

- Brewster? Ten pisarz? - Rozbawiona Chantel wróciła do salonu, zapinając po drodze 

bluzkę. - Jamesa bardziej interesują bohaterowie jego książek niż ludzie, którzy ich grają. On 

przebywa w świecie fikcji. Poza tym od dwudziestu lat jest szczęśliwym mężem. Czyżbyś nie 

czytywał gazet?

- Kolumn towarzyskich nie przegapiam. - Sięgnął z uśmiechem po papierosa, spostrzegł 

jednak, że Chantel z jękiem usiadła na krześle, łapiąc się za stopę, więc zapytał z niepokojem: - 

Co się stało?

- Och, zawsze kiedy zdejmuję te przeklęte buty... - skrzywiła się z bólu - ...czuję się, 

background image

jakbym miała rany na nogach. Uwierz mi, pantofle na wysokim obcasie wymyślił ten sam facet, 

który wynalazł gorsety i biustonosze z fiszbinami.

- Z jakiegoś powodu kobiety w tym chodzą - mruknął, uklęknął i ujął jej stopę w dłonie. - 

Czujesz ból w podbiciu?

- Tak, ale... - Chantel chciała zaprotestować, lecz zamilkła, gdy tylko poczuła, jak Quinn z 

wprawą zaczyna masować jej obolałą stopę. Westchnęła błogo i poprawiła się na krześle. - O, 

tak, cudownie... Minąłeś się z powołaniem, kolego. Jako masażysta zarobiłbyś fortunę.

- Powinnaś się przekonać, co mogę zrobić z resztą twego ciała.

- Dzięki, zostańmy przy stopie. I pomyśleć, że gdybym była o kilkanaście centymetrów 

wyższa, albo Sean niższy, większość scen grałabym w butach na płaskim obcasie.

- Muszę przyznać, że sceny miłosne w waszym wykonaniu to majstersztyk. Są bardzo, 

hm... sugestywne.

- Bo muszą być. W końcu jesteśmy zawodowcami. Ludzie powinni czuć, że naprawdę 

jesteśmy rozpaleni namiętnością.

- Mhm. Kiedy więc on kładzie ci rękę...

- Doran, zmień płytę! Chcę, byś wykonywał swoją pracę, a nie czepiał się człowieka za 

to, że dobrze robi to, co robi.

- Po prostu go sprawdzam, skarbie.

- Nie życzę sobie, byś podejrzewał moich przyjaciół i znajomych.

-   Jeśli   szukałaś   faceta,   który   najbardziej   boi   się   nadepnąć   komuś   na   odcisk,   to   źle 

wybrałaś.

- Nie musisz mówić. Już dawno doszłam do tego wniosku. - Wyrwała stopę z jego dłoni. - 

Wystarczy, Quinn, dzięki za masaż. Może teraz sobie już pójdziesz? Zupełnie nie jesteś w moim 

typie.

- Jasne. - Cała sympatia, jaką czuł do Chantel, wyparowała w jednej chwili. Jej miejsce 

zajął gniew, który musiał jakoś rozładować. - Ale zanim wyjdę, odbiorę swoją premię, skarbie.

Chwycił ją szybko w ramiona, zanurzył dłoń w jej włosach i przywarł ustami do jej warg. 

Chantel westchnęła tylko i... poddała mu się bez słowa protestu.

Było jej wstyd. Nie chciała przed sobą przyznać, jak bardzo zareagowała na jego bliskość, 

szorstkość, łapczywość. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie wziął jej w ramiona wbrew jej woli. 

Żaden nie otrzymał od niej nic, jeśli sama mu tego nie dala. A jednak Quinn Doran trzymał ją w 

background image

objęciach, a ona nie miała w sobie dość woli, by go odepchnąć. Zamknęła oczy, rozchyliła wargi 

i napawała się pocałunkiem, który zamieniał jej ciało w żywy ogień.

Quinn również nie poznawał sam siebie. Nie myślał o konsekwencjach, nie kierował się 

rozsądkiem. Po prostu kiedy ogarnęła go ochota pocałowania Chantel, zrobił to, nie oglądając się 

na nic. I oto teraz trzymał w ramionach zaskakująco namiętną kobietę o urodzie odbierającej 

rozum i zmysły. A w miarę jak smakował jej rozkoszne usta, pragnął więcej, coraz więcej.

W końcu odsunął ją od siebie i popatrzył jej w oczy.

- To był bardzo interesujący dzień, skarbie. Nie sądzisz, że warto poprosić Matta, by 

znalazł ci innego ochroniarza?

Dopiero po długiej chwili dotarł do niej sens tych słów. Chantel natychmiast odzyskała 

panowanie nad sobą i odparła zimnym tonem:

- W porządku. Skoro skończyłeś już ten swój pokaz męskiej dominacji, to wynoś się. Jeśli 

usłyszę, że ktoś potrzebuje opiekuna dla swego pudla, przekażę mu twoją wizytówkę.

Odwróciła się doń plecami i w tej samej chwili zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, 

zerknęła przez ramię - Quinn otwierał właśnie drzwi. Potrząsnęła ze złością głową i przyłożyła 

słuchawkę do ucha.

- Słucham?

Głos po drugiej stronie rozpoznała natychmiast. Tym razem brzmiał o ton groźniej niż 

dotąd.

- Cały dzień czekałem, by zamienić z tobą kilka słów. Jesteś taka piękna, taka delikatna, 

taka podniecająca. Masz takie miękkie usta... Mmm... Przez cały dzień wyobrażałem sobie, że 

wkładam...

-   Dlaczego   się   ode   mnie   nie   odczepisz!?   -   wrzasnęła   rozpaczliwie   do   mikrofonu.   - 

Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju, ty...!

Chciała cisnąć słuchawkę na widełki, lecz Quinn w ostatniej chwili wyrwał ją z jej dłoni i 

przyłożył do ucha.

- Nie gniewaj się, cipciu - usłyszał namiętny szept. - Przecież cię kocham. Mogę dać ci 

szczęście, jakiego dotąd nie zaznałaś...

- Panna O'Hurley jest szczęśliwa bez ciebie powiedział spokojnie. - Naprawdę zakłócasz 

jej spokój. Nie dzwoń więcej.

Rozmówca zamilkł zaskoczony. Teraz słychać było tylko, jak ciężko dyszy.

background image

- Ona ciebie nie potrzebuje - odezwał się wreszcie. - Potrzebuje mnie. Tylko mnie - dodał 

z desperacją i przerwał połączenie.

Quinn powoli odłożył słuchawkę.

- Myślałam, że już poszedłeś - powiedziała cicho Chantel, odwracając się w jego stronę. 

Była blada.

- Mogę odejść - odparł - ale... Posłuchaj, nie musimy czuć do siebie sympatii, ale sprawę 

powinniśmy chyba doprowadzić do końca. Nie lubię zostawiać rozbabranej roboty. Po prostu 

zapomnijmy o tym, co się zdarzyło, zgoda?

W równym  stopniu jak Quinn przeprosin, Chantel nie znosiła kompromisów. Jeszcze 

bardziej   jednak   nie   chciała   zostać   sama.   Aby   więc   zadowolić   jego   dumę,   a   jednocześnie 

zaspokoić własne potrzeby, spytała z bladym uśmiechem:

- A czy cokolwiek się zdarzyło?

- Nie - uśmiechnął się lekko. - Nic a nic. A teraz się stąd wynośmy.

background image

ROZDZIAŁ 4

Chantel powinna była być szczęśliwa. Od chwili ostatniego telefonu do studia nic się nie 

wydarzyło - żadnych listów, żadnych kwiatów, żadnego szeptu w słuchawce. Zamiast jednak 

podziękować losowi (i Quinnowi) za to, że ma wreszcie spokój, wciąż oczekiwała na kolejny 

cios. Czuła, że to jeszcze nie koniec, że wciąż czekają wiele niemiłych przygód.

W   ciągu   tygodnia   nawał   pracy   nie   zostawiał   jej   wiele   czasu   na   rozmyślania.   Przez 

kilkanaście godzin na dobę wcielała się w postać Hailey i nie miała okazji, by rozważać własne 

problemy. Gdy jednak nadeszła sobota i nie musiała jak co dzień jechać do studia, wróciły dobrze 

już znane lęki i niepokoje.

Obudziła   się   o   siódmej.   Próbowała   przekonać   samą   siebie,   że   powinna   spać   dalej, 

wykorzystać wolny czas i solidnie wypocząć, jednak przez kolejne piętnaście minut gapiła się w 

sufit, a natłok myśli nie pozwalał jej ponownie zapaść w sen.

Wreszcie   zerwała   się  z  łóżka   i  przeszła  do  gabinetu,  który  przylegał  do  jej  sypialni. 

Pomieszczenie to było dowodem, że słynna gwiazda filmowa ma całkiem praktyczną naturę i że 

choć zatrudnia agenta oraz osobistego sekretarza, sama potrafi kierować swym życiem. Starannie 

zebrane w segregatorach  dokumenty, uporządkowana korespondencja, archiwum kontaktów i 

ofert, osobisty komputer - wszystko to pozwalało jej na bieżąco kontrolować, jakimi akcjami 

dysponuje,  czy honoraria i  tantiemy  wpływają  na jej  konto  terminowo, czy kontrakty, które 

podpisała, są realizowane, i czy nadchodzące oferty kolejnych ról warte są zachodu, czy nie.

Podeszła   do   biurka,   rzuciła   okiem   na   terminarz   spotkań   w   przyszłym   tygodniu,   a 

następnie   sięgnęła   po   wydruki   trzech   nowych   scenariuszy,   które   jej   nadesłano   i   które   teraz 

postanowiła przejrzeć.

Wróciła   do   łóżka,   oparła   się   wygodnie   o   poduszki,   rozłożyła   skrypty   na   kolanach   i 

zagłębiła się w lekturze. O ósmej nacisnęła guzik interkomu i poleciła służbie, by przyniosła jej 

śniadanie, sama zaś wróciła do czytania.

Gdy rozległo się pukanie do drzwi, była całkowicie pochłonięta akcją przyszłego filmu, 

która na razie rozgrywała się wyłącznie w jej wyobraźni. Nie podnosząc głowy i nie przestając 

chichotać   (film   miał   być   zwariowaną   komedią),   poleciła   służbie   wejść,   kiedy   jednak   drzwi 

otworzyły się, zamiast pokojówki ujrzała w nich... Quinna.

- Co takiego śmiesznego czytasz? - zapytał.

Poderwała   się   gwałtownie   i   szybkim   ruchem   zasłoniła   kołdrą   dekolt.   Rozbawienie 

background image

natychmiast zamieniło się w irytację. Tym większą, że Quinn wyglądał tego ranka jeszcze lepiej 

niż poprzednio.

- Żałuję, że nie naładowałam jednak rewolweru.

- Chcesz strzelać do człowieka za to, że przyniósł ci do łóżka śniadanie?

Przeszedł przez pokój, postawił tacę na jej kolanach, a sam rozsiadł się na łóżku. Miał na 

sobie bawełniany podkoszulek, sprane dżinsy i wcale nie zwracał uwagi na to, że trzyma adidasy 

na drogiej, ręcznie tkanej kapie.

- Co czytasz? - zapytał, wyciągając nogi i zakładając ręce za głowę.

- Raporty giełdowe.

- Och, ja staram się trzymać od takich rzeczy jak najdalej.

Od poduszek Chantel płynęła upajająca woń - seksowna, egzotyczna, wabiąca. Ona sama 

wciąż jeszcze miała potargane włosy, które spadały połyskliwą kaskadą na jej ramiona i plecy, a 

jej twarz nawet w ostrym świetle poranka i bez odrobiny makijażu była bez skazy. Na ramionach 

miała   dwa   cienkie   ramiączka   nocnej   koszuli,   piersi   natomiast   zasłaniała   jedynie   cieniutka 

koronka. Quinn przypomniał sobie to, czego nie powinien był sobie przypominać - co czuł, kiedy 

trzymał ją w ramionach i całował do utraty tchu.

-   Proszę,   częstuj   się   -   mruknęła   niechętnie   i   odsunęła   się   od   niego   na   bezpieczną 

odległość.

- Dzięki. - Sięgnął po grzankę i posmarował ją grubo owocową galaretką. - Mówiłem ci 

już, że to wspaniałe łoże?

-   Kiedy   dostanę   rachunek   z   pralni   za   kapę,   potrącę   ci   to   z   honorarium   -   odparła, 

zmuszając   się   do   tego,   by   jej   głos   brzmiał   nieprzyjaźnie   i   zjadliwie.   Nie   było   to   łatwe, 

zważywszy na bliskość Quinna, jego oddech, który połaskotał jej ramię, gdy on sam pochylał się 

nad tacą, i wreszcie ten zabójczy uśmiech, który kruszył najgrubsze lody. - Czy masz do mnie 

jakąś konkretną sprawę? - zapytała obojętnie, sięgając po dzbanek z kawą.

Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko szerzej, gdy sparzyła wargi kawą, która okazała 

się zbyt gorąca. Och, naprawdę go nie znosiła! Nie musiała się wcale do tego zmuszać!

- Chciałbym ci zadać głupie pytanie, Chantel - odezwał się wreszcie.

- W sobotę o ósmej? Muszę przeczytać kilka scenariuszy.

- Ciekawe?

- Dosyć. A ten chcę skończyć jeszcze dzisiejszego ranka. Jeśli więc masz do mnie jakieś 

background image

sprawy...

- Czy w nowym filmie też przeżujesz jakiegoś mężczyznę?

Chantel   jęknęła   w   duchu.   Cierpliwości,   nakazała   sobie.   Głupszym   od   siebie   należy 

okazywać cierpliwość, wyrozumiałość i współczucie.

- Nie. Tym razem to komedia.

- Komedia? - Parsknął śmiechem. - Ty i komedia?

- Doran, nie przeciągaj struny. - Zmarszczyła gniewnie czoło. - Wykrztuś w końcu, po co 

tu przyszedłeś, dlaczego trzymasz nogi na moim łóżku i podjadasz mi śniadanie?

- Chciałem ci tylko usłużyć. Wyśmienita kawa, nieprawdaż?

- Przekażę twoją opinię szefowi kuchni. A teraz do rzeczy.

- A nie będziesz nic jadła?

- Doran!

- W porządku. - Zdjął z tacy tekturową teczkę i otworzył ją na kolanach. - Mam tu kilka 

wstępnych raportów. Myślę, że cię zainteresują.

- Jakich raportów?

- O Lanym Washingtonie, Amosie Leerym i Jamesie Brewsterze. Mam też trochę danych 

na temat faceta od makijażu oraz twego osobistego kierowcy.

- Kierowcy? Sprawdzałeś Roberta? - Chantel w jednej chwili straciła apetyt i ponownie 

odsunęła się od Quinna. - To najśmieszniejsza rzecz, jaką w życiu słyszałam.

- Nie czytywałaś nigdy powieści detektywistycznych, skarbie? Przestępcą zwykle okazuje 

się najmniej podejrzana osoba.

-   Powieści!   Nie   płacę   ci   za   odgrywanie   roli   Sherlocka   Holmesa.   Nie   będę   płacić   za 

śledzenie takich ludzi, jak Robert czy George!

Quinn sięgnął po truskawkę z małego talerzyka i włożył ją sobie do ust.

- Czy nigdy nie zwróciłaś uwagi, jak patrzy na ciebie ten Robert?

Chantel   westchnęła   ciężko,   przy   czym   nieznacznie   uniosła   się   skrywająca   jej   piersi 

koronka, czego Quinn, oczywiście, nie omieszkał zauważyć.

- Kochanie, w taki sam sposób patrzą na mnie wszyscy mężczyźni.

- Owszem. Ponieważ jednak od czegoś musiałem zacząć, zacząłem od tych, z którymi 

masz do czynienia na co dzień.

- Następny w kolejce będzie więc pewnie Matt, dobrze się domyślam? - uśmiechnęła się 

background image

ironicznie.

- Bardzo dobrze. - Popatrzył na nią poważnie.

- No nie! Chyba żartujesz? Matt jest przecież...

- Mężczyzną - wpadł jej w słowo. - Sama mówiłaś, że wszystko jest możliwe.

Chantel uniosła tacę i gwałtownie odstawiła ją na szalkę. Z filiżanek chlapnęła kawa.

- Nie chcę tego dłużej słuchać! Nie chcę, byś śledził i obrażał ludzi, których szanuję i na 

których mi zależy. Matt jest moim najbliższym przyjacielem, rozumiesz? Poza tym sądziłam, że 

jesteście sobie bliscy.

- Chantel, to sprawa czysto zawodowa.

- Uznajmy więc, że zakończyłeś  już tę sprawę. Telefony ustały, nikt nie przysyła  mi 

listów ani kwiatów.

- Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin.

- Dobre i to. Zapłacę ci jeszcze za dzisiejszy dzień, a potem... - Słowa uwięzły jej w 

gardle,   kiedy   zadzwonił   stojący   obok   łóżka   telefon.   Jak   w   jakiejś   czarnej   komedii   dzwonił 

zawsze wtedy, gdy miała właśnie posłać Quinna Dorana do wszystkich diabłów. Nietrudno było 

się domyślić, czyj głos usłyszy za chwilę w słuchawce.

Chwyciła dłoń Quinna i zacisnęła na niej z całych sił palce.

- Co teraz?

- Odbiorą na dole - mruknął uspokajająco. - Nie wpadaj w panikę, Chantel. Jeśli to on, 

zachowaj spokój. Naciągnij go na dłuższą rozmowę i jak najdłużej trzymaj na linii. Potrzebujemy 

trochę czasu, by go namierzyć.  - Kiedy rozległ się brzęczyk  interkomu, Chantel gwałtownie 

drgnęła. - Nie bój się, skarbie. Jestem przy tobie. Poradzisz sobie na pewno.

Starając się panować nad głosem, Chantel odezwała się do mikrofonu:

- Tak?

- Panno O'Hurley, dzwoni jakiś mężczyzna. Nie chce się przedstawić, ale twierdzi, że to 

ważna sprawa Czy mam powiedzieć, że chwilowo pani nie ma?

-   Nie,   odbiorę.   Dziękuję   ci,   Marsh.   -   Podniosła   słuchawkę   zdrętwiałymi   palcami   i 

odezwała się cicho: - Halo?

Quinnowi   wystarczyło   jedno   spojrzenie   na   Chantel,   by   pojąć,   że   po   drugiej   stronie 

odezwał się dobrze znajomy szept.

-   Trzymaj   się   -   powiedział   cicho,   ujmując   jej   wolną   rękę.   -   Pozwól   mu   mówić. 

background image

Rozmawiaj spokojnie i odpowiadaj na pytania.

-  Tak...   Dostałam   bukiet...   Dziękuję   -  wykrztusiła   Chantel.  -  Tak,  mam  twoje   listy... 

wszystkie. Nie, nie jestem zła, tylko... - Zamknęła oczy.

- Wiem, wiem, że mnie kochasz... i to też... ale chciałabym wiedzieć, kim jesteś. Jeśli... - 

Otworzyła oczy i z wyraźną ulgą odsunęła słuchawkę od ucha. - Rozłączył się.

- Cholera jasna! - Quinn sięgnął szybko po telefon, odebrał jej słuchawkę i nacisnął kilka 

guzików. - Tu Quinn. Uciekł nam, drań. Cóż, wciąż czekajcie. Rozumiem. Na razie.

- I co? - spytała Chantel, gdy odłożył słuchawkę na widełki.

- Za krótko. Nie powiedział nic, co dałoby ci do myślenia?

- Nic. - Zadrżała. - To na pewno nie może być nikt z moich znajomych.

- Napij się kawy. - Wlał do filiżanki parujący napój i wręczył ją Chantel.

- Quinn? - Podniosła na niego wystraszone spojrzenie. - On powiedział... że szykuje dla 

mnie niespodziankę, wielką niespodziankę. Powiedział, że to już niedługo.

- Nie  bój  się. To moje  zmartwienie  - pocieszył  ją  i przygarnął  do siebie  ramieniem. 

Cholera, znów czul się tak, jak za każdym razem, kiedy z powodu innych pakował się w tarapaty. 

Nigdy nie umiał odmówić bezbronnym i krzywdzonym. W Ameryce Łacińskiej, w Afganistanie, 

w wielu, wielu innych miejscach. - W końcu za to mi płacisz, skarbie - powiedział, próbując 

przekonać sam siebie, że tym razem podchodzi do sprawy bez osobistego zaangażowania. Jednak 

nawet Chantel czuła zapewne, jak żałosne były to próby.

- On chce mnie mieć - wyszeptała, a Quinn jeszcze mocniej ją przytulił. - Czuję to.

- Ze mną będzie miał trudną przeprawę. Dwóch moich ludzi pilnuje domu. Dwóch innych 

jest non stop na nasłuchu telefonicznym.

- Wiem, ale wciąż się boję. - Odruchowo przywarła do Quinna całym ciałem. - Może 

dlatego, że ich nie widzę.

- Ale mnie widzisz, prawda?

Nie tylko go widziała, ale teraz także czuła. Tuliła się do jego twardej piersi, gorącej 

skóry i coraz bardziej jej się zdawało, że czyni to powodowana nie tylko nagłym strachem.

- A może chciałabyś zobaczyć więcej?

- Słucham? - Popatrzyła na niego z nieskrywanym zdumieniem.

- Och, Chantel, lubię to twoje spojrzenie. - Musnął końcem palca jej nos. - Wystarczy, że 

popatrzysz na mnie i zmarszczysz gniewnie swój nosek, a już się rozpływam z zachwytu.

background image

- O co dokładnie ci chodzi?

- Dlaczego na jakiś czas nie miałbym się do ciebie wprowadzić? Nie, nie - uspokoił ją 

szybko, widząc, że cała sztywnieje - nie jest to propozycja matrymonialna, skarbie. Masz po 

prostu w tym domu dużo pokoi, a ja mógłbym zająć któryś z nich dla twojego bezpieczeństwa. 

Wprawdzie to łoże wyjątkowo przypadło mi do gustu, ale trudno, zadowolę się innym. No? Co ty 

na to? Chcesz mieć współlokatora?

Chantel zmarszczyła brwi. Nie chciała się przyznać, jak bardzo stała obecność Quinna 

poprawiłaby jej  samopoczucie.  Nie chciała  nawet  zgadywać,  o czym  myślałaby wieczorami, 

wiedząc, że za którąś ze ścian układa się do snu on - jej obrońca i prześladowca w jednej osobie. 

Ale przecież rezydencja  jest rzeczywiście  wystarczająco  obszerna,  by nie wchodzili sobie w 

drogę, myślała. Jeśli tylko zapomni o tamtym palącym pocałunku...

No właśnie. Czy będzie w stanie zapomnieć?

- Może raczej powinnam kupić szkolonego psa?

- powiedziała.

- Jak wolisz.

Och, Boże, musiała podjąć decyzję, która mogła okazać się najgorszą decyzją jej życia. 

Albo najlepszą.

- Dobrze. Przynieś swoje rzeczy, Doran - odezwała się ostatecznie i od razu poczuła się 

lepiej.

- Znajdziemy dla ciebie jakiś kąt do spania. Powiedz tylko, ile dodatkowo będzie mnie to 

kosztowało.

- No... Na śniadanie na przykład nie wystarczy mi miseczka ze świeżymi owocami. Poza 

tym wszelkie wygody... A ponieważ muszę też poświęcić własne życie towarzyskie... w sumie 

dodatkowo dwieście dolarów.

-   Dwieście   dolarów!  Nie   sądzę,   żeby  twoje   życie   towarzyskie   warte   było   więcej   niż 

pięćdziesiąt. Chyba że wliczasz w to również wizyty w salonach masażu!

- A co ty możesz wiedzieć o salonach masażu?

- Tyle, co widziałam w kinie - odparła, przesyłając mu krzywe spojrzenie.

- Może więc mi zademonstrujesz, co widziałaś?

- zapytał, zsuwając jej z ramienia koszulę nocną.

- Albo ja tobie, jeśli nie pamiętasz...

background image

-   Dzięki   za   dobre   chęci   -   odsunęła   się,   poprawiła   ramiączko   i   zasłoniła   twarz 

scenariuszem. - Nie sądzę, żebyś mógł mnie czegokolwiek nauczyć.

Quinn   zajrzał   jej   w   oczy   znad   kartek   papieru   i   śmiało   zsunął   ramiączko   z   drugiego 

ramienia.

- Niech pan uważa, gdzie pan stawia nogi, panie Doran - ostrzegła go.

- Patrząc pod nogi, można przegapić wiele ciekawych krajobrazów - odparł.

Znów pragnął jej dotknąć, poczuć pod palcami gładką jak aksamit, ciepłą skórę; widzieć, 

jak ciemnieją jej oczy z gniewu, który miesza się z rozkoszą...

Brak wyraźnego protestu z jej strony ośmielił go. Quinn chwycił jej rękę, wyjął z dłoni 

oprawiony maszynopis, nachylił się nad jej twarzą. I znów zamiast się odwrócić, Chantel śmiało 

poparzyła mu w oczy. On zaś uwielbiał takie wyzwania.

Pochylił  usta  w stronę jej  ust, nie pocałował  ich jednak, a wówczas Chantel drgnęła 

zaskoczona.   Po   chwili   chwycił   lekko   zębami   jej   dolną   wargę   i   rozpoczęli   grę   w   pytania   i 

odpowiedzi, zachęty i napomnienia.

Chantel wiedziała, że w każdej chwili może go powstrzymać. Tracę, jej brat, nauczył ją 

kiedyś, jak bronić się przed zbyt natrętnymi przedstawicielami płci brzydkiej. Wystarczyło zadać 

celny cios kolanem, a ten pewny siebie macho zwijałby się z bólu, nie mogąc złapać tchu. A 

jednak nie zdobyła się na tai krok. Leżała nieruchomo, słuchała własnego ciała, a ta bezwolność i 

oddanie całej władzy nad sobą w ręce Quinna sprawiało jej zaskakującą przyjemność.

Nie spodziewała się po sobie takiej reakcji, takich pragnień. Sądziła, że wyzbyła się ich 

przed laty, kiedy to słuchając głosu serca i zmysłów, zawiodła się srodze i straciła wszelką ochotę 

na męsko - damskie rozgrywki. Teraz więc nie poznawała samej siebie. To śmieszne - czuła się 

tak,   jak   bohaterki   scen   miłosnych,   których   tyle   odegrała   w   swojej   karierze,   zupełnie   jakby 

filmowa fikcja stała się nagle rzeczywistością. Naprawdę płonęła, naprawdę odrzucała głowę do 

tyłu, naprawdę paliło ją pożądanie i naprawdę chciała szeptać jego imię i zanurzać dłonie w gęste 

fale ciemnych włosów...

To   niemożliwe,   myślał   Quinn.   Niemożliwe,   żeby   lak   reagowała   na   jego   pieszczoty. 

Niemożliwe,   by   była   spontaniczna,   zachłanna   i   szczera   niczym   zakochana   nastolatka,   a   nie 

demoniczna femme fatale o wystudiowanych gestach i wyćwiczonych minach.

Do licha, jeśli to tylko gra, to Chantel jest znakomitą aktorką. A może nie? Może wcale 

nie udaje?

background image

Nie potrafił zebrać myśli. Uczyniła z nim coś, czego nie powinna była uczynić. Sprawiła, 

że w jednej chwili zapomniał o wszystkim i o wszystkich.

A przecież powinien wiedzieć, że jest tylko jednym z mężczyzn, który stracił głowę dla 

Chantel.   Ta   kobieta   miała   w   sobie   niezwykłą   moc,   potrafiła   każdego   mężczyznę   zniewolić, 

odebrać mu władzę, sprawić ból, opętać duszę, ciało i wolę. Czy nie był w tej chwili podobny do 

tamtego szaleńca, który nękał ją przez telefon? Czy podobnie jak tamten nie stał się jej ofiarą?

Nie,   nie   może   na   to   pozwolić.   Musi   myśleć   wyłącznie   o   dwóch   rzeczach,   dwóch 

podstawowych obowiązkach: żeby ochronić ją i żeby zadbać o samego siebie.

Czując, że tonie, gwałtownie odsunął się od Chantel.

-   Masz   zbyt   białą   skórę,   skarbie   -   mruknął,   obrzucając   tęsknym   wzrokiem   jej   nagie 

ramiona i przeklinając się w duchu, że tak łatwo dał się im uwieść. - Ubierz się i dołącz do mnie 

przy basenie. Tam powiem ci wszystko, czego się dowiedziałem.

Dźwignął się szybko na nogi, zabrał ze sobą teczkę z informacjami i po chwili Chantel 

została sama Chciało jej się płakać - ze złości, ale też z żalu, że jedyny mężczyzna, który zdołał 

obudzić w niej uśpione zmysły,  bawi się z nią i traktuje jak kobietę pozbawioną zasad. I że 

pewnie nigdy nie uwierzy, iż ona naprawdę pragnie przyjaźni, czułości i ciepła.

Quinn poruszał się w wodzie jak ryba - płynnie, szybko i bezszelestnie. Chantel stanęła na 

skąpanym w słońcu patio i podziwiała jego wyćwiczone mięśnie, grające pod opaloną skórą przy 

każdym   wymachu   ramion   i   odepchnięciu   wody   nogami.   On   tymczasem   wyładowywał   swą 

energię, swą złość i nierozładowane napięcie, i płynął tak szybko, jakby od tego zależało jego 

życie. Dopiero gdy pokonał trzydzieści długości basenu, poczuł się nieco lepiej i uznał, że może 

ponownie stawić czoło Chantel O'Hurley.

Stanął w płytkiej wodzie, odgarnął z twarzy kosmyki mokrych włosów, a potem dźwignął 

się na brzeg. Zatrzymał się obok Chantel i obrzucił szybkim wzrokiem jej smukłe ciało oraz 

długie, kształtne nogi.

- Wyglądasz wspaniale, skarbie - zauważył.

- Wszyscy mi to mówią. - Podniosła leżący na ziemi ręcznik. - A ty, jak widzę, czujesz się 

tu jak w domu. - Rzuciła mu ręcznik, ale on założył go tylko na szyję, pozwalając, by skóra sama 

mu wyschła w promieniach słońca.

-  Wspaniały  basen   -  powiedział.   -  Powinnaś   częściej  go  używać.   Pływanie  poprawia 

kondycję.

background image

- O moją kondycję się nie martw. Zdaje się, że do czego innego cię wynajęłam. Dużo mi 

zajmiesz czasu? Muszę jeszcze odwiedzić manikiurzystkę.

- Zdążymy.

- My? - Chantel nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. - Zupełnie nie wyobrażam sobie 

ciebie w eleganckim salonie kosmetycznym.

- Bywałem w gorszych miejscach. - Uniósł lekko twarz, wystawiając ją do słońca. - Masz 

jeszcze jakieś plany na dzisiaj?

- Chcę  połazić po sklepach  na Rodeo Drive  i odpowiedziała  tylko  po to,  by jeszcze 

bardziej   skomplikować   sytuację.   -   Później   zjem   lunch   w   „Ma   Maisone”   albo   w   „Bistro”.   - 

Wsparła głowę na dłoni. - Poza tym od ładnych kilku dni z nikim się nie widziałam. Czy masz 

jakieś stosowne ubranie?

- Znajdzie się. Później czeka nas już tylko bankiet dobroczynny, prawda?

Z twarzy Chantel zniknął nagle słodki uśmiech.

- Skąd o tym wiesz?

-   To   moja   praca.   -   Choć   Quinn   wszystkie   ustalenia   znał   na   pamięć,   wyjął   notes   i 

ostentacyjnie zaczął go kartkować. - Moja sekretarka skontaktowała się już z Seanem Carterem i 

powiadomiła go, że dziś wieczorem towarzyszyć ci będzie ktoś inny.

- Niech zatem jeszcze raz się z nim skontaktuje i to odwoła. W promocji filmu niezbędny 

jest udział mój i Seana. Musimy utrzymywać przyjazne stosunki i pokazywać się razem poza 

planem.

- A  więc chcesz  się znaleźć  w  limuzynie  o przyciemnionych  szybach  sam na sam  z 

mężczyzną, który być może...

- To z całą pewnością nie jest Sean! - przerwała mu zdecydowanie i sięgnęła po paczkę 

papierosów, którą położył na stoliku.

- No dobrze, rozegrajmy to inaczej. Zabiorę cię na to przyjęcie i tam, pod moim okiem, 

będziesz mogła pościskać się trochę przed kamerami z tym swoim Seanem, zgoda? No a jakie 

masz plany na jutro?

- Przecież to też już sprawdziłeś. - Chantel wzruszyła ramionami.

- Owszem. - Quinn z anielskim spokojem otworzył teczkę. - O trzynastej masz spotkanie 

z dziennikarzem i fotoreporterem z „Lifestyles”. Wywiad na temat ciebie i twojego domu. To 

chyba wszystko.

background image

- Zgadza się. Jeszcze tylko trochę prac domowych, a potem sen, sen i jeszcze raz sen. Od 

poniedziałku znów wracam do kieratu.

- Matt miał rację,  mówiąc, że jesteś bardzo praktyczna.  - Quinn westchnął, po czym 

przewrócił pierwszą stronę w tekturowej teczce. - Lany Washington... - zaczął znużonym głosem. 

- Pozornie wygląda na to, że jest czysty. Ukończył Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles. 

Wydział   zarządzania.   Zawsze   interesował   się   teatrem   i   aktorstwem,   ale   głównie   od   strony 

organizacyjnej.

- Dlatego go zatrudniłam.

- Mniej więcej pół roku temu miał poważne przejścia ze swoją przyjaciółką ze studiów. 

Rzuciła go. Bardzo atrakcyjna blondynka o niebieskich oczach - dodał i spojrzał na nią znad 

dokumentów.

- Wiele jest blondynek na świecie. I wiele studenckich par się rozchodzi.

- Amos Leery - powiedział Quinn, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Czy wiedziałaś, że 

rozszedł się z pierwszą żoną, ponieważ nieustannie ją zdradzał?

- Wiem. Pięćdziesiąt lat temu.

- George McLintoch...

- Doran, to żałosne - przerwała mu. - Nawet jak na ciebie.

-   Specjalista   od   makijażu   z   trzydziestoletnim   stażem   -   mówił   dalej,   nie   zrażony   jej 

protestami.

- Ma pięcioro wnucząt, dwoje kolejnych jest w drodze. Przyjdą na świat jesienią. Kilka lat 

temu umarła mu żona, ale to nie ostudziło jego zamiłowania do kobiecych wdzięków.

-   Naprawdę   wystarczy.   -   Chantel   wstała   i   podeszła   do   basenu.   Woda   była   gładka   i 

krystalicznie czysta, jak jeszcze kilka tygodni temu jej życie.

- Nie mam zamiaru wysłuchiwać, jak prowadzisz tę wiwisekcję. Ta twoja praca polega w 

istocie na grzebaniu w cudzych brudach.

- Zgadza się - przyznał z niewzruszoną miną.

- Teraz James Brewster... Prowadzi bardzo ustabilizowane, rodzinne życie. Ożenił się w 

wieku dwudziestu jeden lat. Jego syn studiuje prawo. Interesujące, że pan Brewster od ponad 

dziesięciu lat odwiedza psychoanalityka.

- W tym mieście każdy chodzi do psychoanalityka.

- Ty nie.

background image

- Ale zacznę, jeśli dłużej będę przebywać w twoim towarzystwie.

Uśmiechnął się i przewrócił kolejną kartkę.

- Twój szofer, Robert. Interesująca postać. Młodziutki Robert DeFranco ma cały szereg 

panienek.

- Dokładnie tak jak ty.

- Nic na to nie poradzę, lecz podziwiam jego wigor. Matt Burns...

Chantel gwałtownie odwróciła się w jego stronę. Tym razem na jej twarzy malował się 

już nie gniew, lecz odraza.

- Jak możesz? - powiedziała cicho. - Przecież to twój przyjaciel.

Quinn zawahał się, poczuł w sobie nagły opór przed kontynuowaniem swej opowieści.

- Wiem - powiedział - ale tak właśnie wykonuję swoją pracę.

- Czy ta praca polega na wtykaniu nosa w prywatne życie ludzi, których  powinieneś 

chronić?

- Chronię klientów, którzy mi za to płacą - odparł, nie spuszczając z niej wzroku. - Na 

tym polega mój fach.

- A więc całą tę wiedzę zostaw dla siebie. Nie jestem ciekawa, czego dowiedziałeś się o 

Matcie.

Nie mógł pozwolić sobie na to, by pod jej wpływem żałował tego, co zrobił. A zrobił coś 

gorszego, dużo gorszego, niż myślała. Zastanawiał się tylko, jaką by miała minę, gdyby się o tym 

dowiedziała.

- Musisz brać pod uwagę wszystkie możliwości, Chantel.

- Nie, to tyje musisz brać. Dostajesz za to siedemset dolarów dziennie. To twoje zadanie 

odnaleźć mężczyznę, który mi grozi, a zanim go znajdziesz, zapewnić mi bezpieczeństwo.

- Dokładnie to robię.

- Świetnie. Pozwól więc, że będziesz mi mówił tylko o tym, ile jestem ci winna. Chcę 

znać twoje rachunki, resztę zachowaj dla siebie.

Zawróciła gwałtownie w stronę domu, lecz Quinn zastąpił jej drogę.

- W porządku, ale pamiętaj, że telefony mogą pochodzić od kogoś, kogo znasz, i to znasz 

bardzo dobrze. Tak podpowiada mi instynkt, a wierz mi, że miałem już sprawy tego typu. On 

naprawdę  będzie chciał  cię   dopaść.  Po prostu  uważaj,  Chantel.  Dopóki go  nie  namierzymy, 

musisz mnie słuchać.

background image

- Dobrze, Doran. Będę cię słuchać. Ale nie chcę, żebyś wtajemniczał mnie w te wszystkie 

bzdury.

background image

ROZDZIAŁ 5

Chantel   nie   uśmiechała   się   perspektywa   wspólnego   z   Quinnem   uczestnictwa   w 

dobroczynnym   bankiecie.   Za   to   on   bawił   się   wyjątkowo   dobrze.   Zanim   uroczystość   się 

skończyła, zdążył zaprzyjaźnić się i wypić bruderszaft z najpopularniejszym aktorem roku oraz 

przetańczyć  wiele tańców z trzykrotną laureatką Oscara. Wiekowa aktorka poklepała później 

Chantel po kolanie i oświadczyła po przyjacielsku, że znacznie poprawił jej się gust w kwestii 

doboru   mężczyzn.   Chantel   trudno   było   słuchać   spokojnie   podobnych   wyznań   Pocieszała   się 

jedynie tym, że przez cały wieczór jej partner zachowywał się bez zarzutu i nie popełnił żadnej 

gafy.

W niedzielę - dość nieoczekiwanie - usunął się dyskretnie w cień i zostawił ją samą. Gdy 

pojawili się dziennikarze, udzieliła im wywiadu, po czym  oprowadziła po domu, by reporter 

mógł wykonać  kilka zdjęć.  Później oddała się lekturze scenariuszy, wzięła kąpiel w jacuzzi, 

nadrobiła   zaległości   w   korespondencji   oraz   załatwiła   kilka   nie   cierpiących   zwłoki   spraw 

związanych z jej funduszami, ulokowanymi na rynku papierów wartościowych.

W poniedziałkowy ranek przystąpiła do pracy wypoczęta i pełna animuszu. Poprzedniego 

wieczoru skończyła czytać scenariusz komedii, w której proponowano jej główną rolę, i była nim 

zachwycona.   Już   o   szóstej   rano   wyrwała   Matta   z   głębokiego   snu,   by  przyjął   w   jej   imieniu 

propozycję producenta i zajął się sprawami dotyczącymi kontraktu. W limuzynie spojrzała na 

siedzącego   obok   niej   Quinna,   pełna   życzliwości   i   dobrej   woli.   W   uznaniu   jego   zbawiennej 

nieobecności, którą łaskawie ofiarował jej wczoraj, gotowa była zmienić o nim swoją opinię. 

Jednak Quinn nie wydawał się poruszony jej ciepłym uśmiechem. Co więcej, zdaje się, że w 

ogóle   na   nią   nie   patrzył.   Nogi   trzymał   wyciągnięte,   oczy   skryte   za   ciemnymi   okularami. 

Wzdychał ciężko raz po raz i najwyraźniej od soboty się nie golił. Mimo to wyglądał, jak zwykle, 

atrakcyjniej od niejednego filmowego amanta. Ot, taki Clint Eastwood w westernowej roli.

- Ciężka noc? - zagadnęła.

Otworzył jedno oko, lecz zaraz z powrotem je zamknął.

- Poker - odburknął znużonym głosem.

- Grałeś w nocy w pokera? Nie wiedziałam, że wychodziłeś.

- W kuchni - mruknął, marząc o filiżance kawy.

- W mojej kuchni? - Chantel zmarszczyła brwi z oburzeniem. - Z kim?

- Z ogrodnikiem.

background image

- Z Rafaelem? Przecież on zna tylko kilka słów po angielsku.

- Czy trzeba znać angielski, by wiedzieć, że fuli jest wyższy od strita?

- Rozumiem.  - Na ustach Chantel pojawił się lekki uśmiech. - Graliście w kuchni w 

pokera i upiliście się przy tym, ty i Rafael...

- .. .i Marsh - uzupełnił.

- Co takiego? - Ręka, którą Chantel sięgała po szklankę, zawisła nagle w powietrzu. - 

Marsh grał w karty? Mój Marsh? Jak mogłeś? Marsh ma osiemdziesiąt trzy lata! Nie wstyd ci tak 

go wykorzystywać?

- Ograł mnie na osiemdziesiąt trzy dolce, stary cwaniak...

- I dobrze ci tak - odparła z zadowoleniem. - Kokosisz się w mojej kuchni, żłopiesz 

piwsko,   palisz   papierochy,   plotkujesz   o   kobietach,   a   ja   jeszcze   ci   za   to   płacę!   A   moje 

bezpieczeństwo?

- Przecież spałaś.

- Skąd wiesz? A zresztą jakie to ma znaczenie? Płacę ci nie za grę w karty, ale żebyś nie 

spuszczał mnie z oka.

- Nie spuszczałem.

- Doprawdy? Dziwne. Ani razu cię nie widziałam.

- Twoja sprawa. Byłem w pobliżu. Czytałaś, taplałaś się w jacuzzi...

- Słucham?

- Siedziałaś w wannie dobrą godzinę. - Wyjął z jej ręki szklankę z sokiem i dopił w 

nadziei,   że   zniknie   ból,   palący   mu   gardło.   -   Myślałem,   że   robisz   to   z   reguły   w   kostiumie 

kąpielowym, ale pewnie żadnego nie mogłaś znaleźć.

- Podglądałeś mnie!

Oddał jej szklankę i ponownie rozparł się w samochodowym fotelu.

- Za to mi płacisz.

- Nie za to! - krzyknęła ze złością Chantel. - Swoje lubieżne zachcianki zaspokajaj sobie 

w wolnym czasie!

- Skarbie, kupiłaś cały mój czas.

- Sama nie wiem po co. ~ Odwróciła głowę do okna i resztę drogi do studia przebyli w 

milczeniu.

Tego dnia kręcono sceny w plenerze - kolejna odmiana po kolejowej stacji i olbrzymiej 

background image

sali balowej. Jednak z największą niecierpliwością Chantel wyczekiwała chwili, gdy cała ekipa 

przeniesie się na wschodnie wybrzeże, gdzie miała być kręcona kolejna część ujęć. Może uda jej 

się odwiedzić Maddy i przy odrobinie szczęścia obejrzeć jej występ na Broadwayu?

Boże, to byłoby cudowne!

Myśl o możliwym spotkaniu z siostrą wprawiła ją w dobry nastrój, którego nie zdołało 

zepsuć  nawet   godzinne   opóźnienie  spowodowane  przez  techników,  instalujących  dodatkowe, 

mikroskopijne mikrofony przy jej ubraniu.

- O rany, zupełnie jakbym trafił w środek Nowej Anglii - odezwał się Quinn, rozglądając 

się po dekoracjach tuż przed rozpoczęciem zdjęć.

- Dokładnie do Massachusetts - wyjaśniła Chantel i wsunęła do ust kęs słodkiej bułeczki. 

- Byłeś tam kiedyś?

- Urodziłem się w Vermont.

-   A   ja   urodziłam   się   w   pociągu.   -   Ponownie   odgryzła   kawałek   bułki   i   wybuchnęła 

śmiechem. - No, prawie. Kiedy na moją matkę przyszedł czas, rodzice byli właśnie w drodze na 

kolejne przedstawienie. Zatrzymali się na najbliższej stacji i tam przyszłam na świat. Ja i moje 

siostry.

- Masz siostry?

- Mhm. Jestem najstarszą z trojaczek.

- A więc jest was trzy? Trzy takie same? Dobry Boże!

- Nie do końca, panie Doran. Jesteśmy trojaczkami, ale  każda z nas jest inna. Abby 

mieszka w Wirginii, lubi naturę i przestrzeń, hoduje konie i zajmuje się swoimi dziećmi. Maddy 

natomiast uwielbia śpiewać i tańczyć, aktualnie robi karierę na Broadwayu.

- Widzę, że wszystko o nich wiesz.

- To prawda. Mam też brata. Trudno powiedzieć, co właściwie robi, bo tego nie wie nikt. 

Może został zawodowym żigolakiem, a może przemytnikiem, który szmugluje drogie kamienie? 

Fajny gość, trochę podobny do ciebie... To znaczy, chciałam powiedzieć, że szybko znalazłbyś z 

nim wspólny język. - Odwróciła wzrok, by popatrzeć na jednego z rekwizytorów, który przeniósł 

pod pachą półtonowy na oko głaz, i szybko zmieniła temat: - Zdumiewające, prawda?

-   Styropianowe   kamienie?   -   uśmiechnął   się   i   zaczął   przyglądać   się   ustawionym   w 

wielkich donicach drzewom. - Czy nie ma tu nic prawdziwego?

- Niewiele. Daj im kilka godzin, a stworzą sztuczną dżunglę w Kongo. Nie do poznania! - 

background image

Przeciągnęła się leniwie i zamieszała w szklance lód. - Te dekoracje są konieczne. Zdjęcia w 

plenerze zawsze nastręczają wiele problemów.

- Na przykład z pogodą? Pewnie czasem długo trzeba na nią czekać.

-   Nie   jest   to   praca   dla   niecierpliwych.   Bywa,   że   wracam   do   garderoby   i   godzinami 

czekam na to,  by odbyć  pięciominutową  sesję.  Innym  razem  tyram  bez przerwy czternaście 

godzin na dobę.

- Dlaczego więc to robisz? Dla pieniędzy?

- Zawsze chciałam to robić. - Wzruszyła ramionami. Nikt nigdy nie zadał jej tego pytania. 

Było   pozornie   proste   i   głupie,   a   jednak...   -   Gdy   bytom   mała,   tęskniłam   za   wielką   sceną   i 

prawdziwą sławą. Wtedy zdecydowałam, że zostanę gwiazdą.

- Zatem zawsze chciałaś być aktorką? Chantel odrzuciła włosy i uśmiechnęła się.

- Zawsze nią byłam. Chodziło o wielki sukces.

- No i dopięłaś swego.

- Dopięłam. A ty? Czy zawsze chciałeś zostać... tym kim jesteś?

- Zawsze chciałem być młodocianym przestępcą; i udało mi się to znakomicie.

- Brzmi intrygująco. - Rzeczywiście, Quinn Doran intrygował ją coraz bardziej i gdyby 

nie wstydziła się tego, zarzuciłaby go pytaniami, które w istocie musiała dobierać i cenzurować. - 

Dlaczego więc nie trafiłeś do więzienia?

- Zaciągnąłem się do armii. - Wyszczerzył zęby, jakby coś bardzo go rozbawiło.

- Rozumiem. Wojsko potrafi zrobić z chłopaka mężczyznę.

- Coś w tym rodzaju. W każdym razie tam zrozumiałem, w czym naprawdę jestem dobry. 

No i uniknąłem pierdla.

- A w czym jesteś dobry? - spytała, a wówczas Quinn szybko odwrócił głowę. - Dobrze, 

zapomnij o tym. Matt mi mówił, że masz jakieś tajemnice. Porozmawiajmy o czym innym. Jak 

długo byłeś w wojsku?

- Nie powiedziałem, że byłem w wojsku.

- Zaciągnąłeś się.

- Do tajnych służb. Chcesz kawy?

- Nie. Jak długo dla nich pracowałeś.

- Za długo.

- I pewnie tam nauczyli cię nie odpowiadać bezpośrednio na pytania.

background image

- Tam. - Ponownie się uśmiechnął, po czym wyciągnął rękę i dotknął włosów Chantel. - 

Lubię cię w tej fryzurze. Wyglądasz jak dziecko.

Choć   sama   tego   nie   chciała,   serce   zabiło   jej   mocniej.   Ostatecznie   tylko   ją   dotknął, 

ostatecznie było to tylko kilka słów i jedno życzliwe spojrzenie...

- Taką mam rolę - odezwała się po chwili. W tej scenie mam dwadzieścia lat, jestem 

niewinna, pełna entuzjazmu i naiwna... no i mam właśnie stracić dziewictwo.

- Tu?

-   Nie,   tam.   -   Wskazała   niewielką   polanę,   którą   tworzyli   właśnie   między   drzewami 

dekoratorzy.   -   Brad   jest   zwykłym   szubrawcem   i   uwodzi   mnie,   obiecując   dozgonną   miłość. 

Wykorzystuje mnie, a ja daję się zwodzić, bo widzę w nim to samo piękno, które zachwyca mnie 

w malarstwie, w sztuce. Rozumiesz, dla niego to seks z napaloną małolatą, a dla mnie metafizyka 

i dzieło sztuki...

- I to wszystko na oczach tych ludzi?

- Uwielbiam widownię.

- A wpadłaś w złość tylko dlatego, że obserwowałem cię w kąpieli!

- To co innego...

- Chantel, wszystko gotowe! - przerwał im głos z planu. Skinęła głową asystentowi, po 

czym wstała z krzesła i wskazała je Quinnowi.

- Rozsiądź się wygodnie i popatrz sobie na to kino - powiedziała. - Może się czegoś 

nauczysz.

Zaczęło się jak podczas prób - Chantel siedziała na kamieniu i coś szkicowała. Po chwili 

pojawił się Sean, przystanął nad nią i przez chwilę uważnie się jej przyglądał. Kiedy Chantel 

uniosła głowę i spostrzegła jego obecność, Quinnowi zaschło w ustach. W tym spojrzeniu było 

wszystko, o czym mógł marzyć mężczyzna - miłość, ufność, oddanie, pożądanie. Gdyby jakaś 

kobieta popatrzyła na niego w ten sposób, byłby gotów wygrywać dla niej wojny i równać góry.

A przecież nigdy nie pragnął miłości. Miłość niewoliła człowieka, sprawiała, że myślał o 

kimś innym zamiast wyłącznie o sobie. Zabierała więcej niż ofiarowywała. O tym wiedział i tego 

był pewien - ale tylko do chwili, kiedy ujrzał ufne i szczere oczy Chantel.

To jedynie film, napominał się zawzięcie. Rozświetlone miłością oczy Chantel to taka 

sama fikcja, jak  ten  las w  doniczkach i styropianowe  głazy. To wymysł  autora  scenariusza, 

reżyserska   sztuczka,   niepospolity   talent   do   udawania   znakomitej   aktorki.   Jednocześnie   zaś 

background image

wszystko to zdawało się tak prawdziwe, tak naturalne, że kiedy Sean przygarnął Chantel do 

siebie, a ona zadrżała w jego objęciach i zapewniła go słodkim głosem o swej miłości, Quinn 

wbił  zaciśnięte  pięści  w  kieszenie marynarki.  Gdy  zaś jej  twarz obsypana  została  chciwymi 

pocałunkami, poczuł zazdrość i gniew.

Widział,   jak   Sean   rozpina   guziki   jej   bluzki,   widział   oczy   Chantel   wpatrzone   z 

uwielbieniem   w   kochanka,   jego   owłosiony   tors,   jej   nagie   piersi,   źrenice   otwarte   szeroko   z 

rozkoszy, rumieńce na twarzy...

- Cięcie! - zawołał reżyser, zanim para filmowych kochanków osunęła się na trawę.

Quinn gwałtownie wrócił do rzeczywistości. Patrzył, jak Chantel podnosi się z ziemi i 

mówi coś do Cartera, który z kolei wybucha tubalnym śmiechem; jak poprawia na sobie stanik 

bez   ramiączek,   podciąga   obszerne,   workowate   dżinsy;   jak   Lany   podnosi   z   ziemi   porzuconą 

bluzkę i zarzucą ją jej na ramiona.

- Powtórzmy tę scenę - poprosiła Mary Rothschild. - Pamiętaj, Chantel, gdy już ściągniesz 

z niego koszulę, masz unieść głowę i pocałować go w tors. Długi, namiętny pocałunek. Dopiero 

potem osuwacie się na trawę.

Quinn   ochłonął   mniej   więcej   przy   piątym   ujęciu   -   i   dopiero   wtedy   zaczął   uważnie 

obserwować twarze zgromadzonych  na polanie ludzi. Szukał wzrokiem kogoś, kto patrzy na 

Chantel inaczej niż wszyscy, kto nie przygląda się jej okiem zawodowca, lecz pożera ją oczyma 

wypełnionymi żądzą i zazdrością. Dokładnie tak jak on przed chwilą.

Musiał  znaleźć jej  prześladowcę,  i to  szybko.  Zanim sam się w  niej  zakocha,  zanim 

popadnie w obłęd z jej powodu.

Do końca sesji nie dostrzegł nic podejrzanego. Dopiero po zakończeniu ostatniego ujęcia 

jego uwagę zwrócił asystent reżysera, który podszedł do Chantel, objął ją ramieniem i zaczął 

szeptać   coś   do   ucha.   Zanim   dotarli   do   przyczepy   kempingowej,   w   której   mieściła   się 

prowizoryczna garderoba, Quinn zastąpił im drogę.

- Dokąd idziesz, skarbie?

Chantel popatrzyła na niego krzywym wzrokiem, lecz powstrzymała gniew.

-   Chcę   chwilę   odpocząć.   Amos   zarządził   krótką   przerwę.   Amos,   musisz   wybaczyć 

Quinnowi. On jest troszeczkę... zaborczy.

- I wcale mu się nie dziwię. - Dobroduszny i trochę zbyt tęgi w pasie Amos poklepał 

Chantel po ramieniu. - Byłaś fantastyczna, po prostu fantastyczna. Zawołamy cię, gdy przyjdzie 

background image

pora na bliskie ujęcia. Na razie masz pół godziny przerwy.

-  Dzięki,  Amos.  -  Odczekała,   aż  asystent   odejdzie,  i  dopiero  wtedy odezwała   się do 

Quinna: - Więcej tego nierób!

- Czego?

- Brakowało ci jeszcze noża w zębach - warknęła, otwierając drzwi przyczepy. - Mówiłam 

już, że Amos jest nieszkodliwy. On tylko...

- Ma nawyk obmacywania kobiet. A jedną z nich jest moja klientka.

Chantel wyciągnęła z lodówki butelkę z wodą i ciężko usiadła na kanapce.

- Gdybym  nie chciała, żeby mnie dotykał, nie dotykałby. Nie pierwszy raz pracuję z 

Amosem. I jeśli tylko nie będziesz zachowywać się jak skończony bałwan, nakręcimy wspólnie 

jeszcze niejeden film.

Quinn też zajrzał do lodówki i ku swemu zadowoleniu dostrzegł w niej piwo.

- Posłuchaj, skarbie, nie zamierzam zawężać kręgu podejrzanych tylko dlatego, że tak ci 

się   podoba.   Najwyższy   czas,   abyś   przestała   udawać,   że   nie   wierzysz,   by   osoba,   która   cię 

prześladuje, należała do kręgu twoich bliskich.

- Niczego nie udaję.

- Udajesz. - Wziął tęgi łyk piwa, po czym przysiadł obok niej. - I to udajesz dużo gorzej 

niż przed kilkoma minutami, gdy tarzałaś się z tym facetem po trawie.

- To moje życie i moja praca.

- Tak jest. - Ujął ją za podbródek. - A znalezienie tego zboczeńca - moja. Aha, jeśli ma cię 

to uspokoić, skreśliłem Cartera z listy podejrzanych.

- Seana? - spytała z wyraźną ulgą. - Dlaczego?

-   Jeśli   mężczyzna   jest   opętany   na   punkcie   kobiet...   a   chyba   zgadzamy   się,   że   ten 

szepczący koleś ma niezłego świra...

- Na pewno.

- No więc gdybym to ja był takim świrem, nie otrząsnąłbym się tak łatwo z kurzu i nie 

poszedł sobie w siną dal po spędzeniu połowy dnia z na wpół nagą kobietą, która śni mi się po 

nocach.

- Tylko tyle? - Chantel wyciągnęła się wygodnie na poduszkach i rozprostowała nogi. - 

Nie wymagało to jakiejś karkołomnej dedukcji.

- Powiedzmy, że także odrobinę intuicji.

background image

- A co sądzisz o samej scenie?

- Powinni puścić na polanę mgłę.

- Och, daj spokój! - Podniosła do oczu butelkę i przez chwilę obserwowała rosę na szkle. - 

Seks w tym filmie to kwestia drugorzędna. Chodzi o zderzenie dwóch światów - brutalnego, 

cynicznego,   pragmatycznego   i   świata   szlachetnych   ideałów.   Hailey   patrzy   na   świat   oczami 

ufnego dziecka, jest zachwycona życiem, to spotkanie to dla niej nie jakieś obłapianie się na 

trawie,   ale   czysta   poezja.   Nagość,   seks,   szelest   trawy   pod   jej   plecami   mają   drugorzędne 

znaczenie.

- Ale dzięki temu szelestowi będą sprzedawać się bilety.

- Nie bilety. To film telewizyjny. Już nam zapłacono. Do Ucha, Quinn, włożyłam w tę 

scenę całą duszę. To punkt zwrotny w życiu Hailey. Gdyby...

- Okay, byłaś dobra - przerwał krótko i Chantel wlepiła w niego zdumiony wzrok.

- Możesz to powtórzyć?

- Powiedziałem, że byłaś dobra. Ale to nie ja przyznaję Oscary, skarbie.

Podciągnęła kolana pod brodę i oparła na nich głowę.

- Jak dobra?

- Cholernie dobra. Tak dobra, że miałem ochotę zdefasonować buzię temu Carterowi.

- Naprawdę? - Zadowolona zagryzła  dolną wargę. Nie miała zamiaru mówić mu, jak 

wiele znaczyła dla niej jego pochwala. - Ale kiedy? Przed kamerą czy później?

- Przed, w trakcie i później. - Nieoczekiwanie chwycił ją za bluzkę. - I nie kuś losu, 

skarbie. Wiem, że robisz sobie ze mnie żarty, aleja mam zwyczaj brać to, co mi się podoba.

- Masz też niewątpliwą klasę, Doran - powiedziała, strącając jego dłoń. - Bardzo niską 

klasę.

- Przecież zatrudniłaś goryla. Czego się spodziewasz?

- Jednak czegoś więcej.

- Och, dzięki za uznanie. No więc musisz wiedzieć, koteczku, że oprócz gapienia się na 

wasze obmacywania...

- Quinn! Myśmy bardzo ciężko pracowali!

- ...rozglądałem się uważnie wokół i dostrzegłem kilka interesujących rzeczy.

- Co konkretnie?

- Na przykład to, że Brewster wypalił pół paczki papierosów, podczas gdy ty i Carter z 

background image

zapałem... pracowaliście.

- Ach, on jest po prostu bardzo nerwowy. Widywałam pisarzy, którzy przy filmowaniu 

swych powieści zachowują się dużo gorzej.

- A ten Lany pełzał prawie na kolanach, by przyjrzeć się wam dokładniej.

- Na tym polega jego praca.

- I prawie udławił się własnym językiem, kiedy Carter ściągnął z ciebie bluzkę.

- Och, przestań! - Gwałtownie podeszła do okna. Miała niewiele czasu na odpoczynek i 

nie mogła pozwolić, by słowa Quinna wyprowadziły ją z równowagi. - Wszystkich się czepiasz.

- Okropny jestem, prawda? A co gorsza, właśnie przyszła mi do głowy kolejna myśl. - 

Rozparł się na kanapie i poczekał, aż Chantel odwróci się w jego stronę. - Nie pojawił się jeszcze 

Matt. To dziwne. Czyż nie jesteś jego główną klientką?

Chantel przyglądała mu się długi czas.

- Zniechęcisz do mnie wszystkich - odezwała się w końcu. - Dosłownie wszystkich.

- Zgadza się. - Przełknął ślinę, by usunąć z ust gorzki smak. - Chwilowo bowiem możesz 

ufać mnie i tylko mnie.

- Daj mi na razie spokój. Nie zostało wiele czasu. Chcę teraz odpocząć - odparła tylko i 

nie patrząc w jego stronę, przeszła do sąsiedniego pomieszczenia.

Quinn miał ochotę wyrżnąć butelką w ścianę. I to jedynie po to, by usłyszeć, jak tłucze się 

szkło. Chantel nie miała żadnych powodów, by wywoływać w nim poczucie winy. On przecież 

tylko ją chronił. Za to mu płaciła. Nawet za cenę kilku jej łez musi zrobić swoje i zapewnić jej 

bezpieczeństwo. Pal Ucho te cholerne siedemset dolców dziennie!

Z trzaskiem odstawił butelkę na stolik i szybko poszedł za Chantel.

- Posłuchaj... - zaczął i zaraz zamilkł. Chantel siedziała w nogach łóżka i wpatrywała się 

tępo w trzymaną w dłoni kopertę. Zanim jeszcze dostrzegł kwiaty stojące w wazonie na toaletce, 

poczuł ciężki zapach róż.

- Nie otworzę go - szepnęła z rozpaczą. - Nie otworzę już żadnego listu.

- Nie musisz. - Przygarnął ją ze współczuciem, jakiego sam się po sobie nie spodziewał. - 

Po to właśnie tu jestem. - Wyjął kopertę z jej dłoni. - Nie pozwolę, żebyś otwierała kolejne listy. 

Przekazuj je mnie.

- Nie chcę nawet wiedzieć, co w nich jest - powiedziała zdławionym głosem. - Najlepiej 

je  podrzyj.   Och, ty nigdy nie  zrozumiesz,   jak  naprawdę  się  czuję. -  Położyła  mu  głowę  na 

background image

ramieniu. - Zawsze chciałam być kimś. Zawsze chciałam być kimś ważnym. Czy dlatego teraz 

muszę cierpieć? - Uniosła głowę, w jej oczach zalśniły łzy. - Może masz rację. Może sama się o 

wszystko prosiłam...

- Przestań - burknął, modląc się w duchu, by szybko doszła do siebie. - Głupio gadałem. 

Jesteś śliczna, masz talent i po prostu robisz z niego użytek. Nie możesz winić siebie za to, że 

ktoś ma chory umysł i cię napastuje.

- Boję się, Quinn.

- Nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię skrzywdził.

- Na pewno?

- Przysięgam.

- Wiem... że nie ułatwiam ci pracy. Nie chciałam, żeby tak było.

- Kłopoty to moja specjalność. Poza tym lubię twój styl.

- Widzę, że potrafisz być miły - uśmiechnęła się do niego przez łzy.

- Oho, oto pamiętny dzień. - Quinn uniósł jej dłoń do kurtuazyjnego pocałunku. - Tępy 

troglodyta Quinn Doran komplementowany przez gwiazdę!

Znów się uśmiechnęła i chciała zasłonić dłonią jego usta, by nie gadał więcej głupstw, 

lecz w chwili kiedy to zrobiła, zrozumiała, że popełniła błąd. Dotyk jego gorących warg pod 

palcami był niczym iskra, która rozpaliła gwałtowny płomień. Oboje jęknęli tylko - ona cicho, on 

głośniej - i natychmiast znalazła się w jego ramionach. Poszukała na oślep jego ust, zatopiła się w 

pocałunku, który zdawał się przenosić ją w jakąś mistyczną krainę. Tak właśnie musiała czuć się 

Hailey, gdy po raz pierwszy poczuła na sobie wargi kochanka.

Czy Quinn również jedynie korzystał z okazji? Czy jak Brad chciał tylko ją wykorzystać? 

A może czuł i myślał inaczej? Nagle stało się to dla niej niezwykle ważne. Musiała poznać jego 

myśli, musiała wiedzieć, co naprawdę czuje ten mężczyzna. Czy pragnie jej równie mocno, jak 

ona jego?

Gdyby Quinn mógł słyszeć te pytania, nie wahałby się z odpowiedzią. Żadna kobieta nie 

wzbudziła w nim dotąd takich żądz. Żadna nie sprawiła, że krew kipiała w jego żyłach  tak 

gwałtownie. Czy to jedynie z powodu tej niepospolitej urody, pytał sam siebie. Czy to możliwe, 

by Chantel ujęła go jedynie śliczną buzią i zgrabną figurą? A może chodzi o coś innego? Może 

chodzi o...

Nie, tego słowa bał się bardziej niż czegokolwiek.

background image

Przeciągnął dłonią po jedwabistych włosach. Płynne złoto. Jak u anioła. Nachylił się nad 

nią, zajrzał w lśniące źrenice. Chciał powiedzieć coś ważnego, lecz wtedy właśnie rozległo się 

pukanie do drzwi. Chantel wystrzeliła ku nim niczym  strzała, przyłożyła  dłonie do twarzy i 

potrząsnęła głową, jakby chciała obudzić się ze snu.

- Kto to? - zapytał cicho Quinn.

- Wszystko w porządku. Wzywają mnie na plan. Już sobie poszli.

- Siadaj. Powiem im, że źle się poczułaś.

- Nie. Nie pozwolę, żeby sprawy osobiste miały wpływ na moją pracę. - Zacisnęła dłoń w 

pięść, jakby rozpaczliwie chciała odzyskać nad sobą kontrolę. - Nie pozwolę! - powtórzyła i 

odwróciła głowę, by popatrzeć na stojące na stoliku kwiaty. - Nie pozwolę!

- Rozumiem. Potrzebujesz jeszcze chwili, żeby dojść do siebie?

- Tak... chyba tak - bąknęła niepewnie. - Gzy mógłbyś powiedzieć, że spóźnię się parę 

minut?

background image

ROZDZIAŁ 6

Kolejnych kilka dni Chantel spędziła w łóżku. Łoże było wielkie, pluszowe i ozdobne, a 

zainstalowano je... w studiu D, gdzie miały zostać nakręcone sceny z nocy poślubnej Hailey. 

Biedactwo, wyszła za mąż za mężczyznę, którego nie kochała, lecz którego postanowiła gorąco 

pokochać.

Rekwizytorzy   wnieśli   właśnie   wiaderko   z   lodem,   w   którym   mroził   się   szampan,   na 

krześle rozwiesili Mo z soboli, a na stole umieścili bukiet róż, które nieustannie skrapiali wodą, 

by nie zwiędły w cieple bijącym od reflektorów. Mężczyznę, którego miała poślubić Hailey, grał 

niezbyt znany Don Sterling. Choć był niezłym aktorem, to występując w towarzystwie wielkiej 

gwiazdy dał sparaliżować się tremie i sześć razy pod rząd zepsuł nagrywaną scenę.

Zamknięta w jego ramionach, Chantel czuła, jak bardzo jest spięty, więc zanim zdążył 

zepsuć kolejne ujęcie, zrobiła to umyślnie sama, w nadziei, że podniesie tym trochę na duchu 

nieszczęsnego partnera.

- Przepraszam - powiedziała, lekko wzruszając ramionami. - Mary, czy mogę prosić o 

pięć minut przerwy? Jestem chyba trochę zmęczona.

-   Jasne.   Nawet   dziesięć   -   uśmiechnęła   się   Mary   Rothschild   i   zaczęła   omawiać   coś 

zawzięcie ze swym asystentem.

- Co powiesz na filiżankę kawy, Don? - zagadnęła Chantel, nakładając szlafrok.

- Chyba tylko po to, by się w niej utopić - mruknął ponuro.

- Lepiej wypić. - Skinęła na Lany'ego, po czym zaprowadziła Dona do stolika na uboczu. 

Spostrzegła,   że   Quinn   szykuje   się,   by   do   nich   podejść,   pokręciła   więc   dyskretnie   głową   i 

przysunęła się bliżej do aktora.

- To okropnie trudna scena.

- Wcale nie. - Przeciągnął palcami po swych gęstych włosach. - A ludzie mówią, że 

jestem aktorem...

- Ja też.

-   Dla   ciebie   to   bułka   z   masłem.   -   Wypił   łyk   kawy.   -   Powiem   szczerze,   Chantel, 

onieśmielasz mnie. Kiedy zadzwonił do mnie mój agent i powiedział, że mam występować z 

tobą, zapadłem prawie w śpiączkę z wrażenia.

- Nie przejmuj się. W pierwszej scenie miłosnej, jaką mi przyszło zagrać, występowałam 

obok Scotta Barona. Legenda Hollywoodu, najbardziej seksowny mężczyzna na świecie, sam 

background image

rozumiesz. Gdy miałam go pocałować, ze strachu dzwoniły mi zęby. Nawet nie wiesz, jak bardzo 

się batom A wówczas Scott zaprowadził mnie do barku, kupił kanapkę z tuńczykiem i zaczął 

opowiadać przeróżne historyjki, w większości zapewne zmyślone, żebym poczuła się przy nim 

swobodniej. Wtedy właśnie wyznał mi wielką prawdę: powiedział, że aktorzy są jak dzieci, a 

dzieci uwielbiają się bawić. Jeśli nie potrafimy się bawić, to znaczy, że dorośliśmy i powinniśmy 

się wziąć za poważną pracę.

Z twarzy Dona Sterlinga powoli znikało napięcie.

- I co, pomogło?

- Nie wiem. Może to sprawiła tylko ta kanapka z tuńczykiem, ale wróciłam na plan i bez 

trudu odegrałam tę scenę.

- Podkradłaś mu ten film. Krytycy pisali, że go przyćmiłaś.

Chantel uśmiechnęła się lekko.

- Fakt. Ale tobie na to nie pozwolę.

- Specjalnie zepsułaś ostatnią scenę.

- O czym ty mówisz? - Puściła do niego oko. - Każdy ma prawo się pomylić.

- I pomyśleć, że według niektórych jesteś zimna i bezwzględna - powiedział z zadumą 

Don Sterling. - Dzięki ci, Chantel.

- Nie wierz w ludzkie gadanie. - Wstała i wyciągnęła do niego rękę. - Chodź, czeka nas 

noc poślubna.

Scena wypadła dokładnie tak, jak miała wypaść. Quinn nie miał najmniejszego pojęcia, co 

też Chantel powiedziała partnerowi podczas krótkiej przerwy ale najwyraźniej wywarło to na 

niego zbawienny wpływ, bo więcej powtórek nie było.

Sam   Quinn   nauczył   się   już   nie   reagować   na   widok   Chantel   w   objęciach   obcych 

mężczyzn. A może inaczej - reagował, ale spokojniej, bez tej zazdrości i tego gniewu, który czuł 

przy kręceniu sceny na polanie. Patrzył na przykład na swoją klientkę i nie mógł się nadziwić, z 

jaką łatwością pozoruje namiętność. Zastanawiał się, czy kobieta taka jak ona jest w ogóle zdolna 

do   przeżywania   prawdziwych   uczuć,   skoro   swoje   emocje   potrafi   włączać   i   wyłączać   w 

zależności od życzenia reżysera i wymogów scenariusza.

Jest niczym nakręcana lala, rozmyślał. Piękna na zewnątrz, posłuszna i powolna, ale pusta 

w środku. No tak, ale co to znaczy pusta? Głupia? Nie, to na: pewno nie. Więc pozbawiona 

zasad?   Może...   Tak   czy   inaczej   Chantel   O'Hurley   stanowiła   śmiertelne   zagrożenie   dla 

background image

mężczyzny, który nie potrafił sprawować nad sobą całkowitej kontroli.

Czy on, Quinn Doran, był jednym z nich? Tego nie wiedział. Wiedział tylko, że ilekroć na 

nią patrzył, zasychało mu w ustach z wrażenia.

To tylko pożądanie, wmawiał sobie. Zwykłe pożądanie i nic więcej. A jednak, kiedy 

niedawno trzymał ją w ramionach, w swoim sercu usłyszał głos, który zdawał się przekonywać, 

że warto pokochać Chantel.

Pokochać?

Boże, nie! Wszystko tylko nie to! Powiedzmy, że jej współczuł. Nie byłby sobą, gdyby 

nie czul współczucia albo nie stanął w obronie przestraszonej, bezbronnej, prześladowanej przez 

zboczeńca kobiety. Stąd ta wściekłość, którą czuł, czytając plugawe listy, stąd furia na samą myśl 

o tym, że jego kobiecie coś zagraża.,.

Jego kobieta? No właśnie, tak przed chwilą pomyślał. Och, powinien dać sobie spokój z 

tymi rozmyślaniami. Jeśli nie weźmie siew garść, ta sprawa go przerośnie.

Zgniótł niedopałek w popielniczce i ponownie wbił wzrok w skupioną twarz asystenta 

Mary Rothschild. Musi coś wreszcie z niej wyczytać.

W ciągu tygodnia nadeszły jeszcze dwa listy, których Quinn nie pokazał Chantel. Ich ton 

uległ radykalnej zmianie. Teraz ich autor prosił, wręcz błagał swą ofiarę o miłość i oddanie. 

Zaniepokoiły one Quinna bardziej niż poprzednie, zawoalowane groźby, wskazywały bowiem, iż 

desperat   znalazł   się   na   granicy   psychicznej   wytrzymałości.   Kiedy   ją   przekroczy,   wybuchnie 

gwałtownie niczym gorący gejzer i wtedy dopiero stanie się naprawdę niebezpieczny.

- Cięcie! Dzięki! Skończyliśmy na ten tydzień!

- Mary Rothschild podniosła się z krzesełka po brawurowym odegraniu przez aktorów 

ostatniej sceny.

-   Nie   hulajcie   zanadto   podczas   weekendu.   W   poniedziałek   chcę   was   widzieć 

wypoczętych, żywych i w dobrej kondycji.

Chantel, przybrana jedynie w krótką koszulkę, nie schodziła jeszcze z planu. Usiadła na 

skraju łóżka i z ożywieniem rozmawiała o czymś z Donem.

Zazdrość. Skąd i dlaczego rodziło się w nim to uczucie, Quinn nie miał zielonego pojęcia. 

Zawsze hołdował zasadzie, że skoro sam żyje, powinien pozwolić żyć innym. Ilekroć kobieta, z 

którą akurat był, zapragnęła innego mężczyzny, nie rozpaczał i nie miał jej tego za złe. Żadnych 

trwałych więzów, żadnego bólu i rozczarowań, żadnych komplikacji - to była jego dewiza.

background image

Dopiero ona, Chantel O'Hurley, wprowadziła w jego uczucia taki zamęt, a on bardzo tego 

nie lubił. Nie mogąc nad sobą zapanować, podszedł do Chantel i chwycił ją za rękę.

- Nie słyszałaś, co mówiła Mary? Na dzisiaj koniec - uśmiechnął się blado i pociągnął ją 

za sobą do garderoby.

- Odczep się - warknęła, gdy odeszli na bok.

- Czy musisz zachowywać się jak...?

- A ty się zamknij! Zobacz, jak na nas patrzą. Rzeczywiście, Lany, który usłużnie ruszył 

w jej stronę ze szlafrokiem, na widok wyrazu malującego się na ich twarzach przezornie się 

wycofał.

- I co z tego? Jesteśmy w miejscu mojej pracy, ale jeśli chcesz, mogę urządzić ci taką 

awanturę, że zapamiętasz ją do końca swoich dni. I całymi tygodniami będziesz czytywać o niej 

w gazetach. Może zależy ci na reklamie, co?

- Dobrze, idziemy.

Chantel zatrzymała się w pół kroku.

- Nie. Powiedz mi najpierw, w czym problem. Wściekłeś się, czy co?

- Ty jesteś moim problemem. Jak na kobietę, która musi uważać na każdym kroku, zbyt 

spoufalasz się z tym młodzieńcem.

- Z Donem? Na Boga, to mój partner! Poza tym jest ode mnie dwa lata starszy.

- Na twój widok szkła kontaktowe zachodzą mu mgłą.

- Jeszcze cię ta piosenka nie znudziła? - Wyszarpnęła rękę z jego uścisku i otworzyła 

drzwi garderoby. - Z całą pewnością masz już raporty dotyczące Dona Sterlinga, więc dobrze 

wiesz, że od dwóch lat jest związany z pewną kobietą.

- A ta kobieta znajduje się pięć tysięcy kilometrów stąd, w Nowym Jorku.

- Wiem. - Chantel odgarnęła włosy z twarzy. - Mówił mi właśnie, że zamierza polecieć do 

niej  na  weekend  wynajętym   samolotem.   Jest  zakochany jak   szczeniak.  Podejrzewam,   że  dla 

ciebie to zupełnie obce uczucie.

- Można kochać jedną kobietę, a interesować się drugą Chantel ze złością zatrzasnęła 

drzwi i oparła się o nie plecami.

-   Gadanie!   Co   ty   możesz   wiedzieć   o   miłości?   Co   możesz   wiedzieć   o   prawdziwych 

uczuciach?

- A ty tak dobrze je znasz? A może wciąż ich pragniesz? - Oparł dłonie o drzwi po obu 

background image

stronach jej głowy i zajrzał jej w oczy. - Chcesz się przekonać, skarbie, jakie uczucia wzbudzasz 

w   mężczyznach?   Tych   prawdziwych,   nie   wyjętych   ze   scenariusza?   Jesteś   pewna,   że   to 

wytrzymasz?

Chantel poczuła, że ze strachu kurczy się w niej serce. W oczach Quinna widziała dziką 

furię, lecz z jakichś osobliwych względów widok ten sprawił jej również przyjemność. Czuła 

strach, a jednocześnie dreszcz podniecenia.

- Daj mi spokój, dobrze?

- Masz rację, że się mnie boisz.

- Nie boję się.

- Drżysz.

- Z gniewu. - Oparła spotniałe dłonie o chłodną płaszczyznę drzwi.

-  Może.  A   może  drżysz,   ponieważ  nie  jesteś  pewna,  co wydarzy  się  za  chwilę.  Ten 

scenariusz nie został napisany dla ciebie, Chantel, prawda? Tutaj nie jest tak prosto włączać i 

wyłączać swe emocje.

- Zejdź mi z oczu.

- Jeszcze nie teraz. Chcę wiedzieć, co naprawdę czujesz. - Delikatnie przyparł ją ciałem 

do drzwi. - Chcę wiedzieć, czy potrafisz cokolwiek czuć.

Nagle straciła całą pewność siebie i pozostała drżąca i bezradna. Wiedziała, że jeśli Quinn 

w tej chwili ją dotknie, ona utraci wszystko - dumę, godność, poczucie własnej wartości. Bo 

przecież   nie   mogła   mu   wyznać,   co   czuje   naprawdę   i   czego   naprawdę   pragnie.   Nie   mogła 

powiedzieć, że chce, by zamknął ją w ramionach, chronił, hołubił i kochał. Tak, kochał. Jeśli mu 

to wyzna, on roześmieje się tylko, a potem weźmie to, czego pragnie, niczym okrutny najeźdźca. 

Kiedyś już dostała podobną lekcję i przysięgła sobie solennie, że po raz drugi historia się nie 

powtórzy.

- Nie jesteś ani trochę lepszy od tego, przed którym masz mnie strzec.

Spojrzała na niego wyzywająco, a on zrobił gwałtowny krok do tyłu, jakby wymierzyła 

mu siarczysty policzek. Zrobiło jej się nagle głupio i w pierwszym odruchu chciała wyciągnąć do 

niego   rękę,   zapanowała   jednak   nad   sobą   i   oparta   o   drzwi   czekała,   co   zrobi   Quinn   po   tych 

słowach.

On jednak nie zrobił nic.

- Ubierz się - rzucił tylko, a potem podszedł do lodówki i wyjął z niej spokojnie butelkę 

background image

piwa.

Miała rację, myślał, zdejmując kapsel i wypijając dwa duże łyki. Chciał ją wystraszyć, 

osłabić jej wolę, zmusić, by tańczyła do jego melodii. Mówiąc krótko, chciał ją skrzywdzić. 

Stanowiła zagrożenie dla spokoju jego umysłu i koniecznie musiał przejść do kontrataku Uznał, 

że seks z Chantel - nie miłość, ale właśnie seks - oczyści go i wynagrodzi mękę bezsennych nocy, 

że będzie zemstą za wszystkie rozterki, które przeżywał z jej powodu, a zarazem ostatecznym 

triumfem nad Chantel O'Hurley.

Niesmak,   który   poczuł   po   uświadomieniu   sobie   tego   wszystkiego,   był   mu   dotąd 

całkowicie   obcy.   I  bardzo   nieprzyjemny,   nie   mniej  niż   to   cholerne   uczucie   zazdrości,   które 

ogarniało go ostatnio tak często.

Usłyszał jej kroki i szybko cisnął pustą butelkę do kosza na śmieci. Chantel wyszła z 

przebieralni ubrana w różowe, płócienne spodnie oraz kurtkę w kwiaty. Sprawiała teraz wrażenie 

chłodnej i wyniosłej i w niczym nie przypominała tej namiętnej, niedoświadczonej dziewczyny, 

którą grała przez większą część dnia.

Wyminęła go bez słowa, podeszła do drzwi i sięgnęła do klamki. Zanim jednak zdążyła 

otworzyć, Quinn łagodnym gestem położył rękę na jej dłoni i zapytał cicho:

- Może się jednak napijesz czegoś przed wyjściem?

Milczała przez chwilę, czekając, aż opuści ją gniew. Wreszcie westchnęła ciężko i odparła 

znużonym głosem:

- Może później.

- Chantel...

- Tak?

Chciał ją przeprosić. Nie leżało to wprawdzie w jego naturze, lecz naprawdę chciał to 

zrobić. Chciał z całego serca, ale słowa nie mogły przejść mu przez gardło.

- Nic takiego. Chodźmy.

Do domu jechali w milczeniu. Quinna dręczyły wyrzuty sumienia, lecz pocieszał się w 

duchu, że i to mu w końcu przejdzie. Do Ucha, naprawdę nie mógł tracić czasu na takie głupstwa. 

Miał do wykonania konkretne zadania i im powinien się poświęcić - dopilnować, by Chantel 

bezpiecznie dotarła do domu, upewnić się, czy drzwi są dobrze zamknięte, a alarmy nastawione, 

przejrzeć najnowsze raporty swego agenta. I przede wszystkim czekać, aż przeciwnik popełni 

pierwszy błąd.

background image

Kiedy   jednak   minęli   bramę   posiadłości   i   po   chwili   Chantel   wysiadła   z   samochodu, 

posłuchał impulsu, który podpowiedział mu nagle, by nie rezygnować z myślenia o niej jako o 

kobiecie. Bez słowa ujął ją za rękę i poprowadził do swego auta.

- Co robisz?

- Jest piątkowy wieczór. Mam dosyć siedzenia w domu. Pojedziemy do miasta coś zjeść.

Zatrzymał się przy samochodzie i skinął głową jednemu z agentów.

- A jeśli ja nie mam ochoty nigdzie wychodzić? - Próbowała się opierać.

- Pójdziesz tam, gdzie ci każę. - Otworzył przed nią drzwi auta i lekko popchnął ją do 

wnętrza.

- Posłuchaj, Quinn, przepracowałam w tym  tygodniu  sześćdziesiąt godzin i naprawdę 

jestem zmęczona. Nie chcę iść do żadnej restauracji, budzić sensacji swoją osobą...

- A kto mówi o restauracji? Wsiadaj, skarbie, i nie rób mi wstydu w obecności mojego 

człowieka.

- Nie jestem głodna.

- Ale ja jestem. - Wepchnął ją do pojazdu i zatrzasnął drzwi.

- Czy ktoś już ci mówił, że brak ci ogłady i dobrego wychowania? - zapytała, gdy po 

chwili usiadł obok niej.

- Nieustannie mi to powtarzają.

- Jeśli coś mi się stanie w tym gruchocie, producenci obetną ci głowę.

- Boisz się?

- Nie boję się. Po prostu mnie irytujesz.

- Każdy ma swoją specjalność.

Włączył   radio,   z   którego   natychmiast   popłynęła   pulsująca   muzyka   rockowa.   Chantel 

zamknęła oczy i udawała, że zupełnie ignoruje jego obecność. Kiedy samochód zatrzymał się po 

kilkunastu   minutach   jazdy,   nie   podniosła   powiek   i   nie   ruszyła   się   z   miejsca,   zdecydowana 

konsekwentnie okazywać obojętność i brak zainteresowania. Zza szyby auta dobiegał ją szum 

ruchu ulicznego i nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie dojechali, lecz wmawiała sobie, że nic a 

nic ją to nie obchodzi. Kiedy jednak usłyszała, jak Quinn zatrzaskuje drzwi po swojej stronie, i 

zorientowała się, że została sama, otworzyła zaintrygowana oczy.

Zobaczyła go, jak biegnie w stronę baru szybkiej obsługi, gdzie sprzedawano jedzenie na 

wynos. Uśmiechnęła się ironicznie. W domu czekał na nią kieliszek wytrawnego wina i świeża 

background image

sałatka z jarzyn, stanowiącą specjalność jej francuskiego kucharza. Bóg jeden wie, co Quinn 

przyniesie do samochodu w potłuszczonej, papierowej torbie. Najważniejsze, że ona po prostu 

nie będzie tego jadła. On niech je, co mu się żywnie podoba; ona nawet na to nie spojrzy.

Zgodnie z daną sobie obietnicą zamknęła oczy i kiedy Quinn wrócił, starała się ignorować 

zapach, jaki wypełnił wnętrze samochodu. Nie było to łatwe, bo zapach był naprawdę kuszący...

Na szczęście zaraz potem ruszyli i mogła napawać się spokojną jazdą o zachodzie słońca. 

Szum ulicy ucichł i jechali teraz jakąś krętą, wąską i chyba dość stromą drogą, tak w każdym 

razie jej się zdawało, bowiem powieki wciąż miała opuszczone. Uświadomiła sobie nagle, jak 

wielką ma ochotę oderwać się od pracy, od swego domu - a może nawet od samej siebie. Z 

najwyższym trudem powstrzymywała się, by nie wyrazić wdzięczności za tę przejażdżkę.

Gdy poczuła ssanie w żołądku, doszła do wniosku, że owoce i ser, które zjadła w porze 

lunchu, to stanowczo zbyt mało, by pójść spać bez kolacji. Może więc to, co kupił Quinn... ?

Nie,   odpowiedziała   sobie   hardo.   Musi   dotrzymywać   własnych   obietnic.   Niech   ten 

mięsożerca sam sobie zmiata to, co przyniósł w torbie!

Kiedy samochód przystanął, otworzyła oczy i pchnęła drzwi. Zatrzasnęła je za sobą, a 

wówczas rozległo się dźwięczne echo i zaskoczona Chantel rozejrzała się ciekawie wokół siebie.

Znajdowali się na rozległych, wyniosłych wzgórzach otaczających miasto. W odległości 

kilku kilometrów, w dole, rozciągało się rozmigotane światłami Los Angeles, a ponad nim niebo, 

malowane słońcem na różnorodne barwy - błękit, granat, fiołkowy róż, złoto. Nad ich głowami 

rozbłysła właśnie pierwsza gwiazda, czekając, aż dołączą do niej inne. W zaroślach szeleścił 

wiatr, a miasto, tak hałaśliwe i tak dobrze jej znane, zdawało się teraz nieprawdziwe, nierealne, 

uśpione, jakby zatopione w szkle.

- Imponujący widok, prawda?

Odwróciła się i ujrzała Quinna, opartego o ogromną literę „ H”. Boże, to ten słynny napis 

„HOLLYWOOD”, uświadomiła sobie nagle i mimowolnie wybuchnęła śmiechem. Tak często 

widziała   go   w   oddali,   że   przestała   zwracać   na   niego   uwagę.   Z   daleka   wydawał   się   biały, 

niezniszczalny, wtopiony w krajobraz Los Angeles i wręcz nieśmiertelny. Z bliska, podobnie jak 

samo   miasto,   wyglądał   znacznie   mniej   imponująco.   Był   wielki,   to   prawda,   lecz   zarazem 

zniszczony i odrapany. U podstawy liter widniały różnokolorowe graffiti.

- Jest strasznie zaniedbany. Należałoby go odmalować - westchnęła.

-   Po   co?   -   Quinn   kopnął   leżącą   na   ziemi   puszkę   po   piwie.   -   Przyjeżdżają   tu   często 

background image

nastolatki, mażą po nim... Mają zabawę.

- A ty?

- Och, ja po prostu lubię ten widok. - Wspiął się lekko po skałach i usiadł u podstawy 

litery „L”. - Lubię też spokój, który tu panuje. Nie ma huku, pisku, jazgotu. Czasami można 

nawet usłyszeć wycie kojota.

- Kojota? - Chantel z niepokojem obejrzała się za siebie.

- Tak jest - odparł, tłumiąc uśmiech, po czym sięgnął po papierową torbę. - Chcesz tac

1

o?

Taco! Przywiozłeś mnie aż tutaj, żeby poczęstować taco?

- Mam też piwo.

- Jestem pod wrażeniem.

- Zaczyna się robić ciepłe. Musisz szybko pić.

- Nie chcę.

- Twoja sprawa. - Wyciągnął z torby swoją porcję i wbił w nią z apetytem zęby. - Mam 

też frytki - poinformował z pełnymi ustami. - Może są trochę zbyt tłuste, ale za to gorące.

Odwróciła się do niego plecami i zaczęła spoglądać w stronę odległego miasta. Niestety, 

lekki podmuch wiatru przyniósł smakowity zapach jedzenia i Chantel poczuła, że do ust napływa 

jej ślina. Spoglądała  ponuro na światła  rozciągającego się w dole Los Angeles i przeklinała 

Quinna na czym świat stoi.

- Podejrzewam, że takie jak ty kręcą nosem na wszystko, co nie jest szampanem albo 

kawiorem, co?

Chantel odwróciła się w jego stronę.

-   Nic   o   mnie   nie   wiesz.   Nic   a   nic   -   powiedziała,   a   on   pomyślał,   że   na   tle   tego 

przedwieczornego nieba jest piękna jak bogini, która zstąpiła na ziemię, by objawić ludzkości 

swoje przesłanie.

- A skąd miałbym wiedzieć? - Wzruszył ramionami.

- Więc nie gadaj bzdur. Pierwszych dwadzieścia lat życia spędziłam, włócząc się z miasta 

do miasta i jedząc brudnymi sztućcami w najpodlejszych stołówkach i motelowych pokojach. 

Czasami, gdy mieliśmy szczęście, a przedstawienie się nam udało, zapraszano nas do hotelowej 

kuchni. Kiedy mieliśmy mniej szczęścia, musieliśmy zadowalać się jajkami na twardo i cienką 

kawą. Wymyśliłeś sobie coś na mój temat i powtarzasz to jak katarynka. Plujesz na mnie, a w 

1

 

taco 

proste danie kuchni meksykańskiej uważanej za niedrogą i pospolitą 

złożony na 

pół kukurydziany placek, faszerowany zazwyczaj mielonym mięsem i fasolą

 - 

(przyp. red.)

background image

końcu znasz tylko fragment tego, czym jest życie Chantel O'Hurley.

- Dobrze, dobrze... - Quinn powoli odstawił na kamień puszkę z piwem. - Twoje oficjalne 

biografie po prostu o tym nie wspominają.

Chantel   popatrzyła   na   niego   w   milczeniu.   Co   było   w   tym   człowieku   takiego,   że 

nieustannie traciła  w  jego obecności  kontrolę  nad sobą?  Co sprawiło,  że wyznała  mu przed 

chwilą gorzką prawdę o swej przeszłości?

- Chcę już wracać.

- Jeszcze nie - zaprotestował łagodnie. - Jesteśmy tu sami. Nikt na ciebie nie patrzy, nie 

każe się uśmiechać, robić miny, grać. Usiądź po prostu obok mnie i popatrz z góry na ten boży 

świat.

Odruchowo zrobiła krok w jego stronę. Kiedy wstał i wyciągnął do niej rękę, bez wahania 

przyjęła jego pomoc. Przez chwilę stali tak pod mroczniejącym niebem, wreszcie Quinn pomógł 

jej wspiąć się na skały i zająć wygodne miejsce.

- Przepraszam - powiedział ku zaskoczeniu ich obojga.

- Za co?

- Za swoje zachowanie. - Przesunął lekko palcem po jej włosach. - Nie wiem dlaczego, 

ale w twoim towarzystwie staję się czasami nieco opryskliwy.

- A więc jesteśmy kwita - odrzekła cicho, patrząc mu w oczy. - Ja też trochę dałam ci w 

kość.

Wytrzymał   to   spojrzenie.   Było   inne   niż   zazwyczaj   -   prawdziwe,   poważne,   szczere. 

Wiedział, że w tej chwili nie muszą przed sobą niczego udawać, bo każda próba byłaby tylko 

śmieszna. Teraz mogli powiedzieć sobie wszystko i wysłuchać wszystkiego. Być może tylko 

teraz i już nigdy potem.

-   Pragnę   cię,   Chantel   -   powiedział   cicho.   -   Długo   się   z   tym   męczyłem   i   teraz 

postanowiłem ci to wyznać.

Inni mężczyźni również jej pragnęli. Inni mężczyźni wyrażali to w o wiele piękniejszy 

sposób, ale żadne wyznanie nie wstrząsnęło nią tak, jak te nieporadne słowa.

- Mogę cię zwolnić.

- To nie ma znaczenia.

- Ma. - Odwróciła głowę, zdumiona tęsknotą jaka nagle ją ogarnęła. - Nie pójdę z tobą do 

łóżka.

background image

- Wiem.

- Quinn... - Widząc, że zamierza się odsunąć, chwyciła go szybko za rękę. - Nie wiem, co 

o mnie naprawdę myślisz, ale zapewniam cię, że grubo się mylisz.

- To ci powiem: to nie twój styl. - Uśmiechnął się gorzko i ponownie sięgnął po puszkę 

piwa. - Nie twoja liga. Za wysokie progi na Dorana nogi.

Chantel wyrwała mu butelkę i cisnęła nią w kamienie.

- Nie mów mi, co myślę ani co czuję!

- Więc sama mi powiedz.

- Nie muszę niczego wyjaśniać. Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Do diabła, chcę 

mieć tylko trochę spokoju, nie rozumiesz? Chcę, żeby przez kilka następnych godzin nikt niczego 

ode mnie nie wymagał! Nie wiem, jak długo wytrzymam jeszcze tę ciągłą szarpaninę!

- Dobrze już, dobrze. - Przygarnął ją ostrożnie do siebie i zaczął głaskać po szczupłych 

plecach.   -   Masz   rację.   Nie   przywiozłem   cię   tu   po   to,   żeby   się   z   tobą   kłócić.   Ale   to   ty 

wyprowadziłaś mnie z równowagi.

- Wiesz co, Quinn. Lepiej już wracajmy.

-   Nie,   usiądź,   proszę.   -   Dotknął   ustami   jej   włosów.   -   Posiedźmy   jeszcze   godzinkę   i 

zobaczmy, czy potrafimy się ze sobą nie kłócić. Popatrzymy na niebo... Zjemy sobie taco...

Spojrzała na papierową torbę, potem na jego uśmiech - i poddała się wreszcie.

- Dawaj. Umieram z głodu.

-   Od   początku   wiedziałem.   -   Wręczył   jej   jedzenie   i   przez   dłuższą   chwilę   jedli   w 

milczeniu. - Naprawdę miałaś aż tak paskudne dzieciństwo? - zagadnął Quinn między jednym a 

drugim kęsem.

- Bez przesady. Po prostu inne. Rodzice byli wędrownymi artystami. Przez trzydzieści lat 

śpiewali   i   tańczyli   na   estradzie.   W   szóstkę   włóczyliśmy   się   po   całym   kraju   i   czasami 

występowaliśmy w prawdziwych spelunkach. Ale moja rodzinka... - Uśmiechnęła się z zadumą i 

sięgnęła po piwo. - Moja rodzinka jest cudowna, bez dwóch zdań. Tracę fantastycznie grał na 

pianinie. Zawsze doprowadzało  mnie  do rozpaczy,  że bez względu na to ile  ćwiczyłam,  nie 

mogłam mu dorównać. Kłóciliśmy się z nim ciągle, a jednocześnie nie mogliśmy bez siebie żyć. 

Inna sprawa z siostrami. Po prostu byłyśmy jak trzy części jednej całości. - Pociągnęła piwo 

prosto   z   butelki   i   zapatrzyła   się   w   rozciągające   siew   dole   miasto.   -   Wciąż   jesteśmy.   Boże, 

czasami   tak   bardzo   mi   ich   brakuje.   W   dzieciństwie   planowałyśmy   występować   z   naszym 

background image

numerem przez całe życie. Później wyrosłyśmy...

- Jaki to numer?

Chantel roześmiała się i zlizała z palców sól.

- Nie słyszałeś o tym słynnym trio? Nazywało się „O'Hurleys”?

- Przykro mi.

- Byłoby ci jeszcze bardziej przykro, gdybyś nas wtedy posłuchał.

- Śpiewałaś?

- Nie tylko śpiewałam. Tańczyłam, wycinałam hołubce. Byłam w tym fantastyczna.

- Na ekranie nie śpiewasz. Chantel wzruszyła ramionami.

- Matt twierdzi,  że powinnam jeszcze  z tym  trochę  poczekać i zaskoczyć  widzów w 

stosownym czasie.

- A taniec? Dlaczego nie tańczysz? Gorzej ci idzie?

- No wiesz! - oburzyła się. - Ojciec umarłby ze wstydu, gdybym nie umiała tańczyć. Nie 

było jakoś odpowiedniej okazji. Poza tym koncentrowałam się na tym, w czym jestem najlepsza.

- A w czym jesteś najlepsza?

- W rolach dramatycznych - odparła, przesyłając mu kpiące spojrzenie.

Quinn założył jej za ucho kosmyk włosów.

- Mam nadzieję, że nie grasz teraz którejś z ról - powiedział poważnie.

Chantel szybko odwróciła wzrok i rozejrzała się wokół siebie. Niebo było już prawie 

czarne i jasno lśniły na nim gwiazdy.

- Tego nigdy nie możesz być pewny. Sama tego nie wiem. - Znów się odwróciła, a wtedy 

ujrzała jego twarz tuż przy swojej; kuszące usta, które schylały się, by ją pocałować. - Nie, 

naprawdę... - zaczęła, lecz Quinn stłumił jej protest delikatnym jak muśnięcie piórka dotykiem 

warg.

- Czy wiesz, jak się czułem, gdy leżałaś dziś w łóżku z tym Sterlingiem?

- Nie chcę wiedzieć. Już ci mówiłam, że na tym polega moja praca.

- Nie byłem pewien, czy powinienem was udusić, ale pragnąłem jednego: żebyś choć raz 

spojrzała na mnie, tak jak na niego.

- To była tylko gra.

- Ale tutaj nie ma kamer. Jesteśmy tylko ty i ja. I sądzę, że tego się właśnie boisz, Chantel. 

Tutaj nikt ci nie powie, czego od ciebie chce. I nikt nie krzyknie „Cięcie!”, kiedy sprawy posuną 

background image

się za daleko.

- Bo nikt nie musi mi tego mówić. Sama wiem - odparła i przyciągnęła jego usta do 

swoich.

Pragnęła tego, odkąd się tu znaleźli. Pragnęła dreszczu rozkoszy, jaki wywoływała w niej 

bliskość Quinna Nikt inny nie rozbudzał w niej takich emocji. Mogła mu o tym powiedzieć, ale i 

tak by nie uwierzył. Poza tym to, co było w niej, było wyłączną jej własnością i nikt nigdy nie 

mógł mieć dostępu do głębin jej duszy - tak postanowiła i tego chciała się trzymać.

Ale mogła przecież napawać się choć przez chwilę jego żarem, namiętnością, siłą. Mogła 

sycić się dotykiem jego rąk, pieszczotą ust, ciepłem twardego, sprężystego ciała. Mogła odpłacać 

mu tym samym, pod warunkiem że nie da mu zbyt dużo, że nie odda mu się bez reszty...

Do diabła, nieważne gdzie byli ani kim byli. Do diabla z ceną, jaką przyjdzie zapewne 

zapłacić za chwile rozkoszy. Teraz chciała tylko jego - Quinna Dorana!

Zarzuciła mu ręce na kark, wtuliła twarz w zgięcie przy szyi.

-   Chantel...   -   wyszeptał   i   delikatnie   uniósł   jej   brodę,   niepewny,   czy   dobrze   rozumie 

malujący się w jej oczach wyraz. - Chantel - powtórzył i w tej samej chwili usłyszał szelest w 

pobliskich krzakach. Natychmiast zesztywniał, a kiedy hałas powtórzył się, odsunął ją lekko od 

siebie.

- Co to jest? - zapytała niespokojnie i wbiła palce w jego ramię. - Zwierzę?

- Zapewne.

- Gdzie idziesz?

- Rozejrzeć się. Zaczekaj.

- Quinn...

- Poczekaj tu na mnie spokojnie. To chyba tylko królik.

Ale to nie był królik. Wyczuła to w jego głosie. Nie umiał grać tak dobrze jak ona.

- Samego cię nie puszczę.

- Mówię ci: usiądź i zaczekaj.

- Nie. - Chwyciła go za rękę i zaczęła zsuwać się ze skał.

- W porządku, ale bądź ostrożna. Pokaleczysz się i cała wina spadnie na mnie.

Podeszli do samochodu. Quinn zapalił reflektory, oświetlił wzgórze przed nimi i po chwili 

ruszyli powoli w stronę gęstych zarośli.

- Żyje  tu dużo różnych zwierząt - uspokajał ją lecz jego ciało było spięte, gotowe w 

background image

każdej chwili do odparcia ataku.

- Pamiętam, kojoty.

- Właśnie. - Przykucnął i oświetlił zapalniczką ślad odbity w miękkiej ziemi.

- Kojoty raczej w butach nie chodzą. - Chantel nerwowo przygryzła wargi.

- Ja w każdym razie takich nie spotkałem. Popatrz, to chyba ślad jakiegoś dzieciaka.

- Wcale nie. Nie udawaj, Quinn, sam w to nie wierzysz. - Popatrzyła  na niewyraźne 

odciski, prowadzące w pobliże skałki, na której niedawno siedzieli. - Ktoś nas śledził i oboje 

wiemy, dlaczego. O Boże! - Przycisnęła palce do oczu. - To on. Był tu. Był tu i nas obserwował. 

Dlaczego nie przestanie? Dlaczego... - Odetchnęła głęboko i w tej samej chwili z oddali dobiegł 

ich warkot uruchamianego silnika samochodu. - Śledził mnie. Powiedz, ile już razy mnie śledził?

-   Nie   wiem.   -   Quinn   popatrzył   na   pogrążoną   w   ciemnościach   drogę.   Gdyby   nawet 

zostawił Chantel samą, i tak nie dogoniłby samochodu. - Wiem na razie tylko jedno: nie pozwolę, 

żeby cię dopadł.

- Jak długo? - zapytała cicho. - Jak długo?

background image

ROZDZIAŁ 7

- Jest jakiś postęp?

- Jak dotąd nic - odparła Chantel, nalała sobie brandy, po czym napełniła kieliszek Matta.

- Przykro mi. Przysiągłbym, że jeśli ktoś może go wytropić, to właśnie Quinn.

- Nie mam do niego pretensji. - Z kieliszkiem w dłoni podeszła do okna, za którym 

zachodziło słońce. Natychmiast przypomniała sobie inny zmierzch i uśmiechnęła się tęsknie do 

siebie.

- Zdaje się, że na początku byłaś w stosunku do niego znacznie bardziej krytyczna.

- Robi, co w jego mocy.

- Może więc i ja powinienem się w to włączyć - mruknął Matt, zaniepokojony tonem 

rezygnacji, jaki zabrzmiał w głosie Chantel. - Naprawdę nic dotąd nie odkrył?  A co z tymi 

listami?

- Taką papeterię można dostać w każdym kiosku w Los Angeles. - Chantel wzruszyła 

ramionami.

- A kwiaty? Z całą pewnością można ustalić ich pochodzenie.

- Też nie. Za każdym razem znajdowałam je w swojej garderobie lub gdzieś na planie. 

Nikt nie widział doręczyciela.

- Ktoś mógł go zapamiętać...

- Niestety. Quinn zapewnił mnie  też, że jego ludzie obeszli wszystkie  kwiaciarnie  w 

okolicy. Nie natrafili na żaden sensowny ślad.

- A telefony?

- Ten człowiek dzwonił pod mój numer tylko raz i się spłoszył.  Rozmowa trwała za 

krótko, by można było go namierzyć.

- Niech to szlag. Może powinniśmy jeszcze raz pomyśleć o powiadomieniu policji?

Chantel odwróciła się w jego stronę.

- Czy naprawdę sądzisz, że policja zrobi w tej sprawie coś więcej?

- Nie wiem. Po prostu nie wiem. - Odwrócił wzrok. - Myślałem tylko, że schwytanie tego 

typa to będzie kwestia kilku dni.

- Niestety. Jest bardzo ostrożny.

- Do czasu. Quinn na pewno go zidentyfikuje, przekonasz się. - Przeciągnął dłonią po 

włosach.

background image

- Przypomnij sobie, może nie wszystko mu powiedziałaś.

- Czego nie powiedziałam, sam odkrył. - Chantel uśmiechnęła się nerwowo. - Napuścił 

agentów na wszystkich moich znajomych... Nawet na ciebie - dodała po chwili.

Matt znieruchomiał i wlepił w nią zdumiony wzrok. Po chwili skrzywił się i wyciągnął z 

kieszeni zapalniczkę.

- Cóż, wiedziałem, że jest bardzo skrupulatny.

- Tak, i wcale mi się to nie podoba. Czuję się podle, gdy wiem, że szpieguje i podgląda 

innych. Z mojego powodu.

Nie do końca uspokojony, Matt objął Chantel ramieniem.

-   Posłuchaj,   kochanie,   gdyby   wykryte   w   mojej   szafie   szkielety   posunęły   sprawę   do 

przodu, tylko bym się cieszył. - Roześmiał się krótko, potem zamilkł i odchrząknął. - Wiesz, co 

wykrył?

- O tobie?

- Na przykład.

- Nie wiem. Powiedziałam mu, że nie chcę o niczym wiedzieć. Wystarczyły mi raporty na 

temat Larry'ego, Amosa, Jamesa Brewstera... Ustaliliśmy zatem, że będę stosowała się do jego 

zaleceń, ale wszelkie intymne szczegóły on zachowa dla siebie.

- Czyli chowasz głowę w piasek.

- Nie. Po prostu wcale mnie to nie obchodzi.

-   Posłuchaj,   nie   ma   absolutnie   nikogo,   kto   skończyłby   dwadzieścia   parę   lat   i   miał 

całkowicie czyste sumienie, kto nie chciałby ukryć pewnych spraw. Cholera, pewnie i na mnie by 

się   coś   znalazło...   W   każdym   razie   chcę   ci   powiedzieć,   że   Quinn   z   pewnością   sprawnie 

poprowadzi to swoje śledztwo, a wszystkie wiadomości, jakie zdobędzie, zachowa wyłącznie dla 

siebie. Znam go i wiem, że umie być dyskretny.

- Chwała ci za takie zaufanie.

-   Chciałem   tylko   uspokoić   twoje   sumienie.   -   Uśmiechnął   się   przyjaźnie   i   ponownie 

przytulił Chantel do siebie.

Ten gest nie spodobał się Quinnowi, który właśnie przystanął w progu i od paru chwil 

przysłuchiwał się ich rozmowie. Szczególnie zaś nie spodobało mu się to, że Chantel tak dobrze i 

tak swobodnie czuje się w towarzystwie Matta Burnsa.

- I co, udało ci się uspokoić jej sumienie? - zapytał, wchodząc do salonu.

background image

- Tak myślę. - Matt nie dał się zbić z tropu. - W końcu to ja cię zarekomendowałem. 

Raczej bym umarł niż przyznał się do błędu.

- Nie popełniłeś błędu. - Quinn podszedł do barku i nalał sobie podwójną porcję brandy. - 

No, ale powiedz nam, Matt, gdzieś ty ostatnio bywał? Myślałem, że będę widywać cię częściej.

- Miałem masę zajęć.

Chantel podeszła energicznie do detektywa.

- Daj spokój, Quinn - powiedziała stanowczo. - Nie zaczynaj wszystkiego od początku.

- Znów mnie pouczasz, skarbie?

- Nie chcę, abyś przesłuchiwał w mojej obecności moich przyjaciół.

- Spokojnie, moi drodzy. Usiądźmy - odezwał się pojednawczo Matt, poklepał Chantel po 

plecach i popatrzył łagodnie na Quinna. - Kiedy polecałem cię Chantel, byłem przekonany, że 

szybko wykryjesz sprawcę. Niczego jak dotąd nie wykryłeś i stąd nasza dzisiejsza rozmowa.

- Niczego? - Quinn popatrzył znacząco na przyjaciela.

- A niby co? - wtrąciła się Chantel.

- Może powiesz jej to sam - odparł Quinn, unosząc lekko szklankę w stronę Matta. - Ja 

obiecałem, że będę trzymał język za zębami.

- No tak, racja. Usiądź, Chantel... - Matt ścisnął ją lekko za ramię. Wyczuła, że jego dłoń 

nagle spotniała. - Proszę, usiądź - powtórzył - zdaje się, że nie mam wyjścia...

Poczuła paskudne ssanie w żołądku, jednak posłusznie usiadła obok niego na kanapie.

-   Kilka   lat   temu,   prawie   dziesięć,   popadłem   w   kłopoty   finansowe.   -   Matt   podniósł 

szklankę do ust i pociągnął z niej spory łyk.

- Kłopoty? Matt, nigdy o niczym mi nie mówiłeś.

-   Mówię   więc   teraz.   -   Obejrzał   się   na   Quinna.   -   Chcę,   abyś   usłyszała   to   ode   mnie. 

Powodem kłopotów był hazard.

- Matt, to absurd! - Chantel omal nie wybuchnęła śmiechem. - Przecież ty nie grasz nawet 

w remika na zapałki!

- Teraz. Ale wtedy było inaczej. Nie potrafiłem się powstrzymać od gry na wyścigach. To 

było   szaleństwo,   nie   miałem   spokoju,   dopóki   nie   postawiłem   ostatniego   grosza   na   konie. 

Pożyczałem pieniądze, od kogo się da, aż wreszcie pewni ludzie... Wiesz, tacy, co łamią kości, 

jeśli nie dostaną cotygodniowej spłaty...

- Och, Matt!

background image

- W każdym razie potrzebowałem dziesięciu tysięcy. Sfałszowałem czek. Czek klienta. - 

Zamknął oczy i pociągnął kolejny łyk alkoholu. - Sprawa oczywiście szybko się wydała. Klient 

nie chciał rozgłosu, więc nie podał mnie do sądu, a ja zastawiłem wszystko, byle tylko spłacić ten 

cholerny dług. I to był punkt zwrotny w moim życiu. - Wybuchnął pozbawionym  wesołości 

śmiechem. - Ważyły się losy całej mojej kariery, musiałem więc dobrze nad sobą się zastanowić. 

Przeraziłem się, zapisałem na kurację dla nałogowych graczy. Nie było łatwo. Dzień w dzień 

przeżywałem okropne męki, walczyłem z pokusą, żeby zrobić choćby jeden mały zakładzik. - 

Odstawił szklankę i popatrzył Chantel uważnie w oczy. - Jeśli zechcesz teraz zmienić agenta, 

oczywiście zrozumiem cię.

Chantel objęła go bez słowa ramieniem i przygarnęła do siebie. Quinnowi zaś posłała 

długie, obojętne, zimne spojrzenie.

- Nie chcę innego agenta. Wiesz, że potrzebuję najlepszego.

Matt roześmiał się cicho i pocałował ją w czoło.

- Jesteś wyjątkową kobietą.

- Ktoś mi już kiedyś to mówił.

- Aleja cię nie zawiodę, Chantel.

- Wiem.

Ponownie ją pocałował, po czym wstał i przeszedł w stronę wyjścia.

- Muszę już lecieć, kochani. Chantel, jeśli będziesz czegoś potrzebowała, dzwoń o każdej 

porze. - Odwrócił się jeszcze do Quinna i przez chwilę mierzyli się uważnym wzrokiem. Jeśli 

nawet któryś czuł do drugiego żal, nie okazał teraz tego po sobie.

Wreszcie Matt odezwał się krótko: - Pilnuj jej - po czym skinął lekko głową i opuścił 

salon. Chantel natychmiast napadła na Quinna.

- Jak mogłeś? Jak mogłeś go tak upokorzyć?

- To było konieczne.

Konieczne   czy   nie,   Quinn   czuł   do   siebie   wstręt.   Nalał   kolejną   porcję   alkoholu   do 

szklanki, lecz wiedział, że ohydny niesmak w ustach nie da się tak łatwo wypłukać.

- Konieczne? Dlaczego? Co ma wspólnego hazard sprzed dziesięciu lat z tym, co dzieje 

się teraz?

- Skoro człowiek mógł wpaść w jedną obsesję, może popaść w kolejną.

- To śmieszne!

background image

- Nie, raczej smutne. Tak właśnie w życiu bywa. Po plecach przebiegł jej dreszcz; dreszcz 

gniewu, nie strachu.

- Matt Burns od początku jest moim agentem i przyjacielem. Wyłącznie przyjacielem. Nie 

próbował nigdy być nikim innym. A zaręczam ci, że miał wiele okazji.

- A czy ty byś mu na to pozwoliła? Chantel sięgnęła po papierosa i zapaliła go drżącą 

dłonią.

- A co to ma do rzeczy?

- Pozwoliłabyś? - zapytał, mocno ściskając ją za nadgarstek.

- Nie. - Potrząsnęła głową i wypuściła z ust długą smugę dymu. - Na pewno nie.

-  No   właśnie.  I  on  o  tym  wie.  Przeczytałaś   w   życiu  dużo   scenariuszy,  spróbuj  więc 

wyobrazić sobie taki: pracujesz z tym człowiekiem od lat, on obserwuje twoją drogę na szczyt 

sławy, pomaga ci tworzyć tę iluzję olśniewającej, ale zimnej jak lód gwiazdy,  femme fatale, 

łamiącej serca milionom mężczyzn, aż wreszcie nieoczekiwanie sam pragnie posmakować tego, 

co wspólnie z tobą stworzył - posmakować ciebie. Wie, że mu nie pozwolisz, ale to tylko bardziej 

go podnieca, jest jak zakład, gra, jak hazard...

Po   plecach   Chantel   przebiegł   zimny   dreszcz,   zdołała   jednak   popatrzeć   na   Quinna 

spokojnym wzrokiem.

- To żaden hazard, Doran, żadna gra.

- Gra, skarbie, podniecająca gra. Hazard jak wszyscy diabli.

Znów ogarnął ją strach, który odpędziła z największym trudem.

- Dlaczego  człowiek,  którego znam, który jest ze mną blisko, nie postawiłby sprawy 

otwarcie?

- Właśnie dlatego, że go znasz i że jest z tobą blisko - odpalił Quinn. - Zdaje sobie sprawę, 

że nie ma najmniejszych szans.

Poirytowana Chantel zgniotła w popielniczce niedopałek.

- A skąd może to wiedzieć, skoro nigdy nie zapytał?

- Mężczyzna z reguły wie, czy kobieta jest mu przychylna. - Przeciągnął palcem po jej 

policzku i znów, jak poprzednim razem, przeniknął ich tajemny dreszcz. - Patrzy na nią, widzi, że 

ona nie dostrzega w nim ewentualnego partnera, i już wie, że nigdy nie zostaną kochankami. 

Chyba że...

Chantel ujęła go za nadgarstek i odepchnęła jego rękę.

background image

- Jestem zmęczona - przerwała mu. - Idę spać.

Kiedy został sam, zaczęła kusić go brandy. Zdając sobie jednak sprawę, że to najprostsze i 

najgłupsze wyjście, Quinn odwrócił się szybko od barku i wyszedł na zewnątrz, by sprawdzić 

instalacje alarmowe wokół posiadłości.

W środku nocy wyrwał ją z niespokojnego snu telefon. Rozespanej Chantel zdawało się, 

że   wciąż   jeździ   po   Stanach   w   składzie   tria   ,,O'Hurleys”   i   że   to   matka   dzwoni   właśnie   z 

reprymendą, że córka spóźnia się na próbę.

- Dobrze, dobrze, już idę - odezwała się znużonym głosem do słuchawki, lecz zamiast 

słów nagany usłyszała słodki szept. Zbyt słodki. Obrzydliwy i lepki.

-   Och,   to   ty...   Nie   mogę   zasnąć...   Nie   mogę   zasnąć,   bo   nieustannie   myślę   o   tobie, 

pączuszku... - powtarzał z chorą desperacją.

Chantel w jednej chwili oprzytomniała.

- Musisz z tym natychmiast skończyć!

- Nie mogę... - zaśmiał się cicho. - Naprawdę próbowałem, lecz nie mogę. Czyżbyś nie 

wiedziała, ile dla mnie znaczysz? Za każdym razem, Medy widzę twe piękne ciało, za każdym 

razem, gdy jesteś blisko mnie...

-  Nie!   -  krzyknęła   Chantel  do  słuchawki,  po  czym  wybuchnęła   żałosnym   płaczem.  - 

Proszę, daj mi spokój. Proszę! Nie chcę już słyszeć twego głosu. Nie męcz mnie więcej. Nie 

chcę...

Wtuliła twarz w poduszki, lecz upiorny głos wciąż natrętnie jej towarzyszył. Słyszała go, 

kiedy   po   omacku   odkładała   słuchawkę   na   widełki,   a   nawet   wówczas,   gdy   przerwała   już 

połączenie. Lepki szept odbijał się w jej uszach echem i nie dawał przed sobą uciec Chantel 

zwinęła się w kłębek i pozwoliła płynąć łzom.

Quinn słyszał tę rozmowę, słyszał każde słowo. Gdy w holu rozległ się dzwonek telefonu, 

szybko  do niego podbiegł,  mając nadzieję, że przejmie połączenie, zanim Chantel zdąży się 

obudzić. Kiedy jednak podniósł słuchawkę, z mikrofonu płynął już szept. Przez chwilę detektyw 

odnosił wrażenie, że coś rozpoznaje - barwę głosu, sposób mówienia, akcent. Próbował skupić na 

tym  uwagę i już prawie  wiedział, co to za głos, gdy Chantel zaszlochała i szybko  odłożyła 

słuchawkę. Na linii został teraz tylko cichy płacz mężczyzny po drugiej stronie. Trwał może 

jeszcze kilka sekund, po czym połączenie zostało przerwane.

Quinn cisnął ze złością słuchawkę na widełki, wbił ręce w kieszenie, dłonie zacisnął w 

background image

pięści. Przeoczył coś, przeoczył coś niebywale istotnego, ponieważ wyprowadził go z równowagi 

płacz Chantel.

Trudno. Najważniejsze, by nie zostawiać jej w takiej chwili samej. Chantel potrzebuje 

teraz wsparcia, bliskości, czułości. I właśnie on, Quinn Doran, któremu wargi nigdy nie układały 

się do czułych słówek, miał zamiar ją pocieszyć.

Wspiął się cicho po schodach, ostrożnie otworzył drzwi sypialni. Przez okno wpadały 

jasne pasma księżycowego światła, malując uśpione kształty srebrzystą barwą. Wszedł do środka 

na palcach, zbliżył się do łóżka.

Nie spała. Twarz schowała w poduszki, a jej wiotkim ciałem wstrząsał dławiony szloch. 

Quinn zatrzymał  się, zmrożony tym  żałosnym płaczem. Znał odgłos eksplodującego granatu, 

wiedział,   co   to   przeraźliwy   jazgot   prujących   powietrze   odłamków.   Słyszał   huk   dział   i 

niemożliwy do wysłowienia odgłos rozdzieranego kulami ludzkiego ciała. Wszystko to znał, był 

z tym oswojony - ale nie z cichym, rozpaczliwym łkaniem Chantel, które rozszarpywało mu 

serce.

Przykucnął u skraju łoża i chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł słów, więc tylko  w 

milczeniu   położył   dłoń   na   włosach   Chantel.   Pod   wpływem   jego   dotyku   wyprostowała   się 

gwałtownie i krzyknęła z przerażeniem.

- O Boże!

- Ciii... To ja. To tylko ja. - Ujął ją za ręce i delikatnie uścisnął. - Uspokój się, Chantel. 

Nikt nie zrobi ci krzywdy. Jestem przy tobie.

- Wystraszyłeś mnie.

- Wybacz. Wszystko w porządku?

- Chyba tak... Słyszałeś telefon?

- Słyszałem. - Puścił jej dłonie w obawie, że mógłby połamać jej palce. - Może coś ci 

przynieść? Coś do picia?

-   Nie,   dziękuję.   -   Kantem   dłoni   otarła   z   twarzy   łzy.   -   Nie   mogłam   z   nim   dłużej 

rozmawiać. Po prostu nie mogłam.

- Rozumiem.

- Nic nie rozumiesz. - Podciągnęła kolana i oparła na nich głowę.

- W każdym razie nie mam do ciebie pretensji.

- Ja mam  je do siebie.  Wszystko,  co dotąd powiedziałeś,  było  prawdą, wszystko,  co 

background image

zrobiłeś, uczyniłeś słusznie. To ja nie chcę dopuścić do siebie prawdy.

- Na razie jej nie znamy, Chantel. Ale poznamy. A teraz spróbuj zasnąć.

Czuł się przy niej zupełnie bezradny. Skąd przyszedł mu do głowy pomysł, że Chantel go 

potrzebuje? Nie umiał pocieszać i koić. Nie znał odpowiednich słów. Pożerała go tylko dzika 

wściekłość, paląca potrzeba, by zapewnić jej bezpieczeństwo i uchronić przed wszelką krzywdą.

- Może jednak coś ci przyniosę? Pójdę na dół, zaparzę herbatę.

- Nie. Niczego nie chcę.

- Do licha, muszę coś zrobić! - wybuchnął, zanim zdołał nad sobą zapanować. - Nie mogę 

patrzeć, jak siedzisz pogrążona w nieszczęściu. Może przyniosę ci aspirynę albo posiedzę przy 

tobie, aż zaśniesz? Przecież nie zostawię cię samej.

- Po prostu mnie przytul - szepnęła, lekko unosząc głowę. - Tylko na chwilę.

Usiadł na skraju łóżka, przygarnął do siebie Chantel i położył sobie na ramieniu jej głowę. 

Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. A jednak okazał się potrzebny, a jednak pragnęła jego 

bliskości!

Kołysał ją w ramionach jak dziecko i szeptał jakieś nieskładne słowa, nie wiedząc nawet, 

czy Chantel je słyszy. Ona zaś popłakiwała cichutko i tuliła się umie do jego piersi. Kiedy zaś 

skończyły się już jej łzy, podniosła na niego wilgotne oczy i powiedziała:

- Dziękuję.

- Zawsze do usług.

- Nigdy się tak nie zachowuję. Czy masz chusteczkę?

- Nie.

Niechętnie   oderwała   się   od   niego   i   sięgnęła   po   leżące   na   nocnym   stoliku   bibułki. 

Wydmuchała nos i uśmiechnęła się do Quinna, pogodniejsza już i uspokojona.

- Byłeś wspaniały. Podejrzewam, że gdy kobieta zaczyna ci szlochać i marudzić, uciekasz 

z reguły, gdzie pieprz rośnie.

- Ta sytuacja była wyjątkowa - odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech.

- Dlaczego?

- Po prostu wyjątkowa. - Niezdarnym  ruchem otarł łzy z jej policzków. - Czy już ci 

lepiej?

- Na pewno. I bardzo... ale to bardzo byłabym wdzięczna, gdybyś' zapomniał o tej mojej 

chwili słabości.

background image

- Zawsze jesteś taka twarda?

- Powiedzmy, że nie znoszę płakać.

- Ja też.

Jego odpowiedź wywołała na jej twarzy lekki uśmiech.

- Wiesz, Quinn? Jak się postarasz, potrafisz być całkiem sympatycznym facetem.

- Robię wszystko, żeby nie zdarzało się to zbyt często. - Pogłaskał ją po włosach i jeszcze 

mocniej do siebie przytulił. Odkrył właśnie, że wcale nie jest tak trudno kogoś pocieszyć; że 

wcale nie tak trudno być komuś potrzebnym. - Dasz radę zasnąć?

- Chyba tak.

- Jutro niedziela. Możesz cały dzień wylegiwać się w łóżku. - Pogłaskał ją po plecach. 

Poczuł dreszcz, kiedy natrafił na granicę między jedwabiem koszuli a nagą skórą.

-   O   trzynastej   mam   sesję.   -   Zamknęła   oczy   i   wodziła   teraz   opuszkami   palców   po 

mięśniach na jego barku, nie przestając myśleć o tym, jak miło jest trzymać policzek przy jego 

szerokiej piersi. - Przychodzi fotograf.

- Możesz ją odwołać.

- Mogę.

- A więc odwołaj. I wypocznij wreszcie. Należy ci się.

- Dzięki.

- Zawsze służę dobrą radą.

Odsunął się od Chantel, ona zaś uniosła głowę i popatrzyła nań z pytającym uśmiechem. 

Jego dłoń znieruchomiała na jej plecach, jej palce zamarły w bezruchu. Oboje czuli, że wystarczy 

jeden krok, jeden gest, jedno słowo zachęty, a padną sobie w ramiona. Och, oboje pragnęli tego 

teraz bardziej niż czegokolwiek!

- Lepiej już sobie pójdę.

- Nigdzie nie pójdziesz.

- Dlaczego?

- Bo chcę, byś został. - Zarzuciła mu na szyję ramiona, boleśnie świadoma tego, jak 

bardzo jest złakniona ciepła i miłości. Tak, miłości. Choć bowiem było to nieprawdopodobne i 

niezwykłe, czulą w tej chwili, że kocha Quinna Dorana, że zawsze go kochała.

- Chantel... - Quinn poczuł rozkoszne pulsowanie w lędźwiach. Jej dłonie przesuwające 

się na jego skórze były takie chłodne, oczy takie ciemne, tak pełne namiętności. - Och, nawet nie 

background image

wiesz, jak bardzo cię pragnę, Chantel, ale... - ujął  ją za nadgarstki  - sam nie  wiem... jesteś 

wystraszona, poruszona...

Przygarnęła go mocniej.

-   Nie   jestem.   I   dobrze   wiem,   czego   pragnę.   -   Odwróciła   twarz   i   pocałowała   go   w 

podbródek. - Czy nie mówiłeś, że mężczyzna od razu wie, w jaki sposób kobieta na niego patrzy? 

Czy nie widzisz, jak patrzę teraz na ciebie?

- Mogę się mylić, błędnie interpretować... Może to tylko przywidzenie.

- Nie, Quinn. Chcę się z tobą kochać. Nie dlatego że się boję, ale dlatego że cię pragnę. 

Dlatego że uwielbiam, kiedy trzymasz mnie w ramionach, kiedy mnie dotykasz, pieścisz...

- Och... - westchnął tylko i poddał się rozkoszy. Coś w nim pękło, zanurzył ręce w jej 

włosach, przyciągnął do siebie jej twarz i zaczął obsypywać ją gorącymi pocałunkami.

Wszystko nagle stało się jasne i proste. Ona była spragnioną miłości kobietą, on jej tę 

miłość dawał, niósł ochoczo i poił nią do przesytu. Ona zadawała mu słodkie tortury, kusząc i 

dawkując kolejne doznania, on przełamywał te bariery i wzbijał się w jej ramionach pod niebo.

Nie było w tym nic czystego, natchnionego, była to zwykła namiętność, zwykły seks, 

żądza, więziona dotąd nakazami rozumu i woli, a teraz uwolniona i żarłocznie pochłaniająca 

wszystko - zmysły, serce i duszę.

Quinn nie był w stanie oprzeć się tej żądzy. Nie mógł. Czuł drżenie Chantel, słyszał jej 

jęk,   widział   rozwarte   z   rozkoszy   źrenice.   Skórę   miała   rozpaloną   i   wilgotną.   Ekstatycznie 

wymawiała jego imię. Tej nocy, choć miała być to tylko jedna noc, wyzwalał w niej pasje, jakich 

ani ona, ani on nigdy nie zaznali i nie zaznają.

Odgiął jej głowę, odgarnął włosy, sycił usta delikatnym jak jedwab dotykiem białej szyi. 

Czuł, jak Chantel sięga dłońmi do suwaka jego dżinsów, jak szarpie za pasek, jak jęczy tęsknie i 

błagalnie,   domagając   się   coraz   intensywniejszych   pieszczot.   Wpił   się   wargami   w   jej   piersi, 

gwałtownym ruchem rozerwał jedwabną koszulę, odsłaniając dwie bujne, mlecznobiałe półkule, 

a potem z cichym pomrukiem wtargnął językiem w usta Chantel i wziął ją pod siebie.

-  Quinn...  -  westchnęła  słodko,  czując,   jak  zalewają   ocean   rozkoszy.  -  Quinn...   tak... 

jeszcze... proszę...

Żar, blask, wichura. Na to nie była przygotowana. Chciała mu o tym powiedzieć, ale on 

zbyt  mocno przyciskał  wargi do jej ust. A kiedy przyszło  uwolnienie,  zabrakło jej  tchu, by 

cokolwiek wyszeptać.

background image

Chantel nie wiedziała, jak się zachować. Czy powinna robić mu wymówki, mieć do niego 

pretensję? Nonsens, przecież sama chciała, by ją posiadł. Sama dojrzała w nim mężczyznę swego 

życia i świadomie uwiodła.

Quinn również nie wiedział, co powiedzieć. Wziął ją jak szaleniec, a przecież zasługiwała 

na większe względy. Gdyby tylko nie stracił nad sobą kontroli...

Ale stracił i teraz było za późno, by cokolwiek naprawić.

Oboje   leżeli  więc   w  milczeniu,   gdy  zaś  nagle   odwrócili  się   do  siebie   i  jednocześnie 

wymówili swe imiona, śmiech okazał się najlepszym wyjściem z krępującej sytuacji.

- Chyba zachowałem się, hm... trochę gwałtownie. - Quinn ujął jej palce i przyłożył sobie 

do ust.

- Tak uważasz? - Zgarnęła podartą koszulę i podciągnęła jej strzępy pod szyję.

- Możesz potrącić cenę tej koszulki z mego honorarium.

- Dokładnie tak zamierzam zrobić. Dostaniesz dzisiaj tylko trzysta pięćdziesiąt.

- Trzysta pięćdziesiąt? - Wsparł się na łokciu i zaczął z uwagą oglądać podartą koszulę. - 

Chyba zwariowałaś! Nie jest warta aż tyle.

- Dwa razy więcej. Ale biorąc pod uwagę okoliczności, obniżam jej cenę o połowę. - 

Uśmiechnęła się i przeciągnęła palcami po jego torsie. - Warto.

- Doprawdy?

- Mhm. Zwłaszcza, że musimy powtórzyć tę scenę.

- Jeszcze jedno ujęcie?

- Właśnie - westchnęła, pochylając się nad Quinnem - Kamera... akcja!

background image

ROZDZIAŁ 8

- Quinn, to zajmie co najmniej dwie godziny. Chantel wysiadła z samochodu i sięgnęła po 

torbę z rzeczami, leżącą na tylnym siedzeniu.

- Jestem cierpliwy.

- Sesja zdjęciowa jest nudna nawet dla osób biorących w niej udział. A co dopiero mówić 

o widzach?

- Mną się nie przejmuj.

- Nie mogę. Widząc, jak siedzisz i klniesz w duchu na czym świat stoi, będę spięta. - 

Wcisnęła guzik domofonu przy drzwiach prowadzących do atelier. - Wszystko to wyjdzie na 

zdjęciach. A zdjęcia w „The Scene” są dla mnie bardzo ważne.

- Ty jesteś ważniejsza od zdjęć.

Na  dźwięk  tych   słów   poczuła,  że  topnieje  jej  serce.  Wspięła  się  na  czubki  palców  i 

musnęła wargami jego usta.

-   Doceniam   twoją   troskę,   naprawdę.   Ale   tutaj   jestem   absolutnie   bezpieczna.   Fryzurą 

zajmie się Margo. Kosmetyczkę wprawdzie wynajęliśmy, ale kiedyś już z nią pracowałam - Alice 

Cooke, porządna kobieta.

- A fotograf? - zapytał Quinn. - Nie zamierzam zostawiać cię sam na sam ani z Bryanem 

Mitchellem, ani z żadnym innym mężczyzną.

- Zazdrosny?

- Tylko ostrożny.

- Słucham, tu Bryan Mitchell - rozległ się w głośniku domofonu niski, ciepły głos.

- Cześć, Bryan. Tu Chantel O'Hurley. Mam sesję o trzynastej.

- Co za punktualność. - Urządzenie zahuczało, zamek się zwolnił i Chantel pchnęła przed 

siebie ciężkie drzwi.

- Bryan Mitchell to niezwykła osoba o olśniewającej urodzie i cudownych blond włosach 

- poinformowała Quinna, gdy szli po schodach. - Przyjaźnimy się od lat.

- Tym bardziej nie zostawię cię z nim bez opieki Dopóki nie doprowadzę sprawy do 

końca, jedynym mężczyzną, z którym będziesz mogła przebywać sam na sam, jestem ja.

- Cóż, to mi się nawet podoba - mruknęła Chantel, obejmując go za szyję i ponownie 

całując w usta. Uśmiechnęła się jeszcze do niego przebiegle, a potem nacisnęła dzwonek przy 

drzwiach z napisem „Bryan Mitchell. Fotografia artystyczna”, i po chwili ich oczom ukazał się 

background image

sam - a właściwie sama - Bryan Mitchell, jako że „niezwykła osoba o olśniewającej urodzie i 

cudownych blond włosach” okazała się... kobietą.

-   Witaj,   Bryan.   To   jest   właśnie   Quinn   Doran,   o   którym   ci   opowiadałam.   -   Chantel 

położyła dłoń na ramieniu partnera.

- Miło mi - przywitał się Quinn i spojrzał znacząco na Chantel.

- Witajcie, kochani, w samym środku chaosu! - Bryan szybko wprowadziła ich do środka. 

- Przepraszam za bałagan. Chantel, wiesz, gdzie są zimne napoje. Na zapleczu fryzjerka kłóci się 

właśnie z kosmetyczką na temat mody. Osobiście nie chcę mieszać się w spory, czy ruda farba 

wraca do łask, czy nie. Przygotuj się i zaczynamy.

Podeszła do pootwieranych białych  parasoli i zaczęła ustawiać je tak, by uzyskać jak 

najlepsze oświetlenie wnętrza, Chantel zaś zaprowadziła Quinna do niewielkiego, zagraconego 

pomieszczenia   na   zapleczu,   które   służyło   za   garderobę,   zerknęła   do   lodówki   i   jeszcze   raz 

zapytała:

- Naprawdę chcesz tu ze mną siedzieć? Cała impreza zajmie co najmniej trzy godziny, już 

to wiem. Nie masz nic lepszego do roboty?

Quinn   rozejrzał   się   niepewnie   wokół.   Siedział   na   stosie   damskiej   bielizny,   otoczony 

starymi numerami magazynów o modzie, a zza ściany do jego uszu dobiegał jazgot, jaki robiły 

dwie kobiety, wiodące teraz zaciekły spór na temat skuteczności maseczek w walce z „kurzymi 

stopkami” w kącikach oczu.

- Hm, pomysłów mam wiele.

- Więc zajmij się swoimi sprawami. - Chantel odstawiła butelkę z wodą i ujęła jego 

dłonie.   -   Kilka   miesięcy   temu,   po   serii   włamań   w   tej   okolicy,   Bryan   założyła   supersystem 

alarmowy. Nikt tu nie wejdzie, jeśli sama go nie wpuści. Przebywać będę w towarzystwie kobiet, 

więc przez najbliższe godziny możesz spokojnie zająć się czymś ciekawszym.

- Może masz rację. Osiłek jest kilka przecznic stąd.

- Jaki znów osiłek?

- Siłownia - wyjaśnił, kładąc jej dłonie na biodrach.

- Masz na myśli salę tortur, gdzie mężczyźni pocą się, stękają i jęczą, płacąc za to niemałe 

pieniądze?

-   Mniej   więcej.   -   Wydarł   z   notesu   kartkę   i   zapisał   na   niej   numer   telefonu.   -   Kiedy 

skończysz, zadzwoń do mnie. Przyjadę po ciebie. - Pochylił się i delikatnie ugryzł ją w wargę. - 

background image

A teraz idź i zrób się na bóstwo.

-   Czy   już   teraz   nie   wyglądam   jak   bóstwo?   -   zapytała   przekornie,   odwzajemniając 

pieszczotę.

Quinn westchnął tylko i przeciągnął dłonią po jej gładkim policzku.

Tak, musi pójść na siłownię i wypocić z siebie to szaleństwo, wyładować rozsadzającą go 

energię. Jeśli tego nie zrobi, to za chwilę rzuci się na nią i będzie się kochał z Chantel, nie 

zważając na miejsce i świadków.

Wyszedł   szybko   i   Chantel  została   sama.   Oparła   się   o  lodówkę   i   pokręciła   bezradnie 

głową. Wiedziała już, że go kocha. Wczoraj sądziła jeszcze, że to może tylko oszołomienie, 

zawrót głowy wywołany poczuciem zagrożenia, a potem cudownymi przeżyciami księżycowej 

nocy. A jednak nie - gdy obudziła się rano, wiedziała, że jej serce wybrało wbrew niej.

Zapewne to był błąd, okropny błąd, ale było już za późno, by go naprawić.

I co teraz, pytała się natrętnie. Czy ten dziwak i samotnik pocałuje ją na pożegnanie po 

wykonaniu zadania i odejdzie na zawsze? Zapewne...

Nie, nie odejdzie, postanowiła nagle. Nie odejdzie tak długo, jak ona będzie chciała go 

zatrzymać. Użyje wszystkich znanych jej środków, by nie odszedł i nie zostawił jej samej.

- Chantel, wszystko gotowe! - W jej myśli wdarł się głos zza ściany.

- Idę! - odparła, przeszła do studia i oddała się posłusznie w ręce Bryan.

Chantel lubiła wspólne sesje z Bryan Mitchell. Przyjaźniły się, a poza tym odpowiadał jej 

styl pracy tej artystki. Bryan pracowała dokładnie, powoli, a mimo to z intuicją i entuzjazmem.

- Nie zapytałam, jak miewa się Shade - zagadnęła.

- Połóż prawą dłoń na lewym ramieniu - poleciła Bryan. - Tak, teraz rozłóż palce. Dobrze. 

Shade? Jest fantastyczny. Siedzi w domu i zmienia pieluchy.

- Chciałabym to zobaczyć.

- Świetnie sobie radzi. Jest znakomicie zorganizowany.

- Muszę przyznać, że nie widać po tobie, że dwa miesiące temu urodziłaś dziecko.

- Nie gadaj. Wyglądam strasznie. To kołowrót, Chantel, nie mam nawet czasu odpocząć i 

dobrze zjeść. Wiesz co? Unieś trochę brodę... o, właśnie tak - Ustawiła aparat fotograficzny pod 

innym kątem. - Andrew Colby waży pięć kilo i jest tylko jeden, a nabiegasz się przy nim, jakbyś 

prowadziła żłobek.

- Ale i tak masz bzika na jego punkcie.

background image

- Mam. - Bryan rozpromieniła się. - To fantastyczne dziecko. Nakręciliśmy już z Shadem 

z pół kilometra taśmy filmowej. Boże, żebyś ty go widziała. Wczoraj na przykład... - Urwała i 

parsknęła   śmiechem.   -   Nie,   dosyć.   To   już   staje   się   moją   obsesją   Wiem,   że   nie   każdy   lubi 

wysłuchiwać takich szczebiotów.

- Dlaczego, to urocze - odrzekła szybko Chantel, choć poczuła w sercu ukłucie zazdrości.

- Widzisz, nigdy nie mogłam wyobrazić sobie siebie w roli matki. - Przesunęła statyw z 

aparatem. - A teraz nie wyobrażam sobie życia bez tego malucha I bez Shade'a.

-   Odpowiedni   mężczyzna   potrafi   wszystko   zmienić   -   powiedziała   Chantel   z 

rozmarzeniem.

- Mhm. Dobra, teraz się odwróć i popatrz na mnie przez ramię. I trochę się nachmurz. 

Jeszcze bardziej. Jeszcze. Co jest, Chantel? Patrzysz, jakbyś... - uśmiechnęła się do siebie, a 

potem szybko, cztery razy pod rząd, nacisnęła spust migawki. Wiesz co, Chan? - zapytała  i 

popatrzyła na nią znad aparatu. - Zawsze miałaś fotogeniczną twarz, ale takiej nagrody się nie 

spodziewałam.

- Jakiej znów nagrody?

- Musisz wiedzieć, że nie istnieje większa przyjemność jak fotografowanie zakochanej 

kobiety.

Chantel obrzuciła Bryan przeciągłym spojrzeniem.

- Aż tak to widać?

- A chciałabyś to ukryć?

- Nie... tak. Zresztą  sama nie wiem. - Przeciągnęła ostrożnie  ręką po włosach. - Nie 

chciałabym zrobić z siebie idiotki.

- Cóż, zakochani z reguły tracą zdrowy rozsądek. Ale sądzę, że jakoś sobie poradzisz.

- A jak ty sobie poradziłaś z Shadem?

- Ty pytasz mnie, jak postępować z mężczyznami?

Chantel pokiwała tylko smutno głową.

- No dobra. Powiedz mi na przykład, czy czułaś, że masz ochotę go zamordować?

- O, i to kilka razy!

- Prawidłowo. To znaczy, że sprawa jest na dobrej drodze. Mogę ci jedynie poradzić, byś 

pozwoliła, aby wypadki potoczyły się same. Poza tym na twoim miejscu nie marnowałabym 

reszty weekendu.

background image

W   siłowni   śmierdziało   potem,   słychać   było   łoskot   żelastwa,   stękanie   atletycznie 

zbudowanych   mężczyzn   i   przekleństwa.   Kiedy  Chantel   weszła   na   salę,   najpierw   spostrzegła 

młodego   człowieka,   który   za   pomocą   metalowych   linek   i   bloczków   podnosił   miarowo 

parudziesięciokilowe  ciężary.  Ćwiczył  równo,  na szyi pulsowały mu żyły,  gdy jednak ujrzał 

przed sobą Chantel, opadła mu szczęka, wypuścił uchwyt linek, a ciężar z głośnym hukiem spadł 

po prowadnicach. Chantel przesłała mu promienny uśmiech i poszła dalej.

Ostrożnie wyminęła ławeczkę z wyciskającym sztangę atletą. Ten przestał kląć, odłożył 

sztangę i gapił się na Chantel z wytrzeszczonymi oczyma. Nie upłynęło dziesięć sekund, kiedy w 

siłowni zapadła głucha cisza. Wszyscy ćwiczący zaprzestali swoich ćwiczeń i patrzyli teraz na 

idącą   kołyszącym   się   krokiem   piękność,   która   w   tym   otoczeniu   zdawała   się   duchem   albo 

fatamorganą, ale nie kobietą z krwi i kości, która z własnej woli zawitała do tej jaskini męskiego 

barbarzyństwa.

Jedynie   Quinn   nie   zauważył,   że   sala   ucichła.   Odwrócony   do   wszystkich   plecami,   w 

zapamiętaniu   grzmocił   w   gruszkę   bokserską,   a   wyglądał   przy   tym   imponująco.   Stał   na 

rozstawionych  nogach, wzrok miał  skupiony,  na plecach prężyły  mu się mięśnie.  Niewielki, 

brązowy  worek   furczał   w   powietrzu   pod  gradem   nieustannych   ciosów.   Chantel  podeszła   do 

niego, odczekała chwilę, aż wreszcie położyła  mu delikatnie dłoń na ramieniu i powiedziała 

słodkim głosem:

- Cześć, kochanie.

Natychmiast zerknął za siebie ze zdumieniem.

- Chantel? Co ty tu, do licha, robisz?

- Patrzę, jak trenujesz. - Dotknęła palcem gruszki treningowej. - Powiedz mi, dlaczego z 

takim zapamiętaniem walisz w ten worek?

- Miałaś zatelefonować!

- Nabrałam ochoty na spacer. Poza tym... chciałam poznać to miejsce, w którym spędzają 

wolny czas mężczyźni tacy jak ty. - Rozejrzała się z namysłem po sali. - Fascynujące.

Quinn ponownie cicho zaklął i chwycił ją za ramię.

- Chyba rozum straciłaś. To miejsce nie jest dla ciebie.

- Dlaczego?

Nie odpowiedział, tylko pociągnął ją za łokieć i poprowadził szybko w stronę wyjścia. Po 

drodze Chantel ponownie przesłała szeroki uśmiech mężczyźnie podnoszącemu ciężary i tak jak 

background image

chwilę wcześniej gdy sztangi znów załomotał o widełki.

-   Uspokój   się   -   warknął   Quinn.   -   Rizzo!   -   zawołał   do   właściciela   i   szefa   siłowni   - 

zadekujemy się na chwilę w twoim biurze, zgoda?

- Co to za Rizzo? - zapytała Chantel. - Umieram z ciekawości.

- Zaniknij się. Z takimi nogami nie powinnaś się tu pojawiać.

- Innych nie mam.

- Siadaj - powiedział, wskazując jej odrapane krzesło. - I co mam teraz z tobą zrobić?

- Masz aż tyle możliwości?

-   Do   cholery,   naprawdę   nie   mam   ochoty   na   żarty.   -   Znalazł   na   zagraconym   biurku 

pomiętą   paczkę   cameli,   wytrząsnął   papierosa   i   zapalił   go   zapalniczką   -   Przecież   się 

umawialiśmy, Chantel. Miałaś zadzwonić.

- O rany, popołudnie jest takie piękne, a siłownia była tak blisko. Rzadko mam okazję 

powłóczyć się po Los Angeles. Jeśli jeszcze mi powiesz, że nie mogę przejść samotnie dwóch 

przecznic po zatłoczonej ulicy, to zacznę krzyczeć z rozpaczy. - Zerknęła w stronę drzwi. - Poza 

tym nie wyobrażam sobie jakoś, by ci twoi... koledzy mogli zrobić mi krzywdę.

Quinn głęboko zaciągnął się papierosem, wypuścił długą smugę dymu i ze złością zgniótł 

niedopałek.

-   Wszystko   jedno.   Nie   będziesz   się   nigdzie   ruszać   beze   mnie.   Dałem   ci   wyraźne 

instrukcje i miałam nadzieję, że się do nich zastosujesz.

- Och, daj spokój. - Wstała i położyła dłoń na jego nagim torsie.

- Zostaw. Spociłem się jak świnia.

- Widzę. Nie wiem, co tak przyciąga mężczyzn do miejsc, w których cuchnie starymi 

skarpetkami, ale teraz przynajmniej wiem, skąd masz taką muskulaturę. - Popatrzyła mu uważnie 

w oczy. - Mogłabym taką samą siłownię urządzić u siebie w domu.

- Nie zmieniaj tematu.

- Dlaczego się tak przejmujesz, Quinn? Przecież za miniony tydzień już ci zapłaciłam.

- Nie dbam o te przeklęte pieniądze!

- A o co dbasz?

- O ciebie - wycedził przez zęby i odwrócił się szybko. - Nie rób więcej takich numerów, 

dobrze?

- Dobrze. Przepraszam.

background image

- Idę pod prysznic. Zaczekaj tu na mnie.

- Czy długo zamierzasz się złościć?

- Jeszcze zobaczę.

Przez pierwszy kwadrans powrotnej drogi do domu w samochodzie  panowało  głuche 

milczenie.   Wreszcie   Quinn   nie   wytrzymał   wyczekujących   spojrzeń   Chantel   i   odwrócił   się 

zniecierpliwiony w jej stronę.

- Przecież się nie złoszczę.

- Cały czas zaciskasz zęby.

- Ciesz się, że tylko to.

- Quinn, przecież już cię przeprosiłam. Nie zamierzam robić tego ponownie.

- Nikt cię o to nie prosi. - Wziął ostry zakręt i zredukował bieg. - Jestem tylko ciekaw, czy 

naprawdę zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji.

- Sądzisz, że nie traktuję tej sprawy poważnie?

- Po twoim dzisiejszym wyczynie tak właśnie myślę.

Poprawiła się w fotelu. Wiatr rozwiał jej włosy i teraz z kolei ona wpadła w złość.

- Powiem ci coś. Ty chyba za bardzo przejąłeś się swą rolą! Przestań traktować mnie jak 

dziecko. Doskonale zdaję sobie sprawę  z grożącego  mi niebezpieczeństwa.  Pamiętam  o tym 

każdego dnia i każdej nocy. Za każdym razem, kiedy dzwoni telefon i przychodzi poczta. Nie 

sądzisz, że mogę mieć dość tego nieustannego wyczekiwania, koncentracji, tej ciągłej obawy? 

Jeśli nie oderwę się od tego choćby na godzinę, po prostu zwariuję. A mam szczery zamiar 

przetrwać to wszystko. Nie krzycz więc na mnie, tylko spróbuj zrozumieć.

Odsunęła się od niego i w samochodzie znów zapadło milczenie. Quinnowi zrobiło się 

głupio. On miał swoje racje, a Chantel swoje - równie ważne. Tylko pozornie była beztroska, 

naprawdę bowiem spalał ją strach. W towarzystwie nadrabiała miną i starała się być dzielna, ale 

przecież nie była na tyle głupia, by dobrowolnie rzucać się w ramiona szaleńca.

Do Ucha, tak bardzo chciał, żeby coś wreszcie zaczęło się dziać. Przebywali ze sobą już 

trzeci tydzień, a on wciąż tkwił w martwym punkcie. Ale prawdę mówiąc, nie to było najgorsze. 

Najgorsze   było   to,   że   w   istocie   musiał   sobie   wmawiać,   że   czeka   na   rychłe   rozstrzygnięcie. 

Zdawał sobie sprawę, że jego obecność u boku Chantel zależy wyłącznie od tego, jak szybko 

popełni pierwszy błąd jej wielbiciel i prześladowca. Bo przecież kiedy już go złapią i on, Quinn, 

wykona swoje zadanie, Chantel wypisze mu czek i da buziaka na do widzenia. Nic więcej.

background image

Jechali właśnie wzdłuż wysokiego muru rezydencji,  gdy Quinn zorientował się, że ta 

chwila może nastąpić znacznie szybciej niż się spodziewał.

Oto bowiem przed główną bramą dojrzał zaparkowane auto, którego nigdy wcześniej nie 

widział w tej okolicy.

Natychmiast zatrzymał samochód. Może zdesperowany wielbiciel talentu i urody panny 

O'Hurley nie wytrzymał i nie zważając na nic, postanowił osobiście ją odwiedzić. Z daleka tak 

właśnie to wyglądało.

- Dlaczego się zatrzymujesz? - zapytała Chantel ze zdziwieniem.

- Przed bramą stoi jakiś samochód. Mężczyzna, widzisz? Awanturuje się.

-   Chyba   nie   sądzisz,   że   to...   -   Nerwowo   zwilżyła   językiem   wargi.   -   Przecież   nie 

podjechałby tak po prostu pod bramę.

- Sprawdzimy. - Quinn wyciągnął kluczyki ze stacyjki i otworzył skrytkę. Wyciągnął z 

niej rewolwer, który w niczym nie przypominał jej małego pistoleciku.

- Quinn...

- Zostań tu.

- Nie chcę.

- Nie dyskutuj.

- Nie pozwolę, żebyś sam...

Od   strony   bramy   dobiegł   podniesiony   głos   awanturującego   się   mężczyzny   i   Chantel 

gwałtownie zacisnęła rękę na ramieniu detektywa.

- Nie bój się, skarbie.

- Nie ma czego - roześmiała się cicho. - Boże święty, uszom nie wierzę! Nie wierzę - 

powtórzyła i zanim Quinn zdołał ją powstrzymać, wyskoczyła z auta i zaczęła pędzić w stronę 

bramy.

- Chantel! - Wypadł za nią z bronią gotową do strzału.

- To tata! - wrzasnęła z całych sił, odwracając roześmianą twarz w jego stronę. - To tata! 

Mój ojciec! Tato! - wykrzyknęła, rozkładając szeroko ramiona.

Frank O'Hurley przerwał dyskusję z pilnującym  bramy strażnikiem, a na jego twarzy 

rozlał się szeroki uśmiech.

- Moje dziecko! - wykrzyknął, ruszając córce na spotkanie. Chwycił ją w ramiona i nie 

wypuszczając z objęć, obrócił kilka razy. - Co słychać u mojej małej księżniczki?

background image

- O rany, tato! Jestem kompletnie zaskoczona! - Ucałowała spontanicznie jego wygolone 

policzki. Jak zwykle pachniał wodą kolońską i miętową gumą do żucia. - Nie wiedziałam, że 

masz zamiar przyjechać.

- Potrzebuję specjalnego zaproszenia?

- Nie opowiadaj głupstw.

- A więc powiedz to temu młodzieńcowi za bramą Bałwan nie chciał mnie wpuścić nawet 

wtedy, Medy powiedziałem mu, kim jestem.

-   Przykro   mi,   panno   O'Hurley.   -   Pilnujący   bramy   strażnik   przeszył   Franka   ostrym 

spojrzeniem. - Nie wolno mi nikomu wierzyć na słowo.

- W porządku, nic wielkiego się nie stało.

- Nic wielkiego się nie stało? - wykrzyknął Frank, ponownie wpadając w złość. - Czy to w 

porządku, że twojego ojca traktują tu jak intruza?

- Tato, nie szalej - powiedziała Chantel, wygładzając klapy jego marynarki. - Musiałam 

wzmocnić ochronę, to wszystko.

- Dlaczego? - Na twarzy Franka pojawił się cień niepokoju. - Coś się stało?

- Nic takiego. Porozmawiamy o tym później. A teraz... o rany, tak się cieszę, że cię widzę! 

- Spojrzała na jego zakurzony samochód. - A gdzie mama?

-   W   salonie   piękności.   Wysiadła   wcześniej,   żeby   zrobić   się   na   bóstwo.   Dojedzie 

taksówką. Ja wolałem przyjechać od razu.

- Ale powiedz, co robicie w Los Angeles. Jak długo zamierzacie zostać? Co...?

- Na Boga, dziewczyno, na wszystko przyjdzie czas. Najpierw muszę spłukać z gardła 

kurz. Jedziemy prosto z Las Vegas.

- Z Las Vegas? Nie wiedziałam, że macie lam występy.

- Jak zwykle niczego nie wiesz. - Pstryknął ją w nos i zerknął przez ramię na samochód, 

którym podjechał Quinn. - A to kto znowu?

- Quinn, Quinn Doran, mój...  Masz rację, tato, lepiej będzie porozmawiać w środku... 

Mam dwunastoletnią irlandzką whisky.

- Wreszcie gadasz z sensem - mruknął Frank, wskoczył do swego auta i minął z fasonem 

otwartą już teraz bramę.

- To naprawdę jest twój ojciec? - zapytał Quinn, kiedy Chantel zajęła miejsce obok niego.

- Tak. Nie spodziewałam się jego wizyty, ale to nic nowego. Czy możesz już schować 

background image

broń?   Nie   chcę   w   to   wszystko   wtajemniczać   rodziców.   Choroba,   chyba   muszę   szybko   coś 

wymyśleć.   Tata   widział   tego   ochroniarza,   twoich   ludzi   patrolujących   teren   za   murem...   Już 

zdążył się zaniepokoić.

- Dlaczego nie chcesz powiedzieć mu prawdy?

- Nie chcę ich niepokoić. Widujemy się zaledwie trzy, cztery razy do roku, a tu taki 

pasztet.   -   Popatrzyła   na   Quinna,   który   zwalniał   właśnie   przy   końcu   podjazdu.   -   Tylko   jak 

wyjaśnić mu twoją obecność?

- Ano właśnie. - Quinn uśmiechnął się pod nosem.

- No proszę! - zawołał do nich Frank, wysiadając ze swego samochodu. - Widzę, że 

wreszcie towarzyszy ci przystojny, silny mężczyzna.

- Pozwól, Quinn, to mój ojciec, Frank O'Hurley. A to - Chantel zwróciła się do ojca - 

Quinn Doran, poznajcie się.

- Miło mi. - Frank podał Quinnowi dłoń i mocno nią potrząsnął. - Czy mogę cię, synu, 

prosić o pomoc we wniesieniu mojego bagażu?

Chantel uśmiechnęła się pod nosem, kiedy ojciec otworzył bagażnik i sam wyjął z niego 

niewielką torbę podróżną, zostawiając Quinnowi dwie wielgachne walizy.

- Nic się nie zmieniłeś - mruknęła, biorąc go pod ramię.

- O co ci chodzi? Tylko go sprawdzam - odparł dyskretnie. - Na razie zostaw na dole te 

kufry - zawołał do Quinna. - Wrócisz po nie później.

- Dziękuję panu - odparł detektyw z sarkazmem, a Chantel znów roześmiała się wesoło.

- Przejdźcie do salonu i weźcie sobie coś do picia - poleciła. - Ja pójdę powiadomić 

kucharza, że na kolacji będą jeszcze dwie osoby. Quinn - rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie - 

pamiętaj, że... tata lubi irlandzką whisky.

- Cóż, synu, wprawdzie jeszcze cię nie znam - zagadnął Frank, kiedy zostali sami - ale 

napić się możemy. - Wszedł pewnym krokiem do salonu i ruszył prosto do barku. - Czego się 

napijesz?

- Szkockiej.

- Proszę uprzejmie. - Frank napełnił szklaneczkę i rozejrzał się ciekawie po butelkach. 

Chrząknął   z   zadowoleniem,   widząc   irlandzką   whisky   i   nalał   sobie   sporą   porcję.   -   A   więc 

nazywasz się Quinn... Wypijmy za zdrowie mojej córki, Quinn. - Nie zwracając uwagi na to, że 

piją z drogich, kryształowych szklanek, uderzył mocno w szkło Quinna, a potem wychylił szybko 

background image

alkohol i sapnął z zadowoleniem. - O, tak, ten trunek raduje moje serce. Siadaj, synu, siadaj. - 

Gestem serdecznego gospodarza wskazał krzesło, a sam usiadł na innym. - Powiedz mi, co też 

porabiasz w domu Chantel...

-   Już   jestem,   tato!   -   Wdzięczna   losowi   za   to,   że   pozwolił   jej   przybyć   w 

najodpowiedniejszej chwili, Chantel przysiadła na poręczy krzesła ojca. - Bardzo cię wymęczył, 

Quinn? - spytała z udawaną troską. - Musisz mu wybaczyć. Tatko jest kochany, ale czasem zbyt 

bezpośredni.

Quinn przez chwilę studiował trzymaną w dłoni szklankę.

- Zadał mi pytanie całkiem na miejscu.

- No właśnie - Frank skinął pogodnie głową - mieliśmy sobie właśnie pogawędzić na 

temat tego...

- Powiedz mi najpierw, co porabialiście z mamą w Vegas - odezwała się szybko Chantel, 

przygładzając ojcu włosy.

-   Powiem   -   odrzekł,   pociągając   ze   smakiem   whisky   -   ale   najpierw   ty   mi   powiesz, 

dlaczego trzymasz przed bramą tego tresowanego goryla.

- Już ci wyjaśniałam, że musiałam wzmocnić ochronę domu - odparła i chciała wstać, lecz 

Frank zdecydowanie położył dłoń na jej kolanie.

- Już ty mi tu nie kręć, księżniczko.

Chantel   westchnęła   z   rezygnacją.   Wiedziała,   że   skoro   ojciec   raz   nabrał   podejrzeń, 

wszelkie dalsze wykręty są bezużyteczne.

- No dobrze, tatko, powiem ci. Zaczęłam otrzymywać niepokojące telefony i doszłam do 

wniosku, że trzeba wzmocnić ochronę.

- Jakie telefony?

- Po prostu niemiłe.

-   Chantel   -   pogroził   jej   palcem.   Zbyt   dobrze   znał   swoją   córkę,   by   uwierzyć,   że 

zaniepokoiło ją kilka niemiłych telefonów. - Mów prawdę. Czy ktoś ci groził?

-   Nie,   to   nie   tak.   -   Spojrzała   błagalnie   na   Quinna,   lecz   on   pokręcił   tylko   głową   i 

powiedział:

- Moim zdaniem powinnaś powiedzieć ojcu wszystko.

- Dzięki za pomoc.

-   Ty   milcz!   -   burknął   do   córki   Frank   nieznoszącym   sprzeciwu   tonem   i   Chantel 

background image

natychmiast zamknęła usta. - Widzę, że ty mi powiesz, co się tu dzieje, synu - zwrócił się do 

Quinna. - I jaki jest twój związek z tą sprawą.

- Quinn... - Chantel rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie.

-   Zamknij   się   i   milcz,   Chantel   Margaret   Louise   O'Hurley!   -   huknął   Frank,   a   Quinn 

uśmiechnął się pod nosem, widząc, jak ojciec skutecznie ucisza niesforną córkę. - Rzadko stosuję 

ten ton, żeby nie spowszedniał - wyjaśnił mu starszy pan i dokończył spokojnie whisky. - A teraz 

mów, słucham cię uważnie.

Quinn krótko zreferował sprawę, w miarę zaś jak przedstawiał kolejne fakty, Frank coraz 

bardziej marszczył brwi i coraz silniej zaciskał palce na kolanie córki.

- Obleśny sukinsyn! - syknął wreszcie z nienawiścią, gdy poznał wszystkie szczegóły. - 

Skoro jesteś detektywem, to dlaczego, do cholery, jeszcześ go nie przyskrzynił?

- Jak dotąd nie popełnił żadnego błędu - wyjaśnił Quinn, odstawił szklankę i popatrzył 

spokojnie w rozwścieczoną twarz Franka. - Ale popełni, a wtedy będę go miał. Niech się pan nie 

martwi, panie O'Hurley.

- Jeśli skrzywdzi moją dziewczynkę...

- Nawet się do niej nie zbliży. Najpierw będzie miał do czynienia ze mną.

Frank zapanował nad gniewem i zmierzył Quinna Dorana pełnym  uznania wzrokiem. 

Znał się na ludziach. Mężczyzna, który siedział obok niego, był odważny i twardy jak skała. 

Gdyby   miał   komukolwiek   powierzyć   bezpieczeństwo   swej   córki,   to   właśnie   takiemu 

człowiekowi.

- Rozumiem, że w związku z tą sprawą zamieszkałeś w domu Chantel.

- Oczywiście. I nie dam jej zrobić krzywdy. Ma pan moje słowo.

- W porządku. - Na twarzy Franka pojawił się lekki uśmiech. - Ale jeśli coś jej się stanie, 

obedrę cię żywcem ze skóry. No a poza tym możesz mówić mi Frank.

- A czyja mogłabym coś wtrącić? - odezwała się Chantel.

- Proszę uprzejmie, dziecko. I nie rób takiej miny - ojciec skarcił córkę, podszedł do niej i 

ujął  w dłonie jej twarz. - Z takim problemem powinnaś natychmiast zgłosić się do kogoś z 

rodziny.

- Nie było sensu was niepokoić.

- Nie było sensu?

- Wiesz przecież, tato, że pod koniec tygodnia Maddy wychodzi za mąż, że Abby jest w 

background image

ciąży, a Tracę...

- O nim zapomnij - przerwał jej szorstko. - Tracę  

A

  najwyraźniej nie interesują sprawy 

naszej rodziny. Trudno, jego wybór.

- Ależ tato, po tak długim czasie...

- Dobrze, nie zmieniaj tematu - uciął rozdrażniony. - Mamy prawo wiedzieć o twoich 

kłopotach, nie sądzisz?

Nie był to najstosowniejszy moment, by wstawiać się za bratem. Teraz należało przede 

wszystkim uśmierzyć niepokój ojca.

-   W   porządku   -   powiedziała   Chantel,   całując   go   w   policzek.   -   Teraz   wiecie   już   o 

wszystkim i sam widzisz, że nie ma powodów do niepokoju. Mam fachową ochronę i jestem 

ostrożna.

- W to pierwsze nie wątpię, a drugie... - Nie zdejmując ręki z ramienia córki, Frank 

popatrzył na Quinna. - W piątek wybieramy się całą rodziną do Nowego Jorku na ślub naszej 

córki. Pojedziesz z nami? - zapytał wprost.

- Nie widzę potrzeby, żeby Quinn musiał... - zaczęła Chantel, lecz Quinn przerwał jej 

bezceremonialnie:

- Pojadę.

- No tak. Chyba nie jestem tu wam do niczego potrzebna - odrzekła obrażona i ruszyła do 

wyjścia - Bawcie się sami. Pójdę umyć głowę.

- Niezły z niej numerek, co? - mruknął Frank do Quinna, kiedy zostali sami.

- Słabo powiedziane.

- Irlandka. Każdy z nas jest albo poetą, albo wojownikiem. A O'Hurleyowie po trochu 

tym i tym.

- Z niecierpliwością czekam chwili, kiedy poznam resztę rodzinki.

- Spodoba ci się, synu, zobaczysz. Powiedz mi tylko jeszcze jedną rzecz. Czy kiedy już 

załatwisz tę sprawę, masz zamiar w dalszym ciągu... mieć Chantel na oku?

Detektyw spojrzał szczerze w oczy stojącego przed nim mężczyzny.

- Tak. I to bez względu na to, czy będzie jej się to podobać, czy nie.

Frank parsknął śmiechem i poklepał go po ramieniu.

- Podobasz mi się, Quinn. Zostaw tę szkocką, może popróbujesz ze mną irlandzkiej?

background image

ROZDZIAŁ 9

- Mamo, przecież naprawdę nie musisz tego robić sama! - zawołała Chantel, widząc, jak 

Molly O'Hurley ostrożnie przekłada ułożoną w walizce jedwabną marynarkę cienką bibułką. - 

Dlaczego nie wezwiesz pokojówki? W końcu za to jej płacę.

Molly pogardliwie machnęła ręką.

- Nigdy nie umiałam rozmawiać z pokojówkami.

Chantel   popatrzyła   z   westchnieniem   na   niezapełnioną   jeszcze   walizkę   i   rząd 

zawieszonych   w   szafie   sukienek.   Pierwsze   dwadzieścia   lat   życia   spędziła   na   nieustannym 

pakowaniu   się   i   rozpakowywaniu,   ale   od   dawna   już,   dla   samej   zasady,   tego   nie   robiła   i 

zatrudniała do podobnych zajęć służbę. Czy jednak można było przekonać matkę?

- Wybacz, że przez te dni nie miałam dla was zbyt wiele czasu.

- Nie bądź niemądra. - Molly rozwinęła więcej bibułki. - Jesteś w trakcie zdjęć do filmu. 

Wcale nie spodziewaliśmy się, że będziesz nas zabawiać.

- Tata strasznie się ucieszył, kiedy zabrałam go na plan. Sądzę jednak, że nie powinien był 

kłócić się z reżyserem o dekoracje. Na szczęście Mary ma poczucie humoru.

-   Na   szczęście   -   mruknęła   Molly   i   przez   chwilę   pakowały   ubrania   w   milczeniu.   - 

Posłuchaj, Chantel, bardzo się o ciebie niepokoimy.

- Mamo, tego właśnie bym nie chciała...

- Kochamy cię.

-   Wiem.   Dlatego   nie   chciałam   wam   mówić   o   tym   wszystkim.   Dosyć   się   o   mnie 

namartwiliście, kiedy byłam nastolatką.

- Chyba nie sądzisz, że rodzice przestają się martwić o własne dzieci, gdy te skończą 

dwadzieścia jeden lat?

- Nie, nie sądzę - odpowiedziała z uśmiechem, podając Molly zestaw do makijażu. - Ale z 

całą pewnością gdy dziecko dorasta, rodzice mają znacznie mniej zmartwień.

- Pewnego dnia przekonasz się na własnej skórze, że wcale tak nie jest.

- Mimo to nie chcę, by moje kłopoty miały wpływ na całą rodzinę.

- Zmartwienia jednego są zmartwieniami pozostałych - odparła sentencjonalnie Molly i 

Chantel mirro woli wybuchnęła śmiechem.

- No tak. Jak to u Irlandczyków.

- A dlaczego miałoby być inaczej? Zastanawiamy się nawet z ojcem, czy po weselu nie 

background image

wrócić z tobą do Los Angeles.

- Wrócić ze mną? To niemożliwe. Przecież macie kontrakt w New Hampshire.

Molly starannie złożyła parę płóciennych spodni i lekko się uśmiechnęła.

- Występujemy,  córeczko, od ponad trzydziestu pięciu lat i naprawdę nie sądzę, żeby 

zerwanie jednego kontraktu bardzo nam zaszkodziło.

- Nie. - Chantel odstawiła na bok flakony perfum i dotknęła dłonią ramienia matki. - Nie 

umiem nawet wyrazić, ile to dla mnie znaczy, ale... Ale co to właściwie wam da?

- Będziemy razem z tobą.

- Nie, mamo, nie możecie tego zrobić. Sama widziałaś, jak rzadko bywam w domu. A 

praca nad tym filmem zajmie mi jeszcze kilka tygodni. Nie zniosłabym myśli, że siedzicie tu 

sami i myślicie o wszystkich tych kontraktach, które wam przepadły z mojego powodu. Przecież 

nie wytrzymacie tej bezczynności.

- Też o tym myśleliśmy. - Molly westchnęła ciężko i pogładziła córkę po włosach. - Po 

prostu martwię się o ciebie, córeczko. Zawsze o ciebie martwiłam się najbardziej.

- Bo nie byłam łatwym dzieckiem.

- Miałaś silną osobowość, podobnie jak Tracę, który też poszedł własną drogą. Twój 

ojciec nigdy tego nie rozumiał, aleja tak. W jakiś sposób zawsze wiedziałam, że Abby i Maddy 

łatwiej ułożą sobie życie; nawet wtedy gdy Abby przeżywała piekło pierwszego małżeństwa. Ale 

Tracę albo ty... Zawsze martwiłam się, że przegapisz coś ważnego, co leży pod nogami i jest na 

wyciągnięcie ręki, a przegapisz to dlatego, że zawsze patrzysz daleko w przyszłość. Wielkie cele, 

wielka kariera, wielka fortuna, wielka sława... A ja chcę tylko, żebyś była po prostu szczęśliwa.

- Jestem, mamo. W ciągu ostatnich tygodni... mimo całej tej sprawy na głowie... coś w 

sobie odkryłam.

- Quinn?

- Zgadłaś. - Chantel uśmiechnęła się smutno. - Widzisz? Wszyscy wiedzą, co do niego 

czuję, tylko nie on - powiedziała i podeszła powoli do okna.

Molly   zdążyła   już   wyrobić   sobie   zdanie   na   temat   Quinna   Dorana.   Nie   był   ani 

człowiekiem łatwym, ani delikatnym, ale też i jej córka nie potrzebowała łatwego i delikatnego 

mężczyzny.

- Cóż, mężczyźni w większości są tępi - odezwała się. - Dlaczego sama mu o tym nie 

powiesz?

background image

- Nie. - Chantel dotknęła twarzą szyby i oparła dłonie na parapecie. - W każdym razie 

jeszcze   nie   teraz.   Może   to   zabrzmieć   głupio,   ale   chcę...   żeby   on   pierwszy...   On   musi   mnie 

szanować, rozumiesz, mamo? Mnie - powtórzyła z naciskiem. - Musi szanować mnie za to, jaka 

jestem, a ja muszę wiedzieć, że dla niego nie jest to tylko przygoda i chwilowa zachcianka.

- Nie możesz mierzyć wszystkich mężczyzn miarą Dustina Price'a.

- Wcale tego nie robię - odparła ze złością Chantel, lecz widząc spokojny wzrok matki, 

natychmiast zapanowała nad sobą. - Wcale nie. Ale takich rzeczy łatwo się nie zapomina.

- To prawda, ale  nie można też wciąż  się do nich odnosić. Czy mówiłaś  o Dustinie 

Quinnowi?

- Jak mogłabym,  mamo? I tak wszystko jest już takie skomplikowane. Po co jeszcze 

powiększać zamęt? Poza tym to zdarzyło się tak dawno temu.

- Ufasz mu?

- Quinnowi? Ufam.

- I sądzisz, że nie zrozumiałby? Chantel milczała przez chwilę.

- Gdybym była pewna, że mnie kocha, że łączy nas prawdziwe uczucie, wyznałabym mu 

wszystko, nawet historię z Dustinem.

- Takiej gwarancji ci nie dam. Ale muszę powiedzieć, że gdybym nie miała pewności, że 

on cię obroni, sama nie odstępowałabym cię na krok. To dla niego osobista sprawa, jego troska 

wydaje się autentyczna. Nie chodzi mu wcale o pieniądze, które bierze za ochronę.

- Wiem. Mówił mi to. I rzeczywiście przy nim czuję się bezpiecznie. Zanim się pojawił, 

nie było nikogo, kto zapewniłby mi taki komfort. - Zamknęła oczy. - Nie wiedziałam nawet, jak 

bardzo potrzebuję obok siebie takiego człowieka.

- To normalne, Chantel. Wszystkie chcemy czuć się bezpieczne i być kochane. Pamiętaj 

więc, że cokolwiek by się stało, ja cię kocham. - Objęła córkę i przytuliła ją do siebie. - I jestem z 

ciebie dumna.

- Och, mamo! - wykrzyknęła Chantel, a w jej oczach pojawiły się łzy.

- Nie, nie, nie. Wszystko tylko nie to - uspokoiła ją Molly. - Nie możemy przecież zejść 

na dół z zapuchniętymi oczami. Ojciec nie dałby nam spokoju i zamęczał pytaniami, dlaczego 

ryczymy. - Pocałowała Chantel w policzek. - Bierzmy się w garść i kończmy to pakowanie.

- Mamo?

- Tak, kochanie?

background image

- Ja też zawsze byłam z ciebie dumna.

Kiedy zeszli na parter, Frank brzdąkał cicho na banjo, Quinn zaś słuchał go cierpliwie, 

siedząc na kanapie i sącząc drinka.

- Ćwiczy - odezwała się cicho Molly. - Koniecznie chce zagrać na przyjęciu weselnym. 

Żeby go przed tym powstrzymać, musieliby go chyba wcześniej ogłuszyć.

- No, w samą porę, drogie panie! - ucieszył się ojciec na ich widok. - Potrzebuję jakiegoś 

fachowego wsparcia, bo ten tu - wskazał na Quinna - w ogóle nie śpiewa. Macie pojęcie? Nie 

spotkałem jeszcze w życiu nikogo, kto by odmawiał śpiewania! Owszem, znałem takich, którzy 

nie umieli śpiewać, ale nie słyszałem o nikim, kto by w ogóle nie śpiewał. Usiądź obok mnie, 

Molly. Pokażmy temu jegomościowi, co potrafią słynni O'Hurleyowie!

Molly posłusznie zajęła miejsce obok męża, posłuchała przez chwilę akompaniamentu i 

zaczęła śpiewać silnym, wyszkolonym głosem.

- Przyłącz się do nas, księżniczko - Frank zachęcił Chantel. - Chyba pamiętasz refren.

Chantel z ochotą podchwyciła słowa i natychmiast poczuła się jak kiedyś, gdy wraz z 

rodzicami, siostrami i Trace'em śpiewała na scenie tę starą irlandzką piosenkę.

Quinn patrzył na nią z zachwytem i ze zdumieniem. Chantel O'Hurley w jednej chwili 

przestała być wyniosłą gwiazdą filmową, a nawet namiętną, gorącą kobietą, jaką znał do tej pory. 

Na jego oczach zamieniła się w roześmianą, bezpretensjonalną dziewczynę, szczęśliwą córkę, 

która bawi się wesoło wraz z rodzicami wspólnym muzykowaniem.

Nigdy jeszcze jej takiej nie widział. Nie podejrzewał nawet, że taka może być. Czy to 

właśnie jest jej prawdziwa natura? Czy Chantel zdaje sobie sprawę, jak bardzo działa na niego 

ten obraz, jak blednie przy nim tamto nadęte wyobrażenie wielkiej hollywoodzkiej gwiazdy?

No proszę, a więc serce mówiło mu prawdę. Rzeczywiście warto pokochać Chantel, warto 

dla niej poświęcić swoją głupią dumę, głupie uprzedzenia i przyzwyczajenia.

Całe  szczęście,  że   już  niedługo  wszystko   się  rozstrzygnie.  Złapią   autora   anonimów  i 

zdecydują, co dalej. Niezależnie od tego, co od niej usłyszy, Quinn na pewno nie zrezygnuje. 

Będzie walczy! o Chantel, aż wreszcie ją zdobędzie.

Szansa na rychłe rozstrzygnięcie była rzeczywiście niemała, bowiem ostatnio udało im się 

wreszcie namierzyć jeden z telefonów, z którego dzwonił szalony wielbiciel Chantel. W listach 

zaś, które Quinn przechwycił, tajemniczy mężczyzna błagał ją o spotkanie w Nowym Jorku. 

Najwyraźniej dręczyciel znał każdy jej krok i był bardzo zdesperowany. A skoro tak, to na pewno 

background image

zrobi wkrótce coś, co pozwoli go zdemaskować.

Nie było sensu wtajemniczać jej w te sprawy. W Nowym Jorku i tak ani przez chwilę nie 

będzie sama Wraz z nimi poleci jego trzech najlepszych agentów, którzy będą obserwować ją z 

ukrycia.

- Czy wciąż jeszcze na nim grasz? - zapytał Frank, gdy wybrzmiał ostatni akord piosenki, 

i Quinn przerwał natychmiast swoje rozmyślania.

- Gram - odparła Chantel, patrząc na biały fortepian, ustawiony w rogu salonu.

- Naprawdę? A może używasz go tylko do tarasowania drzwi?

- Potrafię jeszcze złapać kilka akordów.

- Mając tak piękny instrument, powinnaś mieć większe osiągnięcia.

- Nie chciałabym ci robić konkurencji, tato.

- Nie ma obawy. No, zagraj coś.

Chantel wzruszyła ramionami i podeszła do klawiatury. Zatrzepotała aktorsko rzęsami, po 

czym odegrała długie, skomplikowane arpeggio.

- Ćwiczyłaś! - powiedział oskarżycielskim tonem Frank.

- Nie spędzam wieczorów na cerowaniu skarpetek - odparła skromnie i spojrzała znacząco 

na Quinna.

-   Pamiętasz   ten   numer,   którego   matka   nie   pozwalała   ci   śpiewać   przed   skończeniem 

osiemnastu lat?

- Tę piosenkę najlepiej wykonywała Abby.

- To prawda - przyznał Frank. - Ale ty również byłaś w tym niezła.

- Niezła? - Chantel z niezadowoleniem zmarszczyła nos i zaczęła grać z pasją początkowe 

akordy. Gdy zaś zaczęła śpiewać, Quinn ponownie zadziwił się odmianą, jaka w niej nastąpiła.

Była to piosenka o utraconej miłości - tęskna, rozdzierająca, pełna smutku, a zarazem 

nadziei na uśmiech losu, który ból serca zamieni w radość. Gdyby przyszło mu utracić Chantel, 

tak pewnie śpiewałaby jego dusza (bo nie on sam, to na pewno). Cóż, jak na razie jeszcze jej nie 

zdobył,   choć   spojrzenia,   którymi   Chantel   obrzucała  go   przy   kolejnych   zwrotkach   i  refrenie, 

pozwalały przypuszczać, że niektóre słowa skierowane są do niego.

Hm, nigdy jeszcze żadna kobieta nie czyniła mu wyznań, siedząc za fortepianem.

Tylko czy rzeczywiście były to wyznania?

- Nieźle - oświadczył Frank, gdy Chantel skończyła śpiewać. - A teraz może zagrasz...

background image

- Nie, Frank, zrobiło się późno - zmitygowała go Molly. - Pora do łóżka. Jutro czeka nas 

podróż.

- Późno? Bzdura, jest dopiero...

- Późno, późno - powtórzyła Molly. - Chodźmy na górę. Dobranoc, Quinn. Dobranoc, 

córeczko.

- Dobrze, dobrze, już i d ę - Frank westchnął niezadowolony. - Chantel? Poproś kucharza, 

by na śniadanie usmażył naleśniki.

-   Dobrze,   tato,   zrobię   to.   Dobranoc.   -   Nie   odrywając   wzroku   od   Quinna,   nadstawiła 

policzek do pocałunku.

Gdy zostali sami, Quinn pokręcił głową i popatrzył na nią z niedowierzaniem.

- To niesamowite.

- Co takiego?

- Ty. - Wstał z kanapy, podszedł do Chantel i ucałował jej dłonie. - Im dłużej z tobą 

jestem, im lepiej cię poznaję, tym mocniej cię pragnę.

- Ja też jeszcze nigdy nie czułam tego, co czuję teraz, przy tobie. Tym razem nie gram. 

Wierzysz mi?

- Wierzę.

Oboje zamilkli i słyszeli teraz, jak mocno biją ich serca, jak pulsuje krew w ich żyłach, 

jak   zmysły   wołają   o   nowe   doznania,   o   nową   rozkosz.   Powietrze   między   nimi   zdawało   się 

naładowane elektrycznością. Stali tak blisko siebie, że jeden ruch, jedno przelotne dotknięcie 

mogło   być   jak   iskra,   jak   kamyk,   który   niesie   za   sobą   lawinę   i   budzi   uśpiony   żywioł.   Ich 

wzajemna namiętność była bowiem żywiołem.

- Czego naprawdę pragniesz, Chantel?

- Ciebie - odparła szczerze. - Chcę być z tobą.

„Na jak długo?” - chciał jeszcze zapytać, lecz bojąc się odpowiedzi, powiedział tylko:

- Chodźmy spać - i pociągnął ją za sobą do sypialni.

Tym razem był delikatny i czuły. Wodził ustami po jej wargach, szeptał jej imię, a ten 

szept był dla niej jak obietnica wiecznego szczęścia. Ona też wyszeptała jego imię i zamknęła 

oczy, by pozwolić się nieść bezwolnie ku kolejnym wyżynom, coraz wyżej i wyżej, aż pod sam 

nieboskłon.

Nie   rozumiała   uczuć,   jakie   ją   ogarniały.   Było   w   nich   pożądanie,   gorączka,   wir 

background image

namiętności,  ale też  jakiś spokój, jakaś cisza,  jakaś anielska, ledwo słyszalna  muzyka,  która 

kołysała ją łagodnie i koiła.

Usta   Quinna   były   cierpliwe,   muskały   jej   twarz   i   szyję,   jakby   chciały   na   zawsze 

zapamiętać kształty, zapachy i smaki. Kiedy zaś rozpiął jej sukienkę i zaczął pieścić delikatnie 

nagie ciało, Chantel zadrżała lekko i poczuła, że otwiera się dla niego cała - że otwiera się przed 

nim jej ciało, jej serce i dusza.

- Jesteś taka piękna - powiedział zduszonym głosem.

- A ty taki czuły...

Wygięła się pod nim w łuk, by poczuć go nad sobą całym ciałem. Ich języki spotkały się i 

rozpoczęły   rozkoszny   taniec.   Za   oknem   zerwał   się   wiatr,   a   wówczas   oni,   jakby   niesieni 

podmuchem nadchodzącej burzy, zapragnęli, by to, co miało się stad, nadeszło już teraz, jak 

najprędzej.

Chantel wciągnęła w płuca rześkie powietrze i przycisnęła do siebie mocniej jego biodra. 

Quinn opadł na nią i zatopił się w niej z błogim westchnieniem Potem zaś podążyli powoli ku 

wspólnemu szczęściu.

To prawda, szczęście to skażone było cieniem wątpliwości. Ona patrzyła na niego i nie 

wiedziała, czy zdoła mu kiedykolwiek powiedzieć, jak wiele dla niej znaczy, czy zdobędzie się 

na to, by mu wyznać, że pragnie z nim być nie tylko teraz, ale na zawsze. On z kolei bał się, że ta 

chwila uniesienia może być ostatnią, jaką przyjdzie mu dzielić z Chantel.

Gdy   jednak   trzymał   ją   w   ramionach,   rozpaloną,   szczęśliwą   i   uległą,   uwierzył,   że   ta 

wspaniała kobieta może należeć do niego. Chantel natomiast, patrząc na odmienioną w ekstazie 

twarz kochanka, przekonała się, że zamiast mówić mu o swojej miłości, może po prostu ją dać. I 

dała. Dali sobie nawzajem wszystko, co mieli najcenniejszego - samych siebie.

-   Nie   poganiaj   mnie,   Molly.   Muszę   się   upewnić,   czy   nie   wyślą   mego   banjo   na 

Madagaskar.   -   Frank   O'Hurley   wciąż   stał   przy   stanowisku   odprawy   pasażerów   i   indagował 

uparcie tracącą cierpliwość stewardessę.

- Proszę się nie martwić. Pański bagaż na pewno doleci wraz z panem do Nowego Jorku - 

uspokajała go z zawodowym uśmiechem.

- Niech się pani nie dziwi. To banjo mam dłużej niż żonę - wyjaśnił, po czym uścisnął 

Molly serdecznie i dodał: - Co wcale nie znaczy, że jest dla mnie warte więcej niż ty, kochanie.

- No już dobrze, Frank. Nie zapomniałeś o awiomarinie?

background image

- Połknąłem dwie tabletki. Nie rób zamieszania.

-   Z   Frankiem   podróże   samolotem   zawsze   są   okropne   -   mruknęła   Molly   do   Quinna, 

wsuwając do kieszeni karty pokładowe i kierując się w stronę ruchomych schodów. - Moja córka 

ma to po nim.

Quinn spojrzał zaskoczony na Chantel.

- Nie lubisz latać?

- Och, nic mi nie będzie.

- Ale wzięłaś jakieś środki uspokajające? - zatroszczył się.

- Po co? Nie będą mi potrzebne. Ujął jej dłoń i spletli palce.

- Ręce masz zimne jak lód.

- Bo jest zimno.

- Daj spokój. Nie ma się czego wstydzić.

- A ty nie przesadzaj. Często podróżuję w ten sposób.

- Wiem. Ale musi to być dla ciebie prawdziwa męka.

- Każdy ma prawo do jakiejś słabości.

- To prawda - przyznał, podnosząc do ust jej dłoń. - Może przy mnie będzie ci łatwiej, 

skarbie.

Próbowała wyrwać dłoń z jego uścisku, ale przytrzymał ją mocno.

- Quinn, proszę. Czuję się jak skończona idiotka. Nie zwracaj po prostu na mnie uwagi.

- Dobrze, ale obiecaj mi, że podczas lotu będę mógł trzymać cię za rękę?

- Cały czas? To sześć godzin!

- Wymyślimy coś, aby czas nam szybko upłynął.

Pochylił usta w kierunku jej twarzy i znów zakręciło mu się w głowie. Na tyle mocno, że 

nie zauważył mężczyzny w ciemnych okularach, który zajął właśnie ustronne miejsce w sali 

odlotów i przyglądał im się z zaciśniętymi pięściami.

- Mmm... Jeśli chcesz zrobić to, o czym właśnie myślę, to zostaniemy aresztowani za 

sianie publicznego zgorszenia - mruknęła Chantel z kuszącym uśmiechem.

- A o czym myślisz? Bo mnie chodziło o partyjkę remika.

- O partyjkę remika? - Dźgnęła go łokciem w bok. - W porządku, Doran. Po dolarze za 

punkt.

- Wchodzę w to, skarbie.

background image

Po   chwili   zapowiedziano   przez   głośniki   ich   lot   i   trójka   O'Hurleyów   w   towarzystwie 

Quinna Dorana zaczęła wchodzić na pokład samolotu. Za nimi zaś, w gromadzie pasażerów, 

podążał tajemniczy mężczyzna w ciemnych okularach.

background image

ROZDZIAŁ 10

- Och, Quinn, naprawdę jesteś gotów do wielkich poświęceń dla naszej rodziny! - Chantel 

uśmiechnęła się kpiąco, wyjmując swoją suknię z pokrowca na ubrania. Kreację tę zamówiła u 

czołowego   hollywoodzkiego   projektanta   i   kosztowała   ją   fortunę.   No   ale   ostatecznie   nie 

codziennie bywa się druhną na ślubie własnej siostry.

-   Masz   na   myśli   to   cudo?   -  odrzekł,   wskazując   głową   na  swój   świeżo   odprasowany 

garnitur, o którego włożeniu myślał z najwyższą niechęcią.

- Mhm. To chyba nie jest twój codzienny strój.

- Jakoś to przeżyję.

- Nie wątpię. Pamiętaj, że tata chciał, żebyś w apartamencie Reeda pojawił się godzinę 

przed ceremonią. Czy mężczyźni zawsze tak robią przed ślubem? Po co?

- Tajemnica państwowa. A jeśli chodzi o rodzinę O'Hurleyów, to stała mi się ostatnio 

dziwnie bliska. Zwłaszcza pewna jej część.

-   Czyżby?   Powiedz   więc,   co   sądzisz   o   Reedzie.   Wiem,   że   widziałeś   go   wczoraj 

wieczorem przez kilka godzin. Jakie zrobił wrażenie?

- Solidny, z całą pewnością człowiek sukcesu. Skrupulatny. Raczej konserwatywny.

- A Maddy?

- Artystyczna dusza, roztrzepana, trochę jak nieziemska zjawa.

- Tak, to cała Maddy - uśmiechnęła się Chantel. - Zdawałoby się, że nie mają ze sobą nic 

wspólnego, prawda? A jednak do siebie pasują. - Z ciężkim westchnieniem wsunęła pędzelek do 

kosmetyczki. - I to świetnie pasują.

- Czym więc się martwisz?

- Maddy to moja bliźniaczka. Zawsze właśnie ją najbardziej kochałam. Abby jest inna, 

twardsza,   bardziej   samodzielna.   Ja   również   umiem   utrzymać   się   na   powierzchni   i   nieźle 

prosperować.   Ale   Maddy...   Maddy   to   rodzaj   kobiety,   która   zawsze   wierzy,   że   czek   został 

wysłany, alarm się nie zepsuje, a kulek od gazu jest szczelny. Ufa światu i ludziom.

- E, nie rób z niej sieroty. Moim zdaniem ona dobrze wie, czego chce, i umie dopiąć 

swego. Całkiem tak jak ty.

- Nie do końca. Ja w gruncie rzeczy jestem od niej bardziej sentymentalna.

- No to chodź tu do mnie i daj się namówić na trochę sentymentów.

- Quinn, jeśli teraz wrócę do łóżka...

background image

- Tak?

- Zamęczę cię swą miłością.

- Obiecanki - cacanki. - Położył się, zakładając ręce pod głowę. - Chodź i udowodnij.

Chantel   odłożyła   kosmetyczkę,   podeszła   do   łóżka   i   stanęła   naprzeciwko   niego   w 

wyzywającej pozie.

- Nie masz żadnych szans. ~ Gadanie.

- Chcesz się przekonać? - mruknęła, dotykając jego uda.

Zanim jednak zdążyła spełnić swą groźbę, Quinn chwycił ją za rękę i pociągnął na siebie. 

W pierwszej chwili wybuchnęła dźwięcznym śmiechem, który on szybko stłumił zachłannym 

pocałunkiem.

- Co cię tak śmieszy? - spytał, gdy oderwał usta od jej ust.

~   Nic.   Po   prostu   czuję   się   przy   tobie   bezpieczna   -   zajrzała   mu   głęboko   w   oczy.   - 

Cudownie bezpieczna.

~ Pragnę, byś czuła coś więcej.

- Tak? A co jeszcze?

Miłość, wierność, oddanie. Przeraziło go, że właśnie te słowa przyszły mu do głowy.

- Nie powiem ci. Sama zgadnij - powiedział i zanim Chantel się spostrzegła, już leżała 

pod nim z rękami przytrzymywanymi ponad głową. Przylgnął ustami do jej warg, zaczął rozpinać 

zębami guziki jej bluzki. Chantel westchnęła rozkosznie, a zaraz potem... jęknęła głucho, gdy 

rozległo się głośne pukanie do drzwi.

- Zdaje się, że przyszło twoje śniadanie - mruknęła niezadowolona.

- Trudno. Niech przyniosą je później.

- Nie. Ja je odbiorę - oświadczyła nagle, zrywając się z łóżka. - Ty zostań tu. - Szybko go 

pocałowała. - Nigdzie się nie ruszaj i grzecznie na mnie czekaj. - Poprawiła bluzkę na piersiach i 

wyszła z sypialni do saloniku, by otworzyć drzwi.

Quinn włączył stojące na szafce radio i pozwolił sobie marzyć. Myślał, jakby to było, 

gdyby budził się co rano w ich własnej sypialni - nie w jej sypialni, ani nie w jego, lecz we 

wspólnej sypialni w domu, który by razem stworzyli.

Może nadszedł wreszcie czas, by powiedzieć jej, że ją kocha? By wyznać, że chce ją 

poślubić i spędzić z nią resztę życia? Uśmiechnął się do siebie na tę myśl.

Quinn Doran jako młody żonkoś? Dom, rodzinka, obrączki na palcach? Właściwie czemu 

background image

nie...

-   Quinn?   -   jej   zdławiony   głos   w   jednej   chwili   wyrwał   go   ze   świata   marzeń.   Quinn 

poderwał się z posłania, sięgnął po szlafrok, szybko wkroczył do przyległego salonu.

Kwiaty dostrzegł od razu - tuzin pąsowych róż w wazonie na stoliku przy drzwiach. A 

obok nich Chantel z twarzą białą jak kartka papieru, którą trzymała w dłoni.

- Wie, że jestem w Nowym Jorku. - Starała się mówić spokojnie. - Pisze, że pojedzie za 

mną wszędzie. I że czeka tylko na odpowiednią chwilę.

Quinn   przebiegł   wzrokiem   treść   listu.   W   rogu   koperty   dostrzegł   firmowy   emblemat 

kwiaciarni.

- Popełnił pierwszy błąd - uśmiechnął się lekko. - Kto dostarczył ten bukiet?

-   Goniec.   Nie   zdążyłam   nawet   wręczyć   mu   napiwku.   Quinn,   powiedz...   On   tu   jest, 

prawda? Może nawet mieszka w tym hotelu?

- Usiądź. - Chciał ująć jej dłoń, lecz ona wyrwała się i dała gwałtowny krok do tyłu.

- Nie chcę. Chcę znać prawdę.

Gdy znów rozległo się pukanie do drzwi, wydała cichy okrzyk i przyłożyła dłoń do ust. 

Quinn dostrzegł przez wizjer kelnera z tacą i rzucił przez ramię:

- Wszystko w porządku. Tym razem to naprawdę śniadanie. - Wpuścił kelnera, podpisał 

rachunek   i   zanim   zamknął   z   powrotem   drzwi,   obrzucił   korytarz   szybkim   spojrzeniem.   - 

Koniecznie musisz napić się kawy - powiedział, wracając do saloniku.

- Najpierw chcę poznać prawdę. Wiem, że tyją znasz. Wiedziałeś, że on przyjedzie tu za 

nami, prawda?

Quinn napełnił kawą filiżanki.

- Wiedziałem - przyznał. - Spodziewałem się, że ruszy za tobą. Wspominał o tym w 

ostatnich listach.

- Czy nie powinieneś był mi o tym powiedzieć?

- Gdybym uważał to za konieczne, powiedziałbym.

Chantel poczuła, że ogarniają wściekłość. Ulała mu, kochała go, a on potraktował ją jak 

przedmiot.

Wzięła od niego filiżankę z kawą, ale tylko po to, by po chwili odstawić ją ze złością na 

stół.

- Za kogo ty się, do licha, uważasz, Doran?

background image

- zapytała niebezpiecznie spokojnym głosem. - Jak śmiesz traktować mnie jak głupią, 

pozbawioną rozumu kobietę, którą można wodzić za nos? Miałam prawo wiedzieć, że w Nowym 

Jorku grozi mi to samo, co w domu.

Quinn sprawiał wrażenie niezbyt przejętego tym protestem.

- Prowadzę tę sprawę po swojemu. Płacisz mi za to. Poza tym dałaś mi wolną rękę i 

zażądałaś, żebym nie wtajemniczał cię w szczegóły.

- Mimo to chcę, żebyś informował mnie o postępach śledztwa.

- Jak sobie życzysz. - Sięgnął po grzankę i zaczął spokojnie smarować ją dżemem.

- Właśnie tak. A teraz zostawiam cię z twoim śniadaniem. Do widzenia.

- Chantel - powiedział cicho, ale takim tonem, że zatrzymała się w pół kroku. - Na to ci 

nie pozwolę. Jeśli chcesz wyjść, to tylko razem ze mną.

- Popatrzył na nią zimnym, wyzywającym wzrokiem. - A jeśli nie, to zostaniesz tu, w tym 

pokoju, do czasu aż po ciebie wrócę.

- Nie.

-   Tak.   W   pokoju   po   drugiej   stronie   korytarza   umieściłem   swojego   człowieka.   Drugi 

mieszka naprzeciwko twojej siostry. Tutaj jesteś zupełnie bezpieczna, ale na dół nie możesz zejść 

sama.

Chantel popatrzyła posępnie na drzwi, przeniosła obrażony wzrok na Quinna i bez słowa 

usiadła na krześle.

Wspaniale, właśnie została więźniem.

Kwiaciarnię,   z   której   pochodziła   firmowa   koperta,   Quinn   odnalazł   w   dzielnicy   West 

Sixties. Niewielki, wypełniony kwiatami i ludźmi lokal był klimatyzowany, lecz w środku i tak 

panowała wilgoć i zaduch. Quinn odczekał, aż sprzedawca obsłuży kolejkę stojących przed nim 

klientów, a gdy na chwilę zostali sami, podszedł do wielkiego bukietu białych lilii.

- Chce pan kupić czy tylko pooglądać? - zapytał niepozorny człowieczek za ladą.

- Widzę, że ma pan dziś pracowity dzień.

-   Cały   tydzień!   -   sapnął   sprzedawca,   wyciągnął   z   kieszeni   chusteczkę   i   przetarł   nią 

spocony kark - Wciąż psuje się klimatyzacja, zachorowała mi pomocnica, a na dodatek ostatnio 

ludzie   mrą   jak   muchy.   Pogrzeby,   wieńce,   wiązanki...   W   tym   tygodniu   najpopularniejsze   są 

mieczyki.

- No więc nie zajmę panu dużo czasu - uśmiechnął się Quinn. - Czy to pochodzi od was? - 

background image

Wyjął z wewnętrznej kieszeni kopertę, z którą dostarczono bukiet dla Chantel.

-   Zgadza   się.   -   Mężczyzna   stuknął   palcem   w   nadruk   z   nazwiskiem.   -   Kwiaty   od 

Bernsteina. To ja jestem Bernstein. Jakieś kłopoty z dostawą?

-   Ależ   skąd.   Mam   tylko   pytanie.   Dziś   rano   dostarczono   do   hotelu   „Plaża”   tuzin 

czerwonych róż. Kto je kupił?

-   Pyta   pan,   kto   kupił   tuzin   czerwonych   róż?   -   Bernstein   wybuchnął   śmiechem.   - 

Człowieku,   w   tym   tygodniu   sprzedałem   ze   dwadzieścia   podobnych   bukietów.   Skąd   mam 

pamiętać, kto je kupował?

- Prowadzi pan chyba jakąś dokumentację. Powinien pan mieć rachunek za dwanaście róż 

z dostawą do hotelu „Plaża”. Dziś rano, mniej więcej o jedenastej...

- I chce pan, żebym zaczął teraz grzebać w rachunkach?

-   Otóż   to.   -   Quinn   sięgnął   do   kieszeni,   wyciągną!   banknot   dwudziestodolarowy   i 

rozprostował go na blacie.

Właściciel kwiaciarni zatrząsł się z oburzenia.

- Co też pan! Nie biorę łapówek! Skoro zbywa panu dwadzieścia dolców, proszę kupić za 

nie kwiaty.

- Nie ma sprawy. Więc co z tym rachunkiem?

- Jest pan może gliną?

- Prywatnym detektywem.

Bernstein wahał się chwilę, wreszcie otworzył szufladę, mrucząc coś pod nosem, i zaczął 

wyciągać z niej jakieś papiery.

- Dzisiaj nikt nie kupował róż - wyjaśnił w końcu.

- A wczoraj?

Bernstein   obrzucił   Quinna   ponurym   spojrzeniem,   lecz   posłusznie   zajrzał   do   niższej 

szuflady.

- Wczoraj... Na przykład  pąsowe  róże na Maine Avenue, dwa tuziny na Pensylvania 

Street, tuzin na Dwudziestą Siódmą... - Wymamrotał jeszcze pod nosem kilka adresów, wreszcie 

zakończył: - No i tuzin do hotelu „Plaża”, apartament numer tysiąc dwieście trzy. Z dostawą 

następnego dnia rano. O to panu chodziło?

- Czy mogę zobaczyć ten rachunek? - Nie czekając na pozwolenie, Quinn sięgnął po 

niewielką karteczkę. - Zapłacono gotówką?

background image

- Chętnie biorę gotówkę.

- A ja wolałbym mieć podpis albo numer karty kredytowej. - Quinn odłożył rachunek. - 

Pamięta pan, jak on wyglądał?

Właściciel znów się roześmiał.

-   A   sądzi   pan,   że   jutro   będę   pamiętał   pański   wygląd?   Ludzie   wchodzą   i   wychodzą. 

Dopóki kupują moje kwiaty, mogą mieć nawet trzecie oko na czole. Mnie nic do tego.

- Proszę się jednak zastanowić. - Quinn wyciągnął następnego dwudziestaka.

- Hm... Pamiętam, że róże miały być dostarczone dla Chantel O'Hurley. Zwróciłem uwagę 

na to nazwisko i nawet zapytałem gościa: „Hej, czy to może ta aktorka?”. Kiwnął tylko głową, 

więc spytałem, czy i on przyjechał z Kalifornii. Nic nie odpowiedział. Na głowie miał kapelusz w 

stylu   panama,   a   na   twarzy   ciemne   okulary...   Więcej   nie   pamiętam,   nie   potrafiłbym   nawet 

rozpoznać twarzy.

- Ile miał lat?

- Chyba młodszy od pana. Ale gorzej zbudowany. Nerwowy...

- Co ma pan dokładnie na myśli?

-   Wszedł,   paląc   zagranicznego   papierosa.   Nie   toleruję   żadnego   tytoniu,   nawet 

najlepszego, bo kwiaty nie znoszą dymu. Poprosiłem go, żeby zgasił.

- Skąd pan wie, że to był zagraniczny papieros?

- Skąd wiem? - obruszył się kwiaciarz. - Amerykańskiego papierosa poznam od razu. A 

ten nie był nasz, tylko jakiś bardziej śmierdzący.

- Nie zawsze pali się z nerwów.

-   Jasne.   Ale   kiedy   tłumaczył   mi,   gdzie   dostarczyć   kwiaty,   ręce   latały   mu   ze 

zdenerwowania. Bo ręce też miał nerwowe, wie pan, takie szybkie.

- Czy coś jeszcze utkwiło panu w pamięci?

- To, że pieniędzy nie wyjął z portfela, lecz z niewielkiej saszetki ze srebrnym klipsem na 

banknoty. Ładna portmonetka, z monogramem.

- Pamięta go pan?

- A skąd! Był bardzo skomplikowany.

- A może zauważył pan coś jeszcze? Może sygnet? Zegarek?

- Nie. Tylko tę saszetkę, bo tkwił w niej ładny pliczek banknotów. Może były jakieś 

pierścionki, a może nie. W każdym razie gość miał przy sobie sporo kasy.

background image

- Dzięki. - Quinn wyciągnął wizytówkę i zapisał na niej numer hotelowego telefonu. - 

Gdyby coś jeszcze pan sobie przypomniał, proszę zadzwonić. Albo gdyby ten jegomość pojawił 

się ponownie.

- Będzie miał kłopoty?

- Powiedzmy, że mam do niego kilka pytań. Do widzenia, panie Bernstein.

-   Zaraz.   Może   pan   chociaż   weźmie   te   goździki   z   wystawy?   I   tak   niedługo   zwiędną. 

Mówiłem, że nie przyjmuję łapówek.

Quinn wsunął wiązankę pod pachę i ruszył z nią w stronę wyjścia.

-   Rozumiem,   że   ściga   pan   jakiegoś   psychola   z   Kalifornii   -   jeszcze   raz   zatrzymał   go 

Bernstein.

- Coś w tym rodzaju.

- No tak, zgadza się. - Kwiaciarz parsknął śmiechem. - Facet powiedział, że współpracuje 

blisko z panną O'Hurley. Pewnie sobie coś ubzdurał.

- Pewnie tak - odparł Quinn, naciskając klamkę. - Jeszcze raz dziękuję, panie Bernstein.

Kiedy   wyszedł   na   ulicę,   rzucił   kwiaty   kobiecie   pchającej   wózek   z   zakupami,   i   nie 

zwracając uwagi na jej pełne zdumienia spojrzenie, ruszył szybko przed siebie. Czuł, jak żołądek 

ściska mu się z gniewu i obrzydzenia. Znał kogoś, kto często nosił pieniądze w saszetce ze 

srebrnym klipsem. Portmonetka ta była prezentem od Chantel, a otrzymał ją na urodziny Malt 

Burns.

Cholera jasna, nie mieściło mu się to w głowie. Przecież Matt był jego przyjacielem, 

przyjacielem   Chantel.   Znał   go   na   wylot.   Nawet   gdy   snuł   swe   hipotezy   na   temat   jego 

ewentualnego związku z docierającą do Chantel korespondencją, nie brał ich do końca na serio.

Czy jednak tak naprawdę znał tego człowieka? Zatrzymał  się przy ulicznym  aparacie 

telefonicznym i wykręcił znajomy numer.

- Tu agencja Matta Burnsa.

- Muszę z nim mówić. Natychmiast.

- Przykro mi, ale pan Burns do poniedziałku będzie nieosiągalny.

- Znajdź go, aniołku. To bardzo ważne.

- Przykro mi. Pan Burns wyjechał z miasta. Po plecach Quinna przeszedł zimny dreszcz.

- Wie pani dokąd?

- Nie jestem uprawniona do podawania takich informacji.

background image

- Musi mi pani powiedzieć. Mówi Quinn Doran. Dzwonię w imieniu Chantel O'Hurley.

- Och, przepraszam, panie Doran. Powinien był pan od razu się przedstawić. Czy kiedy 

Matt wróci, ma do pana zadzwonić?

- Sam go złapię w poniedziałek. A dokąd wyjechał?

- Do Nowego Jorku. Jakieś sprawy osobiste.

- Rozumiem. - Tłumiąc przekleństwo, odłożył słuchawkę.

- O rany! Jeszcze całe trzy godziny! - Zniecierpliwiona Maddy O'Hurley zerwała się z 

krzesła, przeszła przez pokój i opadła na kanapę. - Mówiłam mu, że powinniśmy wziąć ślub z 

rana.

- Tylko  trzy godziny,  siostrzyczko.  Szybko  mirą zobaczysz  - pocieszyła  ją pijąca już 

trzecia kawę Chantel. - Naciesz się jeszcze wolnością, zamiast tęsknić do niewoli.

- Łatwo ci mówić. - Maddy wstała z kanapy i wykonała taneczny piruet. - Nie jestem w 

stanie myśleć o niczym innym poza tym, co stanie się dzisiaj w kościele. To będzie najważniejsza 

rola w moim życiu.

- Odpręż się. Opowiedz o innych rolach. Jak tam ostatnie przedstawienie?

- Jest fantastyczne - odparła z błyskiem w oczach Maddy. - Może trochę przesadzam, 

gdyż to dzięki niemu poznałam Reeda, ale jest to z całą pewnością najlepsza rzecz w mojej 

karierze. Miałam nadzieję, że obejrzysz mój występ.

- Niebawem wrócę do Nowego Jorku na sesję zdjęciową. Wtedy będziesz już po podróży 

poślubnej i wrócisz na scenę, a ja na pewno wybiorę się na Broadway, żeby podziwiać moją 

siostrzyczkę.

Chantel sięgnęła niespokojnie po papierosa. Coraz bardziej niepokoiła ją przedłużająca się 

nieobecność Quinna. Mówił, że wychodzi tylko na chwilę, a tymczasem nie było go już prawie 

dwie godziny.

- A jak twój film? - Maddy przerwała jej rozmyślania.

- Nie narzekam.

- A ten Quinn? To coś poważnego?

- Cóż, po prostu mężczyzna. - Chantel wzruszyła ramionami.

- Nie opowiadaj. Widzę, jaki masz humor. Pokłóciliście  się? - Przysiadła na poręczy 

fotela obok siostry. - Wczoraj sprawiałaś wrażenie bezgranicznie szczęśliwej, a dzisiaj...

-   Jestem   szczęśliwa.   -   Chantel   poklepała   Maddy   po   ramieniu.   -   Ostatecznie   moja 

background image

bliźniaczka wychodzi za mąż za człowieka, który w mojej opinii wart jest prawie tyle samo, co 

ona.

- Oj, nie próbuj mydlić mi oczu. Wiem, że wydarzyło się coś niedobrego. Przede mną... - 

urwała, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Spostrzegła, że siostra kurczowo zaciska dłonie na 

ten dźwięk, i powiedziała z troską: - Spokojnie, Chantel. Co się z tobą dzieje?

-   Nic.   Sprawdź,   proszę,   kto   to,   dobrze?   Maddy   zerknęła   przez   wizjer,   po   czym 

uśmiechnęła się szeroko do Chantel.

- Zaraz zobaczysz. - Otworzyła drzwi i po chwili w saloniku pojawiła się Abby. - Witamy 

trzecią część całości! Jak ty to robisz, Abby, że nie jesteś jeszcze gruba?

Abby ze śmiechem przyłożyła dłoń do brzucha.

- Mam jeszcze pięć miesięcy. A ty co, jeszcze nie gotowa?

- Ślub dopiero za trzy godziny. Powiedz lepiej, gdzie zgubiłaś Dylana.

- Jest, jest. Ustalają z tatą toasty weselne. Widziałam też z nimi Reeda. Bomba! No i ten 

twój   Quinn   -   ścisnęła   porozumiewawczo   Chantel   za   ranie   -   podobno   to   jakiś   superman.   W 

każdym razie tata jest nim zachwycony.

- Słówko „twój” jest trochę przedwczesne. Chantel zmusiła się do uśmiechu, po czym 

szybko podeszła do telefonu. - Wiecie co, dziewczyny? Wiem, czego nam brakuje. Szampana! 

Trios, „O'Hurleys” zamierza świętować! - Nieoczekiwanie jej oczy wypełniły się łzami. - Och, 

Boże, czasami tak bardzo mi was brakuje, że nie potrafię znaleźć sobie miejsca.

-   Coś   z   tobą   nie   tak,   kochanie   -   zatroskała   się   Abby,  sadzając   siostrę   na   kanapie.   - 

Powiedz nam, co się dzieje. Przecież bliźniaczkom możesz wyznać wszystko.

- To nic takiego. - Chantel otarła łzy. - Czasami staję się po prostu sentymentalna... Poza 

tym   zwyczajnie   zmiękło   mi   serce   na   wasz   widok.   Jedna   już   ma   dzieci,   druga   za   chwilę... 

Zastanawiam się, czy gdyby sprawy potoczyły się inaczej... Och, nie - urwała i potrząsnęła głową 

- sama dokonałam wyboru.

- Chantel, czy ty mówisz o Quinnie?

- Sama nie wiem. To wszystko zaczęło się przez przypadek. Miałam pewne kłopoty ze 

zbyt nachalnym wielbicielem i wynajęłam Quinna, żeby zapewnił mi ochronę. Wynajęłam go 

więc,   no   i...   no   i   się   w   nim   zakochałam.   -   Odetchnęła   głęboko.   -   No   proszę,   wreszcie 

powiedziałam to głośno.

Maddy pocałowała ją w czubek głowy.

background image

- Pomogło?

- Może. Dajcie spokój, zaczynam zachowywać się jak idiotka. - Sięgnęła po chusteczkę. - 

Nie pozwolę, bym jako druhna szła przez kościół z zapuchniętymi oczami.

- Wreszcie mówisz jak dawna Chantel - mruknęła Maddy z zadowoleniem. - Troski na 

bok i hop do przodu! Powiem ci coś, jeśli naprawdę kochasz Quinna, wszystko się dobrze ułoży.

- Odezwała się wieczna optymistka.

- No pewnie. Abby znalazła Dylana, ja znalazłam Reeda, teraz kolej na ciebie. Zobaczysz, 

jeszcze uda się nam przyszpilić Trace'a!

- Ho, ho - roześmiała się Chantel. - Czy istnieje kobieta, która zdołałaby go poskromić?

- Skoro istnieje mężczyzna, który zdołał usidlić ciebie...

- Maddy!

- Dobra, dobra. Dzwoń lepiej po tego szampana.

- Racja, musimy wypić za twoje szczęście.

- Nie - poprawiła ją Maddy - wypijemy za nas, za naszą trójkę. Póki będziemy trzymać się 

razem, nigdy nie będziemy samotne.

background image

ROZDZIAŁ 11

Chantel uprosiła Quinna, by wrócili do Los Angeles jeszcze w sobotę nocnym lotem. W 

Nowym   Jorku   nie   czuła   się   najlepiej.   Po   skończonym   przyjęciu   weselnym,   kiedy   siostra 

wyjechała już w podróż poślubną, zapragnęła natychmiast wrócić do domu.

Podczas   przyjęcia   była   spięta.   Nieustannie   wypatrywała   obcych,   studiowała   znajome 

twarze   i   zastanawiała   się,   czy   wśród   gości   jest   również   jej   prześladowca.   Później,   już   w 

samolocie, tuż przed zaśnięciem przysięgła sobie, że kiedy ponownie przyleci do Nowego Jorku, 

będzie w dużo pogodniejszym nastroju. Musi przecież pokazać Maddy uśmiechniętą twarz.

Quinn natomiast coraz bardziej martwił się ojej zdrowie. Widział, że Chantel cały czas 

jest spięta. Od paru tygodni żyła w nieustannym stresie, co mogło się wreszcie skończyć jakimś 

trudnym  do  przewidzenia  wybuchem   albo  załamaniem.   Najgorsze,  że   od  czasu  ich   ostatniej 

kłótni coraz trudniej było nawiązać z nią kontakt. Chłodna, obojętna, odległa, traktowała go jak 

powietrze, na co na razie, niestety, nie mógł nic poradzić. Mógł się tylko z tym pogodzić i mieć 

nadzieję, że przyjdą jeszcze chwile wspólnego zrozumienia i szczęścia.

Pragnął   tego   wspólnego   szczęścia.   Gdy   patrzył   na   Reeda   i   Maddy,   stojących   przed 

ołtarzem i wypowiadających słowa przysięgi, wyobrażał sobie, jakby to było, gdyby oni stali na 

ich miejscu - Chantel O'Hurley i Quinn Doran. Nie zdawało mu się to już tak niedorzeczne jak 

kiedyś, co najwyżej trudne do osiągnięcia. Tak, bardzo trudne.

Gdy  już  w Los Angeles wracali  samochodem  do jej domu  w Beverly Hills,  Chantel 

zapaliła papierosa i zerknęła na zegarek.

-   Teraz   kładziemy   się   już   spać,   ale   jutro   do   południa   chcę   przejrzeć   wszystkie 

dotychczasowe raporty - powiedziała.

- Dobrze. Wszystkie są u ciebie.

- Te najnowsze, które nadeszły podczas naszego pobytu w Nowym Jorku, również.

- Ty tu rządzisz.

- Cieszę się, że o tym pamiętasz.

Przy bramie wysiadł z limuzyny, zamienił z ochroniarzem kilka słów, by przekonać się, 

czy w czasie ich nieobecności nie działo się nic niepokojącego, po czym znów wsiadł do auta.

- Wszystko w porządku - rzucił krótko w jej stronę.

- Za to ci płacę.

- Co jest, Chantel? - wreszcie zirytowała go jej oschłość. - Jeśli coś cię gryzie, powiedz mi 

background image

o tym, skarbie.

Otworzył jej drzwi na końcu podjazdu, ona jednak zamiast odpowiedzieć, wyminęła go 

po prostu, weszła do domu i energicznie ruszyła w stronę schodów.

- Masz mnie dosyć? - zawołał za nią. - Powiedz tylko, a sobie pójdę!

- Nie wiem, o czym mówisz. - Odwróciła się w połowie drogi do sypialni. - Uspokój się i 

zajmij się sobą. Ja muszę wziąć gorącą kąpiel przed snem Dobranoc.

Nikt nie mógł zrobić tego lepiej niż Chantel O'Hurley, gwiazda filmowa, która mroziła 

serca mężczyzn niczym Królowa Śniegu. Ale przecież prawdziwa Chantel była inna! Do Ucha, 

całkiem inna! Widział ją przecież, jak beztrosko śpiewała wesołe piosenki! Tamta dziewczyna 

była prawdziwą O'Hurley!

Wpadł we wściekłość. Nie da się oszukać. Będzie walczył o Chantel nawet wbrew jej 

samej. Poszedł za nią aż do drzwi jej sypialni, a gdy zamknęła je za sobą, nie oglądając się nawet 

na niego, odczekał kilka chwil, a potem otworzył je potężnym kopniakiem.

Chantel zamarła w bezruchu. Ściągnęła już z siebie bluzkę i była teraz tylko w spódnicy 

oraz bawełnianym body. Wyraz oczu Quinna zmroził ją do szpiku kości.

- Nigdy nie zamykaj mi drzwi przed nosem - wycedził przez zęby. - I nigdy nie odchodź 

ode mnie bez pozwolenia.

- Natychmiast opuść ten pokój. - Zasłoniła włosami odkryty dekolt.

- Nie ma mowy. Już najwyższy czas, byś zrozumiała, że nie możesz mieć wszystkiego, na 

co przyjdzie ci ochota. Zostanę. A żeby się mnie pozbyć, musisz zrobić dużo więcej niż tylko 

przekręcić klucz w zamku.

Podszedł do niej blisko. Zesztywniała, lecz nie cofnęła się. Nie leżało to w jej naturze. 

Ujął pukiel jej włosów i okręcił go sobie wokół dłoni.

- Chcesz mnie poniżyć. Dobrze, ale nie doprowadzisz do tego, bym zaniechał pracy, do 

której mnie wynajęłaś.

- A ja nie pozwolę, byś traktował mnie jak idiotkę. Wiedziałeś, że on pojedzie za mną do 

Nowego Jorku. Wiedziałeś, że grozić mi tam będzie takie samo niebezpieczeństwo, jak tutaj. 

Zataiłeś to przede mną.

-   Tak,   ale   dzięki   temu   miałaś   przynajmniej   jedną   noc,   podczas   której   spokojnie   się 

wyspałaś.

- I co z tego? Nie masz prawa...

background image

- Mam wszelkie prawa. - Zacisnął dłoń na jej włosach. - Mam prawo robić absolutnie 

wszystko,  by zapewnić  ci   bezpieczeństwo  i   spokój.   I  zamierzam  uczynić  wszystko,   żeby  to 

osiągnąć, bo jesteś dla mnie najważniejsza na świecie!

Chantel zaniemówiła. Stała zaskoczona dobrą chwilę i nie mogła wydobyć z siebie głosu. 

Wreszcie odezwała się, nie przestając patrzeć na niego zdumionym wzrokiem:

- Czy to znaczy... - zagryzła wargi. - Czy chcesz przez to powiedzieć... że mnie kochasz?

Quinn nie chciał, żeby stało się to tak szybko. Zamierzał dać jej czas, sprawić, by sama 

przekonała się, jak bardzo go potrzebuje, poczekać...

- Nie mam wyboru.

- Ja też nie mam wyboru - powtórzyła za nim cicho i zanim zdołał się zorientować w jej 

zamiarach, przytuliła go mocno do siebie, wciąż niepewna swego szczęścia.

- Ty też...? - Zanurzył twarz w jej włosach z westchnieniem ulgi.

- Też. Kocham cię, Quinn. Kocham tak mocno, że chwilami sama nie wierzę, że można 

tak kogoś kochać. Aż się boję. Boję się, że odejdziesz i zostaną mi tylko wspomnienia. Ale ty nie 

odejdziesz, prawda?

- Nigdy. - Namiętnie pocałował ją w usta, po czym popatrzył poważnie w jej twarz. - 

Możesz to powtórzyć raz jeszcze? Pamiętając, że nie ma tu ani kamer, ani reflektorów?

- Kocham cię, Quinn. Kocham... I chcę, byśmy byli razem. Posłuchaj, myślałam już o tym 

i postanowiłam, że musimy ustalić na początek...

- Spokojnie, mamy czas - mruknął leniwie, rozpinając suwak jej spódnicy.

- Mamy - przyznała zgodnie, wyciągając mu ze spodni koszulę. - Chcesz wziąć ze mną 

kąpiel?

- Pewnie.

- Przed czy po?

- Po - odrzekł i bez zbędnych ceregieli pociągnął ją na łóżko.

-   Boże,   jakie   to   szczęście,   że   dziś   niedziela   -   powiedziała   Chantel,   wyciągając   się  z 

rozkoszą w ciepłej, pienistej wodzie. Sięgnęła po stojący na krawędzi wanny kieliszek z winem i 

przesłała Quinnowi promienny uśmiech. - Nie krzyw się na tę pianę. Polubisz ją.

- Będę pachnieć lawendą.

- No to co? Przecież poza mną i tak nikt nie będzie cię wąchać.

- Naprawdę lepiej wypoczywasz w tych balsamach?

background image

- Naprawdę. A wypoczynek bardzo mi się przyda W przyszłym tygodniu czeka mnie 

ogrom pracy. Najgorsza będzie scena, w której Brad i Hailey o mało nie giną w ogniu.

- W jakim znowu ogniu?

- Przeczytaj scenariusz - odparła i roześmiała się, kiedy Quinn chlapnął na nią pachnącą 

pianą. - Wprawdzie ekipa od efektów specjalnych jest wyjątkowo sprawna, ale i tak będę musiała 

pełznąć przez prawdziwy ogień i dym. Tylko kilka sekund, ale jednak Ma być zbliżenie mojej 

twarzy, więc nie ma mowy o zatrudnieniu kaskadera. Dlatego właśnie tak mi teraz błogo, gdy 

leżę sobie bezpiecznie w wannie i myślę o tym, jak będę się z tobą kochać...

-   Możesz   i   leżeć   w   wannie,   i   kochać   się   ze   mną.   -   Pochylił   się   w   jej   stronę.   - 

Jednocześnie.

Chantel wybuchnęła śmiechem i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Tutaj? - zapytała, przesuwając dłoń po jego torsie.

- A dlaczego nie? - Nachylił się ku niej jeszcze bliżej.

- Ty wariacie... - Wygięła się pod nim kusząco, przesunęła się pod niego, a wówczas 

Quinn   stracił   równowagę,   jego  łokieć   ześliznął  się  z   krawędzi  wanny, zaś   on  sam   runął  na 

Chantel i zanurzył się wraz z nią pod wodą.

- Quinn! - Poderwała się natychmiast, łapiąc gwałtownie powietrze.

- Och, Chantel... - Wypluł pianę z ust. - Mam w oczach mydło!

- Podobno jesteś niezatapialny - wybuchnęła śmiechem.

- Jestem. - Quinn też się roześmiał i chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz głos u wiązł mu w 

gardle,   gdy   Chantel   wstała,   a   po   jej   cudownym   ciele   spłynęła   pachnąca   woda.   Wobec   tak 

doskonałego piękna był bezradny i bezbronny.

- Następnym razem, kiedy pójdziemy razem do wanny, przypomnij mi, żebym zabrała 

okulary do pływania - zażartowała, sięgając po ręcznik.

- Och, Chantel - odparł tylko, stanął obok niej i przygarnął ją w milczeniu do siebie.

- Nigdy bym nie przypuszczała, że może być lak cudownie - odezwała się po chwili.

- Ja też - mruknął. Poczuł, jak zadrżała lekko, i powiedział z czułością, która zaskoczyła 

jego samego: - Wytrzyj się, kochana. Zmarzniesz. - Zarzucił na jej ramiona gruby, puszysty 

szlafrok. - Dostaniesz kataru, a ja będę musiał cię tłumaczyć przed Mary Rothschild za twój 

czerwony   nos.   Powiedz,   czy   kiedy   skończysz   ten   film,   będziesz   mogła   zrobić   sobie   krótką 

przerwę?

background image

- To zależy, z kim i gdzie - odparła z czarującym uśmiechem.

- Ze mną. A gdzie, to ustalimy wspólnie.

- Z rozkoszą, Quinn. Wytrzymaj jeszcze trzy tygodnie. A miejsce wybierz sam, zgoda?

- Docenisz mój wybór.

- Na pewno.

- Wesz co? Gdy już się pobierzemy, zmienimy nieco obyczaje w wannie - oświadczył, 

okręcając sobie biodra ręcznikiem. - Piana jest super, ale musi być pozbawiona zapachu. Nie 

możemy pozwolić na to, żeby nasze dzieci podejrzewały, że ich tata używa damskich perfum.

Chantel zamarła z buteleczką balsamu nawilżającego w dłoni.

- To my... mamy się pobrać?

Quinn   nie   musiał   patrzeć   w   jej   stronę,   by   domyśle   się,   że   poruszył   drażliwy   temat. 

Słychać to było wyraźnie w niepewnym nagle głosie Chantel.

- Bezsprzecznie - oświadczył, Ucząc na to, że jego zdecydowanie i entuzjazm przełamią 

może jej opory, jakiekolwiek by one były i cokolwiek byłoby ich powodem.

Niestety, skutek był odwrotny.

- I chcesz mieć dzieci? - zapytała łamiącym się głosem.

- Jasne. A co? Będą jakieś problemy? - Spojrzał na nią poważnie.

- Ja... nie wiem. To wszystko dzieje się tak szybko...

-   Chantel,   nie   jesteśmy   nastolatkami.   Sądzę,   że   możemy   sobie   powiedzieć   wszystko 

uczciwie.

- Tak, tylko... Muszę usiąść. - Przeszła szybko do sypialni i przyciskając do piersi ręcznik, 

usiadła na krześle. Quinn ruszył za nią, również usiadł i schował twarz w dłoniach.

-   Wygląda   na   to,   że   wykręciłem   zły   numer   -   powiedział.   -   Myślałem,   że   też   tego 

pragniesz. - Otrząsnął wodę z włosów, sięgnął po papierosa. - Mąż i dzieci nie przystają do twego 

wizerunku, prawda?

Powoli uniosła głowę. Oczy miała suche, lecz malował się w nich ból, rozpacz i udręka.

- Prawda? - zapytał ponownie Quinn.

- Nic nie mów - przerwała mu, wykonując gwałtowny ruch ręką. Wstała, zacisnęła mocno 

pasek szlafroka i podeszła do okna. - Kariera jest dla mnie ważna, ale nigdy nie chciałam, by 

miała wpływ na moje życie osobiste... - zaczęła. - Moi rodzice, mimo że bez przerwy przebywali 

w trasie, wychowali z powodzeniem czwórkę dzieci i zawsze mieli czas dla nas, dla rodziny.

background image

- O co więc chodzi?

Wsunęła ręce do kieszeni i odetchnęła głęboko.

- Przede wszystkim chcę ci powiedzieć, że niczego bardziej nie pragnę, jak wyjść za 

ciebie i założyć z tobą rodzinę... Zaczekaj, nie - dodała szybko, widząc, że Quinn rusza w jej 

stronę, by ją objąć. - Daj mi najpierw skończyć.

- W porządku, mów.

-   Zanim   zrobimy   kolejny   krok,   musisz   po   prostu   o   czymś   się   dowiedzieć.   Trudno 

przyznawać się do popełnionych w przeszłości błędów, ale ty... masz prawo do całej prawdy. 

Powinnam była ci zresztą powiedzieć o tym wcześniej. Tak mówiła moja matka.

- Posłuchaj, jeśli zamierzasz mi powiedzieć, że byłaś związana z innymi mężczyznami...

-   Nie   -   uśmiechnęła   się   smutno.   -   Nie   o   to   chodzi   Może   nie   przystaje   to   do   mego 

wizerunku, ale przed tobą spałam tylko z jednym mężczyzną.

Quinn podniósł głowę.

- Co? Zaskoczony? - zapytała i znów się uśmiechnęła. - Kiedy go spotkałam, miałam 

zaledwie dwadzieścia lat. Dorabiałam w knajpach i uczyłam się aktorstwa. Mówiłam sobie, że to 

tylko trudny początek wielkiej kariery, wierzyłam w siebie, ale naprawdę nie było mi łatwo. 

Wtedy właśnie po raz pierwszy zadzwonił do mnie Matt. Zaproponował mi drugorzędną rolę w 

„Bezprawiu”,   a   ja   oczywiście   ją   przyjęłam.   To   była   szansa   na   przełom   w   mojej   karierze. 

Producentem był...

- ...Dustin Price.

Chantel odwróciła się gwałtownie w jego stronę.

- Skąd wiesz?

- Wie  o tym  każdy miłośnik  kina.  Ale naprawdę  dowiedziałem  się o tym,  kiedy cię 

sprawdzałem.

- Jak to mnie sprawdzałeś? Mnie?

- Rutynowa procedura. Zawsze tak się robi. Mogłaś o czymś zapomnieć, albo zapomnieć 

mi o rym powiedzieć. Na przykład o Dustinie Prisie. Gość jest czysty. Od osiemnastu miesięcy 

siedzi w Londynie. Sypiałaś z nim, bo chciałaś doprowadzić do przełomu w swojej karierze, a on 

mógł ci to załatwić. Działo się to dawno temu, kiedy byłaś młoda i głupia, a ja dbam o to tyle, co 

o zeszłoroczne liście. Nie przejmuj się, i tak cię kocham.

Chantel nie rozpogodziła się, jak się spodziewał.

background image

- A więc uważasz, że spałam z nim, aby dostać tę rolę?

-   Mówię   przecież,   że   nic   mnie   to   nie   obchodzi.   -   Wyciągnął   do  niej   dłoń,  lecz   ona 

krzyknęła gwałtownie:

- Nie dotykaj mnie! Nigdy nie dostałam roli w ten sposób - powiedziała z naciskiem. - 

Nie sypiałam  i nie zamierzam sypiać ani z reżyserami,  ani z producentami. Czasami idę na 

kompromisy, ale własnym ciałem nie handluję.

- Przepraszam. - Tym razem, nie zwracając uwagi na jej protesty, Quinn chwycił Chantel 

za rękę. - Próbuję ci tylko powiedzieć, że nie jest dla mnie ważne, co zaszło między tobą a 

Price'em.

- Jest. - Wyrwała  rękę z jego uścisku. - Jest bardzo ważne. Kiedy Matt zadzwonił z 

wiadomością, że mam tę rolę, byłam w siódmym niebie - zaczęła mówić szybko, jakby chciała 

jak najszybciej skończyć tę opowieść. - Otwierały się przede mną nowe horyzonty i czułam, że 

mogę   zostać   kimś.   Dustin   przysłał   mi   tuzin   róż,   butelkę   szampana   oraz   uroczy   liścik   z 

gratulacjami. Napisał, że jest pewien, że zostanę gwiazdą i zaproponował kolację, podczas której 

mieliśmy omówić moją rolę i plany na przyszłość. Zgodziłam się, bo był jednym z najlepszych 

producentów. Był również żonaty, ale o tym wtedy nie myślałam... Starałam się zachowywać 

przyzwoicie.   Chadzaliśmy   razem   na   kolacje,   stanowiliśmy   parę   przyjaciół,   a   Dustin   był 

kulturalny i uroczy. Poza tym wiele wiedział o branży filmowej i miał znajomości, a w tamtych 

czasach   bardzo   się   to   dla   mnie   liczyło.   Byłam   młoda   i   naiwna,   głupia,   jak   powiedziałeś. 

Zakochałam się w nim i bez zastrzeżeń wierzyłam we wszystko, co mówił o sobie, swojej żonie i 

rozwodzie, który podobno był w trakcie. Tworzyliśmy najpiękniejszą parę w Hollywood, ale w 

miarę jak ja nabierałam doświadczenia, on stawał się coraz bardziej mną znudzony. I wszystko 

umarłoby pewnie śmiercią naturalną, gdyby nie błąd, który popełniłam... - Urwała nagle, jakby 

chciała nabrać sił przed kolejnym zdaniem - Zaszłam w ciążę.

- Chantel!

- Do tego się nie dokopałeś, prawda?

- Nie.

- Dustin miał dosyć pieniędzy i dosyć wpływów...

- Aborcja? - podpowiedział Quinn.

- Tego zażądał. - Chantel spuściła głowę. - Wpadł w dziką furię. Normalne zachowanie, 

kiedy kochanka, a przecież nią byłam, zagraża rodzinnemu szczęściu przykładnego ojca i męża. 

background image

Bo Dustin nigdy poważnie nie myślał ani o rozwodzie, ani o małżeństwie z Chantel O'Hurley.

- Wykorzystał cię - warknął Quinn. - Miałaś tylko dwadzieścia lat, a on po łajdacku cię 

wykorzystał i skrzywdził.

-   Wcale   nie   -   odparła   spokojnie   Chantel.   -   Oświadczyłam,   że   może   wynosić   się   do 

wszystkich   diabłów,   ale   dziecko  i   tak   urodzę.   To   tylko   pogorszyło   sprawę.   Zagroził   mi,   że 

zniszczy moją karierę. Myślałam, że nie mam wyboru...

- Wciąż cię to boli.

-  Tak,  ale  z  innego  powodu,  niż  myślisz.  Zadzwoniłam   do rodziców.  Byłam   gotowa 

rzucić   wszystko   i   wrócić   do   nich,   kupiłam   już   nawet   bilet   lotniczy.   I   gdy   jechałam   już   na 

lotnisko... zdarzył się wypadek. - Przełknęła ślinę, by powstrzymać płacz. - Niezbyt poważny, 

taksówkarz złamał sobie tylko jakąś kość, ale ja... ja straciłam dziecko.

Na  próżno  starała   się  opanować.  Po  tych   słowach   wybuchnęła  płaczem  i  przycisnęła 

drżące dłonie do oczu. Quinn milczał - on też był bliski łez.

-   Straciłam   dziecko   -   szlochała   Chantel   -   ale   próbowałam   wmawiać   sobie,   że   nawet 

dobrze  się  stało.  Och, jaka  byłam   głupia,  jaka   beznadziejnie   głupia.  .. -  Westchnęła  ciężko, 

odgarnęła włosy z twarzy, wytarła oczy końcem szlafroka. - Najbardziej pomógł mi Matt. Gdy 

tylko   opuściłam   szpital,   natychmiast   wciągnął   mnie   do   pracy.   Wszystko   wróciło   na   swoje 

miejsce - role, ludzie, sława, o jakiej zawsze marzyłam. Nie było tylko dziecka.

- Kocham cię, Chantel. - Quinn podszedł do niej, pogłaskał japo włosach. - Nie wiem, co 

mogę więcej powiedzieć, nie wiem, co mam zrobić. Po prostu wiedz, że cię kocham.

- To jeszcze nie koniec. Jest jeszcze coś.

-   Wystarczy,   potem.   -   Próbował   wziąć   ją   w   ramiona,   lecz   cofnęła   się   i   powiedziała 

bezbarwnym głosem:

- W wyniku poronienia wystąpiły komplikacje. Lekarze powiedzieli, że być może już 

nigdy nie będę mogła mieć dziecka.

- Czy wyjdziesz za mnie mimo to? - Quinn zadał pytanie, które ona chciała mu zadać.

- Quinn, czy słyszałeś? Powiedziałam, że...

-   Słyszałem.   -   Ścisnął   mocno   jej   dłonie.   -   Nie   będę   oszukiwał,   pragnę   mieć   dzieci, 

Chantel... z tobą Jeśli będziemy je mieć, to świetnie, ale przede wszystkim... - dotknął wargami 

jej ust - przede wszystkim pragnę ciebie, skarbie. Wszystko inne jest nieważne.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham.

background image

- A więc jutro się pobierzmy.

- Nie. - Odepchnęła go lekko. - Chcę, żebyś to jeszcze przemyślał. Potrzebujesz czasu.

- Potrzebuję ciebie, nie czasu.

- Nie - pokręciła głową - odłóżmy tę sprawę na kilka dni.

Quinn chciał rozstrzygnąć wszystko już teraz. Chciał też jednak uszanować wolę Chantel, 

chciał potraktować ją uczciwie i poważnie.

- Dobrze, kochana - powiedział. - Ale tylko na kilka dni. A teraz chodź do mnie. Już nie 

pozwolę, by ktokolwiek cię skrzywdził.

background image

ROZDZIAŁ 12

Kolejny dzień zaczął się dla Chantel o szóstej i wypełniony był pracą na planie aż do 

wieczora. Pierwsze ujęcia robiono w baraku na tylnym dziedzińcu, przerobionym na potrzeby 

filmu   w   wiejski   domek,   który   w   kulminacyjnej   scenie   miał   spłonąć   w   tajemniczych 

okolicznościach.

Hailey w scenie tej  była  już starsza, lecz wciąż rozdarta między mężczyzną,  którego 

poślubiła, a tym, który ją zdradził. Dręczona wyrzutami sumienia, przybywała do samotnej leśnej 

chaty, by w jej zaciszu odnaleźć spokój i przypomnieć sobie o tym, co wypełniało jej życie, 

zanim pochłonął ją wir życia i sukcesów - o prawdziwym pięknie i prawdziwej sztuce.

Krótkie ujęcia, niemal migawki, złożyć się miały później w sugestywną całość - Hailey 

wyładowuje   z   samochodu   ekwipunek   malarski,   rozstawia   sztalugi   na   niewielkiej   werandzie, 

wchodzi do chaty, po czym wychodzi z niej przebrana. Opiera się o balustradę werandy i patrzy z 

zadumą przed siebie, na jej twarzy zaś maluje się cała jej przeszłość: marzenia, rozczarowania, 

tęsknoty, radości i smutki. Sama gra, bez dialogów - prawdziwe wyzwanie dla ambitnego aktora.

Quinn patrzył  na to wszystko  i czuł, jak ogarnia go duma i podziw dla niezwykłego 

talentu Chantel. Nie musiał znać scenariusza, by wiedzieć, kim jest i co przeżyła filmowa Hailey.

Do obiadu nakręcono tę scenę, a także kolejną, przedstawiającą krótką, lecz burzliwą 

sprzeczkę między Hailey a Bradem. Później, podczas trwającej godzinę przerwy, Chantel ucięła 

sobie   krótką   drzemkę   oraz   zjadła   lekki   lunch,   by   być   w   formie   przed   kręceniem   scen 

popołudniowych, które miały rozgrywać się we wnętrzu wiejskiego domku.

- I co pan o tym sądzi? - zapytał Quinna James Brewster, kiedy ten obserwował, jak 

filmowa Hailey nakręca w zadumie pozytywkę, którą otrzymała od męża w ślubnym prezencie, i 

po   chwili   w   tle   zaczynają   płynąć   łagodne   dźwięki   odtwarzanej   przez   mechanizm   sonaty 

„Księżycowej”.

- Sceny są kręcone nie po kolei. Trudno mi wyrobić sobie zdanie - odrzekł i spojrzał z 

uwagą na pisarza. - Ale sądzę, że film będzie miał powodzenie. Jest w nim wszystko. Seks, 

przemoc, wielka miłość.

- Fachowa uwaga. Bez tego nie napisze pan żadnego przeboju - odparł niedbale James 

Brewster. - Oczywiście, kluczową postacią jest tu Hailey. To, co robi i co czuje, ma wpływ na 

wszystkich bohaterów. Ona ich naznacza, określa ich los. Kiedy zaczynałem pisać tę książkę, 

chciałem napisać powieść o miłości i zdradzie, o upadku i odrodzeniu. Ostatecznie jednak wyszła 

background image

mi   wzruszająca   historyjka   o   tym,   jak   to   pewna   niezwykła   kobieta   łamie   serce   dwóm 

mężczyznom, a w efekcie sobie samej. - Wybuchnął nerwowym śmiechem. - Wiem, brzmi to 

pretensjonalnie. Ale gdyby w roli Hailey nie występowała Chantel O'Hurley, taki właśnie byłby 

ten film.

- Można powiedzieć, że uratowała pański scenariusz.

- Właśnie. - James Brewster skinął głową. - Jest po prostu cudowna. Dla pisarza nie ma 

większej nagrody niż widzieć, jak stworzona przez niego postać nabiera życia, zwłaszcza postać, 

w którą włożył tyle serca. Pokochałem Hailey, panie Doran, i prawie znienawidziłem. Uwierzy 

pan, że mało brakowało, a spaliłbym ją w tym ogniu?

-   Jak   to?   -   Quinn   spojrzał   na   niego   czujnie.   Scenarzysta   ponownie   się   roześmiał   i 

wyciągnął papierosa.

- Zwyczajnie. Zamierzałem zakończyć tę historię tu, w tej właśnie chacie, w której Hailey 

spłonęłaby   w   ogniu   podłożonym   przez   jedynego   mężczyznę,   który   naprawdę   ją   kochał. 

Doszedłem jednak do wniosku, że to niemożliwe. Hailey musiała przeżyć.

James Brewster przerwał i zaczęli w milczeniu obserwować przygotowania do kolejnego 

ujęcia.

- Wyjątkowa kobieta - odezwał się znów scenarzysta. - Wie pan, że podkochuje się w niej 

prawie każdy mężczyzna na planie?

- A pan?

- Panie Doran, ja jestem tylko pisarzem. Mnie podnieca fikcja literacka, a nie żywe istoty 

z krwi i kości. Nawet tak zjawiskowo piękne, jak panna O'Hurley.

Asystent reżysera dał znak i na planie zapadła głucha cisza. Po chwili zaterkotały kamery 

i   ruszyła   akcja.   Zaintrygowany   odbytą   rozmową,   Quinn   postanowił   uważniej   obserwować 

Jamesa   Brewstera.   Pisarz   sprawiał   wrażenie   dużo   bardziej   rozluźnionego   niż   zazwyczaj. 

Zapewne cieszyły go postępy w pracy. Larry Washington natomiast był wyraźnie rozkojarzony. 

Nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca, biegał z kąta w kąt i wyraźnie było czuć, że jest czymś 

zdenerwowany.

A może to nie Larry był zdenerwowany, lecz on sam - Quinn Doran. Całkiem możliwe. 

Mężczyzna, który całe życie spędził, nie podejmując wobec nikogo żadnych zobowiązań, bywa 

niecierpliwy, gdy w końcu znajdzie wybraną osobę i postanowi się z nią związać. A przecież on 

chciał, by nastąpiło to jak najszybciej.

background image

Chantel kazała mu się namyślić. Już się namyślił. Zajęło mu to kilka sekund. Ile więc 

jeszcze każe mu czekać?

- Cięcie! Doskonale! - Mary Rothschild wyprostowała się z zadowoleniem. - To było 

cudowne, Chantel!

- Dzięki. Cieszę się, że nie musimy powtarzać tej sceny.

- Tej już nie, ale czeka nas jeszcze konfrontacja Hailey z Bradem. Pamiętasz, co do niego 

czujesz, prawda? Wciąż go pragniesz. Po wszystkim, co ci uczynił, wciąż jesteś tamtą młodą 

dziewczyną, która się w nim zakochała bez pamięci. Chcesz kochać swojego męża, chcesz być 

mu wierna i robisz wszystko, co w twojej mocy, by tak właśnie było. Ale potrafisz tylko go ranić. 

I oto teraz znalazłaś się w punkcie zwrotnym  swojego życia.  Zdajesz sobie sprawę, że jeśli 

pójdziesz z Bradem, zginiesz. Już teraz toniesz.

- Walczę bardziej sama z sobą niż z nim.

- Właśnie. To co? Spróbujemy?

Pracowali   do   osiemnastej.   W   ostatniej   scenie   fachowcy   od   efektów   specjalnych 

wpompowali do baraku kłęby dymu i wdmuchnęli płomienie ognia. Hailey, oszołomiona pożogą, 

rozpaczliwie pełzła po podłodze chaty w stronę drzwi. Udało jej się uratować z pożaru jedynie 

siebie oraz pozytywkę z sonatą „Księżycową”.

Quinn już widział łzy przyszłych widzów na sali kinowej, kiedy patrzył, jak powstawała 

ta dramatyczna scena.

- Piekielny dzień - westchnął, kiedy znaleźli się już w garderobie.

- A co ja mam powiedzieć? - odparła ze znużeniem Chantel, zmywając z twarzy resztki 

makijażu. - Padam ze zmęczenia. Nie chce mi się nawet jeść. Marzę tylko o łóżku.

- Zaraz cię do niego zawlokę.

- Zawleczesz? - uśmiechnęła się. - Wolałabym, żebyś mnie zaniósł.

- To też da się zrobić, ale dopiero wieczorem, za kilka godzin.

- A dokąd to się wybierasz? - zapytała, przebierając się za przepierzeniem.

- Mam do załatwienia pewną sprawę. Opowiem ci wszystko po powrocie.

- Wolałabym, abyś opowiedział mi teraz - mruknęła, sięgając po torbę i kierując się do 

wyjścia.

Quinn   milczał,   nie   mając   pewności,   czy   powinien   zdradzać   Chantel   swoje   plany.   W 

końcu   jednak   Matt,   którego   właśnie   zamierzał   odwiedzić,   był   jej   najbliższym   przyjacielem. 

background image

Dopiero gdy znaleźli się w wiozącej ich do domu limuzynie, postanowił powiedzieć prawdę.

- Nie chciałem podejmować tego tematu w Nowym Jorku. - Popatrzył na nią poważnie. - 

Twoja siostra wychodziła za mąż, a ponadto mieliśmy własne problemy. Wczoraj natomiast... - 

Urwał na chwilę. Brakowało mu słów, którymi mógłby wyrazić to, jak wiele znaczyły dla niego 

wydarzenia ostatniej doby. - Chciałem, by wczorajszy dzień należał wyłącznie do nas.

- Rozumiem. - Ujęła jego dłoń. - O co wiec chodzi, Quinn?

- Wpadłem na trop człowieka, który zamówił dla ciebie kwiaty w Nowym Jorku. Mam 

jego rysopis, a właściwie parę szczegółów dotyczących garderoby. Ciemne okulary, kapelusz z 

szerokim rondem, zagraniczne papierosy i najważniejsze - saszetka na pieniądze ze srebrnym 

klipsem.

- Wielu mężczyzn pali zagraniczne papierosy i nosi pieniądze w takich saszetkach.

- Ale niewielu mężczyzn blisko z tobą współpracuje. A ten współpracuje.

- Tak powiedział? Mógł kłamać.

- Mógł. Ale oboje wiemy, że nie kłamał. Oboje też wiemy, że ten człowiek dobrze zna 

ciebie, a ty znasz jego. Pamiętasz może, komu podarowałaś saszetkę ze srebrnym klipsem na 

urodziny?

Chantel zbladła nagle i pokręciła z uporem głową.

- To nie może być Matt.

- Posłuchaj, najwyższy czas, abyś oddzieliła fakty od pobożnych życzeń.

- Nie, Quinn, nigdy w to nie uwierzę.

- Dzwoniłem do niego z Nowego Jorku. Nie było go w Los Angeles.

- Wielu mieszkańców Los Angeles opuszcza miasto na weekend.

- Wyjechał w sprawach osobistych. Do Nowego Jorku.

- Ale...

- Muszę z nim porozmawiać.

- Nie chcę. Nie chcę, byś go oskarżał ... - Urwała, widząc jego pełen powagi i bólu wzrok. 

Zrozumiała, że i dla Quinna jest to wstrząs. - W porządku - odwróciła głowę i zapatrzyła się w 

okno - mam cię nie pouczać, tak?

- Właśnie tak, skarbie. - Ujął ją za ramię i odwrócił w swoją stronę. - Popatrz na mnie. - 

Odgarnął jej z twarzy kosmyk włosów. - Naprawdę nie chcę sprawiać ci bólu.

- Ale utrzymujesz, że głównym podejrzanym jest mój najbliższy przyjaciel. To boli.

background image

- Wiem, kochana, wiem. Mnie też. - Pochylił  się i pocałował ją lekko w usta. - Ale 

musimy tę sprawę ostatecznie rozwiązać. Pojadę do niego. A ty wracaj do domu. Idź prosto do 

łóżka i o niczym już nie myśl. I pamiętaj, że cię kocham.

- Zostań ze mną.

- Nie mogę. Ale tym razem opuszczę cię po raz ostatni. To koniec tej sprawy, obiecuję.

Minęli bramę i jechali teraz wolno długim podjazdem.

- Wierzę ci - powiedziała Chantel z bladym uśmiechem. - Będę na ciebie czekać.

- Najlepiej w łóżku. - Musnął palcem jej nos.

Matt Burns powitał go na progu w wygodnych kapciach i sportowej bawełnianej bluzie.

- Quinn? - zdziwił się na widok przyjaciela.

- Cieszę się, że zastałem cię w domu, Matt.

- Fakt, rzadko mi się zdarza tu bywać. Miałeś szczęście. Wchodź - poprowadził detektywa 

do salonu - prawdę mówiąc, nie spodziewałem się ciebie. Napijesz się czegoś?

- Nie, dzięki.

Matt odstawił karafkę.

- Co, Chantel?

- W porządku. Ciekawe, sądziłem, że częściej będziesz interesował się jej losem.

- Nie było potrzeby. Jest chyba w dobrych rękach, no nie? - Matt wciąż nie siadał i nie 

podsuwał Quinnowi krzesła. - Poza tym miałem do załatwienia pewną sprawę osobistą.

- I to dlatego właśnie spędziłeś weekend w Nowym Jorku?

- W Nowym Jorku? - Matt ściągnął brwi. - Skąd wiesz?

- Pewien właściciel kwiaciarni w West Sixties miał dobrą pamięć. - Quinn wyciągnął 

papierosa i zapalił go, nie spuszczając wzroku z Matta.

- Nie łapię, stary. - Matt prawie wybuchnął śmiechem i w końcu usiadł na krześle. - O 

czym ty w ogóle gadasz?

- O pąsowych różach, które przysłałeś Chantel. Tym razem popełniłeś błąd, przyjacielu. 

Na kopercie z liścikiem była nazwa kwiaciarni.

- Róże? - Matt potrząsnął głową. - Jakie znowu róże? I co za kwiaciarnia? Zupełnie ci 

odbiło? Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. - Nagle w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. - 

Jezu, czy ty sobie czasem nie wymyśliłeś, że to ja napastuję Chantel? Podejrzewasz mnie? Do 

diabła, Quinn! - Zerwał się z krzesła. - Sądziłem, że jesteśmy przyjaciółmi.

background image

- Ja też. Gdzie spędziłeś ostatni weekend?

- Nie twój zasrany interes!

- Albo mi powiesz, albo dojdę do tego sam. W każdym razie uczynię wszystko, żebyś 

zniknął z jej życia.

Matt zacisnął pięści i Quinn miał już nadzieję, że za chwilę dojdzie między nimi do bójki. 

Siłowa konfrontacja bardziej mu odpowiadała niż aluzyjna rozmowa.

-   Jestem   jej   agentem   i   przyjacielem   -   wycedził   Matt   ze   złością.   -   Ilekroć   wpada   w 

tarapaty, ja pierwszy przy niej jestem.

- Może. Powiedz jednak, gdzie spędziłeś ostatni weekend?

- Po prostu wyjechałem - od warknął Matt. - W sprawach prywatnych.

- Dużo masz ostatnio tych spraw. Nie pojawiłeś się ani razu w studio podczas kręcenia 

filmu.   Twierdzisz,   że   jesteś   przyjacielem   Chantel,   a   od   czasu,   kiedy   dowiedziałeś   się   ojej 

kłopotach, spotkałeś się z nią tylko dwa razy!

- Powiedziałem jej, żeby dzwoniła w razie potrzeby.

- A może to raczej ty ciągle do niej wydzwaniasz?

- Oszalałeś - odparł Matt i pokręcił z politowaniem głową, jednak gdy napełniał sobie 

szklankę alkoholem, lekko zadrżały mu ręce.

- Bynajmniej. Pieniądze nosisz w saszetce ze srebrnym klipsem. Dostałeś ją w prezencie 

od Chantel, a taką samą widział kwiaciarz u mężczyzny,  który kupował u niego kwiaty dla 

Chantel O'Hurley.

-   Chcesz   zobaczyć   moją   saszetkę?   -   Rozwścieczony   Matt   wyciągnął   z   kieszeni   plik 

banknotów spiętych metalowym klipsem i z impetem uderzył pieniędzmi o stół.

Quinn zmarszczył brwi i poczuł się nagle koszmarnie głupio. Klips był złoty, nie srebrny, 

a na saszetce widniały wyraźne inicjały MB - jak Matt Burns.

- Jeśli cię to interesuje, używam jej od dwóch miesięcy. Od chwili kiedy dostałem ją od 

Marion. - Matt sięgnął po szklankę z wódką. - Gdyby nie chodziło o Chantel, dawno już bym 

wyrzucił cię z domu na zbity łeb, ty pacanie!

- Spróbuj tylko. - Quinn odłożył saszetkę, postanowił jednak brnąć dalej. - Może jednak 

powinieneś być ze mną szczery. Gdzie spędziłeś ostatni weekend?

- W Nowym Jorku - powtórzył Matt, po czym zaklął i podszedł do okna. - Na Brooklynie. 

Od piątkowego  wieczoru  do niedzielnego  popołudnia. A wiesz z kim? Z rodzicami  Marion. 

background image

Marion Lawrence, nauczycielka angielskiego, dwadzieścia cztery lata, bardzo inteligentna, ufna i 

niewinna. Chcesz jej telefon? - zapytał z kpiną, po czym spoważniał i potarł z roztargnieniem 

policzek.   -   Poznałem   ją   trzy   miesiące   temu.   Jest   młodsza   ode   mnie   o   dwanaście   lat.   Nie 

powinienem zawracać jej w głowie, a jednak... zakochałem się. - Przesłał Quinnowi wściekłe 

spojrzenie   i   sięgnął   po   papierosa.   -   Ona   chce   za   mnie   wyjść.   Cały   weekend   spędziłem   na 

przekonywaniu   jej   bardzo   zatroskanych   rodziców,   że   nie   jestem   hollywoodzkim   playboyem, 

który   zamierza   sobie   kupić   nową   zabawkę.   A   u   Chantel   nie   pojawiałem   się   dlatego,   że   ta 

nauczycielka zupełnie zawróciła mi w głowie. Tylko popatrz - wręczył Quinnowi fotografię - 

wygląda, jakby sama była uczennicą, no nie? Od kilkunastu tygodni żyję jak w jakimś transie.

Quinn   wierzył   w   jego   słowa.   Z   uczuciem   zawodu,   ale   bardziej   chyba   ulgi,   oddał 

przyjacielowi fotografię i saszetkę.

- Nie rozumiem, stary, co ona w tobie widzi? - zażartował, by rozładować sytuację, i Matt 

natychmiast wybuchnął szczerym śmiechem.

- No, no, uważaj, przyjacielu, bo zadam ci to samo pytanie odnośnie Chantel. Skąd wiem? 

Moja sprawa. W każdym razie Marion uważa, że jestem fantastyczny. Wie o moim hazardzie, 

wie o wszystkim, a mimo to nadal uważa, że jestem fantastyczny. A ja pragnę ją poślubić, zanim 

nie zmieni zdania.

- No to powodzenia.

- Dzięki. A teraz opowiedz mi wszystko. Rozumiem, że ten typek przysłał jej kwiaty w 

Nowym Jorku i wyglądał jak ja.

- Nie wiem, jak wyglądał.

- Przecież mówiłeś...

- Skłamałem.

- Zawsze byłeś draniem - oświadczył bez gniewu Matt. - Jak ona to znosi?

- Z trudem. W każdym razie ucieszy ją wiadomość, że to nie ty.

-   Wiesz   co?   Pozwól   mi   ze   sobą   pojechać.   Chciałem   już   wcześniej   powiedzieć   jej   o 

Marion, ale czułem się... jak idiota. Oto Matt Burns, pracodawca i pośrednik filmowych gwiazd, 

powalony na kolana przez kobietę, która przez cały dzień wyciera smarkaczom nosy i pomaga im 

sznurować buty. Ciekawe, czy Chantel będzie się śmiała?

- No to chodź, przekonamy się razem.

Po   krótkiej   kąpieli   w   basenie   Chantel   przeszła   do   oddzielnego   pawilonu,   w   którym 

background image

zainstalowana była ogromna wanna z jacuzzi, i z rozkoszą weszła do ciepłej, wzburzonej wody.

Niebawem   wróci   Quinn,   rozmyślała,   a   wtedy   podejmą   ostateczne   decyzje   odnośnie 

wspólnej   przyszłości.   Starała   się   myśleć   wyłącznie   o   tym   i   nie   wracać   wspomnieniami   do 

rozmowy,   którą   Quinn   przeprowadził   z   nią   w   samochodzie.   Oskarżył   Matta,   miał   dowody, 

pojechał go zdemaskować. Chciała, by jej prześladowca został zdemaskowany, ale na Boga, nie 

chciała, by okazał się nim właśnie Matt Burns!

Przez wysokie okna wpadały promienie zachodzącego słońca. W świetlikach w suficie 

majaczyło   niebieskie   niebo.   Chantel   wyciągnęła   siew   spienionej   wodzie,   która   rozkosznie 

masowała jej zmęczone mięśnie i wypędzała z ciała znużenie.

Była   tak   bliska   szczęścia   i   tak   wiele   mogło   je   zmącić.   Cała   ta   sprawa   z   Mattem, 

oczywiście, ale przede wszystkim to, że Quinn pragnął mieć dzieci, a ona być może nie była w 

stanie mu ich dać. Czy powinna się zgodzić na małżeństwo? Och, gdyby nie kochała go tak 

bardzo,  gdyby  nie   zależało   jej   aż  tak   na  jego   szczęściu,   łatwiej  przyszłoby   jej  przyjąć   jego 

oświadczyny.

Najważniejsze, żeby już wrócił, myślała. Żeby znów był przy niej. Gdyby utulił ją w 

ramionach, wiedziałaby, jaką dać mu odpowiedź.

Kiedy z głębi pomieszczenia dotarł do niej dźwięk uchylanych drzwi, usiadła i odgarnęła 

z twarzy mokre włosy.

- Nic nie mów, Quinn - odezwała się kusząco. - Po prostu chodź tutaj do mnie.

W tej samej chwili usłyszała muzykę i serce podeszło jej do gardła.

Muzyka   była   cicha,   rozkoszna,   brzmiała   niczym   szklane   dzwoneczki   nad   łóżkiem 

niemowlęcia - muzyka z pozytywki. Przez szum wody w jacuzzi wyraźnie dobiegły ją znajome 

tony sonaty „Księżycowej”.

- Quinn?

Wypowiedziała  to imię, ale wiedziała już, że to nie on otworzył drzwi do pawilonu. 

Drżącą ręką wyłączyła pompę tłoczącą wodę do wanny i teraz słychać było już tylko pozytywkę.

- Tak długo czekałem na tę chwilę - odezwał się w pobliżu znajomy szept, a wtedy 

Chantel wyskoczyła gwałtownie z wanny i spojrzała w stronę drzwi. Ale drzwi były daleko. 

Światła przygasły i ogarnęło ją jeszcze większe przerażenie. - Jesteś taka piękna... - ten sam głos, 

który dręczył ją przez tyle tygodni, rozbrzmiewał teraz tak blisko, że serce niemal przestawało jej 

bić   ze   strachu.   -   Tak   nieprawdopodobnie   piękna...   Nie   potrafiłbym   sobie   nic   piękniejszego 

background image

wyobrazić ani stworzyć. Dziś wreszcie będziemy razem, kochana...

Intruz stał skryty w cieniu i Chantel nie była w stanie go rozpoznać.

- Na zewnątrz są ochroniarze - powiedziała, zaciskając pięści. - Będę krzyczeć.

- Jest tylko jeden, przy bramie, która jest daleko. Innych musiałem skrzywdzić, przykro 

mi. Czasami, kiedy się kocha, krzywdzi się innych. Miłość domaga się ofiar...

Zerknęła   znów   w   stronę   głównych   drzwi,   mierząc   wzrokiem   dzielącą   ją   od   nich 

odległość.

- Jak dostałeś się do środka?

- Przez mur przy korcie tenisowym. Nigdy nie grasz w tenisa, Chantel.

- A alarm?

- Zająłem się nim. Posiadam sporą wiedzę. Znany jestem z tego, że przykładam wielką 

wagę do szczegółów.

Wyszedł nagle z cienia i wtedy go rozpoznała. To był James Brewster, autor scenariusza. 

Stał naprzeciw niej i trzymał w dłoni pozytywkę - tę samą, która służyła jako rekwizyt na planie 

„Nieznajomych”.

- James? - Choć w pawilonie było parno, Chantel zaczęła drżeć. - To ty? Dlaczego to 

robisz?

- Bo cię kocham. - Oczy miał szkliste. Kiedy podchodził w jej stronę, w jego źrenicach 

nie malowały się żadne emocje. - Kiedy raz uformowałaś się w moim umyśle, wiedziałem, że 

ożyjesz.  I teraz, gdy już tu jesteś, prawdziwa Hailey,  żywa, z krwi i ciała, muszę cię mieć. 

Prawdziwą,   żywą...   Weź   to,   zrobiłem   ją   specjalnie   dla   ciebie.   -   Wyciągnął   przed   siebie 

pozytywkę i Chantel cofnęła się z przerażeniem. - No, chodź do mnie, Hailey, nie obawiaj się. 

Przytul się, rozluźnij...

- James, opamiętaj się! - wrzasnęła. - Nie jestem Hailey! Przecież wiesz o tym!  Jestem 

Chantel! Chantel! Słyszysz?

- Tak, tak, naturalnie. - James Brewster uśmiechnął się i odstawił pozytywkę na stojący 

obok wanny stolik. - Chantel O'Hurley o cudownej twarzy anioła... Śnię o tobie od miesięcy. Nie 

mogę pisać. Moja żona sądzi, że mozolę się nad nową książką, ale nie ma żadnej książki i nigdy 

już nie będzie. Będziemy tylko my, Chantel, ty i ja. Wiem przecież, że naprawdę kochasz tylko 

mnie. Dlaczego nie przechowujesz moich bukietów? - spytał nagle urażonym tonem.

- Wybacz. - Musiała grać na zwłokę. Niebawem wróci Quinn i cały ten koszmar się 

background image

skończy. Jeszcze tylko pięć minut, może dziesięć. Musi wytrzymać. - To dlatego, że przysyłałeś 

mi je w taki dziwny sposób. Bałam się.

- Nigdy nie chciałem cię przestraszyć, Hailey...

- Wiem. I pamiętaj, że nazywam się Chantel - napomniała go drżącym ze strachu głosem. 

- Chantel O'Hurley.

-   Chantel?   -   Pisarz   przez   chwilę   sprawiał   wrażenie   zmieszanego.   -   Nieważne. 

Najważniejsze, że kocham cię, i że wreszcie mogę być tylko z tobą. Na ten wieczór czekałem tak 

długo, zbyt długo. Podczas pełni księżyca noce są najpiękniejsze, a ta muzyka... - Zerknął na 

pozytywkę. - To muzyka dla ciebie.

- Dlaczego nigdy nie porozmawiałeś ze mną otwarcie?

- Odtrąciłabyś mnie - odrzekł podniesionym głosem. - Odtrąciłabyś - powtórzył. - Czy 

masz   mnie   za   głupca?   Widywałem   cię   wciąż   z   młodymi   mężczyznami,   muskularnymi,   o 

gładkich twarzach. .. Ale żaden z nich nie kocha cię tak mocno jak ja. Żaden! Doprowadzałaś 

mnie do szaleństwa, niewdzięczna! - krzyknął gniewnie. - Miałaś obsesję na punkcie Brada! 

Zawsze istniał dla ciebie tylko Brad!

- Nieprawda, James, nie ma żadnego Brada. Nie ma też Hailey. To postacie, które sam 

stworzyłeś. Nie istnieją naprawdę.

- Ale ty istniejesz. Widziałem cię z nim. Widziałem, jak na niego patrzysz, jak pozwalasz 

mu się dotykać... Na szczęście byłem cierpliwy, a dzisiejsza noc - ruszył w stronę Chantel - 

wynagrodzi nam wszystko. Czekałem na nią...

Chantel   rzuciła   się   do   szaleńczego   biegu.   Jeśli   dotrze   do   wyjścia   pierwsza,   będzie 

uratowana.

Jednak   Brewster   nawet   jej   nie   gonił,   a   ciężkie   drzwi   ani   drgnęły,   gdy   próbowała   je 

otworzyć.

- Uspokój się, malinko. Zamknąłem je z tamtej strony - odezwał się cicho. - Wiedziałem, 

że będziesz chciała uciec. Wiedziałem, że odrzucisz moją miłość - powiedział z wyrzutem w 

głosie.

Chantel oparła się plecami o drzwi.

- Nie kochasz mnie, James. Nie kochasz. Jesteś chory. Biedny i chory. Posłuchaj mnie raz 

jeszcze... Ja jestem aktorką. Nazywam się Chantel. Nie jestem Hailey z twojej książki.

Skrzywił się, jakby przeszył go ostry ból, i przycisnął palce do oczu.

background image

- Nie mów tak. Nie wypieraj się mnie. I nie próbuj uciekać - ostrzegł, kiedy Chantel 

zaczęła przesuwać się w stronę skrytych w mroku drzwi awaryjnych. - Nie uciekniesz! - krzyknął 

i zagrodził jej drogę. - Wiem już, co muszę uczynić! Ani dla mnie, ani dla ciebie, Hailey, nie ma 

już drogi odwrotu!

- Nie jestem...

- Milcz! Już za późno - powiedział ze złością. - Za późno. Chyba zawsze było za późno. 

Nienawidzę cię za to, co ze mną zrobiłaś - jęknął żałośnie, a w jego oczach pojawiły się łzy. - Ale 

Bóg mi świadkiem, że nie pozwolę, by tknął cię inny mężczyzna. Należysz do mnie, bo to ja cię 

stworzyłem. Od samego początku należałaś do mnie i tylko ja miałem do ciebie prawo. Mnie 

powinnaś oddać swoje piękne ciało. Gdybyś tylko była w stanie to zrozumieć...

- James - choć bała się go dotknąć, postąpiła krok w jego stronę - proszę, chodźmy stąd, 

przejdźmy do domu. Jest mi zimno. Zobacz, jestem mokra i muszę się przebrać. Usiądziemy, 

porozmawiamy...

- Nie okłamiesz mnie - przerwał jej z szaleńczą desperacją. - Wiem, że zamierzasz uciec. 

Chcesz, by mnie  zamknęli.  Mój lekarz też chce, by mnie zamknęli,  lecz ja lepiej wiem, co 

powinienem zrobić. Dla dobra nas obojga. To już koniec, Hailey, ale tak być musi, zaufaj mi.

Łzy popłynęły po jego policzkach, on sam zaś wyciągnął przed siebie niewielki kanister i 

Chantel natychmiast poczuła mdłą woń benzyny.

- Boże, nie!

- Miałaś umrzeć w ogniu, lecz zmiękło moje serce. To był błąd. Muszego teraz naprawić.

Skoczyła   do   niego   z   krzykiem,   blaszany   pojemnik   upadł   z   brzękiem   na   drewnianą 

podłogę i chlusnęła z niego benzyna. Próbowała wyminąć szlochającego Brewstera, on jednak 

zdążył chwycić ją za ramię i pchnąć mocno na ziemię. Padając, Chantel uderzyła jeszcze głową 

w kant stolika, a potem ogarnęła ją ciemność.

- Chantel na pewno z chęcią wzniesie toast za twoją szlachetną niewinność - kpił Quinn, 

prowadząc Matta do salonu. - Niech tylko o wszystkim się dowie.

- I za twoją dedukcję godną Sherlocka Holmesa - odciął się Matt. - Pozwól może, że sam 

jej o tym opowiem.

- Masz do tego pełne prawo - Quinn przyznał skruszony i rozejrzał się ze zdziwieniem po 

pustym, pogrążonym w ciszy holu. - Tak jak miałeś prawo wyrzucić mnie z domu.

- Nie dałbyś się. Jesteś większy.

background image

- W każdym razie jeszcze raz cię przepraszam. Naskoczyłem na ciebie, bo w całym tym 

bałaganie stanowiłeś jedyny wyraźny trop.

- Zmylił cię ten kwiaciarz.

- Nie, ja sam się mylę, bracie. - Quinn pokręcił z niezadowoleniem głową. - Ciągle się 

mylę i ciągle stoję w miejscu. A dzieje się tak dlatego, że za bardzo zaangażowałem się w tę 

sprawę.   Złamałem   pierwszą,   podstawową   zasadę   w   tym   fachu:   nie   angażuj   się   uczuciowo, 

kobieta cię zgubi.

- Teraz już chyba trochę za późno na żale i dylematy, co?

- Za późno - przyznał Quinn z rezygnacją. - Chantel jest najpiękniejszą kobietą, jaką 

spotkałem w swoim życiu. A mam na myśli ją całą - jej ciało i duszę, rozum i serce. Ona cała jest 

piękna, Matt. Nie widzisz tego, jeśli zwracasz uwagę jedynie na jej urodę. Aleja znalazłem w niej 

skromność,   uczciwość,   odwagę,   lojalność,   troskę,   bezpretensjonalność...   Znalazłem   w   niej 

wszystko, bracie, i choćbym miał się wyrzec sam siebie, nie oddam już jej nikomu.

-   Mówiąc   krótko,   zwariowałeś   na   punkcie   Chantel,   jak   ja   zwariowałem   na   punkcie 

Marion.

- Może. I nie mogę wprost znieść myśli o tym, przez co musi przechodzić z powodu mojej 

ślamazarności. Jak na razie spartaczyłem tę robotę, Matt. Chyba po raz pierwszy w życiu.

Znów zerknął w stronę schodów. Właściwie to nie miał ochoty na żadnego szampana. 

Chciał zostać sam na sam z Chantel.

- Ja też ostatnio robię bokami - odrzekł Matt, kładąc przyjacielowi rękę na ramieniu. - 

Sam widziałeś, że zapomniałem na śmierć o swojej najlepszej aktorce. W ciągu kilku ostatnich 

miesięcy zrozumiałem, że miłość potrafi człowiekowi całkiem zamącić w głowie. Dokładnie tak, 

jak James Brewster powiedział to w swoim w wywiadzie.

- W jakim wywiadzie?

-   W   dzisiejszej   gazecie.   Wydrukowali   artykuł   o   „Nieznajomych”,   koncentrując   się 

głównie na postaci Hailey. Brewster mówił o niej tak, jakby była rzeczywistą osobą. Jest chyba 

trochę walnięty na jej punkcie, wiesz, jak to pisarze. Ale powiedział jedną, wielką prawdę: że 

kiedy mężczyzna naprawdę pokocha kobietę, to widzi ją tak, jak nie widzi jej nikt inny. I że bez 

względu na wszystko ta kobieta stanowi jądro jego życia, rządzi nim poprzez sam fakt swego 

istnienia, kapujesz? Wiem, wiem, sentymentalne brednie - dodał lekko zmieszany. - Ale ruszyło 

mną to  porządnie  i chyba  wiem, co gość miał  na myśli,  chociaż, jak ci  mówiłem,  cały ten 

background image

Brewster to dla mnie lekki świrus. Raz nawet pomyliły mu się imiona Chantel i Hailey.

- Co?

- No tak, wyjaśniał potem, że Chantel tak wspaniale zagrała swą rolę, że on sam, autor 

książki, nie potrafi odróżnić aktorki od postaci, w którą się wcieliła.

-   Cholera   jasna!   -   Quinn   uderzył   pięścią   w   balustradę   schodów   i   biegiem   ruszył   po 

stopniach do sypialni. - Dziś po południu prawie mi się do wszystkiego przyznał!

- O czym ty... - zaczął Matt, ale Quinna już przy nim nie było.

- Dzwon po straż pożarną! - wrzasnął po chwili, zbiegając w dół po trzy stopnie. - W 

pawilonie się pali!

- Chantel jest w środku?

- Dopadł ją, sk... syn! No dzwoń!!!

Chantel potrząsnęła głową i z trudem dźwignęła się na kolana. Cały świat pływał jej przed 

oczami. Najpierw poczuła zapach dymu, ciężki i zawiesisty, taki sam jak ten, w którym grała na 

planie scenę w leśnej chacie. Tylko że teraz nie były to efekty specjalnie. Teraz słyszała huk i 

trzask prawdziwej pożogi.

Brewster wciąż blokował tylne drzwi. Stał bez ruchu, jakby zahipnotyzowany widokiem 

płomieni, które szybko pochłaniały kolejne przestrzenie. Najwyraźniej nie zamierzał uciekać, 

lecz umrzeć tu wraz z nią, swoją Hailey.

Chantel   dźwignęła   się   na   nogi   i   zaczęła   rozpaczliwie   rozglądać   się   wokół   siebie.   W 

głowie jej wirowało i z trudem mogła utrzymać równowagę, ale nie mogła już sobie pozwolić na 

utratę przytomności. Wiedziała, że drugi raz by się nie przebudziła.

Okna umieszczone były zbyt wysoko. Frontowe drzwi zostały zamknięte od zewnątrz. 

Istniał tylko jeden sposób wyrwania się z matni - należało wyminąć Brewstera, zanim ogień nie 

zablokuje dostępu do awaryjnego wyjścia.

Szybkim ruchem chwyciła ręcznik, zmoczyła go w wodzie, owinęła nim głowę i zaczęła 

rozglądać się za jakąś bronią.

Dostrzegła na stole pozytywkę. Była masywna, metalowa i z pewnością wystarczająco 

ciężka. Wciąż grała, choć jej dźwięki ginęły w huku płomieniu i trzasku walących się desek. 

Chantel chwyciła ją i na ciężkich nogach zaszła Brewstera od tyłu.

Dopiero teraz spostrzegła, że pisarz płacze. Słyszała wyraźnie jego rozpaczliwy szloch i 

serce   truchlało   jej   na   ten   odgłos.   Stał   i   płakał,   dokładnie   tak   samo   jak   jeden   z   bohaterów 

background image

„Nieznajomych”, którego Hailey miała ogłuszyć, a potem wyczołgać się z płomieni.

A może to film, przemknęło jej nagle przez głowę. Może naprawdę nie jest Chantel, lecz 

Hailey... Może znów jest w leśnej chacie i musi odpokutować za swoje grzechy, za nieszczęście, 

które sprowadziła na siebie i na ukochaną osobę.

Znów? Dlaczego znów? Jakie nieszczęście? I co to za osoba? Brad? A może Dustin...

Oczy   zaczęły   zachodzić   jej   mgłą,   lecz   udało   jej   się   zapanować   nad   ogarniającą   ją 

słabością.

Nie, nie, nie! Nie istniał żaden Brad, istniał tylko Quinn. Quinn Doran. Tylko on był 

prawdziwy i ona - Chantel O'Hurley.

Z  jękiem rozpaczy spuściła  ciężką pozytywkę  na  głowę Brewstera, a  on natychmiast 

osunął się bezwładnie u jej stóp.

Czy go zabiła? Nie było czasu, by się nad tym zastanawiać. Drzwi właśnie obejmowały 

płomienie i za chwilę ostatnia droga ucieczki mogła zostać zamknięta. Dała szybki krok w ich 

stronę, lecz po chwili... zatrzymała się i pochyliła nad nieprzytomnym Brewsterem.

Kochał ją. Był szalony, ale ją kochał.

Nie mogła ratować siebie, nie próbując uratować jego.

Podniosła   z   podłogi   inny   ręcznik   i   owinęła   nim   twarz   pisarza.   Nad   jej   głową 

niebezpiecznie zatrzeszczał strop, lecz Chantel nie odważyła się spojrzeć w górę. Nie myślała 

teraz o niczym. Chciała tylko przeżyć. Chwyciła bezwładne ciało Brewstera pod pachy i zaczęła 

ciągnąć je w stronę drzwi, bliżej ognia.

Ciemniało   jej   w   oczach,   w   płucach  brakowało   powietrza.   Płomienie   huczały   z  coraz 

większą mocą i osaczały ich ze wszystkich stron. Tuż przy drzwiach zatoczyła się i upadła.

- Jeszcze... jeszcze trochę - szeptała do siebie, próbując zmobilizować wszystkie siły i całą 

wolę - Panie Boże, jeszcze tylko troszeczkę...

- Chaaan - teeel!!! - dobiegł nagle jej uszu znajomy głos.

Płynął z jakiejś niezmierzonej dali i zapewne tylko dzięki niemu przeczołgała się jeszcze 

pół metra.

Quinn kopniakiem wyważył główne drzwi. Przed sobą ujrzał jedynie ścianę ognia. Znów 

wykrzyknął   jej   imię,   lecz   odpowiedział   mu   tylko   głuchy   huk   gorącego   żywiołu.   Ruszył 

desperacko do środka. Fala żarn powstrzymała go natychmiast, więc cofnął się, rozejrzał jeszcze 

raz i wtedy właśnie dostrzegł rozciągniętą pod przeciwległą ścianą Chantel.

background image

Kaszląc, wciągnął w płuca haust powietrza, a potem popędził pod ścianami pawilonu w 

stronę awaryjnych drzwi.

Prawie jej się udało - taka była jego pierwsza myśl, kiedy ujrzał ją przy progu, skuloną 

obok Brewstera. Z góry sypał się na nich groźny deszcz płonących drzazg, nakrył więc Chantel 

własnym ciałem i czując na rękach palące płomienie, wyciągnął ją szybko na zewnątrz pawilonu 

- do chłodu, w ciemność, na trawnik.

- Jezu Chryste! - Matt ukląkł przy niej i odgarnął włosy z jej twarzy.

- W środku jest Brewster - wychrypiał Quinn. - Pilnuj jej dobrze.

Po  chwili   znów go  poraził  straszliwy  żar.  Już  miał   się poddać,  zrezygnować,   jednak 

ostatkiem sił dotarł, pełznąc na brzuchu, do nieruchomej postaci. Nie sprawdzając nawet, czy 

pisarz jeszcze  żyje,  wywlókł  go na trawę, a potem przewrócił się na plecy i spazmatycznie 

wciągał świeże, nocne powietrze do poparzonych oskrzeli i płuc.

- Chantel... - Przyczołgał się do niej, słysząc w oddali zawodzenie strażackich syren. - 

Chantel, najdroższa...

Otworzyła powoli oczy.

- Quinn, on tam...

- Wiem. Wyciągnąłem go. Nic nie mów.

Mimo bijących tuż obok w niebo płomieni, zaczęła drżeć, ściągnął więc z siebie popalone 

strzępki koszuli i niezdarnie ją otulił.

- Jest w szoku - powiedział do Matta. - Zatruła się dymem. Trzeba zabrać ją do szpitala.

- Wezwałem ambulans - odparł Matt, po czym ściągnął swą bawełnianą bluzę i również 

przykrył nią Chantel. - Nic jej nie będzie. Jest dzielna.

- Wiem - mruknął Quinn, kładąc sobie na kolanach jej głowę. - Wiem.

- On myślał, że jestem Hailey - szepnęła z wysiłkiem Chantel.

- Ciii... - Ścisnął lekko jej dłoń. Ból w poparzonych rękach był prawdziwy. Ona była 

prawdziwa. I oboje żyli.

- I tam... w środku... ja też myślałam, że jestem Hailey... Quinn, kim ja naprawdę jestem?

- Chantel O'Hurley. Jedyną kobietą, którą kocham.

- To dobrze - szepnęła i straciła przytomność.

Quinn   nie   zmrużył   oka   przez   następne   dwadzieścia   cztery   godziny.   Nie   spał   i   nie 

opuszczał szpitala, dopóki nie pozwolono mu się zobaczyć z ukochaną. Nie przebrał się, wciąż 

background image

miał na sobie okopcone, cuchnące dymem ubranie i przez całą noc krążył w nim po korytarzu, 

doprowadzając tym pielęgniarki do białej gorączki.

Chantel obudziła się rankiem, następnego dnia po pożarze. Lekarz, który wyszedł z jej 

sali, popatrzył na zabandażowaną rękę Quinna i jego osmolone sadzami ubranie i uśmiechnął się 

do niego ze zrozumieniem.

- Może pan już zobaczyć ten swój skarb. Jest cały i zdrowy, zahartował się tylko trochę w 

ogniu,   ale   na   szczęście   nie   za   bardzo.   Przygotowałem   papiery   do   wypisu,   ale   jeśli   ma   pan 

jakikolwiek wpływ na tę kobietę, to niech ją pan przekona, by jeszcze choć dwa dni pozostała u 

nas na obserwacji.

- A czy nie mogę zaopiekować się nią w domu? Lekarz popatrzył z wahaniem w stronę 

szpitalnej sali.

- Może pan - powiedział wreszcie. - To bardzo silna i dzielna dziewczyna.

- Wiem - odparł Quinn i po raz pierwszy od wielu godzin uśmiechnął się szeroko.

Kiedy otworzył drzwi, Chantel siedziała w łóżku i przeglądała się w lustrze.

- Wyglądam okropnie - powitała go ze smutną miną.

- To tylko powłoka - odparł. - Nie z jej powodu cię pokochałem.

~ Och, Quinn... - Rozłożyła szeroko ramiona. - Przecież wiesz, że się nie martwię. Tak się 

cieszę, że tu jesteś. Teraz już wszystko będzie dobrze, prawda? Wszystko się ułoży.

- Tak, to koniec koszmaru. Muszę jeszcze tylko rozliczyć się z sobą. Powinienem był cię 

lepiej pilnować.

- Ja się z tobą rozliczę - roześmiała się. - Potrącę ci to z zapłaty.

- Do licha, Chantel, nie żartuj.

- Nie żartuję - spoważniała nagle. - Uratowałeś mi życie. Dziękuję. Czy wiesz... co się 

stało z Jamesem?

- Żyje - odparł, wstał z łóżka i zaczął przechadzać się po pokoju. - Zanikną go w zakładzie 

dla psychicznie chorych. Osobiście tego dopilnuję.

- To niesamowite, Quinn. On był taki... tragiczny. - Wzdrygnęła się. - Stworzył coś, co 

przejęło nad nim władzę.

- Mógł cię zabić.

- Chciał zabić Hailey. Nie potrafię go znienawidzić. Mogę mu tylko współczuć.

- Lepiej w ogóle o tym nie myśl. Niebawem przyjedzie tu twoja rodzinka. Musisz się 

background image

przygotować.

- W komplecie?

- Tylko siostry i rodzice. Nikt nie wie, gdzie jest Tracę.

- Jak zwykle.

- W każdym razie wszyscy chcą się osobiście przekonać, jak się czujesz.

- O rany, naprawdę nie chciałam przerywać Maddy podróży poślubnej.

- Dlaczego? Od tego jest rodzina, żeby być razem i wspierać się w trudnych chwilach, 

prawda?

- Prawda. Właśnie o to chodzi. My... - zawahała się, lecz tylko przez chwilę. Słowa te 

ułożyła sobie już wcześniej, przed płonącym pawilonem, na trawie, kiedy to otworzyła oczy i 

popatrzyła mu w twarz. - My też zasłużyliśmy sobie na to, by mieć rodzinę, prawda? Ty i ja, 

naszą własną.

- Chantel...

- Zaraz, Quinn, muszę to powiedzieć. Zeszłej nocy, zanim to wszystko się stało, czekałam 

na ciebie. Wiedziałam, że kiedy wrócisz i weźmiesz mnie w ramiona, podejmę właściwą decyzję. 

Tu, w tej szpitalnej sali, jest inaczej niż w mojej sypialni, ale może chociaż... Mógłbyś mi bardzo 

pomóc, gdybyś usiadł obok mnie i przytulił mnie mocno.

Quinn usiadł posłusznie na skraju posłania i przygarnął do siebie Chantel.

- Och, tak - westchnęła - teraz wiem, co powinnam ci odpowiedzieć...

- Poczekaj - przerwał jej. - Teraz ja chcę coś wyznać. Kiedy wczoraj zobaczyłem, że 

pawilon płonie, kiedy zorientowałem się, że ty jesteś w środku, serce mi stanęło. I wiem, że 

gdybym cię stracił, już nigdy nie zaczęłoby bić.

- A więc będziemy rodziną, Quinn? - spytała. Nachylił głowę i pocałował ją namiętnie.

A w pocałunku tym była odpowiedź na wszystkie jej pytania.