Zygmunt Zeydler Zborowski
Zbrodnia na Cyrhli Toporowej
1970
Rozdział I
Wszystko było już od dawna przygotowane. Pokój w „Halamie” zarezerwowany, syrenka
gruntownie wyremontowana. Ewa kupiła sobie „twarzowe” deski, trzy swetry, śliczny skafander i
„szałowe” elastyczne spodnie. Jacek ograniczył swoje zakupy do pary rękawic. Uważał, że nie
warto wydawać pieniędzy na ciuchy, które po zimowym miesiącu będą cały rok leżały w walizce.
Oboje bardzo cieszyli się na ten wyjazd. W ostatnich latach tak się jakoś składało, że osobno
spędzali urlopy. To Ewa musiała odwiedzić chorego ojca, to znowu Jacek nie mógł się ruszyć z
Warszawy, kiedy Ewa wybrała się na wycieczkę do Jugosławii. Innym razem mieli jechać nad
morze i w ostatniej chwili Ewę zatrzymano w zespole. Pokłócili się i zostali w domu. Nie bardzo im
się wiodły te wspólne wyprawy. Teraz nareszcie nic nie stało na przeszkodzie, żeby razem spędzili
uroczy miesiąc w górach. Wprawdzie Jacek miał zamiar trochę pracować, zabierał nawet ze sobą
maszynę do pisania, ale nie będzie przecież po całych dniach ślęczał nad tym librettem. Wystarczy,
jak przeznaczy na to dwie, trzy godziny dziennie. Kazik także na pewno zechce trochę pojeździć na
nartach. Całego czasu nie spędzi przy fortepianie.
Pogoda zapowiadała się dobra. Z Zakopanego nadciągały optymistyczne wieści. Dużo śniegu,
dużo słońca, dużo podhalańskich kociaków. Raj dla narciarzy.
— Tak się cieszę — mówiła Ewa, przymierzając swoje narciarskie stroje. — Zobacz, jak mi
fantastycznie w tym swetrze. No, powiedz, że ci się podoba.
Jacek zmrużył oczy, oślepiony gwałtowną czerwienią. — Może troszkę zbyt jaskrawy… —
próbował wyrazić swe zdanie.
— Jaskrawy?! — oburzyła się Ewa. — Czy tobie w ogóle warto coś pokazać? Ty się absolutnie
nie znasz na obecnej modzie. Teraz się właśnie nosi takie jaskrawe rzeczy. Zobaczysz, jak ten
sweter zagra na śniegu. Fantazja.
Jacek w takich momentach nie oponował. Wiedział, że to jest bezcelowe i wolał nie rozpętywać
długotrwałej dyskusji, a raczej długotrwałego monologu Ewy na temat jego ignorancji i
współczesnej mody kobiecej. Lubił spokój i od dawna kierował się zasadą, że „moja żona ma
zawsze rację”. Początkowo miewał różne wątpliwości, ale z biegiem czasu zrozumiał, że
stosowanie tej maksymy zapewnia mu stosunkowo miłe i bezkonfliktowe pożycie małżeńskie, z
małymi wyjątkami, oczywiście. Ewa natychmiast po wyjściu z Urzędu Stanu Cywilnego mocno
wzięła w ręce ster rządów i nie znosiła opozycji. Wolał się jej nie sprzeciwiać, tym bardziej, że
rzeczywiście przeważnie miała rację. Natura obdarzyła ją trzeźwym, zdrowym rozsądkiem, a praca
w adwokaturze pogłębiła jeszcze wrodzone cechy. W błędzie jednak byłby ten, kto by sądził, że
żona Jacka niczym nie przypominała swej sławnej imienniczki z rajskiego ogrodu. Ewa należała do
tych rzadko spotykanych kobiet, które potrafią połączyć energię, zdolność logicznego
rozumowania, inicjatywę z kobiecym wdziękiem. Na pierwszy rzut oka nie robiła wrażenia
przysłowiowej Herod–baby. Była niezbyt wysoki raczej drobna. Miała gęste, ciemnokasztanowate
włosy, duże niebieskie oczy, którym, w odpowiednich momentach, umiała nadać tak niewinny, tak
dziecięcy wyraz, że wprowadzała w błąd najbardziej wytrawnych znawców kobiet. Jacek nie był
zresztą takim wytrawnym znawcą, uległ oczywiście z łatwością tym pełnym naiwności spojrzeniom
niebieskich oczu. Dopiero po ślubie zorientował się, że nie ożenił się z naiwnym dzieckiem. Czy
tego żałował? Raczej nie. Mimo pozorów pewnej szorstkości miał usposobienie chwiejne,
niezdecydowane, nie zawsze dokładnie wiedział, czego chce, i taka kierownicza rola żony w
gruncie rzeczy mu odpowiadała. Czuł się mniej odpowiedzialny za ich wspólne życie, a zawsze bał
się wszelkiego rodzaju odpowiedzialności. Powszechnie uważano ich za dobre małżeństwo i to była
prawda. Dobrze im było ze sobą. Ona kierowała wszystkim energicznie, rozsądnie, z dużym
wyczuciem taktu i realnej rzeczywistości. On wnosił do ich życia fantazję, literacką wyobraźnię,
poetyckie nastroje. Uzupełniali się. On pod jej wpływem uczył się realnie i konkretnie patrzeć na
wiele spraw, ona zaś zrozumiała, że nie zawsze trzeba być tak bardzo konkretną i tak bardzo realną,
że świat fantazji także ma swoje uroki.
Mieli wyjechać w niedzielę rano. W sobotę Jacek wcześniej niż zwykle wrócił do domu. Po
drodze kupił sobie zieloną flanelową koszulę i teraz przymierzał ją przed lustrem. Kołnierzyk wisiał
na szyi jak chomąto, ale la to rękawy były za krótkie. „Spierze się” — pocieszał się przyglądając się
kołnierzykowi i zaraz przeraził się na myśl, co się po praniu stanie z rękawami. — No, to się utnie i
będą krótkie — mruknął i zdjął z pawlacza walizę.
Właśnie zastanawiał się nad zagadnieniem, czy ma zapakować jakieś ubranie, czy też wystarczą
mu swetry i spodnie, gdy szczęknął zamek u drzwi i weszła Ewa. Jeden rzut oka upewnił go, że coś
nie jest w porządku. Miała tak ponurą minę, że w żaden sposób nie można ją było posądzić o dobry
humor.
— Nie jadę — powiedziała rzucając na tapczan siatkę z zakupami.
Z wrażenia aż się zatoczył.
— Zwariowałaś? Jak to nie jedziesz?
— Zwyczajnie, nie jadę.
— Ale o co chodzi? Co się stało?
— Grypa.
— Źle się czujesz?
— Czuję się wyśmienicie.
— Więc co…?
Zdjęła z głowy futrzaną czapkę i także cisnęła ją na tapczan. — Chociaż ty mi daj spokój z tymi
swoimi pytaniami.
W porywie nagłej złości kopnął walizkę. — Chyba mam prawo wiedzieć, do diabła, dlaczego nie
chcesz jechać? Wszystko przygotowane, ustalone… Co się stało?
— Przepraszam cię — powiedziała spokojniej — ale szlag mnie trafia. Wyobraź sobie, że pół
naszego zespołu leży na grypę. Muszę zastąpić kolegę w bardzo poważnej sprawie.
— Niech go kto inny zastąpi. Dlaczego akurat ty…?
— Ojej, nudny jesteś. Tłumaczę ci przecież, że wszyscy chorują. Nie ma go kto zastąpić. A sprawa
jest poważna i skomplikowana. Poszlakowa. Facet jest oskarżony o zamordowanie żony. Przesunąć
terminu nie można, Zieliński ma czterdzieści stopni gorączki. Nie ma rady. Muszę zostać.
— Przecież to kwestia jednego dnia.
Wzruszyła ramionami. — Nie bądź dziecinny. Nie znasz się na tym. Sprawa jest za dziesięć dni,
ale przecież ja się muszę do niej przygotować. Kierownik zespołu mnie prosił. Nie mogę odmówić.
Mnie także zastępowali, jak mi robiono operację ślepej kiszki.
— To było dawno — próbował argumentować Jacek.
— No, to co z tego, że dawno? Nie mogę odmówić. Rozumiesz? Nie mogę.
Jacek znowu kopnął walizkę. — W takim razie ja także nie jadę! — krzyknął wściekły.
— Nie możesz tego zrobić.
— Właśnie, ze mogę. Nie jadę i już. Nikt mnie nie zmusi.
— Nie można tak. Kazik czeka na ciebie w „Halamie”.
— To niech czeka. Pies z nim tańcował. A zresztą zadzwonię do niego, żeby nie czekał, bo nie
przyjadę.
Wzięła go za rękę i pociągnęła ku sobie. Usiedli na tapczanie.
— Posłuchaj mnie, Jacku Ty musisz jechać. Jeżeli uda wam się ta komedia muzyczna, to wpadnie
nam sporo grosza. Nie można tego lekceważyć. Gdybyś jechał dla samej przyjemności, to co
innego, ale przecież jedziesz pracować.
— Bez ciebie nie jadę — upierał się z już trochę mniejszym przekonaniem.
— Pojedziesz, pojedziesz. — Objęła go za szyję i pocałowała mocno w usta. — Proszę cię,
Jacusiu, nie histeryzuj. Jedź. Napiszesz coś bardzo dobrego. Może uda mi się za dwa tygodnie
przyjechać do ciebie.
— Mieliśmy być razem cały miesiąc — mruknął.
— No tak, oczywiście, ale to siła wyższa. Sama się tym bardzo zdenerwowałam, bo miałam
ogromną ochotę pojeździć z tobą na nartach i trochę z tobą poflirtować — dodała zaglądając mu
zalotnie w oczy. — No, ale trudno. Nic na to nie poradzimy. Takie już jest życie. Nie można
wszystkiego przewidzieć.
— Ale przyjedziesz do mnie? — spytał.
— Postaram się. Chyba wiesz, że zrobię wszystko, co będę mogła, żeby przyjechać.
Próbował jeszcze oponować, powiedział, że przecież mogą całą tę wyprawę odłożyć, że zadzwoni
do Kazia… Nie pozwoliła mu skończyć. Położyła mu palec na wargach i oświadczyła stanowczo.
— Nie ma o czym mówić. Jutro jedziesz, tak jak było zaplanowane, a potem ja postaram się do
ciebie przyjechać. Mam nadzieję, ze cię tam żadna babka nie uwiedzie.
— To nigdy nie wiadomo. Nie powinno się puszczać męża samego. Kto wie, co się może zdarzyć?
— Pokojówki w „Halamie” to moje przyjaciółki — roześmiała się. — Od razu powiedziałyby mi.
— Nie muszę przecież tych rzeczy robić w „Halamie”.
Pogroziła mu palcem. — Oj, Jacusiu, Jacusiu, uważaj. Bo jak ja sobie przygrucham jakiegoś
szałowego młodziana, to będzie gorzej.
Wydął pogardliwie wargi. — E, nie ma strachu. Ty masz do czynienia tylko z przestępcami.
Romans z facetem, który siedzi w kryminale, to nie groźne.
— Każdy kryminalista w końcu wychodzi kiedyś z więzienia.
— Bardzo wątpię, czy po paru latach kryminału ma się ochotę na flirty.
— Oczywiście, ze ma się ochotę, i to ogromną. Przecież się tęskni.
— Ja także jestem stęskniony, chociaż nie siedziałem w więzieniu — powiedział Jacek.
Pogładziła go po włosach. — Mój ty niedopieszczony biedaku.
— A coś ty myślała? Oczywiście, że jestem niedopieszczony. Przecież ty nigdy nie masz dla mnie
czasu. Albo siedzisz w sądzie, albo w zespole, a wieczorem tak jesteś zmęczona…
— Pracuję, mój drogi, ciężko pracuję.
— Do diabła. Kobiety nie powinny pracować.
— Zarób tyle, żeby wystarczyło na nas dwoje.
— A jak mi pójdzie ta komedia i dużo zarobię, to rzucisz adwokaturę7
Zawahała się. — Nie jestem tego zupełnie pewna. Lubię swój zawód. A zresztą to są czysto
teoretyczne rozważania. Musielibyśmy chyba odziedziczyć jakiś ogromny spadek, żebym mogła
odgrywać rolę niepracującej żony.
— Czasem bardzo do tego tęsknię — westchnął melancholijnie Jacek — Chciałbym i
odziedziczyć spadek, i mieć niepracującą żonę. Niestety, nie przypominam sobie, abym miał w
Ameryce bogatego wujka. A ty?
— Ja mam wujka, ale mieszka w Sochaczewie i nie jest bogaty, raczej wprost przeciwnie.
Jacek machnął ręką. — Z tego wynika, że nie musimy sobie zawracać głowy spadkiem. Czy już
nigdzie dzisiaj nie wychodzisz7
— Nie.
— To doskonale. Zrobimy pyszną kolacyjkę z wódeczką, a potem przypomnimy sobie naszą noc
poślubną.
Potrząsnęła głową. — Niestety, nic z tego, kochanie.
Miał tak zawiedzioną minę, ze parsknęła śmiechem. — Nie martw się tak strasznie. Powetujemy
sobie innym razem.
— Zawsze „innym razem” — mruknął, z trudem panując nad ogarniającym go gniewem. — Co ty
sobie wyobrażasz, że ja się po to ożeniłem, żeby żyć w celibacie? Mogłem pójść na księdza albo
wstąpić do klasztoru.
— To nie moja wina.
— Zawsze robisz mi takie kawały.
— Przecież nienaumyślnie.
Otworzył walizkę i zaczął się pakować. — Zobaczysz, ze w Zakopanem przygrucham sobie
jakiegoś kociaka.
— Nie zrobisz tego. Wiem, że mnie kochasz. Nie zdradziłbyś mnie z pierwszą lepszą ciziulą.
— Przede wszystkim nie musi być taka pierwsza lepsza, a poza tym nie mam zamiaru trwać w
cnocie przez całe życie.
Pocałowała go w policzek. — No, no, nie dąsaj się już. Nie do twarzy ci z tym. Przyjadę tam do
ciebie. Obiecuję, że będę „szałową” babką. Zobaczysz. A tymczasem popracujecie sobie grzecznie z
Kaziem, pojeździsz na nartach, pochodzisz na dalekie spacery i nie będziesz myślał o żadnych
głupstwach. Pamiętaj, żebyś nie pił wódki.
— No, to cóż ja tam będę wreszcie robił? — jęknął Jacek. — Kociaki nie, na wódkę nie. Po
cholerę pojadę do tej „Halamy”?
— Powiedziałam ci już, co będziesz robił. Praca, narty, spacery, gimnastyka. Świetnie ci zrobi taki
tryb życia. Odetchniesz trochę od posiedzeń w „Spatifie”. Zaczekaj. Pomogę ci się spakować, bo w
ten sposób to nawet jeden sweter nie zmieści się do walizki. Mógłbyś się wreszcie nauczyć
pakować. Narty masz w porządku?
— A bo ja wiem? Nie zaglądałem jeszcze do nich.
— No, to na co czekasz? Bierz klucze i leć do piwnicy po narty. Trzeba było już parę dni temu
sprawdzić, czy wszystko gra. Pamiętam, że coś tam z twoimi wiązaniami było nie w porządku…
— Nie ma tragedii. Najwyżej dam w Zakopanem do naprawy. Jest tam taki dobry fachowiec na
Krupówkach. Pamiętasz jego slogan reklamowy: „Narciarze, nie łamcie nóg, łamcie narty”.
Sympatyczny facet. Za parę złotych zrobi mi, co trzeba.
Kiedy przyniósł z piwnicy narty, okazało się, że rzeczywiście trzeba było to i owo poprawić. Dla
zakopiańskiego fachowca szykowała się niewielka robota.
— Skończ się pakować — powiedziała Ewa — a ja tymczasem zajmę się kolacją. Potem
obejrzymy sobie telewizję. Kupiłam parówki. Będziesz jadł?
— Jak nie ma co innego, to będę jadł parówki. Co mam robić?
— A co byś chciał? Pieczonego bażanta?
— Mógłby być i pieczony bażant. No, ale zagrzej już te parówki. Prawdę mówiąc, trochę mi się
chce jeść po tym związkowym obiadku. Schowałem jeszcze z ostatniego przy jatka butelczynę.
Napijemy się. Chyba nie masz nic przeciwko temu?
— Jak ze mną pijesz, to nie mam nic przeciwko temu. Nie lubię tylko, jak chlasz w „Spatifie”
beze mnie.
— Nie przesadzaj. Tak często się znowu nie zdarza.
— Wystarczająco często.
— Trzeba dobrze żyć z ludźmi.
— Czy koniecznie przy wódce?
— Taki już u nas zwyczaj. Abstynent uważany jest za człowieka niepewnego pod każdym
względem.
Po czterech kieliszkach „Soplicy” Jacek się rozrzewnił.
— Biedactwo moje kochane. Ja będę tam sobie jeździł na nartach, a ty tutaj musisz bronić jakiegoś
mordercy. Oj życie, życie. Strasznie mi przykro, Ewuniu. Naprawdę.
— Nie rozczulaj się i wstaw już tę butelkę do kredensu — powiedziała rzeczowo Ewa. — Tak, jak
mówiłam, stanę w tej sprawie, załatwię wszystkie formalności i przyjadę do ciebie. Nie ma co
rozpaczać.
— Kiedy mi cholernie przykro — upierał się Jacek.
— To niech ci nie będzie przykro. Postaraj się napisać z sensem to libretto.
— Myślisz, że to tak łatwo pisać z sensem? Ty masz swoje kodeksy i paragrafy. Wiesz zawsze,
czego się trzymać. A cóż my, biedni literaci? Jedna wielka niewiadoma.
— Jak napiszesz coś dobrego, to wiadomo, że jest dobre.
— Nie zawsze, nie zawsze. Czasem dopiero w ileś tam lat po śmierci pisarza odkrywa się jego
wielkość.
— Nie filozofuj, tylko tak napisz, żeby się ludzie na twojej komedii bawili, żeby się śmieli.
— Żądasz ode mnie, żebym zniżył swój lot do gustów prymitywnej gawiedzi?
— Przestań się wygłupiać i zostaw w spokoju tę butelkę. Mówiłam ci, żebyś ją schował do
kredensu.
Jacek westchnął. — O Boże, jak ty zupełnie nie rozumiesz duszy artysty.
— Proszę, żeby dusza artysty już więcej nie piła wódki. Słyszałeś?
— Słyszałem. Już chowam, kochanie.
— A teraz może zobaczymy, co jest w telewizji.
— Przyznam ci się, ze jestem śpiący. Zmęczyły mnie przeżycia dnia dzisiejszego.
— No, to chodźmy spać — zgodziła się Ewa.
Nazajutrz była niedziela. Wstali wcześnie.
Ewa, przygotowując śniadanie, powiedziała: — Nie pozwolę na to, żebyś się tłukł wozem po nocy.
Ślisko, jeszcze ci się coś przytrafi.
— Wiesz przecież, kochanie, że ja jeżdżę bardzo ostrożnie.
— Nawet i najostrożniejsi kierowcy lądują czasem w rowie. Wstawaj, wstawaj, pośpiesz się.
— Czy ja jeszcze się kiedykolwiek w życiu wyśpię? — ziewnął szeroko.
— Wyśpisz się w „Halamie”. Ruszaj się. Z życiem.
Po śniadaniu okazało się, że Jacek nie zabrał najpotrzebniejszych rzeczy i Ewa musiała
przepakować walizkę. Nie straciła jednak spokoju i pogody ducha.
— A maszynę do pisania zapakowałeś?
— Jeszcze nie.
— No, to prędzej. I nie zapomnij zabrać papieru i kalki, bo w Zakopanem nie dostaniesz.
Wreszcie wszystko było gotowe. Jacek zniósł walizkę na dół. Umieścił ją w bagażniku, a maszynę
położył na tylnym siedzeniu.
— Nie zabieraj po drodze żadnych autostopowiczów — upomniała go Ewa. — Kto wie, na
jakiego bandziora możesz trafić.
— W zimie nie ma autostopowiczów — mruknął zmęczony Jacek.
— Tak ci mówię, na wszelki wypadek. Motor działa?
— Idealnie. Przecież jest po generalnym remoncie.
— No, to uważaj, Jacusiu, i jedź. Zadzwoń do mnie z Zakopanego.
— Oczywiście. A ty przyjeżdżaj jak najprędzej.
— Postaram się. Do widzenia.
Pocałowali się i Jacek wsunął się za kierownicę.
— Uważaj, żebyś nart nie zgubił! — krzyknęła jeszcze za nim Ewa.
Nie usłyszał. Odetchnął głęboko i zmienił bieg. Syrenka szła posłusznie jak dobrze ujeżdżony koń.
Było pogodnie. Mimo że jeszcze nie skończył się luty, blask słońca miał już w sobie coś z
nadchodzącej wiosny. Wyludnione ulice błyszczały niedzielnym nastrojem. Nikt się nie śpieszył do
pracy. Pustawe tramwaje podzwaniały sennie.
Jacek czas jakiś jechał chmurny i niezadowolony z życia. Dręczyły go wyrzuty sumienia, że
zostawił Ewę samą. W pewnym momencie miał nawet ochotę zawrócić i powiedzieć, że w takim
razie on także zostaje. Nie zrobił jednak tego. Wiedział, że nigdy by się na to nie zgodziła. Z ponurą
miną ściskał w rękach kierownicę i przyrzekał sobie, że już nigdy więcej nie ruszy się bez Ewy z
Warszawy. Niech sobie mówi, co chce, nie wyjedzie bez niej i już. Ostatecznie on także ma tu coś
do powiedzenia. Ale kiedy minął ostatnie domy przedmieścia i ośnieżone pola błysnęły ku niemu
rozległą bielą, pojawiła się pierwsza wątpliwość. Czy rzeczywiście jest taki bardzo niezadowolony
z tego, że jedzie sam? Myśli te odepchnął z oburzeniem, ale niepewność pozostała. „Przecież
kocham Ewę i bardzo chciałem jechać razem z nią” — przekonywał z zapałem sam siebie.
„Pomyśl, jaki będziesz swobodny w Zakopanem” — zadźwięczał jakiś przekorny głos.
„Zupełnie niepotrzebna mi ta swoboda. Nie mam zamiaru zdradzać Ewy…”
Kto zaraz mówi o zdradzie? Swoboda przydaje się nie w tych sprawach. A zresztą jeżeli się trafi
jakaś interesująca narciarka, to przecież taki niewinny, sportowy flircik… Nie trzeba się zarzekać.
Raz się żyje. Ostatecznie już sześć lat są przykładnym małżeństwem. Sześć lat. Jak ten czas
piekielnie leci. Wydaje się, że dopiero przed paroma tygodniami byli w Urzędzie Stanu Cywilnego.
Kazik był ich świadkiem. Nielicho wtedy popili u Dziennikarzy. Ewa zapewniała, że jak pan młody
chuchnął na ślubny bukiet, to wszystkie kwiaty zwiędły. Sześć lat. Uśmiechnął się do tych
wspomnień. Sześć lat był wiernym, przykładnym mężem. Czy takim bardzo przykładnym? No,
mniej więcej. Ale wiernym na pewno. Czy dlatego, ze poza Ewą inne kobiety dla niego nie istniały?
Chyba nie. Trzeba umieć się zdobyć na szczerość choćby w stosunku do siebie samego. Nie
zdradzał Ewy, bo był na to zbyt leniwy, a poza tym panicznie bał się wszelkiego rodzaju
komplikacji życiowych. Któż to wie, jakie konsekwencje mogą wyniknąć z jakiejś przelotnej
przygody? Przyczepi się dziewczyna i co potem robić z tym fantem? A, nie daj Boże, jakiś szantaż.
Nie, nie, lepiej nie ryzykować.
Słońce mocno przygrzewało. Oblodzona powierzchnia osy zaczynała się gdzieniegdzie pokrywać
miękkim, gęstym błotem. Z przydrożnych drzew zrywały się zziębnięte wrony i ospale machając
skrzydłami odlatywały ku czerniejącym na horyzoncie lasom.
Jacek dość prędko uporał się z myślami, które psuły mu humor. Nie potrafił zbyt długo martwić
się czymkolwiek i nie znosił żadnych problemów. Od wczesnej młodości zawsze dążył do życia
beztroskiego, pozbawionego konfliktów, niebezpieczeństw, skomplikowanych sytuacji. Lubił śmiać
się, bawić, wszystko traktować lekko, pogodnie. Nie lubił ryzykować.
Zwiększył szybkość, pogwizdywał „Most na rzece Kwai”, uśmiechał się do pokrytych śniegiem
pól i do wron. W gruncie rzeczy był zadowolony, że przez te dwa tygodnie sam będzie w
Zakopanem. Nie mam się co martwić. Ewa przecież przyjedzie. Sześć lat minęło, jak z bicza
strzelił, to i te dwa tygodnie przelecą. Jeżeli wygra tę trudną sprawę, to będzie sławna. Trzeba
czasem się poświęcić.
Już zupełnie uspokojony, zaczął rozmyślać nad tym, jak sobie uprzyjemnić pobyt w Zakopanem.
Wiedział, że Kazik jest chłopak „na medal” i ze we dwóch wykombinują coś interesującego.
Dodawał więc gazu i uśmiechał się do swych planów.
Niedaleko Krakowa zaczęło coś podejrzanie stukać w motorze. „Co, u diabła? — pomyślał
zaniepokojony Jacek. — Przecież dopiero odebrałem wóz z generalnego remontu”.
Nacisnął hamulec, wysiadł, obszedł samochód dookoła, podniósł maskę i zajrzał do motoru, ale
ponieważ od urodzenia odnosił się z niechęcią do techniki, nie dostrzegł więc żadnego uszkodzenia
i ruszył w dalszą drogę.
Syrenka, stękając, prychając i pokasłując, z trudem dowlokła się do Wawelskiego Grodu. Było
rzeczą oczywistą, ze w tej sytuacji nie ma mowy o kontynuowaniu podróży.
Jacek zatrzymał się przed kościołem Mariackim i bezradnie rozejrzał się po rynku. Gdzie tu
szukać w niedzielę jakiegoś mechanika?
Zaczepiał przechodniów, chcąc się czegoś dowiedzieć. Nagabywani albo w milczeniu potrząsali
głowami, albo mówili: — Zaczekaj pan do poniedziałku. Dzisiaj święto.
Szukać hotelu, noclegu… Istna rozpacz. I co zrobić z syrenką? Gdzie znaleźć jakiś garaż?
— Klął na czym świat stoi i z ponurą miną przechadzał się po rynku, spoglądając z nienawiścią na
gołębie, jakby to one były powodem jego niepowodzenia. Wreszcie jednak natrafił na chłopaka,
który powiedział: — Ojciec mojego kolegi ma warsztat samochodowy. Jeżeli nie śpi, to może by
zreperował.
— To świetnie — ucieszył się Jacek. — A wiesz, gdzie mieszka ojciec kolegi?
— No chyba.
— Zaprowadzisz mnie do mego?
— Dlaczego nie? Jak pan da na kino…
— Oczywiście, że dam ci na kino. Siadaj.
Dychawiczna syrenka zaczęła krążyć po ulicach Kratkowa. Jacek słabo znał miasto i nie bardzo
orientował się, gdzie jadą. W pewnej chwili ogarnęły go nawet wątpliwości, czy w ogóle istnieje
ten warsztat samochodowy, którego właścicielem jest ojciec kolegi.
Wreszcie jednak chłopak powiedział: — To tutaj.
Zatrzymali się przed drewnianym płotem, który odgradzał od ulicy spore podwórze.
— Niech pan idzie na pierwsze piętro i niech pan zapyta o pana Szymczyka.
— A może ty byś, kochany, zobaczył, czy pan Szymczyk nie śpi? — zaproponował Jacek.
— Dobra.
Chłopak pobiegł i po kilku minutach wrócił. — Pan Szymczyk powiedział, ze w niedzielę nie
pracuje. Chyba za dodatkową zapłatę.
— Oczywiście, że zapłacę dodatkowo.
— No, to niech mi pan da na kino i zgodzi się z panem Szymczykiem.
Jacek wyjął dwadzieścia złotych. — Dziękuję ci. Idź na film panoramiczny.
Schody były drewniane, niewygodne i dawno nie myte. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i
odgrzewanego bigosu.
Pan Szymczyk okazał się barczystym, brzuchatym mężczyzną w średnim wieku. Nie wdawał się
w żadne pogawędki, naciągnął granatowy, powalany smarami kombinezon i zeszedł na dół do
samochodu.
Dokładne oględziny syrenki nie dały zachwycającego rezultatu. — Szmelc — powiedział krótko
Szymczyk. — Na złom.
— Jak to szmelc? — oburzył się Jacek. — Wóz po generalnym remoncie.
— Generalnie pana nabili w butelkę. Tylko w Warszawie taką fuchę mogą puścić. Tutaj u nas, w
Krakowie, to by się nie zdarzyło.
— No, to co będzie9 — jęknął zrozpaczony Jacek.
— Nic nie będzie. Pojedzie pan dalej koleją.
— Nic się nie da zrobić z tym wozem?
— Może by się coś i dało, ale to musi potrwać ze dwa tygodnie.
— O rany boskie. Dwa tygodnie?
— A co pan myślał. Trzeba wszystko rozmontować, dać nowe części… Od cholery roboty. Dwa
tygodnie to i tak prędko.
Jacek przyłożył dłoń do rozpalonego czoła. — Co ja zrobię?
Szymczyk wzruszył ramionami. — Nie ma tragedii. Przenocuje pan w Krakowie, a jutro pojedzie
pan do Zakopanego pociągiem albo autobusem.
— Odzwyczaiłem się już od podróżowania pociągiem.
— To się pan z powrotem przyzwyczai. Przecież od urodzenia nie miał pan syrenki.
W tym momencie rozległ się warkot motoru. Tuż przy nich zatrzymał się duży zielony wóz.
— Dzień dobry, panie Szymczyk. Co się pan tak martwi tą syrenką?
— A, tutaj ten pan ma kłopoty w podróży. Wóz mu się rozkleił.
— Daleko pan jedzie?
— Do Zakopanego.
— Ja także jadę do Zakopanego. Jeżeli więc chciałby pan skorzystać z okazji, to proszę bardzo.
Mam dosyć miejsca.
Dopiero teraz Jacek uważniej przyjrzał się nieznajomemu. Twarz śniada, mocno zarysowana,
regularne rysy. Gęsta, szpakowata czupryna, zaczesana starannie do góry. Wysiadł z wozu i zbliżył
się do stojących przy syrence mężczyzn. — Pan pozwoli, ze się przedstawię. Nazywam się Helberg.
Bardzo będzie mi miło, jeżeli zechce mi pan towarzyszyć w podróży.
— Nie chciałbym panu sprawiać kłopotu — bąknął Jacek, uścisnąwszy wyciągniętą dłoń.
— Żaden kłopot. Przecież pan widzi, że jadę sam. — Podał rękę Szymczykowi i spytał: — Jak
tam z tą plandeką? Wykombinuje mi pan coś?
— W przyszłym tygodniu na pewno. Może pan dyrektor być spokojny.
— Liczę na pana.
Jacek tak był zachwycony nadarzającą się okazją, że nawet nie uzgodnił ceny z Szymczykiem.
Zostawił syrenkę na pastwę losu i wsiadł do zielonej chevrolety.
— Czy nie zapomniał pan bagażu? — spytał Helberg.
Jacek zmieszał się. — A tak, rzeczywiście. Przepraszam. Zupełnie straciłem głowę. Oczywiście.
Mam walizkę, maszynę, narty….
Szymczyk otworzył bagażnik i wyjął walizkę. — Zostawia mi pan swojego grata?
— No tak. Naturalnie. Mam nadzieję, że mi pan dobrze wyremontuje wóz.
— W każdym razie lepiej, niż to panu zrobili w Warszawie.
— Może pan być zupełnie spokojny — wtrącił się do rozmowy Helberg. — Do pana Szymczyka
można mieć zaufanie. Zreperuje panu wóz pierwszorzędnie i skóry z pana nie zedrze.
— To najważniejsze — powiedział Jacek. — Nawet żeśmy nie ustalili ceny.
— Zgodzimy się — uśmiechnął się szeroko Szymczyk, zadowolony z pochwały. — Niech pan się
nic nie martwi. Robota będzie wykonana na medal. Życzę przyjemnego urlopu.
Jacek ulokował swój bagaż w chevrolecie i usiadł koło Helberga. „Taki wóz mieć — pomyślał,
wsłuchując się w idealną pracę motoru — to dopiero przyjemność.”
Kiedy wyjechali z miasta, Helberg powiedział: — Sądząc po pańskim bagażu, zapewne jest pan
dziennikarzem.
— Niezupełnie. Jestem literatem.
— Bardzo przepraszam, ale nie dosłyszałem nazwiska.
— Badecki. Jacek Badecki.
— Wstydzę się, ale z literaturą mam bardzo luźny kontakt — uśmiechnął się uprzejmie Helberg.
— Taki teraz człowiek zaganiany, ze nie ma czasu na czytanie.
— Och, ja nie jestem żadną sławą — powiedział —skromnie Jacek. — Wcale się nie dziwię, że
pan się nie spotkał z moim nazwiskiem.
— To tylko winna moja ignorancja. Można spytać, jaki rodzaj literatury pan uprawia?
Najbardziej interesują mnie małe formy. Trzy lata wydałem tom opowiadań. Piszę tez czasem na
scenę. Teraz właśnie mam zamiar spłodzić libretto do komedii muzycznej.
— Ma pan już pomysł?
— W bardzo ogólnym zarysie. W Zakopanem mam się spotkać z kompozytorem. Razem
przedyskutujemy fabułę.
— A może by pan napisał komedię kryminalną?
Jacek skrzywił się. — Przyznam się panu, ze nie przepadam za kryminałami. Zresztą tak trudno w
tej dziedzinie o oryginalny temat.
— Podobno najlepiej tematy czerpać z życia.
— To się tylko tak mówi. W życiu nie zdarzają się takie niezwykłe sensacje. A pan lubi
kryminały?
Helberg wziął ostry wiraż i dopiero potem odpowiedział: — Tak, lubię dobre kryminalne powieści
i dobrze zrobione kryminalne filmy. Przynajmniej coś się dzieje, jest jakaś akcja, ruch. Nie nudzi
się człowiek. Zresztą chyba większość ludzi lubi sensacje. Niech pan zobaczy, jakie powodzenie w
telewizji ma ten osławiony „Święty” albo nasz kapitan Kloss. Tak, ludzie lubią kryminały, tylko nie
wszyscy się do tego przyznają.
Jacek nie miał ochoty podtrzymywać tego tematu. Uważnie wpatrywał się w szosę, tak jakby to on
sam prowadził wóz. Miał zamiar napisać jakąś sentymentalną, bardzo liryczną historię o miłości.
Co mu ten facet zawraca głowę kryminałami?
Umilkli. Po pewnym czasie znowu odezwał się Helberg: — Zapomniałem w Krakowie zjeść
obiad. Głodny jestem. Co by pan powiedział na ter, żebyśmy przekąsili roś w Nowym Targu?
— Nie mam nic przeciwko temu — zgodził się chętnie Jacek. — Ja także nie jadłem obiadu.
W Nowym Targu jadłospis był raczej skromny. Zamówili dwa ostatnie, ocalałe z niedzielnego
pogromu, kotlety schabowe i wypili po piwku. Helberg nie chciał pić wódki, tłumacząc się tym, że
prowadzi wóz.
— Szosa do Zakopanego nie sprzyja alkoholowym nastrojom — powiedział z uśmiechem. — Ale
jak zajedziemy na miejsce, to któregoś dnia zaproszę pana na porządną kolację do „Jędrusia”.
Wtedy już bez ograniczenia trunków.
Jacek chciał zapłacić za swój kotlet i piwo, ale Helberg stanowczo zaprotestował. — Wykluczone.
To była moja inicjatywa. Żałuję, że obiad okazał się tak skromny. Powetujemy to sobie w
Zakopanem. Pan zapewne zatrzymuje się w „Halamie” albo w „Astorii”.
— W „Halamie”.
— Pozwoli pan, że któregoś dnia do pana zatelefonuję.
— Bardzo proszę.
Do Zakopanego zajechali przed wieczorem. Śnieg białymi plamami błyszczał w granatowym
zmierzchu. Giewont przysłoniły nocne mgły.
— Będzie chyba padać — powiedział Helberg, zatrzymując wóz przed „Halamą”. Wyjął walizkę z
bagażnika i pomógł Jackowi odwiązać narty, przymocowane na dachu samochodu.
— Życzę panu dobrej nocy i do miłego zobaczenia.
Jacek serdecznie podziękował za podwiezienie i zapewnił, że zrewanżuje się przy najbliższej
okazji, jak tylko syrenka wyjdzie z kolejnego generalnego remontu.
Staruszek portier pomógł ustawić walizkę w hallu i poprosił o skierowanie. Dostojnym ruchem
nałożył na nos okulary i długo wpatrywał się w dużą kartkę papieru. — Nie wiem, jak to będzie,
proszę pana, bo ten pokój to już zajęty.
— Jak to zajęty? — niemile zdziwił się Jacek.
— Jacyś państwo już tam mieszkają. Musi się pan porozumieć z panią kierowniczką. Piąty pokój
na prawo.
Sympatyczna blondynka w okularach przyjęła Jacka bardzo uprzejmie.
— Niech się pan nie niepokoi. Wszystko w porządku. Dzisiaj rano dzwoniła do mnie pańska żona
z Warszawy, że na razie przyjeżdża pan sam. Umieściłam więc w tym podwójnym pokoju jednych
państwa, a pana ulokuję pod dwudziestym pierwszym. Na pewno będzie pan zadowolony. Jak żona
przyjedzie, to się pan przeniesie. Po co ma pan płacić przez dwa tygodnie za podwójny pokój.
„Swoją drogą, ta Ewa pamięta o wszystkim” — pomyślał Jacek, głośno zaś powiedział: —
Oczywiście. Bardzo pani dziękuję. Czy przyjechał już do „Halamy” pan Mierzwiński?
— Jeszcze nie.
— A może jest w „Orliku”. Umówiliśmy się tutaj.
— W „Orliku” także go nie ma, ale na pewno przyjedzie. Spodziewam się jeszcze gości. Pana
pokój jest pierwszym piętrze.
Jacek wrócił do hallu. Uznał, że portier jest już zbyt sterany życiem, aby go narażać na większe
wysiłki fizyczne. Sam więc wniósł walizkę na pierwsze piętro. Portier szedł za nim z maszyną do
pisania.
Pokój rzeczywiście był miły i ustawny. Z wnęką na łóżko i z balkonem. Toaletka, szafka,
umywalka, na oknach zielono–żółte zasłony, a co najważniejsze, wygodny stół pod maszynę.
Zaledwie umył się po podróży i trochę rozpakował, gdy rozległ się uroczysty gong, wzywający na
kolację. Pośpiesznie narzucił sweter.
Kiedy zeszedł „na dół, wszyscy już siedzieli przy stolikach. Prześliznął się spojrzeniem po
nieznajomych twarzach i usiadł na miejscu, które wskazała mu pokojówka Lusia. Trzy pozostałe
krzesła były jeszcze nie zajęte. „Ciekawe, do jakich to mamutów mnie tutaj przydzielili” —
pomyślał Jacek. Nieomal w tym samym momencie na salę weszły trzy ładne dziewczyny i
zdecydowanym krokiem ruszyły w jego kierunku. Określenie „mamuty” absolutnie do nich nie
pasowało. Poderwał się żwawo i przedstawił. Obecność młodych, ładnych dziewczyn od razu
podziałała na niego elektryzująco.
— Bardzo się cieszę, że będę towarzyszył paniom w halamowskich biesiadach — powiedział
wesoło.
Uśmiechnęły się w milczeniu.
„Niezbyt rozmowne” — pomyślał Jacek i spytał: — Jeżdżą panie na nartach?
Wszystkie trzy jak na komendę pokręciły przecząco głowami.
— Dlaczego? — spytał rudą, siedzącą po jego prawej ręce.
— Bo nie lubię — odpowiedziała lakonicznie. — Próbowałam, ale bardzo nie lubię. Narty się
ślizgają.
— Trudno było zaprzeczyć. Jacek nałożył sobie na talerz sałatkę jarzynową i wędlinę. Lubił
niedzielne zimne kolacje.
Przez chwilę jadł w milczeniu, zastanawiając się nad tym, jaką obrać taktykę. Jego towarzyszki
były ładne, ale stanowczo mało komunikatywne. Należało jakoś je rozruszać.
— Jaka pogoda w Zakopanem? — spytał, przełykając szynki.
— Taka sobie — odpowiedziała ruda. Tamte dwie milczały jak zaklęte.
Naprzeciwko Jacka siedziała brunetka, z ogromną ilością nieprawdopodobnie czarnych włosów.
Oczy miała szarozielone, bardzo interesujące. Jadła niechętnie, jakby już była po jednej kolacji.
Po prawej stronie ciemna blondynka, z okrągłą różową buzią i z dziecięcą naiwnością w dużych
oczach. Także nie zachwycała się jarzynową sałatką.
— Widzę, że panie nie są przy apetycie — spróbował nowego tematu Jacek.
— Przed kolacją byłyśmy na ciastkach — zakomunikowała blondynka.
Jacek zaczynał tracić nadzieję. Narty nie, pogoda nie, jedzenie nie, więc o czymż w końcu z nimi
mówić? A może czują do mnie jakąś odrazę?” — pomyślał przygnębiony.
Skończył kolację i poszedł na górę. Leżąc w łóżku zastanawiał się nad tym, z którą z tych trzech
babek chciałby się przespać.
Rozdział II
Zapomniał zamknąć na noc drzwi. Wczesnym rankiem, jak bomba, wpadł do pokoju Kazik.
— Wstawaj, śpiący rycerzu. Ruszaj się. Nie po to przyjechałeś do Zakopanego, żeby gnić w łóżku,
i to w dodatku samotnie. Słońce, śnieg, cudowna pogoda. Idziemy na narty. Już prosiłem Rózię,
żeby nam wcześniej dała śniadanie. No, rusz się, do cholery.
Jacek, zbudzony z twardego snu, w pierwszej chwili nie mógł się zorientować, o co chodzi. Z
trudem wygrzebał się spod kołdry i przecierał sklejone snem oczy.
— Czego się drzesz? Idź do diabła. Która to godzina?
— Siódma dochodzi.
— Rany boskie. Czyś ty oszalał? O tej porze budzić porządnych ludzi!
— Przede wszystkim wcale nie mam pewności, czy rzeczywiście jesteś porządnym człowiekiem, a
poza tym naprawdę nie ma najmniejszego sensu, żeby przesypiać życie. W grobie się wyśpisz.
Wstawaj.
Jacek usiadł na łóżku i przytomniej spojrzał na przyjaciela.
— Kiedy przyjechałeś?
— A kiedy mogłem przyjechać? Dzisiaj, pośpiesznym.
— Byłem pewny, że już jesteś w Zakopanem.
— Planowo miałem być tutaj w czwartek, ale po drodze wysiadłem. Taką babeczkę spotkałem w
pociągu, że nie mogłem nie wysiąść z nią. Spędziliśmy fantastyczne trzy dni. Nigdy tego nie
zapomnę. Powiadam ci, miód. „A co najważniejsze, nie robiła większych ceregieli. Jakoś od razu
doszliśmy do porozumienia. Uważaj, bo kiedyś paskudnie wpadniesz z tymi. „babeczkami” —
powiedział niechętnie Jacek. Wstał, podszedł do umywalki i zaczął się golić. Wiedział, że ze spania
już nic nie będzie.
Kazik, nie zrażony tym niezbyt entuzjastycznym przyjęciem, mówił dalej: — Nie wyobrażasz
sobie, co za temperament. Istne szaleństwo. Powiedziała, że od dawna marzyła o takim mężczyźnie,
jak ja. Rozumiesz’ Od dawna marzyła. To jest coś.
— A ile cię kosztowały te marzenia, co? — Jesteś cyniczny.
— Nauczyłem się od Ewy realnie patrzeć na życie.
— A propos. Co z Ewą? Zdaje się, że miała z tobą przyjechać.
— Miała, ale nie przyjechała. Musi bronić jakiegoś tam kryminalisty. Potem może przyjedzie.
— Nie martw się. Żona się zawsze znajdzie. Może to i lepiej, że jesteś sam. Będziesz miał większą
swobodę. Jak tam zaiksowskie kociaki?
— Pierwszy raz jesteś w „Halamie”, że się pytasz? Przydzielili mnie co prawda do trzech
możliwych babek, ale takie jakieś trochę dziwne. Kazik usiadł i zapalił papierosa. — No, nic.
Wieczorkiem wypuścimy się na Krupówki. Zrobi się maleńki przeglądzik. Zobaczymy.
Zdaje się, że mieliśmy pracować — zauważył Jacek.
— A właśnie. Napisałeś już libretto?
— Zwariowałeś? Kiedyż miałem napisać? Mam parę pomysłów, ale jeszcze ani słowa na papierze.
Chciałbym zrobić tę egzotyczną historię: Hawaje, palmy, morze. Wiesz? Opowiadałem ci mniej
więcej wtedy w „Spatifie”.
Kazik machnął ręką. — Daj spokój z Hawajami. Musimy zrobić coś naszego, coś, co by się
wiązało z naszą rzeczywistością. To musi być polska komedia współczesna.
— Akcja będzie się rozgrywała w barze mlecznym — powiedział Jacek.
— A co ty chcesz? Bar mleczny to także temat. Mało to ludzi chodzi do barów mlecznych?
— Po ulicy także chodzą.
Kazik podniósł się z krzesła i podszedł do okna.
— Co tak pusto?
— Nie każdy jest takim wariatem, żeby się o świcie zrywać z łóżka.
— Nie dąsaj się już, Jacusiu. Naprawdę szkoda tego słońca. Kończ się golić, umyj się ładnie i
wciągaj narciarskie spodnie. Tylko patrzeć, jak Rózia przyniesie nam wyśmienite śniadanko. Kto
rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Zapomniałeś już o tej prawdzie?
— Jestem niewierzący — mruknął Jacek. — I spać mi się chce.
Śniadanie zjedli o ósmej. Potem wysmarowali narty i wyszli przed dom.
— Gdzie trzymasz swoją syrenkę? — spytał Kazik.
— W Krakowie.
— Jak to w Krakowie?
— No zwyczajnie, w Krakowie. Oddałem do remontu.
— I przyjechałeś pociągiem?
— Podwiózł mnie jakiś facet fantastyczną chevroletą. Nazywa się Helberg. Może go znasz? Taki
elegancki, przystojny gość, szpakowaty.
— Helberg, Helberg… — powtórzył Kazik. — Nie, nie znam. Wydaje mi się, że gdzieś już to
nazwisko słyszałem, ale… Nie potrafię sobie skojarzyć.
— Mniejsza z tym — powiedział Jacek. — Ruszamy.
Pogoda była rzeczywiście wspaniała. Niebo bez jednej chmurki. Świeży śnieg błyszczał w słońcu
milionami złotych iskier. Wiatr ucichł zupełnie i drzewa stały nieruchome. Gałęzie uginały się pod
grubą warstwą chłodnej bieli.
Kazik wesoło spojrzał na przyjaciela. — Nie jesteś już I zły, że cię wyciągnąłem?
— Teraz już nie. Ale rano o mało cię nie zabiłem.
— Słuchaj. A może byśmy napisali jakąś komedię kryminalną?
Jacek zatrzymał się i wbił kijki w śnieg. — Czy wyście wszyscy powariowali z tymi kryminałami?
— Jacy „wy”? O kim ty mówisz?
— No, bo ten facet, który mnie podwiózł do Zakopanego, także mi doradzał, żebym napisał
komedię kryminalną.
— Może nie byłoby to wcale takie złe. Muzyczna „Kobra”. Co ty na to?
— Daj mi święty spokój. Nie znoszę kryminałów. Ja chcę napisać coś lirycznego, romantycznego,
sentymentalnego, coś o miłości.
— Miłość także może być kryminalna. Widzę już tytuły „Akordy śmierci”, „Miłość mordercy”,
„Zbrodniczy pocałunek”…
— „Trup w wannie” — dodał Jacek. — Bardzo wesołe masz pomysły w ten słoneczny poranek.
— Kazik roześmiał się. — Żarty na bok, ale może naprawdę warto by się zastanowić nad jakimś
zabawnym kryminalikiem. Jakie fajne komedie kryminalne robią na przykład Anglicy.
— Po pierwsze, my nie jesteśmy Anglikami, a po drugie, ja nie chcę mieć nic wspólnego z
kryminalnymi historiami. To nie mój rodzaj. Nie leży mi ta tematyka. Jeżeli chcesz koniecznie, to
poszukaj sobie innego librecisty. Jest paru autorów, którzy piszą kryminały. Zwróć się do któregoś z
nich. Na mnie nie licz.
Kazik poklepał przyjaciela po plecach.
— No, no, nie złość się. Zrobimy coś o miłości, coś bardzo nastrojowego Czuję, że dzisiaj
wieczorem spłodzę jakiś rzewny szlagier Spójrz, jaka fajna dziewczyna.
— Gdzie?
— Tam, po tamtej stronie. W tym czerwonym swetrze. Podoba ci się?
— Możliwa — Jackowi zrobiło się nagle przykro. Ewa także miała taki czerwony sweter.
Przez kilka godzin szaleli na nartach. Kazik jeździł lepiej od Jacka i od czasu do czasu próbował
odgrywać rolę instruktora.
— Jak ty robisz tę krystianię? Kto cię tak uczył? Z większym wyczuciem Odbij się kijkiem. Jak
narty prowadzisz? Nie tak szeroko. Razem nogi, razem…
— Odpieprz się ode mnie — zdenerwował się wreszcie Jacek — Jeżdżę, jak mi się podoba. A ty,
jak czujesz takie pedagogiczne ciągoty, to zgłoś się do szkółki narciarskiej. Może cię zaangażują na
instruktora. Zarobisz parę złotych.
Do „Halamy” wrócili przed samym obiadem. Zaledwie zdążyli się trochę umyć i przyczesać
włosy, zadźwięczał gong.
Kaziowi przypadło w udziale towarzystwo starszych pań. Jacek od czasu do czasu spoglądał
drwiąco w jego stronę. Swoje towarzyszki bawił ożywioną rozmową, usiłował być bardzo
interesującym. I rzeczywiście po pewnym czasie troszkę je rozruszał. Zrezygnowały z grobowego
milczenia i zaczynały podtrzymywać konwersację, ciągle jednak zachowywały się z dużą rezerwą.
Po obiedzie niestrudzony Kazik chciał pójść na spacer, Jacek sprzeciwił się temu stanowczo. — Daj
mi spokój. Idę spać. Skonany jestem.
— Ty byś tylko spał.
— Chyba dosyć wypompowałeś się na nartach.
— Co to dla mnie znaczy? Ale jak chcesz, to możemy zdrzemnąć. Niezłe te babki przy twoim
stoliku.
— Twoje też niczego sobie — powiedział z powagą Jacek.
— Nie wygłupiaj się. To Lusia mnie wrobiła w te staruszki. Jest na mnie cięta jeszcze od zeszłego
roku.
— Za co?
— A, takie tam sprawy. Nie warto gadać. No, to idziemy lulu.
Spali do kolacji. Wieczorem, zgodnie z planem, wyżyli na Krupówki.
Po godzinnym łażeniu z góry i pod górę, Kazik powiedział zniechęcony: — Nic tu nie ma
ciekawego. Wybrakowany towar. Wracamy do „Halamy”. Pogapimy się na telewizję.
— A coś ty myślał, że tu Zośka Loren rzuci ci się szyję? — roześmiał się Jacek.
Upłynęło parę dni. Pogoda ciągle dopisywała. Opalili się i nabrali narciarskiej kondycji. Robili
teraz dalsze wycieczki. Jacek już się nie obrażał, kiedy Kazik poprawiał jego styl jazdy. Żyli w
idealnej zgodzie. Cieszyli się śniegiem, słońcem i górami. Tylko o pracy jakoś nie było mowy.
Jakby na mocy milczącego porozumienia nie poruszali tego drażliwego tematu. Po prostu żadnemu
nie chciało się zabrać do roboty. Za ładnie było za oknami „Halamy”, żeby ślęczeć przy maszynie i
przy fortepianie.
Jacek zaraz na drugi dzień po przyjeździe zatelefonował do Warszawy i zdał relację ze swych
przygód i ze smutnego losu syrenki. Na pytanie: „Jak tam twórczość?” — odpowiedział
ogólnikowo, że myśli nad konstrukcją całości. Ewa zapewniła, że W domu wszystko w porządku,
radziła, żeby unikał wódki, i obiecała przyjechać do Zakopanego. Jacek powiedział, że „czeka i
tęskni”, dorzucił jeszcze kilka czułych słów i przysiągł, że będzie prowadzić się wzorowo, żadnych
wódek, żadnych szaleństw.
Któregoś dnia po obiedzie Kazik wziął przyjaciela pod rękę i powiedział konfidencjonalnym
szeptem: — Umówiłem się dzisiaj wieczorem na spacerek z tą rudą, która siedzi przy twoim
stoliku. Chyba nie masz pretensji?
Jacek uśmiechnął się pobłażliwie. — A bierz ją sobie. Zabierz nawet wszystkie trzy. Ja nie
reflektuję.
— Na imię ma Bożena — poinformował Kazik.
— Daj ci Boże z Bożeną.
Wieczorem rzeczywiście Bożena i Kazik zniknęli. Jacek nie miał ochoty na samotny spacer.
Usiadł przed telewizorem i wraz z kilkoma jeszcze osobami przyglądał się sennie kronice filmowej.
W pewnej chwili pochyliła się nad nim pokojówka Lusia. — Telefon do pana.
Pewny, że to Ewa, zerwał się pośpiesznie i pobiegł do portierni. W słuchawce posłyszał niski,
głęboki głos: — Czy pan Jacek Badecki?
— Jestem. Słucham? Kto mówi?
— Dobry wieczór panu. Mówi Helberg. Czy pan mnie sobie przypomina?
— Ależ oczywiście. Bardzo to miło, że pan do mnie zadzwonił.
— Siedzę w kawiarni w „Orbisie”. Czy nie miałby pan ochoty wpaść tutaj i napić się ze mną
kawy?
Jacek zawahał się. Właściwie nie bardzo miał ochotę. — Dziękuję, ale nie wiem, czy to nie za
późno.
— Za późno? — zdziwił się Helberg. — Ależ jeszcze nie ma ósmej. Bardzo bym się cieszył,
gdyby pan przyszedł.
Nie wypadało odmówić. — Dobrze, przyjdę.
Jacek poszedł do siebie na górę, narzucił kożuch, zamknął drzwi i oddał klucz portierowi, którego
spotkał na schodach. — O której zamyka pan drzwi wejściowe? — spytał.
— Zasadniczo o dwudziestej drugiej, ale jak pan przyjdzie później, to i tak otworzę.
Było bardzo ślisko. Odtajały w słońcu śnieg przymarzł pod wieczór, tworząc niebezpieczną
skorupę lodową. Jacek zaraz przy kiosku o mało się nie przewrócił. Szedł więc ostrożnie, z trudem
utrzymując równowagę. „Czego „ten facet chce ode mnie?” — myślał zaciekawiony. Znajomość tę
uważał za zakończony epizod i nie przypuszczał, że właściciel zielonej chevrolety przypomni sobie
nim. „A może jakiś tego… Może mu wpadłem w oko?” Roześmiał się tak głośno, ze dwie
przechodzące obok dziewczyny spojrzały na niego niespokojnie.
Zbiegł w dół Krupówkami i pchnął drzwi prowadzące do „Orbisu”. Zostawił kożuch w szatni,
przyczesał przed lustrem włosy i rozejrzał się po zatłoczonej sali. Kawiarniani narciarze pili kawę,
koniak, wino, wędząc się konsekwentnie w dymie tytoniowym.
Z końca sali podniósł się Helberg i porozumiewawczo pomachał ręką.
Jacek z trudem zaczął się przedzierać między stolikami. Wreszcie dobrnął do celu. — Trzeba
ćwiczyć slalom, żeby się tutaj poruszać — powiedział, wyciągając rękę na powitanie.
Helberg uprzejmym gestem wskazał krzesło. — Bardzo proszę, niech pan siada. Cieszę się, ze się
pan zdecydował przyjść. — Od razu wydał się Jackowi jakiś melancholijny, jakby zgaszony. Był
bardzo elegancko ubrany, a jego opalona twarz, kontrastująca interesująco z siwymi włosami,
zwracała uwagę. Twarz średniowiecznego rycerza.
„Czego on ode mnie może chcieć?” — zastanawiał się Jacek, głośno zaś powiedział: — Pięknie
się pan opalił. Pewnie na nartach.
— Tak. Byłem parę razy na Kasprowym. A jak się panu powodzi?
— Dziękuję, zupełnie nieźle. Nabieram narciarskiej formy.
— A jakże tam pańska komedia?
— Czekam na natchnienie — uśmiechnął się Jacek.
Helberg nie podtrzymywał tego tematu. — Czym można pana poczęstować? Kawa, herbata, może
kieliszek koniaku?
— Chyba kawa.
— Pili kawę, palili papierosy i rozmawiali o wszystkim o niczym. Helberg okazał się wyrobionym
kozerem. Umiał mówić barwnie, interesująco, zręcznie prześlizgiwał się z tematu na temat, ale
umiał także słuchać. Posiadał ten dosyć rzadki dar, iż nie upajał się wyłącznie własnym
tokowaniem, ale interesował się tym, co mówi jego rozmówca, albo przynajmniej bardzo zgrabne
udawał zainteresowanie. W pewnym momencie, powiedział: — Wie pan co? Mam znakomity
pomysł. Jakby się pan zapatrywał na to, żeby zajrzeć do „Jędrusia”?
— Właściwie jestem po kolacji — próbował opierać się Jacek, który już strawił zaiksowskie
gołąbki i zaczynał odczuwać dziwną czczość.
— Co dwie kolacje, to nie jedna — zaśmiał się Helberg. — Po nartach dopisuje apetyt, a poza tym
nie wiem, czy pan sobie przypomina, że w Nowym Targu obiecałem pana zaprosić na porządną
kolację?
— Ależ ja pana nie trzymam za słowo.
— Ale ja siebie trzymam za słowo. No, chodźmy. Zajrzymy do „Jędrusia”, a jak się nam tam nie
spodoba, to powędrujemy dalej.
Kolację Helberg zamówił wystawną. Pili sporo. Po iluś tam wódkach Helberg powiedział: — Wie
pan co, panie Jacku? Tak jakoś przypadł mi pan do serca, tak ‘pana polubiłem, że chciałbym coś
zaproponować. Nie obrazi się pan chyba, jeżeli zaproponuję bruderschaft?
— Z największą przyjemnością! — wykrzyknął ochoczo Jacek, który już miał nieźle w czubie. —
Oczywiście.
Wypijmy brudzia.
Wypili i wycałowali się serdecznie, z dubeltówki. Okazało się, że Helberg ma na imię Robert.
— Nie uważasz, Jacusiu, że bruderschaft bardzo zbliża ludzi?
— Bez wątpienia. To jakoś ułatwia. Ten „pan” brzmi jednak zawsze dosyć oficjalnie.
Po kolacji Helberg kazał podać wino i sery. — A może masz jeszcze na coś ochotę? — spytał.
— Nie, nie, dziękuję, już więcej nie mogę. A wiesz, że życie jest piękne, jak człowiek zasiądzie do
takiej uczty.
— Tę prawdę znali już starożytni Rzymianie — uśmiechnął się Helberg. — „Primum edere deinde
filosofare”. Nie ulega wątpliwości, że z pustym brzuchem trudno coś mądrego wymyślić.
— Ale rachunek płacimy do spółki — powiedział niespodziewanie Jacek, który otrzeźwiał na
myśl, ile to wszystko będzie kosztować.
— Zwariowałeś? Jaka znowu spółka? Przecież to ja ciebie wyciągnąłem z „Halamy” i zaprosiłem
na kolację. Chyba mnie nie chcesz obrazić?
— Nie, skądże. Ale ta uczta lukullusowa zrujnuje cię zupełnie.
Helberg machnął ręką. — Nie martw się o to. Na szczęście znajduję się w takim położeniu, że nie
potrzebuję troszczyć się o sprawy pieniężne. Mam inne kłopoty. Ale nie będę ci przecież zawracał
tym głowy.
— Może mógłbym ci w czymś pomóc? — powiedział Jacek, który miał ochotę zrewanżować się
jakoś za kolację. — Jeżeli to nie jest tajemnica, to powiedz, o co chodzi.
— Nie, nie. Takie sprawy mężczyzna powinien załatwiać sam, bez niczyjej pomocy.
Helberg zamyślił się ponuro. Po chwili skinął na kelnera i kazał podać koniak i kawę. Zmusił się
do uśmiechu. Zaczął mówić na obojętne tematy.
Jacek nie nalegał. Czuł, że coś się zmieniło, że wytworzyła się jakaś sztuczna atmosfera. Wiedział,
że jego nowego przyjaciela coś dręczy, ale o nic nie pytał. Nie chciał być natrętny.
Po paru koniakach Helberg sam wrócił do tego tematu. — Wiesz, że życie bywa czasem paskudnie
skomplikowane.
— Często my sami stwarzamy sobie różne komplikacje.
— Bywają sytuacje, z których zupełnie nie wiadomo, jak wybrnąć — mówił dalej Helberg, nie
zwracając Uwagi na słowa Jacka. — Jesteś fajny chłop. Polubiłem cię. Nie wiem dlaczego, ale
mam takie wrażenie, jakbyśmy się przyjaźnili od lat.
— Bardzo się cieszę. Ja także od razu poczułem do ciebie sympatię. Czasem tak bywa, że nie
trzeba się znać długo, żeby…
— O właśnie — Helberg umoczył wargi w koniaku i ruchem pełnym determinacji machnął ręką.
— A, niech się dzieje, co chce. Powiem ci, co mnie gnębi.
— Żebyś potem nie żałował.
— Nie, nie będę żałował. Ty jesteś porządny chłop. Wiem na pewno. Więc posłuchaj. Może mi coś
doradzisz.
— Jeżeli tylko będę mógł coś dla ciebie zrobić, to możesz być pewny, że…
— Wiem, wiem. Widzisz… sprawa wygląda tak, że mam żonę, której nie kocham i z którą już od
dawna nie żyję.
— Dlaczego się z nią nie rozwiedziesz?
— To nie takie proste. Mamy bardzo skomplikowane wspólne sprawy majątkowe. Między innymi
chodzi o duży spadek, którego nie dostaniemy w razie rozwodu. Może niezupełnie dokładnie się
wyraziłem. To znaczy, straciłbym prawa do tego spadku, gdyby do rozwodu doszło z mojej winy.
Rozumiesz?
— Chyba tak.
— Moja żona jest piekielnie zazdrosna, a jednocześnie chciałaby mnie nakryć na zdradzie
małżeńskiej, bo wtedy tylko ona pretendowałaby do tego spadku. Tu chodzi o duże rzeczy. Umarł
jej brat cioteczny w Ameryce. Zapisał nam milionowy majątek, pod warunkiem jednak, że się nie
rozejdziemy… Ale przecież ja mam prawo do jakiegoś osobistego życia…
— Oczywiście
— I teraz wytworzyła się taka sytuacja, ze pokochałem wspaniałą dziewczynę. To znajoma mojej
żony. Mieliśmy spędzić parę tygodni razem, tutaj, w Zakopanem. Wynająłem mieszkanie w
zacisznej willi. Wszystko układało się jak najlepiej. Żonie powiedziałem, ze wyjeżdżam w
interesach na Węgry. A tymczasem ktoś jej doniósł, ze jesteśmy tutaj z Anitą. Wczoraj zadzwonił
mój serdeczny przyjaciel z Warszawy, ze moja żona przyjeżdża jutro rano do Zakopanego, żeby
mnie skompromitować. Nie wiem, od kogo dowiedziała się, gdzie mieszkam. Nie mam pojęcia, co
teraz robić.
Jacek, któremu wypity alkohol mocno szumiał w głowie, z trudem chwytał wątek tego
opowiadania. — Przykra sytuacja — powiedział. — A może wsiadłbyś w samochód i noga?
— Nie mogę przecież zostawić Anity.
— No, to zabierz ją ze sobą. Wyjedźcie z Zakopanego choćby zaraz.
— Helberg melancholijnie pokręcił głową. — Pewnie, że byłoby najprostsze, ale to nie rozwiązuje
sprawy. Moja żona przyjedzip rano, weźmie taksówkę, każe się zawieźć do tej willi i dowie się, że
Anita wyjechała nagle w nocy. Domyśli się wszystkiego. Będzie prześladować mnie i ją. Już nigdy
nie będziemy mieli spokoju.
— Więc jakie właściwie widzisz wyjście z tej sytuacji?
— Wyjście byłoby tylko jedno. Tak wyreżyserować całą historię, żeby moja żona nabrała
przekonania, że to wszystko złośliwe plotki, że mnie z Anitą nic nie łączy.
— Ale jak to zrobić?
— Właśnie… Jak to zrobić? — powtórzył w zamyśleniu Helberg. — To diabelnie skomplikowane.
— Nagle uderzył się dłonią w czoło. — Mam myśl.
— No, co takiego? Mów.
— To jest pomysł — Helberg pochylił się nad stolikiem i zniżył głos do szeptu. — A gdyby tak
moja żona przyjechała i zastała Anitę w tej willi nie ze mną, tylko z zupełnie innym mężczyzną.
Wtedy nie miałaby żadnych wątpliwości.
— No dobrze, ale skąd wziąć takiego mężczyznę? — ;spytał Jacek.
Helberg położył mu dłoń na ramieniu. — Słuchaj —A może ty byś się przespał z Anitą?
— Zwariowałeś? Chcesz, żebym ja…? Żebym z twoją kochanką, z twoją ukochaną? Zresztą ja jej
w ogóle nie znam. Wątpię, czy bym się jej spodobał.
Helberg roześmiał się. — Nie, nie. Źle mnie zrozumiałeś. Przecież nie miałem na myśli tego,
żebyś ty z Anitą… Wchodziłaby ewentualnie w grę symulacja. Odegrałbyś tylko swoją rolę, ale
przecież nie naprawdę. Zresztą tak sobie powiedziałem. Nie bierz tego poważnie. Nie miałbym
nawet odwagi prosić cię o taką przysługę. To przecież żarty.
— Pomysł dosyć dobry. Właściwie…
Helberg nerwowym ruchem zapalił papierosa. — Nie, nie, nie mówmy już o tym. Pomysł dobry,
ale nie do wykonania. Nie mam prawa angażować cię w taką historię. Ostatecznie widzimy się
drugi raz w życiu.
— No to co z tego, że drugi raz? — powiedział Jacek. — Przecież sam mówiłeś niedawno, że
czasami ludzie zaprzyjaźnią się ni z tego, ni z owego. Albo jestem twoim przyjacielem, albo nie
jestem.
Helberg chwycił go mocno za rękę. — Naprawdę…? Chciałbyś mi wyświadczyć taką przysługę?
— A dlaczegóż by nie? Nie taka znowu straszna przysługa.
— Mówisz poważnie?
— Oczywiście, że poważnie. Jeżeli mogę ci pomóc, to nie widzę powodu, żebym tego nie zrobił.
Nie jestem takim egoistą. Daj gęby, Robert.
Ucałowali się. Helberg był wzruszony. — Doprawdy nie wiem, jak ci dziękować.
Jacek machnął ręką. — Drobiazg. Nie ma o czym gadać. Powiedz, gdzie stoi ta chałupa. Pójdę
tam, prześpię się i sprawa załatwiona.
— Do końca życia ci tego nie zapomnę.
— Nie przesadzaj. Mów, gdzie ta chata.
— Zawiozę cię tam. To w okolicy Cyrhli Toporowej.
— Ładny kawałek.
— Nie tak daleko. Jakieś sześć, siedem kilometrów… Zaczekaj. Pójdę zadzwonić do Anity.
Uprzedzę ją, że przyjdziesz do niej zamiast mnie.
— Ale tam chyba są jacyś gospodarze, od których wynajmujesz pokój — powiedział Jacek. —
Zorientują się, że ja, to nie ty.
— Nie widzieli mnie jeszcze.
— Jak to?
— Bo to załatwiała Anita. Przez parę dni nie było gospodarzy, wyjechali na pogrzeb do Krakowa.
Mieli wrócić dopiero dzisiaj. Aha, i jeszcze jedna sprawa. Gospodarze oczywiście nie znają mojego
prawdziwego nazwiska. Anita powiedziała im, że nazywam się Madejski.
— Chyba się musiałeś zameldować.
Helberg uśmiechnął się. — W pewnych okolicznościach można jakoś obejść te wszystkie
formalności. Zameldowana jest Anita. Ja tam teoretycznie nie nocuję. Mam pokój w „Orbisie”. No,
posiedź cierpliwie chwilę. Zatelefonuję iv zaraz wracam.
Jacek został sam. Zamglonym spojrzeniem wodził po sali. Nie myślał o niczym. Chciało mu się
spać.
Po pewnym czasie Helberg wrócił. Był podniecony. — Załatwione — powiedział wesoło. —
Jeżeli się nie rozmyśliłeś…
— Słowo się rzekło — mruknął sennie Jacek. — Jak raz coś powiem, to nie cofam. Taki już
jestem.
— To może od razu pojedziemy — zaproponował Helberg. — Anitę uprzedziłem. Jest
zachwycona tym pomysłem. Czeka na ciebie.
Jacek chwiejnie podniósł się od stolika. — Komu w drogę, temu czas.
Helberg zapłacił rachunek i wyszli.
Kiedy stanęli przy zielonej chevrolecie, Jacka ogarnął nagły niepokój. — Czy nie za dużo wypiłeś,
żeby prowadzić wóz? — spytał opierając się o błotnik.
Helberg roześmiał się. — Chyba żartujesz. Nie po takiej wódce zdarzało mi się prowadzić. Nic się
nie bój. Dostarczę cię na miejsce całego. Możesz mieć do mnie zaufanie. Siadaj.
Ruszyli. Helberg rozwinął od razu dużą szybkość. Błyskawicznie wyskoczyli na szosę.
— Nie pędź tak — zaproponował Jacek, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej
niespokojny. Wypity alkohol wyparowywał z niego w przyspieszonym tempie. Już był prawie
zupełnie trzeźwy.
Jechali krętą, asfaltową szosą. Zaczął padać drobny, gęsty śnieg i mokrymi plamami osiadał na
szybach samochodu.
Jacka zaczęły ogarniać wątpliwości. Po jakiego diabła właściwie wdał się w tę całą idiotyczną
historię? Pod wpływem wódki zgodził się odegrać dziwną komedię, ale prawdę mówiąc to nie
miało najmniejszego sensu. Siedzący obok niego mężczyzna to przecież ktoś zupełnie obcy. Co za
przyjaciel? Bzdura. Nic więcej, tylko jeszcze jeden knajpiarski bruderschaft, o którym zapomina się
na drugi dzień.
Helberg prowadził po mistrzowsku. Milczał. Wyczuwało się w nim skupienie i napięcie. W tej
chwili nikt by się nie domyślił, że jednak sporo wypił.
„A może go poprosić, żeby zawrócił? — myślał Jacek. — Może powiedzieć, że się rozmyśliłem…
Co mnie, do cholery, obchodzi jego żona, kochanka? Nawarzył sobie piwa. Niech je sam pije”.
Coraz mniejszą ochotę miał na tę imprezę. Marzył o tym, żeby wrócić do „Halamy” i spokojnie
położyć się spać.
Helberg, jakby odgadując jego myśli, powiedział: — Nie masz pojęcia, Jacku, jaki ci jestem
wdzięczny za to, co dla mnie robisz. Do końca życia ci tego nie zapomnę. Mówię zupełnie
poważnie. Bo właściwie jesteś zupełnie przypadkowo spotkanym człowiekiem. Nie każdy zdobyłby
się na taki gest. Przyjdzie moment, że ci się za to odwdzięczę. Zobaczysz. Jestem twoim
dłużnikiem. Nigdy o tym nie zapomnę.
Jacek szczelniej okrył się kożuchem. Zaczynał mieć dreszcze, tak jak zwykle po pijaństwie. Teraz
już nie mógł się cofnąć. Zrezygnowany patrzył tępo na padający śnieg.
— Widzisz tę polanę’ — spytał Helberg.
— Widzę.
— Niedaleko, na lewo, stoi ta willa. Zasłonięta drzewami. Stąd jeszcze jej nie widać.
Zwolnili. Helberg sięgnął do kieszeni i wyjął klucz.
— Może pan się rozmyślił, panie Jacku? Proszę szczerze powiedzieć.
— Nie, skądże — odparł niezbyt pewnie Jacek.
— Wobec tego niech pan weźmie ten klucz Otworzy pan nim drzwi wejściowe. Być może, ze
gospodarze już śpią, a może nie. Nie znam ich zwyczajów. Jak pan wejdzie do małego hallu, to na
prawo będą schody. Pójdzie pan nimi na pierwsze piętro. Anita będzie na pana czekała. Czy pan
pamięta, pod jakim nazwiskiem będzie pan występował.
— Tak, Mam się nazywać Madejski.
— Eugeniusz Madejski. To na wszelki wypadek, gdyby doszło do rozmowy pomiędzy panem a
gospodarzami willi. Rano przyjedzie moja żona i zastanie pana w pokoju Anity. Przecież tylko o to
chodzi. Prawda?
— Tak, tylko o to chodzi — powtórzył machinalnie Jacek. Nagłe poczuł gwałtowny niepokój,
który wstrząsnął całym jego ciałem.
— Co panu jest? — spytał Helberg.
— Nie, nic. Mam dreszcze. Mnie tak zawsze trzęsie po wódce. Stanowczo za dużo wypiłem,
— Niech pan nie przesadza. Nie było przecież takiego pijaństwa.
Helberg zatrzymał wóz i otworzył drzwiczki. — Wysiadamy. Podprowadzę pana kawałek, pokażę
panu ten dom, a potem już pan sam sobie poradzi. Chodźmy. Aha, wczoraj kupiłem sobie nową
pidżamę. Niech pan poprosi Anitę, żeby ją panu dała. Moja żona nie zna tej pidżamy. Spokojnie
może się pan w niej pokazać.
Szli po głębokim śniegu. Jacek czuł, jak zimna wilgoć wdziera mu się do butów.
— To tutaj — powiedział Helberg, zniżając głos. — Widzi pan to światło w oknie?
— Widzę — odpowiedział równie cicho Jacek. Czy pan już wraca?
— Tak. Lepiej, żeby nas nikt razem nie zobaczył. Raz jeszcze dziękuję najserdeczniej.
Powodzenia. Dobranoc.
Jacek został sam. Stał nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy nocy. Niespodziewanie ogarnął go
strach. Bał się. Nie wiedział dlaczego, ale bał się tak okropnie, że chciał krzyknąć i biec za
Helbergiem, powiedzieć, że nie chce, ze wraca, ze nie ma zamiaru odgrywać żadnej komedii, ze
chce do „Halamy”. W ostatnim momencie opanował ten odruch. — Nie bądź idiotą — powiedział
półgłosem do samego siebie. — Nie możesz się okazać wobec tego człowieka rozhisteryzowaną,
głupią babą. Nie trzeba się było zgodzić wtedy, w knajpie, ale skoro się to już stało…
Posłyszał warkot odjeżdżającej chevrolety. Kości zostały rzucone. Nie miał odwrotu. Nie czuł się
na siłach, żeby wracać stąd piechotą do Zakopanego. A zresztą po co? Właściwie niczym nie
ryzykuje. Skąd więc ten niepokój? Nerwy, nic innego, tylko nerwy. Cóż mu się może stać?
Absolutnie nic. Prześpi się w pidżamie Helberga i w porządku. Ta Anita musi być pierwszorzędna
babka. Może wyniknie coś interesującego? To jednak było lekkomyślne że strony Helberga.
Prawda, że to niezwykle interesujący mężczyzna, ale on także nie jest żadnym połamańcem. Nigdy
nie wiadomo, co się może zdarzyć. A nuż przypadną sobie z Anitą do gustu? Kto wie?
Uspokojony tymi myślami, wytarł chustką mokrą twarz i począł mozolnie brnąć w głębokim
śniegu. Skarpetki mu przemokły i woda nieprzyjemnie chlupotała w butach. „Murowany katar —
myślał żałośnie. — Ciekawe, czy kochanka Helberga ma aspirynę? Jeżeli jest to przezorna
dziewczyna, to powinna mieć. Niestety, ładne dziewczyny przeważnie nie bywają przezorne.”
Przystanął. Nagle uświadomił sobie, że w ostatnim momencie przeszli z Helbergiem na pan.
Dlaczego? Przecież wypili bruderschaft i mówili sobie po imieniu. Co się stało? Kto zaczął mówić
„pan”? Chyba Helberg? Tak, na pewno Helberg. Powiedział: „Może pan się rozmyślił, panie
Jacku?” Żadnego z nich wtedy to nie uderzyło, że już nie mówią sobie po imieniu. Dziwne…
A, głupstwo. Machnął ręką i znowu zaczął przekopywać się przez śnieg. — Ale napadało —
mruczał zasapany. — Jak chwyci mróz, to warunki narciarskie będą znakomite. — Zaczął myśleć o
tym, że wybiorą się z Kazikiem na Kasprowy, i zupełnie zapomniał o niedawnym lęku.
Tuż przed nim wyrósł kształt domu. Willa była drewniana, zbudowana w stylu zakopiańskim. Na
pierwszym piętrze okno błyszczało światłem. „Anita czeka” — pomyślał Jacek. Ogarnęło go
podniecenie Co to za babka? Jak wygląda? Jak się do niego ustosunkuje? A może jej się spodoba?
Zauważył, że po drugiej stronie domu śnieg oświetlony był z parterowych okien. Widocznie
gospodarze wrócili już z pogrzebu.
Wszedł na ganek, otrzepał śnieg z butów i z kożucha, wyjął z kieszeni klucz. Zrobiło mu się jakoś
niewyraźnie. Poczuł się jak włamywacz. Przez chwilę obracał klucz w palcach. Nie było jednak
sensu stać dłużej na ganku, w przemoczonych doszczętnie butach. Niech się dzieje, co chce.
Wsunął klucz do zamku i przekręcił. Drzwi otworzyły się bez żadnego „złowieszczego” zgrzytania
czy skrzypienia.
Nie wiedział, gdzie jest wyłącznik, ale było dostatecznie widno. Odblask od śniegu wpadał przez
nie zasłonięte okno. Na prawo, tak jak mówił Helberg, rzeczywiście były schody.
Nagle w przyległym pokoju rozległy się czyjeś pośpieszne kroki.
— Kto tam?
— To ja — odpowiedział łamiącym się głosem Jacek. — Dobry wieczór.
Trzask wyłącznika i pomarańczowe światło zalało hali. Wszystko natychmiast stało się jakieś
bardziej prawdziwe, realniejsze. Meble, obrazy, dywan.
Postawna, tęga brunetka szczelniej otuliła się grubym szlafrokiem.
— Dobry wieczór. Zapewne pan Madejski?
— Tak, tak… właśnie. To ja..
— Żałowałam, że nie mogliśmy wtedy pana przywitać, ale…
— Tak, tak… wiem. Nic nie szkodzi. Rozumiem. Pogrzeb. Serdecznie współczuję — Jacek czuł,
ze mówi to wszystko zupełnie niepotrzebnie, ale nie bardzo wiedział, jak się zachować. Był
speszony.
Z pokoju rozległ się basowy męski głos: — Z kim m rozmawiasz? Kto przyszedł?
— Nic, nic. To pan Madejski — odpowiedziała uspokajająco. Następnie zaś zwróciła się do Jacka:
— Proszę, niech pan się nie krępuje. Niech pan idzie na górę. Dobranoc.
Drewniane schody trochę skrzypiały. Jacek czuł, że serce tak mu wali, jakby kłusem wbiegł na
szóste piętro.
Drzwi. Niepewnie podniósł rękę i zastukał.
— Proszę.
Głos wydał się Jackowi fascynujący, głęboki, melodyjny. Wszedł. Przypuszczał, że przyjaciółka
takiego mężczyzny jak Helberg musi być efektowna, ale nie spodziewał się zobaczyć tak pięknej
kobiety. Twarz blada, o niezmiernie delikatnym rysunku, jak rzeźbiona w alabastrze. I co za oczy.
Ogromne, ciemnozielone, patrzące z taką przenikliwą agresywnością, że Jacek poczuł, jak mrówki
zaczynają biegać mu po kręgosłupie. Dużą szczotką rozczesywała gęste włosy koloru miedzi.
— Dobry wieczór — bąknął onieśmielony. — Ja właśnie…
Przez chwilę przyglądała mu się z bezczelną natarczywością. Obejrzała nawet jego przemoczone
buty. — Siadaj — powiedziała wreszcie, wskazując szczotką fotel. — O tam. I nie rób takiej
przerażonej miny. Przecież cię nie skrzywdzę.
Jacek usiadł i żeby sobie dodać odwagi, wyjął papierosy. Był zaskoczony tą niespodziewaną
poufałością. Pragnąc zaznaczyć, że niezbyt mu się to podoba, powiedział: — Przyszedłem tutaj do
pani, ponieważ Robert prosił mnie o to, ale oczywiście…
— Wiem, wiem — przerwała mu. — Jestem zorientowana. Ponieważ mamy spędzić wspólnie noc,
więc chyba wygodniej będzie, jeżeli będziemy sobie mówili po imieniu. Mów do mnie po prostu:
Anito, a ja do ciebie: Jacku. To nam w pewnym stopniu, ułatwi sytuację.
— O ile dobrze zrozumiałem Roberta, to ta nasza wspólna noc ma być fikcją — powiedział Jacek,
który był zupełnie zdezorientowany. Nie wiedział, co o tym wszystkim ma myśleć, a jednocześnie
bliskość tej kobiety działała na niego tak, że w ogóle tracił zdolność jakiegokolwiek myślenia.
— Fikcja — szepnęła w zamyśleniu. — Ciągle jakaś fikcja. Czyż całe nasze życie nie jest jedną
wielką fikcją?
Nie odpowiedział. Stanowczo nie był w nastroju do filozoficznej dyskusji. Zapalił papierosa i
dopiero teraz rozejrzał się po pokoju. Była to dosyć duża mansarda z ukośnie ściętym z jednej
strony sufitem. Niski, bardzo szeroki tapczan przykrywała ciężka narzuta z białego futra. Czerwone
poduszki rysowały się jaskrawymi plamami. Cała nieomal podłoga pokryta była puszystym
dywanem. Na ścianach także dywany. Ani jednego obrazu. Ciepłe światło dwóch stojących lamp z
dużymi abażurami wypełniało wnętrze, nadając mu charakter intymny i przytulny.
Znowu zaczęła mu się badawczo przyglądać. — Chyba ci to nie przeszkadza, że rozczesuję
włosy?
— Nie, skądże. Proszę bardzo.
— Jesteś przystojnym chłopcem — powiedziała. — Podobasz mi się.
Jacek uśmiechnął się. — Dziękuję za miłe słowa, ale mój wygląd zewnętrzny nie jest moją
zasługą. To kwestia przypadku. — Zaczynał pozbywać się już początkowego skrępowania. Czuł się
pewniej.
Spojrzała na jego buty. — Fatalnie przemoczyłeś nogi. Zdejmij zaraz buty i skarpetki, włóż
pantofle Roberta. Stoją tam w szafce.
— Ależ dziękuję. Nie trzeba.
— W tej chwili zdejmuj buty. Żadnych dyskusji.
Powiedziane to było takim energicznym tonem, że Jacek już się nie sprzeciwiał. Wstał, podszedł
do szafki i włożył pantofle Helberga, które były trochę na niego za duże.
— No, widzisz — powiedziała Anita, odkładając szczotkę. — Od razu lepiej? Miałabym wyrzuty
sumienia, gdybyś się nabawił kataru. Zaraz dam ci pidżamę.
— A właśnie — podjął Jacek. — Robert wspominał mi, że jest tu jego nowa pidżama, żebym ją
sobie pożyczył.
— Tak, tak. Zaraz dostaniesz. Może będzie troszeczkę za duża, ale na jedną noc. Zresztą tu jest
bardzo ciepło. Można się nawet obejść bez pidżamy. Zaraz zaprowadzę cię do łazienki. Umyjesz się
i spać.
Jacek posłusznie pozwolił sobą kierować. Niebawem umyty, odświeżony, ubrany w błękitną
pidżamę Helberga, stał na środku pokoju i rozglądał się niepewnie. Anita spojrzała na niego i
parsknęła śmiechem. — Nie rób takiej zrozpaczonej miny. Wyglądasz, jakbyś szedł na ścięcie. Czy
rzeczywiście wydaję ci się taka przerażająca?
— Zsunę razem fotele i na nich się prześpię — powiedział Jacek. — Przykryję się kocem albo tą
narzutą.
— Oszalałeś? — oburzyła się. — Czy ty sobie wyobrażasz, że ja bym pozwoliła na to, żebyś się
męczył na fotelach? Zobacz, jaki tapczan szeroki. Nie tylko dwie ale trzy osoby mogą się zmieścić
bez trudu. Nie zawracaj głowy fotelami. Pomóż mi lepiej posłać tapczan.
— Ale… — próbował oponować Jacek. Chciał być jednak lojalny wobec Helberga.
— Żadnego „ale”. Ja tu decyduję. Podnoś tapczan.
Podniósł. Wyjęła dwie poduszki, ogromne prześcieradło i dwie kołdry.
— Jak będziesz koniecznie chciał, to możesz spać pod osobną kołdrą. Widzisz, jaki luksus?
— Może jednak byłoby lepiej, żebym spał na fotelach — bronił się coraz słabiej Jacek. Nie mógł
oderwać oczu od rozchylającego się niedyskretnie szlafroka.
Anita pieszczotliwie poklepała go po policzku. — Nie bądź nudny.
— Zdawało mi się, że kochasz Roberta — powiedział, nie patrząc na nią.
— Oczywiście, że kocham Roberta.
— Więc…? Nie bardzo rozumiem.
Podeszła do niego i z bliska zajrzała mu w oczy. — Myślę, że ci się trochę podobam. Tak mi się
wydaje.
Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć głosu z gardła. Poczuł, jak Anita dotyka jego
włosów. Objęła go mocno za szyję i pocałowała w usta. — Chodź — szepnęła.
Był jasny dzień, kiedy Jacek otworzył oczy. Przez chwwilę nie mógł się zorientować, gdzie jest i
co się z nim dzieje. Zdziwionym spojrzeniem wodził po ścianach zawieszonych dywanami. To nie
„Halama”, myślał sennie. Po na pewno nie „Halama”. Chciało mu się jeszcze spać. Zamknął oczy,
ale jakiś wewnętrzny niepokój nie pozwolił mu zasnąć. Usiadł na tapczanie i rozejrzał się. Powoli
wracał do rzeczywistości. Helberg, kolacja u „Jędrusia”, zielona chevroleta, Anita… Gdzie Anita?
Co za cudowna babka. Nie było jej w pokoju. — Anita! — zawołał. — Anita! — powtórzył
głośniej. Nikt się nie odezwał. „Pewnie myje się w łazience” — pomyślał i znowu się położył. Czuł
miłe rozleniwienie w całym ciele. Z przykrością myślał o tym, że musi Wstać i czegoś się napić.
Paliło go pragnienie.
Leżał i czekał, aż Anita wróci z łazienki. Nie wracała. Przewrócił się na bok i przez dłuższą chwilę
trwał w rozkosznym błogostanie. „Żeby tak sobie pospać do wieczora” — westchnął. Spojrzał na
niebieską pidżamę i nagle uprzytomnił sobie, ze przecież rano ma przyjechać żona Helberga. „Która
to godzina”? — Sięgnął po zegarek, leżący na nocnym stoliczku. Od razu oprzytomniał i zerwał się
na równe nogi. — Rany boskie! — krzyknął. — Dziesiąta!
Zaczął biegać po pokoju, nie wiedząc, co robić. Jeżeli żona Helberga przyjechała pośpiesznym z
Warszawy, to powinna już dawno tu być. Co się stało? Widocznie nie przyjechała. Gdzie Anita?
Niemożliwe, żeby się tyle czasu kąpała. — Anita! — krzyknął. — Anita! — Cisza. Stanął i zaczął
nasłuchiwać. Z głębi domu nie dolatywały żadne odgłosy.
Zrzucił pidżamę i, rezygnując z mycia, zaczął się pospiesznie ubierać. Znowu pojawił się
wczorajszy niepokój. Otworzył drzwi i wyszedł. W łazience nie było Anity. Zeszedł więc na dół i
niezdecydowany zatrzymał się w hallu. — Czy jest tu kto? — spytał i nie wiadomo dlaczego
przestraszył się własnego głosu. Nikt mu nie odpowiedział. Zaczął więc krążyć po mieszkaniu,
stukając do różnych drzwi i zaglądając do pustych pokoi. „Może ktoś jest w kuchni?” — pomyślał,
usiłując zapanować nad zdenerwowaniem. „Na pewno są w kuchni.” Ruszył zdecydowanym
krokiem i otworzył drzwi. Stanął jak skamieniały.
Pod oknem, głową zwrócone w kierunku kredensu, leżało ciało Helberga w kałuży zakrzepłej
krwi.
Rozdział III
W pierwszej chwili Jacek nie wierzył w to, co zobaczył. Był pewien, że to koszmarny sen. Sporo
czasu upłynęło, zanim zdecydował się poruszyć. Zbliżył się ostrożnie i pochylił się nad piękną
głową, ozdobioną siwą czupryną. Twarz była łagodna, spokojna. Mogło się zdawać, że Helberg śpi.
Jacek, pokonując wewnętrzne opory, dotknął nieśmiało jego ręki. Nie mogło być wątpliwości. Miał
przed sobą trupa.
Co robić? Trzeba zawiadomić milicję. Gdzie tu telefon? Natychmiast musi zadzwonić do
komendy. Gdzie telefon? Miał straszliwie wyschnięte gardło. Czuł, że nie będzie mógł wydusić z
siebie ani słowa. Podszedł do zlewu, pochylił się pod kranem i pił, pił długo, chciwie. Potem
wyprostował się, odetchnął głęboko i otarł dłonią mokrą I twarz.
Pojawiła się refleksja. Zawiadomi milicję i co? Zaaresztują go. Oczywiście. Natychmiast go
zaaresztują i wsadzą do więzienia. Milicjantom sprawa będzie się wydawała najzupełniej jasna.
Spędził noc z przyjaciółką Helberga, a następnie w czasie kłótni zabił go. Prosta, banalna sprawa.
Jakież może przedstawić dowody na to, nie jest mordercą? Żadnych, absolutnie żadnych. Wyszedł z
kuchni i począł biegać po mieszkaniu w nadziei, że jednak kogoś znajdzie, chociaż wiedział
doskonale, że dom jest pusty. „Co się stało z Anitą? — myślał. — Uciekła. A może to ona
zamordowała Helberga? Gdzie się podzieli gospodarze? Przecież w nocy rozmawiał z tą panią i
słyszał głos jej męża z sąsiedniego pokoju. Dlaczego ich nie ma? Dlaczego nie przyjechała żona
Helberga?”
To były pytania, na które w żaden sposób nie mógł znaleźć odpowiedzi. Wiedział tylko jedno:
został wplątany w jakąś straszliwą, zbrodniczą intrygę i nie miał pojęcia, jak z tego wybrnąć.
Zawiadomić milicję źle, nie zawiadomić jeszcze gorzej. Bo gospodarze wrócą, zaalarmują
komendę, zacznie się śledztwo. Bez większego trudu dojdą do tego, że widziano go wieczorem w
towarzystwie Helberga. Ta zielona chevroleta to dosyć znaczny wóz. Rachunek u „Jędrusia” także
był niemały. Takich gości kelner na pewno pamięta. Helberg to była bardzo charakterystyczna,
rzucająca się w oczy postać. Kto go zabił? Anita? Dlaczego? A może ci gospodarze? Ale w takim
razie, dlaczego Anita zniknęła? A może wykończyli Helberga do spółki? Co się kryje za tym
morderstwem? Jeżeli Anita i gospodarze uciekli po dokonaniu morderstwa, to bardzo długo mogą tu
leżeć zwłoki Helberga i nikt się nie dowie o jego śmierci. W każdym razie nie należy się spieszyć z
zawiadomieniem milicji. Przecież mógł nie wejść do kuchni i nic nie zobaczyć. W razie czego tak
się będzie tłumaczył. Jeżeli wzięto by go na przesłuchanie, to powie całą prawdę, nie powie tylko,
że widział trupa Helberga. To chyba było najrozsądniejsze. Nic nikomu nie mówić, wiać stąd jak
najprędzej i wracać do „Halamy”. Ach, żeby mógł się poradzić Ewy. Ona na pewno wiedziałaby,
jak się zachować w takiej sytuacji. Ewa… Czy mu przebaczy, jeżeli się dowie? Zdradził ją jak
ostatnia świnia. I to z kim? Być może z morderczynią. Diabli nadali, to wszystko przez tę cholerną
syrenkę. Bo przecież gdyby mu się nie popsuła, to nie poznałby Helberga teraz najspokojniej
siedziałby sobie w „Halamie” z Kaziem.
Nagle wydało mu ‘się, że coś się poruszyło w kuchni. Poczuł, jak włosy podnoszą mu się na
głowie z przerażenia. Uciekać, uciekać! W paru susach skoczył na górę, chwycił kożuch i, gubiąc
po drodze rękawice, wybiegł aa dwór. Drzwi były otwarte. „A może zamknąć?” — pomyślał.
Pośpiesznie wyjął z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku. Tak będzie lepiej, oczywiście, że tak
będzie lepiej. Nikt z przypadkowych przechodniów nie wejdzie do tego domu i nie zobaczy.
Brnął pośpiesznie przez śnieg, zapadając się po kolana. Zatrzymał się i otarł mokre od potu czoło.
Był zasapany, dyszał ciężko, z trudem chwytał oddech. Parę razy obejrzał się za siebie, jakby chciał
sprawdzić, czy nikt go nie goni. Rozgorączkowana wyobraźnia podsuwała mu niesamowite obrazy.
Przerażenie ogarniało go na myśl, że lada chwila zobaczy zakrwawionego Helberga, biegnącego za
nim po śniegu. „Zwariowałem, na pewno zwariowałem” — powtarzał w myśli, przedzierając się
przez zaspy.
Wreszcie wypadł na szosę i począł biec w dół, ślizgając się i przewracając. Zwolnił, bo nie miał
już sił. Czuł, jak strużki potu spływają mu po plecach. Krew przyśpieszonym rytmem waliła w
skroniach.
Zatrzymał się przy starej witkiewiczowskiej kapliczce. Podniósł; głowę i popatrzył na
drewnianego świątka. Potem zrobił kilka głębokich wdechów i ruszył dalej równym krokiem.
Powoli się uspokajał. Starał się myśleć o czym innym, nie pozwolić rozhulać się wyobraźni.
Mimo wysiłków nie mógł jednak zapomnieć o tym, co się stało. Obraz nieruchomego ciała
Helberga wracał nieustannie z rozpaczliwą natarczywością. „A może on jeszcze żył?” — pomyślał
Jacek. — Może trzeba go było ratować?” Wiedział przecież, że to nie miałoby sensu. Trup był
zimny i sztywny. Helberg nie żył na pewno od paru godzin.
— Może pana podwieźć?
Drgnął gwałtownie i odwrócił się przerażony. Zobaczył szeroko uśmiechniętą twarz górala.
— Niech pan siada. Co się pan tak będzie męczył. Drogo nie wezmę. Pan do Zakopanego?
— Tak.
— A w Zakopanem gdzie pana zawieźć?
— Chciałbym do „Halamy”‘.
— No, to jedziemy do „Halamy’’… Wio…! — Świsnął bat. Krępy, mocny kasztan ruszył
raźniejszym kłusem.
Jacek patrzył na ośnieżone, błyszczące w słońcu świerki i nagle wydało mu się, że to nieprawda,
że to wszystko wcale się nie zdarzyło. Cała ta historia była tak niesamowita, tak zupełnie nierealna,
że trudno było w nią uwierzyć. „To przecież nie mogło się stać. To nie mogło się stać — powtarzał
w myśli. — To jakiś film, jakaś powieść kryminalna, ale w rzeczywistości takie rzeczy się nie
dzieją. To niemożliwe…”
Góral próbował nawiązać rozmowę. Widząc, że jego pasażer jest jakiś nieprzytomny, wzruszył
ramionami i umilkł. W milczeniu zajechali do „Halamy”.
Jacek zapłacił i wysiadł z sanek. Przez chwilę stał niezdecydowany. Co powie? Jak usprawiedliwi
swoją nieobecność? Nie musiał się usprawiedliwiać, ale powiedzieć coś wypada.
Wolno wszedł po oblodzonych schodach. Pierwszy powitał go portier. — A, dzień dobry, panie
redaktorze. Dobrze, że pan wrócił. Niepokoiliśmy się już o pana. Klucz po pańskiego pokoju jest na
górze. Rózia akurat sprzątała jego pokój.
— O ho, ho — roześmiała się. — Ale się pan gdzieś zabałaganił. Czy to tak ładnie? Przynoszę
dzisiaj rano śniadanie, stukam, nikt nie otwiera. Pobiegłam na dół, a portier mi mówi, że pan wcale
na noc nie wrócił. No, no. A co będzie, jak powiem żonie?
— Spotkałem kolegów — powiedział niepewnie Jacek. — Zasiedzieliśmy się. Zrobiło się późno.
Zanocowałem u jednego z nich. Nic się przecież nie stało.
Zabrzmiało to widocznie jakoś trochę dziwnie, bo Rózia spoważniała i spojrzała na niego
uważniej. — Pewnie, że się nic nie stało. Tylko pan Mierzwiński trochę się denerwował. Chciał już
nawet dzwonić na milicję, żeby pana szukali.
— Zwariował?! — krzyknął zdenerwowany Jacek. — Po co od razu na milicję.
— Pewnie pan Mierzwiński myślał, że może jakiś wypadek. Napije się pan kawy?
— Nie, na razie dziękuję. Może potem.
— Przyniosę, to się pan namyśli.
Rózia wyszła. Jacek rzucił się na łóżko. Kłamstwa, same kłamstwa. Już się skończyło spokojne,
beztroskie życie. Teraz będzie tylko czekał na to, że go zakują w kajdany i zaprowadzą do
więzienia. Czy nic tam nie zostawił? Chyba nie. Kożuch jest… czapka jest. A rękawiczki? Gdzie
rękawiczki? Nie miał ich na rękach, kiedy jechał sankami. Zerwał się i skoczył do kożucha.
Gorączkowo zaczął szukać po kieszeniach. Rękawiczek nie było ani w kieszeniach kożucha, ani
spodni, ani marynarki, ani w szafie. Pamiętał, że miał rękawiczki, kiedy wsiadał z Helbergiem do
chevrolety. Zostawił, zostawił je w tej willi. A może zgubił, jak biegł po śniegu do szosy? To także
możliwe. A zresztą przecież nie on jeden nosi skórzane rękawiczki. Nie ma się co przejmować.
Pies. Jeżeli dadzą powąchać psu milicyjnemu jego rękawiczki, to koniec. Roześmiał się. Co za
nonsens. W jaki sposób pies może naprowadzić na jego ślad? Bzdura. Przecież jechał sankami.
Rozległo się pukanie do drzwi. Jackowi krew uderzyła do głowy.
— Proszę. Wszedł Kazik.
— No, jesteś nareszcie. Gdzieżeś się ty, do cholery, tak zabradziażył? Myślałem już, ze bryknąłeś
z Zakopanego z jakimś kociakiem.
— Wolno mi chyba robić, co mi się podoba — burknął zirytowany Jacek. — Jestem już w tym
wieku, że nie potrzebuję nianiek. Nie sądzisz?
Kazik zdziwiony spojrzał na przyjaciela.
— Jacuniu, co cię ugryzło? Co ci jest? Kac? A może zawód miłosny? Nie zgodziła się? No,
powiedz prawdę. Nie wstydź się. To żadna hańba.
— Odpieprzcie się wszyscy ode mnie! — krzyknął histerycznie Jacek.
— Człowieku, co się z tobą dzieje? Chory jesteś?
— Nic się ze mną nie dzieje, ale mam już dosyć tych wszystkich indagacji. Najprzód Rózia, teraz
ty. Cholery można dostać. Nie przyszedłem na noc, to nie przyszedłem, i nikomu nic do tego.
Kazik wzruszył ramionami. — Widzę, że cię coś mocno stuknęło. Wiesz, co ci powiem? Połóż się
spać. Jak się porządnie wyśpisz, to potem pogadamy. Cześć.
Zaraz po wyjściu Kazia, Rózia przyniosła śniadanie. — Niech pan dużo nie je, bo to już obiad
niedługo — przestrzegła życzliwie. — I najlepiej niech się pan położy, mizerniutko coś pan
wygląda.
— Dobrze, dobrze, dziękuję — mruknął Jacek, nie patrząc na pokojówkę.
Został sam. Nareszcie. Odetchnął z ulgą. Zjadł śniadanie, nie czując smaku jedzenia, rozebrał się,
włożył szlafrok i poszedł do łazienki.
Leżał w wannie, z zamkniętymi oczami, i czuł, jak woda wyciąga z niego zmęczenie i
zdenerwowanie. Znowu zwyczajne, codzienne życie, takie, jakie lubił najlepiej. Och, żeby
wszystko tamto mogło być tylko strasznym snem. Co to by była za rozkosz, co za rozkosz. Obudzić
się i mieć pewność, że nic się takiego nie stało, że to tylko senne zmory po zbyt obfitej kolacji w
„Halamie”. Umył się, wrócił do swego pokoju i długo, bardzo starannie golił się, patrząc z
niechęcią na swą zmiętą, mizerną twarz i przekrwione oczy. „Jakby sędzia zobaczył taką gębę, to
bez namysłu dałby mi dziesięć lat pudła” — pomyślał melancholijnie.
Wsunął się pod kołdrę i starał się zasnąć, ale nie mógł. Zbyt dużo bezładnych, stłoczonych myśli
rozsadzało mu czaszkę. Ciągle jeszcze nie był pewien, czy jednak nie powinien pójść do komendy
milicji i powiedzieć wszystko. Oczywiście, ze to było najwłaściwsze załatwienie sprawy, fale nie
miał odwagi tego zrobić. Po prostu bał się, że go z miejsca zamkną i później się tłumacz…
Wyobraził sobie zimną, ciemną celę więzienną. Po ścianach ścieka wilgoć. Jest duszno, nie ma
czym oddychać. Nie, nie, wszystko, byle nie to. A może zadzwonić do Ewy? I co jej powie? Że się
przespał z jakąś rudą wampirzycą? Co ma na swoje usprawiedliwienie? Nic — absolutnie nic. Ze to
miała być tylko taka sobie niewinna komedia? A któż w 10 uwierzy? W każdym razie nie Ewa. Ale
sobie narobił. Niech to wszyscy diabli. Może najlepiej byłoby wrócić do Warszawy? Ale taka nagła
ucieczka z Zakopanego wszystkim wyda się podejrzana, jeszcze do tego po tej nocy spędzonej poza
„Halamą”. I tak źle, i tak niedobrze. Co robić? Nie miał się kogo poradzić. Przecież Kaziowi nie
mógł się zwierzyć z takiej historii. Porządny chłopak, ale gaduła, plotkarz. Wszyscy znajomi w
kraju i zagranicą natychmiast zostaliby poinformowani w „największej tajemnicy”, że Jacek… Nie,
nie, Kazio nie wchodził w rachubę.
Zasnął przed samym obiadem. Zbudziła go poczciwa Rózia. — Niech pan wstaje, szybko. Zupa na
stole.
Zerwał się. Był umyty, ogolony, więc tylko pośpiesznie narzucił na siebie ubranie i zbiegł do
jadalni. Wszyscy już siedzieli na swoich miejscach.
Młode panie, siedzące przy jego stoliku, przyglądały mu się z większym niż zwykle
zainteresowaniem. Uśmiechały się dyskretnie.
— Jakżeż tam narty? — spytała blondynka.
— Nie jeździłem dzisiaj. Zrobiłem sobie taki maleńki odpoczynek.
— Na pewno się panu przyda odpoczynek.
Jacek jadł wolno. Nie miał apetytu. Jego towarzyszki wstały i poszły. Prawie sam został w jadalni.
Przysiadł się do niego Kazik.
— No jak tam? Lepiej?
— Wspaniale.
— Coś ty taki dziwny, Jacuś?
— Wcale nie jestem dziwny. Zdaje ci się.
— Niech ci będzie. Nie chcesz nic mówić, to nie. — Kazik wstał, przeszedł się po jadalni i wyjrzał
przez okno. — Ciekawe, czego szukają tu ci milicjanci — powiedział.
Jacek poderwał się. — Jacy milicjanci?
— No, ci tutaj. Popatrz.
— Gdzie oni idą? — spytał cicho Jacek.
Kazik wzruszył ramionami. — A bo ja wiem? W każdym razie nie do nas. Mijają „Halamę”. O,
popatrz, jaki gruby fajny. A może ty coś przeskrobałeś? Przyznaj się. Może ciebie szukają?
Włóczysz się gdzieś po nocach, to diabli cię wiedzą…
— Nie wygłupiaj się — powiedział zbyt głośno Jacek, a jego głos zabrzmiał nienaturalnym
falsetem.
Nie oglądając się na Kazika, pobiegł na górę. Zamknął starannie drzwi i rzucił się na łóżko. W tej
chwili zdał sobie sprawę z tego, że nigdy już nie zazna spokoju, że każdy napotkany przypadkowo
milicjant będzie budził w nim przerażenie, że każdy żart, każde jakieś trochę bardziej dwuznaczne
spojrzenie będzie wyprowadzać go z równowagi. „A jeżeli już znaleźli trupa Helberga? Jeżeli
śledztwo jest w toku? Przecież w każdej chwili mogą przyjść po niego. Trzeba wyjechać, wyjechać
jak najprędzej, uciec stąd. W każdym razie w Warszawie będzie czuł się pewniejszy. Jest Ewa, która
się zna na tych wszystkich prawnych sprawach, są koledzy, przyjaciele. Nie jest sam, otaczają go
bliscy, życzliwi ludzie. A tutaj? Co się stanie, A jak go nagle wsadzą w Zakopanem do ciupy?
Rozpacz. Przewiozą go do Krakowa i rób, co chcesz. Kto go tam będzie ratował? Nie, nie, trzeba
natychmiast stąd wyjeżdżać. Nie można ryzykować.
Zerwał się, zdjął z szafy walizę i zaczął się gorączkowo pakować. W tej chwili ktoś zastukał.
Otworzył drzwi i wpuścił do pokoju Lusię.
Roześmiała się. — Co pan taki przestraszony. Nic się nie stało. Telefon do pana. Warszawa. Żona
dzwoni.
Zbiegł szybko na dół. W słuchawce posłyszał wesoły, radosny głos Ewy.
— Jak się masz, Jacusiu. Strasznie się za tobą stęskniłam. Wyobraź sobie, kochany, że mam
wspaniałą wiadomość. Zieliński wyzdrowiał. Staje w tej sprawie. Ja jestem wolna. Przyjeżdżam do
ciebie jutro.
— Jutro?
— Tak, jutro. Nie cieszysz się?
— Strasznie się cieszę. Oczywiście. To wspaniale. Właśnie ja miałem zamiar wracać do
Warszawy…
— Tak się za mną stęskniłeś? Biedaku. No, nic się nie martw, jutro już będziemy razem w
„Halamie”. Będzie wspaniale. Pa, Całuję mocno, mocno.
— Czym przyjeżdżasz, pociągiem czy autobusem?
— Prywatnym wozem. Zabiera mnie znajomy prokurator. Bardzo miły, inteligentny pan. Poznasz
go. Na pewno ci się spodoba. Do widzenia, kochanie. Do jutra.
Jacek odłożył słuchawkę. Przez chwilę wpatrywał się otępiałym wzrokiem w zielony telefon.
Chevroleta także była zielona, tylko trochę ciemniejsza… Piękny wóz. Jak fantastycznie ciągnął
wtedy tam pod górę. Ewa przyjeżdża. Jaka zadowolona, jaka szczęśliwa… Jak mogłoby być
wszystko cudownie, żeby… żeby nie był takim skończonym idiotą. Cholera jasna! W bezsilnej
wściekłości miał ochotę walić z całej siły głową o ścianę. Przecież to jego wina, tylko i wyłącznie
jego wina. Głupie bydlę. Zachciało mu się niezwykłych przygód. Z pierwszym napotkanym
facetem poszedł na wódkę i od razu bruderschaft, i od razu jakieś przyjacielskie przysługi. Jak w
ogóle mógł się zgodzić na taką kombinację? Chyba tylko to go może 1 Usprawiedliwiać, że był
pijany. Ale właściwie nie był taki bardzo pijany. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co robi.
Zaczarował go ten Helberg czy co? Nieprawdopodobne.
Wrócił do siebie na górę i wyjął rzeczy z walizki. „Ewa przyjeżdża, Ewa przyjeżdża” — tętniło
mu w głowie. Co to będzie? Co jej powie? Czy powinien jej powiedzieć prawdę? Nie, chyba lepiej
nie. Lepiej zaczekać, co z tego wszystkiego wyniknie. A może nikt się w ogóle nie będzie czepiał?
Przecież to możliwe. A co z pokojem? Trzeba porozmawiać z kierowniczką. Kierowniczka przyjęła
go bardzo życzliwie.
— Jak się pan u nas czuje? Mam nadzieję, że dobrze. Pogoda dopisuje.
— Telefonowała do mnie żona i właśnie…
— Wiem, wiem. Rozmawiałam z pańską żoną. Dostaniecie państwo dziewiątkę. To bardzo
wygodny pokój. Akurat jutro się zwalnia. Na pewno się pan cieszy, że żona przyjeżdża.
— O tak, oczywiście. Dziękuję pani.
Więc wszystko było załatwione. Pokój zarezerwowany, Ewa przyjeżdża. Mają przed sobą przeszło
trzy tygodnie. Mogłyby to być wspaniałe trzy tygodnie, żeby… No, trudno, stało się. Nic już na to
nie można poradzić. Nie pozostaje nic innego, jak czekać. Może jednak wszystko dobrze się
skończy. Przecież nie jest mordercą. Jeżeli zawinił, to tylko wobec Ewy. Ze śmiercią tego człowieka
nie ma nic wspólnego.
Nie mógł już dłużej zadręczać się ponurymi myślami. Poszedł do pokoju Kazia.
— Nie wybrałbyś się na narty?
— Skąd w tobie nagle taki sportowy duch. Chyba nie jesteś w najlepszej formie.
— Toteż nie mówię o zjazdach z Kasprowego. Mam na myśli taki ulgowy spacerek. Muszę
odetchnąć trochę świeżym powietrzem.
Przyjechała Ewa.
Przywitała się z Jackiem bardzo serdecznie, wyściskała go, wycałowała. — Nie masz pojęcia, jak
się cieszę, że udało mi się wyrwać z tej Warszawy. Przyznam ci się, ze niewielką miałam nadzieję,
że w ogóle przyjadę. No, chodź do pokoju. Rozpakuję się. Musisz mi opowiedzieć, co tu porabiasz.
Portier, wspomagany przez Jacka, zaniósł walizki na pierwsze piętro.
Ewa zaczęła się rozpakowywać. Wieszała sukienki do szafy, układała bieliznę na półkach. Była
podniecona, szczęśliwa. Dopiero po pewnym czasie zorientowała się, że Jacek jest jakiś nieswój.
Przestała zajmować się sukienkami. Podeszła do niego, położyła mu ręce na ramionach i przyjrzała
mu się uważnie.
— Co ci jest?
— Nie, nie, nic mi nie jest, zupełnie nic.
— Mizernie wyglądasz. Źle się czujesz?
— Ależ czuję się doskonale. Kiepsko spałem. To może dlatego. Mieliśmy w nocy straszny halniak.
O nic już nie pytała. Kończyła się rozpakowywać. Jacek wiedział, że musi coś powiedzieć. Nigdy
jeszcze wobec Ewy nie czuł się tak skrępowany.
— Bobrze ci się jechało, kochanie?
— Znakomicie. Wojnar ma doskonały wóz. Świetnie prowadzi.
— To ten prokurator?
— Tak. Przemiły człowiek. Bardzo kulturalny. Musisz poznać. Mieszka na Antałówce. Czy ty,
Jacku, naprawdę nie jesteś chory?
— Co ty z tymi chorobami? Dlaczego ciągle o to pytasz?
— Bo jesteś jakiś dziwny. Zachowujesz się tak, jakbyś był niezadowolony z tego, ze
przyjechałam.
— Ale skądże. Dajże spokój. Bardzo się cieszę.
— A może ja ci pokrzyżowałam jakieś plany? Przyznaj się.
— Co ty masz za pomysły? Jakież ja mogę mieć plany!
— No, nie wiem. Różne plany miewają mężczyźni.
— Ewo, na miłość boską, przestań. Bardzo się cieszę, że przyjechałaś. Nie mam i nie miałem
żadnych planów.
— A jak tam twoja twórczość? — spytała, zmieniając temat.
— Jeszcze nic nie zrobiłem.
— O, widzę, ze się lenisz. Trzeba się będzie za ciebie zabrać. A jak tam Kazio?
— Jest.
— Nie dopinguje cię do roboty?
— Przede wszystkim jego trzeba by zdopingować. Tobie się zdaje, że on taki pracuś.
— Zdaje się, żeście się obaj dobrali — roześmiała się Ewa. — No, ale nic. Już ja was tutaj
zorganizuję. Spokojna głowa. A jakie towarzystwo w „Halamie”?
Jacek wzruszył ramionami. — Bo ja wiem. Nie interesuję się specjalnie tutejszym towarzystwem.
— A kim się interesujesz?
— Nikim.
— Mną także nie?
— O tobie nie mówię. Sądziłem, że pytasz…
Poklepała go czule po policzku. — Wymizerowałeś się, mój biedaku. Chyba cię nie głodzą?
Muszę się tobą zaopiekować. Zaraz od jutra. Oj, ci mężczyźni. Zawsze jak małe dzieci. Bez
przerwy trzeba ich pilnować.
Zadźwięczał gong, wzywający na kolację.
W jadalni podbiegł do nich Kazio i zaczął się entuzjastycznie witać z Ewą.
— Jak to świetnie, że przyjechałaś. Strasznie się cieszę. Nie masz pojęcia, jak tutaj biedny Jacuś
tęsknił za tobą. Nawet trochę zmizerniał. Pogodę mamy cały czas znakomitą. Warunki narciarskie
wspaniałe. Poszalejemy sobie na nartach. Przywiozłaś chyba narty?
— Oczywiście.
Kazia przeniesiono na miejsce Jacka do trzech młodych pań. Jacek z Ewą zostali przydzieleni do
starszego małżeństwa. On miał minę zgorzkniałą i zaraz na wstępie zaczął opowiadać o złym
funkcjonowaniu grubego jelita. Ona, tęga, energiczna, obdarzona wspaniałym apetytem, twierdziła
z całą stanowczością, że dolegliwości męża zaczęły się od momentu, gdy zjadł większą ilość
niewłaściwie przyrządzonych pierogów leniwych. Skorzystała też z okazji, żeby wygłosić krótki
wykład na temat, jak należy przyrządzać leniwe pierogi.
Ewa udała ogromne zainteresowanie problematyką kulinarną. Jacek w milczeniu jadł wątróbkę,
która z trudem przechodziła mu przez gardło.
— Świetna jest ta wątróbka — powiedziała Ewa. — Co tak jesz, jakby ci nie smakowało?
— Jakoś nie mam apetytu.
Po kolacji Jacek zaproponował: — Może obejrzymy telewizję?
— O, nie, nie — sprzeciwiła się zdecydowanie Ewa. — ‘Zmęczona jestem. Chodźmy do pokoju.
Jacek szedł jak na ścięcie. Wiedział, ze czeka go najcięższa chwila w jego życiu.
Ewa wzięła kąpiel, starannie ułożyła sobie włosy, dotknęła pachnącym korkiem za uszami i
wsunęła się pod kołdrę. W białej pidżamce, przybranej różową wstążką, wyglądała jak pensjonarka.
Jacek krążył po pokoju, dotykając niepotrzebnie różnych przedmiotów.
— Dlaczego się nie kładziesz?
— Tak, tak, zaraz.
— Co ci jest?
— Nic.
— To dlaczego się tak głupio kręcisz? Aha, przywiozłam ci tę niebieską pidżamę, którą tak lubisz.
Jacek drgnął gwałtownie i spojrzał na nią przerażony.
— Jaką niebieską pidżamę?
— No tę, którą ci w zeszłym roku kupiłam na imieniny. Nie pamiętasz? Co się tak patrzysz?
— Nie, nic. Dziękuję ci.
— Położyłam na półce w szafie. Weź ją sobie.
— Dobrze.
— Idź się umyć. Łazienka wolna. Na co czekasz?
— Tak, tak, oczywiście. Zaraz…
Przyglądała mu się z rosnącym zdziwieniem. — A może byś mnie tak pocałował — powiedziała.
Wtedy Jacek wybuchnął. — Nie mogę, nie mogę. Nie zniosę tego dłużej. Nie zniosę!
Przestraszyła się i usiadła na łóżku. — Jacku, co się z tobą dzieje? Chodź tu do mnie. Siadaj. W tej
chwli siadaj tutaj.
Posłusznie usiadł na jej łóżku, ukrył twarz w dłoniach i wybuchnął płaczem.
Zerwała się i objęła go wpół. — Jezus, Maria! Co ci jest? Co się z tobą dzieje? Jacuniu. Powiedz,
co się stało.
Podniósł głowę i otarł mokrą od łez twarz. — Zabij mnie, ale tak dłużej nie mogę — powiedział
zdławionym głosem. — Muszę ci powiedzieć… Zdradziłem cię. Jestem podłe bydlę. Zdradziłem
cię. Słyszysz? Zdradziłem cię! — Teraz już krzyczał.
Położyła mu dłoń na wargach. — Ciszej. Nie wrzeszcz tak. Po co cały Zaiks ma słyszeć, że mnie
zdradziłeś?
— Jestem bydlę, skończone bydlę — powtarzał Jacek. — Bij mnie. Dlaczego mnie nie bijesz? Wal
mnie w mordę.
— W tej chwili się uspokój — powiedziała energicznie. — Dosyć już tych histerii. Zachowujesz
się jak głupi smarkacz. Wstyd mi za ciebie. Uspokój się i powiedz po ludzku, co się stało.
— Zdradziłem cię.
— To już słyszałam. Ale chyba coś jeszcze masz na sumieniu.
— Ja cię kocham.
— Aha, kochasz mnie i dlatego przesypiasz się z innymi babkami, tak?
— To były niezwykłe okoliczności. Ja… ja nie miałem zamiaru…
— Rozumiem. Ty nie miałeś zamiaru, tylko ona cię zgwałciła. Mój ty biedaku. I po co ty mi
właściwie to wszystko opowiadasz?
— Bo przecież nie mogę… nie mogę być z tobą nieszczery.
— Ale jak flirtowałeś z Joanną, to nie byłeś taki bardzo szczery.
— Pomiędzy mną a Joanną nic nie było, absolutnie nic. — Zupełnie niewinny flirt. Tylko raz ją
pocałowałem w policzek.
— Powiedzmy. Czy naprawdę tak cię to wyprowadziło z równowagi, że mnie zdradziłeś?
— Oczywiście. Słowo honoru. A poza tym…
— Co poza tym?
— Poza tym jeszcze to morderstwo…
Zerwała się na równe nogi. — Jakie morderstwo? Zamordowałeś kogoś?
— Nie. Ja nie. Ale… ale trup był w kuchni. Helberg. Cały zakrwawiony.
Położyła mu dłoń na czole. — Słuchaj, Jacku, czy ty nie masz gorączki? Co ty opowiadasz?
Zastanów się.
Wstał i zaczął biegać po pokoju. — Nie mam żadnej gorączki. Daj mi spokój. Znalazłem trupa
Helberga w kuchni na podłodze. Słowo ci daję. Musisz mi wierzyć.
Chwyciła go mocno za rękę. — Czekaj, czekaj. Przede wszystkim przestań się tak miotać. Usiądź
spokojnie. O tak. A teraz porozmawiajmy, możliwie bez zdenerwowania. Proponuję, żebyś mi
wszystko opowiedział od początku. Zacznij od chwili, kiedy wyjechałeś z domu.
— Masz rację, masz rację. Oczywiście, że ty przecież nie możesz wiedzieć, kto to był Helberg. Ty
się w ogóle nie orientujesz w tym wszystkim.
— No, właśnie. I dlatego chciałabym posłyszeć całą historię. Tylko musisz mówić, prawdę.
— Ależ oczywiście, że powiem prawdę. Dlaczegoż miałbym kłamać. Przecież już ci
powiedziałem najgorsze, że cię zdradziłem.
Wetknęła mu papierosa do ust i zapaliła. — No, mów, mów. Nie trać czasu.
Jacek zaciągnął się głęboko, westchnął i zaczął opowiadać. Było to trochę chaotyczne
opowiadanie. Ewa często musiała mu przerywać, żeby zapytać o jakiś szczegół, ale wreszcie
dowiedziała się wszystkiego.
— Więc twierdzisz, że ten człowiek nie żył?
— Na pewno nie żył. Był zimny i sztywny.
— I była krew?
— Tak, kałuża krwi.
— Nie orientujesz się, czy został zastrzelony, czy zabity nożem?
— Nie mam pojęcia. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem.
— I nie dałeś znać milicji?
— Nie.
— Na miłość boską! Dlaczegoż tego nie zrobiłeś?
— Bałem się, że mnie będą podejrzewali o to morderstwo i że mnie zamkną.
— Idioto, czy nie rozumiesz, że teraz twoja sytuacja jest o wiele gorsza? Dopiero teraz mogą cię
posądzić o tę zbrodnię. Trzeba było natychmiast iść na milicję.
— Nie mogłem się na to zdobyć, w żaden sposób nie mogłem. No, po prostu bałem się, że mnie z
miejsca zamkną do pudła. Żebyś ty była wtedy ze mną…
— No tak. Może jeszcze miałam ci pomagać romansować z tą rudą ciziulą? A w ogóle jak ty sobie
teraz to wszystko wyobrażasz?
Z determinacją wzruszył ramionami. — Wcale sobie nie wyobrażam. Wiem, że masz całkowite
prawo do tego, żeby się ze mną rozejść. Jak wrócimy do Warszawy, to wystąpimy o rozwód. Całą
winę oczywiście wezmę na siebie.
— O tych sprawach to jeszcze pogadamy. Na razie trzeba jakoś inteligentnie załatwić z milicją.
— A może nic nie załatwiać? Wyjedźmy jutro do Warszawy i koniec.
— Zwariowałeś? Dopiero wtedy by cię zamknęli. Przecież prędzej czy później znajdą zwłoki tego
Helberga. Najprawdopodobniej już znaleźli. Zacznie się dochodzenie. Ustalą, w czyim
towarzystwie Helberg przebywał tamtego wieczora i już cię mają. Czy przypuszczasz, że w
Warszawie cię nie znajdą?
— Więc co robić?
— Nie ma innej rady, tylko jutro z samego rana idziemy do komendy. Opowiesz im dokładnie całą
historię, tak jak mnie opowiedziałeś.
— A jak mnie zapytają, dlaczego od razu nie przyszedłem, to co?
— To im powiesz prawdę. Tutaj nie ma co szukać jakichś wykrętów. Powiesz, że się bałeś, że
byłeś oszołomiony, speszony…
Jacek spojrzał na Ewę jak zbity pies. — Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze?
— Co?
— To, że ja cię jednak bardzo kocham.
— Idź spać. Nie zawracaj głowy — powiedziała szorstko.
Rozdział IV
Jacek spał źle. Ciągłe się budził. Dręczyły go paskudne sny, które były tak natrętne i tak
plastyczne, że wydawały się rzeczywistością. Widział siebie w celi więziennej, zbitego,
skatowanego, ociekającego krwią. To znowu ukazywała mu się olbrzymia, roześmiana twarz
Helberga. Hełberg śmiał się upiornie, podnosząc w górę zieloną chevroletę. Potem pojawiła się
Anita, zupełnie naga. Ostrzyła ogromny nóż na doniczce z kaktusem i śpiewała stary szlagier
„Gdzie twoje serce”.
Zerwał się zlany zimnym potem i z trudem łapał powietrze szeroko otwartymi ustami. Męczył się.
Słyszał spokojny, regularny oddech Ewy. Nie mógł doczekać się końca tej piekielnej nocy.
Rano wstał blady, zdenerwowany. Oczy miał podkrążone, głos schrypnięty.
Ewa obrzuciła go krytycznym spojrzeniem i powiedziała: — Postaraj się doprowadzić do jakiej
takiej formy, bo wyglądasz tak, jakbyś wymordował całą rodzinę. Ogól się porządnie, zrób
gimnastykę, weź zimny prysznic i natrzyj sobie mocno twarz wodą kolońską. Wolałabym, żebyś w
komendzie milicji nie wyglądał jak bandzior.
— Czy musimy iść do tej cholernej komendy? — jęknął Jacek.
— Oczywiście. To już ustalone i nie ma o czym mówić. Nie trać czasu na zbędne dyskusje, tylko
się ubieraj.
Lusia przyniosła śniadanie.
— Dzień dobry. Piękna pogoda. Proszę wstawać i na śnieg, na narty.
— Dziękujemy za śniadanie — powiedziała Ewa.
Jacek odwrócił się tyłem do pokojówki i udawał, że z zainteresowaniem wygląda przez okno.
Lusia wyszła. Ewa rozstawiła na stole śniadanie.
— Chodź jeść.
Potrząsnął głową. — Dziękuję. Nie jestem głodny.
— Przestań się wygłupiać! — krzyknęła ostro. — Chodź w tej chwili do stołu. Masz zjeść
porządnie śniadanie i nie wydziwiać. Dosyć mam już tych histerycznych nastrojów. Wcale mnie to
nie bawi. Rozumiesz? Siadaj.
Usiadł posłusznie. Zaczynał wierzyć, że Ewa wyciągnie go jednak z tych wszystkich tarapatów.
Po śniadaniu przyszedł do nich Kazik. Był już w stroju narciarskim. Tryskał radością życia.
— No co? Idziecie? Wspaniały śnieg. Pośpieszcie się.
— Będziesz się musiał dzisiaj obejść bez naszego towarzystwa — powiedziała Ewa. — Mamy coś
do załatwienia.
Kazik uważniej przyjrzał się Jackowi i wybuchnął śmiechem. — Ewuniu, miejże litość. Coś ty
zrobiła z naszym kochanym poetą? Chłopak wykończony. Aż żal patrzeć.
— Nic mu nie będzie — uśmiechnęła się Ewa. — No, idź już, Kaziu, bo chcę się ubrać.
Zobaczymy się na obiedzie. — Wypchnęła go delikatnie za drzwi i zwróciła się do Jacka: —
Zabieraj się do golenia. — Wzięła tackę z naczyniami i wyniosła ją na korytarz.
Jacek golił się bez zapału. Perspektywa rozmowy w komendzie milicji działała na niego
przygnębiająco. Kiedy Ewa wróciła z łazienki, jeszcze raz poruszył ten temat.
— Czy jesteś pewna, że musimy rozmawiać z milicjantami?
— Przestań: Pośpiesz się.
— Traktujesz mnie zupełnie jak małe dziecko.
— A jak cię mam traktować?
Umilkł.
Byli gotowi przed dziesiątą.
— Nie zapomnij dowodu osobistego — upomniała Ewa.
— Tak, tak. Biorę portfel.
Przy wyjściu powitał ich portier. — Dzień dobry. Piękna pogoda na spacerek.
W komendzie milicji przyjęto ich bardzo uprzejmie. Porucznik Kozielski wskazał wygodne
foteliki, wyjął z szuflady biurka „gościnne” papierosy i spytał, czym może służyć. Wysłuchawszy
opowiadania Ewy, przyjrzał się obojgu podejrzliwie. Przez chwilę milczał, bazgrząc na kartce
papieru jakieś esy floresy. Wreszcie powiedział:
— Bardzo przepraszam, ale chciałbym zobaczyć dowody państwa. To taka zwykła formalność.
Ewa wyjęła z torebki dowód. — Proszę.
Porucznik przyjrzał się uważnie i spytał: — Jaki jest pani zawód?
— Pracuję w zespole adwokackim.
— I pana także poproszę o dowód.
Jacek sięgnął do kieszeni i wyjął portfel. Podał swój dowód przez biurko.
— To państwo nie są małżeństwem? — zdziwił się Kozielski.
— Jesteśmy małżeństwem.
— To dlaczego inne nazwisko?
— Jak to inne?
Porucznik spojrzał energicznie na Jacka. — Jak się pan nazywa?
— Jacek Badecki.
— To dlaczego ma pan dowód osobisty wystawiony na nazwisko Eugeniusz Madejski?
— To niemożliwe!
Porucznik zniecierpliwił się. — Co mi pan głowę za wraca. Dowód jest wystawiony na nazwisko
Eugeniusz Madejski. Niech pan spojrzy.
Ewa wyciągnęła rękę. — Niech pan pozwoli ten dowód, panie poruczniku. No tak, rzeczywiście,
Eugeniusz Madejski. — Spojrzała na Jacka. — Co to znaczy? Posługujesz się fałszywym
dowodem?
Jacek potarł dłonią czoło. — To przecież jest właśnie to nazwisko — powiedział bardzo cicho.
— Jakie nazwisko? — Głos porucznika stracił swe uprzejme brzmienie.
— Pod tym nazwiskiem miałem występować w tej willi na Cyrhli — wyjaśnił Jacek.
Ewa była bardzo zafrasowana. — To dziwna historia — powiedziała.
— Ogromnie dziwna — przytaknął Jacek. — Ja z tego wszystkiego nic nie rozumiem, ale to
absolutnie nic.
Porucznik przyjrzał się obojgu uważnie. Wstał.
— Państwo zechcą chwilę zaczekać. Wrócił w towarzystwie drugiego oficera.
Kapitan przywitał się z Ewą i z Jackiem. Głośno i wyraźnie powiedział swoje nazwisko: —
Świerczak.
— To właśnie ci państwo — wyjaśnił niezbyt potrzebnie porucznik.
Kapitan Świerczak z zainteresowaniem spojrzał na Ewę. Odruchowo obciągnął na sobie mundur i
zapiął kołnierz. Był średniego wzrostu, barczysty, mocno zbudowany. Miał dosyć wydatny, prosty
nos, mocno zarysowaną dolną szczękę i szare, lekko zmrużone oczy.
— Tutaj kolega opowiada mi jakieś dziwne rzeczy. Ewa skinęła głową.
— Bo to jest dosyć niezwykła historia.
— Czy państwo mogliby jeszcze raz wszystko od początku opowiedzieć?
— Oczywiście. Opowiedz, Jacku.
— Może lepiej ty…
— Nie, nie, moje opowiadanie będzie zawsze z drugiej ręki. Ty musisz opowiedzieć wszystko
dokładnie.
Jacek westchnął. — No, dobrze..
Kapitan słuchał uważnie. Nie przerywał ani jednym słowem. Kiedy opowiadanie dobiegło końca,
odczekał chwilę i spytał: Czy to już wszystko, co ma pan w tej sprawie do powiedzenia?
— Chyba tak. W tej chwili jestem tak zaskoczony tym dowodem osobistym, że… Przecież miałem
w portfelu mój własny dowód. Nie mam pojęcia, skąd się wziął ten.
— Kiedy ostatni raz posługiwał się pan dowodem osobistym? — spytał Świerczak.
— Dokładnie nie pamiętam, ale chyba w Warszawie, jak podejmowałem tysiąc złotych z
książeczki oszczędnościowej.
— A tutaj, w Zakopanem?
— Tutaj nie zaglądałem do dowodu. Przy meldowaniu pytałem portiera, czy trzeba dać dowód, ale
powiedział, że nie trzeba, że wystarczy wypełnić kartkę meldunkową.
— I portierowi nie dawał pan dowodu?
— Nie. Na pewno nie.
— I w Zakopanem nie podejmował pan pieniędzy z książeczki?
— Nie.
— A jak się nazywał ten człowiek, który przywiózł pana z Krakowa do Zakopanego?
— Robert Helberg.
Kapitan przysunął do siebie telefon, podniósł słuchawką i nakręcił numer. — Halo, „Orbis”?
Proszę z recepcją. Tu mówi kapitan Świerczak z komendy milicji. Niech mi pan powie, czy pan
Helberg jest u siebie w pokoju. Tak, tak. Dobrze. Dziękuję.
Odłożył słuchawkę i powiedział: — Pan Helberg jest u siebie w pokoju. Jeżeli państwo sobie
życzą, możemy złożyć mu wizytę.
Jacek osłupiałym wzrokiem wpatrywał się w mówiącego.
— Jak to…? Helberg…? Jak to?… To… to niemożliwe.
— Przed chwilą portier poinformował mnie, że Helberg jest u siebie w pokoju — powiedział z
naciskiem Świerczak. — Więc widocznie jest to możliwe.
Jacek chwycił się za głowę. — Nic nie rozumiem, nic nie rozumiem. Widziałem jego trupa. Nie
jestem wariatem. Widziałem trupa.
Ewa uspokajającym gestem dotknęła jego dłoni. — Nie denerwuj się. To się musi wyjaśnić. Czy
nie dobrze byłoby, panie kapitanie, gdyby mój mąż przyjrzał się z daleka temu panu Helbergowi?
Będzie się mógł zorientować, czy istnieje jakieś podobieństwo…
Świerczak skinął głową. — Tak, właśnie o tym myślalem. Może rzeczywiście obejrzałby pan
sobie tego Niemca.
— To Niemiec? — zdziwił się Jacek.
— Austriacki turysta. Sporo ich teraz przyjeżdża do Zakopanego. Tanio im się kalkuluje. Ale wie
pan co? — Kapitan zamyślił się i zaczął bębnić palcami po blacie biurka. — Wolałbym, żeby ten
facet pana nie widział. Czy ktoś oprócz państwa wie o tej całej historii?
— Absolutnie nikt — zapewniła Ewa. — Ani ja, ani mój mąż nie rozmawialiśmy z nikim o tej
sprawie.
— To bardzo dobrze. Chciałbym prosić, żeby państwo w dalszym ciągu na ten temat z nikim nie
mówili. Mamy prawo przypuszczać, że… — Urwał i zapalił papierosa. — Zaraz, zaraz — mówił
znowu po chwili, otaczając się kłębami dymu. — Trzeba się zastanowić. Zrobimy inaczej. Nie
będzie pan usiłował zobaczyć Helberga. To niepotrzebne. Wystarczy, że ja go panu opiszę. Wysoki,
tęgi mężczyzna, dobrze zbudowany, barczysty. Waży co najmniej dziewięćdziesiąt kilo. Zupełnie
łysy. Twarz szeroka, ścięta. Nos mięsisty, spłaszczony. Nosi okulary. Ma pięćdziesiąt kilka lat.
Jacek energicznie potrząsnął głową. — Nie, nie, to nie on. Absolutnie kto inny.
— A jak wyglądał człowiek, który się podawał za Helberga? — spytał kapitan.
— Wysoki, szczupły, bardzo elegancki. Bujna, siwa czupryna i piękna twarz, jak jakaś rzeźba.
Wybitnie przystojny mężczyzna.
— I przedstawił się panu jako Robert Helberg?
— Tak.
— I jeździł zieloną chevroletą?
— Tak.
Świerczak spojrzał na swego młodszego kolegę. — Zauważyłeś ostatnio w Zakopanym zieloną
chevroletę? — spytał. — Bo ja nie.
— Ja także nie — odparł porucznik.
— Słowo honoru, że to była zielona chevroleta — wykrzyknął Jacek.
Ewa znowu dotknęła jego ręki. — Spokojnie.
— Na dobrze, ale panowie mi nie wierzą.
— Wierzą, wierzą, tylko się dziwią. Rozumiesz chyba, to, co opowiadasz, jest dość niezwykłe.
— No tak… naturalnie, ale…
Kapitan wstał. Poprawił pas i powiedział: — Chciałbym państwu coś zaproponować. Może
przejechalibyśmy się na Cyrhlę Toporową?
— Bardzo chętnie — zgodziła się Ewa.
Jacek przybladł. — Dobrze. Jedźmy.
— Czy pan trafi do tej willi?
— Oczywiście.
— To świetnie. Zaraz jedziemy. Może państwo wyjdą z komendy i pójdą kawałek w kierunku
dworca. Wolałbym, żeby nas nie widziano razem.
— Bardzo słusznie — powiedziała Ewa.
Wyszli. Dogoniła ich szara warszawa. Kapitan z Ewą i Jackiem stłoczyli się na tylnym siedzeniu.
Porucznik usiadł koło kierowcy.
— Wspomniał pan, że miał pan klucz od tego domu.
— Tak.
— I wychodząc zamknął pan drzwi?
— Zamknąłem. Pamiętam dokładnie.
— I gdzie ma pan klucz?
— Tutaj, w kieszeni kożucha.
— Proszę mi go dać.
Jacek zaczął szukać po kieszeniach, z początku spokojnie, potem coraz bardziej nerwowo. — Nie
ma, nie ma tego klucza. A przecież włożyłem go do kieszeni. Pamiętam.
— A kieszenie nie są dziurawe?
— Nie, skądże. Zupełnie całe. To nowy kożuch.
— Jacku, poszukaj spokojnie — powiedziała Ewa. — Może w wewnętrznej kieszeni.
— No, przecież szukam spokojnie. W wewnętrznej kieszeni też nie ma.
— A w jakim pan był wtedy ubraniu? — spytał Świerczak.
— W tym samym, co i teraz. W tym swetrze i w tych spodniach.
— A może pan miał inne spodnie na sobie?
— Ależ nie. Mówię panu, że te. Drugie spodnie pękły mi jeszcze w Krakowie. Do tej pory nie
zreperowane.
— I w kieszeniach spodni także nie ma klucza?
— Nie. Jestem pewien, że włożyłem go do kieszeni kożucha.
— Gdzie państwo mieszkają?
— W „Halamie” — odpowiedziała Ewa. — Mój mąż jest literatem, członkiem Zaiksu.
— Literaci bywają obdarzeni bujną fantazją — uśmiechnął się Świerczak.
Jacek żachnął się. — Pan przypuszcza, że ja to sobie wszystko wymyśliłem?
— Nie, nie przypuszczam. Tak sobie powiedziałem. Przepraszam. Tam w „Halamie” jest taki
wieszak na płaszcze koło jadalni.
— Tak.
— I państwo czasem wieszają tam palta.
— Tak — mruknął niechętnie Jacek. — Czasem, jak się zaraz po kolacji idzie na telewizję i jak się
nie zdąży zanieść na górę do pokoju.
— Czyli że teoretycznie ktoś mógł panu w „Halamie” wyjąć ten klucz z kożucha.
— A któż by mi w „Halamie” grzebał po kieszeniach? Co pan takie rzeczy…? Zresztą komu
potrzebny jakiś stary klucz?
— Nigdy nie wiadomo, kto nam grzebie po kieszeniach — westchnął sentencjonalnie Świerczak i
zamyślił się.
Być może, że przypomniała mu się własna żona, która poprzedniego dnia wyciągnęła mu z
marynarki ostatniego zaskórniaka.
Warszawa pracowicie pięła się w górę po krętej szosie. Znowu był śnieg i znowu słońce zapalało
na nim miliony iskier. Dojeżdżali do polany.
Jeszcze kilka minut i Jacek powiedział: — To tutaj.
Sierżant, prowadzący wóz, nacisnął hamulec.
— Skąd pan wie, ze to tutaj? — spytał kapitan.
— Poznaję po tym zwalonym drzewie.
— Dużo jest zwalonych drzew w lesie.
— Ale to drzewo ma specjalny kształt. Poznaję, że to tutaj. Tutaj po prawej stronie zatrzymaliśmy
wtedy wóz. I w śniegu chyba jeszcze powinny być moje ślady. Od tamtej pory nie padało.
— No, dobra, wysiadamy — powiedział kapitan. — Zabierzcie na wszelki wypadek torbę z
narzędziami — zwrócił się do sierżanta. — I nie zapomnijcie zamknąć wozu.
Szli wolno, grzęznąc w śniegu.
— O, są moje ślady! — zawołał Jacek.
Idący za nim porucznik uśmiechnął się. — Czy sądzi pan, że nikt oprócz pana nie mógł tędy
przechodzić?
— Jestem pewien, że to moje ślady. O, te głębokie dziury. Widzicie?
— Nie podniecaj się tak — upomniała go Ewa. — Któż może wiedzieć, czyje to ślady.
— Na pewno moje.
Wreszcie dotarli do willi, w której Jacek spędził tamtą noc.
— Jest pan pewien, że to tutaj? — spytał Świerczak.
— Najzupełniej pewien.
Dzwonili, stukali, ale bez skutku. Cisza. Nikt się nie poruszył. Wyczuwało się, że tam za drzwiami
nie ma nikogo.
— No cóż… trudno — powiedział niezadowolony kapitan. — Trzeba otworzyć. — Skinął na
sierżanta, który najwidoczniej znał się na ślusarce. — Próbujcie.
To nie było trudne. W parę minut drzwi były otwarte.
Weszli i zatrzymali się w hallu.
— Tam — szepnął Jacek. Wyciągnął rękę w kierunku kuchni. — Tam leży.
Kapitan przemierzył hali energicznym krokiem i pchnął drzwi. — Tu nikt nie leży — powiedział z
wyraźną ulgą.
— Jak to nikt nie leży?
— No, po prostu nikt nie leży. Nie ma nikogo. Pusta kuchnia.
— To niemożliwe! — wykrzyknął Jacek. — Widziałem na własne oczy.
— Proszę, niech pan spojrzy — Świerczak odsunął się, robiąc przejście.
Jacek najprzód zajrzał nieśmiało, a potem wszedł do kuchni. Patrzył i potrząsał głową. — Nie ma
go — powtarzał oszołomiony. — Widziałem. Słowo wam daję, że widziałem. Nic nie rozumiem.
— No, to chyba wizja lokalna skończona — powiedział P wesoło porucznik.
— Czy pan jest pewien, że to to mieszkanie? — spytał jeszcze na wszelki wypadek Świerczak.
— Oczywiście, że jestem pewien. Poznaję meble. Zajrzę jeszcze na górę. — Jacek wbiegł po
schodach i zaraz wrócił. — Tak, tak. Wszystko jest tak jak wtedy, tapczan, i dywany, toaletka. Na
pewno tutaj byłem.
Ewa przyglądała mu się uważnie. Nie odzywała się ani jednym słowem.
Pozostali chwilę niezdecydowani. Potem obeszli dom, zajrzeli do pustych pokoi, do łazienek. Nie
znaleźli nikogo.
— Gdzie moje rękawiczki?! — wykrzyknął nagle Jacek.
Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.
— Jakie rękawiczki?
— No, moje rękawiczki. Skórzane. Zgubiłem je wtedy.
Zaczęli szukać rękawiczek. Nigdzie ich nie było.
— Musiał pan zgubić na śniegu — powiedział porucznik.
— Widocznie.
— Może już stąd pójdziemy? — zaproponowała Ewa.
Kapitan pokiwał głową. — Tak, tak. Trzeba wracać. — Nie śpieszył się jednak jakoś. Podszedł do
Jacka, wziął go przyjacielsko pod rękę i powiedział: — Może mi pan jeszcze raz od początku
opowie wszystko to, co się stało od chwili, kiedy pan wszedł do tego domu.
— No więc tak… —.Jacek szybko spojrzał na Ewę i zaraz odwrócił głowę w drugą stronę. —
Otworzyłem drzwi tym kluczem, który dostałem od Helberga, a raczej od tego człowieka, który się
podał za Helberga. Wszedłem tutaj, do tego hallu. Postałem chwilę. Drzwi z tamtego pokoju
otworzyły się i wyszła dosyć tęga kobieta, postawna brunetka.
— Poznałby pan ją?
— Nie jestem pewien. Tak byłem speszony tą całą sytuacją, że…
— Rozumiem. I co dalej? Powiedziała coś?
— Tak. Powiedziała: „To pewnie pan Madejski. Proszę, niech pan idzie na górę”. Aha, i jeszcze z
tego pokoju, z którego ona wyszła, odezwał się męski głos.
— Ale tego mężczyzny pan nie widział?
— Nie. Słyszałem tylko głos.
— Co powiedział?
— Spytał: „Z kim rozmawiasz? Kto przyszedł?”
— A ona?
— Odpowiedziała: „Nic, nic, to pan Madejski”.
— I potem poszedł pan na górę?
— Tak.
— To może i my teraz zajrzymy tam, na górę.
— Jak pan sobie życzy.
Kiedy znaleźliśmy się w mansardowym pokoju, kapitan starannie zamknął drzwi i powiedział
cicho: — Nie chciałem przy pańskiej żonie rozmawiać na te tematy. Rozumiem, że to są przykre
sprawy.
— Dziękuję — bąknął Jacek i zaczerwienił się.
— To pan tutaj spędził noc z tą babką?
— Tak.
— Możliwa była?
— Fantastyczna! — Niespokojnie spojrzał w kierunku drzwi.
— Niech mi pan powie, jak wyglądała.
Jacek opisał Anitę w tak entuzjastycznych słowach, że kapitan gwizdnął z cicha. No, to
rzeczywiście babka nie tej ziemi. Szczęściarz z pana.
— Diabła tam. Wolałbym nie mieć takiego szczęścia. Świerczak rozglądał się po pokoju. Zajrzał
do tapczana, wysuwał szufladki w toaletce, wziął do ręki pusty flakon perfumach. — Francuskie —
mruknął. — To kosztuje kupę forsy. — Wsunął flakon do kieszeni płaszcza i spojrzał na Jacka. —
No, to co? Idziemy?
Zeszli na dół. Ewa i Kozielski siedzieli na fotelach. Sierżant stał przy oknie i palił papierosa.
— Znalazłeś coś ciekawego? — spytał porucznik.
— Nic specjalnego.
— Odjazd?
— Odjazd.
Już mieli wychodzić, kiedy Świerczak pochylił się nad szklaną popielniczką, stojącą na małym
stoliczku. Była wypełniona resztkami tytoniu fajkowego.
— Czy ktoś z was dotykał tej popielniczki?
Wszyscy jak na komendę potrząsnęli głowami.
— Nie.
Świerczak wyjął chusteczkę, ostrożnie owinął nią popielniczkę i włożył do kieszeni. Kozielski
przyglądał mu się z zainteresowaniem, ale nic nie powiedział.
Wyszli. Sierżant zamknął drzwi na klucz. Tak zręcznie operował przy zamku, że można go było
wziąć za doświadczonego włamywacza.
Pośpiesznie przekopali się przez śnieg do szarej warszawy. Usiedli tak, jak poprzednio. Ewa była
wciśnięta pomiędzy Jacka i kapitana. Nie mogła się poruszyć.
Jechali w milczeniu. Nikt jakoś nie zdradzał ochoty do rozmowy. Dopiero niedaleko ronda
Świerczak powiedział: — Myślę, ze lepiej będzie, jeżeli nie odwieziemy państwa do samej
„Halamy”. Wysadzimy was koło Krokwi. Przejdziecie sobie te parę kroków.
— Doskonale — zgodziła się chętnie Ewa, która z trudnością mogła oddychać. — Możemy
wysiąść koło „Sport Turistu”. Spacer dobrze nam zrobi.
Kapitan kazał stanąć. Pożegnali się. Warszawa zawróciła i zjechała w dół.
— Zupełnie zwariowana historia — powiedział Kozielski. — Czy ty myślisz, że ten facet ma
szmergla?
Świerczak wzruszył ramionami. — Diabli go wiedzą. Nie podoba mi się to wszystko. Gdyby nie
ten sfałszowany dowód, to byłbym skłonny przypuszczać, że zwariowany literat. Bywają tacy
maniacy, którzy wymyślają niestworzone rzeczy i w końcu sami w nie wierzą. Ale ten dowód…
Zatrzymałeś go?
— Oczywiście. Według mnie wcale nie jest sfałszowany. Normalny dowód, tyle tylko, że ktoś
zmienił fotografię.
— Musiał to zrobić wtedy, kiedy facet przesypiał się z tą babką. Wyjęli mu dowód z portfela,
oderwali fotografię i przykleili do dowodu Madejskiego. Tylko po jasną cholerę?
— Ale że się przyznał do wszystkiego żonie — powiedział Kozielski. — Odważny facet.
— Widocznie nie miał innego wyjścia. Widziałeś, jaki biedaczysko wystraszony? Aż mi go było
żal.
Zajechali przed komendę..
— Może zajdziesz do mnie na chwilę — zaproponował Świerczak. — Pogadamy.
— A może jeszcze zaprosimy do kompanii Zarychtę?
— Nie wiesz, że pojechał do Krakowa?
— Nie wiedziałem. Do Komendy Wojewódzkiej?
— Tak. Czegoś tam od nas chcą.
— Żeby tylko nie za dużo chcieli. I tak mamy dosyć roboty.
Usiedli i zapalili papierosy.
— Trzeba jednak będzie tę sprawę zbadać — powiedział Świerczak.
— Co tu właściwie badać? Trupa nie ma. Nie wiem, czy warto sobie głowę zawracać.
— Gdyby nie ten dowód i gdyby facet nie podał nazwiska Helberga, tobym się tym specjalnie nie
przejmował. Ale tak… Musimy to sprawdzić.
— Ale co właściwie chcesz sprawdzać? — spytał Kozielski.
— Choćby to, kto jest właścicielem tej willi.
— Tego chyba nietrudno się dowiedzieć. Tylko co nam to da?
— Dowiedz się, a potem zobaczymy.
— Widzę, że koniecznie chcesz mi wykombinować nowe zdjęcie.
Świerczak nie zwrócił uwagi na te słowa. — A jeżeli temu literatowi nie zdawało się… jeżeli
rzeczywiście zostało popełnione morderstwo7
— Nie ma morderstwa bez zwłok ofiary — uśmiechnął się Kozielski.
— A czy nie przychodzi ci do głowy, ze zwłoki można usunąć7
— To już byłaby bardziej skomplikowana kombinacja.
— Skomplikowana, ale możliwa.
Umilkli Każdy z nich zaabsorbowany był swoimi myślami. Pierwszy przerwał milczenie
Świerczak.
— Pokaz no ten dowód.
Kozielski wyjął z kieszeni dowód, który dostał od Jacka. Świerczak rozpoczął szczegółowe
badanie.
— No tak… Fotografia wyraźnie zamieniona i to nawet niezbyt staranna robota. Widocznie ten
ktoś śpieszył się. Poza tym wszystko sztymuje. Dowód nie jest sfałszowany. Wydany przez
Warszawę Śródmieście. Czekaj, czekaj… A gdzie ten Madejski jest zameldowany? Marszałkowska
84/92. Ładny punkt. Samo centrum. Musimy natychmiast skontaktować się z Warszawą. Niech to
sprawdzą. Zajmiesz się tym. Dobrze?
— Mówi się „trudno”.
— I koniecznie dowiedz się coś o tej willi.
— To żeśmy już ustalili.
— Tak, wiem. Przypominam ci tylko. Powiedz mi, czy nic nie zauważyłeś w tym mieszkaniu?
Kozielski pokręcił głową.
— Nic. Obejrzałem dokładnie podłogę w kuchni, ściany, okno…
— No i…?
— I nic.
— A wiesz, co ja zauważyłem?
— Co?
— Małe dziurki w podłodze w kuchni, dookoła.
Kozielski spojrzał z zainteresowaniem. — Myślisz, że linoleum?
— O właśnie. Nie jest wykluczone, że na kuchennej podłodze położone było linoleum.
— I ktoś je zdjął.
— Tak. I ktoś je zdjął — powtórzył Świerczak.
Rozdział V
Po kolacji Ewa poszła na górę, a Jacek usiadł przed telewizorem i gapił się na jakiś program, który
go absolutnie nie interesował. Wolał jednak to, aniżeli znaleźć się w czterech ścianach z Ewą.
Znudzony telewizją zastanawiał się właśnie nad tym, czy by nie pójść na spacer, kiedy pochylił się
nad nim Kazio.
— Pozwól na chwilę.
Wyszli do halłu.
— Co się stało? — spytał niespokojnie Jacek.
Kazio uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Nie, nic się takiego nie stało. Widzisz… tak mi się
układa, że muszę wiać z Zakopanego.
Jacek spojrzał zdumiony na przyjaciela. — Ty? Musisz wiać? Nie rozumiem.
— Wyjdź ze mną trochę. Przejdziemy się kawałek, to ci wytłumaczę. Tu się ciągle ktoś kręci.
— Zaczekaj. Skoczę na górę po kożuch.
Ewa leżała już w łóżku i czytała książkę.
— Idę trochę się przejść — powiedział Jacek.
Nie odezwała się ani słowem. Nie spojrzała nawet na niego. Wyjął kożuch z szafy i zbiegł na dół.
Kazio czekał gotowy do wyjścia.
Szli w kierunku skoczni. Kiedy minęli rosnące za „Halamą” sosny, Jacek spytał: — No, więc co
chciałeś mi powiedzieć? Dlaczego wyjeżdżasz?
Kazio wziął go pod rękę i powiedział cicho: — Chercher la femme.
— Zwariowałeś? To mało masz babek w Zakopanem?
— Widzisz… doszliśmy z Bożeną do porozumienia.
— Nie żadna rewelacja — uśmiechnął się Jacek. — Chyba wszyscy w Zaiksie się domyślają, że
ona nie na różaniec przychodzi do twojego pokoju.
— Przypuszczasz, że rzeczywiście ktoś coś podejrzewa?
— Nie bądź dziecinny.
Kazik miał zakłopotaną minę. — To niedobrze, to bardzo niedobrze. No, ale trudno. Jeżeli nawet,
to i tak nic na to nie poradzę. W każdym razie musimy jutro wiać.
—Ty z Bożeną?
— Tak. Bożena dostała wiadomość, że przyjeżdża do „Halamy” jej siostra z mężem. Nie
mielibyśmy chwili spokoju ani w dzień, ani w nocy. Zdecydowaliśmy się wiać. Pod pozorem, ze
wyjeżdżamy na wycieczkę. Będzie mnie to trochę kosztować, ale trudno. Warto. Nie masz pojęcia,
co za dziewczyna.
— Życzę powodzenia — powiedział kwaśno Jacek. Kazik spojrzał na niego zaniepokojony. — Ale
ty się na mnie nie gniewasz, co?
— A dlaczegóż miałbym się gniewać?
— No bo tego… Bo mieliśmy pracować, pisać tę komedię…
— Do diabła z komedią. Nie przejmuj się.
— Zabierzemy się do solidnej roboty w Warszawie — powiedział z zapałem Kazio.
— Zobaczymy.
— Napiszemy cos zupełnie szałowego. Już mi nawet niektóre melodie chodzą po głowie. Wiesz,
że jednak ja . mam ochotę na jakąś kryminalną komedyjkę.
— Daj mi spokój z kryminalnymi komedyjkami — żachnął się Jacek. — Mam dosyć.
Kazio spojrzał zdziwiony. — Czego masz dosyć?
W pierwszej chwili Jacek był zadowolony z wyjazdu Kazika. Nie miał najmniejszego nastroju do
pracy, a widok przyjaciela nieustannie przypominał mu o tym, że przecież przyjechał tu w celu
„pracy twórczej”. Teraz przynajmniej miał uzasadnioną wymówkę, że nie ma z kim dyskutować na
temat komedii muzycznej. Bez uzgodnienia treści z kompozytorem nie warto przecież pisać. I tak
potem wszystko trzeba będzie przerabiać.
Okazało się jednak, że zniknięcie Kazia wcale nie było takie korzystne. Jego dobry humor,
beztroska, radość życia neutralizowały trochę ich konflikt małżeński. Teraz zostali tylko we dwoje i
nie było nikogo, kto by rozładowywał niebezpieczne nastroje. W każdej chwili groziło krótkie
spięcie.
Jacek chciał wracać do Warszawy, ale Ewa sprzeciwiła się temu stanowczo: — Nie po to
organizowałam cały ten wyjazd — powiedziała. — Nie po to brałam urlop i zaplanowałam sobie
odpoczynek, żeby teraz nagle wracać. Zresztą, jak chcesz, to jedź. Ja cię nie zatrzymuję.
Nie skorzystał z tej propozycji. Po pierwsze, nie miał ochoty narażać się na plotki, bo przecież
wszyscy od razu by się domyślili, ze się pokłócili, a po drugie, wolał nie zostawiać Ewy samej.
Widział, jakie ma powodzenie, jak się mężczyźni za nią oglądają, i bał się, ze zechce zemścić się za
Anitę. Nie wyjechał, ale nie miał wesołego życia.
Do tamtych spraw nie wracali. Ewa już o nic nie pytała. Zupełnie tak, jakby to wszystko nic ją nie
obchodziło. Rano szli na narty, potem obiad, a po obiedzie Ewa spała, a Jacek siedział na dole w
saloniku i czytał. Po kolacji szli na spacer.
Kładli się spać około dziesiątej. To był najtrudniejszy moment z całego dnia. Wtedy wytwarzał się
nastrój nie do wytrzymania. Cisza wieczoru, intymne światło nocnych lampek, negliż Ewy…
Jacek wychodził z pokoju i czekał, aż się Ewa rozbierze i położy. Wracał i, nie patrząc na nią,
szybko sam się rozbierał. Czytali jeszcze w łóżkach. O jedenastej jedno grzecznościowe słowo
„dobranoc” i światło gasło. Ewa zasypiała niemal natychmiast. Jacek długo kręcił się na swoim
łóżku i ciężko wzdychał.
Któregoś dnia postanowili obejrzeć jakąś komedię amerykańską. Kupili bilety w „Orbisie” i poszli
na ósmą. Bawili się dobrze. Wyszli z kina roześmiani. Wracali do „Halamy” w dobrych nastrojach.
Po drodze przypominali sobie sceny z filmu. Mogło się zdawać, że…
Wieczorem, kiedy Ewa leżała w łóżku, Jacek bardzo nieśmiało chciał ją pocałować na dobranoc.
Odsunęła go zdecydowanym ruchem. — Nie wyobrażaj sobie, że to takie proste — powiedziała
twardo. — Życie to nie scenariusz filmowy. Idź spać.
Posłusznie podreptał na swoje łóżko. Czuł się bardzo głupio.
Na drugi dzień przyjechał Zbyszek Korczycki. Kiedyś Ewa miała w nim wiernego adoratora, ale
to były dawne czasy i pozostały po nich tylko odległe wspomnienia. Od tamtej pory Zbyszek dwa
razy się żenił i dwa razy się rozwodził. Nie mógł sobie jakoś dobrać towarzyszki życia. Już w kilka
tygodni po ślubie każda inna wydawała mu się bardziej atrakcyjna od własnej żony.
Jacek nie bardzo lubił Zbyszka. Wiedział o młodzieńczym flircie Ewy i ciągle był o niego trochę
zazdrosny. Od czasu do czasu grywał jednak z nim w brydża, a kiedyś nawet napisali razem
scenariusz filmowy, za który wzięli pieniądze, ale który nigdy nie doczekał się realizacji.
Zbyszek był niespokojnym duchem, ciągle miał nowe pomysły i próbował już w życiu niejednego.
Był aktorem, reżyserem, scenarzystą, pisał teksty do piosenek, próbował nawet szczęścia w
nowoczesnym malarstwie. Natura obdarzyła go wszechstronnymi zdolnościami, ale nie miał do
niczego cierpliwości. Nic też dziwnego, że w każdej dziedzinie był tylko błyskotliwym dyletantem,
ale nic naprawdę porządnie nie umiał robić. Umiał robić pieniądze. Do tego miał prawdziwy talent.
Wykorzystując swój osobisty wdzięk i ogromną łatwość współżycia z ludźmi, nawiązywał
znajomości, które mogły mu przynieść jakieś korzyści. W najrozmaitszych sferach miał przyjaciół i,
wiedziony niezawodnym instynktem, w odpowiednim momencie zręcznie dyskontował te
przyjaźnie. Stosunkowo szybko dorobił się spółdzielczego mieszkania, Wartburga, nie mówiąc o
pralce, lodowce i telewizorze. Miał też na kilku książeczkach PKO sporo pieniędzy.
Jacek, który był zupełnie pozbawiony zmysłu praktycznego, podziwiał te zdolności byłego
wielbiciela swojej żony i próbował go nawet naśladować, ale bez rezultatu. Co Zbyszkowi
wychodziło bez większych trudności, jemu nigdy.
Ponieważ starsi państwo wyjechali, Lusia posadziła Korczyckiego przy stoliku Ewy i Jacka. Sam
zresztą o to prosił.
— Nie macie pojęcia, kochani, jak się cieszę, że was zastałem w „Halamie”. Wcale nie
wiedziałem, że się wybieracie do Zakopanego.
— Nie informujemy cię o wszystkich naszych projektach — uśmiechnęła się Ewa.
— A szkoda, wielka szkoda. Powinniście mnie informować. Czasem z takich informacji wynikają
różne korzyści.
— Jakie korzyści? — spytał Jacek.
— Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. Ja na przykład, jak wyjeżdżam z Warszawy, to
staram się zawiadomić jak najwięcej znajomych. Podaję adres, telefon. Nie trzeba tracić kontaktu ze
światem, w którym się żyje i z którego się żyje.
— Na długo przyjechałeś? — spytała Ewa.
— To będzie zależało. Mam tutaj takie różne sprawy do załatwienia. Coś wam powiem w sekrecie.
Żenię się.
Oboje mieli zdziwione miny. — Znowu?
— Podobno do trzech razy sztuka. Ale teraz to już znalazłem taką żonę, ze jej nie opuszczę do
grobowej deski.
— Zdaje się, że za każdym razem tak mówisz — roześmiała się Ewa.
Zbyszek westchnął. — No cóż… Gdybyś ty swego czasu chciała zostać moją żoną, to na pewno
już bym się więcej razy nie żenił.
— Miałam szczęście, że nie chciałam. Ty się akurat tak nadajesz na męża, jak ja na pogromczynię
dzikich zwierząt.
— Nie wiadomo, czy się nie nadajesz na pogromczynię. Wydaje mi się, że kochanego Jacusia
zupełnie nieźle wytresowałaś. Spojrzyj, jak cichutko siedzi.
— On nie jest wcale taki dziki. A zresztą…
— Ewa chciała powiedzieć, że nie jestem dziki, ale zwierzę jestem — wtrącił się do rozmowy
Jacek.
Zbyszek przyjrzał się obojgu i zmienił temat rozmowy.
— Nigdy nie zgadniecie, po co ja właściwie przyjechałem do Zakopanego. Wyobraźcie sobie, że
chcę tu kupić dom.
— Dom?
— To znaczy jakąś willę. Gdzieś tam na uboczu, ładnie położoną.
— Wygrałeś na loterii? — spytała Ewa.
— Nie. Ale mam trochę forsy, a ponieważ moja przyszła żona także dysponuje sporą gotówką…
— Dobrze jest się ożenić z forsą — powiedział Jacek.
Zbyszek skinął głową. — Oczywiście. Pieniądze na pewno w życiu nie przeszkadzają. Nigdy bym
się nie ożenił tylko dla pieniędzy, ale jeżeli kobieta jest piękna, urocza, pełna wdzięku, młoda, a do
tego posiada parę złotych, to jest to miłym dopełnieniem. Nie uważasz?
— Niewątpliwie.
— Otóż moja narzeczona — mówił dalej Zbyszek — kocha góry i chce w Zakopanem mieć jakąś
przytulną willę. A że ja także lubię te strony, więc… Będziecie przyjeżdżać do nas na narty.
Zobaczycie, jak ja urządzę taki domek.
Nazajutrz Zbyszek przybiegł na obiad z „rewelacyjnymi” wiadomościami.
— Wyobraźcie sobie, że widziałem się z pośrednikiem. Oferuje mi obiekt za fantastycznie niską
cenę. Właścicielka, jakaś starsza pani, wyemigrowała na stałe do córki do Ameryki i poleciła tutaj
sprzedać willę. Trochę daleko, ale cena tak przystępna…
— A gdzież to cudo się znajduje? — spytała Ewa.
— Na Cyrhli. Wiesz? Po drodze do Morskiego Oka. Będzie ze sześć kilometrów. Ostatecznie nic
takiego, jak się ma samochód.
— No, to kupuj.
— Po obiedzie pojedziemy obejrzeć. Może wybierzecie się? Taki mały spacerek.
Jacek energicznie potrząsnął głową. — Nie, nie, ja dziękuję bardzo. Chcę trochę popracować.
— A ja się chętnie przejadę — powiedziała Ewa.
— Jedź i ty Jacusiu — nastawał Zbyszek.
— Nie, nie. Nie mam ochoty.
Przed czwartą wsiedli do Wartburga.
— Ten facet ma na mnie czekać w „Europejskiej” — wyjaśnił Zbyszek. — Co to Jacek taki
markotny? Pokłóciliście się?
— Nie. On czasem miewa takie nastroje. Litera:.
Podjechali pod stację benzynową. Zbyszek kazał napełnić bak, przeprosił Ewę i pobiegł do
kawiarni. Był ogrom nie podekscytowany.
Wrócił w towarzystwie tęgiego jegomościa, ubranego w staromodną bekieszę. Na głowie miał
futrzaną czapę.
— Pozwól sobie przedstawić pana Miłeckiego — powiedział Zbyszek.
Grubas z zapałem ucałował dłoń Ewy i chciał usiąść koło niej, ale Zbyszek stanowczo się temu
sprzeciwił. — Niech pan siada przy mnie. Ja nie znam drogi. Musi mi pan pokazywać.
Ruszyli. Miłecki mówił bez przerwy, zachwalając willę na Cyrhli.
— Powiadam państwu, cacuszko. Coś zupełnie specjałnego. Gdyby nie brak gotówki, to sam bym
się skusił. Śliczny domek, stylowy, pięknie położony. Cisza, spokój, cudowne widoki, las, niedaleko
Morskie Oko. No, po prostu raj dla zakochanych. I co za okazja! Na wpół darmo. Sam się dziwię,
że pani Kosicka postawiła taką cenę. Ale widocznie nie zależy jej specjalnie na pieniądzach, a może
‘chce szybko załatwić transakcję. W każdym razie okazja niebywała. Dużo mam, oczywiście,
reflektantów, ale chciałbym oddać ten obiekt w dobre ręce i dlatego ogromnie się cieszę, że
państwo się zainteresowali. Człowiek od razu widzi, z kim ma do czynienia. Rutyna, wieloletnia
rutyna. Nie będą państwo żałować. Piękna rzecz. Zresztą, co ja mam zachwalać. Sami państwo
zobaczą. Tutaj niepotrzebna reklama.
Ewa cały czas zastanawiała się nad tym, czy to ta sama willa. „Byłby to przecież niezwykły zbieg
okoliczności” — myślała.
Wartburg żwawo piął się pod górę.
— Jeszcze tylko ten jeden zakręt i już jesteśmy — powiedział Miłecki. — Będzie trzeba przejść
kawałek po śniegu, ale zdaje się, że państwo mają dobre buty. Bo najgorsza rzecz to mokre nogi.
Katar murowany. Pamiętam, dwa lata temu…
— Czy to tu? — spytał Zbyszek.
— Tu zaraz. Jeszcze ze sto metrów i może pan stanąć. Najlepiej tutaj, gdzie się szosa trochę
rozszerza. O tak, doskonale. Tu może pan spokojnie zaparkować. Nikt panu nie potrąci samochodu.
Wysiedli i Zbyszek starannie zamknął wóz. — A nie zapomniał pan kluczy do tego domu? —
spytał.
Miłecki parsknął śmiechem. — A to byłby dobry kawał. Nie, nie, niech się pan nie niepokoi. Mam
klucze.
Przypuszczenia Ewy okazały się trafne. To była ta sama willa.
Przez grzeczność obejrzała pokoje. Najdłużej zatrzymała się na górze. „To tutaj Jacek spędził noc
z tą wydrą — myślała. — Co za bydlę. Nie chcę go znać. Rozwiodę się z nim. Mam dosyć.”
— Coś ty tak straciła humor? — spytał Zbyszek, kiedy wracali do samochodu.
— Nie, nic. Głowa mnie trochę boli.
— Możliwe, że będzie halniak — powiedział sapiąc Miłecki. — Przed halniakiem zawsze
człowiek taki niewyraźny. Źle działa na nerwy. No, i jak się państwu podoba domek?
Zbyszek jeszcze obejrzał się za siebie. — Mnie się podoba. Miałbym ochotę pertraktować o
kupno.
— A pani?
Ewa przystanęła i zaczekała na nich. — Mnie się także podoba. Ładny domek.
— A co za powietrze. Jak tu przepięknie w lecie.
— No więc w jaki sposób można by sfinalizować transakcję? — spytał rzeczowo Zbyszek.
— Trzeba by się porozumieć z pełnomocnikiem pani Kosickiej. To adwokat. Mieszka w
Krakowie. On załatwia wszystkie sprawy.
— Jak się nazywa?
— Mecenas Gottert.
Zbyszek skrzywił się nieznacznie na dźwięk tego nazwiska.
— Zna pan może mecenasa Gotterta?
— Nie, nie znam.
— Podam panu jego adres. Najlepiej niech pan pojedzie do Krakowa. Mając taki dobry wóz, to
żaden problem. Omówi pan szczegóły z mecenasem, a formalnościami to już my się zajmiemy. Jak
będzie trzeba, to ja także pojadę z panem do Krakowa.
Wrócili przed samą kolacją. Na schodach Ewa spytała: — No więc jak? Kupujesz?
— Miałbym ochotę — odparł Zbyszek. — Domek rzeczywiście niebrzydki i bardzo tani, ale…
— Jest jakieś „ale”?
— Tak. Widzisz… Bardzo mi nie na rękę ten krakowski adwokat. Trzeba akurat pecha, że to
pierwszy mąż mojej drugiej żony. Miałem z nim w swoim czasie niemiłe zajście, doszło nawet do
mordobicia. Szalenie mi niezręcznie teraz pertraktować z nim o to kupno. Sam nie wiem, co robić.
Szkoda mi takiej okazji.
— A może chciałbyś, żebym ja z tobą pojechała? — zaproponowała Ewa.
— To niewiele da. Ale wiesz co? Moglibyśmy zrobić tak, że pojechalibyśmy do Krakowa i sama
poszłabyś do niego. Omówisz całą sprawę. Powiesz, że występujesz w imieniu swojego klienta. Na
razie nie podasz mojego nazwiska. A potem, jak już wszystko ustalicie, to nie będzie mógł robić
żadnych szykan. No co? Zgodziłabyś się? Byłbym ci niesłychanie wdzięczny za pomoc. Gotów
jestem zarezerwować dla ciebie jakieś specjalne honorarium. Interes jest interesem.
— Nie gadaj głupstw — powiedziała zirytowana trochę Ewa. Już chciała odmówić, ale w tej
chwili przyszło jej na myśl, że może przy okazji dowie się czegoś o tej tajemniczej sprawie. —
Jeżeli to zrobię, to tylko ze względu na naszą przyjaźń. Nie ma mowy o żadnych honorariach.
Zbyszek pocałował ją w rękę. — Jesteś wspaniała. Bardzo ci dziękuję. Zrewanżuję ci się przy
najbliższej okazji.
— Na razie nie zanosi się na to, żebym kupowała willę w Zakopanem — uśmiechnęła się Ewa i
poszła do swojego pokoju.
Przy kolacji Jacek dowiedział się, że Ewa ze Zbyszkiem wyjeżdżają na jeden dzień do Krakowa.
— A może ty także się z nami wybierzesz? — zaproponował grzecznościowo Zbyszek.
Ewie nie podobał się ten projekt. — Nie przerywajmy mu twórczego natchnienia — powiedziała
nie bez złośliwości. — Jak ma zapał do pracy, to niech pracuje. Będzie później narzekał, ze mu
przeszkadzamy.
Z ulic Krakowa zniknął śnieg. Wczesna wiosna zacierała ostatnie ślady zimy. Wesołe słońce
wypijało wodę z kałuż. Wiatr osuszał jezdnie i chodniki. Gołębie, zgromadzone pod Sukiennicami,
czyściły pracowicie pióra, ciesząc się ciepłem. W mieście panował jakiś uroczysty, rzec by można,
wielkanocny nastrój. Bo też i święta były niedaleko.
Ewa spacerowała pod Sukiennicami. Miała jeszcze trochę czasu do spotkania z Gottertem i
postanowiła się przejść. Zbyszek został w hotelu. Wychodząc nie zajrzała do jego pokoju, ale była
pewna, że śpi. Wiedziała, że nie przepuszcza żadnej okazji, żeby się porządnie wyspać.
„Ładne miasto — myślała, rozglądając się po rynku i podnosząc wzrok ku wieżom kościoła
Mariackiego. — Czuje się tu historię Polski”.
Zatrzymywała się przed wystawami, zastanawiając się nad tym, jaki by tu skromny prezencik
przywieźć z podróży Jackowi. Dawniej zawsze tak robiła. Już miała wejść do sklepu i zapytać o
cenę jakiegoś drobiazgu, kiedy nagle zreflektowała się. „Czy ja oszalałam? Mam robić prezenty
temu łajdakowi? A niedoczekanie.”
Zirytowana zaczęła chodzić energicznym krokiem dookoła rynku. Już nie patrzyła na wystawy.
Miły nastrój zniknął. Na nowo zaczęła przezywać całą tę historię. Od początku wyobrażała sobie,
jak to się wszystko odbywało, jak Jacek pieścił i całował tamtą. „Jak on mógł? Jak on mógł? Co za
bydlę!?” Postanowiła stanowczo, że jak tylko przyjedzie do Warszawy, to natychmiast wystąpi o
rozwód. „Nie mam zamiaru żyć z mężczyzną, którego na parę tygodni nie można samego puścić z
domu. Ostatecznie trzeba mieć ambicję.”
Tak się podnieciła i w taką wpadła pasję, że o mało nie spóźniła się do adwokata.
Gottert przyjął koleżankę po fachu niezwykle uprzejmie. Był to bardzo elegancki mężczyzna w
średnim wieku. Przekroczył już pięćdziesiątkę, ale trzymał się znakomicie. Miał zwinne, sprężyste
ruchy i młodzieńczą postawę. Twarz pełna, rumiana, wyrażała radość życia i tę pewność siebie, jaką
dają pieniądze i pozycja społeczna. Dbał ogromnie o wygląd zewnętrzny. Zawsze starannie
wygolony, ostrzyżony, przerzedzona nieco, szpakowata czupryna kunsztownie ułożona. Pachniał
zagranicznym mydłem i najlepszą lawendą. Miał sposób bycia rutynowanego kobieciarza.
Pokojówka w białym czepeczku wniosła na tacy ciastka, kawę i koniak.
— Niezmiernie mi przykro, ze nie mogłem pani przyjąć wcześniej — powiedział Gottert,
napełniając kieliszki — ale tak się akurat fatalnie złożyło, ze miałem w sądzie bardzo
skomplikowaną sprawę, która zupełnie niespodziewanie przedłużyła się i dlatego…
— Och, to drobnostka — uśmiechnęła się uprzejmie Ewa. — Pochodziłam sobie po Krakowie.
Zanocuję i jutro wrócę do Zakopanego, Jak panu już wspomniałam podczas naszej telefonicznej
rozmowy, przychodzę do pana w imieniu mojego klienta, który interesuje się willą pani Kosickiej.
Gottert skinął głową — Tak, tak, wiem. Szkoda, że ten pani klient osobiście się do mnie nie
pofatygował.
— Z pewnych względów pragnie zachować incognito aż do chwili ostatecznego sfinalizowania
transakcji.
— Rozumiem. Bywają takie sytuacje. Przepraszam na chwileczkę. — Wstał, podszedł do dużej,
rzeźbionej szafy i wyjął z niej teczkę w brązowej oprawie. — Tutaj są wszystkie dane, dotyczące tej
nieruchomości. Czy pani widziała już obiekt?
— Tak. Pośrednik nam pokazał.
— I ten pan jest skłonny kupić…?
— Tak.
— Przepraszam za niedyskretne pytanie. Czy tego klienta uważa pani za poważnego reflektanta?
— Czy sądzi pan, że zabierałabym panu czas i sama zawracałabym sobie głowę jakąś sprawą,
którą uważałabym za niepoważną?
Gottert trochę się speszył. — Och, najmocniej panią przepraszam. Nie chciałem pani urazić. Źle
mnie pani ‘ zrozumiała. Widzi pani… My tutaj, szczególnie w Zakopanem, mamy szereg smutnych
doświadczeń. Niech sobie pani wyobrazi, iż grasują na terenie Zakopanego i w okolicy ludzie,
którzy specjalizują się w wyszukiwaniu obiektów do sprzedaży. Zbierają informacje, oglądają
domy, a następnie odgrywają rolę pośredników, zarabiając oczywiście prowizję na transakcji.
— Mogę pana zapewnić, że mój klient nie jest żadnym pośrednikiem.
— Proszę się na mnie nie gniewać. Ja tylko tak dla pewności. Może pani zechce rzucić okiem na
dokumenty, dotyczące tej nieruchomości.
— Najważniejsze, żeby hipoteka była czysta — powiedziała Ewa.
— O, o to nie ma obawy. Hipoteka jest w absolutnym porządku.
Ewa przejrzała papiery. Nie dostrzegła w nich nic, co by mogło komplikować transakcję.
— Pan ma pełnomocnictwo, prawda?
— Tak. Od szeregu lat jestem plenipotentem pani Kosickiej.
— Czy pani Kosicka dawno wyjechała do Ameryki?
— Jakieś półtora roku temu.
— A czy w tej willi ktoś mieszka?
— Nie. Od czasu wyjazdu pani Kosickiej nikt tam nie mieszkał. Przecież jeżeli pani była z
pośrednikiem, to chyba się pani zorientowała, ze dom jest niezamieszkany.
— Nie zrozumieliśmy się — uśmiechnęła się Ewa. — Pytałam, czy willa bywa wynajmowana w
sezonie zimowym czy letnim.
— Nie. Nie wynajmowałem nikomu. To zbyt ryzykowne. Zniszczą dom, a później… Nigdy nie
wiadomo, na jakich lokatorów się trafi.
— Zupełnie słusznie.
Ewie wydało się, że Gottert jakby trochę zesztywniał i stał się bardziej oficjalny, ale nie była
pewna, czy to nie złudzenie.
— Niech mi pan jeszcze powie, panie mecenasie, co z meblami?
— To zależy od nabywcy. Może kupić dom umeblowany. To nie jest oczywiście konieczne. Opłaci
się jednak kupić także i meble. Groszowy wydatek w stosunku do kosztu willi.
— Pani Kosicka wyjechała na stałe do Ameryki?
— Tak. To starsza osoba. Nie ma tu nikogo. Samotna. Pojechała do córki, która wyszła za mąż za
Amerykanina i mieszka w New Yorku.
— A co się stanie z pieniędzmi, które otrzyma ze sprzedaży tego domu?
— Cały dochód przeznaczyła na cele dobroczynne. Te pieniądze nie są jej potrzebne. Już ta nigdy
nie wróci. Córka jest zamożna.
Rozmowa zeszła na tematy nie związane z transakcją. Mówili o Ameryce, o losie emigrantów, o
tęsknocie za ojczyzną i o tych Polakach, którzy na stare lata likwidują swe amerykańskie interesy i
wracają do kraju. Potem Gottert zaczął prawić Ewie komplementy. Dziwił się, że taka młoda i
piękna kobieta zdobyła już sobie pozycję w adwokaturze. Wyraził nadzieję, ze ich miły kontakt nie
ograniczy się do sprzedaży jakiejś tam willi. Pytał, czy może do niej zatelefonować, jak będzie w
Warszawie. Ani się obejrzeli, jak wypili pół butelki koniaku.
Wreszcie Ewa spojrzała na zegarek. — Ojej, jakżeż późno. Muszę już pana pożegnać, panie
mecenasie.
— Jeżeli pani pozwoli, to zapisze sobie pani adres i telefon — powiedział Gottert, otwierając
notes. — Pani nazwisko, jeżeli dobrze pamiętam, brzmi Ewa Jasińska. — Tak. Dobrą pan ma
pamięć — uśmiechnęła się Ewa. Używała swojego panieńskiego nazwiska, szczególnie w sprawach
urzędowych.
Było już po dziewiątej, kiedy Ewa wróciła do hotelu. Zniecierpliwiony Zbyszek czekał na nią w
hallu.
— Bój się Boga! Co się z tobą działo? Zacząłem już przypuszczać, że zanocujesz u tego adwokata.
— Może nie byłoby to wcale takie niemiłe — uśmiechnęła się. — Bardzo atrakcyjny mężczyzna.
— Zdaje się, Ewuniu, że jesteś na niezłej bani.
— A cóż to? Nie wolno mi?
— Oczywiście, ze wolno, ale… Co by Jacek na to powiedział?
— Gwiżdżę na Jacka.
— Gwiżdżesz na ślubnego męża? Co się z tobą dzieje? Nie poznaję cię.
— Może wkrótce już nie będzie ślubnym mężem — mruknęła Ewa. — Chodźmy gdzieś na
kolację. Piekielnie jestem głodna. To pewnie po tym koniaku.
— A jak interesy?
— Na medal. Możesz kupić tę chałupkę razem z meblami. Nie martw się. Wszystko ci załatwię,
tylko mnie nakarm.
Poszli do Hotelu Francuskiego. Zbyszek postawił wystawną kolację. Kazał zamrozić wódkę. Ewa
sprzeciwiła się stanowczo. — Nie, nie, pić nie. Ja tylko chcę jeść. Dosyć mam alkoholu.
Po kolacji Zbyszek chciał tańczyć, ale nic z tego nie wyszło. Ewa, kiedy sobie porządnie podjadła,
zrobiła się taka senna, ze z ledwością otwierała oczy. — Błagam cię, chodźmy spać.
— Razem?
— Zwariowałeś?
— Jeżeli masz ochotę zdradzić Jacka, to niby dlaczego nie ze mną?
— Zbysiu kochany, przecież wiesz, że ja nie znoszę odgrzewanych potraw. A zresztą podobno się
żenisz.
— A cóż to przeszkadza?
Po powrocie zastali Jacka w ponurym nastroju. Nie odzywał się ani do Zbyszka, ani do Ewy.
Podczas obiadu nie brał udziału w rozmowie i zachowywał się tak, jakby był sam przy stoliku.
Udawali, że tego nie widzą, nie chcąc doprowadzić do publicznej awantury. Dopiero po obiedzie
Ewa powiedziała energicznie: — Chodź ze mną na górę.
Kiedy znaleźli się w pokoju, spytał: — Chciałaś coś ode mnie?
— Tak. Chciałam cię zapytać, dlaczego zachowujesz się jak idiota?
Jacek przestał być cichy i potulny. — A co? Może mam być zachwycony tym, że się przesypiasz z
tym durniem?
— Oszalałeś? Ja ze Zbyszkiem?
— To niby dlaczego nocowaliście w Krakowie? Przecież mieliście wrócić tego samego dnia.
— Tłumaczyłam ci, że ten adwokat zasiedział się w sądzie. Przyjął mnie dopiero około siódmej.
Nie chcieliśmy jechać nocą.
— I ja mam w to wierzyć?
— Jak chcesz. Możesz wierzyć, możesz nie wierzyć. Zresztą nawet gdybym się przespała ze
Zbyszkiem czy z kim innym, to chyba nie możesz mieć pretensji.
— Odgrywasz się?
— A coś ty myślał, że tylko tobie wolno?
— Więc chcesz zniszczyć nasze małżeństwo?
— To ty je już zniszczyłeś. Nie ja.
— Tłumaczyłem ci przecież, że to były niezwykłe okoliczności.
— A ja ci tłumaczyłam, że dla mnie nie istnieje mężczyzna, który z pierwszą lepszą babą kładzie
się do łóżka. Taki mężczyzna budzi we mnie wstręt. Rozumiesz? Po prostu wstręt.
— Jesteś niesprawiedliwa.
Roześmiała się — Ha, ha! A to dobry kawał. Ja niesprawiedliwa?
— A co ty myślisz? Oczywiście, że jesteś niesprawiedliwa. Tak mi odpłacasz za moją szczerość?
Przecież mogłem ci nic nie powiedzieć. Nic byś nie wiedziała i dobra.
— No, takim bydlakiem to już chyba nie jesteś, żebyś najpierw z jakąś tam prostytutką, a potem ze
mną. A poza tym bałeś się. Piekielnie się bałeś, że cię milicja weźmie za frak i wsadzi do więzienia.
Gdyby nie to domniemane morderstwo, to nie jestem taka zupełnie pewna, czy byś się przyznał.
Jacek siedział na łóżku i sapał.
— Więc chcesz rozwodu?
— Oczywiście. Nie mam zamiaru żyć z mężczyzną, do którego czuję wstręt.
— Dobrze. Dam ci rozwód. Nie będę robił żadnych trudności. Całą winę wezmę na siebie. Ale
uważaj, żebyś nie żałowała.
— To ty uważaj, żebyś nie żałował. A to dobre. Ciekawe, gdzie znajdziesz taką żonę, która cię
będzie tak niańczyć jak ja.
— Ty mnie niańczysz?
— A może nie? Nie wyobrażam sobie, jak ty sobie dasz radę beze mnie.
— Spokojna głowa. Dawałem sobie radę, zanim ciebie poznałem. Dam sobie i teraz.
— Wtedy niańczyła cię mamusia.
— Nikt mnie nie niańczył, do jasnej cholery. Mam dosyć tego wszystkiego. Jutro wyjeżdżam.
— A jedź. Nikt cię nie zatrzymuje.
— Ale najprzód nakładę po mordzie temu twojemu amantowi.
— Uważaj, żeby on tobie nie nakładł.
Rozdział VI
Kozielski zastukał i wszedł do gabinetu komendanta.
— Warszawa przysłała dane o Madejskim.
— Pokaż.
Świerczak wziął z rąk porucznika kartkę papieru, pokrytą maszynowym pismem, i przeczytał
półgłosem: Eugeniusz Madejski, urodzony 23 marca 1918 roku w Wiedniu, zamieszkały w
Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej 84/92. Kawaler. Zajmuje się organizowaniem objazdowych
imprez artystycznych. Współpracuje z „Estradą”. Od kilku tygodni nie ma go w Warszawie.
Podobno wyjechał. Kierunek nie znany. W zeszłym miesiącu zgłaszał w Komendzie Śródmieście o
zaginięciu dowodu osobistego. Jak wynika z protokołu, skradziono mu w tramwaju portfel z
pieniędzmi i dokumentami. Został mu wydany nowy dowód osobisty. W grudniu ubiegłego roku
złożył podanie o paszport zagraniczny. Otrzymał zaproszenie od swojego kuzyna, przebywającego
stale w Paryżu.
Notatka była uzupełniona mniej istotnymi szczegółami i zaopatrzona w pieczęcie i podpisy.
— Przysłali nam także i zdjęcie tego jegomościa — powiedział Kozielski, kładąc fotografię na
biurku.
Świerczak uważnie przyjrzał się podobiźnie Madejskiego. — Bardzo przystojny facet — mruknął.
— Ta twarz zgadzałaby się z rysopisem podanym przez naszego literata.
— Chcesz go tu ściągnąć dla sprawdzenia?
— Nie ma pośpiechu. Na razie wcale mi nie zależy na tym, żeby wiedział, że się tak tą sprawą
interesujemy.
— Sądzisz, że prowadzi jakąś grę?
Kapitan wzruszył ramionami. — Diabli go wiedzą. Niby nie wygląda na to, ale… Przyjrzyjmy mu
się spokojnie. Bardzo jestem ciekaw, czy będzie usiłował skontaktować się z tym Austriakiem.
— Z Helbergiem?
— Tak. To wszystko jest pierońsko zagmatwane. Wcale bym się nie dziwił, gdyby przysłali do nas
kogoś z Warszawy.
— Myślisz, że…
— Wolę za dużo nie myśleć — uśmiechnął się Świerczak. — Pilnujmy swojej roboty, i tak jej
mamy po same uszy.
— Ten Helberg wygląda na bardzo solidnego kupca — powiedział Kozielski. — Nie można mu
absolutnie nic zarzucić.
— Tacy są najgorsi — mruknął Świerczak. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego ten facet, który
przywiózł tu literata, podał to nazwisko. Coś się musi za tym kryć. Ale co? Nie wierzę w taki zbieg
okoliczności.
— A wierzysz w to morderstwo?
— Powiem ci szczerze, że im dłużej zastanawiam się nad tą sprawą, tym więcej mam wątpliwości.
— Ale czy w ogóle istnieje jakaś sprawa? — spytał Kozielski. — Czy my się nie sugerujemy za
bardzo opowiadaniem tego literata? Bo właściwie co się stało? Nic. Żadnej zbrodni nie ustaliliśmy.
Trupa nie znaleźliśmy. Więc co? Ta historia z dowodem osobistym? Mógł to być po prostu jakiś
głupi kawał.
Świerczak w zamyśleniu pokiwał głową. — Tak. To wszystko prawda. Ale widzisz… Takiego
mam niucha, że coś się za tym kryje. Czy zwróciłeś uwagę na to, że w tej warszawskiej notatce
piszą, że Madejskiemu skradziono dowód?
— Oczywiście.
— No, więc widzisz. Czyli że tym skradzionym dowodem może się ktoś posługiwać. Niestety nie
przysłali nam numeracji. Trzeba będzie od nich tego zażądać. Bo nie wiemy, czy jesteśmy w
posiadaniu skradzionego dowodu, czy tego nowo wydanego. Absolutnie nie jestem w stanie
zrozumieć, kto mógł do dowodu Madejskiego wkleić fotografię tego literata i po co?
— A nie przyszło ci do głowy, że on to mógł sam zrobić?
Świerczak spojrzał zaskoczony. — Sam? A po jaką cholerę?
— Tego to już ja nie wiem. Może potrzebował do czegoś drugiego dowodu osobistego na inne
nazwisko?
— To przecież nie pokazywałby go nam.
— A może się pomylił? Może miał w portfelu obydwa dowody i przez pomyłkę pokazał nam ten
lipny? Przecież nie oglądaliśmy zawartości jego portfela. Czy wiesz, że jego żona jeździła do
Krakowa?
— Wiem. Podobno chodzi o kupno tej willi na Cyrhli.
— Czy nie uważasz, ze to także jest zastanawiający zbieg okoliczności7
Świerczak niecierpliwym ruchem machnął ręką. — Daj mi spokój. Dopóki nie będziemy mieli
jakichś konkretnych faktów, to nie mam zamiaru dłużej bawić się w domysły.
Zadzwonił telefon. Aparat stał bliżej Kozielskiego. Podniósł słuchawkę. — Komenda milicji.
Słucham?
Przez chwilę nic nie mówił. Potem powiedział: — Tak. Przyjedziemy natychmiast. Powiedzcie
gajowemu, żeby się nie ruszał z miejsca. Niech na nas zaczeka.
— Co się stało? — spytał Świerczak.
— Zdaje się, że mamy już konkretne fakty. Dzwonili z leśnictwa. Gajowy znalazł w okolicy
Cyrhli zwłoki jakiegoś człowieka.
Świerczak wstał. — Połącz się zaraz z Krakowem.
— Ano… To było tak. Zjadłem wcześniej drugie śniadanie. Żona mi kiełbasę serdelową podgrzała
i kartofle odsmażyła, co to jeszcze z wczorajszej kolacji zostały.
— Mówcie do rzeczy — zniecierpliwił się Świerczak.
— No, to przecie ja mówię całkiem do rzeczy. Faktycznie tak było.
— Ale mówcie o trupie, a nie o kiełbasie.
— Powiem i o trupie. Przecie mi pan sam kazał opowiedzieć wszystko od początku.
— No mówcie już, mówcie.
— Więc jak zjadłem śniadanie, to mówię do żony: — Pójdę trochę się rozejrzeć po lesie. Zobaczę,
co tam z tymi lisami. — A żona na to: — No, to idź. — Wziąłem strzelbę, gwizdnąłem na psa i
poszedłem. Chodzę, rozglądam się, nic takiego specjalnego nie widzę. Doszedłem tak do tego
jeziorka, co to niedaleko Cyrhli. Patrzę, a na lodzie taka kupa śniegu. Myślę sobie: ki diabeł?
Skądże tu tak nawiało? Ano nawiało, to nawiało, już miałem iść dalej, aż tu nagle Morus skoczył do
tej kupy śniegu i zaczyna kopać. Wołam, krzyczę, każę mu wracać. Nic nie pomaga. Kopie, jeno
śnieg bryzga spod łap. No, to pomyślałem, że pewnie jaką padlinę znalazł pod śniegiem, i idę do
niego. Doszedłem, patrzę i jakby we mnie piorun strzelił. Ludzkie nogi spod śniegu wystają. No, to
wziąłem się do odgarniania i odkopałem tego trupa.
Świerczak słuchał cierpliwie, nie przerywając gajowemu. — Czy nie zauważyliście, żeby się
ostatnio ktoś obcy kręcił po terenie? — spytał.
— Różni chodzą. Kto ich tam wie, czy obcy, czy swoi.
— Nie słyszeliście w lesie strzałów?
— Nie. Musieli go w nocy wykończyć. Ja po nocy nie chodzę. Ale że tak dokładnie zasypali
śniegiem. I kamienie mu, dranie, do nóg przywiązali.
— Liczyli na to, że jak lód puści, to zwłoki pójdą na dno.
— Tak by się faktycznie stało, gdyby Morus nie zwęszył. Dobry pies.
— Znaliście panią Kosicką? — spytał Świerczak.
— Co bym nie miał znać. Znałem. Wyjechała do Ameryki.
— I wiecie, która to jej willa?
— Wiem.
— Czy nie zauważyliście, że ktoś w tej willi mieszkał, teraz niedawno, kilka dni temu? Może
spostrzegliście światło w oknach wieczorem?
Gajowy potrząsnął głową. — Nie, nic takiego nie zauważyłem. Ten dom stoi na uboczu, zakryty
drzewami. Tak bardzo nie widać. Zresztą ja wieczorami siedzę w domu. Wcześnie chodzę spać. A
po cóż bym się po ciemku włóczył po lesie?
Świerczak chciał jeszcze o coś zapytać, ale w tej chwili wszedł do pokoju Kozielski. Przyniósł
nowy telegram z Warszawy.
Trzy kule. Każda z nich mogła spowpdować śmierć. Jedna oparła się o kręgosłup. Kaliber 7,65.
Pistolet zapewne typu „Walter”. Nie można wykluczyć, że strzały zostały oddane z różnej
odległości. Być może, że morderca, strzelając, zbliżał się do swej ofiary.
— Czy można w przybliżeniu określić czas zgonu? — spytał Świerczak.
Doktor Kalinowski potrząsnął głową.
— To niemożliwe. Zwłoki w zimnie dobrze zakonserwowane. W niskiej temperaturze rozkład
następuje o wiele wolniej. W każdym razie to nie jest zbyt dawna sprawa. Zaryzykowałbym
twierdzenie, że ten człowiek został zabity na przestrzeni dwóch, trzech tygodni. Chyba nie dawniej.
— Czy innych obrażeń ciała nie stwierdził pan, panie doktorze?
— Nie. Ma pan na myśli jakaś bójkę przed morderstwem?
— Właśnie.
— Żadnych ran zadanych tępym narzędziem nie stwierdziłem.
— Tylko te kule?
— Tak.
— Chciałbym znaleźć dwie pozostałe — powiedział jakby do siebie Świerczak. — I być może, że
je znajdę.
Wszedł kapitan Grabicki z Komendy Wojewódzkiej w towarzystwie porucznika Kozielskiego.
Świerczak wskazał foteliki, stojące przy niskim stole.
— Proszę bardzo. Siadajcie.
— Kolega Kozielski wtajemniczył mnie w tę dziwną historię z tym literatem — powiedział
Grabicki. Wyjął paczkę papierosów i poczęstował obecnych. Był niedużego wzrostu, szczupły,
ruchliwy. Pociągła, śniada twarz błyskawicznie reagowała na bodźce zewnętrzne. Wąskie, trochę
skośne oczy wyrażały agresywne zainteresowanie wszystkim, co się działo dokoła. — To ciekawe,
to bardzo ciekawe. Wydaje mi się, że w tych warunkach trzeba bardzo dokładnie przyjrzeć się tej
willi. Być może, że jednak tam dokonano morderstwa.
— Oczywiście, że przeprowadzimy dokładną rewizję — przytaknął Świerczak. — Chociaż…
gdyby nawet tam dokonano morderstwa, to i tak nie będziemy mieli pewności, czy znalezione
zwłoki mają z tym związek.
— Musimy sprowadzić tego literata — wtrącił się do rozmowy Kozielski. — Niech obejrzy
zwłoki.
Grabicki pokiwał głową — Niewątpliwie. Tylko że twarz została tak zniekształcona… Czy sądzi
pan, panie doktorze, ze uczyniono to celowo?
— Sądzę, że to jakieś zwierzęta, najprawdopodobniej lisy — powiedział doktor Kalinowski — a
może głodne psy… To nie są uszkodzenia spowodowane uderzeniami tępym narzędziem. W swojej
praktyce spotkałem się już z przypadkami masakrowania zwłok ofiary i wiem, jak to wygląda.
— Czy to prawda, ze ta willa jest do sprzedania? — spytał Grabicki.
— Tak — Świerczak wyjął z szuflady teczkę z aktami. — Macie ochotę zapoznać się ze
szczegółami?
— Nie. Na razie nie jest mi to potrzebne. Teraz nie można tam nikogo wpuszczać. Jak zaczną
oglądać, to zatrą wszystkie ślady.
— Obawiam się, że już to zrobili — mruknął Kozielski — Parę dni temu pośrednik pokazywał to
mieszkanie reflektantowi. Była z nimi żona naszego literata.
— Żona tego literata? — zainteresował się Grabicki. — To ciekawe.
Jacek pierwszy raz miał tego rodzaju przeżycie. Załamał się. Dostał torsji i uciekł. Teraz siedział
osowiały w gabinecie komendanta, a jego szarozielona twarz nosiła jeszcze ślady niedawnego
wstrząsu. Świerczak, tknięty uczuciem litości, wyjął z biurko napoczętą butelkę winiaku i nalał
spory kieliszek.
— Niech pan sobie golnie. To panu dobrze zrobi. Jacek nie dał sobie tego dwa razy powtarzać.
Łapczywie połknął trunek i odetchnął głęboko.
— Lepiej panu?
— Tak, trochę lepiej. Dziękuję.
— Możemy porozmawiać?
— Chyba tak.
— Czy w zamordowanym rozpoznał pan zwłoki tego człowieka, który pana przywiózł z Krakowa
do Zakopanego?
— Nie mogę tego twierdzić z całą pewnością — powiedział cicho Jacek. — Ta twarz… Rany
boskie… Czy mógłby mi pan dać jeszcze z pół kieliszka?
— Bardzo proszę.
Jacek wypił drugi kieliszek i podarł dłonią czoło. — Straszne, straszne…
— Więc nie może pan zidentyfikować zwłok?
— Nie mogę. Przecież… Tylko te włosy…
— Dużo jest ludzi z siwymi włosami — mruknął zasępiony Świerczak. — Czy nie pamiętał pan,
jak był ubrany ten człowiek tamtego wieczora, kiedy jedliście razem kolacje, jakie miał buty?
— Nie pamiętam. Zupełnie nie pamiętam.
— Niech się pan postara sobie przypomnieć — nastawał Świerczak. — Może pamięta pan jakiś
szczegół, jakiś drobiazg…
— Nic nie pamiętam. Nie zwracałem wtedy na to uwagi. Sporo wypiłem. Chyba był w ciemnym
garniturze, ale nie mogę ręczyć…
— Więc tylko te włosy…?
— Tak. Miał bujną, siwą czuprynę.
— A wzrost.
— Był wyższy ode mnie. Musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt. Ja mam metr siedemdziesiąt
osiem. On był sporo wyższy.
— Czy nie opowiadał panu o swojej rodzinie, o przyjaciołach?
— Mówił tylko o żonie, która miała wtedy przyjechać. Okazuje się, że to wszystko kłamstwo.
— Na razie jeszcze nie wiemy, co było kłamstwem — powiedział Świerczak. — Czy państwo
długo zostają w Zakopanem?
— Jeszcze tylko kilka dni, do dziewiętnastego.
— Chciałbym prosić, żeby pan się do mnie pofatygował przed wyjazdem.
— Oczywiście, jeżeli to konieczne…
— Tak. Być może, że jeszcze będzie nam pan potrzebny.
— Ale chyba nie ma pan zamiaru mnie aresztować — uśmiechnął się nieszczerze Jacek.
— W tej chwili jeszcze nie — odparł Świerczak. Trudno było się zorientować, czy żartuje, czy
mówi poważnie.
Po wyjściu Jacka Świerczak poszedł do pokoju Kozielskiego.
— Przejedziesz się ze mną na Cyrhlę?
— Mam dużo bieżącej roboty, ale jak trzeba, to pojadę.
— Chciałbym zwrócić twoją uwagę, że to teraz jest już nasza bieżąca robota. Musimy się
śpieszyć.
Grabicki chciał wracać do Krakowa, ale Świerczak poprosił go, żeby pojechał z nimi na Cyrhlę.
Do drugiego wozu wsiedli fachowcy od daktyloskopii.
— Nie mogę sobie darować, że za pierwszym razem nie zbadaliśmy dokładnie tego mieszkania —
powiedział Świerczak, kiedy minęli Rondo. — Ale przyznam się wam, że początkowo nie brałem
tego wszystkiego zbyt poważnie.
Grabicki pokiwał głową. — Zupełnie się nie dziwię. Cała ta historia brzmi tak
nieprawdopodobnie, że można ją wziąć za jakąś zmyśloną bajkę. Oczywiście, że byłoby lepiej,
gdybyście od razu przeprowadzili szczegółową rewizję i zebrali materiał daktyloskopijny.
— Ten literat powinien był od razu nam zameldować — wtrącił się do rozmowy Kozielski. —
Przestraszył się, idiota, że go zamkniemy. Gdyby nie jego żona, to w ogóle nic byśmy nie wiedzieli.
— Nie wiadomo, czy sam byś się nie przestraszył — uśmiechnął się Świerczak. — To się tak
łatwo mówi. Trudno się dziwić, że się facet spłoszył. Nie przyzwyczajony do takich rzeczy.
Widziałeś, co się z nim działo w kostnicy?
Grabicki zaczął wypytywać o właścicielkę willi, o pośrednika i o adwokata Gotterta. O tym
ostatnim ani Świerczak, ani Kozielski nie potrafili udzielić żadnych informacji.
— Odwiedzę go, jak tylko wrócę do Krakowa — powiedział Grabicki.
Zajechali na miejsce.
Zabrali się solidnie do roboty. W kuchni znaleźli jedną łuskę i dwie kule w ścianie. Kaliber się
zgadzał, 7,65.
Grabicki uważnie obejrzał łuskę — Ciekawe, co się stało z dwoma pozostałymi? — mruknął. —
Widocznie jednak ktoś usiłował zatrzeć ślady i tamte dwie łuski usunął. Tej nie znalazł, bo siedziała
w szparze w podłodze.
— Właśnie — przytaknął Świerczak. — My także nie znaleźliśmy jej za pierwszym razem.
Kozielski ukląkł i przyglądał się małym dziurkom, gęsto obiegającym podłogę dookoła.
— Chyba miałeś rację. Tu było przybite linoleum. Tym tłumaczy się fakt, że nie znaleźliśmy
śladów krwi. Oderwali linoleum i w porządku. Krwi by tak łatwo nie zmyli. Okazuje się, że literat
nie opowiadał nam bajeczki. Chociaż ciągle nie mamy stuprocentowej pewności, czy to ten sam
trup, którego gajowy znalazł na Cyrhli.
— Duże prawdopodobieństwo — powiedział Świerczak. — Tak duże, że właściwie można przyjąć
to za pewnik. Kaliber broni zgadza się. Ilość pocisków także się zgadza. Teraz tylko musimy
znaleźć pistolet, z którego zostały wystrzelone te pociski.
— Bagatela — uśmiechnął się Grabicki. — Skromne wymagania. Musicie wziąć pod uwagę, że
mamy do czynienia z niezłymi fachowcami. Zmontowanie tej całej intrygi, uprzątnięcie linoleum i
łusek. Wszystko wskazuje na to, że nasi partnerzy znają się na rzeczy. Radzę wam nie liczyć na
znalezienie tego pistoletu.
Przeszukali bardzo dokładnie cały dom, zajrzeli w każdy zakamarek. Nic godnego uwagi nie
znaleźli. Materiał daktyloskopijny także był bardzo skąpy.
W drodze powrotnej nikt nie zdradzał ochoty do rozmowy. Każdy zajęty był własnymi myślami.
Pierwszy odezwał się Świerczak.
— Wiecie, co wam powiem? Cały czas zastanawiam się nad tym, czy to został zamordowany
Eugeniusz Madejski, czy też zupełnie kto inny.
— Czy pamiętaliście o zarejestrowaniu linii papilarnych nieboszczyka? — spytał Grabicki.
Rozdział VII
Jacek postanowił natychmiast wracać do Warszawy. Nie mógł już dłużej znieść ciężkiej atmosfery,
jaka się między nimi wytworzyła. Bał się, że w każdej chwili może dojść .do awantury, że mogą
paść słowa, których potem oboje będą żałować. Miał tak rozstrojone nerwy, że każde odezwanie się
Ewy, każdy jej gest drażnił go, wyprowadzał z równowagi. Obecność zadowolonego z siebie
Zbyszka dolewała oliwy do ognia.
Ewa nie sprzeciwiała się. Początkowo także chciała wracać, ale doszła do wniosku, że byłoby to z
jej strony oznaką słabości. Zaplanowała swój pobyt w Zakopanem i nie miała zamiaru rezygnować
nawet z jednego dnia. Niech sobie, idiota, jedzie, jak chce. Nic jej do tego.
I Jacek pojechał. Zadzwonił do Krakowa, do warsztatu samochodowego, otrzymał jednak
niewesołą wiadomość, że syrenka nieprędko będzie nadawać się do użytku. Brakowało jakichś tam
części, a poza tym, po bardziej wnikliwym przeglądzie, okazało się, że należy jeszcze usunąć szereg
nieprzewidzianych usterek. Nie było nadziei, żeby wóz w najbliższym kwartale mógł spełniać swą
właściwą rolę. Trzeba więc było zadowolić się miejscem w pośpiesznym pociągu, wychodzącym z
Zakopanego o godzinie 15.27.
Sam pojechał na stację. Ewa go nie odprowadziła. Pożegnali się chłodno i bardzo oficjalnie w
„Halamie”. „Do widzenia. Szczęśliwej podróży.”
Było mu bardzo przykro. Nie przyznawał się do tego nawet sam przed sobą. Starał się nadrabiać
miną. No to co, że ją zdradził, myślał z wyzywającą agresywnością. Mało to mężów zdradza swoje
żony i nikt z tego nie robi takich tragedii. Mógł jej przecież nic nie powiedzieć. Wtedy wszystko
byłoby w najlepszym porządku. Szczere i uczciwe postępowanie nigdy nie popłaca, szczególnie z
kobietami. Być może, iż miał pewne wątpliwości co do tego „uczciwego” postępowania, ale nie
chciał się nad tym zbyt wnikliwie zastanawiać. Wolał być rozżalony na Ewę i utwierdzać się w
przekonaniu, że rozżalenie u jest najzupełniej słuszne. Pragnął uniknąć kłamstwa, szczerze jej
wszystko wyznał, a ona…
W przedziale nie było zbyt tłoczno. Miejsca przy oknie zajęły dwie dobrze odżywione damy,
które, nie zważając na wiek i tuszę, przywdziały obcisłe czerwone spodnie i wielobarwne swetry.
Wyglądały jak dwie stare, spasione papugi. Mówiły bez przerwy, obsmarowując dokładnie dalszych
i bliższych znajomych oraz krewnych. Przy tęższej siedział drobny, cichy mężczyzna, zapewne
mąż. Nie odzywał się ani jednym słowem. Miał zażenowaną minę i starał się nie patrzeć na nikogo.
Naprzeciwko Jacka, koło drzwi, usiadł przystojny brunet z wąskim, hiszpańskim wąsikiem,
podgolonym nad wargą. Miał nieco skośne oczy, patrzące z drażniącą natarczywością. Robiło to
takie wrażenie, jakby chciał przy pierwszym spotkaniu dowiedzieć się wszystkich tajemnic. Od
razu też zaczął rozmawiać.
— Niezbyt się pan opalił — powiedział, przyglądając się bacznie Jackowi.
— Niewiele było słonecznych dni.
— Tak. W górach to nigdy nie wiadomo, na jaką się trafi pogodę. Los na loterii.
Jacek pokiwał głową, mając nadzieję, że temat został wyczerpany, ale brunet nie rezygnował.
— Właściwie nie wiadomo kiedy przyjeżdżać do Zakopanego, żeby było słońce. W zeszłym roku
byłem od połowy stycznia do połowy lutego i ani śniegu nie miałem dobrego, ani słońca.
Jacek milczał. Tamten jednak niełatwo się zniechęcał.
— Ale chociaż nie ma pogody, to i tak człowiek skorzysta. Górskie powietrze swoje robi. Ja
zawsze z Zakopanego wracam jak odrodzony. Pan do Warszawy?
— Tak.
— W Warszawie od razu wpada się w te wszystkie i sprawy, kłopoty. Już po tygodniu zapomina
się o górach i o zakopiańskich przeżyciach. Zresztą ja osobiście nie lubię żyć wspomnieniami.
Trzeba iść naprzód i nie oglądać się za siebie. Jak wyjeżdżam z Zakopanego, to wszystkie moje
przeżycia, przygody zostawiam za sobą i już do nich nie wracam. Nigdy nie przenoszę tych
sezonowych znajomości i flirtów na teren warszawski. To bywa uciążliwe, a nawet może się
czasami stać niezbyt bezpieczne. Nie sądzi pan?
Jacek uważniej przyjrzał się mówiącemu. Wydało mu się, że spojrzenie małych, ciemnych oczu
było natarczywe. — Być może, że ma pan rację — powiedział wolno. — Nie zastanawiałem się nad
tym.
— A warto się czasem nad takimi sprawami zastanowić — podjął brunet. — Ja wiem z własnego
doświadczenia, że lepiej jest zapomnieć o przeszłości. Nie ma sensu wlec za sobą balastu
wspomnień. To tylko niepotrzebnie komplikuje nam życie. Ja nawet się potem nie kłaniam tym
przypadkowo spotkanym dziewczętom. Co było w Zakopanem, to było, a Warszawa to już zupełnie
co innego. Nie wiem, czy jasno to tłumaczę.
Jacek w milczeniu pokiwał głową i utkwił spojrzenie w krajobrazie przesuwającym się za oknami
wagonu. Nie mógł się zorientować, czy ta cała gadanina jest zupełnie przypadkowa, czy też ma coś
konkretnego na celu. „Na złodzieju czapka gore — myślał z niesmakiem. — Jak tak dalej pójdzie,
to odezwanie się każdego napotkanego człowieka będę uważał za aluzję do wypadków na Cyrhli.
Radzi mi, żebym zapomniał. Być może, że to nie jest przypadek.”
Pragnąc uniknąć dalszej rozmowy, wstał i poszedł do wagonu restauracyjnego. Zgromadzeni tu
ludzie tonęli w kłębach dymu tytoniowego i w oparach alkoholu. Nastrój nie najmilszy, ale lepsze
to, aniżeli wysłuchiwanie złotych myśli tego podejrzanego typa. Jacek znalazł wreszcie wolne
miejsce i zamówił piwo.
Siedział zamyślony i patrzył w okno, pragnąc odseparować się jak najbardziej od otaczającego go
gwaru. Czuł się bardzo podle. W tej chwili trudno było przewidzieć, jakie będą dalsze
konsekwencje tej całej historii. A przede wszystkim… Przede wszystkim nie miał pewności, czy
Ewa rzeczywiście nie zażąda rozwodu. Robiła wrażenie zupełnie zdecydowanej. To byłoby głupie,
okropnie głupie.
Zniknęły ośnieżone wzgórza. Szary krajobraz wtapiał się coraz bardziej w mrok nadchodzącej
nocy. Mijane domy błyszczały pojedynczymi światłami.
— A pan tak sobie piwko popija!
Jacek drgnął i odwrócił głowę. Znowu zobaczył przed sobą uśmiechniętą twarz skośnookiego
bruneta.
— Nie mogłem już dłużej „wytrzymać w przedziale. Te baby tak gadają, że można oszaleć. Nie
ma nic gorszego, jak takie dwie stare plotkary. I że to się nie zmęczą bez przerwy mleć językami.
Straszne rzeczy.
Jacek miał ogromną ochotę powiedzieć, że gadatliwość jest nie tylko cechą starych plotkarek, ale
w ostatniej di wili zrezygnował z tego.
— Możliwe to piwo? — spytał brunet.
— Takie sobie. Krajowe.
— Przed jedenastą powinniśmy być w Warszawie.
— Jeżeli nie będziemy mieli opóźnienia, to dwudziesta druga pięćdziesiąt.
— Zdaje się, że jedziemy o czasie.
Rozmawiali na obojętne tematy. Jacek daremnie oczekiwał na jakieś aluzyjne powiedzenia. Brunet
ani jednym zdaniem nie nawiązał do tamtej rozmowy.
Kiedy wrócili do przedziału, obie panie z niesłabnącą energią obgadywały jakąś Marylkę. Jackowi
wydały się jeszcze grubsze i jeszcze bardziej kolorowe. Drobny mężczyzna spał, zakrywszy sobie
twarz płaszczem. Pochrapywał nieśmiało.
Weszła konduktorka. Była młoda. Wyraz jej twarzy nie zdradzał poczucia humoru. Obejrzała
bilety i powiedziała, zwracając się do bruneta: — Pan siedzi nie na swoim miejscu.
— Tu jest luźniej niż w tamtym przedziale — uśmiechnął się pojednawczo.
Wzruszyła ramionami. — Należy zajmować miejsce oznaczone na bilecie. To jest pociąg z
miejscówkami.
— Ale jeżeli tutaj jest więcej miejsca, to przecież wszystko jedno, gdzie siedzę — bronił się
brunet.
Konduktorka odeszła. Miała niezadowoloną minę.
Jacek, biorąc przykład z towarzysza tłustych dam, zakrył się kożuchem i udawał, że śpi. Miał
dosyć rozmowy. „Ciekawe, czy ten facet specjalnie usiadł naprzeciwko mnie?” — myślał.
Zasnął naprawdę. Obudził się dopiero na dworcu Zachodnim. Towarzysze podróży ściągali już z
siatek swoje bagaże.
Tragarza oczywiście nie było. Jacek z trudem taszczył walizę, niosąc na lewym ramieniu narty. Z
prawdziwą ulgą stwierdził, że brunet gdzieś zniknął.
Nie śpieszył się. Sapiąc ze zmęczenia, wydostał się wreszcie przed dworzec. Osowiałym
wzrokiem wodził po zbitym tłumie podróżnych, walczących o zdobycie taksówki. Nie czuł się na
siłach, aby wziąć udział w tych zapasach. Postawił walizkę w błocie, oparł narty o latarnię i czekał.
Po chwili zbliżył się do niego jakiś mężczyzna w kraciastej jesionce. — Gdzie pan potrzebuje? —
spytał tajemniczym szeptem.
— Na Hożą.
— Pięć dych i już się jedzie.
— Cztery — targował się Jacek.
— Niech będzie cztery. Chodź pan.
Za rogiem stała warszawa nowego typu. Kierowca sprawnie załadował bagaż, oglądając się na
stojącego niedaleko milicjanta.
Jacek odetchnął. Nareszcie nie musiał dźwigać walizy i nart.
Kiedy wszedł do pustego mieszkania, poczuł się niewyraźnie. W tej chwili uświadomił sobie, jak
bardzo brak mu Ewy. Pokoje wydały się jakieś dziwnie obce, zimne, nieprzytulne. W powietrzu
unosił się zapach pasty do podłogi. Pootwierał okna i poszedł do kuchni, żeby nastawić wodę na
herbatę. Chciało mu się pić. „Jakaż ona głupia, jaka głupia — myślał rozgoryczony. — Dlaczego
nie wróciła razem ze mną? Przecież to wszystko nie ma najmniejszego sensu. Chyba z powodu
takiego głupstwa nie wniesie sprawy rozwodowej?”
Zadzwonił telefon. Któż to? A może Ewa? W paru susach dopadł aparatu i podniósł słuchawkę.
— Halo?
Kobiecy głos, ale nie Ewa.
— Czy pan Badecki?
— Jestem przy aparacie. Kto mówi?
— Życzliwa osoba. Moje nazwisko nic panu nie powie. Telefonuję do pana po to, żeby panu
oszczędzić ewentualnych przykrości. Niech pan raz na zawsze zapomni o tym, co się zdarzyło na
Cyrhli. Tak będzie dla pana lepiej i o wiele bezpieczniej.
— Ale kto mówi? Halo… halo…
Po tamtej stronie stuknęła odłożona słuchawka.
Woda bulgotała, wylewając się z imbryka na podłogę. Jacek pobiegł do kuchni, przykręcił gaz i
zaparzył herbatę. Był zdenerwowany. Okazało się, ze tej całej historii nie można było uważać za
skończoną. Ostrzegali go, grozili mu. Widocznie liczyli się z tym, że on na terenie Warszawy…
Źle spał. Często się budził z uczuciem dręczącego niepokoju. Pocił się. Dwa razy wstawał w ciągu
nocy, żeby się wytrzeć ręcznikiem i zmienić pidżamę. „Chyba jestem chory — myślał
przygnębiony. — Tego by jeszcze brakowało, żebym teraz złapał grypę. To byłaby już ostateczna
klęska”.
Rano wsadził sobie pod pachę termometr, ale okazało się, że temperaturę ma najzupełniej
normalną, trzydzieści sześć i sześć. Więc nie jakaś groźna choroba. Po prostu nerwy.
Około południa wyruszył na miasto. Odwiedził radio, telewizję i zaprzyjaźnione redakcje. Chciał
widzieć koło siebie ludzi, rozmawiać, zająć się czymś. Znajomi popatrywali na niego podejrzliwie.
— Wyglądasz, jakbyś wrócił z kryminału, a nie z Zakopanego — mówili. — Coś ty tam
wyprawiał?
Na obiad poszedł do „Spatifu”. Spotkał Kazia, który z melancholijną miną siedział przy kieliszku
wódki i niechętnie potrącał widelcem śledzia w oliwie. Ucieszył się na widok przyjaciela.
— Jak się masz, Jacuś? Wróciłeś już z tego cholernego Zakopanego. Siadaj. Napijesz się? Jak ci
leci?
— Tak sobie.
— Coś ty taki przegrany?
— Ty także chyba nie jesteś w szampańskim humorze. Jak tam ta twoja Bożenka?
Kazio machnął ręką. — A. szkoda gadać. Już zapomniałem. Powiadam ci, nie warto w ogóle
zaczynać z kobietami. Wszystkie diabła warte.
— Spławiła cię?
— Idiotka. Nie powiedziała mi, że ma narzeczonego. Dopadł nas w Krakowie na Plantach.
Okazało się, ze to bokser półciężkiej wagi.
— No i co?
— A co mogło —być? Jak ci się zdaje? Całe szczęście, że akurat nadszedł milicjant. Byłbym
wylądował w szpitalu. Nie chcę słyszeć o żadnych babkach. Zresztą wyjeżdżam.
— Gdzie wyjeżdżasz?
— Z zespołem. Do Szwajcarii, do Austrii, do Niemiec. Takie maleńkie tournee artystyczne.
— Zazdroszczę ci. Może byś mnie zabrał ze sobą?
Kazio uśmiechnął się. — O ile się orientuję, to nie grasz na żadnym instrumencie. Chyba tylko
Ewie na nerwach. A propos. Ewa także wróciła?
— Nie. Została jeszcze na parę dni w Zakopanem.
— Pokłóciliście się?
— Skądże…
— No, coś ty taki nieszczery? — Kazio szturchnął Jacka pięścią w bok. — Cięta jest na ciebie za
tamtą noc? Dowiedziała się? Któraś z pokojówek sypnęła?
— Daj mi spokój.
— Jak nie chcesz mówić, to nie — obraził się Kazio. — Ja z tobą szczerze rozmawiam, jak z
przyjacielem, a ty…
— Mówmy lepiej o twoich koncertach.
— Co tu jest do mówienia? Będziemy grali w Wiedniu, w Zurichu, w Bernie, w Berlinie, może w
Dreźnie.
— Nowoczesna muzyka?
— Taka muzyka, żeby się ludziom podobała. W miarę nowoczesna. Nie wyrywamy strun z
fortepianu.
— To zarobisz kupę forsy.
— Trochę waluty wpadnie.
— Dużo was jedzie?
— Nie. To przecież kameralny zespół. Pierwsze i drugie skrzypce, fortepian, wiolonczela,
kontrabas i trąbka. Sześć osób.
— Ja mógłbym grać na bębnie — zaproponował Jacek. — Mam ogromne wyczucie rytmu.
— Jak będę organizował zespół jazzowy, to cię zaangażuję — powiedział wesoło Kazio.
Melancholijny nastrój trochę mu przeszedł. Nie umiał się zbyt długo martwić.
Wypili po parę wódek. Jacek zamówił obiad, a Kazio poprosił o kawę. Okazało się, że przez
roztargnienie zjadł już dwa obiady i na razie nie był głodny.
W niezłych humorach wyszli ze „Spatifu”.
— Co robimy? — spytał Jacek, zatrzymując się przed kioskiem z gazetami.
— Może pójdziemy do kina? — zaproponował Kazio.
— Ale na co?
— Obejrzymy sobie „Długie łodzie Wikingów”. To taki męski film.
Przy kasie nie było tłoku. Bilety kupili bez większych trudności. To ich trochę zaniepokoiło.
— Chyba chała — powiedział Jacek. — Zobacz, jakie puchy. Ani jednego konika. Zdaje się,
żeśmy wpadli.
— Zobaczymy.
Zaraz na początku „męskiego” filmu Kazio zasnął twardo. Jacek wprawdzie nie spał, ale nie mógł
skupić uwagi na toczącej się akcji. Myślał o czym innym, a właściwie o kim innym. Przypomniała
mu się noc spędzona na Cyrhli. Jedna z aktorek podobna była do Anity.
Kiedy zabłysło światło, obudził przyjaciela. — Ruszaj się. Wychodzimy.
Kazio ziewnął i zdziwiony rozejrzał się po sali. — Ładne było? — spytał. — Opowiesz mi.
Dobrze?
— Dobra, dobra. Chodź.
— Wskoczymy gdzieś na piwo?
— Nie, nie. Ja idę do domu. Cześć.
Pożegnali się przed Grand Hotelem. Jacek przeszedł na drugą stronę ulicy i skręcił w Hożą.
Zatrzymał się na rogu. Bezmyślnie przyglądał się oszklonemu lokalowi, w którym mieściły się
francuskie linie lotnicze „Air France”. W tej chwili uświadomił sobie, że wcale nie chce iść do
domu. Perspektywa spędzenia całego wieczoru w czterech ścianach zupełnie go nie nęciła. Żeby
Ewa na niego czekała, to co innego, ale tak… Co będzie robił? Czytać nie miał ochoty. Telewizji
już’ nie wytrzymywał. Spać mu się nie chciało. Więc co? Żałował teraz, że pożegnał się z Kaziem.
Samotność sprzyjała niemiłym myślom. Zawrócił i powlókł się w kierunku Alei Jerozolimskich.
Mógł zadzwonić do jakiegoś znajomego, ale nie wiedział właściwie, czyje towarzystwo
odpowiadałoby mu w danym momencie.
Szedł wolno, przystając przed wystawami, które go nie interesowały. Już bardzo dawno nie miał
tak fatalnego samopoczucia. Był wściekły na Kazia, ze namówił go na te „Długie łodzie
Wikingów”. Chciał przecież zapomnieć, a tymczasem ta dziewczyna z ekranu… Niechby tylko
spotkał gdzieś Anitę… Już on by się na niej odegrał za to wszystko. Nie wyobrażał sobie co
prawda, jak by praktycznie miało wyglądać to „odgrywanie się”, ale ogarniała go żądza rewanżu.
Zakpili sobie z niego. Wciągnęli go w jakąś obrzydliwą, zbrodniczą aferę. Dał się nabrać jak
pierwszy lepszy dureń. Takich rzeczy nie puszcza się płazem. Narastało w nim pragnienie
odszukania Anity i porachowania się z nią i z jej wspólnikami. Przecież to oni byli przyczyną tego,
że Ewa…
Zatrzymał się przed wystawą Klubu Książki i Prasy. Postał chwilę i powziął decyzję: zajrzy do
„Dziennikarzy”. Może spotka tam kogoś interesującego, pogada trochę, rozerwie się. Nie będzie
taki okropnie sam.
Foksal, jak zwykle, pogrążony był w wiejskich ciemnościach. Tylko na końcu ulicy błyszczały
pomarańczowym światłem okna dziennikarskiej restauracji.
Jacek zostawił płaszcz w szatni, poprawił krawat przed lustrem i wszedł na salę.
Oszołomiony światłem i gwarem licznych głosów, nie od razu ją spostrzegł. Siedziała w drugiej
sali pod oknem, zasłoniętym żółtą kotarą. Najwidoczniej zobaczyła go, bo błyskawicznie zasłoniła
się torebką, udając, że poprawia makijaż.
Poczuł, jak fala gorącej krwi uderza mu do głowy. Zawahał się, ale trwało to ułamek sekundy.
Energicznym krokiem podszedł do jej stolika.
— Dobry wieczór.
Podniosła na niego zimny, obojętny wzrok.
— Czego pan sobie życzy?
— Nie udawaj, że mnie nie poznajesz.
— To jakaś pomyłka. Nie znam pana.
— Przestań się zgrywać. Dosyć już tych komedii. Mam chyba prawo…
W tej chwili zabrzmiał basowy głos: — O co chodzi?
Jacek odwrócił się gwałtownie i znalazł się twarzą w twarz z mężczyzną, z którym nie miałby
ochoty zmierzyć się na pięści. Byczy, muskularny kark, bary zapaśnika ciężkiej wagi, a ogromne,
porośnięte rudą szczeciną dłonie przypominały dwa bochny chleba.
— O co chodzi? — powtórzył pytanie.
— Ten pan twierdzi, ze mnie zna — wyjaśniła dziewczyna.
— A czy ty go znasz, Marysiu?
— Skądże. Pierwszy raz go widzę.
— I nie masz ochoty poznać tego pana?
— To mi niepotrzebne.
Olbrzym spojrzał na Jacka. W jego małych, okrągłych oczach migotały złe błyski.
— Chyba wszystko jasne. Ta pani pana nie zna i nie ma ochoty zawierać nowych znajomości.
Adieu. Ciao.
Jacek zawahał się. Doszedł jednak do wniosku, że przedłużanie tej sceny nie ma sensu. Od innych
stolików zaczęto się z zainteresowaniem odwracać w ich kierunku. Awantura wisiała w powietrzu.
Burknął coś pod nosem i wycofał się do szatni. Nie był to może zbyt honorowy odwrót, ale lepsze
to, aniżeli wybita szczęka. Nie miał wątpliwości co do rezultatu starcia z tym drabem. „Na pewno
przyjechali wozem — myślał wkładając palto. — Co robić?
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności spostrzegł siedzącego pod lustrem Jurka Sławickiego.
Wiedział, że Jurek niedawno kupił sobie samochód i że nigdzie się nie rusza bez swojego
Wartburga. Złośliwi twierdzili, że jeździ nim nawet do ubikacji.
Przywitali się serdecznie.
— Co tu robisz? Czekasz na kogoś?
— Umówiłem się z jednym gościem. Miał mi oddać pięćset złotych, ale widocznie się rozmyślił.
— Na pewno nie przyjdzie — powiedział z przekonaniem Jacek. — Nie masz co czekać. Jesteś
wozem?
— Oczywiście.
— Słuchaj. Musisz mi pomóc.
— Co się stało?
Jacek odciągnął Jurka na bok i zaczął mu wyjaśniać sytuację.
— Powiadasz, że bandziory?
— Tak.
— No, to dzwoń po milicję. Dwadzieścia sześć, dwadzieścia cztery, dwadzieścia cztery.
— Muszę ich wyśledzić — szepnął Jacek.
— Ale jak?
— Prawdopodobnie mają tu wóz. Chodzi o to, żebyśmy za nimi pojechali.
— Słuchaj, czy ty mnie nie nabierasz na jakąś „Kobrę?” — spytał podejrzliwie Jurek.
— Ale skądże. Słowo ci daję, że to autentyczna afera. Potem dokładnie ci opowiem. A teraz chodź.
Oni zaraz wyjdą.
Wobec zdecydowanej postawy przyjaciela, Sławicki zrezygnował z oporu i pozwolił wyprowadzić
się na ulicę.
— Który twój wóz? — spytał Jacek.
— Jak to który? Ten wartburg. Nie widziałeś go jeszcze?
— Widziałem, ale zapomniałem, jak wygląda. Zresztą ciemno. Cofnij trochę, żeby nas nie
spostrzegli, jak wyjdą.
— Słuchaj no — powiedział Jurek. — Jeżeli ten szary mercedes, który stoi tam pod drzewem, to
wóz tych twoich gangsterów, to nie licz na to, że ich dogonimy.
— Może przyjechali tą skodą — mruknął bez przekonania Jacek. — Zobaczymy.
— Ale co oni właściwie przeskrobali?
— Później ci opowiem. To skomplikowana i długa historia.
— Ty mnie chyba, Jacuniu, nabierasz.
— Ależ nic podobnego. Wcale cię nie nabieram. Słowo honoru — Jacek z całej siły ścisnął ramię
Sławickiego — O, idą, idą. Ciiiicho.
— Jakiś barczysty facet — szepnął niespokojnie Jurek. — O rany!
— Ciicho — uspokajał go Jacek.
Tamci wsiedli do samochodu stojącego pod drzewem.
— A widzisz, że mercedesem jadą — powiedział Jurek.
— Nie przejmuj się. W mieście przecież nie mogą rozwijać pełnej szybkości. Jedź za nimi.
Ruszyli. Wartburg utrzymywał się w należytej odległości za mercedesem. Sławicki zaczynał się
zapalać.
— Mój wózek także nie najgorszy. Ciągnie pierwsza klasa. Zobaczysz. Zauważ, jak ja z
wyczuciem zmieniam zbiegi. Ma się tę wprawę. Widzisz, jak ich ładnie prowadzimy? Jak pieska na
smyczy. Nie tak łatwo nam uciekną.
— Staraj się, żeby nie zauważyli, że za nimi jedziemy.
— Dobra. Ale myślę, że już zauważyli. Dodają gazu. Mercedes jechał prosto Alejami
Jerozolimskimi. Przeciął Marszałkowską, minął Dworzec Główny i wypadł na plac Narutowicza.
Potem dalej Grójecką. Gwałtownie skręcił w prawo we Włodarzewską. Wartburg nie zostawał
zbytnio w tyle.
— Jeżeli myślisz, że ja się będę bił z tym gorylem, to się grubo mylisz — powiedział Sławicki. —
Zwalniają. Pewnie tutaj gdzieś mają metę.
Szczęśliwice. Wśród owocowych drzew stał nieduży, jednopiętrowy domek. Jasne ściany
błyszczały na szarym tle gałęzi. Szyby okienne były czarne.
— Hamuj — szepnął Jacek.
Sławicki zatrzymał wóz i zgasił reflektory. — Co masz zamiar zrobić? — spytał.
— Jeszcze nie wiem. Zobaczę. Zaczekaj tu na mnie.
Wysiadł i ostrożnie zaczął się skradać w kierunku domu. Nagle ogarnęły go wątpliwości. „A jeżeli
to nie Anita? Jeżeli to tylko uderzające podobieństwo…? Przecież istnieją sobowtóry.” Patrzyła na
niego tak, jakby go naprawdę widziała po raz pierwszy.
Stanął za drzewem i obserwował przebieg akcji. Anita weszła do domu, w którym zaraz zabłysło
światło. Jej towarzysz wprowadził wóz do garażu, włożył ciemny kitel i zaczął coś majstrować w
motorze. To była okazja.
Jacek błyskawicznie przebiegł odległość dzielącą go od domu. Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły.
Na pierwszym piętrze paliło się światło. Jasna smuga padała na schody.
— Anita!
Zwróciła ku niemu niespokojną twarz. W jej oczach wyczytał błaganie.
— Proszę stąd wyjść — powiedziała cicho.
Zrobił krok naprzód — Ja muszę…
Nagle poczuł potężne uderzenie w tył głowy i stracił przytomność.
Rozdział VIII
Po wyjeździe Jacka Ewa odetchnęła z prawdziwą ulgą. Co za rozkosz mieć pokój wyłącznie do
swojej dyspozycji, nie musieć się z nikim liczyć, nie czuć nieustannie czyjejś obecności. Drażnił ją.
Nie mogła na niego patrzeć. Dobrze, ze wyjechał.
Na drugi dzień zadzwonił do niej kapitan Świerczak. Prosił, żeby go odwiedziła w komendzie.
Poszła na to spotkanie trochę niespokojna. Bała się, że milicja jest w posiadaniu jakichś nowych
szczegółów obciążających Jacka. Właściwie ciągle liczyła się z tym, że mogą go aresztować. Tego
nie chciała.
Kapitan był bardzo uprzejmy. Wyraził ubolewanie, że pani Badecka przyszła bez męża.
— Mąż mój wczoraj wrócił do Warszawy — wyjaśniła. — Pobyt tutaj bardzo źle wpływał na stan
jego nerwów.
— To zrozumiałe. A pani długo jeszcze zostanie w Zakopanem?
— Jeszcze tylko parę dni. Wyjeżdżam w środę.
Świerczak wyjął papierosa i zaczął się z nim bawić.
Robił wrażenie człowieka, który zastanawia się nad tym, jak ma sformułować swe myśli.
— Poprosiłem panią do siebie, żeby jeszcze parę słów zamienić na temat tej tajemniczej sprawy.
Wydaje mi się, że musi pani być przygotowana na to, ze będzie pani miała jeszcze do czynienia z tą
historią.
— Sądzi pan?
— To bardzo prawdopodobne. Już ten materiał, którym w tej chwili dysponujemy, pozwala
przypuszczać, że to morderstwo posiada dosyć daleko idące powiązania. Ludzie, którzy mają z tym
coś wspólnego, na pewno będą chcieli unieszkodliwić pani męża. Wie trochę za dużo, a poza tym
widział tę dziewczynę.
— Czy uważa pan, że Jackowi grozi niebezpieczeństwo?
Świerczak poważnie skinął głową.
— Myślę, że trzeba się z tym liczyć. Mamy do czynienia z ludźmi, którzy idą na całego.
Radziłbym, żeby państwo nie zajmowali się już więcej tą sprawą. Tak będzie lepiej zarówno dla
pani, jak i dla pani męża.
— Na razie nie mam najmniejszego zamiaru zajmować się tym — powiedziała Ewa.
— To dobrze. Właśnie chciałem panią przestrzec. Obawiałem się, że może pani okaże zbyt wiele
zainteresowania tą sprawą z racji swego zawodu.
Potrząsnęła głową. — Nie. Jestem tak zawalona swoimi sprawami w zespole, że nie muszę sobie
przysparzać roboty.
— Radziłbym także, żeby pani namówiła męża, żeby się nie interesował już tą historią. Wiem, że
literaci lubią czasem zabawiać się w prywatnych detektywów.
— Spróbuję mu to wyperswadować. W każdym razie bardzo panu dziękuję, panie kapitanie, za
dobre rady i za okazaną nam życzliwość.
— To mój obowiązek.
Z komendy wyszła Ewa zamyślona. Więc to tak wyglądało… Więc ten idiotyczny wybryk Jacka
może mieć wiele poważniejsze konsekwencje, aniżeli się tego oboje spodziewali. Postanowiła się z
nim rozejść, a tu się okazuje, że kto wie, czy nie zechcą go sprzątnąć. Ten milicjant brał zupełnie
poważnie pod uwagę tego rodzaju ewentualność. To nie jest człowiek, który chciałby ją
niepotrzebnie straszyć. Jeżeli zdecydował się powiedzieć wszystko, co powiedział, to musi mieć po
temu bardzo— poważne podstawy. Nie mówiłby na wiatr, ot tak sobie.
Nagle ogarnął ją gwałtowny niepokój. Bała się o Jacka. Kto wie, jakich on tam głupstw może
narobić. Zdrowego rozsądku nie ma za wiele. Byle komu daje się nabierać. Najlepszym tego
dowodem jest ta cała historia na Cyrhli. Wyjechał przygnębiony, w fatalnym nastroju. Może
niepotrzebnie… Ale taka była na niego wściekła… „Świnia. Zwykła świnia — przekonywała samą
siebie. — Cóż to za mąż, którego na krok od siebie nie można puścić, bo zaraz łajdaczy się z
pierwszą lepszą…”
Ktoś ją chwycił pod rękę. — A królowa dokąd tak?
Odwróciła się. — Zbyszek. Co ty tu robisz?
— Czy tylko tobie wolno spacerować po Krupówkach? Gdzie idziesz?
— Do „Halamy” na kolację.
— Ja mam lepszy pomysł. Machnijmy ręką na zaiksowską kolację i chodźmy do „Watry”.
— Tak wcześnie?
— No, to zjemy jakąś przekąseczkę w „Orbisie”, a potem przeniesiemy się do „Watry”. Daj się
namówić, Ewuniu. Po co będziemy taki kawał drałować do „Halamy”. Mam ochotę trochę
poszaleć. Zapraszam cię na szampańską kolacyjkę. Nie pożałujesz.
— A co na to powie twoja narzeczona?
Spojrzał zdziwiony. — Przecież mojej narzeczonej nie ma w Zakopanem.
— A jak się dowie?
— A kto jej powie? Ty chyba nie? Ja tym bardziej. Nie mam zwyczaju zwierzać się kobietom.
Narzeczona, żona czy kochanka nigdy nic nie powinna wiedzieć. Kobietę trzeba zawsze
utrzymywać w tym przekonaniu, że jest jedyna, niezastąpiona, najwspanialsza. Musi w to wierzyć,
a wierzy bardzo chętnie.
— Lepszy z ciebie numer — roześmiała się Ewa.
Zbyszek wziął ją mocniej za rękę. — Ale musisz przyznać, że jestem bardzo sympatyczny. Wiem,
że masz do mnie słabość. No więc jak? Dasz się namówić na kolacyjkę en deux?
— Jak ci tak bardzo na tym zależy.
— Ewuniu, jesteś wspaniała. — Z nuworyszowskim gestem zamawiał najdroższe potrawy i
zagraniczne trunki. Ewa starała się go mitygować.
— Dajże spokój. Nie rzucaj się tak. To nie ma sensu.
— Raz się żyje. Tylko raz się żyje — powtarzał, zadowolony z siebie. — Co tam będziemy sobie
żałować.
Kelnerzy, w przewidywaniu sutych napiwków, obsługiwali ich z niezwykłą starannością, gotowi
na każde skinienie.
W pewnej chwili na salę wszedł wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna. Na szerokich ramionach
osadzona była duża, zupełnie łysa głowa. Pośrodku kwadratowej, ściętej twarzy szeroki nos, na
którym osadzone były mocno okulary w grubej ciemnej oprawie.
Zbyszek ukłonił się nowo przybyłemu. — Jeżeli chcesz, to przedstawię ci tego Austriaka —
powiedział pochylając się ku Ewie. — Nie ma wolnego stolika. Zaproszę go do nas — I, nie
czekając na zgodę, wstał i podszedł do łysego jegomościa. Przywitali się serdecznie.
— A, Herr Korczycki! — ucieszył się Austriak, mocno ściskając wyciągniętą dłoń.
Zbyszek przyjacielsko wziął go pod rękę i zaprowadził do stolika. — Pozwól, Ewuniu, że ci
przedstawię. Pan Robert Helberg.
Na dźwięk tego nazwiska Ewa z trudem zapanowała nad wzruszeniem. Musiała zmobilizować
całą siłę woli, żeby nie pokazać po sobie, jak bardzo jest zaskoczona.
Okazało się, że austriacki turysta mówi nieźle po polsku. Trochę tylko twardszy akcent i od czasu
do czasu jakieś niemieckie słowo, ale rozmowa toczyła się zupełnie swobodnie.
Ewa bardzo szybko odzyskała równowagę. Starała się być miła i czarująca. Niespodziewana
znajomość podnieciła jej wyobraźnię. Na opalonej twarzy pojawiły się mocne rumieńce. Oczy
błyszczały zainteresowaniem. Wyglądała bardzo ładnie.
Helberg dosłownie pożerał ją oczami. Mówił dużo. Silił się na komplementy, które nie należały do
najwytworniejszych. Co chwilę oblizywał wargi, jakby na widok smakowitego kąska. Najwyraźniej
był podekscytowany obecnością młodej, ładnej kobiety.
Po kolacji Zbyszek zaproponował, żeby się przenieść na kawę i koniak do „Watry”. Helberg z
entuzjazmem podjął tę inicjatywę.
— Wunderbar. Das ist eine gute Idee. Idziemy. Kelner, zahlen.
W szampańskich humorach szli w górę Krupówkami. Helberg wziął Ewę pod rękę i szeptał jej do
ucha niemiecko–polskie czułe słówka. Udawała rozanieloną szczebiotkę. Co chwila wybuchała
śmiechem. Zbyszek przyglądał jej się podejrzliwie. Nie bardzo wiedział, czy sobie podpiła, czy też
robi balona z dewizowego gościa.
W „Watrze” mieli pewne trudności ze znalezieniem miejsca. Wreszcie jednak znajomy kelner
zorganizował im stolik niedaleko orkiestry. Usadowili się, dumni z tego sukcesu, i Helberg zamówił
koniak. — Państwo są moimi gośćmi — wyjaśnił od razu na wstępie, pragnąc widocznie uniknąć
nieporozumień.
— Ale dlaczego? — zaoponował Zbyszek. Przecież to ja zaproponowałem „Watrę”.
— Pan zaproponował, a ja zrealizowałem — roześmiał się hałaśliwie Helberg. — Jeżeli chce pan
być moim przyjacielem, to proszę mi się nie sprzeciwiać. Nie wolno mi się sprzeciwiać.
Zbyszek odpowiedział na to jakimś żartem, Ewie zaś wydało się, że w pozornie wesołych słowach
Austriaka zabrzmiała groźba. „Jestem chyba przewrażliwiona” — pomyślała.
Orkiestra zagrała tango i Helberg poprosił Ewę do tańca. Mimo swych potężnych kształtów
tańczył lekko, z dużym wyczuciem rytmu. Był jednak trochę nazbyt agresywny i Ewa parokrotnie
musiała zwiększać dystans.
— Bardzo proszę, niech się pan zachowuje przyzwoicie. — Czy to moja wina, że pani jest taka
fascynująca?
— Jeżeli pan nie przestanie, wrócę do stolika.
— Przepraszam, już będę grzeczny. Czy Herr Korczycki to pani przyjaciel?
— Dlaczego to pana interesuje?
— Bo z natury jestem człowiekiem bardzo ciekawym.
— Podobno ciekawość to niebezpieczna cecha, może zaprowadzić do piekła.
— Ja nie boję się diabłów. A za panią jestem gotów pójść choćby do piekła.
— Trzymam pana za słowo. Proszę uważać.
— Niech diabli uważają. Nie radziłbym się im ze mną spotkać.
— Taki pan bojowy?
— To zależy od okoliczności. Czasem potrafię nawet diabłu zaleźć za skórę.
— Gdzie się pan nauczył tak dobrze mówić po polsku?
— Bywałem w Polsce. Moja matka była Polką. A poza tym mam zdolności językowe.
Orkiestra przestała grać. Wrócili do stolika. Zbyszek z melancholijnym wyrazem twarzy popijał
koniak. Stracił humor. Inaczej wyobrażał sobie ten wieczór.
Helberg najwidoczniej zorientował się w sytuacji, bo powiedział: — Przepraszam — i zostawił ich
samych.
Ewa pochyliła się do ucha Zbyszka. — Nie mów mu, że jestem mężatką, i jakby się pytał o moje
nazwisko, to podaj panieńskie. Mam ochotę trochę go pouwodzić.
Spojrzał na nią zdziwiony. — Spodobał ci się ten łysy małpolud?
— Bardzo miły.
— Kobiety miewają dziwne gusta — mruknął Zbyszek i napełnił kieliszki koniakiem.
Wrócił Helberg. Przyprowadził ze sobą postawną, ładną blondynkę o dużych, ciemnych oczach
zranionej sarny.
— Przedstawiam państwu pannę Stellę. Znana piękność na terenie Krakowa.
Dziewczyna zaczerwieniła się. — Niech pan nie mówi głupstw.
— Żadne głupstwa. Przecież chcieli panią nawet angażować do filmu.
— Pan Robert lubi mi dokuczać — powiedziała blondynka. — Czasem bywa bardzo złośliwy.
— Pannę Stellę poznałem w Krakowie u mojej ciotki. Pomagała porządkować bibliotekę.
— To pan ma tutaj ciotkę? — zdziwiła się Ewa. — Musi to być dość leciwa dama.
— No tak. Ze szkolnego wieku już wyrosła — zaśmiał się Helberg. — Będzie miała chyba
osiemdziesiąt siedem lat, ale trzyma się jeszcze bardzo krzepko. Twierdzi, że to dlatego, że lubi jeść
czosnek. Postanowiła dożyć do setki.
— Muszę już wracać do mojego towarzystwa — powiedziała Stella.
— Wykluczone — zaoponował Helberg. — Rekwiruję panią na całą noc. Już ja z nimi załatwię.
Poszedł i po paru minutach wrócił. — Już im wytłumaczyłem. Obejdą się bez pani. Tamte dwie
damy wyglądają nawet na bardzo zadowolone. Pozbyły się groźnej konkurencji. Zaraz zamówię dla
pani kolację.
— Dziękuję. Już jadłam kolację.
— No, to się napijemy.
Pili koniak, tańczyli i rozmawiali wesoło. Zbyszek odzyskał dobry humor i zaczął nadskakiwać
Stelli. Helberg zajął się Ewą, która z powodzeniem udawała naiwną gąskę.
— Gdzie pani stale mieszka?
— W Warszawie.
— Ja także pewnie będę w Warszawie. Czy pozwoli się pani odwiedzić?
— Niech pan do mnie napisze na poste restante. Spotkamy się gdzieś.
— Nie chce mi pani dać swojego adresu?
— Wolę nie.
— Zazdrosny mąż?
— Nie jestem mężatką.
— Jak to się dzieje, że taka śliczna kobieta nie znalazła sobie dotychczas męża? — zdziwił się
Hełberg.
— Może jestem wrogiem małżeństwa.
— Ceni sobie pani swobodę?
— Zgadł pan.
— No, więc dobrze. Napiszę do pani na poste restante. Długo pani jeszcze zostanie w
Zakopanem?
— Jeszcze tylko parę dni. Wyjeżdżam w środę.
— Mam nadzieję, że się jeszcze przed pani wyjazdem zobaczymy.
— Możliwe.
Ewa, rozmawiając z Helbergiem, obserwowała Stellę. „Ciekawe, czy to z tą dziewczyną Jacek
spędził noc? — myślała. — Trzeba przyznać, że bardzo atrakcyjna.” Była trochę zazdrosna o
Zbyszka, który z zapałem emablował piękną blondynkę. „Mężczyznom to właściwie wszystko
jedno, z którą, aby możliwa babka…”
W pewnej chwili Helberg zobaczył znajomych przeprosił i podszedł do sąsiedniego stolika.
Zbyszek tańczył ze Stellą. Ewa została sama. Sięgnęła po paczkę „Carmenów”, leżącą koło
kieliszka Austriaka. Miała ochotę zapalić. Nagle spostrzegła, że pomiędzy celofanem a papierowym
opakowaniem zatknięta jest mała kartka, pokryta drobniutkim pismem. Zawahała się, ale pokusa
była zbyt wielka. Wyjęła kartkę, wsunęła ją do swojej torby i dopiero wtedy zapaliła papierosa.
Helberg wrócił po chwili.
— Bardzo panią przepraszam, ale spotkałem znajomych, których dawno nie widziałem.
Rozdział IX
Ewa była zdenerwowana. Niepokoiła się o Jacka. „Świnia, bo świnia — myślała — ale…” Nie
umiała zbyt długo chować urazy i teraz, kiedy sobie przypomniała jego nieszczęśliwą minę w dniu
wyjazdu, zrobiło jej się go żal. W gruncie rzeczy przecież bardzo lubiła tego idiotę. A od skoków w
bok to już ona go oduczy. Odechce mu się raz na zawsze.
Późnym wieczorem zamówiła Warszawę. Telefonistka powiedziała, że nikt się nie zgłasza. Nie
było powodu do niepokoju, bo przecież Jacek mógł się gdzieś wypuścić z koleżkami, ale Ewa bała
się. Intuicyjnie wyczuwała, że dzieje się coś niedobrego. Źle spała w nocy i na drugi dzień znowu
poprosiła o połączenie z Warszawą. Tym razem posłyszała słaby głos Jacka.
— Co słychać? Jak się czujesz?
— Tak sobie. Nie bardzo. Miałem wypadek.
— Co się stało?
— Przewróciłem się i rozbiłem sobie głowę. Ślizgawica.
— Coś poważnego?
— Nie, nie, nic poważnego. Już mi lepiej.
— Przyjeżdżam jutro autobusem — zadecydowała Ewa. Zaraz po rozmowie z Jackiem
zawiadomiła kierowniczkę, że rano wyjeżdża.
— Nie wiem, czy pani dostanie bilet na PKS.
— Spróbuję. Mąż źle się czuje. Chcę być jutro w Warszawie.
Miała szczęście. Było jeszcze jedno miejsce w warszawskim autobusie, wprawdzie na końcu
wozu, ale to jej nie zniechęciło. Najwyżej trochę ją wytrzęsie.
Przypomniała sobie, że umówiła się w południe na kawę z Helbergiem. Machnęła ręką. Nie ma
nieszczęścia. Posiedzi w „Europejskiej” i pójdzie.
Dopiero teraz odszukała w torbie tę kartkę, którą wyjęła z paczki papierosów. Drobnym,
starannym pismem zapisany był adres i telefon jakiegoś Waldemara Lutyckiego. Ulica Toruńska.
Gdzie to może być? Marymont? Praga? Dlaczego Helberg tak troskliwie, a zarazem konspiracyjnie
ukrywał ten adres? Co austriackiego turystę może łączyć z jakimś Waldemarem Lutyckim,
mieszkającym w Warszawie na Toruńskiej? Co się kry]e za tą znajomością? Zanotował sobie adres.
Wyglądało więc na to, że ktoś skierował Helberga do Lutyckiego. W jakim celu? A może ten
kontakt ma coś wspólnego z przygodą Jacka?
Była tak podniecona, że dwa razy musiała przepakować walizkę. W żaden sposób nie mogła
zmieścić wszystkich rzeczy. Nie rozumiała, jak to się dzieje, bo przecież w Warszawie walizka
zamykała się zupełnie swobodnie. W Zakopanem nic nie kupiła, więc…
Wreszcie pakowanie było skończone. Ewa otarła pot z czoła, usiadła na łóżku i zapaliła papierosa.
Nie wiadomo dlaczego właśnie w tej chwili przypomniała jej się ostatnia rozmowa w komendzie.
Ten kapitan zupełnie wyraźnie ją ostrzegał, radził, żeby trzymali się jak najdalej od tej sprawy.
Wydawało się jednak, że to nie takie proste. Bywają w życiu sytuacje, ze człowiek pomimo swej
woli wciągnięty jest w jakąś aferę i nie może pozostać biernym wobec biegu wypadków. Co się
przytrafiło Jackowi? Co z tą głową? Nie wierzyła oczywiście w to, że się przewrócił. Co jak co, ale
kłamać to on już zupełnie nie potrafi. To jego ogromna zaleta. Nie trzeba się zbytnio wysilać, żeby
się zorientować, czy mówi prawdę.
Podczas obiadu Zbyszek nie ukrywał swego złego humoru.
— Gdzie się tak śpieszysz? Przecież miałaś jechać w środę. Nie bój się o Jacusia. Nic mu nie
będzie. Na pewno był na leciutkiej fali i wpadł w poślizg. Jak będzie trzeba, to on już tam sobie
znajdzie pielęgniarkę. Spokojna głowa. Zupełnie niepotrzebnie się denerwujesz.
— Mam do ciebie prośbę — powiedziała Ewa. — Jeżeli byłbyś jutro na Krupówkach, to wpadnij
do „Europejskiej”. Umówiłam się z Helbergiem. Przeproś go w moim imieniu i powiedz, że
musiałam niespodziewanie wyjechać.
— To bardzo nieładnie. Jak się umówiłaś, to powinnoś pójść na spotkanie.
— Daj spokój. To nic ważnego. Jadę jutro o wpół do dziewiątej. Mam już bilet.
— A co będzie z kupnem tej willi? — westchnął Zbyszek.
— Musisz sobie sam radzić. Ja już omówiłam sprawę z adwokatem.
— Szkoda, ze wyjeżdżasz. Pusto tu będzie bez ciebie.
— Nie rozczulaj się — roześmiała się Ewa. — To do ciebie nie pasuje.
Nawet tak bardzo nie trzęsło. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności z tyłu autobusu usiadło dwóch
zażywnych mężczyzn, których łączna waga przekraczała zapewne dwieście kilogramów. To nieco
amortyzowało wstrząsy.
Ewa tak była pogrążona w swych myślach, że nie odczuwała zmęczenia podróżą. Z
roztargnieniem odpowiadała na zaczepki grubasów, którzy prześcigali się w uprzejmościach.
Zdziwiła się, kiedy nagle po obu stronach autobusu wyrosły warszawskie domy.
Zdziwienie jej jednak było jeszcze większe, kiedy na Żytniej, przed dworcem autobusowym,
zobaczyła Jurka Sławickiego.
— Co ty tu robisz?
— Czekam na ciebie.
— Na mnie?
— Dlaczegóż tak to ciebie zdumiewa? Przyjechałem wozem, żeby cię odwieźć do domu.
— To bardzo miłe z twojej strony, ale jakoś dotychczas nie było tego zwyczaju.
Uśmiechnął się. — Po prostu nigdy nie zawiadamiałaś mnie o swoich przyjazdach. Tym razem
dowiedziałem się od Jacka i jestem. Zresztą chciałbym z tobą porozmawiać w pewnej poufnej
sprawie.
— Masz jakieś kłopoty w sądzie czy w zespole?
— Nie, to nie chodzi o sprawy zawodowe. Chodzi o Jacka.
— O…! — zainteresowała się Ewa. — Co się stało?
— Na szczęście nic się nie stało, ale mogło się stać. Pogadamy po drodze. Walizka, narty, torba…
To wszystko?
— Wszystko
— Ładujemy. Mam nadzieję, że narty się zmieszczą.
Kiedy ruszyli sprzed dworca autobusowego, Ewa powiedziała: — A teraz opowiedz. Bardzo
jestem ciekawa.
Sławicki zwolnił. — Widzisz… właściwie nie powinienem… Jacek prosił mnie o dyskrecję, ale…
Wydaje mi się, że jednak muszę ci to powiedzieć. Jacek nie ma życiowego doświadczenia. Boję się,
żeby nie zrobił jakiegoś głupstwa…
— Ale o co właściwie chodzi? — zniecierpliwiła się Ewa.
Sławicki opowiedział całą przygodę. — Znalazłem go w trawie pod drzewem — dokończył. —
Był nieprzytomny. Porządnie dostał. Balem się, czy nie wstrząs mózgu. Na szczęście nie.
Zawiozłem go do pogotowia. Potem jeszcze wezwałem do domu prywatnego lekarza. Głupia
historia. Jacek prosił, żebym ci nic nie mówił, bo się boi, że będziesz zazdrosna o tę dziewczynę.
— Idiota — rzuciła Ewa przez zaciśnięte wargi. — Przecież ten bandzior mógł go zabić.
— Pewnie, że mógł. Wygląda jak zapaśnik ciężkiej wagi.
— Bardzo ci, Jureczku, dziękuję — powiedziała Ewa.— Zachowałeś się jak prawdziwy przyjaciel.
— W tej sytuacji każdy by się tak zachował. Ale wolałbym, żebyś nie mówiła Jackowi, że to
wszystko wiesz ode mnie. Byłby na mnie cięty.
— Nie bój się, już ja mu wytłumaczę. Nie mam najmniejszego zamiaru bawić się w dyplomację.
Sławicki zrobił smutną minę. Wiedział, że w takich wypadkach nie ma co z Ewą dyskutować. —
Rób, jak uważasz. Przykre mi tylko, ze Jacek będzie miał do mnie pretensję. Poza tym muszę ci
powiedzieć, że ja w ogóle nie wiem, o co chodzi. Nic nie rozumiem. Jacek nie chciał mnie
wtajemniczyć w tę całą historię. A ty rozumiesz coś z tego?
— Trochę. Przy okazji może ci to opowiem.
Zajechali na miejsce. Winda była nieczynna. Sławicki zaniósł walizkę i torbę na trzecie piętro.
Ewa zaopiekowała się nartami.
— Chodź do nas na herbatę.
— Nie; nie, dziękuję ci bardzo, ale nie mam czasu. — Postawił rzeczy pod drzwiami, pożegnał się
pośpiesznie i zbiegł po schodach z taką szybkością, jakby go kto gonił.
Powitanie Ewy z Jackiem było trochę sztuczne. On pocałował ją w rękę, ona uśmiechnęła się z
konwencjonalną uprzejmością.
— Jak się czujesz? Jak tam twoja głowa? — spytała.
— E, już zupełnie dobrze. Nic mi nie jest. Pewnie jesteś głodna. Umyj ręce i chodź na kolację.
Jurek wyjechał po ciebie?
— Tak, przywiózł mnie z Żytniej. Nie chciał wejść. Mówił, że się śpieszy.
— Pewnie miał jakieś spotkanie. No, chodź. Wszystko gotowe.
Ewa krytycznym spojrzeniem obrzuciła stół. Musiała przyznać, ze Jacek przygotował bardzo
przyzwoitą kolację. Były przekąski, wódka, kurczęta na zimno, owoce, ciastka. Wszystko
elegancko poustawiane. Na środku stołu kwiaty.
„Stara się chłopak” — pomyślała zadowolona i poszła do łazienki.
— Poczekaj. Zaraz ci dam czysty ręcznik — zawołał za nią Jacek.
Uśmiechnęła się. Dawniej nigdy nie był taki troskliwy.
Usiedli do kolacji i Jacek napełnił kieliszki.
— W dalszym ciągu popierasz „Soplicę”?
— Wiesz, ze jestem konserwatystą.
— Czy w innych dziedzinach życia także uważasz się za konserwatystę?
Z niezwykłym zapałem zaczął kroić chleb. — Jak ci smakują te sardynki? — spytał.
— Zupełnie niezłe. I ten pasztet także dobry.
— To z „Grand Hotelu”. Spróbuj tatara. Przyrządziłem tak, jak lubisz.
— Pamiętasz jeszcze takie rzeczy?
— No jakżeż…? Oczywiście…
Ewa jadła z apetytem, ale nie powiedziała nic takiego, co by mogło rozbić chociaż trochę ten
sztuczny nastroi. Udawali swobodną rozmowę. Mówili o Zakopanem, o podróży Ewy, o ostatnich
plotkach warszawskich. Jacek nawet opowiedział parę najnowszych kawałów. Psychiczny dystans
był jednak konsekwentnie zachowany przez obie strony. Poprawna uprzejmość, banalne zdania,
jakieś historyjki, które nikogo nic nie obchodziły. Właściwie mówili, żeby mówić, żeby nie
zapanowała niemiła, dręcząca cisza. Oboje czuli potrzebę słów.
Po kolacji Jacek chciał nastawić telewizor, ale Ewa powstrzymała go. — Zostaw. Teraz
chciałabym z tobą pomówić.
Zesztywniał. — Przecież cały czas rozmawiamy — mruknął nie patrząc na nią.
— Tak. Ale ja chciałabym porozmawiać z tobą zupełnie o czym innym. Powiedz mi, Jacku, co ty
tu znowu narozrabiałeś?
— Ja? Narozrabiałem? Nic podobnego.
Zapaliła papierosa. — Przestań się zgrywać i mów po ludzku, co się tu stało? Co znaczy ta historia
z twoją głową?
— Po…po… pośliznąłem się…
— Przestań. Jurek mi opowiedział.
— Świnia. Prosiłem go…
Odłożyła papierosa na popielniczkę i powiedziała poważnie: — Słuchaj. Tu nie ma żartów.
Wpakowałeś się, przez własną głupotę, w paskudną historię, która się może źle skończyć. Widziałeś
na własne oczy, że to są ludzie, którzy nie cofają się nawet przed morderstwem. Po jakiego diabła
pojechałeś za tą dziewczyną?
— Chciałem się czegoś dowiedzieć. Chciałem się prze konać, czy to rzeczywiście ona.
— No i…?
— Nie mam żadnej wątpliwości. To na pewno ta dziewczyna. Nie rozumiem tylko, dlaczego
udała, że mnie nie poznaje.
— Ty zdaje się w ogóle niewiele rozumiesz — powiedziała gniewnie Ewa. — Już najwyższy czas,
żebyś zeszedł z obłoków na ziemię i przyjrzał się trochę ludziom. Przecież to jasne, że to jakaś
szajka, która cię wplątała w swoje machinacje.
— Ale po co? Jakie mogą mieć ze mnie korzyści?
— To się okaże. Jedno ci tylko radzę. Więcej się już tym wszystkim nie interesuj. Chyba że
tęsknisz za nią szalenie.
— Ewuniu, jak możesz?
— A ty jak mogłeś?
— Jeszcze mi nie przebaczyłaś?
— To nie takie proste.
— Nie wyobrażasz sobie, jak mi strasznie przykro.
— Trzeba umieć ponosić konsekwencje swoich czynów.
— Nie każdy jest taki rozsądny i zrównoważony jak ty.
— O, bądź spokojny. Ja także potrafię się puścić z przypadkowo poznanym facetem.
— Nie mów głupstw.
— To nie są żadne głupstwa. To szczera prawda. Nie wyobrażaj sobie, że tylko ty jesteś zdolny do
takich „poetyckich wzlotów”. Kobiety już się dostatecznie wyemancypowały.
— Starasz się mi dokuczyć — westchnął żałośnie Jacek. — Nie zważasz nawet na to, że jestem
chory.
Ewa wstała. — Nie roztkliwiaj się nad sobą. Sprzątnij ze stołu, a ja zrobię sobie kąpiel.
Kiedy siedziała w wannie, kierowany dawnym nawykiem, zajrzał do łazienki i spytał: — Czy
umyć ci plecy, kochanie?
— Proszę wyjść i zamknąć za sobą drzwi! — krzyknęła energicznie.
Na drugi dzień Ewa spotkała w sądzie na korytarzu prokuratora Wojnara.
— Dlaczego pani do mnie nie zadzwoniła? Ja także wczoraj wróciłem z Zakopanego.
Telefonowałem rano do „Halamy”, ale mi powiedziano, ze pani już wyjechała. Co słychać? Jak
samopoczucie?
— Tak sobie. Średnio.
— Nie wygląda pani na wypoczętą. Chciałbym z panią porozmawiać. Jak by się pani zapatrywała
na to, żebyśmy wypili razem kawę?
— Chętnie. Mam teraz trochę czasu.
Zeszli na dół do bufetu. Wojnar przyniósł z okienka kawę i wyjął papierosy.
— Niech mi pani powie, pani Ewo, co to właściwie za historia z tą willą na Cyrhli?
— Skąd pan wie?
— Spotkałem przed samym wyjazdem Świerczaka z komendy w Zakopanem. Powiedział mi o tej
sprawie, ale niezbyt dokładnie, bo nie miałem czasu. Pani mąż jest to zamieszany?
— Widzę, że muszę panu opowiedzieć wszystko od początku.
— Tak chyba będzie najlepiej.
Kiedy Ewa skończyła mówić, Wojnar pokręcił głową. — Dziwna historia, bardzo dziwna.
Dlaczego pani w Zakopanem nie zawiadomiła mnie o tym?
— Nie chciałam panu zawracać głowy w czasie urlopu.
— Źle pani zrobiła. Trzeba było do mnie zadzwonić. To wszystko wygląda bardzo tajemniczo i
sensacyjnie. Jeżeli mam być szczery, to niezbyt mi się podoba ta dziwna intryga, w którą zaplątał
się pani mąż.
— Co pan radzi w tej sytuacji?
Wojnar w zamyśleniu stukał łyżeczką o spodeczek.
— No cóż… Trzeba czekać na dalszy rozwój wypadków. Porozumiem się z komendą milicji.
Wszystko wskazuje na to, ze dochodzenie przejmie Warszawa. Jeżeli do prokuratury wpłyną akta,
to postaram się, żeby mnie przydzielono tę sprawę. Pani opowiadanie zainteresowało mnie, a poza
tym lepiej byłoby nie dopuścić do aresztowania…
— Sądzi pan, że to grozi Jackowi?
— Niewątpliwie. Właściwie mogli go już zatrzymać w Zakopanem. Tamtejsza komenda miała
wystarczająca powody, żeby wystąpić do prokuratury o nakaz aresztowania.
— Bardzo panu dziękuję, że chce nam pan dopomóc.
— Nie ma mi pani za co dziękować. Przyjaciołom trzeba w potrzebie pomagać. A propos. Proszę
mi tak zupełnie szczerze powiedzieć, czy pani jest przekonana o niewinności swego męża?
— Najzupełniej. Co do tego nie mam żadnej wątpliwości. Jacek nie popełnił tej zbrodni.
Wojnar pokiwał głową. To dobrze. Cieszy mnie ta pani pewność. Proszę mi jeszcze przypomnieć,
na jakie to nazwisko wystawiony był ten dowód osobisty, który znalazł w swoim portfelu mąż pani?
— Na nazwisko Madejskiego. Eugeniusz Madejski.
Wojnar potarł dłonią czoło. — Madejski… Madejski… zaraz… zaraz… chwileczkę. Coś mi
przypomina to nazwisko. W zeszłym roku była taka sprawa rozwodowa, połączona ze sprawą
karną. Kochający mąż pobił żonę do utraty przytomności. Chyba to był Madejski. I, o ile dobrze
pamiętam, sprawę tę prowadził adwokat Sławicki.
— Jurek?
— Tak. On bardzo lubi sprawy rozwodowe i wyspecjalizował się nawet wcale nieźle w tej
dziedzinie. Złośliwi powiadają, że po przeprowadzeniu rozwodu chętnie pociesza potem rozwódki,
oczywiście, te młode i ładne.
— To prawda. Jurek ma słabość do ładnych babek —uśmiechnęła się Ewa. — Ale w jego wieku to
nie grzech.
— W żadnym wieku to nie grzech — powiedział z przekonaniem Wojnar, który dobiegał
pięćdziesiątki. — Chodzi tylko o to, żeby mieć dobry gust. Na przykład żadnemu mężczyźnie nie
można mieć za złe, jeżeli ubiega się o względy takiej kobiety jak pani.
— Zawstydza mnie pan, panie prokuratorze — roześmiała się Ewa. — Takiego komplementu
jeszcze nie słyszałam w naszym „Pałacu Sprawiedliwości”.
— Z tego wniosek, że mało bywa w tym gmachu sprawiedliwych ludzi. Ale wróćmy do naszej
sprawy, bo ja już niestety muszę pędzić na górę. Więc bardzo proszę, żeby pani informowała mnie
natychmiast, gdyby zdarzyło się coś nowego.
— Obiecuję.
— To doskonale. A o tego Madejskiego może pani przy okazji zapyta Sławickiego.
Rozmowa z prokuratorem dała Ewie dużo do myślenia. Jeżeli Wojnar przewidywał, że sprawę tę
przejmie milicja i prokuratura warszawska, to znaczy, że to poważniejsza historia. Czuła, jak wokół
niej i Jacka narasta krąg tajemniczych wydarzeń, których nie można już było uniknąć. Jacek
oczywiście pogorszył jeszcze sytuację przez tę idiotyczną wyprawę do Szczęśliwie.
Jurka nie znalazła w sądzie. Zobaczyła się z nim dopiero po południu w jego zespole. Był
wyraźnie zaniepokojony jej widokiem.
— Czy coś się stało, Ewuniu? Jacek bardzo na mnie cięty?
— Nie przejmuj się Jackiem. Chcę z tobą pomówić o czymś innym. Masz teraz chwilę czasu?
— Jak widzisz, klienci jakoś dzisiaj nie dopisali. Służę ci.
— Powiedz mi, Jureczku, czyś ty brał udział w sprawie rozwodowej niejakich Madejskich? To
chyba było w zeszłym roku. Przypominasz sobie?
— Oczywiście, że sobie przypominam. Paskudna sprawa. Facet skatował żonę. Ze wstrząsem
mózgu odwieźli ją do szpitala. Dlaczego cię to interesuje?
— Mam swoje powody. Ty oczywiście występowałeś w imieniu tej kobiety?
— Tak. Rozwód otrzymałem bez większych trudności. Zaczekałem na sprawę prokuratorską, a
potem już poszło łatwo. Mam wrażenie, że wtedy tego typa oskarżał Wojnar. Ale coś niewielki
wyrok uzyskał. Chyba rok z zawieszeniem i jakąś grzywnę. Już dokładnie nie pamiętam.
— A czy przypominasz sobie, jak miał na imię ten Madejski?
— Zaraz sprawdzę. — Sławicki otworzył szufladę i wyjął z niej gruby, zniszczony zeszyt. —
Czekaj, czekaj… Gdzieś tu muszę mieć zanotowane. O, jest. Leon Madejski.
— Jesteś pewny, że Leon? A może Eugeniusz?
— Jak ci mówię, że Leon, to Leon. Mam zapisane. Zresztą teraz sobie przypomniałem. Na pewno
Leon.
— Jak on wygląda?
— Olbrzymie, potężne chłopisko. Zdaje się, że były bokser czy zapaśnik. Przyznam ci się nawet,
że niezbyt pewnie się czułem, jak go kiedyś spotkałem na ulicy. Ale nawet mi się nie ukłonił. Być
może, że mnie nie poznał.
— A co z jego żoną?
— Nie wiem. Straciłem ją z oczu.
— Ładna babka?
— Zupełnie możliwa. Nie żadne cudo, ale obleci.
— Nie wiesz, czy mieszka w Warszawie? — Nie wiem.
— A ten Madejski…?
Sławicki uderzył się dłonią w czoło. — Czekaj… czekaj… A wiesz, ze to zupełnie możliwe…
— Co możliwe?
— Dopiero w tej chwili sobie uświadomiłem, że ten facet, za którym jechaliśmy wtedy z Jackiem,
to był Madejski. Nie przyjrzałem mu się dokładnie, ale sylwetka bardzo podobna. Tak, tak,
możliwe, że to był on.
— Czy trafiłbyś do tego domu w Szczęśliwicach?
— Myślę, że tak. Ale może mi wreszcie wytłumaczysz, co to wszystko znaczy? Dlaczego tak się
wypytujesz o Madejskiego? Po jakiego diabła Jacek wtedy za nimi koniecznie chciał jechać?
Przestańcie wreszcie bawić się w tajemnice.
— Coś ci zaproponuję — powiedziała Ewa. — Chodź do nas na herbatę. Pogadamy.
— Trochę się boję Jacka.
— Nic ci nie zrobi. Obronię cię.
Nie doszło jednak do poufnej rozmowy, bo w domu zastali Kazia. Ucieszył się bardzo, wyściskał
Ewę i zaczął opowiadać o swym zagranicznym tournee.
— Nie macie pojęcia, ile ja mam z tym wszystkim kłopotu. Te formalności. A ostatnio jeszcze
gdzieś mi się zapodział kontrabasista. Telefon ma zepsuty. Już dwa razy jeździłem do niego na
Toruńską i nie mogę go zastać.
— Gdzie jest Toruńska? — zainteresowała się Ewa.
— Na Pelcowiźnie.
— A jak się nazywa ten twój kontrabasista?
— Waldemar Lutycki.
— Jak?
— Waldemar Lutycki. Znasz go7
— Nie. Jeszcze go nie znam.
Rozdział X
Kapitan Żarnecki zapalił papierosa i spojrzał wyczekująco. Był średniego wzrostu, ale
muskularny. Ruchy miał szybkie, precyzyjne. Ciemne oczy błyszczały żywotnością, a gęste,
ostrzyżone na krótkiego jeża włosy potęgowały buńczuczny wyraz smagłej, pociągłej twarzy. Lubił
akcję i każdą przeciągającą się rozmowę uważał za stratę czasu. Nie mogąc doczekać się
odpowiedzi, spytał: — No więc jak, panie prokuratorze? Dostanę nakaz aresztowania?
Wojnar potrząsnął głową. — Na razie nie widzę konieczności, żeby zatrzymywać Badeckiego. Na
to zawsze będzie czas. To nam nic nie da. Niech pan nie zapomina o tym, kapitanie, że jeżeli
wsadzamy człowieka do kryminału, to siłą rzeczy ten kierunek śledztwa zjeżdża na ślepy tor. O
wiele pożyteczniej jest mieć podejrzanego na wolności i obserwować go. Aresztowanie to
ostateczność, kiedy nie można inaczej. Ten literat przecież panu nie ucieknie. Uważam, ze będzie o
wiele lepiej, jeżeli przyjrzymy mu się z daleka.
— Ja bym go tam zapudlił — powiedział Żarnecki. — A po paru dniach wziąłbym na porządne
przesłuchanie.
— I tak może go pan przesłuchać. A nawet powinien to pan zrobić jak najszybciej.
— Oczywiście, ze go przesłucham. Ale jak facet skruszeje w celi, to potem zupełnie inna
rozmowa.
Wojnar uśmiechnął się. — Niezupełnie się z panem zgadzam co do metod postępowania. Wydaje
mi się natomiast, że już najwyższy czas, żeby zainteresować się mieszkaniem Madejskiego. Nakaz
rewizji zaraz panu podpiszę.
Żarnecki, niezbyt zadowolony, wyszedł z prokuratury. Uważał, że w takich wypadkach należy się
energicznie brać do rzeczy. Po przejrzeniu akt sprawy, przekazanych przez komendę w Zakopanem,
doszedł do wniosku, że są wystarczające podstawy po temu, żeby natychmiast zamknąć
Badeckiego. Nie wierzył w jego zeznania i całą tę „legendę” uważał za wymyśloną po to, żeby
wprowadzić w błąd milicję i zaciemnić śledztwo. No, ale jeżeli prokurator nie chce dać nakazu
aresztowania, to nie. Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu.
Wziął do pomocy sierżanta Małka i pojechali na Marszałkowską. Zaparkowali wóz na rogu
Żurawiej, niedaleko spożywczego „Samu”.
— Zabrać kajdanki? — spytał sierżant, który jeszcze się nie orientował, o co chodzi.
— Nie, nie trzeba. Na razie robimy rewizję.
Weszli do dużego, ośmiopiętrowego domu. Małek w kiosku ruchu kupił dwie paczki „Sportów”.
— Lepiej zaopatrzyć się w palenie. Nie wiadomo, jak to długo potrwa.
Dozorca, na widok mundurów milicyjnych, zaniepokoił się.
— Co się stało, proszę panów? Coś nie w porządku?
— Mieszka tu u was niejaki Eugeniusz Madejski? — spytał Żarnecki.
— Mieszka.
— Dawno go pan widział?
— Kawałek czasu. Można powiedzieć, że dosyć dawno. Ale… pan kapitan wie… Dom duży.
Lokatorów kupa. Na wszystkich się tak nie zwraca uwagi.
— Ale Madejskiego pan zna?
— No pewnie, że go znam.
— Jak on wygląda?
— Przystojny mężczyzna, wysoki, postawny. Bardzo ładnie się nosi. Elegancki.
— Brunet? Blondyn?
— Siwy. Gęste, siwe włosy. Nie stary nawet, a już taki siwy.
— Pan Madejski sam tu mieszka?
— Sam. Ma pokój z kuchnią. Ładne mieszkanie jak na kawalera.
— Czy często wyjeżdża z Warszawy?
— Bardzo często. Stale gdzieś jeździ. Jakieś takie ma zajęcie.
— A może pan wie, kto go tu odwiedza?
Dozorca energicznie potrząsnął głową. — O, tego to panu nie powiem. Nie interesuję się gośćmi
lokatorów. A nawet gdybym chciał, to i tak nie dałbym rady…
Żarnecki wyjął z kieszeni urzędowy papier.
— Tu jest nakaz rewizji. Musimy się dostać do mieszkania Madejskiego.
— Mieszkanie zamknięte. Ja kluczy nie mam.
— No, to postarajcie się o jakiegoś ślusarza, żeby otworzył. Ale szybko, z życiem, bo nam się
śpieszy.
Dozorca zawahał się.
— Ruszajcie się, obywatelu — przynaglił go Żarnecki. — Tu się nie ma nad czym zastanawiać.
Po upływie kwadransa pojawił się dozorca w towarzystwie ślusarza z pobliskiego warsztatu.
— Macie narzędzia?
— Jak idę na robotę, to przecie nie z gołymi rękami. A zresztą do otwarcia drzwi nie trzeba takich
strasznych narzędzi.
Rzeczywiście, ślusarz okazał się zgrabnym włamywaczem. W parę minut znaleźli się w
mieszkaniu Madejskiego.
— Ale tu smród — powiedział Małek i otworzył okna. — Nie wietrzone chyba z pół roku.
Żarnecki rozejrzał się.
— Co tu tyle tynku na podłodze?
— Faktycznie — przytaknął dozorca. — Tak jakby tu kto ściany kuł. Co to jest, do cholery?
— Wyjdźcie do przedpokoju — powiedział Żarnecki. — I nie dotykajcie niczego. — Zdjął
wiszący nad tapczanem kilim i gwizdnął — No tak, teraz wiemy, gdzie kuli. — Sam także wycofał
się do przedpokoju i zwrócił się do sierżanta: — Zejdźcie na dół i zadzwońcie zaraz do komendy.
Niech natychmiast przyślą tu kogoś od daktyloskopii. Pośpieszcie się.
Materiał daktyloskopijny był bardzo bogaty. Żarnecki prosił, żeby dokładnie zarejestrowano
wszystkie możliwe linie papilarne, nie omijając przedmiotów znajdujących się w szafie i w
kredensie. Dopiero gdy fachowcy od daktyloskopii odjechali, zaczął z sierżantem przeprowadzać w
mieszkaniu rewizje.
— Kto i czego mógł szukać w tej ścianie? — dziwił się Małek.
— Przecież widzicie, że to przepisowa skrytka. Wnętrze elegancko wykończone. Musiał Madejski
coś cennego przechowywać tutaj. Warto by chyba zerwać posadzkę.
— Chcecie demolować cały lokal?
— Nie mamy innej rady. Skoczcie do administracji, niech przyślą kogoś z narzędziami. Musimy
wszystko dokładnie sprawdzić.
Przypuszczenia Żarneckiego okazały się słuszne. Pod posadzką znaleziono sto sztuk złotych
dwudziestodolarówek.
— Lepsze jakieś mieszkanko — powiedział Małek. — Szkoda, że ja się tu nie sprowadziłem.
Kopalnię złota facet założył czy co?
Żarnecki pokiwał głową. — Mocna rzecz. Będzie z tym trochę roboty. Pytanie, czy te monety są
prawdziwe czy fałszywe?
— Wygląda na prawdziwe złoto. Ale teraz tak umieją podrabiać…
— Może skończymy wreszcie z tą rewizją? — zaproponował Żarnecki.
Pracowali intensywnie przez następne dwie godziny. Posegregowali garderobę, książki, papiery,
notatki. Przeszukali wszystkie kąty, opukali starannie ściany. Innych skrytek już nie znaleźli.
Żarnecki, zmęczony, usiadł na krześle i zapalił papierosa.
— No, to trochę zmienia postać rzeczy — mruknął. — Ciekawe, czy się uda zidentyfikować tego
trupa w Zakopanem. Jeżeli to Madejski, to nie powinno być trudności. Tam chyba pomyśleli o tym,
żeby zdjąć odciski palców.
Sierżant nie bardzo się orientował, o co chodzi, ale słuchał z zainteresowaniem, o nic się nie
dopytując. Nie—raz już pracował z Żarneckim i wiedział, że kapitan we właściwym czasie powie
mu wszystko, co potrzeba. Czekał więc cierpliwie na dalsze instrukcje.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu i palili papierosy. Wreszcie Żarnecki wstał, przeszedł się po
zdemolowanym pokoju i powiedział:
— Teraz sprawa zaczyna nabierać rumieńców. Musimy możliwie jak najprędzej zająć się
powiązaniami Madejskiego.
Sierżant z aprobatą pokiwał głową. — Fakt, ze można się zainteresować jego kumplami. Sam
przecież nie zabawiał się tą walutą. Musiał mieć pomagierów.
— Jak byście się zapatrywali na to, żeby dowiedzieć się czegoś o jego rodzinie i przyjaciołach?
— Mogę poniuchać. Dlaczego nie? Lubię taką robotę.
W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł major Stachowiak.
— Cześć pracy.
Twarz Żarneckiego rozjaśniła się zadowoleniem. Odetchnął z ulgą. Pojawienie się starszego kolegi
zdejmowało z niego część odpowiedzialności. Sprawa była paskudna i wolał nie być zdanym
wyłącznie na własne siły.
— Władek, jak się masz. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę.
Stachowiak utkwił spojrzenie w złotych dolarach. — Widzę, że ci się zupełnie nieźle powodzi. —
Wziął do ręki jedną dwudziestodolarówkę i obejrzał ją dokładnie. — A wiesz, że to nawet
prawdziwe złoto. Jak ty to robisz?
Kopię — uśmiechnął się Żarnecki. — Zrywam podsadzkę i kopię.
— Czyli zmieniasz zawód. Postanowiłeś zostać poszukiwaczem złota. Może przypuścisz mnie do
spółki?
— Chętnie. Właśnie myślałem nad tym, że przydałby mi się wspólnik.
Stachowiak przysunął sobie krzesło i usiadł.
— Powiedz mi, Pawełku, co to za historia? Stary mi zaproponował, żebym cię tutaj na
Marszałkowskiej odwiedził. No, to wziąłem wóz i przyjechałem. Ale o co chodzi, to nie wiem. Na
razie widzę tylko, że się zaopatrujesz w obcą walutę.
— Mam wrażenie, że niechcący wpadliśmy na grubszą aferę — powiedział poważnie Żarnecki. —
Trupa już mamy w Zakopanem. Tutaj te twarde, a przypuszczam, że w tej skrytce w ścianie, którą
masz okazję podziwiać, znajdowała się większa partia towaru. Być może, miękkie albo coś z
narkotyków.
— To się zapowiada interesująco.
— Obawiam się, że aż za bardzo.
— Co proponujesz na najbliższą przyszłość?
— No cóż… Myślę, że zapakujemy dolary, opieczętujemy mieszkanko i do komendy. Kolega
Małek obiecał mi dowiedzieć się czegoś o koligacjach pana Eugeniusza Madejskiego.
— Chwileczkę, towarzyszu kapitanie — odezwał się sierżant. — Coś mi to nazwisko przypomina.
Madejski… Madejski… Głowy nic dam, ale zdaje mi się, ze z jakimś Madejskim była rozróba. Tak,
tak, to było w zeszłym roku. Jak raz miałem służbę w radiowozie. Teraz sobie przypominam. Facet
pobił żonę. Była z tego sprawa sądowa.
— To bardzo woźne — zainteresował się Żarnecki. — Musicie mi odkopać te akta. Trzeba
pojechać do prokuratury. A i u nas w komendzie powinien być jakiś ślad. Zajmijcie się tym.
— Prawdopodobnie była także i sprawa rozwodowa — mruknął Stachowiak. — Warto by
odnaleźć i panią Madejską.
W komendzie zostali wezwani na krótką naradę do pułkownika Dolańskiego.
Słuchajcie, koledzy, wygląda na to, że sprawa jest wiele poważniejsza, niż nam się to początkowo
zdawało, przed chwilą otrzymałem z Zakopanego dokładne wiadomości i dalsze materiały. Nie
możemy wykluczyć, że mamy do czynienia z aferą szpiegowską. Wprawdzie znalezione dolary
wskazują na grubsze transakcje walutowe, ale w tej chwili musimy brać pod uwagę zarówno
działalność obcego wywiadu, jak i handel dolarami, a może także i czymś jeszcze. Dlatego też
musimy działać szybko, bardzo dyskretnie, nie lekceważąc żadnego szczegółu. Jak wynika z
danych, nadesłanych przez komendę w Zakopaniem, na tamtejszym terenie przebywa niejaki
Robert Helberg, austriacki turysta. Możliwe, że jest on zamieszany w tę sprawę, chociaż dotychczas
żadnych konkretnych danych przeciwko niemu nie ma. Weźcie się z biglem do roboty i informujcie
mnie o postępowaniu śledztwa. Na razie to wszystko.
Stachowiak bardzo uważnie przestudiował akta sprawy. Spojrzał na Żarneckiego i spytał: —
Przesłuchiwałeś już tego literata?
— Jeszcze nie.
— No, to na co czekasz? Przede wszystkim musimy zabrać się za niego. Znam jego żonę. Zdolna
prawniczka, a poza tym bardzo ładna babka.
— Widywałem ją w sądzie — powiedział Żarnecki. — Owszem, niczego sobie, ale nie w moim
typie.
— Ja wiem, że ty lubisz takie potężne blondyny — roześmiał się Stachowiak. Zaraz jednak
spoważniał i zamyślił się. — Psiakrew. Dziwna historia z tą willą na Cyrhli. Przyznam ci się, że
miałbym ogromną ochotę odwiedzić tego adwokata w Krakowie. Jeżeli on dysponował tą willą…
Chyba pojadę do Krakowa.
— Uważaj, żebyś czegoś nie zrobił za wcześnie — doradził Żarnecki. — Słyszałeś, co mówił
stary? Mamy działać bardzo dyskretnie. Nie wolno nam faceta spłoszyć przedwcześnie.
— Masz rację. Zaczekajmy. Być może, że krakowskiego mecenasa zostawimy sobie na deser,
jeżeli, oczywiście, jest w to zamieszany. Weź kartkę papieru i notuj, co mamy załatwić w pierwszej
kolejności. A więc przede wszystkim przesłuchać literata i jego żonę. Następnie zidentyfikować
linie papilarne Madejskiego. Odnaleźć żonę Madejskiego. Zbadać jego środowisko. Musimy się
podzielić robotą, żeby to szło w przyśpieszonym tempie. Boję się tylko jednej rzeczy, żeby nam nie
zwiał ten Austriak. Jeżeli ma coś na sumieniu, a zorientuje się, że smród, to pryśnie do swojego
Vaterlandu i tyle go będziemy widzieli.
Żarnecki pokiwał głową. — Tak. Z nim musimy najostrożniej się obchodzić. W razie czego jakoś
mu przeszkodzimy w wyjeździe.
— To nie takie proste. Jak masz zamiar zatrzymywać cudzoziemca? Chyba że zdobylibyśmy
jakieś dowody przeciwko niemu. Dlatego trzeba się śpieszyć.
— Szkoda, ze prokurator nie chciał mi dać nakazu aresztowania tego literata — mruknął Żarnecki.
— Po co ci to?
— Mielibyśmy przynajmniej jedną pozycję murowaną, tak to i ten facet także może nam zwiać.
— Ty byś najchętniej wszystkich zamknął do pudła — roześmiał się Stachowiak.
— A żebyś wiedział. Wtedy spokojnie się pracuje.
— To nie jest metoda. I zresztą jak to sobie wyobrażasz? Zamykać ludzi tak na wszelki wypadek?
— Moim zdaniem mamy wystarczające podstawy, żeby aresztować Sądeckiego.
— A moim zdaniem ten facet nic nie ma wspólnego tą sprawą. Po prostu padł ofiarą jakiejś
intrygi.
Żarnecki poruszył ramionami. — Jakaż tu intryga?
— Tego właśnie musimy się dowiedzieć.
Szczegółowe badania daktyloskopijne wykazały, że linie papilarne trupa znalezionego na Cyrhli
Toporowej pokrywają się z odciskami palców zarejestrowanymi w mieszkaniu Eugeniusza
Madejskiego. Mógł je wprawdzie pozostawić jakiś znajomy czy krewny, który przyszedł kiedyś w
odwiedziny, ale ponieważ w grę wchodziły przedmioty osobistego użytku, jak na przykład
szklaneczka do zębów, pędzel do golenia czy butelka z wodą brzozową, to trudno było wątpić, że
ofiarą morderstwa padł właściciel mieszkania przy ulicy Marszałkowskiej.
Ostateczne i definitywne zidentyfikowanie zwłok zostało przeprowadzone po nadesłaniu przez
zakopiańską komendę ubrania zamordowanego. W kieszeni marynarki znaleziono kartkę z pralni,
znajdującej się na Hożej. Panienki odnalazły zamówienie i nazwisko. Okazało się, że Madejski był
klientem stałym i dobrze znanym.
— No, przynajmniej jedną sprawę mamy z głowy — powiedział wesoło Stachowiak. — Już teraz
wiemy bez żadnych wątpliwości, że to Madejskiego kropnęli.
— Mam dla ciebie niespodziankę — uśmiechnął się Żarnecki. — Za chwilę zobaczysz
Madejskiego. Czeka na korytarzu.
— Czyś ty zwariował?
— Jeszcze nie. Chociaż, być może, niewiele mi brakuje. Wyobraź sobie, ze Małek znał Leona
Madejskiego, przyrodniego brata Eugeniusza. To on w zeszłym roku pobił żonę i miał sprawę
karną. Chcesz go sobie obejrzeć?
— Oczywiście.
— No, to zaraz go poprosimy. Uważaj tylko, żebyś go nie zdenerwował.
Stachowiak dopiero po wejściu Leona Madejskiego zrozumiał znaczenie tych słów. „Jakiś atleta
— pomyślał, przyglądając się potężnym barom i muskularnemu karkowi. — Z takim rzeczywiście
lepiej nie zaczynać.”
Żarnecki wskazał krzesło. — Proszę, niech pan siada.
Olbrzym spode łba patrzył na oficerów.
— Czego ode mnie chcecie?
— Chcieliśmy z panem chwilę porozmawiać. Proszę, może papierosa? Chodzi o pańskiego brata.
Ale najprzód załatwimy formalności.
Żarnecki obejrzał dokładnie dowód osobisty Madejskiego, zapisał adres, imiona rodziców, miejsce
urodzenia i dopiero potem przeszedł do właściwego przesłuchania.
— Eugeniusz Madejski to pana przyrodni brat?
— Tak. Mieliśmy jednego ojca.
Ojciec nie żyje?
— Nie.
— Czy pan często widywał swojego brata Eugeniusza? — Bardzo rzadko. Nie utrzymywałem z
nim stosunków.
Dlaczego?
— Bo mi nie odpowiada. Nie podoba mi się.
— Jak dawno widział go pan ostatni raz?
— O, chyba będzie rok, a może więcej.
— Czym się zajmował pański brat?
— Kombinował coś z aktorami. Zespoły organizował, jeździł po całej Polsce i przedstawienia
dawał.
— Czy pan wie, że pański brat nie żyje?
— Nie, nie wiedziałem o tym. Nic mi nie wspominał, że zamiar wykorkować.
— Nie obchodzi to pana?
— Niewiele.
Żarnecki przesunął dłonią po włosach.
— Właśnie poprosiliśmy pana tutaj do nas, żeby zakomunikować, że brat pański nie żyje, został
zamordowany.
— Zamordowany? — zdziwił się Leon Madejski. — ?A któż go wykończył? Pewnie jakiś aktor?
— Tego nie wiemy. Myśleliśmy, ze może dowiemy się czegoś od pana.
— A cóż ja mam z tym wspólnego?
— No, może pan wie, czy pański brat miał jakichś wrogów?
— Przecież mówiłem, że ja z Geniem nie utrzymywałem żadnych stosunków. Widywałem go raz
na parę lat. Nie wiem, czy miał wrogów. Nic nie mogę powiedzieć na ten temat.
— To może mi pan wobec tego powie coś na inny temat. Pan, zdaje się, był żonaty?
— Byłem, ale już nie jestem. Dostałem rozwód.
— Miał pan w zeszłym roku sprawę prokuratorską o pobicie żony?
— Miałem. No to co z tego? Mało to mężczyzn bija swoje żony? Nie taka znowu rzadkość. Jak
człowiek jest niezadowolony z żony, to musi od czasu do czasu przemówić jej do rozumu. Mówi się
do nich, a one jakby nie słyszały. Dopiero jak się takie przemówienie podeprze innym argumentem,
to można dojść do ładu.
— A czy można wiedzieć, dlaczego to pan był niezadowolony ze swojej żony?
— To pana nie obchodzi. To są moje prywatne sprawy.
— Oczywiście. I jeżeli pan nie chce mówić na ten temat, to nie nastaję — wycofał się pośpiesznie
Żarnecki. — Czy mógłby mi pan podać adres pańskiej byłej żony?
— Nie wiem, gdzie mieszka. Nie interesuję się nią.
Stachowiak, który siedział z boku biurka, podniósł się, wziął karafkę i nalał sobie pół szklanki
wody. — Może i pan się napije? — spytał.
— Chętnie — odparł Madejski. — Już mi w gardle trochę zaschło od tej rozmowy. Bo ja to
specjalnie rozmowny nie jestem. Nie mam treningu. — Wziął z rąk Stachowiaka pełną szklankę
wody i wychylił ją, nie odejmując warg. Odsapnął. — Tego mi było trzeba — powiedział, ocierając
chusteczką krople wody, które spłynęły mu na marynarkę.
— Gdzie pan pracuje? — spytał Stachowiak.
— Różnie. Raz pracuję, a raz nie pracuję. Jak podleci.
— Ale z czegoś pan musi żyć.
— Jakoś żyję.
— Jaki jest pański zawód?
— Robiłem w sporcie.
— To znaczy?
— Studiowałem na AWF, ale nie skończyłem. Męczyły de te wszystkie teoretyczne przedmioty.
Potem trochę boksowałem, trochę podnosiłem ciężary, uprawiałem zapaśnictwo.
— Ale mnie chodzi o to, w jaki sposób zarabia na utrzymanie? — nastawał Stachowiak.
— Mam prawo jazdy. Jeżdżę na ciężarówkach. Ale dorywczo. Teraz nigdzie stale nie pracuję.
Zmieniam robotę. Nie lubię się zasiedzieć w jednym miejscu. Nudzi mi się. Taki sezonowy szofer
jestem. Zaangażuję się, pojeżdżę parę miesięcy i dziękuję za pracę.
Stachowiak zgasił papierosa i spojrzał na Żarneckiego.
— Masz jeszcze jakieś pytania?
— Tak. Chciałbym jeszcze spytać pana Madejskiego o jego rodzinę. Trzeba przecież zawiadomić
rodzinę o śmierci pańskiego brata.
— My nie mamy żadnej rodziny.
— No jakżeż? Ktoś przecież musi być. Jakaś ciotka, wujek, siostra…
— Nie mamy żadnej rodziny — powtórzył Madejski.
— A co będzie z mieszkaniem pańskiego brata?
— A co mnie to obchodzi? Ktoś się pewnie wprowadzi.
— Nie chce pan zabrać jego rzeczy, jakichś chociażby pamiątek?
— A na cholerę mi pamiątki? A te ciuchy to możecie panowie oddać na zbiórkę dla ubogich. Nic
mi po tej starej garderobie. W marynarkę Genia to nawet bym nie wlazł.
Żarnecki doszedł do wniosku, że przeciąganie tej rozmowy już do niczego nie doprowadzi.
Podziękował uprzejmie Madejskiemu i odprowadził go do drzwi. Następnie wrócił za biurko i
spojrzał na Stachowiaka. — No i co o tym sądzisz?
— Sądzę, że to wszystko nie jest takie zupełnie jasne, jak nam to zreferował ten goryl.
— I mnie także tak się zdaje. Czy nie masz nic przeciwko temu, żebym tę szklaneczkę oddał w
fachowe ręce?
Stachowiak uśmiechnął się. — Czytasz w moich myślach. Widziałem, jak mu podsunąłeś
papierośnicę, ale miałem wątpliwości, czy zostawi na niej czytelne odciski. Wolałem nie
ryzykować. Zawsze co szklanka, to szklanka.
— Czy zauważyłeś, że może trochę nazbyt energicznie odżegnał się od spuścizny po braciszku?
— Tak. To mnie również uderzyło. Normalnie facet powinien się zainteresować, co tam po bracie
zostało.
— Jeżeli się domyśla, ze zostały dolary, to wolał się nie interesować.
Żarnecki pieczołowicie, z zachowaniem wszelkich ostrożności, zapakował szklankę, z której pił
Madejski, i swoją papierośnicę. — Wiesz, co ci powiem? Po tej rozmowie jestem prawie pewien, ze
Leoś Madejski nie tak rzadko widywał się ze swoim braciszkiem.
Jacek i Ewa musieli raz jeszcze opowiedzieć wszystko od początku. Umieli już tę historię na
pamięć i operowali nawet tymi samymi zwrotami.
Obaj oficerowie słuchali uważnie, zadając od czasu do czasu jakieś pytanie. Żarnecki na kawałku
papieru robił skrupulatne notatki.
Na zakończenie Ewa spojrzała na Jacka. — Trzeba chyba panom opowiedzieć o tej twojej
warszawskiej przygodzie.
Rzucił jej niechętne spojrzenie. — Daj spokój.
— To była także i jakaś warszawska przygoda? — zainteresował się Stachowiak.
Ewa trąciła Jacka łokciem. — Nie ma rady. Musisz opowiedzieć.
Bardzo niezadowolony, w paru zdaniach zrelacjonował jarzenie.
— Czy pan jest pewien, że to ta sama kobieta, którą pan poznał w tej willi w Zakopanem, a raczej
na Cyrhli?
— Jestem najzupełniej pewien. Chyba że bliźniaczka.
— A jak wyglądał ten jej towarzysz?
— Ogromne chłopisko. Budowa atlety.
— Poznałby go pan?
— Chyba tak. U „Dziennikarzy” widziałem go krótką chwilę, ale chyba poznałbym tę gębę.
— Dlaczego pan wtedy nie zawiadomił milicji?
Jacek zmieszał się. — Jakoś tak… Nie chciałem zawracać głowy… Zresztą nic takiego w końcu
się nie stało.
— Jakby pana mocniej trzasnął, to mógł i zabić — powiedział z przekonaniem Stachowiak. —
Trzeba było od razu zameldować w rejonowej komendzie.
— A co? Nie mówiłam ci? — wtrąciła się Ewa. Żarnecki wyjął z szuflady biurka fotografię
Eugeniusza Madejskiego, którą dostał w biurze paszportowym.
— Poznaje pan tę twarz?
— Tak. To on.
— Jest pan pewien, że to jest twarz tego człowieka, który pana przywiózł z Krakowa do
Zakopanego i którego widział pan zabitego w tej willi?
— To na pewno on. Jestem pewien.
— A czy poznałby pan tę kobietę, która wyszła wtedy do hallu, jak pan otworzył drzwi?
— Myślę, że poznałbym ją. Bardzo charakterystyczna twarz.
— Gdyby pan ją gdzieś przypadkowo spotkał, to proszę natychmiast nas zawiadomić. To samo
dotyczy oczywiście tej dziewczyny. Jakie ona podała panu imię?
— Anita.
— No, więc jeżeli by pan tę Anitę gdzieś spotkał, to niech pan da nam znać. Proszę do niej nie
podchodzić. Wszystko, co pan może zrobić w takim wypadku, to pójść za nią i zobaczyć, do
jakiego domu wchodzi. Nic więcej. Musimy ją odnaleźć. To nam załatwi wiele spraw. I jeszcze
jedno pytanie. Trafi pan do tego domku w Szczęśliwicach?
— Myślę, że trafię. Dosyć dobrze pamiętam, jakżeśmy jechali. Poza tym można by jeszcze spytać
Jurka Sławickiego. On prowadził wóz. Na pewno wie, gdzie to jest. Ale i bez niego chyba sobie
poradzę.
— A może zaraz przejechalibyśmy się do Szczęśliwic? — zaproponował Stachowiak.
— Dobrze.
Ewa spojrzała na zegarek. — Ja, niestety, muszę biec do sądu. Zrobiło się strasznie późno. Czy
panowie nie mają już do mnie żadnego interesu?
Stachowiak skłonił się uprzejmie. — Dziękujemy serdecznie. Nie będziemy pani dłużej
zatrzymywać.
— Wobec tego zostawiam męża pod opieką panów uciekam. Do widzenia.
Po wyjściu Ewy Stachowiak przysunął się do Jacka i powiedział zniżając konspiracyjnie głos: —
Nie chciałem przy żonie… ale muszę pana spytać o pewien szczegół.
— Proszę. Słucham?
— Czy nie zauważył pan u tej dziewczyny jakiegoś znaku szczególnego, na przykład jakiegoś
pieprzyka, znamienia na nodze czy na plecach. Bo jeżeli ma siostrę bliźniaczkę, toby nam taki
szczegół dopomógł. Nie przypomina pan sobie czegoś takiego?
Jacek potrząsnął głową. — Nie. Żadnego znaku szczególnego nie zauważyłem. Zresztą nie bardzo
miałem kiedy. Było ciemno, a poza tym… poza tym trochę szumiało mi w głowie. Nie
zastanawiałem się wtedy nad pieprzykami.
— No cóż… trudno — westchnął Stachowiak. — Myślałem, ze może przypadkowo…
Przejedziemy się do tych Szczęśliwic. Pojedziesz z nami? — spytał zwracając się do Żarneckiego.
— Jak szef każe, to się jedzie.
— Myślę, że będzie dobrze, jeżeli ty także zobaczysz rezydencję naszego atlety wagi ciężkiej.
Jacek usiadł koło kierowcy. Miał pamięć wzrokową i był pewien, że nie zabłądzi. Wprawdzie
wtedy wieczorem wszystko zupełnie inaczej wyglądało, ale nie taka znowu skomplikowana trasa.
W drodze prawie nie rozmawiali. Tylko raz odezwał się Stachowiak: — Jak zajedziemy na
miejsce, to ja z panem Badeckim pójdziemy złożyć wizytę, a ty zostaniesz w wozie. Przyjrzysz się,
co się dzieje dookoła domu. Może ci coś ciekawego wpadnie w oko.
Jacek trafił bez trudu. Ten sam dom z jasnymi, świeżo malowanymi ścianami, te same owocowe
drzewa.
— To tutaj.
Kierowca nacisnął hamulec. Stachowiak wyskoczył z wozu i odruchowo dotknął pistoletu
ukrytego pod marynarką.
— A jeżeli nikogo nie ma? — zaniepokoił się Jacek.
— To wrócimy z powrotem. Nic się nie stanie.
Drzwi otworzył im Leon Madejski. Na jego szerokiej twarzy odmalował się niepokój, który
natychmiast zatuszował powitalnym uśmiechem.
— Kogo ja widzę? Pan major! Moje uszanowanie. Musiał się pan major cholerycznie za mną
stęsknić, bo przecież dopiero wczoraj gawędziliśmy sobie w komendzie. Proszę, proszę, pan będzie
łaskaw. Trochę tu u mnie bałagan, ale nie spodziewałem się takiej wizyty. — Przez cały czas
zwracał się do Stachowiaka, ignorując zupełnie obecność Jacka.
— Przyszedłem dokończyć naszą rozmowę — powiedział szorstko Stachowiak. Błazeński ton
tego draba zaczynał go denerwować.
— Dlaczego nie? Możemy sobie porozmawiać. Proszę uprzejmie.
Weszli do dużego, zagraconego pokoju. Madejski zgarnął ze stołu resztki jedzenia i zawinął je w
gazetę. — Proszę, niech panowie siadają — powiedział, wskazując bardzo zniszczone foteliki. —
Zapalimy sobie i porozmawiamy.
Z kuchni dobiegało szczękanie garnków. Stachowiak podniósł głowę i spojrzał w tamtym
kierunku. — Nie jesteśmy sami? — spytał.
— Nic, nic. To tylko moja narzeczona. Robi porządki Bardzo akuratna dziewczyna. Może pan
major wszystko śmiało mówić. Ona nie podsłuchuje. Jej nie obchodzą takie męskie sprawy. Solidna
jak rzadko.
— Panie Madejski, czy poznaje pan tego pana? — spytał nagle Stachowiak, wskazując Jacka.
Wąskie oczy byłego zapaśnika błysnęły niepokojąco. — Twarz wydaje mi się znajoma, panie
majorze. Ale żebyśmy się osobiście znali, to wątpię. Może z widzenia. Dużo ludzi zna się z
widzenia.
— Obecny tu pan Badecki utrzymuje, że został przez pana pobity do utraty przytomności —
powiedział wolno Stachowiak, akcentując wyraźnie każde słowo. — Może pan opowie, jak to się
stało.
— Ja tego pana wcale nie biłem.
— Tylko co?
— Ja tego pana tylko klepnąłem w głowę w charakterze napomnienia. Nie ma mowy o pobiciu.
— A dlaczegóż to pan tak klepnął w głowę pana Badeckiego, ze aż stracił przytomność? Czy to
nie zbyt energiczne napomnienie? Jak się panu zdaje?
— Bo się na chama dolewał do mojej narzeczonej. Pan major także nie byłby lepszy.
— Niech pan opowie, jak to było.
— Z wielką chęcią. To było tak — poszliśmy z moją narzeczoną coś przekąsić do „Dziennikarzy”,
wieczorkiem, na kolację. Zjedliśmy, wypili coś niecoś. I nie mogłem się doczekać kelnera, żeby
zrobił rachunek. Wstałem od stolika i poszedłem go szukać. Zapłaciłem, wracam, a tu, patrzę, ten
gość stoi przed moją narzeczoną i coś do niej mówi. To ja jej się zapytałem, czy zna tego pana.
Posiedziała, że go nie zna i że nie ma przyjemności poznawać się z nim. No to ja mu grzecznie
wytłumaczyłem, żeby poszedł w czorty i nie zawracał porządnym ludziom głowy. Odszedł. Wozem
wróciliśmy tutaj z Foksalu, ale nie zauważyłem, że ten typ pojechał za nami. Wstawiłem wóz do
garażu, podłubałem coś chwilę przy nim. Idę na górę, patrzę, a tu ten sam facet napastuje moją
narzeczoną. Zdenerwowało mnie, to i stuknąłem go w głowę. Kto by się nie zdenerwował? Każdy
sąd mnie ułaskawi.
— Czy mógłby pan tutaj poprosić na chwilę swoją narzeczoną? — powiedział Stachowiak.
Madejski kiwnął głową. — Oczywiście — Wyciągnął szyję w kierunku drzwi kuchennych i
krzyknął — Anitka! Anita! Pozwól no tu na momencik.
Jacek drgnął gwałtownie i poczuł, jak fala gorącej krwi uderza mu do twarzy.
W drzwiach ukazała się wysoka, tęga kobieta, która już przekroczyła czterdziestkę. Twarz ładna,
ale było w niej coś wulgarnego. Gęste, ciemne włosy spadały jej w nieładzie na ramiona. Nie
wyglądała na zażenowaną widokiem obcych mężczyzn. Uśmiechnęła się i powiedziała:
— Dzień dobry panom. Chciałeś coś ode mnie, Leosiu?
— To pan kapitan chciał obejrzeć moją narzeczoną. Zwróciła spojrzenie szarych oczu na
Stachowiaka, który wstał, żeby się ukłonić.
— Żałuję, że nie wiedziałam o wizycie panów. Przykro mi, że jestem nieubrana. Leoś nic mi nie
wspominał.
— To my panią przepraszamy za takie niespodziewane najście — uśmiechnął się uprzejmie
Stachowiak. — To raczej służbowa wizyta. — Wysunął rękę w kierunku Jacka. — Czy pani poznaje
tego pana?
Skinęła głową. — Tak, tak. To przecież pan podszedł wtedy do mnie u „Dziennikarzy”.
Przypominam sobie. Wziął mnie pan za kogoś innego.
Jacek zerwał się ze swego miejsca i uciekł, nie oglądając się za siebie.
— Co mu się stało? — zdziwiła się narzeczona Madejskiego.
— Przepraszam. Do widzenia — powiedział Stachowiak i także wyszedł.
Żarnecki przy pomocy szofera siłą wepchnął Jacka do wozu.
Ruszyli. — Co pan wyprawia za komedie? — warknął Stachowiak, nie panując nad
rozdrażnieniem. — Zachowuje się pan jak stara histeryczka.
— To oni grają komedię! Oni! — krzyknął Jacek — Chcą ze mnie zrobić wariata. Czy pan tego
nie rozumie? Oni chcą ze mnie zrobić wariata! To wcale nie Anita. Anita to młoda, śliczna
dziewczyna. To nie Anita! Czy pan…
— Dobrze, już dobrze — przerwał Stachowiak. — Przede wszystkim niech się pan uspokoi.
Potem porozmawiamy.
— Pan mi nie wierzy?
— Ależ wierzę panu.
— Czuję, że pan mi nie wierzy, ze pan także uważa, że ja mam szmergla.
— Niechże się pan uspokoi.
— Chcecie zrobić ze mnie wariata. Wszyscy chcecie zrobić ze mnie wariata. Już ci w
Zakopanem…
— Dosyć! — wrzasnął rozkazująco Stachowiak. — Dosyć! Bo rzeczywiście będziemy musieli
odstawić pana do szpitala dla nerwowo chorych.
Jacek uspokajał się z wolna. Wcisnął się w siedzenie samochodu i zamknął oczy. Odetchnął
głęboko. Po chwili zapalił papierosa i odezwał się już normalnym głosem: — Przepraszam. Przykro
mi, ze tak się głupio zachowałem, ale jestem tak tym wszystkim wytrącony z równowagi, ze
zaczynają mi nerwy nawalać. To nie była przecież la dziewczyna, panie majorze.
— Czy ten pański kolega, z którym jechaliście za mercedesem, widział ją? — spytał Stachowiak.
— Tylko z daleka. Z wozu. Był wieczór. Ciemno…
— To znaczy, ze nie mógłby jej zidentyfikować.
— Ależ przecież ja panu mówię, że to nie ta. Nie wierzy mi pan? To zupełnie inna kobieta. Nawet
niepodobna do tamtej.
Stachowiak nie miał ochoty podtrzymywać tej rozmowy.
— Gdzie pana zawieźć?
— Do domu, na Hożą.
Kiedy z Hożej wrócili do komendy, Stachowiak pytające spojrzał na Żarneckiego. — No i co?
— Wariat. Ledwo wpakowaliśmy go do wozu.
— Cholernie nerwowy facet.
— Wariat — powtórzył Żarnecki. — Nie masz chyba co do tego wątpliwości. To wszystko teraz
wygląda zupełnie inaczej. Trudno zgadnąć, ile jest prawdy w tym, co on opowiada. Może w ogóle
żadnej babki nie było tam na Cyrhli? Może on jednak po pijanemu sam rąbnął Madejskiego?
Stachowiak szerokimi krokami przeszedł się po pokoju.
— Skąd wziąłby pistolet? A poza tym sam nie zataszczyłby trupa na to jeziorko. To jednak kawał
drogi.
— Mógł przewieźć na sankach — podsunął Żarnecki.
Stachowiak poruszył ramionami. — No cóż… wszystko jest możliwe. Zobaczymy.
Sierżant Małek wytropił byłą żonę Leona Madejskiego. Mieszkała w Rembertowie i zajmowała
się wyrobem z plastyku drobnych przedmiotów codziennego użytku. Żarnecki, nie tracąc czasu,
pojechał do Rembertowa. Zastał panią Karolinę przy pracy. Przygotowywała towar wysyłki.
Charakterystyczny zapach roztopionego polistyrenu unosił się w powietrzu. Nie speszyła się
odwiedzinami milicji. Wytarła dłonie chusteczką i poprawiła włosy.
— Pan do mnie? Proszę, proszę bardzo.
Przeszli do drugiego pokoju, który był trochę mniej zagracony. Strzepała kurz z drewnianych
taborecików i jeden z nich podsunęła gościowi. — Może pan usiądzie. Nie bardzo to wygodne,
ale…
Żarnecki przez chwilę z dużym upodobaniem przyglądał się dorodnej kobiecie. Była wysoka,
postawna, mocno zbudowana. Kształty miała pełne, ale nie można jej było nazwać otyłą. Poruszała
się zwinnie, nieomal jak młoda dziewczyna, mimo iż zapewne przekroczyła już czterdziestkę.
Czarne jak smoła oczy błyszczały energią i radością życia.
— Czym mogę panu służyć, panie kapitanie? — spytała, rzuciwszy szybkie spojrzenie na
gwiazdki błyszczące na ramionach
— Przyszedłem do pani w sprawie pani byłego męża, a raczej w sprawie szwagra.
— Nie rozumiem.
— Brat pani byłego męża, Eugeniusz Madejski, został zamordowany.
— Jezus, Maria! Kiedy to się stało?
— Niedawno. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, kiedy ani widziała ostatni raz Eugeniusza
Madejskiego?
— O, bardzo dawno. Może dwa lata temu, a może trzy. Nie kontaktowaliśmy się wcale. Właściwie
ja bardzo mało znałam Genia. Widziałam go dosłownie kilka czy kilkanaście razy przez cały czas
mego małżeństwa z Leonem, a teraz po rozwodzie to w ogóle…
— Pani rozeszła się z mężem w zeszłym roku.
— Tak.
— Czy pani rozmawiała kiedyś ze swoim byłym mężem na temat Eugeniusza Madejskiego?
— Prawdopodobnie rozmawiałam. Już w tej chwili nie przypominam sobie.
— Czy pani wie, czym się zajmował Eugeniusz Madejski?
— O ile się orientuję, to organizował jakieś imprezy artystyczne. Robili jakieś składanki. Jeździli
po prowincjonalnych miastach i miasteczkach. Genio uważał się za znakomitego impresaria. Jego
ambicją było odkrywanie nowych gwiazd. Kto go zamordował? Czy to jakaś przygoda miłosna?
— Jeszcze nie umiem pani odpowiedzieć na to pytanie. A propos. Czy pani nic nie wiadomo o
przyjaciółce Eugeniusza Madejskiego7
Karolina roześmiała się i odgarnęła spadające jej na czoło czarne włosy.
— Panie kapitanie, Genio miał bardzo dużo przyjaciółek. Przystojny był.
— Nie ożenił się?
— Nie.
— Co pani może mi jeszcze powiedzieć na temat Eugeniusza Madejskiego?
Wzruszyła ramionami. — Chyba nic. Miałam z nim tak luźny kontakt. Nie mam pojęcia, kto mógł
go zabić. Nie znałam ani jego przyjaciół, ani jego wrogów. Żarnecki zakaszlał. Przyłożył chustkę do
ust i powiedział krztusząc się: — Czy mógłbym panią poprosić o szklankę wody?
Wstała i poszła do kuchni. Kiedy wróciła, już nie kaszlał. Podziękował, napił się i ostrożnie
odstawił szklankę na spodeczek. — Więc pani z tego polistyrenu wyrabia takie różne cuda?
— Trzeba z czegoś żyć.
— I ma pani odbiorców?
— Oczywiście. Ale muszę się porządnie napracować, żeby towar sprzedać. Robi się coraz ciaśniej.
— Rozprowadza pani towar na prowincji?
— Tak. Dlatego dużo muszę jeździć. To męczące. Interesowałby pana jakiś drobiazg? Może
klipsy, broszka albo jakieś ładne pudełeczko. Zaraz panu pokażę.
Wyszła do sąsiedniego pokoju. Korzystając z tego, Żarnecki błyskawicznie wyjął z kieszeni
spodeczek, przestawił na niego szklankę, a ten spodeczek, który przyniosła Karolina, owinął w
chusteczkę i ostrożnie wsunął do teczki. Zaledwie zdążył to wykonać, kiedy w drzwiach pojawiła
się Madejska.
— O, ma pan tutaj kilka drobiazgów. Proszę sobie coś wybrać na pamiątkę naszej rozmowy.
Oglądał klipsy, broszki, naszyjniki, pudełeczka, kubeczki… — No cóż… — uśmiechnął się. —
Jeżeli już koniecznie chce mi pani zrobić prezent, to chyba ten kubeczek do zębów. Na pewno mi
się przyda. Piękny kolor. Taka intensywna zieleń.
— Ile razy będzie pan mył zęby, tyle razy mnie pan sobie przypomni. Może to nie takie bardzo
romantyczne, ale żyjemy przecież w realistycznych czasach. Niestety, rzeczywistość nie pozwala
nam bujać w obłokach.
Rozmawiali jeszcze chwilę na zupełnie obojętne tematy. Żarnecki już nie wracał do sprawy
zamordowania Eugeniusza Madejskiego. Kiedy wychodził od interesującej rozwódki, obiegły go
bardzo dziwne myśli. Uśmiechnął się i wsiadając do samochodu mruknął: — Cwana babka.
— Słucham, towarzyszu kapitanie? — spytał kierowca.
Rozdział XI
Jacek był rozstrojony nerwowo. Zdawał sobie sprawę »tego, ze zaplątał się w jakąś matnię, z
której nie jest stanie się wydostać. Chwilami ogarniały go wątpliwości, czy rzeczywiście nie
zwariował. „A jeżeli to wszystko mi się zdawało? — myślał. — Jeżeli tam na Cyrhli w ogóle nic się
nie zdarzyło? Jeżeli to tylko wytwór chorobliwej wyobraźni?”
Schudł, zmizerniał, stracił apetyt, źle sypiał. Próbował zabrać się do pracy, ale nic mu nie szło. Nie
był w stanie skupić uwagi na tym, co robił.
Ewa patrzyła na niego z niepokojem. Niedawna uraza traciła na swej sile. Czas zacierał ostrość
tamtego przeszycia. Już nie umiała być na Jacka taka wściekła, jak I wtedy w Zakopanem Było jej
żal tego zmaltretowanego, nieszczęsnego chłopaka. Miała ochotę jakoś mu pomóc, nie bardzo
wiedziała jak.
— Weź się w garść — mówiła. — Przecież cię nie zamkną do więzienia. Przestań chodzić z taką
zrozpaczoną miną.
— Czy ty nie rozumiesz, ze chcą ze mnie zrobić wariata? — wybuchnął. — Dobrze widziałem,
jak ten major na mnie popatrywał.
— Sam sobie jesteś winien. Zachowujesz się jak idiota.
— Nerwy mnie zawiodły. Przecież ten drab chciał we mnie wmówić, ze to jest Anita. Gdzie jej do
Anity! Stare pudło.
— To taka prześliczna jest ta twoja Anita? — spytała słodziutko Ewa.
— Przestań. Już chociaż ty mnie nie męcz. Ja chyba oszaleję.
— Nie odgrażaj się, tylko oszalej. Przynajmniej jedną sprawę będziemy mieli z głowy.
— Głupie żarty.
— A ty uważasz, że to, co ty robisz, to jest takie bardzo mądre? Potrzebne ci było angażować się w
tę całą aferę?
— Zostaw. Teraz już za późno się nad tym zastanawiać. Co się stało, to się stało. Żebym nie wiem
jak żałował, to niczego nie zmienię. Muszę tę sprawę wyświetlić. Za wszelką cenę.
— Radzę ci, żebyś się do niczego nie mieszał. Bardzo łatwo możesz się znaleźć w kostnicy.
— Ale przecież nie mogę tak żyć. Trzeba to wreszcie wyjaśnić, zlikwidować.
— Zostaw to milicji. To najlepsze, co możesz zrobić w tej sytuacji. Nie próbuj bawić się w
prywatnego detektywa, bo tylko pogorszysz sprawę. Tutaj nie ma żartów. Mamy do czynienia z
ludźmi, którzy idą va banque.
Jacek przyznał Ewie rację i obiecał, że nie będzie działał na własną rękę. Najbliższe jednak
wypadki znowu wciągnęły go w krąg tajemniczych wydarzeń.
Któregoś dnia zatelefonował Kazio. Skarżył się, że padł ofiarą wiosennej grypy. Gorączka ponad
trzydzieści dziewięć, fatalne samopoczucie, ból gardła, uszu, łamanie w kościach. Jednym słowem,
objawy typowe. Prosił, żeby go ktoś odwiedził. Nie wypadało odmówić przyjacielowi.
Na drugi dzień Jacek łyknął dwie pastylki C–forte i bohatersko wyruszył na spotkanie z wirusami.
Kazio leżał pod dwoma kołdrami i pocił się zawzięcie. Wyglądał rzeczywiście nie najlepiej. Stolik
przy łóżku zastawiony był medykamentami.
Jacek krytycznym spojrzeniem obrzucił tę aptekę i spytał: — Ty to wszystko zażywasz?
— Lekarz mi przepisał.
— Odstaw, natychmiast te wszystkie pigułki i kropelki — doradził Jacek. — Zrobię ci grzankę na
spirytusie. Jutro będziesz zdrów.
— Tak myślisz? — jęknął z nadzieją w głosie Kazio.
— Jasne. Żeby strawić te wszystkie leki, trzeba mieć żelazne zdrowie, a ty wyglądasz na
osłabionego. Ogranicz do minimum kurację, a ja jutro wpadnę tu do ciebie i przyniosę piwo,
spirytus i trochę rumu. Zobaczysz, jak cię wykuruję. Jeszcze babcia mnie tego nauczyła.
— Fajna musiała być twoja babcia. Bo moja to tylko rumianek i rumianek. Ale widocznie jej to
służy, bo żyje do dzisiaj. Ma już osiemdziesiąt sześć lat, a czuje się znakomicie.
— Chcesz papierosa?
— Nie, nie. Tak się podle czuję, że nawet mi się palić nie chce. Opowiedz mi, co tam słychać na
mieście.
Jacek zreferował najnowsze warszawskie plotki, dorzucił na okrasę parę kawałów i, widząc, że
Kazio co ‘ chwilę zapada w drzemkę, zaczął się zbierać do wyjścia.
— Ale mam pecha — westchnął Kazio.
— Co takiego?
— No, z tą cholerną grypą. Przecież za dwanaście dni mamy wyjechać za granicę z tymi
koncertami. A ja tu leżę jak idiota.
— Przejdzie ci do tego czasu — pocieszył go Jacek. — Nie denerwuj się.
Kazio poprawił sobie poduszki i powiedział: — Miałbym do ciebie, Jacusiu, wielką prośbę.
— Słucham cię.
— Widzisz… jest taka sprawa, nie mogę się porozumieć z tym idiotą, naszym kontrabasistą. Nie
wiem, czy u niego telefon zepsuty, czy może umarł. Pisałem nawet do niego kartkę, ale także nie
dostałem żadnej odpowiedzi. Czy byłbyś taki dobry, żeby do mego pojechać. Mieszka na
Toruńskiej. To na Pelcowiźnie. Oczywiście, zwrócę ci za taksówkę.
— No, coś ty? — obruszył się Jacek. — Nie ma o czym gadać. Oczywiście, że pojadę. Dowiem
się, co się z facetem dzieje. Jutro będziesz wiedział.
— Bardzo ci dziękuję, Jacusiu. Jesteś prawdziwy przyjaciel. A ten gość nazywa się Waldemar
Lutycki.
— Zaraz do niego zasuwam — zdecydował się Jacek. Zapisał sobie nazwisko i adres, pożegnał
Kazia, życząc mu zdrowia, i wyszedł.
— Waldemar Lutycki. Waldemar Lutycki — powtarzał, idąc w kierunku przystanku taksówek. Nie
wiadomo, dlaczego nazwisko to nie pasowało mu jakoś do zawodu kontrabasisty.
Na przystanku stał tylko jeden wóz. Tęgi taksówkarz krytycznym spojrzeniem obrzucił kandydata
na pasażera. — Dokąd pan chce jechać? — spytał niezachęcająco.
— Na Pelcowiznę, na Toruńską.
— Na Pelcowiznę nie jadę. Mogę jechać na Ochotę. Odpowiada panu?
— Jeżeli mam interes do załatwienia na Pelcowiźnie, nie mogę jechać na Ochotę — tłumaczył
łagodnie Jacek, nie chcąc rozdrażniać niezadowolonego kierowcy.
— No, to wysiadaj pan z wozu i szukaj pan sobie innego frajera.
Nie było rady. Jacek wysiadł posłusznie i ustawił się kolejce. Zwolennik Ochoty odjechał pustym
wozem. Dopiero czwarty kolejny szofer zgodził się jechać na Pelcowiznę. Jacek starał mu się
przypodchlebić, poczęstował go papierosami, zabawiał dowcipną rozmową. Bał się, żeby człowiek
za kierownicą nie rozmyślił się po drodze i nie nabrał chęci, żeby go zawieźć na Wolę. .Taksówkarz
nie należał do rozmownych, ale bez sprzeciwu odwiózł swojego klienta na Toruńską, zainkasował
należność, mruknął coś na Jackowe „do widzenia” i pospiesznie odjechał.
Dom, w którym mieszkał kontrabasista, był dawno nie remontowany. Tu i ówdzie dużymi
kawałami poodpadał tynk, tworząc ciemniejsze, nasiąknięte wilgocią plamy. Jackowi przyszło na
myśl porównanie z olbrzymią, łaciatą krową. Uśmiechnął się.
Strome i bardzo brudne schody nie wyglądały zachęcająco. W powietrzu zapach mydlin, kiszonej
kapusty i smażonego dorsza.
Jacek posapując wspiął się na czwarte piętro. Stanął przed drzwiami oznaczonymi numerem
siódmym i otarł spocone czoło. Z wewnątrz dolatywała ożywiona rozmowa, rowadzona
podniesionymi głosami. Dominował głos kobiecy.
Jacek zawahał się chwilę. Nie chciał być świadkiem jakiejś rodzinnej sceny. Nie po to jednak
jechał taki kawał, żeby odejść z niczym. Nacisnął dzwonek. Natychmiast zapanowała cisza, jakby
ktoś nagle wyłączył radio. Nikt jednak nie kwapił się, żeby otworzyć drzwi.
Jacek odczekał pół minuty i znowu zadzwonił. Nie miał zamiaru rezygnować. Wiedział, ze
przecież ktoś tam jest.
Dopiero za trzecim naciśnięciem bakelitowego guzika za drzwiami rozległ się męski głos: — Kto
tam?
— Ja do pana Lutyckiego. Z polecenia pana Kazimierza Mierzwińskiego.
Znowu cisza. Jackowi wydało się, że słyszy jakieś szepty. Wreszcie szczęknęła zasuwa i drzwi się
otworzyły.
— Czy mam przyjemność z panem Lutyckim?
Wysoki, chudy mężczyzna o pesymistycznie wydłużonej twarzy skinął głową. — Tak. To właśnie
ja jestem.
— Kazio jest chory — powiedział nieco speszony Jacek. — Prosił mnie, żebym pana odwiedził.
Pragnie się z panem porozumieć w sprawie wyjazdu, ale nie może się do pana dodzwonić.
— Mam zepsuty telefon. Coś z kablem. — Słowa te zostały wypowiedziane tak patetycznie, że
Jackowi przypomniały się tragedie Eurypidesa.
Nagle zza sąsiednich uchylonych drzwi zabrzmiał donośny kobiecy głos: — Poproś pana do
pokoju.
Lutycki wykonał zapraszający gest. — Proszę bardzo. Pan pozwoli.
— Nie, nie — bronił się Jacek. — Ja już muszę uciekać. Późno…
— Ale niechżeż pan wejdzie. Chwileczkę pan odpocznie. Weszli. I wtedy…
Jacek o mało nie stracił panowania nad sobą. „To ona… To ona…” — huczało mu w głowie. Nie
mógł oderwać oczu od twarzy tej kobiety. Te same czarne włosy. Te same płonące oczy. To ona…
Uśmiechnęła się. — Czy mi się zdaje, czy my się już skądś znamy — powiedziała zupełnie
swobodnie.
— Nie, nie… skądże… Nie przypominam sobie… Ja nie go… — bąkał Jacek.
— Możliwe, że gdzieś pana widziałam. Tyle ludzi zna się z widzenia.
— Właśnie… Bardzo dużo ludzi zna się z widzenia. Zupełnie słusznie.
— Napije się pan herbaty? A może kawy?
— Nie, dziękuję bardzo… Ja już muszę… Naprawdę… Muszę… Późno. Po prostu zrobiło się
późno.
— Szkoda. Moglibyśmy porozmawiać.
— Do widzenia.
Lutycki wyprowadził go do przedpokoju. — Niech pan będzie łaskaw powiedzieć Kaziowi, że ja
wpadnę jutro do niego. Dopiero dzisiaj otrzymałem jego kartkę i dlatego jeszcze…
— Rozumiem, rozumiem. Do widzenia. Powiem Kaziowi. Naturalnie.
— A niech pan nie spadnie ze schodów! — krzyknął za nim Lutycki. — Jest pan bardzo
zdenerwowany.
Biegł ulicą, nie oglądając się za siebie. Ostatnie słowa kontrabasisty dźwięczały mu uparcie w
uszach. „Jest pan bardzo zdenerwowany, jest pan bardzo zdenerwowany…” Potrącał przechodniów,
nie zważając na przekleństwa. Byle dalej, byle dalej. Ogarnął go niewytłumaczony, paniczny strach.
Bał się, że zaczną go gonić, że lada chwila usłyszy ich kroki za sobą. Dopiero nad Wisłą trochę się
uspokoił. ..Czegóż ja się właściwie boję, u diabła? — próbował rozumować. — Co mi mogą
zrobić?” Przystanął i rozejrzał się. Nikt go nie gonił. Wokół było pusto i zupełnie cicho. „Jakby
mnie tu dopadli, to mogliby mnie zadźgać bez żadnych przeszkód.” Znowu zaczął biec. Wydostał
się na Stalingradzką i zdyszany wsiadł na przystanku do tramwaju. Wydało mu się, że ludzie patrzą
na niego podejrzliwie.
Wysiadł przy ZOO, zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i kazał się zawieźć do domu.
Ewa była zdenerwowana.
— Co się z tobą dzieje? Czekam z kolacją. Gdzie byłeś?
— Byłem u Kazia. Prosił mnie, żeby…
Dopiero teraz zauważyła, że dzieje się z nim coś niezwykłego.
— Co się stało? Mów!
— Pozwól mi odetchnąć.
Ciężko opadł na krzesło i przejechał dłonią po spoconym czole. — Widziałem ją. Widziałem —
powiedział cicho.
— Kogo widziałeś?
— Tę babkę z Cyrhli.
— Anitę?
— Nie. Tamtą drugą. To ta, która wyszła do mnie do hallu.
— Jesteś pewien, że to ona?
— Zupełnie pewien.
— Gdzie ją widziałeś?
— W mieszkaniu Lutyckiego. Co teraz zrobimy?
— Zawiadomimy o tym milicję.
Rozdział XII
Po otrzymaniu wiadomości od Ewy, Stachowiak natychmiast przesłuchał Lutyckiego.
— …Więc pan nie zaprzecza, ze w dniu wczorajszym odwiedził pana w pańskim mieszkaniu pan
Jacek Badecki?
Lutycki uśmiechnął się. — A dlaczegóż miałbym zaprzeczać, panie majorze? Tak rzeczywiście
było. Pan Badecki przyszedł do mnie z polecenia pana Mierzwińskiego. Prosił, żebym się z
Mierzwińskim porozumiał…Dzisiaj się właśnie do niego wybieram.
— Co to za kobieta, którą Badecki zastał u pana?
Kontrabasista miał zdumioną minę. — Kobieta? Żadnej kobiety wczoraj u mnie nie było.
— Pan Badecki twierdzi, że widział u pana przystojną, postawną brunetkę. Kto to był?
— Ależ słowo honoru, panie majorze… Nikogo u mnie wczoraj nie było. Jak Boga kocham. Cały
wieczór sam siedziałem w domu. Jak przyszedł pan Badecki, to właśnie zakładałem struny do
kontrabasu.
— I twierdzi pan, ze nie było u pana nikogo?
— Absolutnie nikogo.
— Może pan zapomniał?
— W jaki sposób mógłbym zapomnieć, co się działo wczoraj wieczorem? Nawet kieliszka wódki
nie wypiłem. A jakby u mnie była taka postawna brunetka, to na pewno bym pamiętał.
— A jednak pan Badecki twierdzi, że była u pana kobieta.
— Musiało mu się coś przywidzieć. Nie rozumiem. Nikogusieńko nie było. Po cóż miałbym się
zapierać? Nie jestem żonaty… Nie boję się żadnych plotek. Zresztą mężczyzna nie ma się czego
wstydzić, że go odwiedzają ładne babki.
— Czy pan dopiero wczoraj poznał pana Badeckiego? — spytał Stachowiak.
— Tak. Nigdy go przedtem nie widziałem.
— Jakie pan odniósł wrażenie ze spotkania z nim? Jaki się panu wydał?
Lutycki podniósł ramiona. — No cóż… Bo ja wiem… Wydał mi się taki zupełnie zwyczajny.
Chociaż… — dodał po chwili wahania — chociaż był może trochę dziwny. Taki jakiś raczej
nerwowy. Teraz sobie przypominam, że mówił, że ktoś go śledzi. Chciałem go poczęstować
herbatą, ale nie chciał. Powiedział, że się bardzo śpieszy. Zerwał się i wyszedł. Straszny nerwus.
Prawdę mówiąc, to ja takich ludzi nie lubię. Niedobrze na mnie działają. Wolę spokojniejszych,
bardziej zrównoważonych.
— Oczywiście, oczywiście — przytaknął Stachowiak. — Pan jest muzykiem, prawda?
— Tak. Gram na kontrabasie. Właśnie mamy wyjechać z Kaziem Mierzwińskim i jeszcze innymi
kolegami na koncerty za granicę. Takie małe artystyczne tournee. Pogramy kapitalistom za dewizy.
— Czy zna pan pana Madejskiego?
— Madejski… Madejski… Nie przypominam sobie. Może kiedyś spotkałem człowieka o tym
nazwisku, ale pamiętam.
— W każdym razie to nie jest pański bliski znajomy?
— Na pewno nie.
— Czy dawno mieszka pan na Toruńskiej?
— O, już będzie chyba osiem lat.
Stachowiak zapalił papierosa, odsunął się od biurka i głęboko zaciągnął się dymem.
— Więc pan stanowczo twierdzi, że wczoraj u pana mieszkaniu nie było żadnej kobiety?
Lutycki roześmiał się. — No, słowo daję, że nie było mnie kobiety. Bardzo żałuję, ale nie było. To
jakieś nieporozumienie.
— Dziękuję — powiedział Stachowiak. — To na razie wszystko. Przepraszam, ze pana
niepokoiłem.
— Nie szkodzi. A może mi pan major powie, o jaką babkę chodzi? Może ja ją znam? Jeżeli coś
mogę pomóc milicji, to bardzo chętnie.
— Dziękuję za dobre chęci — uśmiechnął się Stachowiak. — Ale na razie nic mi pan nie może
pomóc. Może w późniejszym terminie skontaktujemy się jeszcze z panem.
— Zawsze do usług.
Po południu Stachowiak zadzwonił do Ewy i umówił się z nią w „Nowym Świecie”.
Zamówił kawę i powtórzył jej swoją rozmowę z Lutyckim.
— Co pani o tym myśli?
— Myślę, że kręcą. Najwyraźniej chcą zrobić z Jacka wariata.
— Hm — Stachowiak otworzył papierośnicę i poczęstował Ewę. — Mąż pani jest niewątpliwie
bardzo wyczerpany nerwowo.
— Ale nie do tego stopnia, żeby miewał halucynacje.
— Czy pani jest pewna, że możemy wykluczyć taką ewentualność?
Spojrzała na niego agresywnie. — Panie majorze.
— Proszę mi wybaczyć — uśmiechnął się przepraszająco — ale w tego rodzaju sprawie musimy
brać pod uwagę każdą możliwość. Zachowanie się pani męża budzi poważne obawy co do stanu
jego systemu nerwowego. Przyzna pani, że ta scena w Szczęśliwicach…
Ewa przygryzła dolną wargę. — No tak… w tym wypadku okazał zupełny brak opanowania.
Przyznaję, że Jacek jest ostatnio potwornie roztrzęsiony. Nie sądzę jednak…
— Miałbym do pani ogromną prośbę — przerwał Stachowiak. — Niech pani zaniedba nawet
trochę swoje obowiązki zawodowe i niech się pani zaopiekuje mężem. Nie chcę pani straszyć, ale
jeżeli popełni jakieś głupstwo, to może mu grozić niebezpieczeństwo. Sprawa jest chyba
poważniejsza, niż to się może zdawać. Proszę uważać na męża i proszę donosić nam o każdym
nowym wydarzeniu.
— Przecież to robię.
— Tak. Wiem. Jestem pani bardzo wdzięczny.
Drugie przesłuchanie Leona Madejskiego odbyło się w atmosferze dużo mniejszej kurtuazji.
Stachowiak zadawał pytania tonem oschłym, urzędowym i nie bawił się w żadne uprzejmości. Raz
jeszcze dokładnie wypytywał o personalia i o powiązania rodzinne.
— Przecież już mnie pan o to wszystko pytał — powiedział zdziwiony Madejski.
— To mc nie szkodzi. Proszę się nie dziwić, tylko odpowiadać na moje pytania.
— Ależ dobra, dobra. Mogę odpowiadać i dziesięć razy.
— Był pan w Zakopanem?
— Pewnie, że byłem. Nie raz.
— Ale ja pytam, czy był pan w Zakopanem teraz tym roku, niedawno.
— Byłem. Miałem kurs do Zakopanego. Zastępowałem kolegę.
— Kiedy to było?
— Gdzieś na początku stycznia. Dokładnie panu w tej chwili nie powiem.
— I wtedy był pan na Cyrhli?
— Na Cyrhli? — zdziwił się Leon. — Nawet nie wiem, gdzie to jest.
— Cyrhla Toporowa. To na drodze do Morskiego Oka.
— Nigdy tam nie byłem. Ja w ogóle słabo znam tamtejsze okolice.
— Dziwne — powiedział wolno Stachowiak. — Bardzo dziwne.
— Co pana tak dziwi, panie majorze?
— Przyzna pan, ze to dosyć dziwna historia. — Stachowiak pochylił się nad biurkiem i utkwił
uważne spojrzenie w twarzy szofera. — No bo tak… Twierdzi pan, że nigdy pan nie był na Cyrhli
Toporowej, a tymczasem w willi, która tam stoi, znaleziono odciski pańskich palców. Jak więc to
się mogło stać?
Przez twarz Madejskiego przebiegł gwałtowny skurcz, jakby pod wpływem prądu elektrycznego.
Małe oczy zwęziły się jeszcze bardziej.
— Mówi pan, panie majorze, że w tej jakiejś willi znaleziono odciski moich palców?
— Tak. W willi na Cyrhli Toporowej.
— Zaraz, zaraz… Niech ja pomyślę, jak to mogło być — Madejski zmarszczył brwi i przygryzł
wargę. Chyba, żeby po pijaku…
— To znaczy?
— Będę musiał wszystko od początku opowiedzieć. Bo może mnie pan podejrzewa nie wiadomo
o co.
— No, to niech pan opowie.
— To było tak. Jak zajechałem tą ciężarówką do Zakopanego, to zrzuciłem towar i byłem wolny. Z
powrotem to miał już jechać kolega. Jeść mi się chciało. Pomyślałem, żeby podskoczyć do
„Orbisu” na kolację. Zjadłem, wypiłem kieliszek wódki i już miałem prosić o rachunek, kiedy się
do mnie przysiedli jacyś dwaj goście. No, to gadu, gadu, od słowa do słowa… Zaczęliśmy sobie
opowiadać takie tam rozmaite historie. Najprzód oni postawili pół litra, petem ja postawiłem pół
litra. Nawet przyjemnie się rozmawiało. Zagrycha także była możliwa. Czas nam miło zleciał. W
końcu oni zaproponowali, żeby się przejechać i może jakie babeczki podłapać. Jeden z tych gości
mówił, że ma niezłą metę. No, to pojechaliśmy. I faktycznie teraz sobie przypominam że byliśmy w
jakimś mieszkaniu. Ale czy to na Cyrhli, to już tego panu majorowi nie powiem.
— I nie pamięta pan, jakżeście jechali do tego domu?
— Nie trafiłbym, panie majorze. Pamiętam tylko, ze jedna miała na imię Wandzia.
— Jaka Wandzia?
— No, taki kociak zakopiański. Trzy zabraliśmy do wozu. Ciasno było, ale jakoś żeśmy się
upchali. Wesołe dziewczyny. Możliwe, że wtedy tu i ówdzie palce mi się odcisnęły. Ale dlaczego
pana interesują odciski moich palców, panie majorze? Przecież ja nic nie przeskrobałem.
— Czy jest pan tego pewien? — spytał poważnie Stachowiak.
— No chyba, że jestem pewien. Sumienie mam czyste łza. Nikt mi nic nie może zarzucić.
— Niech mi pan poda nazwiska tych jegomości, z którymi się pan tak wesoło bawił w
Zakopanem.
Madejski wzruszył ramionami. — A pan myśli, że wiem, jak się oni nazywają. Jeden ma na imię
Staszek, a drugi Józek. Ale nazwisk nie znam.
— Czy oni byli z Zakopanego, czy przyjezdni?
— Jeden chyba był z Krakowa, a drugi to nawet nie wiem. Nie pytałem go o to.
Więc pan nie może podać mi ani nazwisk, ani adresów tych ludzi?
— Skądże, panie majorze. Pojęcia nie mam. Przygodni znajomi. Zabawiliśmy się wspólnie i cześć.
Nikt nikogo o nazwisko ani o adres nie pytał.
Stachowiak zapalił papierosa, podniósł głowę i ku sufitowi dmuchnął wysokim słupem dymu.
— Dobrze pan sobie to wszystko wykombinował, panie Madejski, bardzo dobrze.
Na twarzy atlety pojawiło się zdumienie. — Co sobie wykombinowałem? Nie rozumiem.
— A mnie się wydaje, że pan bardzo dobrze rozumie co chodzi. Coś panu zaproponuję. Niech pan
oszczędzi czasu sobie i mnie i niech pan powie prawdę, jak to było tej Cyrhli?
— No, przecież mówię, panie majorze, żeśmy popili morowo i z dziewczynkami tego… Ale czy to
było na Cyrhli, czy gdzie indziej, to nie mam pojęcia.
Stachowiak potrząsnął głową. — Mnie nie chodzi o dziewczynki. Mnie chodzi o to morderstwo.
Chciałbym się od pana dowiedzieć, kto zamordował pańskiego przyrodniego brata, Eugeniusza
Madejskiego.
— Ja nic o tym nie wiem. Przecież to pan mi wtedy powiedział, że Genia ktoś kropnął. Ja nie mam
pojęcia… Nie sądzi pan chyba, panie majorze, że ja bym własnego brata…
— Różnie bywa — powiedział Stachowiak i zakończył rozmowę.
Doktor Wolnicki był średniego wzrostu. Miał chudą ascetyczną twarz, w której dominującym
akcentem był duży, zgięty nos, przypominający dziób drapieżnego ptaka. Mówił cicho, ale bardzo
wyraźnie. Miał doskonałą dykcję i niejeden aktor mógłby mu jej pozazdrościć. Zdziwiła go trochę
wizyta oficera milicji, ale nie dał tego po sobie poznać.
— Słucham? Czym mogę służyć, panie majorze? Pan chyba do mnie nie w charakterze pacjenta.
— Zgadł pan — uśmiechnął się Stachowiak. — Nie w charakterze pacjenta. Chodzi o pewną,
dosyć dawną sprawę. Nie wiem, czy pan będzie pamiętał. Z akt sądowych wynika, że w tej sprawie
pan wydawał orzeczenie lekarskie.
— Jakaż to sprawa?
— Dość banalna historia. Mąż pobił żonę. W konsekwencji prokurator się w to wmieszał… no i
rozwód. Nazwisko Madejscy, Leon i Karolina Madejscy.
— Ona taka bardzo ładna, ciemna brunetka? — spytał Wolnicki.
— O właśnie — podchwycił uradowany Stachowiak. — Efektowna, postawna brunetka. Widzę, ze
pan doktor ma znakomitą pamięć do kobiet.
— Niech pan sobie wyobrazi, panie majorze, że pamiętam tę sprawę. Wyjątkowo dobrze
pamiętam. A wie pan dlaczego? Dlatego, że to wszystko było trochę podejrzane.
— Co było podejrzane?
— To pobicie. Babka narobiła dużo szumu, a właściwie nie bardzo było o co. Mnie to wtedy od
razu wyglądało na symulację. Nawet te zasinienia i zadrapania były mocno podejrzane. Nie robiłem
jednak z tego specjalnej kwestii. Jeżeli chcieli się rozwodzić i wymyślili sobie taki powód do
rozwodu, to Bóg z nimi. Po cóż miałem im przeszkadzać. Dziwiłem się tylko trochę, że ten
jegomość zgodził się ponieść konsekwencje sprawy prokuratorskiej.
— Tak. To dosyć dziwne.
Po wyjściu od doktora Wolnickiego, Stachowiak wrócił do komendy. Czekał na niego
niecierpliwie sierżant Małek.
— Mamy wiadomości z Zakopanego, towarzyszu majorze.
— Co piszą?
— Zaraz przyniosę. To w sprawie Cyrhli. Kapitan Świerczak przeprowadził na swoim terenie
dokładne dochodzenie, z którego wynikło, że zakopiański pośrednik od czasu do czasu
wynajmował samotną willę na Cyrhli. Wobec tego wersja Leona Madejskiego nabiera cech
prawdopodobieństwa.
Stachowiak dokładnie przeczytał raport i powiedział: — Trzeba natychmiast przesłać do komendy
w Zakopanem zdjęcie Leona Madejskiego. Niech sprawdzą, czy ten pośrednik przypomina sobie
takiego klienta. To dosyć charakterystyczna twarz.
— Co poza tym?
— Byłem u tego muzyka na Toruńskiej.
— No i co?
— Nic specjalnego nie zauważyłem. Nikogo u niego nie zastałem.
— Rozmawialiście z dozorcą?
— Oczywiście. Chwalił lokatora. Mówił, że spokojny. A babki to podobno do niego różne
przychodzą. Wiadomo — kawaler.
Wszedł Żarnecki.
— Mam ciekawą nowinę — zaanonsował od drzwi. — Robert Helberg przyjechał do Warszawy.
Rozdział XIII
Nie powinna była tego zrobić. Ale zrozumiała za późno. Kiedy posłyszała w słuchawce ten
charakterystyczny zabarwiony twardym, cudzoziemskim akcentem, zawahała się chwilę. Zdrowy
rozsądek nakazywał wykresie od tego spotkania. Mogła przecież z powodzeniem Opowiedzieć, że
jest chora albo że wyjeżdża. Pokusa jednak była zbyt duża. A nuż dowie się czegoś nowego.
Ugodziła się. O siódmej w „Grand Hotelu”.
W momencie gdy odkładała słuchawkę, do pokoju wszedł Jacek. Nie była pewna, czy słyszał
rozmowę.
Zakręcił się, zapalił papierosa i włączył telewizor. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się: —
Może poszlibyśmy wieczorem do kina?
— Niestety, nie mogę. Umówiłam się.
— Z kim?
— Z jedną moją koleżanką z sądu. Nie znasz jej. Sama właściwie nie wiedziała, dlaczego kłamie.
Chyba przez jakąś niezrozumiałą przekorę. Doskonale przecież mogła powiedzieć, ze to Helberg.
Może chciała zaintrygować Jacka, a może wzbudzić jego zazdrość?
Już za kwadrans szósta zaczęła się przygotowywać. Ubierała się na to spotkanie bardzo starannie,
prawie jak na bal sylwestrowy. Nie mógł tego nie zauważyć.
— Widzę, że pragniesz oczarować tę koleżankę z sądu — powiedział z przekąsem. — Musi ci na
niej bardzo zależeć.
Wzruszyła ramionami. — Nie rozumiem, dlaczego się dziwisz? Chyba wiesz, że ja zawsze lubię
przyzwoicie wyglądać.
Dał za wygraną. Umilkł i poszedł do swojego pokoju.
Pięć po siódmej była w „Grand Hotelu”. Weszła głównym wejściem od Kruczej. Zostawiła płaszcz
w szatni, rozejrzała się i pobiegła do kabiny telefonicznej.
Ucieszyła się, posłyszawszy głos Żarneckiego. Nie miała nadziei, że go zastanie w komendzie.
Powiedziała o projektowanym spotkaniu z Helbergiem. Przypuszczała, że ta wiadomość wzbudzi o
wiele większe zainteresowanie. Tymczasem Żarnecki odniósł się do tego z całkowitą obojętnością.
Życzył jej przyjemnej zabawy i odłożył słuchawkę. Była rozczarowana. „Idiota, skończony idiota”
— myślała ze złością. Czuła, że milicjanci nie traktują jej zbyt poważnie. Zawahała się przez
chwilę. Czy nie lepiej wycofać się? Wzruszyła ramionami. Bzdury. Nie wolno jej stracić takiej
szansy. Może nareszcie czegoś się dowie.
Energicznym krokiem weszła do kawiarni.
Helberg od razu ją spostrzegł i poderwał się od stolika.
— Jakżeż się cieszę, że się znowu widzimy. To bardzo miło, ze zgodziła się pani na to spotkanie.
Dużo o pani myślałem. Proszę mi wierzyć, że rzadko kobieta zaprząta me myśli. Pani ma w sobie
coś, co mnie fascynuje. Nie jestem przecież młodzikiem, mam spore doświadczenie życiowe, a
jednak…
Ewa postanowiła odegrać rolę uwodzicielki. Powłóczyste spojrzenia, zagadkowe uśmiechy,
niedokończone zdania. Bawiła się świetnie.
Wypili sok pomarańczowy i Helberg zaproponował, żeby pójść na kolację. To jej mniej
odpowiadało, ale nie bardzo mogła odmówić. Zgodziła się.
W sali restauracyjnej było gwarno. Znaleźli jednak stolik i Helberg w języku niemieckim zamówił
kolację. —U was cudzoziemcy są o wiele lepiej traktowani aniżeli ludność miejscowa — wyjaśnił z
uśmiechem.
Uwaga ta zwarzyła trochę jej humor. Nie mogła zaprzeczyć, że w tym, co powiedział, było dużo
racji.
— Czy panią uraziłem? — spytał.
— Nie. Skądże. Po prostu coś mi się przypomniało. Nie załatwiłam pewnej sprawy i dlatego
jestem trochę niezadowolona z siebie.
— Załatwi pani jutro.
— Nie zawsze to, czego się nie załatwiło dzisiaj, można załatwić jutro. Chciałabym pana o coś
zapytać. Od kogo dostał pan mój telefon?
— Od naszego wspólnego przyjaciela, od pana Zbyszka.
— Wrócił już do Warszawy?
— Tak. Wczoraj jedliśmy razem obiad. Bardzo miły człowiek. Chciałbym, żebyśmy się kiedyś
razem gdzieś wybrali. Tak jak wtedy w Zakopanem.
W tej chwili przypomniała jej się kartka z adresem Lutyckiego. „Ciekawe, czy kapitan Żarnecki
zrobi z tego jakiś użytek” — pomyślała. Była rozżalona. Pomaga im przecież w robocie, dostarcza
cennych informacji, a oni…
— Długo jeszcze ma pan zamiar pozostać w Polsce? — spytała.
— Trudno mi w tej chwili określić dokładnie datę mojego wyjazdu. To będzie zależało od różnych
okoliczności. Ale będziemy mieli dość czasu, żeby się jeszcze nieraz zobaczyć.
Zjedli kolację. Helberg pil bardzo umiarkowanie, dolewał natomiast Ewie. — Ja muszę się
ograniczać, bo prowadzę wóz — powiedział — ale pani nie jest niewolnicą motoryzacji. Czy
pozwoli pani jeszcze kropelkę jarzębiaku?
Zasłoniła dłonią kieliszek. — Dziękuję. Nie weszłam jeszcze w to stadium alkoholizmu, żeby pić
solo. Zresztą już najzupełniej wystarczy.
Przy kawie Helberg powiedział: — Chciałbym pani coś zaproponować.
— Słucham.
— Parę dni temu kupiłem okazyjnie wóz. Mam ochotę wypróbować go. Czy pani nie pojechałaby
ze mną na mały spacerek?
Zawahała się. Propozycja mogła być trochę dwuznaczna. Właściwie nie powinna się zgodzić.
Gdyby jeszcze Zbyszek był z nimi, ale tak we dwoje? Ciągle jednak miała nadzieję, że dowie się
czegoś o tamtej sprawie. Nie wolno było stracić takiej okazji. Może jednak coś powie, z czegoś się
zwierzy?
Spostrzegł jej wahanie.
— Niechże się pani nie obawia — roześmiał się. — Nie namawiam przecież pani do niczego
złego. Przejedziemy się kawałek w kierunku Wilanowa i zaraz wrócimy. W każdym razie przed
jedenastą odstawię panią do domu. No cóż? Zgoda?
Skinęła głową.
„Okazyjnie” kupiony wóz to był sześciocyłindrowy Humber.
Helberg usiadł za kierownicą i wskazał Ewie miejsce koło siebie. — Lubi pani szybką jazdę? —
spytał.
— Nie lubię szpitalnej atmosfery — odparła przezornie.
Roześmiał się. — Niech się pani nie obawia. Trzydzieści parę lat prowadzę i jeszcze nie miałem
ani jednego wypadku. To sprawa refleksu.
— Na naszych szosach musi się pan liczyć przede wszystkim z refleksem tego, kto jedzie
naprzeciwko.
— Doświadczony kierowca zawsze to bierze pod uwagę. Zjechali w dół Belwederską. Ewa
zauważyła, że motor pracuje znakomicie i że wóz chyba nie miał za sobą zbyt wiele przejechanych
kilometrów.
— Świetna maszyna — pochwaliła.
Helberg uśmiechnął się z zadowoleniem. — Cieszę się, że się pani podoba. Mnie się wydaje, że
zrobiłem niezły interes.
— Niewątpliwie.
Na szosie zwiększyli szybkość. Helberg prowadził pewnie, bardzo spokojnie. Widać było ogromną
rutynę.
Minęli tak zwany „zakręt śmierci”. Helberg raz i drugi rzucił szybkie spojrzenie w lusterko. —
Chyba jakiś pijany za nami jedzie — powiedział. — Zdaje się, że to skoda.
— Niech ich pan przepuści — poradziła Ewa. — Nie znoszę wyścigów.
Helberg zjechał na sam brzeg szosy, dając drogę, i zahamował.
Człowiek, siedzący za kierownicą tamtego wozu, musiał być rzeczywiście nietrzeźwy, bo skoda
trzasnęła zderzakiem w błotnik humbera.
Helberg zaklął po niemiecku i wyskoczył na szosę, chcąc rozprawić się z pijakiem, ale skoda
znikała już w ciemnościach, z ogromną szybkością.
Ewa także wysiadła z wozu, żeby obejrzeć szkody spowodowane zderzeniem. — Okazuje się, że
nie tylko trzeba uważać na tych, którzy jadą naprzeciwko, ale także i na tych, którzy… — Urwała
gwałtownie. To, co zobaczyła, odebrało jej ochotę do rozmowy.
Z rozwalonego błotnika wysypały się na szosę dolary, starannie powiązane paczki studolarówek.
Dużo tego było.
Helberg zbierał w milczeniu. Widziała na jego karku nabrzmiałe żyły. Czuła, jak ogarnia ją coraz
większy strach. Miała ochotę przeskoczyć rów i pognać w pole przed siebie, byle dalej.
Skończył i powiedział ochrypłym głosem: — Niech pani wsiada. — Nie patrzył na nią.
Nie ruszyła się z miejsca. Była oszołomiona, niezdecydowana. Wiedziała przecież, że grozi jej
niebezpieczeństwo.
— Niech pani wsiada — powtórzył ostro, rozkazująco i, nie czekając, wepchnął ją do wozu.
Starannie zamknął drzwi, podniósł szyby i od razu rozwinął dużą szybkość.
Siedziała nieruchoma, milcząca Wiedziała, że opór na nic się nie zda. Zresztą, co mogła zrobić?
Wyskoczyć w biegu? Nonsens. Nawet nie zdążyłaby otworzyć drzwi.
Helberg tak był zaabsorbowany prowadzeniem samochodu, że nie zwrócił uwagi na jadącą za nimi
taksówkę.
Minęli Wilanów, nie zmniejszając szybkości, jechali dalej. Chmury zakryły księżyc i noc zrobiła
się ciemna. Wiatr z rozmachem potrząsnął przydrożnymi drzewami.
„Gdzie on mnie wiezie? — myślała Ewa. — Co chce ze mną zrobić? Na pewno ma broń.”
Niepokój rósł. Z trudem walczyła z ogarniającym ją przerażeniem. „Muszę chować zimną krew.
Muszę zachować zimną krew” — powtarzała.
Straciła poczucie czasu i przestrzeni. Nie umiałaby powiedzieć, ile przejechali kilometrów. W
pewnym momencie Helberg przyhamował i skręcił w boczną drogę. Dopiero teraz się odezwał: —
Przykro mi, ale będzie pani musiała spędzić parę dni poza domem. Milczała. Powoli odzyskiwała
pewność siebie. Z tych paru słów wywnioskowała, że nie grozi jej natychmiastowe
niebezpieczeństwo. — Potrafię być dyskretna — powiedziała na wszelki wypadek.
Uśmiechnął się kątem ust. — Wierzę pani, ale ja lubię się asekurować.
Zatrzymali się przed małym, parterowym domkiem, łojącym samotnie w szczerym polu. W
jednym oknie błyszczało światło.
— Proszę wysiadać.
Helberg wyjął z kieszeni klucz, otworzył drzwi i pchnął Ewę do mrocznej sieni. Potem weszli do
izby.
Żółtawy blask naftowej lampy drgał na twarzach dwóch mężczyzn. Siedzieli koło brudnego stołu i
popijali wódkę, zagryzając suchą kiełbasą, leżącą na zmiętej gazecie. Na widok wchodzących
zerwali się ze swoich miejsc. Jeden był ogromny, atletycznie zbudowany. Drugi niższy, tłusty, o
czerwonej, błyszczącej twarzy. Miał na sobie zniszczoną kolejarską kurtkę i długie buty, na których
zaschło błoto.
Poznawszy Helberga, uspokoili się.
— Nie spodziewaliśmy się pana — powiedział atleta.
— Ja także nie wiedziałem, że was tutaj spotkam. Co się stało?
— Przyjechaliśmy tu na urlop — uśmiechnął się Madejski. — Ostatnio w Szczęśliwicach jakoś
nie służy mi powietrze. Wolę przeczekać. Trochę tu, trochę gdzie indziej. Co to za babka, szefie? —
spytał, wskazując Ewę.
— Moja znajoma. Masz tu wóz?
— Mam tego grata mercedesa. Stoi w szopie.
— To dobrze. Odwieziesz tę panią do Karola. Powiesz, żeby się nią zajął. Przez kilka dni nie
powinna wrócić do Warszawy.
— A może ja bym się nią zajął? — roześmiał się gardłowo Leon.
— Zrobisz tak, jak mówię. — Głos Helberga był twardy, rozkazujący. Czuło się, że to jest
człowiek, który nie znosi sprzeciwu.
— Zaraz mam ją odwieźć?
— Za chwilę.
Helberg spojrzał na Ewę i powiedział łagodniej: — Proszę, niech pani siada. — Wyjął z kieszeni
arkusz papieru, wieczne pióro i kopertę. — Chciałbym, żeby pani napisała list do męża.
— Przecież panu mówiłam, że nie jestem mężatką.
Uśmiechnął się. — To prawda, że pani tak mówiła, tylko ja w to nie uwierzyłem. Należę do ludzi,
których dosyć trudno wprowadzić w błąd. Więc chciałbym, żeby pani napisała list do męża. Treść
tego listu będzie utrzymana w tonie spokojnym i pogodnym. Napisze pani, że musiała pani
wyjechać na parę dni w sprawach służbowych, żeby się nie denerwował i żeby spokojnie czekał na
pani powrót. Adresu, oczywiście, pani nie poda.
— A jeżeli odmówię?
— Sądzę, że potrafimy panią skłonić do posłuszeństwa. Bardzo proszę, żeby pani była rozsądna.
Nie lubię stosować przemocy. Niech pani pisze.
Energicznie potrząsnęła głową. Nie mam najmniejszego zamiaru.
— Bardzo panią proszę.
— Nie napiszę żadnego listu i żądam, żebyście mnie natychmiast odwieźli do Warszawy. Dosyć
już tych głupich żartów.
Madejski podszedł ciężkim, kołyszącym się krokiem i uderzył ją w twarz z taką siłą, ze spadła z
krzesła.
I wtedy…
Jacek wychodził właśnie z łazienki, kiedy Ewa odebrała telefon. Zatrzymał się w korytarzu i
słyszał rozmowę. Wyczuł, że to mężczyzna. Od jakiegoś czasu podejrzewał Ewę, że spotyka się z
kimś na mieście. W wersję o koleżance „po fachu” oczywiście nie uwierzył. „Z kim ona flirtuje?”
— myślał zdenerwowany. Był zazdrosny. Nie chciał się do tego przyznać sam przed samym sobą,
ale był zazdrosny.
— Zamknij za mną — powiedziała wychodząc.
Postał chwilę przed drzwiami i wyszedł za nią. Szedł ostrożnie, zachowując sporą odległość. Był
przygotowany na to, że uskoczy za któryś z domów w wypadku, gdyby się obejrzała.
Weszła do „Grand Hotelu” od strony Kruczej. A więc nie do kawiarni.
Zawahał się. Nie wiedział, co robić. Iść za nią? Usiąść przy sąsiednim stoliku? Czekać na ulicy, aż
wyjdą? Ogarniała go coraz większa złość. Jeszcze nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji. Bał się
ośmieszyć. A z drugiej strony nie miał zamiaru patrzeć bezczynnie na to, jak Ewa z jakimś
facetem…
Chodził niezdecydowany tam i z powrotem. Odruchowo przyglądał się stojącym przed hotelem
samochodom. Nagle przyszło mu na myśl, ze przecież ten facet może mieć wóz. Wyjdą i pojadą.
Wtedy będzie zupełnie bezradny. Na szczęście dostał wczoraj z radia dwa tysiące złotych. Poszedł
na przystanek taksówek.
— Proszę pod „Grand Hotel”.
— A potem gdzie jedziemy?
— Potem…? — zająknął się Jacek. — Potem… Nie wiem…
— To może się pan namyśli, a ja tymczasem wezmę innego pasażera — powiedział taksówkarz.
— Nie, nie… Podjedźmy pod „Grand Hotel”. Powiem panu.
„Pijany czy wariat?” — myślał szofer, przyglądając się podejrzliwie Jackowi. — No to gdzie mam
w końcu jechać?
— Może pan stanie tam z boku, koło „Grand Hotelu”… Zaczekamy. Ja panu dodatkowo zapłacę,
oczywiście, poza taksą.
— No dobra. Siadaj pan.
Przecięli Kruczą i zatrzymali się na Wspólnej.
— Chwileczkę. Ja tylko sprawdzę, czy oni jeszcze są.
— Niby kto?
Jacek zawahał się. Chłopak za kierownicą był młody i sympatyczny. Nie było rady. Musiał go
wtajemniczyć.
— Widzi pan… Tu moja żona…
Taksówkarz uśmiechnął się. — Rozumiem, Znam te rzeczy. Nie ma się czego wstydzić. No, to
zasuwaj pan do kawiarni, a ja czekam…
W kawiarni ich nie było. Czyżby wyszli? A może przenieśli się do restauracji? Skradając się jak
złodziej, przeszedł na drugą stronę i ostrożnie zajrzał do sali turkusowej. Zobaczył Ewę. Na
szczęście siedziała do niego tyłem. Nie mogła go spostrzec. Wrócił do wozu.
— No i jak? — spytał szofer. Widać było, że zaczynał się powoli wciągać w akcję.
— Są — odparł krótko Jacek. — Czekamy.
— Długo to może potrwać?
— Nie mam pojęcia. Jedzą kolację.
— Ja także jestem jeszcze bez kolacji — zauważył markotnie taksówkarz.
— Zarobi pan extra ładne parę złotych. Leci pięć stów, a jak kurs będzie poza miasto, to może i
więcej.
— No, jak tak, to można pościć. Ciekawe, którym wozem pojadą. Nie wie pan?
— Nie. Przejedźmy na Hożą, bo z restauracji będą wychodzić z tamtej strony.
— Na Hożej jednokierunkowy ruch. Lepiej stanę na Kruczej przed „Bombonierką”. Widzi pan
tego czarnego humbera? Jeżeli wskoczą do niego, to szkoda gadać. Nie dogonimy go.
Taksówkarz okazał się jasnowidzem. Rzeczywiście wsiedli do czarnego humbera.
— Niech pan jedzie za nimi ostrożnie, żeby się nie spostrzegli — powiedział Jacek. — Siądę
lepiej na tylnym siedzeniu, bo jakby się moja żona obejrzała…
— Nie obejrzy się. Spokojna głowa. Kim innym zajęta.
Jackowi zrobiło się przykro. Żałował teraz, że wtajemniczył tego chłopaka, ale nie miał innego
wyjścia.
Kiedy minęli Belweder, szofer dodał gazu i powiedział: — Coś mi się widzi, ze zasuwają na
majówkę. Może do Wilanowa chcą się przejechać. Jak się ten humber rozhuśta, to pociągnie ponad
dwieście. Wtedy możemy wracać do domu. Na razie jadą spokojnie, spacerkiem. Zobaczymy, co
będzie dalej.
Jacek ze zdenerwowania zapalał jednego papierosa za drugim. „Co ta Ewa wyprawia? — myślał
rozdygotany. — Gdzie ona jedzie? Z kim? Oszalała?!”
— Widzisz pan te skodę? — powiedział nagle taksówkarz. — Skąd ona się wzięła przed nami?
Cholera. Patrz pan, jak się zatacza. Cała szosa jego. A niechże go jasny grom spali. Pijany chyba.
Tamci zwalniają. Widzi pan? O, bydlę, stuknął ich.
Gwałtownie zazgrzytały hamulce.
— Uciekł, drań. Dał gazu i uciekł. Szkoda, że nie ma milicji.
Pochyleni do przodu obserwowali, jak Helberg i Ewa wysiedli z wozu i oglądali uszkodzenie.
— E, nic takiego. Jadą dalej. To i my zasuwamy.
Kiedy dojechali do miejsca, gdzie humber skręcił w boczną drogę, taksówkarz zatrzymał wóz.
— Niech się pan na mnie nie gniewa, ale dalej nie pojadę. Za żadne pieniądze nie będę się tłukł po
tych wertepach. A zresztą powiem panu szczerze, że mnie się ta cała historia nie widzi. Bo tak
prawdę mówiąc, to na ksiuty nie jeździ się po takich dziurach. Wracamy, nie?
— Ja zostaję — powiedział stanowczo Jacek. Wyjął portfel i zapłacił szoferowi.
— Coś pan, niemądry? Co pan tu będziesz robił na szosie po nocy? Siadaj pan i zasuwamy do
Warszawy. Wstąpimy gdzie na kielicha. Pies że tańcował z tymi babami.
— Zostaję — powtórzył zdecydowanie Jacek i ruszył w ślad za czarnym humberem.
Odwykł od biegania, toteż zasapał się szybko i musiał zadowolić się szerokim krokiem. Właściwie
to, co zrobił, było zupełnie bezsensowne, irracjonalne. Ale nie wiadomo dlaczego, był przekonany,
ze daleko nie pojadą, że tutaj gdzieś się zatrzymają.
Biegł i szedł na przemian może dwa, może trzy kilometry. W pewnym momencie zatrzymał się i
otarł mokre od potu czoło. „Czy ja zwariowałem? Co ja robię, do jasnej cholery? Gonię po nocy
samochód na piechotę? Wariat, kompletny wariat…”
Odetchnął głęboko i przytomniej rozejrzał się wokoło. Noc była ciemna, wietrzna. Zaczynał padać
drobny, zimny deszcz. W oddali migotało słabe, anemiczne światełko. „A może to tam? Może tam
się zatrzymali?”
Uszedł już taki kawał, to jeszcze podejdzie i sprawdzi. Znowu zaczął biec. „Nabieram kondycji”
— uśmiechnął się do siebie, sapiąc ciężko.
Przeczucie go nie myliło. Przed małą, lichą chałupiną stał czarny humber. „Gdzie on ją zawiózł?
Co to znaczy?” Ta buda rzeczywiście nie wyglądała na gniazdko dla zakochanych.
Ostrożnie, uważając na każdy krok, zbliżył się do okna. Pierwsza izba była ciemna, ale w
następnej paliła się lampa naftowa. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności drzwi zostawił ktoś otwarł
e i dzięki temu mógł swobodnie obserwować, co się tam działo.
Ewa siedziała na krześle, a nad nią stało trzech drabów. Jeden z nich coś jej tłumaczył, ale Jacek
nie mógł dosłyszeć słów. Z gestów tylko wnioskował, że to nie była przyjacielska pogawędka.
W pewnej chwili olbrzymi, atletycznie zbudowany mężczyzna zbliżył się do Ewy i uderzył ją w
twarz.
Jacek nie wytrzymał. Chwycił duży, ciężki kamień, leżący pod ścianą, i z całej siły cisnął nim w
okno, które z brzękiem wraz z framugą wpadło do wnętrza. Wtedy Jacek przeskoczył parapet i
runął naprzód. Szaleństwem było podejmować nierówną walkę, ale wtedy o tym nie myślał.
Widział tylko Ewę zakrwawioną, leżącą na podłodze.
Zaskoczenie było kompletne. Żaden z trzech mężczyzn nie spodziewał się tego.
Pierwszy otrząsnął się z oszołomienia Madejski. Pochylił głowę jak szarżujący byk i ruszył do
ataku.
Jacek z zadziwiającą zręcznością zrobił mistrzowski unik i morderczy cios trafił w próżnię. Atleta
zachwiał się, porwany własnym rozpędem. Jacek wykorzystał ten ułamek sekundy, chwycił krzesło,
na którym przed chwilą siedziała Ewa, i trzasnął nim na odlew napastnika z taką siłą, że Madejski z
głuchym jękiem zatoczył się na ścianę.
Wtedy Helberg wyjął z kieszeni pistolet. — No, dosyć tej zabawy. Ręce do góry, panie Badecki.
— Ręce do góry — rozległ się jak echo inny głos. Wszyscy gwałtownie odwrócili się w tym
kierunku. W drzwiach ciemnego pokoju stał kapitan Żarnecki z pistoletem gotowym do strzału.
Ubezpieczał go sierżant Małek i dwóch wywiadowców.
— Odebrać broń i zrewidować — rozkazał Żarnecki.
Rozdział XIV
Stachowiak był zmęczony. Dotychczas utrzymywał się w roli uprzejmego i dobrze wychowanego
człowieka, ale zaczynał już tracić cierpliwość. Upór tej kobiety rozstrajał mu nerwy. To już
stanowczo za długo trwało. Żarnecki pomagał mu jak umiał, ale i on niewiele mógł wskórać.
Siedziała naprzeciw nich milcząca, ponura. Trudno było się zorientować, czy to rezygnacja, czy
chęć walki. Spojrzenie czarnych, pięknych oczu błądziło gdzieś ponad ich głowami. Mogło się
zdawać, że w ogóle nikogo nie dostrzega w tym pokoju.
— Niech pani nie sądzi, że tym milczeniem poprawi pani swoją sytuację — powiedział
Stachowiak. — Byłoby dla pani dużo lepiej, gdyby pani wszystko szczerze od początku nam
opowiedziała.
— Ja nic nie wiem.
— No, to w takim razie ja pani opowiem. Opowiem pani bardzo ciekawą historię, która, jak sądzę,
zainteresuję panią.
Milczała.
Stachowiak poprawił się na krześle, zapalił papierosa i zaczął mówić, nadając swemu głosowi ton
spokojnej, obiektywnej relacji:
— Może zaczniemy od tego, że ten wasz rozwód to symulacja. Mąż pani wcale nie pobił.
Przeprowadziliście rozwód w tym celu, żeby nikt sobie was razem nie kojarzył. Wasze interesy tego
wymagały. Działaliście wspólnie, ale oficjalnie byliście ze sobą skłóceni i rozwiedzeni. Pani mąż
mieszkał nadal w Szczęśliwicach, a pani w Rembertowie. Zajmowała się pani jakoby wyrobem
drobnych przedmiotów z plastyku. W rzeczywistości mała pani o wiele poważniejsze źródło
dochodów.
— Nie wiem, o czym pan mówi.
— Chwileczkę. Ja jeszcze nie skończyłem. Handel walutą i narkotykami to będzie jeden punkt
oskarżenia. Znacznie gorzej sprawa przedstawia się z tym morderstwem. Oboje staniecie przed
sądem, oskarżeni o zamordowanie Eugeniusza Madejskiego.
— Ja go nie zamordowałem. Leon także nie. Nie macie żadnych dowodów.
— Pani się myli — powiedział z przesadnie uprzejmym uśmiechem Stachowiak. — Tak się
złożyło, że właśnie jesteśmy w posiadaniu pewnych dowodów. Co pani robiła w willi na Cyrhli
Toporowej tej nocy, kiedy został zamordowany Eugeniusz Madejski?
— Nigdy nie byłam na żadnej Cyrhli. To pomyłka.
— Po pierwsze, znaleziono tam odciski pani palców, a po drugie, rozpoznał panią bez żadnych
wątpliwości pan Badecki, który właśnie wtedy spędził noc w tym domu. Wynajęliście na tę jedną
noc od pokątnego pośrednika willę na Cyrhli i tam zamordowaliście Eugeniusza Madejskiego.
Chciałbym się tylko dowiedzieć, jakie były motywy tej zbrodni.
— Ja go nie zamordowałam.
Stachowiak zrezygnował na razie z dalszego przesłuchania. Kazał wyprowadzić Madejską.
— No i co? — spytał Żarnecki. — Co z taką cholerną babą zrobić?
— Nie przejmuj się. Za dwa, trzy dni będzie taka rozmowna, że nie nadążysz protokołować.
— Kogo teraz bierzemy? Tego Austriaka?
— Nie. Najprzód chciałbym sobie pogadać z Leosiem.
— Pamiętasz, że wieczorem musimy być na dworcu?
— Oczywiście, że pamiętam. Pracowity dzień.
Madejski był dużo bardziej zdenerwowany niż jego żona. Miał niespokojne, rozbiegane oczy. Co
chwilą zwilżał językiem spierzchnięte wargi. Pocił się.
— No więc jak, panie Madejski? — zaczął Stachowiak. — Niedobrze jest.
— Bo ja, panie majorze… Ja nie tego… Nie byłem zorientowany. Nie znam się na tych
sprawach…
— Na jakich sprawach się pan nie zna?
— Tak w ogóle.
— Aha. Rozumiem. No, dobra… Wszystko to jakoś by się może wyjaśniło, gdyby nie to
morderstwo na Cyrhli. Bo nie wiem, czy pan się orientuje, że jest pan oskarżony o zamordowanie
swojego przyrodniego brata, Eugeniusza Madejskiego.
Leon poderwał się. — Rany Boga, panie majorze. Przecież ja Genia nie kropnąłem. Wprost
przeciwnie, chciałem go ratować.
— Chwileczkę. Niech się pan uspokoi i niech pan siada. W willi na Cyrhli Toporowej znaleziono
odciski pańskich palców. Co więcej, zostawił pan także odciski palców na pasku zamordowanego.
Prawdopodobnie podczas przenoszenia zwłok na to jezioro. Wydaje się, że to chyba wystarczy.
— Ależ, panie majorze, to ten cholerny Niemiec go zastrzelił. Może pan się spytać Karoliny. Ja,
owszem, zwłoki przenosiłem, ale ja go nie zabiłem. Jak pan może nawet przypuszczać takie rzeczy.
Jakżeż ja bym mógł kropnąć braciszka, choćby nawet przyrodniego. Ale zawsze to brat. Jak Boga
kocham, panie majorze. To Helberg go zastrzelił.
— Może pan spróbuje wyjaśnić nam tę sprawę — zaproponował Stachowiak.
— Powiem szczerą prawdę — zapalił się Madejski. — Jak na świętej spowiedzi. Bo to było tak.
Ci w Wiedniu byli cholernie cięci na Genia za ten transport.
— Za jaki transport?
— Przerzucili dużą partię towaru, to znaczy twardej waluty. Genio od razu chciał dojść z nędzy do
pieniędzy i powiedział, że transport wpadł, bo celnicy się kapnęli. Mnie, owszem, dolę odpalił, i
Karolinie także, ale głównie zaszparował dla siebie. Wszystko byłoby dobrze, tylko że ci w
Wiedniu nie frajerzy, nie dali się nabrać. Przysłali wiadomość, że przyjedzie niejaki Helberg, żeby z
Geniem pogadać. No, to ma się rozumieć, Genio poczuł się marnie. Radzimy wspólnie, co robić, bo
czuliśmy pismo nosem, że Genia mogą zlikwidować. Z takimi gangsterami z Zachodu to nie ma
żartów. U nich kropnąć człowieka to chleb powszedni. Ponieważ ten Helberg Genia nie znał
osobiście, więc wpadliśmy na pomysł razem z Mańką i Karoliną…
— Co to za Mańka? — spytał Stachowiak.
— Taka jedna kurewka z Łodzi. Anitę odgrywała na Cyrhli.
— No i co dalej?
— Więc uradziliśmy, żeby zamiast Genia podstawić jakiegoś innego faceta i zobaczyć, jak się
Helberg do niego ustosunkuje, czy będzie od razu walił, czy nie. Akurat trafił się frajer Geniowi, ta
literacka ofiara losu. Zmontowało się całą tę komedię, ale nie wyszło. Helberg nie taki frajer. Miał
ze sobą zdjęcie Genia. Musieli go sfotografować, jak jeździł na zaproszenie do Wiednia. No i
Helberg przyjechał na Cyrhlę i kropnął Genia. Potem to już nie było rady. Musieliśmy zwłoki
sprzątnąć. Bo widzi pan, panie majorze…
— Zaraz, zaraz — przerwał Stachowiak. — Coś mi tutaj nie pasuje. Pan Badecki zeznał, że
Eugeniusz Madejski odwiózł go na Cyrhlę wozem i wrócił. Skądżeż się więc wziął w tej willi
pański brat?
— A to dlatego, ze Helberg spóźnił się na to spotkanie. Genio przyjechał na Cyrhlę, bo jakby
Helberg zastrzelił literata, to mieliśmy zwłoki wywieźć w bagażniku gdzieś dalej. A tymczasem
Helberg przyjechał dużo później i Genio akurat się na niego nadział. Zamienili zaledwie parę słów,
Helberg maszynę z kieszeni i trach… Świetnie strzela. Genio na miejscu.
— To Helberg nie zorientował się, że chcieliście go nabrać?
— Nie. Na to wszystko nie było czasu. Kropnął Genia ,i odjechał. Powiedział tylko, że towar musi
się znaleźć, bo inaczej i z nami załatwi.
— I szukał pan towaru?
— Pewnie, że szukałem. Byłem u Genia w mieszkaniu, ale nic nie znalazłem. Ktoś już przede
mną…
— Pan odbijał tę skrytkę w ścianie?
— Nie. Jak przyszedłem, to już była odwalona. Ktoś się pośpieszył.
— Czy mógłby mi pan podać nazwisko i adres Anity, czyli Mańki, w Łodzi.
— Mieszka gdzieś na Piotrkowskiej. Dokładnego adresu nie znam. A nazywa się Wojtasik. Ale,
panie majorze, prawdę mówiąc, to ona w to wszystko nie jest zamieszana. Miała tylko komedię
przed tym frajerem odegrać. Genio czuł do niej sentyment. To fakt. Ubierał ją, prezenty jej drogie
kupował. Nie raz mu tłumaczyłem, żeby sobie dał spokój, ale nie słuchał. A może się zakochał?
Stachowiak zadał jeszcze kilka pytań i kazał odprowadzić Madejskiego do aresztu. Jak na
pierwsze przesłuchanie i tak zdobył dużo materiału informacyjnego. Chciał jeszcze porozmawiać z
tym austriackim gangsterem.
Helberg zachowywał się z godnością. Był spokojny, opanowany. Nie starał się zaprzeczać
oczywistym faktom. Przegrał w tej grze. Trudno. Trzeba umieć przegrywać. Nie zawsze można być
górą. Czasem się wpada. Takie już jest życie.
— Nie wziąłem pod uwagę, panie majorze, że u was tylu pijanych siada za kierownicą. To był mój
największy błąd. Za mało znam teren.
— Czy przyznaje się pan do zabicia Eugeniusza Madejskiego? — spytał Stachowiak.
Helberg uśmiechnął się. — Macie pociski, macie łuski, obecnie jesteście w posiadaniu mojego
pistoletu. O ile się orientuję, to wasz zakład kryminalistyki stoi na takim poziomie, ze bez
większych trudności potrafi zidentyfikować broń, z którego zostały wystrzelone dane pociski.
— Oprócz tego nasi ludzie w Zakopanem zabezpieczyli na miejscu zbrodni popiół, pochodzący z
pańskiego cygara.
— Nawet?! Gratuluję.
Stachowiak nie zwrócił uwagi na ironiczny ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa.
— Więc pan kierował organizacją, która przemycała obcą walutę na nasz teren.
Helberg potrząsnął głową. — O, nie. Ja nie zajmowałem kierowniczego stanowiska. Ja byłem…
Jak by to powiedzieć? Byłem jednym z członków zarządu. Komisją rewizyjną.
— I przyjechał pan tu na kontrolę?
— Można by to tak określić. Przyjechałem, aby załatwić porachunki z nielojalnym naszym
agentem.
— I załatwił pan „nielojalnego agenta”.
Helberg skrzywił się z niesmakiem. — Proszę mi wierzyć, że to była podła kreatura. Nie zasłużył
na nic innego.
— Czy pan zna mecenasa Gotterta z Krakowa? — spytał Stachowiak.
— Nie znam — odparł szczerze Helberg. — Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek spotkał
człowieka o tym nazwisku. Zresztą ja w Krakowie nie mam znajomych.
— A czy zna pan Waldemara Lutyckiego, który mieszka w Warszawie na ulicy Toruńskiej?
— Nie znam. — To zabrzmiało mniej przekonywająco.
— To dlaczego pan miał jego adres w papierosach7
— Te wasze Polki to sprytne kobiety — uśmiechnął się Helberg.
Jeszcze tylko piętnaście minut. Wskazówki zegara posuwają się tak wolno, że można oszaleć.
Kiedyż wreszcie…?
Nie mógł wytrzymać w przedziale. Wysiadł i przechadzał się wzdłuż wagonu, paląc papierosa.
Kazio wychylił się przez okno.
— Waldemar, co ty się tak kręcisz? Chodź do nas.
— Duszno.
— Coś ty taki zdenerwowany?
— Nie, nie, zdaje ci się. Głowa mnie trochę boli. .Jeszcze dziesięć minut…
— Przepraszam, czy pan Waldemar Lutycki?
Odwrócił się gwałtownie. Dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach. Znajome twarze.
— Słucham?
— Pan pozwoli z nami.
— Ależ ja nie mogę, pociąg zaraz odchodzi. Jadę na występy, na zagraniczne występy. Jeszcze
tylko parę minut.
— Obawiam się, że pan nie pojedzie tym pociągiem — powiedział Stachowiak. — Niech pan
powie swoim kolegom, że muszą koncertować bez kontrabasu.
— Tego żeśmy jeszcze nie mieli — powiedział wesoło Stachowiak, napełniając szklankę wodą
mineralną. — Żeby tak wytapetować dolarami kontrabas. Co za technika. Jak oni te studolarówki
przyklejali wewnątrz tego pudła? Fenomenalne.
— W futerale też coś niecoś było — dodał Żarnecki. — Duża partia towaru. Cwaniaki. I ciągle ta
sama wymiana. Do nas twarde, a tam miękkie wywożą. Razem z tym, co Helberg miał w wozie, to
ponad dwadzieścia tysięcy dolarów. Ładny grosz.
— Miałeś pierwszorzędny pomysł z tą „pijaną” skodą na szosie — powiedział Stachowiak. — Czy
przypuszczałeś, że Helberg ma w wozie walutę?
— Chyba obaj przypuszczaliśmy. Nie spodziewałem się tylko, że te dolary tak się posypią. To już
był czysty przypadek. Wiesz co? Jedna sprawa ciągle mnie jeszcze niepokoi.
Stachowiak spojrzał pytająco. — Co takiego?
— Właściwie nie wiem, co sądzić o tym facecie, który wynajmował willę na Cyrhli i pętał się przy
Helbergu.
— Masz na myśli Korczyckiego?
— O właśnie. Nie sądzisz, że on ma jakieś powiązania z tą sprawą?
— Zbadałem to — powiedział Stachowiak. — Pomogła zakopiańska komenda. Nie, nie, facet nie
jest zamieszany w tę aferę. Ot, typ takiego sobie kombinatora, który lubi się kręcić między
cudzoziemcami. Zna języki, przypuszczam, że od czasu do czasu pohandluje sobie walutą albo
zarobi na jakiejś transakcji samochodowej. Nic poza tym.
— Ale musisz przyznać, że sprawiał trochę podejrzane prażenie.
Stachowiak pokiwał głową. — Tak. Masz rację. Ja także początkowo podejrzewałem go o
mocniejsze powiązania z Helbergiem i jego szajką. A swoją drogą, jakie to przedziwne bywają
zbiegi okoliczności. Bo przecież wszystko zaczęło się od tego, że Badeckiemu popsuła się pod
Krakowem syrenka.
— Miał facet szczęście, że go Helberg nie kropnął — siedział Żarnecki. — Podziwiam łudzi,
którzy decydują się na takie ryzykowne historie. Przecież to się mogło skończyć dla niego
tragicznie. Ale powiem ci, że nigdy go nie podejrzewałem o taki bojowy animusz. Widziałeś, jak
przysolił krzesłem Leosiowi? Aż miło było patrzeć. Zgrabnie to zrobił.
Stachowiak uśmiechnął się. — W pewnych sytuacjach człowiek nabiera wigoru. Zobaczył, że mu
żonę biją, i poniosło go. Trudno się dziwić.
— Odważny. Na trzech się porwał.
— W takich momentach nie rozumuje się. Sądzę, że i ty byś się nie zastanawiał.
— Chyba nie.
Stachowiak zebrał rozrzucone na biurku papiery.
— No, chodźmy do starego. Myślę, że zainteresuje go ta historyjka.
Rozdział XV
Szła szybkim, sprężystym krokiem, uderzając energicznie obcasami o chodnik. Była w
doskonałym nastroju. Wszystko jej się dzisiaj wiodło. Rano wygrała trudną sprawę, u fryzjera była
pierwsza, a teraz nawet dostała w „Delikatesach” pół kilograma polędwicy. To było
ukoronowaniem wszystkich sukcesów.
Jacek czekał już na nią z kolacją. Elegancko nakrył do stołu, pokroił chleb, ugotował jajka na
twardo, ustawił kieliszki i odkorkował butelkę. Naturalnie „Soplica”.
Przypomniał jej się ten wieczór, kiedy wróciła z Zakopanego. Ale jakżeż inny nastrój.
Pokroiła w cieniutkie plasterki polędwicę i ułożyła ciastka na szklanej paterze. Była wesoła.
Nuciła jakąś piosenkę.
Wypili kilka kieliszków i zaspokoili pierwszy głód. Parząc herbatę, Ewa powiedziała: — Czy
wiesz, że wcale się nie orientowałam, że mam takiego bohaterskiego męża. To było dla mnie
zupełną niespodzianką.
— Nie przesadzaj — bąknął skromnie Jacek.
— Wcale nie przesadzam. Byłeś wspaniały. Co za refleks. Jaki cios. Myślę, ze gdybyś trochę
potrenował, to mógłbyś zrobić karierę jako bokser albo jako mistrz judo. Na pewno lepiej byś
zarabiał niż tym twoim pisaniem.
— Kpisz sobie ze mnie.
— Ale skądże znowu. Jestem naprawdę dumna z ciebie, już teraz nie uważam cię za taką fujarę.
— A przedtem uważałaś mnie za…
— No tak… od czasu do czasu przychodziło mi to na myśl. Przyznaję uczciwie.
— To dopiero trzeba walnąć kogoś krzesłem w łeb, żeby zdobyć twoje uznanie — uśmiechnął się
Jacek, napełniając kieliszki.
— Cóż chcesz? Mimo wszystko kobiety lubią silnych mężczyzn. Jutro kupuję ci hantle i sprężyny,
żebyś jeszcze poprawił swoją formę. I koniec z piciem wódki. Przechodzimy na kefirek.
— Nie reflektuję. Chyba ze na drugi dzień po przepiciu.
Ewa nalała herbatę.
— Już ja się teraz do ciebie zabiorę. Zrobię z ciebie sportowca.
— O rany! Co ja sobie narobiłem? Nie chcę być sportowcem.
— Nie masz nic do powiedzenia. Będziesz ćwiczył. Ja także nauczę się kilku chwytów judo, żeby
w razie czego… Będziemy jeździć na obozy kondycyjne. A propos. Spotkałam dzisiaj Wandę
Makowską. Wybierała się do Kazimierza, do tego dziennikarskiego domu, ale coś jej się zmieniło.
Chciała mi odstąpić swoje miejsce. Ja, niestety, nie mogę, ale może ty…
Jacek energicznie potrząsnął głową: — O nie, nie. Wykluczone. Już nigdy nigdzie bez ciebie się
nie ruszę.