Umberto Eco
Trzecie zapiski na pudełku od zapałek
J
AK
WYWRÓCIĆ
WALIZECZKĘ
NA
KÓŁKACH
I
JAK
WYLAĆ
SOBIE
NA
GŁOWĘ
PASTĘ
DO
BUTÓW
Czasami narzekamy, ponieważ w naszym kraju źle się dzieje, a nasze naturalne
cierpiętnictwo każe nam mówić, że za granicą dzieje się lepiej. Niekiedy rzeczywiście
tak jest, czasem jednak wydaje się, że nieudolność stanowi wrodzoną cechę istot
ludzkich, to znaczy, że to, co wydaje się nam głupotą, zostało równo rozdzielone,
podobnie jak kartezjański zdrowy rozsądek, między wszystkie rasy i narodowości, na
wszystkich poziomach społecznych. Kilka lat temu zaczęto produkować walizeczki na
kółkach z wciąganą rączką, pomyślane do podróży samolotem. Ciągniecie je za sobą
bez wysiłku, nie musicie specjalnie wysyłać, wsiadacie na pokład, a ich wielkość jest
taka, że świetnie mieszczą się we wnęce bagażowej nad waszym siedzeniem. Należy
zauważyć, że walizeczki te nadają się też do pociągu. Chodziło więc o świetny
wynalazek, a ja, jako zapalony podróżnik, od razu sobie taką kupiłem.
Wkrótce dokonałem bolesnego odkrycia. Walizeczki te mają kształt
równoległościanu z sześcioma prostokątnymi ścianami i — jak każda walizka — mają
dwie ścianki szerokie, a cztery stanowiące boki, górę i dół są dużo węższe. Wciągana
rączka i kółka umocowane są na węższych prostopadłych bokach. Teraz, jeśli
pakowaliście walizkę i przypadkiem włożyliście na dno lub na wierzch najcięższe
przedmioty (jak książki albo komputer), to kiedy ją ciągnęliście (może nawet biegnąc,
bo właśnie uciekał wam pociąg albo samolot), walizeczka przechylała się na jeden
bok. Musieliście ją wyprostować, podejmowaliście bieg, a ona znowu się przewracała.
Musieliście więc posuwać się bardzo ostrożnie, starając się utrzymać walizkę w
pozycji pionowej, i w ten sposób spóźnialiście się na samolot lub pociąg. Uściślam, że
działo się tak z każdym typem.
Przez dłuższy czas (ja, który nie jestem ekspertem) sądziłem, że to moja wina, że
pakuję walizkę w nieracjonalny sposób. Aż wreszcie, przed kilkoma miesiącami,
pojawiły się w sprzedaży nowe walizeczki, które mają rączkę i kółka nie na wąskich,
ale na szerokich bokach. Cudo! Walizka już się nie przewraca, możecie ją pakować jak
wam się podoba i nie spóźniacie się na pociąg (albo na samolot).
Było to jajko Kolumba, więc niezwłocznie wyrzuciłem starą walizeczkę i kupiłem
(za wyższą cenę) nową. Nie mogłem się jednak powstrzymać od zapytania
sprzedawcy: „Jak to możliwe, że międzynarodowy przemysł z wielkim
doświadczeniem w produkcji walizek, a także pracownie zatrudniające najlepszych
inżynierów i projektantów dopiero po dwóch czy trzech latach zauważyły ten problem,
a raczej dlaczego od razu o tym nie pomyślały?” Sprzedawca rozłożył ręce, a ja czynię
to samo, opowiadając wam teraz o tym przypadku. Jedynym wyjaśnieniem może być
to, że aby dojść do doskonałego wynalazku, trzeba pokonać fazy przejściowe, ten typ
procesów, które nazywamy okresem prób i błędów. Ale że to my musimy ponawiać te
próby przez dwa lub trzy lata, płacąc za błędy projektantów walizek, wydaje mi się
przejawem powszechnej głupoty.
Inna historia. Właściwie już wszędzie na świecie w każdym hotelu, który nie jest
najpośledniejszej kategorii, znajdujecie na umywalce całą serię doskonale
jednakowych flakoników, zawierających szampon, płyn do kąpieli, emulsję do ciała i
jakieś kremy o tajemniczym przeznaczeniu; następnie znajdujecie pudełeczka, znów
jednakowe, z mydełkami, kostkami do czyszczenia butów, czepkami kąpielowymi. Na
wszystkich tych opakowaniach widnieje zapisana wielkimi literami nazwa hotelu albo
marka, natomiast informacja, czy zawierają szampon, czy balsam do ciała, napisana
jest zazwyczaj petitem, często z boku. Zakładając, że zwykle chwytacie je już
rozebrani, może też mokrzy i bez okularów — a można przyjąć, że im hotel droższy,
tym mniej prawdopodobne, aby przeznaczony był dla młodych autostopowiczów;
raczej dla dorosłych, którzy osiągnęli już fatalny stan starczej nadwzroczności — jest
absolutnie niemożliwe, aby w kluczowym momencie wiedzieć, czy łapiemy szampon,
balsam do ciała, pastę do butów czy też czepek kąpielowy.
W tym przypadku nie istnieje żadne usprawiedliwienie, ponieważ wszystkie te
różności są w użyciu już od lat i jest niemożliwe, żeby sami ich projektanci nie wylali
sobie nigdy na głowę jakiegoś smarowidła do stóp. Dlaczego trwa się przy tym
tragicznym zwyczaju? Zagadka.
Proszę ponadto zauważyć, że z wyjątkiem szamponu i płynu do kąpieli wszystkie
pozostałe oddane wam do dyspozycji płyny są zwykle bezużyteczne, chyba że mają
służyć ramolom, którzy wrócili właśnie z rzymskiej orgii. A tymczasem (z wyjątkiem
hoteli japońskich i chińskich) nie kładzie się na umywalce jedynych dwóch
przedmiotów, które pechowo zapomnieliście zabrać z domu, grzebyka i szczoteczki do
zębów (które, wykonane z plastiku i mające posłużyć dzień lub dwa, kosztują mało, a
już na pewno mniej od buteleczki emulsji do ciała). To fatalne, że istnieją głupcy.
Jedyną rzeczą, która mnie interesuje, jest pensja, jaką pobierają głupcy zajmujący się
podobnymi sprawami.
październik 1996
T
RWOGI
ROKU
DWUTYSIĘCZNEGO
. P
IĘKNY
TEMAT
(
WIRTUALNY
)
DLA
MEDIÓW
Byłem w Bostonie na kongresie dotyczącym tysiąclecia. Nie było tam futurologów
opracowujących prognozy na rok dwutysięczny, tylko mediewiści zajmujący się
rokiem tysiącznym. Dyskutowali na przykład nad tym, czy naprawdę przed ostatnią
nocą wystąpiły oznaki wielkiej trwogi. Faktem jest, że nie istnieją źródła pisane, które
by owe oznaki zarejestrowały, i nie wiadomo, czy apokaliptyczne zapowiedzi powstały
w dziesięcioleciach poprzedzających fatalny termin, czy też w następnych. Jeśli chodzi
o ową noc kończącą pierwsze tysiąclecie, przerażenie było opisywane przez
historiografię romantyczną, a przez późniejszą — zanegowane, i jeszcze dziś próbuje
się zrozumieć, czy istniała rozbieżność między źródłami oficjalnymi, które usiłowały
powściągnąć ludowy niepokój, a nurtami podziemnymi i o mniejszym zasięgu.
Mówiąc jednak o tysiącleciu, analizuje się też tak zwany millenaryzm, zjawisko
obecne we wszystkich wiekach, dotyczące zarówno oczekiwania na koniec świata, jak i
woli wprowadzenia — nawet gwałtownymi środkami — nadchodzącego Tysiąclecia
Szabasowego, złotego wieku, Nowego Jeruzalem.
Millenium jest tematem ekscytującym, i oto pojawiła się na bostońskim kongresie
telewizja kanadyjska, a także inni dziennikarze, aby zadać pytania nie dotyczące wcale
roku tysiącznego, a dwutysięcznego, który puka już do drzwi. Nikt nie był tak głupi,
żeby zapytać, co wydarzy się w następnym tysiącleciu, świadom, że poważny uczony
wysłałby go do diabła — oczekiwano natomiast odpowiedzi na pytanie, czy ten
zmierzch wieku niesie ze sobą zjawisko pełnego napięcia oczekiwania na Koniec.
Na tyle, na ile udaje mi się wywęszyć wokoło, ja takich znaków nie dostrzegam. Nie
ma tu co wymieniać różnych ruchów apokaliptycznych z ich regularnymi zbiorowymi
samobójstwami, ponieważ chodzi tu o zjawisko obecne w każdym wieku i w każdej
kulturze (o czym historycy i antropolodzy doskonale wiedzą). Nie ma co mówić, że
powstają filmy i powieści zapowiadające mroczne czasy, filmy katastroficzne, historie
katastrof kosmicznych, ponieważ takie rzeczy zawsze były obecne: przerażająca
audycja radiowa Orsona Wellesa na temat inwazji Marsjan pochodzi z lat
czterdziestych, i przez cały wiek coś straszyło, od King Konga po „Łowcę androidów”.
Nie ma nawet co wspominać o radykalnych ruchach ekologicznych, o strachu przed
dziurą ozonową albo przed zniszczeniem dżungli amazońskiej, ponieważ to też nie są
tematy końca tysiąclecia, a spektakularne marsze przeciw nuklearnemu holocaustowi
w obawie przed pyłem radioaktywnym organizowano już w latach pięćdziesiątych. W
Ameryce od ponad stu lat widuje się na rogach ulic samotnych proroków,
wywieszających tablice z zapowiedzią rychłego Końca.
Słowem, nie jestem w stanie wyodrębnić ani oznak szczególnego przerażenia, ani
znaczących symptomów nowego millenaryzmu. Przeciwnie, widzę trzy zarysowujące
się tendencje. Jedna związana jest z końcem wielkich ideologii: aby na coś czekać,
trzeba mieć nadzieję, wyobrażenie innej przyszłości, a wydaje mi się, że uczucie to nie
jest nigdzie obecne. Druga objawia się kompletną obojętnością wobec jakiegokolwiek
końca świata, nawet takiego, który miałby pewną szansę nastąpić: ludzie wciąż
produkują spaliny, ścinają drzewa, zaśmiecają planetę, konsumują i wyrzucają ponad
wszelki rozsądek. Wreszcie, wszystkie plany wejścia w trzecie tysiąclecie mają
charakter optymistyczny: różne miasta przygotowują wystawy i imprezy, biura
turystyczne przyjmują rezerwacje na największy w historii Nowy Rok, a (jeśli Grecy
mówili o „hekpirozie”, czyli o ostatecznym strawieniu świata przez wielkie płomienie)
jedynymi zapowiadanymi iskrami są sztuczne ognie, które rozświetlą Times Square w
tę szampańską noc.
Niestety, kiedy mówicie to wszystko przeprowadzającemu wywiad, ten
pochmurnieje, jego spojrzenie staje się niespokojne, i oto ponownie pada pytanie:
„Ale pan widzi jakieś oznaki strachu, nieprawdaż?” Powtarzacie to, co powiedzieliście
przed chwilą, a on — coraz bardziej cierpiący — próbuje w jeszcze inny sposób.
Słowem rozumiecie, że media odczuwają rozpaczliwą potrzebę trwogi przed końcem,
bo w innym razie nie wiedzą, o czym mówić przez najbliższe trzy lata. Więc, jeśli
chcecie zakończyć wywiad, musicie przyznać, że być może tak, jakiś znak rzeczywiście
musi być, wyczuwa się jakiś ukryty i stłumiony niepokój (i może rzeczywiście tak jest,
tylko my tego nie zauważamy). Wtedy dziennikarz idzie sobie, aby obwieścić z ulgą
radosną nowinę.
A zatem pod koniec pierwszego tysiąclecia sprawy miały się prawdopodobnie tak,
że ludzie rzeczywiście się bali, ale kościół zalecał spokój. Natomiast z końcem tego
tysiąclecia dzieje się tak, że ludzie oczekują go z zaciekawioną obojętnością,
tymczasem media (czyli kościół naszych czasów) czynią wszystko, aby wzbudzić
przerażenie i być może w końcu im się to uda.
listopad 1996
J
AK
GO
ZWAŁ
TAK
GO
ZWAŁ
,
FAKTEM
POZOSTAJE
,
ŻE
DZIOBAK
JEST
BARDZO
POPULARNY
Jestem szczerym wielbicielem dziobaka (ang. Platypus), może dlatego, że miałem
okazję widzieć go w Australii na żywo, ale również dlatego, iż wydaje się, że został
stworzony przez Boga lub Naturę, by podać w wątpliwość nasz aparat kategorialny.
Dziobak ma dziób kaczki, płetwiaste łapy i znosi jaja, . ale nie jest ptakiem; spędza
dużą część czasu pod wodą, ale nie jest płazem; pokryty jest sierścią, ma ogon bobra,
karmi małe, ale nie ma sutków i trudno dociec, skąd noworodki pobierają mleko.
Kiedy pod koniec XVIII wieku wypchany słomą egzemplarz trafił do Anglii,
przyrodnicy uznali go za dowcip osoby, która go spreparowała. W końcu (dyskusje
trwały jednak dziesiątki lat) postanowili sklasyfikować go jako ssaka z rzędu
stekowców, ale na drzewie taksonomicznym umieszczono go z boku, jakby na
dostawce, aby nie pozwolić mu wyruszyć w drogę jako bezpaństwowcowi.
Jest to więc zwierzę pozornie antykantowskie, do tego stopnia, że (właśnie po to, by
lepiej zbadać kantowską teorię wiedzy) postanowiłem napisać szkic o Kancie i
dziobaku. A jako że encyklopedie, które mam w domu, nie podają informacji
historycznych, wpadłem na pomysł, aby poszukać w Internecie. Jak później
sprawdziłem, znalazłbym coś, nawet gdybym szukał pod nazwą naukową
(ornithorhynchus anatinus), pod nazwą włoską, francuską, niemiecką itd. Ale
Internet mówi głównie po angielsku, zacząłem więc od słowa „platypus”.
Niespodzianka. W zależności od ścieżek poszukiwań znajduję od dwóch do trzech
tysięcy sitów, gdzie mówi się o dziobaku. Przeglądam również te, które dotyczą
księgarni, organizacji wypożyczających komputery, klubów poświęconych temu
zwierzęciu, „Ornitorrinco in Eden” (przez dwa „r”, ponieważ nie wiadomo czemu
użyto terminu portugalskiego, site jest w Kalifornii); odnoszące się do tworzenia
telerobotycznych dzieł sztuki; jest home page jakiejś dziewczyny, która każe nazywać
się Platypus i pokazuje nam serię swoich zdjęć, po jednym na każdy rok studiów…
One także stanowią ciekawe symptomy, ponieważ wydaje się oczywiste, że Internet
owładnięty jest „platypusmanią” (nazwa jednego z sitów, podczas gdy inny nazywa się
„Platypus loved in USA”).
Istnieją wydziały nauk przyrodniczych oraz ośrodki badawcze (wiele, oczywiście,
australijskich), które przynoszą wara opis, zdjęcie, miejsca występowania i historię
dziobaka, a w Katalogu Genetycznym Uniwersytetu Stanu Illinois możecie znaleźć
wszystkie informacje pozwalające zdać egzamin na szóstkę z wyróżnieniem. Są osoby
oddające się kultowi dziobaka, a jedną z nich jest Włoch Pastrano, który zastanawia
się, jak można pozostać obojętnym wobec takiego piękna, i wysuwa przypuszczenie,
że dziobak mógłby być ostatecznym celem stworzenia.
Innym fanem jest Gary S. Rosin, którego site w ciągu ostatnich sześciu miesięcy
odwiedziły 1 693 osoby, a który poświęca link problemowi liczby mnogiej słowa
„platypus” (platypuses? platypi? platypus?). Rosin dostosowuje do dziobaka słynną
historyjkę o facecie, który chce zamówić pięć takich zwierząt, ale nie wie, jak utworzyć
liczbę mnogą, więc pisze: „Potrzebny mi »platypus«. A raczej pięć”.
Powstają wierszyki, książeczki do kolorowania dla dzieci, „Gelatinous Platypus
Page” poświęcający zwierzęciu, w odcinkach, rubrykę z ciekawostkami. Zawiera
kompletną bibliografię, film o karmieniu małych mlekiem (55 dolarów, 25 minut),
opracowanie na temat australijskich monet z wizerunkiem dziobaka, przytacza w
całości artykuł opublikowany w „Creation Magazine” (czerwiec 1986), wyrażający
postawę fundamentalistyczną, gdzie twierdzi się, że — ponieważ dziobak, obecny na
Ziemi od 110 milionów lat, nie podlegał żadnej ewolucji — znaczy to, iż pozostał
takim, jakim go stworzył Bóg między piątym a szóstym dniem (wśród zwierząt
wodnych i lądowych). Wyjaśnia się, że musiał wejść na Arkę (nie będąc rybą, nie mógł
przetrwać potopu pod wodą), i rozważa się, jak z góry Ararat udało mu się dotrzeć do
Australii.
Ponieważ jestem nieufny i wiem, że w Internecie można znaleźć nieskończoną ilość
sitów dotyczących kota, zacząłem szukać innych egzotycznych zwierząt i muszę
powiedzieć, że one też są bogato reprezentowane, w większym zakresie niż dziobak:
znalazłem siedem tysięcy sitów o koali i pancerniku, dziesięć tysięcy o pandzie. Są to
jednak zwierzęta bardziej znane, które od dawna służyły do nazywania różnych
produktów (np. Fiat Panda). Jestem przeświadczony, że mania dziobaka jest czymś
szczególnym.
Być może dlatego, że dziobak jest zwierzęciem bardzo postmodernistycznym,
kolażem złożonym z cytatów z innych zwierząt, być może dlatego, iż wydaje się
wytworem kalekiego pomysłu. Może dlatego, że stanowi symbol środowiska, ukryty w
swojej oceanicznej niszy, chroniony i kochany… Nie wiem. Polecam to refleksji
jakiegoś przyszłego kongresu.
sierpień 1996
C
O
ROBIĄ
W
J
EROZOLIMIE
MARIAŻ
N
AZARETU
I
C
ICCIOLINA
?
Jechać do Jerozolimy, wciąż jeszcze żywej stolicy trzech wielkich religii
monoteistycznych, aby zwiedzić wystawę poświęconą politeizmowi, wydaje mi się
aktem prawdziwego snobizmu. Jest nim jednak przede wszystkim ze strony tego, kto
wystawę tę wymyślił i przygotował. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że na czele
każdej z trzech religii monoteistycznych stoi pan z brodą, a wystawa poświęcona jest
wyłącznie bóstwom żeńskim.
A zatem w tym, co było pałacem króla Dawida, a gdzie I potem osiedlili się
krzyżowcy i Maurowie (pomnik z brązu przy wejściu przedstawia Godfryda i
Saladyna, którzy ścierają się konno i w lśniących w słońcu zbrojach), otwarta jest
obecnie wystawa zatytułowana Local Goddesses, czyli Lokalne boginie, od bóstw
starożytnych po dzisiejsze kobiece mity, zorganizowana przez kobiety o różnych
kompetencjach naukowych. Oprowadzała mnie Debby Hershman, komisarz wystawy,
o której, jak sądzę, politycznie słuszne będzie powiedzieć, iż poza tym, że
kompetentna, inteligentna, młoda i dowcipna, jest też piękna. Zresztą cały zespół
wykazał gust i fantazję.
Pomysł jest prosty: zrobić przegląd wszystkich kobiecych bóstw ze wszystkich
wieków, korzystając wyłącznie z materiałów izraelskiego pochodzenia, z wykopalisk
lub muzeów; gdy to możliwe — z oryginałów, w innych wypadkach z dobrych kopii.
Każda bogini pojawia się w swojej — nazwijmy to — niszy, obok zaś można wyświetlić
tablice z informacjami historycznymi oraz dokumentami literackimi w trzech
wersjach językowych. Każda religia czy też mitologia jest dobra, dopóki chodzi —
nawet jeśli nie koniecznie o idee — o obowiązujące wizerunki kobiece, które stały się
obiektem kultu lub symbolami.
A zatem zaczyna się od rytów naskalnych z okresu neolitu (6.500 lat temu),
następnie przechodzi do figurki nagiej kobiety z okresu kanaańskiego (tylko trzy
tysiące lat), poznaje niepokojące postaci kobiece z Egiptu (którym przewodzi,
oczywiście, Izyda), spotyka boginie syryjskie, greckie i rzymskie (Demeter, Atena,
Nike), dochodzi, naturalnie, do Marii z Nazaretu — i tu ciekawe jest zobaczyć obok
siebie Salve Regina po arabsku i hebrajsku. Wszyscy przyłączyli się do zabawy: na
przykład figurka Dziewicy na foremce do hostii dostarczona została przez miejscowe
Studium Biblicum Franciscanum.
Jeśli inspiracja ma być politeistyczna, nie będzie zapewne ograniczeń. I oto
widzimy Matkę Palestyńską namalowaną przez artystę z kręgu intifady. Należna
uwaga poświęcona jest także demonicznej postaci kobiecej, która przez wieki
fascynowała wyobraźnię żydowską oraz okultyzm chrześcijański: Lilith, wymienioną
tylko jeden raz przez Izajasza, której duch przewija się jednak przez literaturę
talmudyczną i kabalistyczną, Lilith kusicielkę, królową mrocznych mocy. Poza tym
cywilizacja żydowska jest monoteistyczna dopiero od pewnego momentu (jeszcze
Mojżesz musiał rachować się ze złotym cielcem), więc lokalnych bogiń ten skrawek
ziemi wyhodował sporo, importując je niekiedy z pobliskich krajów. Odnajdujemy je
tu wszystkie, a jeden ze wstępnych artykułów katalogu (który zawdzięczamy jedne—
mu z największych znawców tekstów kabalistycznych Moshe Idelemu) wyjaśnia
pokrótce, z jakim trudem teologia usiłowała pozbyć się ewentualnej towarzyszki boga,
uznając kobiece oblicze kosmosu oraz historii ludu Izraela (i oto pojawia się
Shechinah jako przedstawienie boskiego wpływu w świecie). Z pogodnym
obiektywizmem kuratorki wystawiły także zdobioną figurę sprzed 2800 lat,
przedstawiającą Jahwe obok jego „towarzyszki” Ashery, która wystrojona gra na
harfie.
Potem następuje część nowożytna — rola kobiety jako symbolu syjonizmu w
literaturze i manifestach oraz dokumenty historyczne na temat pionierek z początku
wieku. Nie zapominajmy, że Izrael był, jak mi się zdaje, pierwszym państwem
nowożytnym, które przyjęło kobiety do bojowych szeregów swojej armii.
W końcu w ostatniej wielkiej sali widzimy na ekranie następujące po sobie kolejno
kobiece mity naszych czasów (wyboru dokonano w oparciu o ankietę), od najbardziej
czcigodnych kobiet wieku po Barbie i Cicciolinę. A naprzeciw tego ekranu grupa
artystów stworzyła, niczym ofiary wotywne dla nowych bogiń, zbiór zabawnych i
niepokojących fetyszy. Mit nieśmiertelnej kobiecości prześledzony został we
wszystkich jego odcieniach. Debby Hersman pisze w katalogu: kobieta jest symbolem
„nie tylko macierzyństwa i seksu, czasem jest stworzycielką, a czasem niszczycielką,
namiętną kochanką i czystą dziewicą, piękną i brzydką, straszną i wspaniałą,
symbolem płodności, obfitości i bogactwa, opiekunką kultury, sztuk, prawa i
porządku, ale też symbolem ambicji, agresji i siły”. To tak, jakby powiedzieć: „Czy się
wam podoba, czy nie, my jesteśmy właśnie takie, więc albo bierzecie wszystko, albo
nic”.
Piękna wystawa. Piękny przejaw wolności od uprzedzeń oraz kobiecej dumy.
Przydałoby się poniektórych na nią wysłać.
czerwiec 1994
J
EŚLI
SŁUŻBY
SĄ
TAJNE
,
NIE
POWINNY
BYĆ
JAWNE
Niedawno czytałem kolejny artykuł dotyczący naszych tajnych służb, z którego,
oczywiście, dowiedziałem się, że źle funkcjonują (co mnie zasmuciło) i że oczekuje się
w związku z tym większej jawności (z czego się, jak zwykle, uśmiałem). Czy to
możliwe, zastanawiałem się, że wybitni politycy i dziennikarze wypowiadają się
nieustannie na temat tajnych służb, nie przeczytawszy ani jednej książki
szpiegowskiej? Dobre powieści szpiegowskie pisane są zazwyczaj przez osoby, które
zajmowały się tą sztuką, a zatem — jeśli nawet wymyślają historie — potrafią
wytłumaczyć, jak działają tajne służby.
Ja, który czytuję książki szpiegowskie (pamiętam, że Cossiga opowiadał mi kiedyś o
pasji, z jaką on sam je czyta — i doskonale go rozumiem), nauczyłem się kilku rzeczy.
Przede wszystkim tego, że każdy kraj powinien mieć tajne służby. Powinien je mieć,
jak się zazwyczaj mówi, aby za pośrednictwem infiltracji lub donosicielstwa
kontrolować grupy terrorystyczne albo przemyt broni — głównie jednak Po to, by
mógł (w obronie kraju) działać kontrwywiad. A dlaczego powinien działać
kontrwywiad? Ponieważ w każdym państwie działa wywiad. I mam nadzieję
(powtarzam, mam nadzieję), że działa również w naszym, bo, dajmy na to, jeśli jest w
Libii jakiś pan, który próbował wystrzelić rakiety na Lampedusę, to słuszne jest i
przenajświętsze, aby w Trypolisie był inny pan, który powiadomi służby włoskie, czy
przypadkiem nie są budowane nowe wyrzutnie rakietowe skierowane przeciw
Włoskiemu Butowi, i w dodatku o zasięgu, który pozwala dotrzeć nie tylko do
Lampedusy, ale i do Bergamo. Szpiegostwo to brzydka rzecz, ale Machiavelli uczy, że
Książę, dla dobra Państwa, musi czasem robić także rzeczy brzydkie.
Jeśli tajne służby zajmują się infiltracją, donosami i szpiegostwem, nie mogą i nie
powinny być jawne. Są, jak sama nazwa wskazuje, tajne. Jeśli szef tajnych służb ogłosi
w oficjalnej gazecie konkurs na szpiega w Istambule albo wtyczkę w Zbrojnej
Falandze, a następnie opublikuje nazwisko zwycięzcy i wyjawi budżet całej operacji,
powinien zostać z miejsca rozstrzelany.
Poza tym tajne służby mają jeszcze inną cechę. Ponieważ muszą znajdować nie
tylko śmiałków, którzy przenikają do obcych struktur, ale także przestępców
gotowych zdradzić wspólników (a zatem przestępców podwójnych), mają zwykle do
czynienia z hołotą. Nikt nie powinien się oburzać: każdy posterunek policji korzysta z
informatorów, którzy sprzedają się za grosze, a od kogoś, kto sprzedaje się za grosze
nie można wymagać, żeby był dżentelmenem. Kto ma do czynienia z hołotą, albo ma
mocny kręgosłup i bardzo silne nerwy (czego wymaga się na przykład od egzorcysty,
który rozmawia codziennie z Diabłem), albo też wystawiany jest na wiele pokus, które
doprowadzają do skrzywień. Czego cywilizowane państwo żąda od swoich tajnych
służb? Żeby nie działały przeciwko niemu. A co się robi, jeśli ktoś działa przeciw
Państwu? Ponieważ służby są tajne, nie mogą sobie pozwolić na jawność: „capo dei
capi”, nazwijmy go Mr. M., postanawia, choć może nawet niechętnie, że pan, który
zboczył z drogi, zostanie odnaleziony w jakimś zaułku z kulką w skroni, albo że nie
wróci do domu po tym, jak powiedział żonie, że wychodzi po papierosy. Co najwyżej
wspomną o nim w programie Ktokolwiek widział. To bardzo smutne i nigdy nie
chciałbym być Mr. M., ale albo się działa tak, albo wcale.
Jeśli potem odpowiednie władze państwowe, które mają kontrolować służby,
spostrzegą, że w zaułku natrafia się na zbyt wielu agentów, rozważą w ścisłej
tajemnicy, jak zasugerować Mr. M., aby podał się do dymisji z przyczyn zdrowotnych,
ponieważ najwyraźniej sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Jednak Mr. M.
powinien mieć stałego rozmówcę (i kontrolera) w aparacie państwowym (powiedzmy,
ministra), który z powodów nie—jawności mógłby być nawet ministrem skarbu (jak to
ma miejsce w FBI), a minister ten powinien być facetem, który o służbach wie
wszystko.
Otóż we Włoszech służby pozostają, ale ministrowie zmieniają się co sześć miesięcy
— od pięćdziesięciu lat. Zatem problem polega nie na tym, że służby nie są jawne, ale
na tym, że nigdy nie miały poważnego rozmówcy albo znajdowały się zawsze w
obliczu świeżo upieczonych kontrolerów, którzy dopiero co przybyli, żeby
kontrolować coś, o czym nie mają pojęcia. To naturalne, że kiedy kota nie ma, myszy
harcują, i gdybym to ja był Mr. M., miałbym oczywiście ochotę niczego nie tłumaczyć
przychodzącemu mnie kontrolować rekrutowi, a wręcz odczuwałbym pokusę, aby
wpakować go w tarapaty, proponując jakieś korzyści, do których nie miałby prawa.
Święta cierpliwości! Mr. M. nie jest świętym, a pokusa kontrolowania własnych
kontrolerów jest rzeczą jak najbardziej ludzką.
Zatem rzecz jest nie w jawności, ale w kompetencji kogoś, kto miałby kontrolować
pracę, która z samej definicji nie jest jawna. Tajne służby nie są stabilne, ponieważ
niestabilne są rządy.
styczeń 1994
P
EWNEJ
CIEMNEJ
I
BURZLIWEJ
NOCY
…
W
PORZĄDKU
,
ALE
KIEDY
TO
BYŁO
?
Książka, którą mam w ręku, nosi tytuł Gra dni narracyjnych. Krytyczna antologia
czasu wyobrażonego (Giunti), a autor, Toni A. Brizi, pojawia się tam tylko jako
redaktor, choć, żeby połączyć w całość tych 367 stron, musiał pracować więcej, niż
gdyby je sam napisał. Znalazł bowiem dla każdego dnia roku stronicę z jakiejś
powieści, gdzie zacytowana została ta właśnie data. Powiedziałem: 367 stron (nie
wliczając 18 stron dokładnej bibliografii). W istocie rok jest nietypowo przestępny,
zaczyna się od Nabokova, który zawiadamia, że Lolita skończy trzynaście lat
pierwszego stycznia; dwudziesty dziewiąty lutego przypada na Rexa Stouta
(„niniejszym oświadczam, że w sobotę 29 lutego 1967 r. uderzyłem moją bratową
Isabel Kerr popielniczką i ją zabiłem”); trzydziesty pierwszy grudnia pojawia się dwa
razy, najpierw za sprawą Jose Saramanga, a następnie w taki sposób, żeby rok się
zamknął i wprowadził pierwszy stycznia, ponieważ w odpowiednim fragmencie Marco
Lodoli mówi o nocy sylwestrowej roku dwutysięcznego.
Wydaje mi się oczywiste, że tego rodzaju zbioru nie da się ułożyć w kilka miesięcy.
Nie sądzę też, aby miał zostać zaprogramowany. Rodzi się najwyraźniej z namiętności
do czasu, a dokładniej: do tych jego znaków, które w teorii prozy nazywane są
chrononimikonami (a jeśli z Oscarem Wildem przechodzicie dziewiątego listopada
przez Grosvenor Sąuare, to wtedy do chrononimikonu dodajecie jeszcze
toponimikon).
Toni Brizi musiał już dawno — w miarę jak czytał książki — zacząć zaznaczanie
miejsc, gdzie wymieniana była jakaś data. Ale wyobrażam sobie, jak musiał się czuć,
kiedy zbliżając się do końca, stwierdził, że brakuje mu, powiedzmy, dwudziestego
piątego maja. Co robić? Przeczytać od nowa całą Bibliotekę Wieży Babel? Jak sobie
poradził, nie wiem, ale oto wyskakuje z kapelusza niejaki Jamaica Kincaid, który każe
potwierdzić niejakiej Lucy, że urodziła się tego właśnie dnia. Co za ulga.
Nie dość na tym, bo kiedy nasz redaktor znalazł datę odnoszącą się do kalendarzy
wschodnich, przełożył ją na kalendarz aktualny, natomiast za właściwe przyjął daty
obliczone po Chrystusie, ale przed reformą gregoriańską. I tak Beatrycze z Nowego
życia umiera dziewiątego czerwca, a Isyda zajmuje piąty dzień marca, świadkiem
Apulejusz.
Tym, co uderza w tym wdzięcznym i najzupełniej szalonym przedsięwzięciu, jest
jego absolutna nieprzydatność: w istocie, Brizi w króciutkim wstępie zupełnie nie
stara się wyciągać jakichkolwiek wniosków krytycznych. Zauważa jedynie, że
Stendhal, Veme, Tabucchi, Buzzati czy Virginia Woolf obfitują w daty, zaś Kafka,
Conrad, James, Pavese i Kundera wydają się mało zainteresowani kalendarzem —ale
nie obawiajcie się, przynajmniej w Zamku Karki występuje trzeci czerwca. W każdym
razie mówi to mało o stylu czy o poetyce autora.
Refleksje należą teraz do czytelnika — a jeszcze bardziej, powiedziałbym, do
pisarzy, którzy będą mogli zastanawiać się, dlaczego wstawili jakąś datę. W przypadku
niektórych chodzi o technikę „weredyzmu”, niemal o uprawdopodobnienie historii,
jakby mówili czytelnikowi: „Zauważ, mówię o wydarzeniach, które miały taki właśnie
przebieg”. Znani są autorzy, którzy umieścili swoją opowieść pod konkretną datą z
powodów magiczno—sentymentalnych, ponieważ był to dzień, kiedy im (a nie
postaciom) przydarzyło się coś cudownego — i w tym sensie chrononimikon rzucony
niby przypadkowo może zastąpić odnowioną deklarację miłości. Wreszcie w powieści
historycznej data może być obowiązkowa.
Czasami data na początku warunkuje datę końcową. Narrator może wybrać jakąś
datę, żeby stworzyć sobie przeszkodę. Następnie bowiem pewne rzeczy muszą
koniecznie nastąpić, jeśli nie danego dnia, to przynajmniej o danej porze roku.
Wybiera się datę, podobnie jak muzyk wybiera pewną tonację, a poeta —
ośmiozgłoskowiec lub rymy parzyste. Ta idea przeszkody wydaje mi się ważna,
ponieważ fantazja może się rozwinąć tylko w okowach nakazu. I kto wie, ilu autorów
tej antologii cierpiało z powodu daty, którą sobie narzucili. Albo zmienili ją w
ostatniej chwili, żeby zgadzały się rachunki.
To dziwne, że cytując aż trzy razy Dumasa, Brizi pomija ów fatalny pierwszy
poniedziałek kwietnia 1625 r., którym rozpoczynają się Trzej muszkieterowie.
Informuję go zatem, że szybki uniwersalny kalendarz elektroniczny powiedziałby mu,
że chodziło o siódmy dzień kwietnia (tu przypisany Durrellowi). Jednak to, że historia
d’Artagnana zaczyna się w 1625 r., na pewno zmusza Richelieugo do podpisania w
1627 r. glejtu wydanego Milady. Według Briziego dzieje się to 3 grudnia, i w istocie
tak zostaje powiedziane w rozdziale 45. Ale cóż to! W końcowym rozdziale, kiedy
d’Artagnan pokazuje fatalny liścik Kardynałowi, pada data 5 sierpnia roku 1628.1 jak
tu ufać chrononimikonom?
grudzień 1994
J
AK
SZUKAĆ
SEKSU
W
INTERNECIE
.
K
RONIKA
GRZESZNEJ
NOCY
Na początku zgłębiania Internetu niemal wszyscy łączą się natychmiast z
„Playboyem” i „Penthousem”. Kiedy już raz to zrobią i zażyczą sobie całostronicowych
aktów króliczków z ostatnich dwóch lub trzech miesięcy, poprzestają na tym bo —
jakkolwiek wielki byłby ekran i znakomita rozdzielczość obrazu — wygodniejsze i
sprawiające większą frajdę jest kupienie czasopisma w kiosku. Zazwyczaj jednak
przyjaciele opowiadają, że udało im się gdzieś przechwycić niesamowite obrazki, więc
próbujesz, jeśli nie w jakimś innym celu, to choćby po to, żeby udowodnić, jakim
świetnym jesteś „surferem”.
Ubiegłej nocy, zmęczony żeglowaniem pośród bibliografii odnośnie metafory,
programów hipertekstualnych oraz Krytyki czystego rozumu w starym angielskim
przekładzie, poprosiłem w Web Crawler o seks. Ustalił 2088 adresów, dopuszczając
mnie tylko do stu z nich. Anarchia rządząca In—ternetem powoduje, że nie można się
dowiedzieć, które adresy są ciekawe, a które to kosmiczne bzdury. Czytałem
obiecujące wskazówki, jak „Ogrody rozkoszy”, „Obrazki dla dorosłych”, „Arrgghhhhh,
nagie kobiety!!”, „Boginie seksu zachodniej półkuli”, ale natykałem się głównie na
miejsca, gdzie obiecywano mi super rarytasy pod warunkiem, że przyślę zamówienie.
Klik–klik, trafiłem do „Kramer’s Korner–Erotica”, skąd mogłem połączyć się z
„Supermodels”, „Very Hot Links”, ponownie z „Penthousem” i „Playboyem”, jak też z
„Babes on the Web”. Poszukałem „Supermodels”, gdzie ów pan Kramer dostarcza mi
zdjęcie (ubrane) i informacje dotyczące grupy modelek, które lubi. Wybrałem Cindy
Crawford i dowiedziałem się o niej wszystkiego, ale mniej więcej tak, jakbym kupił
„La famiglia cristiana”.
Rozczarowany przeniosłem się do „Very Hot Links”, skąd odsyłano mnie znów do
„Playboya” i do „Western Canada’s Gay and Lesbian Magazine” (który jednak
uprzedzał z góry, że nie mam co spodziewać się obrazków). Ruszyłem więc do „Babes
on the Web”, gdzie proponowano mi adresy około pięćdziesięciu „Babes” (termin ten
może oznaczać również lalkę albo kociaka), każda z własną homepage, a niektóre z
fascynującymi imionami, jak Chok–Eng Chang. Dobra, zobaczymy, co oferują te
laleczki.
Kliknąłem, niemal przypadkiem, na Jennifer Amon. Pojawiła się strona Jennifer z
jej zdjęciem (tylko głowa): nie była odpychająca, ale też żadna rewelacja. Normalna
kobieta, która informowała mnie, że jest programistką i pracuje w bardzo poważnym
Oberlin College, po czym opisywała szczegółowo inne swoje kwalifikacje zawodowe.
Zaczynała, uprzedzając mnie, że jej kot syjamski właśnie zmarł, o dwunastej
dwadzieścia osiem 15 sierpnia, a na koniec pytała, czy dotarłem do niej przez UD i
prosiła, żeby powiedzieć „cześć!” jakiemuś Joemu Langowi. Seksu zero. Jennifer albo
robi sobie zawodową autoreklamę, albo czuje się samotna i pragnie nawiązać z kimś
kontakt.
Ale w jaką grę gra ten Kramer? Wracam do niego i klikam na jego biografię.
Dowiaduję się, że ma dwadzieścia osiem lat, skończył studia w Bostonie, pracuje w
banku w Jersey City i w wolnych chwilach zatrudnia się jako konsultant do
szkicowania „webpages”, to znaczy tego, co właśnie oglądam. Aby przyciągnąć
potencjalnych klientów, proponuje połączenia z adresami erotycznymi, jakieś
najzupełniej niewinne zdjęcia pięknych dziewcząt i każe ci spotykać lalki i
niewiniątka, które są nie kociakami, tylko paniami o nieskazitelnych obyczajach.
Zdesperowany wracam do początkowej listy stu gorących adresów i znajduję coś,
co podrywa mnie z krzesła. Niejaki Don Moulding zawiadamia, że jeśli chcę piersi,
genitaliów czy innych części kobiecego ciała oraz materiału superporno w ilości i
okazałości nie osiągniętej nigdy przedtem na ekranie komputera znalazłem strawę dla
swoich chuci. Łączę się biegiem i natychmiast pojawia się wiadomość, że jestem
sprośniak i powinienem się wstydzić.
Don Moulding jest srogim moralistą z Utah (a więc być może mormonem), który w
bardzo długim tekście wyrzuca mi najpierw, że rozpowszechniając w Internecie
obrazy porno lub szukając ich, blokuję linie. Następnie tłumaczy mi, że jeśli szukam
seksu w komputerze, dzieje się tak dlatego, że jestem chory, pozbawiony przyjaciół —
by nie powiedzieć: dziewcząt — pyta, czy mam krewnych, których mógłbym kochać,
oraz ostrzega, że gdyby moja babcia dowiedziała się, co robię, mogłaby umrzeć na
wylew. W końcu (po nakłonieniu mnie, abym poszedł zwierzyć się księdzu, rabinowi,
pastorowi) podaje mi listę adresów (w Internecie), gdzie mogę uzyskać wsparcie
moralne, w tym służbę wyspecjalizowaną w rehabilitacji takich jak ja pornografów
(http://www.Stolaf.edu/people/bierlein/noxxx/noxxx.html).
I kończy: skontaktuj się ze mną (dmouling@eng.utah.edu), a dam ci do
przeczytania wiele listów napisanych przez „takich jak ty przegranych, na tyle głupich,
że wpadli w moją pułapkę”.
Dochodziła trzecia. Osłabiło mnie to seksualne „wielkie żarcie”. Poszedłem spać i
śniły mi się stada owiec, aniołów i powabnych jednorożców.
wrzesień 1995
Z
APISZCIE
SIĘ
DO
IMPERIUM
ZŁA
!
H
ISTORIE
AMERYKAŃSKIE
I
Z
NASZEGO
PODWÓRKA
Nie ma co mówić, odkąd burmistrzem Nowego Jorku został Rudolph Giuliani,
można spokojniej poruszać się po mieście. Osławiona Czterdziesta Druga Ulica,
migotliwy olimp grzechu, przeobraża się stopniowo w promenadę teatrów i wystaw
zdominowaną przez Walta Disneya i niemal odczuwa się nostalgię za dawnymi
porno–show oraz za znanymi, sympatycznymi zakazanymi gębami. Nocą można
przemierzyć Washington Square, bo na rogu, żeby dodać ci odwagi, stoi samochód
policyjny. Naturalnie nadal trzeba znać dobre kwartały, bo jeśli przechodzisz
wieczorem przez Central Park, to jest to wciąż twoja prywatna sprawa, Giuliani tam
nie dociera, ale w sumie…
Na przykład można jeździć metrem i czekać spokojnie na pociąg — bez obawy, że
ktoś’ wbije ci nóż w plecy. I tak oto któregoś’ dnia stałem w spokojnym oczekiwaniu,
przebiegając wzrokiem po różnych afiszach, aż nagle podskoczyłem: na jednym z
kolorowych ogłoszeń odcinał się wyraźnie od tła sierp i młot, czerwone. A pod spodem
widniał przywołujący wiele wspomnień napis: „Join the party!” Co oznacza: „Wstąp
do partii”.
Już samo to jest znakiem czasu, ponieważ przed laty cos’ takiego byłoby nie do
pomyślenia, symbol Imperium Zła przyprawiał wtedy o drżenie każdego dobrego
Amerykanina, a tych czterech na krzyż członków amerykańskiej partii komunistycznej
nie uprawiało propagandy w metrze.
No dobrze, powiedziałem sobie, sytuacja uległa zmianie, Ameryka straciła swego
historycznego wroga, do tego stopnia, że — ponieważ jakiegoś wroga wypada jednak
mieć —odkurzyła poczciwego Fidela Castro, niezdolnego już skrzywdzić nawet muchę.
Tak więc na granicach z Ameryką Łacińską urządza się obławy na wwożących do USA
kubańskie cygara (jakby to była morfina), które stały się symbolem całego zła świata.
Kuba plus tytoń.
Z drugiej strony ta walka ze złem jest kompletną farsą, ponieważ w Ameryce —
histerycznie walczącej z paleniem —wybuchła nagle moda na cygara. Dokładnie nie
wiadomo, dlaczego, biorąc pod uwagę, że ludzie wychodzą z biur, żeby zapalić na
ulicy, a jeśli na papierosa wystarcza kilka minut, to z cygarem albo ma się dużo czasu
do stracenia, albo trzeba wyrzucić trzy czwarte. Ale tak się właśnie sprawy mają:
przed Lincoln Center jest steak–house, który jeden dzień w tygodniu rezerwuje
wyłącznie dla palaczy cygar, a w niektórych miejscach sprzedaje się kubańskie cygara
pre–Castro, to znaczy twierdzi się kłamliwie, że zostały sprowadzone (legalnie)
jeszcze za czasów Batisty, a zatem kosztują fortunę, choć najprawdopodobniej
wjechały po kryjomu tydzień wcześniej. Dziwny kraj.
Słowem, wszystko to, żeby powiedzieć, iż sierp i młot były zaskakujące, ale nie
należy się niczemu dziwić. Jednak kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem narysowaną z
boku butelkę wódki. W związku z czym zaproszenie „Join the party!” nabrało innej
wymowy, teraz znaczyło: „Przyłącz się do zabawy”, czyli ty też wpadnij na coctail–
party.
W tym momencie problem był już nie polityczny, tylko semiotyczny, i jak się często
zdarza, dobra reklama (a ta jest na pewno dowcipna) może zostać wykorzystana do
wyjaśnienia mechanizmu komunikacji. Język nieraz może być dwuznaczny i podczas
lekcji semantyki zabawiamy się, analizując podwójny sens zdania: „Rycerz zostawił
klucze w zamku”.
Reklama, o której mówię, wykorzystuje w dowcipny sposób to właśnie zjawisko.
Jeśli patrzysz na butelkę, zdanie oznacza zaproszenie na bankiet; jeśli patrzysz na
symbol polityczny — jest wezwaniem do rewolucji. Ponieważ w obydwu przypadkach
chodzi o zahaczenie wzrokowe, zaproszenie pisemne wciąż oscyluje między
znaczeniami, również dlatego, że wódka nazywa się Kremlowska, więc tu też gra się
na dwuznaczności Kremla jako gwarancji rosyjskiej jakości i Kremla jako starego
symbolu władzy radzieckiej.
W zeszłym tygodniu widziałem w jednej z włoskich gazet tytuł dotyczący sytuacji
lira: Prodi zadowolony: „ Wspaniały rezultat”. Poniżej było zdjęcie Prodiego z
wyrazem twarzy kogoś, kto patrzy na własny samochód w płomieniach. Znakomity
przykład interakcji między słowami a obrazem —choć już nie tak piękny przykład
złośliwego połączenia informacji z komentarzem. Ale tak właśnie działa sztuka
perswazji.
Jest taka myśl, stara, ale ją tu powtórzę: trzeba w szkole nauczyć dzieci czytać i
analizować ogłoszenia reklamowe, w ten sposób nauczą się potem czytać gazety. Albo
odwrotnie.
grudzień 1996
W
AKACJE
OFF
SHORE
. R
EFLEKSJE
NA
TEMAT
JUTRZEJSZEJ
TORTUGI
Tego lata za sprawą zbiegu nudnych okoliczności nie miałem prawdziwych wakacji.
Przepraszam za ten nikogo nie interesujący autobiograficzny szczegół, ale muszę
wyjaśnić, jakim sposobem, choć nie jestem przedstawicielem wielkiej finansjery,
znalazłem się na Wielkim Kajmanie. Otóż przez ostatnie tygodnie podróżowałem
między obiema Amerykami i odkrywszy z radosnym zdziwieniem, że mam pięć
wolnych dni w okolicach weekendu, wybrałem pierwszą lepszą wyspę karaibską, na
którą mogłem polecieć bez specjalnych problemów, i schroniłem się tam. Była to
jedna z trzech wysp Kajmanów, nieco na południe od Kuby, w pobliżu Jamajki.
Państewko to stanowi część Wspólnoty Brytyjskiej, gdzie płacenie dolarami
kajmańskimi powoduje, że czujemy się jak w Disneylandzie.
Kajmany mają trzy charakterystyczne cechy: pierwszą, do której za chwilę wrócę,
stanowi fakt, że są one słynnym ra—jem podatkowym; druga to spokojne, przejrzyste
i ciepłe morze, w którym pływa się, napotykając to superszybkie żółwie morskie, to
znów ocierając się o niewyobrażalnych rozmiarów płaszczki, tak jednak przyjazne, że
zamyślam napisać nowy Manifest w Obronie Płaszczki; i wreszcie miejscowa
turystyka opiera się w dużej części na micie piratów.
Nie tyle z tego powodu, że Kolumb, przybijając do tych wysp, nazwał je Tortugas —
ponieważ słynna Tortuga Salgariego znajduje się trochę bardziej na północny wschód
— ile dlatego, że ze względu na swoje położenie i bezludność wyspy te stanowiły punkt
docelowy, a także bazę działań wielu band pirackich. Wykorzystując mądrze ten mit,
lokalne przedsiębiorstwo turystyczne przygotowało całe supermarkety, gdzie można
kupić pełen ekwipunek piracki (rozkosz dla mniej zamożnych turystów), oraz urządza
festiwale piractwa. Galeon, całkiem wiarygodny, choć skromnych rozmiarów, przybija
do brzegu, schodzą z niego piraci z przepaską na oku, hakiem, wielką szablą, porywają
dziewczyny w kostiumach z epoki, improwizują pojedynki, a na koniec sztuczne ognie,
pirackie tańce na wolnym powietrzu oraz wyżerki złożone z żółwiej sztufady oraz z
conch, marynowanego lub w formie pulpetów, o konsystencji gumy do żucia,
bogatego w proteiny, który miejscowi przygotowują na różne sposoby. Cały program
polecany jest dla rodzin, tak że piraci (a proszę pomyśleć, jakim źródłem zatrudnienia
jest piractwo dla pokojowo nastawionych Kajmańczyków) nie mogą podczas swoich
napadów wypić nawet jednego piwa.
Wszyscy wiemy, że piraci (ci prawdziwi) byli łajdakami, ludźmi bez sumienia i
zasad moralnych, gotowymi obciąć rękę, żeby ukraść pierścionek, żądnymi gwałtów i
grabieży, ludźmi, dla których największą rozrywką było postawić nieszczęśnika na
mostku i zepchnąć do morza — słowem, zbóje, synowie, mężowie i ojcowie kobiet
pozbawionych jakichkolwiek cnót, straszni z wyglądu, nie domyci i cuchnący
czosnkiem i rumem. Jednak czas, z pomocą Hollywoodu, leczy wszelkie rany, i teraz
ci nędznicy stali się legendarnymi bohaterami i przedstawiani są turystycznym
rodzinkom jako przykład fascynującego, pełnego przygód życia.
Teraz powróćmy do tego, że Kajmany są rajem off shore, czyli miejscem, gdzie —
jako że nie istnieją utrudnienia podatkowe, o czym czytamy w codziennych kronikach
sądowych — przelewają swoje kapitały mistrzowie fałszywych budżetów, korsarze
łapówek, najeźdźcy Tangentopoli, handlarze bronią, słowem, wszyscy ci, których
dzisiejsza moralność każe nam uznawać za podłą hołotę do wytępienia. Ale co
wydarzy się za dwieście lub trzysta lat?
Czas wyleczy wszelkie rany. Kiedy byłem na wyspie, wyobrażałem sobie kanciarzy z
połowy świata, którzy w willach rozrzuconych wzdłuż brzegu knują to, co knuje
oczywiście każdy kombinator w interesach, zapalony łapówkarz, pracz wątpliwego
pochodzenia pieniędzy. I wyobrażałem sobie, że za dwieście lat miejscowe
przedsiębiorstwo turystyczne będzie mogło zorganizować — fikcyjne i teatralne —
schodzenie na ląd z długich jachtów z helikopterami na pokładzie naszych
dzisiejszych łajdaków, wyzyskiwaczy wdów i ciemięzców dzieci, rasy panów, nowego
piractwa, mistrzów oszustw podatkowych, „surferów offshore”, w towarzystwie
sprężystych aktoreczek i fotomodelek — drani fałszywych oczywiście, ponieważ
autentyczne postaci od dawna nie będą już żyły, ale ubranych tak, jak zwykł się dziś
ubierać bogaty adwokat zajmujący się śmierdzącymi interesami, ekspert od
fałszywych bankructw, dobrze ogolony łapówkarz, wypachniony drogimi wodami
kolońskimi, ze złotym łańcuszkiem na opalonej klacie.
A turyści zapłacą, żeby zobaczyć kanalie naszego wieku. I jeśli można wspomnieć
nazwiska niegdysiejszych piratów: Morgana, Drake’a, Pietra 1’Olonese, kapitana
Flinta i Długiego Johna Silvera, to przy tych z przyszłości należy zachować ostrożność.
Jak na razie dostali bowiem tylko pozwy, ale nie zostali uznani za winnych.
listopad 1996
A
NI
JEDNEGO
SZPIEGA
W
L
IZBONIE
.
C
O
Z
TEGO
? N
IEPOKOJĄCA
HISTORIA
FILMU
,
KTÓREGO
NIE
MA
Widziałem w Paryżu Lisbon Story Wima Wendersa. Zapowiadany był jako „v.o.”, a
więc wersja oryginalna z francuskimi napisami. Film jest niemiecki, reżyser i główni
bohaterowie sąjNiemcami, ale wersja oryginalna jest angielska (przynajmniej w
zasadniczej części, jako że wplatają się tam kwestie w innych językach). Nic
nadzwyczajnego, ale spostrzeżenie to jest punktem wyjścia dla innych uwag na temat
losów kina, do jakich pobudza ten film. A propos: rozumiem Francuzów, którzy tak
bardzo martwią się dominacją angielskiego — stale oglądając filmy nie
dubbingowane, cierpią z powodu nachalnej obecności tego barbarzyńskiego języka.
My natomiast, w kraju dubbingu, nawet tego nie zauważamy. Wydaje się nam
naturalne, że również Niemcy w Lizbonie rozmawiają po włosku — w ten sposób nie
dostrzegamy jednak problemu.
Wim Wenders jest wielkim reżyserem, obrazy są wspaniałe, kolory zapierają dech,
a wszystko to przy współudziale nadmorskiego miasta, odkrywanego w miejscach,
gdzie jest najbardziej zniszczone. Wenders potrafi zbudować historię z niczego, jest
mistrzem braku zdarzeń, a podczas projekcji złapałem się na tym, że szepczę do
będących ze mną przyjaciół: „No dobrze, nie możecie przecież wymagać, żeby był jak
dawni reżyserzy, pełen zaskoczeń, jak Antonioni…”
Pewien dźwiękowiec, znakomity specjalista od efektów, jedzie do Lizbony wezwany
przez swojego przyjaciela reżysera: brzydal z nogą w gipsie, niechluj, potworny
pechowiec, z samochodem gubiącym po drodze części, z odpadającym tłumikiem,
wodą gotującą się w chłodnicy, zapasowym kołem, które toczy się po pochyłości i
wpada do rzeki. Jego przyjazd do Portugalii stanowi jakby szlak inicjacyjny, jednak
bez końcowego objawienia. Gorzej, przyjaciela reżysera nie ma, opuścił dom — dom
zaniedbany, ponury i przesadnie duży, jakby obozowisko narzędzi technologicznych w
opuszczonym klasztorze, pośród azulejos i pokancerowanych tynków — oraz kilku
przyjaciół, młodych pomocników, muzyków, którzy wiedzą o nim wszystko, ale nie
mówią, ani też nie okazują, że chcą powiedzieć, gdzie jest.
Kuśtykając po stromych uliczkach i schodach, nasz dźwiękowiec rejestruje hałasy,
szmery i śpiewy Lisboa antigua —N szczerze mówiąc, ten jego bezsensowny wypad
wart jest godzinę i czterdzieści minut oraz cenę biletu — ale w końcu sam nie wie
dobrze, co robić, nawet czy zakochać się w śpiewaczce fado — i, na litość boską, nic się
nie dzieje, tylko jakiś uśmiech, jakaś aluzja, że może, kto wie, zobaczymy, nigdy nie
wiadomo… Nasz bohater upiera się przy serii tropów, które zwiastują nie wiadomo co,
i w końcu znajduje reżysera. Reżyser zrozumiał, że kamera obecnie oddaje świat
fałszywy, i postanowił filmować tylko to, czego nie widzi (stając plecami do kamery), i
przechować to wszystko, przygotowując ogromne archiwum kina, którego nie ma.
Technik, przy pomocy efektu dźwiękowego, przekonuje reżysera, że nie należy tak
postępować, ten zmienia zdanie — wręcz zbyt szybko — i obydwaj powracają do
źródeł, filmując Lizbonę jak leci, na czarno—białej taśmie, przy użyciu skrzynki z
korbką braci Lumiere, aż w końcu owe postaci Antonioniego stają się jakby
postaciami Nichettiego.
I cóż, tu film się kończy, ponieważ prawdziwe kino, które ci dwaj zamierzają robić,
nie jest pokazane. Widzimy dwóch, którzy robią kino wyzwolone, czarno–białe, bez
scenariusza, na nowo proponując niezliczoną ilość wjazdów pociągu na stację — ale
oglądamy ich w kolorze, w oparciu o dobrze zbudowany scenariusz i już
zdubbingowanych po angielsku na międzynarodowy rynek, choć niemiecki akcent
tych dwóch brzmi bardzo Sensucht. Jeśli Wenders zamierzał zgłosić votum
nieufności, powiedzieć coś o niemożności robienia kina, uczynił to, pokazując dwóch
facetów, którzy rozpaczliwie kino robią. Chyba że Wenders obiecuje nam nie kino,
którego nie ma, ale to, które będzie. Ale jeszcze nie ma. Chciałoby się tylko wzruszyć
ramionami, gdyby nie to, że masz ochotę zobaczyć wszystko jeszcze raz, na wypadek
gdyby umknął ci jakiś trop.
Z drugiej strony ten nie–Lumiere nie jest też filmem współczesnym, ponieważ
reguły filmu, do których już się przyzwyczailiśmy, również są pogwałcone, ale nie dla
prowokacji, tylko niemal przez roztargnienie.Chcę powiedzieć, że trudno zrozumieć,
dlaczego reżyser, aby zrobić to, co ma zrobić, to znaczy sfilmować rzeczy, których nie
widzi, musi zejść do podziemia niczym członek Czerwonych Brygad, a wszyscy muszą
przyczyniać się do tego zła, jakby w grę wchodziła formuła zimnej fuzji (a Lizbona
była taka sama, jak w innych filmach o Lizbonie, gdzie szpiedzy stoją na każdym
skrzyżowaniu, jak u nas przybysze spoza Wspólnoty myjący szyby samochodów).
Słowem, jaki jest sens filmu, w sumie przepięknego, który nie tylko mówi, że nie
można już robić kina, ale, mówiąc o tym, rozczarowuje? Chyba że Wenders chciał,
żeby takie właśnie było nasze pytanie.
sierpień 1995
I
ŚĆ
DO
ŁÓŻKA
Z
L
ORENĄ
,
ŻEBY
GO
NAM
UCIĘŁA
?
Dzień jak co dzień. Poniedziałek 15 lutego. Tematy z pierwszej strony „Corriere
delia Sera”: lewica traci impet, rozłam między Segnim i Martinazzolim, Giorgio Galii
nie przewiduje różnic (czy wygra prawica, czy lewica), ponieważ i tak nic mamy
żadnej polityki zagranicznej, Poggiolini wciąga Akademię Szwedzką do afery
Tangentopoli, Serb winien ludobójstwa, ojciec odmawia uznania syna z probówki,
Iran podtrzymuje karę śmierci dla Rushdiego, w Ghanie rzeź z powodu kury, pięciu
chłopców pobiło epileptyczkę, trwa niewola dwojga Włochów uwięzionych w Somalii.
Tylko dwie dobre wiadomości: recepty wysyłane faksem oraz kursy angielskiego i
francuskiego jako nagroda. Morał: jeśli takie jest życie, poprosić o przepisanie
(faksem) środka uspokajającego, a potem nauczyć się języka, żeby wyemigrować.
Tylko dokąd?
Dobra technika. Od dzieciństwa bawię się w wymyślanie możliwych scenariuszy
(jak wszyscy, przypuszczam). Jak bym się zachował, gdyby do domu weszło dwóch
uzbrojonych mężczyzn? A gdybym się dowiedział, że jestem jedynym następcą tronu
Bizancjum? Czym mógłbym się zajmować, gdybym oślepł? Scenariusz (ale, uwaga,
chodzi o fantazje, które snułem wiele lat przed Tangentopoli) był następujący:
aresztują mnie i oskarżają o zupełnie nieprawdopodobną rzecz, ale ja nie mam alibi i
rozumiem, że wpadłem. Co robię? Wciągam w to wszystkich, natychmiast, mówię, że
tamtego wieczoru byli też Pertini, Andreotti, prezydent Czerwonego Krzyża, dyrektor
„Espresso”. Wybucha skandal, że ho. Potem, na procesie, mówię, że złożyłem fałszywe
zeznania, ponieważ bili mnie mokrym ręcznikiem. Wszyscy zostają wypuszczeni, ale
opinia publiczna (a nawet sędziowie), odkrywszy, iż cały ten wielki kankan był
fałszywy, będzie skłonna uwierzyć, że fałszywe były również zarzuty wobec mnie, więc
wracam do domu.
No dobrze, to był mój scenariusz, ale zdaje się, że na taki sam pomysł wpadli też
inni. Niewątpliwie duża część osób zamieszanych w Tangentopoli ma coś na sumieniu
i większość przyznała się do winy. Ale ktoś zastosował technikę ogólnego
współuczestnictwa. Andreotti pocałował Riinę —ależ ohyda (nie powiem, dla którego
z nich), kto w to uwierzy? A zatem, jeśli to nieprawda, to może również cała reszta jest
fałszem? Teraz opowiadają nam, że również Królewska Akademia Szwedzka brała
łapówki. Przypomnijcie sobie ten fantomatyczny Europejski Ruch Robotniczy, który
publikował biuletyny, gdzie oskarżano Alberoniego, królową Elżbietę i Noama
Chomsky’ego o kierowanie międzynarodowym terroryzmem. Nawet amerykańskie i
włoskie tajne służby nie zdołały się nigdy dowiedzieć, co ów ruch chciał przez to
zyskać, coś jednak zyskać musiał.
Lorena. Kilka Zapisków temu pokpiwałem z wielu moich przyjaciół
prześladowanych wspomnieniem czynu Loreny Bobbitt, która (o czym może
zapomnieliście) obcięła mężowi członek. Żartowałem z oczywistego przerażenia,
jakim biednego samca napawa zębata pochwa. To najzupełniej normalne. Ale teraz
dowiadujemy się, że wielu mężczyzn napisało do Loreny z propozycją małżeństwa.
Dobrze, trochę cierpliwości, dziewczynki pragnące poślubić Maso lub Vallanzaskę,
namiętność do pięknego mrocznego przestępcy, do Boskiego Markiza to część
normalnej patologii. Piękna i Bestia. Ale co powiedzieć o kimś, kto rozpaczliwie
pragnie spać obok dziewczyny, która udowodniła, że jest gotowa uciąć ci ptaka?
Dlaczego chcą narażać się na to niebezpieczeństwo? Rosyjska ruletka?
Sądzę, że wyjaśnienie jest dużo bardziej okrutne. Narażają się na wykastrowanie,
żeby znaleźć się blisko osoby, która pojawiła się w gazetach i telewizji. Męskość,
owszem, jest ważna, ale kontakt z Sukcesem, który rozprzestrzenia się jak choroba
zakaźna, jest ważniejszy. Zaprzyjaźnionemu pisarzowi, który mnie poprosił, bym mu
wyjaśnił to zjawisko, powiedziałem: „Mutatis mutandis. Ci, którzy chcą poślubić
Lorenę, to ci sami, którzy proszą cię o autograf po tym, jak pojawiłeś się w rubryce
Pivota lub Augiasa. Niewielu z nich czytało twoje książki i naprawdę cię podziwia czy
wręcz kocha. Inni nie wiedzą nawet, co napisałeś. Chcą twój autograf, bo się
pojawiłeś”.
Cacao Meravigliao. Co to ma wspólnego z klimatem przedwyborczym? Młodzi,
którzy po latach oglądają w telewizji Indietro tutta (Cała wstecz), audycję Renza
Arborego, nie pamiętają, być może, co wydarzyło się podczas pierwszej emisji. Na
scenę wchodziły piękne brazylijskie Mulatki, które w zmakaronizowanym
portugalskim zachwalały Cacao Meravigliao. Dziewczyny były zachwycające, melodie
— wpadające w ucho. W ciągu trzech tygodni ludzie (naród!) szukali Cacao
Meravigliao w sklepach, po pięciu tygodniach ktoś zaczął je produkować, w sumie
zrobiła się z tego sprawa.
Stworzyć partię z niczego w czasie jednego programu, czyli efekt Berlusconiego,
„sponsorao naszego programao”.
luty 1994
J
EŚLI
PRZECZYTASZ
TE
KSIĄŻKI
,
NAUCZYSZ
SIĘ
NAPRAWDĘ
POPRAWNIE
ROZUMOWAĆ
Mówi się, że obecnie, w dobie kryzysu książki, dobrze sprzedają się autorzy
klasyczni. I to nie tylko w tanich wydaniach — w luksusowych również. I nie tylko ci z
pierwszej ligi, jak Platon, ale też ci z drugiej, jak Cyceron, a jako że czytani ‘są
materialiści, na przykład Epikur, a także panteiści, na przykład Plotyn, nic nie ma tu
do rzeczy ani odrodzenie prawicy, ani ofensywa lewicy. Można powiedzieć, że
wydawcy, którzy wyczuli nastroje publiczności, zdali sobie sprawę, iż w chwili upadku
oraz odbudowywania wszystkich wartości czytelnicy szukają jakiegoś oparcia.
Dlaczego klasycy dają poczucie pewności? Ponieważ klasyk jest autorem, który —
szczególnie w okresach, kiedy książki przepisywano ręcznie — skłonił wielu, by go
kopiowali, i na przestrzeni wieków przezwyciężył bezwład czasu oraz syreny
zapomnienia. Uratowali się także ci, którzy nie byli warci nawet ceny pergaminu, gdy
tymczasem inni, może wielcy, skazani zostali na trwałe zapomnienie; ale statystycznie
rzecz biorąc, społeczność ludzka zareagowała w oparciu o zdrowy rozsądek i jest
wielce prawdopodobne, że autor, który stał się klasykiem, wciąż ma nam do
powiedzenia coś wartościowego.
Drugim powodem jest to, że w okresie kryzysu istnieje ryzyko, iż sami już nie
wiemy, kim jesteśmy. Otóż klasyk nie tylko mówi nam, jak myślano w odległych
czasach, ale pozwala też odkryć, że dziś myślimy w taki sam sposób, i zrozumieć, jaka
jest tego przyczyna. Czytać klasyka to jakby dokonywać psychoanalizy dzisiejszej
kultury, odnajdując ślady, wspomnienia, schematy, pierwotne sceny… Otóż to,
wykrzykujemy, teraz rozumiem, dlaczego jestem taki albo dlaczego ktoś się upiera,
żebym taki był: cała sprawa zaczęła się od tej strony, którą właśnie czytam. I z wielkim
zdumieniem odkrywamy, że jesteśmy arystotelikami albo platończykami, albo
augustynianami w sposobie, w jaki tworzymy nasze doświadczenie — nawet w
błędach, które przy tej okazji popełniamy.
Lektura klasyków to powrót do korzeni. Często szukamy korzeni nie ze względu na
tęsknotę za czymś poznanym, ale z powodu niejasnego przeczucia, że wyrośliśmy z
jakiegoś nieznanego pnia. Amerykanin z urodzenia, który odczuwa nagle potrzebę
„powrotu” (a przecież jedzie tam po raz pierwszy) do kraju, w którym przyszli na świat
jego dziadowie, odbywa podróż wywołaną nostalgią wirtualną. Każdy czytelnik
odkrywający klasyków jest „Amerykaninem”, który, naturalizowany od nieskończonej
liczby pokoleń, odczuwa jednak potrzebę zdobycia wiedzy na temat swoich przodków,
aby móc odnaleźć ich obecność we własnych myślach, gestach, rysach twarzy.
Inną piękną niespodzianką, jaką sprawiają nam często klasycy, jest to, że
spostrzegamy, iż byli od nas nowocześniejsi. Niezmiennie szokują mnie pewni
kulturalnie wykorzenieni myśliciele zza oceanu przytaczający w bibliografiach
wyłącznie książki opublikowane w ciągu ostatniego dziesięciolecia, którzy opracowują
pewną ideę i często rozwijają ją źle, nie wiedząc, że analogiczna myśl została lepiej
rozwinięta przed tysiącem lat (albo że już tysiąc lat temu okazała się jałowa).
Przeglądam właśnie Mistrza i słowo świętego Augustyna (dla bliskich —
Augustyna), dzieło opublikowane przez Rusconiego (z tekstem oryginalnym obok
przekładu), opracowane przez Marię Bettetini. Obejmuje ono cztery traktaciki, z
których radziłbym wam przeczytać De magistro, czyli O mistrzu. Można by
powiedzieć, że przypomina najlepszego Wittgensteina, gdyby Wittgenstein nie
przypominał najlepszego Augustyna. Warto zobaczyć, jak ze zwykłego spaceru z
Adeodatem, swoim naturalnym synem (tak, tak, zanim został świętym, gałgan trochę
narozrabiał), ojciec—mistrz umiał wydobyć całą serię błyskotliwych uwag na temat
tego, co to znaczy mówić. Mówię „ze spaceru”, a nie po prostu „podczas spaceru”,
ponieważ samo cielesne doświadczenie spacerowania sugeruje czasem Augustynowi,
jak lepiej wyjaśnić znaczenie używanych słów za pośrednictwem gestów, ruchów,
zatrzymań i przyspieszeń kroku… Prawdziwa rozkosz, zapewniam was. Kiedy klasyk
jest nam tak bliski, czytając go, smucimy się, że nie przeczytaliśmy go Wcześniej.
Niedawno przyszedł do mnie student filozofii, który zapytał, co powinien
przeczytać, aby nauczyć się poprawnie rozumować. Podsunąłem mu Esej o rozumie
ludzkim Locke’a. Spytał, dlaczego właśnie ta książka, na co odparłem, że gdybym tego
dnia był w innym nastroju, mógłbym mu równie dobrze zasugerować jeden z
dialogów Platona lub Rozprawą o metodzie. Ponieważ trzeba jednak od czegoś
zacząć, Locke mógłby być przykładem pana, który poprawnie rozumował, gawędząc
uprzejmie z przyjaciółmi bez potrzeby używania trudnych słów. Student zapytał, czy
ta lektura przyda się do pewnej pracy, którą się właśnie zajmuje. Odparłem, że przyda
mu się, nawet gdyby potem miał sprzedawać używane samochody. Pozna po prostu
człowieka, którego warto poznać. Temu właśnie służy czytanie klasyków.
styczeń 1994
USA,
KAMPANIA
ANTYNIKOTYNOWA
:
PRÓBA
GENERALNA
WIELKIEGO
BRATA
Zatoka San Francisco jest na pewno jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie.
Roślinność na wzgórzach jest rajska, ludzie uprzejmi. Przyjaciel mówi mi: „Tutaj
zlikwidowana została wszelka dyskryminacja, nie ma już różnicy między
homoseksualistami i heteroseksualistami, czarnymi, białymi czy żółtymi, anglo– czy
hiszpańskojęzycznymi, atletami i niepełnosprawnymi, mężczyznami i kobietami…
Pozostała na szczęście różnica między palącymi i niepalącymi. W innym wypadku
gdzie wyładowalibyśmy naszą nienawiść wobec odmienności?” Jeśli w Nowym Jorku
można znaleźć w barach i restauracjach wydzielone miejsca dla palących, tutaj
możecie o nich jedynie pomarzyć. W niektórych barach zabronione jest nawet palenie
na powietrzu. Znalezienie sklepu, który sprzedawałby papierosy, jest problemem.
Palacze zbierają się w odosobnionych miejscach i rozpoznają po dyskretnych znakach,
jak kiedyś homoseksualiści.
Jednak niezależnie od kampanii producentów tytoniu samo społeczeństwo
amerykańskie usiłuje wytworzyć własne przeciwciała w obliczu tej formy
prohibicjonizmu, zauważając że — jakkolwiek tytoń szkodzi — to jest bardziej
niewinny od śmiercionośnego pożywienia, jakie przeciętny Amerykanin pochłania
każdego dnia: przypalonych, przesiąkniętych zepsutym tłuszczem hamburgerów,
tabliczek czekolady i migdałów wypełniających wszystkie dystrybutory, a
zawierających substancje rakotwórcze, które mają im zapewnić dłuższą trwałość,
dietetycznych sałatek ociekających olejami prawie mineralnymi, pokrytych
dekagramami sera, poprzekładanych plasterkami salami i przyduszonych łychami
„blue cheese”, który jest niczym innym jak topioną gorgonzolą.
Niedawno pojawiła się książka Richarda Kleina Cigarettes are sublime (Duke
University Press), w której autor, profesor romanistyki oraz krytyk z zapędami
burzycielskimi, dokonuje zabawnej i dwuznacznej operacji. Przyznaje, że rzucił
palenie i że pisze tę książkę właśnie po to, żeby zrozumieć, dlaczego to zrobił: na
każdym kroku przestrzega, że jego zamiarem nie jest zachęcanie do palenia, ale
poszukiwanie psychologicznego, społecznego i artystycznego znaczenia papierosa;
następnie poświęca dwieście bitych stron na pochwały tego fascynującego produktu.
Śledzi jego dzieje poprzez literaturę, od Sveva (oczywiście) do Cocteau, od Bizeta do
Sartre’a, od Mallarmego do Remarque’a i dalej, aż do — naturalnie — Casablanki,
gdzie poza Ingrid Bergman palą wszyscy bez wyjątku.
Reasumując: palenie nie może być represjonowane z powodu jego szkodliwości,
wziąwszy pod uwagę, że ludzie palą właśnie dlatego, iż jest to niebezpieczne.
Wciąganie dymu w głąb płuc jest wręcz bolesne (dym jest nieprzyjemny), a pali się
właśnie po to, żeby przejść także przez tę próbę. Poza właściwościami czy to
pobudzającymi, czy uspokajającymi nikotyny (piękna analiza poświęcona jest
ostatniemu papierosowi przed rozstrzelaniem), papieros jest wzniosły — w
kantowskim sensie tego słowa — straszny, groźny, jako źródło bólu i przyjemności
jednocześnie, niczym przeżywanie burzy.
Mimo że rzucił palenie, Klein, skłonny do wielbienia papierosa, uznaje go za środek
ekspresji i samopotwierdzenia (dlatego pali teraz dużo kobiet, palą młodzi i biedacy).
Tłumić jego użycie to tłumić swobodę wyrazu, i to w sposób niemal bezbolesny
(politycznie), ponieważ chodzi o ekspresję milczącą, której likwidacja nie jest tak
widoczna jak tłumienie prawa głosu i publikacji.
W gazecie, którą zostawiłem w samolocie, ktoś zauważał, że kampania
antynikotynowa na pewno w pewien sposób wpływa na opinię publiczną, chyba że
autor, przyznając, iż palenie szkodzi, proponował zastosowanie tych samych technik
perswazji do wyeliminowania innych równie szkodliwych zachowań. Wniosek: jeśli
udało się nam przekonać ogromną większość do niepalenia, moglibyśmy tak samo
nakłonić ją, aby robiła coś, co uważamy za naganne. Proszę zauważyć, do czego mogą
doprowadzić te przesłanki. Kampania antynikotynowa stanowi próbę generalną
totalitarnej mowy Wielkiego Brata. Każdy kraj ma swoją telekrację.
Opuszczam Kalifornię i trafiam do Miami. Wchodzę bojaźliwie do hotelu. Bez
problemu dają mi pokój dla palących, w holu widzę popielniczkę. W restauracji
pytam, czy jest kącik dla palących. Patrzą na mnie jak na wariata. W barze, przy
stolikach, na parkiecie tanecznym wszyscy kopcą jak lokomotywy. Powierzchnia dla
niepalących jest mała, z boku, wystawiona na zapachy dochodzące z kuchni i na dym z
wolnych obszarów. Co się tu dzieje? To proste. Kalifornia żyje z podatków ludzi
interesu i bogatych rezydentów, którzy nienawidzą palenia, a więc palaczy się tam
goni. Floryda żyje z pieniędzy starych emerytów i uchodźców kubańskich, których
wrogość wobec Castro nie obejmuje nienawiści do cygar. A więc pali się.
Prohibicjonizm jest prohibicjonizmem, etyka jest etyką, ale interesy są interesami.
lipiec 1994
W
YJAŚNIĘ
WAM
,
W
JAKIM
SENSIE
PIŁKA
NOŻNA
JEST
SEKSUALNĄ
PERWERSJĄ
Znaleźć się w Argentynie, kiedy szaleje Mundial, to niewątpliwie znaczące
doświadczenie. Szczególnie jeśli w tych właśnie dniach Argentyna wygrywa. Goszcząc
na różnych wykładach i spotkaniach, odkryłem, że pewnego dnia wszystkie moje
zajęcia zostały odwołane i mam wolne całe popołudnie. Był to dzień meczu Włochy–
Norwegia i gospodarzom zdawało się, że odciąganie gościa od takiego wydarzenia jest
nie do pomyślenia. Zresztą cokolwiek bym zrobił, o tej porze i tak byłbym sam. Reszta
Buenos Aires przykuta była do telewizorów.
Nie mogłem też, rzecz jasna, uniknąć natarczywych pytań dziennikarzy na ten
temat. Otóż obejrzałem ten mecz, ponieważ było to piękne widowisko, a gdy już je
oglądasz, musi choć trochę zabić ci serce. Kiedy jednak zadają mi pytania na temat
piłki nożnej, to tak jakby pytali mnie o Danię. Dania jest rozkosznym krajem, byłem
tam wiele razy, od Syrenki Andersena do Helsingor aż po Jutlandię, i chciałbym
powrócić tam w przyszłości. Jednak nie jest tak, że nie sypiam po nocach, myśląc o
Danii, a następnego ranka każę sobie tłumaczyć duńskie dzienniki: cieszę się, że
Dania istnieje, i na tym koniec.
Kiedy próbujesz wytłumaczyć komuś uczucia normalnej osoby wobec piłki nożnej,
nie rozumieją cię. I tak jeden z argentyńskich dzienników nie oparł się pokusie
zatytułowania pewnego swego artykułu, powołując się na moje domniemane
oświadczenie: „Piłka nożna jest seksualną perwersją”. Ja powiedziałem coś bardziej
stonowanego, mówiłem zresztą o tym przy innych okazjach, ale spróbuję wyjaśnić
moim bliźnim, jaki jest mój punkt widzenia.
Sądzę, że osoba normalna, w granicach pewnego wieku, powinna się kochać, i
sądzę, że jest to rzecz zdrowa i piękna. Istnieją też sytuacje, kiedy patrzy się, jak kocha
się dwoje ludzi. Mam na myśli niekoniecznie kina porno, wystarczy normalny film, w
którym widzi się dwie piękne, z wdziękiem spółkujące osoby. W umiarkowanych
granicach może to być przyjemne doświadczenie. Na koniec są jeszcze osoby z
zahamowaniami seksualnymi, które podniecają się, słysząc, jak ktoś opowiada, że
widział w Amsterdamie kochającą się parę. Tutaj, jak mi się zdaje, jesteśmy na
granicy ‘perwersji (poza przypadkami wyraźnego kalectwa, kiedy ktoś zadowala się
tym, co ma).
Sądzę, że z piłką nożną jest podobnie. Gra w piłkę jest piękna, i przykro mi, że w
dzieciństwie i wczesnej młodości uznano mnie za mistrza samobója, nie dopuszczając
do poważniejszych rozgrywek. Ale przecież można też próbować kopać piłkę w parku,
co robi dobrze zdrowiu. Zdarza się też, że jest jedenastu panów grających lepiej od
ciebie, i oglądanie ich gry to rzecz bardzo podniecająca. Robię to niekiedy i rozkoszuję
się, jakbym był w operze. I na koniec są również ludzie spędzający cały boży dzień
bliscy zawału serca, dyskutując nad tym, co gazety napisały o meczach piłki nożnej,
których oni może nawet nie widzieli. I tu, jak mi się zdaje, jesteśmy na granicy
perwersji (poza przypadkami wyraźnego kalectwa, kiedy zadowalamy się tym, co
mamy).
Ktoś mógłby zaoponować, powiedzieć, że to samo dzieje się z kimś, kto chodzi do
teatru, do opery, na koncerty. Czy ja może uważam za ograniczenie, że ludzie idą
słuchać Pavarottiego czy orkiestry Mutiego albo oglądać Gassmana? W pewnym
sensie tak, jeśli sami nigdy nie próbowali śpiewać, posługiwać się — choćby źle —
jakimś instrumentem, zagrać bodaj w amatorskim przedstawieniu kościelnym. Nie
myślę o marksistowskiej utopii wyzwolonego społeczeństwa, w którym każdy jest
myśliwym, rybakiem itd., ale twierdzę, że kto spróbował grać niechby tylko na
okarynie, jest lepiej przygotowany, by ocenić to, co robi PoUini; tylko ten, kto próbuje
czasem podśpiewywać przy goleniu albo podlewaniu kwiatów, może docenić talent
wielkiego śpiewaka. Kto nigdy nie próbował brzdąkać Le petit montagnard, mniej
zdolny jest ocenić wykonanie wielkiego pianisty. W życiu trzeba też spróbować
śpiewu, gry aktorskiej (wygłaszając bodaj tylko piękne i porywające przemówienie na
zebraniu zakładowym), aby potem móc bardziej rozkoszować się wykonaniem dużo
lepszym od naszego. I gdyby potem ktoś, kto nigdy nie chodzi do opery, spędzał
tydzień, dyskutując o recenzjach zebranych przez Pavarottiego —choćby nawet był to
rzadki przypadek — mówiłbym o perwersji.
Wydaje mi się, że są to bardzo proste prawdy. Jednak niezwykle trudno jest
wytłumaczyć je komuś, kto na dyskusje o piłce nożnej traci tak dużo czasu, że potem
nie ma go, nawet w niedzielę, na pokopanie piłki z własnymi dziećmi —albo z dziećmi
przyjaciół. Ale to może ja jestem zboczony. Nie mówmy o tym więcej. Jak najszybciej
wrócę do Danii.
lipiec 1994
W
YWIAD
Z
A
LESSANDREM
M
ANZONIM
.
N
A
WYŁĄCZNOŚĆ
: „D
OŚĆ
Z
IELONYCH
Ś
WIĄTEK
!’
Niedawno na jednym z kongresów, zanim rozpocząłem moje wystąpienie,
przyjaciel dziennikarz (zastrzegam, że chodzi o dobrego dziennikarza) poprosił o kilka
uwag na temat tego, co mam powiedzieć. Odparłem, że skoro tam jest, może
wysłuchać mnie i innych, a potem będzie mógł napisać żywe i wiarygodne
sprawozdanie. Odpowiedział strapiony, że bardzo by chciał, ale jego dyrektor
twierdzi, iż dzisiejsze dziennikarstwo nie polega na opowiedzeniu, jak dziecko zostało
pożarte przez krokodyla, ale na spytaniu jego mamy, czyjej przykro. Zwróciłem mu
uwagę, że jeśli powiem cztery słowa na krzyż, to powiem dużo mniej i gorzej, niż
zamierzam to za chwilę uczynić. Odpowiedział, że zdaje sobie z tego sprawę, ale musi
przesłać relację w ciągu godziny, a zatem przed zakończeniem całego wydarzenia.
Wtedy dałem mu tekst wystąpienia mojego oraz pozostałych mówców, i
powiedziałem: „Idź natychmiast do hotelu. Wybierz zdania, które wydają ci się
najbardziej znaczące, postaw pytania, zdania opatrz cudzysłowem jako odpowiedzi i
uzyskasz absolutnie oryginalne wywiady”. Tak też uczynił i następnego dnia jego
artykuł był znakomity, nie ma co.
Na temat szału wywiadów odsyłam do nowej książki Furia Colomba, Ultime notizie
sul giornalismo (Ostatnie wiadomości na temat dziennikarstwa, Laterza),
opracowania o bardzo skromnym tytule — w istocie jest to bowiem o prawdziwy
podręcznik dziennikarstwa. Tutaj pragnę tylko przypomnieć, że jeśli może mieć sens
przeprowadzanie wywiadu z osobą publiczną, żeby wyciągnąć z niej coś, czego
nikomu jeszcze nie powiedziała, nie ma sensu pytać autora, co napisał w wydanej
właśnie książce. Przede wszystkim dlatego, że czytelnicy nie wiedzą jeszcze, o czym
ona mówi, a zatem czytają dialog o przedmiocie, którego nie znają; po drugie
ponieważ autor, aby napisać swoją książkę, długo pracował, można więc
przypuszczać, że na owych stronicach dał z siebie to co najlepsze, w wywiadzie zaś
mówi rzeczy pomyślane w pośpiechu, bez głębszego zastanowienia, a zatem daje z
siebie to co najgorsze. Nic z tego: gazeta powie zawsze, że bez wywiadu traci
wiarygodność i że jeśli nie ma wywiadu, nie będzie też recenzji (czasami gazeta jest
tak zadowolona z wywiadu, że zapomina potem o recenzji).
Aby czytelnik Zapisków lepiej zrozumiał, jak się rzeczy mają, powinien wyobrazić
sobie, że do redakcji jakiegoś dziennika dociera wiadomość, iż Alessandro Manzoni
opublikował właśnie Narzeczonych. Kierownik działu kultury biegnie do naczelnego:
ponieważ konkurencyjna gazeta o wrażenia z lektury poprosiła Leopardiego, byłoby
świetnie zwrócić się z prośbą o krytyczną lekturę do profesora De Sanctisa. Naczelny
się wścieka: „Jaki tam De Sanctis i De Diabolis! Ten ci potem wystrzeli z dziesięcioma
kartkami, których nikt nie będzie chciał czytać, gorzej niż Cita—ti! Wywiad, wywiad z
tym Manzonim! Nigdzie nie publikowane wypowiedzi! A przede wszystkim wyciągnąć
z niego to, czego oczekuje czytelnik, dlaczego pisze, czy myśli, że powieść umarła,
takie rzeczy! Coś powalającego, nie więcej niż strona, bardzo proszę!”
Teraz następuje tekst sensacyjnego wywiadu.
Panie Manzoni, czy mógłby pan streścić swoją powieść w dziesięciu
słowach?
— Spróbujmy: dwoje się kocha, chcą się pobrać, najpierw zdaje się, że nie, potem —
że tak…
Jest czternaście, ale spokojnie, najwyżej coś przytnę. A zatem to
historia miłosna?
— Niezupełnie. Jest opatrzność, jest zło, jest zaraza…
Dlaczego właśnie zaraza, a nie, powiedzmy, zawał serca?
— Przy zawale wystarczyłaby jedna strona…
Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan pisze?
— A co innego miałbym robić? Czy widzi mnie pan jako ciężarowca?
Pójdźmy dalej. Dlaczego pańska historia rozgrywa się nad jeziorem
Como, a nie Titicaca?
— Wie pan, my, artyści, idziemy za głosem serca, a serce ma powody, których
rozum nie zna.
Przepiękne, niech sobie zapiszę. A zatem: sercu się nie rozkazuje…
— Nie. Serce ma powody, których rozum nie zna.
Właśnie, streszczałem. Teraz proszę powiedzieć, kiedy obmyśla pan to,
co pan pisze?
— Cóż, zależy… Ciągle o tym myślę. Myśleć znaczy żyć, kiedy myślę, czuję się
żywy…
Fantastyczne! Mógłby pan to powtórzyć w trzech słowach?
— Myślę, więc jestem.
Bardzo oryginalne. Ale Pan pisał też hymny religijne, na przykład o
Bożym Narodzeniu… Dlaczego powieść o parze narzeczonych, a nie o
Zielonych Świątkach?
— Ponieważ o Zielonych Świątkach napisałem już hymn.
Słusznie. I pisze pan już nową powieść?
— Dopiero co skończyłem tę, niech mi pan da złapać oddech!
Jesteśmy tajemniczy, co? Ostatnie pytanie: czego oczekuje Pan po tej
książce?
— Cóż, żeby ją wielu przeczytało, żeby się spodobała…
Naczelny czyta wywiad: „To właśnie jest sensacja! Strzel gigantyczny tytuł i
celujemy w najbardziej pikantne szczegóły, głównie w ostatnie stwierdzenie: Manzoni
wyznaje: »Dość Zielonych Świątek! Ja dam wam bestseller!«„
czerwiec 1995
T
O
FILOZOFIA
NAUCZY
NAS
,
JAK
KORZYSTAĆ
Z
INFORMACJI
To bardzo rzadkie, żeby w Stanach Zjednoczonych (chyba że chodzi o seminarium
w ściśle wyspecjalizowanej instytucji) ktoś mówił o problemie telewizji. Żaden
dziennikarz nie zapyta nigdy, co myślicie o dominacji telewizji w życiu
‘współczesnym, żadna gazeta nie poświęci temu tematowi pełnych troski refleksji.
Telewizor jest sprzętem gospodarstwa domowego jak lodówka, a lodówka powinna
być zdaniem Amerykanów wypełniona możliwie największą ilością rzeczy; następnie
rozróżniają oni osoby normalne, które otwierają ją rano, żeby zrobić sobie jajka na
boczku, oraz osoby nienormalne, które otwierają ją w dzień i w nocy, osiągając owe
występujące tylko na kontynencie amerykańskim rozmiary i kształty.
Podobnie, wciąż w Stanach Zjednoczonych, informatyka osiągnęła tak niesłychany
stopień rozpowszechnienia, że właściwie nikt już nie wysyła listów, a wszyscy
korzystają z poczty elektronicznej, jednakże rzadko się zdarza, żeby w czasie jakiejś
debaty ktoś zapytał was, co myślicie o takim sposobie szerzenia się informacji.
Informacja jest i basta.
Natomiast w Ameryce Łacińskiej, gdzie telewizja i informatyka są, oczywiście,
powszechne, ale, powiedziałbym, bardziej w rozmiarach europejskich niż
północnoamerykańskich, ludzie są opętani problemem komunikacji. Jeśli jesteście w
tamtych stronach, nie pytają was o nic innego. Wykłady z dziedziny komunikacji
odbywają się nawet na wydziałach nauk ścisłych. I wreszcie to Latynosi wymyślili
dziwny termin „communicador”, gdzie nigdy nie wiadomo, czy odnosi się on do
kogoś, kto komunikuje (w którym to przypadku, tłumaczę zawsze, na świecie jest pięć
miliardów „komunikatorów”), do kogoś, kto studiuje komunikację, czy też do kogoś,
kto komunikuje lepiej od innych, jak Madonna lub papież.
Nie wiem, czy obsesja ta jest rezultatem nieuchronnej zależności, jaką kraje te
odczuwają w stosunku do komunikacyjnych wzorów północnoamerykańskich, czy też
ludzie stają się wrażliwi na komunikację, tak jak stają się wrażliwi na piłkę nożną (w
której to sytuacji należałoby powiedzieć, że intensywne praktykowanie masowej
komunikacji towarzyszy teoretycznej wobec niej obojętności wyłącznie w obszarze
baseballu).
Obsesja nie przeszkadza w tym, żeby formułować również bardzo słuszne
problemy. Na przykład, w Ameryce Łacińskiej wszyscy zastanawiają się nieustannie (i
pytają was o to w wywiadach, dyskusjach, na seminariach, na zakończenie
akademickiego wykładu, który dotyczył na przykład chińskiej akupunktury), jak uda
się nam wyselekcjonować informację z coraz większej obfitości komunikatów.
Zachwycają się, kiedy odpowiadacie im takim oto przykładem: dawniej ktoś, kto
musiał zająć się jakimś badaniem, szedł do biblioteki, znajdował dziesięć tytułów na
dany temat i czytał; dzisiaj naciska klawisz swojego komputera, otrzymuje bibliografię
złożoną z dziesięciu tysięcy tytułów, więc rezygnuje (albo, jeśli jest mądry, wyrzuca ją i
wraca do biblioteki).
W ostatnich dniach trafiłem na wielu rozmówców poruszonych innym przykładem,
który, jak myślę, może zainteresować też czytelników moich Zapisków. Na lotniskach
kupuję zawsze czasopisma komputerowe, ponieważ są bogate w informacje i dobre do
przeglądania w samolocie.
W lipcowym numerze „PC World” (podpisane przez Dana Millera) znalazłem
osiemdziesiąt, powtarzam, osiemdziesiąt rad, jak pozbyć się wielkiej liczby operacji,
które wasz program Windows 3.1 potrafi robić, ale które większości użytkowników
nigdy się nie przydadzą, a zajmują ogromną przestrzeń pamięci, spowalniając pracę
innych programów.
Niektóre instrukcje są łatwe do wykonania, inne wymagają wiele uwagi i pracy, a
ryzykuje się przy tym spowodowanie nieodwracalnych szkód, ale jest też prawdą, że w
końcu po skorzystaniu nawet z dwudziestu tylko wybranych wskazówek program
stanie się dużo poręczniejszy. Spróbowałem. Odkryłem, że Windowsy nie tylko są
zdolne wykonać operacje, o których nie miałem pojęcia i które nic mnie nie obchodzą,
ale też że w swojej szczodrości ładują do naszekomputera nieskończoność instrukcji
obecnych również w DOS–ie, można więc podjąć decyzję o zachowaniu tylko tych
zawartych w directory wybranym przez wasz Autoexec.bat (zwracam się do
ekspertów).
Historia ta wydaje mi się alegorycznie wyrazista. Wydajecie pieniądze, żeby kupić
program naszpikowany informacjami, następnie wydajecie kolejne pieniądze na
zakup czasopisma, które uczy, jak się owych informacji pozbyć (kolejne kwoty
wydajecie po to, aby udało wam się wyrzucić co trzeba we właściwy sposób).
To wspaniałe — mieć tak dużo informacji do dyspozycji, ale potem należy nauczyć
się je selekcjonować i nie dać się przytłoczyć. Najpierw trzeba nauczyć się korzystania
z informacji, a następnie używania jej z umiarem. Chodzi bez wątpienia o jeden z
problemów wychowawczych nadchodzącego stulecia. Sztuka dziesiątkowania stanie
się jedną z dziedzin filozofii teoretycznej i moralnej.
lipiec 1994
U
WIERZCIE
MI
,
JEST
KOMPUTER
PROTESTANCKI
I
JEST
KATOLICKI
Przyjaciele, Włosi, Rodacy. Domagam się, aby utworzono Komitet Zdrowia
Publicznego, który podejmie się cenzurowania w prasie włoskiej (również przy
pomocy drastycznych metod) dyskusji dotyczących następujących tematów (po
każdym temacie do ocenzurowania następuje w nawiasie temat alternatywny, równie
zbędny, gęsty jednak od rozwiązań polemicznych). Czy Joyce jest nudny (czy ma się
erekcję przy lekturze Tomasza Manna)? Czy Heidegger jest odpowiedzialny za kryzys
lewicy (czy Ariosto spowodował anulowanie Edyktu z Nantes)? Czy semiotyka
redukuje różnicę między Waltem Disneyem a Dantem (czy De Agostini robi dobrze,
odnotowując w tym samym atlasie Vimercate i Saharę)? Czy Włochy zbojkotowały
fizykę kwantową (czy Francja knuje przeciw trybowi łączącemu)? Czy Mario Vargas
Llosa jest politycznie upoważniony, żeby zajmować się kinem (czy Aldo Palazzeschi
wymawiał w poniedziałki słowo „precipitevolissimevolmente”)?
Czy nowe technologie zabijają książkę i kino (czy sterowiec wyparł rower)? Czy
inkwizycja postępowała w sposób zgodny z Konwencją Genewską (czy Ludwik XIV był
przychylny penicylinie)? Czy komputer zabija natchnienie (czy długopis jest
protestancki)? Czy opozycja dobrze robi, krytykując rząd (czy owce są baranami)? Czy
Grupa 63 była dobra czy zła (czy deszcz niszczy zbiory)?
I dalej: czy Mojżesz był antysemitą; czy Leon Bloy kochał Calasso; czy Rousseau
jest odpowiedzialny za bombę atomową; czy Homer akceptował inwestycje w Bot; czy
Sacro Cuore jest monarchistyczne czy republikańskie. Dodałbym jeszcze prośbę, żeby
nie zajmować się kwestią, czy Popper sprzyjał Freudowi, Marxowi i Mauriziowi
Costanzowi. Poleciłbym raczej Einaudiemu, aby wznowił w wydaniu ekonomicznym
(tegoż Poppera) Logikę odkrycia naukowego, a wszystkim (szczególnie politykom
Drugiej Republiki) przeczytanie Conjectures and Refutations (w ekonomicznym
wydaniu U Mulino), a w szczególności eseju zatytułowanego Przyczynek do
racjonalnej teorii tradycji, w którym we wspaniały sposób mówi się o syndromie
spisku.
Nieco wyżej zastanawiałem się, czy długopis jest protestancki. Przychodzi mi do
głowy kwestia jeszcze bardziej płonna, do której jestem jednak przywiązany. Nie
zastanawiano się nigdy wystarczająco nad nową walką religijną, która niepostrzeżenie
zmienia współczesny świat. Jest to myśl stara, ale zauważyłem, że kiedy się nią dzielę,
natychmiast zyskuję poklask.
Faktem jest, że świat dzieli się teraz na użytkowników komputera Macintosh oraz
użytkowników komputerów przystosowanych do systemu operacyjnego MS–DOS. W
moim najgłębszym przekonaniu Macintosh jest katolicki, a DOS protestancki. Więcej,
Macintosh jest katolicko–kontrreformacyjny i odczuwa wpływ ratio studiorum
jezuitów. Jest serdeczny, przyjacielski, pojednawczy; mówi wiernemu, jak powinien
postępować, krok po kroku, aby dotrzeć — jeśli nie do królestwa niebieskiego — do
momentu ostatecznego druku dokumentu. Jest katechistyczny — istota objawienia
rozwiązana jest w zrozumiałych formułach i w okazałych obrazach. Wszyscy mają
prawo do zbawienia.
DOS jest protestancki, a wręcz kalwiński. Przewiduje dowolną interpretację
zapisów, wymaga osobistych i bolesnych decyzji, narzuca zawiłą hermeneutykę,
uważa za oczywiste, że zbawienie nie jest w zasięgu wszystkich. Po uruchomienia
systemu wymagana jest osobista interpretacja programu: z dala od barokowej
świętującej społeczności użytkownik zamknięty jest w samotności własnej
wewnętrznej pasji.
Ktoś zaoponuje, że po przejściu do Windowsów, świat DOS–u zbliżył się do
kontrreformacyjnej tolerancji Macintosha. To prawda: Windowsy stanowią schizmę
typu anglikańskiego, wielkie ceremonie w katedrze, jednak z możliwością
natychmiastowego powrotu do DOS–u, aby zmodyfikować całą masę spraw w oparciu
o dziwaczne decyzje —ostatecznie można dopuścić do kapłaństwa również kobiety i
gejów.
Naturalnie, katolicyzm i protestantyzm tych dwóch systemów nie mają nic
wspólnego z kulturalnymi i religijnymi poglądami użytkowników. Pewnego dnia
odkryłem, że surowy i wiecznie zatroskany Fortini używa Macintosha — rzecz nie do
wiary. Należałoby się jednak zastanowić, czy na dłuższą metę użycie takiego a nie
innego systemu nie doprowadzi też do głębokich przemian wewnętrznych. Czy
naprawdę można używać DOS–u i kibicować Wandei? A poza tym: czy Celinę pisałby
w Wordzie, Word Perfekcie czy w Wordstarze? Czy Kartezjusz programowałby w
Pascalu?
A co powiedzieć o języku maszyny, który decyduje o przeznaczeniu obydwu
systemów czy środowisk? Och, ten jest starotestamentowy, talmudyczny i
kabalistyczny. Ajaj, jak zwykle lobby żydowskie…
wrzesień 1994
N
EONAZIZM
W
INTERNECIE
. Z
ALETY
DOBRZE
POMYŚLANEGO
PRZEGLĄDU
Jak już powiedziałem w innych Zapiskach, anarchiczna ilość informacji dostępnej
w Internecie jest na pewno gwarancją pluralizmu, ale rodzi też bardzo poważny
problem kryteriów selekcji. Poza przypadkami szczególnymi, kiedy żeglując, wiem, że
mówi do mnie Luwr albo Pentagon, trafia się często na źródła, których ścisła
kompetencja i wiarygodność nie są znane. Również dlatego, że pod wiele adresów,
tworząc różne pętle, dociera się poprzez ośrodki uniwersyteckie, bez żadnej jednak
gwarancji, że punkt docelowy kontrolowany jest przez punkt wyjścia.
Pewien amerykański przyjaciel pokazał mi z wielką dumą wykaz dwustu
homepages, gdzie jego ostatnia powieść polecana jest jako jedno z ulubionych dzieł
gospodarza. Jednak to, że chodzi o wiele przypadków, nie mówi mu statystycznie
więcej, niż mógł mu powiedzieć jego wydawca, to znaczy że jego książka jest
bestsellerem — a co za tym idzie, prawdopodobnie spodobała się wielu czytelnikom.
Ale ilu spośród tych dwustu jest wariatami, i to wariatami do tego stopnia, że
powinien on boleć nad tym, iż jest ulubionym autorem głupców?
Przy pewnych tematach ekspert jest oczywiście zdolny natychmiast zrozumieć, czy
mówiący jest osobą poważną czy nie, ale przy wszystkich innych ten sam ekspert jest
tak samo głupi, jak pozostali użytkownicy sieci. Dlatego —również w tych Zapiskach
— życzyliśmy sobie, żeby powstały jak najszybciej ośrodki gwarancyjne, dostarczające
recenzji wyspecjalizowanemu pismu.
Inny przykład. Ktoś, kto ma kupić nowy samochód, jeśli ogląda reklamy, odkrywa,
że wszystkie samochody są równie wspaniałe. Ale jeśli jest ostrożny, kupi
specjalistyczny magazyn dotyczący czterech kółek, w którym wyjaśnią mu, że taki to a
taki pojazd spala dużo, że pojazd A jest równie szybki jak pojazd B, ale waży sto
kilogramów więcej, z czego można wywnioskować, że na te sto kilo składają się
stalowe sztaby, które zapewniają większe bezpieczeństwo.
Naturalnie kryteria oceny samochodu są w dużej mierze obiektywne (przynajmniej
jeśli chodzi o szybkość, ciężar, zryw i przyspieszenie), podczas gdy określenie, że dany
adres jest wiarygodny, zawiera w sobie ocenę „ideologiczną”. Poza tym jeśli ktoś chce
upewnić się co do samochodu, szuka czasopisma poświęconego motoryzacji, ale jeśli
chce mieć pewność co do jedzenia z puszki, będzie musiał poszukać pisma
poświęconego żywieniu. Natomiast kto wchodzi do Internetu, chciałby — albo
powinien — mieć gwarancję co do wszystkiego: od filozofii po fizykę, od seksu po
religię, i tu sprawa się komplikuje. Można co najwyżej mieć nadzieję, że jakieś
czasopismo filozoficzne dokona kiedyś rozróżnienia między wiarygodnymi i
niewiarygodnymi sitami filozoficznymi, a jakieś pismo zajmujące się fizyką atomową
uczyni to samo dla swojej dziedziny. Jednak żeglarz amator wciąż narażony byłby na
ryzyko.
Coś jednak można zrobić dla tematów najbardziej „gorących”. Zauważam z
satysfakcją, że niektóre czasopisma poświęcone sieci nie ograniczają się do
sygnalizowania adresów, ale analizują je i oceniają. Wymienię tu tylko znakomity
serwis opublikowany w styczniowym numerze „Internet Net Magazine” (który jest
czymś innym niż równie zresztą interesujący „Internet News”). Materiał, podpisany
przez Michaela McCormacka i Crawforda Kiliana, zawiera szczegółową analizę
wszystkich adresów dotyczących dokumentacji i propagandy neonazistowskiej,
rewizjonistycznej i antysemickiej. Nie ogranicza się do podania adresów, ale objaśnia
specjalizację i ideologiczną tendencję każdego z nich.
Wszystko to jest bardzo użyteczne, bo jeśli natykając się na „Thule Netz”, mógłbym
już mieć pojęcie, co tam znajdę (i w istocie mówi się tam o Hitlerze, o muzyce
skinheadów oraz o cywilizacyjnej misji Serbów w Bośni), to byłoby trudniej zrozumieć
od razu, kto mówi, określając się jako „Digital Freedom” (a jest to ktoś, kto pozwala
sobie na klawiszową swobodę rozpowszechniania dzieł negacjonistycznych,
podających w wątpliwość holocaust).
Równie interesujące jest wiedzieć, że „nizkor/almanac.bc.ca”, gdzie przy pierwszej
inspekcji moglibyście znaleźć obfitość materiału neonazistowskiego, jest w
rzeczywistości adresem poświęconym dokumentacji dotyczącej zagrożenia grupami
neonazistowskimi (jednak jest tak znakomicie udokumentowany, że — jak się zdaje —
wiele grup ultra uznaje go za dobre źródło informacji).
Przegląd jest użyteczny również dlatego, że wyodrębnia adresy rasistowskie, które
przedstawiają się pod hasłem ,ja rasista?” — oczywiście najbardziej podstępne dla nie
obeznanego użytkownika — oraz dokumentuje stopień przenikania grup ultra do
sieci. Czytając krytyczny przegląd tego rodzaju, ciekawy żeglarz wie, co znajdzie, lepiej
rozumie, kto mówi i skąd, a potem podejmuje dorosłą i odpowiedzialną decyzję.
luty 1996
D
LACZEGO
POETA
MIAŁBY
PRÓŻNOWAĆ
?
J
AK
BRONIĆ
SPOŁECZEŃSTWO
PRZED
ZŁYMI
ARTYSTAMI
W artykule na łamach „La Repubblica” z 28 kwietnia wyraziłem wiele zastrzeżeń
wobec ministerstwa kultury, ponieważ obawiałem się, że pojmowane jest ono jako
instytucja, która miałaby rozwijać i stymulować twórczość. Powiedziałem, że jeśli już,
to tego rodzaju ministerstwo powinno zajmować się ochroną oraz przyrostem
istniejących dóbr kultury, nakreślaniem ogólnych linii rozwoju polityki kulturalnej,
siecią telewizji publicznej, propagowaniem kultury włoskiej za granicą oraz tymi
wszystkimi młodymi ludźmi, którzy wybiorą służbę obywatelską i będą mogli zostać
zatrudnieni, aby zachować otwarte muzea i biblioteki, chronić lub odkrywać nieznane
oraz ginące dobra (wśród nich tradycje rzemieślnicze i ludowe).
Z mojego artykułu (ze względu na brak miejsca) wypadły pod koniec trzy linijki,
gdzie mówiłem, że — przy spełnieniu tych warunków — ministrowi obdarzonemu
wyobraźnią można by nawet zlecić, aby wymyślił (znajdując sponsorów i nie wydając
pieniędzy publicznych) włoski Beaubourg albo Museum of Modern Art.
Przypominałem, że miałoby to być, jeśli już, szczęśliwe dopełnienie, a nie główny nurt
jego działalności, ponieważ ostatnią rzeczą, jaką powinno się zajmować ministerstwo
kultury, jest kultura twórcza, ta, którą się odnawia dzień po dniu — powinna ona
bowiem być anarchiczna, podlegająca prawu walki o byt, gdzie ratuje się najlepszy, a
nie najsilniej protegowany.
Przypominałem polemicznie, że Montale, Solmi i Sereni nie zwracali się nigdy do
państwa, żeby wspierało ich poetyckie próżniactwo, ale znaleźli sobie pracę w gazecie,
w banku albo wydawnictwie, udowadniając, że można być wielkim poetą, pisząc w
wolnych godzinach.
W trakcie dyskusji, która potem rozgorzała, niektórzy oświadczyli, że są wprost
przerażeni protekcjonistycznym zarządzaniem skłonnym rozdawać pieniądze całej
rzeszy przeciętniaków, z kolei wielu innych wyraziło irytację wobec stanowiska, które
mogłoby zostać brutalnie streszczone jako: „prawdziwy artysta umie utrzymać się
sam, a jeśli wybiera głód, jest to jego odpowiedzialny wybór”. Jakiś pan napisał do
gazety, pytając, czy nie stałoby się lepiej, gdyby Montalemu, Solmiemu i Sereniemu
dana została — przez ojcowskie i opiekuńcze państwo — możliwość tworzenia bez
konieczności poddawania się rutynie pracy.
To wstrząsające — zobaczyć, jak wizja artysty mieszcząca się między kinową,
legendarną i fałszywie idealistyczną mogła przywołać pewne stereotypy. Zresztą mogą
one dotyczyć pisarza, nie zaś architekta, rzeźbiarza czy muzyka: wydaje się naturalne,
że architekt, owszem, wymyśla projekty, ale zarabia też na życie na placu budowy; że
malarz i rzeźbiarz muszą, oczywiście, poświęcać cały dzień na pracę manualną, ale
właśnie dlatego otwierają pracownię, żyją ze sprzedaży obrazów i pomagają sobie,
ilustrując książki, jak to czynił Durer. Że muzyk, poza komponowaniem, prowadzi
orkiestrę lub uczy w konserwatorium. Natomiast myśl, że poeta musi sobie pomagać,
pisząc do gazet lub ucząc, napawa wstrętem.
Rzecz jasna, nigdy się nie zastanawialiśmy, czy Wergiliusz, którego utrzymaniem
zajmowali się kolejni mecenasi, rzeczywiście uniknął rutyny codzienności. Ale
wyobraźcie sobie, co to znaczyło iść na dwór i szpiegować ludzi pana? Ależ byłby dużo
swobodniejszy, gdyby poszedł do biura import—eksport, jak Fenoglio. A myślicie, że
Leopardi, tylko dlatego że miał majątek, spędzał dni, licząc margerytki za płotem?
Nie, pracował jak galernik (wystarczy porównać nieliczne strony jego pieśni z
obszernością Zibaldone), zajmując się analizami i tłumacząc z greki. Dopiero potem
spacerował po samotnym wzgórzu.
Mówi się, że aby móc napisać Ulissesa lub Finnegans Wake, Joyce musiał
poświęcić temu cały swój czas. Być może, tymczasem jednak dopóki mógł, uczył i pisał
artykuły, potem zaś — kiedy podupadł na zdrowiu — znalazł przyjaciół, którzy —
zachwyceni jego pracą— utrzymywali go. Nikt nie mówi, że nie powinno być fundacji,
stypendiów, pomocy wydawniczej dla pisarzy; ja mówiłem tylko, że decyzje tego typu
nie powinny pozostawać w kompetencji rządów. Bo, święte nieba, Stehdhal napisał
masę subtelnych rzeczy, a przecież pracował jako urzędnik, importer przypraw,
intendent wojskowy, audytor w Radzie Państwa oraz inspektor ruchomości i
gmachów Korony.
Ale gdyby pojawił się nowy Proust, bez dóbr rodzinnych, to czy ministerstwo
kultury nie powinno mu zapłacić przynajmniej za szampana, jakiś pobyt w hotelu,
frak, żeby mógł się pokazać w towarzystwie, i za drzewo korkowe do wytapetowania
pokoju? Nie, proszę pana, o tym pomyśli księżna Guermantes, a nie podatnik (który
nieuchronnie musiałby też opłacić setkę marnych proustaczków). A jeśli w ten sposób
ryzykujemy, że stracimy nowe W poszukiwaniu! Spokojnie, jedno już jest.
maj 1996
I
NTELEKTUALISTO
,
DLACZEGO
CHCESZ
BYĆ
KWIATEM
W
BUTONIERCE
?
Teraz, kiedy listy są już zamknięte, interesujący będzie powrót do polemiki
(gorętszej w tym niż w innych okresach przedwyborczych) dotyczącej tego, czy z
ramienia różnych partii powinni kandydować intelektualiści. Przede wszystkim: jacy
intelektualiści? Jeśli intelektualistą jest ktoś, kto pracuje umysłem, słowem
mówionym i pisanym, to zawód intelektualny wykonuje też minister albo dyrektor
banku. Zazwyczaj jednak mamy na myśli kogoś, kto zawodowo pisze, maluje, gra,
reżyseruje, prowadzi badania naukowe lub uczy. Ale, jeśli tak jest, zapytamy:
dlaczegóż mieliby oni poświęcić się polityce?
Nie chodzi o to, czy powinni interesować się polityką: robią to, nawet jeśli o niej nie
myślą, choć muszą myśleć często, ponieważ problemem politycznym jest także
opracowanie życiorysu naukowego, popieranie kina europejskiego czy też zbliżenie się
o krok do zimnej fuzji.
Należy zadać raczej pytanie: dlaczego intelektualista miałby zdecydować się na
zmianę profesji i wykonywanie pracy polityka, która — jeśli wykonywana dobrze —
jest pracą na pełny etat? W wymiarze indywidualnym to oczywiste, że każdy — poeta
czy sędzia — ma prawo postanowić, iż pragnie zmienić zawód. Jednak my tutaj
zastanawiamy się, dlaczego pytanie to skierowane jest do całej kategorii, tak jakby
obowiązkiem jej właśnie była zmiana zawodu. Jeśli intelektualista wykonuje źle
zawód intelektualisty, nie wiadomo czemu mielibyśmy chcieć, aby rządził lub
ustanawiał prawa — istnieje przecież ryzyko, że również to robiłby źle; jeśli zaś
wykonuje go dobrze, nie wiadomo dlaczego społeczeństwo miałoby się pozbawić jego
wkładu w dziedzinę, w której robi coś pożytecznego, i odesłać go, żeby robił coś, czego
robić nie potrafi.
Jeśli mamy dobrego nauczyciela, utalentowanego krytyka sztuki czy zdolnego
naukowca, dlaczego pozbywać się go, żeby zasilił szeregi pionków? Benedetto Croce
zrobił więcej dla polityki, nie zajmując się nią przez dwadzieścia lat, niż wtedy, kiedy
dał się wciągnąć w działania rządowe.
Taką mniej więcej myśl wyraził bardzo dobrze Gianni Vattimo na łamach „La
Stampa” (z soboty 19 lutego), odpowiadając na wywiad Adomata, w którym Vattimo
dopatrywał Się (ja nie, ponieważ nie czytałem wywiadu) oskarżenia o tchórzostwo,
lenistwo i brak zaangażowania. Nie mówię, żeby wracać do lamentów nad zdradą
klerków (którzy, chciałbym przypomnieć, dla Juliena Bendy’ego zdradzali, uprawiając
politykę, a nie pozostając z boku) albo do polemiki Vittoriniego skierowanej
przeciwko organicznym intelektualistom, którzy, grając na piszczałkach, wzywają do
rewolucji. Ale jeśli intelektualista ma jakiś obowiązek, to polega on na dawaniu
codziennego świadectwa poprzez krytykę — zwłaszcza własnych stronników. Jeśli
potem czuje, że powinien wprowadzić swoje idee w życie, jak to uczynił Adornato,
według mnie postępuje słusznie. Ale nie dlatego, że Adornato jest odważniejszy od
innych, tylko dlatego, że postępuje zgodnie z własnym powołaniem. Sebastiano
Vassalli w „La Repubblica” z 20 lutego mówił o nieprzynależności naszej klasy
intelektualnej do Włoch i ich problemów. Nie zgadzam się. Każdy na swój sposób,
Moravia, Sciascia czy Pasolini (a nawet Calvino, kiedy przebywał w Paryżu), zabierał
głos w sprawach kraju. Nawet ten nieszczęsny slogan „Ani z Państwem, ani z
Czerwonymi Brygadami” był zajęciem politycznego stanowiska. Vassalli twierdzi, że z
dala od polityki trzymała się również awangarda Grupy 63. Nie powiedziałbym. Nie
chodzi o przypomnienie (co czyni Vassalli) jedynie Sanguinetiego, czy samego
Arbasino, który odbył służbę w parlamencie, bo zapominamy tu, że również Balestrini
parał się polityką (i to wręcz za bardzo), że Porta zajmował często pełne pasji
stanowisko w sprawach politycznych — bez wchodzenia jednak w szeregi
jakiejkolwiek partii. Pojmując zaś politykę w szerokim tego słowa znaczeniu, chcecie
mi powiedzieć, że Guglielmi, odciskając silne piętno na swoich programach
telewizyjnych, nie miał i nie ma politycznego znaczenia w naszym kraju? Mogę się
zgadzać lub nie z jego wyborami, ale uważam, że marnowałby się w ławach
Montecitorio, głosując w sprawie ochrony narodowego rynku win.
A więc pytanie powinno być raczej następujące: skąd wzięła się cała ta troska, żeby
intelektualiści zajęli się zawodem (poważnym i znaczącym) parlamentarzysty?
Dlaczego po odejściu Wielkiej Starszyzny nie ma nowych charyzmatycznych postaci,
intelektualista zaś, dobrze czy źle —jako że przedstawia publicznie swoje idee, swoje
dzieła, a czasem swoją twarz — jak się przypuszcza, jednak tę charyzmę posiada? Ale
jeśli problem jest właśnie taki, to jest to problem wymiany klasy politycznej z jednej
strony, a z drugiej — kwestia złego nawyku wyborcy, który uważa, że powinien
głosować na twarz albo na obietnicę widowiska, a nie na program i poważne
zaangażowanie.
Obowiązkiem intelektualistów jest żądanie (i być może przyczynienie się do
powstania) wymiennej klasy politycznej, a nie odgrywanie roli kwiatu w butonierce,
tylko dlatego, że została pusta dziurka.
marzec 1994
S
ZKIC
NA
TEMAT
UPADKU
OBYCZAJÓW
ORAZ
ZANIKANIA
POCZUCIA
GRZECHU
Jak się już niejednokrotnie zdarzało, w dzisiejszych Zapiskach mam ochotę
zastanowić się nad przypadkiem nie dotyczącym ściśle problemów aktualnych.
Zdjęcia lady Diany walczącej na poduszki oraz w staniku dosiadającej swojego
kochanka były fałszywe. To, że angielska popołudniówka zabawia się takimi
sensacyjkami, wydaje mi się normalne; jest również na porządku dziennym, że aby za
wszelką cenę złapać sensację, nie zwraca się uwagi na szczegóły i można paść ofiarą
oszustów; a to, że czytelnicy brytyjscy mają kota na punkcie plotek dotyczących
rodziny królewskiej, jest zjawiskiem prastarym i wręcz fizjologicznym. To normalne,
że plotka (która zrodziła się, jak mniemam, wraz z neandertalczykiem), aby mogła
zakwitnąć, musi żywić się pikantnymi szczegółami: wiedzieć, że A cudzołoży z B, jest
naturalnie niewystarczające, lepiej jest, jeśli można dopowiedzieć, że chłoszczą się
batem — ona w wysokich butach na obcasie, on w lamparciej skórze. Zaś gdyby A był
premierem, a B arcybiskupem, to już nie byłaby plotka, ale wiadomość.
Odnoszę jednak niepokojące wrażenie, że stoję w obliczu nieodwracalnego upadku
obyczajów. „Sun” opowiedział swoim czytelnikom, a ci przeczytali i śliniąc się,
obejrzeli, że lady Diana obrzucała się Jaśkami ze swoim pięknym oficerem.
Pokazywano ich w bieliźnie, i on dosiadał ją, albo odwrotnie, ale nie w obleśnie
metaforycznym sensie, tylko w dosłownym, hippicznym znaczeniu tego wyrażenia.
Chce się rwać włosy z głowy. Bo gdzież się podziało poczucie grzechu, upodobanie
do owego doprawionego okrucieństwem erotycznego wyrafinowania, które uczyniło
dręcząco ponętnym słowo boskiego Markiza — bez zagłębiania się jednak w
sadomasochizm; gdzież wyuzdanie rozkosznisiów jeszcze z początku wieku, którzy pili
szampana z bucika baletnicy albo szampanem zraszali jej piersi (nagie!), aby móc go
potem spijać po kropelce? Gdzież są niepokojący hermafrodyci, upadłe dziewice,
belles dames sam merci, allumeuses, damy z wagonów sypialnych, ciało, śmierć i
diabeł?
Upadek obyczajów nie polega na tym, że Diana i kochanek u szczytu ekstazy
mieliby się zachować jak rozgorączkowani ministranci, którzy wysączyli właśnie wino
mszalne w zakrystii, a więc robiąc coś, co nie zgorszyłoby nawet świętego Ludwika
Gonzagi, ale na tym, że dwa miliony angielskich czytelników płaci za to, by im te
historie opowiedziano.
Teraz pytam normalnego czytelnika i czytelniczkę, którzy przekroczyli fatalny próg
cudzołóstwa: jeśli nawiązaliście już czułą przyjaźń z kochankiem godnym tego miana,
czy w kulminacyjnym momencie namiętnych uniesień pokazujecie sobie znienacka
figę albo zakrywacie oczy, żeby pobawić się w ciuciubabkę? A czy walk na jaśki nie
odbywaliście w odpowiednim czasie, w chwili czystej wesołości, z waszymi dziećmi
albo w internacie, na kempingu, w schronisku młodzieżowym czy podczas ćwiczeń
psychoterapeutycznych? Czy bralibyście sobie kochanka, żeby pograć w marynarza,
bierki, tombolę, scrabble, albo żeby gdzieś na boku razem (razem!) rozbierać i ubierać
Barbie?
Czy bierzecie sobie kochankę (królewską!) i oglądacie ją w staniku? Ależ tego nie
uczyniłby nawet tercjarz od franciszkanów! Czy warto plotkować, żeby usłyszeć, iż taki
to a taki zabrał swoją kochankę do chaty i oglądał ją w kostiumie kąpielowym, kiedy
mógł zrobić to samo na publicznym basenie?
Ktoś powie: ale plotka polega właśnie na tym, żeby dowiedzieć się, iż między tą
parą (o której miłostkach opowiadano wręcz za dużo) nie dochodziło w końcu do
zbliżenia, tylko stawali naprzeciw siebie w sportowej pozie — być może dlatego, że w
dzieciństwie zabrakło im właśnie fruwającego pierza i koników na biegunach, i po
wielu przeciwnościach losu zrealizowali wreszcie swoje najskrytsze dziecięce
marzenie, które kryje się w sercu każdego grzesznika. Tak, hipoteza ta wydaje się
najbardziej rozsądna, ale w takim razie dlaczego nie zrobić tak jak dobrzy Włosi i nie
kupić magazynu rodzinnego, w którym pokazują, jak Prodi na wybrzeżu Adriatyku
ochlapuje wodą panią Flavię?
Nie, nie, ci angielscy czytelnicy kupowali „Sun”, widzieli tych dwoje, jak harcują
niczym rycerze króla Artura, i wpadali w sidła satyriasis. Naród, którego dobry król
Henryk VIII zmieniał żonę co sezon i do praktyk rozwodowych zatrudniał kata;
którego Bard kochał Czarną Damę, a był to być może Czarny Chłopiec; gdzie
opowiedziana została Kariera libertyna, wywołując u Francuzów modę na vice
anglais; naród, który sławił amatorów opium, który kochał hermafrodytę Orlanda,
który widział leśniczego kotłującego się nieprzyzwoicie z Lady, który jako wzór
kultury wybrał dzielnicę transgresji Bloomsbury, którego następca tronu
(przynajmniej on) znajduje śmiałe metafory ginekologiczne w swoich wyznaniach
miłosnych — teraz podnieca się z powodu dwóch jaśków przetrzepanych w
nieodpowiednim miejscu? To jest upadek Imperium.
październik 1996
C
ZY
TAK
BARDZO
RÓŻNIMY
SIĘ
OD
M
ARCO
P
OLO
?
Z
OBACZYĆ
,
PRZYJRZEĆ
SIĘ
,
A
POTEM
OPOWIEDZIEĆ
Czytam w gazetach, że w Londynie odbyła się kolejna dyskusja nad książką Frances
Wood (Did Marco Polo Go to China?, opublikowaną około roku temu), według której
Wenecjanin miał wcale nie pojechać do Chin, a tylko oprzeć swoje fantazje na
opowieściach z drugiej ręki. W świetle moich średniowiecznych obserwacji wcale bym
się nie zdziwił, gdyby Marco Polo naprawdę nie dotarł do Chin, ponieważ książki o
fantastycznych podróżach (przedstawianych jako autentyczne) były w jego epoce
bardzo rozpowszechnione. Znaczenie tradycji było takie, iż nie zauważano różnicy
między stwierdzeniem, że ktoś słyszał o istnieniu jednorożca, a tym, że widział go na
własne oczy. Ludzie średniowiecza zachowywali się jak niektórzy dzisiejsi
dziennikarze, którzy przytaczają czyjeś wypowiedzi, a kiedy ktoś protestuje, że nie
udzielił im żadnego wywiadu, odpowiadają niewinnie, że przeczytali tę odpowiedź w
innej gazecie — uznali zatem, że są upoważnieni, aby przytoczyć jako prawdziwe to, co
zostało przytoczone jako prawdziwe przez kogoś innego.
Nie uważam jednak za zaskakujące, że Polo nie wspomina o niektórych rzeczach,
które podróżnik powinien był zobaczyć w Chinach, takich jak Wielki Mur, czy
zjawiskach takich jak zwyczaj bandażowania kobietom stóp, sztuka druku czy picie
herbaty. Marco mówi wręcz, że Wielki Chan ma oblicze „białe i szkarłatne niczym
róża”, zaś Japończycy mają białą skórę. Jak to, czyżby nie zauważył, że jedni i drudzy
są żółci? Prawda jest taka, że Chińczycy i Japończycy (choć koloryt mają z reguły
odmienny niż średnia europejska) nie mają skóry żółtej, co my uznaliśmy już za
oczywistość — nie możemy też wykluczyć, że Wielki Chan używał kosmetyków. Ale,
przede wszystkim, powiedzenie w tamtych czasach o kimś, że ma biało—szkarłatne
oblicze, oznaczało, że ma piękny i kwitnący wygląd. Guido Guinizel—li, chwaląc urodę
kobiety, mówi o „śnieżnym obliczu barwionym szkarłatem”, co przywodzi na myśl
ostatni akt Traviaty. Poeta zaś używa po prostu dwóch stereotypów, które w jego
epoce uznawane były za typowe atrybuty urody.
Marco Polo rozglądał się dokoła i widział to, co spodziewał się zobaczyć: w czasie
podróży widzi zapewne azjatyckie nosorożce z jednym rogiem, i pod wpływem
tradycji mówi o jednorożcach. Wie jednak, że jednorożce są białe i powabne i musi
przyznać, iż te jego mają róg czarny, sierść bawołu, słoniowate nogi i łeb dzika.
Jednak „widzi” jednorożce.
Czy to jest możliwe — pojechać do Chin i nie zobaczyć Wielkiego Muru? Jak
najbardziej, a Arthur Waldron (Wielki mur) opowiada, że nić była to nigdy ogromna i
ciągła budowla, o której mówi mit, historycznie wyolbrzymiony z powodów
ideologicznych. Matteo Ricci wspomina o nim zaledwie raz i niemal mimochodem,
twierdząc, że jest krótszy od Autostrady Słońca. Czy to było możliwe — nie zauważyć,
że Chińczycy uprawiają sztukę druku? Jak najbardziej — w przypadku słabo
wykształconego kupca, który widząc arkusze z dziwnymi ideogramami, nie zastanawia
się nawet, jak zostały wykonane. Marsjanin, który przybyłby do nas kilka lat temu,
może by i zauważył, że piszemy i czytamy, siedząc przed komputerem, ale gdyby
wrócił dzisiaj, nie zdałby sobie sprawy, widząc nas przed tym samym komputerem, że
teraz łączymy się poprzez Internet z połową świata. A przecież chodziłoby o nowość
równie ważną jak druk.
Sherlock Holmes widział to samo, co jego konkurent z londyńskiej policji,
Lestrade, ale patrzył w inny sposób. Lestrade czyta napis „Rache”, a ponieważ
włożono mu do głowy, że w każdym śledztwie trzeba szukać kobiety, interpretuje go
jako „Rachel”. Holmes natomiast postanawia odczytać go jako niemieckie słowo
„zemsta”. Ale żeby do tego dojść, trzeba choć trochę znać niemiecki.
Marco nie widzi, że kobiety bandażują sobie stopy? A jeśli nie miał intymnych
stosunków z płcią przeciwną, albo miał je ukradkowo, po ciemku, jak jego rodzice w
Wenecji? Spróbujcie zapytać księdza, co zmieniło się w intymnej modzie kobiecej od
czasów, kiedy był dzieckiem, do dziś. Można mniemać, że nie zauważył nic. Marco nie
wspomniał o herbacie? Zapytajcie abstynenta, jaka jest różnica między brązowym
płynem, który pija typowy Francuz, a tym, który pija równie typowy Szkot. Może
myśli, że obydwaj piją, jak on, coca–colę.
Istnieje różnica między widzeniem tego, co widzą wszyscy, a podjęciem decyzji, że
czemuś z pola naszego widzenia warto przyjrzeć się bliżej. I w zależności od
nastawienia, z jakim coś obserwujemy, potem o tym czymś opowiemy (albo nawet nie
napomkniemy).
Lektura Marco Polo jest ważna, ponieważ uczy nas sposobu, w jaki powinniśmy
umieć ocenić ankietę dziennikarską albo zeznanie w sądzie. Kto podaje fakty,
interpretuje, a my powinniśmy umieć interpretować jego interpretację.
marzec 1996
B
ESTSELLER
,
JEDNO
SŁOWO
. J
AK
PISZE
SIĘ
POCZYTNĄ
KSIĄŻKĘ
W różnych wydawnictwach dotyczących spraw książki spotykamy się często z
pojęciem „bestseller”. Przypominając, że termin ten zrodził się w Ameryce dla
określenia każdego artykułu handlowego, który dobrze się sprzedaje — a więc że
stosuje się również do poczytnych książek — uważam jednak, że w dziedzinie
literackiej niesie on z sobą dwie niedogodności. Przede wszystkim jest to kategoria
handlowa, która nic jeszcze nie mówi o wartości danej książki: są na pewno
bestsellerami (w tym sensie, że co roku sprzedają się w wielu egzemplarzach) Biblia i
Pinokio, przez długi czas były nimi książki Caroliny Invernizio, a przecież chodzi o
dzieła (zgodzimy się) bardzo się między sobą różniące. Poza tym termin „bestseller”
kryje w sobie przynajmniej trzy różne zjawiska.
Po pierwsze te, które nazwałbym „best–sold”, to znaczy książki, które przez pewien
czas cieszyły się niezwykłą popularnością, jak Królowie przeklęci, czy Chata wuja
Toma. Następnie są książki „wiecznie młode”, czyli te, które wciąż się sprzedają, od
wieków lub dziesięcioleci, jak właśnie Biblia, ale też Narzeczem Manzoniego, a z
pozycji współczesnych Mały książę albo Siddharta. To, że jedne książki pojawiają się
na listach, a inne nie, wynika stąd, że prawdziwa książka wiecznie młoda nie
sprzedaje się w dziesięciu czy stu egzemplarzach dziennie w śródmiejskich
księgarniach, ale w jednym egzemplarzu dziennie w dowolnej księgarni albo innym
miejscu, co zatem umyka uwagi.
Potem są te, które nazwałbym „best–selling” — książki odnoszące głośny sukces w
momencie publikacji. Nie jest jednak powiedziane, że sukces ten będzie trwał lata.
Ponieważ jednak sprzedają się wystarczająco dobrze, aby zaostrzyć apetyt autorów,
wydawców i księgarzy, rodzą się z nich „best–to–sell”, to znaczy książki powstałe
specjalnie po to, by je sprzedać. Są to zazwyczaj powieści pisane według stałego
przepisu — trochę seksu, trochę pieniędzy, trochę życia w wyższych sferach; albo też
dobrze opisana erekcja w każdym rozdziale; może to również być dobrze
skalkulowana mieszanka okropności i śmierci. I tak dalej. Zawsze istniały, i tak się
zdarzyło, że przetrwały, ponieważ, choć napisane dla pieniędzy, miały przymioty,
powiedziałbym, mitologiczne — klasycznym przykładem są powieści Dumasa. W
każdym razie właśnie istnienie „best–to–sell” obciążyło słowo „bestseller” cyniczną
konotacją.
Zapomnieliśmy, że Dante, Ariosto, Tasso odnieśli ogromny sukces, Manzoni zaś
doszedł do tego, że drukował w zeszytach drugie wydanie swej powieści ze specjalnie
wykonanymi ilustracjami, właśnie po to, aby zareagować na zalew wydań pirackich.
On nie miał z tego nic, ale jego książka była niewątpliwym bestsellerem. Poza tym
pragnął, aby była wartościowa (i wiemy, ile nad tym pracował), ale jednocześnie
czytana przez wielu ludzi. A na ten temat przeczytajcie sobie porywające opracowanie
Manzoni oraz droga powieści Giovanniego Macchia, wydaną właśnie przez Adelphi.
Ale w istocie poza kilkoma historycznymi epizodami awangardowej prowokacji nie
było nigdy poważnego autora, który próbując napisać książkę, nie miałby
jednocześnie nadziei, że będzie dobra i znajdzie wielu czytelników. Próba napisania
dobrej książki jest zatem czymś innym od napisania „best–to–sell” z erekcją w
każdym rozdziale.
Wydawnictwo ii Saggiatore opublikowało właśnie Targ literacki Gian Carlo
Ferrettiego (część pierwsza znana już w 1979 r., druga dotąd nie wydawana). Ferretti
jako pierwszy zainteresował się niektórymi zjawiskami, które sprawiły, że mówiono o
„jakościowych bestsellerach” (przykład: ostatni Calvino), jednak w zakłopotanie
wprawia to, że w kategorii tej chodzi o osiągające sukces dzieła, które bynajmniej nie
stosują chwytów, jakie z definicji powinny podobać się czytelnikowi. W nowej części
swojego szkicu Ferretti mówi o dziełach, które umożliwiają zróżnicowane poziomy
lektury. Odnajduję analogiczną formułę w eseju napisanym dwa lata temu przez
dwoje badaczy kanadyjskich (Julie Bettinoti i Paula Bletona): „teksty noszące w sobie
skalarny model lektury”.
Mówilibyśmy więc o książkach, które naiwnemu czytelnikowi umożliwiają lekturę
na pierwszym poziomie, natomiast czytelnikom bardziej wykształconym i
przenikliwym lekturę „drążącą” lub piętrową. Powiedzmy, „księgi zikkurat”. Formuła
wydaje mi się sugestywna. Chyba że przywodzi na myśl inną: naszych biblijnych
hermeneutów średniowiecznych albo hermeneutykę żydowską, gdzie każdy tekst poza
znaczeniem dosłownym ma też inne, które należy stopniowo odkrywać. W takim
sensie jest możliwe, że w ostatnich czasach napisane zostały książki oparte na wzorcu
skalarnym (który funkcjonuje zarówno przy fantastyce naukowej — myślimy tu o
Gibsonie, jak i przy literaturze eksperymentalnej — i tu myślimy o Pynchonie). Ale
byłyby to wtedy dzieła wynoszące na poziom samoświadomości metanarracyjnej
możliwość, którą wszystkie książki wiecznie młode, być może bezwiednie,
zrealizowały. Żeby nie wspomnieć o kimś takim jak Dante, który o tym świetnie
wiedział i który rozgłaszał, że tak właśnie chce być odczytany.
czerwiec 1994
A
JEŚLI
TAK
W
PRZYSZŁOŚCI
KTOŚ
BĘDZIEMÓGŁBYBY
PODRÓŻOWAĆ
W
PRZESZŁOŚĆ
…
Wiele osób przeczytało pewnie w zeszłym tygodniu zapowiedź uczonych, że
możliwe będzie podróżowanie w czasie. Przynajmniej z teoretycznego punktu
widzenia, choć na przeszkodzie stoją pewne trudności techniczne, prawdopodobnie
nie do pokonania. Z powodu braku koniecznej wiedzy nie zamierzam się wypowiadać
na temat tych rewelacji. Z drugiej strony, choć dyletant, nie byłem nimi szczególnie
zaskoczony, bo pamiętam, że na przykład Hans Reichenbach już od 1956 r. w swojej
przepięknej książce The Direction of Time poświęcił wiele uwagi badaniom
wykazującym, iż na poziomie subatomowym wskazówka czasu może zmienić
kierunek. Oczywiście to, iż niektóre cząsteczki mogą podróżować wstecz i do przodu w
czasie, nie doprowadza nas do przekonania, że my również możemy czynić podobnie,
jednak — w sumie — pozwala nam dostrzegać pewne możliwości.
Stawka w tej grze jest jasna: podróżowanie jest ciekawe nie tyle w przód, po to,
żeby zobaczyć, jaki będzie rok trzytysięczny (ryzykując, że Ziemia będzie w fatalnym
stanie, patrz H. G. Wells), ile wstecz, i to nie z powodu niewątpliwego uroku
przeszłości, ale ponieważ podróż wstecz pozwala na złudzenie, że można opóźnić
śmierć. Rozwiązania mogą być jednakże dwa. Podróżując wstecz, pozostaję wciąż tym
samym człowiekiem, zabierając ze sobą swój aktualny wiek, i w takim przypadku,
również będąc w przeszłości, podróżuję w przód, w stronę mojego osobistego
fizycznego schyłku, z taką dodatkową niedogodnością, że mógłbym spotkać samego
siebie sprzed wielu lat i wtedy sytuacja stałaby się kłopotliwa. Lub też, podróżując
wstecz, odzyskuję także moje młode lata i wówczas nie mogę się zanadto cofnąć,
ponieważ mógłbym stać się wyłącznie czystą możliwością genetyczną DNA mojego
pradziadka; gdybym cofnął się na przykład do 1940 r., odnalazłbym się tam jako
dziecko, ale przypuszczalnie z moim ówczesnym umysłem, więc nie mógłbym cieszyć
się przeżywanym doświadczeniem. Nie mówię już o tym, że nie zakładano wówczas
możliwości podróży w czasie i nie mógłbym już powrócić do przyszłości (albo też,
nieświadome dziecię, jakim bym się stał, mógłbym nie pragnąć wrócić tam, skąd nie
wiedziałbym, że wyruszyłem). Słowem, jakkolwiek byśmy to ułożyli, podróż w
przeszłość niesie z sobą liczne niedogodności.
Nie pamiętam już, gdzie trafiłem na argument, który rozstrzyga całą kwestię:
dzisiaj, oczywiście, nie potrafimy podróżować w przeszłość, ale też jesteśmy pewni, że
ludzie nie będą do tego zdolni również w najbardziej odległej przyszłości. W istocie
bowiem jeśliby ktoś w przyszłości mógł (nie, mógłby był; nie, byłby zdolny do; albo
nie, jeszcze inaczej, będzie mógł być zdolny do — a niech to, widzicie, jak nawet formy
czasownikowe się gmatwają), słowem, wybaczcie neologizm, gdyby w przyszłości ktoś
będziemógłbyby podróżować wstecz, my byśmy o tym wiedzieli, ponieważ tenże byłby
tu teraz. A tymczasem nigdyśmy nie widzieli podróżników wstecz.
Naturalnie, można wysunąć wobec tego argumentu pewne obiekcje: na przykład,
przypuśćmy, że w roku dwudziestotysięcznym ktoś będzie mógł podróżować wstecz,
ale tylko o tysiąc lat, więc dowiedzieliby się o tym (lub też dowiedzą) mieszkańcy roku
dziewiętnastotysięcznego, a nie my. Istnieje w końcu jeszcze jedna hipoteza: ludzie
przyszłości od dawna umieją (będą umieli) podróżować w przeszłość i w istocie są
między nami już od czasów neandertalczyka; jednak ze względu na zarządzenia władz
przyszłości nie mogą wyjawić, kim są. Oni są już wśród nas, ale my o tym nie wiemy.
Od razu widać, jak optymistyczna byłaby ta hipoteza dla polityków i dziennikarzy,
doszukujących się wszędzie spisków i wyznających teorię „ktoś za tym stoi”: wszystkie
nasze kłopoty okazałyby się sprawką tych tajemniczych gości. A gdyby Andreotti i
Craxi byli od nich? No tak, ale czy to możliwe, że zrobiliby to, co zrobili (jeśli zrobili),
przeczytawszy wcześniej w kronikach z przyszłości, że zostanie im wytoczony proces?
Jeśli zaś przybyli z przeszłości? A jak moglibyśmy uznać za przybyszy z przyszłości
autorów sondaży, biorąc pod uwagę, że nigdy nie udaje im się trafić?
Z drugiej strony ci goście z przyszłości powinni zawsze pracować tylko i wyłącznie
dla rozwoju ludzkości: w istocie bowiem, gdyby narobili bigosu, zgotowaliby
przyszłość (która będzie ich teraźniejszością) skrajnie nieprzyjemną (i to dla nich, nie
dla nas). A zatem, dla przykładu, Chirac nie może być jednym z nich. I oto wreszcie
najśmielsza hipoteza — byli oni zawsze obecni między nami, i byli to ci, którzy
wiedzieli więcej: wynalazca motyki, Sokrates, Kopernik, Pasteur, Einstein itd. Oto
dlaczego byli od nas mądrzejsi: o tym, że ziemia się kręci albo że E=mc
2
uczyli się jako
dzieci w szkole. Świetnie! Spostrzeżenie to powimio złagodzić wiele akademickich
zawiści.
Ale jeśli wszystkie osoby genialne pochodzą z przyszłości, w jaki sposób staną się
(stałyby się) tak genialne, skoro w przeszłości nie było nikogo, kto byłby cokolwiek
wart i mógłby przekazać im jakieś ciekawe doświadczenia?
październik ‘995
H
ISTORIA
PEWNEJ
MAŁEJ
WIELKIEJ
KOBIETY
,
KTÓRA
BARDZO
KOCHAŁA
KSIĄŻKI
Umarła wielka kobieta. Nazywała się Helen Wolff. Miała 88 lat. Mała i drobna,
komuś, kto nie znał jej dobrze, zdawała się bardzo krucha. Jednego dnia zaczęło jej
dokuczać serce. Przebywała w swoim domku w Hanowerze, New Hampshire, gdzie
mieszkała z synem, profesorem Darmouth College. Odmówiła pójścia do szpitala.
Następnego ranka znaleziono ją martwą w kuchni, gdzie robiła porządki. Umarła,
stojąc. Kilka lat wcześniej złamała sobie kość udową — to jedna z tych rzeczy, które w
pewnym wieku dają złe rokowania. W gipsie i na wózku pojechała sama do Chile.
Delikatna, ale twarda jak żelazo.
Żeby zrozumieć, kim byli Kurt i Helen Wolff, trzeba pomyśleć o parze wydawców,
którzy od czasów pierwszej wojny światowej, zaczynając w przedhitlerowskich
Niemczech, poprzez Francję, Włochy i Amerykę, połączyli ze sobą to, co najlepsze w
kulturze europejskiej (a potem amerykańskiej). Któregoś dnia 1913 r. Kurt (który był
dwadzieścia lat starszy od Helen) napisał do pewnego trzydziestolatka, donosząc mu,
że Franz Werfel wypowiedział się dobrze o jednym z opowiadań zatytułowanym, jak
się zdaje, Przemiana. W ten sposób Kurt został wydawcą Kafki. Ale był też wydawcą
Henryka Manna, Werfla, Rollanda oraz innych sławnych cudzoziemców.
Potem do władzy dochodzą naziści i rozpoczyna się historia peregrynacji niczym z
powieści, z finałem w guście Casablanki, kiedy Wolffowie, pokonawszy tysiące
przeciwności, docierają do Lizbony i wsiadają na statek do Ameryki. Wciąż jednak
pozostają Niemcami, a zatem obywatelami wrogiego państwa, więc pozwala im się
pracować, ale pod nadzorem. A przecież w tej niezbyt sprzyjającej sytuacji
odbudowują prestiżową firmę, Pantheon, powracając do nazwy, którą rozsławili
najpierw w Niemczech, a potem, kiedy drukowali we Florencji (ze względu na
wspaniałe werońskie czcionki Mardesteiga).
Nie zdążyłem poznać Kurta, ale typ kultury, niesłychana znajomość języków,
którymi posługiwała się Helen, a także ich historia kazały mi mniemać, że byli
Żydami. Tymczasem dopiero teraz poznaję prawdę — z długiej historii Helen
przedstawionej w 1982 r. na łamach „New Yorkera” przez Herberta Mitganga
(trzydzieści bitych stron: uchylam kapelusza przed kulturą dziennikarską, gdzie
wysokonakładowy tygodnik publikuje odpowiednik pięćdziesięciu stron maszynopisu
o kobiecie, która miała tylko jednego męża i jedną długą, płomienną namiętność do
literatury).
Helen pochodziła z katolickiej rodziny niemiecko–austriacko–węgierskicj, ale
urodziła się i wychowała w tureckiej Macedonii. Kurt był protestantem, ale z
przodkami żydowskimi ze strony matki. Ze względu na ich przyjaźnie oraz
publikowane książki wraz z nastaniem Hitlera uznani zostali za zdegenerowanych
intelektualistów, a więc Żydów. Cała ich historia składa się z wędrówek,
podejmowanych, aby ocalić małego syna: z Włoch do okupowanej Francji, a w końcu
z jednego obozu uchodźców do drugiego. Za każdym razem odbudowywali
wydawnictwa i zrzeszenia pisarzy, przez które przewinęli się wszyscy, od Tomasza
Manna po Hannah Arendt.
W 1942 r., w środku wojny, wydają w Ameryce takich autorów jak Burckhardt,
Broch, Gide, Camus, Valery, Jung. Po wojnie Doktora Żywago, a następnie
Lamparta. W 1961 r. inny inteligentny wydawca, Bili Jovanovich (Harcourt Brace),
proponuje im, aby w ramach większej oficyny wydawniczej otworzyli coś w rodzaju
oddziału do całkowitej własnej dyspozycji, „Helen & Kurt Wolff Books”, za którego
pośrednictwem Stany Zjednoczone poznają Grassa, Calvina, Bassaniego, Sciascię,
Frischa, Lema, by nie wspomnieć o licznych prestiżowych nazwiskach kultury
anglosaskiej. Kurt umiera w 1963 r., więc w rzeczywistości to małe wielkie
wydawnictwo pozostawało przez trzydzieści lat na barkach Helen.
Czytała książki w oryginale. Polecała autorów, śledziła krok po kroku przekłady,
również teraz, kiedy od ośmiu lat nie była już bezpośrednio odpowiedzialna za
wydawnictwo: odkąd się wycofała, śledziła wszystko, jeżdżąc po świecie, doradzała,
odkrywała nowe talenty. W Ameryce, która skłaniała się coraz bardziej ku skupianiu
wydawnictw w molochy i gwarantowanym sukcesom, ona szła do autora i mówiła:
„Podoba mi się pańska książka, sprzedamy tylko trzy tysiące egzemplarzy, proszę, aby
zgodził się pan na symboliczną zaliczkę”. Autorzy zgadzali się, ponieważ podobać się
Helen Wolff to był zaszczyt. Potem zdarzało się, że książki pozornie trudne do
sprzedania stawały się w jej rękach niespodziewanymi bestsellerami.
Niespodziewanymi dla wszystkich, ale nie dla niej.
Ktoś może ją jeszcze pamięta sprzed kilku lat —już ponad osiemdziesięcioletnią —
podczas obrad okrągłego stołu przy okazji turyńskiego Salonu Książki: jasny umysł,
dobra włoszczyzna, dowcipna i czarująca. Obok niej siedział Jurij Łotman. To już
historia.
kwiecień 1994
B
YĆ
ALBO
NIE
BYĆ
:
PIĘKNY
PROBLEM
.
W
IELKA
MATKA
WSZYSTKICH
SONDAŻY
Dwa lata temu na ośnieżonych wzgórzach Montefeltro, aby doczekać północy 31
grudnia, zaimprowizowano sytuację pseudotelewizyjną, coś pomiędzy operą
kukiełkową, Brechtem i Santoro. Emilio Tadini, przebrany za Szekspira, z frycem z
kartonu pomalowanego przez Tullia Pericolego, oświetlony reflektorem
obsługiwanym przez Gaę Aulenti, rozmawiał z lalkami (poruszanymi przeze mnie), z
których jedna była Hamletem i w pewnym momencie stawiała owo fatalne pytanie
„być albo nie być”. Wtedy Tadini udawał, że przeprowadza sondaż, i podawał
rezultaty: tylu „być”, tylu „nie być” i spory procent „nie wiem”. Słowem, ot, taka
zabawa, żeby zastąpić tombolę.
Potem Tadini opowiedział tę historię Renatowi Mannheimerowi, który jako
człowiek dowcipny i zapalony sondażysta, natychmiast nazwał hamletowskie pytanie
„wielką matką wszystkich sondaży” i zabrał się na poważnie do pracy, porównując
przez dwa lata odpowiedzi „reprezentatywnej próbki” z 1995 r. z odpowiedziami z
1994 r. Wyniki można znaleźć w majowym numerze „Leggere”.
Mannheimer komentuje z wielką powagą tabele i diagramy, gdzie pojawiają się
zestawienia w zależności od płci, wieku, wykształcenia, wielkości miasta, preferencji
politycznych. Wynika z nich na przykład (ograniczę się do kilku danych, żeby nie
odbierać wam przyjemności innych odkryć), że w 1994 r. jeden badany na pięciu
odpowiadał „nie wiem”, zaś w 1995 niepewność dotyka jednego na trzech, wskazując,
być może, na rosnące poczucie zagrożenia. Zazwyczaj wybiera się „być” między 18 a
29 rokiem życia, zaś procent odpowiadających w ten sposób osób spada po
sześćdziesiątce. Wybór „być” rośnie też wraz z wykształceniem: tylko 57% osób z
wykształceniem podstawowym przy 78% z wyższym.
Z politycznego punktu widzenia najbardziej żądni istnienia są zwolennicy listy
Pannelli, którzy wyprzedzają Forza Italia Berlusconiego, największa zaś liczba osób
spośród tych, które wybierają „nie być”, sympatyzuje z Rifondazione Comunista. „Nie
wiem” występuje obficie wśród zwolenników Diniego i Maccanica.
Badanie mogłoby być oczywiście poszerzone, obejmując na przykład niezbędne w
każdej ankiecie gospodynie domowe z Voghery; następnie warto by rozciągnąć je na
inne kraje; byłoby też pożądane wprowadzenie kryterium religijnego (co
odpowiedzieliby buddyści?). Z przyjemnością zobaczyłbym również interpretację
rezultatów dokonaną przez Vattima, Severina, może Cacciariego, z wyłączeniem
filozofów analitycznych, którzy przypisaliby czasownikowi wartość czysto łączącą i
zapytaliby od razu, kto jest czym.
Sondaż był zabawą, ale —jak wszystkie zabawy — czegoś uczy. Mannheimer
zauważa, że jeśli osoby z wyższym wykształceniem wybierają „być”, nie oznacza to, że
ci z podstawowym wybierają „nie być” z powodów metafizycznych — w dużym
procencie wybierają „nie wiem”, a powód jest oczywisty: pytanie w jasny sposób
odnosiło się do Hamleta, a zatem można z tego wywnioskować, że mniej wykształceni
nie zrozumieli dobrze pytania (albo uznali za nieistotną tę książkową zabawę) i
dlatego odesłali rozmówcę do diabła. Biorąc jednak pod uwagę, że koniec końców
„być” przeważa w każdym przypadku, osiągając około 70%, powiedziałbym, że wobec
tak niejasnego pytania większość wybrała odpowiedź pozytywną, być może myśląc
instynktownie, iż trzeba wybierać między żyć a umrzeć.
Problem polega w istocie na tym, jaką rolę odgrywa w sondażu kompetencja
semantyczna podmiotów. Jeśli pytamy kogoś, czy woli coca–colę czy piwo (albo
Berlusconiego czy Prodiego), danemu słowu odpowiada w umyśle pytanych
przedmiot rozpoznawalny i mniej więcej taki sam dla wszystkich. W miarę jak
terminy stają się coraz ogólniejsze (na przykład w przypadku wyboru między
liberalizmem a interwencjonizmem) chodzi o to, żeby dowiedzieć się, co pytany przez
nie rozumie. Kiedy wreszcie wprowadza się do gry dwa najobszerniejsze i najbardziej
nieprzewidywalne pojęcia w całej historii idei, odpowiedzi nie da się kontrolować,
ponieważ — jak zwykło się mawiać — ile głów, tyle myśli.
Pytanie postawione przez ekipę Mannheimera brzmiało: „Wie pan(i), że w słynnym
dramacie Szekspira bohater, Hamlet, w pewnym momencie zadaje sobie pytanie »Być
albo nie być«. Gdyby pan(i) dla zabawy miał(a) odpowiedzieć, powiedział(a)by, że…”
Gdyby zniknęło odniesienie do Szekspira i zaznaczenie żartobliwego charakteru
eksperymentu, co by się stało? Nie wiem, ale na pewno musiałby się zmienić sposób
interpretowania odpowiedzi. Ilu ludzi odpowiedziało „nie być” lub „nie wiem”, tylko
dlatego, że stawiali się w sytuacji Hamleta?
Więcej: ten początek „Wie pan(i)…” od razu zmuszał pytanego do udzielenia jakiejś
odpowiedzi, co miało pokazać, że wie. Czym innym byłoby zapytać w suchy sposób
„wolisz być czy nie być?” Jak widać, również zabawa może wywołać pewne refleksje
na temat natury sondażu.
maj 1996
B
OSSI
NIE
JEST
TAKIM
G
ALEM
,
JAK
JA
.
O
NIŻSZOŚCI
RASOWEJ
RASISTÓW
Z grupą przyjaciół z różnych krajów od kilku lat przygotowujemy podręcznik
przeznaczony do wychowania w tolerancji dzieci z całego świata, a pierwszy problem
polega na wyjaśnieniu im, jak można i należy tolerować odmienność. Właśnie, bo
trzeba zacząć od tego, że różnice istnieją: jeśli z jednej strony ludzie mają jednakowy
układ sercowo–naczyniowy, to nie tylko mają skórę różnego koloru, ale nawet kiedy
jest ona tego samego koloru, zachowują się oni w odmienny sposób, zależnie od
obyczajów i norm.
Podczas ubiegłorocznego kongresu w Sienie Zvi Yavetz, profesor historii
starożytnej w Tel Avivie, przypomniał, jak niebezpieczne może być ukrywanie przed
dziećmi tych różnic (bowiem nieco później zorientowałyby się, że kłamaliśmy): należy
wyjść właśnie od nich, pokazując, jak mogą zostać przezwyciężone. Yavetz
przeprowadził analizę stereotypów etnicznych u Cycerona i Herodota, aby stwierdzić,
że stereotypy te zawsze istniały, ale że często nie dowodziły szczególnej wrogości,
używane wyłącznie w celach retorycznych albo, jak w przypadku Cycerona, dla
przekonania sędziów w jakiejś sprawie. I przytoczył epizod dotyczący Rutiliusa
Namacjanusa, poety galijsko–rzymskiego z IV–V w. n.e., który relacjonując swoją
podróż powrotną z Rzymu do Galii, opowiada, że w Falezji pewien oberżysta
potraktował go okropnie, dając mu niedobre jedzenie za wygórowaną cenę. Oberżysta
był Żydem, więc Rutilius wybucha inwektywą przeciw Hebrajczykom.
Yavetz zauważył, że Rutilius został naprawdę skrzywdzony i oszukany, miał
wszelkie powody do narzekania i uciekał się do rasistowskiego stereotypu
rozpowszechnionego w jego czasach, jednak uczyniłby to samo, gdyby oberżysta był
Sardyńczykiem albo Grekiem; a zatem źle robili niektórzy badacze izraelscy,
oskarżając Rutiliusa o antysemityzm. Wykazał on tylko „naturalną” niechęć wobec
odmienności.
Yavetz jest Żydem, a więc mógł sobie pozwolić na to rozgrzeszenie Rutiliusa.
Poszedłem przypomnieć sobie ten fragment (De redito suo, I, 381–398 — tak, tak,
czasami „przypomnieć sobie” nie jest kłamliwą kokieterią, zabrałem ten tekst na
egzamin u Augusta Rostagniego w 1951 r.) i szczerze mówiąc, to, co robi Rutilius, jest
czymś więcej niż okazaniem wściekłości: gdyby dzisiaj ktoś napisał coś takiego, rabin
Toaff narobiłby hałasu, i nie bez powodu. Ale zostawmy Rutiliusa. Yavetz mówił o
niemal biologicznej tendencji do tworzenia zawsze sfery „naszych” przeciw sferze
„innych”. Nie jest konieczne, żeby inni byli Cyganami albo senegalskimi imigrantami,
wystarczy, by urodzili się kilkadziesiąt kilometrów od naszego miasta. Ja oskarżam
zawsze przyjaciół z dzieciństwa, że pochodzą z tego przeklętego Asti, albo Cuneo, lub
też Genui, ponieważ nie dostali w darze od losu możliwości urodzenia się w
Alessandrii. Ale jeśli jestem na autostradzie w moim samochodzie z mediolańską
rejestracją i inny samochód z taką samą rejestracją niewłaściwie mnie wyprzedza, nie
mówię: „Patrz na tego mediolańskiego imbecyla!” Jeśli natomiast samochód ma
rejestrację z Alessandrii, może mi się zdarzyć, że powiem: „Patrz na tego imbecyla z
Alessandrii!” W istocie w tym przypadku, jako automobilista, czuję więź ze wspólnotą
kierowców i rejestracją mediolańską, i wszyscy inni, w tym moi ziomkowie, stają się
właśnie „innymi”.
My wszyscy, zależnie od okoliczności, czujemy przynależność do jakiejś sfery
(bibliofiliów, urodzonych w 1932 r. — doskonały rocznik — miłośników fletu prostego,
noszących 42 numer buta), i z tego szczególnego punktu widzenia odbieramy innych
jako odmiennych (biblioklastów, staruszków lub żółtodziobów, gitarzystów,
wielkostopych). Tolerancja rodzi się, kiedy zdajemy sobie sprawę, że gitarzysta
pozostaje wciąż istotą ludzką i że istnieją też gitarzyści noszący buty numer 42, może
urodzili się w waszych stronach, albo nazywają się Django Reinhardt.
I tak oto podstępna trucizna, jaką rozpowszechniają w naszym kraju „kazania”
Bossiego, polega na pomieszaniu sensu przynależności z przymusem nietolerancji.
Polega na zmuszaniu kogoś, aby dla odparcia zarzutów twierdził, że nie istnieją
różnice między palermitańczykiem a turyńczykiem, podczas gdy jest ich wiele; polega
na zmuszaniu do odrzucania naszej naturalnej i zdrowej dumy z przynależności
etnicznej po to, byśmy nie czuli się rasistami; polega na retorycznym nakłanianiu nas
do określania Włoch jako kraju etnicznie jednorodnego, kiedy to nieprawda, i nie było
tak nigdy od czasów Eneasza; polega na zmuszaniu nas do odrzucania stwierdzenia
jakiejkolwiek odmienności, gdy tymczasem odmienność (współistnienie
odmienności) jest piękna, a przeszczepy rodzą wspaniałe owoce.
I tak w epoce, w której wychwala się wielokulturowość (czasem wręcz za bardzo),
Bossi przenosi nas dużo bardziej wstecz od Rutiliusa Namacjanusa (który, drogi
Bossi, był przynajmniej bardzo cywilizowanym Galem, jak ja, a nie kudłatym
Longobardem, jak ty).
czerwiec 1996
I
STNIEJE
PRASA
NIEDYSKRETNA
I
PRASA
POWAŻNA
.
R
ÓŻNICA
NIE
LEŻY
W
SIEDZENIU
Również ja, podobnie jak wszyscy obywatele włoscy, znam teraz kształt siedzenia
posła Casiniego. Muszę powiedzieć, że nie wzbogaciło to mojego zasobu wiedzy. Poseł
Casini jest typem w normie, nie widać u niego żadnych oznak deziformacji, można
więc przypuszczać, że również jego siedzenie jest normalne. Zatrzymuję się nad tą
kwestią nie tylko dlatego, że nie przestaje interesować prasy, ale też dlatego, że kilka
wieczorów temu zahaczyła o nią pewna audycja telewizyjna, gdzie przeprowadzano
wywiad — jako z bohaterem naszych czasów — z jakimś fotografem, któremu udało
się (uwaga, uwaga!) po staniu na długotrwałych i uciążliwych czatach sfotografować
kąpiącego się profesora Prodiego. U niego w domu, w wannie, nago, z pistolecikiem
na widoku? Nie, w morzu, z którego wystawała mu tylko głowa, i można się było
jedynie domyślać regulaminowych slipów.
Cóż jest niepokojącego w tych historiach, przecież tylko kąpieliskowych? Poseł
Casini jest w porządku, przebierał się w miejscu publicznym, jak to robią wszyscy nad
morzem. Prodi? Nie ma nawet o czym mówić. A może źle zrobił fotograf, który krąży i
podgląda przez dziurkę od klucza? Ale postawcie się proszę na miejscu biedaka,
któremu nie udało się zostać Robertem Capa, Cartier–Bressonem, Avendonem,
Toscanim, czy ja wiem kim jeszcze? Odkrywa, że płacą mu dobrze, jeśli fotografuje z
zaskoczenia cycki i pośladki tam, gdzie nie są wystawiane w celach widowiskowych —
i w końcu nawet przeprowadzają z nim wywiad w telewizji… W sumie viado wiedzie
cięższy żywot i cieszy się niniejszym prestiżem społecznym.
Czy to wina tych, którzy kupują, a więc subwencjonują czasopisma pokazujące
prywatne cycki i pośladki? Tutaj bym też nadmiernie nie moralizował. Nie chodzi
również o podglądactwo (które jest dyscypliną sportową, także wymagającą długich
czatów i napawającą dumą, że jest się jedynym lub jedyną, który(a) widzi); nie ma to
nic wspólnego z korzystaniem z pornografii, która jest dobra, kiedy pobudza zmysły —
i jeśli nawet można by wyobrazić sobie kogoś, kto rąjcuje się na widok siedzenia posła
Casiniego, to naprawdę nie widzę nikogo, kto mógłby oddawać się fantazjom, patrząc
na Prodiego z Morzem Śródziemnym po szyję. Kupowanie niedyskretnych czasopism
zaspokaja upodobanie do desakralizacji (profanacji?), które odczuwa każdy na widok
prezydenta Republiki (pamiętacie Gronchiego?) spadającego z krzesła w operowej
loży. Mówią o tym wszystkie traktaty na temat komizmu: staruszka, która poślizgnęła
się na ulicy, wzbudza nasze współczucie, ale generał, który (podczas obchodów 2
Czerwca) potknąłby się na schodach Ołtarza Ojczyzny i zjechał z nich brodą w dół,
przyprawiłby o atak śmiechu nawet świętego.
Jeśli już, to problem leży może w tym, że osoby normalne bawią się takimi
rzeczami raz na jakiś czas, kiedy im się przydarzy okazja, natomiast ktoś, kto rzuca się
co tydzień w poszukiwaniu pośladków na wolności, może nie zrobiłby źle, korzystając
z porady psychologa. W „Espresso” z 28 lipca Carlo Ripa di Meana (właśnie a propos
siedzenia Casiniego) twierdził, że słusznie jest obnażać polityków, ponieważ „lider ma
swoje człowieczeństwo, które wyborca powinien poznać”. Ale co znaczy
„człowieczeństwo”? Przyznaję, że ujawnienie, iż polityk kopuluje more ferino z
tancerką brzucha, przyczynia się, jeśli naprawdę chcemy, do obnażenia szczególnej
cechy jego człowieczeństwa. Ale sfotografowanie go, kiedy w łazience własnego domu
robi kupę, nie mówi nam nic więcej poza tym, co już wiedzieliśmy, to znaczy, że
należy do gatunku ludzkiego. Byłoby to sensacją tylko wtedy, gdybyśmy odkryli, że
tenże (jako jedyny wśród żyjących) wypróżnia się uszami. I nadal myślę, że ktoś, kto
kupuje tygodnik, aby dowiedzieć się na przykład, że Ripa di Meana robi kupę jak
wszyscy, nie jest być może nienormalny, jednak nie pozostaje w dobrych stosunkach z
życiem.
Mówiąc to, uważam, że prawo do życia mają również podglądacze, a czasopisma
tego rodzaju istnieją wszak w wielu krajach. Problem leży gdzie indziej. Chodzi o to,
że siedzenia posła Casiniego nie zobaczyłem na łamach „Eva Tremila”: zobaczyłem je
w największych włoskich dziennikach i tygodnikach, w tym w „Espresso” z 28 lipca.
To „poważna” prasa uczyniła z siedzenia posła Casiniego najbardziej
rozpowszechnioną wśród ludu ikonę, konkurującą już z Aniołem Pańskim Milleta
(określanym przez statystyki jako najczęściej reprodukowane dzieło sztuki, częściej
niż Gioconda i Wenus z Milo).
Naturalnie, tak jak owi moraliści, którzy przyłapani w burdelu mówią, że chodzą
tam, aby zdać sobie sprawę z plugastwa świata, poważna prasa „skrzyczała” pośladki
Casiniego, jakby chciała powiedzieć, że fotografowanie ich nie było właściwe. Ale w
głębi duszy cieszyła się, bo przy tej ilości dramatycznych informacji, które obciążają
inne stronice, trzeba też czytelnika rozweselić. Tyle że kiedyś dzienniki rozweselały
go, prosząc Achille Campanilego o napisanie Wspomnień Giną Cornaba (nie
wydanych). Dzisiaj ja robię to, ujawniając (z drugiej ręki), że inna gazeta zrobiła coś,
czego nie powinno się robić. Tak jakby ksiądz podczas lekcji katechizmu, aby nauczyć,
że nie należy przeklinać, krzyknął: „I nie mówcie nigdy xxxyyyzzz!” (wstawić dowolną
sprośność).
sierpień 1995
D
O
PANI
PRZEWODNICZĄCEJ
P
IVETTI
:
Ż
EBY
ZROZUMIEĆ
NOWE
,
CZYTAJMY
ŚWIĘTEGO
T
OMASZA
Czy przewodniczący Izby Deputowanych może stwierdzić, jak przytacza „Espresso”
z poprzedniego tygodnia, że „istnieje prawdziwa religia, którą jest religia katolicka,
inne zaś prawdziwe nie są — mają jedynie większe lub mniejsze dostojeństwo, z uwagi
na serię historycznych uwarunkowań lub też bliskość albo oddalenie w stosunku do
objawienia”? Jako osoba wierząca, może, a nawet musi: jaki bowiem sens miałoby
wyznawanie jakiejś religii, jeśli uważamy, że jest fałszywa? Przypomina mi się
anegdota o hiszpańskim pucybucie, którego protestancki pastor usiłuje nawrócić,
kiedy ten wciera mu pastę. „Ależ, mój panie, nie wierzę w Boga katolików, który jest
jedynym prawdziwym. Dlaczego miałbym uwierzyć w Pańskiego?”
Czy tenże wierzący, uczestnicząc w soborze kościołów, może stwierdzić, że jego
wiara jest jedyną prawdziwą, inne zaś są fałszywe i kłamliwe, albo wręcz dać do
zrozumienia, że jeśli coś jeszcze można przyznać konfucjanizmowi, to już panteonowi
azteckiemu na pewno nie (biorąc pod uwagę poziom, na jakim w XVII w. ustalone
zostały pełne wzajemnego szacunku kontakty z Chinami, przy jednoczesnym
postanowieniu, że indiańscy bałwochwalcy powinni zostać wymordowani)?
Nie może, ponieważ na sobór jedzie w duchu pojednawczym. I w tej gotowości do
zrozumienia zmienia też w pewnej mierze świętą arogancję własnej wiary.
Aby zrozumieć, czym jest duch pojednania i tolerancji, zajrzałem do tekstów
wielkiego mistrza, którego ortodoksję — mam nadzieję — uznaje też Przewodnicząca
Izby, ponieważ jest on bardziej wiarygodny od kardynała Martiniego. Mówię o
świętym Tomaszu z Akwinu. W jednej z jego Disputationes ąuodlibetales (11,7) został
zapytany, czy należy chrzcić na siłę dzieci żydów bez zgody rodziców.
Powodów na tak (które Tomasz wymienia z właściwą sobie dokładnością) jest pięć.
Jeśli można rozwiązać ten święty węzeł, jakim jest małżeństwo (lub przynajmniej
obowiązek wspólnego życia), w przypadku, kiedy jedno z małżonków zmienia religię,
tym bardziej można wyjąć kogoś spod władzy ojcowskiej. Jeśli widzimy, że komuś
grozi śmierć cielesna, mamy obowiązek ratować go, tym bardziej więc powinniśmy
interweniować, jeśli zagraża mu śmierć duchowa. Zresztą również żydzi podlegają
władzy Państwa („in potestate dominorum”), a więc książę ma prawo robić to, co
chce, ze swoimi dziećmi. Na koniec z jednej strony bardziej liczy się władza boska niż
ojcowska, a z drugiej, gdybyśmy pozwolili, żeby dzieci żydowskie zostały potępione,
odpowiedzialność spadłaby na nas.
Wszystko to znakomite powody, przynajmniej dla ówczesnej mentalności. Lecz
święty Tomasz odpowiada, że są bez znaczenia. Jedna z obiekcji jest być może mało
empiryczna, ale w pełni zasadna od strony pedagogicznej: to daremne chrzcić dziecko,
które nie jest jeszcze w stanie decydować, ponieważ kiedy dorośnie, rodzice mogą je
przekonać, by powróciło do wiary ojców. Silniejszy jest jednak argument prawa
naturalnego: dziecko w sposób naturalny aż do wieku dorosłego pozostaje pod władzą
ojcowską, zostanie więc zbawione poprzez wiarę rodziców. Nie powinniśmy
ingerować w ten delikatny układ. Nawróci się, jeśli zechce, kiedy zrobi użytek z
rozumu.
Dalej, nawet książę nie może naruszyć porządku prawa naturalnego i boskiego, a
więc nie powinien pozbawiać dziecka więzi z rodzicami, nawet po to, aby ocalić jego
duszę. Człowiek podporządkowany jest Bogu według prawa tak, aby mógł go poznać,
ale w przypadku nieletniego nakaz taki realizowany jest poprzez zasady ojców. Należy
zauważyć, że w tym miejscu Tomasz nie kwestionuje prawa nie tylko dziecka, ale też
rodziców do podporządkowania się Bogu nie według przepisów Państwa, ale w
zgodzie z prawem naturalnym. W końcu nie należy mówić, że grzeszymy, nie ratując
kogoś przed potępieniem: zgrzeszą co najwyżej jego rodzice, a my nie powinniśmy
wtykać nosa w ich decyzję, z tego samego powodu, dla którego, jeśli ktoś skazany
został na śmierć przez swojego naturalnego sędziego, my nie możemy sobie pozwolić
na to, aby go siłą uwolnić.
Głównym jednak argumentem w tej kwestii, który uważam za wspaniały przykład
rozsądku i który jest moim zdaniem bardzo „katolicki”, bardzo kościelny, w
najlepszym znaczeniu tego słowa, jest argument dotyczący obyczaju i tradycji
Kościoła — silniejszego od opinii jakiegokolwiek doktrynera, może nawet świętego
Augustyna. A więc jeśli spojrzeć w przeszłość — mówi Tomasz — ani Kościół, ani
Państwo nie próbowały nigdy chrzcić żydowskich dzieci, nie robili tego nawet
najbardziej chrześcijańscy cesarze, jak Teodozjusz czy Konstantyn. Gdyby było to
zgodne ze zdrowym rozsądkiem, na pewno by to zrobili. Ale nie zrobili.
Argument ten jest przepiękny i wyraża uparte przekonanie świętego Tomasza, że
rozum ludzki jest sam w sobie zdrowy, tak że można zaufać nawet rozumowi żydów,
przynajmniej w takim stopniu, w jakim ufamy rozumowi Konstantyna. Drogi stary
Tomasz, zdolny nauczyć nas jeszcze, czym jest nowe.
maj 1994
M
IASTA
PEWNE
SIEBIE
I
NIEPEWNE
.
K
ILKA
UWAG
NA
TEMAT
MIEJSKIEJ
PSYCHOLOGII
Wróciłem właśnie z Drezna. Jest to miasto, które miałoby wszelkie powody, żeby
się nad sobą użalać. Wspaniała stolica Saksonii, nazywana przez Herdera Florencją
Północy, położona wśród czysto romantycznego pejzażu, na trzy miesiące” przed
kapitulacją Niemiec padła ofiarą najokrutniejszych w całej historii wojny nalotów
dywanowych. Zrównana z ziemią, i to bez naglącej potrzeby, było już bowiem
wiadomo, że Rosjanie wkrótce tam dotrą, a kraj czekał na klęczkach. Mówią to
również Anglicy i Amerykanie, którzy wciąż okazują wyrzuty sumienia.
Miasto zaś, nie zapominając, przeżyło swoją żałobę bez biadolenia, bez robienia z
siebie ofiary i, chciałoby się rzec, bez urazy. Zakładając, że przypuszczalnie znacie
historię, pokazują wam z dumą odbudowane pałace, wieże, kościoły, niesamowitą
Pinakotekę, mówiąc, jak to na 2006 r., osiemsetlecie miasta, wszystko będzie gotowe
— zastąpią nawet obrzydliwe budynki postawione w pośpiechu zaraz po wojnie i
przywrócą XVIII—wieczne fasady, które Bellotto odtworzył wiernie na swoich
obrazach (Bellotto nie był tak wrażliwy na nieuchwytność atmosfery jak jego wuj
Canaletto, ale odznaczał się przejrzystym realizmem i również stare centrum
Warszawy zawdzięcza mu swoją odbudowę).
W Dreźnie nie pytają was nawet, czy miasto wydaje się wam piękne. Sami wam o
tym mówią. Nasuwa mi to myśl, że miasta dzielą się zazwyczaj na dwie kategorie:
miasta pewne siebie i niepewne. Wymienię tylko kilka miast pewnych siebie,
uprzedzając, że wśród niepewnych znajdują się nawet stolice.
W miastach pewnych siebie ludziom nawet się nie śni, żeby zapytać zwiedzającego,
co myśli o ich mieście. Niektóre wyprzedają bezwstydnie swój mit („Paris, la vie
lumiere”, „Quanto sei bella Roma”, „New York, New York”), ale nie proszą, byście
wyrażali swoją aprobatę. Rozumie się samo przez się, że musicie być pod
piorunującym wrażeniem, a jeśli nie, tym gorzej dla was. Potem są inne miasta, na
przykład Londyn, Mediolan czy Amsterdam, które podsuwają wam co prawda w
hotelu folder albo przewodnik z tym, co warto zobaczyć, ale nie mówią wiele o sobie, a
w każdym razie nie są zainteresowane waszą opinią. Osobną kategorią jest Buenos
Aires: późną nocą zastanawiają się tam nad tożsamością argentyńską, ale jest to ich
narodowa zabawa — to, że „Buenos Aires ąuerido” powinno was w sobie rozkochać,
nigdy nie jest podawane w wątpliwość.
We Włoszech, jeśli jakieś miasto jest siebie niepewne, przy różnych publicznych
okazjach określa siebie jako „najdostojniejsze miasto”. To oczywiste, że nawet jeśli
liczą sobie niewiele wieków, wszystkie miasta są bardzo stare, poza tymi
wybudowanymi w ciągu ostatnich dziesięcioleci; ale miasta niepewne czują potrzebę,
aby o tym mówić. Zazwyczaj jednak (na całym świecie) oznaką niepewności jest
pytanie, które stawia wam od razu ten, kto was przyjmuje: „Co pan myśli o naszym
mieście?”
Zdarzało mi się, że na lotniskach strasznie zakompleksionych miast nacierali na
mnie dziennikarze i pierwszym pytaniem było: „Czy przyjeżdża pan tu po raz
pierwszy? Co pan myśli o naszym mieście?” A kiedy zauważałem, że nie mogę nic
myśleć, jako że jeszcze go nie widziałem, nalegali: „No tak, ale co spodziewał się pan
zastać, jakie miał pan wyobrażenie?” Wiedzą doskonale, że jeśli nie jesteście
prowokatorami, padnie odpowiedź grzecznościowa, powiecie, że znaliście ze słyszenia
to fascynujące i (jeśli jesteście naprawdę uczciwi) pełne kontrastów miasto. Wtedy na
chwilę się uspokajają, ale dopóki tam jesteście, nie przestaną was o to nagabywać.
W niektórych miastach wasza grzecznościowa odpowiedź spotyka się z
kontratakiem. Prześcigają się w komunikowaniu wam, że kontrasty są ogromne,
problemy dramatyczne i nie rozwiązane. Nie ulegacie prowokacji i nie odpowiadacie,
że to prawda. Obrażają się. Czasami nawet w mieście słynnym ze swoich walorów i
piękna zadają wam to fatalne pytanie. Odkrywacie wówczas, że pod blichtrem
bogactwa miasto skrywa brak tożsamości.
Istnieją też miasta które odzyskują pewność siebie. Neapol zdany był z mieszaniny
zbolałej dumy i triumfującego samookaleczania. Ostatnio pewien mój przyjaciel
powiedział do taksówkarza, który miał go zawieźć na lotnisko, że być może się spóźnią
z powodu korków. Taksówkarz odpowiedział z dumą (nie zbolałą), że teraz ruch w
mieście odbywa się bez problemu. Mój przyjaciel komentował, że po raz pierwszy w
życiu spotkał taksówkarza (na całym świecie), który wyraża się dobrze o miejskiej
administracji.
Niekiedy miasto, już bardzo siebie pewne, zaczyna czuć się nieswojo. Trzymajcie
się na baczności, kiedy pytają was, co o nich myślicie: odpowiadajcie z entuzjazmem,
ale rozejrzyjcie się wokół, żeby odkryć przyczyny niedomagali.
kwiecień 1996
C
ZY
E
LIE
W
IESEL
JEST
RASISTOWSKIM
ANTYSEMITĄ
?
O
NEONAZISTOWSKIM
UŻYCIU
INTERNETU
L’Academie Universelle des Cultures zebrała się w ubiegłym tygodniu w Sienie, aby
omówić projekt, nad którym pracuje od prawie dwóch lat: chodzi o książkę
przeznaczoną dla dzieci z całego świata, mającą na celu wychowanie przeciw
rasizmowi, a w imię tolerancji i współżycia między różnymi grupami i kulturami.
Pominę powody (zarazem symboliczne i ekonomiczne), dla których książka ta
miałaby być taka sama dla wszystkich, od Polinezji po Berlin; otrzymaną już
(bezinteresowną) zgodę ważnych wydawców; poszukiwania mające wyodrębnić
spośród tysięcy obrazów znanych dzieciom z różnych krajów możliwe figuratywne
„esperanto”; to, że w Sienie zorientowano się, iż stworzenie jednej książki,
zrozumiałej dla dziecka afrykańskiego i japońskiego, stwarza problemy nie do
pokonania, dlatego pierwszym wymogiem będzie opracowanie multimedialnego
podręcznika dla wychowawców z wszystkich krajów, instruującego, jak przybliżyć te
same podstawowe pojęcia dzieciom odmiennych kultur.
Kolegom przybyłym do Sieny (zewsząd: od Tajlandii po Izrael, od Wybrzeża Kości
Słoniowej po Norwegię, wszystkim zorientowanym na bieżąco w przebiegu
poprzednich dyskusji) dostarczono notatkę, w której wyliczono niektóre nie
rozwiązane jeszcze problemy, pobudzając w ten sposób dyskusję: jak mamy mówić o
holocauście dzieciom z Nowej Gwinei, które nie tylko nie widziały nigdy Żyda, ale nie
wiedzą nawet, gdzie jest Europa? A jeśli mówimy o ludobójstwie ogólnie, czy nie
ryzykujemy, że przekażemy pojęcia abstrakcyjne, nie dostarczając rozpoznawalnych
obrazów i „historii”? Czy powinniśmy mówić o „rasizmie”, kiedy pojęcie rasy jest
późnym wytworem kultury zachodniej, zaś doświadczeniem wielu z tych dzieci jest
współistnienie z członkami odmiennych kultur? Czy powinniśmy wyjść od
stwierdzenia, że różnica istnieje (podobnie jak istnieje wśród zwierząt i kwiatów), ale
że jest pozytywna i może stworzyć miejsce dla pięknych ogrodów? Jeśli możemy
przypomnieć dziecku europejskiemu, co się dzieje, kiedy jakiś naród obwieszcza swoją
wyższość nad innymi, to czy można w taki sam sposób przedstawić to dzieciom
wyrastającym w kulturze, gdzie poczucie zajmowania centralnej pozycji w świecie nie
przerodziło się nigdy w pomysł unicestwienia innych? Czy wezwanie do tolerancji
wobec wszystkich obyczajów i tradycji powinno zostać ograniczone listą rzeczy
„niedopuszczalnych” (jak na przykład kanibalizm)?
Były to problemy pedagogiczne i komunikacyjne niemałej wagi, i należało je
przedyskutować. Otóż zdarzyło się tak, że list ten (prywatny, ale nie tajny)
opublikowany został przez florencką „Nazione”. Być może nie zaznaczono
opuszczonych fragmentów, być może nie podkreślono, że chodzi o notatkę roboczą.
27 maja, nie licząc się z przebiegiem sieneńskich prac, do gazet przesłany został faks
zawierający ostry protest przeciwko rzekomemu rasizmowi tej inicjatywy, podpisany
przez osoby (nie bardzo znane, ale wynika to może z mojej niewiedzy) z Paryża,
Utrechtu, Pensylwanii, Południowej Afryki itd.
W faksie twierdzi się, że: a) według naszego dokumentu różnica między psem a
kotem jest taka sama, jak między Chińczykiem a Szwedem (pomysł, który nie
przyszedł do głowy nawet Himmlerowi); b) stwierdzenie, iż w pewnych kulturach
istnieje niedestrukcyjna duma etniczna, uwiecznia ideę rasy wybranej; c) kanibalizm
jest niedopuszczalny, zaś nad ludobójstwem można przejść do porządku dziennego;
d) uznanie, iż Chińczyk w sposób widoczny różni się od Szweda, jest tożsame z
potwierdzeniem, że różnice są stałe (tak jakby mieszane małżeństwa nie dowodziły
czegoś przeciwnego). I tak dalej.
Można by skwitować ten epizod stwierdzeniem (w tym przypadku rzeczywiście
rasistowskim), że matka kretynów jest zawsze w ciąży, albo dokonać przeglądu osób
nie zaproszonych na kongres (bardzo wysoki procent, biorąc pod uwagę liczbę
ludności świata). Można by też poprosić poważnych uczonych, żeby nie wypowiadali
się na temat nie istniejącego jeszcze dzieła i by nie zapominali, że prezydentem
Akademii jest Elie Wiesel (Pokojowa Nagroda Nobla), w który cudem przeżył obozy
zakłady i poświęcił całe swoje życie walce z rasizmem.
Mam jednak inne obawy. Biorąc pod uwagę, że większość sygnatariuszy protestu
nie zna włoskiego, ktoś w złej wierze, zabawiając się w Internecie, wysłał alarm:
„Grupa złych typów nawołuje w Sienie do rasizmu”. Wiele osób zaś w dobrej wierze
zaprotestowało (jak sam bym uczynił). Zauważyłem, że, jak to udowadnia
amerykańska prawica neorasistowska, można wykorzystywać Internet do
rozpowszechniania fałszywych wiadomości i wywoływania powszechnej
pseudoaprobaty. I w tym leży zagrożenie neonazizmem.
Ponieważ nie można pominąć pewnych rzeczy, uważam za konieczne zaznaczyć, że
jedyna włoska sygnatariuszka apelu nazywa się Paola Tabet i przedstawia się jako
etnolog z uniwersytetu w Sienie.
czerwiec 1995
F
RED
A
STAIRE
I
G
INGER
R
OGERS
WYMYŚLILI
WŁOSKĄ
POLITYKĘ
Umarła Ginger Rogers. Wyobrażam sobie, że wiadomość ta poruszy moich
rówieśników oraz kinomanów w każdym wieku, którzy widzą ją wciąż tańczącą ze
zwiewną gracją w ranjionach niezapomnianego Freda Astaire’a. Patrząc z
perspektywy czasu, zauważymy, że być może Astaire miał zdolniejsze partnerki, a
Ginger — kiedy nie tańczy — porusza się krokiem przyciężkim i trochę koślawym, jak
De Sica w roli sierżanta z filmu Chleb, miłość i fantazja. Ale cóż z tego? To właśnie oni
stworzyli klasyczną parę i to ich zwiewne walce i beztroskie stepowanie stworzyły ów
mit, który po latach jeszcze miał zafascynować Felliniego w jego filmie Ginger i Fred.
Nie ma to być jednak nostalgiczne wspomnienie. Chodzi o to, że wraz z Ginger i
Fredem, tymi prawdziwymi, narzucony został model życia jako spektaklu i spektaklu
jako życia, który dziś dominuje w naszym społeczeństwie. Nawet jeśli oni o tym nie
wiedzieli i sądzili, że zajmują się wyłącznie uczciwą rozrywką, „That’s entertainment”
zatytułowane będzie po czterdziestu latach przypomnienie najsłynniejszych musicali.
Dochodzimy do musicalu, który — jak wszyscy wiedzą —jest najpierw widowiskiem
teatralnym, a potem filmowym, w którym postaci trochę mówią, a trochę śpiewają.
Już samo to byłoby wystarczającym powodem dla stwierdzenia, że musical nie jest jak
życie, ale przecież nie są nim też ani opera, ani operetka.
Chodzi o to, że musical amerykański posiada inną cechę: podczas gdy opera nie
traktuje jako problem tego, że jej postaci śpiewają zamiast mówić, i przyzwala na to,
by dziewczyna cierpiąca na gruźlicę wydawała z siebie głośne dźwięki zupełnie nie
przystające do stanu jej płuc, to musical stara się tę dziwność uzasadnić. Dlatego
opowiada zawsze historię kilku osób, które zamierzają wystawić lub wystawiają
musical. A zatem musical mówi zawsze i przede wszystkim o samym sobie i stanowi
wzór owej metapowieści, którą krytycy literaccy uważają za zjawisko
postmodernistyczne, gdzie narrator „wystawia na scenę” postać piszącą powieść,
zazwyczaj właśnie tę, o której się opowiada.
Czyniąc tak, musical zakłada, że życie jest spektaklem, zważywszy, iż
przeciwieństwa losu, z którymi zmagają się postaci, dotyczą ogromnego i heroicznego
zadania wystawienia spektaklu. Dla Ginger i Freda dotrzeć do triumfalnego wieczoru
premiery, to tak jak dla Achillesa pokonać Hektora albo dla Ulissesa zdobyć Troję.
Żyjąc wciąż i niepostrzeżenie między spektaklem a rzeczywistością, postaci musicalu
nie wiedzą nigdy, kiedy żyją, a kiedy grają.
To wyjaśnia, dlaczego Fred Astaire udaje się na każde spotkanie wystrojony we frak
i dlaczego, kiedy w filmie realistycznym powinien przywiązać Ginger do ramy łóżka
(albo ona jego — i powinni posiąść siebie z dziką energią, jak sugerowałby ich „basie
instinct”), on zaczyna z nią tańczyć na tarasie. Śpiewając. I płynąc w powietrzu.
Wielkość i wdzięk Ginger i Freda polegały na tym, że mówiąc sobie z uśmiechem, iż
życie jest spektaklem, oni w tym spektaklu pozostawali, nie pragnąc przekroczyć
granic życia. Chcę przez to powiedzieć, że Fredowi Astaire’owi nie przyszło nigdy do
głowy kandydowanie na prezydenta Stanów Zjednoczonych tylko dlatego, że umiał w
niedościgły sposób stepować.
Jednak wbrew intencji boskich Ginger i Freda ich lekcja nabrała zupełnie innego
znaczenia. To, co dzisiaj nazywamy „spektaklem politycznym”, jest niczym innym jak
powolną transformacją podstawowej zasady musicalu. Pomyślmy tylko, że
najbardziej zaciekła debata telewizyjna nie ma już za temat ,jak rządzić krajem”, ale
,jak pokazać dobrą debatę polityczną”: debata skupia się nad regułami debaty,
równowagą w condicio, zapał prowadzącego wyraża się w pokazaniu, jak — przy
użyciu najbardziej wyszukanych technologii — prowadzi on dobrą debatę. Nazajutrz
gazety wystawiają oceny, zarówno całej debacie, jak i tanecznym krokom wykonanym
przez dyskutantów.
Jeśli kiedyś z jednej strony żyło się i zajmowało polityką, a potem szło do teatru
albo do kina, żeby zobaczyć tych, którzy dawali sobie po gębie, dzisiaj uprawia się
politykę, dając sobie po gębie i oczekując poparcia osób, które — aby uczestniczyć w
życiu politycznym — oglądają na ekranie tych, którzy dają sobie po gębie.
Wyjaśnia to również, dlaczego repertuar polityków sprowadza się do niewielu
prostych kwestii i niewielu stałych myśli; i dlaczego, na wzór musicalu, dominuje gra
dwuznaczności. Ginger sądziła zawsze, że Fred to kto inny, a Fred, że ona kocha
innego: obydwoje czynili wszystko, żeby stworzyć niejasność, a potem w końcu sama
sytuacja zadawała wszystkiemu kłam. Nie inna wydaje się obecna gra polityczna. Z
ostatnią nieoczekiwaną konsekwencją: również widzowie postanowili uczestniczyć w
widowisku. I tak, wychodząc po ostatnim głosowaniu, skłamali ankieterom. W ten
sposób domniemany zwycięzca rzucił się triumfalnie, stepując, w ramiona Ginger,
która jednak kochała innego.
maj 1995
W
EŹ
TO
POD
UWAGĘ
, J
ANIE
P
AWLE
.
S
OLIDARYZUJĘ
SIĘ
,
ALE
R
USHDIE
POZOSTAJE
PROBLEMEM
Jesteśmy dziwnym krajem. Czytam właśnie różne polemiki dotyczące meczetu w
Rzymie oraz domniemanego różańca odmówionego przez posłankę Pivetti
(domniemanego, podkreślam: dopóki ona sama nie wystosuje podpisanego
komunikatu prasowego, nigdy nie ufać gazetom — wolność prasy w połączeniu z
prawem do niedowierzania stanowią dwa podstawowe warunki demokracji!).
Wszystko to ma posmak fantastyki naukowej, jakbyśmy dyskutowali o
dopuszczalności kanibalizmu. We wszystkich zachodnich stolicach znajdują się
kościoły adwentowe, świątynie masońskie oraz meczety. Jest to najnaturalniejsza
rzecz na świecie. Jeśli we Włoszech jeszcze się o tym dyskutuje, to znaczy, że zaledwie
ocieramy się o świat europejski. Chciałbym tylko zauważyć, że — ponieważ każdy
obywatel ma prawo przekazać osiem tysiącznych swoich podatków na wyznanie
religijne wystarczająco reprezentowane w kraju (ja przekazuję na waldensów,
ponieważ wydają mi się sympatyczni, a nie ze względów wyznaniowych), więc gdy
tylko włoscy muzułmanie osiągną wystarczającą liczebność, pojawią się z zeznaniach
podatkowych. Nie będąc muzułmaninem, podczas moich podróży wchodziłem do
meczetów tylko wtedy, kiedy byłem w mokasynach — jeśli miałem buty sznurowane,
starałem się tego unikać. Gdyby jednak muzułmanin przyszedł do mojego domu, aby
zakazać mi picia wyrafinowanych słodów z Highlands, za ucho odprowadziłbym go do
drzwi.
Uważam za słuszne, żeby chrześcijanie modlili się, by świat nie stał się
muzułmański, i vice versa. Ale zgadzam się z tymi, którzy oponowali, twierdząc, że
przewodnicząca Izby może klęczeć w tej sprawie przy własnym łóżku, jednak powinna
unikać robienia tego publicznie, ponieważ są obywatele włoscy, którzy wybrali islam,
a nie patrzyłbym życzliwie, jak przewodniczący Izby modli się publicznie, żeby we
Włoszech nie było badaczy semiotyki grających na flecie prostym oraz brodaczy o
imieniu Umberto, ponieważ poczułbym się niesłusznie dyskryminowany.
Powiedziawszy to dla objaśnienia spraw tego dziwnego kraju, próbuję znaleźć się w
skórze Jana Pawła II, który, biedaczek, zrobił wszystko co mógł: skomentował
przychylnie otwarcie meczetu w Rzymie i poprosił, aby zastosowano par condicio (on
również; ależ to teraz modne), to znaczy, żeby otwarto kościoły katolickie w tych
krajach muzułmańskich, w których fundamentaliści próbują temu przeszkodzić.
Ostatnie wydarzenia udowodniły, że nawet my, naród zachodni, chrześcijański i
demokratyczny (choć już nie chrześcijańsko—demokratyczny), jeśli chodzi o
fundamenta—listów, nie możemy nikomu udzielać lekcji. Weź to pod uwagę, Janie
Pawle. Papież musi mieć się na baczności przed wiernymi, nie przed niewiernymi.
Jednak mnie problemem nie wydaje się meczet, ani nawet zasada par condicio,
która robi wrażenie sensownej. Chciałbym, aby papież zajął stanowisko w sprawie
Rushdiego, więcej, chciałbym, żeby zajęli je też różni przywódcy państw zachodnich.
To, że muzułmanin czy adwentysta dnia siódmego mogą modlić się swobodnie w
kościele, jaki im się podoba, wydaje mi się czymś, co w cywilizowanym kraju nie
powinno nawet zajmować kolumny w gazecie. To, że w obcym i barbarzyńskim kraju
może zostać wydany wyrok śmierci, wydaje mi się jedną z tych rzeczy, które —
obtorto collo — trzeba zaakceptować. Ale gdyby barbarzyński kraj, taki jak stan Nowy
Jork, skazał na śmierć osobę mieszkającą w Rzymie i wysłał do tego miasta swojego
nikczemnego kata, żeby wykonywał tam swój nikczemny fach na przekór prawu
państwa włoskiego (bardzo cywilizowanego), domagałbym się co najmniej zerwania
stosunków dyplomatycznych. I w istocie, ci w Stanie Nowy Jork są barbarzyńcami, ale
nie do tego stopnia. Gdyby chcieli zabić (zgodnie z ich barbarzyńskimi obyczajami)
kogoś, kto mieszka we Włoszech, zażądaliby przynajmniej ekstradycji.
W przypadku Rushdiego natomiast barbarzyńskie państwo, które skazało na
śmierć kogoś, kto pogwałcił prawo lokalne, domaga się, żeby wyrok wykonany został
również na obcym terytorium. Ten sposób postępowania wydaje mi się tak
barbarzyński, że na ten temat chciałbym usłyszeć opinię nie tylko przywódców państw
zachodnich, ale także papieża.
Pamiętam, że w poprzednich wiekach kraje muzułmańskie należały do najbardziej
tolerancyjnych. Za rozsądną opłatą można było być żydami albo chrześcijanami. Ale
jeśli teraz kraj muzułmański zachowuje się w sposób niedopuszczalny w sensie
międzynarodowym, należy pokazać pazury.
Meczet w Rzymie, obowiązkowo. Wzywam posłankę Pivetti nie do tego, żeby
odmawiała różaniec w intencji zażegnania groźby islamu (który dotyczy tylko
skromnego procentu wolnych obywateli włoskich), ale aby na jedną z imprez
kulturalnych w Montecitorio zaprosiła Salmana Rushdiego. Wtedy zobaczymy, jak
zachowa się państwo włoskie. A, czcigodna przewodnicząco Izby, jeśli podczas tej
wizyty zabiją pani Rushdiego, to już pani broszka. I nasza.
lipiec 1995
C
ZARODZIEJE
,
NARKOMANI
,
WIDEOPISARZE
,
GOLEMY
,
AUTOMATY
I
DZIENNIKARZE
Osobiste komputery oraz programy wideopisania są w obiegu od początku lat 80.
Po piętnastu latach z wideopisania korzysta zapewne duża liczba osób, ale bez pudła
można stwierdzić, że na pewno nie większość. Używają komputera urzędnicy i
sekretarze, pisarze, uczeni i dziennikarze, a także niektórzy studenci w tych szkołach,
do których je zakupiono — jednak, oczywiście, tych, którzy go nie używają, jest więcej.
A pośród nich znajdują się również osoby o różnorodnych talentach, które wolą pisać
piórem albo na maszynie — z lenistwa, dla zasady, dla przyjemności albo z nieufności.
Dla bardzo wielu zatem komputer pozostaje tajemniczym przyrządem, o którym
dowiadują się za pośrednictwem legend. Znajdujemy się mniej więcej w sytuacji
pewnych archaicznych społeczeństw, gdzie większość była analfabetami i patrzyła z
podziwem i podejrzliwością na tych, którzy kładli przed sobą niezwykły przedmiot
zwany książką albo papirusem i czerpali zeń tajemne informacje albo sporządzali
dziwne znaki na pergaminie, aby porozumiewać się na odległość z innymi adeptami
tej sztuki. Nie zapominajmy, że jednym z powodów ludowego antysemityzmu była
nieufność warstw chłopskich wobec społeczności, w której każdy od dzieciństwa był
obeznany z książką (gdzie pojawiały się czarnoksięskie znaki).
To zatem dość naturalne, że komputer wymieniany jest właśnie w czarnoksięskim
kontekście w różnych ankietach i wywiadach, gdzie jawi się jako Golem obdarzony
niewytłumaczalnymi możliwościami. Najdziwniejsze, że piszą te artykuły i zadają te
pytania dziennikarze, którzy już (w ogromnej większości) piszą na komputerze, do
czego zmusza ich praca redakcyjna.
To prawda, że dobry dziennikarz, podchodząc do jakiegoś problemu, nie powinien
stawiać się w pozycji kogoś, kto wszystko już o tym wie, ale tego, kto nie wie nic,
zadając pytania, które zadawałby sobie najbardziej nie przygotowany czytelnik.
Inaczej nie pisywałby do gazety, tylko do naukowego czasopisma przeznaczonego dla
specjalistów. Jednak postawienie się w roli najmniej doświadczonego może oznaczać
dwie rzeczy: należy albo wyjść od jego domniemanej niewiedzy, aby go oświecić, lub
też pocieszyć go W jego niewiedzy. Jeśli się dobrze zastanowić, wybór ten leży u
źródeł wielu polemik ostatnich tygodni, dotyczących roli mediów — jeśli jest wielu
magów i czcicieli diabła, dziennikarz ma obowiązek o tym poinformować, ale może to
uczynić, zarówno zwracając się do kogoś, kto wyjaśnia, że magowie ci mają tylko
jeden sekret, umiejętność przekonywania łatwowiernych, jak też pytając samych
magów i biorąc ich na poważnie.
Analogicznie zdarza się, że dziennikarze znawcy komputerów, pragnąc uszanować
dyletantów, podtrzymują ich w pewnych prymitywnych wierzeniach. Ktoś nie
przygotowany myśli, że dzisiaj pisarz umie wprowadzić do komputera formułę
magiczną, naciska guzik i ma gotowy poemat nie rymowanym jedenastozgłoskowcem
(i rzadko mu się przypomina, że trash in, trash out znaczy, że komputer jest maszyną
i jeśli włożysz do niej śmieci, to wyjdą również śmieci). Nie przygotowany podejrzewa,
że kto pisze na komputerze, pisze zawsze i wyłącznie na komputerze — nie wyjawia
mu się, że kto jeździ samochodem, często chodzi też pieszo, choćby z domu na
parking. Nie wyjawia się nie wiedzącemu, że zazwyczaj ten, kto pisze, zmienia
sposoby pisania zależnie od wymagań, kaprysu, miejsca, w którym się znajduje,
czasem używając pióra, czasem ołówka, komputera zaś często w fazie zaawansowanej
(lub wręcz odwrotnie, ponieważ znam też osoby, które piszą od razu na komputerze,
drukują, a potem przepisują kaligraficznym pismem). Zachęca się nie
przygotowanego, aby wierzył, że wideopisanie automatyzuje myśl, gdy tymczasem dla
wielu pisanie elektroniczne wyzwala myśl z różnych mechanicznych zniewoleń,
ponieważ pozwala zapisywać, co przychodzi do głowy, a potem spokojnie poprawiać
(powiedziałem jednak: dla wielu, bowiem trzeba wiedzieć, że inni, a czasami ci sami,
którzy w innych okolicznościach pisaliby na komputerze, aby móc opracować trudne
pojęcia z niezbędną powolnością, potrzebują oporu papieru i twardego grafitu).
I tak ogromna większość osób wciąż postrzega komputer w sposób magiczny,
całkiem jakby w obiegu nie było już aż nadto magii, albo jako narkotyk, który
zniewala jednostki, zmuszone w transie wpatrywać się w ekran. To prawda, że istnieją
uzależnieni od komputera (i jest to bardzo poważne zjawisko psychologiczne), ale
wielu z tych, którzy tak myślą, spędza dzień w transie przed telewizorem. Są jak ci,
którzy wstrzykują sobie w żyłę działki heroiny i jednocześnie myślą, z litością i
wzgardą, o nieszczęśnikach, którzy w owym momencie rujnują sobie życie, paląc
papierosa albo wysączając butelczynę.
lipiec 1996
C
ZY
PODSŁUCH
ZAŁOŻYŁ
MAJORDOMUS
?
N
IE
MOŻNA
ZLEKCEWAŻYĆ
ŻADNEJ
HIPOTEZY
Tydzień po odkryciu podsłuchu w biurze Berlusconiego zalew hipotez jeszcze się
nie skończył, a przecież nie zostały dotąd przedstawione wszystkie. Ćwiczenie, które
proponuję, nie ma żadnych żartobliwych intencji. Rzecz w tym, że, —Jak uczyniłby
każdy autor powieści kryminalnych, w obliczu przestępstwa popełnionego w
zamkniętym pomieszczeniu należy podejrzewać wszystkich, od syna ofiary po
rodzinnego duszpasterza, a nawet majordomusa, choć jest to sprzeczne z wszelkimi
zasadami powieści policyjnej. Postawmy zatem wszystkie hipotezy. Kto założył
podsłuch?
1. Rząd: żeby dowiedzieć się nie wiadomo czego, jeśli weźmie się pod uwagę, iż
wystarczyłoby przeczytać gazety, aby poznać nastroje i plany opozycji, ale mniejsza o
to.
2. D’Alema, żeby nakłonić potem Berlusconiego, by mu o tym opowiedział,
umacniając w ten sposób dwuznaczne porozumienie między większością
parlamentarną a opozycją.
3. Sędziowie, którzy prowadzą dochodzenie w sprawie Berlusconiego, jako że
założyli go u wszystkich, w których sprawie prowadzą dochodzenie; to prawda, że
(ponieważ podsłuchiwanie parlamentarzysty jest nielegalne) nawet gdyby zebrali
jakieś ważkie materiały, nie mogliby ich użyć, ale, oczywiście, nic nie zabrania
wyobrażać sobie sędziego wariata.
4. Wygłupiony wywiad, choćby z nawyku: od pięćdziesięciu lat (a nawet dłużej)
prowadzi kartoteki i szpieguje wszystkich, nie ma więc powodu, dlaczego nie miałby
robić tego również z Berlusconim; to prawda, że ludzie z wywiadu to jeszcze ci sami,
których on mianował, ale kiedy wywiad jest wygłupiony, gryzie nawet rękę pana (w
innym przypadku, jakie by to było odchylenie).
5. Stowarzyszenie tajemnych mocy, od loży masońskiej P2 po Koleje Państwowe;
żeby moce tajemne dobrze funkcjonowały, konieczne jest, aby powiązane były ze
skołowanym wywiadem, stąd hipoteza ta zbiega się z poprzednią.
6. Fini lub Casini, aby zebrać dane, skąd wykurzyć Berlusconiego.
7. Berlusconi, i to w dwóch celach: pierwszy przystaje do taktyki robienia z siebie
ofiary, którą zawsze się kierował (czym poprawiał sobie wizerunek i zjednywał
powszechną solidarność); drugi tłumaczyłby, dlaczego powiedział o tym natychmiast
D’Alemie, a nie Prodiemu —mianowicie po to, aby posiać niezgodę w szeregach
większości.
8. Pani Berlusconi, za pośrednictwem agencji detektywistycznej wyspecjalizowanej
w sprawach małżeńskich.
9. Przemysłowi i finansowi przeciwnicy Berlusconiego —z powodu spraw, które nie
mają nic wspólnego (bezpośrednio) z polityką (lista podejrzanych ciągnie się od
Murdocha po Enza Siciliana).
10. Gazeta karmiąca się skandalami: szpiegują lady Dianę, fotografują nagiego
Casiniego, dlaczego nie mieliby chcieć pikantnego materiału o tajnych rozmowach
Berlusconiego?
11. „L’Espresso”, żeby wywołać sensację: zauważyliście, ile wiedzą o telematyce
Enrico Pedemonte i Franco Carlini; wyobraźcie ich sobie — podobnie jak w „Wall
Street” — jak wnikają do siedziby Berlusconiego przebrani za chłopców do sprzątania,
i zabawa gotowa. 12. Ja, żeby móc wykonać te Zapiski.
Powinno nas zastanowić, iż żadna z tych hipotez, choć absurdalna, nie jest
nieprawdopodobna — w tym sensie, że wszystkie są technicznie możliwe. A zatem
jakkolwiek miałaby się skończyć sprawa Berlusconiego, problem pozostaje. Żyjemy w
czymś w rodzaju Orwellowskiego roku 1984, gdzie Wielki Brat może wiedzieć, co
robimy w każdej minucie. Różnica leży w tym, że Wielki Brat był jeden, był jedyną
Władzą i jedynym, który miał środki pozwalające na szpiegowanie wszystkich, gdy
tymczasem prawdopodobieństwo wyliczonych przeze mnie hipotez mówi, że
niepokojąca nas Władza jest powszechna, czyli że każdy z nas mogłaby się w nią
wcielić i że może wszystkie współdziałają w tym samym momencie.
W czasach sprawy Moro napisałem, że Czerwone Brygady są (jak wówczas
mówiono) „szalone”, nie dlatego że ujawniły władzę wielkich korporacji, w czym miały
absolutną rację (zresztą nie odkrywały nic nowego), ale dlatego że myślały, iż można
trafić je „w serce” (a potem trafiały w serca biedaków, których władza była żadna).
Wielkie spółki istnieją, ale nie stanowią władzy integralnej: zdominowani jesteśmy
przez przemysł komputerowy, ale zauważcie walkę na noże między Microsoft i
Netscape. Gdzie znajduje się „serce” tego „projektu”? Nie ma ani serca, ani projektu,
ani intencji, podobnie jak pszczoły nie mają zamiaru budować takiego ula, jaki w
końcu powstaje.
A zatem, żeby się bronić, niczemu już nie służy szukanie winnego w jednej tylko
sprawie (ponieważ następnego dnia pojawi się kolejna) i — chociaż nasz kraj zdaje się
szczególnie nękany podobnymi problemami — sytuacja ta nie dotyczy wyłącznie
Włoch. Najlepsze (lub najgorsze) jest to, że jeszcze nie wiemy, jak się reaguje, jak się
przeciwdziała takiemu zbiorowemu działaniu ograniczającemu jednostkową wolność,
bez gwarancji, że jeden Wielki Brat będzie miał przynajmniej przebłysk mądrości lub
ostrożności.
Stanowi to wyzwanie dla przyszłego tysiąclecia. Aby mu sprostać, nie wystarczą już
tradycyjne aparaty polityczne i sądownicze, a odwoływanie się do nich opóźnia tylko
uzyskanie odpowiedzi, której szukamy.
październik 1996
C
HCECIE
WIEDZIEĆ
,
JAK
DZIAŁA
HOROSKOP
WEDŁUG
METODY
B
ARNUMA
?
Studium, o którym chcę wam opowiedzieć (autorstwa Christophera C. Frencha i
innych), opublikowane zostało trzy lata temu w angielskim wydaniu „The Sceptical
Inąuirer”, ale ja natknąłem się na nie dopiero teraz, przetłumaczone w równorzędnym
czasopiśmie argentyńskim „El ojo esceptico”, wydawanym przez miejscowe Centro
para la Investigacion y Refutacion de la Pseudociencia. Analogiczne organizmy
istnieją w różnych innych krajach (we Włoszech działa Komitet Kontroli Twierdzeń
Dotyczących Zjawisk Paranormalnych) i zajmują się zarówno kontrolowaniem
wszystkich stwierdzeń obejmujących interesujące zjawiska z pogranicza nauki
oficjalnej, jak też systematycznym niszczeniem całej serii oszustw lub epizodów
niepoprawnej łatwowierności, począwszy od wizji UFO po reinkarnację lub
doświadczenia łowców duchów.
Artykuł dotyczy horoskopów i omawia różne badania nad tym, co nazywane jest
efektem Barnuma — od nazwiska słynnego króla cyrku, który miał stwierdzić: „Co
minutę rodzi się jeden głupiec”. Już w latach czterdziestych wypracowano „sylwetkę
Bamuma”, to znaczy opis osobowości, którą każda osoba wierząca — niekoniecznie w
astrologię, czytanie z ręki, wróżenie z tarota, ale nawet w testy psychologiczne i
ankiety — jest gotowa zaakceptować jako przykrojoną na własną miarę. Oto tekst, jaki
zostaje przedstawiony delikwentowi po teście, horoskopie, wróżbie, czy czym tam
jeszcze.
„Czujesz silną potrzebę podobania się innym i bycia przez nich podziwianym. Masz
jednak skłonność do samokrytycyzmu. Masz wielkie możliwości, które jednak nie
zawsze wykorzystujesz na swoją korzyść. Twoja osobowość wykazuje pewne słabości,
jednak potrafisz je zrekompensować. Twoja sprawność seksualna przysparzała ci
czasem pewnych problemów. Na zewnątrz wydajesz się zdyscyplinowany i
opanowany, lecz czujesz się niepewnie. Czasem wątpisz, czy podjąłeś słuszną decyzję
lub czy zrobiłeś to, co należy. Cenisz różnorodność i z trudem poddajesz się zakazom i
ograniczeniom. Jesteś z siebie dumny, ponieważ wiesz, że masz niezależne poglądy i
nie akceptujesz tego, co mówią inni, bez satysfakcjonujących cię dowodów. Czasem
żałowałeś, że jesteś zbyt szczery, pokazując swoją prawdziwą twarz; czasem jesteś
otwarty, ujmujący i towarzyski, kiedy indziej zaś zamknięty i zachowujący dystans.
Niektóre twoje aspiracje mogą wydawać się dosyć nierealne. Jednym z głównych
celów twojego życia jest wypracowanie poczucia pewności siebie”.
Nie trzeba być sceptycznym badaczem, aby uznać, iż każdy w obliczu takiego opisu
pomyśli, że to właśnie jego portret. Ta i inne analogiczne sylwetki nakreślone według
metody Barnuma charakteryzują się tym, że mieszają ze sobą stwierdzenia ogólne i
niejasne z innymi, które schlebiają zainteresowanemu, i w końcu z całą serią
szczegółów. Dany podmiot utożsamia się z detalami, które do niego pasują, a pomija
lub lekceważy inne, akceptując w końcu zdania tak ogólne, że mogą dotyczyć każdego.
Należałoby jednak pomyśleć, że kto styka się z astrologią, zna własny znak, a zatem
zna już także niektóre cechy urodzonych, powiedzmy, pod znakiem Byka lub
Koziorożca: dlatego też, postawiony w obliczu horoskopu Barnuma i innego
skrojonego na miarę przez astrologa, powinien natychmiast rozpoznać jako bardziej
odpowiadający własnej osobowości horoskop „oryginalny”. I wreszcie, jeśli obok
Barnuma i „oryginalnego” przedstawiono by mu horoskop „fałszywy” (to znaczy
przypadkowy, odnoszący się do innego znaku), ten ostatni powinien być natychmiast
wykluczony. Jeśli zaś chodzi o wierzących umiarkowanie albo wręcz sceptyków, to
powinni być oni niezdolni do rozróżnienia horoskopu oryginalnego od fałszywego,
natomiast Barnuma uznać za zbyt ogólny.
Przeprowadzono eksperyment na pięćdziesięciu dwóch studentach uniwersytetu,
których zapytano o znak zodiaku, godzinę i miejsce urodzenia i poproszono, aby
ocenili trzy różne komputerowe programy. Siedem osób wierzyło w astrologię głęboko
(i wykazywało znajomość jej zasad), trzydzieści jeden umiarkowanie, a czternaście
było sceptycznych. Większość uznała horoskop Barnuma za adekwatny, pozostali
podzielili się równo między: „fałszywy” i „oryginalny”. Najlepsze, że największa
przewaga tych, którzy wybrali Barnuma, występuje właśnie wśród podmiotów silnie
wierzących.
Ale to nie wszystko. Po pierwszym teście uprzedzono wszystkich, iż być może
wybrali horoskop tak bardzo ogólny, że mógłby zostać zastosowany do kogokolwiek,
więc poproszono, aby dali wybranemu horoskopowi ocenę od jednego do czterech, od
bardzo ogólnego do bardzo przystającego do własnej osobowości. Również tutaj
wygrywa Bar—num jako najbardziej ścisły, a w największej przewadze głosują na
niego umiarkowanie wierzący i sceptycy.
lipiec 1994
W
NIEDZIELĘ
IDĄC
NA
MSZĘ
…
CZARNĄ
,
OCZYWIŚCIE
.
T
AKA
JEST
MODA
W ciągu ostatnich dwóch tygodni gazety nie szczędziły nam informacji o
zakapturzonych rytuałach, bluźnierczych uściskach oraz wszelkiego rodzaju
satanizmach. Następnym razem, kiedy usłyszymy zespół pieśni i tańca śpiewający W
niedzielę idąc na mszę — w otoczeniu moich zalotników…, pomyślimy, że chodzi
naturalnie o czarną mszę. Wrażenie, iż zjawisko jest nowe, rodzi się wyłącznie stąd, że
zajmuje się nim prasa (być może wręcz dlatego, że sami wyznawcy robią wszystko,
aby ich odkryto i by trafili na pierwsze strony). Doskonale wiemy, że na przestrzeni
wieków lud i intelektualiści uczestniczyli w sabatach albo zabawiali się przebijaniem
hostii. To prawda, że na stosie kończyły biedne kobieciny, które co najwyżej zbierały
zioła lecznicze, jednak jest kwestią niezaprzeczalną, że istnieli też czciciele Szatana.
Dlaczego uczestniczy się w rytuałach satanicznych, zawsze z podtekstami
seksualnymi? Ponieważ istnieje naturalna skłonność do czerpania intensywnej
przyjemności z poniżania innej osoby. Chyba że społeczeństwo i kościoły stoją zawsze
na posterunku, mówiąc nam od małego, że nie należy tego robić. Otóż znalezienie tak
wyrozumiałego i pobłażliwego ducha jak diabeł, który nie tylko mówi nam, że można
robić to, co jest zakazane, ale jeszcze do tego zachęca, na mocy uroczyście
podpisanego paktu pozwala wielu osobom pogodzić dwa pragnienia: oddania się w
opiekę istocie nadprzyrodzonej oraz korzystania z nieograniczonej wolności. Tym
bardziej, że robiąc pewne rzeczy samemu, odczuwa się wyrzuty sumienia, ale
wykonując je podczas rytuału, odciąża się sumienie. Poza tym, kierując się
wskazaniami Pana, oczekujemy nadprzyrodzonej nagrody, której nie jesteśmy pewni,
idąc zaś za wskazówkami diabła, otrzymujemy natychmiast to, czego zazwyczaj
pragnie się w życiu.
Ponadto o tym, że diabeł istnieje i wodzi nas (jak najprzyjemniej) na pokuszenie,
mówiły same religie objawione, które poświęcały mu klątwy i egzorcyzmy; a wiadomo,
że nie ma nic lepszego niż obecność egzorcysty, aby nakłonić wiernych do oddania się
we władanie złego.
Dlaczego jednak rytuały sataniczne kwitną dzisiaj, kiedy z jednej strony ludzie
mniej wierzą w objawienie kościołów, a rozpowszechniona moralność przyzwolenia
dopuszczałaby wszystko, albo prawie wszystko to, co robi się podczas rytuału
satanicznego? Ponieważ wciąż obowiązuje maksyma Chestertona: „Kiedy ludzie nie
wierzą już w Boga, nie znaczy to, że w nic już nie wierzą. Wierzą we wszystko”.
Wystarczy pomyśleć o pośpiechu, z jakim prokuratura musiała ostatnio
interweniować, aby powstrzymać przemysłowe wręcz natarcie różnych magów i
proroków. Co nie przeszkadza temu, że mamy w naszych czasach do czynienia z
silnym powrotem do aspiracji natury religijnej. Pragnienie jest silne, jednak podąża w
różnych kierunkach i nie zawsze określonym nurtem kościelnym: jedni poszukują
sacrum w religiach wschodnich, inni w kulcie Matki Ziemi, jeszcze inni w magii albo
w satanizmie.
Telewizja i kino już dawno nauczyły nas, jak czci się diabła. A z widowiskami tymi
dzieje się to samo, co z przedstawianiem przemocy, które nie zawsze i niekoniecznie
popycha ku przemocy, ale na pewno popycha ku niej kogoś, kto jest psychologicznie
niezrównoważony i niedojrzały. Świat przeszłości pełen był krwi i przemocy, ale tylko
o tym słyszeliśmy, nie widzieliśmy tego w bezpośrednim ujęciu, tak, iż są tacy, którzy
wręcz podają w wątpliwość liczbę sześciu milionów ofiar holocaustu. Moje pokolenie
myślało zawsze o sześciuset tysiącach poległych w pierwszej wojnie światowej jako o
liczbie, gdy tymczasem trupy z Sarajewa mieliśmy przed oczami co wieczór. A oprócz
prawdziwych trupów mamy jeszcze te, które pokazują nam filmy „splatter” z
rozpryskującym się mózgiem i wywalonymi bebechami. Komuś, kto w innym
przypadku poszedłby do psychiatry, wystarcza to żeby wziąć udział w rytuale krwi. A
że wiele z tych sekt, wychodząc od pragnienia osiągnięcia pełnego spełnienia w
przyjemności, dochodzi w końcu do zbiorowego samobójstwa, nie powinno wydawać
się nam sprzecznością: w każdym gwałtownym poszukiwaniu dręczącej przyjemności
jest ukryty się śmiertelny impuls.
Inne „powody? Powiedziano, że na przestrzeni wieków magia oferowała zawsze
„drogę na skróty” do władzy natury. Jeśli po to, żeby zaorać pole, uzyskać bogactwa,
zdobyć ukochaną osobę, potrzebny jest trud i wysiłek, magia pozwala nam na to samo
dzięki mocy napoju miłosnego, kamienia filozoficznego, duszka wyskakującego z
lampy. A Szatan i jego akolici zdają się odpowiadać temu samemu kryterium
promocyjnemu: wszystko i natychmiast, klucze do ręki, wystarczy podpisać weksel.
Co wmawiają nam uczestnicy spektaklu? Że łatwo stać się pięknym i bogatym jak
Naomi Campbell — wystarczy połączyć się telefonicznie z programem telewizyjnym o
dużej oglądalności.
Złudzenie? Ależ nie robi się nic innego, tylko powtarza, że wirtualne jest teraz w
zasięgu wszystkich i że jest prawdziwsze od prawdziwego. Cóż może być bardziej
wirtualnego od obietnic diabła?
marzec 1996
T
AK
PRZYJAZNY
,
ŻE
STAJE
SIĘ
WROGIEM
.
U
WAGI
NA
TEMAT
KOMPUTEROWYCH
IKON
Pictura est laicorum literatura, mawiano w średniowieczu, czyli z analfabetami
(wówczas w ogromnej większości) można porozumieć się tylko poprzez obrazy. Potem
przychodzi wynalazek druku i sytuacja się zmienia, ale na pewno nie dla analfabetów.
W pewnym momencie pomyślano zaś, że Galaktyka Gutenberga się skończyła i
rozpoczęła się nowa era obrazu. Sami analfabeci telewizyjni. Wreszcie pojawił się
komputer i znów sprawa zmieniła się radykalnie: żeby używać komputera, trzeba
umieć czytać, i to szybko.
Porozumiewanie się przez obrazy pozostaje często nieodzowne: na lotniskach,
gdzie krążą osoby różnojęzyczne, pożyteczne jest sygnalizowanie toalet podobiznami
ludzików, a restauracji — skrzyżowanym nożem i widelcem. Chodzi o symbole (lub
ikony) wszystkim znane. Ale gdyby na lotnisku Alitalię, Air France, Lufthansę, a
jeszcze lepiej Paryż, Algier lub Pizę przedstawiano przy pomocy ikon, a nie słów?
Mała bieda z Pizą, bo wstawisz wieżę, ale co zrobisz z Decimomannu? W zamieszaniu
trafiłoby się do Abidżanu, chcąc lecieć do Palermo.
Coś w tym rodzaju dzieje się teraz z komputerami. Chce się, żeby były friendly, to
jest przyjazne — to znaczy przyjazne dla kretynów, a zdecydowano, że kretyn potrafi
rozpoznać ikony, a nie słowa. Jest to błędne: jakimkolwiek byłby kretynem, ktoś, kto
korzysta z komputera (nie żeby pograć, ale pisać, robić rachunki, sporządzać
ponumerowane i wypunktowane wykresy, rysować tabele, wysyłać pocztę, nawiązać
kontakt ze stowarzyszeniem gejów), umie czytać.
Od tego kretyna wymaga się, żeby zapamiętał nieskończoną liczbę ikon, z których
część wcale nie jest oczywista. Piszę w moim Winword 6 i pamiętam już ikony
oznaczające: zamknij, otwórz, zachowaj i drukuj. Ale jest na przykład taka jedna,
która przedstawia kwadracik z rzędem punkcików w środku. Nie jest oczywiste, że
znaczy ona „podziel okno”, również dlatego, iż bardzo przypomina tę oznaczającą
„wstaw tabelę” oraz jest niebezpiecznie podobna do tej, która znaczy „obramowanie”.
Ponieważ dzielę wiele okien — kiedy chcę to uczynić, mam rozwiązanie tak naprawdę
dla kretynów. W górze jest napisane „okno”, klikam to słowo i pojawią się zasłonka,
która mówi mi, że mogę po kolei tworzyć okna, rozmieszczać je i dzielić. Pamiętając o
pozostałych przyjaznych zasobach.
Przechodzę do „Italy on Line” i znajduję na górze serduszko. Ma służyć do
otwierania erotycznego „chat line”? Nie, oznacza „wykaz usług” (zrozumieliście
genialny pomysł: znajduję wykaz ulubionych usług, a zatem tych, które leżą mi na
sercu). Ale jeśli ja, który chcę skorzystać z usług Italy on Line, nie jestem troglodytą,
jestem w stanie przeczytać na górze słowo „usługi” i znaleźć to, co jest mi potrzebne.
Zupełnie podstawowa sprawa. Nie mówiąc o koszach: początkowo wydawało się
nadzwyczajnym pomysłem umożliwić wszystkim zrozumienie na pierwszy rzut oka,
jak wyrzuca się plik. Ale teraz każdy program ma swój kosz, tyle że pomysł jego
wyglądu zmienia się zależnie od grafika: ponieważ nie można bezwstydnie kopiować
wiklinowego kosza prekursorów, kosz wygląda czasem jak metalowa skrzynia, a
czasem jak słoik miodu. W niektórych miejscach znajdujesz otwarte drzwi, które mają
ci zasugerować, że tamtędy się wychodzi — ale z czego? Z pliku, z programu?
W różnych CD–romach interaktywnych, hipertekstualnych i multimedialnych
pojawiają się stopy, rączki, globusy, rozcięte kartki, szkła powiększające, czapki
Sherloka Holmesa, wygięte kolorowe strzałki — wszystko. Każdy CD–rom ma swoje
ikony (dla grafików to prawdziwa gratka). Wielkie dzięki, jeśli program dostarcza mi
też wskazówek słownych, mówiąc: „cofnij pisanie”, albo: „powtórz wykonaną
operację”. Obiekcja: ten sam program mógłby być używany w różnych krajach, a nie
wszyscy znają angielski. Odpowiedź (pomijając fakt, że można już znaleźć programy
we własnym języku): aby zrozumieć sens ikon, musisz przeczytać 200–stronicowy
podręcznik, który, nawet jeśli napisany jest w twoim języku, jest niezrozumiały. Lepiej
więc dołączyć 4–stronicowy słowniczek angielsko–włoski.
Powtarzam, niewiele ikon podstawowych operacji jest pożytecznych, od zbyt wielu
mózgownica zaparowuje i efektem jest wtórny analfabetyzm. Ale w miarę postępu
ikon przybywa, wygląda to tak jak fornir na tablicy rozdzielczej tanich samochodów:
wydaje się, że im bardziej drewno wygląda sztucznie, tym lepiej się sprzedaje. W
końcu będziemy mieli programy bardzo przyjazne, wypełnione w całości hieroglifami,
i nawet to, co wiedziałem, pojawi się na ekranie w kształcie sowy, ust albo piły i będę
musiał wezwać Champolliona.
luty 1996