JosephineHarturodziłasięiotrzymaławykształceniewIrlandii.ByładyrektorkąHay-marketPublishing
wLondynie,zanimotworzyłaGalleryPoets,bywreszciezająćsięreżyseriąprzedstawieńteatralnychna
West Endzie. Wśród nich znalazły się: nagrodzona za reżyserię sztuka Dom Bernardy Alba Fede-rica
GarciiLorki,WirNoelaCowardaorazCzarnyksiążęIrisMurdoch.PopowieściSkazaJosephineHart
opublikowałakolejnąpowieśćSin,którastałasiębestselleremnatychmiastpoukazaniusięw1992roku
Bohater Skazy, bogaty lekarz w średnim wieku, obiecujący polityk, nagle stwierdza, że całe jego życie
pozbawione było pasji. Uświadamia to sobie, gdy poznaje młodą dziennikarkę, która pracuje z jego
synem.Lekarztarganyobsesyjnąnamiętnościąniepotrafiwyrzecsięmłodejkobiety,któramazostaćjego
synową.
Zprzeszłościwyłaniasięjeszczedawnychłopakprzyszłejpannymłodej.Niegdyśodegrał
on w jej życiu rolę antidotum na ból po stracie brata. Na dzień przed wyznaczoną datą ślubu kolejne
spotkanielekarzazprzyszłąsynowąmatragicznyfinał...
JosephineHart
SKAZA
TłumaczyłPawełKruk
ZYSKIS-KA
WYDAWNICTWO
1
Istnieje coś takiego jak krajobraz wnętrza, geografia duszy. Szukamy jego granic przez całe życie. Ci,
którzymająszczęściejeodnaleźć,spoczywająjakwodawypełniającaszczelinykamienia—sąwdomu.
Niektórzyodnajdująjewmiejscuswojegourodzenia,inniopuszczająnadmorskiemiasteczkospragnieni,
aznajdująulgęnapustyni.Sąteżtacy,którzyurodzilisięwśródwiejskichwzgórz,lecznaprawdędobrze
czująsięukryci,samotniwkrzątaninieruchliwegomiasta.
Dla niektórych poszukiwania te oznaczają pogoń za śladem innych: dziecka, matki, dziadka, ojca,
kochanka,męża,żonyalbowroga.
Możemyprzejśćprzezżycieszczęśliwilubnieszczęśliwi,odnoszącsukceslubnieosiągnąwszyswojego
celu, kochani lub nie kochani, i nigdy nie przeżyć chwili poznania, nie poczuć chwili agonii, kiedy
żelazneokowywnaszejduszyopadają,amywpaso-wujemysięwreszciewswojemiejsce.
Wielokrotnie siedziałem u boku konających, patrzących w zdumieniu na smutek swoich bliskich, kiedy
oniopuszczaliświat,wktórymnigdynieczulisięnaswoimmiejscu.
Widziałem ludzi bardziej rozpaczających po śmierci brata, którego życie łączyło się kiedyś z ich
istnieniem,niżpoutraciedziecka.
Obserwowałemmłodepanny,którepotemzostawałymatkamiiktóretylkoraz,dawnotemu,uśmiechnęły
sięnaprawdęradośnie—nakolanachswojegowuja.
Wswoimwłasnymżyciuprzemierzyłemdługądrogę,zdobywająckochanych,leczrównocześnieobcych
mitowarzyszy:żonę,syna7
i córkę. Żyłem z nimi niczym kochający cudzoziemiec, w atmosferze piękna nie dającego zadowolenia.
Pozostając przebiegłym obłudnikiem, łagodnie i w milczeniu wygładzałem ostre krawędzie swojego
istnienia. Skrywałem niezdatność i ból, jakie towarzyszyły mojej wędrówce ku wybranym granicom,
starającsiępozostaćtym,czymci,którzymniekochali,spodziewalisię,żebędę:dobrymmężem,dobrym
ojcemidobrymsynem.Gdybymumarłwwiekupięćdziesięciulat,umarłbymjakolekarziuznanypolityk,
żetaktookreślę.
Byłbymosobą,któraczegośdokonała,osobąkochanąprzezpogrą
żonąwsmutkużonęIngridorazdzieci,MartynaiSally.
Nad moim grobem zgromadziliby się licznie ci, którzy w życiu dalej zaszli ode mnie i którzy swoją
obecnościąchcielioddaćcześćmojejpamięci.Przyszlibyteżci,którzywierzyli,żekochaliosobębliską
iktórzyswoimiłzamiświadczyliomoimistnieniu.
Byłby to pogrzeb kogoś wyrastającego ponad przeciętność, szczodrzej obdarzonego niż większość
pozostałych. Człowieka, który stosunkowo młodo, mając pięćdziesiąt lat, zakończył swoją podróż.
Podróż,którazpewnościąprzyniosłabymuwięcejzaszczytówiosiągnięć,gdybyjąkontynuował.
Ja jednak nie umarłem w wieku pięćdziesięciu lat, co zostało uznane za tragedię przez nieomal
wszystkich,którzymnieznają.
Podobnokształtujenasdzieciństwo,jegowczesnewpływyrzutująnawszystko.Czytakłatwozdobywa
sięspokójduszy?Takpoprostujesttonieuniknionyrezultatszczęśliwegodzieciństwa?Acopowoduje,
żedzieciństwojestszczęśliwe?Rodzinnaharmonia?Dobrezdrowie?Bezpieczeństwo?Czyszczęśliwe
dzieciństwo nie może się okazać najgorszym z możliwych przygotowań do życia? Czy nie można by go
porównaćzprowadzeniembarankanarzeź?
Mojedzieciństwo,wiekdojrzewaniaiwczesnywiekmęskipozostawałypoddominacjąojca.
Wola,absolutnamocwoli—otojegofundamentalnekredo.
8
„Wola. Największy atut człowieka. Przez większość nie wykorzystywana w pełni. Rozwiązanie
wszystkichżyciowychproblemów".Jakżeczęstosłyszałemtesłowa.
Połączenie bezwzględnej wiary we własną moc narzucania swojego stylu życia oraz jego ogromnej,
ciężkiejpostaci,którapozostawałasiedliskiemtejmocy,czyniłyzniegoprzerażającegoosobnika.
Na imię miał Tom. Do dziś dnia, choć tyle lat upłynęło od jego śmierci, w każdym Tomie, którego
spotykam,próbujędostrzecsilnycharakter.
Mały interes warzywniczy, pozostawiony przez ojca, rozbudował w sieć sklepów detalicznych, które
przyniosłymubogactwo.Onodniósłbysukceswkażdejdziedzinie.Skierowałbyswojąwolęnawybrany
celinieubłaganiedążyłdoniego.
Swojąwolęskoncentrowałnaswoiminteresie,swojejżonieisynu.Jegopierwszymcelemwobecmojej
matki było zdominować ją. Następnie zatroszczył się, by żadne z jej poczynań nie przeszkadzało mu w
osiągnięciupozostałychcelów,dojakichdążył.
Adorowałjązabsolutnymoddaniemipoślubiłposześciumiesiącachznajomości.Dodzisiajniewiem,
dlaczegosiępobrali.
W moim przekonaniu matkę trudno było uznać za piękność. Usłyszałem kiedyś, jak użyto wobec niej
określenia:pełnażyciamłodakobieta.Możetomusięwniejpodobało.Jajednakniepamiętamtejpełni
życiawjejłagodnejpostaci.Jakomłodadziewczynamalowała.
Jej akwarele zdobiły ściany domu mojego dzieciństwa. Ale przestała malować. Nagle. Nigdy nie
dowiedziałemsiędlaczego.Wciążniepotrafięzrozumiećistotyłączącejichwięzi,gdyżbezwątpienia
jakaśmiędzynimiistniała.
Byłemjedynakiem.Pomoichnarodzinachzaczęlispaćwoddzielnychsypialniach.Możewydarzenieto
przyniosłojakiśuraz.Wkażdymraziebezwzględunapowódsypialiosobno:ojciecwswoimpokojui
matka w swoim. Jak ten młody mężczyzna radził sobie ze swoim życiem seksualnym? Nie słyszałem
żadnychskandalicznychhistorii,niepodsłuchałemżadnychinsynuacji.Możeichosobnepokojeniemiały
naceluzaprzestaniapraktykseksualnych,lecztylkoichograniczenie.
9
Mam wrażenie, że wszystkie te lata, kiedy byłem dzieckiem, a potem podrostkiem, giną we mgle
przesiąkniętejnieustannąpresjąobecnościmojegoojca.„Zdecydujsięnacośizróbto"—zwykł
mawiać.Dotyczyłotoegzaminów,biegów(jedynegomojegowyczynunapolulekkoatletycznym),anawet
lekcjigrynafortepianie,którepodjąłemkujegozakłopotaniu.„Zdecydujsięnacośizróbto".
Agdzieniepewnośćalboprzyjemnaporażka?Gdziemiejscenawolęinnych,podporządkowanychjego
woli? Może on nigdy o tym nie myślał. I nie dlatego, że był okrutny czy gruboskórny, ale że naprawdę
wierzył,iżonwienajlepiej.Iżepozostaliwyjdąnatymnajlepiej,jeślipoddadząsięjegowoli.
3
—Azatemzdecydowałeśsięzostaćlekarzem?—powiedział
mójojciec,kiedywwiekuosiemnastulatpostanowiłemstudiowaćmedycynę.
—Tak.
—Dobrze!Trzymajsiętego.Ciężkadroga.Daszradę?
—Tak.
— Nigdy nie chciałem, żebyś szedł w moje ślady. Zawsze powtarzałem, że sam musisz postanowić,
czegochcesz,apotemmusisztozrobić.
—Tak.
Jednaknawetgdyposzedłemwłasnądrogą,miałemwrażenie,żewjakiśsposóbspełniamjegowolę.Tak
jużjestzsilnymiosobowo
ściami.Pływamyinurkujemyzdalaodnich,amimotowciążczujemy,żewodanależydonich.
—Wspaniale—powiedziałamojamatka.—Jesteśpewien,żetegochcesz?
—Tak.
Żadneznichniezapytałomnie,dlaczegotakpostanowiłem.Alenawetgdybyzapytali,nieumiałbymim
odpowiedzieć.Mojadecyzjabyławynikiemniejasnegouczucia,któresięnasilało.Gdybyzostało10
zburzone,możeznalazłbymwyraźnepowodyswojejdecyzjiiwło
żyłwięcejpasjiwto,corobiłem.Możejednakpodobnapasjaprzychodzitylkowtedy,gdywolazostaje
złamana.
W wieku osiemnastu lat rozpocząłem w Cambridge studia medyczne. Chociaż poznawałem niezliczone
chorobyisposobyichleczenia,nieprzybliżyłomnietoanitrochędoinnychludzi.Nieprzejmowałemsię
nimiiniekochałemichwięcej,niżgdybymstudiowałekonomię.Tegomibrakowało.Mimotozdobyłem
kwalifikacjeipostanowiłem,żezostanęinternistą.
—Dlaczegoniezrobiszjakiejśspecjalności?—spytałojciec.
—Mógłbyśzostaćlekarzemkonsultantem.
—Nie.
—Jakośniewidzęciebiewroliinternisty.
—Och?
—Nodobrze.Widzę,żejużpostanowiłeś.
PodjąłempraktykęwSt.John'sWood.Kupiłemmieszkanie.
Moje życie zaczęło nabierać kształtów. Osiągnąłem to wszystko dzięki wolnej woli, a nie ojcowskim
naciskomczyokropnymakademickimzmaganiom.Samzdecydowałem.Izrobiłemto.
Kolejnykrokwydawałsięczymśoczywistym.
—Ingridtoskończonapiękność—powiedziałmójojciec.—
Ijakasiłacharakteru!Otodziewczynaoogromnejsilewoli—
ciągnąłzaprobatą.—Azatempostanowiłeśsięożenić?
—Tak.
—Dobrze.Dobrze.Małżeństwojestdobre...—urwał—...dladuszy.
Wszystkie moje ambicje zostały zaspokojone. Wszystko dzięki moim własnym decyzjom. To było
błogosławioneżycie.Dobreżycie.Tylkoczyjeżycie?
Mojażonajestpiękna.Mówiąmiotymwłasneoczy,atakżereakcjetych,którzyjąspotykają.
11
Jejuroda,pełnaidealnychproporcji,jestwynikiemudanegopołączeniaoczu,karnacjiiwłosów.Niczego
jejniebrakuje.Niebrakowałojejniczego,zanimjąpoznałem.Todojejwizerunkużyciadostosowało
sięmojeistnienie.Zradościąnatoprzystałem.
Miaładwadzieścialat,kiedyjąpoznałemwbardzotradycyjny,przyzwoitysposób—uprzyjaciela.Nie
znalazłemwniejniczego,comógłbymzakwestionować.Niezwykleprzyciągającegourokunadawałojej
łagodne usposobienie. Ingrid przyjęła wstępne zaloty, a potem i miłość jako cenny podarunek, lecz
podarunek, na który zasługiwała. Schlebiało mi to — człowiekowi, który bał się miłości, bał się
szaleństwa,jakiemiłośćmogławyzwolić.Pozwolonomisiękochać.Wierzyłem,żeijawzamianjestem
kochany.
Nie otaczały jej żadne tajemnice. Okazała się pod każdym względem taka, jaką sobie wyobrażałem, że
będzie.Jejciałobyłociepłeipiękne.Jeślinawetnigdysiędomniesamaniezbliżyła,tonigdyteżmnie
nieodtrąciła.
Małżeństwo nie jest hazardem, jak nieraz mawiamy. Potrafimy kontrolować jego bieg. Wybierając
współmałżonka,kierujemysięinteligencjąlecztakżeiprzesłankamiuczuciowymi.Boktobyodważyłsię
ryzykowaćwprzedsięwzięciuotakstrasznejreputacji?
Naszemałżeństwotoczyłosiędrogą,którażadnegoznasniedziwiła.
Przepełnione miłością w takim stopniu, w jakim mogliśmy tego oczekiwać, ostrożne na tyle, na ile
wydawałysięwymagaćnaszenatury.
Nie. To dzieci stanowią ogromne ryzyko. Od chwili ich narodzin nasza bezradność wciąż wzrasta.
Zamiast jako nam poddani pozwalać się kształtować i kierować naszą wiedzą i przedsiębiorczością
pozostająsobą.Odnarodzinstająsięcentrumnaszegożycia,atakżeniebezpiecznymostrzemistnienia.
Ich zdrowie, w najlepszym wypadku wynik szczęśliwego losu, często uważane jest za rezultat troski i
wychowania.Ichchoroby—
jeślisąpoważne—niszcząszczęście.Kiedyzdrowieją,żyjemyzeświadomościątego,jakieichśmierć
mogłaby mieć dla nas znaczenie. Dla wielu istotą naszych uczuć wobec dzieci, które w tak niewielkim
stopniu poznajemy podczas ich krótkiego pobytu z nami, jest wielki romans życia. W przeciwieństwie
jednakdoobiektu12
naszejromantycznejmiłości,niewybieramysobiedziecka,którebędzienaszymsynemalbocórką.
PrzyjścienaświatMartynanieprzyniosłozesobążadnychwstrząsającychobjawieńcodoistotyżycia.
Poprostupojawiłsię,jakbyśmyzawszegooczekiwali,kochany,idealnysyn.Sallyprzyszłanaświatdwa
latapóźniej.Mojarodzinabyłakompletna.
Skończywszytrzydzieścilat,patrzyłemnaswojemałedzieciprzepełnionywdzięcznością,miłością,alei
zagubiony.Bezwątpieniabyłotocentrumżycia;jegojądro?Kobieta,dwojedzieci,dom.
Wzniosłemsięnawyżyny.Byłembezpieczny.
Nasze życie przepełniał spokój i szczęście ludzi, którzy nigdy nie zaznali tragedii czy strasznego
niepokoju. Ogromnie podziwiany spokój naszego domu był szczęśliwym zrządzeniem, którego w skry-
tości ducha gratulowaliśmy sobie, jakby służyło to jakiemuś wyższemu moralnemu celowi. Być może
nauczyliśmysię,żeżyciejestkształtowanetak,bysłużyćnaszymcelom,żepotrzebatylkointeligencjii
determinacji:system,formuła,sztuczka.
Możliwe,żeżycieposiadasprzyjająceiwrogierytmy.Naszenastawiliśmynadługośćfalpiękna.Moje
ówczesneżycieprzypominałoładnykrajobraz.Drzewabyłyzielone,trawnikisoczyste,jeziorospokojne.
Czasemprzyglądałemsiępogrążonejweśnieżonieiwiedziałem,żegdybymjąobudził,niemiałbymjej
nicdopowiedzenia.Najakiepytaniachciałem,żebymiodpowiedziała?Odpowiedzibyłynamiejscu,w
drugim końcu holu, w pokoju Martyna i Sally. Jak mogłem jeszcze pytać? Jakie miałem prawo do
zadawaniapytań?
Czaspędziłprzezmojeżycie—triumfator.Ledwiezdołałemsięchwycićjegocugli.
Kiedy opłakujemy tych, którzy umarli młodo — których obrabowano z czasu — opłakujemy utracone
radości.Opłakujemymożliwościiprzyjemności,którychsaminigdyniemieliśmy.Żywimyprzekonanie,
że to młode ciało zaznało pełnej tęsknoty rozkoszy, której my szukaliśmy na darmo przez całe życie.
Wierzymy, że ta nie osądzona dusza, zamknięta w swoim młodym więzieniu, uleciała na wolność,
zaznawszyradości,którychmywciąższukamy.
13
IMówimy,żeżyciejestsłodkie,azadowolenie,jakieniesie,głębokie.Powtarzamytowszystko,snując
się przez życie niczym lunatycy — przez lata, dni i noce. Pozwalamy, by czas opadał na nas kaskadą
niczymwodospad,wierząc,żebędzietakwiecznie.Jednakkażdydzień,któryprzeżywamy,podobniejak
i każdy człowiek, jest niepowtarzalny — nieodwracalny, skończony. Nadchodzi po prostu kolejny
poniedziałek.
Ach,testraconeponiedziałkinaszegomłodozmarłegoprzyjaciela!Oilelepszemogłybybyć!Mijająlata,
dziesięciolecia.Ażyciesięniedopełniło.
A narodziny, przy których asystowałem? Czy istnieje bardziej widoczny znak czasu? A zgony, których
byłem świadkiem? Jakże kompetentnie łagodziłem ból. Byłem często ostatnią osobą, którą widział
zmarły.Czymójwzrokbyłłagodny?Czyokazywałemstrach?Wierzę,żeprzydałemsięnacoś.Ainne,
mniejszetragedie?
Obawyiniepokoje,którymisięzajmowałem?Tak,zpewnościąnależyciespędziłemczas.
Dokądjednakspływakaskadaczasu?Czyginiewpowodzi?
Dlaczegozostałemlekarzem?Dlaczegopełniłemswojeobowiązki?
Jakidobrycelmiprzyświecał,kiedysłużyłeminnym,zoddaniem,leczbezmiłości?Ci,którymdopisuje
szczęście,powinnisięukryć.
Powinnibyćwdzięczni.Powinnimiećnadzieję,żednigniewunienawiedząichdomu.Powinniochronić
wszystko,codonichnależy.
Powinniwspółczućsąsiadowi,kiedyspadnienaniegonieszczęście.
Musząjednakdziałaćzespokojem,zbezpiecznejodległości.
5
Ojciec Ingrid był posłem do parlamentu z ramienia konserwatystów. Urodzony w zamożnej rodzinie
burżuazyjnej,dziękimądryminwestycjombyłbogatymczłowiekiem.Chociażmójojciecposiadał
więcejpieniędzy,niżmożnabypodejrzewać,tojednakEdwardThompsonuchodziłzabogatszego.
Wjegoprzekonaniuchciwośćjestpodstawowyminstynktem14
ludzkości.Wierzył,żewyborywygrywatapartia,któraobiecujenajkorzystniejszyprogramekonomiczny
większościwyborców,aniekrajowi.
— Na tym właśnie polega największy błąd laburzystów, staruszku. Oni zdają sobie sprawę, że w
rzeczywistości wszystko sprowadza się do ekonomii. Mylą to jednak z lepszym ekonomicznym
porządkiem dla każdego. Nikt tego nie chce. Za drogie, a poza tym wcale nikogo to nie obchodzi.
Najważniejszejest,abywiększośćmogłasiębogacić,wtedyzagłosująnaciebie.Totakieproste.
Ingriduśmiechnęłasię,amożezaprzeczyłałagodnie,zhumorem.Rzeczywistośćjednakpokazywała,że
jej ojciec mógł mieć rację. Wybierano go w każdej następnej elekcji; wciąż bezpieczną większością
głosów.
Coraztrudniejprzychodziłomiprzyjmowaćbezsprzeciwujegoopinie,leczprzezwielelatmojepytania
pozostawałybezodpowiedzi.Wmiaręupływuczasutraciłemcierpliwość.Sprzeczałemsięznimcoraz
gwałtowniej.On,kumemuzdumieniu,uwielbiałto.
Rozpromieniony przystępował do każdej potyczki. W sporach okazywał się o wiele zdolniejszym
szermierzem,niżsobiewyobraża
łem.Śmiałsięzwycięskozawsze,ilekroćzapędziłmniewróg.
Zdajesię,żeznaturyrzeczyznajdowałemsięnasłabszejpozycji.
Nienawidziłem socjalizmu, a także czegoś, co wydawało mi się uproszczonymi rozwiązaniami lewicy.
Nienawidziłembrakuwolno
ści,zaktórymcorazbardziejopowiadałasięlewica.
Przyjąłempodstawowezasadyfilozofiikonserwatystów.Jednakzrażałomnieichcałkowitepoświęcenie
siępogonizawłasnymbogactwem.Takwięcstałemsiędociekliwym,prowokującym,niezadowolonym
konserwatystą.Wgłębiduszystalepozostawałemkonserwatystą.
Medycynaniejestnajlepszympolemdlaumysłupolityka.Do
świadczyłem tego boleśnie w czasie wielu debat, chociaż w miarę nabierania praktyki spisywałem się
corazlepiej.
—Dlaczegoniezacznieszubiegaćsięomiejscewparlamencie?
Napewnoznajdziesiętamfoteldlafacetatakiegojakty.
Mójteść,zdajesię,szykowałwerbunekdoswojegoklubu,dlategopewnienibyodniechceniarzuciłtę
uwagęwczasiejednejzwieczornychrozmów.
—Tak,ależtak!Jesteślekarzem.Opowiadaszsięzawspółczuciem,solidarnością,zatym,żebytrzymać
nas,chciwców,wryzach.
Podoba mi się ten pomysł. To byłoby dobre dla partii. Dla ciebie także. Wiesz, mógłbyś zajść daleko.
Och,tak.Jakośwcześniejotymniepomyślałem.Wydawałeśsiętrochęniewyrobiony,żesiętakwyrażę.
Ale się sprawdziłeś. Masz to we krwi, zawsze miałeś. Cichy facet nagle dojrzewa. Iluż to
dwudziestoletnich wielkich mówców nie miało już nic do powiedzenia w wieku czterdziestu lat. Och,
tak.
Napatrzyłemsię.Jestemposłemoddwudziestuośmiulat.Tak,dwadzieściaosiemlat.Napatrzyłemsię.
Ingriduśmiechnęłasię—konspiracyjnie,jaksiępotemdomy
śliłem. Schlebiały mi jednak jego słowa. Naiwnie wierzyłem, że chociaż trochę potrafię złagodzić
konserwatyzm Edwarda Thompsona i wniosę coś od siebie. Tamtej nocy pozbyłem się moich skrytych
wątpliwości.Podobałmisiętenpomysł.Byłemzsiebiedumny.
Polatachusilnychstarań,byuniknąćdominacjiwłasnegoojca,miałemwstąpićnazupełnienowądrogę
życia,naktórąskierował
mniedrogowskazpochlebstwteścia.
NigdydotądnierozmawialiśmyzIngridtakzapamiętale,jaktamtegowieczora.Byłabardzopodniecona.
Zdałemsobiesprawę,żepewniezawszewidziaławojcubohatera.Terazpodniecałająmyśl,żemogę
pójśćwjegoślady.Uzgodniliśmy,żebędęubiegał
sięopewnemiejscewokręgu,niedalekonas,gdzieakuratniemieliposłaigdziemojapozycjalekarza
mogłabyćbardzopomocna.
Wprawdzie miałem przeciwko sobie bystrych, starszych miejscowych biznesmenów, lecz władze partii
najwyraźniej chciały mieć kogoś z „opiekuńczej" branży. Szybko zostałem wybrany jako kandydat
torysów. Kiedy doszło do wyborów uzupełniających, musieli chyba dojść do wniosku, że dokonali
należytegowyboru,gdyżwygrałemznacznąprzewagągłosów.Ingrid,szczęśliwa,ponownieotoczyłasię
kokonem łagodności. Mechanizm naszego małżeństwa znowu zaczął pracować tak jak dawniej. Była
zadowolona.Powrócił
spokój,którywcześniejcharakteryzowałnaszecodzienneżycie.
16
Wiele lat później zastanawiałem się często, o czym rozmawiali Ingrid i jej ojciec przed tamtym
decydującymwieczorem.Czydoszlidowniosku,żełatwobędziemożnamnąmanipulować?Czymożew
pojedynkuznimitrzymałemgardęrównienisko,jakwinnychpotyczkach,ponieważwewłasnejopinii
byłemnikomunieznanyminiewartymzachoduosobnikiem?
Stanowiłemidealnymateriałnapodobnestanowisko.Czterdzie
ści pięć lat, piękna i inteligentna żona, syn studiujący w Oksfordzie, córka w prywatnej szkole. Mój
ojciecbyłznanymbiznesmenem,ateśćwiodącympolitykiem,którydobrzezasłużyłsięswojejpartii.
Nieźlesięprezentowałem.Niebyłemażtakprzystojny,bymójwyglądprzyciągałuwagęinnychniczym
złasława,leczwystarczająco,byzaspokoićwymaganiatelewidzów,gdyżtelewizjastałasięmojąnową
areną gladiatora. Tam właśnie ci, którzy walczą aż do politycznej śmierci, oddają hołd nie Cezarowi,
leczludziom,którychmajązdradzić.Dajetomasomzłudzeniewładzy,cozkoleipozwalaukryćfakt,że
bezwzględunato,jakkrwawawydajesięwalka,toitakzawszewygrywapolityk.Wdemokracjizawsze
wygrywajakiśtampolityk.
Pragnąłem zostać politykiem, który wygrywa. Miałem mocną zbroję. Zostałem wybrany i wspiąłem się
wyżejzłatwościąktóratowarzyszyławszystkimmoimpoczynaniom.Wierzyłemwto,corobię,równie
mocno jak w medycynę. Moje wysiłki nic mnie nie kosztowały. Dla człowieka, który nigdy ani przez
sekundę nie odczuwał upływu czasu, nie stanowi on wielkiego poświęcenia; podobnie jak wysiłek
przynoszącydobrerezultatyczyenergia,jeślijestsięmężczyznąwśrednimwiekuposiadającymidealne
zdrowie.
Na polu polityki hołdowałem tym samym starym wartościom, które ceniłem w wypełnionym pracą
gabinecielekarskim.Byłyto:uczciwość,rodzajpewnejniezawszewygodnejprawości,absolutnybrak
zainteresowaniaosobistąwładząpołączonyzdoprowadzającąinnychdoszaleństwaarogancjąkogoś,kto
wie,żejeślitylkozdecydujesięprzystąpićdogry,towygra.
Unikałemwszelkichniedomówień,naktórychopierasiężycieparlamentarne.Mówięolojalnościwobec
partiisłużącejjakodrabi-17
na na drodze do awansu, o kupczeniu łaskami, o uznaniu i niechętnej akceptacji pojawiających się
przywódców—panówprzyszłości,którychnależyzaakceptowaćiktórymnależyzłożyćhołd.Wszystko
tobyłodlamnieodrażające.
Jednak jeśli okażesz się pozbawionym ambicji wśród ambitnych, ściągniesz na siebie pogardę albo
strach.Jeślibierzeszudziałwgrze,aniegraszzzamiaremwygrania,stajeszsięprzeciwnikiem.
Nieprawdopodobne,lecznieniemożliwe,wydawałosię,bymmógłzajśćażnasamągórę.Brakowałomi
tylkopasji.Możenieposiadałemjej.Amożepozostawałanieodkryta.Dlakolegówstanowiłemzagadkę:
wydawałem się im osobą zdecydowaną, lecz pozbawioną celu. Moje oczywiste zdolności pozostawały
jakdotądniesprawdzone,leczzarównoja,jakimoikoledzybyliśmyprze
świadczeni,żejeślitylkonadarzysiętakaokazja,rezultatembędziemójsukces.Tylkodlaczegomiałbym
otrzymaćszansę?Wprzeciwieństwiedowieluinnychwcalejejniepożądałem.
Nie znalazłem klucza do siebie samego ani w medycynie, ani w polityce. Służyłem wyborcom z takim
samym zaangażowaniem, z jakim leczyłem pacjentów. Był to jednak wysiłek czysto intelektualny. Nic
mnieniekosztowałoporadzićkomuśwtakiejczyinnejsprawie.
Moja sumienność i fachowość wzbudzały respekt i pewne zaufanie. Robiłem, co do mnie należało,
dobrze.Codotegoniebyłowątpliwości.Zabierałemgłoswsprawach,które—moimzdaniem
— wymagały skomentowania. Mówiłem to, co miałem na myśli. Nie mnie było oceniać polityczne
konsekwencje, przynajmniej w większości wypadków. Z drugiej strony, sprawy, w których zabierałem
głos,prawienigdyniebyłyistotnedlapartyjnejdyscypliny.Mojepomysłyprzyciągaływieluczłonków
lewegoskrzydłatorysów.
Nigdy nie stanąłem wobec poważnego moralnego dylematu. Nic z tego, co czułem lub mówiłem, nie
stanowiłojakiegośekstremalnegopunktuwidzeniaaniniepociągnęłozasobąsłówzdecydowanejkrytyki
wobecmnie.Wciążstałyprzedemnąotworemwszystkieopcjepozaskrajnąprawicą.Gdybymwcześniej
planowałdlasiebieidealneżyciepolityka,niemógłbymsięznaleźćwlepszejsytuacji.
18
Niebawem otrzymałem stanowisko w Ministerstwie Zdrowia, na które oczywiście najbardziej się
nadawałem. Pojawiałem się na ekranach telewizorów i z zatroskaną twarzą wyrzucałem z siebie
wyćwiczonymgłosemniejasneliberalnekomunały.Albospogląda
łem uważnie z łamów gazet i czasopism, wyrażając poglądy, w które zawsze wierzyłem, w sposób —
możnabyrzec—szczeryiotwarty.
Ztelewizjiigazetpoznałempublicznywizerunekmojejduszy.Niebyłosięczegowstydzić,aleiczym
chwalić, po prostu jeszcze jeden solidny akt w całej operze. Nawet ja wyczuwałem, że gdybym
zdecydowałsięgraćwtejsztucejeszczeprzezjakiśczas,mógłbymkiedyśzabłysnąć.
Jeden z sondaży opublikowany w jakiejś niedzielnej gazecie umieścił mnie wśród kandydatów na
przyszłegopremiera.Ingridwydawałasiępodnieconatymfaktem,dziecizaśzakłopotane.
Odgrywałem swoją rolę niczym zawodowy aktor w solidnym angielskim teatrze. Godny zaufania,
kompetentny,dumnyzeswojejpracy,leczdomagiiOlivieraczyGielgudabyłomitakdaleko,jakbymw
ogólenieuprawiałtejprofesji.
Nieposiadałempasji,któraprzemieniażycieisztukę.Biorącjednakpoduwagęnajistotniejszesprawy,
mojeżyciestanowiłodobreprzedstawienie.
6
Mój syn był przystojnym młodym mężczyzną. Moją skłonność do nadwagi łagodziły w ciele Martyna
filigranoweproporcjeIngrid.
Był wysoki i silny. Posiadał też zbytnią bladość Ingrid. Odziedziczone po mnie czarne włosy i oczy
mocno kontrastowały z jego nieomal kobieco delikatną cerą. Jego wygląd, nietypowy dla Anglika,
stanowił całkowite przeciwieństwo urody jego siostry Sally, która służyła za przykład prawdziwej
angielskiejróży.
Piękno naszych dzieci przynosi niepokój. Nadmiar urody powoduje, że rodzice czują się niepewni.
Większośćojcówpragnie,byichcórkibyłyatrakcyjne,aichsynowiemęscy.Jednakprawdziwe19
pięknoniepokoi.Podobniejakgenialnedziecko,któregożyczymysąsiadom.
Aparycja i elegancja Martyna zawsze wprawiały mnie w zakłopotanie. Jego seksualne przygody
wydawały się tak przypadkowe, że zdumiewało mnie, iż jego dziewczyny nie dostrzegały żadnego
niebezpieczeństwa. Procesja kobiet, poznawanych przeze mnie oraz Ingrid w czasie niedzielnych
lunchówalboprzyokazjiinnychprzyjęć,wydawałasięniemiećkońca.Zdałemsobiesprawę,żemójsyn
sypia, z kim się da. Najwyraźniej nic sobie nie robił z czułych spojrzeń posyłanych w jego kierunku.
WszystkotobawiłoIngrid.
Mnieowielemniej.
Jegopostawawobecżyciaposkończeniustudiówprzerażałamnie.Omedycynieniebyłomowy.Polityka
teżgoniepociągała.
Chciał zostać dziennikarzem — moim zdaniem chodziło mu o to, by przyjąć w życiu postawę widza.
Bardzoambitnieizwielkądeterminacjąpodchodziłdoswojejkariery,leczbyłatobardzoegoistyczna
ambicja skierowana wyłącznie na niego samego. Ani przez chwilę nie próbował okłamywać siebie ani
nas.
Otrzymałposadęwmiejscowejgazecie,gdziejaknaironię—
amożeikujegoutrapieniu—zostałkorespondentempolitycznym.
WwiekudwudziestutrzechlatzacząłpracowaćwjednejzgazetzFleetStreetjakomłodszydziennikarz.
Wyprowadziłsięzmałegomieszkania,któremuurządziliśmynadgarażem,iwynająłsobiewłasne.
JegosukcesibardzosprecyzowanycelcieszyłyIngrid.Stanowił
ontakmiłeprzeciwieństwosynówprzyjaciół,którzysprawialiwra
żenie,żeniesąpewniczegokolwiek.DlamniejednakMartynpozostawałzagadką.Czasemspoglądałem
na niego i musiałem sobie przypominać, że jest moim synem. Rzucał mi wtedy pytające spojrzenie i
uśmiechałsię.Wiedziałem,żeconajwyżejtolerowałmnieimójświat.
ZSallysprawymiałysiętrochęlepiej.Byłapoważnaisłodka.
Wmiaręmożliwościrozwinęłaswójumiarkowanytalentmalarski.
Otrzymałaposadęwredakcjigraficznejjednegozwydawnictw.
Otoimojemałżeństwo—jegokonturysąwyraźne.Byłemwier-20
nym,jeśliniepełnymuczućinamiętnościmężem,którytraktował
dziecizmiłościąiodpowiedzialnością.Doprowadziłemjebezpieczniedowczesnegowiekudojrzałego.
Moje ambicje w najistotniejszych punktach zostały spełnione. Moje dochody i prywatne środki
dostarczałymitylepieniędzy,żeniemusiałemsięoniemartwić.
Czybyłktośszczęśliwszy?
Postępowałemzgodniezregułamiizostałemnagrodzony.
Jasnosprecyzowanykierunek,trochęszczęściaiproszę:pięćdziesiątlatipełnarealizacja.
7
Czasem patrzę na fotografie ofiar wypadków i uważnie szukam jakichś znaków mówiących o tym, że
przeczuwaliswąśmierć.
Z pewnością musieli wiedzieć, że za kilka godzin albo dni ich życie skończy się w wypadku
samochodowym, w katastrofie lotniczej czy wskutek jakiegoś domowego nieszczęścia. A jednak nie
znajdujężadnychznaków.Nic.Patrząnanaszespokojem—straszliweostrzeżeniedlanaswszystkich.
„Nie,niewiedziałem.Taksamojakty...żadnychznaków".„Ja,któryzmarłemwwiekudwudziestulat,
podobniejaktymarzyłem,żezasadzęróżewokółwiejskiegodomku.
Tomogłosięprzydarzyćitobie.Dlaczegonie?Dlaczegomnie?
Dlaczegotobie?Dlaczegonie?"
Stąd wiem, że na zdjęciach z tamtych lat zobaczycie moją twarz spoglądającą na was pewnie, może
trochęchłodno,leczprzedewszystkimjesttospojrzenieosobyniczegonieprzeczuwającej.Jesttotwarz
człowieka,któregojużnierozumiem.Znammost,którymnieznimłączy,leczjegodrugikonieczniknął.
Niczymkrawędź
lądu zalanego morzem. Może w czasie odpływu na plaży można jeszcze dostrzec jakieś ślady, ale nic
więcej.
—Wyglądanastarsząodciebie.Niedużo.Aleilemalat?
—Trzydzieścitrzy.
—Azatemjestodciebiestarszaoosiemlat,Martyn.
—Icoztego?
21
—Nic.Stwierdzamtylko,żejestodciebiestarszaoosiemlat.
—Okimmówicie?—spytałem.Siedzieliśmywkuchni.
—OAnnieBarton,najnowszejdziewczynieMartyna.
—Och,nowa?
—Boże.Mówicietak,jakbymbyłjakimśCasanovą.
—Aniejesteś?
—Nie.—OdpowiedźMartynazabrzmiałasmutno.—Anawetjeślibyłem,tojużskończone.Toznaczy,
chcętylkopowiedzieć,żenigdydotądniespotkałemkogoś,ktobysięliczył.
—Onasięliczy?
—Kto?
—TaAnnaBurton.
—Barton.AnnaBarton.Znamjądopieroodkilkumiesięcy.
Wkażdymraziejestważniejszaodinnych.
—Ibardziejinteligentna—powiedziałaSally.
— Och, Sally, ty byś z pewnością rozpoznała inteligentną dziewczynę, prawda? Bez wątpienia byłaby
podobnadociebie.
— Martyn, istnieje wiele rodzajów inteligencji. Moja to inteligencja artystyczna. Twoja wyraża się w
słowach.Takjużjest.Tyniepotrafiłbyśnarysowaćkota,nawetgdybyzależałoodtegotwojeżycie.
NiebyłojużSally,którarumieniłasięalbopłakałaatakowanaprzezMartyna.Oddaliłasięodswojego
brata i nie była już od niego zależna. Temat Anny Barton utonął wśród innych poruszanych w czasie
rozmowyponiedzielnymlunchu.AniMartyn,aniSallyniewspomnielijużwięcejoniej.
—CzyniepodobacisiętaAnna?—spytałemIngrid,kiedyprzygotowywaliśmysiędosnu.
Milczaładługąchwilę,zanimodpowiedziała:
—Nie,niepodobamisię.
—Dlaczego?Chybaniedlatego,żejeststarszaodMartynaoosiemlat.
—Częściowo.Czujęsięprzyniejnieswojo.
—Och,podejrzewam,żetonicwielkiego.ZnającMartyna,totylkokolejnyflirt—odparłem.
22
—Nie,chodziocoświęcej.Jestempewna.
—Doprawdy?Jaktosięstało,żedotądjejniepoznałem?
—Odwiedziłanaskilkakrotniewzeszłymmiesiącu,kiedybyłeśwCambridge.Potembyłajeszczerazna
kolacjiwczasietwojegopobytuwEdynburgu.
—Ładna?
— Dziwny typ urody. Nieszczególnie ładna. Myślę, że wygląda na swój wiek. Co nie jest typowe dla
współczesnychdziewcząt.
—Tyzpewnościąniewyglądasz—powiedziałemdoIngrid.
ZnudziłmniejużtematAnnyBarton,apozatymwidziałem,żeniepokoionIngrid.
—Dziękuję.—Uśmiechnęłasiędomnie.
Ingridrzeczywiścieniewyglądałanaprawiepięćdziesiątlat.
Nadal była kruchą, szczupłą jasnowłosą pięknością, może już tylko nie tak gładką. I może jej oczy
utraciłyniecoblasku,leczniewątpliwiewciążpozostawałapięknąkobietą.Kobietą,którajeszczedługo
zachowaswojąurodę.Jakzawszewydawałasięnieprzenikniona.
Chłodna,pięknablondyna.Mojażona,Ingrid,córkaEdwarda,matkaMartynaiSally.
Przezwszystkietelatanaszedrogibiegłyoboksiebie.Żadnychzderzeń,żadnychtajemniczychznaków.
Stanowiliśmycywilizowanąparęmałżeńskąktórazmierzałakustarościwatmosferzespokojuiharmonii.
8
—AnnoBarton,poznajRogeraHughesa.
—Miłomi.
Miałemwrażenie,żescenaprezentacjizamoimiplecamiodbywasięwpokojupogrążonymwciszy.W
rzeczywistości było to wypełnione ludźmi przyjęcie bożonarodzeniowe wydawcy gazety. Każdego roku
w galerii Mayfair, należącej do jego żony, otaczał on swój świat kuszącym, lecz niebezpiecznym
niedźwiedzimuściskiem.Potemwszyscyodchodzilibezprzeszkódnaresztęroku,23
jakby męki, jakie jego gazeta mogła przynieść jego gościom przed kolejnymi świętami Bożego
Narodzenia,zostałyzgórywybaczone.
Dlaczego się nie obejrzałem? Dlaczego nie uczyniłem tego choćby ze zwykłej ciekawości, uprzejmości
czytroski?Dlaczegoniepodszedłemdotejdziewczyny?Dlaczegojej„miłomi"zabrzmiałotakdobitnie?
Formalnośćtegowyrażeniawydałamisięzamierzona.
Jejgłosbrzmiałbardzonisko,czystoinieprzyjaźnie.
—Anno,chcę,żebyśkogośpoznała.
—Halo,Dominick.
Przywołał ją inny głos i odeszła niemal bezszelestnie. Czułem się nieswojo. Miałem wrażenie, że
wszystkojestnietak.Chciałemsiępożegnać,kiedynaglewyrosłaprzedemnąipowiedziała:
—JesteśojcemMartyna.NazywamsięAnnaBarton.Czułam,żepowinnamsięprzedstawić.
Stojącaprzedemnąkobietabyławysokaiblada,miałakrótkie,czarnefalującewłosyzaczesanetak,że
całkowicieodsłaniałytwarz.
Miałanasobieczarnyżakietiwcalesięnieuśmiechała.
—Cieszęsię,żeciępoznałem.Niemieliśmyokazjispotkaćsięunaswdomu.
—Byłamtamtylkotrzyrazy.Jesteśbardzozajęty.
Tesłowapowinnybyłyzabrzmiećszorstko,leczniezabrzmiały.
—JakdługoznaszMartyna?
—Niezbytdługo.
—Rozumiem.
—Pozostajemy...—zawahałasię—...wbliższychstosunkachodjakichśtrzechczyczterechmiesięcy.
Znałamgotrochęwcześniej,gdyżpracujemywtejsamejgazecie.
—Ach,tak.Twojenazwiskowydałomisięznajome,kiedyusłyszałemjeporazpierwszy.—Staliśmyw
milczeniu.Odwróci
łemwzrok.Znowunaniąspojrzałem.Szareoczypatrzyływprostnamnie;jejspojrzenieuchwyciłomoje
spojrzenieiprzytrzymałoje—
imniecałego—wbezruchu.Podłuższejchwilipowiedziała:
—Jakietodziwne.
—Tak—odparłem.
24
—Pójdęjuż.
—Dowidzenia—powiedziałem.
Odwróciła się i odeszła. Jej wysoka, odziana w czerń sylwetka zdawała się wycinać drogę w
zatłoczonympokoju,ażzniknęła.
Ogarnąłmniespokój.Westchnąłemgłęboko,jakbymwyśliznął
sięzeskóry.Poczułemsięstaryizadowolony.Szokrozpoznaniaprzetoczyłsięprzezmojeciałoniczym
potężnyprąd.Nakrótkąchwilęspotkałemkogośzmojegogatunku.Obojetowyczuliśmy.
Byłemwdzięcznyzatenmomentipozwoliłemmuprzeminąć.Towspaniałeuczucietrwałotylkochwilę,
leczitakdłużej,niżtosięzdarzawiększościludzi.Wystarczyłonacałeżycie.
Naturalnieniewystarczyło.Wtedyjednakczułempoprostuwdzięczność,żewogólesiętowydarzyło.
Byłemniczymzagubionywobcymkrajupodróżnik,którysłyszynaglenawetnieswójojczystyjęzyk,lecz
miejscowydialekt,którymposługiwałsięwdzieciństwie.
Niepyta,czygłostennależydoprzyjaciela,czydowroga,leczpędzikujakżedrogimodgłosomdomu.
TaksamomojaduszauleciaładoAnnyBarton.Wierzyłem,żewsprawietakbardzoosobistej,dotyczącej
tylko mnie i Boga, mogę jej na to pozwolić bez obawy, że przyniesie to zniszczenie serca czy umysłu,
ciałaczyżycia.
Wielelosówpotykasięwłaśnienatympodstawowymnieporozumieniu.Natejcałkowiciebłędnejidei,
że możemy zdecydować się pójść lub zostać, nie powodując cierpienia. W końcu utraciłem duszę w
całkowitejtajemnicy,naprzyjęciu,gdzieniktniczegoniedostrzegł.
Zatelefonowaładomnienastępnegodnia.
—Będęnalunchuwprzyszłąniedzielę.Chciałam,żebyświedział.
—Dziękuję.
—Dowidzenia.—Cisza.
Wsobotęogarnęłomnieszaleństwo.Paniczniebałemsię,żeniedożyjęniedzieli.Żeśmierćograbimnie
zniedzieli.Pragnąłemjedynieniedzieli,gdyżwniedzielęmiałemznaleźćsięwjednympokojuzAnną
Barton.
25
W niedzielny ranek trwałem w bezruchu w swoim gabinecie, który wydawał mi się więzieniem,
oczekując na odgłosy zamykanych drzwi samochodu, zgrzytania żelaznej furtki o chodnik i wreszcie na
dźwiękdzwonka,którynajpierwwyślemisygnał,apotemwezwiedoniej—obecnejwmoimdomu.
Słyszałemodgłosywłasnychkrokówwmarmurowymholu,przezktóryzmierzałemdosalonu,anastępnie
metalicznyzgrzytklamki,wznoszącysięponadodgłosyśmiechu,kiedyotwierałemdrzwi,bydołączyćdo
resztyrodzinyorazAnny.
Moje przybycie na chwilę ich zatrzymało. Tak więc po tym, kiedy Martyn obejmując ją powiedział:
„Tato, to jest Anna", Ingrid poprowadziła nas do jadalni. Nikt chyba nie zauważył, że mój oddech się
zmienił.
Wszyscyzasiedliśmydolunchu—Ingrid,Sally,AnnaijaorazMartyn.
OczywiścieIngridijausiedliśmyobokSally.Martynnatomiast
—innyMartyn,ostrożny,bezwątpieniazakochany—zająłmiejsceobokAnny.
Annazachowywałasięwobecmnietak,jakzrobiłabytokażdainteligentnamłodakobieta,spotykającpo
razpierwszyojcaswojegochłopaka.Chłopaka?Zpewnościąsąkochankami.Oczywiście,żesą.
Sąkochankami.Odmiesięcysąrazem.Kochankowie,naturalnie.
Żadneznasniewspomniałoonaszymspotkaniu.Annaniczymsięniezdradziła,żecośtakiegomogłosię
zdarzyć.Jejdyskrecja,którąpoczątkowopodziwiałem,późniejstałasięźródłemmojejudręki.Cotoza
kobieta,którapotrafitakdobrzegrać?Jakmożegraćtakdobrze?
Jej ubrane na czarno ciało tego dnia wydawało się smuklejsze, emanujące aurą niepokoju; nawet w
chwili,kiedyszłazjadalnidosalonunakawę.Ototwójpierwszyetap,pomyślałem,pierwszabariera.
Patrznamnie,patrz,jestemgodnymciebiepartnerem.
—PlanujemywyjazddoParyżanaweekend—przemówił
Martyn.
—Kto?
—Annaijanaturalnie.
26
—Tomojeulubionemiasto.—AnnauśmiechnęłasiędoIngrid.
—Och,janigdyniecieszęsięnimtakbardzo,jakbymchciała.
Zawszecośsięwydarza,kiedyjesteśmywParyżu—odpowiedziałaIngrid.
Mówiłaprawdę.Zakażdymrazem,kiedytambyliśmy,ginęłynamtorebki,mieliśmydrobnestłuczkialbo
Ingridchorowała.DlategoniekochałajużtakbardzoParyża.Stanowiłonjejmarzenie,którenigdynie
zrealizowałosięwpełni.
Przysłuchiwałemsiętejrozmowiezespokojem.Uśmiechnąłemsię,kiedyIngridpowiedziaładoMartyna,
żetodobrypomysł.
Powierzchnia pozostała nienaruszona, lecz czułem, że grunt pod moimi stopami staje się coraz mniej
pewny. Błąd, długo skrywany, wynurzał się teraz na powierzchnię. Było to bardzo słabe, ledwie
wyczuwalnedrżenie,nieomalniewartezapisu.Jednakból,którymnieprzeszył,byłogromny;wiedziałem,
żewtejchwilidokonujesięprawdziwezniszczenie.Niepotrafiłemokreślićjegonaturyanistwierdzić,
czywyleczęsięztego,ajeślitak,tojakdługotopotrwa.
Wkażdymrazieniebyłemjużtakimsamymczłowiekiem,jakimbyłemdotąd,stałemsiębardziejsobą...
nowym,obcymsobą.
Teraz stałem się kłamcą wobec własnej rodziny. Kobieta, którą znałem zaledwie od paru dni, z którą
zamieniłemtylkokilkazdań,patrzyła,jakzdradzamswojążonęisyna.Obojemieliśmyświadomość,że
todrugiewieotym.Byłatojakbyłączącanaswięź.Ukrytaprawda,otoczymjestkłamstwo.
Częstonaszepoczynaniasprowadzająsiędozaciemnianiaobrazu.Prawdapozostajepodpowierzchnią,
czeka,byjąodkryć.Lecztamtejniedzielinicniezostałoodkryte.Małekłamstwo—pierwszazdrada—
wydawałosiętonąćcorazgłębiejigłębiejwmiaręupływudnia,pośródśmiechuiwina.
—Icooniejmyślisz?—spytałamnieIngridpóźniej.
—OAnnie?
—Aokimbyinnym?
—Dziwna.
—Tak.Terazsamrozumiesz,dlaczegosięniepokoję.Martyn27
kompletniestraciłgłowę.Niechodzioto,żeonajeststarsza...
Chodzi o coś innego. Nie potrafię tego sprecyzować, ale czuję, że ona nie jest odpowiednią osobą dla
niego.Oczywiścieontegoniewidzi.Najwyraźniejjestotumaniony.Pewniechodzioseks.
Zamarłem.
—Och!
—Dajspokój,zpewnościąsypiajązesobą.MójBoże,Martynmiałwięcejkobietniż...
—Niżja.
—Mamtakąnadzieję—powiedziałaIngrid,podchodzącdomnieiobejmującmnieramionami.Nasza
rozmowajednakzupełniemniewyczerpała.Pocałowałemjądelikatnieiposzedłemdogabinetu.
Stałemprzyoknieipatrzyłemwwieczorneświatło.TerazAnnabyławmoimdomu.Przemykałamiędzy
pokojami,międzyIngrid,Martynemimną.Aprzecieżnicsięniewydarzyło,zupełnienic.
Pozafaktem,żejejistnienienatymświeciezostałoodkryte.
Ona stanowiła to trwające ułamek sekundy doświadczenie, które wszystko zmienia: samochodowy
wypadek, list, którego nie powinniśmy byli otwierać, guzek na piersi albo w pachwinie, oślepiający
blask. Na mojej uporządkowanej scenie paliły się wszystkie światła i może wreszcie ja czekałem na
wyjście.
9
—Martynwtęniedzielęteżprzyjdzienalunch.Pewniechcenamcośpowiedzieć.
—Co?
—Mamnadzieję,żeniechodziozamiarpoślubieniaAnny,chociażobawiamsiętego.
—PoślubieniaAnny?
—Tak.Wyczuwałamcośwjegogłosie.Och,samajużniewiem.Możesięmylę.
—Niemożesięzniąożenić.—Dlaczegoci,którychkochamy28
przezpółżycia,niewiedzą,kiedygroziimnieszczęście?Jakmogątakpoprostuniewiedzieć?
—DobryBoże,mówiszjakojcieczepokiwiktoriańskiej.Onjestjużpełnoletni.Możerobić,comusię
podoba.Amnieniepodobasiętadziewczyna.AleznamMartyna.Jeślijejchce,będziejąmiał.
Posiadadeterminacjętwojegoojca.
Zwróciłemuwagę,żeniepowiedziała„twoją".
—Nocóż,musimyzaczekaćdoniedzieli—westchnęła.
Skończyliśmy rozmowę. Moje myśli kotłowały się wściekle, zmagając się ze sobą. Byłem ranny,
broniłem się i znowu walczyłem z samym sobą. A wszystko w milczeniu, udając, że czytam. Bitwa
wrzała. Ogarniał mnie gniew i strach. Strach przed tym, że nigdy już nie będę potrafił zapanować nad
samym sobą, że zostałem pozbawiony korzeni. I to przez burzę tak gwałtowną, że nawet jeśli istniała
niewielkaszansaprzetrwania,tobędęnieustannieniszczony,nieustannieosłabiany.
Aprzecieżdotądnicniemówiłem.Niedotykałem.Nieposiad
łem.Rozpoznałemjątylko.Wniejzaśrozpoznałemsiebie.
Poczułem,żemuszęwyjśćzdomuiprzejśćsię.Pozornyspokójdomustałsięniedozniesienia.Jedynie
ciągły,nieustannyruchpomagałznieśćtenból.
MusnąłemczołoIngridiwyszedłem.Jakmożeszniewiedzieć?
Niewyczuwasz?Powąchaj,spróbuj,nieczujesznieszczęścia,któreczaisięwkątachdomu?Któreczyha
wgłębiogrodu?
Kiedywróciłem,byłemcałkowiciewyczerpany.Spałemniczymociężałezwierzę,niepewneczyjeszcze
kiedyśpowstanie.
10
—Halo,mówiAnna.
Czekałemcierpliwie.Wiedziałem,żeterazwmoimżyciupojawiłsiępoczątekikoniec.Niewiedziałem
tylko,jakibędziekoniec.
—Gdziejesteś?Idźdosiebie.Będętamzagodzinę—powiedziałem.Zapisałemjejadresiodłożyłem
słuchawkę.
29
W Londynie istnieją ukryte enklawy obejmujące kremowe domy, które emanują powabem dyskrecji.
Przyglądając się konturom mojej postaci widocznej na czarnych, lśniących drzwiach, przycisnąłem
dzwonekiczekałem,bywejśćdoniskiego,małegoitajemniczegodlamniedomuAnny.
Szliśmy bezszelestnie przez hol po miodowym chodniku. Weszliśmy do salonu i położyliśmy się na
podłodze.Odrzuciłanabokiramionaipodciągnęłanogi.Położyłemsięnaniej.Złożyłemgłowęnajej
ramieniu. Pomyślałem o Chrystusie przybitym do krzyża, który złożono na ziemi. A potem, chwyciwszy
jednądłoniąjejwłosy,wszedłemwnią.
Leżeliśmy tak. Milczący, nieruchomi, aż wreszcie musnąłem twarzą jej twarz i pocałowałem ją.
Poddaliśmy się odwiecznemu rytuałowi i gryzłem ją, szarpałem i posiadłem, a potem jeszcze raz i
jeszcze,wznosiliśmysięiopadaliśmywpróżnię.
Późniejmiałnastąpićczasbóluiprzyjemności,jakichżądzaużyczamiłości.Czasodkrywaniakształtów
ciała,któresprawiajążezdumionydzikuspozbywasięzradościąskórycywilizacjiiprzyciągadosiebie
kobietę. Czas na słowa sprośne i niebezpieczne. Czas na okrutny śmiech, który ekscytuje, na barwne
wstążki,którekrępowałykończyny,przynoszącprzeszywającedreszczemujarzmienie.
Czasnakwiaty,byzamknąćoczy,inajedwabistąmiękkość,byzatkaćuszy.Iwreszcieczas—wtamtym
ciemnyminiemymświecie
—nawyciesamotnika,którywcześniejobawiałsięwiecznegowygnania.
Nawet gdybyśmy mieli już nigdy więcej się nie spotkać, moje życie zagubiłoby się w kontemplacji
szkieletu wyłaniającego się spod mojej skóry. Jakby na pysku wilkołaka pod skórą ukazały się ludzkie
kości. Pobłyskując człowieczeństwem, skradał się przez północ swojego życia w kierunku pierwszego
dnia.
Wzięliśmykąpielosobno.Wyszedłemsam,bezsłowa.Wróciłemdodomupieszo.Utkwiłemspojrzenie
w Ingrid, która wyszła mnie przywitać, i wymamrotałem coś, że muszę odpocząć. Rozebrałem się,
położyłem do łóżka i natychmiast zasnąłem. Przespałem całą noc, aż do rana, dwanaście godzin, coś
jakbyśmierć.
30
11
—Jagnięczywołowina?—spytałaIngrid.
—Co?
—Jagnięczywołowina?Planujęniedzielnylunch.MartyniAnna.
—Och,cochcesz.
—Azatemjagnię.Postanowione.
Annaprzyszłanalunchubranawbiel.Wyglądaławniejjakbywiększa.Białystrój,którypewniemiał
sugerowaćniewinność,zniekształciłwmoichoczachinnyjejwizerunek.Zniszczyłmojewspomnieniejej
tajemniczej mocy. Teraz przybrała postać swojego drugiego ja — ja, które zbliżało się ostrożnie do
Ingrid,zdobywającostateczniejejumiarkowanyszacunek,ja,którespoglądałośmiałonaMartyna,które
zespokojemdyskutowałozemnąojedzeniu,kwiatach,pogodzie,którerozmawiałoztakąswobodą,że
niktniedomyślałsięprawdy.
Nienastąpiłyżadnedeklaracje,którychIngridchybaoczekiwała.
Wyszlioczwartej,odmawiajączostanianapodwieczorku.
—Martynwydawałsięspięty.—Ingridzabrałasiędosekcjizwłok.
—Naprawdę?Niezauważyłem.
— Nie? Ja tak. No cóż, patrzy na nią nieco błagalnym spojrzeniem. Nie mam wątpliwości, kto tutaj
kocha,aktojestkochany.Alewydałamisiętrochęmniejdziwna.Bardziejotwarta,przyjazna.
Możetoprzeztębiałąsukienkę.Bielzawszemnierozbraja.
BystraIngrid,pomyślałem.Wciążpotrafiszzaskakiwać.
—Możenicztegoniebędzie.Och,Boże,mamtakąnadzieję.Niepotrafięznieśćmyśli,żeAnnamogłaby
zostaćnasząsynową.Aty?
Milczałemdługąchwilę.Pomysłtenwydawałmisięzbytabsurdalny.Jakbynierealnaideaznalazłasięw
granicachmożliwości.
Należałojednakodpowiedziećnapytanie.
—Nie,jachybateżnie—odparłem.Natymskończyliśmyrozmowę.
31
Obmyłem twarz Anny, szorstką i wilgotną, i ściskając gąbkę, pozwoliłem wodzie popłynąć po jej
włosach.Całymigodzinamizmagaliśmysięzbarykadamiciała.Teraz,kiedybitwabyłajużzakończona,
położyłemsięobokniej.
—Anno,proszę...porozmawiajzemną...kimjesteś?
Długachwilaciszy.
—Jestemtym,czegopożądasz—powiedziała.
—Nie.Nietomiałemnamyśli.
—Nie?Aledlaciebietymwłaśniejestem.Dlainnychjestemczymśinnym.
—Dlainnych?Czymśinnym?
—DlaMartyna.Dlamojejmatki,mojegoojca.—Długacisza.
—Dlamojejrodziny.Przyjaciółzprzeszłościiobecnych.Todotyczywszystkich.Ciebieteż.
—CzyMartynwiecoświęcej?Czypoznałtwoichrodziców,rodzinę?
—Nie.Pytałmnieonichkiedyś,alepowiedziałammu,żemusimniekochaćtak,jakbymnieznałdobrze.
Ajeśliniepotrafi...nocóż...
—Kimjesteś?
—Czymusiszpytać?Och,toproste.MojamatkanazywasięElizabethHunter.JestdrugążonąWilbura
Huntera,pisarza.ŻyjąszczęśliwiezWilburemnaZachodnimWybrzeżuAmeryki.Niewidziałamjejod
dwóchlat.Niesprawiamitospecjalniebóluijejchybateżnie.Pisujemydosiebieodczasudoczasu.
DzwonięnaBożeNarodzenie,Wielkanocinajejurodziny.Mójojciecbył
dyplomatą. Jako dziecko dużo podróżowałam. Do szkoły chodziłam w Sussex, a wakacje spędzałam
wszędzieinigdzie.Niezmartwiłamsięzbytnio,kiedyrodzicesięrozwiedli.Wprawdzieojciecprzeżył
trochęromansmatkizWilburem,leczodzyskałrównowagęnatyle,byożenićsięztrzydziestopięcioletnią
wdowązdwojgiemdzieci.
32
Mająrazemjeszczejednącórkę,Amelię.OdwiedzamichczasemwDevon.
—Czybyłaśjedynaczką?
—Nie.
Czekałem.
— Miałam brata. Astona. Popełnił samobójstwo, przecinając sobie nadgarstki i gardło w łazience
naszegomieszkaniawRzymie.
Nie miałam wątpliwości co do jego intencji. To nie było wołanie o pomoc. Wtedy nikt nie wiedział,
dlaczegotakpostąpił.Powiemci.
Cierpiał z powodu nie odwzajemnionej miłości do mnie. Starałam się go ukoić za pomocą swojego
ciała...Jegoból,mojagłupota...
nasze zakłopotanie... Zabił się. Zupełnie zrozumiałe. Oto moja historia opowiedziana prostymi słowy.
Proszę,niepytajjużwięcej.
Opowiedziałamciotym,żebycięostrzec.Tomojaskaza.Ludziezeskaząsąniebezpieczni.Wiedzą,że
potrafiąprzetrwać.
Milczeliśmydługooboje.
—Dlaczegotwoimzdaniem„zrozumiałe"jestto,żeAstonsięzabił?
— Ponieważ ja to rozumiem. Noszę tę wiedzę w sobie. I nie jest to skarb, którego bym strzegła z
zazdrością.Ot,historia,którejniechcęopowiadać,ochłopaku,któregonigdynieznałeś.
—Czyprzeztojesteśniebezpieczna?
—Wszyscyludziezeskaząsąniebezpieczni.Przetrwanieczyniichtakimi.
—Dlaczego?
—Ponieważniemająlitości.Wiedzążeinnipotrafiąprzetrwać,takjakioni.
—Aletymnieostrzegłaś.
—Tak.
—Niebyłotooznakąlitości?
—Nie.Tyzaszedłeśjużzadalekoiniepomogąciżadneostrzeżenia.Teraz,kiedycipowiedziałam,będę
sięczułalepiej.
Chociażjużitakzapóźno.
—AMartyn?
33
—Martynniepotrzebujeostrzeżeń.
—Dlaczegonie?
— Ponieważ Martyn nie zadaje pytań. Cieszy się mną taką, jaka jestem. Pozwala mi zachować moje
tajemnice.
—Agdybyodkryłprawdę?
—Jakąprawdę?
—Otobieiomnie.
—Tęprawdę.Istniejąteżinneprawdy.
—Zdajesię,żeprzypisujeszMartynowicechyniezależnościidojrzałości,którychjaniezauważyłem.
—Tak,niezauważyłeś.
—Ajeślimyliszsięcodoniego?
—Tooznaczałobytragedię.
Niewiele mam do powiedzenia na temat jej ciała. Pragnąłem go nieustannie. Nie mogłem znieść jego
nieobecności.Przyjemnośćbyłaczymśmałoistotnym.Rzucałemsięnaniąjaknaziemię.Zmuszałemcałe
jejciało,bykarmiłomojepragnienie,ipatrzyłem,jakrośniecorazwiększeicorazpotężniejsze,wmiarę
jakdawałamicorazwięcej.
Wygłodniałypotrafiłemchwycićjązawłosylubpierśipatrzećnaniązodległości,szalonyzgniewu,że
mogęotrzymaćto,czegopragnę.
Każdenaszespotkaniespowijaławstęgapewności,żemojeżyciejużsięskończyło.Dobiegłokońcaw
ułamkusekundy,wktórejujrzałemjąporazpierwszy.
Byłtoczaspozażyciem.Jegotruciznazalałacałąmojąprzeszłość,palącjąiniszcząc.
13
Otworzyłem drzwi do ukrytej komnaty pełnej ogromnych skarbów. Skarbów, których cena była
straszliwa. Wiedziałem, że wszystkie mury, które dotąd budowałem troskliwie — żona, dzieci, dom,
praca—okazałysięmuramiwzniesionyminapiasku.Nieznającinnychdróg,szedłemprzeztamtelata,
wypatrującitrzymającsiękurczowodrogowskazównormalności.
34
Czy zawsze wiedziałem o istnieniu tej komnaty? Czy mój grzech sprowadzał się głównie do tego, że
mijałemsięzprawdą?Czyraczej
— co bardziej prawdopodobne — chodziło o tchórzostwo? Tylko że kłamca zna prawdę. Kłamca zna
swójstrachiucieka.
A gdybym nie spotkał Anny? Ach, jakież to byłoby zrządzenie Opatrzności dla tych, którzy tak bardzo
ucierpielizmojejręki!
Ja jednak spotkałem Annę. Musiałem otworzyć drzwi, i zrobiłem to, a potem wszedłem do swojej
tajemniczej komnaty. Chciałem i ja zaznać swoich chwil na ziemi, teraz, gdy usłyszałem pieśń, która
wstrząsnęłacałymmoimciałem.Byłemświadomszaleństwasprawiającego,żetancerzewirująniepomni
na spojrzenia widzów. Zapadałem coraz głębiej i głębiej, ale i unosiłem się coraz wyżej i wyżej ku
jedynejrzeczywistości:oślepiającejeksplozjidownętrzasamegosiebie.
Jakie kłamstwa są niemożliwe? Jaka wiara tak cenna? Jaka odpowiedzialność tak wielka, że mogłaby
zaprzeczyć istnieniu jedynej w wieczności okazji? Niestety. Niestety dla mnie i dla wszystkich, którzy
mnieznali,odpowiedźbrzmiała...żadna.
Kiedyzaczynasięistniećdziękikomuśinnemu,takjakjazaistniałemdziękiAnnie,wyzwalatonieznane
dotąd potrzeby. Przebywając z dala od niej coraz trudniej znosiłem oddychanie. Dosłownie czułem, że
rodzęsięnanowo.Aponieważnarodzinyzawszeniosązesobągwałt,dlategonigdynieoczekiwałemani
niezaznałemuczuciaspokoju.
To poprzez gwałt docieramy do zewnętrznych granic naszego istnienia. Ból przeradza się w ekstazę.
Spojrzeniestajesięgroźbą.
Wyzwanieukrytegłęboko,odbieranebezpośrednictwawzrokuiust,któretylkoAnnaijarozumieliśmy,
prowadziłonascorazdalej,odurzałomocątworzenianaszegowłasnego,wspaniałegowszech
świata.
Nigdyniewydałazsiebiekrzyku.Zcierpliwościąznosiłapowolnetorturymojegouwielbienia.Czasem,
skręcona w nieprawdopodobny sposób, jakby na kole tortur mojej wyobraźni, ze stoickim spokojem
znosiłaciężarmojegociała.Ciemnooka,macierzyńska,ponadczasowystwórcaistoty,którająraniła.
35
14
— Może będę musiał pojechać do Brukseli w piątek. — Razem z Ingrid sączyliśmy w salonie drinka
przedkolacją.
— Och, nie! Dlaczego? Myślałam, że pojedziemy do Hartley odwiedzić tatę. Marzył mi się spokojny,
miływeekendnawsi.
Sądziłam, że może będziesz mógł przyjechać przynajmniej na niedzielę. — Wyczułem cierpienie w jej
słowach.
— Przykro mi. Bardzo mi przykro. Chciałbym pojechać do Hartley, ale muszę być na tych obradach.
DodatkowoGeorgeBroughtonzorganizowałdwalunchewczasiemojejtambytności.
I jeszcze kolację. Musimy się spotkać z naszymi partnerami z Holandii. Ty jedź do Hartley. Razem z
Edwardemzawsześwietniesiębawicie.Nieznamojcaicórki,którzybylibysobiebliżsi.
Ingridroześmiałasię.RzeczywiściełączyłajązEdwardemniezwyklegorącawięź.Częstoczułemsięw
ichobecnościjakktośzzewnątrz.Hartleybyłocudowne.Edwardkupiłtenmająteknapoczątkuswojej
karieryizamieszkałtamzeswojąmłodążoną.
—SpytamSally,czymożeprzyjechać.
—Dobrypomysł.
— Może przyjedzie ze swoim nowym chłopakiem. Nie wiem, czy to coś poważnego, ale miły z niego
chłopak.SynNickaRobinsona.
—Gdziegopoznała?
—Jestasystentemreżyserawspółcetelewizyjnej.—Sallyporzuciłaniedawnowydawnictwonarzecz
telewizji.
—Nocóż,Nickjestdżentelmenem.ZaprośSallyijejchłopaka.
Spędziciemiłechwile.
—Martyn,oczywiście,jedziezAnnądoParyża.MójBoże,tostajesięcorazbardziejpoważne.
Stałemodwróconydoniejplecami.
—Gdziesięzatrzymają?
—Och,jakiśtamhotel,któryznaAnna.Pewnieprzeraźliwiedrogiibardzomodny.L'Hôtel.Tak,taksię
chybanazywa.
36
Wypiłem swoją whisky. Jakże łatwo, jak łatwo. Anna nie chciała mi tego powiedzieć, a Martyna nie
widziałemodtygodnia.
—Wiesz,Annamapieniądze—odezwałasięIngridzdezaprobatą.
—Doprawdy?
—Iwyglądanato,żecałkiemdużo.Chybaodziedziczyłapodziadku.Stądmożesobiepozwolićnaten
szykownydomidrogisamochód.
—Nocóż,Martynteżniejestbezgrosza.Dotegomafunduszpowierniczyzałożonyprzezmojegoojcai
Edwarda.
—Tak,wiem,aleAnnajesttegorodzajudziewczyną,któraprezentowałabysięlepiejbezpieniędzy.
—Oczymtymówisz?
—Pieniądzemająpewienwpływnakobiety.
—Tak?Ajaki?Niezapominaj,żetytakżemiałaśdośćdużopieniędzy,kiedysiępobieraliśmy.
—Ach,niejestemAnną.Bezwzględunato,codzisiajmówiąludzie,małżeństwowymagaodkobiety,by
przynajmniejudawała,żewjakimśstopniujestzależna.Czasempieniądzestająsięwalutątejzależności.
Subtelna kobieta maskuje, czy wręcz ukrywa, swoją finansową niezależność. — Zdobyła się na tyle
wdzięku,bysięuśmiechnąć.—Alepoważniemówiąc,tadziewczynamaniezwyklegwałtownąnaturę.
—Nierozumiem,dlaczegowciążnazywamyjądziewczyną.
Przecieżonajestpotrzydziestce.
— Tak. I wygląda na to. Jest bardzo doświadczona, pewna siebie. A mimo to pozostało w niej coś z
dziewczyny.
—Zdajesię,żejesteśniązafascynowana—powiedziałem.
Ingridspojrzałanamnie.
—Atynie?Czyonacięniefascynuje?PojawiasięnaglewżyciuMartyna.Potrzydziestce,niezamężna
—oilewiem—
bogata, doświadczona i ma romans z Martynem. Znają się zaledwie od trzech czy czterech miesięcy, a
Martynmyślijużomałżeństwie.
—Wspominałaśjużotymwcześniej,leczniewiem,zczegotakwnioskujesz.Jestempewien,żejestto
jeszczejedenromans,jak37
wszystkie poprzednie. Pewnej niedzieli przyjdzie na lunch z inną blondynką. Rzeczywiście, wszystkie
dziewczyny przed Anną były blondynkami. — Strach i gniew zniekształcały mój głos. Starałem się
wprawdziesiedziećspokojnie,leczwreszciemusiałempodejśćdookna.
—Tynicniewidzisz,chociażjesteśinteligentnymmężczyzną.
—Dziękujęci.
—Czasemnawetbardzointeligentnym.
—Och,jeszczerazdziękujępani.
Ingridroześmiałasię.
—Nigdyniewidzisztego,coznajdujesięprzedtobą.Skończyłysięsłodkie,pikantnedniMartynaijego
blondynek. Ta dziewczyna zupełnie go otumaniła, chociaż nie brak mu doświadczenia. On z pewnością
mazamiarjąpoślubić.Codotegoniemamwątpliwości.
Natomiastjeślichodziojejintencje,topozostająonetajemnicąpodobniejakwszystko,cojejdotyczy.
—Chybasięmylisz.NawetjeśliMartynzakochałsięwniej,tomajeszczeczasnażeniaczkę.
—Namiłośćboską,onmadwadzieściapięćlat.
—Nocóż,tojeszczecałkiemmłodywiek.
—Mypobraliśmysięwcześniej.
—No,jużdobrze.Niejestzamłody.Aleuważam,żeAnnaniejestdlaniegoodpowiedniąosobą.
—Obojepodzielamytenpogląd.Niejesttonajszczęśliwszasytuacja,prawda?Onanamsięniepodoba,
aMartynjąkocha.
Rzuciłamiłobuzerskiespojrzenie.
—Przyjmuję,żeonacisięniepodoba.Właściwiejednaknigdyniewyraziłeśswojegozdania...takna
poważnie...
Spojrzałemjejprostowoczy.
—Poprostuniemyślałemchybaoniejzbytdużo,przykromi.
—Azatemlepiejzacznijmyśleć,kochanie.Bozanimsięzorientujesz,zanimwyraziszswojezdanie,ona
zostanietwojąsynową.
Spojrzała na mnie uważnie. Spróbowałem się uśmiechnąć. Pewnie widać jakieś oznaki moich
wewnętrznychzmagań?Jednakmojatwarzniczegoniezdradziła.
38
— Zastanów się nad tym — powiedziała. — Moim zdaniem powinieneś niebawem odbyć z Martynem
męskąrozmowę.Zastanówsię,comupowiesz.
—Dobrze.
—MożemiędzytwoiminaradamiwBrukseli.Czasemłatwiejjestmyślećzdalaodznanegociotoczenia.
Rozmowadobiegłakońca.
—WyjadędoHartleywczwartekwieczorem,jeślicitonieprzeszkadza.Sallymożezłapaćpociągw
piątekwieczorem.
—Dobrze.Jawyjeżdżamzsamegoranawpiątek.
— A zatem zjedzmy kolację. Dość już rozmów o dzieciach oraz ich romansach. Porozmawiajmy o
naszychletnichwakacjach.
15
Desperację, która kazała mi pojechać nocnym pociągiem z Brukseli do Paryża, podsycał przeraźliwy
strach,żemógłbymjejjużnigdyniezobaczyć.Musiałemsięzniąspotkać.Tak,wiedziałem,żejestmito
potrzebnedożycia.
Czy jednak nie zaplanowałem tego? Nakłoniłem Ingrid, by podała mi nazwę hotelu. Czy rzeczywiście
trawiłymniesiłypozostającepozamojąkontrolą?Czymożeraczejprzykładałemrękędonieuniknionej,
długooczekiwanejkatastrofy?Kołapociągustukałyrytmicznie,pochłaniająckolejnemiledzielącemnie
odprzepaściniczymbezlitosnymechanizmprzeznaczenia.
Paryżprzypominałmiwioskęoporanku,któraprzygotowujesiędojakiegośświęta.Każdywiedział,jak
zagraćswojąrolęikiedyzacząć.Usiadłemwkawiarni,gdziezamówiłemkawęirogalik.
A potem — jakbym czytał mapę ukrytą w umyśle — poszedłem ulicami, które doprowadziły mnie w
pobliżeL'Hôtel.Czekałemcierpliwie,sprawdzającgodzinę.Przysiągłemsobie,żeniezatelefonujęprzed
dziewiątą.
Pamiętałem,jakAnnamówiła,żesamawszystkimsięzajmie.
Postanowiłemwięczaryzykować.
39
—MadameBarton,s'ilvousplaît.
—Unmoment.Nequittezpas*.
Recepcjonistkapołączyłamnie.
—Halo.Idźdokońcaulicy.PotemskręćwRueJacquesCallot.
BocznaodRuedeSeine.
—Oui,bien.Merci**.
Odłożyłemsłuchawkę.
Jakie to proste. Drżałem z radości i tęsknoty. W mojej głowie rozbrzmiewały słowa piosenki z
dzieciństwa„Cudownaidzika,dzikatęsknota".
Wyraz mojej twarzy — twarzy maniaka — przestraszył najwyraźniej jakiegoś przechodnia, kiedy
wychodziłem z budki telefonicznej. Spróbowałem się opanować. Przyłożywszy dłoń do brody,
zorientowałem się, że jestem nie umyty i nie ogolony. Cóż takiego było tą cudowną i dziką, dziką
rozkoszą?Czułemwsobiedzikość.
Ach,ijeszczetatęsknota.
Oparłem się o mur i spojrzałem w dół bocznej uliczki, szukając jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym ją
posiąść.Musiałemjąmieć.
Odziewiątejtrzydzieściujrzałemjejgłowę,jakmignęłanamomentwśródspacerującejrodziny.Zeszła
najezdnię,wyprzedziłaichipodbiegładomnie.Pociągnąłemjązasobąwwąskąalejęiprzycisnąłem
do muru. Przylgnąłem do niej całym ciałem: ramiona rozłożyłem w górze, moje nogi, rozstawione
szeroko,przycisnęłyjejuda.Gryzłemiocierałemwargamiicałątwarząjejskórę,powieki.
Lizałemkonturjejwłosów.Mojadłońopadłaześciany,chwyciłajązawłosyiwówczaswyrzuciłemz
siebie:
—Muszęcięmieć.
Uniosłaspódnicę—nicpodniąniemiała—iwnastępnejchwilibyłemjużwniej.
—Wiem,wiem—szeptała.Upłynęłyminutyijużbyłopowszystkim.Oderwałemsięodniej.
*—MadameBarton,s'ilvousplaît(franc.)—ProszęzpaniąBarton.
—Unmoment.Nequittezpas(franc.)—Chwileczkę.Proszęsięnierozłączać.
(Wszystkieprzypisypochodząodtłumacza.)
**—Oui,bien.Merci(franc.)—Dziękuję.
40
Ktoś wyłonił się zza rogu, ale przeszedł na drugą stronę wąskiej alei. Znowu miałem szczęście.
Obejmującsiętak,przypominaliśmyparękochankówsplecionychwmiłosnymuścisku.Tamtegodniaw
Paryżuudałomisię.
Wygładziłapogniecionąspódnicę.Ztorebkiwyjęłamajtkiiwło
żyłaje,uśmiechającsięnieoczekiwaniedziewczęcymuśmiechem.
Spojrzałemnaniąizawołałemprzezłzy:
—Och,Anno,Anno.Poprostumusiałem.Musiałem.
—Wiem—wyszeptała.—Wiem.
Płakałem.Niepamiętam,bymkiedykolwiekpłakałjakodorosły.
Nigdymisiętowcześniejnieprzydarzyło.
—Muszęwracać—powiedziaładomnie.
—Tak,oczywiście.Jakcisięudałowyjść?Copowiedziałaś?
—Jużcikiedyśmówiłam.Martynniezadajepytań.Powiedzia
łammu,żesięchcęprzejść.Sama—dodałazuśmiechem.
—Jakątyposiadaszmoc!
—Chybatak.Jednaktowyobajprzyszliściedomnie.Niejawasszukałam.
—Nie?Aleiniepowstrzymywałaśnas.
—Czybyłabymwstanieciępowstrzymać?
—Nie.
—Muszęiść.
—Mówiłaś,żeonnigdycięniepyta.
—Tak.Zawarliśmyjakbypakt.Rodzajumowy.Staramsięjejdotrzymywać.Dowidzenia.
—Anno.Cobędzieszdzisiajrobiła?Dokądidziesz?
—Czasnamnie.Naprawdęmuszęiść.WracamyzMartynemwponiedziałekwieczorem.Niewolnoci
zostaćwParyżu.Wiem,cozrobisz...będziesznasśledził.Jedźdodomu.Proszę.
—Dobrze.Tylkomipowiedz.
—Dlaczego?
—Pozwolimitomyślećotobieiotym,gdziejesteś.
—Izkimjestem.
—Nie.Nadtymsiędotądniezastanawiałem.Myślotobieprzesłaniamiwszystkieinne.
41
—Wieszco,sądzę,żenigdyniewidziałeśzbytdużo.Nigdy.
Odwróciłasięiodeszła.Niespojrzałazasiebie.Osunąłemsięnachodnikniczympijanywłóczęga.Przy
końcuuliczkidostrzegłem,jakinnyParyż,któryniestraciłjeszczeswejporannejulotności,przepływaz
elegancją.
Zdrowie naszego umysłu zależy od tego, jak ograniczone są nasze horyzonty: od umiejętności selekcji
elementówkoniecznychdoprzetrwaniazpominięciemwielkichprawd.Takwięcjednostkażyjeswoim
codziennymżyciem,niezwracającuwaginafakt,żeniemagwarancjinadzieńnastępny.Przedsamąsobą
ukrywa świadomość tego, że jej życie jest niepowtarzalnym doświadczeniem, które zakończy się w
grobie,żewkażdejsekundzieżyciepozostajetaksamoniepowtarzalne,jakwchwilijegopoczątkuczy
końca. Dzięki tej ślepocie wpasowuje się w koleiny rutyny życia, którymi porusza się bezpiecznie —
tylko nieliczni spośród tych, którzy wybierają inną drogę, przeżywają. I ma to swoje uzasadnienie.
Wszelkieprawadotycząceżyciaispołeczeństwaokazałybysięnieistotne,gdybywszyscykoncentrowali
swojecodziennewysiłkinarzeczywistościwłasnejśmierci.
TakwięcwdecydującymmomenciemegożyciapolemojegowidzeniaobjęłotylkoAnnę.To,co—jej
zdaniem — było dotąd życiem ślepca, domagało się teraz bezlitosnego wymazania z mojego horyzontu
Martyna,IngridiSally.Terazpozostalionizaledwiecieniami.
ŚwiatMartynazostałbrutalniepodeptany.Przypominałonpostaćzobrazu,naktórejnamalowanoinną.
Zawszezachowujęgotowość,trzymajączapakowanątorbępodróżnązkoszuląparąkalesonów,skarpetek
i przyborami do golenia. Ten „awaryjny" zestaw stał się dla mnie nieodzowny ze względu na mój tryb
życia,którywymagałniespodziewanychwyjazdów.Dotejpory—wczasiepodróżyispotkaniazAnną
—zupełnieonim42
nie pamiętałem. Teraz podniosłem torbę z rynsztoka. Poprawiłem swój zewnętrzny wygląd w męskiej
toalecie.
Kiedypatrzyłemwlustro,mojenieogolonepoliczkiipodkrążoneoczywydałymisięznajome.Poznaję
tęosobę—pomyślałem.
Poczułem ogromną radość. W miarę jak goliłem twarz, czułem, że naciągnięta na nią maska staje się
corazmniejnapięta.Wierzyłem,żekiedyścałkowicieopadnie.Alejeszczenieteraz.
ZatelefonowałemdoL'Hôtel.
—MadameBarton,s'ilvousplaît,jepensequec'estchambre...
—Ah,chambredix.MadameBartonn'est-paslà.Elleestpartie.
—Pourlajournée?
—Non,elleaquittél'hôtel*.
Takjaksiędomyślałem.
Musiałaopuścićhotelzarazponaszymspotkaniu.Anna,kobietaczynu!Uśmiechnąłemsię.Poszedłemdo
księgarniizaczekałemdokładniegodzinę.Potemzadzwoniłemdohotelu.
—Oui,L'Hôtelreception...**
—Czymówipanipoangielsku?
—Oczywiście.
—Chciałbymwynająćpokój.Maciewolne?
—Najakdługo?
—Właśniedowiedziałemsię,żemuszęzostaćwParyżu,tylkonajednąnoc.
—Mamypokój.
— Dobrze. Mam miłe wspomnienia związane z waszym hotelem. Czy może jest wolny pokój numer
dziesięć?
—Tak,jestwolny.
—Cudownie.Przyjdępolunchu.
*—MadameBarton,s77vousplaît,jepensequec'estchambre...(franc.)—
ZpaniąBartonproszę,myślę,żejestwpokoju...
A h, chambre dix. Madame Barton n'est-pas la. Elle est partie (franc.) — Ach, pokój numer
dziesięć.Niestety,paniBartonjużtamniema.
—Pourlajournée?(franc.)—Czywyszłanacałydzień?
—Non,elleaquittél'hôtel(franc.)—Nie,opuściłahotel.
**—Oui,L'Hôtelréception...(franc.)—Słucham,recepcjaL'Hôtel....
43
Podałemnazwisko,szczegółypłatnościiodwiesiłemsłuchawkę.
Wola.Wola.Dobrzepamiętałemmottomojegoojca.Przepełnia
ło mnie uczucie triumfu; pomyślałem o nocnej podróży, o spotkaniu z Anną. Podjąłem niebezpieczne
przedsięwzięcie. I wygrałem. Posiadałem wolę. Szczęście. Przypomniałem sobie, czego przede
wszystkimNapoleonwymagałodswoichgenerałów:szczęścia.
Terazjamiałemszczęście.
Naglepoczułemogromnygłód.Ogarniałymniefaległoduizmysłowości.ZamówiłemstolikwLaurent.
Kiedypoprowadzonomniewzacisznykątsalizwidokiemnaogród,zamówiłemlunch.„Millefeuillede
saumon", a do tego „poulet facon maison". I jeszcze butelkę wina meursault. Jadłem ogarnięty
uniesieniem.Winowyglądałoismakowałojakpłynnezłoto.Pasztetwydawałsięeksplodowaćłagodnie
wmoichustach,kiedyłosośwysuwałsięzjegownętrza.
Jakbymjadłpierwszyrazwżyciu.Cieszyłemsię,żejestemsam.
PotrzebowałemczasuipewnegodystansuodAnny,bymóczagubićsięwewspomnieniachporanka.
Miodoweplastrykurczakawbursztynowymsosie,pobielonazieleńlśniącejsałaty,kremowyser,ciemna
czerwień porto: intensywne barwy, subtelne odcienie. Wśliznąłem się miękko w świat zmysłów. Ciało,
które potrafiło wyciągnąć się, by uwięzić, uwolnić, skrępować albo pożreć ofiarę, teraz pochłaniało
potrawywsposób,wjakipowinnybyćspożywane.
Aż mnie skręcało z przyjemności, kiedy wchodziłem do pokoju opuszczonego rankiem z pośpiechem
przezAnnęiMartyna.Wcześniejpoprowadzonomniedziwniekrętymischodami.Mijałemokrąg
łewnękiitajemnezakamarki,któredoprowadziłymniedowspania
łejsypialni.
Naturalnienieistniałyżadnemiłewspomnieniaztegohotelu.
Słyszałem wprawdzie o nim, a mimo to byłem zdumiony, ujrzawszy pokój. Wypełniała go aura
zmysłowości. Anna wybrała pokój dla kochanków. Błękitno-złote brokatowe zasłony, otomanka obita
czerwonymwelwetem,lustrawciemnozłocistychramach,okrągła,pozbawionaokienłazienka.
44
AnnawybrałatenhoteldlasiebieidlaMartyna.Zamknąłemzasobądrzwi,przekręciłemzatrzask.
Poczułemogarniającąmniewściekłośćiżądzę.Położyłemsięnałóżku,naktórymionileżeli.Idealnie
pościelonezaprzeczało,żeleżał
nanimktokolwiekprzedemną.Obsesyjniepowracałemwzrokiemdootomanki.Możetam,pomyślałem.
Możetam.Onanielubiłóżek.
Nie,nie,totyichnielubisz.Nieznaszjej.Onatylkozaspokajałatwojepotrzeby.Głupcze,czytykiedyś
naprawdę z nią rozmawiałeś? Rozebrałem się do naga, rozrzucając części garderoby po krzesłach i
podłodze.Ogarniętywściekłościąpołożyłemsięnaotomancepokrytejwelwetemkoloruwinaipowoli,
metodycznie—zodrobinąprzyjemno
ści—posłałemstruginasienianajejkrwistąipięknąpowierzchnię.
Później,wmiaręjaktendziwnydzieńtriumfuiporażkidobiegał
końca, z wieczornych cieni wyłonił się wspaniały Paryż. Wspaniały i wielki, swoim majestatem
wydawałsiępodkreślaćmojąkruchośćisłabość.
Poruszając się na czworakach, niczym ociężałe zwierzę, przeniosłem się z welwetowego świata i
opadłemnałóżko.Dzieńodpłynął
strumieniemsennychbarw:zielenisukniAnny,błyskuczerwieni,kiedywkładałamajtki,płynnegozłota
wina,skąpanychwsłońcubladychodcienimillefeuillezłososiem,krwistejczerwieniotomankiiponurej
ciemności błękitno-złotych brokatowych zasłon. A wraz z nim odszedł mężczyzna, którym byłem.
Wydawałosię,że—wmiaręjakcorazbardziejpogrążałemsięwkalejdoskopiebarwtamtegodnia
—wymykasięonwparyskąnoc,niczymmrocznycieńalboduch.
Zamknąłemoczy.Powróciłostraszneprzeświadczenie,któreprześladowałomniewdzieciństwie.Kiedy
spadaszweśnie,umierasz.Jeślispadniesznaziemię.
17
TelefonistkazL'Hôtelpotrzebowaładłuższejchwili,zanimpo
łączyłamniezHartley.
45
—Halo,Edwardzie.Jaksięmasz?
—Cudownie,drogichłopcze.CozaprzyjemnośćbyćtutajzIngridiSally.Zarzadkomnieodwiedzają.A
tyniejesteśodnichlepszy.
—Wiem,wiem.Bardzotegożałuję.
— No cóż, jesteś bardzo zajęty. Przyjechał też młody towarzysz Sally, Jonathan. Wiesz, chłopak Nicka
Robinsona.Jedynyfacetzgangulaburzystów,któregojestemwstaniestrawić.
Pomyślałem,żeprzyczynątegojestfakt,iżNickRobinsonjestjedynym„facetem"zgangulaburzystów,
który pobierał nauki w prywatnych szkołach i który posiada nieskazitelne pochodzenie, jakie daje
urodzeniewhrabstwachśrodkowejAnglii.
— Wiesz, znałem matkę Nicka. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego syn Jessie Robinson został
laburzystowskimposłem.Notak.ChceszpewnieporozmawiaćzIngrid?
—Tak.Jeślijestgdzieśwpobliżu.
—Jestwogrodzie.Zaczekajchwilę.
—Halo,kochanie.JaktamwBrukseli?
—Parszywie.MusiałempopędzićdoParyżanaporannespotkanie.Wracamwnocysamolotem.
—NiemaszszansnaspotkaniezMartynemiAnną?
—Nie.—Urwałem.—Myślałem,żeudamisiędonichzadzwonićizaprosićnadobrąwyżerkę,alenie
mamczasu.Niebędęimzawracałgłowy.
— Chyba masz rację — powiedziała Ingrid. — Weekendy w Paryżu przeznaczone są dla zakochanych,
ojcowienatomiastniesąchybanajmilejwidzianymikompanamiprzykolacjidlamłodychkochanków.
—Chybanie.
—Jakaszkoda.WidokzakochanegoMartynasprawiłbymiogromnąprzyjemność.Gdybyniechodziłoo
Annę.Aledośćjużonich.
—Dobrzesiębawisz?Maciedobrąpogodę?
—Wspaniałą.IlekroćwracamdoHartley,wydajemisię,żecoraz46
bardziej kocham to miejsce. Dzisiaj dużo myślałam o mamie. Spacerując z Sally, przypomniałam sobie
spacerywjejtowarzystwie.
Chybanigdyniebyłyśmysobiebardzobliskie.Wczorajjednakbardzomijejbrakowało.Żałowałam,że
niemożeszbyćzemną.
—Tak,jatakżeżałuję.
—Naprawdę?
—Tak,naturalnie.
—Jonathanokazałsięmiłymmłodzieńcem.
—TosamomówiEdward.
—Azatembezpiecznejpodróży,kochanie.Czychcesz,żebymwróciławcześniej?
—Nie,nie.WykorzystajtekilkadniwHartley.Zadzwoniędociebiejutro.
—Dowidzenia,kochanie.
—Dowidzenia.
Pomyślałem,żejesttoobrzydliwieproste.Ryzykowałemmówiąc,żejestemwParyżu.Mogłembeztrudu
ukryć ten fakt. Nowa, dziwna postać, w którą się przeistaczałem, z każdym dniem nabierała coraz
wyraźniejszych kształtów. Ustępliwy kłamca, gwałtowny kochanek, zdrajca — żaden nie pozwalał na
powrót.Mojadrogabyłaprosta.
Wiedziałem, że zmierzam nieustannie ku katastrofie. Byłem jednak pewien, iż potrafię wszystko
zaplanować i zapanować nad każdym krokiem na swojej drodze, odczuwając coraz bardziej działanie
zżerającej mnie powstrzymywanej radości i zimnego kłamstwa. Nie czułem ani odrobiny litości dla
kogokolwiek.Otojądromojejmocy.
Wykąpałem się i przebrałem. Sczyściłem z otomanki krzepnącą już mozaikę z nasienia. Zapłaciwszy
rachunek, udałem się na lotnisko Charlesa de Gaulle'a. Zastanawiałem się, co powiem, jeśli spotkam
AnnęiMartyna?Wiedziałem,żeAnnazachowasięjakwspólniczkawzmowie.Czyudamisięodegrać
idealne przedstawienie? Czy wzgardzi mną, jeśli się nie spiszę? Dowodem mojej miłości jest wieniec
kłamstw,pomyślałem.NoszękoronęzkłamstwodchwilimojegospotkaniazAnną.Leczwjejśrodku,
niczymdiament,spoczywajedynaistotnadlamnieprawda:Anna.
47
Jednakszczęściemnienieopuściło,utorowałomidrogę.OpuszczałemParyżzpewnąulgą,przepełniony
triumfującympoczuciemmoralnejdegradacji.
18
—Pańskisynjestnalinii.
—Połączgo.
—Cześć,tato.Przepraszam,żecizawracamgłowęwbiurze.
—Martyn,jaksięmasz?
—Świetnie.WłaśniewróciliśmyzParyża.
—Miłobyło?
—No,tak.Annanieczułasięnajlepiej,więcwróciliśmywcześniej.
—Doprawdy?
—Nowłaśnie.Jakieśskurczeżołądka,gwałtownebóległowy.
Odwiedziłaswojegodawnegolekarza,apotemwróciliśmy.
—Jaksięczujeteraz?
—Och,jużwszystkodobrze.Miło,żepytasz.Doceniamto,żejesteśtaki...troskliwy...jeślioniąchodzi.
Mamataknaprawdęjejnielubi.
—Ależlubi,napewno.Annajestciekawądziewczyną.
—Iwłaśnietochybasięmamieniepodoba.Ona,zdajesię,chciałaby,żebympoznałinnąwersjęSally.
Wiesz,ócomichodzi,dwadzieściadwalata,bardzoangielskaitakdalej.
—Niewyrażaszsięzbytpochlebnieoswojejsiostrze.
—Och,tato.KochamSally.Wiesz,comiałemnamyśli.
—Tak,tak.Wiem.
— Tato, rozumiem, że jesteś zajęty, ale chciałem ci tylko coś powiedzieć. Otrzymałem ofertę pracy w
„Sunday..."—wymienił
nazwęjednejzeznanychogólnokrajowychgazet.—Będęzastępcąredaktoradziałupolitycznego.
—Jestempodwrażeniem.Gratuluję.
48
—Chciałbymzaprosićwasgdzieśzmamą.Żebytouczcić.
Możewczwartek?
Zawahałemsię.
—Tak,chybatak.Możebędęmusiałzostawićwaswcześniejiwrócićdoparlamentu.
— W porządku. A zatem w czwartek u Luigiego. Zaproszę też Sally i jej nowego faceta. Widzisz,
braterskieuczuciawciążpozostająsilne!
Roześmiałsięiodłożyłsłuchawkę.
—AlistairStrattonnalinii,proszępana.
—Dajmikilkasekund,Jane,dobrze?
Potrzebowałemchwili,żebyochłonąć.Poruszyłamnie,nietylesamarozmowazMartynem,ilejejtreść.
Najwyraźniejnietylkojasięzmieniałem.Martyn,mężczyzna,stawałsięcorazsilniejszy.
—PołączAlistaira—westchnąłem.Potemjużdzieńpochwycił
mnie do swojej klatki telefonicznych rozmów, spotkań, listów do przeczytania, listów do napisania,
decyzjidopodjęcia,obietnicdozłamania.Apodtymwszystkimczaiłosięcorazwyraźniejszepoczucie
zagrożenia,nagły,zżerającymniestrachprzedMartynem.
19
Wchodzącdorestauracji,stanowiliśmyimponującągrupę.
Wcześniej dołączył się do nas Edward. Ubrany w ciemnoniebieski garnitur roztaczał aurę kogoś, kto
zdajesobiesprawęzfaktu,żejegoobecnośćdodajesplendorukażdemuzgromadzeniu.
Strój Ingrid prezentował subtelne odcienie szarości, nie rzucające się w oczy, eleganckie — ona sama,
jakzawsze,pewnabyłaswojegoidealnegowyglądu.
Styl Sally można było określić jako „zdroworozsądkową" skromność. Jej sposób ubierania się zawsze
niweczył wysiłki matki, by dodać elegancji urodzie angielskiej róży. Upodobania córki do domu mody
LauryAshleyskuteczniepodkopywaływszelkiestaraniamatki,49
zachęcające ją do bardziej wyszukanej elegancji. Często bywałem świadkiem ich potyczek. Musiałem
przyznać—zzadowoleniem—
żeSally,jużjakodorosłakobieta,pozostaławiernaswoimodzieżowymupodobaniom.
Jejchłopakbyłeleganckimblondynem.Miałnasobiegarnitur,którytrzymałsiękonwencji,jeśliidzieo
dobórspodniimarynarki,leczzdrugiejstrony,kpiłsobiezniejczarno-szarymizygzakamideseni.
Przyglądałemsiękażdemuznichpowoliiuważnie,byniepatrzećnaAnnęiMartyna.Mogłemstaćtuż
obok Anny, a mimo to nie patrzeć na nią. Udało mi się nawet dostać od niej przelotny pocałunek, nie
widzącjej.
Martyn zajął się rozsadzaniem gości. Usiadłem po prawej ręce Anny. „Żadnych par dzisiaj" —
zażartowałMartyn.SiedzącapomojejprawejstronieSallyznalazłasięobokMartynaorazIngrid,dalej
siedziałchłopakSallyiEdward.RzuciłemAnnieukradkowespojrzenie.Wydawałomisię,żemiałana
sobiecośgranatowego,cosprawiałowrażenie,żejejwłosysąjeszczeciemniejsze.Przypomniałymisię
słowastarejpiosenki:„Ciemnowłosadziewczynaubranananiebiesko".
Poprosiliśmyokartydań.Gościepilnieiwmilczeniustudiowaliceny,zanimpodjęlidecyzje.
—Nocóż,jużpowszystkim—powiedziałEdward.—Martynie,miło,żenaszaprosiłeś.Noijeszcze
razgratulujęnowejpracy.
Wznieśliśmykieliszki,spoglądającnaMartyna.
—Anno,tyteżjesteśdziennikarką.
—Tak.
—CzypoznałaśMartynawpracy?
—Tak.
—Tomiłe—powiedziałEdward,obrzucającjąchłodnymspojrzeniem,któremówiło:„Niestarajsię
byćzbytbystra,młodakobieto".
—Lubiszswojąpracę?
—Tak,lubię.
50
—Dlaczego?
—Odpowiadami—powiedziałaAnna.
—Wjakimsensie?
—Dziadku,tozakrawanainkwizycję.
—Przepraszam.Czyzachowałemsięniegrzecznie?
—Ależnie—odparłMartyn.—Annajestwspaniałądziennikarką.
—Najwyraźniejtyteż—powiedziałEdward.—Czysądzisz,żetwojedziennikarstwomożeokazaćsię
pracąnacałeżycie?
—Tak.Lubięświatgazet.Ekscytująmniespotkania,przyjemnośćczytaniamoichmateriałówwgazecie.
—Nadzieja,żeinniteżjebędączytać—wtrąciłaSally.
—Ludziejeczytają,Sally.Wiem,dokądzmierzam.—Mówiącto,spojrzałnaAnnę.
Musiałemszybkoodwrócićgłowę.Przezmomentdostrzegłemwjegospojrzeniunamiętność.
—Tato,Martynzawszewiedział,żedziennikarstwojesttym,czegoszukał.
—Tak.Aleprzecieżludzieczasemzmieniająpunktwidzenia,itocałkiempóźno.—Edwardspojrzałna
mnie.
— Masz na myśli politykę? — spytał Martyn. — Boże, nie. Nie chcę być politykiem. To nie dla mnie,
dziadku.Politykęzostawiamtobieitacie.
—Och,odpowiadałabyci.Jesteśdobrymmówcą,jesteśteżbardzoprzystojny,bardzobystry.
—Ibardzo,bardzoniechętny—dodałMartynznaciskiem.—
Pragnętakiejwolności,jakiejnieznalazłbymwpolityce,gdziewciążtrzebatrzymaćsięliniipartyjnej.
—Notak—powiedziałEdward.—Acopowieszotrzymaniusięliniifaceta,któryjestwłaścicielem
gazety?
—Rzetelneprzedstawieniewydarzenianiestanowizwykleryzyka.Apozatym,taknaprawdęlicząsię
przedewszystkimartykuływstępne.Onemogąstanowićzagrożeniedlawłaścicielagazety.
—Cootymmyślisz,Anno?—spytałchłopakSally.
51
—Och,jestemtylkoobserwatorem—powiedziałaAnna.—
Przyglądamsięuważnie.Piszęprawdęitylkoto,cozaobserwowa
łam.Sprawiamitoprzyjemność.
— Zdolność obserwacji jest głównym atutem Anny — powiedział Martyn. — Niczego nie przeoczy...
niczego.Nieznamosobybardziejprzenikliwej.
Wyczułem,żeAnnaopuściłagłowę.SpojrzałemnaIngrididostrzegłem,żemrużyoczy,azarazpotempo
jejtwarzyprzebiegł
skurczrezygnacji.Naszespojrzeniaspotkałysię.„Manaszegosyna"
—zdawałysięmówić.Icoświęcej,pomyślałem,coświęcej.
— A teraz kolej na ciebie, młodzieńcze. Co takiego robi syn Nicka Robinsona, pracując dla telewizji?
Jakiejtosprawiewysługujesięobecnageneracjamediów?Mieliśmyjużgazetyiprzyjemnościpłynącez
pozycjiobserwatora.Atelewizja?Cociędoniejprzyciąga?
—Władza,wostateczności,taksądzę.
—Władza!No,torozumiem.Awjakitosposóbzamierzaszjązdobyć,młodyczłowieku?
—Informacja...możezmienićświat.Niesądzę,bypolitycy...toznaczy...—Znalazłsięnazaminowanym
polupotencjalnejzniewagi.—Nocóż,niewydajemisię,bypolitycypotrafilizmienićmentalnośćludzii
świat. Telewizja natomiast jest w stanie tego dokonać i robi to. W przyszłości chciałbym zająć się
programamidokumentalnymi...dotyczącymisprawspołecznych,które...
—Kiedyśbyłatodomenaartystów.Poprzezsztukęzmienialiżycieidusze.
Wszyscyspojrzelinamnie,zwyjątkiemAnny,która—jakwyczuwałem—nieporuszyłagłową.
—Wielkienieba—powiedziałaSally.—Cozapoważnadyskusja.Sztuka,polityka,media.Amiałobyć
przyjęciedlauczczenianowejposadyMartyna.
Edwardroześmiałsię.
—Doskonalesiębawię,mogącpoddaćpróbiewas,młodych.
Chciałbym was wszystkich zaprosić do Hartley na weekend, dwudziestego... na moje urodziny. Tylko
rodzinaiprzyszłarodzina—
EdwarduśmiechnąłsiędoAnnyiJonathana.
52
—Cudownie.Chybamożeszprzyjechać,prawda,kochanie?—
spytałaIngrid.
—Pewnietak.Będęmusiałsprawdzić.
—Aty,Anno?
—Myślę,żetak.Tak,dziękuję.
Sally i Jonathan także przyjęli zaproszenie. Myśl o weekendzie w Hartley spędzonym w towarzystwie
AnnyiMartynaotworzyłaprzedemnąświatpełenstrachu,możliwościiradości.
Dalsza część posiłku upłynęła w miłej atmosferze. Przetrwałem trzy godziny w jej sąsiedztwie,
ograniczającsięzaledwiedoszeptu,któryniezdradziłanimnie,aniAnny.
Możezamoimiplecamistałdiabełiprowadziłmniebezpieczniedozła.
20
—Czułamsiędumnadzisiejszegowieczora.Zadowolona.Czu
łammocmacierzyństwa.„Patrzcienamojedzieło,och,wy,mocarni"—westchnęłaIngrid.
Znajdowaliśmysięwsamochodzie.Wieczórzakończyłsiętak,jakpowinien:Martyn—jakprzystałona
mężczyznę — nalegał, by jemu pozostawić rachunek do zapłacenia, co spotkało się z pełną podziwu
aprobatąjegoojcaidziadka.
—Aty,czyczułeśsięjakgłowarodziny?
—Aha.
—Podobneuczuciedajedużosatysfakcji,prawda?
—Bardzodużo.
—Obojejesteśmyspokojnymiludźmi.Pasujemydosiebie.
Czujęsię dzisiaj bardzoszczęśliwa. Ty sprawiasz,że tak jest. Czymówię ci otym dość często? Może
nie.Mamjednaknadzieję,żesamwiesz.Niedostrzegamwokółnaszbytwieluszczęśliwychmał
żeństw.Dlategojestemogromniewdzięcznazamojemałżeństwo...
izaciebie.
Uśmiechnąłemsię.
53
—Tyija.Tojużkawałczasu—powiedziałem.
— Tak. Dwoje cudownych dzieci, niosące zadowolenie małżeństwo. Wydaje mi się to nieomal zbyt
piękne, by było prawdziwe. Ale taka jest prawda. Podstawowa prawda. Lubię uczucie, którego dzisiaj
doświadczyłam, jego istotę. Wydawało mi się, że wystarczy wyciągnąć rękę i dotknąć go. Szczęście.
Właściwyrodzajszczęścia.
—Czyistniejejegowłaściwyrodzaj?
—Tak.Myślę,żetak.Zawszetakmisięwydawało.Zawszewiedziałam,czegochcę.Mąż,dzieci,spokój
i postęp. Wiesz, jestem bardzo dumna z twojej kariery. Bardzo dumna. Sama nie jestem tak ambitna...
zawsze miałam pieniądze, ale chyba czegoś dokonałam, prawda? Sprawy dotyczące twojego okręgu
wyborczego, działalność charytatywna, uroczyste kolacje. — Roześmiała się. — Czy dobrze spełniam
swojąrolę,swojąpublicznąrolę?
—Idealnie.Zawszetakbyło.
— A zatem wracamy do punktu wyjścia. Znaleźliśmy się w bardzo dobrym miejscu na drodze naszego
życia. Czuję, że przyszłość, twoja, nasza przyszłość, może być bardzo interesująca. W Hartley tato
mówił, jak dobre masz notowania. Twierdzi, że zdobyłeś sobie opinię „człowieka przyszłości". Jesteś
chodzącą doskonałością sama to wiem. Wspaniały przed kamerami telewizji. Skromny, bardzo
inteligentny, masz piękną żonę - zachichotała — i dwoje absolutnie czarujących dzieci. Doskonałe.
Wszystkojestdoskonałe.WszystkozwyjątkiemAnny.Bardzo,bardzodziwnadziewczyna,niesądzisz?
—NatwarzyIngridpojawiłsięnaglewyrazczujności.
—Dlaczego?
— Lubię spokojnych ludzi. Nie cierpię superprzyjaznych, otwartych osób... jak ta Rebecca, z którą
Martyn spotykał się przez jakiś czas. Jednak spokój Anny jest bardziej tajemniczy. Z niej nieomal
emanujezło.Awłaściwie,comyoniejwiemy?PoznałaMartynawpracy.Jestbogataimatrzydzieści
trzylata.Tośmieszne.
Naprzykład,corobiła,zanimgospotkała?
—Niewiem.—Zerknąłemuważniewlustro.Niemogłemdaćsięzłapać.Żadnychbłędówwrodzaju:
„Skądwiedziałaś?"wtympotencjalnymprzesłuchaniu.
54
—Awidzisz!Nicniewiemy.Tadziewczynamożezostaćtwojąsynową,amyniconiejniewiemy.
Oddychałemgłęboko.Powoli,powtarzałemsobiewduchu,powoli.
— Ingrid. Martyn miał dotąd tyle dziewcząt. Anna jest jeszcze jedną z nich. Może traktuje ją trochę
poważniej,ależebyzarazmałżeństwo?Nie,niesądzę.
—Nocóż.Obawiamsię,żeniemaszracji.Organizująckolacjęwrestauracji,wspomniałcośoswoim
funduszupowierniczym.
Kiedy się ożeni, będzie mógł nim dysponować. Nie zapominaj, że awans do ogólnokrajowej gazety
pozwolił mu uwierzyć w siebie. Nie widzisz, że chłopak zaczyna poważnie myśleć o przyszłości? Bóg
jeden wie, że nie sposób powstrzymać zakochanych przed zdobyciem tego, czego pragną. Jeśli Anna
będzie go chciała, z pewnością zostanie jego żoną. Naturalnie, on jej pragnie. Myślę, że jako rodzice
powinniśmy przynajmniej spróbować lepiej ją poznać, dowiedzieć się czegoś więcej o jej przeszłości.
CzypytałeśotoMartyna?Japróbowałam.Trudnezadanie.Twierdzi,żeonwiewszystko,copowinien
wiedzieć.Udałomisięjednakwydobyćodniegotrochęinformacjinatematjejrodziców.Mówi,żesą
bardzoszacownymiludźmi.Jejojciecbyłdyplomatą.Rodzicerozwiedlisię,amatkaponowniewyszła
zamąż.Zdajesię,żezaamerykańskiegopisarza.
Ojciectakżeponowniezałożyłrodzinę.
—Tochybaniebrzmizbytokropnie?
—Nie,aletoniewszystko,jestempewna.Naprzykład,czyAnnabyławcześniejmężatką?
—Dziwne.Niepomyślałemotym.
—Nocóż,jakdotądwogólechybaoniejniemyślałeś,prawda?
—Maszrację,chybanie.—Oddychałempowoli,zrozmysłem.
—Ach,cimężczyźni!Pomyśltylko.Onamatrzydzieścitrzylata.
To wydaje się całkiem możliwe. A nawet dziwne, jeśli dotąd nie była mężatką. Może ma dzieci. W
dzisiejszychczasachnigdynicniewiadomo.PomyśloBeatrice.JejdziecizostałyzojcemweWłoszech.
—Jestemprzekonany,żeonaniemażadnychdzieci.—Terazodezwałsięwemnielekarz.
55
—Co?Niconiejniewiesz,awyrażaszprzekonanie,żeniemadzieci.
—Och,taknaprawdętoniczegoniewiemnapewno,totylkomojeprzypuszczenie.Jedźmyjużdodomu.
Wypijmykieliszekprzedsnem.
Objęłamnie,kiedyznaleźliśmysięwnaszympokoju.
—Przepraszam.Niepowinnambyłapozwolić,żebyAnnazepsułatencudownywieczór.Czymówiłam
ci,jakiedzisiajzrobiłeśwrażenie?
—Pocałowałamnie.—Kochamcię—powiedziałaszeptem.—Kochanie,chodźmydołóżka.Widzęto
wtwoichoczach,lubiętospojrzenie.
Tak więc położyliśmy się. Mężczyzna, którego oczy potrafiły oszukać kobietę będącą jego żoną od
prawietrzydziestulat,iżona,któraponiemaltrzydziestulatachmałżeństwadałasiętakoszukać.
Nasze wyćwiczone ruchy niosły z sobą przyjemność, jaką niosą słowa piosenki z dawnych lat. Kiedy
jednak przeszył mnie ten ostateczny dreszcz, będący wszystkim i niczym, wiedziałem, że stanowi on
ostateczną porażkę Ingrid w bitwie, w której nawet nie wiedziała, że bierze udział. Dla Anny, która
wcaleniewalczyła,oznaczałonzwycięstwo.
„Niemogęiwięcejjużtegoniezrobię".Pomyślałemtak,kiedyIngridzasypiaławmoichramionach.
21
—Cześć,tato.—WsłuchawcerozległsięgłosMartyna.
—Martyn.Dziękujęzawczorajszywieczórijeszczerazgratuluję.
—Och,dziękuję.Małosięwczorajodzywałeś.Jesteśzapracowany?Wiem,żeprzewodniczyszjednejz
tychkomisji.Pewniezbliżaciesiędokońca.
—Skądwiesz?
—Niemogęujawnićźródła.—Roześmiałsię.
— Zdaje się, że teraz jeszcze bardziej muszę się mieć na baczności. Pełna dyskrecja. Eliminuję nawet
tajemniczeuśmiechy.
56
— Oczywiście. Przede wszystkim dziennikarz, a potem dopiero syn! — Znowu się roześmiał. — Ach,
wygadałbymwszystkietwojetajemnice,gdybymtylkomiałszansęnajakąśsensację.
—Aha!Będępamiętał!—Poddałemsięnastrojowirozmowy.
—Tato,chodzimiomójfunduszpowierniczy.
—Tak.
—CzymogęporozmawiaćonimzCharlesemLongdanem?
IzDavidem,boonjestdrugimpowiernikiem,prawda?—Wymienił
nazwiskokuzynaIngrid.
—Zgadzasię.Dlaczegochceszznimirozmawiać?
Długacisza.
—Ja...Och,samniewiem.Rozumiesz,różneplany.Myślę,żeczas,bymzrewidowałswojefinanse.Co
myślisz?Chybasłuszniepostępuję?
—Nocóż.Wiesz,żeotrzymaszfunduszdopiero,kiedysięożenisz?—Mówiłempowoli,zewzrokiem
utkwionymgdzieśzaoknem.
—Tak,wiemotym.Alechciałbymznimiporozmawiać.Zale
żałomitylko,żebyściezEdwardemwiedzieliotym.Niemiałemzamiarudziałaćzawaszymiplecami.
—Nie,oczywiście,żeniemamnicprzeciwkotemu.
Naszarozmowadobiegłakońca.AnisłowaoAnnie.Martynbędziepodejmowałwłasnedecyzje.Nikogo
niebędziesięradził.
Takpowinnobyć.Jegoplanybyłybardzoprzejrzyste.MiałzamiarpoprosićAnnęorękę.Naturalnieona
odmówi.Acopotem?Jakabędziejegoreakcja?
AcozAnnąizemną?Nigdynierozmawialiśmyoprzyszłości.
Nierozmawialiśmynawetoteraźniejszości.
22
—Anno.
—Wejdź.
—Czytrudnobyłocisięwyrwać?
—Nie.Chceszdrinka?
57
—Poproszęokieliszekczerwonegowina.
Byliśmy w domu Anny. Usiadła naprzeciw mnie. Ruchem powolnym, rozmyślnym odstawiła swój
kieliszeknastolik.
— Widzę, że masz zamiar rozmawiać o rzeczach, o których chyba nie chcę rozmawiać. Może więc
wypijmywinoirozstańmysię.
—Nie.—Tonmojegogłosuprzekonałjąpewnie,żepowinnamniewysłuchać,gdyżodpowiedziała:
—Wporządku.
—Muszęmiećpewność,żenazawszepozostanieszwmoimżyciu.Muszęwiedzieć.
—Dlaczego?
—Ponieważmuszęmiećpewność,żebędęmógłpatrzećnaciebie,słuchaćciebie,oddychaćtobą,byćw
tobie.Muszętowiedzieć.Niemogępowrócićdostanu...nieomalśmierci.Niemogę.
Tak,przedtembyłemprawietrupem.Wmoimżyciuniemożebyćżadnego„poAnnie".
—Mówisztak,gdyżniepotrafiszsobietegowyobrazić.Aletojestmożliwe.Poprostużyciepo...
— Nie chcę tego. Nie, to się nie stanie. — Wstałem z krzesła i stanąłem przed nią. Może w moim
spojrzeniudostrzegłacośgroźnego.Zapadłapełnanapięciacisza.Odsunąłemsię.
—Sądzę,żeMartynpoprosicięorękę.
—Takmyślisz?
—Będzietobardzosmutnedlaniego,aleprzyniesierozwiązanietejokropnejsytuacji.
—CobędziesmutnedlaMartyna?
Marmurowy chłód; ogarnął mnie chłód głębokiego szoku. Wydawało się, że słowa zamierają w
powietrzu.Dochodziłydomniejakbyweśnie.
—LubięMartyna.Jesteśmyszczęśliwizesobą.Mogęzbudowaćznimprawdziweżycie.Mogęprzyjąć
jegooświadczyny.Martynjestzbytinteligentny,byzabrnąćażtakdaleko,niemającchoćbycieniaszansy
namojązgodę.
Istniejąsłowa,októrychnigdynamsięnieśniło,żezostanąprzeznaswypowiedziane.
58
—RozważaszpoślubienieMartyna?
—Tak,rozważam.
—Wyszłabyśzamojegosyna?
Istniejąodpowiedzi,októrychnigdynamsięnieśniło,żejeusłyszymy.
— Być może. Ostrzegałam cię na samym początku naszej znajomości. Mówiłam, żebyś miał się na
baczności.
—Ludziezeskaząsąniebezpieczni.Wiedzą,żepotrafiąprzetrwać.
—Tak.Pamiętasz.Zawszemożeszdostaćodemnieto,czegochcesz.Pragnętego,czegoitypragniesz.
Możemytokontynuowaćdokońcanaszegożycia—razem.Dasiętakułożyćżycie.Pomyśl,jakbyłobyto
łatwe, gdybym wyszła za Martyna. Moglibyśmy się ciągle spotykać. Owijałabym się wokół ciebie jak
bluszczwokół
drzewa.Rozpoznałamswegowładcę.Poddałamsię,gdytylkocięujrzałam.
Wydawałosię,żewyśpiewujeswojesłowa,poruszającsiępopokoju.
—AlechcęteżMartyna.Chcędzielićznimżycie.Onstanowimójnormalnyświat.Będziemyjakinne
młodepary.Takjestdobrze,takjestnormalnie.
Słowo„normalnie"wymówiła,jakbyudzielałabłogosławieństwa.
—Tegowłaśniepragnę.ChcępoślubićMartyna.Chcębyćszczęśliwa.Tyjednakniczemnieniestracisz.
Wręczprzeciwnie,będzieszmiałzemniecorazwięcej.Posłuchaj.Niechcęwychodzićzaciebie.Och,
wiem, że nawet o tym nie pomyślałeś. Ale będziesz myślał, będziesz. Przyjdzie chwila, kiedy myśl o
Ingridstaniesiędlaciebiebardzobolesna.Zacznieszplanować.Wysłuchajmnie.Martynnigdy,nigdyci
nie wybaczy. Utracisz go na zawsze. Dla Sally także byłby to okropny cios. Stałabym się centrum
strasznego skandalu. A ty, ty byłbyś skończony. I za jaką cenę? Za cenę naszego wspólnego domowego
życia.Tobyłbynonsens.Niedotegozostaliśmystworzeni.Nie.Zostaliśmystworzenidotego,comamy
teraz:donieustannegozaspokajaniapotrzebybyciazesobą.
59
—Anno,możetyjesteśszalona.Możedlategotakmówisz.Och,Boże...
—Jestemcałkiemnormalna.
—Kiedytowszystkoobmyśliłaś?
— Nie „obmyśliłam" tego, jak się niewybrednie wyraziłeś. Rzeczy po prostu wydarzyły się. Poznałam
Martyna, zaczęliśmy się spotykać. Nasza znajomość przerodziła się w coś więcej, niż się
spodziewaliśmy. A potem ty wyłoniłeś się niespodziewanie zza zakrętu drogi swojego życia i ujrzałeś
mnie. Nie miałam wpływu na żadne z tych wydarzeń. Nie wiedziałam, że spotkam Martyna. Nie
wiedziałam też, że spotkam ciebie. Zawsze jednak rozpoznaję siły, które mają kształtować moje życie.
Pozwalam im działać. Czasem przewalają się przez moje życie jak huragan. Kiedy indziej wstrząsają
tylko gruntem pod moimi stopami, tak że staję później na innej ziemi, i wtedy coś lub ktoś zostaje
pochłonięty. Umacniam swoją pozycję w czasie trzęsienia ziemi. Kładę się i pozwalam, by huragan
przeleciałnademną.Nigdyniewalczę.Potemrozglądamsięimówię:„Ach,przynajmniejtyledlamnie
zostało. Kochana osoba także przetrwała". Na kamiennej tablicy mojego serca ze spokojem wypisuję
imiętego,któryodszedłnazawsze,cosprawiamiwielebólu.
Późniejidędalej.Terazty,Martyn,atakżeIngridiSallyznaleźliściesięwokucyklonu,któregojanie
rozpętałam.Czymożnawięcmówićomojejmocy,omojejodpowiedzialności?
—Alemówiłaśoswoimpoddaniusię,owładcy!
— Moje poddanie się czyni z ciebie władcę. Musisz to zaakceptować. Będziesz zgubiony, jeśli
spróbujeszwalczyćalboprzestawiaćpionkinaszachownicy,czyteżspróbujeszwypracowaćscenariusz
bardziejodpowiednidlaciebie.Aterazklęknijprzedemną,abędętwojąniewolnicą.
Iuczyniłemtak,wpokoju,wktórympołożyłemsięzniąporazpierwszy.Czytoważne,wjakisposób
próbowałemjąposiąść?
Którędy?Językiem,rękączypenisem?Czyonależała,czystała?
Czyjejplecyzwróconebyłydomnie,czydościany?Czyjejdłoniebyływolne,czyskrępowane?Czy
widziałamojątwarz,czynie?
60
Opowieścioekstazietoniekończącesięopowieścioniepowodzeniu.Gdyżzawszeprzychodzimoment
rozłąki.Apotemznowurozpoczynasiępodróżkunajistotniejszej,ulotnejchwilizjednoczenia.
Później wyszedłem — bezsilny władca. Anna leżała na stole w dziwnie poskręcanej pozie, milcząca,
lśniącaodpotu,nieruchoma.
Niemampoczuciamiejsca.TylkorazwparyskimL'Hotelkształtyibarwy,któreczyniąpokójmiłymdla
oka,dotarłydomojejświadomości.
Jednak tamtego popołudnia, gdy zamknąłem za sobą drzwi, pokój, który opuściłem, wydawał się
samoistniemalowaćwmoimumyśle.Natlejasnobeżowychścianujrzałemwirciemnejzieleni.
Welwet delikatnie dotykał szyb okien wychodzących na ogródek otoczony murkiem. Ciemniejsze beże
orazjaśniejszebrązyodbijałysięwdrewnianejpodłodzewmiejscachniezasłoniętychmeblami.
Krzesłaisofypokrytebyłystarymbrokatem,któryprzywodził
minamyślwszystkieodcieniejesieni,leczniemiałżadnegozdecydowanegokoloru.Krzesłaztwardymi
oparciami — przewrócone na podłogę w czasie naszych zmagań, by dotrzeć do rzeźbionej zimnej
ciemności stołu, na którym leżała — wyściełane były welwetem w tym samym odcieniu zieleni, co
zasłony.Ześcianzłowrogimspojrzeniem—trudnosądzić,bybyłoonozamiaremmalarza—
spoglądały na siebie i na nas ogromne, kanciaste twarze pogrążone częściowo w cieniu — twarz
mężczyzny, kobiety i dziecka. Po obu stronach kamiennego, pozbawionego ozdób kominka stały
biblioteczki, zawierające jedynie pierwsze wydania niektórych dzieł albo wydania w twardych
obwolutach.
Pomyślałem,żemogępatrzećnatenpokójwnieskończoność.
Zawszebędęgowidział.Ażdośmierci.
Gdybyściewidzielimnietamtegowieczoranaekranachtelewizorów,jakwystępującwimieniumojego
ministra, odpowiadałem na pytania z rutynową błyskotliwością i urokiem, nie zgadlibyście, że oczyma
wyobraźnispoglądałemnaobraztamtegopokoju.Jakbyskrywałtajemnicęmojegożycia.
61
23
„MójPanie,
czasami potrzebujemy mapy przeszłości. Pomaga nam ona zrozumieć teraźniejszość i zaplanować
przyszłość.
Wychodząc,objąłeśspojrzeniemmnieicałypokój,jakbyśpatrzyłnawszystkoporazostatni.Kiedysię
wykąpałam i doprowadziłam pokój do porządku, postanowiłam, że zostanę w domu, aby napisać i
wyjaśnić,dlaczegojestempewna,żepostępujęwłaściwie.
Chciałabymodsłonićswojątajemnicę.
Niewielebędęmówiłaosobie,gdyżnikogotonieobchodzi.
MojaprzeszłośćmożeposiadaćjakieśznaczeniejedyniedlaciebieidlaMartyna.
Wybacz,alemuszęwspomniećjegoimię.Terazjestemjużpewna,żegopoślubię.
Bardziejtobieniżjemunależysiętowyjaśnienie.Martyn,jakjużcimówiłam,jestbardzopewny,jeśli
chodziojegouczuciawobecmnie.Akceptujefakt—niewiedząc,naturalnie,dlaczego—żeczęśćmnie
na zawsze pozostanie dla niego nie znana. W przeciwieństwie do ciebie potrafi on znosić moje
zniknięcia,rozłąki,okresyciszy.Takmałoonimwiesz.Uwierzmi,onjestczłowiekiemgodnymuwagi.
Obajpotrafilibyściezrozumiećmojąhistorię,lecztylkotymusiszjąpoznać.
Jako dziecko bardzo dużo podróżowałam. Ciągłe rozpoczynanie nauki w nowych szkołach, z nowymi
przyjaciółmiiobcymijęzykamibardzozbliżadosiebieczłonkówrodziny.Stajesięonajedynąstałą.
Stanowiliśmy zżytą rodzinę. W tamtym początkowym okresie matka z pewnością kochała mojego ojca.
Aston i ja byliśmy dla siebie wszystkim. Nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Dzieliliśmy się
problemami.Stworzyliśmyniepokonanyduet,gotowystawićczołokażdejprzeciwnościlosu.
Nie wyobrażasz sobie, czym jest taka bliskość. Kiedy pojawia się tak wcześnie, zawsze postrzegasz
światprzezpryzmatbliźniaczych62
dusz. Jako małe dzieci dzieliliśmy sypialnię. Zasypialiśmy kołysani oddechem drugiego, słysząc echo
jegoostatnichsłów.Budzącsięrankiem,spoglądaliśmynasiebieinanowydzień.Niemiałoznaczenia,
gdzieprzebywaliśmy,wEgipcie,ArgentynieczywreszciewEuropie.Astonijastanowiliśmydlasiebie
całyświat.
Astonbyłodemnieinteligentniejszywsensieakademickim.
Och,jaświetniedawałamsobieradę,leczonpozostawałniedościgniony.
Mójojciec—należymutozapisaćnaplus—oparłsiępokusiewysłanianasdoszkoływwiekusiedmiu
lat.Późniejpostanowił,żeobojepowinniśmyuczyćsięwszkolezinternatemwAnglii.
JaznalazłamsięwidealnejszkolewSussex.PoczątkowobardzomibrakowałoAstona.Przystosowałam
sięjednakdonowejsytuacji.
Wyglądało na to, że Aston się zmieniał. Zawsze był cichym chłopcem, lecz teraz jeszcze bardziej
pogrążyłsięwswojejnauce.
Sprawiałwrażenie,żeniemażadnychprzyjaciół.Pisałdomniebardzosmutnelisty.
Powiedziałamojcu,żeniepokojęsięoAstona.Nauczycielewrozmowiezojcemupatrywaliprzyczyny
problemuwtrudno
ściachprzystosowawczychAstona.
Naszepierwszewakacje—niespotkaliśmysięwczasieprzerwymiędzysemestralnej—rozpoczęłysię
dośćdziwnie.PodbiegłamdoAstonazwyciągniętymiramionami,gotowaprzytulićgocałymciałem.On
jednakpołożyłdłonienamojejtwarzyiodepchnąłmniemówiąc:
—Zbytmocnotęskniłemzatobą.Niechcępatrzećnaciebie.
Niechcęciędotykać.Zadużojaknapoczątek.Jutropopatrzęnaciebie.—Potychsłowachposzedłdo
swojegopokoju.
Ojciecprzebywałwtedywpodróży.KiedyAstonniezszedłnakolację,matkastwierdziła,żejestpewnie
zbytpodniecony.Poszłamnagórę,leczdrzwidojegopokojubyłyzamknięte.Późniejsłysza
łam,jakwoładomatki,kiedypukaładoniego:
— Nic mi nie jest. Naprawdę nic mi nie jest. Chciałem się tylko wcześniej położyć. Rano wszystko
będziedobrze.
63
Irzeczywiścieranowydawałosię,żewszystkojestwporządku.
Rozmawialiśmy,bawiliśmysięiśmialiśmy,jakzadawnychczasów.
Późniejwmoimpokojuopowiedziałmioswojejstraszliwejobawie,żejestemjedynąosobą,którąon
będzie potrafił kiedykolwiek pokochać. Moc jego wyznania zaszokowała mnie, a nawet trochę
przestraszyła.
Wakacje się skończyły i wróciliśmy do swoich szkół. Pisałam do niego, ale on początkowo nie
odpowiadał.Ażwreszcieotrzymałamodniegowiadomość:„Lżejmibędzie,jeśliprzestanieszpisaćdo
mnie".
Nikomuotymniemówiłam.Nobocomogłabympowiedzieć?
Żemójbrattęsknizamnązbytmocno?Jatakżezanimtęskniłam,choćnieażtakbardzo.Widzisz,byłato
kwestiaintensywności.Ktopotrafiosądzićpodobnesprawy?Zpewnościąniemłodadziewczyna.
Nie przestawałam pisać do niego. Nie odpowiadał. Na Wielkanoc oddał mi moje listy nie otwarte i
powiedział:
—Proszę,jestmiłatwiej,naprawdęłatwiej,kiedyniepiszesz.
Tęsknięzatobącorazbardziej.Niewiem,jaktomożliwe,żewiodęosobneżycie.Alemuszę.Przecież
nie ma nadziei na inne życie, prawda? Zmieniasz się. Chłopcy w szkole wciąż rozmawiają o
dziewczynach—dziewczynachtakichjakty.Pewnegodniajedenznichzabierzemiciebie.Zabierze.
— Ależ Astonie. Pewnego dnia ty będziesz miał dziewczynę, a ja chłopaka. Dorośniemy i założymy
rodziny.Będziemymielidzieci.
Spojrzałnamniezdumiony.
—Tyniemaszpojęcia,oczymjamówię,prawda?Pragnębyćztobąprzezcałyczas.Potrafięprzetrwać
zdalaodciebietylkodlatego,żeniedopuszczamdomegoumysłujakichkolwiekmyśliotobie.Pracuję
jakszalony.Słyszałaś,jakojciecopowiadałomoichwynikachwszkole.Właściwiejestemnajlepszywe
wszystkim.
Zawszebędęnajlepszywewszystkim.
Przez cały następny semestr nie pisałam do niego. Mama próbowała organizować przyjęcia dla
nastolatków.Zapraszaładzieciprzyjaciół.JednakAstonijanaprawdędobrzeczuliśmysiętylkowe64
własnym towarzystwie. Zupełnie olśnił mnie swoją znajomością herosów i greckich bogów. Jego zaś
zdumiałamojaumiejętnośćgrynafortepianie.
Kiedy we wrześniu rozpoczął się nowy semestr, zaczęłam do niego pisać. Odpowiedział natychmiast:
„Myślę, że nie ma na świecie niczego tak przerażającego, jak miłość. Musisz zamilknąć. Inaczej nie
wytrzymamtutaj.Aston".
Nienapisałamwięcej.Rozmawiajączmamąprzeztelefon,spytałamjąoAstona,onazaśodpowiedziała:
—Wszystkobędziedobrze.Topoprostukłopotywiekudojrzewania,kochanie.Jateżjeprzeżywałam.
Tamtego roku w porze Bożego Narodzenia moje ciało przybrało kształty, które do dzisiaj pozostały
nieomalniezmienione.Czułamzachodzącezmiany;odlatastałamsięcięższa,silniejsza.Rozwija
łamsięowieleszybciejniżAston.Onbyłtylkoodemniewyższy.
Mimotojegotwarz,choćszczuplejszaterazibardziejkanciasta,wydawałasięzasadniczotakasama.
Gdytylkomnieujrzał,powiedział:
—Och,Anno,Anno,jaktysięzmieniłaś!
Wjegooczachzabłysłyłzy.Zbliżałsiędomniepowoli,niezdarnie,jakbyzłożonycierpieniem.
Zaczęłam się czuć nieswojo w jego towarzystwie. Nie byłam pewna, jak powinniśmy się zachowywać
wobecsiebie.
Pierwszytydzieńwdomuupłynąłpodznakiemukradkowychspojrzeń,nerwowychuśmiechówirozmów,
któreurywałysię,prowadzącdonikąd.Matkaupierałasię,byzorganizowaćbożonarodzenioweprzyjęcie
dla„młodych".Astongwałtowniesięsprzeciwiał.
—Cozabzdura,teprzyjęciaztańcami.Niemożnanikomunarzucaćprzyjaźni.Zostawnaswspokoju.
Mamajednakpozostawałanieugięta.
— Oboje żyjecie jak odludki. To nie jest zdrowe. Potrzeba wam przyjaciół. Przeżywacie wspaniały
okres w swoim życiu. Anna wciąż odrzuca zaproszenia na przyjęcia. To absurdalne. A co do ciebie,
Astonie,okazujeszwszystkimdookołatakichłód,żejużnikt65
cię nie zaprasza. Najwyższy czas, by z tym skończyć. Organizuję bożonarodzeniowe przyjęcie i basta.
Rozesłanozaproszeniadowszystkichdzieciwodpowiednimwiekuwkręguznajomych.
Niebyłtozbytpokaźnytłum,alewystarczający.
Astonzachowywałsięniemożliwie.Niechciałsięubraćstosowniedookazji,apotemledwietolerował
gości.
Ja, pamiętam, włożyłam cudowną różową sukienkę. Ku memu zdumieniu spodobały mi się tańce,
pochlebstwa,ukradkowespojrzenia,anawetprzelotnedotknięciacośmielszychchłopców.
Astonwciążwychodziłdoswojegopokoju.Znikałipojawiałsięznieobecnymwyrazemtwarzy.
Poskończonymprzyjęciuprzyszedłdomojegopokoju.Płakał.
—Wiem,żenicjużniebędzietaksamo.Tysięzmieniasz,Anno.Przeżyliśmynaszeostatnielato.Chyba
misięświatniepodobajużtakbardzo.
Przyszedłdomniedołóżkaipołożyliśmysięoboksiebie—
zupełnie niewinnie. Młodzi chłopcy jednak nie potrafią długo pozostawać w czystości, leżąc obok
kobiecegociała.Nagledoznałerekcji.Takidrobnyruch,przelotnapieszczotaijegonasieniewytrysnęło
namójbrzuch.Płakał.Jegołzypłynęłypomoichpiersiach.
Poczułamsię,jakbymotrzymałajakieśdziwnebłogosławieństwo.
Nasienieiłzy.Nazawszepozostanądlamniesymbolaminocy.
Następnego dnia nie zbliżaliśmy się do siebie. Wydawało się, że tak będzie lepiej. Tamtego wieczora
miałamrandkę.Jedenzzaproszonychdonaschłopcówzaprosiłmnienaprzyjęcieztańcami.
Powodowana próżnością a także nabytą pewnością siebie, ubrałam się starannie, włożyłam białą
sukienkę z dużym dekoltem. Aston otworzył przede mną drzwi, zginając się w ironicznym ukłonie
pogardyigniewu.
Po przyjęciu siedzieliśmy w samochodzie tamtego chłopaka przed naszym domem. Pocałował mnie
nieoczekiwanie,apotempróbowałniezdarniedotknąćmoichpiersi.Nieokazałamwiększegoniepokoju.
W rzeczywistości odczuwałam pewną przyjemność. Kiedy odwróciłam się, by wysiąść z samochodu,
ujrzałamAstona.
Obserwowałnaszoknapokojunapiętrze.Dodziśpamiętamwyraz66
jegotwarzy,wciążjednaknieznajdujęodpowiednichsłów,bygoopisać.Byćmożetylkoartystapotrafi
uchwycićpewneszczegółyludzkiejfizjonomii.
Poszedłzamnądomojejsypialni.
—Następnymrazemposuniesięjeszczedalej—powiedział.
—Apotemjeszczedalej.Ażwreszciektórejśnocybędzieciępieprzył.Tak,toodpowiednieokreślenie
tego,cocięczeka.
— Och, kochany Astonie, proszę, proszę, przestań. — Teraz ja płakałam. "Będzie cię pieprzył" — tak
okropniezabrzmiaływmoichuszachjegosłowa.Wymawiającje,Astonwydałmisięniemalbrzydki.
Wyszedłzmojegopokoju.Zamknęłamdrzwinaklucz.Niewiem,dlaczegotakpostąpiłam,aleuczyniłam
to rozmyślnie. Niedługo potem usłyszałam, jak naciska klamkę. Mówił szeptem, a jego zduszony głos
brzmiałtak,jakbymówiłprzezłzy.
—Anno,Anno.Przepraszam,Anno.Zamknęłaśsięprzedemną.
Niezniosętego.Będziejeszczegorzej.Wiem,żetakbędzie.Musibyćgorzej.Mójlosjestprzesądzony.
Niemajużdlamnienadziei.
Nieotworzyłamdrzwi.Leżałam,starającsięuspokoić,zrozumieć,cosiędzieje.Wreszciezasnęłam.
Obudziłmniestraszliwyodgłos.Niebyłtowłaściwiekrzyk.
Bardziej pełne desperacji wołanie o pomoc, zduszone najpierw i znowu wyraźne. Zwierzęcy odgłos.
Wyskoczyłamzłóżkaipopędziłamdodrzwi.Naszepokojeznajdowałysięnaprzeciwkosiebie;jakwe
śnieujrzałamojca,próbującegoodciągnąćmatkęodłazienkiAstona.Takwielkibyłciężar,zktórymsię
zmagał,usiłującdotrzećdodrzwisypialni,żewydawałosię,iżposuwasięcalpocalu.
—Niewchodźtam,Anno!Nieidźdalej!
Minęłam go i wbiegłam do łazienki. Aston leżał w wypełnionej po brzegi wodą wannie. Nadgarstki i
szyję miał przecięte; zabarwiona krwią woda zmoczyła mi stopy. Przypominał blade, lalkowate
stworzenie,któreniezmarło,leczktórejednocześnienigdynieżyło.
Przysunęłam do wanny łazienkowy taboret i usiadłam na nim, tuląc głowę Astona. Ojciec wrócił z
lekarzem.
Spojrzałnanasiwyszeptał:
67
—Niemożliwe.Niemożliwe,byprawdąbyłoto,cowidzę.
Niemożliwe.Możliwe.
LekarzzdjąłmojedłoniezgłowyAstona.
—No,Anno,chodźzemną.Pójdziemynadół.No,dobradziewczynka.Zostańzmatką.Mojażonajuż
jedzietutaj.PrzyjedzieteżkapitanDarcyiasystenttwojegoojca.Damcicośnauspokojenie.
Wydało mi się, że niebawem przybyła cała armia ludzi. Kompetentni, milczący, pakowali torby i
poruszali się bezszelestnie po domu wśród nocy. Jakby opanowali technikę obchodzenia się z czymś
okropnym.Polegałaonanazaprzeczeniu,dyscyplinieimilczeniu.
Przewiezionomnierazemzmatkądodomumojegomłodegoprzyjaciela.Pamiętam,jakstałwdrzwiach,
zszokowanyiprzestraszony.Dziewczyna,podktórejsukniątakniedawnoszukałtajemniczegoskarbujej
piersi,stałaterazprzednimdrżąca,okrytastarymprochowcemnarzuconymnapoplamionąkrwiąnocną
koszulę.
Chwilępóźniejmilczącaarmiaponowniepodjęładziałanieipoprowadziłanasdośrodka.
—Peter,zaprowadźAnnędopokojuHenrietty.
KtośpodałPeterowitorbę.Matkaznowuwpadławhisterię,skupiającnasobieuwagępozostałych.
PeterzaprowadziłmnienagórędopokojuHenrietty.Byłtoróżowypokójpełenróżowychfalbanek;na
łóżku siedziały starannie ułożone lalki, ubrane na różowo. W kącie stała ogromna różowa żyrafa.
Ujrzałam własną postać w długim lustrze. Podeszłam do drzwi i przekręciłam klucz w zamku. Teraz
widziałam swoją postać, jak prowadzi chłopaka za rękę. Wreszcie stanęłam naprzeciw niego i
usłyszałamwłasnyszept:„Pieprzmnie".
Wtedymiałzaledwieosiemnaścielat,leczzrobiłto,ocogoprosiłam,zdelikatnościąimiłością,najaką
potrafiłsięzdobyć.
—Wykąpięsięteraz.Zaczekasznazewnątrz?—Posłuchał
mnie.Kąpałamsię,wchodząckilkakrotniepodstrumieńwody,przepełnionapełnątriumfupewnością,że
będężyła.
WróżowiutkimpokojuHenriettywłożyłamdżinsyikoszulę,którąmiktośzapakował,poczymzeszłam
nadółwnoweżycie.
68
Co można powiedzieć o pogrzebach? Wszystkie są takie same, a jednocześnie każdy jest trochę inny.
Stanowiąoneostatecznąrozłąkę,ostateczneodejście.Noboktoznaschciałbypołączyćsięzciałemw
trumniezłożonejwziemi,ogniuczywodzie.Kochamyzwykleżyciebardziejniżnajświętsząmiłość.Ztej
wiedzybierzeswójpocząteknaszeokrucieństwoinaszeprzetrwanie.
Astonkochałmniebardziejniżsamożycie.Itogozniszczyło.
A potem były kolejne wydarzenia. O niektórych już ci opowiadałam. Moi rodzice rozwiedli się.
Pojechałamdocollege'uwAmeryce.AżwreszcieprzybyłamdoAngliiizostałamdziennikarką.
Jeśliwszystkotoprzedstawiłamcibeznamiętnymtonem,todlatego,żenigdyniedasięwyrazićprawdy
życia. Posyłam ci dziennikarskie sprawozdanie. Kilka zdjęć mogłoby stanowić odpowiednie
uzupełnienie.
Potrzebowałam zaledwie jednej nocy, by opowiedzieć ci swoją historię, lecz na przeżycie jej
potrzebowałamtrzydziestutrzechlat.
Matowiejepodwarstwącodzienności;matowiejąiodchodząinni.
Całe życie Astona opisane zaledwie na kilku stronach! Ile stron poświęcisz w swoim życiu dla mnie?
Dziennikarzpotrafizmieścićcałąopowieśćoludzkimżyciuwjednymlubdwóchartykułach.
Nawet biograf po latach badań może je rozszerzyć zaledwie do rozmiarów książki, którą da się
przeczytaćwciągutygodnialubdwu.
Iotocałamojahistoria,kilkastron.Mapapodróżydociebie.Niechcęsiętłumaczyćprzedtobą.Tonie
jestkonieczne.Odkrywamjąprzedtobą,jakpokazujesięukochanejosobiefotografięzesłowami:
„Tak wtedy wyglądałem", uśmiechając się nad utraconym dzieciństwem. Moja „fotografia" wywołuje
raczejłzy,anieuśmiechy.Takczyinaczej,dzieciństwojestutracone.
Świtajuż.Jestemzmęczona.Literywyglądajązimnoiciemnonabiałejstronie...
Anna"
Listzostałdostarczonydomojegobiuranastępnegoranka.Sekretarkazerkałananiegoukradkiem,widząc
adnotację:„Poufne.Dorąkwłasnych".
69
Anna miała rację. To była mapa. Tylko tyle. Podarunek, którego będę strzegł. Znałem ją od pierwszej
chwili,gdytylkojąujrzałem.
Udałemsięnakrótkispacer,dotykającwkieszenilistuiprzypominającsobiejegotreść.Przychodziłymi
do głowy podłe myśli, że może opowiedziała mi swoją okropną historię po to tylko, by podsunąć
usprawiedliwieniedlasugerowanychplanówpoślubieniaMartynaijednoczesnegożyciazemną.
Wspominała o przygotowaniach. Dlaczego sam nie miałbym zająć się własnymi przygotowaniami?
MógłbymrozwieśćsięzIngrid.PoślubićAnnę.Martynjestmłody.Poradzisobie.AIngrid?
Naszemałżeństwonigdyniebyłonamiętnymzwiązkiem,aonazawszemiaładużosił.Miałarozległąsieć
swoich przyjaciół. Przetrwa. Sally też przetrzyma. W gruncie rzeczy to, co rozważałem, było dość
pospolitymokrucieństwem.JedynymniecodziennymaspektemcałejsprawybyłzwiązekMartynazAnną.
Mojakarierabezwątpieniauległabyzniszczeniu.Aleniechtam.Niebyłemdotegostopniaambitny,by
cenićjątakbardzo,skoromusiałemwybieraćmiędzyżyciempublicznymażyciemzAnną
TylkożeAnnapowiedziałaprzecież,żeniewyjdziezamnie.
Ach,wyjdzie,wyjdzie,powtarzałemsobie.Wmoimumyślepojawiałysiękolejnescenyprzedstawiające
nasjakomężaiżonę—
wspólne śniadania, kolacje z przyjaciółmi, wspólne wakacje. Zrobiło mi się niedobrze. Wszystkie te
obrazyjawiłysięjakoohydnieniewłaściwe.Tosięnieuda.Byliśmyprzeznaczenidoczegoinnego.
Dopotrzebzaspokajanychwdzieńlubwnocy—nagłetęsknoty—
dziwny język ciała. Wewnętrzny głos krzyczał: „Anna nie wyjdzie za ciebie". I miała rację. Jej
przygotowania były czyste. Nikt nie ucierpi. Zewnętrznie wszystko zostanie tak, jak było. Ingrid i ja,
Sally,MartyniAnna—każdeznaskroczącedalejwybranąścieżką.
Wkońcudotądżyłemżyciem,którenigdyniebyłoprawdziwe.
Teraz mogłem dalej odgrywać swoje przedstawienie, skoro już posiadłem prawdziwe życie. To, które
podarowałamiAnna.
70
24
—OjczymAnnyprzyjechałnatrzydnidomiastanajakieśspotkaniepisarzy.Martynwspomniałcoś,że
moglibyśmyzaprosićgonakolację.Muszępowiedzieć,żespodobałmisięjegopomysł.
Umówiliśmysięnaczwartek.Sprawdziłamwtwoimbiurze.Powiedzieli,żenicniemasz.
—Dobrze.
—Czytałeśktórąśzjegoksiążek?
—Tak.Dwienawet.
—Och,tenmójmążintelektualista.
— A jakże! — Mieszkałem w kraju, w którym przeczytanie dwóch książek któregokolwiek spośród
znanychwspółczesnychpisarzyamerykańskichkwalifikowałomniedokategoriiintelektualistów.
—Ijakionjestjakopisarz?Jestbardzoznany.
— Pisze o alienacji. O alienacji klasy średniej zamieszkującej miasta. Ameryka dwudziestego wieku,
pozbawionakorzeni,pozbawionawartości,którezginęłypodciężaremchciwościistrachu.
—Boże!Toniebrzmizbytzachęcająco.
— Prawdę mówiąc, przedstawiłem ci dość uproszczone streszczenie. Jest doskonałym pisarzem.
Świetniekreślipostaciekobiece.
Podobasięnawetfeministkom.
—KiedyożeniłsięzmatkąAnny?—spytałaIngrid.
—Niemampojęcia.
—Ilemalat?
—Musibyćposześćdziesiątce.Dałbymmujakieśsześćdziesiątpięćlat.
—Nocóż,możespotkanieznimpozwolimiinaczejspojrzećnaAnnę.Niemogęsiędoczekaćczwartku.
Spróbujęprzeczytaćktórąśzjegoksiążek.Maszjakąśusiebie?
—Pewnietak.Pójdęposzukać.—Znalazłembezkłopotu.
— Proszę — powiedziałem do Ingrid, która poszła za mną do gabinetu. — Chłopiec chwały i Czas
wymiany.
71
—Którajestłatwiejsza?Nie...którajestkrótsza?
—SpróbujChłopcachwały...
—Pewnienieskończęjejdoczwartku,alechybaudamisięuchwycićogólnyklimat?
— Na pewno. Pisze bardzo specyficznym stylem, który jest obecny we wszystkich jego powieściach.
Muszęjużiść.Śliczniewyglądaszwtejbeżowejsukience.Trèschic.
—Merci,chéri—aurevoir.
Teraz,kiedymojeprawdziwe"ja"żyło,chodziłoioddychałojakostworzenienależącedoAnny—och,
jakże szczęśliwe stworzenie — bywały chwile, gdy z wielką przyjemnością odgrywałem swoją rolę
męża Ingrid. Nie czułem żadnej winy. Wszystko będzie dobrze między mną i Ingrid. Tamtego ranka
ogarnęłomnieniezwyklesilnezłudzenie,żeonawieirozumie.Uśmiechnęłasiędomnietakpogodnie,
kiedywychodziłem,żepoczułemogromnąulgęiradość.
25
WilburHunterprezentowałsięznakomicieimiałtegoświadomość.Patrzyłem,jakprzyglądasięIngridz
powagą,aleidużymzainteresowaniem.
—Wiecie,niewidziałemAnnyprzezdługiczas—powiedział,przyjmującwhisky.—Nigdyniebyłem
zapraszanyprzezjejprzyjaciół.Takwięcuważam,żejesttobardzowyjątkowaokazja.
—KiedyporazostamibyłeśwLondynie?
—Och,pięć,możesześćlattemu.
—Zmieniłsię?
— Nie pozwalam na to. W mym sercu zastygł obraz Londynu, miejsca, w którym dwanaście lat temu
spotkałemmatkęAnny.Odtamtejchwiliniechcędostrzegaćjakichkolwiekzmianwmieście,jakiwniej
samej.
—Jakietoszarmanckie—powiedziałaIngrid.
—Iraczejniepodobnedomnie.Wgłębisercajestemromantykiem.Aty,jesteśromantykiem?
72
Pytanieskierowanebyłonajwyraźniejdomnie.Dostrzegłemdziwnybłyskwjegospojrzeniu.
—Och,tak—powiedziałaIngrid.—Myślę,żejestromantykiem,choćbardzowyrafinowanym.
—Annaniejestromantyczna,prawda,Anno?
—Nie.
—Czyjużtoodkryłeś,Martynie?Amożesięniezgadzasz?
— Tak jak zauważyłeś wcześniej, romantyk nie chce dostrzegać jakichkolwiek zmian w drogich mu
ludziachaniwmiejscach,któreprzywołująmiłosnewspomnienia.Takwięcsłoworomantykmogłobyw
rzeczywistościznaczyć"kłamca".Zgodziszsię?
—AAnna—powiedziałWilbur—jestbardzoprawdomównądziewczyną.
—Tak—przyznałMartyn.—Jestprawdomówna.Tajejcechaowielebardziejmniewzruszaipociąga.
— Rzeczywiście — dodała Ingrid, czując, że rozmowa przybiera ton, do jakiego nie była
przyzwyczajona.
—To,copowiem,zabrzmibanalnie—odezwałsięWilbur—
ale uważam, że istnieje wiele rodzajów prawdy. Rodzajów prawdy absolutnie nadających się do
zaakceptowania,gdyżprzeważnieniktnieznacałejprawdy.Czyniejesttak?
— To zabrzmiało nieco cynicznie. — Próbowałem ożywić trochę atmosferę. — Romantyzm, podobnie
jakidealizm,możestaćsięostatnimschronieniemdlacynika.
Martynsięroześmiał.Wilburzwróciłsiędoniego.
—Martyn,tysięjeszczenieujawniłeś.Czyjesteścynikiemwmasceromantyka,obłudnikiemukrytymza
maskąprawdy?
—JajestemnapodobieństwoAnny.Jestemprawdomówny.
Chociażakceptujęuinnychichwłasnewersjerzeczywistości.My
ślę,żenatympolegapierwszaipodstawowawolność:możliwośćtworzeniawłasnejrzeczywistościna
podstawiewszelkichdostępnychprawd.
—Widzę,żetyiAnnapasujeciedosiebie.Annawspominałami,żeinteresujeciępisaniepowieści.
—Tak.Chociażwiększośćdziennikarzymówitosamo.
73
—Aleciebietonaprawdęinteresuje—stwierdziłaAnna.
Martynwydawałsięzmieszany.
—Martynie,nigdymiotymniemówiłeś—powiedziałemniecorozdrażniony.Zawstydzony,natychmiast
spróbowałemzmienićton.—Toznaczy,chciałempowiedzieć,żejestemtegobardzociekaw.
—Nocóż,tato,tojestwłaśniemojeukryteżycie.—Roześmiał
się.
—Samniemamdzieci—powiedziałWilbur.—Możedlategotakdokładnieanalizujęichzachowanie
wswojejtwórczości.Ajakajesttwojaobsesja?Pisarzzawszemajakąśobsesję.
—Mojąobsesjąjesttemat,októrymwłaśnierozmawialiśmy.
Prawda. Interesuje mnie pytanie, czy istnieje prawda jako absolut. Czy kłamca potrafi wiernie
przedstawić czyjąś rzeczywistość? Dlatego właśnie tak bardzo lubię dziennikarstwo. Jest doskonałym
ćwiczeniemprzedkolejnymetapem,jakimmożebyćpisarstwo.
Martynmówiłdalej,leczjegosłowaniedocierałyjużdomnie.
Ogarniętypodziwemizazdrościązdałemsobiesprawę,żemójsyn
—pogrążonywewłasnymświeciepięknaorazinteligencji—stał
sięmoimnajgroźniejszymrywalem.
—Niechciałabymwamprzerywać,alekolacjaczeka.Chodźmy
—powiedziałaIngrid.
OtrzymaławłaśnieoczekiwanysygnałodAlice,„naszegoskarbu",jakjąnazywała.
—Wiecie,naprawdęcieszęsiębardzozespotkaniazwami.
MamaAnnytakżesięuradowałaztegozaproszenia.—Wilburuśmiechnąłsiędowszystkichiusiadł.
—Anno,kiedyostatniowidziałaśmatkę?—IngridspojrzałanaAnnę.
—Prawiedwalatatemu.
—Długiokres—powiedziałacichoIngrid.
—Rodzinysąróżne.—Martynpośpieszyłjejzpomocą.
—Myślę,żerelacjemiędzymatkąicórkąsąszczególnietrudne
—powiedziałWilbur.
74
—PiszeszotymzogromnymwyczuciemwChłopcuchwały.
—Ingridrzuciłamitriumfującespojrzenie.
—Dziękuję,Ingrid.
—Annaczęściejwidujesięzojcem,którymieszkawAnglii.
IngridznowuspojrzałanaAnnę.
— Tak, rzeczywiście ojca widuję częściej. Po prostu jest mi łatwiej. Z matką widywałam się bardziej
regularnie,kiedychodziłamdocollege'uwAmeryce.Wilburjestdlamniezawszebardzomiły.
—Ktoniebyłby?—MartynutkwiłwAnniespojrzeniepełnemiłości.Nagleuniósłjejdłońipocałował
ją.
Głoswmojejgłowiewydawałkomendy.Nieruszajsię,nieruszajsię.Nicniemów.Nicnierób.Jeśli
terazniepotrafiszsobieporadzić,toczykiedykolwiekdaszsobieradę?Bólminie.Jeszczechwila.To
nic.Tylkotakieprzekomarzaniesięprzedkolacją.
Miałem ochotę krzyczeć: „Nie dotykaj jej! Nie dotykaj jej! Nie dotykaj ręki mojej niewolnicy!
Niewolnico!Przyjdźdomnienatychmiast!Tutaj!Przedwszystkimi!Pozwólmicięwielbić!Niewolnico!
Pozwólmiklęknąćprzedtobą!"
„Patrzcie na niego. Patrzcie — ciągnął znienawidzony głos w mojej głowie — pomyśleć tylko o
wszystkich tych jego kobietach w przeszłości. To nie jest zakochany młodzieniec i obca kobieta o
magnetycznychwłaściwościach.Onjestdlaniejdobrympartnerem:byłbydobrympartneremdlakażdej.
Jest też twoim partnerem, ty arogancki głupcze, jest twoim partnerem przy tym stole. Jest twoim
partnerem w łóżku. Zrozum to wreszcie. W łóżku, w łóżku z Anną. Kiedy i jak często? Pomyśl o tym.
Przyjrzyjimsię.Niepotrafisztegozaakceptować.Niepotrafiszsobieztymporadzić.
Z niczym nie potrafiłeś sobie w życiu poradzić. Skąd, do diabła, przyszło ci do głowy, że uda ci się
pozostaćnormalnymwtakiejsytuacji?JaalboMartyn.Muszę,muszęjąmieć.Niepotrafięoddychać.Nie
potrafięoddychać."
—Kochanie!Cosięstało?Twojaręka!Zgniotłeśkieliszek!
Martyn,biegnijdokuchni,przynieśczystąszmatkęiapteczkę.
Spojrzałemnazakrwawionądłońinaokruchyszkła,opadającenastół.
75
—Och,tonicpoważnego,naprawdę.Widzisz,Wilbur,otobrutalnośćangielskiejrodzinnejkolacji.
Wilburroześmiałsię.Byłemmuzatoogromniewdzięczny.
Bardzoprzytomnie,możerozmyślnie,skradłtejchwilijejdramatyzm.
Ingridosiągnęłaszczytyswoichmożliwości.Chłodna,czuwającanadwszystkim,zwprawąbandażowała
skaleczonykciukipalec.
Alice uprzątnęła okruchy szkła. Nagle na stole pojawiła się biała serwetka, która przykryła czerwoną
plamę.Jakprześcieradło,którymprzykrywająciałozmarłego.
—Mówciedalej.Głupiojcieczostałuratowany.Jużwszystkodobrze.Wracajmydorzeczywistości.A
przynajmniejdojejwersjiwpojęciuMartyna.
Niktjednaksięnieodezwał;możebyłatociszapoburzywpotłuczonymkieliszkualboefektmoichsłów.
ZerknąłemnaIngrid—
która uśmiechnęła się do mnie słabo — potem na Annę, ta wydawała się smutna, i na Wilbura, który z
kolei sprawiał wrażenie zażenowanego. Wreszcie odwróciłem się do Martyna — odpowiedział
spojrzeniempełnymtroskiiuprzejmości.Czułem,żejakaśsiłakażemiwykrzyczeć:„Martyn,mójsynu,
mój synu!" Naturalnie nikt nie usłyszał mojego krzyku, gdyż żaden dźwięk nie wydobył się z mojego
gardła.Wreszcieporazkolejnypanidomurozpoczęłaakcjęratunkową.
Podziwiałem w duchu Ingrid. Dobra robota, Ingrid. Co za finezja działania. Tak, finezja przede
wszystkim.Czyjestempijany?Oczywiście,żenie.Wylanewinotonietosamo,cowinowypite.
Opuściliśmyjadalnięizajęliśmyróżnemiejscewsalonie.Stara
łemsięznaleźćmiejscemożliwienajdalejodwszystkich.WilburusiadłwpobliżuMartyna.Anna,która
porazkolejnynieodsłoniłasięaniodrobinęwobecinnych,siedziałamilczącaobokIngridnasofie.
Wtakbliskimsąsiedztwiewidaćbyło,żestanowiąswojeprzeciwieństwa.Ingrid—blondwłosylśniące
iufryzowane—miałanasobieciemnoczerwonąjedwabnąbluzkęorazszarąwelwetowąspód-76
nicę.Anna—kosmykiczarnychwłosówstarannieułożonenaczole
—ubranabyławczarnąwełnianąsukienkę.
— Musicie mi wybaczyć... Ingrid... wszyscy... Mamy wieczorne posiedzenie w parlamencie. Muszę
jechać,jużprawiejedenasta.
—Możeszprowadzić?Atwojaręka?
—Och,togłupstwo.
—Namnieteżjużczas.—Wilburwstał.
—Kochanie,możeszpodwieźćWilbura,prawda?
—Nie,nie.Niemamowy—przerwałjejWilbur.
—Podwieziemyciępóźniej,zostańjeszczenakawie,Wilbur—
powiedziałMartyn.
Stałemchwilęniezdecydowany.
—Jedźzemną,Wilbur.ZatrzymałeśsięwWestbury,dobrzepamiętam?Topodrodze.
—Tak.
Wsiedliśmydosamochodu.Ruszyłem.
— Wiesz, nigdy dotąd tak nie postępowała — powiedział Wilbur. — Może wreszcie jest szczęśliwa.
Och, zdarzało się, że poznawaliśmy jej mężczyzn, ale nigdy ich rodziny. Naturalnie matka Petera i
Elizabethpozostająwbliskichkontaktach.
—Petera?
—Ach,tobył,zdajesię,bardzowczesnyromans.
PrzypomniałmisięchłopakzróżowejsypialniwnocśmierciAstona.
— Rozstawali się i wracali do siebie. Trwało to przez lata, lecz Anna nie mogła się zdecydować. On
chciałsiężenić,onanie.
W końcu rozstali się. Niedługo potem ożenił się — niefortunnie, o ile mi wiadomo. Czy wyciągam z
naszejkolacjisłusznewnioski,żeAnnaiMartynmyśląosobiepoważnie?
—Chybatak.
Zapadłaniezręcznacisza.PotemznowuodezwałsięWilbur.
—Maszproblem,przyjacielu.
—Jaki?Oczymmówisz?
—Mężczyźni,którzyzgniatająwdłonikieliszki,pożerając77
wzrokiemmłodekobiety,odnoszągłębszeranyniżtylkoskaleczonepalce.Nicniemów,przyjacielu,nic
niemów.
Granit, światła i poczucie przygniatającej obecności ludzi przemknęły w jednej chwili. Za późno na
milczenie.Zapóźno.
—Annasprawiłaludziomwielebólu.Wmojejopiniinieonaponosiwinę.Stanowijednakkatalizator
nieszczęść.MożeMartynjestinny.Wydajesię,żepozwalajejbyćsobą.Tozasadniczasprawa,jeślisię
jest z Anną. Spróbuj ją zatrzymać, a zacznie walczyć. Nie możesz jej złamać. Ona już jest złamana.
Widzisz, Anna musi być wolna. Ale dzięki temu zawsze wróci do domu. Oczywiście podobnych rad
powinienemudzielaćpanumłodemu,aniejegoojcu.AleMartynchybaichniepotrzebuje.Takwięcty,
przyjacielu,powinieneśmniewysłuchać.Choćnajwyraźniejzapóźnojużnajedynąradę,któramogłaby
cięuratować.TrzymajsięzdalekaodAnny.
—Tochybatwójhotel.—Zatrzymałemsamochód.
— Dziękuję. Będę milczał jak grób. Noszę w sobie więcej tajemnic, niż możesz to sobie wyobrazić.
Jestem prawie pewien, że jeszcze się spotkamy. Nie poznasz po mnie, że kiedykolwiek odbyliśmy tę
rozmowę.Dobranocipowodzenia.
Odszedł.
Przezmomentwidziałemswojątwarzwewstecznymlusterku.
Pomyślałem nagle o swoim dawnym, ostrożnym życiu. Czy teraz płaciłem cenę dobroci? Dobrze
przeżytegożycia?Dobrocipozbawionejuczuć?Miłościpozbawionejnamiętności?Dzieci,zaktóryminie
tęskniłem?Kariery,którejtakbardzoniepragnąłem?Cenąbył
grzech.Grzech.Czychoćrazwżyciuzdobyłemsięnaodwagę,bypopełnićgrzech?
Twarzwlustrzeniczegominiepowiedziała.Twarz,którawcześniejpowiedziaławszystkoWilburowi.
Głosowanie dobiegło końca i wyszedłem z parlamentu o drugiej trzydzieści. Pojechałem tak, by
przejechaćobokdomuAnny.NiezauważyłemsamochoduMartyna.
Musiałemznowuznaleźćsięwtympokoju.Musiałemponownieożywićjegoobraz.Musiałemzobaczyć
jejręceinogiwpozycji,78
wjakiejjezapamiętałem.Muszęzobaczyćjejciałonastole.Jeszczerazmusiałemznaleźćsięwtamtym
świecie.Natychmiast.
Ciemność ulicy, rozjaśniana tylko wysepkami świateł latarń, oraz senna, tajemnicza atmosfera małego
domu jeszcze podsyciły moje pragnienie. Podsyciły je strachem. Strachem, że może jej tam nie być.
Strachem,żejesttamzMartynem.Strachdeformował
pragnienie.Ztrudnościąoddychałem,kiedynacisnąłemdzwonek.
Światła,odgłosykrokówiotostanęłaprzedemną.Wszedłemdoholu,ocierającsięonią.
Spojrzałemdogóry.
—NiematamMartyna?
—Nie.
—Zaryzykowałem.Niewidziałemsamochodu.—Miałanasobieciemnyjedwabnyszlafrok.Wyglądał
na męski. Idąc za nią do pokoju, aż zadrżałem, ujrzawszy oczyma wyobraźni sylwetkę młodzieńca o
ciemnychkręconychwłosachisilnychbarach.ByłtoobrazdorastającegoMartyna,któregozobaczyłem
wholuubranegowciemnywzorzystyszlafrok,powróciwszypóźnododomuwielelattemu.
Odwróciła się i obraz młodzieńca zniknął, kiedy jej szlafrok rozchylił się na piersiach. Poprowadziła
mnie do stołu. Czarna, jedwabna tkanina, jedwabny pasek i teatr ruchów, które przy różnych okazjach
pozbawiały niewolnicę wzroku albo mowy. Sam nie widziany, mogłem ją wielbić. Nie dając jej
możliwościwyrażeniasłowemprzyzwolenia,mogłemzaspokajaćodwiecznepotrzebyerotycznejobsesji.
Kiedy było już po wszystkim, przykryłem jej nogi, które wcześniej tak starannie ułożyłem; podobnie
wieki temu malarze przykrywali nagość postaci w Kaplicy Sykstyńskiej. Przykryta jedwabiem,
ukrywającaswojąmoc,patrzyławmilczeniu,jakchodzępopokoju.
Zżerałymnieokropnemyśliiobawy.
—KimjestPeter?
—Opowiadałamcijużonim.
—Tak.Aleprzedstawmibardziejwspółczesnąwersję,Anno.
79
—Poco?
— Ponieważ prawda dotycząca Petera, chłopca, który kochał się z tobą w noc śmierci Astona, oraz
prawdadotyczącaPetera,kogoś,zkimżyłaśikogonieomalpoślubiłaś,todwieróżneprawdy.
—Alecałkowicienieistotnedlahistorii,którąciopowiedzia
łam.
—Historii?
—Tej,którąciopowiedziałam.
—Azatemdlaciebietowszystkojesttylkohistorią?
— A czym jeszcze może być? Nie znałeś mnie wtedy, tak jak nie znałeś Astona czy Petera. W takiej
sytuacji życie innych ludzi stanowi tylko jakąś historię. Obrazy, które ci przedstawiłam, są niczym
ilustracje. Gdybym jutro zniknęła z twojego życia, byłyby wszystkim, co by ci pozostało. Obrazy z
historii,gestyzastygłewramach.
—WtakimrazienamalujminowyobrazPetera.
—Onkuleje.Bardzomocno.Zpowoduwypadkunanartach,jakimiałkilkamiesięcytemu.
—Skądwiesz?
—Ponieważwidziałamsięznimjakiśczastemu.
—Myślałem,żejestżonaty.
—Jest.
—Czyspotkałaśsięznimsamnasam?
—Tak.
—Gdzie?
—WParyżu.
Wyszedłem z pokoju. Znalazłem toaletę. Zrobiło mi się niedobrze. Obmyłem twarz i owinąwszy się
ręcznikiem,wróciłempowolidoAnny.
Zeszłajużzestołuiteraz,palącpapierosa,siedziałanakrześleprzyoknie.Ciemnazieleńwelwetowych
zasłonzlewałasięzoliwkowymjedwabnymszlafrokiem,wktórysięterazubrała.Faleczarnychwłosów
tworzyły z jej twarzy nieomal idealną renesansową kameę. Obraz psuł tylko nie pasujący do całości
papieros.
—OpowiedzmioParyżu.
80
— Opuściliśmy z Martynem L'Hôtel. Odwiedziłam Petera po lunchu. Martyn poszedł na zakupy.
Spotkaliśmysiępóźniej.
Tak więc, kiedy ja leżałem zamroczony w L'Hôtel, próbując wyczuć jej obecność w pokoju, z którego
uciekła,onabyłazPeterem.
—Gdziesięznimspotkałaś?
—Wjegomieszkaniu.
—Ajegożona?
—ByławNowymJorku.Oniwrzeczywistościżyjąwseparacji.
—Skądwiedziałaś,żeonajestwNowymJorku?
—Zadzwoniłamdoniego.
—ZanimpojechaliściedoParyża?
—Tak.
— A zatem Martyn pojechał z tobą do Paryża przeświadczony, że spędzi weekend ze swoją kochanką.
Czymamrację?
—Tak.
— A ja pojechałem do Paryża, gdyż nie mogłem przeżyć ani dnia, nie widząc ciebie. Ty zaś, Anno,
pojechałaśdoParyża,żebyspotkaćsięzPeterem.
— Nie. To niezupełnie tak. Chciałam pojechać do Paryża z Martynem. Ty pojechałeś za mną.
Potrzebowałeśmnie.Przyszłamdociebie.
—APeter?
—Peterjesttamzawsze,pozostajewtle.
—Czającysięwkąciecień.
—Jeślitakchcesztonazwać.
—Dlaczegopotrzebacałegodochodzenia,byśodsłoniłachoćrąbekprawdy?
— Ponieważ widzę, że ludzie zadają pytania, kiedy są gotowi na przyjęcie odpowiedzi. Wcześniej
zwyklezgadująalbowyczuwająprawdę.Niewiedząjednaknapewno.Pytają,kiedychcąsięupewnić.I
jedno,idrugiejestniebezpieczne.
—Niebezpieczne.Dlaczego?
— Ponieważ nienawidzę, kiedy zadaje mi się pytania. Z drugiej strony staram się nie kłamać. Dzisiaj
przyszedłeśdomnie,ajabyłam81
tutaj,zawsze—takczyinaczej—będęczekała.Czycośjeszczemaznaczenie?Cobyśzyskał,gdybym
nawet odpowiedziała na wszystkie twoje pytania? Mamy naszą historię. Zostawmy ją. Niech wszyscy
innipozostanąwmoimtylkożyciu.Takjakjapostępujęwobecciebie.NigdyniepytamcięoIngrid.Ani
oinnekobiety.Czybyłyinne?
Zaprzeczyłem.
—Obojewiemy,żetocośniezwykłego.Wiedzieliśmytoodpierwszejchwili.Nigdyjużniepowtórzy
siętownaszymżyciu.
Dlategoniechtakzostanie.
—NiemogęznieśćwidokuciebieiMartyna.Poprostuniemogę.Toniemożliwe.Potrafiępowstrzymać
myśli,kiedyniejeste
ścierazem.Leczdzisiejszegowieczoru...patrzącnawas,poczułemnaglewzbierającąwemnieagresję.
Czułem,żemógłbymmuzrobićkrzywdę.
—Zamiasttegojednakzgniotłeśkieliszek.Niemartwsię,niepopełniszżadnegoaktuprzemocy.Będziesz
panowałnadsobąfizycznie.
—Skądwiesz?
—Zewzględunanas.Będączemną,dochodziszdokresumożliwości.Niedasięjużpójśćdalej.Staraj
sięunikaćMartyna.
Trzymajsięzdaleka.Znajdźjakieśwymówki.
Padłemprzedniąnakolana.
— Anno, zostaw Martyna. Skończ z tym. Ja zostawię Ingrid. Za jakiś czas moglibyśmy być razem
publicznie,adotegoczasuspotykalibyśmysiępotajemnie.
Podskoczyłaiodsunęłasięodemnie.
—Nie,nigdy.Nigdytegoniezrobię.
—Dlaczego?NaBoga,dlaczegonie?
— Ponieważ nie chcę od ciebie więcej, niż teraz dostaję. A ty zniszczyłbyś nawet to, co mamy teraz,
gdybyśmybylirazem.
—Myliszsię.
—Nie.Czytamtowtwojejtwarzy:tywiesz,żemamrację.
Nękałybycięobawyiwątpliwości.Czasemniebezpowodu.Naprzykładzawszebędęspotykałasięz
Peterem.Możebędęteżchciała82
widywaćMartyna.Niezmieniętrybużycia.Muszędotrzymaćpewnychobietnic.Spłacićdługi.Niktmnie
odtegonieodwiedzie.
—Dałbymciwolność.Tak.Nauczyłbymsiętego.
— Nie. Znalazłbyś się w gorszym piekle, niż potrafisz sobie wyobrazić. Agonia, ból z powodu Ingrid,
Martyna,własnejwiny.
Izaco?Zanicponadto,cojużposiadaszalboczegopotrzebujesz.
Zczasemgotówbyłbyśzniszczyćnawetito.
—CzyMartynpoprosiłcięorękę?
—Nie,jeszczenie.
—Sądziszjednak,żezrobito?
—Tak.
—Dlaczegowyjdzieszzaniego?
—PonieważMartynniezadajepytań.Pozwalamiżyćwłasnymżyciem.
—Czytakiestawiaszwymaganiainnymludziom?Żebypozwoliliciżyćwłasnymżyciem?
—Tobardzosurowewymagania.JakdotądtylkoMartynpotrafiłimsprostać.
—Nocóż,janajwyraźniejniepotrafię.
Ubrałemsięwmilczeniu.Zapaliłakolejnegopapierosaiznowuzaczęłamówić.
— To, co istnieje między nami, istnieje tylko w jednym wymiarze. Zniszczylibyśmy siebie, próbując
zamknąć to w pułapce codziennego życia. Nigdy mnie nie stracisz. Nigdy, dopóki żyję. Nigdy mnie nie
stracisz.
—AMartyn?
— Martyn nigdy się nie dowie. Tylko od nas zależy, by nigdy się nie dowiedział. Martyn domyśla się
pewnychrzeczy,któremniedotyczą.Alenaszaumowa,naszeustalonewzajemnestosunkizacieśniająsię
corazbardziej.
—JeślipobierzeciesięzMartynem,gdziebędziemysięspotykać?
—Cozapraktycznepytanie!—Odwróciłatwarzdomnie,takżewpółmrokuwydawałasięunosićna
morzuciemnejzieleni,zielenizasłonikołnierzamigocącego,oliwkowegoszlafroka.
83
Wydawała się tak silna i pewna. Niczym bogini, której można bezpiecznie powierzyć swój los w
przekonaniu, że jej decyzje będą słuszne, a sądy sprawiedliwe. Spiskowaliśmy, układając plan życia,
który zakładał zdradę i oszustwo, złamanie odwiecznych zakazów, a także bardziej już powszechne
okrucieństwo i cudzołóstwo. I wiedzieliśmy, że dotrwamy do końca. Planowaliśmy nasz świat i życie
najbliższychnamosób,układającjewcoś,coimitowałoporządek.
Porządek,którypozwoliłbynamzanurzyćsięwoślepiającymchaosienaszegopożądania.
— Kupię małe mieszkanie. Tam będziemy się spotykać. Mnie zostaw te sprawy. Mnie będzie łatwiej
wszystkozorganizować.
Musiszjużiść.—Uśmiechnęłasię,kiedyrozstawaliśmysięnaprogu.—Niechwszystko...zostanietak,
jakteraz.
Świtałojużprawie,kiedywsunąłemsiędołóżkaobokIngrid.—
Przepraszam—wyszeptałem.—DorwałmnieJohnThurler;nudził
bezkońca,wiesz,jakionjest.
Jęknęła coś współczująco i otworzyła na chwilę oczy, lecz już w następnej chwili znowu oddychała
powoliiregularnie.Leżałemobokniejwciemnościzdumiony,żewogólepotrafięprzyniejoddychać.
26
— Otrzymałem właśnie list od Martyna, wyrażający jego serdeczne podziękowania za pomoc w
założeniujegofunduszupowierniczego.Znaszjegowarunki.Czytoznaczy,żepowinienemnadsłuchiwać
biciaweselnychdzwonów?
—Byćmoże.
—Jakaszkoda,żeTomjużnieżyje.ByłbybardzodumnyzMartyna.Wiesz,brakujemiToma.Wspaniały
człowiek,wspania
łycharakter.
—Wiem.—Wspomnienieomoimojcuprzywołałonaglewmojejpamięcidni,kiedybyłemsynem,o
którychdawnojużzapomniałem.
Dni,kiedybyłemsynemmojegoojca,atakżeojcemmojegosyna.
84
—Jamamszczęście—powiedziałEdward.—JużtylelatcieszęsięszczęśliwymmałżeństwemIngrid.
A teraz może jeszcze doczekam się ślubu Martyna. Nie mam przekonania co do Anny. Bez wątpienia
Martynjąkocha...azatemspróbujęsiędoniejprzekonać.
SallyiJonathanwydająsięradzizeswojegotowarzystwa.Anisięobejrzysz,jakionisiępobiorą,coty
nato?
Starałemsięsprawiaćwrażenieodprężonegoizadowolonego.
Wydałemzsiebienawetcoś,coprzypominałorechotanieEdwarda.
—Jaktampracekomisji,którejprzewodniczysz?
—Nienajgorzej.
— Całkowita dyskrecja, co? Zapamiętaj moje słowa, wybiorą cię przy następnych wyborach
uzupełniających.Maszwsobiecośzczarnegokonia,nawetdlamnie!Lecisznapołowiewysokości,ale
toskutkuje.Podobasiętoludziom.Ufająci.Azaufanietoogromnyskarbwdzisiejszychczasach.Wydaje
się,żeniktnikomunieufa.
Notak.GdybyjednakdoszłodozaręczynMartynaiAnny,chciałbym,żebyweseleodbyłosięwHartley.
Co myślisz? Wiem, że o tych sprawach decyduje zwykle rodzina panny młodej, ale jej rodzice są
rozwiedzeni. Jej matka mieszka w Ameryce. Pewnie trochę wyprzedzam wypadki, ale tak sobie
pomyślałem.Powiedzcoś.
—Edwardzie,todoskonałypomysł.Tylkożeonijeszczesięnawetniezaręczyli.
—Jasne.AzatemzorganizujemywHartleyprzyjęciezaręczynowe.—Roześmiałsię.—Nigdyniedaję
zawygraną,co?Wiesz,tozpowoduwieku.Staramsięcorazmocniejprzytulićdorodziny.
Nie chcę odchodzić. Starość, dziwne. Zawsze wiedziałem, że nadejdzie — jeśli dopisze mi szczęście.
Niesądziłemtylko,żetakszybko.Tak,widzisz...onaprzychodzizaszybko.Musiszsięztympogodzić.
Myślę,żejaiTomdobrzesięspisaliśmywobecMartynaiSally.IngridotrzymaHartley.Dotegojeszcze
całkiemdużą...nocóż...
—Edwardzie,proszę.Zawszebyłeścudownydlanasidlanaszychdzieci.Przednamijeszczewielelat.
— Mam taką nadzieję. Przepraszam, jeśli zabrzmiało to wszystko trochę sentymentalnie. To przez ten
pomysłślubuMartyna.Nie85
wspominałem o tym wcześniej, ale naturalnie przypomina mi to o utracie matki Ingrid. Wiesz, wciąż
bardzomijejbrak.Aterazjużnaprawdękończę.Trzymajsię.
—Tyteż,Edwardzie.
Odłożyłemsłuchawkęizpewnymwysiłkiemstarałemsięniedopuścićdosiebiewizjimojegoojca.
Możejużnigdyniebędzieszsynem—zdawałsięmówić—ale,naBoga,tymaszsyna.
Cotyrobisz?Jakimtyjesteśojcem?
Nigdyniebyłeśznamiblisko.Anizemną,anizmatką.Aoziębłysynzostajeoziębłymojcem.
Możeijamiałemoziębłegoojca.
Widziałem,żejegotwarzodwracasięodemnie.Wyobrażałemsobie,żeprzygniatajągowszystkielata
niespełnionejmiłości.
27
Znajdowaliśmy się w sypialni. Nigdy tak naprawdę nie myślałem o niej jako o naszej sypialni. Nie
uważałemjejtakżezaswoją.Byłatosypialnia,wktórejIngridijaprzeżywaliśmypewnączęśćnaszego
małżeństwa—pokój,któryopowiadaprawdziwąhistorięmężczyznyikobietywtymdziwnymzwiązku.
Jednakhistoriitejnieznaniktinnypozajejbohaterami.Przeważniemusząoniokłamywaćsiebiesamych,
a także siebie nawzajem. Tajemnice sypialni spoczywają pod rozmaitymi warstwami — czasu,
przyzwyczajeń,dzieci,pracy,uroczystychkolacji,choróborazniezliczonychinnychrytuałówiwydarzeń,
któreprzytępiająból.
Ingrid siedziała przed toaletką, nakładając na twarz i szyję warstwę kremu. Ten poranny i wieczorny
rytuał stał się dla niej czymś nieodzownym, chociaż nigdy nie można było nazwać jej kobietą
powierzchowną. Nie pamiętam, by kiedykolwiek go opuściła. Tak dobrze mi znane poklepywanie
nieodłącznie rozbrzmiewało na tle słów, wyrażających istotną prawdę: „Wiem, że to jest nudne, ale
blondynkinaprawdęmająsuchącerę".
86
— Wilbur dzwonił, by podziękować nam za kolację. Dość interesujący mężczyzna, nie sądzisz? —
spytałaIngrid.
—Piszelepiej,niżmówi.
—Takuważasz?Wydawałmisięinteresującyprzykolacji.
—Samniewiem.Dośćbanalniezabrzmiaływszystkietepochwałyprawdyitympodobne.
—BardzopolubiłMartyna.Myślisz,żeMartynzostaniepisarzem?Dośćniezwykływydajemisięfakt,że
nigdy dotąd nie wspomniał o tym. Przecież nigdy nie wywieraliśmy na niego jakichkolwiek nacisków.
Alejestemmilezaskoczona.
—Możepowiedziałtaktylko,żebyzrobićwrażenienaWilburze.
—Och,nie.Martynnigdyniezawracałsobiegłowyimponowaniemkomukolwiek.No,możepozaAnną.
ZdaniemWilburamatkęAnnyucieszywiadomość,żejejcórkamasiętakdobrzeijestszczęśliwa.Niesą
zesobązbytblisko,jakzdążyliśmysięprzekonać.
Powinniśmy się cieszyć, że mamy takie dzieci. Szczerze mówiąc, nasze wątpliwości wobec Anny —
wiesz,różnicawiekuitympodobne—wydająsiętrywialnewpewnymsensie.Nobowkońcucoztego,
że jest starsza i bardziej wyrafinowana. Mógłby zakochać się w kimś o wiele mniej odpowiednim. Co
myślisz?
—Tak.Sądzę,żemamyszczęście.
— W każdym razie postanowiłam na razie odłożyć na bok swoje obawy i poznać ją trochę lepiej. Nie
uważasz,żedotądbyłamniecozbytchłodna?
—Zawszejesteśbardzomiła.
—Tak,wiemotym.Alebyć„bardzomiłą"tonietosamo,cobyćautentycznieprzyjazną,niesądzisz?
Tylkoczymożnabyćnaprawdęprzyjaznąwobecżonysyna?
—Oniniesąjeszczemałżeństwem.Nawetsięniezaręczyli.
—Racja.Alewiesz,oczymmówię.Zmężczyznamijestinaczej.
Ichnietrawitakieuczuciestraty,kiedyżenisięichsyn.AmożetyjesteśodrobinęzazdrosnyoJonathana,
chłopakaSally?
—Niemyślałemdotądonim.
—Hm!Tak,natymchybapolegatwójproblem.Sprawiasz87
czasemwrażenie,żeniemyśliszzbytdużooswoichdzieciach...oichprzyszłości...ichzwiązkach.
—Niebądźniemądra.
— Twoja uwaga dotycząca chłopaka Sally była typowa dla ciebie. Gdybym ja nie mówiła o Annie, ty
pewnienigdybyśoniejniepomyślał.
Stałem odwrócony do niej plecami. Zamknąłem oczy. Poczułem ogromny wstyd na myśl o podłości
mojegooszustwaiokrucieństwiemoichuników.Niemogłemsięruszyćaniwydobyćzsiebiesłowa.
—Kochanie?Kochanie,nicciniejest?
Odwróciłemsięnapięcieizdałemsobiesprawę,żeIngridwidziałamojeplecywlustrze.Możekontur
moich barków albo innej części ciała opowiedział jej swoją historię. W każdym razie twarz, którą
ujrzałem w lustrze, kiedy się do niej odwróciłem, była twarzą człowieka pogrążonego w głębokim
stresie.
Ingrid podeszła do mnie, spoglądając czule. Jej bliskość i moja wina wywołały we mnie ogromną
wściekłość.Mojapostać—odbitawlustrze—spoglądałanamnie,brzydkaigroźna.
—Cosiędzieje?—zawołała.
—Nic.Nic.Topewniestarość.Naglepoczułemsiętakistary.
—Och,kochanie!Stresujeszsiępewniefaktem,żedziecistanę
ły na progu małżeństwa. Wcale nie jesteś stary. Wciąż pozostajesz najbardziej atrakcyjnym mężczyzną,
jakiegoznam.
Stała tuż obok mnie. Jej postać, spowita w atłas, przylgnęła do mnie w znanym mi dobrze uścisku.
Położyłem dłonie na jej ramionach i pocałowałem ją w czoło — nasze ciała dzieliła kilkucalowa
przepaść.Odsunąłemsię,cobyłojednoznacznymgestemodtrącenia.
Obojewiedzieliśmyotym.
—Czyjestcoś,oczymminiepowiedziałeś?—Smarowałakrememdłonie,niepatrzącnamnie.
—Nie,oczywiście,żenie.
—Martwiszsięczymś?Możepracamikomisji...
—Nie!Niczym.Wybacz,Ingrid.Poprostunaglepoczułemsięstaryizmęczony.Jużminęło.Pójdęnadół
poczytaćtrochę.Muszęprzejrzećpewnepapiery.Przyjdępóźniej.
88
Iskragniewnegospojrzeniabłysnęłamiędzynami.Zignorowa
łemjąiwyszedłem.
Na dole nalałem sobie whisky. Muszę znaleźć sposób, który doprowadzi nas szybko do związku, do
jakiegozostaliśmystworzeni:małżeństwa,wktórymkontaktfizycznystajesięstopniowocorazbardziej
ograniczony, co nie wywoła żadnych komentarzy ani załamań. Nasz związek nigdy nie był namiętny.
Dlategomożliwebędzieprzyspieszenienadobrzejużudeptanejdrodzekucelibatowi.
Muszę do tego doprowadzić. Coraz trudniej znosiłem fizyczną bliskość Ingrid. Całą moją istotę
przenikała tęsknota za Anną. Jakby Ingrid próbowała wedrzeć się w przestrzeń, którą wypełniał duch
nieobecnejAnny.Atmosferawalkiiwrogościsprawiła,żezrobiłomisięniedobrze.
Pochorujeszsię,przestrzegałwewnętrznygłos.Dobrzewieszotym.Tak,doktorze.Paniedoktorze,niech
panuzdrowisamegosiebie!Uśmiechnąłemsiękwaśnonawspomnienietegostaregopowiedzenia.Może
karabyłatym,czegomibyłotrzeba?
Powziąwszy decyzję odnośnie do dalszych wyrzeczeń dotyczących szczęścia Ingrid, zabrałem się do
pracy.
Śniadanienastępnegodniaupłynęłopodznakiemmonosylabichłodu.NamojenieszczęścietroskaIngrid
wobec mnie wciąż brała górę nad jej pragnieniem ukarania mnie. Pozostałem chłodny. Z rozmysłem
zachowywałem dystans, który pozwoliłby w przyszłości na opracowanie nowego układu. Precyzyjna,
delikatnamachinapodkopującafundamentymałżeństwa.
— Dwudziestego chcę zorganizować przyjęcie urodzinowe dla ojca. Pomyślałam, że miło by było,
gdybyśmywszyscyprzyjechalinakolacjęizostalinaniedzielnylunch.PorozmawiamzCeci.Mogęzająć
sięmenu.RazemzSallypomożemyCeciwewszystkim.JestteżAnna.Onatakżemożepomóc.
PotraktowanieAnnyjakojednegozdomownikówuznałemzaelementspiskuIngrid.Czyniewidziała,jak
bardzo Anna nie pasuje do kuchni? Oczyma wyobraźni ujrzałem cztery kobiety. Ceci, Ingrid i Sally —
wszystkiezabiegane,kompetentne,wszystkienawłasnymterytorium—orazAnna,snującapokuchninici
swojejtajemnicy89
imocy.Anna,przesycającawszystkoinnąaurąkobiecości,owielebardziejintensywnąniżuroktroskii
uprzejmości.PrzyAnnie—
jedynej prawdziwej postaci, wspaniałej i niebezpiecznej — pozostałe trzy kobiety były zaledwie
papierowymimanekinami.
—Mogęniezdążyćwsobotę.Sprawdzę.Alezpewnościądołączęsiędoniedzielnegolunchu.
—Dobrze.Tatozpewnościąbędziewniebowzięty.Późniejnaradzimysięcodoprezentów.
Spojrzałanazegarek.Chciałaodegraćrolętego,któryodprawiapartnera.Zemstazawczorajszywieczór.
—Muszęiść—oświadczyła.Ruszyłemdoniej,byzłożyćnajejpoliczkurutynowypocałunek,leczona
uśmiechnęła się tylko i odwróciła nieznacznie głowę, tak że moje wargi musnęły zaledwie jej włosy.
Możeoznaczałotokolejnąnieznacznązmianęwrytuale:przejścieodskórydowłosów,kolejnykrokna
corazszerszejdrodzedzielącejdwaciała.
W samochodzie przypomniałem sobie, że właśnie w Hartley poprosiłem Edwarda o pozwolenie
oświadczenia się Ingrid. Tak dawno temu. Brzemienne w skutki „tak", po którym przyszedł na świat
MartyniSally,apotemkolejnelataspokojuizadowolenia,szczęściaidobrobytu.
TakżeiHartleybędziemusiałozłożyćbrońprzedAnną.Wszystko,coznimzwiązane,ulegniezmianiena
zawsze. Jego mury i ogrody — nieświadome dotąd jej istnienia, ulubione terytorium Ingrid — również
będąmusiałyulec.
Zatelefonowałemdoniej.Byłojeszczewcześnieizastałemjąwdomu.
—Hartley!
—Tak,wiem.Niesposóbbyłoodmówić.—Zamilkła.—Chybaotymniewspominałam,aleniebędzie
mniewprzyszłymtygodniuażdoczwartkowegowieczoru.
Milczałem.Niepytaj,gdzie.Nienaciskaj,upominałemsiebie.
Roześmiałasię,jakbyusłyszałamojemyśli,ipowiedziała:
—MuszęjechaćdoEdynburga,zebraćmateriałydoartykułu,którypiszę,towszystko.
90
—Dobrze.Mojakomisjaosiągnęłaetapprezentacjizagadnień.
Trzebaprzygotowaćkońcowedokumenty.
—Życie—jaksięzdaje—toczysiędalej.
—Należydoglądaćjegozewnętrznejstrony,zgadzamsię.
— Granice naszego świata wymagają umocnienia. Tylko wtedy przetrwa nasze tajemnicze prawdziwe
życie.
—Znamysiębardzodobrze.
—Och,tak.
—Dowidzenia.DozobaczeniawHartley.
—DozobaczeniawHartley.Dowidzenia.
28
NigdyniebyłemwielbicielemHartley.ByłatosiedzibaEdwarda.
Miejsce, w którym urodziła się Ingrid i gdzie spędziła dzieciństwo, gdzie w czasie wakacji jeździła
konnoiłowiłarybyzEdwardem.
„Spójrz,tamspadłamzBordera.Ojciecmyślał,żesięzabiłam,aleskończyłosięnapotłuczeniu.Atam
zwykle przesiadywałam i marzyłam o przyszłości. Za tamtym krzewem róży pocałował mnie mój
pierwszy chłopak!" Słuchałem tych jej wspomnień ze spokojem, który powinien był mnie zaniepokoić.
Zakochanymężczyznaniesłuchaztakąobojętnościąopowieściodzieciństwieukochanej.
Niespoglądatakżetakchłodnymwzrokiemnadom,wktórymmieszkała.
JadącdoHartleywsobotniwieczór,ujrzałemdomtak,jakmiałazobaczyćgoAnna—porazpierwszy.
Od żelaznej bramy prowadził długi, prosty podjazd do gotyckiego frontu domu z szarego kamienia.
Masywne,dębowedrzwi—
obrośnięteodgóryizbokówwinorośląposadzonąprzezEdwarda
— potęgowały jeszcze wrażenie solidności. Za nimi obite boazerią ściany i wysokie witrażowe okna
emanowały własnym, spokojnym rytmem. Ogromna klatka schodowa z rzeźbionego dębu wydawała się
wystarczającopotężna,byoddzielićdzieńodnocy,bytymbardziejkażdecieszyłosięswoimiurokami.
91
Okna salonu wychodzą na trawnik na południe. Dalej ciągną się ziemie Edwarda, które cieszą oko
różnorodnościąformkrajobrazu.
Jadalnia, wyposażona w kredens pełen sreber, potwierdza bardzo angielskie powiedzenie: „Jedzenie
może być czymś poważnym, ale nie jest ważne". Posiłki, wprawdzie smaczne i obfite, nie stanowią
głównej atrakcji weekendów w Hartley. Przytłaczająca atmosfera niegościnnej jadalni zdusiłaby
największekulinarneambicje.
Biblioteka pełna jest książek, które wprawiłyby w zakłopotanie wykształconego Europejczyka. Książki
dotyczą polowań, krajoznawczych wycieczek, jest trochę biografii — przeważnie bohaterów
wojskowych — i trochę historii. Żadnej klasyki, poezji czy powieści. Fotele zapraszają do zajęcia
miejsca, ustawione obok stolików pełnych wiejskich czasopism, stanowiących główne źródło
czytelniczejrozrywkiwtymdomu.
Salonbyłjedynympokojemnadole,gdzieczułemsięswobodnie.
Właściwienigdynieodwiedziłemkuchni.Ceci,kucharka,panowałaniepodzielnienaswoimterytorium.
Schodyprowadząnarozległypodestidodwóchkorytarzy.Idącjednymznichimijającpodrodzecztery
apartamenty, dochodzi się do pokoju Edwarda. Drugi, krótszy, wyłożony boazerią, prowadzi do dwu
kolejnychsypialniidopokojuociężkich,dębowychdrzwiach,którytopokójprzezlatapozostawałdo
dyspozycjiIngridimojej.
Sypialnie,wyłożoneboazerią,poprzedzonedwomalubtrzemaschodkami,sąrzeczywiścieczarujące.W
każdej znajduje się komplet poduszek oraz kołdra ozdobiona kwiecistym haftem. Wszystkie wykonała
dawnotemumatkaIngrid.
Z czasem każdy z pokoi otrzymał własną nazwę w zależności od kwiatu lub rośliny wyhaftowanej na
kołdrze:róża,irysczynarcyz.
Bardzo dobrze poznałem cały dom i otaczające go ogrody, a mimo to Hartley nigdy mną do końca nie
zawładnęło.Przyjeżdżałemtamodprawietrzydziestulat,ajednakwciążjestemtutajgościem.
Zastanawiałemsię,czyiAnnapozostanierównieobojętnanaurokitegomiejsca.
Zatrzymałem samochód. Koniec rozmyślań. Ingrid, Sally i Jonathan wyszli na podjazd przywitać się ze
mną.
92
—Edwardrozmawiaprzeztelefonwswoimpokoju.Dobrąmiałeśpodróż?
—Tak.Jechałemszybko.
— Anna i Martyn przyjadą później. Anna musiała coś dokończyć. Poprosiłam Ceci, żeby przełożyła
kolacjęnakwadranspodziewiątej.Mamnadzieję,żedotrądotejpory.
—Witampana.
SkinąłemgłowąwstronęJonathanaizdecydowałem,żenarazieniebędęmuproponował,byśmymówili
sobiepoimieniu.
Ingridwzięłamniepodramię,kiedyweszliśmydoholuzaSallyiJonathanem.
—Edwardrozlokowałcałąmłodzieżwswoimkorytarzu,zdalaodrodziców.Naszkorytarzjestzupełnie
pusty.Sprytne,prawda?
—Bardzo.
—Chodźnagórę,przebierzeszsię.
Nasz pokój nosił nazwę różanego. Kołdra, ozdobiona czerwonym, białym i różowym haftem, stanowiła
żywe wspomnienie utraconych dni i kiedy wszedłem do środka, wydało mi się, że otacza mnie
oskarżycielskaauraniewinności.
Zszedłszynadół,zastałemEdwardawsalonie.
— Wszyscy jesteście wspaniali — powiedział. — Nawet nie wiecie, jak jestem wam wdzięczny. W
dzisiejszychczasachurodzinynielicząsięjużtakbardzo,chociażuważam,żesiedemdziesiąteczwartesą
godneuwagi.
—Och,tak.—Wyglądałdobrze.Zawszebiłodniegopewienblask,coszczególniedodawałomuuroku
wstarszymwieku.
—Napijeszsię?
—Tak,whisky,proszę.
—Ingridmówiła,żeAnnaiMartynprzyjadąpóźniej.
—Zgadzasię.
— To miło z jej strony, że przyjeżdża. Pewnie będzie się trochę nudziła. Podobnie jak kawaler Sally.
Jestemporuszony,żemimotozgodzilisięprzyjechać.
—Ależ,Edwardzie.Zawszepozostajeszulubieńcemwszystkichpokoleń.
93
—Doprawdy?Zależymi,bynieutracićkontaktuzmłodymi.
Pozwala on zachować poczucie ciągłości. To cudowne mieć prawnuki. Myślisz, że mam szansę je
zobaczyć,zanimwykorkuję?
—Życzęcipraprawnuków.
WdrzwiachukazałasięIngrid.
—Przyjechali.PowiemCeci.Wezmąszybkokąpiel,przebiorąsięisiadamydokolacji.Idealnapora.
Annamiałanasobiespodnie.Szare,szytenamiarę.Tenniezobowiązujący,trochęwiejskistrójzmieniał
jąwpewnymsensie.
Przywitawszy się, poszła na górę. Wróciła w ciemnoniebieskiej sukience, którą widziałem u niej
wcześniej. Wciąż wydawała się zmieniona. Jest spięta, skrępowana, pomyślałem. Nigdy dotąd nie
widziałemAnnyskrępowanej.
Kolacja przebiegała w bardzo spokojnej atmosferze. Wszyscy byli zmęczeni po podróży. Był to czas
sprzyjającywspomnieniom.
—Anno,czyzachowałaśwspomnieniazdomu?
—Nieliczne.Tylepodróżowaliśmy.
—AjaniepamiętamżyciabezHartley—powiedziałaIngrid.
—Annamawłasnewspomnienia—wtrąciłszybkoMartyn.—
Tyle tylko, że są one bardziej różnorodne — nieomal impresjonistyczne. Wspomnienia Sally i moje
związanesągłówniezHartleyiHampstead.
—Czytrudnocibyłowmłodości?Ciąglewpodróży—spytałaSally.
—Przedewszystkimbyłoinaczej,jakpowiedziałMartyn.Rzeczywiście,namojedzieciństwoskładasię
seriawrażeń—krajów,miast,szkół.
— A także spotkań i rozstań. — Martyn posłał Annie uśmiech pełen współczucia, rodzaj zapewnienia:
„Rozumiemcię,jużnigdyniebędzieszsama".
Spojrzałem na srebrną zastawę na kredensie i zapragnąłem, by kolacja już się skończyła. Mogłem tego
uniknąć,pomyślałem.Mogłemsięwykręcić,miałempowody.Jednakchciałemtambyć.
Musiałem.
—NamzMartynemdopisałoszczęście—powiedziałaSally.
94
—BezpieczneżyciewLondynie.WakacjespędzaneczęstowHartley.
—KażdegolatatasamawioskaweWłoszech—dodałMartyn.
—Powtarzającysięrytuałmożedziałaćjakbalsamdladuszy.
ZgadzamsięzSally.Możnapowiedzieć,żewznacznymstopniumieliśmysielskiedzieciństwo...
—Aleniecałkowiciesielskie?—roześmiałasięIngrid.
—Ach,każdeniewdzięcznedzieckoposiadalistęspraw,wktórychrodzicejezawiedli.Mojajestdość
krótka.
—No,śmiało—powiedziałEdward.—Niemożemysiędoczekać.Przedstawnamją.Czyonibiliwas
potajemnie?—Edwardpotarłdłoniezadowolony.
—Byłozadużoporządku...azamałochaosuinamiętno
ści.—TwarzMartynapozostałanieruchoma,jakbydeklamował
wypowiadane przez siebie słowa. Jego głos brzmiał głucho. W taki sposób najczęściej wyjawiamy
wewnętrznyból.Wysiłekzwiązanyzpróbąpowstrzymaniauczućpozbawianaszesłowakolorytuisiły
ekspresji.
Spojrzeliśmynasiebiezprzeciwnychkońcówstołu.Ojciec,któryżałował,żenieudałomusiępoznać
syna.Syn,któremuwydawałosię,żeznaojca.
— No cóż — powiedział Jonathan. — Jeśli potrzeba wam chaosu i namiętności, to żałujcie, że nie
mieszkaliściewnaszymdomu.Mójojciecbyłidealnymdżentelmenem,choćniejesttajemnicą,żebył
takżenotorycznymkobieciarzem.Międzynimamatkądochodziłodonajgorszychscysji.Mimotozostała
z nim. Sądzę, że ze względu na mnie i na moją siostrę. Teraz są bardzo szczęśliwi. Ojciec choruje od
jakiegoś czasu. Pewnie zabrzmi to okrutnie, ale matka chyba trochę się z tego cieszy. Jest od niej
uzależniony,jakdobredzieckopozostającepodopiekąmiłejpielęgniarki.
—Ach,jakbardzoczaswpływanamłodychludzi.Naswawolnychmłodzieńców—westchnąłEdward.
—Gdybymjawamopowiedział!
—Zanimsiępojawiłaś,Anno,Martynnieźlesobiepoczynał—
powiedziałaSally.
95
—Słyszałamotym.—Annauśmiechnęłasię.
—Och,odkogo?
—OdMartyna.
—Aha.Szczeraspowiedź,tak,Martynie?
—Wcalenie—powiedziałaAnna.—Niedziwimnieto.
Martynjestbardzoatrakcyjnymmężczyzną.
—Jestbardzoprzystojny—powiedziałaIngrid.Przemawiałaprzezniądumnamatka.—Aterazudajmy
sięwszyscynaodpoczynek.Jutroktośobchodziurodziny.—IngridpocałowałaEdwarda.
Pożegnanianapodeścieiżyczeniadobrejnocywypadłytrochęniezręcznie.Annęumieszczonowpokoju
hiacyntowym, jednym z pomieszczeń w korytarzu Edwarda. Martyn miał zająć sąsiedni pokój,
bluszczowy.
— Kiedyś wszystkie te ozdoby wydawały mi się zbyt słodkie i zbyt kobiece. Później jednak Edward
wyjaśniłmi,zjakimoddaniemizaangażowaniemzostałyozdobionenarzutyipoduszki.My
ślę,żestanowiąwspaniałąpamiątkępobabci.
Ingridpotarładłoniąjegopoliczek.
— To miłe, co powiedziałeś, Martynie. A teraz do łóżek. My udajemy się do końca tego korytarza. —
Uśmiechnęłasiędowszystkich.Jejuśmiechmówił:„Zrobicie,jakchcecie,aleniewprawiajcieinnychw
zakłopotanie".
Poszliśmydonaszejsypialni.Czułemsięponiżony,jakjeszczenigdydotąd.Mojeciałowydawałomisię
ciężkieinieporadne.
Oparłemsięodrzwi,kiedyzamknęliśmyjezasobą.
—Wszystkotobyłotrochęnienaturalne—odezwałemsięgwałtownie.
—Nienaturalne!Nienaturalne,cozadziwnesłowo.Należymydoinnegopokolenia.Zupełniezrozumiałe
jest, że powinni mieć pewność, iż nie ma nas w pobliżu. Z drugiej strony nie chcę, żeby wprawili
Edwardawzakłopotanie,stądosobnepokoje.Niewiem,jakdalekozaszłysprawymiędzyJonathanemi
Sally.Wkażdymraziepodobnerozwiązaniaoszczędzająnamnapięć.CoinnegoAnnaiMartyn.
96
—Zdajesię,żecorazbardziejprzekonujeszsiędoAnny.
—Siławyższa,kochanie.—Ingridzaczęłasięrozbierać.
W pewnym momencie przerwała rytuał odprawiany przed toaletką i powiedziała: — Coś się dzieje
międzynami.Nierozumiem,ocochodzi.Niemyśljednak,żeniezdajęsobieztegosprawy.Wiem,że
jesteśmiwierny.Wiem,żeniechodziomiłosnąprzygodę.Nigdynierozmawialiśmyzesobąowszystkim
otwarcie,więczaczekam.
Czy to zabrzmiało arogancko? Mówię o miłosnej przygodzie. Nie chciałam, by tak zabrzmiało. Twoja
wiernośćjestdlamnieważna.
PoprostuniepotrafiłabymodgrywaćroliJaneRobinson.Wtobiefascynujemniewłaśniebrakchaosui
namiętności, o których wspominał Martyn. Tak, wciąż mi się to podoba. W naszym wypadku działa to
przeważnienanasząkorzyść.Zgodziszsię?
—Och,Ingrid.Kochanie,wybaczmi.Wiem,żezabrzmitobanalnie,alemamproblem,którymuszęsam
rozwiązać.Okazujesztylemądrościpozwalając,abymsiętymsamzajął.
Nasze spojrzenia spotkały się. Udało nam się odwrócić wzrok, zanim każde z nas dostrzegło prawdę.
Niepełna intymność stanowi małżeńską przysięgę dobrych towarzyszy. Przysięgę, której dotrzymują za
zamkniętymi drzwiami sypialni, gdzie — schwytani w sidła poplątanych prześcieradeł wygasłego
pożądania — biorą należną im przyjemność. Wmawiają sobie, że nie zostali oszukani w ruletce
beznamiętnejpasji.Dobrewięzymałżeńskie—otospu
ściznapokoleń.
Leżałem obok Ingrid, która zdążyła już zasnąć. Niczym syczące żmije miotały się we mnie gniew i
nienawiść.Ichjęzykimówiły:„Idź
iweźją.Idźiweźją.Zabierzją,poprostu.Niechpójdzieztobą.
NiechzostawiMartyna.Jeszczedzisiaj.Poprosturzućwszystko.
Teraz".
Chciałem walczyć, zmagać się z ich plugawymi szeptami. Mimo to leżałem w milczeniu, nieruchomy
obokmojejpięknej,pogrążonejweśnieżony.
Odrugiejniemogłemjużtegoznieść.Wstałem.Otworzywszydrzwi,ujrzałemAnnęstojącąprzedjednym
zpustychpokoiwna-97
szymkorytarzu.Byłtopokójoliwkowy.Skinęłanamnieiuśmiechnęłasię.Kiedyweszliśmydopokoju,
powiedziała:
— Wybrałam to pomieszczenie ze względu na symbolikę pokoju. Zastanawiałam się, czy przyjdziesz.
Widziałamtwójból.
Ruszyłemwjejstronę,zdesperowany.Przycisnęładłońdobrzuchaipowiedziała:
—Nie.Mamokres.—Potemklęknęłaprzedemną;czekałazrozchylonymiustamiiotwartymioczami.
Uwielbiałemją.Głowęodrzuciładotyłu,zamknęłaoczy,jakbywrytualepasowania.
W niej. Spełnienie. Później, kiedy otworzyła już oczy, patrzyłem na jej zniekształcone nieco rysy,
zniekształconezniewoleniemjejust.Wydrążonyprzeznią,pomyślałemobeznadziejnościprzyjemności.
Wciążpozostawałemwpułapcewłasnegociała.
Blaskksiężycaoświetlałpokój.Wychodzącpowiedziała:
— Dzisiaj przyjęłam oświadczyny Martyna. Jutro przy lunchu oznajmi wszystkim. Chce, żeby to była
rodzinnauroczystość.Będzieciciężko.Ale,pamiętaj,proszę,jestemwszystkim,czymchcesz,bymbyła.
Żyjesz we mnie. — Musnęła dłonią swoje usta i dodała: — Pamiętaj, wszystkim, zawsze. — Potem
wymknęłasięnakorytarz.
Pochyliłem głowę w prawie ciemnym pokoju. Czułem się, jakby na mych barkach złożono ogromny
ciężar. W mroku widziałem narzutę i poduszki ozdobione oliwkowymi drzewkami. Świadomy ich
symboliki pokoju oraz ich piękna, położyłem się na nich. Zielony gaj tonący w księżycowym blasku.
Czułem,jakopuszczająmniegniewinienawiść.Potrafiłemudźwignąćswójciężar.Potrafiłemporadzić
sobieze„wszystkim,zawsze".
Pojakimśczasie—niewiem,jakdługototrwało—wśliznąłemsiędołóżkaobokIngridizapadłemw
głębokisen.Ranowiedziałem,żeniechcęwidziećAnnyorazżepotrzebujętrochęczasu,zanimstawię
czołoMartynowi.Zaczynałosięnoweżycie.Życie,wktórymAnnaiMartynmielizostaćformalnieparą.
Muszęnauczyćsiędźwigaćciężartejrzeczywistości.
Napięcie między łopatkami mówiło mi, że jest to krzyż, który postanowiłem nieść. Inni ukrywają swój
bólwewnętrzuswojego98
ciała albo ujawnia się on aż na powierzchni ich skóry — codzienne stygmaty. Katolicka niańka, która
opiekowałasięmnąwdzieciństwie,miałaobrazekkrzyżaniesionegonaGolgotęitenwłaśniewizerunek
przeznastępnelatapozostałobrazemprzedstawiającymmojąumęczonąduszę.
—Zjemwkuchnitostazherbatąiprzejdęsiętrochę.Późniejpopracujędolunchu.Maszcośprzeciwko?
—Oczywiście,żenie.Wszyscyzrozumieją—powiedziałaIngrid.
—Rzeczwtym,żewHartleyśniadaniaczasemciągnąsięażdolunchu.
W kuchni zastałem Ceci. Patrzyła z dezaprobatą, jak pochłaniam tosta i herbatę, stojąc przy stole.
UsłyszawszyśmiechSally,dochodzącyzjadalni,wyszedłemkuchennymidrzwiami.
Poszedłem przez kuchenny ogród otoczony murkiem. Jego idealny porządek przypominał mi, że dziką
naturęmożnaujarzmićizaprzącdopracynanasząkorzyść.Wyszedłemnałąkę,naktórejdawniejpasły
się kucyki należące do Ingrid, a potem do naszych dzieci. Wszystko, na co patrzyłem: ogród, łąka,
nieomalwyschniętystrumień,uosabiałożycie,któremiałemutracićnazawsze.
KimbyłtamtenmłodzieniecprzemierzającytęsamąłąkęistarającysięorękęIngrid?Gdziepodziałsię
ojciec,któryrobiłzdjęciaSallyiMartynaśmiesznienapuszonychnagrzbietachkucyków?
Udało mi się wrócić do pokoju bez konieczności witania się z kimkolwiek. Zagłębiłem się w swojej
pracy,próbującjednocześniepozbieraćsięprzedlunchem.
—ZdrowieEdwarda.—Tojawzniosłemtoast.—Wszystkiegonajlepszegozokazjiurodzin.
—ZdrowieEdwarda.—Wznieśliśmykieliszki.AnnarzuciłaMartynowinerwowespojrzenie.Wstał.
—Dziadku...iwszyscy...Chciałbymwamcośoznajmić.Pomy
śleliśmyzAnną,żemiłobyłobyuczcićtwojeurodziny...ogłaszającnaszezaręczyny!Mamo...tato...—
Spojrzał na nas pełen entuzjazmu, proszący, przystojny. W jego spojrzeniu dało się też dostrzec błysk
zwycięstwa.
99
—No,no—powiedziałaIngrid.—Cudownie.Gratulacje.
Martynie,Anno,bardzosięcieszę.
—Martynie,nawetniewiesz,jakietomadlamnieznaczenie—
odezwał się Edward. — I to w moje urodziny. Jestem ogromnie wzruszony, chłopcze, ogromnie. —
SpojrzałnaIngrid.—Martynzawszebyłtakiwzruszający.Dobrzesięspisałaś,Anno.Chybaniemówię
niczłego?Onjestkimśwyjątkowym,mójwnuk.Idotegoszczęściarzzniego.Wspaniaładziewczyna...
pomyślałemtak,gdytylkocięujrzałem.
Sallypodskoczyłairzuciłasiębratunaszyję.
—Gratulacjedlawasobojga.Wspaniałewieści.
— Dobra robota, Martyn! — wtrącił Jonathan. — Czułem to na milę. Prawda, Sally? Dawno już
powiedziałem,żeAnnaiMartynsądlasiebiestworzeni.Trafionewdziesiątkę.Aninachwilęniezmylił
mniewaszmistrzowskichłód.Zawszewiedziałem,żesązakochanipouszy.Bezpudła.
„Powiedzcoś.Tylkotynicjeszczeniepowiedziałeś.Powiedzcoś".Mojemyślipędziłyjakoszalałe.
—Martynie.
—Tato.
— No cóż. Co ojciec może powiedzieć w takiej chwili? To dziwny, ale i cudowny dzień. Najlepsze
życzeniadlawasobojga.
Musiałemchybawypaśćdobrze,gdyżodpowiedziałmiuśmiechemwyrażającym„Dzięki,tato".
—UrządzicieweselewHartley?Musicie...
— Ojcze! Oni dopiero co ogłosili swoje zaręczyny. Może rodzice Anny będą mieli inne plany. Do
rodzicówpannymłodejnależy...
—Dlaczegonie?Miłobędziezająćsiępodobnymiplanami—
stwierdziłaIngrid.—Kiedyzamierzaciesiępobrać?Ustaliliściejużdatę?
—Jeszczenie—powiedziałaAnna.
—Jaknajszybciej—dodałMartyn.—Myśleliśmy,żemożezatrzymiesiąceoddatyzaręczyn.
—Trzymiesiące!Och,tomałoczasu!—Ingridjużplanowaławesele.
100
—Myśleliśmyocichejceremonii.Annanienawidziwielkichuroczystościweselnych.
—Ach,tak—powiedziałaIngrid,starającsięukryćswojerozczarowanie.
—Sądziliśmy,żespokojneprzyjęciezrodziną...
— Rodzina! Wielkie nieba. Musisz zawiadomić swoich rodziców — powiedziała Ingrid. — Należy
spotkaćsięznimijaknajszybciej.
—Zatelefonujędonich,jeślimożna.—AnnaspojrzałanaEdwarda.
—Naturalnie.
—Chciałemwszystkoprzeprowadzićwtradycyjnysposób.Wiecie,poprosićopozwolenieitakdalej,
aleAnnauznała,żetoniejestkonieczne.Takwięc,dziadku,przerwaliśmyciprzyjęcieurodzinowe.
— Rzeczywiście, przerwaliście — odparł Edward, udając rozgniewanego. — Nie zdążyłem nawet
otworzyćprezentów.Zjedzmypudding,apotembędzieszampaniprezenty.Późniejszczęśliwaparamoże
udaćsiędomojegogabinetu,byodbyćstosownerozmowytelefoniczne.
UchwyciłemspojrzenieAnny,kiedymniemijała.Zzadowoleniemstwierdziłem,żewyglądanasmutną.
Wypiłem whisky, a potem patrzyłem, jak szampan dodaje humoru zebranym. Whisky jest trunkiem
wzmacniającym.Niktniepił
nigdyszampanawśrodkuporażki.Potejporażceniemajużdlaciebieucieczki,pomyślałem.Niebyło
teżzłościaninienawiści.
Jedynierezygnacja,akceptacjabólu.UfałemAnnie.Onamiufała.
Jeśliobojepragnęliśmy„wszystkiego,zawsze",tobyłatonajlepszadroga.Jejdroga.
Kiedyobserwujesięszczęścieinnych,samemupozostającpogrążonymwbólu,totak,jakbypatrzyć,jak
szaleństwoogarniazwykłychludzi.Tamtegodniapoczułemdzikąsamotność,doktórejnieprzygotowało
mnie dotychczasowe życie spędzone w roli chłodnego obserwatora. Chwytając się nadziei związanej z
Anną,musia
łemprzyglądaćsię,jakoddalasięonacorazbardziej.Niemogączawołaćdoniej:„Pomóżmi,pomóż.
Niemogętegozrobić!",101
próbowałem przywdziać maskę jowialności. Przyjąłem podziękowania Edwarda za prezent — Ingrid
zamówiła zdjęcie Hartley z lotu ptaka — i cierpliwie słuchałem strumienia pytań i odpowiedzi
dotyczącychślubumojegosyna.Schwytanywpułapkęczułem,żeniewolnomiokazaćstrachu.Gdybym
zawiódł,spowodowałbymrzecznajgorszą,jakiejsięobawiałem—całkowitąutratęAnny.Węzeł
bólumiędzymoimiłopatkamizaciskałsięcorazmocniej.Whiskywyostrzyłazarysywszystkiego,naco
patrzyłem.Pragnąłem,byjezamazała.
Martyn i Anna udali się do gabinetu Edwarda, by zatelefonować do jej rodziców. Po kilku minutach
Martynwrócił.
— Mamo, może miło by było, gdybyś i ty porozmawiała z matką Anny. Jesteś w tym niezrównana.
Dziadku,Wilburprzesyłacipozdrowienia.Tato,możemyzamienićkilkasłów?
—Oczywiście.
Onieśmieleniposzliśmyprzezkuchennyogródkułące.
—DziwniejestterazmyślećowszystkichtychlatachspędzonychwHartley.WszystkieprzedAnną—
powiedział.—Trudnojestminawetmyślećoswoimżyciuprzednią.Aprzecieżjesteśmyzesobątak
krótko.Pewniewszyscyczująsiępodobnie,kiedysązakochani?
—Chybatak.
— Wiem, że oboje z mamą mieliście wątpliwości. Szczególnie mama. Och, nigdy nic nie powiedziała,
alejatoczułem.Irozumia
łemją.
—Naprawdę?
—Tak.Annajesttrochęstarsza.Innaodwszystkichtychdziewczyn,którewcześniejprzyprowadzałem.
—Roześmiałsię.
—Nocóż,niedasięukryć,żeprzyprowadzałeś...itoczęsto.
—Szokowałocięto?
—Nie,anitrochę.
— Wy byliście zawsze tacy porządni. Och, bez specjalnej skłonności w jakakolwiek stronę —
powiedziałtoszybko.—Ale,wiesz,wszystkieonebyły...fantastyczne.
102
—Wszystkiebyłybardzoatrakcyjne.Iwszystkiebyłyblondynkami,jakzauważyłamama.
— Tak. Całkiem długi korowód blondynek. Dziwna rozmowa, jak na wymianę zdań między ojcem i
synem,leczdzisiaj—bardziejniżkiedykolwiekdotąd—czujębliskośćztobą.Przezwszystkietelata
czułemsięjakksiążę.Niemożnanazwaćtegołajdaczeniemsię.
Raczejdzikimszaleństwem.
—KtóregokresprzyszedłzAnną.
—Tak.Annajestcałymmoimżyciem,tato.Chybaznalazłemsięwjejniewoli.Ach,jakaniezwykłamoc.
Byłem bardzo ostrożny i bardzo się starałem. Uważałem, żeby grać odpowiednio, żeby jej nie stracić.
Onajesttakzłożonąosobą.Początkowouważała,żesobienieporadzę.Terazwierzywemnie.
—Askądbierzesiętajejzłożoność?
—Nocóż.Onaijejbratpozostawaliwdośćtrudnymzwiązku.
Onnieżyje.Potemrozwiedlisięjejrodzice.Dotegojeszczeniezbytudanaznajomośćzjakimśfacetem,
długasprawa.
—Cosięstałozjejbratem?—Pytanietozadałpodstępnyojciec.Dobrysynzaśodpowiedział:
—Jakaśstrasznatragedia.Aleonaniechceotymmówić.
—Akogodotyczytendługi,niezbytudanyzwiązek?
—ManaimięPeter.Zdajesię,żeprawiesiępobrali.Potembyłojeszczekilkakrótszychznajomości...
wiesz...
—Nocóż,tonormalne.Onamatrzydzieścidwa,amożetrzydzieścitrzylata?
— Tak. Jest bardzo wrażliwa. Nie lubi być uwiązana. Musiałem zachować ogromną ostrożność.
Pozwolićjejzachowaćdużowolno
ści,alezostaćprzyniej.—Urwałzmieszany.—Nigdydotądtakzesobąnierozmawialiśmy,prawda?
—Nie.
—Myślę,żezaręczyny,szczególniezkimśtakimjakAnna,sprawiają,żeczujęsiębardziej...dorosły?
Czy to nie brzmi zbyt pompatycznie? — Uśmiechnął się do mnie. Jego aparycja, wzrost, szczęście,
wszystkotosprawiało,żeprzypominałmłodegobogakro-103
czącegokuzłotejprzyszłości.Jazaśpoczułemsięjakociężały,zmęczonysługa,którymusipatrzeć,jak
słońceświecicorazjaśniejnawybranedziecko.
Martyndotknąłmojegoramienia.
—Chciałemcięprzeprosić.Zato,copowiedziałemwczorajochaosieinamiętności.Głupstwagadałem.
Jesteś cudownym ojcem. Może trochę chłodnym, ale to pewnie z powodu pracy i wszystkich
obowiązków. Przecież nigdy mnie nie zawiodłeś. Pewnie byłbym bardzo niezadowolony, gdybyś był
bardziejotwartyimieszałsięterazdowszystkiego.Chciałemciteżpodziękowaćzamójfundusz.Jestem
przekonany,żedziadkowiezałożyligozatwojąradą.Bardzonampomoże.MamyzAnnązamiarzacząć
rozglądać się za domem w przyszłym tygodniu. Wiesz, Anna ma swoje pieniądze. Ale ja chcę to
zorganizować. To ważne dla mnie. Ona sprzeda swój mały domek, a ja sprzedam swoje mieszkanie.
Myślę, że za pomocą funduszu uda nam się kupić jakiś sensowny dom. Może w Chelsea. O Boże, ale
jestemszczęśliwy.Niebyłempewien,czyonasięzgodzi.Czyżycieniejestcudowne?
—Tak,nieprawdaż?
—Czytyczułeśsiępodobnie,kiedyzaręczyliściesięzmamą?
— Mniej więcej. — Było mi niedobrze. Musiałem zmienić temat rozmowy. — A co myślisz o Sally i
Jonathanie?
—Bardzopoważnapara.Poznałemkogoś,ktopracujeznimi.
Twierdzi,żeSallydobrzesobieradzi.Chybanigdyjejniedoceniałem.
—Braciaczęstotakpostępują.
—Tak.
Aż kipiał ze szczęścia. Jego radość zmieniała Sally, Jonathana, jego matkę i mnie w postacie o wiele
wspanialsze,niżkiedykolwieksięwydawały.
—Mama jest takadobra. Wiem, żemiała powody do wieluzmartwień. Już myślałem,że nigdy się nie
przekonadoAnny.Aleonajestmiłaimądra,dlategozmieniłastosunekdoniej,gdytylkouznała,żenie
maodwrotu.Mamajestwspaniała,niesądzisz?
104
—Rzeczywiście.
Spojrzałnazegarek.
—Lepiejwracajmy.Dziękizawszystko.Chodźmy,przyszłośćczeka.
29
—Nocóż,złapałago.Wiedziałam,żetakbędzie.
—Ingrid!Martynjestzakochany!
—Wiem.Mówiłamciotymjużdawnotemu.Aleonateżgochciała.Pasujedoniej.
—Azatemjesteśszczęśliwa.
—Niezupełnie.Muszęjednakprzyjąćnieuniknione.—Westchnęła.—Pewniewszystkiematkistająsię
trochę zaborcze, kiedy ich jedyny syn postanawia się ożenić. No cóż, pewne jest, że nie zyskuję córki.
Anity.
—Oczymtymówisz?
—Och,wiesz...jaktomówią,traciszsyna,zyskujeszcórkę.
Anna nie ma zamiaru pozostawać w bliskich związkach ze mną czy z tobą. Za to jeśli związek Sally
zakończysiętak,jaksiędomyślam,Jonathanbędziejaksyn.
—Hm,może.
—OjciecAnnysprawiałmiłewrażenie.Matkawydałamisiętrochęchłodna.Todziwne,żeMartynich
niepoznał.Alewszystkotoczysiętakszybko.
—MypoznaliśmyWilbura.
—Tak.Ślubmasięodbyćwczerwcu,totylkotrzymiesiące.
Ojciec Anny przyjeżdża do Londynu. Zaprosił nas na lunch w przyszłym tygodniu. Sądzę, że matkę
spotkamyprzedsamymślubem.
Muszęprzyznać,żebardzomnieintryguje,jakąokażąsięparą.
Aciebienie?
—Mnietakże.
Wszystkooddalasięodemnie,pomyślałem,kiedyjechaliśmydo105
Londynu. Lecz teraz, pogodzony z przegraną, pokonany, mogłem jedynie patrzeć i cierpieć, kochać i
czekaćcierpliwienamojechwilezAnną.Przecieżitakbardziejprzypominałyoneżycieniżwszystko,
czegodoświadczyłemprzedtem,pomyślałemzesmutkiem.
30
Ojciec Anny był typem prawdziwego angielskiego dżentelmena, który robił wrażenie na wszystkich.
Włosi, Francuzi, Niemcy mają swoich arystokratów, lecz prawdziwy angielski dżentelmen kieruje się
moralnym kodem, subtelnie stosowanym za parawanem nieskazitelnych manier. Takim mężczyzną był
CharlesAnthonyBarton.Wstał,bynaspowitać,kiedyprzybyliśmynalunchuCla-ridge'a.
— Przykro mi niezmiernie, że nie ma ze mną mojej żony. Nasza córka trochę niedomaga. —
Przypomniałem sobie o istnieniu ich córki z drugiego małżeństwa. My z kolei przeprosiliśmy za
nieobecnośćSally.Jejnowe,kierowniczestanowiskowymagałosłużbowychlunchów.
—Siadajcie,proszę.Czegosięnapijesz,Ingrid?Czymogętaksiędociebiezwracać?Możeszampana?
—Cudownie—powiedziałaIngrid.
—Dlamniewhisky.
PrzybyliAnnaiMartyn.Musnęławargamipoliczekojca.
—Tato,tojestMartyn.
CharlesBartonodwróciłsię,bypodaćdłońmojemusynowi.
Jegogłowadrgnęła,jakbyotrzymałuderzenie.Opanowałsiępochwili.
—Martynie,bardzomiłociępoznać.
SpojrzałnaAnnę.
—Trzymałaśtegomłodzieńcawtajemnicyprzednami.Alecieszymniewaszwidok.
Usiedliśmypowoli.
—Czujęsięwinny,proszępana.Powinienembyłniezwłocznie106
pojawićsięupanaiprosićopańskązgodęnapoślubienieAnny.Ale,szczerzemówiąc,swojewysiłki
skupiłemnatym,byotrzymaćjejzgodę,izapomniałemowszystkiminnym.Proszęwybaczyć.
— Jak ładnie powiedziane! Oczywiście, że wybaczam. Nie oczekiwałem tego. — Odzyskał już
równowagęiprzyglądałsięuważnieMartynowi.—Widzę,Anno,żedopisałociszczęście.
—Tato,powinieneśraczejzapewniaćMartyna,jakiejegospotkałoszczęście.
—CodotegopewnieMartynniemawątpliwości.
Pojawiłsiękelner.Złożyliśmyzamówienie.Nieobyłosiębezuprzejmości,takpowszechnychprzytego
rodzaju rodzinnych zebraniach, a jednocześnie innych w każdej rodzinie. W miarę upływu czasu
nabierałem przekonania, że ojciec Anny, choć bardzo uprzejmy, nie darzy swojej córki zbyt gorącym
uczuciem.
Kiedycałowalisięnapożegnaniepolunchu,dotknąłjejramieniaiszepnąłcośdoniej.Usłyszałemjej
odpowiedź.
—Wcalenie.Nieażtakbardzo...—Widząc,żepatrzęnaniąodwróciłasiędoIngridipowiedziała:—
Tatouważa,żeMartynjestpodobnydomojegobrata,Astona.
—Anno!—Zaskoczony,cofnąłsięiwpadłnaMartyna,którygopodtrzymał.
Spojrzelinasiebie.
—Tomusibyćdlapanaogromnyszok...—odezwałsięMartyn.
—Mojepodobieństwo,jeślirzeczywiście...—urwałzmieszany.
—Maszmiłegosyna.—CharlesBartonzwróciłsiędoIngrid.
—Wybacz,żechwilasmutkuzakłóciłatakmiłespotkanie.Wrzeczywistościpodobieństwojestbardzo
ulotne, a poza tym Anna nie powinna była powtarzać moich uwag. Mam spotkanie, którego nie mogę
odłożyć. Wkrótce się znowu spotkamy. Do widzenia, Martynie. Cieszę się, doprawdy, jestem
zaszczycony,żebędzieszmoimzięciem.Dowidzenia,Anno.Bądźszczęśliwa,kochanie.—Pożegnałsię
zewszystkimiiposzedł.Bardziejkruchyistarszy,niżwydawałsięgodzinętemu.
— Anno, Martyn opowiedział mi, że Aston zmarł w bardzo młodym wieku. — Ingrid mówiła bardzo
cicho.—Jeślirzeczywiście107
istniejejakieśpodobieństwo,dlaojcamusiałtobyćogromnyszok.
Czyjestonoduże?
—Nie,niebardzo.Może...przezkrótkąchwilę...możnazauwa
żyćniewielkiepodobieństwo.Martynmarzadkospotykanąkarnację.TakjakiAston.
—Podobniejakity—powiedziałaIngrid.
—Tak,aleukobietytonicnadzwyczajnego.
—Ajednakdośćuderzającacecha—powiedziałaIngrid.
Zauważyłem,żejestzaniepokojona.
Martyn,rozjemca,wkroczyłporazkolejny.
—Mamo,musimyjużiśćobejrzećdom.Wszystkojestwporządku.Mamamajasnąceręiblondwłosy.
Tatojestśniadyimaciemnewłosy.
—Dzięki.
—Mamjasnącerępomamieitwojeciemnewłosy.Tochybanicnadzwyczajnego,co?
—Nie.OjciecAnnybyłpoprostuzaskoczony,towszystko.
— Biedna Anna. Chodź na nasze polowanie. Będziemy szukać słodkiego domku wypełnionego jedynie
szczęśliwymiwspomnieniami.
ZostałemzIngrid.Zamówiliśmyjeszczekawę.
—Zawszekiedyjużwydajemisię,żewszystkobędziewporządku,tadziewczynarobicośtakiego,że
ciarkimnieprzechodzą.
Naświecieistniejąludzie,naswójsposóbniewinni,którzyprzynoszązniszczenie.Annanależydotakich
osób.Jestempewna,żeonaskrzywdziMartyna.Niemyliłymniemojepierwszeprzeczucia.Nigdymnie
niezawodzą.Och,dlaczegoniezareagowałamwcześniej?
—Ingrid,czymtysiętaknaprawdęmartwisz?Czytotakiestraszne,żejejojciecdostrzegłpodobieństwo
dobrataAnny?
Próbyuspokojeniaiułagodzeniainnychzawszestająsięnajlepszymantidotumnawłasneobawy.
—Cosięstałoztamtymchłopakiem?Typewniewieszwszystko.Martynopowiedziałci.Czytak?
—Nie.
108
—Wydarzyłasięjakaśtragedia.Aonamazniązwiązek.
— Ingrid, nasz syn ma poślubić piękną inteligentną kobietę. Jej ojciec jest najwyraźniej bardzo miłym
człowiekiem. Jej ojczym jest czarujący. Wprawdzie nie poznaliśmy jeszcze jej matki, ale jestem
przekonany, że i ją polubimy. Jej brat zmarł bardzo młodo. Anna jest bardziej skomplikowaną osobą i
może mniej łatwą synową niż byś tego oczekiwała. Ale to wszystko. Przestań już. Niepotrzebnie się
zamartwiasz.
—Możemaszrację.Totylkopotwierdziłowszystkiemojeuprzedzeniawobecniej.
— Właśnie! Gdybyś miała do niej inny stosunek od samego początku, ten incydent nie miałby
najmniejszegoznaczenia.
—Hm.
Zamoimisłowamiczaiłsięmójwłasnystrach.Cozaniebezpiecznyukładmiałbyćodtworzony?Nagle
poczułemogromnąobawęoswojąrodzinę.Kłamca!Krzyczałpolicjantwmoimsercu.Kłamca!
Jedynaobawa,jakacięzżera,tostrachprzedjejutratą.NiemożeszzdobyćAnnycałkowicie,zkażdym
dniem przekonujesz się o tym coraz wyraźniej. Ale nie dajesz za wygraną, ponieważ zdajesz sobie
sprawę,żeniemadlaciebieżyciabezniej.
UśmiechnąłemsiędoIngrid.Swoimizapewnieniamipomagałemjejwdrodzedopiekła.
Zerknąłem na nas w lustrze, kiedy wychodziliśmy: elegancka blondynka w średnim wieku oraz jej
towarzysz, dziwnie znajomy, dobrze ubrany, o przystojnej twarzy. Nie dostrzegłem ani śladu zła
toczącegoduszę.
31
—Najwyraźniejwczorajszydzieńsprzyjałkochankom.Domokazałsiędokładnietaki,jakiegoszukali.
—Todobrze.
Terazkażdydzieńzcorazokrutniejsząjasnościąpokazywałmimojązdradęijejpodłeścieżki.
109
Tamtego popołudnia kolacja z Ingrid przebiegała w atmosferze ciszy, która — dobrze wiedziałem —
oznaczałajejgniew.
—DzwoniłamdzisiajdoMartyna.Niespodobałomusięmojedochodzenie.Razjednakpostanowiłam
nalegać.Zwykleniejestemtaka,prawda?
—Nie.Zwyklejesteśbardzotaktowna.
—Mazamiarwynająćswojemieszkaniekomuśzpracy.Mówi,żepokryjeztegowydatkinażycie.Dom
Anny sprzedadzą. Martyn twierdzi, że bez problemu znajdą kupca. Kupno nowego domu pokryje
częściowo z funduszu. Przez jakiś czas pozostawał on nie zamieszkany, dlatego wymaga odnowienia.
Dopierowtedybędąmoglisięwprowadzić.Nalegająnacicheprzyjęcieweselnewrodzinnymgroniew
końcu przyszłego miesiąca. Wszystko szybko, sprawnie, kliniczna perfekcja. Tak więc nie ma mowy o
weselu w Hartley. Ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego, a potem rodzinny lunch. Nie chcą ustąpić. Zdaje
się,żematkaAnnyprzyjedzienatydzieńprzedślubem.Przynajmniejpoznamyjąprzedceremonią.
Trzebabędziejązaprosićnalunchalbonakolację.MożechociażSallyzechcemiećbardziejtradycyjny
ślub.Niedość,żesięmartwię,tojeszczeczujęsięoszukana.
— Sally z pewnością spełni wszystkie twoje nadzieje. Ona jest prawdziwym skarbem: mądra, ładna,
konwencjonalnadziewczynazklasyśredniej.
—DziękiBogu,żejąmamy!Martynzmieniłsiętakbardzo,niesądzisz?Jestzupełnieinny.Ach,tennie
kończącysiękorowódcudownychblondynek.Teniedzielnekobiecebrygady.
—Myślę,żeodeszłynazawsze.
—Tak.DlatamtychczasówAnnaokazałasięśmiertelnympocałunkiem.
Wyrażenietozawisłowpowietrzuoułameksekundyzadługo.
—SpytałamMartynaoAstona.
—Icopowiedział?
— Twierdzi, że to bardzo smutna historia. Anna opowiedziała mu kiedyś — bardzo dawno temu — że
Astonpopełniłsamobójstwo.
Wnioskuję,żezmarłwmłodymwieku.Czytałamniedawnoartykuł.
110
Podobnerzeczyzdarzająsięcorazczęściej.Toznaczy,niechcęprzeztopowiedzieć,że...
— Wiem, co chcesz powiedzieć. To nic nowego. Wiek dojrzewania, dorastanie... niektórzy chłopcy
ciężkoprzechodząprzeztenokres.
— Muszę powiedzieć, że Martyn irytował się coraz bardziej w miarę upływu naszej rozmowy. Bardzo
się rozzłościł. „To moje życie. Wiem, co robię". Teraz Anna zajęła moją pozycję, znalazła się na
pierwszymmiejscu...takpowinnobyć,jegozdaniem.—
Spojrzałanamniepytająco.—Stosunkimiędzynamisąostatniodosyćnapięte,niesądzisz?
—Tak.Aletominie.
—Gdybymcięnieznała,gotowabyłabymuwierzyć,żemaszromans.
—Doprawdy?Nieomalmitoschlebia.
—Lepiejnie.Niezniosłabymtego.Naprawdę.Niezniosłabym.
—Rzuciłamiwyzywającespojrzenie.
—Dobrze,żemnieostrzegłaś.—Głoswmojejgłowiemówił:
„Toniejestromans,toniejestromans.Spalamsięcałymciałem,dusząiumysłem.Całemojeistnienie
skupia się tylko na jednym: na chwilach, które mogę spędzić z Anną. Moje życie przed nią nie było
niczyminnymjakzgrabnymkłamstwem,wktórymty,Ingrid,odegrałaśswojąrolę.PoAnnieniebędzie
żadnegożycia.Żadnegożyciaponiej".
Z ponurym uśmiechem na ustach poszedłem do gabinetu trochę popracować. Chciałem dać Ingrid dość
czasu,bypołożyłasięizdą
żyłazasnąć,takbyśmyniemusieliwięcejrozmawiać.Rodziłsięnowyrytuał.Skutecznewprowadzenie
gowymagałożelaznejdyscypliny.
Zatelefonowałemnastępnegodnia.
—Anno,muszęsięztobązobaczyć.
—Wiem.Miałamdociebiezadzwonić.
—Uciebieowpółdoczwartej?
—Dobrze.
Otworzyładrzwiiposzedłemzaniądosypialni.Zszuflady111
toaletkiwyjęłaoprawionąwramkifotografięmłodzieńca.Spojrzałanamniepociągła,kanciasta,nieomal
ponuratwarz.BezwątpieniaprzypominałatwarzMartyna.Leczniezbytmocno,takjakmówiłaAnna.
—Widzisz.Nicwielkiego.
—Dlaczegowięcpowtórzyłaśwobecwszystkichuwagętwojegoojca?
Schowałazdjęciedoszuflady,którądokładniezamknęła.
—Byłamzłananiego.Bardzozła.Niepowinienbyłnicmówić.
—Czyzauważyłaśpodobieństwo,kiedyporazpierwszyspotkałaśMartyna?
—Oczywiście.Tak,choćtylkoprzezsekundę.
—Czytenfaktmajakieśznaczenie?Czyonjestdziękitemubardziejatrakcyjnydlaciebie?
—Nie.Nie.Pragnęwieśćznimnormalnemałżeńskieżycie.
—Cozadziwnysposóbwyrażaniasię.
Uśmiechnęłasię.
—Próbujeszwęszyć.Choćnietakbardzojakkiedyś.Zmieniaszsię.
—Niosęswójciężar.Jatakżewybrałemswojeżycieisposób,wjakichcęjeprzeżyć.
Zbliżyłatwarzdomojejiwyszeptała:
—Wszystko.Zawsze.
Całajejtwarz,jakbypowiększonaztejodległości,nieomalbrzydka,pożerałamnie.Miotaliśmysiępo
pokoju, ocieraliśmy o drewno, szkło albo welwet. Tamtego dnia nie mogłem oprzeć się obsesji, że w
wygiętym łuku jej pleców odnajdę coś, co pozwoli mi odnaleźć ukrytą drogę do niej. Wreszcie
znieruchomieliśmy, ona z twarzą przyciśniętą do miękkiego obicia ściany, ja wciśnięty w zagłębienie
wygięciajejpleców.Gdyminęłachwilaekstazy,jejtwarzodzyskałanaturalnywymiar.Iznowuujrzałem
wszystko,czymbyłemlubczymmiałemsięstać.
Stałemjużwdrzwiach,kiedyonapowiedziała:
—Mamdlaciebieprezent.—Wręczyłamimałepudełko.—Do-112
trzymujęobietnic.Zapamiętajto.Oreszciezapomnij.—Zacisnęłamidłońnapudełku.—Zaplanowałam
tojakiśczastemu.—Otworzyładrzwiiwyszedłem.
Poszedłem do małej kawiarenki. Chciałem otworzyć pudełko w jakimś spokojnym miejscu. W środku
znalazłemdwaklucze.
NumerC.15WelbeckWay,W1.Zatrzymałemtaksówkęibyłemtamwciągukilkunastuminut.
Za imponującą fasadą stylowej kamienicy znajdował się hol wyłożony ciemnozielonym marmurem; z
niego wchodziło się schodami z rzeźbionymi poręczami do galerii. Witraż niewielkiej kopuły rzucał
dziwneświatłonamarmur,drewnoijasnoszareściany.
Poobustronachklatkischodowejznajdowałosięjednomieszkanie.
To, do którego wszedłem, składało się właściwie z ogromnego pokoju, łazienki i kuchni. Jedynie duży
stół,kilkakrzesełiniedużepodwójnełóżkowkącie.Podpustąpółkąnaksiążkiniski,szklanystolik,ana
nim kartka z wiadomością. „Pokój ten jest przeznaczony tylko dla nas. Świat w świecie. Będę go
odwiedzać, by poznać twoje życzenia. Gdyż w świecie, który stworzyłam, ty panujesz, ja zaś jestem
twojąniewolnicą.Będęczekałaoczasie,którywyznaczysz.
Posłuszna,zawszebędętutaj".
Obok listu leżał stylowy kalendarz oprawiony w skórę, gęsie pióro i antyczny kałamarz. Kalendarz
otworzył się na stronie opatrzonej datą tamtego dnia. Znajdowała się tam złożona długa wstążka z
zielonego jedwabiu, pod nią zaś widniał napis: „I tak objął on panowanie nad swoim królestwem".
Przekartkowałemkilkapustychstroniznalazłemkolejnywpis,dziesięćdnipóźniej:„Annaoczekuje
—międzydwunastąadrugą".
Poszedłem do łazienki. Zaopatrzono ją w mnóstwo mydeł, szczoteczek i pasty do zębów, chusteczek
higienicznychiręczników.
Wkuchniznajdowałysiętylkodwiefiliżankiidwaspodeczki,dwieszklanki,herbata,kawaiwhisky.W
lodówceznalazłemjedyniewodęwbutelkach.Przyjrzałemsiękolorom.Dywanwpokojumiał
barwęciemnegowina.Niebyłozasłon,lecztylkociemnażaluzja.
113
Opuściłemją,zasłaniającdopołowyjedynedużeokno,wychodzącenakwadratzieleni,ipogrążyłemsię
wpółmroku.Swojekrólestwouważałemzawielkiskarb.Byłemzadowolony.
Owinąłem kalendarz zieloną wstążką, a pod nią zostawiłem wiadomość: „Otwórz na dwudziestym —
międzydwunastąadrugą".
Wyszedłem.
Później wieczorem, po kolacji zdominowanej rozmową na temat ślubu, rozstaliśmy się z Ingrid, udając
się do rytualnych bezpiecznych miejsc: ja do gabinetu, Ingrid do sypialni. Zasiadając do pracy,
pomacałem klucze w kieszeni, jak biedak macałby klejnot, który właśnie skradł. Klejnot, który ma
zmienićjegożycie.
Kolejne dni wypełniły mi posiedzenia komisji, wieczory zaś strzępy monologów Ingrid dotyczących
ślubu, wesela i miodowego miesiąca. Ach, te atrakcyjne, zwycięskie, bezowocne sposoby wiązania
kobietyimężczyzny.Itylkopoto,byokiełznaćjedynąwięź,któranaprawdęmaznaczenie.
Wwyznaczonydzieńmiędzydwunastąidrugąwsunąłemkluczdozamkadrzwiprowadzącychdomojego
królestwa.Anna—prawdziwaiwspaniała—leżałanapodłodze.Kalendarzspoczywałnajejbrzuchu.
Uśmiechnęłasię,gdyrozwinąłemwstążkę.
Kiedynadszedłczasrozstania,zapisałacośwnotesie.Dostrzegłemporędnia—międzyczwartąiszóstą
—dzieńzaśbyłdniempoprzedzającymślubMartyna.Wzięławstążkę—niebieską—
iowinęłaniąkalendarz.Muskającpalcamimojądłoń,powiedziała:
—Wszystko.Zawsze.Pamiętaj.
32
Anna i jej matka Elizabeth siedziały obok siebie na sofie w naszym salonie. Anna, jak zawsze cicha i
opanowana.Jejmatkabyładrobną,nieomalfiligranowąkobietą.Pozaciemnymioczamiiwłosami,które
odziedziczyłaponiejAnna,wszystkojeróżniło.
Wydawałasięemanowaćzmęczoną,wyćwiczonążywotnością.
114
Wyczułem, że sztucznie pogodny uśmiech i pośpieszne szczere odpowiedzi stanowiły jej rutynowe
zachowanie.
Tak,podróżbyławyczerpująca.Alewartobyłosiępomęczyć.
Odpowiedziałanamojepytaniadotyczącelotu.PotemzwróciłasiędoIngrid.
—Aty,Ingrid,lubiszpodróżować?
—Niebardzo.
— Wilbur przyleci w czwartek. — Opowiedział jej wszystko o Martynie i jego cudownej rodzinie.
PoklepującdłońAnny,powiedziała:—Annaniepisujezbytczęsto,prawda,Anno?
—Tak.
—Rozmowytelefonicznesąbardziejbezosobowe,wprzeciwieństwiedotego,coludziesądzą.Zawsze
łatwiejmijestbyćotwartąwliście.Annajednaknigdyniebyłaspecjalnieotwarta.
Zawszepozostawaładośćtajemnicza,czynietak,kochanie?—
ZnowupoklepaładłońAnny.—Czywiesz,żewdzieciństwiezarównoty,jakiAston(wymówiłatoimię
tak,jakbybyłojejobce)zawszepozostawaliścietajemniczy?—ZwracającsiędoMartyna,dodała:—
Jestempewna,żeznaszhistorięAstona.Jesteśdoniegotrochępodobny.CzyAnnamówiłaciotym?—Jej
uwagawydawałasięzupełnieniewinna.Najejustachpojawiłsiękrótki,nerwowyuśmiech.
—Tak.Wspominałamiotym.—OdpowiedźMartynazabrzmiałabardzouprzejmie.
— Kiedy byli mali, wierzyłam, że oboje z Astonem utworzyli tajemnicze stowarzyszenie. Mieli swoje
słowa klucze, dziwne sygnały — a wszystko to, by utrudnić życie rodzicom. — Rzuciła Annie
promieniejącespojrzenie.
—Doprawdy,byłaśbardzoniegrzecznądziewczynką,prawda?
—Niegrzeczną!—Martynroześmiałsię.—Trudnomiwtouwierzyć.
— Ależ tak. Bardzo, bardzo niegrzeczną. Lubię wspominać tamte czasy. Chociaż wspomnienia te
prowadząmniedosmutnychmyśli.
115
Dostrzegłem w niej pewną słabość, słodycz, wciąż jeszcze atrakcyjną. Dotąd miała za mężów dwóch
bardzointeligentnychmężczyzn.Domyślałemsię,żejejżywotność,uroda,zgrabne,drobneciałomusiały
kiedyś emanować mocą. Przypuszczałem, że jej twarz zachowała urodę z czasów młodości, tyle że w
wyblakłejwersji,gdyżpozbawionabyłasamopoznaniaczymądrości,któramogłabyjąuczynićpięknąi
w wieku dojrzałym. Pomyślałem, że można ją określić jako niezbyt inteligentną kobietę, nieomal obcą
swoimdzieciom.WyczułemwniejniechęćdoAstona,dlategonieprzekonywał
mniejejobrazAnnyzdzieciństwa.Możewłaśnienatympolegasiłajejmatki,pomyślałem,żewywołuje
współczucie. Elizabeth szczebiotała dalej, zaciemniając wizerunek Anny z uśmiechem na twarzy,
natomiastAnnasiedziałamilczącaujejbokuitoonawydawałasięwrogiem.
— Ach, co za szczęśliwe chwile — ciągnęła. — Tak się cieszę ze względu na Annę. Powiedzcie, czy
zdecydowaliściejuż,dokądpojedziecienamiesiącmiodowy?
—PojedziemynatydzieńdoParyża.
Wyrazniepokojupojawiłsięnatwarzymatki.
—Ach,tak.Paryżzawszebyłtwoimulubionymmiastem.Tobieteżsiępodoba,Martynie?
—Bardzo.TobyłpomysłAnny.Alemuszęprzyznać,żeniemogęsiędoczekać.Byliśmytamniedawno,
chociażpobytniezbytnamsięudał,gdyżAnnanieczułasięnajlepiej.Musieliśmywrócićszybciej,niż
zamierzaliśmy.
—Rozumiem.Aleciebie,Anno,wiążązParyżemtakmiłewspomnienia,prawda?—SpojrzałanaAnnę,
któraterazjużcałkowicieniepotrafiłaukryćgniewu.
—Aha.
—Skądtewspomnienia?
— Pierwszy romans Anny (miałem wrażenie, że z dużym rozmysłem wybrała to słowo) zdarzył się
właśnie w Paryżu. Po... tragedii wyjechaliśmy z Rzymu i jakiś czas mieszkaliśmy w Paryżu. Peter
właśnie rozpoczął wtedy studia, no i mieszka tam do dzisiaj. Teraz jest żonaty... biedak, całkowite
niepowodzenie.Jegomatkatwierdzi,116
żewcześniejdośćczęstoprzyjeżdżałdoLondynu.Niedawnosprzedałmałemieszkanie,któremiałtutaj.
Widziałaśsięznim?Myślę,żetobardzomiłe,kiedyromanssiękończy,azostajeprzyjaźń.
Zgodziszsięzemną?—ZwróciłasiędoIngrid.
—Mamo...proszę—wtrąciłaAnna.
—OBoże!Czyniechcącyzdradziłamjakąśtajemnicę?Anno,zdajesię,żejesteśzłanamnie.
—Nie,mamo,niejestemzła.
—Martynie,jestempewnażeitymiałeśswojeromanseprzedAnną.
—Jedenalbodwa.
—Sameblondynki—odezwałasięSally,którawłaśnieweszła.
— Przez ten pokój przemaszerowały setki blondynek. Mój kochany braciszek był prawdziwym
donżuanem.
— Tak, lecz tamte dni już minęły. — Martyn uśmiechnął się do Elizabeth. — Jesteśmy ze sobą bardzo
szczęśliwi.
—Widzęto!Anno,maszogromneszczęście.Och,Anno,nieboczsięjużnamnie.Utrzymujękontaktyz
matkąPetera.Tobyłatylkoniewinnauwaga.
—AcorobiPeter?—spytałem.
—Majączasobątrzypokoleniaurzędnikówpaństwowych,zaskoczyłwszystkichizostałpsychiatrą.Ma
praktykę w Paryżu i bardzo dobrze sobie radzi. Francuski stał się jego drugim językiem, a on sam
twierdzi,żedyscyplinainnegojęzykałatwiejodsłaniaprawdęwypowiedzi.—Roześmiałasięidodała:
—Zdajesię,żezaczynammówićjakWilbur.
—DlaczegoontakczęstoprzyjeżdżałdoLondynu?
—Możewzwiązkuzeswojąpracą.Aleniewiemnapewno.
Wspomniałamonim,gdyżniedawnootrzymałamlistodjegomatki.
Pisałacośotym,żezupełnienieoczekiwaniesprzedałswojemałemieszkaniei...
Annawstała.Rzuciwszycicho:„Przepraszam",wyszłazpokoju.
Zapadłaniezręcznacisza.
—OBoże!Żałuję,żewogólezaczęłamtęrozmowę.Przecieżtoitakniemaznaczenia.Wciążzdumiewa
mnietajemniczośćAnny.
117
—Możeonawtensposóbsiębroni?
—Broni?Przedczym?
—Niemampojęcia—odparłMartyn.
MądryMartyn.Terazityjąrozgryzłeś—trującamatkapowoliodkrywaswojeoblicze.Nicdziwnego,
żeAstoniAnnazamknęlisięprzedniąwswoimwłasnymświecie.Nicdziwnegoteż,że—pośmierci
Astona — wszyscy się rozeszli, nie potrafiąc pewnie zdobyć się na oczyszczające pojednanie ani na
przyznanie się do winy. Tak więc milczenie, rozłąka i smutek stały się sposobem na życie. Nowe
małżeństwa,noweżycia,nowemiłościodsunęłyichodtego,codziałosięwcześniej.Amimotowciąż
pozostali—każdeznich—
wpułapcenierozwiązanychbolesnychproblemówzdawnychczasów.
Kończyłsięwieczór,aznimodpływałaradość,zktórąsięzebraliśmy.KiedyMartynuruchomiłsilnik,a
AnnaprzytrzymaładrzwidlaElizabeth,poprowadziłemmatkęAnnykrótkąścieżkądożelaznejbramyi
dosamochodu.
—JakbrzminazwiskoPetera?—spytałemcicho,ostrożnieoceniającdystansdzielącynasodMartynai
Anny.—MójprzyjacielwParyżumapoważneproblemy.
—Calderon.DrPeterCalderon.Jegonazwiskofigurujewksiążcetelefonicznej.TylkoniemówAnnie,
że ci powiedziałam. Wściekłaby się. Wilbur skierował do niego kiedyś swojego przyjaciela pisarza.
Peterokazałsiębardzopomocny.—Doszliśmydosamochodu.Pożegnaliśmysię.—Azatemdosoboty.
Odjechaliszybko.
—Dziwnakobieta.ZupełneprzeciwieństwoAnny,nieprawdaż?—spytałaIngrid.
—Polubiłamją—powiedziałaSally.—JestbardziejotwartairozmownaniżAnna.
—Nocóż,łagodnietookreśliłaś—powiedziałaIngrid.—Takwięcpoznaliśmyjużwszystkich.Matkę,
ojca, ojczyma — brakuje tylko macochy. Zdaje się, że powiększyła mi się rodzina. Chociaż nie czuję
tego. Pewnie tak już zostanie. — Westchnęła. — Z Jonathanem będzie inaczej. Dobrze znamy
Robinsonów.Czymamy118
wypatrywaćnahoryzonciekolejnegoślubu?—zwróciłasiędoSally.
—Nocóż,pewnejest,żeniktmniejeszczeonicnieprosił.
— Poprosi, poprosi. I już teraz ci powiem, że chcę wspaniałej ceremonii, białej sukni i tradycyjnego
weselawHartley.Obiecajmito.—IngriduściskałazarumienionąSally.
—Obiecuję,mamo,obiecuję.
I tak zakończyliśmy dzień myślami o weselach i dzieciach, matkach i ojcach. Odeszliśmy własnymi
drogamidoswoichpokoi,apotemdołóżek.
33
—DoktorPeterCalderon?
—Oui.
—JestemprzyjacielemAnnyBarton.Chciałbymspotkaćsięzpanem.
—Dlaczego?
—Myślę,żebyłobytopomocne.
—Dlakogo?
—Dlamnie.
—CzyAnnapoleciłapanuskontaktowaćsięzemną?
—Nie.
—CopanałączyzAnną?
—JestemojcemMartyna.
Zapadłachwilaciszy.
—Achtak,Martyn.Annawspominałamiotym,żepostanowiławyjśćzamąż.
Słowa„wyjśćzamąż"zabrzmiałydziwniesztucznieioschle.
—Widzę,żepańskitelefonniejestoficjalnymzgłoszeniem.
WtakimrazieżyczęAnnieiMartynowiszczęśliwegomałżeństwa.
Myślę, że na tym powinniśmy zakończyć naszą rozmowę. — Zamilkł. — Nie odwiedzam już Londynu.
AnnatakżesporadycznieprzyjeżdżadoParyża.
119
—CzyAnnajestpańskąpacjentką?
—Niemuszęudzielaćpanuodpowiedzinatopytanie,alezrobięto.Nie.
—PańskaprofesjapozwalapanulepiejzrozumiećAnnę.
—Niezupełnie.Uważam,żenajlepiejrozumiejąmężczyzna,którymazamiarożenićsięznią.Mówięo
pańskimsynu.Wnioskuję,żepozwalajejzachowaćswojetajemnice,sekrety,możeiinnemiłości.
—Innemiłości?
—Tak,zawsze.
Zapadłacisza.
—Annanigdymiopanuniewspominała.
—Pocomiałabytorobić?JestemtylkoojcemMartyna.
— Najwyraźniej dość niezwykłym ojcem. Dlatego ma pan też bardzo niezwykłego syna. A nasza
rozmowajestbardzodziwna.—
Westchnął.—Annaprowokujebardzodziwnerozmowy.
—DlaczegonieożeniłsiępanzAnną?
—Och,Boże.Czymuszęodpowiadać?Niepotrafiłemdaćjejtego,czegopotrzebowała.
—Aczegopotrzebowała?
— Wolności. Wolności, która pozwalałaby jej wiązać się z tymi, których kocha, z wszystkimi, których
kocha. Żeby móc jej to ofiarować, potrzeba ogromnych zasobów charakteru, inteligencji i oczywiście
ogromnejmiłości.
—Amożepoprostuchodzioto,żebyniepatrzećprawdziewoczy,prawdziedotyczącejAnny.
—Och,sądzę,żepańskisyndostrzegłwieleprawddotyczącychAnny.Tak,jestemtegopewien.
—Dlaczego?
—Ponieważrozmawiałemznim.
—Kiedy?
—Nicjużwięcejniepowiem.
—Dlaczegoniepowiedziałmipanotymnasamympoczątkunaszejrozmowy?
—Ktowie,gdziemożezakończyćsięrozmowa?Może—
120
podobnie jak nasza — w kolejnym tajemniczym zaułku, który po zbadaniu odsłoni jeszcze jedną ukrytą
prawdę.Nicdziwnego,żemojapracatakmniepasjonuje.Aterazżegnamjuż.Wszystkiegonajlepszego
dlapanaipańskiegosyna.Proszęniedzwonićwięcej.
Martynie, mój mądry synu, a zatem ty pierwszy dotarłeś do Petera Calderona. I co przyniosła ci twoja
miłośćitwojainteligencja?
ZpewnościąniecałąAnnę.Jamamjącałąkiedyprzychodzidomnie.Możewrzeczywistościniepragnę
wcalepozostałejczęścijejżyciaiczasu.Pocoprosićowięcej?Peterprosiłowięcejistracił
wszystko.MieszkanienaWelbeckWaynależałooczywiściedoniego.Terazjużzrozumiałem.
Powinnomitodaćdomyślenia,aletaksięniestało.
34
Mojafiguraniejestidealna.Jestemzbytmasywniezbudowany,bymówićozgrabności.Aleubieramsię
starannie. Światu ukazuję się w przebraniu eleganckiego mężczyzny: w ciemnoszarych flanelowych
garniturach,białychkoszulachibordowychkrawatach(którezamawiamwdużychilościach).Zawszetak
się ubierałem. Także i mój codzienny strój skłania się ku nie pozbawionej smaku poprawności, co
pozwalamizachowaćodpowiednidystanswobecinnych.
Wtensposóbniejestemzbytbezpośrednianiprzystępny.
Nadszedłdzieńpoprzedzającyślub,ajakroczyłemkunowemużyciuzAnną(taktowtedywidziałem)i
wiedziałem, że potrafię udźwignąć ciężar, który dotąd wydawał mi się tak ogromny. Pogodziłem się z
myślą,żeodtądmojeżyciebędzietoczyłosięnaniebezpiecznejkrawędzi.
Annaczekałanamniewswoimmieszkaniu.Naszklanymstoliku,niczymozdoba,leżaławalizka.
—Powiedziałam,żechcęmiećpopołudnieinocdlasiebie.
PrzybędędoUrzęduStanuCywilnegozmojejkryjówki.Kiedywyjdziesz—mamnadzieję,żebędziesz
mógłzostaćdłużej,niżplanowaliśmy—położęsięwtympokojuibędęmarzyłaomoim121
życiu. Jestem szczęśliwa. Po prostu nie chce mi się wierzyć. Nigdy dotąd nie czułam się szczęśliwa.
Nigdyodczasówdzieciństwa.Toniezwykłeuczucie.Czybyłeśkiedykolwiekszczęśliwy?
—Niewiem.Możetak.Tosmutne,alenaprawdęniepamiętam.
—Westchnąłem.—Niewydajemisiętoważne.
Otworzyła małą walizkę. Wyjęła z niej ostrożnie kremową sukienkę i kapelusik. Umieściła je w pustej
szafce.
—Tonajutro—uśmiechnęłasię.—Dzisiejszepopołudnieinocnależądociebie.
Kiedysukniazsunęłasięzjejciała,zrozumiałem,żeionaoczekiwałategospotkania:mówiłamiotym
ciemnajedwabnawstążka,któraciągnęłasięmiędzyjejnogamiimigotaławokółjejpiersi.Wskazałana
ciemnysiniakipowiedziała:
—„Otojejudo,samazadałasobieranę".Widzisz,jatakżepotrafięudowodnićsiłęiwierność.
Położyłem ją delikatnie na podłodze. Zostawiwszy eleganckie przebranie na sofie, znowu stałem się
sobą.
Snułem przed nią marzenia w języku, który tylko ona potrafiła zrozumieć. Potężna bogini, tak, szeptała,
tak,wchwilachuwięzienia.
Wszechwładna, zawładnęła swoim zniewolonym panem. W jej walizce znalazłem ręcznie zdobioną
wstążkęiowijałemjąwokółjejgłowytakdługo,ażnicniewidziała.Apotemzapragnąłemciszy.
Znalazłem miękkie bawełniane gaziki i kiedy już znalazły się na swoim miejscu, poruszaliśmy się w
idealnejciszy.
Leżała na podłodze, a puls na jej brzuchu zdawał się wybijać niemy rytm na jej skórze. Moje wargi,
niczym polujący drapieżca, czaiły się, naciskały; językiem próbowałem uchwycić ulotny ruch, lecz na
próżno.
Wcisnąłem pięść w siniak na jej udzie. Nie mogąc go zetrzeć, sprawiłem, że rozlał się jak plama w
kierunkupozlepianychwłosówprzedzielonychjedwabnąwstążką.
KiedydrzwiotworzyłysięprzedMartynem,przezmomentby
łemjedynąosobą,któragowidziała.Drżącymidłońmiuwolniłemciszęznaszychuszu.Annazawołała:
—Cotojest?Cotojest?
122
Zerwałemwstążkęzjejoczuiprzezchwilęobojesłyszeliśmyjegoszept:
—Niemożliwe.Niemożliwe.Możliwe.
Stojącwotwartychdrzwiach,wydawałsiękołysaćwprzódiwtyłnawąskimpodeście.
[Podniosłem się, by go podtrzymać. Uniósł ramiona nad głową, jakby chciał się osłonić przed
straszliwymciosem.Potem,jakdzieckozataczającesiędotyłu,jakrobot,oddalającsięodzła,ojakim
nie śnił, wpatrzony w twarz tego, który go zniszczył, przechylił się przez poręcz i spadł ku śmierci na
marmurowąposadzkę.
Zupełniebezużytecznastałasięsiłamojegociała,kiedytrzyma
łemgowramionach—karkskrzywionyniczymzłamanatrzcina.
Gdzie,gdziejesttamiękkość,któramogłagoutulić?Kiedytulimyciałanaszychdzieci,kołysanidzikim
rytmemprawdynaszegobólu,potrzebnanamjestpierś,krągłość.Jegotwarznieznalazłaschronieniana
mej twardej piersi. Moje umięśnionie ramiona wydawały się wręcz ohydne i groźne, kiedy próbowały
przywrócićkształtyjegozniekształconemuciału.
Pustaklatkazamieniłasięwmarmurowąstudnię,doktórejludziewrzucaliprzerażonymigłosamipytania
wyrażającenadzieję.
—Czymamwezwaćlekarza?
—Czymogępomóc?
—Zadzwoniłampopolicję.
—Czyprzynieśćkoc?Dlapana?Żebyokryćciało?—Zdałemsobiesprawę,żejestemnagi.
—Czyonnieżyje?Och,czyonnieżyje?
ApotemAnnapowolizbliżyłasiędonas.Ubrana,uczesanaipotworniespokojna,powiedziała:
—Tojużkoniec.Tojużkoniec.
Dotknęła mojego ramienia i spoglądając na Martyna spojrzeniem pozbawionym choćby odrobiny
współczucia,nieomalprzepłynęładodrzwiizniknęławciemności.
Teraz i inni pojawili się w studni klatki schodowej. Utworzyli wokół nas milczący krąg — nagi
mężczyzna i jego piękny martwy syn w dżinsach i swetrze. Jakaś kobieta narzuciła mi na ramiona rudą
123
etolę. Opadła na mnie w momencie, kiedy jeszcze nie ucichł odgłos drzwi, które zatrzasnęła za sobą
Anna. Rozległy się inne odgłosy i pojawił się policjant. Rozdzielił milczący krąg ludzi, nie
wypowiadającanisłowa.Klęknąłprzymnieipowiedział:
—Obawiamsię,żeonnieżyje.
—Tak.Zmarłnatychmiast.
Spojrzeliśmynasiebie.
—To...to...?
—Tak.
—Akimjesttenmłodymężczyzna?
—Mójsyn,Martyn.
Lekarz i pielęgniarze z pogotowia przyklęknęli obok mnie. Inny policjant cicho poprosił stojących, by
odsunęlisiędotyłu.Słyszałemichszepty,niczymrozbrzmiewającąwtlełagodnąsmutnąpieśń.
TrudnobyłowypuścićzramionciałoMartyna.Lekarzpostępował
łagodnie, podobnie jak pielęgniarze: dyskretni, sprawni. Wreszcie zostałem sam z policjantem; obaj
wchodziliśmy po schodach do mieszkania. Drzwi były otwarte. Nic — poza moim starannie złożonym
ubraniem—niezdradzało,jakpłynąłtamczas,zanimdrzwiotworzyłysięzhukiem.
—Czymogęsięubrać?
Policjantspojrzałnamojenagieciałoskąpookryteetoląiskinął
głową.
—Będzienampotrzebnezeznanie...Później,proszępana.
Chcielibyśmy,byzłożyłjepannaposterunku.
—Tak,oczywiście.Muszęporozmawiaćzżoną.Tobardzoważnedlamnie.
—Rozumiem.—Rozejrzałsię.—Tutajchybaniematelefonu.
—Nie.
—Ktojestwłaścicielemtegomieszkania?
—Narzeczonamojegosyna.
—Ajakonasięnazywa?
—AnnaBarton.
—Czytotamłodadama,którawyszławchwilinaszegoprzybycia?
124
Dołączyłdonasdrugipolicjant,któryrozmawiałzludźminadole.
—Tak.
—Chybaniemieszkałatutajoddawna.Mieszkaniejestprawiepuste.
—Onaniemieszkatutaj.
Czekali,ażskończęsięubierać.
— Wiemy, że był to wypadek. Dwóch świadków widziało, jak pański syn przechylił się do tyłu i
wyleciałprzezporęcz.Potwierdzili,żeniedotknąłgopan.
—Niedotknąłem.
—Copantutajrobił?
—ByłemzpannąBarton.
—Znarzeczonąsyna?
—Tak.
—Panwybaczy,alemuszęotospytać.Byłpannagi...
—PannaBartonijauprawialiśmy...—urwałem.
Nietegosłowadotądużywałem.
—Rozumiem.
—Pańskisynoniczymniewiedziałażdodzisiejszegowieczora?
—Oczywiście.
—Skądsiędowiedział,żepanprzebywatutaj?
—Niewiem.Niewiem.
—AgdziejestterazpannaBarton?
—Niewiem.Poprostuwyszła.Minęłanasiwyszła.
—Powinniśmyjąodszukać.Jestpewniewszoku.
—Niemampojęcia,dokądmogłabypójść.Możewróciładoichdomu.
—Czyjegodomu?
—AnnyiMartyna.Dopierocokupilidom.Bylizaręczeni.
—Akiedyzamierzalisiępobrać?
—Jutro.
Nastąpiładługachwilaciszy.
—Jedźmyteraznaposterunek,proszępana.
125
ZposterunkuzatelefonowałemdoIngrid.OdebrałaSally.
—Niemusisznicmówić.Annabyłatutaj.
—OBoże!Gdzieonajest?
—WszpitaluWellingtonazWilburem.
—ZWilburem?
—Tak.Miałataksercapopołudniu.Martyndzwoniłwcześniej,próbowałznaleźćAnnę.—Zamilkłana
chwilę.—PowiedziałamAnnieoWilburzeionanatychmiasttamposzła.
—Czyjesttammama?
—Tak,niemów,żechceszzniąrozmawiać.Jeszczenie.
—Sally.Och,Sally.
—RazemzmamąpojedziemyzobaczyćciałoMartyna.Onabardzotegochce.
Odwróciłemsiędopolicjanta.
—Doktóregoszpitalazabranociałomojegosyna?
—DoMiddlesex.
PodałemnazwęSally.
— A teraz posłuchaj. Nie jedźcie tam, proszę, nie jedźcie. Sam zidentyfikuję ciało jeszcze dzisiaj
wieczorem.Przysięgam,żezawiozęwastamjutro.Przekonajmamę,żebyzaczekała.Toważne.
Proszę,Sally,zróbto.
—Spróbuję.Spróbuję.Annajestszalona,wieszotym,prawda?
—Nie,Sally.Nie.Onaniejestszalona.
—Miałazesobąwalizkę.Powiedziała,żeodwiedziWilbura,apotemjedziedoParyża.„Itakmiałamw
planietępodróż.Miodowymiesiąc."Mówiłatozuśmiechemnatwarzy.Uwierzyszmi?Uśmiechałasię.
Skoroniejestszalona,tojestzła.
—Och,Sally,Sally,niejesttak.
—Wtakimrazie,jakajest?DoprowadziładoruinyciebieiMartyna.
—Czypowiedziaławszystkotwojejmatce?
— Nie wiem. Istnieją rzeczy, o których mama nie mówi. Nie mogę o nie zapytać, ale mogę się ich
domyślać.
—Niesądzę,Sally,byśpotrafiłasiędomyślić.Przyjadępóźniejdodomu.
126
—Nie.Proszę.
—Przyjadę.Muszę.Później.—Odłożyłemsłuchawkę.
—Mojażonawie.
—Tak,proszępana,domyśliłemsię.
Siedziałem w niewielkim pomieszczeniu komisariatu w towarzystwie wysokiego, siwego mężczyzny,
inspektora Doonana. Roztaczał wokół siebie aurę znużonej uprzejmości. Pewnie uprzejmość stanowiła
dlaniegoostatniąkryjówkęwkonfrontacjizniekończącąsięrzekąludzkiejgłupoty.Miałemszczęście,
żetrafiłemnainspektoraDoonana.
Złożyłemzeznanie.Inspektormiałkilkapytań.
—Jakdługotrwałpańskizwiązekz...?
—ZAnną.Czterymiesiące.
—Odjakdawnaznająpan?
—Tozaczęłosięnatychmiast.Tużponaszympoznaniusię.
—Pańskisynnicniewiedział?
—Niktnicniewiedział.
—Nikt?
—Nocóż,jednaosoba.OjczymAnny,Wilbur.OBoże,onmiał
atakserca.JestwszpitaluWellingtona.DlategoMartynszukałAnny.
Czymogęzatelefonować?
— Tak, oczywiście. — Podszedł do drzwi i polecił, by ktoś połączył nas ze szpitalem Wellingtona.
OtrzymałempołączeniezpokojemWilbura.Rozmawiałemzsiostrąoddziałową.Mówiłakrótko.
Zapewniłamnie,żeWilburnieprzebywajużnaintensywnejterapii;zatrzydniopuściszpital,alepóźniej
potrzebnymubędziedługiodpoczynek.Atakniebyłgroźny.
—Skądpańskisynwiedział,żeobojeprzebywaliściepodtamtymadresem?
—Niewiedział.Nierozumiemtego.Niewiedziałoistnieniutegomieszkania.
—Niemiałklucza.Wyważyłdrzwi—powiedziałinspektorDoonan.
—DlategoThompsonowiewyszlinakorytarz—wtrąciłmłodypolicjant.
127
—Thompsonowie?
—ŚwiadkowieśmierciMartyna.
—Aha.
—Czysądzipan,żepannaBartonniezachowałaostrożności?
Możezostawiłatenadreswkalendarzu?
—Nie.Onanienależaładoroztargnionychosób.
—Gdzieonaterazprzebywa?Będziemymusielizniąporozmawiać.
—JestwdrodzedoParyża,doPetera!—Peter!Przecieżmieszkanienależałowcześniejdoniego.Może
Martynprzyszedłtam,gdyżniewiedział,gdzieszukaćAnny.Peter!PewnieMartynrozmawiałznimw
czasiepobytuwParyżu.
—KimjestPeter?
—Powiedziała,żechcebyćsamaprzedślubem.Miałaprzybyćzsobietylkoznanegomiejsca.
—Powoli,proszępana.Nicnierozumiem.
—Czymogęzadzwonić?
—Dokogo?DoPetera?
—Tak.
—DoParyża?
—Zapłacę.
—Niewtymrzecz.—Westchnął.—Znapannumer?
—Tak.
InspektorDoonanprzysunąłdomnietelefon.
—Peter?
—Oui.
—MówiojciecMartyna.
—Wiem.Annadzwoniła.Jedzietutaj.Niemamnicdopowiedzenia.Straszniemiprzykro.
—Czydałeśmuadres?
—Tak.
—Domyślałemsiętego.
— Nie wiedziałem, że tam jesteś. Sądziłem, że pójdzie tam tylko Anna. Żeby pomyśleć, wyciszyć się
przedjutrzejszymdniem.Kiedy128
zadzwoniłMartyn...zupełniezdesperowany...zpowoduWilbura,podałemmuadres.Wpewnymsensie
byliśmyprzyjaciółmizMartynem.
—Wpewnymsensiemytakżejesteśmyprzyjaciółmi.
—Wpewnymsensie.
—MożeAnnabędziemusiaławrócić.
—Wyjaśnięjejto.
—Policjawie,żetobyłwypadek,leczonabędziemusiałazłożyćzeznanie.
—Rozumiem.
—Muszęjużkończyć.
—Dowidzenia.
—Dowidzenia.
Skończyłemskładaniezeznań.
—Zawieziemypanadodomu,najpierwjednakmusimyprosićozidentyfikowanieciała.
Pojechaliśmydoszpitala.Zidentyfikowałemciało.Niemaoczymmówić.Niebędęotymopowiadał.
Kiedy wróciłem do domu, było już po pierwszej. Drzwi do dawnej sypialni Sally otworzyły się.
Ujrzałemjejopuchniętątwarz.
Dałemjejznak,bywróciładosiebieipowiedziałemszeptem,żeidędomatki.Zamknęładrzwi.
Poszedłemwkierunkuświatła.Ingridczekałanamniewkuchni.
Nie była to kuchnia przeznaczona dla tego rodzaju bólu. Jej lśniące powierzchnie i przeważająca biel
bardziejpodsycałyrozpaczniżjąłagodziły.Niebyłotamciemnychkątówanimiękkiegodrewna,które
bywchłonęłykrzyki—niemaznaczenia,czynieme,czyteżnie.
Ubrana na czarno, odwrócona do mnie plecami, wydała mi się przez moment przeraźliwie podobna do
Anny.Odwróciłasięgwałtownie.
Zrobiło mi się niedobrze na widok jej twarzy. Chwyciłem ręcznik; poczułem stary, znany mi odór
wymiocin.Podałamiszklankęwody.
Dotykająctwarzydłonią,powiedziała:
—Zrobiłamto,bypowstrzymaćból.Tegoużyłam.—Podniosłamały,poplamionykrwiąbiałyręcznik
zawiązanywwęzeł.Najej129
twarzy widniały strużki krwi. Spuchnięte policzki sprawiły, że cała twarz wyglądała, jakby jej kontury
uległy przesunięciu, oczy zaś zostały wciśnięte siłą w malutkie, czarne kałuże w księżycowym
krajobrazie.
—Czułam,żebólmniezżera.Topomogło.
Jeszczerazpodniosłaręcznikiuderzyłasiępotwarzy.Kroplekrwiopadłynaszklankęstojącąnastole.
Niemogłempozbyćsię—
zupełnie nie na miejscu — obrazu Anny. Pomyślałem, że w jej twarzy zawsze było coś pozbawionego
delikatności,napuchniętego.
Możetutajtkwiłorozwiązanie?Annaniemiaładelikatnychrysów,jakiemożnabyzniszczyćbrutalnością
pocałunków,któremusząuratowaćżycie.
TwarzIngrid,dotądtaksubtelnieukształtowana—delikatnekościpoliczkowe,takadrobna,jasneoczy
—wydawałasięnieomalmówić:„Ostrożnie,możnamniezniszczyć".Takżeijejciało,długieiszczupłe,
delikatnełukipiersiibioder,wzbraniałowszystkiegopozanajdelikatniejsząmiłością.Szukałemwnim
przyjemnościztakąsamąostrożnością,zjakąktośbadaokazporcelanyzodległegokraju.
Ingridusiadłanaprzeciwkomnie.
—Tyniejesteśzłymczłowiekiem—powiedziała.—Anijagłupiąkobietą.
Spojrzeliśmy na siebie, mężczyzna i kobieta, zupełnie sobie obcy. Jutro, może pojutrze pochowamy
naszegosyna.
—Niemamwątpliwości,żetyi...Anna—westchnęłabardziej,niżwymówiłajejimię.—Niemógłbyś
nic zrobić. Nie jesteś złym człowiekiem. — Powstrzymywane łzy i napuchnięte wargi sprawiły, że
mówiłabardziejmatowymgłosem.Słowa„złymczłowiekiem"
zabrzmiały, jak opadający dźwięk, jakby ktoś wybijał na bębnie jedno słowo: „Złymczłowiekiem.
Złymczłowiekiem".
—Kiedyzdałeśsobiesprawę...—powiedziała.—Kiedyzdałeśsobiesprawę,żejesteśstracony...—
Urwałaijakbyzachwiałasię,jejdziwna,nowapostaćibrutalnamaskajejtwarzyprzeistoczyłysięna
momentwkoszmarnąistotę.—Powinieneśbyłsięzabić.Wieszjak.Dlaciebiebyłobytołatwe.Wiesz
jak.
130
—Tak.Chybatak.
— Ale już nie teraz — powiedziała. — Nie teraz. Nie, ty tchórzu, nie teraz. Zostań na tym świecie.
Zostańidajmitrochęradości.
Dlaczego,och,dlaczegosamsięniezabiłeś?Wiedziałeś,jaktozrobić.
—Nigdyotymniemyślałem.Tak,nawetotymniepomyślałem.
— Poczułem się jak dziecko, które straciło szansę uratowania się przed solidnym laniem, lecz któremu
nigdynieprzyszłodogłowytakieprosterozwiązanie.
—Astontozrobił—wyszeptałem.
—Aston?
—Jejbrat.
— Zapomniałam o nim. Aston... a teraz Martyn. Och, Boże, ta zła dziewczyna. — Teraz krzyczała
przeraźliwie.—Mogłamciępochowaćiżyćdalej.Rozumiesz?Mogłamciępochowaćiżyć.
Nawetwiedząc,cozrobiłeś,mogłamciępochowaćiżyć.Ikochać.
Potrafiłabym to znieść. Ten ból jest nie do zniesienia. Nie do zniesienia. — Znowu zaczęła się bić po
twarzy.Podbiegłemdoniejztyłuichwyciłemzaręce.Walkabyłanierównaiszybkodobiegłakońca.
Posadziłemjąnakrześle.
— Nie ruszaj się — powiedziałem cicho. Poszedłem do swojego gabinetu i przyniosłem środki
uspokajające.
—Nie—rzuciłaoschle.—Nie,nieijeszczeraznie.
—Aletoważne—powiedziałem.
—Dlakogoważne?—wyrzuciłazsiebiechrapliwymgłosem.
—Dlaciebie.Ponieważchociażrazniewiesz,cozrobić...prawda,doktorze?Jatylkochcętego,czego
nigdyjużniedostanę.Chcęmojegosyna.Oddajmimojegosyna.Oddajmigo.Natychmiast.
Oddajmimojegosyna.
—Posłuchaj,Ingrid.Martynnieżyje.Odszedłnazawsze.Nazawsze.Jegożycieskończyłosię.Posłuchaj
mnie,Ingrid.Posłuchaj.
To ja sprowadziłem jego śmierć. Pozwól mi nieść ten ciężar. Nigdy się nie uwolnię od ciężaru jego
śmierci,nigdyodniegonieucieknę.
Pozwól, by spadło to na mnie. Zepchnij to na mnie, zepchnij jego śmierć na mnie. Oddychaj głęboko,
Ingrid.Oddychajgłęboko.Ty131
będzieszżyładalej.ZepchnijśmierćMartynanamnie.Tybędzieszżyła.Terazmniegozostaw.Zostawmi
jegośmierć.
Poprowadziłem ją do stołu i położyłem na nim. Podciągnęła nogi do piersi, jakby miała rodzić. Po jej
policzkachpłynęłypiekącełzy.
Płakała,ajejciałowiłosięwstrząsanespazmami,takżeguzikijejżakieturozpięłysię.
—Ingrid,zostawmijegośmierć.
—Och,Martyn,Martyn,Martyn—zawołała.Apotemodetchnęłatakgłęboko,tłumiącniemykrzyk,że
wiedziałem,iżtosięstało.Cośprzemknęłodomnieiwydawałosięmnieprzenikać.
Teraz leżała na stole, płacząc cicho. Strumienie łez obmywały delikatnie jej rany, zbierały krew z jej
twarzy. Łzy i krew utworzyły jakby wieniec spowijający jej szyję, który rozplatał się jasnoróżowymi
strużkamipłynącymidojejpiersi.
—Umyjęsię—powiedziała.
Zaprowadziłemjądołazienki.Poruszaliśmysiępowoli,mojaprzyjaciółkaija.Możejednakposiadałem
pewneumiejętności,dziękiktórymmógłbymskierowaćjąłagodnienatęczęśćdrogi,jakajeszczeprzed
niąpozostała.
Przygotowałemkąpielidodałemjednejzjejoliwek.Rozpuściławłosy,któreprzezcałyczas—wręcz
niestosownie — pozostawały związane w idealny koczek. Dzięki jej szpilkom do włosów i
wieloletniemudoświadczeniuprzetrwałonburzęchaosu—malutkiokruchnormalności.
Pomogłem jej się rozbierać, jakbym rozbierał dziecko. Wsunęła się do wanny i zanurzyła pod wodę.
Oliwkawidocznanajejcieleiwłosachwyglądałaniczymmagicznylek.Długoleżaławwannie,cojakiś
czaszanurzającsiępodwodę,jakbyporuszałasięwrytmniesłyszalnegorytualnegotańcaprzetrwania.
Siedziałemnapodłodze,skupiającnaniejcałąuwagę.Broniłemsięprzedjakimikolwiekinnymimyślami
z mocą o jaką nawet siebie nie podejrzewałem. Co jakiś czas dolewałem do wanny gorącej wody.
Późniejwypuszczałemtrochę.Zanurzającsięiwynurzającspodwody,wydawałasięmnieniezauważać.
Wreszciepowiedziała:
—Chcęspać.
132
Owinąłemjąręcznikiemiwytarłem.Późniejchciałemubraćwkoszulęnocną,leczonapotrząsnęłagłową
i wsunęła się pod prześcieradła. Zasnęła bardzo szybko. Siedziałem przy oknie wpatrzony w noc. Na
pozbawionym gwiazd niebie widniał księżyc w pełni. Pomyślałem, że tak rzadko dostrzegam podobne
szczegóły. Może powodem tego jest jakaś głęboka wada duszy. Odziedziczona pustka. Nicość
przekazywanazpokolenianapokolenie.
Usterkaduszy,októrejistnieniuwiedzątylkoci,którzycierpiązjejpowodu.
Trawiły mnie obrazy Martyna z dzieciństwa. Szczególnie jeden: Martyn odwracający głowę w biegu,
kiedy go zawołałem — rozpromieniona twarz w ramach złocistego lata. Zamknąłem powoli oczy, by
zasłonićobraz.Czekałymnieprzygotowaniadopogrzebu.Muszęterazzająćsiępogrzebem.
Znalazłem kartkę papieru i zacząłem sporządzać listę. Nekrologi — „The Times", „Telegraph".
Obawiałem się, że zwiastunowie śmierci poniosą rano obwieszczenia — te mniej łagodne — do
obojętnychludzi,którychnigdyniepoznam.Copodlejszegazetybędąwysuwałyróżneinsynuacje,inne
przekażąpoprostuwiadomośćotragedii.Niedbałemosiebie,lecznajważniejsząrzecząwydałomisię
zachowanie godności śmierci Martyna. Czy mogłem zrobić cokolwiek? Nagle zaczęły drgać moje
ramionaigłowa.Boże!
Niemogęwpaśćwszok!Muszęsiętrzymać.Wyszedłemcichozpokoju.Połknąłemdiazepamiwróciłem
doswojejlisty:zwierzchnicy,trumna,kościół,kwiaty,muzyka.
Ingrid poruszyła się. Zerknąłem na zegarek. Minęły godziny. Jak to możliwe? Księżyc zniknął. Świt,
zaczynałsiędzień.Nadeszłodzisiaj.TakwięcMartynzmarłwczoraj.Martynzmarłotejporzetydzień
temu,miesiąctemu,roktemu.DzisiajmijadziesięćlatodśmierciMartyna.Dwudziestarocznica.Kiedy
przestanęwtensposóbodmierzaćczas.Kiedy,och,kiedyumrę?
Ingrid jęknęła. Dzień dzisiejszy, a także jej ból, nieubłaganie wżerały się w jej sen. Patrzyłem, jak jej
ciałoporuszasię,wyrażającnajpierwzłość,potemklęskę.Wreszcieznieruchomiaławagoniipoddania
się.Otworzyłaoczyiwnastępnejchwilijużwiedziała:„to133
wszystkoprawda,tak,prawda".Pomogłemjejwstaćzłóżka.Milczeliśmyoboje.
Poszłapowolidołazienkiizamknęłazasobąstaranniedrzwi.
Odwróciłemsiędooknaipatrzyłem,jakdzieńzbliżasięiwydłuża.
Dziwną przestrzeń świadomości wypełniały samochody, ludzie, odgłosy. Wyjeżdżająca zza rogu
furgonetkamleczarzaprzypominałapojazdkosmiczny,którypierwszywhistoriiprzemierzanowoodkrytą
planetę.
Wiedziałem,żepojawiłasięszczelina.Otworzyłsięwąwóz.
Wiedziałem, że odtąd muszę patrzeć na prawdziwy świat z innej perspektywy. Że będę teraz
funkcjonował w odrębnej, mechanicznej części mojego istnienia. W ciągu najbliższych dni muszę
zadomowićsięwniejnadobre.Inneobszarypozostanąopuszczone,wuśpieniu,gotowedozamieszkania
wprzyszłości,możenigdy.
Poczułem uścisk strachu. Zacznij już teraz, zacznij już teraz, jeszcze w tym wymiarze. Patrz na
samochody.Słuchajdźwięków.
Skupsięnafurgonetce.Patrz!Zatrzymałasięnagle.
Ingrid wróciła z łazienki. Przemieniona. Włosy znowu ułożone w nieskazitelny koczek. Jej twarz — w
ciągu nocy pozbyła się opuchlizny — wydawała się nieruchoma, jakby naciągnięto na nią dyskretną
maskę.Poszładoswojegopokoju,otoczonaaurąsztucznejperfekcji,zaktórąpięknekobietychowająsię
przedświatem.Byłanaga.
Intymność naszego małżeństwa nie przytępiła wyrazistości podobnego widoku. Stanęła przede mną i
powiedziała:
—Jakaszkoda,żesięwogólepoznaliśmy.
—ASally?MamyjeszczeSally.
—Tak.Tak,Sally.Alesamwiesz,żeMartynbyłmoimdzieckiem.Zawszejestnamdanatajednajedyna
osoba.PewnietobieprzeznaczonajestAnna.
Westchnąłem.
—Dopisałociszczęście.Onażyje.Żyje,prawda?Annajest...
Anna... żeby użyć właściwego słowa, jest osobą, która potrafi przetrwać, mam rację? Czy ty kochałeś
mniekiedykolwiek?
134
—Tak.Wydawałosiętotakoczywiste—powiedziałem.
—Ato?—Wskazałanaswojeciało.—Ato?
—Jesteśbardzopiękna.
—Wiemotym.MójBoże!Myślisz,żeniewiemotym?—
Odwróciłasięwkierunkudużegolustra.—Mam—powiedziała—
piękną twarz, spójrz na nią. Spójrz na moje ciało. Piersi mam małe, ale wciąż ładne. Smukła talia i
biodra. — Powiodła dłonią aż do krocza. — A to? A ta część u szczytu moich zgrabnych, bardzo
zgrabnychnóg?Wyraźzachwytnadcałymtympięknem.Alenie,zamałopiękna.Zamało,prawda?Ten
niedostatekkosztowałmnieżycieMartyna.
Odwróciłasiędomnie.Terazujrzałemwlustrzedelikatnyzarysjejplecówinieskazitelny,przerażająco
doskonałykoczek.
— Powinieneś był umrzeć — powiedziała cicho. — Powinieneś był umrzeć. Mój Boże, miałam
wrażenie,żetyitaknigdychybanieżyłeś.
— Masz rację w obu kwestiach. Powinienem był umrzeć, lecz nie pomyślałem o tym. I rzeczywiście,
zanimpojawiłasięAnna,pozostawałemmartwywobecwszystkiego.
— Może jednak jesteś złym człowiekiem. No cóż, zatrułeś moje życie swoim okrucieństwem. Przez
moment,ułameksekundy,my
ślałamotym,żebysięztobąkochać.
Spojrzałemnaniązdumiony,aonaroześmiałasię.Krótki,gorzkiikruchyśmiech.
—Patrzącteraznaciebiewidzę,jakbardzojestemcijużobojętna.Dodamitodużosił.—Otworzyła
szufladęiwyjęłabieliznę.
Potem włożyła czarną suknię tak zdumiewająco prostą, że wydała mi się uosobieniem bezużytecznego
piękna,formąpozbawionąjakiejkolwiekmocy.
Usłyszałem, że przybył Edward. Ingrid pobiegła do niego. Przytulił mocno córkę. Jego twarz wyrażała
zniszczenie.
—Och,mojaIngrid—wyszeptał.—Mojanajdroższa,kochana,kochanaIngrid,mojebiednedziecko.
—Och,tato.
135
Przez chwilę stałem sparaliżowany. To nie Ingrid mówiła do Edwarda, lecz Sally do mnie. Stojąc w
drzwiachpokoju,wyszeptała:
—Och,tato.
Ruszyłemwjejstronę,leczonanagleodezwałasię:
—Nie!Nie.—Odwróciłasięizeszłanadół,jakbyraniłjąsammójwidok.
Poszedłemzaniąwolno.
— Sally, dzisiejszej nocy zachowałaś się wspaniale — powiedział Edward. — To musiało być dla
ciebiebardzociężkieprzeżycie.
Sallyjużmiwszystkopowiedziała.—Edwardskinąłgłowąwmojąstronę.—Bardzociężkieprzeżycie
dladziewczyny...bardzociężkie.
—Sallyjestbardzodzielna.Dzieńdobrypanu.—Wholustał
Jonathan. — Niezmiernie mi przykro. — Urwał. — Czy możemy porozmawiać... na osobności? —
Poszliśmydomojegogabinetu.—
Mamdzwonićdohoteluidourzędustanucywilnego—powiedział.
—Wszyscy,pozarodzicamiAnny.Dobrze,żetylkorodzina...Och,Boże,tobrzmiokropnie...wiepan,co
mamnamyśli.
— Ja zadzwonię do matki Anny. Wilbur przeszedł właśnie niezbyt groźny atak serca. Trzeba mu to
przekazaćodpowiedniołagodnie.Jejojciecprzebywa,zdajesię,wSavoyu.Jegotakżezawiadomię.
—SkorzystamzpokojuSally,jeśliniemapannicprzeciwkotemu.
Skinąłemgłową.Jegoprośbabyławyrazemuprzejmości,którąpotrafiłemdocenić.
—KochaszSally?
—Bardzo.
—Cieszęsię.Toznaczy,chciałempowiedzieć,żecieszęsię,iżtojesteśty.
—Dziękujępanu.
ZatelefonowałemdomatkiAnny.
—Miałamdzwonićdociebie—powiedziała.—Nicniemogłampowiedziećanizrobićwczorajszego
wieczora.Odśwituczekam,bydociebiezadzwonić.
136
—Wiesz?
—Ach,tak.
—Anna?
—Tak.PrzyszładoWilbura.Powiedziałamiwkorytarzuiodeszła.Wiesz,coczułam?
—Nie.
—Poczułamsięnagłebardzostara.Bardzostara.Francuzinazywajątocoupdevieux.Dzisiajwyglądam
bardzo staro. Ale zdaje się, że to ja powinnam pocieszać ciebie. Tylko że ty w rzeczywistości nie
zasługujesz na to, zgodzisz się ze mną? Pasujecie do siebie z Anną. Sprowadzacie cierpienie do życia
innychludzi.Zawszeposiadałatentalent.Najwyraźniejodkryłeśto.Twojażonazasługujenaogromne,
ogromnewspółczucie.Jednakztego,cozdążyłamzauważyć,niebędzietegochciała,niebędziechciała
litości.
Zapadłachwilaciszy.Potemznowusięodezwała.
—Czyjesteminnaodtej,jakąmniezapamiętałeś?
—Tak.Bardzo.
—Sądziłeś,żecałatamojaśmiesznośćjestprawdziwa?Posługiwałamsięniąoddawna.LeczWilbur
potrafiłjąprzeniknąć.
Dlategowyszłamzaniego.
—JaksięczujeWilbur?
—Wyzdrowieje.
—Niemówmu.
—Onwie.
—OdAnny?
—Nie,nieodAnny.Odemnie.Onpotrafiwyczytaćtragedięnamojejtwarzy.Powiedział:„Ostrzegałem
go.Ostrzegałem".Czyrzeczywiściecięostrzegał?
—Tak.
— Powinieneś był go posłuchać. On wie wszystko. Chciałabym wziąć udział w uroczystości
pogrzebowej.Czyzawiadomiszmnieodacieimiejscu?
—Jesteśpewna?
—Bardzo,bardzopewna.Twójsynbyłdlamniekimśważnym.
Wczorajnaswójsposóbpróbowałamgoostrzec.Jednaksprawa137
była zbyt delikatna. No i — oczywiście — Anna wiedziała. Ona wiedziała, do czego zmierzam,
zaczynająccałątęrozmowęoPeterzeiAstonie.
—Wiesz,żepojechaładoPetera?
—Wiem.Zawszetorobi.Onamyśli,żeniewiem,cosięwydarzyłownocśmierciAstona.MójBoże,
onasądzi,żejanierozumiem,dlaczegoumarłAston.Zawszeudawałam.Pewniepoto,byzachowaćz
niąjakiśkontakt.Alenapróżno.Wszystko,cokiedykolwiekzrobiłam,okazałosiębezużyteczne.Żałuję,
żeniemiałainnejmatki.Onachybateż.Ach,jestemzmęczona.Dowidzenia...Dowidzenia.
Chciałem ją jeszcze zapytać, czy Anna powiedziała swojemu ojcu, ale rozmowa została przerwana.
Zadzwoniłem do niego natychmiast. Nie chciałem myśleć o tym, co wcześniej Elizabeth powiedziała o
swojej córce, nie teraz. Wiedziałem, że przede mną wynurzają się lata pustki. Miałem je wypełnić
każdymsłowem,jakiewypowiedzianonatematAnnyoddnia,kiedyoniejusłyszałem.
—Charles?
—Miło,żedzwonisz.Napisałemdociebie...idotwojejżony.
Osobne listy. Nie chcę z tobą rozmawiać. Wracamy z żoną do Devon najszybciej jak to możliwe. Nie
potrafię powiedzieć ani zrobić niczego pożytecznego. Zdaję sobie sprawę, przez co przechodzisz,
chociaż twoja sytuacja jest o wiele bardziej okropna. Stąd wiem, że wszystko jest bezużyteczne.
Wszystko.—Westchnąłinieomalszeptemdodał:„Iwszyscy".—Rozłączyłsię.
Czekały mnie jeszcze dwa telefony, oficjalne oświadczenia. Zatelefonowałem do mojego politycznego
agenta. Wlałem swoją smutną opowieść w jego świat wczesnego poranka. Tak niewiele słów było
trzeba,abyprzekazaćstrasznąopowieść.
—Mójsynnieżyje.
—Och,Boże!Cosięstało?
— Wydarzył się potworny wypadek. John, jego następstwa będą bardzo szokujące. Z ogromnym
smutkiemmuszęciępoinformować,żeskładamrezygnację.Znamysięnieoddziś,John,iwiesz,138
żemojadecyzjajestnieodwołalnaimusiszprzyjąćjąbezzbędnychpytań.
—Ale,namiłośćboską,cosięstało?Dzwoniszdomnieotejporzeiniepodaszżadnychwyjaśnień?—
Nieomalpłakał.—Och,mójdrogi.Jakmogęcipomóc?
—Możeszpozostaćdlamnieprzyjacielem,któregonajbardziejmiterazpotrzeba.Przyjmijto,comówię.
Zrozumiesz wszystko jutro lub za kilka dni. Proszę, uszanuj moje życzenia. Moja kariera jest już
skończona. Niebawem dotrze do ciebie prasa i możesz złożyć oświadczenie potwierdzające moją
rezygnację.John,naprawdę,bardzomiprzykro.—Odłożyłemsłuchawkę.
Potemzadzwoniłemdomojegoministradodomu.Wkilkusłowachpołożyłemkresmojejkarierze.Nie
powiedziałemmuwięcejniżJohnowi.Dlaniegokarierastanowiłacałejegożycie.Uważał
mniezaosobępodobnegopokroju.Dlategorozumiał,żejedyniekatastrofamogładoprowadzićmniedo
podjęciapodobnejdecyzji.
Wyraziwszyswojewspółczucie,zapewnił,żepoinformujepremiera,gdytylkootrzymamojąrezygnację
napiśmie.
—Przygotujęjąniezwłocznieizłożęwciągugodziny.
Musiałemprzeprowadzićjeszczejednąrozmowętelefoniczną.
—Andrew...
— Czekałem na wiadomość od ciebie. Była wzmianka w wiadomościach. Jest mi niezmiernie przykro.
Toprzerażającatragedia.
Jakmogęcipomóc?
—Chciałbymzłożyćoświadczenie.Jaknajszybciej.Dlaprasy.
Będzieszmusiałuzgodnićtozpolicją.Czymożemytoomówić?
— Oczywiście. W wiadomościach niewiele podali. Padły pytania bez odpowiedzi. Co właściwie się
stało?—Tonjegoadwokatastałsiębardziejdociekliwy.
—Niejestemonicoskarżony,Andrew.Jużzłożyłemrezygnację,nietylkowministerstwie,lecztakżew
parlamencie.Jakoosobaprywatnachcęchronićpamięćmojegosyna.Chcęochronićmojążonęicórkę
przedspekulacjamiorazinsynuacjami,któremogąwyrządzićimjeszczewięcejszkody.
139
—Jesteśizawszebyłeśnajbardziejzrównoważonyspośródznanychmiludzi.Dobrze.Zabierzmysięza
twojeoświadczenie.Czychcesz,żebymdociebieprzyjechał?
—Nie.Oświadczeniebędziebardzokrótkie.
—Maszjejuż?
—Nie,niezupełnie.Wkażdymrazieniemampewnościcodoniektórychaspektówprawnych.
—Ustalmyzatemgłównetezy.Potemdowiemsięszczegó
łów.
Wreszcie zdecydowaliśmy, że — upewniwszy się wcześniej co do pewnych szczegółów prawnych —
Andrewzłożywmoimimieniunastępująceoświadczenie:
„Mójsyn,Martyn,zginąłwczorajszejnocywtragicznymwypadku.Naturalniezostanieprzeprowadzona
sekcjazwłok.Niestety,ztragediątązwiązanesąpewnekontrowersyjnewydarzenia.Ztegoteżpowodu
złożyłemrezygnacjęzarównowministerstwie,jakiwparlamencie.Maonaskuteknatychmiastowy.Jako
zwykłyobywatel,którympozostanędokońcażycia,proszęouszanowanieosobistegożyciamojejżony,a
także i mojej osoby, tak, byśmy mogli w spokoju opłakiwać straszliwą stratę naszego syna. Dotyczy to
takżemojejcórki,którautraciłaukochanegobrata.Niebędziemyskładaliżadnychinnychwyjaśnieńani
teraz,aniwprzyszłości".
—Złożętwojeoświadczenie.Posypiąsiępytania.Niepozwolą,bycałasprawaprzeszłatakgładko.
— Wiem. Ale jeśli wyraźnie damy im do zrozumienia, że nie będziemy więcej zabierać głosu, może
dadząnamspokój.Mojarezygnacjausuwamnieautomatyczniezwszelkichpublicznychstanowisk.
— Wątpię, by odbyło się to tak łatwo. Musisz być przygotowany na nieprzyjemne gazetowe
niespodzianki;mamnamyśligazetypodającewiadomościwskrócie.
—Nigdyichnieczytam.
—Dobrze.
—Andrew,jasiętrzymam.Próbujęuratować,cosięda,dlaIngridiSally.
140
—Przykromi.Bardzomiprzykro.Możliwe,żebędącięnękać.
AcozAnną?
—JestwParyżu.
—Nieosiągalna?
—Taksądzę.
—Tenwątekślubu...zrobiąztegowielkąsprawę.
—Tak,zpewnością.
—Czychcesz,żebymporozmawiałzludźmiztamtegodomu,spróbowałichuciszyć?
—Nie.Ci,którzyzamierzająmówić,itaktozrobią.Będązresztąmusielimówić,składajączeznania.
—Aletomożenastąpićniewcześniejniżzatrzymiesiące,możepóźniej.
—Przyczynaśmiercijestznana.Martynzmarłnatychmiastwwynikuskręceniakarkuwczasieupadku.
Myślę,żeudasięnamzorganizowaćcichypogrzebwciągunajbliższychkilkudni.Andrew,janiebyłem
przygotowany do podobnej rozmowy podobnie jak i ty, jak sądzę. Staram się skupić na organizacji,
planowaniuiudzielaniuinformacji,ponieważmuszęwyprowadzićIngridorazSallynabezpiecznygrunt.
Później mogę zwariować. Byłaby to właściwa reakcja. Ale nie teraz, Andrew, nie teraz. Potrzebuję
twoichchłodnych,zawodowychporad.Proszę.
—Otrzymaszje.Możesznamniepolegać.
— Dziękuję ci. Dziękuję. Muszę już iść. Wyślę Ingrid i Sally z Edwardem do Hartley. Powiedział, że
postarasięzałatwić,bypochowaliMartynanatamtejszymcmentarzu.
—Aty?
— Edward oddał mi do dyspozycji swoje mieszkanie w Londynie. Stamtąd będę się kontaktował ze
wszystkimi,którzyzechcąmicośprzekazać.
—JakczujesięIngrid?
—Jakmamciodpowiedzieć?
—Nicniemów.
—Bezpiecznygrunt,Andrew.Staramsiędoprowadzićjenabezpiecznygrunt.
141
—Acoztobą?
— Ach, ja. Moje życie jest skończone. Jednak w tej chwili nie ma to znaczenia. Andrew, jestem ci
ogromniewdzięczny.Azatemdziałaj.
—Dobrze.Dowidzenia.
—Dowidzenia,Andrew.
Cios, choć może pojawić się zupełnie nieoczekiwanie, później niszczy swoją ofiarę bardzo wolno.
Długimi godzinami, wypełniającymi dni i lata, jego ponura ciemność sączy się w najdalsze zakamarki
istnienia,którewkońcuogarnia.Wmiaręjaknadziejawycieka,niczymkrewześmiertelnejrany,zjawia
sięogromnasłabość.Ofiarazapadasięwświatpodziemi,gdziewwiecznejciemno
ścimusiszukaćnowychścieżek.Takiwłaśniehorrormniesobieupatrzył.IngridiSallybędącierpiały,
targaneogromnymbólemismutkiem.Leczmuszęjeprzednimochronić.Możeimsięuda.
— Ingrid i Sally chciałyby pojechać do szpitala, zanim wyjedziemy do Hartley. — Nie zauważyłem,
kiedyEdwardwszedłdogabinetu.
—Zawiozęjetam,Edwardzie.
—Obawiamsię,żeIngridchcetampojechaćbezciebie.
—Rozumiem.Jestjejbardzociężko,leczniepokojęsięonią.
—Niesądzisz,żetrochęzapóźno?
—Edwardzie,żadnetwojesłowaniemająnamniewpływu.
Terazpozostajępozazasięgiembólu.MogępomócIngridprzejśćprzeztęciężkąpróbę.
—Twojaobecnośćtylkopogorszysprawę.
—Czypytałeśją,Edwardzie?
—Nie,alejestemtegopewien.
Poszedłemdosalonu.
—Ingrid,zawiozęciebie,SallyiEdwardadokostnicy.
Ingrid siedziała wyprostowana na krześle. Jej stopy wyglądały nienaturalnie, jakby wrosły w dywan.
Plecymiałaprzyciśniętedooparciakrzesła.Ciało,idealnienaprężone,jakbywiedziało,żenajmniejsze
zwiotczeniemięśniadoprowadzijedocałkowitegorozkła-142
du. Jej twarz — już bez opuchlizny — znowu była delikatna i blada, lecz wydawała się dziwnie
nienaturalnieosadzonanaszyi.
Opanować ciało, zachować twarz — pierwsze kroki na drodze do przetrwania. Smutek schwytany w
żelazną klatkę zewnętrznego istnienia wciąż pozostaje smutkiem uwięzionym w pułapce. Szarpiąc
wścieklemięśnieikości,niezdolnydoucieczki,zadajepowoliosłabiającerany.Wewnętrzneobrażenia,
którychniewykażeżadnasekcjazwłok,zabranesądogrobu.Zczasemsmutekulegazmęczeniu,zasypia,
choć nigdy nie umiera. Przyzwyczaja się do swojego więzienia, aż między więźniem i strażnikiem
pojawia się nić szacunku. Wiem to teraz, dopiero teraz. Ingrid dała mi Martyna. Ja zaś ostatniej nocy
przejąłemjegośmierćodIngrid.Będęjejstrzegł.Tymsamymuwolniłasięodwściekłości,złościoraz
poczuciawinyniewinnych.Ingridzmagałasięterazjedyniezesmutkiem.Ichoćsmutekmiałostatecznie
zwyciężyć,zachoważycie.Atobyłoniebylejakieosiągnięcie.
—Myślę,żelepiejbędzie,jeślijawaszawiozę—przemówił
Edward.
—Tytakżemusiszjechać,tato.LeczjachcępojechaćzobaczyćMartynazjegoojcem.
Edward westchnął i odwrócił się — płakał. Starzec pokonany u schyłku swojego życia. Nie było już
nadziei dla Edwarda. Otrzymał śmiertelną ranę. Nie mógł tego przeżyć. Przypomniało mi się stare
chińskiepowiedzenie:„Nikogonienazywajszczęśliwym,dopókinieumrze".TakdługieżycieEdwarda,
zjednątylkoraną,którąbyłaśmierćjegożony,zakończyłosięokrutnąporażką.Ujrzałemwjegooczach
gasnąceżycie.Nastąpiłykolejnewydarzenia.
Londynniejestodpowiednimmiejscemdoumierania.Jechali
śmyulicamipełnymisamochodówspieszącychdobiur,szkół,mijaliśmyautobusywyładowującewstęgi
ludzi,sunącychwzdłuższarychbudynków,krzykliwiekolorowemiejsca,gdziemożnaubraćciało,oraz
miejsca, gdzie można je nakarmić. To nie była odpowiednia droga do kostnicy. A tam jedyne, co
pozostałozukochanegożycia,tociało,któremusiszpochować.
143
Spotkałemsięjeszczezresztąszacunku,jakimmniedarzonowdawnymświecie.Przyjętonaszdyskrecją
ipoprowadzonowciszykutemu,comiałobyćdlanasostatnimobrazemMartyna.
Wobliczuśmiercipotrzebaciszyiprzepełnionegotrwogąsmutku.
Łzy bowiem i płacz nie są istotne — stanowią zaledwie echo smutku, jaki zrodził się z pierwszą
śmiercią.Iktóryumrzezwestchnieniemprzyostatniejśmierci.
Staliśmy w milczeniu, ta kobieta i ja, wpatrzeni w martwą już urodę naszego syna. Zafascynowani, jak
śmierć nieomal przemieniła się w niego. Jego blade, jakby wyrzeźbione oblicze i czarne włosy
przypominałymarmurowągłowęmłodegoboga.
Niewiem,jakdługotamstaliśmy.WreszcieIngridsięporuszyła.
Powolipocałowałasyna—oczyiustamiałasuche.Spojrzałanamnie,ajejspojrzeniemówiło,żeija
mogęgopocałować.Jednakniezrobiłemtego.Judaszowypocałunekprzeznaczonyjestdlażywych.
Niechciałemjeszczebardziejkalaćmojegosyna.
Niewróciliśmydodomu.Jonathanspakowałwcześniejbagaże.
Powiadomiono kierowców i — spowici ochronnym płaszczem bogactwa — Ingrid, Sally, Jonathan i
EdwardpomknęlidoHartley,wkojącewiejskiezacisze.Kunowemużyciu.ŻyciubezMartyna.
Zacząłsiępierwszyetapichpodróży.
35
Pojechałem do mieszkania Edwarda. Później odwiedził mnie tam mój minister. Otrzymałem list od
premiera.Uprzejmości,przyzwoitegestywspółczucianaodległość.Pojawiającysiędyskretniegościez
mojego utraconego świata powoli zdawali sobie sprawę, że ich dawny protegowany, rywal czy tylko
kolegacorazszybciejsięodnichoddala;spadawdółprzezwarstwywładzy,powodzenia,przezbłony
godziwościicodzienności,zanurzającsięwlabirynciehorroru.
Wlabiryncie,wktórymczaisiędeprawacja,okrucieństwoiśmierć,aprzedewszystkimchaos.
Jednakprzyzwoiciludziestarająsiępostępowaćprzyzwoicie.
144
A oni byli przyzwoitymi ludźmi. Usiłowali mi mówić, jak bardzo będzie im mnie brakowało. Jeden z
nich,kierowanydesperackąszczerościązdobyłsięnawetnaprzyzwoitekłamstwomówiąc:
„Przetrwasz to wszystko. Wycofaj rezygnację. Zbytnio się pośpieszyłeś". A potem zaraz jego głos,
przepełnionybólem,zamilkł,ustępującprawdzie.
ZadzwoniłAndrew.
— Prasa zachowa się tak jak zwykle. Wokół twojego domu czai się około dziesięciu dziennikarzy i
fotografów.PewnieniebawemudadząsiędoHartley,apotemwytropiątwojąkryjówkę.
—CzymamzawiadomićEdwarda,żebykazałzamknąćbramyHartley?
—Jaknajbardziej.
—Takwięc,czegomogęoczekiwać?
—Tego,cozwykle.Szanującesięgazetyskoncentrująsięnatwojejkarierzeirezygnacji.GazetaMartyna
napiszeotragedii,którawydarzyłasiętużprzedślubem.Będziesporoinsynuacji.Oni,zdajesię,zastali
cięnagiego?Pozostaliwięcnieźlesobieużyją.
Z pewnością nie omieszkają nazwać cię mordercą. Jednak bez wątpienia ty i Anna dostaniecie się na
stronytytułowe.Mówisięo...
jakbytopowiedzieć...pewnychgrachmiłosnych,ach,samniewiem.
Och,Boże!Wkażdymrazieostrzegamcię.Będąchcielicięukrzy
żować.
—Jakdługotopotrwa?
— No cóż, złożyłeś rezygnację. Anna zniknęła. Wszystko ucichnie po pogrzebie. Naturalnie prasa
powrócidotematuprzyokazjidochodzenia.
—Tak,pewnietak.
— Innym tematem, który poruszyła jakaś suka, jest sprawa twojego małżeństwa. Czy ty i Ingrid wciąż
jesteście razem? Czy będziesz się starał o rozwód? Wiesz, takie tam rzetelne przedstawienie wyników
dochodzeniadladobraspołeczeństwa.
—Azatempotrwatojakiśtydzieńdodziesięciudni?
—Mniejwięcej.
—Apotemjużtylkoprzezresztęmojegożycia!Andrew,jest145
jeszczewielespraw,októrychchciałbymztobąpomówić,alejużpopogrzebie.
—Czymogęjeszczecośdlaciebiezrobićdotegoczasu?
—Nie.Jestemciwdzięcznyzawszystko,codotąddlamnieuczyniłeś.Terazchybamuszęjużiść.Mam
jeszczewieledozrobienia.
Obcym mówiłem o pogrzebie syna w Hartley. Przy pomocy Edwarda ustalono miejsce i czas, kiedy
mieliśmy na zawsze utracić jego ciało. Potem jeszcze raz rozmawiałem z matką Anny. Ostatecznie
postanowiła,żenieprzyjedzienapogrzeb.Pożegnaliśmysię.
Edwardpoprosiłkogoś,bymmógłdojechaćprzezfarmę.PóźnymwieczoremwyruszyłemdoHartley.Z
upiornych cieni drzew rosnących przy drodze wyłaniały się obrazy śmierci i horroru. Ból związany z
utratąMartynarównoważyłtylkobóltęsknotyzanią.
Imię,któregłoswmojejgłowiewciążpowtarzał,brzmiało:Anno,Anno,Anno.Leczłzy,którypłynęły
pomojejtwarzy,przeznaczonebyłydlaniego.
36
W spokoju zapełnialiśmy zakamarki kolejnego dnia, który na pozór nie różnił się od innych. Jedzenie,
picie,kąpiel,spacery.
Wszystkim tym czynnościom poświęcaliśmy więcej czasu niż zwykle, czyniąc z nich nieomal rytuały.
Kilka rozmów telefonicznych i spotkań pozwoliło nam przygotować uroczystość w kościele i pogrzeb.
Edwardmiałdodyspozycjidwieprywatnelinie,głównazaśzostaławyłączona.
Na końcu podjazdu kręcili się zmęczeni, znudzeni mężczyźni z kamerami i kolorowo ubrane kobiety.
Prasa.Nieczułemwobecnichwrogości.Wkońcumójsynbyłjednymznich.BezwątpieniaAnnatakże
wystawała pod domami, by napisać o pogrążonych w smutku żałobnikach, by wieczność mogła
przetoczyćsięprzezumysłyjejczytelnikówmiędzypłatkamiatostem.
Następnegorankawsiedliśmydoczarnych,lśniących,metalo-146
wych rydwanów i przejechaliśmy obok znużonych kronikarzy naszej skromnej historii. Byli mocno
zawiedzeni porażką poprzedniego dnia, gdyż nie udało im się zrobić żadnych zdjęć ani porozmawiać z
kimś spośród nas. Trzaski i flesze ich aparatów, jak również pytania dziennikarzy zadawane niemo za
szybą wydawały się równie istotnym elementem rytuału śmierci, jak kapłan, który z zatroskaną twarzą
powitałkolejnąrodzinęnaproguswegodomuprastarychsłówisymboli.
Naszamałarodzina,czarnychórustawionydookołagrobu,stał
sięświadkiemniemożliwego.PogrzebuMartyna.SiłąwyobraźniumieściłemAnnęwtejczarnejscenie.
Ubrananabiało,stałatużprzygrobie.Takabiała.Rzucałanaręczaróżdootwartegogrobu.Kolceraniły
jejręce,akrewkapałanaziemięinajejbiałą—och,jakżebiałą—sukienkę.Biała.Biel.Przezmoment
wszystko utonęło w białym świetle. A potem wszystko się skończyło. Pomknęliśmy z powrotem do
Hartleywnaszychczarnychrydwanach.
TamtejnocysiedzieliśmyzIngridwgabinecieEdwarda.Dwojeludziśmiertelniezmęczonych.
—Niechcęjużztobążyć—powiedziała.—Nigdy.
—Cozamierzaszzrobić?
—ChcęwyjechaćnakilkamiesięcydoWłoch.ArthurMandel-sonzaproponował,bymzatrzymałasięw
jegodomuniedalekoRzymu.PoprosiłamSally,żebypojechałatamzemnąnamiesiąc.
Jonathan może do niej przylecieć. Potem pewnie będzie chciała wrócić do Londynu, żeby być bliżej
niego.
—Rozumiem.Onibezwątpieniachcąbyćrazem.Acopotem?
— Myślę, że zamieszkam w Hartley. Może kupię jakieś małe mieszkanie w Londynie. Poproszę Paula
Pantena,żebyskontaktował
sięzAndrewizająłsięwszystkimiformalnościami.
—PoinformujęAndrew.
—Jeszczejedno.
—Tak.
—Pojutrzejszymdniunigdyjużniechcęcięwidzieć.Bardzomitopomoże,jeślisiędotegozastosujesz.
Oczywiściewiążesięto147
z wyrzeczeniami. Ślub Sally... inne rodzinne uroczystości... na przykład pogrzeby. — Roześmiała się
gorzko.
—Maszmojesłowo.
—Rozumieszmnie?
—Tak.
— Tamtej nocy, tamtej dziwnej nocy, kiedy powiedziałeś: „Daj mi go. Daj mi go", pozbyłam się
ogromnegogniewu.Uleciałondociebie.Chcę,byodszedłzmojegożycianazawsze.Musiszzabraćgo
zesobąiodejść.
—CzymogęczasemwidywaćsięzSally?
—Naturalnie.Aleuprzedźją,żebymiotymniewspominała.
—Dobrze.
—Niepytamcię,jakiemaszplanyiniechcęniconichwiedzieć.
—Dobrze.
—Wiesz,tynigdymnieniekochałeś.
—Nie.
—Gdzieśwgłębisercawiedziałamotym.Leczzdajesię,żeobojgunambyłoztymdobrze.
—Tak.Otak...
—Myślisz,żewtakisposóbmścisięmiłość?Żedałanamtakąlekcję?Niedasięjejoszukać.
—Byćmoże.
—Jatakżechciałabymznaleźćtenrodzajmiłości.
Nicnieodpowiedziałem.
Westchnęła.
— Masz rację. Wątpię, by kiedykolwiek się tak stało. Mogłoby to okazać się dla mnie zbyt okrutne.
Bałabymsię.Bardzocięlubiłam.
Kochałamcięnaswójsposób.Chybaniezdajeszsobiesprawy,jakbardzo.—Uśmiechnęłasięsmutno.
—CałemojedawneżyciezostałopochowanewrazzMartynem.WHartleyodnajdęwłasnądrogę,którą
pójdęażdo...
—Niemamniejużwtwoimżyciu.
—Tak.Takbardzojestemzmęczona.Trudnouwierzyć,alewiem,żebędęspała.Aty?
148
—Posiedzętutajjeszczetrochę.ChcęporozmawiaćzSallyizEdwardem,apotemwyjadę.
Patrzyłem, jak idzie do drzwi; jej ciało wciąż przepełnione było bolesnym smutkiem. Odwróciła się i
uśmiechnęładomnie.
— Do widzenia. Nie chcę, by zabrzmiało to okrutnie, ale żałuję, że nie zginąłeś w jakimś wypadku w
zeszłymroku.
—Mojatragediapoleganatym,żeniezgadzamsięztobą.Dowidzenia,Ingrid.
Zamknęłazasobądrzwi.
Pojakimśczasieijawyszedłemzpokoju.Kawa,łzy,nicnierozumiejącespojrzeniaEdwardaiSally;a
potemodciąłemsięodichżycia,takjakbymwyciąłzichciałaraka.Próbowałemzaszyćranysrebrzystą
niciąsłów.
PojechałemdoLondynu.WmieszkaniuEdwardasporządziłemplannaresztęswegożycia.
37
—MamlistyzHampstead.
DzwoniłAndrew.
—Czychcesz,żebymprzesłałjedomieszkaniaEdwarda?
—Andrew,chcęporozmawiaćztobą...oprzyszłości.Czymo
żeszprzyjechaćdomieszkania?
—Przyjadępopołudniu,okołoczwartej.
—Okay.
Wręczyłmidużą,brązowąkopertępełnąlistów.
—Wszystkiedomnie?
—Nie.NiektóredlaSallyicałkiempokaźnakorespondencjadlaIngrid.
—CzymożeszprzesłaćjedoHartley?
—Nocóż,niektóreznichmogąpochodzićod...jakichśwariatów.
—Potrafiszjerozpoznać?
149
—Przyjrzyjmysiękopertom.
Wybraliśmy kilka, które wyglądały podejrzanie. Nie znaleźliśmy jednak nic groźnego. To co zwykle:
specjalneofertyagencjiusługowych,reklamyproduktówitympodobne.
—Pozostałewyglądająnabezpieczne—powiedziałem.—
PrześlijjedoHartley.
—NiespotkaszsięzIngridwciągu...najbliższychdni?—
Spojrzałnamnie,leczzarazodwróciłwzrok.
—Andrew,rozstaliśmysięzIngridnazawsze.Nazawsze.
Chcę, żebyś spotkał się z Paulem Pantenem w celu wypracowania porozumienia. Oboje jesteśmy
zamożni. Ingrid musi otrzymać wszystko, co należy do naszego dawnego życia. Hampstead, obrazy,
wszystko. Jeśli razem z Johnsonem sporządzicie zestawienie majątkowe u Albrightów, przyjmiemy
ustaleniafinansowe.Sally,oczywi
ście,mafunduszpowierniczy.
—AfunduszMartyna...Ach,przepraszam,alemówimyofinansach.
— Nic nie szkodzi. Masz rację. Tak, fundusz Martyna. Automatycznie przechodzi na nią, jeśli Martyn
zmarł,niezałożywszyrodziny.Andrew,potrzebujękilkudni,żebyzastanowićsięnadmojąprzyszłością.
Czymożemyspotkaćsięwpiątek?
—Naturalnie.—Spojrzałnalisty.NaszespojrzeniaspoczęłynaliściezFrancji.
—Pójdęjuż.Porozmawiamywpiątek.Zajmęsięwszystkim.
— Andrew, jestem ci ogromnie wdzięczny. Niczemu nie będziesz się sprzeciwiał? Nie udzielisz mi
żadnejrady?
— Znam cię zbyt dobrze, żeby próbować ci coś radzić. A może za mało. Do piątku. — Wyszedł.
OtworzyłemlistzFrancji.Przysłał
goPeter.
„Mam dla ciebie list od Anny. Nalegała, abym przekazał ci go osobiście. Czy możesz do mnie
zadzwonić?Uzgodnimy,gdzieikiedymogęcigooddać".Tylkotyle.Zatelefonowałemnatychmiast.
—GdziejestAnna?
—Niewiem.
—Niewierzęci.
150
Westchnął.
—Posłuchaj,mniejestzupełnieobojętne,wcotywierzysz.
—Przepraszam.Kiedywyjechała?
—WdzieńpogrzebuMartyna.
—Skądznaładatę?
—Boże!Trudnobyłoniedowiedziećsięotymzangielskichgazet.
—Dokądpojechała?—Cisza.
—Niepytamcię,gdziesięterazznajduje,leczdokądpojechałatamtegodnia?
—Pojechała,mójprzyjacielu,nagróbswojegobrata.
Przezmomentoślepiłomniebiałeświatłoszoku.
—Sama?
— Zupełnie sama. Jeszcze raz to powtórzę. Po raz ostatni widziałem ją w dzień pogrzebu Martyna.
Odjechałazmojegodomutaksówką.Pożegnałasięzemną.Myślę,żetymrazemnadobre.
—Jakbyłaubrana?
—Co?Miałanasobiebiałąsukienkę.Powiedziała,żechcekupićróżenajegogrób.Potemodjechała.
—Pewnieczerwone?—spytałemjakweśnie.
— Nie wiem. Nasza rozmowa nie ma sensu. A teraz, żeby spełnić ostatnie życzenie Anny, czy mam ci
przywieźćlist,czysamponiegoprzyjedziesz?
—Samgoodbiorę.
—Azatemprzyjedźdomnie.
Zapisałemadres.
—Jutrooszóstej.
—Jutrooszóstej.
38
Mieszkanieurządzonoznierzucającąsięwoczyelegancjąizłudnąprostotą,które,jaksięprzekonałem,
byłycharakterystycznedlaPeteraCalderona.APeterCalderonbyłbystrymczłowiekiem.
151
Natylebystrym,byukryćswojąwielkąinteligencję.Byszybkowyciągnąćwnioskiztychkilkubłędów,
którezdarzyłomusiępopełnić.NaprzykładtychzwiązanychzAnną,popełnionychdawnotemu.
—Miłoztwojejstrony.—Zacząłemrozmowę.
—Wcalenie.Spełniamtylkoobowiązek.
—Ach!
—Proszę,otolist.Wolałbymjednak,żebyśgotutajnieczytał.
—Dlaczego?Czyznaszjegotreść?
—Nie.
—Alepokusiłbyśsięodomysły?
—Nie.Mógłbymciprzedstawićswojąopinię,opinięzawodowca.Tylkożewtedyniechciałbyśpewnie
mniewysłuchać.
—Słuchamcię.
—DlaAnnyniebędziemożliwekontynuowaniezwiązkuztobą.
—Dlaczegonie?Ach,tak.Rozumiemoczywistepowody.
— Masz na myśli winę? Nie, nie. Anna poradziłaby sobie z poczuciem winy. W rzeczywistości
większośćludzidajesobieradęztymproblemem.Ty,naprzykład.Bardzodobrzeudałocisięoszukać
własnego syna. Właściwie nie trzeba już nawet odwoływać się do twojej — mniej istotnej — zdrady
żony.Ajednakjesteśtutajtakniedługopośmiercisyna,doktórejniewątpliwiesięprzyczyniłeś.
I przybyłeś tutaj w poszukiwaniu Anny. Tak więc, proszę! Wina, wina... Już sam ten pobożny wyraz
stanowi rozgrzeszenie dzisiejszego dnia. Wystarczy odmówić modlitwę: „Czuję się winny", i proszę,
masz od razu karę. Sama wina jest karą. Tak więc zostawszy ukaranym, a tym samym i oczyszczonym,
możnabezprzeszkóddalejdopuszczaćsięzbrodni.
—Azatemdlaczegoonaniemożekontynuowaćzwiązkuzemną?
—PonieważdopieroterazpożegnałasięostateczniezAstonem.
Anna opowiadała mi o waszym związku. Stanowiłeś część procesu uzdrawiającego. Istotną część.
Zewnętrzneobszary,jakiezwiedzi
łeś,były—jakbytowyrazić—podróżą,doktórejobojebyliście152
stworzeni.Leczpodróżtadobiegłakońca.Skończyłasię.—Spojrzał
namnie.—PrzynajmniejdlaAnnyskończyłasięwtymmomencie.
—Jejostatniesłowabrzmiały:„Tojużkoniec",jajednaksięniezgadzam.
—Ponieważdlaciebietojeszczeniekoniec.
—Nigdysięnieskończy.
— Może nie. Może nie. Lecz teraz będziesz jedynie gościem dawnych scen, dawnych pokoi, dawnych
marzeń.Możetociwystarczy.
—Niezrezygnuję.
— Przeczytaj list. Potem zdecydujesz. Powinieneś być wdzięczny, że w ogóle odbyłeś tę podróż.
Niewielumożetopowiedzieć.Tochybadobrze.Prawiezawszenadchodzipóźniejtragedia.Alegdybyś
wiedziałroktemu?
Spojrzałemnaniego.
—Mojażonażałowała,żenieumarłem.Żedożyłemdniadzisiejszego.
—Tylkożewtedynigdybyśnieżył,prawda?
—Prawda.
Uśmiechnąłsię,prowadzącmniedodrzwi.
—Małoktożałujetegodoświadczenia.
—Aty?
— Ja nigdy nie doświadczyłem czegoś podobnego z Anną. Podobnie jak Martyn. W tym jednym
względzierzeczywiściebyliściedlasiebiestworzeni.Mężczyźniikobietyznajdująwielesposobówna
to,abybyćrazem,wielesposobów.Twojadrogabyłabardzostromainiebezpieczna.Większośćznas
wybierałagodniejsześcieżki.
39
W zielonym lasku Tuileries Gardens znalazłem zaciszne miejsce; oparty plecami o platan, otworzyłem
list,bypoznaćswójlos:153
„Muszę odejść od ciebie. Okazałam się zgubnym darem. Przyniosłam ci ból, którego tak bardzo
pragnąłeś,aktóryjestnajwiększąnagrodązaprzyjemności.Chociażspleceniwszalonymmenuecie
— nieważne, kim byliśmy lub kim mieliśmy być — unosiliśmy się wolni. Niczym istoty obce Ziemi w
każdymnaszymkrokuodnajdowaliśmyjęzyknaszejutraconejplanety.Potrzebowałeśbólu.
Pragnąłeś mojego bólu. Pewnie mi nie uwierzysz, lecz twój głód został już zaspokojony. Pamiętaj, że
terazmaszwłasnyból.Onbędzie«Wszystkim.Zawsze».Nawetgdybyśmnieodnalazł,mniebytamnie
było. Nie szukaj czegoś, co już posiadasz. Godziny i dni, które dane nam było spędzić razem, a które
minęłybezpowrotnie,sąrównież«Wszystkim.Zawsze».
Anna"
Liść opadł powoli na ziemię, niczym ogromna, zielona łza. Ja nie płakałem. Macałem swoje ciało,
dotykającramionipiersi.Tocośtrzebagdzieśumieścić,zanimbędziegotowe,byjepochować.
Muszę dotrzymać słowa danego Ingrid: muszę żyć dalej. Potrzebowałem jednak trumny czy czegoś
takiego.
Podniosłem się, by odejść. Nagle wpadła na mnie mała dziewczynka rozpędzona w pogoni za piłką.
Spojrzeliśmynasiebie.Musiaładostrzecjakąśprawdę,gdyżuciekłapłacząc.
40
Tak niewiele potrzeba czasu, by wycofać się ze świata. Naturalnie nie da się odrzucić wszystkiego.
Andrew zajmuje się rachunkami, podsumowuje miesięczne wydatki na życie. Niszczy osobiste listy
przekazywane z Hampstead albo z Hartley. Przychodzi ich coraz mniej. Niewiele osób zna mój adres.
Sally, naturalnie. Peter Calderon, na wszelki wypadek. Ale w głębi serca wiem, że nie ma odroczenia
wyroku.
Tylkorazmusiałemwystąpićpublicznie,byzłożyćzeznania.
Przypadkowaśmierć.Ingrid,SallyiEdwardniemusieliskła-154
daćzeznań.OczywiściewielemówiłosięonieobecnościAnnyBarton.
Mam mieszkanie przy małej uliczce w mieście, w którym obecnie mieszkam. Wybrałem je bardzo
starannie.Zwróciłemuwagęnabiałeścianyibiałesufitywyłożoneboazerią.Jużpowprowadzeniuzało
żyłemwwysokichoknachbiałeżaluzje,kupiłembiałydywanibiałebiblioteczki.Zczasemkupiłemteż
wytłaczanybiałypapier,żebyobłożyćnimksiążki.Mimotoodcienie,choćniezwyklesubtelne,wydały
misięzbytmocne.
Sprzątaczce,któraprzychodzicodziennienadwiegodziny,niepodobasięto,żesiedzęiobserwujęją,
kiedysprząta.Leczjamuszętakpostępować.Kiedyśprzyniosłaróże.Niemogładostaćnigdziebiałych
lilii,októrejąprosiłem.Potrzebowałemdni,byukoićburzębólu.
Mamdwadużeobrazy,któreodwracam,kiedyonaprzychodzi.
Wiem,żegdybymnieniebyło,próbowałabyjezobaczyć.Wisząnaprzeciwkosiebiewmałymkorytarzu
prowadzącym z salonu do łazienki. Trudno było fotografowi powiększyć je do rozmiarów, jakich
chciałem,alewkońcuudałomusię.Sąwysokienajakieśpięćstópiwisząnabiałymtle.Alboleżą.
Wypracowałempewnąrutynę.Ćwiczę.Kupiłemksiążkęzalecającąpiętnaścieminutporannychćwiczeń
marynarskich—starezasadymojegoojca.Potemśniadanie.Lektura.Zawszecośzklasyki.
Zabraknie życia, by ją całą przeczytać. A ja z pewnością nie mam już tyle czasu. W czasie sprzątania
mieszkania słucham kaset z nauką języków. Co roku jadę w jakieś słoneczne miejsce, zawsze w innym
kraju. Dlatego za punkt honoru postawiłem sobie, że choć trochę poznam język państwa, które mam
zamiarodwiedzić.Tojużtrzecirokmoichambitnychpoczynań.
Kiedymieszkaniejestposprzątane,idęnadługispacer.Zjadamlekkilunchwkawiarni.Potemwracam
do swojego białego raju i znowu czytam albo słucham muzyki. Często też siedzę po prostu, sycąc się
białączystościąmojegopokoju.
Regularnie otrzymuję wiadomości od Sally. Wilbur zmarł. Nie na atak serca, lecz w wypadku
samochodowym.Zatonaataksercazmarł
155
Edward—niecałyrokpośmierciMartyna.Myślałem...obawiałemsię,żetaksięstanie.
Ingridponowniewyszłazamąż.Zaprzemysłowca,którywłaśnieotrzymałtytułszlachecki.Sallyjeszcze
sięniezdecydowała.WciążjestzJonathanem.„Niechodzioto—napisaładomniejakiśczastemu—
żenieufammiłości.Rzeczwtym,żejajużniewiem,cotojestmiłość".
Nigdyniejestemsam.Ulubionymmiejscemwmoimświeciejestdługi,wąskikorytarzprowadzącydo
łazienki.SiadamtamczasemwieczoramiipatrzęnafotografięMartynanaturalnejwielkości.Zmieniam
wciążułożenieciała,takżezmieniasięcałaperspektywa.
Kiedyśpoprostustanąłemnaprzeciwkozdjęcia,dotykającrękomaram.Wpatrywałemsięwniegocałymi
godzinami,próbującuchwycićwjegospojrzeniuiskierkęwiedzy,żejegożycieniebędzietakie,jakiego
oczekiwał.Leczjegotwarzuchwyconanazawszewchwiliśmiechu,pełnamocyipiękna,wydostajesię
zpułapkitechnologiiiszkła,tryskająctriumfującym,prowokującymżyciem.
Czasami spoglądam na Annę — zdjęcie zrobione w czasie zaręczynowego weekendu w Hartley.
Zabrałemjezgabinetu,kiedyporazostatniwyjeżdżałemzHartley.Patrzynamniepytająco.Jejciemne
włosyporuszanewiatremzdająsięzaprzeczeniempoważnegospojrzeniaipoważnejtwarzy.Pamiętam,
jakrzadkosięuśmiechała.Patrzącnajejobliczezróżnychstron,odnajdujęwniejtylkobiernąmoc,która
jakbymówiła:„Niezostałamschwytana,ponieważsięnieruszam".
Wjejtwarzywidaćzapowiedźlatmilczenia.
Rzadko dokucza mi pożądanie. Kiedyś (od tego czasu już nie piję) ułożyłem jej portret na podłodze.
Położywszysięnanim—
ogarnięty, jak mi się wydawało, falą wściekłego smutku — stwierdziłem, że jest to tylko odruch
zdesperowanegociała.Wrazzmoimagonalnymkrzykiempojawiłysięłzyinasienie.
I przypomniało mi się, co napisała kiedyś o nocy, gdy Aston przyszedł do jej łóżka: „Nasienie i łzy są
symbolaminocy".
156
41
Noszęterazcodzienneubraniaiczęstociemneokulary.Koloryrażąmnie.
Niewielezabieramnakrótkiewakacje.WtymrokujadędoNiemiec.
Lotniskojestohydne,zatłoczone,głośneikolorowe.Skręcamzarógholu.Wszystkocichnie.Wydajemi
się,żepozostalipasażerowieporuszająsięwzwolnionymtempie.
Annapojawiasięprzedemną.Zbliżasiędomnie.Zdejmujemiciemneokulary.Przenikamniewzrokiem,
jakbyzabierałasiebiezmojegownętrza.Wmilczeniuwalczyotęczęśćsiebie,którąjeszczeposiadam.
Jest wszechmocna. Odzyskuje siebie. Moje ciało jakby się zapadało, jakby stało się pieśnią albo
krzykiem,dźwiękiemtakwysokim,takprzenikliwym,żerozdzieramięśnieikruszykości.
Wiem,żemojesercezostałorozerwane.Rozpadasię.Opadamnakolanawakcieuwielbieniaiporażki.
Mojeustaocierająsięojejsukienkę.Jejzieleńiżółćletniegoogrodudziałanamojeoczyniczymkwas.
Ktośpodbiega,bymipomóc.Annazaśidziepoprostudalej.
—Czypotrzebujepanlekarza?—Młodymężczyznapomagamiwstać.
—Nie,nie.Nicminiejest.Jestemlekarzem.
Pędzęzanią.Widzę,jakdochodzidomężczyznytrzymającegozarękędziecko.Onodwracasiędonieji
wargi Petera Calderona muskają jej włosy. Z mojego miejsca dostrzegam, że pewne wybrzuszenie jej
spódnicyspowodowanejestciążą.
Łapiętaksówkę.Samochódmkniedomojegomieszkania,ajazastanawiamsię,czyjeszczekiedykolwiek
wyjdę z niego; zastanawiam się, jak długo jeszcze przetrwa moje ciało. Niedługo. Mam nadzieję, że
niedługo.
Nachodząmnieostatecznemyśli.Wzdychając,zamykamdrzwi.
Umieram—szepcędosiebieidomilczącychtwarzywkorytarzu
—pewniecałelataprzedtym,zanimidiotycznymechanizmmojegociałasiępodda.
—Terazprzynajmniejznamprawdę.
Jeślijeszczektośwątpi:jesttohistoriamiłosna.
Skończyłasię.
Możeinnibędąmieliwięcejszczęścia.
Życzęimtego.
TableofContents
Rozpocznij