Eco Umberto 3 Trzecie zapiski na pudelku od zapalek

background image

Umberto Eco

Trzecie zapiski na pudełku od zapałek

background image

J

AK

WYWRÓCIĆ

WALIZECZKĘ

NA

KÓŁKACH

I

JAK

WYLAĆ

SOBIE

NA

GŁOWĘ

PASTĘ

DO

BUTÓW

Czasami narzekamy, ponieważ w naszym kraju źle się dzieje, a nasze naturalne

cierpiętnictwo każe nam mówić, że za granicą dzieje się lepiej. Niekiedy rzeczywiście

tak jest, czasem jednak wydaje się, że nieudolność stanowi wrodzoną cechę istot
ludzkich, to znaczy, że to, co wydaje się nam głupotą, zostało równo rozdzielone,

podobnie jak kartezjański zdrowy rozsądek, między wszystkie rasy i narodowości, na
wszystkich poziomach społecznych. Kilka lat temu zaczęto produkować walizeczki na

kółkach z wciąganą rączką, pomyślane do podróży samolotem. Ciągniecie je za sobą
bez wysiłku, nie musicie specjalnie wysyłać, wsiadacie na pokład, a ich wielkość jest

taka, że świetnie mieszczą się we wnęce bagażowej nad waszym siedzeniem. Należy
zauważyć, że walizeczki te nadają się też do pociągu. Chodziło więc o świetny

wynalazek, a ja, jako zapalony podróżnik, od razu sobie taką kupiłem.

Wkrótce dokonałem bolesnego odkrycia. Walizeczki te mają kształt

równoległościanu z sześcioma prostokątnymi ścianami i — jak każda walizka — mają
dwie ścianki szerokie, a cztery stanowiące boki, górę i dół są dużo węższe. Wciągana

rączka i kółka umocowane są na węższych prostopadłych bokach. Teraz, jeśli
pakowaliście walizkę i przypadkiem włożyliście na dno lub na wierzch najcięższe

przedmioty (jak książki albo komputer), to kiedy ją ciągnęliście (może nawet biegnąc,
bo właśnie uciekał wam pociąg albo samolot), walizeczka przechylała się na jeden

bok. Musieliście ją wyprostować, podejmowaliście bieg, a ona znowu się przewracała.
Musieliście więc posuwać się bardzo ostrożnie, starając się utrzymać walizkę w

pozycji pionowej, i w ten sposób spóźnialiście się na samolot lub pociąg. Uściślam, że
działo się tak z każdym typem.

Przez dłuższy czas (ja, który nie jestem ekspertem) sądziłem, że to moja wina, że

pakuję walizkę w nieracjonalny sposób. Aż wreszcie, przed kilkoma miesiącami,

pojawiły się w sprzedaży nowe walizeczki, które mają rączkę i kółka nie na wąskich,
ale na szerokich bokach. Cudo! Walizka już się nie przewraca, możecie ją pakować jak

wam się podoba i nie spóźniacie się na pociąg (albo na samolot).

Było to jajko Kolumba, więc niezwłocznie wyrzuciłem starą walizeczkę i kupiłem

(za wyższą cenę) nową. Nie mogłem się jednak powstrzymać od zapytania
sprzedawcy: „Jak to możliwe, że międzynarodowy przemysł z wielkim

doświadczeniem w produkcji walizek, a także pracownie zatrudniające najlepszych
inżynierów i projektantów dopiero po dwóch czy trzech latach zauważyły ten problem,

a raczej dlaczego od razu o tym nie pomyślały?” Sprzedawca rozłożył ręce, a ja czynię
to samo, opowiadając wam teraz o tym przypadku. Jedynym wyjaśnieniem może być

to, że aby dojść do doskonałego wynalazku, trzeba pokonać fazy przejściowe, ten typ
procesów, które nazywamy okresem prób i błędów. Ale że to my musimy ponawiać te

próby przez dwa lub trzy lata, płacąc za błędy projektantów walizek, wydaje mi się
przejawem powszechnej głupoty.

Inna historia. Właściwie już wszędzie na świecie w każdym hotelu, który nie jest

najpośledniejszej kategorii, znajdujecie na umywalce całą serię doskonale

jednakowych flakoników, zawierających szampon, płyn do kąpieli, emulsję do ciała i
jakieś kremy o tajemniczym przeznaczeniu; następnie znajdujecie pudełeczka, znów

jednakowe, z mydełkami, kostkami do czyszczenia butów, czepkami kąpielowymi. Na
wszystkich tych opakowaniach widnieje zapisana wielkimi literami nazwa hotelu albo

marka, natomiast informacja, czy zawierają szampon, czy balsam do ciała, napisana
jest zazwyczaj petitem, często z boku. Zakładając, że zwykle chwytacie je już

background image

rozebrani, może też mokrzy i bez okularów — a można przyjąć, że im hotel droższy,

tym mniej prawdopodobne, aby przeznaczony był dla młodych autostopowiczów;
raczej dla dorosłych, którzy osiągnęli już fatalny stan starczej nadwzroczności — jest

absolutnie niemożliwe, aby w kluczowym momencie wiedzieć, czy łapiemy szampon,
balsam do ciała, pastę do butów czy też czepek kąpielowy.

W tym przypadku nie istnieje żadne usprawiedliwienie, ponieważ wszystkie te

różności są w użyciu już od lat i jest niemożliwe, żeby sami ich projektanci nie wylali

sobie nigdy na głowę jakiegoś smarowidła do stóp. Dlaczego trwa się przy tym
tragicznym zwyczaju? Zagadka.

Proszę ponadto zauważyć, że z wyjątkiem szamponu i płynu do kąpieli wszystkie

pozostałe oddane wam do dyspozycji płyny są zwykle bezużyteczne, chyba że mają

służyć ramolom, którzy wrócili właśnie z rzymskiej orgii. A tymczasem (z wyjątkiem
hoteli japońskich i chińskich) nie kładzie się na umywalce jedynych dwóch

przedmiotów, które pechowo zapomnieliście zabrać z domu, grzebyka i szczoteczki do
zębów (które, wykonane z plastiku i mające posłużyć dzień lub dwa, kosztują mało, a

już na pewno mniej od buteleczki emulsji do ciała). To fatalne, że istnieją głupcy.
Jedyną rzeczą, która mnie interesuje, jest pensja, jaką pobierają głupcy zajmujący się

podobnymi sprawami.

październik 1996

background image

T

RWOGI

ROKU

DWUTYSIĘCZNEGO

. P

IĘKNY

TEMAT

(

WIRTUALNY

)

DLA

MEDIÓW

Byłem w Bostonie na kongresie dotyczącym tysiąclecia. Nie było tam futurologów

opracowujących prognozy na rok dwutysięczny, tylko mediewiści zajmujący się

rokiem tysiącznym. Dyskutowali na przykład nad tym, czy naprawdę przed ostatnią
nocą wystąpiły oznaki wielkiej trwogi. Faktem jest, że nie istnieją źródła pisane, które

by owe oznaki zarejestrowały, i nie wiadomo, czy apokaliptyczne zapowiedzi powstały
w dziesięcioleciach poprzedzających fatalny termin, czy też w następnych. Jeśli chodzi

o ową noc kończącą pierwsze tysiąclecie, przerażenie było opisywane przez
historiografię romantyczną, a przez późniejszą — zanegowane, i jeszcze dziś próbuje

się zrozumieć, czy istniała rozbieżność między źródłami oficjalnymi, które usiłowały
powściągnąć ludowy niepokój, a nurtami podziemnymi i o mniejszym zasięgu.

Mówiąc jednak o tysiącleciu, analizuje się też tak zwany millenaryzm, zjawisko
obecne we wszystkich wiekach, dotyczące zarówno oczekiwania na koniec świata, jak i

woli wprowadzenia — nawet gwałtownymi środkami — nadchodzącego Tysiąclecia
Szabasowego, złotego wieku, Nowego Jeruzalem.

Millenium jest tematem ekscytującym, i oto pojawiła się na bostońskim kongresie

telewizja kanadyjska, a także inni dziennikarze, aby zadać pytania nie dotyczące wcale

roku tysiącznego, a dwutysięcznego, który puka już do drzwi. Nikt nie był tak głupi,
żeby zapytać, co wydarzy się w następnym tysiącleciu, świadom, że poważny uczony

wysłałby go do diabła — oczekiwano natomiast odpowiedzi na pytanie, czy ten
zmierzch wieku niesie ze sobą zjawisko pełnego napięcia oczekiwania na Koniec.

Na tyle, na ile udaje mi się wywęszyć wokoło, ja takich znaków nie dostrzegam. Nie

ma tu co wymieniać różnych ruchów apokaliptycznych z ich regularnymi zbiorowymi

samobójstwami, ponieważ chodzi tu o zjawisko obecne w każdym wieku i w każdej
kulturze (o czym historycy i antropolodzy doskonale wiedzą). Nie ma co mówić, że

powstają filmy i powieści zapowiadające mroczne czasy, filmy katastroficzne, historie
katastrof kosmicznych, ponieważ takie rzeczy zawsze były obecne: przerażająca

audycja radiowa Orsona Wellesa na temat inwazji Marsjan pochodzi z lat
czterdziestych, i przez cały wiek coś straszyło, od King Konga po „Łowcę androidów”.

Nie ma nawet co wspominać o radykalnych ruchach ekologicznych, o strachu przed
dziurą ozonową albo przed zniszczeniem dżungli amazońskiej, ponieważ to też nie są

tematy końca tysiąclecia, a spektakularne marsze przeciw nuklearnemu holocaustowi
w obawie przed pyłem radioaktywnym organizowano już w latach pięćdziesiątych. W

Ameryce od ponad stu lat widuje się na rogach ulic samotnych proroków,
wywieszających tablice z zapowiedzią rychłego Końca.

Słowem, nie jestem w stanie wyodrębnić ani oznak szczególnego przerażenia, ani

znaczących symptomów nowego millenaryzmu. Przeciwnie, widzę trzy zarysowujące

się tendencje. Jedna związana jest z końcem wielkich ideologii: aby na coś czekać,
trzeba mieć nadzieję, wyobrażenie innej przyszłości, a wydaje mi się, że uczucie to nie

jest nigdzie obecne. Druga objawia się kompletną obojętnością wobec jakiegokolwiek
końca świata, nawet takiego, który miałby pewną szansę nastąpić: ludzie wciąż

produkują spaliny, ścinają drzewa, zaśmiecają planetę, konsumują i wyrzucają ponad
wszelki rozsądek. Wreszcie, wszystkie plany wejścia w trzecie tysiąclecie mają

charakter optymistyczny: różne miasta przygotowują wystawy i imprezy, biura
turystyczne przyjmują rezerwacje na największy w historii Nowy Rok, a (jeśli Grecy

mówili o „hekpirozie”, czyli o ostatecznym strawieniu świata przez wielkie płomienie)
jedynymi zapowiadanymi iskrami są sztuczne ognie, które rozświetlą Times Square w

background image

tę szampańską noc.

Niestety, kiedy mówicie to wszystko przeprowadzającemu wywiad, ten

pochmurnieje, jego spojrzenie staje się niespokojne, i oto ponownie pada pytanie:

„Ale pan widzi jakieś oznaki strachu, nieprawdaż?” Powtarzacie to, co powiedzieliście
przed chwilą, a on — coraz bardziej cierpiący — próbuje w jeszcze inny sposób.

Słowem rozumiecie, że media odczuwają rozpaczliwą potrzebę trwogi przed końcem,
bo w innym razie nie wiedzą, o czym mówić przez najbliższe trzy lata. Więc, jeśli

chcecie zakończyć wywiad, musicie przyznać, że być może tak, jakiś znak rzeczywiście
musi być, wyczuwa się jakiś ukryty i stłumiony niepokój (i może rzeczywiście tak jest,

tylko my tego nie zauważamy). Wtedy dziennikarz idzie sobie, aby obwieścić z ulgą
radosną nowinę.

A zatem pod koniec pierwszego tysiąclecia sprawy miały się prawdopodobnie tak,

że ludzie rzeczywiście się bali, ale kościół zalecał spokój. Natomiast z końcem tego

tysiąclecia dzieje się tak, że ludzie oczekują go z zaciekawioną obojętnością,
tymczasem media (czyli kościół naszych czasów) czynią wszystko, aby wzbudzić

przerażenie i być może w końcu im się to uda.

listopad 1996

background image

J

AK

GO

ZWAŁ

TAK

GO

ZWAŁ

,

FAKTEM

POZOSTAJE

,

ŻE

DZIOBAK

JEST

BARDZO

POPULARNY

Jestem szczerym wielbicielem dziobaka (ang. Platypus), może dlatego, że miałem

okazję widzieć go w Australii na żywo, ale również dlatego, iż wydaje się, że został

stworzony przez Boga lub Naturę, by podać w wątpliwość nasz aparat kategorialny.
Dziobak ma dziób kaczki, płetwiaste łapy i znosi jaja, . ale nie jest ptakiem; spędza

dużą część czasu pod wodą, ale nie jest płazem; pokryty jest sierścią, ma ogon bobra,
karmi małe, ale nie ma sutków i trudno dociec, skąd noworodki pobierają mleko.

Kiedy pod koniec XVIII wieku wypchany słomą egzemplarz trafił do Anglii,
przyrodnicy uznali go za dowcip osoby, która go spreparowała. W końcu (dyskusje

trwały jednak dziesiątki lat) postanowili sklasyfikować go jako ssaka z rzędu
stekowców, ale na drzewie taksonomicznym umieszczono go z boku, jakby na

dostawce, aby nie pozwolić mu wyruszyć w drogę jako bezpaństwowcowi.

Jest to więc zwierzę pozornie antykantowskie, do tego stopnia, że (właśnie po to, by

lepiej zbadać kantowską teorię wiedzy) postanowiłem napisać szkic o Kancie i
dziobaku. A jako że encyklopedie, które mam w domu, nie podają informacji

historycznych, wpadłem na pomysł, aby poszukać w Internecie. Jak później
sprawdziłem, znalazłbym coś, nawet gdybym szukał pod nazwą naukową

(ornithorhynchus anatinus), pod nazwą włoską, francuską, niemiecką itd. Ale
Internet mówi głównie po angielsku, zacząłem więc od słowa „platypus”.

Niespodzianka. W zależności od ścieżek poszukiwań znajduję od dwóch do trzech

tysięcy sitów, gdzie mówi się o dziobaku. Przeglądam również te, które dotyczą

księgarni, organizacji wypożyczających komputery, klubów poświęconych temu
zwierzęciu, „Ornitorrinco in Eden” (przez dwa „r”, ponieważ nie wiadomo czemu

użyto terminu portugalskiego, site jest w Kalifornii); odnoszące się do tworzenia
telerobotycznych dzieł sztuki; jest home page jakiejś dziewczyny, która każe nazywać

się Platypus i pokazuje nam serię swoich zdjęć, po jednym na każdy rok studiów…
One także stanowią ciekawe symptomy, ponieważ wydaje się oczywiste, że Internet

owładnięty jest „platypusmanią” (nazwa jednego z sitów, podczas gdy inny nazywa się
„Platypus loved in USA”).

Istnieją wydziały nauk przyrodniczych oraz ośrodki badawcze (wiele, oczywiście,

australijskich), które przynoszą wara opis, zdjęcie, miejsca występowania i historię

dziobaka, a w Katalogu Genetycznym Uniwersytetu Stanu Illinois możecie znaleźć
wszystkie informacje pozwalające zdać egzamin na szóstkę z wyróżnieniem. Są osoby

oddające się kultowi dziobaka, a jedną z nich jest Włoch Pastrano, który zastanawia
się, jak można pozostać obojętnym wobec takiego piękna, i wysuwa przypuszczenie,

że dziobak mógłby być ostatecznym celem stworzenia.

Innym fanem jest Gary S. Rosin, którego site w ciągu ostatnich sześciu miesięcy

odwiedziły 1 693 osoby, a który poświęca link problemowi liczby mnogiej słowa
„platypus” (platypuses? platypi? platypus?). Rosin dostosowuje do dziobaka słynną

historyjkę o facecie, który chce zamówić pięć takich zwierząt, ale nie wie, jak utworzyć
liczbę mnogą, więc pisze: „Potrzebny mi »platypus«. A raczej pięć”.

Powstają wierszyki, książeczki do kolorowania dla dzieci, „Gelatinous Platypus

Page” poświęcający zwierzęciu, w odcinkach, rubrykę z ciekawostkami. Zawiera

kompletną bibliografię, film o karmieniu małych mlekiem (55 dolarów, 25 minut),
opracowanie na temat australijskich monet z wizerunkiem dziobaka, przytacza w

całości artykuł opublikowany w „Creation Magazine” (czerwiec 1986), wyrażający
postawę fundamentalistyczną, gdzie twierdzi się, że — ponieważ dziobak, obecny na

background image

Ziemi od 110 milionów lat, nie podlegał żadnej ewolucji — znaczy to, iż pozostał

takim, jakim go stworzył Bóg między piątym a szóstym dniem (wśród zwierząt
wodnych i lądowych). Wyjaśnia się, że musiał wejść na Arkę (nie będąc rybą, nie mógł

przetrwać potopu pod wodą), i rozważa się, jak z góry Ararat udało mu się dotrzeć do
Australii.

Ponieważ jestem nieufny i wiem, że w Internecie można znaleźć nieskończoną ilość

sitów dotyczących kota, zacząłem szukać innych egzotycznych zwierząt i muszę

powiedzieć, że one też są bogato reprezentowane, w większym zakresie niż dziobak:
znalazłem siedem tysięcy sitów o koali i pancerniku, dziesięć tysięcy o pandzie. Są to

jednak zwierzęta bardziej znane, które od dawna służyły do nazywania różnych
produktów (np. Fiat Panda). Jestem przeświadczony, że mania dziobaka jest czymś

szczególnym.

Być może dlatego, że dziobak jest zwierzęciem bardzo postmodernistycznym,

kolażem złożonym z cytatów z innych zwierząt, być może dlatego, iż wydaje się
wytworem kalekiego pomysłu. Może dlatego, że stanowi symbol środowiska, ukryty w

swojej oceanicznej niszy, chroniony i kochany… Nie wiem. Polecam to refleksji
jakiegoś przyszłego kongresu.

sierpień 1996

background image

C

O

ROBIĄ

W

J

EROZOLIMIE

MARIAŻ

N

AZARETU

I

C

ICCIOLINA

?

Jechać do Jerozolimy, wciąż jeszcze żywej stolicy trzech wielkich religii

monoteistycznych, aby zwiedzić wystawę poświęconą politeizmowi, wydaje mi się

aktem prawdziwego snobizmu. Jest nim jednak przede wszystkim ze strony tego, kto
wystawę tę wymyślił i przygotował. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że na czele

każdej z trzech religii monoteistycznych stoi pan z brodą, a wystawa poświęcona jest
wyłącznie bóstwom żeńskim.

A zatem w tym, co było pałacem króla Dawida, a gdzie I potem osiedlili się

krzyżowcy i Maurowie (pomnik z brązu przy wejściu przedstawia Godfryda i

Saladyna, którzy ścierają się konno i w lśniących w słońcu zbrojach), otwarta jest
obecnie wystawa zatytułowana Local Goddesses, czyli Lokalne boginie, od bóstw

starożytnych po dzisiejsze kobiece mity, zorganizowana przez kobiety o różnych
kompetencjach naukowych. Oprowadzała mnie Debby Hershman, komisarz wystawy,

o której, jak sądzę, politycznie słuszne będzie powiedzieć, iż poza tym, że
kompetentna, inteligentna, młoda i dowcipna, jest też piękna. Zresztą cały zespół

wykazał gust i fantazję.

Pomysł jest prosty: zrobić przegląd wszystkich kobiecych bóstw ze wszystkich

wieków, korzystając wyłącznie z materiałów izraelskiego pochodzenia, z wykopalisk
lub muzeów; gdy to możliwe — z oryginałów, w innych wypadkach z dobrych kopii.

Każda bogini pojawia się w swojej — nazwijmy to — niszy, obok zaś można wyświetlić
tablice z informacjami historycznymi oraz dokumentami literackimi w trzech

wersjach językowych. Każda religia czy też mitologia jest dobra, dopóki chodzi —
nawet jeśli nie koniecznie o idee — o obowiązujące wizerunki kobiece, które stały się

obiektem kultu lub symbolami.

A zatem zaczyna się od rytów naskalnych z okresu neolitu (6.500 lat temu),

następnie przechodzi do figurki nagiej kobiety z okresu kanaańskiego (tylko trzy
tysiące lat), poznaje niepokojące postaci kobiece z Egiptu (którym przewodzi,

oczywiście, Izyda), spotyka boginie syryjskie, greckie i rzymskie (Demeter, Atena,
Nike), dochodzi, naturalnie, do Marii z Nazaretu — i tu ciekawe jest zobaczyć obok

siebie Salve Regina po arabsku i hebrajsku. Wszyscy przyłączyli się do zabawy: na
przykład figurka Dziewicy na foremce do hostii dostarczona została przez miejscowe

Studium Biblicum Franciscanum.

Jeśli inspiracja ma być politeistyczna, nie będzie zapewne ograniczeń. I oto

widzimy Matkę Palestyńską namalowaną przez artystę z kręgu intifady. Należna
uwaga poświęcona jest także demonicznej postaci kobiecej, która przez wieki

fascynowała wyobraźnię żydowską oraz okultyzm chrześcijański: Lilith, wymienioną
tylko jeden raz przez Izajasza, której duch przewija się jednak przez literaturę

talmudyczną i kabalistyczną, Lilith kusicielkę, królową mrocznych mocy. Poza tym
cywilizacja żydowska jest monoteistyczna dopiero od pewnego momentu (jeszcze

Mojżesz musiał rachować się ze złotym cielcem), więc lokalnych bogiń ten skrawek
ziemi wyhodował sporo, importując je niekiedy z pobliskich krajów. Odnajdujemy je

tu wszystkie, a jeden ze wstępnych artykułów katalogu (który zawdzięczamy jedne—
mu z największych znawców tekstów kabalistycznych Moshe Idelemu) wyjaśnia

pokrótce, z jakim trudem teologia usiłowała pozbyć się ewentualnej towarzyszki boga,
uznając kobiece oblicze kosmosu oraz historii ludu Izraela (i oto pojawia się

Shechinah jako przedstawienie boskiego wpływu w świecie). Z pogodnym
obiektywizmem kuratorki wystawiły także zdobioną figurę sprzed 2800 lat,

przedstawiającą Jahwe obok jego „towarzyszki” Ashery, która wystrojona gra na

background image

harfie.

Potem następuje część nowożytna — rola kobiety jako symbolu syjonizmu w

literaturze i manifestach oraz dokumenty historyczne na temat pionierek z początku

wieku. Nie zapominajmy, że Izrael był, jak mi się zdaje, pierwszym państwem
nowożytnym, które przyjęło kobiety do bojowych szeregów swojej armii.

W końcu w ostatniej wielkiej sali widzimy na ekranie następujące po sobie kolejno

kobiece mity naszych czasów (wyboru dokonano w oparciu o ankietę), od najbardziej

czcigodnych kobiet wieku po Barbie i Cicciolinę. A naprzeciw tego ekranu grupa
artystów stworzyła, niczym ofiary wotywne dla nowych bogiń, zbiór zabawnych i

niepokojących fetyszy. Mit nieśmiertelnej kobiecości prześledzony został we
wszystkich jego odcieniach. Debby Hersman pisze w katalogu: kobieta jest symbolem

„nie tylko macierzyństwa i seksu, czasem jest stworzycielką, a czasem niszczycielką,
namiętną kochanką i czystą dziewicą, piękną i brzydką, straszną i wspaniałą,

symbolem płodności, obfitości i bogactwa, opiekunką kultury, sztuk, prawa i
porządku, ale też symbolem ambicji, agresji i siły”. To tak, jakby powiedzieć: „Czy się

wam podoba, czy nie, my jesteśmy właśnie takie, więc albo bierzecie wszystko, albo
nic”.

Piękna wystawa. Piękny przejaw wolności od uprzedzeń oraz kobiecej dumy.

Przydałoby się poniektórych na nią wysłać.

czerwiec 1994

background image

J

EŚLI

SŁUŻBY

TAJNE

,

NIE

POWINNY

BYĆ

JAWNE

Niedawno czytałem kolejny artykuł dotyczący naszych tajnych służb, z którego,

oczywiście, dowiedziałem się, że źle funkcjonują (co mnie zasmuciło) i że oczekuje się

w związku z tym większej jawności (z czego się, jak zwykle, uśmiałem). Czy to
możliwe, zastanawiałem się, że wybitni politycy i dziennikarze wypowiadają się

nieustannie na temat tajnych służb, nie przeczytawszy ani jednej książki
szpiegowskiej? Dobre powieści szpiegowskie pisane są zazwyczaj przez osoby, które

zajmowały się tą sztuką, a zatem — jeśli nawet wymyślają historie — potrafią
wytłumaczyć, jak działają tajne służby.

Ja, który czytuję książki szpiegowskie (pamiętam, że Cossiga opowiadał mi kiedyś o

pasji, z jaką on sam je czyta — i doskonale go rozumiem), nauczyłem się kilku rzeczy.

Przede wszystkim tego, że każdy kraj powinien mieć tajne służby. Powinien je mieć,
jak się zazwyczaj mówi, aby za pośrednictwem infiltracji lub donosicielstwa

kontrolować grupy terrorystyczne albo przemyt broni — głównie jednak Po to, by
mógł (w obronie kraju) działać kontrwywiad. A dlaczego powinien działać

kontrwywiad? Ponieważ w każdym państwie działa wywiad. I mam nadzieję
(powtarzam, mam nadzieję), że działa również w naszym, bo, dajmy na to, jeśli jest w

Libii jakiś pan, który próbował wystrzelić rakiety na Lampedusę, to słuszne jest i
przenajświętsze, aby w Trypolisie był inny pan, który powiadomi służby włoskie, czy

przypadkiem nie są budowane nowe wyrzutnie rakietowe skierowane przeciw
Włoskiemu Butowi, i w dodatku o zasięgu, który pozwala dotrzeć nie tylko do

Lampedusy, ale i do Bergamo. Szpiegostwo to brzydka rzecz, ale Machiavelli uczy, że
Książę, dla dobra Państwa, musi czasem robić także rzeczy brzydkie.

Jeśli tajne służby zajmują się infiltracją, donosami i szpiegostwem, nie mogą i nie

powinny być jawne. Są, jak sama nazwa wskazuje, tajne. Jeśli szef tajnych służb ogłosi

w oficjalnej gazecie konkurs na szpiega w Istambule albo wtyczkę w Zbrojnej
Falandze, a następnie opublikuje nazwisko zwycięzcy i wyjawi budżet całej operacji,

powinien zostać z miejsca rozstrzelany.

Poza tym tajne służby mają jeszcze inną cechę. Ponieważ muszą znajdować nie

tylko śmiałków, którzy przenikają do obcych struktur, ale także przestępców
gotowych zdradzić wspólników (a zatem przestępców podwójnych), mają zwykle do

czynienia z hołotą. Nikt nie powinien się oburzać: każdy posterunek policji korzysta z
informatorów, którzy sprzedają się za grosze, a od kogoś, kto sprzedaje się za grosze

nie można wymagać, żeby był dżentelmenem. Kto ma do czynienia z hołotą, albo ma
mocny kręgosłup i bardzo silne nerwy (czego wymaga się na przykład od egzorcysty,

który rozmawia codziennie z Diabłem), albo też wystawiany jest na wiele pokus, które
doprowadzają do skrzywień. Czego cywilizowane państwo żąda od swoich tajnych

służb? Żeby nie działały przeciwko niemu. A co się robi, jeśli ktoś działa przeciw
Państwu? Ponieważ służby są tajne, nie mogą sobie pozwolić na jawność: „capo dei

capi”, nazwijmy go Mr. M., postanawia, choć może nawet niechętnie, że pan, który
zboczył z drogi, zostanie odnaleziony w jakimś zaułku z kulką w skroni, albo że nie

wróci do domu po tym, jak powiedział żonie, że wychodzi po papierosy. Co najwyżej
wspomną o nim w programie Ktokolwiek widział. To bardzo smutne i nigdy nie

chciałbym być Mr. M., ale albo się działa tak, albo wcale.

Jeśli potem odpowiednie władze państwowe, które mają kontrolować służby,

spostrzegą, że w zaułku natrafia się na zbyt wielu agentów, rozważą w ścisłej
tajemnicy, jak zasugerować Mr. M., aby podał się do dymisji z przyczyn zdrowotnych,

ponieważ najwyraźniej sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Jednak Mr. M.

background image

powinien mieć stałego rozmówcę (i kontrolera) w aparacie państwowym (powiedzmy,

ministra), który z powodów nie—jawności mógłby być nawet ministrem skarbu (jak to
ma miejsce w FBI), a minister ten powinien być facetem, który o służbach wie

wszystko.

Otóż we Włoszech służby pozostają, ale ministrowie zmieniają się co sześć miesięcy

— od pięćdziesięciu lat. Zatem problem polega nie na tym, że służby nie są jawne, ale
na tym, że nigdy nie miały poważnego rozmówcy albo znajdowały się zawsze w

obliczu świeżo upieczonych kontrolerów, którzy dopiero co przybyli, żeby
kontrolować coś, o czym nie mają pojęcia. To naturalne, że kiedy kota nie ma, myszy

harcują, i gdybym to ja był Mr. M., miałbym oczywiście ochotę niczego nie tłumaczyć
przychodzącemu mnie kontrolować rekrutowi, a wręcz odczuwałbym pokusę, aby

wpakować go w tarapaty, proponując jakieś korzyści, do których nie miałby prawa.
Święta cierpliwości! Mr. M. nie jest świętym, a pokusa kontrolowania własnych

kontrolerów jest rzeczą jak najbardziej ludzką.

Zatem rzecz jest nie w jawności, ale w kompetencji kogoś, kto miałby kontrolować

pracę, która z samej definicji nie jest jawna. Tajne służby nie są stabilne, ponieważ
niestabilne są rządy.

styczeń 1994

background image

P

EWNEJ

CIEMNEJ

I

BURZLIWEJ

NOCY

W

PORZĄDKU

,

ALE

KIEDY

TO

BYŁO

?

Książka, którą mam w ręku, nosi tytuł Gra dni narracyjnych. Krytyczna antologia

czasu wyobrażonego (Giunti), a autor, Toni A. Brizi, pojawia się tam tylko jako

redaktor, choć, żeby połączyć w całość tych 367 stron, musiał pracować więcej, niż
gdyby je sam napisał. Znalazł bowiem dla każdego dnia roku stronicę z jakiejś

powieści, gdzie zacytowana została ta właśnie data. Powiedziałem: 367 stron (nie
wliczając 18 stron dokładnej bibliografii). W istocie rok jest nietypowo przestępny,

zaczyna się od Nabokova, który zawiadamia, że Lolita skończy trzynaście lat
pierwszego stycznia; dwudziesty dziewiąty lutego przypada na Rexa Stouta

(„niniejszym oświadczam, że w sobotę 29 lutego 1967 r. uderzyłem moją bratową
Isabel Kerr popielniczką i ją zabiłem”); trzydziesty pierwszy grudnia pojawia się dwa

razy, najpierw za sprawą Jose Saramanga, a następnie w taki sposób, żeby rok się
zamknął i wprowadził pierwszy stycznia, ponieważ w odpowiednim fragmencie Marco

Lodoli mówi o nocy sylwestrowej roku dwutysięcznego.

Wydaje mi się oczywiste, że tego rodzaju zbioru nie da się ułożyć w kilka miesięcy.

Nie sądzę też, aby miał zostać zaprogramowany. Rodzi się najwyraźniej z namiętności
do czasu, a dokładniej: do tych jego znaków, które w teorii prozy nazywane są

chrononimikonami (a jeśli z Oscarem Wildem przechodzicie dziewiątego listopada
przez Grosvenor Sąuare, to wtedy do chrononimikonu dodajecie jeszcze

toponimikon).

Toni Brizi musiał już dawno — w miarę jak czytał książki — zacząć zaznaczanie

miejsc, gdzie wymieniana była jakaś data. Ale wyobrażam sobie, jak musiał się czuć,
kiedy zbliżając się do końca, stwierdził, że brakuje mu, powiedzmy, dwudziestego

piątego maja. Co robić? Przeczytać od nowa całą Bibliotekę Wieży Babel? Jak sobie
poradził, nie wiem, ale oto wyskakuje z kapelusza niejaki Jamaica Kincaid, który każe

potwierdzić niejakiej Lucy, że urodziła się tego właśnie dnia. Co za ulga.

Nie dość na tym, bo kiedy nasz redaktor znalazł datę odnoszącą się do kalendarzy

wschodnich, przełożył ją na kalendarz aktualny, natomiast za właściwe przyjął daty
obliczone po Chrystusie, ale przed reformą gregoriańską. I tak Beatrycze z Nowego

życia umiera dziewiątego czerwca, a Isyda zajmuje piąty dzień marca, świadkiem
Apulejusz.

Tym, co uderza w tym wdzięcznym i najzupełniej szalonym przedsięwzięciu, jest

jego absolutna nieprzydatność: w istocie, Brizi w króciutkim wstępie zupełnie nie

stara się wyciągać jakichkolwiek wniosków krytycznych. Zauważa jedynie, że
Stendhal, Veme, Tabucchi, Buzzati czy Virginia Woolf obfitują w daty, zaś Kafka,

Conrad, James, Pavese i Kundera wydają się mało zainteresowani kalendarzem —ale
nie obawiajcie się, przynajmniej w Zamku Karki występuje trzeci czerwca. W każdym

razie mówi to mało o stylu czy o poetyce autora.

Refleksje należą teraz do czytelnika — a jeszcze bardziej, powiedziałbym, do

pisarzy, którzy będą mogli zastanawiać się, dlaczego wstawili jakąś datę. W przypadku
niektórych chodzi o technikę „weredyzmu”, niemal o uprawdopodobnienie historii,

jakby mówili czytelnikowi: „Zauważ, mówię o wydarzeniach, które miały taki właśnie
przebieg”. Znani są autorzy, którzy umieścili swoją opowieść pod konkretną datą z

powodów magiczno—sentymentalnych, ponieważ był to dzień, kiedy im (a nie
postaciom) przydarzyło się coś cudownego — i w tym sensie chrononimikon rzucony

niby przypadkowo może zastąpić odnowioną deklarację miłości. Wreszcie w powieści
historycznej data może być obowiązkowa.

background image

Czasami data na początku warunkuje datę końcową. Narrator może wybrać jakąś

datę, żeby stworzyć sobie przeszkodę. Następnie bowiem pewne rzeczy muszą
koniecznie nastąpić, jeśli nie danego dnia, to przynajmniej o danej porze roku.

Wybiera się datę, podobnie jak muzyk wybiera pewną tonację, a poeta —
ośmiozgłoskowiec lub rymy parzyste. Ta idea przeszkody wydaje mi się ważna,

ponieważ fantazja może się rozwinąć tylko w okowach nakazu. I kto wie, ilu autorów
tej antologii cierpiało z powodu daty, którą sobie narzucili. Albo zmienili ją w

ostatniej chwili, żeby zgadzały się rachunki.

To dziwne, że cytując aż trzy razy Dumasa, Brizi pomija ów fatalny pierwszy

poniedziałek kwietnia 1625 r., którym rozpoczynają się Trzej muszkieterowie.
Informuję go zatem, że szybki uniwersalny kalendarz elektroniczny powiedziałby mu,

że chodziło o siódmy dzień kwietnia (tu przypisany Durrellowi). Jednak to, że historia
d’Artagnana zaczyna się w 1625 r., na pewno zmusza Richelieugo do podpisania w

1627 r. glejtu wydanego Milady. Według Briziego dzieje się to 3 grudnia, i w istocie
tak zostaje powiedziane w rozdziale 45. Ale cóż to! W końcowym rozdziale, kiedy

d’Artagnan pokazuje fatalny liścik Kardynałowi, pada data 5 sierpnia roku 1628.1 jak
tu ufać chrononimikonom?

grudzień 1994

background image

J

AK

SZUKAĆ

SEKSU

W

INTERNECIE

.

K

RONIKA

GRZESZNEJ

NOCY

Na początku zgłębiania Internetu niemal wszyscy łączą się natychmiast z

„Playboyem” i „Penthousem”. Kiedy już raz to zrobią i zażyczą sobie całostronicowych

aktów króliczków z ostatnich dwóch lub trzech miesięcy, poprzestają na tym bo —
jakkolwiek wielki byłby ekran i znakomita rozdzielczość obrazu — wygodniejsze i

sprawiające większą frajdę jest kupienie czasopisma w kiosku. Zazwyczaj jednak
przyjaciele opowiadają, że udało im się gdzieś przechwycić niesamowite obrazki, więc

próbujesz, jeśli nie w jakimś innym celu, to choćby po to, żeby udowodnić, jakim
świetnym jesteś „surferem”.

Ubiegłej nocy, zmęczony żeglowaniem pośród bibliografii odnośnie metafory,

programów hipertekstualnych oraz Krytyki czystego rozumu w starym angielskim

przekładzie, poprosiłem w Web Crawler o seks. Ustalił 2088 adresów, dopuszczając
mnie tylko do stu z nich. Anarchia rządząca In—ternetem powoduje, że nie można się

dowiedzieć, które adresy są ciekawe, a które to kosmiczne bzdury. Czytałem
obiecujące wskazówki, jak „Ogrody rozkoszy”, „Obrazki dla dorosłych”, „Arrgghhhhh,

nagie kobiety!!”, „Boginie seksu zachodniej półkuli”, ale natykałem się głównie na
miejsca, gdzie obiecywano mi super rarytasy pod warunkiem, że przyślę zamówienie.

Klik–klik, trafiłem do „Kramer’s Korner–Erotica”, skąd mogłem połączyć się z

„Supermodels”, „Very Hot Links”, ponownie z „Penthousem” i „Playboyem”, jak też z

„Babes on the Web”. Poszukałem „Supermodels”, gdzie ów pan Kramer dostarcza mi
zdjęcie (ubrane) i informacje dotyczące grupy modelek, które lubi. Wybrałem Cindy

Crawford i dowiedziałem się o niej wszystkiego, ale mniej więcej tak, jakbym kupił
„La famiglia cristiana”.

Rozczarowany przeniosłem się do „Very Hot Links”, skąd odsyłano mnie znów do

„Playboya” i do „Western Canada’s Gay and Lesbian Magazine” (który jednak

uprzedzał z góry, że nie mam co spodziewać się obrazków). Ruszyłem więc do „Babes
on the Web”, gdzie proponowano mi adresy około pięćdziesięciu „Babes” (termin ten

może oznaczać również lalkę albo kociaka), każda z własną homepage, a niektóre z
fascynującymi imionami, jak Chok–Eng Chang. Dobra, zobaczymy, co oferują te

laleczki.

Kliknąłem, niemal przypadkiem, na Jennifer Amon. Pojawiła się strona Jennifer z

jej zdjęciem (tylko głowa): nie była odpychająca, ale też żadna rewelacja. Normalna
kobieta, która informowała mnie, że jest programistką i pracuje w bardzo poważnym

Oberlin College, po czym opisywała szczegółowo inne swoje kwalifikacje zawodowe.
Zaczynała, uprzedzając mnie, że jej kot syjamski właśnie zmarł, o dwunastej

dwadzieścia osiem 15 sierpnia, a na koniec pytała, czy dotarłem do niej przez UD i
prosiła, żeby powiedzieć „cześć!” jakiemuś Joemu Langowi. Seksu zero. Jennifer albo

robi sobie zawodową autoreklamę, albo czuje się samotna i pragnie nawiązać z kimś
kontakt.

Ale w jaką grę gra ten Kramer? Wracam do niego i klikam na jego biografię.

Dowiaduję się, że ma dwadzieścia osiem lat, skończył studia w Bostonie, pracuje w

banku w Jersey City i w wolnych chwilach zatrudnia się jako konsultant do
szkicowania „webpages”, to znaczy tego, co właśnie oglądam. Aby przyciągnąć

potencjalnych klientów, proponuje połączenia z adresami erotycznymi, jakieś
najzupełniej niewinne zdjęcia pięknych dziewcząt i każe ci spotykać lalki i

niewiniątka, które są nie kociakami, tylko paniami o nieskazitelnych obyczajach.

Zdesperowany wracam do początkowej listy stu gorących adresów i znajduję coś,

background image

co podrywa mnie z krzesła. Niejaki Don Moulding zawiadamia, że jeśli chcę piersi,

genitaliów czy innych części kobiecego ciała oraz materiału superporno w ilości i
okazałości nie osiągniętej nigdy przedtem na ekranie komputera znalazłem strawę dla

swoich chuci. Łączę się biegiem i natychmiast pojawia się wiadomość, że jestem
sprośniak i powinienem się wstydzić.

Don Moulding jest srogim moralistą z Utah (a więc być może mormonem), który w

bardzo długim tekście wyrzuca mi najpierw, że rozpowszechniając w Internecie

obrazy porno lub szukając ich, blokuję linie. Następnie tłumaczy mi, że jeśli szukam
seksu w komputerze, dzieje się tak dlatego, że jestem chory, pozbawiony przyjaciół —

by nie powiedzieć: dziewcząt — pyta, czy mam krewnych, których mógłbym kochać,
oraz ostrzega, że gdyby moja babcia dowiedziała się, co robię, mogłaby umrzeć na

wylew. W końcu (po nakłonieniu mnie, abym poszedł zwierzyć się księdzu, rabinowi,
pastorowi) podaje mi listę adresów (w Internecie), gdzie mogę uzyskać wsparcie

moralne, w tym służbę wyspecjalizowaną w rehabilitacji takich jak ja pornografów

(http://www.Stolaf.edu/people/bierlein/noxxx/noxxx.html).

I kończy: skontaktuj się ze mną (dmouling@eng.utah.edu), a dam ci do

przeczytania wiele listów napisanych przez „takich jak ty przegranych, na tyle głupich,

że wpadli w moją pułapkę”.

Dochodziła trzecia. Osłabiło mnie to seksualne „wielkie żarcie”. Poszedłem spać i

śniły mi się stada owiec, aniołów i powabnych jednorożców.

wrzesień 1995

background image

Z

APISZCIE

SIĘ

DO

IMPERIUM

ZŁA

!

H

ISTORIE

AMERYKAŃSKIE

I

Z

NASZEGO

PODWÓRKA

Nie ma co mówić, odkąd burmistrzem Nowego Jorku został Rudolph Giuliani,

można spokojniej poruszać się po mieście. Osławiona Czterdziesta Druga Ulica,

migotliwy olimp grzechu, przeobraża się stopniowo w promenadę teatrów i wystaw
zdominowaną przez Walta Disneya i niemal odczuwa się nostalgię za dawnymi

porno–show oraz za znanymi, sympatycznymi zakazanymi gębami. Nocą można
przemierzyć Washington Square, bo na rogu, żeby dodać ci odwagi, stoi samochód

policyjny. Naturalnie nadal trzeba znać dobre kwartały, bo jeśli przechodzisz
wieczorem przez Central Park, to jest to wciąż twoja prywatna sprawa, Giuliani tam

nie dociera, ale w sumie…

Na przykład można jeździć metrem i czekać spokojnie na pociąg — bez obawy, że

ktoś’ wbije ci nóż w plecy. I tak oto któregoś’ dnia stałem w spokojnym oczekiwaniu,
przebiegając wzrokiem po różnych afiszach, aż nagle podskoczyłem: na jednym z

kolorowych ogłoszeń odcinał się wyraźnie od tła sierp i młot, czerwone. A pod spodem
widniał przywołujący wiele wspomnień napis: „Join the party!” Co oznacza: „Wstąp

do partii”.

Już samo to jest znakiem czasu, ponieważ przed laty cos’ takiego byłoby nie do

pomyślenia, symbol Imperium Zła przyprawiał wtedy o drżenie każdego dobrego
Amerykanina, a tych czterech na krzyż członków amerykańskiej partii komunistycznej

nie uprawiało propagandy w metrze.

No dobrze, powiedziałem sobie, sytuacja uległa zmianie, Ameryka straciła swego

historycznego wroga, do tego stopnia, że — ponieważ jakiegoś wroga wypada jednak
mieć —odkurzyła poczciwego Fidela Castro, niezdolnego już skrzywdzić nawet muchę.

Tak więc na granicach z Ameryką Łacińską urządza się obławy na wwożących do USA
kubańskie cygara (jakby to była morfina), które stały się symbolem całego zła świata.

Kuba plus tytoń.

Z drugiej strony ta walka ze złem jest kompletną farsą, ponieważ w Ameryce —

histerycznie walczącej z paleniem —wybuchła nagle moda na cygara. Dokładnie nie
wiadomo, dlaczego, biorąc pod uwagę, że ludzie wychodzą z biur, żeby zapalić na

ulicy, a jeśli na papierosa wystarcza kilka minut, to z cygarem albo ma się dużo czasu
do stracenia, albo trzeba wyrzucić trzy czwarte. Ale tak się właśnie sprawy mają:

przed Lincoln Center jest steak–house, który jeden dzień w tygodniu rezerwuje
wyłącznie dla palaczy cygar, a w niektórych miejscach sprzedaje się kubańskie cygara

pre–Castro, to znaczy twierdzi się kłamliwie, że zostały sprowadzone (legalnie)
jeszcze za czasów Batisty, a zatem kosztują fortunę, choć najprawdopodobniej

wjechały po kryjomu tydzień wcześniej. Dziwny kraj.

Słowem, wszystko to, żeby powiedzieć, iż sierp i młot były zaskakujące, ale nie

należy się niczemu dziwić. Jednak kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem narysowaną z
boku butelkę wódki. W związku z czym zaproszenie „Join the party!” nabrało innej

wymowy, teraz znaczyło: „Przyłącz się do zabawy”, czyli ty też wpadnij na coctail–
party.

W tym momencie problem był już nie polityczny, tylko semiotyczny, i jak się często

zdarza, dobra reklama (a ta jest na pewno dowcipna) może zostać wykorzystana do

wyjaśnienia mechanizmu komunikacji. Język nieraz może być dwuznaczny i podczas
lekcji semantyki zabawiamy się, analizując podwójny sens zdania: „Rycerz zostawił

klucze w zamku”.

Reklama, o której mówię, wykorzystuje w dowcipny sposób to właśnie zjawisko.

background image

Jeśli patrzysz na butelkę, zdanie oznacza zaproszenie na bankiet; jeśli patrzysz na

symbol polityczny — jest wezwaniem do rewolucji. Ponieważ w obydwu przypadkach
chodzi o zahaczenie wzrokowe, zaproszenie pisemne wciąż oscyluje między

znaczeniami, również dlatego, że wódka nazywa się Kremlowska, więc tu też gra się
na dwuznaczności Kremla jako gwarancji rosyjskiej jakości i Kremla jako starego

symbolu władzy radzieckiej.

W zeszłym tygodniu widziałem w jednej z włoskich gazet tytuł dotyczący sytuacji

lira: Prodi zadowolony: „ Wspaniały rezultat”. Poniżej było zdjęcie Prodiego z
wyrazem twarzy kogoś, kto patrzy na własny samochód w płomieniach. Znakomity

przykład interakcji między słowami a obrazem —choć już nie tak piękny przykład
złośliwego połączenia informacji z komentarzem. Ale tak właśnie działa sztuka

perswazji.

Jest taka myśl, stara, ale ją tu powtórzę: trzeba w szkole nauczyć dzieci czytać i

analizować ogłoszenia reklamowe, w ten sposób nauczą się potem czytać gazety. Albo
odwrotnie.

grudzień 1996

background image

W

AKACJE

OFF

SHORE

. R

EFLEKSJE

NA

TEMAT

JUTRZEJSZEJ

TORTUGI

Tego lata za sprawą zbiegu nudnych okoliczności nie miałem prawdziwych wakacji.

Przepraszam za ten nikogo nie interesujący autobiograficzny szczegół, ale muszę

wyjaśnić, jakim sposobem, choć nie jestem przedstawicielem wielkiej finansjery,
znalazłem się na Wielkim Kajmanie. Otóż przez ostatnie tygodnie podróżowałem

między obiema Amerykami i odkrywszy z radosnym zdziwieniem, że mam pięć
wolnych dni w okolicach weekendu, wybrałem pierwszą lepszą wyspę karaibską, na

którą mogłem polecieć bez specjalnych problemów, i schroniłem się tam. Była to
jedna z trzech wysp Kajmanów, nieco na południe od Kuby, w pobliżu Jamajki.

Państewko to stanowi część Wspólnoty Brytyjskiej, gdzie płacenie dolarami
kajmańskimi powoduje, że czujemy się jak w Disneylandzie.

Kajmany mają trzy charakterystyczne cechy: pierwszą, do której za chwilę wrócę,

stanowi fakt, że są one słynnym ra—jem podatkowym; druga to spokojne, przejrzyste

i ciepłe morze, w którym pływa się, napotykając to superszybkie żółwie morskie, to
znów ocierając się o niewyobrażalnych rozmiarów płaszczki, tak jednak przyjazne, że

zamyślam napisać nowy Manifest w Obronie Płaszczki; i wreszcie miejscowa
turystyka opiera się w dużej części na micie piratów.

Nie tyle z tego powodu, że Kolumb, przybijając do tych wysp, nazwał je Tortugas —

ponieważ słynna Tortuga Salgariego znajduje się trochę bardziej na północny wschód

— ile dlatego, że ze względu na swoje położenie i bezludność wyspy te stanowiły punkt
docelowy, a także bazę działań wielu band pirackich. Wykorzystując mądrze ten mit,

lokalne przedsiębiorstwo turystyczne przygotowało całe supermarkety, gdzie można
kupić pełen ekwipunek piracki (rozkosz dla mniej zamożnych turystów), oraz urządza

festiwale piractwa. Galeon, całkiem wiarygodny, choć skromnych rozmiarów, przybija
do brzegu, schodzą z niego piraci z przepaską na oku, hakiem, wielką szablą, porywają

dziewczyny w kostiumach z epoki, improwizują pojedynki, a na koniec sztuczne ognie,
pirackie tańce na wolnym powietrzu oraz wyżerki złożone z żółwiej sztufady oraz z

conch, marynowanego lub w formie pulpetów, o konsystencji gumy do żucia,
bogatego w proteiny, który miejscowi przygotowują na różne sposoby. Cały program

polecany jest dla rodzin, tak że piraci (a proszę pomyśleć, jakim źródłem zatrudnienia
jest piractwo dla pokojowo nastawionych Kajmańczyków) nie mogą podczas swoich

napadów wypić nawet jednego piwa.

Wszyscy wiemy, że piraci (ci prawdziwi) byli łajdakami, ludźmi bez sumienia i

zasad moralnych, gotowymi obciąć rękę, żeby ukraść pierścionek, żądnymi gwałtów i
grabieży, ludźmi, dla których największą rozrywką było postawić nieszczęśnika na

mostku i zepchnąć do morza — słowem, zbóje, synowie, mężowie i ojcowie kobiet
pozbawionych jakichkolwiek cnót, straszni z wyglądu, nie domyci i cuchnący

czosnkiem i rumem. Jednak czas, z pomocą Hollywoodu, leczy wszelkie rany, i teraz
ci nędznicy stali się legendarnymi bohaterami i przedstawiani są turystycznym

rodzinkom jako przykład fascynującego, pełnego przygód życia.

Teraz powróćmy do tego, że Kajmany są rajem off shore, czyli miejscem, gdzie —

jako że nie istnieją utrudnienia podatkowe, o czym czytamy w codziennych kronikach
sądowych — przelewają swoje kapitały mistrzowie fałszywych budżetów, korsarze

łapówek, najeźdźcy Tangentopoli, handlarze bronią, słowem, wszyscy ci, których
dzisiejsza moralność każe nam uznawać za podłą hołotę do wytępienia. Ale co

wydarzy się za dwieście lub trzysta lat?

Czas wyleczy wszelkie rany. Kiedy byłem na wyspie, wyobrażałem sobie kanciarzy z

background image

połowy świata, którzy w willach rozrzuconych wzdłuż brzegu knują to, co knuje

oczywiście każdy kombinator w interesach, zapalony łapówkarz, pracz wątpliwego
pochodzenia pieniędzy. I wyobrażałem sobie, że za dwieście lat miejscowe

przedsiębiorstwo turystyczne będzie mogło zorganizować — fikcyjne i teatralne —
schodzenie na ląd z długich jachtów z helikopterami na pokładzie naszych

dzisiejszych łajdaków, wyzyskiwaczy wdów i ciemięzców dzieci, rasy panów, nowego
piractwa, mistrzów oszustw podatkowych, „surferów offshore”, w towarzystwie

sprężystych aktoreczek i fotomodelek — drani fałszywych oczywiście, ponieważ
autentyczne postaci od dawna nie będą już żyły, ale ubranych tak, jak zwykł się dziś

ubierać bogaty adwokat zajmujący się śmierdzącymi interesami, ekspert od
fałszywych bankructw, dobrze ogolony łapówkarz, wypachniony drogimi wodami

kolońskimi, ze złotym łańcuszkiem na opalonej klacie.

A turyści zapłacą, żeby zobaczyć kanalie naszego wieku. I jeśli można wspomnieć

nazwiska niegdysiejszych piratów: Morgana, Drake’a, Pietra 1’Olonese, kapitana
Flinta i Długiego Johna Silvera, to przy tych z przyszłości należy zachować ostrożność.

Jak na razie dostali bowiem tylko pozwy, ale nie zostali uznani za winnych.

listopad 1996

background image

A

NI

JEDNEGO

SZPIEGA

W

L

IZBONIE

.

C

O

Z

TEGO

? N

IEPOKOJĄCA

HISTORIA

FILMU

,

KTÓREGO

NIE

MA

Widziałem w Paryżu Lisbon Story Wima Wendersa. Zapowiadany był jako „v.o.”, a

więc wersja oryginalna z francuskimi napisami. Film jest niemiecki, reżyser i główni

bohaterowie sąjNiemcami, ale wersja oryginalna jest angielska (przynajmniej w
zasadniczej części, jako że wplatają się tam kwestie w innych językach). Nic

nadzwyczajnego, ale spostrzeżenie to jest punktem wyjścia dla innych uwag na temat
losów kina, do jakich pobudza ten film. A propos: rozumiem Francuzów, którzy tak

bardzo martwią się dominacją angielskiego — stale oglądając filmy nie
dubbingowane, cierpią z powodu nachalnej obecności tego barbarzyńskiego języka.

My natomiast, w kraju dubbingu, nawet tego nie zauważamy. Wydaje się nam
naturalne, że również Niemcy w Lizbonie rozmawiają po włosku — w ten sposób nie

dostrzegamy jednak problemu.

Wim Wenders jest wielkim reżyserem, obrazy są wspaniałe, kolory zapierają dech,

a wszystko to przy współudziale nadmorskiego miasta, odkrywanego w miejscach,
gdzie jest najbardziej zniszczone. Wenders potrafi zbudować historię z niczego, jest

mistrzem braku zdarzeń, a podczas projekcji złapałem się na tym, że szepczę do
będących ze mną przyjaciół: „No dobrze, nie możecie przecież wymagać, żeby był jak

dawni reżyserzy, pełen zaskoczeń, jak Antonioni…”

Pewien dźwiękowiec, znakomity specjalista od efektów, jedzie do Lizbony wezwany

przez swojego przyjaciela reżysera: brzydal z nogą w gipsie, niechluj, potworny
pechowiec, z samochodem gubiącym po drodze części, z odpadającym tłumikiem,

wodą gotującą się w chłodnicy, zapasowym kołem, które toczy się po pochyłości i
wpada do rzeki. Jego przyjazd do Portugalii stanowi jakby szlak inicjacyjny, jednak

bez końcowego objawienia. Gorzej, przyjaciela reżysera nie ma, opuścił dom — dom
zaniedbany, ponury i przesadnie duży, jakby obozowisko narzędzi technologicznych w

opuszczonym klasztorze, pośród azulejos i pokancerowanych tynków — oraz kilku
przyjaciół, młodych pomocników, muzyków, którzy wiedzą o nim wszystko, ale nie

mówią, ani też nie okazują, że chcą powiedzieć, gdzie jest.

Kuśtykając po stromych uliczkach i schodach, nasz dźwiękowiec rejestruje hałasy,

szmery i śpiewy Lisboa antigua —N szczerze mówiąc, ten jego bezsensowny wypad
wart jest godzinę i czterdzieści minut oraz cenę biletu — ale w końcu sam nie wie

dobrze, co robić, nawet czy zakochać się w śpiewaczce fado — i, na litość boską, nic się
nie dzieje, tylko jakiś uśmiech, jakaś aluzja, że może, kto wie, zobaczymy, nigdy nie

wiadomo… Nasz bohater upiera się przy serii tropów, które zwiastują nie wiadomo co,
i w końcu znajduje reżysera. Reżyser zrozumiał, że kamera obecnie oddaje świat

fałszywy, i postanowił filmować tylko to, czego nie widzi (stając plecami do kamery), i
przechować to wszystko, przygotowując ogromne archiwum kina, którego nie ma.

Technik, przy pomocy efektu dźwiękowego, przekonuje reżysera, że nie należy tak

postępować, ten zmienia zdanie — wręcz zbyt szybko — i obydwaj powracają do

źródeł, filmując Lizbonę jak leci, na czarno—białej taśmie, przy użyciu skrzynki z
korbką braci Lumiere, aż w końcu owe postaci Antonioniego stają się jakby

postaciami Nichettiego.

I cóż, tu film się kończy, ponieważ prawdziwe kino, które ci dwaj zamierzają robić,

nie jest pokazane. Widzimy dwóch, którzy robią kino wyzwolone, czarno–białe, bez
scenariusza, na nowo proponując niezliczoną ilość wjazdów pociągu na stację — ale

oglądamy ich w kolorze, w oparciu o dobrze zbudowany scenariusz i już
zdubbingowanych po angielsku na międzynarodowy rynek, choć niemiecki akcent

background image

tych dwóch brzmi bardzo Sensucht. Jeśli Wenders zamierzał zgłosić votum

nieufności, powiedzieć coś o niemożności robienia kina, uczynił to, pokazując dwóch
facetów, którzy rozpaczliwie kino robią. Chyba że Wenders obiecuje nam nie kino,

którego nie ma, ale to, które będzie. Ale jeszcze nie ma. Chciałoby się tylko wzruszyć
ramionami, gdyby nie to, że masz ochotę zobaczyć wszystko jeszcze raz, na wypadek

gdyby umknął ci jakiś trop.

Z drugiej strony ten nie–Lumiere nie jest też filmem współczesnym, ponieważ

reguły filmu, do których już się przyzwyczailiśmy, również są pogwałcone, ale nie dla
prowokacji, tylko niemal przez roztargnienie.Chcę powiedzieć, że trudno zrozumieć,

dlaczego reżyser, aby zrobić to, co ma zrobić, to znaczy sfilmować rzeczy, których nie
widzi, musi zejść do podziemia niczym członek Czerwonych Brygad, a wszyscy muszą

przyczyniać się do tego zła, jakby w grę wchodziła formuła zimnej fuzji (a Lizbona
była taka sama, jak w innych filmach o Lizbonie, gdzie szpiedzy stoją na każdym

skrzyżowaniu, jak u nas przybysze spoza Wspólnoty myjący szyby samochodów).

Słowem, jaki jest sens filmu, w sumie przepięknego, który nie tylko mówi, że nie

można już robić kina, ale, mówiąc o tym, rozczarowuje? Chyba że Wenders chciał,
żeby takie właśnie było nasze pytanie.

sierpień 1995

background image

I

ŚĆ

DO

ŁÓŻKA

Z

L

ORENĄ

,

ŻEBY

GO

NAM

UCIĘŁA

?

Dzień jak co dzień. Poniedziałek 15 lutego. Tematy z pierwszej strony „Corriere

delia Sera”: lewica traci impet, rozłam między Segnim i Martinazzolim, Giorgio Galii

nie przewiduje różnic (czy wygra prawica, czy lewica), ponieważ i tak nic mamy
żadnej polityki zagranicznej, Poggiolini wciąga Akademię Szwedzką do afery

Tangentopoli, Serb winien ludobójstwa, ojciec odmawia uznania syna z probówki,
Iran podtrzymuje karę śmierci dla Rushdiego, w Ghanie rzeź z powodu kury, pięciu

chłopców pobiło epileptyczkę, trwa niewola dwojga Włochów uwięzionych w Somalii.
Tylko dwie dobre wiadomości: recepty wysyłane faksem oraz kursy angielskiego i

francuskiego jako nagroda. Morał: jeśli takie jest życie, poprosić o przepisanie
(faksem) środka uspokajającego, a potem nauczyć się języka, żeby wyemigrować.

Tylko dokąd?

Dobra technika. Od dzieciństwa bawię się w wymyślanie możliwych scenariuszy

(jak wszyscy, przypuszczam). Jak bym się zachował, gdyby do domu weszło dwóch
uzbrojonych mężczyzn? A gdybym się dowiedział, że jestem jedynym następcą tronu

Bizancjum? Czym mógłbym się zajmować, gdybym oślepł? Scenariusz (ale, uwaga,
chodzi o fantazje, które snułem wiele lat przed Tangentopoli) był następujący:

aresztują mnie i oskarżają o zupełnie nieprawdopodobną rzecz, ale ja nie mam alibi i
rozumiem, że wpadłem. Co robię? Wciągam w to wszystkich, natychmiast, mówię, że

tamtego wieczoru byli też Pertini, Andreotti, prezydent Czerwonego Krzyża, dyrektor
„Espresso”. Wybucha skandal, że ho. Potem, na procesie, mówię, że złożyłem fałszywe

zeznania, ponieważ bili mnie mokrym ręcznikiem. Wszyscy zostają wypuszczeni, ale
opinia publiczna (a nawet sędziowie), odkrywszy, iż cały ten wielki kankan był

fałszywy, będzie skłonna uwierzyć, że fałszywe były również zarzuty wobec mnie, więc
wracam do domu.

No dobrze, to był mój scenariusz, ale zdaje się, że na taki sam pomysł wpadli też

inni. Niewątpliwie duża część osób zamieszanych w Tangentopoli ma coś na sumieniu

i większość przyznała się do winy. Ale ktoś zastosował technikę ogólnego
współuczestnictwa. Andreotti pocałował Riinę —ależ ohyda (nie powiem, dla którego

z nich), kto w to uwierzy? A zatem, jeśli to nieprawda, to może również cała reszta jest
fałszem? Teraz opowiadają nam, że również Królewska Akademia Szwedzka brała

łapówki. Przypomnijcie sobie ten fantomatyczny Europejski Ruch Robotniczy, który
publikował biuletyny, gdzie oskarżano Alberoniego, królową Elżbietę i Noama

Chomsky’ego o kierowanie międzynarodowym terroryzmem. Nawet amerykańskie i
włoskie tajne służby nie zdołały się nigdy dowiedzieć, co ów ruch chciał przez to

zyskać, coś jednak zyskać musiał.

Lorena. Kilka Zapisków temu pokpiwałem z wielu moich przyjaciół

prześladowanych wspomnieniem czynu Loreny Bobbitt, która (o czym może
zapomnieliście) obcięła mężowi członek. Żartowałem z oczywistego przerażenia,

jakim biednego samca napawa zębata pochwa. To najzupełniej normalne. Ale teraz
dowiadujemy się, że wielu mężczyzn napisało do Loreny z propozycją małżeństwa.

Dobrze, trochę cierpliwości, dziewczynki pragnące poślubić Maso lub Vallanzaskę,
namiętność do pięknego mrocznego przestępcy, do Boskiego Markiza to część

normalnej patologii. Piękna i Bestia. Ale co powiedzieć o kimś, kto rozpaczliwie
pragnie spać obok dziewczyny, która udowodniła, że jest gotowa uciąć ci ptaka?

Dlaczego chcą narażać się na to niebezpieczeństwo? Rosyjska ruletka?

Sądzę, że wyjaśnienie jest dużo bardziej okrutne. Narażają się na wykastrowanie,

żeby znaleźć się blisko osoby, która pojawiła się w gazetach i telewizji. Męskość,

background image

owszem, jest ważna, ale kontakt z Sukcesem, który rozprzestrzenia się jak choroba

zakaźna, jest ważniejszy. Zaprzyjaźnionemu pisarzowi, który mnie poprosił, bym mu
wyjaśnił to zjawisko, powiedziałem: „Mutatis mutandis. Ci, którzy chcą poślubić

Lorenę, to ci sami, którzy proszą cię o autograf po tym, jak pojawiłeś się w rubryce
Pivota lub Augiasa. Niewielu z nich czytało twoje książki i naprawdę cię podziwia czy

wręcz kocha. Inni nie wiedzą nawet, co napisałeś. Chcą twój autograf, bo się
pojawiłeś”.

Cacao Meravigliao. Co to ma wspólnego z klimatem przedwyborczym? Młodzi,

którzy po latach oglądają w telewizji Indietro tutta (Cała wstecz), audycję Renza

Arborego, nie pamiętają, być może, co wydarzyło się podczas pierwszej emisji. Na
scenę wchodziły piękne brazylijskie Mulatki, które w zmakaronizowanym

portugalskim zachwalały Cacao Meravigliao. Dziewczyny były zachwycające, melodie
— wpadające w ucho. W ciągu trzech tygodni ludzie (naród!) szukali Cacao

Meravigliao w sklepach, po pięciu tygodniach ktoś zaczął je produkować, w sumie
zrobiła się z tego sprawa.

Stworzyć partię z niczego w czasie jednego programu, czyli efekt Berlusconiego,

„sponsorao naszego programao”.

luty 1994

background image

J

EŚLI

PRZECZYTASZ

TE

KSIĄŻKI

,

NAUCZYSZ

SIĘ

NAPRAWDĘ

POPRAWNIE

ROZUMOWAĆ

Mówi się, że obecnie, w dobie kryzysu książki, dobrze sprzedają się autorzy

klasyczni. I to nie tylko w tanich wydaniach — w luksusowych również. I nie tylko ci z

pierwszej ligi, jak Platon, ale też ci z drugiej, jak Cyceron, a jako że czytani ‘są
materialiści, na przykład Epikur, a także panteiści, na przykład Plotyn, nic nie ma tu

do rzeczy ani odrodzenie prawicy, ani ofensywa lewicy. Można powiedzieć, że
wydawcy, którzy wyczuli nastroje publiczności, zdali sobie sprawę, iż w chwili upadku

oraz odbudowywania wszystkich wartości czytelnicy szukają jakiegoś oparcia.
Dlaczego klasycy dają poczucie pewności? Ponieważ klasyk jest autorem, który —

szczególnie w okresach, kiedy książki przepisywano ręcznie — skłonił wielu, by go
kopiowali, i na przestrzeni wieków przezwyciężył bezwład czasu oraz syreny

zapomnienia. Uratowali się także ci, którzy nie byli warci nawet ceny pergaminu, gdy
tymczasem inni, może wielcy, skazani zostali na trwałe zapomnienie; ale statystycznie

rzecz biorąc, społeczność ludzka zareagowała w oparciu o zdrowy rozsądek i jest
wielce prawdopodobne, że autor, który stał się klasykiem, wciąż ma nam do

powiedzenia coś wartościowego.

Drugim powodem jest to, że w okresie kryzysu istnieje ryzyko, iż sami już nie

wiemy, kim jesteśmy. Otóż klasyk nie tylko mówi nam, jak myślano w odległych
czasach, ale pozwala też odkryć, że dziś myślimy w taki sam sposób, i zrozumieć, jaka

jest tego przyczyna. Czytać klasyka to jakby dokonywać psychoanalizy dzisiejszej
kultury, odnajdując ślady, wspomnienia, schematy, pierwotne sceny… Otóż to,

wykrzykujemy, teraz rozumiem, dlaczego jestem taki albo dlaczego ktoś się upiera,
żebym taki był: cała sprawa zaczęła się od tej strony, którą właśnie czytam. I z wielkim

zdumieniem odkrywamy, że jesteśmy arystotelikami albo platończykami, albo
augustynianami w sposobie, w jaki tworzymy nasze doświadczenie — nawet w

błędach, które przy tej okazji popełniamy.

Lektura klasyków to powrót do korzeni. Często szukamy korzeni nie ze względu na

tęsknotę za czymś poznanym, ale z powodu niejasnego przeczucia, że wyrośliśmy z
jakiegoś nieznanego pnia. Amerykanin z urodzenia, który odczuwa nagle potrzebę

„powrotu” (a przecież jedzie tam po raz pierwszy) do kraju, w którym przyszli na świat
jego dziadowie, odbywa podróż wywołaną nostalgią wirtualną. Każdy czytelnik

odkrywający klasyków jest „Amerykaninem”, który, naturalizowany od nieskończonej
liczby pokoleń, odczuwa jednak potrzebę zdobycia wiedzy na temat swoich przodków,

aby móc odnaleźć ich obecność we własnych myślach, gestach, rysach twarzy.

Inną piękną niespodzianką, jaką sprawiają nam często klasycy, jest to, że

spostrzegamy, iż byli od nas nowocześniejsi. Niezmiennie szokują mnie pewni
kulturalnie wykorzenieni myśliciele zza oceanu przytaczający w bibliografiach

wyłącznie książki opublikowane w ciągu ostatniego dziesięciolecia, którzy opracowują
pewną ideę i często rozwijają ją źle, nie wiedząc, że analogiczna myśl została lepiej

rozwinięta przed tysiącem lat (albo że już tysiąc lat temu okazała się jałowa).

Przeglądam właśnie Mistrza i słowo świętego Augustyna (dla bliskich —

Augustyna), dzieło opublikowane przez Rusconiego (z tekstem oryginalnym obok
przekładu), opracowane przez Marię Bettetini. Obejmuje ono cztery traktaciki, z

których radziłbym wam przeczytać De magistro, czyli O mistrzu. Można by
powiedzieć, że przypomina najlepszego Wittgensteina, gdyby Wittgenstein nie

przypominał najlepszego Augustyna. Warto zobaczyć, jak ze zwykłego spaceru z
Adeodatem, swoim naturalnym synem (tak, tak, zanim został świętym, gałgan trochę

background image

narozrabiał), ojciec—mistrz umiał wydobyć całą serię błyskotliwych uwag na temat

tego, co to znaczy mówić. Mówię „ze spaceru”, a nie po prostu „podczas spaceru”,
ponieważ samo cielesne doświadczenie spacerowania sugeruje czasem Augustynowi,

jak lepiej wyjaśnić znaczenie używanych słów za pośrednictwem gestów, ruchów,
zatrzymań i przyspieszeń kroku… Prawdziwa rozkosz, zapewniam was. Kiedy klasyk

jest nam tak bliski, czytając go, smucimy się, że nie przeczytaliśmy go Wcześniej.

Niedawno przyszedł do mnie student filozofii, który zapytał, co powinien

przeczytać, aby nauczyć się poprawnie rozumować. Podsunąłem mu Esej o rozumie
ludzkim
Locke’a. Spytał, dlaczego właśnie ta książka, na co odparłem, że gdybym tego

dnia był w innym nastroju, mógłbym mu równie dobrze zasugerować jeden z
dialogów Platona lub Rozprawą o metodzie. Ponieważ trzeba jednak od czegoś

zacząć, Locke mógłby być przykładem pana, który poprawnie rozumował, gawędząc
uprzejmie z przyjaciółmi bez potrzeby używania trudnych słów. Student zapytał, czy

ta lektura przyda się do pewnej pracy, którą się właśnie zajmuje. Odparłem, że przyda
mu się, nawet gdyby potem miał sprzedawać używane samochody. Pozna po prostu

człowieka, którego warto poznać. Temu właśnie służy czytanie klasyków.

styczeń 1994

background image

USA,

KAMPANIA

ANTYNIKOTYNOWA

:

PRÓBA

GENERALNA

WIELKIEGO

BRATA

Zatoka San Francisco jest na pewno jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie.

Roślinność na wzgórzach jest rajska, ludzie uprzejmi. Przyjaciel mówi mi: „Tutaj

zlikwidowana została wszelka dyskryminacja, nie ma już różnicy między
homoseksualistami i heteroseksualistami, czarnymi, białymi czy żółtymi, anglo– czy

hiszpańskojęzycznymi, atletami i niepełnosprawnymi, mężczyznami i kobietami…
Pozostała na szczęście różnica między palącymi i niepalącymi. W innym wypadku

gdzie wyładowalibyśmy naszą nienawiść wobec odmienności?” Jeśli w Nowym Jorku
można znaleźć w barach i restauracjach wydzielone miejsca dla palących, tutaj

możecie o nich jedynie pomarzyć. W niektórych barach zabronione jest nawet palenie
na powietrzu. Znalezienie sklepu, który sprzedawałby papierosy, jest problemem.

Palacze zbierają się w odosobnionych miejscach i rozpoznają po dyskretnych znakach,
jak kiedyś homoseksualiści.

Jednak niezależnie od kampanii producentów tytoniu samo społeczeństwo

amerykańskie usiłuje wytworzyć własne przeciwciała w obliczu tej formy

prohibicjonizmu, zauważając że — jakkolwiek tytoń szkodzi — to jest bardziej
niewinny od śmiercionośnego pożywienia, jakie przeciętny Amerykanin pochłania

każdego dnia: przypalonych, przesiąkniętych zepsutym tłuszczem hamburgerów,
tabliczek czekolady i migdałów wypełniających wszystkie dystrybutory, a

zawierających substancje rakotwórcze, które mają im zapewnić dłuższą trwałość,
dietetycznych sałatek ociekających olejami prawie mineralnymi, pokrytych

dekagramami sera, poprzekładanych plasterkami salami i przyduszonych łychami
„blue cheese”, który jest niczym innym jak topioną gorgonzolą.

Niedawno pojawiła się książka Richarda Kleina Cigarettes are sublime (Duke

University Press), w której autor, profesor romanistyki oraz krytyk z zapędami

burzycielskimi, dokonuje zabawnej i dwuznacznej operacji. Przyznaje, że rzucił
palenie i że pisze tę książkę właśnie po to, żeby zrozumieć, dlaczego to zrobił: na

każdym kroku przestrzega, że jego zamiarem nie jest zachęcanie do palenia, ale
poszukiwanie psychologicznego, społecznego i artystycznego znaczenia papierosa;

następnie poświęca dwieście bitych stron na pochwały tego fascynującego produktu.
Śledzi jego dzieje poprzez literaturę, od Sveva (oczywiście) do Cocteau, od Bizeta do

Sartre’a, od Mallarmego do Remarque’a i dalej, aż do — naturalnie — Casablanki,
gdzie poza Ingrid Bergman palą wszyscy bez wyjątku.

Reasumując: palenie nie może być represjonowane z powodu jego szkodliwości,

wziąwszy pod uwagę, że ludzie palą właśnie dlatego, iż jest to niebezpieczne.

Wciąganie dymu w głąb płuc jest wręcz bolesne (dym jest nieprzyjemny), a pali się
właśnie po to, żeby przejść także przez tę próbę. Poza właściwościami czy to

pobudzającymi, czy uspokajającymi nikotyny (piękna analiza poświęcona jest
ostatniemu papierosowi przed rozstrzelaniem), papieros jest wzniosły — w

kantowskim sensie tego słowa — straszny, groźny, jako źródło bólu i przyjemności
jednocześnie, niczym przeżywanie burzy.

Mimo że rzucił palenie, Klein, skłonny do wielbienia papierosa, uznaje go za środek

ekspresji i samopotwierdzenia (dlatego pali teraz dużo kobiet, palą młodzi i biedacy).

Tłumić jego użycie to tłumić swobodę wyrazu, i to w sposób niemal bezbolesny
(politycznie), ponieważ chodzi o ekspresję milczącą, której likwidacja nie jest tak

widoczna jak tłumienie prawa głosu i publikacji.

W gazecie, którą zostawiłem w samolocie, ktoś zauważał, że kampania

background image

antynikotynowa na pewno w pewien sposób wpływa na opinię publiczną, chyba że

autor, przyznając, iż palenie szkodzi, proponował zastosowanie tych samych technik
perswazji do wyeliminowania innych równie szkodliwych zachowań. Wniosek: jeśli

udało się nam przekonać ogromną większość do niepalenia, moglibyśmy tak samo
nakłonić ją, aby robiła coś, co uważamy za naganne. Proszę zauważyć, do czego mogą

doprowadzić te przesłanki. Kampania antynikotynowa stanowi próbę generalną
totalitarnej mowy Wielkiego Brata. Każdy kraj ma swoją telekrację.

Opuszczam Kalifornię i trafiam do Miami. Wchodzę bojaźliwie do hotelu. Bez

problemu dają mi pokój dla palących, w holu widzę popielniczkę. W restauracji

pytam, czy jest kącik dla palących. Patrzą na mnie jak na wariata. W barze, przy
stolikach, na parkiecie tanecznym wszyscy kopcą jak lokomotywy. Powierzchnia dla

niepalących jest mała, z boku, wystawiona na zapachy dochodzące z kuchni i na dym z
wolnych obszarów. Co się tu dzieje? To proste. Kalifornia żyje z podatków ludzi

interesu i bogatych rezydentów, którzy nienawidzą palenia, a więc palaczy się tam
goni. Floryda żyje z pieniędzy starych emerytów i uchodźców kubańskich, których

wrogość wobec Castro nie obejmuje nienawiści do cygar. A więc pali się.
Prohibicjonizm jest prohibicjonizmem, etyka jest etyką, ale interesy są interesami.

lipiec 1994

background image

W

YJAŚNIĘ

WAM

,

W

JAKIM

SENSIE

PIŁKA

NOŻNA

JEST

SEKSUALNĄ

PERWERSJĄ

Znaleźć się w Argentynie, kiedy szaleje Mundial, to niewątpliwie znaczące

doświadczenie. Szczególnie jeśli w tych właśnie dniach Argentyna wygrywa. Goszcząc

na różnych wykładach i spotkaniach, odkryłem, że pewnego dnia wszystkie moje
zajęcia zostały odwołane i mam wolne całe popołudnie. Był to dzień meczu Włochy–

Norwegia i gospodarzom zdawało się, że odciąganie gościa od takiego wydarzenia jest
nie do pomyślenia. Zresztą cokolwiek bym zrobił, o tej porze i tak byłbym sam. Reszta

Buenos Aires przykuta była do telewizorów.

Nie mogłem też, rzecz jasna, uniknąć natarczywych pytań dziennikarzy na ten

temat. Otóż obejrzałem ten mecz, ponieważ było to piękne widowisko, a gdy już je
oglądasz, musi choć trochę zabić ci serce. Kiedy jednak zadają mi pytania na temat

piłki nożnej, to tak jakby pytali mnie o Danię. Dania jest rozkosznym krajem, byłem
tam wiele razy, od Syrenki Andersena do Helsingor aż po Jutlandię, i chciałbym

powrócić tam w przyszłości. Jednak nie jest tak, że nie sypiam po nocach, myśląc o
Danii, a następnego ranka każę sobie tłumaczyć duńskie dzienniki: cieszę się, że

Dania istnieje, i na tym koniec.

Kiedy próbujesz wytłumaczyć komuś uczucia normalnej osoby wobec piłki nożnej,

nie rozumieją cię. I tak jeden z argentyńskich dzienników nie oparł się pokusie
zatytułowania pewnego swego artykułu, powołując się na moje domniemane

oświadczenie: „Piłka nożna jest seksualną perwersją”. Ja powiedziałem coś bardziej
stonowanego, mówiłem zresztą o tym przy innych okazjach, ale spróbuję wyjaśnić

moim bliźnim, jaki jest mój punkt widzenia.

Sądzę, że osoba normalna, w granicach pewnego wieku, powinna się kochać, i

sądzę, że jest to rzecz zdrowa i piękna. Istnieją też sytuacje, kiedy patrzy się, jak kocha
się dwoje ludzi. Mam na myśli niekoniecznie kina porno, wystarczy normalny film, w

którym widzi się dwie piękne, z wdziękiem spółkujące osoby. W umiarkowanych
granicach może to być przyjemne doświadczenie. Na koniec są jeszcze osoby z

zahamowaniami seksualnymi, które podniecają się, słysząc, jak ktoś opowiada, że
widział w Amsterdamie kochającą się parę. Tutaj, jak mi się zdaje, jesteśmy na

granicy ‘perwersji (poza przypadkami wyraźnego kalectwa, kiedy ktoś zadowala się
tym, co ma).

Sądzę, że z piłką nożną jest podobnie. Gra w piłkę jest piękna, i przykro mi, że w

dzieciństwie i wczesnej młodości uznano mnie za mistrza samobója, nie dopuszczając

do poważniejszych rozgrywek. Ale przecież można też próbować kopać piłkę w parku,
co robi dobrze zdrowiu. Zdarza się też, że jest jedenastu panów grających lepiej od

ciebie, i oglądanie ich gry to rzecz bardzo podniecająca. Robię to niekiedy i rozkoszuję
się, jakbym był w operze. I na koniec są również ludzie spędzający cały boży dzień

bliscy zawału serca, dyskutując nad tym, co gazety napisały o meczach piłki nożnej,
których oni może nawet nie widzieli. I tu, jak mi się zdaje, jesteśmy na granicy

perwersji (poza przypadkami wyraźnego kalectwa, kiedy zadowalamy się tym, co
mamy).

Ktoś mógłby zaoponować, powiedzieć, że to samo dzieje się z kimś, kto chodzi do

teatru, do opery, na koncerty. Czy ja może uważam za ograniczenie, że ludzie idą

słuchać Pavarottiego czy orkiestry Mutiego albo oglądać Gassmana? W pewnym
sensie tak, jeśli sami nigdy nie próbowali śpiewać, posługiwać się — choćby źle —

jakimś instrumentem, zagrać bodaj w amatorskim przedstawieniu kościelnym. Nie
myślę o marksistowskiej utopii wyzwolonego społeczeństwa, w którym każdy jest

background image

myśliwym, rybakiem itd., ale twierdzę, że kto spróbował grać niechby tylko na

okarynie, jest lepiej przygotowany, by ocenić to, co robi PoUini; tylko ten, kto próbuje
czasem podśpiewywać przy goleniu albo podlewaniu kwiatów, może docenić talent

wielkiego śpiewaka. Kto nigdy nie próbował brzdąkać Le petit montagnard, mniej
zdolny jest ocenić wykonanie wielkiego pianisty. W życiu trzeba też spróbować

śpiewu, gry aktorskiej (wygłaszając bodaj tylko piękne i porywające przemówienie na
zebraniu zakładowym), aby potem móc bardziej rozkoszować się wykonaniem dużo

lepszym od naszego. I gdyby potem ktoś, kto nigdy nie chodzi do opery, spędzał
tydzień, dyskutując o recenzjach zebranych przez Pavarottiego —choćby nawet był to

rzadki przypadek — mówiłbym o perwersji.

Wydaje mi się, że są to bardzo proste prawdy. Jednak niezwykle trudno jest

wytłumaczyć je komuś, kto na dyskusje o piłce nożnej traci tak dużo czasu, że potem
nie ma go, nawet w niedzielę, na pokopanie piłki z własnymi dziećmi —albo z dziećmi

przyjaciół. Ale to może ja jestem zboczony. Nie mówmy o tym więcej. Jak najszybciej
wrócę do Danii.

lipiec 1994

background image

W

YWIAD

Z

A

LESSANDREM

M

ANZONIM

.

N

A

WYŁĄCZNOŚĆ

: „D

OŚĆ

Z

IELONYCH

Ś

WIĄTEK

!’

Niedawno na jednym z kongresów, zanim rozpocząłem moje wystąpienie,

przyjaciel dziennikarz (zastrzegam, że chodzi o dobrego dziennikarza) poprosił o kilka

uwag na temat tego, co mam powiedzieć. Odparłem, że skoro tam jest, może
wysłuchać mnie i innych, a potem będzie mógł napisać żywe i wiarygodne

sprawozdanie. Odpowiedział strapiony, że bardzo by chciał, ale jego dyrektor
twierdzi, iż dzisiejsze dziennikarstwo nie polega na opowiedzeniu, jak dziecko zostało

pożarte przez krokodyla, ale na spytaniu jego mamy, czyjej przykro. Zwróciłem mu
uwagę, że jeśli powiem cztery słowa na krzyż, to powiem dużo mniej i gorzej, niż

zamierzam to za chwilę uczynić. Odpowiedział, że zdaje sobie z tego sprawę, ale musi
przesłać relację w ciągu godziny, a zatem przed zakończeniem całego wydarzenia.

Wtedy dałem mu tekst wystąpienia mojego oraz pozostałych mówców, i
powiedziałem: „Idź natychmiast do hotelu. Wybierz zdania, które wydają ci się

najbardziej znaczące, postaw pytania, zdania opatrz cudzysłowem jako odpowiedzi i
uzyskasz absolutnie oryginalne wywiady”. Tak też uczynił i następnego dnia jego

artykuł był znakomity, nie ma co.

Na temat szału wywiadów odsyłam do nowej książki Furia Colomba, Ultime notizie

sul giornalismo (Ostatnie wiadomości na temat dziennikarstwa, Laterza),
opracowania o bardzo skromnym tytule — w istocie jest to bowiem o prawdziwy

podręcznik dziennikarstwa. Tutaj pragnę tylko przypomnieć, że jeśli może mieć sens
przeprowadzanie wywiadu z osobą publiczną, żeby wyciągnąć z niej coś, czego

nikomu jeszcze nie powiedziała, nie ma sensu pytać autora, co napisał w wydanej
właśnie książce. Przede wszystkim dlatego, że czytelnicy nie wiedzą jeszcze, o czym

ona mówi, a zatem czytają dialog o przedmiocie, którego nie znają; po drugie
ponieważ autor, aby napisać swoją książkę, długo pracował, można więc

przypuszczać, że na owych stronicach dał z siebie to co najlepsze, w wywiadzie zaś
mówi rzeczy pomyślane w pośpiechu, bez głębszego zastanowienia, a zatem daje z

siebie to co najgorsze. Nic z tego: gazeta powie zawsze, że bez wywiadu traci
wiarygodność i że jeśli nie ma wywiadu, nie będzie też recenzji (czasami gazeta jest

tak zadowolona z wywiadu, że zapomina potem o recenzji).

Aby czytelnik Zapisków lepiej zrozumiał, jak się rzeczy mają, powinien wyobrazić

sobie, że do redakcji jakiegoś dziennika dociera wiadomość, iż Alessandro Manzoni
opublikował właśnie Narzeczonych. Kierownik działu kultury biegnie do naczelnego:

ponieważ konkurencyjna gazeta o wrażenia z lektury poprosiła Leopardiego, byłoby
świetnie zwrócić się z prośbą o krytyczną lekturę do profesora De Sanctisa. Naczelny

się wścieka: „Jaki tam De Sanctis i De Diabolis! Ten ci potem wystrzeli z dziesięcioma
kartkami, których nikt nie będzie chciał czytać, gorzej niż Cita—ti! Wywiad, wywiad z

tym Manzonim! Nigdzie nie publikowane wypowiedzi! A przede wszystkim wyciągnąć
z niego to, czego oczekuje czytelnik, dlaczego pisze, czy myśli, że powieść umarła,

takie rzeczy! Coś powalającego, nie więcej niż strona, bardzo proszę!”

Teraz następuje tekst sensacyjnego wywiadu.

Panie Manzoni, czy mógłby pan streścić swoją powieść w dziesięciu

słowach?

— Spróbujmy: dwoje się kocha, chcą się pobrać, najpierw zdaje się, że nie, potem —

że tak…

Jest czternaście, ale spokojnie, najwyżej coś przytnę. A zatem to

historia miłosna?

background image

— Niezupełnie. Jest opatrzność, jest zło, jest zaraza…

Dlaczego właśnie zaraza, a nie, powiedzmy, zawał serca?
— Przy zawale wystarczyłaby jedna strona…

Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan pisze?
— A co innego miałbym robić? Czy widzi mnie pan jako ciężarowca?

Pójdźmy dalej. Dlaczego pańska historia rozgrywa się nad jeziorem

Como, a nie Titicaca?

— Wie pan, my, artyści, idziemy za głosem serca, a serce ma powody, których

rozum nie zna.

Przepiękne, niech sobie zapiszę. A zatem: sercu się nie rozkazuje…
— Nie. Serce ma powody, których rozum nie zna.

Właśnie, streszczałem. Teraz proszę powiedzieć, kiedy obmyśla pan to,

co pan pisze?

— Cóż, zależy… Ciągle o tym myślę. Myśleć znaczy żyć, kiedy myślę, czuję się

żywy…

Fantastyczne! Mógłby pan to powtórzyć w trzech słowach?
— Myślę, więc jestem.

Bardzo oryginalne. Ale Pan pisał też hymny religijne, na przykład o

Bożym Narodzeniu… Dlaczego powieść o parze narzeczonych, a nie o

Zielonych Świątkach?

— Ponieważ o Zielonych Świątkach napisałem już hymn.

Słusznie. I pisze pan już nową powieść?
— Dopiero co skończyłem tę, niech mi pan da złapać oddech!

Jesteśmy tajemniczy, co? Ostatnie pytanie: czego oczekuje Pan po tej

książce?

— Cóż, żeby ją wielu przeczytało, żeby się spodobała…
Naczelny czyta wywiad: „To właśnie jest sensacja! Strzel gigantyczny tytuł i

celujemy w najbardziej pikantne szczegóły, głównie w ostatnie stwierdzenie: Manzoni
wyznaje: »Dość Zielonych Świątek! Ja dam wam bestseller!«„

czerwiec 1995

background image

T

O

FILOZOFIA

NAUCZY

NAS

,

JAK

KORZYSTAĆ

Z

INFORMACJI

To bardzo rzadkie, żeby w Stanach Zjednoczonych (chyba że chodzi o seminarium

w ściśle wyspecjalizowanej instytucji) ktoś mówił o problemie telewizji. Żaden

dziennikarz nie zapyta nigdy, co myślicie o dominacji telewizji w życiu
‘współczesnym, żadna gazeta nie poświęci temu tematowi pełnych troski refleksji.

Telewizor jest sprzętem gospodarstwa domowego jak lodówka, a lodówka powinna
być zdaniem Amerykanów wypełniona możliwie największą ilością rzeczy; następnie

rozróżniają oni osoby normalne, które otwierają ją rano, żeby zrobić sobie jajka na
boczku, oraz osoby nienormalne, które otwierają ją w dzień i w nocy, osiągając owe

występujące tylko na kontynencie amerykańskim rozmiary i kształty.

Podobnie, wciąż w Stanach Zjednoczonych, informatyka osiągnęła tak niesłychany

stopień rozpowszechnienia, że właściwie nikt już nie wysyła listów, a wszyscy
korzystają z poczty elektronicznej, jednakże rzadko się zdarza, żeby w czasie jakiejś

debaty ktoś zapytał was, co myślicie o takim sposobie szerzenia się informacji.
Informacja jest i basta.

Natomiast w Ameryce Łacińskiej, gdzie telewizja i informatyka są, oczywiście,

powszechne, ale, powiedziałbym, bardziej w rozmiarach europejskich niż

północnoamerykańskich, ludzie są opętani problemem komunikacji. Jeśli jesteście w
tamtych stronach, nie pytają was o nic innego. Wykłady z dziedziny komunikacji

odbywają się nawet na wydziałach nauk ścisłych. I wreszcie to Latynosi wymyślili
dziwny termin „communicador”, gdzie nigdy nie wiadomo, czy odnosi się on do

kogoś, kto komunikuje (w którym to przypadku, tłumaczę zawsze, na świecie jest pięć
miliardów „komunikatorów”), do kogoś, kto studiuje komunikację, czy też do kogoś,

kto komunikuje lepiej od innych, jak Madonna lub papież.

Nie wiem, czy obsesja ta jest rezultatem nieuchronnej zależności, jaką kraje te

odczuwają w stosunku do komunikacyjnych wzorów północnoamerykańskich, czy też
ludzie stają się wrażliwi na komunikację, tak jak stają się wrażliwi na piłkę nożną (w

której to sytuacji należałoby powiedzieć, że intensywne praktykowanie masowej
komunikacji towarzyszy teoretycznej wobec niej obojętności wyłącznie w obszarze

baseballu).

Obsesja nie przeszkadza w tym, żeby formułować również bardzo słuszne

problemy. Na przykład, w Ameryce Łacińskiej wszyscy zastanawiają się nieustannie (i
pytają was o to w wywiadach, dyskusjach, na seminariach, na zakończenie

akademickiego wykładu, który dotyczył na przykład chińskiej akupunktury), jak uda
się nam wyselekcjonować informację z coraz większej obfitości komunikatów.

Zachwycają się, kiedy odpowiadacie im takim oto przykładem: dawniej ktoś, kto
musiał zająć się jakimś badaniem, szedł do biblioteki, znajdował dziesięć tytułów na

dany temat i czytał; dzisiaj naciska klawisz swojego komputera, otrzymuje bibliografię
złożoną z dziesięciu tysięcy tytułów, więc rezygnuje (albo, jeśli jest mądry, wyrzuca ją i

wraca do biblioteki).

W ostatnich dniach trafiłem na wielu rozmówców poruszonych innym przykładem,

który, jak myślę, może zainteresować też czytelników moich Zapisków. Na lotniskach
kupuję zawsze czasopisma komputerowe, ponieważ są bogate w informacje i dobre do

przeglądania w samolocie.

W lipcowym numerze „PC World” (podpisane przez Dana Millera) znalazłem

osiemdziesiąt, powtarzam, osiemdziesiąt rad, jak pozbyć się wielkiej liczby operacji,
które wasz program Windows 3.1 potrafi robić, ale które większości użytkowników

nigdy się nie przydadzą, a zajmują ogromną przestrzeń pamięci, spowalniając pracę

background image

innych programów.

Niektóre instrukcje są łatwe do wykonania, inne wymagają wiele uwagi i pracy, a

ryzykuje się przy tym spowodowanie nieodwracalnych szkód, ale jest też prawdą, że w

końcu po skorzystaniu nawet z dwudziestu tylko wybranych wskazówek program
stanie się dużo poręczniejszy. Spróbowałem. Odkryłem, że Windowsy nie tylko są

zdolne wykonać operacje, o których nie miałem pojęcia i które nic mnie nie obchodzą,
ale też że w swojej szczodrości ładują do naszekomputera nieskończoność instrukcji

obecnych również w DOS–ie, można więc podjąć decyzję o zachowaniu tylko tych
zawartych w directory wybranym przez wasz Autoexec.bat (zwracam się do

ekspertów).

Historia ta wydaje mi się alegorycznie wyrazista. Wydajecie pieniądze, żeby kupić

program naszpikowany informacjami, następnie wydajecie kolejne pieniądze na
zakup czasopisma, które uczy, jak się owych informacji pozbyć (kolejne kwoty

wydajecie po to, aby udało wam się wyrzucić co trzeba we właściwy sposób).

To wspaniałe — mieć tak dużo informacji do dyspozycji, ale potem należy nauczyć

się je selekcjonować i nie dać się przytłoczyć. Najpierw trzeba nauczyć się korzystania
z informacji, a następnie używania jej z umiarem. Chodzi bez wątpienia o jeden z

problemów wychowawczych nadchodzącego stulecia. Sztuka dziesiątkowania stanie
się jedną z dziedzin filozofii teoretycznej i moralnej.

lipiec 1994

background image

U

WIERZCIE

MI

,

JEST

KOMPUTER

PROTESTANCKI

I

JEST

KATOLICKI

Przyjaciele, Włosi, Rodacy. Domagam się, aby utworzono Komitet Zdrowia

Publicznego, który podejmie się cenzurowania w prasie włoskiej (również przy

pomocy drastycznych metod) dyskusji dotyczących następujących tematów (po
każdym temacie do ocenzurowania następuje w nawiasie temat alternatywny, równie

zbędny, gęsty jednak od rozwiązań polemicznych). Czy Joyce jest nudny (czy ma się
erekcję przy lekturze Tomasza Manna)? Czy Heidegger jest odpowiedzialny za kryzys

lewicy (czy Ariosto spowodował anulowanie Edyktu z Nantes)? Czy semiotyka
redukuje różnicę między Waltem Disneyem a Dantem (czy De Agostini robi dobrze,

odnotowując w tym samym atlasie Vimercate i Saharę)? Czy Włochy zbojkotowały
fizykę kwantową (czy Francja knuje przeciw trybowi łączącemu)? Czy Mario Vargas

Llosa jest politycznie upoważniony, żeby zajmować się kinem (czy Aldo Palazzeschi
wymawiał w poniedziałki słowo „precipitevolissimevolmente”)?

Czy nowe technologie zabijają książkę i kino (czy sterowiec wyparł rower)? Czy

inkwizycja postępowała w sposób zgodny z Konwencją Genewską (czy Ludwik XIV był

przychylny penicylinie)? Czy komputer zabija natchnienie (czy długopis jest
protestancki)? Czy opozycja dobrze robi, krytykując rząd (czy owce są baranami)? Czy

Grupa 63 była dobra czy zła (czy deszcz niszczy zbiory)?

I dalej: czy Mojżesz był antysemitą; czy Leon Bloy kochał Calasso; czy Rousseau

jest odpowiedzialny za bombę atomową; czy Homer akceptował inwestycje w Bot; czy
Sacro Cuore jest monarchistyczne czy republikańskie. Dodałbym jeszcze prośbę, żeby

nie zajmować się kwestią, czy Popper sprzyjał Freudowi, Marxowi i Mauriziowi
Costanzowi. Poleciłbym raczej Einaudiemu, aby wznowił w wydaniu ekonomicznym

(tegoż Poppera) Logikę odkrycia naukowego, a wszystkim (szczególnie politykom
Drugiej Republiki) przeczytanie Conjectures and Refutations (w ekonomicznym

wydaniu U Mulino), a w szczególności eseju zatytułowanego Przyczynek do
racjonalnej teorii tradycji,
w którym we wspaniały sposób mówi się o syndromie

spisku.

Nieco wyżej zastanawiałem się, czy długopis jest protestancki. Przychodzi mi do

głowy kwestia jeszcze bardziej płonna, do której jestem jednak przywiązany. Nie
zastanawiano się nigdy wystarczająco nad nową walką religijną, która niepostrzeżenie

zmienia współczesny świat. Jest to myśl stara, ale zauważyłem, że kiedy się nią dzielę,
natychmiast zyskuję poklask.

Faktem jest, że świat dzieli się teraz na użytkowników komputera Macintosh oraz

użytkowników komputerów przystosowanych do systemu operacyjnego MS–DOS. W

moim najgłębszym przekonaniu Macintosh jest katolicki, a DOS protestancki. Więcej,
Macintosh jest katolicko–kontrreformacyjny i odczuwa wpływ ratio studiorum

jezuitów. Jest serdeczny, przyjacielski, pojednawczy; mówi wiernemu, jak powinien
postępować, krok po kroku, aby dotrzeć — jeśli nie do królestwa niebieskiego — do

momentu ostatecznego druku dokumentu. Jest katechistyczny — istota objawienia
rozwiązana jest w zrozumiałych formułach i w okazałych obrazach. Wszyscy mają

prawo do zbawienia.

DOS jest protestancki, a wręcz kalwiński. Przewiduje dowolną interpretację

zapisów, wymaga osobistych i bolesnych decyzji, narzuca zawiłą hermeneutykę,
uważa za oczywiste, że zbawienie nie jest w zasięgu wszystkich. Po uruchomienia

systemu wymagana jest osobista interpretacja programu: z dala od barokowej
świętującej społeczności użytkownik zamknięty jest w samotności własnej

wewnętrznej pasji.

background image

Ktoś zaoponuje, że po przejściu do Windowsów, świat DOS–u zbliżył się do

kontrreformacyjnej tolerancji Macintosha. To prawda: Windowsy stanowią schizmę
typu anglikańskiego, wielkie ceremonie w katedrze, jednak z możliwością

natychmiastowego powrotu do DOS–u, aby zmodyfikować całą masę spraw w oparciu
o dziwaczne decyzje —ostatecznie można dopuścić do kapłaństwa również kobiety i

gejów.

Naturalnie, katolicyzm i protestantyzm tych dwóch systemów nie mają nic

wspólnego z kulturalnymi i religijnymi poglądami użytkowników. Pewnego dnia
odkryłem, że surowy i wiecznie zatroskany Fortini używa Macintosha — rzecz nie do

wiary. Należałoby się jednak zastanowić, czy na dłuższą metę użycie takiego a nie
innego systemu nie doprowadzi też do głębokich przemian wewnętrznych. Czy

naprawdę można używać DOS–u i kibicować Wandei? A poza tym: czy Celinę pisałby
w Wordzie, Word Perfekcie czy w Wordstarze? Czy Kartezjusz programowałby w

Pascalu?

A co powiedzieć o języku maszyny, który decyduje o przeznaczeniu obydwu

systemów czy środowisk? Och, ten jest starotestamentowy, talmudyczny i
kabalistyczny. Ajaj, jak zwykle lobby żydowskie…

wrzesień 1994

background image

N

EONAZIZM

W

INTERNECIE

. Z

ALETY

DOBRZE

POMYŚLANEGO

PRZEGLĄDU

Jak już powiedziałem w innych Zapiskach, anarchiczna ilość informacji dostępnej

w Internecie jest na pewno gwarancją pluralizmu, ale rodzi też bardzo poważny

problem kryteriów selekcji. Poza przypadkami szczególnymi, kiedy żeglując, wiem, że
mówi do mnie Luwr albo Pentagon, trafia się często na źródła, których ścisła

kompetencja i wiarygodność nie są znane. Również dlatego, że pod wiele adresów,
tworząc różne pętle, dociera się poprzez ośrodki uniwersyteckie, bez żadnej jednak

gwarancji, że punkt docelowy kontrolowany jest przez punkt wyjścia.

Pewien amerykański przyjaciel pokazał mi z wielką dumą wykaz dwustu

homepages, gdzie jego ostatnia powieść polecana jest jako jedno z ulubionych dzieł
gospodarza. Jednak to, że chodzi o wiele przypadków, nie mówi mu statystycznie

więcej, niż mógł mu powiedzieć jego wydawca, to znaczy że jego książka jest
bestsellerem — a co za tym idzie, prawdopodobnie spodobała się wielu czytelnikom.

Ale ilu spośród tych dwustu jest wariatami, i to wariatami do tego stopnia, że
powinien on boleć nad tym, iż jest ulubionym autorem głupców?

Przy pewnych tematach ekspert jest oczywiście zdolny natychmiast zrozumieć, czy

mówiący jest osobą poważną czy nie, ale przy wszystkich innych ten sam ekspert jest

tak samo głupi, jak pozostali użytkownicy sieci. Dlatego —również w tych Zapiskach
życzyliśmy sobie, żeby powstały jak najszybciej ośrodki gwarancyjne, dostarczające

recenzji wyspecjalizowanemu pismu.

Inny przykład. Ktoś, kto ma kupić nowy samochód, jeśli ogląda reklamy, odkrywa,

że wszystkie samochody są równie wspaniałe. Ale jeśli jest ostrożny, kupi
specjalistyczny magazyn dotyczący czterech kółek, w którym wyjaśnią mu, że taki to a

taki pojazd spala dużo, że pojazd A jest równie szybki jak pojazd B, ale waży sto
kilogramów więcej, z czego można wywnioskować, że na te sto kilo składają się

stalowe sztaby, które zapewniają większe bezpieczeństwo.

Naturalnie kryteria oceny samochodu są w dużej mierze obiektywne (przynajmniej

jeśli chodzi o szybkość, ciężar, zryw i przyspieszenie), podczas gdy określenie, że dany
adres jest wiarygodny, zawiera w sobie ocenę „ideologiczną”. Poza tym jeśli ktoś chce

upewnić się co do samochodu, szuka czasopisma poświęconego motoryzacji, ale jeśli
chce mieć pewność co do jedzenia z puszki, będzie musiał poszukać pisma

poświęconego żywieniu. Natomiast kto wchodzi do Internetu, chciałby — albo
powinien — mieć gwarancję co do wszystkiego: od filozofii po fizykę, od seksu po

religię, i tu sprawa się komplikuje. Można co najwyżej mieć nadzieję, że jakieś
czasopismo filozoficzne dokona kiedyś rozróżnienia między wiarygodnymi i

niewiarygodnymi sitami filozoficznymi, a jakieś pismo zajmujące się fizyką atomową
uczyni to samo dla swojej dziedziny. Jednak żeglarz amator wciąż narażony byłby na

ryzyko.

Coś jednak można zrobić dla tematów najbardziej „gorących”. Zauważam z

satysfakcją, że niektóre czasopisma poświęcone sieci nie ograniczają się do
sygnalizowania adresów, ale analizują je i oceniają. Wymienię tu tylko znakomity

serwis opublikowany w styczniowym numerze „Internet Net Magazine” (który jest
czymś innym niż równie zresztą interesujący „Internet News”). Materiał, podpisany

przez Michaela McCormacka i Crawforda Kiliana, zawiera szczegółową analizę
wszystkich adresów dotyczących dokumentacji i propagandy neonazistowskiej,

rewizjonistycznej i antysemickiej. Nie ogranicza się do podania adresów, ale objaśnia
specjalizację i ideologiczną tendencję każdego z nich.

background image

Wszystko to jest bardzo użyteczne, bo jeśli natykając się na „Thule Netz”, mógłbym

już mieć pojęcie, co tam znajdę (i w istocie mówi się tam o Hitlerze, o muzyce
skinheadów oraz o cywilizacyjnej misji Serbów w Bośni), to byłoby trudniej zrozumieć

od razu, kto mówi, określając się jako „Digital Freedom” (a jest to ktoś, kto pozwala
sobie na klawiszową swobodę rozpowszechniania dzieł negacjonistycznych,

podających w wątpliwość holocaust).

Równie interesujące jest wiedzieć, że „nizkor/almanac.bc.ca”, gdzie przy pierwszej

inspekcji moglibyście znaleźć obfitość materiału neonazistowskiego, jest w
rzeczywistości adresem poświęconym dokumentacji dotyczącej zagrożenia grupami

neonazistowskimi (jednak jest tak znakomicie udokumentowany, że — jak się zdaje —
wiele grup ultra uznaje go za dobre źródło informacji).

Przegląd jest użyteczny również dlatego, że wyodrębnia adresy rasistowskie, które

przedstawiają się pod hasłem ,ja rasista?” — oczywiście najbardziej podstępne dla nie

obeznanego użytkownika — oraz dokumentuje stopień przenikania grup ultra do
sieci. Czytając krytyczny przegląd tego rodzaju, ciekawy żeglarz wie, co znajdzie, lepiej

rozumie, kto mówi i skąd, a potem podejmuje dorosłą i odpowiedzialną decyzję.

luty 1996

background image

D

LACZEGO

POETA

MIAŁBY

PRÓŻNOWAĆ

?

J

AK

BRONIĆ

SPOŁECZEŃSTWO

PRZED

ZŁYMI

ARTYSTAMI

W artykule na łamach „La Repubblica” z 28 kwietnia wyraziłem wiele zastrzeżeń

wobec ministerstwa kultury, ponieważ obawiałem się, że pojmowane jest ono jako

instytucja, która miałaby rozwijać i stymulować twórczość. Powiedziałem, że jeśli już,
to tego rodzaju ministerstwo powinno zajmować się ochroną oraz przyrostem

istniejących dóbr kultury, nakreślaniem ogólnych linii rozwoju polityki kulturalnej,
siecią telewizji publicznej, propagowaniem kultury włoskiej za granicą oraz tymi

wszystkimi młodymi ludźmi, którzy wybiorą służbę obywatelską i będą mogli zostać
zatrudnieni, aby zachować otwarte muzea i biblioteki, chronić lub odkrywać nieznane

oraz ginące dobra (wśród nich tradycje rzemieślnicze i ludowe).

Z mojego artykułu (ze względu na brak miejsca) wypadły pod koniec trzy linijki,

gdzie mówiłem, że — przy spełnieniu tych warunków — ministrowi obdarzonemu
wyobraźnią można by nawet zlecić, aby wymyślił (znajdując sponsorów i nie wydając

pieniędzy publicznych) włoski Beaubourg albo Museum of Modern Art.
Przypominałem, że miałoby to być, jeśli już, szczęśliwe dopełnienie, a nie główny nurt

jego działalności, ponieważ ostatnią rzeczą, jaką powinno się zajmować ministerstwo
kultury, jest kultura twórcza, ta, którą się odnawia dzień po dniu — powinna ona

bowiem być anarchiczna, podlegająca prawu walki o byt, gdzie ratuje się najlepszy, a
nie najsilniej protegowany.

Przypominałem polemicznie, że Montale, Solmi i Sereni nie zwracali się nigdy do

państwa, żeby wspierało ich poetyckie próżniactwo, ale znaleźli sobie pracę w gazecie,

w banku albo wydawnictwie, udowadniając, że można być wielkim poetą, pisząc w
wolnych godzinach.

W trakcie dyskusji, która potem rozgorzała, niektórzy oświadczyli, że są wprost

przerażeni protekcjonistycznym zarządzaniem skłonnym rozdawać pieniądze całej

rzeszy przeciętniaków, z kolei wielu innych wyraziło irytację wobec stanowiska, które
mogłoby zostać brutalnie streszczone jako: „prawdziwy artysta umie utrzymać się

sam, a jeśli wybiera głód, jest to jego odpowiedzialny wybór”. Jakiś pan napisał do
gazety, pytając, czy nie stałoby się lepiej, gdyby Montalemu, Solmiemu i Sereniemu

dana została — przez ojcowskie i opiekuńcze państwo — możliwość tworzenia bez
konieczności poddawania się rutynie pracy.

To wstrząsające — zobaczyć, jak wizja artysty mieszcząca się między kinową,

legendarną i fałszywie idealistyczną mogła przywołać pewne stereotypy. Zresztą mogą

one dotyczyć pisarza, nie zaś architekta, rzeźbiarza czy muzyka: wydaje się naturalne,
że architekt, owszem, wymyśla projekty, ale zarabia też na życie na placu budowy; że

malarz i rzeźbiarz muszą, oczywiście, poświęcać cały dzień na pracę manualną, ale
właśnie dlatego otwierają pracownię, żyją ze sprzedaży obrazów i pomagają sobie,

ilustrując książki, jak to czynił Durer. Że muzyk, poza komponowaniem, prowadzi
orkiestrę lub uczy w konserwatorium. Natomiast myśl, że poeta musi sobie pomagać,

pisząc do gazet lub ucząc, napawa wstrętem.

Rzecz jasna, nigdy się nie zastanawialiśmy, czy Wergiliusz, którego utrzymaniem

zajmowali się kolejni mecenasi, rzeczywiście uniknął rutyny codzienności. Ale
wyobraźcie sobie, co to znaczyło iść na dwór i szpiegować ludzi pana? Ależ byłby dużo

swobodniejszy, gdyby poszedł do biura import—eksport, jak Fenoglio. A myślicie, że
Leopardi, tylko dlatego że miał majątek, spędzał dni, licząc margerytki za płotem?

Nie, pracował jak galernik (wystarczy porównać nieliczne strony jego pieśni z
obszernością Zibaldone), zajmując się analizami i tłumacząc z greki. Dopiero potem

background image

spacerował po samotnym wzgórzu.

Mówi się, że aby móc napisać Ulissesa lub Finnegans Wake, Joyce musiał

poświęcić temu cały swój czas. Być może, tymczasem jednak dopóki mógł, uczył i pisał

artykuły, potem zaś — kiedy podupadł na zdrowiu — znalazł przyjaciół, którzy —
zachwyceni jego pracą— utrzymywali go. Nikt nie mówi, że nie powinno być fundacji,

stypendiów, pomocy wydawniczej dla pisarzy; ja mówiłem tylko, że decyzje tego typu
nie powinny pozostawać w kompetencji rządów. Bo, święte nieba, Stehdhal napisał

masę subtelnych rzeczy, a przecież pracował jako urzędnik, importer przypraw,
intendent wojskowy, audytor w Radzie Państwa oraz inspektor ruchomości i

gmachów Korony.

Ale gdyby pojawił się nowy Proust, bez dóbr rodzinnych, to czy ministerstwo

kultury nie powinno mu zapłacić przynajmniej za szampana, jakiś pobyt w hotelu,
frak, żeby mógł się pokazać w towarzystwie, i za drzewo korkowe do wytapetowania

pokoju? Nie, proszę pana, o tym pomyśli księżna Guermantes, a nie podatnik (który
nieuchronnie musiałby też opłacić setkę marnych proustaczków). A jeśli w ten sposób

ryzykujemy, że stracimy nowe W poszukiwaniu! Spokojnie, jedno już jest.

maj 1996

background image

I

NTELEKTUALISTO

,

DLACZEGO

CHCESZ

BYĆ

KWIATEM

W

BUTONIERCE

?

Teraz, kiedy listy są już zamknięte, interesujący będzie powrót do polemiki

(gorętszej w tym niż w innych okresach przedwyborczych) dotyczącej tego, czy z

ramienia różnych partii powinni kandydować intelektualiści. Przede wszystkim: jacy
intelektualiści? Jeśli intelektualistą jest ktoś, kto pracuje umysłem, słowem

mówionym i pisanym, to zawód intelektualny wykonuje też minister albo dyrektor
banku. Zazwyczaj jednak mamy na myśli kogoś, kto zawodowo pisze, maluje, gra,

reżyseruje, prowadzi badania naukowe lub uczy. Ale, jeśli tak jest, zapytamy:
dlaczegóż mieliby oni poświęcić się polityce?

Nie chodzi o to, czy powinni interesować się polityką: robią to, nawet jeśli o niej nie

myślą, choć muszą myśleć często, ponieważ problemem politycznym jest także

opracowanie życiorysu naukowego, popieranie kina europejskiego czy też zbliżenie się
o krok do zimnej fuzji.

Należy zadać raczej pytanie: dlaczego intelektualista miałby zdecydować się na

zmianę profesji i wykonywanie pracy polityka, która — jeśli wykonywana dobrze —

jest pracą na pełny etat? W wymiarze indywidualnym to oczywiste, że każdy — poeta
czy sędzia — ma prawo postanowić, iż pragnie zmienić zawód. Jednak my tutaj

zastanawiamy się, dlaczego pytanie to skierowane jest do całej kategorii, tak jakby
obowiązkiem jej właśnie była zmiana zawodu. Jeśli intelektualista wykonuje źle

zawód intelektualisty, nie wiadomo czemu mielibyśmy chcieć, aby rządził lub
ustanawiał prawa — istnieje przecież ryzyko, że również to robiłby źle; jeśli zaś

wykonuje go dobrze, nie wiadomo dlaczego społeczeństwo miałoby się pozbawić jego
wkładu w dziedzinę, w której robi coś pożytecznego, i odesłać go, żeby robił coś, czego

robić nie potrafi.

Jeśli mamy dobrego nauczyciela, utalentowanego krytyka sztuki czy zdolnego

naukowca, dlaczego pozbywać się go, żeby zasilił szeregi pionków? Benedetto Croce
zrobił więcej dla polityki, nie zajmując się nią przez dwadzieścia lat, niż wtedy, kiedy

dał się wciągnąć w działania rządowe.

Taką mniej więcej myśl wyraził bardzo dobrze Gianni Vattimo na łamach „La

Stampa” (z soboty 19 lutego), odpowiadając na wywiad Adomata, w którym Vattimo
dopatrywał Się (ja nie, ponieważ nie czytałem wywiadu) oskarżenia o tchórzostwo,

lenistwo i brak zaangażowania. Nie mówię, żeby wracać do lamentów nad zdradą
klerków (którzy, chciałbym przypomnieć, dla Juliena Bendy’ego zdradzali, uprawiając

politykę, a nie pozostając z boku) albo do polemiki Vittoriniego skierowanej
przeciwko organicznym intelektualistom, którzy, grając na piszczałkach, wzywają do

rewolucji. Ale jeśli intelektualista ma jakiś obowiązek, to polega on na dawaniu
codziennego świadectwa poprzez krytykę — zwłaszcza własnych stronników. Jeśli

potem czuje, że powinien wprowadzić swoje idee w życie, jak to uczynił Adornato,
według mnie postępuje słusznie. Ale nie dlatego, że Adornato jest odważniejszy od

innych, tylko dlatego, że postępuje zgodnie z własnym powołaniem. Sebastiano
Vassalli w „La Repubblica” z 20 lutego mówił o nieprzynależności naszej klasy

intelektualnej do Włoch i ich problemów. Nie zgadzam się. Każdy na swój sposób,
Moravia, Sciascia czy Pasolini (a nawet Calvino, kiedy przebywał w Paryżu), zabierał

głos w sprawach kraju. Nawet ten nieszczęsny slogan „Ani z Państwem, ani z
Czerwonymi Brygadami” był zajęciem politycznego stanowiska. Vassalli twierdzi, że z

dala od polityki trzymała się również awangarda Grupy 63. Nie powiedziałbym. Nie
chodzi o przypomnienie (co czyni Vassalli) jedynie Sanguinetiego, czy samego

background image

Arbasino, który odbył służbę w parlamencie, bo zapominamy tu, że również Balestrini

parał się polityką (i to wręcz za bardzo), że Porta zajmował często pełne pasji
stanowisko w sprawach politycznych — bez wchodzenia jednak w szeregi

jakiejkolwiek partii. Pojmując zaś politykę w szerokim tego słowa znaczeniu, chcecie
mi powiedzieć, że Guglielmi, odciskając silne piętno na swoich programach

telewizyjnych, nie miał i nie ma politycznego znaczenia w naszym kraju? Mogę się
zgadzać lub nie z jego wyborami, ale uważam, że marnowałby się w ławach

Montecitorio, głosując w sprawie ochrony narodowego rynku win.

A więc pytanie powinno być raczej następujące: skąd wzięła się cała ta troska, żeby

intelektualiści zajęli się zawodem (poważnym i znaczącym) parlamentarzysty?
Dlaczego po odejściu Wielkiej Starszyzny nie ma nowych charyzmatycznych postaci,

intelektualista zaś, dobrze czy źle —jako że przedstawia publicznie swoje idee, swoje
dzieła, a czasem swoją twarz — jak się przypuszcza, jednak tę charyzmę posiada? Ale

jeśli problem jest właśnie taki, to jest to problem wymiany klasy politycznej z jednej
strony, a z drugiej — kwestia złego nawyku wyborcy, który uważa, że powinien

głosować na twarz albo na obietnicę widowiska, a nie na program i poważne
zaangażowanie.

Obowiązkiem intelektualistów jest żądanie (i być może przyczynienie się do

powstania) wymiennej klasy politycznej, a nie odgrywanie roli kwiatu w butonierce,

tylko dlatego, że została pusta dziurka.

marzec 1994

background image

S

ZKIC

NA

TEMAT

UPADKU

OBYCZAJÓW

ORAZ

ZANIKANIA

POCZUCIA

GRZECHU

Jak się już niejednokrotnie zdarzało, w dzisiejszych Zapiskach mam ochotę

zastanowić się nad przypadkiem nie dotyczącym ściśle problemów aktualnych.

Zdjęcia lady Diany walczącej na poduszki oraz w staniku dosiadającej swojego
kochanka były fałszywe. To, że angielska popołudniówka zabawia się takimi

sensacyjkami, wydaje mi się normalne; jest również na porządku dziennym, że aby za
wszelką cenę złapać sensację, nie zwraca się uwagi na szczegóły i można paść ofiarą

oszustów; a to, że czytelnicy brytyjscy mają kota na punkcie plotek dotyczących
rodziny królewskiej, jest zjawiskiem prastarym i wręcz fizjologicznym. To normalne,

że plotka (która zrodziła się, jak mniemam, wraz z neandertalczykiem), aby mogła
zakwitnąć, musi żywić się pikantnymi szczegółami: wiedzieć, że A cudzołoży z B, jest

naturalnie niewystarczające, lepiej jest, jeśli można dopowiedzieć, że chłoszczą się
batem — ona w wysokich butach na obcasie, on w lamparciej skórze. Zaś gdyby A był

premierem, a B arcybiskupem, to już nie byłaby plotka, ale wiadomość.

Odnoszę jednak niepokojące wrażenie, że stoję w obliczu nieodwracalnego upadku

obyczajów. „Sun” opowiedział swoim czytelnikom, a ci przeczytali i śliniąc się,
obejrzeli, że lady Diana obrzucała się Jaśkami ze swoim pięknym oficerem.

Pokazywano ich w bieliźnie, i on dosiadał ją, albo odwrotnie, ale nie w obleśnie
metaforycznym sensie, tylko w dosłownym, hippicznym znaczeniu tego wyrażenia.

Chce się rwać włosy z głowy. Bo gdzież się podziało poczucie grzechu, upodobanie

do owego doprawionego okrucieństwem erotycznego wyrafinowania, które uczyniło

dręcząco ponętnym słowo boskiego Markiza — bez zagłębiania się jednak w
sadomasochizm; gdzież wyuzdanie rozkosznisiów jeszcze z początku wieku, którzy pili

szampana z bucika baletnicy albo szampanem zraszali jej piersi (nagie!), aby móc go
potem spijać po kropelce? Gdzież są niepokojący hermafrodyci, upadłe dziewice,

belles dames sam merci, allumeuses, damy z wagonów sypialnych, ciało, śmierć i
diabeł?

Upadek obyczajów nie polega na tym, że Diana i kochanek u szczytu ekstazy

mieliby się zachować jak rozgorączkowani ministranci, którzy wysączyli właśnie wino

mszalne w zakrystii, a więc robiąc coś, co nie zgorszyłoby nawet świętego Ludwika
Gonzagi, ale na tym, że dwa miliony angielskich czytelników płaci za to, by im te

historie opowiedziano.

Teraz pytam normalnego czytelnika i czytelniczkę, którzy przekroczyli fatalny próg

cudzołóstwa: jeśli nawiązaliście już czułą przyjaźń z kochankiem godnym tego miana,
czy w kulminacyjnym momencie namiętnych uniesień pokazujecie sobie znienacka

figę albo zakrywacie oczy, żeby pobawić się w ciuciubabkę? A czy walk na jaśki nie
odbywaliście w odpowiednim czasie, w chwili czystej wesołości, z waszymi dziećmi

albo w internacie, na kempingu, w schronisku młodzieżowym czy podczas ćwiczeń
psychoterapeutycznych? Czy bralibyście sobie kochanka, żeby pograć w marynarza,

bierki, tombolę, scrabble, albo żeby gdzieś na boku razem (razem!) rozbierać i ubierać
Barbie?

Czy bierzecie sobie kochankę (królewską!) i oglądacie ją w staniku? Ależ tego nie

uczyniłby nawet tercjarz od franciszkanów! Czy warto plotkować, żeby usłyszeć, iż taki

to a taki zabrał swoją kochankę do chaty i oglądał ją w kostiumie kąpielowym, kiedy
mógł zrobić to samo na publicznym basenie?

Ktoś powie: ale plotka polega właśnie na tym, żeby dowiedzieć się, iż między tą

parą (o której miłostkach opowiadano wręcz za dużo) nie dochodziło w końcu do

background image

zbliżenia, tylko stawali naprzeciw siebie w sportowej pozie — być może dlatego, że w

dzieciństwie zabrakło im właśnie fruwającego pierza i koników na biegunach, i po
wielu przeciwnościach losu zrealizowali wreszcie swoje najskrytsze dziecięce

marzenie, które kryje się w sercu każdego grzesznika. Tak, hipoteza ta wydaje się
najbardziej rozsądna, ale w takim razie dlaczego nie zrobić tak jak dobrzy Włosi i nie

kupić magazynu rodzinnego, w którym pokazują, jak Prodi na wybrzeżu Adriatyku
ochlapuje wodą panią Flavię?

Nie, nie, ci angielscy czytelnicy kupowali „Sun”, widzieli tych dwoje, jak harcują

niczym rycerze króla Artura, i wpadali w sidła satyriasis. Naród, którego dobry król

Henryk VIII zmieniał żonę co sezon i do praktyk rozwodowych zatrudniał kata;
którego Bard kochał Czarną Damę, a był to być może Czarny Chłopiec; gdzie

opowiedziana została Kariera libertyna, wywołując u Francuzów modę na vice
anglais;
naród, który sławił amatorów opium, który kochał hermafrodytę Orlanda,

który widział leśniczego kotłującego się nieprzyzwoicie z Lady, który jako wzór
kultury wybrał dzielnicę transgresji Bloomsbury, którego następca tronu

(przynajmniej on) znajduje śmiałe metafory ginekologiczne w swoich wyznaniach
miłosnych — teraz podnieca się z powodu dwóch jaśków przetrzepanych w

nieodpowiednim miejscu? To jest upadek Imperium.

październik 1996

background image

C

ZY

TAK

BARDZO

RÓŻNIMY

SIĘ

OD

M

ARCO

P

OLO

?

Z

OBACZYĆ

,

PRZYJRZEĆ

SIĘ

,

A

POTEM

OPOWIEDZIEĆ

Czytam w gazetach, że w Londynie odbyła się kolejna dyskusja nad książką Frances

Wood (Did Marco Polo Go to China?, opublikowaną około roku temu), według której

Wenecjanin miał wcale nie pojechać do Chin, a tylko oprzeć swoje fantazje na
opowieściach z drugiej ręki. W świetle moich średniowiecznych obserwacji wcale bym

się nie zdziwił, gdyby Marco Polo naprawdę nie dotarł do Chin, ponieważ książki o
fantastycznych podróżach (przedstawianych jako autentyczne) były w jego epoce

bardzo rozpowszechnione. Znaczenie tradycji było takie, iż nie zauważano różnicy
między stwierdzeniem, że ktoś słyszał o istnieniu jednorożca, a tym, że widział go na

własne oczy. Ludzie średniowiecza zachowywali się jak niektórzy dzisiejsi
dziennikarze, którzy przytaczają czyjeś wypowiedzi, a kiedy ktoś protestuje, że nie

udzielił im żadnego wywiadu, odpowiadają niewinnie, że przeczytali tę odpowiedź w
innej gazecie — uznali zatem, że są upoważnieni, aby przytoczyć jako prawdziwe to, co

zostało przytoczone jako prawdziwe przez kogoś innego.

Nie uważam jednak za zaskakujące, że Polo nie wspomina o niektórych rzeczach,

które podróżnik powinien był zobaczyć w Chinach, takich jak Wielki Mur, czy
zjawiskach takich jak zwyczaj bandażowania kobietom stóp, sztuka druku czy picie

herbaty. Marco mówi wręcz, że Wielki Chan ma oblicze „białe i szkarłatne niczym
róża”, zaś Japończycy mają białą skórę. Jak to, czyżby nie zauważył, że jedni i drudzy

są żółci? Prawda jest taka, że Chińczycy i Japończycy (choć koloryt mają z reguły
odmienny niż średnia europejska) nie mają skóry żółtej, co my uznaliśmy już za

oczywistość — nie możemy też wykluczyć, że Wielki Chan używał kosmetyków. Ale,
przede wszystkim, powiedzenie w tamtych czasach o kimś, że ma biało—szkarłatne

oblicze, oznaczało, że ma piękny i kwitnący wygląd. Guido Guinizel—li, chwaląc urodę
kobiety, mówi o „śnieżnym obliczu barwionym szkarłatem”, co przywodzi na myśl

ostatni akt Traviaty. Poeta zaś używa po prostu dwóch stereotypów, które w jego
epoce uznawane były za typowe atrybuty urody.

Marco Polo rozglądał się dokoła i widział to, co spodziewał się zobaczyć: w czasie

podróży widzi zapewne azjatyckie nosorożce z jednym rogiem, i pod wpływem

tradycji mówi o jednorożcach. Wie jednak, że jednorożce są białe i powabne i musi
przyznać, iż te jego mają róg czarny, sierść bawołu, słoniowate nogi i łeb dzika.

Jednak „widzi” jednorożce.

Czy to jest możliwe — pojechać do Chin i nie zobaczyć Wielkiego Muru? Jak

najbardziej, a Arthur Waldron (Wielki mur) opowiada, że nić była to nigdy ogromna i
ciągła budowla, o której mówi mit, historycznie wyolbrzymiony z powodów

ideologicznych. Matteo Ricci wspomina o nim zaledwie raz i niemal mimochodem,
twierdząc, że jest krótszy od Autostrady Słońca. Czy to było możliwe — nie zauważyć,

że Chińczycy uprawiają sztukę druku? Jak najbardziej — w przypadku słabo
wykształconego kupca, który widząc arkusze z dziwnymi ideogramami, nie zastanawia

się nawet, jak zostały wykonane. Marsjanin, który przybyłby do nas kilka lat temu,
może by i zauważył, że piszemy i czytamy, siedząc przed komputerem, ale gdyby

wrócił dzisiaj, nie zdałby sobie sprawy, widząc nas przed tym samym komputerem, że
teraz łączymy się poprzez Internet z połową świata. A przecież chodziłoby o nowość

równie ważną jak druk.

Sherlock Holmes widział to samo, co jego konkurent z londyńskiej policji,

Lestrade, ale patrzył w inny sposób. Lestrade czyta napis „Rache”, a ponieważ
włożono mu do głowy, że w każdym śledztwie trzeba szukać kobiety, interpretuje go

background image

jako „Rachel”. Holmes natomiast postanawia odczytać go jako niemieckie słowo

„zemsta”. Ale żeby do tego dojść, trzeba choć trochę znać niemiecki.

Marco nie widzi, że kobiety bandażują sobie stopy? A jeśli nie miał intymnych

stosunków z płcią przeciwną, albo miał je ukradkowo, po ciemku, jak jego rodzice w
Wenecji? Spróbujcie zapytać księdza, co zmieniło się w intymnej modzie kobiecej od

czasów, kiedy był dzieckiem, do dziś. Można mniemać, że nie zauważył nic. Marco nie
wspomniał o herbacie? Zapytajcie abstynenta, jaka jest różnica między brązowym

płynem, który pija typowy Francuz, a tym, który pija równie typowy Szkot. Może
myśli, że obydwaj piją, jak on, coca–colę.

Istnieje różnica między widzeniem tego, co widzą wszyscy, a podjęciem decyzji, że

czemuś z pola naszego widzenia warto przyjrzeć się bliżej. I w zależności od

nastawienia, z jakim coś obserwujemy, potem o tym czymś opowiemy (albo nawet nie
napomkniemy).

Lektura Marco Polo jest ważna, ponieważ uczy nas sposobu, w jaki powinniśmy

umieć ocenić ankietę dziennikarską albo zeznanie w sądzie. Kto podaje fakty,

interpretuje, a my powinniśmy umieć interpretować jego interpretację.

marzec 1996

background image

B

ESTSELLER

,

JEDNO

SŁOWO

. J

AK

PISZE

SIĘ

POCZYTNĄ

KSIĄŻKĘ

W różnych wydawnictwach dotyczących spraw książki spotykamy się często z

pojęciem „bestseller”. Przypominając, że termin ten zrodził się w Ameryce dla

określenia każdego artykułu handlowego, który dobrze się sprzedaje — a więc że
stosuje się również do poczytnych książek — uważam jednak, że w dziedzinie

literackiej niesie on z sobą dwie niedogodności. Przede wszystkim jest to kategoria
handlowa, która nic jeszcze nie mówi o wartości danej książki: są na pewno

bestsellerami (w tym sensie, że co roku sprzedają się w wielu egzemplarzach) Biblia i
Pinokio, przez długi czas były nimi książki Caroliny Invernizio, a przecież chodzi o

dzieła (zgodzimy się) bardzo się między sobą różniące. Poza tym termin „bestseller”
kryje w sobie przynajmniej trzy różne zjawiska.

Po pierwsze te, które nazwałbym „best–sold”, to znaczy książki, które przez pewien

czas cieszyły się niezwykłą popularnością, jak Królowie przeklęci, czy Chata wuja

Toma. Następnie są książki „wiecznie młode”, czyli te, które wciąż się sprzedają, od
wieków lub dziesięcioleci, jak właśnie Biblia, ale też Narzeczem Manzoniego, a z

pozycji współczesnych Mały książę albo Siddharta. To, że jedne książki pojawiają się
na listach, a inne nie, wynika stąd, że prawdziwa książka wiecznie młoda nie

sprzedaje się w dziesięciu czy stu egzemplarzach dziennie w śródmiejskich
księgarniach, ale w jednym egzemplarzu dziennie w dowolnej księgarni albo innym

miejscu, co zatem umyka uwagi.

Potem są te, które nazwałbym „best–selling” — książki odnoszące głośny sukces w

momencie publikacji. Nie jest jednak powiedziane, że sukces ten będzie trwał lata.
Ponieważ jednak sprzedają się wystarczająco dobrze, aby zaostrzyć apetyt autorów,

wydawców i księgarzy, rodzą się z nich „best–to–sell”, to znaczy książki powstałe
specjalnie po to, by je sprzedać. Są to zazwyczaj powieści pisane według stałego

przepisu — trochę seksu, trochę pieniędzy, trochę życia w wyższych sferach; albo też
dobrze opisana erekcja w każdym rozdziale; może to również być dobrze

skalkulowana mieszanka okropności i śmierci. I tak dalej. Zawsze istniały, i tak się
zdarzyło, że przetrwały, ponieważ, choć napisane dla pieniędzy, miały przymioty,

powiedziałbym, mitologiczne — klasycznym przykładem są powieści Dumasa. W
każdym razie właśnie istnienie „best–to–sell” obciążyło słowo „bestseller” cyniczną

konotacją.

Zapomnieliśmy, że Dante, Ariosto, Tasso odnieśli ogromny sukces, Manzoni zaś

doszedł do tego, że drukował w zeszytach drugie wydanie swej powieści ze specjalnie
wykonanymi ilustracjami, właśnie po to, aby zareagować na zalew wydań pirackich.

On nie miał z tego nic, ale jego książka była niewątpliwym bestsellerem. Poza tym
pragnął, aby była wartościowa (i wiemy, ile nad tym pracował), ale jednocześnie

czytana przez wielu ludzi. A na ten temat przeczytajcie sobie porywające opracowanie
Manzoni oraz droga powieści Giovanniego Macchia, wydaną właśnie przez Adelphi.

Ale w istocie poza kilkoma historycznymi epizodami awangardowej prowokacji nie
było nigdy poważnego autora, który próbując napisać książkę, nie miałby

jednocześnie nadziei, że będzie dobra i znajdzie wielu czytelników. Próba napisania
dobrej książki jest zatem czymś innym od napisania „best–to–sell” z erekcją w

każdym rozdziale.

Wydawnictwo ii Saggiatore opublikowało właśnie Targ literacki Gian Carlo

Ferrettiego (część pierwsza znana już w 1979 r., druga dotąd nie wydawana). Ferretti
jako pierwszy zainteresował się niektórymi zjawiskami, które sprawiły, że mówiono o

„jakościowych bestsellerach” (przykład: ostatni Calvino), jednak w zakłopotanie

background image

wprawia to, że w kategorii tej chodzi o osiągające sukces dzieła, które bynajmniej nie

stosują chwytów, jakie z definicji powinny podobać się czytelnikowi. W nowej części
swojego szkicu Ferretti mówi o dziełach, które umożliwiają zróżnicowane poziomy

lektury. Odnajduję analogiczną formułę w eseju napisanym dwa lata temu przez
dwoje badaczy kanadyjskich (Julie Bettinoti i Paula Bletona): „teksty noszące w sobie

skalarny model lektury”.

Mówilibyśmy więc o książkach, które naiwnemu czytelnikowi umożliwiają lekturę

na pierwszym poziomie, natomiast czytelnikom bardziej wykształconym i
przenikliwym lekturę „drążącą” lub piętrową. Powiedzmy, „księgi zikkurat”. Formuła

wydaje mi się sugestywna. Chyba że przywodzi na myśl inną: naszych biblijnych
hermeneutów średniowiecznych albo hermeneutykę żydowską, gdzie każdy tekst poza

znaczeniem dosłownym ma też inne, które należy stopniowo odkrywać. W takim
sensie jest możliwe, że w ostatnich czasach napisane zostały książki oparte na wzorcu

skalarnym (który funkcjonuje zarówno przy fantastyce naukowej — myślimy tu o
Gibsonie, jak i przy literaturze eksperymentalnej — i tu myślimy o Pynchonie). Ale

byłyby to wtedy dzieła wynoszące na poziom samoświadomości metanarracyjnej
możliwość, którą wszystkie książki wiecznie młode, być może bezwiednie,

zrealizowały. Żeby nie wspomnieć o kimś takim jak Dante, który o tym świetnie
wiedział i który rozgłaszał, że tak właśnie chce być odczytany.

czerwiec 1994

background image

A

JEŚLI

TAK

W

PRZYSZŁOŚCI

KTOŚ

BĘDZIEMÓGŁBYBY

PODRÓŻOWAĆ

W

PRZESZŁOŚĆ

Wiele osób przeczytało pewnie w zeszłym tygodniu zapowiedź uczonych, że

możliwe będzie podróżowanie w czasie. Przynajmniej z teoretycznego punktu

widzenia, choć na przeszkodzie stoją pewne trudności techniczne, prawdopodobnie
nie do pokonania. Z powodu braku koniecznej wiedzy nie zamierzam się wypowiadać

na temat tych rewelacji. Z drugiej strony, choć dyletant, nie byłem nimi szczególnie
zaskoczony, bo pamiętam, że na przykład Hans Reichenbach już od 1956 r. w swojej

przepięknej książce The Direction of Time poświęcił wiele uwagi badaniom
wykazującym, iż na poziomie subatomowym wskazówka czasu może zmienić

kierunek. Oczywiście to, iż niektóre cząsteczki mogą podróżować wstecz i do przodu w
czasie, nie doprowadza nas do przekonania, że my również możemy czynić podobnie,

jednak — w sumie — pozwala nam dostrzegać pewne możliwości.

Stawka w tej grze jest jasna: podróżowanie jest ciekawe nie tyle w przód, po to,

żeby zobaczyć, jaki będzie rok trzytysięczny (ryzykując, że Ziemia będzie w fatalnym
stanie, patrz H. G. Wells), ile wstecz, i to nie z powodu niewątpliwego uroku

przeszłości, ale ponieważ podróż wstecz pozwala na złudzenie, że można opóźnić
śmierć. Rozwiązania mogą być jednakże dwa. Podróżując wstecz, pozostaję wciąż tym

samym człowiekiem, zabierając ze sobą swój aktualny wiek, i w takim przypadku,
również będąc w przeszłości, podróżuję w przód, w stronę mojego osobistego

fizycznego schyłku, z taką dodatkową niedogodnością, że mógłbym spotkać samego
siebie sprzed wielu lat i wtedy sytuacja stałaby się kłopotliwa. Lub też, podróżując

wstecz, odzyskuję także moje młode lata i wówczas nie mogę się zanadto cofnąć,
ponieważ mógłbym stać się wyłącznie czystą możliwością genetyczną DNA mojego

pradziadka; gdybym cofnął się na przykład do 1940 r., odnalazłbym się tam jako
dziecko, ale przypuszczalnie z moim ówczesnym umysłem, więc nie mógłbym cieszyć

się przeżywanym doświadczeniem. Nie mówię już o tym, że nie zakładano wówczas
możliwości podróży w czasie i nie mógłbym już powrócić do przyszłości (albo też,

nieświadome dziecię, jakim bym się stał, mógłbym nie pragnąć wrócić tam, skąd nie
wiedziałbym, że wyruszyłem). Słowem, jakkolwiek byśmy to ułożyli, podróż w

przeszłość niesie z sobą liczne niedogodności.

Nie pamiętam już, gdzie trafiłem na argument, który rozstrzyga całą kwestię:

dzisiaj, oczywiście, nie potrafimy podróżować w przeszłość, ale też jesteśmy pewni, że
ludzie nie będą do tego zdolni również w najbardziej odległej przyszłości. W istocie

bowiem jeśliby ktoś w przyszłości mógł (nie, mógłby był; nie, byłby zdolny do; albo
nie, jeszcze inaczej, będzie mógł być zdolny do — a niech to, widzicie, jak nawet formy

czasownikowe się gmatwają), słowem, wybaczcie neologizm, gdyby w przyszłości ktoś
będziemógłbyby podróżować wstecz, my byśmy o tym wiedzieli, ponieważ tenże byłby

tu teraz. A tymczasem nigdyśmy nie widzieli podróżników wstecz.

Naturalnie, można wysunąć wobec tego argumentu pewne obiekcje: na przykład,

przypuśćmy, że w roku dwudziestotysięcznym ktoś będzie mógł podróżować wstecz,
ale tylko o tysiąc lat, więc dowiedzieliby się o tym (lub też dowiedzą) mieszkańcy roku

dziewiętnastotysięcznego, a nie my. Istnieje w końcu jeszcze jedna hipoteza: ludzie
przyszłości od dawna umieją (będą umieli) podróżować w przeszłość i w istocie są

między nami już od czasów neandertalczyka; jednak ze względu na zarządzenia władz
przyszłości nie mogą wyjawić, kim są. Oni są już wśród nas, ale my o tym nie wiemy.

Od razu widać, jak optymistyczna byłaby ta hipoteza dla polityków i dziennikarzy,

doszukujących się wszędzie spisków i wyznających teorię „ktoś za tym stoi”: wszystkie

background image

nasze kłopoty okazałyby się sprawką tych tajemniczych gości. A gdyby Andreotti i

Craxi byli od nich? No tak, ale czy to możliwe, że zrobiliby to, co zrobili (jeśli zrobili),
przeczytawszy wcześniej w kronikach z przyszłości, że zostanie im wytoczony proces?

Jeśli zaś przybyli z przeszłości? A jak moglibyśmy uznać za przybyszy z przyszłości
autorów sondaży, biorąc pod uwagę, że nigdy nie udaje im się trafić?

Z drugiej strony ci goście z przyszłości powinni zawsze pracować tylko i wyłącznie

dla rozwoju ludzkości: w istocie bowiem, gdyby narobili bigosu, zgotowaliby

przyszłość (która będzie ich teraźniejszością) skrajnie nieprzyjemną (i to dla nich, nie
dla nas). A zatem, dla przykładu, Chirac nie może być jednym z nich. I oto wreszcie

najśmielsza hipoteza — byli oni zawsze obecni między nami, i byli to ci, którzy
wiedzieli więcej: wynalazca motyki, Sokrates, Kopernik, Pasteur, Einstein itd. Oto

dlaczego byli od nas mądrzejsi: o tym, że ziemia się kręci albo że E=mc

2

uczyli się jako

dzieci w szkole. Świetnie! Spostrzeżenie to powimio złagodzić wiele akademickich

zawiści.

Ale jeśli wszystkie osoby genialne pochodzą z przyszłości, w jaki sposób staną się

(stałyby się) tak genialne, skoro w przeszłości nie było nikogo, kto byłby cokolwiek
wart i mógłby przekazać im jakieś ciekawe doświadczenia?

październik ‘995

background image

H

ISTORIA

PEWNEJ

MAŁEJ

WIELKIEJ

KOBIETY

,

KTÓRA

BARDZO

KOCHAŁA

KSIĄŻKI

Umarła wielka kobieta. Nazywała się Helen Wolff. Miała 88 lat. Mała i drobna,

komuś, kto nie znał jej dobrze, zdawała się bardzo krucha. Jednego dnia zaczęło jej

dokuczać serce. Przebywała w swoim domku w Hanowerze, New Hampshire, gdzie
mieszkała z synem, profesorem Darmouth College. Odmówiła pójścia do szpitala.

Następnego ranka znaleziono ją martwą w kuchni, gdzie robiła porządki. Umarła,
stojąc. Kilka lat wcześniej złamała sobie kość udową — to jedna z tych rzeczy, które w

pewnym wieku dają złe rokowania. W gipsie i na wózku pojechała sama do Chile.
Delikatna, ale twarda jak żelazo.

Żeby zrozumieć, kim byli Kurt i Helen Wolff, trzeba pomyśleć o parze wydawców,

którzy od czasów pierwszej wojny światowej, zaczynając w przedhitlerowskich

Niemczech, poprzez Francję, Włochy i Amerykę, połączyli ze sobą to, co najlepsze w
kulturze europejskiej (a potem amerykańskiej). Któregoś dnia 1913 r. Kurt (który był

dwadzieścia lat starszy od Helen) napisał do pewnego trzydziestolatka, donosząc mu,
że Franz Werfel wypowiedział się dobrze o jednym z opowiadań zatytułowanym, jak

się zdaje, Przemiana. W ten sposób Kurt został wydawcą Kafki. Ale był też wydawcą
Henryka Manna, Werfla, Rollanda oraz innych sławnych cudzoziemców.

Potem do władzy dochodzą naziści i rozpoczyna się historia peregrynacji niczym z

powieści, z finałem w guście Casablanki, kiedy Wolffowie, pokonawszy tysiące

przeciwności, docierają do Lizbony i wsiadają na statek do Ameryki. Wciąż jednak
pozostają Niemcami, a zatem obywatelami wrogiego państwa, więc pozwala im się

pracować, ale pod nadzorem. A przecież w tej niezbyt sprzyjającej sytuacji
odbudowują prestiżową firmę, Pantheon, powracając do nazwy, którą rozsławili

najpierw w Niemczech, a potem, kiedy drukowali we Florencji (ze względu na
wspaniałe werońskie czcionki Mardesteiga).

Nie zdążyłem poznać Kurta, ale typ kultury, niesłychana znajomość języków,

którymi posługiwała się Helen, a także ich historia kazały mi mniemać, że byli

Żydami. Tymczasem dopiero teraz poznaję prawdę — z długiej historii Helen
przedstawionej w 1982 r. na łamach „New Yorkera” przez Herberta Mitganga

(trzydzieści bitych stron: uchylam kapelusza przed kulturą dziennikarską, gdzie
wysokonakładowy tygodnik publikuje odpowiednik pięćdziesięciu stron maszynopisu

o kobiecie, która miała tylko jednego męża i jedną długą, płomienną namiętność do
literatury).

Helen pochodziła z katolickiej rodziny niemiecko–austriacko–węgierskicj, ale

urodziła się i wychowała w tureckiej Macedonii. Kurt był protestantem, ale z

przodkami żydowskimi ze strony matki. Ze względu na ich przyjaźnie oraz
publikowane książki wraz z nastaniem Hitlera uznani zostali za zdegenerowanych

intelektualistów, a więc Żydów. Cała ich historia składa się z wędrówek,
podejmowanych, aby ocalić małego syna: z Włoch do okupowanej Francji, a w końcu

z jednego obozu uchodźców do drugiego. Za każdym razem odbudowywali
wydawnictwa i zrzeszenia pisarzy, przez które przewinęli się wszyscy, od Tomasza

Manna po Hannah Arendt.

W 1942 r., w środku wojny, wydają w Ameryce takich autorów jak Burckhardt,

Broch, Gide, Camus, Valery, Jung. Po wojnie Doktora Żywago, a następnie
Lamparta. W 1961 r. inny inteligentny wydawca, Bili Jovanovich (Harcourt Brace),

proponuje im, aby w ramach większej oficyny wydawniczej otworzyli coś w rodzaju
oddziału do całkowitej własnej dyspozycji, „Helen & Kurt Wolff Books”, za którego

background image

pośrednictwem Stany Zjednoczone poznają Grassa, Calvina, Bassaniego, Sciascię,

Frischa, Lema, by nie wspomnieć o licznych prestiżowych nazwiskach kultury
anglosaskiej. Kurt umiera w 1963 r., więc w rzeczywistości to małe wielkie

wydawnictwo pozostawało przez trzydzieści lat na barkach Helen.

Czytała książki w oryginale. Polecała autorów, śledziła krok po kroku przekłady,

również teraz, kiedy od ośmiu lat nie była już bezpośrednio odpowiedzialna za
wydawnictwo: odkąd się wycofała, śledziła wszystko, jeżdżąc po świecie, doradzała,

odkrywała nowe talenty. W Ameryce, która skłaniała się coraz bardziej ku skupianiu
wydawnictw w molochy i gwarantowanym sukcesom, ona szła do autora i mówiła:

„Podoba mi się pańska książka, sprzedamy tylko trzy tysiące egzemplarzy, proszę, aby
zgodził się pan na symboliczną zaliczkę”. Autorzy zgadzali się, ponieważ podobać się

Helen Wolff to był zaszczyt. Potem zdarzało się, że książki pozornie trudne do
sprzedania stawały się w jej rękach niespodziewanymi bestsellerami.

Niespodziewanymi dla wszystkich, ale nie dla niej.

Ktoś może ją jeszcze pamięta sprzed kilku lat —już ponad osiemdziesięcioletnią —

podczas obrad okrągłego stołu przy okazji turyńskiego Salonu Książki: jasny umysł,
dobra włoszczyzna, dowcipna i czarująca. Obok niej siedział Jurij Łotman. To już

historia.

kwiecień 1994

background image

B

ALBO

NIE

BYĆ

:

PIĘKNY

PROBLEM

.

W

IELKA

MATKA

WSZYSTKICH

SONDAŻY

Dwa lata temu na ośnieżonych wzgórzach Montefeltro, aby doczekać północy 31

grudnia, zaimprowizowano sytuację pseudotelewizyjną, coś pomiędzy operą

kukiełkową, Brechtem i Santoro. Emilio Tadini, przebrany za Szekspira, z frycem z
kartonu pomalowanego przez Tullia Pericolego, oświetlony reflektorem

obsługiwanym przez Gaę Aulenti, rozmawiał z lalkami (poruszanymi przeze mnie), z
których jedna była Hamletem i w pewnym momencie stawiała owo fatalne pytanie

„być albo nie być”. Wtedy Tadini udawał, że przeprowadza sondaż, i podawał
rezultaty: tylu „być”, tylu „nie być” i spory procent „nie wiem”. Słowem, ot, taka

zabawa, żeby zastąpić tombolę.

Potem Tadini opowiedział tę historię Renatowi Mannheimerowi, który jako

człowiek dowcipny i zapalony sondażysta, natychmiast nazwał hamletowskie pytanie
„wielką matką wszystkich sondaży” i zabrał się na poważnie do pracy, porównując

przez dwa lata odpowiedzi „reprezentatywnej próbki” z 1995 r. z odpowiedziami z
1994 r. Wyniki można znaleźć w majowym numerze „Leggere”.

Mannheimer komentuje z wielką powagą tabele i diagramy, gdzie pojawiają się

zestawienia w zależności od płci, wieku, wykształcenia, wielkości miasta, preferencji

politycznych. Wynika z nich na przykład (ograniczę się do kilku danych, żeby nie
odbierać wam przyjemności innych odkryć), że w 1994 r. jeden badany na pięciu

odpowiadał „nie wiem”, zaś w 1995 niepewność dotyka jednego na trzech, wskazując,
być może, na rosnące poczucie zagrożenia. Zazwyczaj wybiera się „być” między 18 a

29 rokiem życia, zaś procent odpowiadających w ten sposób osób spada po
sześćdziesiątce. Wybór „być” rośnie też wraz z wykształceniem: tylko 57% osób z

wykształceniem podstawowym przy 78% z wyższym.

Z politycznego punktu widzenia najbardziej żądni istnienia są zwolennicy listy

Pannelli, którzy wyprzedzają Forza Italia Berlusconiego, największa zaś liczba osób
spośród tych, które wybierają „nie być”, sympatyzuje z Rifondazione Comunista. „Nie

wiem” występuje obficie wśród zwolenników Diniego i Maccanica.

Badanie mogłoby być oczywiście poszerzone, obejmując na przykład niezbędne w

każdej ankiecie gospodynie domowe z Voghery; następnie warto by rozciągnąć je na
inne kraje; byłoby też pożądane wprowadzenie kryterium religijnego (co

odpowiedzieliby buddyści?). Z przyjemnością zobaczyłbym również interpretację
rezultatów dokonaną przez Vattima, Severina, może Cacciariego, z wyłączeniem

filozofów analitycznych, którzy przypisaliby czasownikowi wartość czysto łączącą i
zapytaliby od razu, kto jest czym.

Sondaż był zabawą, ale —jak wszystkie zabawy — czegoś uczy. Mannheimer

zauważa, że jeśli osoby z wyższym wykształceniem wybierają „być”, nie oznacza to, że

ci z podstawowym wybierają „nie być” z powodów metafizycznych — w dużym
procencie wybierają „nie wiem”, a powód jest oczywisty: pytanie w jasny sposób

odnosiło się do Hamleta, a zatem można z tego wywnioskować, że mniej wykształceni
nie zrozumieli dobrze pytania (albo uznali za nieistotną tę książkową zabawę) i

dlatego odesłali rozmówcę do diabła. Biorąc jednak pod uwagę, że koniec końców
„być” przeważa w każdym przypadku, osiągając około 70%, powiedziałbym, że wobec

tak niejasnego pytania większość wybrała odpowiedź pozytywną, być może myśląc
instynktownie, iż trzeba wybierać między żyć a umrzeć.

Problem polega w istocie na tym, jaką rolę odgrywa w sondażu kompetencja

semantyczna podmiotów. Jeśli pytamy kogoś, czy woli coca–colę czy piwo (albo

background image

Berlusconiego czy Prodiego), danemu słowu odpowiada w umyśle pytanych

przedmiot rozpoznawalny i mniej więcej taki sam dla wszystkich. W miarę jak
terminy stają się coraz ogólniejsze (na przykład w przypadku wyboru między

liberalizmem a interwencjonizmem) chodzi o to, żeby dowiedzieć się, co pytany przez
nie rozumie. Kiedy wreszcie wprowadza się do gry dwa najobszerniejsze i najbardziej

nieprzewidywalne pojęcia w całej historii idei, odpowiedzi nie da się kontrolować,
ponieważ — jak zwykło się mawiać — ile głów, tyle myśli.

Pytanie postawione przez ekipę Mannheimera brzmiało: „Wie pan(i), że w słynnym

dramacie Szekspira bohater, Hamlet, w pewnym momencie zadaje sobie pytanie »Być

albo nie być«. Gdyby pan(i) dla zabawy miał(a) odpowiedzieć, powiedział(a)by, że…”
Gdyby zniknęło odniesienie do Szekspira i zaznaczenie żartobliwego charakteru

eksperymentu, co by się stało? Nie wiem, ale na pewno musiałby się zmienić sposób
interpretowania odpowiedzi. Ilu ludzi odpowiedziało „nie być” lub „nie wiem”, tylko

dlatego, że stawiali się w sytuacji Hamleta?

Więcej: ten początek „Wie pan(i)…” od razu zmuszał pytanego do udzielenia jakiejś

odpowiedzi, co miało pokazać, że wie. Czym innym byłoby zapytać w suchy sposób
„wolisz być czy nie być?” Jak widać, również zabawa może wywołać pewne refleksje

na temat natury sondażu.

maj 1996

background image

B

OSSI

NIE

JEST

TAKIM

G

ALEM

,

JAK

JA

.

O

NIŻSZOŚCI

RASOWEJ

RASISTÓW

Z grupą przyjaciół z różnych krajów od kilku lat przygotowujemy podręcznik

przeznaczony do wychowania w tolerancji dzieci z całego świata, a pierwszy problem

polega na wyjaśnieniu im, jak można i należy tolerować odmienność. Właśnie, bo
trzeba zacząć od tego, że różnice istnieją: jeśli z jednej strony ludzie mają jednakowy

układ sercowo–naczyniowy, to nie tylko mają skórę różnego koloru, ale nawet kiedy
jest ona tego samego koloru, zachowują się oni w odmienny sposób, zależnie od

obyczajów i norm.

Podczas ubiegłorocznego kongresu w Sienie Zvi Yavetz, profesor historii

starożytnej w Tel Avivie, przypomniał, jak niebezpieczne może być ukrywanie przed
dziećmi tych różnic (bowiem nieco później zorientowałyby się, że kłamaliśmy): należy

wyjść właśnie od nich, pokazując, jak mogą zostać przezwyciężone. Yavetz
przeprowadził analizę stereotypów etnicznych u Cycerona i Herodota, aby stwierdzić,

że stereotypy te zawsze istniały, ale że często nie dowodziły szczególnej wrogości,
używane wyłącznie w celach retorycznych albo, jak w przypadku Cycerona, dla

przekonania sędziów w jakiejś sprawie. I przytoczył epizod dotyczący Rutiliusa
Namacjanusa, poety galijsko–rzymskiego z IV–V w. n.e., który relacjonując swoją

podróż powrotną z Rzymu do Galii, opowiada, że w Falezji pewien oberżysta
potraktował go okropnie, dając mu niedobre jedzenie za wygórowaną cenę. Oberżysta

był Żydem, więc Rutilius wybucha inwektywą przeciw Hebrajczykom.

Yavetz zauważył, że Rutilius został naprawdę skrzywdzony i oszukany, miał

wszelkie powody do narzekania i uciekał się do rasistowskiego stereotypu
rozpowszechnionego w jego czasach, jednak uczyniłby to samo, gdyby oberżysta był

Sardyńczykiem albo Grekiem; a zatem źle robili niektórzy badacze izraelscy,
oskarżając Rutiliusa o antysemityzm. Wykazał on tylko „naturalną” niechęć wobec

odmienności.

Yavetz jest Żydem, a więc mógł sobie pozwolić na to rozgrzeszenie Rutiliusa.

Poszedłem przypomnieć sobie ten fragment (De redito suo, I, 381–398 — tak, tak,
czasami „przypomnieć sobie” nie jest kłamliwą kokieterią, zabrałem ten tekst na

egzamin u Augusta Rostagniego w 1951 r.) i szczerze mówiąc, to, co robi Rutilius, jest
czymś więcej niż okazaniem wściekłości: gdyby dzisiaj ktoś napisał coś takiego, rabin

Toaff narobiłby hałasu, i nie bez powodu. Ale zostawmy Rutiliusa. Yavetz mówił o
niemal biologicznej tendencji do tworzenia zawsze sfery „naszych” przeciw sferze

„innych”. Nie jest konieczne, żeby inni byli Cyganami albo senegalskimi imigrantami,
wystarczy, by urodzili się kilkadziesiąt kilometrów od naszego miasta. Ja oskarżam

zawsze przyjaciół z dzieciństwa, że pochodzą z tego przeklętego Asti, albo Cuneo, lub
też Genui, ponieważ nie dostali w darze od losu możliwości urodzenia się w

Alessandrii. Ale jeśli jestem na autostradzie w moim samochodzie z mediolańską
rejestracją i inny samochód z taką samą rejestracją niewłaściwie mnie wyprzedza, nie

mówię: „Patrz na tego mediolańskiego imbecyla!” Jeśli natomiast samochód ma
rejestrację z Alessandrii, może mi się zdarzyć, że powiem: „Patrz na tego imbecyla z

Alessandrii!” W istocie w tym przypadku, jako automobilista, czuję więź ze wspólnotą
kierowców i rejestracją mediolańską, i wszyscy inni, w tym moi ziomkowie, stają się

właśnie „innymi”.

My wszyscy, zależnie od okoliczności, czujemy przynależność do jakiejś sfery

(bibliofiliów, urodzonych w 1932 r. — doskonały rocznik — miłośników fletu prostego,
noszących 42 numer buta), i z tego szczególnego punktu widzenia odbieramy innych

background image

jako odmiennych (biblioklastów, staruszków lub żółtodziobów, gitarzystów,

wielkostopych). Tolerancja rodzi się, kiedy zdajemy sobie sprawę, że gitarzysta
pozostaje wciąż istotą ludzką i że istnieją też gitarzyści noszący buty numer 42, może

urodzili się w waszych stronach, albo nazywają się Django Reinhardt.

I tak oto podstępna trucizna, jaką rozpowszechniają w naszym kraju „kazania”

Bossiego, polega na pomieszaniu sensu przynależności z przymusem nietolerancji.
Polega na zmuszaniu kogoś, aby dla odparcia zarzutów twierdził, że nie istnieją

różnice między palermitańczykiem a turyńczykiem, podczas gdy jest ich wiele; polega
na zmuszaniu do odrzucania naszej naturalnej i zdrowej dumy z przynależności

etnicznej po to, byśmy nie czuli się rasistami; polega na retorycznym nakłanianiu nas
do określania Włoch jako kraju etnicznie jednorodnego, kiedy to nieprawda, i nie było

tak nigdy od czasów Eneasza; polega na zmuszaniu nas do odrzucania stwierdzenia
jakiejkolwiek odmienności, gdy tymczasem odmienność (współistnienie

odmienności) jest piękna, a przeszczepy rodzą wspaniałe owoce.

I tak w epoce, w której wychwala się wielokulturowość (czasem wręcz za bardzo),

Bossi przenosi nas dużo bardziej wstecz od Rutiliusa Namacjanusa (który, drogi
Bossi, był przynajmniej bardzo cywilizowanym Galem, jak ja, a nie kudłatym

Longobardem, jak ty).

czerwiec 1996

background image

I

STNIEJE

PRASA

NIEDYSKRETNA

I

PRASA

POWAŻNA

.

R

ÓŻNICA

NIE

LEŻY

W

SIEDZENIU

Również ja, podobnie jak wszyscy obywatele włoscy, znam teraz kształt siedzenia

posła Casiniego. Muszę powiedzieć, że nie wzbogaciło to mojego zasobu wiedzy. Poseł

Casini jest typem w normie, nie widać u niego żadnych oznak deziformacji, można
więc przypuszczać, że również jego siedzenie jest normalne. Zatrzymuję się nad tą

kwestią nie tylko dlatego, że nie przestaje interesować prasy, ale też dlatego, że kilka
wieczorów temu zahaczyła o nią pewna audycja telewizyjna, gdzie przeprowadzano

wywiad — jako z bohaterem naszych czasów — z jakimś fotografem, któremu udało
się (uwaga, uwaga!) po staniu na długotrwałych i uciążliwych czatach sfotografować

kąpiącego się profesora Prodiego. U niego w domu, w wannie, nago, z pistolecikiem
na widoku? Nie, w morzu, z którego wystawała mu tylko głowa, i można się było

jedynie domyślać regulaminowych slipów.

Cóż jest niepokojącego w tych historiach, przecież tylko kąpieliskowych? Poseł

Casini jest w porządku, przebierał się w miejscu publicznym, jak to robią wszyscy nad
morzem. Prodi? Nie ma nawet o czym mówić. A może źle zrobił fotograf, który krąży i

podgląda przez dziurkę od klucza? Ale postawcie się proszę na miejscu biedaka,
któremu nie udało się zostać Robertem Capa, Cartier–Bressonem, Avendonem,

Toscanim, czy ja wiem kim jeszcze? Odkrywa, że płacą mu dobrze, jeśli fotografuje z
zaskoczenia cycki i pośladki tam, gdzie nie są wystawiane w celach widowiskowych —

i w końcu nawet przeprowadzają z nim wywiad w telewizji… W sumie viado wiedzie
cięższy żywot i cieszy się niniejszym prestiżem społecznym.

Czy to wina tych, którzy kupują, a więc subwencjonują czasopisma pokazujące

prywatne cycki i pośladki? Tutaj bym też nadmiernie nie moralizował. Nie chodzi

również o podglądactwo (które jest dyscypliną sportową, także wymagającą długich
czatów i napawającą dumą, że jest się jedynym lub jedyną, który(a) widzi); nie ma to

nic wspólnego z korzystaniem z pornografii, która jest dobra, kiedy pobudza zmysły —
i jeśli nawet można by wyobrazić sobie kogoś, kto rąjcuje się na widok siedzenia posła

Casiniego, to naprawdę nie widzę nikogo, kto mógłby oddawać się fantazjom, patrząc
na Prodiego z Morzem Śródziemnym po szyję. Kupowanie niedyskretnych czasopism

zaspokaja upodobanie do desakralizacji (profanacji?), które odczuwa każdy na widok
prezydenta Republiki (pamiętacie Gronchiego?) spadającego z krzesła w operowej

loży. Mówią o tym wszystkie traktaty na temat komizmu: staruszka, która poślizgnęła
się na ulicy, wzbudza nasze współczucie, ale generał, który (podczas obchodów 2

Czerwca) potknąłby się na schodach Ołtarza Ojczyzny i zjechał z nich brodą w dół,
przyprawiłby o atak śmiechu nawet świętego.

Jeśli już, to problem leży może w tym, że osoby normalne bawią się takimi

rzeczami raz na jakiś czas, kiedy im się przydarzy okazja, natomiast ktoś, kto rzuca się

co tydzień w poszukiwaniu pośladków na wolności, może nie zrobiłby źle, korzystając
z porady psychologa. W „Espresso” z 28 lipca Carlo Ripa di Meana (właśnie a propos

siedzenia Casiniego) twierdził, że słusznie jest obnażać polityków, ponieważ „lider ma
swoje człowieczeństwo, które wyborca powinien poznać”. Ale co znaczy

„człowieczeństwo”? Przyznaję, że ujawnienie, iż polityk kopuluje more ferino z
tancerką brzucha, przyczynia się, jeśli naprawdę chcemy, do obnażenia szczególnej

cechy jego człowieczeństwa. Ale sfotografowanie go, kiedy w łazience własnego domu
robi kupę, nie mówi nam nic więcej poza tym, co już wiedzieliśmy, to znaczy, że

należy do gatunku ludzkiego. Byłoby to sensacją tylko wtedy, gdybyśmy odkryli, że
tenże (jako jedyny wśród żyjących) wypróżnia się uszami. I nadal myślę, że ktoś, kto

background image

kupuje tygodnik, aby dowiedzieć się na przykład, że Ripa di Meana robi kupę jak

wszyscy, nie jest być może nienormalny, jednak nie pozostaje w dobrych stosunkach z
życiem.

Mówiąc to, uważam, że prawo do życia mają również podglądacze, a czasopisma

tego rodzaju istnieją wszak w wielu krajach. Problem leży gdzie indziej. Chodzi o to,

że siedzenia posła Casiniego nie zobaczyłem na łamach „Eva Tremila”: zobaczyłem je
w największych włoskich dziennikach i tygodnikach, w tym w „Espresso” z 28 lipca.

To „poważna” prasa uczyniła z siedzenia posła Casiniego najbardziej
rozpowszechnioną wśród ludu ikonę, konkurującą już z Aniołem Pańskim Milleta

(określanym przez statystyki jako najczęściej reprodukowane dzieło sztuki, częściej
niż Gioconda i Wenus z Milo).

Naturalnie, tak jak owi moraliści, którzy przyłapani w burdelu mówią, że chodzą

tam, aby zdać sobie sprawę z plugastwa świata, poważna prasa „skrzyczała” pośladki

Casiniego, jakby chciała powiedzieć, że fotografowanie ich nie było właściwe. Ale w
głębi duszy cieszyła się, bo przy tej ilości dramatycznych informacji, które obciążają

inne stronice, trzeba też czytelnika rozweselić. Tyle że kiedyś dzienniki rozweselały
go, prosząc Achille Campanilego o napisanie Wspomnień Giną Cornaba (nie

wydanych). Dzisiaj ja robię to, ujawniając (z drugiej ręki), że inna gazeta zrobiła coś,
czego nie powinno się robić. Tak jakby ksiądz podczas lekcji katechizmu, aby nauczyć,

że nie należy przeklinać, krzyknął: „I nie mówcie nigdy xxxyyyzzz!” (wstawić dowolną
sprośność).

sierpień 1995

background image

D

O

PANI

PRZEWODNICZĄCEJ

P

IVETTI

:

Ż

EBY

ZROZUMIEĆ

NOWE

,

CZYTAJMY

ŚWIĘTEGO

T

OMASZA

Czy przewodniczący Izby Deputowanych może stwierdzić, jak przytacza „Espresso”

z poprzedniego tygodnia, że „istnieje prawdziwa religia, którą jest religia katolicka,

inne zaś prawdziwe nie są — mają jedynie większe lub mniejsze dostojeństwo, z uwagi
na serię historycznych uwarunkowań lub też bliskość albo oddalenie w stosunku do

objawienia”? Jako osoba wierząca, może, a nawet musi: jaki bowiem sens miałoby
wyznawanie jakiejś religii, jeśli uważamy, że jest fałszywa? Przypomina mi się

anegdota o hiszpańskim pucybucie, którego protestancki pastor usiłuje nawrócić,
kiedy ten wciera mu pastę. „Ależ, mój panie, nie wierzę w Boga katolików, który jest

jedynym prawdziwym. Dlaczego miałbym uwierzyć w Pańskiego?”

Czy tenże wierzący, uczestnicząc w soborze kościołów, może stwierdzić, że jego

wiara jest jedyną prawdziwą, inne zaś są fałszywe i kłamliwe, albo wręcz dać do
zrozumienia, że jeśli coś jeszcze można przyznać konfucjanizmowi, to już panteonowi

azteckiemu na pewno nie (biorąc pod uwagę poziom, na jakim w XVII w. ustalone
zostały pełne wzajemnego szacunku kontakty z Chinami, przy jednoczesnym

postanowieniu, że indiańscy bałwochwalcy powinni zostać wymordowani)?

Nie może, ponieważ na sobór jedzie w duchu pojednawczym. I w tej gotowości do

zrozumienia zmienia też w pewnej mierze świętą arogancję własnej wiary.

Aby zrozumieć, czym jest duch pojednania i tolerancji, zajrzałem do tekstów

wielkiego mistrza, którego ortodoksję — mam nadzieję — uznaje też Przewodnicząca
Izby, ponieważ jest on bardziej wiarygodny od kardynała Martiniego. Mówię o

świętym Tomaszu z Akwinu. W jednej z jego Disputationes ąuodlibetales (11,7) został
zapytany, czy należy chrzcić na siłę dzieci żydów bez zgody rodziców.

Powodów na tak (które Tomasz wymienia z właściwą sobie dokładnością) jest pięć.

Jeśli można rozwiązać ten święty węzeł, jakim jest małżeństwo (lub przynajmniej

obowiązek wspólnego życia), w przypadku, kiedy jedno z małżonków zmienia religię,
tym bardziej można wyjąć kogoś spod władzy ojcowskiej. Jeśli widzimy, że komuś

grozi śmierć cielesna, mamy obowiązek ratować go, tym bardziej więc powinniśmy
interweniować, jeśli zagraża mu śmierć duchowa. Zresztą również żydzi podlegają

władzy Państwa („in potestate dominorum”), a więc książę ma prawo robić to, co
chce, ze swoimi dziećmi. Na koniec z jednej strony bardziej liczy się władza boska niż

ojcowska, a z drugiej, gdybyśmy pozwolili, żeby dzieci żydowskie zostały potępione,
odpowiedzialność spadłaby na nas.

Wszystko to znakomite powody, przynajmniej dla ówczesnej mentalności. Lecz

święty Tomasz odpowiada, że są bez znaczenia. Jedna z obiekcji jest być może mało

empiryczna, ale w pełni zasadna od strony pedagogicznej: to daremne chrzcić dziecko,
które nie jest jeszcze w stanie decydować, ponieważ kiedy dorośnie, rodzice mogą je

przekonać, by powróciło do wiary ojców. Silniejszy jest jednak argument prawa
naturalnego: dziecko w sposób naturalny aż do wieku dorosłego pozostaje pod władzą

ojcowską, zostanie więc zbawione poprzez wiarę rodziców. Nie powinniśmy
ingerować w ten delikatny układ. Nawróci się, jeśli zechce, kiedy zrobi użytek z

rozumu.

Dalej, nawet książę nie może naruszyć porządku prawa naturalnego i boskiego, a

więc nie powinien pozbawiać dziecka więzi z rodzicami, nawet po to, aby ocalić jego
duszę. Człowiek podporządkowany jest Bogu według prawa tak, aby mógł go poznać,

ale w przypadku nieletniego nakaz taki realizowany jest poprzez zasady ojców. Należy
zauważyć, że w tym miejscu Tomasz nie kwestionuje prawa nie tylko dziecka, ale też

background image

rodziców do podporządkowania się Bogu nie według przepisów Państwa, ale w

zgodzie z prawem naturalnym. W końcu nie należy mówić, że grzeszymy, nie ratując
kogoś przed potępieniem: zgrzeszą co najwyżej jego rodzice, a my nie powinniśmy

wtykać nosa w ich decyzję, z tego samego powodu, dla którego, jeśli ktoś skazany
został na śmierć przez swojego naturalnego sędziego, my nie możemy sobie pozwolić

na to, aby go siłą uwolnić.

Głównym jednak argumentem w tej kwestii, który uważam za wspaniały przykład

rozsądku i który jest moim zdaniem bardzo „katolicki”, bardzo kościelny, w
najlepszym znaczeniu tego słowa, jest argument dotyczący obyczaju i tradycji

Kościoła — silniejszego od opinii jakiegokolwiek doktrynera, może nawet świętego
Augustyna. A więc jeśli spojrzeć w przeszłość — mówi Tomasz — ani Kościół, ani

Państwo nie próbowały nigdy chrzcić żydowskich dzieci, nie robili tego nawet
najbardziej chrześcijańscy cesarze, jak Teodozjusz czy Konstantyn. Gdyby było to

zgodne ze zdrowym rozsądkiem, na pewno by to zrobili. Ale nie zrobili.

Argument ten jest przepiękny i wyraża uparte przekonanie świętego Tomasza, że

rozum ludzki jest sam w sobie zdrowy, tak że można zaufać nawet rozumowi żydów,
przynajmniej w takim stopniu, w jakim ufamy rozumowi Konstantyna. Drogi stary

Tomasz, zdolny nauczyć nas jeszcze, czym jest nowe.

maj 1994

background image

M

IASTA

PEWNE

SIEBIE

I

NIEPEWNE

.

K

ILKA

UWAG

NA

TEMAT

MIEJSKIEJ

PSYCHOLOGII

Wróciłem właśnie z Drezna. Jest to miasto, które miałoby wszelkie powody, żeby

się nad sobą użalać. Wspaniała stolica Saksonii, nazywana przez Herdera Florencją

Północy, położona wśród czysto romantycznego pejzażu, na trzy miesiące” przed
kapitulacją Niemiec padła ofiarą najokrutniejszych w całej historii wojny nalotów

dywanowych. Zrównana z ziemią, i to bez naglącej potrzeby, było już bowiem
wiadomo, że Rosjanie wkrótce tam dotrą, a kraj czekał na klęczkach. Mówią to

również Anglicy i Amerykanie, którzy wciąż okazują wyrzuty sumienia.

Miasto zaś, nie zapominając, przeżyło swoją żałobę bez biadolenia, bez robienia z

siebie ofiary i, chciałoby się rzec, bez urazy. Zakładając, że przypuszczalnie znacie
historię, pokazują wam z dumą odbudowane pałace, wieże, kościoły, niesamowitą

Pinakotekę, mówiąc, jak to na 2006 r., osiemsetlecie miasta, wszystko będzie gotowe
— zastąpią nawet obrzydliwe budynki postawione w pośpiechu zaraz po wojnie i

przywrócą XVIII—wieczne fasady, które Bellotto odtworzył wiernie na swoich
obrazach (Bellotto nie był tak wrażliwy na nieuchwytność atmosfery jak jego wuj

Canaletto, ale odznaczał się przejrzystym realizmem i również stare centrum
Warszawy zawdzięcza mu swoją odbudowę).

W Dreźnie nie pytają was nawet, czy miasto wydaje się wam piękne. Sami wam o

tym mówią. Nasuwa mi to myśl, że miasta dzielą się zazwyczaj na dwie kategorie:

miasta pewne siebie i niepewne. Wymienię tylko kilka miast pewnych siebie,
uprzedzając, że wśród niepewnych znajdują się nawet stolice.

W miastach pewnych siebie ludziom nawet się nie śni, żeby zapytać zwiedzającego,

co myśli o ich mieście. Niektóre wyprzedają bezwstydnie swój mit („Paris, la vie

lumiere”, „Quanto sei bella Roma”, „New York, New York”), ale nie proszą, byście
wyrażali swoją aprobatę. Rozumie się samo przez się, że musicie być pod

piorunującym wrażeniem, a jeśli nie, tym gorzej dla was. Potem są inne miasta, na
przykład Londyn, Mediolan czy Amsterdam, które podsuwają wam co prawda w

hotelu folder albo przewodnik z tym, co warto zobaczyć, ale nie mówią wiele o sobie, a
w każdym razie nie są zainteresowane waszą opinią. Osobną kategorią jest Buenos

Aires: późną nocą zastanawiają się tam nad tożsamością argentyńską, ale jest to ich
narodowa zabawa — to, że „Buenos Aires ąuerido” powinno was w sobie rozkochać,

nigdy nie jest podawane w wątpliwość.

We Włoszech, jeśli jakieś miasto jest siebie niepewne, przy różnych publicznych

okazjach określa siebie jako „najdostojniejsze miasto”. To oczywiste, że nawet jeśli
liczą sobie niewiele wieków, wszystkie miasta są bardzo stare, poza tymi

wybudowanymi w ciągu ostatnich dziesięcioleci; ale miasta niepewne czują potrzebę,
aby o tym mówić. Zazwyczaj jednak (na całym świecie) oznaką niepewności jest

pytanie, które stawia wam od razu ten, kto was przyjmuje: „Co pan myśli o naszym
mieście?”

Zdarzało mi się, że na lotniskach strasznie zakompleksionych miast nacierali na

mnie dziennikarze i pierwszym pytaniem było: „Czy przyjeżdża pan tu po raz

pierwszy? Co pan myśli o naszym mieście?” A kiedy zauważałem, że nie mogę nic
myśleć, jako że jeszcze go nie widziałem, nalegali: „No tak, ale co spodziewał się pan

zastać, jakie miał pan wyobrażenie?” Wiedzą doskonale, że jeśli nie jesteście
prowokatorami, padnie odpowiedź grzecznościowa, powiecie, że znaliście ze słyszenia

to fascynujące i (jeśli jesteście naprawdę uczciwi) pełne kontrastów miasto. Wtedy na
chwilę się uspokajają, ale dopóki tam jesteście, nie przestaną was o to nagabywać.

background image

W niektórych miastach wasza grzecznościowa odpowiedź spotyka się z

kontratakiem. Prześcigają się w komunikowaniu wam, że kontrasty są ogromne,
problemy dramatyczne i nie rozwiązane. Nie ulegacie prowokacji i nie odpowiadacie,

że to prawda. Obrażają się. Czasami nawet w mieście słynnym ze swoich walorów i
piękna zadają wam to fatalne pytanie. Odkrywacie wówczas, że pod blichtrem

bogactwa miasto skrywa brak tożsamości.

Istnieją też miasta które odzyskują pewność siebie. Neapol zdany był z mieszaniny

zbolałej dumy i triumfującego samookaleczania. Ostatnio pewien mój przyjaciel
powiedział do taksówkarza, który miał go zawieźć na lotnisko, że być może się spóźnią

z powodu korków. Taksówkarz odpowiedział z dumą (nie zbolałą), że teraz ruch w
mieście odbywa się bez problemu. Mój przyjaciel komentował, że po raz pierwszy w

życiu spotkał taksówkarza (na całym świecie), który wyraża się dobrze o miejskiej
administracji.

Niekiedy miasto, już bardzo siebie pewne, zaczyna czuć się nieswojo. Trzymajcie

się na baczności, kiedy pytają was, co o nich myślicie: odpowiadajcie z entuzjazmem,

ale rozejrzyjcie się wokół, żeby odkryć przyczyny niedomagali.

kwiecień 1996

background image

C

ZY

E

LIE

W

IESEL

JEST

RASISTOWSKIM

ANTYSEMITĄ

?

O

NEONAZISTOWSKIM

UŻYCIU

INTERNETU

L’Academie Universelle des Cultures zebrała się w ubiegłym tygodniu w Sienie, aby

omówić projekt, nad którym pracuje od prawie dwóch lat: chodzi o książkę

przeznaczoną dla dzieci z całego świata, mającą na celu wychowanie przeciw
rasizmowi, a w imię tolerancji i współżycia między różnymi grupami i kulturami.

Pominę powody (zarazem symboliczne i ekonomiczne), dla których książka ta
miałaby być taka sama dla wszystkich, od Polinezji po Berlin; otrzymaną już

(bezinteresowną) zgodę ważnych wydawców; poszukiwania mające wyodrębnić
spośród tysięcy obrazów znanych dzieciom z różnych krajów możliwe figuratywne

„esperanto”; to, że w Sienie zorientowano się, iż stworzenie jednej książki,
zrozumiałej dla dziecka afrykańskiego i japońskiego, stwarza problemy nie do

pokonania, dlatego pierwszym wymogiem będzie opracowanie multimedialnego
podręcznika dla wychowawców z wszystkich krajów, instruującego, jak przybliżyć te

same podstawowe pojęcia dzieciom odmiennych kultur.

Kolegom przybyłym do Sieny (zewsząd: od Tajlandii po Izrael, od Wybrzeża Kości

Słoniowej po Norwegię, wszystkim zorientowanym na bieżąco w przebiegu
poprzednich dyskusji) dostarczono notatkę, w której wyliczono niektóre nie

rozwiązane jeszcze problemy, pobudzając w ten sposób dyskusję: jak mamy mówić o
holocauście dzieciom z Nowej Gwinei, które nie tylko nie widziały nigdy Żyda, ale nie

wiedzą nawet, gdzie jest Europa? A jeśli mówimy o ludobójstwie ogólnie, czy nie
ryzykujemy, że przekażemy pojęcia abstrakcyjne, nie dostarczając rozpoznawalnych

obrazów i „historii”? Czy powinniśmy mówić o „rasizmie”, kiedy pojęcie rasy jest
późnym wytworem kultury zachodniej, zaś doświadczeniem wielu z tych dzieci jest

współistnienie z członkami odmiennych kultur? Czy powinniśmy wyjść od
stwierdzenia, że różnica istnieje (podobnie jak istnieje wśród zwierząt i kwiatów), ale

że jest pozytywna i może stworzyć miejsce dla pięknych ogrodów? Jeśli możemy
przypomnieć dziecku europejskiemu, co się dzieje, kiedy jakiś naród obwieszcza swoją

wyższość nad innymi, to czy można w taki sam sposób przedstawić to dzieciom
wyrastającym w kulturze, gdzie poczucie zajmowania centralnej pozycji w świecie nie

przerodziło się nigdy w pomysł unicestwienia innych? Czy wezwanie do tolerancji
wobec wszystkich obyczajów i tradycji powinno zostać ograniczone listą rzeczy

„niedopuszczalnych” (jak na przykład kanibalizm)?

Były to problemy pedagogiczne i komunikacyjne niemałej wagi, i należało je

przedyskutować. Otóż zdarzyło się tak, że list ten (prywatny, ale nie tajny)
opublikowany został przez florencką „Nazione”. Być może nie zaznaczono

opuszczonych fragmentów, być może nie podkreślono, że chodzi o notatkę roboczą.
27 maja, nie licząc się z przebiegiem sieneńskich prac, do gazet przesłany został faks

zawierający ostry protest przeciwko rzekomemu rasizmowi tej inicjatywy, podpisany
przez osoby (nie bardzo znane, ale wynika to może z mojej niewiedzy) z Paryża,

Utrechtu, Pensylwanii, Południowej Afryki itd.

W faksie twierdzi się, że: a) według naszego dokumentu różnica między psem a

kotem jest taka sama, jak między Chińczykiem a Szwedem (pomysł, który nie
przyszedł do głowy nawet Himmlerowi); b) stwierdzenie, iż w pewnych kulturach

istnieje niedestrukcyjna duma etniczna, uwiecznia ideę rasy wybranej; c) kanibalizm
jest niedopuszczalny, zaś nad ludobójstwem można przejść do porządku dziennego;

d) uznanie, iż Chińczyk w sposób widoczny różni się od Szweda, jest tożsame z
potwierdzeniem, że różnice są stałe (tak jakby mieszane małżeństwa nie dowodziły

background image

czegoś przeciwnego). I tak dalej.

Można by skwitować ten epizod stwierdzeniem (w tym przypadku rzeczywiście

rasistowskim), że matka kretynów jest zawsze w ciąży, albo dokonać przeglądu osób

nie zaproszonych na kongres (bardzo wysoki procent, biorąc pod uwagę liczbę
ludności świata). Można by też poprosić poważnych uczonych, żeby nie wypowiadali

się na temat nie istniejącego jeszcze dzieła i by nie zapominali, że prezydentem
Akademii jest Elie Wiesel (Pokojowa Nagroda Nobla), w który cudem przeżył obozy

zakłady i poświęcił całe swoje życie walce z rasizmem.

Mam jednak inne obawy. Biorąc pod uwagę, że większość sygnatariuszy protestu

nie zna włoskiego, ktoś w złej wierze, zabawiając się w Internecie, wysłał alarm:
„Grupa złych typów nawołuje w Sienie do rasizmu”. Wiele osób zaś w dobrej wierze

zaprotestowało (jak sam bym uczynił). Zauważyłem, że, jak to udowadnia
amerykańska prawica neorasistowska, można wykorzystywać Internet do

rozpowszechniania fałszywych wiadomości i wywoływania powszechnej
pseudoaprobaty. I w tym leży zagrożenie neonazizmem.

Ponieważ nie można pominąć pewnych rzeczy, uważam za konieczne zaznaczyć, że

jedyna włoska sygnatariuszka apelu nazywa się Paola Tabet i przedstawia się jako

etnolog z uniwersytetu w Sienie.

czerwiec 1995

background image

F

RED

A

STAIRE

I

G

INGER

R

OGERS

WYMYŚLILI

WŁOSKĄ

POLITYKĘ

Umarła Ginger Rogers. Wyobrażam sobie, że wiadomość ta poruszy moich

rówieśników oraz kinomanów w każdym wieku, którzy widzą ją wciąż tańczącą ze

zwiewną gracją w ranjionach niezapomnianego Freda Astaire’a. Patrząc z
perspektywy czasu, zauważymy, że być może Astaire miał zdolniejsze partnerki, a

Ginger — kiedy nie tańczy — porusza się krokiem przyciężkim i trochę koślawym, jak
De Sica w roli sierżanta z filmu Chleb, miłość i fantazja. Ale cóż z tego? To właśnie oni

stworzyli klasyczną parę i to ich zwiewne walce i beztroskie stepowanie stworzyły ów
mit, który po latach jeszcze miał zafascynować Felliniego w jego filmie Ginger i Fred.

Nie ma to być jednak nostalgiczne wspomnienie. Chodzi o to, że wraz z Ginger i

Fredem, tymi prawdziwymi, narzucony został model życia jako spektaklu i spektaklu

jako życia, który dziś dominuje w naszym społeczeństwie. Nawet jeśli oni o tym nie
wiedzieli i sądzili, że zajmują się wyłącznie uczciwą rozrywką, „That’s entertainment”

zatytułowane będzie po czterdziestu latach przypomnienie najsłynniejszych musicali.

Dochodzimy do musicalu, który — jak wszyscy wiedzą —jest najpierw widowiskiem

teatralnym, a potem filmowym, w którym postaci trochę mówią, a trochę śpiewają.
Już samo to byłoby wystarczającym powodem dla stwierdzenia, że musical nie jest jak

życie, ale przecież nie są nim też ani opera, ani operetka.

Chodzi o to, że musical amerykański posiada inną cechę: podczas gdy opera nie

traktuje jako problem tego, że jej postaci śpiewają zamiast mówić, i przyzwala na to,
by dziewczyna cierpiąca na gruźlicę wydawała z siebie głośne dźwięki zupełnie nie

przystające do stanu jej płuc, to musical stara się tę dziwność uzasadnić. Dlatego
opowiada zawsze historię kilku osób, które zamierzają wystawić lub wystawiają

musical. A zatem musical mówi zawsze i przede wszystkim o samym sobie i stanowi
wzór owej metapowieści, którą krytycy literaccy uważają za zjawisko

postmodernistyczne, gdzie narrator „wystawia na scenę” postać piszącą powieść,
zazwyczaj właśnie tę, o której się opowiada.

Czyniąc tak, musical zakłada, że życie jest spektaklem, zważywszy, iż

przeciwieństwa losu, z którymi zmagają się postaci, dotyczą ogromnego i heroicznego

zadania wystawienia spektaklu. Dla Ginger i Freda dotrzeć do triumfalnego wieczoru
premiery, to tak jak dla Achillesa pokonać Hektora albo dla Ulissesa zdobyć Troję.

Żyjąc wciąż i niepostrzeżenie między spektaklem a rzeczywistością, postaci musicalu
nie wiedzą nigdy, kiedy żyją, a kiedy grają.

To wyjaśnia, dlaczego Fred Astaire udaje się na każde spotkanie wystrojony we frak

i dlaczego, kiedy w filmie realistycznym powinien przywiązać Ginger do ramy łóżka

(albo ona jego — i powinni posiąść siebie z dziką energią, jak sugerowałby ich „basie
instinct”), on zaczyna z nią tańczyć na tarasie. Śpiewając. I płynąc w powietrzu.

Wielkość i wdzięk Ginger i Freda polegały na tym, że mówiąc sobie z uśmiechem, iż

życie jest spektaklem, oni w tym spektaklu pozostawali, nie pragnąc przekroczyć

granic życia. Chcę przez to powiedzieć, że Fredowi Astaire’owi nie przyszło nigdy do
głowy kandydowanie na prezydenta Stanów Zjednoczonych tylko dlatego, że umiał w

niedościgły sposób stepować.

Jednak wbrew intencji boskich Ginger i Freda ich lekcja nabrała zupełnie innego

znaczenia. To, co dzisiaj nazywamy „spektaklem politycznym”, jest niczym innym jak
powolną transformacją podstawowej zasady musicalu. Pomyślmy tylko, że

najbardziej zaciekła debata telewizyjna nie ma już za temat ,jak rządzić krajem”, ale
,jak pokazać dobrą debatę polityczną”: debata skupia się nad regułami debaty,

równowagą w condicio, zapał prowadzącego wyraża się w pokazaniu, jak — przy

background image

użyciu najbardziej wyszukanych technologii — prowadzi on dobrą debatę. Nazajutrz

gazety wystawiają oceny, zarówno całej debacie, jak i tanecznym krokom wykonanym
przez dyskutantów.

Jeśli kiedyś z jednej strony żyło się i zajmowało polityką, a potem szło do teatru

albo do kina, żeby zobaczyć tych, którzy dawali sobie po gębie, dzisiaj uprawia się

politykę, dając sobie po gębie i oczekując poparcia osób, które — aby uczestniczyć w
życiu politycznym — oglądają na ekranie tych, którzy dają sobie po gębie.

Wyjaśnia to również, dlaczego repertuar polityków sprowadza się do niewielu

prostych kwestii i niewielu stałych myśli; i dlaczego, na wzór musicalu, dominuje gra

dwuznaczności. Ginger sądziła zawsze, że Fred to kto inny, a Fred, że ona kocha
innego: obydwoje czynili wszystko, żeby stworzyć niejasność, a potem w końcu sama

sytuacja zadawała wszystkiemu kłam. Nie inna wydaje się obecna gra polityczna. Z
ostatnią nieoczekiwaną konsekwencją: również widzowie postanowili uczestniczyć w

widowisku. I tak, wychodząc po ostatnim głosowaniu, skłamali ankieterom. W ten
sposób domniemany zwycięzca rzucił się triumfalnie, stepując, w ramiona Ginger,

która jednak kochała innego.

maj 1995

background image

W

TO

POD

UWAGĘ

, J

ANIE

P

AWLE

.

S

OLIDARYZUJĘ

SIĘ

,

ALE

R

USHDIE

POZOSTAJE

PROBLEMEM

Jesteśmy dziwnym krajem. Czytam właśnie różne polemiki dotyczące meczetu w

Rzymie oraz domniemanego różańca odmówionego przez posłankę Pivetti

(domniemanego, podkreślam: dopóki ona sama nie wystosuje podpisanego
komunikatu prasowego, nigdy nie ufać gazetom — wolność prasy w połączeniu z

prawem do niedowierzania stanowią dwa podstawowe warunki demokracji!).
Wszystko to ma posmak fantastyki naukowej, jakbyśmy dyskutowali o

dopuszczalności kanibalizmu. We wszystkich zachodnich stolicach znajdują się
kościoły adwentowe, świątynie masońskie oraz meczety. Jest to najnaturalniejsza

rzecz na świecie. Jeśli we Włoszech jeszcze się o tym dyskutuje, to znaczy, że zaledwie
ocieramy się o świat europejski. Chciałbym tylko zauważyć, że — ponieważ każdy

obywatel ma prawo przekazać osiem tysiącznych swoich podatków na wyznanie
religijne wystarczająco reprezentowane w kraju (ja przekazuję na waldensów,

ponieważ wydają mi się sympatyczni, a nie ze względów wyznaniowych), więc gdy
tylko włoscy muzułmanie osiągną wystarczającą liczebność, pojawią się z zeznaniach

podatkowych. Nie będąc muzułmaninem, podczas moich podróży wchodziłem do
meczetów tylko wtedy, kiedy byłem w mokasynach — jeśli miałem buty sznurowane,

starałem się tego unikać. Gdyby jednak muzułmanin przyszedł do mojego domu, aby
zakazać mi picia wyrafinowanych słodów z Highlands, za ucho odprowadziłbym go do

drzwi.

Uważam za słuszne, żeby chrześcijanie modlili się, by świat nie stał się

muzułmański, i vice versa. Ale zgadzam się z tymi, którzy oponowali, twierdząc, że
przewodnicząca Izby może klęczeć w tej sprawie przy własnym łóżku, jednak powinna

unikać robienia tego publicznie, ponieważ są obywatele włoscy, którzy wybrali islam,
a nie patrzyłbym życzliwie, jak przewodniczący Izby modli się publicznie, żeby we

Włoszech nie było badaczy semiotyki grających na flecie prostym oraz brodaczy o
imieniu Umberto, ponieważ poczułbym się niesłusznie dyskryminowany.

Powiedziawszy to dla objaśnienia spraw tego dziwnego kraju, próbuję znaleźć się w

skórze Jana Pawła II, który, biedaczek, zrobił wszystko co mógł: skomentował

przychylnie otwarcie meczetu w Rzymie i poprosił, aby zastosowano par condicio (on
również; ależ to teraz modne), to znaczy, żeby otwarto kościoły katolickie w tych

krajach muzułmańskich, w których fundamentaliści próbują temu przeszkodzić.
Ostatnie wydarzenia udowodniły, że nawet my, naród zachodni, chrześcijański i

demokratyczny (choć już nie chrześcijańsko—demokratyczny), jeśli chodzi o
fundamenta—listów, nie możemy nikomu udzielać lekcji. Weź to pod uwagę, Janie

Pawle. Papież musi mieć się na baczności przed wiernymi, nie przed niewiernymi.

Jednak mnie problemem nie wydaje się meczet, ani nawet zasada par condicio,

która robi wrażenie sensownej. Chciałbym, aby papież zajął stanowisko w sprawie
Rushdiego, więcej, chciałbym, żeby zajęli je też różni przywódcy państw zachodnich.

To, że muzułmanin czy adwentysta dnia siódmego mogą modlić się swobodnie w
kościele, jaki im się podoba, wydaje mi się czymś, co w cywilizowanym kraju nie

powinno nawet zajmować kolumny w gazecie. To, że w obcym i barbarzyńskim kraju
może zostać wydany wyrok śmierci, wydaje mi się jedną z tych rzeczy, które —

obtorto collo — trzeba zaakceptować. Ale gdyby barbarzyński kraj, taki jak stan Nowy
Jork, skazał na śmierć osobę mieszkającą w Rzymie i wysłał do tego miasta swojego

nikczemnego kata, żeby wykonywał tam swój nikczemny fach na przekór prawu
państwa włoskiego (bardzo cywilizowanego), domagałbym się co najmniej zerwania

background image

stosunków dyplomatycznych. I w istocie, ci w Stanie Nowy Jork są barbarzyńcami, ale

nie do tego stopnia. Gdyby chcieli zabić (zgodnie z ich barbarzyńskimi obyczajami)
kogoś, kto mieszka we Włoszech, zażądaliby przynajmniej ekstradycji.

W przypadku Rushdiego natomiast barbarzyńskie państwo, które skazało na

śmierć kogoś, kto pogwałcił prawo lokalne, domaga się, żeby wyrok wykonany został

również na obcym terytorium. Ten sposób postępowania wydaje mi się tak
barbarzyński, że na ten temat chciałbym usłyszeć opinię nie tylko przywódców państw

zachodnich, ale także papieża.

Pamiętam, że w poprzednich wiekach kraje muzułmańskie należały do najbardziej

tolerancyjnych. Za rozsądną opłatą można było być żydami albo chrześcijanami. Ale
jeśli teraz kraj muzułmański zachowuje się w sposób niedopuszczalny w sensie

międzynarodowym, należy pokazać pazury.

Meczet w Rzymie, obowiązkowo. Wzywam posłankę Pivetti nie do tego, żeby

odmawiała różaniec w intencji zażegnania groźby islamu (który dotyczy tylko
skromnego procentu wolnych obywateli włoskich), ale aby na jedną z imprez

kulturalnych w Montecitorio zaprosiła Salmana Rushdiego. Wtedy zobaczymy, jak
zachowa się państwo włoskie. A, czcigodna przewodnicząco Izby, jeśli podczas tej

wizyty zabiją pani Rushdiego, to już pani broszka. I nasza.

lipiec 1995

background image

C

ZARODZIEJE

,

NARKOMANI

,

WIDEOPISARZE

,

GOLEMY

,

AUTOMATY

I

DZIENNIKARZE

Osobiste komputery oraz programy wideopisania są w obiegu od początku lat 80.

Po piętnastu latach z wideopisania korzysta zapewne duża liczba osób, ale bez pudła

można stwierdzić, że na pewno nie większość. Używają komputera urzędnicy i
sekretarze, pisarze, uczeni i dziennikarze, a także niektórzy studenci w tych szkołach,

do których je zakupiono — jednak, oczywiście, tych, którzy go nie używają, jest więcej.
A pośród nich znajdują się również osoby o różnorodnych talentach, które wolą pisać

piórem albo na maszynie — z lenistwa, dla zasady, dla przyjemności albo z nieufności.

Dla bardzo wielu zatem komputer pozostaje tajemniczym przyrządem, o którym

dowiadują się za pośrednictwem legend. Znajdujemy się mniej więcej w sytuacji
pewnych archaicznych społeczeństw, gdzie większość była analfabetami i patrzyła z

podziwem i podejrzliwością na tych, którzy kładli przed sobą niezwykły przedmiot
zwany książką albo papirusem i czerpali zeń tajemne informacje albo sporządzali

dziwne znaki na pergaminie, aby porozumiewać się na odległość z innymi adeptami
tej sztuki. Nie zapominajmy, że jednym z powodów ludowego antysemityzmu była

nieufność warstw chłopskich wobec społeczności, w której każdy od dzieciństwa był
obeznany z książką (gdzie pojawiały się czarnoksięskie znaki).

To zatem dość naturalne, że komputer wymieniany jest właśnie w czarnoksięskim

kontekście w różnych ankietach i wywiadach, gdzie jawi się jako Golem obdarzony

niewytłumaczalnymi możliwościami. Najdziwniejsze, że piszą te artykuły i zadają te
pytania dziennikarze, którzy już (w ogromnej większości) piszą na komputerze, do

czego zmusza ich praca redakcyjna.

To prawda, że dobry dziennikarz, podchodząc do jakiegoś problemu, nie powinien

stawiać się w pozycji kogoś, kto wszystko już o tym wie, ale tego, kto nie wie nic,
zadając pytania, które zadawałby sobie najbardziej nie przygotowany czytelnik.

Inaczej nie pisywałby do gazety, tylko do naukowego czasopisma przeznaczonego dla
specjalistów. Jednak postawienie się w roli najmniej doświadczonego może oznaczać

dwie rzeczy: należy albo wyjść od jego domniemanej niewiedzy, aby go oświecić, lub
też pocieszyć go W jego niewiedzy. Jeśli się dobrze zastanowić, wybór ten leży u

źródeł wielu polemik ostatnich tygodni, dotyczących roli mediów — jeśli jest wielu
magów i czcicieli diabła, dziennikarz ma obowiązek o tym poinformować, ale może to

uczynić, zarówno zwracając się do kogoś, kto wyjaśnia, że magowie ci mają tylko
jeden sekret, umiejętność przekonywania łatwowiernych, jak też pytając samych

magów i biorąc ich na poważnie.

Analogicznie zdarza się, że dziennikarze znawcy komputerów, pragnąc uszanować

dyletantów, podtrzymują ich w pewnych prymitywnych wierzeniach. Ktoś nie
przygotowany myśli, że dzisiaj pisarz umie wprowadzić do komputera formułę

magiczną, naciska guzik i ma gotowy poemat nie rymowanym jedenastozgłoskowcem
(i rzadko mu się przypomina, że trash in, trash out znaczy, że komputer jest maszyną

i jeśli włożysz do niej śmieci, to wyjdą również śmieci). Nie przygotowany podejrzewa,
że kto pisze na komputerze, pisze zawsze i wyłącznie na komputerze — nie wyjawia

mu się, że kto jeździ samochodem, często chodzi też pieszo, choćby z domu na
parking. Nie wyjawia się nie wiedzącemu, że zazwyczaj ten, kto pisze, zmienia

sposoby pisania zależnie od wymagań, kaprysu, miejsca, w którym się znajduje,
czasem używając pióra, czasem ołówka, komputera zaś często w fazie zaawansowanej

(lub wręcz odwrotnie, ponieważ znam też osoby, które piszą od razu na komputerze,
drukują, a potem przepisują kaligraficznym pismem). Zachęca się nie

background image

przygotowanego, aby wierzył, że wideopisanie automatyzuje myśl, gdy tymczasem dla

wielu pisanie elektroniczne wyzwala myśl z różnych mechanicznych zniewoleń,
ponieważ pozwala zapisywać, co przychodzi do głowy, a potem spokojnie poprawiać

(powiedziałem jednak: dla wielu, bowiem trzeba wiedzieć, że inni, a czasami ci sami,
którzy w innych okolicznościach pisaliby na komputerze, aby móc opracować trudne

pojęcia z niezbędną powolnością, potrzebują oporu papieru i twardego grafitu).

I tak ogromna większość osób wciąż postrzega komputer w sposób magiczny,

całkiem jakby w obiegu nie było już aż nadto magii, albo jako narkotyk, który
zniewala jednostki, zmuszone w transie wpatrywać się w ekran. To prawda, że istnieją

uzależnieni od komputera (i jest to bardzo poważne zjawisko psychologiczne), ale
wielu z tych, którzy tak myślą, spędza dzień w transie przed telewizorem. Są jak ci,

którzy wstrzykują sobie w żyłę działki heroiny i jednocześnie myślą, z litością i
wzgardą, o nieszczęśnikach, którzy w owym momencie rujnują sobie życie, paląc

papierosa albo wysączając butelczynę.

lipiec 1996

background image

C

ZY

PODSŁUCH

ZAŁOŻYŁ

MAJORDOMUS

?

N

IE

MOŻNA

ZLEKCEWAŻYĆ

ŻADNEJ

HIPOTEZY

Tydzień po odkryciu podsłuchu w biurze Berlusconiego zalew hipotez jeszcze się

nie skończył, a przecież nie zostały dotąd przedstawione wszystkie. Ćwiczenie, które

proponuję, nie ma żadnych żartobliwych intencji. Rzecz w tym, że, —Jak uczyniłby
każdy autor powieści kryminalnych, w obliczu przestępstwa popełnionego w

zamkniętym pomieszczeniu należy podejrzewać wszystkich, od syna ofiary po
rodzinnego duszpasterza, a nawet majordomusa, choć jest to sprzeczne z wszelkimi

zasadami powieści policyjnej. Postawmy zatem wszystkie hipotezy. Kto założył
podsłuch?

1. Rząd: żeby dowiedzieć się nie wiadomo czego, jeśli weźmie się pod uwagę, iż

wystarczyłoby przeczytać gazety, aby poznać nastroje i plany opozycji, ale mniejsza o

to.

2. D’Alema, żeby nakłonić potem Berlusconiego, by mu o tym opowiedział,

umacniając w ten sposób dwuznaczne porozumienie między większością
parlamentarną a opozycją.

3. Sędziowie, którzy prowadzą dochodzenie w sprawie Berlusconiego, jako że

założyli go u wszystkich, w których sprawie prowadzą dochodzenie; to prawda, że

(ponieważ podsłuchiwanie parlamentarzysty jest nielegalne) nawet gdyby zebrali
jakieś ważkie materiały, nie mogliby ich użyć, ale, oczywiście, nic nie zabrania

wyobrażać sobie sędziego wariata.

4. Wygłupiony wywiad, choćby z nawyku: od pięćdziesięciu lat (a nawet dłużej)

prowadzi kartoteki i szpieguje wszystkich, nie ma więc powodu, dlaczego nie miałby
robić tego również z Berlusconim; to prawda, że ludzie z wywiadu to jeszcze ci sami,

których on mianował, ale kiedy wywiad jest wygłupiony, gryzie nawet rękę pana (w
innym przypadku, jakie by to było odchylenie).

5. Stowarzyszenie tajemnych mocy, od loży masońskiej P2 po Koleje Państwowe;

żeby moce tajemne dobrze funkcjonowały, konieczne jest, aby powiązane były ze

skołowanym wywiadem, stąd hipoteza ta zbiega się z poprzednią.

6. Fini lub Casini, aby zebrać dane, skąd wykurzyć Berlusconiego.

7. Berlusconi, i to w dwóch celach: pierwszy przystaje do taktyki robienia z siebie

ofiary, którą zawsze się kierował (czym poprawiał sobie wizerunek i zjednywał

powszechną solidarność); drugi tłumaczyłby, dlaczego powiedział o tym natychmiast
D’Alemie, a nie Prodiemu —mianowicie po to, aby posiać niezgodę w szeregach

większości.

8. Pani Berlusconi, za pośrednictwem agencji detektywistycznej wyspecjalizowanej

w sprawach małżeńskich.

9. Przemysłowi i finansowi przeciwnicy Berlusconiego —z powodu spraw, które nie

mają nic wspólnego (bezpośrednio) z polityką (lista podejrzanych ciągnie się od
Murdocha po Enza Siciliana).

10. Gazeta karmiąca się skandalami: szpiegują lady Dianę, fotografują nagiego

Casiniego, dlaczego nie mieliby chcieć pikantnego materiału o tajnych rozmowach

Berlusconiego?

11. „L’Espresso”, żeby wywołać sensację: zauważyliście, ile wiedzą o telematyce

Enrico Pedemonte i Franco Carlini; wyobraźcie ich sobie — podobnie jak w „Wall
Street” — jak wnikają do siedziby Berlusconiego przebrani za chłopców do sprzątania,

i zabawa gotowa. 12. Ja, żeby móc wykonać te Zapiski.

Powinno nas zastanowić, iż żadna z tych hipotez, choć absurdalna, nie jest

background image

nieprawdopodobna — w tym sensie, że wszystkie są technicznie możliwe. A zatem

jakkolwiek miałaby się skończyć sprawa Berlusconiego, problem pozostaje. Żyjemy w
czymś w rodzaju Orwellowskiego roku 1984, gdzie Wielki Brat może wiedzieć, co

robimy w każdej minucie. Różnica leży w tym, że Wielki Brat był jeden, był jedyną
Władzą i jedynym, który miał środki pozwalające na szpiegowanie wszystkich, gdy

tymczasem prawdopodobieństwo wyliczonych przeze mnie hipotez mówi, że
niepokojąca nas Władza jest powszechna, czyli że każdy z nas mogłaby się w nią

wcielić i że może wszystkie współdziałają w tym samym momencie.

W czasach sprawy Moro napisałem, że Czerwone Brygady są (jak wówczas

mówiono) „szalone”, nie dlatego że ujawniły władzę wielkich korporacji, w czym miały
absolutną rację (zresztą nie odkrywały nic nowego), ale dlatego że myślały, iż można

trafić je „w serce” (a potem trafiały w serca biedaków, których władza była żadna).
Wielkie spółki istnieją, ale nie stanowią władzy integralnej: zdominowani jesteśmy

przez przemysł komputerowy, ale zauważcie walkę na noże między Microsoft i
Netscape. Gdzie znajduje się „serce” tego „projektu”? Nie ma ani serca, ani projektu,

ani intencji, podobnie jak pszczoły nie mają zamiaru budować takiego ula, jaki w
końcu powstaje.

A zatem, żeby się bronić, niczemu już nie służy szukanie winnego w jednej tylko

sprawie (ponieważ następnego dnia pojawi się kolejna) i — chociaż nasz kraj zdaje się

szczególnie nękany podobnymi problemami — sytuacja ta nie dotyczy wyłącznie
Włoch. Najlepsze (lub najgorsze) jest to, że jeszcze nie wiemy, jak się reaguje, jak się

przeciwdziała takiemu zbiorowemu działaniu ograniczającemu jednostkową wolność,
bez gwarancji, że jeden Wielki Brat będzie miał przynajmniej przebłysk mądrości lub

ostrożności.

Stanowi to wyzwanie dla przyszłego tysiąclecia. Aby mu sprostać, nie wystarczą już

tradycyjne aparaty polityczne i sądownicze, a odwoływanie się do nich opóźnia tylko
uzyskanie odpowiedzi, której szukamy.

październik 1996

background image

C

HCECIE

WIEDZIEĆ

,

JAK

DZIAŁA

HOROSKOP

WEDŁUG

METODY

B

ARNUMA

?

Studium, o którym chcę wam opowiedzieć (autorstwa Christophera C. Frencha i

innych), opublikowane zostało trzy lata temu w angielskim wydaniu „The Sceptical

Inąuirer”, ale ja natknąłem się na nie dopiero teraz, przetłumaczone w równorzędnym
czasopiśmie argentyńskim „El ojo esceptico”, wydawanym przez miejscowe Centro

para la Investigacion y Refutacion de la Pseudociencia. Analogiczne organizmy
istnieją w różnych innych krajach (we Włoszech działa Komitet Kontroli Twierdzeń

Dotyczących Zjawisk Paranormalnych) i zajmują się zarówno kontrolowaniem
wszystkich stwierdzeń obejmujących interesujące zjawiska z pogranicza nauki

oficjalnej, jak też systematycznym niszczeniem całej serii oszustw lub epizodów
niepoprawnej łatwowierności, począwszy od wizji UFO po reinkarnację lub

doświadczenia łowców duchów.

Artykuł dotyczy horoskopów i omawia różne badania nad tym, co nazywane jest

efektem Barnuma — od nazwiska słynnego króla cyrku, który miał stwierdzić: „Co
minutę rodzi się jeden głupiec”. Już w latach czterdziestych wypracowano „sylwetkę

Bamuma”, to znaczy opis osobowości, którą każda osoba wierząca — niekoniecznie w
astrologię, czytanie z ręki, wróżenie z tarota, ale nawet w testy psychologiczne i

ankiety — jest gotowa zaakceptować jako przykrojoną na własną miarę. Oto tekst, jaki
zostaje przedstawiony delikwentowi po teście, horoskopie, wróżbie, czy czym tam

jeszcze.

„Czujesz silną potrzebę podobania się innym i bycia przez nich podziwianym. Masz

jednak skłonność do samokrytycyzmu. Masz wielkie możliwości, które jednak nie
zawsze wykorzystujesz na swoją korzyść. Twoja osobowość wykazuje pewne słabości,

jednak potrafisz je zrekompensować. Twoja sprawność seksualna przysparzała ci
czasem pewnych problemów. Na zewnątrz wydajesz się zdyscyplinowany i

opanowany, lecz czujesz się niepewnie. Czasem wątpisz, czy podjąłeś słuszną decyzję
lub czy zrobiłeś to, co należy. Cenisz różnorodność i z trudem poddajesz się zakazom i

ograniczeniom. Jesteś z siebie dumny, ponieważ wiesz, że masz niezależne poglądy i
nie akceptujesz tego, co mówią inni, bez satysfakcjonujących cię dowodów. Czasem

żałowałeś, że jesteś zbyt szczery, pokazując swoją prawdziwą twarz; czasem jesteś
otwarty, ujmujący i towarzyski, kiedy indziej zaś zamknięty i zachowujący dystans.

Niektóre twoje aspiracje mogą wydawać się dosyć nierealne. Jednym z głównych
celów twojego życia jest wypracowanie poczucia pewności siebie”.

Nie trzeba być sceptycznym badaczem, aby uznać, iż każdy w obliczu takiego opisu

pomyśli, że to właśnie jego portret. Ta i inne analogiczne sylwetki nakreślone według

metody Barnuma charakteryzują się tym, że mieszają ze sobą stwierdzenia ogólne i
niejasne z innymi, które schlebiają zainteresowanemu, i w końcu z całą serią

szczegółów. Dany podmiot utożsamia się z detalami, które do niego pasują, a pomija
lub lekceważy inne, akceptując w końcu zdania tak ogólne, że mogą dotyczyć każdego.

Należałoby jednak pomyśleć, że kto styka się z astrologią, zna własny znak, a zatem

zna już także niektóre cechy urodzonych, powiedzmy, pod znakiem Byka lub

Koziorożca: dlatego też, postawiony w obliczu horoskopu Barnuma i innego
skrojonego na miarę przez astrologa, powinien natychmiast rozpoznać jako bardziej

odpowiadający własnej osobowości horoskop „oryginalny”. I wreszcie, jeśli obok
Barnuma i „oryginalnego” przedstawiono by mu horoskop „fałszywy” (to znaczy

przypadkowy, odnoszący się do innego znaku), ten ostatni powinien być natychmiast
wykluczony. Jeśli zaś chodzi o wierzących umiarkowanie albo wręcz sceptyków, to

background image

powinni być oni niezdolni do rozróżnienia horoskopu oryginalnego od fałszywego,

natomiast Barnuma uznać za zbyt ogólny.

Przeprowadzono eksperyment na pięćdziesięciu dwóch studentach uniwersytetu,

których zapytano o znak zodiaku, godzinę i miejsce urodzenia i poproszono, aby
ocenili trzy różne komputerowe programy. Siedem osób wierzyło w astrologię głęboko

(i wykazywało znajomość jej zasad), trzydzieści jeden umiarkowanie, a czternaście
było sceptycznych. Większość uznała horoskop Barnuma za adekwatny, pozostali

podzielili się równo między: „fałszywy” i „oryginalny”. Najlepsze, że największa
przewaga tych, którzy wybrali Barnuma, występuje właśnie wśród podmiotów silnie

wierzących.

Ale to nie wszystko. Po pierwszym teście uprzedzono wszystkich, iż być może

wybrali horoskop tak bardzo ogólny, że mógłby zostać zastosowany do kogokolwiek,
więc poproszono, aby dali wybranemu horoskopowi ocenę od jednego do czterech, od

bardzo ogólnego do bardzo przystającego do własnej osobowości. Również tutaj
wygrywa Bar—num jako najbardziej ścisły, a w największej przewadze głosują na

niego umiarkowanie wierzący i sceptycy.

lipiec 1994

background image

W

NIEDZIELĘ

IDĄC

NA

MSZĘ

CZARNĄ

,

OCZYWIŚCIE

.

T

AKA

JEST

MODA

W ciągu ostatnich dwóch tygodni gazety nie szczędziły nam informacji o

zakapturzonych rytuałach, bluźnierczych uściskach oraz wszelkiego rodzaju

satanizmach. Następnym razem, kiedy usłyszymy zespół pieśni i tańca śpiewający W
niedzielę idąc na mszę
w otoczeniu moich zalotników…, pomyślimy, że chodzi

naturalnie o czarną mszę. Wrażenie, iż zjawisko jest nowe, rodzi się wyłącznie stąd, że
zajmuje się nim prasa (być może wręcz dlatego, że sami wyznawcy robią wszystko,

aby ich odkryto i by trafili na pierwsze strony). Doskonale wiemy, że na przestrzeni
wieków lud i intelektualiści uczestniczyli w sabatach albo zabawiali się przebijaniem

hostii. To prawda, że na stosie kończyły biedne kobieciny, które co najwyżej zbierały
zioła lecznicze, jednak jest kwestią niezaprzeczalną, że istnieli też czciciele Szatana.

Dlaczego uczestniczy się w rytuałach satanicznych, zawsze z podtekstami

seksualnymi? Ponieważ istnieje naturalna skłonność do czerpania intensywnej

przyjemności z poniżania innej osoby. Chyba że społeczeństwo i kościoły stoją zawsze
na posterunku, mówiąc nam od małego, że nie należy tego robić. Otóż znalezienie tak

wyrozumiałego i pobłażliwego ducha jak diabeł, który nie tylko mówi nam, że można
robić to, co jest zakazane, ale jeszcze do tego zachęca, na mocy uroczyście

podpisanego paktu pozwala wielu osobom pogodzić dwa pragnienia: oddania się w
opiekę istocie nadprzyrodzonej oraz korzystania z nieograniczonej wolności. Tym

bardziej, że robiąc pewne rzeczy samemu, odczuwa się wyrzuty sumienia, ale
wykonując je podczas rytuału, odciąża się sumienie. Poza tym, kierując się

wskazaniami Pana, oczekujemy nadprzyrodzonej nagrody, której nie jesteśmy pewni,
idąc zaś za wskazówkami diabła, otrzymujemy natychmiast to, czego zazwyczaj

pragnie się w życiu.

Ponadto o tym, że diabeł istnieje i wodzi nas (jak najprzyjemniej) na pokuszenie,

mówiły same religie objawione, które poświęcały mu klątwy i egzorcyzmy; a wiadomo,
że nie ma nic lepszego niż obecność egzorcysty, aby nakłonić wiernych do oddania się

we władanie złego.

Dlaczego jednak rytuały sataniczne kwitną dzisiaj, kiedy z jednej strony ludzie

mniej wierzą w objawienie kościołów, a rozpowszechniona moralność przyzwolenia
dopuszczałaby wszystko, albo prawie wszystko to, co robi się podczas rytuału

satanicznego? Ponieważ wciąż obowiązuje maksyma Chestertona: „Kiedy ludzie nie
wierzą już w Boga, nie znaczy to, że w nic już nie wierzą. Wierzą we wszystko”.

Wystarczy pomyśleć o pośpiechu, z jakim prokuratura musiała ostatnio
interweniować, aby powstrzymać przemysłowe wręcz natarcie różnych magów i

proroków. Co nie przeszkadza temu, że mamy w naszych czasach do czynienia z
silnym powrotem do aspiracji natury religijnej. Pragnienie jest silne, jednak podąża w

różnych kierunkach i nie zawsze określonym nurtem kościelnym: jedni poszukują
sacrum w religiach wschodnich, inni w kulcie Matki Ziemi, jeszcze inni w magii albo

w satanizmie.

Telewizja i kino już dawno nauczyły nas, jak czci się diabła. A z widowiskami tymi

dzieje się to samo, co z przedstawianiem przemocy, które nie zawsze i niekoniecznie
popycha ku przemocy, ale na pewno popycha ku niej kogoś, kto jest psychologicznie

niezrównoważony i niedojrzały. Świat przeszłości pełen był krwi i przemocy, ale tylko
o tym słyszeliśmy, nie widzieliśmy tego w bezpośrednim ujęciu, tak, iż są tacy, którzy

wręcz podają w wątpliwość liczbę sześciu milionów ofiar holocaustu. Moje pokolenie
myślało zawsze o sześciuset tysiącach poległych w pierwszej wojnie światowej jako o

background image

liczbie, gdy tymczasem trupy z Sarajewa mieliśmy przed oczami co wieczór. A oprócz

prawdziwych trupów mamy jeszcze te, które pokazują nam filmy „splatter” z
rozpryskującym się mózgiem i wywalonymi bebechami. Komuś, kto w innym

przypadku poszedłby do psychiatry, wystarcza to żeby wziąć udział w rytuale krwi. A
że wiele z tych sekt, wychodząc od pragnienia osiągnięcia pełnego spełnienia w

przyjemności, dochodzi w końcu do zbiorowego samobójstwa, nie powinno wydawać
się nam sprzecznością: w każdym gwałtownym poszukiwaniu dręczącej przyjemności

jest ukryty się śmiertelny impuls.

Inne „powody? Powiedziano, że na przestrzeni wieków magia oferowała zawsze

„drogę na skróty” do władzy natury. Jeśli po to, żeby zaorać pole, uzyskać bogactwa,
zdobyć ukochaną osobę, potrzebny jest trud i wysiłek, magia pozwala nam na to samo

dzięki mocy napoju miłosnego, kamienia filozoficznego, duszka wyskakującego z
lampy. A Szatan i jego akolici zdają się odpowiadać temu samemu kryterium

promocyjnemu: wszystko i natychmiast, klucze do ręki, wystarczy podpisać weksel.
Co wmawiają nam uczestnicy spektaklu? Że łatwo stać się pięknym i bogatym jak

Naomi Campbell — wystarczy połączyć się telefonicznie z programem telewizyjnym o
dużej oglądalności.

Złudzenie? Ależ nie robi się nic innego, tylko powtarza, że wirtualne jest teraz w

zasięgu wszystkich i że jest prawdziwsze od prawdziwego. Cóż może być bardziej

wirtualnego od obietnic diabła?

marzec 1996

background image

T

AK

PRZYJAZNY

,

ŻE

STAJE

SIĘ

WROGIEM

.

U

WAGI

NA

TEMAT

KOMPUTEROWYCH

IKON

Pictura est laicorum literatura, mawiano w średniowieczu, czyli z analfabetami

(wówczas w ogromnej większości) można porozumieć się tylko poprzez obrazy. Potem

przychodzi wynalazek druku i sytuacja się zmienia, ale na pewno nie dla analfabetów.
W pewnym momencie pomyślano zaś, że Galaktyka Gutenberga się skończyła i

rozpoczęła się nowa era obrazu. Sami analfabeci telewizyjni. Wreszcie pojawił się
komputer i znów sprawa zmieniła się radykalnie: żeby używać komputera, trzeba

umieć czytać, i to szybko.

Porozumiewanie się przez obrazy pozostaje często nieodzowne: na lotniskach,

gdzie krążą osoby różnojęzyczne, pożyteczne jest sygnalizowanie toalet podobiznami
ludzików, a restauracji — skrzyżowanym nożem i widelcem. Chodzi o symbole (lub

ikony) wszystkim znane. Ale gdyby na lotnisku Alitalię, Air France, Lufthansę, a
jeszcze lepiej Paryż, Algier lub Pizę przedstawiano przy pomocy ikon, a nie słów?

Mała bieda z Pizą, bo wstawisz wieżę, ale co zrobisz z Decimomannu? W zamieszaniu
trafiłoby się do Abidżanu, chcąc lecieć do Palermo.

Coś w tym rodzaju dzieje się teraz z komputerami. Chce się, żeby były friendly, to

jest przyjazne — to znaczy przyjazne dla kretynów, a zdecydowano, że kretyn potrafi

rozpoznać ikony, a nie słowa. Jest to błędne: jakimkolwiek byłby kretynem, ktoś, kto
korzysta z komputera (nie żeby pograć, ale pisać, robić rachunki, sporządzać

ponumerowane i wypunktowane wykresy, rysować tabele, wysyłać pocztę, nawiązać
kontakt ze stowarzyszeniem gejów), umie czytać.

Od tego kretyna wymaga się, żeby zapamiętał nieskończoną liczbę ikon, z których

część wcale nie jest oczywista. Piszę w moim Winword 6 i pamiętam już ikony

oznaczające: zamknij, otwórz, zachowaj i drukuj. Ale jest na przykład taka jedna,
która przedstawia kwadracik z rzędem punkcików w środku. Nie jest oczywiste, że

znaczy ona „podziel okno”, również dlatego, iż bardzo przypomina tę oznaczającą
„wstaw tabelę” oraz jest niebezpiecznie podobna do tej, która znaczy „obramowanie”.

Ponieważ dzielę wiele okien — kiedy chcę to uczynić, mam rozwiązanie tak naprawdę
dla kretynów. W górze jest napisane „okno”, klikam to słowo i pojawią się zasłonka,

która mówi mi, że mogę po kolei tworzyć okna, rozmieszczać je i dzielić. Pamiętając o
pozostałych przyjaznych zasobach.

Przechodzę do „Italy on Line” i znajduję na górze serduszko. Ma służyć do

otwierania erotycznego „chat line”? Nie, oznacza „wykaz usług” (zrozumieliście

genialny pomysł: znajduję wykaz ulubionych usług, a zatem tych, które leżą mi na
sercu). Ale jeśli ja, który chcę skorzystać z usług Italy on Line, nie jestem troglodytą,

jestem w stanie przeczytać na górze słowo „usługi” i znaleźć to, co jest mi potrzebne.
Zupełnie podstawowa sprawa. Nie mówiąc o koszach: początkowo wydawało się

nadzwyczajnym pomysłem umożliwić wszystkim zrozumienie na pierwszy rzut oka,
jak wyrzuca się plik. Ale teraz każdy program ma swój kosz, tyle że pomysł jego

wyglądu zmienia się zależnie od grafika: ponieważ nie można bezwstydnie kopiować
wiklinowego kosza prekursorów, kosz wygląda czasem jak metalowa skrzynia, a

czasem jak słoik miodu. W niektórych miejscach znajdujesz otwarte drzwi, które mają
ci zasugerować, że tamtędy się wychodzi — ale z czego? Z pliku, z programu?

W różnych CD–romach interaktywnych, hipertekstualnych i multimedialnych

pojawiają się stopy, rączki, globusy, rozcięte kartki, szkła powiększające, czapki

Sherloka Holmesa, wygięte kolorowe strzałki — wszystko. Każdy CD–rom ma swoje
ikony (dla grafików to prawdziwa gratka). Wielkie dzięki, jeśli program dostarcza mi

background image

też wskazówek słownych, mówiąc: „cofnij pisanie”, albo: „powtórz wykonaną

operację”. Obiekcja: ten sam program mógłby być używany w różnych krajach, a nie
wszyscy znają angielski. Odpowiedź (pomijając fakt, że można już znaleźć programy

we własnym języku): aby zrozumieć sens ikon, musisz przeczytać 200–stronicowy
podręcznik, który, nawet jeśli napisany jest w twoim języku, jest niezrozumiały. Lepiej

więc dołączyć 4–stronicowy słowniczek angielsko–włoski.

Powtarzam, niewiele ikon podstawowych operacji jest pożytecznych, od zbyt wielu

mózgownica zaparowuje i efektem jest wtórny analfabetyzm. Ale w miarę postępu
ikon przybywa, wygląda to tak jak fornir na tablicy rozdzielczej tanich samochodów:

wydaje się, że im bardziej drewno wygląda sztucznie, tym lepiej się sprzedaje. W
końcu będziemy mieli programy bardzo przyjazne, wypełnione w całości hieroglifami,

i nawet to, co wiedziałem, pojawi się na ekranie w kształcie sowy, ust albo piły i będę
musiał wezwać Champolliona.

luty 1996


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eco Umberto Drugie zapiski na pudelku od zapalek (pdf)
Eco Umberto Drugie zapiski na pudelku od zapalek
Eco Umberto b Drugie zapiski na pudelku od zapałek
Eco Umberto Drugie Zapiski Na Pudelku Od Zapalek
Eco Trzecie zapiski na pudełku od zapałek
Eco Umberto 2 Drugie zapiski na pudelku od zapaBek
eco umberto zapiski na pudelku od zapalek (pdf) xduffn7pqombfqupdo57sih3ea7q5shxoi5vsui XDUFFN7PQOM
Eco Umberto Zapiski na pudelku od zapalek
Eco Umberto Zapiski Na Pudelku Od Zapalek
Eco Umberto  Zapiski na pudełku od zapałek
Eco Umberto Zapiski na pudełku od zapałek Tom I
Umberto Eco1, Umberto Eco — Zapiski na pudełku od zapałek (Jak nie korzystać z telefonu komórk
Różne prace, Umberto Eco1, Umberto Eco — Zapiski na pudełku od zapałek (Jak nie korzystać z te

więcej podobnych podstron