ANDRE NORTON
KLĄTWA ZARSTHORA
(Tłumacz: MONIKA ZIEMKIEWICZ)
l
Nikły poblask słońca oświetlał dalekie krańce zachodniej górskiej doliny, ku której
przywiódł Briksję jej tułaczy szlak. To miejsce, odległe od leżących na wschodzie Ziem
Spustoszonych, mogło dać odrobinę wytchnienia i przynajmniej złudzenie poczucia
bezpieczeństwa, choć tu także trzeba się było mieć na baczności. Siedząca w kucki
dziewczyna z grymasem niechęci przypatrywała się napływającym z oddali, z kierunku
wschodniego, chmurom zapowiadającym niepogodę. Przesuwała cienkim ostrzem noża tam i
z powrotem po kamieniu, coraz to z niepokojem spoglądając na połyskującą srebrzyście
sfatygowaną stal. Ileż razy ta klinga była już ostrzona! Choć solidna i mocna, wykuta została
przed wieloma laty - jak wieloma, Briksja nawet nie próbowała sobie teraz przypomnieć.
Wiedziała, że musi postępować ostrożnie, inaczej ten nie szerszy od palca kawałek metalu
gotów się złamać, co pozbawiłoby ją narzędzia i broni zarazem.
Ręce miała ogorzałe od słońca i pokryte bliznami, a pod połamanymi paznokciami
zalegały obwódki brudu, którego nie mogło usunąć do końca nawet szorowanie piaskiem.
Pomyślała z goryczą, że kiedyś te dłonie były po to, by trzymać wrzeciono lub tkackie
czółenko, albo też za pomocą igły i kolorowych nici wyczarowywać misterne obrazy na
grubych materiach mających zdobić ściany wieży. Dziewczyna, która przed przybyciem
najeźdźców prowadziła w High Hallack tak spokojny, bezpieczny żywot, wydawała jej się
teraz kimś zupełnie obcym. Kimś, kto umarł już dawno - a nastąpiło to w czasie ciągnącym
się za Briksją niczym długi korytarz, którego daleki koniec zaledwie majaczył się w jej
umyśle, toteż z trudem przychodziło jej przypomnieć sobie cokolwiek.
Przeżyła, zdołała uciec przed wrogami, którzy wdarli się do wieży będącej dotąd jej
domem - to uczyniło ją twardą i wytrzymałą jak ten kawałek metalu, który teraz miała w ręku.
Nauczyła się, że czas to jeden dzień, któremu musi stawić czoło od wschodu słońca aż do
chwili, gdy zdoła znaleźć dla siebie jakieś schronienie przed nadejściem zmroku. Nie było
dla niej świąt, nie używała nazw kolejnych miesięcy - istniał jedynie czas upału i czas
chłodu, kiedy bolały ją wszystkie kości, kiedy zanosiła się kaszlem, kiedy przenikliwy ziąb
odbierał nadzieję, że kiedykolwiek znów będzie jej ciepło.
Ruchów Briksji nie krępował nadmiar ciała; była szczupła i mocna jak cięciwa łuku. I
- w swoisty sposób - podobnie śmiercionośna. To, że kiedyś chodziła w szatach z delikatnych
wełnianych tkanin, że nosiła bursztynowy naszyjnik, a na palcach miała pierścienie z jasnego,
pochodzącego z zachodu, złota - to wszystko teraz wydawało jej się snem, snem trudnym do
zniesienia.
Ostatnio nie odstępował jej na krok strach, do którego w końcu tak przywykła, że
gdyby ją nagle opuścił, poczułaby się osamotniona i zagubiona. Niekiedy, na widok skalnych
ś
cian jaskini albo wyginających się ponad jej głową gałęzi drzew, przymykała tylko oczy,
gotowa wyrzec się swojej żelaznej woli przetrwania i pogodzić ze śmiercią, która podążała jej
tropem niczym ogar za zranioną już przez myśliwego, opadającą z sił zwierzyną.
A jednak wciąż tliło się w niej owo zdecydowanie, będące dziedzictwem rodu - nie na
darmo w jej żyłach płynęła krew Torgusa! Wszyscy w południowych dolinach High Hallack
znali Pieśń Torgusa i dzieje jego zwycięstwa nad Mocą Kamienia Liana. Dom Torgusa nie
miał może licznych ziem i bogactw, ale na pewno nikt nie mógłby odmówić jego członkom
wielkiego hartu ducha i ciała.
Podniosła rękę, by zgarnąć nieposłuszny kosmyk spłowiałych od słońca włosów,
nierówno obciętych przy szyi. Złote sploty, tchnące atmosferą niewieściej komnaty, nie były
przeznaczone dla oczu próżniaków wałęsających się po tym odludziu. Ostrząc nóż nuciła pod
nosem Wyzwanie Liana - tak cichutko, że jedynie ona mogła wyłowić uchem melodię. Ale i
tak nie było w pobliżu innego słuchacza - spenetrowała dokładnie okolicę, gdy tylko wstał
ś
wit. Chyba żeby uznać za audytorium czarne ptaszysko kraczące groźnie z wierzchołka
pochylonego od zimowych wichrów drzewa.
No, niech będzie - sprawdziła efekt swoich starań na owym niesfornym pasemku
włosów, które wciąż wchodziło jej do oczu. Naostrzona stal bez trudu przecięła pukiel,
pozostawiając pomiędzy palcami Briksji słomkowozłoty pierścień. Dziewczyna rozwarła dłoń
i kosmyk natychmiast porwał wiatr. Nagle znów wstrząsnął nią spazm strachu. W tej obcej
krainie bezpieczniej było spalić taką cząstkę własnego ciała. Jeśli wierzyć starym
opowieściom, złe moce mogłyby skwapliwie przechwycić włosy albo też paznokcie bądź
ś
linę i wykorzystać je do swoich niecnych czarów.
Jednak tu nie trzeba się tego obawiać, pomyślała zaraz. W bliskim sąsiedztwie
Odłogów zachowały się bowiem pamiątki po niegdysiejszych władcach tej krainy - Dawnych
Ludziach. Pozostawili oni po sobie osobliwe kamienne bloki, stanowiące bądź zaproszenie,
bądź ostrzeżenie dla ludzkiej duszy.
Ale były to jedynie martwe świadectwa prastarej mocy wszystkich mocy. Ci, którzy
się nią posługiwali, już dawno odeszli. Czarne ptaszysko, jakby chcąc zaprzeczyć tym
myślom Briksji, znów zaskrzeczało chrapliwie.
- Hej, ty, czarnopióry - dziewczyna przerwała śpiew, żeby popatrzeć na ptaka. - Nie
bądź tak zuchwały. Miałbyś odwagę zmierzyć się z Utą? - Briksja znów przykucnęła i
ś
ciągnąwszy usta wydała niezbyt głośny, ale przenikliwy gwizd.
Ptaszysko zakrzyczało gwałtownie, jak gdyby wiedziało dobrze, że Briksja mówiła do
niego. Naraz zerwało się, by runąć na ukos w dół, a potem przelecieć nieomal dotykając
skrzydłami ziemi.
Spomiędzy kęp zielonej trawy - na wzgórzach nie było owiec, które wyskubałyby
każde źdźbło - wyłonił się puszysty koci łepek. Zwierzę nagle prychnęło, a po chwili oczy
zwęziły mu się w szparki i błysnęły gniewnie, gdyż ptak odbił raptownie i odleciał, kracząc
jeszcze z oddali.
Po chwili, z właściwym swemu rodowi dostojeństwem, kotka przydreptała do Briksji.
Dziewczyna podniosła dłoń w geście powitania. Już od dawna wędrowały razem, sypiały na
jednym posłaniu i w głębi duszy Briksji schlebiało, że Uta zdecydowała się jej towarzyszyć w
tej beznadziejnej tułaczce.
- Czy polowanie się powiodło? - spytała kotkę, kiedy ta, ułożona na wyciągnięcie ręki,
zdawała się być bez reszty pochłonięta lizaniem tylnej łapy. - A może szczury wyniosły się
stąd, bo w tej wyludnionej okolicy nie miały komu podkradać jedzenia? - Rozmowy z Utą
dawały jej jedyną okazję usłyszenia własnego głosu w tej samotnej włóczędze, w której tylu
rzeczy musiała się wystrzegać.
Usadowiwszy się wygodnie, Briksja zwróciła spojrzenie na rozłożone poniżej
zabudowania. Pozostałości świadczyły o tym, że niegdyś ta dolina była dobrze zagos-
podarowana. Warowny dwór z wieżą obronną - teraz pozbawiony dachu, noszący ślady
pożaru na rozpadających się ścianach - musiał być kiedyś całkiem przytulnym gniazdkiem.
Naliczyła dwadzieścia chat (rozpoznawała je jedynie po zarysach ścian, bo tylko tyle z nich
zostało), a ponadto dostrzegła stos kamieni, które mogły być kiedyś karczmą. Pomiędzy
chatami wiła się wstęga gościńca, wiodącego - jak domyślała się Briksja - ku najbliższej
przystani rzecznej. Wszyscy kupcy, skoro już zawitali w tak odległe okolice, musieli podążać
tą drogą. Zaś ci obcy, niezbyt mile widziani włóczędzy, którzy wałęsali się po Odłogach i w
pobliżu siedzib Dawnego Ludu poszukiwali kruszców, mieli tutaj targowisko, gdzie można
było dogodnie sprzedać swój urobek.
Briksja nie wiedziała, jaką nazwę żyjący tu niegdyś ludzie nadali swojej osadzie. I
mogła jedynie zgadywać, co było przyczyną takiego spustoszenia. Najeźdźcy, którzy obrócili
w perzynę całe High Hallack, nie zapuszczaliby się tak daleko w głąb kraju. Ale wojna
zrodziła inne jeszcze zło, którego źródłem nie byli ani sami najeźdźcy, ani sama Dolina, ale
które powstało z obu tych stron naraz.
Odkąd Dolinianie musieli wysłać do walki swój kontyngent wojska, dwunożne hieny -
zbójcy z Odłogów - łupiły i równały wszystko z ziemią bezkarnie. Briksja nie miała
wątpliwości, że gdyby zeszła na dół i pogrzebała trochę, znalazłaby ślady mówiące, dlaczego
ta osada przestała istnieć. Została splądrowana; możliwe nawet, że potem i ruiny
przeczesywano nieraz. Nie ona jedna tułała się po tych bezdrożach. Miała jednak nadzieję, że
zostało tam jeszcze coś przydatnego, choćby jakiś sponiewierany garnuszek.
Briksja zmarszczyła brew, gdy, wycierając w pewnej chwili dłonie o spodnie,
zauważyła, że na jednym kolanie materiał jest już tak cienki, iż prześwituje przezeń ciało.
Minęło sporo czasu, odkąd zamieniła niewieście szaty na wygodniejszy strój leśnego
zwiadowcy. Trzymając w jednej ręce nóż, sięgnęła po swoją drugą broń - mocną myśliwską
włócznię. Jej grot również został niedawno naostrzony. Briksja wiedziała dobrze, jak się tym
przedmiotem posługiwać.
Tobołek postanowiła zostawić ukryty w zaroślach. Nie było potrzeby bawić długo
wśród ruin; zdawała sobie sprawę, że szperanie tam może się okazać zwykłą stratą czasu. Uta
ostrzegłaby ją, gdyby wyczuła, że w rumowiskach kryje się coś większego niż szczur albo
skoczek łąkowy, więc Briksja miała jednak nadzieję, że coś znajdzie. W końcu jej włócznia
też pochodziła z pewnej zburzonej wieży.
Mimo że, jak okiem sięgnąć, w dolinie nie było śladu żywego ducha, Briksja
niezmiennie zachowywała ostrożność. Na nieznanym terenie zawsze mogą czekać jakieś
przykre niespodzianki. Ostatnie trzy lata nauczyły ją, że między życiem a śmiercią przebiega
bardzo cienka granica.
Nie chciała myśleć o przeszłości. Nie chciała pamiętać. Osłabiało to jej ducha.
Przyszły czasy, w których żeby przetrwać, trzeba było mieć bystry umysł i być czujnym. Za
to, że przeżyła i bez szwanku dotarła aż do tego miejsca, mogła sobie złożyć wyrazy uznania.
Kiedyś w wieży podobnej do tej miała dom; kiedyś na ciele, które dopiero niedawno zrobiło
się tak umięśnione i wychudzone z niedostatku pożywienia, nosiła szaty z delikatnych,
kunsztownie utkanych i fantazyjnie barwionych wełnianych materii. Ale teraz nie miało to
znaczenia. Nawet jej obecne ubranie było - jak włócznia - znaleziskiem...
Niemal doszczętnie wytarte spodnie zrobione były z grubej i szorstkiej tkaniny.
Kaftan - z niedokładnie wyprawionych skórek skoczka, które zresztą sama pozszywała
rzemieniami. Noszoną pod spodem koszulę odkryła w tobołku jakiegoś martwego
Dolinianina, na którego ciało natknęła się w miejscu zasadzki urządzonej przez zbójców. Ów
nieszczęśnik zabrał swoich wrogów ze sobą. Briksja włożyła na siebie koszulę przedstawiając
ją sobie jako dar walecznego człowieka. Chodziła boso, choć na cięższą drogę trzymała w
tobołku parę sandałów o drewnianych podeszwach. Skórę na stopach miała twardą i grubą, a
paznokcie u nóg - zrogowaciałe i połamane.
Ponieważ nie miała innego grzebienia prócz własnych palców, włosy utworzyły na jej
głowie zmierzwioną, sztywną gęstwę. Niegdyś były koloru jabłecznika, mocne, gładkie,
lśniące, zaplecione w warkocz. Teraz, spłowiałe od słońca, przypominały raczej obumarłą
jesienną trawę. Briksja mogła się już szczycić jedynie siłą i sprytem, które pozwoliły jej
przetrwać.
Gdy przyglądała się, jak kotka przebiega od jednej kępy zarośli i drzew do następnej
(zawsze czujnie nasłuchująca, wypatrująca i węsząca wokoło), przemknęło jej przez myśl, że
do Uty lepiej pasuje teraz określenie “dama". Jak na domowego kota była ogromna. Ale
mogła też nigdy wcześniej nie wygrzewać się przy roznieconym ręką człowieka ognisku -
mogła urodzić się jako zwierzę dzikie. Tylko że wówczas jej niewzruszone przywiązanie do
Briksji byłoby jeszcze dziwniejsze.
Zdarzyło się to pewnej nocy przed mniej więcej rokiem - jeśli obliczenia Briksji, nie
posługującej się przecież kalendarzem, były właściwe. Przebudziwszy się z bardzo nie-
spokojnej drzemki, nagle spostrzegła siedzącą przy jej ognisku kotkę; oczy Uty odbijały
ś
wiatło niczym wielkie, czerwonawe, zawieszone w powietrzu monety. Briksja korzystała
wtedy ze schronienia użyczonego jej przez porosłe mchem, pozbawione dachu ruiny jednej z
budowli, jakie pozostawił po sobie Dawny Lud. Zauważyła, że owe relikty przeszłości
zbytnio nie przyciągały uwagi tych włóczęgów, których musiała nazywać swoimi wrogami.
Zresztą mury nic na tym nie straciły - same szybko zagłębiały się w ziemi.
Przy pierwszym spotkaniu odniosła się do Uty trochę nieufnie. Gdyby nie to
nieruchome, przenikliwe spojrzenie, którym Briksja czuła się prześwietlona na wylot, nie
byłoby powodu, żeby widzieć w tej kotce coś nadzwyczajnego. Sierść miała ciemnoszarą, na
głowie prawie czarną; łapy i ogon w słońcu nabierały niebieskawego odcienia. Futerko było
gęste i miękkie niczym zbytkowne tkaniny, jakie kupcy przywozili zza mórz w tych
bezpowrotnie straconych latach, zanim wzniecona przez najeźdźców wojna obróciła Krainę
Dolin od krańca do krańca w popiół, a jej mieszkańców porozrzucała w różne strony tak, że
może nigdy już tym, co przeżyli, nie będzie dane się połączyć.
Osadzone w ciemnej mordce oczy Uty miały dziwny kolor, niekiedy niebieski,
niekiedy zielony, a nocą zawsze błyskały w nich czerwone iskierki. To były mądre oczy. Gdy
czasem spoglądały na Briksję, dziewczyna czuła się nieswojo jak przy pierwszym spotkaniu;
odnosiła wtedy wrażenie, że za tymi zwężonymi źrenicami kryje się umysł pokrewny jej
własnemu, który bada ją beznamiętnie i bezstronnie.
Dziewczyna i kotka posuwały się teraz w kierunku krzewów rozrośniętego,
zaniedbanego żywopłotu otaczającego ruiny budowli, która kiedyś przypuszczalnie była
karczmą. Noszące ślady pożaru i rozpadające się szczątki dwóch ścian sięgały dziewczynie
do ramienia. Dół w ziemi, niegdyś pełniący rolę piwnicy, był teraz prawie zupełnie zasypany,
toteż wcale nie miała zamiaru się w nim grzebać.
Nie - bo najlepszym miejscem do poszukiwań był dwór pana. Mimo że, oczywiście,
splądrowano go w pierwszej kolejności. Jednak, jeśli ogień rozprzestrzenił się, zanim rabusie
skończyli, wtedy...
Briksja uniosła głowę. Jej nozdrza rozszerzyły się, chwytając niepokojący zapach. W
dziczy, jak zwierzęta, uzależniona była od zmysłu powonienia i, choć sobie tego nie
uświadamiała ani też nigdy nie myślała za wiele o podobnych sprawach, węch miała znacznie
bardziej wyostrzony, odkąd wojna zmusiła ją do wędrowania.
Tak! Płonące drewno!
Padła na kolana i na czworakach, z ostrożnością myśliwego, zaczęła podkradać się
wzdłuż bocznej ściany karczmy, szukając w opasującym ruiny żywopłocie jakiejś przerwy.
Wreszcie w jednym miejscu zatrzymała się, położyła się plackiem i wysuwając do przodu cal
po calu swoją służącą do polowań na dziki włócznię, podniosła zwieszające się nisko gałęzie,
poszerzając w ten sposób pole widzenia.
Ogień o tej porze roku, kiedy nie zdarzały się sypiące iskrami burze z piorunami, mógł
oznaczać tylko obozowisko ludzi, czyli w tej krainie zazwyczaj - zbójców. Albo też mogli tu
wrócić jacyś dawni mieszkańcy, by zobaczyć, czy nie da się czegoś uratować... Rozważała
taką możliwość i wcale jej nie odrzuciła.
Nawet gdyby to byli Dolinianie, też mogli się okazać jej wrogami. Właściwie
wystarczyłby tylko rzut oka na nią, a już stałaby się ich ofiarą. W łachmanach nie różniła się
od zbójców, którzy napadli na osadę. Przybysze łatwo mogli wziąć ją za zwiadowcę innej
podobnej watahy.
Briksja z wytężoną uwagą powiodła dokoła wzrokiem, ale nie dostrzegła żadnych
ś
ladów obozowiska. Doszła do przekonania, że dom był zbyt zniszczony, żeby mógł dać
komuś schronienie. Za to wieża wciąż wznosiła się ponad ruinami i - choć okiennice były
otwarte, więc najpewniej od dawna wichry i burze bez trudu wdzierały się przez wąskie
otwory do wnętrza - wcale nie wyglądała na doszczętnie zdemolowaną.
Jeśli rzeczywiście ktoś się tu skrył, to z pewnością właśnie w wieży. Ledwie doszła do
takiego wniosku, zauważyła przy wejściu jakiś ruch, a po chwili jej oczom ukazała się
sylwetka człowieka, który wyszedł na zewnątrz. Briksja napięła wszystkie mięśnie.
Był to młodzieniec - niewysoki, z jasną czupryną, równie rozczochraną jak u niej. Za
to ubranie miał całe, w zupełnie niezłym stanie. Składały się na nie ciemnozielone spodnie,
wysokie buty i skórzany kaftan z długimi rękawami, na który naszyte były metalowe kółka.
Do boku miał przypasaną pochwę, z której wystawała niewyszukana rękojeść miecza.
W pewnej chwili odrzucił do tym głowę, włożył palce do ust i zagwizdał. Uta
poruszyła się; zanim Briksja zdołała ją zatrzymać, jednym susem wyskoczyła z ukrycia i z
podniesionym sztywno ogonem popędziła na dziedziniec przed wieżą. Nie ona jedna
odpowiedziała na wezwanie. Zza wieży przykłusował koń i stanął przy nieznajomym; opuś-
ciwszy głowę uderzył nią w pierś swego pana, który zatopił palce głęboko w grzywie
wierzchowca i drapał go pieszczotliwie.
Uta, znalazłszy się w zasięgu wzroku młodzieńca, przysiadła starannie zawijając
koniuszek ogona wokół przednich łap. Przypatrując się jej z daleka, Briksja rozpoznała
badawcze spojrzenie kotki, które sama nieraz czuła na sobie. Dziewczynę bardzo rozgniewała
ta ucieczka Uty. Kotka tak długo była jej jedynym towarzyszem; niekiedy nawet Briksja
zapominała, że to tylko zwierzę. A jednak teraz Uta opuściła ją i pobiegła na spotkanie z
nieznajomym.
Mars na czole Briksji pogłębił się. Nic tu po niej - niczego już nie znajdzie. Jeśli w
ogóle cokolwiek zostało, odkryje to ten intruz. Najlepiej wynieść się stąd jak najszybciej,
pozostawiając Utę własnemu losowi. Ostatecznie wszystko wskazywało na to, że nagle
zapragnęła zmienić sobie pana.
Młodzieniec popatrzył na kotkę. Puściwszy wolno konia, przyklęknął na jedno kolano
i wyciągnął rękę.
- Piękna pani... - mówił z akcentem charakterystycznym dla mieszkańców tej części
Krainy Dolin. Na dźwięk jego słów dziewczyna doznała dziwnego uczucia. Od tak dawna
przecież nie słyszała ludzkiego głosu poza swoim własnym.
-Podejdź... pani...
- Jartar?
Zobaczyła, że młodzieniec, spojrzawszy do tyłu przez ramię na drzwi wieży,
znieruchomiał.
- Jartar... - Głos był niski i brzmiał tajemniczo;
Briksja, wciąż leżąc w ukryciu, zatkała sobie ręką usta, żeby nie krzyknąć, i niemal
przestała oddychać.
Czyli jest ich przynajmniej dwóch. Lepiej na razie nie wychylać się z kryjówki,
pomyślała, choć była prawie pewna, że zwinność, jaką wyrobiło w niej trudne tułacze życie,
pozwoliłaby jej wycofać się cichaczem.
Młodzieniec podniósł się i wrócił do wieży. Po wybrukowanym dziedzińcu przebiegł
kłusem podrzucając głową koń i skierował się w stronę kępy smacznej trawy. Natomiast Uta
podążyła truchtem ku pozbawionemu drzwi wejściu do kamiennej budowli.
Briksja poczuła wzbierającą w niej złość. Oni mieli tak wiele - ubranie, miecz, konia,
a ona nic - prócz Uty. Teraz wyglądało na to, że nawet ją może stracić. Najwyższy czas
oddalić się chyłkiem. A jednak ciągle tkwiła bez ruchu.
Tak długo była sama. Wiedziała, że właśnie samotność zwiększa jej bezpieczeństwo,
ale nagłe ożyły wspomnienia.
Patrzyła na wejście do wieży wzrokiem pełnym tęsknoty. Młodzieniec nie wyglądał
przecież groźnie. Miał miecz, ale któż na tej ziemi nie nosił takiej broni, jaką akurat udało mu
się znaleźć? Ostatnimi czasy w ogóle nie istniało prawo, żaden pan nie mógł nikomu w swej
Dolinie zapewnić ochrony. Każdy sam musiał troszczyć się o własną skórę - siłą i
zręcznością. Jednak... Mimo że dobiegł ją z wieży tylko jeden głos, basowy, męski, nie
musiało to oznaczać, że nie ma tam nikogo więcej.
Rozsądek podpowiadał natychmiastowy odwrót. Cóż z tego, kiedy dała o sobie znać
zrodzona z tęsknoty ducha potrzeba, nękająca Briksję podobnie jak głód dręczył jej
wychudzone ciało. Chciała słyszeć ludzkie głosy, patrzyć na ludzi; aż do tej chwili nie
zdawała sobie sprawy, jak silne było to pragnienie.
To szaleństwo, skarciła się w myślach. A jednak, stopniowo, poddawała się mu. Aż w
końcu na wycofanie się z ukrycia było już za późno.
Naraz bowiem w drzwiach powstał jakiś ruch. Uta, która właśnie dotarła do progu,
odskoczyła z wdziękiem na gościniec i znów ułożyła ogon wokół łap. Po chwili Briksja
ujrzała wychodzącego na zewnątrz młodzieńca, tym razem podtrzymującego swego
towarzysza.
Był to wysoki mężczyzna, a przynajmniej wydawał się taki przy chłopcu. Poruszał się
jakoś dziwnie, powłócząc nogami, z pochyloną do przodu głową, patrząc uważnie, gdzie
stąpa. Ręce zwisały mu bezwładnie i - choć podobnie jak młodzieniec miał na sobie kolczugę
(starannie wykonane cacko, a nie jakieś toporne połączenie pierścieni i skóry) - w przypasanej
do boku pochwie nie nosił miecza.
Był barczysty, wąski w pasie i biodrach. Włosy miał ostrzyżone, ale wcale nie tak
niedawno, bo za uszami i trochę na karku zdążyły się już pofalować; taka fryzura odsłaniała
opalone czoło. Włosy były bardzo ciemne, podobnie brwi, których linia biegła ukośnie ku
górze. Rysy twarzy tego mężczyzny wydały się Briksji znajome. Kiedyś, dawno temu,
widziała już kogoś takiego...
Wiązała się z nim jakaś historia - po raz pierwszy od wielu miesięcy Briksja zagłębiła
się ostrożnie, po omacku, w swoją udręczoną, sparaliżowaną pamięć, starając się ją pobudzić.
Ależ tak! Co tam szeptano o tym człowieku, lordzie z zachodu, który raz przenocował w
wieży, a przy jedzeniu zajmował zaszczytne miejsce dla honorowych gości po prawicy jej
ojca? Że był... półkrwi. Wreszcie zardzewiała pamięć podsunęła właściwe określenie. Ów
człowiek to jeden spośród tych, na których Dolinianie patrzyli nieufnie, ale z którymi
postępowali delikatnie; jeden z tych, których ojcowie poślubili obce niewiasty z Dawnego
Ludu - i dla nich, w większości, dawno, dawno temu opuścili High Hallack, podążając na
północ albo na zachód - w okolice, gdzie żaden rozsądny człowiek by się nie zapuszczał. O
tych mieszańcach zawsze krążyły różne ciche pogłoski. Powiadano, że posiadają moce, które
jedynie oni rozumieją. Ale jej ojciec obdarzył gościa szczerą przyjaźnią i okazał, że jest
zaszczycony, przyjmując go pod swój dach.
Po chwili dostrzegła, że zamglony obraz tego człowieka w jej pamięci różni się od
widoku, jaki przedstawiał mężczyzna, który wyszedł właśnie z ruin wieży. Postąpiwszy parę
kroków nie uniósł głowy, żeby się rozejrzeć, ale przystanął i trwał w bezruchu ze wzrokiem
wbitym w ziemię. Jego twarz miała dziwnie pusty wyraz. Nie było na niej śladu zarostu
(może tę cechę odziedziczył po przodkach). Dolna warga otwartych ust zdawała się zwisać
bezwładnie, choć podbródek trzymał się jędrnie. Gdyby nie to nieobecne, otępiałe spojrzenie,
mógłby uchodzić za przystojnego.
Młodzieniec trzymał go pod ramię i wręcz wlókł za sobą, zaś mężczyzna poddawał się
temu posłusznie, ani na chwilę nie podnosząc wzroku. Przyciągnąwszy go do stosu kamieni,
jego młody towarzysz delikatnie skłonił go, żeby tam usiadł.
- Całkiem przyjemny ranek...
Briksja zauważyła, że głos młodzieńca był wzburzony: słowa padały zbyt szybko,
brzmiały zbyt głośno.
- Jesteśmy w domu, w Eggarsdale, panie. Naprawdę w Eggarsdale... - powiedział,
popatrzył na lorda, a potem zaczął rozglądać się niepewnie, jak gdyby szukając jakiegoś
wsparcia.
- Jartar... - Mężczyzna odezwał się po raz pierwszy. Podniósł teraz głowę, jednak tępy
wyraz jego twarzy pozostał, gdy lord głośno wypowiadał to słowo: - Jartar...
- Jartar... odszedł, mój panie.
Młodzieniec ujął mężczyznę pod brodę, próbując nakłonić skośne oczy, by popatrzyły
na niego. Choć głowa poruszyła się nie stawiając oporu, Briksja widziała, że nie było żadnej
zmiany, żadnej iskierki w martwym spojrzeniu.
- Jesteśmy w domu, mój panie!
Młody towarzysz położył mu ręce na ramionach i potrząsnął nim.
Ciało mężczyzny zwiotczało w tym mocnym uścisku i pod wpływem wstrząsów.
Nadal było uległe. Ten człowiek wciąż nie rozpoznawał ani młodzieńca, ani słów, ani
miejsca, w którym się znajdował. Jego młody towarzysz, westchnąwszy, cofnął się o krok i
ponownie obiegł wzrokiem dziedziniec, jakby chciał wezwać kogoś na pomoc, żeby zdjął z
jego pana coś, co ciążyło na nim niczym zły urok.
Po chwili uklęknął, wziął w swoje ręce jego dłonie i przycisnął do piersi.
- Mój panie - Briksja potrafiła sobie wyobrazić, ile wysiłku kosztowało go
opanowanie głosu - to jest Eggarsdale. - Każde słowo wypowiadał wolno i wyraźnie, jakby
mówiąc do głuchego, który jednak może usłyszałby cokolwiek, gdyby ktoś bardzo się
postarał. - Jesteś u siebie, mój panie. Nic nam nie grozi. To twój własny dom, bezpieczny
dom.
Nagle Uta podniosła się, przeciągnęła i chyżo pobiegła przez dziedziniec do
mężczyzny i młodzieńca. Zbliżywszy się do starszego z nich od prawej strony, oparła się o
jego udo przednimi łapami i tak stojąc wbiła w niego wzrok.
Po raz pierwszy na obliczu, na którym brak było dotąd jakichkolwiek oznak myślenia
czy odczuwania, zaszła pewna zmiana. Mężczyzna zaczął powoli obracać głowę. Walczył z
sobą, żeby wykonać najmniejszy choćby ruch. Jednak nie zdołał zwrócić twarzy ku kotce.
Wyraźnie zaskoczony młodzieniec obserwował tę scenę z napiętą uwagą.
Usta jego pana poruszyły się. Zapewne chciał coś powiedzieć. Długo próbował. Aż w
końcu skupienie - jeśli były nim te nikłe usiłowania - wyczerpało się. I znów twarz mu
zmartwiała, stając się zwierciadłem spustoszonego umysłu, podobnego tym smutnym
resztkom, które młodzieniec nazwał jego domem.
Uta opuściła przednie łapy. Przez chwilę wodziła wzrokiem za szybującym motylem,
by zaraz rzucić się za nim figlarnie, co rzadko się jej zdarzało. Młodzieniec wypuścił dłoń
mężczyzny i pobiegł za kotką, ale Uta przemknęła zwinnie przed jego wyciągniętymi rękami i
uszła mu, wślizgując się między dwa kamienie.
- Kici, kici!
Młodzieniec skakał wokół kamieni, zaczajał się i nawoływał gorączkowo, jakby od
ponownego ujrzenia kotki zależało jego życie.
Briksja uśmiechnęła się kwaśno. Wiedziała dobrze, że te wysiłki są daremne. Uta
chadzała własnymi drogami.
Początkowo ludzie z wieży wzbudzili w kotce zainteresowanie. Teraz, kiedy
ciekawość została zaspokojona, mogli jej już nigdy więcej nie zobaczyć.
- Kiciu! - młodzieniec walił pięścią w ułomek zwalonej ściany. - Kiciu! Ja... Jemu już
coś zaświtało, przez chwilę. Na Kły Oxtora, zaświtało mu! - Odrzucił głowę do tyłu i
wykrzyczał słowa, które zabrzmiały niczym okrzyk bitewny: - Kiciu, jemu zaświtało, musisz
przyjść jeszcze raz - musisz!
Choć wyrzucił to z siebie z taką siłą, z jaką Czarownice wywołują moce, nie było
ż
adnego odzewu. Briksja domyślała się, o co chodziło młodzieńcowi. Owo słabe zacieka-
wienie, jakie mężczyzna objawił na widok kotki, musiało dla jego towarzysza znaczyć bardzo
wiele. Być może coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy od czasu, gdy jakieś zranienie albo
choroba uczyniły z niego strzęp człowieka. Dlatego więc młodzieniec pragnął schwycić Utę,
jakby była ona uosobieniem nadziei...
Briksja zmieniła nieco pozycję. Młodzieniec tak był pochłonięty szamotaniem się w
sieci swoich nadziei i obaw, że, jak przypuszczała, mógłby na otwartej przestrzeni przejść tuż
obok niej i wcale jej nie zauważyć. Wciąż myślała o tym, że powinna się wycofać, jednak
ciekawość - może podobna do tej, jaka cechowała Utę - zatrzymywała ją w miejscu. Trochę
się zresztą odprężyła; tych dwóch nie stanowiło dla niej bezpośredniego zagrożenia.
- Kiciu... - głos zamarł młodzieńcowi na ustach, zapanowała pełna przygnębienia
cisza.
Wtedy mężczyzna poruszył się i, gdy jego towarzysz zwrócił ku niemu twarz,
podniósł głowę. Jego oblicze nadal pozbawione było wyrazu, ale nagle zaczął śpiewać pieśń,
niczym bard w czasie dworskiej biesiady.
Raz pyszny Eldor wezwał Moc,
Ufny w swą siłę wiecznotrwałą.
Przybyła spoza cienia wnet,
By dać mu w rządy ziemię całą.
Lecz Zarsthor chwycił Myśli Miecz,
Wzniósł w górę zdobną tarczę Woli.
Przysiągł na serca żar i Śmierć,
Ż
e nigdy na to nie pozwoli.
Przekleństwo z dawna w gwiazdach tkwi.
Gdy chwila zderzy się z wiecznością.
Groźnym płomieniem błyśnie Mrok,
Zatriumfuje nad Światłością.
Ziemia Zarsthora zdjęta snem
Jałowych pól, strzaskanych bram -
Po latach nikt nie zgadnie, że
Władał nią kiedyś możny pan.
Haniebnej pychy oto targ:
Blask luny, szept zsiniałych warg.
Gwiazdy migocą w tańcu swym.
Czy znaczy to, że dojrzał czas
Z tajemną siłą nocy dziś
Ponownie stanąć twarzą w twarz?
Jest ktoś, nie żałujący męstwa,
Kto sprawdzi moc tego Przekleństwa?
Co prawda te liche strofy brzmiały chropawo, niczym utwór jakiegoś silącego się na
zagadkowość nieuczonego wieśniaka, mimo to było w tym śpiewie coś, co wywołało u
Briksji dreszcz. Nigdy nie słyszała o żadnym Przekleństwie Zarsthora. Jednakże niemal każda
Dolina miała własne podania i opowieści. Niektóre nigdy nie wyszły poza wzgórza otaczające
te żyjące własnym życiem posiadłości.
Młodzieniec znieruchomiał. Na jego twarzy odbiło się niedowierzanie i zaraz potem
pełne nadziei podniecenie.
- Lordzie Marbonie!
Ale jego radosny okrzyk dał przeciwny pożądanemu skutek. Mężczyzna znów
pogrążał się w zobojętnieniu. Tyle że teraz niespokojnie poruszał rękoma, szarpiąc kolczugę
na piersi.
- Lordzie Marbonie! - powtórzył młodzieniec.
Mężczyzna zwrócił głowę lekko na prawo, jak ktoś, kto słucha.
- Jartar?
- NIE! - dłonie młodzieńca zacisnęły się w pięści. - Jartar nie żyje! Nie żyje i zjadły go
robaki już ponad rok temu! Nie żyje, nie żyje, nie żyje - czy mnie słyszysz? On nie żyje!
Ostatnie słowa zabrzmiały wśród ruin głuchym echem.
2
Niesiony echem krzyk rozpaczy zamarł wreszcie w oddali. Ciszę, jaka po tym
nastąpiła, przerwała Uta. Przycupnęła naprzeciwko tego akurat odcinka żywopłotu, za którym
ukrywała się, leżąc płasko, Briksja. Z gardła puszystego stworzonka dobył się odgłos
przypominający wrzask torturowanej kobiety. Briksja wiedziała, co on oznacza - wezwanie.
Przeraziła się, bo w ten sposób została wystawiona na cel.
Młodzieniec obrócił się gwałtownie, a jego dłonie natychmiast powędrowały ku
rękojeści miecza. Teraz nie było już dla Briksji odwrotu - zwlekała zbyt długo. Ma zatem
dalej leżeć, żeby ją za chwilę wyciągnięto z ukrycia niczym tchórzliwego włóczykija, za
jakiego łatwo ją było wziąć? O nie! Na to nie będzie czekać.
Powstała, przecisnęła się przez żywopłot, wyszła na otwartą przestrzeń i wzniosła
włócznię, gotowa do walki. Choć wyglądało to tak, jakby celowała z łuku bez strzały,
wierzyła, że jej włócznia jest wystarczającym przeciwnikiem dla miecza.
Uta, dopuściwszy się zdrady, obróciła się teraz ku młodzieńcowi i utkwiła w nim
spojrzenie. Był napięty i czujny. Trzymał miecz wyjęty już z pochwy.
- Kim jesteś? - spytał ostro, ale i chłodno jednocześnie. Jej imię nic by mu nie
powiedziało. Zresztą i dla niej przez minione miesiące samotnej wędrówki straciło ono
niemal zupełnie znaczenie. Była daleko od doliny, gdzie przyszła na świat, a nawet od
jakiegokolwiek miejsca, w którym przywołanie nazwy Domu mogło określić jej tożsamość.
Skoro nigdy przedtem nie wiedziała o istnieniu Eggarsdale, było prawie pewne, że w takiej
leżącej na uboczu zachodniej posiadłości nigdy nie słyszano o Moorachdale albo o Domu
Torgusa, który dzierżył tam rządy aż do dnia, kiedy w krwi i płomieniach nadszedł kres
wszystkiego.
- Wędrowcem... - zaczęła, lecz zaraz przyszło jej na myśl, że odpowiadanie na tak
szorstko zadane pytanie może w pewien sposób osłabić jej pozycję.
- Kobieta! - Gwałtownym ruchem wsunął miecz z powrotem do pochwy. - Jesteś od
Shaverów... albo Hamelów - ten miał jedną czy dwie córki...
Briksja zesztywniała. Ten jego ton... Wyprostowała się z dumą. Mogła wprawdzie
mieć wygląd wiejskiej dziewuchy (za jaką ją najwidoczniej brał), ale przecież ona była sobą -
Briksja z Domu Torgusa. Lecz co działo się teraz z siedzibą tego rodu? Pozostały tylko ruiny,
osmalone i opuszczone jak te tutaj - nic więcej.
- Nie jestem stąd - odrzekła cicho, posyłając młodzieńcowi wyzywające spojrzenie. -
Jeśli szukasz jakiejś wieśniaczki do służby u twego pana, źle trafiłeś. - Mówiła do niego nie
tytułując go w żaden sposób.
- Hienia dziewka! - Młodzieniec wykrzywił usta. Cofnął się o krok zasłaniając swego
pana w geście obrony. Strzelał oczami raz w prawo, raz w lewo, próbując wypatrzyć jeszcze
kogoś przyczajonego w ukryciu.
- To ty powiedziałeś - odparła. Tak jak przewidziała, uważał ją za jedną z bandy
zbójców. - Nie bądź pochopny w sądach, młokosie. - Briksja włożyła w to zdanie wszystko,
co zdołała sobie przypomnieć z poprawnej, pełnej rezerwy mowy, jaką się niegdyś
posługiwała. Na takie zuchwalstwo pani na włościach musiała odpowiedzieć z godnością.
Patrzył na nią zdumiony. Lecz zanim zdążył coś rzec, jego pan poruszył się i wstał.
Ponad lekko pochylonymi ramionami młodzieńca zobaczyła jego matowe oczy, błąkające się
po niej obojętnie, może zresztą wcale jej nie widzące.
- Jartar się spóźnia... — Mężczyzna podniósł rękę do czoła. - Czemu nie przychodzi?
Muszę koniecznie wyruszyć przed południem...
- Panie - nie spuszczając oka z dziewczyny, młodzieniec cofnął się jeszcze o krok i
położył lewą rękę na ramieniu mężczyzny - jesteśmy tu, żeby odpocząć. Byłeś chory,
pojedziemy za jakiś czas...
Mężczyzna poruszył się niecierpliwie, strząsając z siebie dłoń młodzika.
- Dość już tej bezczynności - w jego głosie zabrzmiała stanowczość. - Nie będzie
ż
adnego odpoczynku, zanim nie zostanie spełniona powinność, zanim nie odzyskamy
starodawnej mocy. Jartar wie, co należy uczynić. Gdzie on jest?
- Panie, Jartar...
Młodzieniec ponownie chwycił mężczyznę za ramię, ale jego pan nie zwrócił na niego
uwagi. Skośnooka twarz znów stężała, a po chwili nasunął się na nią cień otępienia.
Tymczasem Uta jeszcze raz podeszła do ludzi z wieży i, zatrzymawszy się u stóp starszego,
zamiauczała cicho.
- Tak... - Zdobywając się na duży wysiłek, mężczyzna odepchnął młodzieńca,
uklęknął na jedno kolano i wyciągnął ręce w stronę kotki. - Z Jartarem i jego znajomością
rzeczy możemy śmiało iść, prawda?
Pytanie skierowane było nie do towarzysza wędrówki, ale do Uty. Ich spojrzenia
spotkały się; mężczyzna zatopił wzrok w oczach kotki i, podobnie jak ona, trwał tak bez
zmrużenia powiek, długo i niewzruszenie.
- Ty także sporo wiesz, puszysta kulko. A może ty jesteś posłańcem? - Skinął głową. -
Kiedy pojawi się Jartar, wyruszymy. Wyruszymy...
Pewne ożywienie, jakie przez chwilę wykazywał, zaczęło przygasać; widać było, że
lord znów pogrąża się w nieświadomości. Przypominał teraz człowieka, którego szybko
ogarnia niezwalczony sen.
Młodzieniec schwycił go za barki.
- Panie...
Podpierając mężczyznę spojrzał nienawistnie na stojącą opodal dziewczynę.
Było w jego wzroku tyle zajadłej wrogości, że Briksja natychmiast mocniej zacisnęła
palce na włóczni. Wyglądało na to, że w każdej chwili mógł się na nią rzucić. Nagle doznała
olśnienia. Powodował nim wstyd - nie chciał, żeby ktoś widział jego pana tak dotkniętego na
umyśle. Jednocześnie instynktownie przeczuwała, że gdyby wykonała jakikolwiek ruch albo
też powiedziała słowo, dając mu do zrozumienia, że wie w czym rzecz, pogorszyłoby to
jeszcze sprawę. Zakłopotana, na jego piorunujące spojrzenie mogła jedynie odpowiedzieć
całym opanowaniem, na jakie było ją stać. Koniuszkiem języka zwilżyła wargi, ale nie
odezwała się.
Długo tak stali naprzeciwko siebie, aż wreszcie młodzieniec wykrzywił złowrogo
twarz.
- Idź precz! Wynoś się! Nie mamy nic, co można by nam ukraść. - Wykonał ruch ręką
koło rękojeści miecza.
W Briksji wszystko się zagotowało. Sama nie umiałaby powiedzieć, dlaczego jego
słowa odczuła jak smagnięcie biczem po twarzy. Ci dwaj nic dla niej nie znaczyli. Była już
ś
wiadkiem tylu cierpień, nieszczęść... i nauczyła się, że aby przeżyć, musi iść własną drogą -
samotnie.
Zdołała pohamować swój gniew. Wzruszywszy ramionami oddaliła się w kierunku
ż
ywopłotu, z którego wcześniej się wynurzyła. Roztropność nie pozwoliła jej obejrzeć się za
siebie, choć przecież ze strony mężczyzny nie było się czego obawiać.
Młodzieniec pomógł mu się podnieść i przynaglał go, by powrócił do wieży;
wypowiadał przy tym jednostajnie półgłosem słowa zachęty, których Briksja nie mogła już
dosłyszeć. Zanim odeszła na dobre, popatrzyła jeszcze, jak znikają w wejściu.
Wspinając się po zboczu na wierzchołek górskiego grzbietu pomyślała, że mądrze by
zrobiła opuszczając całą tę dolinę. Mimo to nie zrobiła nic, żeby pójść za głosem rozsądku.
Zręcznie rzucony kamień ogłuszył skoczka; wprawnymi ruchami Briksja zdjęła z leżącego w
trawie wątłego ciałka zieloną skórę, wygarbowanie jej pozostawiając na wolną chwilę. Takich
sześć wystarczy na krótką pelerynkę; miała już trzy - wysuszone i zwinięte - w tobołku
ukrytym opodal miejsca ostatniego popasu.
Zdając sobie sprawę, że nie ona jedna mogła zauważyć ludzi, którzy zatrzymali się w
ruinach, zachowywała daleko idącą ostrożność, starając się wszelkimi sposobami ukryć swoją
obecność. Gdyby jacyś zbójcy dostrzegli z góry konia albo miecz młodzieńca, dwaj
wędrowcy nie uniknęliby łupieskiej napaści. Briksja zastanawiała się, czy młodzieniec jest
ś
wiadom, jak niebezpiecznym miejscem na obozowisko są te opuszczone szczątki
zabudowań. Wzruszyła ramionami. Nawet jeśli o tym nie wie, ona nie ma obowiązku
wyprowadzać go z błędu.
Kiedy ułożyła stosik odpowiednio dobranego drewna, dającego bardzo niewiele
dymu, a potem zdobycznym krzesiwem wznieciła ogień, zwróciła myśli ku dwóm
wędrowcom na dole. Miała powody sądzić że było ich tylko dwóch.
Młodzieniec nazwał tę dolinę Eggarsdale i mówił o niej jak o swoim domu. Jego pan z
oczywistych względów nie był zdolny zatroszczyć się o siebie. Jak, będąc w takim położeniu,
zamierzają tu żyć? To trudna gra. A nie mając łuku trzeba posiąść umiejętność polowania na
skoczki za pomocą kamienia. Kiedyś sama przymierała głodem - jadła pędraki i żuła trawę.
Tak było, dopóki nie uśmiechnęło się do niej szczęście i nie zdobyła dostatecznej wiedzy,
ż
eby utrzymać się przy życiu. A trzeba pamiętać, że jeden skoczek wystarcza raptem, w
najlepszym wypadku, na posiłek dla jednej osoby.
Briksja obracała przez chwilę nad ogniem nabite na patyk niewielkie kawałki mięsa
upolowanego niedawno zwierzęcia, żeby przynajmniej częściowo się upiekły, zanim
pożądliwie porozrywa je na kęsy. Potem usiadła na piętach. Chociaż nie miała czasu, żeby się
rozejrzeć po długich zarośniętych zagonach w ogrodzie, była przekonana, że przez lata
opuszczenia rozsiały się tam same albo odrosły z korzeni jadalne rośliny. Były tam też
zapewne zioła. Zawsze zbierała zioła, kiedy i gdzie się tylko dało. A zresztą, jeśli nawet są
tam jakieś użytkowe rośliny, to z pewnością niewiele. Jeżeli zaś ci dwaj nie zaopatrzą się
odpowiednio, czym będą się żywić podczas wędrówki?
Briksja ponownie obróciła szpikulec rożna, zazdroszcząc językom ognia trzaskającym
i tańczącym za sprawą kapiących soków, których nie miała jak uratować. Kiedy poczuła
zapach pieczonego mięsa, jej usta napełniły się śliną.
Nagle zwrócił jej uwagę jakiś cichy dźwięk dobiegający z naprzeciwka.
- Oto i fałszywy przyjaciel - rzekła mierząc Utę surowym spojrzeniem. - Skoro
zmieniłaś herb, moja damo, to wracaj tam do nich i poproś o gościnę przy suto zastawionym
stole, a nie przychodź do mnie.
A jednak zdjęła znad ognia jeden z patyków, zsunęła z niego kawałek mięsa - przez
liść, żeby nie poparzyć palców - i na innym liściu położyła przed Utą dymiące pieczyste.
Kotka przysiadła w oczekiwaniu, aż mięso ostygnie na tyle, żeby mogła je wziąć do
pyszczka. Tymczasem spoglądała tylko na przyszykowane jedzenie. Jednak przez dobrą
chwilę patrzyła też na Briksję w ten swój wzbudzający obawę sposób, bez mrugnięcia okiem.
Dziewczyna poruszyła się niespokojnie. To było typowe dla Uty - pod jej wzrokiem Briksja
miała niedorzeczne wrażenie, że ktoś przeczesuje i przestawia jej własne myśli.
- Tak, idź do nich, Uta. Ten większy, zdaje się, dosyć cię lubi.
Teraz z kolei - w odpowiedzi - dziewczyna zwęziła oczy w szparki i utkwiła wzrok w
kotce. Zachowanie się Uty wobec ludzi intrygowało ją. Nie po raz pierwszy zapragnęła, aby
istniał jakiś sposób porozumienia pomiędzy nimi dwiema. Wcześniej ta potrzeba zrodzona
była z samotności Briksji - wówczas gdy znaczyła ona dla dziewczyny tyle, co uwięzienie. Z
czasem sama fizyczna obecność kotki przestała odpędzać od Briksji mroczne myśli.
Dziewczyna tęskniła za jakimś drugim głosem, który by ją wyrwał z tej bolesnej pustki.
Teraz na pogawędkę z Utą miała ochotę powodowana ciekawością. Jakimś sposobem
kotka umiała przebić się do zmętniałego umysłu lorda Marbona i sprowadzić nań krótki
przebłysk świadomości. Dlaczego... i jak?
Briksja podniosła drugi szpikulec i zamachała nim w powietrzu, by nabite na patyk
mięso szybciej nadawało się do zjedzenia.
- Coś ty mu zadała, Uta? - spytała. - Zachowuje się, jakby spadł z księżyca.
Zastanawiam się, czy to z powodu jakiejś rany, czy też jest to sztuczka najeźdźców. A może
gorączka? Kim jest ów Jartar, którego tak ciągle woła? I kim jest młodzieniec, który
powtarza, że tamten nie żyje?
Energicznie przeżuwała łykowate mięso. Uta także jadła, nie zważając na zadawane
jej pytania.
Ta pieśń... Nie mógł jej ułożyć żaden prawdziwy gęślarz; strofy były chropawe,
nieudolnie zbudowane - jakby przez kogoś niewprawnego w tym rzemiośle, komu zależało
jedynie na przekazaniu jakiegoś przesłania. Briksję nieco zdziwiły jej myśli. O co zatem
chodziło w tej pieśni? Przekleństwo Zarsthora... Jak jeszcze zostało ono tam nazwane?
Przekleństwo gwiazd.
Człowiek o imieniu Zarsthor podniósł miecz na wroga i został zgładzony, ponieważ
przeciwnik miał tę szczególną broń. Briksja potrząsnęła głową. Istniało mnóstwo podań o
dawnych wojnach i potyczkach. W każdym z nich tkwiło ziarenko prawdy, ale przestało ono
mieć już jakiekolwiek znaczenie. Chyba że mroczne Przekleństwo Zarsthora nadal ciąży nad
tą doliną.
Wśród dolin High Hallack wszystko było możliwe. Dawny Lud, zanim opuścił ziemie
okalające wielkie morze (udając się na północ lub zachód, za Odłogi) posiadał niezwykłą
wiedzę i wiele różnych mocy. Pozostały po nim miejsca, których należało się wystrzegać i
inne... Przestała jeść - nagły błysk jej własnej pamięci poraził ją z taką siłą, że niemal czuła,
jak gwałtownym pędem przenosi się w czasie i przestrzeni.
Tego popołudnia, kiedy uchodzili z wieży w Moorachdale, bo nadeszło ostrzeżenie, że
obrona dłużej się już nie utrzyma, Briksja traciła dech w piersiach. Trzeba było biec, wciąż
biec w zapadającym zmierzchu, mając za plecami posuwający się szybko niszczycielski
ż
ywioł ognia, krzyki i wrzaski. Znów przeszył ją ten ostry ból pod żebrami i znów strzyknęło
ją w nodze - pamiątka po tym, jak walczyła z zawadzającą w ucieczce długą spódnicą.
Jeszcze raz poczuła w ustach kwaśny posmak strachu.
Potem pod górę - na grań. Obok niej biegła Kuniggod stale ją
popędzając. Kuniggod...
Wspomnienie o niej wywabiło na twarzy Briksji grymas bólu. Chciała je od niebie odsunąć
jak najdalej, ale teraz nagle pamięć się ożywiła. Kuniggod - która zwlokła się z łóżka, rzężąc i
kaszląc z powodu silnego przeziębienia. Zanim śmierć utorowała sobie drogę do drzwi
niewieściej komnaty, wyprowadziła swoją wychowankę z dworu, używając tajemnych
schodów i ukrytego wyjścia.
Zapadł zmrok, a one wciąż biegły wraz z kilkoma innymi uciekinierami. Jednak w
pewnej chwili Kuniggod przywiodła ją do wąskiego przejścia pomiędzy wysokimi skałkami;
posuwały się tamtędy z trudem, trzymając się blisko siebie. Briksja była na wpół
nieprzytomna ze strachu. Nie zwracała zupełnie uwagi na drogę, którą wybrała Kuniggod i
dopiero kiedy dotarły tam, rozejrzała się dokoła trzeźwiejszym wzrokiem.
Nie było w Dolinie rodziny, która miałaby ochotę osiedlić się w jednym z tych miejsc,
jakie niegdyś Dawny Lud zajął dla swoich celów. Pokusić się o to mogła jedynie jakaś Mądra
Kobieta, choć trochę zaznajomiona z wiedzą tajemną. Ale nawet Mądra Kobieta musiała
poruszać się po takim terenie z wyczuciem i wielką uwagą, ponieważ mogła tam napotkać
moce zła ujawniające się niekiedy bez ostrzeżenia. Poza tym mówiło się, te owe
niebezpieczne obszary Mroku otaczała pewna szczególna atmosfera i dlatego można je było
wykryć węchem lub przeczuć instynktownie, zanim się głupio wpadło w pułapkę.
I właśnie w jedno z takich pełnych grozy miejsc przyprowadziła Briksję Kuniggod -
najwidoczniej stara niania posiadała odpowiednią wiedzę. Słaniając się ze zmęczenia,
zanosząc się kaszlem, z trudem łapiąc przy tym powietrze, zebrała resztki sił, żeby
powstrzymać powracającą do zmysłów dziewczynę, która właśnie zrywała się do dalszego
biegu.
- Zostań... - sapała. — Nic... ci... tu... nie... grozi...
Po tych słowach Kuniggod upadła na twarz. Briksja uklękła przy niej i wzięła ją w
ramiona. Stara kobieta strasznie się dusiła. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że niania nie
będzie mogła iść dalej; wiedziała też, że nie może jej tak zostawić. Więc przycupnęła w
poświacie księżyca, którego zbyt pełna, jasna tarcza zawisła dokładnie ponad nimi,
pozwalając zobaczyć każdy szczegół otoczenia.
Briksja rozglądając się bacznie wokół zauważyła, że nie był to krąg.
Srebrzystopopielate, lśniące w tym świetle kamienie tworzyły raczej dwa półokręgi,
pomiędzy którymi widoczne były dwa przeciwległe wejścia prowadzące do wewnętrznej
części koła, gdzie schroniły się umykające śmierci niewiasty. Kamienie nie były chropawe -
przed ustawieniem zostały wygładzone. Przy wierzchołku każdego z nich Briksja dostrzegła
jakieś linie. Ale czy miały one tworzyć pewien wzór, czy też były to pozostałości po zatartych
przez deszcze i wiatry napisach - nie miała pojęcia.
Tymczasem im dłużej przyglądała się kamieniom, tym więcej zauważała wokół nich
ś
wiatła, które jakby krzepło i przywierało do nich. W jej zamglonych strachem oczach
wyglądały niczym olbrzymie świece bijące blaskiem zarówno z boków, jak i z czubków,
gdzie powinny być knoty. Mimo to światło nie rozlewało się w zbyt dużą plamę, a jedynie
okrywało każdy słup jarzącym płaszczem.
Gdy Briksja patrzyła tak w ów migotliwy blask, pierwszy strach przed nieznanym
powoli odpływał. Serce, które łomotało gwałtownie, gdy Kuniggod wciągnęła ją tutaj,
uspokajało się. Niepostrzeżenie oddech Briksji stał się głębszy i cichszy. Przyszło odrętwienie
i znużenie, które w jakiś dziwny sposób sprawiało przyjemność. Głowa się kiwała, ogarniała
ją miła senność, zadowolenie.
W końcu Briksja osunęła się przyjmując pozycję leżącą, nadal mając wspartą na
swoim ramieniu głowę Kuniggod; czuła się tak bezpiecznie, jak gdyby odpoczywała za
zaciągniętymi kotarami własnego łoża. Łagodnie pogrążała nie w głębokim śnie.
Kiedy przebudziła się rano, wciąż leżała obok Kuniggod. Upłynęło trochę czasu,
zanim uprzytomniła sobie, gdzie jest i co się stało. Strach wcale nie powrócił. Pomiędzy nią a
tym, co wydarzyło się w nocy, opadła zasłona - jakby całe lata oddzieliły jedną część jej życia
od drugiej. Poczuła nową siłę, jakieś niecierpliwe dążenie - do czego, nie wiedziała, ale nie
przejmowała się tym.
Co więcej, po twarzy dziewczyny przesunął się zaledwie cień smutku, gdy stwierdziła,
ż
e duch Kuniggod opuścił jej ciało. Briksja złączyła ręce niani na nieruchomej piersi i
pocałowała czoło. Potem wstała i popatrzyła na słupy. W świetle poranka były zwyczajnymi
kamieniami. Wciąż nic opuszczał jej spokój albo raczej brak wszelkich uczuć, dający
wyzwolenie od lęków. Wiedziała, że to ma pozwolić Jej przetrwać - a właściwie żądało się od
niej, by przetrwała w jakimś niejasnym celu.
Nie zastanawiała się nad tym, czy ów spokój był dobry czy zły. Ważne, że przynosił
jej siłę, by mogła dalej żyć, że miał ją ochraniać i wspierać.
Siedziała teraz ponad Eggarsdale wpatrzona w płomienie i dumała. Co zaszło w niej
tamtej nocy, którą spędziła otoczona przez zagadkowy blask księżyca na nowiu? Dlaczego
akurat teraz odzyskała pamięć, odtwarzającą tak dokładnie i żywo każdy szczegół, chociaż
nigdy przedtem, z jakichś niewytłumaczalnych przyczyn, nie pragnęła przywoływać
przeszłości? Dlaczego wydawało jej się, że wszystko, co się działo przed tamtą nocą, miało w
jej życiu niewielkie znaczenie, podczas gdy to, czego doświadczyła później, liczyło się dużo
bardziej, niosło z sobą prawdziwy sens?
Dlaczego... dlaczego... dlaczego...?
- Wiele jest znaków zapytania - powiedziała na głos do Uty.
Kotka myła właśnie pyszczek, ale na słowa Briksji przestała pracować łapką i
popatrzyła uważnie na dziewczynę.
- Jestem Briksja z Domu Torgusa - czy nadal nią jestem, Uta? Och, przecież nie mam
na myśli kosztownych strojów, zajmowania honorowego miejsca, wydawania rozkazów. To
nie są rzeczywiste oznaki urodzenia. Popatrz na mnie - roześmiała się i zaraz zgrozą przejęła
ją myśl, że już od bardzo dawna nie wydała z siebie podobnego dźwięku. - Wyglądam tak, że
mogłabym żebrać u ludzi o strawę, ale też niewykluczone, że wypędzono by mnie z wioski
kamieniami, bo nie każdy jest skłonny raczyć poczęstunkiem podejrzanych włóczęgów. A
jednak to prawda, jestem Briksja z Domu Torgusa - i odebrać to sobie mogę tylko ja sama -
przez jakiś niegodny mojego dziedzictwa czyn, za który musiałabym się osądzić i później
ponieść karę.
- Twój młody przyjaciel w dolinie ocenił mnie po pozorach, Uta. - Potrząsnęła głową.
- Myślałam już, że odrzuciłam dumę jako rzecz zupełnie bezużyteczną. Duma nie włoży ci
jedzenia do ust, nie przykryje grzbietu; to nie powietrze, bez którego nie możesz żyć.
Przynajmniej ten rodzaj dumy. Może raczej potrzebuję czasem komuś powiedzieć: “Nie
możesz mnie pokonać, ty nędzny tchórzu!" Ta duma tobie samej nie jest obca, Uta. Myślę, że
to dobra duma.
Pokiwała głową, jakby potwierdzając swoje słowa. Jednak w głębi ducha nadal czuła
silne rozgoryczenie. Przypomniała sobie chyba zbyt wiele, mimo że to wszystko było takie
zamglone, odległe. I jak ten młodzieniec patrzył na nią! - teraz bolało ją to znacznie bardziej
niż w chwili ich spotkania.
- A niech tam! - Briksja zwinęła prawą dłoń w pięść i zamknęła ją w lewej dłoni. - Ci
dwaj są dla mnie niczym. To, co sobie myślą, nie może mnie dotknąć. Z nastaniem świtu już
nas tu nie będzie, zostawimy ich, żeby mogli rozkazywać tej kupie kamieni.
Tymczasem zaczęła przygotowania do noclegu. Znalazła w grani szczerbę, która
tworzyła coś w rodzaju płytkiej groty, Podłoże wysłała suchymi liśćmi i trawą; miała już
wprawę w moszczeniu takich gniazd. W pewnej chwili zrobiła przerwę i spojrzała w dół, na
wieżę. Teraz nie musiała się przyczajać ani ukrywać swojej obecności. Nabrała bowiem
przekonania, że młodzieńcowi ani w głowie było ją tropić - pochłaniała go wyłącznie opieka
nad jego
panem.
Widziała, jak wyszedł z wieży i zaprowadził konia do strumienia. Po napojeniu
wierzchowca przywiódł go z powrotem na otoczony murem placyk. Wtedy znów poszedł nad
brzeg z bukłakiem, żeby nabrać wody. Ani razu nie spojrzał w górę; pewnie w ogóle już o
niej zapomniał.
Poczuła się tym urażona, choć nie rozumiała dlaczego. Jego obojętność ośmieliła ją.
Wcale się nie kryjąc, sama zeszła do strumienia z własnym zniszczonym naczyniem. Nawet
zabawiła tam dłużej, żeby umyć twarz i szyję. Rozglądała się przy tym za jakąś zatoczką ze
spokojniejszą wodą, żeby się przejrzeć jak w zwierciadle. Znalazła takie miejsce i uznała za
stosowne przeczesać palcami burzę włosów, wydłubując jednocześnie strzępki liści i gałązki -
pamiątki po przedzieraniu się przez żywopłot.
Czemu tak przeciągała pobyt w tym miejscu, a nawet zdecydowała się tu zanocować -
nie mogła pojąć. Nie miała w tym żadnego celu. Kiedy tylko nachodziła ją myśl, żeby odejść,
zaraz pojawiał się jakiś niepokój, który nie pozwalał jej oddalać się zbytnio. Postanowiła
znów zapolować, ale tym razem robiła to dziwnie nerwowo. Kiedy wreszcie, w roztargnieniu,
uśmierciła kolejnego skoczka, nie poczuła zadowolenia ze swej zręczności ani z faktu, że
niespodzianie powiększyły się jej zapasy żywności.
Wróciwszy do swego “gniazdka" zobaczyła Utę na jednej ze skałek przylegających do
przygotowanego legowiska. Kotka siedziała nieruchomo, patrząc wzdłuż linii górskiego
grzbietu ku zachodowi, gdzie dolina otwierała drugie swoje gardło na przerażające Odłogi.
- A cóż to takiego? - Briksja nieraz widywała Utę zastygłą w podobnym skupieniu i
wiedziała już, że to może coś zapowiadać.
Chociaż tryb życia, jaki prowadziła dziewczyna, wyostrzył znacznie jej zmysły, miały
one nader ograniczone możliwości w porównaniu ze zmysłami kotki. Briksja uniosła głowę,
natężyła wzrok i słuch, wciągnęła nosem głęboko powietrze, chcąc się przekonać, co do tego
stopnia przykuło uwagę Uty.
Z otworu wieży wydobywała się smuga dymu. Ludzie, którzy znaleźli tam
schronienie, najwyraźniej nie wiedzieli, jakie zbierać drewno, żeby nie zdradzało ogniska;
albo też nie przywiązywali znaczenia do tego, czy ich ktoś tam zobaczy, czy nie. Nie, to nie
chodziło o tych z wieży... a więc...
Briksja, pozostając w cieniu skał, rzuciła się raptem na kolana i przywarła lewym
ramieniem do pionowo osadzonego kamienia, który obdarzyła swymi względami Uta. Po
chwili wychyliła się nieco, żeby obserwować, co się dzieje w dolinie. Widziała zwalone
kamienne ogrodzenia wyznaczające granice poletek, ogrodów i miejsc gromadzenia zbiorów.
Wzdłuż niektórych murków, i jeszcze dalej, ciągneły się linie rzadkich zarośli. Od zachodniej
strony pola kończyły się gęstym zagajnikiem.
I właśnie z tej kępy drzew nagle zerwały się ptaki. Zatoczyły koło wydając chrapliwe
odgłosy. Briksja porwała za włócznię. Doskonale wiedziała, co oznacza taki ostrzegawczy
sygnał. W lesie był jakiś nieproszony gość, a te ptaki właściwie niczego nie musiały się
obawiać, chyba że - człowieka!
Czy ci ludzie przyszli z pustyni? Gdyby należeli do tej samej grupy co ci dwaj na
dole, z pewnością jechaliby od Wchodu, podążając starym traktem. Nie, to zbójcy szczury i
hieny z Odłogów - którzy ściągnęli tu, żeby zrobić to, co ona sama wcześniej zamierzała:
przeczesać ruiny, licząc na znalezienie jeszcze jakichś przeoczonych przez innych nędznych
resztek.
Powiało grozą!
A lam - młodzieniec z mieczem, mężczyzna ze zmąconym rozumem - obaj zupełnie
nieświadomi niebezpieczeństwa.
Przecież nic dla niej nie znaczyli. A jakąż to broń ona miała? Stary nóż, który w
każdej chwili mógł się złamać, i myśliwską włócznię. To byłoby szaleństwo... zupełne
szaleństwo...
Targały nią różne myśli. Ale już, wydostawszy się z kryjówki, niewidoczna dla
ludzkiego oka skradała się, wykazując cały swój kunszt w tej dziedzinie. Za nią, równie
ostrożnie, przemykała Uta.
To było szaleństwo, ale coś ją ku niemu pchało.
3
Briksja, zdając sobie sprawę, że wieża jest już obserwowana z przeciwległego lasu,
przykucnęła za ostatnią na jej drodze ku zabudowaniom osłoną, żeby się zastanowić nad
następnym ruchem. Przed nią rozpościerała się otwarta przestrzeń, którą musiała jakoś
przebyć, chcąc dostać się do ciemnej plamy otworu wejściowego. Gdyby tylko mogła być
teraz Utą...
Uta! Briksję trącił właśnie w ramię kosmaty łepek; obróciła wzrok na kotkę, która
skupiła na dziewczynie baczne spojrzenie. Po chwili Uta zniknęła jej z oczu, rozpływając się
swoim zwyczajem w gęstwinie rosnących po prawej stronie krzaków. Briksji nie pozostało
nic innego jak poczołgać się za nią i z trudem przedzierać przez plątaninę bujnej roślinności.
W pewnym miejscu linię krzewów przerywał rząd kamieni - podstawa dawnego muru
obronnego. Nie wygładzone kamienie ułożone były niedbale jeden na drugim. Uta zaczęła
wdrapywać się po nich jak po drabinie - była coraz wyżej i wyżej. Briksja szybko postanowiła
zrobić to samo. Wspinaczkę ułatwiały jej liczne szpary i szczeliny. W pewnym momencie
zawahała się; dłonie mocno przywarły do kamieni. To szaleństwo! Ciągle jeszcze może
zawrócić i nie zauważona zniknąć za najbliższym wzniesieniem. Czemu tego nie robi?
Nic wiedziała. Odczuwała jedynie jakiś wewnętrzny przymus, żeby iść tą właśnie
drogą. Zarzuciwszy sobie na ramię zawieszoną na rzemieniu włócznię (tak zawsze nosiła ją w
czasie wędrówki), znów wyszukiwała oparcia dla palców rąk i stóp.
Na szczycie muru Uta rozpłaszczyła się i spojrzała w dół, jakby chciała sprawdzić,
czy Briksja idzie za nią, czy nie. Widząc, że dziewczyna się wspina, kotka, machnąwszy
ogonem, zniknęła.
Czy ruiny dworu zasłonią ją przed wzrokiem tych z zagajnika, kiedy będzie
przechodzić przez mur? Tego nie wiedziała, mogła mieć jedynie nadzieję. Nasłuchiwała przez
chwilę i wciąż dolatywała do niej wrzawa spłoszonego ptactwa - najwyraźniej zbójcy nadal
jeszcze kryli się w lesie.
Po drugiej stronie muru rozciągał się wybrukowany dziedziniec, a dalej widoczne było
na wpół zwalone domostwo wsparte z boku wieżą. Briksja zeskoczyła na dół, wybierając
miękkie lądowanie na bujnie rozkrzewionej roślinności, korzystającej ze skrawka naniesionej
przez wiatr ziemi.
Sadząc długie susy, przypadła do zburzonej ściany dworu, a potem posuwała się
wzdłuż niej do momentu, aż pozostała jej już tylko ostatnia przeprawa przez otwartą
przestrzeń. Uta znacznie ją wyprzedziła: już znikała w wejściu do wieży. Briksja wzięła
głęboki oddech i zdjęła włócznię z ramienia. Wcale nie miała zamiaru wkraczać tam bez
gotowej broni w dłoniach. Skąd mogli wiedzieć, że jest przyjacielem, a przynajmniej
sprzymierzeńcem?
Jeden skok i była już w drzwiach; wniknęła do wnętrza nie wydając żadnego
zdradliwego odgłosu. Blask ognia tylko częściowo rozpraszał panujący w środku półmrok.
Ujrzała mężczyznę wpatrującego się w płomienie i siedzącą przy nim Utę. Obok stał
młodzieniec; w jego dłoni lśniła już obnażona stal.
Briksja odezwała się czym prędzej, zanim zdążył drgnąć. Nie chciała się z nim
szamotać.
- W lesie przyczaili się jacyś ludzie. Może przywabił ich dym z waszego ogniska... -
Wyciągnęła rękę w stronę paleniska, w drugiej dłoni trzymając w pogotowiu włócznię. -
Mogli też iść za wami. Macie konia i taką cenną kolczugę - teraz wskazała na mężczyznę. -
Wystarczy, żeby znęcić jakichś zbójów.
- A co ty masz z tym wspólnego? - młodzieniec rzucił pytanie ostrym głosem.
- Nic. Tyle że nie trzymam z hienami. - Briksja cofnęła się o krok. W głowie czuła
zamęt. Czemu sprzymierzyła się z tymi dwoma, którzy doprawdy nic jej nie obchodzili?
Młodzieniec nie spuszczał z niej oka, nawet kiedy przesuwał się, żeby stanąć przed
mężczyzną i osłonić go sobą jak tarczą.
- Jesteście tu sami - mówiła dalej Briksja. - Gdy dojdzie do potyczki, rozniosą was na
strzępy jak Uta mysz, i to nawet szybciej, bo oni nie polują dla rozrywki.
Jego twarzy nie opuścił wyraz nieufności.
- A jeśli ci nie wierzę?
Wzruszyła ramionami.
- Rób co chcesz. Przecież nie przykładam ci noża do pleców, żeby cię zmusić do
walki. - Potoczyła dokoła spojrzeniem po pomieszczeniu, w którym się schronili. Na prawo
zobaczyła strome schody wiodące na następne piętro. Przy jednej ze ścian stała ława, na
jedynym stołku siedział mężczyzna, a obok leżała para juków. Za posłania służyły nakryte
płaszczami pocięte i zmieszane z trawą gałęzie. Więcej nic tam nie było.
Jeszcze raz oczy Briksji zwróciły się ku ławie. Szansę dawała mizerne, ale to było
wszystko, czym mogli się posłużyć. Nie wierzyła teraz w możliwość ucieczki - młodzieniec
sam może zdołałby jakoś przemknąć, ale obarczony mężczyzną - nie...
- To - pokazała włócznią na ławę - można ustawić w poprzek drzwi. Gdybyście nie
rozpalali ogniska, moglibyście ukryć się na górze - zrobiła ruch głową w stronę schodów. -
Ale teraz już was wytropili i wiedzą, że opór stawi im tylko dwóch ludzi.
Młodzieniec wsunął miecz z powrotem do pochwy i podszedł do ławy. Briksja stanęła
przy jej drugim końcu, wcześniej zarzuciwszy sobie włócznię na plecy. Pochylając się nad
ławą młodzieniec spojrzał na dziewczynę.
- Niech będzie! Potrzebujemy twojej pomocy. Ja będę przy lordzie Marbonie...
- Dobrze. Ja również, chociaż nie mam żadnego pana, którego musiałabym bronić,
mam się o co bić - o moje własne życie.
Chwyciła za drugi koniec ławy i podniosła go. Drobiąc i szurając nogami przenieśli ją
oboje pod otwór wejściowy, gdzie miała spełniać rolę niskiej zapory, zresztą według
przewidywań dziewczyny mało skutecznej.
- Gdyby tylko... - młodzieniec popatrzył na siedzącego przy ognisku mężczyznę.
Briksja odniosła wrażenie, że te ułowił nie były skierowane do niej, a wypowiadający je
raczej myślał na głos. I rzeczywiście, po chwili młodzieniec jakby przypomniał sobie o
obecności Briksji - łypnął na nią okiem nie tając niechęci. Splótł palce i jego stawy wydały
chrupot.
Jeszcze raz się odezwał z trudem wydobywając z siebie słowa, jak gdyby wstrętem
napawało go mówienie dziewczynie o czymkolwiek.
- Tu musi być jakieś tajne wyjście; on powinien wiedzieć.
Briksja, przypomniawszy sobie w jaki sposób jej samej kiedyś udało się wymknąć z
podobnego miejsca, poczuła nagły przypływ nadziei, która jednak szybko prysnęła. Gdyby
nawet pan na Eggarsdale miał tu rzeczywiście zapasowe wyjście, albo uległo ono zniszczeniu
podczas zdobywania wieży, albo też jego sekret zgubił się gdzieś w labiryncie obłąkanego
umysłu i został bezpowrotnie stracony.
- On nie będzie pamiętał. - A po chwili dodała, bo jednak odrobinę się łudziła: - Jak
myślisz?
Młodzieniec wzruszył ramionami.
- Czasem coś sobie przypomina... - Uklęknął przy swoim podopiecznym.
I znów Uta, stanąwszy na tylnych łapach, przednimi oparła się o kolano mężczyzny.
On tymczasem pieścił dłonią jej łepek, choć nie odrywał wzroku od płomieni.
- Panie - młodzieniec wyciągnął rękę. - Lordzie Marbonie...
Briksja stała przy drzwiach dzieląc uwagę: zarówno przysłuchiwała się temu, co
działo się w wieży, jak i nadstawiała ucha, czy z zewnątrz nie docierają odgłosy świadczące o
zbliżaniu się niebezpieczeństwa. Naraz doleciało do niej ciche rżenie konia - naprężyła się
trzymając w pogotowiu włócznię.
- Lordzie Marbonie... - głos młodzieńca był teraz ostrzejszy i bardziej stanowczy. -
Lord Jartar przysłał wiadomość...
- Jartar? Przybywa wreszcie?
- Spotka się z tobą, panie. Czeka na drugim krańcu tajnego przejścia.
- Tajnego przejścia? Czemu nie przyjdzie otwarcie?
- Panie, zaczaił się na nas wróg. Dla lorda Jartara nie byłoby teraz bezpiecznie
ujawniać swoją obecność. Zresztą, czyż nie jest właśnie w jego zwyczaju przybywać i znikać
niezauważonym?
- To prawda. Tajne przejście, powiadasz. - Mężczyzna wstał. O nogi ocierała mu się
Uta. Długo nie odrywał od niej wzroku, a tymczasem jego twarz powoli się ożywiała. - Ha
kiciuś. Dobrze jest znów mieć twój ród za sprzymierzeńca jak niegdyś. Zatem tajne
przejście...
Swobodnym krokiem, zupełnie niepodobnym do poprzedniego bezwolnego
powłóczenia nogami, zbliżył się do wydrążonej w grubym murze wieży niszy, gdzie
znajdowało się ich niewielkie ognisko. Przesuwał rękami po kamieniach nie używając więcej
siły, niż kiedy wcześniej drapał Utę.
Jednak po pewnym czasie palce, którymi poruszał z taką pewnością siebie, jakby
dokładnie wiedział, co trzeba zrobić, zesztywniały. Mężczyzna jedną rękę opuścił wzdłuż
ciała, drugą podniósł do czoła i popatrzył przez ramię na młodzieńca.
- Jak to... - w jego głosie nie było już ani podniecenia, ani zdecydowania. - Jak to...
Uta stanęła na tylnych łapkach, a przednie zwiesiła na jaśniejsze futerko podbrzusza.
Zamiauczała cicho, lecz rozkazująco. Lord Marbon obrócił ku niej spojrzenie. Nastawił ucha,
jakby potrafił zrozumieć znaczenie wydanych przez kotkę dźwięków.
- Panie. - Młodzieniec podszedł do niego. - Pamiętaj... Lord Jartar czeka!
Mężczyzna rozejrzał się wokoło. Jego oblicze miało jeszcze myślący wyraz, choć już
gdzieś w kącikach oczu czaiła się apatia.
- To... to nie... nie... tu. - Błądził wzrokiem po ścianach surowego wnętrza.
Briksję ogarnęło takie zniecierpliwienie, że bliska była obgryzania paznokci. Nagle
rozbudzona wyobraźnia podsunęła jej obraz niebezpieczeństwa, jakie na siebie ściągnęła.
Utrzymać się w wieży nie sposób. Była na siebie wściekła, że wpędziła się w taką pułapkę z
jakiegoś głupiego, niezrozumiałego powodu. Ale stało się; nawet jeśli młodzieniec mówił
prawdę i ten lord Marbon ma tu jakieś tajemne wyjście, nie wiadomo dokąd ono może
prowadzić. Czego zresztą można oczekiwać po tym skołatanym umyśle...
- Jartar... Tak!
Jeszcze raz brzmienie tego imienia pomogło mu pozbierać myśli; działało na niego
ożywczo - jak poruszanie sznurkami pobudza do życia zrobioną z drewna i skóry kukiełkę
(kiedyś, dawno temu, Briksja widziała takie przedstawienie).
Lord Marbon ponownie przyłożył ręce do muru. Do uszu Briksji doleciał z zewnątrz
dźwięk, którego się tak obawiała - to mogło być tylko szurnięcie buta o kamień. Chwyciła w
rękę włócznię, a tymczasem jej wzrok padł na schody. Dlaczego wcześniej nie przyszło jej to
do głowy? We dwójkę, z mieczem i włócznią, mogli się jakiś czas utrzymać na górze, choć o
parę chwil przedłużając życie. Nóż wiszący u pasa... to jej własna droga ucieczki, lepsza niż
los, jaki inaczej byłby jej udziałem...
Dźwięk, który doszedł ją wcześniej z zewnątrz, nie powtórzył się. Ale była pewna, że
wtedy się nie przesłyszała. Teraz jednak jej uwagę zajął inny, głośniejszy zgrzyt. W ścianie za
paleniskiem pokazała się szpara. Młodzieniec gwałtownie i z całej siły przepchnął przez nią
swego pana. Zaraz za nim skoczyła Uta i rozpłynęła się w ciemnościach. Kiedy Briksja
spostrzegła, że młodzieniec też już, bez słowa ostrzeżenia, przeciska się przez otwór,
przypadła szybko do ściany. Tymczasem szczelina zaczęła się zwężać. Jednak dziewczyna,
posłużywszy się włócznią niby dźwignią, zdołała się jeszcze przedostać. Gdy wyszarpnęła
drzewce, ściana zasunęła się całkowicie, pozostawiając Briksję w głębokim mroku,
spowijającym ją jak ciężka peleryna.
Z prawej strony posłyszała jakieś dźwięki i powoli wyciągnęła w tym kierunku rękę.
Przestrzeń, w jakiej się znalazła, była bardzo ograniczona - na lewo i na wprost tuż -tuż
wymacała mur. Zwróciła się zatem w prawo. Opuściła włócznię i zaczęła wodzić nią po
podłożu, szukając w ten sposób drogi, która, jak przypuszczała, wiodła albo w górę, albo w
dół.
Tak postukując Briksja uszła jakieś pięć kroków, po czym kamienna podłoga urwała
się. Wciąż posługując się włócznią dziewczyna wynalazła coś, co mogło się okazać
pierwszym schodkiem. Przystanęła i zamieniła się w słuch. Odgłosy dobiegały nadal z tego
samego kierunku. Nie było na co czekać.
Briksja wystukiwała drogę przed sobą uważnie, sprawdzając dokładnie każdy stopień,
zanim postawiła na nim nogę. Lewą rękę przesuwała po ścianie, która początkowo była
sucha, ale później - ponieważ dziewczyna schodziła coraz niżej - zrobiła się śliska od wilgoci.
Nos drażnił zapach zastałej wody i zgnilizny. Dwukrotnie naruszyła dłonią pokrywające
ś
cianę porosty, wzbudzając obłoki gryzącego, wolno opadającego grzybicznego pyłu.
Kiedy naliczyła dwadzieścia stopni, wymacała włócznią równy chodnik. Dochodziły
do niej przytłumione głosy w ślad których podążała. Zastanawiała się, jakim sposobem tak
szybko się poruszali. Może nie zachowywali takich jak ona środków ostrożności.
Szła w całkowitych ciemnościach i ten mrok ją przytłaczał, przejmował lękiem - tak
samo bała się zawsze nocy i zła wypełzającego pod jej osłoną. Ze wstrętem dotykała oślizłej
ś
ciany, ale musiała to robić, żeby sprawniej posuwać się naprzód. Długość takich sekretnych
przejść była zawsze zagadką. Tajne korytarze drążono zazwyczaj tak, żeby wyjście
znajdowało się daleko poza zasięgiem wzroku napastników. Briksja słyszała, że podziemny
chodnik w Moorachdale był dwa razy dłuższy od drogi biegnącej przez wioskę.
Wreszcie poczuła na policzku powiew. Podmuch nie był dostatecznie mocny ani
ś
wieży, żeby rozpędzić smród stęchlizny albo uniemożliwić rozwijanie się na kamieniach
drobnych porostów. Świadczył o tym, że gdzieś w pobliżu jest jakiś dopływ powietrza.
Briksja, stwardniałymi stopami brnąc w szlamie, który pokrywał ściany, wytrwale parła
naprzód. W pewnej chwili jej lodowate opanowanie zostało poddane próbie, kiedy coś, na co
nastąpiła, nagle wywinęło się spod jej nóg. Odskakując pośliznęła się i tylko szybki skręt
ciała uchronił ją przed upadkiem w cuchnącą breję zalegającą podłoże.
Uderzywszy raptem twarzą w mur domyśliła się, że trafiła na zakręt. Na lewo
dostrzegła jakby lekką szarość, która dwukrotnie na chwilę ściemniała - oznaczało to, że ktoś
tamtędy przechodził.
Chodnik wiódł teraz do góry, co przyjęła z westchnieniem ulgi ufając, że jest już
blisko wyjścia. Jednak dotarłszy do źródła światła przeżyła rozczarowanie. Jasność sączyła
się przez szczelinę w skale, tak wąską, że można było przez nią przecisnąć zaledwie cienką
włócznię. Jednak ta nikła smuga poświaty pozwalała dostrzec kolejny zakręt, tym razem na
prawo.
Briksja przeszła jakieś pięć kroków, kiedy rozjarzyło się przed nią prawdziwe światło,
czerwonopomarańczowy blask płomienia, ku któremu podążyła bez zwłoki. Po chwili ujrzała,
ż
e korytarz kończy się występem skalnym. W dole jej oczom ukazała się naturalna grota, nie
tknięta ręką człowieka.
Pod ścianą zobaczyła trzymającego łuczywo lorda Marbona. Spostrzegła też
młodzieńca; odwrócony do niej plecami wczołgiwał się w otwór po drugiej stronie jaskini.
Nie widziała natomiast Uty. Choć lord Marbon pewnie trzymał w dłoniach żagiew, widać
było, że przebłysk ulotności, dzięki któremu znaleźli się w tym podziemnym przejściu,
należał już do przeszłości. Patrzył przed siebie bezmyślnie rozszerzonymi, nieruchomymi
oczyma, w których odbijał się blask płomieni. Gdy jednak Briksja zsuneła się na dół i miała
właśnie minąć go, żeby dalej iść samej, powoli obrócił głowę i zawiesił na dziewczynie
wzrok.
Jego spojrzenie lekko się ożywiło, poruszył ustami.
Przekleństwo z dawna w gwiazdach tkwi.
Gdy chwila zderzy się z wiecznością,
Groźnym plemieniem błyśnie Mrok,
Zatriumfuje nad Światłością...
Była zupełnie zaskoczona. Rozpoznała jedną ze strof, które śpiewał wcześniej - z
pieśni o Przekleństwie Zarsthora.
Znajdź... musisz znaleźć... - mówił pośpiesznie, bełkotliwie. Chwycił ją za ramię
zadziwiającym u niego żelaznym uściskiem, którego nie zwalniał; wiedziała, że oswobodzić
mogłaby się jedynie siłą. - Nic nie układa się pomyślnie... a to z powodu Przekleństwa
Zarsthora. - Schylił nieco głowę, zbliżając ku Briksji twarz. - Musisz odnaleźć... - Nagle coś
go uderzyło, oczy zabłysły mu żywo.
- To nie Jartar! Kim jesteś? - Jego głos był teraz i miry, nie znoszący sprzeciwu.
- Nazywam się Briksja - oświadczyła zadając sobie w myślach pytanie, do jakiego
stopnia rozjaśnił się jego zbłąkany umysł.
- Gdzie Jartar? Czy może cię przysłał? - Ponieważ wciąż mocno ściskał ramię
dziewczyny, kiedy ją szarpnął, zakołysała się cała.
- Nie wiem, gdzie jest Jartar. - Próbowała wymyślić coś, co zadowoliłoby lorda
Marbona, który przecież wzywał (pamiętała wypowiedziane niedawno przez młodzieńca
słowa) nieżyjącego już człowieka. - Może... - użyła tego samego wybiegu, co jego opiekun -
czeka na zewnątrz.
Mężczyzna zamyślił się.
- On czerpie swoją wiedzę ze starodawnych run... Tylko on wie... Muszę to mieć!
Obiecał mi to. Jestem ostatnim z rodu Zarsthora. Muszę to mieć!
Znów nią potrząsnął, jak gdyby chciał, tak brutalnie się z nią obchodząc, wymusić na
niej coś, na czym mu zależało. Zbliżyła dłoń do rękojeści wiszącego u jej boku noża. Gdyby
trzeba go było użyć w obronie przed szaleńcem - a jakże, uczyni to.
Narastała w niej obawa, ale nie tylko z powodu jego widocznego obłąkania. Coś
trawiło ją od środka. Jej głowa... Miała ochotę krzyczeć... wyrwać mu się i biec, biec... Bo...
wydało jej się, że stoi przed jakimiś drzwiami i gdyby one się otworzyły...
To jednak nie była chęć ucieczki, jaką niekiedy odczuwają zdrowi umysłowo ludzie,
kiedy zetkną się z szaleńcem. Jej doznania były całkowicie odmienne. Nie mogła ruszyć
głową, odwrócić wzroku od jego oczu. Poddawała się konieczności - potrzebie jakiegoś czynu
- i nic innego w świecie już się nie liczyło, tylko ten zniewalający przymus, który czynił
Briksję więźniem samej siebie. Usłyszała własny szept:
- Przekleństwo Zarsthora.
Tak, to o to chodziło. Istnieje coś takiego, co musi odnaleźć... co ma przywrócić
prawdziwe życie... i naprowadzić na właściwą drogę świat, który od chwili, gdy zaczęło
działać Przekleństwo, zszedł na manowce.
Briksja mrugnęła powieką raz i drugi. Nie czuła już tego co przed chwilą, nie czuła tej
szczególnej konieczności. Zrozumiała: na krótko udzielił się jej jego obłęd! Wykonując
gwałtowny, zwinny ruch, zdołała uwolnić ramię, po czym zaczęła się powoli i ostrożnie
oddalać od mężczyzny, posuwając się wzdłuż ściany.
Marbon jednak nie próbował powtórnie jej niepokoić. Wyglądało raczej na to, że gdy
Briksja się oswobodziła, jednocześnie po raz kolejny opuściła go świadomość. Na
wygładzonej twarzy wkrótce odmalowało się zobojętnienie. Nie patrzył już na dziewczynę,
tylko utkwił wzrok w ścianie. Po chwili dłoń, którą zacisnął wcześniej na jej ramieniu,
opadła bezwładnie.
Otwór, który mógł prowadzić do wyjścia, bardzo Briksję kusił, ale dziewczyna
wzdragała się przed czołganiem w obawie przed ponownym atakiem Marbona. Gdy tak stali
po przeciwległych stronach groty, Briksja zastanawiała się nad sposobem szybkiej ucieczki.
- Panie... - nagle w otworze ukazała się głowa młodzieńca - droga wolna.
Pragnąc czym prędzej powiedzieć o wiszącym w powietrzu niebezpieczeństwie,
Briksja wybuchnęła:
- Twój pan jest obłąkany!
Młodzieńcowi twarz ściągnęła się w furii. Skoczył na równe nogi.
- Kłamstwo! Został ciężko zraniony na Przełęczy Ungo, i to dokładnie wtedy, gdy
zabito jego mlecznego brata. Ta rana i smutek... Prawda, że nie wie, co robimy i dokąd
zmierzamy, ale to tylko przejściowe. On nie jest obłąkany!
Wykrzywił gniewnie usta. Briksja pomyślała, że w duchu musi przyznawać jej rację,
ale uczucia, jakie żywi do swego pana, nie pozwalają mu się do tego przyznać.
- Wrócił tu, gdzie jest jego dom - ciągnął młodzieniec. - Znachor powiedział, że gdy
pan znajdzie się w dobrze sobie znanym miejscu, może odzyska pamięć. On... on myśli, że to
jest wyprawa. W jego rodzie zachowało się takie podanie... opowieść o Przekleństwie
Zarsthora. Chciałby zetrzeć tę zmazę i przywrócić dawny dobry ład. Przy życiu trzyma go
wiara, że ta chwila wreszcie nadejdzie.
To stara rodowa legenda... o tym, jak przybyły do Eggarsdale Zarsthor posprzeczał się
z bratem swojej ukochanej (była z Dawnego Ludu) i o tym, jak Eldor, powodowany pychą i
wściekłością, zawarł przymierze z Ciemnymi Mocami, sprowadzając na Zarsthora i jego
potomnych, a nawet na ziemię, którą dzierżył, klątwę: gdy ród ten zyskiwał cokolwiek,
natychmiast tracił więcej.
Kiedy w zeszłym roku mój pan poniósł w walkach wielkie straty, coraz częściej
zdarzało mu się myśleć o tym Przekleństwie. I nieraz lord Jartar, którego zawsze ciekawiły
starodawne historie, szczególnie gdy dotyczyły Dawnego Ludu, prowadził z moim panem
rozmowy na ten temat. W końcu lord Marbon wbił sobie do głowy, że z całej tej opowieści
może mimo wszystko wyzierać prawda. Doszło do tego, że z lordem Jartarem - który
zaręczał, iż kiedyś przypadkowo otarł się o pewne tajemnice mogące pomóc wyjaśnić
podanie o klątwie - zawarł pakt i od tej pory mieli obaj oddać się dociekaniu prawdy o
Zarsthorze i o tym, co jeszcze kryje przeszłość...
- Ale jakim sposobem można rozwikłać zagadki minionych czasów? - Briksja ożywiła
się nieco, choć wcale tego nie chciała. Po raz pierwszy od wielu dni wędrówki jej uwagę
przyciągnęło coś, co nie było wyłącznie częścią walki o życie, walki toczonej od wschodu do
zachodu słońca i od zmierzchu do następnego świtu.
Młodzieniec wzruszył ramionami, wykrzywił gniewnie usta i zmarszczył brwi.
- Spytaj o to lorda Jartara, a raczej jego ducha! On nie żyje, ale sprawa tego
Przekleństwa nadal zajmuje umysł mego pana, i to w taki sposób, że teraz chyba jest w stanie
uwierzyć we wszystko!
Briksja zagryzła wargi. Młodzieniec oddalił się. Możliwe, że Marbon również i jego
zaczarował tak jak ją wówczas, kiedy zostali sami. Jeśli rzeczywiście tak było, to do tej
spustoszonej doliny przywiodły ich obu jakieś urojenia mężczyzny, a wcale nie rady
znachora.
Patrzyła, jak młodzieniec zabrał swemu towarzyszowi łuczywo, wprowadził go do
otworu i delikatnie skłonił mężczyznę, popychając go ku wyjściu, żeby posuwał się na
czworakach. Lord Marbon, skoro już się ruszył, nie stawiał żadnego oporu, tylko wpełzł w
ciemność. Gdy zniknął za jej zasłoną, młodzieniec wtrącił głownię w skalną szczelinę i
podążył za swym panem.
Briksja, nie mając wcale zamiaru pozostawać pod ziemią, kiedy znana była droga na
zewnątrz, poszła ich śladem.
Wąski korytarz był krótki. Po chwili znaleźli się w głębokim cieniu tworzonym przez
kilka drzew i krzewów i skrywających dziurę w ziemi, z której się wyłonili. Byli teraz
wysoko na północnym stoku otaczających dolinę wzgórz. Przycupnęli pod osłoną zarośli.
Briksja omiotła wzrokiem stojącą w dole wieżę. W jednym z wąskich okienek migotało słabe
ś
wiatło - zatem wewnątrz nadal palił się ogień. Ujrzała pięć kudłatych zaniedbanych kuców,
takich, na których - jeżeli mieli dość szczęścia - jeździli zbójcy.
- Pięciu... - posłyszała obok siebie cichy szept młodzieńca. On także się wychylał,
dotykając łokciem jej ramienia.
- Może więcej - odparła z pewną satysfakcją. - Niektóre bandy mają więcej ludzi niż
koni.
- Znów wyruszymy w góry - rzekł ponuro. - Albo na Odłogi.
Briksji, choć tego wcale nie chciała, udzieliło się coś z jego zniechęcenia. Nie
podobało jej się, że musi myśleć o kimś prócz siebie, ale jeśli tych dwóch miało zamiar
wędrować dalej bez żadnych zapasów żywności i, jak się domyślała, bez umiejętności
łowieckich, było już po nich. Drażniło ją, że to coś dziwnie nie dające jej spokoju, co się w
niej zalęgło, nie pozwalało jej zostawić ich losowi.
- Czy twój pan nie ma żadnych krewnych, którzy mogliby mu udzielić schronienia? -
spytała.
- Nie. On... on nie zawsze był dobrze widziany wśród tutejszego cherlawego ludu. W
jego żyłach płynie inna krew... ich krew... - Dla Dolinian oni, oznaczało tylko jedno - tamtych
obcych, którzy niegdyś władali całą tą ziemią. - Oto kim on jest. I to zawsze było po nim
widać. Nie zrozumiesz - znasz go jedynie takim, jaki jest teraz - młodzieniec mówił żarliwym
szeptem, jakby obawiając się, że nie zdoła nad sobą zapanować. - Był wielkim wojownikiem;
był również uczonym mędrcem. Wiedział o rzeczach, o których innym panom w Dolinie
nawet się nie śniło. Potrafił wzywać ptaki i rozmawiać z nimi - sam widziałem! Nie było
konia, który nie przybiegłby do niego i nie pozwolił mu się dosiąść. Umiał śpiewnymi
zaklęciami sprowadzić sen na rannego. Byłem świadkiem, jak położył dłonie na ranie aż
czarnej z zakażenia i rozkazał ciału wyzdrowieć - i tak też się stało! Ale nie było nikogo, kto
tak samo uleczyłby jego, nikogo!
Młodzieniec ukrył głowę w zgięciu ręki. Leżał spokojnie, ale przecież Briksja swoim
pytaniem wzbudziła w nim przemożny ból i poczucie straty.
- Byłeś jego giermkiem?
- Po śmierci Jartara nosiłem jego tarczę, tak. Jednak wedle prawa giermkiem nie
jestem. Choć pewnego dnia może będę, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Mój pan wybrał mnie
spośród dalekich krewnych jego matki. Ja... nie miałem widoków na jakiś wielki majątek...
Mieliśmy zaledwie strażnicę na granicy. Prócz mnie było jeszcze dwóch moich braci, a nie za
mną stało prawo pierworództwa. Tak czy owak - to wszystko już stracone. Wszystko, tylko
nie mój pan, tylko nie mój pan!
Mówił stłumionym głosem, trącając ją łokciem w ramię. Briksja
wiedziała, że trudno
mu znieść jej obecność, gdyż znała jego uczucia. Musi zostawić go samego. Nie będzie
zadawać więcej pytań.
Odwróciwszy się, cichaczem opuściła dogodny punkt obserwacyjny. Jednak w
miejscu, gdzie zostawili lorda Marbona, nie było go! Rozejrzała się pośpiesznie dokoła - nie
było po nim śladu...
4
- On zniknął!
Na krzyk Briksji młodzieniec pojawił się przy niej błyskawicznie, lekceważąc
zupełnie, że z dołu mógłby go ktoś zobaczyć. Briksja próbowała chłopca złapać i przypom-
nieć o niebezpieczeństwie. Ale nie zdążyła - już zapuścił się w zarośla po drugiej stronie
miniaturowej polany. Po prostu dla niego nie liczyło się nic prócz jego pana.
Briksja pozostała na swoim miejscu. Teraz, gdy już wydostali się szczęśliwie z
pułapki, jaką była wieża, nie widziała potrzeby dłużej im towarzyszyć. W ogóle żadnej
potrzeby. Cóż z tego, kiedy po chwili, mimo uporczywego głosu rozsądku, niechętnie
wprawdzie, ale podążyła za młodzieńcem.
Nigdzie nie było również śladu Uty. Może kotka, w jakimś sobie tylko znanym celu,
poszła z lordem Marbonem. Briksja powoli przedzierała się przez krzaki, kierując się w tę
samą stronę co młodzieniec.
Jeśli chodzi o osłonę, los im nadal sprzyjał, gdyż za zaroślami znajdował się rów
wypełniony gęstwiną krzewów, i pnączy. Świeżo złamane gałązki i porwane liście
ś
wiadczyły o tym, że dopiero co ktoś tędy przechodził. Według tych śladów Briksja ostrożnie
posuwała się naprzód. Choć istniało małe prawdopodobieństwo, że zostanie zaskoczona przez
jakieś wielkie lub szczególnie niebezpieczne dzikie zwierzę, bo nie zdołałoby się ono przed
atakiem zbliżyć do niej nie zdradzając swojej obecności, jednak w tym przejmująco
wilgotnym miejscu mogły żyć zupełnie inne istoty - istoty dobrze czujące się w siedlisku,
jakie tworzyła tu bujna roślinność.
Otaczające Briksję zarośla i pnącza miały bowiem w sobie coś posępnego. Ich
mięsiste liście były w kolorze ciemnej zieleni, tak ciemnej, że wyglądały prawie jak czarne.
Niektóre miały czerwone lub rdzawe, żółtobrązowe żyłki, przypominające zaschłą krew.
Zmiażdżone przez tych, których śladem szła Briksja, wydzielały nieprzyjemną, piżmową
woń, zupełnie inną od zapachu roślin, jakie znała.
Gałązki i łodygi były czarne i ta czerń, stykając się z jej ramionami, z całym ciałem,
pozostawiała na skórze i odzieniu wilgotne smugi. Za pomocą włóczni Briksja próbowała
odpychać od siebie zwieszające się nisko gałęzie.
Zaczęła podejrzewać, że ta ścieżka, prowadząca pomiędzy dwoma wznoszącymi się
coraz wyżej wałami, nie jest tworem natury. Gdyby wyżłobił ją jakiś obecnie wyschnięty
strumień, biegłaby z kierunku północnego, w dół zbocza. Ona tymczasem wiodła ze wschodu
na zachód, w poprzek stoku. Została zapewne wytyczona, żeby ukryć wynurzających się z
otworu uciekinierów i poprowadzić ich ku Odłogom.
Briksja dwa razy przystawała, prawie już zdecydowana zawrócić albo przynajmniej
wydostać się na górę z tej złowróżbnej dróżki. Jednak za każdym razem, gdy, bijąc się z
myślami, spozierała ku oblepiającym ściany wąwozu zaroślom (krzaki tworzyły coraz
gęściejszą zaporę), rezygnowała w końcu z przedzierania się przez nie.
Zatrzymawszy się kolejny raz, usłyszała coś, co kazało jej mocniej ująć włócznię. Nie
był to docierający z oddali ludzki głos, nie był to również żaden łoskot; dźwięk ten nie
dobiegał ani z przodu, ani z tyłu. Wystawiona na niebezpieczeństwo, trwała w bezruchu
zupełnie sama, w ponurym, wymoszczonym ciemną zielenią rowie.
Nie, to nie brało się z gwałtownych podmuchów wiatru, który porywał w górę grube,
pękate liście ani też...
Dziewczyna odwróciła się w tę stronę, skąd przyszła, próbując rozpoznać odgłos. To
było jakby kląskanie, klekot; brzmiało niczym szczękanie zębami. Już raz czy dwa słyszała
całkiem podobny dźwięk, kiedy Uta obserwowała ptaka pozostającego poza jej zasięgiem.
- Uta! - Briksja zawołała cicho, choć jednocześnie żywiła głębokie przeświadczenie,
ż
e to wcale nie sprawka kotki. Odgłos był przeciągły - mogły to być słowa wypowiadane w
jakiejś obcej, całkowicie niezrozumiałej mowie.
Z tyłu? Nie, kiedy tak nasłuchiwała w napięciu, nabrała pewności, że ten dźwięk nie
odbijał się od ścian wąwozu, który tymczasem zrobił się tak głęboki, że roślinność
obrastająca wewnętrzne zbocza wałów stworzyła nad głową Briksji istny dach. To - spojrzała
zdumiona w dół i poczuła napływającą zimną falę strachu - to jakby dochodziło spod ziemi!
Instynkt pchnął ją do natychmiastowej ucieczki. Ale... może to coś właśnie chciało,
ż
eby rzuciła się przed siebie. Więc zamiast tego, bardzo starając się panować nad sobą,
znieruchomiała i z lekko przechyloną na bok głową wsłuchiwała się w ów klekot. I nagle
zobaczyła, że droga przed nią, tylko częściowo widoczna w panującym półmroku, faluje! Pod
grubym pokładem liści tworzących butwiejącą maź, w której grzęzły stopy, było trzęsawisko!
Grunt pod jej nogami - tak, czuła, jak się zmienia. Nagle wyobraźnia podsunęła Briksji
przerażającą wizję zapadającej się coraz głębiej ścieżki i otwierającej się otchłani,
wciągającej ją do swego wnętrza. A tam, w ukrytej pod powierzchnią jamie, czekało na nią...
Postanowiła dłużej się nie wahać. Zdjęta przerażeniem nic odrywała wzroku od
podłoża, które pod warstwą liści było zwykłym błotem, oblepiającym bose nogi dziewczyny z
każdym jej krokiem. A co będzie, jeśli jakiś... jakiś stwór wynurzy się teraz nagle tuż przed
nią i potraktuje ją jak zdobycz?
Nie wytrzymała i rzuciła się pędem przed siebie. Im wyżej wznosiły się ściany
wąwozu, lub raczej im niżej opuszczała się
ś
cieżka, tym droga była wygodniejsza. Briksja nie
musiała już przedzierać się z takim trudem przez chaszcze. Wytężywszy wzrok mogła
dostrzec odciśnięte w czarnej ziemi ślady. Ci dwaj, albo przynajmniej jeden z nich, szli nadal
przed nią tą ścieżką. Teraz nie pragnęła bardziej niczego, jak tylko znaleźć się w
towarzystwie innych ludzi.
Niechęcią i obawą napawały ją plamy cienia. Do tego smród naruszanych podeszwami
opadłych liści i brei przyprawiał ją o mdłości. Briksja szła szybko, zauważając, że droga pod
jej stopami już stwardniała, a ponadto pięła się stopniowo, jakby miała przeciąć szczyt
wzniesienia. Dziewczyna dwa razy ześliznęła się po stromiźnie. Napotkała mnóstwo śladów
ś
wiadczących o tym, że ludzie idący przed nią upadali, z coraz większym trudem wdrapując
się pod górę.
Niedaleko przed sobą ujrzała plątaninę połamanych gałęzi i naddartych liści; niektóre
rośliny wciąż jeszcze drgały. Przebrnęła przez to miejsce i zaraz wyszła na otwartą
przestrzeń, nad którą zwieszało się pociemniałe niebo. Było jednak dostatecznie jasno, żeby
ten widok podniósł ją trochę na duchu. Stała na krawędzi skalnego występu. Wyglądało na to,
ż
e z żadnej strony nie było drogi wyjścia, i Briksji przemknęło przez myśl, że może
młodzieniec i lord Marbon spadli z tej nagiej skalnej półki.Z powodu lęku wysokości Briksja
(nie mając świadków swojej słabości) na czworakach zbliżyła się do lewego skraju, ale nawet
w tej pozycji patrzyła w dół z obawą.
Zobaczyła rzecz zdumiewającą. Bez wątpienia była w tym ręka człowieka albo jakiejś
innej rozumnej istoty, która tak przeobraziła krajobraz, żeby służył on celom twórcy. Bowiem
na dole to, co natura ukształtowała jako przepaściste urwisko, trzymało w swych objęciach
rząd kamiennych stopni. Wysmagane wiatrem i deszczem, pokryte porostami, schody te
prowadziły stromo ku wąskiej dolinie. Natomiast dwie boczne skalne ściany - również
dotknięte erozją i porośnięte mchem - były wklęsłe i pocięte wyżłobieniami.
Zmierzch zapadał szybko. W konającym świetle te linie i wgłębienia układały się w
rysy jakichś napawających odrazą twarzy, które wydawały się groźnie popatrywać z ukosa.
To sprawiło, że Briksja czym prędzej odwróciła wzrok od ściany. Z dołu dobiegł ją stukot
spadającego kamienia; zobaczyła tam jakiś ruch. Dalej widok zasłaniał tuman dziwnej, dosyć
nisko zalegającej mgły. Briksja odniosła wrażenie, że owa wąska dolina była głębsza od
tamtej, leżącej po przeciwnej stronie grzbietu.
To miejsce pokrywały gęste ciemności. Jednak nie na tyle, żeby zupełnie zasłonić
dwie sylwetki ludzi, stojących i przy samotnej skałce-odkrywce. Właśnie gdy spoczęło na
nich spojrzenie Briksji, większy uwalniał się z uścisku mniejszego. Nie zwracając uwagi na
swojego towarzysza, który usiłował go zatrzymać, ten wyższy twardo zdążał na zachód, idąc
pewnym, równym krokiem doświadczonego wędrowca.
Zdecydowana ich dogonić, Briksja podniosła się, walcząc z uczuciem, że za chwilę
runie głową w dół. Zaczęła schodzić po stopniach. Jedną ręką trzymała się nierównej skały,
gdyż wielka przestrzeń, jaka rozpościerała się po prawej stronie, przyprawiała Briksję o
zawrót głowy. Przezornie postanowiła patrzeć tylko przed siebie.
Bała się iść szybko, a kiedy już znalazła się na dole, tamci dwaj znów mocno ją
wyprzedzili. Ta druga dolina, o dziwo, pozbawiona była roślinności, dzięki czemu Briksja
widziała obu mężczyzn dobrze, chociaż zastanawiały ją ich rozmyte kontury.
Przetarła oczy sądząc, że może z jej wzrokiem dzieje się coś złego, co utrudnia
patrzenie w dal. Były długie chwile, że widziała ostro, po czym znów, kiedy spojrzała pod
nogi albo na którąś (jedną z wielu) odkrywkę, wszystko się rozmazywało.
Przynajmniej powietrze było tu świeże - mogła go zaczerpnąć, nie wciągając przy tym
do płuc duszącego fetoru, jaki utrzymywał się nad ścieżką w górze. Jednak szło jej się ciężko,
gdyż żwir i kamyki zadawały cierpienie jej bosym, choć przecież zahartowanym podeszwom.
W końcu zwolniła kroku, żeby nie otrzeć sobie stóp w stopniu uniemożliwiającym dalszą
wędrówkę. Żałowała, że nie ma teraz przy sobie sandałów, które wraz z tobołkiem zostawiła
w tamtej dolinie. Kilka razy krzyknęła do tych z przodu, błagając, żeby na nią poczekali.
Ponieważ robiło się coraz ciemniej, z pewnością prędzej czy później będą musieli się
zatrzymać.
Briksja, od chwili wejścia do tajemnego korytarza w wieży, nie napotkała śladów
kotki i teraz zastanawiała się, czy Ula w ogóle zeszła z góry. Jej obecność miała jednak
pewne znaczenie. Dziewczyna martwiła się, że Uta poszła sobie swoją drogą.
Mrok gęstniał i wraz z zapadaniem nocy Briksja stawała się coraz ostrożniejsza. Być
może ten dziwny niewidzialny dręczyciel z sekretnego przejścia wcale tu za nią nie przyszedł,
a jednak miała wrażenie, że nie jest sama, że jest śledzona, że coś na nią wciąż mocniej i
mocniej napiera z każdym, przysparzającym coraz więcej bólu, krokiem.
Nie mogła się tu zatrzymać, Potrzebowała towarzystwa - jakiego bądź towarzystwa -
aby pozbyć się uczucia, że jest całkowicie zdana na łaskę jakiejś nieznanej siły. Od czasu do
czasu przystawała na chwilę i nasłuchiwała, stwierdzając za każdym razem, że w dolinie nie
rozlega się żaden z tych uspokajających odgłosów, które zazwyczaj wypełniają powietrze
nocy pod gołym niebem. Nie było słychać ani cykania czy bzykania owadów, ani ptaków -
panowała absolutna cisza, w której oddech dziewczyny rozbrzmiewał głośno w jej uszach, a
przypadkowe szurnięcie drzewcem włóczni po kamieniu wydawało dźwięk tak przeraźliwy,
jak wojenny róg używany przez załogi wież.
No, uspokój się - Briksja próbowała powściągnąć swoją wyobraźnię. To nieprawda,
ż
e idzie otoczona tłumem i niewidzialnych istot! Nie ma tu nikogo oprócz niej. Dygocząc z
powodu przejmującego nocnego chłodu, Briksja oparła się bokiem o napotkaną po drodze,
sięgającą do ramienia skałkę.
Palce dziewczyny przesunęły się po jakimś wyżłobieniu, jakiejś wypukłości...
Odwróciła głowę, żeby rzucić okiem. To była twarz...!
Jakież czary umieściły tu tę grubo ciosaną, kamienną rzeźbę, widoczną mimo
ciemności? Dotyk dłoni jakby zbudził martwy dotąd kamień do życia.
Twarz...? Nie, w tych rysach nie było zgoła nic ludzkiego. Briksja ujrzała ogromne,
okrągłe oczy, a w ich środku - jarzący się zielonkawobiało ognik wielkości łebka od szpilki.
W miejscu, gdzie powinny się znajdować nos i usta, widniał diaboliczny zarys szerokiej,
trochę rozdziawionej gęby, obnażającej spiczaste końce ostrych kłów.
Briksja, kiedy już minęło pierwsze zaskoczenie, przybrała minę, która miała
ś
wiadczyć, że się nie boi - przecież to jedynie jakieś rowki w kamieniu... Na pozostałej
powierzchni nie było już nic więcej. Zatem tylko te usta i oczy. Być może twórca oczekiwał,
ż
e widzowie resztę zobaczą w swojej wyobraźni. Briksja, zawstydzona swym niedawnym
przestrachem, uderzyła na odchodne włócznią w kamień i pospiesznie ruszyła w dalszą drogę,
nie zważając na ból w stopach. Nie miała ochoty oglądać się za siebie, jednak wciąż męczyło
ją uczucie, że coś chyłkiem podąża jej śladem.
Nie miała wątpliwości, że przemierza właśnie okolicę należącą do Dawnego Ludu. I,
jak sądziła, do tych stworzeń, które bynajmniej nie patrzyły przychylnym okiem na ludzi
wdzierających się na ich terytorium. To nie był azyl, do jakiego zaprowadziła ją Kuniggod.
Tu człowiek czuł się stale zagrożony.
Wąskie koryto doliny - o ile dobrze widziała w tych ciemnościach - rozszerzało się
zajmując dość rozległą przestrzeń. Dziewczyna znów się wahała. Iść dalej nocą po nieznanym
terenie było może szaleństwem. Jeśli nawet ci, których goniła, podążali szlakiem, nie widziała
po nich śladu, odkąd zeszła schodami z urwiska. Ale tu przynajmniej żwir, dający się we
znaki stopom, ustąpił miejsca kępom trawy.
Przechodząc z jednej zielonej wysepki na drugą nie mogła posuwać się prosto, ale w
ten sposób oszczędziła swoim podeszwom dalszych cierpień. Tymczasem... Czyż byli tak
głupi i znowu rozniecili ognisko? Tu, na otwartej przestrzeni, mogło ono jedynie zwabić
grabieżców.
Odłogi miały zawsze złą sławę; krążyły pogłoski o różnego rodzaju nieludzkich
stworzeniach, na które ponoć można się tu było natknąć. Ta złowroga jałowa ziemia
stanowiła zachodnią granicę Krainy Dolin. Tutaj zapędzali się tylko - mowa o ludziach -
zbójcy albo nieliczni dziwacy, których przyciągały pozostałości po Dawnym Ludzie. Panowie
z Dolin, gdy znaleźli się w ciężkiej opresji, udawali się dawnymi czasy właśnie na Odłogi po
pomoc przeciw najeźdźcom. I z Odłogów pomoc ta przychodziła - w postaci Pustynnych
Jeźdźców, o których wszyscy wiedzieli, że nie byli ludźmi, ale strasznymi stworami,
łączącymi cechy człowieka i dzikiej bestii. Z opowieściami o nich Briksja spotykała się
czasem, gdy raz po raz zawierała odważnie znajomość z jakimś ukrywającym się
wieśniakiem, oschłym i nieufnym jak teraz i ona, ale niekiedy chcącym wymienić garść soli
na dwie skórki skoczka.
Podczas ostatnich dwu lat tułaczki, ucieczki i ukrywania się dziewczyna trafiała na
skraj Odłogów wielokrotnie. Głównie dlatego, że nieprzyjaciel wciąż zasadzał się raczej na
wschód od jej szlaków. Widziała nieraz, jak przy granicach Odłogów aż roiło się od zbójców.
Jednak sama nigdy nie zapuściła się w głąb tego odludzia. Można się było spodziewać, że
uczyni to ogarnięty swoją obsesją lord Marbon. Ale że ona będzie musiała pójść za nim...
Przykucnęła na jednej z kęp trawy ocierającej się o jej stopy; oczy i uszy miała szeroko
otwarte... Wokół panowała nieprzenikniona ciemność, ale tu przynajmniej dało się słyszeć
zwyczajne nocne dźwięki, nie zaś jedynie przerażającą ciszę, jaka zalegała w dolinie.
Tymczasem... Uniosła głowę. Do nozdrzy Briksji doleciała woń, która wynagrodziła
jej wdychanie smrodu zgnilizny na tamtej wąskiej ścieżce w górze. Słodka, świeża... Od razu
przywodziła na myśl łąkę o poranku, rosę perlącą się na pajęczynach, kwiaty rozchylające
swe płatki na powitanie dnia... Oto ogród - skąpany w słońcu przedpołudniowej pory - i
kwiecie, gotowe do zerwania i wysuszenia, żeby swoim aromatem mogło przesycić pościel w
łożu i bieliznę... Oto...
Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi, Briksja dźwignęła się na nogi i poszła
dalej w noc, wiedziona coraz silniejszym zapachem. I tak dotarła do drzewa... Miało
dziwacznie powykręcane, bezlistne konary. Za to usiane było białym kwieciem. Zdawało się,
ż
e koniuszek każdego płatka, jak płomień świeczki, otoczony jest krążkiem poświaty.
Briksja wyciągnęła rękę, ale nie śmiała dotknąć płatków ani gałęzi. Stała tak,
oniemiała z trwogi i zdumienia, lecz po chwili wyrwał ją z tego chrapliwy rechot.
Dziewczyna odwróciła się i uniosła włócznię. W nikłym świetle zobaczyła
przyczajone stworzenia. Były nieduże, ale wrzawa, jaką podniosły spostrzegłszy, że je
zauważyła, okazała się godna istot dwa razy większych. Były małe, to prawda, ale przy tym
okropne.
Gdyby ropucha mogła stanąć na tylnych kończynach, spojrzeniu swoich wyłupiastych
oczu nadać wyraz złośliwej inteligencji i pokazać język w rozdziawionej paszczy, to właśnie
wtedy przypominałaby jedno z owych rechoczących stworzeń. Tyle że te ropuchopodobne
istoty nie miały gładkiej skóry; pokryte były rzadkimi kępkami postrzępionych, dosyć
szorstkich włosków, a ponadto miały cienkie wąsy. Temu dłuższemu zarostowi,
zwieszającemu się z obu kącików paszczy, dorównywały dwie miotełki nad oczami. Te liche
niteczki nieustannie się poruszały, żyjąc swoim własnym życiem.
Briksja oparła się plecami o pień drzewa. Stwory nie podeszły bliżej, choć tego się
spodziewała. Co do ich złych zamiarów nie miała jednak żadnych wątpliwości. Wyczuwała
bijącą od nich zimną nienawiść do siebie jako istoty tak zupełnie innej niż one. Zamiast
otwarcie atakować, zaczęły zataczać krąg, kołyszącym krokiem poruszając się w prawą
stronę, jeden za drugim, co stanowiło ohydną parodię tańca, który zazwyczaj umilał ludziom
ż
ycie w świąteczne dni.
Były teraz cicho, ale kiedy mijały dziewczynę, odczytywała jakieś niegodziwe
pragnienie w chytrych, zwróconych na nią oczach. Stopniowo okrążały drzewo. Briksja,
niemal przylepiona plecami do pnia, wykręcała się w różne strony, aby się przekonać, czy jest
już całkiem otoczona.
Nie miała pojęcia, czego od niej chciano. Ale wiedziała dobrze, że te pląsy mają swój
cel. Jak przez sen pamiętała niektóre opowieści Kuniggod. Na powtarzaniu rytualnych słów
lub podejmowaniu, wedle ustalonego wzorca, pewnych działań polegały czynności magiczne.
Czy właśnie czegoś takiego jest tu i teraz świadkiem?
Jeśli tak, musi to przerwać, zanim czar się wypełni. Ale jak to zrobić?
Trzymając w gotowości włócznię, Briksja rzuciła się w stronę najbliższego odcinka
pierścienia. Stwory ustąpiły pola, ale zaledwie odrobinę; okrążały ją dalej, tyle że poza
zasięgiem jej broni. Tymczasem Briksja odniosła wrażenie, że są złośliwie rozbawione. Była
przekonana, iż się jej nie boją, że zamierzają tak tańczyć, dopóki nie osiągną swego celu.
Jeśli nawet przebije się przez ten krąg, przeskoczy przez nie albo też wyrwie się,
trzymając je na odległość włóczni, czy wówczas rzeczywiście będzie zupełnie wolna?
Oddalić się od tego, choćby skąpego światła, jakie sączyły kwiaty, znaczyło dać się po
ciemku zaskoczyć na terytorium, gdzie stwory mogłyby zaatakować dziewczynę z łatwością.
Briksja wycofała się pod gałęzie i ogniki kwiecia bijące do góry blaskiem. Nie miała
wątpliwości, że z każdym okrążeniem pierścień tancerzy nieco się zacieśnia. Czym prędzej
musi coś postanowić. Albo się uwolni, albo będzie musiała znosić to, co dla niej szykują.
Podobne niezdecydowanie nie było w jej zwyczaju, ale też nie miała doświadczenia w
stosunkach z wrogiem tak dalece jej nie znanym.
Pod drzewem czuła się bezpiecznie. Jednak wrażenie takie mogło zrodzić się jedynie z
potrzeby i nadziei. Briksja dotknęła pnia po drugiej stronie i wzdrygnęła się. Było tak, jakby
przesuwała palcami po czymś ciepłym jak ciało. W chwili owego zetknięcia do jej umysłu
przeniknęła pewna wiadomość. Czy to się zdarzyło naprawdę? Czy znów dała się otumanić i
zwieść - być może za sprawą tych samych czarów, jakie rzucały stwory?
Istniał tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Umieściwszy włócznię w
zgięciu ręki Briksja delikatnie przyciągnęła jedną z gałęzi, żeby ta znalazła się tuż nad jej
głową. Następnie wypowiedziała wskrzeszone w jej pamięci słowa z dawnych lat.
Naśladowała Kuniggod, która chodząc po ogrodzie z koszykiem przemawiała do każdego
krzewu, krzaczka i innych roślinek, zanim zerwała z nich kwiaty. Albowiem ta stara kobieta
mocno wierzyła, że rośliny posiadają duszę, którą każdy zbieracz powinien uznać i ugłaskać.
- Ku mojemu pożytkowi zechciej być dla mnie szczodra, Zielona Siostro. Obfity jest
owoc twojego ciała. Jesteś samym pięknem i słodyczą - i to, czym się tak hojnie dzielisz,
wezmę tylko ja.
Dziewczyna zwiesiła rękę ponad jednym z kwiatów. Jasność, która promieniowała z
płatków, usunęła z jej skóry ogorzałość od wiatru i słońca, w zamian dając łagodne,
połyskujące kropelki wody, perlące się na palcach. Nie musiała w ogóle przykładać siły, żeby
zdjąć kwiat z szypułki. Przeciwnie, zdawało się, że opadł sam, by delikatnie ułożyć się w jej
dłoni.
Miała długą chwilę wahania, w której zapomniała nawet o tańcu ropuchopodobnych
stworów; sądziła bowiem, że odłączone od gałęzi cudo, które trzymała właśnie na
rozprostowanej dłoni, zaraz zwiędnie i straci swój dyskretny blask. Ale tak się nie stało, a
tymczasem ogarnęło ją uczucie spokoju i pogodzenia ze światem, jakiego nie pamiętała od
tamtego ranka, gdy przebudziła się w siedzibie Dawnego Ludu.
Jeszcze raz przemówiła do drzewa - albo może do jakiejś niewidocznej istoty, której
obecności nie mogła wprawdzie stwierdzić żadnym zmysłem, ale czuła ją w głębi ducha.
- Dzięki ci, Zielona Siostro. Twój szczodry dar jest moim skarbem.
Wykonując ruchy nie kierowane świadomą wolą, zachowując się jak ktoś pozostający
we śnie i pod jego wpływem ujawniający swoje głęboko ukryte pragnienia, Briksja odrzuciła
włócznię. Tym samym, według ludzkich pojęć, stała się bezbronna.
Z kwiatem w dłoni opuściła azyl, jakiego udzieliło jej drzewo, i zbliżyła się do kręgu,
który miał początek w miejscu, gdzie zwieszały się najdalej wysunięte gałęzie. Szła
nieustraszenie ku tym wirującym postaciom, których taniec nabierał szybkości. Poruszała się
otoczona obłokiem rozkosznej woni.
Znów rozległ się skrzekliwy rechot, ale nagle ropucha stojąca tuż przed nią zamilkła.
Wcześniej, gdy z rozwartej paszczy wychodziły chrapliwe dźwięki, brzmiało to jak jakaś
niezrozumiała dla człowieka przemowa. Briksja wyciągnęła rękę. Pomiędzy jej palcami
płynęło światło kwiatu.
Ropuchopodobne stworzenie skuliło się w strachu, jednocześnie wrzeszcząc ze złości.
Tylko przez chwilę patrzyło na dziewczynę wyzywająco. Zaraz potem rzuciło się do ucieczki
w mrok, ciągle jeszcze gniewnie rzegocząc. Inne osobniki znajdujące się w tanecznym kręgu
również wyłamały się z pierścienia. Nie umknęły jednak tak szybko; na razie jedynie
warczały i bulgotały na Briksję, wykonując przy tym przednimi kończynami jakieś niezdarne
ruchy. Choć te ich łapy nie były w nic uzbrojone, Briksja nie wątpiła, że stwory się odgrażają.
Kwiat pomiędzy nimi a dziewczyną wciąż świecił - wprawdzie niezbyt jasno, ale też
nie tak znowu blado. Stwory wycofywały się chyłkiem. Briksja nie posunęła się za nimi poza
linię ich tańca wyznaczoną zwieszonymi gałęziami drzewa. Wiedziała - choć nie miała
pojęcia skąd - że ten tworzony przez koronę drzewa baldachim stanowi dla niej zaporę i
schronienie.
Stwory podjęły jeszcze jedną próbę zamknięcia tanecznego kręgu. Ale mimo że z
werwą skrzeczały i wymachiwały kończynami, żaden nie mógł przejść obok dziewczyny
stojącej z kwiatem w dłoni. W końcu naprawdę uległy i hałaśliwie oddaliły się w noc. Jednak
tak całkiem nie opuściły pola walki, skoro, gdy Briksja przysiadła pod drzewem, dalej
słychać było rozbrzmiewające w ciemnościach rechotanie i pomruki; dziewczyna nadal była
oblegana.
Odczuwała głód i pragnienie. Znów przypomniała sobie o tobołku, który zostawiła w
dolinie na początku całej tej przygody, i westchnęła ciężko, ubolewając nad popełnionym
szaleństwem. Zarówno czczość żołądka jak i suchość w ustach były przytłumione. Może
trapiły inną jej cząstkę, oderwaną od tej osoby, która siedziała pod drzewem tuląc do siebie
kwiecie - drobne, jędrne płatki, jakby wyszlifowane z jakiegoś drogocennego kamienia.
Pod wpływem nagłego impulsu wciągnęła głębiej do płuc roztaczającą się miłą woń.
Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, zmieniła pozycję. Położywszy ostrożnie
kwiat na ziemi, uklękła i objęła rękami pień, przywierając ustami do gładkiej kory. Wysunęła
język i przejechała nim tam i z powrotem. Choć nie miała tak ostrych zębów jak Uta,
wyglądało na to, że udało jej się nadgryźć drewno, ponieważ pod językiem pojawiła się
wilgoć. Wkrótce mogła już wysysać sączące się z pnia krople.
W miarę jak dziewczyna lizała korę, kapał z niej sok, który później coraz szybciej
wypływał na zewnątrz; ani słodki, ani kwaśny, miał smak, na który Briksja nie mogła znaleźć
właściwej nazwy. Ssała i przełykała na przemian.
Zaspokojone zostało nie tylko pragnienie, ale też i głód. Briksja czuła się nasycona i
orzeźwiona. Wydała pomruk zagłuszając odgłosy ropuszego plemienia. Następnie uniosła
głowę i zaśmiała się radośnie.
- Ściśle mówiąc, jesteś Zieloną Matką! Składam ci dzięki za pokrzepienie, kwietna
pani. Ach, ale cóż to za podziękowanie od kogoś takiego jak ja?
Nagle posmutniała. Jak ktoś, kto przez uchylone drzwi widzi wesołe towarzystwo, ale
nie śmie przestąpić progu. Jeśli to wszystko były czary (a niby co mogło być innego?), to
niech odtąd nikt w jej obecności nie oczernia magii. Ponownie oparła się o drzewo i
przyłożyła usta do kory, jednak tym razem nie by się napić, ale w geście zdumienia i
zachwytu.
Potem odwróciła się i zwinęła w kłębek; obok spoczywał kwiat i porzucona włócznia.
Całkowicie ufając w swoje bezpieczeństwo - zasnęła.
5
Przebudzenie Briksji było spokojne i radosne. Słońce stało już wysoko i posyłało ku
Odłogom złote strzały. Dziewczyna leżała patrząc rozespanym wzrokiem w górę na plątaninę
zwieszających się nad nią gałęzi i doznając przy tym dziwnego zadowolenia.
Kwiaty, które nocą pełniły rolę świeczek, teraz były szczelnie zamknięte i opięte
czerwonobrązowymi osłonkami. Żaden nie zwiądł i nie odpadł od gałęzi. Kiedy przesunęła
nieco głowę, zobaczyła ten przez siebie zerwany, spoczywający na ziemi tuż obok niej; też
nie był rozchylony, tylko, jak jego rodzeństwo na drzewie, zmienił się w brązowy rulonik.
Nie była głodna ani nie bolały ją stopy. Czuła się rześka i silna. Nagle...
Potrząsnęła głową. Czy sen naprawdę zmienił się w jawę? Mrugała powiekami,
zamykała je, a i tak wciąż widziała, chyba oczyma duszy, wyraźną ścieżkę. Odczuwała
wewnętrzny przymus, niepokojące wrażenie, że gdzieś jest potrzebna - żeby spełnić jakieś
jeszcze nie znane jej zadanie.
Podniosła ciasno zwinięty kwiat i włożyła go za wycięcie koszuli na piersiach, gdzie
mógł sobie teraz bezpiecznie tkwić przytulony do skóry.
Wstała i zwróciwszy się twarzą do drzewa powiedziała cicho:
- Zielona Matko, nie mam pojęcia, bo nie jest to : na mój rozum, jakich użyłaś na
mnie czarów, ale nie wątpię, że wyprostują one moje ścieżki. Odtąd w twoim imieniu będę
baczyć na wszystko, co wyrasta z korzeni, co wznosi ku niebu swoje łodygi lub gałęzie. Bo to
wszystko, podobnie jak ja, naprawdę żyje. Tego się właśnie nauczyłam.
Otóż to. Już nigdy nie spojrzy obojętnie na żadną odmienną formę życia. Czy każdy
ś
lepiec, który nagle odzyskuje wzrok, widzi świat równie wyraziście jak tego ranka ona?
Każde źdźbło ostrej trawy, każdy karłowaty, powykrzywiany krzaczek miały się teraz
stać dla niej czymś szczególnym, nadzwyczajnym. A była ich tak nieprzebrana
różnorodność...
Briksja schyliła się po włócznię. Mimo że jej umysł zajęty był teraz myślami o
ś
wiecie roślin, nie zapomniała o drodze, która na nią czekała. Nie mogła dłużej zwlekać. Była
komuś potrzebna.
Ruszyła żwawo i szła odtąd szybkim, miarowym tempem. Ropuchopodobne
stworzenia, które usiłowały pokonać ją za pomocą swoich czarów, gdzieś zniknęły. Choć nikt
jej tego nie powiedział, Briksja wiedziała, że to światło słoneczne zapędziło je do kryjówek.
Tu i ówdzie na spłachetkach ziemi widniały ślady butów. Przeplatały się z nimi
odciski łap Uty. Zatem cała trójka, którą goniła, przechodziła tą właśnie drogą.
W pewnym miejscu trop Uty pojawił się osobno, z boku - wszystkie cztery łapy naraz.
Briksja z podziwem skinęła głową, aczkolwiek nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby
zobaczyć ją składającą wyrazy uznania dla tego, co uczyniła kotka. Uta - Briksja była tego
najzupełniej pewna - rozmyślnie zostawiła dla niej te ślady, podobnie czytelne jak
drogowskazy w Krainie Dolin.
Dziewczyna już przestała zastanawiać się nad celem swych własnych poczynań. Coś
jej mówiło, że nie może teraz zboczyć z tego szlaku.
Na Odłogach żyły różne stworzenia, ale wszystkie, które tego ranka spotkała, były
niegroźne. Raz czy dwa przecięły jej drogę skoczki pierzchające zygzakiem tymi swoimi
wielkimi skokami, którym zawdzięczały ludową nazwę. Briksja dostrzegła również pokrytą
pancerzem jaszczurkę i jej czerwonawe łuski, w tym samym kolorze, co piasek wokół skałki,
na której siedział gad. Przechodzącej obok Briksji badawczo przyglądały się paciorki oczu.
Jaszczurka nie była bojaźliwa jak skoczki.
Strwożone stadko ptaków podniosło wrzawę i trzepocząc głośno skrzydłami odbiło się
od ziemi, ale przeleciało tylko kawałek, by po chwili znów osiąść na trawie i szukać owadów.
Ich upierzenie było ciemnobrązowe, jak okolica, w której żyły - przestrzeń pozbawiona
jaskrawej zieleni i rozsypanych po trawie kwiatów. Wszelką roślinność pokrywał
wszechobecny pył. W jednym miejscu stały osamotnione dwa krzaczki o mięsistych, szaro-
czerwonych liściach. Wokół nich leżały pancerzyki chrząszczy, rogowate odnóża, jednym
słowem resztki po uczcie wyrzucone z otoczonych kolcami, widocznych na końcach pędów
par liści, znowu gotowych zatrzasnąć kolejną zdobycz.
Ta część Odłogów nie była równiną; znajdowało się na niej sporo łagodnych
pagórków. Przypominały nadmorskie wydmy, z tą różnicą, że były to wzniesienia trwałe, a
nie ruchome, usypywane przez wiatr. Dlatego też obecny szlak Briksji nie biegł prosto, ale
wił się zakosami. Im pagórki były wyższe, tym gorszą miała widoczność.
Poczucie pogodzenia ze światem, z jakim Briksja przebudziła się pod drzewem,
słabło, w miarę jak zapuszczała się w głąb labiryntu tworzonego przez ten pofałdowany teren.
Zbocza pagórków porośnięte były ostrą trawą, ale jej kępy różniły się od typowych roślin -
przypominały raczej obrzydliwe kłaki przyczajonych stworów, jak gdyby trwających w
oczekiwaniu, aż Briksja zapędzi się daleko w środek ich stada; teraz stanowiłaby łatwy łup,
jeśliby położyły kres tej okrutnej zabawie i rzuciły się na nią...
Przywidzenie? Zapewne. W zwykłych okolicznościach nie zastanawiałaby się nad tym
dłużej, ale teraz dwukrotnie nawet przystanęła, by grotem włóczni postukać w takie
wzniesienie; musiała się uspokoić i przekonać, że to naprawdę tylko wilgotna ziemia i trawa i
ż
e nie ma się czego obawiać.
Coś jednak zaczęło nurtować cząstkę jej umysłu. Te napawające lękiem zwidy...
Dotąd podobnych nie miewała. Strach nie był jej obcy, ale dotyczył zawsze konkretnych
zagrożeń: złych ludzi, zimna, głodu, choroby - wszystkiego, co czyha na bezradnych czy
nierozważnych. Nigdy j wyobraźnia nie przysparzała jej nowych wrogów.
Chciała teraz biec na oślep, gdziekolwiek, byle dalej od tej krętej ścieżki. Lepsza już
spieczona, wysuszona pustynia niż to! Ale z trudem zwalczyła tę pokusę; zamiast uciekać, do
czego przynaglało ją tłukące się w piersi serce, po namyśle zwolniła kroku i skupiła się na
jednej tylko sprawie: na śladach, które zostawili idący przed nią wędrowcy.
I dopiero wtedy spostrzegła, że chociaż gdzieniegdzie widniał wyraźny odcisk buta,
ważniejszy ślad zniknął. Nie było tropu Uty.
Briksja zatrzymała się gwałtownie. Brak śladów łap kotki był dla niej jak głośny,
ostrzegawczy dzwonek. Nie miała pojęcia, dlaczego koniecznie musi podążać tropem Uty, ale
było to niezbędne i już. Zaczęła się za nim rozglądać.
Nie miała ochoty cofać się tą drogą, którą przyszła. Zresztą - spierała się sama ze sobą
- nie było to konieczne. A jednak... Bezwiednie szukała dłonią zwiniętego pąka kwiatu,
przyciśniętego do piersi, bezpiecznego pod jej odzieniem... A jednak... było to jak
rozbrzmiewający gdzieś tuż ponad jej głową rozkaz, którego trzeba posłuchać. Wiedziała już
na pewno: musi to zrobić.
Pagórki tymczasem przybierały jeszcze bardziej niesamowite i pełne grozy kształty.
Wydawały się Briksji litymi wyniosłościami ziemi tylko wtedy, gdy, walcząc z własnym
strachem, patrzyła na nie wprost. Kiedy zaś spoglądała na nie kątem oka, odnosiła wrażenie,
ż
e na przemian pęcznieją i kurczą się, że zmieniają się ich zarysy...
Puściła się pędem, jedną ręką ciągle przyciskając kwiat do serca, drugą trzymając
włócznię. Wtem...
Tuż przed nią pojawiło się wzniesienie, zagięte w łuk, wyrosłe z ziemi, jakby po to, by
ją otoczyć. U jego podnóża urywały się poprzednie ślady jej stóp. Przecież nie... To chyba
złuda...? Z zakamarków pamięci wydobyła ułomki opowieści Kuniggod. Uniosła włócznię i -
nie zastanawiając się właściwie nad tym, co robi - rzuciła nią z całej siły.
Grot zatopił się w ziemi, lekko zadrgało drzewce. To wcale nie była złuda! Zwarty
masyw uniemożliwiał jej wycofanie się. Została wpędzona w pułapkę, gdzie przynętę
stanowił trop. Briksja wyciągnęła rękę i wyrwała włócznię.
Nie wolno jej wpadać w panikę. A jednak przebiegł ją dreszcz strachu, zaś zaciśnięta
na broni dłoń zrobiła się wilgotna. Dziewczyna nie miała najmniejszej ochoty odwracać się
plecami do przeszkody. Ale musiała się na coś zdecydować. Pozostawanie w tym miejscu
niczego nie mogło zmienić na lepsze. Odwaga, która była dla niej rodzajem odruchu
samozachowawczego, podpowiadała Briksji teraz, że skoro została ostrzeżona, najlepsze co
może zrobić, to iść i stanąć twarzą w twarz z prześladowcą; lepiej prędzej niż później, nim
zdąży zmienić zdanie.
Kolejny raz pokonywała tę samą drogę. Ślady butów nadal były dobrze widoczne.
Dokąd zmierzała ta trójka? Od jak dawna Briksja szła zwodniczym tropem? Podobne
rozważania były teraz bezużyteczne. Przecież i tak mogła polegać wyłącznie na sobie.
Ten, kto urządził tę pułapkę, najwyraźniej nie śpieszył się z ujawnieniem. Było to dla
Briksji męczące. Nie kończące się oczekiwanie na atak osłabiało jej gotowość.
Tu i tam spotykała jeszcze jakieś wzniesienia, aż w końcu...
Miała wrażenie, jakby wychodziła z zaciemnionego pokoju na ostre światło dzienne.
Wcześniej marzyła o tym, żeby znaleźć się na pustyni, żeby być jak najdalej od rzucających
cienie pagórków. Teraz, kiedy to się ziściło, krajobraz odpowiadał jej znacznie mniej, niż się
spodziewała.
Rozpościerała się przed nią bezkresna kraina, pozbawiona nawet tych nędznych
strzępków zarośli czy kęp trawy, które można było spotkać na skraju Odłogów. Tu leżała
skorupą jedynie żółta, pokryta rudymi smugami ziemia, poprzecinana siecią wyżłobień
biegnących w tak wielu różnych kierunkach, że Briksja nie mogła uwierzyć, aby była to
pozostałość po jakichś, płynących tędy niegdyś, potokach wody.
Ku górze wznosiły się, niby zaciśnięte gniewnie pięści, brudnoczerwone odkrywki z
grubymi czarnymi żyłami. Z nieba lał się żar przypominający falę gorąca, jaka uderza z
otwartego chlebowego pieca.
Oddychała z trudem. Iść w ten skwar, stąpać bosymi stopami po spieczonej,
rozpalonej do czerwoności ziemi... - nie, to niemożliwe. Chociaż nie dowierzała labiryntowi
wzniesień, uznała, że musi tam wrócić. Obróciła się i...
Gdzież się podziała luka, którą dopiero co wyszła?
Pogrążona w rozterce, Briksja stała wsparta na włóczni, zaciskając na niej kurczowo
dłonie. Potrząsnęła głową, zamknęła oczy i otworzyła je dopiero po dłuższej chwili.
To, co tym razem ujrzała, musiało już być naprawdę omamem! Ogromne masy ziemi
nie mogły przesunąć się w tak krótkim czasie. A jednak. Popatrzyła na prawo, potem na lewo:
otaczał ją wznoszący się wysoko ziemny wał, w którym nie było najmniejszej nawet przerwy.
Briksja przypadła do zbocza, po którym miała nadzieję jakoś się wydostać. Jedną ręką
trzymała włócznię, której grot wbijała w ziemię, drugą zaś chwytała za kępy trawy - i tym
sposobem podciągała się w górę. Ponieważ wciąż nie dostrzegała żadnego przejścia, pięła się
dalej.
Trawa była ostra niczym świeżo wygładzony nóż dziewczyny (robiła to dopiero
wczoraj?). Briksja westchnęła ciężko i podniosła palce do ust, żeby zlizać krew, która jasnymi
strużkami spływała po dłoni i nadgarstku. Przesunęła się gwałtownie, żeby uchronić
przynajmniej swoje stopy przed tymi bolesnymi skaleczeniami.
Zjeżdżając na siedzeniu po zboczu aż do miejsca, gdzie wilgotne podnóże wzniesienia
stykało się z ogołoconą ze wszelkiej roślinności płaszczyzną, próbowała pomyśleć przez
chwilę rozsądnie. Nie było wątpliwości, że przydarzyło się jej coś, co nie mieściło się w
ludzkiej logice. Musiała traktować to jako pogróżkę. Jakieś zupełnie obce jej, tajemnicze siły
sprawiły, że została uwięziona przez zwykłe zwały ziemi.
Docierała do niej przygnębiająca prawda, że nie ma dla niej ucieczki. Może sobie
chodzić wzdłuż tych nasypów w tę czy w tamtą stronę, ale i tak w końcu nie umknie
przeznaczeniu. Było to niczym najkoszmarniejszy, najbardziej przerażający i mroczny ze
snów.
Ale pozostać tu i pokornie czekać na marny koniec? Nie.
Otrząsnęła się i dodała sobie otuchy słowami, które w przeszłości często zdarzało jej
się wypowiadać:
- Żyję - rzuciła zapalczywie ku rozciągającej się przed nią pustyni. - Mam ręce, nogi,
ciało... Mam rozum... To ja, Briksja! I postępuję tylko zgodnie z własną wolą!
Jej wyzwanie pozostało bez odpowiedzi - chyba żeby uznać za taką daleki, chrapliwy
krzyk jakiegoś, zapewne polującego, ptaka. Zwilżyła językiem suche wargi. Minęło sporo
czasu, odkąd piła napój ofiarowany jej przez drzewo, zaś na tej czerwonożółtej ziemi nie było
co liczyć na wodę.
A jednak musi brnąć w głąb tej krainy - taka jest jej wola i taka jest konieczność
chwili. Nieważne, że chce tego również ktoś, kto popchnął ją na ten szlak. Na razie zdjęła z
siebie skórzany kaftan i przysiadła, by za pomocą noża rozpruć go na kawałki, które niegdyś
z takim mozołem zszyła. Z uzyskanych w ten sposób skórek sporządziła coś, co miało chronić
jej stopy. Odpowiedniej wielkości płaty skóry owinęła wokół nóg do wysokości kostki i
obwiązała mocno rzemykami, które połączyła zaciągając supeł za supłem.
Tylko tyle mogła zrobić. Gdy skończyła, podniosła się i zasłaniając dłonią oczy przed
oślepiającym słonecznym światłem rozejrzała się po okolicy. Po ziemi tak pooranej gęstą
siecią rowów o ostrych krawędziach niemożliwe było podążanie niezmiennie w jednym
kierunku. Tu i ówdzie z podłoża wyłaniały się skały, które dawały krótki cień. Wszystko
zasnuwała lekka mgiełka, więc Briksja widziała trochę niewyraźnie.
Wzruszyła ramionami. Zwlekanie nic nie da. Ponieważ było już dobrze po południu,
miała nadzieję, że zmierzch przyniesie wkrótce ochłodzenie. Ruszyła w drogę, podpierając się
włócznią niby laską.
Jako że skałki różniły się kształtem, postanowiła wybrać sobie którąś za przewodnika,
ż
eby tym sposobem uchronić się przed chodzeniem w kółko. Dostrzegła jedną, przypo-
minającą okrągłą wieżyczkę albo paluch wymierzony w niebo. Właśnie tę wzięła za swój
pierwszy cel.
Dwa razy musiała iść okrężną drogą, gdyż natrafiła na rowy zbyt szerokie, by mogła
je przeskoczyć. Wędrówka odbywała się na zasadzie: trzy kroki do przodu, dwa kroki w tył.
Choć Briksja napotykała spłachetki gołej ziemi, na których widniały nawet jakieś tropy, nie
dostrzegła żadnego śladu buta.
Najwyraźniejszy ze wszystkich był odcisk czterech palców, z których każdy miał
długość jej własnej podeszwy. Czyżby trop jakiegoś ptaka? Ale z taką stopą musiałby być jej
wzrostu albo nawet większy!
Tam gdzie są znaki życia, powinno też być coś, co życie podtrzymuje. Briksja nie
znała takiego stworzenia, które mogłoby egzystować bez wody. Przeto ta ziemia nie jest z
pewnością tak martwa, na jaką wygląda. Dziewczyna zatrzymała się i podniosła mały,
czerwony, okrągły kamyk, po czym włożyła go do ust, co było starym sposobem wędrowców
na złagodzenie pragnienia.
Dotarłszy do kamiennego słupa, przystanęła i chroniąc się w jego niewielkim cieniu
obierała kolejny cel.
Właśnie wtedy ciszę rozżarzonej pustyni rozdarł krzyk dobiegający sponad głowy
Briksji. Przechyliła się do tyłu, aż poczuła za plecami rozgrzaną skałkę. Spojrzała w górę...
Po niebie krążył ptak. Nie znajdował się dostatecznie blisko, by przez nieprzejrzyste,
falujące od upału masy powietrza mogła rozpoznać, czy był to jakiś nienaturalnych
rozmiarów jastrząb, podobny do tych, które często widywała polujące wśród wzgórz, czy też
jakiś pustynny padlinożerca.
Krzykowi temu zawtórował następny. Wkrótce w zasięgu wzroku Briksji pojawił się
kolejny osobnik. Teraz oba zataczały koła nad skałką, pod którą stała dziewczyna. A więc
miała być ich zdobyczą... Kiedy zniżyły lot, straciła na chwilę oddech.
W porównaniu z nimi nawet majestatyczny płowopióry orzeł królujący w górach High
Hallack był nieszkodliwą ptaszyną. Nie miała już wątpliwości, że gdyby wylądowały, ich
głowy, z przerażającymi, rozdziawionymi we wrzasku dziobami, znajdowałyby się na
wysokości jej ramion.
Nie zmieniła pozycji, bo teraz skałka przynajmniej osłaniała jej plecy; truchlała na
myśl, że wkrótce zapewne będzie musiała bronić się przed zaciekłą napaścią. Zacisnęła aż do
bólu dłonie na włóczni.
Raz pikowały, raz szybowały okrążając ją nieustannie - starały się, zupełnie jak tamte
ropuchopodobne stwory, pozbawić ją możliwości ruchu. Po chwili usłyszała trzeci, a zaraz
potem czwarty głos - dwa inne osobniki dołączyły do swoich kompanów.
Teraz była pewna, że to ptaki drapieżne; zakrzywione dzioby i mocne ostre szpony
wyglądały nad wyraz groźnie. Gdyby zaskoczyły Briksję na otwartej przestrzeni, powaliłyby
ją bez trudu. Ale na razie zdawały się nie śpieszyć z atakiem.
Teraz była oblegana przez sześć... nie, przez siedem już ptaków. Ostatni, latający
najwyżej, wydawał przenikliwe krzyki, ale pozostałe ucichły. Briksja porównywała siebie do
ś
nieżnego kota, którego psy gończe zapędziły w górach na jakąś półkę skalną i nękają,
oczekując na przybycie swojego pana.
Jaka siła kierowała tymi ptakami? Narastało w Briksji uczucie pogrążania się w
jakimś okropnym koszmarze. A może wciąż jeszcze drzemała pod drzewem, które wprawdzie
początkowo wydawało się gościnne i było dla niej azylem, ale teraz sprowadziło na nią
zgubny sen?
Sen czy nie, czuła przecież skwar, pragnienie i strach, które były jak najbardziej
rzeczywiste. Nieustannie miała się na baczności; skupiła się wyłącznie na obserwowaniu
ptaków. Mimo to zdołała przyklęknąć na jedno kolano i wygrzebać z wypalonej ziemi u
podnóża skały kilka kamieni dobrze mieszczących się w dłoni. Skoro umiała zabijać w ten
sposób skoczki, istniała możliwość, że uda jej się przy dobrej sposobności oszołomić również
któregoś, zbyt pewnego siebie ptaka.
Briksja przejrzała kamienie starannie, ważąc każdy w dłoni i zapoznając się dokładnie
z ich bryłą. Wiedziała, jak wiele zależy od takiej przezorności. W końcu wybrała dziewięć,
które ją zadowalały; były cięższe niż zwykłe kamienie i odpowiednio ukształtowane.
Ptaki dalej szybowały nad nią w kółko, bezgłośnie, rzucając przesuwające się po ziemi
cienie. Tylko ten jeden, hen wysoko, wciąż przeraźliwie krzyczał. Briksja właśnie
umieszczała ostatni wybrany kamień w zagłębieniu skały, z którego w razie potrzeby łatwo
mogła na stojąco dobywać amunicji, kiedy krzykowi temu odpowiedział inny głos.
Ów przeciągły zew nie przypominał zbytnio wrzasków wydawanych przez ptaki.
Ponadto - tak się przynajmniej Briksji zdawało - dźwięk dochodził nie z góry, ale z ziemi.
Natychmiast przejechała palcami po drzewcu włóczni i objęła wzrokiem rozciągającą się
przed nią pustynię.
W oddali widniało bardzo wiele poszarpanych skałek, które, za mgiełką, zlewały się
ze sobą do tego stopnia, że chwilami Briksja zastanawiała się, czy przypadkiem w
rzeczywistości nie tworzą one łańcuchów kamiennych pagórków pokrewnych tym
wzniesieniom, które niedawno opuściła. Naraz na lewo, po stronie południowo-zachodniej,
dostrzegła jakiś ruch.
Ów samotny, pełniący rolę czujki ptak pofrunął w tamtym kierunku. I znów rozległo
się wołanie. Czy to głos człowieka? Briksja nie była pewna. Gdyby nawet indywiduum, które
przybywało, żeby zakończyć polowanie, miało ludzką postać, w miejscu jak to, pod tak
dobrze znaną zewnętrzną powłoką mogła się łatwo skryć istota zupełnie innego rodzaju.
Odłogom nigdy nie można było ufać; tu nic nie dawało się przewidzieć.
Zbliżająca się postać prawie biegła. I wyglądała na człowieka. W rzeczy samej
osobnik ten pędził na dwóch nogach i przypominał mężczyznę...
Nagle... znalazł się w powietrzu. Natrafiwszy na swojej drodze na jeden z rowów
odbił się i wykonał olbrzymi skok, rozrzucając przy tym szeroko na boki górne kończyny. Te
jakby się rozrosły i przybrały kształt podobny do skrzydeł. Lekko nimi uderzając osobnik
wzniósł się wysoko w górę i przebył tak całkiem sporą odległość. Ani na chwilę nie
przestawał towarzyszyć mu ptak.
Wkrótce postać znajdowała się wystarczająco blisko, by sylwetki nie zamazywała już
mgła. Domysły Briksji okazały się słuszne. Nie był to bowiem zbójca, który w jakiś sposób
zdołał wyszkolić ptaki, jak to czynią sokolnicy, ale raczej jeden z legendarnych potworów
Odłogów, jakiś niedobitek Dawnego Ludu, albo sługa, albo pan, który właśnie zniżył się do
poszukiwania strawy na tej popękanej od spiekoty ziemi.
Pan... nie! Pani!
Szczupła postać przemierzająca drogę wielkimi płynnymi susami, które stanowiły coś
w rodzaju krótkich przelotów, okazała się płci żeńskiej. Ta groteskowa figura nie miała na
sobie żadnego ubrania, które okrywałoby obfite piersi i purpurowe brodawki otoczone
obwódką z szarawych piórek. Części ciała, które u człowieka porastają włosami, u niej
pokrywały placki upierzenia. Na głowie jeżył się pierzasty czub. Natomiast od nadgarstków
do barków wyrastały stopniowo coraz dłuższe, szerokie, mocne totki, które u ramion osiągały
już niemal tę długość, co same kończyny.
Twarz była bardziej ptasia niż ludzka. Miała głęboko osadzone oczy, a usta i nos
łączyły się w potężny, złowrogo zakrzywiony dziób ognistoczerwonej barwy. W
czteropalczastych dłoniach, znajdujących się na końcach skrzydlatych ramion, widać było
głównie długie pazury, stworzone do rozszarpywania na strzępy. Natomiast to, co stykało się
z ziemią w przerwach pomiędzy lotami, było parą nie stóp, lecz prawdziwych ptasich
szponów.
Zbliżająca się postać była od Briksji wyższa, ale ciało miała wychudzone, a ramiona i
nogi wyglądały jak obciągnięte skórą kości. Kiedy już podeszła całkiem niedaleko, Briksja
dostrzegła również ogon, którego powłóczyste pióra falowały w powietrzu przy każdym
podskoku.
Po ostatnim takim susie postać osiadła na ziemi, tuż poza zasięgiem włóczni Briksji.
Po chwili zaczęła przechadzać się tam i z powrotem, trzymając lekko przechyloną na bok
głowę, jak zaciekawiony czymś wyjątkowo ptak.
Ptaszysko towarzyszące dotąd Briksji wylądowało na kamieniu przypominającym
wygładzony głaz narzutowy i złożyło skrzydła, podczas gdy pozostałych sześć ptaków nie
przestawało pilnować dziewczyny. Wtedy potwór Odłogów otworzył dziób i krzyknął. Nie
był to wrzask, a już na pewno nie śpiew ptaka. Briksja przypuszczała, że jest to mowa. Ale
słów tych, jeśli tym właśnie były owe dźwięki, zrozumieć nie umiała.
Dobrze, że przynajmniej nie zaatakował od razu, pomyślała. Czy jest możliwe, by ten
osobliwy i przerażający stwór jednak zrozumiał, że Briksja nie ma wobec niego złych
zamiarów i chciałaby jedynie móc pójść dalej swoją drogą? Wszak przeważająca część
większych zwierząt zamieszkujących dzikie doliny - jeśli tylko bestiami tymi nie powodował
głód albo przekonanie, że ktoś oto wdarł się na obszar ich łowów - była skłonna utrzymywać
niepewny trochę pokój z wędrowcem, który nie stwarzał widocznego zagrożenia. Gdybyż
tutaj panowały te same zwyczaje... Ostatecznie jednak nie zaszkodzi spróbować.
Briksja starała się nie myśleć o pazurach ani o ostrym dziobie. Trzymaną w prawej
ręce włócznię ustawiła tak, żeby robiła ona wrażenie wyłącznie wędrownego kija. Lewą dłoń
wzniosła w pokojowym, odruchowym u ludzi geście.
Zachrypły z pragnienia głos próbowała nastroić najczyściej, jak tylko się dało.
- Jestem przyjacielem... przyjacielem... - powtarzała wyraźnie i dobitnie.
6
Ptaszyca wciąż obracała głową na boki, jakby koniecznie musiała skupić spojrzenie na
Briksji każdym okiem osobno. Otworzyła dziób-usta. Teraz wydała z siebie nie taki krzyk jak
poprzednio, ale szyderczy skrzek, który przypominał złośliwy ludzki śmiech. Gdy podniosła
wysoko ramiona, wyrastające z nich pióra rozciągnęły się i uformowały imponujące,
najprawdziwsze skrzydła. Rozczapierzyła pazury, które drgały teraz nie mogąc się doczekać,
kiedy wreszcie przejadą po bezbronnym ciele. Nie było zupełnie nic ludzkiego we wzroku,
którego nie spuszczała z Briksji.
Tymczasem ów siódmy ptak, który dłuższą chwilę odpoczywał na wysokiej skałce
stojącej nieco za jego panią, wzbił się w powietrze i skierował prosto w stronę dziewczyny.
Briksja w błyskawicznym odruchu, nabytym w ciągu lat nieustannego stawiania czoła
różnym niebezpieczeństwom, sięgnęła za siebie, szukając po omacku wgłębienia w skale.
Zacisnęła palce na jednym z przygotowanych kamieni i cisnęła nim najcelniej, jak tylko
umiała.
Znów usłyszała skrzek. Ptak zmienił kierunek i - zataczając koło - dołączył do swoich
nieprzerwanie krążących nad dziewczyną towarzyszy. Zgubił przy tym jedno cuchnące pióro.
Briksja nastawiła włócznię, spodziewając się teraz napaści ze strony ptaszycy. Ale ona
zwlekała. Przeskakiwała z jednej zakończonej szponami nogi na drugą w jakimś dziwacznym,
nerwowym tańcu. Nie śmiała się już więcej. Odtąd również żaden ptak nie zniżył nad Briksja
lotu.
Dziewczyna nie miała pojęcia, dlaczego ociągają się z atakiem. Chyba że... Jej ręka
powędrowała ku rozcięciu koszuli, gdzie tkwił pąk... Czyżby ten zwinięty teraz kwiat z
drzewa, które udzieliło Briksji azylu, znów dawał jej swego rodzaju ochronę?
Trzymając w pogotowiu włócznię, Briksja sięgnęła za ubranie. Pąk wciąż był
szczelnie zamknięty, tak jak rano, a błyszczące, brązowe zewnętrzne płatki skrywały
zazdrośnie tajemnicę nocnego światła i aromatu.
Ale kiedy dotknęła pąka, przestraszyła się. Zamiast pod wpływem tego, co poczuła,
zwolnić uścisk, zagięła palce na pąku jeszcze ciaśniej. Był ciepły - i nie tylko; pulsował w jej
dłoni. Jakby trzymała w ręku wolno bijące serce!
Nie zdejmując wzroku z ptaszycy, Briksja wyciągnęła pąk i obrzuciła go szybkim
spojrzeniem. Nie, nie miał zamiaru się otworzyć. Był nadal mocno zwinięty.
Ptaszyca ponownie zamachała skrzydłami sprawiając, że wraz z rozgrzanym
powietrzem pustyni uniosła się w górę garść piasku i okruchów skalnych. A potem pchnęła to
wszystko, dodając do podmuchu smrodliwą woń własnego ciała, prosto w twarz Briksji.
Podskoki ptaszycy były coraz szybsze; na przemian spod jednej i spod drugiej zakończonej
szponami stopy wzbijały się tumany pyłu.
Jednym z tych wierzgnięć rzuciła w stronę Briksji zgubione wcześniej przez ptaka
pióro. Ale nie upadło ono z powrotem na ziemię. Zachowywało się raczej jak wypuszczona z
łuku strzała, lecąca w dokładnie określonym celu.
Briksja odskoczyła. Ale pióro nie kierowało się ku twarzy, jak początkowo sądziła.
Leciało, by uderzyć w jej pięść, która zaciskała się wokół pąka. To niesamowite zdarzenie nie
było przypadkowe, co do tego dziewczyna nie miała wątpliwości.
Czy pióro spełniało jakieś zadanie wyznaczone przez pustynnych łowców?
Potrząsnęła energicznie ręką, żeby sobie poleciało, lecz ono nie chciało się ruszyć — kołysało
się tylko na jej pięści jak przylepione. Briksja nie miała odwagi odstawić włóczni, żeby je
zerwać; może właśnie tylko o to im chodziło.
Pióro...
Tak było lekkie, że gdyby go nie widziała, nic czułaby go na dłoni. Dlaczego,
dlaczego przyczepiło się do niej i dlaczego ma akurat taki kształt?
Było całe czarne i przypominało olbrzymi złośliwy paluch, który jakby nie chciał
dopuścić, żeby pąk wydostał się na światło dzienne.
Całe czarne...
Briksji zabrakło tchu. Wcale nie czarne! Jego kolor wzdłuż dutki zmieniał się... Czerń
bledła, pióro robiło się szare...
Wtem ptaszyca wrzasnęła donośnie i ten jej ogłuszający krzyk podjęły i powtarzały za
nią ptaszyska wciąż krążące w górze. Briksja wykonała gwałtowny ruch głową i przylgnęła
plecami do skały. Sądząc, że ów wrzask był sygnałem do ataku, dziewczyna szykowała się do
jego odparcia.
Ptaszyca jednak - jeśli oczywiście nie brać pod uwagę jej tańca - nie poruszyła się.
Tymczasem pióro stawało się wciąż lżejsze i lżejsze. W końcu ważyło tyle, co drobina pyłu i
zupełnie zbielało...
Briksja jak szalona machała ręką na wszystkie strony, mając nadzieję, że wreszcie się
go pozbędzie. Daremnie. Pióro było teraz perłowobiałe. Poza tym zdawało się w jakiś
niezwykły sposób przyciągać światło, jakby załamywał się wzdłuż niego ledwo zauważalny
blask, rozproszony przy brzegach. Blask... Skąd pewność, że się coś takiego rzeczywiście
widzi w tych oślepiających promieniach pustynnego słońca?
Jednocześnie Briksja poczuła ruch wewnątrz zaciśniętej na pąku dłoni, jakby coś
usiłowało się stamtąd wydostać. Nie z własnej woli, ale pod wpływem jakiegoś obcego
rozkazu wydanego jej mięśniom, zaczęła powoli rozluźniać palce.
Ręka poruszyła się gwałtownie, mimo że świadomie dziewczyna nie dała jej takiego
polecenia. Pióro w końcu odpadło, zawirowało i...
Ku niebu wzleciał ptak. Był tej samej wielkości i miał tę samą sylwetkę co oblegające
ją ptaszyska. Za to był perłowobiały, jak kwiaty z tamtego drzewa. Już po chwili przeszywał
powietrze lecąc wprost na ptaszycę; celował w głowę.
Potwór Odłogów, wrzeszcząc nieprzytomnie, usiłował dosięgnąć go rozpostartymi
skrzydłami, zaś będące na jego usługach ptaszyska przestały latać w kółko i spiralnym
ruchem sfrunęły niżej, gdzie ich pani toczyła bój.
Briksja rzuciła włócznię. Przyciskając do piersi pąk, chwytała swoje kamienie i jeden
po drugim miotała na krążące w pobliżu ptaki oraz na ich tańczącą opętańczo i skrzeczącą
panią. Kilka razy trafiła. Dwa ptaszyska trzepotały się na ziemi. Ptaszyca podniosła wielki
krzyk, kiedy opadło jej jedno skrzydło i najwyraźniej nie mogła dźwignąć go z powrotem ku
górze.
A tymczasem w oddali znów pojawił się jakiś ruch. Briksja, pochłonięta walką, długo
nie miała pojęcia, że nadciągnęły nowe siły. Pomiędzy kamieniami przemykały jakieś istoty,
a ponieważ robiły to niezwykle szybko, nie wiedziała, gdzie one właściwie są. Zdawała sobie
sprawę, że bitwa wzbudziła zainteresowanie, ale nie mogła żywić nadziei, iż nowo przybyłe
stworzenia jej pomogą.
Biały ptak nie atakował ani szponami, ani dziobem, choć jedno i drugie miał mocne.
Wyglądało raczej na to, że próbował pomieszać szyki czarnemu stadku i jego pani. Był złudą?
A czymże innym? - pomyślała Briksja. Jednak kto tę złudę wywołał? Przecież nie zrodziły
tego ptaka żadne jej czary. Ani nie była Mądrą Kobietą, ani nie parała się zapomnianą magią
Dawnego Ludu. Ona...
Poczuła w ustach delikatny smak wzmacniającego, pożywnego pokarmu będącego
darem drzewa. Otoczył ją obłok woni jego kwiecia. Wciągnęła ten zapach głęboko - bez
ż
adnej ukrytej myśli, ale po prostu dlatego, że samo się to narzucało. Co też wniknęło w nią
wraz z tym aromatem?
- Zielona Matko - usłyszała swój chrapliwy głos. - Nie wiem, co takiego zrobiłam...
Gdybym tylko wiedziała!
Pąk zamknięty w dłoni raz jeszcze drgnął - tak mocno, że aż zatrzęsła się jej ręka. Czy
była to swego rodzaju odpowiedź? Jakieś zapewnienie? Briksja nie miała pojęcia, co jej się
właściwie przydarzyło; nie miała też czasu, żeby uporządkować myśli.
Tymczasem wrzawa czyniona przez ptaki wzbudziła jeszcze jeden dźwięk; nie było to
echo, raczej odzew. Przed oczyma Briksji migotały istoty poruszające się tak prędko, że
dziewczyna miała zaledwie przelotne wrażenie, iż widziała giętkie podłużne ciałka,
pozbawione zarówno sierści jak i łusek. Nagle wyskoczyły z ukrycia; ptaszyca, skrzecząc
wściekle, zwróciła się ku nim gotowa do walki. Teraz nie wahała się jak wtedy, gdy zwlekała
z napaścią na Briksję. Najwidoczniej wówczas nie była pewna, jaką dziewczyna dysponuje
bronią. Natomiast stworzenia, które przyszły Briksji z pomocą, znała doskonale; rozpoznała
w nich odwiecznego wroga.
Uciekać! Czy to dla niej jakaś szansa? Trudno było Briksji cokolwiek przewidzieć, ale
gdy popatrzyła na wir bitwy toczącej się pomiędzy dwiema drużynami mieszkańców pustyni,
uznała, że taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć. Kiedy podjęła decyzję, pąk
ponownie zatętnił, jakby ją przynaglając. A może to było ostrzeżenie... Jednak dopóki była
sobą, dopóty zamierzała postępować zgodnie z własną wolą.
Nie odrywając palców od skałki zaczęła przesuwać się powoli na lewo, żeby znaleźć
się po drugiej stronie odkrywki. Wkrótce kamienna maczuga zasłoniła jej widok na pole
walki. W jednej ręce trzymając pąk, w drugiej włócznię, biegła teraz co sił w nogach - ale nie
w głąb pustyni, tylko z powrotem, ku ciemnej linii pagórków. Nie miała pewności, czy zdoła
wdrapać się po zboczu na któreś ze wzniesień, kiedy będą jej deptać po piętach żądne jej
ś
mierci pustynne stwory. Doszła jednak do przekonania, że biegnąc w nieznane
ryzykowałaby więcej.
W końcu znalazła się u stóp łańcucha pagórków - nagich i ciemnych, gdyż słońce,
przesuwające się po niebie za plecami Briksji, miało się już dobrze ku zachodowi. Bliskość
pasma wzniesień dodała jej nieco otuchy. Co prawda nie marzyła o spędzeniu wśród nich
nocy, ale zawsze było to lepsze niż nocleg na pustyni.
Minęła pas piasku i żwiru i uniosła twarz ku trudnej do pokonania stromiźnie zbocza,
porośniętego ostrą trawą. Mimo że groziły jej nowe rany na dłoniach, miała zamiar wspiąć się
na górę i przejść na drugą stronę garbu, żeby przynajmniej jednym wzniesieniem oddzielić się
od pustyni. Nie mogła przewidzieć, czy ptaszyca i jej stadko - zakładając, że wygrały
potyczkę - będą ścigać ją aż tutaj.
Ledwo powłóczyła nogami, od biegu kłuło ją w boku. Czuła tępy ból brzucha z głodu,
pragnienie było jeszcze dotkliwsze. Jak długo będzie w stanie dalej iść? Nie miała nawet
pewności, czy znajduje się w tym samym miejscu, z którego wyszła na pustynię - albo raczej:
przez które przegoniła ją tajemnicza, obca wola.
Zatem do dzieła. Zebrawszy resztki sił, Briksja wbiła włócznię głęboko w zbocze,
mniej więcej na wysokości swojego ramienia, żeby się na niej dźwignąć.
Ale tylko rozciągnęła się jak długa padając na twarz, a do nosa i ust wcisnęła jej się
nieprzyjemnie pachnąca ziemia. Przez dłuższą chwilę dziewczyna nie mogła zrozumieć, co
się stało. Jednak kiedy się otrząsnęła, zobaczyła, że...
Wzniesienie, do pokonania którego się przymierzała... zniknęło! Leżała teraz w
wąskim przejściu pomiędzy dwoma łagodnymi wzgórkami wilgotnej ziemi. W gasnącym
słońcu niewiele już mogła przed sobą zobaczyć prócz wydłużających się cieni. No i drogi,
którą poprzednio przyszła - a może jednak zupełnie innej? - znów stojącej dla niej otworem.
Po ucieczce i upadku Briksja była tak zasapana, że przez dłuższą chwilę leżała
skulona, próbując złapać oddech i przejeżdżając dłonią po zabrudzonej błotem twarzy, żeby ją
choć trochę oczyścić.
Została poprzednio na tę ścieżkę sprowadzona - czy teraz znów miała nią podążać,
ż
eby wpaść w jakąś następną pułapkę, podobną do tej, którą okazała się pustynia? Gdyby to
była prawda, nie ma co się śpieszyć na spotkanie z nowym niebezpieczeństwem.
Toteż dziewczyna nie ruszyła się z miejsca. Za jej plecami zniknęły właśnie ostatnie
promienie słońca, a wydłużone, mroczne cienie dosięgały jej swoimi pożądliwymi mackami.
Usiłowała skupić myśli, zrozumieć, co się jej przytrafiło, jeżeli to w ogóle było możliwe!
Odnosiła teraz wrażenie, że odkąd zeszła do tych szczątków domostw w Eggarsdale i
została wciągnięta w sprawę oszalałego lorda, nie była sobą, a raczej nie była tą Briksja, którą
nauczyła się być, żeby przetrwać.
Czy bez jej przyzwolenia, a nawet niemal bez jej wiedzy, kierowała Briksja jakaś siła,
oczekująca od niej w dodatku działań nie mających nic wspólnego ze sprawami ludzi? Była
czystej krwi Dolinianką, nic nie łączyło jej z Dawnym Ludem; nie przypominała lorda
Marbona, który akurat mógł być podatny na takie czy inne czary.
Dolinianie - nie ma w tym krztyny łgarstwa - bywali niekiedy chwytani w rozproszone
po całej krainie, a zastawione za pomocą czarów pułapki, by działali na rzecz obcych sił,
nawet po upływie wieków. Briksja od dzieciństwa nasłuchała się wielu przestróg opartych na
owych starych opowieściach, krążących po wszystkich wieżach, a mówiących o tym, co się
może przydarzyć niemądrym i lekkomyślnym ludziom, zapuszczającym się w zakazane
miejsca. Poszukiwacze skarbów albo wracali wystraszeni, umierający, albo przepadali bez
wieści. Byli i inni, kierowani nie mniejszą żądzą - szli tam z ciekawości, chciwi wiedzy.
Kilku znalazło ją, ale później okazywało się, że otoczenie lęka się ich i unika.
Kuniggod... Nie po raz pierwszy w czasie swojej długiej wędrówki Briksja rozmyślała
nad tajemnicą starej niani. Kuniggod, kobieta wielce poważana, sprawowała rządy w Domu
Torgusa, ponieważ Briksja była na to jeszcze zbyt młoda i niedoświadczona. Ojciec
dziewczyny zaginął podczas jednej z pierwszych bitew z najeźdźcami - jego los był nieznany.
Odkąd, wydając ją na świat, zmarła jej matka, w Dolinie nie było żadnej innej pani.
Ale kim naprawdę była Kuniggod? Ile właściwie miała lat? Odkąd Briksja sięgała
pamięcią - a niania była przy niej od najwcześniejszego dzieciństwa - Kuniggod się w ogóle
nie starzała, zawsze wyglądała tak samo. Choć nie twierdziła, że jest Mądrą Kobietą i posiada
tajemną wiedzę, była znachorką i zielarką. Miała najwspanialszy z ogrodów, jakie Briksja
kiedykolwiek widziała. Dziewczyna nie ujawniała jednak nigdy swego zdania, gdyż w
gruncie rzeczy niewiele wówczas miała okazję zobaczyć poza granicami swojej Doliny.
Pojawiający się niekiedy obcy podróżni nie mieli jednak nad nim słów zachwytu.
Przed najazdem przez wiele lat wędrowni kupcy dostarczali Kuniggod korzeni i nasion
pochodzących z dalekich miejsc. Kiedy Briksja podrosła, dwa razy do roku niania zabierała ją
ze sobą do Klasztoru w Norsdale. Tam Kuniggod z Przeoryszą i jej Mistrzynią Nauk
Zielarskich rozmawiała jak równy z równym.
Ludzie mówili, że ma wyjątkowy dryg do ogrodnictwa, gdyż wszystko, co tylko
zasiała lub zasadziła, bujnie się rozrastało i kwitło. Zawsze gdy zaczynała siać, pierwszą garść
ziarna rzucała na ziemię wypowiadając błogosławieństwo Gunnory od Plonów.
Teraz Briksja uświadomiła sobie, że Kuniggod miała pewne swoje tajemnice, których
istnienia ona, jej podopieczna, nawet się wcześniej nie domyślała. Czy to dlatego, że
przypomniała sobie kilka zaklęć Kuniggod, drzewo przyjęło ją poprzedniej nocy gościnnie i
obdarowało pąkiem...? Że był to właśnie podarunek, nie ulegało wątpliwości.
Pąk miał coś wspólnego - zapewne wszystko - z przeistoczeniem się pióra w ptaka.
Może gdyby Briksja posiadała większą wiedzę, umiałaby stworzyć dla siebie lepszą ochronę
niż ta, którą dawały włócznia i kamienie.
Rozwarła dłoń i popatrzyła na pąk. Nie był już tak ściśle zwinięty. Ciemne osłonki
rozchyliły się lekko. Przez szparki wydostawały się smużki poświaty. Pąk zaczął również
wydzielać zapach - na razie delikatny, lecz z każdą chwilą coraz mocniejszy.
Nie usechł ani nie zwiądł. Nie przypominał żadnego z tych kwiatów, jakie można było
spotkać na krzewach i drzewach Krainy Dolin. Otwierał się szybko, płatki odginały się
dosłownie w oczach. Intensywna woń w jakiś dziwny sposób łagodziła uczucie głodu i
pragnienia.
Briksja uniosła wzrok znad jaśniejącego kwiatu i obejrzała się na pustynię. Nawet nie
zauważyła, kiedy ucichła bitewna wrzawa. Nie widziała teraz żadnego ruchu pomiędzy
miejscem, gdzie się właśnie znajdowała, a skałką, która niedawno służyła jej za osłonę.
Wsparłszy się na włóczni wstała z ziemi i zwróciła nieulękły wzrok ku biegnącej
pośród pagórków ciemnej drodze, tak dziwnie zachęcającej ją do powrotu. Szła pomału,
właściwie tylko siłą woli, gdyż obolałe ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Chciała być jak
najdalej od pustyni, nim zacznie szukać miejsca na nocleg.
Tak jak w tamtą stronę, i teraz ścieżka prowadziła zygzakami. Chwilami Briksja
wierzyła, że zmierza na północ, mniej więcej w tym kierunku, w którym prowadziły ślady,
gdy był wśród nich trop Uty. Niekiedy wszakże zdejmował ją strach, że przez to kręcenie
niemal nie posuwa się naprzód.
Jednak drogę miała cały czas wolną. Jednocześnie, wraz z zapadaniem zmroku,
trzymany w dłoni kwiat roztaczał coraz silniejszy blask, przez co Briksja nie pogrążała się w
całkowitych ciemnościach. Pragnęła wrócić do drzewa, aczkolwiek przypuszczała, że może
się to okazać niemożliwe. W końcu potykała się już tak nieznośnie, że z niepokojem zdała
sobie sprawę, iż jest u kresu sił.
Osunęła się na ziemię, plecami do jednego ze wzniesień, i wyciągnęła przed sobą
obolałe nogi. Włócznię położyła w poprzek kolan, a stulone ręce spoczęły na łonie, w towa-
rzystwie kwiatu - teraz już całkowicie rozwiniętego, tętniącego swym migotliwym życiem,
jakby pulsującego oddechem nie różniącym się od jej własnego.
Ile wytrzyma bez żywności i wody? A jednak nie chciała myśleć, jak następnego dnia
rano będzie wyglądało jej pełzanie o pustym żołądku. Zdecydowanie powróciła do dawnego
nawyku życia tylko daną chwilą, który nie dopuszcza wyprzedzania niepowodzeń i
niebezpieczeństw, jakie mogą człowieka czekać.
Zmęczonego i wyposzczonego ciała Briksji nawet chłostą nie zmusiłoby się tej nocy
do czuwania. Opadła ją przemożna senność: powieki zrobiły się ciężkie niczym ołów, leżała
wyzuta z sił. Zamknęła oczy i nie widziała już majaczących się krzywizn pagórków.
Na jej piersi spoczywał rozwinięty, rozpłaszczony kwiat. Czy falowanie rzucanego
przezeń światła zgadzało się jakoś z biciem jej serca? Nawet gdyby, była zbyt śpiąca, żeby to
zauważyć. Ale w miarę jak migotanie stawało się coraz powolniejsze, a blask przygasał,
oddech i tętno zasypiającej dziewczyny uspokajały się i Briksja odpoczywała całkowicie
odprężona, co nie zdarzyło jej się już od bardzo dawna.
Czy miała jakieś sny? Trudno byłoby jej odpowiedzieć jednoznacznie. Później coś
sobie mętnie przypominała... Tak jakby widziała Kuniggod leżącą w prastarej siedzibie
Dawnego Ludu... nie umarłą, nie, tylko śpiącą; spało jej wyczerpane ciało, ale ona sama
czuwała - w niezwyczajny, szczególny sposób. Przy czym Kuniggod - albo raczej istność jej
bytu, ważniejsza od wszelkiej powłoki cielesnej - widziała Briksję. Czy dobrze jej życzyła? -
dziewczyna znów nie pamiętała. Ale między nimi zaszło coś istotnego, tak... Była tego
pewna.
Otworzyła oczy. Smugi wysyłanego przez kwiat światła powstrzymywały nacierające
tuż, tuż na Briksję nocne ciemności. Na rozpościerającym się ponad jej głową niebie było
teraz pełno chmur, które przysłaniały odległe iskierki gwiazd.
Briksja leżała tak przez dłuższą chwilę. Wszystko wskazywało na to, że ponownie
wśliznęło się do jej umysłu jakieś wezwanie, które przerwało jej sen. Uklękła i jedną ręką
zaczęła szukać po omacku włóczni. Jej ciało jakby się od niej odłączyło - widać czas gonił.
Wstała i ruszyła ścieżką. Kwiat oświetlał swym blaskiem drogę jedynie na krok lub
dwa naprzód. To, co czekało Briksję, pozostawało jeszcze poza zasięgiem jej wzroku.
Wiedziała, że musi iść dalej tą dróżką i że z jakiejś przyczyny niezbędny jest
pośpiech. Briksja usiłowała odkryć tę przyczynę. Czy chodziło o to, żeby koniecznie dogoniła
tamtych? A może było to delikatne napomnienie, żeby nie przeciągała pobytu na
niebezpiecznym terenie? To, co raz zastawiło na nią pułapkę, mogło z powodzeniem
powtórzyć próbę.
Z dalekich ciemności dobiegały jakieś dziwne odgłosy, Najpierw Briksja pomyślała o
ptakach i ich pani, a zaraz potem o prawie niewidocznych stworzeniach, które toczyły z nimi
bój. W grę wchodziły również nocne ropuchy... Niebezpieczeństwa, jakie mogły czyhać w
mroku, były wręcz niezliczone.
Im dłużej się w ten dźwięk wsłuchiwała, tym bardziej wydawał jej się intrygujący.
Było tak, jakby ktoś mówił - tuż poza granicą słyszalności poszczególnych, zrozumiałych
słów... Ktoś? Właściwie było tam wiele głosów, niektóre cienkie, niektóre niskie i
donośniejsze. Briksja jak mogła natężała słuch ufając, że wyłowi choć jeden wyraz, że dowie
się, czy nie ma przypadkiem do czynienia z przytłumioną ludzką mową. Jeśli nawet było tam
jakieś towarzystwo, wcale się do niego nie zbliżała, chociaż szła teraz szybciej, wbrew sobie
gnana nadzieją, że może znajdzie wreszcie poszukiwaną trójkę.
Miała wrażenie, jakby ruchliwe i gwarne życie doliny przepływało tuż obok niej, a
ona nie mogła go dotknąć, nie mogła zespolić się z czymś, co na zawsze pozostawało w
cieniu. A może to ona była cieniem - schwytanym i przeniesionym z prawdziwego świata?
Noc sprzyja pobudzeniu wyobraźni. Zwłaszcza kiedy ma się majaki z niedożywienia i
pragnienia. Ponadto oszołomienie mógł też powodować zapach kwiatu - podobnie jak sok lub
owoce pewnych roślin, które na nieroztropnych sprowadzają odurzenie bądź nawet obłęd.
Briksja wciąż szła, zasłuchana w dźwięki, których nadal nie mogła zrozumieć. Naraz
uroiła sobie, że otaczające ją wzgórza przykryły ruiny jakiejś wieży i że te wypełniające mrok
szepty są głosami zamieszkałych tam dusz-cieni. O podobnych zdarzeniach mówiły
zasłyszane przez nią legendy.
Dość osobliwe było to, że nie czuła teraz w ogóle strachu. Tak jakby cel, który ją tu
przywiódł, zakładał również omotanie jej duszy oprzędem mającym dać poczucie
bezpieczeństwa. Posuwała się krętą drogą posłusznie, raz w prawo, raz w lewo. A wokół
tylko ciemność.
Czy szła bez przerwy aż do świtu? Briksja nigdy sobie tego potem nie przypomniała -
tak jak nie miała pojęcia, ile czasu spała wyczerpana, zanim rozpoczęła nocną wędrówkę.
Kroki stawiała machinalnie. Nawet nie patrzyła przed siebie; popychająca ją siła zastępowała
jej własną wolę.
Początkowo nie zauważyła również, że zmienia się wokół niej krajobraz. Pagórki
rozsiane były coraz rzadziej, ale te, jakie jeszcze napotykała - choć z powodu ciemności nie
widziała ich dużo - robiły na niej wrażenie znacznie wyższych niż poprzednie. Koniec
włóczni, którą się podpierała, natrafiał teraz już nie na ziemię, ale na twarde podłoże, wydając
przy tym dźwięczny odgłos, który wyrywał Briksję z półsnu, w jakim się poruszała.
Uniosła głowę. Niebo było matowoszare. Osunęła się na kolana, zwolniona na chwilę
z przymusu nieustannej wędrówki. Wówczas światło rzucane przez kwiat padło prosto na
pewne miejsce tuż przy nogach dziewczyny. Zobaczyła ułożone na dużej szerokości bloki, tak
do siebie dopasowane, że mogło to oznaczać tylko jedno: gościniec. W poprzek jednego z
nich przebiegała wstążka naniesionej ziemi. Pośrodku, jakby wyciśnięty celowo, widniał
głęboki, wyraźny ślad kociej łapy.
7
Briksja niemal z bojaźnią wystawiła palec, by jego koniuszkiem dotknąć tropu. Był
rzeczywistością, a nie żadnym figlem spłatanym jej przez własne oczy w nikłej poświacie
wstającego dnia. Uta... Jeśli Uta zostawiła ów ślad, znaczyło to, że musiała przebrnąć
zwycięsko - przynajmniej na pewien czas - przez zasadzki, jakie i jej, Briksji, urządzano.
Gdyby się pośpieszyła - pomyślała - mogłaby z pewnością odnaleźć całą trójkę i nie byłaby
już więcej osamotniona w tym zaklętym miejscu, w którym na swoją obronę miała jedynie
kwiat.
Briksja wstała i ledwie trzymając się na nogach chwiejnym krokiem ruszyła naprzód.
Kwiat teraz znów się zamykał, ale trwało to dłużej, niż kiedy się rozwijał. Nadal rozlewała się
wokół niego jasność, która dostatecznie oświetlała dziewczynie ścieżkę. Zatem Briksja, gdzie
tylko dostrzegła trochę naniesionej ziemi, wypatrywała dalszych odcisków pozostawionych -
jak była przekonana - przez Utę bawiącą się w przewodniczkę.
Pagórki już nie przecinały jej drogi. Pojawiło się natomiast coś innego - kępa
ciernistych krzewów, dobrze jej znanych. Co prawda dostępu do ciasno oblepiających gałązki
owoców broniły długie kolce, Briksja jednak gotowa była z nimi powalczyć, wiedziała
bowiem, ile warta jest ulga, jaką przynosi kojący katusze pragnienia i głodu cierpki sok ze
zmiażdżonych jagód. Rzuciła się na owoce zachłannie i napełniała nimi usta nie zwracając
uwagi na zadrapania, jakich nabawiała się zrywając gorączkowo garściami ciemne kulki z
wielu szypułek naraz. Wprawdzie była to strawa licha, kwaśna i skąpa, ale dla niej w tym
momencie lepsza niż wszelkie smakołyki ze świątecznej uczty.
Po jakimś czasie nie mogła już tych jagód więcej przełknąć. Wcześniej jednak nie
ograniczała się do samego jedzenia, ale pracowicie pospinała oberwanymi z gałązek kolcami
parę liści i ten wątpliwej trwałości koszyczek wypełniła najlepiej jak umiała. Nic nie
zapowiadało, że jeszcze raz może ją spotkać tak niewymowne szczęście.
Kiedy skończyła gromadzić zapas pożywienia, niebo ubarwiły właśnie pierwsze
poranne zorze. Pokrzepiwszy nieco siły, bacznie przyjrzała się okolicy.
Niezależnie od tego, czy pagórki, spomiędzy których wyszła, były pozostałościami
jakichś starodawnych ruin, czy też nie, znalazła dość oznak, że podąża szlakiem wytyczonym
przez Dawny Lud. Dostrzegła porozrzucane tu i tam szczątki murów, a wybrukowany
gościniec - co było widać jak na dłoni - ciągnął się daleko na północ, ku paru ciemnym,
większym niż pagórki, wyniosłością terenu, odcinającym się na tle nieba.
Ponieważ trop Uty wiódł w tym właśnie kierunku, także i Briksja musiała tam iść,
chociaż szybko przebudzona ze stanu uśpienia podejrzliwość nakazywała jej ostrożność
wobec wszystkiego, co mogło mieć jakikolwiek związek z Odłogami. Jednak intuicja
dziewczyny nic jej o tym miejscu nie mówiła - Briksja nie czuła tu ani nastroju spokoju czy
powitania, jaki otaczał niekiedy pozostałości dawnych czasów, ani ostrzegawczych skurczów
zapowiadających nadejście zła. Droga prowadziła prosto jak strzelił, zaś tworzące ją bloki
były wyraźnie widoczne, mimo że częściowo pokryte ziemią, w którą zapuściła korzenie
trawa, a nawet krzaczki, maskując nieco podłoże.
W jasnym świetle dnia Briksja zmierzała ku wzgórzom śmiało, choć nie bez nabytej
doświadczeniem rozwagi. Tak samo jak poprzednie wzniesienia, i te porośnięte były trawą -
matowozieloną i jakby obumierającą. Stanowiły zaledwie pierwszą przeszkodę na drodze,
gdyż dalej piętrzyły się coraz wyżej i wyżej kolejne górki. Gościniec wiódł prosto ku
przełęczy.
Po jego obu stronach stały dwa kamienne słupy. Wznosiły się tak wysoko, że sięgały
zwieńczeń otaczających wzgórz. Były to czworograniaste bloki o pościeranych narożach,
noszące te same znamiona starości, co rzeźby na ścianie urwiska, którym Briksja schodziła na
Odłogi. Na wierzchołkach umieszczono figury.
Na prawo, pomimo zniszczeń spowodowanych wiatrem, deszczem i chłodem, można
było rozpoznać podobiznę ropuchopodobnej istoty. Wyglądało to na wyraźną pogróżkę, a być
może także na bezpośrednie ostrzeżenie. Posągowe stworzenie siedziało bowiem w taki
sposób, jakby właśnie gotowało się do skoku ze swojego posterunku, żeby zagrodzić
przejście.
Natomiast po drugiej stronie ścieżki został umieszczony kot. Zwrócony był nie ku
otwartej przestrzeni, jak ropuchopodobna istota, ale ku przełęczy; za to podobnie jak
towarzysz miał oczy zwężone w szparki. Jego skromny sposób siedzenia przypominał
pozycję, jaką często przybierała Uta, z koniuszkiem ogona zawiniętym starannie wokół
przednich łap. Nie zapowiadał, jak tamta figura, żadnych zagrożeń, a jedynie miał wygląd
stworzenia objawiającego niezwykłe czymś zainteresowanie.
Na widok ropuchy Briksja podniosła rękę do piersi i przycisnęła zamknięty już teraz
kwiat. Nie zdziwiło jej, że w odpowiedzi poczuła na skórze delikatne ciepło.
Zaraz za słupami droga zwężała się tak, że gdyby Briksja rozłożyła szeroko na boki
ramiona, koniuszkami palców obu rąk muskałaby przeciwległe zbocza.
Zauważyła jeszcze coś innego. Choć starała się iść swoim równym marszem, tutaj
poruszała się wolniej. Wcale tego nie chciała; cóż z tego, skoro miała dziwne wrażenie, że z
każdym krokiem brnie przez niewidzialne, lepkie błoto, próbujące ją przytrzymać. Toteż
niebawem posuwanie się naprzód kosztowało ją coraz więcej wysiłku.
Głód, nasycony jedynie chwilowo, znów ją nękał, podobnie jak pragnienie. Cierpiała z
powodu posiniaczonych stóp, gdyż zrobione naprędce sandały nie chroniły ich dobrze. Brak
wody, jedzenia, ból nóg... Wciąż stopniowo opadała z sił, a jej ciało domagało się
zaspokojenia potrzeb.
Jednocześnie, niby podnieta, wracało do Briksji poczucie niezmąconego spokoju i
zgodności ze światem, które po raz pierwszy odezwało się w niej rankiem po przebudzeniu
pod drzewem. Być może było to ostrzeżenie, że w żadnym razie nie wolno jej ulec żądaniom
własnego ciała.
Z zaciętym uporem Briksja szła nieprzerwanie do przodu. Tuż nad nią niebo było
bezchmurne. Jednak mocno świecące rano słońce było teraz przysłonięte i od wzgórza
ciągnęło chłodem. Dziewczyna dygotała i często oglądała się za siebie. Z każdą chwilą
narastało w niej uczucie, że jest śledzona. Może to jakaś pustynna istota podążała jej tropem
tuż poza zasięgiem wzroku. Briksja często popatrywała na niebo w obawie, że zobaczy tam
czarne skrzydła. Wciąż nasłuchiwała, przekonana, że wcześniej czy później usłyszy szwargot
ropuchopodobnych stworów albo nieskładne szemranie, które towarzyszyło jej w drodze
przez pagórki.
Z taką uwagą obserwując drogę przed i za sobą, dostrzegła więcej śladów Uty.
Zawsze znajdowały się nisko na zboczu po lewej strome.
Jakąż to rolę dawno temu odgrywali na Odłogach pobratymcy Uty? Briksja już
kiedyś, od czasu do czasu, widywała przykłady twórczości Dawnego Ludu: groteskowe
figurki - niektóre piękne, inne zabawne, lecz w większości szkaradne. Przedstawiały one
najczęściej stworzenia nie znane ludziom w Krainie Dolin. Natknęła się wprawdzie na parę
podobizn koni, na jednego czy dwa psy gończe (choć o osobliwych cechach, zupełnie nie
spotykanych u psów w dolinach), ale nigdy nie widziała kota. Właściwie zawsze uważała, że
owe zwierzęta, podobnie jak Dolinianie, to przybysze na tej ziemi niemal całkiem
opuszczonej przez Dawny Lud.
Nie ulegało wątpliwości, że wyrzeźbiony kot na słupie jest równie stary jak jego
ropuchopodobny towarzysz. Zatem sama Uta najprawdopodobniej przyszła wcale nie ze
złupionego domostwa albo wieży, jak wcześniej Briksja sądziła, ale z Odłogów. Jeśli tak...
Pokładać zaufanie w czymkolwiek, co pochodziło z Ziem Spustoszonych, było szaleństwem.
Dziewczyna szła coraz wolniej, gdyż z każdym krokiem zmagania z niewidoczną siłą
zaostrzały się. Znów miała sucho w ustach, i to do tego stopnia, że garść rozgniecionych
jagód nie przyniosła żadnej ulgi. Woda... źródełko... strumyk... Czy coś takiego w ogóle tutaj
istnieje? A może Odłogi są na większości połaci pustynią, zaś tajemnicę jego zdrojów znają
tylko te żywe istoty, które tu pełzają, fruwają i przechadzają się niespiesznie?
Woda stała się jej obsesją. Oczyma wyobraźni widziała wyraźnie niewielkie sadzawki
i bijące z ziemi źródła.
Woda...
Briksja uniosła głowę i gwałtownie obróciła ją w prawo.
Miała pewność, że dobrze rozpoznała ten zadający jej katusze dźwięk. Woda...
płynąca... tuż, tuż, za wzgórzem. Zwróciła się twarzą ku stromemu zboczu. To gdzieś tu, w
przeciwnym razie nie słyszałaby jej tak doskonale! Woda... tarką języka przejechała po
wysuszonych wargach.
Naraz...
Ż
ar... Poczuła na skórze coś tak gorącego, jakby ją ktoś przypalał rozżarzonym
ż
elazem. Wydała krótki okrzyk i sięgnęła gwałtownie do piersi. Pod koszulą...
Rozrywając na sobie ubranie macała ciało. Kwiat! Mimo że rano był zwartym pąkiem
i wcale się teraz z powrotem nie otworzył, wysyłał dobrze widoczne na tej zaciemnionej
drodze światło. Nie tylko światło, ale i straszne gorąco, jakiego nie czuła nawet wówczas, gdy
stała naprzeciw ptaszycy.
Briksja wyjęła kwiat na wierzch. Wydzielane przezeń ciepło nie zelżało. Z samego
czubka, gdzie zbiegały się końce płatków, blask sączył się jasną smugą, co znów przywiodło
jej na myśl knot płonącej świecy.
Odruchowo wyciągnęła pąk w stronę zbocza, na które miała właśnie zamiar się
wspiąć. Światło zamigotało, a towarzyszyła temu fala takiego żaru, że upuściłaby pąk na
ziemię, gdyby coś jej nie mówiło, jakie mogą być tego następstwa.
Zagryzła wargi. Ten żar... to ostrzeżenie? Zadała sobie w myśli pytanie i błyski zaraz
zaczęły słabnąć, co wyglądało na odpowiedź, że za wzgórzem grozi jej niebezpieczeństwo.
Ale czy jest tam woda? Natężyła słuch, żeby wychwycić ten dźwięk, który dopiero co był tak
głośny i kuszący...
Ale on się urwał. Przynęta kolejnej zasadzki...? Podstęp...? Trzymając pąk w ten
sposób, żeby nie spuszczać z niego oczu, doznała nagłego, przywracającego spokój
przypływu poczucia zgodności ze światem. Co więcej, jej ufność rosła niczym starannie
pielęgnowana roślina na urodzajnej ziemi.
Zatem odgłos wody rzeczywiście był fortelem! Przez kogo użytym i przeciwko komu?
Briksja nie sądziła, żeby chodziło o nią - pułapka została zapewne urządzona przed wieloma
laty i choć może o niej zapomniano, wciąż działała, mimo że myśliwy opuścił to miejsce.
Nadal męczyło ją pragnienie; jedynie kiedy trzymała kwiat tuż przed oczami, napór jej
fizycznych potrzeb słabł - ciało nie panowało nad duchem. Pąk nie mógł więc tkwić w
ukryciu, ale musiał być używany niczym włócznia, niczym zniszczony nóż, i był w działaniu
nie gorszy niż oba te rodzaje broni.
Jednakże Briksja stwierdziła, że chociaż kwiat umie odkrywać zasadzki, jest mniej
skuteczny we wspieraniu od owej dziwnej siły, która popychała ją do przodu, na przekór
wrażeniu dziewczyny, że wciąż napotyka na niewidzialne utrudnienia. Przecież wszyscy
wiedzą, że są czary słabsze i potężniejsze. Niektóre - jak powszechnie wiadomo - mogłyby
poruszyć góry i odmienić świat, zaś inne potrafią zaledwie podnieść kamyk. Toteż pąk mógł
stanowić talizman przeciwko jednemu niebezpieczeństwu, a wobec innego umiał okazać
niewielką pomoc lub zgoła żadną.
Ś
wiatło promieniujące z jego czubka nie gasło. Dodawało to dziewczynie otuchy,
kiedy mijane wzgórza stawały się coraz wyższe, a droga pomiędzy nimi coraz bardziej
zacieniona. Teraz, żeby zobaczyć niebo, musiała mocno odchylić głowę i patrzeć pionowo w
górę.
Piętrzące się przed nią wzgórza zbiegały się tworząc wysoką ścianę. Ale ścieżka nie
urywała się, tylko prowadziła ku mrocznemu rozstępowi. Znajdował się nad nim kamienny
łuk, tak osadzony i dopasowany, jakby miał dźwigać jakieś wrota. Niczego podobnego tam
jednak nie było. Droga stała otworem, a mimo to wcale nie wyglądała zachęcająco.
Briksja zatrzymała się. Ciarki przeszły jej po plecach, zaś światło rzucane przez kwiat
gwałtownie pojaśniało. Oto stała przed... siedliskiem Mocy! Choć nie miała wiedzy ani
umiejętności Mądrej Kobiety, nawet bez takiego wykształcenia potrafiła to rozpoznać; czuło
się bowiem, jak ten rodzaj mocy wnika w człowieka.
Ale istniały moce i moce. W świecie panowała równowaga: światło przeciwko
ciemności, dobro przeciwko złu. Nie inaczej było z mocami - zatem Mrok mógł być w
niektórych miejscach tak samo potężny i zwycięski jak Światłość w innych. Z czym miała
teraz do czynienia? Pociągnęła nosem, żeby się przekonać, czy nie czuć gdzieś wokół zła;
liczyła na to, że ostrzeże ją jakiś wewnętrzny zmysł.
Swoje wątłe nadzieje mogła zasadzać jedynie na kwiecie. On i drzewo, z którego się
oderwał, uratowały ją już wcześniej. Co do tego, że ropuchopodobne stworzenia, które
próbowały usidlić ją swoimi czarami, należały do sił Mroku, Briksja nie miała najmniejszych
wątpliwości. Zaś kwiat był jej obrońcą na pustyni i tak samo dopiero co ochronił ją przed
zauroczeniem obiecaną wodą, działając nawet tu, w miejscu, o którym zaczęła mniemać, że
jest skażone złem.
Prawdę rzekłszy, nie miała wyboru - ów przymus, jaki przywiódł ją na Odłogi, w
czasie wędrówki się wzmagał. Teraz mogła już iść tylko przed siebie.
Krok za krokiem, powłócząc nogami, Briksja zbliżała się do otworu. Gdybyż tylko
pąk świecił dalej... Pąk? Kwiat w jej garści ponownie się otwierał. Pośpiesznie rozprostowała
dłoń umożliwiając mu rozwinięcie płatków. Jednocześnie, kiedy światło robiło się coraz
jaśniejsze, rozniósł się ów czysty i oczyszczający zapach.
Zadziwiona tym ostatnim rozkwitem, dziewczyna przesunęła się pod kamiennym
łukiem i trafiła do przejścia, które - gdyby nie miała dodającego jej odwagi kwiatu - byłoby
równie ponure jak sekretny korytarz wychodzący z wieży.
Ś
ciany były z ciosanego kamienia. Już parę kroków za wejściem ociekały wilgocią.
Mimo dojmującego pragnienia Briksja nie potrafiła się zdobyć na pochwycenie ściekających
kropli. A to dlatego, że były mętne i tłuste; ze szczelin sączyła się jakaś szkodliwa dla
zdrowia ciecz.
Aromat kwiatu walczył z zapachem wilgoci. Nie po raz pierwszy Briksja zastanawiała
się, jak długo kwiat może przetrwać, nim zwiędnie. Zdumiewało ją, że obumieranie jeszcze
się nie zaczęło.
Przejście wdzierało się w masyw coraz głębiej i głębiej. W świetle kwiatu-kaganka
Briksja ujrzała na podłożu ślady łap. Tak więc tamci wciąż przed nią szli, a przynajmniej Uta.
Czego szuka lord Marbon? Czy w jego zmąconym rozumie te śpiewane przezeń stare
nieudolne strofy jawią się jako prawda, którą on musi udowodnić? Jeśli tak, może dalej, nie
zważając na nic, przeć naprzód, dopóki nie padnie wycieńczony, kiedy wyczerpane i
zaniedbane ciało odmówi mu posłuszeństwa. Ale może młodzieniec przedrze się w końcu
przez tę gmatwaninę myśli i prędzej czy później wybawi swego pana?
Przekleństwo Zarsthora - Briksja poruszała wargami, bezgłośnie powtarzając te słowa.
Czym było Przekleństwo Zarsthora? Istniały niezliczone opowieści o utraconych talizmanach
- narzędziach mocy, które mogą swoim właścicielom przysparzać korzyści... albo z kolei
przywodzić ich do zguby. Wyglądało na to, że Przekleństwo Zarsthora było tego drugiego
rodzaju. Dlaczego w takim razie lord Marbon go poszukiwał? Żeby zemścić się na swoim
wrogu?
Wojna była zakończona. Nawet do takich tułaczy jak Briksja dotarły wieści, że
najeźdźcy zostali przegonieni, a potem - znalazłszy się w kleszczach pomiędzy zaciekłą
nienawiścią Dolinian a morzem - starci na proch. Za to roiło się od hien i zbójców, którzy
wylęgli się, żeby plądrować i zabijać tam, gdzie żaden pan nie mógł wystawić drużyny
zdolnej się z nimi rozprawić. To była przeklęta ziemia, gdzie nikt nikomu nie ufał. Mogło
istnieć mnóstwo powodów, dla których ktoś miał chrapkę na “przekleństwo", żeby posłużyć
się nim jako bronią.
Briksja zastanawiała się, ile dzieliło ją od tamtych. Jeśli mężczyzna, młodzieniec i kot
szli szybko, mogli ją wyprzedzać o cały dzień drogi. Jednak z całą pewnością musieli
zatrzymywać się dla odpoczynku.
Posłyszała, jak coś czmychnęło jej spod nóg. Nikły blask kwiatu odbijał się w dwóch
widocznych nisko punkcikach zielonkawego światła. Briksja przystanęła mocniej
zacisnąwszy dłoń na włóczni. Lekko schylona, trzymając kwiat w wyciągniętej ręce,
usiłowała dojrzeć, co to było.
Wąska głowa podniosła się. Stworzenie przypominało jaszczurkę, którą Briksja
widziała usadowioną na skałce na początku swojej wędrówki przez Odłogi. Nie była to żadna
odrażająca, budząca strach ropucha. Kiedy snop światła rzucanego przez kwiat dosięgnął
stworzenia, zwierzątko nie uciekło, czego się dziewczyna trochę spodziewała. Zamiast tego,
napinając mięśnie, trzymało wysoko uniesioną na giętkiej szyi głowę i poruszało nią tam i z
powrotem. Z rozwartych szczęk wysunął się w kierunku Briksji trzepoczący język.
Stworzenie wydało syk i cofnęło się nieco. Odtąd, pozostając w stałej odległości od
dziewczyny, nie zrobiło już żadnego ruchu - ani ku niej, ani do tyłu.
- Z drogi! - krzyknęła Briksja z nadzieją, że może w ten sposób odpędzi zwierzę,
skoro światło okazało się nieskuteczne. Choć stworzenie nie było tak duże, żeby mogło
stanowić jakieś zagrożenie, nie wiedziała, czy nie jest ono przypadkiem jadowite.
Dźwięk jej głosu również nie podziałał odstraszająco. Jaszczurka jednak przestała
kręcić głową i uniosła przednią część tułowia. Teraz Briksja zobaczyła, że stworzenie jest
sześcionożne, czym różniło się od zwykłej jaszczurki. Próbowało utrzymać równowagę stojąc
na czterech tylnych łapach, przy czym brakowało mu ogona, trudno było bowiem tak nazwać
sterczący kikut. Dwie przednie łapy miały dziwny kształt - palce zakończone pazurami,
niemal jak u człowieka, przypominały Briksji jej własne ręce. Zwisały na tle podbrzusza
jaśniejszego od reszty korpusu. W tej pozie stworzenie obserwowało dziewczynę.
Briksja nie zrobiła kroku. Jaszczurki umiały poruszać się z błyskawiczną prędkością.
Mimo że stworzenie na stojąco nie sięgało dziewczynie wyżej kolan, a zatem po jej stronie
była przewaga rozmiarów i wagi, Briksja miała wątpliwości, czy zdoła odparować
jakikolwiek atak za pomocą włóczni. Największe nadzieje pokładała w kwiecie.
Nie chcę cię skrzywdzić... - Nie wiedziała, czemu mówi do tego stworzenia; słowa
wymykały się jej tak jak tamte, kierowane do drzewa. - Ja tylko chcę tędy przejść, ponieważ
zostało mi to przeznaczone, ponieważ muszę. Bądź spokojny, łuskoskóry, nic złego ci nie
zrobię.
Język przestał trzepotać. Zamiast tego wąska głowa przegięła się na jedną stronę, a
paciorki oczu znieruchomiały utkwione w dziewczynę, co przypominało sposób, w jaki
zazwyczaj mierzyła Briksję wzrokiem Uta.
- Nie jestem wrogiem twoim ani twego rodu. Na ten podarek Zielonej Matki - rzekła
pochylając się niżej i zbliżając kwiat do jaszczurowatego stworzenia - przekonaj się, że nie
mam zamiaru wyrządzić ci krzywdy.
Język, tak długi, że chyba paszcza zwierzęcia nie mogła pomieścić go w całości,
ś
mignął do przodu, przez chwilę zawisł zaledwie o włos od kwiatu, a potem cofnął się
gwałtownie i schował. Wciąż kolebiąc się na dwóch parach tylnych kończyn, stworzenie
odeszło pod lewą ścianę przejścia, ustępując Briksji z drogi. Dziewczyna pojęła ten gest.
- Piękne dzięki, łuskoskóry - powiedziała cicho. - Życzę ci spełnienia twoich pragnień.
Minęła stojące ciągle stworzenie, dobrze się pilnując, by nie okazać lęku. Musi dać
mu do zrozumienia, że bez wahań przyjmuje zaofiarowane jej bezpieczne przejście.
Nie pozwoliła sobie również na przyśpieszenie kroku. Jeśli stwór należał do świata
Mroku, kwiat po raz kolejny dowiódł, jak cennym jest strażnikiem. Jeżeli zaś jaszczurka
sprzymierzona była ze Światłością, kwiat najwyraźniej stanowił dla Briksji glejt.
Droga biegła dalej i Briksja zastanawiała się, jak duże jest przecinane przez nią
wzniesienie, ponieważ ścieżka ani nie schodziła w dół, ani nie podnosiła się, tylko wiodła na
wprost. Choć nie było tu żwiru, który by ciął żałosne strzępki owinięte wokół jej stóp,
podeszwy piekły ją i bolały, a przy tym słaniała się ze zmęczenia. Gdyby tak odpocząć chwilę
w tej ciemnej niszy... Nie, to niemożliwe.
W końcu, powłócząc nogami, dziewczyna wydostała się na świeże powietrze. Ujrzała
przed sobą kotlinę przypominającą kształtem ogromną misę, której obrzeże wytyczały
wyniosłości terenu o łagodnie spływających zboczach. Z miejsca, gdzie przystanęła, nie
mogła natomiast wypatrzyć żadnej wyraźnej przerwy w paśmie wzgórz.
Teraz najważniejszy był jednak dla niej środek kotliny i widoczne w zagłębieniu
lustro wody. Na tym odcinku skarpy, który znajdował się najbliżej Briksji, płonęło ognisko, z
którego cienką smużką unosił się dym. Znad skraju wody podchodził pod górę młodzieniec.
Nie dostrzegła natomiast lorda Marbona. Może leżał w wysokiej, bujnej trawie?
Szła potykając się, przy czym bardziej niż do towarzystwa ciągnęło ją do wody. W
pewnej chwili przystanęła, żeby w zakamarek pod koszulą wsunąć zamykający się kwiat.
Potem znów ruszyła, podpierając się włócznią; nieco ulgi sprawiła jej wyczuwana pod
stopami miękka trawa.
Gdy była w połowie drogi do jeziora, z trawy obok niej wynurzyła się Uta. Kotka
najpierw zamiauczała głośno na powitanie, a później, obróciwszy się, zrównała krok z
krokiem Briksji eskortując ją ku niewielkiemu obozowisku. Jednak młodzieniec nie podzielał
ż
yczliwości Uty.
- Po co przychodzisz? - Jego wrogość była równie jawna, jak przy ich pierwszym
spotkaniu.
Słowa, którymi Briksja mu odpowiedziała, nie wynikały z jakiejkolwiek świadomej
myśli. Odniosła wrażenie, jakby były jej dyktowane.
- Musi być troje... troje, żeby szukać... a jeden... jeden, żeby znaleźć i stracić.
W tym momencie z trawy nie opodal, gdzie rzeczywiście leżał ukryty, podniósł się
lord Marbon. W ogóle na Briksję nie patrząc, odpowiedział jej, jak gdyby słowa dziewczyny
pobudziły w nim albo pamięć, albo logiczne myślenie.
- Musi być troje... i ktoś czwarty... Otóż to. Trojgu pisane jest iść... jeden dotrze na
drugą stronę... Taka jest prawda.
8
Młodzieniec żachnął się.
- Śmiesz jeszcze potęgować w nim te zapełnione duchami rojenia? - parsknął. - Odkąd
przeszedł przez tajny korytarz, nie dotarła do niego żadna moja rozsądna uwaga. Obchodzi go
jedynie Przekleństwo i w końcu doprowadzi się przez to do śmierci.
Może i nie docierały do niego żadne rozsądne uwagi, a jednak twarz lorda Marbona
przestała być obojętna i pozbawiona wyrazu. Tylko że nie ku towarzyszom wędrówki
zwracały się jego oczy, ale ku jezioru, któremu mężczyzna przyglądał się z ożywieniem -
niemal jakby czegoś się od niego domagając. W zakłopotaniu zmarszczył ciemne brwi.
- To tu... a jednak nie... - W jego głosie zabrzmiała płaczliwa nuta. - Jak może coś być
i nie być zarazem? Przecież to nie wzięło się z czczej legendy, przecież stoję na ziemi
Zarsthora!
Młodzieniec wciąż patrzył na Briksję wilkiem.
- Widzisz? - rzucił natarczywie. - Szedł tu dniem i nocą, jakby pamiętał tę okolicę
równie dobrze, jak kiedyś Eggarsdale. Teraz wygląda na to, że szuka jakiegoś dobrze sobie
znanego miejsca - ale nie powie mi jakiego!
Uta, opuściwszy dziewczynę, pomknęła w stronę jeziora. Jego brzegi pozbawione
były roślinności. Rysowała się jedynie wyrazista linia piasku, jak okiem sięgnąć otaczająca
taflę pierścieniem; przypominało to owalny zielononiebieski klejnot osadzony w nienaturalnie
odznaczającej się oprawie ze zmatowiałego srebra.
Kotka obróciła głowę i spojrzała na całą trójkę. Wykwintna w ruchach, jak gdyby
nalegając, żeby obserwowano jej poczynania, wysunąwszy łapę, zamoczyła ją z widoczną
niechęcią w jeziorze, marszcząc przy tym jego spokojną powierzchnię. Nic bowiem dotąd nie
burzyło zwierciadła wody. Nie było ślizgających się owadów ani wydobywających się z
głębiny pęcherzyków powietrza.
Briksja kuśtykając okrążyła młodzieńca i podeszła z boku do kotki. Upuściła włócznię
i przyklęknęła, żeby się przejrzeć w wodnym lustrze. Nie było tam jednak żadnego odbicia.
Na pierwszy rzut oka jezioro wydawało się wezbrane, a woda w nim - nieprzejrzysta.
Nie było zamulone, ponieważ nie miało ani brązowego, ani żółtego koloru. Briksja ostrożnie
wyciągnęła rękę i poczuła, jak lekko ciepła woda obmywa jej palce. Szybko je cofnęła i
przyjrzała się im. Na ogorzałej skórze nie było żadnych plam. Co więcej, kiedy dziewczyna
przytknęła dłoń do nosa, nie wyczuła żadnego zapachu.
Jednak wedle pojęć mieszkańca Krainy Dolin, jezioro, choć było gładkie, nie
wyglądało zwyczajnie. Kiedy dziewczyna ponownie się nachyliła próbując zobaczyć, co
właściwie znajduje się pod powierzchnią, zza koszuli wypadł jej pąk. Mimo że błyskawicznie
wyciągnęła ręce, zdążył odpłynąć poza ich zasięg.
Z trudem podniosła włócznię, żeby go do siebie z powrotem przysunąć. Wtedy
młodzieniec krzyknął:
- Co... co się dzieje?
Albowiem wyglądało na to, że unoszący się na wódzie pąk nie dryfował na ślepo.
Przeciwnie, trzymając się jednego kierunku niezmiennym tempem oddalał się od brzegu,
płynąc po spirali. Zaraz za nim woda stawała się przejrzysta. Jej barwa pozostawała ta sama,
ale była teraz widoczna głębia.
Pod przezroczystą powierzchnią wznosiły się mury i budowle. W zagłębieniu jeziora
leżało, jakby schwytane w pułapkę, jakieś osiedle albo może jedynie pojedynczy, rozległy
gmach o dziwnych kształtach.
Pąk, wirując tu i tam, odsłaniał coraz to nowe rzeczy. Na zatopionych murach
widniały rzeźby, a ponadto, przytłumione przez barwę wody, przebłyskiwały rozmaite kolory.
Dalej w stronę środka jeziora budowla rozszerzała się. Co więcej, nie widać było żadnych
ś
ladów ruin albo niszczycielskiego działania wody.
- An-Yak!
Briksja, przestraszona tym okrzykiem, uniknęła upadku w objęcia jeziora tylko
dlatego, że chwyciła się wysokiej trawy.
- Panie!
Marbon przesunął się obok niej dając jeden wielki krok i zatrzymał się dopiero wtedy,
gdy woda doszła mu do pasa. Wyciągnął ręce ku czemuś, co było poza ich zasięgiem.
Młodzieniec skoczył za nim rozbryzgując wodę i usiłując wywlec go z powrotem na brzeg.
- Nie, panie!
Marbon mocował się z nim, chcąc brnąć dalej i głębiej. Nawet nie spojrzał na swojego
towarzysza; cała jego uwaga skupiona była na tym, co ujawniał unoszący się na powierzchni
pąk.
- Puść mnie! - Gwałtownym ruchem odepchnął młodzieńca. Ale Briksja, która już
odzyskała równowagę, zdołała zajść mężczyznę od tyłu i schwycić go za ramiona. Chociaż
się wyrywał, nie zwolniła uścisku do chwili, kiedy z pomocą przyszedł jej młodzieniec.
Jakoś wyciągnęli Marbona z jeziora. Upadał, więc musieli podtrzymywać go z obu
stron za ręce i w ten sposób doprowadzić do ogniska. Stojąc nad leżącym teraz bezwładnie
mężczyzną, Briksja zwróciła się do młodzieńca:
- Daliśmy mu radę tylko dlatego, że jest osłabiony - zauważyła. - Wątpię, czy zdołamy
zmusić go, żeby stąd odszedł.
Młodzieniec przyklęknął, żeby dotknąć twarzy swego pana.
- Wiem... On... on jest zaczarowany! Co to było, co wrzuciłaś do wody? To właśnie
sprawiło...
Briksja odsunęła się.
- Niczego nie wrzucałam. To mi wypadło zza koszuli. Co to było? Kwiat. Dobrze mi
służył. - Opowiedziała mu zwięźle, jaką pomoc okazało jej drzewo, a później jeden z jego
kwiatów.
- Nie sposób przewidzieć, z czym człowiek może się zetknąć na Odłogach -
zakończyła. - Większość dóbr i budowli Dawnego Ludu nadal tutaj pozostaje. Twój pan
nazwał jakoś to osiedle - machnęła ręką w stronę wody. - Czy w takim razie jego właśnie
szukał? Może to rzeczywiście miejsce związane z Przekleństwem?
- Skąd mogę wiedzieć? Opętało go, a ja nie miałem wyboru, musiałem podążyć za
nim. Szedł bez chwili wytchnienia, a jeśli próbowałbym go zatrzymać, gotów był odmówić
jedzenia i picia. Żyje w świecie własnych myśli; któż mógłby je odgadnąć?
Briksja spojrzała za siebie na jezioro.
- To jasne, że nie przyjdzie łatwo go od tego odciągnąć. Nie sądzę również, że nam
obojgu uda się go stąd zabrać korzystając, że leży bez zmysłów.
Młodzieniec zacisnął dłonie w pięści i walił nimi w ziemię, a jego twarz wykrzywił
grymas obawy i zatroskania.
- To prawda... - rzekł bardzo cicho, jakby nie miał ochoty przyznawać jej racji, a
jednak zmuszał się do wypowiedzenia tych słów. - Nie wiem, co mogę uczynić. Kiedy zrobił
się taki jak dziecko, ja przewodziłem, nie mój pan. Przyprowadziłem go do Eggarsdale, gdyż
pomyślałem, że może tam wróci mu rozum. Teraz on przywiódł mnie tutaj - i jesteśmy sobie
tak dalecy, jakby dzieliło nas morze. Został rzucony na niego czar, a ja nie mam pojęcia, jak
skruszyć te okowy. Nie wiem nic, z czego można by zrobić jakiś użytek. Tylko tyle, co on
sam powiedział o tym Przekleństwie. Istota rzeczy wciąż jest jego sekretem. - Zakrył twarz
dłońmi.
Briksja zagryzła wargi. Niedużo czasu pozostawało do zapadnięcia zmroku.
Rozejrzała się bacznie wokół i okiem doświadczonego wędrowca oceniła okolicę. Nigdzie w
pobliżu nie rosły drzewa i w ogóle nie zauważyła niczego, co mogłoby dać im schronienie.
Ognisko płonęło na kawałku żwirowego podłoża, ale nie było tam nawet skał, za którymi
dałoby się skryć. Pąk zniknął już z pola widzenia - jeśli nadal płynął, musiał być blisko
ś
rodka jeziora.
Dziewczynie niezbyt uśmiechało się pozostawać na otwartej przestrzeni, kiedy w
końcu zapadną ciemności. Nie dostrzegała jednak lepszego miejsca na obozowisko niż to, w
którym się właśnie znajdowali. Niespiesznie powróciła nad brzeg.
Pragnienie paliło jej gardło. Mimo że przejmował ją lęk przed jeziorem, a może nawet
bardziej przed tym, co ono skrywało, przyklękła i zaczerpnęła dłonią wody, po czym
ostrożnie przytknęła doń usta. Ciecz nie miała żadnego smaku ani zapachu, które mogłyby
wyczuć ludzkie zmysły. Obok dziewczyny przysiadła Uta i zaczęła pracowicie chłeptać
wodę. Czy może polegać na kotce? Ma wierzyć, że Uta dałaby znać, gdyby czyhało tu jakieś
niebezpieczeństwo?
Tych kilka kropli, jakie wyssała z dłoni, nie wystarczyło.
Ze wzruszeniem ramion oznaczającym “będzie, co ma być" dziewczyna zaczerpnęła
więcej wody i wypiła ją, a potem ochlapała się, żeby zmoczyć splątane na czole włosy; woda
kapała jej z podbródka. To ją odświeżyło i w pewien sposób ożywiło na nowo jej gotowość
do stawienia czoła czekającym kłopotom.
Zwróciwszy wzrok ku bezmiarowi jeziora niemal spodziewała się zobaczyć, że woda
pociemniała z powrotem, zasłaniając przed spojrzeniami znajdujący się pod powierzchnią
gmach. Ale wcale tak się nie stało, nadal widoczny był mur i piętrząca się ku górze budowla.
Niedaleko miejsca, gdzie stała Briksja, przebiegała wybrukowana droga wiodąca na wprost,
w kierunku samego środka skupiska ścian.
Do ognia zwabił ją zapach pieczonego mięsa. Młodzieniec czuwał nad oprawionym,
poćwiartowanym i nadzianym na patyk skoczkiem, który skwierczał właśnie w płomieniach.
- Czy wciąż śpi? - Briksja pokazała głową na lorda Marbona.
- Śpi... albo pogrążony jest w letargu. Kto to może wiedzieć? Poczęstuj się, jeśli masz
ochotę - mówił szorstkim tonem, nie patrząc na nią.
- Jesteś z jego Domu? - spytała obracając najbliższym rożnem z nabitym nań
kawałkiem mięsa, żeby równo się upiekło.
- Wychowałem się w Eggarsdale. - Nie odrywał wzroku od płomieni. - Jestem
młodszym synem komendanta Itsford. Nazywam się Dwed. - Wzruszył ramionami. -
Możliwe, że nie pozostał przy życiu nikt, kto mógłby mnie tak nazwać. Itsford już dawno
temu zostało doszczętnie zniszczone. Widziałaś Eggarsdale - to miejsce martwe niczym
mężczyzna, który stamtąd wyruszył.
- Jartar...?
Oboje odwrócili głowy. Lord Marbon podniósł się na łokciu. Utkwił w Briksji
spojrzenie. Gotowa była natychmiast wyprowadzić go z błędu i powiedzieć, że nie jest tą
osobą, którą zdawał się w niej widzieć, ale Dwed wysunął błyskawicznie rękę i z miażdżącą
siłą zacisnął palce na jej nadgarstku. Odgadła, czego od niej chciał: ma grać przed jego panem
kogoś innego, niż jest w istocie, a może dzięki temu oszustwu uda się odciągnąć Marbona od
pułapki, jaką było jezioro. Albo też uda się namówić go, żeby wyjaśnił, co takiego pochłania
jego umysł. Zniżając znacznie glos Briksja odrzekła:
- Mój panie?
- Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś! - Twarz miał ożywioną, rozjaśnioną. - An-Yak!
Widziałeś to tam w jeziorze? - Lord Marbon usiadł wyprostowany. Wstąpił w niego nowy
duch i Briksja zauważyła, że bardzo go to podniecenie zmieniło.
- Owszem - starała się odpowiadać najkrócej, jak to tylko było możliwe, żeby jakieś
nierozsądne słowo nie wprawiło go z powrotem w stan, w którym się tak długo znajdował.
- Zupełnie jak w legendzie, w legendzie, o której mówiłeś - Marbon pokiwał głową. -
Skoro znaleźliśmy An-Yak, znajdziemy tam również Przekleństwo... A kiedy już będziemy je
mieli...! - Złączył mocno dłonie. - Co wtedy zrobimy, Jartar? Ściągniemy księżyc, żeby nam
przyświecał? Albo gwiazdy? Będziemy jak sam Dawny Lud? Jedno jest pewne: nie ma
ż
adnych ograniczeń dla tego, kto rozporządza Przekleństwem!
- Nadal dzieli nas od niego jezioro - odparła spokojnie Briksja. - Tu działają czary,
panie.
- To prawda - przytaknął. - Ale nie wątpię, że da się coś zrobić. - Spojrzał na
stopniowo ciemniejące niebo. - Nic, co ma wartość, nie przychodzi człowiekowi łatwo.
Znajdziemy sposób. Kiedy tylko zrobi się jasno, znajdziemy go!
- Panie, słaby człowiek nic nie zdziała. - Dwed zdjął jeden z uginających się pod
ciężarem mięsa patyków i podał go Marbonowi. - Jedz i pij. Przygotuj się na jutrzejszy dzień.
- Mądre słowa. - Lord Marbon wziął patyk, po czym lekko zmarszczył brew
przyglądając się uważnie twarzy młodzieńca. Nagle oblicze rozjaśniło mu się, jakby za
sprawą bijącego od ogniska światła. - Ty jesteś... jesteś... Dwed! - Wykrzyknął to imię z
triumfalną emfazą. - Ale... jak... - Z wolna pokręcił głową, w jego oczach ponownie czaiła się
pustka. - Nie! - teraz jego głos znów był zdecydowany. - Jesteś naszym wychowankiem...
Dołączyłeś do nas ostatniej jesieni.
Dwed przestał wreszcie mieć nachmurzoną minę - nadzieja ożywiła mu twarz.
- Tak, mój panie. I... - niemal w ostatniej chwili ugryzł się w język. - I... - dało się
zauważyć, że próbuje zmienić temat. - Odkąd tu przybyliśmy, panie, nie wyjaśniłeś, co to za
“przekleństwo", którego szukamy.
Briksja cieszyła się, że Dwed wykazał tyle sprytu. Uznała, że byłoby dobrze
dowiedzieć się ile tylko można, wykorzystując czas, kiedy to Marbon będzie robił wrażenie
wyrwanego ze stanu apatii.
- Przekleństwo... - Marbon powtórzył powoli. - To takie podanie... Jartar zna je lepiej.
Opowiedz temu zuchowi, bracie... - zwrócił się do Briksji.
Oto i cała ich rzekoma przebiegłość na nic. Usiłowała przypomnieć sobie słowa tamtej
nieudolnej pieśni, którą słyszała na dziedzińcu wieży w Eggarsdale.
- Jest taka pieśń, panie, stara pieśń...
- Pieśń, tak. Ale wszystko się sprawdziło. Rzeczywiście leży tutaj An-Yak, pogrążone
w wodzie. Znaleźliśmy je! Opowiedz nam o Przekleństwie, Jartar. To historia o moim Domu i
o twoim, znasz ją najlepiej.
Briksja znalazła się w pułapce.
- Panie, to również twoja opowieść. Tak zawsze twierdziłeś.
Nagle jął pilnie się jej przypatrywać poprzez płomienie ogniska.
- Jartar - nie odpowiedział, lecz sam zadał pytanie - dlaczego mówisz do mnie
“panie"? Czyż nie jesteśmy przybranymi braćmi?
Na to Briksja nie umiała znaleźć wyjaśnienia.
- Ty nie jesteś Jartar! - Marbon rzucił nadzianym na patyk mięsem. Zanim zdążyła się
podnieść, mężczyzna, poruszając się ze zwinnością, prężnością i szybkością kota, okrążył już
ognisko. Złapał ją za ramiona i podniósł brutalnie, zbliżając twarz do jej twarzy.
- Ktoś ty? - potrząsnął nią mocno, ale tym razem stawiła mu opór. Zacisnęła dłonie na
nadgarstkach Marbona i wytężyła wszystkie swoje siły, żeby wydobyć się z jego uścisku. -
Ktoś ty? - powtórzył.
- Jestem Briksja... - Kopnęła go w goleń, po czym sama z trudem chwytała powietrze
z powodu bólu stłuczonej stopy. Następnie wykonała błyskawiczny ruch głową w bok i
zatopiła zęby w przegubie jego dłoni. Zrobiła to z taką samą dziką pasją, jaką objawiała Uta,
kiedy ktoś niedelikatnie się z nią obszedł.
Zawył i odepchnął ją od siebie, aż upadła w trawę. Było w niej jednak tyle złości i
oburzenia, że znalazła jeszcze siły i energicznie przeturlała się na bok, po czym niezgrabnie
wstała. Włócznia leżała wprawdzie obok ogniska, ale w dłoni Briksja miała gotowy nóż.
Tylko że Marbon już się za nią nie rzucił. Stał niezdecydowany trzymając w górze
nadgarstek i przyglądając się śladom zębów, jakie mu zostawiła na skórze. Potem popatrzył
na stojącego przy nim Dweda.
- Ja... Gdzie jest Jartar? Był tutaj... a później... czary! To czary... Gdzie Jartar...?
Czemu przybrał wygląd tej... tej...
- Panie, spałeś i śniło ci się! Chodź coś zjeść.
Briksja zobaczyła, jak Dwed objął go mocno. Pomyślała, że może uda się
młodzieńcowi udobruchać Marbona. W każdym razie lepiej, żeby ona trzymała się od ogniska
z daleka, bo inaczej jej obecność znowu może przysporzyć kłopotów. Pożądliwie spojrzała na
mięso.
Dwedowi powiodło się, uspokoił Marbona. Namówił go, żeby jeszcze raz usadowił
się przy ognisku, ściągnął z patyka osmalone mięso i je zjadł. Tymczasem ognik świadomości
w oczach lorda zgasł, usta poruszały się leniwie i niedbale - pełen sił mężczyzna był już tylko
wspomnieniem.
Briksja patrzyła, jak młodzieniec nakłaniał swego pana, żeby ułożył się do snu. I
kiedy upłynął pewien czas, a leżąca postać trwała w bezruchu, dziewczyna przemknęła
chyłkiem z powrotem do ogniska po zwęglone już mięso. Gdy przełykała je zaledwie na wpół
przeżute, dobiegł ją chłodny głos Dweda.
- On nie pogodzi się z twoją obecnością. Czemu sobie nie pójdziesz..:?
- Bądź pewien, że to zrobię - rzuciła oschle. - Próbowałam ci pomóc, chciałam, żeby
coś dobrego z tego wynikło. A że poszło źle, to już nie z mojej winy.
- Wszystko jedno. Lepiej żebyśmy trzymali się od siebie z daleka. Dlaczego za nami
szłaś? Nie jesteś jego poddaną.
- Nie wiem dlaczego - odparła szczerze. - Wiem jedynie, że coś, czego nie pojmuję,
tak sobie zażyczyło.
- Czemu kiedy przyszłaś, mówiłaś o jakichś trojgu...? - dopytywał wytrwale.
- Na to też nie umiem ci odpowiedzieć. Te słowa nie były moje, nie wiedziałam, co
mówię, dopóki ich nie wypowiedziałam. W takich miejscach jak to działają czary... -
Wstrząsnął nią dreszcz. - Kto wie, jaki to może mieć wpływ na nierozważnych wędrowców.
- Zatem nie bądź nierozważna - rzucił sucho. - W ogóle się stąd wynoś! Nie chcemy
cię... a poza tym lepiej, żebym był w pobliżu, kiedy on pomyśli, że w jakiś sposób ukrywasz
przed nim Jartara.
- Kim jest ten Jartar, że twój pan tak wciąż o nim myśli? Albo raczej, kim był, bo
słyszałam, jak mówiłeś, że nie żyje.
Dwed obrzucił szybkim spojrzeniem śpiącego mężczyznę, jakby zdjęła go obawa, że
ten może się obudzić, po czym odpowiedział:
- Jartar był przybranym bratem mego pana; byli ze sobą związani bardziej niż niejedni
bracia rodzeni. Nie wiem, z jakiego pochodził Domu - aczkolwiek był to człowiek
przyzwyczajony do rozkazywania. Nie umiem znaleźć odpowiednich słów, żeby go
zrozumiale opisać komuś, kto go nie znał. Nie władał żadną doliną, jednak ktokolwiek się z
nim zetknął, od razu nazywał go zaszczytnym mianem: lord. Myślę, że coś niezwykłego kryło
się w jego przeszłości. Także w przeszłości mojego pana; mówiono o nim, że jest półkrwi, że
coś go łączy z “Tamtymi". Jeśli to prawda, w dwójnasób mogła dotyczyć Jartara. On wiedział
o różnych rzeczach, niesamowitych rzeczach!
Raz widziałem, jak... - Dwed przełknął ślinę i zrobił chwilę przerwy. - Jeśli powiesz,
ż
e to niemożliwe - patrzył teraz na nią z dzikim błyskiem w oku - zadasz mi jawny kłam,
ponieważ byłem tego świadkiem. Jartar mówił do nieba... i podniósł się wiatr, który przegonił
wrogów spychając ich do rzeki. Kiedy już było po wszystkim, twarz miał bladą i trząsł się.
Był tak słaby, że mój pan musiał podtrzymywać go w siodle.
- Ludzie mówią, że ci, którzy są obznajomieni z Mocą, kiedy posługują się nią z
dużym natężeniem, doświadczają takiego właśnie osłabienia - zauważyła Briksja. Nie
wątpiła, że Dwed naprawdę widział to, o czym opowiedział. Krążyło wiele pogłosek, czego
potrafi dokonać Dawny Lud, kiedy i jeśli chce.
- Tak. I był uzdrowicielem... Lonan miał ranę, która nie chciała się goić. Jartar
pojechał gdzieś samotnie i wrócił z liśćmi, które zmiażdżył i przyłożył na żywe ciało. Potem
usiadł, położył ręce na liściach i w tej pozycji zastygł na dłuższy czas. Następnego dnia rana
zaczęła się zamykać i już nie cuchnęła. Lonan został uleczony, nie miał nawet blizny. Mój
pan także mógł dokonywać takich rzeczy - był to dar, który wyróżniał go spośród innych
ludzi.
- Ale Jartar umarł... - powiedziała Briksja.
- Umarł jak inni, od miecza, którym przebito mu gardło. Stał nad moim panem, który
wcześniej upadł, i odpierał atak tej hołoty, co to zrzuciła kamienie na przejście, żeby nas
ogłuszyć. Został raniony, ciekła z niego krew jak z każdego; i umarł, a mój pan nic o tym nie
wiedział. Był uderzony w głowę odłamkiem skalnym. Odzyskał przytomność, ale pomieszało
mu zmysły - jak sama widzisz. Mówił tylko o Jartarze, i to jako o kimś, kto czeka gdzieś na
niego, i o tym, że musi odszukać Przekleństwo. Początkowo z jego słów wynikało, że to z
powodu Jartara ma tego dokonać. Teraz - słyszałaś sama! Cała moja wiedza na temat tego,
czego on szuka, ogranicza się do śpiewanej przezeń pieśni i paru rozproszonych słów.
Kiedy tu szedł, poruszał się jak człowiek do tego stopnia pochłonięty tym, co ma
zrobić, że nie patrzył ani na prawo, ani na lewo, tylko parł naprzód, żeby jak najprędzej
dotrzeć na miejsce. Teraz wygląda na to, że wbił sobie do głowy, iż to, czego szuka, znajduje
się tam... - Dwed wykonał gest w stronę ukrytego w mroku nocy jeziora. - Już nie wiem, jak
dalej z nim postępować. Początkowo był słaby z powodu rany głowy i mogłem go prowadzić,
sprawować nad nim pieczę. Teraz powróciła mu siła. Czasem jest tak, jak gdyby w ogóle
mnie przy nim nie było - myśli wyłącznie o czymś, czego nie znam i czego nie rozumiem.
Dwed wyrzucał z siebie potok słów, jakby ulgę przynosiło mu mówienie o
brzemieniu, które na nim ciąży. Czy oczekiwał od Briksji jakiegoś odzewu bądź wyrazów
ubolewania? Nie. Prawdopodobnie kiedy już mu ulży, po tym jak skończy swą nieopatrzną
przemowę, będzie miał jej za złe, że dowiedziała się tak wiele.
- Nie mogę... - zaczęła.
- Nie potrzebuję pomocy! - Dwed nie zwlekał z odrzuceniem czegoś, co mogła mu
zaofiarować. - To mój pan. Jak długo będzie żył on albo ja, to się nie zmieni. Jeśli został na
niego rzucony jakiś urok - ta przeklęta ziemia gotowa już na zawsze spuścić nań zasłonę
cienia, przez co będzie słaby i nieodporny jak jego umysł. Skoro tak, muszę się postarać i
znaleźć sposób, żeby go uwolnić.
Odwrócił się do niej plecami i odszedł, żeby usiąść obok Marbona i naciągnąć na
niego podróżny płaszcz. Briksja ułożyła się po swojej stronie ogniska. Była bardzo zmęczona.
Dwed mógł chcieć, żeby sobie poszła, a jej własny instynkt samozachowawczy mógł się
nawet z tym zgadzać. Jednak nie umiała już wykrzesać z siebie siły, aby ruszyć w dalszą
drogę.
Tej nocy nie miała uczucia, że jest strzeżona, że leży bezpieczna, tak jak to było pod
drzewem. Skuliła się w trawie i nagle pojawiło się przy niej ciepłe pomrukujące ciałko. Po raz
kolejny Uta przyszła dzielić z nią posłanie. Briksja pogłaskała kotkę od miejsca na głowie,
gdzie sterczały uszy, aż po gładki, puszysty zadek.
- Uta - wyszeptała - w jakiż wir mnie wciągnęłaś?
Bo przecież tak naprawdę moje pierwsze spotkanie z tymi dwoma to twoja sprawka.
Niewykluczone, że przywiodłaś mnie tym do zguby.
Mruczando Uty było pieśnią, przy której powieki słuchacza robiły się nieznośnie
ciężkie. Choć wszystko, czego nauczyły Briksję minione ponure lata, skłaniało do za-
chowania ostrożności i czujności, tym razem nie potrafiła się otrząsnąć z ogarniającego ją
znużenia. Spała.
- Gdzie on jest?
Z dużym wysiłkiem wybijała się z głębokiego snu, nieco oszołomiona. Wczepiły się
w nią czyjeś ręce, potrząsały. Otworzyła oczy. To Dwed ją trzymał. Miał wyraz twarzy
wyzierającego zza tarczy podczas bitwy wroga.
- Gdzie on jest, ty nikczemny kocmołuchu!
Podniósł ręce i zaczął miażdżyć Briksji szczękę, tarmosząc przy tym jej głowę.
Szarpnęła się do tyłu.
- Oszalałeś... ty oszalałeś! - z trudem chwytała powietrze, drapała paznokciami ziemię,
Kiedy wreszcie mogła usiąść, zobaczyła jak Dwed, mijając popiół wypalonego
ogniska, biegnie w dół, nad jezioro.
- Panie... Lordzie Marbonie...!
Jego krzyk przypominał wycie rannego. Skoczył z pluskiem do wody, bijąc
zapamiętale rękami o powierzchnię.
Briksja zaczęła coś pojmować. Była sama z Dwedem, bo zarówno Marbon jak i Uta
zniknęli. W tej samej chwili zrozumiała powód lęku Dweda. Czy jego pan obudziwszy się
wszedł do wody, tak jak próbował to uczynić wieczorem? Czy udał się na spotkanie ze
ś
miercią, która czekała nań w głębinie?
Podążyła za Dwedem na brzeg jeziora. Woda straciła swoją przejrzystość, jaką
poprzednio zyskała za przyczyną pąka. To, co znajdowało się pod spodem, było teraz
niewidoczne. Powierzchnia zaś była gadka i spokojna niby lustro, z wyjątkiem miejsca, gdzie
wskoczył i usiłował płynąć Dwed. A płynąć nie mógł; zdołał zaledwie wejść do wody. Potem,
mimo że wściekle się miotał, nie dał rady pójść dalej.
Wciąż mocował się tak bez powodzenia, kiedy z trawy wyskoczyła Uta i natychmiast
znalazła się na wąskim pasku piaszczystego brzegu. Zamiauczała głośno, jakby się czegoś
domagając. Kotka wydawała z siebie ten dźwięk już dawniej i Briksja wiedziała, co to
oznacza. Uta żądała zwrócenia na nią uwagi.
- Dwed... poczekaj...!
Początkowo zapewne jej nie usłyszał, ale po chwili się odwrócił. Briksja pokazała na
kotkę.
- Patrz! - nakazała, przy czym miała nadzieję, że powiedziała to z wystarczającą mocą
i że jej usłucha.
Uta wykonała obrót i zaczęła biec wielkimi susami. Od czasu do czasu oglądała się
sprawdzając, czy rzeczywiście za nią idą. Briksja puściła się pędem, żeby nadążyć. Pluskanie
ucichło. Spojrzała do tyłu. Dwed wyszedł z jeziora i sadził ciężkimi krokami za nimi.
Wszyscy troje biegiem przemierzali trawiasty teren, aż dotarli do miejsca, gdzie lord
Marbon stał w wysuszonym kanale, tak głęboko wrzynającym się w grunt doliny, że
zgarbiona postać mężczyzny była dla nich niewidoczna dopóki nie znaleźli się tuż przy nim.
Obok leżała zabrudzona ziemią włócznia Briksji, a w dłoniach Marbon trzymał miecz Dweda.
Jego sztychem dźgał kamienną ścianę, która wyznaczała koniec rowu.
Była to zapora - zapora umieszczona tu, żeby uwięzić jezioro! Marbon popatrzył na
przybyłych.
- Bierzcie się do pracy! - rzucił szorstko, niecierpliwie. - Nie widzicie? Musimy puścić
wodę. To teraz jedyny sposób, żeby dostać się do An-Yak!
9
- Lordzie Marbonie!
Rozejrzał się dokoła. Znów miał przytomniejsze spojrzenie, przez co trochę jakby
odmłodniał. Teraz był w stanie ją zrozumieć. Briksja wskazała ścianę, którą szturmował. Jego
wysiłki zostały już nagrodzone, gdyż przez kamienie przesączała się woda tworząc plamy
wilgoci.
- Robisz to, panie, bez zastanowienia - zauważyła dziewczyna - a skutek będzie taki
jak po wyjęciu korka z wypełnionego bukłaka. Cały strumień wody runie prosto na ciebie.
Marbon spojrzawszy na ścianę podniósł ręce i przeciągnął nimi po twarzy pokrytej
smużkami potu, który wystąpił mu na czoło z wysiłku. Następnie, mrużąc oczy, zaczął się
uważnie przyglądać zaporze. Wyglądał teraz jak człowiek. omotany być może przez czary,
ale jednocześnie myślący o pewnych sprawach samodzielnie i mający własne zdanie.
- To prawda, panie - Dwed zeskoczył do długiego suchego kanału i stanął obok
mężczyzny. - Przebijesz się przez mur i porwie cię fala.
- Być może... - w odpowiedzi Marbona słychać było mocne tony. Stukał zapamiętale
grubszym końcem włóczni w kamienie.
Tak jak Briksja przypuszczała, było już więcej wilgotnych plam niż parę chwil
wcześniej.
- Lordzie Marbonie... Dwed... wyjdźcie stamtąd...! - krzyknęła. - Zaczyna się!
Niezupełnie świadoma tego, co robi, padła na kolana i schyliła się, żeby złapać
Marbona za ramię - ponieważ on był bliżej - jednocześnie wyrywając mu włócznię. Potem,
odrzuciwszy broń za siebie, mocniej chwyciła mężczyznę. Dwed zbliżył się z drugiej strony i
wytężył wszystkie siły, żeby przyśpieszyć wejście swego pana na skarpę.
Przez chwilę Marbon opierał się im obojgu. Całą uwagę skupił na ścianie. Potem
uwolnił się od Dweda i sam dotarł na górę, gdzie przysiadł obok klęczącej dziewczyny.
- Dalej, żywo! - teraz Marbon, także na kolanach, dosięgną! ręką Dweda i złapał go za
kolczugę tuż przy szyi. Chwyciwszy mocniej, energicznym ruchem przyciągnął go do siebie.
Razem z Briksja wydobył Dweda z rowu w samą porę.
Plam na kamieniach przybywało i pojawiły się strużki wody. Naraz jedna, a potem
druga siknęły, zamieniając się w strumienie tryskające z wielką siłą daleko poza podstawę
muru i mknące w głąb kanału.
- Na bok! - Marbon zamaszystym ruchem ramion zgarnął Briksję i Dweda i wycofał
się z nimi znad krawędzi rowu. Uciekali niezdarnie na kolanach, byle dalej. Nagle rozległ się
dziwny dźwięk. Briksja, która też jeszcze nie zdążyła się podnieść z klęczek, zobaczyła
fontannę wody wzbijającą się ponad brzegami. Cała tama musiała zostać gwałtownie zmyta.
Lord Marbon skoczywszy na równe nogi zrobił krok do tyłu, w kierunku spienionej
rzeki, którą właśnie obdarzył wolnością; Dwed go nie odstępował. Nawet Uta przysiadła w
pobliżu brzegu kanału i przyglądała się rwącym masom wody.
Briksja, dołączywszy do reszty towarzystwa, zobaczyła, że strumień nie miał dalekiej
drogi do przebycia. Uciekająca woda mogła się bowiem odbić od stoku doliny i popłynąć z
powrotem do jeziora. Tymczasem jednak nowo powstały potok zniknął gdzieś całkiem blisko.
Gdy do tego miejsca podszedł lord Marbon i spojrzał w dół, ujrzał sadzawkę, w której woda
kłębiła się i wirowała, aż na powierzchni wytworzyła się warstwa piany.
- Pod ziemią - mruknął. - Podziemna rzeka.
Jednak nie poświęcił sadzawce zbyt wiele uwagi. Pośpiesznie wrócił nad jezioro.
Woda uchodziła zeń jednostajnie i szybko. Ponad powierzchnię zaczęły już wyrastać
wieżyczki. Jeden po drugim ukazywały się wierzchołki budowli.
- An-Yak! Od tak dawna w ukryciu... - rozległ się nad rwącym potokiem triumfalny
okrzyk lorda Marbona. - Troje i jeden... W końcu znaleźliśmy je - tak długo zaginione i
bezskutecznie poszukiwane!
Woda wciąż odpływała. Ociekające wilgocią mury wyrastały coraz wyżej. Briksja
zauważyła, że wyłaniające się gmachy były zupełnie niepodobne do budowli, jakie widziała
dotąd w swym życiu. Wynurzające się teraz przed jej oczami ściany ogradzały przestrzenie
różnych rozmiarów i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek pokrywały je dachy. W sercu
tego labiryntu murów widoczne były dwie budowle, a pomiędzy nimi niewielka baszta,
niewysoka, może nawet niższa od dworskiej strażnicy. Kiedy wody opadły, odsłaniając coraz
więcej i więcej szczegółów, Briksja tylko mrugała oczami i przecierała je.
To, co lord Marbon nazwał An-Yak, okazało się czymś nadzwyczaj osobliwym.
Rozmieszczone na dnie jeziora budowle były małe - a mogli je oglądać jedynie z pewnej
odległości, więc perspektywa zmniejszała jeszcze rozmiary. Briksja nie umiałaby powiedzieć,
na czym polegała ta dziwność. Wiedziała tylko, że czuje się wielka, zbyt wielka, niczym
olbrzymka przy budynkach przeznaczonych dla rasy znacznie niższych istot.
Ropusze plemię było małe - no i posążek przedstawiciela tego gatunku pilnował
szlaku wiodącego do An-Yak. Czyżby to było jakieś ich starodawne siedlisko - może
ś
wiątynia? Briksja prawie że spodziewała się ujrzeć za chwilę, nad powierzchnią gwałtownie
ubywającej wody, te ich pokryte brodawkami głowy oraz długie wąsy.
Budowle były takiego koloru jak woda - zieleń łączyła się z błękitem. Barwy te nie w
każdym miejscu miały jednakowy odcień. Na wilgotnych powierzchniach dawały się dostrzec
smugi: jasne i ciemne, ciemne i jasne.
Gmachy otaczały szerokie, wykonane z jakiegoś ciemnozielonego metalu obręcze,
wysadzane kamieniami, które mogły okazać się szlachetne, bowiem chwytając światło
słoneczne lśniły one płomiennie. Wyglądało na to, że długotrwałe zatopienie ani nie
spowodowało zniszczeń, ani zaskorupienia budowli.
Strumień ostatecznie zaniknął. Pośrodku jeziora, we wgłębieniu, nadal jeszcze stała
woda podmywająca podstawy ścian, jednak kanał był już pusty.
- Serce An-Yak! - Marbon zeskoczył z brzegu jeziora. Kiedy zdecydowanym krokiem
ruszył naprzód, woda sięgała mu do kostek, kiedy zaś był w połowie drogi, miał ją już do
kolan.
Briksja zawołała za nim. Poczuła na ramionach pazury, które przebiwszy koszulę
zahaczyły o ciało. Chwyciła Utę i wzięła ją na ręce. Dwed już podążał za swym panem
rozchlapując wodę. Wydawało się, że Uta przynagla dziewczynę, aby poszła jego śladem.
Pewnie liczyła na to, że się zabierze i dotrze do niedawno jeszcze zatopionej budowli nie
mocząc łapek.
Briksja nadal odnosiła wrażenie, że z proporcjami rozciągającej się przed nimi
budowli (a doszła w końcu do przekonania, że są to różne elementy tworzące jedną całość)
coś jest nie w porządku. Niewielkie jej rozmiary wydawały się prawidłowe, natomiast sama
Briksja w stosunku do niej czuła się zbyt wielka i niezgrabna. Woda obmywała leniwie stopy
dziewczyny. Nagle...
O jej nogi uderzyła niewielka falka, podniesiona przez idących przodem wędrowców.
A na niej... Sadowiąc Utę głębiej w zgięciu lewego ramienia Briksja przystanęła. Nie myliła
się! Ujęła w palce zwinięty ciasno pąk, który zakreślił poprzednio na jeziorze koło, by
odsłonić to, co kryło się pod powierzchnią. Fakt, że trzymała ponownie w dłoni ów zamknięty
kwiat, podniósł ją na duchu. W słonecznym świetle pąk był mocno zaciśnięty, jak gdyby
nigdy wcześniej się nie rozwijał. Zachowywał się, jakby żył własnym życiem. Teraz był
uśpiony. Briksja schowała go za koszulę, rada, że czuje na skórze jego chłodną wilgoć.
Wyglądało na to, że nie ma żadnych wrót ani innego otworu, którym można by się
dostać w obręb nagromadzonych murów otaczających dwa gmachy. Wszyscy troje obeszli
całość wzdłuż zewnętrznej ściany i nie znaleźli żadnego wejścia. Droga, którą widzieli z
brzegu, kończyła się ślepo przy murze. Ściany wznosiły się na wysokość nieco powyżej
głowy lorda Marbona, zaś sporo przerastały Dweda. Briksja przypuszczała, że sama do górnej
krawędzi mogłaby dosięgnąć ręką stojąc na palcach.
Marbon wcale nie był zbity z tropu. Zrobił pełne koło, po czym zwrócił się twarzą ku
najbliższemu odcinkowi muru. Uniósł ręce i zaczepiwszy dłońmi o wierzchołek podciągnął
się do góry. Odkąd zeszli na dno jeziora, nie odezwał się ani słowem, ani też w żaden sposób
nie okazał, że zdaje sobie sprawę z czyjejś jeszcze obecności.
Choć przestał mieć obojętny wyraz twarzy, jego głębokie skupienie w równym
stopniu odgradzało go od Briksji i Dweda. Widział jedynie to, co znajdowało się tuż przed
nim, cały czas działając w wielkim pośpiechu.
Już był na górze, przerzucił nogi... i znikł z pola widzenia. - Panie! - Dwed nie mógł
sobie nie zdawać sprawy, że woła nadaremnie. Teraz on z kolei rzucił się na mur. Pierwszy
skok był zbyt niski i młodzieniec wyrył jedynie zakrzywionymi palcami linie biegnące w dół
wciąż jeszcze wilgotnej powierzchni ściany. Zanim Briksja do niego podeszła, skoczył
ponownie; tym razem złapał się i utrzymał, po czym wgramolił na górę z pełnym determinacji
wysiłkiem.
Dziewczyna rozluźniła chwyt pazurów Uty na swoim ramieniu i podsadziła kotkę.
Odpowiadało jej to czy nie, Uta musiała teraz poruszać się na własnych nogach, gdyż Briksja
nie mogła wspinać się używając tylko jednej ręki. Kotka zbytnio się zresztą nie opierała.
Briksja dołączyła do Uty i młodzieńca na wierzchołku muru. Stąd jeszcze lepiej było
widać osobliwy układ architektoniczny tego miejsca. Pętle ścian zamykały część powierzchni,
rozchodząc się promieniście od środka, gdzie stały oba gmachy; wyglądało to jak... jak płatki
kwiatu. Osłaniane przez mury zbiegające się do wnętrza zabudowy, enklawy te miały w
przybliżeniu kształt owalny i zwężały się przy końcu sąsiadującym z gmachami. Ogrodzone
miejsca były puste, jeśli nie liczyć wody, która sięgała tu wyżej, gdyż zatrzymywały ją
ś
ciany.
Marbon, idąc w wodzie po pas, zbliżał się właśnie do jednego z takich zwężeń. Dwed
spuścił się z góry podążając wytrwale śladem swego pana. Briksja była w rozterce.
Jedynie ciekawość, tak przynajmniej myślała, przywiodła ją do tego odległego
miejsca. Teraz, przycupnąwszy na szczycie muru, dziewczyna nie mogła się zdecydować, czy
iść dalej. Odżyła w niej cała dawna nieufność względem czarów i starodawnych mocy.
Dwedem kierowała niezachwiana wierność swemu panu - w jej przypadku podobne więzi nie
wchodziły w grę. Tymczasem w tym obcym, dziwnym miejscu czuła się coraz bardziej
nieswojo.
Uta pobiegła beztrosko wierzchołkiem muru. Zrównała się z Marbonem, a potem go
wyprzedziła, kierując się w stronę podwójnego gmachu. Briksja pokręciła głową. Nie będzie
ryzykować. Pozostała na swoim miejscu, nie mając ochoty iść naprzód, a mimo to również z
jakiegoś względu niezdolna do powrotu.
Woda poniżej była mętna, ciemna. Różne rzeczy mogły się znajdować pod jej
powierzchnią. Marbon i Dwed mieli okryte nogi i obute stopy, ona zaś nie. Powinna chyba
wrócić...
Wciąż jednak nie mogła się do tego zmusić. W końcu wstała i ostrożnie, z trudem
zachowując równowagę, posuwała się przykładem Uty wzdłuż krawędzi muru. Wilgotna
powierzchnia kamienia była śliska, toteż dziewczyna szła wolno, nie mając najmniejszej
ochoty się obsunąć.
Lord Marbon dotarł do odległego końca otoczonej ścianą enklawy i pokonał
wznoszący się tam mur. Widziała go stojącego przed bliższą z budowli. W pewnej chwili Uta
skoczyła - jednak nie na ramiona Marbona, tylko w górę, daleko, lądując z gracją na najwyżej
położonym miejscu gmachu. Wychyliła się i zamiauczała donośnie, jakby z jakimś żądaniem,
zwracając się do stojącego poniżej mężczyzny.
Briksja wywijała rękami walcząc o utrzymanie równowagi. Ten głos, jaki wydała z
siebie kotka! Zakryła dłońmi uszy. Miała wrażenie, jakby ktoś zatopił w jej głowie nóż.
Nie...!
Nie słyszała teraz tego świdrującego dźwięku, ale go czuła. Kłujący ból dręczył ją
niemal z każdym oddechem.
Przed oczami miała mgłę - zielononiebieską. To jakby podmywająca podstawy murów
woda uniosła się, by uwięzić ich w ciężkim obłoku wilgoci.
- Panie!
To głos Dweda... słaby... daleki... rozpaczliwy....
Ból zelżał. Briksja usiłowała przeniknąć wzrokiem mgłę...
Uta na szczycie budowli... Marbon na dole... Dziewczyna odkryła uszy, żeby przetrzeć
oczy. Chwiała się na murze, ale - choć bojaźliwie - krok za krokiem szła naprzód. Co się
takiego wydarzyło? Gwałtowna fala dźwięku... potem ból...
Stopniowo widziała coraz wyraźniej. Na wprost niej stał gmach. Wzrok Briksji padł
na ciemne miejsce na jego zwieńczeniu. Uty już tam nie było. Lord Marbon skakał i wyciągał
ręce... Znowu podskoczył, ale ześliznął się z powrotem. Usiłował dosięgnąć miejsca, gdzie
poprzednio znajdowała się Uta.
Briksja była oszołomiona, kręciło jej się w głowie i miała lekkie mdłości. Żeby
dotrzeć do celu, była zmuszona przesuwać się po murze na siedząco. Lord Marbon, a
kosztowało go to wiele wysiłku, dostał się wreszcie jakoś na szczyt budowli. I raptem -
zniknął! Zobaczyła, że teraz Dwed, chcąc iść jego tropem, podskakuje bezskutecznie,
zsuwając się ciągle w dół.
- Panie! Panie! - rozlegało się jego wołanie, ale tym razem głos młodzieńca nie
przyniósł ze sobą bólu tak jak wtedy, gdy odpowiadał na zew Uty.
Po Marbonie i kotce nie było śladu. Briksja doszła do końca muru. U stóp budowli stał
Dwed z falującą piersią. Walił pięściami we wznoszącą się przed nim ścianę. Briksja
ostrożnie podniosła się i stanęła stopami na murze.
W tym momencie zagadka tajemniczego zniknięcia została rozwiązana. Na szczycie
gmachu był otwór! Ale jak do niego dotrzeć...? Zawołała do Dweda:
- Wdrap się tutaj. Na górze jest właz.
Nie potrzebował wiele czasy, żeby do niej dołączyć; wciąż oddychał ciężko po
licznych próbach dostania się na wierzch budowli.
- Nie ma go...! - Dwed z trudem łapał powietrze. Briksja usiadła z powrotem, zwiesiła
nogi i zacisnęła mocno dłonie na krawędzi muru po obu swoich bokach.
- Nie mamy wyjścia, musimy tu na niego poczekać.
Dwed obrócił się gwałtownie w jej stronę.
- Tam, gdzie on poszedł, i ja dojdę - rzucił przez zęby. Tylko najpierw znajdź sposób,
pomyślała Briksja. Dwed trącił ją stopą.
- Rusz się - rozkazał. - Wezmę rozbieg i skoczę...
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Niech sobie próbuje. Czemu przyszła tak daleko i
uwikłała się w jakieś szaleństwo, którego nie pojmuje? Odsunęła się wzdłuż krawędzi lekko
zaokrąglonego muru, żeby zrobić Dwedowi miejsce.
Młodzieniec cofnął się. Trzymając ręce na biodrach stał przez dłuższą chwilę i
mierzył wzrokiem długość rozbiegu, odległość między murem a budowlą oraz wysokość tej
ostatniej. Następnie usiadł i ściągnął buty, po czym wetknął je cholewkami za pas. Idąc
bosymi już stopami po murze wycofał się jeszcze dalej. Odwrócił się i zaczął biec.
Briksja obserwując go złapała się na tym, że wbrew sobie żywi nadzieję, iż dopisze
mu szczęście. Odbił się, przeskoczył, po czym uderzył z hałasem w bok budowli. Jedną ręką
chwycił za to, w co celował, czyli za brzeg otworu.
Piął się do góry, pracując nogami i drugą dłonią, którą w końcu też zdołał zahaczyć.
Wtedy wykonał sprężysty ruch i już go nie było - teraz z kolei zniknął on. Briksja została
sama.
Utkwiła spojrzenie w budowli. W porządku, udało im się. Niech sobie pomylony lord
i jego uparty wychowanek szukają tego, co spodziewali się tam znaleźć. To nie jej sprawa.
Nerwowo przejechała dłońmi po kolanach.
Jaką rolę odgrywała w tym wszystkim Uta? To na jej wrzask odpowiedział tamten
przeraźliwy dźwięk (a może sam głos Uty nabrał takiego natężenia?). Kotka pierwsza - to
pewne - przeszukała budowlę. Tylko po co...?
- Przekleństwo Zarsthora... - powiedziała Briksja do siebie na głos. Słowa te
zabrzmiały, jakby były przytłumione i padły daleko od niej. Tymczasem woda przestała
chlupotać u podnóża muru i niemal przerażająco wyglądało teraz jej nieruchome lustro.
Briksję ogarnęło uczucie... osamotnienia!
Znała je od dawna. Znosiła samotność przyjąwszy ją w końcu za stan nie tylko dający
bezpieczeństwo, ale też naturalny. Jednak to odczucie było wyjątkowe. Znów coś dziwnego
doszło do jej świadomości - miała wrażenie, że jest wzywana... zza jakiejś granicy...
Potrząsnęła głową starając się wyzwolić od tych pół przeczuć, pół myśli; niech
zostawią ją w spokoju, samą. Samą... Briksja spojrzała w górę, na sklepienie niebieskie. Nie
przecinał go żaden ptak. Cała ta dolina wyglądała na opuszczoną i zapomnianą. Wokół
zalegała cisza.
Wbrew swej woli raz jeszcze spojrzała na budowlę - na otwór, który z tej odległości
był dla niej jedynie plamą. To... nie... jest... jej... sprawa... Chwyciła się muru po obu swoich
bokach, aż zdrętwiały jej palce - z tak wielką siłą się go trzymała.
Walczyła. Nie... nic z tego! To... oni... nikt jej do tego nie zmusi! Zawróci... wycofa
się... nie da się zapędzić w pułapkę.
Pułapka! O czymś jej to przypomniało.
O zapraszających i zniewalających zasadzkach, przed którymi bronił jej kwiat. Czy
nie mógł znów się przydać? Dziewczyna popuściła uścisk i zesztywniałymi palcami sięgnęła
pod ubranie, żeby wyjąć zaciśnięty pąk na światło dzienne.
Wydawał się nawet jeszcze mocniej zwinięty niż ostatnim razem. Kwiat był martwy.
To musiało się stać - żaden nie żyłby tak długo po zerwaniu.
Briksja trzymała tuż poniżej podbródka kwiat, który wyglądał na uschły. Nadal
wydzielał lekko wyczuwalny zapach. Kiedy go powąchała, w jakiś niewytłumaczalny sposób
przyniosło jej to cień nadziei.
Odetchnęła głęboko raz, drugi... Naraz uniosła głowę i spojrzała na budowlę i otwór.
Potrafiłaby się tam dostać, radząc sobie jak Dwed, może nawet lepiej. Tak właśnie zrobi! Nie
jest sama - jest jedną z trojga...
Znów schowała pąk i wstała z pewnością siebie w ruchach. Jak uczynił to Dwed,
cofnęła się po murze, z uwagą oceniła odległość... puściła się biegiem... i skoczyła!
Złapała rękami krawędź otworu, jak poprzednio wierzchołek muru. Następnie
dźwignęła się do góry i po chwili była już w środku. Zanurkowała w mrok, co przypominało
skakanie do jeziora. Ale nie upadła daleko i wylądowała w jakiś dziwny, nie zaplanowany
sposób, turlając się po podłodze.
Otaczające ją ciemności nie były całkowite. Jaśniał tam niebieskawy blask, do którego
jej oczy szybko się przyzwyczaiły. Pomieszczenie było puste, tylko na wprost widniały drzwi,
prowadzące w tę stronę, gdzie musiała się znajdować zewnętrzna baszta. Briksja tam właśnie
skierowała swe kroki.
Natrafiła na otwarte przejście do drugiej komnaty, gdzie odnalazła tych wszystkich,
którzy weszli przed nią. Nagle wydała okrzyk i rzuciła się naprzód.
Na jakiejś kolumnie, z półotwartym pyszczkiem, siedziała Uta, pomiędzy zębami
trzymając niewielkie puzderko. Najeżyła sierść na grzbiecie i uniosła przednią łapę w geście
groźby lub ostrzeżenia, machając przy tym ze złością ogonem.
Marbon krążył wokół kotki z nożem w dłoni, a z przeciwnej strony skradał się Dwed,
również z obnażonym ostrzem. Uta zobaczyła dziewczynę. Dając susa, jakby rzucała się na
zdobycz, ominęła wyciągniętą rękę Dweda i z wystawionymi pazurami wylądowała na
Briksji, rozdzierając jej ubranie i drapiąc skórę, kiedy starała się utrzymać na dziewczynie
pewniejszym chwytem.
Briksja stała teraz twarzą w twarz z nimi dwoma, jedną ręką ogarniając kotkę, w
drugiej ściskając nóż. Widok obu przeciwników mroził jej krew w żyłach. Dotąd nie było
ż
ycia w obliczu Marbona, teraz - pałało ono niepohamowaną żądzą. Zaś z oczu patrzyło
mężczyźnie w tej chwili gorzej niż ze ślepiów żywiących bardzo złe zamiary
ropuchopodobnych stworzeń. Te niedobre uczucia stały się oto udziałem człowieka - albo
przynajmniej kogoś, kto stwarzał takie pozory. Natomiast rysy twarzy Dweda przestały być
napięte. Wyglądał, jakby tracił świadomość, podobnie jak poprzednio jego pan, chociaż wciąż
jeszcze zbliżał się z jakimś okrutnym zamysłem. Obaj chcieli dostać w swoje ręce Utę.
Kiedy Briksja cofnęła się, Dwed skoczył pomiędzy nią a drzwi, którymi przyszła.
Oparła się plecami o ścianę i przesuwała wzdłuż niej bokiem - tak jak wtedy, gdy stała
przylepiona do skałki naprzeciwko ptaszycy. Z jakiegoś powodu nie rzucali się na nią. Gdyby
to zrobili, z całą pewnością zdołaliby ją powalić na podłogę. A jednak - choć była
przekonana, że zamierzają ją zabić, gdyby nie oddała im kotki - jeszcze na nią nie nacierali.
Niemal obłąkańcza furia bijąca z oczu Marbona nadała jego twarzy wyraz
okrucieństwa. Zrobił gwałtowny krok w stronę dziewczyny. Ale z takim skutkiem, jakby
próbował przejść przez ścianę. Briksja była zaskoczona, kiedy mężczyzna zatrzymał się z
hałasem, nie będąc w stanie pokonać jakiejś przeszkody, której ona nie mogła dostrzec. Uta
zwróciła ku niej głowę. Nadal w kleszczach jej szczęk tkwiło puzderko. Jednak uwaga Uty
wciąż skupiona była na Marbonie.
Dwed nie odchodził od drzwi, z nożem w dłoni strzegąc wyjścia i pozostawiając
polowanie swemu panu.
Marbon poruszał wargami. Z tego, co mówił, do Briksji nie dochodził żaden dźwięk.
Poczuła tylko, jak sztywnieją mięśnie kotki. Z kolei do jej głowy wdzierały się igiełki
zapierającego dech bólu, z każdą chwilą przybierającego na sile. Było tak, jak gdyby
wypowiadane bezgłośnie przez mężczyznę zaklęcia przemieniały się w narzędzia jej męki.
Wokół kolumny, na której poprzednio siedziała Uta, zawirowała szara mgiełka,
spowijająca kamienny słup niczym pnąca roślina. Marbon nie zaprzestał prób i wciąż starał
się dosięgnąć Briksji, napierając raz jednym, raz drugim bokiem. Mgiełka otaczająca kolumnę
uleciała ponad jej wierzchołek, kierując się w stronę sklepienia komnaty. Dotarłszy tam
rozszczepiła się na długie wstęgi, tworząc jakby cień drzewa wypuszczającego gałęzie.
Gałęzie te rozprzestrzeniały się równomiernie, pozostawiając wszakże wolne miejsce nad
głową dziewczyny. Jeśli rzeczywiście miała jakąś ochronę, działała ona i tutaj.
Uta trąciła ją ponaglająco. Puzderko... Czy Uta chciała, żeby wziąć od niej puzderko?
Briksja wysunęła po nie rękę... Uta zrobiła unik. O co w takim razie chodzi...?
Kotka otarła się nosem o rozcięcie koszuli. Briksja, nie puszczając noża, rozchyliła je
szarpnięciem dłoni. Uta natychmiast wrzuciła tam swój skarb. Następnie zaczęła się wyrywać
dziewczynie tak bezlitośnie, że kiedy Briksja ją puściła, po podrapanych rękach płynęły
strumyczki krwi. W chwilę po wylądowaniu na podłodze Uta wykonała kolejny skok - i
powtórnie usadowiła się na kolumnie.
Marbon znowu dookoła niej biegał. Kotka wciąż przykuwała jego uwagę. Stale
poruszał wargami, jednak tym razem Briksja słyszała szmer słów.
- Krew, żeby związać; krew, żeby zasiać; krew, żeby wyrównać rachunki. Tak być
musi!
Wyciągnął lewą rękę i własnym nożem naciął sobie skórę. Nawet nie mrugnął
powieką, kiedy wymachiwał skaleczoną ręką skrapiając krwią kolumnę. Dwed ruszył ku
niemu od drzwi jak ktoś w transie.
- Krew, żeby wyrównać rachunki... - powtórzył te słowa przytłumionym, cienkim
głosem. Teraz on przeciął sobie rękę i zrosił podstawę kolumny.
Coraz więcej było nitek mgły, które jęły snuć się wokół spadłych kropli. Na oczach
Briksji z każdej plamki wyrastały w górę ciemne pasemka, jak gdyby mgiełka nasycała w ten
sposób i odżywiała swoją substancję.
Zmienił się jej kolor. Pociemniała i stawała się coraz bardziej nieprzejrzysta. Briksja
wzięła to za złudzenie, kiedy zobaczyła, że przylegające do kolumny grube pnącza wznoszą
się, żeby po chwili rozpełznąć się po stropie. Kiedy podniosła wzrok, dostrzegła, że ma je już
także nad głową, wciąż gęstniejące i coraz ciemniejsze. Z tych pędów zwisały cieńsze wąsy,
które kołysały się tam i z powrotem.
Spojrzała z niepokojem w stronę Uty, zdjęta obawą, że kotka mogła się już dostać w
sieć rozkrzewionej wokół kolumny rośliny. Jednak dokoła Uty było sporo pustego miejsca.
- My jesteśmy niczym, ale Moc trwa wiecznie! - wykrzyknął Marbon. - Naszemu
plemieniu - ciągnął - los przeznaczył odejść; więc odeszło ono za morza. Dotrzemy do
ostatnich granic Ziemi i skończymy jak kurz strząśnięty z buta wędrowca. Ale przed nami w
niebiosach wciąż znajduje się Moc, a stanowią ją Panowie Kosmosu!
Są moce i moce, pomyślała ze złością Briksja. To, co wypełniło komnatę, wydzielało
odór - wciąż się nasilający, w miarę jak to złe niby-drzewo przybierało namacalne kształty.
Ten sam obrzydliwy zapach wypełniał jej nozdrza, kiedy zetknęła się z ropuchopodobnymi
stworami i ptaszyskami. Nóż wypadł jej z ręki. Jego zbyt często ostrzona klinga rozleciała się
na kawałki uderzając o kamienną podłogę. Jednak dziewczyna nie dbała o te żelazne odłamki.
Namacała natomiast pąk - martwy, brązowy. Kiedy ujęła go w dłonie, stała się wrotami,
gardzielą, drogą dla innego bytu, by mógł wejść do jej świata. Teraz przynajmniej wiedziała,
jaka jest jej rola: była sługą i żądano od niej pełnego poświęcenia.
10
Końcem języka Briksja zwilżyła wargi. Czuła się dziwnie - jakby pomiędzy nią a
przeszłością opadła zasłona... Kto lub co wtargnęło w nią i użyło jej jako tuby... albo
narzędzia? Jakakolwiek zawładnęła nią potęga (Briksja nie umiała odkryć natury przymusu
mającego teraz na nią wpływ), nie wzięła początku ani z jej woli, ani myśli, ani jestestwa.
- Nienawiść nie trwa wiecznie, nieważne w jakim stopniu była zapiekła czy głęboka -
takie słowa przyniosła jej z zewnątrz owa obca wola. - Skoro ci, którzy ją zrodzili, odchodzą,
ona też słabnie i ginie. Ale w świetnym blasku przeszłości może leżeć nasienie przyszłej
chwały - albowiem te tajemnice spoczywają ukryte w ludzkich umysłach. - Takimi oto słowy
ozwał się byt.
Marbon uważnie przypatrywał się Briksji. Wyglądał na całkowicie przytomnego i
trzeźwo myślącego, ale przecież w każdej chwili mógł się stać taki, jak przedtem, żyjący
tylko półżyciem. Rozpierająca lorda energia ześrodkowała się w jego spojrzeniu. W oczach
Marbona migały czerwone łakome błyski. Briksja odnosiła wrażenie, że jego natarczywy
wzrok przeszywa ją na wskroś i penetruje. Przypominało to trochę wydłubywanie mięczaka z
muszelki.
- To myśli Jartara? - zasyczał. - Nie wiem, jakim sposobem i dlaczego się tak dzieje,
ale przysięgam, że to prawda! Jednak Jartar... - głos zamarł mu na ustach, a na wystających
policzkach pojawiły się rumieńce.
To, co zawładnęło Briksją, przemówiło ponownie. Jej głos brzmiał dla niej inaczej niż
zwykle - był głębszy, bardziej szorstki.
- Nienawiść umiera, ale kiedy żyje, potrafi wypaczyć i zadręczyć nieostrożnych,
którzy wezwą ją na pomoc. Jednakże zastarzałe nienawiści, nawet te wspierane przez Moc,
mogą stracić swoją siłę...
- Panie!
Jej przemowę przerwał pełen zdumienia i trwogi okrzyk Dweda. Młodzieniec postąpił
naprzód, jeden czy dwa kroki od drzwi. Przestał mieć twarz bez wyrazu, a już pewno nie
wyglądał na pośrednika potężniejszej woli.
Oplótł go ciemny wąs wypuszczony przez mgielne pnącze. Dwed szamotał się, żeby
go oderwać, waląc weń zajadle wolną ręką. Nadaremnie, gdyż mgła, która przybierała coraz
to bardziej namacalną postać, przylgnęła do niego i nie puszczała.
Twarz wykrzywił mu grymas strachu, kiedy wił się coraz energiczniej w sprężystym
uścisku. Mimo że wąs wydawał się cienki, uwięził młodzieńca skutecznie.
- Panie! - w jego ponownym zawołaniu brzmiała żarliwa prośba.
Marbon nawet nie odwrócił głowy, żeby popatrzeć na swojego wychowanka.
Spojrzenie przymrużonych oczu skupił na Briksji, tak jak człowiek, który tuż przed pojedyn-
kiem na miecze nie zdejmuje wzroku z przeciwnika.
- Eldor, jeśli jesteś tutaj, żeby bronić Przekleństwa - rzucił gniewne wyzwanie - wiedz,
ż
e ja także tu jestem! Pochodzę z rodu Zarsthora... Ta waśń jest z dawna naszą sprawą...
Jeżeli pozwala ci na to twoja moc, pokaż się!
- Panie! - Mgła jeszcze bardziej obrosła Dweda. Spowijała go całego z wyjątkiem
bladej i zastygłej w maskę przerażenia twarzy. - Panie, użyj swych mocy. Ratuj mnie!
Ludzka istota, która nadal była Briksją, nie całkiem zawładniętą przez byt
wykorzystujący ją jako naczynie dla obcych jej myśli i uczuć (Jartara lub Eldora - któż to
mógł wiedzieć), zdawała sobie sprawę, że z tym, co pochwyciło Dweda, młodzieniec z
pewnością sobie nie poradzi. Fakt, że na oczach uwielbianego pana jego dzielność nie
wytrzymała próby, musiał oznaczać dla Dweda sromotną porażkę.
- Przekleństwo! - Marbon nadal nie zwracał uwagi na swego wychowanka.
Wysunął nogę, uparcie chcąc zbliżyć się do dziewczyny. Walił wściekle ręką w
niewidzialną przeszkodę między nimi. Smagał nawet nożem powietrze, jakby miał zamiar je
rozpołowić niczym mocno naciągniętą tkaninę.
- Daj mi Przekleństwo! - krzyczał.
Teraz z kolei u jego stóp gromadziły się wąsy mgły, splątane i gęstniejące. Mgła
osnuwała go, pełgając w górę po ciele. Owinęła mu kolana, przylgnęła do ud, ale on zdawał
się tego nie zauważać.
Dwed zaś zawisł omotany niby zdobycz pająka w sieci - bezradny, unieruchomiony.
Kiedy smużki mgły dotykały jego policzków, przywierały do podbródka, na jego twarzy
malowała się bezgraniczna trwoga.
- Przekleństwo! - powiedział z naciskiem Marbon. Uta stanęła na tylnych łapach. Ze
złością rzuciła się na dosięgający jej język mgły. W tej samej chwili Briksja została...
opuszczona. Nie miała innego słowa na określenie tego uczucia wyzwolenia. Tamto coś się
usunęło. Była teraz sama, wystawiona na wszelkie ataki mężczyzny. Całkiem bezbronna, bo
nawet nóż leżał strzaskany u jej stóp. Zacisnęła kurczowo dłoń, jakby wciąż jeszcze miała w
niej rękojeść. Ale w istocie trzymała pąk. I on drgnął! Kiedy wyprostowała palce, kwiat
zaczął się otwierać.
Matowobrązowe osłonki rozdzieliły się. Z wnętrza promieniowała ta jasność, która
oświetlała jej ścieżkę i dodawała otuchy podczas nocnej wędrówki przez Odłogi.
Moce i moce, pomyślała przejęta. Drugą ręką sięgnęła po powierzone jej przez Utę
puzderko, które spoczywało za koszulą.
Marbon poruszył się. Jego twarz nie była już tą, którą Briksja znała: raz zgaszoną, raz
ożywioną przebłyskiem świadomości. Czy to możliwe, żeby rysy mogły wykrzywić się w tak
niemiłosierny sposób - ukształtować w tak odmienne oblicze? Nawet gdyby ta zmiana miała
być tylko złudzeniem, z pewnością nie zaszłaby w nikim zdrowym na umyśle. Briksja
zmartwiała z przerażenia do tego stopnia, że nie umiała się zmusić do wykonania
najmniejszego ruchu. A przecież mogła próbować ucieczki, bo Dwed zostawił drzwi otwarte.
Stojący przed nią mężczyzna wyrzucił ręce do góry. Uniósł głowę, zwracając twarz ku
wijącym się ponad nimi poskręcanym wężom mgły. Zawołał:
- Jartar - sle - frawa - ti!
Mgła zawirowała przyprawiając dziewczynę o zawrót głowy. Briksja - jako że
Marbon przestał przykuwać ją władczym spojrzeniem - zamknęła oczy, żeby nie oszaleć.
Nagle uniosła się woń kwiatu, co podziałało na dziewczynę trzeźwiąco.
Nie miała pojęcia, jakie było znaczenie słów, które wykrzyknął Marbon. Coś mu
odpowiedziało. Skądś tuż, tuż przy niej. Choć nie otworzyła oczu, była tego pewna. Sięgnęła
ręką...
Puzderko i kwiat... Nie wiedziała, dlaczego te dwie rzeczy zbiegły się w jej umyśle i
dlaczego takie połączenie wydało jej się słuszne, konieczne. Kwiat i puzderko... Nie patrzeć!
Owo coś pojawiło się, żeby zmącić jej myśli, osłabić obronę. W tych zmaganiach nie wolno
jej ustąpić.
Jeszcze raz odwołała się do jedynej chyba istoty, która mogła zapewnić jej
bezpieczeństwo w tym niestałym, obcym świecie.
- Zielona Matko, co mam począć? Nie mam wpływu na te czary... Przez nie jestem
zgubiona!
Czy naprawdę wykrzyczała to wszystko? Czy też jedynie były to myśli do tego
stopnia intensywne, że wydawały się głośną przemową, prośbą, być może bezowocną,
skierowaną do mocy, której nie potrafiła zrozumieć? Kim byli bogowie - owe potężne źródła
mocy - znani z tego, ze czynili z mężczyzn i kobiet swoje narzędzie i zbrojne ramię? I czy ci
wykorzystywani mogli się temu jakoś oprzeć? Czy skupiona teraz wokół niej walka była
potyczką pomiędzy mocami Światłości i Mroku?
Otwórz!
Rozkaz - wydany przez kogo... lub przez co? Przez istotę, którą wezwał Marbon? Jeśli
tak, Briksja była w prawdziwym niebezpieczeństwie. Nadal miała mocno zamknięte powieki i
to samo starała się robić ze swoim umysłem. Mgła uwięziła już Dweda i teraz wyczuwana
przez dziewczynę wola starała się podobnie usidlić ją - jednak nie ciało, lecz mózg.
- Na to, co trzymam w dłoni - zawołała - nie pozwól mi ulec!
Puzderko i kwiat...
Powoli złączyła dwa trzymane w dłoniach przedmioty. Próbowała zgadnąć, czy działa
na polecenie Światłości czy Mroku. Wreszcie stało się. I w tej samej chwili otworzyła oczy.
To, co zobaczyła...
Zamiast znajdować się w zasnutej mgłą komnacie, stała w sali biesiadnej, w wieży,
przed krzesłem z wysokim oparciem. W pierścieniach przymocowanych do kamiennych ścian
tkwiły płonące pochodnie. Pośrodku stołu leżał kawał wielobarwnego płótna utkanego tak, że
przechodzące jeden w drugi kolory były raz jaśniejsze, raz ciemniejsze. Na obrusie stały
naczynia na napoje w kształcie rogów z lśniącego kryształu, zielonego malachitu i czerwono-
brązowego krwawnika, co świadczyło o takiej zamożności, jakiej dorównać mogliby jedynie
najpotężniejsi lordowie dolin.
Przed każdym siedzeniem leżał talerz ze srebra. Ponadto stół zastawiony był wieloma
półmiskami i pucharami; niektóre z nich miały ozdobione deseniami brzegi albo wysadzane
były oczkami klejnotów.
Początkowo Briksja myślała, że sala, w której stoi, jest opuszczona, ale wkrótce
odkryła, że ma tam towarzystwo. Ucztujący okazali się jednak zaledwie nikłymi cieniami, nic
więcej jak tylko rozmytymi sylwetkami, tak słabo widocznymi, że dziewczyna nie była
pewna, kto jest mężczyzną, a kto kobietą. Wszelkie przedmioty znajdujące się w tej sali miały
wyraźne kształty, ale postacie, w których tliło się życie, musiała uznać za widma. O ich
trwaniu w starodawnych, złowróżbnych miejscach opowiadali niektórzy Dolinianie. Często -
sami żyjąc nieszczęśliwie - z wrogością odnosili się do tych cieni, nie znających co to
zazdrość i rozpacz.
Briksja krzyknęła. Pochyliwszy się usiłowała zrobić choćby krok. A stała dokładnie
naprzeciwko wysokiego krzesła, gdzie za chwilę mogła się pokazać osoba (on? ona?)
przewodząca zgromadzeniu cieni. Dziewczyna nie dała rady uciec; była zmuszona stawić
czoło temu, co miało nastąpić.
Czarny błysk - jeśli światło może być ciemne - mignął pomiędzy nią a wysokim
krzesłem niczym smuga, która pozostaje w powietrzu, kiedy machnie się mieczem. Pokrętna i
sama czemuś podporządkowana wola nie była do cna zła, a jednak nosiła znamiona Mroku.
Próbując zawładnąć Briksja zadała jej coś na podobieństwo ciosu. Dziewczyna poczuła jakby
smagnięcie biczem. W tym momencie cień na wysokim krześle zwrócił na nią wyraźnie
dostrzegalne, żarzące się czerwono oczy.
Widmo stopniowo ciemniało przybierając cielesną postać w sposób, który
przypominał zmianę rysów twarzy Marbona. Dziewczyna odnosiła wrażenie, że osoba
zajmująca miejsce na krześle nie jest szlachetnym lordem i nie ma tu żadnej władzy. Postać
strzelająca w jej kierunku pałającymi ogniem oczami - może węgielkami z samego piekła -
była raczej zbójcą, na wskroś zepsutym okrutnikiem, najgorszym z najgorszych. W
przeszłości przed podobnymi łotrami udawało jej się parę razy uciec lub ukryć; wiedziała
dobrze, co ją czekało, gdyby wpadła w ich łapy.
Nagle zbójca zniknął!
Na wysokim krześle usadowiony był teraz ropuchopodobny stwór z Odłogów -
ohydnie nabrzmiały, z rozdziawionymi, pełnymi zębów szczękami i z rozpostartymi,
szponiastymi łapami. Olbrzym w swoim gatunku, bez mała równie wielki i groźny jak widmo
zbójcy, które zastąpił. Stwór bełkotał, zniekształcając głoski:
- Przekleństwo, Przekleństwo!
Puzderko i kwiat...
Briksja uświadomiła sobie, że ciągle przyciska do piersi oba te przedmioty, niemal
wgniatając je w ciało. Puzderko i kwiat...
Ropuchopodobny stwór zamrugał oczami. Teraz była to ptaszyca. Zaklekotała srogim
dziobem, wysoko unosząc ramiona-skrzydła zakończone zakrzywionymi pazurami. Sprawiała
wrażenie, jakby miała właśnie wzbić się w powietrze, żeby po chwili natrzeć na Briksję.
Przywidzenia? Dziewczyna nie wiedziała. Każda z pojawiających się postaci
wydawała się nie mniej namacalna i rzeczywista niż krzesło, na którym siedziała.
Puzderko i kwiat...
Teraz... teraz to był Dwed! Niezmiennie spowity mgłą, bardziej leżał bez sił, niż
siedział na wysokim krześle. Z wyjątkiem części twarzy cały był przesłonięty. Z trudem
uniósł głowę i popatrzył na Briksję otępiałymi z przerażenia oczami, z których biła
rozpaczliwa prośba.
- Przekleństwo... - To jedno słowo wypowiedziane zostało brzmiącym udręką
szeptem, który zadudnił echem po całej sali.
Nagle... Dwed zniknął. Na jego miejscu pokazała się Uta. Jak najbardziej widzialna,
ale wijąca się w uścisku jakiegoś widmowego potwora, walcząca zaciekle, by się
wyswobodzić, mimo że powykrzywiane łapska trzymały ją mocno za gardło chcąc wycisnąć
z niej życie.
- Przekleństwo! - wycharczała kotka.
Tak jak wszyscy przed nią - Uta też przepadła. Przez dłuższy czas krzesło było puste.
Wtem... To już nie cień - zobaczyła mężczyznę, tak dobrze widocznego i prawdziwego
niczym Marbon, kiedy stał przed nią w tamtej, jakby wypełnionej pianą, komnacie.
Miał na sobie kolczugę, nie atłasową szatę biesiadnika, i hełm ocieniający twarz.
- Marbon! - Briksja prawie że wypowiedziała na głos to imię i wtedy dopiero
spostrzegła, że nie był to wcale dotknięty chorobą umysłową Pan na Eggarsdale, choć z
pewnością łączyła ich obu jakaś nić pokrewieństwa. Na twarzy mężczyzny wycisnęła swe
niezatarte piętno surowa i wyniosła duma. Miał z lekka skrzywione usta, jakby nadgryzł coś
kwaśnego i niesmacznego, co zatruło mu przyjemność ucztowania.
Zebrane przy stole postacie, idąc za przykładem swego pana, stawały się coraz
wyraźniej widoczne. Żadna z nich - gdy Briksja sobie to uświadomiła, przebiegł ją dreszcz -
nie należała do rodu ludzkiego. Po prawej ręce lorda siedziała dama przyobleczona w szatę
zieloną niczym młode wiosenne liście. Jej falujące włosy były tak delikatnie i świeżo zielone
jak suknia, którą miała na sobie, a jej twarz, doprawdy piękna, nie była twarzą kobiety
spośród ludzi. Po drugiej stronie lorda tuż ponad stołem wyrastała głowa kota. Ze względu na
ubarwienie można go było wziąć za Utę, ale Briksja przypuszczała, że gdyby mogła przyjrzeć
się mu lepiej, stwierdziłaby, iż ten dziwny zwierzak jest od Uty o połowę większy.
Byli tam jeszcze inni. Młody mężczyzna w hennie (który wieńczył koń stojący dęba),
z twarzą o nieczłowieczych rysach, co może nie było aż tak wyraźne, jak u kobiety w zieleni,
ale nie budziło wątpliwości. Była też inna niewiasta, ubrana w prostą szatę koloru stali,
obwiedzioną metalowymi blaszkami, z których każda miała w środku mlecznobiały klejnot.
Włosy - białe niczym owe drogocenne kamienie - zaplecione nad czołem tworzyły jakby
koronę. Z jej spokojnego oblicza biła siła i pewność siebie. A jednak odnosiło się wrażenie,
ż
e jest na uboczu całego tego towarzystwa - bardziej jako widz niż uczestnik. Na jej piersi
spoczywał fantazyjny wisior z tych samych białych klejnotów, co zdobiły suknię. Briksja
przeczuwała, że służy on swej właścicielce za potężną broń, nie ustępującą wszelkim klingom
używanym w rzemiośle wojennym.
Przy dalekim końcu stołu siedziała para szczególnych biesiadników, od których inni
jakby się nieco odsunęli, pozostawiając im więcej miejsca (wyglądało na to, że ta dwójka nie
była mile widziana). Briksji, kiedy dobrze im się przyjrzała, zaparło dech.
Groteskowa, eteryczna istota, która miała niedawno na swych usługach ptaki... To nie
było jej wierne odbicie. Na poły kobieca sylwetka wydawała się bardziej zaokrąglona,
bardziej zbliżona do sylwetki niewiasty z rodu ludzkiego; postać była naga, jeśli nie brać pod
uwagę piór. Należące do ptasiej rodziny stworzenie miało na sobie wysadzany klejnotami pas.
Więcej kosztownych kamieni skrzyło się w szerokim, przypominającym kołnierzyk,
naszyjniku. Mimo wszystko nie mogło być żadnych wątpliwości, że owa istota jest
przedstawicielką tego samego plemienia, co ptaszyca z Odłogów.
Obok niej siedziała jedna z ropuch. Czyżby istniał jakiś bliższy, niemal bluźnierczy
związek tych potworności z człowiekiem? Myśl o tym napełniła Briksję odrazą, jednak nie
mogła się od niej uwolnić, gdyż - wbrew wszelkim wysiłkom dziewczyny - stwór przyciągał
jej spojrzenie.
Ź
le patrzyło mu z oczu. Briksja zgadywała, że choć na pozór zgadzano się na jego
obecność (a może nawet przybył na przyjacielskie zaproszenie), towarzystwo podobało mu
się nie bardziej niż on jemu. Nie był pożądanym gościem.
Wyglądało na to, że obecność Briksji nie wzbudziła w biesiadnikach żadnego
zainteresowania. Nie spoczął na niej niczyj zaciekawiony wzrok. Nikt nie rozpoznał w niej
intruza. Nie mogła zrozumieć, po co się wśród nich znalazła. Nagle...
Przestała wreszcie tkwić bezradnie przed krzesłem. Po chwili przerażenia dotarło do
niej, że za sprawą jakiejś sztuczki będącej dziełem mocy (lub woli tego bytu, który ją tu
przysłał) wisi w powietrzu ponad biesiadnikami - w sposób pozwalający ogarnąć wzrokiem
całą salę i wszystkich w niej zgromadzonych.
Tak jak to było nadal w zwyczaju szanujących się rodów w dolinach, wysokie krzesło
pana stało zwrócone przodem ku wielkim podwójnym drzwiom. Naraz, z hukiem, który
gwałtownie uciszył prowadzone półgłosem rozmowy do ucha Briksji docierające jako nikły
szmer, drzwi rozwarły się, a oba ich skrzydła trzasnęły o ścianę. Zabrzmiało to niczym echo
grzmotu w czasie letniej burzy.
W szerokim wejściu (pod portalem bez najmniejszego trudu zmieściłaby się niemal
cała kompania żołnierzy w szyku marszowym) stał samotnie jeden człowiek. Podobnie jak
pan tego dworu, nie miał na sobie paradnego stroju, ale kolczugę i hełm. Spływał mu z
ramion odrzucony do tyłu, pofałdowany płaszcz; mężczyzna uwolnił spod niego niecierpliwe
ręce licząc się zapewne z tym, że spotka na swej drodze skierowane weń miecze.
A mimo to jego własny oręż nadal tkwił w pochwie. Mężczyzna nie trzymał w
gotowości żadnej broni. Żadnej - prócz nienawiści malującej się na jego obliczu. Briksja,
która omal nie zawołała “Marbon", gdy po raz pierwszy zobaczyła pana tego dworu, teraz
była prawie przekonana, że nie popełniłaby błędu nazywając tym imieniem przybysza.
Nie wszedł od razu do sali, ale czekał, jakby musiał być najpierw zaproszony lub
przynajmniej rozpoznany przez mężczyznę siedzącego na krześle. Kiedy tak stał, spokojnie
przypatrując się całemu towarzystwu, tuż za nim gromadził się jego orszak.
Wyglądał jak dorosły pośród czeredy dzieci. Bowiem ci, którzy postąpili o krok, żeby
stanąć po jego bokach, i ci, którzy zebrali się za jego plecami, byli takiego wzrostu, iż przy
nich wydawał się wielkoludem. W rzeczywistości nie byli dziećmi, ale jak najbardziej
dojrzałymi ludźmi, choć w trudnym do określenia wieku.
Nie mieli krępych sylwetek jak karły; byli smukli i zgrabni. Jedynie drobne dłonie i
twarze o delikatnych rysach pozostawały niczym nie osłonięte. Bowiem resztę ciała okrywały
kolczugi, których niewielkie, zachodzące na siebie łuskowate płytki zrobiono z muszli.
Hełmy były najwyraźniej albo olbrzymimi muszlami, albo wykonano je w tym kształcie z
innego materiału z dużą dbałością o szczegóły.
- Witam cię, krewniaku.
To pan dworu przerwał kłopotliwą ciszę, która zapadła gdy umilkło już echo po
hałaśliwym otwarciu drzwi. Lekko się uśmiechał, ale był to uśmieszek nieprzyjemny, skrywa-
jący w kącikach ust jakąś złośliwą intencję.
Mężczyzna stojący w drzwiach zatopił spojrzenie w jego oczach. Nie miał na twarzy
uśmiechu, natomiast słabo widoczne linie wokół nozdrzy i ust wskazywały, że jedynie
ogromnym wysiłkiem woli trzyma swoje nerwy na wodzy. Nadal nie wchodził głębiej do sali.
- Nie dałeś znać, że zamierzasz zaszczycić nas swoją obecnością - ciągnął lord. - Ale
w Kathal zawsze znajdzie się miejsce dla krewniaka...
- Takie miejsce, jakie jest w An-Yak? - po raz pierwszy przybysz przemówił. Głos
miał cichy, ale Briksja odniosła niezwykłe wrażenie, jakby wyczuwała w sobie samej to
napięcie, które pozwalało mu utrzymać w karbach furię.
- Dziwne pytanie, krewniaku. Co takiego chcesz przez to powiedzieć? Czy ty i twoi
wodni ludzie macie jakieś kłopoty?
Mężczyzna w drzwiach roześmiał się.
- Dobre pytanie, Eldorze! Kłopoty, powiadasz? A czemu musisz o to pytać? Z
pewnością dzięki swoim oczom i uszom, dzięki tym, którzy czytają z wiatru i słuchają trawy,
dzięki ptakom i wszystkim innym znoszącym ci wieści i składającym meldunki stworzeniom
wiesz już, co się wydarzyło.
Pan dworu potrząsnął głową.
- Przypisujesz mi wiele mocy, lordzie Zarsthorze. Gdybym miał z tego choć cząstkę,
nie potrzebowałbym pytać żadnego człowieka...
- W takim razie czemu to czynisz? - warknął Zarsthor. - Kłopoty... tak, wiemy, co to
kłopoty. To coś takiego, co przychodzi od źle nam życzących, od mających konszachty z
siłami pogrążającymi człowieka w otchłaniach ciemności. Nie mam na swe usługi tylu, ilu ty
możesz skrzyknąć, Eldorze, wszelako słyszałem o pewnych wezwaniach, o targach i
potajemnych spotkaniach, i o innych dziwnych zdarzeniach. Powiedziano mi o
Przekleństwie...
Kiedy wyrzekł to ostatnie słowo, ponownie zaległa cisza - cisza tak wielka, że aż
potężniejsza od donośnego bitewnego okrzyku. Nikt spośród zebranego towarzystwa nie
uczynił najmniejszego gestu. Jakby każde z nich nagle i na trwałe zamarło w bezruchu.
Milczenie przerwała kobieta w białych klejnotach.
- Przemawia przez ciebie gniew, lordzie Zarsthorze. Z porywczej mowy nie da się
cofnąć nawet jednego słowa.
Pierwszy raz oderwał oczy od Eldora, zwrócił je ku niewieście, po czym natychmiast
znów wbił wzrok w lorda, jak gdyby musiał koniecznie mieć go stale na oku z jakiegoś sobie
tylko znanego, bardzo ważnego powodu. Odpowiedział niewieście z pełnym szacunkiem, ale
nie spojrzał na nią ponownie.
- Łaskawa pani, tak, jestem zagniewany. Ale człowiek może się rozzłościć w imię
prawdy i tym sposobem uzbroić przeciw niesprawiedliwości oraz nastającemu na niego złu.
Moi przyjaciele też posiadają pewne moce. Na mnie... na An-Yak rzucono Przekleństwo...
Jestem gotów to przysiąc przed każdym twoim ołtarzem, w pełni blasku twojego księżyca!
Kobieta obróciła głowę i popatrzyła prosto na Eldora.
- Słyszeliśmy tu skargę, że na lorda i jego ziemię spadło Przekleństwo. To wymaga
odpowiedzi...
- Nie kłopocz się, łaskawa pani. - Uśmiech Eldora zrobił się drapieżny. - Czyż nie jest
tak, że to, co ma miejsce między krewnymi, to sprawy prywatne, które rozstrzygają oni bez
pośredników?
Do rozmowy włączył się młody mężczyzna w szyszaku z koniem. W cieniu
wyszukanego hełmu jego ciemne brwi zbiegły się tworząc głęboką bruzdę.
- Pomiędzy krewnymi nikt prócz zaprzysiężonego wasala nie ma prawa zabrać głosu,
taki w istocie panuje obyczaj, lordzie Eldorze. Jednak Przekleństwo nie jest błahą sprawą,
ż
eby sięgać po nie bez należytego zastanowienia. Odkąd zebraliśmy się tutaj, zadaję sobie
pytanie, dlaczego niektórzy z obecnych w ogóle się pośród nas znaleźli i zażywają
zaszczytów. - Skinął głową wskazując wyraźnie na ropuchę i ptaszycę siedzące przy drugim
końcu stołu.
Rozszedł się głuchy pomruk, który Briksja odczytała jako wędrujący od gościa do
gościa szmer potwierdzenia. Jednak ani ptaszyca, ani ropucha - jeśli w ogóle ich oblicza
mogły wyrazić jakiekolwiek prawdziwe uczucie - nie okazywały najmniejszego zaskoczenia
ani podenerwowania takim wyróżnieniem.
W ślad za coraz silniejszym pomrukiem wkrótce rozległ się głos zielonowłosej
niewiasty, słodki i delikatny niczym wietrzyk szumiący w rzecznej trzcinie.
- Lordzie Eldorze, gościom wprawdzie nie przystoi wygłaszanie podobnych uwag,
jednak dziś ta ziemia jest tak gorąca - siła bowiem mierzy się z siłą - że może byłoby z twojej
strony mądrze zapomnieć o uchybieniach nakazom grzeczności i odpowiedzieć...
11
- Słusznie, lady Lalano, nie jest uprzejmie pytać gospodarza o porządek uczty. Ale
skoro mamy być ze sobą szczerzy... No cóż, nie pada na mnie żaden cień, niczego, co
zrobiłem lub zamierzam zrobić nie potrzebuję ukrywać. - Jego pewność siebie szła w parze z
wyniosłością.
- To prawda, że istnieją wśród nas podziały i że coraz gwałtowniej przybierają one w
Arvon na sile - głównie dlatego, iż nikogo nie ciekawi, czemu tak się dzieje. Nie jesteśmy
jednej krwi ani jednego rodzaju, niemniej przez długi czas udawało nam się żyć obok siebie
zgodnie.
Kobieta w białych klejnotach powstała. Briksja wyczuła, że pod jej spokojną twarzą
kryje się zamiar upomnienia mówcy. Wyciągnęła przed siebie rękę. Trzymając ją pomiędzy
adwersarzami zaczęła poruszać palcami w sposób, którego obserwująca wszystko z góry
dziewczyna nie była w stanie śledzić. Niepojęte było to, że owe ruchy pozostawiały jakiś
nakreślony w powietrzu znak, jak gdyby płonął tam biały ogień, nie mający żadnego
widocznego źródła.
Ta biel była początkowo nieskazitelna niczym światło letniego księżyca w pełni.
Potem zaczęła ciemnieć, jakby do znaku przesączała się skądś krew - żeby go splamić i
zepsuć. Z różowego robił się wciąż ciemniejszy, choć nadal jego zarysy pozostawały
nienaruszone i wyraźne.
Wreszcie stał się całkowicie szkarłatny. Ale prawdziwa zmiana jeszcze się nie
dokonała. Ciemniał coraz bardziej, aż doszedł do czerni, która w końcu osiągnęła pełnię...
Wówczas począł się skręcać, jakby to, co zaszło, przyniosło jakąś niesamowitą udrękę
ż
yjącym i odczuwającym ból pierwiastkom.
Tak więc znak był teraz czarny i zarazem uległa przemianie cała jego natura. Postacie
otaczające biesiadny stół patrzyły na to wszystko z ponurymi minami. Były coraz bardziej
wzburzone i zaniepokojone. Jedynie ptaszyca i ropucha sprawiały wrażenie całkowicie
spokojnych i obojętnych.
Nawet Eldor zrobił krok do tyłu i zastygł z na wpół uniesioną ręką - jakby chciał ją
wyciągnąć przed siebie i wymazać z pola widzenia ową plamę, która jarzyła się posępnie w
wypełniającym salę powietrzu. Po chwili wszakże opuścił dłoń. Przybrał srogi wyraz twarzy.
Wszyscy zgromadzeni w sali zdawali się wstrzymywać oddech oczekując na jakąś
katastrofę. Jednak nie Eldor przerwał tę ciszę. Zrobiła to kobieta, która nakreśliła znak.
- Niech się stanie... - Jej trzy słowa zabrzmiały jak wyrok, którego ogłoszenie może
zmienić losy całych narodów.
Najwyraźniej w odpowiedzi na to hasło większość towarzystwa wstała z miejsc,
zwracając ku Eldorowi skupione i oskarżycielskie spojrzenia. Ale on trzymał głowę wysoko i
patrzył na nich wyzywająco, osłaniając się w ten sposób przed nimi niczym zbroją, którą miał
na sobie.
- Jestem panem Varr. - On również mówił z emfazą, nadając słowom podwójne
znaczenie.
Kobieta w białych klejnotach pochyliła nieco głowę.
- Jesteś panem Varr - zgodziła się z nim obojętnym tonem. - Oto potwierdzasz swoje
władanie. Ale lord ma również zobowiązania wobec ziemi, na straży której stoi.
Pokazał zęby w jadowitym uśmiechu.
- Tak, posiadanie dóbr to brzemię, za które trzeba ponosić odpowiedzialność. Nie
myśl, łaskawa pani, że nie zastanawiałem się nad tym wcześniej...
- ...zanim się związałeś z nimi! - Zarsthor postąpił kilka kroków w głąb sali. Trzymał
wzniesione ramię, jakby zamierzał cisnąć włócznią, której wcale w ręku nie miał.
Jednocześnie wskazującym palcem wytykał ropuchę i ptaszycę.
- Powiedziałem, że wyrównam z tobą rachunki, krewniaku! - odparł opryskliwie
Eldor. - Ściągnąłeś na mnie hańbę. Teraz gorsza jeszcze okryje ciebie i twoją ziemię, i to
rybie plemię, z którym się kumasz! Zjadacze plugastwa, którzy gnieździcie się w szlamie -
urągacie światu! - podniósł głos prawie do krzyku. - Zniesławiłeś imię twego Domu i skalałeś
naszą krew...
Podczas gdy furia Eldora przybierała na sile, twarz Zarsthora stawała się beznamiętna
i spokojna. Wojownicy w łuskowatych pancerzach, którzy weszli za nim do sali, przysunęli
się, otaczając go ciaśniej. Ich prawe dłonie zbliżyły się do rękojeści tkwiących w pochwie
mieczy. Briksja zauważyła, że przybysze rozglądają się bystro na wszystkie strony, jakby
spodziewali się wrogów mogących zaatakować ze ścian.
- Powiedz lepiej - odezwał się Zarsthor, gdy tamten zrobił przerwę na nabranie
oddechu - z kim ty się zadałeś. Jaką cenę zapłaciłeś za Przekleństwo? Może było nią
zrzeczenie się Varr...?
- Aach! - odpowiedzią był ryk ślepej wściekłości. Uwagę Briksji bardziej przyciągnął
jednak jakiś ledwo zauważalny ruch na końcu stołu.
To ptaszyca wzniósłszy kielich zaczęła z napięciem wpatrywać się w jego wnętrze.
To, co tam widziała, musiało być dla niej w owej chwili znacznie ciekawsze niż wymiana
zdań między dwoma lordami. Gwałtownie schyliła głowę. Briksja nie umiałaby powiedzieć,
czy odrażające usta zanurzyły się w cieczy, czy przeciwnie, napluły do niej. Naraz
błyskawicznym ruchem ptaszyca odepchnęła puchar na środek stołu - tak aby zatrzymał się
on przed krzesłem Eldora.
Wtedy pojawił się błysk... Czy płomień może być czarny? Buchnął, kiedy kielich
rozbił się o stół, a dokoła bryznęła jego zawartość. Podniosły się krzyki. W zamęcie zdążano
do drzwi, aby być jak najdalej od strzelających na boki czarnych płomieni.
Nawet Eldor cofnął się chwiejnym krokiem, osłaniając ręką twarz. Również inni -
zielona dama i cała reszta - nie zwlekali z ucieczką, gdyż ogień rozpuścił swoje jadowite
języki, jakby chcąc ich nimi wysmagać.
Płomienie były coraz ciemniejsze i sięgały coraz wyżej. Zasłaniały Briksji widok.
Mignęło jej tylko kilkoro czmychających przez drzwi gości, Zarsthor oraz wymieszani z
tamtymi członkowie jego świty w muszlowatych hełmach.
W pewnej chwili Briksja zauważyła, że trzymane w dłoni puzderko - to, które dała jej
Uta - było teraz ciepłe, nie, gorące i paliło prawie aż do bólu. Wciąż jednak nie mogła
rozluźnić palców i upuścić go na ziemię.
Sala zniknęła razem z czarnym ogniem. Dziewczyna tkwiła uwięziona w szarej
nicości. Poczuła, że robi głębokie wdechy, jakby było tam niewiele powietrza - za mało, żeby
wypełnić płuca.
Nagle szarość przemieniła się w spłachetek ziemi jałowej, pokrytej bruzdami, ale nie
takimi, jakie pozostawia socha oracza. Nie, to jakby raz za razem posiekał rolę jakiś potężny
miecz, ostrą głownią wypędzając wszelkie pozostałości życia z wysuszonej, ogołoconej
gleby.
Nieco dalej zaczęła unosić się mgła, odsłaniając coraz większą połać tej spopielałej,
wyniszczonej ziemi. A jednak Briksja jakimś cudem wiedziała, że niegdyś była to piękna
kraina, zanim nie położył się na niej cień. Dostrzegła powywracane kamienne bryły, omszałe
ze starości, z niewyraźnymi smugami - śladami pożaru. Domyślała się, że dawnymi czasy
stała tutaj potężna wieża, piękna i wyniosła.
Nagle - spoza zasłony mgły, która ustąpiła tylko trochę - wyłoniło się dwóch
mężczyzn. Otaczał ich wyraźny obłok. Briksja rozpoznała w nim nienawiść, która wgryzła się
do ich serc i toczyła je, czyniąc spustoszenia, dopóki jeszcze w obu przeciwnikach tliło się
ż
ycie. Wszelako ziemia ta nie należała do ich świata (Briksję zastanowiło przez chwilę, skąd
wie także i o tym), była raczej piekłem, które sami sobie zgotowali. Nieważne, po czyjej
stronie stało prawo, kiedy to wszystko się zaczęło. Teraz obaj byli splamieni, skalani wojną,
która ich spętała; targani desperacją i wściekłością zwracali się w stronę Mroku, kiedy
Ś
wiatłość nie dawała im wsparcia. Znaleźli się w matni - skazani na wędrówkę po swoim
piekle.
Ich kolczugi były pocięte, z rdzawymi plamami krwi. Mimo że u boków kolebały się
pochwy, obaj nie mieli mieczy. Jedyną bronią, jaka im pozostała, była właśnie nienawiść.
W pewnej chwili jeden z nich podniósł rękę i cisnął w stronę swego adwersarza kulę
przemocy stopioną z furii i nienawiści. Roztrzaskała się o pancerz na piersi tamtego sypiąc
deszczem ciemnych iskier. Uderzony zachwiał się i dał krok lub dwa do tyłu, ale nie upadł.
Klasnął w dłonie. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk. Jednak człowiek, który rzucił
kulę, zakołysał się cały jak młode drzewo w gwałtownym podmuchu zimowej nawałnicy.
Briksja, wbrew swej woli, ruszyła naprzód, aż znalazła się w połowie drogi między
nimi dwoma. Powoli obrócili głowy, toteż mogła zobaczyć ich twarze zacienione
poobijanymi szyszakami. Były zwiędłe, naznaczone niepohamowanym gniewem, a jednak
rozpoznała w nich oblicza Eldora i Zarsthora - zapamiętałych w nienawiści.
Obaj trzymali wyciągnięte przed siebie ręce, jednak nie w geście błagalnym, tylko
nakazującym. Kiedy odezwali się równocześnie, zabrzmiało to dla niej jak pojedynczy ostry
rozkaz:
- Przekleństwo!
Nie rozpłynęli się jak tamci wtedy - zbójca, ropucha... Uta... Przeciwnie, ich sylwetki
były nawet wyrazistsze i jakby bardziej jaskrawe. Ponieważ Briksja nie zareagowała, Eldor
znów się odezwał:
- Mówię ci, daj mi je! Jest moje, napracowałem się nad nim. Zawarłem pakt ze stroną,
której nie dowierzałem - dużo mnie to kosztowało! Jeśli nie ustąpisz dobrowolnie, wyślę
wezwanie i to, co przybędzie mi na pomoc, postąpi z tobą wedle twego wyboru, ponieważ
wszystko zależy teraz od ciebie!
Zarsthor mówił równie napastliwym tonem.
- Jest moje! Powstało na zgubę moją i wszystkich tych, którzy stoją u mego boku. Z
tytułu samego prawa Mocy muszę teraz koniecznie je unicestwić, a jemu... a jemu oddać to,
co wywołał, by mnie przekląć. Muszę je mieć!
Puzderko w ręku Briksji znów się rozgrzało. W drugiej dłoni trzymała kwiat. Odniosła
dziwne wrażenie, że oba przedmioty miały spory, a przy tym taki sam ciężar, i że ona została
wyznaczona, by spełnić rolę wagi. Nie rozumiała tego rodzaju sądu, nie znała racji stron.
Jeden z mężczyzn, Eldor, przerażał ją. Słowa Zarsthora można było uznać za
usprawiedliwianie się i obronę.
- To moje dzieło!
- A moja walka!
Krzyczeli jeden przez drugiego.
- Dlaczego? - To jej pytanie najwyraźniej ich zaskoczyło. Jak mogła mieć nadzieję, że
wyda sprawiedliwy wyrok, skoro tak niewiele wiedziała o sprawie, która rzuciła ich sobie do
gardeł?
Przez chwilę milczeli. Następnie Eldor zbliżył się do niej o krok. Wyciągał ręce, jakby
gotów odebrać jej puzderko siłą, gdyby zaszła taka konieczność.
- Nie masz wyboru - rzekł do niej zapalczywie. - To, co przywołam, z pewnością
odpowie na mój zew. I stanie się twoim przekleństwem!
- Oddaj mu to, skoro jesteś bojaźliwa! Ale w ten sposób nigdy się nie dowiesz, jak
czcze mogą być jego groźby - wtrącił się Zarsthor. - Oddaj mu, a będziesz odtąd wędrować w
cieniu strachu aż po kres twego życia - a nawet i później! Tak jak teraz my dwaj musimy
krążyć tutaj z powodu tego Przekleństwa!
Puzderko i kwiat...
Briksja oswobodziła się wreszcie spod pętających ją jeszcze przed chwilą spojrzeń.
Opuściła wzrok na obie dłonie i trzymane w nich, niby na szalkach wagi, przedmioty.
Puzderko było otwarte! W środku leżał wciśnięty między ścianki owalny kamień; na
jego powierzchni pulsowało słabe światło. Było szare jak smużka cienia - gdyby cień i
ś
wiatło mogły być jednością. Kwiat również się otworzył, najszerzej jak tylko mógł; światło,
którym promieniał, nie było czysto białe jak zawsze dotąd, ale jarzyło się zielenią, łagodną i
kojącą dla oczu.
- Otóż i Przekleństwo - rzekła przeciągając słowa. - Dlaczego jesteś jego sprawcą,
Eldorze... szczerze, dlaczego?
Miał srogi, zawzięty wyraz twarzy.
- Bo muszę załatwić porachunki z moim wrogiem.
- Nie - Briksja pokręciła głową. - Nie jest tak, że musisz, tylko to właśnie wolisz! Czy
nie mam racji? A dlaczego on jest twoim wrogiem?
Surowa mina stała się jeszcze bardziej nieprzyjemna.
- Dlaczego? Bo... bo... - wreszcie ucichł i Briksja zobaczyła, że przygryzł dolną
wargę.
- Czyżbyś już nie potrafił sobie przypomnieć? - spytała, gdy on ciągle nie znajdował
słów.
Popatrzył na nią groźnie spod ściągniętych brwi, ale nie odpowiedział. Zwróciła się do
Zarsthora.
- Czemu znienawidził cię do tego stopnia, że aż musiał uczynić taką złą rzecz?
- Ja... ja...
- Ty także nie pamiętasz. - Tym razem nie było to pytanie. - Ale jeśli nie wiecie już,
dlaczego jesteście wrogami, jakie ma właściwie znaczenie, w czyich to rękach znajduje się
Przekleństwo? Przestało być wam potrzebne, czy nie taka jest prawda?
- Jestem Eldor. Przekleństwo należy do mnie i wykorzystam je tak, jak będę uważał za
słuszne!
- Jestem Zarsthor, i Przekleństwo ściągnęło na mnie to... - wyciągnął wymownym
gestem ręce i zaciskając dłonie w pięści pokazał na rozpościerającą się wokół nagą ziemię.
- Jestem Briksja - rzekła dziewczyna - ale wypowiadam się w imieniu czegoś, co we
mnie zamieszkało; a ów gość mówi: Niech się stanie tak oto!
Uniosła kwiat powyżej puzderka sprawiając, że blade zielonkawe światło padło na
szary kamień.
- Mocy zniszczenia i ty, mocy rozwoju i życia. Przekonajmy się teraz, która z was jest
górą - choćby tutaj!
Szara smużka na kamieniu znieruchomiała. Pokryła powierzchnię niczym sztywna
skorupka. Powłoka ta, wciąż skąpana w świetle, nagle pękła i rozpadła się odsłaniając nowy
blask. Tymczasem kwiat z wolna przygasał, a jego płatki zbliżyły się do siebie i zaczęły
więdnąć. Briksja chciała odsunąć go poza zasięg niszczycielskiego działania kamienia, ale jej
dłoń nie okazała posłuszeństwa. Kwiat coraz bardziej usychał, a kamień jarzył się i pulsował
ś
wiatłem. Śmiertelna szarość - barwa tej ziemi-pułapki - ustąpiła. Teraz w jądrze kamienia
tkwił zielony ognik, ziarno gotowe może rozbić ochronny pancerz i zapoczątkować nowe
ż
ycie.
Wszystko, co zostało z kwiatu, to kupka suszu, kruchy szkielecik roślinki. Po chwili
nie było już nawet tego. Dłoń została pusta. Ale spoczywające w drugiej ręce puzderko
również rozpadało się, przestawało osłaniać kamień. Stopniowo kruszyło się w proch.
Kamień tracił ciepło. Jeśli zatrzymała się w nim jeszcze jakakolwiek energia, tkwiła
głębiej niż Moc w kwiecie. Jego piękno przejęło Briksję grozą. Podniosła wzrok i popatrzyła
na Eldora, a potem przeniosła spojrzenie na jego krewniaka.
Wyciągnęła dłoń z kamieniem ku Eldorowi.
- Pragniesz go teraz? Przypuszczam, że to już nie to samo, co swego czasu było twoim
dziełem, ale może chciałbyś?
Twarz wygładziła mu się, z czoła zniknął mars i wiele surowo wyglądających bruzd,
które postarzały go i szpeciły. Nadal biły z jego oblicza dostojeństwo i siła władzy, ale w ślad
za nimi - również poczucie wolności. Zaświeciły mu się oczy, jednak pośpiesznie cofnął rękę,
kiedy Briksja zbliżyła się doń z kamieniem.
- Nie nasyca już go żadna przyznana mi Moc. Nie mam prawa domagać się dłużej
jego zwrotu.
- A ty? - Briksja podsunęła teraz kamień Zarsthorowi.
Pochłaniał go wzrokiem i nie odrywając oczu odparł:
- Miał być moim Przekleństwem, ale nie, to nie to. Zielona magia oznacza życie, nie
ś
mierć. Mimo że za sprawą tego, czym niegdyś ten przedmiot był, dotknęła mnie śmierć, nie
mogę go zniszczyć, jak uczyniłbym to z Przekleństwem, rozpuszczając po świecie całe
zamknięte w nim zło. Jest twój, pani. Czyń z nim, co chcesz. Bowiem...- podniósł głowę i
rozejrzał się; twarz miał spokojną, zdradzającą ogromne zmęczenie. - Zbroja, która krępowała
nas w świecie, jaki sobie stworzyliśmy, popękała. Czas na odpoczynek.
Obaj odwrócili się od Briksji. Ruszyli razem, ramię przy ramieniu. Tak, jakby od lat
byli towarzyszami broni, a nie śmiertelnymi wrogami, pomaszerowali im tylko widomą
drogą, prosto we mgłę.
Briksja trzymała kamień w łódce złożonych dłoni. Rozejrzała się dokoła, jakby
przebudzona z jakiegoś zajmującego snu. Narastał w niej nowy niepokój.
Miała bowiem przeświadczenie, iż znajduje się w strefie, która nie należy ani do
czasu, ani do świata, jakie dotąd znała. Jak mogłaby wrócić na swoje miejsce? Czy to w ogóle
wykonalne? Z nasienia niepokoju zrodził się popłoch. Wykrzyknęła:
- Uta! Dwed! - I w końcu: - Marbon!
Potem zaczęła nasłuchiwać, mając nadzieję, wbrew wszelkiej nadziei, że doczeka się
odzewu i wskazówki. Krzyknęła ponownie, tym razem donośniej, tylko po to, by - gdy już
ucichł jej głos - usłyszeć w odpowiedzi milczenie.
Imiona, jak powszechnie było wiadomo, miały własną moc. Stanowiły cząstkę istot,
które je nosiły - niczym skóra, włosy albo zęby. Nadawano je w godzinie narodzin i od tej
chwili mogło im zagrażać zło, ale i same mogły wspierać dobro. Teraz szukała w nich
pomocy. Jednak tych dwóch, których Briksja zawołała, nie przyznało się do żadnych z nią
więzi, albo może nie mieli oni ochoty pomagać, zaś trzecie imię należało do zwierzęcia, czyli
istoty innego rodzaju niż człowiek. Chyba zatem nie było dla niej ratunku.
Briksja podniosła złączone dłonie i wbiła wzrok w kamień. Był rzeczywiście
przedmiotem magicznym. Zgodnie z tym, co oznajmił Eldor (lub obecna tutaj cząstka jego
jestestwa) i co potwierdził Zarsthor, powstał, żeby nieść zło. Ale jego zła moc została w jakiś
sposób unicestwiona przez kwiat. Czy mógłby jej teraz służyć, jej, która nie miała władzy nad
ż
adną siłą ani umiejętności Mądrej Kobiety?
- Uta - tym razem nie wołała we mgłę, ale imię to wypowiedziała cicho, zwracając się
do kamienia. - Uta, jeśli choć trochę cię obchodzę... jeśli chciałabyś dla mnie dobrze... Uta,
gdzie jesteś?
Kamień zaczął wydzielać delikatne pulsujące światło. Po chwili bardziej intensywna
zieleń wytrysnęła z jego jądra i rozlała się szeroko. Briksja wciąż nie przestawała myśleć o
Ucie.
Z ciemnej plamy wyrosły sterczące uszy, otworzyły się w niej też szparki oczu - stała
się łepkiem, który wkrótce oderwał się od powierzchni kamienia. Briksja, prawie niczemu się
już nie dziwiąc, przykucnęła i zwiesiła dłonie tuż nad ziemią. Z kamienia powstała
filigranowa, trójwymiarowa podobizna kota. Kiedy w pełni się już ukształtował, zeskoczył na
ziemię.
Mgła, która - odkąd Eldor i Zarsthor odeszli - kłębiła się coraz natarczywiej, ustąpiła z
miejsca, gdzie stał kot. Figurka Uty podniosła głowę i spojrzała na dziewczynę otworzywszy
malutki pyszczek. Ale jeśli nawet zamiauczała, Briksja nie usłyszała żadnego dźwięku. Po
chwili kot zerwał się do biegu i dziewczyna pognała za nim.
Obłok mgły zawirował, osnuwając Briksję do kolan. Jednak nie ukrył przed jej
wzrokiem kota - nadal otaczała go przesuwająca się razem z nim wolna przestrzeń. Dziew-
czyna z trudem nadążała za tą pędzącą coraz szybciej sylwetką, która najprawdopodobniej
była tylko złudą.
Briksji trudno byłoby powiedzieć, jak daleko zapuściła się za kotem w głąb spowitej
mgłą ziemi. Nagle przewodnik zwolnił i - ku jej rozpaczy - zaczął znikać.
- Uta! - wrzasnęła. Mogła przejrzeć na wskroś drobne ciałko, które szybko rozpływało
się we mgle.
Briksja padła na kolana. Bez Uty była zgubiona - a teraz jej podobizna prawie
zniknęła. Pozostał jedynie zarys we mgle. Gdybyż mogła to jakoś cofnąć! Przecież kiedy
zawołała jej imię i skupiła całą uwagę na kamieniu, Uta pojawiła się. Ale może moce
władające kotem nie miały dość siły, by utrzymać go tu aż do spełnienia misji.
A co z Marbonem, z Dwedem? Zanim znalazła się w tej matni, mężczyzna był wobec
niej nastawiony wrogo, natomiast młodzieniec został usidlony przez czary. Nawet gdyby
udało się jej dotrzeć do nich obu, czy mogłaby mieć nadzieję na jakąkolwiek pomoc z ich
strony? Dwed... Marbon... Którego z nich wybrać? Kiedy ostatni raz widziała mężczyznę, był
wolny, jeśli nie brać pod uwagę nie dającej mu spokoju obsesji. Briksja podniosła kamień do
oczu.
- Marbon! - zawołała.
Jądro kamienia nie pociemniało ani nie pojawił się żaden inny znak, który
ś
wiadczyłby, że jej wezwanie dotarło do mężczyzny, niezależnie od tego, czy miał
odpowiedzieć na jej prośbę, czy nie.
- Marbon! - Uchwyciła się tej ostatniej nadziei. Coś wprawdzie drgnęło w kamieniu,
ale nieśmiało. Nic się w nim nie zamajaczyło. Jednak kiedy w rozpaczy opuściła rękę, znów
ujrzała niedaleko od siebie Utę!
Dobrze widoczna, większa niż poprzednio, pozornie cielesna, spoglądała na
dziewczynę zniecierpliwiona, otwierając i zamykając pyszczek w bezgłośnych miauknię-
ciach. Briksja skoczyła na równe nogi, gotowa natychmiast za nią podążyć. Czy to Marbon
jakimś sposobem tchnął w kota siłę? Nie miała pojęcia, ale fakt, że Uta znów przy niej była,
napełnił ją otuchą.
Uta puściła się biegiem, a Briksja za nią. Dziewczyna czuła, że kot ją ponagla.
Wtem...
Z mgły wynurzył się potężny, ciemny słup, a wyrósł przed nimi tak niespodziewanie,
ż
e Briksja nabrała podejrzeń, iż wcale nie stał tam od dawna, tylko pojawił się nagle, by
zastąpić jej drogę. Uta stanęła na tylnych łapkach, przednimi drapiąc jego powierzchnię;
najwyraźniej nakłaniała dziewczynę do wspinaczki.
Briksja schowała kamień za koszulę, a następnie próbowała wyszukać na słupie jakieś
punkty oparcia dla palców rąk i stóp. Uta przepadła. Nie rozmyła się powoli we mgle jak
poprzednio, tylko po prostu znikła w okamgnieniu.
Briksja wymacała na powierzchni słupa nierówności, których nie zdołała wcześniej
wypatrzyć. Z trudem rozpoczęła wspinaczkę. Chwyty okazały się niewielkie i im wyżej się
znajdowała, tym mozolniejsza była to droga. A jednak pokonywała wysokość - wystarczyło,
by miała o co oprzeć kilka palców.
Wolała nie patrzeć w dół. Palce bolały ją i zaczynały drętwieć. Przylgnięte do słupa
ciało naprężało się do granic wytrzymałości. Za gardło pochwycił strach. A ona była wciąż
wyżej i wyżej.
Jak długo to trwało? W tym miejscu czas się nie liczył - chwile mogły rozciągać się w
dni, nawet w miesiące. Ponad jej głową słup ciągle wznosił się ku niebu, a wierzchołek
skrywała zasłona mgły - jeśli w ogóle istniał jakiś wierzchołek!
Briksja doznała w końcu uczucia, że nie zdoła już znaleźć kolejnego oparcia dla dłoni.
Ból ramion był nie do wytrzymania. Do góry, jeszcze do góry! Nie mogła jednak podnieść
ręki, wymagało to zbyt wielkiego wysiłku. Za chwilę odpadnie i runie w dół; pochłonie ją
mgła i taki będzie jej koniec.
- Uta! - wydała chrapliwy szept, nie mając nadziei na odpowiedź.
12
Z mgły przesłaniającej to, co znajdowało się powyżej, wysunęła się... ogromna łapa!
Tuż nad sobą Briksja ujrzała wystawione długie i przerażająco wykrzywione pazury. Łapa
opuszczała się groźnym, kołyszącym ruchem. Briksja z rozpaczą przylgnęła do słupa. Ale nie
miała już dość sił. Pazury zahaczyły o koszulę na karku i oderwały dziewczynę od trzonu
kolumny, po czym uniosły ponad pułap mgły. W górę... i w dół... bo zaraz została
wypuszczona i upadła, ocierając sobie ramię o kamień. W uszach rozbrzmiewało jej
nieprzytomne wycie.
Nadal miała koło siebie słup. Ale nie tamten, na który się wspinała. Ten był mały,
mogłaby go objąć. Tworzył postument, na którego szczycie siedziała Uta - właściwych sobie
rozmiarów Uta. Kotka spoglądała w dół, a tymczasem Briksja spostrzegła, że jest z powrotem
w swoim czasie i w swojej przestrzeni.
Znajdowała się w znanej już komnacie, w zatopionej niegdyś budowli. Ale teraz muru
i stropu nie dławiły mgielne pnącza. Zielononiebieskie ściany lśniły jak świeżo wyszorowane.
Na podłodze, nie opodal miejsca, gdzie przycupnęła, leżał Dwed, a jego głowę i barki
podtrzymywał lord Marbon!
Twarz mężczyzny nie była zgaszona, kiedy oszołomiony patrzył na Briksję znad ciała
młodzieńca. Marbon nie znajdował się teraz pod wpływem żadnej mocy. Dziewczyna
wyczuła, że wróciła mu pełnia człowieczeństwa. Jego własny umysł otworzył się i pozwolił
mu wyjść z cienia, a także uwolnił lorda od obsesji, która była jego jarzmem.
- Dwed... umiera... - Tylko tak ją powitał. Nie zachowywał się jak ktoś, kto miał coś
wspólnego z tym, co jej się przydarzyło. Z oczu wyzierał mu strach - wiedziała, że nie o
siebie, ale o młodzieńca.
To, co powiedział, mogło być prawdą, ale dziewczyna nie była skłonna pogodzić się z
tak pełnym desperacji wyrokiem. Nie wstała, tylko podpełzła bliżej na kolanach. Wciąż czuła
ogromne zmęczenie po wspinaczce. Kiedy dotarła do tamtych dwu, pogmerała chwilę za
koszulą i wyciągnęła kamień.
- To przedmiot magiczny - rzekła z wolna. - Nie wiem, jak go użyć, ale gdy trzymając
go zawołałam Utę, kotka odpowiedziała. Wołałam także na ciebie. Słyszałeś?
Zmarszczył brwi.
- Miałem... to był chyba sen... tak myślę.
- To nie sen. - Jej złączone dłonie drżały, gdy zamknęła w nich kamień. - Może...
może jeśli Dwed nie odszedł zbyt daleko, może jego także da się wezwać. Popatrz na to,
panie, i zawołaj swego wychowanka! - Jej słowa zabrzmiały ostro niczym rozkaz. Podsunęła
mu kamień przed oczy i trzymała nad ciałem Dweda.
Ponieważ nie pozostawiła mu wyboru, mężczyzna obrócił na kamień skupione
spojrzenie. Znów zrobił się ospały, twarz ściągnęła mu się i zmartwiała, postarzała na podo-
bieństwo oblicza Zarsthora z tamtego świata. Umysł i duch Marbona pewnie również stoczyły
długą walkę - tylko oczy wydawały się żyć.
Briksja wahała się. Dwed nie był ani jej przyjacielem, ani poddanym. Czy
sformułowane w jej myślach wezwanie zdoła do niego dotrzeć? Czy jest wystarczająco silna,
ż
eby zatrzymać go w pochodzie do cieni, które otaczały Ostatnie Wrota? Ale jeśli taki zew
rzucił też Marbon, czy nie mogłaby w jakiś sposób go wspomóc, udzielając dodatkowego
wsparcia własnej woli?
- Zawołaj! - nakazała ponownie. Jednocześnie skupiła się jak tylko potrafiła
najbardziej i nakierowała swą wolę nie na nieruchome, ledwo oddychające ciało, ale na jądro
kamienia, który trzymała tak, że prawie dotykał piersi młodzieńca.
- Zawołaj Dweda!
Być może Marbon to uczynił - niemo. Czy to kamień wciągnął Briksję w taką sferę
bytu, gdzie nie dochodził głos? Dziewczyna - albo jej cząstka mieszcząca silną wolę i
najskrytszego ducha - została porwana, zagarnięta. Wcale jednak nie z powrotem tam, gdzie
panowały mgły, skąd wyniosła odmienione Przekleństwo. Nie, to miejsce - ciemniejsze,
bardziej przerażające, zimne, posępne - było siedliskiem rozpaczy.
“Dwed!" Teraz powiedziała to imię w myślach, nie ustami. Zdawało jej się, że owa
bezgłośna myśl zabrzmiała niczym okrzyk rozkazu.
W dół... Briksja odnosiła wrażenie, jakby pogrążała się w ten głuchy świat głębiej i
głębiej. Naraz wokół niej zawirowało ciemnozielone światło, ale nie uczyniło nic, by
złagodzić jej lęk.
“Dwed!" Tym razem nie był to twór jej myśli. Ale kiedy zawołanie do niej dotarło,
pośpiesznie je powtórzyła. Rozciągnęła się przed nią linia głębokiej zieleni, sznur, wzdłuż
którego miarowo mieniła się barwa - raz jasna, to znów ciemna. Drugi koniec sznura
pozostawał w ukryciu. Briksja słyszała, że ludzie czasem widzą coś oczyma duszy, ale nigdy
nie wierzyła, że to rzeczywiście możliwe.
- Dwed!
Naprężony sznur zatrzeszczał. Trzeba było ratować... Ciągnąć... Ale nikt nie mógł go
dotknąć. Bowiem tam, gdzie nie istniała cielesność, nie było również ręki.
Briksja zanurzyła się w siebie, usiłowała zapanować nad tym nowym uczuciem, nad tą
ś
wiadomością, o której nie miała pojęcia, że może jej doświadczyć - której nie rozumiała.
“Dwed!" Znów cudzy głos. Albo myśl.
Choć sznur wciąż był napięty, trwał nieruchomo. Musi istnieć jakieś wyjście! W
przeszłości Briksja zaznała chwil, kiedy ciało, kości i krew wycieńczone były prawie na
ś
mierć. Teraz musi doprowadzić do takiego stanu drugą połowę siebie. Przypominało to
użycie nowego narzędzia lub broni, z którymi nie wiadomo jak się obchodzić, więc zamiast
doświadczenia musi wystarczyć desperacja i paląca potrzeba.
“Dwed!" Tym razem to ona zawołała. I zdało się, że imię oplotło sznur, pogrubiając
go i wzmacniając. Z zewnątrz napłynęła fala innej jeszcze, obcej siły. Przez chwilę Briksja
wzdragała się przed połączeniem. Wkrótce jednak poczuła, że tylko wspólne działanie może
przynieść zwycięstwo i ustąpiła.
Odciągnąć... Odciągnąć ten sznur, umożliwić Dwedowi powrót! Być dla niego nie
tylko ostatnią deską ratunku, ale i przygotować mu drogę ucieczki.
Sznur... W żywym obrazie, jaki przedstawiał się oczom jej duszy, zaszła zmiana.
Wzdłuż sznura zaczęły przebijać się małe, zielonozłote listki, połyskujące niczym szlachetny
metal. Teraz było to pnącze... Wiedziała już, co uczynić!
Chwyciła myślą pnącze tak mocno, jak zrobiłyby to ochocze dłonie. Ciągnąć...
“Dwed!"
Pnącze przesuwało się listek po listku, stopniowo się cofając. Szarpnąć!
“Dwed!"
Pnącze zniknęło; chłód i ciemność prysły, jakby rozsadziło od wewnątrz jakąś bańkę.
Znów otaczała Briksję jasność, znów był to jej czas i jej miejsce. Dwed nadal spoczywał w
ramionach lorda Marbona. Twarz młodzieńca powlekała bladość. Na jego oblicze padało
zielone światło kamienia, co sprawiało wrażenie, jakby śmierć złożyła już na nim swój
pocałunek.
- Dwed! - Marbon ująwszy młodzieńca za podbródek dźwignął jego głowę.
Zatrzepotały rzęsy. Usta rozchyliły się wydając leniwe westchnienie. Z wolna
podniosły się powieki. Ale oczy były puste, zamglone.
- Zimno - wyszeptał niewyraźnie. Jego osłabłym ciałem wstrząsnął dreszcz. - Tak
bardzo zimno...
Ręce, w których Briksja wciąż trzymała kamień, drżały. Pod wpływem odruchu, a
także dlatego, że traciła już siły, umieściła Przekleństwo na piersi Dweda, po czym roztarta
jego całkiem miękkie dłonie. Ciało miał wilgotne i lodowate.
- Dwed! - Marbon wykrzyknął jego imię, gdy oczy młodzieńca znów się zamknęły. -
Nie opuszczaj nas, Dwed!
Młodzieniec ponownie westchnął. Obrócił nieco głowę na ramieniu pana i teraz twarz
miał na wpół ukrytą.
- Dwed! - tym razem był to jeden wielki okrzyk strachu.
- Śpi... nie odszedł. - Briksja bardziej przewróciła się do tym, niż odsunęła. -
Naprawdę, znowu jest z tobą.
Z tobą, pomyślała. Nie z nami. Jaką teraz miała odegrać rolę w ich życiu?
- Tylko dzięki twej łasce i życzliwości. Mądra Kobieto. - Marbon ostrożnie ułożył
młodzieńca na podłodze.
Briksja widziała już różne twarze tego mężczyzny: zobojętniała, rozwścieczoną,
ogarniętą obsesją poszukiwania. Ale teraz wyglądał on jakoś zupełnie inaczej. Nie potrafiła
rozpoznać, co czai się w jego oczach. Odczuwała zbyt wielkie osłabienie, zanadto strudzony
był jej umysł i ciało.
- Nie jestem... Mądrą Kobietą... - mówiła powoli i dobitnie, cierpiąc przejmujący ból z
powodu zmęczenia.
Uta napierała na nią mrucząc i ocierając się głową o jej ramię w jednej ze swoich
najwięcej znaczących pieszczot. Dziewczyna wyciągnęła rękę po Przekleństwo, ale znieru-
chomiała wpół gestu. Napłynęła bowiem fala ciemności i porwała ją ze sobą.
Spoczywała w wonnym gniazdku z kwiecia, które otaczało ją swą obfitością. Inne
kwiaty zwieszały się z obejmujących ją kołem gałęzi. Widziała tylko perłowobiałe płatki i
skończoną doskonałość ich rysunku. Pomiędzy nimi wiły się jasnozielone pnącza. Briksja
pomyślała sennie, że szelest, jaki dociera do jej uszu, to zmieszany szept kwiecia i pnączy.
Szept ten stawał się coraz głośniejszy, a wraz z nim słychać było dźwięk
przypominający łagodne tony lutni. Kwiaty i pnącza śpiewały:
Ziemia Zarsthora zdjęta snem
Jałowych pól, strzaskanych bram -
Po latach nikt nie zgadnie, że
Władał nią kiedyś możny pan.
Haniebnej pychy oto targ:
Blask łuny, szept zsiniałych warg.
Gwiazdy migocą w tańcu swym.
A znaczy to, że dojrzał czas.
Z groźnym wyrokiem nocy dziś
Ponownie stają twarzą w twarz.
Ze wstydem, nie żałując męstwa
Złamano moc tego Przekleństwa.
Pola zielenią się wśród wzgórz.
Krzywdy już dawno postarzały.
Kto podda ziemię pieczy dnia,
Otrzyma w darze pokój trwały.
Były to same tylko rytmiczne dźwięki, w niczym nie przypominające wygładzonej
ballady barda. Kwiaty kołysały się w ich takt, a listowie pnączy szeleściło i falowało. Briksja
wreszcie zamknęła klejące się powieki, zadowolona, że może odpocząć w tym pachnącym
upojnie łożu, oddalonym od mozołu, strachu i bólu. Ale poprzez pieśń i tony lutni dobiegł ją
przynaglający głos:
- Briksja!
Kto podda ziemię pieczy dnia,
Otrzyma w darze pokój trwały.
- Briksja!
Otworzyła z powrotem oczy. To nie był jej zakątek spokoju i kwiatów. Leżała pod
gołym niebem. Kiedy odruchowo poruszyła rękami, wyczuła, że po bokach i pod palcami ma
miękką trawę, ściętą i usypaną w posłanie. Nie była sama. Po prawej stronie siedział ze
skrzyżowanymi nogami lord Marbon, po lewej zaś zobaczyła nadal bladego Dweda. U jej
stóp pokazała się Uta, która wyciągnęła się i ziewnęła.
Briksja zmarszczyła czoło. Pamiętała, że ostatnio z całą pewnością była w zupełnie
innym miejscu... Tak, w owym nakrytym kopułą gmachu w mieście na dnie jeziora.
- Czy... czy to ty śpiewałeś tę pieśń? - spytała ociężale, znów zwracając spojrzenie na
Marbona.
- Nie. - Pokręcił głową. Kiedy spostrzegła na jego ustach uśmiech i przyjrzała się
temu, co zagościło w jego oczach, złagodziło rysy, pomyślała, że teraz rozumie tę więź, która
kazała Dwedowi podążać za obłąkanym panem i służyć mu - nawet do granicy śmierci. Jeśli
ten człowiek ofiarował komuś swą przyjaźń, był to cenny dar.
- To ty śpiewałaś, przez sen - odparł. - Albo może w rzeczywistości błądziłaś po innej
krainie, pani, gdzie sny są prawdziwe, zaś nasze życie zaledwie sennym marzeniem. W twojej
pieśni brzmi obietnica: “Kto podda ziemię pieczy dnia...", “Kto podda ziemię..." - powtórzył
cicho.
- Jaką ziemię, panie? - wtrącił się Dwed.
- Tę, którą niegdyś zniszczyło Przekleństwo, tę, która teraz jest znowu wolna. Popatrz,
pani, jak spełnia się twoja pieśń!
Zanim Briksja zdążyła się poruszyć, Marbon już był przy niej i wsunął rękę pod jej
plecy. Podźwignął ją delikatnie i z troską; zapomniała, że ludzie mogą się tak do siebie
odnosić. Potrzebowała mocnej podpory, gdyż czuła się bardzo słaba, jak ktoś, kto wstaje po
poważnej chorobie...
Wspierając się na nim, spojrzała na świat, który rozciągał się poza jego ramieniem.
Uta harcowała wokół jakiejś kiełkującej rośliny. Dookoła rosnącego źdźbła, wciąż wyższego,
o coraz bardziej zdecydowanej i niespotykanej barwie, kipiała bujna zieleń traw. W połowie
błyszczącego, czerwono-brązowego pędu Briksja spostrzegła wybrzuszenie.
Nigdy przedtem nie była świadkiem tak szybkiego wzrostu rośliny. Na jej oczach
zgrubienie na łodydze popękało i rozłupało się, by wypuścić strączek, również czerwono-
brązowy, może wielkości małego palca. Źdźbło, które zrodziło ten strączek, było coraz
wyższe, grubsze, wydało dwa odgałęzienia i stale rosło.
Wciąż dalej i dalej od tej rośliny rozprzestrzeniały się jaskrawozielone fale soczystej
trawy, która zastępowała sterczące tu wcześniej mizerne kępki. Na obu odgałęzieniach
pojawiły się kolejne małe strączki. To... to było drzewo... Drzewo potrzebujące lat, by
pogrubieć, rozwinąć koronę, sięgnąć wysoko, rosło zaledwie parę chwil!
- Co? Gdzie...? - Briksja wbiła Marbonowi palce w rękę.
- To z ziarna, które wyniosłaś z An-Yak, pani. Zasialiśmy Przekleństwo Zarsthora.
Ale rozwijające się z niego pędy nie są już złem. Zielona Magia, Mądra Kobieto.
Pokręciła głową, muskając przy tym jego ramię.
- Mówiłam ci; nie jestem Mądrą Kobietą. - Poczuła lekką obawę... Obawę przed
czymś, czego naprawdę nie rozumiała.
- Nie zawsze wybiera się moc - odrzekł cicho. - Ona czasami sama wybiera człowieka.
Czy sądzisz, że mogłabyś zerwać kwiat Białego Serca, gdybyś nie miała w sobie przychylnej
ci Zielonej Magii? Ja... ja szukałem Przekleństwa ze względu na jego moc i tamten mroczny
cień pokonał mnie, ponieważ jestem ze skazanego na zagładę Rodu Zarsthora. Jego zło mogło
się zakorzenić również we mnie. Ty nie szukałaś mocy, więc dano ci ją hojnie, gdy byłaś w
potrzebie. Czyż nie w twoich rękach właśnie Przekleństwo przestało być groźne? To, co
wtedy uczyniłaś... to były czary, o jakich mi się nawet nie śniło.
Briksja znów potrząsnęła głową.
- Nie moja to zasługa, ale kwiatu. A poza tym w końcu Eldor i Zarsthor sami dokonali
wyboru. Kiedy doszło do spotkania, nawet już nie pamiętali, co łączyło ich pośród cieni
węzłem nienawiści.
Przypomniała sobie tych dwóch wyniszczonych mężczyzn, tak jak widziała ich po raz
ostatni. Przypomniała sobie, jak odpowiadali na pytania, które zostały jej w tajemniczy
sposób podsunięte, może nawet przez samo Przekleństwo.
- Zarsthor? - spytał.
Briksja opowiedziała mu o tych dwu, którzy żądali od niej Przekleństwa, i o tym, jak
na koniec odeszli razem, uwolnieni z okowów, jakie nałożyły na nich ich własne uczynki.
- I ty mówisz, że nie posiadasz mocy? - dziwił się Marbon. - Nie ma znaczenia, w jaki
sposób ona człowieka nachodzi, ważne natomiast, jak ten ktoś z niej korzysta.
Dziewczyna usiadła prosto, rezygnując z oparcia.
- Nie chcę jej! - oznajmiła głośno wszystkim dokoła, bardziej jednak niewidzialnemu
ś
wiatu niż Marbonowi, Dwedowi czy Ucie.
Szybko rosnące drzewo wchodziło w wiek dojrzały. Coraz grubsze gałęzie opadały
nisko pod ciężarem stale przybywających nabrzmiałych pąków. Właśnie w chwili, gdy
Briksja wydała okrzyk, którym wyrzekała się mocy, u pierwszego i największego z pąków
puściła osłonka. Kwiat otworzył się - biały i skończenie piękny. Mimo że był dzień, a nad
głowami świeciło słońce, kwiat wciąż był rozwinięty.
Briksja zamrugała parę razy. To, co zobaczyła, nic znikało. Owoc Przekleństwa, o
którym mówił Marhon, Przygryzła wargi. Czy przekazał mu życie tamten kwiat, który nosiła
ze sobą i który zwiądł na osnutej mgłą ziemi? Skoro przed oczami ma dowód, musi wierzyć,
ż
e to możliwe.
Budziły się w niej nowe myśli i wzruszenia; jedno i drugie było fascynujące i
przerażające zarazem. Niewykluczone, że do tego zadania została wyznaczona w pewien
sposób już tamtej pierwszej nocy, kiedy Kuniggod przywiodła ją do azylu, jakim była
siedziba Dawnego Ludu, zakątek niezmąconego spokoju.
- Co w takim razie mam robić? - spytała zniżonym głosem, wcale nie czekając na
odpowiedź, ale jednocześnie zdając sobie sprawę, że musi jej wysłuchać.
- Pogodzić się z tym. - Marbon wstał, rozpostarł ramiona i wzniósł twarz ku słońcu. -
To Przekleństwo zabiło ziemię Zarsthora. Być może zbyt długo zalegał ją cień, żeby mogła
naprawdę się przebudzić. - Skierował spojrzenie na mury wyrastające z dna jeziora. - An-Yak
to przeszłość. Ale ktoś może zbuduje nowe...
Znów odezwał się Dwed.
- A co z Eggarsdale, mój panie? Marbon powoli pokręcił głową.
- Nie możemy się cofnąć, synu. Eggarsdale zostało za nami - zarówno w przestrzeni,
jak i w czasie. Teraz to jest nasze...
Briksja przeniosła wzrok na drzewo. Było już wyższe od Marbona. W
przeciwieństwie do tamtego, pod którym schroniła się swej pierwszej nocy na Odłogach,
gałęzie tego drzewa nie były powykręcane ani splątane. Oddalone od siebie, strzelały w górę i
jednocześnie rozrastały się na boki, jakby chciały powitać jasne niebo i zarazem utworzyć
dach nad kawałkiem ziemi pokrytym gęstą, świeżą trawą.
Ich? Nieświadoma tego, co robi, wyciągnęła ku drzewu prawą rękę. Kwiat, który
pierwszy się rozwinął, oderwał się od gałęzi. Choć nie czuła na policzkach żadnego wiatru,
choć najsłabszy powiew nie tknął jej potarganych włosów, kwiat bez zwłoki poszybował ku
niej i osiadł na dłoni. Czy zrobił to na nie wypowiedziane życzenie Briksji - tak jak Uta
(kiedy oczywiście ma ochotę) przybiega na jej wołanie?
Ich! Briksja ujęła kwiat w obie dłonie i wciągnęła głęboko w płuca jego zapach.
Przeszłość opadła z niej niczym znoszona szata. Odeszła bezpowrotnie. Świat się zmienił,
podobnie jak Przekleństwo Zarsthora przeistoczyło się w to cudowne zjawisko.